MARGIT SANDEMO
Tajemnica
Władcy Lasu
Z norweskiego przeło
ż
yła
IWONA ZIMNICKA
POL-NORDICA Publishing Ltd.
Otwock 1994
Przekład elektroniczny przygotował
JaWa
ROZDZIAŁ I
Przez wiele lat las krył w swym wnętrzu tajemnicę.
Kto czuwał nad ludźmi wyprawiającymi się na jagody, by niezawodnie
znajdowali powrotną drogę do domu? Kto odpędzał niedźwiedzia, gdy
nieostrożny wędrowiec zbytnio się zbliżył do tego groźnego zwierza? Kto
ochraniał zbłąkane dzieci przed wilkami i mrokiem i bezpiecznie wiódł je ku
obrzeżom miasteczka, by całe i zdrowe, choć przemoczone i zapłakane, mogły
podreptać do swych rodziców?
Początek tej historii łączy się z przyjściem na świat dwojga dzieci. Nie
urodziły się jednak równocześnie – wiekiem znacznie różniły się między sobą.
Jedne narodziny nastąpiły w roku 1832.
– Ach, nie, nie znów! – zaszlochała akuszerka.
– Czy z dzieckiem coś nie w porządku? – szepnęła wycieńczona położnica,
– To śliczny, słodki chłopczyk. – Głos akuszerki, przepełniony rozpaczą,
wyraźnie drżał. – Jest piękny i zgrabny. Ale...
Matka z wysiłkiem otworzyła oczy i popatrzyła na małego.
– Ach, mój Boże! Miej litość nade mną, niczego złego nie zrobiłam!
– Ja o tym wiem rzekła akuszerka. – To samo spotkało siostrę pani ojca.
Nigdy tego nie zapomnę. Pamiętam, jakby to się stało wczoraj, choć wtedy
byłam jeszcze młodą dziewczyną. To charakterystyczne dla waszego rodu, pani.
Ale obawiam się, że jaśnie pan nie będzie umiał tego zrozumieć...
Chłopczyk, noworodek, był rzeczywiście prześliczny, miał czarne jak
węgiel włosy i ciemne oczy, dość szeroką buzię i złotobrązową skórę.
Taki śliczny, a mimo to mógł swym wyglądem sprowadzić jedynie
tragedię.
Jego matka była niebieskooką blondynką o podłużnej, delikatnej twarzy.
Małżonek jej, rotmistrz, dziedzic na dworze i właściciel ziemski, Allan von
Adelkalk, noszący szlachecki tytuł barona, miał równie jasne włosy jak żona.
Mąż siostry ojca wyrzucił żonę za próg, kiedy urodziła ciemnowłosego
chłopczyka o smagłej cerze. Christine von Adelkalk zdawała sobie sprawę, że
jej mąż nie poprzestanie na tym. Jego odwet będzie po stokroć sroższy.
Najtragiczniejsze jednak było to, że na dworze jako zarządca pracował
młody, bardzo przystojny mężczyzna. Przepadał za kobietami i złamał niejedno
dziewczęce serce. Jego uwodzicielskiemu czarowi ulegały nie tylko panny z
niższych sfer, w szeregach przez niego zdobytych znalazły się także i wysoko
urodzone, szlachcianki. Miał oczy ciemne jak noc, a włosy tak czarne, że
połyskiwały niemal granatowo...
Rotmistrza Allana von Adelkalka cechował niepohamowany temperament.
Lubił batem popędzić zbyt powolnych pracowników czy leniwych chłopów i nie
tolerował żadnej słabości ani pomyłki. Christine urodziła mu dwie córki, o które
nie dbał ani trochę, były wszak dziewczętami. Kiedy źle się zachowały, nie
zwlekał z przywołaniem ich do porządku i im również nie żałował bata.
Christine doszły także opowieści, jakoby kiedyś, zanim jeszcze nastał jej czas,
zastrzelił swego rywala.
– Dobry Boże – załkała. – Co my zrobimy? Czy w ogóle możemy coś
zrobić?
Akuszerka ciężko westchnęła.
– Znam jaśnie pana niemal tak jak sama pani. To się nie może dobrze
skończyć.
Piętnastoletnia córka akuszerki z przerażeniem przysłuchiwała się
rozmowie. Nagle matka odwróciła się w jej stronę:
– Elin, jedynie ty możesz nam pomóc w tej sprawie.
Dziewczyna postąpiła o krok do przodu.
– Jaśnie pani – powiedziała akuszerka do baronowej leżącej w łóżku. –
Wasz mąż nie może ujrzeć dziecka. To od razu sprowadzi nieszczęście.
Christine z trudem przełknęła ślinę, po czym kiwnęła głową.
– Czy wolno mi go przez chwilę potrzymać?
– Oczywiście! Czyż nie jest śliczny?
– Przepiękny – zaszlochała matka. – Ale zdaję sobie sprawę, że może się
stać przyczyną śmierci niewinnego człowieka. Nie dbam o to, co stanie się ze
mną, ale nie można dopuścić, by Allan skrzywdził to maleństwo!
I ona, i akuszerka doskonale wiedziały, że jaśnie pan za nic nie pozwoli
synkowi przeżyć. Kiedy gniew brał nad nim władzę, nie był w pełni świadom,
co czyni.
– Na nic się zdadzą tłumaczenia – stwierdziła akuszerka. – Mogłabym
próbować wyjaśnić panu, że jeden z przodków jaśnie pani, pradziad czy też
prababka, taki właśnie mieli koloryt: ciemne włosy i śniadą cerę. Ale kiedy ktoś
nie chce czegoś zrozumieć, to nie zrozumie tego nigdy.
– Wiem o tym. Mój małżonek, niestety, zawsze dostrzega we wszystkim
tylko to, co najgorsze. Ach, proszę, ratuj moje dziecko! Spraw, by przeżyło!
Błagam cię!
– Zrobię, co będę mogła. Elin! Zabierzesz chłopca i wymkniesz się z nim
tylnymi drzwiami. Biegnij co sił w nogach do lasu i niech nikt cię nie zobaczy!
Skryj się w lesie aż do zmroku, to nie potrwa długo. Później zabierzemy go do
nas, do domu. Postaram się znaleźć ludzi, którzy go wychowają gdzieś daleko
stąd. A wy, pani, musicie powiedzieć jaśnie panu, że dziecko przyszło na świat
martwe. No i że to była dziewczynka.
– Czy jeszcze go zobaczę? Muszę go zobaczyć, kiedyś, w przyszłości.
– Tak, kiedy nadejdzie taki czas, że będzie bezpieczny. Dopóki jednak
będzie żył jaśnie pan, nie możecie, pani, uznać dziecka za swoje.
Matka przytuliła chłopczyka do siebie, ucałowała go w czoło i bardzo
niechętnie, z rozpaczą w oczach, oddała akuszerce.
– Niech Bóg ma cię w swej opiece – szepnęła.
Wszystkie trzy myślały o tym samym: W czasie porodu towarzyszyła im
służąca, ale wybiegła akurat w momencie, gdy akuszerka stwierdziła, że na
ś
wiat przyszedł chłopiec. Opuściła pokój, jeszcze zanim odkryły śniadą cerę i
ciemne włosy, które miały zaważyć na losach dziecka.
– Muszę pomówić ze służącą, nim zdąży cokolwiek o tym wspomnieć –
zdecydowała akuszerka. – A może jednak powinnyśmy wyznać, że to chłopiec?
Christine tylko pokiwała głową. Elin wzięła na ręce zawiniątko z
maleństwem i wymknęła się z pokoju.
W tejże chwili na czele oddziału żołnierzy wjechał na dziedziniec baron
von Adelkalk. Dziewka służąca wypadła na podwórze, poganiana chęcią
przekazania jako pierwsza wielkiej nowiny.
– Jaśnie panie... Jaśnie pan ma syna!
Twarz barona rozjaśniła się w uśmiechu.
– Syn? Nareszcie!
Zeskoczył z konia i kilkoma susami przebył schody. Jego adiutant ujął
wierzchowca za uzdę i poprowadził za główny budynek dworu, ku stajniom.
Wtedy właśnie ujrzał młodą dziewczynę przemykającą się w stronę lasu z
tobołkiem w objęciach.
Później zapanował jeden wielki chaos.
Ryk barona docierał do najdalszych zakątków domu.
– MÓJ SYN! GDZIE JEST MÓJ SYN? CHCĘ GO ZOBACZYĆ!
NATYCHMIAST!
ś
ona z płaczem opowiadała mu o maleństwie, które urodziło się martwe.
Służąca twierdziła, że wyraźnie słyszała płacz dziecka. Akuszerka zapewniała,
ż
e chłopczyk żył ledwie kilka minut, nic więcej nie dało się zrobić. Był zbyt
słaby, za wcześnie przyszedł na świat, po prostu nie miał szans, by przeżyć.
Lepiej, że stało się to, co się stało.
Zaraz jednak zjawił się adiutant rotmistrza i opowiedział o dziewczynie,
która kryjąc się przed ludzkim wzrokiem biegła do lasu.
Baron, nie przestając grzmieć, rozkazał swoim ludziom przeszukać las.
Chciał zobaczyć syna, takie było jego prawo, jemu na pewno uda się ożywić
chłopczyka! Nikt nie może mu zabronić obejrzenia własnego syna!
– Martwego dziecka nie nosi się tak ostrożnie – dolewał oliwy do ognia
adiutant.
Barona ogarnął jeszcze straszliwszy gniew i to utwierdziło go w decyzji:
Musi zobaczyć dziecko. Nieważne, co zrobią z dziewczyną, byle tylko
przynieśli mu małego. W końcu i on wyruszył w ślad za zbiegłą.
Dwunastu mężczyzn pognało na poszukiwanie dziewczyny i dziecka.
Akuszerka obserwowała ich z okna na piętrze.
– Dobry Boże, nie opuszczaj teraz mojej Elin! Uchroń ją przed
niepohamowanym gniewem rotmistrza!
Elin słyszała swych prześladowców. Co sił w nogach pędziła przez
pogrążający się w coraz gęstszym mroku las. Przedzierała się przez zarośla,
potykała o kamienie i wystające z ziemi korzenie, ale nie wypuściła z rąk
drogocennego ciężaru. Śmiertelnie się bała, że dziecko nagle zacznie płakać.
Dlatego także nie miała odwagi ukryć się w którejś z mijanych skalnych
szczelin.
W końcu zmęczenie zaczęło brać górę. Dojmujący ból rozsadzał piersi,
nogi nie chciały nieść jej już dłużej. Musiała odpocząć.
Znalazła się blisko rzeki, która w tym miejscu płynęła rwącym nurtem.
Szum przelewających się mas wody sprawił, że nie słyszała swych
prześladowców wyraźnie. A jeśli ją zaskoczą? Spróbowała ponownie zagłębić
się w las, między drzewa, ale teren był tu wyjątkowo nierówny. Mogła się
przewrócić i zranić.
Stanęła na wysokiej skarpie nad rzeką i z rozpaczą rozglądała się dokoła. W
którą stronę iść? Gdzie się ukryć?
Mrok gęstniał z każdą chwilą. Elin zawsze bała się lasu wieczorem. Pełen
był wtedy nieznanych, obcych dźwięków, zewsząd wyłaniały się tajemnicze
cienie...
Ona i jej matka mieszkały na obrzeżach maleńkiego tartacznego
miasteczka, przy samym skraju lasu, i Elin, kiedy zaczynało się ściemniać,
nawet nie śmiała zerknąć między drzewa. Wiedziała, że las jest ogromny, że nie
ma końca. Kiedy człowiek zapuścił się zbyt daleko, nie miał szans, by z niego
wyjść. Las ciągnął się aż do granicy z Norwegią i jeszcze dalej w głąb tego
kraju. Podobno mieszkała w nim niezwykła istota. Leśny bożek? A może Król
Gór?
Elin nieustannie była bliska płaczu, ale nie starczało jej oddechu i z gardła
wyrywał jej się tylko od czasu do czasu jakby zduszony pisk.
Robiło się coraz ciemniej. Nadal słyszała głosy prześladowców, dochodziły
jednak z daleka, z miejsca poniżej wzniesienia, na którym stała. Rozróżniała
parskanie koni, kroki mężczyzn i pobrzękiwanie szabli.
Nareszcie zdołała znaleźć lepszą drogę, prowadzącą z otwartej skarpy w
ciemność, w głąb lasu. Nagle jej stopy zapadły się w miękki mech i stanęła tuż
pod skalną ścianą. Była już u kresu sił. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Osunęła się na ziemię w niewielkim zagłębieniu u stóp góry, tam gdzie się
wywróciła nieduża sosna, która nie zdołała się utrzymać w płytkiej warstwie
gleby. Elin pomacała ręką dookoła, a kiedy poczuła, że pod korzeniami drzewa
jest miękko, przeczołgała się tam i skuliła, starając się sprawiać wrażenie jak
najmniejszej.
Dopóki dziecko było blisko niej, mogła położyć rękę na buzi chłopca i
stłumić jego płacz. Dopóki była blisko, mogła go chronić.
Jeśli jednak zostaną odkryci, oboje będą straceni.
Na moment w lesie zapadła cisza. Nie trwała jednak długo i już znów
usłyszała kroki i odgłosy rozmów.
Elin zaczęła się modlić – o życie chłopca i swoje własne.
Nagle wejście do jamy pod korzeniami drzewa przesłoniła jakaś postać. O
mały włos, a przestraszona dziewczyna uderzyłaby w krzyk. W ostatnim
momencie jednak zapanowała nad sobą i przycisnęła dłoń do ust, a z gardła
wyrwał się jej tylko stłumiony jęk.
Chociaż właściwie dlaczego miała teraz milczeć? I tak ją przecież znaleźli!
Mężczyzna, który stał przed nią, nie był jednak żołnierzem, a przynajmniej nie
nosił munduru. Kim więc, a może czym, był?
Ostatnie błyski dziennego światła obramowały jego sylwetkę niesamowitą
poświatą. Był rosły, miał długie splątane włosy, nosił obszerną, ściągniętą
pasem kurtkę ze zwierzęcych futer, a na nogach zamiast butów obwiązane
rzemieniami kawałki skór.
Przykucnął, a Elin wcisnęła się głębiej między korzenie.
– Pozwól mi zaopiekować się dzieckiem – rzekł cicho.
Elin ciężko dyszała.
– Ja... nie mogę... go zostawić.
– Czy chcesz, by umarło?
– Nie, och, nie!
– A więc daj mi je. Zajmę się nim, zaufaj mi! Będziesz mogła wrócić do
barbarzyńców, którzy cię ścigają, i powiedzieć, że wrzuciłaś dziecko do
wodospadu.
Jego słowa wciąż nie przekonywały Elin. Dziewczyna oddychała ciężko i
nierówno, on jednak zauważył, że mimo wszystko jest już spokojniejsza, i
wyciągnął ręce po dziecko.
– Jego matka dostanie go z powrotem. Kiedy nadejdzie czas.
– Skąd wiesz...
– Słyszałem, co do siebie wołali. Ten zły człowiek powiedział, że mogą
zrobić, co tylko zechcą, ale on musi dostać swego syna. Wszystko jedno,
ż
ywego czy martwego.
Ku swemu zdumieniu Elin czuła, że jej zaufanie do niezwykłego
nieznajomego rośnie.
– Chłopiec nie jest podobny do żadnego z rodziców. Jeśli ojciec go
zobaczy, zabije i matkę, i dziecko.
– Domyśliłem się, że o to właśnie chodzi. Czy matka jest niewinna?
– Tak.
– Cóż, zatem wszystko w porządku.
– Nie... nie wiem... Tak się boję. Czy... czy ty jesteś Władcą Lasu?
Uśmiechnął się leciutko.
– Wiem, o co ci chodzi, ale nie, to nie ja.
Elin powoli rozprostowała się i podała mu chłopca.
– Ufam ci – szepnęła.
Kiwnął tylko głową i w następnej chwili już go nie było.
Elin została sama. Miała wrażenie, że wszystko, co się tego dnia
wydarzyło, było tylko snem. Noc jednak nadchodziła już wielkimi krokami, w
jamie robiło się coraz zimniej i w końcu wyczołgała się ze swej kryjówki.
Otrzepała spódnicę i skierowała się ku głosom, które nadal rozbrzmiewały w
lesie.
Nie musiała iść daleko.
– Baronie, ona jest tutaj! Nie ma dziecka!
Otoczyli ją ciasnym pierścieniem, rotmistrz zeskoczył z konia.
– Co zrobiłaś z moim synem, ty mała dziwko? – wrzasnął.
Elin starała się zapanować nad głosem.
– Odmówiłam modlitwę za jego małą duszyczkę i wrzuciłam go do
wodospadu, tak jak nakazała mi matka.
Uderzenie szpicruty powaliło ją na ziemię. Szpicruta była twarda, a
rotmistrz ciął bezlitośnie.
– Dlaczego? Jakie miałaś prawo, by...
– Dziecko nie było w pełni rozwinięte, jaśnie panie. Było ułomne. Nie
chciałyśmy, abyście musieli je oglądać.
– Ale on żył!
– Tylko przez kilka chwil, łaskawy panie. Prawie od razu przestał
oddychać. Byłam przy tym, na własne oczy to widziałam.
– Martwego dziecka nie nosi się tak ostrożnie, jak ty to robiłaś –
podejrzliwie zauważył adiutant rotmistrza.
– Ależ, panie! – Elin nie była już w stanie ukryć przerażenia. – Duszy
zmarłego należy okazać szacunek! Nawet jeśli widziała światło dnia tylko przez
krótką chwilę.
Rotmistrz prawie oszalał z wściekłości.
– Zróbcie z tą ladacznicą, co chcecie! Ja niczego nie słyszałem ani nie
widziałem!
Wskoczył na konia i ruszył w stronę domu. Wielu z jego ludzi poszło w
jego ślady, ale trzech żołnierzy zostało. Patrzyli na dziewczynę z pożądaniem
zmieszanym z pogardą.
Elin była świadoma, że z ich strony nie może się spodziewać bodaj
odrobiny litości.
– Chryste, zmiłuj się nad mą biedną duszą – szepnęła zrezygnowana.
Dziecko leżało pod ciężkimi świerkami na miękkim posłaniu z mchu nieco
dalej w głębi lasu. Kiedy wybawca wrócił, by sprawdzić, co stało się z młodą
dziewczyną, znalazł ją skuloną na ziemi. Szlochała spazmatycznie, suknię miała
pokrwawioną i rozdartą, a trzej żołnierze, rozochoceni, z chichotem oddalali się
od niej.
Mała Elin, niewinna ofiara żądzy władzy i nieopanowanej pychy
rotmistrza...
Ubrany w skóry mężczyzna nie podszedł do dziewczyny, nie dał jej nawet
poznać, że znalazł się w pobliżu. Ruszył natomiast w ślad za żołnierzami.
Jeden z nich wkrótce przystanął pod wysmukłą, młodą brzózką, by lepiej
zasznurować buty.
– Poczekajcie na mnie! – zawołał wesoło do swych towarzyszy, ale ci, nie
przerywając rozmowy, szli dalej.
Cienka, długa linka ze skóry z uwiązanym na końcu kamieniem ze świstem
przecięła powietrze i okręciła się wokół szyi żołnierza, przywiązując go do pnia
drzewa. Mężczyzna próbował krzyczeć, ale z ust wydobył mu się tylko
stłumiony jęk, którego jego kompani nie mogli usłyszeć. Usiłował poluzować
rzemień, ale przy każdym ruchu pętla zaciskała się coraz mocniej. Wreszcie
ramiona opadły mu bezwładnie, w głowie zaczęło szumieć, miał wrażenie, że
powietrze zaraz rozsadzi mu płuca. Stracił przytomność.
Jeden z jego towarzyszy przystanął.
– Hej, gdzie ty się podziewasz? – zawołał. Nie usłyszawszy odpowiedzi,
wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Niewiele kroków zdążył zrobić. Czyjaś dłoń chwyciła go za włosy i
odchyliła głowę do tyłu. Czyjeś ramię zacisnęło się wokół jego szyi.
Po cichu i niezauważenie żołnierz przeniósł się na ten lepszy ze światów.
Trzeci z nich uszedł jeszcze kawałek, po czym zatrzymał się, by zaczekać
na pozostałych. Czuł się dziwnie osamotniony, a przecież wyczuwał czyjąś
obecność w pobliżu.
– Hop, hop! – zawołał krótko stłumionym głosem.
Nie usłyszał żadnego dźwięku, ale był pewien, że ktoś jest przy nim, tuż
obok.
– Nie żartujcie sobie, przestańcie się chować! Głupcy!
Odpowiedziała mu niezmącona cisza. Z wahaniem postąpił parę kroków w
kierunku, z którego przyszedł.
– Hej, wy! Gdzieście się pochowali?
W
odpowiedzi
usłyszał
jedynie
rozpaczliwe
szlochy
brutalnie
potraktowanej dziewczyny, co wcale nie nastroiło go łagodniej.
– Do diabła, co to wszystko ma znaczyć! – wybuchnął. – Chodźmy już
wreszcie stąd!
Przeszedł jeszcze parę metrów i potknął się o leżącego na ziemi
towarzysza.
– Co? Co, u licha...?
Obmacał zwłoki kompana. śadnych śladów krwi... Ale kark wydawał się
jakby... złamany?
Przerażony, zaczął wołać drugiego. Czy coś nie poruszyło się przy tamtym
pniu drzewa? Zbliżył się ostrożnie. U stóp brzozy, rzucony bezwładnie jak
worek, leżał drugi z kolegów. Kark miał cały, ale coś cienkiego i bardzo
mocnego zaciskało się na jego szyi, przecinając skórę.
ś
ołnierz wrzasnął ze strachu, chciał rzucić się do ucieczki, lecz długi nóż
wbił mu się w pierś. Osunął się na ziemię niedaleko swych dwóch towarzyszy.
Mężczyzna z lasu ujął Elin za rękę.
– Chodź – powiedział łagodnie. – Odprowadzę cię do domu.
Nazajutrz trzech żołnierzy znaleziono ułożonych równiutkim rządkiem na
schodach dworu rotmistrza.
Czci małej Elin nie można było jednak przywrócić. Nikt nie podejrzewał
jej, rzecz jasna, by miała coś wspólnego ze śmiercią żołnierzy, ale jak mogła
pozwolić, by ją zgwałcono? To przecież wstyd i hańba!
Później, kiedy w następstwie owego strasznego przeżycia urodziła
chłopczyka, ludzie odsunęli się od niej jeszcze bardziej. Zrozpaczona akuszerka
musiała pogodzić się z myślą, że córka nigdy nie będzie miała przyzwoitego
zalotnika.
Miasteczko już ją osądziło.
Elin i jej syna czekałoby samotne życie pohańbionych i zniesławionych,
gdyby nie to, co wydarzyło się daleko, daleko w głębi lasu.
ROZDZIAŁ II
Rok 1851, dziewiętnaście lat później.
Łagodny zmierzch zapadał cicho nad wielkimi, ciągnącymi się w
nieskończoność lasami. Spowijał mrokiem leśne wzgórza, otulał mgłą polany i
kolejne wzniesienia, przesuwał się coraz dalej i dalej aż po sam horyzont, by
tam przejąć władzę nad złotym zachodem słońca. A pełna tajemnic wiosenna
noc już wyczekiwała, by rzucić swe czary...
Lasy, wszędzie dookoła lasy... Jak okiem sięgnąć bezludne knieje.
Tylko jedna jedyna oznaka życia.
W oddali, na niewielkiej równinie poniżej okrągłego grzbietu wzgórza,
migotało słabe światełko. Tu, w tej bezkresnej głuszy, wydawało się niemal
patetyczne w swej bezbrzeżnej samotności. Można by przypuszczać, że to
siedziba pierwszych mieszkańców Ziemi, którzy tu właśnie rozpalili ogień przed
swą jaskinią i skupili się wokół ogniska otoczonego ze wszystkich stron
tajemnicami lasu. Dzikie zwierzęta. Nadprzyrodzone siły. Strach, czający się
między drzewami, wyczekujący sposobności, by wślizgnąć się w ich ciała i
zawładnąć duszą.
Ś
wiatełko pochodziło z małej chaty, nie większej nawet niż drewniany
szałas. Zbudowano ją na niedużej, lecz żyznej równinie, łagodnie opadającej ku
małemu jeziorku.
Piękniejszego miejsca nie było w całym lesie; tak przynajmniej twierdziły
dzieci, które tu mieszkały.
Powiadały, że znają cały las na wylot – każdy porośnięty mchem pagórek,
wszystkie tajemne jamy i pieczary. Wiedziały, gdzie rosną moroszki, które
zarośla kryją najsłodsze maliny i gdzie szukać największych, najbardziej
soczystych jagód. Nadały imiona wszystkim jeziorkom, każdemu oczku
wodnemu, wspięły się na szczyty okolicznych gór, w każdym razie na te, które
widać było z domu, dalej bowiem zabroniono im się zapuszczać.
Oczywiście wiedziały także, gdzie leży zagroda – dom dzieciństwa ich
matki. Nie było do niej daleko, stała jednak opuszczona, popadła w ruinę, bo i
babcia, i dziadek, rodzice matki, już nie żyli.
Dzieci dobrze znały także zwierzęta, zarówno te miłe, jak i niebezpieczne.
Ich zwykły ludzki wzrok zastąpił inny, dzięki któremu umiały dostrzec także to,
co nie istniało... Nieobce im były historie o elfach, boginkach i trollach, nie
mówiąc już o tajemniczym Władcy Lasu, który pokazywał się zbłąkanym,
zagubionym na pustkowiu wędrowcom jedynie jako niewyraźny cień ukryty za
pniem drzewa.
Matka mówiła, że spotkanie z Władcą Lasu może być bardzo
niebezpieczne. Mógł pojmać wędrowca i uwięzić w jednej z wielu swych grot,
głęboko w skalnych ciemnościach. Dzieci zapytały, czy Władca Lasu jest tą
samą postacią, co Król Gór, o którym matka także im opowiadała. Zrazu matka
straciła pewność siebie, ale w końcu odparła, że nie jest to jedna i ta sama istota.
Król Gór mieszkał w błękitnej skale, ale to Król Lasu był panem wszystkiego.
Wszystkiego, co istnieje jak okiem sięgnąć, a może i jeszcze dalej. Mieszkańcy
Północy, Lapończycy, nazywali go Tapio, bożek lasu.
Kto jednak raz znajdzie się we wnętrzu góry albo w przepastnych grotach
Króla Lasu, ten nigdy się stamtąd nie wydostanie, tak twierdziła matka. Dlatego
właśnie dzieciom nie pozwalano oddalać się od domu.
W lesie było wiele ścieżek, ale nie należało po nich chodzić, bo mogły być
ułudnymi drożynkami elfów i trolli i prowadzić ludzi na manowce.
Matka uczyła dzieci różnicy między dobrem a złem, między tym, co
bezpieczne, a tym, co stanowi zagrożenie.
Matka była w życiu dzieci wszystkim co najdroższe.
Tego wieczoru, kiedy szarobłękitny zmierzch zapadł nad wzgórzami, a
drozd ze wzgórza śpiewał swą melodyjną pieśń, Śmierć zawitała do samotnej
chaty.
Kończył się pracowity dzień. Osiemnastoletni Jorulv, najstarszy z
rodzeństwa, od świtu pomagał ojcu orać małe spłachetki pola. Z ojcem niełatwo
się pracowało, tak wiele wymagał i nie tolerował żadnej słabości u innych.
Zamknięty w sobie, mocno stał obiema nogami na ziemi, nie rozumiał, co
znaczą słowa takie, jak „marzenia” czy „fantazje”.
Był panem domu, głową rodziny i zawsze domagał się respektowania
swych praw. Pierwszy zasiadał do stołu i brał to, na co mu przyszła ochota, nie
bacząc, czy dla innych wystarczy. Przy jedzeniu siorbał i mlaskał, za to od
dzieci wymagał bezwzględnej ciszy. Jorulv nigdy nie widział, by ojciec się
ś
miał. Ojciec był niezwykle małomównym człowiekiem, ale z pracą w polu
radził sobie doskonale, a owa umiejętność na takim pustkowiu była niezwykle
cenna. Miał wielkie, szorstkie od pracy dłonie, a naznaczone znojem plecy z
każdym rokiem stawały się coraz mocniej zgarbione.
Jorulv,
dorastając,
zaczął
dostrzegać,
jak
bardzo
ojciec
jest
niesprawiedliwy. Miał wśród dzieci swoich faworytów, ale była i dwójka, której
wprost nie znosił. Nie wyrażał tego, co prawda, słowami, ale gestem i wzrokiem
umiał wymownie okazać, kogo darzy sympatią.
Wszyscy traktowali go jak patriarchę.
A może jednak nie wszyscy? Jorulv niepokoił się, bo dwoje spośród
rodzeństwa zaczęło zdradzać pewne oznaki buntu. Będzie musiał stłumić ten
opór. W ich małej chatynce nie było miejsca na konflikty i niezgodę.
Tego wieczoru jednak w domu panowała cisza. Grobowa cisza.
Ś
mierć skosiła już jedno życie. Nowo narodzone dziecko nie zdążyło nawet
otworzyć ust do krzyku w proteście przeciw światu. Było to małe, żałosne
stworzenie, które ojciec owinął w kawałek płótna i wyniósł z chaty.
Matka leżała w łóżku bielsza niż śnieg. Właśnie wydała na świat
siedemnaste dziecko, ale tylko sześciorgu z nich dane było przeżyć. Zbyt
wcześnie się postarzała. Siwobrązowe włosy kosmykami rozsypały się na
poduszce. Dłonie miała chude, sękate, z wystającymi, nabiegłymi krwią żyłami.
Ojciec, jak zwykle, pogrążony był w milczeniu.
Dwie najstarsze dziewczynki siedziały przy łóżku matki. Pragnęły jej
pomóc, ulżyć cierpieniom, ale co mogły zrobić? Miały dopiero piętnaście i
szesnaście lat.
Patrzyły bezradnie, jak iskra życia w ciele matki powoli gaśnie.
Matka – ta, przy której zawsze wszyscy się zbierali! Taka dobra. Ciągle
zmęczona, ale czujna, gotowa w porę stłumić zarzewie kłótni między dziećmi a
ojcem. Wyczerpana, ale nieskończenie cierpliwa.
Wrócił ojciec i spojrzał na kobietę w łóżku, po czym odwrócił się ku
najstarszemu synowi, Jorulvowi, stojącemu w kącie razem z młodszym
rodzeństwem.
– Nie widzicie, że ona umarła? – spytał krótko. – Musimy ułożyć ją na
marach. Juliano, ty zamkniesz jej oczy.
Dziewczyna popatrzyła na niego przerażona. W tej samej chwili pięcioletni
Matti z głośnym krzykiem rzucił się ku łóżku, ale ojciec zamachnął się na syna i
chłopczyk znów znalazł się w kącie. Upadł na podłogę, na próżno usiłując
stłumić płacz. Jorulv kucnął przy nim i zaczął szeptać słowa pociechy.
Matti był jednym z dwojga dzieci, których ojciec nigdy pnie zaakceptował.
Chłopiec bardzo się starał, ale był niezdarą i rzadko coś mu się udawało. Być
może działo się tak dlatego, że zbyt wiele wysiłku wkładał w to, co robi, zawsze
pragnął wszystkim się przypodobać. Kiedy matka broniła Mattiego, ojciec
zwykle powtarzał tylko, że dzieciak jest brzydki i głupi.
Teraz matki już nie było.
Jedenastoletni Ole nie spuszczał wzroku z ojca. Jorulv dostrzegł w oczach
brata nienawiść i przestraszył się nie na żarty. Ole należał właściwie do
ulubieńców ojca. Bystry, robota wprost paliła mu się w rękach, ale dość mądry,
by dostrzec niesprawiedliwość.
Jorulv zerknął na starsze z sióstr. Szesnastoletnia Juliana, ciepła i łagodna,
obowiązkowa, nie myśląca o sobie, była zupełnie jak matka. I Rebecka,
zbuntowana piętnastolatka, która zawsze chciała chodzić własnymi drogami, ale
ojciec nigdy jej na to nie pozwalał. Rebecka była drugim z dzieci, których ojciec
nie tolerował. Przywoływał ją do porządku surowym wzrokiem i lodowatym
milczeniem, zdarzało się nawet, że ją bił, choć była już przecież prawie dorosłą
dziewczyną. Bez względu jednak na to, co robił, Rebecka nigdy nie stała się
pokorna.
Matti i Rebecka musieli znosić podobny los. Matti jednak nie opierał się tak
jak jego siostra. Nie mógł pojąć, dlaczego ojciec go nie lubi, przecież tak bardzo
starał się być grzeczny i robił wszystko, by go zadowolić.
Szóstym dzieckiem była mała Linnea, miała dopiero trzy lata. Potrafiła
oczarować wszystkich swym promiennym uśmiechem i była rozpieszczana
przez całą rodzinę. Teraz jednak siedziała nic nie rozumiejąc, przytulona do
ś
ciany. Usta jej drżały, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. Dlaczego matka
nie chce się obudzić?
W maleńkiej leśnej zagrodzie nastała cisza. Nieduże budynki, wzniesione
przez rodziców ojca w ciężkich latach głodu, jakby zapadły się jeszcze bardziej
w ziemię. Wszystkie stłoczone były w zbitą gromadkę: chata, obora i stodoła,
owczarnia, warzelnia i spichlerz... Wszystkie zbyt małe, zbyt ciasne. Ponieważ
w miasteczku nad rzeką nie było dość miejsca, niektórzy jego mieszkańcy przed
laty przenieśli się do lasu, tam założyli nowe siedziby i znaleźli pastwiska dla
zwierząt. Tak powstała i ta zagroda.
Wiosna stała w pełnej krasie, ale nikt się nią nie radował.
Nawet zwierzętom najwyraźniej brakowało gospodyni. Z obory dobiegały
ż
ałosne ryki krowy, byka i cielęcia, a kozy i owce smutno beczały w swej
zagrodzie. Matka stale się niepokoiła, że mogą utracić któreś ze zwierząt, i
zawsze zatrzymywali samca z każdego gatunku, by zapewnić przychówek.
Smutek, spowodowany odejściem matki, dręczył nie tylko dzieci,
odczuwały go także zwierzęta.
Melancholijne dźwięki piosenki drozda niosły się między wzgórzami.
Strumyk szemrał tak dziwnie żałośnie. Wszystko nagle posmutniało, poszarzało.
Pogrzeb był dla dzieci koszmarem. Ojciec i Jorulv zbili dla matki prostą
trumnę z desek i pochowano ją na wzgórzu u skraju lasu, tam gdzie spoczywały
wszystkie zmarłe dzieci i gdzie znaleźli miejsce wiecznego spoczynku
dziadkowie, rodzice matki i ojca.
Niestety, ojciec zmusił do udziału w pogrzebie wszystkie dzieci, także i te
najmłodsze.
Z namaszczeniem przytoczył odpowiedni fragment z Biblii, kiedy jednak
na trumnę posypały się pierwsze grudki ziemi, dzieci nie zdołały już nad sobą
zapanować. Wybuchnęły płaczem, a Matti usiłował rzucić się w dół do grobu.
Ojciec wpadł w gniew, tak że Jorulv i Juliana musieli go uspokajać. Linnea
uciekła do domu i gdzieś się schowała.
Wszyscy rozumieli, że od dnia śmierci matki ich życie całkiem się odmieni.
Nic już nie będzie takie jak przedtem.
Najciężej było Mattiemu. Wiedział, że nie ma już nikogo, kto zdołałby go
ochronić przed trudną do zrozumienia niechęcią ojca. I bez względu na to, jak
długo chłopczyk się nad tym zastanawiał, nie mógł dociec, w czym zawinił.
Pomagał przecież w pracy ile tylko miał sił, zawsze okazywał ojcu
posłuszeństwo. A mimo to wszystko było źle.
Rebecka powiedziała mu, że mama jest teraz w niebie. Nie, wcale nie leży
w ziemi w tej okropnej trumnie. W nocy, kiedy Matti spał, przyszli aniołowie i
zabrali ją do siebie.
Chłopczyk wiele o tym rozmyślał. Tak bardzo tęsknił za dobrymi dłońmi
matki, które czule gładziły go po lnianozłotych włosach. Mama nigdy się nie
gniewała. Mama mówiła, że Matti jest ładnym i grzecznym chłopcem.
Matti wiedział, gdzie jest niebo. Jorulv mu o tym powiedział, a przecież
Jorulv wiedział wszystko. Kiedyś Matti wyglądał przez okno. Wskazał wówczas
ręką na najwyższą górę, Jorulv zaś wyjaśnił mu, że to Niebiańska Góra. Jest tak
wysoka, że z jej szczytu można się wdrapać prosto do nieba, dlatego tak właśnie
się nazywa.
Znajdowała się co prawda daleko, ale Matti był przeświadczony, że
aniołowie przebyli całą tę drogę przez las piechotą specjalnie po to, by zabrać
matkę.
Tylko dobrzy ludzie idą do nieba, tak mówił ojciec, kiedy czytał Biblię. A
przecież matka była najlepsza na świecie...
Tydzień później Matti usłyszał, jak ojciec, ściągając z nóg ciężkie buty,
mamrocze coś do siebie pod nosem. Matti niewiele z tego rozumiał, ale
wydawało mu się, że ojciec gniewa się na matkę za to, że jej już nie ma.
– ... a zresztą, jako żona i tak do niczego się nie nadawała, nie ma to więc
ż
adnego znaczenia. Ciągle tylko rodziła dzieci. Mężczyzna nie został stworzony
do życia w samotności, tak mówi Pan. Muszę postarać się o jaką porządną
kobietę, bo dłużej tak być nie może. Potrzebna mi taka, która będzie umiała
zająć się domem. Dzieciaki z niczym nie potrafią sobie poradzić. Chcę mieć
młodą, mocną dziewuchę, a nie podstarzałą, umęczoną, chudą kobiecinę, która
na nic nie ma siły.
Ojciec nie wiedział, że Matti go słyszy, a słowa te poruszyły wiele czułych
strun w sercu chłopca.
Następnego wieczoru Juliana rozbierała najmłodszą siostrzyczkę, Linneę.
Ubranko jej było za ciasne i postrzępione – matka zdążyła tylko dla Olego z
nowym ubraniem, musiała przecież zgręplować, uprząść i utkać zeszłoroczną
owczą wełnę. Dziewczęta pomagały jak mogły, ale na ogół co roku starczało na
nowe ubranie tylko dla jednego dziecka. Mieli przecież tak mało zwierząt.
Najmłodsza dziewczynka przez cały dzień była niewyspana i
rozgrymaszona. Pewnie i ona, tak jak wszystkie dzieci, tęskniła za matką.
Juliana zmusiła ją do wypicia kubka mleka, bo mała nie chciała jeść kolacji.
Linnea nie była silnym dzieckiem, tak często się przeziębiała...
Juliana rozejrzała się po izbie z uczuciem rezygnacji. Mieli tylko trzy łóżka.
Największe z nich, najszersze, zajmował ojciec. Dziewczynki gnieździły się w
drugim łóżku, a chłopcy w trzecim. Było im tak ciasno, że żadne nie mogło
obrócić się na drugi bok, nie poruszając przy tym pozostałych. Pół izby
zajmowały krosna.
Juliana i Rebecka robiły wszystko, by utrzymać izdebkę w czystości, ale
nigdy nie potrafiły osiągnąć takiego stanu jak za życia matki. Ojciec spluwał na
podłogę i rzucał zabłocone buty gdzie popadło. Ole, choć mądry i pracowity, był
niestety okropnym bałaganiarzem. A doprawdy mały nieporządek wystarczył,
by w izbie zapanował straszny rozgardiasz, mieszkali wszak tak ciasno.
Kolacja stanęła na stole. Rebecka rzuciła drewniane łyżki, aż echo poszło
po izbie.
– Już. Mogą teraz przyjść i zjeść, póki jedzenie gorące.
Dym wydobywający się z pieca snuł się po izbie jak welon, ale pachniał
przyjemnie, brzozowym drewnem.
Wrócili mężczyźni: ojciec, Jorulv i Ole, brudni i zmęczeni, ale zadowoleni
z wykonanej w ciągu całego dnia pracy.
Ojciec jednak był poirytowany, czuł się niepewnie. Z Jorulvem jakoś do tej
pory dawał sobie radę, chłopak robił, co mu polecono, ale i on ostatnio zaczął
okazywać niechęć wobec narzuconego mu bezwarunkowego posłuszeństwa.
Wysuwał nawet różnorakie propozycje, po prawdzie czasami zupełnie słuszne, i
to takie, które ojcu nie przyszłyby do głowy. Należało coś z tym zrobić, nie
wolno utracić kontroli nad własnymi dziećmi.
Jeszcze gorzej sprawy się miały z Olem, jego ulubieńcem. Ole zaczął
spoglądać na ojca z wyrazem, jak mu się wydawało, pogardy! Taki szczeniak,
czyżby usiłował przywoływać ojca do porządku?
Prawdą jednak było, że Ole był mądrzejszy od ojca. Wiedział wszystko o
zwierzętach i lesie, o drzewach i roślinach, o wiatrach i pogodzie. Zbyt często
też pytał o to, co znajdowało się za lasem.
To naprawdę nie wróżyło dobrze.
Gniewnie ściągnął z nóg zabrudzone buty i rzucił je byle jak. Rebecka
podniosła je z podłogi i demonstracyjnie wyniosła do sionki.
W każdym razie, Bogu dzięki, jest Juliana. Ona była posłuszna i grzeczna,
nigdy nie narzekała, że ma za dużo pracy, ani na to, że na jej barkach – była
wszak najstarszą dziewczynką w gromadce rodzeństwa – spoczęła tak wielka
odpowiedzialność.
Z Rebecka za to wybuchały ciągłe awantury. Przeklęta dziewucha, nigdy
nie powinna była się urodzić! Bez końca tylko spory.
Tak, musi jak najprędzej się stąd wynieść. To nie jest życie dla mężczyzny,
w samotności, z gromadą bachorów, Tyle od niego wymagały! Ubrania,
jedzenia, ciepła. Co sobie wyobrażały, ile właściwie może znieść samotny
wdowiec?
Takie były rozpieszczone, wszystkie co do jednego!
– A gdzie jest Matti? – przerwał nagle ciszę Jorulv.
Juliana rozejrzała się dokoła.
– Myślałam, że jest z wami – powiedziała.
– Nie, nie widzieliśmy go od obiadu – zdumiał się Jorulv.
– Ale wyszedł przecież zaraz za wami – wtrąciła się Rebecka. – Widziałam,
jak drepcze przez łąkę w stronę lasu.
Popatrzyli po sobie z niepokojem.
Ciepła kurtka Mattiego zniknęła. Nigdzie nie było też jego ukochanego
drewnianego konika, którego wystrugał mu Jorulv.
Matti uciekł. Wybrał się do wielkiego lasu całkiem sam. A przecież w tych
okolicach można było spotkać niedźwiedzia. Zdarzało się, że przechodziło tędy
stado wilków, choć ostatnio dawno już ich nie widziano. Ryś także mógł okazać
się niebezpieczny dla małego dziecka. Moczary. Urwiska. Bezkresne lasy, w
których tak łatwo zabłądzić.
Niepokój zmienił się w strach, w przerażenie, nawet ojciec pobladł. Ale
słowa, które wypowiedział, zabrzmiały surowo:
– Kiedy dopadnę tego łobuza, porządnie złoję mu skórę, to jedno jest
pewne!
Dzieci unikały jego wzroku. Nie rozumiały, że pod gniewem skrywał
głęboki niepokój, dlatego właśnie wszystkie odwróciły się do niego tyłem.
Ojcu po plecach przebiegł dreszcz strachu, jakiego nigdy dotąd jeszcze nie
doświadczył. Przyzwyczajony był do nieposłuszeństwa Rebecki i jej
pogardliwie nadętej miny. Reakcja Olego też nie była żadną niespodzianką.
Ale Jorulv? I Juliana?
– Idziemy go poszukać – rzekł krótko.
ROZDZIAŁ III
Matti stwierdził, że w lesie zrobiło się nieprzyjemnie.
Jak to daleko! śeby mieć lepszy widok, wdrapał się na pagórek, ale
Niebiańska Góra nie przybliżyła się ani odrobinę.
Najgorsze, że nie widział już ani domu, ani nawet tego dużego jeziora
poniżej zagrody.
Poczuł się naprawdę nieswojo.
Popłakując podreptał dalej. A tak dobrze zapowiadała się ta wyprawa! Był
najedzony i wypoczęty, bez trudu wędrował po okolicy. Wkrótce jednak dotarł
do bagniska i musiał je okrążyć. Potem natrafił na spore jezioro, nie to koło
domu, lecz zupełnie inne. Wcale mu się nie spodobało. Obchodził je brzegiem, a
wszędzie dookoła było tak pusto... A jeżeli zabłądził?
No i przecież matka go oczekiwała! Co się stanie, jeśli nie będzie mogła
dłużej czekać?
Matti zaczął szybciej przebierać nóżkami. Bał się coraz bardziej, ale
odpędzał od siebie wszystkie strachy.
Nie wolno mu myśleć o łosiu czy też niedźwiedziu, o wilku ani rysiu. A już
na pewno nie o tym, co mogło być jeszcze groźniejsze! Musi tylko iść, iść jak
najszybciej przed siebie. Niedługo już będzie na miejscu.
Po pewnym czasie jednak spostrzegł, że zaczyna się ściemniać. Czy
naprawdę do Niebiańskiej Góry było aż tak daleko? A na dodatek z głodu
burczało mu w brzuchu.
I taki był zmęczony!
Nie mógł usiąść i odpocząć, bo wtedy napadłyby go wilki.
Wiedział, że musi iść dalej.
Mrok wokół niego gęstniał z każdą chwilą. Matti już nie potrafił wskazać,
gdzie jest Niebiańska Góra.
A nikt nie wiedział, dokąd się wybierał!
Łzy zaczęły płynąć mu po policzkach. Potknął się i wpadł na drzewo.
Nie chciał już nigdzie iść, nie miał sił. Musiał usiąść i choć chwilę
odpocząć.
– Mamo! Boję się!
Przycisnął do piersi drewnianego konika, skulił się na mchu i poczuł, że
oczy same mu się zamykają. Nie zdołał już jednak unieść w górę powiek.
Zapadła noc.
– Zrobiło się zbyt ciemno – ze złością parsknął ojciec, kiedy on i czwórka
najstarszych dzieci zebrali się na skraju lasu. – Wyruszymy na poszukiwania
jutro rano, jak tylko się rozwidni.
Jorulvowi nadal w uszach dzwoniło echo rozpaczliwego wołania w lesie:
– Matti! Maaattiii!
Wołania, które nigdy nie doczekało się odpowiedzi.
– To prawda, w lesie jest już za ciemno – przyznał. – Ale moglibyśmy
przesondować jeziorko. Nad wodą jest jeszcze dość widno i jeśli weźmiemy
pochodnie...
Juliana zadrżała na samą myśl.
– Muszę sprawdzić, co z Linneą – rzuciła przez ramię i pobiegła w
kierunku domu.
– A więc dobrze, jak chcecie – westchnął ojciec.
Z drżącym lękiem w sercach zaczęli schodzić ku jeziorku. Dopóki byli w
lesie, pozostawała wciąż iskierka nadziei, jeśli jednak znaleźliby Mattiego w
wodzie, na dnie...
Pocieszało ich jedynie, że Matti zabrał ze sobą kurtkę i drewnianego
konika.
Matti nie obudził się, gdy ktoś pochylił się nad nim, a potem podniósł go do
góry. Dopiero gdy wetknięto mu w rączkę ulubioną zabawkę, drgnął i otworzył
oczy.
Nocny wiatr szeleścił w koronach drzew, ale nie było już tak ciemno. Matti
spojrzał w twarz osobie, która go niosła, i w jednej chwili na dobre się
przebudził.
– Czy ty jesteś aniołem?
– Dlaczego tak uważasz? – uśmiechnął się mężczyzna.
– Bo miałem iść do mamy. Może to ona wysłała anioła, żeby mnie
sprowadził?
Na chwilę zapadło milczenie.
– Mieszkasz w tym małym domku nad jeziorem, prawda?
– Tak – kiwnął głową Matti. – Ale chciałem iść do Niebiańskiej Góry, bo
mama poszła do nieba, a tam najłatwiej się dostać właśnie z Niebiańskiej Góry.
– Nie znajdziesz swojej mamy na Górze – uśmiechnął się mężczyzna
przyjaźnie, lecz ze smutkiem. – Ale ona towarzyszy ci przez cały czas. Jest u
twego boku, chociaż jej nie widzisz.
– Naprawdę?!
– Tak. To ona prosiła, bym ci pomógł.
Jaka cudowna wiadomość! Matti odetchnął z ulgą.
– Dokąd idziemy? – zapytał po chwili.
– Do domu, tam gdzie mieszkasz. Bardzo się o ciebie niepokoją. Szukali
cię przez cały wieczór i przez całą noc. Nawoływali. Bo to ty masz na imię
Matti, prawda?
– Tak.
– A więc wołali właśnie ciebie.
Matti dość długo nad tym rozmyślał. Najwidoczniej znów zrobił coś złego.
– Ojciec mnie nie lubi – wyznał wreszcie cichutko.
– To znaczy, że jedziemy na tym samym wózku.
– Na jakim wózku?
– To tylko takie powiedzenie, Matti. Mój ojciec także mnie nie lubi.
– Naprawdę? Dlaczego? Przecież ty jesteś taki piękny! Czy on cię bije?
– Nigdy mnie nie widział.
Tego Matti nie potrafił objąć swoim rozumem. Jak ojciec tego człowieka
mógł wiedzieć, że go nie lubi, skoro nigdy go nie widział? Nagle przyszło mu
do głowy co innego. Rebecka zawsze powtarzała, że jest już za ciężki, by go
nosić.
– Mogę iść sam – oznajmił.
– Tak? To bardzo dobrze.
Mężczyzna postawił Mattiego na ziemi i chłopczyk mógł mu się lepiej
przyjrzeć. Jego tajemniczy opiekun miał na sobie skórzane ubranie, buty z
kawałków skór obwiązanych wokół nóg rzemieniem. Długie włosy miękkimi
falami spadały na ramiona.
Nie miał jednak skrzydeł, a więc chyba mimo wszystko nie był aniołem.
W niczym to Mattiemu nie przeszkadzało. Powiedział przecież, że mama
jest razem z nimi, a to było najważniejsze.
Chłopczyk w jednej rączce trzymał swego ulubionego konika, a drugą
mocno ujął mężczyznę za rękę. Czuł się bezpiecznie. Bardzo podobała mu się ta
dłoń.
Promienie słońca przedarły się przez opary porannej mgły i oświetliły
wycieńczonych, zdesperowanych ludzi nad jeziorem. Podnieśli głowy i
nasłuchiwali w napięciu!
– Hop! Hop! Co robicie tak wcześnie nad wodą?
Matti, ucieszony, tryskający radością, biegł w ich stronę.
Wszyscy pospieszyli mu na spotkanie, ojciec szedł jako ostatni. Był zły na
malca, ale wyczuwał, że najmniejsza nawet reprymenda może wywołać
prawdziwą burzę. Dlatego mocno zacisnął zęby, tłumiąc gniewne słowa, i
maszerował za dziećmi.
Matti z zapałem odpowiadał na wszystkie pytania:
– Chciałem dojść do Niebiańskiej Góry, do mamy, ale okazało się, że to
bardzo daleko, i bardzo się zmęczyłem, no i zasnąłem. Nocą w lesie jest
strasznie, można zobaczyć to, czego nie ma naprawdę w dzień...
– Tak, tak – przerwał mu Jorulv. – Ale co się stało potem?
– Nie wiedziałem, że zasnąłem. Na początku płakałem, ale tylko
troszeczkę. A potem on przyszedł i zaprowadził mnie do domu.
On? Jaki on? Kto taki? Kto cię odprowadził? – zdumieni pytali jedno przez
drugie.
– Najpierw myślałem, że to anioł, ale nie miał skrzydeł, a wiec to
niemożliwe. Powiedział, że mamy nie ma na Niebiańskiej Górze. Powiedział, że
mama cały czas chodzi koło mnie, chociaż jej nie widzę. Powiedział, że czuwa
nad nami wszystkimi, żeby ojciec...
Matti urwał w pół słowa i ze spuszczoną głową szybko dokończył:
– ... żeby nic się nam nie stało. To mama wysłała go do lasu, żeby mnie
odnalazł.
– Matti – odezwała się Juliana surowo. – O kim ty właściwie mówisz?
Wiesz przecież, że w lesie nie ma żadnych ludzi!
– Tak, wiem. Ale jego ojciec też go nie lubi i właśnie dlatego on mieszka w
lesie.
Ojciec Mattiego poczuł nieprzyjemne ukłucie wyrzutów sumienia na
dźwięk słów „też go nie lubi”.
– I on jest bardzo piękny – zakończył relację Matti.
Rodzeństwo jednak nie było w pełni usatysfakcjonowane jego opowieścią.
– Na pewno wszystko tylko ci się przyśniło – skwitował Ole. – Coś mi się
widzi, że przez cały czas siedziałeś schowany między drzewami na brzegu lasu,
bo chciałeś nas wystraszyć.
Matti popatrzył na niego urażony.
– Wcale nie. Zobacz, bucik mi się rozleciał, a on obwiązał go rzemieniem!
Dokładnie obejrzeli rzemyk i orzekli, że rzeczywiście nigdy podobnego nie
widzieli.
– No dobrze, ale jak on miał na imię? I jak wyglądał? – dopytywała się
Rebecka. – Był młody czy stary? Taki jak ojciec?
Matti badawczo przyjrzał się ojcu, ale zaraz odwrócił się do najstarszego
brata.
Nie, nie był taki jak ojciec. Jak Jorulv, tylko ciemniejszy. Miał całkiem
czarne włosy.
– Młody chłopak? – rzekł ojciec z niedowierzaniem. – Nic więcej o sobie
nie powiedział?
– Zapytałem, czy jest Władcą Lasu, i on odparł, że nie, nie jest. Ale
powiedział, że go zna. I dodał jeszcze: „Jeśli ktoś będzie dla ciebie niedobry,
Matti, poproszę Króla Lasu, żeby się z nim rozprawił!”
Czy jedynie przypadkiem wszystkie dzieci jak na komendę odwróciły się i
popatrzyły na ojca? Ojciec zagryzł wargi i dopiero po chwili mruknął, że teraz,
kiedy Matti nareszcie raczył wrócić do domu, mogą chyba iść coś zjeść i trochę
się zdrzemnąć.
Kiedy wracali do chaty, Jorulv położył najmłodszemu braciszkowi rękę na
karku i powiedział:
– Dobrze, że jesteś już w domu, Matti!
Miesiące jakoś upływały. Ojciec rzadko rozmawiał z dziećmi, a i one
nauczyły się unikać niepotrzebnych scysji. Dwoje najmłodszych, które zawsze
baraszkowały na łąkach zanosząc się radosnym śmiechem, przycichło, zamknęło
się w sobie. Starsze pracowały jeszcze bardziej zawzięcie, jak gdyby chciały
zagłuszyć myśli.
Zima tego roku okazała się wyjątkowo łagodna, radzili więc sobie nieźle.
Dużo czasu mogli spędzać w lesie, poza chatą, i nie musieli tłoczyć się w ciasnej
izbie. Wieczory były i tak dostatecznie nieprzyjemne.
Gdy zbliżała się wiosna, Juliana zaczęła odczuwać niepokój we krwi.
Nigdy nie zdołała zapomnieć o tajemniczym wybawcy Mattiego, stał się on
bohaterem jej marzeń.
Człowiek, który mieszka w lesie? O którym nigdy dotąd nie słyszeli? Czy
mogło to mieć jakiś związek z tym, o czym czasami któreś z nich wspominało?
Zdarzało się, że dostrzegali jakieś niezwykłe poruszenie, jakby błysk między
drzewami, kiedy zbierali w lesie jagody albo chrust i mech.
Juliana postanowiła wziąć na siebie wszystkie tego typu prace i krążąc po
lesie otaczającym dom, ukradkiem rozglądała się dokoła.
Niczego jednak nie widziała, czuła jedynie wiosenną gorączkę we krwi.
Coś się wydarzyło dopiero w pewien przepiękny majowy dzień, kiedy
wyprawiła się do lasu razem z Olem. Ole chciał znaleźć kawałek drewna na
nowy ubijak, a Juliana zbierała brzozowe gałązki na nową miotłę.
Poprzedniego dnia pasła kozy. Nigdy nie wypuszczano zwierząt samych do
lasu, któreś z dzieci zawsze musiało pełnić funkcję pastuszka. Juliana zagnała
stadko do małej dolinki, położonej na uboczu, i właśnie wtedy nagle doznała
niezwykłego wrażenia, że w pobliżu znajduje się jakaś żywa obca istota.
M
o g ł o to być zwierzę. Wychowana w lesie dziewczyna znała jego
tajemnice i potrafiła wyczuć bliskość zwierzęcia. Tym razem jednak było w tym
coś dziwnego.
Odczuła to szczególnie wyraźnie, kiedy stanęła na wzniesieniu, na którym
sosny i skalne bloki walczyły ze sobą o miejsce.
Dzisiaj skierowała się również ku dolince. Ole nie miał nic przeciwko
temu, po prostu szedł za siostrą. Kiedy jednak dotarli do dolinki, Ole
powędrował dalej w las i Juliana została sama.
Jak cicho dokoła!
I dzisiaj nawiedziło ją podobne uczucie, ale może wywołało je tylko gorące
pragnienie, by naprawdę ktoś był w pobliżu?
Nasłuchiwała skupiona, niemal każdym nerwem, a stopy odruchowo
poniosły ją ku wzniesieniu, na którym stała poprzedniego dnia.
Sama nie wiedziała, czego tam szuka, jakiś wewnętrzny głos podpowiadał
jej kierunek wędrówki. Niczego też szczególnego nie znalazła, ale czy tak
naprawdę czegoś się spodziewała?
Działała całkiem podświadomie. Prawie nie zdając sobie sprawy z tego co
robi, wyszukała dwa patyczki i ułożyła je skrzyżowane na płaskim bloku
skalnym. Zdumiona przyjrzała się własnemu dziełu i zbiegła w dolinę. Co też jej
przyszło do głowy?
– Ole? Ole, gdzie jesteś?
– Tutaj – dobiegł ją głos z oddali. Co sił w nogach popędziła do brata.
Następnego dnia dobrowolnie podjęła się pasienia kóz. Nie była to wcale
jej kolej, powinna zostać w domu i zająć się pieczeniem chleba, ale udało jej się
zamienić z Rebecką. Bracia ostro protestowali, bo rzadko kiedy smakowało im
pieczywo Rebecki.
Ale Juliana postawiła na swoim.
Kiedy zbliżała się do dolinki, serce mocno jej biło z przejęcia.
W dolince przystanęła, a kozy łapczywie rzuciły się na młodą wiosenną
trawę, z zachwytem skubały pączki i zielone gałązki z okolicznych krzaków.
– Zostańcie tutaj – poleciła, jakby rozumiały, co do nich mówi. A może tak
też i było?
Wspięła się po zboczu ku porośniętemu sosenkami wzniesieniu. Nie
wiedzieć czemu, kryła się między krzakami, jak gdyby dopuszczała się czegoś
zakazanego.
Szła ze wzrokiem utkwionym w wierzchołki drzew, starając się za wszelką
cenę nie patrzeć tam, gdzie tak bardzo chciała spojrzeć. Pewnie, że było to
niemądre, ale tak strasznie obawiała się rozczarowania.
Rozczarowania? Ale z jakiego powodu? Surowo zganiła samą siebie. Jak
można być aż tak głupią?
Matti po prostu fantazjował, to przecież całkiem jasne. W lesie nie było
nikogo poza nimi. I chociaż, być może, wówczas naprawdę ktoś mu pomógł, nie
miała żadnych podstaw, by przypuszczać, że jej wytęskniony bohater wędrował
po lesie jeszcze przez wiele miesięcy.
Jest głupia, głupia, głupia!
Nagle serce jej zamarło, jakby zapomniało uderzyć przynajmniej dwa razy.
Na płaskim głazie leżały dwa inne patyczki ułożone w znak krzyża. Obok
tych, które ona zostawiła poprzedniego dnia.
Juliana poczuła, że zakręciło jej się w głowie.
Wiedziała na pewno, że nie mógł tu przyjść nikt z rodziny. Przez cały czas
pilnowała rodzeństwa i ojca, baczyła, by przypadkiem nie odkryli jej niemądrej
tajemnicy.
Ale dwa krzyże, które miała przed oczami, były prawdziwe, rzeczywiste!
Rozejrzała się dokoła, ale nie dostrzegła niczego nowego. Las był pusty jak
zawsze. To tylko wiosna obudziła jej tęsknotę.
A zatem przypadek. Tamten krzyż musiał leżeć tam już wczoraj, choć ona
zwyczajnie go nie zauważyła. Niemożliwe, by ktoś inny tu był. śadną miarą
niemożliwe.
Postanowiła spróbować raz jeszcze.
Zbiegła kawałek w dół i zebrała nieduży bukiecik konwalii. Owinęła
łodyżki wilgotnym mchem, by szybko nie zwiędły, i położyła bukiecik między
dwoma krzyżami z patyczków. Potem szybko wróciła do kóz, które, znudzone,
zaczynały już się rozchodzić.
Wieczorem postarała się znaleźć wymówkę, by na chwilę pójść nad jezioro.
Uklękła na brzegu, wpatrując się w ciemną, przejrzystą wodę.
Och, nie było na co patrzeć! Doprawdy, daleko jej do Rebecki, ślicznej,
ciemnookiej, o szerokim uśmiechu i wesołym piegowatym nosku.
Ona była taka nijaka, przypominała kępkę zwiędłej trawy, tak przynajmniej
sama uważała.
Bo przecież woda w jeziorku nie mogła odbić ciepła bijącego z jej
wielkich, błękitnych oczu, piękna ust i łagodnie zarysowanego czoła. Juliana
podobna była do matki jak dwie krople wody. Stanowiłaby wymarzoną zdobycz
dla despotycznego mężczyzny, który dręczyłby żonę, bo tacy zawsze potrafią
upatrzyć sobie ofiarę. Matka często martwiła się o przyszłość Juliany,
pocieszając się tylko, że prawdopodobnie córka nie spotka nikogo, z kim
mogłaby dzielić życie. W lesie mieszkali przecież tylko oni.
Juliana skończyła właśnie siedemnaście lat. Czy było więc coś dziwnego w
tym, że wrażliwa dziewczyna śniła o bohaterze Mattiego?
Kiedy następnego dnia wróciła na wzgórze, konwalie zniknęły. Leżał tam
teraz bukiecik najpiękniejszych dzwonków.
Juliana westchnęła głęboko, cała drżąc. Twarzyczkę jej rozpromieniła
radość.
ROZDZIAŁ IV
Tej wiosny ojciec nie mógł wytrzymać już dłużej. Milczenie dzieci było tak
wymowne, że w końcu się poddał.
Pewnego dnia, kiedy niemy opór dał się odczuć jeszcze wyraźniej niż
zwykle, cisnął swym kapeluszem z szerokim rondem o podłogę i wrzasnął:
– Doprawdy, jesteście już dostatecznie dorośli, by radzić sobie
samodzielnie! śaden mężczyzna nie zniósłby takiego życia. To mój dom, nie
wasz, ja go zbudowałem...
– Nie, dziadek – wtrącił Ole.
Ojciec popatrzył na niego spode łba, ale nic więcej na ten temat nie
powiedział.
– Ja także mam prawo do własnego życia – burknął, spuszczając z tonu. –
Mężczyzna nie został stworzony do życia w samotności, takie są słowa Pana.
Wyprawię się w doliny i znajdę sobie dziewczynę, która będzie umiała zająć się
gospodarstwem. Dom przypomina już chlew! Sami zobaczcie, jak wygląda stół!
– Nie miałam czasu, by po tobie posprzątać, ojcze – odparła Rebecka.
Odszedłeś od wieczerzy jako ostatni.
– Milcz, dziewucho!
Nie odezwał się więcej, a wiele miał im jeszcze do powiedzenia. Choćby
to, że są już na tyle duzi, by samodzielnie wyruszyć w świat, bo on przecież nie
ma wcale obowiązku karmienia ich przez całe życie. Najchętniej pozostawiłby
w domu jedynie Linneę i Olego, a reszcie nakazał się wynosić, i to jak
najprędzej.
Teraz jednak postanowił milczeć. Mimo wszystko nadal byli mu potrzebni.
Trudno przewidzieć, jak zakończy się wyprawa w dolinę, no a Ole i Linnea nie
mogli zostać sami, to nie wchodziło w grę.
Gdyby tylko udało mu się znaleźć robotną kobietę, to... Wyrzuciłby ich w
jednej chwili, zrobił już dla nich to, co do niego należało.
Dzieci popatrzyły na siebie spłoszone. Matka czasami wspominała o
ś
wiecie za lasem, one jednak tak naprawdę nic o nim nie wiedziały, w głębi
duszy przekonane, że grasują w nim same złe moce.
Ojciec miał zamiar sprowadzić tu, do domu, jakąś dziewczynę z tamtego
ś
wiata, która w dodatku miałaby zająć miejsce matki?
– Kiedy mnie nie będzie, macie się trzymać blisko chałupy, zrozumiano? –
warknął ojciec. – Pilnujcie porządku w gospodarstwie i dbajcie o zwierzęta.
Kiedy wrócę z nową żoną, wszystko ma lśnić! Inaczej nie będzie chciała tu
zostać.
Nic na to nie umieli odpowiedzieć. Słowa ojca odebrały i im mowę.
Ubranie ojca należało wyprać i połatać. Dwa dni później wyruszył. Patrzyli
za nim, jak okrążał jeziorko, aż wreszcie zniknął za wzgórzami po drugiej jego
stronie.
A więc dobrze wiedział, jak dojść do doliny, którą płynęła rzeka, pomyślał
Jorulv z uczuciem wewnętrznej pustki. Wiedział, ale nie wspomniał o tym ani
słowem.
Wyprawa ojca sprawiła, że Juliana przez wiele dni nie miała czasu, by
pójść do lasu. Ale kiedy Rebecka spróbowała wyrzucić bukiecik zwiędłych
dzwonków, stojący w kubeczku na oknie, Juliana gwałtownie zaprotestowała.
Wyrwała naczynko z rąk siostry, zostawiając Rebeckę oniemiałą ze zdziwienia.
Po co komu zwiędłe kwiaty pod poduszką?
Wreszcie jednak Juliana znalazła czas, by skupić się na swoich sprawach.
Pomknęła do lasu jak wiatr, przestraszona, że przybędzie za późno.
Za późno na co?
Potykając się, biegła zdyszana w górę zbocza.
W tym samym miejscu co poprzednio leżał bukiecik najpiękniejszych
wiosennych kwiatków. Niestety, zdążył już zwiędnąć, nie zabrała go stąd na
czas.
Juliana przysiadła na kamieniu i wybuchnęła płaczem z żalu za czymś,
czego właściwie nigdy nie miała, a jednak utraciła.
W końcu odetchnęła głęboko parę razy i otarła oczy rąbkiem fartucha.
Przecież nic nie wiedziała o tej tajemniczej osobie, która kładła tu kwiaty.
Mógł to być każdy, na przykład jakiś stary dziad albo mała dziewczynka.
A może Władca Lasu?
Opowiedziana przez Mattiego historia o młodym, pięknym chłopcu
zawróciła jej w głowie. Przecież dobrze wiedziała, że w lesie nikt nie mieszka,
nie było tu ani starych dziadów, ani młodych panienek, ani...
Westchnęła ciężko i wstała, postanawiając wracać do domu.
Zmieniła jednak zdanie, na chwilę przystanęła zamyślona.
Chcę się przekonać, kto tu przychodzi, mówiła do siebie w duchu. Ale jak
mam przekazać wiadomość? Nie mogę tu przecież siedzieć cały dzień! A może
on w ogóle nie przyjdzie, dlatego że nie zabrałam kwiatów?
Napisać nic nie mogła, bo pisać nie umiała. Ale może przyjdzie jej do
głowy jakiś znak, który mogłaby zostawić?
Upłynęła dobra chwila, zanim wymyśliła, co zrobi. Nie była pewna, czy ten
ktoś zrozumie, o co jej chodzi, ale umieściła najpierw kwiat mlecza, który
wyobrażać miał słońce, a potem ułożyła patyczki na kształt dwojga ludzi i
zaznaczyła, że słońce stoi na niebie tuż nad ich głowami.
Juliana postała chwilę, podziwiając swoje dzieło, uzupełniła kilka
szczegółów i pobiegła do domu. Była tak przejęta, że serce omal nie wyskoczyło
jej z piersi.
Rodzeństwo dopytywało się, gdzie się podziewała tak długo.
– Poszłam się trochę przejść – odparła lekko.
Rotmistrzowi von Adelkalkowi w rok po przyjściu na świat syna, po
którym wszelki ślad zaginął, urodziła się córeczka, a pięć lat później – nareszcie
chłopczyk, tym razem jasnowłosy jak jego siostry. Rotmistrz przelał na synka
całą miłość, do jakiej był zdolny, a dziewczynki zaniedbywał jak przedtem.
Najmłodsza córka miała naprawdę na imię Elisabeth, ale nazywano ją
krótko Lisen. Była bystrą, żywą dziewczynką, niezwykle pogodną i obdarzoną
poczuciem humoru. Mogło się jej to bardzo przydać, jeśli miała czymś się
wyróżnić w gromadce rodzeństwa, składającej się z trzech zaszczutych,
zgnębionych dziewcząt i jednego rozpieszczonego chłopaka. Matka, co prawda,
nie zaniedbywała żadnego ze swych dzieci, była jednak do tego stopnia
zastraszona przez męża, że ogarniało ją drżenie już na sam dźwięk głosu pana i
władcy.
Kiedy rotmistrza nie było, Lisen ośmielała się mówić najokropniejsze
rzeczy o swoim ojcu, co matkę wprawiało w stan wielkiego wzburzenia.
„Przebrzydły nadęty dziad” – to jedno z bardziej eleganckich wyrażeń
dziewczynki.
Upłynęło już tak wiele lat, a rotmistrz, choć można było tego oczekiwać,
nie awansował. Winny był temu przykry incydent związany z żołnierzami,
których znaleziono martwych na stopniach jego dworu. Zwierzchnikom
rotmistrza bardzo się to nie spodobało. Nigdy nie wykryto ani sprawcy
przestępstwa, ani też motywów, i rotmistrz dalej krzykiem rządził wszystkimi,
którzy nawinęli mu się pod rękę. Grzechem byłoby twierdzić, że powszechnie
go lubiano.
Matka Lisen często bywała zasmucona. Zdarzało się, że godzinami stała w
oknie spoglądając w stronę lasu, a po policzkach nieprzerwanym strumieniem
płynęły jej łzy.
Lisen nie mogła się dowiedzieć, co gnębi matkę.
Dopiero pewnego dnia, gdy została wysłana do szwaczki po odbiór
haftowanego stanika dla matki, poznała tajemnicę.
Szwaczka, nosząca imię Elin, samotnie wychowywała dziecko, które
przyszło na świat poza małżeństwem. Fakt ten zdawał się jednak nie
przeszkadzać matce Lisen, która najwyraźniej żywiła słabość do tej kobiety.
Elin doskonale opanowała swoje rzemiosło, a dzięki łaskawemu odnoszeniu się
do niej baronowej i inne panie w mieście skłonne były przez palce patrzeć na
przeszłość Elin i korzystać z jej usług.
Elin była córką miejskiej akuszerki. Jej syn miał tyle lat co Lisen, ale z nim,
naturalnie, dziewczynie nie wolno było rozmawiać.
Lisen, z natury otwarta i szczera, paplała tak, że usta jej się nie zamykały,
podczas gdy Elin kończyła ostatnie szwy przy staniku.
– Taka jestem zła na mego brata – westchnęła Lisen. – Jest taki wyniosły,
ż
e trudno z nim wytrzymać. Twierdzi, że wolno mu robić to, co chce, bo to on
odziedziczy dwór i cały majątek.
– Źle, że tak mówi – mruknęła Elin. – To bardzo niestosowne.
– Oczywiście, że nie! Nie powinien tak się wywyższać!
– Nie to wcale miałam na myśli – cicho powiedziała Elin. – Wszystko to
razem wstyd i hańba, i tak bardzo, bardzo żal mi jaśnie pani... Niczym sobie na
to nie zasłużyła!
– Co takiego? O co ci chodzi? – dopytywała się Lisen. Czyżby nagle
nadarzyła się okazja, by dowiedzieć się, dlaczego matka zawsze jest taka
smutna?
Elin nie miała ochoty zdradzić nic więcej, ale Lisen nalegała, postanowiła
poznać prawdę. Wreszcie szwaczka ustąpiła.
– No cóż, jestem zdania, że prędzej czy później cała rzecz powinna wyjść
na jaw – rzekła zdecydowanie, odkładając szycie na bok. – Panna Lisen jest
dobrą, rozumną dziewczynką. Ale nie wolno wspomnieć o tym ojcu, ani jednym
słowem!
– Temu krzykaczowi? Nigdy w życiu!
– Kiedyś zdarzyło się coś naprawdę strasznego – zaczęła Elin i
opowiedziała baronównie całą tragiczną historię o dziecku niepodobnym do
ż
adnego z rodziców, o tym, jak właśnie jej zlecono ukrycie noworodka w lesie,
o ścigających żołnierzach. Powiedziała, że dzieckiem zaopiekowała się
tajemnicza postać, która obiecała zwrócić dziecko matce, gdy nastąpi po temu
czas, to znaczy kiedy rotmistrz już umrze. Nie taiła też prawdy o żołnierzach,
gwałcie i śmierci nikczemników, którą niechybnie spowodował ów tajemniczy
ktoś, kto zabrał dziecko z jej rąk. Wspomniała też o swoim synku, owocu
gwałtu, i pogardzie, jaką wobec nich żywiło całe miasteczko.
Lisen siedziała w milczeniu, zaciskając dłonie, aż kostki jej bielały.
Patrzyła przed siebie, niczego jednak nie widząc. Wreszcie wykrztusiła:
– A więc tak to wszystko wygląda! Teraz nareszcie rozumiem. Śmierć
ż
ołnierzy, twój wypadek. Tak, bo to był wypadek, i jeśli kiedykolwiek źle cię
potraktowałam, to bardzo proszę, wybacz mi.
– Panna Lisen nigdy źle się do mnie nie odnosiła – szepnęła Elin. – Ale tak
bardzo żal mi mego synka.
– Rozumiem. Ojciec zabrania mi rozmawiać z nim pod jakimkolwiek
pozorem, ale teraz z wielką radością przestanę go słuchać! – Na chwilę zapadło
milczenie, ale zaraz Lisen z głębi serca wyrwało się: – I pomyśleć, że mam
starszego brata...
– Nie jest wcale pewne, czy on żyje – hamowała jej podniecenie Elin.
– No tak, to prawda. Czy nigdy nie miałaś o nim żadnej wiadomości?
– Nie słyszałam ani słowa. Ale matka panienki okazuje mi wielką dobroć.
Lisen odchodząc miała łzy w oczach.
– Matce także nic o tym nie powiem – obiecała. – Ale bardzo dziękuję, że
zechciałaś mi o tym opowiedzieć, tak wiele pomogłaś mi zrozumieć. –
Uśmiechnęła się smutno. – Teraz pewnie i ja będę stać przy oknie i z żalem
wyglądać na las...
Przybył do miasteczka, by znaleźć sobie żonę.
Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy odwiedził je po raz ostatni. Więcej niż
czterdzieści lat. Był wtedy małym chłopcem, którego ojciec zabrał ze sobą. Od
tamtego czasu ogromnie dużo się tu zmieniło, osada rozrosła siej rozciągnęła po
obu stronach rzeki. Zbudowano nawet most, łączący obie części miasteczka.
Z trudem poznawał okolice, zauważył jednak, że nie jest wcale gorzej
ubrany niż pracownicy tartaczni, chłopi czy bezrobotni szwendający się po
uliczkach przy rynku. Stroje kobiet były natomiast mniej podarte i
schludniejsze.
Kobieta. Na pewno nie będzie trudno jakąś złowić. Nie miał szczególnych
kłopotów ze zdobyciem tej, która została matką jego dzieci. Oddała mu serce,
kiedy tylko oboje do tego dojrzeli, a dziecka spodziewała się już po pierwszym
razie, gdy obcowali ze sobą jak mąż z żoną.
Nie, nie miał trudności ze zdobyciem kobiety.
Zapomniał, że ona, młodziutka dziewczyna, wychowana w lesie, na
odludziu, nie miała żadnej możliwości wyboru. On był jedynym chłopakiem,
jakiego spotkała.
Nie pamiętał też, że upływające lata zostawiają na człowieku bezlitosne
ś
lady.
Teraz uważnie przyglądał się każdej napotkanej niewieście, ze wzgardą
patrzył na chude i bardziej podeszłe w latach, bezwstydnie gapił się na młode.
Niestety, te, które podobały mu się najbardziej, młode, ładne i okrągłe,
wydawały się już zajęte.
Postanowił, że skoro już tu przyszedł i trafiła mu się taka okazja, to napije
się piwa. Wiedział wszak, jak należy się zachować, przecież raz kiedyś był już z
ojcem w miasteczku. Ojciec zabrał go do pięknej gospody, zasiadł przy stole i
pił piwo z kufla, aż piana osiadła mu na wąsach... Wspaniałej gospody nigdzie
jednak nie mógł znaleźć. Chyba że... Czyżby to ta nędzna knajpa tam dalej? No
tak, rzeczywiście to właśnie tu.
Zawahał się przez moment, ale w końcu wszedł do małej, obskurnej izby.
Na pewno go tu rozpoznają.
Rzecz jasna nikt nie zwrócił nań uwagi. Pieniądze, niewielka sumka, którą
ż
ona zdołała odłożyć z myślą o przyzwoitym pogrzebie, wyszły już z obiegu, ale
karczmarz zgodził się je przyjąć. Dostał kufel piwa i zasiadł przy jednym z
kulawych stołów. W pomieszczeniu cuchnęło, a pozostali goście, siedzący przy
sąsiednich ławach, sprawiali wrażenie mocno podpitych. Ale jemu to nie
przeszkadzało, zadowolony wyglądał przez okno, pił swoje piwo, starając się,
by jak najwięcej piany osiadło mu na wąsach, i cieszył się, że taki z niego pan
pełną gębą.
Po pewnym czasie przysiadł się do niego karczmarz, zainteresowany
nieznajomym. Chłop wyjaśnił, z jaką to sprawą przybył do miasteczka, a
karczmarzowi z trudem udało się powstrzymać od śmiechu. Ten człowiek
najwyraźniej miał bardzo wygórowane ambicje i nie zastanawiał się ani trochę,
co sam ma do zaoferowania.
– No, nie będzie łatwo znaleźć kobietę, jakiej szukacie – powiedział
karczmarz z udawaną powagą. – Baby są teraz takie wymagające, chcą, by im
obiecywać złote góry. I na dodatek z sześciorgiem dzieci...?
Chłop pomyślał, że gór może zapewnić pod dostatkiem, gorzej z takimi, co
dałyby złoto...
– Ale wiem o jednej, co jeszcze jest dość młoda i nieźle wygląda, a i
wybrzydzać nie powinna, przypuszczam, że skłonna będzie wziąć byle co.
Wzdrygnął się chłop, słysząc te słowa, rozważył w myślach, czy nie
napomknąć by o tym, co posiada, ale postanowił zmilczeć i słuchać dalej.
– Chowa co prawda syna bękarta, ale...
– O, nie, nie chcę więcej żadnych bachorów!
– Ale chłopak jest już prawie dorosły i podobno robota pali mu się w
rękach!
– A, to co innego! Muszę ją obejrzeć, sprawdzić, czy warto ją brać. Gdzie
mieszka?
Karczmarz wyjaśnił, jak szukać domku owej niewiasty, i chłop, nie
czekając dłużej, pokrzepiony piwem, zaraz tam wyruszył.
Doprawdy, pięknie mieszkała ta Elin! Mogliby się tu osiedlić, ten dom
wyglądał na o wiele wygodniejszy niż jego nędzna chałupa w lesie. Nie
zawadza nawet, że kobieta ma bękarta.
Z tym większą radością przyjmie jego propozycję.
U Elin jednak czekała go niespodzianka.
Popatrzyła ze zdziwieniem na podstarzałego, zaniedbanego mężczyznę.
Taki był niezgrabny, brakowało mu wielu zębów, a brud wrósł mocno w skórę,
widać było, że czystość jest mu sprawą najzupełniej obojętną.
W czym mogła mu pomóc?
Chłop uderzył w ton przechwałek, chełpił się wspaniałym majątkiem,
ciągnącymi się na mile lasami, których był właścicielem. Była to naturalnie
gruba przesada, uznał jednak, że może sobie na nią pozwolić. Czyż lasy nie były
dostępne dla wszystkich? A przecież on tam mieszkał, tym samym uważał, że
ma największe prawo, by z nich korzystać! Owszem, ma sześcioro dzieci, ale
nimi nie należy się przejmować. Potrzebna im matka, ot i wszystko, a i jemu
przyda się kobieta w domu.
Łakomym wzrokiem obrzucił jej łóżko, które stało w izdebce w głębi
domu. Zorientował się, że Elin jest szwaczką, świadczyły o tym nie dokończone
części garderoby i skrawki materiałów. Musiała być niezłą partią, no i wcale
niebrzydka. Nie była, co prawda, chodzącą pięknością, ale jeszcze względnie
młoda i miała okrągłe, wdzięczne kształty. Dokładnie taka, jaką chciał. Tak,
powziął już decyzję.
– Nie przeszkadza mi, że chowasz bękarta – rzekł wielkodusznie. – Może
iść razem z tobą, przyda się na gospodarstwie. A najlepiej będzie, jak
zamieszkamy tu, u ciebie, dzieciaki same sobie poradzą.
Elin uniosła dłoń, by mu przerwać. Jednoznacznie dała do zrozumienia, że
jego propozycja wcale to a wcale jej nie interesuje. Policzki jej płonęły,
zachowywała się, jakby uraził jej godność. Cóż za bzdury! Kobieta taka jak ona
nie mogła sobie przecież pozwolić na pielęgnowanie własnej dumy!
– Możemy później o tym pomówić – stwierdził wreszcie. – Potrzebujesz
nieco czasu, by przywyknąć do tej myśli, długo przecież żyłaś samotnie. Nie
spodziewałaś się tak świetnej propozycji, pewnie spadła na ciebie jak grom z
jasnego nieba, co? Ale nie mam dziś gdzie przenocować, możesz więc przyjąć
mnie w gościnę, prawda? Mam ochotę spędzić noc u boku kobiety, a ty przecież
nie musisz dbać o swoje dobre imię. Pewnie też ci tęskno do mężczyzny? Takiej
jak ty niełatwo znaleźć kogoś porządnego.
Z ust płynął mu potok słów. Chciał odegnać z jej twarzy ten dziwny wyraz
napięcia, ale im więcej mówił, tym bardziej tężały rysy Elin.
Zacisnęła usta w wąską kreskę i wreszcie udało jej się wypchnąć go za
drzwi.
Kiedy tak nagle znalazł się z powrotem na ulicy, czuł się kompletnie
zdezorientowany.
– Piekielne babsko – mruknął pod nosem. – Nic nie warta. Nie chciałbym
jej dotknąć nawet obcęgami. No i nieślubne dziecko, właściwie od razu było
wiadomo, z kim ma się do czynienia.
Dzień miał się ku końcowi. Oburzony, z kwaśną miną, poszedł spać do
lasu. Zasnął pod krzakiem, obrażony na cały świat.
Tam właśnie znalazł go włóczęga-rzezimieszek. Ponieważ chłop,
wybierając się do miasta, włożył czyste, starannie pocerowane ubranie, rabuś
doszedł do wniosku, że przejezdny musi mieć przy sobie i pieniądze. Nie
wahając się długo, wbił nóż w plecy śpiącego i obrabował z tych paru marnych
rzeczy, które przedstawiały sobą jakąś wartość – kilku drobnych monet, ubrania
i butów.
Elin usłyszała o morderstwie kilka dni później. Zaraz zrozumiała, kim była
ofiara, i zapłakała ze współczucia. Elin była bowiem kobietą o gorącym sercu,
tyle że nie miała ochoty wiązać się z nieokrzesanym obcym przybyszem.
Myślała jednak przede wszystkim o sześciorgu dzieciach, o których
wspomniał ten człowiek. Wiedziała o nich tak niewiele, nie miała pojęcia ani
gdzie mieszkają, ani w jakim są wieku.
Dlatego właśnie tak bardzo się o nie martwiła.
Dzieciom jednak wiodło się nie najgorzej, przynajmniej z początku.
Nigdy nie miały tyle spokoju. Przed nimi było całe ciepłe, cudowne lato, a
na łąkach znów dzwonił wdzięczny dziecięcy śmiech. Starsze wiedziały, że
upłynie jeszcze wiele dni, zanim ojciec powróci, i radowały się nagłą wolnością.
Gorliwie wypełniały swoje obowiązki, troszczyły się o zwierzęta i ani przez
chwilę nie zatęskniły za ojcem.
Z twarzyczki Juliany w tym czasie dosłownie bił blask. Kiedy któreś z
rodzeństwa dopytywało się, co ją tak cieszy, kręciła tylko głową. Strzegła swej
tajemnicy, jakby była z najszczerszego złota.
ROZDZIAŁ V
Dzień po tym, jak Juliana zostawiła na kamieniu wiadomość, niebo było
zachmurzone. Skąd więc mogła wiedzieć, kiedy dokładnie nastanie południe?
W domu nigdy nie mieli zegara – czas odmierzali według słońca i
zmieniających się pór roku. Będąc jednak dzieckiem natury, Juliana jakby przez
skórę wyczuła zbliżające się południe. Udała przed rodzeństwem, że ma coś
jeszcze do zrobienia w oborze, w rzeczywistości jednak okrążyła zagrodę i
pobiegła do lasu. Istniało pewne ryzyko, że któreś z pozostałych dzieci ją
dostrzeże, ale nie miała innego wyjścia, musiała wszystko postawić na jedną
kartę.
Niewielkie wzgórze leżało pogrążone w ciszy pod szarym, ciężkim od
deszczu niebem bez najmniejszego choćby znaku życia. Jakby całkiem
opuszczone. Kiedy ujrzała swój pieczołowicie wykonany obrazek nietknięty,
rozczarowanie niby kamień legło jej na duszy.
Najwyraźniej nikt nie odwiedził tego miejsca. Juliana miała wielką ochotę
jednym ruchem zniszczyć swoje dzieło. Ale czego właściwie się spodziewała?
Maleńki bukiet polnych kwiatków, który tajemniczy nieznajomy zebrał dla niej,
także przecież leżał i wiądł przez wiele dni, dlatego że jej nie udało się wyrwać
z domu.
Postanowiła więc, że da swemu obrazkowi jeszcze jedną szansę.
Czy nie powinna przysiąść na chwilę i poczekać? Słońce skryło się wszak
za chmurami, może mimo wszystko nie trafiła na właściwy moment?
Ale, jeśli nie chciała wzbudzić podejrzeń rodzeństwa, nie wolno jej było
dłużej zwlekać. Musiała wracać do domu.
Tego dnia nie umiała dzielić z rodzeństwem radości i dobrego humoru.
Przez całe popołudnie i wieczór chodziła milcząca i zamyślona.
A jednak... Kiedy wstał kolejny dzień, Juliana obudziła się z nową nadzieją.
Matti i Linnea baraszkowali w łóżku, tocząc bitwę na poduszki z grubego
płótna. Zwykle nie pozwalano im na taką zabawę, ale tego dnia wyjątkowo
Juliana postanowiła nie łajać malców. Nie miała ochoty sprawiać nikomu
przykrości, sama wszak czuła, że radość i nadzieja omal nie rozsadzą jej piersi.
Najwspanialsze ze wszystkiego było to, że wiatr rozpędził grubą pokrywę
chmur.
Poweselała, z ochotą zabrała się do pracy. Zmiotła sieczkę z podłogi i
pomogła Olemu reperować zrobioną przez ojca sieć. Udał im się ostatni połów
w jeziorku, obiady mieli więc zapewnione na wiele dni.
Przedpołudnie upływało spokojnie.
Kiedy słońce stanęło w najwyższym punkcie, Juliana tak jak poprzedniego
dnia chyłkiem wymknęła się z domu. Moment był ku temu akurat odpowiedni,
wszyscy właśnie się najedli i teraz odpoczywali po posiłku. Kiedy ojca nie było,
mogli pozwolić sobie nawet na krótką drzemkę.
– Dobry Boże – modliła się w duchu Juliana. – Spraw, by się okazało, że
ktoś tam był!
Julianie nigdy nie przyszło do głowy, że ten, z którym nawiązała kontakt,
mógł okazać się niebezpiecznym złoczyńcą, bawiącym się w chowanego z
naiwną dziewczyną i wyczekującym okazji, by pewnego dnia rzucić się na nią.
Kiedy powoli, krok za krokiem, wspinała się na wzgórze, nabierała
pewności, że jest zupełnie sama. Pozostała jej już tylko jedna jedyna nadzieja i...
– Tak! – szepnęła do siebie.
Rzeczywiście, ktoś był tu przed nią.
Zdumiona wpatrywała się w wiadomość, którą sama zostawiła. Była
nietknięta, ale znaków przybyło. Pod jej rebusem, przedstawiającym dwoje ludzi
i słońce, ułożono wiele nowych znaków.
Juliana nie mogła jednak zrozumieć, co miały przedstawiać.
Ze strachu, że mogłaby coś zniszczyć, nie śmiała niczego dotknąć,
przyglądała się im tylko ze wszystkich stron. Wreszcie jednak pojęła, czym były
tajemnicze znaki: literami!
– Och, nie! – jęknęła zgnębiona.
Juliana nie znała ani jednej litery.
Co miała począć? Kto mógł jej pomóc?
Nagle odetchnęła głęboko i szeroko otworzyła oczy. Ole!
Ole zapytał kiedyś matkę, co oznacza napis na jedynej księdze, jaka była w
domu, opasłym tomie odziedziczonym po rodzicach matki. „Nie wiem – odparła
matka – ale może napisano tam «Biblia»?"
Przez wiele dni Ole z ogromnym zainteresowaniem studiował te litery.
„Tak właśnie musi być – stwierdził w końcu. – Bo dwie z tych liter są takie
same, a w słowie «Biblia» są też dwa takie same dźwięki. B.”
Z taką wiedzą daleko jednak nie zaszedł. Dopiero w dniu, kiedy ojciec,
który znał na pamięć spore urywki Biblii, zdradził, że wie, jak się ona zaczyna,
nieco rozjaśniło mu się w głowie. Pierwsze zdanie miało brzmieć: „Na początku
Bóg stworzył niebo i ziemię”.
Najpierw Olemu wydało się to wszystko niesłychanie zagmatwane, sądził
bowiem, że napis „Księgi Mojżeszowe” jest właśnie początkiem. Po długich
staraniach pojął wreszcie związek. Rozpoznał literę I, no i oczywiście B, stąd
„Bóg”... Dalej poszło już znacznie łatwiej. Przyjmując te kilka słów za punkt
wyjścia, zdołał poskładać i dalszy ciąg. Niektóre słowa były bardzo trudne,
nauczył się jednak czytać, niezbyt dobrze, ale wystarczyło.
Juliana nie mogła po prostu przepisać wiadomości pozostawionej na skale,
uważnie jednak przyglądała się każdemu znakowi tak długo, że aż wryły się jej
w pamięć, a potem jak najprędzej pobiegła do domu i zasypała Olego pytaniami.
Wyciągnęła zza pieca wiązkę cienkich patyczków i ułożyła na stole wzór
możliwie najdokładniej odpowiadający temu, który zastała na kamieniu. Linnea
i Matti, z zaciekawieniem przepychający się jedno przez drugie, zostali
wyproszeni od stołu. Pokazała swą pracę tylko Olemu, no, ale on przecież
musiał to zobaczyć.
– Gdzie ty to widziałaś? – zapytał Ole zaskoczony, kiedy siostra skończyła
już układać swój wzór.
– Nieważne! Powiedz mi tylko, co to znaczy!
Chłopiec wyprostował jeden z patyczków, który najwyraźniej musiał się
ześlizgnąć z kamienia.
– Hmm... Tu napisano... Tych kresek nie rozumiem. Ale napisano: TAK
WSZYSCY ZASNĄ ZA III DNI. Czy te trzy patyczki mają znaczyć „trzy”?
Czy ty coś z tego pojmujesz?
Juliana uczyniła coś, co prawie nigdy nie zdarzało się wśród rodzeństwa:
zarzuciła Olemu ramiona na szyję i uścisnęła tak mocno, że z trudem mógł
oddychać.
– Och, przestańże już, przecież nie ma za co dziękować! Ale powiedz mi,
co to ma znaczyć? Gdzie to znalazłaś?
– O, w żadnym szczególnym miejscu – Juliana starała się odpowiedzieć
wymijająco. – Ole... naucz mnie czytać!
– Czytać? Ciebie? No, mogę spróbować!
Teraz Juliana zaczęła zastanawiać się nad sensem przekazanej jej
wiadomości. Po długich rozmyślaniach doszła do wniosku, że nieznajomy
pragnie zobaczyć się z nią wieczorem, kiedy wszyscy będą spać. Najwidoczniej
opuścił słowo „kiedy”, pewnie ze względu na to, że na głazie niewiele było
miejsca. Jakie to proste!
Przez dwa następne dni chodziła jakby opromieniona wewnętrznym
ś
wiatłem. Zamęczała Rebeckę pytaniami, jak wygląda i czy będzie mogła
pożyczyć chustę matki? A czy jej sukienka nie jest już okropnie, ale to okropnie
zniszczona?
Bracia i siostry niczego nie rozumieli, cieszyli się jednak, widząc Julianę w
tak dobrym humorze.
Jorulv miał swe własne troski. I on także zaczął odczuwać niepokój we
krwi, podobnie jak Juliana. W głębi duszy przeczuwał, że musi gdzieś istnieć
inny świat, wielki, wspaniały świat wspólnoty z drugim człowiekiem.
Pragnienie poznania tej tajemnicy na razie jeszcze nie było w nim takie
intensywne, zwłaszcza że martwiło go co innego. Ojca nie było już od wielu dni.
Jorulv wiedział, że zejście w dolinę, którą płynie rzeka, może potrwać długo, ale
ż
eby aż tak się przeciągało? Ojciec zdecydowanie powinien wrócić już do
domu.
A jeśli miał zamiar na zawsze pozostać w dolinie?
Nie, takim egoistą nie okazałby się chyba nawet on. W dodatku ojciec był
tak dumny ze swej górskiej zagrody, należała do niego, była wszystkim, co miał
tu na ziemi. Jego królestwo.
Z pewnością nigdy nie wyrzeknie się go dobrowolnie.
Właśnie dlatego Jorulv tak bardzo się niepokoił.
Lato powinno minąć spokojnie, na razie całkiem nieźle radzili sobie sami.
ś
ycie w lesie, na takim pustkowiu, wiele ich nauczyło. Ale co zrobią, jeśli
przyjdzie ciężka zima, jedna z tych, które naprawdę potrafiły dać się we znaki?
Cała odpowiedzialność spocznie na barkach Jorulva, a chłopak czuł, że
jeszcze do tego nie dojrzał. Podjęcie decyzji, które zwierzęta pozostawić przy
ż
yciu, a które zabić. Zimno i głód. Brak paszy. Głód taki, że aż piszczało,
przeżyli już wcześniej, i nigdy go nie zapomnieli.
Już teraz, choć słońce mocno grzało, Jorulv zadrżał na myśl o tym, jak
bardzo ważne jest odpowiednie rozplanowanie prac na polu i w obejściu w lecie,
tak by mroźna, śnieżna zima zbytnio im nie dokuczyła. śeby chociaż tylko chata
była bardziej szczelna! Pamiętał, jak nocą włosy dzieci przymarzały do ścian
przy szparach, którymi sączyła się wilgoć...
Czy powinien wyruszyć na poszukiwanie ojca?
I zostawić rodzeństwo samo? Wszak nie znał drogi wiodącej w dolinę,
gdzie najpewniej mieszkali inni ludzie. Mógł zabłądzić i nigdy nie odnaleźć
powrotnej drogi do ich zagrody.
Może to właśnie przydarzyło się ojcu?
Jeszcze jedna myśl dręczyła Jorulva, nie dając mu spokojnie spać po
nocach. Ścieżka, którą odszedł ojciec była jedną z tych, po których żadnemu z
dzieci nigdy nie wolno było chodzić. Mogła to być drożyna podziemnego ludku,
a on lubił płatać ludziom nieprzyjemne figle. Ojciec sam nie raz to powtarzał.
Jorulv nie był już jednak taki tego pewien. Może ojciec pragnął po prostu
przytrzymać dzieci jak najbliżej zagrody? Nie chciał, by znalazły drogę do
zamieszkanych okolic, o których matka kilkakrotnie wspominała? Ona także nie
była w pełni przekonana o ich istnieniu, ale słyszała o niebezpiecznych
okolicach poza lasem.
Upłynęły trzy dni. Juliana wyszorowała się do czysta, tak że bardziej się już
nie dało, ubranie miała wyprane, choć sama musiała przyznać, że nie było ładne.
Nosiła długą prostą sukienkę, bez żadnych ozdób, tylko na ramiona zarzuciła
matczyną chustę. Świeżo umyte, lśniące włosy rozczesała tak, że były gładkie
jak jedwab. Buty pożyczyła od Rebecki w zamian za gotowanie dla wszystkich
przez cały tydzień. Siostra nie mogła pojąć, na co Julianie jej buty, ale jeśli to
dla niej takie ważne, zgodziła się na korzystną, bądź co bądź, zamianę.
Wszyscy ułożyli się już do snu. Na szczęście Julianie przypadało miejsce z
samego brzegu posłania, ale akurat tego wieczoru miała wrażenie, że noc
upłynie, a rodzeństwo nie zapadnie w sen. A jeśli nieznajomy nie będzie mógł
czekać tak długo? Jeśli po prostu odejdzie?
No tak, zakłada, że musi to być mężczyzna, a tymczasem wcale nie
wiadomo, czy to jakiś „on”, czy „ona”. Miała jednak gorącą nadzieję, że to on,
wybawca Mattiego. To musi, musi, musi być tajemniczy opiekun najmłodszego
braciszka, nie może być nikt inny!
Nareszcie! Nareszcie wszyscy zasnęli!
Juliana po cichutku wyślizgnęła się z łóżka i ubrała, chowając się za
krosnami, by nikt jej przypadkiem nie usłyszał. Teraz drzwi... nie skrzypcie, tak
bardzo proszę!
Znalazła się na dworze, w świecie, który był jej najzupełniej obcy.
Juliana nie spodziewała się nocnej mgły. Ciężko pracujący ludzie zwykle
nocą spali twardym snem sprawiedliwych i niewiele wiedzieli o tym, co dzieje
się w przyrodzie o tej porze. Nieprzespane noce zdarzały się tylko wtedy, gdy na
przykład cielić się miała krowa, ale wtedy zawsze ojciec albo matka byli z nimi.
Teraz było zupełnie inaczej.
Choć noce o tej porze roku powinny być jasne, nie widziała dalej niż do
obory. Miała nadzieję, że mgła przerzedzi się trochę, kiedy wejdzie nieco głębiej
w las.
Wszystko wydawało się jakby zaczarowane! Krzyk nocnych ptaków
niezwykłym dźwiękiem niósł się po wodzie w jeziorze, a kiedy przemykała się
po łące, dostrzegła kątem oka sylwetki jakichś sporych zwierząt. Mogły to być
renifery, przynajmniej taką miała nadzieję. One nie były groźne.
W wysokiej trawie buty, na domiar złego buty Rebecki, przemokły od rosy.
Kraj sukienki również aż poczerniał od wilgoci. Ostrożnie uniosła odrobinę
spódnicę, tak bardzo chciała ładnie wyglądać tej nocy!
Nieprzyjemnie było zagłębiać się w las o tak późnej porze. Mgła jeszcze
bardziej zgęstniała i Juliana musiała dotykać dłońmi pni drzew, by przekonać
się, czy są rzeczywiste. Na szczęście ona sama zdążyła w ostatnim czasie
pozostawić na trawie tak wiele śladów, że wydeptała nawet wąziutką ścieżkę,
która teraz prowadziła jej stopy.
Ku czemu właściwie zmierzam? myślała z niepokojem. Ku marzeniu o
kimś? Ku marzeniu o tym, co nieosiągalne?
Szła jednak na spotkanie i ani jej było w głowie zawrócić, choćby nawet
serce miało jej wyskoczyć z piersi, a drżące nogi nie chciały dalej nieść.
Dostrzegła pierwszą w tym roku niezapominajkę; bardzo ją to ucieszyło.
Uznała, że to dobry znak, kochała bowiem tę jasną barwę kwiatu i jego czyste
linie. Rzadko je jednak zrywała, wolała oglądać je tam, gdzie rosły.
Najpiękniejsze były w naturze, to ich właściwe miejsce.
Choć, musiała przyznać, nie znała nic piękniejszego od dużego bukietu
niezapominajek w ciemnym wazonie na wyszorowanym niemal do białości
stole. Zwykle Rebecka dbała o takie szczegóły. Juliana była zdania, że Rebecka
jest jak obcy ptak w ich rodzinie. Umiała tworzyć tak wiele piękna wokół siebie,
nie znosiła codziennych domowych zajęć...
Juliana drgnęła i powróciła do rzeczywistości. Gdzie się właściwie
znalazła? Czyżby zabłądziła, podczas gdy jej myśli krążyły własnym torem?
Nie, doszła właśnie do swojej dolinki. Poznała niski kamień wtopiony w
dywanik kędzierzawego mchu.
Mgła nie zalegała tu już może aż tak gęstą zasłoną, ale nadal przesłaniała
ś
wiat. Rozbawione kłębki mgły wirowały wokół dziewczyny. Gdyby Juliana nie
znała tak dobrze okolicy, mgła już dawno sprowadziłaby ją na manowce.
Wydawało się, że z niej drwi, kusi i woła, chcąc zwieść na zaczarowane ścieżki.
Julianę ogarnął nagle nastrój tak niezwykły, że musiała na chwilę
przystanąć, poczuć, że pod stopami ma prawdziwą ziemię. Słyszała, jak wali jej
serce.
Kiedy wielka dłoń zakryła usta Juliany, dziewczyna podskoczyła do góry.
Ktoś mocno przytrzymywał ją od tyłu. Gdyby nie ręka tłumiąca jej głos, Juliana
wybuchnęłaby głośnym krzykiem.
– Ciiicho – szepnął jej ktoś prosto do ucha. – Puszczę cię, jeśli obiecasz, że
nie będziesz krzyczeć ani nie uciekniesz.
Juliana skinęła głową. Czuła, że ciało oblewa jej zimny pot, ale z całych sił
starała się zachować spokój.
Dłoń zniknęła. Dziewczyna odwróciła się powoli.
Nie było powodu do krzyku, ale bezładną plątaninę uczuć, jakie nią teraz
owładnęły, trudno wprost opisać. Zdumienie. Przerażenie. I rozczarowanie, tak,
przede wszystkim rozczarowanie. I... szacunek?
Ukłoniła się głęboko. Matka nauczyła ją, że powinna się kłaniać wszystkim
dorosłym, ale Juliana dopiero po raz pierwszy miała możliwość zastosowania
się do tej nauki.
– Leśny bożek? – szepnęła z czcią.
Uśmiechnął się, ale nic na to nie powiedział.
Czyżby to on pomógł wrócić Mattiemu do domu?
Wszystkie jej tak długo pielęgnowane marzenia zniknęły jak rosa pod
wpływem promieni słonecznych.
Był starszym mężczyzną, w brodzie i długich ciemnych włosach widać
było pasma siwizny. Nosił ubranie ze skór zwierząt, starannie pozszywanych
cieniutkimi rzemieniami. Niesłychanie przystojny, ale, niestety, zdecydowanie
za stary.
– Chciałem cię zobaczyć – rzekł stłumionym głosem. – Sprawdzić, czy się
nadajesz.
Juliana przeraziła się. Czy się nadaje? Do czego? Przecież ona do niczego
się nie nadawała, ojciec nieustannie to powtarzał. Do niczego!
– Tak – powiedział wysoki, prosty jak strzała mężczyzna. – W twoich
oczach widzę niewinność i ciepło. Jesteś naiwna, ale mądra. Tak, nadajesz się. –
Dłonią wykonał gest w stronę pagórka. – Idź tam!
W oka mgnieniu skrył się w lesie.
Juliana stała i zmieszana patrzyła za nim. Starała się zebrać myśli, ale
bezładnie wirowały jej w głowie.
Odwróciła się i niepewnie zerknęła na wzgórze. Po co miałaby tam iść?
Przecież wszystko się już skończyło, marzenie się rozwiało, jej uczucia i
nadzieje okazały się płonne, śmieszne i bezsensowne.
Nagle poczuła, że fala gorąca zalewa jej policzki.
Ktoś stał tam na szczycie! Jakaś inna, szczuplejsza postać. Mężczyzna!
Zaczął schodzić w dół, w jej stronę.
Przez moment widziała go dość wyraźnie między dwiema smugami mgły.
Policzki jej płonęły. To był wybawca Mattiego, nie miała co do tego
najmniejszej wątpliwości.
Zaczęła iść mu na spotkanie. Miała wrażenie, że stopy same ją niosą, nie
zważając na jej zawstydzenie i nieśmiałość.
Stanął przed nią. Młody człowiek, tak piękny, że na jego widok łzy
zakręciły jej się w oczach.
Z żalem pomyślała o swym nędznym ubraniu i o tym, jak bardzo ona sama
jest zwyczajna.
Nie mogła oderwać od niego wzroku.
Miał włosy czarne jak noc, ciemnobrązowe oczy okolone długimi, gęstymi
rzęsami. Twarz była regularna, o szerokim czole i mocno zarysowanych
kościach policzkowych. I najważniejsze ze wszystkiego: wydawał się taki miły,
taki dobry.
Włosy miękkimi falami opadały mu na ramiona. Juliana nigdy jeszcze nie
widziała tak pięknych włosów.
Uśmiechnął się do niej, ale wyraz jego oczu świadczył o tym, że on także
znajduje się na nieznanym i dość niepewnym gruncie.
To właśnie wypełniło ją tak bezgraniczną czułością, że dwie łzy spłynęły
jej po policzkach.
Juliana bezpowrotnie oddała swe serce.
ROZDZIAŁ VI
Cisza, jaka zapadła w pełnym mgły lesie, była przytłaczająca.
To on zdecydował się przerwać kłopotliwe milczenie.
– Jak masz na imię? – zapytał cicho.
– Juliana – odparła, ale przy pierwszej próbie głos jej się załamał i musiała
przedstawić się raz jeszcze. Ach, jakże się wstydziła!
– Juliana! – powtórzył z uniesieniem. – Cóż za piękne imię!
Czy naprawdę, naprawdę tak myślał?! Odchrząknęła kilkakrotnie, nim
wreszcie zdobyła się na pytanie:
– A ty? Jakie imię nosisz?
Uśmiechnął się.
– Nie mam imienia. Mój przybrany ojciec nazywa mnie po prostu Czarny.
Julianie przyszło na myśl, że brzmi to trochę tak jak Zły lub Kusy, ale na
głos, rzecz jasna, tego nie powiedziała. Uśmiechnęła się tylko i rzekła:
– To bardzo do ciebie pasuje.
I znów zapadła ciężka cisza.
– Chodź – odezwał się wreszcie Czarny. – Usiądziemy na naszym
kamieniu!
Na naszym kamieniu! Jak to pięknie zabrzmiało!
Zaczęli piąć się pod górę.
Moja sukienka jest trochę mokra – wyznała zakłopotana. – Ale tylko
mokra, nie brudna.
Co ona wygaduje! Ale on jedynie pokiwał głową i powiedział, że
wieczorem trawa mokra jest od rosy.
– Tak – odrzekła Juliana, wdzięczna za jego wyrozumiałość.
Kiedy doszli do kamienia, Czarny jednym ruchem ręki zgarnął resztki
zostawianych przez nich wiadomości i zdjął kurtkę. Nosił pod nią białą koszulę
z dużym kołnierzem i szerokimi rękawami. W ciemnościach wydawała się
wprost oślepiająco biała, bielsza niż jakiekolwiek do tej pory widziane przez
Julianę płótno. Zdumiała się, że można osiągnąć aż taką biel.
Głośno jednak powiedziała tylko:
– Zmarzniesz!
– Nie, przywykłem chodzić w samej koszuli – odparł, rozścielając kurtkę
na kamieniu, i gestem wskazał, by usiadła. Zawahała się przez moment, ale
zrobiła jak prosił. A on usadowił się tuż obok niej.
Znów milczeli i znów to on musiał przerwać ciszę. Julianie nic rozsądnego
nie przychodziło do głowy.
– Myślałem, że nigdy już tu nie wrócisz – odezwał się niskim, melodyjnym
głosem, który przenikał ją do głębi i przepełniał rozkosznym drżeniem.
– Przez kilka dni nie mogłam wyrwać się z domu... Ale znalazłam twoje
kwiaty i zasuszyłam je, żeby zachowały się jak najdłużej. To samo zrobiłam z
pierwszym bukiecikiem, z dzwonkami.
Jego twarz rozjaśniła się uśmiechem.
I ja mam twoje konwalie. Mój przybrany ojciec mówił, że powinienem je
wyrzucić, ale nie chciałem. Czy wiedziałaś, kim jestem?
– Nie, miałam tylko nadzieję, że jesteś wybawcą Mattiego. Matti to mój
mały braciszek, bardzo pięknie mówił o tobie.
– Zawiodłaś się, gdy mnie ujrzałaś?
– Ach, nie! Przeciwnie!
Znów się wygłupiła.
Przez cały czas starali się wzajemnie nie dotykać, ale teraz siedzieli już tak
blisko siebie, że Juliana czuła ciepło bijące od jego ciała. Wywoływało to w niej
przedziwny niepokój, aż wreszcie musiała odsunąć się od niego odrobinę, choć
starała się uczynić to niepostrzeżenie.
Niestety, on także momentalnie się przemieścił i Julianie zrobiło się bardzo
przykro na myśl, że być może poczuł się urażony. Nie śmiała jednak przysunąć
się na powrót bliżej.
Nareszcie zdołała przejąć inicjatywę i podtrzymać rozmowę. Sama była
sobą zdziwiona, że udało jej się zadać takie chytre pytanie:
– Gdzie mieszkasz?
Wskazał dłonią kierunek przeciwny do tego, w którym zniknął ojciec
Juliany.
– W następnej dolinie, niedaleko granicy z Norwegią. Byłem tam zresztą
wiele razy z moim ojcem.
– Z przybranym ojcem?
– Tak. Jestem z nim spokrewniony.
– Tak też sądziłam. Jesteście bardzo do siebie podobni. Tacy ciemni.
– To prawda.
– Matti twierdził, że powiedziałeś mu, jakoby twój ojciec nigdy cię nie
widział?
– Bo to prawda. Chodziło mi o mego prawdziwego ojca.
– Rozumiem – odparła Juliana, choć, szczerze mówiąc, nie pojmowała z
tego nic. – Daleko masz tutaj.
Roześmiał się głośno i serdecznie.
– Owszem, ale jeżdżę konno. Zostawiłem konia w pobliżu na pastwisku.
Ojciec także tam czeka.
– To znaczy, że niedługo powinieneś iść?
– Obiecałem wrócić jak najprędzej. Muszę ci powiedzieć, Juliano, że nie
będę mógł tu przyjść przez dość długi czas. Dlatego bardzo się cieszę, że
mogłem się z tobą zobaczyć dziś wieczorem.
Ach, tyle wrażeń wirowało jej w głowie, tyle uczuć nią miotało! I te
wszystkie pytania, jakie chciała mu zadać! Na myśl, że długo nie będzie go
widziała, płacz omal nie rozsadził jej piersi.
Zrozumiał, że dziewczyna nie może znaleźć słów, i kiedy się podniósł,
zapytał uroczyście:
– Czy zechcesz się jeszcze ze mną spotkać?
– Tak – odparła stłumionym głosem i także wstała.
– Nie chcę, byś musiała co dzień przychodzić aż tutaj, by sprawdzić, czy
nie ma jakichś wiadomości ode mnie – powiedział z troską. – Nie wiem, jak
długo mnie nie będzie, ale zawieszę... co by tu wymyślić? Małą gałązkę jałowca
przy drzwiach obory? Co ty na to?
– Dobrze – wyszeptała bez tchu. – Postaram się każdego ranka wychodzić
pierwsza, aby nikt przede mną jej nie zerwał, no, bo jak bym wtedy wiedziała,
ż
e już jesteś?
– Mogę położyć gałązkę ha daszku nad drzwiami obory. Wtedy na pewno
nie zniknie.
– Tak, tak będzie lepiej. A... co ty masz zamiar... A może nie wolno ci o
tym mówić?
Zapatrzył się w mroczną dal gdzieś ponad jej głową. Było jasne, że nie
czeka go nic przyjemnego. Ach, tyle chciałaby się o nim dowiedzieć, ale
najwidoczniej już nie miał czasu, a i ona nie chciała okazać się zbyt natrętna.
– Mam wiele obowiązków – odparł wymijająco.
– Czy to właśnie ty dbasz o cały las?
– I tym także się zajmuję – zaśmiał się. – Ojciec wiele mnie nauczył.
– Czy to on jest Władcą Lasu? Tym, którego Finowie nazywają leśnym
bożkiem, Tapiola?
Czarny śmiał się teraz w głos.
– Nie, ale twierdzi, że widział Władcę Lasu. Nie wiem, czy to prawda.
Juliano, czy twojego ojca nie ma?
– Nie ma. Powiedział, że ma zamiar iść w dolinę, by sprowadzić sobie
nową kobietę, i jeszcze nie wrócił do domu.
Czarny się zamyślił.
– Nigdy nie byłem w dolinie – powiedział po chwili. – Mój przybrany
ojciec mi nie pozwala. Bardzo chciałbym wam pomóc, bo odnoszę wrażenie, że
jesteście samotni. Ale nie będę miał ani chwili czasu, zanim...
– Zanim nastanie jesień? – podpowiedziała.
– Nie, nie to chciałem powiedzieć. Zanim to się s
k o ń c z y. Ktoś, kogo
znam, jest bardzo chory.
– Ach, a więc musisz być przy tej osobie! – zawołała wzburzona.
– Tak, ona bardzo wiele znaczy dla mnie i dla mego przybranego ojca.
Zeszli już w dolinkę, nieubłaganie zbliżała się chwila pożegnania. Juliana
tak bardzo pragnęła, by Czarny został z nią dłużej, ale nie odważyła się
wypowiedzieć tego głośno. Co by sobie o niej pomyślał?
– O ile dobrze zrozumiałem, mały Matti boi się swego ojca? – po chwili
wahania zapytał Czarny.
Juliana odwróciła twarz.
– Tak. Nie chcę o nikim mówić nic złego, ale właściwie nigdy nie było nam
tak wspaniale jak teraz, kiedy ojca nie ma. To znaczy za życia matki wszystko
układało się dobrze. No... prawie wszystko – dodała po chwili. – Ojciec i dla
niej nie był dobry. Biedna mama! Tak bardzo nam jej brakuje!
Zaczęła mówić o czym innym, jakby próbując za wszelką cenę zatrzymać
go bodaj na jedną jeszcze małą chwilę.
– Mój najstarszy brat, Jorulv, obawia się zimy, ja zresztą też. Ojciec nie jest
może najlepszym z ojców, ale świetnie sobie ze wszystkim umiał, to znaczy
nadal umie, poradzić.
– Oczywiście. Wasze małe gospodarstwo jest bardzo zadbane. Oglądałem
je, co prawda, z daleka, ale...
– Od dawna już nas obserwujesz?
– Od jakiegoś czasu – odparł wymijająco, jakby co nieco zakłopotany.
Prawie jakby... jakby... Nie, Juliana nie śmiała żywić takiej nadziei, ale miała
wrażenie, jak gdyby chciał powiedzieć, że zaczął się nimi interesować, odkąd ją
ujrzał.
– Odprowadzę cię na skraj lasu – powiedział. – Nie będziesz musiała sama
błądzić w ciemnościach. Chodź!
Dziewczynę cieszył każdy ułamek chwili, jaki mogła spędzić w jego
towarzystwie. Teraz pragnęła tylko jednego: wymyślić coś takiego, powiedzieć
coś, co zatrzymałoby go jeszcze na trochę, co przedłużyłoby ich spotkanie o
kilka drogocennych minut.
Nic jednak nie przychodziło jej do głowy.
Rebecka o wiele lepiej by sobie z tym poradziła, pomyślała Juliana. Bystra,
ś
miała Rebecka, niczego nie owijała w bawełnę, zawsze umiała mówić o
wszystkim wprost. Szczęśliwie jednak to nie młodszej siostrze przypadło w
udziale wieczorne tajemnicze spotkanie, ale jej, Julianie!
Wprost trudno było uwierzyć w takie szczęście.
Doszli do skraju lasu, zanim Juliana zdążyła cokolwiek powiedzieć,
mądrego czy głupiego. Tu Czarny się zatrzymał.
– Muszę już iść – stwierdził zasmucony. – Ojciec czeka zbyt długo. –
Uroczyście ujął ją za rękę. – Proszę, tylko mi nie zniknij – powiedział cicho,
wzruszony.
Juliana czuła, że łzy zakręciły jej się w oczach.
– Och, nie, nie zniknę – obiecała. – Będę tutaj.
Uśmiechnął się do niej ciepło i odszedł, jakby rozpływając się we mgle.
„Tylko mi nie zniknij...” Jakie piękne słowa!
Juliana pospieszyła przez łąkę do domu. Po cichu wemknęła się do izby i
zrzuciwszy przemoczone ubranie, wślizgnęła się do łóżka. Ostrożnie ułożyła się
pod przykryciem, pochłonięta rozpamiętywaniem wrażeń, jakich dostarczył jej
wieczór. Tak, będzie na niego czekać. Oczywiście, będzie czekać!
Mijało lato, a na daszku nad drzwiami obory nie pojawiła się żadna gałązka
jałowca.
Jorulv chodził zdenerwowany i niepewny. Coraz częściej można go było
dostrzec wpatrzonego w ścieżkę biegnącą wzdłuż jeziora. Jego niepokój
zaraźliwie działał i na innych. Ulga, jaką odczuli z początku, zaraz po odejściu
ojca, przerodziła się w głęboki lęk.
Co się stało z ojcem? Dlaczego nie wracał?
Jorulv powoli zaczął oswajać się z myślą, że być może będą musieli sami
dawać sobie radę przez zimę. Dlatego też rozdzielił obowiązki między
wszystkie dzieci, zatrudnił nawet Mattiego i małą Linneę. Matti miał już sześć
lat, a Linnea cztery, i mogli pomóc na wiele sposobów.
Ole i Jorulv skosili każdy spłachetek łąki, jaki tylko udało im się znaleźć w
okolicy, by zgromadzić jak najwięcej paszy dla zwierząt. Skrzętnie zebrali
zboże z maleńkiego poletka i wszystkie warzywa z przydomowego ogródka.
Dziewczęta każdą wolną chwilę spędzały przy krosnach, bo dzieci rosły,
wydawało się, z dnia na dzień, darły i wyrastały ze wszystkiego co miały. Każda
za mała część ubrania była natychmiast przerabiana na odzienie dla któregoś z
młodszych, tak aby nic się nie zmarnowało.
Dokładnie załatali wszystkie dziury w zabudowaniach gospodarczych,
naprawili, co trzeba. Z doświadczenia wiedzieli, że jeśli przyjdą ostre mrozy,
będą musieli zabrać najmniejsze zwierzęta do domu, by nie zamarzły na śmierć.
Pracy mieli tak dużo, że Jorulv wieczorami siadywał z Juliana i wspólnie
planowali rozkład zajęć na następny dzień. Nie mogli opanować lęku, że o
czymś zapomną, wiedzieli, że skutki niedopatrzenia mogą być po prostu
katastrofalne.
Liście na drzewach zaczęły żółknąć. Niedługo już miały opaść, a wówczas
każdego dnia należało spodziewać się śniegu.
– Być może nie poradzimy sobie ze wszystkim – stwierdził Jorulv pewnego
wieczoru, kiedy siedzieli przy stole. Izbę oświetlała łojowa świeca. Właśnie
odkryli, że zapomnieli o odlaniu większej liczby świec. Co się stanie, jeśli ich
nie starczy? – Może jednak najlepiej będzie, jeśli opuścimy gospodarstwo i
spróbujemy odnaleźć ścieżkę, którą powędrował ojciec? Chyba powinniśmy
przedostać się do ludzi?
– Och, nie! – przerażona Juliana zaprotestowała tak gwałtownie, że Jorulv
nie posiadał się ze zdumienia. – Nie, ja... my nie możemy opuścić zagrody. A
jeśli ojciec wróci i nie zastanie nas tutaj?
Nie chodziło jej wcale o ojca, ale przecież nie mogła się do tego przyznać.
Nikomu nie zdradziła swojej tajemnicy.
Nagły wybuch Juliany obudził Rebeckę. Młodsza siostra wstała z łóżka i
wraz z nimi usiadła przy stole.
– Ale musimy jak najprędzej podjąć decyzję – stanowczo rzekł Jorulv. –
Jeśli mamy się stąd wynieść, trzeba to zrobić, zanim spadnie śnieg. Inaczej nie
zdołamy zabrać zwierząt.
Juliana z rozpaczą potrząsnęła głowa, ale nie mogła wydusić z siebie tego,
co tak bardzo chciała powiedzieć: że ona m
u s i tu zostać. „Tylko mi nie
zniknij”, tak przecież powiedział...
Zniecierpliwiona Rebecka westchnęła.
– Och, mój Boże, jak bardzo bym chciała się stąd wydostać! Kocham to
miejsce tak samo jak i wy, ale czuję, że jeśli tu zostanę, to coś we mnie pęknie.
– Pęknie? Nie rozumiem – powiedział Jorulv.
Rebecka wzruszyła ramionami.
– To takie trudne, Jorulvie. Sam wiesz, że staram się wywiązać z
obowiązków, które mnie przypadają, ale tak naprawdę marne są tego efekty.
Wszystko, czego się tknę, jest źle zrobione, nie tak porządnie i ładnie jak to, co
robi Juliana.
Juliana patrzyła na siostrę zdumiona.
– Ale przecież nikt z nas nie umie robić tak pięknych rzeczy, jak ty,
Rebecko! To właśnie ty potrafisz tak zestawić kolory, że aż się serce raduje, to
ty...
– Tak, tak, tak. Umiem robić to, co nikomu niepotrzebne. Potrafię ułożyć
kwiaty w wazonie, wycinać z drewna figurki, z których nie ma żadnego
pożytku. Wiem, jak chciałabym, by wyglądały moje ubrania, ale nigdy mi takie
nie wyszły. I to wcale nie dlatego, że nie mam odpowiedniego materiału, ale
ponieważ nigdy nie udało mi się jeszcze uszyć choćby jednego prostego szwu.
Nienawidzę wykonywania tych samych czynności dzień w dzień. Chcę robić
coś nowego, tworzyć coś, co będzie piękne, co sprawi radość oczom!
Powszednie zajęcia są takie nudne!
Brat i siostra wpatrywali się w nią wielkimi, szeroko otwartymi ze
zdumienia oczami. śadne z nich nie wiedziało nic o zdolnościach twórczych czy
o duszy artysty. Owszem, mieli świadomość, że Rebecka nie lubi swych
codziennych obowiązków i prawdę powiedziawszy, nie umie ich właściwie
wykonać. Natomiast ozdobić ciasto czy pięknie nakryć do stołu – o, tak, nikt nie
umiał zrobić tego lepiej niż ona.
Rebecka znów westchnęła.
– A, zapomnijcie o tym, to nie jest takie istotne. Bardziej przejmuję się
tobą, Juliano, zastanawiam się, co się z tobą dzieje. Raz jesteś rozradowana,
wprost bije od ciebie szczęście, to znów płaczesz przez cały dzień. Co ci jest?
Juliana uśmiechnęła się niepewnie.
– Bardzo trudno mi to wyjaśnić. Wiem jedynie, że ja muszę tu zostać bez
względu na to, co postanowicie.
– Nie możesz przecież zostać sama! – zaprotestował Jorulv.
Juliana odwróciła twarz, by ukryć łzy. Rebecka zrozumiała, że należy
rozmowę skierować na inny temat, wskazała więc palcem kilka znaczków,
narysowanych węgielkiem na brzegu stołu.
– Czy to twoje dzieło, Juliano?
Siostra rozjaśniła się w jednej chwili.
– Tak, Ole mnie nauczył. Tu jest napisane „JULIANA”, a tu „OLE”.
– Wspaniale! – wykrzyknęła Rebecka, której zaimponowała nowa
umiejętność siostry. – A gdzie „Rebecka”?
– Na razie jeszcze nigdzie, ale jeśli chcesz, jutro napiszę.
– Tak! I wiesz co? Myślę, że poproszę Olego, by i mnie nauczył pisać.
– I mnie także – oznajmił Jorulv. – Świetnie ci to wyszło, Juliano. A co jest
napisane tutaj, pod twoim imieniem?
– „CZARNY” – odparła Juliana, rumieniąc się.
– Czarny? A co to znaczy? Dlaczego to napisałaś? – zapytała Rebecka.
– To nic nie znaczy, nic w ogóle, to... To tylko słowo, które akurat wpadło
mi do głowy, kiedy rozmawiałam z Olem.
Rebecka nadal miała na twarzy zdumienie, ale nie drążyła tematu.
– Ole powinien się uczyć – stwierdziła tylko. – On jest taki mądry, tak dużo
wie.
– Tak – odparł Jorulv zamyślony. – Teraz, kiedy wiemy na pewno, że są
ludzie... Bo tak powiedział ojciec! Tak wynikało z jego słów!
– Ach, oczywiście, że są jeszcze inni ludzie! – wykrzyknęła Juliana.
Popatrzyli na nią oszołomieni, dziewczynka nerwowo zaczęła skubać
węgielek, którego używała do pisania.
Jorulv wyjrzał przez okno.
– Zobaczcie, jak ciemno jest na dworze! I wieczór zapada z każdym dniem
coraz wcześniej. Niedługo powinniśmy wyruszyć. Śmiertelnie boję się zimy. –
Wyprostował się. – Ale poczekajmy jeszcze trochę, może ojciec jednak wróci.
Juliana odetchnęła z ulgą.
W miasteczku młodziutka panna Lisen sprawiała coraz więcej kłopotów.
Nie przestawała wypytywać, chciała wiedzieć wszystko, absolutnie
wszystko o lesie, którego tajemnicze, mroczne królestwo rozciągało się za
miasteczkiem.
ROZDZIAŁ VII
W małym przytartacznym miasteczku życie toczyło się zwykłą koleją, w
każdym razie dla większości mieszkańców. Z bystrą i niezależną Lisen von
Adelkalk było inaczej.
Bardzo się zmieniła ostatnio. Snobizm ojca wyraźnym piętnem odcisnął się
na jej dzieciństwie, temu nie dało się zaprzeczyć. Choć Lisen nie znosiła ojca,
snobizm wyssała z mlekiem matki, mieszkała wszak w najokazalszym domu w
całym mieście, przyjaciół dobierano jej odpowiednio do statusu i majątku
rodziców, wpojono w nią, że ludzie niżej urodzeni nie mają żadnego znaczenia.
Istnieją tylko po to, by łatwiej było żyć tym lepszym, mają świadczyć niezbędne
usługi i wykonywać ciężkie prace, mówiło się do nich, nie rozmawiało z nimi.
Podobne nastawienie panowało w kręgu jej znajomych, żadnego innego nie
znała.
Z czasem jednak, kiedy zaczął w niej narastać coraz silniejszy bunt przeciw
ojcu, podważała i negowała jego opinie, wielokrotnie czyniła próby wyrwania
się spod jego wpływu.
Po rozmowie ze szwaczką Elin życie nagle nabrało dla Lisen innych
wymiarów. Złamała wszelkie nakazy ojca i rozmawiała z kim tylko jej się
podobało.
Niczym uparta pszczoła w poszukiwaniu nektaru krążyła wokół
wszystkich, którzy, jak podejrzewała, mogli wiedzieć coś o lesie. Wypytywała i
nauczyciela, i starych pracowników tartacznych. U leśniczego przestudiowała
mapy, ale nic z nich nie mogła zrozumieć, takie były nieprecyzyjne. Czytała o
zwierzętach, zamieszkujących bory po tej stronie gór, rozpytywała o sąsiednie
miasteczka i wioski. Wszystkich, do których udało jej się dotrzeć, zasypywała
gradem pytań.
Do matki jednak na razie jeszcze się nie zwróciła. Wolała poczekać.
Najpierw chciała wybadać wszystko na własną rękę.
Matka stała się zbolałym, cichym stworzeniem, całkowicie pozostającym
pod władczą kuratelą ojca. Nie śmiała niczego uczynić ani powiedzieć, nie
zapytawszy go najpierw o zgodę. Lisen zrozumiała, że z rozmowy z matką na
razie i tak nic by jej nie przyszło. Dopóki nie wiedziała nic pewnego, nie mogła
wyłożyć żadnej karty na stół, powracanie do smutnych wydarzeń z odległej
przeszłości byłoby jedynie niepotrzebnym sypaniem soli na jątrzące się rany.
Ze słów Elin wynikało, że matka i tak nic nie wie, nic poza tym, co Elin
opowiedziała dziewczynce: że jej pierworodnego syna wziął pod opiekę
tajemniczy mężczyzna z lasu.
Za każdym razem, gdy Lisen myślała o apatycznym zachowaniu matki,
ogarniało ją oburzenie. Gdyby ta sprawa dotyczyła jej samej, już dawno
poruszyłaby niebo i ziemię, by się dowiedzieć, co się stało z zaginionym
dzieckiem. Nigdy nie zaznałaby spokoju i nie zadowoliła się niejasnym
zapewnieniem, że odzyska utracone dziecko, kiedy jej męża nie będzie wśród
ż
ywych.
Matka Elin, akuszerka, osiągnęła już sędziwy wiek, ale umysł nadal
zachowała jasny. Lisen odwiedziła także ją, chcąc poznać więcej szczegółów o
narodzinach brata, ale i od staruszki nie dowiedziała się niczego nowego.
Tego lata Lisen często przychodziła w gościnę do Elin. Dom szwaczki stał
się dla dziewczynki zbawczym schronieniem, kiedy wyniosłe zachowanie ojca
zbyt już ją drażniło. Wiele razy spotkała tu syna Elin. Benjamin, bo takie nosił
imię, był miłym, nieśmiałym chłopcem mniej więcej w jej wieku. Od
najwcześniejszego dzieciństwa doświadczał ludzkiej pogardy, wyśmiewany
przez plotkarki z miasteczka i niedobre dzieci, które miały ojców. On przecież
ojca nie miał. Okazał się na tyle bezczelny, by przyjść na świat jako bękart, i za
to należało go ukarać.
Potem jednak panna Lisen ze dworu zaczęła z nim rozmawiać. Tak,
zdarzało się nawet, że szła ulicą, zatopiona w rozmowie z nim. Jego życie nagle
się zmieniło. Z początku drwiono z niego niemiłosiernie, że pokazuje się razem
z dworską panienką, ale kiedy Lisen przypadkowo była świadkiem jednego z
takich epizodów, szyderstwa szybko ustały. Lisen potrafiła błyskawicznie
wypowiedzieć słowa, które całkowicie zgnębiły dręczyciela Benjamina, miała w
sobie wrodzony autorytet, umiała budzić respekt. Była to chyba jedyna
pozytywna cecha, jaką odziedziczyła po ojcu i, doprawdy, umiała ją
wykorzystać.
Benjamin dobrze znał las. Wielokrotnie krył się w nim, uciekając przed
złośliwymi uwagami innych dzieci i w samotności wypłakując łzy upokorzenia.
Teraz zabierał tam Lisen, która chciała poznać wszystkie tajemnice lasu. Raz
nawet zdołała namówić Elin, by przyłączyła się do nich i opisała jej dokładnie,
co wydarzyło się tutaj przed dwudziestoma laty.
Elin pokazała dziewczynie, w którym miejscu ukryła się przed żołnierzami
i gdzie potem ujrzała postać, jak jej się wydawało, Władcy Lasu, rysującą się na
tle wieczornego nieba. Wyciągnął do niej ręce, by zabrać dziecko, zaginionego
starszego brata Lisen...
Ale co wydarzyło się później? Dokąd poszedł ów człowiek?
Elin potrafiła jedynie wskazać ogólnie kierunek, była zdania, że zagłębił się
w las. Nie mógł jednak odejść daleko, musiał gdzieś zostawić dziecko, bo
przecież wrócił, by jej pomóc. Okazało się jednak, że było już za późno,
tragedia stała się faktem. A potem... uśmiercił tych trzech żołnierzy.
– Kim innym powinien był się zająć – mruknęła Lisen z goryczą. – Ale,
Elin, czy Benjamin to tragedia?
Na twarzy Elin, kiedy na nowo przeżywała koszmar sprzed lat, malowała
się udręka i ból. Ale na dźwięk słów dziewczynki rysy jej złagodniały w czułym
uśmiechu.
– Nie, Benjaminie, ty nigdy nie byłeś moją tragedią, jesteś radością mego
ż
ycia.
Zakłopotany syn się zapłonił. Był tak nieśmiały i niepewny siebie, jak może
stać się chłopiec, który przez całe życie doświadcza ludzkiej pogardy i
upokorzeń.
Lisen zapatrzyła się w las.
– Ciekawa jestem, co się tu kryje – powiedziała cicho.
– Drzewa – naiwnie odparł Benjamin.
– Tak, oczywiście masz rację. Ale co jest wśród drzew?
Podniosła wzrok i wpatrywała się w czubki strzelistych świerków, ale zaraz
zakręciło jej się w głowie i prędko musiała spojrzeć w dół.
Elin przygryzła wargi.
– Bardzo niepokoję się o dzieci – powiedziała wreszcie.
– Mówiłaś już o nich, o sierotach... – W głosie Lisen zadźwięczała
nadzieja. – Może one coś wiedzą?
Elin jej nie słuchała.
– Jest już jesień. Niedługo nadejdzie zima.
– Elin, Benjaminie, słuchajcie! – mówiła Lisen z zapałem. – Może
spróbujemy odnaleźć ich zagrodę? Tym samym jednocześnie załatwimy dwie
sprawy! Pomożemy dzieciom i od razu zapytamy je o Władcę Lasu, może
akurat coś o nim wiedzą? I o niemowlęciu, które zaginęło dwadzieścia lat temu?
Popatrzyli na nią z powątpiewaniem.
– Mam akurat tak dużo zamówień – powiedziała Elin niepewnie.
– To na pewno daleko – sprzeciwił się Benjamin. – I nie wiemy nawet,
gdzie ich szukać. Możemy zabłądzić. A w lesie są drapieżniki.
Lisen jednak nie pozwoliła zbić się z tropu.
– W tartaku nie mogą już znieść mojego widoku, tak długo zadręczam ich
pytaniami. Ale znalazł się wśród nich jeden drwal, który słyszał o jakiejś małej
zagrodzie położonej całkiem na odludziu, oddalonej stąd o jakieś dwa dni
marszu. Nigdy tam nie był i nie wie, czy nadal żyją w niej ludzie, ale w każdym
razie kiedyś tam mieszkali. Potrafi mniej więcej wskazać kierunek, gdzie leży
chata. Możemy poprosić, by nas tam zaprowadził. Pójdziemy zapytać od razu!
– A jeśli opuścił już miasteczko? – oponowała Elin. Nie mogła pozbyć się
strachu przed uczynieniem czegoś tak niekonwencjonalnego, a jednocześnie
bardzo chciała pomóc samotnym dzieciom. Myśl o ich niepewnym losie
dręczyła ją we dnie i w nocy od chwili, gdy usłyszała o śmierci ojca.
Stanęło, rzecz jasna, na tym, że poddali się Lisen.
Drwala nie było w tartaku, ale znaleźli go w domu, w małej, nędznej
chatynce zaraz za miastem.
Nie, nie zgodził się na wyruszenie w las przez pustkowia, czuł się
zmęczony, a i wiek porządnie mu już ciążył. Ale znał myśliwego, polującego na
niedźwiedzie, który obeznany jest z lasem jeszcze lepiej niż on. Choć on pewnie
wyruszył na polowanie, niełatwo będzie go odszukać...
To i lepiej, pomyślała Lisen, bo nie miała ochoty, by myśliwy towarzyszył
im w wyprawie. Nie lubiła myśliwych. „Myśliwy to człowiek, który lubi
patrzeć, jak umierają żywe stworzenia” – powiedziała kiedyś ojcu. Wpadł
oczywiście w gniew i za bezczelność wymierzył jej siarczysty policzek, aż się
zatoczyła. Sam lubił polować...
Lisen popatrzyła na dwoje swych „sprzymierzonych” i zaśmiała się z
rezygnacją.
– My troje nie mamy czego szukać w leśnych ostępach. Ktoś jeszcze musi
iść z nami, inaczej całą sprawę z góry można uważać za przegraną. Myślę
jednak, że najpierw powinnam zebrać się w sobie i porozmawiać wreszcie z
matką.
– Czy dobrze to przemyślałaś? – ostrożnie zapytała Elin.
– Ona nie może przez całe życie chować głowy w piasek – oświadczyła
Lisen. – Ma zobowiązania chyba nie tylko wobec tego potwora, który jest jej
mężem?
– Moim zdaniem panna Lisen powinna wyrażać się z większym
szacunkiem o właścicielu dworu – surowo upomniała ją Elin, ale Benjamin
musiał odwrócić głowę, by ukryć uśmiech.
– Ciekawe, co byś powiedziała, gdybyś usłyszała moje myśli – mruknęła
Lisen. – Rodzice nie mogą po prostu żądać, by dzieci ich kochały. Muszą
jeszcze na to zasłużyć!
Rebecka i Lisen wiele miałyby sobie do powiedzenia, gdyby się spotkały.
Ustalili, że wyruszą za cztery dni. Elin zdąży wykończyć najpilniejsze
zamówienia, a Lisen będzie miała dość czasu, by namówić kogoś, by ich
eskortował, jakiegoś silnego mężczyznę znającego las.
Najpierw jednak postanowiła porozmawiać z matką.
Na schodach prowadzących na piętro Lisen spotkała swego młodszego
brata Hannibala. To ojciec nalegał, by syn nosił dumne imię bohatera
wojennego, ale Lisen zawsze uważała, że powinni wybrać coś mniej
pretensjonalnego.
Mój Boże, jaki śmieszny jest ten chłopak, myślała. Już chodzi dumny i
napuszony jak oficer, choć taki z niego kurczak, gołowąs jeszcze!
Z wyglądu Lisen i Hannibal byli do siebie bardzo podobni, mieli ładne,
regularne rysy i wyjątkowo ciemne rzęsy. Naturą jednak różnili się jak dzień i
noc.
Hannibal na widok siostry przystanął.
– Cóż to ja o tobie słyszę?
– Czy mogę prosić cię, byś przestał małpować ojca? Co takiego strasznego
słyszałeś, smarkaczu?
– Nie mów do mnie takim tonem – odparł zimno. – Pewnego dnia jeszcze
tego pożałujesz.
– Masz zamiar mnie stąd wyrzucić? Nie zdążysz, Durnybalu, nie zamyślam
skończyć jako mumia schowana w tym grobie.
– Mam na imię Hannibal, nie Durnybal! Nie wolno ci tak mnie przezywać!
– Hannibal akurat przechodził mutację i zakończył zdanie falsetem. – Mogę cię
wydziedziczyć!
– Hurra! – wykrzyknęła Lisen. – Dalej, szczeniaku, zabieraj się do tego!
– Nie będę tolerować... – zaczął wyniośle, ale głos znów odmówił mu
posłuszeństwa i chłopiec tylko groźnie popatrzył na siostrę. – Podobno
pokazujesz się w miasteczku z tym bękartem Benjaminem. Czy już kompletnie
oszalałaś? Masz zamiar okryć hańbą dobre imię naszej rodziny?
– To zdołaliście osiągnąć już dawno, twój podły ojciec rotmistrz i ty,
rozpieszczony głupku, Durnybalu – gniewnie odparła Lisen. – Ludzie
naśmiewają się z was, nie ze mnie. A poza tym rozmawiam z tym, z kim chcę.
Elin i jej syn to porządni, uczciwi ludzie. Nie ma powodu, by się ich wstydzić.
A teraz zejdź mi z drogi, bo inaczej cię przewrócę!
Uśmiechnęła się kpiąco i pobiegła dalej po schodach. Dobrze wiedziała, że
zachowuje się paskudnie i w głębi duszy żal jej było brata, ale ktoś przecież
musiał sprowadzić go na ziemię, zanim ojciec zdąży całkiem go zepsuć!
– Powiem o wszystkim ojcu!
– Bardzo proszę! Może nareszcie dostrzeże, że ma także córki.
Christine von Adelkalk jak zwykle stała przy oknie i wyglądała na świat.
Drgnęła przestraszona, kiedy weszła Lisen, widać było wyraźnie, że znów
płakała.
– Tak, mamo, właśnie o tym chcę z tobą mówić – oznajmiła Lisen.
Postanowiła od razu przystąpić do rzeczy.
Christine ze zdumieniem popatrzyła na najmłodszą córkę.
– Chcesz ze mną rozmawiać o swej siostrze Margrethe? Ale skąd możesz
wiedzieć...
Lisen ugryzła się w język.
– Margrethe? A co z nią?
– I ja się nad tym zastanawiam. Tak bardzo się cieszyłam, że mój pierwszy
wnuk przyjdzie na świat, a to się tak przeciąga! Czy myślisz, że mogło się stać
coś złego?
– Może to po prostu bardzo niezdecydowane dziecko, nie ma śmiałości
wyjrzeć na świat. Ale zobaczysz, kiedy będzie mu za ciasno, na pewno się
pokaże. Ale nie o tym chciałam z tobą mówić, choć o czymś równie ważnym.
Mamo... dlaczego nigdy nic mi nie powiedziałaś o moim najstarszym bracie?
Christine oszołomiona wpatrywała się w swą nieokiełznaną córkę. Twarz
jej najpierw spłonęła rumieńcem, a zaraz potem pobladła jak kreda.
– Rozmawiałam z Elin – spokojnie wyjaśniła Lisen. – Ona, jej syn
Benjamin i ja mamy zamiar wyprawić się na poszukiwanie mego zaginionego
brata.
Matka bez sił opadła na najbliższe krzesło. Widać było, że oddycha z
trudem.
– Ach, nie, nie możecie! Co powie na to twój ojciec?
– Czy tchórzostwo zawsze musi wygrywać z twoim smutkiem? – ostrym
głosem zapytała Lisen.
– O co ci chodzi?
– Przepraszam, być może źle się wyraziłam. Czy wolisz przez całe życie
zamartwiać się dlatego, że jesteś zbyt tchórzliwa, by dowiedzieć się, co się stało
z dzieckiem? Tak, wiem, że się martwisz, wiem, jak bardzo boli cię ta strata.
Zorientowałam się już dawno, tylko nie mogłam zrozumieć, co jest tego
powodem.
Christine wybuchnęła płaczem, Lisen padła na kolana przy matce.
– Już dobrze, mamo, nie płacz już, zobaczysz, jakoś sobie z tym poradzimy.
Matka leciutko uścisnęła dłoń córki.
– Nie mogłam postąpić inaczej, nie mogłam! Ale potem tak bardzo tego
ż
ałowałam... Tak, Lisen, jeśli tylko możesz, to zrób coś! Dowiedz się, co się
stało z moim synkiem! Przywykłam już do myśli, że najpewniej od dawna nie
ż
yje, ale gdybym tylko mogła zapłakać nad jego grobem...
– Nie wolno dzielić skóry na niedźwiedziu przed zachodem słońca –
odparła rezolutnie Lisen, której często mieszały się przysłowia. – Ale potrzebna
mi twoja pomoc, mamo.
– Co takiego? Zrobię wszystko, co tylko będę mogła.
Lisen wyjaśniła, że ich wyprawa nie będzie wcale niedzielną majówką.
Opowiedziała o sześciorgu dzieciach, mieszkających gdzieś w lesie na
pustkowiu, których los tak bardzo niepokoi Elin, że pragnie je odszukać i
dowiedzieć się, jak sobie radzą.
– Tak wiele samotnych dzieci – szepnęła Christine.
– Owszem – rzekła Lisen z goryczą, bo zrozumiała tę wypowiedź bardziej
ogólnie. Pomyśleć tylko, co przeżyć musiał Benjamin i sama Lisen, i jej siostry.
Siostry były już zamężne, każda poślubiła oficera, jakżeby inaczej. Ale Lisen
była zadowolona ze swych szwagrów, darzyła sympatią zwłaszcza męża
Margrethe, miłego, porządnego młodzieńca.
O, tak, gdy się baczniej rozejrzeć dokoła, na świecie jest wiele samotnych
dzieci!
Lisen wzięła się w garść i zaczęła perorować z ożywieniem:
– My troje jesteśmy słabi i bezradni, a mamy zamiar zapuścić się w
otchłanie lasu. Czy znasz kogoś, kto mógłby wskazać nam drogę? Jakiegoś
silnego, godnego zaufania człowieka, obeznanego z lasem.
– Przecież ja nikogo nie znam... – zaczęła matka oszołomiona.
– Nie chcemy kogoś, kto zjada młode dziewczęta na śniadanie.
– Ależ, Lisen!
– Och, dobrze już. Zapomnij o moim pytaniu. Powinnam była pamiętać, że
masz kontakt jedynie z salonowymi lwami.
– Lisen, doprawdy, jak ty się wyrażasz! Ale mogę wam dać pieniądze.
– Pieniądze – westchnęła Lisen. – Na co nam pieniądze w lesie?
– Chociaż... poczekaj chwilę – matka zamyśliła się. – Mój ojciec miał mapę
okolicznych lasów, sam ją narysował, dużo jeździł po tym dystrykcie. Ale twój
ojciec nigdy nie interesował się jego dziełem, polegał jedynie na oficjalnych
wydaniach.
Christine odnalazła starą, ale bardzo dobrze zachowaną mapę. Narysowano
ją z godną podziwu dokładnością. Przyglądały jej się wspólnie.
– To naprawdę fantastyczne! – wykrzyknęła Lisen. – Zobacz tutaj! Widzisz
te dwa punkciki na górze, niedaleko rzeki? To na pewno właśnie ta zagroda!
Kiedyś musiały być dwie, ale teraz tylko jedna jest zamieszkana. Jeśli ktoś w
ogóle nadal tam mieszka – dokończyła ze smutkiem.
– Cóż za wielkie obszary – westchnęła matka. – Jak można żyć na takim
odludziu? Czy naprawdę macie zamiar wyprawić się aż tak daleko?
– Nie ma innego wyjścia, mamo. Sześcioro dzieci, pozostawionych samym
sobie. I jeszcze siódme, o którym nic nam nie wiadomo: mój brat.
– Niech Bóg błogosławi waszą wyprawę, moje dziecko – powiedziała
Christine wzruszona.
Lisen w ostatniej chwili znalazła człowieka, który mógł im towarzyszyć.
Pogodziła się już z myślą, że będą musieli wyruszyć sami, kiedy nieoczekiwanie
w parku natknęła się na obu swych szwagrów. Patrik i Lars powitali ją z
radością i zaprosili na lemoniadę do małej parkowej cukierni. Dzień był piękny,
jakby lato po raz ostatni próbowało wziąć górę nad smutkiem jesieni. Słońce
ś
wieciło, ale liście połyskiwały złotem i czerwienią, a osy łakomie krążyły nad
słodkim napojem i ciastkami.
Matka Lisen nie mogła służyć dziewczynce zbyt wielką pomocą, ale młodzi
oficerowie, kto wie? Lisen postanowiła zdradzić im rodzinną tajemnicę.
Szwagrowie z zainteresowaniem słuchali opowieści młodziutkiej
powinowatej.
– Wcale mnie to nie dziwi – mruknął Lars, kiedy Lisen opisała strach matki
przed gniewem ojca wtedy, gdy narodził się chłopiec.
– Właśnie ze względu na dziecko postanowiły je ukryć – podkreśliła Lisen.
– Zająć się nim miała akuszerka, lecz, niestety, chłopczyk przepadł bez wieści.
Kiedy Lisen skończyła snuć swą opowieść, przez chwilę siedzieli w
milczeniu rozmyślając o tym, czego się dowiedzieli.
– Oczywiście, możemy ci pomóc, Lisen – oświadczył wreszcie Lars. –
Osobiście nie mogę nic zrobić, bo Margrethe już w każdej chwili może urodzić.
Rozumiesz, mam nadzieję, że nie chciałbym jej opuszczać akurat teraz. Ale
znam pewnego dobrego człowieka, to jeden z moich żołnierzy.
Drugi szwagier, Patrik, włączył się do rozmowy:
– Ja mogę pójść z tobą, Lisen, wezmę parę dni urlopu. Wiem, kogo masz na
myśli, Larsie, i jego także zabierzemy ze sobą. My dwaj zatroszczymy się o
broń, tak, tak, broń także musimy zabrać, bo, jak sama powiedziałaś, to nie
majówka. Zajmiemy się wszystkim. Spotkamy się z tobą, Elin, i z tym
ż
ołnierzem na rynku jutro rano o siódmej. Tylko ubierzcie się rozsądnie,
pamiętajcie, że może padać. Czy jesteś zadowolona?
– Och, chyba nie może być lepiej! – odparła uszczęśliwiona Lisen.
ROZDZIAŁ VIII
W górach zima nadeszła wcześnie. Pewnego ranka Linnea wyjrzała na
ś
wiat i zobaczyła, że ziemię pokrył szron.
– Hurra! – zawołała uradowana. – Matti, idziemy się bawić!
Czworo starszych wcale się jednak nie cieszyło. Jorulv z troską popatrzył
na Julianę.
– Twoje prośby już na nic się nie zdadzą – oświadczył. – Musimy wyruszyć
stąd jak najprędzej!
– Ależ, Jorulvie, dlaczego nie mielibyśmy poradzić sobie jakoś i przetrwać
zimy? – słabo zaprotestowała Juliana. Tak długo już walczyła o to, by pozostali
tutaj choćby jeszcze przez kilka dni, a później jeszcze kilka, i jeszcze.
– Bo wszystko wskazuje na to, że zimę w tym roku będziemy mieć
wyjątkowo ciężką.
Na to Juliana nie znalazła żadnej odpowiedzi. Wiedziała, że brat ma rację.
Rzeczywiście, dla nich, żyjących od lat w bliskim kontakcie z naturą,
zapowiadające surową zimę oznaki były aż nadto wyraźne.
Ach, dlaczego nie ma sprawiedliwości na tym świecie?
Właściwie już dawno powinna była spojrzeć prawdzie w oczy: on nie
wracał. Powiedział, że ma mu nie zniknąć, i ona zrobiła już, co mogła.
Z każdym upływającym dniem zawód, jaki odczuwała, stawał się coraz
trudniejszy do zniesienia. Teraz już nie było na co czekać.
Jorulv założył nosidło na szerokie bary i zaczął schodzić w dół, do źródła.
Kiedy był już w połowie drogi, przystanął i rozejrzał się po łąkach
rozciągających się nad jeziorem.
Jak bardzo bolała myśl, że będą musieli się rozstać z tą okolicą; żal gnębił
go już teraz, nim pożegnanie stało się faktem. Za kilka dni znajdą się daleko
stąd, o ile, rzecz jasna, wszystko potoczy się szczęśliwie. Może dotrą do innych
ludzi?
Na samą myśl zadrżał z przerażenia.
Smutek dręczył go nieustannie, nie dawał chwili spokoju. W tym miejscu
zwykle stawał w urokliwe wiosenne wieczory, czując pulsującą w żyłach radość
ż
ycia. Wsłuchiwał się w dochodzące z łąki beczenie jagniąt, słyszał rżenie
starego konia, stąd patrzył na matkę krzątającą się wokół domu z robótką
przypiętą do paska, zawsze trzymającą małe dziecko na ramieniu.
Jorulv wspominał wczesne poranki, tak jasne i przejrzyste, że dawało się
odróżnić każdy listek na drzewach porastających wzgórze po drugiej stronie
jeziorka. Przypominał sobie łosia, który o zmierzchu pojawiał się u wodopoju.
Później stratował ich małe poletko zboża i ojciec wpadł w złość. Jorulv był rad,
ż
e łoś mógł się najeść, ale kiedy zimą oni sami musieli głodować, zrozumiał
gniew ojca.
Skierował wzrok ku cmentarzykowi, na którym spoczywał niemal cały jego
ród. Matka, dziadkowie, zmarłe rodzeństwo...
Jeśli opuścimy dom, matka pozostanie tu taka samotna. Nikt nie będzie
przynosił kwiatów na jej grób, nikt nie przysiadzie i nie porozmawia z nią w
najgłębszym zaufaniu. Wiedział, że inne dzieci tak robią. On sam także.
A może mimo wszystko powinni spróbować jakoś przetrwać zimę?
Nie, Linnea tego lata tak często się przeziębiała. Potrzebowała troskliwej
opieki. Tak, matka mówiła przecież, że są na świecie mądre baby, a i mężczyźni
potrafią leczyć choroby.
Inni ludzie?
Skąd weźmie tyle odwagi? Jorulv czuł, że odpowiedzialność za rodzeństwo
przygniata mu barki strasznym ciężarem.
Ta myśl sprawiła, że przypomniał sobie o nosidłach. Musi wziąć się do
roboty.
Kiedy wracał od źródła, natknął się na zmierzającą do obory Julianę. To na
nich dwoje tego ranka przypadło obrządzanie zwierząt. Jorulv szedł kilka
kroków przed siostrą, wsłuchując się w delikatne pobrzękiwanie cieniutkiej
warstewki lodu w wiadrze.
– Któż, u licha, rzuca na dach kawałki jałowca? – mruknął nagle pod
nosem. Sięgnął po niedużą iglastą gałązkę i już miał cisnąć ją na ziemię, gdy
podbiegła Juliana.
– Zostaw! – zawołała i wyrwała mu z dłoni kłujący pęd.
– Czy widziałeś już kiedyś podobne w tym miejscu? Może jakieś
wyrzuciłeś?
– Nie – odparł Jorulv zaskoczony. – Powiedz mi, co się z tobą dzieje?
Nie słuchała, co brat do niej mówi, wzrokiem cal po calu badała ziemię
przy wejściu do obory.
– Nie ma żadnych śladów – szepnęła do siebie. – To znaczy, że gałązka
musiała tu leżeć od wczorajszego wieczoru. Mój Boże!
– Juliano, co się z tobą dzieje? – powtórzył Jorulv surowo.
Dziewczynka mocno złapała brata za ramię i zaczęła nim potrząsać, aż z
wiader chlusnęła woda.
– Czy nie możemy poczekać jeszcze do jutra rana? Tak bardzo, bardzo cię
proszę, Jorulvie!
– Wcale nie miałem zamiaru wyruszać już dzisiaj. Ale chciałbym, żebyś mi
wyjaśniła...
– Dziękuję! Ach, dziękuję! – powtarzała ze łzami w oczach. – Oby tylko
nie było za późno! Jorulvie, czy przez chwilę możesz sam zająć się obrządkiem?
Zaraz wrócę, tylko... tylko... po prostu coś zgubiłam... w lesie.
Zniknęła za węgłem, nie czekając na odpowiedź. Słychać było jedynie, jak
łopoczą jej spódnice.
Jorulv patrzył za siostrą i ze zdumieniem kręcił głową. Co mogło się stać
Julianie? Od wczesnej wiosny zachowywała się jak niespełna rozumu. Tak,
najlepiej będzie, jeśli wyniosą się stąd, zanim na poważnie dopadnie ją polarna
choroba.
O polarnej chorobie wiele słyszał. To ciężki, dławiący smutek, nachodzący
tych, którzy zbyt długo przebywają na odludziu. Matka mówiła, że od tego
można dostać pomieszania zmysłów.
Zamyślony popchnął w bok jałówkę, by zrobić sobie więcej miejsca i
zabrać się do pracy. Cóż za straszliwy dylemat. Tyle już zdołali zgromadzić z
myślą o zimie. Czy cała robota ma pójść na marne? Mają to zostawić tutaj, czy
może raczej zabrać ze sobą? Ale jak poradzą sobie z przetransportowaniem
zboża, warzyw i całej reszty? A zostawić tak, by zmarniało? Przecież
potrzebowali zapasów, nawet jeśli mieli przezimować w jakimś innym miejscu!
W innym miejscu, w innym świecie... Jakże przerażające wydawało się to
jemu, który znał tylko las!
Z domu wyszedł Ole, nachmurzony i zbuntowany. Taki nastrój nie
opuszczał go już od kilku dni.
– Co masz zamiar zrobić z bykiem? – spytał zaczepnie.
Wielkie nieba! Byk! Jorulva oblał zimny pot.
– I jak wyjaśnisz to Mattiemu? – bezlitośnie ciągnął Ole.
Byk był ukochanym przyjacielem Mattiego. Pozostawali nierozłączni od
czasu, gdy zwierzę było jeszcze słabym, nowo narodzonym cielątkiem, a
karmienie go butelką należało do obowiązków Mattiego. Za każdym razem, gdy
chłopiec wchodził do obory, byczek witał go radosnym rykiem.
Cielątko jednak z czasem zamieniło się w olbrzyma. Wielki byk nadal
przyjaźnie traktował Mattiego, ale wobec pozostałych dzieci okazywał
najprzeróżniejsze humory. Bywał nieobliczalny.
Jorulv zerknął na Olego.
– Nie możemy zabrać byka – stwierdził bezdźwięcznym głosem.
Zdenerwował się tak bardzo, że pobielały mu wargi.
– A więc musisz wytłumaczyć to Mattiemu – orzekł krótko Ole.
Jorulv zdawał sobie sprawę, że z nich wszystkich na myśl o opuszczeniu
zagrody najbardziej cierpi Ole. Na nic się nie zdały podejmowane przez nich
próby pocieszenia chłopca, rozbudzanie nadziei, że, być może, jeśli trafią do
ludzi, będzie mógł się uczyć. Ole był także bardzo związany z matką, ostatnio
codziennie przesiadywał samotnie przy jej grobie.
Jorulv bezradnie popatrzył na brata.
– Ole! Co my zrobimy?
Ole wzruszył ramionami.
– To ty chcesz się wyprowadzić!
Juliana, biegnąc przez las, czuła, że ma serce w gardle. Jakie to niemądre,
nie ustalili żadnej, choćby przybliżonej pory następnego spotkania. Przecież ona
nie mogła siedzieć na kamieniu od rana do północy, zwłaszcza teraz, gdy tyle
mieli pracy.
Głaz... To tam na górze.
Nie oczekiwała wcale, że go zobaczy, spodziewała się jednak, że znajdzie
jakąś wiadomość.
Juliana umiała już czytać, w każdym razie prawie umiała.
I on wrócił, to w tej chwili najważniejsze, tylko to miało znaczenie. Będzie
mogła się z nim zobaczyć, zanim wyruszą w drogę.
Na kamieniu rzeczywiście widniały jakieś znaki, długi rząd zawiłych figur.
Czyżby zaplątała się tu wiewiórka i zostawiła po sobie taki bałagan?
Nie, to prawdziwe słowa. Ale jakie trudne! Z wysiłkiem odczytywała litery,
składała je, sylabizowała. Czuła, że płacz uwiązł jej w gardle. Były też dwa
znaki, które widziała chyba po raz pierwszy, musiała domyślać się ich
znaczenia.
Po długiej chwili odgadła wreszcie, jak brzmi pozostawiona dla niej
wiadomość:
„DZIŚ WIECZOREM PO OBRZĄDKU W OBORZE”.
Juliana odetchnęła z ulgą. Złożyła ręce i z wdzięcznością promiennie
uśmiechnęła się ku niebu.
– Dziękuję – szepnęła cichutko. – Dzięki ci, dobry Boże!
Musiała też ułożyć odpowiedź, by on się dowiedział, że zrozumiała jego
wezwanie. Z dumą, że umie także coś napisać, ułożyła z patyczków słowo:
„PSZYJDE”.
Gnana radością lekko pomknęła do obory.
Z początku ścieżka prowadząca wzdłuż rzeki była wydeptana i wyraźna,
nieduża ekspedycja ruszyła więc odważnie, w dobrym nastroju. Lisen,
przeświadczona, że bierze udział w nieopisanie fascynującej przygodzie, szła
przodem aż do chwili, gdy droga nagle zaczęła stromo piąć się w górę wzdłuż
spadającego z hukiem wodospadu. Wówczas prowadzenie objął jej szwagier
Patrik i jego dzielny, silny żołnierz.
Lisen oddychała coraz ciężej, z żalem stwierdzając, że marną ma kondycję.
Na szczęście zauważyła, że Elin także męczy się w słońcu, a i Benjaminowi pot
zalewa oczy.
ś
ołnierz nosił nazwisko Gustafsson i był naprawdę porządnym, godnym
zaufania człowiekiem. Od dawna pełnił żołnierską służbę, ale urodził się w
górach i wiedział, czego wymaga życie w leśnych ostępach. Oprócz tego, że żuł
tabakę i nie błyszczał zbytnio inteligencją, Lisen nie miała do niego żadnych
zastrzeżeń. Był dobrym, porządnym człowiekiem, a ona umiała to docenić i
bardzo go polubiła.
Jesienne powietrze było ostre, las pachniał świeżo, przyjemnie. Po wielu
godzinach marszu zatrzymali się, by odpocząć i coś zjeść, i znów ruszyli. Coraz
bardziej czuła w nogach przebytą drogę. Nastrój przestał już być tak
entuzjastyczny.
– Jak to właściwie daleko? – wysapał Benjamin.
– Nie mamy za sobą nawet połowy drogi – odparł Gustafsson.
To ci dopiero pociecha!
Przed wyruszeniem w drogę Patrik rozmawiał ze swą żoną Tildą, siostrą
Lisen, o zaginionym bracie. Patrik opowiedział później Lisen, że żona nie była
wcale tak bardzo zaskoczona nowiną, jakby się mogło zdawać. Powiedziała mu,
ż
e dawno już przeczuwała, iż musiało się wówczas wydarzyć coś
nadzwyczajnego, ale była wtedy za mała, by pojąć, co właściwie zaszło. Z
całego serca życzyła powodzenia ich wyprawie.
– To dobrze wiedzieć – cichym głosem powiedziała Lisen. – Wiesz,
niewiele miałam wspólnego z moimi siostrami, kiedy jeszcze mieszkały w
domu. Są przecież o wiele starsze ode mnie. Ale nie mogłam pogodzić się z
tym, że ojciec nigdy ich nie dostrzegał. Nawet przy obiedzie udawał, że po
prostu nie ma ich przy stole. Mnie traktował podobnie, ale to nie było takie
straszne. Ja jestem silna, jakby ulepiona z innej gliny. One obie są znacznie
bardziej miękkie, wrażliwsze.
– Masz rację – kiwnął głową Patrik. – Cicho!
Wszyscy przystanęli i zaczęli nasłuchiwać.
– Nie dochodzi już szum rzeki – szepnęła Lisen.
– Już dawno odbiliśmy w bok – odparł Gustafsson. – Jeszcze tam, przy tej
stromej ścianie, pamiętacie?
– Ale to znaczy, że niedługo będziemy na miejscu?
– O, nie, przed nami jeszcze spory kawałek. Tylko na mapie wygląda tak,
ż
e przez cały czas można trzymać się rzeki. Co takiego usłyszałeś, Patriku?
– Nie wiem. Teraz jest już cicho.
Kiedy jednak znów podjęli wędrówkę, ponownie doszedł ich jakiś dziwny
dźwięk – coś niby trzask łamanych gałęzi, jak gdyby ktoś przedzierał się przez
gęstwinę świerków.
Przysunęli się ku sobie. Mężczyźni zdjęli strzelby z ramion, a potem nikt
się już nie poruszał. Lisen czuła, że nerwy ma napięte do ostatnich granic.
I znów hałas, ale tym razem dobiegł od strony kilku sosen, które nie rosły
już tak gęsto. Ujrzeli łosia, co sił w nogach oddalającego się od nich,
prawdopodobnie równie przestraszonego jak oni sami. Odetchnęli z ulgą.
– Wcale, ale to wcale się nie bałam! – zapewniła Lisen,
– Za to ja, owszem – oświadczył Benjamin.
– Jeśli ty jesteś taki szczery, to i ja mogę sobie na to pozwolić – roześmiała
się Lisen. – Myślałam, że ze strachu oszaleję!
Zmierzch zastał ich na wzgórzu ze wszystkich stron otoczonym lasami.
Miasteczko dawno już zniknęło im z oczu, nie widzieli nawet odbicia łuny
ś
wiateł na niebie.
Odwrócili się i popatrzyli w przeciwną stronę.
W oddali, daleko przed nimi, niewyraźną kreską znaczyły się góry. U ich
stóp, w miejscu gdzie krajobraz nie był tak zwarty jak otaczający ich las,
dostrzegli maleńkie światełko.
– Wielkie nieba! – jęknęła Elin. – Czy to możliwe?
Wszyscy poczuli, jak wzruszenie ściska im gardła na ten niezwykły widok:
leśne pustkowie, wokół dzikie knieje, rozciągające się daleko jak okiem sięgnąć.
I w samym środku jedno jedyne maleńkie światełko.
– Sześcioro małych dzieci – mruknął Patrik niewyraźnie. – Sześcioro
opuszczonych, pozostawionych samym sobie dzieci.
Lisen otarła łzy.
– W każdym razie żyją. To przynajmniej pociecha.
– Ale do nich daleko! – z powątpiewaniem w głosie stwierdził Benjamin. -
Cały jutrzejszy dzień przejdzie nam z pewnością na wędrówce.
Kiedy tak rozprawiali, światełko zgasło. Dookoła zapanowały ciemności.
Dzieci z chaty na pustkowiu poszły spać.
W milczeniu, zamyśleni, zajęli się rozbijaniem obozu na szczycie wzgórza.
Chcieli zapewnić sobie dobry widok na wszystkie strony, na wypadek gdyby
pokazały się drapieżniki.
Zbudził ich dokuczliwy chłód.
Ranek był jeszcze bardzo wczesny. Cały las pokrywał szron. Piękny to
widok na tle czerwieniejącego od wschodu nieba, zapowiadającego rychłe
pojawienie się słońca. Okoliczne doliny zakrywała mgła. Było strasznie zimno.
Tego właśnie ranka Juliana nareszcie znalazła gałązkę jałowca rzuconą na
dach obory.
Niewielka drużyna Lisen znów podjęła wędrówkę. Czasami musieli
zbaczać z drogi i wdrapywać się na wzniesienia, by sprawdzić, czy posuwają się
we właściwym kierunku. Dawno już stracili z oczu to, co z trudem dało się
nazwać ścieżką. Teraz mogli korzystać jedynie z podpowiedzi natury, z jej
znaków: ze słońca, z charakterystycznego wyglądu drzew od północnej i
wschodniej strony, zwróconych zawsze na południe mrowisk.
Późnym popołudniem wspięli się na kolejne pasmo wzgórz i wówczas po
raz pierwszy ujrzeli samotną górską zagrodę. Bez wątpienia znacznie się do niej
zbliżyli, jednakże mocno zboczyli z kursu. Zagroda znajdowała się spory
kawałek na lewo od miejsca, w którym stali.
Jeśli im się powiedzie, dotrą do niej przed zapadnięciem ciemności.
Ś
wiatło dnia zaczęło już powoli przygasać, gdy zaszły nieprzewidziane
wydarzenia.
Gustafsson przystanął nagle i zaczął głośno wciągać nosem powietrze. Jego
towarzysze również się zatrzymali, Lisen natychmiast zrozumiała, co zwróciło
uwagę żołnierza. Ostry, przenikliwy zapach...
– Drapieżniki – cicho oznajmił Gustafsson. – Gdzieś w pobliżu musi być
legowisko.
Z prawej strony coś poruszyło się w zaroślach, rozległy się dziwne odgłosy.
Benjamin, ogarnięty panicznym lękiem, rzucił się do ucieczki w przeciwnym
kierunku. Elin pospieszyła za synem.
– Stójcie! – wrzasnął Gustafsson. – Musimy trzymać się razem! Słyszycie?
W zaroślach przed nimi rozległy się kolejne trzaski.
– Sprowadzę Elin i Benjamina z powrotem – szybko powiedziała Lisen.
Nie wiedziała, czy poganiał ją strach, czy też chęć niesienia pomocy; na to
pytanie wolała nie odpowiadać. Czuła, że jest już bardzo zmęczona – dwa dni
marszu przez nieznany teren to wielki wysiłek, zarówno fizyczny, jak i
psychiczny.
Zobaczyła, że wystraszona Elin próbuje wspiąć się na drzewo, a Benjamin
przedziera się dalej do przodu przez gęste zarośla. Zaraz usłyszała głos Patrika,
dobiegający z tyłu, z daleka:
– Wracajcie, to tylko rosomaki!
Lisen przystanęła na moment, wstydząc się własnej reakcji, ale zaraz
usłyszała pełen przerażenia okrzyk Benjamina kawałek dalej i pobiegła, by
zatrzymać chłopaka. Nagle, w jednej chwili, zapanowała wokół niej niczym nie
zmącona cisza.
– Benjamin? – zawołała niepewnie.
Nikt jej nie odpowiedział.
– Patrik? Gustafsson? Elin?
Jedyne, co usłyszała, to swój własny oddech.
Zdała sobie sprawę, że zbytnio oddaliła się od towarzyszy. Co mogła teraz
zrobić? Czy powinna dalej szukać Benjamina? Może raczej zawrócić i dołączyć
do pozostałych?
Ostatnia myśl wydała jej się najrozsądniejsza.
Starała się zorientować, z której strony nadeszła, ale las był tu taki gęsty, że
nie dostrzegła nic takiego, co mogłoby ją naprowadzić na ślad.
– Mój Boże, chyba się nie zgubiłam? – szepnęła do siebie przerażona. –
Jestem przecież tak wysoko, nie powinnam...
Ostrożnie postąpiła kilka kroków naprzód, ale zaraz poślizgnęła się na
wilgotnym mchu i zanim się obejrzała, już spadała po zboczu kończącym się
prawie pionową skalną ścianą.
Paraliżował ją strach, ale nie miała czasu o tym myśleć. Drzewo! Kawałek
niżej rosło nieduże, wątłe drzewko. Najważniejsze, by zachować zimną krew...
Kiedy ześlizgiwała się obok drzewka, mocno chwyciła się jego pnia.
ROZDZIAŁ IX
Wieczorny obrządek był już zakończony.
Nic na to nie poradzę, że czuć ode mnie oborą, myślała Juliana wymykając
się do lasu.
Spuściła wzrok, by popatrzeć na siebie, i gwałtownie się zatrzymała. Jak
też ona wygląda! Fartuch aż sztywny od gnojówki! Co robić? Co robić? Tak
przecież nie może się pokazać! Błyskawicznie zdjęła fartuch i powiesiła na
gałęzi. Pobiegła dalej. Sukienka, którą nosiła do pracy w oborze, nie była
pewnie dużo lepsza, ale jednak wyglądała trochę porządniej.
Czekał już na nią! Dostrzegła go z daleka, stał w dolince i patrzył w jej
stronę.
Juliana nie mogła opanować drżenia. Widzieli się już tak dawno temu,
ledwie mogła przypomnieć sobie jego twarz. Na pewno już o nią nie dbał... Co
mogła mu powiedzieć? Co mogła zrobić?
Czy naprawdę był taki przystojny, taki piękny? A na niej przecież nie warto
nawet oka zawiesić, taka jest zwyczajna, szara.
Ale z twarzy biło jej oddanie i szczęście, niepewność i zawstydzenie.
Juliana miała w sobie coś, co sprawiało, że „warto było na niej zawiesić oko”,
choć sama nie zdawała sobie z tego sprawy.
– Przybiegłam tak szybko jak mogłam – wysapała. – Czy długo już tu
jesteś?
– Niedługo, a poza tym z przyjemnością czekam na ciebie, Juliano. To ty
musiałaś mnie wyglądać tyle czasu. Bardzo mi przykro z tego powodu, ale nie
mogłem zjawić się wcześniej.
Kiwnęła głową.
– Dobrze, że jesteś, bo jutro albo pojutrze opuszczamy zagrodę. Tak bardzo
się bałam, że się o tym nie dowiesz, a przecież obiecałam, że ci nie zniknę,
pamiętasz?
Gdy usłyszał jej słowa, na twarzy odmalowała mu się powaga.
– Przenosicie się? Dokąd? I dlaczego?
– Nie wiemy, podobno idąc w dół, wzdłuż rzeki, można dotrzeć do ludzi.
Ojciec tamtędy poszedł.
– Nie wrócił jeszcze?
– Nie, a my boimy się zostać tu sami przez zimę. Wszystko wskazuje na to,
ż
e mróz w tym roku może wyjątkowo dać się we znaki.
– Tak, zima na pewno będzie surowa – rzekł Czarny w zamyśleniu. –
Doskonale was rozumiem, ale mimo wszystko... Jak zamierzacie poradzić sobie
ze zwierzętami podczas tak długiej wędrówki? I przecież nie znacie żadnego
miejsca, gdzie moglibyście się zatrzymać, zamieszkać.
Juliana nie mogła dać mu na to odpowiedzi. Przez chwilę stali w milczeniu,
wpatrując się w oszronione drzewa. Dziewczynka nie czuła przenikliwego
chłodu, tak rozgrzewała ją radość z ponownego spotkania.
Zachodzące słońce zabarwiło ognistą czerwienią niebo za jego głową,
tworząc jakby płomienną glorię wokół długich czarnych włosów. Juliana
przyglądała mu się z nieskrywanym podziwem.
– Czy nie zginęło wam kilka owiec? – zapytał nagle.
– Owiec? – powtórzyła zdumiona Juliana. – Nie, nic o tym nie wiem.
– Widziałem trzy kawałek stąd, w okolicy tej opuszczonej zagrody.
– Naprawdę? W starej zagrodzie babci? To bardzo dziwne, musimy to
sprawdzić.
– Niedobrze, żeby błąkały się same. – Jego oczy śmiały się do niej,
delikatnie ujął ją za rękę.
Juliana nie wiedziała, jak powinna zareagować na taką poufałość, ale nawet
nie próbowała już dłużej skrywać swych uczuć. Całkowicie pochłonął ją cud,
który stał się jej udziałem – zetknięcie dwóch dusz, które przeżywają pełną
harmonię.
Z Czarnym mogła być całkiem szczera, a to dawało jej niezwykłe poczucie
bezpieczeństwa. Wiedziała teraz, o co chce go zapytać.
– A co jest z tą osobą, która była taka chora?
Rozjaśnił się.
– Z moją przybraną matką? Dziękuję, przetrwała kryzys i teraz czuje się
znacznie lepiej.
– Obawiałeś się, że umrze, prawda? – cicho spytała Juliana.
– Tak, bardzo się o nią baliśmy. Wymagała bezustannej opieki i właśnie
dlatego nie mogłem wcześniej spotkać się z tobą. Wiesz, jest nas tylko dwóch.
Juliana pokiwała głową. Potrafiła zrozumieć tę sytuację.
– Twoja przybrana matka... To oczywiście żona twego przybranego ojca?
– Nie, to jego matka.
Dziewczynka przypomniała sobie spotkanego uprzednio w lesie mężczyznę
z siwą brodą.
– Och, więc musi być już bardzo stara.
– Nie, nie tak bardzo. Po prostu stara. I jest najlepszym człowiekiem na
ziemi. – Czarny odetchnął głęboko. – Juliano... Obiecałem ojcu, że wrócę,
zanim zapadnia zmrok. Ale bardzo się zaniepokoiłem na wieść, iż macie zamiar
opuścić dom. Właściwie mieliśmy wracać już dziś wieczorem, ale poproszę
ojca, byśmy wstrzymali się do jutra. On z wami porozmawia i być może udzieli
wam kilku rad.
– O, tak! – rozpromieniła się Juliana. – Naprawdę byłoby to możliwe?
Myślę, że mogłoby to nam bardzo pomóc, bo szczerze mówiąc nie mamy
pojęcia, jak sobie z tym wszystkim poradzić.
– Porozmawiam z ojcem, ale teraz muszę już iść.
Na pożegnanie znów ujął ją za rękę i spojrzał wzrokiem, z którego dało się
wyczytać wszystkie uczucia, jakie dla niej żywił. Drugą dłonią pogładził ją po
policzku. Juliana przytuliła twarz do jego dłoni.
– Uważaj na siebie, Czarny – szepnęła.
– I ty także! Jeszcze się zobaczymy.
Rozstali się, Juliana wracała do zagrody oszołomiona szczęściem.
Dzieci niechętnie sposobiły się do opuszczeniu domu.
Najstarsi chłopcy nadal nie zdecydowali, co zrobić z bykiem, pracowali bez
ż
adnego planu, a niechęć i lęk przed przeprowadzką jeszcze bardziej utrudniały
robotę.
Rebecka chyba jako jedyna chętnie zabrała się za przygotowania, ale traf
chciał, że to właśnie ona wieczorem wstrzymała całą akcję.
– Jorulvie – powiedziała ze strachem, spotkawszy brata koło obory. –
Brakuje trzech owiec, tej matki z dwoma jagniętami. Wszystkie trzy zniknęły.
Jorulv poczuł, że oblewa go zimny pot.
– Co takiego? Nie ma ich za ogrodzeniem?
– Nie, najwyższy drąg w bramie spadł.
– Och, nie! – westchnął Jorulv. – Akurat dzisiaj! Albo...? Może to
zrządzenie losu? Znak, że mimo wszystko nie powinni opuszczać
gospodarstwa?
– To Matti zamykał dziś owce – powiedziała Rebecka żałośnie. – Wiesz
dobrze, że nie potrafię na niego krzyczeć.
– Tak, tak – pokiwał głową Jorulv. – A gdzie Juliana?
– Nie wiem. – Rebecka wzruszyła ramionami. – Zniknęła zaraz, jak tylko
skończyła obrządek. Może poszła się przejść, pożegnać ze wszystkimi
miejscami.
Jorulv znów pokiwał głową. Wszyscy wybierali się na podobne wycieczki,
każde z osobna. Zaczynało się jednak robić coraz ciemniej.
– Może powinnam zadąć w piszczałkę? – zapytała Rebecka.
Jorulv wahał się przez chwilę.
– To krowy słuchają piszczałki, nie owce. Cóż, będę musiał iść ich
poszukać. Ale gdzie?
W tej samej chwili przez łąkę nadbiegła ku nim Juliana. Wyszli jej na
spotkanie, by przekazać przykrą nowinę o zaginionych owcach.
– Wiem, gdzie one są – powiedziała głosem pełnym radości. – Są przy
starej zagrodzie babci i dziadka,
– Co takiego? Skąd to wiesz? Byłaś aż tak daleko?
– Nie – Juliana zaczęła się plątać. – Weszłam na wzgórze i...
Jorulv przerwał siostrze.
– Przynieś powróz, Rebecko. Sprowadzę je od razu, zanim jeszcze zapadnie
noc.
Wkrótce potem szedł już przez las.
ś
ałował, że nie zabrał ze sobą Olego. Tu, między drzewami, zmrok
wydawał się jakby gęściejszy, choć właściwie nie było jeszcze ciemno. Miał
sporo czasu.
Nagle przystanął i zaczął nasłuchiwać. Czyżby doszło go beczenie owcy?
Nie, to na pewno nie głos owcy ani też jagnięcia.
Przyspieszył kroku. Kiedy nareszcie wyszedł na polanę, na której
dziadkowie mieli kiedyś swe gospodarstwo, natychmiast zauważył owieczki.
Wystraszone tuliły się do ściany walącej się chałupy.
Jorulv podszedł do nich i łagodnie, uspokajająco przemawiając, przywiązał
matkę. Starannie sprawdził węzły i w tej samej chwili znów usłyszał żałosne
wołanie.
Nawet owce uniosły głowy, nasłuchując.
– Spokojnie, tylko spokojnie – szepnął do zwierząt. Na wszelki wypadek
uwiązał także jagnięta. Zwykle trzymały się blisko matki, ale przerażone mogły
popędzić przed siebie, na nic nie zważając.
Wołanie dochodziło od skalnej ściany po drugiej stronie rzeki. Jorulv nie
mógł tego zrozumieć. Nie mogło to być żadne zwierzę. Czyj to więc głos?
Król Gór?
W takim razie wołał dziwnie słabo.
– Pomocy!
Jorulvowi zaparło dech w piersiach. To człowiek! To na pewno kobiecy
głos!
Omiótł wzrokiem skalną ścianę i teraz ją dostrzegł.
– Już idę! – odkrzyknął.
– Szybko! Już nie mam sił... nie utrzymam...
Zamknął owce w zrujnowanym domu, tu przynajmniej wilki nie będą miały
do nich dostępu, i odważnie wszedł do lodowatej wody. Rzeka nie była głęboka,
ale chłód wbijał się w ciało tysiącem ostrych igieł.
Jorulv zdawał sobie sprawę, że osoba, która zawisła nad groźną przepaścią,
nie mogła być ani Julianą, ani Rebecką. To na pewno obca kobieta, chyba że...?
Leśna boginka? A może elf, z rodu Czarnych Elfów?
Nie miał jednak czasu długo się nad tym zastanawiać, nie miał czasu nawet
na strach. Jeśli to kobieta z krwi i kości, to potrzebowała pomocy, i to
natychmiast.
Lisen pomimo zapadającego zmierzchu widziała, jak nadchodził. Zwinnie
wspinał się po stromym zboczu i wkrótce znalazł się tuż przy niej na skalnej
półce. Ona nie miała żadnego podparcia dla nóg, trzymała się jedynie cienkiego
pnia wątłego drzewka.
Choć sytuacja, w jakiej znalazła się Lisen, była naprawdę niebezpieczna,
dziewczyna nie mogła się powstrzymać od okrzyku podziwu na widok Jorulva.
Cóż za m
ę ż c z y z n a! No, może nie był wcale taki dorosły,
prawdopodobnie tylko o parę lat starszy od niej, ale taki wysoki, mocno
zbudowany i niewiarygodnie wprost przystojny, ze złotoblond czupryną i
niebieskimi jak niezapominajki oczyma.
Jorulv wyciągnął w jej stronę wielką, silną dłoń.
– Teraz, złap mnie za rękę!
Bardziej niż chętnie usłuchałaby jego polecenia, ale zwyczajnie nie mogła
się na to odważyć. Bała się, że poleci w dół bezwładnie jak worek z mąką, a
zapragnęła nagle, by on zapamiętał ją sobie jako piękną, elegancką, pełną gracji
pannę. Worek z mąką nie miał przecież żadnej z tych cech!
Młody człowiek nagle jakby zrozumiał jej dylemat i ostrożnie podsunął się
do niej. Jego dłoń znalazła się teraz o wiele bliżej.
– Nie bój się – powiedział głębokim, ciepłym głosem.
Och, nie, Lisen nie mogła teraz spaść, pragnęła żyć, by móc poznać lepiej
tego chłopaka z baśni, który tak nieoczekiwanie znalazł się przy niej. Ale skąd
się wziął?
– Uważaj! – nakazał. – Spróbuj uchwycić moją rękę!
Lisen zamknęła oczy i rzuciła się do przodu. Poczuła mocny uścisk silnej,
pewnej dłoni. Czując, że leci w dół, uczepiła się jej ze wszystkich sił. Maleńka
sosna niepokojąco zatrzeszczała, ale na szczęście Jorulv powoli, lecz pewnie już
ś
ciągał dziewczynę na występ skalny.
Nareszcie znów poczuła pod stopami stały grunt!
– Już dobrze — rozległ się jego życzliwy głos. – Teraz możesz się puścić,
trzymam cię mocno.
Lisen puściła pień drzewa. Ledwie mogła wyprostować zdrętwiałe palce,
tak długo przecież kurczowo je zaciskała. Jorulv otoczył ją ramieniem i
ostrożnie poprowadził w dół urwiska, starannie wybierając drogę. śadne z nich
nie odezwało się ani słowem, dopóki nie stanęli nad brzegiem rzeki.
Tam zatrzymali się i badawczo sobie przyjrzeli.
Jorulv uśmiechnął się z zakłopotaniem, a jego uśmiech do końca już
rozbroił Lisen. A potem powiedział coś dziwnego:
– Czy ty jesteś prawdziwa?
– Prawdziwa? O co ci chodzi?
– Noo... czy jesteś człowiekiem? A może boginką, która chce mnie skusić?
Co do tego ostatniego, to jeszcze zobaczymy, pomyślała Lisen, głośno
jednak powiedziała:
– Jestem ludzką istotą, mam na imię Elisabeth, ale wszyscy nazywają mnie
Lisen. Ale kim ty jesteś i skąd przyszedłeś?
Jorulv palcem wskazał kierunek.
– Mieszkam tam razem z rodzeństwem.
Lisen ze zdziwienia otworzyła usta.
– Czy ty jesteś jednym z tych biednych, samotnych małych dzieci? W
takim razie jesteś niezwykle wyrośniętym dzieckiem! – Faktycznie, by móc
spojrzeć mu w twarz, musiała postąpić o kilka kroków do tyłu.
I znów jego nieśmiały uśmiech sprawił, że serce w piersi Lisen kilka razy
podskoczyło.
– Tylko Matti i Linnea są mali – wyjaśnił. – Ale ja nigdy jeszcze nie
widziałem obcego człowieka.
– Nie widziałeś...– zaczęła, ale urwała w pół zdania. Trudno było w to
uwierzyć. – Jak masz na imię?
– Jorulv.
– Jorulv? To niezwykłe imię – stwierdziła.
– Nie wiedziałem – odparł przepraszająco, jakby przykro mu było, że nosi
imię, którego dotychczas nie słyszała. Głową wskazał ruiny chłopskich
zabudowań, położone nie opodal. – Zamknąłem tam kilka owiec. Właśnie po nie
szedłem, kiedy usłyszałem twoje nawoływanie.
Lisen wzięła się w garść.
– Ach, oczywiście, nie mogę cię zatrzymywać. Ogromnie jestem ci
wdzięczna, bo przecież uratowałeś mi życie. Zwykle nie bywam tak
nieuprzejma, ale... to wszystko stało się tak nagle – dokończyła zdławionym
głosem.
– Czy jesteś tu sama? – zapytał, gdy szli w stronę zabudowań. – I dlaczego
tu jesteś? Zabłądziłaś?
– Nie. I tak, i nie. Właściwie nie zabłądziłam. Jest nas tu pięcioro.
Przestraszyły nas jakieś drapieżniki, ale kiedy przyszło co do czego, okazało się,
ż
e to tylko rosomaki.
– Tak, na wzgórzu są rosomaki. Mają tam gniazdo.
– Ale Benjamin zląkł się nie na żarty, Elin pobiegła za nim. Ja miałam
sprowadzić ich z powrotem, ale za bardzo się oddaliłam. – Zorientowała się, że
mówi prosto, po dziecinnemu, tak jak on, choć zwykle starała się wysławiać
bardzo elegancko.
Jorulv przyprowadził owce, Lisen pomogła mu lepiej przywiązać jedno z
jagniąt.
– A co robicie tu w lesie? – zapytał Jorulv.
– Przyszłam tu, by odszukać mego brata – wyjaśniła dziewczyna.
– Brata?
Lisen uśmiechnęła się zawstydzona.
– To może zabrzmieć niemądrze, bo mój brat zniknął w lesie mniej więcej
dwadzieścia lat temu. Najprawdopodobniej więc już nie żyje. Ale tak bardzo
chciałabym się dowiedzieć, co się z nim stało. Czy potrafisz to zrozumieć?
– Och, tak, oczywiście. Ale my nigdy nikogo tu nie widzieliśmy. Nigdy.
W tym momencie w Lisen nagle jakby coś umarło. Marzenie, że będzie
mogła uradować matkę.
– Rozumiem – powiedziała cicho. – Właściwie od samego początku
nadzieje były płonne.
Zapadła cisza. Lisen wpatrywała się w szerokie bary chłopaka, które miała
przed oczami. Zauważyła, że okrywająca je koszula była za ciasna i w wielu
miejscach przetarta tak, że przez materiał prześwitywało nagie ciało.
Obserwowała miękkie po kociemu ruchy Jorulva, troskliwe dłonie, delikatnie
kierujące owcę we właściwą stronę...
Powinnam być choć trochę ranna, pomyślała. Nic poważnego, tylko jakieś
drobne skaleczenie, wtedy mogłabym się na nim opierać. To musi być cudowne
poczuć jedwabiście gładką, ciepłą skórę przy swojej...
– Czy nie czujesz się tu samotny? – odważyła się spytać po chwili.
– Owszem – odparł zamyślony. Nie patrzył na nią, wzrok utkwił gdzieś w
oddali, a mimo to nikt nigdy nie mówił do niej bardziej wprost niż on teraz.
Najwidoczniej dotknął jakiejś czułej struny, głęboko ukrytej w duszy Lisen. –
Tak, czasami czuję się bardzo samotny. Zwłaszcza ostatnio, kiedy zacząłem
dorastać. Wiosną, gdy wszystko wokół burzy się i pulsuje, kiedy cała natura
wprost tętni życiem... Wtedy samotność dokucza mi tak, że o mało nie krzyczę z
bólu.
– By to przeżywać, wcale nie trzeba mieszkać głęboko w lesie – mruknęła
cierpko. – Choć być może tu na pustkowiu takie uczucie jest silniejsze.
Lisen stała blisko niego i nagle doznała wrażenia, że sama staje się częścią
czegoś wielkiego: niebo, las, góry, nawet mech, zwierzęta, wystraszone i
bezbronne, i ona stanowią jedno. I jeszcze on, tutaj, razem z nią.
Jorulv popatrzył na dziewczynę i uśmiechnął się leciutko.
– Prawda? Jesteśmy tacy mali, a mimo to nosimy w sobie coś wielkiego.
– O tym samym właśnie myślałam.
– Ściemnia się. Chcesz trzymać mnie za rękę?
Lisen podniosła oczy i popatrzyła Jorulvowi w twarz. Ujrzała szczere,
pogodne oblicze, oczy lśniące łagodnym, nieco naiwnym blaskiem.
– To najmilsza dłoń, jaką miałam okazję trzymać – stwierdziła.
Jorulv roześmiał się i uścisnął ją za rękę aż do bólu. Lisen jednak nie
powiedziała o tym ani słowa.
ROZDZIAŁ X
Rebecka plątała się po podwórzu i usiłowała co nieco ogarnąć. Wkrótce
jednak nad jeziorkiem dostrzegła jakiś ruch. Drgnęła i zmrużyła oczy, by lepiej
widzieć w gęściejącym zmierzchu.
– Jorulv? – zawołała zdumiona. – Czyś ty oszalał? Nie wolno chodzić po
tej stronie, pomyśl, co będzie, jak wpadniesz w bagno!
Postać w dole nad brzegiem jeziora odwróciła się i bezradnie popatrzyła na
nią. Ale... To przecież nie Jorulv! Zresztą jak mógłby się tam znaleźć, poszedł
przecież do lasu!
Rebecka powoli i niezdecydowanie zaczęła schodzić w dół. Jeśli to nie
Jorulv... No to kto? Wodnik?
Głupstwa. Wodnik nie wyglądałby na takiego zagubionego!
– Wyjdź dalej na brzeg, ty głuptasie, bo inaczej zapadniesz się w bagno! –
zawołała.
Wydawało się, że młody chłopiec pojął wreszcie, że grozi mu
niebezpieczeństwo. Niezgrabnie wyciągając nogi z grzęzawiska przedostał się
na suchy ląd.
Zaciekawiona i przejęta Rebecka zbiegła nad jezioro. Czyżby naprawdę
jakiś człowiek zabłąkał się tu do lasu?
Przemoczony chłopak patrzył na nią niepewnie.
– Chciałem tędy przejść na drugi brzeg, ale nie znalazłem właściwego
miejsca...
– Musisz zawrócić i okrążyć jeziorko! Spotkam cię po tamtej stronie. –
Rebecka wskazała mu kierunek i dokładnie wytłumaczyła, którędy ma iść, a on
usłuchał bez słowa sprzeciwu. Człowiek, człowiek, śpiewała w duchu
podniecona dziewczynka. Czy to mógł być bohater Mattiego?
Nie, do tej roli wydawał się zbyt bezradny i zagubiony. Ale był młodym
chłopakiem i ta myśl napełniła Rebeckę nadzieją.
Kiedy dotarł we wskazane miejsce, ona już czekała. Teraz mogła mu się
dokładniej przyjrzeć. Był wysoki i chudy, miał brązowe włosy i miłe, teraz
nieco wystraszone oczy.
– Co z ciebie za kukułcze pisklę? – wypaliła Rebecka.
Uśmiechnął się niepewnie.
– Jestem kukułka Benjamin.
Bystry, uznała Rebecka.
– A ja mam na imię Rebecka.
Zachowywała się tak bezpośrednio, że Benjamin odważył się na jeszcze
jeden żarcik.
– Benjamin i Rebecka... To już prawie pół Biblii.
Rebecka wybuchnęła śmiechem.
– Jesteś przemoczony i zmarznięty, chłopcze. Ale zaraz cię wysuszymy.
Chodź ze mną. I powiedz mi, co ty tu robisz.
– No, widzisz... Czy ty jesteś jednym z tych sześciorga samotnych,
opuszczonych dzieci?
– Co takiego? Tak, właściwie można tak powiedzieć.
– Właśnie dlatego tutaj jestem. Przybyłem, by was odszukać.
– Jesteś sam?
– Nie, jest nas więcej, ale się pogubiliśmy.
– To bardzo z waszej strony nieostrożne. – Rebecka zatrzymała się na
zboczu prowadzącym ku zabudowaniom i popatrzyła na chłopca. – Sprawiasz
wrażenie trochę bezradnego, ale poza tym jesteś całkiem w porządku. Masz
takie dobre oczy.
Bezpośredniość Rebecki sprawiła, że Benjamin ośmielił się wypowiedzieć
na głos swe myśli:
– A ty jesteś bardzo ładna.
– Co takiego? Nie myślisz tak chyba naprawdę.
– Owszem. Spotkałem wiele dziewcząt, ale żadna nie była taka ładna jak ty.
Widział, jak bardzo ucieszyły ją jego słowa. Rebecka nigdy nie próbowała
skrywać własnych uczuć. Znów zaczęli iść.
– Jak tu pięknie – stwierdził Benjamin, rozejrzawszy się dokoła.
Rebecka rozpromieniła się.
– O, tak! To najpiękniejsze miejsce w całym lesie!
Z dumą w głosie opowiadała mu o żałosnych, niskich zabudowaniach.
Benjamin spoglądał raczej na nią niż na to, co mu pokazywała, aż wreszcie
spojrzenia ich się spotkały. Na jej zarumienionej od radości buzi pokazał się
wyraz zdumienia i gadatliwa z natury, nie dająca zwykle zbić się z tropu
Rebecka nagle umilkła zmieszana.
Benjamin drżał z zimna w chłodzie jesiennego wieczoru. Rebecka wzięła
się w garść.
– Wejdźmy do środka – zaproponowała. – Na pewno jesteś głodny.
Spróbujesz chleba Juliany, jest taki pyszny! Ja w ogóle nie umiem piec, za to
Juliana... umie to... świetnie...
Głos jej zamarł.
Juliana! Najstarsza córka. Matka powtarzała zawsze, że najstarsza córka
wyjdzie za mąż jako pierwsza, jeśli w ogóle kiedykolwiek będzie to realne.
Czuła, jak serce ściska się jej w piersi. Tak bardzo się cieszyła, taka była
dumna, że może pokazać wszystko temu obcemu chłopcu. On przecież w
pewien sposób należał do niej, wszak to ona go znalazła! A teraz Juliana miała
mieć do niego większe prawo... Dobra, opiekuńcza Juliana o gorącym sercu i
łagodnym głosie...
Już nie tak chętnie Rebecka wprowadziła Benjamina do środka.
Kiedy chłopak wszedł do izby, znajdujące się tam dzieci aż podskoczyły ze
strachu. Mała Linnea schowała się za Mattim.
– To jest Benjamin – zdrętwiałymi wargami wyszeptała Rebecka. –
Znalazłam go w jeziorku. Jest kompletnie przemoczony.
Nie spuszczali wzroku z obcego przybysza. Olemu na podłogę wypadło to,
co trzymał w rękach, a Linnea ze strachu przed nieznaną istotą uderzyła w płacz.
Jedyną osobą, która w tej niecodziennej sytuacji zachowała się normalnie, była
Juliana.
– Wejdź, proszę, i siadaj – powiedziała życzliwie. – Zaraz znajdę ci suche
ubranie. Nie, siadaj tutaj, przy ogniu, i zaraz zdejmij buty!
Benjamin usłuchał. Rozejrzał się po izbie i poczuł, że serce ściska mu się z
ż
alu. Jak tu ubogo! I jak ciasno! Ale wszyscy najwyraźniej dobrze się tu czuli.
Juliana przeszła za krosna, by poszukać czegoś, czym Benjamin mógłby
wytrzeć stopy, Rebecka wślizgnęła się tam za nią.
– Juliano... Wiem, że on powinien przypaść tobie, i tak się oczywiście
stanie, bo zasługujesz na wszystko, co najlepsze, zawsze jesteś taka dobra dla
mnie i dla innych. Ale bądź dla niego miła, dbaj o niego, bo... bo ja tak bardzo
go lubię.
Upłynęła dość długa chwila, zanim Juliana zrozumiała, o co chodzi
siostrze. Uśmiechnęła się z czułością.
– Najmilsza Rebecko... Ja wcale nie chcę ci odbierać Benjamina. Jeśli tak
go lubisz i on lubi ciebie, nie będę się w to wtrącać. Ale czy to nie za wcześnie o
tym myśleć?
Cóż Juliana wie o miłości? pomyślała Rebecka. Skąd może wiedzieć, jakie
to uczucie, kiedy w człowieka nagle jakby piorun strzelił, wstrząsając duszą i
ciałem, tak że potem nic, ale to absolutnie nic już nie jest takie jak przedtem?
Rozległo się pukanie do drzwi.
Cóż za niezwykły wieczór, zdumiały się dzieci, nadal przerażone.
– Nie zaprosicie do środka? – spytał zaskoczony Benjamin.
Pierwsza opanowała się, rzecz jasna, Juliana.
– Ależ oczywiście! Proszę wejść!
W drzwiach stanęli Patrik, Gustafsson i Elin. Benjamin pospiesznie
przedstawił swych towarzyszy.
W małej izdebce zapanowała niebywała ciasnota.
– A więc już tu jesteś, Benjaminie – ucieszył się Patrik. – Wobec tego
brakuje nam jedynie Lisen. Musimy iść...
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo w tej samej chwili drzwi otworzyły
się jeszcze raz i Jorulv wprowadził Lisen.
Kiedy ucichł już rozgardiasz i każdy zdołał jakoś znaleźć sobie miejsce,
Juliana przyniosła garnek z mlekiem, z którego wszyscy pili po kolei, a Rebecka
wystawiła na stół chleb. Posilili się nieco, Juliana zapaliła świecę, bo w izbie
zrobiło się ciemno. W imieniu gości mówił Patrik:
– Z pewnością zastanawiacie się, czego tu szukamy. A więc dobrze,
słuchajcie. Są dwa powody naszego przybycia. Po pierwsze uznaliśmy, że
powinniście dowiedzieć się, co się stało z waszym ojcem...
Widać było, że dzieci z ubogiej chaty zamarły w oczekiwaniu.
– Rozumiem, że najpierw powinienem wyjaśnić tę sprawę – zorientował się
Patrik. – A może ty chcesz mówić, Elin?
– Dobrze – spokojnie powiedziała Elin. – Spotkałam raz waszego ojca w
miasteczku. To właśnie on opowiedział mi o was. Potem, kilka dni później,
dowiedziałam się, że nie żyje.
W izbie rozległo się westchnienie, westchnienie zdumienia, strachu i żalu.
Nie popłynęła jednak ani jedna łza, od dawna już przywykli do tej myśli.
– Ogromnie mi przykro – mówiła dalej Elin. – Ale miał godny pogrzeb,
moje dzieci. A ja później nie mogłam przestać myśleć o was, zupełnie samych
na odludziu, nie wiedzących o niczym. Muszę jednak przyznać, że pomyliłam
się co do waszego wieku, sądziłam, że jesteście młodsi – zakończyła z
uśmiechem.
Jorulv przemówił tak dostojnie, jak umiał.
– Jesteśmy ogromnie wdzięczni, że wyprawiliście się w tak długą i
niebezpieczną drogę ze względu na nas. Przynieśliście odpowiedź na wiele
pytań. Jak umarł ojciec?
Elin nie miała zamiaru wyjawiać prawdy.
– Serce nie wytrzymało, tak przypuszczam – odparła wymijająco.
Dalej opowieść znów podjął Patrik.
– Sprowadza nas tutaj jeszcze jedna sprawa – powiedział. – Dotyczy
głównie Lisen. Dwadzieścia lat temu zaginął w lesie jej nowo narodzony brat.
Być może wy będziecie mogli naprowadzić nas na jakiś trop?
– Pytałam już Jorulva – cicho wyznała Lisen. – Oni o niczym me słyszeli.
– Jak mi przykro! – z żalem wykrzyknęła Elin.
Ale oczy Juliany zapłonęły niezwykłym blaskiem.
– Dwadzieścia lat temu? Powiedzcie coś więcej! Jak wyglądał twój brat,
Lisen?
– Podobno był bardzo ciemny – wyjaśniła Lisen. – Ale to Elin była z nim
wtedy, gdy zniknął, ona wie najlepiej.
– Był rzeczywiście prześlicznym dzieckiem – podjęła Elin. – Znalazłam się
w bardzo ciężkiej sytuacji, musiałam na krótką chwilę wynieść dziecko do lasu.
Nagle pojawił się przede mną jakiś mężczyzna, którego wzięłam za Władcę
Lasu, i oddałam mu noworodka. Potem nic więcej nigdy już nie słyszeliśmy o
dziecku, a jego matka ogromnie rozpacza nad jego stratą. Chłopiec na pewno już
nie żyje...
Juliana wstała i przycisnęła obie dłonie do piersi.
– Rebecko – powiedziała bez tchu. – Myślę, że znam odpowiedź. Ty
najlepiej z nas umiesz grać na piszczałce. Czy mogłabyś wyjść na podwórko i
zagwizdać sygnał „niebezpieczeństwo”?
– Teraz? W takich ciemnościach? – zdumiała się Rebecka.
– Pójdę z tobą – pospiesznie rzekł Benjamin.
Uśmiechnęła się i szybko odnalazła długą piszczałkę z kory.
– Mam nadzieję, że zbytnio nie przeschła – mruknęła, płonąc z ochoty, by
pokazać Benjaminowi, co potrafi. Obydwoje wyszli przed chatę. Wkrótce
popłynęły piękne, przepojone smutkiem tony.
– Ta dziewczyna naprawdę umie wabić – rzekł z podziwem Gustafsson.
– Tak, Rebecka potrafi to jak nikt.
Tony piszczałki umilkły, podjęli rozmowę.
– Macie więc zamiar wyprawić się w dolinę? – zwrócił się Patrik do
Jorulva. – A gdzie zamierzacie się osiedlić?
– Nie wiemy – rzekł z rezygnacją Jorulv. – Chcieliśmy po prostu wyruszyć
w ślad za ojcem. Nie mamy żadnego konkretnego celu i nie wiemy, jak poradzić
sobie z bykiem.
– Z bykiem ja wam pomogę – obiecał Gustafsson. – Zwyczajny jestem
bydła. Ale to nie takie proste przybyć do miasteczka z całym dobytkiem, nie
mając gospodarstwa, które by na was czekało. Nie możecie przecież razem z
owcami zatrzymać się w hotelu!
– Ale zwierzęta nie mogą tu zostać – wtrąciła się Lisen.
– Tak, to prawda. Zobaczymy, co się da zrobić – powiedział Patrik.
Wróciła Rebecka z Benjaminem. Obydwojgu płonęły policzki.
– Słyszeliście mnie? – zapytała dziewczynka.
– Oczywiście – odparł Jorulv. – Ale po co to wszystko, Juliano?
– Wkrótce się przekonacie – odparła zagadkowo.
– Nie chcę się stąd wynosić! – wybuchnął nagle Ole. – Ojciec zawsze
powtarzał, że to ja odziedziczę kiedyś tę zagrodę.
Jorulv, wstrząśnięty i urażony, popatrzył na brata.
– Naprawdę ojciec tak mówił?
Ole spuścił wzrok. Zrozumiał, że nie powinien był o tym wspominać, i już
ż
ałował swego wybuchu.
– Ojciec był straszliwie niesprawiedliwy – wyjaśniła Rebecka.
– O, świetnie znam niesprawiedliwych ojców! – zapewniła ją Lisen.
– Ojciec nie mógł znieść mnie i Mattiego – mówiła dalej Rebecka. – Za to
Ole był jego oczkiem w głowie, choć ostatnio zacząłeś mu się opierać, Ole,
musisz to przyznać.
– To prawda. – Chłopiec kiwnął głową z zawstydzeniem. – Ojciec nigdy
nie chciał przyznać się do błędu. Jasne jest, Jorulvie, że zagroda tobie się należy.
Ja po prostu nie chcę stąd odchodzić.
– Ależ, Ole – próbowała go przekonać Juliana. – Jesteś przecież z nas
wszystkich najmądrzejszy, będziesz mógł iść do szkoły!
– Cicho! Ktoś nadjeżdża! – rzuciła Rebecka, zanim brat zdążył
odpowiedzieć.
Ole poderwał się z miejsca i wyjrzał przez okienko.
– Dwa konie... I dwaj jeźdźcy. Cóż, na miłość boską...?
Juliana rzuciła się do drzwi. Otworzyła je i z szacunkiem w głosie poprosiła
nowo przybyłych, by weszli do izby.
– To bardzo ważne, musicie usłyszeć, co do powiedzenia mają nasi goście.
Do środka weszli dwaj wysocy mężczyźni. Obydwaj ubrani w zwierzęce
skóry, obaj równie ciemni, choć jednemu włosy i brodę przyprószyła już
siwizna. Matti natychmiast podbiegł do młodszego, uradowany ponownym
spotkaniem ze swym bohaterem. Pozostali szeroko otwartymi ze zdumienia
oczami wpatrywali się w niezwykle przystojnych przybyszów.
Elin nie mogła oderwać oczu od młodego Czarnego, aż w końcu
wybuchnęła:
– To ty wziąłeś wtedy dziecko! Poznaję cię!
– Nie, nie – roześmiał się starszy z mężczyzn. – Czas przecież nie stoi w
miejscu. To ja zabrałem chłopczyka. „Dziecko” to on!
Lisen oszołomiona przenosiła wzrok z jednego na drugiego.
– Czy to jest mój brat? – spytała zaskoczona.
– Tego nie wiem, bo nie wiem, kim ty jesteś, panienko.
Wtedy znowu zabrał głos Patrik i jeszcze raz wyjaśnił, jaka sprawa
sprowadza ich w te okolice. Opowiedział o żalu, przez tyle lat dręczącym jego
teściową, i o niepokoju, który gnębił Elin.
– Lisen usiłuje odszukać brata już od chwili, gdy dowiedziała się o jego
istnieniu – zakończył. – A teraz może wy opowiecie nam waszą historię?
Czarny i Lisen przyjrzeli się sobie. Różnili się od siebie jak dzień i noc, a
mimo to czuli, że istnieje między nimi jakaś więź.
– Witaj, siostrzyczko – powiedział Czarny.
– Miło cię poznać, braciszku – odparła Lisen schrypniętym głosem.
Mężczyźni popatrzyli po sobie i Czarny dał znak swemu przybranemu ojcu,
by mówił.
– Słuchajcie więc – rozpoczął starszy. – Czarny i ja jesteśmy krewniakami.
– Czy on naprawdę ma na imię Czarny? – spytała zaciekawiona Rebecka.
– Nie, ale tak go nazywam. Ja mam na imię Martin. Kiedy przyszedłem na
ś
wiat, ojciec mój rozgniewał się na matkę za to, że urodziła dziecko niepodobne
do nikogo z rodziny. Wygnał ją z domu, a później nigdy nie zapytał ani o nią,
ani o mnie. Matka osiedliła się w sąsiedniej dolinie, po drugiej stronie wzgórz.
Cierpieliśmy wielka biedę, bo zamieszkać mogliśmy tylko w nędznym szałasie.
Z czasem, gdy trochę podrosłem, zacząłem krążyć po lesie i zdobywać tam
jedzenie. Zdołaliśmy wybudować także większy dom, choć nie jest on
szczególnie okazały.
– Teraz ja coś powiem – wtrąciła się Elin. Martin skinął głową, a ona
opowiadała: – Byłam obecna przy narodzinach Czarnego. Baronowa von
Adelkalk wiedziała, że jej ciotka, czyli twoja matka – Elin zwróciła się do
Martina – że twoja matka została tak niegodziwie potraktowana przez męża.
Zdawała sobie także sprawę, że gniew barona von Adelkalk mógł być po
stokroć straszniejszy niż twego ojca. Obawiała się, że mógłby zastrzelić
niewinnego ciemnowłosego mężczyznę, który w owym czasie pracował we
dworze, mógł także, ogarnięty ślepą złością, skrzywdzić lub nawet zabić
dziecko. Dlatego musiałam co sił w nogach biec z tobą do lasu, młody
człowieku.
– Dobrze cię pamiętam, mała Elin – ze smutkiem uśmiechnął się Martin. –
Tamtej nocy pomściłem twój los na trzech żołnierzach i odtąd nie mogłem się
już pokazywać w miasteczku.
– Od tamtych wydarzeń upłynęło już ponad dwadzieścia lat – stwierdził
Patrik. – Przestępstwo uległo przedawnieniu. Z waszej opowieści wynika, że w
rodzinie istnieje pewna cecha dziedziczna, pojawiająca się u niektórych: ciemne
włosy i brązowe oczy.
– To prawda – odpowiedziała Lisen. – Zbadałam to. Jedna z naszych
praprababek przebywała z mężem w Indiach Zachodnich i nie była wówczas
zanadto cnotliwa.
– Musimy pomówić o czymś jeszcze – stwierdził Patrik. – Słuchajcie,
dzieci, czy chcecie wraz z nami pójść do miasteczka? Pomożemy wam, na ile
będziemy mogli.
Dzieci z małej górskiej zagrody popatrzyły na siebie z powątpiewaniem.
– Gdybyście widzieli to, co my ujrzeliśmy wczoraj wieczorem, bez
wahania poszlibyście z nami – stwierdził Gustafsson. – Wędrowaliśmy cały
dzień, a wszędzie dookoła był tylko las. Mila za milą rozciągały się knieje, aż
wreszcie w środku pustkowia ujrzeliśmy w oddali małe, samotne światełko. To
było światło z waszego domu. Jeszcze jeden cały dzień zszedł nam na
wędrówce, zanim dotarliśmy tutaj.
– Uważam, że najmądrzej postąpicie przenosząc się stąd – zgodził się
Patrik. – Zima naprawdę może być ciężka, długa i śnieżna. Co zrobicie, jeśli
któreś z małych zachoruje?
– Linnea od dawna już jest przeziębiona – kiwnął głową Jorulv. – Jestem za
tym, by się stąd wyprowadzić. Co ty na to, Ole?
– Hmm – zamyślił się Ole. – Jeśli ktoś nam pomoże, cała sprawa wygląda
inaczej. Bałem się wyruszać w nieznane i opuszczać miejsce, które tak bardzo
kochamy. Ale zgadzam się, powinniśmy się stąd wynieść.
Powiedział to zdecydowanie, lecz musiał się odwrócić, by ukryć łzy, które
stanęły mu w oczach.
ROZDZIAŁ XI
Kiedy decyzja o przeprowadzce nareszcie zapadła, sprawy potoczyły się
szybko. Wszyscy włączyli się w przygotowania do wyprawy.
A Gustafsson wystąpił ze zbawienną propozycją:
– Jestem, co prawda, zawodowym żołnierzem, ale tak naprawdę urodziłem
się na wsi. Mam niedużą zagrodę pod lasem, zaraz za miasteczkiem, stoi teraz
pusta, bo moi rodzice już nie żyją. Może spróbowałbym wystarać się o roczny
urlop. Pomieszkałbym z wami przez jakiś czas, zanim na dobre się nie
zagospodarujecie.
Patrik uznał to za świetny pomysł i obiecał dopomóc w załatwieniu
niezbędnych formalności. Dzieci od razu poczuły się bardziej bezpieczne. Teraz
już wiedziały, że będą miały się gdzie podziać.
Dziwna to była noc. Czworo najstarszych spośród rodzeństwa przez długi
czas nie mogło zasnąć, trudno było im pojąć wszystkie te nagłe wydarzenia. Nie
dawała im spokoju świadomość, że w izbie śpią zupełnie obcy ludzie. Juliana
nie przestawała myśleć o Czarnym. Niewiele rozmawiali, ale ciepło jaśniejące w
ich oczach, kiedy na siebie spoglądali, wystarczało za wszystkie słowa.
Dziewczyna czuła się tak szczęśliwa, że nie mogła zapanować nad łzami
radości, choć jednocześnie smutno jej było, że już wkrótce opuszczą las i dom
ich dzieciństwa.
Jorulv rozmyślał o burzy uczuć, jaka nawiedzała go podczas samotnych
wiosennych wieczorów, o dręczącym niepokoju, którego przyczyn nie znał.
Teraz uświadomił sobie, za czym tęsknił. Lisen postawiła na głowie całe jego
dotychczasowe życie. Sprawiła, że patrzył na świat w oszołomieniu i ze
strachem, lecz jednocześnie z bezmiernym zachwytem. Ale ona przecież była
damą. Czy kiedykolwiek ośmieli się wyznać jej, co do niej czuje?
Myśli Lisen także błądziły daleko. Dziewczyna przede wszystkim cieszyła
się z tego, że odnalazła zaginionego brata, ale ani na chwilę nie przestawała
myśleć o Jorulvie. Nigdy dotąd nie spotkała kogoś takiego jak on – tak miłego,
prostodusznego, a jednocześnie tak męskiego...
Uczucia Rebecki i Benjamina były znacznie mniej skomplikowane.
Radowali się po prostu ze spotkania bratniej duszy, kogoś, z kim można
porozmawiać bez obaw, z kimś, kto zrozumie. Oboje mieli wrażenie, że ich
znajomość może kiedyś przerodzić się w coś więcej niż przyjaźń.
Ś
witem, kiedy wyszli z chaty, ujrzeli cienką warstewkę śniegu pokrywającą
ziemię. Cały świat wydawał się taki czysty i odświeżony. Najpierw, z samego
rana, poszli na groby i okryli je starannie pachnącymi świerkowymi gałęziami.
Odmówili cichą modlitwę, żegnając się z tymi, którzy tu spoczywali, zwłaszcza
z matką.
Później zabrali się za pakowanie.
Największym problemem były świnie: olbrzymi wieprz, maciora i trzy dość
spore już prosięta. Na pewno nie zdołałyby przejść całej długiej drogi do miasta.
Kury można transportować w klatkach lub w jukach na którymś z trzech koni:
Czarnego, Martina lub na własnym koniu dzieci. Krowy i owce pójdą same, ale
ś
winie...?
– Naprawdę nie macie żadnego wózka? – westchnął Gustafsson. – A w jaki
sposób znosiliście siano do zagrody?
– Na własnych plecach – zgodnie z prawdą odparł Jorulv.
Martin stwierdził, że nie opłaca im się wracać do miasteczka tą samą drogą,
którą przybyli tu Gustafsson z towarzyszami. Wybierając drogę prowadzącą
przez dom jego, Martina, i Czarnego, mogli oszczędzić nawet całą dobę. Tam
rodzeństwo będzie mogło się zatrzymać i wypocząć, a później oni odprowadzą
dzieci do miasteczka.
– Ale wtedy trzeba będzie przejść przez bezleśne góry – podkreślił. – Tym
bardziej musimy mieć coś, w czym można transportować świnie. Niestety, i tak
bagażu będzie więcej, niż konie same zdołają unieść.
Olemu nagle wpadło coś do głowy.
– Jorulv zrobił kiedyś saneczki dla Mattiego i Linnei. Gdzie one mogły się
podziać?
Matti zmarszczył czoło, ale nie mógł sobie przypomnieć, za to Linnea
okazała się bystrzejsza.
– Zeszłej zimy zjeżdżaliśmy z tamtego pagórka – powiedziała z
ożywieniem. – I tam je chyba zostawiliśmy...
– Tak, tak właśnie było! – ucieszył się Matti. – Ole, chodź, pomóż mi!
Chłopcy poszli przez łąkę, Linnea na krótkich nóżkach podreptała za nimi.
Pozostali czekali cierpliwie, ale nie mieli zbyt wielkich nadziei.
– Wszystko, co nie będzie wam potrzebne teraz, zimą, zostawimy tutaj –
rzekł Patrik do Jorulva. – Wrócimy po to wiosną. Czy jesteś zadowolony z
takiego rozwiązania?
Jorulv, Juliana i Rebecka pokiwali głowami na zgodę i zaczęli się
zastanawiać, co może zostać.
Wróciły najmłodsze dzieci, ciągnąc coś za sobą z wysiłkiem.
– Ależ... – Martin był naprawdę zdumiony. – To przecież nie są żadne
saneczki, to całe sanie!
– Rzeczywiście, wyszły mi jakieś wielkie – zawstydził się Jorulv.
– Możesz za to dziękować Stwórcy – orzekł Patrik. – To nasz jedyny
ratunek. Czy znajdziecie jakieś dyszle, żeby zaprząc do nich któregoś konia?
Wszyscy z zapałem zabrali się do pracy. Każdy starał się pomóc jak umiał.
Znad jeziora przyniesiono przybory rybackie, jedzenie zapakowano w garnki i
węzełki, załadowano juki.
– Jak myślicie, uporamy się z tym dzisiaj? – zastanawiał się Patrik.
Martin popatrzył na niebo.
– Powinniśmy już wyruszać. Niedługo spadnie więcej śniegu. Zima już się
czai i jutro może być za późno.
Poprosił wszystkich, by spieszyli się jak mogą, bo, jak stwierdził,
najpóźniej za godzinę powinni wyprawić się w drogę.
Wreszcie wszystko było gotowe. Kury siedziały w koszach umocowanych
po bokach konia Martina, głośnym gdakaniem dając znać, jak bardzo czują się
urażone. Dla świń Jorulv zbił naprędce dwie duże skrzynie, które ustawiono na
saniach. Najmłodsze dzieci miały opiekować się owcami i kozami,
obowiązkiem starszych było zajęcie się krową, jałówką i cielakiem. Kozioł,
uparty, jak to zwykle z kozłami bywa, opierał się z całych sił, ale Matti
łagodnością i z nim potrafił dać sobie radę.
Nadeszła chwila, kiedy wyprowadzić mieli wielkiego byka.
Gustafsson przywiązał gruby powróz do kółka umocowanego w nosie
zwierzęcia i wspólnie z Jorulvem zdołali wyciągnąć je z obory. Oni właśnie
mieli otwierać cały pochód, bo nikt przecież nie chciał znaleźć się przed
bykiem, gdyby przypadkiem się rozgniewał. Przy obłaskawianiu zwierzęcia, z
którego oczu wprost biła dzikość, znów nie obyło się bez pomocy Mattiego.
Malec łagodnie i dobrotliwie przemawiał do olbrzyma.
– On się boi – stwierdził wreszcie i miał w tym sporo racji.
Zaraz za bykiem szedł Martin, bo to on właśnie znał drogę, którą mieli
podążać. Prowadził ciężko objuczonego konia. Za nim kroczył stary Kasztanek
z zagrody, z wysiłkiem ciągnąc sanie. Obok postępował Ole, nie mógł bowiem
dosiąść konia, który dodatkowo niósł na grzbiecie całą piramidę sprzętów. Obok
niego szła Elin z pokaźnym workiem na plecach, w dłoniach taszcząc dwa
węzełki. Następne w kolejności wędrowały najmłodsze dzieci, prowadząc kozy i
owce, a za nimi Rebecka, Benjamin i Juliana z bydłem.
Pochód zamykali Lisen, Czarny i jego koń.
Pozostawał jeszcze bagaż do niesienia: na każdego przypadało go tyle, że
ledwie zdołali udźwignąć. Droga przez las okazała się bardzo mozolna, juki
zaczepiały o gałęzie, jagnięta i koźlęta zbaczały z drogi i trzeba było je
zawracać. Najmłodsze dzieci prędko się zmęczyły i marudziły, że chcą
odpocząć. Ładunek przesuwał się nieustannie, bez końca mocowano go od
nowa.
Byk sprawował się właściwie przyzwoicie. Od czasu do czasu zapierał się
albo nagle rzucał w bok, ale Gustafsson naprawdę świetnie umiał sobie z nim
poradzić. Krowa natomiast wyraźnie zaczęła kuleć. Zbadali ją jak umieli ale nie
znaleźli żadnej innej przyczyny niedomagania poza tym, że nienawykłe do
długiej wędrówki zwierzę zmęczyła długa droga. A przecież tak daleko mieli
jeszcze do celu...
– Jak sądzisz, czy będziemy zmuszeni nocować pod gołym niebem? –
szepnął Patrik do Martina w momencie, kiedy w pobliżu akurat nie było nikogo
innego.
– Za wszelką cenę musimy tego uniknąć – odparł Martin. – Ale posuwamy
się bardzo powoli. Wiatr się wzmaga, w powietrzu czuć już śnieg. Obawiam się,
ż
e przeprawa przez bezleśne góry może okazać się niezwykle trudna.
– A czy musimy iść właśnie tamtędy?
– To najkrótsza droga. Gdybyśmy szli naokoło, musielibyśmy nocować na
otwartej przestrzeni.
– Wobec tego ruszamy przez góry.
Martin zwrócił się do Juliany z prośbą, by dla wszystkich znalazła ciepłą
odzież, rękawice i szale. Zatrzymali się i Juliana zaraz zaczęła myszkować po
bagażu.
– Czy kurom także zawiążemy szaliki? – żartobliwie zapytała Rebecka.
Martin roześmiał się.
– Nie, ale powinniśmy nakryć czymś klatki. A gdyby udało się wam
znaleźć coś dostatecznie dużego do osłonięcia skrzyń ze świniami, byłoby
naprawdę wspaniale.
Ś
winie gwałtownie protestowały, gdy tak nagle zapadły ciemności, ale nikt
nie zważał na ich urażone chrząkanie. Wędrowcy znów podjęli marsz, tym
razem już przez bardziej otwarty teren.
Martin starał się nie myśleć o wszystkich trudnościach, jakie jeszcze ich
czekały, pocieszał się myślą, jak to dobrze będzie, gdy nareszcie znajdą się u
celu. Jego matka miała kota, Linnea z pewnością będzie zachwycona
zwierzątkiem, z taką troską zajmowała się przecież młodymi kózkami i
jagniętami. Matti powinien dostać psa...
Martin nigdy się nie ożenił. Zajmował się matką, a potem opiekował
jeszcze niemowlęciem, Czarnym. Tak upływały lata – w wiecznym trudzie, by
nie wpuścić biedy za próg.
Sanie się wywróciły, spadła skrzynia ze świniami. Zaniosły się kwikiem,
cała piątka, jakby co najmniej obdzierano je ze skóry. Martin oderwał się od
swych rozmyślań i pospieszył z pomocą Elin i Olemu, którzy usiłowali
zaprowadzić porządek.
Elin świetnie wygląda mimo upływu lat, pomyślał Martin, wspominając
zrozpaczoną piętnastolatkę, którą dawno temu spotkał w lesie. Teraz miała lat
trzydzieści pięć, ale jej oczy zachowały nadal tamten czysty, niewinny wyraz.
Sprawiała wrażenie zmęczonej, a na twarzy wyryła jej niezatarty ślad
bezustanna troska o syna. Oprócz tego jednak niewiele się zmieniła.
Kiedy umieścili już na miejscu obie skrzynie, Martin delikatnie uścisnął
Elin za rękę. Podniosła głowę zdumiona, napotkała jego ciepły uśmiech i
odpowiedziała mu uśmiechem, choć wargi jej drżały. Władca Lasu, tak go
nazwała, kiedy odebrał dziecko z jej rąk, a on odpowiedział, że nim nie jest, lecz
miał okazję go spotkać...
Bo czyż tak w istocie nie było? Władca Lasu był wszędzie, w szumie kniei
w jasne wiosenne wieczory, w ogromie natury i w ludzkiej bezradności, w
pięknie, które go otaczało, gdy wędrował pod koronami drzew i radował się
bogactwem kolorów letnich kwiatów.
Znajdował się we wszystkim, czego Martin mógł nauczyć dziecko,
Czarnego, we wszystkim, co opowiadał mu o życiu roślin i zwierząt...
Tak, spotkał leśnego bożka.
Ś
nieżna zamieć uderzyła w nich z całej siły.
– Trzymajmy się razem! – krzyknął Martin. – Mówcie zaraz, gdy z zimna
stracicie czucie! Teren jest tu tak otwarty, że możemy iść w zwartej grupie
zamiast długim, rozciągniętym rzędem. Uważajcie, byśmy po drodze nikogo nie
zgubili, człowieka ani zwierzęcia!
Byk przeciągłym rykiem wyrażał swoje niezadowolenie. Krowa i jałówka
odpowiadały mu, strasząc pozostałe zwierzęta.
– Uwiążcie je wszystkie – nakazał Gustafsson. – Nie, Matti, nie sadzaj
Linnei na sanie, cieplej jej będzie w ruchu. Czarny, pilnuj, by nikt nie został z
tyłu!
Zamieć gęstniała z minuty na minutę. Uderzenia wiatru stawały się coraz
silniejsze, lodowate bicze śniegu bezlitośnie cięły policzki, nie pozwalały
otwierać oczu. Benjamin widział, że kozy są przerażone. Mała Linnea zaczęła
szlochać z wycieńczenia. Próbowała iść tyłem, ale okazało się to niemożliwe, bo
prowadziła przecież na sznurku owcę. Owce beczały, odpowiadały im
wystraszone jagnięta. Jedna z kóz chciała położyć się na ziemi, odmawiając
dalszej wędrówki, ale Elin zaraz ją popędziła. Potem objęła Linneę ramieniem,
by choć trochę osłonić dziewczynkę przed zimnem.
Niektóre zwierzęta długo już stały pod dachem, pomyślał Jorulv. Nie
nawykły do takiego chłodu. Uspokajająco pogładził po grzbiecie byka, którego
prowadził z Gustafssonem. Każdy z nich trzymał mocno w dłoniach koniec
powrozu przywiązanego do kółka w nosie zwierzęcia; w ten sposób udawało im
się jakoś zapanować nad kolosem.
Czarny objął Julianę. Jasna, delikatna skóra dziewczyny gorzej znosiła
zacinający śnieg niż jego osmagane wichrami policzki. Juliana usiłowała teraz
osłonić twarz połą jego kurtki, nie spuszczając jednak z oczu krowy, którą
prowadziła. Krowa kulała coraz bardziej i Julianie na ten widok krwawiło serce.
Stara wierna Gwiazdula, oby tylko nic poważnego jej się nie stało!
Lisen czuła się nieco osamotniona. Wszyscy inni szli razem ze swymi
szczególnymi przyjaciółmi, ale ona nie mogła teraz przeszkadzać Jorulvowi.
Uczucie, jakie do niego żywiła, z każdą chwilą stawało się bardziej intensywne,
nabierało blasku. Nigdy jeszcze nie odczuwała w duszy takiego ciepła i oddania
jak teraz.
Chyba naprawdę zaczynam dorastać, pomyślała. Ojciec z pewnością
wyrzuciłby Jorulva z wielkim hukiem, gdyby tylko zorientował się, co on do
niej czuje. Ale już wkrótce nastąpi koniec ojcowskiej tyranii. Gdy tylko wrócą,
ostatecznie się z nim rozprawią...
Jeśli wkrótce nie wydostaniemy się spod władania zamieci, źle się to
skończy, myślał Czarny. Mniejsze zwierzęta długo już nie wytrzymają i Matti
jest tak strasznie zmęczony. Biedny mały... Przyspieszył kroku i przejął od
Mattiego koziołka. Chłopczyk i tak z trudem radził sobie z opieką nad jedną
kozą, widać było wyraźnie, że ledwie idzie na zesztywniałych z zimna nogach.
– Jak się czujesz, Matti? – zapytał cicho.
Malec uśmiechnął się blado, ale nie odpowiedział ani słowem.
– Najgorsze już wkrótce będzie za nami – pocieszył go Czarny. – Ale
pamiętaj, daj znać, jak tylko poczujesz, że nie masz już więcej sił.
Matti kiwnął głową i z wysiłkiem poczłapał dalej.
Jedna z owiec padła na ziemię i za nic nie dała się podnieść. Zatrzymała się
cała gromada. Patrik wziął na ramię skrzynkę z prosiętami, a na jej miejscu na
saniach ułożono biedną owcę i starannie okryto ją sianem. Ruszyli dalej.
Na policzkach Elin pojawiły się oznaki odmrożenia, Martin mocno natarł
jej twarz, a Rebecka wyżej podciągnęła rękawice Linnei. Z lękiem zauważyli, że
Gustafssonowi i Jorulvowi grozi odmrożenie nadgarstków, ale żaden z nich nie
mógł puścić byka.
Wreszcie zamieć, która zdawała się nie mieć końca, zaczęła się uspokajać,
przycichać. Płatki śniegu nie padały już tak gęsto.
– Teraz będziemy schodzić w dół! – zawołał Martin. – Już niedługo drzewa
nas osłonią!
Z wielką ulgą przyjęli tę wiadomość. Wędrowali przecież cały dzień, nie
zatrzymując się nawet, by coś zjeść. Wszyscy byli wycieńczeni, głodni i
przemarznięci.
Jak cudownie było znów znaleźć się w lesie!
– Idziemy dalej, prawda? – zapytał Martin. – A może ktoś woli zatrzymać
się i odpocząć tutaj?
O odpoczynku marzyli wszyscy, ale nikt nie chciał przystanąć.
Ś
miertelnie zmęczeni ludzie i zwierzęta resztkami sił, potykając się, wciąż
szli do przodu, byle tylko jak najprędzej znaleźć się pod dachem. Zapadł zmrok.
Martin od czasu do czasu przystawał, by się rozejrzeć, zanim dał znak do dalszej
wędrówki.
Jakąś godzinę później w oddali zabłysło światełko. Było dla nich jak bajka.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział z ulgą Martin. – Zaraz poznacie moją
matkę, wypijecie coś ciepłego i pójdziecie spać. Zwierzęta też się pomieszczą.
Matti, słysząc to, poddał się. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i Czarny
musiał wziąć go na swe troskliwe ręce.
ROZDZIAŁ XII
Charlotta, matka Martina, z wielką życzliwością i czułą troską powitała
zmarzniętą gromadę.
– Ach, biedacy, jacy jesteście wyziębieni, przemarzliście na kość! Ty
musisz być Linnea – zwróciła się do najmłodszej dziewczynki, która rozglądała
się dookoła wielkimi oczami. – Czarny opowiadał mi o was wszystkich i dlatego
wydaje mi się, że znam was już od dawna. Długo was obserwował, by udzielić
wam pomocy, gdyby okazało się to niezbędne. Potem jednak musiał was
opuścić, bo ja zachorowałam... Kochane dzieci, podejdźcie tu, bliżej pieca,
rozgrzejcie się!
Dzieci patrzyły i patrzyły, i nie mogły się nadziwić białej porcelanie,
doniczkom z kwiatami stojącym na parapetach, pięknym meblom... I tyle świec
wszędzie!
Charlotta zaczęła odwijać Linneę z szali i kaftanów. Dziewuszka z zimna i
zmęczenia była całkiem zobojętniała i tylko ze zdumieniem wpatrywała się w
damę o tak łagodnym głosie.
– Czy ty jesteś Bogiem? – zapytała z powagą. – Bo moja mama mówiła, że
Bóg jest taki dobry...
– Nie, Bóg jest o wiele, wiele lepszy ode mnie – odparła Charlotta z
uśmiechem. – Ale staram się być tak dobra, jak potrafię.
Lisen podeszła, by się przedstawić.
– Jestem Lisen, siostra Czarnego – powiedziała. – Znam historię jego życia.
A to jest Elin, którą Martin spotkał w lesie dwadzieścia lat temu. To syn Elin,
Benjamin. Mój szwagier Patrik i Gustafsson, a to pozostałe dzieci z leśnej
zagrody: Ole, Rebecka, Juliana i Jorulv. Matti już zasnął... to ten, którego
Czarny trzyma na rękach.
Charlotta troskliwie zajęła się gośćmi.
– Zaraz zobaczymy, czym mogę was poczęstować. Co myślisz o
czekoladzie ze śmietanką, Martinie?
– Brzmi pysznie, mamo. Czarny i Juliana pomogą ci ją przyrządzić. My w
tym czasie znajdziemy jakieś schronienie dla zwierząt. Na podwórzu aż tłoczno
od zziębniętych, wycieńczonych stworzeń. Może powinniśmy porozmawiać z
sąsiadem?
– Nie o tej porze, a poza tym to za daleko dla tych biedactw. Najmniejsze
przyprowadźcie tu, do domu, a większe umieśćcie w oborze, tam będzie im
ciepło. Czy macie krowy albo kozy? Trzeba je wydoić?
Postarano się załatwić wszystko jak najszybciej i jak najlepiej. Wkrótce w
oborze zrobiło się gorąco. Od wielu zwierząt, zgromadzonych w jednym
miejscu, wprost biło ciepło. Dwa konie umieszczono w jednej przegrodzie i tym
samym miejsca starczyło także dla byka. Było ciasno, ale zwierzęta wydawały
się zadowolone.
Kozy zostawiały za sobą małe czarne bobki na wyszorowanej przez
Charlottę podłodze kuchni, a świnie i owce musiały podzielić się pralnią. Kury
znalazły w oborze belki, które zastąpiły im grzędy, a kogut, któremu pomyliły
się pory dnia, piał na wpół śpiąc.
Linnea, dokładnie tak jak przewidział Martin, zasnęła z kotkiem w
objęciach. Rozgrzała się i najadła, w buzi czuła wspaniały, nie znany dotąd
smak czekolady.
Gdy zgaszono świece, każdy najmniejszy nawet kącik przytulnego domku
zajęty był przez śpiących ludzi, nieprawdopodobnie zmęczonych, ale
zadowolonych, że nareszcie znaleźli bezpieczne schronienie.
Tylko Charlotta nie mogła zasnąć. Tuliła do siebie Linneę z kociakiem i
bezczelnego młodego koziołka, który uznał, że w jej łóżku będzie mu
najwygodniej. Miała o czym rozmyślać. Nareszcie poznała Julianę, o której
Czarny tyle jej opowiadał. Cóż za czarujące stworzenie, myślała sobie, usiłując
okryć się bodaj skrawkiem kołdry. Czarny nie mógł chyba wybrać lepszej i
milszej dziewczyny.
A jej ukochany syn, Martin... Czy tylko sobie wmawiała, czy też
rzeczywiście między nim a Elin istniała jakaś szczególna nić porozumienia?
Delikatna, nieśmiała czułość, która mogła przerodzić się w coś więcej?
Charlotta miała taką szczerą nadzieję.
Tyle śniegu! Juliana zadrżała z zimna, kiedy nazajutrz szła przez podwórze
do obory na poranne dojenie. Myślą powróciła do samotnej chaty leżącej
głęboko, głęboko w lesie. Nie, nie wolno jej teraz o tym myśleć!
W małej, zatłoczonej obórce niełatwo było się poruszać, ale Juliana zdołała
wydoić krowy. Kiedy cedziła mleko, zauważyła nagle, że ktoś za nią stoi.
Odwróciła się.
Czarny. Serce natychmiast podskoczyło jej w piersi, poczuła, że pałają jej
policzki.
Popatrzył na nią z uśmiechem.
– Nigdy nie możemy zostać sami.
– Czuć ode mnie oborą – cicho powiedziała zawstydzona Juliana.
– A czy może być inaczej, skoro jesteś w oborze? – roześmiał się. – To nic
nie szkodzi, przywykłem do tego zapachu. – Ujął jej twarz w dłonie. – Juliano...
Nigdy nie mówiłem ci, co do ciebie czuję.
Nie mogła odpowiedzieć. Czuła, jak ściska ją w gardle, i nie pomogło ani
przełykanie śliny, ani chrząkanie.
– Kocham cię, Juliano – szepnął. – Od dawna już cię kocham. Od czasu,
kiedy dawno temu ujrzałem cię na bagnach. Ty mnie nie widziałaś, ale
wystraszyłaś się, bo wyczułaś, że ktoś jest w pobliżu. Pamiętasz?
– Tak – odparła schrypniętym głosem. – I ja... – Znów musiała
odchrząknąć. – Ja o tobie marzyłam. Wyobrażałam sobie, że jesteś leśnym
bożkiem, o którym Matti tyle mi opowiadał. I taka zresztą jest prawda –
stwierdziła z promiennym uśmiechem.
I wówczas on uczynił coś dla niej nieoczekiwanego. Juliana, naiwna i
niewinna, nie wiedziała nic o miłości i pieszczotach. Czarny pochylił się nad nią
i delikatnie, czule pocałował w same usta.
Gdy ją puścił, Juliana popatrzyła mu prosto w oczy i westchnęła długo i
drżąco, a potem szepnęła prosto do ucha:
– Czuję do ciebie to samo, co ty czujesz do mnie.
Zorientowała się, jak niemądrze to zabrzmiało, ale Czarny wyraźnie się
ucieszył. Mocno przytulił ją do siebie, objął i jeszcze raz pocałował. Tym razem
był bardziej namiętny, a Juliana mu się poddała. Miała wrażenie, że Czarny
także nie ma zbyt dużego doświadczenia. To uradowało ją i dodało pewności
siebie.
Usłyszeli, że ktoś wyszedł na podwórze. Popatrzyli na siebie z miłością i
zrozumieniem, i powrócili do swych zajęć.
Podczas gdy Juliana i Czarny wstępowali na ścieżki miłości ostrożnie,
sytuacja między Jorulvem a Lisen rozwijała się znacznie prędzej.
Lisen była właściwie bardzo wyzwoloną panną. Wielokrotnie wysłuchiwała
zwierzeń przyjaciółek o miłosnych podbojach i chwilach spędzonych sam na
sam z rozmaitymi kawalerami. Na tej podstawie wyrobiła sobie błędne
mniemanie, iż każda zakochana młoda dziewczyna natychmiast powinna
posmakować miłości z chłopcem, który stanowi obiekt jej westchnień. Nie
przypuszczała, że to, co słyszała, w większości było przechwałkami, a nieliczne
panny, które zbyt daleko posunęły się w eksperymentowaniu, często musiały za
to płacić długimi tygodniami niepokoju i rozpaczy. Zdarzało się, że niektóre z
przyjaciółek Lisen nagle, bez żadnego, jak się wydawało, konkretnego powodu,
wyjeżdżały na kilka miesięcy, ale to nigdy Lisen specjalnie nie obchodziło.
Dlatego wobec Jorulva nie miała żadnych zahamowań.
Po raz pierwszy w swym młodym życiu była szczerze zakochana i nie
miała wątpliwości, że Jorulv odwzajemnia jej uczucie. Jego nieśmiałe spojrzenia
towarzyszyły jej wszędzie, ale wśród tłumu ludzi tak trudno im było znaleźć
chwilę, którą mogliby spędzić tylko we dwoje.
Wreszcie jednak nadarzyła się okazja.
Lisen musiała wracać do miasteczka, ze względu na matkę nie mogła już
dłużej pozostawać poza domem. Inni nadal mieli pełne ręce roboty przed
przetransportowaniem całego dobytku dzieci do zagrody Gustafssona. Trzy dni
po przybyciu do domu Charlotty pewien wieśniak, który miał załatwić w
miasteczku jakiś interes, obiecał podwieźć Lisen. Dziewczyna musiała jednak
sama przejść nad brzeg rzeki, nad którą rozłożyła się maleńka wioska.
Jorulv zaofiarował się, że ją odprowadzi.
Wyszli wcześniej, niż było trzeba, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
Pierwszy śnieg zdążył już stopnieć. Nad sosnami, porastającymi piaski,
znów ciepło zaświeciło słońce. Z początku żadne z nich nie odzywało się ani
słowem, obydwojgu spokoju nie dawała myśl: Jak mam to powiedzieć? Jak
zacząć?
Minęli sosny na piaskach i weszli na wzgórze, z którego roztaczał się
widok na wioskę. Lisen zatrzymała się na szczycie stromego zbocza.
– Mamy dużo czasu – powiedziała.
– Tak – odparł Jorulv i rozejrzał się dokoła. – Może przysiądziemy na
chwilę? Tam, w słońcu, ziemia jest na pewno nagrzana.
Lisen kiwnęła głową. Jorulv wskazał na kępę młodych sosenek. Z tego
miejsca mieli świetny widok, a jednocześnie nikt nie mógł ich dostrzec. Zresztą
i tak nikt tu nie chodził – tędy wiódł skrót od domu Charlotty do wioski.
Jorulv ściągnął z grzbietu wytartą kurtkę, żeby Lisen miała na czym usiąść.
Lisen zatroszczyła się, by i on się zmieścił. Blisko niej, bardzo blisko.
ś
adne z nich nie pamiętało później, o czym rozmawiali. Ot, taka sobie
obojętna rozmowa o niczym. Zapamiętali jedynie, że ich dłonie nagle splotły się
ze sobą, dziewczynie, kiedy pochyliła głowę, włosy opadły na twarz, a on
delikatnie je odsunął. Nie zdjął ręki z jej karku, a jej usta powoli zbliżyły się do
jego ust.
Jorulv wiedział o pocałunkach i pieszczotach jeszcze mniej niż Juliana.
Kiedy poczuł wargi Lisen na swoich, nagle jakby cały skamieniał. Zaraz jednak
zareagował jak dziecko natury, którym przecież był. Mocno przylgnął ustami do
ust dziewczyny, a ona wcale się o to nie pogniewała, przeciwnie, objęła go i
przytuliła się do niego. Jego ciało zareagowało rozpaloną niecierpliwością.
Przypuszczał, iż być może nie postępuje właściwie, i gdyby Lisen
zaprotestowała przeciw temu, na co się ośmielał, wstrzymałby się w jednej
chwili. Ale Lisen nie protestowała.
Jorulv dobrze znał realia życia. Przy nim przyszło na świat szesnaścioro
młodszego rodzeństwa, a brutalny ojciec, kiedy tylko przyszła mu ochota, nigdy
nie oglądał się na nic, a już zwłaszcza na matkę. On sam na co dzień przebywał
z ogierami i buhajami, nic więc dziwnego, że wiele o tym wiedział.
Teraz nagle znalazł się w samym środku oszałamiających, podniecających
doznań. Zapomniał, do czego to prowadzi, nie potrafił myśleć trzeźwo. Lisen
odwzajemniała się pieszczotami równie gorącymi jak te, którymi ją obsypywał, i
kiedy wsunęła dłonie pod koszulę, by pogładzić jego jedwabiście gładką skórę,
całkowicie dał się ponieść uczuciom.
Później działał już tylko instynktownie.
Ogarnęło go niezwykłe wrażenie, że spoczywają oboje w wielkiej dłoni
leśnego bożka. Nagle porwał go przecudowny, oszałamiający sen. Choć
przymknął powieki, nadal miał przed oczami ciemną zieleń mchu i jasny błękit
nieba. Siła leśnego bożka poderwała go z ziemi i poniosła ku ostatecznej
granicy...
Później długo leżeli przytuleni do siebie, patrząc w chmury. Jorulv nigdy
dotąd nie zaznał takiego szczęścia i wiedział, że Lisen także podziela jego
uczucia, choć nie zamienili ani słowa na ten temat. Głowa dziewczyny
spoczywała na jego ramieniu, czuli się tak dobrze, tak bezpiecznie, jakby
zawsze tak było i zawsze miało tak być.
Dotknął palcami jej policzków i poczuł, że są mokre od łez. Lisen wtuliła
twarz w zagłębienie jego szyi i mocno przycisnęła się do jego ciała. Objęła go w
pasie i gdyby nie obowiązki, które na nich czekały, zasnęliby oboje. Czuli się
przy sobie tak bezpiecznie...
Ku wiosce schodzili w milczeniu.
Nie odczuwali wstydu. Wędrowali, napawając się urokiem nowej więzi,
która połączyła ich ze sobą przed kilkoma godzinami.
Lisen wiedziała, że kocha młodego chłopaka, który trzyma jej rękę w
mocnym, szczerym uścisku. Obiecał, że nigdy jej nie zawiedzie bez względu na
to, co się stanie, nawet jeśli jej ojciec sprzeciwi się ich związkowi. A Lisen
zapewniła go, że po tym, co wydarzyło się między nimi, nikt nigdy nie zdoła ich
rozdzielić.
Stała się teraz prawdziwą kobietą. Jego kobietą.
Znalazła przyjaciela, człowieka, z którym pragnęła dzielić swoje życie.
Miał w sobie wszystko, co mogła sobie wymarzyć: czułość, wyrozumiałość,
troskliwość wobec samotnych i nieszczęśliwych, miłość do zwierząt... a przede
wszystkim miłość dla niej. Jorulv był mężczyzną, któremu mogła zaufać na
dobre i na złe.
Rozstanie obojgu sprawiło ból. Jorulv obiecał przybyć tak szybko, jak tylko
będzie to możliwe, a i Lisen miała zamiar wybrać się jak najprędzej do zagrody
Gustafssona. Każda godzina, którą musieli przeżyć z dala od siebie, wydawała
im się dłuższa niż rok.
Na szczęście więź, jaka wytworzyła się między Benjaminem a Rebecką,
miała nieco inny charakter. Oboje byli jeszcze stanowczo zbyt młodzi, a
Benjamin miał dość rozumu, by powstrzymać Rebeckę, kiedy jej pragnienia
nabierały zbyt intensywnych barw. Dziewczyna była inteligentna, w lot
pojmowała jego nieme protesty i całkowicie mu się podporządkowywała.
Zostali najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Nareszcie mogli rozmawiać o
wszystkim, co przez długi czas nie dawało im spokoju, o czym w samotności
rozmyślali przez długie godziny. To, że znaleźli bratnie dusze, wydawało im się
cudem.
Charlotta wciąż miała nadzieję, że między Martinem i Elin nawiąże się
głębsze porozumienie, ale, niestety, choć bardzo tego pragnęła, zauważała
jedynie oznaki, że dobrze im się ze sobą pracuje.
Kiedy gromada niezwykłych gości opuściła jej zagrodę, Charlotta nie
wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Dom wydał się nagle taki pusty, choć,
trzeba przyznać, miała teraz o wiele mniej zajęć.
Charlotta zamierzała przybyć do miasteczka za kilka dni, wiele spraw
bowiem musiała omówić ze swymi krewniakami.
Jej noga nie postała w miasteczku od dnia, kiedy to wraz z dopiero co
urodzonym Martinem została wygnana z domu przez rozgniewanego oficera,
wówczas jej małżonka.
Teraz już nie żył, wiedziała o tym, ale nawet na jeden dzień nie
przywdziała po nim żałoby.
ROZDZIAŁ XIII
Silny mróz ostatnich jesiennych dni zbudował własny most przez rzekę.
Chłód przenikał ściany i migotliwym welonem z kryształowych okruchów otulał
ziemię. Ludzie w miasteczku czynili ostatnie przygotowania do długiej, surowej
zimy.
Gustafsson troskliwie zajął się swymi młodymi podopiecznymi.
Starzejącemu się żołnierzowi nagle otworzyły się oczy i dostrzegł, że istnieje
ś
wiat także poza regimentem. Zajęcie wieśniaka, którym w czasach młodości
pogardzał, okazało się bardziej interesujące niż przypuszczał, z rozrzewnieniem
wspominał dni, kiedy jeszcze tu mieszkał. Teraz codziennie omawiał z Jorulvem
i Juliana, co powinni zrobić. Należało przede wszystkim doprowadzić wszystkie
zabudowania do stanu używalności, zaplanować prace polowe na wiosnę, mieli
więc pełne ręce roboty.
Jorulv ze wszystkiego był zadowolony i w głębi ducha każdego dnia
dziękował Bogu, że zdołali dotrzeć do ludzi, zanim nie było na to za późno.
– A cóż to znowu za fanaberie! – warknął Allan von Adelkalk, ze
wszystkich stron przeglądając się w lustrze w swym mundurze rotmistrza. –
Dlaczego tak nagle, w środku tygodnia, mamy odwiedzić Tildę i Patrika?
– Czy to nie przyjemność? – spokojnym tonem zapytała Christine. W
ostatnim czasie w jej zachowaniu pojawiła się jakaś godność, co bardzo
niepokoiło małżonka i budziło jego podejrzenia. – Chcą nas przedstawić swoim
nowym przyjaciołom.
– Jakim nowym przyjaciołom? Znam wszystkich z regimentu i...
– To nikt z regimentu.
– Jak śmiesz mi przerywać! – wrzasnął baron, poczerwieniały z gniewu. –
Cóż za nieposłuszeństwo!
Jeszcze tydzień wcześniej Christine skuliłaby się w sobie ze strachu i
błagała o wybaczenie za takie zachowanie. Teraz odwróciła się do męża plecami
i przeczekała wybuch.
– Czy jesteś już gotów?
– To ja decyduję o tym, kiedy pójdziemy! – obruszył się baron. Miał ochotę
trzepnąć żonę w twarz rękawiczką, ale obok była pokojówka, uznał więc, że
najmądrzej będzie zapanować nad sobą. – Nie podoba mi się ton, jaki ostatnio
pojawił się w naszej rodzinie. To wina Lisen. Od czasu gdy wróciła, sprawuje
się wręcz nieznośnie. Jest bezczelna i uparta, zarówno wobec swego ojca, jak i
brata. Moim zdaniem należy zastanowić się nad odesłaniem jej z domu. Znam
pewną szkołę dla oficerskich córek, nauczyciele są tam bardzo surowi.
– Tak, tak, kogoś z tego domu niewątpliwie należy odesłać – szepnęła
Christine do siebie.
Serce biło jej mocno. Ten dzień... Jak zdoła przez to przejść? Na szczęście
nie była sama.
Dom Tildy, siostry Lisen, i jej męża Patrika był pełen gości. Rotmistrza
ogarnęła irytacja, jak to często bywa, gdy człowiek czuje się niepewnie. Nie
znał tych młodych ludzi, ale wszyscy bez wyjątku wyglądali na nędznych
chłopów. Och, była wśród nich także Elin, szwaczka, i jej nieślubny syn! Z
jakimiż to ludźmi przestaje jego córka?
Rotmistrz zesztywniał. Co na miłość boską...? Gustafsson? Zwykły
szeregowy? Nie, teraz posunęli się już za daleko! Chcą go zmusić, by obracał
się w towarzystwie takiego motłochu? Wzburzenie barona nie miało granic. O,
Patrik nie uniknie surowej, bardzo surowej reprymendy!
Christine siedziała zatopiona w rozmowie z jakąś starszą damą. Miał
wrażenie, że już gdzieś ją widział, nie mógł sobie tylko przypomnieć gdzie.
Zresztą wszystko jedno, i tak zaraz zrobi z tym porządek.
– Christine – syknął. – Nie pozwolę, by dłużej obrażano mnie w ten sposób.
Idziemy. Natychmiast!
Christine już otwierała usta, by odpowiedzieć, ale w tejże chwili rotmistrz
kątem oka dostrzegł dwie znajome twarze. Rozjaśnił się momentalnie.
– Pułkownik Staderberg! I pan burmistrz! Jak przyjemnie spotkać!
Ochota, by opuścić towarzystwo, minęła mu od razu.
Obydwaj wysoko postawieni panowie przywitali się z nim powściągliwie i
zanim zdążyli wymienić jakiekolwiek uwagi, Patrik zaprosił wszystkich do
jadalni.
Nie nakryto tam jednak do żadnego posiłku, ale wszystkim wskazano
miejsca przy stole. Wyglądało na to, że zanosi się jakby na konferencję!
Rotmistrz zwrócił uwagę, że starsza dama zajęła poczesne miejsce u boku
burmistrza.
Patrik przywitał wszystkich zgromadzonych. Rotmistrz z obrzydzeniem
przyglądał się gościom i nic z tego nie mógł pojąć. Co robią tu te wszystkie
dzieci i młodzież?
I Lisen usiadła między nimi! Doprawdy, ostatnimi czasy zrobiła się
zupełnie niemożliwa. Przeniósł wzrok na Hannibala, swego jedynego syna i
wielką dumę. Dzięki Bogu, że wreszcie obdarzył go synem po tych wszystkich
całkiem zbędnych córkach. Hannibal siedział skrzywiony i nie krył, że jemu
także nie odpowiada towarzystwo, w jakim się znalazł. To świetnie, widać
chłopak ma dobre wyczucie, umie ocenić, co właściwe, a co nie!
Ale jak Patrik mógł posadzić swego teścia i pułkownika przy tym samym
stole, co tego bękarta Benjamina i jego rozpustną matkę? Ach, była tu także
stara matka Elin, akuszerka, która przyjmowała wszystkie jego dzieci. Cóż to za
zwierzyniec?
Pierwszy przemówił burmistrz.
– Pułkownik i ja, a także nasz młody przyjaciel Patrik, znaleźliśmy się tutaj,
by wyjaśnić pewną niezwykle poważną sprawę. Dopuszczono się wielkich
niegodziwości i pragniemy, by sprawiedliwości stało się zadość, choć nie
chcemy załatwiać tego oficjalnie. Nie chcielibyśmy również mieszać w to
władz, o ile da się tego uniknąć. – Urwał na chwilę i rozejrzał się po
zgromadzonych, zanim zadał niewinne z pozoru pytanie: – Baronie von
Adelkalk, ciekaw jestem, czy pamięta pan pewien epizod, który miał miejsce już
wiele, wiele lat temu? Chodzi mi o kobietę z dobrej rodziny, która wydała na
ś
wiat dziecko o niezwykle ciemnej karnacji i którą mąż wraz z dzieckiem
wygnał za to z domu.
Rotmistrz usłyszał, że drzwi za nim otwierają się i na powrót zamykają, ale
nie miał czasu, by obejrzeć się i sprawdzić, kto wchodzi, zbyt przejęty był
udzielaniem odpowiedzi na pytanie. O, tak, dobrze znał tę historię, jej
wspomnienie zawsze budziło w nim gniew i oburzenie.
– Oczywiście – skinął głową. – To wydarzyło się w rodzinie mojej żony.
Niebywały skandal!
– Chce pan powiedzieć, że skandalem był fakt, iż przed ową kobietą
zamknięto drzwi do własnego domu?
– Nie, rzecz jasna, nie! Skandalem było, że urodziła dziecko niewątpliwie
będące owocem grzechu. Małżonek, wyrzucając ją, postąpił w jedyny słuszny
sposób.
– Gdyby więc pańska żona wydała na świat takie dziecko, ją także
wygnałby pan z domu?
Na samą myśl rotmistrzowi krew gorącą falą napłynęła do twarzy.
– Naturalnie! Batem wypędziłbym ją za drzwi, a nawet, tak, nie wahałbym
się użyć służbowego pistoletu!
– A co z dzieckiem?
– Wolałbym, żeby umarło! Nie mówiąc już o mężczyźnie, który dopuścił
się cudzołóstwa.
Burmistrz pokiwał głową. Przy stole zapadła cisza.
– Baronie von Adelkalk, czy poznaje pan tę kobietę? – Burmistrz wskazał
na starszą damę, siedzącą tuż koło niego.
Rotmistrzowi spadła z oczu zasłona.
– Oczywiście! – wykrzyknął i zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że omal
się nie wywróciło. – To ona została wygnana z domu! I pozwalacie, bym ja i
mój syn siedział przy stole razem z taką... Nie chcę wypowiadać tego słowa!
Jakiś człowiek postąpił o kilka kroków do przodu i stanął za krzesłem
damy. Był to przystojny, ciemnowłosy mężczyzna w wieku około czterdziestu
pięciu lat, ze srebrnymi pasmami we włosach i brodzie.
– To ja jestem owym dzieckiem, odepchniętym z powodu ciemnej karnacji
– rzekł cicho.
– Co to znowu za przedstawienie? – warknął rotmistrz. – Jak możecie
dopuścić...
– Baronie von Adelkalk – chłodno przerwał mu burmistrz. – Czy pamięta
pan jeszcze jedno wydarzenie, które miało miejsce dwadzieścia lat temu? Kiedy
mała Elin uciekła do lasu wraz z waszym synem, który dopiero co przyszedł na
ś
wiat?
– Z moim synem, który urodził się martwy. Owszem, pamiętam. Ta mała
dziwka! Nie pozwoliła mi nawet zobaczyć własnego dziecka!
– Dziecko nie urodziło się martwe. Chłopca należało ukryć, by uratować
ż
ycie jego matki i prawdopodobnie jego własne, a być może także życie
niewinnego człowieka.
Zza pleców rotmistrza wyłonił się jeszcze jeden mężczyzna, rosły,
przystojny młodzieniec o uderzająco ciemnych włosach i oczach.
– Oto najstarszy syn pana, rotmistrzu.
– Co takiego? – pisnął Hannibal, podrywając się z miejsca. – To jakiś
oszust! Ja jestem jedynym synem i jedynym dziedzicem, ojciec zawsze tak
mówił!
Baronowi krew omal nie trysnęła z policzków.
– Christine... Ty bezwstydna ladacznico! Przez tyle lat ukrywałaś to przede
mną! Zdradziłaś mnie...
– Nie, nigdy cię nie zdradziłam – odparła Christine drżącym głosem. – Czy
nie pamiętasz, jak mówiłam ci, że w moim rodzie jest domieszka obcej krwi?
– To kłamstwa! Puste wymysły! Chcesz, bym uwierzył w takie bzdury?
– Owszem, to prawda – wtrąciła się Lisen. – Dokładnie to sprawdziłam.
– Zamknij się! – wrzasnął ojciec. – Pohańbiłyście mnie na oczach
wszystkich tych obcych ludzi! Nie mówiąc już o burmistrzu i pułkowniku! –
Spojrzał na Czarnego wzrokiem pełnym pogardy. – Jak ośmielacie się twierdzić,
ż
e ten czarnuch jest moim synem! Został spłodzony w grzechu! Cóż za
obrzydlistwo!
– Chwileczkę, teściu – Patrik powstrzymał go od dalszych wybuchów. —
Mamy dzisiaj jeszcze więcej gości. Lars! Margrethe! Teraz możecie się już
pokazać!
Do jadalni weszła druga z sióstr Lisen i jej mąż. Margrethe w objęciach
trzymała maleńkie, tygodniowe dziecko.
– To nasza córeczka – z dumą oznajmił Lars. Allan von Adelkalk z
niedowierzaniem przypatrywał się dziecku, oczy ze zdumienia omal nie wyszły
mu z orbit. Maleńka była doprawdy czarującą istotką, lecz, o ile to w ogóle
możliwe, jeszcze ciemniejszą niż Martin i Czarny.
– Nigdy nie podawałem wierności Margrethe w wątpliwość – powiedział
Lars. – Byłoby to niesprawiedliwe wobec tak wspaniałej kobiety jak ona.
Margrethe jest równie czysta i godna szacunku jak jej matka i cioteczna babka
Charlotta.
– To prawda – włączyła się akuszerka. – Mogę to przysiąc, bo przy mnie te
dzieci przyszły na świat.
Rotmistrz kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, nie mogąc znaleźć
właściwych słów. Christine wstała i objęła swego najstarszego syna, za którym
tak gorzko tęskniła przez dwadzieścia lat. Spotkali się już poprzedniego
wieczoru, lecz nie mogła ukryć radości, że znów go widzi.
W ciszy, jaka zapadła, rotmistrz zdał sobie sprawę, że dzisiejsze spotkanie
zostało starannie przygotowane, omówione z góry. Tylko on i Hannibal o
niczym nie wiedzieli. Nie chciał się jednak przyznać do klęski. Postanowił
uderzyć od innej strony:
– A co robią tutaj ci wszyscy... żebracy? Te szczenięta przy tym samym
stole co ja, pułkownik i...
I znów burmistrz przerwał mu zimno:
– Ci „żebracy” i ich zmarła matka doświadczyli podobnego losu, jak
pańska małżonka i córki. Dzieci miały ojca tyrana, który faworyzował jedne i
nie znosił drugich... Zadręczał matkę...
Urwał, by te słowa głęboko zapadły w serce rotmistrza, ale von Adelkalk
zacisnął tylko usta w wąską kreskę.
– Te dzieci jednak miały sporo szczęścia – podjął burmistrz. – Gustafsson
udzielił im schronienia w swojej zagrodzie. Charlotta zajęła się najmłodszą
dziewuszką, która wymaga opieki lekarza, a pańska małżonka pomaga
finansowo w przeprowadzeniu kuracji i zakupie medykamentów. Elin przyjęła
pod swój dach Rebeckę, bo dziewczynka ma talent artystyczny, musi się
rozwijać. Ole pójdzie do najlepszych szkół, jest bardzo zdolny. Miasto
postanowiło opłacić jego wykształcenie. A dwoje najstarszych... No cóż, oni
mają swoje własne plany – uśmiechnął się burmistrz.
Rotmistrz popatrzył za jego wzrokiem i ujrzał, że jasnowłosy wiejski
chłopak trzyma za rękę jego własną córkę, Lisen. Poczuł, że znów wzbiera w
nim gniew. Nic go nie obchodziło, że jego domniemany syn obejmuje najstarszą
z wieśniaczek, ale Lisen? Nie, nigdy do tego nie dopuści!
– Jeśli wydaje ci się, że uwodząc moją córkę, uzyskasz dostęp do
pieniędzy, to...
– Baronie von Adelkalk, pozostaje jeszcze jedna poważna sprawa do
omówienia.
– Co znów takiego? – mruknął baron zniecierpliwiony. – Kolejny spisek
przeciwko mnie?
– Tym razem chodzi o los Elin. Mamy wielu świadków na to, że pozwolił
pan swoim ludziom, by „robili, na co tylko im przyjdzie ochota” z
piętnastoletnią dziewczynką. To pan jest odpowiedzialny za jej nieszczęście, za
wstyd i hańbę, jako że młody Benjamin jest owocem wstrętnego gwałtu.
Baron nie wiedział, co ma odpowiedzieć. To było gorsze od
najstraszniejszego koszmaru.
– Ale to nie ja zabiłem żołnierzy! – wyrzucił wreszcie z siebie.
– Owszem, w pewnym sensie tak, choć nie bezpośrednio. Ale to
przestępstwo uległo już przedawnieniu.
– A więc i to niby-przestępstwo wobec Elin także jest przedawnione.
– To prawda – zgodziła się Christine. – Nikt też nie ma zamiaru karać cię
za nie. Ale ja chcę ci oznajmić, Allanie, że z tobą skończyłam. Chcę, by na nasz
dwór dostało się wreszcie świeże powietrze. Pragnę, by wszystkie moje dzieci,
nie tylko Hannibal, czuły, że są tu mile widziane. Nie jesteś nam do niczego
potrzebny. W naszej przyszłości nie ma dla ciebie miejsca. Straciłeś je już
dawno temu. Z powodu twego okrucieństwa żądam rozwodu.
– Czego żądasz?
– Rozwodu – powtórzyła Christine stanowczo. – Zawsze powtarzałeś, że to
miasteczko jest nędzną dziurą, pełną niewykształconych chamów i prostaków.
Nareszcie będziesz mógł spełnić swe marzenie i zamieszkać w Sztokholmie,
dokąd tęskni twój niecodzienny intelekt. Hannibal sam zdecyduje, czy będzie ci
towarzyszył, czy też zostanie tutaj. Naturalnie ja i jego rodzeństwo gorąco
pragniemy, by został z nami.
Baron dyszał ciężko jak ryba wyjęta z wody.
– Z wykształcenia jestem adwokatem – powiedział burmistrz. –
Przygotowałem projekt ugody między wami. Tartak zapisany jest na nazwisko
pani, to jej dziedzictwo, tak samo zresztą jak dwór. Rotmistrz dostanie niewielką
część majątku, wystarczającą, by mógł się z tego utrzymać. Pani Christine
zażyczyła sobie, by przepisać tartak na jej najstarszego syna, który do tej pory
nie otrzymał od rodziców niczego, i na jego przyszłą żonę Julianę. Dwór
przypadnie w udziale Hannibalowi, kiedy osiągnie już odpowiedni do tego wiek.
Do tego czasu dworem zarządzać będzie panna Lisen, która ma zamiar poślubić
Jorulva, brata Juliany, a on zna się na gospodarstwie.
Hannibal siedział z oczami wbitymi w stół. Nie mógł znieść takiego
upokorzenia ojca.
Miało być jednak jeszcze gorzej.
Ś
miertelny cios zadał pułkownik.
– Allanie von Adelkalk. Zostaje pan usunięty z regimentu, w hańbie. Nie
ż
yczymy sobie tyrana w szeregach naszych oficerów. Przez wiele lat zadręczał
pan żonę i córki. To niegodziwość, o której mówi całe miasteczko.
Despotycznie rządził pan swymi podwładnymi i nie skłamię twierdząc, że cała
kompania nienawidzi pana z całego serca.
Baron parsknął pogardliwie i postąpił kilka kroków w stronę drzwi.
Hannibal uniósł głowę i ze łzami w oczach patrzył za ojcem.
– Allanie – cicho powiedziała Christine. – A co z twoim synem
Hannibalem?
Chłopiec gwałtownie pokręcił głową. Ojciec w takiej chwili nie poświęcił
mu ani jednej myśli! To wystarczyło, by Hannibal podjął decyzję.
Allan von Adelkalk z hałasem zatrzasnął drzwi za sobą.
Czarny podszedł do skamieniałego brata.
– Cóż, braciszku... Myślę, że powinniśmy poznać się bliżej – powiedział
ż
yczliwie.
Lisen ze współczuciem patrzyła na Hannibala.
– Przykro mi, ale nie mogliśmy uprzedzić cię wcześniej. Mógłbyś donieść
ojcu.
Mały Matti wyciągnął swego ukochanego drewnianego konika.
– Jak chcesz, to mogę ci go pożyczyć. Twoja mama i Lisen powiedziały, że
ja też mogę mieszkać we dworze. Wiem, jak się teraz czujesz. Mój ojciec mnie
nie lubił i kiedy mama umarła, chciałem pójść za nią. Ale tobie się poszczęściło,
bo masz taką dobrą mamę. Mojej mamy już nie ma i bardzo za nią tęsknię. Ojca
też nie ma, ale to nie szkodzi.
I wtedy Hannibal, pomimo swoich całych czternastu lat, załamał się. Kiedy
matka podeszła do niego, objął ją i wybuchnął głośnym płaczem. Gdy wreszcie
się uspokoił, otarł łzy i nieśmiało uśmiechnął się do Mattiego.
– Dziękuję, że chcesz mi pożyczyć konika! Cieszę się, że z nami
zamieszkasz. – Wyciągnął rękę do malca, a ten uścisnął ją z całą powagą.
Charlotta z radością patrzyła, jak Martin i Elin przysiedli razem w kąciku i
w zaufaniu o czymś ze sobą szepczą. Wydawało się, że wszyscy nareszcie
zawinęli do bezpiecznego portu. Miłość i przyjaźń odegna złe wspomnienia.
Wszystkich czekała jasna, szczęśliwa przyszłość.