Zygmunt Zonik
PROJEKT „U”
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1976
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Wanda Stefanowska
Redaktor techniczny: Jolanta Michałowska
PROLOG
W szarym, posępnym budynku Zarządu Wojskowego (Truppenamt) na Herdenbergstrasse 10, niedaleko
kanału Landwehr, zamierał powoli ruch. Zapadł wczesny zmierzch. W jednym ze skrzydeł gmachu, na
pierwszym piętrze, w kilku sąsiadujących ze sobą wąskich, okratowanych oknach świeciło się uporczywie.
Mieścił się tutaj Zarząd Uzbrojenia Wojsk Lądowych. Jego szef, generał prof. dr Karl Emil Becker,
siedząc za ogromnym ciemnym biurkiem szybko przebiegł wzrokiem treść obszernego pisma, które nadeszło
ostatnią pocztą z Bendlerstrasse. Nim dobrnął do końca, zniecierpliwienie odbiło się na jego szerokiej,
gładko ogolonej twarzy. Rozpoczął lekturę od początku, tym razem wolniej, ważąc w myśli każde słowo.
List był zaadresowany do Ministerstwa Wojny, mieszczącego się w kompleksie biurowców przy
Bendlerstrasse 6. Stamtąd przekazano mu go, trochę według kompetencji, a jeszcze bardziej na wyczucie —
sprawa była bowiem niecodzienna, można powiedzieć nietypowa.
„Pozwalamy sobie zwrócić uwagę na najnowsze osiągnięcie w fizyce jądrowej, które naszym zdaniem
umożliwi produkcję materiału wybuchowego wielokrotnie potężniejszego niż środki konwencjonalne...”
Wysłużony Prusak, żołnierz-naukowiec, z niedowierzaniem taksował obiecującą zapowiedz, tkwiącą w
tych dziwnych, zaskakujących słowach. Był wybitnym specjalistą-artylerzystą, wykładowcą balistyki i
przedmiotu „materiały wybuchowe” na Akademii Sztabu Generalnego — i niewielkie miał pojęcie o fizyce
atomowej. Znał rozmaite materiały wybuchowe, podlegał mu nawet doświadczalny ośrodek Wehrmachtu w
Kummersdorfie pod Berlinem, gdzie przeprowadzono doświadczenia z samolotem bez pilota Fi-76
(późniejsza V-1) i pierwsze badania nad budową rakiety dalekiego zasięgu, prototyp A-1, ale to, o czym
pisali ci dwaj młodzi naukowcy, nie przemawiało do jego wyobraźni.
— Zapaleńcy — mruknął z pobłażliwą ironią. — Chyba niewiele wiedzą o naszych znakomitych
substancjach wybuchowych. Cała chemia pracuje na rzecz wojska, składnice i magazyny są pełne.
Zgromadzone zapasy wystarczą na wiele miesięcy.
Jednak list, który został nadany w Hamburgu i trafił do niego tak okrężną drogą, był rzeczywistością i
należało się do iego treści ustosunkować. No i ta fizyka jądrowa, nigdy nic nie wiadomo.
Becker postanowił, że następnego dnia skontaktuje się ze swoim starym przyjacielem, generałem
pułkownikiem Friedrichem Frommem, dowódcą armii zapasowej Wojsk Lądowych, i momentalnie poczuł
ulgę, jakby mu spadł z serca wielki ciężar. „Fritz to mądry chłop i lubi nowości, na pewno zainteresuje się tą
sprawą”.
Zerknął na zakończenie listu, na podpisy.... Profesor doktor Paul Harteck. Asystent, doktor habilitowany
Wilhelm Groth. Fizykochemicy jądrowi z hamburskiego uniwersytetu. Nie wgłębiając się zbytnio w treść ich
wywodów, zrozumiał, że zawierają one syntetyczny opis uzyskanego laboratoryjnie 17 grudnia 1938 roku
rozszczepienia jądra uranu. Odkrycia dokonał znany profesor radiochemik Otto Hann, współpracujący z
doktorem Fritzem Strassmanem — naukowcy cenieni w kołach NSDAP z racji pełnego oddania ruchowi
hitlerowskiemu. „Atom uranu, bombardowany neutronami, rozleciał się dosłownie na części” — pisali nie
bez entuzjazmu autorzy listu, przytaczając wiele szczegółów i danych liczbowych.
Po chwilowym zakłopotaniu, które go powtórnie ogarnęło, generał odetchnął z ulgą. Miał w swoim
sztabie fizyka jądrowego.
Podniósł słuchawkę telefonu.
— Z majorem doktorem Diebnerem! — rzucił sucho dyżurnemu adiutantowi.
Nie minęły cztery tygodnie, a wojskowe centrum doświadczeń nad pociskami rakietowymi i
materiałami wybuchowymi w Kummersdorf-Gottow wzbogaciło się o specjalne laboratorium do badań
naukowych nad uranem. Kurt Diebner, rzeczoznawca Wehrmachtu, miał nie lada głowę na karku.
Aczkolwiek wyczuł z pisma młodych i przedsiębiorczych naukowców z Hamburga ogromną szansę dla
armii, nie poprzestał na ogólnym wrażeniu. Jego pierwszą reakcje na list Hartecka było zasięgnięcie zdania u
słynnego fizyka, profesora H. Geigera, jednego z twórców licznika Geigera-Müllera. Opinia tegoż brzmiała:
„Zdecydowanie — tak!”
Dowództwo Sił Zbrojnych natychmiast przyznało fundusze na finansowanie prac nad wyzwoleniem
energii jądrowej. Badania rozpoczęto w ośrodku armii, pod osobistym kierownictwem Diebnera.
Było lato 1939 roku. Nad Europą gęstniały chmury, zanosiło się na wielką konfrontację sił.
PIERWSZE OSTRZEŻENIE — PIERWSZE NIEPOKOJE
Profesor Fryderyk Joliot-Curie od pewnego czasu ze wzrastającą uwagą śledził postępy niemieckich
uczonych w dziedzinie tak żywo go interesującej. Największy francuski fizyk atomowy, odkrywca sztucznej
radioaktywności, laureat nagrody Nobla, dyrektor laboratorium chemii jądrowej w słynnym Collége de
France, miał po dojściu Hitlera do władzy utrudniony nieco kontakt ze swoimi kolegami po fachu po drugiej
stronie Renu. Ale istniała przecież prasa fachowa, ten międzynarodowy kod uczonych. On również, razem z
żoną, Ireną Curie, córką wielkiej Polki, Marii Curie-Skłodowskiej, pracował nad rozbiciem jądra atomu, i —
trzeba to podkreślić — oboje byli bardzo bliscy sukcesu. Joliot, studiując uważnie artykuł opublikowany
przez Hahna i Strassmanna w czasopiśmie „Naturwissenschaften”, pojął nagle, że zainteresowanie się tą
sprawą przez hitlerowskie kierownictwo jest jedynie kwestią czasu. „Bardzo krótkiego czasu, jeżeli ta banda
gangsterów nie jest bandą głupców.”
Zgodził się więc bez dyskusji, kiedy francuskie władze wojskowe zaproponowały mu objęcie
stanowiska kierownika pierwszego sektora Instytutu Badań Wojskowych. Pełnił tę swoją drugą rolę
zakonspirowany jako Jean Leblanc, artylerzysta, kapitan rezerwy.
Już na początku 1939 roku złożył ministrowi Uzbrojenia Armii, Raolowi Dautry, obszerne
memorandum, w którym zasygnalizował, iż istnieje możliwość skonstruowania nowego rodzaju bomby o
znacznie silniejszym działaniu aniżeli wszystkie istniejące dotychczas. W sposób lapidarny wyjaśnił, że
podstawowym produktem umożliwiającym wydzielenie ogromnej ilości energii jest uran, najcięższy
pierwiastek występujący w przyrodzie. Jego jądro idealnie nadaje się do rozszczepienia. Podkreślił, że już na
początku lat trzydziestych Enrico Fermi, wybitny fizyk włoski, wysunął tezę o możliwości wytworzenia
promieniotwórczych izotopów uranu przez bombardowanie ich neutronami. Proces ten miałby przebieg
następujący. Jeżeli metaliczny uran lub któryś z jego związków włoży się do ciężkiej wody, wówczas
wprowadzony z zewnątrz neutron, elementarna cząstka materii, rozszczepi jakieś jądro atomu uranu,
wyzwalając z niego dwa lub trzy neutrony. Te z kolei będą rozszczepiać dalsze jądra, a w procesie tym ze
straszliwą prędkością będzie powstawać energia.
— A co to jest ta pańska ciężka woda? — zapytał minister w czasie rozmowy, na którą wezwał
uczonego po zapoznaniu się z jego pismem.
— To izotop wody, znany w chemii jako tlenek deuteru o wzorze D
2
O. Sam deuter to inaczej ciężki
wodór — wyjaśnił uprzejmie Joliot. — Jeżeli przeprowadzi się rozkład stu tysięcy litrów wody na tlen i
wodór, ostatni litr pozostałości zawierać będzie aż 99 procent ciężkiej wody. Z niemieckich radiochemików
najdalej posunął się w tych pracach profesor Harteck z Hamburga.
Uczony określił jeszcze bardziej szczegółowo rolę, jaka przypadła w tym niezwykłe skomplikowanym
procesie ciężkiej wodzie. Umieszczenie w niej źródła neutronów powoduje wzrost oddziaływania tych
ostatnich na jądra uranu. Szybkie neutrony emitowane przez ich źródło, jakim jest najczęściej cyklotron,
ulegają w ciężkiej wodzie spowolnieniu, czyli moderacji, w rezultacie zderzeń z atomami wodoru. Wówczas
są łatwiej pochłaniane przez jądra bombardowanego pierwiastka, co niepomiernie przyspiesza reakcję
łańcuchową.
— Naturalny uran bombardowany neutronami staje się radioaktywny, a w trakcie zachodzącego procesu
wytwarza się substancja promieniotwórcza. Dlatego działanie takiej bomby będzie podwójne: wyzwolona
energia zmiecie wszystko z powierzchni ziemi na przestrzeni kilku kilometrów, a każdy znajdujący się tam
żywy organizm zostanie śmiertelnie, a co najmniej niebezpiecznie napromieniowany — zakończył swoją
krótką relację profesor Joliot.
Minister dość sceptycznie odniósł się do możliwości wyprodukowania bomby atomowej w paryskim
laboratorium „kapitana Leblanca”. Ale że był człowiekiem przewidującym i nie chciał popełnić błędu
niedopatrzenia — zwłaszcza że wkrótce Francja znalazła się w stanie wojny z Niemcami — zaprosił
powtórnie uczonego na rozmowę do swego bezpiecznego, pilnie strzeżonego gabinetu. Miało to miejsce w
ostatnich dniach października 1939 roku.
— Czy nie uważa pan, profesorze, że Francja jest całkowicie bezpieczna za linią Maginota? — Minister
sam nie miał co do tego cienia wątpliwości. — Po co nam jakaś fantastyczna, hm, nierealna, zresztą, bomba?
Odpowiedź gościa wprawiła go w zakłopotanie. Okazało się, że Joliot wcale nie ma zamiaru
konstruować bomby, a jego pragnieniem jest wykorzystanie energii atomowej dla rozwoju ludzkości.
— Nie chciałbym, aby wynalazek o sile niszczącej, jakiej dotąd świat nie widział, dostał się w ręce
niepowołanych, nieodpowiednich kół...
Dautry uniósł brwi, oczekując na dalsze wynurzenia swego rozmówcy.
— Krótko mówiąc, boję się, że taką bombę mogą wyprodukować Niemcy — mówiąc to „Leblanc” był
śmiertelnie poważny. — Wiem, że ich uczeni pracują nad wykorzystaniem możliwości, jakie stwarza
rozbicie jądra uranu. No, my także... — dodał szybko, kiedy dygnitarz uśmiechnął się prawie
niedostrzegalnie. — Oto moja idée fixe, panie generale: nie dopuścić do tego, przeszkadzać niemieckim
uczonym i nazistom. Temu dziełu chcę poświęcić najbliższe lata mojego życia.
W gabinecie zaległa wymowna cisza.
— Zacznę od tego, że będę informował świat o grożącym mu niebezpieczeństwie — przerwał milczenie
młody profesor — Zna pan, ministrze, mój kwietniowy artykuł w „Nature”? Był on pierwszym, ale nie
będzie ostatnim... Muszę obierać wszystkie wiadomości na temat postępu prac boszów. Postaram się
pociągnąć ich za język. Jak pan myśli, od czego są międzynarodowe sympozja naukowe. Oczywiście, w tej
sytuacji, jedynie w krajach neutralnych.
Przewodniczący Komitetu Badań Naukowych Obrony Powietrznej brytyjskiego Ministerstwa Wojny, sir
Henry Tizard, należał do ludzi obdarzonych wyjątkowym darem przewidywania. Kiedy przejrzał francuski
miesięcznik „Nature” z datą 22 kwietnia 1939 roku, w którym opublikowano list otwarty paryskich
naukowców, zatytułowany „wyzwalanie się neutronów w jądrowej eksplozji uranu”, potwierdzający
definitywnie możliwość uzyskania energii z jądra atomowego, natychmiast podjął energiczne kroki w
miarodajnych sferach gospodarczych i na Downing Street. Zajęcie Czechosłowacji przez kohorty Hitlera
wyzwoliło go z resztek złudzeń co do „pokojowych” intencji dyktatora Trzeciej Rzeszy. Tizard był zdania,
że Wielka Brytania musi uniemożliwić Niemcom zdobycie większych zasobów uranu. Sam był fizykiem i
orientował się, czym może zaskoczyć świat ciągła reakcja łańcuchowa.
— Jest to proces rozchodzący się lawinowo po całej masie uranu — tłumaczył na tajnych konferencjach
z udziałem wtajemniczonych — każdy akt rozszczepienia oprócz wyzwolenia energii pociąga za sobą dalszy
rozpad uranu. Proces zachodzi błyskawicznie, trwa zaledwie kilka sekund. Do tych właśnie wniosków
dochodzi Joliot, dżentelmeni! A on oparł się nie tylko na własnym dorobku naukowym, ale i na
doświadczeniach niemieckich profesorów. Tych zwłaszcza, którzy pozostali w hitlerowskiej Rzeszy.
Sir Henry nie był tak naiwny, by sądzić, że, Fryderyk Joliot przypadkowo, albo żeby błysnąć przed
światem nauki, ogłosił drukiem przebieg eksperymentu, dokonanego w pierwszej połowie marca, który
stanowił powtórzenie doświadczenia Hahna. Nie, to była akcja z góry zaplanowana przez upartego Francuza,
akcja mająca na celu demaskowanie postępów, osiągniętych przez Niemców w tej dziedzinie. Paryski
uczony chciał przestrzec świat ukazując, jakie mu zagraża niebezpieczeństwo z chwilą, gdy przywódcy
Rzeszy poważnie zainteresują się tym szokującym odkryciem.
Publikacja w pewnym stopniu spełniła zamierzony cel. Na Wyspach Brytyjskich powiało niepokojem.
Londyńska prasa popularna drukowała sensacyjne artykuły o nieograniczonych możliwościach nowej
superbomby. Nakłady dzienników i czasopism podskoczyły niesłychanie. Co do kół oficjalnych, te również
przeżywały chwile niepokoju.
Korzystając z tej atmosfery Tizard w ciągu zaledwie kilku dni doprowadził do spotkania z prezesem
Belgijskiej Union Minière. Niestety, nie udało mu się zastrzec dla Wielkiej Brytanii wyłącznego prawa do
zakupu rud uranowych importowanych z Konga belgijskiego. Ktoś tam gdzieś pożałował dewiz, ktoś inny
nie docenił sytuacji. Mimo to przy rozstaniu Anglik ostrzegł szefa koncernu:
— Pańska firma dysponuje materiałem, który, przechwycony przez wroga, może przynieść zgubę obu
naszym krajom. Raczy pan wziąć to pod uwagę!
Tymczasem po pierwszym zaskoczeniu rewelacjami nadchodzącymi z kontynentu rząd brytyjski zdołał
ochłonąć, a sam Winston Churchill wręcz twierdził, że „niemieckie gadanie o superbombie należy uznać za
czcze przechwałki”. Tizard zwrócił delikatnie uwagę premierowi, że to nie Niemcy „gadają o bombie
atomowej”, ale francuscy i angielscy uczeni komentują osiągnięcia niemieckich naukowców. Churchill nie
słuchał go. Choć na pierwszy rzut oka zapowiedź pojawienia się nowej broni „o ogromnej sile niszczącej”
może wyglądać groźnie, jednak — argumentował — nie ma obaw, by odkrycie doprowadziło do
praktycznych wyników przed upływem kilku lat.
Nie uspokoiło to jednak profesora Tizarda i grupy ludzi zajmujących się wywiadem naukowym. Sir
Henry, nie znajdujący na razie poparcia w rządzie, nawiązał ścisłe kontakty z Intelligence Service.
Nie rezygnował również Joliot-Curie. Postanowił on poprzez Deuxième Bureau dotrzeć do wojskowego
wywiadu Anglików, by tam poszukać sprzymierzeńców.
W chwili wybuchu wojny Niemcy były jedynym mocarstwem, mającym w ramach Wehrmachtu urząd
zajmujący się wyłącznie badaniami jądrowymi dla celów ściśle wojskowych. Dążąc do uzyskania przewagi
nad każdym z przeciwników, którzy mieli kolejno paść ofiarą ich agresji, zatroszczyli się o to, aby i na tym
polu nie pozostać w tyle.
BITWA O CIĘŻKĄ WODĘ
8 września 1939 roku doktor Erich Bagge, młody uczony z instytutu fizyki teoretycznej w Lipsku,
kierowanego przez laureata nagrody Nobla, profesora doktora Wernhera Heisenberga, z ciekawością obracał
w ręku żółtą kopertę. Kiedy ją rozciął, znalazł lakonicznie sformułowane zaproszenie do Ministerstwa
Wojny w dniu 16 września. Nie był tym wcale zaskoczony. Od tygodnia trwała wojna, führer wzywał
wszystkich Niemców do wzmożonych wysiłków na rzecz walczącej armii. Każdy obywatel Rzeszy stawał
się w gruncie rzeczy żołnierzem. On, naukowiec, nie mógł i nie chciał stać na uboczu wielkich wydarzeń.
Identyczne zaproszenia wysłano zresztą do kilkunastu wybitnych fizyków i chemików jądrowych.
Znaleźli się wśród nich profesorowie: Hann, Bothe, Heisenberg i Geiger.
Profesor Harteck na widok urzędowej przesyłki poczuł ciepłą falę krwi napływającą do głowy. Tknęło
go przeczucie, że ten niepozornie wyglądający list zawiera coś, co przesądzi o całym jego życiu.
Przewidywał zmianę w swojej dość monotonnej egzystencji naukowca-badacza i wykładowcy. Jego kipiąca
energią natura domagała się bardziej dynamicznych czynów. Właśnie dlatego gorliwie popierał wszystkie
zmiany w Niemczech, które zapoczątkował Hitler.
Przeczucie go nie myliło. W przełomowych dniach, kiedy Rzesza ruszyła na podbój Europy, wzywało
go Ministerstwo Wojny. Bez wahania gotów był spełnić każde żądanie kierowników tego resortu i
natychmiast udał się do dziekanatu w celu załatwienia delegacji służbowej.
W tym samym czasie Diebner, zaufany partii i SS, z właściwym mu talentem organizatora zabrał się do
przygotowania narady, która, jego zdaniem, miała pchnąć na nowe tory badania jądrowe dla celów
wojskowych.
Obrady toczyły się w Zarządzie Uzbrojenia Wojsk Lądowych i miały dość burzliwy przebieg. Przede
wszystkim dostało się Hahnowi za to, że opublikował wszystkie fazy swojego odkrycia w czasopiśmie
„Naturwissenschaften” z 6 stycznia 1939 roku. Był to artykuł, w którym dwaj uczeni przeprowadzili niezbity
dowód, że jądro uranu „pękło na kawałki”.
Hahn tłumaczył się, że nie istnieje dotąd w Rzeszy zakaz ogłaszania drukiem prac z zakresu fizyki
jądrowej.
— Za granicą kierowano się tymi samymi zasadami — wyjaśniał uczony. — Wybitna sława, włoski
fizyk atomowy, laureat nagrody Nobla, Enrico Fermi, jeszcze w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym
roku opisał w prasie swoje doświadczenia nad wytworzeniem sztucznych promieniotwórczych izotopów
najcięższych znanych pierwiastków przez bombardowanie ich neutronami, odkrytymi na początku lat
trzydziestych przez angielskiego profesora Chadwicka. Eksperymentowali również w Paryżu z jądrem helu i
uranu Fryderyk Joliot i Irena Curie. A ostatni artykuł w „Nature” stanowi także potwierdzenie zasady
jawności w tej dziedzinie.
Fachowcy z wywiadu wojskowego i służby bezpieczeństwa SS zdawali się pojmować te wywody, ale
nie mogli się z nimi solidaryzować. Zwłaszcza że, jak nie omieszkali podać zebranym do wiadomości, ich
agenci donieśli o rozpoczęciu za granicą badań nad uranem.
—- Nie stałoby się to faktem, przynajmniej jeszcze nie teraz, gdyby nie ten nieszczęsny artykuł, który
ujawnił epokowe odkrycie uczonych Wielkich Niemiec — gromił Hahna fizyk z Ministerstwa Wojny,
będący na usługach Abwehry, doktor H. Basche.
Kiedy padły te słowa, Hahn, lękając się konsekwencji, zataił, że o swoich odkryciach rozmawiał
zupełnie szczerze z profesorem Nielsem Bohrem, słynnym duńskim fizykiem, laureatem nagrody Nobla,
zagorzałym przeciwnikiem Hitlera. Wkrótce po tamtej rozmowie Bohr wyjechał na kilkumiesięczny pobyt
do Stanów Zjednoczonych, a wraz z nim powędrowała tajemnica. Jest prawie pewne, że Niels podzielił się
tymi rewelacjami z uczonymi amerykańskimi, a może nawet z władzami wojskowymi USA.
— Joliot rozbębnił po całym świecie o stanie naszych prac. Teraz wszyscy będą nam patrzeć na palce.
Nie muszę chyba w tym gronie przypominać, że rozpoczęliśmy wielkie dzieło przebudowy Europy na
drodze orężnej i wszystko, co służy bezpieczeństwu i przyszłym sukcesom Rzeszy, jest i będzie objęte
tajemnicą!
Te słowa wypowiedział milczący i trzymający się nieco na uboczu osobnik.
Hahn opuścił nisko głowę. Gdyby podniósł wzrok, w oczach kilku oficerów oraz tych, którzy zachowali
incognito, bez trudu wyczytałby przyganę. Rzucił ukradkowe spojrzenie i schwytał współczujący wzrok
swojego przyjaciela Heisenberga.
Podczas narady zadecydowano, że badania jądrowe będą stanowiły tajemnicę państwową i zakazano
ogłaszania drukiem jakichkolwiek informacji o niemieckich doświadczeniach nad przyszłą budową stosu
uranowego. Powołano do życia Grupę Fizyki Jądrowej, podporządkowując ją — ku radości Hartecka —
Ministerstwu Wojny.
Oficjalny cel jej działalności, dla zakonspirowania rzeczywistych kierunków prac, określono jako
„poszukiwanie nowych źródeł energii dla silników R (rakietowych)”. Na czele grupy stanął Kurt Diebner.
Jednocześnie Ministerstwo Wojny przejęło świetnie wyposażony Instytut Fizyki im. cesarza Wilhelma
w Dahlem, na przedmieściu Berlina, i przeznaczyło go na specjalny ośrodek dla Grupy Badawczej Fizyki
Jądrowej. Wszyscy naukowcy zaangażowani w prace nad tym tajnym dziełem — z wyjątkiem ośrodków w
Lipsku i Hamburgu — zostali przeniesieni tutaj służbowo, by pracować pod jednym dachem. Pozostałych
zobowiązano do ścisłej współpracy z Centrum.
Gwiazdami pierwszej wielkości w Dahlem byli Hahn i Heisenberg. Ten ostatni, mianowany dyrektorem
Instytutu Fizyki, mieszkał nadal w Lipsku, a do Berlina dojeżdżał co tydzień, na dzień lub dwa, podobnie jak
Harteck z Hamburga.
W lipcu 1940 roku na terenie Instytutu Biologii i Badań nad Wirusami — znajdował się obok Instytutu
Fizyki — rozpoczęto budowę niewielkiego drewnianego pomieszczenia. W umyślnie niepozornym baraku
mieściło się laboratorium, gdzie miał być zbudowany pierwszy niemiecki stos uranowy. Pracownię
oznaczono kryptonimem „Virushaus” dla odstraszenia niepożądanych gości.
Zadanie zdobycia odpowiednich zapasów ciężkiej wody powierzono Paulowi Harteckowi, który jako
jedyny z Niemców przeprowadził już szereg doświadczeń z deuterem w laboratorium Cavendicha. Tam
nawet wyprodukował odrobinę ciężkiej wody, stosując metodę własnego pomysłu.
Z chwilą wybuchu wojny tylko jedna firma na świecie produkowała ciężką wodę na skalę przemysłową,
zresztą jako produkt uboczny przy wytwarzaniu wodoru metodą elektrolityczną, i Harteck musiał się liczyć z
tym faktem. Był to zakład Norsk-Hydro w fabryce w Vemork w pobliżu Rjukan (południowa Norwegia).
Budynek elektrolizy stał na tym samym występie urwiska skalnego, na którym znajdowała się elektrownia,
korzystająca z energii wodnej ogromnego wodospadu Rjukan-Foss.
W końcu 1939 roku produkcja ciężkiej wody w Vemork wynosiła 10 kg miesięcznie. Harteck i
Heisenberg zadawali sobie pytanie, czy Norwegowie zechcą powiększyć produkcję, by sprostać
niemieckiemu zapotrzebowaniu.
Ruchliwy uczony z Hamburga pierwszy wpadł na pomysł, aby użyć ciężkiej wody jako moderatora w
reaktorze uranowym. W czymś w rodzaju pieca uran musiałby zostać wymieszany z jakąś substancją, która
by redukowała prędkość neutronów, uwalnianych w procesie rozszczepiania i uniemożliwiała wchłonięcie
ich przez jądra atomu. Taką materią jest właśnie ciężka woda.
Był jednak z tym związany ogromny kłopot: do reaktora uranowego potrzeba było kilku ton tego trudno
osiągalnego produktu.
Harteck nie miał innego wyjścia, jak spowodować, aby władze jego kraju wszczęły pertraktacje z
Norwegami.
Tymczasem Joliot-Curie również nie tracił czasu. Działał na własną rękę, poprzez znajomego oficera II
Oddziału Sztabu Generalnego. Profesor z góry przewidywał, jaką rolę odegra w atomowej kontrofensywie
ciężka woda i że hitlerowcy prędzej czy później będą chcieli zagarnąć jej zapas.
Ci, istotnie, pospieszyli się. Paul Harteck dwoił się i troił, aby przełamać piętrzące się przeszkody i
wykonać powierzone mu zadanie. Zdawał sobie sprawę, że rozpoczyna się wyścig o uzyskanie palmy
pierwszeństwa w wykorzystaniu energii jądrowej dla celów wojskowych. Nie przerażała go wizja
ogromnych spustoszeń, które mogła spowodować nowa broń. Wręcz przeciwnie, jako Niemiec całkowicie
solidaryzujący się z hitlerowskim planem podboju i ujarzmienia co najmniej połowy Europy szczerze
pragnął, by jak najszybciej znalazła się ona w rękach Wehrmachtu. Etykę naukowca, który powinien
sprzeciwić się wykorzystaniu rezultatów swej pracy dla fizycznego unicestwiania ludzi, uznawał za wymysł
tchórzy, niegodny postawy obywatela Wielkich Niemiec.
Tak się osobliwie złożyło, że tego samego dnia generalny dyrektor Norsk-Hydro Company przyjął
pewnego francuskiego przedstawiciela handlowego oraz wysłannika IG-Farbenindustrie. Pertraktowano w
sprawie zakupu ciężkiej wody.
Dyrektor Axel Aubert nie cierpiał hitlerowców, natomiast sympatyzował z Francją, i stąd plenipotent
niemieckiego koncernu chemicznego odjechał z kwitkiem.
Niemcy jednak nie rezygnowali z zakupu i co jakiś czas ponawiali oferty. Zaintrygowani tym
Norwegowie postanowili dociec, do czego Trzeciej Rzeszy potrzebne są tak wielkie ilości ciężkiej wody.
Niedoszli kontrahenci wykręcali się od udzielenia jasnej odpowiedzi i to dawało najwięcej do myślenia.
Utwierdzony w swoim oporze zarząd firmy konsekwentnie odrzucał propozycje Niemców, argumentując, że
zakład nie jest w stanie zrealizować tak wielkiego zamówienia. Opiewało ono na 2000 kg, z dodatkową
porcją 110 kg każdego miesiąca.
Dyrektora Norsk-Hydro dziwiło trochę, że Francuzi, którzy okazali ogromne zainteresowanie ciężką
wodą, zwlekają z konkretną transakcją. Mimo to czekał cierpliwie. Wiedział, że ten zakup prędzej czy
później zostanie dokonany.
Nie omylił się, mimo iż nie mógł wiedzieć, że jeszcze w ostatnich dniach października, w niespełna dwa
miesiące po wybuchu wojny, Joliot złożył wizytę ministrowi Dautry i tym razem nie miał już szczególnych
trudności z przekonaniem generała o konieczności wykupienia przez Francję całego zapasu ciężkiej wody z
Vemork, opiewającego aktualnie na 130 litrów.
W tym czasie pogląd francuskiego uczonego na temat bomby atomowej uległ pewnej zmianie. Doszedł
on do wniosku, że posiadanie tej straszliwej broni przez Francję mogłoby powstrzymać Hitlera od użycia
takowej, gdyby również Niemcom udało się ją wyprodukować.
— Wyprzedzimy Trzecią Rzeszę w imię interesów ludzkości! — zapewniał gorąco ministra uzbrojenia.
Niezbędne 30 mln. franków zostało wyasygnowane. Rząd francuski wysłał do Oslo porucznika z
Deuxième Bureau, Jacques Alliera, i pewną ważną osobistość z banku, który kontrolował Norsk-Hydro.
Francuzi odwoływali się do rozsądku politycznego naczelnego dyrektora, ale właściwie było to zbędne.
W kilka dni później została podpisana umowa. Aubert oświadczył przy tej okazji, że zakład nie
przyjmie pieniędzy za przedmiot transakcji, jeżeli przyczyni się on do zwycięstwa Francji, która od 3
września 1939 roku była w stanie wojny z Niemcami.
Dyrekcja Norsk-Hydro Company oddała do dyspozycji Francji nie 130, a 185 litrów ciężkiej wody, i to
gratis, na czas trwania wojny. Za następne dostawy miały być uiszczane opłaty, przy czym poinformowano
francuskich wysłanników, że jeżeli zajdzie potrzeba, zakład może zwiększyć produkcję dziesięciokrotnie.
8 marca 1940 roku pierwszy transport ciężkiej wody wyruszył z Rjukan, by w dwa dni później trafić do
Oslo. Zbiorniki umieszczono w pewnej willi, położonej w sąsiedztwie... niemieckiej ambasady. Nawet
rezydenci Abwehry nie mieli pojęcia, że obok, w przylegającej posesji, znalazł się ładunek, za który daliby
wiele.
Wkrótce ciężką wodę przewieziono do Szkocji, skąd 16 marca została przetransportowana do
laboratorium profesora Joliot w Collège de France. Asystenci profesora, Szwajcar Hans von Halban i Polak
Leon Kowarski, oraz sam Fryderyk Joliot przystąpili natychmiast do pracy.
W kwietniu Niemcy zajęli Danię i Norwegię. Specjaliści hitlerowscy i gestapo popędzili do Rjukan
zagarnąć ciężką wodę. Spotkało ich gorzkie rozczarowanie. W zakładzie Norsk-Hydro znaleźli zaledwie
kilka litrów cennego dla nich produktu.
10 maja hitlerowcy wkroczyli do Francji. Ciężka woda rozpoczęła drugą fazę swej wędrówki.
Początkowo ładunek został ukryty w miasteczku Riom, departament Puy-de-Dôme, w miejscowym
więzieniu. Na kilka dni przed podpisaniem przez Pétaina kapitulacji Francji grupa profesora Joliot otrzymała
rozkaz przewiezienia ciężkiej wody do Anglii. Wyłoniła się jednak nieprzewidziana przeszkoda. Dyrektor
więzienia w Riom oświadczył, że wyda depozyt jedynie na pisemne polecenie Ministerstwa
Sprawiedliwości. Dopiero gwałtowny napór niemieckich wojsk wpłynął na zmianę jego stanowiska. Teraz, z
pomocą więźniów, ciężka woda została przewieziona 400 km na południe od Paryża, do Clermond-Ferrand
w Owernii, gdzie w średniowieczu Piotr Pustelnik nawoływał do pierwszej wyprawy krzyżowej. Tutaj
depozyt pod kryptonimem „Produkt Z” został złożony w oddziale Banku Francji, a Joliot wraz z
współpracownikami zaczął urządzać w willi „Clair-Logis” laboratorium zastępcze do kontynuowania badań
nad rozbiciem atomu.
11 czerwca Niemcy wkroczyli do Paryża, a w nocy z 16 na 17 Fryderyk Joliot-Curie naradzał się z
asystentami nad nowo wytworzoną sytuacją. Profesor zadecydował, że pozostanie we Francji, a Halban i
Kowarski zawiozą ciężką wodę na Wyspy Brytyjskie. Załadowali zbiorniki na wojskową ciężarówkę i
ruszyli za nią osobowym autem Halbana. Samochód wojskowy torował im drogę w powodzi uciekinierów.
17 czerwca przed północą dotarli do Bordeaux. Natychmiast przeniesiono ładunek na pokład brytyjskiego
parowca „Broompark”. Nazajutrz statek podniósł kotwicę. W zatoce Royan omal nie wpadł na minę. 21
czerwca wpłynął do portu Southampton.
Hitlerowcy nie zostawili wielkiego uczonego w spokoju, ale też nie mieli podstaw do aresztowania go.
Na gestapo padały pytania w rodzaju: „Czy wie pan, jakim statkiem odpłynęli pańscy współpracownicy?” W
dniu, w którym „Broompark” wychodził w morze, opuściły port w Bordeaux jeszcze dwie jednostki. Zostały
one zatopione przez Luftwaffe, ale hitlerowcy nie wiedzieli, na której z nich znajduje się Halban, Kowarski i
cenne zbiorniki. Joliot utwierdził Niemców w przekonaniu, że jego asystenci znajdowali się na jednej z
zatopionych jednostek. Podał nawet ich nazwy, nie wspominając o istnieniu parowca „Broompark”.
Uspokojeni jego zeznaniem hitlerowcy do końca wojny nie znali prawdy. Przesłuchanie uczonego zostało
zakończone.
NIE TYLKO TRZECIA RZESZA
Niemiecki trust mózgów pracował na pełnych obrotach. W czerwcu 1940 roku w Heidelbergu profesor
Bothe badał przydatność grafitu jako moderatora w stosie uranowym, a w Lipsku Heisenberg i jego asystenci
sprawdzali, na prośbę Hartecka, te same wskaźniki dla ciężkiej wody. W Berlinie fizycy pod kierunkiem
profesora Carla Friedricha von Weizsäckera, syna hitlerowskiego wiceministra spraw zagranicznych,
przeprowadzili obliczenia i ustalili, że do zbudowania stosu lub reaktora, zgodnie z ideą Hartecka, trzeba
około dwóch ton tlenku uranu i pół tony ciężkiej wody.
Diebner zasugerował Ministerstwu Wojny, aby zawarło tajną umowę z firmą Auer, która natychmiast po
zajęciu Czechosłowacji przystąpiła do eksploatacji tamtejszej kopalni uranu. Nowy szef Zarządu Uzbrojenia
Wojsk Lądowych, generał pułkownik Wilhelm Leeb, zaakceptował tę propozycję.
Wkrótce powstał w Oranienburgu zakład produkcji oczyszczonego tlenku uranu. W pierwszych
tygodniach 1940 roku laboratorium „Virushaus” dysponowało już czystym, najcięższym metalem na świecie.
Paul Harteck był szybki. Jeszcze nie zakończyły się działania wojenne w Polsce, a on już — 25
września — wysłał list do jednego z dyrektorów IG-Farben z prośbą o przekazanie mu uranu, znajdującego
się w dyspozycji tego koncernu. Płonął z niecierpliwości i nie chciał czekać na dostawy z zapasów
zgromadzonych przez Ministerstwo Wojny. Już po kilku dniach otrzymał przesyłkę, w której znajdowało się
100 gramów uranu. W jego hamburskim laboratorium oczekiwała niemal gotowa aparatura do rozdzielania
izotopów.
Tego samego dnia, kiedy Harteck wystosował pismo do IG-Farben, Heisenberg projektował aparaturę
do doświadczalnego wyznaczania liczby neutronów uwalnianych przy rozszczepianiu.
26 września jadąc na tajną konferencję do Zarządu Uzbrojenia Wojsk Lądowych obaj uczeni mieli już
projekt wykorzystania uranu i konstrukcji reaktora. 6 grudnia 1939 roku Heisenberg wysłał raport do
Ministerstwa Wojny, w którym wykazał, jak wielkie postępy poczynili Niemcy w ciągu dwóch zaledwie
miesięcy, które minęły od chwili rozpoczęcia prac. Sugerował, że odkryte przez Hanna i Strassmanna
zjawisko rozszczepienia uranu może być wykorzystane do produkcji energii na wielką skalę. Jego zdaniem,
uran wykorzystany w reaktorze powinien być wzbogacony izotopem U-235, gdyż tylko w ten sposób będzie
można uzyskać materiał wybuchowy znacznie potężniejszy od znanych dotychczas.
Do wytworzenia energii, argumentował, wystarczy nawet zwykły niewzbogaeony uran, jeśli użyje się
go łącznie z substancją nie pochłaniającą neutronów. Wyraził też pogląd, że najwłaściwszymi materiałami
mogą być ciężka woda i grafit o bardzo wysokiej czystości.
Przy sposobności profesor ostrzegł, że reaktor będzie potężnym źródłem wysoce szkodliwego
promieniowania neutronowego i promieniowania gamma, a więc należy pomyśleć o specjalnej konstrukcji
zabezpieczającej przed tymi falami.
W kwietniu 1940 roku Ministerstwo Wojny dysponowało 150-kilogramowym zasobem uranu, a jego
zapas w czerwcu miał dojść do jednej tony. Heisenberg i Harteck, konstruktorzy stosu uranowego, zgłosili
zapotrzebowanie na 500 do 1000 kilogramów tlenku uranu każdy. Otrzymali go, na razie w znacznie
mniejszych ilościach, w ostatnim tygodniu maja.
Prace nad zbudowaniem stosu posuwały się szybko naprzód. Ponadto Diebner gotował się do
skonstruowania drugiego stosu uranowego w ośrodku na poligonie wojskowym w Gottow, a młodzi uczeni z
zespołu Heisenberga rozpoczęli budowę trzeciego stosu w Lipsku.
Podobną rolę, jaka na starym kontynencie przypadła Fryderykowi Joliot-Curie, w Ameryce odegrał
profesor Enrico Fermi. 17 marca 1939 roku konferował w Ministerstwie Obrony na temat możliwości
wywołania reakcji łańcuchowej i ostrzegał amerykańskie czynniki oficjalne przed niebezpieczeństwem
uzyskania przez Trzecią Rzeszę broni jądrowej.
Władze Stanów Zjednoczonych początkowo odniosły się do jego ostrzeżenia obojętnie. Hitler był
daleko i wyglądało na to, że uda się zachować neutralność. Nastroje izolacjonizmu i nieinterwencji w „wojnę
europejską” były w Stanach dość silne. Zresztą zarysowany przez słynnego fizyka obraz monstrualnej
groźby atomowej wydawał się graniczyć z fantazją.
Wówczas niezmordowany Fermi poprosił o pomoc Alberta Einsteina. 2 sierpnia wystosował list do
prezydenta Roosevelta, podpisany przez Einsteina, w którym uczeni informowali najwyższego dostojnika i
szefa rządu federalnego o możliwości skonstruowania bomby zdolnej do zmiecenia z powierzchni ziemi
całych miast. Wspomnieli również o tym, gdzie znajdują się najbogatsze złoża uranu.
Prezydent nie pozostał głuchy na głos przestrogi. Powołał specjalny Komitet Doradczy do Spraw
Uranu, który już w listopadzie zlecił rządowi udzielenie dotacji oraz dostarczenie 4 ton grafitu i 50 ton
tlenku uranu na cele doświadczalne. Jednak rząd nie przyznał żądanych środków i zainteresowanie tą sprawą
w USA przygasło.
Einstein był człowiekiem upartym i nie zniechęcał się łatwo. 7 marca 1940 roku wystosował do
Roosevelta drugi list, w którym pisał:
„Od chwili wybuchu wojny zainteresowanie uranem w Trzeciej Rzeszy wyraźnie wzrosło.
Dowiedziałem się właśnie, że w największej tajemnicy prowadzi się tam prace badawcze. Wciągnięto do
nich następny z instytutów imienia cesarza Wilhelma, mianowicie Instytut Fizyki. Został on objęty nadzorem
rządowym i grupa fizyków pod kierunkiem C. F. von Weizsäckera prowadzi tam badania nad uranem
wspólnie z Instytutem Chemii. Poprzedniego dyrektora urlopowano jakoby na czas wojny”.
Tak się złożyło, że poprzedni dyrektor Instytutu Chemii w Dahlem został dymisjowany i wyjechał do
Ameryki. Na konferencji prasowej potwierdził on, że w Niemczech trwają intensywne badania nad uranem.
To poskutkowało. W kilka dni później w „New York Times” ukazał się obszerny artykuł, utrzymany w
tonie przesadnie alarmistycznym, z którego wypływał jeden wniosek: wszyscy fizycy, chemicy i
inżynierowie w Niemczech otrzymali rozkaz porzucenia wszelkich innych prac badawczych i poświęcenia
się wyłącznie i bez reszty doświadczeniom nad stosem uranowym.
W tym samym czasie, kiedy Fermi ostrzegał Amerykę przed możliwością wyprodukowania przez
Niemców nowej broni, wieści o zastanawiających postępach niemieckich uczonych w pracach nad
wykorzystaniem energii atomowej dotarły na Wyspy Brytyjskie. Tutaj badania nad uranem prowadzili w
ścisłej współpracy z Ministerstwem Lotnictwa uczeni z Imperial College, stosując jako moderatory zwykłą
wodę i parafinę. W Wielkiej Brytanii kontynuowali również badania profesorowie niemieccy, którzy na
krótko przed wybuchem wojny opuścili kraj. Doszli oni do niezmiernie interesujących wniosków.
Stwierdzili, że wzbogacenie uranu izotopem U-235 jest posunięciem błędnym. Ich zdaniem, należy
spróbować wydzielić pewną ilość czystego uranu 235 — ilość większą od „masy krytycznej” — a taka bryła
eksploduje sama i to z ogromną gwałtownością.
Zredagowali dwa krótkie memoriały. W pierwszym omówili konstrukcję „superbomby” zawierającej 5
kg czystego uranu 235 (jej wybuch równałby się wybuchowi kilku tysięcy ton dynamitu), w drugim opisali
pokrótce strategiczne zalety i wady bomby uranowej. Twierdzili, że Trzecia Rzesza jest w stadium
opracowania takiej broni. „Realnie biorąc, nie ma zabezpieczenia przed bombą atomową — pisali. —
Jedynie posiadanie takiej broni przez aliantów może powstrzymać przeciwnika od jej użycia”.
Wszystko przemawiało za natychmiastowym rozpoczęciem prac nad nową bronią. Mimo to brytyjski
komitet rządowy, powołany do zbadania „możliwości wyprodukowania bomb atomowych w trakcie obecnej
wojny”, trawił czas na dyskusjach.
Nie zamąciło również angielskiego błogostanu przybycie do Londynu agenta francuskiego II Oddziału,
Jacques Alliera. I mimo że Francuz odtworzył dokładnie wszystkie przedsięwzięcia Niemców mające na
celu zdobycie ciężkiej wody oraz dostarczył listę niemieckich fizyków i chemików jądrowych z Grupy
Badawczej Fizyki Jądrowej, sprawa nie ruszyła z martwego punktu. Tizard, który swego czasu przestrzegał
Belgów przed wspólnym wrogiem, teraz też nie zdołał doprowadzić do zakupu przez Wielką Brytanię
belgijskiego uranu.
Tymczasem Niemcy zajęli Belgię i w czerwcu 1940 roku zagarnęli zapasy uranu. W ciągu następnych
lat wywieźli 3500 ton związków tego metalu, który zmagazynowano w pomieszczeniach starych kopalni soli
w Stassfurcie.
Jednocześnie władze hitlerowskie postawiły twardy warunek firmie Norsk-Hydro: zwiększyć produkcję
ciężkiej wody do 1500 kg rocznie.
Dopiero teraz sceptyczni Anglicy zaczęli zastanawiać się, jakie byłyby skutki wybuchu niemieckiej
bomby uranowej w samym środku Londynu.
Fizycy niemieccy byli gotowi do „zmasowanego ataku” na jądro atomu, ale brakowało im jeszcze
cyklotronu. Budowa tego wielkiego urządzenia do „rozbijania atomów” była niezmiernie kosztowna, więc
zwrócono się o dotację do marszałka Rzeszy, Hermanna Göringa, i do Ministerstwa Poczty, które
dysponowało wyjątkowo bogatym działem badań naukowych.
Perspektywy wyzwolenia energii atomowej, nakreślone przez najwybitniejszych specjalistów, wywarły
wrażenie zarówno na kierującym gospodarką Rzeszy Göringu, jak i na ministrze poczty Wilhelmie
Ohnesorge. Ten ostatni natychmiast postarał się o audiencję u Hitlera. Było to pod koniec 1940 roku.
— Mein Führer! Możemy mieć coś, co zaskoczy cały świat... — I poinformował kanclerza o swoich
rozmowach z przedstawicielami Zarządu Uzbrojenia i Grupy Badawczej Fizyki Jądrowej.
Spotkał go jednak zawód i rozczarowanie. Hitler po świeżym zwycięstwie nad Francją i fiasku
ofensywy powietrznej przeciwko Wielkiej Brytanii myślał już o rozpętaniu wojny na wschodzie. Większą
uwagę przywiązywał do intensywnego rozwoju wojsk lądowych i lotnictwa, które już wkrótce miały się
zmierzyć z Armią Radziecką, a nie do doświadczeń jądrowych, nie rokujących szybkiego osiągnięcia
pożądanych rezultatów. Zmienił stanowisko znacznie później, kiedy Rzesza wyczerpana wojną ze
Związkiem Radzieckim zaczęła się staczać na skraj katastrofy.
Na razie, przypominając sobie wizytę Ohnesorge, wpadał w dobry humor.
— Wszyscy ministrowie głowią się, jak wygrać wojnę, a tu przychodzi minister poczty, przynosząc
gotowe rozwiązanie — pokpiwał.
Uparty „postminister” nie zamierzał jednak rezygnować. Spodziewał się, że własnymi siłami przygotuje
Hitlerowi cenny prezent. Rozpoczął budowę cyklotronu ze środków swojego resortu. Pracami kierował
młody fizyk Manfred von Ardenne, który wynalazł metodę uzyskania izotopu z uranu zwykłego, by przejść z
czasem do konstrukcji stosu jądrowego.
W tej sytuacji Niemcy mogli liczyć tylko na cyklotron paryski. Ale w tych rachubach nie przewidzieli,
jak się zachowa druga strona. Francuzi z Fryderykiem Joliot-Curie na czele...
Tymczasem francuski uczony zebrał naukowców i innych pracowników swojego laboratorium w
College de France.
— Wojna będzie prowadzona nowymi metodami — zwrócił się do zgromadzonych. — Nie wiemy, jak
długo ona potrwa, pięć, dziesięć czy czterdzieści lat, ale wprowadzanie tych nowych metod zaczyna się już
dziś. Wojna, którą mam na myśli, jest twardsza od tej, którą prowadzą umundurowani żołnierze, i wymaga
cierpliwości i samozaparcia. Zaufajcie mi, proszę.
Profesor wyjaśnił również swoim najbliższym współpracownikom, jak bardzo zależy Niemcom na
zdobyciu informacji na temat francuskich osiągnięć naukowych. Ostrzegł, że będą namawiali do współpracy,
że będą chcieli zdobyć francuską aparaturę.
Nie omylił się ani o jotę. Wkrótce po zajęciu Paryża, pod koniec czerwca 1940 roku, w laboratorium
Fryderyka Joliot zjawił się doktor Kurt Diebner w towarzystwie innego uczonego niemieckiego. Intruzi
pożądliwym okiem taksowali prawie wykończony cyklotron amerykańskiej konstrukcji. Diebner wymógł na
Joliocie obietnicę uruchomienia przyrządu, ale nawet do głowy mu nie przyszło, że Francuz będzie ociągał
się z wykonaniem polecenia. Mimo to niemieccy uczeni zdołali odtworzyć znaczną część pracy zespołu
francuskich fizyków jądrowych.
Już w lipcu 1940 roku w dziedzinie badań jądrowych Niemcy znalazły się na alarmująco wysuniętej
pozycji. Miały wystarczające ilości związków uranu, cyklotron, liczną i doborową kadrę fizyków, chemików
i inżynierów, a wreszcie najpotężniejszy przemysł chemiczny świata. Miały wreszcie ogromną pomoc w
postaci... fachowej prasy Stanów Zjednoczonych, w której, zwłaszcza w czasopiśmie „Physical Revue”,
publikowano niezmiernie ważne prace na temat badań nad metodami prowadzącymi do uzyskania reakcji
łańcuchowej i nad procesem wzbogacenia uranu. W piśmie tym podano również sposób otrzymania plutonu
z uranu. Ogłoszenie tych rewelacji wywołało poważne zaniepokojenie w Anglii. Władze brytyjskie wysłały
nawet do rządu USA notę protestacyjną, w której zwrócono uwagę, że publikowane materiały mogą być
wykorzystane przez Niemców.
Dzięki wielkiemu cyklotronowi w Berkeley w Kalifornii badania amerykańskich uczonych posuwały
się szybko naprzód. Zaalarmowana doniesieniami o stanie prac w berlińskim „Virushaus” Rada Badań
Naukowych Obrony Narodowej zainicjowała ambitny program. Nawiązana została ścisła współpraca z
fizykami jądrowymi Wielkiej Brytanii, skoordynowano wysiłki.
Brytyjski Komitet Rządowy — MAUD, powołany specjalnie do spraw energii jądrowej przy resorcie
produkcji lotniczej, definitywnie orzekł, że istnieje możliwość wyprodukowania bomby uranowej i że
Niemcy poczyniły wiele starań, by zapewnić sobie ciężką wodę.
Wprowadzono w meritum sprawy Churchilla, donosząc mu o „niezwykłym materiale wybuchowym,
milion razy potężniejszym od znanych dotychczas”. Spoważniał, kiedy udowodniono mu, że pierwsze
bomby atomowe mogą zostać wyprodukowane w ciągu najbliższych dwóch lat. A już zupełnie przekonało
premiera proste porównanie: jeden samolot mógłby zrzucić bombę ważącą zaledwie tonę, której wybuch
byłby równy eksplozji 2000 ton INT (trójnitrotoluenu).
— Niemcy mają wystarczające zapasy uranu — powiedział niedwuznacznie profesor F. A. Lindemann,
późniejszy lord Cherwell, doradca naukowy Churchilla. — Byłoby niewybaczalne, gdybyśmy dali się im
wyprzedzić. Odnieśliby wtedy totalne zwycięstwo.
Z miejsca zwołano posiedzenie doradczego komitetu naukowego gabinetu wojennego. Premier i
Komitet Sztabów mianował kierownika programu badań w randze ministra. Otworzono wreszcie państwową
kasę.
Z tropu ciężkiej wody Anglicy już nie zeszli, a wiódł on do fabryki pod Rjukan. Wyczulono agentów
wywiadu na najmniejsze wzmianki o zakładzie wytwarzającym tlenek deuteru. Wkrótce zaczęły nadchodzić
raporty. Zwłaszcza te, które przebyły drogę z Norwegii i świadczyły o zwiększeniu produkcji ciężkiej wody,
wyczuliły wywiad brytyjski i pobudziły do podjęcia energicznych kroków.
Czy Niemcom uda się wyprodukować bombę atomową wcześniej? — zadawano sobie pytanie w kołach
wtajemniczonych. Sprawę ciężkiej wody złożono w ręce dwóch agentów Secret Service: kapitana Eryka
Welsha i porucznika Michaela Perrin, oraz pracownika wywiadu naukowego lotnictwa, majora R. V. Jonesa.
Współpracowali oni ściśle z szefem norweskiej sekcji do spraw specjalnych zadań wywiadowczo-
dywersyjnych, pułkownikiem Wilsonem, pseudonim „Jack”.
Któregoś dnia pracownicy Secret Service otrzymali zastanawiającą informację. Agent z Trondheim, z
okupowanej przez hitlerowców Norwegii, wyraźnie przestrzegał przed zlekceważeniem niebezpieczeństwa.
„Pamiętajcie, krew jest gęściejsza od wody, choćby ciężkiej” — pisał w zakończeniu.
Początkowo nie bardzo wiedziano, co autor telegramu chciał powiedzieć. Zażądano więc od niego
dodatkowych informacji, szczególnie na temat obecnej produkcji Norsk-Hydro. Odpowiedź nadeszła
natychmiast, ale nie zadowoliła Anglików. Autor depeszy przejawiał niezwykłą wstrzemięźliwość. Obawiał
się, że to, co ma do powiedzenia aliantom, mogłoby przeniknąć do niepowołanych uszu.
Wkrótce trójka pracowników brytyjskiego wywiadu miała okazję zetknąć się z owym agentem
osobiście. Był nim chemik, profesor Leif Tronstad, który zbiegł do Anglii. Tutaj został członkiem
kierownictwa norweskich sił zbrojnych, szefem IV Oddziału w Londynie w stopniu majora,
odpowiedzialnym za wywiad i dywersję.
Było wczesne lato 1941 roku. Wywiad aliantów doniósł do centrali w Londynie, że Niemcy wykazują
zwiększone zainteresowanie portugalskimi rudami uranu i że jedna z tamtejszych kopalni zaczęła dostarczać
im ten surowiec. Inna informacja mówiła, że „Hunowie”, jak nazywali hitlerowców Anglosasi, zamówili
większą liczbę „dmuchawic”, niezbędnych do wzbogacenia uranu metodą dyfuzji gazowej. W tym samym
czasie uchodźcy z Niemiec na życzenie brytyjskiego wywiadu przygotowali listę fizyków i chemików
jądrowych, którzy zdecydowali się zostać w kraju i pracować dla reżimu Hitlera. Wymieniono szesnastu
uczonych, którzy znaleźli się pod stałą obserwacją agentów. Zainteresowano się ich trybem życia,
analizowano wszelkie wzmianki w niemieckiej prasie naukowo-technicznej.
Od września 1941 roku uczeni z „Virushaus” i specjaliści wojskowi uznali, iż wkrótce osiągną swój cel.
Gotowe były projekty trzech stosów uranowych: Diebnera w Gottow, Heisenberga w „Virushaus” i w Lipsku
oraz Ardenne'a w Ministerstwie Poczty. Najbardziej liczono na laureata Nobla.
Ruchliwy Harteck, obok swoich rozlicznych zajęć, próbował również zbudować stos atomowy w
Hamburgu. Ściśle mówiąc, jego dziełem była pierwsza w Niemczech próba z reaktorem, przeprowadzona
jeszcze w sierpniu 1940 roku. Grupa Hartecka użyła do tego celu 185 kg tlenku uranu i 15 ton kwasu
węglowego. Eksperyment nie udał się. W miesiąc później zespół berliński Heisenberga dokonał następnej
próby. Potem profesor Bothe przeprowadził eksperyment w Heidelbergu. Użyto 4432 kg tlenku uranu i 435
kg wody, które umieszczono w cylindrze o pojemności 992 litrów.
W Instytucie Fizyki im. cesarza Wilhelma opracowano następującą wersję reaktora: w cylindrze o
wymiarach 1,40 m wysokości i 1,40 m średnicy ułożono 16 siedmiocentymetrowyeh warstw tlenku uranu i
16 warstw parafiny (2,1 cm grubości), które oddzielono od siebie blachą aluminiową. W Instytucie Fizyki w
Lipsku rozpoczęła się z początkiem 1941 roku seria eksperymentów z warstwami sferycznymi: 2 cm
parafiny i 7,5 cm tlenku uranu. Jednocześnie w połowie tego roku w Instytucie Zarządu Uzbrojenia Wojsk
Lądowych w Gottow zaczęły się próby ze stosem atomowym, w którym użyto uranu w kształcie kostek —
łącznie 25 ton tlenku uranu i 4,4 tony parafiny. Kostki uranowe ułożono w skrzyni parafinowej o grubości
ścianek 2 cm.
Później zamiast parafiny zaczęto używać innych moderatorów, mianowicie grafitu i ciężkiej wody.
Postępy prac grupy naukowców hitlerowskich były już znaczne, ale do końcowego rezultatu wiodła
jeszcze daleka droga. Badania jądrowe pozostawały w cieniu totalnych wysiłków gospodarki wojennej
Rzeszy, która mobilizowała wszystkie środki dla utrzymania i dalszego rozkręcenia produkcji zbrojeniowej.
Skończył się czas „blietzkriegów”. Na wschodzie — wbrew hałaśliwej propagandzie trąbiącej o samych
sukcesach — impet uderzenia Wehrmachtu malał, aby utknąć całkowicie pod Moskwą, gdzie wojska
hitlerowskie poniosły druzgocącą klęskę, pierwszą w tej wojnie. Niemcy przeżyły potężny szok.
W grudniu 1941 roku Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny z Niemcami. W USA natychmiast
wstrzymano wszelkie nie służące celom wojskowym badania nad wykorzystaniem uranu i skoncentrowano
wysiłki na produkcji bomby uranowej. Mocarstwo spod „gwiaździstego sztandaru” zdwoiło wysiłki, by jak
najszybciej otrzymać jądrowy materiał wybuchowy. Zgromadzono potrzebne środki finansowe i
materiałowe, skoordynowano prace wszystkich grup naukowców, wprowadzono ścisłą kooperację między
zakładami przemysłowymi i ośrodkami doświadczalnymi.
Wkrótce posunięcia te zaczęły przynosić obiecujące rezultaty.
W lutym 1942 roku w Instytucie Fizyki w Berlinie odbyła się trzydniowa konferencja o dwojakim
charakterze. W pierwszym dniu obrad zapoznano dygnitarzy z Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych i SS z
perspektywami wyprodukowania bomby atomowej, dwa następne poświęcono skomplikowanej
problematyce naukowej.
Wśród licznych przemówień i deklaracji, aż nadto świadczących o przywiązaniu wybranych
naukowców do przywódców hitlerowskiego reżimu, szczególne zainteresowanie wzbudził referat
Heisenberga, który w prosty sposób starał się wyjaśnić, jak można uzyskać energię z rozszczepienia uranu.
— Energia wyzwolona w trakcie procesu rozszczepienia jądra atomu jest około sto milionów razy
większa od energii chemicznej tego samego paliwa — tłumaczył laureat Nobla. — Jednak przeprowadzenie
reakcji łańcuchowej jest możliwe jedynie wówczas, gdy liczba neutronów uwalnianych przy rozszczepianiu
będzie większa od liczby neutronów pochłanianych. I dlatego naturalny uran nie nadaje się na paliwo
atomowe, panowie. Do tego celu potrzebny jest uran 235, a jeszcze lepiej czysty izotop U-235. Wtedy liczba
neutronów wzrośnie w bardzo krótkim czasie i cała energia rozszczepienia uranu, to jest piętnaście bilionów
kalorii na tonę, wyzwoli się w ułamku sekundy. Jak widać, czysty uran-235 jest materiałem wybuchowym o
trudnej do wyobrażenia sile niszczącej. Należy jednak uświadomić sobie, panowie, że wytworzenie tego
materiału jest sprawą niezwykle skomplikowaną. My jednak nie zrażamy się trudnościami i większą część
pracy wykonywanej przez naszą grupę dla Zarządu Uzbrojenia Armii poświęcamy temu zagadnieniu.
Potem uczony przystąpił do omówienia zasad budowy, funkcji i zastosowania reaktora atomowego. W
czasie gdy Heisenberg wygłaszał swój referat, w innej sali rozpoczynały się równoległe obrady. Przy
sprawdzaniu przepustek wchodzących na salę uczestników jeden z nich przedstawił się jako „Herr Eckart”.
— Zostałem upoważniony przez profesora Heisenberga do uczestnictwa w tej konferencji —
oświadczył.
— Proszę mi wybaczyć, ale mamy zwyczaj sprawdzać każdą osobę. Narada nosi charakter ściśle tajny
— wyjaśnił uprzejmym tonem stojący przy wejściu fizykochemik, doktor Berkei, zarazem agent SD. —
Drobnostka, tylko porozumiem się z moimi przełożonymi.
Z najbliższego telefonu zadzwonił do Diebnera. Ten wyraził zdziwienie, które z miejsca przerodziło się
w niepokój.
— Trzeba zatrzymać tę osobę — rzucił niecierpliwie do słuchawki. — Jeżeli zajdzie potrzeba, użyjcie
siły! Musimy ustalić jego tożsamość.
Zanim jednak Berkei wrócił na swoje miejsce, nieznajomy zniknął. Kiedy zaś okazało się, że
Heisenberg nie upoważniał nikogo do udziału w konferencji, Diebner natychmiast kazał połączyć się z
Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy. Tam, nie bawiąc się w dociekania, postawiono sprawę jasno:
rzekomy „Herr Eckart” to zapewne brytyjski agent. Werdykt był zgoła groteskowy, ale kto odważyłby się
dyskutować z fachowcami od łamania kości spod znaku trupich czaszek. Zarządzono nawet jakiś pościg,
który nie dał oczywiście żadnego rezultatu. Rzekomy agent jakby zapadł się pod ziemię.
Paul Harteck dwoił się i troił. Szczególnie leżała mu na sercu sprawa zdobycia większych ilości ciężkiej
wody. Jeszcze pod koniec stycznia przeprowadził rozmowę z naczelnym inżynierem Vemork, podczas której
zapadła decyzja o podjęciu produkcji ciężkiej wody w dwóch innych, obok Vemork, zakładach elektrolizy
należących do Norsk-Hydro. Hamburczyk nalegał, aby każdy z nich dostarczył przynajmniej 1 tonę rocznie
tego cennego produktu. Na lutowej naradzie tuzów hitlerowskich wygłosił referat na ten właśnie temat. On
też był głównym rzecznikiem budowy zakładu w Leuna, a w kwietniu sfinalizował rozmowy na ten temat z
dyrekcją koncernu IG-Farben.
Jednego z ostatnich dni kwietnia 1942 roku generał pułkownik Friedrich Fromm, dowódca armii
zapasowej, a zarazem nowy szef Zarządu Uzbrojenia Wojsk Lądowych, zatelefonował do Alberta Speera,
ministra Uzbrojenia i Produkcji Wojennej, proponując mu spotkanie.
— U Horchera dają niezłe obiady. Zamówiłem już dyskretny gabinet na dwie osoby. Zgoda?
Minister, ulubieniec Hitlera, zwany przez niektórych „architektem diabła”, pojął w lot, że przyjaciel
chce mu przekazać jakąś bardzo ważną i poufną wiadomość, skoro zachowuje aż takie środki ostrożności.
Odparł więc, że z przyjemnością skorzysta z zaproszenia.
Przy deserze, kiedy już opowiedzieli sobie ostatnie ploteczki i obgadali złośliwie ostatni mundur
Göringa jako Wielkiego Łowczego Rzeszy, stary służbista ściszył głos i wyraził pogląd, że jego zdaniem
Niemcy tylko wtedy będą mieć szansę wygrania wojny, gdy wynajdą broń o zupełnie nowym działaniu.
Poprosił przy tym, aby przyjaciel zachował w tajemnicy to, co usłyszy.
Speer pomyślał, że generał wie znacznie więcej na ten temat. Rzecz była intrygująca. Pytania cisnęły się
ministrowi na usta, ale milczał, nie chcąc płoszyć zdyscyplinowanego żołnierza. Czekał, aż ten zacznie
mówić sam.
Przy kawie jego ciekawość została zaspokojona. Fromm wyznał, że ma kontakty z pewnym kręgiem
uczonych, którzy są na tropie broni, mogącej zniszczyć całe miasta.
— Powinniśmy porozmawiać z tymi ludźmi, nie uważasz, Albercie? Tobie nie trzeba tłumaczyć, jak
tym rzeźnikom z otoczenia Adolfa, że nauka to potęga. Zwłaszcza fizyka i chemia. Chciałbym, abyś pomógł
tym zapaleńcom. Masz niemałe możliwości. Trzymasz w ręku cały przemysł wojenny i masz dostęp do
führera i Göringa. Proponuję, żebyśmy ich odwiedzili razem, we dwójkę. Tu, w Berlinie. Instytut Fizyki i
Instytut Chemii. Zrobione? Różni wiele tym dzielnym ludziom naobiecywali, ale wiem, że sprawa może
utknąć w martwym punkcie, jeżeli ty nie weźmiesz jej w swoje ręce.
4 czerwca 1942 roku odbyła się narada czołówki Grupy Badawczej Fizyki Jądrowej z ministrem
Speerem. Dygnitarzowi towarzyszyli jego doradcy techniczni, naukowców reprezentowali: Heisenberg,
Hahn, Harteck i Diebner. W obradach wziął również udział prezes koncernu Vereinigte Stahlwerke, Vogler,
oraz generałowie Fromm, Leeb, feldmarszałek lotnictwa Erhard Milch i admirał Witzell.
Referat wygłosił profesor Heisenberg. Poinformował zebranych o pracach nad rozbiciem atomu oraz
wynalezieniu maszyny uranowej i cyklotronu, uskarżał się, że kompetentne ministerstwa zaniedbują badania
jądrowe i podniósł sprawę braku środków finansowych i materiałów.
Uznał w końcu, że dla „dobra sprawy” powinien użyć mocniejszego argumentu.
— Ameryka zapewne już dziś ma nad nami przewagę, panowie — oświadczył wśród grobowej ciszy.
— A to może być brzemienne w konsekwencje.
Pierwszy przerwał milczenie Speer.
— W jaki sposób można wykorzystać fizykę jądrową do budowy bomby atomowej, profesorze?
Uczony odparł, że teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, gorzej jest natomiast z opanowaniem
warunków technicznych, umożliwiających uzyskanie energii jądrowej. Wymaga to jeszcze znacznego czasu
z zastrzeżeniem, że grupa otrzyma niezwłocznie wszelką pomoc, jakiej zażąda.
— A jak wielka musiałaby być bomba jądrowa, żeby zniszczyć duże miasto? — padło pytanie z ust
feldmarszałka.
— Wielkości ananasa — odparł Heisenberg, choć sam w to nie wierzył.
Na twarzach wojskowych odbiło się zdumienie.
— Ile czasu trzeba na jej wyprodukowanie? — zapytał Leeb.
— Kilkunastu miesięcy. Ale... — wszystkie głowy zwróciły się w stronę udzielającego odpowiedzi —
powtarzam, potrzebne są ogromne środki, którymi w tej chwili nie dysponujemy.
Milch był wyraźnie zawiedziony.
— To ja już wolę V-1 i V-2, nad którymi prace są bardzo zaawansowane — oświadczył wyniośle.
Wyobraźnia Speera sięgała znacznie dalej. Jak inni kierownicy Rzeszy panicznie bał się klęski, a
wiedział, że może ona nastąpić, jeśli runie prowadzona przez niego gospodarka wojenna. Nie kwestionował
opinii Milcha, ale podzielając punkt widzenia naukowców — ludzi docenianych przez partię hitlerowską —
zaaprobował budowę dużego schronu podziemnego, w którym miał być umieszczony największy reaktor
atomowy. Wyasygnował również odpowiednie kwoty na konstrukcję cyklotronu.
— Możecie dostać każdą sumę, jakiej zażądacie — powiedział bez cienia ironii.
23 czerwca minister-architekt odbył rozmowę z Hitlerem, podczas której poinformował go o stanie prac
w dziedzinie energii jądrowej.
Nim upłynęło kilka tygodni, Niemcy mieli na ukończeniu pierwszy stos atomowy w „Virushaus”. Nie
udało się jednak osiągnąć w nim stanu podkrytycznego — wstępu do reakcji łańcuchowej.
Harteck zacierał ręce i poruszał żwawo krótko przystrzyżonym wąsikiem, który nadawał mu pewne
podobieństwo do jego führera. Oto sam marszałek Rzeszy, Göring, określił niemiecki Projekt „U” jako
„przedmiot tak palącego nas wszystkich zainteresowania”. Teraz już nawet najwyższe władze „Wielkich
Niemiec” postanowiły zmobilizować naukę do pracy dla ostatecznego zwycięstwa. Na chytry wniosek
Speera Radę Badań Naukowych podporządkowano bezpośrednio Göringowi, odpowiedzialnemu za
czteroletni plan gospodarczy. „Gruby Hermann” kierował również Radą do Spraw Obrony Rzeszy, w skład
której wchodziło 21 ministrów, generałów i dygnitarzy partyjnych. Speer liczył na to, że komasacja tych
funkcji w ręku „pierwszego po Bogu” pchnie naprzód całe „przedsięwzięcie atomowe”.
Jednakże najsprawniejsza nawet reorganizacja nie zastąpi sprawy priorytetów, rozumował rzutki
Harteck. Budować reaktor oczywiście trzeba. Będzie on praktycznym sprawdzianem naszych
dotychczasowych osiągnięć teoretycznych i zapowiedzią końcowego sukcesu. Ale jednocześnie powinno się
kontynuować doświadczenia nad metodą wzbogacenia uranu, co jest niezbędne do spotęgowania reakcji
łańcuchowej, i wreszcie precyzyjnie zaprojektować funkcjonowanie poszczególnych elementów urządzeń i
procesów, jakie zajdą w reaktorze. Dopiero po tym przejdziemy do produkcji materiału wybuchowego.
Obdarzony zaufaniem partyjnych bonzów Harteck — sam zresztą zagorzały hitlerowiec z legitymacją
NSDAP w kieszeni — spełniał rolę motoru napędowego i koordynatora różnorodnych prac wieloosobowego
zespołu wybranych naukowców. Często po prostu beształ swych podwładnych za dostrzeganą niekiedy
ślamazarność lub brak wiary w powodzenie eksperymentu. Zdawał sobie sprawę z rosnących kosztów
podjętego przedsięwzięcia, toteż — pamiętając o obietnicy samego Speera — zalecał stopniowanie
wysuwanych żądań.
— Nie trzeba od razu domagać się ogromnych sum, gdyż ktoś może je zakwestionować — tłumaczył
kolegom po fachu. — Kompetentnych ludzi trzeba powoli przyzwyczajać do wydatków i przekonać, że
muszą one wzrastać w miarę postępu prac. Racja jest po naszej stronie. Broń, którą przygotowujemy, może
mieć rozstrzygające znaczenie w prowadzonej wojnie. Stawka jest już zbyt wysoka i nie wolno nam
przegrać. Gdyby do tego doszło... — nie kończył, ponieważ sama myśl o klęsce paraliżowała go
wewnętrznie. Nie tylko zresztą jego.
W kolejnym piśmie, skierowanym 26 czerwca do Ministerstwa Wojny, Harteck, żądając pieniędzy na
dalsze finansowanie prac, ujawnił rezultaty swoich odkryć i zaproponował reaktor z zawartością
metalicznego uranu wzbogacanego w uran-235. Rozwiązanie to umożliwiało produkcję energii —
konkretnie materiałów wybuchowych — przy stosunkowo mniejszych ilościach tego pierwiastka, jak też i
znacznie zmniejszonym zużyciu ciężkiej wody. Wyraził przypuszczenie, że Amerykanie zastosują tę samą
metodę.
Teraz Projekt „U” wystartował w tempie iście priorytetowym.
AKCJA NA VEMORK
Według przewidywań Hartecka i Heisenberga do wywołania w stosie reakcji łańcuchowej trzeba by
było użyć 5 ton ciężkiej wody. Tymczasem do końca 1942 roku zakład elektrolizy w Vemork dostarczył
Niemcom zaledwie 800 kg. Harteck. zażądał skontrolowania postępów prac w firmie Norsk-Hydro i w
Leuna. Po długich rozmowach uzyskano zapewnienie Norwegów, że w najbliższym czasie będą dostarczali
130 kg ciężkiej wody miesięcznie, a później, po rozpoczęciu produkcji w budujących się zakładach, dostawy
wzrosną.
Nie zadowoliło to twórców stosu atomowego, ale dawało nadzieje, że w przyszłości sytuacja ulegnie
radykalnej poprawie. Była przecież jeszcze Leuna, a poza tym postanowiono wykorzystać wielką
hydroelektrownię w Merano (Tyrol), wyposażoną w szereg potężnych elektrolizerów.
Major Tronstad z uwagą wpatrywał się w stojącego przed nim człowieka o krępej sylwetce i szczerych
oczach, którego przyprowadził do niego norweski agent SOE *. Pokręcił z podziwem głową. Obaj oni, wraz
z małą grupą uciekinierów, porwali statek żeglugi przybrzeżnej w jednym z portów Norwegii i
przyprowadzili go do Aberdeen w Szkocji.
Profesor ważył w myślach śmiały plan. Jego gość, Einar Skinnarland, pochodził z Rjukan. Gdyby udało
mu się szybko wrócić do kraju, jego nieobecność mogłaby być nie zauważona. Zaopatrzy się go w
radiostację krótkofalową „Nelly”...
* SOE, Special Operations Executive, Dowództwo Operacji Specjalnych — organ wywiadu brytyjskiego
zajmujący się działalnością dywersyjno-sabotażową w Rzeszy i krajach przez nią okupowanych.
Młody norweski patriota zgodził się bez chwili wahania. Nie marzył o niczym innym, jak o walce z
Niemcami.
Przeprowadzono szybkie przeszkolenie ochotnika i wczesnym rankiem 29 marca 1942 roku zrzucono
go ze spadochronem w pobliżu rodzinnego miasta. Jego nieobecność w Norwegii trwała 11 dni. Nikt nie
zwrócił na to uwagi.
Wkrótce Skinnarland zawiadomił Londyn, że udało mu się nawiązać kontakt z kilkoma technikami z
firmy Norsk-Hydro, a nawet z naczelnym inżynierem Jomarem Brunem. Był to ten sam, na którego stawiali
Niemcy, a wobec których udawał on lojalnego.
Na żądanie radiowe SOE Brun zdobył fotografie i schematy zakładu, zwłaszcza elektrolizerni. Podał też
sporo szczegółów, dotyczących hitlerowskich planów zwiększenia produkcji ciężkiej wody. Mikrofilmy
dokumentów, ukryte w tubkach pasty do zębów, przeszmuglowańo via Szwecja do Anglii, gdzie trafiły do
rąk Tronstada.
Sytuacja stała się jasna. W lipcu brytyjski gabinet wojenny zażądał od sztabu wojskowego zniszczenia
fabryki w Vemork.
Postanowiono zrzucić ze spadochronami grupę przygotowawczą z doświadczonym radiotelegrafistą w
celu założenia bazy wypadowej na nie zamieszkałym płaskowyżu Hardanger, 50 kilometrów na północny
zachód od Rjukan. W drugiej fazie przewidywano lądowanie kilkudziesięcioosobowego oddziału sapejrów z
wojsk spadochronowych w pobliżu jeziora Mösvatn, które obok rzeki Rjukan-Foss zasilało turbiny zakładów
w Vemork. Do przewiezienia żołnierzy miano użyć szybowców transportowych. Zakładano, że oddział
wmaszeruje w pełnym umundurowaniu do fabryki, wysadzi ją w powietrze, a po wykonaniu zadania postara
się zbiec do neutralnej Szwecji.
18 października przystąpiono do realizowania planu „Operacji Freshman”. Od samego początku grupę
dywersyjną prześladował pech. Czterej Norwegowie zrzuceni ze spadochronami na płaskowyżu Hardanger
musieli walczyć z gwałtowną zamiecią śnieżną i dopiero 6 listopada dotarli do bazy wypadowej w Sandvatn.
W trzy dni później udało im się nawiązać łączność radiową z Londynem. Ich informacje zgasiły wojownicze
zamiary sztabu brytyjskiego: w pobliżu Vemork stacjonował silny garnizon niemiecki, a wokół fabryki
ustawiono zasieki.
Tymczasem na rozkaz kierownictwa wywiadu brytyjskiego naczelny inżynier zakładów w Vemork,
Brun, zbiegł wraz z żoną do Anglii. Zabrał ze sobą mnóstwo dokumentów i plany urządzeń fabryki. Teraz
konferowali z nim bez przerwy: Tronstad, Welsh, Jones i Perrin, uzyskując dodatkowe informacje na temat
interesującego ich zakładu.
W tym czasie przystąpiono do realizowania drugiej fazy operacji. Wieczorem 19 listopada 34 saperów
na dwóch szybowcach typu Hors, holowanych przez bombowce Halifax, wystartowało z lotniska Wick w
Szkocji. Rozpoczął się dramat źle przygotowanej akcji, której ponurych szczegółów nie poznamy do końca.
Kiedy samoloty wraz z holowanymi szybowcami znalazły się nad południową Norwegią, nastąpiła
katastrofa. 50 kilometrów od Stavanger wskutek oblodzenia pękła lina holownicza i jeden z szybowców
runął na ziemię. Dziesięciu saperów ocalało, ale Niemcy wkrótce ich wytropili i schwytali. Drugą parę
samolot—szybowiec spotkał podobny los. Nieco dalej, również w południowej Norwegii, wskutek
ograniczonej widoczności maszyna rozbiła się o zbocze góry. Oddział niemiecki wziął do niewoli czternastu
ocalałych z katastrofy ludzi w brytyjskich mundurach bez naramienników i innych dystynkcji.
To, co wydobyto ze szczątków szybowca, zaalarmowało hitlerowską służbę bezpieczeństwa. Obok
prowiantu, plecaków, namiotów, nart, nadajników radiowych oraz karabinów i pistoletów maszynowych
znaleziono duże ilości materiałów wybuchowych. Posłany na miejsce wypadku oficer Abwehry stwierdził,
że celem wyprawy była akcja dywersyjna.
Jaka akcja? Co miało być wysadzone w powietrze przez Anglików? To pytanie postawiło sobie dopiero
gestapo. Nie zastanowiło się nad tym dowództwo wojskowe w Egersund. Czternastu Brytyjczyków
uznanych za dywersantów rozstrzelano natychmiast.
Wywołało to wściekłość nie tylko brigadeführera Rediessa, szefa gestapo w Norwegii, ale również
gruppenführera Heinricha Müllera z centrali berlińskiej. Gubernator wojskowy w Norwegii, generał von
Falkenhorst, wydał natychmiast rozkaz, aby w przyszłości wszystkich domniemanych dywersantów
przekazywać władzom bezpieczeństwa, by mogli zostać przesłuchani przez wywiad wojskowy i gestapo.
Tak też stało się w wypadku rozbitków ocalałych z katastrofy pierwszego tandemu. Hitlerowcy musieli
wydusić z nich pewne informacje, skoro oddział niemieckiej policji otoczył rejon, w którym miały lądować
szybowce, a namiestnik Rzeszy w Norwegii, Terboven, i generał Falkenhorst osobiście udali się do Vemork,
by przeprowadzić inspekcję fabryki. Garnizon w Rjukan wzmocniono i rozpoczęto prace nad zaminowaniem
terenów wokół zakładu ciężkiej wody.
W tym samym czasie za oceanem działy się niezwykłe rzeczy. Jeszcze na przełomie lat 1941/1942
zespół naukowców pod kierunkiem profesora Fermi zbudował w Chicago kilka stosów atomowych.
Wystarczyło teraz zastosować materiał rozszczepialny o większej czystości, by powstała reakcja
łańcuchowa. 17 czerwca 1942 roku powiadomiono Roosevelta, że „w sprzyjających warunkach można
będzie wyprodukować broń atomową w takim czasie, by wpłynęła na wynik toczącej się wojny”. W kilka
miesięcy później rozpoczęto prace nad budową doświadczalnego reaktora atomowego. Przedsięwzięcie
zakonspirowano pod kryptonimem Projekt „Manhattan”.
Od grudnia 1942 roku szanse przeciwników z obydwu stron Atlantyku wyrównały się. Amerykanie w
stosunkowo krótkim czasie zdołali nadrobić opóźnienie, jakie mieli w stosunku do Trzeciej Rzeszy w latach
1940—1941.
Ale jedyną na świecie fabryką ciężkiej wody dysponowali Niemcy.
Jak to się stało, że Amerykanie zbudowali stos uranowy stanu podkrytycznego nie dysponując zapasem
ciężkiej wody? Otóż grupa Fermiego wpadła na pomysł, aby użyć jako moderatora grafitu. Tańszego,
lżejszego i bardziej dostępnego od ciężkiej wody. Efekty przeszły wszelkie oczekiwania.
Grono naukowców hitlerowskich nie doszło do takich wniosków, szukając innej drogi. Przyczyna tkwiła
w rozbieżnych opiniach osób, uchodzących za autorytety w fizyce jądrowej.
Paul Harteck jeszcze latem 1939 roku zastanawiał się nad konstrukcją reaktora uranowego. Kiedy jego
bliski współpracownik, doktor Süss, rzucił myśl, żeby jako moderatora użyć ciężkiej wody, profesor był
zaskoczony. Dotychczas, podobnie jak Heisenberg, uważał, że materiałem służącym do spowalniania
neutronów może być grafit o bardzo wysokiej czystości. Ciężką wodę uważał za materiał zastępczy, o
mniejszej wartości. W czerwcu 1940 roku profesor Bothe na prośbę Hartecka i Heisenberga zmierzył
doświadczalnie przydatność grafitu i stwierdził, że „...grafit o wyższej czystości i lepszej jednorodności, niż
ten, którym dysponował, mógłby od biedy nadawać się na moderator”. Z kolei berlińscy teoretycy wyliczyli,
że „otoczenie stosu reflektorem grafitowym, który odbijałby w kierunku stosu neutrony wydostające się z
powierzchni, pozwoliłoby na dalsze zmniejszenie jego rozmiarów”.
Tymczasem po kilku tygodniach Bothe doniósł Heisenbergowj, iż część jego rozważań na temat
zastosowania grafitu jest błędna. Heisenberg, analizując to opracowanie szczegółowo, doszedł w ślad za jego
autorem do niesłusznego wniosku, że grafit jest mniej odpowiednim materiałem na moderator, niż się na
początku wydawało.
Jako rzekomo bezkonkurencyjna pozostała ciężka woda.
Od tragedii pod Stawanger upłynęło kilka tygodni. Z realizacją akcji dywersyjnej w Norsk-Hydro trzeba
było poczekać do następnej pełni księżyca. Czterej komandosi, ukryci na wyżynie Hardanger, którym
Londyn drogą radiową przekazał wiadomość o zagładzie oddziału saperów, odczuli to jako ciężki cios.
Z nieudanej operacji sztab aliancki wyciągnął jeden zasadniczy wniosek: dywersji w zakładzie Norsk-
Hydro może dokonać jedynie grupa komandosów-Norwegów, znających okolicę. Zorganizowania akcji
podjęła się norweska sekcja SOE. Postanowiono wykorzystać niezwykle cenne informacje naczelnego
inżyniera Bruna, który wspomniał o istnieniu tunelu dla kabli i rur. Tym tunelem można wejść
niepostrzeżenie do zakładu w Vemork.
Rząd wojenny Anglii wyraził zgodę na przeprowadzenie sabotażu. Na dowódcę sześcioosobowej ekipy
dywersantów wyznaczono porucznika Joachima Rönneberga. Wszyscy członkowie grupy — oznaczonej
kryptonimem „Gunnerside” — byli świetnymi narciarzami, przeszkolonymi już wcześniej w operowaniu
rozmaitymi materiałami wybuchowymi.
Opracowano następujący plan akcji. Oddział miał być zrzucony ze spadochronami nad skalistą wyżyną
Hardanger, połączyć się z oczekującą grupą przygotowawczą i wysadzić w powietrze instalacje zakładu
produkcji ciężkiej wody. Po wykonaniu zadania trzej dywersanci mieli pozostać w kraju, by założyć
organizację ruchu oporu, pozostali winni przedostać się do Szwecji.
23 stycznia 1943 roku, w nocy, członkowie grupy dywersyjnej byli już na lotnisku. Przed startem
przeprowadzili jeszcze krótką rozmowę z Tronstadem i Wilsonem. Profesor poinformował ich o tragicznym
losie członków poprzedniej wyprawy i uprzedził, że nie mają żadnej szansy ocalenia, jeżeli wpadną w ręce
Niemców. Dlatego każdy z nich został zaopatrzony w śmiertelną dawkę cyjankali.
— Chociaż, być może, nie zdajecie sobie sprawy ze znaczenia swej misji, to jednak pamięć o niej
będzie żyć wieki w historii Norwegii — zakończył wzruszony profesor.
Czteromotorowy bombowiec z sześcioma spadochroniarzami na pokładzie krążył przez dwie godziny
nad skalistą wyżyną Hardanger. Ponieważ nie dostrzeżono świateł sygnalizacyjnych, oznaczających miejsce
zrzutu, maszyna skierowała się w drogę powrotną do Szkocji.
Zrzut odłożono do następnej pełni księżyca.
16 lutego, podczas rzęsistego deszczu, szóstka śmiałków pakowała się powtórnie do wielkiego
Halifaxa. O północy maszyna znalazła się nad ustaloną strefą zrzutu. Sześć spadochronów zawisło nad
powierzchnią zamarzniętego jeziora, w samym środku wyżyny Hardanger.
To dzikie pustkowie, którego jedyną roślinność stanowiły jałowce, a jedyne żyjące stworzenia to stada
reniferów, szalejącą zamiecią powitało skoczków. Wiatr siekł twarze śniegiem i lodem.
Przez całą noc spadochroniarze zakopywali swoje zasoby, biały puch zatarł najmniejszy ślad ich
lądowania.
Wichura ścichła dopiero po dwóch dniach i wtedy ruszyli w dalszą drogę. Objuczeni
trzydziestokilogramowymi plecakami, ciągnąc dwie pary sanek, posuwali się wolno na południowy zachód,
na spotkanie grupy przygotowawczej, która czekała przyczajona w pobliżu Sandvata, w odległości 30
kilometrów od Rjukan.
Po połączeniu się oddziałów przystąpiono natychmiast do omówienia akcji na Vemork. Sprawa nie była
prosta i nastroje pogarszały się z każdą chwilą. Jak dojść do fabryki? Czy można wspiąć się na półkę skalną,
na której zbudowano zakład? Na te pytania trzeba było znaleźć jednoznaczną odpowiedź. A zdania
uczestników „narady” były podzielone. Jedni twierdzili, że zbocze wąwozu jest niedostępne i nie uda się go
pokonać, inni starali się udowodnić, że jest możliwość pokonania tej skalnej ściany.
Ale co dalej? Wiedzieli, że zakładów pilnuje piętnastoosobowy oddział Wehrmachtu, ulokowany w
baraku między halą turbin i elektrolizernią. Poza tym dwa posterunki strzegły wąskiego mostku
przerzuconego przez wąwóz. Zmiana warty następowała co dwie godziny. W nocy terenu fabryki pilnowało
dwóch strażników, a dwaj strzegli głównej bramy i rur doprowadzających wodę do turbin. Wszystkie wejścia
do zakładu ciężkiej wody były na stałe zamknięte, z wyjątkiem drzwi wychodzących na dziedziniec
fabryczny. W razie alarmu do Vemork wyruszały trzy patrole z pobliskiej miejscowości Vaer, a drogę
oświetlano reflektorami.
Była to twierdza nie do sforsowania, pułapka dla kogoś, komu udałoby się przeniknąć do środka. Jak w
tych warunkach wysadzić w powietrze zakład elektrolizy?
Zasępiły się twarze dziesięciu komandosów.
W czasie kiedy alianci przygotowywali wyprawę na Vemork, uczeni niemieccy i amerykańscy nie
ustawali w swym wyścigu do celu, którym miało być wyprodukowanie materiału jądrowego do bomby
atomowej. W USA prezydent Roosevelt przekonał Kongres o konieczności przyznania czterystu milionów
dolarów na wyprodukowanie uranu-235 poprzez rozdzielenie izotopów tego pierwiastka. W szybkim tempie
budowano wielkie zakłady w Oak Ridge w stanie Tennessee.
Ohnesorge, który dowiedział się o tych zamierzeniach, bez chwili namysłu pospieszył do Himmlera z
prośbą o wyjednanie mu pilnej audiencji u wodza. Reichsführer SS i policji domyślił się źródła tych
informacji. Wiedział, że minister poczt i telekomunikacji ma wybornych specjalistów, którzy włączają się w
transatlantyckie kierunkowe połączenia radiotelefoniczne i rejestrują tysiące rozmów prowadzonych na
najwyższych szczeblach. W ten sposób znano na przykład treść wielu rozmów telefonicznych Churchilla. W
rezultacie — fakt zgoła niewiarygodny — minister poczty miał nieporównanie lepsze rozeznanie o stanie
prac amerykańskich uczonych aniżeli aparaty wywiadu Canarisa i Schellenberga.
Amerykanom postępy niemieckich fizykochemików także spędzały sen z powiek. Nie spodziewając się
w tym okresie większych rewelacji po wywiadzie wojskowym, uczeni tamtejsi własnymi kanałami, poprzez
kolegów po fachu z Anglii i Szwajcarii, usiłowali poznać tajemnice niemieckie.
Niepokój i starania te były poniekąd uzasadnione. Wśród naukowców-Niemców, emigrantów
zgrupowanych w ośrodku chicagowskim, panowało zdanie, że Rzesza będzie dysponowała bombą uranową
już w grudniu 1944 roku.
Tymczasem dokładnie na dwa lata przed tym terminem-prognozą w Niemczech nastąpiło poważne
wydarzenie, wydarzenie o tajnym charakterze, jak zresztą wszystko, co dotyczyło badań jądrowych. Albert
Speer przekonał Hitlera, aby ten przyznał pracom nad energią atomową najwyższy priorytet. W tym okresie
wojny nawet tajna broń V-1 i V-2 nie cieszyły się takim statusem.
W piątek 26 lutego 1943 roku ośmiu komandosów norweskich ruszyło ku Rjukan. O zmroku dotarli do
opuszczonej chaty, stojącej w lesie porastającym wzgórze na północ od tej miejscowości. Do Vemork było
stąd zaledwie siedem kilometrów. Chwilami słyszeli nawet cichy pomruk hydroelektrowni.
Zwiadowca, znający doskonale teren, przyniósł im kolejne niepokojące wiadomości. Straże wokół
fabryki zostały wzmocnione, na dachach ustawiono karabiny maszynowe i reflektory, a dojścia do zakładu
zaminowano. Nie zniechęciło to dywersantów. Rozkaz musiał być wykonany.
W sobotę przystąpili do wykonania ostatniego etapu akcji. Uzbrojeni, z zapasem plastykowych
ładunków wybuchowych, przemierzali las pieszo lub posuwali się na nartach, aż wreszcie w świetle księżyca
dostrzegli płaskie, pokryte śniegiem dachy głównych budynków fabrycznych. Znajdowały się one po
przeciwnej stronie wąwozu, na występie skalnym, znacznie poniżej miejsca, do którego dotarli.
Była godzina dziesiąta wieczór, w Vemork popołudniowa zmiana kończyła pracę, kiedy ośmiu żołnierzy
zsuwało się w dół stromego zbocza. W pewnej chwili zatrzymali się, zdjęli białe ochronne ubrania, ukryli
narty, plecaki i żywność. Mieli teraz na sobie mundury armii brytyjskiej. Kieszenie napełnili amunicją i
granatami, wzięli broń, ładunki wybuchowe, a także liny i nożyce do cięcia blachy, i ruszyli w dalszą drogę.
Przeszli w bród płytką rzeczkę, płynącą dnem wąwozu, i zaczęli z trudem wspinać się na
dwustumetrową ścianę skalną ku występowi, na którym stała fabryka. W milczeniu pomagali jeden
drugiemu w wyszukiwaniu bezpiecznego miejsca dla oparcia nóg i uchwytu dla rąk. Kiedy stanęli na
najwyższej części półki, byli kompletnie wyczerpani.
Rönneberg ogarnął wzrokiem kilkusetmetrową przestrzeń, dzielącą ich od zakładu. Wiedział, że było to
pole minowe. Całą prawie szerokość półki zajmował tor kolei łączącej Vemork z Rjukan i dalej z przystanią
promu na jeziorze Tinnsjö. Na lewo od toru znajdowała się mała stacja transformatorowa.
— Tam, za nią, ukryjemy się na czas zmiany warty — rzucił szeptem rozkaz.
Minęła północ. Grupa ubezpieczeniowa, dowodzona przez porucznika Haukelida, powoli zbliżała się do
ogrodzenia okalającego zakład. Kryjąc się za nierównościami gruntu dotarli do bramy w ogrodzeniu,
przecięli nożycami zamykający ją łańcuch i wcisnęli się na dziedziniec. Otoczyli barak z żołnierzami
niemieckimi i kontrolowali obydwa posterunki. Teraz tkwili w ukryciu, trzymając palce na spustach
odbezpieczonej broni maszynowej.
Za grupą ubezpieczeniową posuwała się grupa uderzeniowa pod dowództwem Rönneberga. Szła ona do
budynku elektrolizy. Komandosi odnaleźli skryte wejście w tunelu kablowym i wczołgali się do wnętrza.
W zakładzie, gdzie sączyła się ciężka woda, pracował tylko jeden człowiek, norweski majster. Jego
zaskoczenie było kompletne.
— Bądź cicho, a nic ci się nie stanie — ostrzegł go dowódca grupy.
W milczeniu zabrali się do zakładania ładunków wybuchowych pod każdą z 18 stalowych komór.
Ładunki połączyli lontem detonującym, którego koniec przymocowali do lontu prochowego, opóźniającego
moment wybuchu.
Uwinęli się sprawnie i szybko. Kilka minut po pierwszej wszystko było gotowe.
— Uciekaj na wyższe piętro! — rozkazał porucznik zdumionemu i zaniepokojonemu robotnikowi.
Zapalili lonty i rzucili się do ucieczki. Znajdowali się zaledwie dwadzieścia kroków od budynku, gdy
silny wybuch rozdarł ciszę nocną. Wtopili się w ciemność i natychmiast rozpłynęli się w niej.
Obie grupy wycofywały się wzdłuż linii kolejowej, kiedy zawyła syrena alarmowa. Po chwili
zawtórowały jej dalsze. Komandosi zsunęli się po skałach na dno jaru. Pędzili prosto przed siebie, a nad nimi
błyskały latarki pogoni. Pościg jednak nie zbliżał się. Ale był taki moment w czasie ich ucieczki, kiedy
wydawało się, że nie ujdą pogoni. Kiedy zaalarmowany dyrektor Norsk-Hydro dojeżdżał samochodem do
Vemork, z wąwozu wynurzyła się grupa mężczyzn, którzy przekroczyli drogę i pobrnęli dalej w górę.
Zaaferowany, nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi.
Dotarli do bazy nad jeziorem Skryken, a stąd pięciu z nich ruszyło w czterystukilometrową drogę ku
granicy szwedzkiej, a pozostali przeszli do konspiracji w Norwegii.
Wszyscy otrzymali wysokie odznaczenia.
Główny inżynier zakładu w Vemork robił przegląd zniszczeń. Dno każdej z komór zostało wyrwane i
bezcenna ciecz spłynęła do studzienki ściekowej. Niemal pół tony ciężkiej wody, na którą tak niecierpliwie
czekał profesor Harteck, zniknęło bezpowrotnie.
Generał Rediess donosił swoim władzom w Berlinie:
„W nocy z 27 na 28 lutego 1943 r. około godziny 1.15 eksplozja ładunków wybuchowych zniszczyła
instalację o dużym znaczeniu dla gospodarki wojennej.”
Co do generała Falkenhorsta, ten ocenił akcję jako „najlepiej zorganizowaną, jaką zdarzyło mu się
kiedykolwiek widzieć”.
Prasa londyńska zamieściła doniesienia ze Sztokholmu o wysadzeniu w powietrze fabryki w Vemork.
Przedstawiono to wydarzenie jako „jedną z najważniejszych i najbardziej udanych operacji
przeprowadzonych przez alianckich komandosów w ciągu tej wojny”.
„Times” pisał: „Komandosom udało się zniszczyć instalacje do produkcji ciężkiej wody, mającej
prawdopodobnie zastosowanie w przemyśle wojennym”.
Inny dziennik komentował: „Uczeni wiążą z ciężką wodą nadzieje na wyprodukowanie nowej tajnej
broni, mianowicie środka wybuchowego o niesłychanej sile”.
Istotnie, udany atak na Vemork był dużym sukcesem aliantów. Odbudowa zniszczonych instalacji trwała
kilka miesięcy.
Kiedy Churchillowi przekazano specjalnie przygotowane sprawozdanie z tej akcji, dopisał na nim
własnoręcznie:
„Jaką nagrodę można dać tym bohaterskim ludziom?”
Kilkumiesięczna przerwa w produkcji zakładu w Vemork spowodowała pierwsze poważne trudności w
realizacji Projektu „U”. Cios był celny. Poczynając od lutego 1943 roku produkcja ciężkiej wody w tym
zakładzie miała wzrosnąć do 200 kilogramów miesięcznie, a potem zwiększać się systematycznie. Dopiero
teraz Paul Harteck zdał sobie sprawę, jak niebezpieczne było uzależnienie powodzenia badań i doświadczeń
atomowych od Norwegii. Uczonego zapewniano do tej pory, że Vemork jest całkowicie pewny i że po
rozbudowie tamtejsza produkcja dojdzie do czterech ton ciężkiej wody rocznie. Teraz przyszło gorzkie
rozczarowanie.
Harteck nie opuścił jednak rąk. Zaproponował, by niezależnie od odbudowy zakładu pod Rjukan „wodę
wzbogaconą” produkować we Włoszech i w samych Niemczech. Wiosną wybrał się nawet do zakładów w
Merano i w Cotrone, by załatwić tę sprawę. Jego zabiegi, aby Göring zaakceptował przynajmniej sumę 2
mln. marek na prace związane ze zdobyciem odpowiednich ilości ciężkiej wody, zostały uwieńczone
powodzeniem.
Kiedy zakład w Vemork został przywrócony do dawnego stanu, kiedy uruchomiono w Norwegii dwa
nowe zakłady, w których sączyła się do zbiorników ciężka woda, i montowano ostatnie urządzenia w Leuna,
Harteck odetchnął z ulgą: ciężkiej wody nie powinno zabraknąć...
Przeżywał natomiast nowe zmartwienie. Wbrew utartym poglądom o rzekomej doskonałości
niemieckiej organizacji, okazało się, że naukowcy dopuszczeni do badań jądrowych, kierując się osobistymi
uprzedzeniami i zwykłą zawiścią, nie potrafili znaleźć wspólnego języka, a nawet zaczęli ze sobą
konkurować. Heisenberg zlekceważył stos atomowy Diebnera w Gottow, obaj zaś — dosyć oryginalne
rozwiązanie stosu Ardennego. Akademia Badań Lotniczych z kolei, ku ich zdumieniu, opublikowała
obszerny raport, ilustrowany zdjęciami i rysunkami najnowszej niemieckiej aparatury do badań jądrowych.
Rozpętała się od razu burza i sam Speer, przerażony tym bałaganem, polecił zniszczyć cały nakład.
Nad wszystkim dominowała atmosfera podejrzliwości i tajnych donosów. Harteck nie stronił od
agentów służby bezpieczeństwa, przekazując im wiele poufnych informacji, ale i jemu patrzono na ręce. W
lecie 1943 roku dyrektor Instytutu Fizyki w Hamburgu złożył na niego donos do SD i niewiele brakowało,
żeby on — gorliwy rzecznik interesów hitlerowskiej partii — stracił stanowisko. Te i podobne przykłady
świadczyły, że w światku naukowców III Rzeszy panowały zwyczaje drapieżników z dżungli.
Kiedy w pierwszych dniach kwietnia 1943 roku poinformowano poufnie Churchilla, że brytyjscy uczeni
opracowali nową metodę wytwarzania ciężkiej wody, znacznie tańszą od dotychczasowej, premier
natychmiast zwołał naradę. Zaproszono zaledwie kilka osób.
— Jeżeli nam się to udało, to i Niemcy mogli wpaść na ten sam pomysł —- zauważył. Po czym zwrócił
się do Cherwella: -— Chciałbym, żeby pomówił pan z szefem sztabu lotnictwa. Jego ludzie powinni ustalić,
czy Niemcy nie wybudowali jakiejś dużej fabryki produkującej ciężką wodę. Wywiad RAF na pewno potrafi
wykryć tak wielkie instalacje.
Poza tym polecił, by zainteresować tą sprawą Intelligence Service. Na koniec poinformował, że jeszcze
w tym tygodniu spotka się z kierownikami obu wywiadów.
Nikt nie zadawał pytań. Intencje premiera były jasne. Jeżeli Niemcy taki zakład wybudowali, pośle się
bombowce...
Kiedy w dwa dni później, 13 kwietnia, odbyło się zapowiedziane spotkanie Churchilla z
przedstawicielami tajnych służb, powiadomiono premiera, że wywiady podjęły już niezbędne kroki.
Od wiosny 1943 roku z systematyczną zaciętością nasilały się bombardowania różnych obiektów w
Rzeszy. Intrygujące było to, że wiele z tych nalotów szło jakby tropem instalacji, związanych z kompleksem
Projektu „U”. Coraz to jakieś laboratorium, w którym prowadzono badania jądrowe, ulegało zniszczeniu lub
musiało być ewakuowane. Szczególnie ucierpiały urządzenia w miastach leżących w zachodniej części
kraju.
Wkrótce ten sam los spotkał pracownie w Hamburgu i w Berlinie. Przez cały sierpień i wrzesień trwała
przeprowadzka części zakładów Instytutu Fizyki z Berlina-Dahlem do miasteczka Hechingen w
południowych Niemczech.
Zimą znów bombardowania nasiliły się i wtedy Instytut opustoszał. Na miejscu pozostała jedynie
kilkuosobowa załoga oraz Heisenberg i Bothe, którzy w gorączkowym pośpiechu przygotowywali wielki
stos atomowy w bunkrze „Virushaus”.
Ewakuacje częściowo zdezorganizowały prace nad budową reaktora i zmusiły uczonych do częstych
podróży z jednego końca Niemiec w drugi. Mimo to nie przerywano badań. Harteck, Heisenberg, Diebner i
inni zapomnieli, jak wygląda normalny sen.
Pod koniec 1943 roku pomyślne wyniki zespołu badawczo-konstruktorskiego, który pracował nad
najkorzystniejszym układem elementów stosu krytycznego, zapowiadały, że zbudowanie reaktora nastąpi w
ciągu najbliższych miesięcy. Otóż w sierpniu tegoż roku zespół prof. Bothe ustalił optymalne wymiary siatki
dla układu uran — ciężka woda. Po wielokrotnym eksperymentalnym mierzeniu strumienia neutronów
uczeni orzekli definitywnie, i jak się potem okazało bezbłędnie, że najkorzystniejszym układem w reaktorze
jest przedzielenie jednocentymetrowych warstw metalicznego uranu dwudziestocentymetrowymi warstwami
ciężkiej wody.
Zdumiewające, że dokładnie taki sam wynik osiągnęli w tym samym miesiącu 1943 roku amerykańscy
fizycy. Identyczne też okazały się obliczenia dotyczące ilości niezbędnej dla reakcji łańcuchowej ciężkiej
wody dokonane po obu stronach Atlantyku.
Znacznie później, już po zajęciu Niemiec przez wojska aliantów, eksperci jądrowi z USA, zapoznawszy
się z materiałami zagarniętymi przez misję ,,Alsos”, z całą odpowiedzialnością oświadczą, że ich niemieccy
rywale doszli do tych samych rezultatów co oni, a „poszczególne osiągnięcia wykazują zdumiewające
podobieństwo”.
Anglicy byli przekonani, że udana operacja grupy „Gunnerside” w Vemork wywoła co najmniej
dwuletnią zwłokę w hitlerowskich pracach nad bombą atomową i praktycznie wyłączy Niemcy z rywalizacji
o pierwszeństwo w osiągnięciu tej strasznej broni. Kiedy jednak wywiad doniósł, że już w cztery miesiące
po ataku komandosów zakład pod Rjukan zdołał wyprodukować 200 kg ciężkiej wody, zrzedły miny
wtajemniczonych nad Tamizą.
Wiadomość o szybkim odbudowaniu zakładów przez Niemców dotarła do szefa sztabu armii USA,
generała Marshalla. Po krótkiej naradzie Amerykanie podjęli decyzję przeprowadzenia nalotu na fabrykę w
Vemork. Odpowiedni rozkaz otrzymał dowódca 8 armii lotniczej, stacjonującej w Wielkiej Brytanii.
16 listopada przed świtem 3 grupa Latających Fortec wystartowała do lotu bojowego. Atak miał
nastąpić o 11.30.
Lot na pułapie 4000 metrów przebiegał gładko, nie napotkano żadnych myśliwców Luftwaffe. Ale
kiedy eskadry osiągnęły wybrzeże Norwegii, niemiecka artyleria przeciwlotnicza przywitała je
nieoczekiwanie silnym i precyzyjnym ogniem. Kilka samolotów zostało trafionych, ich załogi ratowały się
wyskakując ze spadochronami w morze.
Pierwsza seria bomb runęła na Vemork tuż przed 11.30. W ciągu pół godziny 140 „fortec” atakowało
fabrykę, a w południe 15 innych uderzyło na Rjukan.
Zrzucono 800 bomb, ale zaledwie kilkanaście padło na najbardziej istotne obiekty. Tylko dwie z nich
dosięgły elektrolizerni.
Właściwy zakład „końcowego wzbogacenia”, gdzie znajdowała się ciężka woda, pozostał nietknięty.
Mimo to nalot, wprawdzie pośrednio, ale spełnił swój cel. Göring zarządził przeniesienie urządzeń oraz
przetransportowanie zapasu ciężkiej wody do Niemiec. Zlikwidowano nie tylko zakład w Vemork, ale i w
Saheim. Rząd niemiecki przeznaczył blisko milion marek na przyspieszenie budowy fabryki ciężkiej wody
w Leuna. Zawarto umowę z IG-Farben, w której koncern zobowiązał się wybudować zakład i dostarczyć 1,5
tony ciężkiej wody rocznie. Budowie obiektu przyznano najwyższy priorytet.
ZATOPIONY PROM
Przetransportowanie ciężkiej wody z Norwegii do Niemiec zaplanowano na koniec stycznia 1944 roku.
Ładunek okazał się pokaźny i niezwykłe cenny. Czternaście ton cieczy, spuszczonej z urządzeń zakładów
elektrolizy Vemork i Saheim, zawierało 614 kilogramów gotowego produktu, a pozostała ilość wymagała
jeszcze kontynuacji procesu wzbogacania, ale po jego zakończeniu wystarczyłaby całkowicie do
wytworzenia reakcji łańcuchowej w reaktorze.
Przesyłkę otoczono troskliwą opieką i rozpoczęto staranne przygotowania, mające na celu bezpieczne
dostarczenie jej do kraju. Specjalna jednostka Wehrmachtu miała czuwać nad ładunkiem, a niezależnie od
tego szef Zarządu Uzbrojenia Wojsk Lądowych, generał Fromm, wysłał na miejsce swoich zaufanych ludzi.
Starania o zapewnienie odpowiedniej liczby samochodów ciężarowych, mających przewieźć cysterny
do portu, zwróciły uwagę agentów wywiadu brytyjskiego. Pod koniec miesiąca Londyn powiadomił
radiooperatora SOE w Rjukan, Einara Skinnarlanda, o zamierzonej akcji hitlerowców.
Radiotelegrafista, mający swoją siatkę szpiegowską, już po kilku dniach zameldował przełożonym, że
transport ma wyruszyć do Niemiec w ciągu najbliższego tygodnia. „Jeśli norweska podziemna organizacja
ma w tej sprawie cokolwiek przedsięwziąć — wystukiwał alfabetem Morse'a — musi natychmiast otrzymać
instrukcje”.
Zwołano błyskawicznie posiedzenie gabinetu wojennego pod przewodnictwem samego Churchilla,
podczas którego polecono dowództwu SOE, aby opracowało plan zniszczenia całego zapasu ciężkiej wody.
I znowu zwrócono się do norweskiej sekcji operacyjnej sztabu. Ta drogą radiową przekazała do kraju
rozkaz: „Zniszczyć!”
Wykonanie zadania powierzono porucznikowi Haukelidowi i radiotelegrafiście Skinnarlandowi.
Pierwszy z nich, uczestnik słynnego ataku na Vemork, już od roku kierował organizacją norweskiej armii
podziemnej w Telemarku. Drugi był owym spadochroniarzem zrzuconym na teren kraju, który od początku
utrzymywał łączność z Anglią. Obaj, choć dzieliła ich odległość stu kilometrów, utrzymywali ze sobą ścisły
kontakt.
9 lutego Skinnarland depeszował do Londynu, że zniszczenie ładunku na terenie fabryki jest
niemożliwe. Można podjąć próbę osiągnięcia tego celu, kiedy ciężka woda będzie już w drodze. Jeszcze tego
samego dnia wieczorem otrzymał zezwolenie na przeprowadzenie operacji.
Rozpoczęła się cicha walka między Niemcami i grupą patriotów norweskich. Pierwsi usiłowali okryć
szczelną tajemnicą przygotowania do niezwykłego transportu, drudzy pragnęli wedrzeć się poza tę osłonę.
Od dokładnego rozpoznania zależało powodzenie akcji.
Cennych informacji grupie dywersyjnej dostarczył naczelny inżynier zakładu w Vemork. Do spisku
wciągnięto również kierownika transportu firmy.
Jednak niemal w ostatniej chwili Niemcy zmienili plany. Zrezygnowali z przewiezienia ładunku
samochodami. Beczki z ciężką wodą postanowiono załadować na wagony kolejowe i dostarczyć do Mael, a
stamtąd promem przez jezioro Tinn do Tinnoset. Dalszy etap drogi wiódł do portu Heröya. Tutaj zamierzano
przenieść cysterny na statek udający się do jednego z portów niemieckich.
Po szczegółowym rozważeniu różnych wariantów grupa dywersyjna postanowiła zniszczyć ładunek na
jeziorze. Było ono tak głębokie, że zatonięcie promu nie dawało żadnej szansy wydobycia cystern z dna.
— Musimy zrobić wyrwę w dnie promu dokładnie trzy kwadranse po wypłynięciu statku z przystani na
jeziorze Tinn —- wydawał ostatnie dyspozycje Haukelid. — Wówczas tratwa znajdzie się w miejscu, gdzie
woda sięga głębokości czterystu metrów, i niech mnie szlag trafi, jeżeli uda się stamtąd wydobyć chociaż
jedną bekę.
„Zdobyto” zapalniki, a dostateczna liczba grubych lasek plastyku znajdowała się w zasobach
zrzuconych przez RAF jeszcze poprzedniej jesieni. Z przeróbką budzika na mechanizm zegarowy także nie
było trudności.
Tymczasem Niemcy sposobili się do swojej zakamuflowanej operacji. Do Rjukan przesunięto pierwszą
kompanię 7 pułku dywizji Waffen SS — „Nordland”. Na osobisty rozkaz Himmlera 6 eskadra 7 specjalnej
grupy Luftwaffe, latająca na samolotach Fieseler „Storch”, przeniosła się na polowe lądowisko w pobliżu
Vemork i była postawiona w stan gotowości bojowej. Do konwojowania ciężkiej wody wyznaczono
specjalny oddział piechoty Wehrmachtu.
19 lutego wieczorem ciężka woda była gotowa do swojej ostatniej drogi. W tym samym czasie ruszyła
samochodem norweska grupa bojowa ku przystani w Mael.
Na prom wszedł Haukelid z dwoma towarzyszami. Udało im się zmylić czujność norweskiej załogi.
Jeden z dywersantów został na straży, dwaj spuścili się w dół. Na dziobie promu, od spodu, Haukelid założył
ładunek wybuchowy, kiszkę z plastyku z dwoma lontami detonującymi u każdego końca, związał lonty ze
sobą i przymocował je do żeber tratwy. Tutaj już wcześniej umieścił dwa komplety mechanizmów
zegarowych i baterii.
Teraz mógł przystąpić do najbardziej niebezpiecznej czynności — połączenia mechanizmów
zegarowych z lontami.
Skończyli robotę o czwartej rano. Potem jeden z nich udał się do Skinnarlanda, by ten powiadomił
Londyn o wykonaniu zadania. Pozostali członkowie grupy dywersyjnej ruszyli do Oslo, stąd zaś do Szwecji.
20 lutego o godzinie 8.00 pociąg z ciężką wodą opuścił Rjukan. Po obu stronach trasy, poczynając od
Vemork, strzegły go dwa rzędy gęsto rozstawionych straży. W dwie godziny później lokomotywa, sapiąc i
prychając, wjeżdżała na prom „Hydro”. Ten ruszył na południe. Po 40 minutach nastąpił wybuch i dziób
statku zaczął pogrążać się w wodzie. Wagony stoczyły się z promu. Cały zapas ciężkiej wody z wyjątkiem
czterech beczek, poszedł na dno.
Jesienią 1943 roku amerykańskie dowództwo wojskowe powołało do życia misję „Alsos”, której
zadaniem było zbadanie tajników niemieckich badań atomowych. Na jej czele stanął podpułkownik Boris T.
Pash z wydziału G-2 (wywiad wojsk lądowych). Grupa rozpoczęła działalność od penetracji Włoch,
podążając w ślad za armiami aliantów.
Jak wielką wagę przywiązywało dowództwo Sił Zbrojnych USA do powodzenia tej misji, może
świadczyć fakt, że w skład pierwszej grupy „włoskiej” weszli przedstawiciele Departamentów Wojny i
Marynarki, Urzędu Naukowych Badań i Rozwoju, 4 agentów OSS (Office of Strategic Services — Urząd
Służb Strategicznych) i 4 tłumaczy.
Równolegle OSS, wprowadzony w istotę Projektu „Manhattan” — taki kryptonim nosił amerykański
program wyprodukowania bomby uranowej — wysunął myśl podjęcia wspólnie z Intelligence Service akcji
wywiadowczej. Anglicy wyrazili zgodę, ale bardzo prędko doszli do smutnego wniosku, że oto zbliża się
koniec brytyjskiego monopolu w wywiadzie atomowym.
Amerykanie z miejsca przejęli inicjatywę. Ich łącznik, major Horace T. Calvert, mocno usadowił się w
kierownictwie wywiadu naukowego w Londynie. W krótkim czasie sporządził listę 50 czołowych
niemieckich fizyków jądrowych i rozpoczął systematyczne poszukiwania śladów ich działalności.
Fachowcy z USA nie lekceważyli fizyków jądrowych III Rzeszy, słusznie zakładając, że ich postęp w
dziedzinie badań teoretycznych może być znaczny. Oczywiście trudno było przypuszczać, aby Niemcy
mogli ich wyprzedzić — wskazywała na to chociażby dysproporcja zaplecza naukowo-technicznego,
nakładów finansowych i diametralnie różnych warunków pracy — ale jak w każdej rywalizacji istniał
margines ryzyka. Obawiano się zwłaszcza, że wróg może wytworzyć duże ilości materiałów
promieniotwórczych i użyć ich w zwykłych bombach lotniczych. Reaktor na ciężką wodę — o czym
wiedzieli — pozwalał na takie rozwiązanie. Jedna bomba tego typu mogła skazić produktami
promieniotwórczymi obszar około 5 kilometrów kwadratowych. Naiwnością byłoby sądzić, że nawet
kilkadziesiąt takich ładunków, gdyby rzeczywiście Niemcy zdołali je wyprodukować i przenieść do celu,
rozstrzygnie wojnę na ich korzyść, ale samego niebezpieczeństwa skażeń nikt nie kwestionował.
Z początkiem 1944 roku brytyjskie sfery rządowe nie traktowały już poważnie atomowego
niebezpieczeństwa ze strony Trzeciej Rzeszy. Przywódcy Anglii byli przekonani, że Stany Zjednoczone na
pewno zwyciężą w tym wyścigu. Amerykanie nie byli tego tak pewni. Dlatego, kiedy brytyjski wywiad
atomowy ustabilizował się na zdobytych pozycjach, oni zaczęli dopiero z całym rozmachem rozwijać
skrzydła.
Była jeszcze inna przyczyna nagle obudzonej aktywności wywiadowczej. Ale tej tajna służba
amerykańska nie mogła wyjawić nikomu. Nawet najbliższym sprzymierzeńcom — Anglikom.
O KROK OD REAKCJI ŁAŃCUCHOWEJ
Chociaż niektórym z uczestników zmagań o niemiecką broń jądrową zaczynało brakować już
cierpliwości, czemu trudno się dziwić, nikt nie załamywał rąk. Jeden tylko Hahn stęknął kiedyś ponuro:
„Zaczynam powoli mieć tego wszystkiego dość”. Zdarzyło się to wtedy, gdy przeciągła syrena obwieściła
kolejny alarm lotniczy. Profesor w ostatniej chwili zdołał dotrzeć do „Virushaus” i zejść do schronu, który
nawet na stałych bywalcach wywierał ogromne wrażenie.
Bunkier był wyposażony znakomicie. Jego najważniejszy akcent stanowiła kolista studnia w podłodze,
nad którą znajdował się ruchomy dźwig. System wentylacyjny, specjalny zespół pomp oraz aparatura do
odkażania wody należały do najnowocześniejszych osiągnięć techniki w tej dziedzinie. Zbiorniki do
przechowywania ciężkiej wody stały w osobnym pomieszczeniu. Urządzenia klimatyzacyjne usuwały
gazowe substancje radioaktywne ze wszystkich pomieszczeń. Zdalnie sterowane urządzenia do
manipulowania paliwem uranowym oraz podwójne okienka wypełnione wodą umożliwiające wgląd do hali,
w której znajdował się reaktor, eliminowały niebezpieczeństwo napromieniowania. Szczelne, podwójne
drzwi stalowe oddzielały główną salę od innych pracowni, w których mieściło się wyposażenie do obróbki
uranu i analizy ciężkiej wody.
W głównej hali uderzała przybysza plątanina rur doprowadzających wodę i kabli elektrycznych, które
zbiegały się pośrodku pomieszczenia i wchodziły do szaroczarnego sześcianu. Na jednej z rur wisiały
aparaty pomiarowe, przypominające woltomierze i tarcze zegarowe. Niektóre z przewodów kończyły się
dźwigniami z czarnego ebonitu.
Oczywiście, rury doprowadzały wodę chłodzącą do reaktora, „zegary” mierzyły intensywność działania
neutronów i promieni gamma, a ogromny sześcienny zbiornik zawierał kilka ton ciężkiej wody z
metalicznym uranem. Cały był otoczony płaszczem grafitowym.
Nasilające się z dnia na dzień bombardowania Berlina zaniepokoiły poważnie grupę uczonych,
zwłaszcza Heisenberga i Hartecka, choć ten częściej przebywał w Hamburgu niż w stolicy.
Nie zamierzali jednak kapitulować. Prace nad budową reaktora trwały, mimo iż sytuacja stawała się
coraz trudniejsza. 15 lutego 1944 roku, podczas powtórnego nalotu na Berlin został trafiony bombą gmach
Instytutu Chemii w Dahlem, gdzie zespół Hahna kończył badania nad reakcją łańcuchową. Akcelerator
wprawdzie ocalał, ale postanowiono ewakuować całą grupę do miasteczka Hechingen, dokąd został już
wcześniej przeniesiony Instytut Fizyki. Za przeprowadzką opowiedział się Diebner oraz profesor Gerlach.
Najstarszy z grupy, Hahn, bez słowa zaczął wydawać stosowne polecenia. Berlin działał na niego
deprymująco, z trudem mógł skupić się nad swoimi analizami.
Harteck zaaferowany sprawą ciężkiej wody i rozdzielenia izotopów uranu dwoił się i troił. IG-Farben
nie był w stanie zbudować instalacji końcowego wzbogacania według metody stosowanej w Vemork, a
zakłady w Merano i elektrolizernie niemieckie mogły wyprodukować najwyżej pół tony ciężkiej wody
rocznie.
Ponaglany przez zwierzchników Harteck, sam zresztą dostrzegając, że „tysiącletnia” Rzesza trzeszczy
w posadach, przyspieszył cykl badań nad nową metodą wytwarzania na większą skalę wody ciężkiej.
Wymagała ona wprawdzie znacznych ilości energii elektrycznej i wodoru o bardzo wysokiej czystości, ale
pożądaną ciecz można było otrzymać z produktów ubocznych istniejących zakładów chemicznych. W
obawie przed agentami obcego wywiadu Harteck nie sugerował na razie żadnej konkretnej fabryki. Domagał
się też szybkiego zbudowania nowego zakładu, specjalizującego się w produkcji ciężkiej wody oraz
przystosowania fabryki w Leuna do metody opartej na destylacji ciekłego wodoru.
Starania zostały uwieńczone sukcesem. Göring i Speer wyasygnowali na ten cel sumę 2,5 mln. marek.
Roboty ruszyły żwawo, ale ciężka woda mogła spłynąć do pojemników dopiero pod koniec 1945 roku.
Na razie niemieccy uczeni mieli do dyspozycji zaledwie 3 tony tego produktu.
Grupa trzech panów „H”: Hahn, Heisenberg, Harteck, nie traciła równowagi ducha, gdyż w końcu
wydarzyła się rzecz wielka — odkryli metodę wzbogacania uranu w izotop U-235. Teraz już można było
uruchomić stos uranowy.
— Wkrótce uda nam się wyprodukować większą ilość wzbogaconego uranu, co spowoduje znaczne
zmniejszenie zapotrzebowania na ciężką wodę — zapewniał najmłodszy z tej trójki.
Ale angielskie samoloty nie dawały spokoju stolicy Rzeszy. Każdej nocy rozlegało się wycie syren
alarmowych i, mimo iż naukowcy zamykali się w schronie laboratorium i pracowali nad dokończeniem
budowy reaktora, ułożenie stosu krytycznego przewlekało się.
Kierownictwo Trzeciej Rzeszy wyrażało swoje głębokie niezadowolenie z tego stanu rzeczy. Hitler
zrozumiał, że bez energii atomowej nie spełni swego ostatniego „marzenia”: zbombardowania Nowego
Jorku. Inne z jego pragnień, zrównanie z ziemią Londynu za pomocą V-1 i V-2, wydawało mu się już bliskie
realizacji.
Po wylądowaniu aliantów w Normandii amerykańska tajna misja „Alsos” ze zdwojoną energią
przystąpiła do działania. Grupę wywiadu atomowego, na czele której stanął wybitny fizyk jądrowy dr
Samuel A. Goudsmith, wzmocniono młodymi naukowcami. Kierownictwo wojskowe zatrzymał płk Pash.
Szefom „Alsosu” wręczono listę niemieckich uczonych — fizyków i chemików jądrowych — oraz spis
fabryk i laboratoriów związanych z energią nuklearną. Oba dokumenty sporządził amerykański wywiad
naukowy w Londynie i Pentagonie. Zainteresowania swe Anglosasi rozciągnęli również na profesora Joliot i
jego współpracowników.
Obiektem zainteresowań i „szabru” stali się nie tylko uczeni, ale również wszelkie laboratoria fizyczne,
firmy produkujące metale o wysokiej czystości, pewne rodzaje aparatury uważanej za niezbędną w
badaniach jądrowych i przy rozdzielaniu izotopów oraz firmy prowadzące handel uranem i torem. Misja
otrzymała też zadanie zbadania, gdzie się podziały belgijskie zasoby rudy uranowej.
Już 24 sierpnia, zaledwie w kilka godzin po kapitulacji niemieckiego garnizonu w Paryżu, członkowie
misji po uprzednim przeszukaniu wakacyjnych rezydencji Fryderyka Joliot, dotarli pod jego następny adres,
do willi na przedmieściu stolicy. Nie zastali profesora w domu, więc Pash i Calvert udali się do laboratorium
w Collége de France. 27 sierpnia w Paryżu znalazł się Goudsmith, który natychmiast kazał się zawieźć do
Joliota. W dwa dni później francuski uczony został przewieziony do Londynu, gdzie prowadzili z nim długie
rozmowy pracujący w wywiadzie specjaliści amerykańscy i angielscy. Francuz wskazał nazwiska tych
niemieckich fizyków, którzy zajmowali się uruchomieniem paryskiego cyklotronu. Napomknął, że Niemcy
zapewniali go, iż cyklotron wykorzystywany jest do badań nie mających nic wspólnego z celami wojennymi.
— Moim zdaniem Niemcom daleko jeszcze do stworzenia bomby atomowej — starał się uspokoić
Anglosasów. Natomiast na pytanie o jego własne prace w dziedzinie jądrowej dawał wymijające odpowiedzi.
Podczas półrocznego pobytu „Alsosu” we Francji misja zebrała sporo ciekawego materiału. Szczególnie
pieczołowicie gromadzono jednak nazwiska i adresy. Szykowano się do łowów na ludzi, dokumenty i sprzęt.
Wojska alianckie musiały tylko przekroczyć Ren.
9 września oddział Pasha dotarł do Brukseli, gdzie ustalił, które firmy niemieckie wykupiły tutejsze
zasoby związków uranu — łącznie ponad 1000 ton.
Teraz członkowie misji „Alsos” zaniepokoili się poważnie. Niepokój ich wzrósł gwałtownie, kiedy w
zakładach Philipsa w Holandii dowiedzieli się o zakupie przez Radę Badań Naukowych Rzeszy wielkich
ilości aparatury elektronicznej, a gdy przejrzawszy dokumenty stwierdzili, że filia niemieckiej firmy Auera
w Paryżu zagarnęła cały francuski zapas toru, który można stosować zamiast uranu, ogarnęła ich panika.
Informacje napływające do wywiadów alianckich sugerowały coraz wyraźniej, że w wyniku ciężkich
nalotów bombowych na Berlin, których ofiarą padły między innymi niektóre obiekty Instytutu im. cesarza
Wilhelma — były to, nawiasem mówiąc, wieści przesadzone — centrum niemieckich doświadczeń nad
energią atomową przeniesiono gdzie indziej. Ale dokąd? Na to pytanie trzeba było odpowiedzieć jak
najprędzej. Zaniepokojenie anglosaskich speców wzrosło, gdy pracownicy Intelligence Service zdobyli
wypowiedź pewnego szwajcarskiego fizyka jądrowego o prohitlerowskich sympatiach, z której wynikało, że
Niemcy przygotowują nową broń o niesłychanej sile niszczącej.
I to stwierdzenie było również trochę przesadzone. Niemieccy uczeni nie tylko nie przeszli jeszcze do
fazy produkcji energii atomowej, ale nawet nie zdołali uzyskać stanu krytycznego w reaktorze, czyli reakcji
łańcuchowej, która mogła nastąpić dopiero wówczas, gdy współczynnik zwiększenia liczby neutronów był
większy od 1.
Tymczasem agentom brytyjskim udało się skłonić owego uczonego szwajcarskiego do przekazania
dokładniejszych informacji i wtedy to padła nazwa miasteczka Bissingen, gdzie w starej walcowni miały być
prowadzone doświadczenia jądrowe.
Kapitan Welsh doznał nagłego olśnienia. Sięgnął do szafy pancernej z najbardziej tajnymi aktami i
spośród innych dokumentów wyjął list pewnego angielskiego lotnika, przebywającego w niemieckiej
niewoli. Korespondencją była z października 1943 roku i nosiła stempel poczty w Hechingen. Ustalono, że
miasto dzieliła od osady Bissingen odległość pięciu kilometrów. Kapitan powiadomił o swoim odkryciu
majora Calverta, a ten nie omieszkał przekazać tej sensacyjnej wiadomości kierownictwu „Alsosu”. Również
i wywiad amerykański mógł się poszczycić pewnym odkryciem — jeden ze stacjonujących w Szwajcarii
agentów doniósł, że w rejonie Hechingen widziano profesora Heisenberga. To był już jakiś trop.
Punkt ciężkości lotniczego rozpoznania fotograficznego postanowiono przenieść na okręg Hechingen.
Szef alianckiego rozpoznania powietrznego dostał natychmiast zadanie wykonania szczegółowych zdjęć
tamtejszych zakładów przemysłowych. Poza tym rozpoczęto fotografowanie z lotu ptaka niemal wszystkich
zakładów przemysłowych rozrzuconych na terenie Rzeszy. Amerykańscy i angielscy piloci, którzy
wykonywali to zadanie, nie otrzymywali żadnych bliższych danych ani wyjaśnień. Chodziło o to, aby w
razie strącenia samolotu załoga nie przekazała wrogowi wskazówek o celu tych poszukiwań.
Na wykonanych przez lotników jesienią 1944 roku zdjęciach zaobserwowano jakieś obiekty
przemysłowe o nie sprecyzowanym bliżej przeznaczeniu — magazyny, świeżo założone linie kolejki
wąskotorowej, nowe przewody wysokiego napięcia, a także powstające obozy prawdopodobnie dla
robotników przywiezionych na przymusowe roboty.
Po dokładnej analizie fotogramów rejonu leżącego na południe od Stuttgartu, właśnie w okolicy
Hechingen, odkryto budowane pospiesznie trzy podobne do siebie fabryki. Fakt ten, powiązany z
doniesieniami o pobycie tam Heisenberga, obudził żywe zainteresowanie nawet samego Churchilla.
Nie było wątpliwości! Niemcy przerażeni bombami lecącymi na Berlin postanowili przenieść jeden ze
swoich głównych ośrodków jądrowych na południe Rzeszy.
W połączonych sztabach amerykańskim i brytyjskim zastanawiano się nad tym, czy dokonać nalotu i
zniszczyć budujące się zakłady hitlerowskie, czy poczekać na dokładniejsze informacje. W końcu
postanowiono zrezygnować na razie z bombardowania i dokonać dzieła zniszczenia dopiero wtedy, gdy
budowa będzie na ukończeniu. Obawiano się bowiem, że po pierwszych nalotach Niemcy przenieśliby
wszystkie urządzenia do zakładów podziemnych i tuneli, jakich służba budowlana SS dorobiła się już sporo
kosztem krwi, potu i życia tysięcy robotników wywiezionych na przymusowe roboty i więźniów obozów
koncentracyjnych.
Jeszcze w czerwcu, zaledwie kilka dni po desancie pod Caen, kierownictwo Grupy Badawczej Fizyki
jądrowej uznało, że nadszedł czas, by przenieść berliński reaktor na południe Rzeszy. Wybór padł na
średniowieczną wioskę Haigerloch, położoną o 15 kilometrów na zachód od Hechingen, gdzie już od paru
miesięcy budowano nowe centrum badań jądrowych. Ono to właśnie zostało sfotografowane przez
angielskiego lotnika.
W Haigerloch istniała wykuta w skale ogromna piwnica, używana dotąd jako dojrzewalnia win.
Zarekwirowano ją wraz z sąsiadującą oberżą „Pod Łabędziem” na potrzeby Projektu „U”. Natychmiast też
przystąpiono do prac nad powiększeniem jaskini i jej adaptacją do nowych potrzeb. Powstające laboratorium
otrzymało kryptonimową nazwę „Speleologiczna Grupa Badawcza”.
Opracowano też plan stopniowego przenoszenia w okolice Stuttgartu poszczególnych zakładów i
pracowni, związanych z badaniami jądrowymi. Przeprowadził się już tu na stałe Otto Hahn. Zamierzano
skoncentrować w wytypowanym rejonie wszystkie placówki fizykochemii atomowej, które dotychczas
rozrzucone były na terenie całej Rzeszy. Ze względów bezpieczeństwa nie lokowano tych komórek
badawczych i laboratoryjno-konstrukcyjnych w jednym miejscu, ale porozmieszczano je w różnych wsiach i
miasteczkach wokół Stuttgartu. Przestrzegano też ściśle zasad konspiracji. Jeden z modeli ultrawirówki
został umieszczony w „Fabryce Mebli Vollmera”, a pomieszczenie, w którym znalazł miejsce inny prototyp,
nazwano „Angorafarm” (farma królicza).
Göring, przeczuwając zbliżającą się klęskę, okazywał coraz większe zainteresowanie nowym centrum i
zapewnił sztab naukowców, że otrzymają wszystko, czego im tylko potrzeba. Strach przed zbliżającym się
dniem rozrachunku za zbrodnie „Tysiącletniej Rzeszy” kazał mu chwytać się każdej deski ratunku.
28 lipca nowy cios dotknął twórców Projektu „U”. Zakład syntezy amoniaku IG-Farben w Leuna, ten, w
którym jako produkt uboczny miała sączyć się niemiecka ciężka woda, został zbombardowany.
Tego samego dnia Speer zakomunikował Hitlerowi, że ten „nieszczęśliwy fakt będzie miał zgubne
konsekwencje”.
Tymczasem Harteck, Diebner i szef niemieckiego projektu bomby uranowej, Gerlach, spędzili cały
dzień w Leuna, naradzając się z grupą inżynierów i techników nad odbudową zrujnowanej fabryki. Nie była
to decyzja łatwa. Podczas bombardowania uległ całkowitemu rozbiciu zakład pilotujący, w którym
zastosowano metodę Hartecka-Süssa.
Szefowie potężnego koncernu niechętnie prowadzili pertraktacje. Zdali sobie bowiem sprawę, że ich
zakłady stały się obiektem nalotu tylko i wyłącznie ze względu na ciężką wodę. Mieli przecież poufną
umowę z Anglią i Stanami, których finansiści zainwestowali ogromne sumy w niemieckie fabryki syntezy
amoniaku — że te zostaną oszczędzone przez lotnictwo. Tymczasem...
Rozmowy utknęły w martwym punkcie.
Kiedy Armia Radziecka wraz z oddziałami ludowego Wojska Polskiego kończyła letnią ofensywę,
stabilizując przejściowo front na linii Wisły, a Eisenhower i Montgomery nieco przyspieszyli rajd w głąb
Francji, hitlerowscy bonzowie z Berlina zwrócili trwożny wzrok ku swoim naukowcom, spodziewając się, że
ich wysiłek oddali widmo klęski.
Raptem przypomniano sobie słowa jednego z profesorów, który w 1943 roku zwracał uwagę na
niepokojący fakt powoływania pod broń rokujących duże nadzieje naukowców. Wyraził się on wtedy, że trzy
tysiące żołnierzy mniej na froncie nie osłabi armii niemieckiej, ale trzy tysiące fizyków więcej może
zdecydować o losach wojny. Niektórzy bardziej odważni luminarze nauki zasypywali ministrów, generałów,
admirałów i gauleiterów wnioskami o wyreklamowanie tego czy innego uczonego od służby wojskowej.
Przeważnie ze skutkiem negatywnym.
18 grudnia 1943 roku Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych zgodziło się wreszcie zwolnić z czynnej
służby 5000 naukowców. W lipcu następnego roku Himmler zarządził dalsze zwolnienie uczonych od służby
wojskowej. Realizował tę linię konsekwentnie i przy każdej okazji. W liście do generała SS Jüttnera tak
pisał: „Słyszałem, że istnieje projekt objęcia obecnym poborem (akcja poborowa SE-IV) 14 600 ludzi
spośród personelu zatrudnionego przy pracach naukowych dla potrzeb wojennych.
Żądam natychmiastowego zaprzestania poboru w sektorze naukowych badań wojskowych, ponieważ
rozbijanie naszej nauki uważam za szaleństwo.”
W połowie sierpnia 1944 roku Göring polecił zorganizować Grupę Badań Wojskowych. Była to kolejna
próba jeszcze głębszego związania różnych dziedzin nauki z potrzebami sił zbrojnych, całkowitego
podporządkowania jej militarystycznym celom III Rzeszy. Nie trzeba dodawać, że w Niemczech naukowcy
od wielu lat oddawali swą wiedzę, ambicje i zapał interesom Wehrmachtu jako narzędzia agresji. Decyzja
Göringa porządkowała właściwie tylko sprawy kadrowe, ponieważ w ślad za nią 3 września reichsleiter
NSDAP, Bormann, wydał poufny okólnik, na mocy którego wszyscy naukowcy mieli być zwolnieni z
wszelkiego rodzaju służb pomocniczych. Od tej pory zamierzano ich wykorzystać zgodnie z kwalifikacjami i
doświadczeniem praktycznym.
Przysłowie powiada, że tonący chwyta się brzytwy. Tak też należy ocenić próbę ratowania katastrofalnej
sytuacji, podjętą przez Berlin. Położenie na frontach i ciągłe bombardowanie całego obszaru Rzeszy
wpływały hamująco na przebieg badań jądrowych. Ryk syren alarmowych ciągle dezorganizował wszelkie
prace. I tak na przykład w połowie września 1944 roku samoloty RAF ponownie zbombardowały Frankfurt
nad Menem, a zakład oczyszczania uranu „Degussa” spłonął doszczętnie. Urządzenia i pozostały jeszcze
surowiec wywieziono wprawdzie w dobrym stanie do Rheinsbergu i do Grünau, gdzie uruchomiono drugi
zakład produkujący metaliczny uran z tlenków, ale zanim podjął on produkcję, na wschodzie rozpoczęła się
ofensywa Armii Radzieckiej i fabrykę trzeba było ponownie przenosić. Wyposażenie i surowiec załadowano
na ciężarówki i wysłano do nowego ośrodka atomowego w miasteczku Stadtilm, dokąd zresztą nie dotarły.
Do Stadtilm ewakuowano również laboratorium Zarządu Uzbrojenia Armii z Gottow—Kummersdorf,
Tutaj w piwnicy budynku szkolnego zaczęto rekonstruować reaktor. Jego rdzeń miał być otoczony
cegiełkami z grafitu — Diebner okazał się przezorniejszym od profesorów Bothe i Heisenberga i nie
zdyskwalifikował grafitu jako moderatora — oraz blokami tlenku uranu, którego 10 ton spoczywało w
magazynach.
W końcu listopada jednostki amerykańskie zajęły Sztrasburg. Manewr okrążający przeprowadzono tak
błyskawicznie, że zaledwie paru osobom udało się wymknąć z kotła.
Do akcji wkroczyła grupa „Alsos”. W jednym ze skrzydeł miejscowego szpitala odkryto laboratorium
fizyki jądrowej. Ludzie w białych fartuchach, których w pierwszej chwili wzięto za personel szpitalny,
okazali się fizykami. Goudsmit polecił wsadzić ich do ciężarówki i zawieźć do obozu.
Pojmani zachowywali się butnie, odmawiali udzielania jakichkolwiek wyjaśnień. Było ich siedmiu,
wśród nich pewien wybitny uczony, lecz żadnego z nich nie udało się skłonić do mówienia.
Misja spenetrowała także uniwersytet, w którym prowadził prace badawcze zespół profesora von
Weizsäckera. Naukowcy opuścili miasto wcześniej, ale na podstawie pozostawionych materiałów
pracownicy wywiadu mogli sobie wyrobić zdanie na temat postępu prac niemieckich „kolegów po fachu”. W
aktach znaleziono między innymi pocztówkę od profesora Bothe, który skarżył się na zbyt ślamazarną
produkcję płyt uranowych. Był też list ze wzmianką o pracach Hartecka i Grotha nad ultrawirówką oraz
pismo Grotha, w którym była mowa o sześciofluorku uranu. W koszu od śmieci znaleziono szczątki listu
Weizsäckera do Heisenberga, w którym młody naukowiec ostro krytykował obliczenia swego mistrza, lecz w
końcu pismo podarł i wyrzucił. List ten był pisany w tym samym czasie, kiedy współpracownik
Weizsäckera, doktor Vögler, zwracał uwagę Gerlachowi na niezadowalający postęp prac Heisenberga nad
jego berlińskim stosem atomowym.
— Niemieccy uczeni nie przestrzegali zbyt ściśle tajemnicy służbowej w sprawach atomowych —
stwierdził ze szczerym zdziwieniem szef „Alsosu”. Zwłaszcza zaszokowało go jawne podawanie adresów
wszystkich ważniejszych instytutów. Świadczyło to, że Abwehra i Służba Bezpieczeństwa SS, po pierwszej
fali czujności, potem już, biorąc przykład ze swoich przywódców, niezbyt interesowały się programem
badań naukowych i uczonymi.
Goudsmit pokiwał głową, przyglądając się blankietom listów opatrzonych nagłówkiem: „Rada Badań
Naukowych Rzeszy, Pełnomocnik Marszałka Rzeszy do Spraw Fizyki Jądrowej prof. dr W. Gerlach”. Pod
spodem widniał pełny berliński adres i numer telefonu.
Dopiero tego samego dnia, kiedy oddział „Alsosu” wkroczył do Sztrasburga, Göring wydał polecenie,
aby zaprzestano używać tak niedyskretnych nagłówków. Ale było już za późno. Misja wywiadu G-2 znała
już dokładne adresy większości instytutów, ośrodków i fabryk, które ją interesowały.
Tajny raport Goudsmita powędrował specjalną pocztą lotniczą do ośrodka wywiadu naukowego w
Stanach Zjednoczonych. Na podstawie skąpych materiałów wysuwał on błędny wniosek, że Niemcy
zmierzali raczej w kierunku uzyskania energii jądrowej do celów przemysłowych. Nie negując z kolei
możliwości wyprodukowania bomby atomowej zbyt pochopnie uznał, iż jej użycie mogłoby się zakończyć
katastrofą wojsk alianckich. Ten punkt widzenia dominował ziesztą w poglądach wielu innych naukowców,
którzy — nie znając głębiej mechanizmu działań zbrojnych, zasad planowania operacyjnego i
kompleksowych związków frontu z zapleczem — dostrzegali jedynie w wąskim zakresie swej specjalności
skutki wybuchu jądrowego.
Niemieccy uczeni i konstruktorzy z uporem kontynuowali swoje dzieło. Nadal sądzili, że uda się im
zbudować krytyczny, stos uranowy przed końcem wojny. Przeprowadzone tuż przed świętami Bożego
Narodzenia doświadczenia w reaktorze w podziemiach w Dahlem potwierdziły ten optymizm. Kiedy w
połowie stycznia 1945 roku Armia Radziecka rozpoczęła ofensywę, w Berlinie kończono już prace
poprzedzające ostateczną próbę wywołania masowej reakcji łańcuchowej. Wszystko było przygotowane do
tego doniosłego momentu.
Tymczasem szybki postęp wojsk radzieckich zmusił kierownictwo do przewiezienia reaktora do
Haigerloch. 30 stycznia po południu polecono rozebrać nadzieję „Virushaus” — stos atomowy Heisenberga.
Już wkrótce miało się okazać, że przeniesienie reaktora do Haigerloch było przedwczesne, a właściwie
zupełnie zbędne. Schron-bunkier na terenie Instytutu w Berlinie pozostał do końca nietknięty przez bomby.
31 stycznia, wieczorem, kilka ciężarówek załadowanych uranem, ciężką wodą i aparaturą ruszyło w
drogę. Transport zatrzymał się w Stadtilm i dopiero 23 lutego ładunek dotarł na miejsce przeznaczenia. Przez
czternaście dni dwa zespoły niemieckich uczonych wiodły spór o zlokalizowanie reaktora, by wrócić do
pierwotnych koncepcji do Haigerloch. Centrum kierownicze Projektu „U” pozostało w Stadtilm.
Można było wreszcie przejść do rekonstrukcji berlińskiego stosu B-VIII. Z początkiem marca
przystąpiono do zrealizowania reakcji łańcuchowej.
Osiągnięto, co prawda, ten cel, reakcja wystąpiła, ale nie uzyskano nieskończonego mnożenia
neutronów. Do tego potrzebne były większe ilości ciężkiej wody i uranu. Ponieważ jednak materiały te były
na miejscu, kwestia otrzymania stałej energii jądrowej była już sprawą dni. Zespół Heisenberga oświadczył,
że skoryguje swój błąd w najbliższym doświadczeniu.
I rzeczywiście dotrzymał słowa. W kotle aluminiowym o wymiarach 1,64 m wysokości i 1,24 na
średnicy umieszczono 664 kostki uranu połączone łańcuchami (40 łańcuchów po 9 i 38 po 8 kostek). Siatkę
uranową podtrzymywała jednocentymetrowa warstwa magnezu (32 kg) spoczywająca na żelaznym ruszcie o
wadze 75 kg, umocowanym w odległości 40 cm od górnej krawędzi kotła. Całość znajdowała się w drugim,
większym kotle aluminiowym w formie sześcianu. Wolną przestrzeń wypełniano blokami grafitu 50X10X5
mm.
Przebywający w tym czasie w Berlinie profesor Gerlach, ostatni pełnomocnik Göringa do spraw fizyki
jądrowej, nie mógł uwierzyć w otrzymaną wiadomość. Depesza nadana na poczcie w Hechingen donosiła, że
reaktor w Haigerloch jest bliski osiągnięcia stanu krytycznego.
— Eureka! — wykrzyknął radośnie i wykręcił numer telefoniczny swojego przyjaciela doktora
Rossbauda, redaktora periodyku „Naturwissenschaften”. Nie wyjaśniając mu, o co chodzi, zaprosił go do
siebie na najbliższy wieczór.
— Die Maschine geht! * — powitał gościa w progu. — Reaktor działa! A nie mówiłem ci,
niedowiarku?!
Wiadomość oszołomiła doktora Rossbauda.
— Wyniki pomiarów są zgodne z teorią — kontynuował podniecony gospodarz. — Możemy sobie
pogratulować, to jest ogromny sukces naszych naukowców. Wyprzedziliśmy wszystkich — dodał
rozpromieniony, chociaż nie mógł wiedzieć, jak daleko posunęły się badania w innych krajach.
— Gdzie to się stało, Walther?
— Pod Hechingen... — profesor urwał nagle.
Rossbaud zdążył już ochłonąć z pierwszego wrażenia.
— Od doświadczalnego potwierdzenia teorii do jej praktycznego zastosowania jest jeszcze daleka droga
— zaczął ostrożnie, chcąc pociągnąć szefa niemieckiej fizyki jądrowej za język. — Wiesz przecież, ile
trzeba czasu, żeby na podstawie sprawdzonej teorii opracować metodę przemysłową...
Gerlach zdawał się nie słuchać. Miał przed oczyma zarys konstrukcji stosu uranowego w Haigerloch:
wielka betonowa studnia wypełniona wodą, na jej dnie zbiornik zawierający ciężką wodę, osłanianą od
środka szczelną pokrywą grafitu — nazywało się to reflektorem grafitowym — w to wpuszczony zbiornik
wewnętrzny, wypełniony kostkami uranowymi, także otulonymi grafitem, ale z zewnątrz. Do centrum stosu
wprowadza się źródło neutronów. Wszystko w ściśle ustalonych objętościach i we właściwych odstępach
czasu...
Profesor był pełen optymizmu. Zaczął snuć plany na najbliższe tygodnie, mówił o ewakuacji ośrodka
atomowego do alpejskiej „reduty führera”.
Uczeni są podobni trochę do artystów, trochę do dzieci, pomyślał Rossbaud. Opanowani przez ideę
ignorują rzeczywistość.
* Maszyna działa.
— Dzięki Bogu, jest już za późno... — wyrwało mu się nie po „narodowosocjalistycznemu”. Przyjaciel
spojrzał na niego oburzony.
Gerlach nie mógł wiedzieć, że Rossbaud nie wierzył już w to, aby Niemcom udało się jako pierwszym
wyprodukować bombę atomową. Redaktor naukowego periodyku już zmienił front — jak wielu innych
hitlerowców, przewidując rychły koniec III Rzeszy, zatroszczył się o swoją przyszłość i znalazł chętnych
opiekunów w wywiadzie amerykańskim. On właśnie przekazał niedawnym przeciwnikom wiadomość, do
jakich celów miała służyć Niemcom norweska ciężka woda. Ostatnio zdołał nawet poinformować ich —
poprzez członków norweskiego ruchu oporu — o przeniesieniu reaktora w inne miejsce. Dokąd, tego
dotychczas nie wiedział.
A teraz ta cenna informacja znalazła się w jego posiadaniu — stos uranowy uruchomiono gdzieś w
okolicy Hechingen.
— Mądry rząd wiedziałby, jak w obecnej rozpaczliwej sytuacji Niemiec wykorzystać to osiągnięcie —
ciągnął swoje wywody Gerlach. — Niestety, mamy rząd, któremu zawsze brakowało rozsądku i poczucia
odpowiedzialności.
Rossbaud w milczeniu słuchał wywodów Gerlacha. Wiedział już wszystko i zaczynał się niecierpliwić.
Chciał jak najprędzej pożegnać gospodarza i przekazać zdobyte informacje aliantom. Wykorzystał więc
pierwszą dłuższą przerwę w rozmowie i zaczął zbierać się do wyjścia.
Wkrótce wiadomość o odkryciu Rossbauda dotarła do komórki wywiadu naukowego aliantów w
Londynie, skąd przekazano ją generałowi Grovesowi. Szef Projektu „Manhattan” poinformował z kolei
dowództwo oddziału ,,Alsos”.
Doktor Rossbaud potrafił zachować dwie twarze. Do końca wojny tkwił w środowisku twórców
Projektu „U” i roztrząsał z nimi różne problemy badań jądrowych. Nikt nie podejrzewał jego — człowieka
wyniesionego na wysoki fotel z racji zasług dla ruchu hitlerowskiego — o współpracę z wywiadem
amerykańskim. On zaś, przebiegły lis, dbający o własną skórę, domyślał się nie bez ironii, że na pewno nie
jest wyjątkiem w tym dobranym towarzystwie...
Jeszcze w czasie penetrowania przez misję „Alsos” paryskich laboratoriów natknięto się na akta
biurowe doktora Eugena Ihwe, pełnomocnika Rzeszy do spraw metali rzadkich we Francji. Wśród
pozostawionych przez niego dokumentów, których nie zdążył zniszczyć, zaskoczony niespodziewaną
kapitulacją garnizonu Paryża, znaleziono list, z którego wynikało, że Hechingen stanowiło „obszar
zamknięty”.
Hechingen! Ta nazwa powtarzała się teraz z jakąś zastanawiającą regularnością. Natychmiast
wznowiono loty rozpoznawcze.
Podpułkownikowi lotnictwa, temu samemu, który kierował akcją rozpoznania powietrznego
hitlerowskiej broni V, opisano przypuszczalny wygląd zakładów, przeznaczonych do produkcji broni
atomowej.
— Do produkcji atomowego materiału wybuchowego niezbędne są duże ilości energii elektrycznej i
wody — wyjaśnił lotnikowi Jones — Fabryka musiałaby rzucić się w oczy.
Niezależnie od tego podstawowego zadania major zażądał dokładnego sfotografowania w różnych
porach doby pewnego budynku znajdującego się w okolicy Stuttgartu, do którego, jak przypuszczał,
przenieśli się fizykochemicy jądrowi z Berlina.
Pod koniec listopada na biurku Jonesa znalazły się zdjęcia, przedstawiające pewną liczbę zakładów
przemysłowych wybudowanych ostatnio w okolicach Hechingen. Najbardziej jednak zaniepokoiły majora
nowe bocznice kolejowe, linie wysokiego napięcia i zmierzające w tym kierunku liczne transporty.
Kiedy fotografie dotarły do generała Grovesa, ten wykrzyknął:
— Czyżby to był początek niemieckiego Oak Kidge?
Szef Projektu „Manhattan” był bliski prawdy: pod koniec wojny Niemcy rzeczywiście przystąpili już do
budowy kompleksu obiektów z zamiarem rozwinięcia produkcji ładunków jądrowych. Oczywiście sama
budowa zakładów niczego jeszcze nie przesądzała. Nadal bowiem nie udawało im się opracować konstrukcji
bomby atomowej ani programu jej użycia. Całą budowlę sfotografowaną metr po metrze lotnictwo aliantów
mogło teraz doszczętnie zniszczyć w jednym zmasowanym ataku.
Wkrótce po rozmowie z Rossbaudem Gerlach opuścił Berlin i udał się do Hechingen i Haigerloch. Tam
spotkał się z Hahnem i Heisenbergiem, który zapoznał go z planami na najbliższe dni. Profesor postanowił
przeprowadzić jeszcze jedno, ostatnie już, doświadczenie z ciężką wodą i uranem oraz przeanalizować
gruntownie wyniki „konkurencyjnego” stosu. Doktor Wirtz, prawa ręka Heisenberga, zauważył bowiem, że
wielkość strumienia neutronów na zewnątrz reflektora wskazuje, iż grafit byłby jednak znacznie lepszym
moderatorem, niż wynikało to z obliczeń profesora Bothe dokonanych w 1941 roku.
Heisenberg przyjął tę uwagę z ponurą twarzą. Wiedział, że na zastosowanie grafitu do kolejnych badań
jest już za późno. Zbliżał się nieuchronnie nie tylko kres ich wieloletnich prac, ale w ogóle hitlerowskiej
Rzeszy.
Rankiem 8 kwietnia w Stadtilm przed domem, w którym mieścił się ośrodek atomowy, zatrzymała się
jednostka SS. Jej dowódca zwrócił się do Diebnera:
— Na rozkaz führera wszyscy wtajemniczeni mają być ewakuowani na południe, a ci, którzy odmówią,
zostaną rozstrzelani.
Cały zasób uranu i ciężkiej wody oraz wszystkie urządzenia załadowano pospiesznie na kilka aut
ciężarowych i ruszono w drogę.
Oddziały 3 armii pancernej generała Pattona były już bardzo blisko.
„WIELKIE POLOWANIE”
W końcu lutego 1945 roku misja „Alsos” wkroczyła na teren Niemiec. Teraz była to już rozgałęziona
specjalistyczna organizacja, składająca się z kilku oddziałów. W ich skład wchodziło 28 oficerów, 19
uczonych, 19 agentów wywiadu wojskowego, 43 podoficerów i żołnierzy oraz 5 urzędników cywilnych.
Pierwsze informacje, jakie dotarły do pracowników misji, dotyczyły zakładów Auera w Oranienburgu.
Zwrócono baczną uwagę na ten obiekt i poproszono o współpracę agentów Intelligence Service, którzy już
wcześniej interesowali się fabryką Auera.
Zakład ten leżał w przyszłej radzieckiej strefie okupacyjnej — alianci wiedzieli, że Berlin zajmie Armia
Radziecka. Ponieważ nie mieli najmniejszej szansy zdobycia bezcennych metali z podberlińskiej
miejscowości, generał Leslie Groves, szef Projektu „Manhattan”, zaproponował szefowi sztabu US Army
zniszczenie zakładu atakiem z powietrza. 612 latających fortec 8 armii powietrznej przeprowadziło
zmasowany nalot na zakłady Auera, zamieniając kombinat w zwały gruzu. Na cel zrzucono 1506 ton bomb
burzących i 178 ton zapalających. Prawdziwą przyczynę bombardowania zatrzymano w tajemnicy
wykonując jednoczesny ciężki atak bombowy na pobliskie Zossen, gdzie znajdowało się dowództwo
niemieckich Wojsk Lądowych, oraz na koszary SS, aby rzekomo umożliwić ucieczkę więźniom obozu
koncentracyjnego Sachsenhausen. Wyjaśnienie to było mocno naciągnięte, gdyż Armia Radziecka jeszcze
nie ruszyła do ostatniej ofensywy i więźniów, nawet gdyby mieli otwartą bramę, Niemcy schwytaliby
natychmiast.
30 czerwca, podążając w ślad za armią, eksperci z „Alsosu” zajęli Instytut Fizyki w Heidelbergu.
Znajdujący się tutaj profesor Bothe pokazał Goudsmitowi nowy cyklotron. Odmówił jednak jakichkolwiek
informacji na temat badań wojskowych.
12 kwietnia oddział „Alsosu” mógł swobodnie wjechać do Stadtilm. To, co członkowie misji zastali w
miasteczku, zaskoczyło ich zupełnie. Sterty cennych dokumentów, elementy stosu uranowego, aparatura,
liczniki... W ręce pułkownika Pasha trafił również pomocnik Diebnera, doktor Berkei.
Tego samego dnia profesor otrzymał przez kuriera notatkę tej treści:
Stadtilm 12 kwietnia 1945
Sam! Alsos uderza znowu! — Pash. Po trzech godzinach akcji nie ma wątpliwości, że natrafiliśmy na
żyłę złota. Diebner razem z osobami pracującymi w tej grupie (z wyjątkiem jednej) i z materiałami (tajne
akta itp.) został w niedzielę (8 kwietnia) wywieziony przez gestapo w nieznanym kierunku.
Mamy jednak:
doktora Berkei, który od początku brał udział w pracach i gotów wszystko powiedzieć (wie też sporo o
Hechingen), stosy wiele mówiących dokumentów, elementy maszyny U (to jest stosu uranowego) i sporo
aparatury.
Myślę, że powinieneś znaleźć się tu jak najprędzej i Mike Perrin też. Z pewnością poznamy założenia
całego projektu, a na południu uzupełnimy tylko szczegóły techniczne.
Do zobaczenia wkrótce
Fred
W marcu 1945 roku amerykański Sztab Generalny zmierzał do utworzenia specjalnego korpusu, w
skład którego miały wejść dwie dywizje pancerne i jedna powietrznodesantowa. Zadaniem tej jednostki
byłoby opanowanie regionu Hechingen, zanim dotrą tam oddziały generała Lattre de Tasigny.
Przebieg działań wojennych na froncie zachodnim wpłynął jednak na zmianę tego planu.
Niespodziewany rozkład dywizji i pułków Wehrmachtu pozwalał przypuszczać, że zadanie zabezpieczenia
strefy niemieckich badań jądrowych może być wykonane znacznie mniejszymi siłami.
Zapadła decyzja, że dokona tego „Alsos”, któremu przydzieli się odpowiedni oddział wojska. Dowódca
największej z grup misji, pułkownik Pash, otrzymał do dyspozycji wzmocnioną kompanię 1279 batalionu
saperów, z którą 24 kwietnia dotarł do Hechingen. Amerykanie sprytnie wykorzystali fakt, że broniące tego
miasta oddziały niemieckie zajęte były walką z nacierającymi czołówkami francuskimi.
Jednocześnie, biorąc pod uwagę, że część aparatury badawczej i niektórzy niemieccy uczeni mogli
znaleźć schronienie w legendarnej już „twierdzy alpejskiej” Hitlera, dowództwo alianckie zastanawiało się
nad sposobem opanowania tamtego rejonu Alp Bawarskich.
17 kwietnia odkryto w Celle zakład produkcji ultrawirówek Hartecka-Grotha, przetransportowany z
Hamburga. Kiedy doktora Grotha przewieziono do Londynu i zaczęto przesłuchiwać, przekonał się ze
zdumieniem, że oficerowie wywiadu brytyjskiego więcej wiedzieli o niemieckim programie jądrowym niż
on sam.
Do opanowania okolicy Hechingen i Haigerloch zarówno „Alsos”, jak i angielski wywiad
przygotowywały się długo i starannie. Początkowo zamierzano zrzucić w ten rejon duży oddział
spadochroniarzy, konferowano nawet na ten temat z generałem Bedell Smithem.
W końcu w Heidelbergu doszło do spotkania głównych przedstawicieli „łowców ludzi i dokumentów”.
Z Londynu przybyli Welsh, Jones i Perrin, „Alsos” reprezentowali Goudsmit i Pash, Waszyngton przysłał
dodatkowo pułkownika Lansdale, szefa służby bezpieczeństwa Projektu „Manhattan”.
— Teraz, panowie, sprawdzimy, kogo możemy znaleźć w tych stronach — Goudsmit przejechał palcem
po mapie sztabowej, po czym pstryknął w listę niemieckich uczonych, z której już kilkanaście nazwisk
skreślono.
— Jestem pewien, że spotkamy tam większość z nich, a przynajmniej najważniejszych — dorzucił
Pash.
— Zatem szczęśliwych łowów...
Podstawową trudność w rozwinięciu „nagonki” stanowił fakt, że okolice Stuttgartu i Freiburga, gdzie
Niemcy ostatnio skoncentrowali badania atomowe, miały być okupowane przez armię francuską. W rejonie
tym nie było wojsk amerykańskich.
Mimo oficjalnego sojuszu i deklaracji współpracy między sztabowcami wyższego szczebla obu stron
dochodziło już wówczas do pewnych nieporozumień i tarć. Amerykanie wręcz obawiali się silnych
wpływów francuskiej lewicy, które mogły oddziaływać na wojsko. Spoglądając w przyszłość — z punktu
widzenia własnych interesów mocarstwowych — nie chcieli, aby jakiekolwiek informacje o niemieckich
badaniach jądrowych przeniknęły do fachowców radzieckich, którzy według ich przewidywań mogli w tej
sprawie porozumieć się z Francuzami.
Kierując się tymi obawami, a raczej brakiem lojalności wobec głównego partnera koalicji
antyhitlerowskiej, Związku Radzieckiego, zamierzali jak najszybciej, jeszcze przed wkroczeniem wojsk
francuskich, opanować tereny na południu Niemiec i w tajemnicy przejąć wszystkie pozostawione
dokumenty oraz aparaturę służącą do badań jądrowych. Rzecznikiem tej koncepcji był sam Churchill i jego
głos zaważył na odprawie szefów Połączonych Sztabów, kiedy ustalano zadania dla generałów Pattona i
Adamsa, dowódców amerykańskiej 3 i 7 armii polowej. Miały one głębokim manewrem oskrzydlającym
zamknąć kleszcze na południe od Stuttgartu, blokując szczelnie wszystkie drogi ucieczki z gigantycznego
kotła. Dzięki masie wojsk pancernych i zmotoryzowanych, a zwłaszcza biernej postawie Niemców, którzy
na froncie zachodnim nie przejawiali inicjatywy zaczepnej, operacja rokowała pełne powodzenie.
Młody fizyk atomowy i kapitan służb technicznych 7 US Army, Georg Stanton, już w połowie kwietnia
nabrał przekonania, że zanosi się na akcję przekraczającą wszystko to, co do tej pory zdziałał „Alsos”, do
którego został ostatnio przydzielony. Cieszyło go to niepomiernie, gdyż, pomijając zamiłowanie do
niezwykłych przygód i tajnych misji, znudził się setnie. W Reims, gdzie przebywał ostatnio w charakterze
„naukowego oficera łącznikowego”, nie widział dla siebie żadnego pola do działania.
Wiedział oczywiście, że należy teraz do organizacji nadzorującej Projekt „Manhattan”, mający na celu
planowanie materiałów zastępczych, ale do bliższych szczegółów nie miał dostępu. Nie mógł na przykład
wiedzieć, że w skład głównej kwatery sztabu naukowców w Chicago, nazywanej w tajnych aktach
,,Metalurgical Laboratory”, wchodzili profesorowie Arthur Compton, Enrico Fermi, Filip Oppenheimer i że
kierowali oni całą produkcją energii jądrowej w Hanford (stan Waszyngton), w Oak Ridge (Tennessee —
inaczej laboratorium Clinton) i w Los Alamos (Nowy Meksyk). Nie wiedział również, że odpowiedni sprzęt
na ich zamówienie dostarczał koncern Du Pont de Nemours.
Ale nawet gdyby generał Groves wtajemniczył zdolnego kapitana w najtajniejsze sprawy struktury
organizacyjnej, niewiele by to obeszło żądnego czynu oficera. Już bardziej zainteresowało go powierzone
mu zadanie zabezpieczenia niemieckiej aparatury atomowej.
Ucieszył się więc ogromnie, kiedy 20 kwietnia został przydzielony do grupy specjalnej, która miała
odszukać i zarekwirować urządzenia wywiezione przez hitlerowców z Berlina i ukryte gdzieś w okolicach
Hechingen.
Stanton z miejsca przystąpił do dzieła. Wydał polecenie trzem młodszym kolegom, fizykom z
kalifornijskiego Instytutu Technologii, aby natychmiast pakowali swoje rzeczy, i na czele tej
zaimprowizowanej „brygady” udał się na lotnisko. Specjalny samolot wojskowy przerzucił fizyków do
Heilbronn, skąd zgodnie z tajnym rozkazem mieli zgłosić się w sztabie generała Adamsa, stacjonującym w
rejonie Schwabisch Gmünd.
Późnym wieczorem 21 kwietnia kapitan meldował się u dowódcy 7 armii. Wręczył mu osobisty rozkaz
głównodowodzącego Ekspedycyjnych Sił Alianckich, generała D. Eisenhowera, który dotyczył wspomnianej
już operacji okrążającej.
Stanton wyczuł, iż generał Adams nie był zadowolony, że otrzymał rozkaz za pośrednictwem oficera tak
niskiej rangi, i to w dodatku przydzielonego do służby technicznej. Nie miał jednak wyboru, rozkaz jest
rozkazem. Zaprosił więc fizyka do sąsiedniego pokoju, w którym, jak się okazało, urzędował szef sztabu
armii. Panował tu ruch i gwar. Dyżurni oficerowie przyjmowali depesze radiowe i bezpośrednie meldunki
dowódców poszczególnych dywizji i korpusów armijnych. Na ścianie wisiała ogromnych rozmiarów mapa
Niemiec, upstrzona gwoździkami z różnokolorowymi główkami. Żółte oznaczały aktualne pozycje jednostek
7 armii i biegły wzdłuż linii Ludwigsburg-—Crailsheim—Norymberga—Bayreuth.
Tymczasem ośrodki wymienione w rozkazie przywiezionym przez Stantona, czyli Hechingen i
Haigerloch, znajdowały się na północ od Neckaru, w niewielkiej odległości od miasta uniwersyteckiego
Tybinga. Bliżej znajdowała się francuska 1 armia, operująca w pobliżu Stuttgartu.
Co za szczęście, że Francuzi nie mają pojęcia o tym, co mogliby znaleźć w tamtych stronach, pomyślał
młody kapitan.
W pewnej chwili wszedł adiutant i podał kartkę Adamsowi.
— Padł Stuttgart, a w Ulm nastąpiło połączenie wojsk francuskich z amerykańskimi — czytał głośno
generał. — Hechingen i Haigerloch znalazły się w kotle i niemieccy naukowcy nie mogli się wymknąć.
Chyba żeby zapadli się pod ziemię...
— Teraz najważniejsze, panie generale, to pospieszyć się i zabezpieczyć aparaturę atomową, aby nie
uległa zniszczeniu podczas walk... lub nie została umyślnie zdewastowana — kapitan mówił te słowa w
wielkim pośpiechu.
Generał spojrzał na podenerwowanego oficera.
— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy — przyrzekł.
Następnego dnia wczesnym rankiem grupa Stantona z eskortą lekkich czołgów i pułku zmotoryzowanej
piechoty ruszyła w drogę. Pierwsze kilometry przebyli bez żadnych przeszkód. Armia hitlerowska
znajdowała się już w stanie rozkładu, żołnierze Wehrmachtu dobrowolnie oddawali się do niewoli.
W pobliżu Hechingen zaczęły się jednak kłopoty. Grupa Stantona natknęła się na barykadę na drodze, a
kiedy żołnierze zabrali się do usuwania przeszkód, przeważnie wielkich pni drzew, przywitał ich grad
pocisków. Amerykańskie czołgi przemówiły ogniem dział i karabinów. Po godzinie zasadzkę zlikwidowano.
Wzięto do niewoli hitlerowskich jeńców i wtedy okazało się, że byli to młodzi chłopcy z „Hitlerjugend”.
Hechingen zajęto o 13.00, nie napotykając na opór wroga. Wkrótce nadjechał ze swoim sztabem
pułkownik Pash, któremu Stanton złożył wyczerpujący meldunek.
23 kwietnia oddział specjalny oddany pod komendę pułkownika Pasha nie czekając na nadejście wojsk
francuskich zajął Haigerloch. Członkowie misji dotarli do piwnicy pod ogromną skarpą, wyłamali drzwi i
weszli do pomieszczenia, w którym znajdował się reaktor. Aparatura atomowa była nietknięta. Amerykanie
stwierdzili, że mieściła się ona w tak solidnym schronie, że nawet kilkudziesięciotonowa bomba nie
sforsowałaby tej przeszkody. Oglądali z ciekawością, zwłaszcza fizycy jądrowi, wielki stalowy sześcian
obłożony grafitem. Wypytywali jednego z niemieckich uczonych, którego przywieźli ze sobą, jak
funkcjonował reaktor, ale ten dawał wymijające odpowiedzi.
Jeszcze tego samego dnia rozebrano szczątki stosu atomowego. Uran i ciężka woda zniknęły przed
nadejściem jankesów. Zostały skrzętnie ukryte przez Niemców.
Misja „Alsos” opuściła miasteczko, a saperzy wysadzili jaskinię w powietrze.
Tymczasem do Hechingen wkroczyły już oddziały francuskie. Pułkownik Pash musiał się spieszyć. Nie
mógł dopuścić do tego, żeby Francuzi dotarli do laboratorium i zorientowali się, jakie badania tutaj
prowadzono, musiał zapobiec wywiezieniu przez Francuzów personelu i sprzętu ośrodka badawczego.
Zaczęto więc w pośpiechu, ale gruntownie przetrząsać pomieszczenia laboratoryjne i prywatne
mieszkania naukowców. Znaleziono dwa różne prototypy urządzenia do rozdzielania izotopów uranu i ujęto
kilku fizyków jądrowych. Wśród nich byli Weizsäcker i Bagge. Podczas przesłuchiwania naukowców
Goudsmit podstępnie wyłudził ujawnienie skrytki, w której umieszczono uran i ciężką wodę.
Grupa Amerykanów i Anglików ponownie udała się do Haigerloch. We wskazanym przez Niemców
schowku, w piwnicy starego młyna, znaleziono 2000 litrów ciężkiej wody, a w niej kilkadziesiąt kostek
uranu, z których każda ważyła około 50 funtów. Odkryto również ogromny zapas grafitu. W polu za wsią
wykopano kilkaset kostek uranowych. Członkowie misji zapakowali natychmiast próbki materiałów i
wysłali je do sztabu w Reims. Teraz już spokojnie ładowano zdobycz na ciężarówki, by przewieźć ją do
Paryża, a stamtąd do Stanów.
Pułkownik Pash nie przerywał swej gorączkowej działalności. Tyle jeszcze było do zrobienia. Jeden z
kierowanych przez niego oddziałów dotarł do laboratorium Instytutu Chemii w Tailfingen, gdzie
odnaleziono profesora Hahna. Stary chemik, zupełnie zrezygnowany, bez większych ceregieli przekazał
tajne raporty i dokumentację. Wraz z fizykiem von Lauem przewieziono go do Hechingen.
Wczesnym rankiem 27 kwietnia misja „Alsos” opuściła te strony, zabierając ze sobą niemieckich
uczonych. Droga wiodła do Heidelbergu, gdzie przesłuchiwano fizyków jądrowych. Tymczasem agent z
grupy Pasha ujął Gerlacha w jego laboratorium uniwersytetu w Monachium. Znaleziono tam resztę uranu i
ciężkiej wody. Wkrótce schwytano też Diebnera, ale ten odmówił wszelkich zeznań.
Tuż po odjeździe Amerykanów zjawił się w Hechingen Joliot-Curie. Na usilne prośby, by przekazano
mu cały zapas uranu, niemieccy fizycy, mniejsze „płotki”, których nie zabrał „Alsos”, z przekorą
pomieszaną z żałością wręczyli uczonemu bryłkę metalu wielkości kostki cukru, pozostałą po
przeprowadzonych analizach laboratoryjnych. Profesor nie krył swego rozczarowania.
EPILOG
W ciągu zaledwie kilku miesięcy prawie wszyscy niemieccy naukowcy, którzy uczestniczyli w
realizacji Projektu „U”, zostali internowani w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Najdłużej
przebywał na wolności, posługując się fałszywymi dokumentami, profesor Paul Harteck, ale i jego w końcu
rozpoznali dwaj agenci z grupy „Alsos”. Przerzucony niezwłocznie drogą lotniczą za ocean do Farm Hall w
pobliżu Huntigton, ze zdumieniem spotkał swoich kolegów, którzy teraz odcięci od świata zewnętrznego
mieli dosyć czasu, aby zastanowić się nad fiaskiem tak uporczywie prowadzonych badań jądrowych.
Hitlerowska III Rzesza i na tym polu, mimo pewnych osiągnięć cząstkowych przedwcześnie uznawanych za
„przełomowe” w stylu goebbelsowskiej propagandy, poniosła całkowitą klęskę.
Nie ulega wątpliwości, że wobec zbliżającej się katastrofy, spowodowanej zwłaszcza potężnymi
ciosami Armii Radzieckiej na froncie wschodnim, Niemcy użyliby tej broni, podobnie jak uczynili to z
pociskami V-1 i V-2. Zbrodniarz nie cofa się przed niczym, jeśli oczekuje go zasłużona kara, a przed
przywódcami faszystowskiej Rzeszy — winnymi zbrodni najcięższej, masowego ludobójstwa — wyłaniała
się nieodwołalnie ta perspektywa. Położenie Niemiec w schyłkowym okresie wojny było już jednak tak
mocno zachwiane, że nawet nowa broń o niezwykłej sile rażenia nie mogłaby ich uratować ani tym bardziej
przyczynić się do zmiany sytuacji na żadnym z frontów.
Na szczęście do tego nie doszło i — jak wynika z ujawnionych po wojnie materiałów oraz opinii
ekspertów, odrzucających sensacyjne wymysły rozgorączkowanych dziennikarzy — nie mogło dojść.
Spoglądając kompleksowo na całokształt prowadzonych przez hitlerowców prac, na osiągnięte rezultaty i
liczne potknięcia, topniejące zasoby surowcowe i coraz bardziej malejące możliwości zaplecza techniczno-
produkcyjnego, nasuwa się oczywisty wniosek, że droga do uzyskania sprawnego ładunku jądrowego w
postaci bomby była jeszcze daleka. Pojedynczy egzemplarz, nawet gdyby zdołali go przygotować i
wypróbować, narażając się na ogromne ryzyko z powodu braku odpowiedniego poligonu i zdradzając w ten
sposób fakt posiadania nowej broni, mógł co najwyżej potwierdzić teoretyczne przewidywania skutków
eksplozji jądrowej. Przy ówczesnym poziomie techniki, pamiętając o postępującym chaosie w hitlerowskim
przemyśle zbrojeniowym i dezorganizacji transportu, nadzieja na szybkie uruchomienie produkcji kilku
kolejnych egzemplarzy — warto podkreślić: zaledwie kilku, a nie serii — była po prostu utopią. Niewiele
mogłaby tu zdziałać gorliwość naukowców, posłusznie i bez reszty deklarujących swe poparcie dla
faszystowskiego reżimu.
Sama bomba nie stanowiła jeszcze groźnego instrumentu oddziaływania w prowadzonej wojnie. Wraz z
nią wyłaniał się problem środków przenoszenia do celu, a pod tym względem Niemcy pozostawali daleko w
tyle za aliantami. Wykorzystanie pocisku rakietowego V-2 jako nosiciela można uznać za fantazję. Inne
warianty pocisków pozostawały ciągle w sferze odległych projektów. Nikt wówczas nie wiedział, jak
zachowa się ładunek jądrowy w skali dużych przyspieszeń, występujących przy starcie rakiety, a wiele
przemawiało za tym, że eksplozja nastąpi w kilka sekund po jej odpaleniu. Zbadanie tego zjawiska łączyło
się z potrzebą dokonania żmudnych i czasochłonnych studiów, których nie przewidywano w Projekcie „U”.
Był to kolejny próg trudności, podważających możliwość szybkiego zastosowania pocisków rakietowych do
przenoszenia głowic atomowych, a czas nie stał w miejscu.
Na przełomie 1944—45 roku również Luftwaffe nie dysponowała odpowiednim typem samolotu, który
mógłby spełnić tę rolę. Reklamowany głośno bombowiec He-177 „Greif” rozwijał za małą prędkość i zbyt
łatwo padał łupem myśliwców. Budowany w wielkiej tajemnicy czterosilnikowy Me-264 znajdował się w
stadium prototypu i ciągłe ponaglenia Göringa nie przyspieszyły prac rozwojowych. Roztaczanej przez
Niemców wizji użycia tych samolotów do bombardowania Nowego Jorku i innych większych miast
amerykańskich nie można traktować poważnie. Hitlerowskie spekulacje obalała ponadto zdecydowana
przewaga liczbowa i jakościowa lotnictwa radzieckiego na wschodzie i alianckiego na zachodzie. Obszar
powietrzny w strefie obu frontów był tak czujnie kontrolowany, że żaden intruz nie zdołałby bezkarnie
przeniknąć na głębokie zaplecze, a właśnie cele tam położone miały być obiektem ataku.
Nie wydaje się prawdopodobne, aby jakąś rolę w hitlerowskich planach mogły odegrać okręty
podwodne. Po przegranej bitwie o Atlantyk Kriegsmarine została całkowicie zepchnięta do defensywy i
samotne rajdy U-bootów, jeszcze nie tak dawno grasujących z dala od swoich baz, należały już do historii.
Tak oto wyglądała rzeczywistość, konfrontacja awanturniczych nadziei grupki szaleńców z realnymi
warunkami, których w żaden sposób nie dało się wymanewrować.
Wiele przyczyn złożyło się na to, że Europa uniknęła jeszcze jednej tragedii i w żadnym z jej krajów
widoku wiosennego słońca nie przesłonił grzyb eksplozji atomowej. Czas pokoju rozpoczął się jednak pod
złym znakiem. Z winy zachodnich polityków i militarystów w koalicji antyhitlerowskiej wystąpiły pierwsze
oznaki rozpadu. Miejsce sojuszu i wzajemnego porozumienia zaczęły zajmować niebezpieczne aspiracje
określonych kół w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, roszczących sobie pretensje do spełniania
wiodącej roli w świecie i narzucania warunków innym państwom wbrew ich narodowym interesom.
Właśnie w okresie kiełkowania tych prądów na Dalekim Wschodzie, gdzie jeszcze trwała wojna z
Japonią, do której zgodnie z sojuszniczymi zobowiązaniami przystąpił Związek Radziecki, dwa wybuchy o
nie znanej dotąd sile rażenia oznajmiły światu początek atomowej ery. Ofiarą ataku padły miasta Hiroszima i
Nagasaki, zmiecione z powierzchni ziemi i spalone na popiół razem z tysiącami mieszkańców.
Żadne względy wojskowe nie przemawiały za potrzebą zrzucenia tych bomb. Japonia po klęsce Armii
Kwantuńskiej, rozgromionej przez oddziały radzieckie, była bliska kapitulacji. Amerykanie, którzy
zdystansowali wysiłki Niemców na rzecz wyprodukowania ładunków jądrowych, dysponując sprawnymi
środkami przenoszenia — samolotami dalekiego zasięgu typu B-29, chcieli w ten sposób udowodnić światu,
że do swego arsenału wprowadzili broń niszczącą wszystko. Atomowe bomby miały się odtąd stać
instrumentem szantażu w dialogu z przeciwnikami politycznymi. Militaryści z USA już wkrótce musieli
przełknąć gorzką pigułkę. W trosce o bezpieczeństwo własne i swoich sojuszników Związek Radziecki
przyspieszył własne prace badawcze i złamał monopol atomowy mocarstwa zza oceanu, ale to już zupełnie
inna historia.