Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Copyright © by Wojciech Burger
Copyright © for this edition by Walkowska Wydawnictwo / JEŻ
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Fotografie przedwojenne: zbiory Romana Czejarka oraz archiwum Portalu Miłośników Dawnego
Szczecina sedina.pl (udostępnione fotografie pochodzą z prywatnych kolekcji Patryka Ladycy, Pawła
Olendrzyńskiego, Andrzeja Makaruka - Antykwariat Pomorski).
Fotografie współczesne: Autor oraz Arkadiusz Kozaczuk.
Korekta: Krystyna Pawlikowska
Konsultacja historyczna: Paweł Knap
Projekt okładki: Szymon Jeż, Adrian Łaskarzewski
Fotografie i fotomontaż na okładce: Arkadiusz Kozaczuk
Opracowanie graficzne i skład: Adrian Łaskarzewski
ISBN 978-83-61805-35-9
Wydanie II (e-book) 2012,
na podstawie wydania I, Szczecin 2009
Walkowska Wydawnictwo / JEŻ
ul. Falskiego 29/8, 70-733 Szczecin
www.walkowska.pl
Powieść ta jest fikcją. Zbieżność nazwisk postaci powieści z osobami żyjącymi bądź zmarłymi jest
niezamierzona.
Ani, ukochanej córce, dedykuję
Wieża Quistorpa (Quistorpturm)
Wewnątrz każdego z nas są drzwi otwarte na cud.
Jonathan Carroll
Grudzień
01.
„Piękno rodzi się w bólu. Czasem w cierpieniu. Ten smutek je jak ogień,
który z brunatnej rudy wytapia srebrzystą stal”.
P ymknęła powieki. Słowa Kuby, kolegi z klasy z liceum, powróciły
żałosnym echem. Kuba podkochiwał się w Darii, a w Kubie podkochiwała
się Ilona. Już wtedy zauważyła, że niewiele
raw układa się pro o, wedle
marzeń czy pragnień. Ile lat minęło od tamtego czasu? Dwadzieścia siedem?
Na głównym koryta u szkoły p ed gabinetem dyrektora zrobiła gwiazdę,
podwójne salto i podwójny obrót w powiet u; z radości, że to już koniec.
Stłukła lampę wiszącą pod su tem. Odłamki szkła rozcięły jej poli ek, na
sz ęście niegroźnie, więc nie popsuły jej humoru. Nazywali ją Sreberko, bo
wszędzie było jej pełno i nigdy nie rozdzielała włosa na
woro. Była
lubiana, sz ególnie p ez kolegów. Uśmiechnięta, gotowa pomagać innym.
Ktoś jej powiedział, że idealnie nadawałaby się na pielęgniarkę, lekarkę lub
milicjantkę. Wtedy była jesz e milicja. I ten ktoś wykrakał. Od dwudzie u
lat łapała łobuzów, służąc w policji – rodzinna tradycja p ejęta po ojcu
i wujku.
Piękno rodzi się w bólu... Miała już dosyć. Męża. P y nim zapomniała,
ym je piękno, ale dob e się oswoiła z bólem psychi nym. Z rozkoszą
utłukłaby drania gołymi rękami. Nie byłoby jej trudno, K ysztof był
wyjątkowo gamoniowaty, jeśli chodziło o zy ną walkę wrę . Na pewno
nigdy się nie bił, nawet w młodości. Ona t ykrotnie się tłukła
z chłopakami, bo b ydko mówili o jej koleżance. Jednemu złamała nos,
drugiemu wybiła zęby..., dopiero ten t eci jej p ylał. Areną walki jej męża
była sala sądowa, a jesz e lepszym polem –
refa poza salą, kiedy
dogadywał warunki ugody dla klientów. Nie miał moralności. Miał za to
in ynkt drapieżnego insekta zdolnego do krwiożer ej p ebiegłości. Czym
ją ujął? Co w nim widziała? Zaimponował intelektem, był dowcipny,
elokwentny, zrę nie kręcił dziew ynami, a one to lubiły. Głupie ćmy.
Była najgłupszą z nich, bo dała się poprowadzić do ołtarza. Kretynka...
Wyjęła broń z kabury, by upewnić się, że je zabezpie ona. Sprawdziła
komórkę, y ma naładowaną baterię. I dokumenty oraz policyjną blachę
potwierdzające, że je funkcjonariuszem. Z sąsiedniego pokoju wyszedł jej
mąż. Na ciemnym ekranie plazmowego telewizora zauważyła jego odbicie,
jego wzrok. Krótkotrwałe, ale wymowne szacowanie jej wyglądu, nóg,
bioder i reszty. Wciąż była atrakcyjna, p ynajmniej raz w miesiącu
do awała jednozna ne propozycje od kolegów z pracy lub nowo
poznanych męż yzn. To poprawiało jej humor, potwierdzało, że jesz e nie
je racona. Kobieta, bez względu na wiek, chce uć męskie
oj enia na
sobie. Ona wciąż chciała. Ale pragnienie to nie dotyczyło spojrzenia męża.
– Zabie ze mnie ten wzrok adwokata –
ekła z jawną niechęcią,
zwracając się twarzą do Krzysztofa.
– Dla ego określenie „adwokat” b mi w twoich u ach jak obelga? –
spytał rozczarowany.
– Ty mi to powiedz – minęła go obojętnie, rozsiewając zapach perfum.
Z rozmysłem kupiła te, które lubił, aby go drażnić.
W samotności zjadła śniadanie i wypaliła papierosa nieodzownego p y
kawie. P e uciła pobieżnie prasę do ar oną z samego rana p ez syna
sąsiadów. Dominowały „igrzyska polityczne”.
– Nie będzie mnie do jutra, mam
otkanie w Poznaniu – K ysztof anął
w progu jadalni i spojrzał na żonę.
– Pojut e Wigilia. Gdzie zamie asz ją
ędzić? A właściwie powinnam
spytać z kim?
– Myślałem, że spędzimy ją razem.
– Chyba ża ujesz – żachnęła się, chowając na ynia do zmywarki. – Idę do
mamy.
– To święta rodzinne...
– Nie należysz do mojej rodziny. Już nie należysz –
uciła mu
zdecydowane spojrzenie. – Nie dziw się, sam wybrałeś.
Spoj ał na zegarek. Bez słowa wycofał się do p edpokoju. Sięgnął do
szafy po płaszcz.
– Skoro tak... nie ekaj na mnie z Wigilią. Wesołych świąt – wyszedł,
zatrzaskując za sobą drzwi.
Nawet wychodząc, musiał ją zirytować, jakby nie mógł normalnie
zamknąć d wi. Od kilku tygodni odgrażał się, że wniesie pozew o rozwód.
Już dawno powinien był to zrobić. Nie zamie ała mu p eszkadzać, ale to
on musiał u ynić pierwszy ruch, p yznając się tym samym do osobi ej
porażki. Nie lubiła odpłacać złem, ale za wszy kie lata, kiedy ją
maltretował psychicznie, miała ochotę się odgryźć.
Ciszę w mieszkaniu przerwał wysoki ton telefonu komórkowego.
– Teresa? – usłyszała po drugiej ronie głos Edzia, pa nera z komendy. –
Przejeżdżam niedaleko twojego domu. Wstąpić po ciebie?
– Co o tak w esnej po e robisz na drugim końcu mia a? To nie twoja
dzielnica.
– No wiesz... Spotkałem taką samotną marynarzową...
Chrząknęła wymownie.
– Cholera, zapomniałem, że z tobą się nie rozmawia o takich
rawach –
urwał rozpoczęty wątek.
– Rozmawia, ale daj mi p ynajmniej pięć minut oddechu. Sekundę temu
wyszedł mój okupant.
– Wyzwolić cię? – roześmiał się.
– Siły wroga już opuściły moje terytorium – do osowała się do ża u
kolegi. – Czekam na dole.
Wyszła z mieszkania, kulturalnie zamykając drzwi.
02.
Zauważył ją na pobo u drogi. Stała obok samochodu, wymachując
rękoma i błagając, aby p y anął. Zat ymał się w odległości nie ełna
dwóch metrów od toyoty. Natychmia podbiegła do niego z obawy, że
rozmyśli się i odjedzie w ostatniej chwili.
– Proszę mi wyba yć, że pana zat ymuję, ale mój samochód... – urwała,
spoglądając zdumiona na kierowcę. – Kuba?!
– Daria? – rozpoznał koleżankę z liceum.
– O Boże! Nie mogę uwie yć, że to ty! – uradowana objęła go za szyję,
kiedy wysiadł z nissana.
– Co się stało?
– Nie mam pojęcia – wzruszyła ramionami. – Jechał i nagle stanął.
Podeszli do toyoty Darii. Otworzył maskę silnika.
– Obawiam się, że ci nie pomogę. Wiem jedynie, gdzie wlewa się benzynę.
Niedawno to odkryłem – dodał żartobliwie.
– Ja wiem, do której dziury leje się olej – uśmiechnęła się.
– Więc wiesz więcej niż ja – usiadł za kierownicą toyoty i p ekręcił
kluczyk w stacyjce. Usłyszał metaliczne pyknięcie. – Masz bezpieczniki?
– W domu. O, tak się je wdusza... – pokazała, co należy zrobić
z bezpie nikiem. – Pytasz mnie o coś, ego pewnie w życiu na o y nie
widziałam.
Ponownie pochylił się nad modułem pod maską, gdzie ukryto
bezpieczniki.
– Mam takie – wierdził, po ym poszedł do nissana i wrócił z małą
skrzyneczką.
Wymienił p epalony bezpie nik. P ekręcił klu yk w acyjce i toyota
od razu odpaliła.
– Kuba, jesteś kochany! – ucałowała go w policzek. – Masz u mnie kawę.
– Co robisz na tym odludziu? –
oj ał na ota ający ich las, dając do
zrozumienia, że miała dużo szczęścia, że tędy przejeżdżał.
– Jadę po choinkę. Pojutrze przecież Wigilia.
– To już nie
edają choinek w Sz ecinie? Samowolne wycinanie ich
w lesie jest karane...
Roześmiała się.
– Jadę do kuzyna, je leśni ym. To taka nasza rodzinna tradycja. Od lat
bie emy choinki od niego; w eśniej braliśmy od jego ojca. Nigdy nie
miałam innej choinki, tylko pro o z lasu, od wujka. Zawsze p yjeżdżałam
z moim tatą. Byłam mała, kiedy za ęłam z nim jeździć. W tym roku po raz
pierwszy wybrałam się sama, bo tato trochę nie domaga, a tradycji musi się
stać zadość.
– Dasz sobie radę?
– Dam – dotknęła ramienia Kuby. – Dziękuję za pomoc. Nawet nie wiesz,
jak bardzo się cieszę, że cię spotkałam. Ile to już lat?
– Dwadzieścia...
– ...dwadzieścia siedem – wyliczyła szybko. – Co robisz w święta?
– Jak duża będzie choinka? – spytał, spoglądając na samochód Darii.
– Normalna, do sufitu... A dlaczego pytasz?
– Jak ją zabierzesz?
– Na bagaż... – urwała. – Ale ze mnie trąba, nie założyłam relingów! –
tupnęła nogą, zła na siebie.
– Daleko do tej leśniczówki?
– Jeszcze dziesięć kilometrów.
– No to prowadź, pojadę za tobą. Do mojego samochodu na pewno się
zmieści.
Popatrzyła na masywnego terenowego nissana w kolorze ciemnej szarości.
– Pobrudzisz siedzenia...
– Są rozkładane. Prowadź.
03.
Szef był wściekły, zawalili robotę. Od dwóch miesięcy razem z wydziałem
do
raw narkotyków p ygotowywali kocioł, do którego miała wpaść
gruba ryba. Zakładali, że może to być druga po ać w organizacji, którą
operacyjnie och cili „Lothar”, od imienia gang era z Hamburga, od którego
wszystko się zaczęło.
In ektor Warski mało nie wyszedł z siebie,
ucając słowa pełne
p ekleń w. Na co dzień w kontaktach z podwładnymi niezmiernie adko
używał „łaciny”, w zasadzie prawie wcale jej nie używał. Musieli mu
podpaść na wszy kich możliwych płasz yznach, aby wprawić go we
wściekłość... jak dzisiaj.
– A gdzie w oraj pani była, pani nadkomisa Barbacka? – wzrok
Warskiego padł wreszcie na Teresę, p eto ywszy się w eśniej po
wszystkich. Już tylko ona mu pozostała bez połajania.
Zdziwiła się, że skupił gniew na niej, bo nie była powiązana z zawaloną
akcją. Chciała mu odpowiedzieć na od epnego, że zasiedziała się
u kosmety ki, ale
erwona jak u indora twa szefa zadziałała ni ym
lampka ostrzegawcza: „uwaga, nie drażnić smoka, bo pożre!”.
– Miałam wolne. Pan in ektor o tym wie – odparła g e nie, posłusznie,
z zachowaniem oficjalnej formy, z poszanowaniem hierarchii.
– A szkoda, bo może doświad enie pani nadkomisa uratowałoby dupy
tych pa a y! – powiódł ręką po grupie policjantów odpowiedzialnych za
fiasko operacji.
P emil ała uwagę Warskiego. Nie lubiła, kiedy wyciągano jej zasługi na
szerokie forum, sz ególnie w takich chwilach jak ta. Odbierała to jako
psucie atmosfery w ze ole; jednych p eciw awiano drugim. W ciągu
o atnich miesięcy, od kiedy u władzy zmieniła się opcja polity na, metoda
awiania jednych p eciw drugim p ybrała cechy obowiązującej normy.
Wie yła, że Warski mimo wszy ko jej nie uległ, a jego odzywka była
jedynie uzewnęt nieniem silnego gniewu. Należała do arych – już dawno
proponowano jej awans i dobrą pracę za biurkiem. Odmówiła. Naciskano
na nią, a ona z uporem odmawiała. „Sama usiądę za biurkiem, jeśli nie
zrobię pełnej ścieżki” – mawiała p y każdej próbie p eniesienia jej do
papierkowej roboty. Ścieżką była akrobatyka: gwiazda, podwójne salto
i p ynajmniej jeden obrót w powiet u. Podziwiano ją z tego powodu –
niezwykłego wygimna ykowania mimo
terdzie u sześciu lat. Na
strzelnicy też niewielu dotrzymywało jej pola.
Odprawa dobiegła końca. Warski zniknął za d wiami gabinetu. Teresa
wyjęła papierosa i zaciągnęła się dymem. Reszta funkcjonariuszy rozeszła
się do zajęć, została tylko Beata.
– Gdzie spędzasz Wigilię? – spytała, dosiadając się do stolika Teresy.
– U mamy. Przyjeżdża mój brat z rodziną. Będzie fajnie – nadrabiała miną.
– A Krzysztof?
– Już mi zobojętniał – wzruszyła ramionami. – P ez tyle lat upoka ał
mnie psychi nie, a ja głupia wal yłam o jego u ucie. Ale skoń yło się.
Niech sobie idzie do tej swojej... – uśmiechnęła się z politowaniem. – Nawet
nie wiem, jak ma na imię ta jego kochanka.
– Faceci to dranie, zawsze zdradzali. Wiem to najlepiej, bo zdradzają ze
mną – rzekła Beata.
Teresa wstała z miejsca i wygasiła papierosa w popielniczce.
– Wpadniesz do mnie dzisiaj wie orem? –
ytała koleżankę. – Je em
sama, wypijemy Krzysztofowi jego ulubione wino, to najdroższe.
– Z rozkoszą.
Fontanna z Amfitrytą (Felderhoffbrunnen)
04.
Zmie chało, gdy dojechali pod dom Darii. Mieszkała na Warszewie
w jednorodzinnym domu, w nowej zabudowie szeregowej.
Kuba wniósł choinkę do środka, do salonu.
– Będziesz potrafiła ją osadzić w stojaku? – spytał.
– Robię to od lat – uśmiechając się, pokazała dwa ędy śnieżnobiałych
zębów. Upływ
asu nie odebrał świeżości jej urodzie. Wciąż mogła się
podobać. Na pewno podobała się męż yznom. – Co robisz w święta? Może
spotkalibyśmy się w drugi dzień? – zaproponowała.
– Przyjechałem do siostry. Nie wiem, co zaplanowała.
– Sam? Masz rodzinę?
– Jestem sam.
– Popat , jak niewiele o sobie wiemy... A kiedyś
otykaliśmy się
codziennie i wiedzieliśmy o sobie wszystko.
– Kiedyś...
– Ja się rozwiodłam – zrobiła ruch ręką, wskazując na mieszkanie, jakby się
tłuma yła, dla ego je sama. – Mam córkę, Klaudię, ma dwadzieścia
jeden lat. Studiuje prawo w Poznaniu. Przyjedzie dzisiaj wieczorem.
– Będziesz miała rodzinne święta.
– Jak zawsze – uśmiech dodawał jej uroku. – Powiedziałeś, że p yjechałeś
do siostry... Nie mieszkasz w Szczecinie?
– Nie. Mieszkam w Warszawie.
– Od dawna?
– Od piętnastu lat.
– My naprawdę o sobie nic nie wiemy. Więc jak,
otkamy się? Je em ci
winna kawę. Wybawiłeś mnie z podwójnej opresji: zepsuty samochód
i transport choinki.
– Zobaczę – wręczył Darii wizytówkę.
Było na niej jego imię i nazwisko, numer telefonu komórkowego i adres
poczty elektronicznej.
– Jakub Genza... Tylko tyle? Nie dyrektor, nie prezes? – spytała żartobliwie.
– Nie.
– Ja nie mam p y sobie wizytówki, ale dam ci numer do siebie na... –
wyjęła z torebki zdjęcie i zapisała na odwrocie dwa numery, acjonarny
i komórkowy. – Zo ało mi jedno, bo wyrabiałam nowy dowód osobi y.
Przynajmniej będziesz wiedział, do kogo są te numery.
– Oryginalnie.
– Widzisz, wizytówka lepsza od twojej.
– Zadzwonię.
– Będę czekała.
Podali sobie ręce na pożegnanie.
– Cieszę się, że cię
otkałam. Chciałabym ci ży yć egoś niebanalnego,
ale tak mało wiem o tobie...
– Wystarczy, że dobrze mi życzysz. Doceniam to.
– To był miły dzień.
– Jesz e się nie skoń ył. Najp yjemniejsza chwila p ed tobą, p yjeżdża
twoja córka.
Musiał pojechać w to miejsce, które pokochał w Sz ecinie bardziej niż
wszy kie inne, do parku Ka rowi a, do am teatru. Zadzwonił do sio ry,
że trochę się óźni. Rozumiała go najlepiej. Wiedziała, jak bardzo tęsknił za
ukochanym mia em. P ynajmniej za ął ęściej p yjeżdżać. „Wrócisz?” –
ytała go któregoś razu. „Tam już nic mnie nie t yma ..., może” – odparł,
dając jej nadzieję, że znów będzie go miała blisko siebie.
Zat ymał samochód na ulicy Wy iańskiego. Zapamiętanym z młodości
skrótem pomiędzy posesjami wszedł do parku od
rony basenu
p eciwpożarowego. Było wilgotno, typowo po sz ecińsku. Nawet za tym
tęsknił, za aurą miasta – wietrzną, mglistą, wilgotną.
Mazowsze miało klimat kontynentalny. Nie lubił Mazowsza, płaskiego
krajobrazu i tłoku na drogach. Samochodów pędzących do Warszawy jak
mrówki do mrowiska. Sz ytem komunikacyjnego warszawskiego
zatwardzenia był Raszyn, rozjeżdżany w ciągu jednego dnia p ez dziesiątki
tysięcy samochodów z całej Polski. Komunikacyjna porażka.
P y basenie p eciwpożarowym minął w lekkim oddaleniu dwie szare
po aci; nie iesznie wracały do domu. Alejką doszedł do am teatru.
Wokoło było pu o i cicho. Usiadł na ławce w najwyższym ędzie, na
wpro e rady. Wielki łuk z betonu wznoszący się wysoko nad sceną
odcinał się jasną barwą od ciemnego tła parku. P ymknął powieki i wrócił
w omnieniami do cudownych chwil z p eszłości. Pośród tych w omnień
były też chwile
ędzone z Darią. Spotkanie na drodze obudziło w nim
tamte w omnienia. Wtedy wiele dla niego zna yła. Może powinien
skorzystać z jej zaproszenia?
Spoj ał na zegarek, dochodziła siedemna a. Najkrótsze dni w roku, od
świąt za nie dnia p ybywać. Po raz o atni skierował wzrok na scenę
am teatru. Znów minął szarą, bezkszta ną po ać, która dokądś się
ieszyła. Ludzie zatopieni w jesiennej szarówce. Latem o tej po e park
tętnił życiem i był kolorowy, a on młodzień o zakochany. Kolejne
wspomnienia z liceum...
Skręcił w ronę basenu p eciwpożarowego. Po lewej ronie na resztkach
zeschłych liści leżała postać. Kuba pochylił się nad nią.
– Proszę pana – poruszył leżącego lekko za ramię. – Proszę pana! – u ynił
to nieco mocniej.
Męż yzna nie dawał oznak życia. Kuba p yłożył mu t y palce do tętnicy
szyjnej, ale nie wy uł charaktery y nego pulsowania. Zadzwonił po
pogotowie ratunkowe. P yjechali bardzo szybko. Ze ół karetki
reanimacyjnej dokonał oględzin mężczyzny. Stwierdził zgon.
– Powiadomiliśmy policję. Powinien pan na nich za ekać, mogą mieć
pytania – rzekł lekarz do Kuby.
Pierwszy p yjechał radiowóz interwencyjny. Policjanci wylegitymowali
Kubę i zebrali informacje o zda eniu – w jakich okoli nościach i o której
godzinie znalazł denata. Na koniec isali jego dane. Już chcieli zezwolić mu
na odejście, gdy nie odziewanie p y basenie pojawiły się dwie
funkcjonariuszki policji z komendy mia a. Były po cywilnemu, jedna z nich
wydawała się Kubie znajoma.
– Sreberko? –
ytał niepewnie, wpatrując się w tę atrakcyjniejszą
szatynkę z krótko obciętymi włosami.
– Kuba? – na u ach Teresy rozlał się szeroki uśmiech. – Mój Boże, już
dawno nikt mnie tak nie nazwał! – objęła kolegę za szyję, witając się z nim
serde nie . – To moja koleżanka, pracujemy razem – wskazała na
towarzyszącą jej Beatę.
– Podkomisarz Lewicka.
– Co tu robisz? – spytała Kubę, wskazując jednocześnie na zwłoki.
– Chyba znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
– To ty znalazłeś denata? – wzięła od mundurowego policjanta dokument
rawy i p ej ała po iesznie. – Nie mogłeś gdzie indziej się wybrać na
acer, tylko tu? Będziemy teraz ciągać cię po komisariatach... – ża owała,
uśmiechając się.
– Powiedziałem już wszy ko – głową wskazał na
isane zeznanie. –
Nawet tobie niczego więcej nie powiem.
– Nie znasz moich metod p esłuchania... Nie tacy twardziele pękali p y
mnie, prawda, Beti?
Podkomisa Lewicka, robiąc p esadnie poważną minę, potwierdziła
słowa koleżanki. Oddając dokumenty, Teresa poleciła mundurowym zająć
się zwłokami.
– Co robisz dzisiaj wie orem? – wypaliła, celując palcem pro o w pierś
Kub y . – Strasznie się cieszę, że cię
otkałam. Nie możemy tak tego
zo awić. Musimy pogadać. Jedziemy do mnie na lampkę wina... Zabieramy
cię ze sobą! – zadecydowała.
– Chętnie, ale innym razem. Siostra czeka na mnie, jestem już spóźniony.
– Cholera! Nie rób mi tego... A może go aresztujemy? – szukała
potwierdzenia u podkomisarz Lewickiej.
– Niezły pomysł. Oskarżymy pana o... morderstwo.
– Świetnie, je eś aresztowany! Motyw zabój wa wydobędziemy z ciebie
u mnie w domu.
Śmiali się we troje. Kuba wyjął wizytówkę i wręczył ją Teresie.
– Nie uwierzysz, ale dzisiaj daję ją drugiej osobie z naszej klasy.
– Komu jeszcze dałeś?
– Darii. Spotkałem ją przypadkiem na drodze.
– W życiu nie istnieją przypadki...
– ...tylko przeznaczenie – dokończył za Teresę.
– Pamiętasz, kto tak mawiał? – spytała.
– Romek.
– Dlatego musimy się otkać – położyła koledze otwa ą dłoń na piersi. –
Konie nie. Wiesz, nawet myślałam o tobie dziś rano. Chyba ściągnęłam cię
myślami.
Rozeszli się, obiecując, że skontaktują się po świętach.
– Nie chwaliłaś się nigdy, że masz takich p y ojnych kolegów – ekła
Beata, kiedy wsiadały do samochodu.
– Nie miałam u niego szans. Był po uszy zakochany w tej Darii, o której
wspominał. Zresztą ja wtedy też na niego nie zwracałam uwagi – przyznała.
– Błąd, dzisiaj miałabyś inne życie. Widziałaś, jaką furą jeździ?
– Jak nic, upiję się w trupa – p ekręciła klu yk w
acyjce. – No,
niezupełnie – myślami nawiązała do zda enia
ed chwili. – Ale na
pewno zdemolujemy zapasy alkoholu mojego męża i... ani jednego kieliszka
nie wypijemy za jego zdrowie.
05.
Zadzwonił wie orem pierwszego dnia świąt. Umówili się na na ępny
dzień, na popołudnie. P yjechał p ed siedemna ą. P ywiózł Darii
pachnącą świecę w szklanym kaganku.
– Skąd wiedziałeś, że lubię świeczki?
– Podpat yłem –
oj eniem wskazał na salon, gdzie ało kilkanaście
różnokolorowych świec.
U rojona w wielobarwne bombki i anielskie włosy choinka nadawała
pomieszczeniu bożonarodzeniowy klimat.
Poznał córkę Darii, Klaudię. Wychodziła do koleżanki, gdy mijali się
w p edsionku salonu. Wysoka blondynka z długimi włosami,
o wyrazi ych rysach, niepodobna do matki, niewysokiej brunetki,
o słodkiej buzi i urodzie rozma onej na olatki. Czas obchodził się z Darią
nadzwy aj miłosiernie, wyglądała o dziesięć lat młodziej, niż miała
w istocie.
– Je podobna do ojca – zauważyła, prowadząc Kubę w głąb salonu. –
Zewnęt nie, bo charakter ma po mnie. Wiesz, co sobie w oraj
uświadomiłam? Że nasze dzieci dziś mają więcej lat niż my w
asach
liceum. Masz dzieci?
– Nie.
– P epraszam, że pytam, ale być samotnym nie ozna a od razu... –
uśmiechnęła się.
– Nie oznacza – odpowiedział jej krótkim uśmiechem.
– Widujesz się asami z ludźmi? – miała na myśli kolegów i koleżanki
z klasy.
– Do przedwczoraj nie miałem okazji.
Opowiedział w skrócie o niezwykłym spotkaniu z Teresą Barbacką.
– Kiedyś
otkałam Iwonę i Wieśka. Wiesz, że są małżeń wem? Mają
córkę, Magdę, rówieśnicę Klaudii.
– Klasowe małżeństwo z takim stażem, a dla mnie to nowość.
– Jest jeszcze jedno małżeństwo, Halina i Sławek też się pobrali.
– To akurat było do przewidzenia. Chodzili ze sobą.
– O A u e zapewne wiesz, bo nie
osób go nie zauważać, choćby
w telewizji.
– Nie
osób, je posłem. Zawsze pchał się na a sz. To też było do
p ewidzenia, jak i to, że dla kariery będzie zmieniał p yjaciół. On chyba
był już w trzech partiach.
– Czterech –
ro owała. – Wpierw w ZChN-ie, potem w AWS-ie, później
przez chwilę w PO, a teraz jest w Samoobronie.
– Wreszcie znalazł miejsce dla siebie...
– Po głosie wnioskuję, że nie przepadasz za nim.
– Nie zmienił się, był irytujący i p emąd ały. Jako poseł jesz e się
rozwinął.
– W liceum nigdy nie byłeś uszczypliwy.
– Najwidoczniej dopadło mnie to z wiekiem.
Nalała mu kawy do filiżanki.
– Z mlekiem? – spytała.
– Chętnie – przystał.
– Nie pytasz, co u mnie, co robię?
– Sama mi powiesz.
– Racja, po to przecież się spotkaliśmy.
– Więc czym się zajmujesz?
– Je em właścicielką salonu kosmety nego. Skoń yłam prawo
admini racyjne, ale po odejściu Kamila, mego męża, musiałam się zająć
ymś bardziej dochodowym. Miałam na głowie małą Klaudię,
łatę
kredytu na dom, no i życie. Skoń yłam kurs kosmety ny, bo ktoś mi
zasugerował, że to się bardziej opłaca. Po ątkowo nie miałam kokosów, ale
pracując u koleżanki, zdobyłam doświad enie. Rodzice poży yli mi
pieniądze i otworzyłam własny salon.
– Teraz pewnie już się opłaca?
– Teraz już tak. A co się działo w twoim życiu?
– Parę miesięcy po matu e wyjechałem do Anglii, do wujka mojego ojca.
Pojechałem do pracy. Tam za ał mnie an wojenny. Do Polski wróciłem
w 1990 roku. To było nowe otwarcie, nowe wyzwanie. Razem
z p yjacielem założyliśmy
rmę reklamową, byliśmy pionierami na
polskim rynku. Z Anglii p ywiozłem prakty ne doświad enie i solidne
wykształcenie. Osiągnąłem sukces...
– Ale? – wyczuła, że to nie koniec.
– Od dwóch lat już nie jestem w reklamie. Sprzedałem udziały w firmie.
– Czym się zajmujesz dzisiaj?
– Chyba szukam nowego po ątku... – ekł z lekką zadumą po chwili
milczenia.
– A... rodzina? – zawahała się, jakby nie do końca pewna, y może go o to
spytać.
Pokręcił głową.
– Pamiętasz z liceum taką p erwę między lekcjami, chyba krótko p ed
maturą. Spytałeś nas, dziewczyn, czy przyszłybyśmy do ciebie do spowiedzi,
gdybyś był księdzem?
– Pamiętam. Prawie wszy kie w jednej chwili k yknęłyście, że nie, że
nigdy w życiu.
– Ja bym przyszła...
– Więc przyszłybyście wszystkie. Jesteś ostatnia, która mi to mówi.
– Chcesz mi powiedzieć, że pozo ałe dziew yny oznajmiły ci to już
wcześniej? – była zaskoczona.
– P ychodziły do mnie p ez tydzień w tajemnicy p ed resztą. Każda się
zwierzała, że chętnie by przyszła, gdybym był księdzem.
– Skąd to pytanie?
– Wtedy myślałem o pójściu do seminarium.
– Żartujesz! – była zdumiona.
– Nie.
– Boże! – nie mogła ochłonąć. – Szokujesz mnie po tylu latach! W życiu
bym nie pomyślała, że... Zwłasz a po tym, co mi powiedziałeś... No wiesz –
w ała z fotela i p eszła się krótko po salonie. – W ogóle cię nie znałam,
nawet wtedy – powiedziała ze smutkiem w głosie.
– Co to by zmieniło, gdybyś wiedziała?
– Kuba... – podeszła do kolegi. – Wiesz... p yśniłeś mi się miesiąc temu. Ja
adko miewam sny. A ten był tak suge ywny, jakby e ywi y. Kiedy
cię zoba yłam na drodze, nie mogłam uwie yć, że to ty. Jakby sen wciąż
trwał... Myślałam o tobie, o tym, co mi kiedyś powiedziałeś.
– To przeszłość...
– Nie dla mnie. Ona wróciła.
– Za sprawą snu?
– Nie. Myślałam o tobie w eśniej. Zadawałam sobie pytanie, dla ego tak
wobec ciebie postąpiłam.
– Nad czym tu się zastanawiać, nie kochałaś mnie.
– Nie znałam cię.
– Nie chciałaś mnie poznać.
– To prawda – p yznała ze skruchą. – Mąd ejemy z upływem lat.
Szukałam księcia z bajki: musiał być wysoki, p y ojny, dowcipny i... mieć
książe kę mieszkaniową – skoń yła z sarkazmem. – Szukałam o ami, nie
sercem.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Jak ę o bawiliśmy się razem, wyjeżdżaliśmy nad mo e, chodziliśmy
na prywatki?
– Często.
– Byłeś moim dyżurnym pa nerem. Zawsze miałeś dla mnie as, nigdy
nie powiedziałeś „nie”. O niektórych moich tajemnicach wiedziałeś więcej
niż moje przyjaciółki. Miałeś prawo myśleć, że ja...
– Daria, to przeszłość. Nie warto wracać, niczego nie zmienisz.
– A ja nigdy tak naprawdę cię nie poznałam, choć miałam cię na
wyciągnięcie ręki. Dlaczego? – spoglądała pytająco na kolegę.
Zapanowało milczenie.
– Bo ty nigdy ni ego o sobie nie mówiłeś! – wy uciła mu w twa ,
unosząc nieznacznie głos.
– Naprawdę chcesz rozmawiać właśnie o tym? Po to mnie zaprosiłaś do
siebie po tylu latach?
– Nie. Nie wiem... Może... Zbudziłeś we mnie tyle emocji, tyle
w omnień. Nawet moja mama zauważyła pod as Wigilii, że je em
nieobecna myślami. Okłamałam ją, że pobolewa mnie głowa. A potem
powiedziałam jej, że
otkałam cię na drodze, że pomogłeś mi
z samochodem i choinką... Mama wysłuchała tego, a na koniec wierdziła,
że mówię o tobie za dużo, że to ty je eś powodem mojego bólu głowy...
Pamiętasz moich rodziców?
– Pamiętam.
– Nie pomyśl sobie, że chcę się u rawiedliwiać za p eszłość. Ni ego nie
zmienię, jak zauważyłeś, ale chcę o tym porozmawiać.
– Po co?
– By dać sobie szansę i móc cię poznać – odpowiedziała półszeptem. –
Czuję upływ lat. Mam świadomość, że e y piękne, radosne i beztroskie są
już poza mną. Stałam się sentymentalna, szybko i
ę o się wzruszam.
Melodia
ed lat w ułamku sekundy p enosi mnie w p eszłość. Wtedy
p ez moment je mi p yjemnie. A po chwili wypełnia mnie smutek.
Wpadam w dołek. Wiele bym dała, aby móc na jeden dzień cofnąć się do
asów młodości, dużo bym zmieniła. Mil ysz... – zauważyła. – Nie
miewasz podobnych myśli?
– Nie.
– Nie wierzę ci – pokręciła głową.
– Dla mnie najdalsza p eszłość to...
erwiec tego roku – odparł, nie
spuszczając z niej wzroku.
– Co się wydarzyło w czerwcu tego roku?
– Nic – wzruszył ramionami.
– To dlaczego mówisz mi o czerwcu?
– Równie dob e mógłbym powiedzieć „maj”. Ja nie pat ę w e .
Przestałem.
Dopiła kawę. Wyszła do kuchni i wróciła z tacą z ciastem.
– Pięknie pachnie – zauważył.
– Wypieki mojej mamy.
– Pamiętam bułki z jagodami, robiła je zawsze w sobotę.
– Naprawdę? – było jej przyjemnie, że pamiętał.
– Odprowadzałem cię do domu, a twoja mama
ę owała mnie
jagodzianką.
– Niosłeś moją torbę z książkami. Mówiłeś mi, że nie powinnam dźwigać,
bo jedno ramie będę miała niżej i wtedy żaden chłopak mnie nie zechce.
Spójrz – stanęła wyprostowana. – Prawe ramię mam niżej.
– Widać, na studiach nie miałaś nikogo, kto nosiłby za ciebie torbę.
– Napijesz się jeszcze kawy? – spytała.
– Napiłbym się wina.
– Nie przyjechałeś samochodem?
– Przyjechałem taksówką.
– Oczywiście – podeszła do barku z alkoholem. – Otworzysz?
Wziął od Darii butelkę czerwonego wytrawnego torre muga, rocznik 1998.
– Sama kupowałaś?
– Dostałam w prezencie od znajomego.
– Bliski znajomy?
– Dosyć. Dlaczego pytasz?
– Znasz się na winach?
– Wcale. Nie używa się ich do mase ek kosmety nych – dodała
z przekąsem. – Dlaczego pytasz?
– To nie je byle jakie wino, ale hiszpańskie z regionu Rioja. Jak na nasze
warunki, dosyć drogie. Ten, kto ci je o arował, dob e o tym wiedział. To
wino jako prezent jest jak naręcze czerwonych róż.
– Źle trafił, nie poznałam się. Mógł przynieść róże. Ale ty się poznałeś.
– Taką miałem pracę.
– Picie wina?
Wyczuł w jej głosie niewinną zaczepkę.
– Przy okazji.
– Przy okazji... – zawiesiła głos, zachęcając do kontynuowania.
– ...rozmów biznesowych. Z asem za yna się rozróżniać, co dobre, a co
nie. Zapamiętuje się marki, za yna się żyć według wymiaru, pilnując, aby
nieopatrznie nie zejść poniżej określonego poziomu.
– Określonego przez kogo?
– Przez podobnych do mnie.
– Wyczuwam ironię...
– Dobrze wyczuwasz.
– Nie lubisz tego, co robiłeś? – zgadywała.
– To sztu ny świat, pełen próżności, w którym
edaje się iluzję. Ludzie
kochają iluzję, dlatego płacą za nią grube miliony. Myślę, że tak właśnie
wygląda p edsionek piekła. W piekle nie ma kotłów i bulgo ącej smoły.
Piekło je w duszy, do której sami wlewamy arną maź. A diabły chodzą
w drogich garniturach i piją drogie wina... Minęło wiele lat, zanim to
zrozumiałem.
– Duszą nie ełnionego księdza? – upiła łyk wina z kieliszka. –
Rzeczywiście jest pyszne. Więc mówisz, że jest drogie?
– Butelka kosztuje ponad trzysta złotych.
– Raz w życiu kupiłam wino za siedemdziesiąt złotych... i wydawało mi
się, że rasznie zaszalałam. Narę e erwonych róż... – zamyśliła się na głos,
odwołując się do porównania Kuby. – To pasowałoby do niego, do tego
znajomego, od którego do ałam wino – wyjaśniła szybko. – Zawsze go
podejrzewałam, że podkochuje się we mnie – uśmiechnęła się niewinnie.
– Podejrzewałaś?
– Myślisz, że miał to wypisane na czole?
– Myślę, że miał. Mężczyźni nie są skomplikowani, łatwo ich rozszyfrować.
– Ty nie miałeś napisane, niczego nie widziałam.
– Dlaczego rozstałaś się z mężem? – zmienił temat.
– To on roz ał się ze mną. Był taki, jakiego sobie wyma yłam w liceum:
wysoki, przystojny, dowcipny...
– ...książę z bajki z książe ką mieszkaniową? – po raz pierwszy pozwolił
sobie na delikatną uszczypliwość.
– Był biseksem. Zostawił mnie dla Grześka.
– Jakiego Grześka?! – zamurowało go.
– Z naszej klasy.
– Zielińskiego?!
– Nie wiedziałeś, że Grzesiek jest homo?
– Nie.
– Połowa klasy o tym wiedziała.
– Widać należałem do tej go ej poinformowanej... Niby skąd miałem
wiedzieć, nigdy nie składał mi propozycji.
– Romkowi złożył.
– Mówisz poważnie?
– Byli na jakimś obozie harcerskim w Biesz adach, wtedy ude ył do
Romka.
– Nie chwalił się.
– Roman? Chwalił, ale nie p ed wszy kimi. Powiedział Bogdanowi,
K yśkowi i Mirkowi. Dziwne, że tobie nie powiedział, wydawało mi się, że
stanowiliście paczkę.
– Jak twój mąż poznał Grześka?
– P eze mnie, idiotkę. Ale wtedy jesz e nie wiedziałam, że Kamil je
biseksem.
– Kiedy się dowiedziałaś?
Wypiła pół kieliszka jednym haustem.
– Gdy p yłapałam ich w łóżku – jej ciałem w
ąsnął lekki dresz . –
Nalej mi jeszcze – podsunęła pusty kieliszek.
– Wybacz, chyba ruszyłem bolesny temat...
– Wtedy był potwornie bolesny, a dzisiaj jest już tylko niesmaczny.
– Nie wiedziałem. Przepraszam.
– Za co p epraszasz? Że miałam męża ciotę? Sama tego chciałam, mogłam
wybrać lepiej –
uknęła kieliszkiem o kieliszek Kuby. – Po to się
otkaliśmy, aby sobie pogadać o nas. Ale ty nie chcesz mówić o sobie –
zauważyła.
– Chyba nigdy nie potrafiłem, nie czułem potrzeby.
– Powiem ci, dla ego potra łybyśmy p yjść do ciebie do
owiedzi. Bo
umiałeś t ymać język za zębami. Dziew yny z klasy to wiedziały.
Szanowałyśmy cię za to. Spośród wszy kich chłopaków ciebie da yłyśmy
największym zaufaniem. Cholernie cię lubiłyśmy, wszystkie.
– Nie dałem powodu...
– Nie dałeś? – żachnęła się. – Już zapomniałeś, kto towa yszył Ilonie
u ginekologa, kiedy poszła usunąć ciążę? Zadzwoniła do ciebie, bo bała się
jechać sama. Byłeś p y niej p ez cały as, opiekowałeś się nią. Zabrałeś ją
potem do domu ciotki, która wyjechała do sanatorium, bo nie chciałeś, aby
rodzice Ilony widzieli ją zaraz po zabiegu. Powiedziałeś im, że zabierasz ją
na prywatkę do kuzyna. Myślałeś, że nikt o tym nie wiedział?
– Na pewno nie ode mnie.
– O ywiście, że nie od ciebie. To Ilona opowiedziała nam o wszy kim.
Ale nie powiedziała, kto był ojcem dziecka. Ty wiesz, tobie powiedziała. Kto
nim był?
– Spytaj Ilonę.
– Kuba, minęło ponad ćwierć wieku. Jakie to teraz ma znaczenie?
– Chodzi o zaufanie.
Przypatrywała mu się.
– Czy to prawda, że ty i Lidka?
– Nic z tego nie wyszło. Nie było między nami chemii, jak mawia się teraz.
– Spotkałam Lidkę w zeszłym roku. Ma trójkę dzieci, maryna owa...
Pamiętasz nasze ma enia z „Zamkowej”? – w omniała o atnie po balu
maturalnym
otkanie klasowe w lokalu w Zamku Książąt Pomorskich. –
Lidka chciała być naukowcem. Była rewelacyjna z chemii, a skoń yła jako
żona przy mężu i matka przy dzieciach.
– Przynajmniej w jej małżeństwie jest... chemia – uśmiechnął się.
– Tylko Roman osiągnął, co sobie wyma ył. Je wykładowcą na
uniwersytecie. W marcu obronił habilitację. Za parę lat będzie profesorem.
– Jest historykiem?
– Po ątkowo był, teraz je politologiem. Czasami pokazują go
w telewizji. Nie mogłeś widzieć, bo wy ępuje tylko w naszej, regionalnej.
Prawdziwą klasę pokazał pod as debaty p edwybor ej. Obnażył wtedy
prawdziwą naturę A ura i pokazał, że je koniunkturali ą i brak mu
kompetencji. A głupi ludzie i tak wybrali A ura na posła. Mógł się Roman
nie trudzić.
– Pamiętam, że Artur chciał być pisarzem.
– Podobnie jak Wojtek. Pamiętasz Wojtka? Nie żyje. Do ał wylewu.
Umarł we śnie.
– Wojtek nie żyje? – był zaskoczony.
– On realizował ma enia. Zo awił kilka powieści i dwa tomiki wierszy.
Chciał wydać książki, dwie nawet wysłał do wydawnictwa... Zmarł tak
młodo.
– Kiedy to się stało?
– Byłeś za granicą – podeszła do komody i wyjęła z szu ady zeszyt.
Otwo yła go mniej więcej w połowie. – Mam coś od niego. Jakiś miesiąc
po matu e p yszedł do mnie, do domu. Był p ygnębiony, nie wyszło mu
z dziew yną. Szukał pocieszenia. Gadaliśmy do późna w nocy. Na ępnego
dnia znalazłam w zeszycie jego zapiski. Musiał napisać, kiedy wyszłam do
kuchni zrobić kanapki.
A teraz
op! Świat p ymyka powieki. Na arenie świadomości gasną
światła. Wkra a
arodziej ułudy, demaskator ma eń. Nocny dyżur
za yna podświadomość piętnująca nasze sny zakazaną myślą.
P ewracając się na drugi bok, p ygniatamy ogon psotnikowi
wpisującemu w nasz nocny
lm drobne świń ewka. Serce
owalnia
i gaśnie oddech – to dusza, która ćwi y się p ed wykonaniem desantu
w nieśmiertelność w przyszłości.
Nagle arodziej ułudy wyciąga nas na środek areny. Boimy się. Nasz k yk
nie może nas zbudzić. Szamo emy się ze złem, które z nas wypełzło.
Uciekamy p ed nim w zaułek snu, ale zbudzony potwór za każdym razem
nas odnajduje.
Zrywamy się z za ygłym k ykiem. P erażeni
oglądamy w ciemność,
która wciąż nam się jawi jako peleryna arnoksiężnika. To tylko noc. Świt
jesz e nie podniósł powiek. Nocną ciszę wypełnia donośny ukot – nasze
serce dodaje nam otuchy, u okaja, że wciąż je p y nas. Ludziach bez
serca.
– Wojtek
oglądał na świat innymi o ami. Widział, że nie je eśmy
ugłaskani, jak nam się zdawało.
– Dlaczego zostawił to tobie?
– Spytałam go, ale nie pamiętał, aby cokolwiek napisał w moim zeszycie.
Myślę, że on wpadał w takie transy... odlatywał jak po narkotykach.
– Brał?
– Nie, na pewno nie. Może tętniak tak na niego wpływał? – zamyśliła się.
– Wracając do naszych ma eń, moim ma eniem było zo ać sz ęśliwą
żoną i sz ęśliwą matką. Podobnie jak Teresy. Siedziałyśmy w „Zamkowej”
obok siebie i miałyśmy dokładnie takie samo ma enie. Banalne. Nawet
ono nam nie wyszło. Teresa też ma p egrane małżeń wo. Ale ona nie ma
dzieci.
– Spotykasz się z Teresą?
– Prowadzę salon kosmety ny, p ychodzą do mnie różne klientki. Świat
wcale nie je taki duży, jak nam się zdaje. Po asie dowiedziałam się, że
niektóre moje klientki i ja mamy w ólnych znajomych. Je em więc osobą
dob e poinformowaną. Kiedyś kobiety chodziły pogadać do magla, dzisiaj
chodzą do kosmetyczki. Ale to wciąż ta sama plotkarnia.
Uśmiechem skwitował jej uwagę.
– Młodość je pełna kolorowych planów na p yszłość i je ufna, wrę
zadufana. Kiedy za ynają się psuć nasze ciała, psują się też nasze ma enia.
Nie mogę sobie p ypomnieć, o ym ty ma yłeś. Pamiętam, że Bogdan
zapisywał te nasze ma enia na serwetkach. Mówił, że roześle je po upływie
dziesięciu lat, abyśmy mogli je sobie porównać z
e ywi ością... –
umilk ła. – Ty jeden wtedy nie powiedziałeś, o
ym ma yłeś! –
p ypomniała sobie, wytykając to Kubie. – Nigdy o sobie ni ego nie
mówiłeś! Byłeś jak... – szukała słów – jak studnia!
– Może nie miałem marzeń?
– Przestań. Każdy je ma. Zawsze.
– Bogdan przesłał marzenia, jak obiecał?
– Nie. Pewnie już dawno temu wyrzucił serwetki do śmieci. Nic nie zostało
z naszych ma eń. Myślisz, że to byłby dobry pomysł
otkać się całą klasą
po latach?
– Bo ja wiem? – wzruszył ramionami.
– A chciałbyś?
– Po co?
– Dla wspomnień, Kuba.
– Już ci powiedziałem, ja nie wspominam.
– Gdzie się podział ten uły i wrażliwy chłopak, jakiego pamiętam
ed
lat? – o y Darii wyrażały gory . – Chwilami odnoszę wrażenie, że ałeś
się... zimny i cyni ny. Czy ten p edsionek piekła zmienił cię aż do tego
stopnia?
– Byłem dalej, Daria – w ał z fotela i od awił kieliszek na olik. – Byłem
na dnie samego piekła – wolnym krokiem ruszył do wyjścia.
– Kuba! – złapała go za łokieć, zatrzymując. – Wybacz.
Po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach emocje. Ból. Ogromny.
– Jeśli wyjdziesz, będą to moje najfatalniejsze święta od wielu lat. Jeśli
zostaniesz...
Był od niej wyższy o głowę, spoglądał na nią z góry.
– To chyba e ywiście nie p ypadek, że jednego dnia
otykam ciebie
i Teresę. Zorganizuj spotkanie naszej klasy. Przyjadę.
Wzięła go za rękę i zaprowadziła w ronę fotela, z którego tak gwa ownie
się poderwał.
Wyszedł po dwudzie ej pierwszej. W progu minął się z Klaudią.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Uśmiech na pewno miała po matce.
Plac Hołdu Pruskiego (Am Königstor)
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.