Angela Carter
MAGICZNY SKLEP Z ZABAWKAMI
Tytuł oryginału:
THE MAGIC TOYSHOP
(tłum, Maciej Świerkocki)
1999
I
Tego lata, kiedy Melania skończyła piętnasty rok życia, odkryła wreszcie, że
jest istotą z krwi i kości. O, moja Ameryko, moja nowa ziemio. Melania wyruszyła
w egzaltowany rejs: podróżowała po sobie, pokonywała cielesne łańcuchy górskie i
penetrowała wilgotną obfitość swych tajemnych dolin, jak jakiś Cortez, Vasco da
Gama, czy Mungo Park fizjologii. Godzinami przypatrywała się swemu nagie mu
odbiciu w lustrze na drzwiach szafy - wodziła palcem wzdłuż wytwornej
konstrukcji klatki piersiowej, gdzie w głębi trzepotało jej serce niczym ptak pod
kocem, a potem rysowała palcem długą linię od mostka po pępek (przypominający
jakby tajemniczą jaskinię czy grotę) i pocierała dłońmi łopatki, podobne do
pączków złożonych skrzydeł. Potem zaczynała się wić, obejmowała się, śmiała, a
czasem robiła młynki i stawała na rękach z czystej radości rozciągliwego
zdumienia, że nie jest już małą dziewczynką.
Pozowała również przed lustrem niby modelka, używając przy tym różnych
rekwizytów. Jako prerafaelitka czesała swoje długie, czarne włosy z przedziałkiem
pośrodku i pozwalała im spływać swobodnie w dół, a później przyglądała się sobie
w zadumie, trzymając pod brodą zerwaną w ogrodzie lilię i zaciskając kolana.
Pozując a la Toulouse-Lautrec, zarzucała sobie włosy na twarz, jak dziwka, siadała
na krześle z szeroko rozsuniętymi nogami, a u stóp stawiała miskę z wodą i kładła
ręcznik. Zawsze, kiedy pozowała dla Lautreca, czuła się wyjątkową nikczemnicą,
choć oddawała się fantazjom, w jakich mogłaby żyć w jego czasach (była tancerką
albo modelką i karmiła okruchami chleba wróbla w oknie na jakimś paryskim
poddaszu). W tych rojeniach pomagała mu i kochała go. Litowała się nad nim,
albowiem był zarazem karłem i geniuszem.
Dla Tycjana albo Renoira była za chuda, nadawała się jednak na bladą,
smukłą Wenus Cranacha - owijała wtedy głowę kawałkiem firanki, a na szyję
wkładała sznur pereł hodowlanych, które dostała w prezencie na bierzmowanie.
Gdy przeczytała „Kochanka lady Chatterley”, nazbierała w tajemnicy
niezapominajek, które powplatała potem we włosy łonowe.
Używała też firanek jako materiału na koszule nocne, które mogłyby jej
posłużyć w wymarzoną noc poślubną. Przeistaczała się w pięknie opakowany
prezent dla wyimaginowanego pana młodego, brała prysznic i czyściła
ukochanemu zęby w ogromnej hiperłazience przyszłości, w jednym z miast, w
których spędza się zazwyczaj miesiąc miodowy, jak na przykład Cannes. Albo
Wenecja. Albo Miami Beach. Tak bardzo pragnęła, by jej luby przeskoczył
dzielącą ich barierę czasoprzestrzeni, że czuła niemal na policzkach jego oddech i
słyszała matowy głos, mówiący „kochanie”.
W gotowości dla niego odsłaniała swoją długą, marmurowobiałą nogę aż po
udo (zapominała czasem o marzeniach, gdy ją napinała i wyprężała, pochłonięta
nagle zwierciadlaną grą mięśni), a potem mocno naciągała firankę, badając
obandażowany kształt swych małych, twardych piersi. Była rozczarowana ich
wielkością, ale uważała, że ostatecznie nie są takie złe.
Działo się to wszystko za zamkniętymi drzwiami jej niewinnej, pastelowej
sypialni, gdzie z poduszki spoglądał na nią paciorkami oczu pluszowy miś Edward,
(którego wydęty brzuszek kryła pasiasta piżama), a w kurzu pod łóżkiem leżała
rozłożona okładką do góry „Lorna Doone”. Oto, co robiła Melania tego lata, w
roku piętnastych urodzin, jeżeli nie liczyć, że pomagała ponadto w zmywaniu
naczyń i opiekowała się młodszą siostrą, żeby ta nie postradała życia podczas
zabaw w ogrodzie.
Pani Rundle sądziła, że Melania uczy się w swoim pokoju. Powiedziała jej,
że powinna częściej zażywać świeżego powietrza, bo wtedy wyrośnie na dorodną
dziewczynę. Melania odparła, że zażywa mnóstwo świeżego powietrza, kiedy
załatwia dla niej sprawunki, a poza tym uczy się przy otwartym oknie. Ta
odpowiedź najwidoczniej całkowicie zadowoliła panią Rundle, albowiem nie
poruszała więcej tego tematu.
Pani Rundle - gruba, stara i brzydka - nigdy nie była mężatką; używaną przez
kobiety zamężne formę „pani” sprezentowała sobie tak zwanym jednostronnym
aktem prawnym na swoje pięćdziesiąte urodziny. Sądziła, że w miarę jak kobieta
się starzeje, forma ta przydaje jej znamion godności osobistej. Ponadto pani Rundle
zawsze bardzo chciała wyjść za mąż. Na starość pamięć i wyobraźnia zlewają się
ze sobą, a granice mentalnego świata pani Rundle zaczynały się właśnie zacierać.
Siadywała czasem w ciepłym fotelu przy kominku, gdy dzieci leżały już w łóżkach,
a ona miała nareszcie czas dla siebie, by w rozmarzeniu wymyślać nawyki i
zachowania męża, którego nigdy nie zaznała. Wstęga pary z jej wieczornej filiżanki
herbaty układała się w kształt jego twarzy, a pani Rundle pozdrawiała go
serdecznie.
Miała włochate pieprzyki i wielkie sztuczne zęby. Mówiła ze staroświeckim,
sztucznym patosem, jak księżna w farsie z Whitehall. Była ich gospodynią.
Przywiozła ze sobą kota. Czuła się tu jak we własnym domu. Miała się opiekować
Melanią, Jonatanem i Wiktorią, dopóki mama i tata bawią w Ameryce. Mama
dotrzymuje tatusiowi towarzystwa. Tatuś jeździ po Stanach z wykładami.
- Swykadami! - zapiała pięcioletnia Wiktoria, waląc łyżką w stół.
- Dokończ pudding, kochanie - powiedziała pani Rundle.
Pod jej rządami jedli dużo chlebowego puddingu. Pani Rundle przyrządzała
zwykły i świąteczny pudding chlebowy, z porzeczkami lub rodzynkami, albo bez,
bądź też i z jednym, i z drugim - tworzyła też własne warianty podstawowego
przepisu na pudding chlebowy, z wykorzystaniem marmolady, daktyli, fig, dżemu
z czarnej porzeczki i duszonych jabłek. Wykazywała w tej pracy prawdziwe
mistrzostwo. Czasami jadali też pudding na podwieczorek, na zimno.
Melania w końcu zaczęła się bać puddingu. Wystraszyła się, że jeśli będzie
go jeść za dużo, utyje, nikt się w niej nie zakocha i umrze dziewicą. Widziała w
snach gargantuiczną Melanię, spasioną na puddingu i wzdętą niby topielec, a wtedy
budziła się, zlana potem ze strachu. Przesuwała tam i z powrotem śmiercionośny
pudding łyżką, chytrze spychając większość swojej porcji na talerz Jonatana, kiedy
pani Rundle odwracała się do nich szerokimi plecami. Jonatan pochłaniał go
metodycznie, choć głównie przez nieuwagę.
Jadł niczym ślepa siła natury, przebijając się przez zwały jedzenia jak
przejeżdżający przez ścianę domu czołg. Jadł dopóty, dopóki nie było już nic
więcej do spożycia - wtedy przestawał, odkładał starannie nóż i widelec albo łyżkę
i widelec, wycierał buzię chusteczką i odchodził sklejać modele statków. Tego lata,
kiedy Melania obchodziła piętnaste urodziny, Jonatan skończył dwunasty rok życia
i pochłaniało go klejenie modeli statków.
Był drobnym, perkatonosym, jasnowłosym chłopcem w ubranku z szarej
flaneli i szkolnej czapce, a na jednym albo drugim kolanie miał zawsze za
sklepiony, łuszczący się już strupek. Sklejał modele statków z plastikowych
zestawów, malował je skrupulatnie i olinowywał, a potem rozstawiał po całym
domu na półkach i kominkach, gdzie mógł im się od czasu do czasu przyglądać.
Były to wyłącznie modele statków żaglowych.
Zbudował już model trójmasztowca H.M.S. „Beagle”, a także H.M.S.
„Bunty”, H.M.S. „Victory” i H.M.S. „Thermopylae”. Tego lata dłonie ciągle lepiły
mu się od kleju. W oczach miał nieobecne spojrzenie, jak gdyby nie widział
rzeczywistego świata, a tylko błękitne morza i wyspy kokosowe; wśród nich
żeglowały wiecznie statki, które już kiedyś zwodował. Niczym Latający Holender,
Jonatan przemierzał w wyobraźni nieznane morza pod rozpostartym niby łabędzie
skrzydła płótnem, opierając stopy na rozkołysanych, przesyconych solą deskach i
nie schodząc nigdy na suchy ląd. Dało się zauważyć, że chodzi jakby marynarskim
krokiem, ale nikt na to nie zważał.
Nie zwracało też niczyjej uwagi, że Jonatan nikogo nie widzi, ponieważ jego
oczy kryły grube, okrągłe szkła, przypominające denka od butelek. W otoczeniu
rzeczy z tego świata był bardzo krótkowzroczny. Ze względu na okulary, czapkę
uczniowską i strupy na kolanach wyglądał jak jeden z tych chłopców, których od
razu kojarzy się z nastoletnimi detektywami, Normanem i Henrym Bonesem,
[Nonnan i Henry Bonesowie - bohaterowie słuchowisk dla dzieci nadawanych w
BBC i książek Anthony'ego C. Wilsona (przyp. tłum.).] Zmyleni wyglądem
Jonatana, rodzice zapełniali mu półki książkami o Bigglesie, [Biggles - bohater
popularnych przed wojną w Anglii książek młodzieżowych W. E. Johnsa, lotnik i
detektyw (przyp. tłum.).] które, nigdy nie otwierane, obrastały tylko kurzem.
U progu lata Melania wykradła z jego pokoju sześć książek, kupiła tani bilet
wycieczkowy, wywiozła książki do miasta i sprzedała w antykwariacie, żeby za
zdobyte w ten sposób fundusze zakupić sztuczne rzęsy. Płakała jednak z bólu, gdy
próbowała je bezskutecznie założyć, a nieposłuszne rzęsy wyślizgiwały jej się z
rąk, spadając na toaletkę ni czym okropne, włochate gąsienice, obdarzone własnym
złowrogim życiem, które oskarżały ją milcząco: „Złodziejka! Złodziejka!” Były
zdradliwe, jako owoce grzechu. Melania czuła się winna i spaliła je w rzadko
używanym kominku w swojej sypialni. Było dla niej oczywiste, że nie może nosić
tych rzęs, ponieważ dokonała kradzieży, żeby zdobyć pieniądze na ich zakup. Tego
lata w Melanii w ogóle rozbudziło się silne poczucie winy.
Za to Wiktoria wcale go nie miała. Nie miała żadnych uczuć. Była okrągłym,
złotym gołąbkiem, który od czasu do czasu pogruchiwał. Tarzała się w słońcu i
rozrywała na strzępy motyle, jeśli udało jej się jakiegoś złapać. Była lilią polną,
która nie zna trudu ni znoju, choć wcale nie jest piękna. Pani Rundle śpiewała jej
różne stare piosenki - światła nabrzeża mówią mi, że odjeżdżasz i że w Pikardii
kwitną róże, ale takiej różyczki jak ty nie ma nigdzie - a Wiktoria chichotała,
siedząc na jej kolanach, i wyciągała piąstkę w kształcie sześcianu do kota pani
Rundle. Kot pani Rundle był korpulentnym, zadzierającym nosa Mruczkiem. Gdy
siedział, wielkością i kształtem przypominał okrągły, pokryty futrem stolik. Być
może pani Rundle karmiła go resztkami puddingu chlebowego.
Kot przysiadał często na kapciach pani Rundle (żółtych filcowych kapciach z
czerwonymi pomponami), a ona śpiewała Wiktorii piosenki i robiła na drutach.
- Co robisz? - interesowała się Wiktoria.
- Sweter.
- Sfetej - przekręcała z zadowoleniem dziewczynka.
- Dlaczego ten sweter jest czarny, pani Rundle? - spytała kiedyś Melania,
idąc do lodówki po sok pomarańczowy z lodem. Jak to latem, miała nagie stopy.
- W moim wieku zawsze jest, po kim nosić żałobę - odpowiedziała z
westchnieniem pani Rundle. - Jeśli nie teraz, to raczej wcześniej niż później. - W
tym ostatnim słowie przeciągała niezwykle głoskę „u”, jak gdyby jej dźwięk
rozpłaszczył walec parowy: „póóóóóóźniej”. - Zaziębisz się na śmierć, kochanie,
chodząc boso po kamiennej posadzce.
Kostki lodu zadrżały w dłoni Melanii.
- Zna pani wielu zmarłych?
- Sporo - powiedziała pani Rundle i zaczęła spuszczać oczka.
- Śmierć wydaje mi się niepojęta - powiedziała powoli Melania w
poszukiwaniu odpowiedniego słowa.
- To zupełnie zrozumiale w twoim wieku.
- Śpiewać! - zażądała Wiktoria, bębniąc lizakami łapek po obciągniętych
czarnym jedwabiem kolanach pani Rundle, która posłusznie podnosiła głos.
Melania wyobrażała sobie, że śmierć jest pomieszczeniem, jakby piwnicą
bez światła, w której zamyka się ludzi.
Co mi się przydarzy, zanim umrę? - myślała. - Najpierw dorosnę. Potem
wyjdę za mąż. A przynajmniej mam taką nadzieję. Och, byłoby straszne, gdybym
nie wyszła za mąż. Szkoda, że nie mam już czterdziestu lat i wszystkiego za sobą i
że nie wiem, co mi się przytrafi do tego czasu.
Wplatała stokrotki w swoje długie włosy i przyglądała się sobie w lustrze,
jak gdyby była fotografią w albumie należącym do dorosłej Melanii. „Ja w wieku
piętnastu lat”. Dalej następowały zdjęcia jej dzieci w mundurkach skautów lub
przebraniach Indian. Psy dzieci. Uchwycone pośpiesznie na kliszy wakacje z
przyszłości. Wiaderka i łopatki. Piasek w butach. Torquay? Czy to będzie w
Torquay? W Bournemouth (w Chine)? W Scarbrough? „Bo tam jest takie zdrowe
powietrze”? Czy nigdy nie będzie to na przykład Wenecja? A ich psy, czy będą to
teriery Yorkshire, czy raczej psy corgi? Czy może szlachetne, sokolonose charty
afgańskie albo para białych chartów myśliwskich na złotym łańcuchu?
- Nie zgadzam się, żeby było zwyczajne - powiedziała do stokrotkowej
dziewczyny o dużych brązowych oczach. - Nie. Bogate. Musi być bogate. - Miała
na myśli swoje przyszłe życie. Stokrotka z jej włosów spadła na podłogę niczym
szyderczy znak niebios.
Na razie mieszkali wszyscy w wielkim domu na wsi, gdzie każdy miał
własną sypialnię i wystarczało jeszcze miejsca dla gości, gdzie na polu pasł się
szetlandzki kuc, a za oknem rosła jabłoń, podtrzymująca palcami swych gałęzi
księżyc, który Melania widziała, leżąc w łóżku. Jego funkcję pełniła jednoosobowa
otomana z materacem Dunlopillo i białym pikowanym zagłówkiem. Spała w
pościeli w paski.
Dom był wolno stojący, z czerwonej cegły, o edwardiańskich kalenicach, i
stał na jednym czy dwóch akrach ziemi. Pachniał lawendową pastą do mebli i
pieniędzmi. Melania wychowywała się w zapachu pieniędzy, nie dostrzegała, więc,
w jaki sposób przesyca on powietrze, którym oddychała, wiedziała jednak, że
widocznie jej się poszczęściło, skoro jest właścicielką posrebrzanej szczotki do
włosów, radia tranzystorowego oraz marynarki i spódnicy z usztywnionego
surowego jedwabiu, uszytych na miarę przez krawcową matki. Był to wyjściowy
strój Melanii, w którym chodziła w niedzielę do kościoła.
Ojciec chciał, by do kościoła w niedziele chodziła cała rodzina. Czasami
czytał lekcje, jeśli akurat był w domu. Urodził się w Salford, a ponieważ o Salford
nie musiał już myśleć, lubił czasami odgrywać dziedzica, właściciela ziemskiego.
Tego lata chodzili do kościoła z panią Rundle. Była bardzo pobożna. Brała ze sobą
własny czarny, pękaty modlitewnik, rozsiewający stare, zasuszone kwiaty i listki
paproci, jeśli podnosiła go zbyt nieostrożnie. Wiktoria siedziała na podłodze w
nawie kościelnej, leniwie łowiąc zeschnięte rośliny, spływające z modlitewnika
pani Rundle. Gaworzyła. Niekiedy dosyć głośno. Czy Wiktoria jest
niedorozwinięta? - zastanawiała się Melania. - Czy będę musiała zostać w domu i
pomóc mamie opiekować się nią? Czy nigdy nie będę żyła własnym życiem?
Wiktoria... pani Rochester, [Pani Rochester - postać z powieści „Dziwne losy
Jane Eyre” Charlotte Bronte, obłąkana kobieta, którą mąż ukrywa w domu przed
ludźmi (przyp. tłum.).] przerażająca tajemnica sypialni, rozpromieniona,
bezmyślnie bawi się klockami, prostymi zabawkami konstrukcyjnymi i
drewnianymi układankami, wpychając swoją nieprzyzwoicie dziecięcą twarz
między słupki w balustradzie schodów, żeby gaworzyć do onieśmielonych gości.
Ulubionym hymnem Jonatana był hymn „Przedwieczny ojcze, któryś mocen
zbawić”. Kiedy zgodnie z przyrzeczeniem danym ojcu Melanii przychodził czasem
ich przypilnować pastor, blady mężczyzna, który lubił łowić ryby i opowiadać
blade anegdoty o rybakach ludzi, Jonatan szarpał go zawsze gwałtownie za skraj
sutanny i żądał, żeby w następną niedzielę zaśpiewali „Przedwieczny ojcze, któryś
mocen zbawić”.
- Zobaczymy - odpowiadał wikary, zmieszany natarczywym blaskiem
okularów Jonatana.
Jedząc niedzielne śniadanie i ubierając się, Jonatan drżał z tłumionej
niecierpliwości. Ale zazwyczaj nie śpiewano tego hymnu. Nadzieja znikała, kiedy
Jonatan oglądał numery hymnów, wywieszane w drewnianych wycięciach na
ścianie. Wstępował wtedy na pokład herbacianego klipera „Cutty Sark” albo H.M.S
„Bunty” i odpływał, pędzony silnym wiatrem, wzdymającym żagle. Kierował
statek na błękitne, bardzo błękitne morze, by zabliźnić ranę. Pastor go zdradził.
Wepchnijcie mu w gardło marynarski róg. Na bezanmaszt z nim i zostawcie
go tam na cały dzień - nagiego, na cały długi, tropikalny dzień. Niech posmakuje
masztu.
Melania modliła się: „Proszę Cię, Boże, pozwól mi wyjść za mąż. Albo
lepiej pozwól mi uprawiać seks”. Przestała wierzyć w Boga, kiedy skończyła
trzynaście lat. Pewnego ranka obudziła się, a Jego po prostu nie było. Chodziła do
kościoła, by sprawić ojcu przyjemność, ale modliła się o rozmaite rzeczy,
wykorzystując zarówno magiczną kość kurczaka, jak i własne kolana.
Zdumiewająca była modlitwa pani Rundle: „Proszę Cię, Boże, pozwól mi
pamiętać, że byłam mężatką, jak gdybym naprawdę była kiedyś mężatką. -
Wiedziała, bowiem, że Pana Boga nie wywiedzie w pole swoim jednostronnym
aktem prawnym. - Albo przynajmniej - ciągnęła dalej - pozwól mi pamiętać, że
uprawiałam kiedyś seks”. Tyle tylko, że ujmowała to mniej dosadnie. W czasie
mszy pani Rundle zapominała się czasem, dumając, jak się ma pieczeń wołowa i
ziemniaki, pozostawione w piecu. Ale zawsze przepraszała za to Pana Boga,
wracając do niego myślami.
Ani Jonatan, ani Wiktoria nie modlili się, ponieważ nie mieli, o co. Wiktoria
obrywała z podnóżków frędzle i zjadała je.
Melania miała piętnaście lat, była piękna i nigdy jeszcze nie umówiła się na
randkę z chłopcem, choć na przykład taka Julia wyszła za mąż i umarła z miłości,
mając lat czternaście. Melania czuła, że się starzeje. Ściskając w dłoniach swoje
nagie piersi o różowych koniuszkach, przypominających ruchliwe noski białych
królików, Melania myślała: fizycznie jestem zapewne w największym rozkwicie i
od tej chwili moje ciało może się już tylko psuć. Albo dojrzewać. Ale nie bardzo
lubiła myśleć, że jej ciało chyba wcale nie jest jeszcze doskonałe.
Pewnej nocy miała trudności z zaśnięciem. Był koniec lata. Czerwony,
spuchnięty księżyc pomrugiwał znad jabłoni i nie pozwalał jej spać. Parzyło ją
łóżko. Odczuwała swędzenie. Kręciła się i wierciła, poprawiała poduszkę.
Bezsenność żądliła jej skórę, a nerwy Melanii były tak napięte, jak podczas
koncertu na sto noży, zgrzytających na raz po stu talerzach. W końcu nie mogła już
dłużej tego znieść i wstała.
Dom był ciężki od snu, ale Melania - zupełnie rozbudzona. Odczuwała
dziwne podniecenie, że ona jest na nogach, kiedy inni śpią. Wyobraziła sobie, że z
ich sennych ust wydobywają się szeregi zetek - zzzzzz... - które jak pszczoły
pobzykują sennie po całym domu. Weszła leniwie do pustego pokoju rodziców.
Buty pod łóżkiem czekały cierpliwie na powrót nóg jej matki, pusta puszka po
tytoniu, wyschnięta z tęsknoty, czekała na ojca, żeby wrócił i wyrzucił ją do śmieci.
Księżyc oświetlał cały pokój. Biała szydełkowa narzuta, leżąca na szerokim,
niskim łóżku, świeciła w promieniach księżyca brzemiennym blaskiem. Na tym
wielkim, luksusowym posłaniu, przypominającym łoże sławnej gwiazdy filmowej,
sypiali jej rodzice.
Pochylając się nad wieńczącym wezgłowie wiklinowym sercem, Melania
usiłowała sobie wyobrazić, jak jej rodzice się kochają. Sądziła, że wykazuje się
odwagą: myśląc o tym w tak gorącą noc. Bardzo chciała sobie wyobrazić ich nagie
uściski na tym łóżku, ale widziała zawsze matkę w czarnym kostiumie, w którym ta
jeździła do miasta, ojca zaś we włochatej tweedowej marynarce ze skórzanymi
łatami na łokciach, która wraz z fajką stanowiła jego znak Finnowy. Kiedy to
robili, fajka tkwiła w kieszonce na ojcowej piersi. Choć bardzo chciała, nie
potrafiła wyobrazić sobie nagości rodziców. Kiedy myślała o ojcu i matce, ubrania
zdawały się częścią ich ciał, jak włosy albo paznokcie u nóg.
Zwłaszcza matka stroiła się przesadnie, była kobietą ubraną od stóp do głów,
nosiła pończochy bez względu na pogodę i zawsze wkładała rękawiczki i
kapelusz, gotując się na wycieczkę. Na obraz matki kochającej się z mężczyzną
nakładał się Melanii brązowy aksamitny kapelusz z szerokim rondem i zwiniętą z
boku czarną różą ze wstążki. Melania pamiętała, że kiedy była mała i matka tuliła
ją do siebie, objęcia tłumiła zawsze jakaś tkanina: wełna, bawełna albo len, w
zależności od pory roku. Matka na pewno urodziła się już ubrana, może w
eleganckim, dopasowanym czepku, wybranym z reklamy w jakimś połyskliwym
czasopiśmie: „Oto, co nosi w tym roku każdy dobrze ubrany embrion”. A tata - tata
zawsze był taki sam, tweed i tytoń, nic, tylko tytoń, tweed i taśma do maszyny.
Tata składał się z tych trzech elementów.
Zdjęcie ślubne rodziców wisiało nad kominkiem, na którym w świetle
księżyca znajome przedmioty wydawały się dziwne i egzotyczne. Na przykład
pozłacany zegar francuski, który pokazywał rodzicom czas i stanął za pięć trzecia
dzień po ich wyjeździe do Ameryki. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby go nakręcić.
Obok zegara stała meksykańska kaczka z gliny, barwna, wesoła i zwariowana, o
błękitnym grzbiecie, obrzuconym plamami żółtych kwiatów. Matka kupiła tę
kaczkę, zobaczywszy ją na zdjęciu w niedzielnym, kolorowym dodatku do jakiejś
gazety codziennej. Melania podeszła do kominka, podniosła glinianą kaczkę,
odstawiła ją z powrotem i przyjrzała się bliżej ślubnej fotografii rodziców.
Matka przekształciła dzień ślubu w epifanię strojności. Ubrała się tak
ekstrawagancko i suto, że rozwiane brzegi jej sukni zasłaniały zupełnie ojca
Melanii. Widać było jedynie jego nieśmiały uśmiech, zasnuty zwiewnym tiulem, i
Melania nie wiedziała, czy zgodnie z jej podejrzeniami ojciec nawet na ślub ubrał
się w tweedową marynarkę z łatami na łokciach, jako że nie był w stanie się z nią
rozstać. Matka natomiast eksplodowała pirotechnicznym niemal pokazem atłasów i
koronek. Wystroiła się jak na średniowieczny bankiet.
Suknia z białego atłasu miała z przodu głęboki dekolt, także na szyi matki
widać było medalion z miłosnym amulecikiem. Bufiaste, szerokie rękawy
przypominały łabędzie skrzydła, a z wąziutkiej talii spływał wielki, biały tren, na
zdjęciu podpięty z przodu, tak, że suknia zdawała się jak gdyby odbijać w
stworzonej przez siebie kałuży. Na czole matka Melanii miała wieniec ze
sztucznych róż, wokół którego wykwitała fontanna tiulu, tryskającego pieniście aż
poniżej bioder. Panna młoda uśmiechała się ckliwie, ekstatycznie, młodzieńczo i
wzruszająco.
Otaczali ją krewni, których widywali rzadziej, odkąd wielki sukces odniosła
powieść tatusia, a potem biografia, potem film i tak dalej. Ciotka Gertruda - zbyt
sztywna trwała, niezgrabne nogi w za ciasnych butach - ściska tanią, lśniącą
torebkę ze skóry, jak gdyby była to torba pełna zakupów na cały tydzień. Melania
pamiętała przesycone zapachem „Fiołkowych Popiołów” pocałunki ciotki Gertrudy
z tych kilku rodzinnych świąt Bożego Narodzenia, kiedy żył jeszcze dziadek
(patrzący ponuro w obiektyw, jak gdyby obawiał się, że ten wchłonie jego duszę).
Do widzenia, dziadku. Do widzenia, ciociu Gertrudo. Do widzenia, wuju Harry o
wypomadowanych brylantyną włosach, którego trzymała pod rękę ciotka Rose.
Uróżowana ciotka Rose. Okrągłe placki różu wyszły na zdjęciu czarne. Można by
ją wziąć za kominiarza, którego zabrali ze sobą „na szczęście”. Do widzenia, wujku
Filipie.
W przeciwieństwie do pozostałych członków rodziny, wuj Filip nie
uśmiechał się do obiektywu. Wyglądał tak, jak gdyby zawędrował na zdjęcie z
zupełnie innej grupy, na przykład z uroczystego spotkania Łosi, wspaniałego
pogrzebu jakiegoś członka starego, szacownego zakonu Bizonów, [Bizony, Łosie -
skrócone
nazwy
amerykańskich
organizacji
społeczno-charytatywnych
(przyp.tłum.).] a może nawet ze spotkania weteranów amerykańskiej wojny
secesyjnej. Na głowie miał czarny, płaski kapelusz z podwiniętym rondem, jaki w
westernach noszą hazardziści znad Missisipi, a na szyi cienki niczym sznurowadło
krawat, związany w fantazyjny węzeł. Garnitur czarny, spodnie obcisłe, marynarka
długa. Jednak ogólnie biorąc, nie wyglądał elegancko. Pod czarnym kapeluszem
jego włosy wydawały się zupełnie siwe, a w każdym razie przeraźliwie jasne.
Sumiaste wąsy wuja zakrywały mu usta. Trudno było odgadnąć, ile ma lat,
wydawał się jednak raczej stary niż młody. Był wysoki, średniej budowy ciała.
Dłonie trzymał przed sobą, zaciśnięte na srebrnej gałce hebanowej laski. Wyraz
jego twarzy był pusty - na tyle pusty, że wuj Filip nawet nie wydawał się znudzony.
Jedyny brat jej matki. Jedyny jej żyjący krewny, bo wszyscy inni należeli do
rodziny ojca. I nie potrafił się nawet zdobyć na uśmiech na ślubie siostry. To z jego
strony grubiaństwo.
Melania nie znała wuja Filipa. Kiedyś, gdy była jeszcze małą dziewczynką,
przysłał jej w prezencie zabawkę - figurkę wyskakującą na sprężynie z pudełka.
Wuj Filip robił zabawki. Kiedy Melania otworzyła pudełko, wyskoczyła z niego
główka, której twarz była groteskową karykaturą jej twarzy, po czym zmierzyła ją
kosym spojrzeniem. Tego samego roku rodzice posłali wujowi drukowaną na
zamówienie kartę świąteczną, przedstawiającą ich samych wraz z Melanią
(Jonatana nie było jeszcze na świecie), uśmiechniętych, siedzących przy oknie
małego domku, który kupili niedawno w okolicach Chelsea. Jej ojciec zaczynał już
wtedy zdobywać sobie nazwisko i pieniądze. W odpowiedzi nadeszła ta okropna
zabawka. Figurka z pudełka straszliwie przeraziła Melanię. Była stałą zjawą z jej
koszmarów sennych aż do Nowego Roku i potem z przerwami aż do Wielkanocy.
W końcu matka wyrzuciła zabawkę. Rodzice zgodnie uznali, że prezent był
bezmyślny i w złym guście. Od tej pory nie wysyłali już pocztówek do wuja Filipa.
Wątłe kontakty między nimi zostały zerwane na dobre.
Fotografie to kęsy czasu, które można wziąć do ręki, a to zdjęcie
przedstawiało najlepszy i najpiękniejszy okres w życiu matki. Była młodzieńcza i
uśmiechnięta, ale obiektyw jak gdyby przeszył ją na wylot i na zawsze zatrzymał
pod szkłem, niczym motyla w gablocie. Spoglądając na fotografie, Melania
pomyślała, że dla wuja Filipa zabrakło miejsca w tym fragmencie szczęśliwego
okresu życia jej matki. Był jak barwa, która kłóci się z innymi, albo raczej jak
plama całkowicie pozbawiona koloru. Przebywał w zupełnie innym czasie.
Wyglądał, jak gdyby w drodze na ślub spotkał sędziwego marynarza {Chodzi o
tytułową postać poematu „The Rime of the Ancient Mariner” S. T. Coleridge’a,
jednego z największych angielskich poetów romantycznych (przyp. tłum.).] i został
przeniesiony w jakiś inny wymiar, gdzie białe róże i konfetti nie mają żadnego
znaczenia.
No cóż, pomyślała Melania. Nie sądzę, żebym miała go kiedykolwiek
spotkać.
Przyjrzała się uważnie sukni ślubnej. Było coś dziwnego w tym, że kobiety
stroją się tylko po to, by stracić dziewictwo. Melania zastanawiała się, czy jej
rodzice odbywali stosunki płciowe przed ślubem. Była pewna, że staje się już
dorosła, skoro zaczyna spekulacje na ten temat. Tata pomimo swego pochodzenia
prowadził zapewne nieco cygańskie życie, a poza tym mieszkał przed ślubem
samotnie. Kawalerka w Bloomsbury, na kuchence gazowej parzy się kawa,
rozmowa o wolnej miłości, D.H. Lawrence, mroczne bóstwa. Czy ojciec poświęcił
już wtedy swą uśmiechniętą oblubienicę mrocznym bóstwom? A jeśli tak, to czy
ona nadal by się uśmiechała? Przecież jest jej matką. I czy ubrałaby się w
dziewiczą biel? A listy z pism kobiecych, które Melania pożyczała po kryjomu od
pani Rundle?
„Mój chłopak mówi, że mnie zostawi, jeżeli nie pozwolę mu kochać się ze
mną do końca, ale ja chcę uczciwie wziąć ślub w białej sukni”.
Symboliczna, cnotliwa biel. Na białym atłasie widać każdą plamkę, biały tiul
gniecie się pod dotykiem palca; z białych róż osypują się płatki od jednego
tchnienia. Cnota jest krucha. Ta suknia była prześliczna. Melania zastanawiała się
przez chwilę, czy matka miała ją również na sobie podczas nocy poślubnej?
Matka Melanii była kobietą sentymentalną. Suknia, owinięta błękitną bibułą,
by atłas nie stracił bieli, spoczywała niczym skarb w kufrze oblepionym
wyblakłymi nalepkami z różnych zagranicznych miast, przykryta piękną,
haftowaną tkaniną indyjską. Po co matka przechowuje tę suknię? Że by w niej
spocząć w trumnie czy pójść w niej do nieba? Ale w niebie nie istnieją małżeństwa
i nikt nie oddaje nikomu niczyjej ręki.
Melania zmarszczyła brwi w świetle księżyca. Ubrana była w swoją
zwyczajną, pasiastą piżamę, z której wyrosła tego lata, toteż nogawki sięgały jej
zaledwie do połowy łydek. Wzięła do ręki kilka flakoników z perfumami stojących
na toaletce matki. Był tam też porcelanowy stojaczek na pierścionki, (choć
wszystkie znajdowały się teraz na palcach ich właścicielki, w Ameryce, gdzie
oglądała Empire State Building, Wielki Kanion i Disneyland). Obok stała
stanowiąca komplet ze stojaczkiem porcelanowa tacka, na której leżały dwie
szpilki i pęknięty guzik od koszuli. Dalej Melania ujrzała oprawioną fotografię
Wiktorii, trzymającej puchatego psa-zabawkę, najpospolitszy rekwizyt fotografa,
który jej siostra chciała jak zwykle rozerwać na strzępy. Melania pomyślała, że jest
to takie zdjęcie, które jedynie matce może wydawać się ładne. Była ciekawa, czy i
ona sama pozostanie ślepa na brzydotę swoich dzieci, jeśli okażą się nieatrakcyjne.
Bezwiednie posmarowała się za uchem zwietrzałymi perfumami Chanel i
natychmiast zapachniała dokładnie jak matka, musiała, więc spojrzeć w lustro, aby
upewnić się, że ciągle jeszcze jest sobą.
Całą twarz miała skąpaną w promieniach księżyca. Rozpuściła spięte na noc
włosy, które opadły jej na plecy. Próbowała rozmaitych sposobów uczesania -
pozwoliła opaść włosom na twarz, ściągnęła je w koczek jak baletnica, potem
asymetrycznie sczesała na bok, ujmując je w okrągłą kiść - i cały czas myślała o
zamkniętej w kufrze sukni. Czy będzie na nią pasować?
Przez cały czas, kiedy się nad tym zastanawiała, przypatrywała się sobie - po
chwili z roztargnieniem rozpięła bluzę od piżamy i zaczęła przybierać różne pozy,
na wypadek gdyby zechciała kiedyś być modelką albo tancerką kabaretową.
Lusterko na toaletce matki było szersze, choć niższe niż lustro Melanii. Myślała
jednak cały czas: Tak? Czy nie? W końcu otworzyła szufladę i znalazła w rogu
oklejoną pudrem jednopensówkę.
- Reszka - powiedziała do cieni w pokoju.
I wypadła reszka. Melania głęboko zaczerpnęła tchu, po czym zaczęła
odsuwać kufer od ściany, by dobrać się do jego mosiężnych klamer. Czuła się
nikczemnie, jak hiena cmentarna, ale moneta upadła, czyli kości zostały rzucone.
Wieko uchyliło się z jękiem. W powietrze wzbiły się leżące na wierzchu listki
bibuły, szeleszcząc leniwie po wielu latach spokoju. Lewitując chwilowo.
Emanacja. Melania odsunęła bibułki.
Pierwszy był wieniec, owinięty papierem. Sztuczne róże i kilka gałązek
konwalii, których me było widać na fotografii, z powtykanymi tu i ówdzie perłami,
udającymi rosę. Niektóre płatki były pogięte i zmierzwione - jedna róża została
całkowicie zmiażdżona, niczym dzieło sztuki dadaistycznej. Melania ostrożnie
rozprostowała płatki i obracała wieniec w dłoniach. Wieniec ślubny. Potem
położyła go na łóżku.
Rozwijała cale akry tiulu, którym mogłyby sobie obwiązać głowy wszystkie
Wenus Cranacha z jego gotyckiego Parnasu. Znalazła się w pułapce, jak makrela w
sieci. Welon powiewał wokoło, oślepiając ją i wciskając się do nosa. Kręciła się to
w jedną, to w drugą stronę, ale w ten sposób plątała się tylko coraz bardziej.
Zaczęła się mocować z tiulem, walczyć z nim, i wreszcie zwyciężyła. Straciła do
niego cierpliwość i niedbale rzuciła welon na łóżko, obok wieńca. Nadszedł czas na
suknię.
Była ciężka. Śliski atłas lśnił takim blaskiem, jak srebrny czajniczek, który
opuszczał kredens w salonie tylko wtedy, kiedy miał zostać wypolerowany. Całe
światło księżyca w pokoju skupiło się na obfitych, tajemniczych fałdach materiału.
Melania zerwała z siebie piżamę i nieporadnie włożyła suknię. Jej dotyk był bardzo
zimny. Tkanina wślizgnęła się na nią niczym leniwy strumień lodowatej wody.
Melania zadrżała i z trudem zaczerpnęła tchu.
Suknia była na nią za duża. Matka brała ślub, kiedy była jeszcze hożą
dziewczyną, obrośniętą wciąż warstwą młodzieńczego sadełka. Dwie chude
Melanie mogłyby włożyć tę suknię jednocześnie, jak siostry syjamskie, idące
razem do ślubu. Przypomniała sobie, że czytała kiedyś o małżeństwie sióstr
syjamskich. Pewnie musiały mieć bardzo duże łóżko. Poczwórne.
Była gorzko rozczarowana, że suknia jest za duża. Kręciła się i wierciła
dokoła w białym atłasie. Kopniakiem przesunęła kraj sukni na przód, by wrócić do
toaletki, znaleźć szpilki i spiąć materiał. Przekonała się jednak w lustrze, że to, iż
suknia jest za duża, nie ma żadnego znaczenia.
W obramowaniu spływających na ramiona czarnych włosów twarz Melanii
była jakby pobielona i odmieniona blaskiem sukni, której rąbek muskał jej pierś,
jak suknie elżbietańskich dziewic. Poruszała się niczym w bogato zdobionym
namiocie, który niezwykle podkreślał jej szczupłość i iluminował ją niczym
kandelabr. Wiedziała, że nie poradzi sobie z welonem, sięgnęła jednak po wieniec i
włożyła go na głowę. Perełki migotały niby oczy albo rybie łzy, niektórzy ludzie
powiadają, bowiem, że perły to łzy ryb. Ale perły matki były sztuczne. A jednak
lśniły. Czy naprawdę jestem aż tak piękna? - myślała ze zdumieniem pod wieńcem
z kwiatów i pereł.
Otworzyła szafę matki i przejrzała się w długim lustrze na drzwiach. Mimo
wszystko była piękną dziewczyną. Wróciła do swojego pokoju i przejrzała się raz
jeszcze we własnym lustrze, żeby sprawdzić, czy nie powie jej czegoś innego, ale
wciąż była piękna. Światło księżyca, biały atłas, róże. Oblubienica. Czyja? Ale dziś
w nocy wystarczała sama sobie w swojej wspaniałości i nie potrzebowała pana
młodego.
- Popatrz na mnie! - powiedziała do jabłoni, tuczącej swoje łagodne owoce w
wiejskiej, nocnej ciszy - Popatrz na mnie! - zawołała namiętnie do dyniowatego
księżyca, uśmiechniętego, jowialnego i pyzatego, jak w wyobraźni dziecka.
Przez otwarte okno wpadł delikatny powiew świeżego, pachnącego trawą
wiatru, który pogładził jej szyję i zmierzwił włosy. W świetle księżyca wieś
rozciągała się niczym cudzoziemska, zaczarowana kraina, gdzie zboże było lśniącą
i nieśmiertelną pszenicą, której nikt nie siał i nie zbierał - terra incognito, nietknięta
stopą ani dłonią człowieka. Dziewicza. Pójdę do ogrodu. W noc, postanowiła Me
lania.
Szybko na dół, po schodach, podtrzymując suknię, oj, uwaga na ten
skrzypiący stopień. Szarpnęła bez tchu zamki przy drzwiach frontowych i ułamała
sobie paznokieć. Cicho, ostrożnie, bo inaczej pani Rundle zejdzie na dół z
uniesionym groźnie pogrzebaczem, który trzyma pod łóżkiem, żeby rozprawiać się
z nocnymi włamywaczami. Noc. Melania wyszła w noc, a ona natychmiast zgasiła
jej dzienne „ja” dwoma ciemnymi palcami.
Kwiaty w ogrodzie pochylały kielichy z nieodgadnioną, nocną słodyczą,
trawa zaś marszczyła się i szeptała cichym głosem, będącym niby skumulowana
cisza. Panował taki spokój, jak gdyby nadszedł koniec świata. Melania była sama.
W pancerzu z białego atłasu została ostatnią i jedyną kobietą na ziemi. Drżała z
zachwytu pod głębokim, granatowym, wysokim łukiem nieba.
Taki okrągły księżyc. Drzewa załadowane aż po linię wodną towarem
lśniących ptaków. Zmoczone rosą źdźbła trawy lizały stopy jak mokre języczki
małych, przyjaznych zwierząt - za dnia trawa wydawała się dłuższa i bardziej
czepliwa. Suknia ciągnęła się z tyłu, zostawiając za Melanią połyskliwy ślad.
Nieruchome powietrze było cudownie czyste. Ocienione gałęzie czy kwiaty
rysowały się z mroczną precyzją, jak gdyby widziane przez wodę. Cicho,
bezszelestnie stąpała w podwodnej nocy. Oddychała z drżeniem ustami, smakując
czarne wino.
Poruszyły się krzewy bzu. Jakieś małe, pokryte sierścią nocne zwierzątko
przemknęło przed nią po murawie i zniknęło, zagrzebując się w kopcu ściętej
trawy. Czymkolwiek było to stworzenie, nie posiadało więcej cielesnej realności
niż unoszone wiatrem liście.
- Nigdy nie myślałam, że taka właśnie będzie noc - powiedziała cichutko
Melania.
Zadygotała w ekstazie. Dlaczego? Jak to? Nie wiedziała i nie dbała o to,
duchem wykroczyła, bowiem poza siebie. Wielkie zwały chmur skupiały się i
rozpuszczały na niebie, i tylko gdzieniegdzie świeciła pojedyncza gwiazda. Świat,
który zamykał się cały w tym ogrodzie, był pusty jak niebo i nieskończony jak
wieczność.
W szkole podstawowej na lekcjach religii nauczycielka opisywała im
wieczność. Panna Brown, która sepleniła, nosiła okulary, pachniała cytrynowym
mydłem i pisząc na tablicy, skrzypiała kredą, bardzo ambitnie opowiadała dzieciom
o wieczności, kiedy ją o nią pytały. Wieczność, mówiła, podobna jest do
przestrzeni, bo ciągnie się i ciągnie bez końca, a Bóg tkwi w niej gdzieś niczym
sześciopensówka w puddingu śliwkowym [Wedle starego angielskiego zwyczaju
do świątecznego puddingu wrzucano czasem drobne monety „na szczęście”, które
miało spotkać ich znalazcę (przyp.tłum.).] (myślała sobie siedmioletnia Melania),
popychany przez galaktyki w poszukiwaniu rodzynków i tęskniący, być może, za
towarzystwem innych sześciopensówek. Jakże samotny musi być Bóg, dumała
dalej siedmioletnia Melania. A Melania piętnastoletnia stała zagubiona w
wieczności, ubrana w zwariowaną suknię i zapatrzona w bezmiar nieba.
Które okazało się za duże, tak jak suknia. Była jeszcze zbyt młoda.
Samotność ścisnęła ją za gardło i nagle Melania nie mogła jej już dłużej znieść.
Wpadła w panikę. Zagubiła się w tej obcej samotności, na ogród runęło z góry
przerażenie, a ona była wobec niego bezbronna, ponieważ upiła się już czarnym
winem.
Zaczęła łkać i nieoczekiwanie puściła się biegiem przed siebie, choć
przeszkadzała jej suknia. Czuła, że stało się zbyt wiele i zbyt szybko. Musiała
wrócić do drzwi, do zamkniętej, przytulnej ciemności wnętrza i zapachu ludzkich
istot. Groźnie zwieszone gałęzie ciągnęły ją za włosy i drapały po twarzy. Trawa
splotła się w sidła, które wykręcały jej nogi w kostkach. Ogród zwrócił się
przeciwko Melanii, kiedy tylko zaczęła się go bać.
Biały stopień na progu przed drzwiami oznaczał azyl. Melania osunęła się na
schodek. Pani Rundle szorowała i czyściła stopień raz w tygodniu, a co dziennie
odkurzała go miotłą, trzymaną w ciepłych, spracowanych, domowych dłoniach.
Melania przyłożyła pulsujący policzek do chłodnego kamienia, który umazał jej
twarz porządnym, kupionym w sklepie proszkiem do czyszczenia niby na znak
przynależności kastowej. Ale drzwi były zamknięte. Zatrzasnęły się za nią. Nie
miała klucza. Nie mogła wejść do domu. Drzwi były zamknięte od środka.
Omal nie wpadła w panikę, kiedy zrozumiała, że nie może wejść do domu
drzwiami. Poza tym, gdy biegła żwirowaną dróżką, pokaleczyła stopy, choć dotąd
tego nie zauważyła - ale ujrzała teraz, że ma posiniaczone i zakrwawione nogi, a
skraj matczynej sukni pokrywają drobne, krwawe cętki, czarne w świetle księżyca.
Najgorsze było jednak to, że siedziała przed domem i nie mogła się dostać do
środka. Chcąc dodać sobie otuchy, zacisnęła mocno dłonie na kamiennym stopniu.
Muszę się wziąć w garść. Co robić?
Zostawiła otwarte okno w pokoju. Może uda jej się wejść na jabłoń,
wgramolić się do sypialni i zatrzasnąć okno, by odciąć się od pustyni ogromnej
wieczności na zewnątrz. Musiałaby jednak porzucić najpierw schronienie stopnia i
wyruszyć jeszcze raz w nieznane. Ale ma do wyboru albo jabłoń, albo czekanie do
rana. Dopóki pani Rundle nie zejdzie na dół, by przygotować śniadanie. Musiałaby
wtedy tłumaczyć, jak to się stało, że całą noc spędziła w sukni matki na dworze, a
potem nie mogła dostać się do domu. Wspięła się raz na jabłoń, kiedy miała osiem
lat, i później, kiedy skończyła dwanaście. A teraz, w wieku lat piętnastu? Jednak
nie ma wyboru, jabłoń albo nic, choć musi obejść dom od tyłu, bez względu na to,
co się tam czai w ciemnościach. Choćby to były nie wiadomo, jakie potwory.
Olbrzymie, czekające na nią nieruchomo potwory o miękkich, otwartych paszczach
i ciałach zbudowanych z tej samej substancji, co noc.
Wiedziała, że tam są i czekają tylko, żeby się potknęła i upadła. Potwory
przesuwały się w mgławicowej przestrzeni, z boku, poza bezpośrednim zasięgiem
pola widzenia Melanii. Usiłowała patrzeć tylko przed siebie, żeby nie spojrzeć na
nie mimo woli. Trzymała się jak najbliżej ścian, depcząc niedbale po klombach -
dom stanowił coś w rodzaju osłony. Krew pulsowała jej w uszach. Ale szum krwi
mógł być równie dobrze chrapliwym oddechem otaczających ją potworów. W ciszy
tej nocy można było uwierzyć w najbardziej nawet makabryczną okropność z
jakiegoś filmu, komiksu albo snu. Nie bądź głupia, powtarzała sobie w duchu. Tam
nic nie ma. Nic. Ale „nic” dźwięczało echem w jej głowie i Melanię zdjął strach.
Przerażona, dotarła wreszcie na ganek, do swojej jabłoni, do przyjaciółki, której
stare, guzowate gałęzie uginały się od owoców. Ale dziś, kiedy Melania tak się
wystraszyła, wydawało jej się, że to złowrogie, zatrute jabłka, jak gdyby nawet
drzewo, które było kiedyś towarzyszem jej za baw, zwróciło się przeciw niej. tak
że nie znajdowała w nim żadnej otuchy.
W czasach, kiedy chodziła po drzewach, wejście na jabłoń zajęłoby jej
zaledwie kilka minut. Ale Melania przestała wspinać się na drzewa, odkąd
zapuściła włosy i przestała nosić codziennie szorty podczas wakacji. Gdy
ukończyła trzynaście lat i zaczęła miesiączkować, myślała, że jest brzemienna sobą
i nosi w sobie dojrzewający embrion dorosłej Melanii, choć nie wiedziała, jak
długo potrwa jej ciąża. A chodzenie po drzewach w tym okresie mogłoby
spowodować poronienie, wtedy zaś ostrzyżona na zapałkę trzpiotka na zawsze
pozostałaby w pułapce dzieciństwa. Ale teraz nie było innej rady. Tylko jak wejść
na drzewo w tej sukni?
Była spętana kilkoma jardami atłasu, który podrze się, podziurawi i popłacze
nieodwracalnie, gdy będzie próbowała znaleźć oparcie dla rąk i nóg. Znajdzie się
wówczas w sieci gałęzi, nie mogąc się ruszyć w górę ani w dół. Trzeba byłoby rano
wzywać ze wsi ludzi z drabinami i linami, żeby ją uwolnili, żywą lub martwą. Nie
bądź niemądra. Żywą. Żywą, by mogła zakosztować upokorzenia całej tej operacji.
Musi, więc zrzucić suknię i wejść na drzewo nago, zdradziecką, podstępną nocą.
Nie ma innego wyjścia.
Nisko na gałęzi spostrzegła ciemniejszą plamę czerni, gdy poruszyło się
zbite ognisko ciemności, przypominające potwory z jej udręczonej wyobraźni. W
gardle Melanii wezbrał krzyk. Błysnęły zielone oczy i ciemność zamiauczała.
Melania z ulgą potrząsnęła głową. Był to kot pani Rundle. Miała towarzystwo.
Zaczęła go z wdzięczności drapać za uszami, a on wstrząsał się i drżał,
pomrukując, i był to odgłos swojski, nieoczekiwany i kojący. Poczuła się tak, jak
gdyby ktoś rozpalił dla niej niewielkie ognisko. Dopóki mruczał kot, Melania nie
bała się zdjąć sukni. Rozpuściła włosy, żeby się okryć, ponieważ zbliżał się już
koniec lata i noc zrobiła się chłodna.
Złożyła suknię i wcisnęła ją w rozwidlenie drzewa. Weźmie ją ze sobą,
schowa znów do kufra i nikt nie będzie wiedział, że ktoś ją nosił, jeżeli nie zobaczy
śladów krwi, zresztą krwi było i tak bardzo mało. Kot przechylił głowę na bok i
zwrócił swoje cekinowe spojrzenie na zawiniątko, a potem wyciągnął puszystą
łapkę i pogłaskał suknię. Kocia łapa zakończona była zakrzywionymi, podstępnymi
hakami rzeźniczymi. W jej ruchach było coś okrutnego. Rozległ się trzask dartego
materiału.
- O Boże - powiedziała głośno Melania.
Kot wydarł w sukni długą dziurę. Zamierzyła się na niego. Zwierzę
zeskoczyło z drzewa, opadło z cichym miauknięciem na trawę i zniknęło. Znów
została sama. Na niebie księżyc zaczynał już zsuwać się w dół. Niedługo zajdzie, a
wtedy wymaże ją absolutna ciemność. Melania modliła się: „Proszę cię, Boże,
pozwól mi bezpiecznie wrócić do łóżka”. A potem zacisnęła kciuki na szczęście.
Była straszliwie świadoma swojej wyeksponowanej nagości. Odczuwała to
w jakiś nowy i ostateczny sposób, jak gdyby zdjęła z siebie nawet skórę i stała
teraz obleczona w nicość, naga ostateczną nagością szkieletu. Niemal ze
zdumieniem zauważyła, że jej palce kryje ciało - bo miała wrażenie, że zdjęła ręce
niczym rękawiczki i pozostały jej już tylko kości.
Kiedy sprawdzała, czy pierwsza gałąź utrzyma jej ciężar, wokół lunął deszcz
jabłek. Ale gałąź wytrzymała. Melania odetchnęła głęboko i podciągnęła się w
górę. Kora tarła i orała jej łydki, uda i brzuch, kiedy dziewczynka rzuciła się w
sękate ramiona drzewa.
Musiała boleśnie wymacywać każde kolejne oparcie dla rąk i nóg. Raz pod
jej ufną stopą pękła z jękiem gałąź i Melania zawisła na rękach w udręce, rozpięta
między ziemią a niebem, kopiąc na oślep w poszukiwaniu jakiejś bezpiecznej i
stałej podpory w świecie zbudowanym z nieustannie przesuwających się liści i
cieni. Jabłka sypały się wciąż do wtóru jej ruchom, a blednący księżyc pomrugiwał
spomiędzy liści wciskających złośliwie swoje skórzaste dłonie w oczy i zdyszane
usta. Znalazła się w mocy obcego żywiołu i walczyła o każdy oddech. Gałązki
drapały jej policzki i delikatne piersi. Można by pomyśleć, że toczy walkę z
drzewem. Była zlana potem. A jeszcze musiała ciągnąć za sobą suknię niczym
brzemię Chrześcijanina. [Główna postać poematu J. Bunyana „The Pilgrim’s
Progress”, alegorii cnotliwego życia (przyp. tłum.).]
Nie wiedziała, jak długo się wspina, ale ujrzała w końcu nad głową parapet
swojego okna, wizję ziemi obiecanej. Parapet jednak znajdował się znacznie wyżej
niż ostatnie bezpieczne gałęzie, musiała, więc zaryzykować i dźwignąć się jakoś
razem z suknią ku górze. Dzięki Bogu, okno było szeroko otwarte na pluszowego
misia, „Lornę Doone” i posrebrzane szczotki do włosów. Rozkołysała się,
rozciągnęła i zagryzając wargi, uniosła się w pianie liści.
Po dwóch nieudanych próbach, kiedy oszołomiona i drżąca omal nie spadła z
drzewa na niegościnną ziemię, zdołała sięgnąć sukni. Sukienka rozchyliła się,
trzepocząc jej pod nosem białymi skrzydłami, na jedną drżącą chwilę usadowiła się
w oknie niczym olbrzymi albatros, a potem przechyliła się naprzód i zniknęła jej z
oczu. Melania skoczyła w ślad za nią i wpadła do pokoju twarzą na podłogę.
Była posiniaczona, powalana i krwawiła z setki drobnych zadrapań. Leżała
na swoim kremowym indyjskim dywanie, łkając z ulgą, że wreszcie czuje pod sobą
solidną podłogę. Kiedy się podniosła, pokuśtykała do okna i pogroziła księżycowi
pięścią. Chwyciła misia Edwarda, zagrzebała się pod kocami na samym środku
łózka i natychmiast usnęła.
Dopiero rano zobaczyła, że suknia jest cała w strzępach.
Rozłożyła ją. Okryła nią wąskie łóżko, ale z sukni zostały jedynie łachmany.
Drzewo dokończyło dzieła kota. Spódnica zwisała rozdarta na trzy osobne płaty, a
poszarpane i postrzępione rękawy trzymały się stanika zaledwie na kilku nitkach.
Poza tym suknia była powalana zielonymi sokami drzewa i jej własną czerwoną
krwią. Melania musiała krwawić znacznie obficiej, niż jej się wydawało.
Zmartwiała z przerażenia, wzięła suknię do ręki.
A wieniec? Zapomniała o wieńcu... Widocznie ciągle miała go na głowie,
kiedy wchodziła na drzewo. W pokoju jednak wieńca nie było. Podeszła do okna.
Wieniec wisiał na górnej gałęzi wśród jabłek, zbyt wysoko, żeby go stamtąd
zerwać. Wyglądał jak gniazdo pokrzewki. Słońce świeżego poranka igrało wśród
pereł. Wieniec musi tam zostać, chyba żeby wezwać straż pożarną.
Z kuchni nadpłynął zapach grzanek i bekonu. Życie toczyło się dalej.
- Głupia jesteś! - wściekle powiedziała Melania do swego odbicia w lustrze.
Włosy miała poprzetykane liśćmi jabłoni. Wyczesała liście szczotką i
grzebieniem na podłogę, wyrywając sobie w złości długie pasma włosów. Ból
dobrze jej zrobił. Została ukarana i upokorzona, jak niemądre dziecko, które
prędzej czy później będzie musiało przyznać się do księżycowej przygody,
zakończonej wielką katastrofą.
Włożyła szczątki sukni z powrotem do kufra, wepchnęła je głęboko, byle jak,
i przykryła stosem bibułek. Kiedy matka wróci, ona opowie jej o wszystkim na
osobności. Być może do tego czasu nikt nie zauważy wieńca. Jest wysoko na
drzewie, pani Rundle na krótki wzrok, Jonatan jest prawie ślepy, a Wiktoria nigdy
nie patrzy do góry. „Mogę zjeść bekonik Melanii?” - dopytywała się Wiktoria. A
Jonatan zjadł wszystkie grzanki. Melania nie mogła nic przełknąć pod brzemieniem
winy i wstydu, który usiadł jej na żołądku. Gdy pani Rundle uprzątnęła stół,
Melania poszła do swojego pokoju i wyciągnęła podręczniki szkolne, jak gdyby za
pokutę zamierzała odrobić lekcje. Całe lato ani trochę me dbała o „Lornę Doone” -
teraz robiła z książki obfite notatki.
Pani Rundle i Wiktoria pojechały do sklepu, do miasteczka, a z nimi Jonatan,
który chciał kupić nowy model statku do sklejania. Pusty dom huczał i dudnił
dokoła echem - Melania wyczuwała dziwny niebyt opuszczonych pokoi, a kiedy
słyszała przypadkowy hałas albo skrzypienie, drgały jej nerwowo mięśnie karku.
Poranek był słoneczny i jabłka na drzewie tryskały lśniącym zdrowiem. Kto je
jabłka, ten jest zdrowy. Osy przystąpiły już zapewne do pracy, myszkując wśród
skarbów opadłych owoców u stóp drzewa. Nie cierpiała os. Nie mogła znieść
myśli, że obżerają się tuż pod jej oknem.
O wpół do dwunastej, w sennym środku gorącego przedpołudnia, rozległo
się gwałtowne pukanie do drzwi, tak głośne i nieoczekiwane, że trzymająca pióro
ręka Melanii drgnęła, stawiając kleks w zeszycie. Dziewczynka zeszła na dół. Kot
pani Rundle ociężale gonił muchy w przedpokoju. Był świadkiem szaleństwa
Melanii i przyłożył łapę do jej klęski zeszłej nocy. Kopnęła go, przechodząc obok,
a kot parsknął na nią.
W drzwiach stał posłaniec z telegramem w ręku. W chwili gdy go ujrzała,
znała już treść telegramu, jak gdyby miał ją wypisaną na czole. Poranek okryła na
sekundę ciemność. Gdy ranek powrócił, chłopak stał jeszcze przed Melanią,
czekając na napiwek. Na stoliku w przedpokoju leżało sześć pensów reszty za
mleko - na całe szczęście, bo Melania nie miała przy sobie ani grosza. Kot siedział
na trzecim schodku i mrugał. Posłaniec odjechał. Melania słyszała z oddali odgłos
rury wydechowej jego motocykla.
- To moja wina - powiedziała do kota. Głos chwiał się jej jak trzcina wodna.
-To moja wina, bo włożyłam suknię. Gdybym nie zniszczyła sukni, wszystko
byłoby dobrze. Och, mamusiu!
Poczuła skurcz w żołądku. Poszła na górę do łazienki i zwymiotowała. Przez
cały czas trzymała w zaciśniętej dłoni zapieczętowany telegram. Kiedy spojrzała na
niego, zwymiotowała raz jeszcze. Weszła do sypialni i w lustrze natknęła się na
samą siebie: blada twarz, czarne włosy. Oto dziewczyna, która zabiła matkę.
Chwyciła szczotkę do włosów i cisnęła nią w odbicie swojej twarzy. Lustro
rozprysnęlo się na kawałki. Nie było za nim nic, tylko nagie drewno szafy.
Zawiodła się - chciała zobaczyć lustro i odbity w nim pokój, a siebie chciała
się pozbyć i roztrzaskać. Krocząc ostrożnie wśród rozbitego szkła, podeszła do
okna i popatrzyła na wieniec ślubny na drzewie. Pójdę i schowam go. Koniecznie.
Może wtedy mama wróci.
Wiedziała jednak, że jeśli wejdzie na parapet, na pewno spadnie. A poza
tym, czy umarli wracają? Och, mamusiu!
Poszła do sypialni rodziców, żeby zobaczyć, jak wyglądali w dniu ślubu. Ale
sukni ślubnej już nie było, tak jak nie było kobiety i mężczyzny, który trochę
nieśmiało stał za swoją oblubienicą, mrużąc oczy, ponieważ raziło go słońce. Och,
mamusiu! Och, tato!
Łzy zaczęły spływać jej po twarzy. Wzięła telegram w zęby, podniosła
fotografię: ostrożnie wyjęła ją z ramki, po czym podarta zdjęcie na strzępy i
wrzuciła papierowe śnieżynki do kominka. Potem połamała ramkę. A później
zaczęła demolować pokój.
Pootwierała szuflady i szafki, wysypując ich zawartość na stosy, które
atakowała swoimi silnymi dłońmi. Wbijała palce w pudełka i słoiczki kosmetyków
i perfum, smarując nimi siebie, meble i ściany. Ściągnęła z łóżka materac i
poduszki, bila je i kopała, aż przez brokatowy pokrowiec materaca wyskoczyły z
jękiem sprężyny, a poduszki wybuchły delikatną mgiełką puchu. Wciąż mocno
trzymała w zębach telegram, który ciemniał powoli od jej śliny. Nic nie widziała i
nic nie słyszała, niszcząc wszystko dokoła jak automat. Do łez i tłuszczu
kosmetyków na jej policzkach lepiło się pierze.
Panował taki upal, że pani Rundle i Wiktoria wróciły do domu, zajadając
lody w waflach. Pani Rundle nastawiła obrane wcześniej ziemniaki i nakryła do
stołu. Przyszedł Jonatan, trzymając w ramionach jakieś nowe pudełko. Kupił model
klipera „Cutty Sark” i oczy za okularami błyszczały mu z podniecenia.
- Obiad już prawie gotowy - powiedziała spokojnie pani Rundle.
Usiadł posłusznie przy stole z pudełkiem na kolanach - było niezwykle
cenne, więc nie zamierzał spuszczać go z oka. Wiktoria bawiła się papierowymi
torbami, które dostała w sklepie. Podano do stołu i dzieci zaczęły jeść. Pani Rundle
zastanawiała się, gdzie jest Melania. Powinna zjeść obiad, nie jadła przecież
śniadania. Jonatan i Wiktoria pałaszowali z apetytem - pani Rundle nie chciała im
przeszkadzać.
- Melanio! - zawołała pani Rundle, przystając u stóp schodów.
Nie było odpowiedzi.
Czy siedzi w swoim pokoju? A może zasnęła nad książkami? Posapując z
wysiłku, pani Rundle weszła na górę, ale pokój był pusty, a na podłodze leżały
kawałki rozbitego lustra. Pani Rundle popatrzyła tylko na bałagan i westchnęła.
Stłukła nie chcący lustro i chowa się gdzieś, bo boi się przyznać, wytłumaczyła
sobie rezolutnie.
Na schodach usłyszała jednak cichy płacz i poszła tropem tego
niespodziewanego odgłosu. Znalazła Melanię siedzącą po turecku na stosie
podartych koszul nocnych. Ze śmietniska potłuczonych flakoników wydobywała
się dusząca woń Chanel numer 5. Twarz Melanii wykrzywiała się w grymasie -
była maską ukształtowaną z czerni i szkarłatu, a z otwartych ust wydobywał się
bezsłowny strumień przerażenia. Pani Rundle widziała już różne rzeczy w swoim
życiu i spokojnie opanowała sytuację.
Musiała siłą rozewrzeć gorące, zaciśnięte palce Melanii, by wyrwać z nich
telegram. Melania nie zwracała na nią najmniejszej uwagi. Pani Rundle z kieszeni
fartucha wyjęła okulary, przetarła je i przeczytała tekst, a potem lekko potrząsnęła
głową. Otoczyła Melanię ramieniem, ale dziewczyna była sztywna jak drewno i
szlochała bez przerwy, więc pani Rundle zostawiła ją w spokoju i ciężkim krokiem
zeszła z trudem na dół.
- Jonatanie - powiedziała. - Leć po lekarza. Twoja siostra ciężko zaniemogła.
- Nie zjadłem jeszcze puddingu - odpowiedział przytomnie Jonatan.
- Zostawię ci gorący w piekarniku.
- Ja chcę swój pudding. Natychmiast! - wrzasnęła Wiktoria, która podejrzała,
że dzisiaj czeka na nich niespodzianka, czyli placek z jabłkami.
Pani Rundle ukroiła jej gruby, klinowaty kawałek i polała go słodkim sosem
z mleka i jaj. Niech jedzą, póki mogą. Sama jadła powoli i uroczyście, jak gdyby
placek był pieczystym na uczcie żałobnej. Wiedziała z doświadczenia, że pełny
żołądek pomaga w ciężkich chwilach. Potem dała kotu miseczkę ziemniaków
wymieszanych z sosem pieczeniowym.
- Będziemy musieli poszukać nowego mieszkania, kiciu - powiedziała. Kot,
jedząc, pomrukiwał i kołysał ogonem.
II
Pływała jak ślepa, bezucha ryba w morzu ukojenia, w którym nie było czasu
ani pamięci, tylko sny. Lato przeszło w jesień, nim Melania wynurzyła się i
niepewnie położyła na łóżku, rozpamiętując przeszłość. Gdy odzyskała siły,
pewnego razu wyszła wczesnym rankiem, by pogrzebać godnie suknię ślubną pod
jabłonią. Czuła pustkę w piersi, jak gdyby pochowała własne serce - choć mogła
jednak poruszać się i mówić. „Musisz być dla nich teraz jak mała mamusia” -
powiedziała pani Rundle. Przyszyła dzieciom do rękawów płaszczy czarne opaski -
nawet Wiktorii. Płaszcz pani Rundle był w ogóle czarny, bo ona zawsze
spodziewała się, że śmierć może uderzyć w każdej chwili. Pani Rundle była
zawiedziona, a nawet poirytowana, że szczątki nie przyjadą do domu na pogrzeb.
Bo w ogóle nie było żadnych szczątków. Ale mimo to...
Melania zaczęła splatać włosy w warkocze, jak indiańska squaw. Plotła je
tak ciasno, że odczuwała ból, naciągając włosy i skórę, aż wydawało się, że pęknie
biały szew, biegnący z tyłu jej głowy, i mózg wypłynie na zewnątrz. To była
pokuta. Melania żuła kolczasty koniuszek warkocza, kopiąc nogę kuchennego
krzesła. Do przedpokoju przez otwarte drzwi wpływał szmer głosów ludzi
licytatora.
Wszystko miało pójść na licytację. Nie było już pieniędzy. Tata nie miał
żadnych oszczędności, ponieważ sądził, że zawsze będzie mógł zarobić więcej.
Dzieci wegetowały w próżni z dnia na dzień. Miały na razie co jeść, a pani Rundle
tkwiła wciąż na miejscu. Była stałym punktem oparcia. Melania trzymała się teraz
blisko niej i pomagała pani Rundle w różnych pracach domowych. Nie chciała
zostać sama. Lustro było pęknięte, a ona nie mogła ścierpieć nawet przelotnego
widoku swojej twarzy, pojawiającego się, kiedy myła zęby albo mijała etażerkę w
przedpokoju. Ale pani Rundle, matkująca im kwoka, szukała już nowej posady, a
dom miał zostać sprzedany poza ich plecami, podobnie jak meble. „Mała mamusia”
- powtórzyła Melania. Musi zastąpić matkę Jonatanowi i Wiktorii. Tylko, że
Jonatan i Wiktoria prawie nie zauważyli je] braku. Oboje mieli własne, prywatne
światy. - Jonatan uparcie sklejał model, a Wiktoria gulgotała jak strumyk, goniąc
pyłki kurzu, unoszące się w promieniach słońca. Nie wspominali rodziców i jakby
nie zdawali sobie sprawy, że pewien etap ich życia dobiega właśnie końca -
Wiktoria była na to za mała, a Jonatana zbyt pochłaniał model. Gdy potencjalni
kupcy oglądali dom, co zdarzało się ostatnio coraz częściej, Wiktoria i Jonatan
trzymali się od nich z daleka. Całe brzemię spoczywa na moich barkach,
powiedziała sobie Melania.
Pani Rundle robiła na drutach skarpetę. Podkolanówki miały być
pożegnalnym prezentem dla Jonatana. Kończyła właśnie piętę.
- Kazali mi coś ci powiedzieć. Znaczy adwokaci. Bo niby jestem z tobą w
bliskich stosunkach - oznajmiła pani Rundle. - Czekałam tylko na odpowiednią
chwilę.
- Co takiego?
- Wyjedziecie do wuja Filipa.
Melania wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
- Wuj Filip zgodził się przyjąć was troje. A poza tym rodzina powinna
trzymać się razem.
- W tym miejscu pani Rundle dobitnie pociągnęła nosem.
- Przecież my go nawet nie znamy. To jedyny brat mamy, ale ich drogi
kiedyś się rozeszły. - Z głębin jakiejś przypadkowej uwagi, rzuconej w odległej
przeszłości, Melania wyłowiła nazwisko. - Nazywa się Flower. Panieńskie
nazwisko mojej mamy brzmi Flower.
- Adwokat powiada, że to dżentelmen w każdym calu.
- Gdzie on mieszka?.
- Tam gdzie zawsze, w Londynie.
- Więc musimy wyjechać do Londynu.
- Wszystko będzie dobrze, a ty przecież dorastasz. Będziesz miała dla siebie
cały Londyn. Teatry. Tańce. - Po chwili pani Rundle przypomniała sobie właściwie
słowo, zapamiętane z czasopism i romansów: - Soirĕes.
- Co on robi? Kiedyś robił zabawki.
- I nic się nie zmieniło. Ożenił się, więc będzie nad wami czuwać kobieca
dłoń.
- Nie wiedziałam, że wuj Filip ma żonę.
- Bo w dzisiejszych czasach kontakty rodzinne za bardzo się rozluźniły! -
Pani Rundle nie spodobało się to, co powiedziała Melania. - Pomyśleć tylko, że nie
wiesz, że twój wujek ma żonę! Przecież to mimo wszystko wasza ciotka! - Pani
Rundle błyskała stalowymi drutami.
- Wszystko będzie tam nowe i obce.
- Takie jest życie - powiedziała pani Rundle. - Będę za wami tęskniła i będę
często myślała o tym maleństwie, z którego wyrośnie dziewczynka. Jak z ciebie
młoda kobieta.
Melania zwiesiła głowę, tak, że warkocze opadły jej na twarz.
- Była pani dla nas bardzo dobra.
- Oczywiście pomogę się wam pakować.
- A kiedy... - Melania przełknęła ślinę -... kiedy wyjeżdżamy?
- Już niedługo.
Był październik - rześki, mglisty, złocisty październik, kiedy światło staje się
słodkie i ciężkie. Stali w progu, czekając na taksówkę. Na ramionach mieli czarne
opaski, a w dłoniach walizki, niczym zapomniani pasażerowie rozbitego statku,
którzy ściskają kilka uratowanych przypadkowo przedmiotów, wpatrując się z
przerażeniem we wzburzone morze, na którego łaskę muszą się zdać.
Może już nigdy nie zobaczę tego domu! - pomyślała Melania. Pożegnanie ze
starym domostwem było wielkim przeżyciem, tak wielkim, że właściwie nie
potrafiła go pojąć. Odczuwała tylko nieokreślony żal. Różany wianek wisiał wciąż
na jabłoni, sponiewierany już nieco przez deszcz i wiatr.
Pani Rundle kolejno żegnała dzieci wilgotnym pocałunkiem. Ona też
wyjeżdżała tego samego dnia. Ubrała się swój najlepszy czarny płócienny płaszcz.
Włożyła starannie pocerowane płócienne rękawiczki i mocne, wygodne,
sznurowane trzewiki. Kot spał w koszyku stojącym obok kufra. Jej nowy
chlebodawca miał po nią przyjechać samochodem. To koniec ich znajomości. Pani
Rundle należy już do innego domu i do innych ludzi.
- Ojej - powiedziała nagle Melania. - Szkoła. - Przypomniała sobie o szkole
na widok kufra, bo do tej pory o niej nie myślała. Ale przecież ona i Jonatan
powinni wrócić do szkoły, a Wiktoria rozpocząć demokratycznie naukę w wiejskiej
szkółce dla młodszych dzieci i maluchów obojga pici.
- Wuj Filip wszystkiego dopilnuje - zapewniła pani Rundle. - Pamiętaj,
opiekuj się dziećmi podczas podróży i kup im jakieś słodycze i komiks do pociągu.
- Pani Rundle zaczęła grzebać wśród fiolek z aspiryną, spinek do włosów i rulonów
miętówek na trawienie, które nosiła w czarnej pękatej torebce ze sztucznej skóry. -
Weź to. - Jednofuntowy banknot w prezencie pożegnalnym.
Potem przyjechała taksówka. Czy kierowca, konduktor na dworcu i
pasażerowie stojący na peronie wyczuwali, że te dzieci są inne, i czy na widok
czarnych opasek nie uśmiechali się... nie, nie smutno, raczej domyślnie, chcąc
dodać im otuchy i okazać współczucie? Melanii wydawało się, że tak, dlatego
zamarła na pierwsze tchnienie litości, ze wszystkich sił starając się zachować
zimną krew. Mała mamusia.
Odpowiadam za nich, pomyślała, kiedy już siedzieli w pociągu. Wiktoria
ściągnęła poduszki z foteli, żeby zobaczyć, co jest pod spodem, a Jonatan oglądał
uważnie diagram olinowania szkunera. Nie jestem już wolnym strzelcem, przyszło
Melanii do głowy.
Na głowę dziewczynki wylał się czarny kubeł nieszczęścia. Pomyślała, że
jakaś jej część umarła, że zginął delikatny, rozkwitający fragment jej jestestwa -
ukoronowana stokrotkami dziewczyna, która zostanie tutaj, żeby straszyć w swoim
starym domu, by zjawiać się w lustrach, gdzie nowy właściciel będzie się
spodziewał ujrzeć własne odbicie, a ciemną nocą pobłyskiwać bielą z kłującego
rdzenia jabłoni. Jak gdyby amputowano jakąś jej cząstkę, nie umiała jeszcze
przywyknąć do myśli, że coś odeszło i zginęło na zawsze, jak jej rodzice, których
szczątki leżały rozrzucone gdzieś na pustym w Newadzie. Rutynowy lot na liniach
wewnętrznych. Nieprzewidziany szkwał. Awaria silnika. Wśród zabitych jest
dwoje Brytyjczyków. Z żalem informujemy o śmierci wybitnego pisarza. I jego
małżonki.
Mamusiu.
Nie, matko. Teraz, kiedy umarła, określajmy ją czcigodnym mianem matki.
Matka i ojciec nie żyją, a my zostaliśmy sierotami. I w słowie „sieroty”
pobrzmiewa czcigodna nuta. Melania dotąd nie znała nawet żadnej sieroty i teraz
nagle sama została sierotą. Jak Jane Eyre. Tylko że z bratem i siostrą, którymi musi
się zaopiekować, bo oprócz niej nie mają już nikogo. „Londyn! Londyn!” - wolała
Wiktoria za każdym razem, kiedy powolny, osobowy, bukoliczny pociąg
zatrzymywał się na jakiejś sennej wiejskiej stacji, na której wzdłuż torów pieniła
się dzika pietruszka, albo po prostu nigdzie, pośród pól, żeby trochę odpocząć.
- Nie poznają nas na dworcu w Londynie - odezwał się nagle Jonatan. -
Przecież nigdy się nie widzieliśmy.
- Łatwo zauważyć troje dzieci, które podróżują bez opieki - odpowiedziała
Melania.
Pociąg był czymś w rodzaju czyśćca, okresem wyczekiwania pomiędzy
znaną i dokonaną przeszłością a nieodgadnionym czasem przyszłym, który jeszcze
nie nastąpił. Podróż trwała długo. Jonatan wpatrywał się przez okno w pejzaż,
który Melania widziała zupełnie inaczej. Wiktoria w końcu zasnęła, nie widziała
rozległych przedmieść Londynu i nie obudziła się, gdy pociąg stanął w końcu pod
łukowatym sklepieniem pełnej ech stacji końcowej. Melania zdrętwiała, a jej
obolałe ciało kryły pyłki sadzy. Czuła się dziwnie zmarznięta i zbierało się jej na
nudności, ale zagryzła stanowczo wargi i wzięła cały bagaż.
- Jonatan - powiedziała. - Musisz nieść Wiktorię.
Jonatan zastanawiał się nad tą propozycją, trzymał, bowiem w dłoniach
własny ważny pakunek.
- Wolałbym raczej nieść model, nad którym pracuję, bo inaczej mógłby
doznać uszkodzeń - odparł rozsądnie.
Melania zrozumiała, że spór z Jonatanem nie ma najmniejszego sensu.
- No, więc ja ją poniosę i weźmiemy bagażowego.
Wiktoria była dzieciakiem wielkim i masywnym jak kloc, toteż ramiona
Melanii niemal trzeszczały pod jej ciężarem. Bezradnie potrącana w tłumie,
Melania rozglądała się po peronie. Nie widziała wolnych bagażowych. A gdzie
podziewał się wuj Filip?
Wtedy zwróciła uwagę na dwóch młodzieńców, którzy stali oparci o tablicę
reklamową i niespiesznymi, leniwymi, wiejskimi ruchami podnosili do ust
tekturowe kubeczki z herbatą. Melanii spodobał się ich spokój. Tworzyli wokół
siebie jakby własne środowisko. Choć widać było za nimi wysoką na sześć stóp
butelkę piwa z wypisanym czerwonymi literami hasłem: „Napój prawdziwego
mężczyzny!”, młodzieńcy kładli się na niej obrazem milczącej, kamienistej wsi,
gdzie wiatr niesie zawsze zapach deszczu, a ptaki śpiewają rzadko. Twardzi, ale
łagodni ludzie. Byli wieśniakami w innym sensie niż Melania, choć ona przed
chwilą przyjechała tu z zielonych pól, a oni, być może, mieszkali w Londynie od
urodzenia. Byli braćmi.
To rzucało się w oczy, mimo że różniło ich rażące niepodobieństwo -
przypominali dwa różne ubrania, skrojone pewnego razu z tego samego sukna.
Młodszy mógł mieć jakieś dziewiętnaście lat, był tylko o kilka cali wyższy od
Melanii i nosił długie, jasnorude włosy, które opadały na kołnierz granatowej
kurtki wojskowego kroju, ozdobionej pagonami i mosiężnymi guzikami. Biodra
opinały mu sprane, łysiejące sztruksy, tak obcisłe, że aż pomarszczone. Jego
ubranie wyglądało, jak gdyby przybłąkało się tu z jakiejś parafialnej skrzyni z
darami dla ubogich. Twarz przypominała oblicze Głupiego Jasia z bajki - miał
wystające kości policzkowe i skośne oczy, z których prawe spoglądało lekkim
zezem, toteż jego spojrzenie było niepokojąco rozwarte. Chłopak oddychał
miękkimi, różowymi jak kwiat ustami. Uśmiechnął się szeroko bez powodu, choć
może przyczyną uśmiechu był jakiś tajemny żart. W jego ruchach widać było
elastyczność i niezwykły wdzięk, kiedy podnosił kubek do ust roziskrzonym,
poetyckim gestem.
Towarzysz młodzieńca był jakby tym samym mężczyzną, tylko
znieruchomiałym i w starszym wieku, w przyszłości. Wyższy i szerszy w
ramionach, niezgrabnej budowy, o pobrużdżonej, beznamiętnej twarzy. Wyglądał
na zabijakę. Miał na sobie ciemnoniebieską marynarkę w paski, takież spodnie o
wystrzępionych mankietach i beżowo-brązową koszulę, z tych, na których to
podobno nie widać brudu. Brązowo-błękitny krawat przebił szpilką w kształcie
harfy. Za uchem mężczyzny tkwił zgaszony, wypalony do połowy skręt,
rozpadający się na strzępy bibułki i skrawki tytoniu.
Popijali herbatę, nie rozmawiając ze sobą. Stali w miejscu, choć wokół nich
wirował dworcowy ruch. Wtopili się jakby w milczenie i nie wyrażali żadnych
uczuć.
Kiedy młodszy skończył, przerzucił kubeczek nad tablicą reklamową
lirycznym, łukowatym gestem dyskobola, a potem otarł usta wierzchem dłoni.
Przyglądał się uważnie pociągowi, omiatając go na całej długości leniwym,
szerokim, kosym spojrzeniem. Oczy miał dziwnie szarozielone, a jego wzrok
koloru Atlantyku zalał Melanię niczym fala, więc zanurzyła się w jego oceanie.
Gdyby to była woda, przemokłaby do suchej nitki. Chłopak dotknął ramienia
swojego towarzysza, a wtedy tamten odstawił od razu kubek i obaj podeszli do niej.
Pierwszy poruszał się niczym wiatr w gałęziach drzew, ruchy drugiego
przywodziły raczej na myśl rozpadającą się wieżę - maszerował ryzykownym,
nieskoordynowanym krokiem i wydawało się, że każdy nieostrożny ruch naprzód
grozi mężczyźnie upadkiem, choć zaraz podrywał się sztywno i prostował,
chwiejąc się przez chwilę na piętach przed każdym następnym, niepewnym
stąpnięciem. Chłopak uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce na powitanie, ale na
twarzy drugiego nie widać było uśmiechu. Melania zrozumiała, że idą ku niej, i
drgnęła, przestraszona.
Zupełnie zdumiał ją widok tych dwóch nieznajomych, spodziewała się
bowiem zobaczyć starca w kowbojskim kapeluszu, mężczyznę o czamo-białej
twarzy z fotografii. Przez myśl przebiegały jej blade wspomnienia zamieszczanych
w niedzielnych gazetach opowieści o mężczyznach, którzy nawiedzają większe
dworce Londynu, by stręczyć młode dziewczyny do nierządu, ale chłopak
powiedział:
- Ty pewnie jesteś Melania.
Wiedzieli, jak się nazywa, więc wszystko było w porządku. Melania
widziała, że chłopak porusza ustami - wciąż mówił, ale jego niezwykle cichy głos
ginął w gwiździe pociągu.
- Tak - odpowiedziała. - Mam na imię Melania.
- Daj, ja wezmę to dziecko. - Chłopak mówił ze słabym, ale
rozpoznawalnym irlandzkim zaśpiewem. Musiała się pochylić, żeby słyszeć, co
mówi. Z wdzięcznością oddała mu Wiktorię i rozprostowała zdrętwiałe ramiona.
Od strony pociągu nadchodził Jonatan wraz z bagażowym, obładowanym
ekwipunkiem dzieci.
- Ten pan wszedł do przedziału, od razu z korytarza, i powiedział: „Widzę,
że potrzebna panu pomoc” - wyjaśnił Jonatan, po czym dodał: - Powiedział do
mnie „pan”! O rany!
- To jest Jonatan - przedstawiła brata Melania. - A mała ma na imię Wiktoria.
- Ja się nazywam Finn - odpowiedział chłopak. - A to jest Francie. Finn i
Francie Jowle’owie. Miło mi cię poznać.
Bracia uścisnęli dłonie Melanii i Jonatanowi w krępująco oficjalny sposób,
choć Finn musiał w tym celu niebezpiecznie manipulować trzymaną w ramionach
Wiktorią.
- Ale kim wy jesteście? - zapytała Melania.
- Twoja ciotka, Małgorzata, jest naszą siostrą - odpowiedział Finn. - Więc
my w pewnym sensie jesteśmy twoimi wujami. - Uśmiechnął się szeroko
swobodnym, lisim uśmiechem, odsłaniając pożółkłe i nierówne zęby.
- To niemożliwe. Jesteście Irlandczykami!
- O ile wiem, żadne prawo nikomu nie zabrania być Irlandczykiem - odparł
Finn tak łagodnie, że Melania zawstydziła się.
Wiktoria poruszyła się w ramionach chłopaka. Finn powiedział coś do niej, a
dziewczynka wtuliła twarz w jego błękitną pierś i znów zasnęła, jeszcze głębiej niż
przedtem. A więc Finn ma na sobie starą kurtkę strażacką. Melanię przebiegł
dreszcz zdziwienia, kiedy ruszyli na postój taksówek bezładną procesją.
- To bardzo daleko, jak na jazdę taksówką, ale twój wujek uparł się i dal
Franciemu pieniądze - powiedział Finn. - Bo wiesz, mnie nie chciał ich powierzyć -
dodał i znów się uśmiechnął.
- Miałam jednego funta, ale kupiłam już za niego mleko i czekoladę z
orzechami.
- Wydałaś całego funta na czekoladę?
- I czasopisma. Na drogę. Kupiłam „Morskie Bryzy” dla Jonatana i rocznik
„Beano” dla Wiktorii. Chciałam ich czymś zająć, rozumiesz.
- Mimo to dużo wydałaś - zauważył Finn.
Melania wcisnęła się do samochodu obok niego, z jej drugiej strony usiadł
milczący i monolityczny Francie, a Jonatan zajął miejsce na rozkładanym krzesełku
naprzeciwko nich. Obok sunął Londyn, ale Melania nie przyglądała się miastu.
- Jowle? - zapytała z wahaniem.
- Jowle.
- Nie wygląda na irlandzkie nazwisko - powiedziała.
- Być może. Jest takie, jakie jest,
Potem zapadła cisza i Melania poczuła zapach tych mężczyzn. Przez kilka
chwil nie umiała ustalić źródła woni, nie spodziewała się, bowiem, że bracia są tak
brudni. Siedziała wgnieciona między nich i zapach wypełniał jej nozdrza, tak, że
Melania niemal się nim dławiła. Dławiło ją również przerażenie, nigdy dotąd nie
siedziała, bowiem tak blisko cuchnących ludzi. Obaj wydzielali wściekły,
zwierzęcy odór niemytych ciał, a Finn śmierdział na dodatek farbą i terpentyną,
nakładającą się na zapach ubóstwa ze slumsów. Zauważyła, że kołnierzyk
Franciego otacza pierścień brudu, a Francie ma brudną szyję. Szyi Finna nie
widziała, bo zasłaniały ją włosy.
Wszystkie jej piętnaście wyczesanych i wyszorowanych lat powróciło do
niej nieskończonym łańcuchem pryszniców, szamponów i czystej bielizny -
procesją kąpieli w wannie, w której się myła, i szeregiem śliskich kostek mydła,
rozpływających się w nicość, gdy tarła nimi ciało. Usiłowała przywołać
wspomnienie gorącej wody pełnej piany, by uchronić się przed smrodem, ale
bezskutecznie. Ta jazda z pewnością nigdy się nie skończy, a ona nigdy już nie
wyjdzie na świeże powietrze. Taksometr nieubłaganymi tyknięciami odmierzał
kolejne szylingi. Jonatan przez chwilę przyglądał się z podziwem urządzeniu, jak
gdyby szanując jego zuchwalstwo, obciążające ich tak wysoką opłatą.
- Czy to jeszcze daleko? - zapytała Melania cichym, zdławionym głosem.
- Jeszcze trochę - powiedział nieobecnym głosem Finn.
O czym myślał? Z profilu wyglądał dziko i ekscentrycznie - jego nos
przypominał ptasi dziób, a oczy zakryły mu ciężkie kaptury powiek.
- Ściemnia się - powiedziała Melania, bo światło wyciekło z ulic, a twarz
Jonatana migotała i rozpuszczała się w kałuży mroku w taksówce.
- Będzie jeszcze ciemniej - odparł Finn. Jego głos nieoczekiwanie stal się
cieplejszy, jak gdyby Melania natrafiła na tajemne hasło, mogące przeprowadzić ją
bezpiecznie po ostrym jak klinga szabli moście do zamku Corbenic. [Corbenic -
zamek Sinobrodego, bohatera jednej z najsłynniejszych bajek Perraulta i jej
transkrypcji w wersji braci Grimm. Aluzje do niej powtarzają się odtąd w
„Magicznym sklepie...” wielokrotnie (przyp. tłum.).] Francie odwrócił głowę,
wykrzywiając mocno zaciśnięte usta w archaicznym uśmiechu terakotowej figurki
z czasów starożytnej Grecji. Z jego wzburzonej marynarki dobiegł stęchły
podmuch.
- Wiesz coś o swojej ciotce? - zapytał Finn.
- No tak. Ciotka Małgorzata. To wasza siostra.
- Ale czy wiesz, że... - Finn urwał. Bracia wymienili w mroku dwuznaczne
spojrzenie, pobłyskując do siebie białkami oczu.
- Jest niema - powiedział Francie, odzywając się po raz pierwszy. Glos miał
apatyczny i chrapliwy. Zaczął nucić jakąś melodię i zajął się zręcznie skręcaniem
papierosa. Nie musiał patrzeć, co robi.
- Jak to: niema? - zapytała ze zdziwieniem Melania.
- Nie potrafi wyrzec ani słowa - odrzekł Finn. - Ach, powinni cię byli o tym
uprzedzić. To straszne nieszczęście. Spadło na nią w dzień ślubu, jak przekleństwo.
Znaczy ta niemota.
Francie przerwał rolowanie papierosa i zmarszczył brwi, jak gdyby jego brat
powiedział za dużo, ale Melania tego nie zauważyła. Nieznana ciotka była cieniem
w jej myślach, wiotkim uzupełnieniem wyrabiającego zabawki wujka. Ale teraz
stała się konkretna, ponieważ posiadała pewną cechę. Niemotę.
- To okropne! - rzekła wstrząśnięta.
- Jesteśmy do siebie bardzo przywiązani - oznajmił Francie. - Cała nasza
trójka. Rodzeństwo powinno żyć ze sobą blisko.
- Małgorzata kapitalnie gotuje - dodał Finn, najwyraźniej na pociechę. - 1
piecze świetne ciasta!
- Czy często robi pudding? - zapytał Jonatan.
- Raczej rzadko - odparł Finn po chwili namysłu.
- To dobrze - orzekł Jonatan. Zapewne i on zauważył jednak, i w końcu
znienawidził, niekończące się chlebowe puddingi pani Rundle.
Taksówka pięła się w górę nędznymi, szarymi ulicami, na które tu i ówdzie z
postrzępionych, październikowych drzew spadały smutne liście, wprost w
gęstniejącą, owczo białą i skłębioną mgłę. Melancholijny, południowy Londyn, dla
którego nastały ostatnio złe czasy.
- Jesteśmy już prawie w domu - powiedział Finn i nagle Melania mimo woli
rozpłakała się. Finn położył jej dłoń na kolanie i powiedział cicho:
- My też tu mieszkamy, odkąd umarli nasi rodzice.
- Czyli wszyscy jesteśmy sierotami!
- Tak, płyniemy jakby na tej samej łodzi.
- Na łodzi - powtórzył niespodziewanie Jonatan. Wjechali na otwartą
przestrzeń w kształcie klina, na wysokie wzgórze, gdzie przyciągała wzrok
cudaczna latryna publiczna, zdobiona rokokową obwódką z kutego żelaza z czasów
wiktoriańskich. Nad latryną zwieszał się zmęczony jawor z przywodzący mi na
myśl chorobę skóry białymi plamami na pniu. Widać było liczne sklepy, już jasno
oświetlone. Owocarnia, gdzie sztuczna trawa biegła zielenią wzdłuż szyb, za
którymi lśniły kopce pomarańczy, więziła ich maleńkie, zimowe słońca, a także
wyciągające się na oślep, cętkowane kiście bananów, jakieś olbrzymie,
pomarszczone zielone róże, które z bliska okazały się włoską kapustą, i pąki koloru
kordiału z czarnej porzeczki, czyli główki czerwonej kapusty, przeznaczonej do
gotowania w zalewie octowej. Dalej był sklep rzeźniczy, a w nim mężczyzna o
siwej głowie, w niebieskim fartuchu i splamionym krwią, płaskim, słomianym
kapeluszu. Mężczyzna sięgał po parówki zwisające z marmurowej płyty między
dwiema rozkołysanymi tuszami baranimi. Potem sklep ze słodyczami, pełen
krakersów i cukierków w świątecznych opakowaniach, zdobionych wizerunkami
reniferów i gałązkami ostrokrzewu. Na wystawie stał już Święty Mikołaj z
karbowanej bibuły, rozpychający się wraz z rzymskimi świecami, czarodziejskimi
fontannami i innymi fajerwerkami przed świętem piątego listopada. [Święto
upamiętniające nieudany spisek prochowy 1605 roku, kiedy to udaremniono
wysadzenie w powietrze parlamentu brytyjskiego i króla Jakuba I. Spisek miał na
celu przechwycenie władzy i przywrócenie katolicyzmu (przyp.tłum.).]
I kolejne sklepy. Sklep ze starzyzną, w którym w otoczeniu rozmaitych
rupieci siedziała nad kuchenką naftową zwiędła, blada kobieta, robiąc na drutach
wśród dzbanków, świeczników, kilku książek, zapadłego krzesła, kulawego stolika
i obtłuczonego emaliowanego pojemnika na chleb, pełnego rozbitych spodków.
Nowy sklep meblowy, na które go wystawie stał złożony z kanapy i dwóch foteli
komplet, obity pluszową tkaniną, a obok lśniący niczym toffi barek. Wszystkie
sklepy mieściły się na parterach wysokich starych domów, i miały szyldy wypisane
zakręconymi, staromodnymi literami, z wyjątkiem sklepu meblowego, który
pomrugiwał uszkodzonym neonem „Wszystko dla omu”.
- Może być - oznajmił Finn taksówkarzowi obok ubikacji; a Francie odliczył
banknoty z grubej: ale wytłuszczonej rolki.
- Gdzie jest dom wuja? - spytała Melania.
- W sklepie. Mieszkamy nad sklepem. O, tam.
Pomiędzy podupadłym, zabitym deskami sklepem jubilera i sklepem
spożywczym o wystawie pełnej słonecznych płatków kukurydzianych mieścił się
sklep przypominający mroczną jaskinię. Tak mamie go oświetlono, że z początku z
trudem dawał się w ogóle zauważyć, ponieważ chylił szczyt pod położonym wyżej
mieszkaniem. W jaskini widać było rozmazane kontury konika na biegunach i
nieco ostrzejszy szkarłat jego jaskrawych nozdrzy, a także wiszące na sznurkach
marionetki o sztywnych członkach, pomalowane nasyconymi, ciemnymi barwami,
ale brązowy lakier konika wraz ze śliwkowymi i fioletowymi kolorami marionetek
tworzył wspólnie ciemność, za którą niewiele udawało się zobaczyć.
Nad drzwiami wisiał szyld głoszący „Zabawki Filip Flower Unikaty”,
ciemnoczerwone litery na czekoladowym tle. W drzwiach, pod kartką „Otwarte”,
wypisaną pochyłym charakterem pisma, tkwiła mniejsza od niej wizytówka
„Francis K. Jowle. Skrzypce. Gigi i inne tańce. Tchnienie dawnej Irlandii. Usługi
dla ludności. Honoraria umiarkowane”. Poniżej widniała biała koniczynka i
dopisek ołówkiem: „Pytać w sklepie”.
Finn pchnął drzwi, które utknęły na chwilę na grubej wycieraczce, jak gdyby
nie chciały ich wpuścić. W górze zabrzęczał gniewnie dzwonek, a siedząca dotąd
na żerdce nad kontuarem jasnoróźowa papużka wzleciała w górę, wrzeszcząc
wyzywająco. Ptak uwiązany był jednak na łańcuszku i zaraz opadł w dół,
trzepocząc skrzydłami. Za długą ladą z lśniącego czerwonobrązowego drewna stały
półki, na których piętrzyły się stosy kartonowych pudeł i mrowie kolorowych
paczek o dziwnych kształtach. Ale było tu równie ciemno jak na wystawie,
oddzielonej od wnętrza zakurzoną kasztanową zasłoną z aksamitu. W sklepie nie
było nikogo oprócz papużki. Na kontuarze leżał notatnik i długopis.
No tak, pomyślała Melania. W ten sposób ciotka Małgorzata może
sprzedawać zabawki, wypisując klientom ceny, bo jest przecież niema.
Słowo "niema" huczało w jej głowie jak dzwon.
- Ptak ma na imię Joey - powiedział Finn. - W pewnym sensie to on pilnuje
sklepu.
„Nie sprzedam” - szczeknęła papużka.
Wiktoria uniosła śpiącą główkę i spojrzała ze zdumieniem na ptaka. Finn
nadal dźwigał dziewczynkę, nie wykazując żadnych oznak zmęczenia. Choć
szczupły, był chyba silny.
Otworzyły się drzwi i z zaplecza wpadło do wnętrza światło tak jasne i
nieoczekiwane, że aż ich oślepiło. Ciotka Małgorzata. Światło, przeświecające
poprzez jej niedbale zebrane w kształt stogu siana włosy, rozpalało je i można było
pomyśleć, że da się przy nich ogrzać ręce. Małgorzata była ruda, bardziej ruda niż
Finn albo Francie. Miała rude brwi, które wyglądały, jakby podmalowano je grubą
kreską czerwonego tuszu, ale twarz bezbarwną, bo na policzkach ani wargach nie
było widać, choć by śladu krwi. Była boleśnie chuda. Wysokie, jak u wszystkich
członków jej rodziny, kości policzkowe sterczały sztywno w wymizerowanej
twarzy, a wąskie ramiona rozpychały tkaninę swetra niczym kościste skrzydła.
Ciotka Małgorzata ubierała się na czarno, podobnie jak pani Rundle - tego
dnia miała na sobie bezkształtny sweter, zniszczoną spódnicę, czarne pończochy
(na pięcie jednej z nich widniało duże oczko) i znoszone czarne pantofle, klapiące
przeraźliwie o podłogę przy każdym kroku. Uśmiechnęła się nerwowym, jakby
głodnym uśmiechem, otwierając na powitanie ramiona, podobnie jak przedtem
Finn, który teraz podał jej Wiktorię. Ciotka westchnęła i zamknęła dziecko w
konwulsyjnym, niewprawnym uścisku kobiety, która wbrew swoim pragnieniom
nie ma własnych dzieci. Melania zastanawiała się, w jakim wieku jest ciotka, ale w
żaden sposób nie mogła tego odgadnąć: Małgorzata mogła mieć równie dobrze
dwadzieścia pięć, jak i czterdzieści lat.
- Idźcie z nią na zaplecze - zwrócił się Finn do Melanii i Jonatana. - Francie i
ja zaniesiemy bagaże do pokojów.
W małym saloniku na zapleczu podsycany węglem ogień pluł w komin
żółtymi płomieniami, których wściekłość podkreślała ciasnota wąskiego paleniska
z czarnego ołowiu. Włączony w gniazdko ścienne, parował elektryczny czajnik,
stojący na cynowej tacy w otoczeniu czekających w pogotowiu filiżanek. W rogu
znajdowała się duża złocona klatka, zawierająca wypchane ptaki o lśniących
czarnych piórach, żółtych dziobach i bystrych małych oczkach. Ptaki sprawiały
niepokojące wrażenie żywych i Melania myślała przez chwilę, że są naprawdę
żywe. W saloniku stało kilka krzeseł o trzcinowych siedziskach i prostych
oparciach oraz jeden tylko, zapadnięty, ale wygodny i bardzo stary fotel, obity
skórą i okryty opadającą za podgłówek szydełkową narzutą, mającą zabezpieczać
tapicerkę przed tłuszczem z włosów. Na gwoździu w ścianie wisiała wielka tablica
z pojemnikiem na kredę. Na tablicy widniał wypisany białą kredą napis: „Witamy
Melanię, Jonatana i Wiktorię”, otoczony ozdobnymi, błękitnymi zawijasami.
Melania poczuła, że ma kluchę w gardle - było to wzruszające i serdeczne
powitanie.
Ciotka Małgorzata wzięła kredę i zaczęła pisać: „Zdejmijcie płaszcze i
rozgośćcie się. Pilnuję sklepu, więc przez jakiś czas musimy zostać na dole”.
Melania zauważyła, że wskazujący palec ciotki pokryty jest sztywną warstwą
kredowego pyłu. Gdyby mogła mówić, zapewne okazałaby się rozmowna.
Posadziła Wiktorię na szerokim krześle i zajęła się herbatą, a potem wyjęła z
papierowej torby duże drożdżówki z kremem, po dwie dla każdego dziecka.
- Naszym ostatnim posiłkiem było śniadanie - powiedział Jonatan. - Jedliśmy
kiełbaski na bekonie. Oczywiście jeszcze w domu.
- Byliśmy w domu - powiedziała Wiktoria, która zdążyła umazać sobie
policzek konfiturą i kremem. - Teraz nie ma domu - dodała. Jej usta utworzyły
okrągłe „O” rozpaczy na falującym tle zmiażdżonej już częściowo drożdżówki.
Ciotka Małgorzata znów chwyciła kredę, wytarła tablicę wierzchem dłoni i
nabazgrała szybko: „Teraz tu jest wasz dom!”
- Ona nie umie czytać - powiedziała Melania.
Wiktoria zakwiliła. Ciotka Małgorzata rozejrzała się za czymś, czym
mogłaby zabawić dziecko, i przeszła szybko w kąt pokoju, gdzie stała klatka.
Pociągnęła dźwignię umieszczoną u podstawy, a wtedy wszystkie ptaki zaczęły
podskakiwać i świergotać, na przemian otwierając i zamykając dzioby.
Oczarowana w jednej chwili Wiktoria rozpromieniła się i na ich oczach
nieszczęśliwe „O” rozsunęło się w szeroki klin żółto-różowego uśmiechu
Szczęśliwego Sambo. Wiktoria zaczęła klaskać, a ptaki podskakiwały i ćwierkały
mniej więcej przez dwie, dwie minuty. Potem mechanizm osłabł, a ptaki
podskakiwały coraz wolniej i bardziej ociężale, wydając zdyszany już świergot, bo
opadały z sił. Wiktoria znów zwiesiła głowę, ale ciotka Małgorzata jeszcze raz
pociągnęła dźwignię i ptaki ponownie ożyły, podskakując równie żwawo, jak
przedtem.
- To absolutnie niezwykle! - powiedziała Melania.
Kobieta podbiegła do tablicy i napisała: „To twój wujek zrobił tę zabawkę”.
- Na pewno jest bardzo utalentowany.
„Zrobił ją na zamówienie. Już za nią zapłacono. Właściwie nie powinnam jej
włączać”. Blade czoło ciotki zmarszczył niepokój.
Ciotka Małgorzata sama przywodziła na myśl ptaka chaotycznymi ruchami i
charakterystycznym sposobem kiwania głową, przypominającym wróbla
dziobiącego okruszki. Czarny ptak z czerwonym grzebieniem, pozbawiony
głosu. Słysząc rzewny, mechaniczny dźwięk, papużka zaczęła głośno trajkotać -
były to wściekle, bezsensowne sylaby, niespójne jakby ze złości, bo ptak uważał
chyba, że zabawki go przedrzeźniają. Dom był więc pełen ptaków.
Bracia zeszli na herbatę, uśmiechając się do siostry. Nie potrzebowali słów,
by się z nią porozumieć. Małgorzata pogładziła Finna po rozwianych włosach i
przytuliła policzek do klapy marynarki Franciego. Kochali się nawzajem i nie
obchodziło ich, że inni to widzą. W niewielkim pokoju miłość rodzeństwa stała się
niemal namacalna, ciepła jak ogień, mocna i kojąca jak osłodzona herbata. Melania
na ich widok poczuła się gorzko samotna i niekochana, ale Finn podszedł do niej,
usiadł obok i podał jej następną drożdżówkę z kremem, którą przyjęła z
zadowoleniem na znak przyjaźni, choć wcale nie chciała jeść.
- Tylko żebyś nie zrezygnowała z kolacji, bo będzie potrawka z królika -
powiedział Finn. - A żadna kobieta na świecie nie robi takiej potrawki, jak nasza
Małgosia. Nie mam racji, Francie?
Francie uśmiechnął się swoim archaicznym uśmiechem, a ciotka Małgorzata
zaśmiała się bezgłośnie.
- Więc zjemy potrawkę z królika i zostawimy kości dla psa - powiedział z
namysłem Finn.
- Ooo, tu jest piesek? - zawołała, podskakując, Wiktoria. - Zawsze chciała
mieć psa, ale mama... matka jej nie pozwalała. Mówiła, że wszystkie dzieci
najpierw proszą o psy, a potem nie chcą się nimi opiekować. Albo chcą kota.
- No, to Wiktoria jest teraz przynajmniej współwłaścicielką psa - powiedział
Finn.
Wszyscy wypili jeszcze trochę herbaty. Jonatan nie interesował się ani
pokojem, ani towarzystwem. Siedział, utkwiwszy wzrok w ogromnych falach,
rozbijających się o koralowy atol gdzieś na niezmierzonym Pacyfiku. Fala rzuciła
mu pod nogi butelkę toczącą się w skalnym basenie. Jonatan rozbił ją. W środku
była wiadomość, którą ze zdumieniem przeczytał. Wiadomość sprowokowała
pytanie i chłopiec zapytał z oddali:
- Kiedy spotkamy się z wujkiem?
- Jutro - odpowiedział skwapliwie Finn. - Musiał dziś niespodziewanie
wyjechać, dlatego Francie i ja odebraliśmy was z dworca zamiast niego.
Dlaczego odzywał się wyłącznie Finn? Bo ciotka Małgorzata nie mogła, a
Francie nie chciał mówić. Finn pokazał Melanii i Jonatanowi przeznaczone dla
nich pokoje. Jonatan dostał wysoki, przewiewny, świeżo bielony strych z małym,
żelaznym łóżkiem, okrytym narzutą z pozszywanych kwadratów dzianiny,
przypominającą koce dla uchodźców. Z okna w dachu roztaczał się widok na
wielką, pełną świateł, łukowatą dolinę, przywodzącą na myśl przepyszny,
rozkwitający nocą kwietnik.
- W dzień widać stąd katedrę Świętego Pawła - poinformował Finn.
- To prawie jak bocianie gniazdo na statku - powiedział Jonatan. - Tylko, że
z łóżkiem.
Wzruszony Jonatan zdjął okulary i przetarł szkła chusteczką do nosa, już nie
pierwszej świeżości. Czy będziemy mieli tu codziennie czyste chusteczki, ot tak,
bez ceregieli? - zastanawiała się z niepokojem Melania. Nieosłonięte szkłami oczy
Jonatana pomrugiwaly co chwila, nieprzyzwyczajone do otwartej przestrzeni. Od
razu zaczął się rozpakowywać. Pokój strasznie mu się spodobał, wyszli, więc i
Melania została sam na sam z Finnem.
Miała spać z Wiktorią piętro niżej, pod strychem Jonatana, w długim, niskim
pokoju, wyłożonym tapetą w duże, szkarłatne róże. Melanii przypadło lśniące
mosiężne łóżko, pod którym stał krągły, brzuchaty nocnik. Jego dno pokrywała
warstwa kurzu - nie używano go od dawna i przeznaczony był zapewne na pokaz.
Melania obiecała sobie, że nie będzie go używała. Ubrania mogły trzymać w szafie
pachnącej kulkami na mole. Obok stała pomalowana na jasnoniebieski kolor
komódka, oklejona dla ozdoby wizerunkami kwiatów powycinanych z torebek po
nasionach. Nad kominkiem wisiała w bambusowej ramce reprodukcja „Światłości
świata”. W pokoju nie było lustra. W niebieskim japońskim lampionie w kształcie
kuli tkwiła elektryczna żarówka, którą oplatały zielone mątwy, światło było, więc
zimne i krzykliwie kolorowe. Na parapecie stała pelargonia w doniczce, kwitnąca
różowym kwieciem mimo jesiennej pory. Zasłony były w biało-niebieską kratę.
Melania wyjrzała przez okno i zobaczyła daleko w dole maleńką, obwiedzioną
murem miejską dżunglę ogrodową, utworzoną ze splątanych zarośli.
- Przepraszam - powiedziała, otwierając walizkę, by wyjąć misia Edwarda.
Poczuła się lepiej, kiedy go położyła na poduszce. Mieszkała z misiem
Edwardem od dziesięciu lat. Finn zapalił papierosa i oparł się o komódkę, która
przechyliła się pod jego ciężarem. Melania chciała, żeby Finn sobie poszedł.
- Piękny miś - powiedział, żeby zagaić rozmowę. Jego głos wznosił się nieco
nad wpadający przez okno słaby szum ulicznego ruchu Londynu.
- Zabawka z dawnych lat - wyjaśniła Melania, zatapiając dłonie w
rozstępującym się pod jej dotykiem futrem misia Edwarda.
- Nie jesteś za duża na pluszowe zabawki, Melanio?
- Mam piętnaście lat. Szesnaście skończę w styczniu.
- W styczniu. Duża urosłaś jak na piętnaście lat. Finn znów uśmiechnął się
niemrawo, a jego zezowate oczy sunęły i pełzły jak rtęć na talerzu. Melania
zauważyła ostry koniuszek języka między jego zębami. Finn strzepnął popiół z
papierosa na podłogę, a skręt jego dłoni w przegubie był muzycznym akordem,
doskonałym i zdecydowanym. Melania spostrzegła nagle, że trudno jej oddychać.
Finn przystroił się w męskość jak w ekstrawagancki płaszcz. Był płowym
lwem, gotującym się do skoku - czy to ona miała być jego ofiarą? Przypomniała
sobie stworzonego na podstawie książek i wierszy kochanka, o którym marzyła
całe lato - zgniótł się jak papier, z którego był zrobiony, w obliczu tej bezczelnej,
bezceremonialnej, przerażającej męskości, której odór wypełniał cały pokój. Nie
mogła jej znieść. Ale nie mogła oderwać od Finna oczu.
- Masz śliczne włosy - powiedział. - Śliczne. Czarne jak Guinness. Jak pacha
Etiopczyka.
Pomyślała, że Finn wyciąga swoją królewską łapę i igra z nią leniwie, choć
przecież był ubrany w jakąś absurdalną kurtkę strażacką.
- Czemu zaplatasz włosy w te mordercze warkocze, co, Melanio? Dlaczego?
- Bo tak - odparła.
- To nie jest odpowiedź. Oszpecasz się, maleńka. Chodź tutaj.
Nie ruszyła się z miejsca. Finn zgasił papierosa na parapecie za oknem i
roześmiał się.
- Chodź tu - powiedział znów cicho.
Więc podeszła.
Położył dłonie na ramionach dziewczyny i przyjrzał się z bliska jej twarzy, a
potem skinął głową, jak gdyby akceptując wygląd Melanii. Zaczął rozplatać jej
włosy. Poczuła, że płonie, i wstrzymała oddech. Nigdy dotąd nie stała tak blisko
żadnego młodego mężczyzny. Zapach farby walczył z zapachem jego ciała i
wygrał, stając się niemal przemożny. Finn rozrzucił jej włosy, wyjął z kieszeni
czarny grzebień z powyłamywanymi zębami, przewleczony nićmi rudych włosów,
a potem zaczął ją w skupieniu czesać. Zrozumiała, że przestał już z nią igrać.
Otaczająca go aura zmieniła się, rozładowała i spospoliciała. Po prostu układał jej
włosy, nadając im puszystość, jak prawdziwy fryzjer. Z jakichś nieznanych
przyczyn, z których zdawała sobie sprawę, lecz których nie rozumiała, poczuła się
głęboko urażona.
- Teraz ładnie wyglądasz - powiedział z aprobatą, przesuwając ręką po jej
głowie, żeby nadać włosom ostatni połysk. - Możemy iść na kolację, a ty
zostaniesz najpiękniejszą dziewczyną na balu.
Jedli w zastawionej ciężkimi meblami jadalni, przy okrągłym mahoniowym
stole, nakrytym sztywnym białym obrusem. Niemal nie było się tu gdzie poruszać
między wielkimi krzesłami i szafami. Na wytapetowanych dawno temu ścianach w
liściaste wzorki widniały plamy wilgoci. Zniekształcająca obraz czarodziejska kula
wielkości futbolówki tkwiła w drewnianej misie na owoce, stojącej na kredensie
pośrodku niemej kongregacji butelek z ketchupem, sosem sałatkowym, sosem H. P,
Daddies Favourite i owocowym sosem Okay. Na butelkach pozasychały strużki
sosów. Ciotka Małgorzata wniosła złocistą, aromatyczną potrawkę, parującą w
podłużnym naczyniu. Francie zmówił przed jedzeniem dziwną modlitwę: .
- Z ciała w ciało. Amen.
Potem zaczęli jeść, a pod stołem położył się pies, który kolejno wciskał
wszystkim nos w kolana, dopominając się w ten sposób o smakołyki. Był to biały
bulterier o różowych oczach.
- Czy on ma jakieś imię? - spytała Melania.
- Czasami - powiedział Finn. - To stary pies.
Oglądać jedzącego Finna znaczyło oglądać balet, ale Francie wymazywał
chlebem sos i obgryzał trzymane w rękach kostki. Poza tym okazał się
konsumentem hałaśliwym, jak gdyby chciał zapewnić bratu akompaniament
orkiestry. Jedzenia było w bród, a wszystko okazało się znakomite. Białe i ciemne
pieczywo, żółte wiórki masła w najlepszym gatunku, dwa rodzaje dżemów
(morelowy i truskawkowy), a na kredensie stało ciasto z porzeczkami, czekające na
czas, kiedy uporają się z potrawką.
Ciotka Małgorzata nalała świeżej herbaty z brązowego kamionkowego
czajnika, jakich używa się do podwieczorków w szkółkach niedzielnych. Był tak
ciężki, że musiała go trzymać obiema rękami. Wszyscy pili bardzo mocną herbatę i
dużo słodzili. Ciotka Małgorzata dyrygowała poczynaniami na stole z łagodnym
zadowoleniem, zachęcając do jedzenia wymownymi ruchami oczu i rąk. Dzieci
jadły łapczywie, opanowując się jednak w miarę trwania posiłku. Melania
pomyślała, że ciotka jest zapewne sympatyczna, skoro tak dobrze gotuje.
Gdy wreszcie potrawka zamieniła się miejscami z ciastem z kredensu i
wszyscy wypili już po dwie filiżanki herbaty, pies, uznawszy, że nie dostanie
więcej żadnych resztek, wyszedł spod stołu, stanął na trzech łapach, podrapał się w
lewe ucho, otrzepał się i ze skomleniem zaczął drapać w drzwi. Finn otworzył je i
pies wybiegł, pomerdując ogonem.
- Wieczorem wychodzi sam ze sobą na mały spacer. Tam i z powrotem, po
ulicy. Szybkie siusiu. Wtyka nos we wszystkie kąty i sprawdza, co nowego. Potem
do domu i spać.
- Jak się dostaje z powrotem do domu? - spyta ła Melania. Pies wydał jej się
bardzo samodzielny.
- Nigdy nie zamykamy tylnych drzwi, a na końcu ogrodu jest alejka. Więc
wchodzi normalnie.
- Ale przecież tędy mogą też wejść jacyś ludzie, obcy, na przykład
włamywacze, jeżeli zawsze zostawiacie otwarte drzwi.
- Mamy ich czym ugościć - powiedział Francie swoim charakterystycznym
głosem, który skrzypiał, ponieważ zbyt długo nie był używany.
W jadalni też wisiała tablica. Ciotka Małgorzata napisała: „Mała powinna już
spać”. Jonatan chciał popracować w pokoju nad swoim modelem, rozległo się,
więc zgodne szuranie krzeseł. Melania zaproponowała, że pomoże zmywać, ale
ciotka pokręciła głową. Pierwszego wieczoru nie będzie obowiązków, a zatem
Melania wypakuje tylko kilka rzeczy i sama też położy się spać wcześniej.
Rzeczywiście ledwo żyła ze zmęczenia i trochę się bała tych nowych ludzi, a
szczególnie mężczyzn.
Ciotka Małgorzata przyszła do sypialni dziewcząt i nieporadnie rozebrała
Wiktorię, chociaż mała doskonale umiała rozbierać się sama. Niema kobieta
pochyliła się nad dzieckiem z niekłamanie macierzyńskim wyrazem twarzy, który
zażenowanej Melanii wydał się wzruszający. Okazało się, że ciotka wszędzie nosi
ze sobą notatnik i długopis. Poszczypując delikatne jak poduszeczki uda Wiktorii
(która wiła się i wrzeszczała z rozkoszy), ciotka na pisała: „Śliczna, pulchniutka
dziewczynka!”
- Tak - powiedziała Melania. - Wszyscy tak mówią.
„Ile ma roków, pięć?” - napisała ciotka z charakterystycznym cieniem
irlandzkiej mowy.
- Pięć lat i cztery miesiące.
Ciotka opatuliła Wiktorię i na dłuższą chwilę pochyliła się nad łóżeczkiem,
jak gdyby miała ochotę zaśpiewać jej kołysankę. Rude włosy upięła w niezgrabny
węzeł i teraz sypała spinkami niczym Biała Królowa. Jedna czy dwie spadły z
brzękiem do łóżeczka. Wiktoria westchnęła i zamknęła oczy, a spinki sypały się
dalej niby stalowy deszcz.
„Śpiące dziecko to bardzo piękny widok!”
- Tak - odparła Melania. - Chyba tak. - Nie chciała przeciągać rozmowy z tą
gadatliwą, ale niemą kobietą; pragnęła położyć się do łóżka i tulić misia Edwarda.
Oczy miała tak zmęczone, że zamaszyste, czarne pismo ciotki podrygiwało i
podskakiwało na papierze.
Ciotka Małgorzata pochyliła się szybko i ucałowała czoło zasypiającej już
Wiktorii, a potem pocałowała Melanię w policzek, trzymając ją w sztywnym
uścisku holenderskiej lalki - jej ramiona były dwoma kijami na zawiasach, usta
chłodne, suche i trochę papierowe, a pocałunek nieśmiały, złożony zaciśniętymi
wargami, ale w pewnym sensie rozpaczliwy, jak gdyby błagający o miłość. Po
chwili ciotka wybiegła, pozostawiając zaskoczoną Melanię z palcem utkwionym w
policzku.
Kiedy dziewczynka znalazła się już sama z misiem Edwardem, zgasiła
światło, odgrodziła dla bezpieczeństwa noc zaciągniętymi zasłonami i popłakała
trochę, ponieważ nie leżała opatulona w swoim własnym łóżku z atłasowym
podgłówkiem i pod pasiastą kołdrą. Ale nowa pościel pachniała lawendą, w nogach
spoczywała dodająca otuchy kamionkowa butelka z gorącą wodą, owinięta
kawałkiem starego koca, żeby Melania nie poparzyła sobie palców u stóp, a
delikatny oddech Wiktorii był usypiający niczym bzyczenie pszczół i Melania
zasnęła. Na policzkach wysychały jej łzy.
Materia snu okazała się jednak lekka i drżąca i kiedy Melania już o wiele
później otworzyła oczy, wydawało jej się, że wcale nie spała, choć ciemność w
pokoju się pogłębiła, a butelka ostygła. Melania przekręciła się rozkosznie na bok,
ziewnęła, mosiężne łóżko sieknęło pod nią, i choć nie była całkiem rozbudzona,
wydawało jej się, że słyszy muzykę, jak gdyby gdzieś daleko grało radio - ale na
radio było zdecydowanie za późno. Chyba wiatr śpiewał w przewodach
telegraficznych. Był to jednak dźwięk wiejski, a przecież Melania mieszkała teraz
w Londynie, u swojego wujka, uniosła, więc głowę, żeby przez chwilę posłuchać
tej muzyki.
Po domu krążyły słabe odgłosy skrzypiec i jakiegoś innego instrumentu,
fujarki albo fletu. Zlewały się z sobą jakby w jeden ton, brzmiący zarazem jak
fujarka i flet. Dźwięki skakały w górę i dół gamy niby kozice, tańczące w swoim
własnym, pulsującym rytmie. Muzyka taneczna dla wyrafinowanego,
introwertycznego, niezależnego tancerza. Muzyka w domu. Francis K. Jowle,
skrzypce. A kto gra na flecie? Czyżby Finn?
Melodia skończyła się. Nie tyle dobiegła końca, ile zwolniła i przesączyła się
w ciszę, jak gdyby muzycy znudzili się nią i nieostrożnie pozwolili jej przepłynąć
między palcami. Nastąpiła przerwa, a potem Francie zagrał sam, powoli i
delikatnie.
Melania usiadła na łóżku. Poczuła, że Francie przeciąga smyczkiem po
strunach jej serca. Poduszka spadła niepostrzeżenie na podłogę, podobnie jak miś
Edward, ale Melania tylko splotła i zacisnęła dłonie, by łatwiej znieść płaczliwą
wspaniałość tej muzyki, będącej lamentem nad wszystkim, co minione, utracone i
ukochane, jak żal, który wydawał się Melanii zbyt głęboki, by można go wyrazić.
Muzyka wywabiła ją z łóżka. Dziewczynka chciała odkryć jej źródło, wstała
więc, wsunęła stopy w pantofle, podeszła po omacku do drzwi, otworzyła je i
śladem muzyki zaczęła schodzić po schodach. Dwa piętra niżej, pod jej pokojem,
naprzeciwko jadalni, po drugiej stronie podestu, znajdowała się kuchnia. Paliły się
w niej jeszcze wszystkie światła, a muzyka dobiegała zza zamkniętych drzwi i z
każdą chwilą stawała się głośniejsza. Melania przyklękła i przyłożyła oko do
dziurki od klucza, żeby sprawdzić, co uda się jej zobaczyć.
Najpierw oczom dziewczynki ukazał się biały pies, który wrócił ze spaceru i
siedział teraz na wytartym dywanie przed kominkiem elektrycznym, leniwie, ale
rytmicznie bijąc ogonem o ziemię - łup... łuppp... - w takt powolnego, pulsującego
rytmu melodii skrzypiec. Pies był, zatem wrażliwy i muzykalny. Ten widok
natychmiast ściągnął Melanię na ziemię z wysokiego, tragicznego szczytu,
sprawiając, że poczuła się trochę lepiej, pomyślała, bowiem, że dzieli tę muzykę z
bardzo mądrym i przyjaznym psem.
Zmieniła nieco pozycję, a wówczas w kuchni widzianej przez dziurkę od
klucza pojawiła się ciotka Małgorzata. Siedziała, czy raczej przycupnęła, na krześle
z prostym oparciem, uśmiechając się jak anioł, zesłany przed chwilą z nieba. Miała
rozpuszczone włosy, które opadały jej na ramiona jak płonący krzak. Melania
odgadła, że to Finn je rozplótł. Twarz ciotki miała kolor odtłuszczonego mleka i
odcinała się niebieskawą bielą od płomienistych włosów. Małgorzata trzymała na
kolanach hebanowej barwy flet o srebrnych klawiszach, który gładziła w
zamyśleniu, słuchając gry Franciego.
Melania przesunęła się znowu i zobaczyła, że Francie wygląda właściwie jak
pomnik skrzypka, bo poruszały się tylko jego ręce. Instrument trzymał pod brodą, a
pod strunami widać było biały łupież kalafonii. Palce Franciego na strunach
krążyły niczym motyle nad kwiatowym klombem w gorący letni dzień, a wyraz
jego twarzy był surowy, poważny i pełen godności.
Powolna muzyka umilkła i Melania westchnęła. Ciotka Małgorzata wzięła
Franciego za ręce, a on bezwolnie opuścił skrzypce. Oboje patrzyli na siebie, jak
gdyby porozumiewając się bez słów, a potem ciotka Małgorzata przyłożyła bokiem
flet do ust, skwapliwie, jak gdyby budził w niej pragnienie. Kolejna melodia
taneczna. Ogon psa przyśpieszył, aż zdawał się wzbijać gwałtowny obłok pyłu z
wytartego dywanu. Francie wyszczerzył zęby w uśmiechu i dołączył do Małgorzaty
po kilku pierwszych taktach. Jego smyczek połyskiwał i lśnił, ale tym razem
Melania usłyszała jakiś dziwny brzęk i znów zmieniła pozycję, żeby zobaczyć,
skąd pochodzi hałas.
Finn grał na łyżkach. Melania nigdy dotąd nie widziała czegoś podobnego.
Ułożone grzbietami do siebie łyżeczki deserowe śmigały między jego palcami,
wybijając skomplikowane, perkusyjne staccato, którego rytmu Finn nie potrafił
jednak utrzymać dłużej niż kilka minut - palce zaczynały mu się plątać, łyżeczki z
metalicznym brzdęknięciem nieruchomiały, a wtedy Finn potrząsał wściekle głową
i zaczynał od nowa. Nawet Melania widziała, że gra kiepsko. Zdjął strażacką
kurtkę i siedział teraz w podkoszulku z krótkimi rękawami. Podkoszulek był z
pożółkłej wełny, mocno poplamiony pod pachami. Zniechęcony własną
nieudolnością, Finn rzucił łyżeczki na stół i wstał. Dwoje pozostałych muzykantów
spoglądało na niego wyczekująco. Finn wyszedł na środek pokoju, a Melania
okręciła się na kolanach, żeby go obserwować. Chłopak zaczął tańczyć.
Spełnił wszystkie oczekiwania, jakie budził jego fizyczny wdzięk, choć
tańczył w sposób wystylizowany i pozbawiony cienia ekstrawagancji. Wyraz jego
twarzy nie zmienił się ani na chwilę. Ciało Finna rozluźniło się w dziwnym
bezwładzie, ręce dyndały swobodnie po bokach, a cała dusza chłopaka zdawała się
skupiać w jego rączych, zwinnych stopach, poruszających się wedle zróżnicowanej
i skomplikowanej sekwencji. Każdej bez wyjątku nutce muzyki odpowiadał jakiś
ruch wyrazistych i żwawych stóp Finna. Rodzeństwo przypatrywało mu się w
trakcie gry, przy czym Francie pochrząkiwał cicho i zachęcająco, a ciotka
Małgorzata kiwała głową. Jej oczy zmieniły się w gwiazdy.
A więc to w taki sposób ci rudzielcy zabijali czas i zabawiali się, kiedy
sądzili, że ich nikt nie widzi.
III
Kto zasadził ten gęsty żywopłot purpurowych róż w ciemnozielonym
bujnym listowiu, pełnym okrutnych, ach, jakże okrutnych cierni?
Melania otworzyła oczy i zobaczyła kolce pośród róż, jak gdyby zbudziła się
po stuletniej nocy, la belle au bois dormante, uwięziona w nieustannie pączkującym
ogrodzie wieku. Ale była to tylko zadrukowana różami wzorzysta tapeta, choć
dziewczynka przedtem nie zauważyła cierni. Na poduszce leżał jednak dobrze jej
znany miś Edward, a sześć stóp dalej, w swoim łóżeczku, za pomalowanymi na
biało prętami, spała na brzuchu Wiktoria. Zza zasłon sączyło się niepewne, szare
światło. Melanii zmarzł koniuszek nosa, był zupełnie zimny.
Żeby go rozgrzać, wsunęła twarz w brzuszek misia Edwarda. Futro pachniało
pieprzem. Melania przypomniała sobie wczorajszy dzień. „Ostatni posiłek w
starym domu”, tak mógłby się nazywać jakiś prerafaelicki obraz: troje sierot i
zrozpaczona sługa siedzą melancholijnie wokół stołu, posługując się sztućcami,
których już nigdy nie będą używać. Co się stanie z tymi nożami i widelcami, kto
zechce je kupić? Są jak nierdzewne odpadki, wyrzucone na nieczułe plaże życia
obcych ludzi. Pewnie skończą na śmietniku. Siedzieli przy stole pokrytym obrusem
w szachownicę i opierali stopy na dźwięcznych kafelkach, (które mama przywiozła
z Hiszpanii). Dalej widać było pełen miedzianych garnków duży ceglany kominek,
obwieszony końskimi rzędami. W miejscu gdzie powinien buzować wielki ogień,
stał bojler. Ale mniejsza z tym. To by ła piękna, staroświecka kuchnia. Ktoś zrobił
kiedyś w kuchni serię zdjęć matce Melanii. Matka była w plisowanej spódniczce i
kręciła ciasto. Fotografie złożyły się na reportaż z cyklu, w którym prezentowano
żony sławnych ludzi, by czytelnicy mogli się dowiedzieć, kim te kobiety są i jak
sobie radzą, z co dziennymi obowiązkami. W każdym razie kuchnia była
prześliczna, a ich ostatni w niej posiłek powinien stać się czymś w rodzaju
sakramentu. Mimo że Wiktoria niczym mała Eskimoska wysmarowała się
tłuszczem od kiełbasy, wciąż jeszcze za młoda na wszelkie sentymenty. Tak, ale
trzeba się pożegnać z przeszłością.
A potem przyjechali do Londynu, zjedli potrawkę z królika i cały ten dzień,
niezbyt fortunnie, zakończył się muzyką i tańcem. Finn w poplamionym
podkoszulku tańczył, Francie grał na skrzypcach jak diabeł wcielony, który sam
jest wirtuozem skrzypiec, niema zaś ciotka Małgorzata o płomiennych włosach
wtórowała mu na flecie. A może jej się to tylko śniło? Jeżeli tak, to, dlaczego?
Gdyby jednak to nie był sen, jak znalazła się z powrotem w łóżku? Czy przyniósł ją
tutaj Finn? Wyobraziła sobie, jak wyglądała w bezkształtnej flanelowej piżamie,
wciśnięta w wąską, młodą pierś Finna i bezwładna niczym wałek od kanapy,
ozdobiony na jednym końcu czarną peruką. Finn w jej myślach przypominał satyra.
Może wytarte spodnie chłopaka kryją kosmate nogi - pokryte szorstką sierścią nogi
kozła i kształtne, rozszczepione kopyta. Ale Finn był zbyt brudny jak na satyra.
Satyry zapewne często się kąpały w górskich strumieniach.
Finn nie budzi zaufania, pomyślała. Miał ruchliwe, kosę i śliskie oczy, a
lekki zez sprawiał, że nie było wiadomo, w którą stronę patrzy. Poza tym hołdował
obrzydliwemu zwyczajowi głośnego oddychania przez usta. Przypominał
sprzedającego wieszaki na ubrania i papierowe kwiaty Cygana domokrążcę, równie
dobrze zdolnego splądrować ogród, co uwieść służące i skraść pranie ze sznura.
Niepokoił ją, i to w niemiły sposób. Ostatecznie jednak Finn był młodym
chłopakiem, a ona bała się, że w jej nowym domu będą tylko starcy.
Światło drgało, było, więc chyba wcześnie. Melania miała ochotę jeszcze
pospać, ale nie mogła już zasnąć i musiała wstać. Chłód przeszył ją na wskroś
przez piżamę. Przywykła do centralnego ogrzewania. Będzie musiała kupić sobie
nową, grubą piżamę na zimę, która właśnie się rozpoczynała, jeśli oczywiście
znajdą się na to pieniądze. Ale - i ta myśl sprawiła jej przykrość - czy oprócz tego
będzie dostawać coś na drobne wydatki, jakieś kieszonkowe na osobiste potrzeby,
jak szampony, pończochy i może krem do twarzy czy coś w tym rodzaju? Nie
wiadomo. Włożyła na piżamę płaszcz przeciwdeszczowy i zapięła pasek. Jej stary,
grubo tkany bawełniany szlafroczek skurczył się w końcu do bezużytecznych
rozmiarów tuż przed wyjazdem rodziców. W pośpiechu przed podróżą zabrakło im
czasu, żeby kupić Melanii nowy szlafrok. „Przywieziemy ci jakiś fajny szlafrok z
Ameryki” - obiecała jej matka.
Melania musiała sama znaleźć drogę do łazienki i ucieszyła się, ponieważ
szybko sobie przypomniała, że łazienka znajduje się na końcu korytarza. Czuła się
mniej obco, wiedząc, gdzie jest łazienka. Nie korzystała z niej dotąd, bo ubiegłego
wieczoru była zbyt zmęczona, żeby się umyć. A teraz, czując na całym ciele
kolejowy brud, pomyślała, że weźmie chyba kąpiel. Dobrze byłoby wypluskać się
porządnie w gorącej wodzie.
Ale do łazienkowej umywalki spływała tylko zimna woda. Melania długo
trzymała dłoń pod strumieniem, który jednak nie stawał się cieplejszy. Musiała z
niedowierzaniem przyjąć do wiadomości, że w łazience brak gorącej wody i nie
może się wykąpać ani umyć twarzy. Nie wiedziała, że wciąż istnieją domy, gdzie
nie ma bieżącej ciepłej wody, i że jeden z jej krewnych mieszka właśnie w takim
domu. Brakowało też mydła toaletowego. W niebiesko-białej, porcelanowej
mydelniczce, pokrytej meandrycznym greckim deseniem, przycupnął tylko
ociupinka zwykłego szarego mydła o szorstkiej powierzchni, naznaczonej
niedbałymi odciskami brudnych palców. Mydło piekło ją w twarz, jak gdyby
wyżerało skórę. Melania wyraźnie to czuła. A więc tak: zimna woda i szare mydło.
W głębokiej staroświeckiej umywalce widniało pęknięcie. Wystawał z niego długi,
rudy włos, który wypłynął, gdy umywalka napełniła się wodą. Ręcznik wisiał na
rolce i razem z nią spadł na podłogę, kiedy Melania chciała wytrzeć ręce. Był w
paski, niezbyt czysty, oślizgły i szorstki zarazem.
W plastikowym uchwycie, oblepionym pastą do zębów, tkwiły cztery
wygryzione szczoteczki: różowa, zielona, niebieska i żółta. Ze stojącego na
powalanej szklanej półce mętnego kubka uśmiechała się szeroko sztuczna szczęka
bez twarzy, niczym kot z Cheshire, który już zniknął. Plastikowe dziąsła
odznaczały się gorączkową barwą różu zachodzącego słońca. Melania pomyślała,
że szczęka niewątpliwie należy do wuja Filipa. A zatem wuj wrócił.
Wnętrzności rezerwuaru ubikacji były niemal całkowicie widoczne. Kiedy
Melania pociągnęła za łańcuch (zakończony porcelanową rączką, nakazującą jej
bez ogródek: „CIĄGNĄĆ”, rozległ się chrapliwy, metaliczny łoskot, który łatwo
obudziłby cały dom, ale do sedesu nie spłynęła nawet strużka wody. Ponowiła
próbę i tym razem kilka opornych kropli zrosiło powierzchnię jeziorka w muszli,
nawet go nie mącąc, więc Melania dała sobie spokój. Zauważyła, że koło sedesu
nie ma papieru toaletowego, za to z drucianej pętli zwisa kilkanaście podartych na
nierówne kwadraty stronic „Daily Mirror”. Za rurą odpływową natomiast tkwił
egzemplarz „Irish Independent”. Pewnie czytywał tu gazetę ktoś cierpiący na
zaparcie.
Łazienka pomalowana była na ciemnozielono do połowy wysokości ścian, a
wyżej na kremowo. Było to wysokie, wąskie pomieszczenie, o niewłaściwych, zbyt
majestatycznych proporcjach w stosunku do okna oszklonego matową szybą i
częściowo przesłoniętego rozdartą plastikową zasłonką z wizerunkiem
disneyowskiej rybki. Nie było lustra, nawet do golenia. Nad wanną na czterech
szponiastych mosiężnych nogach, kryjącą na dnie kałużę pokrytej pyłem wody, po
której pływała mała plastikowa łódź podwodna z paczki płatków śniadaniowych,
wisiał wielki bojler. Jego obnażona blacha zdążyła już pozielenieć ze starości.
Melania umyła się, jak potrafiła najszybciej. Łazienka podziałała na nią
niezwykle przygnębiająco. „Ostatnia kąpiel w starym domu”. Nie obraz w żadnym
konkretnym stylu, tylko fotografia jak z łazienkowego katalogu reklamowego.
Kafelki połyskiwały łagodnie i różowo. Puszyste ręczniki i papier były też różowe,
żeby pasowały do wystroju. Parująca woda tryskała obficie z kranów w kształcie
delfinów, a słoje z płynem kąpielowym, butelki z wodą toaletową i wodą po
goleniu lśniły jak drogie kamienie. Woda z nisko osadzonego zbiornika spłukiwała
muszlę klozetową zupełnie bezszelestnie. To była świątynia czystości. Matka
uwielbiała ładne łazienki. Uważała, że to niesłychanie ważne pomieszczenia. Tylko
nie płacz przez tę ich łazienkę, twardo upomniała się w duchu.
Ale nie było jej łatwo powstrzymać się od płaczu. Zmusiła się, żeby nie
myśleć o swojej dawnej łazience, a co za tym idzie, także i o matce. Teraz dopiero
pojęła, że wiele różnych rzeczy, które dotąd uważała za oczywiste, rzeczy prostych,
przytulnych i domowych, to w rzeczywistości prawdziwy luksus. Musiały drogo
kosztować, a kura, która znosiła złote jaja, już nie żyła, toteż nic dziwnego, że
dzieci nic otrzymały po niej żadnego spadku i teraz muszą ranić sobie skórę gazetą,
a wypielęgnowane palce czerwienieją im w lodowatej wodzie.
Sypialnia wydała się Melanii już bezpieczna i znajoma. Dziewczynka
włożyła czarne spodnie i czekoladowy sweter, leżały, bowiem na wierzchu w
pierwszej walizce, którą otworzyła, a poza tym tak samo ubrała by się w domu w
chłodny jesienny dzień, gdy wzgórza kryje mgła, nad drogami unosi się dym
palonego drewna i...
Melania wyjrzała przez okno. Poranek był wilgotny, ale nie deszczowy, choć
szary dzień dopiero się zaczynał.
Na rzadkich krzewach w ogrodzie zostało jeszcze kilka pomarszczonych,
pozbawionych życia liści. Spośród skąpej trawy prześwitywały nagie płaty
brunatnej ziemi. Mury porastał zrzucający liście na zimę bluszcz, który ciągnął się
splątaną siecią ogołoconych łodyg, przypominającą drut kolczasty. U wejścia do
ogrodu biegła wąska alejka, zastawiona kubłami na śmieci, a dalej widać było
pospolite, zaniedbane grzbiety szeregu domów czynszowych o ślepych,
pozasłanianych oknach. Pomiędzy szczytowymi oknami, ze sznurów bieliźnianych,
rozciągniętych wysoko za pomocą kół, zwisało w bezwietrznym powietrzu oklapło
pranie (spodnie, pod koszulki, pościel, koszule). Cynowe balie sięgały do połowy
wysokości ścian, przypominały olbrzymie ślimaki, odpoczywające w drodze na
dach. Nowe terytorium, które ona musi odtąd zamieszkiwać.
Śpiąca Wiktoria przewróciła się na bok i zapiszczała, bo coś jej się przyśniło.
Wyglądała jak brzoskwinia, pokryta meszkiem i pełna słodyczy dziecięcego snu.
We włosach miała ciemnobłękitną falistą wstążkę. Co będzie teraz z Wiktorią? Czy
wyrośnie na ulicznego urwipołcia bez skarpetek, w płóciennych pantoflach i
brudnej koszulce, mówiącego z londyńskim akcentem, drażniącym ucho każdego
dobrze wychowanego człowieka? Co będzie z Jonatanem w tej jego kajucie na
poddaszu? A co się stanie z nią samą? Z Melanią?
Wszędzie panowała głucha cisza i dziewczynka postanowiła udać się na
wyprawę do kuchni, w które} jeszcze nie była. Chciała możliwie najszybciej
nauczyć się nowej domowej geografii, ustalić, co kryje się za każdymi drzwiami,
sprawdzić, jak się zapala kuchenkę i gdzie sypia pies. Chciała się poczuć jak we
własnym domu. Musiała czuć się jak w domu. Nie mogła znieść świadomości, że
jest tu obca, wyalienowana i niepewna siebie, jak gdyby nie umiała się odnaleźć w
nowym otoczeniu. Zeszła po cichu na dół wyłożonymi linoleum schodami.
Kuchnia tonęła w ciemnościach, ponieważ żalu zje zostały na noc
opuszczone. W powietrzu unosił się stęchły odór dymu papierosowego, a w zlewie
stały w ordynku niepozmywane filiżanki, ale poza tym dokoła panowała wściekła
czystość. Kuchnia była przestronna. Zabudowany kredens z zastawą stołową, słój z
mąką, pojemnik na chleb. Osobna spiżarnia. Melania postanowiła prowadzić dalej
badania, weszła, więc do środka, w chłodny zapach sera i pleśni. Co oni tu jadają?
Konserwy - chyba szczególnie lubią konserwowe brzoskwinie, bo w spiżami stoi
cała bateria puszek. Fasola i sardynki w puszkach. Widocznie ciotka Małgorzata
kupuje konserwy hurtowo. Są też puszki z ciastem. Melania otworzyła jedną z nich.
Znalazła wczorajsze ciasto porzeczkowe, wzięła kawałek i zaczęła jeść. Poczuła się
bardziej domowo, podkradając jedzenie ze spiżami. Potem wróciła do kuchni,
rozsiewając dookoła okruchy.
Długi stół z wygładzonego sosnowego drewna, nakryty obrusem z rozlaną
plamą wzoru rdzawych chryzantem. Takie obrusy czasem widzi się u obcych ludzi,
przechodząc pod oknami cudzych domów w porze podwieczorku. Podwinięty
obrus kryl naczynia, przygotowane zawczasu na śniadanie, być może po to, by
myszy nie zapaskudziły filiżanek.
Kuchnia była brunatna, podobnie jak sklep i korytarze, pomalowane grubo
na ciemnobrązowy kolor. Starą brązową lśniącą tapetę kryły tłuste smugi. Na
ścianie wisiała jeszcze jedna tablica z następującą wiadomością: „Przyjechali o
czasie. Śpią jak zabici”. Widocznie wuj Filip wrócił tak późno (albo tak wcześnie),
że tylko ciotka Małgorzata była wciąż na nogach. Melania usiłowała przedstawić
sobie jego powrót. Ciotka zrobiła herbatę, on rozpytywał o nowo przybyłych, a ona
opowiadała o nich na swój sposób. Wuj był ubrany w swój strój karciarza znad
Missisipi, ale Melania nie potrafiła wyobrazić sobie dokładnie jego twarzy.
Kuchnię wypełniało nieznane jej życie obcych ludzi. Ślad spalenizny na
obrusie, posiadający swoją sekretną historię; tajemnicze, zapieczętowane listy za
niewielką gipsową figurką owczarka alzackiego na kominku (nowoczesnym,
brzydkim kominku z beżowych kafli). Ten kominek chyba nigdy nie był używany:
tam gdzie powinny leżeć szczapy i węgiel, spoczywał wachlarz gazet, ale nad
kominkiem wisiał niezwykły obraz. Melania rozsunęła zasłony, by wpuścić więcej
światła i przyjrzeć się malowidłu.
Był to portret białego bulteriera, wykonany z niewiarygodną wiernością
wobec modela. Widać było ziarnistą powierzchnię psiego nosa, a na różowej farbie
skóry pojedyncze włoski, jak gdyby osobno nałożone pędzlem. Pies siedział
zwrócony przodem do patrzącego, na spiczastej kępce trawy, trzymając w pysku
dziewczęcy, wiklinowy koszyk pełen goździków i stokrotek. Na płatkach kwiatów
drżały krople rosy. Oczy zwierzęcia błyszczały nie naturalnie, ponieważ zrobiono
je z przyklejonych do płótna kawałków barwionego szkła. W tle widać było
skalisty brzeg, morze i mnóstwo fal o białych grzywach, napływających
równoległymi rzędami pod złowieszczym, sinym, burzliwym niebem, na którym
zachodziło rozlane kolorem pomarańczy słońce. Pies spoglądał na kuchnię z góry.
Było w nim coś urzędowego, jak gdyby pilnował domu albo był strażnikiem, za
którego szklanymi oczami kryje się nieustannie pytanie, qui vive, który zamienia
się wciąż miejscami z tym rzeczywistym, domo wym psem i któremu wetknięto do
pyska koszyk z kwiatami, usiłując go rozbroić, jak gdyby koszyk był rekwizytem
wypożyczonym po to, by nadać zwierzęciu wyraz niewinności. Po prawdziwym
psie nie było ani śladu, z wyjątkiem pełnej świeżej wody foremki do pieczenia
ciasta, stojącej na podłodze pod zlewem. Widocznie bulterier nie był jeszcze na
służbie.
Obok portretu psa wisiał rzeźbiony zegar z kukułką, którego zielone
drzwiczki porastały również zielone pnącza winorośli i ciemne winogrona. Kiedy
Melania przyglądała się psu, drzwiczki otwarły się gwałtownie z głośnym
łoskotem, który bardzo ją wystraszył. Z wnętrza wyłonił się ptak i zakukał
siedmiokroć, kiwając przy tym łebkiem. Była to prawdziwa wypchana kukułka, w
której pierzastej piersi ukryto w przemyślny sposób mechanizm dźwiękowy.
Melania nigdy dotąd nie widziała podobnego zegara. Była w nim jakaś groteskowa
wymyślność i świadome dziwactwo. Następnie ptak wycofał się do domku.
Drzwiczki zamknęły się z trzaskiem. Chciała, żeby zegar się zepsuł, bo wtedy nie
musiałaby oglądać kukułki. Nie spodobała się jej. Wyglądała na zwiędłą i
pokurczoną. Nie było w niej nic zwyczajnego ani znajomego, z wyjątkiem pary
czarnych łapek i dwóch plamek czerni po obu stronach łebka.
Może zaparzy herbatę. Kuchenka gazowa o czterech prostych nogach
wyglądała normalnie, choć była bardzo stara. Melania napełniła wodą wielki
czarny czajnik i postawiła go na gazie. Miło będzie napić się herbaty. Czy nie
powinna podać wujostwu herbaty do łóżka? Czy nie byłby to odpowiedni początek
znajomości? Nie wiedziała, jednak, które z licznych drzwi na korytarzu prowadzą
do ich sypialni. A może zanieść herbatę Franciemu albo Finnowi? Rude włosy
Finna na białej poduszce, jak chleb z marmoladą. Na myśl o Finnie Melania
poczuła dziwne drżenie w głębi brzucha - były to sensacje równie przerażające, co
rozkoszne. Ale nie wiedziała, gdzie śpią dwaj młodzi bracia.
Na półce koło kuchenki stał blaszany pojemnik na herbatę, ozdobiony niby-
chińskimi wizerunkami ubranych w kimona ludzi, przechadzających się po jakimś
ogrodzie. Melania wsypała herbatę do odświętnego imbryczka, jedną, dwie, trzy
łyżeczki, po czym napełniła go do połowy wodą, odmierzając proporcje na oko.
Chwilę później usłyszała kroki na schodach. Stała nieruchomo, z przykrywką od
imbryka w dłoni, a w twarz biła jej aromatyczna para. Kroki zeszły na dół, minęły
kuchnię i podążyły do sklepu. Melania myślała, że może całkiem ucichną, ale
wróciły przy akompaniamencie stłumionych, brzękliwych dźwięków i chrobotu
psich łap po linoleum. Do kuchni wszedł Finn, dźwigając pięć butelek mleka. Za
nim przydreptał bulterier. Melania odetchnęła z ulgą i wreszcie przykryła imbryk.
- Dzień dobry - powiedziała.
- Wcześnie wstajesz - odparł bez zdziwienia W jego kleistych oczach widać
było grudki sennej ropy, a włosy miał skołtunione i zmierzwione, bo jeszcze ich nie
czesał tego rana. Ziewnął przepastnie - tak przepastnie, że Melania dostrzegła
gnijący trzonowiec.
- Napijesz się herbaty? Mam nadzieję, że nie zrobiłam nic złego. Że
zaparzyłam herbatę.
- O tej porze w żadnym wypadku. Chcę mnóstwo herbaty i trzy kostki cukru.
Melania zastanawiała się, co miał na myśli mówiąc: „O tej porze”. Czy o
innych godzinach nie będzie jej wolno parzyć herbaty? Zauważyła, że Finn jest
częściowo ubrany. Był w sztruksowych spodniach, ale stopy miał bose, a spoza
rozpiętej bluzy od piżamy przebłyskiwała chwilami śnieżnobiała pierś. Finn zapalił
elektryczny grzejnik w kominku i ukląkł przed nim, wyciągając dłonie w stronę
czerwieniejącego rusztu. Odwracając wzrok od nagości Finna, Melania podała mu
herbatę, którą wypił z wdzięcznością. Pies wychłeptał trochę wody, podszedł bliżej
i ciężko usiadł u boku Finna, spoglądając w zamyśleniu na swój własny portret, być
może krytycznie. Albo rozmawiając z nim bezgłośnie. Finn grzebał po kieszeniach
piżamy w poszukiwa niu papierosów. Melania sparzyła sobie wargi gorącą herbatą.
Malowane wierzby, zdobiące filiżanki, wyglądały tandetnie, ale dziewczynka
poczuła się teraz swojsko.
- Dostanę jeszcze kropelkę? - zapytał Finn, podsuwając jej filiżankę. Jak to
możliwe, ze tak szybko wypił gorący płyn? - Nic nie stawia na nogi lepiej niż
poranna herbata.
Melania siedziała obok niego, przeraźliwie świadoma swoich niezgrabnych
rąk i długich nóg, których w żaden sposób nie potrafiła elegancko skrzyżować,
choć bardzo się starała. Ale przynajmniej nie zezowała, zez Finna natomiast był
jeszcze bardziej widoczny rankiem niż w dzień, jak gdyby wzmacniał go sen.
- Znów upięłaś włosy - powiedział chłopak obojętnie.
- Tak mi jest wygodniej - odparła, rumieniąc się z lekka.
- No tak - wzruszył ramionami, przecierając oczy żeby wygnać z nich sen, a
potem przyjrzał się Melanii od stóp do głów i powiedział gwałtownie: - Nie, w tym
nie możesz chodzić!
- W czym?
- W spodniach. Wuj Filip tego me znosi. Nie cierpi kobiet w spodniach. Nie
obsługuje w sklepie kobiet w spodniach. Jak jakąś zauważy, wyprasza ją na ulicę i
wrzeszczy, że jest dziwką. To bywa okropne. Byłabyś dla niego chodzącą
zniewagą, rozumiesz mnie, Melanio?
- Wiem, że wuj już wrócił - odpowiedziała.
- Widziałam w łazience jego sztuczną szczękę.
- Pójdź może szybko na górę i włóż spódnicę. Inaczej wuj cię wyrzuci!
Oszołomiona Melania przyjrzała się sobie. Miała osłonięte ciało. Była
ubrana skromnie. Finn chyba żartuje.
- Proszę cię! - Finn wręcz błagał ją. Zaklinał.
- No dobrze... - powiedziała, choć wszystko to wydało jej się dziwne. -
Ostatecznie znasz go lepiej ode mnie.
- Owszem. Znam go doskonale.
Melania zawahała się, kładąc dłoń na klamce.
- Jest jeszcze coś, co powinnam o nim wiedzieć?
- Uważaj, nie maluj się. Odzywaj się tylko wtedy, kiedy sam cię zagadnie.
On lubi milczące kobiety.
Melania popatrzyła na tablicę.
- Dobrze - powiedziała.
Finn wstał choreograficznym ruchem i po raz trzeci nalał sobie herbaty. Jego
pierś wyłoniła się zza piżamy niby dziób lodzi ślizgającej się na grzywie fali. Ciało
miał koloru białego atłasu o przygasłym połysku, a jego brodawki były różowe,
różowe jak papużki, ale wypełniał pokój zapachem potu i snu, a poza tym Melania
wolałaby, żeby nie oddychał ustami. Spostrzegła, że podeszwy stóp Finna są czarne
i pokryte drobinami brudu.
- Pośpiesz się i zmień te spodnie, Melanio.
Wróciła na górę, wyjęła z walizki plisowaną spódnicę, włożyła ją i zapięła
suwak. Była to szkol na spódniczka, wyjątkowo niewinna. Pod wpływem
nieokreślonego impulsu Melania rozplotła włosy i rozpuściła je. Szeleściły jej w
uszach, jak dawniej, przed żałobą. Wiktoria jeszcze się nie obudziła. Kiedy
Melania znów zeszła do kuchni, Finn czytał starą gazetę, siedział na stole i zajadał
suchy chleb, wydłubując kęsy z miękiszu bochenka, na którym
pozostawiał
zare ślady palców. Pies warczał i przybierał zaaferowane pozy nad sporym
kopczykiem siekanej koniny w kamionkowej misce z napisem „Pies”.
- Tak lepiej - powiedział z aprobatą Finn. Ale czy zauważył też, że
rozpuściła włosy? - Zjedz teraz trochę chleba.
Jedli, więc razem, a Finn czytał gazetę. Kukułka wykukała następne pół
godziny. Melania poderwała się ze strachu.
- Ten zegar zrobił wuj.
- Jejku!
- Nie masz jeszcze pojęcia, co on potrafi zrobić.
- Pewnego razu przysłał mi diabełka w pudełku. Ale bałam się tej zabawki.
- Mimo to wiesz chyba, że wuj robi też lalki, koniki, domki dla lalek i tego
rodzaju rzeczy?
- Nie.
- Jest mistrzem - powiedział Finn. - Nie ma drugiego takiego artysty ani
rzemieślnika. Jest na swój sposób geniuszem i dobrze o tym wie. - Finn zastanawiał
się przez chwilę. - Chciałabyś zobaczyć niektóre z jego dzieł? Teraz jest dobra
pora. Zanim wstaną inni domownicy. Właściwie to jedyna odpowiednia chwila.
- A to dlaczego?
- Ach, wuj już taki jest. Nie lubi, kiedy się ogląda jego zabawki. Zwłaszcza
teatrzyk. Szczególnie teatrzyk lubi chować dla siebie.
- Teatrzyk? Jaki teatrzyk?
- Marionetek. Wuj odgrywa w nim różne przedstawienia. Ale nikt nie wie o
tych marionetkach. Nie są na sprzedaż. To tylko jego hobby.
Na piżamie Finna widać było z przodu zaschnięte ślady żółtka. Mankiety
miał poprzecierane i szare, a zęby, podobnie jak Francie, pożółkłe od dymu. Finn
zapalił nowego papierosa marki „Sweet Afton” z paczki ozdobionej podobizną
Roberta Burnsa. Pies, skończywszy śniadanie, położył się z westchnieniem na
wytartym dywanie. Elektryczny ogień nadawał jego bokom pomarańczowy
poblask.
- Kto namalował psa?
-Ja.
- Jest... jest uderzająco podobny.
- Pies to pies - odpowiedział Finn i wzruszył ramionami. - Maluję wujowi
marionetki, scenografię i zabawki. Niektóre.
- To wszystko?
- Uczę się rzemiosła. Jestem czeladnikiem twojego wuja, Melanio. - Finn
zeskoczył ze stołu. - No chodź, zobaczysz jego skarby.
Właściwie nie była zadowolona, że Finn ciągle używa jej imienia -
żartobliwie modulował głos, wymawiając trzy płynne sylaby, jak gdyby imię
„Melania” wydawało mu się śmieszne. Ale zaciekawił ją i poszła. Pies otworzył
sennie oko, jakby chciał dopilnować, żeby bezpiecznie wyszli. Drepczące, bose i
ohydnie brudne stopy Finna wydawały mlaszczące dźwięki. Paznokcie u nóg miał
długie i zakrzywione niby rogi kozła, co przypomniało Melanii o rozszczepionych
kopytach, którymi, jak przypuszczała, Finn mógł być obdarzony. Na takich
paznokciach pewnie stępiłby się nóż, bo chyba nie były obcinane od wielu
miesięcy, a może nawet lat. Finn otworzył na dole drzwi prowadzące do sklepu,
który ciemniał za zasuniętymi roletami. W kącie drzemała papużka.
- Najpierw obejrzymy sobie parę zabawek, które może zobaczyć każdy klient
- powiedział, zapalając światło.
- Dobry Joey - zwrócił się do papużki. Ptak obudził się i rozświergotał. - Wuj
pracuje w drewnie i czasem w metalu - oznajmił znów Finn cichym głosem bez
wyrazu. - Co myślisz na przykład o tym?
Wyjął z tekturowego pudła zabawkę, na którą składały się dwie małpki o
jasnobrązowym futrze. Oczy miały zrobione ze skuwek od dziurek w butach. Jedna
małpka ubrana była w przepięknie wykonany miniaturowy gamiturek w jodełkę,
druga natomiast w równie starannie uszytą czarną sukienkę. Małpka w męskim
stroju trzymała blaszane skrzypce, małpka w stroju kobiecym natomiast blaszany
flet. Obie stały na metalowej estradzie, pokrytej czerwoną emalią. Melania poczuła
skurcz zakłopotania. Uśmiechając się szyderczo, Finn przekręcił kluczyk, a wtedy
futrzaste ramiona małpek poruszyły się. Blaszany smyczek sunął po strunach,
blaszany flet zaś poruszał się wzdłuż porośniętej futrem mordki drugiej małpki. Z
ukrytej gdzieś w podstawie pozytywki popłynęła wysoka, dźwięczna melodia,
będąca bez wątpienia parodią muzyki, którą Melania słyszała ostatniej nocy.
Małpki przytupywały nogami do taktu.
- To jest giga - wyjaśnił Finn. - Nazywa się „The Rocky Road to Dublin”.
Chciałbym to teraz odtańczyć.
Melania w milczeniu przyglądała się małpkom. Pozytywka w końcu
zgrzytnęła i zatrzymała się, a papuga wrzasnęła: „Nie sprzedam! Nie sprzedam!”.
- To dobra muzyka - powiedział Finn. - Popularna. Mamy też małpkę, która
tańczy, dzwoniąc dzwoneczkami, przywiązanymi do kostek. Dzwonki.
- Słyszałam w nocy muzykę.
- To ja cię zaniosłem do łóżka. Było już późno, kiedy cię znaleźliśmy.
Leżałaś zwinięta na podeście, pod drzwiami do kuchni. Ten widok bardzo nas
wzruszył.
- Zastanawiałam się, jak trafiłam do łóżka.
- Nie lekceważ wujka - powiedział Finn, puszczając mimo uszu
napomknienia o wydarzeniach zeszłego wieczoru. - W każdym razie wuj robi też
zabawki romantyczne. A nawet liryczne. - I Finn z innego pudla wyjął dużą różę.
- To biała róża - powiedziała Melania, z trudem łapiąc dech.
- A co się stało?
- Ach... Nic.
Gdy Finn przekręcił kluczyk, sztywne płatki (z nakrochmalonego płótna?
kartonu? a może cienkich drewnianych wiórków?) rozchyliły się z wdziękiem,
ukazując pomarszczoną figurkę pastereczki, nie większej od dłoni dziecka. W głębi
kwiatu rozlegało się cichutkie brzęczenie. Pastereczka uniosła nogę i wykonała
piruet, a po chwili następny, obracając się na drugiej nodze. W końcu dygnęła,
płatki zamknęły się nad nią i brzęczenie ustało.
- Nazywamy ją „Różaną Niespodzianką” - powiedział Finn. Wyjął z kieszeni
tabliczkę balonowej gumy do żucia, rozwinął opakowanie i włożył gumę do ust. -
Dziesięć gwinei. Wuj uważa, że jest piękna. - Finn nadmuchał balonik, który pękł z
odgłosem przypominającym pierdnięcie.
- Przemyślna zabawka - powiedziała z wahaniem Melania, niepewna
odpowiedzi.
- Głupia, ale dobrze się sprzedaje - odpowiedział Finn i odłożył różę. - Mam
tu coś lepszego. To był mój pomysł.
Wskazał żółtego misia z muszką na szyi, który jeździł na rowerze wzdłuż
kontuaru, podzwaniając od czasu do czasu dzwonkiem. Miś jeździł chaotycznie i
wykonawszy jakiś gwałtowny skręt, spadł z lady, ale Finn chwycił go w locie,
odwróconego do góry nogami, gdy koła rowerku jeszcze się kręciły. Zabawka był
tak niezwykle pomysłowa, że Melania zachichotała i wyciągnęła rękę chcąc ją
uruchomić sama.
- Cieszę się, że się śmiejesz - powiedział Finn. - Myślałem, że chcesz już
zapomnieć o śmiechu. Ale sklep możesz sobie oglądać, kiedy zechcesz. Chodźmy
lepiej na dół, bo zaraz będzie za późno.
Zeszli, więc do piwnicy, podłużnego, bielonego wapnem pomieszczenia,
biegnącego przez całą szerokość domu. Jedno z okienek wychodziło na tunel,
którym zrzucano węgiel, a odrobina załamanego pod ostrym kątem światła wpadała
do wnętrza przez żelazną kratownicę, tkwiącą wyżej w chodniku. Wokół unosił się
słodki, czysty zapach świeżego drewna i ostra woń farby. Pod stopami Finna i
Melanii chrzęściły drewniane strużyny. Przy ścianie stał stół stolarski, jak w
fabryce drewnianych protez, pokryty pociętymi i porąbanymi kończynami,
przywodzącymi na myśl „Noc Walpurgi”. Naprzeciwko, pod drugą ścianą, stał
ochlapany tęczą barw stół malarski. Na ścianach wisiały rozmaite figurki na
sprężynach, tańczące misie i podskakujące arlekiny, a także gotowe już niemal
marionetki wszelkich rozmiarów - niektóre dorównywały niemal wzrostem
Melanii. Były wśród nich kukiełki o ślepych oczach, jedne bez rąk, inne bez nóg,
nagie lub ubrane, wszystkie nie wykończone, choć dyndając na haczykach,
sprawiały wrażenie dziwnie ożywionych. Na ścianach wisiały też maski,
najróżniejsze maski we wszystkich możliwych kolorach - ich fluorescencyjne róże
i fiolety zlewały się z barwami złotymi i granatowymi. Finn włożył jedną z masek i
przeistoczył się w Mefistofelesa o kudłatych brwiach, wąsach i brodzie
przytwierdzonej do cętkowanej, żółto-czerwonej twarzy, zastygłej w grymasie
gniewnego warknięcia.
- To prawdziwe włosy - powiedział, szarpiąc brodę. - Staramy się uprawiać
rzemiosło na wysokim poziomie.
Piwnicę rozjaśniały pasma nierzucających cienia jarzeniówek.
Ze stojącego po drugiej stronie dużego rusztowania, przypominającego duże
pudło, zamaszyście opadły na podłogę czerwone pluszowe zasłony. Finn, wciąż w
masce, podszedł bliżej i pociągnął za sznur. Kurtyna rozsunęła się z szelestem,
marszcząc się po obu stronach niewielkiej sceny, przedstawiającej grotę w cichym,
wyczekującym lesie, ozdobionym kartonowymi skałami. W plątaninie sznurków
leżała twarzą do ziemi wysoka, co najmniej na pięć stóp marionetka sylfidy,
otulona fontanną białego tiulu. Była rozciągnięta na płask, jak gdyby ktoś nagle
znudził się zabawą, upuścił lalkę i poszedł sobie precz. Marionetka miała długie
czarne włosy, sięgające bioder opiętych ciasnym atłasowym gorsetem.
- Tego już za wiele - powiedziała podenerwowa na Melania. - Za wiele.
- Przecież jeszcze prawie nic nie zobaczyłaś.
Nie mogła patrzeć na upadłą lalkę w białym atłasie i tiulu.
- Ja... nie lubię teatru. Proszę cię, zrób to dla mnie i zasuń kurtynę.
Finn niechętnie pociągnął znów za sznur. Czerwona kurtyna litościwie skryła
porzuconą sylfidę.
- Ten kukiełkowy teatrzyk to w pewnym sensie rzecz najdroższa jego sercu,
rozumiesz? Choć może to raczej obsesja. Powinnaś zobaczyć, jakie on tu urządza
przedstawienia! Czasem pozwala mi pociągać za sznurki. To dla mnie wielki dzień.
- Głos Finna podwinął się ironicznie w kącikach ust.
- Tego już za wiele - powtórzyła Melania. Dookoła wirował szalony świat,
mężczyźni i kobiety pomniejszeni przez zabawki i kukiełki, świat, w którym nawet
ptaki były mechaniczne, a nieliczni realnie istniejący ludzie chodzili tu w maskach
i grali koncerty głuchą, straszną nocą, w którą coś wtrąciło ją raz jeszcze. Znów
pochłonęła ją noc. Melania była lalką. Zadrżały jej usta.
Finn zauważył, że jest przygnębiona. Jego sflaczałe wargi wygięły się ze
współczuciem, przypominając leżący na grzbiecie księżyc. Ku niesłychanemu
przerażeniu i zdumieniu Melanii Finn rzucił się nagle w głąb piwnicy, wykonując
serię młynków. Diabelsko zamaskowana postać chłopaka stała się świszczącą
zabawką, szumiącym słońcem gimnastycznym, migającym ramionami i nogami, aż
wreszcie Finn wylądował przed nią na rękach. Jego odwróconą do góry nogami
fałszywą twarz zasłaniały zarówno prawdziwe, jak i doklejone włosy, kłębiące się
wokół policzków z papier-mache.
- Śmiej się ze mnie - powiedział. - Próbuję cię rozbawić. I wierzgnął w
powietrzu ohydnie brudnymi nogami.
- Chcę wrócić do domu - powiedziała beznadziejnie Melania, ponura jak
listopadowy dzień, a potem skryła twarz w dłoniach.
Czuła zapach jego bliskości, ostry i jakby lisi. Finn stanął powoli na nogi i
zdjął maskę, choć Melania nie widziała jego twarzy, bo nie patrzyła na niego.
- Przywiozła nas do tego domu jedna zakonnica - oznajmił. - Znaczy,
Franciego i mnie. Byliśmy w naszych najlepszych, sztywnych gamiturkach i
skrzypiących butach. Przyjechała z nami z rodzinnych stron, z sierocińca. Dwieście
głów w dwustu łóżkach, dwieście pękniętych serc pod dwustoma kocami z rezerw
wojskowych. Opiekowały się nami poczciwe zakonnice. Ta przewiozła nas przez
Morze Irlandzkie, ufając w Panu, ale Bóg kazał jej cierpieć wskutek pogody i w
Kanale Świętego Jerzego porzygała się jak kot, a Francie płakał, bo nie było z nami
nikogo i to on musiał zamknąć matce oczy. Miał wtedy czternaście lat i grał już
cudownie na skrzypcach, ale nie mógł zapomnieć dotyku jej powiek. Powtarzał
ciągle, że były jak płatki lilii wodnych. Białe i wilgotne. Ale martwe.
- Daj już spokój, Finn.
Melania czuła, że łzy napływają jej do oczu. O dziwo, nie z żalu nad sobą,
ale nad przeszłością Finna i Franciego, chyba szczególnie Franciego. Finn otworzył
ramiona, jak gdyby chciał ją objąć, Melania wciąż powstrzymywała jednak łzy
pięściami. A potem na górze rozległo się głośne uderzenie. Finn wzruszył
ramionami. Ciągle tylko wzrusza ramionami.
- Gong na śniadanie, musimy już lecieć. Poczujesz się lepiej, jak coś zjesz i
wypijesz. W tym domu lepiej się nie spóźniać na posiłki.
Schody blokowała olbrzymia, przytłaczająca postać mężczyzny na podeście.
Światło padało z tyłu i Melania nie widziała jego twarzy, a poza tym Finn pierwszy
wszedł na schody, ale wydało się jej, że mężczyzna trzyma w ręku wielki jak
cebula zegarek i patrzy nań z gniewem, mrucząc coś pod nosem. Nagle na
schodach zapaliło się światło i pomruk przeszedł w ryk.
- Trzy minuty spóźnienia! I wbiegasz tu, podrygując w tych swoich
śmierdzących szmatach, jak gdybyś miał to w nosie! Czy ja prowadzę internat dla
niedomytych bitników? No co? No, co? - Mężczyzna wymierzył Finnowi potężny,
druzgocący cios w głowę, po którym chłopak zatoczył się i zachwiał na nogach,
kurczowo zaciskając dłonie na poręczy, żeby nie upaść.
Kołysząc się na niej Fnn zaczął się śmiać.
- Melanio, to właśnie jest twój wujek Filip!
Ale ona rozpoznała go już przypominając sobie fotografię, choć minęły lata i
wuj bardzo przytył. Zupełnie nie zwracając na nią uwagi chwycił Finna za bluzę od
piżamy usiłując ściągnąć mu ją z grzbietu. Rozpoczęła się nieprzyzwoita
szarpanina a Finn wił się na wszystkie strony jak węgorz, i to roześmiany węgorz,
albowiem chłopak ciągle się śmiał. Nagle dał nura pod pachą wuja Filipa, chwycił
swoja niebieską kurtkę z wieszaka z jeleniego rogu wiszącego na podeście i zaczął
ją pospiesznie zapinać po samą szyję.
- Czego oczy nie widzą - powiedział bez tchu.
- Owsianka stygnie - rzucił wuj Filip, - Stygnie, bo ty się spóźniasz Niczego
na świecie nie brzydzę się tak bardzo jak, jak właśnie zimnej owsianki. Nie licząc
ciebie, Jowle - dodał - nie licząc ciebie.
IV
Wszystkie inne posiłki (wyjąwszy niekiedy podwieczorek i drobne przekąski)
spożywali w jadalni, która nie przestawała pachnieć stęchlizną niezamieszkanego
pomieszczenia, bez względu na to, jak często w nim przesiadywali. Ale śniadanie
stanowiło wyjątek - zawsze jedli je w kuchni, choć Melanii nigdy nie udało się
ustalić, dlaczego.
Jonatan i Wiktoria, lśniący i rumiani od zimnej wody, siedzieli w kuchni nad
miskami nietkniętej jeszcze owsianki. Widocznie ciotka Małgorzata obudziła dzieci
i zorganizowała im poranną toaletę. Nerwowym machnięciem szczupłego ramienia
ciotka wskazała Melanii, by usiadła obok siostry. Małgorzata była w brudnym
fartuchu z ciemnej wzorzystej bawełny, zawiązanym z tyłu na cienkie tasiemki,
które obciągały jej czarną spódnicę i sweter. Wydawała się wzburzona. Miała
zmierzwione włosy, jak gdyby upinała je przez sen.
Wiktoria siedziała wystrojona w puszysty śliniaczek z zieloną żabką, ale
robiła wrażenie spłoszonej ceremonialną atmosferą, otaczającą posiłek, a
manifestującą się gongiem i krzykami. Była wyjątkowo przestraszona... i dzięki
Bogu, bo Melania nie zniosłaby dzisiaj roześmianej i rozśpiewanej Wiktorii przy
śniadaniu. Wuj Filip mógłby nawet uderzyć dziecko, a to już byłoby straszne.
Bracia Jowle’owie siedzieli naprzeciwko Melanii i Wiktorii niczym moralizatorski
obraz, przeciwstawiający schludność niedbałości, Francie ubrał się bowiem z
wymęczoną elegancją. Wbił się w garnitur i nowy zielony krawat, przyozdobiony
inną niż wczoraj szpilką w kształcie sztyleciku. U szczytu stołu stało szerokie
krzesło z poręczami, na którym niezgrabnie usadowił się wuj Filip, obejmując z
namaszczeniem władzę nad paterą pokrajanego chleba i przypominającym
kształtem pomarańczę, lepkim słoikiem marmolady. Ciotka Małgorzata siedziała
po drugiej stronie, zerkając jednym okiem na czajnik - czekała, kiedy zagotuje się
woda. Przed jedzeniem zabrzmiała znów modlitwa, wprawdzie nie tak dziwna, jak
Franciego, ale wyjątkowo lakoniczna.
- Za dary, które spożywać będziemy - powiedział wuj Filip i urwał. Podniósł
łyżkę i na ten sygnał wszyscy zgodnie zaatakowali owsiankę.
Mleko w brązowym dzbanie i - do wyboru - cukier albo gęsty złocisty syrop
w zielono-złotej puszce. Rozmarzony Finn zawładnął syropem, którym wyhaftował
sobie na owsiance jakiś kościelny ornament, ale nie jadł. W kuchni panowała
absolutna cisza - słychać było wyłącznie istną symfonię siorbania i chłeptania,
towarzyszącą posiłkowi Franciego. Finn tworzył wciąż delikatne sploty
koronkowych wzorów, a miski innych domowników pustoszały. Czas mijał. Wuj
Filip rzucał Finnowi meduzowate spojrzenia spod swoich krzaczastych brwi.
- Finn - odezwał się wreszcie straszliwym głosem.
- Tak jest, sir? - zapytał raźno Finn z szerokim uśmiechem. Dlaczego on tak
często się uśmiecha, szczerząc te żółte zęby?
- Przestań się bawić jedzeniem, do cholery!
- Ja sobie tylko rysuję - powiedział Finn.
- Nie baw się, bo pożałujesz.
Ciotka Małgorzata zadrżała i zamknęła oczy. Finn westchnął i nagle opróżnił
miskę ze zdumiewającą szybkością, jak gdyby nie jadł, tylko szuflował zupę do
kieszeni. Dzięki tej awanturze Melania ośmieliła się spojrzeć w końcu na wuja,
którego uwaga całkowicie skupiła się na Finnie.
Dziwiła się wciąż potężnej postawie wuja Filipa, bo na weselu matki był
przecież bardzo szczupły. A ile miał lat? Z pewnością był starszy od ciotki
Małgorzaty - znacznie starszy, ale dokładnie o ile? Dobiegał podeszłego wieku,
lecz nie posiwiał, włosy miał raczej pożółkłe, jak zaśniedziałe srebro, choć
jedwabiste i lśniące. Czesał się na bok, z prze działkiem. Gęste włosy. Dba o nie z
widomą próżnością. Jego sumiaste wąsy miały bardziej nasyconą barwę,
przetykaną smugami szpakowatej ironii. Kiedy koniuszki tych wąsów zanurzały się
w wielkim, osobistym kubku wuja, opatrzonym ułożonym z pączków róży napisem
„Ojciec”, stawały się brunatne i obwisłe. Wąs czynił wuja podobnym do Alberta
Schweitzera,
ale
nie
nadawał
mu
wyrazu
dobrotliwości. Jego kubek posiadał odpowiednią pojemność, lecz niewłaściwe
ozdoby - był zbyt uroczy i nie pasował do wielkiej, sękatej dłoni, szorstkiej od
blizn i przebarwionej skutkiem długich lat stolarki i prac malarskich. Melania
pomyślała, że nie chciałaby trzymać go za rękę. Brwi mu zwisały jak na tamtej
masce Mefistofelesa, a skryte pod nimi oczy okazały się bezbarwne niby
deszczowy dzień.
Wuj był ubrany w nieskazitelnie białą koszulę z kołnierzykiem o
odkładanych rożkach, nakrochmalonym i lśniącym niby szkło. Pod szyją zawiązał
cienki jak śledź krawat, który wyglądał tak, jak gdyby jego właściciel nie zdjął go
ani razu od dnia ślubu swej siostry. Wuj siedział w samej koszuli, obleczony
patriarchalnym majestatem i obszerną, czarną kamizelką (której błyszczący tył
marszczył się na plecach długimi krechami), obciągniętą imponującym złotym
łańcuszkiem od zegarka, jakie lubili nosić właściciele kopalń w czasach
wiktoriańskich. Taki by się nie przejął, gdyby w kopami zdarzyło się coś złego.
Wuj wcisnął pod brodę dużą białą serwetkę. Jego władza przytłaczała resztę
domowników. Ciotka Małgorzata, zwiędła jak zmiażdżony kwiat, była tak
onieśmielona, że bała się spojrzeć na męża. Zjadła tylko odrobinę owsianki, porcję
w sam raz dla Niedźwiadka, ale zajęło jej to najwięcej czasu, wydziobywała
bowiem pożywienie tylko z brzegu łyżki. Nie skończyła jeść, gdy wuj Filip wrzucił
z brzękiem do pustej miski swoją łyżkę.
- Zmiana naczyń, Finn! Migiem!
Ciotka Małgorzata odstawiła owsiankę, podeszła do pieca, zdjęła podgrzane
talerze z bekonem i smażonym chlebem, ale Finn przeciągał się obojętnie, ziewając
sztucznym, przesadzonym ziewnięciem, ukazującym szkarłatny tunel gardła. Wuj
Filip obrzucił chłopaka groźnym spojrzeniem.
- Chcesz mnie zdenerwować, młody człowieku?
Finn zebrał brudne naczynia. Przechodząc za szerokimi plecami wuja Filipa
z krzywą wieżą naczyń na dłoni, odtańczył szybki, krótki, szyderczy taniec,
którego starzec nie mógł zauważyć. Nikt po za nim nie odzywał się i nie poruszał.
Gdy zabrakło bekonu, śniadanie skończyło się marmoladą i tą samą uciążliwą
ciszą, w jakiej się zaczęło.
W dni robocze korzystali z zastawy z wierzbowym wzorem - było jej w
domu pod dostatkiem - do śniadań, lunchów i podwieczorków, choć w użyciu
znajdowały się także zwykłe białe, niegdyś wojskowe kubki, w których późnym
wieczorem Finn i Francie popijali od czasu do czasu kakao albo gorące mleko. W
niedziele używali serwisu z misami na warzywa i wazą do zupy, wykonanego z o
wiele szlachetniejszej białej porcelany, ozdobionej zielonym szlaczkiem. Ciotka
Małgorzata była z niego dumna. Dawniej, jeszcze w Irlandii, należał do jej matki.
Mieszkał w kredensie w jadalni i wkraczał do kuchni po to, by podgrzać go przed
jedzeniem, a potem zmyć. Po pewnym czasie Melania zaczęła odmierzać w
myślach upływ tygodni obecnością serwisu z zielonym paskiem na stole. „Oto
kolejna niedziela”. W poniedziałkowe ranki natomiast spoglądała na maleńki
mostek na talerzu z wierzbowym wzorem i chciała po nim uciekać z domu wuja
Filipa, tam gdzie kwitną drzewa. Ale pierwszego ranka nie wiedziała jeszcze, że
tak będzie.
- Za dary, które spożywaliśmy - powiedział wuj Filip. Rzucił serwetkę na
talerz i odsunął krzesło. - Ogarnij się, Finn, i natychmiast zejdź na dół.
Wuj trzasnął drzwiami.
Pokój jakby pojaśniał.
Francie i szeroko uśmiechnięty Finn zapalili papierosy i zaczęli bujać się na
krzesłach. Ciotka Małgorzata nastawiła czajnik, żeby zagrzać wodę do zmywania
naczyń, ponieważ w kuchni też nie było bieżącej ciepłej wody. Dzieci przytuliły się
do siebie w obronnym geście, a Wiktoria, i nawet Jonatan, chwycili Melanię za
ręce. Wiktoria głośno pociągała noskiem. Na twarzy ciotki Małgorzaty znać było
udrękę. „Nie taki diabeł straszny, jak go malują” - wypisała kredą na tablicy.
Jak gdyby posłuszny niejasnej uwadze scenicznej, zaszczekał pies.
- Nie zapytał nawet, jak się nazywamy - powiedział z mglistym zdumieniem
Jonatan.
- Zna wasze imiona - zauważył łagodnie Finn.
- Nie powinieneś już iść? - zapytała Melania.
- Najpierw muszę się chyba umyć, nie? I ogolić...
- Jess traszny! - wydyszala Wiktoria, dokonując błyskawicznej oceny wuja
Filipa. Głoski, które nie dawno opanowała, zniknęły bez śladu pod wpływem
stresu.
Zafrasowana ciotka Małgorzata zamaszyście wzięła dziewczynkę na ręce i
przytuliła do siebie.
- Wiktoria nie przywykła do krzyków - wyjaśniła
Melania.
- To będzie się musiała przyzwyczaić - odpowie dział Finn, drapiąc się pod
pachą.
Tego dnia po zmyciu naczyń Melania miała zostać z ciotką w sklepie, żeby
nauczyć się cen i zapamiętać, gdzie się trzyma zabawki. Wuj pozwolił im zabrać
Wiktorię, która mogła bawić się w sklepie sama. Swojski, rodzinny plan.
Pozostawiony samemu sobie Jonatan zapytał, czy może odejść od stołu i
popracować trochę nad modelem. Uzyskał pozwolenie.
- Jonatan jest bardzo uzdolniony manualnie - powiedziała Melania.
- Wuj się ucieszy - odparł Finn, kręcąc się po kuchni w oczekiwaniu na
gorącą wodę do golenia. - Może wystruga z naszą pomocą parę marionetek.
- Szkoła... - powiedziała słabym głosem Melania, wycierając do sucha
widelec.
- Ach, rok szkolny zaczął się tak dawno, że nie warto wracać teraz do szkoły
- zauważył Finn.
Palący przy stole Francie roześmiał się śmiechem przypominającym
zgrzytanie młynka do kawy, a ciotka Małgorzata, z rękami po łokcie w pianie,
odwróciła się do niego ostrzegawczo, przykładając palec do ust.
- Jego wielmożność tego nie usłyszy - odezwał się Finn, obejmując siostrę w
pasie. - Nie pękaj.
Ciotka wsparła się na jego ramieniu, a Finn pocałował ją w szyję, tam gdzie
opadały bez życia rude włosy. Melania poczuła się jak intruz. Usiłowała
odizolować się od ich intymności, starannie odkładając widelce do szuflady, w
której spoczywały pozostałe sztućce. Potem wytarła i pochowała także noże i łyżki.
Wydawało się jej, że jest nakręconą, nauczoną porządku lalką, klekoczącą
mechanicznie przy każdym zaprogramowanym ruchu. Jak gdyby wuj Filip uczynił
już z niej zabawkę. Została po zbawiona własnej woli.
Na dworze trwał londyński poranek i nijaka pogoda, okrutnie monotonna,
bez słońca ani deszczu - takie chłodne nic. Melania pomyślała, że i w jej duszy
panuje podobny klimat. Nie będzie już żadnych skrajności, nigdy. Nie lękajcie się
spiekoty słońca, i tak dalej. Znalazła się w czyśćcu i pozostanie w nim przez resztę
życia, o ile można nazwać życiem coś, co będzie się nudno ciągnęło bez większych
radości i straszliwej rozpaczy, bo Melania nie miała już siły ich znosić. A
skończyła zaledwie piętnaście lat. Było to przerażające uczucie.
Kiedy chowała sztućce, użalając się nad sobą, zauważyła, że jest jej lżej, jeśli
dramatyzuje, a nawet melodramatyzuje swoje problemy. Na przykład łatwiej było
stawić czoło postaci wuja Filipa, kiedy wyobrażała sobie, że jest on bohaterem
filmu granym, powiedzmy, przez Orsona Wellesa. Melania siedzi w kinie i ogląda
film. Wkrótce podejdzie dziewczyna w białym fartuchu, sprzedająca lody, solone
orzeszki i prażoną kukurydzę. Ale smakiem miesiąca był smak nijakości. Melania
usiłowała nie patrzeć na demonstrację swobodnie odwzajemnianych uczuć,
łączących Finna, Franciego i niemą kobietę.
Ubiegłego wieczoru ta trójka zebrała się razem, jak gdyby była to
najzwyklejsza rzecz na świecie. Utworzyli nowe trzygłowe zwierzę, które z
łatwością rozmawiało samo ze sobą za pomocą dłoni Franciego, ust i palców ciotki
Małgorzaty oraz stóp Finna. A Melania podpatrywała ich przez dziurkę od klucza i
nigdy nie miała zbliżyć się do nich bardziej niż na odległość tych drzwi, za którymi
mieszkali. Oglądając film, jest się podglądaczem, żyje się cudzym życiem. Rodzina
Jowle’ów stanowiła jedność. Byli ciepli jak wełna i Melanię trawiła gorzka
zazdrość. „Rozgość się, czuj się jak w domu”. Jakim cudem? Odosobnienie
Melanii rozpękło się na kawałki. Nagle zapragnęła ponad wszystko wtargnąć do
ich amatorskiego, domowego filmu.
Ale czy naprawdę chciałaby zostać członkiem tej rodziny? Przez chwilę
odczuwała bolesną tęsknotę - a potem, równie nieoczekiwanie, zbuntowała się
przeciwko tamtym trojgu. Byli brudni i plebejscy. Nie cierpiała słowa „plebejski”,
to tylko plebejusze nazywają innych plebejuszami - tego nauczyła ją matka. Ale to
określenie pasowało do Jowle’ów.
Nie widziałam w tym domu ani jednej książki, dosłownie ani jednej,
pomyślała. Albo na przykład te sosy. Jak w knajpie dla kierowców. Albo weźmy
Franciego, który ochlapał się owsianką, a (teraz) w skupieniu dłubie w zębach
wypaloną zapałką. Albo wyplamiony podkoszulek i jeszcze paskudniejszą piżamę
Finna. Jedyne obrazy, jakie tu widziała, to ta sentymentalna, staroświecka grafika,
wisząca w jej pokoju, i namalowany przez Finna psi portret. Wyglądał, jak gdyby
namalowało go dziecko, które potem powiesiło obraz nad kominkiem, żeby się
popisać. No i herbata, herbata, ciągle ta herbata, do każdego posiłku, właśnie teraz,
kiedy Melania zaczęła już doceniać subtelny smak kawy. I dziury w pończochach
ciotki Małgorzaty. Brak papieru toaletowego. Wszystko to było w sumie
obrzydliwe. Ci ludzie żyli jak świnie.
Lecz mimo to byli rumiani i nader cieleśni, a ona, Melania, miała na zawsze
pozostać szara jak cień, zapewne z powodu nocy sukni ślubnej, gdy poślubiła
cienie i wszystko się skończyło. Ale to działo się w pustce, gdzieś na końcu świata.
Wytarła jeszcze kubki, spodeczki i talerze, bo nie miała nic lepszego do roboty.
Jak to możliwe, że udało im się zachować cielesność i rumianą cerę (choć w
przypadku ciotki Małgorzaty można było mówić jedynie o cielesności
sporadycznej), skoro żyli przytłoczeni osobowością wuja Filipa, tej apokaliptycznej
bestii? I skąd ona, Melania, mogła wiedzieć, że jej wuj okaże się obdarzonym
potężnym głosem potworem, który - czego się obawiała - może wstrząsnąć domem
w posadach i pogrzebać ich wszystkich pod gruzami?
Och, nieszczęsna ciotka Małgorzata. Jest niezwykle łagodna, a musi
(zapewne) sypiać z wujem w jednym łóżku, bo są przecież małżeństwem. Wuj robi
zabawki parodiujące niewinne igraszki ciotki i jej braci, a ona drży, kiedy wuj
podnosi swój lwi głos. Melania domyślała się, że ciotka marzy, by mieć dzieci - ale
czy na pewno z wujem Filipem? Małgorzata tak bardzo pragnie dzieci, że chce
mieć Wiktorię wyłącznie dla siebie. W takim razie niech ją sobie weźmie. Melania
ochoczo zrzekła się wszelkich praw do siostry i poczuła, że napięcie opadło. Jakby
ktoś zdjął jej z pleców wielki ciężar.
A może by tak uciec? - pomyślała, ustawiając równo talerze na pólkach w
kredensie. Mogłabym dostać pracę i mieszkać samotnie w wynajętym pokoju, jak
dziewczyny w różnych opowiadaniach z pism ilustrowanych.
Parzyłaby neskę na własnej kuchence gazowej i kupowała ćwierć funta sera
tylko dla siebie - jedną ścianę pomalowałaby na kolor czerwonych pelargonii,
drugą na chabrowy błękit, a pozostałe na biało, jak chciała zrobić w domu, ale nie
pozwoliła jej na to matka. Pomyślała o niej i ujrzała ją znów jasno i wyraźnie -
maleńką, jakby oglądaną z niewłaściwego końca teleskopu. Leżała na żółtym
piasku wśród szczątków samolotu, ubrana w swoją najlepszą, czarną garsonkę i
mały podróżny kapelusz, a wokół poniewierały się fragmenty zwęglonych ciał
innych pasażerów. Ale w rzeczywistości na pewno wcale tak nie wyglądała.
Melania wieszała kubki na haczykach umocowanych na zewnętrznych ściankach
kredensu, nieustannie poruszając ręką z dołu do góry i z góry na dół. Przypatrywała
się swojej dłoni z łagodną ciekawością i pomyślała, że żyje ona własnym życiem.
Później tego ranka, na zapleczu sklepu, napisała list do pani Rundle, tak jak
jej obiecała. Użyła kartki wyrwanej z notesu ciotki. Gryzła ołówek, połykając
drzazgi - co ona może mieć do powiedzenia pani Rundle, która stała się obca (choć
i przedtem niewiele dla nich znaczyła), mieszka daleko i na pewno już zapomniała
o dzieciach, spychając je w głąb swojej przeszłości, pełnej wspomnień
wyładowanych innymi wspomnieniami, które zawsze nosiła w pękatej torebce?
„Droga Pani Rundle,
Podróż minęła spokojnie, ale była męcząca. Mamy nadzieję, że i Pani podróż
minęła spokojnie”.
Pomyślała chwilę, a potem wykreśliła słowo „podróż” z drugiego zdania i
wpisała „jazda”, żeby się nie powtarzać. W szkole uczyli ją, że właśnie na tym
polega ładny styl. Melania podejrzewała, że już nie wróci do szkoły.
„Dzielę pokój z Wiktorią. Ciotka Małgorzata chyba bardzo ją już polubiła”.
Dziwnie zgaszona Wiktoria siedziała u stóp ciotki, wpatrzona w płynne
wzory, jakie tworzył ogień, nucąc pod nosem jakąś pozbawioną słów, przejmującą
piosenkę. Dlaczego nie dadzą jej zabawek? Przecież zabawek w tym domu nie
brakuje.
„Ciotka Małgorzata jest niemową” - poinformowała Melania, ale po chwili
wykreśliła „niemowę” i napisała: „bardzo miła”, bo przyszło jej do głowy, że pani
Rundle wiedziała zapewne o przypadłości ciotki, choć nie umiała powiedzieć o tym
dzieciom.
„Wuj Filip jest nieco staroświecki, ale na pewno - Melania starała się
uwypuklić tę część zdania - już wkrótce wszyscy poczujemy się tu dobrze.
Mam nadzieję, że i Pani urządziła się w nowym domu i że kot jest zdrowy”.
Było to kłamstwo. Melania miała nadzieję, że kot nie czuje się dobrze.
Spodziewała się, że zdechł. Żywiła przekonanie, że kot pani Rundle jest
stworzeniem z gruntu złym. Był jednak bandyckim, ale mimo wszystko
ukochanym dzieckiem pani Rundle, Melania musiała więc o niego spytać.
„Serdecznie całujemy - Melania, Jonatan i Wiktoria”.
Westchnęła, kończąc tekst. Będzie musiała zdobyć jakąś kopertę, kupić
znaczek (gdzie jest poczta?) i wysłać ten list, a następnego dnia pani Rundle
wyjmie okulary, żeby go przeczytać w jakiejś nowej kuchni, gdzie jest lodówka,
kuchenka z automatyczną regulacją temperatury pieca, dobrze widoczny ruszt,
lśniące plastikowe blaty, elektryczny mikser i może elektryczny młynek do kawy.
Melania była pewna, że w nowym domu pani Rundle pija się świeżo mieloną kawę
w czerwonych emaliowanych kubkach. Kurczowo trzymała się widoku pani
Rundle, jaki zapamiętała z rodzinnego domu, bo kiedyś pani Rundle stanowiła
przecież jego część, a dzieci cumowały przez krótki czas w czarnym porcie
uścisków na jej kolanach.
Zabrzmiał sklepowy dzwonek i zaskrzeczała papuga. Melania wyszła do
klienta z ciotką. Jakiś chłopczyk w miniaturowych dżinsach chciał kupić maskę na
Halloween. Dzieciak miał zaschnięte smarki w nosie. Wybór dziwacznych i
przerażających masek był ogromny. Melania i ciotka Małgorzata wykładały je na
ladę z kolejnych pudełek, żeby pokazać chłopcu wszystkie - lwów, niedźwiedzi,
diabłów i czarownic (o bladozielonych obliczach i włosach z prawdziwej słomy).
Maski były jednak mniej wyrafinowane niż te z pracowni. Kiedy Melania
wspomniała o tym ciotce, kobieta nabazgrała po śpiesznie: „Tamte to modele
luksusowe, te są standardowe. Ale proszę cię, nie wchodź do pracowni”. Ciotka
podsunęła chłopcu maskę niedźwiedzia grizzly o uszach z futrzastej tkaniny.
Rozentuzjazmowany malec przymierzał jedną maskę po drugiej, porykując
jak lew albo miaucząc jak kot. Miał około siedmiu lat. Pieniądze przyniósł
zawiązane w rogu chusteczki do nosa. Jego kluchowata wymowa, typowa dla
południowego Londynu, wydała się Melanii brzydka i prymitywna, więc jeszcze
raz pomyślała z nadzieją, że Wiktoria nie przyswoi sobie tutejszego akcentu.
Chłopiec z pewnością musiał długo oszczędzać z kieszonkowego, by kupić jedną z
masek wuja Filipa. Melania sądziła, że dziewiętnaście szylingów i jedenaście
pensów za sztukę to dużo, ale chłopcu maski strasznie się podobały.
Przymierzył pasiastą maskę i udał, że rzuca się przez ladę na Melanię, która
wydała urywany okrzyk. Była to maska rozjuszonego tygrysa, płonąca jasno
fosforyzującą farbą, naprawdę zwierzęca i dzika. Melania uważała, że tego rodzaju
maski nie są odpowiednimi zabawkami dla małych dzieci, ale chłopiec odliczył w
końcu kilka sześciopensówek i pensów na kontuarze, wybierając ostatecznie maskę
słonia z odlanymi z plastiku, niezwykle ostrymi kłami i gumową trąbą, którą
można było unosić i opuszczać, pociągając za sznurek. Melania pomyślała, że
maska przypomina oblicze słonia w rui, i chciała zapakować ją do papierowej
torby, ale chłopiec z trzaskiem naciągnął gumkę na tył głowy i wybiegł na ulicę z
kołyszącym się nad kołnierzykiem łbem słonia, którego nowiuteńka trąba
podskakiwała miarowo w górę i w dół. Ciotka Małgorzata z uśmiechem schowała
pieniądze do szuflady pełniącej rolę kasy. Uśmiechnęła się ślicznie, ciepło i
niewymuszenie.
„Obsługiwać dzieci to prawdziwa przyjemność” - napisała.
- Ale chyba męcząca - powiedziała Melania.
„Tutejsze dzieci już przywykły do mnie” - napisała znów ciotka, a Melania,
chowając z ulgą maski, zastanawiała się, w jaki sposób ciotka zrozumiała jej
odpowiedź.
Czas płynął bardzo wolno. O wpół do dwunastej ciotka zaparzyła na
zapleczu herbatę. Melania była ciekawa, czy każe jej zanieść tacę do piwnicy, ale
wuj Filip i Finn najprawdopodobniej mieli na dole własną kuchenkę gazową i
mogli sobie sami robić herbatę, gdy tylko mieli ochotę. Melania zaniosła jednak
herbatę Jonatanowi, a ciotka pokazała jej, w jaki sposób zatrzymać ciepło w
filiżance, przykrywając ją spodeczkiem.
Na strychu u Jonatana było bardzo zimno. Chłód szczypał go i kąsał, barwiąc
blizny na kolanach chłopca na jasnofioletowy kolor. Jego czerwony nos wyglądał
jak obdarty ze skóry. Jonatan ledwie uniósł głowę, kiedy Melania weszła do
pokoju. Podłogę pokrywała splątana pajęczyna czarnych nici, okręt żeglował
dumnie po pasach tureckiego dywanu, a siedzący w kucki Jonatan zaplatał właśnie
skomplikowaną kocią kołyskę olinowania. Był schludnie ubrany w szkolny
mundurek z szarej flaneli, jak w całkiem zwyczajny dzień. Krótkie spodenki,
marynarka z emblematem na piersi i długie, szare, pomarszczone skarpetki - było
to ubranie, w którym przyjechał do Londynu. Jak tchnienie przeszłości. Jonatan
rano zawsze ubierał się po omacku. Wkładał rzeczy, które zdjął poprzedniego
wieczoru, chyba że na krześle przy łóżku, w którym sypiał, ktoś przygotował mu
ubranie na zmianę.
- Wypij coś gorącego - powiedziała Melania. Jonatan nie usłyszał.
- Jonatanie! Przyniosłam ci herbatę!
Postawiła filiżankę na podłodze i dotknęła ramienia brata, który powoli
zsunął z palców czarną nitkę, przypatrując się Melanii zza swoich okularów, jak
gdyby zachodził w głowę, kto to może być. Szkła były matowe i zapaskudzone.
Jonatan zdjął okulary, nachuchał na soczewki i przetarł je bardzo już brudną
chusteczką do nosa. Oczy miał bezbronne, okolone beżowymi obwódkami.
Przypominał małego gryzonia, jak świnka morska albo kret. Nałożył okulary i
znowu bacznie przyjrzał się Melanii.
- Ach, to ty - powiedział, spoglądając na herbatę z wyrazem oszołomienia.
- Pij, bo wystygnie.
Jonatan z przerażającą uległością wypił zawartość filiżanki trzema łykami i
oddał naczynie siostrze. Czekał grzecznie, aż sobie pójdzie, wbijając wzrok w swój
okręt. Melania czuła się jak intruz, ale Jonatan był przecież jej bratem i ostatecznie
miała prawo mu przeszkadzać.
- Wszystko w porządku? - spytała.
Zastanawiał się nad tym pytaniem, a w każdym razie tak się wydawało.
- Co masz na myśli? - odezwał się po chwili.
- Czy jesteś szczęśliwy? Albo czy wiesz, czego ci trzeba do szczęścia?
Siedział nieruchomo, trzymając dłonie na kolanach i nie próbując nawet
odpowiedzieć, jak gdyby pytanie Melanii było prozaiczne i całkiem nieistotne.
- Jonatan, powiedz mi, czy jesteś szczęśliwy, czy nie. - Przecież to był jej
brat, dlatego martwiła się o jego pomyślność.
- Chcę pracować dalej nad moim statkiem - od parł. - Proszę cię.
- Aha - wyrzekła słabym głosem Melania i wyszła.
Czuła się samotna i ogarnął ją chłód, kiedy szła długimi, brunatnymi
korytarzami, mijając zamknięte na głucho, tajemnicze drzwi. Zamek Sinobrodego.
Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia, gdy przechodziła obok, bała się, bowiem, że
drzwi się nagle otworzą i wytoczy się z nich jakieś straszliwe urządzenie na
kółkach, okropny żart albo potworny wynalazek, w każdym razie coś, co wystawi
jej odwagę na próbę. Teraz została już zupełnie sama, straciła, bowiem zarówno
brata, jak i siostrę, Jonatan siedział na górze, Wiktoria na dole, a Melania
wędrowała niebezpieczną drogą między nimi, niełączącą jej z nikim.
Szkoda, że jestem jeszcze taka młoda, niedoświadczona i zależna od innych,
pomyślała.
Za tymi drzwiami, (za którymi?) spali nocami ciotka Małgorzata, wuj Filip,
Francie i Finn. Jednak nie teraz, nie o tej porze - a kto zajmował te pokoje za dnia?
Tak, to zamek Sinobrodego, a może raczej posiadłość pana Foxa, w której na
każdym nadprożu widniało wyryte motto:”"Bądź śmiały, śmiały, ale nie za
śmiały”, a w szafach i przewiewnych kredensach spoczywały na prześcieradłach i
poszwach starannie ułożone, poćwiartowane zwłoki. Melania wiedziała, że nie
zachowuje się rozsądnie, że wokół znajdują się tylko puste pokoje i milczące łóżka,
ale nadal odczuwała lęk, a jej przerażone stopy dreptały zbyt głośno, budząc
uśpione echa. Przed kuchnią, u szczytu schodów, na podeście siedział niezłomnie
pies. Zwrócony grzbietem do Melanii, zagradzał jej drogę. Był niesamowicie biały,
niczym Moby Dick, a w brunatnym domu wuja Filipa po prostu świecił, dlatego
Melania bardzo się wystraszyła.
Przystanęła za psem. Nie poruszył się. Znalazła się w pułapce.
- Dobry piesek - powiedziała na próbę. - Piesku miły, puść mnie. Bardzo cię
proszę.
Ogon zwierzęcia zaczął się poruszać na boki z ledwie słyszalnym świstem.
- Proszę cię - powiedziała znowu.
Pies spojrzał na nią, odwracając łeb o migotliwych, czerwonych oczach.
Przyszła jej do głowy szaleńcza myśl: czy to prawdziwy pies, czy może ten z
obrazu? W końcu przestąpiła go i zeszła na dół, choć w głębi duszy obawiała się,
że mógłby jej odgryźć nogę. Ale bulterier ani drgnął. Śledził ją spojrzeniem bez
mrugnięcia powieki, aż weszła na zaplecze i zamknęła drzwi, kryjąc się przed jego
purpurowymi oczami.
Ciotka Małgorzata obierała ziemniaki i wrzucała je do plastikowej miski z
wodą. Miskę trzymała na kolanach. Wiktoria pomagała niemej kobiecie małym, ale
niebezpiecznie wyglądającym nożykiem. Siedziały pośród drobnych rozprysków
wody. Ciotka czule i serdecznie spoglądała z góry na okrągły czubek głowy
Wiktorii, przechylając na bok ptasi łebek Dobrze, ze, choć Wiktoria znalazła tu
swoje miejsce.
Zaraz potem ciotka poszła po popołudniowy posiłek i wzięła Wiktorię ze
sobą, Melania musiała, więc pilnować sklepu. Odkryła, że stanie za ladą sprawia jej
przyjemność - dotąd była zawsze konsumentką, stała po stronie dla klientów. Przez
chwilę bawiła się w sklep. Przeliczyła pieniądze w kasie i przejrzała zwój faktur.
Dwukrotnie sprawdziła, gdzie leżą papierowe torby, brązowy papier pakowy,
sznurek i taśma klejąca.
Zaczęła oglądać towar. Czuła wstręt do tych dzikich masek, choć zarazem
coś się jej w nich podobało, i w końcu przymierzyła kilka. Nie mogła się przejrzeć,
bo w sklepie nie było lustra, w zależności jednak od tego, jaką maskę akurat
przymierzała, czuła, że nabiera dziwnych, lisich albo kocich cech. Wydawało jej
się, że maski nawet pachną dzikimi zwierzętami. Potem zmierzwiła czub papużce i
przyglądała się, jak Joey wydziobuje z łuski nasiono słonecznika. Ptak przesuwał
się boczkiem na poręczy, kulił pod siebie skrzydła i popatrywał chytrze na
dziewczynę, dając do zrozumienia, że gdyby chciał, mógłby jej niejedno
opowiedzieć.
Klienci nie przychodzili. W sklepie było tak ciemno, że światło paliło się tu
przez cały dzień. W środku panowała zawsze piąta po południu zimowego dnia, a
kuszące pudła sprawiały, że sklep wyglądał jak w dzień przedwigilijny, przesycony
gęstą, pełną wyczekiwania emanacją świątecznych prezentów. Melania czuła się
lepiej w sklepie niż w domu. Cieszyło ją, że stoi blisko drzwi prowadzących na
ulicę, bo mogła przyglądać się przechodniom, i stwierdziła, że ludzkie życie płynie
swoim uregulowanym trybem.
Przebierała wśród pudełek ukradkiem, potajemnie, jak dziecko buszujące po
świątecznych paczkach, schowanych na górnej półce w szafie rodziców.
Zdejmowała wieka, których nie otworzył Finn, wstrzymując oddech z rozkoszy i
zadziwienia. Znów stała się na chwilę siedmioletnią dziewczynką.
Osobno, na kilku równoległych półkach, leżały proste, drewniane zabawki
dla najmłodszych. Były zachwycające. Na przykład koniki na kółkach, które można
ciągnąć za sobą na sznurku, czerwone, niebieskie i zielone koniki, nakrapiane
czarnymi, białymi albo żółtymi kwiatkami. Grzechotki w kształcie świnek i sów z
suszonymi nasionami w pustych brzuszkach. Gwizdki w kształcie kolorowych
ptaków, którym gwizdało się w ogon. Melania przyłożyła do ust ptasi gwizdek i
wydobyła z niego odgłos o głębokiej, przenikliwej słodyczy. Potem znalazła
drewniane figurki, fikające kozły na drewnianych ramkach - allez oop! - do góry
nogami. I dwa drewniane ludziki, walące na przemian młotami w kowadło, tak
prymitywne w formie, jak gdyby by ły najstarszymi zabawkami na świecie.
Rozpoznawała powoli wyrafinowaną, malarską rękę Finna, widoczną w
kwitnących koniach, w dziwnych, przypominających spodki mordkach świnek i
sów, w nakrapianej, pawiej wspaniałości ptaków, w utrudzonych, profesjonalnych
grymasach twarzy linoskoczków i zaciśniętych z wysiłku ustach kowali. Im Finn
poświęcił szczególnie dużo uwagi - twarze kowali zdobiło owłosienie, od cienkich
jak kreski ołówka wąsików a la Ronald Coleman po przypominające starożytnych
Asyryjczyków kręte kędziory na głowach. Maleńkie, pociągnięte farbą kurtki
ludzików zdobiła mozaika pasków, gwiazdek, strzałek i kropek. Finn chyba
wyjątkowo lubił malować zabawki dla bardzo małych dzieci. A w następnym
wielkim kwadratowym pudle kryla się arka Noego. Było to arcydzieło.
Melania rozstawiła na ladzie poszczególne jego elementy.
Noe mierzył sześć cali, miał białą brodę do kolan i rybackie buty z
prawdziwej gumy. Państwo Noe stanowili jednak dziwną rodzinę. Pani Noe
obdarzona została na przykład kształtem kołka, jak gdyby była to idealna i jedyna
postać małżonki Noego, którą Stwórca zaakceptował z ulgą, wypróbowawszy
wcześniej bez powodzenia setki innych wariantów. Tamte nie zyskały jednak jego
aprobaty. Pani Noe miała nisko upięty kok na karku, a w jej włosach tkwiły
rzeźbione szpilki, cieńsze od rozszczepionych zapałek. Figurka o okrągłych
rumianych policzkach uśmiechała się.
Sem i Cham wyglądali natomiast na brudnawych mieszkańców Bliskiego
Wschodu, kierowników szulerni albo knajpy ze striptizem - ubrani w garnitury w
jodełkę, mieli czarne loki i czerwone, uśmiechnięte usta, za którymi błyskały złote
zęby. Jafet z kolei (poznała, że to Jafet, bo na koszulce widniało jego imię
wypisane maleńkimi literkami) był Finnem we własnej osobie, jego idealną
podobizną w każdym calu, ubraną w błękitne dżinsy. Finn podpisał się i zostawił
sygnaturę na arce. Przypomniała sobie, jak powiedział: „Wszyscy płyniemy na tej
samej łodzi”. No cóż, on siedział w arce i mógł prawdopodobnie przetrwać każdy
potop. Na pokładzie arki znajdowało się trzydzieści par zwierząt, począwszy od
lwa i lwicy dorównujących niemal wielkością Noemu, po parkę białych myszy, nie
większych od paznokcia małego palca Melanii. Lwy nosiły na głowach korony na
znak, że są królewską parą. Melania chichotała z czystej radości, że może je
trzymać w dłoniach, że te zwierzęta są takie maleńkie i śliczne, że koty są takie
kocie, a figurki kangurów, (wśród których była matka z kangurzątkiem w torbie)
doskonale oddają naturalnie zabawny wygląd kangurów. Ustawiła zwierzęta w
długim szeregu z lwami na czele, tworząc wyrzeźbioną w drewnie i pastelowo
barwną cyrkową paradę. Zauważyła, że zaczyna myśleć małymi kategoriami w
skali arki, ponieważ wydawało się jej, że ma wielkie dłonie, na podobieństwo
Guliwera w krainie liliputów.
Burtę płaskodennej arki zdobił pejzaż morski, sięgający wysokości linii
wodnej. Była to pozbawiona malarskiej perspektywy wizja dalekich głębin,
pełnych truskawkowych ryb, lasów wodorostów i oblepionych małżami kamieni,
wśród których widać było tu i ówdzie pulchne syreny, jakie marynarze tatuują
sobie czasem na ramionach. Syreny energicznie napierały piersiami na fale albo
siedziały na wywróconych do góry stępką, zatopionych statkach, rozczesując
długie, nieprawdopodobnie żółte włosy. Kadłub arki był zielony, a zdobiły go
malowane wizerunki głów zwierząt, wyglądających na zewnątrz przez bulaje. Na
maszcie wisiała cena. Siedemdziesiąt pięć gwinei.
- Wielki Boże! - zawołała Melania.
- To uczciwa cena za taką robotę - odezwał się wuj Filip. - A ceny trzeba
kalkulować uczciwie. To zwykła ekonomia. Poza tym bądź łaskawa odłożyć te
rzeczy, panienko. Ńie lubię, kiedy ktoś bawi się moimi zabawkami.
„Nie sprzedam!” - zawołała śpiewnie papużka.
Wuj Filip całkowicie zasłaniał sobą drzwi. Podwinięte rękawy koszuli spiął
powyżej łokci stalowymi spinkami i był przepasany szorstkim, białym niegdyś
fartuchem, który zakrywał go od węzła krawata aż po kostki nóg. W bladych
oczach wuja nie było ani śladu serdeczności. Przybrał marsową minę, a jego brwi
zbiegły się, przypominając stalowy pręt. Zdenerwowana Melania z łoskotem
wrzucała zwierzątka do pudełka.
- Uważaj, jak się z nimi obchodzisz! To jest te raz twój chleb!
I była to prawda.
V
W górze zabrzmiał przeraźliwy gong na obiad.
- Właściwie wcale nie czuję, że jesteśmy w Londynie - powiedziała Melania.
W kuchni nie było ni kogo poza nią i Wiktorią. - Równie dobrze mogłybyśmy
mieszkać gdzie indziej.
- Na przykład gdzie? - zapytała Wiktoria bez za ciekawienia. Wyskrobywała
łyżką resztki dżemu malinowego ze słoika. Siedziała na podłodze, a włosy miała
zlepione w strąki dżemem, którego gniewna wysypka otaczała jej usta i pokrywała
sukienkę lepkimi smugami. Była zadowolona z życia i grubsza niż kiedykolwiek.
Ciągle ściskała w garści jakieś słodycze, zajadała między głównymi posiłkami
przekąski w postaci chleba i skondensowanego mleka albo wyskrobywała miski, w
których ciotka Małgorzata miesiła ciasto. Ciotka uwielbiała małą i rozpuszczała ją.
- Na przykład gdzie? - powtórzyła purpurowa od dżemu Wiktoria.
- Gdziekolwiek. - Ale nie było sensu rozmawiać z Wiktorią, która
zapomniała już o istnieniu innych miejsc, żyjąc z dnia na dzień.
Wszyscy mówili, że Melania zamieszka w wielkim mieście, które jednak
okazało się dla niej małym, szarym miasteczkiem. Dom Flowerów stał na szczycie
południowego wzgórza. Melania, z koszykiem na ramieniu i listą zakupów, jak
francuska gospodyni, wychodziła z domu tylko po sprawunki. Nigdy jednak nie
dostawała pieniędzy, ponieważ wuj Filip miał kredyt we wszystkich sklepach, w
których kupował, i regulował rachunki raz na kwartał czekiem. Niekiedy Melanii
towarzyszył pies, choć czasem zostawał w domu, a czasem miał jakieś inne zajęcia.
Nie szedł na smyczy ani na łańcuchu, lecz dreptał cicho obok Melanii. Czasami
szła z nią Wiktoria, która kiedy indziej zostawała w domu, ale w przeciwieństwie
do psa Wiktoria nigdy nie miała nic do roboty. Teraz, kiedy sprawunki załatwiała
Melania, ciotka Małgorzata w ogóle nie wychodziła z domu.
Sklepikarze przesyłali przez Melanię pozdrowienia dla ciotki i pytali, czy
dobrze się miewa, podobnie jak dawniej, kiedy pytali o matkę i o panią Rundle,
gdy Melania robiła zakupy w miasteczku. Z pełnym troski zniecierpliwieniem
cmokali nad jej czarną opaską, przyszytą wciąż do rękawa, albowiem tutejsi
sprzedawcy (tak samo byłoby w jej rodzinnej miejscowości) słyszeli u przyjeździe
dzieci i wiedzieli, w jaki sposób zostały osierocone. Ciotka Małgorzata zabazgrała
pewnie niejeden notes, by o nich opowiedzieć.
Wszyscy byli bardzo mili dla Melanii. Właściciel sklepu spożywczego, były
żołnierz o surowym obliczu, bez kciuka u prawej dłoni (Melania zastanawiała się,
czy nie obciął go sobie przypadkiem krajalnicą do wędlin, ale nie śmiała zapytać z
obawy, że dowie się prawdy), obdarzał ją niekiedy uśmiechami i czasem dawał
czekoladki Wiktorii, która wracała wtedy do sklepu z zabawkami z obfitym
brązowym wąsem i bokobrodami na buzi. Wiktoria zawsze musiała się ubabrać.
Rzeźnik, człowiek łagodny i gołębiego serca pomimo okrutnych plam krwi na
fartuchu, wypełniał Melanii koszyk darmowymi kośćmi dla psa i proponował, że
pokaże dziewczynie tajemnice swojego magazynu, gdzie w schłodzonej ciemności
wisiały kudłate od szronu połcie mięsa. Melania odmawiała, choć potrafiła docenić
gest rzeźnika.
Kobieta z warzywniaka dawała jej czasami bukiecik fiołków albo kwiat
chryzantemy, który przypadkowo łamał się w dłoni Melanii, i te prezenty sprawiały
jej największą przyjemność. Sprzedawczyni miała ciemną karnację, łotrzykowski
wygląd i przymilny, roześmiany, niski, ale łamiący się głos. Jej ręce były wiecznie
powalane na czarno ziemią od kartofli. Gdy widywała Wiktorię, dawała jej banana,
i zachęcała Melanię, by częstowała się leżącymi w koszyku orzechami. Mówiła „z
Bogiem” zamiast „do widzenia” i Melania zwykle wychodziła z jej sklepu pełna
otuchy, miażdżąc w zębach migdały.
- Szkoda, że wuj Filip nie jest kupcem warzywnym - powiedziała pewnego
razu Wiktoria. - Albo nie handluje słodyczami - dodała po chwili.
A gdzie był Londyn, gdzie gwar i anonimowość wielkiego miasta? Z okien
na piętrze Melania widziała jego światła, ale nigdy nie poznała go bliżej.
Flowerowie prowadzili samotnicze życie. Nikt ich nie odwiedzał wieczorami
ani nie wpadał na pogawędkę za dnia, chyba że w interesach - by sprzedać drewno
wujowi Filipowi albo zamówić usługi Franciego i jego skrzypiec. Żadnych
przyjaciół czy gości. Ich życie było zaczarowaną ciszą. Nie mieli telewizora,
gramofonu ani nawet radia. Wuj Filip uwielbiał ciszę. Ale Francie przeszmuglował
do domu maleńki tranzystorowy odbiornik radiowy i czasem potajemnie słuchał
radia Eireann, jeśli akurat nadawano muzykę.
Wróciwszy z zakupów Melania pomagała ciotce obsługując klientów,
wypisując ceny na karteczkach, albo bez końca polerując szuflady i wielki niczym
most drewniany blat kontuaru, gdy tylko, bowiem kończyła go czyścić ślady
brudnych palców małych interesantów kazały zaczynać pracę od nowa. Zmiany w
trybie życia Melanii były tak ogromne, że prawie nie do wiary. Nieruchomiała
niekiedy ze szmatką w ręku i obserwowana uważnie przez papużkę, mówiła
głośno:
- To na pewno nie ja, w żadnym wypadku!
A jednak to była ona.
Wieczorami, kiedy filiżanki od herbaty były już umyte i schowane, a ciotka
opatulała Wiktorię w łóżeczku, Melania siadywała w kuchni i czytała swoje stare
książki Miała rację - w domu Flowerów nie było ani jednej, wyjąwszy księgę
podatkową wuja, chyba, że jakieś tajemnicze tomy kryły się w sypialni braci
Jowle’ów. Możliwe, lecz nawet jeśli tak było, Melania nie widziała nigdy, by
bracia czytali książki, choć Francie kupował czasem „Irish Independent”. Czytywał
go w ubikacji, gdzie Melania po raz pierwszy natknęła się na dziennik, i zawsze
chował potem egzemplarz za rurą, a kiedy wuj Filip znajdował gazetę w klozecie,
wyrzucał ją na schody, deptał i skakał po niej. Nie mijało wiele czasu, a gazeta,
pokryta śladami butów, pojawiała się z powrotem za rurą w ubikacji.
Ocalała jedna walizka książek Melanii. Był to zbiór przypadkowy,
zawierający „Kubusia Puchatka” i opowieści o doktorze Dolittle, które, jak się
okazało, mogła czytać nostalgicznie w kółko. Myślała, że jej dzieciństwo uwięzło
na stronicach tych książek, na które ściekała czasami czekolada i w których przed
laty zaznaczała ulubione fragmenty papierkami po cukierkach i skrawkami
wstążek. Nie tykała jednak książek dla dorosłych, a egzemplarz „Lorny Doone”
schowała, choć reszty księgozbioru trzymała się kurczowo niby kół ratunkowych.
Czytała i czytała, podczas gdy ciotka Małgorzata cerowała skarpetki męża i
braci albo przyszywała im niezliczone guziki do koszul. Szyła też ubranka
niektórym zabawkom i marionetkom - maleńkie sukienki i kurteczki dla
antropomorficznych misiów i małpek, peleryny i płaszcze dla tych nielicznych
kukiełek, które sprzedawali w sklepie, oraz suknie i bryczesy dla wysokich lalek z
teatrzyku. W jej olbrzymim wiklinowym koszyku krawieckim, przypominającym
kosze, w jakich zaklinacze trzymają węże, piętrzył się nieskończony stos tkanin,
przeznaczonych do szycia. Z kosza groźnie wyłaniały się kolejne fale wspaniale
barwionych materii i wydawało się, że ją zaleją, lecz ciotka szybkimi jak światło
palcami mężnie się z nimi zmagała. Melania uważała, że wuj Filip mógłby jej
przynajmniej kupić maszynę do szycia, żeby nie musiała ściubolić ręcznie długich
szwów.
Melania i ciotka Małgorzata siedziały w absolutnej ciszy, jeśli nie liczyć
ociężałego tykania zegara z kukułką i jej regularnych wykrzykników na dwa tony.
Melania wciąż nie mogła przywyknąć do kukułki i za każdym razem podrywała się
ze strachu na głos ptaka. Z kranu kapała do zlewu woda. Czasami pies drapał w
drzwi, żeby go wpuścić, a czasami drapał, żeby wyjść. Niekiedy zasypiał na
wytartym dywanie przed elektrycznym ogniem w kominku, pochrapując z cicha, i
bywało, że drżały mu łapy, gdy gonił we śnie króliki. Ciotka chwilami unosiła
głowę znad szycia i uśmiechała się nerwowo do Melanii, chcąc dać jej do
zrozumienia, że są przyjaciółkami. Zdarzało się, że kiedy Finn miał wolny wieczór,
grywał z Melanią w gry, do których wystarczał papier i ołówek, jak „okręty”, ale
zazwyczaj chłopak był potrzebny na dole wujowi Filipowi, któremu pomagał w
pracy nad marionetkami. Wuj Filip zajmował się marionetkami wieczorem, kiedy
inne zabawki były już schowane.
Melania widywała go tylko podczas posiłków, ale pełna zadumy i
przytłaczająca obecność wuja wypełniała cały dom, dziewczynka stąpała więc
ostrożnie, jak gdyby jego bezbarwne oczy sądziły i oceniały ją przez cały czas. Na
widok wuja Filipa drżała mimo woli. Nie potrafiła ani trochę połączyć go w
myślach z matką, choć przecież wuj Filip i mama Melanii byli dziećmi jednej
matki. Wuj zdawał się zbudowany z zupełnie innej substancji niż jej łagodna, wątła
mama - jak gdyby wyciosano go czy wykrojono z gromu. Melania wyczuwała
otaczającą wuja aurę irracjonalnej przemocy. Czasami rzucał się na Finna jak
lawina ziemna i przy obiedzie walił go po łbie, kiedy niefrasobliwa bezczelność
chłopaka posuwała się trochę za daleko. Wskutek nieporozumień na tle jakichś
drobiazgów dotyczących zabawek, nad którymi właśnie pracowali, Finn często
opuszczał pracownię z sińcem na policzku albo z podbitym okiem, a wtedy ciotka
Małgorzata zaczynała jęczeć i mimo protestów Finna dezynfekowała ranę lub
zaklejała ją plastrem, jeśli chłopak miał rozciętą skórę. Ale on chyba się tym nie
przejmował, przechodził, bowiem nad podobnymi incydentami do porządku
dziennego.
Francie dniem i nocą siedział zamknięty w pokoju, który dzielił z Finnem
(jak się okazało, pokój braci sąsiadował z sypialnią Melanii), i bez przerwy grał na
skrzypcach, wyjąwszy tylko dni, kiedy grywał na zamówienie w mieście - w
irlandzkich klubach Londynu, na irlandzkich zabawach ludowych i rozmaitych
przyjęciach. Kiedy Melania szła wieczorem na górę do łazienki, słyszała na
schodach słabe echa płynnych treli skrzypiec. Nocami, gdy fala materiałów
krawieckich opadała do najniższe go poziomu, ciotka Małgorzata wkradała się do
pokoju Franciego i grała z nim na flecie. Nigdy nie zaprosiła Melanii, by przyszła
ich posłuchać, i w takie dni pozostawioną samotnie w kuchni dziewczynę, jeżeli
nie liczyć żywego i namalowanego na obrazie psa, ogarniało poczucie, że nikogo
na świecie nie obchodzi, czy ona żyje, czy umarła.
Jonatan pracował teraz nad modelami pod okiem wuja Filipa. Uczył się, jak
wycinać statki z jednego kawałka drewna. Spędzał na tej czynności każdą chwilę,
której nie marnował na jedzenie czy spanie. Wuj Filip i Finn pracowali nad
marionetkami, a Jonatan nawet wieczorami rzeźbił swoje statki, dopóki nie musiał
iść spać o wpół do dziewiątej. Prześlizgiwał się wtedy przez kuchnię, rzucając
mimochodem „dobranoc”, i właściwie nie odzywał się więcej do Melanii, choć po
prawdzie dawniej wcale nie bywał bardziej rozmowny.
„Filip jest zadowolony z Jonatana” - napisała na tablicy ciotka Małgorzata.
- To dobrze - odpowiedziała Melania. W głębi duszy wiedziała, że jeśli
nawet Jonatan kiedyś do niej należał, to teraz utraciła go na zawsze.
Dzieci nie dostawały kieszonkowego. Wszyscy używali szamponu ze
wspólnej butelki. Melania postanowiła nie wspominać o nowej piżamie dla siebie,
dopóki jej kupno nie stanie się palącą koniecznością.
Tymczasem z rosnącego na placu jawora opadły resztki liści, które
uprzątnęły w zapomnienie sztywne miotły pracowników służb miejskich. Noce
nadciągały coraz wcześniej, spowite w złowrogie peleryny mgły, jak postaci z
opowiadań Edgara Allana Poe. Melania stała z twarzą wtuloną w szybę okna w
swoim pokoju, nie widząc ponurego podwórka ani świateł rozkwitających na tyłach
innych domów, lecz jagody czerwieniejące na żywopłotach wokół willi i lśniące od
szronu pola. Dym z ognisk, w których palono zeschłe liście, drażnił jej gardło.
Włożyła rękawiczki i wyszła do ogrodu, rzucając w trawę okruchy chleba i skórki
od bekonu, a potem patrzyła, jak głodne ptaki pikują z góry na ziemię. Przez głowę
przemykały jej rozmaite wizje. Rozjarzone światłem lamp twarze wokół stołu, na
którym dymi jedzenie typowe dla pory chłodów, jak pożywne gulasze i ociekające
złotym syropem puddingi. Matka ciasno zapina jej płaszcz pod szyją i otula
Melanię szalikiem. Szczapy drewna płoną w kominku w salonie, ojciec pyka z
fajki, szeleszcząc „Timesem”, mama czyta powieść, Melania, leżąc między nimi na
futrzastym dywanie, opiłowuje sobie paznokcie, a o szyby bębni z łoskotem
deszcz, co sprawia, że kominkowy pokój staje się jeszcze bardziej przytulny.
Wszystko to wydawało jej się soczyste, dziwne i odległe, jak gdyby nigdy się
nie wydarzyło albo jakby zdarzyło się komuś innemu. Bo rzeczywistość była
jednak tu, w tym chłodnym, wysokim, niegościnnym domu o groźnych wstęgach
brunatnej farby, wzdłuż których ryczały przeciągi niczym lokomotywy. Melania
mówiła sobie, że to jest właśnie surowa, niekochana prawda, czarny, gorzki chleb
życia, a tkliwość obfitej przyszłości stała się anemiczna i wyzuta już z treści.
Wygnana z Raju Ewa musiała czuć się podobnie w drodze na wschód,
pomyślała Melania. I to Ewa była wszystkiemu winna.
Na list Melanii nadeszła odpowiedź od pani Rundle, której pismo było
czarne, okrągłe i stateczne, a sunęło po papierze z dostojeństwem zabytkowego
rolls-royce’a. Pani Rundle ucieszyła się, że dzieci są zdrowe i zadomowiły się w
nowym otoczeniu. Rodzina musi żyć ze sobą w zgodzie, tak powinno być.
Przywykła już do swojej nowej posady, ale tęskniła za dziećmi.
„Chciałabym należeć do Waszej rodziny, żeby móc wam pomagać i mieć
prawo widywania Was. Ale, niestety, nie jestem Waszą krewną i w ogóle nie mam
już nikogo i niczego, z wyjątkiem wspomnień. I nie mogę zrobić nic więcej, jak
tylko wspominać Was w modlitwie, co czynię w każdą niedzielę, i życzę Warn
wszystkiego najlepszego. Przesyłam specjalne całusy Wiktorii, mojej małej
dziewczynce, a całej trójce moc serdeczności i miłości”.
Miłość pani Rundle. Kufry, skrzynie, garnki i szafy miłości, gromadzonej
przez całe życie i wreszcie rozrzutnie rozdanej. Ale pani Rundle była bezradna,
mogła jedynie kochać ich na odległość. Na Boże Narodzenie obiecała przysłać im
pocztówkę z krzyżykami oznaczającymi pocałunki, choć Wiktoria nie pamiętała
już o pani Rundle, a i ona zaczynała zapominać ich konkretne i realne postaci.
Rysy ich twarzy zacierały się, dzieci zaś rozwiewały się w pamięci, nabierając w
końcu równie eterycznego i wieloznacznego charakteru, jak postać pana Rundle.
Wskutek śmierci rodziców stały się dziećmi ze snu, pięknymi i dobrymi. Kto je
śnił? Coś się pojawia, coś znika. Czy Melania jest częścią snu pani Rundle? W
każdym razie złożyła list i wsunęła go do szuflady między figi i chusteczki do nosa
jako coś w rodzaju talizmanu, który miał jej przypominać, że przeszłość
rzeczywiście istniała.
W środy zamykali wcześniej niż zwykle. Zanim Melania zdążyła odwrócić
wiszącą na drzwiach tabliczkę z napisem „Zamknięte”, do sklepu weszła
nieznajoma kobieta, żeby obejrzeć zabawki. Była zamożna, cala odziana w zamsz, i
przyjechała samochodem z północnego brzegu rzeki. Należała do tego typu
klientów, których sklep uparcie przyciągał, a których wuj Filip szczególnie
nienawidził. „To właśnie tacy ludzie ściągają nam na kark dziennikarzy z
kolorowych dodatków do niedzielnych gazet” - powiedział kiedyś w zapiekłej
wściekłości. „Któregoś dnia przyjechał do nas fotograf z dodatku świątecznego -
wyjaśnił pewnego ranka Finn Melanii, gdy oglądała nowy zestaw sprężynowych
figurek (żołnierzy paradujących w czerwonych kurtkach, na których pieczołowicie
wymalowano szeregi medali), i wykrzyknęła, że są za ładne dla dzieci. - Facet
chciał zrobić o nas reportaż fotograficzny. Na temat tych zabawek dla dorosłych.
Mówił, że my.. to zna czy twój wuj i ja... robimy coś, co jest unikalnym
połączeniem pop-artu i sztuki ludowej. Powiedział, że jeżeli będziemy z nim
trzymać sztamę, połowa Londynu zacznie dobijać się do naszych drzwi. - Finn
pociągnął za sznurek i jeden z żołnierzy zatrzepotał rękami. - Wtedy wuj Filip
roztrzaskał temu gościowi aparat i zrzucił ze schodów sprzęt fotograficzny wartości
dwustu funtów. Musiałem mu wstawić mój irlandzki bajer i bardzo się starać, żeby
facet nie podał nas do sądu”. „Dlaczego to zrobił?” „Filip Flower sam jest sobie
panem. Nie chce, żeby ludzie, którymi pogardza, kupowali jego wyroby tylko po
to, by mieć o czym gadać”.
- Pragnę kupić jakiś sympatyczny drobiazg - powiedziała kobieta,
uśmiechając się do Melanii ustami umalowanymi pomadką koloru wyjątkowo
bladej pomarańczy. - Coś takiego, żeby moi przyjaciele koniecznie chcieli się
dowiedzieć, skąd to mam.
Cóż, mimo wszystko trzeba ją było obsłużyć. Melania zastawiła zabawkami
całą ladę, a kobieta palcami w zamszowych rękawiczkach gładziła malowane
powierzchnie z drewna i blachy, wykrzykując chwilami: „Ojej! Ale super!”, w
końcu jednak kupiła tylko maskę czarownicy. Skąpa suka, pomyślała Melania,
która mimo woli nabierała manier sklepikarki. Uprzejmie zapakowała maskę, choć
usłyszała już gong i wiedziała, że spóźni się na obiad.
Kobieta odeszła lekkim krokiem w butach z lakierowanej skóry na wysokich
obcasach w stronę przypominającego wiklinowy kosz austina mini, zaparkowanego
przy toalecie publicznej. Należała do tego rodzaju kobiet, które czasami
przyjeżdżają do rodzinnego domu na weekendy z walizeczką pełną małych
czarnych sukienek, odpowiednich na koktajle i późne obiady. (Dlaczego charakter
obiadu jest tak inny, jeśli ów posiłek podaje się około południa, jak w domu
Flowerów?) I Melania mogłaby z łatwością stać się tego typu kobietą.
Finn, który także miał się spóźnić na obiad, wyszedł z pracowni i pomógł
Melanii uporządkować leżące w nieładzie zabawki. Nigdy nie czuła się całkiem
swobodnie z Finnem, mimo że grywała z nim w okręty. Osaczały ją jego kose
spojrzenia, a Finn zawsze uśmiechał się szeroko, jak gdyby znał jakieś dotyczące
jej tajemnice, którymi nie mógł się z nią podzielić. Poza tym nadal nie mogła
znieść jego fizycznego brudu i niezwykłego, ekstrawaganckiego, nieomal
namiętnego niechlujstwa. Zdjął swój sztywny od farby fartuch, ale we włosach
miał niebieską farbę i jego ręce też były niebieskie, jak u Dżambli, którzy
wyruszyli na morze w durszlaku.
- Co będziemy robić dziś po południu? - zapytał tak obojętnie, jak gdyby
wszystkie środowe popołudnia spędzali razem.
- Hmm... - mruknęła Melania, żeby zyskać na czasie.
- Chcesz pójść na spacer?
- Nigdy nie byłam dalej niż na placu - powiedziała tęsknie. Czy to możliwe,
że pojadą do Londynu, do złotego miasta?
- W takim razie wybierzemy się na spacer. - Finn uśmiechnął się niemal
słodko.
Melania zafrasowała się, bo nie wiedziała, czy wedle obowiązujących w
domu wuja praw wolno jej chodzić z Finnem na spacery, a poza tym byli spóźnieni
na obiad. Okazało się jednak, że wuj Filip nie siedzi przy stole i nie spogląda
groźnie na dwa puste miejsca - na obrusie brakowało nawet jego nakrycia. Wuj
Filip udał się na poszukiwanie drewna. Potrzebował więcej drewna.
- Kiedy kota nie ma... - powiedział Finn i w kuchni zapanowała świąteczna
atmosfera.
Zjedli zapiekankę mięsną z wyjątkowym apetytem, a kiedy naczynia zostały
uprzątnięte, Melania pobiegła na górę, żeby się uczesać. Znieruchomiała na chwilę
ze wstążką w ręku i postanowiła nie zaplatać włosów; pozwoliła im swobodnie
opaść na plecy, żeby sprawić przyjemność Finnowi, choć był taki nieokrzesany. Z
sąsiedniego pokoju dobiegał płaczliwy i niepewny dźwięk skrzypiec, które stroił
Francie.
Ciotka Małgorzata pomogła Wiktorii zbudować na podłodze w kuchni
wysoki domek z talii wytłuszczonych kart. Uśmiechnęła się do Melanii, wskazując
jej płaszcz przeciwdeszczowy i unosząc pytająco rude brwi.
- Oprowadzę Melanię po okolicy - powiedział Finn, chwytając siostrę za
ramiona i kołysząc jej klęczącą postać w uścisku, który sprowokował ciotkę do
bezgłośnego śmiechu, nadającego jej wygląd młodej dziewczyny. Pierwsze
kondygnacje domku z kart rozsypały się i Wiktoria wybuchnęla płaczem.
- Chodźmy - powiedział Finn.
Miał na sobie czarny plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy, który chrzęścił
przy każdym poruszeniu. Uczesał także włosy przed spacerem, a nawet zadał sobie
trud zeskrobania z rąk niebieskiej farby. Jego przygotowania zaniepokoiły
Melanię:, dlaczego usiłował się dla niej upiększyć?
Wszystkie sklepy były już zamknięte i na placyku panował niedzielny
spokój. Biały bulterier, zajęty swoimi sprawami, czaił się w zadumie w progu
sklepu ze starzyzną. Kiedy przechodzili obok, uniósł łapę, żeby się wysiusiać.
- Dobry piesek - powiedział Finn, a stojący na trzech łapach terier machnął
ogonem, ale nie pobiegł za nimi, zapewne dlatego, żeby im nie przeszkadzać.
Przed trafiką stał automat z gumą do żucia. Finn kupił dwa opakowania.
- Nie żułam gumy balonowej już od wielu lat - rzekła niezdecydowanie
Melania.
- Ja żuję tylko dlatego, żeby zrobić na złość twojemu wujowi.
Rozwinęła papierek i wsunęła gumę do ust.
Popołudnie było chłodne, więc spotykali bardzo niewielu przechodniów.
Wszyscy wyglądali na zziębniętych, jak gdyby w domach brakowało ognia, przy
którym mogliby się ogrzać. Kocierpkowe żywopłoty obwisły pod męczącym
ciężarem zielonego listowia, które utrzymywało się u progu nowego roku, choć
wszystkie inne drzewa poddały się już i zrzuciły liście. Spacerowali po smutnej
okolicy, gdzie na progach domów siedziały wątłe kolorowe dzieci, zbyt
przygnębione i apatyczne, żeby się bawić. Spoglądały w ślad za nimi wielkimi
czarnymi oczami, w których zgasło tropikalne słońce. Od czasu do czasu mijali
zapłakane niemowlęta w sfatygowanych wózkach stojących przed drzwiami, z
których łuszczyła się farba. Przy domach i w zaniedbanych ogródkach gniły śmieci
w przepełnionych kubłach, a szeregi butelek ze skislym dawno mlekiem czekały
bezskutecznie, by je ktoś zabrał.
- Ta część południowego Londynu pamięta wciąż lepsze czasy - powiedział
Finn z ustami pełnymi gumy do żucia.
- Aha - odparła Melania, której spacer, jak dotąd, nie sprawiał przyjemności.
Byli w wysoko położonej, wietrznej dzielnicy podmiejskiej. Plac, jej nędzne
centrum, znajdował się na stromym wzgórzu, z którego miejscowe ulice zbiegały
stromo w dół. Dawniej były stateczne i solidne, utuczone pieniędzmi, wolnym
czasem i domami niezależnych finansowo ludzi z klasy średniej, których
usztywnione tiurniurami córki mogły grzecznie grywać w salonach „The Last Rose
of Sumer” albo „Believe me if all those Endearing Young Charms” na
palisandrowych pianinach, zdobionych rogami świeczników. W jadalniach koloru
pieczonej wołowiny panowie starzeli się jak wino nad gęstym poobiednim
portwajnem, a mahoń odbijał węgle, na których piekły się befsztyki, doglądane
przez czarne stadka pokojówek. Ale teraz rozpadające się, zdewastowane budynki,
przytłoczone ciężarem ludzkiego strapienia, wyglądały tak, jak gdyby czekały w
kolejce do rozbiórki na wielkim złomowisku, witając skwapliwie kres dawnej
świetności i poddając się ruinie z niemal rozkosznym zapamiętaniem. Ciągle
jednak rosły tutaj drzewa, posadzone jeszcze w dawnych dobrych czasach, i widać
było spory kawałek nieba. Duża, zalesiona i smutna dzielnica, pozbawiona prawie
całkowicie ruchu ulicznego.
- Ty oczywiście wychowałaś się na wsi.
- Ale pamiętam, że dawniej mieszkaliśmy w Chelsea. Co prawda, jak przez
mgłę.
- Ach - odpowiedział Finn - tu nie jest tak, jak w Chelsea.
- Nie. - Melania kopnęła leżącą na chodniku puszkę. Jeśli wierzyć naklejce,
kryła kiedyś krążki ananasa. Puszka potoczyła się z grzechotem po ulicy, budząc
barokowy koncert ech, odbitych od próchniejących szczytów ścian z czerwonej
cegły, i gdzieś we frontowym pokoju, okrytym całunem brudnych firanek, zaczęło
płakać dziecko. - Dokąd idziemy? - spytała.
- Do parku.
- Do parku?
- To wszystko, co pozostało po Wystawie Krajowej z 1852 roku. Odbyła się
tutaj, w malowniczym wówczas podlondyńskim miasteczku, do którego ze stolicy
przyjeżdżało wtedy do stu pociągów wycieczkowych dziennie. Wzniesiono
ogromne, gotyckie zamczysko, przypominające fortece szkockich gór, tylko, że
gargantuicznie wielkie, i wypełniono je wszystkim, co tylko wpadło do głowy
organizatorom, chcącym się popisać. Sprowadzono różne towary, sprzęty, dzieła
sztuki i wynalazki. Przyjechał cały świat. Było to coś w rodzaju Wystawy
Paryskiej, ale miało miejsce wcześniej. I było mniej powierzchowne. - Finn
nadmuchał w zadumie balonik gumy. - Zamek wykonano ze specjalnie
impregnowanej masy papierowej, żeby był odporny na niszczące działanie
warunków atmosferycznych. Był niesamowicie przemyślny.
- Co się z nim stało?
- W 1914 roku ktoś rzucił tu zapałkę. I to wystarczyło. Zamek spłonął
doszczętnie, kiedy w całej Europie zaczynały akurat gasnąć światła. Był to ostatni
stos pogrzebowy królowej Wiktorii. Pomyślałabyś, że konstruktorom przyszło
pewnie na myśl, by zabezpieczyć zamek również na wypadek ognia. Ale nie.
Namalowałem kiedyś ten pożar jako alegorię. Zamek był grubą kobietą, ubraną
tylko w szkocki szal. - Finn nadmuchał jeszcze jeden balonik. - Taka alegoria w
stylu Rubensa.
Ujrzała w wyobraźni wulgarne, nagie kobiety, i proste, sztywne płomienie,
jakie zdobią pudełka od fajerwerków.
- Musiał to być nadzwyczajny obraz - powie działa.
- Fakt, zwyczajny to on nie był.- Finn spojrzał na nią z ukosa i Melania
spostrzegła, że chłopak się śmieje.
Szła obok niego, nieco skrępowana. Nie było nic do powiedzenia, więc nic
nie mówili. Po chwili stanęli przed potężnym płotem z surowych, nowych desek i
tkwiącymi w nim drzwiami, opatrzonymi tabliczką z napisem „Teren prywatny”,
wiszącą nad szczerzącym ponuro zęby zamkiem. Płot ciągnął się daleko, jak okiem
sięgnąć, a w górze kołysały się brunatne wierzchołki drzew.
- To tutaj, Melanio.
- Ale...
- Użyją buldożerów, żeby zrównać park z ziemią i zbudować bloki dla
robotników. Czytam o tym ciągle w lokalnej prasie, odkąd tu przyjechałem.
Finn wyjął z kieszeni klucz i otworzył zamek. Weszli wprost z ulicy w gęste
zarośla leszczyny, a Finn zamknął drzwi. Ziemia ustępowała pod ich stopami. Szli
po miękkim bagnisku przesiąkniętych deszczem martwych liści. Nagie gałęzie
chłostały ich twarze niby kościste knykcie. Melania poczuła zapach duszącego
plastiku płaszcza Finna i pod wpływem impulsu wzięła chłopaka za rękę, żeby
poczuć się raźniej. Finn zamknął jej palce w swojej pokrytej odciskami dłoni i
poprowadził ją dalej. Cisza wciskała im się w uszy jak wilgotna wata.
Park trwał w przemoczonej samotności, rozciągnięty bezwładnie, płasko na
cuchnącym terenie, jak gdyby stracił przytomność. Zaniedbane drzewa gubiły
wielkie konary albo leżały przewrócone na ziemi, korzeniami do góry.
Niepielęgnowane zarośla i krzaki pieniły się bujnie, przypominając otyłe
dziewczęta, które zrzuciły gorsety, i wciskały się wszędzie, tworząc pułapki wśród
kolczastego poszycia. Była to lepka, zimna, wilgotna dżungla północy, Finn szedł
jednak naprzód stanowczym krokiem. Znał chyba każdy cal tej parkowej orgii.
Wyszli z lasu na jakieś nagie pole, a rosnąca na nim szorstka trawa owijała się
bezsilnie wokół ich kostek. Źdźbło takiej trawy może rozciąć dłoń, jeśli pociągnie
się je nieostrożnie. Trawa, zbita w szare bałwany, falowała w nicości, niknąc w
opadającej już mgle. Wszystko zamarło w bezruchu. Wokół nie było żywego
ducha.
- To cmentarz parku rozrywki - odezwał się Finn. - Dlatego panuje tu taka
przeraźliwa rozpacz.
Szli skrajem otwartego pola, wzdłuż granic lasu, będącego kiedyś parkiem
krajobrazowym, i Melania był wdzięczna Finnowi, bo czułaby się zbyt widoczna i
wyeksponowana na tym morzu trawy, gdzie stanowiłaby wyraźny cel dla kuli
snajpera lub strzały łucznika w jasnozielonym kaftanie, przemykającego cichaczem
wśród omszałych pni. Tutaj natomiast miała się gdzie ukryć. Finn pomógł jej
przestąpić rozkwitający żółtym grzybem kikut zwalonego drzewa.
- Tu stały pewnie kiedyś kioski z kawą, piernikami i pamiątkami -
powiedział. - A w okolicznych namiotach odbywały się przedstawienia teatralne.
Wokół biegali śpiewacy i balladziści. Tak to z pewnością wyglądało. Były też
maleńkie altanki, w których chłopcy mogli siedzieć z dziewczynami, kiedy padał
deszcz. Panowała atmosfera eleganckiego święta, choć teraz raczej trudno w to
uwierzyć.
- Dziwaczne miejsce - powiedziała Melania. Zauważyła, że mówi równie
cicho, jak Finn. Wyczuwała nastrój, którego nie chciał zmącić.
- Patrz - powiedział Finn, odsuwając na bok frędzel gałęzi.
U wejścia do kamiennej jaskini Melania ujrzała kamienną lwicę, strzegącą
małych lwiątek. Sto lat zmiennej pogody splamiło jej zad poczerniałą zielenią, a
kopulasty łeb lwicy kryły białe odchody całych pokoleń ptaków. Wyrzeźbione w
kamieniu gałki oczne zwierzęcia odpowiadały Finnowi i Melanii przeciągłym
spojrzeniem niesamowitej ślepoty pomników, które zawsze zdają się postrzegać
jakiś inny wymiar, w którym pomniki są wszystkim. Lwiątka lgnęły do matki w
kamiennych pozach.
- Powinna mieć na głowie koronę - powiedziała Melania na wspomnienie
lwicy z arki Noego.
- Pokażę ci zaraz królową - odparł Finn. - Królową Ziemi Jałowej.
Finn już nie uśmiechał się szeroko, jak zwykle. Owładnął nim dziwnie
elegijny nastrój. Stąpał miękko, jedwabistymi krokami, z szacunku wobec tego
miejsca, dotykając chwilami drzew albo jakiegoś ocalałego kawałka kamienia
przymilnym gestem, jak gdyby chciał je przeprosić za swoją obecność. Melania
zastanawiała się, jakie znaczenie ma dla Finna to pustkowie. Wydawało się ważyć
dla niego wiele. Nie spodziewała się, że myśli chłopaka kryją taki pejzaż. Chciał
ujrzeć w nim Melanię i pokazał jej to miejsce w odruchu głębokiej przyjaźni -
dlatego żałowała, że niezbyt ją to obchodzi.
- Pachnie tu zgnilizną śmiertelności - rzekł Finn, wpatrzony w niewidzialną
dal.
- Co to za zapach?
- Błota.
Melanii było wszystko jedno, bo w jej ciało sączyło się zimne cierpienie,
czego była równie pewna, jak tego, że jej cienkie buty przesiąkają wilgocią. Szła
jednak w ślad za Finnem, żeby się nie zgubić.
- Kiedyś wszystkie te ogrody były pełne pomników - powiedział chłopak. -
Driady, młode niewolnice, popiersia wielkich ludzi, wielcy ludzie na koniach i na
stojąco. Efektowny, chociaż leśny krajobraz, w którym można było się przechadzać
przy dźwiękach orkiestr dętych. Część pomników udało się później sprzedać,
chociaż nie wyobrażam sobie, kto mógłby je kupić. Ale reszta została, widocznie
nie chcąc się pogodzić z myślą, że musiałyby opuścić to miejsce.
- Mówisz dziwne rzeczy - poskarżyła się Melania, ponieważ miała już
zupełnie mokre stopy.
Finn odwrócił się i rzucił jej spojrzenie przez lśniące czernią ramię.
- Chodzi ci o to, że mówię dziwne rzeczy jak na zasranego chłopaka z
irlandzkich slumsów?
Melania oblała się rumieńcem.
- Od czasu do czasu czytuję różne książki z biblioteki. Poza tym jeden Bóg
wie, że życie z twoim wujem jest... niezwykle kształcące.
Nagle ziemia umknęła im spod nóg i wyszli na otwarty płaskowyż o
posadzce z marmuru w czarnobiałą szachownicę i szerokich, kamiennych
schodach, których balustrady zbiegały ku wyschniętemu korytu krajobrazowego
stawu, wyglądającego we mgle niczym misa mleka. Na schodach stały w
symetrycznych odstępach neoklasyczne, niewinnie przysłonięte posągi, a w pełnej
wdzięku przyzwoitości ich póz kryła się wciąż słodka egzaltacja, choć niektórym
postaciom brakowało dłoni lub ramienia, innym, wskutek mszczącego działania
warunków atmosferycznych, poodpadały nosy albo nawet głowy, a wszystkie
figury były powalane sadzą i nadgryzione zębem czasu. Na schodach zalegały
potłuczone kamienie i gruz. Wyszli oboje na marmurową posadzkę, pełniącą
niegdyś rolę parkietu tanecznego. Dawniej orkiestra smyczkowa zaczęła by w tej
chwili grać staroświeckiego walca.
Melania drepatała ostrożnie kilka kroków za Finnem, starając się stąpać
wyłącznie po białych kwadracikach. Jeśli nie wejdzie na żaden czarny kwadrat, to
może kiedy dojdzie na drugi koniec parkietu, wzdrygnie się i obudzi w swym
dawno utraconym łóżku, we własnej prążkowanej pościeli, powie jabłonce „dzień
dobry” i spojrzy sobie w twarz w lustrze, którego, jak się okaże; jednak nie stłukła.
Od tamtej chwili Melania nie przeglądała się w lustrze. Ogarnęła ją panika, gdy
przypomniała sobie, że od tak dawna nie widziała swojej twarzy. Czy ciągle
wyglądam tak samo? O Boże, czy ja bym się jeszcze poznała? - przyszło jej na
myśl pytanie.
Niemal nieśmiało, jak gdyby wstydziła się tych zabobonnych obaw, dotknęła
swojego zimnego policzka i nosa zesztywniałymi, zziębniętymi bez rękawiczek
palcami. Ale dotyk nic jej nie powiedział.
Idź ostrożnie, trzymaj się białych kwadratów.
Nie, to nie może być prawda, to z pewnością jej się nie przytrafi, choć idzie
przecież teraz po białych kwadratach za Finnem, który porusza się tak, jak gdyby w
ogóle nie dotykał ziemi, z niezwykłym wprost wdziękiem. A co by się stało, gdyby
nadepnęła na jakiś czarny kwadrat? Czy to po prostu trwałoby dalej, czy ten ponury
koszmar ciągnąłby się wtedy już przez całe życie, czyli dalsze sześćdziesiąt albo
siedemdziesiąt lat? A jeśli nastąpi na szczelinę, którą porasta trawa, czy szpara
otworzy się, żeby ją pochłonąć, i czy będzie to koniec tego wszystkiego,
jakkolwiek by to nazwać?
Wyszli w końcu na łąkę, a Melania magiczną wiarą trzymała się po drodze
białych kwadratów. Błyszczący, jakby żółwi pancerz Finna wznosił się przed nią
masywnie, ale Melania nie wiedziała, czy wierzyć w niego, czy nie.
- Oto ona - powiedział czule.
- Ach tak... twoja królowa.
Na końcu niskiej balustrady, przed parkietem tanecznym stał kamienny
rokokowy cokół, zbudowany warstwowo i zdobiony jak weselny tort. Na gładkim
kawałku lukru widniało wypisane szminką następujące motto: „Gordon Cox
(Cocks) ma zajebiście wspaniałego członka”.
- Przepraszam - powiedział Finn. - To jacyś wandale...
Z cokołu już dawno temu runęła na bok wysoka figura. Spoczywała twarzą
do ziemi w kałuży, przeglądając się w niej narcystycznie. Pękła w biodrach na
dwoje i obie połowy pomnika wspierały się skosem na sobie pod kątem prostym.
Figurę pokrywał szlam i grzyb, ale nie było wątpliwości, że posąg przedstawia
królową Wiktorię w wieku czterdziestu lat.
- Z drugiej strony stał Albert, dla przeciwwagi - wyjaśnił Finn. - Ale ktoś go
usunął. Często myślę, dokąd zawędrował. Jest chyba zadowolony, że uciekł od
gderliwej Wiktorii.
Wyjął chusteczkę, przyklęknął i delikatnie starł drobinę błota z bladej,
marmurowej twarzy królowej. Melania trąciła stopą odpęknięte popiersie, ale było
zbyt ciężkie, by mogła je przesunąć.
- Nie podoba mi się - powiedziała mimo woli. - Biedactwo, ryje nosem w
ziemi.
- Tak to bywa - odpowiedział filozoficznie Finn, zbryzgując Melanię
szarozielonym oceanem swoich oczu.
Ściemniało się, bo ludzie cofnęli zegarki kilka tygodni temu i noce zapadały
ostatnio coraz wcześniej. W dali, za mgłą, plama miasta pogłębiała się niczym
okopcony sadzą odcisk kciuka, a na horyzoncie zapłonęły pojedyncze światła.
Drzewa i krzewy straciły ostrość swoich bezlistnych konturów. Białe kwadraty
marmuru posadzki lśniły niczym na upiornej szachownicy. Melania poczuła na
twarzy kropelki wilgoci - może był to deszcz, a może skrzepnięta rosa mokrego,
nocnego powietrza albo wodny pył spojrzenia Finna, który wyjął już przeżutą
gumę z ust i przykleił ją z namysłem na łukowatych, kamiennych plecach królówej
Wiktorii Kiedy Melania zobaczyła, co robi, zrozumiała, że chce ją pocałować, a w
każdym razie spróbuje to uczynić.
Nie była w stanie się ruszyć ani odezwać. Stała nieruchomo w agonii
wyczekiwania. Jeżeli to się musi zdarzyć, to się zdarzy, a wtedy dowie się, jak to
jest być całowaną, bo do tej pory nie zasmakowała jeszcze pocałunków. Zdobędzie,
więc przynajmniej nowe doświadczenie, nawet, jeżeli tym, który ją pocałuje,
będzie tylko Finn. Miał włosy koloru nagietków albo płomienia świecy. Zadrżała
na widok jego pożółkłych zębów.
Stali po przeciwnych stronach upadłej królowej. Finn wspiął się lekko na jej
kamienne pośladki i przeskoczył posąg, ale w locie ogarnął go nagle ekscentryczny
kaprys, rozpostarł więc odziane w czarny plastik ramiona i zaczął nimi trzepotać,
kracząc jak kruk. We wstrząsających fałdach jego uścisku wszystko stało się
czarne. Melania przestraszyła się i omal nie zaczęła płakać.
„Kra, kra” - powtarzał niby echo czarny płaszcz.
- Nie bój się - powiedział Finn. - To tylko ja, biedny Finn, który nie zrobi ci
krzywdy.
Uspokoiła się trochę, choć nadal dygotała. Widziała swoje zminiaturyzowane
odbicie w czarnych źrenicach jego podwodnych oczu. Wyglądała jak zwykle. I
musiała sobie pogratulować. Finn był tylko niewiele wyższy od niej i w głębi duszy
Melania odczuła rozczarowanie, że nie góruje nad nią wzrostem, co najmniej o trzy
cale. Albo i cztery. Policzek Melanii musnął delikatny powiew jego oddechu, niby
z paszczy dzikiego zwierza. Znieruchomiała. Sztywna, jakby drewniana i
bezwolna, stała w ramionach Finna i przyglądała się własnemu odbiciu w jego
oczach. Fakt, że wygląda tak, jak sobie wyobrażała, okazał się krzepiący.
- Och, zrób to, zrób to już - wyszeptała z wściekłym zniecierpliwieniem.
Finn uśmiechał się niczym leśny Pan. Pocałował ją, zamykając oczy, więc
nie widziała już swojego odbicia. Usta miał wilgotne, szorstkie i spękane. Było jej
wszystko jedno, kto ją całuje, a po za tym nie znała tego kogoś, może nawet wcale.
Zastanawiała się, dlaczego on to robi, po co dotyka jej nieodczuwających
pożądania ust i po co delikatnie ociera się o nią? Co to za potrzeba, która nim
kieruje? Pomyślała, że jest Finnowi obca i góruje nad nim.
Przyszła jej do głowy niewyraźna myśl, że wyglądają chyba strasznie
dziwacznie. Przypominają kadr z jakiegoś filmu brytyjskiego nowej fali, bo stoją
złączeni w uścisku obok pękniętego posągu w umarłym parku rozrywki, wokoło
wiruje listopadowy zmierzch, a jasnorude kędziory Finna i jej kruczoczarne loki
splatają drobne dłonie delikatnego wietrzyku - jasne i czarne włosy, skłębione ze
sobą. Wolałaby, żeby ktoś ich podglądał i podziwiał albo żeby to ona obserwowała
z odległych o mniej więcej sto jardów zarośli, jak Finn całuje jakąś młodą,
czarnowłosą dziewczynę. Wtedy ta scena wydawałaby jej się romantyczna.
Finn wsunął język między wargi Melanii, szukając jej języka w głębi ust.
Trawiła ją ta chwila niczym ogień. Krztusiła się i szarpała, bijąc go pięściami,
zdjęta spazmem trwogi wskutek intymnego, sensualnego zespolenia, stanowiącego
brutalne i upokarzające naruszenie jej nietykalności fizycznej. Odchylała się na
boki i chyba osunęłaby się na ziemię, w błoto, obok martwej królowej, ale Finn
trzymał ją uparcie, nie zważając, jak mocno Melania go bije. Wpił się, choć
delikatnie, w jej ramiona, żeby nie upadła. Kiedy wróciła do siebie, powoli
rozluźnił uścisk, a ona odeszła na bok chwiejnym krokiem zatapiając dłonie w
kieszeniach i odwracając się do niego plecami. Finn otarł usta wierzchem dłoni.
- Wejrzyj, więc na moje czyny, o wielka, i miej się na baczności - zwrócił się
do posągu. Odkleił gumę do żucia, sprawdził, czy się nie ubrudziła, i włożył ją z
powrotem do ust.
Na podwieczorek dostaną babeczki kartoflane, rozcięte pośrodku, z masłem,
które rozpuści się w ich złotych sercach, a potem będzie prawdopodobnie placek z
dżemem, bo ciotka Małgorzata przygotowywała ciasto. W kuchni unosiły się
smakowite zapachy. Światło raziło Melanię, a żar łaskotał ją w nos i palce u stóp.
Wiktoria siedziała na podłodze, bawiąc się wałeczkami surowego ciasta jak
plasteliną.
- Ptaszek - powiedziała do Melanii, podnosząc szarą i niekształtną grudkę.
- Może i tak - odparła Melania. Kucnęła obok i przytuliła siostrę, bo
Wiktoria była maleńka, pulchna i szczęśliwa. Dziewczynka zaczęła się wiercić.
- Nie rób tak - powiedziała. - Jestem zajęta. Bawię się.
- Śliczny ptaszek - rzekła pojednawczo Melania. - Od razu wiedziałam, że to
ptak.
- Przez ciebie go rozgniotłam - rzuciła gniewnie Wiktoria i obrażona cisnęła
kawałkiem ciasta, który przeleciał przez pokój i trafił śpiącego psa w bok.
Pies zbudził się, obwąchał ciasto, zjadł je i czknął. Melania nie widziała
nigdy czkającego psa. Wiele rzeczy tego dnia zdarzyło się po raz pierwszy.
Siedziała wciąż bezwładnie na podłodze, gdy ciotka Małgorzata wytarła uwalane
mąką dłonie w uwalany mąką fartuch. „Jak było na spacerze?” - napisała kredą na
tablicy. Jej twarz miała promienny i zaciekawiony wyraz. Czy domyślała się, że
Finn ją po całował? A może zaplanowali to razem, dla żartu... Ale to nie była
mądra myśl.
- Mam przemoczone stopy - powiedziała Melania. - Mogę się nabawić
przeziębienia. - Które rozwinie się w zapalenie płuc, a potem umrę i nikt nie będzie
się moją śmiercią przejmował, dodała w duchu.
Pomyślała, że Finn zszedł zapewne do pracowni. Wrócili razem do sklepu,
ale on, w przeciwieństwie do niej, nie poszedł na górę do kuchni. Nie chciała go
widzieć ani z nim rozmawiać. Pragnęła być sama, gdzieś, gdzie nie byłoby światła.
Uciekła do sypialni i usiadła na łóżku, kuląc się w wilgotnym płaszczu i skubiąc
szwy opaski na ramieniu. Czy jestem normalna, skoro czułam taką obojętność? A
potem wydało mi się to okropne, więc czy nie jest ze mną jeszcze gorzej, ponieważ
było to dla mnie takie straszne? - rozważała.
A może chodziło o to, że pocałował ją Finn, a nie jeden z tych mężczyzn, w
których ramionach widziała siebie dawniej, kiedy jeszcze wyobrażała sobie takie
rzeczy? Odtąd nie będzie już umiała ich sobie wyobrażać, bo będą jej się
przypominać wilgotne pocałunki Finna. Zauważyła, że wyskubała niemal całą
opaskę żałobną. Pozostało tylko ściągnąć resztki z rękawa.
W oknach poruszyły się zasłony. Pelargonia rzucała na nie fantastyczny cień,
na którym liście wyglądały niczym parasole, a kwiaty jak główki kapusty. Pręty
łóżeczka Wiktorii stały się czarne i groźne, a linia światła pod drzwiami, sącząca
się z korytarza, przypominała rozjarzony ołówek, który lada chwila mógł zerwać
się i nabazgrać migotliwie na ścianie: „Melania jest nienormalna!” Żeby się
uspokoić, zaczęła liczyć róże na tapecie, choć w ciemności z trudem rozpoznawała
ich ciężkie ciemne kształty. Jedna, dwie, trzy.. i nagle w sercu trzeciej róży lśnienie
światła. Jak okrągła plamka. Spojrzała na nią leniwie, a potem z rosnącym
zainteresowaniem. Była to dziura w ścianie, przez którą wpadało do wnętrza
światło z sąsiedniego pokoju Równiutki, okrągły otwór.
Melania w końcu wstała i przyklękła przy dziurze wielkości jednopensówki.
Przypomniawszy sobie pierwszą noc w domu wuja, gdy podglądała Jowle’ów
przez dziurkę od klucza w drzwiach kuchni, nabrała przekonania, że podglądała ich
zawsze. Po chwili ujrzała, jak wygląda terra incognito sypialni braci, oświetlona
nieosłoniętą kloszem stojącą na środku lampą.
Dwa małe białe łóżka, z prześcieradłami zarzuconymi na pikowane atłasowe
kołdry. Na podłodze strasznie tandetny, czamo-brązowy dywanik. Przypominające
barkę drewniane krzesło, pomalowane w zamki i róże. To pewnie krzesło Finna.
Kwadratowe lusterko, oparte o różową ścianę. Obok wisiał obraz. Melania musiała
zmienić pozycję, by lepiej mu się przyjrzeć. Był dziwny. Właściwie
niewiarygodny. Na klombie pierwiosnków siedziała ciotka Małgorzata. Była naga,
jeśli nie liczyć zwisającej z jej ramion jasnozielonej peleryny. Przeraźliwą chudość
ciotki łagodziły rozwiane, szkarłatne włosy. Jej łono wyglądało niby ognisty
kopiec, piersi znajdowały się w ostatnim stadium przemiany w róże, a ciało lśniło
bielą. Finn niewątpliwie kładł białą farbę wprost z tubki, nie mieszając jej z
żadnym innym barwnikiem. Po białych policzkach ciotki spływały dwie pękate,
lśniące łzy, zrobione z krągłych, szlifowanych, kryształowych paciorków,
naklejonych na płótno. Nad głową ciotki wiła się kwietna girlanda z dziwnie
wyglądających tulipanów, złocieni i kaczeńców, przewiązanych z obu końców
zielonymi wstążkami. Wstążek trzymały się dwa kupidyny, wierzgające w
powietrzu tłustymi piętami. Była to jakby cieniutka płaskorzeźba z różowej
plasteliny. Malowidło miało w sobie coś tajemniczego i prywatnego zarazem,
jakby za dłonią malarza kryl się jakiś szept. Ten obraz to niewątpliwie kolejna
alegoria, chociaż nie w stylu Rubensa.
Na podłodze, obok pudła od skrzypiec przypominającego kształtem trumnę
karła, leżał płaszcz Finna, a po chwili on sam wszedł w pole widzenia Melanii.
Jego włosy ocierały się o najeżone drzazgami deski podłogi. Finn chodził na
rękach. Nic już nie mogło jej zdziwić. Poruszał się niemal bezszelestnie, słychać
było tylko plaśnięcia dłoni o podłogę, jak odgłos rannych pantofli. Usiadła prosto,
zastanawiając się, co ma oznaczać ten judaszowy otwór w ścianie.
Był okrągłym, równiutkim wynikiem premedytacji. Ktoś go wywiercił. W
jakim celu? Najprawdopodobniej po to, żeby ją podglądać. A zatem to nie tylko
ona podglądała - podglądano także ją, kiedy wydawało jej się, że jest sama, gdy
rozbierała się i ubierała, i tak dalej. Przez cały ten czas ktoś ją obserwował. Odkąd
zamieszkała w tym domu. Nie pozwolili jej nawet zachować samotności, wręcz
przeciwnie, naruszyli ją.
Przypuszczała, że głównie podglądał ją Finn, chyba, że bracia czynili to na
zmianę. Ale nie potrafiła jakoś wyobrazić sobie Franciego, który choć raz
przykłada do otworu oko tylko po to, by ją zobaczyć bez majtek - miał zbyt
sztywny grzbiet, zbyt stężały kark. Tak, to Finn był podglądaczem. I to on wsunął
jej język do ust. Melania poczerwieniała ze złości. Mała, plugawa bestyjka, orzekła
w duchu. Ach, ależ z niego zwierzak!
A on w tej samej chwili chodził sobie na rękach w sąsiednim pokoju. Tak ją
to rozgniewało, że chciała pójść tam do niego, żeby go oskarżyć, przyszło jej
jednak do głowy, że lepiej tego nie robić, bo Finn jest zwinny i szybki, a poza tym
nie miała ochoty go widzieć. Po chwili namysłu przyciągnęła krzesło i powiesiła na
oparciu płaszcz, który zasłonił otwór. Może to wystarczy. Więcej już nie pójdzie na
spacer z Finnem i nie zostanie z nim nigdy sam na sam, jeżeli nie zmusi jej do tego
sytuacja. I zmrozi go spojrzeniem, kiedy będzie próbował z nią rozmawiać. Finn w
żadnym wypadku nie zostanie jej przyjacielem. Głuche odgłosy z sąsiedniego
pokoju wskazywały, że chłopak ćwiczy już akrobatyczne młynki albo salta.
VI
Oprócz grubej złotej obrączki ślubnej ciotka Małgorzata posiadała tylko
jeden klejnot. Był to niezwykły naszyjnik, który wkładała w niedzielne popołudnia
po lunchu, gdy przebierała się z nijakich, czarnych ubrań roboczych w swoją
najlepszą sukienkę. Po całym tygodniu pracy ciotka czekała na rozpoczęcie
kolejnego tygodnia trudów w brzydkiej odświętnej sukni. A sukienka była
staroświecka, uszyta z taniej, sztywnej wełnianej tkaniny o śmiertelnie tępym
odcieniu szarości, będącej zaprzeczeniem koloru i ewentualnej urody, szarości
absolutnie nieszczęśliwej i zgnębionej. Zapinała się wysoko pod szyję i miała
wąskie, za krótkie na ciotkę rękawy. Wystawały z nich spierzchnięte dłonie i
kościste nadgarstki, na których widać było węzły wszystkich ścięgien i żył. Dłonie
zwisały bezwładnie, jak gdyby zostały przyszyte osobno do mankietów i nie
stanowiły części rąk ciotki. Sukienka była najlepsza, ponieważ jedyna - poza nią
garderoba Małgorzaty składała się z zaledwie trzech czy czterech wyświechtanych
czarnych spódnic i czterech albo pięciu czarnych swetrów o pozaciąganych
nitkach, które pruły się z wolna. Swetry były wytarte i prześwitywały na łokciach.
Sukienka wprost z ramion opadała na biodra i dalej na łydki ciotki długą
pionową krechą. Była źle dopasowana, więc tylko muskała jej ciało, ocierając się
jedynie o kościste pośladki. Trudno było sobie wyobrazić, że ciotka kupiła ją
całkowicie świadomie - pewnego pięknego, dawno minionego dnia weszła do
sklepu, zaczęła przymierzać suknie i w końcu zdjąwszy tę szarą, szpetną rurę ze
stojaka, obwieszonego kolorową odzieżą, włożyła sukienkę przez głowę, obejrzała
się ze wszystkich stron w lustrze przebieralni, przywołała uśmiech zadowolenia,
klasnęła w dłonie z aprobatą i powiedziała do siebie: „Jest śliczna, o taką mi
właśnie chodzi”, a młoda, wyperfumowana sprzedawczyni o falistych lokach
krążyła wokół niej i powtarzała ciągle: „Bardzo w niej pani do twarzy”. Nie, ciotka
musiała sukienkę odziedziczyć albo kupić ją na wyprzedaży jako coś, czym
mogłaby okrywać grzbiet w ramach odpoczynku od swojej wiecznej czerni... choć
może (co najbardziej prawdopodobne), znalazła ją zaraz po ślubie w szafie w
małżeńskiej sypialni, suknię zaś nabył wuj Filip, uznawszy ją za odpowiedni
niedzielny strój dla żony.
Sukienka była, zatem niegustowna, stara, pachniała naftaliną i wydzielała
słabą woń potu, którym przesiąkała od lat, choć w zasadzie znajdowała się w
dobrym stanie, gdyż ciotka przechowywała ją starannie. Zresztą mimo wszystko
był to jej najelegantszy strój i jako taki na przekór swojej brzydocie posiadał pewną
przyrodzoną godność, a co więcej, we wzruszający sposób ciotkę odmładzał -
sukienka była bowiem niedopasowana i zwisała z niej szkaradnie dwiema
równoległymi krechami, Małgorzata natomiast szalenie o nią dbała, prasowała ją
często, szczotkowała i wywabiała z tkaniny każdą plamkę.
Była to sukienka, jakie noszą grzeczne dziewczynki w szkółkach
niedzielnych. Ciotka Małgorzata wyglądała w niej naiwnie i młodzieńczo.
Wkładała do niej starannie zacerowane pończochy, które oszczędzała na niedziele,
i, przeznaczone również na dni świąteczne, stare, starannie wyglansowane pantofle
o okrągłych noskach, na niskim obcasie i zapinane na paski. Kiedy była już ubrana
i gotowa, wyjmowała naszyjnik z jakiejś szkatułki czy szafki i zaciskała go na szyi
do kompletu.
Naszyjnik był przypominającą obrożę kolią z matowego srebra, złożoną z
dwóch kawałków metalu, ozdobionych guzami kamieni księżycowych. Kolia
zatrzaskiwała się wokół szczupłej szyi i unosiła niemal na wysokość brody, tak, że
ciotka ledwie mogła ruszać głową. Była to ciężka, obezwładniająca i cenna
biżuteria.
Naszyjnik
sprawiał
wrażenie
zabytkowego,
z
czasów
przedchrześcijańskich albo wręcz prehistorycznych, choć w rzeczywistości wcale
nie był stary. Wieńcząc wymizerowaną, szarą suknię, kolia wyglądała niemal
złowieszczo egzotycznie i niesamowicie. Nosząc ją na szyi, ciotka musiała chodzić
z głową podniesioną dumnie i wyniośle, jak królowa Asyrii, ale jej widoczne wyżej
oczy spoglądały z niepokojem, smutkiem i bez cienia dumy.
W niedziele ciotka czesała się znacznie staranniej niż zazwyczaj, fryzowała
włosy w lśniące rude kędziory i loki, a wskutek tej niecodziennej schludności,
wspaniałego naszyjnika i młodzieńczego wyglądu nabierała zdumiewającej, jakby
zajęczej, przemijającej, oskrobanej do kości urody - urody dziwacznej,
utrzymującej się tylko do wieczora, kiedy to Małgorzata zdejmowała naszyjnik,
żeby go schować. Było coś wstrząsającego w tym, że co tydzień stawała się na
chwilę tak niezwykle urodziwa. Kiedy Wiktoria siedziała jej na kolanach, a ciotka
pod naciskiem naszyjnika trzymała po królewsku wysoko uniesioną głowę,
przypominała ikonę Naszej Pani Głodu, przedstawionej pod postacią chudej młodej
dziewczyny.
Z kolią na szyi mogła jeść jedynie z najwyższym trudem. Niedzielne
podwieczorki niczym się od siebie nie różniły. Zawsze były krewetki, chleb, masło,
miseczka gorczycy i rzeżuchy, a na koniec świąteczne ciasto biszkoptowe,
pieczone w niedzielne ranki wraz z niedzielnym udźcem, toteż wydzielało lekki
zapach przypalonego tłuszczu. Stół pokrywały potem wąsy krewetek, a ciasto
znikało do ostatniej okruszyny, ale ciotka ze zbolałą miną sączyła tylko nędzną
filiżankę herbaty, bawiąc się paroma łodyżkami gorczycy i rzeżuchy, choć sama
przygotowywała ten kilkudaniowy posiłek. Wuj Filip kruszył pancerzyki całego
batalionu różowych krewetek i jadł je miarowo, przeżuwając przy tym bochenek
chleba z półfuntem masła, później zaś nakładał sobie na talerz lwią część ciasta i
spoglądał na ciotkę z pozbawioną większej emocji satysfakcją. Najwyraźniej
czerpał rozkosz z zakłopotania żony i chyba nawet podsycał apetyt jej widokiem.
Wuj Filip jest bez serca, myślała Melania. Ale to owa królewska, krępująca
kolia czyniła ciotkę Małgorzatę piękną kobietą. Il faut souffrir pour ĕtre belle.
Najeżony księżycowymi kamieniami naszyjnik wyglądał prymitywnie i
barbarzyńsko. Mógłby zdobić szyję mastyfa jakiegoś księcia w średniowiecznej
Persji, przedstawionego na miniaturze podczas polowania z sokołami. Trudno było
się spodziewać, że ciotka osobiście wybrała tę ozdobę - należało przypuszczać, że
bardziej w jej guście byłyby perły hodowlane, jakie Melania dostała na
bierzmowanie, kryształy górskie, kwietne brosze, wysadzane kruchymi,
połyskliwymi kamieniami lub małe złote medaliony z wyblakłymi fotografiami
dzieci i świeżymi loczkami miękkich włosów. Mimo to ciotka szczyciła się swoją
kolią z prawdziwego srebra.
„To był mój prezent ślubny - napisała kredą na tablicy. - Filip sam go zrobił.
Według własnego projektu”.
- Wielki Boże, jaki to utalentowany człowiek - powiedziała Melania.
„Z drewna i metalu potrafi zrobić wszystko. Może kiedyś zrobi coś też dla
ciebie”.
- Byłoby mi bardzo miło - odparła uprzejmie Melania, ale w duchu
pomyślała: uchowaj Boże.
Kiedyś, gdy rozmawiała z Finnem o naszyjniku, chłopak powiedział:
- Bo widzisz, wuj i ona kochają się w niedziele wieczorami. - Jego oczy były
zimne i wodniste. Splunął, co do tego stopnia zgnębiło Melanię, że nie zrozumiała
jego słów. Kulka plwociny wyglądała na podłodze jak porzucony kamień
księżycowy.
- Nie przepadasz za wujem Filipem, co? - zapytała.
- A powinienem? - odpowiedział pytaniem, przebiegając palcami wielki
fioletowy siniec pod prawym okiem.
Miał zły dzień. Dłuto wyślizgnęło mu się z ręki i rozciął sobie ciało do kości,
nie mógł, więc pracować. Nawet w sklepie Melania słyszała głuche odgłosy
uderzeń i krzyki wuja Filipa: „Zrobiłeś to na umyślnie, ty irlandzki skurwielu!”
Później Finn zjawił się na górze, milczący, ponury i zakrwawiony, bez słowa
pokazał Melanii okropne skaleczenie i poszedł do siostry po opatrunek.
Ale teraz siedział na ladzie sklepowej i zdrową lewą ręką bawił się grającymi
na skrzypcach i flecie małpkami.
- Oby zdechł! - powiedział nagle, z całej siły ciskając zabawkę w kąt.
Rozbiła się o boazerię i spadła na podłogę w drzazgach zębatej blachy. Pozytywka
zatrzymała się z chrzęstem.
- Och, Finn!
- Powinienem roztrzaskać tu wszystko dookoła - odparł nieszczęśnik,
którego wuj znowu pobił. Wyglądał dziecinnie, jak chłopiec, któremu na placu
zabaw spuścili lanie silniejsi od niego chuligani, a on nie może im odpłacić inaczej,
tylko nienawiścią. - Chciałbym tupnąć i dmuchnąć, jak ten wilk z bajki, zmieść
jego dom i odebrać mu Małgosię, a wtedy moglibyśmy z nią i Franciem wrócić do
Irlandii, żyć sobie spokojnie razem, grać, a od czasu do czasu nawet tańczyć.
- Co stałoby się wtedy ze mną i dziećmi?
- Tego nie wiem. Ratuj się, kto może. - Finn zakołysał skaleczoną ręką.
Siniec był czarnym znamieniem, podkreślającym jeszcze jego zez. - Dlaczego mam
unieruchomioną właśnie prawą rękę? Rękę, którą maluję?
Melania poszła posprzątać szczątki rozbitej zabawki.
Nie chciała rozmawiać z Finnem, ale nie mogła milczeć, kiedy przyszedł i
usiadł na kontuarze. Poza tym, jeśli w ogóle z nim nie rozmawiała, nie rozmawiała
z nikim, chyba że za rozmowę uważać kontakty z ciotką, toteż samotność Melanii
stawała się nieznośna. Nie miała ostatecznie dość odwagi, by całkowicie odciąć się
od, Finna, który i tak udawał, że nigdy jej nie dotknął swoimi gorącymi,
wilgotnymi ustami. Dlatego po pewnym czasie - jako że Finn traktował ją z pełną
opanowania życzliwością - Melania zaczęła sądzić, iż wymyśliła sobie więcej, niż
się naprawdę zdarzyło, a może nawet wszystko. Kiedy jednak odsuwała krzesło,
widziała otwór w ścianie. Zostawiała, więc krzesło na swoim miejscu.
- A Jonatan? - zapytała. - Co robi, kiedy wuj Filip cię bije? - Nie podobała jej
się myśl, że Jonatan siedzi w pracowni niczym milczący widz i przygląda się
scenom zimnej przemocy.
- Nie widzi, co się dzieje. Pracuje nad olinowaniem.
- Nie chciałabym, żeby mój młodszy braciszek się denerwował.
- On zazwyczaj myśli o czymś innym.
A wuj jest nim zachwycony. Pewnie weźmie go na czeladnika, tak jak kiedyś
mnie. Statki Jonatana zrobiły na nim ogromne wrażenie. Mówił nawet, że zacznie
prowadzić nowy rodzaj działalności i produkować statki w butelkach, bo Jonatan
chce robić wyłącznie statki. A jest w tym bardzo dobry.
- To forma szaleństwa.
- Raczej obsesja.
- Nie wiem.
- Ale Jonatan ma tylko dwanaście lat. Jest chyba trochę za młody, żeby
oszaleć albo dostać obsesji.
- Sprawia zazwyczaj wrażenie nieobecnego - powiedziała powoli Melania. -
Jak gdyby prawdziwy Jonatan przebywał naprawdę gdzie indziej, ale zostawił na
miejscu kopię samego siebie, żeby nikt nie zauważył, że zniknął. Zawsze był taki,
nawet we wczesnym dzieciństwie.
- Kiedy zdejmuje okulary, oczy mu drżą pod naporem powietrza - zauważył
Finn.
- Na świadectwach szkolnych przynosił uwagi w rodzaju: „Jonatan mógłby
uzyskiwać lepsze wyniki w nauce, gdyby tylko chciał”.
- Nauczyciele zawsze piszą takie rzeczy. Nie martw się Jonatanem. Jest mu
dobrze. Płynie w nim krew twojego wuja. Jonatan jest nieodrodnym Flowerem.
- Flower - powtórzyła Melania, smakując niespostrzeżoną dotąd
niecodzienność tego nazwiska.
- Zastanawiałem się z początku, jaka była wasza matka, skoro w jej dzieciach
nie ma wiele z Flowerów, bo są dobre, czyste i zawsze wycierają nosy w
chusteczkę, a nie rękawem. Ale wasz polor już się zaczyna łuszczyć.
- Moja matka - powiedziała Melania, przywołując nie bez trudności jej obraz
- nosiła kapelusze i rękawiczki i chodziła czasem na posiedzenia różnych
komitetów.
Ale Finn już nie słuchał. Zadumał się nad skaleczoną ręką, a oczy zaszły mu
morderczą mgłą.
Tego wieczoru Melania zmywała sama, bo ciotka kąpała Wiktorię. Raz w
tygodniu dla dobra małej ciotka Małgorzata przeciwstawiała się dudniącemu,
rozedrganemu, toczonemu gangreną i buchającemu gazem potworowi
łazienkowego bojlera, aby wykąpać dziewczynkę w głębokiej na trzy cale,
zielonkawej jak smarki, słonawej letniej wodzie, która ściekała do wanny ze
zwierzęcej paszczy zbiornika przez pełne dziesięć minut. Melania uważała, że
ciotka Małgorzata musi być wyjątkowo bohaterska, skoro wyzywa na pojedynek
ten zardzewiały, oszalały bojler, zapala gaz wbrew niemu i zmusza go, by rzygał
gorącą lub względnie gorącą wodą. Melania tylko raz usiłowała napełnić wannę za
pomocą tego urządzenia, które eksplodowało wówczas tak okrutnie, że wszystkie
szczoteczki do zębów wzbiły się w górę i zadrżały na stojaku, a kubek, w którym
wuj Filip trzymał sztuczną szczękę, skoczył samobójczo na podłogę, choć
szczęśliwie się nie stłukł.
Po tym incydencie Melania myła się już tylko w zimnej wodzie, chyba, że
udało jej się pożyczyć od ciotki parujący czajnik, by myć się po kawałku w kuchni
albo nad ciasną umywalką w łazience. Wilgotna flanelowa myjka odsłaniała
połyskujące morelowym blaskiem płaty jej czystego ciała - najpierw jedna, potem
druga noga. Melania pamiętała, że dawniej codziennie nurzała się w perfumowanej
wodzie, a w lepkie letnie miesiące nawet dwa razy dziennie, wiedziała jednak, że to
już nigdy nie wróci, dopóki nie dorośnie i nie będzie miała własnej łazienki.
Trudno było jej też umyć włosy.
Finn i Francie nigdy nie próbowali uruchomić bojlera. Melania nie wiedziała,
jak i kiedy kąpie się Finn, a nawet czy w ogóle się myje, ale Francie podgrzewał
czasem wodę w rondlach i czajnikach, napełniał owalną blaszaną wanienkę, a
potem bez szczególnego zadowolenia siedział w niej w kuchni za zamkniętymi na
klucz drzwiami. Podobnie postępowała ciotka Małgorzata, nawet dość często, jeśli
udawało się jej zapędzić Wiktorię do łóżka o wczesnej porze. Wuj Filip brał
natomiast kąpiel w wannie raz, a nawet dwa razy w tygodniu, i wydawało się, że
posiada jakąś magiczną władzę nad bojlerem, który nie wybuchał nigdy, gdy on
zapalał gaz. Zostawiał po sobie w łazience straszliwy bałagan, a na podłodze
kałuże rozchlapanej wody, ściekającej także z jego ręcznika. Melania nigdy się nie
dowiedziała, do kogo należała plastikowa zabawka, którą odkryła w wannie
rankiem pierwszego dnia w nowym domu. Poszlaki wskazywały na wuja Filipa, ale
ta możliwość nie wydawała jej się prawdopodobna.
Cotygodniowa kąpiel Wiktorii stała się jednak stopniowo rytualną
ceremonią, pochłaniającą całą uwagę ciotki i mnóstwo zachodu. Melania została
sama w ciepłej, schludnej i jakby zadowolonej z siebie kuchni, ponieważ praca na
ten dzień była ukończona. Garnki stały na kredensie, krzesła o prostych, twardych
oparciach i wytarty dywan wyglądały na pogodzone ze światem. W kuchni było
miło i Melania nuciła sobie pod nosem, odwieszając kubki na odpowiednie haczyki
i ustawiając starannie talerze. Otworzyła szufladę, żeby schować noże i widelce. W
środku leżała zakrwawiona u nasady, świeżo odcięta dłoń.
Była delikatna, o zgrabnych, stożkowatych pacach, których paznokcie barwił
perłowy lakier. Serdeczny palec zdobił wąski, dziecinny pierścionek ze srebra.
Była to ręka dziewczynki pobierającej lekcje tańca i noszącej dopasowane do
majteczek plisowane halki. Ciało w przegubie było rozerwane, jak gdyby dłoń
została oddzielona od ramienia bardzo tępym nożem lub siekierą. Melania
usłyszała w szufladzie chlupot krwi.
- Ja wariuję - powiedziała na głos. - Sinobrody tu był.
Zamknęła szufladę i wsparła się piersią o kredens. Była zlana potem i miała
sucho w ustach. Po chwili ugięły się pod nią kolana i osunęła się na podłogę pośród
łoskotu lawiny sztućców. Wszystkie meble w kuchni podskoczyły w górę - krzesła
tańczyły gigę, przestępując z nogi na nogę, stoły niezgrabnie podrygiwały w takt
walca, a wskazówki zegara zaczęły się kręcić w kółko. Melania leżała w bezruchu
na falującej podłodze, bo bała się poruszyć.
Kiedy wróciła do siebie, poczuła, że ktoś jej przytyka kubek do ust. Była w
nim woda z niewielkim dodatkiem whisky koloru torfu. Francie podtrzymywał
głowę Melanii siedzącej prosto i sztywno w jego ramionach. W jednej ręce trzymał
kubek, w drugiej otwartą butelkę Teacher’s Highland Cream. Choć Francie miał
ręce zajęte, Melania czuła się zupełnie bezpieczna. Ujrzała w jego nozdrzach
krótkie, piaskowe włoski i zęby dziewczyny zadzwoniły o kubek.
- Bądź grzeczną dziewczynką i wypij to do końca... - powiedział Francie.
Tego dnia spiął krawat spinką w kształcie krzyża świętej Brygidy, wykonaną
z jakiegoś szarego, mocno zmatowiałego metalu. Krawat miał w ukośne,
czerwono-niebieskie pasy. Pokryte szczeciną zarostu policzki Franciego
przypominały papier ścierny. Wyglądał jak każdy Irlandczyk. Melania ucieszyła
się, że kiedy ją znalazł, był w granatowym garniturze i miał w krawacie spinkę.
- Jesteś zwyczajny - powiedziała, błogosławiąc go w duchu.
Francie uśmiechnął się swoim zardzewiałym uśmiechem.
- Owszem - odpowiedział. - Jestem zwyczajnym facetem.
Melania oparła głowę na jego ramieniu.
- Upadłam.
- Chyba zemdlałaś. Wchodzę sobie do kuchni po kalafonię, a ty leżysz na
podłodze i pies cię obwąchuje. - Francie mówił tak, jak gdyby nie myślał słowami i
musiał je tworzyć na gorąco, żeby przedstawiać pojawiające się w jego umyśle
idee.
Bulterier, w którego oczach widać było troskę, wcisnął nos w dłoń Melanii,
wydając krzepiące sapnięcia. Poklepała go z wysiłkiem po głowie i nieoczekiwanie
zaprzyjaźniła się z psem. Małymi łyka mi popijała słodką, rozwodnioną whisky, aż
w końcu poczuła się lepiej.
- Myślałam, że pijasz raczej irlandzką whisky - powiedziała zaskoczona.
- Wszystko mi jedno - odparł. - W każdym razie lubię wypić czasem
kropelkę przyzwoitej gorzałki.
Francie mówił powoli, głosem skrzypiącym jak wóz ciągnięty przez starego i
mądrego konia, idącego wyboistą drogą. Dopiła wodę, uśmiechając się znad
krawędzi kubka, a Francie musiał się pochylić nad dziewczyną, żeby pociągnąć łyk
whisky wprost z butelki.
- Co tu się stało, skarbie? - zapytał po chwili.
Melanię przebiegł dreszcz i koszmarna wizja po wróciła.
- Znalazłam coś w szufladzie z nożami. Widziałam to. Krwawiło.
- W szufladzie? Przecież Małgosia trzyma w niej tylko sztućce. Nie
chowałaby tam nic innego. To w końcu szuflada na sztućce.
- Idź i sprawdź, czy to tam jeszcze jest. Idź i zobacz.
- Najpierw, skarbie, posadzę cię wygodnie na krześle.
To, że Francie nazywał ją „skarbem”, sprawiało jej skrytą przyjemność. Z
łatwością przeniósł Melanię na krzesłu wuja Filipa, po czym przyciągnął bliżej
elektryczny grzejnik, na ile pozwalała długość sznura. Później otworzył szufladę, a
Melania w nerwowym przerażeniu gryzła własną pięść.
- Nic tu nie ma - powiedział. - Oprócz noży i widelców. No i łyżek. Coś ci
się pewnie przyśniło.
- Jesteś całkiem pewien? Naprawdę?
Kręcąc głową, Francie kilka razy otworzył i zamknął szufladę, jak gdyby
chciał zademonstrować w ten sposób jej nieszkodliwość.
- A wydawało ci się, że co widziałaś, dziewczyno?
- Dłoń - odpowiedziała. - Odciętą dłoń.
Francie ze zdumieniem odwrócił się w jej stronę. Źrenice miał szarozielone,
jak Finn, ale oczy Franciego usiane były brunatnymi plamkami. Patrzyły prosto i
szczerze przed siebie, oglądały wszystko wprost i dlatego nie mogły zezować na
boki.
- To straszne! - Francie zastanawiał się przez chwilę. - Może pomyślałaś o
zranionej ręce Finna i dlatego przywidziała ci się jakaś dłoń?
- Nie wiem. Nie wiem.
- Zaparzę ci dobrej herbaty. To cię uspokoi. - Francie napełnił skrupulatnie
czajnik i postawił go na kuchence gazowej, ale choć bardzo się starał, rozlał trochę
wody. Jego niezgrabne ciało uginało się pod brzemieniem troskliwości.
Jaki on miły, pomyślała ze zdumieniem Melania. Nie znałam go z tej strony.
Była pewna, że widziała jednak dłoń w szufladzie, dłoń o drobnych
różowych paznokciach, ze srebrnym pierścionkiem na palcu. Serdecznym palcu, z
którego biegnie żyła aż do serca. Francie nie znalazł jednak dłoni w szufladzie, a
Melania miała do niego zaufanie. Popijała słodką, gorącą herbatę, a Francie dalej
badał szufladę, przetrząsając jej zawartość i cmokając.
- Nic, co tu leży, nie przypomina ręki. Musiała być wytworem twojej
rozpaczy - powiedział. - Rozpacz po stracie rodziców może wywoływać takie
wizje. To zupełnie normalne.
Nie był na swoim miejscu wśród garnków, patelni, gipsowych wilczurów i
okruchów chleba. Przypominał kamienną figurę z Wyspy Wielkanocnej,
niezgrabną i archaiczną, wykutą na podobieństwo jakiegoś innego, starszego
wzorca niż reszta ludzi, dlatego patrząc na niego, trudno było zgadnąć, że w jego
piersi bije kochające serce. Słodycz Franciego zdawała się nieoczekiwana i
upajająca jak wiosna w jego ojczyźnie, której pola porastają wyłącznie kamienie
albo skąpa trawa. Wypiła herbatę, a Francie wylał fusy do zlewu.
- Popatrz - powiedział, wskazując kształt, w jaki ułożyły się herbaciane listki
pośród resztek cukru. - Statek. To oznacza podróż.
- Wyjadę w podróż? - spytała, nie mogąc pozbyć się tęsknoty w głosie.
- Ty albo ktoś inny. Nie wyglądasz dobrze, powinnaś się położyć.
- Chyba tak - przyznała. - Ale musisz mi pomóc wejść na górę. Nogi mam
ciągle jak z waty.
W oświetlonym na niebiesko pokoju Melanii ciotka Małgorzata wkładała
nocną koszulkę słodkiej, wykąpanej Wiktorii. Tarzały się po łóżku, baraszkując w
najlepsze w aromatycznej chmurze wilgotnego talku. Rozpromieniona ciotka
łaskotała Wiktorię w obrośnięte dziecięcym tłuszczykiem żebra i podeszwy
delikatnych stopek. Podrygiwała i mocowała się z dzieckiem, wstrząsana
bezgłośnym śmiechem, a dziewczynka popiskiwała z radości. Cudownie było
widzieć uszczęśliwioną ciotkę. Miała rozwiane włosy, z których wszędzie dookoła
wypadały spinki.
- Melania zemdlała - powiedział Francie.
Koniec zabawy, natychmiast. Wyraz niepokoju zalał twarz ciotki, zmywając
dokładnie radość z jej oblicza.
Chwyciła Wiktorię na ręce, nie zważając na protesty małej, dała jej tylko
pośpiesznego buziaka i wrzuciła dziewczynkę do łóżeczka, pokazując jednocześnie
Melanii, żeby się położyła. Zaczęła gładzić jej czoło. Dotyk był chłodny i świeży,
jak niesiony wiatrem deszcz, ale ciotka aż dygotała z wysiłku, by powstrzymać
słowa, których nie mogła wy mówić.
Porozumiała się z Franciem bez słów. Wymieniła z nim informacje zbyt
poufne i osobiste, by Melania mogła je odczytać, a potem uśmiechnęła się, znów
głaszcząc dziewczynę po twarzy tak delikatnie, że Melania przymknęła oczy.
Wyobraziła sobie, że pieści ją własna mama - nie, pomyślała jedynie, że matka tak
pieści dziecko. Ale kiedy tylko zamknęła oczy, pod jej powiekami zamigotała
odcięta dłoń niczym kadr z jakiegoś krwawego filmu. Melania jęknęła i zaczęła się
rzucać na łóżku.
- Cicho, cicho - powiedział Francie.
Siostra i brat stali z dwóch stron łóżka, pochylając się nad Melanią, jak
gdyby chcieli ją osłonić przed niebezpieczeństwami nocy własnymi ciałami. W
oślepionych oczach Melanii zlali się w jeden kształt, tworząc w górze jakby żywe
sklepienie, pod którym mogła już bezpiecznie zasnąć. „Mateuszu, Marku, Łukaszu
i Janie, pobłogosławcie łóżko, w którym leżę, gdzie czterej aniołowie wokół mojej
głowy...”
Nie czterej, ale trzej, bo oto u stóp łóżka stanął Finn. Rudzielcy rozpalają dla
niej ognisko, żeby wypłoszyć wilki i tygrysy ze straszliwego lasu, w którym ona
mieszka.
- Zostanę przy Melanii, dopóki nie zaśnie - powiedział Finn. Jest bratem
Franciego, tak jak niema kobieta jego siostrą, więc ze strony Finna nie spotka jej
nic złego. - To tylko ja, biedny, Finn, który nie zrobi ci krzywdy. - Powiedział już
kiedyś coś podobnego, ale wtedy mu nie uwierzyła. A teraz wierzy.
Francie i Małgorzata złożyli na jej policzkach lekkie, suche i czułe
pocałunki, a potem zniknęli. W pokoju widoczna była tylko wątła poświata
jasności - główna lampa była wyłączona. Melania nie wiedziała, skąd dochodzi
światło. Paliło się czystym, dziecinnym płomieniem w biało-niebieskim spodku,
pełnym zapałek. Finn siedział na krześle przy łóżku. Jego zmierzwione włosy
wyglądały w półmroku tak, jak gdyby biły z nich promienie blasku. Cienie zrywały
ciało z jego twarzy, Melania widziała, więc ostre zarysy czaszki i twardą tajemnicę
kości samej w sobie. Chłopak splótł spokojnie ręce na kolanach. Bandaż na jego
dłoni był już powalany.
- Boli cię rana, Finn? - zapytała sennie.
- Nie jest śmiertelna. Przeżyję.
W sąsiednim pokoju Francie stroił skrzypce, a ciotka Małgorzata zagrała coś
na próbę na flecie.
- Mam ich stamtąd przegonić czy i tak zaśniesz?
- Lubię słuchać, jak grają.
Pozostawiona swojemu losowi Wiktoria już zasnęła, pomrukując przez sen,
co przypominało szum we wnętrzu ula. Finn zapalił papierosa, a dym wił się i
kłębił wokół niego. Znaleźli się w klimacie intymności i ciepła.
- Finn? - zapytała ponieważ nadchodzący sen stępił jej nieśmiałość. -
Dlaczego wywierciłeś dziurę w ścianie? Dlaczego mnie podglądałeś?
- Bo jesteś bardzo piękna - odpowiedział cichutko ustami czerwieńszymi od
wina. Wyglądał jak jej śpiący, widmowy kochanek i przytłoczona tą wizją Melania
zapadła w sen.
A potem pokochała ich już bez żadnych zastrzeżeń. Nie przypuszczała, że
wyciągną do niej ręce ze swojego zaklętego kręgu, a teraz sama poczuła się jego
częścią. Franciego wprost uwielbiała i chętnie pomagała ciotce cerować jego
ubrania. Przy każdej nadarzającej się okazji czyściła mu także buty. Rzuciła swój
los na szalę wraz z losem Jowle’ów, a oni zaadoptowali ją jak córkę. Uśmiechali
się, kiedy wchodziła do pokoju. Satysfakcji dostarczało jej nawet prowadzenie
domu u boku ciotki Małgorzaty, w ten sposób odgrywała, bowiem własną rolę w
kierowaniu wspólnym gospodarstwem. Była pomocna ciotce. Pewnego dnia, gdy
przygotowywały razem jakiś posiłek, ciotka napisała na tablicy: „Nie wiem, jak
sobie radziłam z tym wszystkim przed twoim przyjazdem. Cudownie mieć w domu
jeszcze jedną kobietę”.
Melania bawiła się kurkami kuchennego kranu, by ukryć pełne zakłopotania
zadowolenie. Aż ją skręcało w środku ze współczucia dla ciotki, której milczenie
stawało się upiorne, jeśli w pobliżu nie było któregoś z braci.
Ona żyje dla nich, myślała Melania. Wyszła za wuja Filipa chyba tylko po to,
żeby zapewnić im dom, kiedy byli mali. Bo czy wuj Filip mógłby wzbudzić w niej
miłość jako mężczyzna?
Wuj nie rozmawiał nigdy ze swoją żoną, wydawał jej tylko wrzaskliwe,
obcesowe polecenia. Podarował ciotce naszyjnik, który ją dusił. Bił jej młodszego
brata. Ścinał mrozem powietrze, którym oddychał. Potężny mężczyzna o
nieobecnych oczach, siedzący pośrodku stołu, wysysał smak z pysznego jedzenia,
jakie gotowała jego żona. Wuj dławił nawet samą myśl o śmiechu. Tego wieczoru,
kiedy przywidziała się jej odcięta dłoń, Melania postanowiła opowiedzieć się po
jednej ze stron - i wtedy zaczęła nienawidzić wuja Filipa.
A on nigdy jeszcze nie zwrócił się do Melanii po imieniu i nie dostrzegał
obecności Wiktorii. Obrzucał je tylko gniewnymi spojrzeniami z drugiej strony
stołu, gasząc poranną wesołość, panującą w kuchni, a podczas podwieczorku
przyglądał im się badawczo, jak gdyby sprawdzając, co zrobił z nimi dzień. Sama
jego obecność wystarczyła, żeby uczynić jadalnię zimną i smętną, niczym pokój w
motelu dla komiwojażerów. Wiedział, że w domu mieszkają jego siostrzenice.
Widywał je czasem. Ale nigdy z nimi nie rozmawiał, był, bowiem zajęty, czym
innym.
Melania miała się wkrótce dowiedzieć, czym. Pewnego dnia
przygotowywała brukselkę na obiad, nacinając ją na krzyż u nasady, jak nauczyła
ją ciotka, która tego dnia była wyjątkowo zdenerwowana. Najpierw, co chwila
gubiła oczka (robiła dla Wiktorii sweter z żółtej angory) i przerażona podrywała się
z miejsca za każdym razem, gdy brzęczał dzwonek sklepowy albo, kiedy papuga
zaczynała coś do siebie mamrotać, a teraz gorączkowo kroiła kotlety baranie,
wycinając z nich twardy, biały tłuszcz, ponieważ wuj Filip nie cierpiał tłuszczu. Od
czasu do czasu ciotka popatrywała ukradkiem na Melanię, otwierając i zamykając
usta w niepewnym, przygnębiającym grymasie. W końcu, jak gdy by nie mogła już
dłużej wytrzymać, odrzuciła nóż i chwyciła kredę.
„Jutro odbędzie się przedstawienie” - napisała. Miała dziurawe pończochy, a
upięte w kok włosy rozsypywały się jej na wszystkie strony.
- Jakie przedstawienie?
„Kukiełkowe. Teatru marionetek. Będziemy musieli iść i podziwiać kukiełki.
To specjalne przedstawienie, bo wy, dzieci, nie widziałyście jeszcze teatrzyku”.
- Aha - odpowiedziała Melania. - Rozerwiemy się trochę.
Nacięła kolejny krzyż, zastanawiając się mgliście, czy może mieć znaczenie
religijne. Jowle’owie są Irlandczykami, ale czy wyznają katolicyzm? O ile
wiedziała, nie chodzili jednak do kościoła, a kukiełki jej nie interesowały,
ponieważ zrobił je wuj Filip. Ciotka Małgorzata wytarła tablicę, bo chciała napisać
coś więcej.
„Nic nie rozumiesz. To dla niego bardzo ważne!”
- Rozumiem - odparła ze zdziwieniem Melania. Tyle krzyku o jakieś
przedstawienie kukiełkowe!
Następnego dnia wypadała niedziela - na obiad podano pieczeń i nie trzeba
było zajmować się sklepem. Ciotka Małgorzata kazała Melanii włożyć najlepszą
sukienkę, dziewczynka ubrała się więc w suknię, której nie nosiła jeszcze w domu
wuja, swą najpiękniejszą suknię, pamiętającą dawne czasy. Była z
ciemnozielonego aksamitu i miała koronkowy kołnierzyk. Od prawie trzech
miesięcy wisiała bezużytecznie w szafie, ale teraz Melania poczuła się na siłach, by
wytrzepać z niej wszystkie wspomnienia. Wygładziła spódnicę i zapragnęła znów
lustra, żeby móc się w nim przejrzeć i zobaczyć, jak bardzo urosła, odkąd nosiła tę
suknię po raz ostatni, w pewne burzliwe, różowo-białe wielkanocne święto. Albo,
że by sprawdzić, czy wygląda starzej i czy w ogóle się zmieniła. Rozczesała włosy,
chcąc sprawić przyjemność Finnowi. Spostrzegła, że urosły jej mniej więcej o pól
cala. Były szorstkie i niemile w dotyku, ponieważ nie dbała już o nie jak należy.
Musiała improwizować, by umyć głowę nad kuchennym zlewem, polewając ją
gorącą wodą z czajnika. W dodatku były już tak długie, że źle się w nich czuła.
Najrozsądniej byłoby ściąć włosy krótko, ale zaczęła je zapuszczać jeszcze za życia
rodziców i pomyślała, że obcinając je teraz, zbezcześciłaby pamięć ojca i matki. W
każdym razie głowę miała zawsze niedomytą. Zaczynała się już przyzwyczajać, że
chodzi niedomyta właściwie na całym ciele.
Po obiedzie wuj i Finn poszli znów do pracowni, a ciotka włożyła szarą
suknię i przypominającą obrożę srebrną kolię. Poprawiła fryzurę. Upaprany śliniak
Wiktorii zniknął z usianej kwiatkami sukienki. Gąbka usunęła z jej buzi resztki
puddingu czekoladowego. Poddano także kontroli szyję i uszy Jonatana, które
zostały przetarte wilgotną myjką „na szczęście”. Jonatan otrzymał też polecenie
zmienienia koszuli. Potem pojawił się Francie z wpiętą w krawat szpilką w
kształcie harfy i skrzypcowym futerałem w ręce.
- Podoba mi się ta harfa - powiedziała Melania, ponieważ go kochała.
- Dostałem ją na dzień świętego Patryka - odparł. - W klubie irlandzkim w
Dagenham.
Byli gotowi - czyści, wymuskani, ubrani uroczyście, jak na niedzielną mszę.
Zeszli gęsiego na dół, a w ślad za nimi pies, który miał taką minę, jak gdyby
wykonywał tylko obowiązek. Pracownia okazała się starannie uprzątnięta - przed
kukiełkowym teatrzykiem stały rzędem cztery krzesła. Twarde, przyniesione z
zaplecza sklepu. Melania nie była w pracowni od pierwszego poranka w domu
wuja. Usiłowała nie patrzeć na częściowo ukończone, rozczłonkowane marionetki,
wiszące na ścianach. Kurtyna z czerwonego pluszu wydęła się, a zza niej dobiegał
łomot i odgłos głuchych uderzeń. Nieco ceremonialnie zajęli wyznaczone miejsca,
wygładzając świąteczne ubrania. Do kurtyny ktoś przyszpilił kartkę z wykonanym
czerwoną farbą napisem: PROSZĘ NIE PALIĆ. Na ścianie wisiał wymalowany
krzykliwymi kolorami plakat, głoszący: WIELKIE PRZEDSTAWIENIE -
MIKROKOSMOS KUKIEŁEK PANA FLOWERA. Był ozdobiony ogromną
postacią mężczyzny, przypominającą wuja Filipa ze względu na wąsy i szeroki
kołnierzyk. Mężczyzna trzymał w dłoni kulę ziemską. Najprawdopodobniej
namalował go Finn.
Chłopak wyszedł po chwili zza kurtyny, podenerwowany i przejęty. Zgasił
światła i czmychnął znów za kulisy. Siedzieli w pełnej wyczekiwania ciemności i
nagle z góry rozległ się stłumiony ryk:
- Grajże na tych przeklętych skrzypcach. Francie Jowle! Po co cię
utrzymuję?
Francie nastroił skrzypce i zaczął grać jakąś dziwną melodię, którą można by
usłyszeć w herbaciarni. Melania przyglądała mu się zdumiona, ale twarz Franciego
była bez wyrazu, niczym żywy kamień. Kurtyna rozsunęła się na boki, ukazując
jaskinię o pawich barwach, którą Melania widziała już przedtem. Grota była
oświetlona jaskrawym zielonym światłem, a naprzeciwko widzów stała
wyprostowana marionetka w białej baletowej spódniczce. Włosy miała ściągnięte
w koczek, niczym primabalerina, a jej drewniane usta zastygły w uśmiechu
przesadnej słodyczy. Marionetkę podtrzymywała sieć sznurków. Nagle baletnica
stanęła na puentach na drewnianej nodze i obróciła się, wykonując piruet.
Głos wuja Filip zagłuszył muzykę Franciego:
- „Morte d’une Sylphe, czyli śmierć drewnianej nimfy”. -Wszyscy słyszeli,
jak dodał: - Biedne dziewczątko. - A więc czasami bywał sentymentalny.
Marionetka rozpostarła ramiona i wyrzuciła jedną nogę w tył. Ciotka
Małgorzata zaczęła energicznie klaskać, trącając łokciem Melanię, by uczyniła to
samo, i po chwili klaskały już unisono. Ich dłonie szumiały niby wodorosty w
podwodnym mroku. Melania przestała klaskać w tej samej chwili, co ciotka.
Po chwili marionetka wzniosła ręce nad głową, kołysząc się z boku na bok.
Jej drewniane stopy w jasnoróżowych baletkach postukiwały o deski sceny w
sposób przypominający tykanie zegara. Natężenie światła narastało, aż wreszcie
kukiełka wyglądała niczym baletnica w butelce z zielonego szkła. Przycisnęła do
serca drewniane dłonie i przechyliła głowę, najpierw w tył, potem w górę. Znad
kurtyny posypały się wycięte z papieru liście rozmaitych kształtów, rozmiarów i
barw.
- Jaka śmieszna pani - odezwała się Wiktoria, a ciotka Małgorzata
pośpiesznie rozwinęła cukierek i zakleiła nim Wiktorii usta.
- Drewniana nimfa przeczuwa, że wraz z nadejściem jesieni i na nią
przychodzi zagłada - poinformował wuj Filip.
Ciotka Małgorzata i Melania zaczęły bić brawo, ale po chwili przestały.
Skrzypce kwiliły płaczliwie. Nimfa starała się wykonać ostatnią arabeskę, ale
wysiłek okazał się zabójczy dla jej wątłego serduszka i z wdziękiem upadła na
scenę w kaskadzie białego tiulu. Liście gęsto i szybko wypełniały jaskinię. Zgasły
światła. Zamknęła się kurtyna. Francie zagrał ostatni jękliwy akord, a potem
opuścił
skrzypce.
Melania i ciotka Małgorzata klaskały tak mocno, że rozbolały je ręce.
Kurtyna rozsunęła się i znów ujrzały żywą i uśmiechniętą nimfę, która dygała
sztywno. Kurtyna zamknęła się. Melania i ciotka nadal biły brawo. Kurtyna
rozsunęła się ponownie i obok lalki stanął dumnie rozpromieniony wuj Filip.
Owszem, rozpromieniony - uśmiechał się szeroko jak rekin, przypominając Melanii
jałowe, profesjonalne, aktorskie uśmiechy, jakie widywała na twarzach
miniaturowych akrobatów. Wuj Filip zgiął się w ukłonie. Był wyelegantowany jak
lalka, miał na sobie anachroniczny strój, czyli prążkowane spodnie, frak ze
sztucznym białym goździkiem w butonierce i muchę przypiętą na zatrzask. Ubranie
wyglądało na nieużywane i stare, jak gdyby od lat trzymano je w słojach z
formaldehydem. W tym właśnie stroju wuj Filip występował jako mistrz
marionetek.
Nimfa zakołysała się niebezpiecznie, bo teraz Finn kierował z góry jej
ruchami. Marionetka zachwiała się i wpadła na wuja, który natychmiast odrzucił
jowialność niczym kamień, grożąc Finnowi złowieszczo uniesioną pięścią. Finn był
niedoświadczonym i niewprawnym lalkarzem.
- Uważaj, młodzieńcze!
Ciotka Małgorzata przyniosła ze sobą torbę. Wyjęła z niej bukiet
czerwonych papierowych róż, by rzucić go na scenę. Kwiaty osunęły się po głowie
marionetki. Wuj Filip podniósł je i wsadził szybko w szczelinę między
drewnianymi piersiami kukiełki a gorsetem z białego atłasu. Bisował jeszcze dwa
razy, po czym wrzasnął:
- Światła na widowni!
Zapalił je Francie.
Całe przedstawienie trwało najwyżej siedem minut.
- Czy to już wszystko? - spytała szeptem Melania.
Ciotka energicznie pokręciła głową i wepchnęła jej do ręki cukierek,
delikatnie ściskając palcami dłoń dziewczyny. Wewnątrz opakowania widniała
pośpiesznie nabazgrana prośba:
„Zachowuj się tak, jak gdyby przedstawienie ci się podobało, dla dobra
mojego i Finna”.
By sprawić jej przyjemność, Melania skrzywiła twarz w fałszywym,
radosnym uśmiechu.
Francie też przyjął cukierek od ciotki.
- Moim zdaniem, jesteś wspaniałym skrzypkiem - powiedziała Melania.
Francie żuł toffi, melancholijnie przesuwając palcem wzdłuż nosa.
- Na tym śmieciu nie da się grać - powiedział. - Ale robię, co mogę. Jestem
niezły w gigach i tańcach szkockich.
Finn rzucił się do drzwi. Wrócił, niosąc wspaniały, złocony tron z tektury.
Na twarzy Finna widać było smugi potu i brudu. Kurtyna westchnęła i wydęła się.
-
Jak żagiel - powiedział Jonatan. Ciotka Małgorzata dała mu cukierek,
ale Jonatan nie zjadł go, tylko schował do kieszeni, gdzie miał spoczywać w
zapomnieniu długie miesiące. - Czy mogę już iść? - zapytał.
Ku swojemu oburzeniu, Melania zauważyła strach na twarzy ciotki.
- Jeszcze nie.
- Niech Francis Jowle włączy światła i przestroi skrzypce!
Kurtyna rozsunęła się znowu, a Francie zaczai grać. Złotawe światło
sztucznego słońca wydobyło w obitym drewnem pomieszczeniu fryz, przedsta-
wiający bodące się jednorożce. Podest złożonych z trzech stopni schodów,
stojących pośrodku sceny, wieńczył tekturowy tron.
-
To pałac Holyrood - powiedział wuj Filip, a jego małżonka i
siostrzenica zaklaskały z gorliwym entuzjazmem. - Sekwencja historyczna - ogłosił
wuj. - Maria, królowa Szkotów, spotyka się z Bothwellem na potajemnej randce.
Francie zaczął grać temat miłosny z uwertury -fantazji „Romeo i Julia”,
chyba świadomie szyderczo nadużywając tremola. Na scenę weszła marionetka
płci żeńskiej o pięknym, wypukłym czole, szeleszcząc suknią z czarnego atłasu.
Oklaski. Dygnięcie. Marionetka wbiegła na schody - raz, dwa, trzy - a jej
drewniana stopa przez długą, pełną napięcia chwilę kołysała się nad trzecim
stopniem, nim w końcu na nim stanęła. Potem królowa powoli odwróciła się i
zasiadła na tronie. Nosiła kolię, jak ciotka Małgorzata, ale ozdoba nie ocierała jej
szyi, bo marionetka była zrobiona z drewna. Ciotka Małgorzata ukradkiem
przebiegła palcami swój własny srebrny kołnierz, jak gdyby na widok królewskiej
kolii przypomniała sobie, że bardzo boli ją szyja. Nastąpiła teraz dłuższa pauza, w
trakcie której chytrze wymowne palce królowej bawiły się okrągłym
pojemniczkiem z wonnościami.
Potem na scenę wszedł Bothwell. Była to piękna lalka, ubrana w czerwoną
pelerynę i kapelusz z piórem. Miał skrzydlate wąsiska i kozią bródkę, ale poruszał
się z wahaniem, niepewnie, i Melania odgadła, że steruje nim Finn. Bothwell
ruszył, naprzód, gdy muzyka osiągnęła najwyższe natężenie i zaczęła cichnąć.
Minęła chyba cała wieczność, zanim Bothwell dotarł na środek sceny. Sejsmiczny
rumor i stłumiony skowyt z nadscenia wskazywał, że wuj Filip nie jest zadowolony
z Finna. Melania poczuła, że siedzącą obok ciotkę przebiegł dreszcz. Maria,
królowa Szkotów, wstała i zeszła z postumentu, wyciągając ręce na powitanie.
Bothwell uniósł ramiona.
- Spotkanie kochanków - komentował wuj Filip.
Marionetki objęły się, przywierając do siebie ramionami wśród trzepotu
czarnego i czerwonego atłasu, a ich drewniane twarze wystukiwały dźwiękowym
alfabetem namiętne sygnały. Ciotka Małgorzata i Melania klaskały bez końca, bo
uścisk trwał bardzo długo. Francie skończył miłosny temat z „Uwertury-fantazji” i
zaczął grać „Liebestod” z „Tristana i Izoldy” na powolną nutę. Melanię piekły już
dłonie, ale klaskała dalej.
Marionetki przywarły do siebie tak, jak gdyby miały się już nigdy nie
rozłączyć. Napięcie rosło. Lalki były niczym igła, utkwiona w rowku płyty gra-
mofonowej i powtarzająca nieubłaganie uścisk za uściskiem. Głos wuja Filipa
rozległ się znów jak grzmot. Zamknięte w uścisku lalki napierały na siebie
gwałtownie, owładnięte żądzą. Przestraszona Melania zorientowała się, że
scenariusz nie przewidywał takiej sceny. Oklaski zamarły. Zauważyła, że sznurki
Bothwella splątały się beznadziejnie ze sznurkami jego królewskiej kochanki i
związane prawdziwym węzłem miłości marionetki szarpią się bezradnie. Dookoła
brzmiały nadal dźwięki „Liebestod”.
Ciotka Małgorzata skuliła się na krześle, zakryła oczy i czekała na koniec.
Jonatan wpatrywał się przed siebie pustym wzrokiem, widząc wysoki maszt i
żagiel z czerwonego pluszu. Nad jego głową krążyły z krzykiem mewy. Znudzona
Wiktoria podciągnęła koszulkę i zsunęła nieco ciasne, robione na drutach
majteczki, żeby sprawdzić, czy pępuszek jest na swoim miejscu. Był.
- Mogę dostać jeszcze jednego cukierka? - zapytała, nikt jednak nie zwrócił
na nią uwagi.
Rozległ się straszny trzask rozdzieranego sznurka. Finnowi udało się
wreszcie uwolnić Bothwella, ale szarpnął tak mocno, że stracił panowanie nad
lalką, która runęła na deski kolczastej aureoli rozerwanych sznurków. Bothwell
zastukał głową o schody podwyższenia, jak gdyby pukał do drzwi. Maria cofnęła
się chwiejnie. Francie przestał grać w połowie taktu. Zapadła martwa cisza.
Milczenie przerwał perlisty, przenikliwy i niepohamowany wybuch śmiechu
Finna.
Śmiech przeszedł w wysoki, przeraźliwy krzyk, a potem Finn spadł z
nadscenia, jak przedtem spadały liście, tylko że one opadały miękko i powoli.
Włosy rozwiały mu się niby ogon komety. Leciał niekończącą się sekundę,
rozpostarłszy bezwolnie nogi i ramiona, zapomniany, opadający bezładnie, aż
wreszcie runął plecami na leżącego na scenie Bothwella, którego peleryna miała
kolor krwi.
Maria, królowa Szkotów, odwróciła się na swojej majestatycznej pięcie i
zeszła dumnie ze sceny z podniesionym czołem. Kroki królowej i słaby stukot jej
kończyn, obijających się o siebie w marszu, brzmiały niby tykanie mechanizmu
bomby zegarowej. Wiktoria zaczęła płakać, a Jonatan odsunął krzesło i wstał.
- Już chyba po wszystkim - powiedział. - Idę. - I poszedł.
Po twarzy Małgorzaty spływały łzy, rozpryskując się na policzkach Wiktorii,
którą skrępowana nienawistną kolią ciotka próbowała uspokoić. Francie ukląkł
obok, osłaniając je własnym ciałem niby kamiennym murem.
Jak ona może płakać, nie wydając z siebie żadnego dźwięku? - pomyślała
Melania.
Finn leżał bez ruchu.
Może nie żyje, i ona, dlatego tak płacze? - rozważała dalej Melania. A jeśli
nie żyje, to co? Och, Boże, spraw, żeby żył.
Ale Finn nadal się nie poruszał. Miał szeroko otwarte, nieobecne oczy.
Wyglądał, jakby pekł na pół niczym zabawka, którą roztrzaskał o ścianę. To już
koniec wdzięcznych ruchów Finna. Melania usiłowała pojąć, jak straszna byłaby
jego śmierć, ale przeszkadzał jej okropny odgłos milczenia ciotki Małgorzaty i nie
potrafiła zebrać myśli. Na scenę wkroczyła potężna i ponura postać wuja Filipa,
który poprawiał przekrzywioną muszkę. Wuj bezceremonialnie kopnął Finna w
brzuch, ale i tym razem chłopak ani drgnął.
- On już na pewno nie będzie poruszał moich ślicznych lalek - powiedział
wuj głosem nieokrzesanym i grubym jak wiejska kiełbasa. - Nie pozwolę, żeby,
choć tykał sznurki.
Zsunął nogą ciało Finna z leżącego pod nim Bothwella. Zachowywał się z
niedbałą brutalnością faszystowskich żołdaków, uprzątających trupy w filmach o
obozach koncentracyjnych. Potem wziął lalkę na ręce. Dopiero teraz Finn z trudem
i powoli przewrócił się na bok, a potem podparł się i przykucnął jak pies,
oddychając ciężko. Twarz miał bledszą niż ciotka Małgorzata na jego obrazie.
- Szkoda, że mnie nie zabiłeś - powiedział chrapliwie. - Gdybyś mnie zabił,
byłbyś potępiony.
Wuj Filip nie zwracał na niego uwagi. Wygładzał ostrożnie pelerynę
Bothwella.
- Finn nie będzie mi więcej pomagał w teatrzyku - gderał dalej. -
Bezużyteczny skurwiel. Bezużyteczny.
Finn próbował uklęknąć, ale jęknął i upadł.
- Z moimi lalkami mogą występować żywi ludzie - oświadczył wuj Filip. -
Właśnie. To byłoby coś nowego. Lalki i ludzie. Wezmę tę dziewczynę. - Od wrócił
się i gwałtownym ruchem wskazał Melanię. - Skorzystam z ciebie, panienko!
- Och, nie! - wykrzyknął Francie.
- Nie! - zaprotestowała bezgłośnie ciotka Małgorzata.
- Obyś zgnił w piekle - powiedział Finn i zwymiotował. Wymiociny były
upstrzone pasemkami krwi. Finn przyglądał im się z przerażonym zdumieniem.
- A niby, dlaczego to dziewuszysko nie miałoby zarobić na swoje
utrzymanie? Bóg widzi, że dużo je. Więc może grać z moimi lalkami na scenie. Nie
jest za duża, nie będą przy niej wyglądać nieproporcjonalnie. - Wuj Filip zatarł
dłonie z zadowoleniem. - Jak się nazywasz, dziewucho? No, gadaj.
- Melania - odpowiedziała, choć usta miała zdrętwiałe, jak po znieczuleniu u
dentysty. Wuj chyba przecież zna jej imię?
- Brzmi idiotycznie - powiedział. - Zatem sprawa załatwiona. A teraz
wynoście się wszyscy.
- Ale Finn... - zaczął Francie.
- Zabierajcie go stąd i krzyżyk na drogę! Spedalił mojego Bothwella. A ty
posprzątaj ten ohydny chlew, którego narobił. To twój brat, Małgosiu. - Wuj Filip
zabrał Bothwella, zszedł ze sceny i ruszył w stronę stołu stolarskiego. Położył na
nim lalkę ni czym zwłoki na kamiennej płycie i zaskomlił: - Biedny Bothwell!
Stracił wszystkie sznurki!
Francie pomógł Finnowi dźwignąć się na nogi. Przyciskając wciąż do piersi
Wiktorię, ciotka Małgorzata podbiegła z drugiej strony z miną boleściwej
Madonny. Podeszła do nich Melania, a potem pies, który do tej pory siedział
spokojnie pod krzesłem, skąd wszystko obserwował. Melania aż zająknęła się z
radości, bo Finn żył i chodził o własnych siłach.
- Nic mi nie jest - powiedział. - A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale
jestem jakiś kołowaty. Właśnie, kołowaty. I czuję smak krwi. Skąd ten smak krwi,
Małgoś? - Po chwili zapytał znów z oszołomioną niewinnością: - No. skąd? - Finn
utracił iakby ostrość widzenia.
Ciotka Małgorzata pojękiwała, okrywając jego twarz pocałunkami.
- Wypieprzajcie stąd wszyscy! - zawołał wuj Filip w nagłym ataku
narastającej wściekłości. - Won!
VII
Od tej pory Finn przestał się uśmiechać. Po upadku w teatrzyku zmienił się.
Usta w kącikach wykrzywiały mu się płaczliwie, jak usta, które Melania widziała
kiedyś na śmiesznym kubku w sklepie ze starzyzną. Na kubku wymalowano twarz,
a wyżej napis PEŁNO, i kiedy kubek stał prosto, twarz była nalana, jowialna i
wesoła - ale kiedy postawiło się go do góry dnem, napis głosił PUSTO, a wówczas
szczeciniaste brwi zmieniały się w obwisłe, przygnębione usta. Twarz Finna ciągle
przypominała teraz twarz z napisem PUSTO. Rzadko się odzywał, bo strumień
jego mowy wysechł u źródła. Chodził ze zwieszoną głową, jeszcze brudniejszy niż
zwykle, i często nie golił się przez trzy albo cztery dni, a wtedy jego szczęka
wyglądała niczym pomalowana albo porośnięta żółtą pleśnią - albo jak spryskany
wodą samochód, przewożący lśniące mandarynki.
Najgorsze było to, że zniknął gdzieś wdzięk Finna. Jakimś cudem chłopak
wyszedł cało z opresji, nie odnosząc żadnych wewnętrznych ani zewnętrznych
obrażeń, upadek pozbawił go jednak piękna ruchów. Finn stąpał sztywno, jak
starzec. Jego widok wzbudzał w Melanii ból. Zamienił się w bryłę skwaśniałego,
surowego ciasta, i o ile dawny Finn o cichym głosie i chytrym języku irytował ją,
to w obecności jego nowego wcielenia krajało jej się serce. Poza tym Finn przestał
się nią interesować - prawdopodobnie nie dlatego, że nie chciał, lecz po prostu
dlatego, że jedyną osobą, istniejącą jeszcze dla niego realnie, był już tylko wuj
Filip. Posiłki stały się koszmarem. Finn prawie nic nie jadł, za to przez cały czas
wpatrywał się w wuja dzikim, kosym spojrzeniem.
Przebywał jakby w szklanej budce i nie słyszał, kiedy Francie albo ciotka
Małgorzata drapali w sz bę, by zwrócić jego uwagę. Ciotka znów schudła i stała się
bardziej widmowa. Jedyną pełną życia cząstką jej osoby były włosy,
przypominające rude węże, usiłujące uwolnić się od spinek. Oczy, skryte pod
rudymi brwiami, często bywały zaczerwienione od skrywanego płaczu. Finn nadal
traktował ją łagodnie, choć całował ciotkę na dobranoc z roztargnieniem, jak gdyby
już kiedyś pożegnał się z nią gdzie indziej. Jej twarz wyglądała niby maska tragika
- była to twarz kobiety, która wyprawiła wszystkich synów na wojnę i teraz w
każdej godzinie spodziewa się telegramu zawiadamiającego o ich śmierci.
Krąg trojga rudzielców pękł. Melania lgnęła przede wszystkim do Franciego,
który się nie zmienił. Czasem przesiadywała z nim wieczorami w pokoju, kiedy
ćwiczył. Zwijała się wtedy w kłębek na jednym z dwóch wąskich łóżek i szyła.
Zaczęła pomagać ciotce w niekończącym się szyciu. Dopiero teraz zrozumiała, że
nigdy nie potrzebowała zaproszenia, żeby słuchać jego muzyki tanecznej -
wystarczyło, by otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Od dnia upadku Finna ciotka
Małgorzata nie opuszczała już kuchni, żeby grać z Franciem na flecie. „Może
przyjść Filip i będzie czegoś chciał” - napisała kredą na tablicy.
Ale nie o to chodziło. Ciotka czekała samotnie w kuchni, kiedy jej mąż
zamorduje Finna. Melania wiedziała, że Małgorzata się tego spodziewa, chociaż
ciotka nic jej nie zdradziła. Ale i Melania bała się zabójstwa. Rozwścieczony wuj
rzuci się na Finna z nożem albo klocem drewna. Mściwy i ponury chłopak chciał
sprowokować nadejście morderczego ciosu.
Przemoc stała się w domu niemal namacalna. Drżała na zimnych schodach i
unosiła się niewidzialnymi chmurami z wytartych dywanów. Melanię nocami
oblatywał strach, kiedy gasła jej błękitna latarnia, a łóżeczko Wiktorii majaczyło w
ciemnościach niczym pułapka na szczury. Dygotała w pachnącej lawendą pościeli,
błagając sama siebie, żeby spróbować wypocząć i nie myśleć u lej okropnej rzeczy,
którą powiedział Finn. Że chce, że by wuj go zabił, bo wtedy skazałby mordercę na
potępienie. Pewnej nocy Melania wstała z łóżka, zapaliła światło i spojrzała na
słodką, łagodną twarz Jezusa, Światłości Świata, wyobrażoną na obrazie nad
kominkiem. Jezus uśmiechał się, choć skronie wieńczyła mu cierniowa korona.
- Słodki Jezu - powiedziała. - Pomóż mi. Pomóż nam wszystkim.
Ale pomoc nie nadchodziła. Młodość Melanii ciążyła jej na szyi jak głaz -
jak albatros. [Aluzja do poematu S.T. Coleridge’a (patrz przypis do rozdziału I).
Bohater zamiast krzyża musi nosić na szyi albatrosa, którego symbolika
zawędrowała do potocznej angielszczyzny i oznacza w przenośni „ciężkie
brzemię”, „utrapienie” (przyp. tłum.)]. Była za młoda, za delikatna i zbyt
niedoświadczona, by dojść do ładu z dzikimi stworzeniami, których myśli
przecinały pod szalonym kątem krótkie, proste i delikatne linie jej
dotychczasowego życia. Melania wkroczyła pomiędzy ogniste namiętności tych
ludzi. A Finn zapomniał o niej - bo była jeszcze dzieckiem. Zapomniał Melanię z
łatwością, choć kiedyś ciągnął ją za włosy, przekomarzał się z nią, całował (czy
Finn ją pocałował?) i grał z nią w okręty. Kiedyś, ale teraz nie.
Nocami malował obraz, kiedy Francie już spał, a w domu nie było nic więcej
do roboty - bo Finn w ciągu dnia w niebezpiecznej i nieprzyjemnej ciszy pracował
wciąż na dole nad zabawkami, poświęcając wieczory marionetkom. Dopiero potem
zabierał się do obrazu. Melania wiedziała o tym, ponieważ go podglądała. Przyjęła
do wiadomości istnienie otworu w ścianie i czasem, kiedy dręczyła ją bezsenność,
zaglądała do sąsiedniego pokoju. By nie przeszkadzać Franciemu, Finn pracował
cicho, w skupionym świetle lampki kreślarskiej, przykurczonej na krześle niby
okaz wielkiego pająka - czarnej wdowy. Finn malował tryptyk. Przedstawił na nim,
na każdej z trzech części osobno, Franciego, ciotkę Małgorzatę i siebie. Biodra
spowijały im skrwawione przepaski, a wszyscy byli przywiązani do pali i najeżeni
strzałami niczym święty Sebastian.
Tymczasem zbliżało się Boże Narodzenie i w sklepie zwiększył się ruch.
Pierwsze drewniane statki Jonatana poszły na sprzedaż po dziesięć gwinei za
sztukę. Jonatan zarabiał na swoje utrzymanie, podobnie jak Melania, która całe
dnie spędzała na nogach w sklepie. Zaczynały ją boleć, i zastanawiała się, czy nie
dostanie żylaków. Pani Rundle miała kiedyś żylaki, ale pozbyła się ich dzięki
operacji.
Na święta Bożego Narodzenia przygotowali kilka serii okolicznościowych
zabawek - drewniane choinki, których pomalowane na zielono gałęzie można było
otwierać niby parasolki, maski Świętych Mikołajów, czerwono-białe jak surowa
wołowina, oraz małe blaszane świeczniki w kształcie gnomów i chochlików,
którymi dekorowano świąteczne wypieki. Mieli też specjalny świąteczny papier w
kwiaty, stanowiący nawiązanie do nazwiska właściela firmy - Flower. [flower, ang,
kwiat] Były to śliczne, różowe i niebieskie stokrotki. Wzór zaprojektował Finn,
kiedy zdarzało mu się jeszcze popadać w sielski nastrój. Melania i ciotka
Małgorzata codziennie pakowały kolejne zabawki w ozdobiony różowymi i
niebieskimi stokrotkami papier, a szuflada, w której trzymały pieniądze, nie
domykała się czasem, tyle w niej było banknotów.
No, więc teraz zostałam sprzedawczynią, pomyślała Melania w dniu, kiedy
sprzedała arkę Noego. Kupiła ją jakaś pulchna kobieta w białej wełnianej garsonce
i ciemnych okularach, która chciała zapłacić czekiem. Melania zaniosła go ciotce,
żeby dowiedzieć się, jak ma postąpić, ale dłonie siostry Finna zatrzepotały w
przerażeniu. „Filip nie przyjmuje czeków. Uważa, że to anormalna forma zapłaty”.
- Obawiam się, że czeków nie przyjmujemy. Przykro mi - powiedziała
kobiecie Melania.
- Ojej - odparła klientka, która była chyba Amerykanką, a w każdym razie
mówiła z zamorskim akcentem. - Nic nie szkodzi. To czarujące. Pasuje do takiego
staroświeckiego sklepu, jak wasz. Jest zupełnie jak z Dickensa.
Wkrótce kobieta wróciła ze spiętym gumką grubym rulonem banknotów, z
którego Melania odliczyła siedemdziesiąt osiem funtów i dziesięć szylingów, a
kobieta dodała jej jeszcze pięć szylingów ze swojej portmonetki ze skóry aligatora.
Wtedy Melania uświadomiła sobie, że sklep handluje swoim staroświeckim
urokiem ze znacznym zyskiem. Zaczęła szanować kupieckie umiejętności wuja
Filipa - był świnią, ale świnią inteligentną. Melania cieszyła się, że sprzedała arkę,
choć było jej przykro, że idzie w obce ręce wraz z maleńkim Finnem, ubranym w
koszulkę i dżinsy.
Powiesiła na wystawie plastikowe gałązki ostrokrzewu, żeby zachować
pozory. Wszystkie sklepy na placu, nawet sklep ze starzyzną, udekorowane były
prawdziwą zielenią i papierowymi łańcuchami. Warzywniak wyglądał jak altana z
jodłowych gałęzi. Melania i Wiktoria dostały po dużej, owiniętej w folię
mandarynce z aromatycznego, wyściełanego pudła, które właśnie rozpakowywano
w sklepie, kiedy dziewczęta przyszły kupić ziemniaki i jabłka do pieczenia. Żona
właściciela, kołysząc złotymi kolczykami, obiecała Wiktorii potężną kiść
rodzynków muszkateli, jeżeli będzie grzeczna, a ich nikt nie kupi. U rzeźnika
wisiały fiołkoworóżowe indyki, a na ladzie leżały szeregiem na grzbietach kurczęta
z uniesionymi w górę łapami.
„My nie obchodzimy Bożego Narodzenia - napisała ciotka Małgorzata. -
Filip uważa, że to strata pieniędzy, a święta stały się zbyt skomercjalizowane”.
No pewnie, pomyślała z goryczą Melania.
„Za to w pierwszy dzień świąt odbywa się specjalne przedstawienie - pisała
dalej Małgorzata. - To wielkie widowisko”.
Ciotka nie wytrzymała i zaczęła płakać, rosząc łzami ukwiecony papier.
Melania otoczyła ramionami jej nieszczęsne, wychudzone ciało. Z czego
zrobiona jest ciotka Małgorzata? Z ptasich kości, bibuły, dmuchanego szkła i
słomy. Tuląc tę wyniszczoną, smutną kobietę, poczuła się wyjątkowo silna, młoda,
żywotna i twarda. Wierzyła i ufała swojemu sprężystemu, żwawemu, elastycznemu
ciału, które przez całe życie pożywnie karmiła, kąpała i pielęgnowała. A ciotka
Małgorzata była równie krucha, jak pierwsze białe pędy, które niedawno puściła z
drżeniem cebulka, rosnąca w doniczce w ciemnej suszarni. Melania wiedziała, że i
ją ktoś schował w ciasnej suszarni tego szarego, wysokiego domu. Czy i ona tu
zwiędnie?
- Nie płacz - powiedziała Melania, która była zbyt silna, żeby uschnąć. Miała
co do tego całkowi tą pewność.
„Filip chce, żebyś wystąpiła w najbliższym przedstawieniu”.
- Och. Och, Boże.
„Ciebie nie skrzywdzi. Jesteś przecież dzieckiem jego siostry”.
W takim razie, dlaczego ciotka płakała? Czy tylko na wspomnienie
ostatniego występu marionetek? Melania jeszcze mocniej przytuliła ciotkę. W
dodatku nadchodziło Boże Narodzenie, a święta musiały być dla Małgorzaty
okresem szczególnie trudnym, bo uwielbiała dzieci i chociaż nie miała swoich,
całymi dniami sprzedawała zabawki ukochanym dzieciom obcych ludzi.
Święta Bożego Narodzenia w domu Filipa Flowera nie zapowiadały się,
zatem wesoło. Ale Melania przeżyła już piętnaście szczęśliwych świąt, podczas
których wszyscy wieszali na klamkach wieńce z ostrokrzewu i częstowali
kolędników chóru chłopięcego słodkimi babeczkami - może, zatem piętnaście
szczęśliwych świąt powinno jej wystarczyć. Poza tym Melania była za duża, żeby
wierzyć w Świętego Mikołaja. Mimo to powiesiła na wystawie kilka dodatkowych
gałązek z plastiku. Miała nadzieję, że wuj Filip ich nie zauważy.
Przyszła pocztówka od pani Rundle, pretensjonalna, pobożna pocztówka,
przedstawiająca Jezusa leżącego w żłobie w otoczeniu wolu, osiołka i klęczących
pasterzy. Pani Rundle przesyłała dzieciom najserdeczniejsze pozdrowienia,
wypisane monumentalnym charakterem pisma. Melania ustawiła kartę na kominku
pod „Światłością Świata”. Z tyłu widniała wciąż delikatnie skreślona ołówkiem
cena - jeden szyling, trzy pensy - co wydało się Melanii krzepiąco zwyczajne i
przyjemne. Pocztówkę kupiono za gotówkę, w jakimś jasno oświetlonym sklepie,
gdzie sprzedaje się gazety, pełne faktów i zdarzeń z ludzkiego życia, jak narodziny,
zgony i śluby, a także czekoladę i papierosy, cieszące zwyczajnych klientów. Pani
Rundle przysłała też pogniecioną paczkę, zaadresowaną na wszystkich troje dzieci i
pozaklejaną nalepkami z napisem: „Nie otwierać aż do pierwszego dnia świąt”.
Melania schowała paczkę do szuflady. To prawdopodobnie jedyny prezent, jaki
dostaną w tym roku, i była nim głęboko wzruszona. Jednak ktoś o nich pamiętał.
Poza tym było jej wstyd. Wypadało wysłać pani Rundle pocztówkę, a może
nawet podarek, ale w ogóle nie miała pieniędzy. Wuj Filip każdego wieczoru
chował pod kluczem cały utarg ze sklepu. Ciotka Małgorzata mówiła, że w ich
małżeńskiej sypialni jest sejf, w którym wuj przechowuje pieniądze, a pod koniec
tygodnia zanosi je do banku w masywnej, lśniącej i solidnie wyglądającej teczce z
cielęcej skóry, zaopatrzonej w ogromny zamek. Melania wyobraziła sobie sejf z
bardzo czarnego metalu, ustawiony dokładnie na wprost łóżka, żeby wuj widział go
przez cały czas, w pokoju, w którym sypiał z ciotką Małgorzatą w zapewne
zapadniętym z jego strony łóżku, ponieważ dużo ważył, a ciotka była niemal
bezcielesna. Melania nie dostała dotąd nawet sześciu pensów, mimo że już od
dawna pracowała w sklepie. Pierwszy raz poprosiła ciotkę o trochę pieniędzy,
przestępując z nogi na nogę i spuszczając bojaźliwie wzrok.
- Tylko pięć szylingów, na... na perfumowane mydło. Miło byłoby posłać jej
pachnące mydło. Pani Rundle była dla nas dobra, ciągle nas lubi i pamięta o nas. -
W gardle Melanii powstała dziwna klucha, gdy przyszło jej do głowy, że pani
Rundle rozmyśla o niej, Jonatanie i Wiktorii, mieszając świąteczny pudding albo
siekając owoce do babeczek, które przygotowuje w swoim nowym domu.
Ucieszyłaby się, że sieroty spędzają święta na łonie rodziny, ponieważ Boże
Narodzenie to święta rodzinne. Taka wiadomość dodałaby jej otuchy i nigdy nie
dowiedziałaby się, że to nieprawda.
Ciotka Małgorzata załamała swoje wymowne ręce.
„Ja też nie dostaję pieniędzy od Filipa. Inaczej oddałabym ci wszystko”.
- No tak - powiedziała Melania. - Bardzo mi przykro! - Jej końcowe „o”
spłaszczyło się i jakby obwisło z żalu.
„Filip już taki jest. Nie ufa mi, gdy chodzi o pieniądze”.
Boi się, że ciotka mogłaby uciec?
- Jeżeli tak, to trudno - rzekła Melania.
„Wszyscy udzielają nam kredytu w sklepach. Rozumiesz, dlatego właściwie
nie potrzebuję gotówki. A Filip już taki jest”. - Ciotka usiłowała za tuszować
poczucie upokorzenia.
- Rozumiem - oświadczyła Melania. Wymieniła z ciotką prastare, kobiece
spojrzenie - były jedynie ubogimi najmitkami, krążącymi wokół męskiego słońca.
W końcu Francie dał Melanii jednofuntowy banknot z pieniędzy, które
zarobił grą na skrzypcach. Wsunął jej funta do kieszeni spódnicy i Melania nie
wiedziała, jak ma mu dziękować.
Zakupiła kostkę różanego mydła i wysłała je w prezencie pani Rundle.
Pomyślała, że brak świątecznej atmosfery najboleśniej odczuje jej młodsze
rodzeństwo, kupiła, więc także słodycze dla Wiktorii (puszkę z cukierkami zdobił
wesoły wizerunek królików w cylindrach) i trzy chusteczki z monogramem dla
Jonatana, żeby gdzieś ich nie zapodział, jak zwykle. Ponieważ zostało jej jeszcze
trochę pieniędzy, dokupiła maleńki flakonik perfum dla ciotki Małgorzaty. Nie
były zbyt dobrej jakości, ale mimo wszystko stanowiły upominek. Melania czuła
się jak buntowniczka, ponieważ kupując prezenty, ryzykowała, że ściągnie na
siebie gniew wuja Filipa, który nie mógł jednak wiedzieć, że jego siostrzenica robi
świąteczne zakupy.
W ramach prezentu będę czyściła Franciemu buty przez cały rok, pomyślała.
Nie przyszło jej jednak do głowy, by podarować coś Finnowi. Finn mieszkał teraz
w krainie, w której prezenty, czułość, miłość i hojność nie znaczyły nic. Usiłowała,
więc nie myśleć o Finnie, bo kiedy o nim myślała, ogarniała ją słabość i
beznadzieja. Oczami wyobraźni widziała wciąż, jak Finn tańczy. Ale Finn już nie
zatańczy, nigdy więcej.
Któregoś wieczoru ciotka wyjęła z papierowej torby kupon białego szyfonu.
Oczy psa na obrazie rozbłysły białym światłem, odbijając tkaninę. Ciotka gestem
pokazała Melanii, żeby podeszła bliżej, a potem udrapowała jej materiał na
ramionach i w tej samej chwili Melania znalazła się z powrotem w rodzinnym
domu - stała przed lustrem spowita przezroczystym welonem. Ale wtedy zegarowa
kukułka wytknęła łebek, ogłaszając nadejście godziny dziewiątej, i Melania
powróciła do domu wuja Filipa.
„To twój kostium - napisała ciotka w notesie, by oszczędzić sobie chodzenia
do tablicy. - Na przedstawienie”.
- Kogo będę grać? - zapytała Melania.
„Ledę. Filip robi łabędzia, ale ma z nim problemy. Powiada, że Finn chce go
zniszczyć”. Brzmiało to całkiem prawdopodobnie.
- Czy ten łabędź jest duży?
Ciotka zarysowała w powietrzu niewyraźny kształt.
- Chyba nie chcę być Ledą - powiedziała Melania.
„On widzi cię właśnie w tej roli. Biały szyfon, kwiaty we włosach. Bardzo
młoda dziewczyna”.
- Jakie kwiaty?
Ciotka wyciągnęła z torby garść sztucznych stokrotek, żółto-bialych jak
sadzone jajka. Oto Melania będzie znowu nimfą, ukoronowaną stokrotkami - wuj
ujrzał ją taką, jaką ona widziała kiedyś siebie. Mimo wszystko łechtało to jej
próżność.
- Nie ma rady - powiedziała Melania. - Tak mi się wydaje.
Nożyce połyskiwały w świetle lampy niby wykrzykniki, kiedy ciotka kroiła
wiotki materiał.
Gdy szata została już z grubsza sfastrygowana, Melania musiała ją włożyć,
zejść na dół i pokazać się wujowi Filipowi. Ciotka kazała jej się rozebrać i ubrać
tylko w szyfonową tunikę ze wstążkami z białego atłasu, krzyżującymi się między
piersiami (zauważyła, że piersi Melanii urosły, a brodawki nieco pociemniały).
Potem wyczesała jej włosy szczotką o posrebrzanym grzbiecie, która, podobnie jak
„Ku buś Puchatek”, przetrwała katastrofę - czesała ją bardzo długo, aż czarne
włosy Melanii zawirowały niczym Tamiza w czas powodzi, a wtedy ciotka spuściła
stokrotki na rzekę. Potem wyjęła z kredensu pudełko po cygarach i otworzyła je. W
środku leżały cienie do makijażu. Pomalowała powieki Melanii na błękitno, a usta
na koralowo. Dziewczyna poczuła się wytłuszczona, jak gdyby ktoś oblał ją
smalcem.
„Masz jakąś ładną biżuterię?”
- Tylko perły. Dostałam je na bierzmowanie.
Perły też ocalały. Ciotka Małgorzata pogładziła je ze czcią i zapięła sznur na
szyi Melanii. W szyfonie pozostało kilka szpilek, które kłuły dziewczynę. Zaczęła
się wiercić.
„To już ostatni akcent. Wyglądasz bardzo pięknie!”
- Szkoda, że nie mogę się przejrzeć. Od dawna nie miałam okazji, żeby się
tak wystroić. - Melania przygryzła wargę, bo wróciła jej pamięć.
„Idź już na dół”.
- Sama?
Ciotka Małgorzata skinęła głową. Melania narzuciła na ramiona płaszcz,
ponieważ cienki, jedwabisty materiał nie chronił przed przeciągami, a w domu
panował przeraźliwy chłód. Było już dawno po podwieczorku i wieczorna praca
toczyła się pełną parą. Na scenie, przy rozsuniętej kurtynie, stał wśród puszek z
farbą Finn. Jasne, bezbarwne oczy miał szeroko otwarte. Pracował nad
scenograficznym tłem, przedstawiającym krwisto-pomarańczowy zachód słońca
nad morzem, który przypominał tło wiszącego w kuchni portretu psa. Wuj Filip
siedział w kucki w ostrym świetle jarzeniówek przed rozpostartą na podłodze
płachtą, na której piętrzyło się pierze. Przebierał pióra, układając je w mniejsze
pryzmy. Wąsy pokrywał mu delikatny osad puchu.
- Jestem - powiedziała Melania.
Nie zmienił pozycji, wsparł tylko niegrabnedło nie na kolanach brudnych
białych ogrodniczek. Tego wieczoru jego oczy przybrały bezimienny kolor starej
gazety.
Ależ on ma kwadratową głowę! - pomyślała Melania. Nigdy przedtem tego
nie zauważyła, lecz blade włosy wuja były tego dnia zwichrzone, co podkreślało
kanciastość czaszki. Przypominała pudło, z którego wyskakuje diabeł na sprężynce.
Melania poczuła pod pachą bolesne ukłucie szpilki.
- Zdejmij okrycie - powiedział wuj Filip.
Melania posłusznie zrzuciła z ramion płaszcz i przebiegł ją dreszcz, bo
piwnicę ogrzewał tylko nędzny, mało wydajny piecyk olejowy. Finn pracował
dalej. Słyszała mlaszczące dźwięki jego pędzla, gdy zaczął malować wielką połać
nieba.
- Jesteś dobrze zbudowana jak na piętnaście lat. - Głos wuja był drewniany i
głuchy.
- Skończyłam prawie szesnaście.
- Wszystko dlatego, że pijesz za darmo mleko i sok pomarańczowy. Czy już
miesiączkujesz?
- Tak - odpowiedziała mu szeptem, zbyt oburzona, by zdobyć się na coś
więcej.
Wuj odchrząknął z niezadowoleniem.
- Chciałem, żeby moja Leda była małą dziewczynką. Ty masz za duże cycki.
Finn cisnął pędzel na ziemię.
- Nie mów do niej w ten sposób!
- Trzymaj gębę na kłódkę i pilnuj swojego nosa, Finnie Jowle.Będę do niej
mówił, jak mi się podoba. Kto płaci za jej utrzymanie?
- Ja też mogę mówić, co chcę, tak samo jak ty!
Wuj Filip pogładził w zamyśleniu wąsy, nie pa trząc nawet na Finna.
- O nie - powiedział spokojnie. - Nie, ty nie masz do tego prawa. Maluj dalej.
Czas ucieka.
Między Finnem a wujem rozbrzmiewał dysonans kłótni. Melania
uświadomiła sobie, że rozbolała ją głowa.
- Finn, daj spokój - powiedziała. - Mnie to nie przeszkadza.
- A widzisz? - odezwał się wuj Filip z akcentem dziwnego triumfu.
Finn wzruszył ramionami i podniósł pędzel z podłogi.
- I wytrzyj tę plamę po farbie, którą zostawiłeś!
Finn z nachmurzoną miną starł z podłogi ślad pędzla łokciem sztywnego od
farby kombinezonu.
- Trudno, ujdziesz w tłoku - zwrócił się do Melanii wuj Filip. - Nic innego
zresztą nie wymyślimy. Całe szczęście, że masz dość ładne włosy. I zgrabne nogi. -
Ale mimo wszystko wuj gniewał się na nią, ponieważ nie była jedną z jego lalek. -
Odwróć się.
Melania odwróciła się.
- Uśmiechnij się.
Uśmiechnęła się.
- Nie tak, ty głupia suko. Dokaż zęby.
Uśmiechnęła się, ukazując zęby.
- Jesteś trochę podobna do matki. Niewiele, ale trochę tak. Dzięki Bogu, nie
masz w sobie nic z ojca. Nie znosiłem twojego ojca. Uważał się za o niebo
lepszego od Flowerów. Oj, tak. Nazywał się pisarzem. Mięczakowaty gnojek,
nigdy nie zabrudził sobie rączek.
- Mój ojciec był bardzo mądry! - zaprotestowała Melania, która odczula
nareszcie ukłucie sprzeciwu.
- Jakoś nie starczyło mu mądrości, żeby coś odłożyć na wasze wychowanie,
gdyby go zabrakło - zauważył rozsądnie wuj Filip. - Dlatego dostałem wszystkie
jego ukochane dzieciaki na własność, nie? I zrobię z nich małych Flowerów.
Wuj zaczął znów przebierać pióra. Jezus chce, żebym była promieniem
słońca, a wuj Filip, żebym była kwiatuszkiem. Pióra unosiły się w ciągnącym spod
drzwi podmuchu powietrza. Wuj Filip westchnął ciężko westchnieniem człowieka,
który dziękuje nawet za najmarniejszą z łask.
- Ujdziesz w tłoku - powiedział. - A teraz spieprzaj stąd.
Finn uniósł gniewnie wzrok i Melania uciekła na górę, żeby nie słyszeć
ostrych słów i odgłosów bicia. Dlaczego Finn jej bronił, dlaczego zachowywał się
jak jej orędownik? Czyżby, dlatego, że w ten sposób najłatwiej mu było
rozgniewać wuja? A czy Finn wiedział, jak bardzo przygnębia ją ich widok, gdy
rozwścieczeni skaczą sobie do oczu? Pewnie na wet tego nie zauważał. Wyjęła
kwiaty z włosów i ostrożnie zsunęła tunikę. Pomyślała, że chyba nie spodobałaby
się sobie w tym stroju, gdyby mogła przejrzeć się teraz w lustrze, i że raczej nie
chciała by widzieć swojej grubo i jaskrawo umalowanej twarzy.
- Wolałabym, żeby już było po przedstawieniu - powiedziała.
Ciotka skinęła głową, a jej oczy wezbrały skrycie rwącymi łzami. Wcisnęła
w oczy zaciśnięte pięści i zaczęły jej się trząść ramiona. Ostatnio często płakała.
Bulterier natychmiast przestał chłeptać wodę z formy do ciasta, służącej mu jako
miska, podszedł do ciotki i położył jej łeb na kolanie. Melanię znowu zdumiało
czujne, natychmiastowe współczucie ze strony zwierzęcia, łączącego rolę psa
obronnego i czworonożnego pocieszyciela. Było jej przykro, że ona nie potrafi
reagować tak prędko i prostodusznie. Położyła rękę na ramieniu niemej kobiety, a
ciotka Małgorzata po omacku zacisnęła na niej ptasi szpon swej dłoni. Trwały w tej
pozycji przez dłuższy czas. Za każdym razem, kiedy ciotka płakała, siostrzenica
stawała się jej bliższa.
- Musimy odbyć próbę przed przedstawieniem - powiedział Finn. Nie
podniósł głowy, tylko wpatrywał się w grzbiety swoich dłoni. Po cięciu dłuta
została mu szeroka fioletowa blizna w kształcie pół księżyca.
- Na scenie?
- Myślisz, że wpuściłby nas na swoją ukochaną scenę? Nigdy w życiu. Próby
będą się musiały odbywać w moim pokoju.
- Dlaczego mam ćwiczyć z tobą, a nie z łabędziem?
- Nie możesz zobaczyć łabędzia do chwili rozpoczęcia przedstawienia, żebyś
zareagowała na niego spontanicznie. A ze mną musisz ćwiczyć po to, żeby się
nauczyć ruchu scenicznego. Ja ci zastąpię łabędzia.
Głos miał delikatniejszy niż gęsia szyja, niemal niedosłyszalny, i wciąż
odwracał wzrok.
- Będziemy ćwiczyć w kostiumach? - zapytała nieco bojaźliwie, myśląc o
białym szyfonie i swoim białym ciele, prześwitującym przez tkaninę jak mleko
przez mleczne szkło.
- A co, chciałabyś, żeby mi wyrosły pióra?
Wyglądał jak przesiąknięta ropą naftową ruina łabędzia, którego spotkało
nieszczęście w zanieczyszczonej rzece. Spodnie i koszulę Finna (była to
staromodna koszula z prążkowanej flaneli, która powinna była mieć kołnierzyk, ale
nie miała) pokrywała pstrokacizna farb oraz mieszanina brudu i potu. Bose stopy
pokrywały liszaje brudu. Wokół gardła Finna biegła ciemnobrązowa smuga, niby
linii wodnej, a pod uszami chłopaka widać było odciski brudnych kciuków. Jego
podbródek porastała znowu pleśń zarostu. Cuchnął obrzydliwie, zjełczałym,
słodko-kwaśnym smrodem, jakby gnił.
- Powinieneś bardziej o siebie dbać - powiedziała Melania. - Och, Finn,
wykąp się. I może pójdź do fryzjera - dodała, bo pomarańczowe czułki
nieczesanych włosów wiły mu się wokół rękawów zapaskudzonej koszuli.
- A po co?
Nie potrafiła na to odpowiedzieć.
Była pełnia bezwietrznego, niedzielnego popołudnia. Ciotka Małgorzata
siedziała w kuchni w swojej szarej sukni i zaklętej kolii, zszywając grecką tunikę
wspaniałymi szwami. Stół był już nakryty do podwieczorku spokojnym, białym
obrusem, na którym stała niedzielna porcelanowa zastawa z zielonym szlaczkiem.
Mleko i cukier czekały w napięciu w dzbanie i cukiernicy, aż ktoś z nich wreszcie
skorzysta. Wiktoria drzemała w swojej klatce, stojącej obok kwitnącej pelargonii.
Jonatan budował na dole statki, a wuj Filip konstruował łabędzia opracowując dla
niego specjalny system sznurków. Francie wziął skrzypce i wyszedł gdzieś w
swoich sprawach, ubrany w filcowy kapelusz i płaszcz przeciwdeszczowy. Dom
mógł przez chwilę odetchnąć.
- No to chodźmy - powiedział Finn.
Ruszyli po schodach na górę, mijając pozamykane drzwi w zamku
Sinobrodego. Rzężący, przypominający chrapanie oddech Finna odbijał się
głośnym echem. Gdy weszli do pokoju, Finn zatrzasnął drzwi kopniakiem.
Wyglądał na znudzonego i obrażonego.
- Miejmy już tę durną zabawę za sobą.
Melania rozejrzała się wokoło, zbita z tropu. Pokój był zupełnie ogołocony,
jak gdyby cały dobytek braci leżał spakowany w kufrach i walizach, oczekując
nieuchronnego wyjazdu. Na ścianie, której nigdy dotąd nie widziała, ponieważ w
niej właśnie znajdował się otwór, wisiała półka, na niej zaś stał jedyny w całym
pokoju osobisty drobiazg - wyblakła fotografia w czarnej, źle dopasowanej ramce.
Zdjęcie przedstawiało kobietę o szerokiej twarzy, wpatrzoną wprost w obiektyw
bez uśmiechu. Kobieta miała na sobie szal z Galway, w którego fałdach widać było
niemowlę.
- To nasza matka - objaśnił Finn. - Trzyma na rękach Małgosię. - W tle, za
głową kobiety, majaczyło skaliste pustkowie. - To było jeszcze w domu - dodał
Finn i nie odzywał się więcej.
Obok fotografii stała lampka kreślarska, której zwinięty sznur czekał tylko,
żeby się rozprostować. Nie licząc wąskiego pasa lustra i portretu ciotki, pokój był
pusty. Tryptyk świętego Sebastiana zniknął. Widocznie Finn go schował. Pod
półką mieściła się wbudowana w ścianę szafa, ale pozostałe meble wyglądały
znajomo. Melania usiadła na zdobionym wizerunkami róż i zamków krześle. Czuła
się idiotycznie oficjalnie; jak gdyby przyszła z wizytą w szytej na miarę garsonce i
kapelusiku z woalką.
No więc zaczyna się to wszystko tak - powiedział Finn. Wydawało się, że
każde słowo wypowiada z niechęcią. - Leda spaceruje brzegiem morza i zbiera
muszelki. - Wyjął z kieszeni uzwojoną muszlę, mleczną jak z masy perłowej, i
położył ją na skraju dywanu. - Nadciąga noc. Leda słyszy trzepot skrzydeł i widzi
nadlatującego łabędzia. Próbuje uciekać, ale łabędź rzuca się na dziewczynę i
przewraca ją. Kurtyna.
- To wszystko?
- Chodzi mu tylko o pretekst, żeby pokazać swojego pięknego łabędzia.
Melania wstała i schyliła się, by podnieść muszlę. Poruszała się niezgrabnie,
bo Finn ją obserwował.
- Zrób to trochę płynnie j. Spróbuj kołysać biodrami.
Schyliła się jeszcze raz, kręcąc pupą, bo wyda wałojej się, że tylko w ten
sposób można kołysać biodrami.
- Na litość boską, Melanio. Czy w twojej szkole uczyli gry w hokeja?
- Tak, owszem. Tak.
Finn uśmiechnął się szyderczo.
- Spróbuj trochę inaczej... o, w ten sposób. - Podniósł muszlę, ale teraz nie
poruszał się jak fala morska. Przeciwnie, skrzypiał niby marionetka. Zapomniał, że
stracił wdzięk. Stał jak wkopany w ziemię, dłubiąc palcem w muszli. - Tak czy
owak, spróbuj jeszcze raz.
Spróbowała.
- Chyba trochę lepiej. Powtórz tę scenę, a ja będę łabędziem.
Spacerowała brzegiem morza, zbierając muszle. Finn stanął na palcach.
Włosy opadały mu na twarz i Melania ledwie ją widziała. Finn wydawał
szeleszczące dźwięki, naśladujące szum skrzydeł.
- Kiedy mnie słyszysz, zaczynasz się niepokoić. Biegniesz kilka kroków.
Podbiegła.
- Dobrze.
Finn pobiegł za nią. Dziecinna zabawa. Melania zachichotała.
- No nie, nie wygłupiaj się! Musisz się zachowywać jak nieszczęsna,
przerażona dziewczyna.
- Nie potrafię traktować tego poważnie.
- Wuj wyrzuci cię z domu, jeżeli nie będziesz dla niego pracować. I co wtedy
będzie?
- Nie zrobiłby tego - powiedziała w zamyśleniu Melania. - Nie mógłby tego
zrobić.
- Mógłby i zrobiłby. - Finn mówił trzeźwo i serio. - A wtedy nie będziemy w
stanie ci pomóc. Umarłabyś z głodu.
- Nienawidzę go - powiedziała mimo woli.
Ich oczy spotkały się, ale po chwili oboje odwrócili wzrok.
- Zacznijmy od początku. Udawaj. Graj.
Tym razem poszło znacznie lepiej. Melania zacisnęła powieki i wyobraziła
sobie zapadający wieczór. Udawała, że słyszy krzyki mew, chrzęst piasku pod
stopami i rytmiczne uderzenia skrzydeł, dlatego było jej łatwiej zrobić
przestraszoną minę i uciekać.
- Biegniesz, potykasz się, a ja cię przyduszam do ziemi. - Finn usiłował skryć
ziewnięcie. - Odłóż muszlę na miejsce i powtórzymy wszystko jeszcze raz.
Usłuchała. Mewy krzyczały, piasek się sypał, łabędź runął w dół i wszystko
poszło gładko. Odskoczyła od Finna i już nie udawała - potknęła się o splątany
frędzel dywanu. Zachwiała się i chwyciła chłopaka, żeby nie upaść, ale pociągnęła
go za sobą. Zaczęła się śmiać i, spleceni w uścisku, osunęli się w zwolnionym
tempie na podłogę.
Finn się jednak nie śmiał, a śmiech zamarł Melanii na ustach, gdy zobaczyła
jego bladą, kościstą twarz, na wpół zakrytą włosami, a na niej nic, żadnego śladu
rozbawienia czy czułości, mogącego oznaczać, że będzie oszczędzona. Leżał na
niej, jak poszwa na kocu, i nadal cuchnął zgnilizną, ale to nie miało już znaczenia.
Zadrżała, uświadomiwszy sobie, że to już nie ma znaczenia. Czekała w napięciu, aż
wreszcie będzie po wszystkim.
Ogarnęło ją nerwowe, nieumiejscowione podniecenie. Leżeli razem na
nagich, pełnych drzazg deskach. Nie było ani czasu, ani Melanii. Została
całkowicie stłamszona. Zmieniała się, rosła. Realnie istniał teraz dla niej tylko
chłopak, którego dotykała całym ciałem, nie dotykając go wcale. Ta chwila była
wiecznością, drżącą jak kropla rosy na róży, wiecznie gotowa spaść. Niechętnie,
powoli, z wahaniem, Finn położył dłoń na jej prawej piersi. Czas, ich czas, szarpnął
się i znowu zaczął biec. Odetchnęła, wydając pośpieszny syk. Finn zamknął swoje
atlantyckie oczy i wyglądał jak własna maska pośmiertna. Bolało go to wyjście z
odosobnienia, ale po prostu nie mógł inaczej postąpić. To jest początek,
powiedziała sobie wyraźnie. W myślach słyszała swój głos, pewny i wyrazisty. Nie
będzie już takich falstartów, jak w parku, i teraz nadejdzie prawdziwy początek
łączącej ich głębokiej tajemnicy. Co on jej zrobi? Czy będzie dla niej dobry?
Spojrzała ze strachem, będącym zarazem rozkoszą, na jego poplamioną, pokrytą
bliznami dłoń. Dłoń robotnika, silną i zręczną. Światło zdawało się gasnąc dookoła,
musiała wiec kierować się tylko zmysłami.
- Nie - wyrzekł głośno Finn. - Nie! - Zerwał się na nogi i pognał pod
przeciwległą ścianę pokoju, a potem wskoczył do szafy i zamknął za sobą drzwi. Z
wnętrza dobiegł znów stłumiony okrzyk:
-Nie!
Napięcie, które powstało między nimi, zostało zniszczone z tak bezsensowną
i lubieżną dzikością, że Melania opadła bezwładnie na plecy i walczyła z
napływającymi jej do oczu łzami. Czuła ciągle koniuszki jego palców jak pięć
czerwonych węgli, żarzących się na jej piersi. Ale Finn zniknął. Zrobiło jej się
zimno i niedobrze.
- Nie! - zabrzmiał jeszcze słabszy głos.
- Czy zrobiłam coś nie tak? - zapytała drzwi od szafy.
Odpowiedzi nie było.
- Finn?
I teraz nie odpowiedział. Czuła się idiotycznie, leżąc na podłodze z
podciągniętą nad kolana, wygniecioną spódnicą. Zauważyła, że pod łóżkami stoją
niewinnie buty, wokół których nie unosi się kurz. Pokój był bardzo czysty, w
przeciwieństwie do Finna. Buty Franciego lśniły od pasty, ale buty Finna oblepiało
błoto - dokąd poszedł? Czyżby samotnie spacerował po parku, rozmawiał z
pękniętą królową i poklepywał kamienną lwicę po głowie? Buty Finna były już
mocno znoszone.
Może nie chciał tego zrobić, bo nigdy nie czyszczę mu butów, pomyślała.
Wszystko było możliwe, skoro Finn schował się w szafie, żeby od niej uciec.
Z dziurki od klucza w drzwiach szafy sączyła się błękitna smuga dymu.
Przeraziła się najpierw i dopiero po chwili zrozumiała, że Finn zapalił papierosa. W
takiej ciasnocie pewnie udusi się we własnym dymie albo spłonie jak buddyjski
mnich, tyle tylko, że wskutek wypadku.
Finn jest bardzo niemądry, pomyślała. Czuła się staro, ale nie dojrzale.
- Nie pal w szafie - powiedziała.
Odpowiedzią był kłąb świeżego dymu. Pomrukując coś pod nosem,
dźwignęła się na nogi, podeszła bliżej i otworzyła drzwi. Szafa była na tyle
głęboka, by pomieścić Finna siedzącego ze skrzyżowanymi nogami i głową ukrytą
w jodełkowych fałdach drugiego, co do jakości garnituru Franciego, wiszącego
wyżej na wieszaku. Obok wisiały upiornie białe koszule. Na górnej półce leżały
stosy obrazów najrozmaitszych rozmiarów i kształtów. Dłoń Finna, trzymająca
papierosa, wysunęła się spomiędzy pofałdowanych ubrań i strząsnęła popiół na
podłogę. Finn milczał. Wpatrywał się uważnie w skrzyżowane podbicia swoich
stóp.
- Masz drzazgę w lewej nodze - powiedziała Melania.
- Idź stąd - odparł.
- Jeśli nie wyjmiesz drzazgi, rana zacznie się jątrzyć i w końcu trzeba ci
będzie amputować nogę.
- Odejdź, proszę cię.
- Dlaczego schowałeś się w szafie? - zapytała, jak pyta matka niezrozumiale
zachowujące się dziecko pod koniec ciężkiego dnia.
- Bo mieszczę się w niej cały - odpowiedział.
Nie mogąc poradzić sobie z tą logiką w stylu Lewisa Carrolla, wywiesiła
białą flagę, przyznając się do porażki.
- Och, Finn, dlaczego ode mnie uciekłeś? - Jej słowa unosiły się na
skrzydłach lamentu.
- Jesteś za młoda, żeby mówić takie rzeczy - powiedział. - Musiałaś to
wyczytać w jakimś piśmie dla kobiet. - Jego głos tłumiła serża, jak gdyby był
ubrany w czapkę i szalik na arktyczną wyprawę.
Odsunęła ubrania i odsłoniła go, zmalałego, nie pocieszonego i jakby
skurczonego, z nogami pod ciągniętymi pod brodę w pozycji embrionalnej.
Spoglądał na nią spode łba wściekle przymrużonymi oczami, niczym narowisty
kocur syjamski.
- Bo widzisz... - powiedział. - Wuj Filip chciał, żebym cię wypierdolił.
Do tej pory znała to słowo z lektury, widziała je w zimnej, aseptycznej
formie drukowanej i nigdy nie słyszała, by ktoś używał go w mowie, wyjąwszy
prymitywnych robotników rolnych, którzy, zaaferowani rozmową, nie zdawali
sobie sprawy, że Melania przechodzi właśnie obok. Była głęboko wstrząśnięta.
Nigdy nie odnosiła tego słowa do siebie - jej widmowy oblubieniec nie mógłby jej
pierdolić - oni by się kochali. Ale Finn - wprost przeciwnie, co musiała przyznać z
ciężkim sercem. Sposób, w jaki zgasił papierosa na podłodze, utwierdził ją jedynie
w tym przekonaniu.
- To jego wina - powiedział. - Zrozumiałem to nagle, kiedy leżeliśmy razem
na podłodze. Pociągał za sznurki, jakbyśmy byli jego marionetkami, a ja już
miałem ochotę cię obmacywać. Tak jak chciał. Kazał mi przećwiczyć z tobą scenę
z Ledą i łabędziem. Gdzieś na osobności. „Na przykład w twoim pokoju,
powiedział. Idź na górę i odegraj z Melanią scenę gwałtu w twojej sypialni”.
Chryste. Chciał, żebym cię przeleciał, dlatego przygotował wszystko na nasz
występ. Och, jaki on jest podły!
Melania czubkiem pantofla przesunęła po sęku w desce podłogowej.
Stwierdziła, że but jest zdarty i że trzeba będzie go naprawić. Czy wuj Filip ma
kredyt również u szewca? Próbowała skupić się na tej kwestii, żeby nie myśleć o
tym, co mówi Finn.
- Tak - kontynuował Finn, rozsuwając ubrania, żeby zapalić nowego
papierosa. - Jak widzisz, nie skorzystałem z okazji. Nie będę robił tego, co on chce,
choć bardzo mi się podobasz. I koniec.
Melania przestała myśleć o warsztacie szewskim.
- Ale dlaczego wuj Filip miałby chcieć, żebyś...
- Pragnął cię poniżyć, Melanio. Nie cierpiał twojego ojca, tak jak nie cierpi
ciebie i twojego młodszego rodzeństwa, bo jesteście dziećmi waszego ojca, choć
nie ma nic przeciwko twojej matce. W jego oczach uosabiasz wroga, który używa
papieru toaletowego i specjalnych noży do ryb.
- Nie mieliśmy w domu specjalnych noży do ryb - odparła Melania.
Finn puścił tę uwagę mimo uszu. Był rozkojarzony i mówił chaotycznie.
- Poza tym jesteście wszyscy niedoświadczeni i niewinni, więc doskonale
nadajecie się do tego, żeby was zmienić i zniszczyć. Wiktoria jest teraz pod opieką
Małgosi, a Jonatan dzień i noc pracuje pod okiem wuja, zostajesz, więc tylko ty.
Dlatego wymyślił, że powinienem cię przelecieć, bo mną też pogardza. Uważa, że
jestem śmieciem. Naprawdę. Ma mnie za niechlujnego bitnika i gdyby nie ona i to
malowanie, wyrzuciłby mnie z domu. Zresztą i tak bym stąd odszedł, gdyby nie
ona. Dlatego powinienem cię przelecieć, bo golisz się pod pachami i
może
miałabyś dziecko, a to upokorzyłoby twojego ojca.
- Mój ojciec nie żyje.
- On o tym wie. Ale to wszystko jedno. Jemu jest wszystko jedno.
- Nie golę się pod pachami.
- To tylko metafora. - Finn wykrzywił twarz w grymasie bólu, a może
czystego obrzydzenia, odrzucił papierosa i ukrył głowę w dłoniach.
Melania przestępowała z nogi na nogę, niepewna i oszołomiona. Nie
docierało do niej, co mówi Finn. Nie zrozumiała, o co mu chodziło, i zapytała:
- Czyli ty mnie nie chcesz?
- To nie ma nic do rzeczy - burknął. - Poza tym jesteś za młoda. Zauważyłem
to już w parku. Może kiedyś. Na razie jesteś za młoda.
- Wiem - odpowiedziała. - To moje przekleństwo.
- Czy to nie straszne? - zapytał Finn. - Mieszkamy w domu wariatów. Ja
przez niego oszaleję.
Znowu skrył się wśród ubrań, szarpiąc wieszaki. Na skutek wstrząsów stos
obrazów spadł z półki na podłogę. Melania podniosła je z wysiłkiem. Miała na
dzisiaj dosyć niespodzianek. Na wierzchu leżał tryptyk świętego Sebastiana, już
wykończony, co do ostatniego grota i skrzepu krwi. Wykrzywiła się na widok
obrazu i odrzuciła malowidło na bok. Potem ujrzała siebie i odczuła wzruszenie.
Zdejmowała na obrazie czekoladowy sweter i miała skręcony tułów, ale było
widać, że jest szczupłą, dobrze zbudowaną dziewczyną o subtelnej, zamyślonej
twarzy. Tło stanowiła ściana pokryta ciemnoczerwonymi różami. Była to tapeta z
jej pokoju. Melania na obrazie wydawała się niebywale czysta. Wyglądała jak
dziewica, która szoruje zęby po każdym posiłku i lubi wgryzać się w rumiane
jabłka. Czarne włosy eksplodowały wokół jej głowy wielkimi, secesyjnymi falami,
jak gdyby Finn ćwiczył rękę w malowaniu krzywizn. Obraz był równie płaski i
niekomunikatywny jak wszystkie inne jego malowidła. Przypominał aseksualną
rozkładówkę. Nad łokciem prawego, nagiego ramienia Melanii widniała czarna
opaska. Wizerunek nie zgadzał się do końca z jej własnym wyobrażeniem samej
siebie, ale mógł być przecież znacznie gorszy.
Tylko, po co domalował mi żałobną opaskę? - po myślała.
Ale mimo wszystko była zadowolona.
- Podglądałeś mnie i szkicowałeś przez dziurkę, kiedy się rozbierałam?
- Nie oglądaj moich obrazów.
- Odkładam je tylko na miejsce.
Wtedy zobaczyła obraz przerażający. Przedstawiał piekło tańczących
płomieni, wśród których uciekały pędem ciemne postacie. Wuj Filip leżał
rozciągnięty na węglowym grillu jak pieczona karkówka. Był nagi, ohydny i
odrażający. Jego ciało pękało i pokrywało się bąblami, ponieważ pod skórą
bulgotał mu wrzący tłuszcz. Siwe włosy wuja sklejały maleńkie płomyki. Obok
niego stał rogaty diabeł w czerwonych trykotach i z rozdwojonym ogonem. W
dłoniach trzymał rozżarzone do czerwoności szczypce, którymi szarpał jądra wuja
Filipa. Twarz wuja znaczył ślad rozpalonego kopyta, a jego usta tworzyły czarną,
ziejącą krzykiem dziurę, z której wysuwała się flaga ze słowami: „Błagam o
przebaczenie!” Diabeł miał dawną, szeroko uśmiechniętą twarz Finna.
A więc to tu podziewa się jego uśmiech, pomyślała Melania. Starł go z
twarzy i przeniósł na kawałek kartonu. Finn już więcej nie będzie się tak
uśmiechał.
Z jego namalowanych na obrazie, ognistych ust wydobywało się tylko jedno
słowo: „Nigdy!” Wyżej, na białym tle, widniał tytuł, wypisany gotykiem, podobnie
jak inne napisy: „W piekle wszystkie krzywdy zostaną wyrównane”. Inspiracją
dzieła był Hieronymus Bosch. Melania płaczliwie pociągnęła nosem i upuściła
malowidło na podłogę.
- Mówiłem, żebyś nie oglądała moich obrazów.
- Masz rację. To dom wariatów. - Melania zalała się łzami.
Finn wypełzł z szafy na czworakach i chwycił ją pod kolana, kryjąc głowę w
jej udach, a ona konwulsyjnie wczepiła mu palce we włosy i powiedziała coś, co
bezmyślnie krążyło jej po głowie - gdyby wiedziała, co mówi, nigdy by się na to
nie zdecydowała:
- Wydaje mi się, że chcę się w tobie zakochać, ale nie wiem, jak to zrobić.
- Znów mówisz językiem kobiecego pisma - oświadczył Finn. - To, co
czujesz, wynika z naszej bliskości. Bo jestem obok ciebie. W każdym razie jesteś
jeszcze za młoda, już o tym mówiliśmy. Zresztą i tak byłaby to strata czasu, bo
przecież chcę go sprowokować, żeby mnie zamordował.
Wtedy rozległ się gong na podwieczorek, przez który mimo wszystko
musieli jakoś przebrnąć. Wyłuskane z pancerzyków krewetki, chleb posmarowany
masłem, mleko i herbata w filiżankach i ciasto dla Wiktorii, już pokrojone w
kostkę, żeby mogła zjeść wszystko. Domownicy odbijali się w czarodziejskiej kuli,
monstrualnie rozdęci - jedli przy wypaczonym białym stole, który zdawał się
rozciągać w nieskończoność. Melania wbiła wzrok w kulę, żeby nie oglądać wuja
Filipa.
Nazajutrz przypadała Wigilia, która nie różniła się od innych dni tygodnia
niczym prócz tego, że w sklepie panował bardzo duży ruch. Klienci przychodzili
tłumnie przez cały dzień, a Melania i ciotka Małgorzata ledwo się już trzymały na
piekących ze zmęczenia nogach, kiedy przekręciły wreszcie wiszącą na drzwiach
tabliczkę tak, by na pis głosił: „Zamknięte”. Półki zostały niemal ogołocone, a
zapas zabawek wykupiony prawie całkowicie. Zniknął nawet konik na kiju i
kukiełki z wystawy, na której zostały tylko plastikowe gałązki. Z szuflady z
pieniędzmi wysypywały się banknoty, a zapas kwietnego papieru pakowego
stopniał do jednej rolki. Sklep przypominał krajobraz po bitwie. Papużka zwisała
bezwładnie na swoim drążku, jakby i ona leciała już z nóg z wyczerpania.
„Ale za to jutro będziemy mogły odpocząć” - napisała ciotka Małgorzata.
I nic więcej. Melania zmagała się z żalem nad sobą i wspomnieniami,
czytając w kuchni książkę, podczas gdy ciotka zszywała ostatnie szwy jej greckiej
tuniki. Nie było tutaj gałązek ostrokrzewu ani jemioły nad lampą. Nie było choinki
z małymi kolorowymi lampkami. Wuj Filip dostawał kartki świąteczne i
kalendarze od kupców i hurtowników, z którymi handlował, ale niszczył je
natychmiast, więc na kominku nie było żadnych kartek. Nic. A w domu panowało
dziwne zimno, jak gdyby wychłódł na złość domownikom.
Melania zastanawiała się, czy pójdą do kościoła na Pasterkę, ponieważ na
swój zdezorientowany sposób sądziła, że Jowle’owie muszą być religijni, skoro
wierzą tak niezachwianie w piekło. Ale położyli się spać o zwykłej porze i tylko
Francie wrócił bardzo późno, trochę podpity, więc chyba nie był w kościele.
Melania słyszała na schodach jego nie pewne kroki. Pogwizdywał pod nosem jakąś
skoczną melodię.
Finn leżał zapewne w ciemności z otwartymi oczami, tak jak ona, za ścianą
dzielącą ich niby miecz Tristana, słyszała bowiem ciche szepty, kiedy rozmawiał z
Franciem, choć nie rozumiała ani słowa. Po chwili przez odsłonięty otwór w
ścianie wpadło do wnętrza migotliwe, ukradkowe światełko, a nozdrza Melanii
uchwyciły zapach zwęglonego drewna, jakby Finn i Francie coś palili. Wstała z
łóżka, żeby ich podpatrzyć, choć dręczyły ją wyrzuty sumienia. Okazało się, że jest
chłodniej, niż myślała - w pokoju panowała temperatura najmroźniejszej na świecie
rosyjskiej nocy Deski podłogowe parzyły Melanie w nie osłonięte podeszwy stóp
jak lód i dziewczynka poczuła, że całe jej ciało pokrywa gęsia skórka.
Pokój braci był mroczny i pełen cieni, toteż z trudnością rozróżniła kształty
ich postaci. Robili coś razem pośrodku pokoju, na podłodze. W pasie lustra
rozbłysła nagle zapalona zapałka i zalśnił płaszcz Franciego, ponieważ Francie nie
zdjął jeszcze okrycia ani kapelusza. Klęczał, podpierając się jedną ręką, w drugiej
zaś trzymał małą, rzeźbioną laleczkę z burzą żółto-siwych włosów, wykonanych z
rozplecionych sznurków. Figurka ubrana była w maleńką, dandysowską białą
koszulę i cieniutki krawat. Koszula była tak misternej roboty, że uszyła ją zapewne
ciotka Małgorzata. Niewątpliwie trudno było uszyć coś równie maleńkiego.
Finn ostrożnie przypalał lalkę zapałkami. Kiedy ubranie zaczynało się na niej
tlić i żarzyć, przenosząc iskrę na znajdujące się pod spodem drewno, Finn
wyskubywał zwęglone okruchy i zaczynał wszystko od początku w innym miejscu.
Bracia milczeli, pochłonięci swym zajęciem. Melania spostrzegła, że w pokoju
siedzi także pies, obserwujący ich bez mrugnięcia powiek. Kiedy zapałki gasły,
oczy bulteriera przypominały fluorescencyjne maliny, a jego biała sierść nosiła
nienaturalny odcień, jak gdyby została wybielona w celach maskujących. Finn
przytknął zapałkę do osłoniętego spodniami krocza lalki i bracia roześmiali się
cichutko. Obchodzili święta Bożego Narodzenia na swój własny sposób.
Melania wróciła do łóżka i naciągnęła kołdrę na głowę. Ale w pościeli nie
było odrobiny ciepła, a kamienna butla z gorącą wodą wystygła w czasie jej
nieobecności. Pomyślała, że zamarznie jej śluz w nosie, a mózg zetnie się w
pofałdowaną bryłę lodu. Schowała głowę pod kołdrą, żeby nie widzieć magicznego
światełka.
VIII
Kiedy w świąteczny poranek Melania weszła do kuchni i dała ciotce
perfumy, Małgorzata przytuliła ją, ucałowała i okazała tak ogromną radość, że
dziewczynka zawstydziła się, ponieważ podarunek był niezwykle skromny.
Dlaczego o tym nie pomyślałam? - powiedziała do siebie. Mogłam jej dać
perły. Nie są mi potrzebne, s po jutrzejszym dniu nie włożę ich już nigdy więcej.
Och, ciotka bardzo by się ucieszyła z pereł!
Wyobraziła sobie, jak Małgorzata dotyka ich niedowierzającymi,
odmienionymi palcami, zapinając sznur księżycowych nasion na swojej
nieszczęsnej szyi. Są śliczne, o wiele lepiej harmonizują z delikatnym ciałem ciotki
niż mordercze srebro. I tylko te drogocenne perły stanowiłyby stosowny prezent,
mogący wyrazić jej uczucia dla ciotki. Podaruje je Małgorzacie na Gwiazdkę w
przyszłym roku albo na urodziny, jeżeli tylko się dowie, kiedy przypadają.
„Też chciałam wam kupić prezenty - napisała na tablicy ciotka Małgorzata. -
Ale wiesz, nie mam pieniędzy, a Filip...” -1 kreda zwisła jej bezwładnie z dłoni.
- Nic nie szkodzi - powiedziała Melania w przypływie miłości. - Nie
przejmuj się.
Już u siebie w pokoju rozpakowała jedyną paczkę, jaką dostali na święta.
Pani Rundle zrobiła im swetry na drutach - szary, praktyczny sweter był dla
Jonatana, apetyczny, owocowo różowy dla Wiktorii, a twarzowy, barwy błękitnego
nieba, dla Melanii. Wszystkie były obłożone zielonymi gałązkami ostrokrzewu i
opakowane w ozdobny papier. Melania ubierała Wiktorię w nowy sweter, jak
gdyby naciągała poszwę na oporną poduszkę. W tegoroczne święta dziewczynka
nie dostała wypchanej prezentami pończochy z pomarańczą w palcach, orzechami
w pięcie i wystającym z nogawicy krakersem - nie dostała nic oprócz słodyczy i
swetra. Ale Wiktoria nie pamiętała zeszłorocznego Bożego Narodzenia i nikt jej
nie mówił, że powinna spodziewać się świąt w tym roku, więc dziewczynka nie
odczuwała ich braku, choć odczuwała go w jej imieniu Melania. Uważała, że to
okrutne pozbawiać dziecka świąt. Ale dla Wiktorii sweter był tylko jeszcze jedną,
nieciekawą częścią garderoby, a słodycze przyjęła obojętnie, przypuszczając być
może, że są czymś w rodzaju łapówki. Od razu, gdy tylko Melania otworzyła
puszkę, mała zaczęła pałaszować. Nie powinna jeść cukierków o tak wczesnej
porze, ale Melania nie miała serca, jej tego zabronić.
Japoński lampion wyglądał tego ranka jak świąteczna ozdoba, był tak
okrągły, niebieski i pogodny. Czy pierwotnie, w odległej przeszłości, kiedy
Flowerowie byli jeszcze zwyczajną, przeciętną rodziną, naprawdę stanowił element
świątecznych dekoracji? Flowerowie na pewno byli zwyczajni, dopóki mieszkała z
nimi matka Melanii. Mama nie mogłaby być ekscentryczką. A dziadkowie, o
których nie wspomina się w tym domu? Jacy byli? Na pewno świętowali Boże
Narodzenie, kiedy mama i wuj Fi lip byli jeszcze dziećmi. Jeżeli wuj Filip w ogóle
był kiedyś dzieckiem. Nie umiała wyobrazić sobie wuja jako małego chłopca w
krótkich spodenkach i szkolnej czapeczce, który gra w cymbergaja, czytuje
komiksy i kolekcjonuje pudełka od zapałek.
A jeśli wuj Filip o żelaznych pięściach wcale nie jest bratem mojej mamy? -
pomyślała Melania z nieoczekiwanym przerażeniem. Może z biegiem lat ten grubas
zajął miejsce szczupłego mężczyzny z fotografii ślubnej. Może ten dziwny, tęgi
człowiek to oszust, który przybrał twarz i strój Filipa Flowera, ale w rzeczywistości
jest kimś zupełnie innym.
Melania żałowała, że nie mieszkają u rodziny ojca. Wszyscy ci sympatyczni
ludzie z fotografii ślubnej na pewno pieką teraz olbrzymie indyki i ubierają
świąteczne choinki, przygotowując się do obfitej uczty. Ale gdyby Melania
mieszkała u ciotki Róży albo ciotki Gertrudy, nie poznałaby Franciego, ciotki
Małgorzaty i Finna. I Finna też.
Melania przymierzyła nowy sweter. Świeża wełna łaskotała ją, ale sweter był
cudownie obcisły i miał wysoki kołnierzyk, który aż zawijał się na szyi. Grzał
Melanię czymś więcej niż tylko wełną, jak gdyby pani Rundle z każdym oczkiem
wplatała w jego ściegi okruchy miłości. Dziewczyna była jej wdzięczna, bo dom
wuja Filipa pogrążył się głęboko w środku zimy. Kilka elektrycznych grzejników
wzmagało raczej ziąb zamiast go rozpraszać. W te grudniowe dni ostry nos ciotki
Małgorzaty był zawsze lekko zaczerwieniony na czubku, ale Melanii wystarczy już
ten sweter koloru czerwcowego nieba - nawet nie będzie musiała wkładać na niego
kamizelki. Napisze do pani Rundle i podziękuje. Pomyślała o jej włochatych
znamionach, które okazały się zaskakująco ważnym i pięknym wspomnieniem.
Ku zdumieniu Melanii obiad był wyjątkowy, ponieważ na stole, niby upiór
minionych świąt, nieoczekiwanie zmaterializowała się pieczona gęś, której
towarzyszyła miseczka z musem jabłkowym. Zapewne ciotka Małgorzata sama
zamówiła tę gęś w tajemnicy, żeby zrobić domownikom niespodziankę. Na widok
gęsi wuj Filip zmarszczył brwi niczym stary Scrooge i z wściekłością zatopił nóż w
jej brzuchu, tak że nadzienie wytrysnęło na najlepszy adamaszkowy obrus i ciotka
Małgorzata musiała zbierać je ze stołu łyżką. Wuj zaatakował bezbronnego ptaka z
ogromną zaciekłością, jak gdyby chciał go zabić po raz drugi, uznawszy może, że
najpierw niekompetencją wykazał się rzeźnik, a potem ciotka trzymała gęś w nie
dość gorącym piekarniku i nie zdołała jej idealnie dopiec. Z dymiącym nożem w
ręce wuj w zamyśleniu przyglądał się Finnowi. Melania przez chwilę obawiała się,
że wuj na gęsi przećwiczył tylko śmiertelny cios, a teraz, opanowawszy go do
perfekcji, uderzy nożem Finna Ale po chwili wuj nałożył mu po prostu skąpą
porcję skóry i kości, które Finn, nie jedząc, przesuwał w zadumie widelcem po
talerzu. Wuj Filip natomiast urządził sobie suty posiłek i obgryzał kości niczym
Henryk VIII. Atmosfera przy stole była więc ponura i obiad nie trwał długo.
W całym Londynie ludzie włożyli już kolorowe papierowe czapeczki,
zasiedli przed telewizorami i oglądali przemówienie królowej, łupiąc orzechy i
wznosząc toasty portwajnem. Trudno byłoby im uwierzyć, że u Flowerów
tymczasem wuj Filip, Finn i Jonatan wrócili do pracowni, gdy tylko zjedli bez
entuzjazmu deser, czyli babeczki z maślanym kremem, zaprawionym brandy.
Ciotka Małgorzata pozmywała, a potem wyciągnęła szyfonową tunikę, żeby
ostatecznie przyszyć skrzyżowane wstążki. Wiktoria bawiła się rondlem,
obtłukując go drewnianą kopystką. Na jej wełnianych różowych mankietach widać
było ślady sosu. Bębniła rytmicznie i głośno wrzeszczała, aż Melanię rozbolała
głowa.
W domu jest pełno zabawek, a wuj Filip nie chce Wiktorii dać niczego, czym
mogłaby się bawić po cichu, pomyślała z oburzeniem. Usiłowała nie patrzeć na
tunikę, ponieważ przypominała jej o nieznanym i nieświadomym niczego łabędziu,
który miał ją nazajutrz zniewolić. Bała się nawet o nim myśleć. Popołudnie
przytłaczało Melanię. Wiktoria wciąż waliła w rondel, podśpiewując fragmenty
różnych piosenek, a ciotka Małgorzata głaskała ją miłośnie po głowie. Było im
dobrze razem. Ból głowy Melanii narastał. Wymknęła się do pokoju, ale za ścianą
Francie wygrywał jakieś rzewne melodie i Melanię otoczył szelest kroków
drobnych, delikatnych i melancholijnych stóp muzyki. Miała wrażenie, że zaraz
pęknie jej serce. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Pozrywała uschłe, pożółkłe listki
pelargonii i zmiażdżyła je w dłoni na aromatyczną miazgę. Spojrzała na swoją
rękę. Cztery palce i kciuk. Pięć gwoździ.
To moja ręka. Moja. Ale, do czego ona służy? - pomyślała. Co oznacza?
Dłoń wydała jej się cudowna i zdumiewająca, jak przedmiot, który nie
należy do niej i którego zastosowania ona nie zna. Palce to ludzie, członkowie
jednej rodziny. Kciuk jest ojcem, niskim i grubokościstym mężczyzną, zapewne
wieśniakiem z północy, wymawiającym samogłoski głucho i twardo. Palec
wskazujący jest matką, wysoką, gibką jak wierzba panią z klasy średniej, która
grasejuje, a pomarańcze jada nożem i widelcem. Czy popełnili mezalians,
ponieważ jemu udało się zarobić mnóstwo pieniędzy? Odznaczał się otwartą,
szczerą postawą człowieka, który sam dał sobie radę w życiu. Dalej troje
dorodnych dzieci, dwoje wyrośniętych, duży chłopak i dziewczynka wkraczająca w
okres dojrzewania. Melania zgięła dłoń, a cała rodzina usłużnie wykonała dla niej
króciutki taniec. Wtedy ogarnęło ją przerażenie.
Wariuję! Finn powiedział, że oszaleje w tym domu wariatów, i ona też traci
tu zmysły. Owinęła głowę zasłonami okiennymi, żeby nie słyszeć gry Franciego i
nie widzieć ciemniejącego pokoju, który powoli zbliżał się do jutra. Czuła, że
okrągły świat wiruje ku nowemu dniu, niosąc ze sobą nieskończenie maleńką,
rozzłoszczoną i zniechęconą Melanię. Wyobraziła sobie siebie stojącą na szkolnym
globusie, który obraca się w ogromnej, milczącej przestrzeni, i jeszcze raz poczuła,
że balansuje na krawędzi szaleństwa. Ale czy można przeżyć załamanie nerwowe,
dobiegając zaledwie szesnastego roku życia? Cóż, widocznie Melania będzie
pierwszym wyjątkiem. Nad jej głową niczym miecz Damoklesa wisiał łabędź,
podążający wszędzie śladem Melanii, osoby marnej i nic nieznaczącej, jak pył,
unoszony krzyżowymi prądami przerażających wiatrów. Och, nie wolno mi się bać
łabędzia. To tylko dziecinna zabawa.
W rzeczywistości bardziej niż łabędzia obawiała się tego, że będzie musiała
mu się poddać.
Gdy następnego dnia uczesała się i włożyła tunikę, Wiktoria zagarnęła
szyfon lepkimi rączkami i wykrzyknęła:
- Jaka śliczna pani! Jaka śliczna pani!
- Naprawdę tak myślisz? - zapytała tęsknie Melania, jak gdyby liczyła się z
opinią Wiktorii albo jak gdyby uroda mogła być czymś w rodzaju tarczy ochronnej.
- Tak - odpowiedziała z naciskiem Wiktoria, okrągła niby owoc w swoim
nowym swetrze owocowej barwy. Ciotka Małgorzata, która właśnie wpinała
Melanii kwiaty we włosy, skinęła głową, jak dalece pozwalała jej kolia. Była w
znajomej prostej, szarej sukience, w której przypominała dorycką kolumnę. Nie
spięła jednak włosów tak starannie, jak zwykle, kiedy wkładała swój odświętny
strój, dlatego nad uchem zwieszał jej się zabłąkany lok, który nadawał ciotce
wygląd jakby niestosowny i nieprzyzwoity. Widocznie była dzisiaj zbyt przejęta,
by należycie upiąć włosy. Ale, podobnie jak inni, ciotka była schludnie, uroczyście
ubrana, czarująca i szykowna, toteż Melania poczuła się nie na miejscu, niczym
tancerka rewiowa, przystępująca do komunii świętej w ażurowych pończochach. A
zatem wkracza w świat rozrywki i estrady.
- Miałam za mało prób - powiedziała z drżeniem.
- Dasz sobie radę - zapewnił Francie. - Nie certol się, dziewczyno, kurtyna
zaraz się rozsunie.
- Och, Francie - jęknęła Melania i przełknęła ślinę, a Francie poklepał ją po
szyfonowej pupie.
- Nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Ktoś powiedział jej już coś takiego o wuju Filipie, ale Melania nie wierzyła,
że to prawda. Skrzywiła się na myśl, co mógłby z nią zrobić, gdyby źle zagrała, i
wyobraziła sobie, że jej świeża krew zrasza maleńką scenę. Ale kiedy wuj zobaczył
Melanię, wydawał się stosunkowo zadowolony - obrzucił dziewczynę spojrzeniem
od stóp do głów i powiedział:
- Dobra. Właź za kurtynę.
Olbrzym we fraku i pasiastych spodniach przypominał jej byka. A może wuj
jest bykiem. Zionie ogniem z nozdrzy, zamienił się w Zeusa pod postacią byka i -
myląc dwa różne mity - uniesie ją jako Europę za wymalowane na scenie morze, w
którym baraszkują delfiny. Była na skraju wytrzymałości nerwowej i przychodziły
jej do głowy najrozmaitsze wizje.
Tym razem na widowni stały tylko trzy krzesła, ponieważ Melanii nie było
już wśród widzów. Tabliczka z zakazem palenia wisiała na kurtynie, jak
poprzednio, ale plakat został przemalowany i zaopatrzony w nowy napis:
WIELKIE, ORYGINALNE PRZEDSTAWIENIE - sztuka, przyroda oraz Filip
Flower prezentują WYDARZENIE NIEZWYKŁE. Na plakacie wuj Filip, w
otoczeniu kręgu karłowatych, podskakujących dziewczynek, trzymał wysoko w
górze ślicznego łabędzia, wiszącego na sznurkach.
Scena przypominała wymiecione pudełko o jednym boku czerwonym i
jednym w kolorze morskim, Wyżej wznosiło się rusztowanie, a na nim reflektory,
między którymi siedział ponuro Finn, przykucnięty jak ropucha. Miał
nieprzeniknioną, bezmyślną i rozdrażnioną twarz. Łabędzia nie było widać.
Widocznie chowa się gdzieś za kulisami. Scenę zaścielały niezliczone muszle
wszelkich rozmiarów i kształtów, płaskie, duże, okrągłe, perłowe i jadowicie
kolczaste. Po drugiej stronie kurtyny, w innym wymiarze, ciotka Małgorzata
zajmowała z dziećmi miejsca na widowni, a Melania stała pośród muszli.
Pomyślała, że robi z siebie idiotkę.
- Zdejmij te stukoczące buciory, głupia suko! - Wuj Filip wchodził na górę
po krótkiej drabinie, by stanąć obok Finna. Melania miała na nogach ciężkie
sznurowane buty, które włożyła, schodząc do piwnicy. W połączeniu z tuniką
wyglądały chyba rzeczywiście absurdalnie. Ściągnęła je i odrzuciła za kulisy. Boso
poczuła się o wiele bardziej obnażona niż obuta.
Światło przeszło serię kalejdoskopowych przemian barwnych, jak gdyby
Finn chciał wypróbować cały swój arsenał efektów. Usiłowała się uspokoić,
myśląc o czymś innym, miłym, jak puszyste kocięta albo placki ziemniaczane na
podwieczorek, ale nie oczekiwanie na myśl o takich rzeczach zachciało jej się
płakać. Zaczęła przepowiadać sobie tabliczkę mnożenia, by czas upływał szybciej.
W górze Finn i wuj Filip szeptali i szeleścili.
- Muzyka!
Skryty za czerwoną ścianą sceny Francie odegrał wiązankę melodii z
„Jeziora łabędziego” w takim stylu, jak gdyby występował w audycji „Grand
Hotel”, nadawanej w radio w niedzielne wieczory. I co jeszcze? - pomyślała
Melania, tłumiąc nagłą chęć, żeby zachichotać. Co jeszcze? Przyjemnie było
odczuwać wyższość nad tandetnym gustem wuja Filipa, który najwyraźniej miał
słabość do Czajkowskiego, bo kiwał do taktu swoją ciężką głową. Po chwili
zaszeleścił trzymanym w dłoni scenariuszem i odczytał:
- W zapadającym zmierzchu Leda zbiera muszelki nad brzegiem morza i nie
spodziewa się. że wszechmogący Zeus wybrał ją na małżonkę.
Finn przekręcił przełącznik i scenę zalał brązowy w odcieniu zmierzch.
Punktówka sparaliżowała ruchy Melanii i wuj Filip syknął:
- Zaczynaj, ty, jak ci tam!...
Rozciągnęła tunikę i zaczęła wkładać muszle w podołek, schylając się i
prostując, co chwila w świetle punktowego reflektora. Wtedy rozsunęła się kurtyna.
Francie trzymał skrzypce pod brodą, a ciotka i rodzeństwo Melanii bili brawo. Jak
na szkolnym przedstawieniu. Dokładnie przed rokiem grała właśnie rolę anioła w
szopce i wtedy też była ubrana w białe szaty, ale na głowie miała tekturową
aureolę. A teraz zbiera muszelki.
Co ja mam z nimi zrobić? - pomyślała. Uzyskała odpowiedź, kiedy wuj Filip
uderzył nagle miękką pałeczką w płachtę metalu, naśladując grzmot, bo wtedy
przestraszona upuściła po prostu wszystkie muszle na ziemię. Po chwili zjawił się
łabędź.
Niemal dorównywał jej wzrostem. Był jajowatą bryłą z pomalowanej na
biało sklejki, oklejonej piórami. Domyśliła się, że długa szyja ptaka jest zrobiona z
gumy, ponieważ zginała się i kołysała groźnie, jak gdyby żyła własnym życiem.
Głowa i dziób łabędzia były jednak wyrzeźbione z jednego kawałka drewna, do
którego wuj przykleił czarne szklane oczy. Dziób pomalowany był na złoto, a
skrzydła skonstruowane na wzór skrzydeł modeli samolotowych, ale wygięte -
zrobiono je z cienkich łukowatych płatów drewna, całkowicie pokrytych białym
pierzastym papierem. Czarne nogi ptaka tkwiły wciśnięte pod brzuch. Była to
groteskowa parodia łabędzia, jakby zaprojektował go Edward Lear. W niczym nie
przypominał dzikiego, fallicznego ptaka z wyobraźni Melanii. Był pękaty i swojski,
choć zarazem ekscentryczny. Znów niewiele brakowało, żeby się zaśmiała, widząc,
jak niezdarnie łabędź się porusza, ale czmychnęła przed nim - tak przewidywał
scenariusz - biegnąc po muszlach, które raniły jej bose stopy.
Łabędź machał skrzydłami, kiedy wuj Filip ciągnął za odpowiednie sznurki.
Ptak leciał śladem Melanii, wyciągając gwałtownie swój bezmyślny dziób.
Nieliczna publiczność znów zaczęła klaskać. Łabędź wysunął nogi, podchodząc do
lądowania jak model samolotu. Sprytne, pomyślała Melania. Osiadł z cichym,
głuchym tąpnięciem na błoniastych łapach z plastiku, a ona stanęła, nie wiedząc, co
robić dalej. Ptak ruszył ku niej zdecydowanym krokiem, rozkołysany jak kaczka.
Melania modliła się, by ktoś jej podpowiedział, co teraz powinna uczynić, a wuj
Filip odczytał: .
- Leda próbuje umknąć niebiańskiemu gościowi, który jednak powala ją na
ziemię swym pięknem i majestatem.
Trudno, muszę się położyć, uznała, i roztrąciwszy nogą muszle, padła na
kolana. Łabędź zbliżał się jak fatum albo wskazówka zegara, człapiąc: klap, klap,
klap. Przypomniała sobie konia trojańskiego, który też był zrobiony z drewna i
pusty w środku - więc może jeśli źle odegra swoją rolę, w boku ptaka otworzą się
zapadkowe drzwiczki i wypadnie z nich zbrojna horda maleńkich, mechanicznych
wujów Filipów, żeby ją zgwałcić. Ta myśl wydała jej się realna i straszliwa.
Śmiech zamarł Melanii w gardle. Była cudzą halucynacją - czuła, że nie jest sobą,
że została jak gdyby wyrwana z własnego ja, ogląda ten spektakl, będąc zupełnie
gdzie indziej, i wie, że na scenie wszystko bywa możliwe. Nawet ten łabędź czy
raczej parodia łabędzia, która mogłaby przyjąć realną postać i zgwałcić tamtą
dziewczynę w zadymce białych piór. Ptak unosił się nad czarnowłosą dziewczyną,
którą Melania była i nie była jednocześnie. Jego puste ciało okazało się białe i
lekkie jak beza, a głowa chwiała mu się to w tę, to w tamtą stronę na elastycznej
szyi. Muzyka pulsowała w dręczącym apogeum.
Ostatnio słyszała muzykę z „Jeziora łabędziego” kilka lat temu, też w Boże
Narodzenie, siedząc w czerwonym, pluszowym fotelu w Operze w Covent Garden,
dokąd z okazji końca semestru ojciec zabrał ją na przedstawienie baletowe. Białe
postacie obracały się i wirowały wokół niej. Lubiła oglądać balet, a teraz sama
znalazła się na scenie z fałszywym łabędziem, który opierał się brzuchem o jej
stopy. Wyczuwała go, a kiedy uniosła wzrok, ujrzała wuja Filipa, kierującego
ruchami marionetki. Był tak skupiony, że rozwarł szeroko usta. Spostrzegła lśniące
plamki na jego czarnej muszce, świecące odbitym światłem. Przesuwała się pod
szeleszczącym łabędziem, który zaczął mocno bić skrzydłami, rozwiewając jej
włosy. Podmuch porwał nawet jedną stokrotkę. A potem Melania nie widziała już
nic, z wyjątkiem zapylonego, gniewnego spojrzenia punktówki.
- Wszechmogący Zeus pod postacią łabędzia czyni swoją wolę. - Głęboki i
uroczysty niczym dźwięk organów głos wuja Filipa zabrzmiał mrocznie i
dźwięcznie na tle jęczących skrzypiec.
Łabędź rzucił się niezgrabnie naprzód i usadowił się na jej lędźwiach.
Melania wyprężyła się z całej siły, żeby go odtrącić, ale skrzydła osłoniły ją ze
wszystkich stron niby namiot, a głowa ptaka opadła, wtulając się w jej szyję.
Pozłacany dziób wbił się głęboko w delikatne ciało i Melania krzyknęła
przeraźliwie, niemal nie zdając sobie z tego sprawy. Łabędź przesłaniał ją całą,
wyjąwszy wierzgające stopy i rozkrzyczaną twarz. Sprośny ptak pokrył ją. Melania
znów krzyknęła. Usta miała pełne piór. Usłyszała szum zasuwanej kurtyny przy
wtórze rzęsistych oklasków i pomyślała, że to szum morza.
Kiedy wróciła do siebie, obok klęczał Finn, który dla przyzwoitości
obciągnął jej tunikę, zwleczoną niemal całkiem przez namiętnego łabędzia.
Chłopak miał zacięty wyraz twarzy. Patrzyła na nie go jak na obcego człowieka.
Był zarośnięty, w kraciastej wełnianej koszuli i wytartych sztruksowych spodniach.
Ma ładne uszy, pomyślała, ujrzawszy je po raz pierwszy. Były małe i eleganckie w
kształcie. Usiłowała sobie przypomnieć, skąd zna tego człowieka, bo twarz
wydawała jej się znajoma, ale zadanie okazało się zbyt trudne, więc zrezygnowała.
Rozejrzała się natomiast dookoła w poszukiwaniu łabędzia, którego wuj wciągnął
na górę. Ptak wisiał na sznurkach, kołysząc się lekko na boki. Pozbawiony siły
napędowej, wyglądał żałośnie.
- Wszystko w porządku - powiedział Finn. - Sztuka skończona.
Dopiero wtedy poznała, że to Finn. Oczywiście, Finn maluje i jest jej
przyjacielem, cokolwiek to słowo znaczy. Melania nakładała siebie na siebie
powoli, niczym płaszcz. Wuj Filip zszedł po drabinie, sapiąc i dysząc ciężko, po
czym ostrym głosem nakazał Finnowi wrócić na górę, do świateł.
- Przeszarżowałaś - zwrócił się do Melanii i uderzył ją w twarz wierzchem
dłoni. - Byłaś zbyt melodramatyczna. Marionetki nie przesadzają w grze. Zepsułaś
całą poezję.
Poczuła piekący ból policzka i powiedziała:
- Bałam się łabędzia.
Ale wuj nie słyszał. Poprawiał muszkę pod brodą. Scenę zalał blask, a
Melania, wuj Filip i łabędź zostali nagrodzeni burzą oklasków. Kłaniali się; dygali i
odrzucali na widownię papierowe róże, które miotała im pod stopy ciotka, co
trwało chyba cały migodzinami, dopóki wuj Filip nie krzyknął:
- Światła na widowni! - i wtedy kurtyna zamknęła się po raz ostatni. Wuj
natychmiast wyłączył swój promienny uśmiech i objął za szyję bezsilnego łabędzia.
- Dobra robota, stary - powiedział do ptaka. Drewniana głowa kukiełki zwisała
bezwładnie.
- Czy mam coś jeszcze zrobić? - spytała Melania. Kiedy napięcie opadło,
poczuła mdłości i dreszcze.
- Nie. Zabieraj się stąd.
Odszukała, więc swoje buty i poszła. Ciotka Małgorzata i Francie ucałowali
ją, a Francie powiedział:
- Świetnie się spisałaś, naprawdę świetnie.
Zatem już po wszystkim. Debiut miała za sobą i powróciła do życia. Pióra
wczepiły się jej we włosy i była cała pokryta kurzem. Uczesała się, wyskubała z
włosów kwiaty i pióra, a potem przebrała się w codzienną spódnicę i nowy sweter,
który przyjaźnie otulił jej ramiona. Mimo to wciąż czuła się jakaś odległa i
oderwana od świata.
Na podwieczorek dostali świąteczne ciasto czekoladowe, udekorowane
maleńkim cukrowym ptaszkiem, którego zjadła Wiktoria. Ciasto wydało się
Melanii nadzwyczaj egzotyczne i nieprawdopodobne, jak wytwór wyobraźni.
Zjadła kawałek, ale nie czuła smaku. Osoby siedzące przy podwieczorkowym stole
były niewyraźne i obce, niczym ich miniaturowe odbicia w czarodziejskiej kuli.
Melania patrzyła, jak wuj Filip opróżnia kolejno cztery ozdobione zielonym
szlaczkiem filiżanki herbaty, i wyobraziła sobie, że ciecz zamienia się w urynę,
przepływając przez nerki - wuj niby alchemik umiał dokonywać transmutacji
płynów. Potrafił też przemieniać drewno w łabędzie. Na wąsach osiadły mu resztki
czekoladowej polewy - w co zamieni czekoladę? Czekała w głębokim skupieniu.
Milczenie wuja posiadało masę, wysokość i ciężar. Sięgało aż do nieba.
Wypełniało pokój. Wuj był ciężki jak Saturn. Jadła przy tym samym stole, przy
którym siedziało to żywiołowe milczenie, mogące ją zetrzeć na proch.
Ale spojrzenie Melanii powracało, co chwila do obłudnie zniekształconego
obrazu w szklanej kuli. Zaczęła się zastanawiać, który stół jest prawdziwy, a który
jest tylko odbiciem. Polewa czekoladowa na nożu Melanii nie stanowiła
empirycznego dowodu, ponieważ zielona gałązka z lakierowanego papieru,
zdobiąca ciasto, była sztuczna. Siła ciążenia wuja Filipa zajadającego
podwieczorek spłaszczała całe otoczenie do grubości papierowych wycinanek. Me
lania miała wrażenie, że nie rzuca cienia.
Nie pamiętała, jak dalej przebiegał wieczór, ale widocznie jakoś przebiegł,
bo potem znalazła się w łóżku i zajęła szarą ziemię niczyją między jawą a snem.
Szczęśliwa Wiktoria, mieszkająca wciąż w mlekiem i miodem płynącej ziemi
obiecanej, w raju, gdzie wąż jeszcze drzemie w przyszłości... bezmyślna Wiktoria
spała jak kamień, ale Melania usłyszała drapanie do drzwi. Nie wierzyła własnym
uszom. Udawała, że śpi w rodzinnym domu w swojej pasiastej pościeli, a za oknem
jabłonka rozkwita szronem, ale mimo to drapanie nie ustawało, więc otworzyła
oczy.
Zza zasłony wsunął się do pokoju palec księżycowego światła. Spoczął na
krańcu łóżka, oświetlając jakąś dziwną pryzmę, i Melania dopiero po chwili
skonstatowała z ulgą, że to jej stopy pod kołdrą. Znów rozległo się skrobanie do
drzwi, a potem szept:
- To ja, Finn. Chcę z tobą porozmawiać.
Ona leży otoczona zapachem lawendy, a Finn chce z nią rozmawiać. Choć
bardzo się starała, nie zdołała dostrzec w tym żadnej logiki.
- Jeśli chcesz, to wejdź - powiedziała, pozwalając unieść się fali.
Ale czy to na pewno Finn? Nie było go widać w ciemności, a szept brzmiał
anonimowo metaliczną chrypką. Czuła się trochę nieswojo, widząc cienistą postać,
która lawiruje przez pokój w stronę łóżka, brodząc w bezszelestnym mroku niczym
pływak. Słyszała jednak oddech Finna. To musiał być on. Jego oddech dźwięczał
niby piła. Nikt inny tak nie oddychał. Kucnął przy łóżku. Pachniał też Finnem. Nikt
inny nie pachnie jak Finn. Ale kryły go dzikie alikwoty nocy, a oddech zalatywał
mocnym alkoholem, choć chłopak nie robił wrażenia pijanego. Dzwonił zębami tak
głośno, jakby to były łyżki. Wiedziała już na pewno, że to Finn, i przestraszyła się,
że chłopak jest w takim stanie.
- Co się stało?
- Och, Melanio, och... - Szczękał wciąż zębami, co uniemożliwiało
jakąkolwiek komunikatywność. Trząsł się na całym ciele. Melania dotknęła jego
rozpalonego od gorączki czoła, a Finn szarpnął się w tył, jak gdyby dotyk jej dłoni
sprawił mu ból.
- Jesteś chory!
- Nie wiem. - Nie - powiedział, zaciskając zęby, żeby przestały dzwonić.
Chory i żałosny przyczołgał się do jej łóżka. Nie obchodziło jej jak ani
dlaczego. Ważne, że tu był. Co dalej? W tym momencie z krzaczka pelargonii
spadł z papierowym szelestem zwiędły kwiat. O jeden kwiat mniej.
- Melanio - rzekł Finn. - Czy mogę na chwilę wejść do ciebie do łóżka?
Czuję się okropnie.
Gdy była w wieku Wiktorii i zwidywały jej się nocami duchy, biegła w
rozwianej koszuli nocnej do pokoju matki, a potem wciskała się w przytulną
szczelinę między rodzicami i spała bezpiecznie, otoczona ich ciałami, których
częścią była.
- Ale...ach, no dobrze, chodź.
Obronnym gestem okryła się szczelnie kołdrą, ale nie umiała mu powiedzieć,
żeby sobie poszedł. Był kompletnie ubrany. Zrzucił buty, jeden, potem drugi, i
wgramolił się na łóżko obok niej, przynosząc ze sobą wilgotny, błotnisty oddech
otwartej przestrzeni. Miał wilgotne skarpetki.
- Cały jestem oblepiony ziemią - powiedział. - Nie wiem, jak wytłumaczymy
Małgosi ten brud na pościeli. Melanio, proszę cię, czy mogłabyś mnie objąć,
dopóki się nie rozgrzeję?
Prosta i szczera prośba. Melania trzymała go w ramionach tak długo, aż w
końcu przestał dzwonić zębami. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Ich spotkanie
należało do nierzeczywistości tego dnia, lecz nocą zdawało się nieco
zwyczajniejsze, jak gdyby miało miejsce już wielokrotnie przedtem. Mosiężne
guziki strażackiej kurtki Finna wbijały jej się w żebra.
- Gdzie byłeś? - spytała w końcu.
- W parku.
- Coś ty tam robił w środku nocy, na Boga?
- Byłem na pogrzebie.
- Czyim? - zapytała przygotowana na wieść o śmierci.
- Łabędzia.
- Jak to?
- Łabędź. Spoczywa w pokoju. Ten łabędź.
- Pogrzebałeś łabędzia - powtórzyła, żeby lepiej zrozumieć jego słowa.
- Tak, owszem. - Głos Finna brzmiał dziwnie swobodnie i nieważku. - -
Najpierw porąbałem go w pracowni na kawałki. Zszedłem na dół i porąbałem go
siekierką, którą rąbiemy zwykle drewno na opał. Porąbałem go na małe kawałki.
Bez trudu.
- Och, Finn, nie...
- Właśnie że tak.
Na chwilę przestali szeptać. Zasłony wydął nocny wiatr. Oczy Melanii
przywykły już do ciemności, widziała więc niewyraźny zarys twarzy leżącego obok
Finna, ale nic ponadto.
- Finn, przecież to potworne!
- To tylko taki gest.
Wpadli w nową otchłań milczenia i wydobyli się z niej dopiero po dłuższej
chwili.
- I zrobiłeś to zupełnie sam! - zdumiewała się Melania, wyobraziwszy sobie
Finna, otoczonego od
rąbanymi kończynami i maskami, obserwującymi go w
pracowni, gdzie w każdym kącie czuło się obecność wuja Filipa.
- Bo Francie gra w mieście na skrzypcach. W Kilburn odbywa się dziś
całonocna zabawa irlandzka. Myślę, że poszedłby ze mną, gdyby został. Właśnie,
dlatego chciałem wejść do ciebie, że Franciego nie ma. Musiałem mieć kogoś przy
sobie, bo kiedy wróciłem do domu, poczułem się bardzo źle. - Finn wyciągnął się
wygodniej na łóżku. - A teraz mi dużo lepiej. Boże kochany, już myślałem, że
nigdy się nie uspokoję. Marzłem i płonąłem jednocześnie. Jak gdybym umierał.
W łóżku było dość miejsca dla nich dwojga, jeśli leżeli blisko siebie.
- Księżyc troszkę świeci - powiedział Finn. - Znaczyłem drogę piórami.
Zobaczyłem jakiegoś człowieka na spacerze z psem, spanikowałem i ukryłem się w
krzakach. Kto wychodzi z psem o tej godzinie? Facet chyba zwariował.
- Ale dlaczego porąbałeś łabędzia?
- Leżałem w łóżku i nagle wpadło mi do głowy, że powinienem to zrobić.
Nie wiem, dlaczego. Po prostu coś mnie naszło, żeby zabić jego ptaka. Golnąłem
sobie na odwagę z flaszki Franciego.
- Wuj cię zamorduje.
Finn nie odpowiedział. Wiktoria zachichotała przez sen, a Melania
powtórzyła:
- Zamorduje cię. - Pomyślała, że Finn oczywiście chce to od niej usłyszeć.
- Więc wyłożymy karty na stół. Ja i on.
- Och, głupi jesteś!
- Ciszej. Obudzisz dziecko.
- Moim zdaniem, jesteś opętany na punkcie wuja Filipa.
- Nie truj - powiedział, jak gdyby byli małżeństwem od wielu lat. - Nie truj,
to była okropna noc. Niech mnie Bóg strzeże przed niebezpieczeństwami nocy.
Łóżko zadrżało. Odsunęła się instynktownie, bo pomyślała, że Finn chce jej
dotknąć, ale po chwili zrozumiała z przerażeniem, że chłopak kreśli w powietrzu
znak krzyża. Nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Musiał przejść tej nocy
ciężką próbę. Podobnie jak ona, kiedy przymierzała suknię ślubną. Finn
przewędrował w parku lasy nocy, w których nikt nie był bezpieczny. Ja też to
przeżyłam, pomyślała, gotowa rozpłakać się za nich oboje.
- Pochowałem łabędzia koło królowej - informował Finn tym nieważkim
głosem, żeby podtrzymać rozmowę. - Myślisz, że to ładnie z mojej strony?
Pomyślałem, że przynajmniej będą mieli towarzystwo.
- Takie samo miejsce, jak każde inne - odparła Melania.
- Właściwie nic jestem pewien; dlaczego poszedłem do parku, skoro mogłem
wyrzucić szczątki do kosza na śmieci. Tylko nie wiadomo, czemu wydawało mi
się, że najlepiej będzie pochować je w parku. Ale w parku zacząłem chyba
majaczyć, wiesz? To straszne... Byłem pewien, że kamienna lwica idzie moim
tropem. Słyszałem, jak powarkuje. A królowa stała wyprostowana na piedestale.
Muszę przyznać, że to mnie przeraziło. Widziałem ją z daleka, ale ona też mnie
zobaczyła, więc zeszła, żeby znowu położyć się na ziemi. I rzeczywiście, leżała,
kiedy podszedłem. Suka jedna. I słyszałem w oddali, że ktoś gra na harmonii. To
mnie zaniepokoiło najbardziej.
- Co to była za muzyka?
- Drwisz ze mnie - powiedział z wyrzutem Finn.
-Nie.
- Wziąłem ze sobą łopatę, żeby wykopać łabędziowi grób, ale ciągle ją
upuszczałem. Wypadała mi z rąk, jak gdyby nie chciała iść ze mną. Poza tym szyja
łabędzia nie dawała się porąbać. Siekierka po prostu odbijała się od niej. A swoją
drogą, siekierka wystawała mi spod płaszcza, choć go zapiąłem, żeby ją ukryć,
więc rozglądała się dokoła po drodze, kiedy ją niosłem na miejsce ze szczątkami
łabędzia i łopatą. Miałem, co nieść, wierz mi. Widząc wystającą spod płaszcza
szyję łabędzia, przypadkowy przechodzień mógłby pomyśleć, że jestem
ekshibicjonistą i się obnażam. Było mi wstyd. Sprawdzałem ciągle, czy mam
zapięty rozporek.
Finn opowiadał dalej. Równie swobodnie, jak dawniej. A nawet swobodniej.
- Wiem, przez co przeszedłeś, biedaku. - To był niedobry dzień dla nich
obojga. Wyczuwała, że oboje doświadczyli czegoś podobnego, i rozumiała jego
rozgorączkowanie. - Biedny Finn.
- Ach, ale zniszczenie łabędzia było przyjemnością.
- Wolałabym, żebyś tego nie zrobił.
- On cię pokrył - powiedział Finn. - Posiadł cię. W pewnym sensie zrobiłem
to dla ciebie, bo cię pokrył.
- Nie zrobił mi krzywdy.
- A poza tym wuj Filip go uwielbiał.
- I co teraz będzie?
- Nie wiem. Mogę się tylko domyślać.
Leżeli obok siebie spokojnie niczym małżeństwo, które sypiało w jednym
łóżku przez cale wspólne życie. Wydawało jej się całkowicie normalne, że dzieli z
Finnem poduszkę, ale kiedy znów zamknęła oczy, znalazła się w białym igloo
skrzydeł łabędzia. Był tak wielki i potężny, że nie mógłby przestać istnieć w jednej
chwili.
- Ten łabędź był pokraczny - powiedziała. - Ale wymagał bardzo wiele
pracy.
- Wuj włożył w niego wszystkie umiejętności. Dlatego ptak musiał zginąć.
Och, jaki jestem zmęczony.
- To śpij.
- Wleci z trzepotem przez okno, żeby mnie straszyć.
- Nie wleci. Głupi jesteś.
- Surowo mnie traktujesz - zaprotestował Finn.
- Bo mam jeszcze trochę zdrowego rozsądku.
- Być może.
- Zdejmij skarpetki. Są mokre. Przeziębisz się.
Kiedy Finn wykonywał polecenie, łóżko nawiedziło słabe trzęsienie ziemi.
- Trawa była mokra, sięgała mi nad cholewki i dlatego przemoczyłem
skarpetki. I bardzo wysoka. Czemu trawa w nocy wydaje się wyższa niż w dzień?
- Nie wiem. Ja też to zauważyłam.
Po chwili ułożyli się wygodnie do snu. Finn chrapał, czego można się było
spodziewać, biorąc pod uwagę, że oddychał ustami, ale Melania wkrótce oswoiła
się z tym odgłosem. I miała sen.
Śniło jej się, że jest Jonatanem. Przez cały dzień była tak niepewna siebie, że
niemal z ulgą przekonała się, iż w rzeczywistości jest Jonatanem. Świat widziany
przez jego butelkowe szkła wydawał się ten sam, ale nie taki sam. Wyczuwała
swoje nagie kolana między rąbkiem nogawek krótkich szarych spodenek a
swędzącym uciskiem podkolanówek na podwiązkach, i słyszała uporczywy zew
morza. Muszę powrócić w wody oceanów, pomyślała. Zew był bardzo silny,
niczym cofająca się fala morska. Świat widziany oczami krótkowidza stał się
niewyraźny - Melania była ślepym jak nietoperz Jonatanem, który nie może zasnąć
w małym żelaznym łóżku, stojącym w bielonej wapnem jaskini na zboczu domu. U
stóp tylnej ściany, tam gdzie powinno się znajdować podwórko, rozbijało się
morze. Jonatan słuchał śpiewających wód i rozwrzeszczanych mew, aż nie mógł
już dłużej wytrzymać i wstał z łóżka.
Był oczywiście ubrany w białą piżamę, ozdobioną spranymi nieco
wizerunkami samochodów wyścigowych. Na kołnierzyku widać było stempel z ich
starej pralni na wsi. Jonatan włożył buty i szarą flanelową marynarkę z
emblematem szkoły na lewej piersi, żeby osłonić się przed słonym ukąszeniem
powietrza. Wziął okulary leżące na krześle przy łóżku i ostrożnie otworzył drzwi
na korytarz.
Uwięziony w świetliku księżyc pomrugiwał do niego chwilami zza
pędzących przez jego oblicze chmur. Jonatan zszedł ostrożnie na dół. Jego postać
zaczęła migotać, a Melania ujrzała, że jak na źle wyświetlonym filmie jej sylwetka
nakłada się na sylwetkę Jontana i oboje skradają się na dół korzystając z tej samej
pary stóp. Jedno z syjamskich bliźniąt drżało ze strachu, kiedy mijali pozamykane
drzwi, wyobrażając sobie wścibskie oko za każdą kolejną dziurką od klucza. Ale
Jonatanowi było wszystko jedno i sylwetka Melanii wkrótce zniknęła. Jonatan
ruszył przez sklep, w którym światło księżyca lśniło na polerowanym drewnie, a
papużka wyglądała jak z litego srebra, i wszedł do pracowni, gdzie, tak jak
przypuszczał, panował jasny dzień.
Zza rozsuniętej kurtyny na scenie wpadało do pracowni światło dzienne.
Pejzaż nadmorski pędzla Finna mienił się blaskiem, a wszystkie drobne fale
zdobiły białe grzywy. Niebo było niebieskie i świeciło słońce. Piękny dzień.
Jonatan patrzył, jak na malowana woda rozpuszcza się i przemienia. Wirowała,
rozpryskując się na piaszczystym brzegu, na którym połyskiwały ziarna miki.
Daleko na morzu bawiły się wesoło delfiny, koziołkujące w wodzie. Ujrzawszy
Jonatana zaczęły wołać wysokimi, nosowymi głosami: „Cześć, Jonatan! Nareszcie
jest Jonatan!” Zawsze wiedział, że delfiny mówią. Czytał o tym w jakiejś książce,
którą wypożyczył z biblio teki. Pod jego nogami chrzęścił piasek, jak gdyby ktoś
miażdżył zębami płatki kukurydziane. Szedł brzegiem morza, a jego okulary
szarpała świeża bryza. Wizja zniknęła, ale nie odwrócił się, żeby zobaczyć, w jaki
sposób i gdzie się podziała.
Potem natknął się na piasku na małą łódź wiosłową, wyposażoną w parę
tkwiących w dulkach wioseł. Ściągnął ją na brzeg, zepchnął w wodę i wszedł na
pokład. Stojąc na dziobie, osłonił ręką oczy i zbadał wzrokiem horyzont, aby
upewnić się, że statek jest na swoim miejscu. Za chwilę miał wyruszyć w rejs.
Jonatan powiosłował ku statkowi z delikatnym pluskiem. Kiedy był już blisko, na
burcie rozwinęła się drabinka sznurowa. Usłyszał ostrzegawczy gwizd - chcieli
wezwać go na pokład gwizdkiem bosmańskim, tak jak należy. Okulary zasnuły mu
się kropelkami wody. Zdjął je niecierpliwie i wrzucił do wody, bo już ich nie
potrzebował. Zatonęły, pozostawiając na powierzchni smugę bąbelków, które
zaczęły pękać.
Melania obudziła się. Pokój był niewyraźną mgiełką krótkowidza, a ręce
bolały ją, jak gdyby wiosłowała. Wytrząsnęła z oczu ślepotę i w końcu stała się
sobą. Rozluźniła dłonie. Było już rano. Wiktoria siedziała na podłodze przy łóżku,
wpatrując się w nią pytającym wzrokiem. Udało jej się jakoś wygramolić z
wysokiego łóżeczka. Koszulkę miała zadartą i siedziała brzoskwiniową pupką na
gołych deskach.
- Chodź do mnie, bo półnago zaziębisz się na śmierć, Wiktorio.
- A dlaczego on jest z tobą w łóżku?
Melania zapomniała o Finnie. Odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Spał,
podparłszy policzek brudną ręką. Uszy miał zasłonięte kurtką. We śnie wyglądał
słodko i dziecinnie. Wciąż chrapał.
- Kiepsko się poczuł wieczorem - powiedziała bez namysłu Melania.
- Rozumiem, rozumiem - odparła Wiktoria, papugując z zadowoleniem
sposób mówienia dorosłych, a Melania jeszcze raz zaprosiła ją do łóżka.
- Chcę do cioci Magosi! - oświadczyła Wiktoria, ściągając buntowniczym
gestem koszulkę nocną. Naga jak ryba, kręciła się po pokoju, podśpiewując: -
Ciociu Magosiu! Ciociu Magosiu!
- Och, Wiktorio, bądź cicho!
Finn uniósł się na łóżku, tocząc mętnym spojrzeniem.
- Na litość boską, Melanio, ucisz tego bachora!
Jak gdyby od lat byli małżeństwem, a Wiktoria ich dzieckiem. Ujrzała
proroczą wizję, kiedy Finn usiadł obok, ubrany w swoją cudaczną kurtkę, brudny w
czystej pościeli i ziewający tak szeroko, ze widziała żebrowanie czerwonej katedry
jego ust i pożółkłe zęby, które wyglądały jak niezdrowi chórzyści. Wiedziała, że
pewnego dnia wezmą ślub i spędzą razem życie we wszechogarniającym
plugastwie, brudzie, nieporządku i niechlujstwie, już zawsze, po wsze czasy. Będą
płakać dzieci, dookoła wieczne pranie, a ona do końca swoich dni będzie przypalać
tosty. Żadnego splendoru, romantyczności czy uroku. Żadnej fantazji. Wyłącznie
bałagan i rudowłose dzieci. Ta myśl wzbudziła w niej sprzeciw,
- Nie! - wykrzyknęła tak głośno, że Wiktoria skamieniała w bezruchu i
zaczęła wrzeszczeć, oburzona gwałtownością jej reakcji. - Nie, ja cię nie chcę,
Finn!
- Daj spokój - rzucił Finn z nutką dawnej beztroski w głosie. - Jeszcze z tobą
nie spałem.
- Właśnie o to mi chodzi - powiedziała z rozpaczą. - Jesteś wiecznie...
brudny.
Finn rzucił Wiktorii paczuszkę gumy do żucia.
- Pożuj sobie - poradził. Tego ranka jego zez szczególnie rzucał się w oczy.
Finn z czułością pociągnął Melanię za włosy. On też wiedział, co będzie. Byli ze
sobą związani, czy tego chcieli, czy nie, a Finn czekał tylko stosownej chwili.
Szarpnął mocniej, ponieważ nie zareagowała. - Co się stało? Co cię gryzie,
skarbie?
- Czy „skarb” to ma być jakieś irlandzkie zdrobnienie? - zapytała, kierując
rozmowę na boczny tor.
- Wydaje mi się, że jest dość rozpowszechnione i na Wyspach Brytyjskich.
Ale co ci jest? Nie mogłaś spać?
W przygnębiającym poczuciu nieuchronności Melania wsparła się
bezwładnie o jego ramię, a Wiktoria zakrztusiła się gumą. Melania czuła się tak,
jak gdyby od lat chodziła z Finnem do łóżka. Podświadomie pragnęła, żeby okazał
zaskoczenie albo aprobatę, ale on tylko otoczył ją ramieniem z prostoduszną
tkliwością.
- Miałam bardzo dziwny sen - powiedziała po woli i niechętnie.
- Naprawdę?
- Śniło mi się, że jestem Jonatanem... - Dobrze zapamiętała ten złowieszczy,
znaczący sen. Pomyślała, że łóżko kołysze się jak łódź, ale to tylko Finn drapał się
pod pachą. Nie miał wstydu. Będzie musiała się do tego przyzwyczaić.
- Co ci się śniło, skarbie?
- Że Jonatan odpłynął. Sen był bardzo wyraźny. A ja jak gdyby byłam
Jonatanem.
- Ale to był tylko sen.
- Tak - rzekła z powątpiewaniem.
- Mnie się kiedyś śniło, że umarłem i poszedłem do nieba - wtrącił Finn. -
Wyglądało jak wesołe miasteczko, wszędzie stały automaty do gier
zręcznościowych i elektryczny bilard.
- Czy to był złowieszczy albo proroczy sen?
- Nie wiem. Może. Następnego dnia użądliła mnie pszczoła.
- Co takiego?
- Właśnie, dlatego mam zeza. To było w tym sierocińcu u zakonnic, po
śmierci mojej matki. Pewnie, dlatego śniło mi się, że poszedłem do nieba. Ale ja
widziałem niebo siedmiolatka, pełne cukrowej waty, i zapomniałem o mamie,
niech Bóg da jej wieczne odpoczywanie, kiedy tylko włączyłem automat do gry w
piłkę nożną.- Finn wyjął wymiętą paczkę papierosów i zapalił.
- No a co było z tą pszczołą?
- Bawiłem się w ogrodzie, bo wszystkie zakonnice się modliły. Zerwałem
różę, a wtedy z kwiatu wyleciała pszczoła. Była rozjuszona, bo jej przeszkodziłem,
kiedy zajmowała się swoimi sprawami i zapylała kwiat. Użądliła mnie w prawe
oko. Miałem szczęście, że nie straciłem w nim wzroku.
- O rany - powiedziała Melania. - Bolało?
- Już nie pamiętam. Zakonnice były bardzo miłe, dawały mi dużo galaretki,
ciastek i świętych obrazków, kiedy wracałem do zdrowia. Masz coś, czego można
by użyć jako popielniczki?
-Nie.
- Ach tak. No, trudno. Będę strzepywał popiół do buta.
- Pora wstawać - powiedziała Melania, odrzucając kołdrę.
Finn leżał, obserwował ją i palił. Jego zez nie wydawał się już tak wyraźny,
kiedy dowiedziała się, co było jego przyczyną. Wyobraziła sobie, jak mały,
rudowłosy Finn ufnie sięga po różę i po chwili jego oczy eksplodują z bólu, a
zakonnice klęczą, rozmyślając o Kalwarii.
- Przykro mi z powodu twojego zeza.
- Już się przyzwyczaiłem. Bez niego nie byłbym sobą.
Rozpięła bluzę od piżamy i przebiegł ją dreszcz niepokoju, kiedy się
rozbierała, ale po chwili przyszło jej do głowy, że ostatecznie Finn już nieraz
oglądał ją bez ubrania. Tak czy inaczej, jakby nie zauważał jej nagości, bo leżał
tylko, palił i strząsał popiół do stojącego pod łóżkiem buta. Melania włożyła swój
niebieski sweter i zaczęła ubierać Wiktorię. Na nieużywanej kieszonce nocnej
koszuli dziewczynki był wyhaftowany jacht.
- Ale ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że mój sen jest proroczy. Mam
nadzieję, że Jonatanowi nie stało się nic złego. Och, Finn, oby mu się nic stało.
Nie odpowiedział.
- Finn?
Na jego twarzy widać było wyraz przerażenia.
- Jezu - powiedział. - Przecież ja wczoraj za mordowałem łabędzia.
Musiałem być schlany jak świnia.
IX
Spłukała z oczu zimną wodą strzępy absurdalnej nocy. Lodowaty szok
wodny dobrze zrobił Melanii, bo aż zabrakło jej tchu - woda ją uderzyła, była
namacalna. Woda to woda. Nie można z nią dyskutować. Ona po prostu jest.
Ściekała jej po twarzy, kiedy Melania, uniósłszy głowę znad prychającego kranu,
zauważyła, że gdzieś zniknęły zęby wuja Filipa. Kubek stał na miejscu, w środku
pozostała mętna woda, kawałki gnijącego pożywienia; usunięte ze szczelin między
zębami, nadal tworzyły na dnie biały osad, ale paskudny plastikowy zgryz
znajdował się gdzie indziej. A zatem wuj Filip już wstał mimo tak wczesnej pory.
Było naprawdę bardzo wcześnie. Disneyowskie ryby harcowały na plastikowej
zasłonie z większym animuszem, ponieważ zęby wuja Filipa zniknęły. Z pęknięcia
w umywalce sterczał siwy włos, a ręcznik lepił się od wilgoci. Czyżby wuj umył
się, oskrobał zarost i wyszedł gdzieś samotnie? Czy to możliwe? Zastanawiała się
nad tym, myjąc zęby, kiedy wypluwała białą ślinę i płukała usta.
Ktoś przykręcił do ściany nowy wieszaczek na trzy nowe, dziecięce
szczoteczki do zębów. Melanią z niejaką ulgą spostrzegła, że na przekór jej snom
szczoteczka Jonatana wciąż pręży swój wytarty i sfatygowany łebek. Gdyby
wyjechał na dobre, zapewne zabrałby szczoteczkę ze sobą. Ale (tu z przerażenia
połknęła grudkę pasty o smaku lodowatej mięty) niekoniecznie. Umyła jednak
twarz w dobrej, prawdziwej wodzie i była gotowa śmiać się ze swego snu. Czysta i
przy zdrowych zmysłach nie spodziewała się, że wróciwszy do pokoju, zastanie
Finna w swoim łóżka, i z początku go nie zauważyła. Dzięki Bogu, znów jestem
normalna, pomyślała.
Częściowo ubrana Wiktoria wgramoliła się z powrotem do łóżeczka i
spoglądała groźnie zza jego prętów, trzymając się dwóch z nich obiema rączkami.
Między jej atłasowymi, przykucniętymi udami uśmiechała się pionowa fałda
kobiecości.
- Ależ ty jesteś nieprzyzwoita, Wiktorio.
Ale Wiktoria rzucała wciąż groźne spojrzenia, nie zwracając uwagi na
Melanię.
- Ten niedobry Finn jest jeszcze w łóżku.
A więc leżał w nim przedtem i leży w nim teraz. Zagrzebał się głęboko, a
jego przygarbiona postać tworzyła na łóżku niewielki kurhan czy kopiec, jak gdyby
to była równina Salisbury. Melania odciągnęła kołdrę. Finn leżał zwinięty w
wymowny kłębek, niczym połykająca własny ogon ryba na talerzu. Należałoby go
przybrać gałązkami natki i plasterkami cytryny.
- Finn? Finn!
- Zbieram siły - powiedział. Powieki miał zaciśnięte.
- Z łazienki zniknęły zęby wuja Filipa.
- No, więc tym łatwiej mnie pożre. Są w jego ustach, to chyba oczywiste.
- Może wyjechał w podróż?
- Akurat, też coś. Wstał raźny i żwawy, i wcześnie, żeby się na mnie
wyżywać.
- Myślałam, że chcesz mu stawić czoło.
- Ale teraz odzyskałem zmysły.
- A może zrobił sobie dzień urlopu?
- Gdyby wszystkie moje „moża” się sprawdzały, nie siedziałbym teraz tutaj,
tylko karmiłbym swoją jedyną świnię jako małorolny chłop spod Galway.
O szyby tłuką postrzępionymi, bezmyślnymi skrzydłami stada brązowo
upierzonych „móż”. Słyszała, jak wrzeszczą i gdaczą. Ale jedna smutna, zmokła
kura trzepocze wewnątrz domu. To cud. Włosy ciotki Małgorzaty powiewały
niczym czerwona flaga radości. Wuj Filip zabrał Jonatana fiołkowym świtem na
zlot miłośników modeli pływających, odbywający się gdzieś nad sztucznym
jeziorem pod Londynem.
- Ojej - powiedziała Melania, która wolałaby dotknąć Jonatana i upewnić się,
że to tylko sen. Ale wiadomość o tej wyprawie brzmiała tak nieprawdopodobnie, że
musiała być prawdziwa. Było w niej coś z sądu Bożego, co podobałoby się wujowi
Filipowi.
W kuchni zapanowała taka wesołość, że Melania zapomniała wkrótce o
wszelkich wątpliwościach. Nawet bekon podskakiwał i trzeszczał z radości na
patelni, że nie ma wuja Filipa. Tosty zajęły się figlarnym płomieniem i nie była to
wcale katastrofa, jak potraktowałby ten wypadek wuj, tylko zwykły żart.
„Mogliście dłużej pospać” - napisała ciotka Małgorzata.
Nie wystroiła się w najlepsze ubranie, a jej pończochy były tak dziurawe, że
przypominały sita, ale mimo to ciotka była piękna i uśmiechała się bez wysiłku, a
ruchy miała pewne i pełne słodyczy, nie przypominające ruchów zgłodniałego
wróbla zimą, jak wtedy, kiedy patrzył na nią Filip Flower. Obsiedli stół i resztkami
chleba wymazywali żółtka jaj z talerzy. Złowrogie krzesło wuja Filipa stało puste,
jak skorupa groźby albo puste siedzisko przy stole króla Artura.
- A niech to szlag trafi - powiedział Finn. - Usiądę na jego krześle.
Dłoń ciotki Małgorzaty podfrunęła ku jej skonsternowanym ustom.
- Nie pękaj, Małgoś. Krzesło mnie nie pochłonie.
Zajął honorowe miejsce przy stole niczym Król Głupców, karmiąc psa
kanapkami z marmoladą, które zwierzę wydawało się uwielbiać. Po chwili można
było odnieść wrażenie, że nie ma nic niezwykłego w miejscu, które zajął Finn.
- Finn jest tatusiem - powiedziała Wiktoria z grubą satysfakcją.
- Jeszcze nie - odparł Finn. - Ale pierwszemu dziecku damy na imię
Bliskość.
Melania zakrztusiła się. Na zewnątrz, może na schodach, stała rozgadana
grupka zezowatych, rudowłosych dzieciaków, walczących w tłoku o dostęp do jej
brzucha. Francie grzmotnął ją w plecy i Melania doszła do siebie na, tyle, że mogła
skończyć śniadanie. Miałaby czego żałować, bo tego dnia było wyjątkowo sute.
Jajka na bekonie, pieczarki, pomidory, smażony chleb i ziemniaki, odsmażone na
smalcu. Ciotka Małgorzata poświęciła chyba wszystko, co znalazła w spiżarni i co
nadawało się na patelnię. Podała też fasolkę konserwową, za którą przepadał
Francie. Rdzawe plamy po sosie pomidorowym pojawiły się na jego krawacie, tym
razem z odświętnego atłasu, drukowanego w ptaszki. Na pewno dostał ten krawat
w prezencie. Nie śpieszyli się i wszyscy podjedli do syta, nawet ciotka Małgorzata.
Siedzący wciąż na krześle wuja Filipa Finn wydawał się Melanii wyższy i
ważniejszy niż zwykle.
- Nie otwierajmy dziś sklepu - powiedział.
Krzesło nadawało mu powagę. Wszyscy popatrzyli na niego przeciągle.
- Bo trzeba wam wiedzieć - ciągnął dalej Finn, zapalając pompatycznym
gestem papierosa „Sweet Afton” - że wczoraj wieczorem porąbałem łabędzia wuja.
Cisza zgęstniała niczym stygnący tłuszcz na ich talerzach.
- Ty stuknięty palancie - wydyszał niemal z podziwem Francie.
Ciotka Małgorzata, odarta z urody, przygarnęła Wiktorię do piersi, jak gdyby
była tarczą albo talizmanem. Dziewczynka wierciła się i wyrywała z jej objęć.
A więc nie będziemy otwierać dzisiaj sklepu. Urządzimy sobie zabawę
Stypę po łabędziu. Z muzyką i tańcami. Albo nie, nie będziemy tańczyć.
- Porąbałeś łabędzia - powiedział z przerażeniem Francie, rozchylając usta i
odsłaniając zęby, przypominające wyszczerbiony mur. Francie zaczął się śmiać
potężnym głosem, skręcając się na krześle, i raz po raz wykrzykiwał: - Zrobił to!
Finn to zrobił! I bardzo dobrze! Zuch! - Pochylił się nad sto łem, roztrącił zastawę,
przewrócił słoik z marmoladą, chwycił dłoń Finna, ściskał ją i śmiał się tak, że po
jego szorstkich policzkach zaczęły spływać łzy.
Ciotka Małgorzata zmiękła pod naporem śmiechu. Na jej twarzy pojawiło się
słońce. Po raz pierwszy, odkąd Melania ją poznała, ciotka wydawała się rozważać
własne widoki na przyszłość, kiedy będzie mogła robić, co jej się żywnie podoba,
ubierać się, jak chce, a może nawet rozewrzeć zamknięte wargi i mówić. Albo
śpiewać. Otworzyła nawet usta, zapominając, że jest niema. Zadrżały, by zamknąć
się ponownie w grymasie uśmiechu.
Potem wszyscy zaczęli zmywać, chichocząc i ochlapując się wzajemnie
wodą. Był to mydlany karnawał. Bańki unosiły się w powietrzu, pękały z
wilgotnym, opalizującym cmokaniem, a Wiktoria tarzała się po podłodze, goniąc
je, kiedy znikały. Wycierali właśnie filiżanki, gdy Finn z namysłem zdjął z
wieszaka na ściance kredensu kubek wuja Filipa. Był śliczny, zdobiony napisem z
liter przypominających pączki róż. Finn zważył kubek w ręku.
- Jezus, Maria, Józefie święty - powiedział. - Dziś stałem się dorosły.
Wzniósł ramię, wycelował i cisnął kubkiem w zegar z kukułką. Maleńkie
drzwiczki otworzyły się sprężyście, a kukułka wysunęła się i wyśpiewała kolejno
godzinę czternastą, piętnastą i szesnastą. Melania nigdy nie widziała, żeby bracia
śmiali się do rozpuku. Francie, niczym częściowo zdemolowana wieża, zawisł,
pohukując i czkając nad zlewem, a Finn tarzał się po podłodze, trzymając się za
brzuch. Wiktoria złapała bakcyla i oszalała zupełnie, omal nie spadając ze śmiechu
z kolan ciotki. Melanii ta scena nie wydawała się zbyt zabawna, chociaż ucieszył ją
widok śmiertelnych skurczów zegarowej kukułki. Wypchany ptak wrzasnął
trzydzieści jeden razy, a potem wycofał się raptownie w głąb zegara. Drzwi
zatrzasnęły się za nim, wstrząśnięte dreszczem. Tykanie ustało.
- I już po czasie - powiedział Finn, ocierając łzy.
Przed nimi rozciągał się jeszcze cały dzień, a nie było nic do roboty. Jak w
pierwszy dzień ferii, bo w istocie był to taki dzień. Na dworze zapanowała piękna
zima. Krańce budynków odcinały się wyraźnie od tła i nie rzucały cienia, a w
powietrzu nie było wcale dymu. Mały ogródek na tyłach domu udawał, że jest
wiosna, i stał już na paluszkach, by wypuścić listki. Finn otworzył okno w kuchni i
wychylił się na dwór, wdychając głęboko powietrze. Melania nigdy dotąd nie
widziała, by ktoś otwierał to okno.
- Czuję zapach morza - powiedział. - Przybył z Brighton do Wiktorii z
jednodniową wycieczką.
- Och, Finn - powiedziała zaniepokojona Melania. - Naprawdę czujesz
morze? - Przypomniała sobie swój sen i fale rozbijające się o ścianę domu.
- Prawdę mówiąc, nie - przyznał. - Zagalopowałem się. Ale wiesz, co?
Zamierzam się wykąpać.
I wziął kąpiel. Wykąpał się z chwalebną starannością w wodzie gotowanej w
nieskończoność w czajniku, a nawet umył włosy i poprosił ciotkę Małgorzatę, żeby
mu je przycięła nożyczkami krawieckimi. Gdy się już wyszorował, zachwycił
Melanię: wyglądał jak zrobiony z kości słoniowej i czerwonego złota, niczym mała
drogocenna statuetka albo figurka szachowa. Poszedł do pokoju i wrócił ubrany w
wyszperaną gdzieś świeżą, białą, elegancką koszulę z żabotem, nieco na niego za
dużą.
- Zabrakło mi czystych koszul, więc pożyczyłem jedną od Filipa.
- Na pewno nie miałby do ciebie pretensji - powiedział Francie.
Ciotka Małgorzata nawet nie przybrała zaniepokojonej miny. Pogłaskała
Finna po ramieniu i napisała: „Od tej chwili wszystko będzie inaczej”.
Co miała na myśli? Ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
Wszyscy poszli ubrać się odświętnie, ponieważ Finn był czysty. W pokoju, gdzie
na niepościelonym łóżku odciskał się wciąż kształt ciała Finna, Melania wyjęła
swoją śliczną zieloną sukienkę i nagle znieruchomiała, wciągając ją przez głowę.
Nie mogła znieść myśli, że ciotka Małgorzata wyjmuje z szafy i wkłada swoją
upiorną szarą suknię - nie dzisiaj. Melania da jej swoją. Ma ich jeszcze wiele, a
nawet gdyby nie miała, mogłaby żyć zapasem wspomnień piętnastu, prawie
szesnastu lat ładnych ubrań. Po namyśle wzięła jeszcze czerwone marokinowe
pudełko, zawierające perły, które dostała na dzień bierzmowania. Skoro już dawać,
to wszystko. Może byłoby dobrze pozbyć się swojej własności, tak jak należałoby
wyciąć wspomnienia i sny albo spłukać je do cna zimną wodą.
Zapukała do drzwi sypialni ciotki Małgorzaty w głębi korytarza. Ciotka
otworzyła. Była w białej bawełnianej halce, a jej odsłonięte ramiona pokrywała
gęsia skórka, bo kobieta zmarzła.
- Chcę... - powiedziała Melania i urwała, nie wiedząc, jak podarować ciotce
suknię.
Ciotka pytająco uniosła rude brwi i zaprosiła ją gestem do pokoju. Melania
nie była tu nigdy przedtem i weszła do środka, owładnięta dziwnym przerażeniem.
W gipsowej ścianie kryła się szafa, obok zaś, w głębi, sejf - a więc nie w
nogach łóżka, jak myślała. Łóżko było bardzo szerokie i rzeczywiście zapadnięte z
jednej strony, gdzie sypiał zapewne wuj Filip, sądząc po piżamie w paski,
spoczywającej na pstrokatej pościeli. Pikowana kołdra była bardzo stara, sprana i
swojska, nie pasowała, więc do agresywnie nagiego pokoju. Melania
przypuszczała, że kołdra należy do ciotki Małgorzaty i dawno temu przybyła z nią
z Irlandii. Przy łóżku stało zwyczajne, drewniane krzesło z prostym oparciem, a na
krześle budzik, opatrzony bardzo wyraźnymi, czarnymi cyframi i zwieńczony
metalowym dzwonkiem;
z pewnością budził ostrym terkotem. Poza tym na
krześle nie było nic więcej. Z sufitu zwisała żarówka, osłonięta kloszem z
różowego plastiku, a na podłodze leżał brązowy kwadratowy dywan, tak wytarty,
że widać było nawet splot nici podkładu. Na kominku znajdowała się tylko jedna
fotografia. By ło to zdjęcie, które stało również na kominku jej rodziców, dopóki
go nie podarta.
- Och - powiedziała Melania. Oto jej matka w białej sukni, ojciec, jego
rodzina i wuj Filip. Fotografia była oprawiona w wąską, mosiężną ramkę. Melania
usiadła na łóżku. - W tym domu straszy - rzekła, a ciotka Małgorzata naskrobała w
notesie:
„Co masz na myśli?”
- Tę fotografię. Wytrąciła mnie trochę z równowagi. Za chwilę dojdę do
siebie.
„Biedactwo. Pewnie zrobiło ci się smutno” I ciot ka Małgorzata
zamaszystym ruchem zdjęła zdjęcie z kominka, żeby je schować.
Bawełniana halka czy też koszulka ciotki trzymała się na szerokich
ramiączkach i zasłaniała jej dekolt, ale pod szyją było widać dwa przypominające
solniczki wgłębienia. Małgorzata wyglądała w tym stroju niczym dziecko z obozu
dla uchodźców, jak gdyby była zbudowana wyłącznie z kończyn i oczu. Włożyła
już swoje najlepsze pończochy. Otworzyły się drzwi szafy, odsłaniając suknię,
szarą i znieruchomiałą niby żona Lota, która odwróciła się za siebie. Szara suknia
napawała Melanię zabobonnym lękiem. Jeśli ciotka ją włoży, nic nie pójdzie
dobrze - może postacie na zdjęciu ożyją, a może wuj Filip wróci do domu
wcześniej i przyniesie karabin maszynowy.
- Proszę - powiedziała, podsuwając sukienkę ciotce. - Pomyślałam, że zieleń
będzie pasować do twoich rudych włosów.
„To dla mnie? - napisała ciotka Małgorzata. - Pożyczasz mi sukienkę?”
- Jeśli chcesz, daję ci ją na zawsze.
Melania pomagała ciotce niczym pokojówka. Ułożyła jej pięknie suknię na
ramionach, wygładziła spódnicę i zapięła zamek błyskawiczny na plecach. Ciotka
stała w kamiennym bezruchu i pozwoliła Melanii, żeby ją ubrała. Wyglądała jak
wyniesiona do godności świętej. Trudno byłoby się dziwić, gdyby w pokoju zjawił
się nagle anioł z posłaniem od Boga, dzierżący w ręku długą, białą lilię.
- Gdzie masz grzebień, ciociu?
Był na półce w szafie, obok plątaniny spinek do włosów. Melania zgarnęła
wszystko i zaczęła układać ciotce fryzurę. Kazała jej usiąść i, jak należy, okryła
ręcznikiem ramiona kobiety.
Jak ona się czesze bez lustra? - pomyślała.
Było jej szczególnie przykro, że ciotka nie może się przejrzeć w
ciemnozielonej sukience, przy której jej włosy nabierały soczystej, świeżej barwy,
a cera wydawała się bielsza od piany. Włosy ciotki były jedwabiste i śliskie jak
włoski pięcioletniej Wiktorii, wymykały się, więc spomiędzy spinek i palców
Melanii. której splecenie i malownicze upięcie kędziorów zajęło wiele czasu.
Potem pomyślała; nie. Dziś będzie inaczej. Wyciągnęła spinki i włosy ciotki
rozsypały się deszczem czerwonych iskier. Widok przypominał fajerwerki, ale
dzień piątego listopada dawno minął. Czerwień i zieleń, czerwone na zielonym, jak
barwy świąt Bożego Narodzenia, barwy ostrokrzewu rodzącego jagody purpurowe
niczym krew. Melania cofnęła się, żeby zobaczyć efekt.
Boże, pomyślała. Więc jestem taka chuda? Ciemnozielona sukienka leżała na
ciotce idealnie, pozbawiając jej członki niezgrabności i przydając im jakiś gotycki
wdzięk. Wystające kości biodrowe wyglądały, jakby zielenią odcisnął się na nich
niewyraźnie czyjś kciuk. No, a poza tym Małgorzata miała dosłownie
pirotechniczne włosy. Melania poczuła się jak znana z hollywoodzkich filmów
„dobra przyjaciółka”, której udaje się w końcu nakłonić pospolitej urody
stenotypistkę, by zdjęła okulary i pozwoliła sobie zrobić makijaż. Jakie to proste.
Ciotka Małgorzata jest śliczna, młoda i śliczna, chichocze teraz i pyszni się niby
uradowany ptak, prezentujący dumnie nowe upierzenie.
- Ładnie ci w niej - powiedziała Melania. - Na prawdę. Proszę, przyjmij ją w
prezencie. Ja mam dużo sukienek. - Raczej miała.
Ciotce przyszły wreszcie do głowy odpowiednie słowa i napisała:
„Pożyczę ją od ciebie, ale tylko na dziś. Dopóki nie ma Filipa. Nie mogę jej
przyjąć w prezencie”.
- Nie. Zatrzymaj ją na zawsze. I to też. - Perły. Ciotka Małgorzata rozpłakała
się i nie chciała ich wziąć. Melania opasała jej nimi szyję i nie chciała słyszeć o
odmowie. Oddaj wszystko, oddaj.
„Zamierzałam włożyć swój srebrny naszyjnik” - napisała ciotka Małgorzata,
a łzy kapiące z jej twarzy rozmazywały tekst.
- Na dzisiaj się nie nadaje.
„Dobrze, ale ja tylko pożyczam te perły!”
Melania wzruszyła ramionami. Chciała je oddać bez ceregieli i mieć to za
sobą, nawet, jeśli z ramki ukrytej gdzieś fotografii obserwowała ją matka. Czuła się
młoda, twarda i odważna, ponieważ rozdawała swoje relikwie. A perły ułożyły się
prześlicznie, wtulone w ciało ciotki, które lśniło tym samym blaskiem, co one.
Melania miała nadzieję, że zanim minie dzień, ciotka przywyknie do pereł i
pomyśli, że należą do niej od dawna.
„A co ty włożysz, Melanio?”
- Spodnie.
- Nogi po samą szyję - powiedział Finn. - Masz bardzo ładne nogi.
- Wieki nie chodziłam w spodniach. - Przez wuja Filipa.
- A wuja Filipa nie ma.
- Właśnie.
Francie siedział w kuchni ze skrzypcami w jednym ręku i na wpół
opróżnioną butelką whisky w drugiej.
- Jezu! - zwrócił się do Finna. - Nie żałowałeś sobie wczoraj gorzały!
- W końcu mieliśmy Boże Narodzenie - odparł Finn. - Poza tym był środek
nocy i chciało mi się pić.
- Widzę - powiedział jakby pogardliwie Francie. - Byłeś pijany jak bela i
wymachiwałeś pewnie tą siekierką.
Zaczął stroić skrzypce. Ciotka Małgorzata pchnęła drzwi do kuchni i weszła,
niosąc flet, ubrana w sukienkę Melanii, perły i swoje wspaniale włosy. Francie
opuścił smyczek.
- Moja kochana - powiedział. - Ładnie wyglądasz.
- Taką cię pamiętam - powiedział Finn. - Z Irlandii. Kiedy jeszcze żyła nasza
matka.
Wyrosła między nimi wspólna, materialna przeszłość - lata spędzone razem,
ich dawny dom, rodzice. Tamta kobieta ze zdjęcia w sypialni braci to ich matka.
Jak miała na imię? Jak z nimi rozmawiała, w jaki sposób okazywała, że ich kocha, i
jakich imion czy zdrobnień używała, zwracając się do nich? Czy to po niej
odziedziczyli rude włosy, a jeśli nie, to jakie włosy miała? I jak się czesała?
Melania znała tylko jej czujną twarz i dotyk martwych powiek tej kobiety,
przekazany jej palcom przez Franciego za pośrednictwem Finna. Melania chciała
dzielić z nimi wszystko, całą przeszłość. Chciała się dowiedzieć, kiedy Francie
zaczął grać na skrzypcach i kto podarował Finnowi pierwsze farby. I jak ciotka
Małgorzata spotkała wuja Filipa, jakiego sądnego dnia? A kim był ich ojciec?
Pragnęła poznać wszystko, rodzinne dowcipy i miłosne listy ich rodziców, pisane
przed ślubem (oczywiście o ile pisywali do siebie listy miłosne), ucięte loki
drogocennych włosów i wycinki z pożółkłych, starych, lokalnych gazet z
ogłoszeniami o narodzinach dzieci. Pomyślała, że umrze, jeśli nie dowie się
wszystkiego.
- Jaka była wasza matka? - zapytała Finna na początek.
- Jak każda matka.
Finn znowu pił whisky. Zaraz popadnie w sentymentalny nastrój. Ale nie
uśmiechał się do Melanii, a ona ucieszyła się, że jego szeroki uśmiech satyra tkwi
bezpiecznie na diabelskim obliczu na obrazie i nigdy już nie będzie jej krępował.
Francie i ciotka Małgorzata zaczęli grać gigi i skoczne tańce szkockie, Francie
przytupywał nogą do taktu.
- Postępuj trochę, Finn - powiedział.
- Skończyłem z tańcem.
- Niemożliwe.
- Owszem, możliwe. Spadłem z dużej wysokości i porąbałem łabędzia, więc
nie będę już tańczył. Po za tym jestem teraz w zasadzie człowiekiem obarczonym
rodziną. - Finn pociągnął Melanię za włosy, które opadały jej luźno na ramiona,
ponieważ mieli święto.
- Chyba żartujesz - powiedziała z powątpiewaniem Melania.
Finn przytulił ją. Nie mogła się jeszcze przyzwyczaić do bijącego od niego
zapachu mydła.
- Los popchnął nas ku sobie - oświadczył.
- Jesteś pijany.
- Dopiero będę pijany.
- Jesteś taki jak dawniej.
- Nie. Nie przesadzajmy.
Starał się okazywać radość, ale jego zachowanie nie było spontaniczne, bo
zbytnio się wysilał. Melanii zrobiło się żal chłopaka i przysunęła się do niego
bliżej. Usiedli razem na stole. Whisky już się kończyła.
Wiktoria miała różową wstążkę we włosach i była ubrana w swój kwiecisty
fartuszek. Nienaturalnie podniecona, piszczała bez przerwy cienkim głosem i
skakała po kuchni, wdrapując się wszystkim kolej no na kolana i szarpiąc ich
ubrania, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Za bardzo hałasowali, żeby ją słyszeć -
Francie i ciotka Małgorzata, pochyleni ku sobie, grali jak jeden mąż i rozkołysali
kuchnię, na sześć ósmych, dziewięć ósmych, dwanaście ósmych, grali „Rolling in
the Barrel”, „In the Tap Room", „The Earl’s Chair”, „The Morning Dew”, „Kitty
Gone A-Milking”, „Galway Rambler”, „A Trip to Athalone” „The Pope on the
Hob” Melodia goniła melodię. Pies siedział na dywanie, wybijając takt ogonem.
Od czasu do czasu Finn bębnił do wtóru łyżkami, aż wreszcie wypadły mu z rąk.
Siedział na stole obok Melanii i tulił ją, co chwila. Nie powstrzymywała go, bo
właściwie nie wiedziała jak i nie była pewna, czy chce, żeby przestał. Kiedy
nadeszła pora otwarcia pubów, Finn wyszedł do miasta i wrócił, pobrzękując
butelkami guinnessa, choć Melania nie wiedziała, skąd miał pieniądze na piwo.
- Kupiłem guinnessa, żeby udowodnić, że jesteśmy Irlandczykami -
powiedział.
Francie i Finn namówili Melanię do wypicia kilku łyków melasowatej
cieczy. Francie był rozentuzjazmowany jak mały chłopiec, a ciotka wydawała się
młodsza od Melanii, bo była bardziej beztroska. „When you’re sick, is it tea you
want?”, „The Rakes of Mallow”, „Off she gors”. Gigi i tańce ludowe, raz, dwa, i
hop.
Bez wuja Filipa jest o wiele przyjemniej - oświadczyła Melania, która
wreszcie zaczynała się bawić.
- Gdy wróci, uderzę go - zapowiedział Finn. - Francie odwróci jego uwagę, a
ja go uderzę. Potem zostawimy go wszyscy pełzającego po kuchni na podłodze.
Dostanie nauczkę! Nic łatwiejszego. Nie przypuszczałem, że to takie łatwe.
Sukienka Melanii przybrała na ciele ciotki kolor sośniny. Ciotka siedziała na
najwyższej gałęzi choinki radości, grając z Franciem na flecie. Wiktoria turlała się
po podłodze. Piętro niżej trwał pogrążony w świątecznym bałaganie sklep, a
położoną pod nim pracownię zalegały wciąż nieuprzątnięte pióra, ale kuchnia
kipiała wprost radością. („Soldier’s Joy”, „Huish the Cat from Under the Table”,
„Rakish Paddy” - znali nieprzebrane mnóstwo piosenek). Podłogę pokryty kapsle i
puste butelki. Powietrze zgęstniało i stało się niebieskie od papierosowego dymu.
Kiedy zgłodnieli, zjedli zimną gęś z nadzieniem, ser, chleb i babeczki, a potem
znów zabrzmiała muzyka. Finn bezmyślnie uraczył piwem Wiktorię, która nagle
osunęła się nieprzytomnie na dywan. Leżała z głową między łapami psa. Kuchnia
pogrążyła się w zepsuciu i rozpuście.
- Uszanuję twoją niewinność i młodość - oznajmił Finn. - Nie masz się czego
obawiać.
- W takim razie dlaczego całowałeś mnie w parku, chociaż wiedziałeś, że nie
sprawia mi to przyjemności?
- Nie wiedziałaś, że ci to nie sprawia przyjemności, dopóki cię nie
pocałowałem.
No tak, teraz jest już zdrowo narąbany, pomyślała.
- Popatrz na mnie - powiedział Finn, odwracając ją ku sobie.
- Po co?
- Popatrz na mnie.
Patrzyli na siebie. Czy on ją chce oczarować? Przeglądała się w czarnych
źrenicach jego zezowatych oczu, tak jak kiedyś w parku. „Na twarzach naszych
znać serc związek szczery, a każda lustro ma w kochanka oku”. [Cytat z wiersza
„Dzień dobry” w przekładzie Stanisława Barańczaka (przyp.tłum.). John Donnę,
1572-1632, czyli Jack Donne, czyli dziekan katedry Świętego Pawła. W szkolnych
wypisach z poezji, między fragmentami Szekspira i „Porwanym lokiem” Alexandra
Pope’a. Uczennice uwielbiały Donne’a. A John Donne uważał, że dusze zespalają
się ze sobą jak nerwy i mięśnie oczne, splatają się jak sznurki marionetek, wtedy, w
noc upadku. Siedziała twarzą w twarz z Finnem - i widziała w jego oczach swoje
podwójne odbicie.
- Nie pozwolę, żebyś mnie ponaglał - powiedziała z rozpaczą.
Finn pochylił się i położył palec na jej ustach.
- Ćśś.
Kiedy na siebie patrzyli, muzyka umilkła. Skrzypce i flet leżały na podłodze.
Francie i ciotka Małgorzata obejmowali się w niszczącym świat, miłosnym uścisku
kochanków, jak gdyby stali o północy gdzieś na szczycie wzgórza, na którym
rozdzierający wiatr chłoszcze nad ich głowami gałęzie drzew. Brat i siostra uklękli.
Na kuchnię spłynął pokój. Dym zadrżał i rozwiał się. Mądry pies i jego portret
spoglądali na nich bezpruderyjnym wzrokiem.
- Chodźmy stąd - rzekł Finn. - Nic tu po nas.
Melania spoważniała i szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. Pozwoliła, by
Finn wyciągnął ją z kuchni i zamknął za nimi drzwi. W innych pomieszczeniach
domu panował chłód i biała koszula Finna majaczyła w półmroku niczym góra
lodowa. Chłopak zdjął z wieszaka swoją kurtkę strażacką i zapiął ją pod szyję. Był
zupełnie trzeźwy. Może udawał tylko, że jest pijany.
- To kazirodztwo - szepnęła Melania. - To robili królowie i królowe
starożytnego Egiptu.
- Tak - odparł Finn.
- Nie wpadłabym na to - powiedziała.
- Nie.
- Myślałam, że ciotka bardziej lubi ciebie, bo jesteś najmłodszy z
rodzeństwa.
- A nie możesz się po prostu zamknąć?
Poszli na górę, do sypialni braci. Ucieszyła się, że włożyła sweter, który pani
Rundle utkała własnymi, gospodarnymi rękami z wełny beczułkowatych owiec,
żywiących się zwykłą trawą i swojsko pobekujących. Usiadła na łóżku. Była
przygaszona i milcząca. Finn wyciągnął się na łóżku Franciegn i palił.
- Są kochankami. Od zawsze. Rozumiesz?
- Tak - odpowiedziała cichutko.
- Są dla siebie wszystkim. Dlatego wciąż tu mieszkamy, bo Francie i
Malgoś... - Finn urwał.
- Ale ona jest znacznie starsza od niego - powiedziała Melania. - Musi być
starsza, na pewno.
- Myślisz, że to ma jakieś znaczenie?
- Może i nie - odpowiedziała po chwili.
- Czy to szokuje taką przyzwoitą dziewczynkę, jak ty?
Melania zastanawiała się przez chwilę.
- Nigdy nie zetknęłam się z czymś takim. To znaczy z kazirodztwem. Nie w
mojej rodzinie.
Francie i ciotka Małgorzata zamknięci w uścisku najbardziej pierwotnej z
namiętności, na podłodze, obok kuchenki, wśród pustych butelek po piwie,
brudnych talerzy, stojących wciąż na stole od obiadu, okruchów sera i
obgryzionych gęsich kości. Wyżej, na ścianie, zegar z kukułką, który już nie działa.
- A wuj Filip...
- Jest rogaczem - oświadczył ponuro Finn. - Któremu rogi przyprawił jego
własny szwagier, czego nigdy by nie podejrzewał.
- Podarowałam ciotce swoje perły - powiedziała Melania.
- Chcesz, żeby ci je oddała?
- Nie. Kocham ją. - Była to prawda. Mówiąc te słowa, poczuła w duszy
ciepłą i wyrozumiałą miłość. Franciego też kochała, nic nie mogła na to poradzić. -
Perły to rybie łzy - dodała bez związku.
- Co takiego?
- Rybie łzy. Perły. Kto by pomyślał, że ryby płaczą. Nagle sobie o tym
przypomniałam.
- To nasza tajemnica - rzekł Finn nie podejmując tematu łkających ryb. -
Poznałaś nasz najskrytszy sekret i wiesz, czym różnimy się od innych ludzi.
Francie, Małgoś i ja. - Finn zgasił papierosa na podłodze.
Noc nadeszła wcześnie. Zaległa nad dachami, a wtedy w domach
naprzeciwko zapaliły się światła, w tych dziwnych domach, w których ludzie nie
mieli żadnych tajemnic. Melania siedziała na łóżku Finna, on na łóżku Franciego, a
sekret wypełniał przestrzeń między nimi i wokół nich. Było to hieratyczne i
prastare zjawisko. Kazirodztwo przywołane na dole, na wytartym dywanie, i
kazirodztwo przywołane na górze, w cichej sypialni.
- Mam nadzieję, że Wiktoria się nie obudzi - powiedziała Melania.
Choć zapadł zmrok, widziała spopieloną gałąź w kominku - wszystko, co
pozostało po wigilijnym święcie. Zorientowała się, że patrzy na nią, jak gdyby był
to najważniejszy przedmiot, który zdarzyło jej się w życiu widzieć albo jak gdyby
gałąź mogła nagle zacząć z nią rozmawiać o przeszłości, teraźniejszości i
przyszłości i o wielkiej, ogólnej koncepcji tych pojęć, w której kazirodztwo
zajmowałoby wytłumaczalne miejsce. Ale była to tylko zwęglona gałąź.
Dochodziło wpół do szóstej (pora podwieczorku w zimowe popołudnia,
najbardziej brytyjska godzina dnia i roku), kiedy usłyszeli pierwszy trzask.
- Och, nie - żachnął się Finn, odrzucając papierosa. - Nie!
Kolejny trzask i przeraźliwy krzyk kobiety, który unosił się wysoko i czysto
aż po najwyższą nutę, po czym zaczął opadać. Później rozległ się ryk wuja. Był tak
głośny, że wyraźnie słyszeli go w pokoju.
- Wszetecznicy' Szelmy!
Melania jednym skokiem pokonała dzielącą łóżka przestrzeń i wpadła
Finnowi w ramiona.
- Ratuj mnie, ratuj - powtarzała. Odrzucony papieros tlił się na prześcieradle.
- Myślałem, że wuj mnie zabije - powiedział Finn. - On też, obaj myśleliśmy
tak samo. Ale myliliśmy się.
Albowiem wuj Filip wrócił do domu i zastał swoją żonę w ramionach jej
brata. Był to ostatni punkt, do którego płynął czas, końcowy płotek w biegu z
przeszkodami, w którym brali udział w czerwonych kostiumach.
- Ratuj mnie - błagała Melania, trzymając się kurtki Finna, jakby się topiła.
- Dobrze - odparł z roztargnieniem Finn. - Dobrze, nie mów nic więcej.
Wciąż dochodziły ich trzaski i przeraźliwe krzyki.
- Tłucze zastawę - skonstatował Finn ze zdziwieniem. Zdumienie zmieniło
go w marmur. Wyglądał, jakby nie mógł się ruszyć.
- Ratuj mnie - powtórzyła Melania.
Drzwi otwarły się gwałtownie i do sypialni wbiegła ciotka Małgorzata,
otulona rudym welonem zmierzwionych włosów. Jej urocza zielona sukienka była
porozrywana. Ciotka trzymała na rękach zawodzącą Wiktorię. Wpadła do sypialni
jak burza. Po dmuch, który jej towarzyszył, podwinął róg dywanu.
- Idźcie stąd - powiedziała. - Szybko. - Małgorzata odzyskała mowę.
Katastrofa oswobodziła jej język. Mówiła cichym, ale czystym głosem. -
Uciekajcie, póki czas. Zaopiekuję się dzieckiem. Cokolwiek by się stało, Wiktoria
będzie bezpieczna.
- A Francie?
- Nic mu nie jest. Ale musimy zostać i załatwić swoje sprawy z Filipem. -
Wraz z mową ciotka odzyskała siłę i wątłą, ale nieprzerwaną odwagę, jak
przędzona nieustannie nitka jedwabiu. Oniemiała w dzień ślubu, a odzyskała glos
w dniu, kiedy dostąpiła wyzwolenia.
- Małgoś, Malgoś najdroższa...
- Opiekuj się dziewczyną. Idźcie już. Filip zbiera drewno. Chce podpalić
dom.
- Pocałuj mnie - powiedział Finn nad głową Melanii. - Bóg wie, co się stanie.
Ciotka pocałowała go w usta. Melania na zawsze zapamiętała dostojne
namaszczenie, z jakim się całowali, niczym towarzysze broni, dwaj generałowie,
oddający sobie honory wieczorem przed wielką bitwą, w której jeden z nich
zapewne zginie, i później wydawało jej się, że widziała ich otoczonych ramą ognia,
rozumiała jednak, że był to tylko wytwór jej wyobraźni. Ciotka była boginią ognia.
Płonęły jej oczy, a włosy migotały iskrami wokół niej. Finn i ciotka powoli
odsunęli się od siebie. Następnie Małgorzata położyła dłoń na głowie Melanii, po
czym wybiegła z pokoju. Dlatego Melania nie zdążyła pożegnać się z Wiktorią.
Dobiegające z dołu hałasy przybrały na sile. Wuj rąbał teraz meble. Melania
poczuła dym, ale był to dym z zapomnianego papierosa, który przepalił koc. Finn
wziął z kominka fotografię matki i schował ją do kieszeni.
- Pora spadać - powiedział.
U stóp schodów, na kuchennym podeście, stała barykada wzniesiona ze stosu
roztrzaskanych krzeseł. Filip Flower przyciągnął jeszcze stół z kuchni, żeby
wzmocnić konstrukcję. Kwiecisty obrus łopotał niepocieszony wokół jego nóg, a
resztki wczorajszej uczty spadały na podłogę, kiedy zasapany wuj ciągnął mebel.
- Uwiężę ich jak szczury i wyplenię ogniem! - zawołał z obłąkańczą
radością.
Tak, z radością. Spłoną wszyscy, a on będzie przyglądał się temu z
satysfakcją. Oczy nabiegly mu krwią. Był w płaszczu i znajomym kapeluszu o
szerokim rondzie. Melania pomyślała, że wuj jest zbyt potężny i niegodziwy, by
mógł istnieć naprawdę, a z kuchni dochodził trzask płomieni i swąd palonego
drewna.
Kiedy stanęli niezdecydowanie na schodach, z jadalni wypadł pędem biały
pies, z trudem przesadził barykadę i przemknął obok na piętro, dysząc i robiąc
bokami. Czy niósł w pysku kosz kwiatów, czy nie? Zniknął zbyt szybko, żeby
Melania mogła mieć jakąkolwiek pewność. Filip Flower przewrócił stół na bok, za
piramidą krzeseł zauważył Finna, ryknął nienawistnie i rzucił się na barykadę,
która urosła już do sporych rozmiarów. Usiłując dźwignąć się na nogi, mamrotał: .
- Niech no cię tylko dostanę w swoje ręce, Finnie Jowle, wszyscy mieliście
w tym udział, rżnęliście ją kolejno...
- Kłamca - powiedział Finn. Wziął Melanię za rękę i chwiejnym krokiem
wrócili razem na górę. - Świetlik - rzekł blady, ale opanowany, jak gdyby
sceniczna próba tych wydarzeń odbyła się dawno temu. - Wyjdziemy na dach. -
Odgłosy trzaskających płomieni otaczały ich już ze wszystkich stron, jak gdyby
wuj Filip zamierzał upiec całe stado świń. - W piwnicy jest tyle drewna, że dom
spłonie w mgnieniu oka. Musimy się śpieszyć.
Otworzyły się jakieś złowrogie drzwi w zamku Sinobrodego, gdy
przechodzili obok, i wyszedł z nich Francie, niosąc żelazny pręt.
- Powodzenia - powiedział Finn.
- Och, uważaj na siebie! - dorzuciła Melania.
- Niech was Bóg błogosławi - odrzekł Francie. Był bez marynarki, w samej
koszuli. Pod jego pachami widać było czarne kręgi potu.
Zszedł na dół, a oni pobiegli na górę. Finn podsadził Melanię i przepchnął ją
przez okienko, a potem sam podciągnął się na wysoki, wietrzny dach, pośród
kominów i pierwszych gwiazd. Przez chwilę odpoczywali. „Sally obiega gwiazdy,
Sally obiega księżyc, Sally obiega komin w niedzielne popołudnie. Ooooooooj!”
Kiedy była bardzo małą dziewczynką, ojciec recytował jej ten tekst, a kiedy
dochodził do „Oooooooj!”, chwytał ją w pasie i podrzucał z obrotem do góry.
Melania i Finn siedzieli oszołomieni między kominami, trzymając się za ręce.
Poznaliśmy swoje tajemnice i nie będziemy już nigdy podobni do innych.
Możemy tylko być podobni do siebie samych i do siebie nawzajem. Bo teraz mamy
tylko siebie, myślała Melania.
A głośno powiedziała:
- Już raz straciłam wszystko.
- Ja też - powiedział Finn.
- Ale wtedy miałam jeszcze brata i siostrę. Gdzie jest Jonatan?
- Nie wiem. Jeżeli odzyskałaś oddech, musimy już iść, Melanio. Z łatwością
przedostaniemy się na tamten dach, a sąsiedni dom jest wyposażony w schody
ewakuacyjne.
Był to opustoszały dom jubilera. Zardzewiałe metalowe stopnie dźwięczały
im pod stopami. Pokoje nad sklepem były jeszcze puste, ale wkrótce mogły
wypełnić je płomienie. Kilka chwil później stali po kolana w trawie zapuszczonego
ogrodu. Leżało w niej mnóstwo porzuconych puszek po konserwach, słoików po
dżemie i rozmaitych śmieci, które ludzie przerzucali przez mur.
- Powinniśmy zadzwonić po straż. 999. Straż ogniową. I karetkę - powiedział
Finn. - Na policję. Żeby nam pomogli. - Dom płonął niczym wielka chryzantema,
cały w złocie. - Ale pewnie ktoś już zawiadomił strażaków - dodał, jakby sam do
siebie.
Wokół nich ze wszystkich stron otwierały się okna, a z innych wysuwały się
głowy zaniepokojonych ludzi, wyrażających chórem zaniepokojenie. Była noc.
Dom tryskał płomieniami. Jakiś człowiek, który przystanął niedaleko na ulicy,
powiedział żałobnym tonem:
- Nikt nie mógł stamtąd ujść z życiem.
- Myślisz, że wszyscy spłonęli? - zapytała Melania.
- Myślę, że Francie, Małgoś i dziecko są bezpieczni. A nasz pies jest stary i
zna różne sztuczki.
- Wcale tak nie myślisz. Masz tylko taką nadzieję. A ten nieszczęsny,
gadający ptak?
- Biedny Joey - powiedział Finn. - Ale kupił go Filip.
Zapatrzyli się w ogień.
- Moja kurtka - rzekł nagle Finn, krztusząc się na poły ze śmiechu, a na poły
od płaczu. - W tej sytuacji to jednak ironia losu. Kurtka strażacka.
- Zastanawiałam się często, skąd ją masz.
- Kupiłem na wyprzedaży.
- Aha.
Wewnątrz domu, przy akompaniamencie świstu ognia zapadła się podłoga.
Paliło się wszystko, cały dobytek, zabawki, kukiełki, maski, krzesła, stoły, dywany
i pocztówka świąteczna od pani Rundle z wyrazami miłości. Klosze pękały od
ognia, topił się łazienkowy bojler, a zasłony z plastiku skapywały w nicość, lizane
płomieniami. Płonął też miś Edward z piżamą Melanii na brzuchu.
- I wszystkie moje obrazy - wyrzekł Finn słabym głosem. - Jakiekolwiek są.
- I nawet miś Edward. - powiedziała Melania.
- Co?
- Mój miś. Nie ma go. Nic nie ma.
- Nie ma nic prócz nas.
Stali razem w ogrodzie, nocą, twarzą w twarz, pogrążeni w obłąkańczych
domysłach.