Stało się jutro
zbiór dwudziesty czwarty
Andrzej Zimniak
”Zręby władzy”
Otworzyłem drzwi obite grubą warstwą dźwiękochłonnego tworzywa i wszedłem. Profesor,
kwadratowy łysy mężczyzna o stalowych oczach, siedział za masywnym biurkiem zawalonym papierami.
Rozmawiał właśnie przez telefon, składając komuś uniżenie podziękowania i życzenia, lecz dostrzegł mnie po
chwili i zaprosił nieznacznym gestem do zajęcia miejsca. Gdy skończył, zaproponował mi kawę, po czym
zamówił ją u sekretarki. Nie wiedziałem, po co mnie wezwał, on zaś zdawał się smakować tę chwilę mojej
niepewności, którą niezbyt dobrze maskowałem obojętnym wpatrywaniem się w rozrzucone po biurku ołówki.
Wreszcie, nie spuszczając ze mnie ciężkiego wzroku, odezwał się niskim głosem
- Panie kolego - tu zaciągnął się papierosem - jak idą pańskie badania?
Oho - pomyślałem - trochę za dużo teatru i oficjalnego stylu jak na zwykłą rozmowę. Tylko o co mu
chodzi?
- Doskonale, panie profesorze - starałem się, aby mój głos brzmiał swobodnie - właśnie rozpocząłem
próby nad elektrycznymi właściwościami włókien nerwowych w obniżonych temperaturach. Sądzę...
- Taak - przerwał mi profesor cichym, lecz nie dopuszczającym sprzeciwu głosem. - Rozpoczął pan,
sądzi pan. To też ciekawe. Ale - i tu ton jego głosu podniósł się nieznacznie - mnie teraz interesują wyniki już
otrzymane. Chciałem zauważyć, że właśnie upływa pół roku pana a stypendium. Słucham pana.
Wejście było ostre, nie spodziewałem się właściwie takiego ataku. Straciłem więc nawet tę uprzednio
wymuszoną swobodę, i o to pewnie staremu chodziło. Pierwsza runda była przegrana.
- A więc, panie profesorze, zaraz po okresie wstępnego instalowania się rozpocząłem próby, to jest
badałem procesy chemicznej transmisji impulsów przez nerwy w różnych temperaturach.
- I..?
- Stwierdziłem, że już w okolicach zera stopni Celsjusza zanikają one zupełnie, a kilka prób w
temperaturach niższych nie wykazywało wzrostu aktywności, co było, to znaczy, co przewidzieliśmy
uprzednio.
- Ej; panie kolego, znów ten brzydki żargon naukowy profesor pokręcił z niesmakiem głową, a ja
pomyślałem z satysfakcją, że taki łysy to już niedługo pożyje. - Pan może być w okolicach Koziej Wólki, ale
nie zera stopni. Ale wracajmy do meritum sprawy. Młody człowiek na pana miejscu, z pana aspiracjami, może
sobie pozwolić, aby spośród dziesięciu eksperymentów jeden, no powiedzmy dwa były nieudane lub
negatywne. A pan przychodzi po pół roku pracy i mówi mi, że owszem, parę doświadczeń panu nie wyszło, a
inne są w planie. To jest sygnał, że trzeba się poważnie zastanowić.
Byłem coraz bardziej zdenerwowany, maska wystudiowanej obojętności dawno ze mnie opadła.
Czułem w ustach suchość języka, a nieprzyjemna chrypka przeszkadzała w mówieniu. - Ależ, panie
profesorze, w tej nowej dziedzinie każdy wynik...
- Byle jaki wynik nie jest dobry w żadnej dziedzinie stary wszedł mi w słowo. - Liczą się dobre
wyniki, i tylko takie - dodał z naciskiem. - A samymi hipotezami daleko nie zajedziemy. W związku z
brakiem wyników w dotychczas badanym przez pana kierunku - zaczął znów spokojnym niskim głosem -
proponuję zmianę tematyki. Będzie to dla pana jeszcze jedna szansa wykazania się.
- Panie profesorze, ja właśnie zacząłem najważniejsze doświadczenia!
- W naszym Instytucie - głos szefa grzmiał teraz donośnie po wszystkich kątach gabinetu - nie
przeprowadza się doświadczeń nieważnych. Wszystkie bez wyjątku są ważne zakończył konfidencjonalnym
szeptem, jakby zdradzał tajemnicę państwową. - To byłoby wszystko, panie kolego - znów zahuczał gromko -
za pięć minut mam zebranie, przepraszam, ale muszę już iść. Aha, proponuję, aby zajął się pan preparatami
ułatwiającymi przejście w stan hibernacji. Doktor Agira wprowadzi pana w zagadnienie. Życzę powodzenia i
wydajniejszej niż dotychczas pracy spojrzał niemal wesoło; wstając. Nie dał mi żadnych szans.
Przez grubą szybę okienną, nastawioną przez kogoś na maksimum przepuszczalności, wpadało
czerwone światło wieczoru i załamywało się obłymi krwistymi refleksami w szkle ustawionej aparatury.
Przypatrywałem się bezmyślnie tym barwnym plamom o karminowych wnętrzach i żółknących obrzeżach,
pełzającym po kolbach i chłodnicach w rytmie zachodzącego słońca. Wypełniony aparaturą pokój tonął w
mroku, tylko w odległym kącie pracował przy swoim biurku Stef. Jego lampa jawiła mi się jako przewodnie
światełko u kresu ciemnego szlaku, wiodącego wśród nieokreślonych kształtów i niezrozumiałych zdarzeń.
Stef odwrócił się, jakby moja zmaterializowana myśl dotknęła jego ramienia. - Hallo. En! - zawołał do mnie.
Dlaczego En? Nie mogłem sobie przypomnieć, kto pierwszy tak mnie nazwał. Potem przyjęło się. - Nie
słyszałem, jak wchodziłeś. Co masz taką grobową minę? - gadał wesoło, podchodząc z rękami w kieszeniach.
- Oho, widzę, że nie na żarty przejąłeś się Starym. A w dzisiejszych czasach...
- Zażądał zmiany tematu - przerwałem jego potok słów. Twarz mu spoważniała, ale widać było, że
usilnie szuka dla mnie jakiegoś pocieszenia. Poklepałem go po ramieniu.
- Nie jest tak źle, stary - mój głos zabrzmiał nawet dosyć swobodnie. - Dam sobie radę, nie martw się
o mnie. Dziś idę się zabawić, nie mam już ochoty na pracę, a jutro na przekór wszystkiemu i wszystkim
skończę ten eksperyment, być może kluczowy dla całego problemu.
- To jest męskie podejście do sprawy - Stef uśmiechnął się zadowolony, że nie musi występować w
roli pocieszyciela. - Jutro mam trochę luzu przy moich próbach, pomogę ci.
Wyszedłem w szarość korytarza, również gęsto zastawionego aparaturą i sprzętem pomocniczym. Na
chropowatej betonowej ścianie przymocowany był telefon. Nakręcałem kolejno numery kilku moich
przyjaciółek lub znajomych, lecz żadna z tych, które zgłosiły się, nie miała wolnego wieczoru. Zły,
odwiesiłem słuchawkę. Przyjdzie mi upić się samemu - pomyślałem, lecz jednocześnie narastał wewnętrzny
bunt. I nagle, wtedy po raz pierwszy, doznałem tego niesamowitego uczucia.
Głowę przebiegały mi naprzemienne fale gorąca i zimna lub raczej - zgęszczonej rozrzedzonej materii.
I choć zjawisko trwało krótko, zdawało mi się pod koniec, że czaszka staje się elastyczna niby balon
napełniony wodą, a deformują ją w jednostajnie identyczny sposób dwa szeregi przemykających z obu stron,
swobodnie zawieszonych walców. Na płaszczyznę zamazanego. pola widzenia wpełzły świetliste punkty,
rozlały się szeroko jak kręgi na wodzie i wsiąkły w obraz.
Dolegliwości ustąpiły, pozostał jedynie lekki ból w skroniach. Nadal stałem oparty o chropowatą
ścianę tuż przy telefonie. Na szczęście nikt nie zauważył tej chwilowej niedyspozycji jeszcze brakowało, żeby
zaczęto mnie cucić! Byłby temat do żartów w całym Instytucie.
Ruszyłem przed siebie. Czułem się dziwnie lekki, nogi jakby same niosły mnie naprzód.
Przypisywałem to doskonałej kondycji fizycznej, co z kolei wprawiało mnie w dobry nastrój. Zmory
dzisiejszego popołudnia prysły i miałem nadzieję, że nie będą zakłócały zbliżającej się zabawy. Nie
wiedziałem jeszcze, dokąd i z kim pójdę, ale miałem pewność, że wieczór będzie udany.
Aksamitny, wilgotny zmierzch opadł już na trawiaste boisko, pod którym rozlokowane zostały trzewia
cyklotronu.
Spóźnieni biegacze w swoich odcinających się od tła białych szortach powracali z wieczornego
treningu. Pod jasną płachtą pomarańczowo-zielonego nieba zawisły nieruchomo małe, rozświetlone od dołu
chmury.
Wsiadłem do samochodu i ruszyłem ostro; rozkoszowałem się prędkością. Odczuwałem fizyczną
przyjemność, gdy stalowe cielsko maszyny z łatwością wnikało w masy napływającego naprzeciw chłodnego,
wieczornego powietrza.
Czułem się znów dziwnie lekki, chwilami zdawało mi się, że, to kto inny prowadzi wóz, że obce ręce
dotykają kierownicy, ` a ja przyglądam się z boku. Może ktoś podsunął mi papierosa z marihuaną?
Pędziłem w kierunku swojego hotelu, kiedy nagle zauważyłem z boku wystawowe okna centrum
handlowego. Zahamowałem gwałtownie i skręciłem na parking. Ależ to jasne! Że też wcześniej nie wpadłem
na ten prosty pomysł.
- Dobry wieczór, panno Krystyno - zacząłem, opierając się o kasę. Poszło łatwiej, niż się
spodziewałem. Już w piętnaście minut po zamknięciu sklepu siedzieliśmy w nocnym barze przy butelce dobrej
brandy, a wokół nas migotały kolorowe światła, płynęła muzyka i wytwarzał się nastrój wesołej zabawy.
Alkohol palił mnie w gardle, po członkach rozchodziło się przyjemne ciepło. Doświadczałem uczucia
poprzedzającego lekki zawrót głowy - coś jakby drobne przesunięcie świadomości w kierunku beztroski.
- Wiesz, Kris - nachyliłem się do siedzącej obok dziewczyny - dobrze mi z tobą. Bardzo dobrze. A
teraz wypijmy za zdrowie mojego szefa. Dał mi dziś wspaniały temat, rokujący nie byle jakie perspektywy
- Będzie mu to policzone - Kris zaśmiała się głosem może o ton za głębokim jak na filigranową
blondyneczkę o sarnich oczach i pełnych, nieco wysuniętych do przodu ustach. Z każdym kieliszkiem
wydawała mi się piękniejsza i powabniejsza.
Potem poszliśmy tańczyć. Czułem ją taką drobną, ciepłą tuż koło siebie, oparła czoło o mój policzek,
płynęliśmy gdzieś w takt melodii, której już nie słyszeliśmy. I wtedy znów coś zaczęło się dziać. Stawałem się
lekki, nieobecny. Oglądałem rzeczywistość wokół niby kiepski film, a może raczej śniłem? Trzymałem w
objęciach jakąś dziewczynę, dosyć chyba ładną, ale zdecydowanie zbyt szczupłą. Czułem się tak, jakbym
tańczył z manekinem pośród przetaczających się wokół bezkształtnych mas ludzkich. Chciałem przerwać ten
koszmar, ale spostrzegłem, że zupełnie nie panuję nad własnym ciałem. Dalej ciężko tańczyłem niby jakaś
kukła w kiepskim teatrzyku gałganiarzy, obłapiając coraz mocniej tę chudą dziewczynę, a wszystko
rejestrowałem jakby zza półprzejrzystej zasłony w dusznym, wilgotnym powietrzu. Dopiero przy stoliku
puściły kleszcze, trzymające moją świadomość w żelaznym uścisku. Płaski, mdły obraz wyostrzył się, nabrał
stopniowo trzeciego wymiaru, barw, woni i dźwięków. Jak poprzednio wokół nas płynęła muzyka, a Kris
znów piękna i pociągająca, przyglądała mi się z troską. Miałem przez chwilę wrażenie, że to nie ja, a świat
zewnętrzny ulega kolejnym dewiacjom, jakimś chwilowym odchyleniom od maksymalnej wartości
prawdopodobieństwa istnienia. W każdym jednak przypadku moja osoba w zmienionej rzeczywistości musiała
wydawać się równie osobliwa, jak odmienione otoczenie dla mnie.
- Kris, kochanie, te tutejsze chińskie przyprawy... widocznie mi nie służą. W przyszłym tygodniu
zaprowadzę cię gdzie indziej, zobaczysz.
- Wiesz co, En - dziewczyna była lekko przestraszona posiedźmy tu jeszcze trochę. Jesteś cały mokry.
- W porządku, skończymy nasze koktajle. Wiesz, Kris, ja myślałem, to jest... nigdy nie miałem czegoś
takiego. To zdarzyło się po raz pierwszy.
- Nie przejmuj się tym teraz, En. Odpocznij. Następnym razem wszystko ułoży się lepiej - nieszczerze
mówiła Kris. Oboje wiedzieliśmy, że następnego razu nie będzie. Z oczu dziewczyny wyzierał strach, uważała
mnie z pewnością za nienormalnego, a przynajmniej za nerwowo chorego.
Aby zatuszować zmieszanie, zacząłem rozglądać się po sali: Panował gwar, wielobarwny tłum
falował, a wśród czerwonych lamp unosiła się mgła dymu tytoniowego.
W pewnym momencie drgnąłem - prawie zasłonięty szerokim ozdobnym filarem, przy stoliku
wciśniętym pomiędzy palmę a barek, siedział łysy, kwadratowy grubas. Przeprosiłem Kris i wstałem. .
Obszedłem powoli filar, kierując się w stronę toalety. Przechodząc w okolicach barku od niechcenia
odwróciłem głowę, niby rozglądając się po sali. Przy stoliku obok palmy nie było nikogo! Na białej serwetce
stała tylko nie dopita filiżanka kawy. Dalsze spacerowanie nie miało sensu, powróciłem więc do swojego
stolika. Gdy zapalałem papierosa Kris, łysy grubas znów siedział na dawnym miejscu. I choć z tej odległości
nie mogłem dojrzeć jego twarzy, byłem pewien, że do ust ma przylepiony swój zwykły, ironiczny uśmiech.
Odczuwałem wściekłość, lecz jednocześnie paraliżujący lęk. Wokół mnie czaiło się coś nieznanego,
działały nieprzyjazne siły, których nie potrafiłem zrozumieć, a więc tym bardziej przeciwstawić się im.
Ten łysy, kwadratowy grubas. Czy chce mnie tylko pognębić, ośmieszyć, czy też zniszczyć za to, że
śmiałem być różny od stereotypu nadskakującego stypendysty? A może jest mu to obojętne, po prostu stałem
się przypadkowym obiektem jego rutynowych przyjemnostek?
Pośpiesznie zapłaciłem, odwiozłem Kris do domu i udałem się do siebie. Natychmiast zapadłem w
ciężki, lecz krótki sen człowieka odurzonego alkoholem.
- Pani Heleno, co pani robi?
- Przygotowuję panu szkło - odrzekła dziewczyna spokojnym, miłym głosem panienki z centrali
telefonicznej, kontynuując wprawnymi ruchami demontowanie mojej aparatury.
- To jakaś pomyłka, ja tego wszystkiego będę dzisiaj używał!
- Jutro zaczynamy eksperyment z lekami prohibernacyjnymi, chcę więc przygotować wszystko jak
należy. Jestem teraz pana nową pomocnicą - jej miły, lecz bezbarwny głos w innych okolicznościach działałby
zapewne uspokajająco.
- Proszę to natychmiast zostawić !
- Ależ, proszę pana, ja pracuję tylko do czwartej, mam niewiele czasu - mój wybuch nie wpłynął w
najmniejszej mierze na jej zachowanie. Nadal myła zręcznymi ruchami szkło i układała je równo w suszarce.
- Niech pani mnie posłucha, pani Heleno - zacząłem znowu, zmuszając się do spokoju. - To dla mnie
bardzo ważny eksperyment, który - być może - pozwoli podsumować półroczną pracę! - mimo woli
podniosłem głos - A pani ot, tak, demontuje mi aparaturę ! Czy pani to rozumie .
- Chcę panu pomóc. Zaraz rozpocznę instalowanie zestawu do jutrzejszego doświadczenia - była zbyt
głupia albo zbyt mądra, aby wdawać się ze mną w dyskusję.
Zacisnąłem pięści z bezsilnej wściekłości. Przecież nie będę się z nią bił! Warknąłem:
- Kto panią przysłał?
- Znalazłam dziś rano na swoim biurku kartkę z poleceniem. Sądzę, że od doktora Agira, ale może od
profesora - jej głos nie podniósł się ani o jotę podczas naszej rozmowy, nie zaprzestała również precyzyjnego
układania szkła.
- I nie ma wątpliwości, że to pani jest moim pomocnikiem, a nie na odwrót?
Połykała wszystko gładko.
- Oczywiście. Postaram się pomóc panu jak najwięcej w grymasie mającym oznaczać uśmiech
odsłoniła solidne, szeroko rozstawione zęby.
Byłem bezsilny. Wyszedłem, trzasnąwszy drzwiami.
Musiałem komuś o tym wszystkim opowiedzieć. Stefa nie było w bibliotece, znalazłem go dopiero w
laboratoryjnej chłodni. Ubrany w zbyt obszerny waciak, ekstrahował coś z szarych płatów tkanki za pomocą
szeregu buforów.
Nie zdziwił się specjalnie, widząc mnie mocno wzburzonego; widocznie wiedział już o likwidacji
mojego stanowiska pracy. Uzgodniliśmy, że zjemy razem obiad.
Kierując się ku wyjściu minęliśmy szereg potężnych agregatów, chronionych przed niepowołanymi
specjalną instalacją alarmową. Było to królestwo doktora Agira i oczko w głowie profesora - w każdym z tych
oszronionych, podłużnych pudeł, w temperaturze niewiele odbiegającej od zera bezwzględnego, spoczywał
człowiek. Ci zahibernowani ludzie czekali na rozwój medycyny albo byli ciekawi jutra, a może mieli nadzieję
odnaleźć w świecie przyszłości coś, czego próżno poszukiwali teraz i tutaj. Udaliśmy się do małej włoskiej
restauracji na wolnym powietrzu. Tam nad kuflem piwa uspokoiłem się prawie zupełnie, choć nadal snułem
pełne determinacji plany. Jednego byłem pewien : powinienem opuścić Instytut.
- Co to jest władza? - rzuciłem na wpół do siebie, na wpół do Stefa.
- System represji stosowanych przez państwo w celu zapewniania sprawnego funkcjonowania jego
mechanizmów - wyrecytował.
- Nie, chodzi mi o coś innego. O władzę człowieka nad człowiekiem, o wpływ jednostek na inne
jednostki. Widzisz, hierarchia administracyjna nie zawsze odpowiada rzeczywistej sytuacji. A nawet jeśli
odpowiada, to ukształtowała się pod wpływem takich, a nie innych osobowości ludzkich. Formułki "urodzony
kierownik" lub "zdolności organizacyjne" to tylko parawany, próby obejścia zagadnienia.
Przez rzadkie liście figowca przeświecało ciężkie, popołudniowe słońce, tworząc na obrusie stolika
plątaninę roztańczonych żółtych plam podobnych do refleksów fal morskich na piaszczystym dnie. Mocne
piwo rozleniwiało ciało, lecz stymulowało myśli, pobudzało do skojarzeń. Władza. To problem, który ciekawił
mnie naprawdę. Nie biochemia, fizyka i chemia, bo w tych dziedzinach, po zachłannych i z pewnością
pasjonujących studiach, doszedłem w końcu do etapu drobiazgowych analiz zamiast frapującej syntezy, do
wyświetlania drobnych obrazków zamiast ogólnego, całościowego spojrzenia. Lecz nie pragnąłem posiąść
władzy, zupełne nie o to mi chodziło. Chciałem zrozumieć jej istotę, dotrzeć do korzeni, do praprzyczyn.
Dlaczego jeden człowiek ma wyraźny wpływ na innych? Co kryje się pod pojęciami silnej albo ujmującej
osobowości ? Czy władza to tylko brutalna przewaga fizyczna, czy coś znacznie więcej ? Przecież przemoc
nie oznacza jeszcze zapanowania nad umysłem, a to daje dopiero całkowite uzależnienie. Rozwój cywilizacji
technicznej polega w pewnym sensie na rozszerzaniu władzy nad przyrodą ożywioną i nieożywioną, nad
czasem i przestrzenią. A czy życie jako takie nie polega na władaniu materią i energią, na odpowiednim
sterowaniu ich przetwarzaniem? Immanentną cechą życia w ogóle jest ciągła ekspansja, żarłoczne
podporządkowywanie sobie wszystkiego po drodze; spostrzeżenie to będzie słuszne dopóty, dopóki nie
poznamy ożywionych form materii opartych na odmiennych od naszych prawach rozwojowych. Na razie zaś
nowe światy możemy kreować tylko na zasadzie łamigłówki, kombinując dobrze znane elementy w innym niż
dotychczas porządku. Lecz czy wtedy powstają nowe jakości? Pytania, pytania! Czy kiedykolwiek znajdę na
'tnie odpowiedzi, choćby na jedno z nich? Może uda mi się zastosować jakąś nową metodę badawczą,
doskonalsze narzędzie poznania. Wtedy miałbym szansę.
Monotonny głos Stefa z wolna zaczął przesączać się przez kłębowisko moich bezładnych myśli.
- Ci, którzy łatwo uzyskują supremację nad otoczeniem, muszą mieć jakąś szczególną cechę lub
wyższe niż inni parametry tej cechy osobowości. Jeden z wektorów ich pola bioelektrycznego ma duże
natężenie...
Po kilku solidnych łykach piwa zaczęło mnie to wszystko bawić. I te dziwne zdarzenia wokół mnie, i
teoria Stefa.
- To niezłe. Pomyśl, gdyby ten wektor odpowiednio wzmocnić, można byłoby kreować władców... -
urwałem nagle w pół zdania. Znów tam był! Wstałem raptownie i, potykając się w slalomie między stolikami,
rzuciłem się ku wyjściu. Teraz nie może mi ujść!
Omal nie zderzyłem się z kelnerem, otarłem się o mur kamienicy w wąskim przejściu na ulicę i
wypadłem Ta furtkę. Oddalony o jakieś dwadzieścia metrów, stromym chodnikiem schodził w dół
kwadratowy łysy grubas w ciemnym garniturze. Ruszyłem za nim biegiem. Słysząc pościg zaczął uciekać,
lecz byłem znacznie szybszy i już po chwili rzucałem mu w twarz dyszące, złe słowa. Ale urwałem nagle, bo
ujrzałem starego, nieznajomego człowieka. Słowa przeprosin uwięzły mi w gardle. Powlokłem się ciężko z
powrotem, przygarbiony i zawstydzony.
Seminarium było długie i nudne. Prelegent mamrotał do tablicy, pokazywał dziesiątki tabel i
rysunków i stawiał mnóstwo hipotez.
Spojrzałem po audytorium. Najbliżsi współpracownicy prelegenta słuchali uważnie, ciekawi raczej
formy, ponieważ treść znali doskonale, natomiast inni uczestnicy wyglądali na mniej lub bardziej znudzonych
beznamiętnym tokiem wykładu.
Ewa. Siedziała w ostatnim, najwyższym rzędzie. Chociaż twardo postanowiłem usunąć ją ze swoich
myśli i pragnień, nie mogłem teraz oderwać wzroku od delikatnego owalu jej twarzy, gładko zaczesanych do
tyłu i związanych w węzełek krótkich włosów, oczu o aksamitnym wejrzeniu, drobnej figury. Wyobraziłem
sobie, jak schodzi w kierunku wyjścia - miała jedyny, tak bardzo kobiecy sposób poruszania się, drobne,
niemal niedostrzegalne ruchy głowy, ramion i bioder, które zawierały całą jej kruchość, nieporadną
delikatność, a jednocześnie giętkość kotki.
Co z tego, kiedy była niegrzeczna. Wprost opryskliwa, kiedy usiłowałem zalecać się do niej. Miała
swojego Larry'ego i była absolutnie monogamiczna.
Głos prelegenta dudnił nadal przed wykresami, tabelami, plątaniną krzywych.
Ręce o pomarszczonej skórze, starej i zniszczonej chemikaliami. Moje ręce? Czułem się tak, jakbym
swoje młode, lekkie dłonie trzymał w kieszeniach, a na pulpicie pozostawił te zewnętrzne, obce powłoki, jak
skóry po przepoczwarzeniu. Ale one ruszały się! Chyba robiły notatki czy po prostu mazały coś bezmyślnie w
notesie, który leżał jak wielka księga na ogromnej czerni pulpitu. Inni ludzie siedzieli daleko, wielcy i
dostojni, jak nieruchome posągi. I to dudnienie, tak głuche i odległe... jakby pusty beczkowóz po bruku... Co
to za dziewczyna, tam w górze schodów o coraz wyższych stopniach, jak wycięta z komiksu, siedzi na
wysokim stołku i uśmiecha się z pobłażaniem; te ręce zgrabiałe; chyba moje?, coś piszą w księdze
pamiątkowej Uczelni, podanie do Pana o przeniesienie w stan Wiecznej Szczęśliwości, jeszcze podpis, i już
mogę wyjąć swoje własne ręce z kieszeni, położyć na pulpicie, słyszę szmer, to posągi zadają pytania,
prelegent już odwrócił się do audytorium, odpowiada normalnym głosem, a w górze, w ostatnim rzędzie,
siedzi ta_ drobna mała Ewa, o której miałem już nie myśleć.
Było mi lekko i dobrze. Odczekałem do końca seminarium i udałem się do profesora. Płynąłem
korytarzami jak balonik napełniony gazem rozweselającym, a sprzęty wokół opalizowały i miały opływowe,
obłe kształty.
Bez słowa położyłem podanie na biurku szefa. Kwadratowy łysy starzec z obojętnym wyrazem twarzy
przeczytał pismo.
- Więc pan chce odejść - w beznamiętnym głosie wyczułem nutę ironii. - Czy pan sądzi, że to właśnie
jest najlepszy sposób?
- Można to nazwać odejściem. Przemyślałem tę kwestię dokładnie. Chcę mieć szansę...
Szef ponownie rzucił okiem na trzymany w ręku arkusz.
- Czy pan rzeczywiście cierpi na nowotwór?
- Nie, ale...
Profesor obojętnie przedarł moje podanie i wyrzucił do kosza.
- Panie kolego, w poważnych sprawach etyka obowiązuje nas również.
Grzebał chwilę w biurku, po czym wyciągnął formularz i dał mi do wypełnienia.
- Proszę wpisać, że zgadza się pan na eksperyment naukowy, a całą odpowiedzialność sam pan ponosi.
I podpis. Zwykle - dodał po chwili - poddajemy hibernacji ludzi wybitnych i starszych lub chorych.
Ale tym razem zrobię wyjątek.
Zaaplikowano mi serię zastrzyków nasennych i przygotowujących. Świat zamazał się jak na
poruszonym zdjęciu i osunął do tyłu, zapadłem głęboko w studnię nieświadomości. Ciało umieszczono w
chłodni, gdzie procesy życiowe poczęły zwalniać swój bieg, aż zamarły całkowicie. Wtedy, w temperaturze
ciekłego azotu, moje ciało stało się lodową martwą bryłą, pozbawioną duszy.
Aby zapobiec szczątkowym procesom degradacji, temperaturę obniżono niemalże do zera
bezwzględnego. Spoczywałem teraz w potężnym agregacie, zanurzony w ciekłym helu. Przez wiele lat to
otoczenie miało być moim domem. I w tych warunkach, kiedy atomy zatrzymują się w swoim odwiecznym
biegu, a oscylacje molekuł niemal zamierają, przemieniając się w najcichszy szept materii, dusza powróciła do
zaklętego w krystaliczne struktury ciała. Sploty nerwów i pajęcza sieć neuronów, przechwytując niby antena
energię impulsów bioelektrycznych ludzi żyjących w świecie wysokich temperatur, wytwarzały prądy w
swoich nadprzewodzących wnętrzach. Owe impulsy nerwowe, mozolnie przenoszone przez gęstwę atomów
rozszalałych w zwykłej temperaturze ciała, teraz przemierzały nadprzewodzącą sieć krystaliczną swobodnie i
bez żadnych strat energii. Mózg w swojej nowej funkcji potrafił znacznie więcej niż dawniej. Oszołomił mnie
potok nowych wrażeń, odbierałem siebie i świat innymi zmysłami, musiałem uczyć się wszystkiego jak
niemowlę. Pole bioelektryczne interferowało teraz w wyraźnie wyczuwalny sposób z wysepkami materii
ożywionej. Zalał mnie i przygniótł potężny strumień odczuć z tego samego, lecz jakże innego świata ! Byłem
bezradny.
Wtedy rozległ się Głos. I natychmiast dojrzałem ich tuż obok - kruche, nadprzewodzące siatki
neuronów, mieniące się intensywną cyrkulacją bioprądów - ludzkie, a jednocześnie tak inne intelekty, do
których teraz i ja należałem. Głos wyjaśniał i uczył mnie, wprowadzał w nowy rodzaj życia, odkrywał przed
moim raczkującym umysłem rozległe możliwości, jak również niemałe trudności. Okazało się, że nad swoimi
żywicielami i opiekunami mamy rozległą władzę, przy czym nawet nie podejrzewają, jak wiele dziedzin ich
działalności znajduje się pod kontrolą. Nie wiedzą oni nawet o istnieniu naszego intelektu i dowiedzieć się nie
powinni.
Teraz zrozumiałem wiele dziwnych zdarzeń ze schyłku mojego poprzedniego życia. Pojąłem wkrótce
po przebudzeniu, że niemalże cały program badawczy Instytutu był inspirowany, więcej - kierowany właśnie
stąd. Dlatego tak wielkie środki przeznaczono na eksperymenty hibernacyjne; wszak służyły one doskonaleniu
warunków istnienia naszej inteligencji cieplnego obszaru brzegowego.
Rozkaz przerwania moich doświadczeń, .mogących odsłonić rąbek tajemnicy, pochodził również od
istot, które teraz powołały mnie do swego grona. Nasza władza rozciągała się już daleko poza Instytut i
stopniowo sięgała coraz dalej. Zrozumiałem również, dlaczego zostałem przyjęty do społeczności tych
krystalicznych intelektów, zrodzonych z ludzkich układów nerwowych. Moje badania naukowe, które mogły
niepotrzebnie rzucić światło na niektóre biochemiczne zjawiska niskotemperaturowe, nie stanowiły wielkiego
problemu, nie one więc były bezpośrednią przyczyną. W skład grupy włączano po prostu jednostki zdolne,
aby zwiększyć siłę jej oddziaływania, a tym samym umocnić jej władzę nad otoczeniem. Przy czym zdolności
stanowiły w tym świecie synonim potencji twórczej. Inteligencja indywidualna rozumiana jako szybkość
korzystania z zakodowanej w mózgu informacji oraz wiedza będąca zbiorem tych informacji nie miały dużego
znaczenia na tym poziomie rozwoju możliwości integracyjnych grupy. Natomiast zdolności twórcze cecha
wybitnie jednostkowa - stanowiły podstawę dalszego postępu i każdy, kto mógł wnieść coś nowego, był
preferowany przy wyborze. Moje rozważania nad istotą problemu władzy, tak fantastyczne i błahe w świecie,
który opuściłem, tutaj wzbudziły zainteresowanie. Mogłem wreszcie urzeczywistnić swoje marzenia i
poświęcić się pracy, do której czułem powołanie. O ileż większe miałem teraz możliwości jej realizacji !
W tej perspektywie profesor wydał mi się małym i posłusznym wykonawcą naszych poleceń,
jednostką o umiejętnie wykorzystywanych skłonnościach do megalomanii. Teraz byłem w stanie upokorzyć
go, doprowadzić do załamania - lecz nie odnalazłem w sobie ani śladu zwykłej ludzkiej chęci zemsty, jawiła
się ona jako puste pojęcie. Skojarzyłem też wiele faktów po odkryciu, że możemy i władać, i poznawać, i
rozumieć piękno, lecz nie potrafmy jednego: odczuwać doznań związanych z funkcjami ciała. Wszak nasze
ciała są lodowymi bryłami, funkcjonują tylko intelekty. Ale i tutaj możliwe było rozwiązanie - podłączenie się
do sfery przeżyć zwykłych żywych ludzi. Postanowiłem spróbować tej metody jeszcze dziś wieczorem.
Larry był w doskonałym nastroju. Miał dzisiaj dobry dzień, a teraz siedział wygodnie rozparty w
fotelu w swoim mieszkaniu, sączył koktajl dżinowy z lodem i czekał na Ewę. Powinna zjawić się lada chwila.
Niecierpliwe, pełne napięcia oczekiwanie sprawiało mu fizyczną przyjemność.
Nie zwlekałem dłużej - nawiązałem kontakt falowy. Nasze częstotliwości były różne, jak zwykle przy
pierwszej próbie, czułem więc przez chwilę lekkie pulsowanie, zanim nie dostroiłem swojego biopola. Dla
Larry'ego synchronizacja okazała się bardziej uciążliwa - chwycił się oburącz za głowę i zbladł wyraźnie.
Lecz po chwili dobry humor powrócił. Czuł się teraz jakby lżejszy, ponieważ odbierałem mu, na razie
niewielką, część wrażeń, również fizycznego poczucia wagi ciała.
Wtedy weszła Ewa, pełna nieodpartego dla mnie powabu. Miała na sobie tylko zwiewną letnią
sukienkę, tak że niecierpliwe dłonie Larry'ego nie napotykały na swojej drodze wielu przeszkód. Na razie
rejestrowałem bieg wypadków jak scenę z sugestywnego filmu, choć miałem już drobny udział w odczuciach
kochanków. Dotychczas powstrzymywałem się całą siłą woli, aby nie wkroczyć zbyt. wcześnie - mógłbym
wszystko zepsuć. Ewa, na początku nie-wciągnięta jeszcze w wir namiętności, od razu spostrzegłaby inność
Larzy'ego i istniała ewentualność, że mogłaby usunąć się. Więc nie chciałem ryzykować, lecz teraz nadszedł
właściwy moment.
Wniknąłem zdecydowanie w umysł młodego mężczyzny, nie napotykając prawie żadnego oporu, i
zepchnąłem jego świadomość gdzieś daleko w bok, na peryferyjne obwody neuronowych splotów,
pozostawiając jej tylko niezbędne minimum swobody koniecznej do przeżycia. Od tej chwili Lamy śnił
jedynie mętny i niespójny sen o biegu wydarzeń, nad którym ja panowałem całkowicie. To ja odczuwałem
gibkość i sprężystość jego ciała, nad którym miałem teraz całkowitą władzę. To mnie przebiegały drżące fale
gorąca, kiedy tuliłem tę kobietę, której ruchy były nieporadne jak zawsze, lecz teraz stokroć bardziej
fascynujące.
Ewa musiała spostrzec odmienne zachowanie partnera. Wyczuwałem ogrom szczęścia tej małej istoty,
kiedy opadła bez tchu na moją (czy rzeczywiście moją?) pierś, patrząc na mnie z bezgranicznym zdumieniem.
Przez moment poczułem muśnięcie żalu i tęsknoty za dawnym, prostym i ograniczonym życiem, i może za
losem, który mógłbym z nią dzielić. Gdyby kiedyś wybrała mnie, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Czy
całe życie zbudowane jest na zdarzeniach przypadkowych?
Musiałem już wracać do siebie. Ten głupi, nieświadomy niczego Larry, którego teraz było mi trochę
żal, z jękiem zasłonił sobie oczy - jego świadomość odzyskała całe terytorium i rozlała się po siatce neuronów,
niby człowiek prostujący kości po przydługim przebywaniu w wymuszonej, a niewygodnej pozycji. Wstał i
pijanym krokiem zmierzał w kierunku barku, a dziewczyna odprowadzała go przestraszonym wzrokiem.
Już rok minął od chwili powołania mnie do społeczności tych dziwnych kriolitycznych intelektów
ludzkich. Przez ten czas stałem się jej doświadczonym członkiem - otworzył się przede mną inny, bogatszy i
jakże przestronny świat.
Mogłem zachować ogrom swobody, albowiem byliśmy nieliczni, a odkrywaliśmy wciąż nowe tereny
eksploracji. Niemal od początku egzystencji w nowym wcieleniu prowadziłem intensywne studia nad
zagadnieniem istoty władzy i mechanizmami-jej oddziaływania. W radosnym uniesieniu, graniczącym
częstokroć z euforią, odkrywałem wspaniałe, dziewicze tereny. Jakże to było piękne! Teraz żałuje, że
spieszyłem się tak bardzo, że nie przystanąłem ani na chwilę, aby delektować się dostępną mi na krótko
wyższą jakością istnienia. Na krótko, bo niebawem znów dotarłem do jakiejś mrocznej zasłony, za którą
poruszały się tylko dziwne, niemożliwe do określenia kształty. I tak samo jak niegdyś ześlizgiwałem się z
powrotem usiłując przeniknąć dalej, zdawało mi się, że mijam gdzieś prawdę, czasami chyba zupełnie blisko,
choć może były to jedynie miraże; znowu stawiałem pytania, na które było wiele odpowiedzi, lecz brakło tej
właściwej. Podobnie jak poprzednio, wyświetlałem obrazki, dokonywałem żmudnej analizy, drepcząc w
miejscu. Czułem się tak, jakbym przesunął o trochę słupek graniczny w krainie tak wielkiej, że w zasadzie
nieskończonej. Była to gorzka pigułka dla porywczego, ambitnego młodzieńca, ale jej przełknięcie skłoniło
mnie do istotnych refleksji i przemyśleń. Tymczasem przywykłem już do swojego świata, przyjąłem go za
własny. Również poza moją dziedziną badań niewiele ostało się w nim tajemnic ogólniejszej natury, mogłem
poznawać w zasadzie tylko szczegóły. Czasami w fantastycznych marzeniach tęskniłem za następnym
wcieleniem, za powołaniem do jakiegoś hipotetycznego jeszcze wyższego poziomu cywilizacji ludzkiej, gdzie
znów mógłbym zacząć od początku.
Lecz pomimo niemal pełnej harmonii nie mogłem nie dostrzec pewnych drobnych niekonsekwencji,
jakichś chwilowych niespójności i zakłóceń w obrazie i trwaniu naszego świata. Nie wiedzieliśmy przecież
wszystkiego, a odkryte przez nas prawa były z pewnością także szczególne i pasowały tylko do chwilowej
rzeczywistości, w której przebywaliśmy. I kiedyś, podczas rozmyślania nad kolejnymi zrębami intelektu tej
samej cywilizacji i nad problemami zależności i władzy, zimnym lękiem przeniknęło mnie natarczywie
powracające pytanie : my rządzimy ludźmi, ale kto rządzi - nami?
Andrzej Zimniak
”Pojedynek”
Zbliżał się do Miasta. Opuścił już piaszczyste równiny i wspinał się na rozległy granitowy płaskowyż,
przeniknięty silnym strumieniem energii z wnętrza Ziemi. Czuł, jak jego tkanki regenerują się, a myśli stają
się szybsze i jaśniejsze. Wyczuł bliskość Miasta. Po dalekim niebie płynęły zeń ogromne rzeki rzadkich fal
radiowych. Miasto pulsowało tysiącami istnień ludzkich - namiętnościami, pragnieniami, - smutkiem,
radością, dobrocią i złem. Ogólną wrzawę życia co chwila przeszywał cichnący krzyk umierającego, ponad
tysiącem głosów i szmerów wypływał ogrom ulgi rodzącej kobiety lub wzlatywała bezwolna rozkosz
kochanków. Jonat uśmiechnął się bezgłośnie Oto trzy krzyki życia: poczęcie, narodzenie i śmierć. Reszta - to
tylko szepty o tych trzech wyznacznikach istnienia.
Miasto ukazało się wreszcie jak na dłoni. Jego Miasto. Mrugało tysiącem świetlistych języków,
sypało kaskadami barwnych iskier, buzowało rozrzedzonym promieniowaniem. Lecz te sygnały cywilizacji
technicznej nie obchodziły Jonata. Interesowali go ludzie. Mali i wielcy. Dobrzy i źli. Te niepowtarzalne
hybrydy nieklasyfikowalnych cech. Ludzie, których nikt nie rozpoznał, którzy nie znają siebie samych i nie
mogą się sprawdzić w codziennym, przypisanym im rytuale życia. Jonat kochał to Miasto. Chętnie
przebiegłby ulicami, i zajrzał na podwórza pełne kwietnych klombów i odwiedził poddasza starych domów z
palonej cegły. Niegdyś lubił zatrzymywać się o zmierzchu pod nagrzanymi jeszcze słońcem murami, po
których rozpełzło się dzikie wino, i dawał się przenikać wirem namiętności ludzkich. Teraz jednak musiał
odłożyć to wszystko na później; a być może zaniechać na zawsze.
Stłumił w sobie wzruszenie i szybkim spojrzeniem obrzucił całe Miasto. Wśród masy ludzkiej w wielu
miejscach jarzyły się umysły obiecujące i zdolne, nawet wybitne, lecz żaden z nich nie przekroczył jeszcze
progu samouświadomienia. I Jonat odetchnął z ulgą. W Mieście nie było Olsena. Szedł wmieszany w
różnobarwny tłum przechodniów. Przygarbił się, głowę wciągnął między ramiona. Nikt go nie poznał, lecz
Jonat przypominał sobie wielu mieszkańców, każdy dom, plac, ulicę. Z ulicznych kawiarenek, spośród
kolorowych lamp, młode dziewczyny posyłały nieznajomemu uśmiechy. Skręcił w boczną aleję i znalazł się
przed domem Ojca. Ścieżka jego zabaw dziecięcych porosła trawą, rozbuchany gąszcz gałęzi muskał go po
głowie i karku. Drzwi były otwarte, po podłodze biegały małe, zielone jaszczurki. Widok biurka z
rozrzuconymi na nim książkami sprawiał wrażenie, że Ojciec wyszedł tylko do sąsiedniego pokoju.
W przyległym pomieszczeniu stał stary, zniszczony stół. To na nim uczyłem się ustawiać klocki,
czytać i pisać - Jonat położył dłoń na chropowatym blacie i ciepło wspomnień przeniknęło mu palce. "Przy
stole siedzi złotowłosy, rumiany chłopczyk i ze złością odrzuca nieudane rysunki. Wreszcie wściekłość malca
nie daje mu pracować, po policzkach spływają łzy, bieleją palce zaciśnięte na krawędzi blatu. Nienawistny
wzrok skierowany jest na stos kartek, które w pewnym momencie... zaczynają falować, miąć się i zgniatać w
papierową kulę. Gorąca fala złości odpływa, pozostawiając tylko ogrom zdziwienia.
Za plecami chłopca stoi Ojciec. Wyciąga rękę w stronę jasnej główki. Będziesz silny, bardzo silny -
mówi". Jonat przerwał pasmo wspomnień i wyszedł w zieloną, pachnącą ciemność ogrodu. Na tle
przepastnego aksamitu nieba z przyszytymi perełkami gwiazd pędziły rwące rzeki fal radiowych, ostre
strumienie w pasmach telewizyjnych, słabe, lecz charakterystyczne odblaski telepatyczne. Nieforemne kłęby
fal zamkniętych, przypominające sny o bezpańskich myślach, zwiastowały bliskość silnej burzy
magnetycznej.
W głębi wąskiej ulicy jakaś dziewczyna w długiej, ciemnej szacie pośpiesznie ukryła się w bramie. Z
mroku ktoś nadchodził - wysoka, szczupła postać mężczyzny. Jonat skupił się jak umiał, ale nie był w stanie
spenetrować jego mózgu. "Olsen?" - przemknęło mu przez głowę. Zbliżający się mężczyzna wykazywał
czujność i gotowość do konfrontacji. Był już bardzo blisko - płowe włosy, wysokie czoło, czujne, nerwowe
spojrzenie, głowa wciągnięta między szerokie ramiona.
Zimny strach. A potem szok - to przecież on sam! Jonat wyprostował się i popatrzył na siebie - wtedy
lustrzany obraz wybrzuszył się, rozmazał i spłynął gdzieś w bok.
Z bramy wybiegła dziewczyna owinięta w szary, długi szal. Przysunęła swoją mokrą twarz tak blisko,
że czuł jej płytki, urywany oddech. "Uciekaj stąd - szepnęła zduszonym głosem. - Odejdź natychmiast,
błagam". Głos przeszedł w niezrozumiały bełkot, w rozbieganych oczach czaił się obłęd. Usta miała wypukłe,
pełne, namiętne. "Odnajdę cię" - rzucił za nią, kiedy już zdjął z niej hipnozę i uciekła przestraszona. "Nie
odejdę!" - krzyczał bezgłośnie, odrzucając ostrzeżenie Olsena. Musiał podwoić czujność. Ostateczna
rozgrywka zbliżała się szybko.
Wąskie uliczki Starego Miasta wyludniały się. Późna pora i ból głowy spowodowany rozwichrzoną,
zasnuwającą Miasto burzą magnetyczną zapędzały mieszkańców w zacisze sypialni. Jonat przeciskał się przez
gęsty, niemal lepki mrok zaułków wyłożonych gładkim kamieniem rzecznym. Uwagę miał napiętą aż do bólu.
Chce mnie zmęczyć - pomyślał. W miarę jak jego ciało słabło, duch zdawał się potężnieć i uzupełniać
niedostatki fizyczne. Pomarszczona jak zasuszony owoc twarz Matki, mlecznosiwe włosy zaczesane gładko
do tyłu. Gdy Ojciec uczył go władzy nad umysłami innych, Matka zawsze mówiła: "Synu, bądź również dobry
i sprawiedliwy. Używaj wielu oczu, bowiem jedna para może okazać się zawodna. Wyczuwaj wiele
wymiarów. Kochaj".
Agresja! Jak swąd palonej skóry, jak zduszony trzask ze zgniatanego lustra. Jonat nie ruszając się z
miejsca odbił uderzenie i odruchowo wypuścił potężną kontrę o szerokim spektrum działania, raczej dla
osłony i zyskania na czasie niż w celu unicestwienia przeciwnika. Natychmiast uchwycił słabe punkty w
mózgu napastnika i zaczął już wypuszczać skoncentrowane, dobrze dostrojone uderzenie, kiedy nagle poczuł
bezcelowość akcji. Przeciwnik został unieszkodliwiony pierwszym ciosem obronnym.
Jonat pchnął zmurszałe drzwi i w ciemności wszedł na górę skrzypiącymi schodami, wśród zapachu
moczu i zbutwiałego drewna. Na podeście leżał stary, licho ubrany człowiek w pozycji świadczącej o
bezwładnym upadku. "Zimny okład na czoło!" - rozkazał dziewczynie, skulonej w najdalszym kącie. Zły na
siebie wyszedł w mrok nocy. Omal nie zabił ulicznego rzezimieszka.
Burza rozszalała się na dobre. Zmierzwiona wełna kłębów falowych zawładnęła niebem, przytępiła
słabe promyki gwiazd, wyciszyła potoki długości radiowej. W miejscach silnego promieniowania urządzeń
elektrycznych interferencja wyzwalała istne kaskady barwnych rozbłysków lub wiry na kształt trąb
powietrznych z rozjarzonego pyłu. Co chwila nabrzmiałe energią niebiosa z głuchym mlaśnięciem
przekazywały jej nadmiar do wstrząsanej razami Ziemi.
Na początku poczuł małą mrówkę biegającą pod włosami, po czaszce. Zanim zorientował się i zaczął
stawiać osłonę, było już za późno. Potężne uderzenie, mogące z łatwością zabić, zwaliło go z nóg. Było na
szczęście w dużym stopniu chybione - zwiad trwał zbyt krótko na pełne rozeznanie. Następny cios, nie mniej
potężny i wymierzony o wiele precyzyjniej, Jonat odbił już z łatwością. Błyskawicznie zlokalizował Olsena,
który zdemaskował swoją pozycję atakiem, i wypuścił szerokie kontruderzenie. Szybko penetrował mózg
przeciwnika i bił w słabe punkty krótkimi, lecz dokładnymi ciosami. Sam odparowywał serie podobnych
uderzeń.
Zaprzestali tych wściekłych, chaotycznych, bezcelowych razów i zmęczeni przyglądali się sobie
nawzajem. Olsem stary i doświadczony mistrz; który niejednemu niebezpieczeństwu stawiał już czoło, zajął
pozycję obronną. Jonatan mógłby być jego synem - zdolny, uparty, entuzjazmem młodości pokrywał brak
rutyny. Tylko jeden z nich mógł pozostać w Mieście.
Jonat wyszedł już poza przedmieścia. Minął ostatnie małe domki z czerwonej cegły, otulone
kożuchem pnącej roślinności, i posuwał się brzegiem rozigranego potoku. Lecz świat ten nie istniał teraz dla
niego - poruszał się w krainie rozbieganych prądów, wezbranych rzek falowych i skłębionej wełny burz
magnetycznych. A przed nim rozbłyskiwał podstępnymi ciosami umysł Olsem, człowieka, który po raz drugi
chciał wypędzić go z Miasta. Wypędzić już na zawsze. Jonat spróbował zastosować stary fortel. Klucząc dla
niepoznaki zbliżył się do płytkiej niecki geologicznej, szybko wskoczył w jej ognisko i posłał przeciwnikowi
grad uderzeń. Olsen ugiął się pod ich ciężarem, lecz zdołał wypuścić kontrę. Ten zaprawiony w bojach
weteran wiedział doskonale, że zagłębienie wymyte w pokładach rudy może być równie dobrym emiterem, jak
i kolektorem wiązki fal. Cios przedarł się przez gardę i tępym obuchem zdzielił Jonata, który z największą
trudnością odczołgał się na bok. Na szczęście Olsen też dostał swoje - pomyślał. - Inaczej mógłby teraz
wykończyć mnie w ciągu sekundy. Postrzępiona wełna burzy falowej odpłynęła, a w czarną otchłań nieba
wylały się ogniste, rozszalałe rzeki promieniowania wschodzącego słońca. Jonat za każdym razem był
zdziwiony bogactwem i grozą tego widowiska. I zawsze wtedy szkoda mu było innych ludzi, zdolnych
obserwować jedynie tak żałośnie mały wycinek widma.
Taki właśnie ranek wstawał przed wielu laty, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Wtedy Olsen
zwyciężył Ojca, zadał mu ostatni cios po całonocnych zmaganiach. Lecz nie zabił, stosując się do niepisanego
prawa walki mistrzów. Ojciec wraz z rodziną został wygnany z Miasta. Od tego czasu nigdy już nie doszedł
do dawnej świetności, żyjąc z dala od rodzinnych stron coraz bardziej zapadał na zdrowiu.
A Olsen...
Jonat, tknięty nagłą myślą, rozpoczął znów ostrożną penetrację mózgu odpoczywającego, ale czujnego
Olsem. Lecz nie mógł znaleźć tego, czego chciał, choć ślizgał się po powierzchniach myśli, zapuszczał w
meandry wspomnień, przebiegał pokłady pamięci. Zupełnie nic?! Wydawało się to niemożliwe. Owszem, w
zwojach pamięciowych trafił na zapis zdarzeń tamtego dnia, lecz była to tylko kronika z zachowaniem ścisłej
chronologii, i na tym koniec.
Poprzez stare, infantylne pokłady pamięci dostał się w obszar płytkiej podświadomości. Czuł się
nieswojo i nie całkiem w porządku, ale jakie było inne wyjście? Jak w nieprzejrzystej wodzie przesuwały się
zagmatwane kształty myśli, pragnień i wyobrażeń, dające nigdy w pełni nie uzewnętrzniany obraz człowieka.
Jonat czuł się jak złodziej w sanktuarium świętości, bo cóż bardziej świętego i intymnego można mieć poza
własną nagą podświadomością, o której naturze mamy tylko mgliste pojęcie, poza bezbronnym ja, odartym z
wszelkich ozdób, masek i konwenansów?
Aby przeniknąć głębiej, Jonat musiał skorzystać z energii swojej osłony obronnej. Należało teraz
działać szybko, ponieważ przeciwnik mógłby go dosięgnąć z łatwością. Szukał więc gorączkowo wśród
wspomnień, marzeń, pragnień. I choć nie wnikał głębiej w żadne z nich, ślizgał się raczej tylko po ich
powierzchni, zadziwiło go bogactwo wewnętrzne sprzeczności tego człowieka.
Wreszcie znalazł. Zepchnięte na dno podświadomości, pełne bólu i poczucia winy wspomnienie walki
z Ojcem Jonata, obraz zsyłanych na wygnanie. Długie, bezsenne noce. Wyrzuty sumienia, ledwie zaprawione
dumą zwycięzcy.
Lecz jaki bezmiar goryczy! Goryczy wypędzanego z wielu miast. Zgorzknienie tułacza. Zapiekły żal
do ludzi. Olsen od najmłodszych lat nie miał Domu. Walka z Ojcem o Miasto była ostatnią szansą
starzejącego się, steranego życiem człowieka. Jonat żałował teraz, że tak głęboko spenetrował to miejsce. Nie
było czasu na rozważania etyczno-moralne, lak zwykle zresztą. Ciśnienie faktów pchało do rozwiązań
dyktowanych prostą walką o byt. Zastanowienie przychodziło później, lecz znów nie zmieniało w niczym
dalszych działań. Jonat pośpiesznie przepisał do swojej świadomości poczucie winy Olsena, jego ból i
wyrzuty sumienia. Następnie znowu " osłonił się podwójną gardą i przygotował do ostatecznej rozgrywki.
Rozpoczął bezładną wymianę ciosów, w którą stary mistrz, nie podejrzewający pułapki, dał się bez
trudu wciągnąć. Gdy przerwali, zmęczeni, Jonat skupił się aż do bólu, wskoczył błyskawicznie do ogniska
niecki geologicznej, tej samej, którą wykorzystywał uprzednio, i wypuścił skoncentrowaną wiązkę. Zawarł w
niej cały żal, ból i świadomość popełnionego okrucieństwa, cały dokonany przed chwilą wypis z zakamarków
mózgu Olsem. Wiązkę wzmocnił na tyle, na ile potrafił. Wyrzuty sumienia mogą męczyć, lecz wzmocnione
stukrotnie poczucie winy - może zabić. Mózg Olsena próbował się bronić, stawiać jakąś zaporę, wypuścić
kontrę, tak jak ranne zwierzę usiłuje niezdarnie uciekać, ciężko potykając się i kąsając powietrze, aż zwali się
bezwładnie na ziemię. Był zwyciężony.
Droga do Miasta dla Ojca, całej rodziny i dla niego stała otworem, lecz Jonat w pełni czuł gorycz tego
zwycięstwa. Położył się na fragmencie muru, otaczającego niegdyś Miasto. Przyroda wokół budziła się z
nocnego odpoczynku w życiodajnych promieniach słońca. Poczuł ciepłą falę radosnego podniecenia kilku
dziewcząt, biegnących brzegiem strumienia. Młode pędy roślin stroiły się w delikatne korony fal
wzrostowych, życie zdawało się cieszyć samym faktem swojego istnienia. , Jonat biernie rejestrował
zachodzące wokół zjawiska.
Stał się ślepy na barwy zdarzeń, jego mózg maskował wszelkie emocje i wzruszenia. Postarzał się o
wiele lat w ciągu tej nocy.
Białą, pylistą drogą, ciężko stawiając kroki, odchodził stary, pokonany człowiek. Tak jakby to mogło
pomóc, Jonat uścisnął mu dłoń.
Andrzej Zimniak
”Thor”
Opowieść ta zaczyna się w bardzo dawnych czasach, kiedy jeszcze Ziemię przemierzali wzdłuż i
wszerz Kosmici na swoich ognistych rydwanach. Wśród białych, kruchych wzgórz była zielona i pełna słońca
dolina, a w niej, w chacie z ciosanych kamiennych bloków, mieszkał jasnowłosy młodzieniec imieniem Thor.
W podobnych chatach wokół mieszkali inni ludzie, mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy. Thor siedział właśnie
przed progiem i zastanawiał się, którą dziewczynę wziąć sobie za żonę: jasnowłosą Ene, którą znał, od kiedy
sięgał pamięcią, czy ciemną i smagłą Nom aż z przeciwległego krańca wioski, kiedy przed jego domem
zatrzymał się ognisty rydwan, a z niego wysiedli ogromni Kosmici. Thor nie zdziwił się ani nie przejął,
ponieważ było to zdarzenie zwykłe i częste w owych czasach; wstał tylko i podszedł do rydwanu, pytając
Kosmitów, czego im trzeba, albowiem brali oni często wodę od mieszkańców wioski i wlewali ją do dzioba
ognistego ptaka. Lecz Kosmici nie potrzebowali niczego; usiedli z nim na kamiennym progu jego domu i
pytali go, czy naprawdę chce Ene lub Nom za żonę. Odpowiedział zdziwiony, bo cóż Kosmitów obchodzą tak
małe sprawy jego, Thora?, że właśnie zastanawia się, bo pora już wstąpić w stadło małżeńskie. Wtedy oni mu
rzekli, żeby wsłuchał się w te kobiety, czy lubi ich muzykę, czy też ich granie go razi i czy owe głosy
nastrajają go dobrze do pracy, którą zamierza w przyszłości wykonywać. Dziwił się Thor wielce ich
niezrozumiałym radom, gdyż nieraz już przykładał głowę do niewieściego łona, lecz słyszał naonczas tylko
bicie serca. Wtedy Kosmici zasmucili się, że ludzie żyjąc ze sobą tak niewiele o sobie nawzajem wiedzą, i
nauczyli go wsłuchiwać się w muzykę ludzkiej duszy. Bo każdy człowiek i wszystko, co żyje, gra swoją
najpiękniejszą muzykę, na jaką może się zdobyć; Kosmici słyszą te dźwięki i u ludzi, lecz nie mogą ich
zrozumieć, ale ludzie powinni rozumieć siebie nawzajem. Ucząc go przykazali więc, aby nauczył i innych,
lecz Thorowi nie udało się to nigdy. Może nie potrafił tyle, a może ludzie pozostali głusi, bo nigdy nie
wierzyli w jego nauki?
Tak więc tego wieczora Kosmici nauczyli Thora słyszeć muzykę duszy, Najpierw usłyszał dziwne i
niezrozumiałe melodie swoich nauczycieli, a potem cały chór głosów z wioski, co dało razem wielką, rzewną
muzykę, wśród której narodził się, wzniósł, pracował i kochał. Kosmici dosiedli swojego rydwanu i ulecieli w
jasne niebo, Thor zaś został na progu swojej chaty, upojony otaczającą go zewsząd ogromną melodią życia.
Już wkrótce udało mu się rozróżnić wśród innych dźwięków muzykę Ene - była to powolna i smutna
melodia, od której ścisnęło mu się serce. Udał się więc na drugi koniec wioski do Nom, lecz po drodze
usłyszał muzykę tak cudną, że aż przystanął; dźwięki lekkie jak pocałunek porannego wiatru pieściły go niby
najczulsza kochanka. Poszedł za tym czarownym głosem i znalazł dziewczynę imieniem Noa o jasnych,
wilgotnych oczach; to ją wziął sobie za żonę. Thor był szczęśliwy jak nigdy dotąd. Dom jego wypełniała
piękna muzyka, choć swojej żony nigdy nie nauczył słyszeć melodii dusz. Ranek upływał mu na pracy,
popołudnie na wypoczynku, wieczór na miłości. Jako człowiek dobry i pogodny, miał wielu przyjaciół, toteż
w wesołej kompanii często siadywał w cieniu wielkich morw i raczył się dzbanem wina. Wsłuchiwał się
wtedy w Harmonijną melodię, którą razem tworzyli, i czuł, jak wsącza ona na powrót siłę w jego zmęczone,
starzejące się członki. I było mu dobrze.
Noa powiła mu synka, który kwilił cieniutko i grał tak słodko, że Thor nie mógł ukryć wzruszenia.
Tulił go do piersi i powtarzał sobie, że przynajmniej jego musi nauczyć słyszeć. Ale Thor, syn Thora, słyszał i
rozumiał muzykę dusz od początku, bez jego nauk. Więcej - czuł muzykę ludzi, ptaków i drzew lepiej niż
ojciec. Najpiękniejszy dla młodego Thora był śpiew wysokich traw nad jeziorem,a grzmiące granie starych
drzew dawało mu tyle siły, że pokonywał wtedy w zapasach każdego chłopca z wioski. Czuł jednak, że gdzie
indziej może usłyszeć inną, piękniejszą muzykę, więc po śmierci ojca wziął matkę i ruszyli poprzez białe,
kruche wzgórza, aby znaleźć swoje miejsce.
W drodze odwiedzili wiele wiosek o smutnych, radosnych, spokojnych lub hałaśliwych melodiach ich
mieszkańców i wiele miast, w których potężny chór tysięcy istnień sięgał niebios. Thor uparcie szukał
miejsca, gdzie byłby szczęśliwy, lecz zawsze wydawało mu się, że muzyka następnej osady będzie
piękniejsza. Zgodnie z wolą ojca próbował także nauczać ludzi, ale ci tylko wzruszali ramionami; pozostawali
głusi i pełni zacietrzewienia. Gdy dobierali się według wspólnych upodobań, możliwości, zasobności - mówił
im, że to nieważne, żeby wsłuchali się w siebie nawzajem; wtedy wyśmiewali go.
Kiedy gdzieś w pyle drogi ucichła piękna i ostatnio coraz smutniejsza muzyka matki, Thor zapłakał
gorzko. Zaprzestał swojej wędrówki, wziął za żonę kobietę, której melodia przypominała tęskny głos
skrzypiec, i zbudował jasny, przestronny dom nad rzeką. Przy cichej i poważnej grze okolicznych wiosek i
miasteczek o domach z czerwonej cegły i strzelistych wieżach kościołów, przeżywał pogodnie swoje dojrzałe
lata i wychowywał syna o imieniu Thor. Chłopiec jeszcze bardziej niż ojciec wczuwał się w muzykę życia i to
stanowiło o jego sile i słabości. Gdy gra wokół była przyjazna i życzliwa, okazywał się tytanem, jeśli zaś
brzmiała jak zgrzytliwa negacja, malał i kurczył się niby przestraszone zwierzę. Lecz Thor umiał wyłowić
spośród szumu miernego chóru te wspaniałe, czyste dźwięki prawdziwie uduchowionej muzyki, składające się
na potężną symfonię piękna ludzkiej duszy, która mówiła o miłości i oddaniu, o zrozumieniu, wybaczaniu,
pięknie i mądrości i była źródłem jego siły. Marzeniem życia Thora stało się połączenie takich pojedynczych
melodii w jeden potężny chór, żeby ludzie mogli kiedyś usłyszeć i dostrzec siebie nawzajem, wyjść z
rozszalałych techniką miejskich mrowisk, zrozumieć piękno swojej muzyki i czerpać z niej siłę. Lecz jak ich
obudzić?
Gdzieś daleko pośród gwiazd Thor słyszał daleką muzykę Kosmitów tak cichą jak drganie skrzydeł
motyla, dziwne i niepokojące granie innego Intelektu. Czuł, że tam może znaleźć odpowiedź. Kiedyś
objawienie przyszło spomiędzy obcych słońc, więc i teraz resztę tajemnicy trzeba wydrzeć niebu.
Thor czuł, że może sięgnąć gwiazd. Szukał muzyki dostatecznie potężnej, która dałaby mu moc.
Szukał ludzi, wśród których byłby tak szczęśliwy, aby wesprzeć się o niebo. Szedł z miasta do miasta; z kraju
do kraju z pogodnym czołem, albowiem wierzył, że tacy ludzie są na jego drodze.
Andrzej Zimniak
Konstrukcja
Krys niecierpliwie przeszukiwał swój sektor, ale wszędzie napotykał tylko puste, bezpłodne globy. Na
jednym zauważył pierwiastki o wielkich ciężarach atomowych, lecz i te można było już wytwarzać w
dowolnych ilościach, minął więc planetę w pełnym pędzie. Czyżby w całym sektorze, a może i w tej części
Galaktyki, nie występowały żadne bogactwa naturalne?
Nie było jednak aż tak źle. Pod koniec swojej misji Krys natrafił wreszcie na średniej wielkości
gwiazdę z kilkunastoma planetami, spośród których druga, trzecia i czwarta okazały się ciekawe. Było na nich
coś, co mogło przydać się Krystalitom.
Zaraz po wstępnej analizie okazało się, że tylko trzecia planeta posiada bogactwa naturalne, nadające
się do eksploatacji. Krys nie mógł powstrzymać się i po przelaniu swojej świadomości w kilka
monokrystalicznych meteorów platynowo - tytanowych opuścił się w nich na powierzchnię globu. Na widok
bogactw wokoło aż zaparło mu grawitacyjne pulsacje. Przemykając poprzez rzadkie granity i bazalty oglądał
dorodne korzenie roślin i stąpające po głazach zwierzęta. Wreszcie wygodną żyłą miki wydostał się na
wzniesienie, po którym w śmiesznych nieregularnych podrygach posuwała się gromada pokracznych
stworzeń, poruszających się za pomocą dwóch spośród czterech posiadanych odnóży. Chociaż był znawcą
różnych formacji zasobów naturalnych, okazów o takiej symetrii i prawidłowościach budowy jeszcze nie
widział. Dokonał więc wstępnych pomiarów ich parametrów i stwierdził z rosnącym zadowoleniem średni
poziom inteligencji, krótki cykl rozwojowy, trwałość w dosyć wąskich granicach, lecz niezłą
przystosowalność, a także dużą podatność. Trochę zaniepokoił go stosunkowo wysoki współczynnik histerezy
anarchicznej, ale i tak jakość złoża przeszła najśmielsze oczekiwania! Taki surowiec należy odpowiednio
wykorzystać.
Stado rozproszyło się w panicznym strachu, gdy kamienny wierzchołek wzgórza, wokół którego
żerowało, rozjarzył się czerwonym blaskiem. Tylko jeden osobnik nie zdążył przylgnął do świecącej skały i,
wyjąc zachryple, próbował wyrwać się z kleszczy nieznanej i groźnej siły, która przygważdżała go do
kamieni.
Jednak po chwili ucisk zelżał, czerwień skał stopniowo przygasła, a małpolud pognał na swoich
krótkich nogach za znikającym już w buszu stadem. Niebawem trwożne pochrapywania zwierząt ucichły i
tylko wiatr hulał nad pustym wzniesieniem.
Krys pomknął żyłą miki z powrotem do swoich meteorów i już po chwili mógł z rozkoszą rozpłynąć
się po wszystkich regularnościach macierzystej sondy. Odpoczywając, nie zaprzestał intensywnej analizy
dokładnych już danych.
Z odkrytego właśnie złoża dało się zrobić prawie wszystko. Kierując się interesem Krystalitów i
własnym doświadczeniem, podjął decyzję. On, Krys, skonstruuje z zasobów złota tej planety ogromną
Maszynę, która będzie rozwiązywała problemy techniczne jego cywilizacji, problemy nastręczające zawsze
najwięcej kłopotów. Umieścić funkcje analityczne i wykonawcze w jednym urządzeniu! Korzyści z obecnej
misji mogłyby wówczas okazać się wprost niewymierne.
Należało teraz postępować ostrożnie, aby nie uszkodzić lub nie zniszczyć cennego złoża. Krys długo
opracowywał wszelkie możliwe warianty planu działania, aż wreszcie przystąpił do realizacji Wielkiej
Konstrukcji. Najpierw, jak zwykle, dokonał wstępnej modyfikacji złoża. Surowiec był podatny i należało
ingerować niezwykle delikatnie, ponieważ w przypadku przesterowania równowaga układu mogłaby zostać
zakłócona, a wtedy poprawkom nie byłoby końca. Krys uznał, że najłatwiej operować ośrodkiem kodującym
cechy osobnicze z pokolenia na pokolenie, i poprzez ten układ poprawił nieco materiał: wzmógł symetrię,
zmniejszył emocjonalność, zwiększył logiczność działania oraz przestroił mózg tak, aby możliwe było
ostateczne scalenie Konstrukcji. Po wykonaniu tej trudnej pracy, mającej kluczowe znaczenie dla całego
przedsięwzięcia, pozostawało tylko umiejętne stymulowanie inkubacji złoża, czuwanie nad jego
dojrzewaniem. Cóż za wspaniałe uczucie tak płynąć nad globem pulsującym wzrastającą Konstrukcją!
Gobina zawsze zastanawiał problem, skąd biorą się geniusze. Przebywał od dawna w środowisku
naukowym, pracował w uczelni o świetnej renomie, ale nawet wśród laureatów Nagrody Nobla nie dostrzegł
tych umysłów, które wnoszą wartości przełomowe i decydujące. Owszem, mrówczą pracą tworzyli oni nowe
obrazki z już istniejących fragmentów, a później szeregi następców wybierały znów dogodne dla siebie cząstki
z ich własnych prac. Znawcy techniki, opierając się na symptomach awarii, umieli bezbłędnie wymienić
uszkodzony panel w maszynie, lecz kto wymyślił i zbudował całe urządzenie? Kto podawał ogólne teorie?
Gobin nie widział wokół siebie takich ludzi.
Kiedyś Ben, jego bliski współpracownik, z którym od dawna próbował rozwiązać pewien złożony
problem, wpadł radosny do pracowni. Mam! - krzyczał już od drzwi. Gdy przedstawił swoje rozwiązanie,
Gobin był zaszokowany. Projekt okazał się wprost genialny, tak pięknie, dogłębnie i elegancko ujmował
zagadnienie. Ben rozważał problem od dawna, lecz rozwiązanie przyszło mu do głowy właśnie dzisiaj,
podczas wypoczynku w parku, kiedy wpatrywał się dość bezmyślnie w brudną powierzchnię stawu.
Wyznał później, że było to jak... olśnienie.
Co to jest olśnienie?
Od momentu rozpoczęcia budowy Krys wysyłał na powierzchnię planety wiele sond kontrolujących,
najczęściej w postaci meteorów jednorazowego użytku. Dostarczały one informacji, ale spełniały również
daleko ważniejsze zadanie: niosły zaczyn postępu. Był to głównie postęp techniczny, albowiem w tym
kierunku, zgodnie ze swoim wstępnym założeniem, Krys zaprogramował ewolucję złoża. Każdy meteor
inicjujący pobudzał tylko jednego osobnika w ściśle określony i specyficzny sposób, i tak rodzili się geniusze,
powstawały odkrywcze idee i pomysły. Pozostała masa złoża uczyła się i rozwijała za sprawą tych punktów
zarodnikowych.
Krys zachował bezpieczną szybkość w dawkowaniu informacji technicznej i w prowadzeniu procesu
dojrzewania złoża, choć często osiągał górny jej pułap, śrubując tempo rozwoju technologicznego do
ostatecznych granic. Spieszył się, lecz musiał balansować pomiędzy naglącymi potrzebami cywilizacji
Krystalitów a wymogami bezpieczeństwa budowy. Wiedział dobrze, że pochopne, oszczędnościowe skrócenie
cyklu o sto lub dwieście tutejszych obiegów wokółsłonecznych mogło pociągnąć za sobą nieodwracalną
destrukcję złoża. Początkowo, przy wstępnej modyfikacji surowca, Krys pominął stosunkowo niewielką
agresywność osobniczą; teraz żałował, że nie zlikwidował tej cechy, tak rzadko występującej wśród bogactw
naturalnych. Po uzyskaniu supremacji wobec otoczenia złoże rozpoczęło wyniszczanie wewnętrzne. Zbyt
późno już było na poprawki w kodzie rozwojowym, Krys skierował więc ów destrukcyjny popęd do
rozładowania w rywalizacji. Jednak to nie wystarczyło, i konstruktor zdecydował się na ryzykowne posunięcie
: dostarczył złożu środków do samounicestwienia i wytworzył względny spokój, oparty na strachu przed
zagładą.
Krys obawiał się niepowodzenia. Nie wiedział, na jak długo śmiertelna broń powstrzyma
samoniszczące tendencje w fermencie białkowym. Zgodnie z pierwotnym założeniem konstrukcyjnym złoże
uległo stopniowej integracji, dążąc powoli ku ostatecznemu scaleniu; rola jednostek malała i coraz bardziej
ograniczała się do funkcji służebnych wobec całkowitej masy surowca. Ten wyraźny trend rozwojowy
zakłócały jednakże zjawiska konglomeracji lokalnej powstawały skupiska jednostek podstawowych,
prowadzące działalność bez stymulacji Krysa i wymykające się spod kontroli. Zbliżał się więc typowy na tego
rodzaju budowach moment przesilenia i substancji groził rozwój w niewiadomym kierunku, proces
dojrzewania niesterowanego, co mogło obniżyć jej przydatność. Z tych powodów, choć inkubacja wciąż
przynosiła dobre efekty i zwiększała przyszłe możliwości Maszyny, Krys zdecydował się już teraz na
zespolenie Konstrukcji.
Do operacji przygotował się starannie, wszak miała ona wieńczyć jego długą i niełatwą pracę. I
nadeszła chwila, kiedy spokojne niebo nad ludnymi mrowiskami miast, cichymi obejściami wiejskimi,
zielonymi górami i bezkresnymi równinami przeciął oślepiający grad tysięcy, milionów meteorów, i odbił się
przerażającym ogniem w wodach oceanów, w lustrzanych taflach jezior i w oczach strwożonych ludzi. A
każdy z tych błysków ponaglał.
Sharon pisała. Mała lampka oświetlała tylko część powierzchni stolika i kilka kartek, reszta pokoju
tonęła w mroku. Skończyła wiersz, który był jakby nie jej w strofach pulsował ledwie wyczuwalny, lecz
głuchy niepokój.
Może zbliża się nie zapowiedziana burza? - pomyślała. Lecz niebo za oknem przeszklonego
apartamentu było pełne gwiazd i nic nie wróżyło gwałtownych zmian pogody. Daleko w dole, pół kilometra
poniżej jej poziomu mieszkalnego, jaśniała jak okiem sięgnąć feeria barwnych świateł miejskich. Lecz zamiast
doznać ukojenia odczuła ponowny, gwałtowny przypływ przenikliwego niepokoju. Pragnęła natychmiast
uciekać lub schować się, choćby w kąt pokoju. Jednakże i tam dosięgły ją oślepiające błyski, których dzikie
kaskady rozszalały się na spokojnym przed chwilą niebie. Mózg zalała fala chłodu, wciekającego niby
lodowaty płyn w najdrobniejsze przewody i kanaliki, napełniającego głowę przejmującym, zimnym parciem.
Ciśnienie wzrastało, ból potężniał, rozsadzał czaszkę. Sharon w konwulsjach wiła się po podłodze. Lecz wtem
jakieś niedrożne dotychczas kanały puściły, lodowaty płyn uszedł gdzieś natychmiast, mózg stał się czysty, a
myśl jasna i spokojna.
Kobieta wstała powoli i wyprostowała się. Szeroko rozwarte oczy patrzyły, lecz nie widziały ani
pokoju, ani niepotrzebnych już książek, ani nawet płaskiego nieba z rozsypanym piaskiem gwiazd. Lecz
widziały całą Ziemię, obce gwiazdy i planety. Ta drobna istota czuła jasną, potężną jedność. Nie było już
Sharon. Kobieta stojąca z wyciągniętymi w górę rękoma była wszystkim, bo ludzkością, i niczym, bo jej
zniknięcie nie miałoby żadnego znaczenia. Stanowiła obdarzony co prawda wspaniałą świadomością istnienia,
ale tylko pojedynczy neuron potężnego nadmózgu, nowego wcielenia człowieka.
Krys poczuł liźnięcie gorąca - postawił ekran zaporowy. Wciąż nie kontrolował Maszyny, nie
rozumiał, co się stało. Wysłał zwiadowców.
Próba nie powiodła się. Elementy złoża zespoliły się w nadrzędny mózg, Maszyna powstała, ale nie
słuchała jego, Krysa! Żyła własnym życiem swojego nowego, potężnego intelektu, znajdowała się na początku
drogi w innym wymiarze istnienia.
Krys rozpłynął się wygodnie po swojej sondzie i naprędce dokonał analizy. Należało niezwłocznie
usunąć usterki i zakończyć budowę, oczekiwano bowiem niecierpliwie na włączenie Maszyny do eksploatacji.
Krys podwyższył nieco swój poziom świadomości, lecz nie bardziej, niż to było konieczne; znów górował nad
złożem w takim samym stopniu jak przy rozpoczynaniu budowy, czyli różnica była optymalna. Sprawnie
wziął się do reperacji, a krystaliczny szept niósł w przestrzeń wesołą nowinę.
Andrzej Zimniak
Kuracja
Tego dnia wszystko wydawało się inne, nawet w powietrzu unosiła się nieuchwytna mgiełka
odmienności. Szedłem polną ścieżką wśród bujnych traw, a nad łąką w ciepłym słonecznym powietrzu
czerwcowego popołudnia polatywały ważki. Lecz zapach pól był jakiś dziwny, jakby to śmieszne, ale wtedy
tak naprawdę mi się wydawało świeżo skoszoną trawę na dalekich pagórkach posypano cynamonem;
opalizujące w słońcu szkliste skrzydła ważek rzucały zbyt barwne, o ton za ostre refleksy, a nawet głosy
bawiących się nad rzeką dzieci brzmiały piskliwie i zdawały się wprowadzać moją czaszkę w wibrację.
Powtarzałem sobie stanowczo, że coś jest nie w porządku - ale co? Próbowałem skupić się na tym problemie,
ale myśli wciąż rozbiegały się chaotycznie, uchodząc spod kontroli jak zgraja rozfiglowanych urwisów.
Chwilami miałem wrażenie, że moje zmysły przesunęły się o jakąś jednostkę na skali odczuwania, powodując
zmiany w percepcji zjawisk. A może to świat wokół uległ przemianie, dążąc nieuchronnie ku swojemu
przeznaczeniu?
Przyspieszyłem kroku, starając się odpędzać niechciane refleksje. Ścieżka wiła się wzdłuż strumienia
wśród młodych drzew, co chwila musiałem więc schylać głowę, aby prześliznąć się pod zwisającymi
gałęziami. I chociaż wszystkie szczegóły drogi znałem na pamięć, przy każdym pochyleniu dostrzegałem
jasnozielone, nienaturalnie jaskrawe pędy traw, wyglądające spod wielkich kęp zielska. Zaczęło się to
wszystko dzisiaj w szkole, a być może już znacznie wcześniej, tylko z powodu nikłości symptomów nie
zwróciłem uwagi na zmiany. Tak, dzisiaj po raz pierwszy dzieci zaczęły mnie denerwować. Ich głosy
piskliwym dyszkantem wdzierały się pod czaszkę, rozbiegana ruchliwość tych Bogu ducha winnych istot
wyprowadzała mnie z równowagi. Byłem surowy, lecz w porę zdołałem powściągnąć rozdrażnienie. Co działo
się ze mną?
Prawie biegiem dotarłem do domu. Tam wreszcie odpocznę. Żona kończyła przygotowywanie obiadu.
Sądząc po gwałtowności, z jaką wybierała talerze i sztućce, nie była w najlepszym humorze.
- Jak spędziłaś dzień? - spytałem; błądząc jeszcze myślami po ogromnej niecce rozgrzanych łąk,
pełnych dziwnego niepokoju.
- A jak mogłam go spędzić - jej głos sprawiał wrażenie spokojnego, lecz nasycony był wyczuwalnym
zgorzknieniem, a agresywność odpowiedzi wynikała z obwiniania o ten stan rzeczy mnie, innych ludzi,
zwierząt i całego świata w ogóle. Przyglądałem się jej chudym nogom i zbyt szczupłej figurze, wspominając
czasy sprzed dziesięciu lat, kiedy to ten sam widok (żona nie zmieniła się wiele) wzbudzał we mnie
uwielbienie i radosne pożądanie. Niestety, czas uczynił z nas dwoje innych ludzi. Porozumienie utrudniała
twarda opoka niewrażliwości, potrzebne nam były coraz silniejsze bodźce, aby odczuwać cokolwiek.
- Dom, dom i jeszcze raz dom, oto cały mój świat kontynuowała w tym samym tonie. Dyskusja byłaby
bezsensowna, albowiem niepogodzona kobieta miała na swój sposób rację, a jednocześnie nie miała jej, tak
jak każdy z nas, uskarżający się na przypisanie do swojego losu.
Do kuchni wpadła jak bomba nasza córka, złotowłosy urwis o chabrowych oczach.
- Mamusiu, ona parzy!
- Miałaś narwać marchwi na obiad - głos żony tajał niby wiosenny śnieg.
- No właśnie, tak, o tym przecież mówię ! - piszczała dziewczynka. - O, zobacz, jak parzy!
- Chodź, obejrzymy tę marchew - wziąłem małą za rękę. - Pewnie dotknęłaś pokrzywy. Pomogę ci.
Wyszliśmy do ogródka, w którym kwietne rabatki przeplatały się z zagonami warzywnymi. Znów
poczułem niepokój, rozbiegający się po piersi delikatną siatką drażniących impulsów. Te kwiaty miały
nienaturalne barwy, jak na jakimś kiczowatym obrazie lub w liliowym zmierzchu pogodnego dnia. A może...
może to nie zmiany w moim sposobie odbioru stanowią przyczynę? Może coś dzieje się wokół, na co ja
reaguję zmysłem wzroku, zaś moja córka - zmysłem dotyku?
Skierowaliśmy się ku grządce. Marchew rosła równymi rzędami, nie dostrzegłem tam ani pokrzyw,
ani żadnych innych roślin.
- To cię oparzyło?
- Tak, tak, tatusiu, właśnie to! Ja boję się tej marchwi ! Wyrwałem rośliny, otrzepałem starannie z
ziemi i wróciłem do domu. Wzbierała we mnie złość. Ciąg nieistotnych zbiegów okoliczności, bzdurnych
skojarzeń i wytworów wyobraźni byłem skłonny wziąć za tajemniczą prawidłowość, a nieznane zjawiska.
Bardziej racjonalnych wytłumaczeń można by znaleźć wiele - chociażby proszek nasenny z luminalem, o
którego zażyciu zdążyłem od wczoraj zapomnieć. A marchew? Córka kiedyś skaleczyła się o zwykłą trawę,
więc cóż dziwnego z marchwią?
Po obiedzie miałem zamiar trochę poczytać, lecz przeszkodził mi hałas na dole. Dzieci, jedno nasze i
dwójka od sąsiadów, których nigdy nie można było ściągnąć do domu przed zmrokiem, harcowały w
najlepsze w gościnnym pokoju. Dziś nie chciały wyjść i już; tutaj czuły się świetnie, ustawiając piramidy z
krzeseł i włażąc na kredens. Wrzeszczały przy tym wniebogłosy, a potem zanosiły się suchym kaszlem.
Wyszedłem na taras. Przed szybą drzwi leżały setki martwych owadów, może żona znowu użyła
środków chemicznych, a może... Myśl, błądząca nie kontrolowanymi ścieżkami intuicji, zgasła nagle.
Czyżbym pogrążał się w stanach maniakalnych?
Słońce pogodnie zachodziło za dalekie, lesiste wzgórza, do których nigdy nie dotarłem, choć
wielekroć wyobrażałem sobie ich kręte, cieniste ścieżki i pełne światła polany. Chciałem tam iść, lecz zawsze
coś powstrzymywało mnie i zmuszało do pozostania w bezpiecznym domu. Może przyczyną była zwykła
ociężałość, typowa dla drugiej połowy życia, a może lęk przed nieznanym, którego duch unosił si.ę w każdym
lesie? Lasy, łąki, strumienie, ta niwa życia, od której człowiek odgrodził się jednak ścianami z betonu i stali,
lękając się zaczajonej w każdych zaroślach groźby. Ludzie nie mogą obejść się bez roślin, używają ich do
wszystkiego: jako pożywienia, jako karmy dla swoich zwierząt hodowlanych, jako budulca. Bezwzględna jest
eksploatacja tego innego życia, lecz człowiek nie może zastanawiać się nad alternatywą, bo jej po prostu nie
ma. Czy huba drzewna mogłaby przenieść się pewnego dnia na kamień? Zastanawiałem się nieraz, dlaczego
ludzie obawiają się przebywać w ostępach leśnych. Czy powoduje nimi jedynie lęk przed samotnością?
Zszedłem do ogrodu, stąpając po trawie ciężkiej od wieczornej rosy. Duszna woń kwiatów,
pomieszana z wilgotnym zapachem gnijącego zielska, wypełniła mi krtań i płuca drażniącym obłokiem.
Zaniosłem się męczącym kaszlem. Dokuczliwy atak minął dopiero w domu, po zażyciu odpowiednich
środków uśmierzających.
Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć, oddychałem z wysiłkiem. Słyszałem, że córka również
miała ataki suchego kaszlu. Uczulenie na pyłek kwiatowy - rozwiązanie uspokoiło mnie, lecz sen nadal nie
przychodził. Nasz pies wył przeraźliwie, inne odpowiadały mu z bliższej i dalszej okolicy. Wreszcie zapadłem
w niespokojną drzemkę. Widziałem całe stada szczurów maszerujące drogą, chmary ptaków odlatujące z
piskiem i ujadające na łańcuchach psy. W pewnym momencie wycie ustało i zapadłem w spokojniejszy sen.
Nie przeczuwałem nawet, że wtedy właśnie nasz poczciwy pies zastygł w śmiertelnym skurczu na progu
domu. A był to dopiero początek.
Na drugi dzień rano w podłym nastroju powlokłem się do szkoły. Słabą kondycję fizyczną po źle
przespanej nocy pogarszały męczące ataki kaszlu. Nie zwracałem już nawet uwagi na jaskrawozieloną trawę i
bladozielone niebo czułem wciąż narastający niepokój. Coś działo się wokół, coś, co zagrażało nie tylko
zwierzętom - byłem o tym przekonany.
Na zajęcia zgłosiło się zaledwie kilkoro dzieci, a i te wciąż pochylały blade, zmęczone twarze w
napadach uporczywego kaszlu. Odwołałem lekcje i wróciłem do domu, gdzie już oczekiwał mnie doktor Hart.
Z jego zachowania wynikało, że ma coś ważnego do powiedzenia, więc udaliśmy się od razu do gabinetu na
górze.
- Niech pan posłucha, Glenn - stary lekarz nie ukrywał zdenerwowania - mamy w naszej okolicy
początki jakiejś poważnej epidemii. Objawy choroby są niezwykłe i prawie wszyscy odczuwają je podobnie,
pan również - poczekał, aż przejdzie mi nagły atak kaszlu. - Nie wiem, czy dotarły już do pana ostatnie wieści
- zawiesił na chwilę głos w osiedlu padły niemal wszystkie psy, a teraz przyszła kolej na bydło.
- Co na to szpital w mieście?
- Nic - odparł - są zaskoczeni w równym stopniu co my. Ale nie przyszedłem do pana na plotki.
Chciałbym przedyskutować pewne dane. Otóż - kontynuował po krótkiej przerwie - prowadzę, jak papu
wiadomo, badania w zakresie żywienia. W efekcie, z laboratoryjno-technicznego punktu widzenia, sprowadza
się to do podawania odpowiednio spreparowanych pokarmów kontrolnych grupom szczurów. Nie wdając się
w zbędne szczegóły, sprawa wygląda tak: zwierzęta żywione świeżym pokarmem roślinnym chorują już od
około dziesięciu dni, podczas gdy podawanie karmy konserwowanej nie wywoływało żadnych ubocznych
efektów. Na początku sądziłem, że to jakaś przypadkowa infekcja, ale zapadło na nią sto procent szczurów
karmionych różnymi rodzajami świeżych odżywek! Oto objawy, w kolejności występowania: wzmożony
zanik pewnych wyuczonych odruchów, podrażnienie dróg oddechowych, następnie rodzaj odurzenia, coś na
kształt stanu narkotycznego, cofającego się i powracającego w coraz silniejszych atakach, a w końcu
rozprzężenie funkcji centralnego układu nerwowego, zwłaszcza mózgu i rdzenia. Jako biolog wie pan, co to
oznacza. Wie pan również, że szczury i ludzie reagują podobnie.
- To nie jest lokalna infekcja - przerwałem lekarzowi. Dziś rano miałem telefon od ludzi
zamieszkałych na przeciwległym krańcu kontynentu - u nich jest to samo. To samo i w tym samym czasie -
czyli epidemia raczej wykluczona.
- W każdym razie czynnik przenoszony jest przez rośliny, i to od niedawna - podjął Hart.
- Albo też składniki, roślinne pobudzają coś innego, są aktywatorem lub pożywką.
- Więc co jest przyczyną? - pytanie miało charakter retoryczny, nie tylko bowiem my dwaj, ale nikt
nie znał na nie odpowiedzi.
Odprowadziłem doktora aż do furtki alejką wśród wysokich malw. Ich długie łodygi kołysały się w
ostrych porywach wiatru i zdawały się wychylać w naszym kierunku. Chmury żółtego kurzu z poboczy drogi
rozwiewały się w zielonkawym powietrzu wysoko ponad dachami domów, wśród wierzchołków smukłych
topoli.
Hart wcisnął mi do ręki fiolkę. - Barbiturany - starał się przekrzyczeć wicher i własny kaszel. - To
trochę łagodzi atald.
Walcząc z zawieją znikł w chmurze pyłu, usiłując utrzymać na miejscu kapelusz i obciągnąć poły
płaszcza.
- Tato, szybko! - piskliwy, świdrujący w uszach głosik niósł się od ganku. Mała dziewczynka biegła
alejką wysypaną różową kruszoną cegłą. Jej białe włosy powiewały na wietrze, a teraz już zielone oczy
wyrażały podniecenie. - Chodź do domu! Komunikat!
Żona siedziała przy radiu, a z głośnika płynął nabrzmiały powagą głos spikera.
"...zachować szczególną ostrożność. Świeżą żywność należy poddać gotowaniu w ciągu pięciu godzin,
co spowoduje obniżenie zawartości szkodliwych substancji do dziesięciu procent stężenia wyjściowego.
Należy unikać przebywania w pobliżu większych skupisk roślin, jak lasy i łąki, ponieważ czynniki aktywne są
lotne. Prosimy o zachowanie spokoju, lekarstwa i żywność będą dostarczane w miarę możliwości. Następny
komunikat nadamy za pół godziny."
Patrzyliśmy na siebie. Oczy żony były teraz szaroniebieskie, włosy popielate z przeświecającym jakby
od wewnątrz sinym odcieniem fioletu. Wziąłem ją w ramiona - była znów jak dawniej, taka mała i bezbronna,
trochę niecierpliwa, lecz pełna spokojnego ciepła.
- Jak szkoda - mówiła mi w ramię, a jej głos wyrażał bezmiar smutku. Jak szkoda.
Gładziłem ją po zmierzwionych, niedawno jeszcze kruczoczarnych włosach i czułem ucisk w gardle.
Widziałem wszystkie zmarnowane lata, bezcenny czas rozmieniony na drobne, kiedy to pod ogłupiającą
narkozą codzienności, wygrywając swoje drobne sprawy bez znaczenia, straciliśmy się nawzajem z oczu.
Pozwoliliśmy wyschnąć życiodajnemu strumieniowi - wymianie myśli i rozumieniu. Pojęliśmy to zbyt późno.
Tej nocy miałem pierwszy atak. Po odurzeniu podobnym do upojenia alkoholowego przyszły omamy i
halucynacje. Niebo zdawało się rozpadać, a na ziemię lały się kaskady barwnych ogni, żar i przejmujący chłód
na przemian. Pod koniec czułem, jak moje ciało sztywnieje w strasznych skurczach, jednakże były to tortury
niemal bezbolesne. Chwilami zdawało mi się, że dusza wyszła z ciała i z zewnątrz przygląda się jego mękom.
Nad ranem, zbity i zmaltretowany, powlokłem się na dół. Po nocy pozostał mi lekki ,paraliż lewej
połowy twarzy. Czułem, że nie jestem już taki sam jak wczoraj. Coś we mnie pękło, puściła jakaś
synchronizacja zmysłów i rozumu. Pojmowałem na tyle, aby to stwierdzić. Ale co będzie następnym razem?
Otworzyłem jakąś puszkę i właśnie zabierałem się do jedzenia, gdy coś ciężko uderzyło w drzwi wejściowe.
Może to jeszcze jedno przywidzenie? - pomyślałem. Spojrzałem jednak w głąb hallu i puszka wypadła mi z
rąk. W małym, wysoko umieszczonym okienku w drzwiach frontowych ukazał się przez moment ciemny,
kudłaty łeb i wyłupiaste ślepia, po czym powtórnie rozległo się głuche uderzenie. Zimny dreszcz połaskotał
mnie po karku i spłynął na plecy. Za drzwiami zaległa cisza, pełna napiętego wyczekiwania. Tak, to wszystko
zwidy - uśmiechnąłem się krzywo do kredowobladej twarzy o wodnistych, bezbarwnych oczach w lustrze
naprzeciwko. Z nagłą determinacją przebiegłem hall i jednym szarpnięciem rozwarłem drzwi na oścież. Na
progu leżała sarna, nienaturalnie wygięta do tyłu w śmiertelnym skurczu.
Wyszedłem białą alejką wśród białych malw w biały kurz drogi. Zataczałem się szeroko i potykałem
raz po raz o nie istniejące przeszkody. W swoim wnętrzu byłem zimny jak wygaszony piec. Nie chciało mi się
niczego, zewnętrzna pijacka beztroska nie zawierała nawet nikłego cienia smutku. Po różowym niebie pełzały
jakieś barwne kręgi czy obręcze, ale nie zwracałem na nie żadnej uwagi. Szedłem na chybił trafił, byle stawiać
kroki, nie patrząc ani wokół, ani za siebie. Iść, za wszelką cenę iść, posuwać się naprzód, niosąc donikąd
wewnętrzną pustkę. Czy dawniej też bywało podobnie? Umazany białym kurzem, na wpół zaślepiony, wśród
przemykających drogą w szaleńczym galopie saren (tak, nasze lasy pełne były zwierzyny), kierowałem się do
domu doktora Harta.
Przed gankiem falował ogród, choć wiatr ledwie muskał wierzchołki drzew, drzew tańczących po
różowym nieboskłonie i obwieszonych mięsistymi liśćmi o cielistej barwie. Dom zdawał się również poruszać
- raz wyginał się, pęczniał, aby za moment ulec raptownemu kolapsowi, jakby wysysano z niego zawartość.
Gdy wchodziłem przez marmurową furtkę z polerowanej kredy, zdałem sobie sprawę, że złudzenie ruchu dają
przebiegające przez przestrzeń refleksy lub raczej ciągłe zmiany barw w jakimś obłędnym kontinuum
rozciągających się świateł. Sądziłem, że to wszystko jest we mnie, w moim wnętrzu, ale to i tak nie miało
znaczenia.
U Harta było już kilka osób. Ich stan, podobny do mojego lub nawet gorszy, nie zrobił na mnie
żadnego wrażenia. Chyba było mi dobrze - świat wokół falował, wybrzuszał się i kurczył, ale to wszystko
działo się gdzieś obok, nie dotyczyło przecież mojej osoby. Jakiś grubas pod oknem (chyba go znałem)
prowadził bełkotliwy monolog:
- Wyrzucę z domu wszystkie doniczki! Co do jednej.
A w, ogóle to przechodzę na mięso. Tym sposobem uchronię się przed może przyjemnymi, lecz mało
zabawnymi przypadłościami.
- Moi drodzy! - Hart upił nieco białego płynu (kiedyś to mogło być czerwone wino) z wysokiej
szklanki. - Sądzę, że to wszystko niedługo się skończy - mówił z trudem.
"Dobrze zalany" - pomyślałem nie bez złośliwej uciechy. - Wiedziałem - twarz grubasa rozpromienił
uśmiech.
- Nie wiem tylko, czy prędzej zginiemy, czy dostaniemy kompletnego fioła. Jedynym pocieszeniem
jest fakt, że będzie to "zejście w stanie upojenia" - zaśmiał się chrapliwie. Cokolwiek lub ktokolwiek zmusza
nas do tego kroku, robi to w sposób humanitarny. Czyli wczuwa się w człowieka!
To wszystko pasuje do scenerii - pomyślałem.
- Ale bądźmy przez chwilę poważni - Hart wstał dopóki jeszcze się da. Oczywiście, może zdarzy się
jakiś nieprzewidziany wypadek, zajdzie coś, co uratuje nas z opresji. Na przykład spłynie z niebios na
spadochronie serum przeciwko temu świństwu. Źródłem wielu sukcesów człowieka był właśnie brak wiary w
klęskę. Ale, wracając do meritum sprawy: to coś jest w roślinach. Prawdę mówiąc dziwię się, że tak późno
powstało. Choć rośliny to stwory powolne, mówię wam, moi drodzy - powiódł czerwonymi oczyma po
zebranych - to powinno już dawno nastąpić! Krowie wyrósł ogon, żeby mogła odganiać się od much,
kameleon przybiera barwę otoczenia, osa ma żądło do obrony, antylopa długie nogi - a co ma drzewo?! Kolce
to zbyt słaba obrona, aby nie można go było oskubać, posypać, zatruć i wyciąć! Do licha!! Ewolucja jest zbyt
mądra na taką tolerancję !
Stary doktor zmęczył się i usiadł, ciężko dysząc. Lecz po chwili ciągnął dalej, już nieco słabszym
głosem:
- Nie oznacza to zagłady świata zwierzęcego, nie sądzę, aby tak było. Z każdego kataklizmu coś
zawsze przetrwa. Może to już będzie co innego, kto wie. W każdym razie podniósł głos - głupie rośliny są, jak
widać, najważniejsze na Ziemi ! A w każdym razie najsilniejsze - zamruczał na koniec.
Wyszedłem. Hart powiedział wystarczająco wiele. Posuwałem się nie widząc staloworóżowego
zmierzchu i popielatego pyłu pod stopami. Powoli zaczynałem trzeźwieć - kontury domów, płotów i drzew
wyostrzyły się, wiedziałem, że zbliżał się następny atak.
Pod czaszką czułem ciężki wir myśli. Dlaczego tak nagle? I wszędzie jednocześnie? Naraz
przystanąłem. Przypomniałem sobie ostatnią lekcję biologii - mówiłem dzieciom o chorobie. Człowiek nosi w
sobie praktycznie wszystkie groźne zarazki lub prawie wszystkie. Lecz dopiero gdy jeden ze szczepów
znajdzie się w korzystnych warunkach rozwojowych i uaktywni się, atakuje organizm, i to jest początek
choroby. Wtedy przystępują do akcji przeciwciała lub... człowiek zażywa lekarstwo! Właśnie, zażywa
lekarstwo, działające natychmiast, w całym organizmie! Myśl była zbyt absurdalna, aby mogła być
prawdziwa. Czyżby ta ponura katastrofa, w której najwyraźniej brałem udział, była efektem świadomie
zaaplikowanej kuracji, mającej na celu pozbycie się uciążliwych i niebezpiecznych pasożytów? Nie, lepiej
pozostać przy wersji ewolucyjnego przystosowania, zresztą znajomość prawdy nie jest nam już do niczego
potrzebna.
Byłem w swoim domu. Czułem zamęt w głowie, gdy barwne kręgi poczęły rozdzierać pokój. Zbliżał
się atak. A za oknem szumiał odwieczny bór, taki sam, który kiedyś oglądał narodziny człowieka.
Andrzej Zimniak
PI = 3,13
"Położyłem się około jedenastej wieczorem po całym dniu wyczerpującej pracy. Konferencja okazała
się bardzo trudna, partnerzy wymagający i drobiazgowi. Tego dnia udało nam się posunąć naprzód tylko w
sprawach proceduralnych. Byłem bardzo zmęczony, zapadłem więc natychmiast w ciężki sen. Nie wiem, jak
długo spałem, ale w nocy obudziłem się nagle i wtedy usłyszałem te dziwne odgłosy. Trudno powiedzieć, czy
właśnie one wyrwały mnie ze snu, choć sądząc po natężeniu dźwięku wydawało się to bardzo
prawdopodobne. Czegoś takiego nie słyszałem nigdy przedtem - zza ściany dobiegały głośne, zawodzące jęki,
które jednak nie miały w sobie wiele ludzkiego. Jedne trwały długo, inne parę sekund tylko, a wszystkie
kończyły się pulsującą wibracją, ginącą w głębokich infradźwiękach. Narzuciłem pośpiesznie szlafrok i
wybiegłem na korytarz. W słabym świetle nocnych lamp lśniły szeregi zamkniętych drzwi, a przejmujący jęk
niósł się wzdłuż nich, jakby w każdym pokoju dokonywano egzekucji. Przyłożyłem ucho do ściany - wyraźnie
wyczuwałem głuche dudnienie. Podobne odgłosy mogłaby wydawać wielka ołowiana kula, toczona po
podkładach torów kolejowych. Po paru minutach znów narastał przeciągły jęk.
Nagle zrozumiałem - przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zbliża się trzęsienie ziemi!
Znajdowałem się przecież w obszarze strefy sejsmicznej. Niedawno oddany do użytku potężny hotel o śmiałej
konstrukcji, stanowiący szczytowe osiągnięcie techniki budowlanej, posiadał doskonałe zabezpieczenia
przeciw wstrząsom podziemnym, jednak wolałem nie ryzykować. Narzuciłem płaszcz, chwyciłem teczkę i
zjechałem na dół. Na niższych poziomach dołączyło jeszcze parę osób, podobnie jak ja zaniepokojonych
sytuacją. W szybie zjazdowym odgłosy potęgowały się do nieznośnego, metalicznego wycia; wyczuwało się
też nierównomierne drżenie konstrukcji. Dotarliśmy szczęśliwie na dół. Pośpiesznie opuściłem hall i
pobiegłem na otwarty teren pobliskiego parku. Temu zawdzięczam swoje ocalenie.
Dotychczas nie mogę zrozumieć, dlaczego tak nieliczni mieszkańcy hotelu opuścili budynek.
Niezwykle silne jest przekonanie ludzi, że wszystko zawsze musi potoczyć się zwykłym trybem.
Na zewnątrz nie zauważyłem niczego nienormalnego ziemia nie drżała, noc była ciepła i pogodna,
ulicami przejeżdżały spóźnione samochody, ławki w parku okupowały gruchające pary. Musiałem wyglądać
zabawnie w narzuconym na piżamę płaszczu i z teczką w ręku, lecz nie odważyłem się zawrócić. Strzelista
wieża hotelu rozbrzmiewała przenikliwym, żałosnym jękiem. I wtedy spostrzegłem, że zaczyna wyginać się w
kierunku ruchliwej arterii miejskiej kreśląc swoim czarnym konturem wielki łuk na wygwieżdżonym niebie.
Nie wiem, co było dalej, bo padłem twarzą na trawnik i zatkałem uszy dłońmi. Usłyszałem jednak
ogłuszający łoskot, ziemia zatrzęsła się, a w nocne niebo uderzył przeraźliwy krzyk i wycie syren. Na tym
zakończę swoje zeznanie, ponieważ dalszy przebieg wydarzeń drobiazgowo relacjonowała prasa codzienna.
Dodać muszę jedynie, że ani tej nocy, ani później w mieście i jego okolicach nie zaszło nic nadzwyczajnego,
nie wystąpiło trzęsienie ziemi ani wróg zewnętrzny nie rozpoczął ataku. Po dokładnym dochodzeniu
wykluczono również możliwość sabotażu".
"Jestem chemikiem i od dawna piastuję stanowisko profesora w uczelni o znanej renomie;
szczegółowe dane wraz z dokumentacją dołączam do niniejszego doniesienia. Sprawa, o której piszę, jest
niezwykła i niezrozumiała, a dla mnie miała i wciąż ma głębokie reperkusje w dziedzinie zawodowej. Swego
czasu nieomal przyczyniła się do złamania mojej kariery naukowej, a i obecnie wielu kolegów nie ufa mi tak
jak dawniej, jestem również rzadziej cytowany niż niegdyś.
Od dawna prowadzę zespół zajmujący się badaniem różnych problemów korozji. Nie muszę
podkreślać, jak ważne są nasze prace; obecnie rocznie ulega utlenieniu, lub inaczej zamienia się w rdzę, aż
10% wszystkich wyrobów żelaznych na Ziemi! Tak, nasze badania mają ogromne znaczenie. Oprócz prac
podstawowych zespół udziela porad, dokonuje ekspertyz, opracowuje dane na specjalne zlecenia. Między
innymi już dawno opublikowaliśmy tablice szybkości utleniania żelaza w różnych warunkach wilgotności,
temperatury, kwasowości środowiska i tak dalej. Dane te cieszyły się dużą renomą w świecie i były szeroko
stosowane jako podstawa do standardowvch obliczeń i projektów.
I wtedy wybuchła bomba. Dwóch młodych naukowców, odbywających jeszcze straże podoktoranckie,
ogłosiło odmienne od moich wyniki analogicznych eksperymentów! Zignorowałem ich prace, lecz wokół
sprawy wytworzyła się nieprzyjemna atmosfera. Ludzie zaczęli sami sprawdzać i szeptać za moimi plecami.
Niektórzy sugerowali mi oględnie, abym powtórzył doświadczenie sprzed lat trzydziestu. Oni nie rozumieli,
że nie mogłem się mylić! Zawsze każdy eksperyment powtarzałem wielokrotnie, a później robili to moi
asystenci, zanim wyniki podane były do ogólnej wiadomości.
I wreszcie stało się, co się stać musiało: jeden z moich ludzi przeprowadził powtórne pomiary. Kiedy
przyszedł do mnie zmieszany, nie mogąc wytrzymać mojego bezpośredniego spojrzenia, wiedziałem -
otrzymał wynik naszych adwersarzy. Pracowałem wtedy sami przez całą noc, nastawiając próby, czuwając
nad termostatami i dokonując obliczeń. I nazajutrz nie pozostało mi nic innego, jak przyznać się do
popełnionej przed laty pomyłki. Fatalnej pomyłki, która kosztowała niewyobrażalne pieniądze i... zaufanie do
mnie. Musiałem przyznać się, aby uchronić resztki reputacji i móc nadal pracować naukowo, lecz wciąż nie
wierzę. Nie mogę uwierzyć. Czasami nie wierzę w siebie, a czasem - w naukę w ogóle. I wtedy jest mi
najciężej, ponieważ nauka to moja jedyna pasja w życiu, więcej - jego treść i sens. Jestem bliski załamania
nerwowego".
"Nazywam się John Brown i jestem policjantem w Brighton. Służę nienagannie już od piętnastu lat
Królowej w imię dobra publicznego.
Mój raport dotyczy pożarów, wybuchających w naszym mieście od trzech miesięcy ze zwiększającą
się częstością. Podejrzewając akcje terrorystyczne, nasze grupy operacyjne podwoiły czujność. Zwiększyliśmy
liczbę nocnych patroli, obserwowaliśmy osoby podejrzane, penetrowaliśmy środowiska anarchistyczne,
lewackie i faszystowskie. Wszystko bez rezultatu.
W nocy z 14 na 15 sierpnia byłem świadkiem wy8uchu pożaru. W wyżej wymienionej sprawie
złożyłem nazajutrz raport, lecz nie dano mi wiary i wysłano na tygodniowy wypoczynek do sanatorium.
Wiem, że to dla mojego dobra i że zasłużyłem sobie na urlop długoletnią nienaganną służbą, jednak mam
niejasne wrażenie, że sprawę można było zbadać dokładniej. Mogłoby to okazać się ciekawe, ale może zbyt
dla kogoś niewygodne? No cóż, w końcu prefekt najlepiej wie, co robi.
Piszę ten raport, korzystając z obiecanej przez Was pełnej dyskrecji. Było to tak :
Tej nocy patrolowałem ulicę Czternastą. Stare kamienice czynszowe, nie najlepsza dzielnica. Na rogu
znajdował się nowoczesny pawilon spożywczy, taki ze szkła i aluminium, a w środku pełno kolorowych
pudełeczek. Przyglądałem się, jak go myją z zewnątrz długimi szczotkami z podłączonymi do nich wężami
gumowymi. Wyglądał potem jak cacko wśród tych szarych zakazanych kamienic.
I wtedy, w godzinę po zamknięciu sklepu, coś zaczęło się dziać. Najpierw poczułem dziwny swąd,
jakby przypalonej gumy. Potem z hukiem wyleciała jedna z wielkich szyb w tym pawilonie. Podniosłem
alarm. W chwilę później posypały się następne szyby! A potem zaczęły dziać się rzeczy zupełnie
niezrozumiałe. Gdybym sam nie widział wszystkiego na własne oczy i nie czuł bijącego żaru, nigdy bym w to
nie uwierzył. Czysty, wymyty przed chwilą aluminiowy szkielet pawilonu począł dymić i buchnął
płomieniem! I to kolejno w kilku miejscach. Wyciągnąłem ze środka gaśnicę i skierowałem ją na ogień, ale
bez żadnego rezultatu. Po chwili zostałem zmuszony do wycofania się, ponieważ zajęło się wnętrze sklepu i
wszystko stanęło w płomieniach. Gdy wreszcie nadjechały wozy strażackie i policyjne, ogień sięgał już
drugiego piętra. Jeszcze raz proszę o dyskrecję, mimo że mój raport nie został zakwalifikowany jako tajny".
"Niniejsze sprawozdanie piszę z mieszanymi uczuciami. Z wykształcenia jestem prawnikiem,
jednakże podziwiam współczesne nauki przyrodnicze i zazdroszczę im krystalicznej jednoznaczności, która
bardzo przydałaby się wielu naszym kodeksom. Uważam, że dyscypliny ścisłe oparte są na solidnych
logicznych podstawach i temu zawdzięczamy szybki i wszechstronny rozwój naszej cywilizacji.
Moja pewność i wiara w naukę nie została bynajmniej zachwiana wydarzeniami, stanowiącymi treść
niniejszego raportu, nie pretenduję również do wystąpień z pozycji oskarżyciela względem przyjętych metod
poznawania przyrody. Uważam po prostu, że przed badaczami stanął jeszcze jeden problem do wyjaśnienia, a
co do jego wagi wolę nie wypowiadać się jako niedostatecznie biegły w przedmiocie jurysta.
Nie sądzę również, abym popełnił błąd podczas wykonywania eksperymentów lub obliczeń.
Doświadczenia były względnie proste, a rachunki na poziomie elementarnym. Jednakże, aby całkowicie
wyeliminować niebezpieczeństwo omyłki, proponuję powtórzenie badań przez bardziej kompetentne grono.
Ale po kolei powróćmy do początku problemu.
Cała sprawa zaczęła się bardzo zwyczajnie, można by powiedzieć - banalnie. Mój dziesięcioletni syn
wykonywał prace domowe, zadane mu w szkole. Uczył się od pierwszej klasy doskonale i nigdy nie miałem z
nim żadnych problemów, zdziwiłem się więc wielce, gdy wszedł ze łzami w oczach do mojej kancelarii i
począł użalać się na swój ulubiony przedmiot, na matematykę. Okazało się, że w szkole obliczano liczbę PI,
która jest, jak wiadomo, stosunkiem obwodu koła do jego średnicy. I wszystkim dzieciom wyszło dobrze,
tylko mój syn otrzymał inny wynik, mianowicie 3,13, zamiast prawidłowej wartości 3,14. Nauczyciel polcił
mu powtórzyć pomiary w domu i skarcił za brak precyzji w doświadczeniach. Lecz w domu nadal
wychodziło.3,13, co zdenerwowało i zniechęciło syna. Postanowiłem mu pomóc.
Użyliśmy blaszanej puszki po kawie i na nią nawijaliśmy cienki drut, którego długość mierzyliśmy po
rozprostowaniu. Pomiar średnicy puszki nie nastręczał trudności. Dokonaliśmy kolejnych obliczeń, nawijając
drut również wielokrotnie, tak by zmniejszyć błąd do minimum.
I proszę sobie wyobrazić moje zaskoczenie, gdy prawie za każdym razem otrzymywaliśmy 3,13 ! Nie
potrafiłem tego zrozumieć. Najpierw sprawdziłem w tablicach i encyklopediach, a następnie zatelefonowałem
do mojego przyjaciela, fizyka z wykształcenia i zawodu. Obrócił on całą sprawę w żart, naigrawając się
zwłaszcza z instrumentów, używanych w doświadczeniu. Z pewną niechęcią i tylko po usilnych naleganiach
zgodził się na wspólny eksperyment w swoim laboratorium, aby dowieść niewzruszonej prawdy.
Nazajutrz wykonywaliśmy pomiary za pomocą o wiele precyzyjniejszej aparatury i
przeprowadziliśmy obliczenia z dokładnością aż do siedmiu miejsc po przecinku. Byłem niemalże dumny, gdy
wynik wynosił za każdym razem 3,13 w zaokrągleniu do dwóch miejsc. Mój przyjaciel długo wyjaśniał, że
użyta aparatura nie została przystosowana do tego rodzaju badań, że drut i obręcze mogą kurczyć się i
rozszerzać wraz ze zmianami temperatury, miał też wiele innych teorii, których nie zapamiętałem.
Wtedy coś zachwiało się w moim prostym i jednoznacznym obrazie świata. Dumny gmach nauki
wydał się mniejszy, na jego murach zarysowały się pęknięcia i szczeliny.
Odczułem wielką ulgę mojego przyjaciela, kiedy wreszcie odprowadził mnie do furtki i powiedział
»do widzenia«. Wolał nie zajmować się tą sprawą, która mieszała mu szyki i powodowała zamęt w głowie.
Tyle miał przecież przed sobą wygodniejszych i jeszcze nie ruszanych dziedzin badawczych, gdzie nikt nie
odważy się kwestionować wyników, ba, inni zacytują je w swoich pracach! Byłem przekonany, że nikomu nie
wspomni o eksperymentach przeprowadzonych tego wieczoru, chociażby z obawy przed narażeniem się na
śmieszność.
Ja sam odpowiadam na waszą ankietę tylko dla spokoju własnego sumienia, ponieważ i tak nie wierzę,
aby niniejsza wypowiedź spoczęła w miejscu innym niż kosz na śmieci. Pragnę zakończyć swój list
optymistycznym akcentem, dodam więc, że wciąż ufam nauce, jednakże musi ona stopniowo dojrzewać do
wielu problemów, które już od dawna, świadomie lub nie, obejmuje swoim zasięgiem".
Przekładałem grube teczki, pełne relacji i sprawozdań z całego świata. Dotyczyły niemal każdej
dziedziny życia ludzkiego. W materiale, gromadzonym przez wiele lat, można było znaleźć opisy zdarzeń
dziwnych, nieprawdopodobnych lub wprost zakrawających na fantazję. Odchylenia od precyzyjnie
obliczonych trajektorii rakiet i pocisków balistycznych, nieścisłości w sprawdzonych i uznanych równaniach,
sprzeczne dane na temat dawno wyliczonych i stabelaryzowanych wielkości, niewytłumaczalne cofanie się lub
rozprzestrzenianie różnych chorób, zmiany w aktywności drobnoustrojów, relacje o wypadkach i katastrofach,
które w zasadzie nie powinny mieć miejsca, nie stwierdzono bowiem żadnej możliwej do przyjęcia ich
przyczyny - oto niektóre przykłady opracowań i doniesień. Spojrzałem ponad plikami zadrukowanych kartek,
z których każda kryła swoją tajemnicę, na pustą salę konferencyjną z półkolistymi rzędami foteli. Za niespełna
godzinę przestronne pomieszczenie wypełni się ludźmi, naprzeciw mnie zajmą miejsca wybitni
przedstawiciele światowej nauki. Czy wytrzymam ciężar ciekawych spojrzeń ludzi, zaproszonych na tę
zakonspirowaną konferencję z wszystkich kontynentów? I co będę miał im do powiedzenia? Czy truizmy o
świecie pełnym sprzeczności, czy może znaną prawdę, że w nauce każda odpowiedź rodzi wiele nowych pytań
- nie wiedziałem. Wciąż nie mogłem zdecydować się na przyjęcie planu swojego wystąpienia. Przedstawienie
luminarzom nauki hipotez podważających, ich własne badania byłoby równie lekkomyślnym posunięciem, jak
przyznanie się do niewiedzy. Niewiedzy biorącej swój początek w żałośnie skąpym strumieniu informacji,
odbieranych przez nas z otoczenia.
Sala wypełniała się powoli. Każda z tych dumnych postaci nauki, dostojnie zajmująca należne jej
miejsce, byłaby może skłonna zrewidować wiele hipotez i teorii, byle dostatecznie odległych od swojej
profesji, a zwłaszcza od własnego dorobku. I choć kładłem głowę pod topór, musiałem przedstawić
obserwacje, co do których znaczenia nie miałem żadnych wątpliwości. Wnioski praktyczne należało
wyciągnąć bezzwłocznie, zostawiając korekty światopoglądowe na później, chociaż nie na ostatek.
Tak, ale od czego tu zacząć?
Zacząłem od powitania szacownego grona, które było uprzejme przybyć z tak daleka. Następnie
rzuciłem dowcipną anegdotę, czym miałem nadzieję zyskać sobie przychylność audytorium. Jednakże
towarzystwo naprzeciw mnie składało się ze starych bywalców seminariów, odczytów i konferencji, i wciąż
wyczuwałem pełną nieufności rezerwę, która niestety pogłębiała się w miarę toku wykładu. Możliwe, że
popełniłem błąd relacjonując na wstępie przypadki niezrozumiałe i niewyjaśnione, do których wielka nauka
zwykłą odwracać się tyłem, nie wiadomo, czy z obawy przed śmiesznością, czy z przeświadczenia o
niemożności ich interpretacji. Wybitnym uczonym słuchającym mojej prelekcji nie wypadało czynić niczego
innego, jak tylko uśmiechać się ironicznie lub wzruszać ramionami.
- Czy to zebranie sekty mistycznej? - spytał ktoś półgłosem. W sali narastały szmery i tłumiona
wesołość.
- Szanowni państwo - podniosłem nieco głos - nie zabierałbym wam cennego czasu na
pseudonaukowe spotkania. Wszystkie dane, które przed chwilą przytoczyłem jako pewnego rodzaju ilustrację
do tematu zasadniczego, pochodzą z wiarygodnych i w każdej chwili sprawdzalnych źródeł. Istnieją
drobiazgowe opracowania i raporty odpowiedzialnych organów, nie są to więc historie zasłyszane od osób
trzecich.
Sala umilkła. Wszyscy czuli; że teraz powinienem odkryć karty.
- Chciałbym przedstawić państwu - kontynuowałem już nieco spokojniej - swoją koncepcję, łączącą w
jedną całość przedstawione uprzednio oraz inne zagadkowe wydarzenia. Podkreślam z naciskiem, że jest to
jedynie koncepcja, nie pretendująca do miana spójnej teorii. Moja nadzieja w tym, że właśnie najznamienitsze
postacie dzisiejszej nauki - tu skłoniłem się kurtuazyjnie w stronę zebranych - krytycznie i twórczo
ustosunkują się do prezentowanych danych i wyciąganych wniosków, a może nawet uzupełnią je swoim
doświadczeniem lub, w przyszłości, badaniami. Wspólne działanie z pewnością pozwoli nam rozwikłać te
problemy lub też odrzucić je i uznać za niebyłe.
Teraz dopiero zacząłem pozyskiwać sobie audytorium. Siwi profesorowie powyciągali notesy.
- Materię - przeszedłem od razu do meritum sprawy, wykorzystując przychylne zainteresowanie sali -
dzielimy wygodnie pomiędzy mikro - i makrokosmos. My, z naszymi codziennymi problemami, znajdujemy
się gdzieś pośrodku. W każdym z tych światów rządzą nieco odmienne prawa inaczej zachowują się cząstki
elementarne, inaczej gwiazdy. Jednak ogólna teoria pola pozwoliła nam zjednoczyć te, zdawałoby się zupełnie
różne jakościowo, obszary. Obecnie mikro - i makroświaty jawią się nam jako kontinuum, jako wielki ciąg
form istnienia materii wzdłuż osi wymiarów. Jego oba obszary brzegowe leżą w mroku nieznanego, lecz
rozsuwają się w miarę wzrostu wiedzy. Odsłaniają wszakże wciąż nowe tajemnice.
Mamy więc kontinuum, dla którego obecnie jesteśmy w stanie ułożyć ogólne prawa. Wiemy dużo o
ewolucji , makrokosmosu, o przemianach we wnętrzach gwiazd, gdzie z wodoru drogą reakcji jądrowych
powstają coraz cięższe pierwiastki. Czerwone olbrzymy, białe karły lub gigantyczne wybuchy supernowych to
nić innego, jak punkty przetwarzania, miejsca ewolucji materii. Wiemy sporo o tej ewolucji w odniesieniu do
mgławic, gwiazd i planet. Lecz ciągle jesteśmy skłonni uważać atomy za maleńkie, w zwykłych warunkach
niepodzielne i niezmienne kuleczki, stanowiące podstawowy budulec materii. Jeśli mamy te same prawa dla
całego Wszechświata, to pora zrewidować ten pogląd, proszę państwa!
Po sali podniósł się szmer niedowierzania i dezaprobaty. Audytorium zaklasyfikowało w tym
momencie mój wykład do nieszkodliwych, lecz także nienaukowych ciekawostek i - słuchało dalej.
- Moją pierwszą tezę można ująć nieco pretensjonalnie, ale za to krótko: panta rei. Wszystkie formy
materii ulegają ewolucji, począwszy od cząstek elementarnych (bo te na razie znamy jako najmniejsze), a
skończywszy na skupiskach galaktyk. Przy czym, w przypadku na przykład atomów, nie jest to znana reakcja
rozpadu i tworzenie się nowych pierwiastków. Proszę państwa, żelazo pozostaje żelazem, a krzem krzemem,
lecz w sposób ciągły (lub swego rodzaju "kwantowy") zmieniają się ich właściwości! Oczywiście, po
dostatecznie długim czasie żelazo może ulec tak daleko idącej transformacji, że nie będzie przypominało już
swojego pierwowzoru, a raczej poprzedniego etapu ewolucyjnego. W końcu cały układ okresowy może
przesunąć się o jedno miejsce lub, kto wie, przemieścić się w zupełnie innym, trudnym do przewidzenia
kierunku...
Na sali wybuchła wrzawa. Jedni żądali dowodów, inni okazywali swoje lekceważenie, część opuściła
pomieszczenie; większość jednak chciała słuchać dalej i domagała się spokoju.
- Zmiany reaktywności poszczególnych pierwiastków, zwłaszcza metali - kontynuowałem -
stwierdzone w wielu laboratoriach, zdają się potwierdzać moje przypuszczenia.
I to jest pierwszy, ważny powód zwołania tego seminarium mówiłem niezbyt głośno, lecz z
naciskiem. - Należy przebadać i stale poddawać testom substancje i materiały używane w technice.
Wprowadzanie ciągłych korekt jest wymogiem chwili, zwłaszcza wobec, jak mi się wydaje, przyspieszonej
ewolucji pierwiastków w ostatnim okresie. Inaczej nasza cywilizacja może niebawem pogrążyć się w chaosie !
Głuchy szmer sali wyrażał tym razem aprobatę. Propozycja była jasna i do przyjęcia: należało wziąć
się do badań.
- Proszę państwa, jeśli przyjmiemy hipotezę o ewolucji materii za punkt odniesienia, następny
wniosek nasuwa się niejako sam. Poznane przez nas dotychczas prawa natury odnoszą się do materii, bez niej
nie mają racji bytu. Jeśli materia ewoluuje, zmieniają się również wynikające z jej właściwości prawa
rządzące zarówno mikro - jak i makrokosmosem. Wszystko jest zmienne ! Znajdujemy się wewnątrz
wartkiego nurtu istnienia i nie możemy zadowalać się chwilowym, statycznym obrazem świata. Osiągnęliśmy
na to zbyt wysoki poziom rozwoju!
Sala odpowiedziała głuchą ciszą. Nikt nie rozmawiał, nie zadawał pytań i nie komentował. Tą ciszą
audytorium domagało się dalszego ciągu.
- Stąd biorą się nieścisłości pewnych równań, które nie korygowane stracą po pewnym czasie swój
sens fizyczny. Stosunek obwodu koła do jego średnicy wynosi teraz już tylko 3,13 i nadal maleje ! To jest
fakt, proszę państwa, a wytłumaczyć go możemy sobie w sposób najlepiej trafiający do naszych zmysłów. Na
przykład zakrzywianiem się przestrzeni, co powoduje wzrost średnicy, mierzonej po jakiejś hipotetycznej dla
nas powierzchni krzywej. Stąd stałe zwiększanie się liczby katastrof w najnowszym budownictwie, opartym
na fałszywych obliczeniach.
W nienaturalną ciszę sali buchnął czyjś nerwowy śmiech, lecz urwał się nagle, nie podchwycony przez
innych. Zainteresowanie osiągało punkt kulminacyjny.
- Dotychczas przedstawiałem państwu w zasadzie jedynie wnioski, wynikające bezpośrednio z
obserwowanych faktów. Teraz pora na kilka hipotez. Z moich kilkuletnich badań wynika, że prawa fizyczne
komplikują się i wzbogacają o nowe elementy, a pewne granice istnienia materii - ulegają ciągłemu
rozszerzaniu. Na przykład prędkość światła zdaje się rosnąć, a zero absolutne, według wszelkich danych, stale
obniża się na skali temperatury. Odkrywane w ostatnich czasach superciężkie pierwiastki z końca układu
okresowego dawniej po prostu nie istniały, dopiero teraz nastał ich czas. Tę koncepcję można połączyć z
teorią big bangu, czyli ciągłego rozszerzania się Wszechświata od momentu hipotetycznego prawybuchu. W
miarę rozbiegania się przestrzeni materia komplikuje się coraz bardziej, rodzą się nowe formy jej istnienia, a
dawne ulegają permanentnej ewolucji. Zakładam, że w punkcie zerowym owego wybuchu temperatura była
nieskończenie wysoka i równała się jednocześnie chwilowemu zeru bezwzględnemu, prędkość światła
wynosiła zero (więc nikt nie byłby w stanie dokonać jakichkolwiek obserwacji), zaś materia istniała tylko w
jakiejś najprostszej, nieznanej obecnie postaci. Natomiast w hipotetycznej nieskończonej odległości od
centrum prędkość światła jest nieskończenie wielka, temperatura może opadać bez ograniczeń, zmniejszając
stale wartości obecnie jeszcze nie istniejących cech materii, która występuje w niewyobrażalnie wielkiej ilości
form. Tak, proszę państwa, ale to jedynie hipoteza. Zapewne można tłumaczyć opisywane zjawiska na wiele
sposobów. Mam nadzieję, że zajmą się tym tęższe umysły niż mój.
Spojrzałem po sali. Wszyscy słuchali w skupieniu, choć napięcie opadło i poczęły pojawiać się
ironiczne uśmiechy. Głos zabrał specjalista od niskich temperatur, wysoki zasuszony profesor z uczelni o
Światowej sławie.
- Na wstępie chciałem pana przeprosić. Byłem nietaktowny, a jedynym pocieszeniem jest fakt, że
zrobiłem to po cichu. Po prostu sądziłem, że cały ten wykład to jeden kosmiczny lub kosmogoniczny stek
bzdur, ale moją opinią zachwiała pańska uwaga o obniżającym się zerze bezwzględnym. Otóż, szanowni
słuchacze, prowadziłem ostatnio eksperymenty około O°K, i wyobraźcie sobie, że udało mi się zejść o cały
stopień niżej od wartości podręcznikowej! Jak zareagowałem? Natychmiast wyrzuciłem asystenta, który robił
eksperyment. Lecz kiedy drugiemu wyszło to samo, winę zwaliłem na niedokładność aparatury. Teraz widzę,
że może być trzecie wyjaśnienie, i choć nieprawdopodobne, to najbardziej prawdopodobne z tych trzech!
Dziękuję.
Po sali przebiegła fala szeptów, ale nikt nie kwapił się do zabrania głosu. Postanowiłem więc
zakończyć spotkanie. - Tyle byłoby obserwacji, wniosków i hipotez, szanowni słuchacze. Co należy robić
dalej? Mam pewność, że tak dostojne gremium wie to znacznie lepiej ode mnie. A jakie wnioski płyną stąd dla
wszystkich ludzi? Sądzę - zawahałem się - taak, należy po prostu dostosowywać się do zmiennej
rzeczywistości, stale uaktualniać dane i zachowywać czujność... Wiele może się zdarzyć, albowiem z moich
obserwacji wynika, że szybkość zmian wzrasta. Jeśli nikt nie wyraża chęci zabrania głosu, uważam
sympozjum za zamknięte. Dziękuję państwu za przybycie i życzę miłego powrotu.
Kiedy zajmowałem miejsce w samochodzie, dogonił mnie jeden z uczestników konferencji, mój stary
znajomy.
- Słuchaj, znam cię zbyt dobrze na to, abyś robił takie uniki. Mnie nie nabierzesz.
- ..... ?
- Nie udawaj. Nie dokończyłeś wykładu. Z czegoś zrezygnowałeś w ostatniej chwili. Co to było?
- No; nic takiego istotnego...
- Stary, nie odgrywaj zbawiciela ludzkości, ale też nie oszczędzaj nas zbytnio. Wszelka przesada nie
prowadzi do niczego dobrego.
- Jak chcesz. I tak rzecz wyjdzie na jaw, może im prędzej, tym lepiej. Chciałem dodać coś o nas,
ludziach. Widzisz... my też zmieniamy się. Ewolucja, mutacje. Myślisz, że to efekt promieniowania
kosmicznego?! Bzdury. Wszystko płynie. Planety starzeją się, spójrz na Księżyc.
A zmiany naszej świadomości? Są to rzeczy niepojęte, w zasadzie poza zasięgiem ludzkiego poznania.
Jednak jesteśmy w stanie badać prostsze problemy. Na przykład strukturę węgla, który jest podstawowym
budulcem naszego ciała. Pierwiastek ten występuje w organizmach głównie w stanie hybrydyzacji sp3. Ale
widzisz... ona zmienia się, powoli oczywiście, na sp2 Tak, dobrze, opiszę rzecz prościej. Oznacza to
kompletną zmianę właściwości chemicznych, która, według moich obliczeń, może nastąpić już za 300 - 500
lat! Nie ma mowy o przestrojeniu budowy i funkcji organizmu w tak krótkim czasie. Już teraz mamy pierwsze
zwiastuny zmian: nowotwory. Zrozum, że dotychczas względną stabilność świat zawdzięczał ogromnej
różnicy w szybkości obu procesów: "starzenie się" materii było nieporównanie powolniejsze od uwijania się
takich mróweczek jak my. Teraz te pierwsze zjawiska zwiększyły swoją szybkość - dostaliśmy się, być może,
w jakieś lokalne "zawirowanie przestrzeni". I co ty na to?
- Z tego, co mówisz... Czyli właściwie możemy być jeszcze świadkami agonii życia ziemskiego?
- To dosyć pesymistyczne stwierdzenie. Kto wie, może dlatego właśnie stworzyliśmy cywilizację
techniczną, aby umożliwić sobie wyjście z podobnych sytuacji? Mam na myśli coś w rodzaju ewolucyjnej
przypadkowej celowości. Według tej hipotezy cała działalność ludzką w okresie nowożytnym byłaby jeszcze
jednym ogniwem ewolucji, końcowym etapem przystosowawczym życia ziemskiego. Etapem, który oby nie
zakończył się zbyt późno.
- Masz na myśli walkę z rakiem?
- Mój drogi, widocznie nie wyrażam się dostatecznie jasno. Tu chodzi o rozwiązanie globalne, nie o
drobne środki leczące objawy. Rozwiązań może być wiele; sądzę, że właściwą drogę odnajdziemy w
nadchodzących latach. Trudno o prognozy przy obecnym szaleńczym wyścigu cywilizacyjnym, ale jego cel
stał się obecnie dla mnie jasny: jest to kwestia przeżycia. Wykładnicza krzywa rozwoju oznacza po prostu
morderczy bieg o przetrwanie.
Wciąż patrzał na mnie pytająco, aż w końcu dałem za wygraną.
- Nie chcę bawić się w proroka, ale dam ci dwa przykłady dróg, jakimi mogłoby pójść dalej ziemskie
życie. Temat przeniesienia świadomości ludzkiej do maszyn cyfrowych stanowi wdzięczną pożywkę dla wielu
komiksowych opowieści, ale w rzeczywistości niebawem będzie to realna możliwość. Gdybyśmy zaś chcieli
pozostać przy obecnych formach białkowych, należałoby zastosować nieznane dotychczas prawa fizyki, a w
efekcie zahamować lub nawet zawrócić lokalną ekspansję Przestrzeni. Odbyć jedyną realną podróż w czasie,
byle nie za daleko, bo odmienne cechy materii mogłyby znów rozstroić nasze organizmy. Być może wtedy,
tak jak ci się marzy, odnieślibyśmy totalne zwycięstwo nad rakiem, żelazo stałoby się nierdzewne, ale nie
sposób przewidzieć, co stałoby się z naszą świadomością.
Miał dosyć. Pożegnał się pospiesznie i odszedł, a ja jechałem najpierw krótką cienistą aleją, aby po
chwili wydostać się na lśniącą lustrem gorąca drogę wśród ruchomych piasków.
Andrzej Zimniak
”O tym, który słyszał woń nenufarów”
Pewnego dnia, który z pozoru niczym nie różnił się od innych w nieskończonym ich szeregu, Jan
zbudził się o bladym brzasku rześki i wypoczęty. I usłyszał wyraźnie, o czym sąsiedzi rozmawiają za ścianą
sennymi jeszcze głosami. Po pierwszym zdziwieniu ogarnęła go złość, bo czy naprawdę muszą wydzierać się
w taki sposób od samego rana? Ale zdziwienie znów wzięło górę, kiedy dobiegały doń również głosy z dołu i
z górnych pięter, nie mówiąc już o chichotach na mansardzie. Skromna kawalerka Jana wypełniła się szmerem
wielu rozmów, chrapaniem tudzież porannym brzękiem filiżanek do kawy. Czuł, a właściwie słyszał życie
wszystkich mieszkańców budynku o tej wczesnej godzinie. Co to może, u diabla, znaczyć? Czy ktoś robi mu
głupi kawał? A może jakiś szef od badania opinii publicznej pomylił końcówki, dając mu do domu odbiornik
zamiast nadajnika? Ale Jan, mimo gwałtownych poszukiwań, nie znalazł ani śladu tego typu instalacji.
Tymczasem sytuacja uległa pogorszeniu: W pokoju, a raczej pod czaszką Jana rozbrzmiewały łagodne
głosy amatorów świeżych bułeczek, czekających na otwarcie sklepu za rogiem, a także pełne rubasznej treść
rozmowy taksówkarzy na pobliskim postoju. Prawda była oczywista, i wypłynęła z głębi świadomości Jana
niby tłusta plama oliwy na powierzchnię wody: słuch mu się poprawiał! Niestety, proces ów nie ustawał.
Nasz bohater okazał się nagle hojny - byłby skłonny scedować natychmiast nadwyżkę czułości swego
nazbyt wyostrzonego zmysłu niedosłyszącym, głuchym, nasłuchowcom - komukolwiek, głowa jego bowiem
wypełniała się męczącym szumem. Lecz altruistyczne ciągoty przyszły w nieodpowiednim miejscu i czasie,
jak to często między ludźmi bywa, i pozostały niezaspokojone. Skąd się to wszystko wzięło? Wczoraj był w
drogerii, mógł więc coś powąchać. A może to przez seanse spirytystyczne, w których ostatnio uczestniczył?
Mógł go jeszcze Bóg wynagrodzić lub diabeł ukarać (albo odwrotnie) za tę jego wieczna ciekawość
wszystkiego, co istnieje i co nie istnieje, zresztą powód zawsze się znajdzie, jeśli dobrze poszukać. Ale...
zaraz! Wczoraj przecież uderzył się o szafkę, aż gwiazdy zatańczyły mu na tle brudnej ściany kuchennej.
Szansa leży w kuracji wstrząsowej ! Nie zwlekając, Jan zdjął z półki kilka opasłych tomów encyklopedii w
twardej oprawie. Wyrznął się nimi w ciemię, aż świat pociemniał, a rozmowy wokół też przycichły. Uff..
Wtem usłyszał, jak jego ciotka Adelajda mówi po angielsku. Właściwie nic w tym dziwnego, wszak
już dziesięć lat temu osiadła w Montrealu. W... Montrealu!!
Jan przyodział się naprędce i pognał do lekarza. Przed gabinetami laryngologa i neurologa były
kolejki, wpadł więc do psychiatry.
- Ja... - zająknął się - słyszę sąsiadów i innych...
- Wiem - przerwał mu lekarz przyjacielskim tonem niech się pan nie martwi. Poradzimy.
- Ale ja ich wszystkich słyszę. Ja słyszę... o wiele za dużo!
- Rozumiem. Czopki, proszę.
- Do uszu?
- Nie. Normalnie, per rectum. Rano i wieczorem. Zobaczy pan, wszystko będzie po pańskiej myśli !
Jan powlókł się do domu i bezzwłocznie zaaplikował lek. Po chwilowym, lekkim podnieceniu,
wywołanym zapewne czynnikami pozafarmakologicznymi, odczuł muskanie słabych prądów oplatających
delikatną siatką całe ciało. Dziwne drżenie przeniknęło mu członki. Zaraz potem usłyszał monotonny szum, w
którym wkrótce rozróżnił wielość szmerów o różnej wysokości dźwięku i rozmaitym natężeniu, niby odgłos
dziesiątków górskich strumyków pod topniejącym wiosennym śniegiem. Był to dźwięk prądu elektrycznego.
Nagle usłyszał grzmot, jakby wodospad przynajmniej rozmiarów Niagary walił po kuchennej ścianie;
to sąsiad, dysponujący nowoczesnym sprzętem domowym, włączył kuchenkę elektryczną.
Jan uciekł. Po prostu wybiegł z domu tak, jak stał. Przechadzał się po parkach, ulicach, muzeach, a
wszędzie przestrzeń pełna była dziwnych głosów, których pochodzenia w większości przypadków nie mógł
ustalić. Był jednak absolutnie przekonany, że słyszał basowy krzyk drzew, którym przycinano gałęzie, iż woń
lilii wodnych i nenufarów miała przyjemny, ciepły dźwięk, a błękit nieba był nieznośnie piskliwy, natomiast
czerwony blask zachodu słońca stanowił prawdziwie kojącą symfonię.
Jan zmęczył się tym wszystkim, lecz obawiał się powrotu do domu ze względu na elektrotechniczny
sprzęt idącego z duchem czasu sąsiada. Wstąpił więc do znajomego.
Ten wytrzeszczył oczy zaraz na początku niesłychanej opowieści i przystąpił niezwłocznie do
rozczyniania wódki, co dla niektórych stanowiło wyjście z każdej sytuacji. Spirytus mieszał się z wodą z tak
przenikliwym świstem, że Jan odruchowo zakrył uszy dłońmi; na nic się to jednak nie zdało. Gdy wreszcie
przykry odgłos ustał, napój był gotowy. Po pierwszym kieliszku poczuł błogie odprężenie. Złowrogie,
napierające zewsząd dźwięki jakby cofnęły się nieco, odpłynęły. Lecz po powtórnym przepiciu Jan stwierdził,
że jego kumpel... trzeszczy, trzeszczy jak stare krzesło, na którym bezustannie buja się niesforny dzieciak. Ów
dźwięk to przycichał, to wzmagał się niespodziewanie, i tak trwał, ciągły i charakterystyczny. Sąsiadka z
pierwszego piętra, jejmość będąca właścicielką bujnych kształtów i kilkunastu kanarków wydawała zajadłe
terkotanie, natomiast stróż z sutereny, człek o podejrzanej fizjonomii, szemrał niby brudna woda w dolnym
biegu zanieczyszczonej rzeki. Wszystkie te dźwięki były nie do pomylenia lub zamiany, a mówiły o swoich
właścicielach znacznie więcej niż kryminalny odcisk palca. Jan z przestrachem począł wsłuchiwać się w
siebie, ale wyczuł tylko bulgotanie. Był głodny.
Ponieważ kolega nie spieszył się z poczęstunkiem, udał się do narożnej knajpki. W czasie kiedy
spożywał zupę, bufetowa wydawała przenikliwy pisk niby stary i zużyty wagon kolejowy, a siedząca nie
opodal rozłożysta dziewczyna zanosiła się nieprzerwanym wewnętrznym chichotem, żywo przypominającym
śmiech hieny w noc bezksiężycową. Jan nie skończył posiłku i spiesznie oddalił się. Na ulicy wszystkie
dziewczyny spośród tych, które kląskały jak słowiki, miały pewną siebie asystę, przeto bliższe badanie owych
dosyć rzadkich fenomenów okazało się bezcelowe.
Jan w zasadzie nie był wierzący, lecz gdy zobaczył ciemną bryłę kościoła, grzmiącą dostojną powagą
na tle ciepłych dźwięków wieczornej zorzy, poczuł nieodpartą chęć spojrzenia w głąb własnej duszy pod
osłoną szacownych murów. Wszedł. Niezdarnie rozpoczął modlitwę, lecz zaraz otoczyły go jakieś szepty,
przytłumione głosy, piski... Myśli rozbiegały się, to znów schodziły jakby dziesiątkami poplątanych ścieżek.
W głowie miał chaos. Przestraszony wybiegł na dwór. Słyszał - myśli innych ludzi! Tam, w kościele, były
nabożne, uduchowione i trochę niesamowite, otaczały Jana jak duchy i zjawy nie z tej Ziemi (może
rzeczywiście to były duchy?). Na ulicy natomiast nasz bohater czerwienił się i bladł na przemian, wstydził się
i ogarniało go przerażenie, gdy przeciskał się przez dystyngowany wieczorny tłum, a w uszach brzmiały mu
nagie, nieskrępowane rozmyślania przechodniów.
Jan posuwał się coraz dalej, pędził niby meteor, który nie może się już zatrzymać. Wiedział, że jego
zmysł słuchu osiąga nieosiągalne, bał się jakiejś bariery, której bliskość wyczuwał. Przemknął przez
niesamowite szepty podświadomości i osiągnął na koniec kres swojej wędrówki dotarł do siedliska duszy.
I otoczyła go cisza, albowiem dalekie tło odgłosów świata stało się niczym w tym sanktuarium. Wtem
- zagrzmiał karzący Głos, w którym jednakże pobrzmiewały nutki zdziwienia wobec bezczelności śmiałka:
- Ty nachalny natręcie, który nabrałeś niecnej chęci podsłuchiwania, czy dociera do ciebie moje słowo
w ciemnej otchłani twojego istnienia? Ty, co mącisz mi spokój, abyś zrozumiał, powiem ci używając
dostępnych ci pojęć, że jesteś teraz niby zwierz, zanieczyszczający swoimi odchodami własną czystą źrenicę!
Wynocha z powrotem, do siebie!
I nagle Janowi wydało się, że spada przez kolejne przestrzenie, z których każdą wypełniają inne,
dziwne dźwięki, a jego lot jest coraz szybszy, prędkość staje się zawrotna, że przebija za każdym razem z
głuchym łomotem membranę jakiegoś gigantycznego bębna, aż wreszcie... ogłuchł zupełnie, i głuchy był jak
pień do końca swoich dni. Widocznie szybciej niż inni wyczerpał życiowy przydział wrażeń na zmysł słuchu.
Po latach opowiadał wnukom, póki jeszcze byli mali, że w dawnych, dawnych czasach słyszał
upajający zapach nenufarów i lilii wodnych. Lecz na wspominanie o duszy byli najpierw za mali, a potem -
już za mądrzy.
Andrzej Zimniak
”Tchnienie szaleństwa”
Samochód zatrzymał się z piskiem hamulców. Dwaj mężczyźni, którzy opuścili szoferkę, udali się
wprost do Komendanta. Byli zmęczeni i pokryci kurzem drogi.
- O'Hara, Scoyt - przedstawili się małemu, śniademu krajowcowi, który zdawał się ginąć za swoim
masywnym biurkiem. Przyglądał się przybyszom przenikliwym, nieco drapieżnym wzrokiem. Przemówił
dopiero po chwili :
- Dostałem telefonogram przed tygodniem. Do waszej dyspozycji jest chata trzcinowa, niestety,
niczego lepszego nie mogłem przygotować. Jedna z tutejszych dziewcząt będzie wam pomagać, nazywajcie ją
Baloo. Gdybyście potrzebowali czegoś, zwróćcie się bezpośrednio do mnie. Czy są jakieś pytania?
O'Harę uprzedzano o surowości obyczajów szczepu Baali i niechęci do obcych, lecz brak wszelkich
form grzecznościowych spowodował lekki szok. Poczuł wzbierający gniew, mruknął więc coś niewyraźnie i
skierował się ku wyjściu. Nie zamierzał zaczynać od sprzeczki. Lecz piskliwy głos Komendanta osadził go na
miejscu.
- Jeszcze chwileczkę. Chciałem udzielić wam pewnej rady, dla waszego bezpieczeństwa. Dopóki nie
będziecie niepokoić naszych ludzi, oni też dadzą wam spokój. W przeciwnym wypadku... Po prostu, u nas
przetrwało wiele zwyczajów z dawnych czasów. Ci przybysze, którzy o tym pamiętali, zawsze opuszczali
osadę zadowoleni. I jeszcze jedno weźcie te amulety. To znak rozpoznawczy, że jesteście ze mną w zgodzie -
dodał wyjaśniająco.
Komendant osiedla czy zabobonny szaman? Oto do czego prowadzi polityka nieinterwencji -
pomyślał O'Hara z niesmakiem. Wziął jednak amulet i schował go do kieszeni.
Wyszli w duszny, tropikalny zmrok, który zapadł nagle, zdawałoby się, że jeszcze w trakcie trwania
pełnego dnia. Dżungla piętrzyła się groźnie wokół, waliła się jakby szarą, ogromną falą ze wszystkich stron na
rachityczne chaty osiedla. Dziki śpiew cykad zdawał się wprowadzać czaszkę w wibracje. O'Hara dopiero
teraz zrozumiał, dlaczego lasy północy, w których słychać tylko szum sosen, sprawiają wrażenie uśpionych.
Jak spod ziemi wyrosła przed nimi drobna, naga dziewczyna, wskazała drogę do rozpadającej się
trzcinowej chaty, rozwiesiła hamaki i przyrządziła strawę. Potem znikła równie nagle, jak pojawiła się.
Mężczyźni jeszcze długo w noc przenosili i ustawiali w chacie sprzęt i aparaturę. Wreszcie legli
zmęczeni w hamakach, lecz sen nie chciał przyjść. Otaczało ich nienaturalnie bujne, rozpasane życie tropików,
słyszeli, jak pulsuje tysiącami dźwięków, niemal czuli przewalanie się dziwnych stworów w lepkim błocie
między mangrowcami, ciche zbliżanie się drapieżników i śliski ruch węży pośród lian. Duszne powietrze
dławiło ich niby gęsta, podgrzana ciecz.
O'Hara oddychał płytko i z trudem. Nie mógł zasnąć, czuł dziwne podniecenie; zapadał jedynie w
krótkie drzemki, wypełnione koszmarnymi obrazami bagnistej dżungli. Ubranie oblepiało spocone, rozgrzane
ciało.
Gdy nagły, tropikalny brzask wsączył się strumyczkami zamglonego światła przez szpary w
trzcinowych ścianach, mężczyźni z ulgą zwlekli się z hamaków, przełknęli śniadanie i niezwłocznie
rozpoczęli pracę. Trzeba zrobić co należy i wynosić się czym prędzej z tego nieprzyjaznego zakątka do
cywilizowanych okolic, gdzie można wziąć prysznic i gdzie ludzie stwarzają pozory wzajemnej życzliwości.
O'Hara miał trudności z wyzerowaniem aparatu, pokrętła i przyciski wydawały mu się toporne, a
konstrukcja urządzenia zupełnie niepraktyczna. Czuł się nienormalnie podekscytowany, zupełnie jak po kilku
filiżankach mocnej kawy.
Skinął na Baloo, która siedziała w kucki pod trzcinową ścianą. Gdy podeszła, sięgała mu zaledwie do
ramienia, a różnicę potęgowała jeszcze jej filigranowa budowa. O'Hara był mężczyzną słusznego wzrostu i
wagi i wyglądał przy niej jak niedźwiedź. Dziewczyna zgodziła się na kilka elektronicznych pomiarów.
O'Hara musiał usiąść, aby umocować na głowie Baloo elektrody. Musnął przypadkowo łokciem jej
nagą, jędrną pierś i poczuł łagodny zapach kobiecego ciała. Dotychczas miał ją za dziecko jeszcze, za
podlotka. Poczuł wzmagające się podniecenie. Raptownie wstał, sięgnął do skrzyni i rzucił dziewczynie
prześcieradło. - Zakryj się tym - warknął.
Baloo pokazała w uśmiechu szereg białych zębów. O'Hara mógłby przysiąc, że wszyscy krajowcy
mają w twarzach coś drapieżnego, niezależnie od nastroju, w jakim się znajdują.
- Jak pan sobie życzy, sir.
- I noś to zawsze.
- Dobrze, sir.
Szybko dokonał pomiarów i odprawił dziewczynę, albowiem jej wdzięki, chociaż spowite teraz w
białą tunikę, stopniowo przesłaniały mu ekrany i wskaźniki. Co się ze mną dzieję! myślał. Ze statecznym
obywatelem, poważnym naukowcem, który nigdy nie uganiał się za spódniczkami! Przebadał jeszcze kilku
krajowców, lecz ciągle widział Baloo i czuł delikatny zapach jej skóry.
- Co tam u klimatologa? - rzucił w stronę Scoyta, aby odwrócić tok myśli. - Potwierdzasz czy obalasz
teorię?
- Do licha z teorią - burknął niegrzecznie Scoyt, lecz zaraz zreflektował się i dalej ciągnął już
normalnym tonem. - Z danych odbiegających od przeciętnej warto zanotować podwyższony poziom
promieniowania jonizującego, a w glebie spore stężenie litu, cynku, no i dużo kadmu. Poza tym nic
specjalnego.
- Czy gdzieś na świecie występuje podobna kombinacja?
- Owszem. W Norwegii i na Alasce - odczytywał Scoyt z ekranu komputera.
- A między zwrotnikami ?
- Zaraz... Są nieco podobne układy, ale zawsze któraś komponenta jest o wiele niższa. Tylko na
Florydzie mamy coś podobnego. Oczywiście biorę pod uwagę jedynie dane skatalogowane.
- Gdybyś podawał inne, byłbyś w najgorszym przypadku wróżką - mruknął O'Hara, lecz Scoyt gładko
przeszedł nad zaczepką.
- A co u ciebie?
- U wszystkich osób, które przebadałem, stwierdziłem podwyższone ciśnienie krwi, podrażnienie
centralnego ośrodka nerwowego, silne reakcje emocjonalne i cały zespół innych cech, charakteryzujący
osobniki w stanie stresu lub gotowości do konfrontacji. Jeśli dane pozostaną podobne w ciągu dłuższego
okresu, będą oznaczać tutejszy stan normalny. Stąd wniosek, że klimat i środowisko tego obszaru wywołuje
obserwowane przez nas niezwykłe objawy emocjonalne. A wtedy...
- Mówisz jak zwolennik teorii - przerwał Scoyt, a jego żółte oczy zwęziły się.
- Mówię o faktach! - prawie krzyknął O'Hara i zacisnął wielkie pięści. Przez chwilę mierzyli się złym
wzrokiem. Pierwszy opadł na trzcinowy fotel Scoyt.
- Oto był dowód na wiarygodność twoich wyników. Kończmy szybko robotę i zwijajmy obóz, bo
będzie źle. Mężczyźni wzięli się raźno do pracy i, choć niewyspani i rozdrażnieni, nazajutrz zdołali
zgromadzić pokaźny materiał.
Jednakże niewiele z niego wynikało.
- To tylko poszlaki, a nie dowody - O'Hara wstał zniechęcony i przeciągnął potężne ramiona, aż
zatrzeszczały stawy.
- Sporo jednak tych poszlak - Scoyt próbował być optymistą. - Zaczynam poważnie brać pod uwagę
możliwość ewentualnego rozważenia...
- Nie próbuj być dowcipny - przerwał szorstko O'Hara. - Tak jest, szefie. Ale zauważ, że w punktach o
podobnej charakterystyce geologicznej w innych miejscach kuli ziemskiej też występują poważne zaburzenia
atmosferyczne. Morze Północne lub Ochockie, Trójkąt Bermudzki...
- Nigdzie tak silnie jak tutaj. Te niszczycielskie cyklony! - Ale też ludzie Baali żyją bardziej
gromadnie, całe plemię tworzy jakby jedną rodzinę. Wszyscy zajmują się i przejmują na raz tym samym.
- Myślałem już na ten temat. Wszystko poszlaki, a nam potrzeba dowodów. Nic więcej tu nie
zdziałamy, jutro pakujemy sprzęt. A teraz idę rozerwać się trochę. Obejrzę grę w piłkę w wykonaniu
tubylczych reprezentacji, podobno ciekawe widowisko.
- Poczekaj, pójdę z tobą - Scoyt również miał już dosyć jałowej pracy, polegającej na
kolekcjonowaniu danych. Obaj mężczyźni ruszyli w duszny żar tropikalnego popołudnia, czując palący ciężar
promieni słonecznych na ramionach i plecach. Pot spływał im spod kapeluszy na . szyję i dalej każda kropla
torowała sobie drogę po piersiach lub łopatkach.
Mimo potwornego upału napięcie wokół wyczuwalnie rosło; krajowcy biegali między chatami, a na
głównym placu pośrodku wioski zebrał się już gwarny tłum. Gracze obu drużyn, z naszej osady i sąsiedniej,
blisko położonej wioski, rozgrzewali się już, miotając na siebie obelgi. Tłumnie przybyli mieszkańcy obu
wiosek również nie żałowali sobie, tak że harmider zagłuszał nawet odwieczne głosy dżungli. Co tu będzie
działo się za chwilę - pomyślał O'Hara i nagle w olśnieniu spojrzał na Scoyta, lecz ten był zbyt zmęczony na
wszelkie dysputy. Dowlókł się do zacienionego miejsca i usiadł na piasku, skąd smętnie obserwował coraz
bardziej podnieconych krajowców.
Rozpoczął się mecz. Ogólnie gra polegała na waleniu małej piłeczki wielką pałką w taki sposób, aby
kauczukowa kulka spadła na pole przeciwnika. Zarówno gracze, jak i kibice krzyczeli ile sił w płucach,
wymachiwali rękami, tańczyli, niektórzy wpadali w ekstazę. Coraz częściej wybuchały bójki lub większe
awantury. O'Hara i Scoyt woleli wycofać się zawczasu, krajowcy byli bowiem coraz bardziej nieobliczalni i
niebezpieczni.
Tej nocy obydwaj mężczyźni nie zmrużyli oka. Czuwali, . łowiąc niecierpliwie odgłosy z zewnątrz.
To jeden, to drugi podnosił nagle głowę, aby lepiej ocenić jakieś słabe, ledwie uchwytne dźwięki. Lecz gdy
wreszcie ucichły chrapliwe nawoływania krajowców, którzy nie spieszyli się do swoich chat, zewsząd
dobiegało tylko granie milionów cykad. I nic ponadto.
Myśli O'Hary błądziły wciąż wokół tego samego tematu. Tak, teraz właśnie, jeszcze tej nocy wszystko
powinno się wyjaśnić. Może nie będzie to rozwiązanie ostateczne, ale przynajmniej bardzo istotna przesłanka.
A wszystko zaczęło się tak niedawno, zaledwie kilka lat temu, kiedy Lemour wziął się do obliczania entropii
informacji i emocji. O'Hara pamiętał, jak łysy niby wygolone kolano, lecz za to brodaty Lemour przychodził
do niego i grzmiał: no, stary, mam problem akurat na nasze możliwości ! Jaka jest różnica w entropii między
tomem encyklopedii i książką, w której hasła i litery tego tomu zostały wydrukowane chaotycznie? Albo jak
zmienia się entropia człowieka przeżywającego silną, emocję? Hę? To przecież proste - bierzesz całkę... Nie
było to proste, ale w końcu Lemour ułożył równania i rozwiązał je. Uznano wtedy, że jest nieszkodliwym
wariatem lub w najlepszym razie szarlatanem.
Wspomnienia O'Hary przerwał gwałtowny podmuch wiatru, który z furią uderzył w ażurowe ściany
chaty. Obaj mężczyźni jak na komendę zeskoczyli na ziemię i wybiegli w ciemność. Po niebie pędziły niskie,
wełniaste chmury, a pełna rozbudzonych krzyków dżungla gięła się pod nagłymi ciosami wichury.
- Oto dowód! - Scoyt usiłował przekrzyczeć szum huraganu.
- Powiedzmy, że połowa dowodu - O'Hara był nieco ostrożniejszy, lecz jego oblicze promieniało.
Nazajutrz obydwaj mężczyźni wzięli się od rana do pracy; nie zauważyli nawet, że Baloo przyszła
dopiero koło południa. Była naga, a włosy miała zaplecione w misterne warkoczyki.
- Dlaczego nie ubrałaś się? - spytał szorstko O'Hara. Dziewczyna spuściła oczy.
- Przyszłam... pożegnać się.
- Co?
- Wczoraj urodziło się białe cielę. To znak.
- Do czego?
- Do składania ofiar Bogom. Ja będę... dawała ofiarę. Nie mogę potem wam służyć.
- Dlaczego?
Nie odpowiedziała, schyliła tylko jeszcze bardziej głowę. O'Hara spojrzał na jej kształtne piersi i
wysokie sklepienie bioder i myślami był bardzo daleko od składania ofiar bogom ludu Baali.
- Jak wygląda takie składanie ofiar? - zainteresował się Scoyt.
- To bardzo dawny zwyczaj. Nie dla białych.
- Z tańcami, śpiewami?
- Tak, na początku.
- A później?
Znów nie odpowiedziała, tylko schyliła głowę i ciemna fala drobno splecionych włosów opadła na
delikatne ramiona, odsłaniając subtelny łuk pleców. O'Hara ledwie powstrzymał się, żeby ich nie odgarnąć;
czuł, jak puls wali mu w skroniach, Otarł pot z czoła.
- Często odbywają się takie ceremonie? - badał dalej Scoyt.
- Nie - dziewczyna usiłowała sobie przypomnieć. Chyba... w tym roku dwa lub trzy razy.
Scoyt założył jej kask, uruchomił baterie i wsunął w otwór kasetę synchronizującą.
- Spróbuj przypomnieć sobie, kiedy to było.
- Zaraz... na pewno trzeciego stycznia, potem chyba dziesiątego czy jedenastego kwietnia, no i w
maju, tak, piątego maja. Dokładnie piątego wieczorem. Wszyscy dorośli członkowie szczepu idą do lasu,
pozostają dzieci i starcy.
Lecz Scoyt już nie słuchał, tylko wywoływał dane z komputera. Po chwili wydał triumfalny krzyk i
odczytał:
- Dwa cyklony, Daisy i Betty, i tajfun Cleopatra.
Z tego zbieżność dwóch zupełnie niezła. Co ty na to? Nie czekając na odpowiedź zaskoczonego
O'Hary pytał dalej dziewczynę:
- A co z meczami, no, w piłkę? Kiedy były urządzane?
- Nie wiem, to nie dla kobiet - odrzekła jakby zawstydzona.
- Dobra - Scoyt zerwał się z miejsca - idę do Komendanta, on na pewno zna daty - i wybiegł na dwór.
- Co to jest? - Baloo wskazała na jeden z przyrządów. Co wy robicie?
- To za trudne dla ciebie, dziecko - roześmiał się O'Hara, ale widząc jej obrażoną minę dodał:
- My, jakby to powiedzieć... próbujemy wyjaśnić, skąd biorą się wiatry. Widzisz, nam wydaje się, że
one nieraz zaczynają się w nas samych. Zresztą, poczekaj.
Pogrzebał chwilę w skrzyni i wyciągnął kasetę, którą wepchnął do drugiej szczeliny w kasku Baloo.
Dziewczyna zachwiała się lekko, lecz po chwili odzyskała równowagę i poczuła się normalnie.
- Pożyczyłem ci taką biblioteczkę, z której twój mózg może czerpać dane - zaśmiał się O'Hara. -
Będzie ci łatwiej zrozumieć.
- To jest... takie dziwne. Jakby jakaś ręka przeszukiwała moją głowę - wyszeptała dziewczyna i nagle
umilkła, przestraszona własnymi słowami.
- Nie zwracaj na to uwagi, tego typu odczucie występuje zawsze - O'Hara mówił nienaturalnym
głosem, nie mogąc oderwać wzroku od długich ud Baloo. Miał wrażenie, że w żyłach pulsuje mu stopiony,
łaskoczący metal.
A dziewczyna, doskonale wyczuwając jego zainteresowanie, jakby umyślnie eksponowała swoje
wdzięki. Bawi się kosztem starego durnia - pomyślał ze złością. Zaczął mówić, gwałtownie wyrzucając słowa
i usiłując stłumić wzbierające ciepłą falą pożądanie.
- Znasz już teraz pojęcie entropii, prawda? Przyjmijmy po prostu, że jest to miara chaosu. Bezład - to
maksimum entropii, zaś celowe organizowanie to jej zmniejszenie. Rozwijający się ludzie są jakby
wysepkami malejącej entropii w środowisku jej ogólnego wzrostu. Chociaż procesy samorzutne...
- To wiem. Mówi pan w sposób prosty o rzeczach ogólnie znanych - przerwała dzika, lecz
wyposażona w kasetkę dziewczyna z plemienia Baali.
- Przepraszam najmocniej - O'Hara nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Wobec tego przechodzę do
sedna sprawy.
Jeden z moich przyjaciół, Lemour, przyjął, że entropia człowieka w stanie równowagi psychicznej jest
większa niż po doprowadzeniu go do silnego wzburzenia. Po prostu bezruch i stagnacja, charakteryzujące
spokój wewnętrzny, to stany poprzedzające działanie bodźca, który powoduje ukierunkowaną, a więc w
pewnym sensie uporządkowaną koncentrację reakcji psychofizjologicznych, czyli w końcowym efekcie po
prostu wzburzenie emocjonalne. Lemour nie poprzestał na spekulacji abstrakcyjno - filozoficznej, lecz...
Dlaczego ja to wszystko jej tłumaczę? Przecież tracę cenny czas... Nie, bo piersi tej dziewczyny są
niesamowite, takie ostre, jak wykute w kamieniu, chciałbym wziąć je w rękę chociaż na chwilę, nie dbam o
resztę, po co mi stanowisko uniwersyteckie...
- Czy wszystko jest w porządku? - w głosie dziewczyny dźwięczał niepokój. Poczuł raczej niż
zobaczył, że zbliżyła się.
- Tak!! - rzucił przez zęby, odwracając się tyłem. Po chwili mówił dalej :
- Więc ten mój przyjaciel, zresztą stał się on wkrótce przyjacielem wielu osób, a nawet osobistości,
które przedtem raczyły zwykle nie zauważać jego istnienia, tak więc Lemour obliczył swoją całkę. Wartość
entropii, a raczej wartość jej spadku w wyniku wzburzenia emocjonalnego, wyszła monstrualna,
nieprawdopodobnie wielka. Było jasne, że w rozumowaniu tkwił błąd lub że... Można było założyć, że w
otoczeniu jednocześnie zachodzi ogromny kompensujący wzrost entropii, i wtedy proces nie przeczył
podstawowym prawom termodynamiki. A wzrost entropii to ujednolicenie, uśrednienie. Jeśli w głębi ziemi
istniały naprężenia, powinno w tym momencie lub niewiele później następować ich wyrównywanie. Na
przykład: intensywnie przeżywane emocje grupy ludzi mogłyby, według jego hipotezy, spowodować
gwałtowne trzęsienie ziemi w rejonach sejsmicznych. Dalej - jeśli w atmosferze istniałaby różnica
potencjałów, to wedle teorii wyładowanie w postaci pioruna miałoby zostać zainicjowane w analogiczny
sposób. To samo przy różnicy ciśnień między dwoma obszarami, która powinna być niwelowana huraganem
lub tylko wiatrem, w zależności od gradientu wielkości fizycznej i od mocy impulsu emocjonalnego. Stąd
burze i wiatry wiosenne, kiedy wszystko co żywe dostaje gorączki rozmnażania, stąd też straszliwe tajfuny i
cyklony w obszarach tropikalnych, bo ludzie są tu szaleni, a życie zwariowane w porównaniu z zimną
północą.
O'Hara gadał urywanymi zdaniami jak nakręcony, zupełnie jakby wypluwał z siebie ten najkrótszy w
życiu wykład.
W nerwowym podnieceniu zaciskał wielkie, spocone pięści. Pragnął wyrzucić stąd tę drobną
dziewczynę, i to jak najprędzej; tylko jeszcze choć raz spojrzy na jej smukłe plecy i wiotką talię.
- Jaka to piękna hipoteza - zawołała z podziwem, patrząc, zdumiona na O'Harę - i jaka naciągana!
Przecież...
- Ależ oczywiście! - jednym szarpnięciem zerwał jej kask z głowy. Wiem, że są jeszcze tysiące innych
czynników! Lecz gniew zgasł w nim natychmiast, gdy ujrzał jej zalęknione oczy i skuloną postać. Poczuł się
paskudnie, jakby zabił noworodka.
- Zimno tutaj, sir. Czy ja... spałam?
- Nie, to jest... tak, przez chwilę.
- Przepraszam!
- To był eksperyment, pomiar - tłumaczył niezręcznie. Czuł, że dłużej nie zniesie widoku tej
dziewczyny, a raczej kobiety, podlotka czy wampa - wszystko jedno. Chciał wybiec, uciec, lecz wtedy ona
podeszła i dotknęła go. Zwyczajnie dotknęła, idąc za głosem naturalnego, pierwotnego odruchu. Zobaczył
wokół czerwień i już nie czuł nic - tylko jej mokrą, rozgrzaną twarz i gibkie kocie ciało. Czas zatrzymał się i
pędził jednocześnie w obłędnym rytmie osuwającego się świata, a gorąca rozkosz napływała kumulującą się
aż do bólu falą.
Poczuł słony smak krwi. Dopiero drugie uderzenie dotarło do jego świadomości. Zwalił się ciężko na
ziemię; między zębami zazgrzytał piach. Czyjaś twarda dłoń przewróciła go na plecy, spostrzegł nad sobą
czerwoną, wykrzywioną wściekłością twarz i żółte ślepia Scoyta.
- Coś ty narobił, skończony idioto!
O'Hara podniósł się na łokciu. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak Komendant i kilku krajowców
pospiesznie opuszcza chatę; pozostał sam ze Scoytem, który usiadł ciężko i złapał się za głowę. Powoli
wracali do równowagi.
Powietrze było gęste od straszliwego, dusznego gorąca. Ubrania oblepiały dokładnie ciała obu
mężczyzn. Na zewnątrz gardłowe wrzaski krajowców przybierały na sile.
- Odprawiają taniec wojenny. Trzeba uciekać - Scoyt mówił z trudem, po raz pierwszy jąkał się.
- A aparatura? - O'Hara dźwignął się z trudem i bezskutecznie usiłował doprowadzić ubranie do
porządku.
- Jaki ty jesteś głupi - wycedził Scoyt, a jego żółte oczy zwęziły się do szparek. - Nawet jeśli oni nie
zdążą podziurawić nas swoimi włóczniami, nie domyślasz się, co stanie się za godzinę lub dwie?! - krzyczał z
bezradnym, trochę dziecinnym wyrazem twarzy. - Całe plemię, łącznie z kobietami i dziećmi, pała żądzą
zemsty na tobie, teraz już na nas obu. Powietrze aż drga od emocji. Uciekajmy! Wybiegli w ciężki żar
popołudnia. W szoferce nie było czym oddychać, a fotele parzyły niby rozgrzany piec. Silnik prychnął parę
razy i zgasł. Scoyt zaklął i spróbował ponownie - tym razem zapalił i zawył od razu na najwyższych obrotach,
lecz wóz zarzucił i zakopał się w piachu. Wszystkie dętki były przedziurawione.
O'Hara poczuł ucisk strachu na krtani. Rzucił się ciężko w ślad za biegnącym Scoytem. Wkrótce
dotarli do podmokłej dżungli, gdzie wpadali w głębokie błoto między korzeniami mangrowców, ostre kolce
boleśnie raniły skórę, a tysiące moskitów cisnęły się do ust i oczu. Lecz nawet tam doganiały ich krzyki
rozwścieczonych mieszkańców wioski - nie mogli ujść daleko. Już po chwili zdali sobie sprawę z
beznadziejności sytuacji; nie mieli żadnych szans. Wtedy dżungla zamilkła. Zwierzęta jakby straciły głos i
wpełzły w najgłębsze zakamarki swoich kryjówek.
W złowrogiej ciszy nawet krajowcy zaprzestali nawoływań. Nagle uderzył huragan. Rozszalał się od
razu całą mocą, jakby chciał natychmiast wyładować długo gromadzoną wściekłość. Dżungla krzyknęła
strasznie jak rozdzierany i miażdżony potwór i poddała się. Wielkie drzewa padały z łoskotem, a mangrowce
legły od razu niby trawa pod kosą. Powietrze wypełniły strzępy lian, liście i grudy ziemi; martwe ptaki
przypominały wirujące strzępy rozdmuchanego pierza.
O'Hara, który jako jedyny jakimś cudem ocalał z pogromu, czasami wspomina te wydarzenia jak
nierealny, zły sen, choć musi przyznać, że przez całe swoje spokojne życie nie doznał tylu wrażeń, co w ciągu
owych kilku szalonych dni.
Natomiast teoria, jak to często bywa, nie została nigdy ani całkowicie obalona, ani dowiedziona ponad
wszelką wątpliwość; po prostu zastąpiono ją inną, lepszą i nowocześniejszą, co nie znaczy, że ostateczną, a
tym bardziej prawdziwą.
Andrzej Zimniak
”Szlaki istnienia”
Boja fascynowała mnie zawsze, ilekroć spoglądałem na jej smukłą, obłą sylwetkę, zawieszoną
nieruchomo na tle głębokiego seledynu przestrzeni. Z dala wydawała się szara, czarna niemal, lecz gdy
zbliżałem się ukradkiem, z niewyjaśnionym lękiem ściskającym krtań łaskotliwą obręczą, na powierzchni
ciemnej bryły rozjarzały się delikatne ogniki i pląsały jak robaczki świętojańskie, a później cały elipsoidalny
kształt rozpalał się wiśniowym świeceniem. Wtedy zawsze cofałem się szybko, a uczuciu opuszczającego
mnie strachu, który uchodził raptem niby zimny płyn wypełniający uprzednio pierś, towarzyszył wzbierający
gniew i niechęć do samego siebie.
Często opowiadałem ludziom o boi. Zrazu, na samym początku, były to nieśmiałe zwierzenia,
wstydliwe szeptanie; potem mówiłem coraz głośniej, aż w końcu stałem się natarczywy. Niektórzy słuchali
mnie z przylepionym do warg uprzejmym uśmiechem, myśląc zupełnie o czym innym, byli też tacy, którzy ze
zniecierpliwieniem wzruszali ramionami. Te drobne różnice w zachowaniu zależały zapewne od nabytej w
młodości ogłady; wszyscy jednakże jednakowo uparcie biegli wyznaczonymi im ścieżkami, zaś żadna z ich
tras nawet nie zbliżyła się do przestrzeni za boją. Tylko nieliczni spośród tych, którym opowiadałem o
strażniku dziwnego obszaru, dali się skłonić do wspólnego rekonesansu; ich śmiechy i gesty były nawet pełne
zrozumienia, gdy wskazywałem na jajowatą plamę czerni z roztańczonym rojem świetlików. Lecz żaden z
nich nie widział boi lub może nie chciał jej widzieć - mogłem wskazywać dowolny kierunek w przestrzeni, a
oni wciąż byli pełni zrozumienia i aprobaty, po czym wymieniali uściski dłoni i z ulgą powracali na swoje
ścieżki.
Lecz ja potrzebowałem towarzysza. Czułem, że sam nie podołam lękom, nie przełamię bariery
strachu, którą wytwarzała we mnie złowroga wiśniowa poświata. Kiedyś ku mojej niezmiernej radości jeden z
uprzejmych słuchaczy zgodził się na wspólną eskapadę.
Ruszyłem przodem, czując się znacznie raźniej w towarzystwie i tłamsząc w sobie resztki strachu
przed pulsującym świeceniem. Gdy mijałem jajowaty, wiśniowy kształt, boja nagle zgasła i znikła. Po prostu
znikła, a ja zanurkowałem w tę zagadkową przestrzeń po drugiej stronie, w przestrzeń, która okazała się
wewnątrz błękitna jak sen. Otoczyła mnie niebieska mgiełka, w której płynnym ruchem przesuwały się niby w
rozbujanej toni oceanu jakieś zrazu nierozpoznawalne kształty.
- Jak tutaj inaczej - rzuciłem przez ramię i odwróciłem się, nie otrzymawszy odpowiedzi. Byłem
znowu sam, mój towarzysz znikł gdzieś, zapewne podążał od dawna ścieżką swojej konieczności lub szlakiem
głębokiego przekonania o jej istnieniu.
Lecz nie bałem się już. Miejsce lęku zajęła pełna podniecenia ciekawość. Przenikałem błękitną,
eteryczną toń, dążąc zdecydowanie na spotkanie niewyraźnych kształtów unoszących się gdzieś w lśniącej
mgle oddalenia.
Ogromne kule, jakby zacumowane w bladej, niebieskiej poświacie, wykonywały delikatny taniec
płynnych, powolnych wahnięć wokół punktów kotwiczenia. Ich powierzchnie, szare lub mlecznosine,
wydawały się nieruchome, dopóki nie wypełzły na nie pędzącymi wirami plątaniny finezyjnych linii, jaskrawe
pasy lub nakładające się pierścienie w rozszalałej feerii barw.
Było to tak piękne, że bezwiednie zbliżyłem się do opalizującej ściany, gładkiej jak lustro.
Wyciągnąłem dłoń. Ręka pokonała ledwie wyczuwalny opór, nie większy niż przy zanurzaniu do wody, i
zagłębiła się w nieprzejrzystą zasłonę. W środku było ciepło. Cofnąłem się raptownie, a moje ramię, całe i
zdrowe, opuściło wnętrze kuli. Zachęcony powodzeniem spróbowałem zajrzeć do środka. Moja głowa i
ramiona gładko przeszły na drugą stronę. Było tam rzeczywiście znacznie cieplej niż w błękitnej przestrzeni
zewnętrznej ; widziałem wokół białą, rzedniejącą mgłę. Poczułem zawrót głowy - daleko w dole rozpłaszczył
się pomarszczoną powierzchnią bezmiar oceanu. Granatowoczarne rowy głębin biegły rozłamanym na
nieforemne człony szeregiem aż po zamglenie widnokręgu, a zielone i żółte pierścienie. szelfowych płycizn
opasywały jasną wyspę, leżącą wprost pode mną. Nalot roślinności delikatnie cieniował białe wzgórza, a tuż
nad osłoniętą, spokojną zatoką drobnymi, lecz foremnymi kamiennymi bryłami zabudowań rozsypało się
wzdłuż brzegu miasteczko. Wycofałem się i posuwałem wzdłuż rozigranej barwnym blaskiem ściany tak
długo, że powinienem osiągnąć poziom wewnętrznego morza. Istotnie tak było; gdy zajrzałem przez zasłonę,
leniwe fale przetaczały wały, zielonkawej, przejrzystej wody o parę metrów niżej. Zdecydowanym ruchem
prześliznąłem się do środka i z pluskiem wskoczyłem do morza. Lustrzana powierzchnia fal zamknęła się nad
moją głową, a głębia w dole zdawała się ogniskować wszystkie promienie słoneczne w jednym punkcie
zielonej czeluści. Wynurzyłem się i popłynąłem do pobliskiego brzegu, na którym dostrzegłem rybaków
układających sieci. Wyszedłem na kamienistą plażę i pozdrowiłem ich przyjaznym skinieniem ręki;
odpowiedzieli mi, uchylając czapek. Byli to młodzi, zdrowi mężczyźni. Poczułem się nieswojo, albowiem
widziałem wokół tylko uśmiechnięte twarze. Jakby wszyscy cieszyli się, że właśnie ja tutaj i teraz zawitałem.
Gdy po kamiennych stopniach wspiąłem się na wysoki brzeg, moje ubranie było już suche. Niemal
dotykalna pieszczota promieni słonecznych i łagodne ciepło płynące od nagrzanych głazów stawały się
stopniowo uciążliwe, aż zamieniły się w duszny upał. Młody śmiech rybaków z plaży rozbrzmiewał coraz
rzadziej, aż ucichł zupełnie; widocznie i oni odczuli żar, lejący się z bezchmurnego nieba. Chodziłem
uliczkami kamiennego miasteczka, szukając skrawka cienia, ale na próżno: wszystko zalane było jasnym i
mocnym światłem słonecznym. Nawet drzewa o najgęstszych koronach nie dawały żadnej osłony, a wnętrza
domów jaśniały równie intensywnym blaskiem, co środek ulicy.
Wszyscy napotkani ludzie byli młodzi i często widziałem uśmiechy na ich twarzach; nie spotkałem
nikogo zatroskanego lub płaczącego.
Gdy szedłem stromą uliczką, wypatrując źródła wody, zatrzymał mnie człowiek nieco starszy od
innych. Ten mężczyzna nie uśmiechał się, a w głębi oczu miał smutek. - Przybyszu - zagadnął - pójdź za mną,
coś ci pokażę. Weszliśmy na mały rynek, okolony rzędem drzew oliwnych umieszczonych w kamiennych
donicach. Mój przewodnik wskazał na starą wieżę, na której zegar wybijał właśnie południe.
- Zawsze wskazywał za kwadrans jedenastą. Wykonałem lekceważący gest, lecz on ciągnął dalej
takim samym, bezbarwnym tonem.
- Nigdy nie było tak gorąco jak teraz. Nigdy nie miałem suchych warg.
Mężczyzna podszedł do drzewa oliwkowego, tkwiącego w spękanej, spopielałej ziemi, i dotknął
więdnącej gałęzi, strącając kilka zwiniętych liści.
- Dlaczego u was nikt nie płacze? Nie cierpi? - pytałem gwałtownie, uchwyciwszy jego ramię. - Czy
kiedyś chorowałeś? Czy umarł ci ktoś bliski?
W widocznym wysiłku zmarszczył czoło.
- Umarł?
- Czy czujecie smak szczęścia? - rzuciłem pytanie, zdając sobie jednocześnie sprawę z jego bezsensu.
Szybko zbiegłem uliczką w kierunku morza. Na plaży rybacy siedzieli na kamieniach jak wielkie,
zmęczone kormorany, a pot pozlepiał im włosy w wilgotne kosmyki. Patrzyli obojętnie, jak dałem nura w
ciepłe fale. Modliłem się, aby stary zegar zatrzymał swój bieg jak najprędzej.
Znów przemierzałem wypełnioną wirującym lśnieniem przestrzeń, w której szybowały dziesiątki
baniek mydlanych o gigantycznych rozmiarach. Ciekawość pchała mnie coraz dalej i czyniła coraz śmielszym.
Kiedy wniknąłem do jednej z bladomlecznych kul, których wiele kołysało się leniwie w zbitej
gromadzie, ujrzałem nieprzeliczony tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, pędzący niby rzeka bez początku i końca.
Ów wezbrany potok ludzi omijał zielone pagórki na swojej drodze, tkwiące w ruchomej gromadzie niby
wyspy we wzburzonym nurcie skotłowanej wody. Zszedłem do biegnących, aby spytać, dokąd zdążają. Nikt
nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, kiedy stanąłem w białym pyle drogi. Ludzie ci nie rozmawiali między
sobą; ich jedynym celem był sam bieg, zaś jedyną przyjemnością - wyprzedzanie innych. Rodzenie, rozwój,
umieranie - wszystko to odbywało się w trwającym bez przerw pędzie. Młodzi posuwali się lekkimi zrywami,
ciężko kłusowały dostojne, rozbujałe matrony, nawet rachityczni staruszkowie kuśtykali zawzięcie, pokryci
wieloletnim pyłem drogi. Gdy ktoś zatrzymywał się lub padał, rozsypywał się natychmiast. w biały kurz.
Potrącany i popychany przez biegnących, postanowiłem odpocząć na jednej z zielonych wysp.
Spokojny gaj, pełen zapachu żywicy i ciepłych podmuchów wiatru, dawał prawdziwe wytchnienie;
zastanawiałem się, dlaczego nikt z pędzącego tłumu nie zatrzymuje się tutaj, aby nabrać sił. Lecz wtedy
spostrzegłem kilkoro ludzi opodal świerków. Chociaż sprawiali wrażenie wypoczętych, leżeli wygodnie w
wysokiej trawie pełnej kwiatów polnych. Ta grupa najwyraźniej zrezygnowała z dalszej gonitwy.
Gdy postawiłem stopę na polanie, ich czas począł biec.
Wykazywali rosnące zaniepokojenie, spoglądali jedni na drugich, niektórzy wstali i zajęli się
zbieraniem owoców lub polowaniem, przy czym każdy chciał uzbierać czy upolować więcej niż pozostali.
Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie łupu; ci, którzy dotarli do krańców wyspy, włączali się w pędzącą
ludzką rzekę, nie mogli bowiem ścierpieć, że ktoś biegnie prędzej od nich.
Z tymi, którzy pozostali w trawie, działy się dziwne rzeczy: kurczyli się, schli w oczach, mięśnie im
wiotczały, a członki ulegały błyskawicznemu zanikowi lub zwyrodnieniu. Po chwili tylko rozłażąca się skóra
niby szary pergamin pokrywała nagie piszczele, czaszka miękła i zmniejszała się jak przekłuty balon, i
wreszcie zostawały tylko białe włosy, rozwłóczone po lesie przez wiatr nici babiego lata. Straciłem ochotę na
odwiedzanie innych - wysp i opuściłem tę smutną krainę.
Świat, w który wszedłem, otoczył mnie drgającym od gorąca. powietrzem, wonnym dymem i dziwnie
drażniącą, choć cichą muzyką; zmierzch zachlapał połowę nieba różem, karminem i szkarłatem. Nie zdążyłem
jeszcze rozejrzeć się po okolicy, kiedy zamknęły się wokół mnie białe ramiona; w oczach, nosie i ustach
miałem pełno włosów, a na szyi czułem wargi i zęby. Zapach perfum i potu był tak ostry, że pasował do
gwałtowności zajścia - pomyślałem o tym bezwiednie, podczas gdy, obca dłoń usiłowała wepchnąć mi do ust
jakąś pigułkę, Tego było już za wiele - po chwilowym szoku odzyskałem panowanie nad sobą i kilkoma
energicznymi ruchami zdołałem się wyswobodzić. Na twarzy kobiety, którą odepchnąłem, malowało się
zdziwienie tak wielkie, że graniczące ze strachem. Była to młoda dziewczyna, smukła i bardzo ładna, ubrana
jedynie w półprzejrzystą nocną koszulę; biała karnacja skóry wydawała się jeszcze delikatniejsza wobec
ciężkich splotów kruczoczarnych włosów, opadających na szyję i wiotkie ramiona. Spomiędzy delikatnych
palców wypadła pastylka o cielistym zabarwieniu i potoczyła się po chodniku z gładkich kamieni wprost pod
nogi kilku mężczyzn i kobiet, przyglądających się ze zdziwieniem całej scenie. Wszyscy nosili, podobnie jak
dziewczyna, przezroczyste i lekkie tuniki; można było śmiało powiedzieć, że chodzili właściwie nago.
Zmieszany i przestraszony, spróbowałem oddalić się. Żaden ze świadków zajścia mi nie przeszkodził,
tylko wodzili za mną zdumionym wzrokiem. Dopiero po dłuższej chwili, gdy straciłem ich z oczu, ochłonąłem
nieco, zebrałem myśli i rozejrzałem się po okolicy.
Wokół. piętrzyły się jakieś dziwne budowle, ni to szałasy, ni to gliniane chatki; uliczki, wyłożone
białym kamieniem, wygładzonym najpierw przez fale morskie, potem tysiącami stóp, meandrowały wśród
nich jak łożyska wyschniętych potoków. W świetle kolorowych lamp spacerował roześmiany tłum młodych
mężczyzn i kobiet. Wciąż wszyscy byli młodzi i roześmiani, choć wiedziałem, że swoim przybyciem
uruchomiłem niweczący ich kruche szczęście mechanizm, że czas począł płynąć i słodkie wino uchodziło już
z pękniętego dzbana.
Co parę kroków widziałem przytulone pary. Ani kochankowie nie krępowali się, ani też nikt z
przechodzących nie dziwił się w najmniejszym stopniu. Sięgali przy tym do ustawionych co parę kroków
kolumienek z zagłębieniami, pełnymi cielistych pigułek; zażycie specyfiku wyraźnie zwiększało ich
podniecenie. Zauważyłem, że nikt nigdy nie odmawiał. Czym prędzej dałem nura w boczną uliczkę. Szedłem
jakimiś ciemnymi, zapomnianymi schodami, mając nad głową tylko wąski pasek szarostalowego już teraz
nieba. Gdy ucichł wreszcie rozpasany gwar ulicy, ujrzałem przed sobą w świetle żółtej latarni dwie postacie.
Dałbym głowę, że nikt nie nadchodził; jakby wyrosły nagle z kamiennej płyty. Stary, przygarbiony człowiek
trzymał za rękę dziecko o twarzy zastygłej w piękną maskę. Odeszli powoli, a ich kroki stukały głuchym
echem po kamiennych zaułkach.
Lekko, bez wysiłku przemierzałem rzadki woal mgły, spowijającej zawojem srebrzystego lśnienia
setki barwnych globów, planet, światów. Wiedziony nieprzepartą ciekawością, oglądałem wiele z nich po
drodze; widziałem miasta, góry, ogrody, nieprzebyte lasy i pasma nadmorskich plaż. Wszystko tam było
piękne, zarówno śmiałe konstrukcje niebotycznych osiedli przyszłości, jak i tchnące wiekową wilgocią
wnętrza gotyckich katedr; rośli mężczyźni i powabne kobiety; zaczarowane kwiaty i tresowane zwierzęta. Nie
brakło również bytów odrażających, pełnych okrucieństwa, sadyzmu i wyuzdania, choć stanowiły one
wyraźną mniejszość. Niektóre światy były proste, nawet prymitywne, jak scena w jakimś podrzędnym
teatrzyku, inne zadziwiały swoją złożonością, oryginalnością i swoistym pięknem, płynącym z harmonii.
Aż kiedyś, w trakcie mojej długiej wędrówki, kiedy już nieco znużony i zawiedziony zamierzałem
zaniechać dalszej podróży, ujrzałem przed sobą glob, który wydał mi się najwspanialszy ze wszystkich.
Półprzejrzysta powłoka mieniła się ażurowymi, efemerycznymi postaciami, a wewnątrz przemykały
rozmazane cienie. Zdawało mi się, że już kiedyś je widziałem, lecz z zawodnej pamięci nie mogłem wydobyć
niczego więcej. Zbliżyłem się przeto i rozchyliłem pulsujące zasłony, aby obejrzeć jeszcze jeden spektakl.
Był tam świat podobny do wszystkich poprzednich: taki ładny, cukierkowy, trochę naiwny i
niedorobiony, i przesycony pięknem marzeń. Jednocześnie był jakby inny: głębokie niebo podcieniowane na
brzegach seledynem, strzeliste wieże i czerwone dachy z kępami mchu wczepionego między dachówki, ulice i
ogrody pełne słońca i świeżego wiatru, ludzie cieszący się życiem i sobą nawzajem - to wszystko już
widziałem i dobrze znałem. Tak, to był na pewno mój własny świat.
Często myślałem o nim w bezsenne noce, kiedy księżyc rozlewał dziwaczne plamy bladej poświaty po
podłodze i zdawał się poruszać firanką, lub też po prostu w korowodzie codziennych zdarzeń; próbując
poprawiać jakiś fragment rzeczywistości. Za każdym razem dodawałem inną cegiełkę do rosnącej budowli.
Przekonałem się teraz, jak wiele z nich nie pasowało do siebie i jak znaczne luki widniały w konstrukcji.
Nie byłem zadowolony ze swego dzieła, postanowiłem przeto je poprawić. Poprawić w taki sposób,
aby nawet po uruchomieniu niszczycielskiego zegara mój świat mógł istnieć w szczęściu i spokoju, na przekór
kruchym światom innych marzeń.
Wziąłem się do pracy. Samą świadomością mogłem dowolnie kształtować tutejszą rzeczywistość; cóż
za potęga władzy absolutnej ! Jeden lekki dotyk myśli kreował ludzi lub ich unicestwiał, kazał miastom
rozkwitać lub obracać się w gruzy, wyciskał łzy lub rozjaśniał twarze uśmiechem. Lecz uśmiech ten nikł,
rozwiewał się w następnej sekundzie, likwidowany nieubłaganym ruchem wskazówek zegara.
Z uporem próbowałem zbudować dobry świat, który zarazem mógłby istnieć w wymiarze czasu. A
tyle było do zrobienia! Usiłowałem godzić miłość i poczucie tożsamości, ofiarność i wolę przetrwania, dobroć
i biologiczne zasady rozwoju, mądrość filozofów i twarde drogi życia. Wiele systemów, często
przeciwstawnych, poddałem po prostu próbie czasu, albowiem były zbyt złożone, abym śmiał decydować
natychmiast. Szedłem wciąż na kompromisy, choć robiłem to z największą niechęcią i pod przymusem
konieczności. Szeroko wykorzystywałem wiedzę, nabytą przy poznawaniu innych bytów soliptycznych, w
czasie wędrówki po dziesiątkach szlaków istnienia; teraz, już blisko celu, szlaki te schodziły się, zbiegały w
jeden wielki gościniec, którym pragnąłem dojść do doskonałości. Byłem tak pochłonięty konstruowaniem
swojego świata, świata najlepszego z możliwych, że nawet nie spostrzegłem, kiedy mój glob ruszył z miejsca.
Niewidzialne cumy puściły i owiana poświatą kula pędziła z rosnącą szybkością, zostawiając w tyle planety
utopii, których tęczowe kształty z oddalenia przypominały rój baniek mydlanych, wypuszczonych przez
rozbawione dzieci w pogodny błękit nieba.
Minąłem żarzącą się wiśniowym blaskiem boję i wtedy moja bańka mydlana pękła i znikła nagle, lecz
świat pozostał taki, jaki był. Niczego nie zauważyłem, tak pochłaniała mnie praca; wciąż miałem mnóstwo
planów. Stwierdziłem tylko, że materia stała się dużo bardziej oporna.
Andrzej Zimniak
”Baśń o błędnych ognikach”
Łomot spiralnych ogni, kłębiących się rozwichrzonymi splotami wokół wirującego leja, sprawiał
władcy Toh prawdziwą rozkosz. Zbliżała się pora przypływu i w rozbudzonym kraterze narastał różowy
pęcherz, prześwitujący od wewnątrz migotliwą żółcienią ciężkich jak ołów płomieni; już wkrótce otoczą one
umęczone ciało króla kojącym bezmiarem; ukołyszą i nieważkie uniosą daleko w górę, aż do samego
Nwotemalf. A tam, pośród roztrzepanych karminew, wybiegnie na spotkanie jego najukochańsza córa,
księżniczka Taeh, i złoży mu na czole płomienny pocałunek.
I już nic nie zakłócałoby błogostanu ognistego włodarza, niesionego przez roziskrzony żywioł,
którego ślepą potęgę umiał wykorzystać w sposób niemalże doskonały, gdyby nie mała acz dokuczliwa myśl,
krążąca zrazu daleko niby stado nachalnych żółcierni, i osaczająca stopniowo umysł podobnie jak zgraja
napastliwych szarkai obiega pływaka piekielnego oceanu stopionego żelaza. Król z łatwością odgonił
żółciernie i przepędził obrzydliwe szarkaje, jednakże nie mógł nijak poradzić sobie z upartą myślą, pastwiącą
się nad jego umysłem jak żarłupnie nad wystyglakiem.
Skutkiem tego dotarł do Nwotemalf w tak złym nastroju, iż nawet płomienne powitanie przez
najdroższą księżniczkę Taeh, najgorętsze z jego dzieci, nie sprawiało mu takiej przyjemności, jaką sprawić
powinno. Zrezygnował więc z wypoczynku w cieple domowego ogniska i udał się wprost do pałacu
Esuoherif, skąd rządził swoim królestwem przeważnie mądrze i zwykle sprawiedliwie. Bezzwłocznie zasiadł
na purpurowym tronie i kazał sprowadzić mędrca. Ów przybył natychmiast i widząc gniewnie zasępione
oblicze monarchy począł w trwodze pełzać wiernopoddańczym płomykiem tuż nad karminową posadzką,
albowiem król Toh znany był z bezwzględności, jak długa, szeroka i głęboka jest Kraina Ognia. Lecz władca
począł opowiadać, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w rozpląsane ogliki, figlujące wokół nich różem swoich
gibkich języczków. Mówił o strasznej krainie rozpościerającej się gdzieś hen w górze, w mrocznych i skutych
wiecznym chłodem ostępach, i o jej agresywnych, odpornych na trudy i niewygody mieszkańcach łakomie
spozierających na cieplejsze, niżej położone tereny. Mówił o okropnej wojnie, która wydaje się zbliżać
nieuchronnie, o miotaczach zimna niszczących piękne, roziskrzone miasta i o ich gospodarzach, gasnących
jeden po drugim w zabójczym chłodzie.
Gdy skończył, obydwaj milczeli długo, a ciszę zakłócało jedynie jednostajne buzowanie ozdobnych
kolumn królewskiej komnaty.
Wreszcie przemówił mędrzec: wszak musiał to zrobić, chcąc wyjść z Esuoherif cały i nie
przygaszony. Ba, jeśli jego rada przypadłaby do gustu królowi, mógł spodziewać się miechowania i, co za tym
idzie, podniesienia temperatury własnej przynajmniej o kilka stopni! To nie byle gratka. Opowiedział władcy,
starając się utrzymać mowę w tonie służalczym, skwierczącym i przygasającym, że zwaśnione monarchie
najłatwiej pogodzić przez skoligacenie panujących. Król Looc, rządzący Krainą Chłodu, ma syna, królewicza
imieniem Relooc, więc może by on i księżniczka Taeh... Jednakże na taką radę władca Toh rozgniewał się
wielce, aż sypnął wokół iskrami i strzelił ogniem Świętego Wita. Przecież żeby małżeństwo było ważne, musi
się spełnić i wydąć potomstwo.
A jak ma się spełnić przy różnicy temperatur obu partnerów dochodzącej do tysiąca stopni?! Brr, moja
płomienna Taeh zgasłaby natychmiast, gdyby tylko dotknął ją taki przeraźliwy sopel wystyglaka ! Jeśli
wszystkie twoje rady, mędrcze, są takie...
Lecz mędrzec śmiał przerwać królowi w tym momencie, bał się bowiem nawet słuchania strasznych
gróźb, jakimi ponad wszelką wątpliwość zacząłby ziać włodarz Krainy Ognia. Przeto przerwał mu i
zakrzyknął, iż zna on sposób, a właściwie zna osobę, która ów sposób może przedstawić ze szczegółami !
Władca uspokoił się nieco, tylko nosem wypłynął mu jeszcze niebieski gazowy płomień, i zaczął słuchać słów
mędrca, który opowiadał długo o Krainie Wiecznych Mrozów, tajemniczej otchłani, poza którą jest już tylko
pustka, leżącej gdzieś w niezmierzonej dali, jeszcze ponad kresami Krainy Chłodu. Potem snuł opowieść o
mędrcu nad mędrcami imieniem Nezorf, wielkim uczonym i czarowniku, rezydującym w tym dziwnym kraju
właśnie. Nie zdarzyło się jeszcze, by ten wielki umysł i geniusz pozostawił jakiś problem nie rozwiązany lub
by odmówił komuś pomocy. Może więc pchnąć płomsłańca i nie dać mu popalić, aż przyniesie recepturę na
spełnienie małżeńskie...
Na to władca złagodniał nieco, kazał mędrcowi zamilknąć i oświadczył, iż sam wyruszy do uczonego
Nezorf, albowiem musi upewnić się osobiście, że jego płomiennej Taeh nie będzie zagrażał nawet cień
chłodnego niebezpieczeństwa.
Po czym rzucił zawiedzionemu mędrcowi parę groszy i zaczął gotować się do drogi. I nie minęły
nawet dwa przypływy od tej rozmowy, gdy już gnał w górę swoim ognistym rydwanem, buchając
płomieniami i pozostawiając za sobą kurzawę drobnych szkarłatnych języczków. Podwójnie izolowane ściany
jego pojazdu napierały na warstwy coraz chłodniejszej materii, aż. w końcu na oknach pojawił się drobny
szron tytanowy, a z dachu zwieszały się dziwaczne sople krystalicznego żelaza. Lecz władca Toh pozostał
nieustraszony również wobec tych nieznanych i przerażających zjawisk, zwłaszcza że wnętrze rydwanu
szczelnie wypełniało kłębowisko przyjaźnie falującego ognia. I choć król nie bał się wcale, gdzieś na dnie jego
zapiekłej duszy tliło się pragnienie rychłego dotarcia do mędrca Nezorf i marzenie o prędkim zakończeniu
całej wyprawy. Rydwan pędził przez puste, nie zamieszkane krainy purpurowych mórz toczących swoje
leniwe, przejmujące chłodem fale aż do zimnych brzegów, gdzie półpłynne skały budowały już zręby
pierwotnej struktury krystalicznej, i gnał dalej wskroś skutych mroźnym gorsetem, lecz jeszcze miękkich
granitów i bazaltów, roztapiając je swoim potężnym tchnieniem i pozostawiając za sobą tunel rozhukanego
ognia. Często również przemykał przez tereny różnych dziwnych plemion i ludów, których król Toh nie znał
nawet ze słyszenia i których obawiał się, tak srogi i dziki mieli wygląd, a ciała ich musiały być jeszcze
zimniejsze od powłok wystyglaków. Brr... z kimś takim ma współżyć jego ukochana Taeh, biedne dziecko
racji stanu złożone w ofierze! I zaciął się w sobie władca Toh, aż sypnął snopami iskier, i pognał swój rydwan
jeszcze szybciej przez skute śmiertelnym mrozem krainy, których mieszkańcy ustępowali mu drogi, czy to z
szacunku dla monarszego majestatu, czy po prostu ze strachu przed pędzącą pożogą. Wreszcie temperatura na
zewnątrz osiągnęła tak niewyobrażalnie niskie wartości, że pojazd zaczął, o zgrozo ! - stygnąć. Rydwan parł
teraz przez skały zestalone w kruche struktury, które jednakże były tak lekkie jak pajęczyna, choć tysiąckroć
od niej chłodniejsze.
I wreszcie, tak jak przepowiadał mędrzec, pojazd wypadł w nicość, w próżnię niemal doskonałą.
Trzymając się delikatnej, iluzorycznej powierzchni pajęczynowych skał, poza którą rozciągała się już tylko
niepojęta pustka, władca Toh pełzł naprzód niby ognisty smok z czeluści piekielnych rodem, i wciąż
poszukiwał mistrza Nezorf. Kiedy już prawie stracił nadzieję, a jego płomień czerwieniał z wolna i przygasał,
i kiedy sposobił już swój rydwan do zjazdu w dół, wtedy dopiero tuż nad nim, obok niego, w nim. - rozległ się
Głos. Król oniemiał, a Głos mówił, żeby zatrzymał się i nie ruszał nigdzie, bo jest już na miejscu. I żeby pytał,
a odpowiedź będzie mu udzielona.
Władca Krainy Ognia zająknął się, przygasł i nie zdołał wykrzesać z siebie żadnej rozsądnej myśli; ba,
zapomniał nawet, po co tu przybył. Dopiero gdy Głos uspokoił go łagodnymi słowy, tak że mógł znów
rozniecić pamięć i odczuć kojącą siłę swoich ciężkich płomieni, począł mówić, a gdy upewnił się, że słuchano
go z uwagą, wyłożył cały swój problem jasno i dobitnie, bez upiększeń i zbędnych opisów, tak jak zwykł
zawsze to czynić. Po czym zamilkł i czekał, drżąc niecierpliwie w swoim ognistym puklerzu, zawieszonym
wśród pozornie martwych, przeraźliwie zimnych i efemerycznie zwiewnych, a jednak myślących struktur.
Minęła długa chwila, dla porywczego władcy niemal granicząca z wiecznością, zanim Głos odezwał się
znowu, uspokajający, dobrotliwy, przyjazny Głos, który trwał wokół niego jednostajnym monologiem,
wyrażającym zastanowienie i chłodne myśli. Królem Toh, oczekującym recepty na szczęście zawartej w kilku
prostych zdaniach, wstrząsnęły gniewne erupcje, lecz później wciągnął go ów traktat, bo tak można by nazwać
skierowaną do niego wypowiedź. Wciągnął go i przygasił jednocześnie, wszystko bowiem komplikowało się i
gmatwało jeszcze bardziej, tak że po posępnym obliczu władcy zaczęły pełzać błędne ogniki zagubienia. Głos
zaś mówił, że rzeczywiście teoretycznie możliwe jest zbliżenie się obszarów dwóch cywilizacji podążających
w głąb stygnącej Ziemi w ślad za swoimi biostrefami termicznymi, lecz jest to zdarzenie mało
prawdopodobne. A to z tego względu, że odstępy między nimi są zwykle zbyt wielkie, albowiem po
wniknięciu jednego gatunku uchodzącego przed wrogim mrozem kosmosu w głąb rodzinnego globu, następny
przystosowuje się i dojrzewa do takiego kroku przez wiele milionów lat.
Głos w końcu zaproponował królowi Toh, aby ten, jako władca absolutny swojej Krainy Ognia,
przyspieszył i tak nieprzerwanie trwający pochód jej mieszkańców w dół, w cieplejsze regiony. Dzięki temu
jego królestwo oddaliłoby się od terytorium włodarza Looc i niebezpieczeństwo bezpośredniego konfliktu
zostałoby zażegnane.
Lecz ognisty monarcha, który w końcu niewiele z tej całej mowy rozumiał, a słuchał tylko po to, aby
dotrwać do końcowych praktycznych rad, strzelił gniewnie jęzorami złych płomieni. Potężny fajerwerk, z
pewnością dorównujący mocą najstraszliwszym erupcjom wulkanicznym, musiał zrobić nie byle jakie
wrażenie na mędrcu Nezorf, Głos przystąpił bowiem niemal natychmiast do wspomnianej uprzednio przez
króla sprawy mariażu księżniczki Taeh i Księcia Relooc, porzucając dotychczasowe jałowe wywody
filozoficzne i nieprzydatne rozważania ogólne.
Władca - pielgrzym znów zapłonął różową nadzieją.
A mędrzec mówił dalej, że kwestie formalne można zawsze wynegocjować przy dobrych chęciach
obu stron, mających wspólny interes, nawet jeśli te strony reprezentowane są przez ogień i wodę; gorzej jest
natomiast z czynnikami fizycznymi, które nie dają się dostosować do wymogów chwili. Lecz na wszystko
znajdzie się rada: aby małżeństwo córki króla Toh i syna władcy Looc mogło się spełnić, a może nawet wydać
potomstwo, należy bezwzględnie zrównać temperatury obojga partnerów, przynajmniej w punkcie zetknięcia i
na czas obcowania. W przypadku niezrealizowania tego warunku następstwa choćby tylko próby współżycia
mogą okazać się katastrofalne, przed czym lojalnie ostrzega on, mistrz Nezorf. Ale, wracając do współżycia -
istnieje wiele pomocnych w tym przypadku instrumentów, jak wszelkiego rodzaju przedłużacze, reduktory
gorąca itd., choć powszechnie wiadomo, że środki mechaniczne są nieprzyjemne i niezdrowe. On, mędrzec z
Krainy Mrozu, radzi co innego: należy przez koncentrację psychofizjologiczną, w wyniku odpowiednio
długiej gry przygotowawczej, wytworzyć u obu stron przeciwny gradient temperatury w taki sposób, aby w
punkcie zetknięcia ciepłota była jednakowa! Da się to osiągnąć po specjalnym treningu obojga partnerów,
który to trening on, mistrz Nezorf, gotów jest poprowadzić dla młodej pary zamiast prezentu ślubnego. Muszą
tylko uważać, aby nigdy nie weszli w kontakt bezpośredni niczym innym, niż organami przeznaczonymi do
podtrzymywania gatunku.
W przeciwnym przypadku grozi katastrofa o nie dających się przewidzieć następstwach.
Te rady król Toh zrozumiał w pełni i przedstawione sposoby zadowoliły go tak dalece, że zagrzmiał
potężnym słupem dziękczynno - radosnego ognia w czarną otchłań nicości nad sobą, a potem poderwał swój
rydwan i pognał w dół poprzez kruche, pryskające nawet pod spojrzeniem siatki zmrożonych skał, przez
różowe bagna półpłynnych mas, wśród mórz gorejącej lawy, aż do Krainy Ognia, aby zakomunikować córce,
księżniczce Taeh, radosną nowinę. Pędził jak burza tektoniczna, jak dzikie podziemne tąpnięcie, a ławice
zdumionych szarkai kłębiły się w rozhuśtanej pożodze znaczącej szlak rydwanu. Wreszcie dotarł szczęśliwie
do Nwotemalf i wziął swoją ognistą córę w ramiona, a ona posłuszna woli rodzica zgodziła się na wszystko,
co zaplanował. Wnet pchnięto płomsłańca do władcy Krainy Chłodu, króla Looc, i nie minęły cztery
przypływy ognistego morza, jak młoda para kandydatów na mieszane ciepłozimne małżeństwo udała się na
kurs przygotowawczy do mistrza Nezorf. Wkrótce odbyło się huczne i ogniste weselisko, a niedługo potem
płomienna Taeh spłodziła dwoje czarujących dzieci, które mogły wedle potrzeby z łatwością zmieniać ciepłotę
ciała od temperatury matki do temperatury ojca. I wszyscy byli szczęśliwi: król Toh, bo spokój panował na
górnych rubieżach, księżniczka Taeh, bo jej ojciec był zadowolony, dzieci - bo mama uśmiechała się i
opowiadała bajki o lodowych smokach ziejących śniegiem, no i książę Relooc, który... właściwie nie był tak
zupełnie szczęśliwy. Gdy rozpoczynali grę miłosną; stał naprzeciwko swojej małżonki pełen rosnącego
napięcia, a ona jawiła się w bezpiecznej od niego odległości jako efemeryczna postać owiana splątanymi
smugami pełgających płomieni. Potem zbliżali się z wolna do siebie i żar ognia kładł mu się na piersiach
łaskotliwym ciężarem. W drżącym uniesieniu miłosnym musiał być niezwykle precyzyjny. Już po wzlocie
namiętności, ogarniał tęsknym spojrzeniem wciąż pałającą ogniem figurę żony i kochanki i marzył, aby
dotknąć ją i pieścić, aby czuć ją całym ciałem, aby wesprzeć się czołem o jej czoło i wiedzieć wszystko, co
myśli... Marzenia Relooca, odpychane zawsze piekącym tchnieniem żaru, powracały wciąż uparcie i zmieniły
się wkrótce w obsesję. Męczył się w czasie przypływu i odpływu, nawet we śnie tulił płomienne ciało żony.
Przenikał do jej myśli, czując parzący dotyk jasnego czoła na swojej skroni, był nią, a ona nim, stanowili parę,
lecz także wspaniałą jedność.
Nazajutrz, po jednym z takich marzeń sennych, książę Relooc, jako że był młody i porywczy, popełnił
głupstwo na skalę iście kosmiczną, głupstwo, które było jednakże nieubłaganą prawidłowością, albowiem jeśli
nie on, to kto inny popełniłby je niebawem. Bo po prostu nadszedł czas, czas odpowiedni i konieczny, Ziemia
minęła następny słup milowy.
Zaraz po zbliżeniu ze swoją płomienną małżonką, która rozpoczęła już, jak zwykle, powolne
wycofywanie się, książę Relooc, ogarnięty gwałtownym przypływem uczucia miłości, ciekawości tudzież
innymi pragnieniami wyższego rzędu pulsującymi gwałtownie w jego piersi, schylił się niespodziewanie i,
pogwałciwszy wszystkie zakazy mistrza Nezorf, dotknął swoim chłodnym czołem skroni księżniczki Taeh.
Nagle ujrzał wszystko. Cała jej dusza stała się przezroczysta, wyrosła przed nim niby szklany posąg w
obcej, trywialnej masce. Miał wrażenie, że dotarł do przeraźliwie pustego końca tajemniczej drogi, którą
dotychczas podążał. Chciał cofnąć się, uciec, lecz było już za późno. Nastąpiła nieunikniona katastrofa - i
wszystko znikło w oślepiającym rozbłysku iluminacji.
Pod musującym jak czerwony szampan niebem, na pienistych, falujących zmiennym rytmem
ciężkiego oddechu bryłach tkwiących w zwalistych objęciach oceanu, wylegiwały się w świetle gwiazd
galaretowate, lepkie stwory. Wyglądałyby jak szlam czy piana morska, gdyby nie delikatne rozbłyski
międzytkankowe przenoszące się bezgłośnymi impulsami rozmowy pomiędzy poszczególnymi osobnikami,
rozlanymi na żywych wyspach. Pośród amarantu niespokojnego nieba lśniła dostojnym blaskiem supernowa.
- Co to? - spytała mała kupka galarety.
- Gwiazda olśnienia - odrzekła większa. - Mieszkańcy pewnej dalekiej planety dokonali odkrycia.
- A u nas? Przecież ciągle...
- To musi być bardzo wielkie odkrycie. U nas było pięć takich wybuchów, dopiero po ostatnim
przybraliśmy obecną postać. Dawniej byliśmy naprawdę piękni ! Ostatnia eksplozja nastąpiła natychmiast po
odkryciu, że najprzyjemniej jest wylegiwać się w świetle gwiazd.
- A... oni ?
- Są w początkowym stadium rozwoju. Odkryli dopiero pierwszą swoją prawdę, przypadkowo zresztą,
tak jak i my niegdyś.
- Jaką prawdę?
- Ich prawdy są wyłącznie dla nich, mój mały. Sami je zdobywają i sami muszą się z nimi uporać, nam
nic do tego. Poza tym nie odczuwam nawet cienia zainteresowania, naprawdę dosyć mam już kolejnych
eksplozji olśnienia.
Pora na odpoczynek - czyż nie wspaniale jest dawać się pieścić delikatnym promykom gwiazd?
Tymczasem wściekły impet wybuchu supernowej nieco zelżał, tak że błąkające się w rozhukanym
morzu ognia dusze mogły rozpocząć poszukiwania swoich nowych wcieleń.
Andrzej Zimniak
”Korona życia”
Trwał przez chwilę w gęstej atmosferze planety, analizując jej niezwykłą biosferę. Zewsząd docierały
promienie życia z przemieszczających się warstwowo prostych mieszanin gazowych, z nieregularnie
rozczłonkowanych, elastycznie odkształcających się konstrukcji i z ciężkich powłok skorupy globu.
Intensywność świecenia była zróżnicowana najsłabsza, podstawowa radiacja dobiegała od kłębów materii
unoszonej w gazach, zaś najsilniej promieniowały twory poruszające się powoli po powierzchni planety. Ich
widmo okazało się bogate i złożone.
Wtem jeden z promieni zatrzepotał i przygasł, aby rozbłysnąć za chwilę niepokojącym, ostatnim
blaskiem. Tam kończyło się życie. Tam należało dotrzeć. Natychmiast.
Po gasnącym promieniu opuścił się poprzez gęstą, płynącą nieregularnymi spiętrzeniami atmosferę,
przeniknął zwartą, lecz nietrudną do sforsowania przeszkodę i wreszcie znalazł się u celu akurat wtedy, kiedy
radiacja znikła ostatecznie. Lecz wiedział dokładnie, gdzie znajdowało się jej źródło, wszelka pomyłka nie
wchodziła przeto w rachubę.
Przez krótką jak błysk chwilę przygotował się do wykonania zadania, a potem szybko wniknął w
obiekt. Trwał w nim rozbieganym splotem impulsów, aż w końcu skupił się w punktach o największym
powinowactwie i stamtąd prowadził dalszą akcję.. A musiał się spieszyć, procesy destrukcyjne przebiegały
bowiem coraz szybciej. Natychmiast otoczył ogniska lokalnie rosnącej entropii i spowodował jej spadek,
odwracając reakcje degeneracji. Czynił przy tym ciekawe spostrzeżenia, obserwując przebieg zjawisk na
poziomie molekularnym. Gdy promieniowanie życia znów rozjarzyło się pełnym blaskiem, rozpłynął się
równomiernie po całym obiekcie, bo wciąż nie wiedział, jak najlepiej będzie nim zawładnąć.
Skoncentrował się w najwyższym stopniu w momencie, w którym człowiek otworzył oczy.
Spodziewał się odmiennej percepcji, lecz pierwsze wrażenie daleko prześcignęło wszelkie przewidywania.
Wielu zjawisk nie rozumiał, chociaż czuł je za pośrednictwem mózgu ludzkiego, którego składnik wszak już
stanowił. Oślepiający, niespotykanej mocy potok światła słonecznego wlewał się przez otwarte okno i
wzbudzał dziesiątki barw w surowym szałasie z żywicznych sosnowych bali. Zimne górskie powietrze
nasycone było zapachem świerków.
Nie mógł wytrzymać takiej dawki inności. Wdarł się siłą do tętniących życiem splotów nerwowych,
przemocą spowolnił falujący bieg impulsów, narzucił im swój własny rytm.
Wściekła gra barw przygasła, w szarej atmosferze planety znów widział gęste chmury molekuł azotu i
tlenu, szałas stanowił nieistotną, łatwą do sforsowania przeszkodę składającą się ze zmartwiałej tkanki.
Nijakość półprzejrzystych zasłon gazowych i niestabilnych, bezkształtnych konstrukcji rozjaśniały roje iskier
życia, życia, którego tak pragnął.
Lecz człowiek ponownie umierał. Jego promień gasł w ostatnich, rozpaczliwych rozbłyskach.
Należało natychmiast powrócić do biernej obserwacji, odblokować przepusty ludzkich impulsów i dać się
ponownie znarkotyzować feerią nierealnych doznań tego dziwnego świata, w którym nie ma rzeczy i zjawisk,
tylko wysublimowane ich wrażenie. Nie mógł wybierać, jeśli chciał mieć swoje życie.
Osłosłonił dłonią oczy - ostry słoneczny blask wciskał się siłą pod powieki, kłując aż do bólu. Wypełzł
przed chwilą z ciemnej jamy, wyczołgał się z lepkiej cuchnącej mazi, która zalewała mu usta, dusiła,
napełniała płuca stęchlizną. Tam w głębi była śmierć, wiedział to. Więc... żyje?!
Sięgnął niepewnie do boku i namacał grube, swędzące blizny. Zdarł koszulę i zobaczył różowe pręgi
świeżych zrostów. Wyszedł z tego! Żyje! Jednym susem był na podłodze, uderzył barkiem w bierwionową
ścianę, aż szałas zatrzeszczał pod potężnym ciosem. Szybko wciągnął ubranie, narzucił futrzaną kurtę i
wybiegł w skrzypiący pod butami śnieg, pomiędzy świerki tańczące w szebrnym woalu na tle przepastnego
błękitu. Wpadł w biały puch i śmiał się do łez jak dziecko.
To było na granicy wytrzymałości. Dziki potok subiektywnych wrażeń, które zmuszony był przez
siebie przepuścić, stanowił coś na kształt irracjonalnie silnego wzmocnienia nieistotnego szumu, wywołanego
niewielką zmianą konstelacji molekuł. Czy ten biedny człowiek naprawdę nie jest w stanie pojąć istoty rzeczy,
dostrzec procesów podstawowych? Największym wysiłkiem powstrzymywał się przed ucieczką, gdy Orz
poruszał się zbyt blisko niebezpiecznej skorupy planety. Wniknięcie w nią groziło dezintegracją. Lecz w
promieniach życia było mu tak dobrze, że zaryzykował i pozostał.
Poprzez kopny śnieg Otr dobrnął do wioski, której chaty przypominały wielkie białe kopce. Wiatr
unosił delikatny zapach dymu i strawy; z daleka jękliwie przywoływał czysty dźwięk dzwonów. Na widok
przybysza ludzie przystawali zaskoczeni, aby zą chwilę przyłączyć się do niego, obejmując i klepiąc
przyjaźnie po plecach. W karczmie było ciepło i ciemno, na kominku trzaskały w ogniu sosnowe szczapy,
woń żywicy mieszała się z zapachem pieczeni. Dziewczęta roznosiły mocne piwo w drewnianych kuflach.
Było przytulnie i bezpiecznie; po paru tęgich łykach przybyszowi zaszumiało w głowie. Wygłodniały, rzucił
się na dymiące mięsiwo.
Nie próbował nawet zapanować nad układem. Rozlokował się w ośrodkach nerwowych nie ingerując
w ich czynności i pił z czystego zdroju życia. Wewnętrzny głos wciąż ostrzegał go przed bezkrytycznym
otwarciem na obcy sposób percepcji, lecz jednocześnie odczuwał niepokojąco drażniącą przyjemność. Obawa
przed nieznanym spychana była na dalszy plan przez leniwe i zniewalające doznania zapachów, smaków,
barw, głodu i pragnienia. Wiedział, że mógłby natychmiast określić genezę owych wrażeń, ukazać prawdziwe
ich przyczyny na poziomie submolekularnym i odpowiednio posterować całym procesem, lecz nie zdobył się
na to. Przecież i tak ostateczny wynik wszystkich reakcji ma przed sobą, w sobie, jest tym wielkim płowym
mężczyzną, połykającym pachnące kęsy pieczeni.
Wtem miękkie białe ramiona zamknęły się wokół niego, w złotym strumieniu włosów, wśród zapachu
młodego kobiecego ciała szukał jej ust. Wyszli splecieni w uścisku. Miał żar w piersi, nie dbał o nic, była
tylko ona i jeszcze raz ona. Kiedy przytulał ją z całych sił, wiedział, że to właśnie jest wszystko: życie i śmierć
tańczyły razem w dzikim rytmie, spięte klamrą szaleństwa. Gdy potem leżał bez tchu, nie wiedział, gdzie jest,
choć świat powoli powracał na swoje miejsce.
Nie wiedział, gdzie jest i kim jest. Czy sobą - przybyszem z daleka, czy już stał się człowiekiem - tym
młodym mężczyzną, szalonym kochankiem. Przez chwilę rozważał natychmiastowe podjęcie badań, lecz
zrezygnował i poddał się całkowicie ludzkiej psychice. O ile to było przyjemniejsze! Nie dbać o podstawowe
przyczyny, nie budować gradientów entropii, nie analizować interakcji cząstek elementarnych. Tutaj to
wszystko działo się samo, poza wiedzą ludzi bez potrzeby ich ingerencji. I jak przekonał się, działało
doskonale! On sam niczego podobnego skonstruować nie byłby w stanie, nawet przy krańcowej koncentracji i
w najlepszych warunkach. Jeszcze nie osiągnął tak wysokiego stopnia rozwoju, choć może jego ewolucja ku
temu właśnie zmierzała. A tutaj, na Ziemi, po prostu przeskoczył ów etap, zdołał dołączyć do wspaniałej
cywilizacji tubylców! Naprawdę, miał w tym wszystkim wiele szczęścia. Przybył, aby pożywić się nieco
prostym promieniowaniem życia, a wyższy wymiar istnienia stał się również jego udziałem !
Uniósł Ane z łoża, ciepłą i rozmarzoną, i przycisnął tak, że aż oboje stracili oddech. Potem z
tkliwością gładził niewidoczny puch na gładkiej skórze jej pleców.. Wyszli w fioletowy zmierzch, w
skrzypiący wieczornym mrozem śnieg.
Czuł obecność resztek niechcianych już teraz myśli. Czy wysłać wiadomość? Oni... i tak nie znajdą
tutaj tego, czego szukali. Ale znaleźliby więcej... Lepiej już milczeć.
Gdzieś za ściętą mrozem szybą, w migotliwym świetle oliwnej lampy, starzec pochylał się nad
księgami, ustawiał instrumenty. Orz poczuł dla niego współczucie. Oto człowiek próbujący opuścić swój świat
zmysłowej ułudy, człowiek szukający prawdziwego kształtu zdarzeń, obiektywnej prawdy. Ludzkość patrząca
wstecz na własne ślady, cofająca się w lukę po poprzednim etapie, którego nie było. Który szczęśliwie
ominęła.
Na dalekim niebie obcym blaskiem lśniły gwiazdy. Mocno objął drżące ciało Ane i poszli przez
zeszklony mrozem śnieg, pod ciężkimi żywicznymi gałęziami, poprzez granatowy wieczór, zapatrzeni i
zasłuchani w siebie nawzajem i w cały swój wielki świat. W świątyni zapalono już świece, a ciepła woń
kadzideł ścieliła się nisko między świerkami.
Andrzej Zimniak
”Numen”
W otchłani przestrzeni, dokąd nie dociera nawet najsłabsze echo dalekiego życia gwiazd, gdzie w
niemal zupełnej pustce pojęcie czasu zatraca swój sens, pojawił się szept. Szept odległego Istnienia, płynący
od gorejącego jądra Galaktyki. Nie był to jeszcze impuls, lecz jego siła sprawcza, nie sygnał - lecz jego
zwiastun. Dopiero gdy zagłębił się w gęstniejących zwojach pól, spowijających ziarna pyłu kosmicznego, gdy
począł wchłaniać niezbędną mu energię, wytworzył pierwsze elementy materialnej struktury. Już jako dobrze
zorganizowana wiązka fal mijał młode słońca, rozdęte i dogasające gwiazdy i wystygłe, wirujące w
ciemnościach globy. Ostrym promieniem załamał się w atmosferze gorącej pustynnej planety, przemknął
ponad rozpełzającą się na wszystkie strony równiną i wniknął w jedno z piaszczystych wzniesień. Tam
dostroił się do warunków zewnętrznych i niezwłocznie rozpoczął pracę. Czerpiąc do woli energię z gorącego
wnętrza planety, Numen jął przebudowywać materię, tworzyć zręby złożonych struktur, wzbogacać je i
modelować w sposób odpowiedni do zastanej rzeczywistości. Po raz ostatni skorelował swój projekt z
parametrami planetarnymi, wprowadził drobne poprawki i odcisnął gotową - matrycę w gliniastym zboczu
wzgórza.
Mężczyzna zmrużył oczy w ostrym blasku słonecznym i powstał ociężale. U stóp wzniesienia
rozciągał się nierówny, kamienny płaskowyż, a poza nim falowała w gorących smugach powietrza biała
pustynia. W bladej mgle oddalenia rozsiadły się szare skaliste wzgórza otulone trenami rozwianego piasku,
lecz to wszystko nie interesowało go w najmniejszym nawet stopniu. Zszedł z pagórka i posuwał się
niespiesznie wzdłuż szeregu potężnych maszyn błyszczących niklowanymi powierzchniami metalowych
konstrukcji i urządzeń świecących jaskrawym lakierem. Bez zastanowienia wspiął się po drabince
pomalowanego na żółto kolosa i zajął miejsce w wysokiej przeszklonej kabinie, skąd doskonale widział cały
płaskowyż. Przerzucił dźwignie i mechaniczny potwór ożył, w jego trzewiach zbudził się ruch, a cielsko
zadrżało od głębokiego głuchego dudnienia. Z jazgotem gąsienic machina powoli ruszyła i z impetem wbiła
stalowe kły w zbocze wzniesienia. Szczęki zwarły się, wyrywając kawał gliny, a podajniki przetransportowały
materię dalej, do wnętrza, gdzie pod ogromnym ciśnieniem i w temperaturze mięknięcia substancji uformował
się płaski równoległościan. Po godzinie pracy maszyna wyrzuciła z siebie kilkadziesiąt gładkich bloków
skalnych. Mężczyzna obojętnie spoglądał na swoje dzieło. Potem przesiadł się do innej maszyny. Zniwelował
teren i rozpoczął spajanie wytworzonych wcześniej bloków. Słońce zachodzące za blade mgły pustynne
wycieniowało ciepłą czerwienią gotowy dom z płyt skalnych. Mężczyzna spoczął na progu i czekał.
Kobieta przyszła tuż po zachodzie słońca. Widział ją już wcześniej, zanim szary mrok wypełzł z
pustyni i objął cały płaskowyż. Oderwała się od czerwonej ściany wzniesienia i szła prosto ku niemu, wysoka
i złotowłosa, a jej jasne ciało miało odcień różu. Gdy przyszła, pomógł jej otrzepać się z gliny i oboje zasiedli
bez słowa przy kamiennym stole, na którym parowały misy ze strawą. Po posiłku udali się na spoczynek,
układając się wprost na miękkim piasku.
Jak tylko tarcza słońca wynurzyła się z porannego zamglenia i pastelowym blaskiem zalała płaskowyż
z szeregiem gotowych do akcji maszyn, oboje wstali i udali się do pracy. Mężczyzna znów atakował zbocze
wzniesienia, składał i spajał płyty, polerował wieże, wycinał i ustawiał obeliski. Kobieta zajmowała się
wykańczaniem wnętrz powstających budowli lub wytyczaniem i układaniem ulic. O zmroku na pociemniałym
niebie zawisła sina i ospowata twarz księżyca, lecz ludzie niczego nie zauważyli. Odstawili maszyny, wrócili
do domu i zasiedli nad parującymi misami ze strawą.
W ciągu pięciu dni zbudowali całą dzielnicę Miasta. Nad płaskowyżem wznosiły się coraz wyższe i
śmielsze konstrukcje, a ponad dachami domów górowały strzeliste wieże. Kamienny las budowli był szary,
ponury i dostojny. Szóstego dnia zajęli się konserwacją maszyn. Używając innych mechanizmów sprawdzali
układy sterujące, czyścili silniki, smarowali łożyska.
Siódmego dnia nie poszli do pracy. Mężczyzna wylegiwał się na swoim posłaniu lub wygrzewał na
słońcu. Raz otarł się przypadkiem o Kobietę, przyciągnął ją ku sobie i odczuł krótką, ostro szarpiącą trzewia
przyjemność. Puścił ją bez słowa.
Następnego dnia rozpoczęli budowę drugiej dzielnicy. Pracowali w zapamiętaniu wiedząc dobrze, co
mają robić. Praca była ich żywiołem, kamienne Miasto - celem. Niczego innego nie potrzebowali ani nie
chcieli. Myśleli tylko o budowaniu, a także o ulepszaniu maszyn, które na drugi dzień znajdowali zawsze
przestrojone zgodnie ze swoimi życzeniami. Przyjmowali to obojętnie i brali się w milczeniu do roboty.
W ten sposób powstawały coraz to nowe dzielnice, rozrastał się i gęstniał szary kamienny labirynt.
Kiedyś Mężczyzna skierował jedną z maszyn pionowo w dół i wrył się pod ziemię, gdzie rozpoczął budowę
drugiego Miasta. Kobieta podążyła za nim. Tak budowali i budowali w dzikiej pasji zwielokrotniania.
Aż nadszedł kiedyś wieczór pełen niepokoju i napięcia. Powietrze co chwila rozjaśniały dalekie
stłumione błyski, a na ostrych szczytach najwyższych wież paliły się blade ognie. Wtedy Kobieta po raz
pierwszy spojrzała w niebo. Na tle głębokiego granatu gwiazdy rozsypały się srebrnym pyłem. Mężczyzna
powędrował czujnym wzrokiem za spojrzeniem Kobiety, lecz nie dostrzegł niczego. Wzruszył ramionami i nie
czekając na swoją towarzyszkę ruszył przed siebie szeroką ulicą, wyłożoną gładkimi kamiennymi płytami,
spoglądając z dumą na wzniesione ostatnio budowle.
Lecz pewnego wieczora i on dostrzegł gwiazdy. Odstawił właśnie swoją żółtą maszynę, którą
posługiwał się najczęściej, na parking pod wzgórzem, odwrócił się ku Miastu i wtedy ujrzał je. W trójkątnym
wycinku czarnoniebieskiego nieba, pozostawionym między spadzistymi dachami, zawisły wielkie,
nieruchome, jasnobłękitne. Wieczorne zamglenie starło z firmamentu drobny pył dalekich słońc, tak że
pozostały tylko te płonące najsilniejszym blaskiem.
- One tam są - odezwał się powoli po raz pierwszy, niezgrabnie wymawiając słowa.
- Tak - dodała cicho towarzysząca mu Kobieta. Pracowali potem ciężko przez wiele dni, jakby chcąc
za wszelką cenę wymazać z pamięci to, co zaszło. Lecz kiedyś o pogodnym zmierzchu wpatrywali się jak
urzeczeni w głębokie, pełne odległych i niedostępnych światów niebo. Mężczyzna poczuł, że w jego ciężką,
stwardniałą dłoń wsuwają się smukłe palce Kobiety. Nie odepchnął jej.
Nie wstydzili się już teraz spoglądania w niebo. Codziennie o zmierzchu, po powrocie z pracy,
przystawali przed progiem swojego domu i długo patrzyli. Pełna surowego uroku, starczo pomarszczona twarz
księżyca była dla nich następnym odkryciem.
Tymczasem miasto rosło i potężniało. Prawie cały płaskowyż zapełniały zwaliste szare budowle.
Kiedyś Kobieta poczęła ozdabiać ścianę świeżo ukończonego domu prostym reliefem. Mężczyzna opuścił
swój pojazd i podszedł aby jej przeszkodzić w tej bezużytecznej pracy, lecz przystanął zdumiony - prosty,
surowy gmach stał się jakby lżejszy, zgrabniejszy, wyróżniał się spośród innych ciężkich konstrukcji. I wtedy
dostrzegł też, że Kobieta jest piękna : jej nogi były długie i smukłe, kształtne biodra sklepione wysoko, a
wąskie plecy pełne życia pod miedzianozłotą skórą, gdy z pasją pracowała nad kamienną rzeźbą. Podniósł ją z
klęczek i przytulił, i po raz pierwszy poczuł ciepło tak dobrze znanego ciała, a w jej wielkich oczach pełnych
teraz złotych iskier ujrzał kuszące odbicie nie znanego mu świata. Nadal pracowali całymi dniami, lecz teraz
więcej piękna usiłowali zawrzeć we wznoszonych budowlach. Pod ścianami pojawiły się zadumane posągi,
powierzchnie placów stroiły się w barwne mozaiki, a gmachy odznaczały się śmiałą i lekką konstrukcją.
Z wysokości swojej oszklonej kabiny dyspozycyjnej Mężczyzna coraz częściej spoglądał ponad
najeżonym wieżami i dachami płaskowyżem na morze ruchomych piasków, omywające ciemne kurhany skał.
Gromady kamiennych wzgórz, które majaczyły dawniej we mgłach widnokręgu, zbliżały się teraz do Miasta,
stały niemalże na wyciągnięcie ręki. Ich otchłanne pieczary kusiły, szerokie granitowe tarasy zapraszały, a
pustynny wicher wyśpiewywał w skalnych szczelinach melodię tak bardzo nęcącą w swojej inności.
Gdy wieczorem przytuleni wracali pod granatowym niebem, na którym tak nisko jak nigdy zawisły
gwiazdy podobne do wielkich kropli rtęci, Mężczyzna postanowił powiedzieć swojej towarzyszce o skałach na
zewnątrz, poza Miastem. Rozmawiali rzadko, zwykle wystarczały gesty. Lecz gdy weszli do domu, Kobieta
przemówiła pierwsza.
- Co to jest za strawa, która daje nam życie? - pytała jak zwykle powoli, pochylając się nad parującą
misą. Mężczyzna milczał. Myślami był daleko, pośród ciemnych zastępów skalnych postaci.
- Po co... - Kobieta przerwała, czując ucisk w gardle po co budujemy Miasto?
Nastało długie milczenie. Później, gdy leżeli koło siebie na piaskowym posłaniu, także nie odezwali
się ani słowem.
Trzymając się za ręce spędzili bezsenną noc; oboje czuli, że wkrótce wydarzy się coś ważnego. Może
już jutro.
Kolejny siódmy dzień wstał pośród mgieł, które snuły się powłóczystymi pasmami między wieżycami
kamiennego Miasta. Potoki ostrego światła rozpędziły wkrótce nocne zjawy i nagromadzenie masywnych
budowli ukazało się w całym swoim przytłaczającym majestacie, poza nim zaś, tuż za krawędzią płaskowyżu,
zastygła jasnymi jęzorami piasku pustynia, nie zmącona jeszcze falami gorącego wiatru.
Oboje stali tuż przy krawędzi i patrzyli. Miasto otaczały ciasnymi pierścieniami potężne bastiony,
zamki, pałace z szarej lub czarnej skały, rzeźbione w fantastyczne krużganki, korytarze, prześwity, obeliski i
tarasy. Każdy z nich wypiętrzał się znacznie wyżej niż nąjwynioślejsze wieże Miasta i wpierał się dumnie w
blady błękit nieba. Nie spostrzegł nawet, kiedy to zrobiła. Puściła jego rękę, lekko podbiegła do urwiska i
skoczyła. Płaskowyż wznosił się ponad pustynią nieznacznie tylko, na wysokość człowieka. Kobieta znikła.
Znikła, zanim dotknęła stopami białej wydmy pustynnego piasku.
Mężczyzna poczuł ostre ukłucie w sercu, żelazna dłoń chwyciła go za krtań. Lecz po chwili odetchnął
głęboko i wyprostował przygarbione plecy. Spojrzał na groźny swoją tajemnicą labirynt czarnych skał, a w
jego wzroku było wyznanie. Zdawał się rosnąć i potężnieć, ponad własne ciało i możliwości.
"Muszę tam pójść. Dotknąć czarno opalizujących skał, postawić stopę na gładzi gorących tarasów.
wesprzeć czoło o rosnące kolumny i wsłuchać się w ich wewnętrzny rytm. Czy fakt, że tutaj powstałem, ma
oznaczać, że także tutaj obrócę się w pył? Że jeśli należę do Miasta, nie mogę przekroczyć jego granicy?"
Mając w oczach błękit dalekiego nieba, skoczył w ślad za Kobietą. I czuć przestał, zanim zaczął
rozumieć.
Numen przestroił swoje wewnętrzne struktury w bazaltowym rdzeniu wzniesienia, gdzie był się
niegdyś zainstalował, i jeszcze raz sprawdził wszystkie grupy danych, zwłaszcza zapis czasu początku i końca
Życia. Za każdym razem, w tysiącach przypadków, wyglądało to podobnie. Tyle razy i w tylu zakątkach
przestrzeni był potęgą bóstwa dla wskrzeszanego przez siebie rozumnego istnienia, i zawsze dojrzały już
intelekt odrywał się od własnego podłoża. Tak widocznie już musi być.
Ostry jak błyskawica promień wytrysnął z rozkopanego wzniesienia, świetlistą iskrą przemknął nad
martwym Miastem, białym oceanem pustyni i dalekimi kurhanami kruchych szarych skał, za którymi lotny
piasek i gorący wiatr usypywały długie treny, i ognistą iskrą przebił się przez szare zamglenie atmosfery.
Oddalał się szybko od planety, w sposób ciągły dostrajając swoją strukturę do warunków lotu i procesów
wewnętrznych.
"Życie planetarne, które tak lubi, stanowi obszerny, lecz już zamknięty okres egzystencji. Będzie teraz
wypełniał inne zadania, które wyłonią się z kompozycji istnień: jego twórców i jego własnego. Kim oni
właściwie są? I po co go stworzyli?
Kim jest on sam? Dlaczego musi wskrzeszać inne życia?" W otchłani przestrzeni. dokąd nie dociera
nawet najsłabsze echo dalekiego życia gwiazd, szept odległego Istnienia wyzwolił się z ostatnich elementów
dawnej struktury. Wokół niego zapłonął potężnym blaskiem inny Wszechświat, lecz on sam przestał istnieć,
zanim zaczął rozumieć.
Andrzej Zimniak
”Schronisko”
Nick otworzył okno i pokój napełniło chłodne górskie powietrze. Las wspinał się korowodem
strzelistej zieleni świerków na stromiznę, która zdawała się walić ogromem skalnego masywu wprost na wątłą
ścianę budynku.
W szczotce igliwia uwięzły kłęby mgły, ziemia i drzewa parowały po niedawnym deszczu. Z gałęzi
opadały duże krople. zabielone refleksem mlecznoszarego nieba. Nick wychylił się, wsparłszy łokcie na
wilgotnym parapecie. Odetchnął głęboko i poczuł ostrą woń lasu: igliwia, mokrego mchu, zbutwiałego
drewna. Jak to wszystko trzyma się na takiej pochyłości? - pomyślał machinalnie, obserwując kurczowo
wrzepione w ziemię drzewa. obnażające splątane ścięgna korzeni. Pomiędzy stojącymi dumnie jak kolumny
prostymi olbrzymami świerków lekko przysiadły barwne drzewka jarzębiny. Kiedyś Nick porównywał je do
płomieni strzelających pośród szarozielunej masy leśnej. Dziś nie mógł zdobyć się na takie skojarzenia
widział tylko na wpół martwe liście, ledwie trzymające się gałęzi. Pewnie dlatego, że przyjechał zbyt późno:
ostatnie dni października to w górach już początek zimy. Tylko patrzeć, jak któregoś ranka szyby zawiane
będą śniegiem, a białe czapy przygniotą gałęzie do ziemi. Tak, i tym razem spóźnił się. Często spóźniał się,
czasem o lata, czasem o minuty - efekt bywał podobny.
Po prawej nodze przebiegła mrówka. łaskocząca, nieznośna. Strzepnął dłonią, jakby chciał pozbyć się
natręta; zawsze tak robił i zawsze potem śmiał się krótko, chrapliwie, bez cienia radości. Mięśnie poczynały
palić i drętwieć, zdawały się dzielić na dziesiątki małych kłębków napiętych do granic ostatecznej
wytrzymałości materii. Wtedy musiał położyć się. Położyć i myśleć, myśleć za wszelką cenę!
,,Sucha, pustynna planeta pod bladoróżową kopułą nieba. Kruche skały zalegają szkliwem spękanych
odłamków jej nierówną powierzchnię, spod hałd błyszczących odprysków wyrastają czarne kominy
podskórnych złóż, w których głębi trwają nieodgadnione procesy, przemieszczają się masy materii w
konwulsyjnych drganiach trzewi globu. Planeta matka, sucha, surowa, wyniosła. Tu ona wydała życie, swoje
ukochane dziecię, wypieszczone, jedyne. Miast oszałamiać świat paletą spłowiałych barw - wielością lichych
form, rozmaitością kiepskiego intelektu, zrodziła pośród pustynnych, jałowych wzgórz jedną jedyną -
doskonałość".
Nick poczuł sztywność zaciśniętych aż do bólu szczęk i delikatne mrowienie wokół warg. Wrażenia te
dobiegały go zza ochronnej powłoki, wytworzonej koncentracją myśli i zdawały się nie dotyczyć jego, lecz
jakiegoś innego, obcego ciała. Przez lata choroby, wobec której medycyna była bezradna, wyrobił sobie
przedziwny odruch obronny: osiągał niemal pełne oderwanie od rzeczywistości, a więc i od chwilowego
cierpienia, przez niezwykle intensywne skupienie myśli. Czy myśli? Sam tego nie wiedział. Na pewno
nośnikami owego transu były również zwielokrotnione uczucia tęsknoty i wiary, wiary w coś innego lepszego.
Drętwota warg powoli nikła i równocześnie ochronny nierealny świat odpływał, rozwiewał się jak
mgiełka snu. Gmatwanina białych i brązowych plam z trudem ukonstytuowała się w nieostry jeszcze obraz
pokoju z wyciętym jasnym prostokątem okna.
Ach tak - pomyślał - jestem w górskim schronisku, przyjechałem tutaj dzisiaj rano. Świadomość
miejsca i czasu powracała powoli jak skotłowana fala przyboju, zalewający odsłonięty przed chwilą lśniący
wilgocią piasek.
Unosząc się lekko na łokciu ostrożnie poruszył prawą nogą. Była jeszcze jak z drewna, lecz spełniała
swoje funkcje. Wstał i przeszedł się po izbie, każdym stąpnięciem wyduszając z rozeschłych desek podłoga
przeciągłe, podobne do skargi skrzypienie.
Znów powędrował myślą pomiędzy odległe światy, aż do wyśnionej planety, zasypanej szkliwem
spękanych skał. Wiedział, że według dostępnych danych prawdopodobieństwo jej istnienia jest właściwie
równe zeru, lecz wierzył, że gdzieś musiała jednak być, zawieszona pośród obcych słońc w bezkresie
przestrzeni, utoczona różowym obłokiem atmosfery. Dlaczego w końcu nie?' Jeśli nie ma jej w pobliżu Ziemi,
to znajduje się gdzieś dalej, a jeżeli nie tam, to jeszcze dalej. Przestrzeń jest nieskończona... A jeśli nie jest
różowa to może żółta czy czarna. Co za różnica? Nie to jest ważne.
Nick odzyskał już pełna sprawność. Nic wiedział, kiedy przyjdzie kolejny atak; następowały coraz
częściej, choć zawsze trwały krótko. Wciągnął ciężkie górskie buty. narzucił brezentową kurtkę i wyszedł.
Wieczorny las parował i szeleścił tysiącami kropel spadających z ciężkich wilgocią gałęzi. Deszcz
ustał zupełnie nawet mlecznobure niebo jakby nieco pojaśniało, u ciężka warstwa chmur przybrała żółty
odcień zachodu. Nick szedł szybko wysiłek sprawiał mu teraz wyraźną przyjemność. Krew pulsowała w
przyspieszonym rytmie, ciało słuchało każdego rozkazu myśli i było znów młode, las prędko umykał do tyłu.
Wilgotne powietrze pachniało świeżym igliwiem i mchem.
Kiedyś, dwadzieścia, a może trzydzieści lat temu; było tu mnóstwo jagód. Najwięcej tam, gdzie
kończył się już las świerków i zaczynała kocówka. Całe łąki granatowo - złote. od jagód i wrześniowych liści
ich krzewów. Jeszcze wyżej, na wypalonych słońcem stokach. rdzaworude jagodziny rodziły wielkie owoce
nabrzmiałe sokiem pod pokryty białym nalotem skórką. A najwyżej, wprost nad głową. jaśniał głęboki błękit
nieba. przykrywającego wklęsłą misą cały ten świat. pełen zapachu, wiatru, słońca i radosnego wysiłku
wspinaczki.
Nick poczuł zmęczenie akurat w chwili, gdy doszedł do potoku. Wzdłuż jego brzegów rosły kępy
anemicznych jagodzin, pewnie miały jeszcze owoce. Ale komu chciałoby się ich szukać w mokrym gąszczu
łodyg, w deszczu kropel spadających za kołnierz?
Gdy zatrzymał się tuż nad brzegiem. zmęczenie rozbiegło się po mięśniach nóg łaskotliwymi językami
odrętwienia. Potok toczył wodę szklistymi zwałami po obłych kamieniach pośród szpalerów krzewów i
paproci. Tu i ówdzie nurt przedostawał się do rozległych, jasnozielonych niecek, na których dnie utrzymywał
się piasek kuszący błyszczącymi kryształkami miki. Woda zdawała się tam zatrzymywać w pędzie. dając
przybyszowi czas na kąpiel w doskonale wypolerowanej, naturalnej wannie.
To było wciąż piękne, także wśród szarzejącego leśnego zmierzchu. choć nawet nie w części tak
szokujące doskonałą harmonią i dynamiką jak wtedy, nie tak dawno przecież...
Wrócił na ścieżkę, lecz zatrzymał się w pół kroku. Nogi obejmowało wzmagające się drętwienie,
wigor sprzed chwili zniknął bez śladu. Las szarzał, za ciemnym zakrętem drogi czaił się głęboki ponury cień.
Tak, ale uszedł od schroniska zaledwie dwieście metrów! Solidna wycieczka...
Zatrzymał się niezdecydowany. A może oni są tam, na polanie pozostałej po ostatnim wyrębie, zaraz
za zakrętem? Zaśmiał się cicho i oparł przedramieniem o mokry świerkowy pień.
Niezdecydowanie... Zawsze taki był, od dzieciństwa. Zwykle przeszkadzało w działaniu, lecz nieraz
tłumiło nierozważne odruchy i dawało czas na zastanowienie. Zbyt dużo czasu. Kiedyś niezdecydowanie
uratowało mu życie. Miał wtedy sześć, może siedem lat. W spiął się aż do nisko biegnących przewodów
elektrycznych. Rówieśnicy zachęcali go z dołu. aby ich dotknął. Każdy zapewniał, że on sam robił to już wiele
razy. ł tak stał na oparciu ławki pełen strachu i zaciekawienia; kilkakrotnie wyciągał i cofał rękę, pot ściekał
mu strużkami po plecach. Bał się dotknąć i jednocześnie ogarniał go wstyd przed porażką.
W końcu jednak strach zwyciężył. Właściwie wtedy to był chyba czysty strach, niezdecydowanie
przyszło później, wraz ze sceptycyzmem, z nawykiem wątpienia.
Nick odepchnął wilgotny pień i zawrócił w stronę schroniska. Może oni rzeczywiście są już tutaj,
zupełnie blisko, zaraz na polanie za ciemnym zakrętem drogi'? Opuścili się na ziemię w miejscu, gdzie
wyrąbany las odsłonił rosochate, ledwie przyprószone zielenią zbocze. Ich pojazd wypączkował galeriami,
owalnymi i prostopadłościennymi konstrukcjami, w których otworzyły się wejścia podświetlone fioletowym
blaskiem. Całość sprawiała wrażenie bajecznego zamku wykutego w szarobłękitnej stali. w którym okna
jarzyły się niebieskim światłem, tylko trochę jaśniejszym od granatu wieczornego nieba. Wokół budowli
tłoczyli się już ludzie: trzęsący się starcy i młodzieńcy, których gładkie twarze mokre były od potu; dojrzałe
kobiety o oczach powleczonych szarym smutkiem i mężczyźni, śmiesznie bezradni przy całej swojej samczej
arogancji; dzieci, jeszcze nie rozumiejące, lecz już z piętnem strachu odciśniętym na zbyt dużych, poważnych
twarzach. Każdy z nich potrzebował czego innego, lecz wszyscy chcieli tego samego.
W gęstniejącym mroku Nick dojrzał wreszcie prześwitujące między drzewami żółte plamy świateł
schroniska. Przyspieszył kroku i potknął się o ukryty w ciemności korzeń. Z trudem odzyskał równowagę,
okupując ją ostrym bólem naciągniętych mięśni. Klnąc pod nosem dowlókł się do kamiennych schodów,
wiodących ku wejściu.
Oddać ciało do remontu, najlepiej generalnego - śmiał się z własnej nieudolności, wspinając się
powoli na górę. Tak, oczywiście terminy są krótkie. Zrobimy pana do piątej, ciało najlepiej postawić tam. na
końcu trzeciego szeregu. Proszę się nie martwić, wymienimy wszystko co trzeba, a co się da - zregenerujemy.
Duszyczkę zaraz odwieziemy do domu, tam może spokojnie zaczekać: chyba że ma pan coś do załatwienia.
wtedy może pan wziąć na parę godzin ciało zastępcze. Tam, pod ścianą, mamy troje rezerwowych: dwie
kobiety i mężczyznę. Wszyscy w średnim wieku mało zużyci, z niewielkim przebiegiem... Nie trzeba?
Dobrze, o piątej przyślemy kogoś po pana. Oczywiście, dajemy roczną gwarancję!
Tak, poczucie humoru było obok niedorzecznej i upartej nadziei jego najsilniejszym atutem.
Pozwoliło mu przetrwać niejeden kryzys.
W sali jadalnej ciemne, dębowe stoły rozkraczały się pod naporem ludzi, którzy w hałaśliwych
grupach łapczywie spożywali kolację. Migały kraciaste koszule mężczyzn niosących talerze ze strawą, znad
parujących kubków podnosiły się roześmiane twarze chłopców i dziewcząt, na rozłożonych na gładkich
blatach serwetkach kobiety układały posmarowane masłem grube pajdy chleba. W kącie ktoś cicho brzdąkał
na gitarze.
Nick wszedł w tłum, wgłębił się weń jak w gąszcz szeleszczących łodyg, pokrytych pączkami,
kwiatami i owadami, lecz także cierniami z trującym śluzem, w gąszcz pełen basowego brzęczenia polujących
owadów i nerwowego trzepotania motyli. W tej chwili gorąco pragnął odnaleźć się w jego wnętrzu, być tam
razem z nimi, być jednym z nich. Lecz ślizgał się stale po powierzchni szklanego klosza, a gdy posuwał się do
przodu, niewidzialne płaszczyzny rozpychały przed nim ten skłębiony świat, jak burty okrętu prującego
wzburzone fale, i był ciągle sam. Sam pośród nieważnych zdarzeń, bezsensownej krzątaniny, morza niechęci i
wrogości, w którym tak rzadko i jakby nieśmiało zapalał się tylko na chwilę błędny ognik miłości. Zdawało
mu się, że przechadza się bez celu między kiepskimi dekoracjami do jakiegoś chaotycznego przedstawienia
pomylonego reżysera. Z mieszaniną niechęci i podziwu graniczącego z zazdrością patrzał na grupę młodych
ludzi, którzy nie zdążyli jeszcze strzepnąć z butów kurzu dalekiej wędrówki, zmęczonych. Lecz jakże
szczęśliwych. Cieszyli się z każdego drobiazgu, błahego słowa, a właściwie - to szczęście było już w nich
wewnątrz, oni mieli je ze sobą na co dzień, i wystarczyło cokolwiek, aby wypłynęło radosną falą istnienia.
I wtedy Nick zrozumiał swój błąd. Przyjechał właśnie po chwilę szczęśliwej beztroski. Był tu niegdyś,
przecież nie tak bardzo dawno, przy tym samym stole otwierał nożem puszkę konserw wśród śmiechu wesołej
kompanii. Teraz żądał od tej sali, tych gór i lasów, aby wykrzesały w jego wystygłym wnętrzu nową iskrę.
Pragnął, żeby szczęście przyszło doń z zewnątrz, dałby wiele za jedną jego chwilę, bo przybył tu pusty.
Zamówił cokolwiek i usiadł przy wielkim, zgiełkliwym stole. Pora była późna, kolejka przy bufecie
zmniejszyła się wyraźnie. Wśród kilku oczekujących osób zauważył dziewczynę niezwykłej urody. Była
bardzo młoda, o twarzy prawie dziecięcej, lecz już całkowicie ukształtowane kobiece ciało, długie nogi,
wysoko sklepione biodra i sterczące jędrne piersi, żyjące jakby własnym życiem pod napiętym materiałem
bluzki, zadawały kłam niewinności oczu. Rozmawiała z o wiele od siebie starszym mężczyzną. który mógł
być jej ojcem, a może - był kochankiem? Facet w widoczny sposób dbał o młodzieńczy wygląd: nosił się z
zamierzoną niedbałością, w młodzieżowym stylu, poruszał się szybko i energicznie, choć sprawiało mu to
nieraz wyraźną trudność. Śmieszne, ostatnie podrygi - pomyślał Nick, stwierdzając z satysfakcją zaprawioną
odrobiną żalu, że on sam je sobie darował. Spojrzał jeszcze raz na dziewczynę, teraz już z pewną niechęcią.
Była na pewno dość ładna, ale zbyt potężna: wysoka, szeroka w plecach. miała trochę za grube nogi. Z
wiekiem roztyje się jak krowa - mruknął niechętnie. Gdy przechodziła obok niego niosąc parujące talerze,
spostrzegł, jak bardzo była młoda. To chyba jednak ojciec - pomyślał - albo wyjątkowy smakosz. W czasach
kiedy zatrzymałem się tu po raz ostatni, nie byłaś jeszcze planowana, moja mała. Więcej - twoi rodzice pewnie
nie znali się nawet, nie mieli pojęcia o swoim istnieniu oraz o przeznaczeniu, jakim było spłodzenie ciebie.
Jaka była szansa, że właśnie ich dwoje spotka się w tym określonym celu wśród miliardowej masy ludzkiej?
Pewnie podobna do prawdopodobieństwa istnienia jednej jedynej, określonej planety w niezmierzalnym
morzu światów...
Nick wstał i wyszedł z jadalni, pragnąc jakoś przerwać ten ciąg bezsensownych skojarzeń. Poza tym
powinien już być sam - w każdej chwili mógł przyjść następny atak.
Pokój pełen był rześkiego, nocnego powietrza. Nick zamknął okno i wyciągnął się na skrzypiącym
łóżku, z przyjemnością rozluźniając zmęczone mięśnie. Lubił ten moment, kiedy gasło światło, a pod plecami
wyczuwał śliską gładź pościeli, kiedy członki wypełniały się ciężkim, rozkosznym bezruchem.
Na szyi dziewczyny widział złoty łańcuszek z krzyżem. Czyżby była wierząca? A może nosi krzyżyk
z przyzwyczajenia, dla fasonu, lub po to, aby sprawić przyjemność rodzicom? Na pewno jest jej dobrze z
wiarą. Trzeba w coś wierzyć, w coś, co nie poddaje się ocenie zmysłów, gdyż sam świat materialny nie daje
żadnej szansy, nie daje nawet nadziei. Pewien filozof napisał, że gdyby życie nie było tylko przejściem,
byłoby nieznośne. Coraz częściej myślę, że mógł mieć rację. Właściwie chciałbym wierzyć w Boga - dalej
snuł senne rozważania - lecz doszedłem do tego za późno. Światopogląd w ogromnej mierze zależy od
wychowania, znacznie mniej od wykształcenia. Wiara leży poza wiedzą, daleko poza nią. Przecież aby być
wierzącym, nie trzeba ślepo wierzyć w dogmaty...
Czy ta dziewczyna jest szczęśliwa? - zastanawiał się. Wiara na pewno nie jest jej potrzebna do
osiągnięcia szczęścia, najwyżej towarzyszy smutkom i żywiołowym radościom. którymi jest wypełniony jej
każdy dzień. Wiara potrzebna jest ludziom zamiast namiętności, aby zapełnić pustkę i dać nadzieję.
Już zasypiał, gdy nagle zbudził go ostrzegawczy skurcz mięśni. Po prawej nodze przebiegło tchnienie
żaru, niewidzialny płomień jął lizać pękającą skórę, wżerać się w miąższ mięśni i ścięgien, wysuszać i palić
kości. Z winy półsennych rozważań Nick nie zdążył na czas, lecz teraz, zwarłszy szczęki z całych sił, z
największym trudem wyswobodził spętaną oszalałym bólem myśl i skierował ją ku swojej własnej nadziei.
"Różowe, zawsze pogodne niebo ugięło się łagodnie i spłynęło miękkim lejem w kierunku otwartego
na spotkanie wzgórza, które wyłoniło się spod szkliwa pobrużdżonej powierzchni planety. W miejscu
zetknięcia działo się coś dziwnego, zachodziły niezrozumiałe procesy tworzenia, materia przeobrażała się w
struktury wyższego rzędu, stawała się powolna Istnieniu, które kształtowało ją wedle swojej chwilowej
potrzeby. Lśniący, pełen pylistych zawirowań obłok, który powstał w tym procesie, uniósł się błyskawicznie
w różowy przestwór nieba i połączył z nim tysiącem świetlnych wypustek. Ogromna antena, zakończona
żywymi receptorami, odczuwała najodległejszą skargę Wszechświata, wyławiała z dalekich zakątków
Galaktyki każdy szept czułości, spazm rozkoszy, lecz przede wszystkim krzyk bólu i płacz duszy. A potem
wirujący obłok podzielił się na setki świecących punktów, które rozjarzając się do białości pędziły coraz
szybciej przez kosmiczną pustkę, pogrążając się w końcu w nurtach ponadświetlnych wiatrów kosmicznych,
aby zdążyć na czas i być tam, gdzie być powinny i gdzie były potrzebne. Aby ukoić ból i zapełnić nadzieją
puste dusze".
Nick obudził się, gdy słońce stało już wysoko. Słońce! Jakaś radosna struna nieśmiało zadrgała w jego
piersi. Koniec słoty i deszczu. Może na krótko, więc trzeba to wykorzystać. Po wczorajszym niezwykle silnym
ataku odczuwał wciąż osłabienie. Ubierał się więc powołi, mimowiednie rozmyślając o Różowej Planecie.
Może ona naprawdę istnieje? Bzdury ~ Ale przecież wystarczy mocno uwierzyć... Lecz i na to nie .mógł się
zdecydować. Znów sceptycyzm i niezdecydowanie! Nie był w stanie ani wyrzec się tej wiary ani przyjąć jej
bez zastrzeżeń.
I wtedy stało się coś dziwnego, nastąpiło jedno z tych rzadkich zdarzeń, których wpływ nie ogranicza
się tylko do chwilowego oddziaływania na zmysły. W słoneczną przestrzeń za otwartym oknem popłynął
dźwięczny, dziecięcy śpiew. ruty znanej melodii, w którą ten świeży głos, a może i górskie hale. i wesoły
blask słońca tchnęły nową. wspaniałą treść. Nick podszedł wzruszony do okna. Hale rozśpiewały się tysiącem
srebrnych dzwonków, zupełnie tak, jakby wskrzeszone nieznaną mocą młode pędy traw i pękające pąki
kwiatów odpowiadały własnymi głosami, a zwielokrotniony dziecięcy, łamiący się, ciepły śpiew płynął coraz
dalej i zdawał się sięgać słońca.
Nick pomyślał, że warto było przyjechać już po to tylko, aby usłyszeć taką melodię. I że, być może,
właśnie w tej chwili dotarł do niego promień wysłany z dalekich światów.