Stomma Ludwik Nasza różna Europa

background image

Stomma Ludwik

Nasza różna Europa

background image

Opracowanie graficzne:

Janusz Barecki

Korekta:

Dobrosława Pańkowska

Copyright © Ludwik Stomma, Warszawa 2012

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2012

ISBN 978-83-244-0254-0

Wydawnictwo ISKRY

ul. Smolna 11,00-375 Warszawa iskry@iskry.com.pl www.iskrycom.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

background image

Spis treści

966

1039

1195

1241

1314

1410

1429

1492

1538

1572

1655

1752

1795

background image

Pierwszą datą w tym swoistym kalendarzu dziejowym jest rok 966, ostatnią 1795. To

lata Polski niepodległej i obecnej na mapach Europy. Pozostałe daty są całkowicie

przypadkowe i, słowo honoru, wyciągnięte na chybił trafił. O cóż chodziło? Można tę książkę

czytać jako zbiór historycznych anegdot (mam nadzieję, że takowych nie zabraknie), ale także

jako propozycję spojrzenia na kontynent naszych przodków, francuskich, duńskich, czy

hiszpańskich... etc. Były to światy niekiedy bliskie, czasami tak odległe, że porównać się ich

nawet nie da. Jak miały się na przykład drewniane budowle Piastów do harmonijnych,

kamiennych kolumnad mauretańskich w Kordobie lub Grenadzie? Jakiż procent Polaków

zainteresuje abstrakcyjny system metryczny, skoro w salonach mowa tylko o ogrodach, które

wybudował Szczęsny Potocki dla swojej Zofii, a i temat samej utraty niepodległości obchodzi

nieznaczną część społeczeństwa. Czy ktokolwiek zdał sobie sprawę w Rzeczypospolitej, że

oto Anglia zaczyna panować nad morzami? Jakże to wszystko było dalekie od świadomości

panów szlachty, dla których problemem najwyższej rangi był spór Radziwiłła z Lubomirskim,

gdzie w końcu obaj okazali się nieistniejącymi śnieżynkami w zamieci globu. Zresztą

wyobraźnia wielkich panów włoskich walczących o panowanie nad lokalnymi miastami

i o tron papieski nie sięgała dużo dalej. Cóż ich mogły obchodzić perypetie królów

szwedzkich czy duńskich, tym bardziej jacyś Jagiellonowie. Jakże mało zrozumiały wydawać

się może fakt, że Henryk Walezjusz ucieka dzikimi lasami z Wawelu, gdyż korona polska

ciąży mu nie tylko przez pacta conventa, ale przez to również, co uznaje za ciemnotę

i nietolerancję dworu, potępienie dla jego seksualnych upodobań i przyzwyczajeń. Historycy

i literaci polscy od Juliusza Słowackiego po Jarosława Marka Rymkiewicza nie chcieli wziąć

pod uwagę, że w pierwszej przynajmniej fazie sprawa Samuela Zborowskiego nie ma

żadnych ideologicznych odniesień. Dla króla Henryka sam fakt wywołania tumultu na jego

zamku nie mógł być zmazany inaczej niż szafotem i toporem. Do tego nie dogadzały mu

zimne komnaty zamokłe wznoszącą się znad Wisły przenikliwą wilgocią.

W początkach XIX wieku samych państw niemieckich, międzynarodowo uznanych,

mamy kilkanaście. Nie czują się one bynajmniej związane wspólnotą języka i mitycznego

pochodzenia. Książę, przejściowo, Palatynatu i Bawarii nienawidzi KarolaFryderyka

z Badenii, zaś obu ich nie znosi Fryderyk III, książę Furstenburgu. Wojny napoleońskie noszą

w większości podręczników wszystkich kontynentów miano „wojen europejskich”. Przyszłe

wojny „światowe”, nie umniejszając w niczym amerykańskich zmagań na Corregidor, Peleliu,

Guadalcanal i Okinawie czy też międzynarodowych, w tym polskich, wojsk Montgomery’ego

background image

w północnej Afryce, zaczynały się i ostatecznie decydowały w Europie. Historia nie zapomni

nigdy, jak nieludzkie, straszliwe i krwawe były te drgawki historii. Miasta padały w gruzy,

wyniszczano narody, nikt już nie liczył hektolitrów krwi. We wspomnieniach Guy Sajera

(Zapomniany żołnierz, Gdańsk 2003) mamy taki opis: wydobywający się z błota niemiecki

snajper widzi wygrzebującego się z sąsiedniego leja czerwonoarmistę. Patrzą na siebie i nie

chce się już im strzelać. Niemniej jednak życie obu zależy od tego, kto szybciej naciśnie

cyngiel, choć nikt tu nikogo nie nienawidzi. Trzeba było jeszcze kilkudziesięciu lat, żeby

otrząsnąć się z błota i zdać sobie sprawę, że od Poznania do Berlina rzut beretem, który

pasuje zarówno na poznański, jak i berliński łeb.

Antoni Gołubiew w Bolesławie Chrobrym opisuje dzieje rodów nieraz sobie

nieżyczliwych, zawierających perfidne i nieszczere, koniunkturalne porozumienia. Woda

z roztopionego śniegu wpadała w wąskie potoczki, te z kolei w strumienie, potem półrzeczki,

wreszcie rzeki płynące dumnie do morza. Taki był podług Gołubiewa początek Polski, takie

jest na pewno powstanie Europy. Ileż krwi spłynęło, mieszając się z wodą strumieni, zanim

możemy powiedzieć: Tak, to my zbudowaliśmy krypty katedry w Quedlinburgu, Wersal,

Kreml i Rzym. Raz byliśmy w szarym ogonie Europy, niekiedy na jej czele. Nie ma to jednak

najmniejszego znaczenia. Bo oto jest nareszcie Europa, a my w niej, chociaż jakie trudne

i bolesne były dzieje... Chcę wierzyć, iż nareszcie ten wiersz Antoniego Słonimskiego

znajdzie się we wszystkich podręcznikach od Polski, po Niemcy i Portugalię:

Ten, co o własnym kraju zapomina

Na wieść, jak krwią opływa naród czeski, Bratem się czuje Jugosłowianina,

Norwegiem, kiedy cierpi lud norweski.

Z matką żydowską nad podbite syny

Schyla się, ręce załamując żalem, Gdy Moskal pada - czuje się Moskalem,

Z Ukraincami płacze Ukrainy

Ten, który wszystkim serce swe otwiera, Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem

- Gdy naród grecki z głodu umiera, Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.

A tymczasem działy się krwawe dzieje. Dosyć, mamy już prawo do nadziei.

background image

966

W 1840 roku Théophile Gautier, pisarz postromantyczny, za namową przyjaciół

wybrał się do odległej i egzotycznej Hiszpanii. Weźmy pod uwagę warunki epoki. Podróż

dyliżansem z Paryża do granicznej Bayonne trwała cały tydzień. Do Kordoby zawitał po

miesiącu. Oniemiały stanął przed katedrą, która nosiła to miano z uzurpacji chrześcijańskiej

tylko. W rzeczywistości był to Wielki Meczet La Mezquita. „Wrażenie, jakiego się doznaje,

wchodząc do tego starodawnego sanktuarium islamu, jest trudne do określenia i nie ma nic

wspólnego z wrażeniami łączącymi się zazwyczaj z architekturą: jesteście raczej skłonni

pomyśleć, że idziecie sklepionym lasem niż środkiem budowli; w jakąkolwiek stronę się

obrócić, oko błądzi po alejach kolumn, krzyżujących się i biegnących w nieskończoność,

niczym szpalery marmurowej roślinności, co bujnie wystrzeliła z ziemi; tajemniczy półmrok

owego lasu utwierdza jeszcze to złudzenie. Meczet ma dziewiętnaście naw wzdłuż,

trzydzieści sześć wszerz; ale rozpiętość arkad poprzecznych jest znacznie mniejsza. Każda

nawa jest zbudowana z dwóch rzędów łuków umieszczonych jeden nad drugim; niektóre

krzyżują się i przeplatają jak wstążki, co daje najosobliwszy efekt. Kolumny, wszystkie

z jednej bryły, mają zaledwie dziesięć do dwunastu stóp wysokości, nie licząc

korynckoarabskich kapiteli, wykwintnych, mocnych, przypominających raczej palmę

afrykańską niż akant grecki. Te kolumny są z rzadkiego marmuru, z porfiru, z jaspisu,

z zielonego i fioletowego okruchowca oraz innych cennych materiałów. (...) W czasach

kalifów osiemset srebrnych lamp napełnionych aromatyczną oliwą rozwidniało długie nawy,

rzucając lśnienia na porfir i gładki jaspis kolumn, zawieszając iskrę na złoconych gwiazdach

sufitów i wydobywając z cienia kryształowe mozaiki i wersety Koranu wplecione w arabeski

i kwiaty. Wśród tych lamp były dzwony z Santiago de Compostela, łup Maurów; odwrócone

i zawieszone u sklepienia na srebrnych łańcuchach, oświetlały świątynię Allacha i jego

proroka, zdumione, że z dzwonów katolickich stały się lampami muzułmańskimi. Spojrzenie

mogło wówczas biec swobodnie przez długie kolumnady aż do kwitnących drzew

pomarańczowych i bijących w górę fontann dziedzińca, widocznych w strumieniu światła,

które stawało się jeszcze bardziej olśniewające przez kontrast z półmrokiem wnętrza” (Teofil

Gautier, Podróż do Hiszpanii, Warszawa 1979).

Budowie meczetu w Kordobie, ukończonej w roku 966, patronował kalif AlHakam II

alMustansir. Jego realna władza sięgała daleko poza granice kalifatu Kordoby. To on,

muzułmanin, rozstrzygał spory między katolickimi królami hiszpańskich prowincji. Dzięki

AlMaqqariemu wiemy na przykład, jak przyjął udającego się doń z prośbą o pomoc króla

Leonu, Ordono IV zwanego Złym (cytuję za Claudio SanchezAlbornoz, L’Espagne

background image

musulmane, Paris 1973): „Po dwóch dniach pobytu we wspaniale umeblowanym pałacu [w

Medinaceli - L.S.], który mu dano na kwaterę, uzyskał Ordono pozwolenie na udanie się do

Madïnat azZahra, gdzie kalif udzieli mu audiencji. Ubrał się w suknię z białego jedwabiu, co

było hołdem dla koloru flag Umajjadów, założył czepek zdobny najszlachetniejszymi

kamieniami. Sprawujący najwyższe stanowiska spośród chrześcijan w Andaluzji - sędzia

Walïd ibn Khayzorân z Kordoby i arcybiskup Toledo Obayd Allah ibn Qâsim przybyli pilnie,

by zaznajomić go z regułami etykiety przestrzeganymi na dworze kordobańskim, w której to

kwestii był kalif bardzo wymagający. (...) We drzwiach, na znak szacunku, zdjął król Ordono

czepek i zrzucił płaszcz. Na polecenie mistrza ceremonii oddał teraz parę kroków przed

siebie, tak że zobaczyć już mógł kalifa zasiadającego w towarzystwie swych braci, szwagrów,

wezyrów i ważnych urzędników dworskich. Ruszył tedy naprzód, przyklękając co chwila, aż

znalazł się u stóp kalifa. Ten podał mu rękę do ucałowania, po czym wskazał miejsce, około

piętnaście stóp od tronu, gdzie może usiąść na ławie pokrytej złotogłowiem. Wszyscy

panowie hiszpańscy, po przejściu tego samego ceremoniału i ucałowawszy dłoń kalifa, zajęli

miejsce przy swoim królu, gdzie czekał na nich także Walïd ibn Khayzorân mający służyć za

tłumacza. (...)

Po dłuższej chwili ciszy kalif uśmiechnął się i powiedział do króla: «Raduj się, iż

przybyłeś tutaj, wierząc w naszą łaskę. Będzie ci ona dana w stopniu większym nawet, niż

mogłeś się tego spodziewać». Gdy usłyszał to Ordono, radość zabłysła na jego twarzy.

Podniósł się, potem padł na kolana i ucałował dywan, który wiódł do tronu. «Jestem - rzekł -

Panie, Twoim, który jesteś obrońcą wszystkich wierzących w jednego Boga, niewolnikiem.

Zdaję się na Twoją wspaniałomyślność i cnotę, powierzam Ci siebie i swoich ludzi. Zrobię

wszystko, czegokolwiek sobie zażyczysz i służyć Ci będę szczerze i lojalnie». Kalif

skwitował wszystko krótkim stwierdzeniem, iż przyjmuje oświadczenie króla Leonu do

wiadomości. Odjechał Ordono Zły z nadzieją w sercu przez wielkie, murowane miasto,

zamieszkałe przez piętnaście tysięcy rodzin, z którego bogactwem porównać mógłby się

ewentualnie jedynie Konstantynopol. Domy tonęły w ogrodach nawadnianych wodą z gór,

sprowadzaną dzięki wierconym w skałach tunelikom, kamiennym, rynnom i akweduktom,

istnym, do dzisiaj niedoścignionym arcydziełom myśli inżynieryjnej. Dopiero gdy wrócił do

swojego surowego, choć kamiennie obwarowanego Leon, napadły go wątpliwości. Zdał sobie

boleśnie sprawę, że przy takiej dysproporcji cywilizacyjnej jest tylko marionetką

w kalifowych rękach. I nie mylił się tym razem. Wielcy tego świata, to jedno nigdy nie

zmieniło się w dziejach, dotrzymują zobowiązań tylko wtedy, kiedy jest im to wygodne. Dla

słabych traktaty są tylko kawałkiem papieru na podpałkę. I tak oczywiście było. Już rok

background image

później, poparty przez tegoż samego, łaskawego AlHakama II alMustansir, obalił go kuzyn

(syn Ramiro II) Sancho I Gruby, którego z kolei zastąpił w roku 966 Ramiro III, potem

Bermudo II, Alfons V, Bermudo III” - wszyscy z nienawistnej mu linii Ramiro II. Ale są to

już zbędne szczegóły relacjonujące litylko kaprysy kordobańskich kalifów. Zapamiętajmy

wszakże formułę Ordonera: „Panie, który jesteś obrońcą wszystkich wierzących w jednego

Boga”. Zapamiętajmy także katolickiego arcybiskupa Toledo, Obayda Allaha ibn Qâsima.

Zapamiętajmy kordobańskie synagogi. Nigdy już potem, przez omal tysiąclecie, nie spotkał

się świat z taką religijną tolerancją, czy dzisiejszymi mówiąc słowami - ekumenizmem. Mogli

kalifowie zmieniać królów na szachownicy konfliktów rozdrobnionych państewek Hiszpanii,

ich poddanym zostawiali jednak pełną wolność religijną i światopoglądową.

W tymże roku 966, w którym Al Hakam II godzi się na objęcie władzy przez Ramira

III, w odległej Danii przyjmuje chrzest rządzący tam od dwudziestu sześciu już lat król

Harald I Sinozęby. Jest to władca potężny, dysponujący flotą panującą bez trudu nad

Bałtykiem, cieśninami wiodącymi na Morze Północne i kilkudziesięcioma kamiennymi

zamkami. Politykę prowadzi perfekcyjnie cyniczną. W tym samym roku, w którym przyjmuje

chrzest, łączy się sojuszem z jarlem Hakonem z Lade, który jest, jak piszą P.G. Foote i D.M.

Wilson (Wikingowie, Warszawa 1975), „silnym poplecznikiem kultów pogańskich”. Cóż

z tego, skoro przy pomocy Duńczyków pokona on norweskiego Haralda Szary Płaszcz

i eksterminuje jego otoczenie, stając się panem Norwegii jako wicekról duński. Harald

Sinozęby nie ma oczywiście najmniejszej ochoty nastręczania sobie kłopotów i nawracania

nowych norweskich poddanych. Toteż bez skrupułów rekrutuje pogan do swojej armii, która

wkrótce staje się jedyną siłą w tej części Europy mogącą stawić czoło cesarstwu, o czym

gorzko przekona się Otton II. Lubuje się Harald Sinozęby w dokonaniach monumentalnych.

W Jutlandii wznosi pomnik ku czci swoich rodziców Gorma i Thyri. „Ten ogromny, na wpół

piramidalny głaz z szarego granitu z czerwonymi żyłkami stoi na królewskim cmentarzu

w Jelling. Ma on około 2,5 m wysokości i wykuty na jednej z płaszczyzn długi napis

runiczny, który mówi o okolicznościach jego ozdobienia. Pozostałe dwie płaszczyzny pokryte

są płaskorzeźbami, z których jedna przedstawia postać Chrystusa na krzyżu, wyrzeźbioną

w niezwykle wystylizowany sposób, druga zaś ukazuje raczej niezgrabnego i formalnie

potraktowanego lwa w splotach węża. (...) Kamień z Jelling jest nie tylko ważnym przejawem

stylu Mammen. Jego znaczenie polega również na tym, że był prawdopodobnie inspiratorem

znacznej ilości skandynawskich rzeźb w kamieniu. Według zabytku z Jelling można ustalić

czas trwania stylu Mammen, musiał on bowiem być już rozwinięty, kiedy rzeźbiono głazy

w latach osiemdziesiątych dziesiątego wieku.

background image

Określenie daty osiągnięcia dojrzałości tego stylu na połowę wieku X wydaje się więc

przekonywające. W takim wypadku styl Mammen został bezpośrednio zastąpiony przez styl

Ringerike, który pojawił się na początku XI wieku”. Dziesiąty wiek i mowa już

o zmieniających się stylach w rzeźbie i architekturze? Nic w tym dziwnego. Za Haraldem

Sinozębym stoi wszakże parowiekowa tradycja wikingów, odkrywców Islandii, Grenlandii,

a zapewne i Ameryki. Ich duńska część miała już w VIII wieku do swojej dyspozycji

imponujące, murowane bazy w Trelleborgu, Fyrkacie etc. Kościoły w Aarhus czy Ribe, gdzie

działał benedyktyn święty Ansgar, powstały już w latach pięćdziesiątych dziewiątego wieku.

Żadnego porównania z polskim księciem Mieszkiem I. Wprawdzie przyjął on chrzest

w tym samym 966 roku co Harald Sinozęby, a rok ten jest jednocześnie umowną datą

początków państwowości polskiej, ale de facto wychynął właśnie z nadwarciańskich kniei.

Skończyłem niedawno lekturę książki Teresy i Ryszarda Kiersnowskich Życie codzienne na

Pomorzu wczesnośredniowiecznym, wiek XXII (Warszawa 1970). Jest w tym tytule zawarte

swoiste świadectwo polskiej świadomości dziejów. W roku 2009 byłem recenzentem pracy

doktorskiej Polki Moniki Siamy, przedstawionej na Uniwersytecie Grenoble III. Rozprawa

pod tytułem Mitologia chrześcijańska w Polsce wczesnego średniowiecza. Przykład świętego

Wojciecha była rzeczywiście znakomita. Z wielką przyjemnością, oprócz najwyższych ocen,

uchwaliliśmy dla autorki specjalne wyróżnienie i wniosek o publikację jej doktoratu.

Wątpliwości wzbudził tylko tytuł, co zresztą dotyczyłoby również książki Kiersnowskich,

gdyby obie miały być tłumaczone na Zachodzie. „Wczesne średniowiecze” to bowiem dla

Francuza, Niemca, Hiszpana czy Włocha wieki V do IX, potem mamy już do czynienia ze

średniowieczem, jak go zwał, tak zwał, „środkowym”, „właściwym”, „dojrzałym”. To, co dla

Polaka jest początkiem, dla nich jest ciągiem dalszym. Dopiero w tym momencie zmierzyć

można dobitnie i dosadnie, co jest niesłychanie ważne, choć nie zawsze wystarczająco

postrzegane, opóźnienie kultury polskiej na arenie europejskiej. Kordoba kalifa AlHakama II

wyprzedzała ją o cztery wieki przynajmniej, Dania Haralda Sinozębego o dwa lub półtora

wieku. Harald zdążył jeszcze wskoczyć do wagonu historii drugiej klasy, państwo Mieszka

w ostatniej chwili do odjeżdżającej przyczepy. To jednak też był ogromny sukces zarówno

Danii i Polski, jak i papiestwa udzielającego konsekwentnie pomocy dla pracy misyjnej

w Europie północnej i północnowschodniej. Niestety, chrzest dwóch mających coraz większe

znaczenie państw nie mógł ucieszyć papieża Jana XIII (Jana z Narni). Ten kluczowy akurat

i symboliczny rok spędził on bowiem, zamknięty przez buntowników z najbliższego

otoczenia, w zimnym, więziennym lochu. O co poszło? Jan XIII należał do idealistów

biorących dosłownie literę prawa kościelnego i tak zwanego objawienia. Ledwo włożył tiarę

background image

na głowę, już kazał pościć w Wielki Post i wszystkie święta, wtrącał się w życie rodzinne

wyznawców, przywoływał mityczne „prawo naturalne”, potępiał, nakazywał, wyklinał.

Spowodowało to spontaniczny bunt społeczeństwa, które wprawdzie uczęszczało na msze,

płaciło Rzymowi dziesięciny, opłacało kosztowne procesje, chciało jednak mieć prawo do

spokojnego życia podług reguł może nieuświęconych, zgodnych za to ze zdrowym

rozsądkiem. Z pomocą pośpieszył i uwolnił papieża z kazamatów cesarz Otton I. Oczywiście

w imię prymatu ojca świętego, prawowierności i czterech ewangelii. Tyle, że w polityce jest

zawsze coś za coś. Od roku 966 aż do końca pontyfikatu w 972 stał się papież Jan XIII,

a później również jego następca Benedykt VI, marionetką w rękach cesarza Ottona. Jednak

nie na długo. Kiedy tylko umrze potężny protektor, Benedykt VI zostanie obalony, uwięziony

w Zamku Świętego Anioła, a wreszcie uduszony na rozkaz swojego następcy, początkowo

antypapieża, Bonifacego VII, który zdążył już otruć innego swojego rywala Jana XIV. Sam,

w logicznym ciągu dziejów, jak pisze Rudolf Fischer Wollpert (Leksykon papieży, Kraków

1990), został zamordowany rok po śmierci Jana XIV. „Ściągnął na siebie nienawiść

wszystkich, również swoich krewnych; jego zwłoki przebito włóczniami, wleczono przez

ulice miasta i porzucono na rynku”. Zaiste nie była najbezpieczniejsza na przełomie X i XI

wieku ta eklezjastyczna rzymska i duchowna posada. W świecie opisywanym dziś chętnie

jako uległy wobec Kościoła i wierzący bezkrytycznie w jego doktrynę, w rzeczywistości jaką

taką wierność dogmatom i autorytetowi Rzymu wymuszać musiały najemne miecze. Nie

podważa to w niczym słuszności działań Mieszka I czy Haralda Sinozębego, gdyż cesarska

potęga okazała się militarnie i cywilizacyjnie silniejsza od wszelkich konkurencyjnych opcji.

Stanęli więc po prostu, w czym nie ma żadnej metafizyki, na barykadzie po stronie

zwycięzców. Tym bardziej że jedyny potencjalny konkurent - cesarstwo wschodniorzymskie,

czy jak kto woli Bizancjum - osłabione nieustannymi, wewnętrznymi walkami o władzę,

zaczyna coraz bardziej zasklepiać się w sobie. Po śmierci Romana II (syna Konstantyna VII)

rządy przywłaszczył sobie w 963 roku naczelny dowódca wojsk Nicefor Fokas. Teoretycznie

miał on respektować prawa synów Romana - Konstantyna i Bazylego, w rzeczywistości

jednak nie miał najmniejszej ochoty dzielić się władzą. W ciągu paru lat potrafił tak

skorumpować aparat administracyjny, że kiedy został zamordowany, na tron, zamiast

prawowitych pretendentów, wstąpił jego siostrzeniec Jan Tzimiskes. Dopiero przedwczesna,

naturalna zresztą śmierć Jana utorowała drogę do władzy prawowitemu spadkobiercy,

Bazylemu II Bułgarobójcy, który rządził później przez czterdzieści dziewięć lat, co daje mu

miejsce w trzydziestce najdłużej panujących władców europejskich wszech czasów. Sam

przydomek świadczy, iż był on cesarzem ekspansywnym, mającym imperialną wizję

background image

Bizancjum. Był to już jednak łabędzi śpiew cesarstwa. Od chwili jego śmierci, pomimo kilku

jeszcze sporadycznych zrywów, stan posiadania Bizancjum zaczyna się kurczyć, słabnie też

jego promieniowanie kulturalne. Historyk przekonuje się raz jeszcze, że tysiące wspaniałych

budowli, biblioteki, uczelnie, które, gdyby je oglądali Mieszko I czy Harald Sinozęby,

przyprawiłyby ich o zawrót głowy, nie mówiąc o niemożliwości zrozumienia języka

przerastających ich o wiek bizantyjskich intelektualistów, nie miały żadnego znaczenia wobec

siły pięści, czyli w tym przypadku rzymskogermańskiego miecza. Nawet to racjonalne

wydawałoby się przekonanie, że cywilizacje wyższe asymilują niższe, okazuje się nagle

zupełnie złudne.

Słabnące cesarstwo wschodnie szuka rozpaczliwie sojuszników. Znajduje ich na Rusi

kijowskiej, która właśnie, podobnie jak Polska Mieszka I, w tym samym czasie wkracza

energicznie na karty historii. W latach 964-965 władca Kijowa Świętosław prowadzi

zwycięskie wojny z żydowską ludnością Chazarii, wypierając swych przeciwników z ziem

nadwołżańskich i częściowo znad górnego Donu. Bardzo skomplikowane są te

żydowskochazarskie dzieje. Pisze Lew Gumilow (Od Rusi do Rosji, Warszawa 2004):

„Zdawałoby się, że powinno nastąpić wymieszanie się Chazarów z Żydami. Ale nic z tego.

(...) Za Żydów uważano wszystkie dzieci Żydówek, niezależnie od tego, kim byli ich ojcowie.

Chazarowie zaś, jak wszystkie narody eurazjatyckie, ród wywodzili od ojca. Te różne tradycje

nie pozwalały na wymieszanie się dwóch narodów (etnosów), różnica zaś między nimi

polegała na tym, że dzieci Chazarek i dzieci Żydówek były inaczej uczone. Nauczyciel rabin

nie przyjmował do szkoły dziecka, jeżeli nie było ono Żydem, to znaczy jeżeli jego matka

była Chazarką lub kobietą Pieczyngów. Ojciec uczył takie dziecko sam, ale oczywiście gorzej

niż uczono w chedrze. Tak utrwaliły się dwa różne stereotypy zachowań. Właśnie ta różnica

określiła różne losy dwóch narodów: Żydów i Chazarów”. Ten nieco antysemicki wywód (ale

jak widać rosyjski antysemityzm ma ponadtysiącletnią tradycję) poddany został ostrej krytyce

przez wielu historyków. Faktem jest bowiem, że wspólną religią Chazarów i Żydów był

judaizm, a pierwsze dokumenty chazarskiego piśmiennictwa, pochodzące z połowy X wieku

listy króla Józefa do emira Kordoby Abd arRahmana III, napisane są w języku i alfabecie

hebrajskim. Można więc, przypuszczają przeciwnicy Gumilowa, poczytywać Żydów

i Chazarów za jedność. Dodajemy do tego tych, którzy Żydów wschodnioeuropejskich zgoła

od Chazarów wywodzą, czy też aktualne roszczenia spokrewnionych z Chazarami Balkarów

do uznania ich za pełnoprawnych Izraelitów, by przekonać się, iż niemałe jest w tej materii

rzeczy pomieszanie. W każdym razie pierwszy raz usłyszała Zachodnia Europa o Rusach jako

pogromcach Żydów i w niektórych krajach zgoła się to spodobało. Akurat o Bizantyjczykach

background image

nie można tego powiedzieć. Utrzymywali oni z ŻydamiChazarami dobre stosunki handlowe

i wręcz czuli się ich protektorami. W polityce nie ma jednak sentymentów. Skoro Świętosław

wyszedł ze zmagań zwycięsko, z nim trzeba się było układać. W 966 przybywa więc do

Kijowa konstantynopolski wysłannik Kalokir. Skłania on Rusów do podpisania sojuszu, na

mocy którego mają uderzyć na zagrażające cesarstwu carstwo bułgarskie. Umowy

dotrzymano. Rusowie lądują w ujściu Dunaju, rozbijają armię cara bułgarskiego Piotra, biorą

do niewoli, kastrują i odsyłają do Konstantynopola jego synów, opanowują całą Bułgarię. Nie

będziemy się zatrzymywać nad efemerycznymi skutkami geopolitycznymi tych wydarzeń.

Spowodowały one jednak to, czego ich uczestnicy nie mogli wtedy jeszcze przewidzieć. Oto

zwycięska Ruś znalazła się pod wpływem kulturalnym i religijnym Bizancjum. Granice się

zmieniają, duch pozostanie. Za dwadzieścia lat Kijów przyjmie chrzest w rycie wschodnim.

Dokonuje się posiew pod nieunikniony później konflikt katolicyzmu i prawosławia,

a w konsekwencji późniejszych waśni Polski i Rosji.

background image

1039

Nie taki to wielki problem włożyć mniej więcej historycznych muszkieterów w czasy

Ludwików XIII i XIV albo pana Wołodyjowskiego, Kmicica, czy Skrzetuskiego w polski

XVII wiek, jak to zrobili odpowiednio Aleksander Dumas i Henryk Sienkiewicz.

Dokumentów co niemiara, sama historia układa scenariusz. Cóż jednak zrobić, kiedy nie

wiadomo nic. Na takie pisanie porwał się, acz tylko częściowo, Józef Ignacy Kraszewski.

Niestety, nie starczyło i jemu inwencji, żeby zamalować białą plamę historii polskiej. Piszą

tymczasem Mariusz Trąba i Lech Bielski (Poczet królów i książąt polskich, BielskoBiała

2003): „Początek panowania w Polsce Kazimierza nazywanego w następnych wiekach

Odnowicielem, a w starszej literaturze również Mnichem, należy do najbardziej zagadkowych

okresów w dziejach średniowiecznej Polski”. Sekunduje im Andrzej Nowak (Kronika Polski,

Kraków 1998): Następuje „zamęt w kraju, który wobec zagadkowego przedstawienia

w źródłach, historycy starają się wyjaśnić, stawiając różne hipotezy”. Podobnego zdania są

Benedykt Zientara i Gerard Labuda. Najczęściej mówi się o ”reakcji pogańskiej” połączonej

z powstaniem ludowym (antyfeudalnym?). Wydaje się, że ów ruch najsilniejszy był

w Wielkopolsce, miał też miejsce w Małopolsce, ominął natomiast Mazowsze trzymane

twardą ręką przez cześnika Mieszka II Miecława albo Masława. Z ruchem ludowym, to też

spekulacje, połączyć się miał ruch możnowładców skierowany przeciw Kazimierzowi

nieumiejącemu zapewnić bezpieczeństwa ich włościom. Nic tu nie jest pewne. W każdym

razie prawowity władca zmuszony jest do ucieczki z kraju. Podobno po jego rejteradzie rządy

objął na krótko (cóż za temat dla powieści historycznej) jego przyrodni brat Bolesław zwany

Zapomnianym. Nie ma żadnych wiarygodnych dowodów na samo jego istnienie. Nie

przeszkadza to tradycji dziejowej kultywować jego pamięci jako męczennika zamordowanego

przez zdrajców lub poległego w walce z Czechami. W tej historii udokumentowany i realny

jest tylko najazd z południa. Książę czeski Brzetysław, zaznajomiony z chaosem

w dziedzinach Piastów, postanawia wyciągnąć kasztany z ognia palącego ziemię sąsiadów.

Wydawałoby się, iż okazja jest wyjątkowa i nieprzynosząca ryzyka. Wojowie Brzetysława

bez żadnego trudu docierają do Gniezna, rabując relikwie świętego Wojciecha, a dla większej

pewności również kości jego brata Radzima, pierwszego arcybiskupa gnieźnieńskiego i pięciu

polskich eremitów męczenników (Benedykt Zientara, Poczet królów i książąt polskich,

Warszawa 1980). Puszczają kraj z dymem, uprowadzają tysiące niewolników, obsadzają

swoimi załogami grody na Śląsku. Triumf Brzetysława jest jednak równie spektakularny, co

iluzoryczny. Król Niemiec Henryk III, już za siedem lat cesarz, nie ma najmniejszego

zamiaru akceptować faktu, żeby mu jakieś książątko wybiegało przed szereg. Cała logika

background image

władzy cesarstwa opiera się na zachowywaniu równowagi między wasalami. Chwila

największych wiktorii Brzetysława jest więc również chwilą początku odrodzenia

piastowskiej Polski. W zaistniałej sytuacji, po surowym skarceniu Czechów, co odbiera im

skutecznie ochotę do podbojów, jest łaskaw Henryk III przypomnieć sobie nieszczęśliwego

wygnańca. Daje mu do dyspozycji pięciuset rycerzy i nakazuje przywrócić porządek na

wschodzie. Nie jest to byle jakie wsparcie zbrojne. W bitwach owego kresu brało z reguły

udział po kilkuset najwyżej rycerzy z obu stron. Z łopotem niemieckich flag wraca Kazimierz

Odnowiciel w 1039 roku na piastowskie ziemie. Dla Henryka III nie jest to wcale łatwa

decyzja. Już w IX wieku, jako pozostałość marchii Karola Wielkiego, powstało bowiem na

północnozachodnich granicach cesarstwa hrabstwo Holandii. Gwoli ścisłości sama nazwa

Holandia, albo od Holtland - kraj lasów, albo Onland - kraj podmokły i płaski, pojawiła się

dopiero w początkach XII wieku (Jan Balicki, Maria Bogucka, Historia Holandii, Warszawa

1989, z poprawkami Fernanda Braudela). Holender, czy jeszcze nie Holender, Teodoryk IV

zawiązuje wielką koalicję lotaryńskoflandryjską i rzucają przeciw Henrykowi. Jednocześnie

w Rzymie następują wydarzenia również dla Henryka w znacznej mierze niekorzystne -

w wyjaśnieniu wszystkich ich aspektów gubią się nawet najprzenikliwsi historycy.

W największym uproszczeniu: Potężna rodzina Tusculum wymusza na gremium

kardynalskim mianowanie głową Kościoła osiemnastoletniego bratanka dwóch poprzednich

papieży Teofilakta z Tusculum, który przyjął imię Benedykta IX. Rudolf FisherWollpert

napisze, iż „był to jeden z najbardziej niegodnych papieży tego okresu. Rzymianie gardzili

nim za jego rozwiązłość i występność. Stąd kilkakrotnie musiał opuszczać Rzym”. Inną

jednak sprawą jest ocena moralna, inną polityka. Do Rzymu bowiem ciągle powracał. Teraz

następuje

już

kompletna

łamigłówka.

Oddajmy

raz

jeszcze

głos

Rudolfowi

FisherWollpertowi, który może nam jej nie wyjaśni, ale przynajmniej poda elementy do

rozwiązania zagadki: „Kiedy w 1044 papież ponownie zmuszony był uciekać, antypapieżem

wybrano Sylwestra III, który jednak został ponownie przez Benedykta usunięty. W 1045

Benedykt odprzedał za tysiąc funtów srebra godność papieską Janowi Gracjanowi [którego

był ojcem chrzestnym - L.S.]; Jan Gracjan wstąpił na tron papieski jako Grzegorz VI. Tak

więc w tym samym czasie rządzili w Rzymie [jak zobaczymy w następnych rozdziałach ta

wielość następców Piotrowych nie była niczym nadzwyczajnym, jednak, na miłość Boską, nie

w jednym mieście! - L.S.] aż trzej papieże: jeden u świętego Piotra, drugi w Santa Maria

Maggiore, trzeci zaś na Lateranie. Na wniosek cesarza Henryka III w 1046 wszyscy trzej

zostali pozbawieni urzędu papieskiego. Sylwester mógł pozostać w Rzymie, Grzegorz został

deportowany do Kolonii, zaś nowo wybrany papież Klemens II zmarł już 9 października

background image

1047. Po jego śmierci papieżem został ponownie Benedykt IX, ale 16 lipca 1048 został

ostatecznie zmuszony udać się na wygnanie”. Dlaczego poddany atakom z północy, niepewny

sytuacji na południu, decyduje się Henryk III, co mogłoby się wydawać absurdalne, na

konsekwentne i długotrwałe wspomaganie polskiego książątka?

Być może odpowiedzi szukać należy w Paryżu, gdzie właśnie król Francji Henryk

I poślubia Annę, córkę księcia Kijowa Jarosława Mądrego. W pierwszej chwili wydawać by

się mogło, że to jakiś absurd zupełny. Kijów od Paryża dzieli, licząc ówczesnymi drogami,

około sześciu tysięcy kilometrów, co oznacza, że na wieść ze stolicy do stolicy trzeba było

czekać dwa miesiące, zakładając jeszcze, iż kurier nie będzie przechwycony po drodze. Co

ma w owych czasach Kijów do Paryża?! Jednak coś ma. Wobec chaosu w Polsce Jarosław

może mieć wszelkie szanse stanąć lada chwila na wschodnich granicach Rzeszy. Francuzi

podchodzą pod brzegi Renu. O południu i północy była już mowa. W historiozofii polskiej

dominuje całkowicie chronologicznie ograniczona, a więc historycznie bałamutna, teoria

o nieszczęsnym, geopolitycznym położeniu Rzeczypospolitej między Niemcami a Rosją.

W połowie XI wieku Henryk III odczuwał to zupełnie inaczej. Z jednej strony rosnąca w siłę

i odwołująca się, tak samo jak on, do tradycji Karola Wielkiego Francja, z drugiej

nieobliczalne prawosławie, przy czym należy pamiętać, że Jarosław spowinowacony jest

z królami Norwegii i Szwecji, których zamiary są zagadką, pewne jest jednak, że w razie

czego nie omieszkają sięgnąć po czyjeś kasztany z ognia. W tej sytuacji stworzenie na

wschodzie polskiego przedmurza wydaje się niezwykle istotne.

Kazimierz sprawia się znakomicie, może aż za bardzo jak na kalkulacje Henryka. Nie

chodzi tylko o to, że pokonuje przeciwników, zdobywa Kraków, gdzie wkrótce przenosi

stolicę, ale staje się też mimowolną przyczyną przemian społecznych. Hufce niemieckie po

wykonaniu zadania wracają w swoje strony. Odnowiciel potrzebuje jednak siły zbrojnej. Stąd

pomysł, żeby co możniejszym wojom, nawet jeżeli walczyli przedtem przeciw niemu,

nadawać ziemie, z których czerpać będą zyski w zamian za służbę wojenną na wezwanie

z góry. „Rozpoczął się w ten sposób proces tworzenia stanu rycerskiego, który z czasem

decydować zacznie o kształcie politycznym państwa”. To jednak nastąpi później. Na razie

zyskuje Kazimierz Odnowiciel wojskowe zaplecze, co wcale nie musiało być elementem

programu Henryka III. Można ująć też sprawę szerzej. To wtedy Polska z bytu plemiennego

przeradza się w kraj feudalny. Feudalizm oznacza zaś piramidę władzy. Na szczycie zasiada

król (książę), poniżej rycerze (później szlachta) i kler, niżej słudzy szlachty i kleru - poborcy

podatkowi, kupcy, karczmarze, piwowarzy, giermkowie, odpowiednicy naszych dzisiejszych

służb specjalnych, bogatsi mieszczanie... Na samym dnie odczłowieczeni chłopi, biedota

background image

grodzka i tak zwani ludzie z gościńca - w większości przypadków nieudaczni mieszczanie

i zbiegli chłopi. Od tego czasu, przez wiele wieków, wbrew Karolowi Marksowi i jakże

bliskim mu (choć na pewno by zaprzeczyli) liberałom, niewiele się zmieniło. Myszy pracują

na szczury, które udają, że liczą się z siedzącymi nad nimi kotami wybranymi przez myszy,

nad szczytami latają zaś orły (w zależności od kraju białe, czarne, dwugłowe etc.) i Michał

Archanioł, zapewniający górność, chmurność i alibi. Wszystko oczywiście inaczej się

nazywa, ale na jedno wychodzi. W tym sensie można bezsprzecznie powiedzieć, że

Kazimierz Odnowiciel stworzył nowoczesne państwo. Jest nieco krępujące, że stało się tak

dzięki niemieckiemu władcy, nie musimy o tym jednak pisać w podręcznikach ani tym

bardziej przypominać dzieciom, skąd wywodzą się takie słowa, jak: rycerz, pancerz,

burmistrz, krużganek, alkierz, lufcik, tum, tarcza, herb, szlachta, szmalec, sznur, szlaban,

marszałek. Nie ma powodów, by poczuwać się do wdzięczności, gdyż w najszerszym zakresie

Henryk III osiągnął dzięki Kazimierzowi Odnowicielowi swoje cele. Polska stała się rubieżą

zabezpieczającą Niemcy od wschodu. A był ku temu najwyższy czas. W latach tych sprawuje

bowiem władzę w Kijowie Jarosław Mądry. Nie na darmo nadała mu historia ten przydomek!

Jak pisze Władysław A. Serczyk (Historia Ukrainy, Wrocław 1990): „Kijów otaczał

szczególną troską. Początkowo wzniósł w nim tylko drewnianą cerkiew pod wezwaniem

świętej Zofii, lecz później, po pokonaniu przeciwników jedności państwa i odsunięcia

niebezpieczeństwa grożącego z zewnątrz, rozpoczął rozbudowę miasta zakrojoną na szeroką,

niespotykaną dotąd skalę. Kompleks budowli powstałych w Kijowie, poczynając od 1037,

nazywa się dzisiaj tradycyjnie «Grodem Jarosława». Zbudowano wówczas między innymi

murowany sobór Sofijski, bogato zdobiony i wyposażony w cenne dzieła ówczesnych

malarzy - «ikonopisców». Do chwili obecnej zachowała się wspaniała, odrestaurowana

w ostatnich latach mozaika w centralnej części soboru oraz freski zajmujące powierzchnię

niemal 3000 metrów kwadratowych. Cerkiew miała pięć naw, a nad nią wyrastało trzynaście

pozłacanych kopuł. (...) W tym czasie powstały też cerkwie świętego Jerzego i świętej Ireny,

patronów władcy i jego żony (Jarosławowi przy chrzcie nadano imię Jerzy); nowe mury

obronne ze słynną Złotą Bramą - głównym wjazdem do miasta. W Kijowie ustanowiona

została metropolia”. Budowano też i wspomagano budowę innych miast, przede wszystkim

Perejesławia. Na dworze Jarosława istniały trzy stronnictwa (vide cytowany już Lew

Gumilow, Od Rusi do Rosji): prozachodnie, w czym zawierała się fascynacja, ale również

marzenie o ekspansji w tym kierunku; probizantyjskie i nacjonalistyczne, uważające, że Ruś

może stawić czoło wszystkim „obcym”. Na razie przyszło jednak Jarosławowi walczyć

z południowymi sąsiadami - Pieczyngami, koczowniczym ludem tureckim, którego hordy

background image

wdarły się do Kijowa. Wsparty przez Waregów i nowogrodzian, po niezwykle krwawej

bitwie, ostatkiem sił Jarosław zwyciężył. „Za to klęska Pieczyngów - pisze Gumilow - była

całkowita i plemię to więcej już nie niepokoiło Rusi”. Sukces ten umocnił przede wszystkim

nacjonalistów. Na południu zagrożenie minęło, na zachodzie sytuacja była nie do końca

wyjaśniona, na wschodzie nomadzi nadal zbyt silni. Siłą rzeczy ekspansja ruska skierowała

się na północ. Jeżeli nie militarna, to w każdym razie ideologiczna. W swojej znakomitej

pracy Wzrost potęgi Moskwy (Kraków 2000) cytuje Henryk Paszkiewicz Jarosława Mądrego

aż na dwudziestu stronach. Możemy łatwo dojść do przekornego wniosku, że o ile bez

Jarosława Mądrego nie byłoby silnej, a może nawet potężnej Rusi Kijowskiej, to bez niej

z kolei nie byłoby Księstwa Moskiewskiego, a w dalszej konsekwencji Rosji. To prawda, że

musiały jeszcze minąć wieki. Ziarno jednak zostało już zasiane. O dziwo, myśl okazuje się

czasem ważniejsza od miecza.

Podobnie poniekąd było we Włoszech. Jak możemy się domyślać, Henryk III nie miał

nic przeciwko międzypapieskim waśniom, a wszelkie konflikty na południowej flance jego

włości były mu jak najbardziej na rękę. Toteż z satysfakcją przyjmuje fakt, iż na

południowych wybrzeżach Półwyspu Apenińskiego panoszyć się zaczynają Normanowie. Jest

to lud skandynawski, potomkowie wikingów z rogami na hełmach, osiadły również (stąd

Normandia) na ziemiach dolnej Sekwany, w tych czasach mówiący już po frankijsku

i rządzący się podług kontynentalnych instytucji. Nie zmienia to wiele ich łupieżczych

tradycji - wojska wypadające z ich długich łodzi dają się nieźle we znaki całej zachodniej

Europie. Tym razem wyprawiają się na Morze Śródziemne. Mauretańskie kalifaty

południowohiszpańskie są dla nich jeszcze za silne. Władcy Andaluzji dysponują przy tym

zgromadzoną w Kadyksie i Tarifie solidną, jakbyśmy to dzisiaj nazwali, strażą przybrzeżną.

Za to Neapol, obawiający się Rzymu i trzymający wojska na północy królestwa, jest celem

wymarzonym. Już w 1029 roku podrzędny wódz normandzki Rainulf I Drengot wdziera się

na półwysep i opanowuje tereny, które zostają mu tchórzliwie przyznane wraz z tytułem

hrabiego d’Aversy. Świeżo ochrzczony Norman ma dość sprytu, żeby zrozumieć, iż nie

utrzyma się na zdobytych ziemiach bez politycznej przynajmniej pomocy z zewnątrz. Ogłasza

się więc natychmiast niezłomnym stronnikiem cesarstwa niemieckiego. Wystarczy spojrzeć

na mapę, żeby zrozumieć cały cynizm dzikiego zdobywcy. Od monarchii Konrada II,

a później Henryka III, dzielą go setki kilometrów i różne włoskie księstwa oraz państwo

kościelne przede wszystkim. Tymczasem jest więc sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem.

Wydaje się, że nic nie może już powstrzymać Normanów. Padają Kapua i Solerno. Na

zdobyte ziemie przybywają setki Normanów złaknionych nowych poddanych i własności.

background image

Apetyty rosną w miarę jedzenia. Przybyły w 1039 Tankred z Hauteville ma dwunastu synów,

z których każdemu, a sobie również, chciałby zagwarantować odpowiednią działkę, zamki,

tytuły i ziemie. Nie darzy on rzecz jasna, któregoż ojca na to stać, wszystkich synów

jednakową sympatią. Trzej, Robert, Roger i Wilhelm, wydają mu się najgodniejszymi

spadkobiercami. Im też powierza gros swoich sił zbrojnych. Nie są one byle jakie, gdyż do

włoskich brzegów przybijają coraz to nowe łodzie pełne wojowników spragnionych łupów,

wiecznej wiosny i wymarzonych, namiętnych kobiet. W tym momencie zaczyna się jednak

niepokoić Henryk III. Owszem, chętnym okiem widział dywersję na południu, ale nie

powstanie tam konkurencyjnego i niebezpiecznego nowego państwa. Nie angażując się do

końca, pozwala więc papieżowi zorganizować antynormandzką ligę, w której skład wejdą

Longobardzi, mieszkańcy regionu Apulii, a nawet zwerbowane za słoną opłatą (Henryk nie

dał oczywiście ani grosza) ochotnicze oddziały bizantyjskie. Jak pisze Józef Andrzej

Gierowski: „Nie doszło jednak do współdziałania papieża i cesarza bizantyjskiego.

Uniemożliwiła je schizma wschodnia patriarchy Konstantynopola, Michała Cerulariusza. Siły

papieskie okazały się za słabe do wywalczenia zwycięstwa. W 1053 roku pod Civitą w Apulii

Robert Guiscard [pierwszy z synkówfaworytów Tankreda z Hauteville - L.S.] rozbił

zaciągnięte przez papieża wojsko. Sam papież znalazł się w niewoli i choć był traktowany

z ironicznym szacunkiem, dopiero po kilku miesiącach zdołał się z niej wydostać.

Zwycięstwo to, a także przybierający na sile spór między cesarstwem a papiestwem

zapewniły Normanom swobodę dalszych poczynań. Aby uzyskać pomoc Normanów, papież

Mikołaj II nadał Robertowi wszystkie zdobyte przez niego ziemie jako lenna. Porozumienie

to, zwane konkordatem z Melifi, zawierało wprawdzie uznanie najwyższej zwierzchności

papieża nad południowymi Włochami, zarazem jednak tworzyło prawną podstawę władzy

Normanów. Dzięki oparciu w Rzymie Robert nie zważał na pretensje władców

longobardzkich i kontynuował podbój ziem należących do Bizancjum. Ukoronowaniem tych

sukcesów stało się zdobycie Bari. Po sześciu wiekach skończyło się panowanie greckie

w południowych Włoszech”.

Oto jakie figle płata historia. Kiedy długie łodzie Normanów mijały terytoria

mauretańskie, a w Cieśninie Gibraltarskiej mogli nawet widzieć dumne pałace i meczety

muzułmanów, nie wiedzieli nic o rozpoczynającej się tam wojnie domowej. Za chwilę już

kalifat kordobański rozpaść się miał na sześć małych królestw, z których każde z osobna było

beznadziejnie słabe militarnie i finansowo. Współcześni nazwali je taifas, co oznacza

zgrupowanie, klan. W dzisiejszej polszczyźnie dałoby się zapewne przetłumaczyć jako:

majątki partii kanapowej. Żadne z tych taifas nie przetrwało dłużej niż sześćdziesiąt lat.

background image

Najbliższa powodzenia była zapewne rodzina Banu Abbad, która po opanowaniu Badajoz

przejściowo zdobyła nawet Toledo, jednak spotkała się w tym mieście z żywiołowym oporem

ludności nie tyle wiernej swoim uciekającym kalifom, ile przywilejom przedtem przez nich

nadanym, które napastnicy usiłowali zmienić lub unieważnić. Walki wokół Badajoz osłabiały

Andaluzję, w której władcy Sewilli w zależności od koniunktury i intryg dworskich popierali

kolejne taifas, ale na pewno nie Banu Abbadów, którzy mogliby stać się niebezpieczną

konkurencją. Niemniej jednak ciągłe angażowanie się w walki sąsiedzkie kosztowało ich

ogromne sumy i ogałacało z wojska. Gdyby to wiedzieli Normanowie... Toż skarby Kordoby

i Sewilli były co najmniej równoważne nieosiągalnym na razie perłom Bizancjum.

Czy jednak naprawdę nie wiedzieli? Dialektyka chrześcijańska, jak zresztą większość

ideologii, jest skonstruowana specyficznie. Większymi wrogami od tych, którzy tworzą nową

koncepcję, są rewizjoniści starający się rozmyć prawdziwą doktrynę. Lepszy jest

mahometański pies niewierny niż swój heretyk, podobnie jak dla stalinowca lepszy był

białogwardzista niż trockista. Nic więc dziwnego, że podszepty większości władców

rzymskokatolickiej Europy sugerowały ataki na schizmatyków przede wszystkim.

Jest to czas, kiedy - początkowo we Francji - pojawiają się pierwsze promienie gotyku

(stąd jego średniowieczna nazwa „opus francigenum”). Pamiętam wielogodzinne dyskusje ze

studentami ASP w Warszawie, którzy widzieli w nim techniczną realizację postępu

budownictwa i architektury. Otóż nic z tych rzeczy. Gotyk to przede wszystkim wyraz nowej

ideologii. Pisze Lech Kalinowski, iż „urzeczywistniał ideał pałacu cesarskiego, podczas gdy

masywna budowla romańska - feudalnego zamku”. To tylko pół prawdy. Po wypchnięciu

Greków na wschód chrześcijaństwo zachodnie, jeszcze grubo przed krucjatami, wchodzi

w swój okres triumfalistyczny i strzelisty. Łuki okien pną się ku górze niczym strzały

wskazujące obłoki i Niebieskie Jaruzalem. Witraże i wielkie rozety rozrzucały po wnętrzach

migotanie cudownych kolorów, które spotkamy w życiu pozagrobowym. Miałem szczęście

zwiedzać katedrę w Auxerre (o wiele późniejszą, ale nie ma to akurat znaczenia)

z Jacques’em Le Goffem, który tłumaczył, jak bogato i pstrokato wymalowane były ściany

świątyni. Zdarły farbę późniejsze pokolenia chcące widzieć wszędzie diabła i złowrogą

pokusę. Dopiero barok pozwolił sobie wymalować niebo gwiaździste w kościele Mariackim

w Krakowie i dodać kiczowate ołtarzyki. Barw już jednak zabrakło. Któżby poważył się na

pomalowanie ścian katedry na żółto, pomarańczowo lub niebiesko. Zdobył się na to cudowną

rozetą w katedrze w Reims tylko Żyd Chagall. Jednak i ona została umieszczona z tyłu za

głównym ołtarzem.

Zresztą pojawienie się gotyku nie jest sprawą zrozumiałą i możliwą do

background image

zaakceptowania dla wielu prawowiernych. Około 1039 opatem pustelników kamedulskich

w Fonte Avelleno zostaje Piotr z Rawenny. Stosunkowo młodo - ma trzydzieści dwa lata.

Bardzo ciekawa to postać. Jeżeli wierzyć hagiografom został porzucony przez matkę

niemogącą wychować swych kilkunastu dzieci. Dopiero na interwencję sąsiadów zostaje

przyjęty z powrotem do rodzinnego domu, gdzie od malucha zostaje świnopasem. Lituje się

nad nim jeden ze starszych braci - Damian. Na ile może, stara się go uczyć, ale przede

wszystkim uświadamia mu, że ma w życiu tylko dwie drogi: wojsko albo stan duchowy.

Wdzięczny brat, wstępując do kamedułów, przyjmuje jego imię. Będzie odtąd Piotrem

Damianem. W zakonie daje się od razu poznać - trudne dzieciństwo nie mogło być bez

znaczenia - jako nieubłagany pogromca wyrodnych matek, swobody seksualnej, symonii

i rozpusty Rzymu. Wkrótce awansowany na biskupa Ostii i kardynała, otoczony aurą

świętości, wychowuje dalszych świętych. Jednym z nich jest Dominik Opancerzony

(Dominicus Loricatus), który dowiedziawszy się, że jego ojciec nabył za pieniądze godność

kapłańską, w pokucie nosił przez całe życie założoną na nagie ciało metalową kolczugę,

kaleczącą go przy każdym ruchu - stąd przydomek. Zmarł w 1060, na dwanaście lat przed

swoim wychowawcą, któremu pozostał do końca wierny i wdzięczny. Czyż można się

spodziewać, iż takich ludzi nie gorszyły kolory i fanaberie gotyku? Mówiąc zaś o fanaberiach,

nie jesteśmy bynajmniej gołosłowni. Znakomity antropolog francuski (notabene mąż córki

wielkiego polskiego poety Juliana Przybosia) Claude Gaignebet (Artprofane et religion

populaire au moyen âge, Paris 1985) pokazał, iż artyści XIXIII wieku korzystali często

z wolności twórczej przyznanej im przez nowy styl w sposób na pewno niezgodny

z intencjami mecenasów. Tam, gdzie nie sięgał wzrok surowych biskupów, za fryzami,

wieżami, niewidoczne z dołu, umieszczali rzeźby pogańskie i bez mała pornograficzne. Są to

niekiedy arcydzieła sztuki, których wykonanie wymagało tygodni i miesięcy pracy w ukryciu.

Po co? Wydaje się, że odpowiedź jest tylko jedna. Nie ma sposobu zatrzymania ludzkiego

pędu do wolności. Rzeźbiarz uderzający dłutem na złość wszystkim, ryzykujący wiele,

a sygnujący swoje prace dziwnym kodem, którego nikt do dzisiaj nie rozpoznał, nie miał

żadnych szans, żeby przypuszczać, że za siedemset lat Claude Gaignebet i JeanDominique

Lajoux wdrapią się na dach i zobaczą jego ukrytą perełkę. Nie ustalą jego imienia i siłą rzeczy

nie nadadzą mu rozgłosu. A po cóż rozgłos umarłym? Kiedy konie niemieckiej jazdy

Kazimierza Odnowiciela tratowały polską ziemię, gdzieś we francuskiej wiosce siedział

francuski rzeźbiarz i odnajdował gładkość pośladków swojego kochanka. Jedno i drugie ku

czci Najświętszej Maryi Panny. Nie ma w tym cienia bluźnierstwa. Tylko historia.

background image

1195

W 1195 przyszedł na świat w Lizbonie Ferdynand Bullone, późniejszy święty Antoni

Padewski. Wbrew przydomkowi nie był Włochem, ale Portugalczykiem. Jak każde

chrześcijańskie dziecko wie, jest patronem od rzeczy zagubionych. Stare porzekadło

z Mazowsza, które odnotowaliśmy koło Liwia na Mazowszu, mówi:

Gdyś się zgubił byle czego, Pomódl się do Antoniego.

(zanotował Mirosław Kanownik)

Z kolei Julian Krzyżanowski podaje (Nowa księga przysłów i wyrażeń przysłowiowych

polskich, Warszawa 1969) między innymi:

Święty Antoni od zguby broni.

Albo:

Święty Antoni, chwała twoja!

Niech się znajdzie zguba moja.

I jeszcze:

Święty Antoni! Dopomóż odszukać koni!

Jest w tym niemała hagiograficzna zagadka. W żadnej relacji nic nie łączy bowiem

Antoniego z jakimikolwiek zgubami, przepadłościami czy cudownymi odnalezieniami. Już

w piętnastym roku życia, będąc prawiczkiem, co w jego wieku nie zdarzało się w tych latach

zbyt często, wstąpił do klasztoru kanoników regularnych świętego Augustyna koło Lizbony,

skąd po dwóch latach nowicjatu, jako wyjątkowo zdolnego ucznia, wysłano go do klasztoru

w Coimbrze na wyższe studia teologiczne. Tu również był prymusem. Wtedy też kapituła

zdecydowała, że jest gotów do ewangelizacji muzułmanów w Maroku. Rzecz nie okazała się

prosta. Czując zewsząd sprzeciw, opuszczony przez najbliższych, uważających, iż płomienne

kazania i przykład osobisty wystarczą, kiedy nie dano mu żadnej możliwości ekumenistycznej

negocjacji, Antoni rezygnuje. Zgorzkniały, chory bardziej psychicznie niż fizycznie, chowa

się w pustelni na parę trudnych lat. Wyszedłszy, staje się kaznodzieją uznawanym

i opłacanym przez uniwersytet w Montpellier i Tuluzie. Ogromna większość jego kazań

(wykładów?) nie dotrwała do naszych wieków. Ze szczątków wiemy, iż głosił przekonanie

o możliwości tolerancji i porozumienia między religiami. Krótko mówiąc, nie nadawał się na

swoje czasy. Bardzo szybko zostaje odwołany ze stanowiska kaznodziei i odesłany doLe Puy

w poniżającej funkcji gwardiana, potem, co było jednak awansem, kustosza w Limoges. Daje

mu to szansę organizowania akcji charytatywnych wspomagających nie tylko ślepo

wierzących. Po śmierci stał się przedmiotem rozgrywki między nie tyle mającymi przeciwne

racje teologiczne, ile tymi, którzy walczyli o ludowe poparcie. Być może też fraza Grzegorza

background image

IX, że „zawsze poszukiwał najważniejszego”, spowodowała wiarę w jego orędownictwo

w kwestiach ołówków odłożonych nie tam, gdzie należy. Trzeba było jeszcze siedmiuset lat

(sic!), aby Pius XII ogłosił go „doktorem Kościoła”. Papieżowi nie chodziło w najmniejszym

stopniu o jego doktrynę, a tylko o głęboki kult ludowy, któremu nie należy się sprzeciwić.

„Posągi świętego Antoniego - piszą Donald Attwater i Catherine R. John (Dykcjonarz

świętych, Wrocław 1997) - przedstawiające go jako łagodnego młodzieńca, trzymającego na

ręku Dzieciątko Jezus oraz lilie, nie oddają mu często pełnej sprawiedliwości. Był to silny

i odważny człowiek, bezlitosny wobec ciemiężycieli bezbronnych, rozwiązłego kleru

i heretyków”. Z biegiem lat oprócz rzeczy zagubionych jego patronat objął również bydło

narażone na zarazę i problemy rodzinne (Encyklopedia katolicka, 1.1, Lublin 1973).

W bliższych nam czasach propagowania kultu św. Antoniego podjęła się prasa katolicka.

Wystarczy wymienić tylko tygodnik „Głos Świętego Antoniego z Padwy” (Lwów

1896-1914), „Chleb Ubogich Świętego Antoniego Padewskiego” (Poznań 1895-1923) czy

„Posłaniec Świętego Antoniego z Padwy” (Lwów 1910-1939). Sam Ferdynand Bullone byłby

tym ogromnie zdziwiony. Z jego pism, jeśli można wierzyć kopiom i późniejszym

komentarzom, wynika, że był wrogiem wszelkiej, poza metafizycznopapieską, centralizacji

władzy, która w jego pojęciu nie mogła ulżyć biednym i prześladowanym. Bardzo skromnie

zakreślał swoje oddziaływanie. Stajemy wobec koncepcji, co do której historycy do dzisiaj

nie mogą się pogodzić. Czy Bolesław Krzywousty naraził kraj na szwank, dzieląc go między

synów, czy wręcz przeciwnie, umożliwił mu postęp i skuteczną pogoń za uciekającą

cywilizacją zachodnią? My, dzieci Internetu, musimy sobie uświadomić, że apele książąt

rozbrzmiewały pod sklepieniami ich komnat, a dalej wynosili je już gońcy w miarę sił

własnych i wydolności konia. Realna władza książąt roku 1195 nie sięgała i sięgać nie mogła

dalej niż poza stukilometrowy krąg, założywszy optymistycznie, iż nie komplikowały sytuacji

góry, szerokie rzeki, bagna i puszcze, zawężające siłę rozkazów, zarządzeń i odległych,

choćby najbardziej racjonalnych pomysłów i wskazań. Tylko na pobliskich ziemiach mógł

władca dokonywać realnych przemian. I w tym miał święty Antoni względną rację.

W Polsce dominuje na razie inna koncepcja polityczna. 5 maja 1194 umiera

w Krakowie Kazimierz zwany Sprawiedliwym. Tak określały go kroniki pisane wtedy bodaj

bez wyjątku przez duchownych, ze względu na niebywałe przywileje, jakie ze szkodą dla

państwa przyznał klerowi - między innymi zrzekł się na rzecz Kościoła „ius spolii”, czyli

prawa księcia do ruchomości po zmarłych dostojnikach episkopatu. Na wieść o śmierci

braciszka Mieszko III Stary, zapewniwszy sobie współdziałanie książąt śląskich, rusza na

Kraków. Nad rzeczką Mozgawą koło Jędrzejowa następuje bitwa w dwóch odsłonach, której

background image

scenariusz świadczy tragicznie o umiejętnościach taktycznych dowódców obu stron. 13

września 1195 główne siły Mieszka ścierają się z oddziałami wojewody krakowskiego

Mikołaja, wspomaganego przez jazdę księcia włodzimierskiego Romana. W walce ginie

Bolesław, syn Mieszka Starego, a on sam, poważnie ranny, zarządza odwrót. Ledwo kurz

opadł i pozbierano rannych z pobojowiska, przybywa na pole spóźniony Mieszko Plątonogi

i natyka się na równie niepunktualne zastępy kasztelana sandomierskiego Goworka,

wychowawcy synów Kazimierza Sprawiedliwego. Kolejne starcie, zupełnie zbędne, gdyż

wszystko zdecydowało się już wcześniej, przynosi tylko wzięcie Goworka w niewolę, co jest

dla obu Mieszków, Starego i Plątonogiego, jakimś finansowym pocieszeniem. Ich plany

polityczne legły bowiem definitywnie w gruzach. Regencja w Krakowie zostaje utrzymana,

a dawne włości piastowskie podzielone są nadal na trzy części: małopolskomazowiecką

synów Kazimierza Sprawiedliwego, wielkopolską Mieszka III i śląską potomków

Władysława II Wygnańca. W przyszłości domeny te ulegać będą dalszemu rozdrobnieniu. Za

kilkanaście lat będzie już na ziemiach piastowskich jedenaście udzielnych księstw, potem

jeszcze więcej. Nie ma w tym żadnej specyfiki polskiej. Francja za panowania współczesnego

Kazimierzowi Sprawiedliwemu i Mieszkowi Staremu Filipa I jest archipelagiem posiadłości,

których seniorzy czasem uznają władzę centralną, czasami zaś lekceważą ją do tego stopnia,

że nie są nawet skłonni przyjąć królewskich posłów. Ponadto wszyscy biją się ze wszystkimi

i ze wszystkimi układają w trwające miesiącami czy nawet tylko tygodniami sojusze. Na

będącym przedłużeniem polityki rynku matrymonialnym panuje zamęt totalny. Księżniczka X

może być siostrą Y, ale kuzyn Y poślubił właśnie Z, której brat W jest akurat związany z X

poprzez pokrewieństwo z V, mającego jednak popleczników u U. Tłumaczę zawsze moim

studentom, że nie ma nic wspanialszego dla miłośników krzyżówek czy sudoku, jak ten okres

historii Francji. Kto z kim, a kim jest ten ktoś, kto zaś ktosia kuzynem. Już rozrysowanie

takiego schematu graniczy z cudem. Trzeba zaś dodać, iż niektóre związki nie dają się

wyjaśnić bezpośrednio. V nie poślubia T z powodu jej posagu, ale ze względu na to, iż podług

uporczywych wieści Y jest nieuleczalnie chory, a w przypadku jego śmierci X będzie mogła

się wmieszać w egzekucję jego testamentu. W 1987 Thierry Le Hête wydał pomnikową pracę

Les Capétiens, w której na dwustu dwudziestu stronach i ponad stu tablicach stara się

wyjaśnić pokrewieństwa różnych linii Kapetyngów. Wielki angielskofrancuski antropolog

kultury Julien PittRivers powiedział, że oto mamy punkt wyjścia. Trzeba poddać analizie

dzieło Le Hêtea i wtedy może, powoli, zaczniemy rozumieć zasady myśli politycznej tamtych

czasów. Można mu wierzyć, gdyż był PittRivers arystokratą skoligaconym z Plantagenetami

i spokrewnionym ze Stuartami, mającym ambicje umieścić się w puzzlach angielskich

background image

struktur pokrewieństwa, co zabrało mu ostatnie lata życia. Książka nie zdążyła się już ukazać,

ale materiały nie mogły przecież zniknąć. Mam nadzieję, że ktoś je odnajdzie i wyda. Znając

bowiem niesłychaną inteligencję PittRiversa i jego pickwickowski humor, wiem, że będzie to

lektura wspaniała. Taka zaś ulica de l’Université w Paryżu aż do Boulevard de la Tour

Maubourg, nie licząc przecięcia z esplanadą Invalides, wydaje się nudna i szara. Wystarczy

tylko, a tego nie ma już w przewodnikach, mieć możliwość przekroczenia wysokich jej bram.

Za nimi pojawiają się ogrody, fontanny, oszklone pawilony. W jednym z nich żył i umarł

PittRivers, autor Anthropologie de l’honneur (Paris 1977), książki, którą może należałoby

wpisać na listę obowiązkowych lektur co najmniej tym, którzy udzielają się publicznie.

Wróćmy jednak do roku 1195. Te wszystkie książątka szukające odpowiednich

ożenków na matrymonialnej szachownicy, wykrwawiające się w sąsiedzkich walkach, mają

swoje niemałe ambicje. Jakiegoś nieistniejącego zresztą, paryskiego budżetu centralnego nie

byłoby nigdy stać na ich zaspokojenie. Tutaj jednak każde książątko chce mieć katedrę

piękniejszą niż u kuzyna, zamek większy niż teściowej. I budują je. Znajdują lepszych czy

gorszych architektów (wtedy nie było jeszcze takiego słowa - mówiło się: budowniczy), mają

mniej lub więcej pieniędzy, ale ciągną te wieże ku niebu, a zamki zdobią basztami

i wykuszami. Mieszkałem przez dziesięć lat w wiosce SâacysurMarne dokładnie na granicy

ÎledeFrance i Szampanii. Na zakupy jeździliśmy z Basią najczęściej do supermarketu

w ChâteauThierry, dwadzieścia kilometrów na wschód. Na tym drobnym odcinku mijaliśmy,

zblazowani, trzy kościółki romańskie i dwa wczesnogotyckie. Wszystkie wybudowane

zostały na przełomie XII i XIII wieku przez pociotków i dalszych krewnych książąt

Szampanii. Przewodniki nawet ich nie wzmiankują, bo trudno wymienić wszystkie mrówki

w mrowisku. Podobnie jest w Niemczech, Hiszpanii, Anglii, a w odpowiednich proporcjach

także w ubogiej Polsce. Fundacje z tego okresu (moja droga po zakupy przeniesiona nad

Wisłę byłaby obowiązkowym szlakiem turystycznym) zawdzięczamy również regionalnym

władcom o zapomnianych imionach.

W Rzymie, w roku 1195, panuje Celestyn III (Giacinto Bobone). Postać o tyle

niebywała, że papieżem został wybrany w wieku lat 85, co nawet jak na dzisiejsze kryteria

jest niezwykłe. Wbrew wszelkim oczekiwaniom okazał się staruszkiem energicznym

i zdecydowanym. Podczas siedmioletniego pontyfikatu zdążył zagrać na nosie wszystkim

oczekującym na jego rychły zgon biskupom, czyniąc z kurii papieskiej jedyny prawny

ośrodek

w kwestiach

teologicznych,

liturgicznych,

a także

w wymiarze

politycznoekonomicznym. Jego rozgrywka z cesarzem niemieckim Henrykiem VI

Hohenstaufem uchodzi nie bez racji za dyplomatyczny majstersztyk. Najpierw go koronuje,

background image

ale za cenę podjęcia nowej krucjaty, potem, robiąc wszystko, by się ona nie powiodła,

dyskontuje wszelkie iluzoryczne sukcesy krzyżowców. Wreszcie, po śmierci cesarza, otula się

czarną żałobą i gotów jest przygarnąć pod swoje władanie osierocone po nim owieczki.

Jedynie czasu brakuje. Starość ma swoje prawa. Umiera pięć miesięcy po cesarzu i ryby

uciekają z sieci. Jego następca Innocenty III (Lotar, hrabia Segni), obrany w wieku 38 lat, nic

bowiem nie zrozumiał z subtelnych intryg poprzednika. Jest to papież terrorysta (słowo jest

mocne, ale nawet wydany przez katolicki Znak Leksykon papieży, Kraków 1990, mówi

o terrorze w jego metodach sprawowania władzy), nieuznający żadnych odchyleń od

oficjalnej, czyli również narzucanej przez siebie, doktryny. Biada odchyleńcom. Koniec

wszelkich kompromisów, a tym bardziej jakiejkolwiek dyplomatycznej gierki, w której

czasami ręka rękę myje. Zarówno w Niemczech, jak i Anglii narzuca swoją wolę groźbami

ekskomuniki czy wezwania wiernych do buntu. W 1215, pewny przewagi, zwołuje sobór

powszechny, zwany IV laterańskim. Co warto z niego zapamiętać, to przestrzegany do dzisiaj

przez wiernych obowiązek spowiedzi w okresie wielkanocnym. Wszystkie polityczne

ustalenia soboru legły za to w gruzach w ciągu paru następnych lat. Proklamowana krucjata

zakończyła się beznadziejnym niepowodzeniem, Kościół wschodni sprzeciwił się zbliżeniu

z zachodnim, i tylko jeszcze bardziej się od niego oddalił, wyrzekł się również Kościół

„ubóstwa proklamowanego siłą”. Trzeba jednak przyznać Innocentemu III, że w tym ostatnim

względzie zostawił sobie furtkę otwartą.

Jako wentyl bezpieczeństwa zatwierdza bowiem istnienie głoszącego ubóstwo zakonu

świętego Franciszka z Asyżu. Linia między „ubóstwem proklamowanym siłą” a ”ubóstwem

dobrowolnym” jest w uczonych interpretacjach nieskończenie cieniutka. Czy na przykład

nacisk psychiczny: skoro jesteś sługą bożym, winieneś zrezygnować z luksusów, jest już

przejawem terroru? Albo odwrotnie, czy afiszowanie się ubóstwem nie staje się przejawem

próżności i narzędziem w zabieganiu o władzę? Wydaje się, iż w przypadku Franciszka

z Asyżu można tych dyskusji zaniechać. Był to po prostu człowiek obdarzony autentyczną

i absolutną empatią - rodzą się niekiedy tacy, choć być może za rzadko. Nie jest to też kwestią

hagiografii, gdyż nawet nieżyczliwe mu źródła świadczą na jego dobro. Jeżeli takie

opowieści, jak o ”bracie wilku”, złożymy do szuflady kiczu, faktem pozostanie, iż pochodząc

z bogatej rodziny kupieckiej Bernardone, zrezygnował ze wszystkiego, żeby móc współżyć

z wyrzutkami społeczeństwa i przywracać im nadzieję. Wydaje się, że niedocenione

i zakłamane zostały jego stosunki ze świętą Klarą. Oczywiście, nie było tam żadnego seksu.

Franciszek jednak rozumie jej uczucia i w ramach celibatu, który stanowi element jego

najgłębszych przekonań (nie jako wierność nakazom, ale osobiste wyrzeczenie), robi

background image

wszystko, co może, by jej ulżyć. Biskup Karol Radoński pisze, że Klara swój klasztor

„opuściła raz tylko, żeby pomodlić się wspólnie ze świętym Franciszkiem i spożyć z nim

wspólny posiłek”. Intuicja i znajomość osobowości Franciszka mówią nam, że takich spotkań

było na pewno więcej. Jeżeli był bowiem Franciszek od dziecka przepełniony empatią, to

dlaczego kochającej go kobiety miałoby to akurat nie dotyczyć...

W 1195 ma Franciszek zaledwie kilkanaście lat. W tym samym czasie rozpoczyna się

kariera Dominika Guzmana, starszego odeń o lat dwanaście hiszpańskiego arystokraty ze

znamienitego rodu kastylijskiego, spowinowaconego z królami. Obaj najszczersi katolicy,

lecz jednocześnie ogień i woda. Współczucie to zapewne najodleglejsza Dominikowi słabość

umysłu i serca. Powołane przez niego zgromadzenie ma słowem, choć miecz go też nie

brzydził, przyganiać na słuszną drogę zbłąkane owieczki, uległe niestosownym zachętom

odchyleńców i słabeuszy. Gdziekolwiek będzie się palił stos, gdzie trzeba będzie uciszyć

przeciwnika, tam znajdziemy zawsze dominikański habit. Nie darmo legenda wywodzi nazwę

zakonu nie od imienia założyciela, ale zbitki „Domini canes” - „Psy Pańskie”. Albowiem pies

słucha tylko właściciela, a kiedy trzeba, zagryzie na śmierć. Tak oto na przełomie XII i XIII

wieku wykształciły się dwie tradycje chrześcijańskie - bosych franciszkanów

wspomagających pokrzywdzonych i pysznych dominikanów, przywołujących do porządku

tych, którzy ośmieliliby się mieć swoje zdanie. Taka jest jednak ironia historii, pozwólmy

sobie na parowiekową antycypację, iż w naszych czasach role się kompletnie odwróciły.

Zapatrzeni w prymitywną i obrzędową religijność ludową franciszkanie (co im się pomyliło

z maluczkimi i nieszczęśliwymi) są dzisiaj w ariergardzie kościelnych przemian. Przeciwnie,

wyintelektualizowani dominikanie popierają reformy i są obok części jezuitów nadzieją

wierzącego laikatu i zgryzotą dla konserwatywnych papieży. Dla tej przemiany trzeba było

jednak kilkuset lat i w niczym to nie umniejsza ani łagodnej wielkości świętego Franciszka

z Asyżu, ani grozy otaczającej patrona inkwizycji, świętego Dominika Guzmana.

W 1195 powraca Robin Hood do lasu Sherwood. Jeżeli istniał naprawdę, a jego

legenda ma realne podstawy, jest to całkowicie logiczne. Przypomnijmy bowiem ciąg

zdarzeń. Urodzony około 1160 w drobnoszlacheckiej rodzinie, w Locksley w hrabstwie

Nottingham, miał młody Robin złamać prawo zabraniające polować w lasach królewskich.

Skazany za to zaocznie na karę śmierci, ucieka w niedostępne bory i rozpoczyna wojnę

partyzancką przeciw szeryfowi Nottingham i wszystkim administratorom króla Jana bez

Ziemi, który narzuca swoje bezwzględne i wyniszczające kraj rządy, korzystając ze

spowodowanej wojną krzyżową, a potem zdradzieckim uwięzieniem, nieobecności w kraju

jego prawowitego władcy Ryszarda Lwie Serce. Kogóż nie gromadzi Robin Hood u swojego

background image

boku? Są tu i brat Tuck z zakonu franciszkanów (jakże szybko roznosi się po świecie idea

z Asyżu), i wielki mocarz, kulturysta, zwany przekornie Małym Jankiem (Little John),

i uroczy minstrel AllenaDale, czy wreszcie ukochana wodza, Marion (Maid Marian),

występująca zawsze w męskim stroju. Niezrównany łucznik Robin Hood ośmiela się nawet,

w przebraniu, stawić na zawody organizowane przez jego śmiertelnych wrogów i zgarnąć im

sprzed nosa nagrodę. Jakże to romantyczne i piękne. Nie dziwi nikogo, iż w postać Robin

Hooda wcielali się na ekranie i Errol Flynn (1938), i Sean Connery (1976), i Kevin Costner

(1991), nie wspominając nawet o Richardzie Greenie czy Richardzie Toddzie. Ale nawet

wierząc mitom, ciąg dalszy był mniej szczęśliwy. Król Ryszard Lwie Serce winien był

w podzięce za zasługi mianować Robin Hooda lordem Huntingdon i uznać za bohatera.

O czym Robin nie wie, Jego Wysokość ma zupełnie inne plany. Cóż go obchodzą biedacy

z hrabstwa Nottingham, gdy ma się zamiary bez mała imperialne. Ledwo odzyskawszy tron

angielski, rusza Ryszard na podbój Normandii. Źle wybrał termin. Pisze Régine Pernoud

(Ryszard Lwie Serce, Warszawa 1994): „Rok 1195 nawiedził niebywały nieurodzaj, który

dotknął też «tłustą» Normandię. Ryszard musiał sprowadzać zaopatrzenie z Anglii

w ilościach, które przekraczały możliwości produkcyjne ludności”. Władców nie obchodzi

nigdy, że poddani nie mogą nastarczyć ich wielkim planom. Tutaj rodzi się też morał

opowieści o Robin Hoodzie, wracającego w bory, gdzie umrze zdradzony przez paskudną

czarownicę.

Nawet jeżeli legenda Robin Hooda jest iluzorycznym scenariuszem, a Kwiatki

świętego Franciszka są sentymentalnym kiczem, coś się wtedy w Europie stało. Do Polski

dotrze to dopiero za osiem wieków, ale we Francji, w Anglii, w Niemczech chamy pracujące

na roli, mające tylko strzec pańskich dóbr, podnoszą głowę. Bezczelnie uznają się za ludzi,

gorzej, za obywateli. Pieśni o Robin Hoodzie nie są tylko sensacyjnozabawnymi anegdotami

o przygodach chłopca z lasu. Wyrażają dążenie prostaków z lekceważonych dotąd warstw, by

mieć swoje słowo do powiedzenia, by brać udział w procesie historycznym. To wtedy właśnie

zaczyna Polska, a może i większość wschodniej Europy, wysiadać z pociągu dziejów. Zdajmy

sobie sprawę, bo tego nie piętnują należycie podręczniki historii naszych szkół, iż na

przełomie XII i XIII wieku chłop staje się w Anglii czy Niemczech może niższej kategorii,

ale jednak współobywatelem. Wracającemu do lasu Robin Hoodowi i to jeszcze nie

wystarcza. On uważa, że Little John ma prawo być równy dziedzicom (A lyttel geste of Robyn

Hode, London 1510). Jakaż przepaść dzieli go od rodzącej się właśnie szlachty polskiej,

przekonanej, iż nawet anatomicznie różni się od chłopstwa.

Jedno warto jeszcze podkreślić w legendzie (?) o Robin Hoodzie. Występuje on

background image

przeciwko Janowi bez Ziemi, gdyż uważa go za uzurpatora wykorzystującego niecnie

nieobecność prawdziwego suzerena. Kiedy Ryszard Lwie Serce powraca, a sytuacja

poddanych w niczym się nie polepsza, wręcz przeciwnie, Robin wraca w knieje, ale z jego

programu, jeśli tak to można nazwać, nikną wszelkie akcenty antymonarchiczne. Teraz

wspomaga biedotę tylko przeciw niesprawiedliwym administratorom, którzy, rzecz to pewna,

nie rozumieją prawdziwych intencji pomazańca bożego, a przypuszczalnie cynicznie je

wypaczają. Jest w tym przedziwna dialektyka, którą może najlepiej widać na przełomie XII

i XIII wieku. Byle hrabiątka francuskie napadają na włości swojego króla, mordują jego

poddanych, grabią i niszczą. Jednocześnie jednak uznają jego autorytet, wierzą

w cudotwórczą moc i do głowy by im nie przyszło porywać się na majestat. Kiedy wieczorem

26 marca 1199 (podług innych źródeł 6 kwietnia) znamienity kusznik Bertrand z Gourdon

zabił Ryszarda Lwie Serce, pomimo próśb umierającego, żeby Bertranda oszczędzić, gdyż

spełniał swój rycerski obowiązek, powieszono zabójcę nago na przydrożnym drzewie, za

pełną zgodą Francuzów. Nie jest bowiem prawem zwykłych śmiertelników porywać się na

życie tych, których zamiarów na prostackim padole nikt nie ogarnie, a z pewnością były one

słuszne i dobre dla świata. Warto to podkreślić, gdyż wiara w boskość majestatu zanikała

powoli. Chronologicznie najpierw we Włoszech, później w Anglii, Niemczech, Polsce.

Niechaj więc nas nie dziwi, że ogromna większość populacji rosyjskiej jeszcze w XIX wieku

wierzyła w dobrego batiuszkęcara i złych urzędników wypaczających jego zbawcze idee. Nie

ma w tym żadnej wschodniej specyfiki ani tym bardziej tematu do prześmiewczej kpiny.

Rok 1195, gdybyśmy odważyli się na podsumowanie, był czasem chaosu przede

wszystkim. O historii Szwecji pisze na przykład Ingwar Andersson: „W następnych

dziesięcioleciach, począwszy od 1196 r., w toku ciągłych wojen domowych zmieniali się na

tronie członkowie rodu Scerkowego i rodu Erika”. To samo wrażenie odnosimy, patrząc na

bratobójcze walki piastowskich książąt, nieustanne walki wzajemne we Włoszech, Francji,

w Niemczech... Jednocześnie jednak wtedy właśnie tworzyć się zaczyna prawdziwa Europa.

Kontynent tysiąca poglądów, gdzie rodzi się przekonanie, iż święty Franciszek może mieć

zupełnie inne poglądy niż święty Dominik, Robin Hood niż prefekt z Nottingham, a Mieszko

Plątonogi niż Kazimierz Sprawiedliwy. Pod powiewającymi na wietrze proporcami

zbuntowanych książątek z Anjou czy Charante barwiła się w słońcu ta sama myśl. Jest tysiąc

projektów na przyszłość. Oprócz tego jest wszakże Francja i to wszystko, co z tego wynika:

język, wino, sery, tradycja, to, czego zdradzić się nie da. Nie chcemy tego władcy, ale

jednocześnie on zapewnia nam ciągłość ojczyzny i instytucji.

Robin Hood, wróciwszy do lasów Sherwood, musiał o tym myśleć. Tak oto kiełkuje

background image

zalążek europejskiej demokracji. Polega ona na razie na tym, że wolno mieć różne zdania, nie

zgadzać się w niczym, błotem obrzucać nawzajem. Jest jednak coś ważniejszego. Nawet jeśli

to coś nie jest jeszcze do końca jasne.

background image

1241

Co wiemy o sławetnym i nieszczęsnym starciu Polaków z Tatarami, którzy zapędzili

się aż w okolice Wrocławia, a może i dalej - na Łużyce? Wydaje się, że najcelniej odpowiada

na to pytanie Jerzy Maroń (Legnica 1241, Warszawa 1996):

odbyło się 9 kwietnia 1241 r.;

miejscem walki były okolice Legnicy; starcie było zacięte (1000-2000 chrześcijan

przeciw kilku tysiącom Mongołów i ich sprzymierzeńców);

nie znamy szczegółów, wiemy jedynie, że rycerstwo polskie rzuciło się do ucieczki;

Henryk Pobożny dostał się do niewoli i poniósł w niej śmierć; w walce zginął również

Bolesław zwany Szepiółką; oprócz rycerstwa Henryka brali w niej udział templariusze i być

może joannici. Obecność Krzyżaków jest raczej wykluczona.

Niby to mało, a jednak bardzo dużo. Pozwala bowiem zdać sobie sprawę z dwóch co

najmniej rzeczy. Po pierwsze, czemu, mając otwartą drogę, nie ruszyli Mongołowie dalej

przed siebie. Część historyków prawi tu o waśniach dynastycznych w dalekiej Azji, w których

chcieli wziąć udział. Bardzo to mało przekonujące. W końcu wiosny 1241 sprawy

dynastyczne w Mongolii były już rozstrzygnięte i powrót wysłanych na zachód wojsk, który

skądinąd potrwać by musiał parę miesięcy, w tym względzie nie był do niczego przydatny.

Dużo bardziej ludzki i zrozumiały staje się wtedy najprostszy argument o utraceniu przez

Mongołów elementarnej motywacji. Kiedy w marcu 1241 przybywają pod Kraków, zastają

drewniane miasto opuszczone, wyludnione i częściowo zniszczone. Nie są przygotowani do

walk oblężniczych, więc murowanego kościoła świętego Andrzeja, gdzie zgromadziła się

zamożniejsza część mieszkańców, nie udaje im się zdobyć. Kubek w kubek ta sama sytuacja

powtarza się, podług Długosza, pod Wrocławiem gdzie miasto zostało przezornie spalone

przez mieszkańców grodu, „żeby Tatarzy nie mogli zawładnąć jego domami i chlubić się jego

spaleniem albo urządzić tam postoju. Tatarzy zaś zastawszy miasto spalone i ogołocone

zarówno z ludzi, jak i z jakiegokolwiek majątku, oblegają zamek wrocławski. Jeszcze przez

kilka dni przeciągają oblężenie nie usiłując go zdobyć. Brat Czesław (...) modlitwą ze łzami

wzniesioną do Boga odparł oblężenie”. Mniejsza z tym, czy relacja Długosza jest prawdziwa.

Według wielu historyków Tatarzy zgoła nie dotarli pod Wrocław. Nawet nieprawda oddaje

wszakże niekiedy rzeczywistość. Cóż mogli znaleźć Tatarzy w Legnicy, której nawet nie

usiłowali opanować? Drewniane zgliszcza, podstarzały jasyr, bo młodsi uciekli, a którego

mieli już w bród i więcej nie można było nadzorować? Nie umniejszając znaczenia Legnicy

z owych lat, czym miała zainteresować niedawnych zdobywców kapiących złotem Bagdadu

czy Damaszku? W całej rozciągłości widzimy przepaść cywilizacyjną między siermiężną

background image

Europą XIII wieku i krajami z baśni tysiąca i jednej nocy, które w opisie realiów zmyśleniem

do końca nie były.

Po drugie, Polacy pod Legnicą przegrali nie tylko militarnie, ale także propagandowo.

Trzynaste stulecie to wiek świętych. Żyją wtedy, żeby ograniczyć się do pięciu tylko

pierwszych liter alfabetu: św. Adelajda - belgijska cysterka; św. Agnieszka - siostra św.

Klary, tej od św. Franciszka z Asyżu; błogosławiona Agnieszka z Pragi - córka króla

czeskiego, Przemysława I; błogosławiony Amata; Andrzej Cacioli - franciszkanin;

wojowniczy pielgrzym Antoni Manzi; dominikanin Bartłomiej Braganza - błogosławiony jak

poprzedni; papież Benedykt XI - późniejszy święty; święta Blanka - słynna z urody córka

króla Kastylii i matka świętego Ludwika IX, suzerena Francji; błogosławiony Bonawentura

Buonaccorsi siejący zamęt w polityce włoskiej, ale zawsze wierny papiestwu; święty

Bonifacy z Lozanny i błogosławiony Bonifacy z Sabaudii; święta Bronisława, która widząc

zbliżających się do Krakowa Tatarów, schowała mniszki w lesie i uchroniła od azjatyckich

bezeceństw; błogosławiona Cecylia; święty papież Celestyn V, który uciekł z Rzymu, ale i tak

ukatrupił go jego następca Bonifacy VIII, wbijając mu gwóźdź w potylicę, przy czym nie

Bonifacego, ale Celestyna jako tchórza i słabeusza umieści w swoim piekle Dante;

błogosławiona Diana d’Andalo - dominikanka na złość rodzicom; Dominik z Pirenejów -

ofiara wypadku w górach; święty Edmund Rich - student z Oksfordu i oponent Henryka III,

który mu wszakże żadnej krzywdy nie zrobił; Elżbieta Dobra - stygmatyczka z klasztoru

w Reute; Ewa z Liége, która wyjednała podobno wprowadzenie do kalendarza liturgicznego

uroczystości Bożego Ciała; błogosławiony Ewangelista (to imię, nie tytuł) oraz, w obrębie tej

samej litery „E”, co najmniej kilkudziesięciu zmarłych za wiarę w walce z poganami.

Niestety, nie ma na tej liście naszego nieszczęsnego Henryka Pobożnego, chociaż wiadomo,

że po wzięciu do niewoli pohańcy ucięli mu głowę i niedbale zakonserwowaną pokazywali na

postrach i przestrogę książętom czeskim i węgierskim, którzy ważyliby się stawić im opór.

Status męczennika przyznają mu po czterech wiekach tylko Jan z Trzciany w Katalogu

świętych i błogosławionych obojej płci męczenników i wyznawców, panien i pań miasta

Krakowa, wydanym najprzypuszczalniej w roku 1609 w Krakowie, i zamojski Kalendarz

świętych, błogosławionych i świętobliwie żyjących Polaków, W.X. Litewskiego i prowincji

inszych ze znaczniejszymi dziejami przez XII miesięcy na co dzień zebrany z 1746. Wszelkie

akta rzymskie od końca X wieku obowiązujące w tym względzie milczą o śląskim księciu

i jego męczeństwie za wiarę, czego doprawdy nie da się rzecznikom książąt polskich

darować, a byli tacy, mnisi przede wszystkim. Dla prawowitości dynastii posiadanie

w lineażu świętego było rękojmią prawomocności i sakralizacji władzy. Pamiętajmy, że

background image

drzewa genealogiczne tworzono wtedy w krajach chrześcijańskich, jak zresztą do dzisiaj

w Polsce, wyłącznie w linii męskiej rodu. Fakt, że Henryk Pobożny był synem świętej

Jadwigi z Meranu (co prawda, jej kult wprowadzono dopiero w 1267 roku), nie miał

większego znaczenia. Gdyby go jednak uznano za świętego męczennika, dynastia uzyskałaby

namaszczenie i prymat. Jedno jest pewne, ktoś spowodował, iż nimb świętości ominął

potomków bohatera i męczennika. Czy spowodowały to zawiść, zaniedbanie, czy

geopolityka, w tym historycy nie są do dzisiaj zgodni. Nie patrzmy na historię nazbyt

racjonalnym, kartezjańskim okiem. Następcy Ludwika IX, Filip III Śmiały i Filip IV Piękny,

negocjowali z papiestwem świętość swojego przodka złotem i naciskami politycznymi nie do

odrzucenia. Papież mógł się bronić, iż procedura kanonizacyjna wymaga czasu, świadków,

procesu... Nie miało to najmniejszego znaczenia. Po trwającym trzy miesiące procesie

beatyfikacyjnym Ludwik IX został świętym już dwadzieścia siedem lat po śmierci,

uświetniając dynastię Kapetyngów. O uczynione przezeń cuda, niezbędne do kanonizacji,

było w tamtej epoce jeszcze łatwiej niż dzisiaj. W momencie kanonizacji zaliczył już zmarły

władca kilkanaście wskrzeszeń, kilkaset niebywałych uleczeń, obronę północnej Francji przed

powodzią i południowej przed suszą. Pewien bezzębny żebrak proszący o możliwość

zjedzenia przeżutego przez króla mięsa odzyskał natychmiast szczękę i mógł się podzielić

z suzerenem całym kawałkiem krwistego befsztyka. Kiedy przyszła mu na to ochota, siadał

Ludwik IX pod dębem i wydawał wyroki w sprawach skłóconych ze sobą poddanych. Były

one zawsze sprawiedliwe, co jest tym bardziej prawdopodobne, że nie znamy ich treści.

Całował „trędowatych” przyprowadzanych przez usłużnych dworzan, a w Wielki Czwartek

mył nogi ubogim, wyczyszczone, jak to i dzisiaj w Polsce, uperfumowane przedtem przez

dwudziestu specjalistów. Nie ma się zresztą czemu dziwić, gdyż - jak pisze de Luzenac „pot

szlachcica ma w sobie powonienie dziczyzny, krwi nieprzyjacielskiej i dostojnych niewiast,

które obłapywał”, natomiast pot prostaka - nawozu, brudu i obrzydliwych wycieków

wiejskich dziwek, którym obce są jakiekolwiek ablucje.

Był rzeczywiście Ludwik IX królem, jak to zwykło się mówić, wysoce

kontrowersyjnym. Do dzisiaj znajduje też surowych krytyków jak Jean de Beer (Saint Louis,

Paris 1994), próbujących w ocenie wyważyć wszystkie za i przeciw (Jean Richard, Saint

Louis, Paris 1983) czy mało krytycznych hagiografów, jak Jacques Le Goff (Saint Louis,

Paris 1996). Jest zapewne zrozumiałe, iż tylko ta ostatnia książka przetłumaczona została na

język polski (Święty Ludwik, Warszawa 2001). Wynika to nie tylko z polskich powiązań Le

Goffa, ile z nadwiślańskiego przekonania, żeby świętości nie szargać.

Król Ludwik IX był rówieśnikiem Henryka Pobożnego, tym się jednak od niego

background image

zasadniczo różnił, że o ile Henryk bronił się rozpaczliwie przed niewiernymi, to Ludwik

szukał ich po całym znanym mu świecie, żeby mieczem i torturą przywołać ich do

litościwych prawd chrześcijańskich. Udawało mu się to średnio. Kolejne krucjaty

antymuzułmańskie kończyły się kompromitującymi porażkami, godzącymi też poniekąd

w honor króla, kiedy to wykupywał się z rąk egipskich, pozostawiając w nich swoich

najwierniejszych towarzyszy broni i nie dbając wcale, że może jeden na dwudziestu z nich

wróci kiedykolwiek do słodkiej Francji. Los zemścił się na nim, gdyż w końcu umarł sam na

cholerę w islamskich włościach, których podbić nie zdołał, pozbawiony na razie uroczystych

mszy i wrzasku płaczek, jak przedtem jego rycerze, których wiódł na fanatycznie

beznadziejne wyprawy.

O wiele lepiej udawało mu się w krucjatach wewnętrznych, wiedzionych przeciw

katarom zwanym też albigensami, zamieszkującymi w południowozachodniej Francji,

najgęściej od okolic Tuluzy po Pireneje. Tutaj jednak zatrzymajmy się na chwilę.

Pisze Zbigniew Herbert (Barbarzyńca w ogrodzie, Warszawa 1973): „Jedynym

zachowanym dziełem teologicznym katarów jest Liber de duobus principiis, pochodzący

z końa XIII wieku. Tekst daleki jest od scholastycznej solidności wykładu ujętego

w rygorystyczne rozdziały i paragrafy. Zawiera ważną doktrynalnie i najbardziej interesującą

filozoficznie część o wolnej woli, a także kosmologię i polemiki. Te ostatnie świadczą, że

kataryzm nie był prądem jednolitym, ale rozpadł się na szkoły i co najmniej dwa skrzydła

dualistów umiarkowanych i bezwzględnych. Autor traktatu (uczeni domyślają się, że był nim

Włoch, Jan z Lugio) stoi na stanowisku absolutyzmu bezwzględnego, przyjmującego, że Zło

jest tak samo wieczne jak Dobro, ontologicznie mówiąc byt i nicość pojęte także jako siły

kosmiczne, istniały zawsze. Wszelako, trzeba to podkreślić, polemiki katarów miały charakter

sporów w rodzinie i oponenci rezygnowali z morderczej broni anatemy.

Wreszcie Rytuał katarów - traktat liturgiczny, który dotarł do nas w dwóch wersjach:

tzw. lyońskiej w langue doc i florenckiej po łacinie. Historycy religii nie zawsze poświęcają

należytą uwagę sprawom rytuału, a przecież w nim właśnie, a nie w koncepcjach

teologicznych najwyraźniej odczytać można stopień spirytualizacji badanej religii. Otóż

liturgia katarów przykuwa swoją ogromną surowością i prostotą. Odrzucali większość

sakramentów, np. małżeństwo, co było konsekwencją ich negatywnego stosunku do spraw

cielesnych. Dopuszczali jednak coś, co nazwalibyśmy ślubem cywilnym, i stąd w rejestrach

inkwizytorów pojawia się często słowo «amasia», czyli konkubina (w odniesieniu do żony

katara). (...) Fernand Niel postawił śmiałą, ale prawdopodobną tezę, że katarowie nie byli

heretykami, ale twórcami nowej religii, całkowicie odmiennej od rzymskiego katolicyzmu.

background image

Jeżeli przyjmiemy to założenie, wyprawa krzyżowa przeciw albigensom staje w nowym

świetle, a racje moralne krzyżowców muszą ulec poważnemu zakwestionowaniu”.

Herbert powiedział już wiele. W dyskusjach międzykatarskich, w przeciwieństwie do

kościoła rzymskokatolickiego, „rezygnowano z morderczej broni anatemy”. Nie dodał jednak,

iż rezygnowano z niej również w stosunku do niewierzących, śmieszków, ludzi wątpiących,

agnostyków, ateistów, innowierców, chcących układać życie na swoją modłę, że było to na

swój sposób pierwsze społeczeństwo wolności. Ale na szczęście w pewnym momencie

otrząsa się z dominujących dogmatów: „Można zatem śmiało mówić, iż na południu obecnej

Francji istniała cywilizacja odrębna i wyprawa krzyżowa przeciw albigensom była starciem

dwu kultur. Klęska, która spotkała księstwo Tuluzy, jest jedną z katastrof takich, jak zagłada

cywilizacji kreteńskiej czy Majów”.

Zimny logik powie nam, że skoro tak się stało, stać się musiało. Na ile jestem

wykładowcą i na ile obowiązuje mnie uznawanie faktów jako obiektywnie zaszłych, których

się nie ocenia, a tylko opisuje, na tyle powinienem zamknąć paszczę. Tymczasem nie zawsze,

dlatego zapewne nie będę do końca rzetelnym naukowcem, nie jestem w stanie utrzymać

szkiełka w oku. W 1978 roku prowadziłem badania w Szczebrzeszynie. Jest to jedno

z najpiękniejszych miasteczek w Polsce. Zachowało się w stanie, przynajmniej do roku 1980,

będącym jakby skamieliną przedwojennej Polski wschodniej. Przy rynku ciasne żydowskie

kamieniczki, w lessowych wąwozach zapadłe domki chłopskie, gdzie jezdnia, jeśli można ją

tak nazwać, sięga na wysokość okien; w górze, nad rozkwieconymi na wiosnę cudownymi

sadami, szlacheckie dworki lub usiłujące je naśladować dorobkiewiczowskie półwille, piąta

woda po arystokratycznym kisielu. Na lewej stronie wzgórza, patrząc od strony szosy

przejazdowej, zapominany parczek będący niegdyś żydowskim cmentarzem. Wśród niewielu

pozostałych jeszcze powalonych nagrobków walają się tam zużyte prezerwatywy, butelki po

piwie, kawałki zabrudzonych gazet. Czujemy się w świecie archeologii, neolitu. Ten zwalony

nagrobek na prawo miał zapewne kiedyś jakieś napisy, które dzisiaj zasmarowane i starte

deszczem nie znaczą już nic. Cywilizacja, o której mieszkańcy i turyści ze szczętem

zapomnieli. To samo udało się dokonać Ludwikowi IX (nie na darmo jest świętym) ze

światem katarów. Gdzieniegdzie jakieś ruiny, legenda o ukrytych skarbach... Do tej chwili

jestem całkowicie zgodny z Herbertem. Wspomniał on wszakże, iż katarzy „rezygnowali

z morderczej broni anatemy”. Cóż to znaczy? Iż nie narzucali swych poglądów innym i nie

zniewalali ich do swoich religijnych praw. Z perspektywy wieków to właśnie była może ich

największa przewina. „Wielkie religie” zniosą wszystko z wyjątkiem tolerancji. I do dzisiaj

przecież łatwiej zaakceptować innych niż takich, którzy innym pozwalają być innymi. Nie na

background image

darmo jeszcze w XIX wieku prawo amerykańskie traktowało surowiej wyzwoleńca albo

białego filantropa, który zezwolił dozorowanym przez siebie niewolnikom uczyć się czytać

i pisać, niż samych z ich winy zanalfabetyzowanych. Otóż dzięki katarskiej tolerancji przez

chwilę rozkwitała w Langwedocji, obok zamkniętych środowisk wyznawców, kultura

przewyższająca swobodę czasów rzymskich złotego wieku Marka Aureliusza. Tutaj rodzi się

przesłanie trubadurów, amour courtois, przyzwolenie na studia zaprzeczające doktrynom... Na

to właśnie święty Ludwik, którego mniej obchodzą same heretyckie mrzonki, pozwolić nie

może. Tak oto ze świątyń, szkół, zamków Langwedocji powstaje kirkut w Szczebrzeszynie.

Okrucieństwo osiąga swoje szczyty. Nawet prawowierna, katolicka gawiedź ma już dość

oglądania płonących stosów, krwi płynącej po ścięciu kolejnej setki głów. Widowisko staje

się najpierw nudne, potem również przerażające. W pewnym momencie rycerze Ludwika

zauważają z rozczarowaniem i głębokim poczuciem niedocenienia, że przy kolejnej egzekucji

jest już tylko garstka widzów (Michel Roquebert, L’Epopée cathare, Paris 1989). Jest to

ciężki cios nie tylko w ideologię, ile najprzyziemniej w świecie w kieszeń królewską. Przy

szafocie stały bowiem zawsze stragany, kramy, podesty dla błaznów rozśmieszających

uroczystość i sprzedających okolicznościowe pamiątki. Państwo czerpało z tego pięćdziesiąt

procent, a z ubrań i biżuterii skazanych nawet i osiemdziesiąt. Niejaki Jean Ferrier,

spełniający wszelkie finansowe obowiązki wobec prewota, wzbogacił się w tym czasie

o osiem winnic, kupując nieruchomości spalonych, gdyż już nikt inny objęty grozą nie chciał

wejść w ich posiadanie.

Na wiele mu się to nie przydało, gdyż nikt, w tym duchowni katoliccy, nie chciał

kupować jego trunków. Ale może zmienił znak na korku?

Cóż miał w tej sytuacji robić Ludwik IX? Pamiętajmy o tym, z czego fanatycy rzadko

zdają sobie sprawę, że mordowanie też kosztuje. Trzeba opłacać katów, strażników

więziennych, mistrzów tortur. Bo za budowanie, a potem rozbieranie rusztowań szafotów

rzemieślnicy też biorą swój udział. Kosztuje także drewno na stosy i oleje, którymi je

zraszano, żeby błysnęły płomieniami nawet w niepogodę. Bez porównania droższe od

wynajmowania tysięcy donosicieli jest opłacenie rycerzy, którzy mając nawet najsłuszniejsze

przekonania, nie ruszą się przecież walczyć z heretykami bez swoich taborów, giermków,

przybocznych kurew, nadzorców pędzonych z tyłu stad wołów; niewiasty rycerzy też nie

mają najmniejszego zamiaru pozostawać w domu i wysłuchiwać opowieści o urokach

czarnobrewych branek. Niestety, nieubłagany miecz spadający na karki mylniewierców ma

swoją cenę w złocie. Wtedy zaś nie ma innego sposobu, niż podnosić podatki. To zaś nie

wszystkim musi się podobać. Rewolta Hugona z Lusignan w lipcu 1241 jest tego

background image

pojedynczym tylko przypadkiem. Ludwik IX stłumił ją względnie szybko, wykorzystując

skomplikowany system pokrewieństw i wynikających z niego sprzecznych interesów (Jacques

Le Goff, Święty Ludwik), musiał już jednak wtedy zrozumieć, że siedzi na beczce prochu. Na

szczęście dla niego, co w niczym nie poprawiło losu katarów, jedynie odwlekło ich ostateczną

zagładę o kilkanaście lat, znalazł jeszcze pretekst do kolejnej, ostatecznej krucjaty

antymuzułmańskiej, najgłupszej i najbardziej beznadziejnej, w czym nawet skrajnie

ortodoksyjnie chrześcijańscy historycy są zgodni, skierowanej na Tunis, czyli kilka tysięcy

kilometrów od Jerozolimy. Zmarł podczas niej na dżumę, a może cholerę, dzięki czemu nie

musiał się przed światem rozliczać, gdyż męczeńska aureola zabłysła nad jego głową bardzo

szybko po śmierci. Kanonizował go papież Bonifacy VIII (Benedetto Gaetani) w wyniku

złożonych pertraktacji z wnukiem Ludwika, Filipem IV Pięknym, na których Rzym niemało

skorzystał. Hagiografia Ludwika IX była od początku majstersztykiem propagandy. O jej

uprawianiu, jak to już wspominałem, poddani Henryka Pobożnego nie mieli zielonego

pojęcia. Biskup Karol Mieczysław Radoński, w latach 1939-1945 duszpasterz emigracji

polskiej w Londynie, sufragan poznański i biskup wrocławski, w swoim koronnym dziele

Święci i błogosławieni kościoła katolickiego pisze, że jest Ludwik IX „jako domniemany

tercjarz franciszkański patronem III zakonu”. Jeżeli nawet Jego Ekscelencja ma wątpliwości

co do elementarnych faktów z życia mojego patrona, mogłoby to właściwie wystarczyć za

komentarz. Cóż dopiero mówić, jeżeli jezuiccy bolandyści z Belgii, Societas Bollendiana,

wydawcy „Analecta Bollendiana”, pisma uchodzącego za absolutny autorytet w dziejach

świętych, każde niemal zdanie dotyczące niezwykłych i cudownych cnót króla Francji

poprzedzają komentarzami: „przypuszczalnie”, „jak podaje tradycja ludowa”, „nie jest

nieprawdopodobne”, „podług niektórych źródeł”... Dodajmy przy tym, że pisanych źródeł

dotyczących lat panowania Ludwika bynajmniej nie brakuje. Rzeczywiście jednak tylko

nieliczne z nich, i z reguły postkanonizacyjne, opowiadają, jak to siadał pod dębem, spotykał

tam wieśniaków, karmił ich żołędziami, głosił sprawiedliwe wyroki, głaskał po niewinnych

główkach jasnowłose dzieci i żaden Tatarzyn mu w tym nie przeszkodził.

Innym świętym władcą współczesnym Henrykowi Pobożnemu był skądinąd kuzyn

Ludwika IX, Ferdynand III, król Kastylii, którą zjednoczył z Leon. Panowanie (1217-1252)

wypełniły mu nieustanne walki z Maurami, w których mógł się pochwalić niemałymi

sukcesami, zdobywając w 1236 cudowną Kordobę, a w 1248, co było celem i ambicją jego

życia, również Sewillę, którą okrążał strategicznie, zdobywając okoliczne miasta i odcinając

linie zaopatrzenia już od roku 1241. Rzadko zaiste w całych dziejach Europy, aż po dzisiejsze

dni, można znaleźć ślad akcji militarnej zaplanowanej na tak wiele lat i prowadzonej z równie

background image

żelazną konsekwencją. Nie załamywały Ferdynanda żadne lokalne porażki ani też nie dał się

ponieść niewczesnemu triumfalizmowi po niespodziewanych, wyprzedzających wstępne

plany sukcesach. Jak pająk oplątał powoli stolicę Almohadów siecią fortyfikacji

i podporządkowanych swojej władzy terenów, zdobytych lub przekupionych miasteczek.

Kiedy wreszcie stanął pod miastem, jego flota panowała całkowicie nad Gwadalkiwirem

będącym najważniejszym szlakiem łączącym Sewillę z Trianą; pobliskie Carmone i Alcala de

Guadaira trzymał w żelaznych rękach wielki mistrz zakonu świętego Jakuba, Pelay Correa.

Miasto mogło się rozpaczliwie bronić i rzeczywiście stawiało opór długo, ale wszystko było

i tak przesądzone. Osamotnionym i pozbawionym wszelkiej możliwości odsieczy obrońcom

nie pozostawało nic poza kapitulacją.

O ile jako wódz i strateg okazał się Ferdynand III gwiazdą pierwszej wielkości, o tyle,

co odbierze mu tytuł wielkiego władcy w licznych, jeżeli nie wszystkich innych sprawach,

zaślepiał go podsycany przez wszechobecnych mnichów bezrozumny fanatyzm. Na podbitych

ziemiach większość stanowili muzułmanie. Tymczasem władze narzucone przez Ferdynanda

dążyły od pierwszej chwili do bezwzględnej chrystianizacji (za to został świętym)

i kastelanizacji wszystkich poddanych z najniższymi warstwami włącznie. Stawiający czynny

opór szli od razu pod miecz, podejrzewanych o bierny sprzeciw, jak na przykład

mieszkańców miasta Jaén, bezlitośnie wypędzono, a ich majątki, w tym nawet meble, odzież

czy zwierzęta domowe, rozdawano spędzanym z północy osadnikom. Tych wreszcie, którym

nic prócz inności nie można było zarzucić, a nawet przechodzących w panice na zwycięską

wiarę, odsuwano od wszelkich urzędów, spychając na sam dół hierarchii społecznej. Wkrótce

tak zwanych mudejarów spotkać można było już tylko na wsi, pozbawionych przeważnie

ziemi i bydła.

Spowodowało to sromotny upadek gospodarczy względnie bogatej dotąd prowincji.

Trzeba będzie wieków, żeby powróciła ona do jakiejkolwiek ekonomicznej równowagi,

zapewnionej zresztą nie przez stabilizację wewnętrzną, ale napływ amerykańskiego złota

w XVI wieku.

Nie ma jednak nigdy dni bez nadziei. W tym samym czasie, kiedy ortodoksja

katolicka osiąga swoje konwulsyjne szczyty, w roku 1241 rodzi się we Włoszech Cenni di

Pepo, znany pod imieniem Cimabue. Jego mozaiki z katedry w Pizie czy freski z Asyżu

stanowią przełom w malarstwie. Postacie uzyskują psychiczny wymiar, wyrywają się poza

tradycyjne schematy. Dante napisał o nim:

I sądził Cimabue, że promieni

Sławy malarskiej jego nic nie zaćmi, Lecz przyszedł Giotto i wnet go zacieni...

background image

Miał rację Dante, ale bez Cimabuego nie byłoby Giotta, a bez Giotta renesansu.

background image

1314

Wyspa Żydowska (Île aux Juifs) na Sekwanie była jedną z dwóch wysepek

przedłużających jakby Île de la Cité, będącą rzymskim zarodkiem Paryża. W XVIII wieku

nabył ją markiz Achille de Harlay i kazał zasypać kanał dzielący obie wyspy. Była to praca

trudna, a przede wszystkim wysoce kosztowna. Nie obeszło się więc bez pożyczek

z królewskiego skarbu. Żeby odwdzięczyć się za nie, a przy okazji zmniejszyć

oprocentowanie spłat, nadał sprytny markiz placowi powstałemu na połączeniu wysp, nie

nazbyt nachalne (to mogłoby zirytować Ludwika XIV), jednocześnie świadczące o jego

wierności monarchii, miano Place Dauphine, czyli Plac Następcy Tronu. Jest to dzisiaj

miejsce erotycznych spotkań. Spragnieni przygody kochankowie płci wszelakiej krążą po

placu samochodami (uwaga! - tylko po zmierzchu), a kiedy zobaczą sygnał świateł,

zatrzymują się i po chwili omawiają kontrakt. Nie przychodzi im nawet do głowy, że znajdują

się sto metrów od miejsca, gdzie 18 marca 1314 zapłonął stos, na którym spaleni zostali

wielki mistrz templariuszy Jacques de Molay i jego najbliższy zaufany Hugues de Pairaud.

Przedtem unicestwiano tu mniej czy bardziej anonimowych Żydów - stąd nazwa wyspy, ale to

nie przeszło do katolickiej historii.

Tragedia templariuszy była, jak uznaje większość historyków (Albert Ollivier, Les

Templiers, Bourges 1958; Malcolm Barber, Templariusze, Warszawa 2000; Régine Pernoud,

Templariusze, Gdańsk 1995), wynikiem bezlitosnej walki o władzę. W przeciwieństwie do

joanitów, czy Krzyżaków, templariusze ewakuowali się z Ziemi Świętej w nienaruszonej,

zdyscyplinowanej hierarchii wojennej, unosząc ze sobą łupy, których wartości do dzisiaj nikt

nie zdołał ocenić, stąd też tysiące niewiarygodnych opowieści o ich skarbie, żywiące

amatorów sensacyjnych powieści i narażających na bolesne straty poszukiwaczy złota.

Faktem jest jednak, że wycofujący się do Francji i innych państw templariusze stanowili

militarną i finansową potęgę. Jak pisze Zbigniew Herbert (Barbarzyńca w ogrodzie): „W

stolicy Francji otoczona murem dzielnica templariuszy była prawdziwym miastem w mieście

z odrębną jurysdykcją, administracją i prawem azylu”. I dodaje dalej, iż kiedy na początku

1306 wybuchają rozruchy w Paryżu, „zagrożony król ucieka wraz z rodziną do warowni

templariuszy, owej słynnej Tour du Temple, gdzie przeżywa upokarzające oblężenie

motłochu. Co prawda kilka dni później przywódcy buntu wisieli na bramach Paryża, ale smak

klęski był gorzki.

Nic bowiem bardziej nie upokarza monarchy, jak poczucie wdzięczności”. Ogromnie

to małostkowa i apolityczna interpretacja wydarzeń. Nie o wdzięczność tu bowiem chodzi.

Filip Piękny, oglądając z bliska potęgę templariuszy, zdał sobie po prostu ostatecznie sprawę,

background image

iż jeśli ma być władcą, a nie współwładcą Francji zależnym od obcej siły, musi skruszyć

potęgę zakonu. Akcja policyjna, która się potem rozgrywa, nie ma sobie bodaj równych

w całej historii Europy. Rozkazy aresztowania templariuszy we wszystkich ich zamkach

i siedliskach we Francji wydane zostają kilkuset prewotom (prefektom), rycerzom i całej

policji Wilhelma de Nogaret, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli - ministra spraw wewnętrznych.

I nikt, nikt, nie puszcza pary z gęby! Nie ma żadnego przecieku. Świadczy to o jednej

z dwóch możliwości. Albo templariusze byli tak znienawidzeni, że nikt nie miał ochoty im

pomóc, albo służby króla Francji były mu tak wierne i przekonane o słuszności jego działań,

że nawet myśl o zdradzie nie postała im w głowach. Osobiście przekonany jestem o tym

drugim. Jakkolwiek była potężna organizacja templariuszy, została całkowicie zaskoczona

i unicestwiona w ciągu kilkudziesięciu godzin. Wzięci na tortury przedstawiciele zakonu

przyznają się oczywiście do wszystkiego: stosunków homoseksualnych - co akurat jest

prawdopodobne, kultu diabła, bluźnierczego karykaturowania liturgii katolickiej, plwania na

hostię i co tylko można jeszcze wymyślić. Templariusz Hugues de Rion zeznaje, iż „rudą

mniszkę, kurwę franciszkanów” gwałcił na sześć sposobów - po dwa na „wszystkie jej

dziury”.

Znając metody de Nogareta, wiemy, że każdy przyznałby się do wszystkiego. Ale

protokół został sporządzony. Wina jest pewna i kara musi być konsekwentna. Kupa chrustu za

chwilę zostanie zapalona. Na stosie, przywiązani do drewnianych słupów, wielki mistrz

templariuszy Jacques de Molay i jego najbliższy doradca Hugues de Pairnaud wiedzą już, że

nie będzie żadnej litości. Kat rzuca płomień na drewno.

Pisze Maurice Druon (Król z żelaza, Kraków 1972, pierwszy tom z cyklu „Królowie

przeklęci”) i choć jest to powieść, oddaje ducha chwili: „Nagle głos wielkiego mistrza przebił

się przez ognistą zasłonę i, jakby skierowany do każdego z osobna, uderzał każdego w twarz.

Podobnie jak przed NotreDame Jakub de Molay z przerażającą siłą krzyczał.

- Hańba! Hańba! Patrzcie, jak giną niewinni. Hańba na was wszystkich! Bóg was

osądzi.

Płomień go chłosnął. Spalił brodę, zwęglił w jednej chwili papierową mitrę i objął

białe włosy.

Tłum przerażony zamilkł. Miał wrażenie, że palą szalonego proroka.

Z twarzy w ogniu straszliwy głos wołał:

- Papieżu Klemensie!... Rycerzu Wilhelmie!... Królu Filipie!... zanim rok minie,

powołuję was przed sąd Boży po sprawiedliwą karę. Przeklęci! Przeklęci! Wszyscy przeklęci

po trzynaste pokolenie waszego rodu!

background image

Płomienie wdarły się w usta wielkiego mistrza, zdusiły w nich ostatni krzyk. Później,

przez czas, który zdawał się nie mieć końca, walczył ze śmiercią.

Wreszcie zgiął się w pół. Sznur pękł, a on zapadł się w palenisko. Widziano jego dłoń,

wzniesioną wśród płomieni. Tak trwała, zanim sczerniała doszczętnie.

Tłum tkwił w miejscu, zaskoczony i przerażony, głucho pomrukiwał. Zwalił się nań

cały ciężar nocy i grozy; wstrząsnął nim trzask dogorywających polan. Ciemności ogarniały

dogasający stos”.

Ile jest w tym prawdy, nie dowiemy się już nigdy. Odnotować jednak trzeba, iż

o przekleństwie Jacques’ a de Molay wspominają wszystkie relacje z epoki. Nie miałoby to

większego znaczenia, gdyby nie splot przypadków. Oto 20 kwietnia, miesiąc i dwa dni po

egzekucji wielkiego mistrza, umiera w Awinionie papież Klemens V (Bertrand de Got),

dziesięć dni później gaśnie w podejrzanych okolicznościach Wilhelm de Nogaret, a 29

listopada tego samego roku król Filip IV Piękny. Jakby tego było mało, cudzołożne praktyki

synowych królewskich skomplikują kwestie następstwa na tronie i już za kilkanaście lat

spowodują nie tylko koniec dynastii, ale także początek stuletniej wojny z Anglią. Musiało to

głęboko poruszyć średniowieczną wyobraźnię. Stąd setki legend o czarach templariuszy, ich

ukrytych skarbach i mrocznych tajemnicach, które stały się manną dla współczesnych pisarzy

czy pseudohistoryków i zapewne przynosić będą pieniądze spryciarzom przez długie jeszcze

lata.

Odejście Klemensa V spowodowało długotrwały kryzys Kościoła katolickiego. Dość

wspomnieć, że konklawe po jego śmierci trwało dwa lata i trzy miesiące. Wybrano

ostatecznie „przejściowego papieża”, Francuza Jacques’a d’Euése, kardynała Ostii, który nie

miałby żadnych szans, gdyby nie wiek siedemdziesięciu dwóch lat, będący w czternastym

stuleciu znakiem zgrzybiałości ostatecznej, dającej gwarancję śmierci w najbliższych

miesiącach, w czasie których wszystkie frakcje miały nadzieję przygotować się skutecznie do

następnego zwarcia. Jan XXII, takie imię przybrał nowo wybrany papież, sprawił im jednak

przykrego figla. Dożył, co było rzeczą zupełnie niesłychaną w owych czasach, lat

dziewięćdziesięciu i zdążył jeszcze niemało zamieszać w polityce europejskiej. W historii

Kościoła zapisał się tym przede wszystkim, że kanonizował świętego Tomasza z Akwinu, co

oznaczało w praktyce uznanie na następne wieki i grosso modo do dzisiaj tomizmu za

oficjalną i uświęconą filozofię wiernych Panu.

W tym samym roku, w którym płonęli templariusze, co miało być dla ludu

ostatecznym przykładem, kto tu rządzi i czyje słowo jest rozkazem, gdyż za nim stoi miecz

i stos, w Wenecji Euganejskiej przychodzi na świat Bartolo de Sassoferrato. Daremnie by

background image

szukać śladu po nim w większości współczesnych kronik, w Encyclopaedia Britannica czy

Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN. Józef Andrzej Gierowski (Historia Włoch,

Wrocław 1985) też pisze o nim krótko: „uważał, że państwo jest panem swych środków,

organizmem nieuznającym żadnej zwierzchności. Było to nowe rozumienie państwa jako

państwa prawnego, w którym jedynym kryterium sprawiedliwości winny być prawa

obowiązujące wszystkich”.

Przełóżmy to na język życia codziennego. Sassoferrato uważał, iż ludzi odróżnia

majątek, pozycja, wielkość rodu, „zdolność udziału w życiu państwa”. Jest więc normalne, że

jest pan i ma swoich lokai, jest bogacz i są jego służalcy. Wszelako pan i lokaj, bogacz

i sługa, ba, nawet najuboższy z rybaków w lagunie, podlegają tym samym kodeksom.

„Wrzawa nie ma tu nic do czynienia” - pisze Sassoferrato. Cóż to oznacza, bo jednak

wszystkiego nie mógł jednoznacznie dopowiedzieć. Otóż tyle, że jeśli pan zabije lokaja, jest

to taka sama zbrodnia, jak zabicie lokaja przez pana. Rządzić zaś wolno tym tylko, którzy

uznają niepodzielne prawo. Jakąż furorę zrobi za pół tysiąclecia Alexis de Tocqueville, do

którego odwołują się do dziś politycy wszelkich orientacji. Tymczasem nie powiedział on

wiele więcej niż jego zapomniany poprzednik. Czytając Sassoferrata, dostajemy mętliku

w myślącej chronologicznie głowie. Więc już wtedy ktoś to wszystko sformułował? Za

wcześnie. Czas nie był jeszcze ku temu. Dlatego popadł w zapomnienie.

W Polsce w tym okresie Władysław Łokietek zawładnął lwią częścią Wielkopolski.

Kim jest ów sprytny karzeł - historycy są zgodni, iż przydomek jest aluzją do jego

maleńkiego wzrostu. Był dzieckiem trzeciego syna Konrada Mazowieckiego, Kazimierza,

czyli prawnukiem Kazimierza II Sprawiedliwego, po matce spokrewniony z władcami

ruskimi. Genealogicznie takich jak on pretendentów do krakowskiego tronu jest na pęczki. On

jeden wie wszakże, a na tym niekiedy opiera się wielkość, czego naprawdę chce. Bitwa pod

Kleckiem nad Jeziorem Gruchowskim (nie mylić z Kleckiem, gdzie w 1656 Szwedzi pobili

Lubomirskiego) otwiera mu drogę do Poznania opanowanego przez nienawidzących go

Głogowczyków. Jest politykiem wielkiej miary. Nie śpieszy się nigdy. „W Pyzdrach - pisze

Edmund Długopolski (Władysław Łokietek na tle swoich czasów, Wrocław 1950) - znalazł się

Łokietek 19 sierpnia 1314 roku i za zgodą towarzyszących mu baronów nadał miastu nagrodę

za jednomyślnie okazaną mu wierność i stałość pewne posiadłości. (...) Wkrótce potem 31

sierpnia 1314 roku wystawił Łokietek miastu Kaliszowi generalne zatwierdzenie

przywilejów. Takie generalne zatwierdzenie przywilejów wystawiano zwykle po objęciu

rządów”. Tych rządów Łokietek jeszcze wprawdzie nie sprawuje, ale jako wyrafinowanemu

politykowi nie przeszkadza mu to w kładzeniu podpisów i proklamowaniu obietnic. Z Kalisza

background image

rusza do Poznania, gdzie poprzedzają go już wieści, a o to właśnie chodziło, o jego

wspaniałomyślności i hojności w nagradzaniu zwolenników. Cóż mogą mu przeciwstawić

Głogowczycy sprawujący realne rządy, skrępowani koniecznościami budżetu i tysiącem

innych układów. Władysław wkracza do Poznania i tak zaczyna się proces jednoczenia

Polski.

Dokładnie przeciwnie dzieje się na Wyspach Brytyjskich czy w Niemczech.

W Szkocji od wielu lat stacjonują wojska angielskie kontrolujące w pełni sytuację na

nizinach, a częściowo nawet i w górskich ostępach. W tej sytuacji samozwańczą koronację

Roberta Bruce’a na króla Szkocji przyjmuje Londyn z całkowitym lekceważeniem. „W

ceremonii intronizacji - pisze Stefan Zabieglik (Historia Szkocji, Gdańsk 2000) -

uczestniczyła grupka osób. Byli wśród nich biskupi St. Andrews, z Glasgow i Moray, oraz

opat miejscowego [Scone - L.S.] klasztoru. Przybyli także dwaj earlowie oraz księżna Izabela

of Buchan, reprezentująca brata, earla Fife, znajdującego się w rękach Anglików. W jego

zastępstwie włożyła ona na głowę Roberta Bruce’a złotą opaskę, mającą stanowić namiastkę

korony królów szkockich”. Co było potem, opowiada bodaj najlepiej film Mela Gibsona

z nim samym w roli głównej, a właściwie wszystko mówi już sam jego tytuł: Waleczne serce.

Roberta nie było początkowo stać na walną konfrontację z Anglikami. Szarpał ich

w podjazdowych potyczkach pod Glenn Troll, Kilmanrock, za każdym razem odbierając

najeźdźcom kolejną piędź ojczystej ziemi. Wreszcie w rękach Anglików pozostały już tylko

pojedyncze zamki. W odsiecz im ruszył król Edward II na czele armii liczącej dwadzieścia

tysięcy ludzi, a więc siły, jakiej Robert w żadnym przypadku nie mógł zgromadzić.

I rzeczywiście, wojska szkockie, które 24 czerwca 1314 zastępują Anglikom drogę niedaleko

Bannockburn, składają się zaledwie z siedmiu tysięcy zbrojnych. Przewadze liczebnej

przeciwstawiają Szkoci lepsze dowodzenie, a przede wszystkim straceńczą zaciekłość

i pogardę śmierci, która okryje ich legendą. Robert zwycięża. Od tej chwili uznanie

niepodległości Szkocji jest już tylko kwestią czasu. „Bitwa na polach Bannockburn -

komentuje Zabieglik - przeszła do historii Szkocji jako największe zwycięstwo w dziejach

tego kraju nasuwające skojarzenie z polskim Grunwaldem. W 1964 roku królowa Elżbieta II

[jak dziwnie plotą się dzieje - L.S.] odsłoniła tu wielki posąg Roberta I na koniu. Szkocka

Partia Narodowa organizuje w tym miejscu coroczne manifestacje patriotyczne”. Żeby

skończyć z wątkiem filmowym, dodajmy, że finansuje je w pewnym stopniu szkocki

nacjonalista, aktor Sean Connery - James Bond pośród rozlicznych jego ról. We francuskim

Dictionnaire du cinéma Jeana Tularda (Paris 1996) figuruje on jako „aktor angielski”. Wielki

Robert I Bruce musi przewracać się w grobie!

background image

W Niemczech (Świętym Cesarstwie Rzymskim) po niespodziewanej śmierci Henryka

VII elektorzy nie mogą osiągnąć zgody w kwestii wyboru nowego cesarza. W październiku

1314 dochodzi do podwójnej elekcji. Część książąt obwołuje władcą Ludwika IV

Wittelsbacha, księcia bawarskiego, inna część - Fryderyka Pięknego, syna Albrechta Iz

dynastii Habsburgów. Żadne próby mediacji nie przynoszą skutku. W tej sytuacji dochodzi

oczywiście do wojny domowej. Teoretycznie potężni Habsburgowie mają w niej miażdżącą

przewagę. Postawić mogą pod broń około dziesięciokrotnie więcej rycerzy niż przeciwnicy.

Mają też o wiele bardziej rozgałęzione układy dynastyczne, co zaowocować powinno pomocą

papiestwa i państw ościennych. Nie wszystko jednak, co na papierze wydawałoby się

oczywiste, przekłada się na rzeczywistość. W nieumiarkowanej dumie zapomnieli

Habsburgowie, że mają rozsianych po całych Niemczech drobnych, ale zaciekłych

przeciwników. Takich Szwajcarów na przykład. Któż by się przejmował jakimiś góralami?

Nawet jeśli pojawia się wśród nich legenda (tu historia daje do wyboru: legendarny

przywódca czy legendarna postać po prostu), niejaki Wilhelm Tell (JeanFrançois, Guillaume

Tell, Paris 1988). Tymczasem ci nieokrzesani hodowcy owiec już za parę lat w bitwie pod

Mühladorfem zadadzą Habsburgom bolesną klęskę. Nie ma wymiaru decydującego

o czymkolwiek, ale wzmocni pozycję Wittelsbachów. Wrzenie w Cesarstwie i rozpadanie się

Niemiec na coraz więcej skłóconych księstw, udzielnych miast i państewek jest wodą na młyn

Łokietka. Zachodnią flankę ma tym bardziej bezpieczną, im więcej wśród „rzymskich”

baronów waśni i podjazdów. Najbardziej mógłby jednak podziękować Szwajcarom. Rzecz to

zabawna, przeglądając tytuły obronionych na uniwersytetach polskich historycznych prac

magisterskich i doktorskich, nie znalazłem ani jednej na temat: Szwajcaria a Polska

w początkach XIV wieku - a nie jest to przecież żadna kpina, nic wspólnego ze słoniem

mieszającym się w sprawy narodowe. Gdyby nie duch Wilhelma Tella miałby może Łokietek

wielokroć trudniejsze przed sobą zadanie. Tym bardziej że na ścianie wschodniej dzieją się

rzeczy wysoce dla Polski niepokojące. Oto pod rządami Daniela, syna Aleksandra

I Newskiego, i jego syna Jurija potargana podziałami Ruś zaczyna przeistaczać się w Rosję.

Lew Gumilow (Od Rusi do Rosji) uważa to za moment decydujący. My może

poczekalibyśmy jeszcze do rządów Iwana I Kality, ale nie ma to większego znaczenia.

W miejsce bezsilnych ksiąstewek ruskich około 1314 powstaje plus minus zjednoczone

państwo rosyjskie. Książę twerski Michał przyjmuje tytuł Wielkiego Księcia Wszechrusi.

Uznaje jego wielkość Ludwik Bazylow (Historia Rosji, t. I, Warszawa 1983): „Książę Michał

był wybitną indywidualnością, musiał działać w sposób zdecydowany, odznaczał się

szerokimi horyzontami politycznymi. Już choćby przyjęcie tytułu Wielkiego Księcia

background image

Wszechrusi dowodzi, że z jego zamierzeniami politycznymi musiały się łączyć tendencje

zjednoczeniowe. Nie można też pominąć zasług w krzewieniu piśmiennictwa; dzięki niemu

Twer stał się jednym z głównych ośrodków latopisarstwa ruskiego i malarstwa

miniaturowego”. Uwiecznił go też w Królu Duchu Juliusz Słowacki, jest on tam czwartym

wcieleniem metafizycznym po Popielu, Mieszku i Bolesławie Śmiałym. Cóż z tego, że ginie

stracony w 1318 roku. Jego morderca, Jurij, nie ma innego wyjścia niż przyjąć przesłanie,

nawet jeśli do jego zrealizowania jeszcze długa realna droga. Tak oto buduje się w Europie

nowa zupełnie koniunktura. Francja w dynastycznym impasie, podzielona Brytania,

ubezwłasnowolnione papiestwo, chaos w Niemczech. Rosja dopiero in statu nascendi.

Zwykło się potem pisać, iż w 1918 Polska stanęła wobec tak sprzyjających warunków

geopolitycznych, jakich nie było nigdy dotąd. Nieprawda, były również w roku 1314

i z największym uznaniem przyznać trzeba, iż mały książę kujawski Władysław Łokietek

umiał je genialnie wykorzystać. Dlatego też na jakieś anegdotyczne porażki z Krzyżakami,

jak pod Płowcami w 1331, mógł patrzeć z filozoficznym spokojem. Mechanizm historii

pracował dla niego. Chociaż później niejednokrotnie miał dać dowody swoim ograniczeniom

i małostkowości, nic to nie zmieni. Dzieje wyniosły go do wielkości.

background image

1410

17 maja 1410 wybrany zostaje papież Jan XXIII (Baldassare Cossa). Hubert Stadler

(Leksykon papieży i soborów, Warszawa 1992) pisze o nim, że był antypapieżem. Jest to błąd.

Był to okres tak zwanej schizmy zachodniej, rościli sobie wtedy prawo do tiary już dwaj inni

papieże: Benedykt XIII w Awinionie i Grzegorz XII w Rzymie. Ten pierwszy po śmierci

obranego w Rzymie Innocentego VII zwrócił się do kardynałów z dość bezczelną supliką,

żeby wstrzymali się z wyborem nowego władcy Kościoła aż do chwili, kiedy nie zostaną

załatwione spory francuskowatykańskie, co oznaczałoby zakończenie schizmy. Było jasne, że

widzi się sam na stolicy Piotrowej. Nie został jednak wysłuchany i 30 lipca 1406

kardynałowie proklamują ojcem świętym Angelo Correre z Wenecji, który przyjmuje imię

Grzegorza XII. Nowy elekt oświadcza od razu, iż gotów jest ustąpić, jeżeli to samo zrobi

Benedykt. Ten, ufny w pomoc francuską, nie ma jednak w najmniejszym stopniu takiego

zamiaru. Dochodzi do zaciekłej walki obu pretendentów, która pogrąża Kościół

w ostatecznym chaosie. Kto tu jest papieżem, a kto antypapieżem trudno dociec teologicznie

i prawnie. W tej sytuacji „Kardynałowie z obu obozów - pisze Rudolf FischerWollpert

(Leksykon papieży, Kraków 1990) - uzgodnili w czerwcu 1408 zwołanie soboru

powszechnego, który miał się zebrać w lutym 1409. Uzgodniono też, że miejscem obrad

soboru będzie Piza, nie wiedziano wszakże, czy w ogóle zostanie podjęta jakaś uchwała

soboru. Głównym zadaniem soboru była rozprawa z Grzegorzem XII i Benedyktem XIII”.

Obu papieży wezwano do stawienia się przed zgromadzeniem soborowym i 5 czerwca 1409

zdetronizowano jako notorycznych schizmatyków, heretyków i wiarołomców. 26 czerwca

wybrano nowego papieża Aleksandra V. Ponieważ obaj papieże nie zamierzali ustąpić, było

więc w tych czasach aż trzech „ojców świętych”. To ostatnie zdanie jest niesłuszne, a nawet

wręcz heretyckie. Skoro bowiem sobór odwołał Benedykta XIII i Grzegorza XII, tylko

Aleksander poparty przez miażdżącą większość kardynałów, a także wiernych, był papieżem

prawowitym i mającym kanoniczne prawo do tiary. Inna sprawa, czy była to elekcja

szczęśliwa. Franciszkanin Piotr Philargies di Candiabył na pewno jednym z najwybitniejszych

teologów i najświątobliwszych mężów swojej epoki. Cóż z tego, skoro miał już

siedemdziesiąt lat, co na owe czasy było wiekiem więcej niż starczym, był schorowany

i pozbawiony energii. Jego pontyfikat potrwał więc tylko niecały rok (zmarł 3 maja 1410

w Bolonii), przez który nie zdołał wykonać żadnego ważniejszego politycznego ruchu. Jego

następcą, a więc powtórzmy - jedynym prawowitym zwierzchnikiem Kościoła - został Jan

XXIII. Stajemy tu przed zagadką, jakich zresztą niemało w dziejach Watykanu. Oto cztery

i pół wieku później „przejściowy papież”, jak określała go prasa po ogłoszeniu wyniku

background image

konklawe, Giuseppe Roncalli przybiera także imię Jana XXIII. To jakby po Ludwiku XIV

nastąpił znowu Ludwik XIV. Istnieją trzy interpretacje tego faktu. Pierwsza, jak chce Hubert

Stadler, niedająca się jednak utrzymać, iż był piętnastowieczny Jan XXIII (na jakiej

zasadzie?!) antypapieżem. Przeczą temu nie tylko prawo kanoniczne i teologia, ale również

znamienny fakt, że po zdetronizowanym Grzegorzu XII nikt nie przejął jego numeru i obrany

w 1572 kolejny Grzegorz, ten od reformy kalendarza, był logicznie trzynastym. Jeżeli

z Benedyktem XIII rzecz miała się inaczej, to tylko dlatego, iż w XVII wieku panowała

generalna linia odrzucania papieży awiniońskich podległych „babilońskiej niewoli”. Podług

wersji drugiej, głoszonej przez Lazzariniego, chodziłoby, co znając nieubłaganą ścisłość

suchych palców mnących rzymskie dokumenty, możemy od razu między bajki włożyć,

o prostą pomyłkę oficjalistów. Pozostaje propozycja trzecia: oto obrany na papieża Roncalli

zdecydował od razu, jak poprzedni Jan XXIII, zwołać sobór powszechny, akcentujący

reformy wewnętrzne i problem zjednoczenia Kościoła. Czuł się więc niejako wyrazicielem

myśli i zamiarów przedwcześnie zmarłego Baldassare Cossy, jego metafizycznym

przedłużeniem. Warto o tej niepewności pamiętać, by zdać sobie sprawę, ile czai się w historii

kwestii enigmatycznych, nad którymi z lenistwa tylko przechodzimy do porządku dziennego.

Wróćmy jednak z powrotem do czasów pierwszego z Janów XXIII. Rozdarcie

papiestwa i wstrząsające nim coraz ostrzejsze kłótnie wewnętrzne były niemałym

błogosławieństwem dla króla Władysława Jagiełły i jego polityki. W sporze między niedawno

ochrzczonym Litwinem i arcychrześcijańskim Zakonem Szpitala Najświętszej Marii Panny

Domu Niemieckiego w Jerozolimie (taka była oficjalna nazwa Krzyżaków), mającym

wysokie i rozgałęzione koneksje w Europie Zachodniej, szanse, żeby papież miał uznać racje

polskie, były zupełnie znikome. Jan XXIII obrany został 17 maja 1410, niecałe dwa miesiące

przed bitwą pod Grunwaldem, i oczywiście na stosunki polskokrzyżackie nie mógł już mieć

najmniejszego wpływu. Po jego abdykacji 29 maja 1415 rozpoczyna się tak zwany czas

sediswakancji i trwa niemal dwa i pół lata. Skomplikowany termin pochodzi z włoskiego

„sede vacante”, czyli „tron niezajęty”. Zna dzisiaj to pojęcie każdy filatelista, gdyż znaczki

wydane przez Watykan w takim na ogół krótkim okresie, z tym właśnie podpisem, uzyskują

nieraz niebotyczne ceny. Ale to też odległa antycypacja. Na razie, 11 lipca 1417, wybrany

zostaje papieżem niechlubnej pamięci morderca Jana Husa - Marcin V (1417-1431). Jest on

Polakom, najłagodniej mówiąc, zdecydowanie nieżyczliwy i chętnie nadstawia ucha

niemieckiemu dominikanowi Janowi Falkenbergowi, który nie tylko wzywa do akcji przeciw

Jagielle, ale posuwa się nawet do stwierdzenia, iż „Polska jako naród jest obrazą Boga

i istnieć nie może”. Na szczęście i on, i jego następca Eugeniusz IV (1431-1447) muszą

background image

zmagać się z kolejnymi antypapieżami: Klemensem VIII (1423-1429) i Feliksem V

(14391449). Oto czterdzieści darowanych lat, podczas których Kraków może mieszać

w Watykanie, a nie Watykan jednostronnie narzucać swoją wolę Krakowowi. To jedna z tych

wielkich koniunktur, które zdarzyły się nam w dziejach. Jak później w latach 1918 czy 1989.

Trzeba przyznać, że Władysław Jagiełło umiał ją w dużym stopniu wykorzystać. Już w 1409,

chociaż bezpośrednio niby nic nie nagli, rozpoczynaj ą się przygotowania do wielkiej

rozprawy. W dzisiejszych czasach zmobilizowanie kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy wydaje

się sprawą względnie prostą. Nie podówczas. Przygotowania zaczynają wielkie łowy.

Upolowaną zwierzynę dostarczyć trzeba w miejsca, gdzie będzie solona (a sól trzeba

dowieźć), rozmieszczona w wybranych składach i dostarczona później na miejsce, z którego

ruszą tabory. Tutaj nie może być żadnej improwizacji. Leszek Kołakowski w Kluczu

niebieskim (Warszawa 1964) pisze o wypowiedzeniu wojny: „Obyczaj ten jest dziwaczny

i zawiera sprzeczność wewnętrzną, albowiem wypowiedzieć komuś wojnę to oznajmić mu, że

pragnie się go zniszczyć; jednakże w ten sposób ostrzega się przeciwnika i ułatwia obronę

przed zniszczeniem, czyli zaczyna się czynność niszczenia od stawienia samemu sobie

przeszkód. Dlatego, jeśli samo rozpoczęcie wojny może uchodzić za akt wrogości, to

wypowiedzenie wojny jest przejawem nie tyle kurtuazji, ale przyjaźni; jest donosem na

samego siebie złożonym w ręce wroga, a więc aktem monstrualnej zgoła niekonsekwencji.

Nic dziwnego, że z postępem cywilizacji i wzrostem nawyków myślenia logicznego zwyczaj

ten całkowicie obumarł”. Doceniając i zachwycając się paradoksalnym humorem

Kołakowskiego, trudno mu przyznać rację, przynajmniej jeśli chodzi o wojny sprzed XX

wieku. Wielkie łowy zarządzane przez Jagiełłę, huk w kuźniach kujących miecze i groty

włóczni, masowe rekwizycje płodów rolnych na użytek armii nie mogły ujść niczyjej uwagi.

Nie trzeba było żadnych krzyżackich szpiegów. I odwrotnie. Wielki mistrz Ulryk von

Jungingen przystąpił do identycznych i równie niemożliwych do ukrycia przygotowań.

Dotyczy to również sił koniecznych do zgromadzenia przez obie strony, a także

w przybliżeniu terenu starcia. Śmieszne akty wypowiadania wojny były w tej sytuacji czczą,

obyczajową formalnością. Jedyną, drugorzędną jednak w końcu, zagadką stawało się pytanie,

na ile konflikty międzypapieskie ograniczą napływ pod chorągwie krzyżackie ochotników

zachodnioeuropejskich, uważających się za spadkobierców honoru krzyżowców.

A jednak Władysław Jagiełło i tutaj umiał zaskoczyć przeciwników. Czy wynikało to

z jego wnikliwej kalkulacji

strategicznoantropologicznej, czy z pogańskolitewskich

przyzwyczajeń - nie ma najmniejszego znaczenia. Pisałem o bitwie pod Grunwaldem

wielokrotnie. Spotkałem się po połowie z gratulacjami i oburzeniem, a nawet inwektywami

background image

(Bronisław Wildstein, Buszujący w historii, „Rzeczpospolita” 6/7 listopada 1993). Nie da się

jednak zaprzeczyć, tu pozwolę się odwołać do najpełniejszego dzieła o bitwie grunwaldzkiej

Stefana M. Kuczyńskiego (Wielka wojna z Zakonem Krzyżackim w latach 1409-1411), że

wyborowe rycerstwo zachodnie, zmierzające już powoli w obyczajowości i wyobcowaniu

z realności do legendy Don Kichote’a z La Manchy, co wspaniale uchwycił Henryk

Sienkiewicz w postaci deLaroche’a, natknęła się 15 lipca 1410 na zastępy hołdujące

skuteczności ponad tradycję. Zamiast szarży ustawionej „w płot” żelaznej jazdy polskiej

nastąpił najpierw atak na szyki krzyżackie lekkiej jazdy litewskiej, która, choć spędzona

z pola, wykryła jednak wszystkie krzyżackie zasadzki i unieszkodliwiła łuczników

dysponujących ograniczoną liczbą pocisków. Potem przez krótką chwilę było tak, jak tradycja

przykazywała. Starli się rycerze z rycerzami, godni z godnymi. Nie trwało to długo, bo oto

przeciw odwodom zakonnym wychodzą z zarośli zbrojne w oszczepy, rohatyny i siekiery,

odziane byle jak oddziały chłopskie. Pisze o nich Sienkiewicz, całkowicie w tym względzie

wierny Długoszowi: „By zaść iść krokiem równym i nie łamać szeregów, poczęli wszyscy

razem powtarzać: - Zdro - waś - Ma - ry - jo - Łas - kiś - peł - na - Pan - z To - bą! I szli jak

powódź...”. To z ich rąk zginął Ulryk von Jungingen, rycerz, który drzazgę z krzyża

Chrystusowego nosił w ryngrafie i rozumiał lepiej niż ktokolwiek inny, że wojna rycerską jest

sprawą, więc nie biorą w niej udziału, przynajmniej na polu bitwy, kobiety, księża, Żydzi

i chłopi. Przyjęcie za Długoszem tezy o śmierci wielkiego mistrza Ulryka von Jungingena

z rąk chłopskich wywołało ongiś szczególną wściekłość moich oponentów. Wspierają ją

jednak zarówno S. Inglot (Historia społeczna i gospodarcza średniowiecza, Wrocław 1949),

jak i Stefan M. Kuczyński: „Chłopi, którzy gdyby nawet wzięli wroga do niewoli, okupu by

za niego nie dostali, a nadto, pomni na krzywdy krzyżackie zadane ich wioskom i ziemiom,

żywili do Zakonu zrozumiałą nienawiść - jeńców nie brali. Należy więc przypuszczać, że

wielki mistrz i walczący w pobliżu jego osoby dostojnicy Zakonu zginęli pod ciosami

piechoty ludowej, a nie z rąk rycerzy. Jest bowiem wprost nieprawdopodobne, aby szlachcic,

o ile już nie wziął wielkiego mistrza do niewoli (co uczyniłby na pewno), nie pochwaliłby się

jego śmiercią przed otoczeniem, zyskując sławę i rozgłos. Milczenie źródeł zarówno

krzyżackich, jak i polskich co do osoby zabójcy wielkiego mistrza jest dla nas najlepszym

dowodem, że Ulryk von Jungingen padł w walce z chłopami, niezdającymi sobie może nawet

sprawy, kim jest wspaniały rycerz na białym koniu, który ranny w czoło i pierś poległ na

pobojowisku, jak tylu innych Krzyżaków, dla których masa chłopów nie miała żadnych

względów”.

Dodajmy od razu, iż fakty wskazujące na odrzucenie przez Władysława Jagiełłę

background image

w trakcie wojny z Zakonem wielu „uświęconych” reguł kodeksu rycerskiego nie przemawiają

w niczym na jego niekorzyść. Okazał się po prostu... nowocześniejszy.

Nie tylko rozszyfrował perfekcyjnie słabości taktyki polegającej na frontalnych lub

skrzydłowych uderzeniach zmasowanej ciężkiej jazdy, ale umiał też przeciwstawić jej

sprawny system (Andrzej Nadolski, Grunwald 1410, Warszawa 2003) współdziałania

piechoty, lekkiej i ciężkiej kawalerii. W przeciwieństwie do sakralnej niemal średniowiecznej

zasady, której wierny pozostał Ulryk von Jungingen, wymagającej, żeby wódz prowadził

swoje wojska w pierwszym szeregu, wycofał się na bok, aby mieć przez cały czas jasny

przegląd sytuacji

i decydować o kolejnych posunięciach, rozumiejąc,

iż śmierć

rozkazodawcy, co się też stronie krzyżackiej stało, wprowadzi chaos i zwątpienie. Wziął pod

uwagę i lipcowy upał. Kiedy rycerze zakonni pocili i słabli w rozpalonych zbrojach na

otwartym

polu,

Jagiełłowe

ciężkie

chorągwie

oczekiwały

sygnału

do

ataku

w błogosławionym leśnym cieniu, aby w decydującym momencie być świeższe i bardziej

wypoczęte. Dodajmy do tego ów drobny fakt, że rycerstwo ustawiające się do szarży oddalało

już giermków i pozbywało się wszelkich obciążeń mogących przeszkodzić w galopie. Innymi

słowy, oczekujący aż Jagiełło skończy słuchania trzeciej mszy, będącej - pozwolę sobie

przypuszczać - nie tyle wynikiem pobożności, ile fizjologicznego wyrachowania, umierali

z pragnienia. Chwyt ten stosowali od dawna Tatarzy, zmuszający przeciwników

pozorowanymi atakami do ciągłej gotowości, niedający im możliwości odpoczynku lub

pożywienia się przed konfrontacją. Żar lejący się z nieba na grunwaldzkie łąki tylko ten efekt

wzmocnił. Nie było w nim nic nowego dla litewskiego księcia, który poznał od dawna

azjatyckie metody walki, stanowił natomiast kompletną i oburzającą niespodziankę dla

wychowanych na rycerskich romansach, nieskazitelnych zachodnich paniczów. Tak nie

postępowali przecież ani król Artur, ani Lancelot z Jeziora. Jest wielkim złudzeniem, które

wpaja się żakom do głowy na wszelkich poziomach nauczania, iż ludzkość wyciąga wnioski

z doświadczeń i nowe doktryny wciela w użyteczną praktykę. Profesor (sic!) Maciej Giertych

jest do dzisiaj przekonany, iż świat powstał sześć tysięcy lat temu, a smok wawelski nie był

legendą, lecz dinozaurem. Rzecz jasna, wielu się z tego śmieje, inni jednak rzecz szczerze

wyznają. Tak samo było i z bitwą pod Grunwaldem, której opisy, w tym także relacje

naocznych świadków, dotarły do najodleglejszych zakątków Europy. Czy jednak porażka

Krzyżaków, a większość panów zachodnich królestw miała w ich szeregach jeśli nie dzieci, to

co najmniej krewnych albo powinowatych, jest wynikiem błędów naszego myślenia czy też

diabelskiej interwencji i pogańskiego spisku. Cyniczni Anglicy optują, jak przeważnie, za

interpretacją racjonalną. Romantyczni Francuzi (Kartezjusz urodzi się dopiero za dwa wieki)

background image

uważają Grunwald za wypadek przy pracy.

2 listopada 1410, kiedy wypadki w odległej Polsce były już znane, a raporty piętrzyły

się po stołach, zbiera się w Bicêtre zgromadzenie książąt francuskich, żeby radzić między

innymi o zjednoczeniu sił i przyjęciu taktyki pokonania Anglików. Na scenie wewnętrznej ma

to doniosłe skutki. Już cztery lata później skłócone stronnictwa Armaniaków

i Burgundczyków zawierają antyangielski sojusz. Od tej chwili decydujące starcie jest tylko

kwestią czasu. Dochodzi do niego 25 października 1415 na zachwaszczonych polach pod

Azincourt, parę kilometrów na północnyzachód od SaintPol. Nikt nie piśnie nawet

o doświadczeniach z odległych Mazur. Francuzi byli ponadtrzykrotnie liczniejsi, przez co

bardziej dumni i pewni zwycięstwa. Było to jednak po części powtórzenie Grunwaldu.

Mające zdecydować o wyniku uderzenie ciężkiej jazdy francuskiej z flanki - dokładnie to

samo, co wymyślił pięć lat przedtem Ulryk von Jungingen - załamało się na liniach piechoty

angielskiej złożonej przede wszystkim z łuczników, ale także pozbieranej naprędce gawiedzi

taborowej. Nie było upału, były za to deszcz i błoto, w którym grzęzły konie ciężkiej jazdy.

Wystarczyły trzy godziny, żeby wspaniała, barwna herbami i proporcami jazda Karola VI

zaczęła pierzchać, tratując własną pozostawioną na tyłach piechotę. To prawda, że

w decydujących momentach bitwy kazał dowodzący bezpośrednio walką konetabl Charles

d’Albert spieszyć swoich rycerzy, ale decyzja ta tylko przyspieszyła klęskę. Czym innym jest

bowiem na rozmokłej ziemi chyży piechur pomykający w lekkim, skórzanym kaftanie,

a czym innym rycerz w zbroi grzęznący co krok i niezdolny nawet do wykonania zwrotu.

Jeden książę Brabantu ominął grzęzawiska, ale na nic się to zdało. Jego uderzenie trafiło

w próżnię, a nie mając wsparcia, zawrócił na widok pierwszej grupy angielskich łuczników.

Jeżeli nawet uznamy, że podawana w kronikach liczba dziesięciu tysięcy zabitych Francuzów

może wydawać się zawyżona, to w każdym razie polityczne efekty angielskiego triumfu były

piorunujące. Sojusze ich przeciwników rozpadły się jak domki z kart. Król Anglii, Henryk V,

mógł znowu rządzić i dzielić, jak tylko przyszła mu na to chęć. Czyż mógł przewidzieć, że

gdzieś w jakiejś nieznanej wiosce Domrèmy, w zakolach Mozeli, obchodzi właśnie swoje

trzecie urodziny jakaś dziewczynka, Joanna, z chłopskiej rodziny Darc (aktualna ortografia

d’Arc datuje się z czasów po nobilitacji). Na razie Joaśka pasała gęsi i ubijała masło, czym

zajmowały się wiejskie dzieci w Lotaryngii po ukończeniu dwóch i pół roku. I oto ona już za

kilkanaście lat miała zmienić świat. Cóż na to, mniejsza o angielskich królów, którzy do

końca nic nie zrozumieli, wyznawcy determinizmu w historii?

W roku 1408 kolejna, łupieżcza wyprawa tatarska pustoszy Księstwo Moskiewskie.

Drewniany klasztor TroickoSiergiejewski spalony zostaje do fundamentów. Ten sam, który

background image

oparł się kiedyś wojskom Mamaja, obrócony zostaje teraz w popioły. Są jednak ludzie, którzy

postanawiają nie poddać się rzekomemu fatalizmowi dziejów. Ledwo znikli za horyzontem

mongolscy jeźdźcy, a już - i doprawdy nie ma w tym przesady - wierny uczeń świętego

Sergiusza z Radoneża (1315-1392), leciwy mnich Nikon zwołuje okoliczną ludność

i wędrownych mnichów, żeby przystąpili z nim do odbudowy monasteru. Tym razem ma on

być murowany, żeby łatwo nie poddał się płomieniom, które symbolizować mają, ale w jakże

innym sensie, dźwigające się ku niebu kopuły. Nikon widzi swój zamiar w wielkiej skali. Do

wykonania malowideł ściennych i ikonostasu zaprasza więc znanych już wtedy i cenionych

w księstwie Andrieja Rublowa i jego współpracownika Daniła Czornego. Owi mają już

oczywiście od dawna inne, wysoko płatne zamówienia, z którymi Nikon konkurować nie

może. Nie wiemy, jakich użył argumentów, czym przekonał i przebłagał. W każdym razie

w połowie 1409 Rublow i Czornyj przybywają do klasztoru i ruszają do dzieła. Dzieła, które

przynajmniej w przypadku Rublowa okaże się jednym z tych cudownych i jakże nielicznych,

wobec których nikt nie może przejść obojętnie i zaprzeczyć, że na duszy nie stało mu się lżej.

Znamy wszyscy opowieść, jak do Abrahama przybyli trzej cudzoziemcy, zwiastujący mu

nowinę, iż mimo starego wieku urodzi mu się syn. Nie nam wnikać, czy byli to aniołowie, czy

prefiguracja Trójcy Świętej, bo takie są dzisiaj teologiczne kontrowersje. Nieważny jest też

jakikolwiek aspekt filozoficzny. Mamy oto przed sobą trzy postacie smutne i zadumane, ale

też pełne niesłychanego spokoju i słodyczy. Każda patrzy w inną stronę, co sprawia wrażenie,

jakby patrzyły wszędzie i docierały do wszelkich obszarów naszego mózgu (kiedyś mówiło

się - serca). Postać centralna (aniołkobieta, ale do końca nie wiemy, czy jest to kobieta) oparła

dwa palce na stole i jakby nimi pukała w blat. To jest ten sygnał: ucisz się braciszku, przecież

wiem od ciebie nieskończenie więcej i lepiej. Andriej Tarkowski w filmie Rublow (1966)

pokazał piętnastowiecznych muzyków, którzy wysyłają pod niebiosa statek powietrzny.

Machina wali się w przepaść. Rzecz jasna złudzenie rozbija się i ginie. To mogłaby być

ostateczna synteza malarstwa Rublowa - a jednak tak nie jest. W kolejnej scenie zwycięski

Tatar wjeżdża do klasztoru i, depcząc leżące już na ziemi ikony, zachwyca się swoim

sofizmatem o Niepokalanym Poczęciu. „Skoro ona matką była, to jakże mogła być dziewicą”.

Tarkowski nie maluje skośnookiego watażki w mrocznych barwach. Rozumie doskonale, że

spotkał się on z czymś, co przerastajego racjonalizm. Ma rację, jeśli przyjąć kolokwialny

banał, iż 2+2=4. Tyle że ludzkość to nie tylko logika. Być może, pozwólmy sobie na taką

nieprawdopodobną hipotezę, że ów bej wiedział wszystko o Crécy, Grunwaldzie,

antycypował Azincourt. Miał argumentów powyżej kołczana. Aż nagle staje przed Trójcą

Rublowa. I wszystko przestaje być oczywiste. Pisze Michaił Ałpatow (Rublow, Warszawa

background image

1975): „Termin «symbolika» nie wystarcza dla zrozumienia Rublowa i różnic dzielących go

od średniowiecznego Zachodu. Tam, aż do renesansu, panował język alegorii, każdy

przedmiot miał utajony sens: pies oznaczał wierność, owca - niewinność, goździk -

małżeństwo, lew - Chrystusa, jednorożec - Madonnę, kościotrup - śmierć, i tak dalej.

U Rublowa można znaleźć elementy alegorii, najważniejszą jednak rolę gra u niego symbol.

Przedstawienie odtwarza nie tylko określony przedmiot, ale przydaje mu drugi, szerszy sens,

który odsłania się w trakcie oglądania obrazu. Symbol nie jest tak ograniczony jak alegoria;

czasem bywa mniej od niej jasny, może jednak zawierać rozleglejsze znaczenia, prowadzące

do rozumienia istoty rzeczy. W alegorii większy udział ma rozum; w symbolu - wyobraźnia”.

Jest zapewne herezją napisać, iż przedłużeniem tej tradycji wyobraźni jest

w literaturze rosyjskiej... nie Raskolnikow, ale właśnie jego oponent, sędzia śledczy Piotr

Piotrowicz, zakładający, iż nie ma kija samego w sobie. „Kij ma dwa końce”. - Ile końców

ma w takim razie pół kija? - odpowiedziałby mu wtedy racjonalista. Nie zbiłoby to Piotra

Piotrowicza z pantałyku. - Również dwa... Tyle że poprzedni kij ma ich już teraz cztery, a to

znaczy, że wszystkie cztery trzeba dogłębnie rozpatrzyć. Oczywiście połówki można łamać

na kolejne kawałki, aż dojdziemy wreszcie do absurdu i zwątpienia we wszystko i cokolwiek.

Wbrew pozorom to właśnie wyniosły Tatar jest tutaj przedstawicielem myśli

zachodnioeuropejskiej. Naprzeciw ma ową uwielbioną przez Lwa Gumilowa wizję, iż trzeba

czuć, a niekoniecznie rozumieć. Pisze Dostojewski o Raskolnikowie: „Wszystko, nawet jego

zbrodnia, nawet wyrok i zesłanie wydawało mu się teraz jak gdyby faktem zewnętrznym,

który bodajże nie jemu się przytrafił. Zresztą nie mógł na niczym się skupić; a i nie umiałby

teraz nic rozstrzygnąć świadomie - c z u ł t y l k o [podkr. L.S.]. Zamiast dialektyki przyszło

życie i w świadomości musiało się wypracować coś zupełnie innego”. Uzupełnia to

znakomicie Władimir Wysocki słowami: „Poszli na dno kak podwodnaja łodka”. Końce

kawałków kija są wszakże i tu, i tam, pod niebiosami i w głębinach. Dopiero w tym

kontekście zrozumieć można wielkość trzech zadumanych, smutnych, a jednocześnie

litujących się nad nami aniołów Rublowa. A pamiętajmy, że był to sam początek piętnastego

wieku. Nikomu nie przychodziło jeszcze do głowy, że z każdej drzazgi kija można

wykrzesać, co tylko ludzkość zechce.

background image

1429

W roku 1429 (przypuszczalnie) umiera Andriej Rublow. Młode lata spędził

w klasztorze TroickoSiergiejewskim. Później był mnichem w klasztorze Andronikowskim,

w którym zapoznał się z malarstwem Teofana Greka. Będzie tym jego uczniem, który

przerośnie mistrza. Wsławią go wspaniałe freski w soborze Uspieńskim (Koimesis) we

Włodzimierzu, przede wszystkim jednak Święta Trójca namalowana dla soboru Ławry

TroickoSiergiejewskiej. Nawiązuje ona do relacji z Księgi Rodzaju, o tym, jak Jahwe objawił

się Abrahamowi w postaci trzech aniołów. „Abraham spojrzawszy dostrzegł trzech ludzi

naprzeciw siebie. Ujrzawszy ich podążył do wyjścia z namiotu na ich spotkanie. A oddawszy

im pokłon do ziemi, rzekł: «O Panie, jeśli jestem tego godzien, racz nie omijać twego sługi!

Przyniosę trochę wody, wy zaś raczcie obmyć sobie nogi, a potem odpocznijcie pod

drzewami. Ja zaś pójdę wziąć nieco chleba, abyście się pokrzepili, zanim pójdziecie dalej,

skoro przechodzicie koło sługi waszego». A oni mu rzekli: «Uczyń tak, jak powiedziałeś».

Abraham poszedł więc śpiesznie do namiotu Sary i rzekł: «Prędko zaczyń ciasto z trzech miar

najczystszej mąki i zrób podpłomyki». Potem Abraham podążył do trzody i wybrawszy tłuste

i piękne cielę dał je słudze, aby ten szybko je przyrządził. Po czym wziąwszy twaróg, mleko

i przyrządzone cielę, postawił je przed nimi, a gdy oni jedli, stał przed nimi pod drzewem”.

Na obrazie Rublowa aniołowie są najwyraźniej pojedzeniu. Stoi przed nimi już tylko puchar

czerwonego wina. Zamilkli i pogrążyli się w zadumie. Są jednocześnie aniołami, bogami

i ludźmi. Porządek ziemski miesza się z niebiańskim.

6 marca 1429 we francuskim Chinon porządki te mieszają się już nie na obrazie, ale,

co do dzisiaj uniemożliwia nam właściwie pełne zrozumienie zdarzeń, w skandalicznej

rzeczywistości. Tego dnia, pisze arogancko Georges Bordonove (Jeanne d’Arc et la guerre de

cent ans, Paris 1994), „zdecydowały się losy Francji i nikt temu nie może zaprzeczyć”. Nikt

też nie zaprzecza, co nie zmienia faktu, że pojąć tego zdarzenia niełatwo. Tego dnia bowiem

przybywa z lotaryńskiego Domrémy na dwór Karola VII, zakompleksionego, niepewnego

swojego pochodzenia i praw do tronu, nawiedzona chłopka (nobilitowana zostanie dopiero

w grudniu 1429) Joanna d’Arc. Ma rzekomo słyszeć głosy, które każą Karolowi uwierzyć

w siebie, koronować się w Reims i bić Anglików. Nazbyt to proste, żeby mogło być

prawdziwe. Król wystawia ją więc na pierwszą próbę. Chowa się między dworzanami,

zdejmuje wszelkie insygnia władzy. Dziewczyna odnajduje go jednak bez najmniejszego

zawahania. Raoul de Gaucourt zeznaje: „Byłem w Chinon, kiedy Dziewica przybyła, i byłem

tam, i widziałem ją, kiedy stanęła przed Jego Królewską Wysokością, pokornie i z prostotą -

taka uboga, mała pastereczka. Słyszałem słowa, jakie wypowiedziała do Delfina: «Bardzo

background image

sławny Panie Delfinie, przybyłam tu, wysłana przez Boga, żeby przynieść ratunek tobie,

a także Królestwu Francji»„. Zaś brat Jean Pâquerel uzupełnia: „Król na jej widok zapytał ją

o imię; odpowiedziała: «Łaskawy Delfinie, na imię mi Joanna Dziewica, a Król Niebios

nakazuje, przeze mnie, żebyś został ukoronowany i namaszczony w Reims i został Dowódcą

Króla Niebios, który jest Królem Francji». Po kilku pytaniach zadanych przez króla Joanna

odezwała się znowu: «Powiadam ci, od Pana, że jesteś prawdziwym dziedzicem Francji

i synem Króla...»„. Nieco później prosić zaczęła Karola VII, by zebrał wojska i ruszył na

odsiecz otoczonego przez Anglików Orleanu. Wrażenie zrobiła ogromne. Niekoniecznie

jednak pozytywne. Jesteśmy w epoce wiary w diabła i czary. Niektórzy zapytują się więc, kto

naprawdę przemawia przez dziewczynę. Karol zwołuje radę królewską. Okazuje się, o dziwo,

że zwolennicy Joanny to przede wszystkim tak zwani kapitanowie - zawodowi rycerze, ale

jednocześnie bandyci i łupieżcy tolerowani z militarnej konieczności. Marceli Defourneaux

(Życie codzienne w czasach Joanny d’Arc,

Warszawa 1963) cytuje znamienny wyrok ułaskawiający, jaki wydaje Karol VII

w sprawie jednego z tych kapitanów: „Rzeczony suplikant od najmłodszych lat służył nam

w wojnie i należał do wielu wypraw i armii, służył w wielu miejscach i miejscowościach,

wojując z naszymi wrogami Anglikami i innymi nieprzyjaciółmi. I przez czas, kiedy bywał na

wymienionych wojnach, nie miał od nas żadnego żołdu, zasług ani nagród, chyba że bardzo

niewiele, i dla rzeczonej przyczyny był jak gdyby zmuszony walczyć, żyć z naszych

nieprzyjaciół i poddanych i grabić, rabować, łupić i brać okup na wszelkie sposoby od ludzi,

których mógł znaleźć i spotkać w kraju, czy byli to duchowni, szlachta, mieszczanie, kupcy,

czy inni; a także chodził po targach i jarmarkach, aby łupić i pobierać okup; zabierał

i uprowadzał bydło ludzi poczciwych, część też zjadał i dawał do zjedzenia, a na pozostałą

część nakładał okup, sprzedawał i dzielił jako łup i czynił, co mu się podobało. I wiele razy ze

zbrojnymi napadał warowne kościoły i inne miejsca obronne, zagarniał tych, co tam siedzieli;

i wielu naszych poddanych brał w niewolę, i nakładał na nich okup pieniężny, i brał daniny,

i czynił bardzo złe rzeczy, zbrodnie, przestępstwa, jak to ludzie zbrojni czynić zwykli,

i których nie zdołałoby się w niniejszych pismach należycie wypowiedzieć i wyrazić”. „Jak to

ludzie zbrojni czynić zwykli”, czyż więc można ich karać? I teraz oto tacy właśnie ludzie

zbrojni, budzący postrach w całym kraju, stają murem za Joanną. Karola VII to właściwie

urządza. Orlean uchodził za i tak już stracony. Jeżeli więc jest jakaś szansa i ci rycerze chcą ją

wykorzystać pod rozkazami tej dziwnej kobiety, to niech ruszają. Nawet lepiej pozbyć się ich

i tej kłopotliwej Joanny z dworu i spokojnie zastanowić nad dalszymi posunięciami. Co stało

się dalej, wiemy wszyscy. 29 kwietnia 1429 Joanna w towarzystwie Dunoisa i Le Hira,

background image

mających nawet pośród kapitanów najstraszliwszą opinię, a teraz wpatrzonych wiernie

w młodą wieśniaczkę, wjeżdża do Orleanu. W ciągu następnych dni jeden po drugim padają

angielskie bastiony, a 18 czerwca pod pobliskim Patay rozgromione zostają angielskie posiłki.

Nie obyło się i tym razem bez dziwnego zdarzenia, bo miejsce ukrycia się w lesie, pragnących

zaskoczyć Francuzów wojsk angielskich, zdradził uciekający jeleń o wspaniałym porożu...

Może już Joanna d’Arc, zwana teraz Dziewicą Orleańską, poprowadzić króla na uroczystą

koronację do Reims. Nie korzysta z dworskich splendorów, chociaż Karol, wprawdzie nadal

nieufny, decyduje się ją nobilitować wraz z całą rodziną. Wraca między swoich żołnierzy

walczyć dalej z Anglikami. A oni wiernie i kornie podążają za jej dziwacznym sztandarem.

Oni też jedyni, gdy wpadnie w ręce nieprzyjaciół, będą beznadziejnie starali się nieść jej

pomoc. Po jej śmierci na stosie w Rouen powrócą do swoich zajęć. Le Hire i Dunois staną na

czele zbrojnych band, nieróżniących się zresztą specjalnie od „regularnych” oddziałów

królewskich. „Z warowni, które udało im się opanować, szerzą postrach na ziemiach

okolicznych i opuszczają jedną prowincję już spustoszoną po to tylko, aby rzucić się na inną,

jeszcze nietkniętą. W ówczesnych dokumentach z tragiczną monotonią powraca wyliczanie

tych samych zbrodni i gwałtów: spalone i złupione miasta, zniewolone kobiety i dziewczęta,

chłopi torturowani aż do chwili, gdy zdradzą kryjówkę, gdzie schowali pieniądze, kupcy

zatrzymywani z towarem, mieszczanie więzieni i skazywani na śmierć, jeśli ich rodziny nie

mogą zapłacić okupu”. Jeden z najbliższych towarzyszy broni Joanny Gilles de Rais (Michel

Hérubel, Gilles de Rais, Warszawa 1987; Jacques Heers, Gilles de Rais, Paris 1994; Matei

Cazacu, Gilles de Rais, Paris 2005 etc.), rycerz, który rujnując się, wyprawił w Orleanie

wielkie święto upamiętniające jej zwycięstwo, zajmuje się teraz porywaniem młodych

chłopców, zarzynaniem ich i gwałceniem umierających. Mówi się o kilkuset ofiarach. Dopóki

toczy się wojna, a potrwa ona jeszcze dwadzieścia trzy lata, większość z nich może czuć się

całkowicie bezkarna. Gille de Rais zostanie wprawdzie stracony w październiku 1440, ale już

La Hire umrze w 1442 we własnym łóżku z powodu przeziębienia, Dunois powróci do łask

królewskich i po śmierci w 1468 pochowany zostanie ze wszystkimi honorami w kościele

NotreDame w Cléry. Groźny Poton de Xaintrailles zostanie nawet marszałkiem Francji. Król

Karol VII umrze 22 lipca 1461 w MehunsurYèvre, piętnaście kilometrów od Bourges, miasta,

które było jego przymusową stolicą, zanim nie spotkał Joanny. Jego syn i następca Ludwik XI

uważany jest za zjednoczyciela Francji. Wykorzystał do tego umiejętnie rycerzy łupieżców,

którzy posłużyli mu do sterroryzowania wielkich feudałów, kosztem których zapewnił sobie

ich współpracę. Płacił im za służbę, przekształcając stopniowo w zaciężną armię. Nie miał

przy tym większych zastrzeżeń, jeśli prywatnie łupili nadal na lewo i prawo. W tradycji

background image

ludowej pozostał Ludwik krwiopijcą i istnym potworem. Zarzucano mu nawet zażywanie

odmładzających kąpieli w krwi mordowanych specjalnie w tym celu nieletnich wieśniaczek,

umiłowanie tortur, zmuszanie poddanych do bezpłatnych dostaw dla swojego wojska etc.

Owo grabienie żywności było akurat zupełną prawdą. Król miał dokładnie tyle samo

skrupułów, co jego okrutni żołnierze. Ci ostatni nie rozumieli jednak, że pracuj ą na własną

zgubę. W kraju ogarniętym chaosem regionalnej władzy panów i półpanków lekceważących

wszelką zwierzchność, kraju miotanym wojnami między książętami i wojenkami między

pomniejszymi wasalami, mogli sobie rzeczywiście na wszystko pozwolić. W kraju z silną

władzą centralną, zjednoczonym i uznającym wyroki monarchy, stawali się przeżytkiem,

tracili rację bytu. I oczywiście Ludwik XI, gdy tylko spotężniał i napełnił skarbiec, co

pozwalało mu płacić zawodowej i zmuszonej do dyscypliny armii, nie omieszkał wziąć ich

w karby. Kto chciał, szedł do nowego, królewskiego wojska. Kto grasował nadal, zostawał

unicestwiony. Wkrótce czasy Le Hire’a czy Gilles’a de Rais odeszły w daleką przeszłość. To,

że kiedyś wspomagali Joannę d’Arc, spowodowało, iż historia obeszła się z nimi łaskawie.

Ich legenda nie do końca jest czarna, choć mogłaby taka zostać bez wątpienia.

W Polsce wojowników takich jakLe Hire nigdy nie było. Wpłynęły na to przynajmniej

trzy okoliczności. Po pierwsze, kraj od czasów Kazimierza Wielkiego i jego następcy

Ludwika Węgierskiego, który energicznie rozprawił się z bandytyzmem na drogach, stał się

względnie stabilny, nie wstrząsają nim wojny wewnętrzne, pozycja króla jest mocna, a po

późniejszym zwycięstwie grunwaldzkim otoczona nawet pewną aureolą. Po drugie, rycerskim

przykładem dla Polaków i Litwinów są przede wszystkim Krzyżacy, którzy przy wszystkich

swoich grzeszkach wyolbrzymionych przez Henryka Sienkiewicza dbają o rycerski obyczaj

w jego surowym i honorowym wydaniu. Po trzecie wreszcie, rycerz polski zaczyna być już po

trosze szlachcicemziemianinem. Służy władcy pomocą zbrojną, niekiedy bogaci się na

wojnie, ale w większości przypadków nie jest to już jego zasadnicze źródło utrzymania.

Czuwanie nad własnymi ziemiami odstręcza go od dłuższych wypraw wojennych (pamiętamy

to z oblężenia Malborka w 1410), a już na pewno od wojaczki permanentnej.

Jest rok 1430. Joanna d’Arc próbuje zdobyć Paryż, walczy pod Compiègne, gdzie

dostaje się do niewoli. W tym samym czasie sędziwy już wielce, jak na ludzi żyjących w XV

wieku, siedemdziesięcioośmioletni Władysław Jagiełło przybywa do Jedlni. Jest to obszerny,

należący do monarchy dwór myśliwski położony dwanaście kilometrów na wschód od

Radomia, w okolicy zamieszkałej przez ludność trudniącą się przede wszystkim bartnictwem.

Tutaj, w głębi lasów, w spokoju i ciszy radzić ma z panami polskimi o kwestiach

prawnoustrojowych państwa. Rozmowy kończą się porażką króla zmuszonego do nadania

background image

szlachcie przywileju Neminem captivabimus, zapewniającego jej nietykalność osobistą.

Nazwa statutu bierze się od jego pierwszych słów: „Nikogo nie uwięzimy bez wyroku

sądowego”. Oznaczało to, że z wyjątkiem przyłapania delikwenta na gorącym uczynku nie

można szlachcica aresztować czy poszkodować w mieniu bez uprzedniego wyroku sądowego.

Dzisiaj wydawać nam się to może dosyć naturalne (acz istnieje w całej Europie instytucja

aresztu prewencyjnego), jednak w XV wieku było potężnym ciosem dla władzy królewskiej.

Ludwik XI nigdy nie zjednoczyłby Francji, gdyby odebrano mu możliwość więzienia

i karania przeciwników bez żadnych sądów, a tylko na podstawie jego własnej woli.

W zamian szlachta zapewniła Jagielle następstwo tronu najstarszego syna sędziwego władcy,

zastrzegając wszakże, że w przyszłości uznawać będzie za króla tego z królewiczów, który

wyda się jej „sposobniejszy”. Paweł Jasienica (Polska Jagiellonów, Warszawa 1963) zauważa

słusznie, że „Tron królewski stawał się tym samym w zasadzie obieralny”. W każdym razie

odchodzono od zasady, że pierwszy potomek monarchy jest królem z racji samego tylko

urodzenia. Jak widać, ustrój państwowy Polski ewoluuje w zupełnie przeciwnym kierunku niż

francuski. Obsesyjne niemal naleganie Joanny d’Arc, żeby Karol VII koronował się

i namaścił świętymi olejami w Reims, miało przypomnieć Francuzom, że król jest władcą

z bożej łaski i niepodważalnego wyroku boskiego. Z tego faktu wynika też prawo ferowania

niezawisłych wyroków oraz władza nad życiem i śmiercią poddanych. Już wkrótce Ludwik

XI pokaże, co to znaczy w praktyce. W Polsce odwrotnie, władza królewska ograniczana

w coraz to nowych dziedzinach traci powoli majestat i możliwości wykonawcze. Konstytuuje

się natomiast porządek, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, coraz bardziej kolegialny. Jest to

jednak w Europie okolic roku 1429 trend wyjątkowy. Dominuje tendencja umacniania władzy

centralnej wszelkimi sposobami.

Tak się dzieje na przykład w Portugalii. Król Jan I, nazwany później Wielkim,

w konfrontacji z rosnącą w siłę ziemiańską arystokracją szachuje ją metodą administracyjną,

obsadzając kluczowe stanowiska w państwie swoimi krewnymi. Pierworodnego Edwarda

zaprasza do współwładzy, żeby po swojej śmierci zapewnić ciągłość dynastyczną metodą

faktów dokonanych. Drugiego syna, Piotra, wyposaża w księstwo Coimbry, trzeciego,

Henryka, w księstwo Viseu, dodając mu wkrótce funkcję wielkiego mistrza bogatego

i potężnego Zakonu Rycerzy Chrystusa. Czwarty - Jan, zostaje mistrzem zakonu rycerskiego

Santiago, piąty - Ferdynand, zakonu Avis, który ongiś przyczynił się do wstąpienia na tron

ojca. Jedyna ślubna córka, Izabela, wydana zostaje w 1429 za księcia Burgundii Filipa

Dobrego, sojusznika Anglików we Francji (to jego ludzie ujęli Joannę d’Arc), co jest

parantelą podnoszącą prestiż rodziny. Pomimo wzlotów i upadków, jakich nigdy w polityce

background image

nie brakuje, ciągłość dynastii Avis zapewniono na następnych dwieście lat, a i następna

dynastia, Bragança, która dotrwa aż do roku 1853, wywodzić się będzie w prostej linii od

Jana Wielkiego.

Spośród synów Jana I największą sławę i najpocześniejsze miejsce w historii zyskał,

choć nigdy nie był królem, Henryk, książe Viseu (1394-1460), obdarzony przez potomnych

przydomkiem Żeglarza, choć osobiście żadnego rejsu w życiu nie odbył. Przydomek ów

zyskał jednak nie bez kozery. W 1429, skoro przyjęliśmy ten rok jako punkt odniesienia,

polityka wszystkich właściwie władców europejskich skoncentrowana jest na kwestiach

doraźnych, wewnętrznych lub bezpośrednio przygranicznych. Trwa wojna stuletnia,

absorbująca całkowicie Francję, Anglię i Burgundię, kompletny chaos w Hiszpanii umożliwia

trwanie skarłowaciałego i bezsilnego kalifatu Grenady, polityka zagraniczna Władysława

Jagiełły koncentruje się na sprawach litewskich i krzyżackich, nawet potężny cesarz Zygmunt

Luksemburski zajęty jest przede wszystkim, bardziej nawet niż zagrożeniem tureckim,

rozprawą z czeskimi husytami, czyli kwestią lokalną. W tym samym czasie portugalski książę

widzi świat ogromny. Wie, że na południe od znanych krajów islamu rozciągają się nieznane

ziemie. W 1427 jeden z jego szyprów, Diogo de Silves, zboczywszy skądinąd przypadkowo

z przewidzianej trasy, odkrywa wyspy Archipelagu Azorskiego. Ile jeszcze jest podobnych

wysp, co kryje ląd południowy? Pytania te związane są z chęcią zysku, toż obiła się

wszystkim o uszy legenda, że gdzieś tam, na południu, płynie rzeka złota, rio del oro, ale

przede wszystkim dominuje ciekawość intelektualna. Kiedy doradcy chcą zainteresować

księcia kwestiami interwencji w sprawy kastylijskie, możliwościami ubiegania się o dobra

w Estramadurze, oddala ich pogardliwie z kwitkiem. Jest jednym z pierwszych

Europejczyków, który rozumie, a może przeczuwa, że jego kontynent to tylko mały fragment

wielkiego świata otwierającego niepojęte możliwości. Około 1429 opracowany więc zostaje

na dworze Henryka Żeglarza program konsekwentnych, ale też ograniczonych eksploracji.

Jeden po drugim wyruszają statki na południe. Głównym celem tych wypraw jest poznanie

zachodniego wybrzeża afrykańskiego. Stanowi to wyzwanie nie lada. Jak pisze A.H. de

Oliveira Marques (Historia Portugalii, Warszawa 1987): „Za przylądkiem Nao rozciągały się

puste i niebezpieczne obszary, niczym nieprzyciągające wzroku, prócz urwistych skał

nadbrzeżnych i piaszczystych wydm. Grzmot fal bijących o skały słyszalny jest

z wielomilowej odległości. Kiedy wieją zachodnie wiatry, wysokość fal może przekroczyć

piętnaście metrów. Od października do kwietnia częste są okresy gęstej mgły. Dla

średniowiecznego żeglarza, który nasłuchał się fantastycznych opowiadań o Morzu

Ciemności (Mare Tenebra rum) i krańcu ziemi (Finis Terrae), to zdradliwe i pustynne

background image

wybrzeże oznaczało bez wątpienia kres możliwości żeglugi. Długi cypel przylądka Bojador,

wychodzący głęboko w morze, wyraźnie wskazywał ową ostateczną granicę. Któż ośmieliłby

się ją przekroczyć? Gil Eanes wysłany przez Henryka Żeglarza był wystarczająco odważny,

aby dokonać tego czynu. Jeśli przekazy z tego okresu nie kłamią, to żeglarz ów aż piętnaście

razy [w tym trzy razy w jednym tylko roku 1429 - L.S.] próbował dokonać tego wyczynu

i piętnaście razy mu się nie powiodło. W 1434 roku Gil Eanes opłynął w końcu słynny

przylądek i popłynął kilka mil dalej. Na dowód tego przywiózł ze sobą kilka dzikich róż

zerwanych za cyplem Bojador”. Był to przełom w historii odkryć geograficznych. Odtąd mila

po mili posuwali się Portugalczycy naprzód. Wszystkie następne wielkie odkrycia, z wyprawą

Kolumba włącznie, wyrastają z tego wydarzenia, z tej wyprawy w nieznane, zorganizowanej

właściwie tylko dla zaspokojenia ludzkiej ciekawości przełamującej strach i mit, wieńczącej

zaś śmiały upór księcia i marynarza. W tym samym miesiącu i roku, czerwcu 1434, kiedy Gil

Eanes przedarł się za przylądek Bojador, zmarł w Polsce w Gródku Jagiellońskim król

Władysław Jagiełło. Legenda mówi, że przeziębił się, wyszedłszy w chłodną noc, żeby

słuchać słowików.

background image

1492

„Rok 1647 był to dziwny rok - pisze Henryk Sienkiewicz - w którym rozmaite znaki

na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.

Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosną szarańcza w niesłychanej ilości

wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów

tatarskich. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się

na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach;

odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na

kraj i wygubi rodzaj ludzki”. Wszystko to, żeby wytłumaczyć nadciągające już powstanie

Chmielnickiego. Przykro powiedzieć, ale nawet po półtora wieku nie nadążyliśmy za patosem

wieszczych znaków. Pod koniec 1491 w samej Hiszpanii widziano osiemnaście komet,

w Osasunie urodziło się cielę z czterema głowami, w Sewilli zaś dzięki modlitwie

i samobiczowaniu czternaście dziewcząt odzyskało dziewictwo, pomimo uprzednich igraszek

z diabłami na wzgórzach w okolicy Jerez de la Frontera. I oczywiście cielę z Osasuny miało

rację. Rok 1492 (a nie 1647) rzeczywiście był rokiem niezwykłym.

2 stycznia 1492 pada Grenada, ostatnie miejsce oporu muzułmanów w Zachodniej

Europie. W ręce współrządzących „królów katolickich” Ferdynanda V i Izabeli dostają się nie

tylko Alhambra, będąca podówczas największym może cudem świata, ale także niezmierzone

bogactwa jej skarbców, bibliotek, magazynów.

Krzysztof Kolumb ma ruletkowe wręcz szczęście, że w tym właśnie momencie

przybywa na dwór hiszpański. Ferdynand w najmniejszym stopniu nie interesuje się jego

dziwacznym projektem dopłynięcia do Indii z drugiej strony, podobnie jak przedtem

genueńczycy mający przed oczyma tylko perspektywę panowania nad Morzem

Śródziemnym. Portugalczycy znaleźli już szlak wokół Afryki, więc po co im następny. Jedna

Izabela (Joseph Pérez, Isabelle et Ferdinand, Paris 1988) myśli inaczej. Kiedy czytamy jej

znakomicie udokumentowane biografie Domingueza Ortiza czy Angela Ferrari, nie sposób się

oprzeć wrażeniu, czy jest to nam sympatyczne, czy nie całkiem, że jest to pierwsza w dziejach

zdecydowana na wszystko bizneswoman. Ferdynand jest zachwycony zjednoczeniem

(względnym) Półwyspu Iberyjskiego i pozyskanymi łupami. To mu całkowicie wystarcza.

Izabela patrzy nieporównywalnie dalej. Hiszpania, nawet zjednoczona, leży dalej

w zaścianku, za Pirenejami. Złoto w skarbcach nie znaczy nic, jeżeli nie zostanie

zainwestowane. I wtedy właśnie pojawia się Kolumb. Ferdynand nawet nie chce się spotkać

ze zdyskwalifikowanym przez Portugalczyków awanturnikiem. W końcu portugalscy

nawigatorzy wiedzą o morzach więcej niż ktokolwiek, a już na pewno więcej od bezczelnego

background image

genuańskiego nieudacznika. Izabela jest przeciwnego zdania. Opłacenie paru statków, mając

w dyspozycji majątek zyskany po zdobyciu Grenady, nie robi większych dziur w budżecie.

Do tego ten facet, który ma taką siłę przekonywania, że nie boi się solennych, jakże wiele

mogących i ponurych, konserwatywnych urzędników wokół stołu obrad, zaczyna budzić jej

przekorne zainteresowanie. W tym momencie rodzi się właśnie opowieść o jajku Kolumba.

Jeśli jesteś taki mądry - miał ironicznie rzec jeden z trzech uczestniczących w radzie

inkwizytorów - to ustaw to jajko tak, żeby stało na sztorc, a nie upadło. Nie dowiemy się

nigdy, czy Krzysztof Kolumb wymyślił to rozwiązanie, czy też miał już ostatecznie dość tych

suchych i przemądrzałych ministerskich twarzy. Dość, że trzasnął jajkiem w blat. Żółtko

i białko rozpryskały się po bezcennym mahoniowym stole. Czerep skorupki stał jednak na

sztorc. Nie wiadomo, jaki dałby wynik ten akt arogancji, czy też nieprawdopodobnej

bezczelności, gdyby królowa Izabela nie roześmiała się szczerze. Nie pomogły nawet protesty

arcybiskupa Toledo, który krzyczał (i miał obiektywnie rację), że sztuczki z jajkiem mają się

nijak do wielkich decyzji politycznych. Ale to jeszcze bardziej ubawiło królową. „Widzę -

zwróciła się do Kolumba - że nie masz żadnych wątpliwości i nikt ci nie stanie w drodze do

celu. Dostaniesz więc te okręty, o które prosisz”. Od tej chwili figura „jajko Kolumba” ma

w tradycji zachodniej dwa znaczenia: pierwsze, porównywalne z węzłem gordyjskim, to

proste rozwiązanie pozornie niewykonalnego zadania; drugie, wyjść ponad czas skostniałych

wyobrażeń, pokazać, że być może świat jest inny, niż o tym czytamy w suchych opisach

ortodoksów czepiających się przeszłości. Historycznie nie ma to jednak żadnego znaczenia. 2

sierpnia 1492 trzy statki flotylli Kolumba: flagowy „Santa Maria”, „Niña” i ”Pinta” wyruszają

w kierunku Wysp Kanaryjskich. Tam zaopatrują się w słodką wodę, żywność i amunicję.

O tym momencie, kiedy Kolumb wyrusza z Las Palmas, pisze Samuel Eliot Morison

(Krzysztof Kolumb, Warszawa 1963): „«Santa Maria» po raz ostatni podniosła kotwicę

w Starym Świecie. Pozostało tylko minąć jedną wysepkę - wyniosłe Ferro, inaczej Hierro.

Dzięki łagodnej pogodzie Ferro oraz najwyższy szczyt Teneryfy, wysoki na 12 000 stóp,

widoczne były aż do 9 października, wszelako pod wieczór tego dnia zniknął wszelki ślad

ziemi: trzy statki znalazły się na nieznanym oceanie. Kolumb podał osobiście kurs:

- Na zachód, ani trochę ku północy, ani trochę na południe!”.

Kilka miesięcy wcześniej, dokładnie w dniu, kiedy Kolumb zdobył swój patent na

podbój Nowego Świata, umierał we Florencji Wawrzyniec I Wspaniały z rodu Medyceuszy.

Véronique Prat pisze, że bez niego nie byłoby renesansu („Figaro Magazine” 2 października

2010). Jest w tym na pewno duża przesada. Wszelako był on tylko sponsorem, żeby użyć tego

brzydkiego wyrazu, który jednak wyznacza stosunki między opłacającym i opłacanymi,

background image

w tym przypadku między nim a Leonardem da Vinci, Sandrem Botticellim czy Verrocchiem

(Ivan Cloulas, Wawrzyniec Wspaniały, Warszawa 1988). W tych samych dniach, kiedy

umiera wielki mecenas, kończy swoje życie we Florencji Piero della Francesca. Czytamy

w Wielkiej Encyklopedii Powszechnej: „Na tle włoskiej sztuki quattrocenta malarstwo Piera

della Francesca zajmowało osobną pozycję. Niezwykłe nowatorstwo formy wyrażające się

w doskonałym opanowaniu perspektywy linearnej i malarskiej, wprowadzeniem efektów

światła dziennego (światłocień, odkrycie barwnych refleksów rzucanych przez przedmioty)

łączy się w jego dziełach ze swoistym monumentalizmem, atmosferą ponadczasowej powagi

oraz wewnętrzną siłą wyrazu”. W swojej epoce i jeszcze przez długie lata później nie był

Piero della Francesca (wyjątkiem był Wawrzyniec Wspaniały) zrozumiany i doceniony. Rację

ma Waldemar Łysiak, kiedy pisze (Malarstwo białego człowieka, t. II, Warszawa 1997): „Cóż

powodowało tą wielowiekową ślepotę ekspertów? Zbytnia nowoczesność Piera. Trzeba było

XIX wieku, z jego reformą malarską, by zauważyć Piera, i trzeba było XX wieku, by

uklęknąć przed Pierem. W naszym stuleciu od postimpresjonistów i Bauhausu, aż do

modernizmu i postmodernizmu - wszyscy zdejmują czapki, biją brawo i śpiewają chwałę

Umbryjczyka”. Umierając, Piero della Francesca nie słyszał o żadnym Krzysztofie Kolumbie,

podobnie jak ów nie miał pojęcia o malarstwie Piera. Całkowicie niezależnie od siebie

otwierali światu nowe horyzonty.

Majtek z ”Santa Marii” nie krzyknął jeszcze „Ziemia!”. Ba, okręty Kolumba nie

ruszyły jeszcze w nieznane na zachód, kiedy zmarł w Grodnie 7 czerwca 1492 Kazimierz

Jagiellończyk, król Polski, młodszy syn Władysława Jagiełły i Zofii Holszańskiej. Zasiadał na

tronie wawelskim ponad pięćdziesiąt lat, a jest pomimo obfitej bibliografii (polecałbym

w szczególności książkę Marii Boguckiej Kazimierz Jagiellończyk, Warszawa 1981) jednym

z najmniej znanych władców kraju. Nie bez kozery. W czasach, gdy dzierżył polskie berło,

we Francji sprawował władzę Ludwik XI. Nie ma chyba dwóch większych przeciwieństw

charakterów i sposobów pojmowania gry politycznej. Kazimierz wierzył jeszcze (ani

o Kolumbie, ani Pierze della Francesca nie słyszał) w święte układy dynastyczne. To na nich

chciał się oprzeć, by zapewnić panowanie Jagiellonów w Europie ŚrodkowoWschodniej aż za

Dunaj. Ludwik XI przeciwnie - nie wierzył w żadną lojalność wynikającą z więzów

rodzinnych, czy to szwagier, teść, czy pociotek. Podstawą jego taktyki, nienowej wprawdzie,

bo przejętej od Filipa Macedońskiego, ale doprowadzonej do doskonałości, była zasada

„divide et impera” (Paul Murray Kendall, Ludwik XI, Warszawa 1976). Nie można nikomu

dać przewagi nad przeciwnikiem na tyle decydującej, iżby zwaśnione strony nie musiały

zwracać się do króla jako ostatecznego jurora. Łaskawy władca rozsądzi zaś spór

background image

sprawiedliwie, ze... swoją oczywiście korzyścią. W ten sposób, skłócając jednych przeciw

drugim, intrygując, osłabiając natychmiast tych, którzy okazywali się silniejsi, a popierając

chwilowo słabszych, czyli siłą rzeczy zależnych, stworzył Ludwik XI nowoczesne państwo

francuskie, czemu nie zaprzecza nawet ogromnie mało mu życzliwy Pierre Champion (Louis

XI, Paris 1927). W tym samym czasie Kazimierz Jagiellończyk poprzez kolejne przywileje

dla szlachty robił wszystko, żeby zachwiać równowagę stanów. Ukoronowaniem tego

krótkowzrocznego postępowania był wyrok skazujący na haniebną egzekucję czołówkę

mieszczańskich władz Krakowa za śmierć (w dużej mierze zasłużoną, a z którą w każdym

razie rajcy nie mieli nic wspólnego) szlacheckiego warchoła Jana Tęczyńskiego. Nieważne

w tej chwili (co odbijać się będzie czkawką po wiekach), że upodlił Kazimierz cały stan

miejski. Ważniejsze, że od tego momentu nie miał już żadnego wyboru. Mariusz Trąba i Lech

Bielski (Poczet królów i książąt polskich, BielskoBiała 2003) piszą: Kazimierz „cieszył się

niewątpliwym autorytetem. Stąd też brak pod koniec życia króla znaczącej opozycji wobec

jego rządów w Koronie”.

Poddanych przerażały cynizm i przewrotność Ludwika XI, toteż w legendach

ludowych, które jeszcze w końcu XIX wieku zapisywał Paul Sébillot, pojawia się jako

wampir, człowiek bez czci i wiary, lubujący się w kąpielach we krwi młodych dziewic.

Jednocześnie stworzył potęgę. „Był prekursorem i jednym z budowniczych współczesnej

cywilizacji” - pisze Jean Favrier. Czy aż cywilizacji - to kwestia do dyskusji, ale współczesnej

Francji na pewno. Kazimierz Jagiellończyk był rzeczywiście popularny i powszechnie przez

szlachtę lubiany. Państwo jednak wewnętrznie osłabił, władzę centralną umniejszył i oddał

w pacht magnatom. Szukał kompromisów tam, gdzie Ludwik XI zastanawiał się co najwyżej,

jaka trucizna dla wrogów będzie bardziej skuteczna. Przy tym wszystkim stopa życiowa

podniosła się we Francji Ludwika XI w niebywałej dotąd mierze, sądy królewskie

zaprowadziły ład prawny w kraju, armia z bandy rzezimieszków rabujących co popadnie stała

się zorganizowaną, zdyscyplinowaną siłą działającą na rozkaz i podporządkowaną całkowicie

woli majestatu, ujednolicone podatki ciążyły nad najpotężniejszymi nawet wasalami. Takie są

paradoksy historii - niczego podobnego nie mógł Kazimierz Jagiellończyk zapisać na swoje

konto.

Portugalia przeżywa w tym czasie swoje złote lata. Nie przypadkiem król Jan II

Doskonały (1481-1495) - tak go właśnie nazwano, po nim nastąpi Manuel I Szczęśliwy -

odprawił Kolumba z kwitkiem. Na co mu był potrzebny jakiś awanturnik z Genui, skoro jego

statki panowały nad morzami i docierały do zakątków, o jakich nie śniło się przeszłym

wiekom. W 1487 Bartolomeu Dias wyrusza w podróż wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki.

background image

W sierpniu 1487 straszliwa wichura uderza w statki i znosi je dużo dalej na południe, niż było

to choć przez chwilę przewidywane. Przybijają wreszcie do brzegu w miejscu, które

wyczerpana załoga, ledwo uniknąwszy śmierci, nazywa gniewnie Cabo Tormanteso -

Przylądek Burz. Pogoda poprawia się jednak. Po paru rejsach na wschód zdaje sobie Dias

sprawę, że dotarł do krańców Afryki. Po jej opłynięciu otwiera się już prosta droga do Indii.

Zmieniają się nastroje, a z nimi i nazwa przypadkowego portu. Już nie jest Przylądkiem Burz,

ale Cabo de Boa Esperança - Przylądkiem Dobrej Nadziei. W 1488 wraca Dias do Lizbony

i przedstawia Janowi Doskonałemu szczegółowy raport. Szlak do Indii wydaje się

odnaleziony. Cóż liczy się teraz tym bardziej Kolumb? Nawet kiedy rozchodzą się wieści, że

dotarł do Indii, płynąc na wschód, nikogo to specjalnie nie interesuje. Myśmy już znaleźli

swoją drogę ubezpieczaną przez zakładane na brzegach Afryki faktorie, więc po cóż jakieś

nowe, niewczesne eksperymenty. Jest to czas kąpania się w błogiej szczęśliwości. Dochody

z handlu i zdobyczy na odkrywanych nowych ziemiach zapewniają Portugalczykom, i to

również warstwom średnim, poziom życia znacznie wyższy od tego, który mają mieszkańcy

wyniszczonej wojnami Hiszpanii, Francji czy państewek zachodnich Włoch. W tej sytuacji

szlachta podporządkowuje się królewskiej polityce centralizacyjnej, coraz częściej porzuca

swoje rodowe ziemie, przenosząc się do miast, a najczęściej na dwór królewski. Władca

popiera owych „moradias”, którzy tworzą wkrótce swoistą warstwę urzędniczą, niegardzącą

(w przeciwieństwie do szlachty polskiej) handlem, drobną wytwórczością, bankierstwem etc.

Rzecz bodaj wyjątkowa w ówczesnej Europie - władza prowadzi też zakrojoną na szeroką

skalę politykę społeczną. W 1492 zbudowany zostaje w Lizbonie Szpital Wszystkich

Świętych przeznaczony dla pacjentów wszelkiej proweniencji klasowej, a nawet niekiedy

(sic!) przywożonych z Afryki czarnych niewolników. Wkrótce potem powstaje „ufundowane

pod protektoratem królowejwdowy Leonory, siostry Manuela I, bractwo pod wezwaniem

Matki Boskiej Miłosiernej. Celem jego było spełniać dzieła dobroczynne w całym kraju,

w tym fundować nowe szpitale. Dotacje prywatne [przede wszystkim wzbogaconych

„moradias”, dla których była to kwestia prestiżu - L.S.] i królewskie szybko powiększały

fundusze bractwa tak, iż tzw. Misericordias rozwinęły szeroką działalność dobroczynną,

skuteczną i rozgałęzioną” (A.H. de Oliveira Marques, Historia Portugalii, t. I, Warszawa

1987). Rzecz porównywalna tylko z niektórymi inicjatywami florenckimi czy sieneńskimi.

Dobrobyt i harmonia życia usypiają. Manuel I nosił, jak pamiętamy, przydomek Szczęśliwy

i taki mógł się zapewne czuć na tle innych monarchów epoki. Nie zauważył, jak w tym

samym czasie Hiszpania, Holandia, Anglia budowały swoje floty, jak rosła w potęgę Francja.

Kiedy doszło do konfrontacji, było już za późno. Czasy dynastii Avis pozostaną w wielkiej

background image

narodowej legendzie.

Nigdy potem Portugalia nie zbliży się już do potęgi i sytości, jakie jej zapewnili

królowie z tego rodu.

Wkraczanie Europy do nowej epoki, bo to właśnie symbolizuje słusznie czy

niesłusznie rok 1492, nie przebiegało bez dramatycznych oporów. W roku 1491 opatem

klasztoru Świętego Marcina we Florencji zostaje Girolamo Savonarola. Nie jest to nominacja

przypadkowa. Fanatyczny dominikanin wsławił się już potępianiem wszelkich bezeceństw na

czele z bezbożnym, ośmielającym się ukazywać nagość, malarstwem renesansu,

rozwiązłością obyczajów mieszczan i szlachty, obnoszących się nawet ze swoimi

kochankami, wiarą w świecką naukę porywającą się na wyjaśnianie tajemnic natury etc.

Głównymi bohaterami jego namiętnych oskarżeń są przede wszystkim mecenas nowej sztuki

Wawrzyniec Wspaniały i papież Innocenty VIII utrzymujący przyjazne stosunki z rzymskimi

humanistami oraz rodem Medyceuszy. Nie przeszkadzał mu nawet fakt, że to właśnie

Innocenty w bulli z 1484 usprawiedliwiał palenie czarownic na stosach i pozwalał

dominikanom na przejmowanie ich mienia. Sam fakt niepotępienia przezeń idei „diabelskich

mędrków” był dla bezkompromisowego mnicha wystarczający. „W okresie postu 1492 roku -

pisze Adam Ostrowski (Savonarola, Warszawa 1974) - Savonarola wygłosił wiele kazań

w kościele San Lorenzo. (...) Nabrał śmiałości i pewności siebie, z ogromnym zapałem

występował przeciwko złym obyczajom, zbytkownym strojom kobiet, grze w karty i kości,

w ogóle przeciwko wszystkiemu, co uważał za niegodziwe. Mówił np.: «Jeżeli w tych dniach

(tj. w poście) zobaczycie grających w karty, to nie wierzcie, że są to chrześcijanie. To są

ludzie gorsi od niewierzących, to wysłannicy diabła, którzy celebrują swoje święta. To

bluźniercy, oszczercy spotwarzający innych, warchoły wstrętne Bogu, zbójcy pełni wszelkiej

niegodziwości. (...) Ten, kto będzie grał, będzie przeklęty, tak samo jak ten, który zezwala na

grę. Unikajcie rozmów z nimi, gdyż przeklęty będzie ojciec, który gra w obecności syna,

przeklęta matka, która gra w obecności córki. Przeklęte będzie twoje zboże, twoje szczątki,

przeklęty owoc żywota twojego i twojej ziemi, trzody twoich wołów i owiec. Przeklęty

będziesz idąc i powracając»„. Żeby lepiej wiedzieć, kto przekracza wyznaczone przez niego

normy i móc grzeszników po nazwisku piętnować z ambony, zorganizował Savonarola

swoistą policję, opartą przede wszystkim na dzieciach, które musiały donosić na rodziców

pod grozą niedopuszczenia do sakramentów świętych i mąk piekielnych, w których

odmalowywaniu był dominikanin niezrównanym mistrzem. Oprócz przestróg głosił

i proroctwa. Dwa najważniejsze z nich to oczywiście kara Boża, która spaść musi na

Wawrzyńca Wspaniałego i papieża. I oto rzeczywiście z nocy z 8 na 9 kwietnia umiera

background image

Medyceusz, a trzy miesiące po nim, 15 lipca 1492, Innocenty VIII. Savonarola jest obecny

przy łożu śmierci Wawrzyńca, ale zajadły do końca nie udziela mu ostatniego namaszczenia

(Norbert Hugedé, Savonarola i Florentyńczycy, Warszawa 1988). Grozi też karami

piekielnymi każdemu, kto ośmieliłby się rozgrzeszyć zmarłego papieża. Te sakramentalne

sankcje mają jednak drugorzędne znaczenie. Dla zwolenników mnicha ważne jest to tylko, że

nieomylnie sprawdziły się jego proroctwa. Udowodnił, iż jest jasnowidzącym i świętym.

Teraz już bez wahania pójdą za nim jak w dym na najcięższe próby. Savonarola zaś nie

powiedział bynajmniej ostatniego słowa. Śmierć wrogów to dla niego dopiero początek. Wraz

z nimi sczeznąć musi wszystko, co reprezentowali, pochwalali i popierali. Świat musi

porzucić najostatniejsze echo ich idei. To kwestia walki nieba z nieczystością, w której nie

można cofnąć się przed niczym. Dziecięca policja dostarczała mu wszelkich niezbędnych

informacji o rozpuście rodziców. By jej zapobiec, zapłonęły we Florencji stosy „palenia

marności”. Na placu Signorii rozpalono wielki ogień, do którego rzucano szachy, kostki

domina,

wytworne suknie,

pachnidła,

zabawki,

instrumenty

muzyczne,

książki

„zdegenerowanych humanistów”, maski karnawałowe, peruki... Szczególnie odrażająca jest

prostytucja malarzy, takich jak Fra Bartolomeo, Lorenzo di Credi, Mariotto Albertinelli czy

Sandro Botticelli, którzy rzucają w płomienie własne obrazy (przeważnie pobrali już za nie

wynagrodzenie). „Na stosie znalazło się też - pisze Ostrowski - sporo bezcennych

manuskryptów, w tym jeden Petrarki bogato ozdabiany złotem i pięknymi miniaturami,

a także równie wspaniałe egzemplarze utworów Boccaccia. To «bruciamento della vanita»

odbywało się w atmosferze najwyższego podniecenia: fanatyczny tłum śpiewał Te Deum”.

Nie zaskoczy nas oczywiście fakt, iż przez następne wieki dominikanie domagać się będą

rehabilitacji i kanonizacji (sic!) Savonaroli skazanego ostatecznie na żądanie papieża

Aleksandra VI. Jest w tym jakaś tragiczna logika dziejów. Jedni tworzą dzieła, inni je niszczą.

Wątła jest i bynajmniej nie zawsze racjonalna pociecha, że czasami ci pierwsi wygrywają.

„Nie można by więc powiedzieć o Savonaroli - pisze Adam Ostrowski - że jego było «za

grobem zwycięstwo». Jeżeli jednak pamięć przeora z San Marco przetrwała wieki i jest nadal

żywa, a wśród pewnej części katolickiej społeczności wręcz święta, to”. No właśnie - co?

Savonarola przegrał, gdyż Piero della Francesca, Krzysztof Kolumb czy Leonardo da Vinci

okazali się w tym momencie bardziej przekonywający. Gdzie jednak leży gwarancja, że tak

będzie za każdym razem? Wiek XX i inne stosy, na których płonęły książki, potem ludzie,

dowiódł dobitnie, że jej nie ma. Jeszcze raz Europie się po prostu udało. Dzisiaj, w Polsce

przynajmniej, nie byłoby to już takie pewne.

W tym samym czasie w odległym Meksyku do władzy dochodzi aztecki przywódca

background image

Ahuizotla i w 1492 rozpoczyna ekspansję na terytoria Zapoteków (mieszkańców dzisiejszej

Gwatemali

i stanu Chiapas)

i sprzymierzonych z nimi plemion. Jest to wojna

niewiarygodnego okrucieństwa (Tadeusz Łepkowski, Historia Meksyku, Wrocław 1986).

Jeńcy tysiącami składani są w krwawej ofierze bogowi Huitzilopochtlowi w sposób mrożący

krew w żyłach z wydzieraniem serc żywcem włącznie (Hugh Thomas, Podbój Meksyku,

Katowice 1998). Dla Azteków nie istnieje pojęcie gwałtu w stosunku do innych ludów.

Zdobyte kobiety są więc przydzielane wojownikom, lub ich grupie, i ostatecznie przeważnie

mordowane. Czyż można się dziwić, iż brutalny przybłęda z Hiszpanii Hernán Cortés

znajdzie za chwilę poparcie Zapoteków i innych plemion w podboju królestwa Meksyku?

Dopiero po czasie przekonają się jego efemeryczni sojusznicy, że ich dobro w niczym

zwycięzcy nie obchodziło. Czy byli naiwni i głupi? - Może tak, ale cóż w takim razie

powiedzieć o florenckich mieszczanach śpiewających Te Deum nad zwęglającymi się

rękopisami Petrarki. Rok 1492 „był to dziwny rok”. Wprawdzie Ameryka została odkryta, ale

wolałbym jednak lata spokojniejsze i większym napełnione szacunkiem dla prostego

człowieka. A tego i Kazimierz Jagiellończyk w najmniejszej mierze nie miał.

background image

1538

Wiosną 1538 umarł, przypuszczalnie w Staufen, doktor Johannes Faust, alchemik,

astrolog, philosophus philosophorum i czarnoksiężnik. Jeżeli wielkość człowieka mierzyć

pamięcią o nim, to zaliczyć go trzeba pomiędzy najznamienitszych. Pisali o nim, czy też

czerpali natchnienie z legendy jego życia, między innymi:

Johann Spiesz, Historia von Dr. Johann Fausten... 1587

Christopher Marlowe, Tragical History of Doctor Faustus, 1601

Carl Kirchner, Disquisitio historica de Fausto praestigiatore vulgo von Doctor Faust,

1683

Friedrich Müller, Faust’s Leben, 1778

Aleksander Puszkin, Faust, 1826

Christian Dietrich Grabbe, Don Juan und Faust, 1829

Johann Wolfgang Goethe, Faust, 1832

Nikolaus Lenau, Faust, 1840

Paul Valéry, Mon Faust, 1945

Thomas Mann, Doktor Faustus, 1947

Poświęcono mu liczne opery i symfonie, jak choćby:

Ignaz Walter, Doktor Faust, 1800 (singspil)

Franz Schubert, Gretchen am Spinnrade, 1814 (pieśń)

Ludwig Spohr, Faust, 1816 (opera)

Richard Wagner, Faust, 1832 (opera)

Ferenc Liszt, Eine Faust Symphonie, 1857 (symfonia)

Hector Berlioz, La Damnation de Faust, 1864 (opera)

Florimond Hervé, Le petit Faust, 1862 (opera buffo)

Charles Gounod, Faust, 1864 (opera)

Arigo Boito, Mefistofeles, 1867 (opera)

Anton Rubinstein, Faust Syphonie, op. 48, 1880 (symfonia)

Feruccio Busoni, Doctor Faust, 1925 (opera).

Cóż było tak fascynującego w Fauście, jednym z licznych czarnoksiężników pierwszej

połowy XVI wieku? Fakt, że zaprzedał duszę diabłu? Wielu to zrobiło. U nas na przykład pan

Twardowski, „Polski Faust” jak go nazywa Aleksander Brückner (Encyklopedia staropolska,

Warszawa 1939, t. II), jednak w przeciwieństwie do pierwowzoru postać niehistoryczna.

Diabli, którzy go zgodnie z umową porwali, musieli porzucić naszego bohatera, gdy zaczął

odmawiać godzinki do Najświętszej Maryi Panny. Spadł albo na rynek w Wiślicy, albo też

background image

znalazł się na Księżycu zawieszony między niebem a ziemią. Jest to dość standardowe

zakończenie legendy, pokrywające się z rzeczywistością dziejową. Istotnie, wszyscy

proklamujący swoje związki z szatanem, jeśli nie zginęli na stosie, nawracali się w pewnym

momencie i przy pomocy egzorcystów zrywali nieczysty kontrakt. Tutaj właśnie Johannes

Faust jest wyjątkiem. Źródła potwierdzają, iż podczas pobytu w Erfurcie usiłował go

sprowadzić ze złej drogi franciszkanin, doktor Klinge, kaznodzieja miejscowej kolegiaty. On

też zapisał odpowiedź Fausta: „Okryło by mnie to sromotą i hańbą, gdyby można było mi

zarzucić, że sprzeniewierzyłem się mojemu zobowiązaniu i mojej pieczęci, które wszak

wystawiłem krwią własną, tym bardziej że diabeł ze swej strony dotrzymał uczciwie tego, co

mi przyrzekł, i do czego się zobowiązał”. Cóż takiego dał diabeł Faustowi? Wiadomo, że

nigdy się nie dorobił, żył w półbiedzie, zdany na datki słuchających jego opowieści, nie

cieszył się dobrym zdrowiem ani powodzeniem u kobiet. Wyjaśniał to Faust wielokrotnie.

Mefistofeles podarował mu wolność samodzielnego myślenia, wyzwolił z lęku przed

dogmatami, ekskomunikami, nienawistnikami. Pozwolił rozumowi wyjść z klatki. Przesłanie

jest uniwersalne, pochodząc jednak od szatana, może stać się swoistym podsumowaniem

epoki, w której

humanizm

i wzloty

sztuki współistnieją z procesami czarownic

i podnoszącym znów głowę fanatyzmem religijnym. Słynna jest formuła, którą podsumował

Johan Huizinga późne średniowiecze: „Zapach krwi i róż”. O czasach Fausta chciałoby się

powiedzieć: „Rozum i diabeł”.

W lutym 1538 zawiązana zostaje pod auspicjami cesarza Karola V Święta Liga, do

której prócz inspiratora wchodzą: Rzym, Wenecja i Ferdynand, król Austrii, Czech i Węgier

(za osiemnaście lat zostanie cesarzem rzymskoniemieckim). Celem jest zorganizowanie

krucjaty antytureckiej i odbicie Konstantynopola. Fanatycznego zapału nie brakuje, kiedy

jednak przychodzi co do czego, Liga okazuje się mało spójna, a przez to niezdecydowana.

Działania wojenne kończą się na zdobyciu dalmackiej twierdzy Castelnuovo, która mogłaby

być punktem wyjścia do większej ofensywy. Mogłaby, gdyby podrażnieni Turcy nie przeszli

w 1539 do kontrataku i nie zlikwidowali chrześcijańskiej enklawy, co kosztowało Karola V

utratę czterech tysięcy hiszpańskich żołnierzy. Wielkie zamiary spaliły na panewce.

Pośrednio antytureckie działania podjęła także Polska, uderzając w 1538 na Mołdawię siłą

18 000 wojska pod dowództwem hetmana wielkiego koronnego Jana Tarnowskiego.

Oficjalnie był to odwet za napad hospodara mołdawskiego Petryły, który nad Seretem zniósł

parę polskich chorągwi pogranicznych. Rzeczywistym celem było jednak podporządkowanie

ważnej strategicznie Mołdawii, zanim nie usadowią się w niej Turcy. Petryła walki nie podjął,

opłacając się Polakom Pokuciem. Był to dla nich sukces taktyczny przy jednoczesnej porażce

background image

strategicznej, korzystając bowiem z zamieszania, nad resztą terytorium rozciągnęli protektorat

Turcy. Bezpośrednio mierzyć się z nimi nie mieli Polacy ani sił, ani zamiaru. Wielokroć

potężniejsza Liga Święta miała, jak pamiętamy zamiary, ale sił też jej nie starczyło. Nic

w tym dziwnego. Turcja przeżywa bowiem w tym czasie apogeum swojej świetności.

Rządy w Imperium Osmańskim sprawuje sułtan Sulejman II (1520-1566), któremu

tradycja całkowicie słusznie przyznała przydomek Wspaniałego. Konstantynopol jest za jego

panowania

największym

i najbogatszym

miastem

w Europie.

Dodajmy

także:

najnowocześniejszym. Jak pisze André Clot (Soliman le Magnifique, Paris 1983), „osiąga już

kształt współczesnej metropolii” dzięki śmiałym poczynaniom urbanistycznym. Wszyscy jego

mieszkańcy, co dotyczy zresztą pozostałych poddanych Sulejmana, mają równe prawa

w dziedzinie wykonywania swoich zawodów. „Ze względu na preferencje nieTurków lub

niechęć muzułmanów do wykonywania niektórych prac, jedni lub drudzy są liczniejsi

w poszczególnych grupach zawodowych. Żydzi zajmują się przede wszystkim handlem

winem, niewolnikami i kosztownościami. W ich rękach jest też znaczna część rynku

finansowego. Grecy poświęcają się budowie statków, handlowi zbożem i futrami. Wielu jest

wśród nich marynarzy. Wenecjanie koncentrują się na towarach luksusowych od odzieży po

meble. Genueńczycy wraz z Żydami monopolizują wymianę pieniędzy i handel cennymi

kruszcami”. W armii osmańskiej znajdujemy specjalistów niemieckich i węgierskich. Kupcy

francuscy uzyskują prawo osiedlania się we wszystkich miastach imperium, mając

zapewnioną pełną swobodę religijną, jurysdykcyjnie podlegając nie sędziom tureckim,

a swojemu konsulowi. Wszelkie zdobycze nauki i techniki europejskiej natychmiast trafiają

nad Bosfor, gdzie najczęściej znajdują owocne i często pionierskie zastosowanie. „Armaty nie

mają wyznania ani ojczyzny” - powiedział dowódca floty sułtańskiej Khaïr elDin Barbarossa,

sam zresztą z pochodzenia Sycylijczyk, syn pirata, dla którego korsarstwo było bodaj

jedynym wyznacznikiem tożsamości. W tym tyglu narodowości niemożliwe staje się ustalenie

nawet rodowodu ukochanej żony Sulejmana, słynnej Roksolany, uważanej za Włoszkę,

Francuzkę, Rosjankę, a także Polkę z Rohatyna na Podolu. Ktokolwiek chce pracować dla

dobra Imperium znajduje opiekę i protekcję urzędników wielkiego sułtana.

O przeszłość także nie będzie pytany. Nic dziwnego, że viribus unitis Turków

i nienękanych ideologicznie mieszkańców podbitych krajów i imigrantów staje się Turcja

pierwszą potęgą Europy niemuszącą się obawiać Habsburgów i ich koalicjantów. Zresztą,

jako że z silnym każdy się liczy, znajduje wkrótce i chrześcijańskich sojuszników z Francją

Franciszka I na czele. W ten sposób dyplomacja sułtańska oddaliła definitywnie widmo

skierowanej przeciw sobie krucjaty i skłóciła skutecznie północno - i zachodnioeuropejskich

background image

władców. Sulejman był nie tylko niezrównanym administratorem i dyplomatą, wielkim

zdobywcą (podbił kolejno, bagatela, między innymi: Serbię, Rodos, południowe Węgry,

Azerbejdżan, część Gruzji, Irak z Bagdadem, Jemen, Tunis, Trypolitanię, Algier), ale również

prawodawcą

(kodeks

Kanunname)

oraz

szczodrym

mecenasem

artystów.

Sam

z powodzeniem parał się poezją. Używa się, również w mowie potocznej, pojęć: „człowiek

renesansowy”, „renesansowy władca”, dla podkreślenia wielości zainteresowań i talentów.

Spośród renesansowych władców, toż jesteśmy w roku 1538, tym najbardziej

„renesansowym” był bez wątpienia właśnie Sulejman II Wspaniały.

Miał jednak, wielkie to były lata historii Europy, nie byle jakich rywali. W roku 1538

na tronach zasiadają: w Anglii - Henryk VIII, we Francji - Franciszek I, w Szwecji - Gustaw

I, w Portugalii - Jan III, w Polsce - Zygmunt I Stary. Cesarzem jest Karol V, papieżem -

Paweł III (Alessandro Farnese). Zaiste, trudno znaleźć inne lata, które widziałyby

jednocześnie

władanie

tak

wybitnych

i wielkich

indywidualności,

odciskających

nieprzemijające piętno na swoich domenach. Choć parę słów o każdym.

Henryk VIII Tudor (panowanie 1509-1547) znany jest szerokiej publiczności jako

mąż sześciu żon, trzech Katarzyn, dwóch Ann i Joanny; dwie z nich kazał ściąć (Annę Boleyn

i Katarzynę Howard), z dwiema się rozwiódł. Jego perypetie matrymonialne upamiętniło

kilkanaście filmów i seriali telewizyjnych. Bardziej zorientowani pamiętają, że zrzucił on

zwierzchnictwo Rzymu i stworzył na wyspie narodowy kościół anglikański. Rodak Henryka,

Albert Frederick Pollard (Henryk VIII, Warszawa 1979), tak podsumował jego rządy:

„Obrócił na własną korzyść tak bolączki i przywary swego ludu, jak jego energię narodową.

Budował wielkość Anglii i nie szczędził mozolnych wysiłków, ale trudom tym nie

przyświecały cele moralne. Jego zamiary były samolubne; królestwo musiało być potężne, bo

on musiał być wielki. Miał lwią siłę i używał jej jak lew”. Samolubnie czy nie, potęgę Anglii

zbudował. Był pierwszym władcą Albionu, który (jajko Kolumba) zrozumiał, co wynika

z elementarnego faktu, że Anglia leży na wyspie. Jeżeli będzie panować na morzach, to tylko

Szkoci lub zamieszki wewnętrzne mogą jej sprawić kłopoty. Szkotów pokonał, opozycję

uśmierzył. Z determinacją, nie zważając na koszta, budował flotę. Od jego też czasów aż po

dzień dzisiejszy nikt nie zagroził Anglii w jej włościach. Natomiast niedługo już okręty

brytyjskie zawiozą żołnierzy na dalekie lądy, tworząc potężne imperium. Na słynnym

portrecie pędzla mistrza Hansa Holbeina młodszego z roku 1538 widzimy Henryka VIII już

z czasów, kiedy roztył się tak, że nogi omal nie mogły go unieść. Zmuszony przez to do

przebywania przez większość czasu w Windsorze, zapragnął uczynić go pięknym. Kiedy

dworzanie skarżyli się na maniery i erotyczne ekscesy Holbeina, odpowiadał: „Więcej wart

background image

jeden Holbein niż nawet stu lordów”.

O Franciszku I pisze Marc Fumaroli z Akademii Francuskiej („Figaro Magazine” 25

lipca 2009): „Nienasycony, zmysłowy, nieprzebranej energii, był wielką postacią epoki

renesansu. To nie przypadek, iż Pantagruel był jego współczesnym. Wojny, sztukę i kobiety

kochał nad wszelką miarę. Ogrom jego dzieła pozwala zapomnieć o porażkach. To on

zbudował prestiż Francji”. Porażki były przede wszystkim wojennej natury. Dzieło? - Niech

zaświadczą o nim turyści zachwycający się zamkami w dolinie Loary. Chambord, Blois.

Oprócz tego Fontainebleau, Chantilly, SaintGervais, SaintEtienneduMont, paryski Hôtel de

Ville. Setki zamków, pałaców, kościołów. Sprowadza nad Sekwanę Leonarda da Vinci,

Benvenuta Celliniego, Giovanniego Batistę Rossa, Lucę Penniego, Sebastiana Serliego,

a także dzieła Rafaela, Michała Anioła, Tycjana. Wkrótce Paryż odbiera Rzymowi dumne

miano „stolicy sztuki”. Nie to jest jednak najważniejsze. Nadal uważam za ważne, co

napisałem we Wzlotach i upadkach królów Francji: „Jeżeli jest dziś Franciszek jednym

z najpopularniejszych władców Francji, to nie z powodu efemerycznych sukcesów

politycznych. Kultura francuska czuje w nim jednego z najistotniejszych swoich twórców.

Tego, który z radości życia uczynił społeczny obowiązek; który zepchnął śmierć i cierpienie

na wstydliwy margines, który nauczył rozprawiać o rozkoszach podniebienia, ulotnych

smaczkach literackich, miłosnych ciekawostkach, byle tylko nie wyrwało się żenujące słowo

skargi lub gniewu. (...) Dopóki istnieją na świecie ból, śmierć i męka, istnieć będzie także

pokusa zapomnienia o nich. I dopóty jarzyć się będą kolorowymi światłami późno w noc

kawiarnie Paryża. I z krajów cierpiących za miliony przybywać będą nad Sekwanę spragnieni

odpoczynku przepalonego uniesieniami ducha i kropli słonecznego wina”. Być może przesadą

byłoby powiedzieć, że Franciszek I ukształtował francuski charakter narodowy, na pewno

jednak stworzył jego model, który obowiązuje do dzisiaj w stereotypach od Władywostoku po

San Francisco. Dodajmy jeszcze, że był ciekawy smaków. To dzięki jego zachciankom

sprowadzać zaczęto do Europy na wielką skalę egzotyczne frykasy: arabskie morele, orzeszki

ziemne czy dziwaczne „tomatl”, które znamy dzisiaj pod imieniem pomidorów. Wdzięczna

musi mu być Holandia, on pierwszy bowiem zasadził na kwietnikach w Blois niebywałe

i nieprawdopodobne tulipany.

Do Gustawa I (1523-1560) ma wielki historyk szwedzki Lars Olof Larsson (Gustaw

Waza. Ojciec państwa szwedzkiego czy tyran? Warszawa 2009) wiele zastrzeżeń, o czym

świadczy już podtytuł jego pracy. Bezlitośnie krytyczny podsumowuje jego panowanie: „Jeśli

posłużymy się miarą dopasowaną do reguł makiawelizmu, Gustaw okaże się władcą

skutecznym. Osiągnął cele, które sobie wyznaczył - «wyzwolenie» Szwecji [spod dyktatu

background image

kościoła katolickiego - L.S.], wzmocnienie państwa i sprawowanie kontroli nad swym

wizerunkiem patriarchalnego budowniczego państwa i ojca narodu. Cel uświęca środki! Jeżeli

natomiast zastosujemy wzorzec moralny, który był elementem postrzegania świata przez

świętego Augustyna, albo wzorzec bardziej legalistyczny, który nabrał ostatecznego kształtu

w okresie późnego średniowiecza, to w tym kontekście Gustaw jawi się nam jako

despotyczny uzurpator”. Jednocześnie przyznać jednak musi, iż: „Obraz króla Gustawa jako

słynnego «bohatera wolności», surowego «twórcy państwa» czy też patriarchalnego «ojca

narodu» nigdy właściwie nie został zakwestionowany przez historyków - nawet przez

nastawionych lewicowo «królożerców», którzy odnosili się negatywnie do wszystkich

sprawujących władzę absolutną królów szwedzkich”. Jest tego niebagatelna przyczyna. Przed

panowaniem Gustawa jest Szwecja zimnym, skalistym, biednym i słabo zaludnionym krajem

na północnych antypodach Europy. Wraz z Gustawem wkracza do europejskiego teatru

dziejowego i grać w nim zaraz zacznie coraz bardziej znaczące role. Jeszcze parę lat i władzę

obejmą Karol IX, Gustaw II Adolf, którzy sprawią, że kopyta koni szwedzkich rajtarów

zagrzmią na południowoniemieckich brukach, Karol X Gustaw, który podbije Polskę, Karol

XI i XII.

Wprowadził bowiem Gustaw do parlamentu, o czym nie śniło się jeszcze władcom

Rzeczypospolitej, Francji czy Hiszpanii, przedstawicieli mieszczan i chłopów. Zbudował

naród szwedzki! „System podatkowy został uporządkowany we wszystkich szczegółach” -

dorzuca Ingvar Andersson. „Król nadzorował wszystko osobiście, prowadził zyskowny

handel daninami w naturze: wołami, owsem i zbożem; handel ten zabezpieczał dopływ

towarów do poszczególnych dzielnic. W ten sposób mógł zapobiegać lokalnym brakom

artykułów spożywczych i nie dopuszczać do głodu, likwidując dzięki temu jedną z przyczyn

niezadowolenia, które zazwyczaj znajdowały swój wyraz w zamieszkach. W miarę

postępującej konfiskaty majątku kościelnego i dochodów kościelnych zmniejszył ucisk

podatkowy. Władza królewska rozszerzała się, wzrastała centralizacja, rozbudowywało się

i umacniało nowoczesne państwo”.

Poprzednicy Jana III (1521-1557) na portugalskim tronie, to Jan I Wielki (1385-1433),

Jan II Doskonały (1481-1495), Manuel I Szczęśliwy (1495-1521). Jakiegoż przydomka

mógłby jeszcze oczekiwać? A przecież nie byłoby przesady, gdyby połączył wszystkie trzy.

Za jego panowania zyski Portugalii z handlu towarami korzennymi sięgają miliona cruzados,

więcej niż budżet papiestwa. Dochodzą do tego metale kolorowe na czele z miedzią, nie

złotem (475 000 cruzados), wyroby z trzciny cukrowej (250 000 cruzados), barwniki,

niewolnicy, drewno etc. Portugalia utwierdza skutecznie swoje panowanie na terenie

background image

dzisiejszej Brazylii, w Kongu, Gwinei i Maroku. Rozkwitają faktorie portugalskie w Indiach,

na Molukach, Azorach i Wyspach Zielonego Przylądka. Warto przy tym zaznaczyć, że

Portugalczycy, w przeciwieństwie do Hiszpanów, odnosili się do mieszkańców poznawanych

i podbijanych krajów z reguły przyjaźnie, bez (jak na XVI wiek) rasistowskich odruchów, co

również było zupełną nowością.

Nigdy przedtem ani później polski dwór królewski nie osiągnął takiej wspaniałości,

nie stał się tak promieniującym centrum kulturalnym, jak za panowania Zygmunta I Starego

(1506-1548). Skupiają się na nim między innymi Maciej z Miechowa, Piotr Tomicki, Andrzej

Krzycki, Andrzej Zebrzydowski, Jan Dantyszek. Szeroko komentowane są dzieła Mikołaja

Reja, który króla wprawdzie nie lubi i W krótkiej rozprawie między Panem, Wójtem

a Plebanem atakuje jego politykę, ale to przecież za jego panowania nadaje polszczyźnie

rangę języka literackiego. To także za panowania Zygmunta Starego ukazuje się De

revolutionibus orbium coelestium Mikołaja Kopernika. Błaznem jest Stańczyk, włoscy

specjaliści, żeby wspomnieć tylko Bartolomeo Berrecciego, wznoszą budowle, które stają się

perłami architektury renesansowej, królowa Bona Sforza d’Aragona sprowadza do Polski

„włoszczyznę”, czyli popularyzuje spożywanie wielu nieznanych do tej pory nad Wisłą

warzyw. To wreszcie za Zygmunta Starego, co jest osiągnięciem trwałym, pojawia się

w Polsce gorzałka i stąd dopiero przewędruje do Moskwy. Pojęcie „zygmuntowskie czasy”

połączyło niejako panowanie Zygmunta Starego i jego syna Zygmunta Augusta (1548-1572).

Ten drugi przyszedł już jednak poniekąd na gotowe. W 1538 ukazał się drukiem pierwszy

w języku polskim podręcznik arytmetyki - Algorithmus, to jest nauka liczby pióra księdza

Tomasza Kłosa.

Nadwornym malarzem papieża Pawła III (pontyfikat 1534-1549) był niejaki

Michelangelo Buonarroti, który na pontyfikalne zlecenie kończy ozdabianie freskami Kaplicy

Sykstyńskiej i kontynuuje budowę Bazyliki świętego Piotra. Miał Paweł III, co łączyło go

z tradycją poprzedników, czwórkę dzieci. Że zaś dbał o rodzinę, dwóch wnuków, jednego

w wieku czternastu lat, drugiego na szesnaste urodziny, uczynił kardynałami. Jednocześnie

był jednak człowiekiem twardym i ortodoksą. Zwołanie soboru trydenckiego i prześladowanie

protestantów było w oczach jego następców wystarczającą zasługą, by wybaczono mu

grzeszki nepotyzmu.

O Karolu V, cesarzu (1519-1556), od 1516 królu hiszpańskim pod imieniem Karola I,

mówiono, że w jego imperium słońce nigdy nie zachodzi. Nie było w tym przesady. Panował

bowiem nad nieomal połową Europy oraz posiadłościami hiszpańskimi obejmującymi trzy

czwarte Ameryki Południowej i Amerykę Środkową z Meksykiem i Karaibami. Właśnie 28

background image

kwietnia 1538 stacza Hernando Pizarro krwawą bitwę pod Las Salinas w Peru, która niemal

na trzy wieki wybija z głowy osadnikom w Nowym Świecie mrzonki o nieposłuszeństwie

wobec Madrytu.

Zostawiając zaś na chwilę wielkich tego świata na boku, wspomnijmy też, że w 1538

Guidobaldo, książę Urbino, syn Francesca Marii della Rovere (zmarłego w tymże 1538),

gwarantuje republice San Marino protekcję i obronę jej niepodległości. Słowa dotrzymał on,

jak również jego następcy. Najjaśniejsza Republika San Marino (La Serenissima Repubblica)

istnieje do dzisiaj. Ma 61,6 kilometrów kwadratowych powierzchni i około 30 000

mieszkańców. W 1992 została członkiem ONZ, a od 1988 jest krajem członkowskim Rady

Europy. Utrzymuje stosunki dyplomatyczne i konsularne z 56 krajami na świecie, co oznacza,

że około 1% ludności zatrudniony jest w dyplomacji. W dzisiejszych Chinach oznaczałoby to

10 milionów dyplomatów.

background image

1572

7 października 1571 rozgrywa się wiekopomna bitwa morska pod Lepanto. Flotą Ligi

Świętej, w skład której wchodzą Hiszpania, Państwo Kościelne, Wenecja, Malta i liczne

księstwa włoskie, dowodzi Jan Habsburg, znany też jako don Juan Austriacki, nieślubny syn

cesarza Karola V i Barbary Blomberg. Ma do dyspozycji 237 okrętów (w tym 207 galer)

niosących na swoich pokładach 30 000 żołnierzy i 1815 dział. Płynąca mu naprzeciw flota

turecka pod Alim Paszą dysponuje porównywalną liczbą statków i żołnierzy, wyposażona jest

jednak tylko w 750 dział. Ten właśnie element okazuje się decydujący. Zanim jeszcze Turcy

zdołali przedrzeć się do abordażu, wielkie weneckie galeasy zdruzgotały ogniem dział niemal

jedną trzecią tureckich galer. W bezpośrednim starciu janczarzy walczyli bohatersko, nie

mogli już jednak zniwelować przewagi liczebnej, a także technicznej przeciwnika - tylko

2500 Turków wyposażonych było w arkebuzy. O zmierz chu na dnie Morza Śródziemnego

spoczywało ponad 120 okrętów, w tym 107 tureckich galer. Zginęło 8000 żołnierzy tureckich

i 7500 chrześcijańskich. Wioślarzy, czyli więźniówgalerników, nikt oczywiście nie liczył. Ali

Pasza popełnił samobójstwo. Po stronie chrześcijańskiej pośród lekko rannych znalazł się

niejaki Miguel de Cervantes y Saavedra, który w następnych latach weźmie jeszcze udział

w wyprawie na Tunis i dostanie się do muzułmańskiej niewoli. Już za trzydzieści lat zda

raport z postrzegania swoich towarzyszy w wojaczce w arcydziele będącym zarazem

przenośnią, fikcją i traktatem filozoficznym, ale przecież także i świadectwem swoich

czasów, pod tytułem Don Kichote z La Manchy.

Zwycięstwo pod Lepanto budzi w katolickiej Europie ogromny entuzjazm i podsyca

kontrreformacyjne nastroje. Skoro zagrożenie muzułmańskie zostało zażegnane, a tak się

podówczas wszystkim wydaje, bać się już nie musimy Goga i Magoga, czas zabrać się do

porządków na własnym podwórku. „Na pohybel protestantom!” - takie jest hasło dnia. Wielu

historyków wykaże po latach, że we wzajemnych, międzychrześcijańskich pogromach

i rzeziach nie chodziło nigdy do końca o sprawy teologiczne. Najczęściej fanatyzm religijny

umożliwiał po prostu, czy też prowokował, podpalenie lontu do beczki, w której prochem

były sprzeczne interesy społeczne, ekonomiczne, polityczne, dynastyczne, żądza władzy kleru

obu stron etc. Wydarzenia paryskie z nocy 24 na 25 sierpnia 1572, wsławionej pod nazwą

nocy świętego Bartłomieja, mogłyby potwierdzać ich tezy. Dlaczego nazwę im nadano od

świętego Bartłomieja (24 sierpnia), a nie świętego Ludwika, króla Francji (25 sierpnia)? Toż

wszystko zaczęło się tuż po zmierzchu dnia świętego Bartłomieja, a noc w sierpniu zapada

późno, trwało za to przez cały dzień świętego Ludwika i aż do następnego rana. Odpowiedź

wydaje się prosta: święty Bartłomiej apostoł był męczennikiem - został podług legendy odarty

background image

ze skóry w Mezopotamii z rozkazu króla Astiagesa. Dopiero w związku ze świętym

apostołemmęczennikiem

rzecz

nabiera

wymiaru

sprawiedliwości

i dziejowego

zadośćuczynienia. Kościół, Matka nasza, kiedy miał w tym interes, wolał zawsze podnieść

wydarzenia do rangi patetycznych, natchnionych przez Ducha Świętego, niż przyznać, iż

instygował zwykłe rzezie i skrytobójstwa. Któż zaś zrozumie to i wykorzysta lepiej niż cynicy

wszelkiego rodzaju ukryci pod duchowną sukienką? Noc świętego Bartłomieja jest tego

klinicznym przykładem. Na dworze królewskim rywalizują od dawna dwie frakcje -

Gwizjuszy (katolików) popieranych przez matkę króla Karola IX i protestantów,

zwolenników admirała Gasparda de Coligny, związanych bardziej z samym młodocianym

monarchą. Dochodzi do starcia. Rozfanatyzowane tłumy paryskiego pospólstwa pod

przywództwem wytrawnych i popularnych, legitymujących się rozkazem królewskim,

podżegaczy - Gwizjusza, księcia Karola d’Aumale i Henryka d’Anjou, rozpoczynają ślepą

i bezlitosną masakrę protestantów. Orgia morderstw, grabieży i gwałtu trwa całą dobę.

Kobiety i dzieci idą pod nóż na równi ze zbrojnymi innowiercami. Zwłoki spływają Sekwaną.

Odór krwi uderza do głów. Karol IX usadawia się w oknie Luwru i strzela do przechodniów.

„Tuez les, mais tuez les tous pourqu’il n’en reste pas un pour mele raprocher” (Zabijcie ich,

zabijcie ich wszystkich, żeby nie został ani jeden, który mógłby mi to wypomnieć) - woła do

przybiegających po rozkazy żołdaków. Parę godzin później nad splugawionymi szczątkami

admirała de Coligny ma król rzekomo wypowiedzieć inną jeszcze, równie wątpliwą

sentencję: „Le corps d’un ennemi mort sent toujours bien” (Martwe ciało nieprzyjaciela ma

zawsze przyjemny zapach). Zmierzch 25 sierpnia 1572 zastaje na ulicach kałuże krwi, chaos

połamanych sprzętów i lepki swąd pożarów. Gdzieniegdzie, powalone mozołem zabijania

i czerwonym winem, walają się trudne do rozróżnienia od ofiar ciała morderców. Smród co

najmniej dwóch tysięcy trupów staje się nie do zniesienia. Klęska hugonotów jest straszliwa.

Fanatycy katoliccy triumfują.

To uproszczony obraz zdarzenia. W rzeczywistości nie wszystko odbyło się akurat

tak. Cała akcja była bowiem zaplanowana jako pucz par excellence polityczny, eksterminacja

przeciwnego stronnictwa. Oczywiście posłużono się hasłami religijnymi. Wykorzystanie do

ataku motłochu przyniosło organizatorom mordu właściwie więcej strat niż korzyści.

W działania wdarł się bowiem spontaniczny bezład, który umożliwił ucieczkę wielu aliantom

Colgny’ego z groźnym Gabrielem de Montgomerym na czele. Co gorsza, rozbestwione

pospólstwo cięło nie tylko protestantów, ale i szczególnie znienawidzonych mieszczan jak

najbardziej katolicko prawowiernych. Do głosu doszły też całkowicie partykularne interesy.

Kroniki odnotowały, że dwaj znani paryscy modnisie: Annibal de Coconas i Bussy

background image

d’Amboise, obaj w długach po uszy, wykorzystali okazję, żeby wyrżnąć wszystkich swoich

wierzycieli bez względu na ich religijne i patriotyczne zapatrywania. Jeżeli dodamy do tego

zniszczenia w mieście, którego infrastruktura nie jest przecież ani katolicka, ani protestancka,

a także zmobilizowanie przeciwników do nieuniknionej zemsty, okaże się, że bilans strat

i zysków był dla fakcji Gwizjuszy co najmniej niejednoznaczny. Ale taka była już reguła we

wszystkich podobnych „religijnych” zamieszkach. Piszemy o nich w liczbie mnogiej, gdyż na

mniejszą skalę oglądało je w latach 1572-1573 co najmniej kilkanaście europejskich miast.

Ba, nawet w odległej Limie dominikanie nie odmówili sobie rozprawy z przeciwnikami,

oskarżając ich o herezję i rozpalając stosy, nie zważając na fakt, iż siły hiszpańskie w mieście

były jeszcze tak szczupłe, iż należało dbać o każdego chrześcijańskiego rycerza. Jest

ciekawostką, że śmierć na tym peruwiańskim ruszcie poniósł też Francuz, Mathieu Salade.

Był wprawdzie wzorowym katolikiem, ale mógłby przecież zechcieć sprowadzać do Peru

swoich rodaków, równie chciwych złota jak Hiszpanie. Profilaktycznie uznano go więc za

odstępcę od wiary. Dobra wymordowanych przejął oczywiście zakon kaznodziejski. Wolno

przypuszczać, iż Indianie z niemałą satysfakcją przyglądali się, jak ich ciemięzcy unicestwiają

się wzajemnie.

Na tym tle możemy być dumni ze szlachty i ówczesnej cywilizacji polskiej. „Tak

zakwitnęła Polska, iż żaden naród pod światem wolności i swobód więtszych nie ma nad nas”

- pisał anonimowy autor po śmierci Zygmunta Augusta (7 lipca 1572). I rzeczywiście, już pół

roku później zebrana na sejmie konwokacyjnym szlachta uchwala dokument, który przejdzie

do historii pod nazwą „aktu konfederacji warszawskiej”. Czytamy w nim między innymi: „A

iż w Rzeczypospolitej naszej jest niezgoda niemała w sprawie religii chrześcijańskiej,

zabiegając temu, aby się z tej przyczyny między ludźmi rozterka jaka szkodliwa nie wszczęła,

którą po innych królestwach jaśnie widzimy, obiecujemy to sobie spólnie za nas i potomków

naszych na wieczne czasy pod rygorem przysięgi, wiarą, poczciwością i sumieniem naszym,

iż którzy jesteśmy dissidentes de religione [różni relgią], pokój między sobą zachować, a dla

różnej wiary i odmiany w kościelech krwie nie przelewać ani się penować konfiskatą dóbr,

poczciwością, więzieniem i wygnaniem i zwierzchności żadnej ani urzędowi do takowego

progressu żadnym sposobem nie pomagać”. Słusznie pisał Paweł Jasienica w Rzeczpospolitej

obojga narodów (t. I, Warszawa 1982), iż „twórcy konfederacji warszawskiej naprawdę

«jaśnie» widzieli co się dzieje «po innych królestwach». Że zaś widzieli «jaśnie», można

śmiało przyjąć, że głosowali nie tylko za tolerancją religijną, ale również, a może nawet

przede wszystkim, za stabilnością państwa i ładem społecznym”. W kwestii ich zachowania

nie jest jednak Rzeczpospolita wyjątkiem. W Turcji Selim II (1566 - 1574), nazywany

background image

brzydko Pijakiem, co świadczy o jego niezbyt rygorystycznym pojmowaniu islamu, ani przez

chwilę nie mści się na giaurach za Lepanto. Jak za czasów jego wielkiego ojca Sulejmana

Wspaniałego dobrobyt kraju budują zachęceni do przyjazdu i dysponujący pełną swobodą

religijną i obyczajową Włosi, Grecy, Dalmatyńczycy, Niemcy, Żydzimarani etc. Niektórzy

z nich osiągają nawet wysokie pozycje w urzędowej hierarchii państwa osmańskiego.

Szwecja z początkiem panowania Jana III Wazy (1568-1592) wkracza w swój złoty wiek. Jak

pisze Ingvar Andersson (Historia Szwecji, Warszawa 1967): „Wyrosła i zdobywała

doświadczenie nowa generacja najprzedniejszych rodów: Brahe, Bielke, Banér, Sparre,

Leijonhufvud. Młodzi arystokraci odbywali pielgrzymki po całej Europie - w domu,

w Szwecji, prowadzili czasem korespondencję po włosku. (...) Studiowali teologię, prawo

cywilne i państwowe; mieli oczy otwarte na współczesne problemy polityczne”. W Anglii

pod panowaniem Elżbiety I (1558-1603) i w znacznej mierze dzięki jej autorytetowi,

z początkiem lat siedemdziesiątych anglikanizm okrzepł już na tyle, że waśnie religijne, poza

pojedynczymi niepokojami wywoływanymi przez purytanów i pogrobowców rzymskich

fanatyków, stały się praktycznie bezprzedmiotowe. Trudno zaś nie zgodzić się z Alfredem

Leslie Rowsem (Anglia w epoce elżbietańskiej, t. I, Warszawa 1976), iż: „Kościół anglikański

był tak charakterystycznie angielski, że na kontynencie znajdował bardzo niewielkie

zrozumienie.

O katolikach i purytanach, którzy mieli swe związki z Europą, wiedziano oczywiście

więcej. Kościół anglikański uważano za historyczne nieporozumienie. Ale on właśnie wyraża

charakter społeczeństwa angielskiego, które tak trudno, a zarazem tak warto zrozumieć. Był

zwolennikiem złotego środka - większej wszechstronności, tolerancji, wyrozumiałości. Mniej

w nim było prześladowań niż w Rzymie i u purytanów, gdy ci mieli okazję pokazać, co

potrafią. Był bardziej łagodny i pogodny”. Dodajmy od razu, iż egzekucja Marii Stuart nie

miała nic wspólnego z jej katolicką dewocją, zaś antycypując - Armia Zbawienia jest „armią”

tylko w przenośni, bo nikogo jeszcze nie zabiło fałszowanie sopranem psalmów na ulicach.

Ten względnie przejrzysty podział Europy na kraje szarpane religijnymi

i parareligijnymi konfliktami oraz umiarkowanej tolerancji i względnego, racjonalnego

spokoju, zakłócają dwa państwa, na dwóch przeciwnych krańcach kontynentu, przeżywające

dramatyczne wstrząsy tym razem z teologią niemającymi nic do rzeczy. Są to Portugalia

i Rosja.

W Portugalii w 1557 roku obejmuje rządy czternastoletni Sebastian, wnuk wielkiego

Manuela I Szczęśliwego (14951521). Przez pierwsze lata panowania władza niewiele go

obchodzi. Snuje miraże o nowych wyprawach krzyżowych, unicestwieniu islamu, chce

background image

mianować Chrystusa (skąd my to znamy?) królem Portugalii. Ciesząca się w całym kraju

nabożnym poważaniem babka, Katarzyna, powstrzymuje jak może jego niewczesne zapały.

Kiedy jednak około 1571 roku sześćdziesięciopięcioletnia, na owe czasy staruszka, zaczyna

podupadać na zdrowiu (umrze w 1578), nic już nie może powstrzymać samozwańczego

zbawiciela świata. Począwszy od 1572 zaciąga wszędzie nieprawdopodobne pożyczki. Jeden

tylko Konrad Rott z Augsburga awansował mu 400 000 cruzados, co przewyższało stan

posiadania skarbca królewskiego, nie tylko na znaczny procent, ale dodatkowo w zamian za

trzyletni monopol na handel pieprzem, który jest w tych czasach swoistą monetą wymienną

w obrotach wewnątrzeuropejskich. Cóż mogą jednak obchodzić stęchłe finanse człowieka,

który widzi przed sobą cel ogromny, chce święty krzyż postawić na arabskiej ziemi. Kolejne

wyprawy króla Sebastiana kończą się jednak nieodmiennie klęskami. Ginie w ostatniej z nich,

w 1578, pod KasrelKebir w Maroku, a wraz z nim unicestwiona zostaje cała armia

portugalska. Królestwo bez armii, skarbu, władzy znika na następnych sześćdziesiąt lat

z mapy Europy, stając się jedną z pozbawionych znaczenia prowincji Hiszpanii. Potęga

państwa panującego nad połową Ameryki Południowej, zajmującego pierwsze miejsce

w eksploracji ekonomicznej Dalekiego Wschodu, mnożącego faktorie na wybrzeżach Afryki,

nie oparła się snom o potędze większym, niż na to zezwalała elementarna kalkulacja

geopolityczna. Starający się, acz nieśmiało, bronić pamięci króla Sebastiana historycy

portugalscy piszą, jak na przykład Vittorino Magalhäes Godinho, że „był to piękny sen”. Nie

dopowiadają jednak, że politykę tworzy się na jawie. Gdyby nie panowanie Sebastiana, jest

bardzo prawdopodobne, że nie tylko Brazylia byłaby dzisiaj enklawą portugalską w Nowym

Świecie.

W Moskwie w 1572 car Iwan IV zniósł opryczninę. Pojęcie to oznacza system

sprawowania władzy administracyjnej i wojskowej, pozostało jednak w pamięci przede

wszystkim jako nazwa swoistej represyjnej policji cara. Wsławiła się ona bezprzykładnym

okrucieństwem. Jak pisze Władysław A. Serczyk (Iwan Groźny, Wrocław 1977): „Represje

zniszczyły cały dwór, nieodwołalnie podporządkowały rody bojarskie woli i rozkazom

monarchy moskiewskiego, przeobraziły kraj, posiały strach i niepewność dnia jutrzejszego.

Program likwidacji dawnych porządków wykonywany był systematycznie, a car uwalniał się

od swoich dawnych, aktualnych czy tylko potencjalnych przeciwników z pedanterią budzącą

powszechne przerażenie”. Najsłynniejszym może przykładem ich działań była pacyfikacja

Nowogrodu. Posłuchajmy raz jeszcze Władysława A. Serczyka: „Gdyby nie obsadzenie przez

wojsko moskiewskie wszystkich dróg i ścieżek wychodzących z miasta oraz krwawej rzezi

prawie półtoratysięcznej rzeszy zakonników dokonanej w poprzednim dniu, nic nie

background image

wskazywałoby na rzeczywiste zamiary cara modlącego się obecnie wraz z innymi

uczestnikami nabożeństwa. Po uroczystościach w cerkwi Pimen podejmował przybyłych

obiadem. Car jadł wolno, jakby zastanawiając się nad kolejnymi decyzjami. Nagle krzyknął.

Stanowiło to sygnał dla dworzan i wojska, które ruszyło do miasta grabiąc domy, cerkwie

i kramy oraz wywlekając mieszkańców na ulice. Pimena aresztowano. (...) Iwan opuścił dom

arcybiskupa, udając się do swojej siedziby, gdzie rozpoczął «sądzenie» przywlekanych do

niego nowogrodzian. Więźniów torturowano, przypalano ogniem, oblewano specjalnie

spreparowanym płynem i podpalano, a następnie wiązano za ręce i nogi, przyczepiano do sań

i wleczono do mostu, skąd zrzucano do przerębli w rzece. Niemowlęta przywiązywano do

matek i także wrzucano do wody. Pośrodku rzeki uwijały się łodzie obsadzone przez

strzelców czuwających nad tym, by nikt nie zdołał się uratować. Gdy umiejący pływać

wychylali głowy z lodowatego nurtu celem zaczerpnięcia powietrza, czekały na nich

rohatyny, spisy i topory spychające ich pod lód, rozbijające głowy, odrąbujące palce

rozpaczliwie szukające zbawczego uchwytu. Mijały godziny, potem dnie i tygodnie. Car

srożył się cały miesiąc. Wołchowem spływały okrwawione trupy. W większości

nowogrodzkich domów nie było nawet komu przywdziać żałoby, gdyż zginęli wszyscy ich

mieszkańcy. Nie wystarczyło to monarsze. Uzbrojone oddziały strzeleckie grasowały po

okolicy, rabując i grabiąc. Codziennie ginęło po kilkaset osób. Trudno dzisiaj ustalić liczbę

pomordowanych. Ostrożne szacunki pozwalają przypuszczać, że w wyniku krwawej

pacyfikacji Nowogrodu zginęło 25 000 - 40 000 ludzi”.

I oto car znosi opryczninę. Nadzieja budzi się w całym kraju. Są to jednak tylko

pozory. Represje nie ustają, a nawet przybierają na sile. Tyle że, co może być jakąś gorzką

satysfakcją dla bliskich ofiar, tym razem pod nóż idą również oprycznicy. Za porażki

w walkach z Tatarami utopiony zostaje Wasyl RostowskiTiemkin - poprzednio uśmiercił on

kilkudziesięciu przedstawicieli swojego własnego rodu, stąd więc przypuszczenie, że za

zasługi przyznano mu prawo do tak łagodnego sposobu zejścia ze świata. Iwan Jakowlew

i jego krewni zostają zabatożeni na śmierć. Inni po torturach zostają powieszeni, inni jeszcze

otruci przez nadwornego lekarza cara tak zwaną powolną trucizną, powodującą długą mękę

przed nieuniknioną śmiercią. Przez stepy idzie wieść: dobry car, kiedy tylko zorientował się,

kto winny jest zbrodniom, najsurowiej łotrów pokarał. Ten mit dobrego cara otoczonego

złymi urzędnikami stanie się niedługo wiodącym przesłaniem tradycji rosyjskiej i przetrwa aż

po czasy Józefa Stalina.

Zrodzić się może pytanie: jak to się stało, że ten straszliwy i krwawy moskiewski

władca był całkowicie na serio brany pod uwagę jako kandydat na króla Rzeczypospolitej

background image

Obojga Narodów w 1572. Jest to klasyczne przeniesienie naszej współczesnej wizji świata

parę wieków wstecz, gdzie nie ma ona nic do czynienia, nie wyjaśnia niczego. Rzezie

zarządzane przez cara Iwana IV Groźnego były nocami świętego Bartłomieja do którejś tam

potęgi. Podobnie noc świętego Bartłomieja była ileś tam razy krwawsza niż porachunki na tle

religijnym w niemieckich miastach. Są to jednak różnice ilościowe, a nie jakościowe. W roku

1572 cena życia ludzkiego nie jest jeszcze wysoka. Okrucieństwo nie hańbi, a wręcz

odwrotnie, jest niekiedy chwalone, często pożądane. Tortury są we wszystkich krajach

Europy najnormalniejszym elementem przewodu sądowego. Wymyślność dokonywanych

publicznie kar wywołuje dreszcze u współczesnego człowieka. Wschód Europy specjalizuje

się przede wszystkim we wbijaniu na pal, Zachód lubi spuszczać skazańca powoli do

wrzącego oleju lub obdzierać ze skóry. Jednych i drugich łączy palenie na stosach złowrogich

czarownic.

Rok 1572 pozwolił historykom polskim nadać ojczyźnie samochwalcze miano

„państwa bez stosów”. I dla okresu kilkudziesięciu lat po 1572 jest ono nawet bliskie prawdy,

co wyróżnia nas na tle innych państw europejskich tego czasu. To jednak tylko krótka cezura.

Pisze Brian P. Levack (Polowanie na czarownice w Europie wczesnonowożytnej, Wrocław

1991): „Krajem środkowowschodniej Europy, w którym procesy czarownic osiągnęły wysoką

liczbę, była Polska. Z powodu niekompletnych protokołów sądowych trudno z dużym

stopniem prawdopodobieństwa określić, ile odbywało sie rozpraw sądowych i egzekucji.

Baranowski [prof. Bohdan Baranowski - autor licznych prac z zakresu obyczajowości polskiej

w XVIIXVIII w., Levack odwołuje się od jego studium Procesy czarownic w Polsce, Łódź

1952 - L.S.] uważa, iż liczba 10 000 wykonanych wyroków śmierci jest zbyt wysoka, lecz

gdyby nawet przyjąć jej połowę, to byłaby ona większa niż liczba egzekucji wykonanych na

Wyspach Brytyjskich (przewyższających Polskę pod względem liczby mieszkańców) oraz

w krajach skandynawskich łącznie. Polsce nie przysługuje zatem status peryferyjnego

i niechętnego uczestnika europejskiego polowania na czarownice. Była jednak uczestnikiem

spóźnionym”. Skutki przesłania konfederacji warszawskiej nie uratowały Rzeczpospolitej od

stosów, a tylko przesunęły w czasie ich rozpalenie. W 1572 walka z czarownicami była już

w Europie Zachodniej w pełnym toku. Przewodziły jej ziemie Świętego Cesarstwa

Rzymskiego, Francja i Szwajcaria. Przybrała takie rozmiary, iż poza kwestiami teologicznymi

i prawnymi procesów czarownic zaczęto rozważać także ich reperkusje ekonomiczne.

Specjalnie powołany w tym celu w 1572 przez Karola IX „administrator” Jean Durbuy

przedstawić miał propozycje takiego podziału dóbr pozostałych po unicestwionych

czarownicach, żeby nie ucierpiał na tym skarb królewski. Jak widać, polowania na

background image

czarownice wyszły już z wczesnego okresu, kiedy ofiarą łowców padały przede wszystkim

stare, zdziwaczałe wieśniaczki, których dobytkiem władca by się w żadnej mierze nie

zainteresował. Wprawdzie oskarżenie o czary osoby należącej do warstwy szlacheckiej

uchodzi nadal za absolutny wyjątek, ale coraz częściej stają przed sądami mieszczanie, w tym

i ci z najbogatszych warstw kupieckich czy rzemieślniczych. W sumie spalonych zostaje na

stosach w całej Europie około 200 000 (niektórzy historycy zaniżają tę liczbę do 150 000)

czarownic i nieproporcjonalnie mniejsza liczba czarowników. Jeżeli porównamy teraz

sytuację demograficzną Europy roku 1572 mającej niecałe 80 000 000 mieszkańców i naszej

współczesnej, początków XXI wieku, okaże się że owe 150 000-200 000 zamordowanych

odpowiadałoby dzisiaj liczbie około dwóch milionów. Istny holocaust. Czyż można się w tej

sytuacji dziwić, że jeśli nawet wyczyny Iwana IV wyrastały nieco ponad przyjętą normę, to

nie na tyle wszakże, by go zdecydowanie potępić. Nie zrobili tego najwięksi humaniści epoki,

czegóż moglibyśmy więc wymagać od zgromadzonej na podwarszawskich błoniach polskiej

szlachty?

Wspomnijmy wreszcie, że w 1572 wydane zostają w Lizbonie Luzjady Luísa Vaz de

Camöesa, epopeja ku chwale wielkich odkrywców dalekich lądów. Jej głównym tematem jest

odkrycie Indii przez Vasco da Gamę, mieści się w niej jednak także cała historia Portugalii

i po części Europy, znajdzie się też miejsce na interwencje bogów antycznych i romantyczne

dzieje Ines de Castro. Jest to wspaniała Odyseja XVI wieku, przepełniona wiarą, że poznanie

nowych światów otworzy przed Europą nowe perspektywy i ukróci konflikty, jakże znikome

wobec wielkości przygody. Tak samo myślał kosmonauta Armstrong, lądując cztery wieki

później na Księżycu.

background image

1655

Pielgrzymi, turyści i gapie, przybywający na plac Świętego Piotra w Rzymie, kiedy

upał dopieka w lecie, a deszcz siecze jesienią i wczesną wiosną, chronią się pod obejmującą

jego obszar, niczym ręce rozpostarte, by im pomóc, harmonijną kolumnadą. Jej projekt

przedstawił w 1655 papieżowi Aleksandrowi VII Giovanni Lorenzo Bernini. Tak się spodobał

głowie Kościoła, że inżynierowie i robotnicy zagrożeni ekskomuniką (sic!) w przypadku

opieszałości ukończyli ją już w ciągu niecałych siedmiu lat. Nie wystarczyło to jednak ojcu

świętemu, który popędzał budowniczych, a jednocześnie stale obniżał im wynagrodzenia.

W konsekwencji, gdy murarze strajkowali kilkanaście razy (słowo strajk jeszcze wtedy nie

istniało - gromadzili się na placu budowy i krzyczeli, że pójdą do domu, tego dnia

rzeczywiście nie brudząc rąk zaprawą), obrażony Bernini wyniósł się do Francji. Był to tylko

częściowo dobry wybór, gdyż Ludwik XIV obejrzawszy jego plan przebudowy Luwru miał

łaskawość kategorycznie odmówić, jednocześnie jednak przyznając architektowi dożywotnią

pensję równą dochodom przeciętnego markiza. Bernini zrozumiał od razu, iż pryncypialność

do niczego tu nie prowadzi i na złość papieżowi wyrzeźbił popiersie Ludwika XIV - widnieje

ono do dzisiaj we wszystkich podręcznikach opowiadających o jego panowaniu. Działo się to

zaś w momencie szczytowego napięcia politycznego między wyrzeźbionym a papieżem.

Aleksander VII nie miał jednak wyjścia. Były to czasy, kiedy posiadłości katolickie kurczyły

się z dnia na dzień na korzyść protestantów. Katolicki Ludwik XIV, mimo że wróg - właśnie

zajął posiadłości papieskie w Awinionie - był jednak summa summarum ideologicznym

sojusznikiem. Tym cenniejszy jest zaś sojusznik, im więcej za niego trzeba zapłacić. Takie są

nieubłagane zasady polityki. Nie zrozumieli tego do dzisiaj dyplomaci polscy, tej zasady był

wszakże w pełni świadomy papież Aleksander VII, wspierając niejednokrotnie finansowo

polityczne działania Francji.

Natomiast gdy w tymże 1655 roku protestancka Szwecja uderza na katolicką Polskę,

„Papież wezwał książąt chrześcijańskich do niesienia pomocy Rzeczypospolitej i sam udzielił

jej znacznych suspendiów na obronę kraju zmagającego się z potopem szwedzkim (Rudolf

FischerWollpert, Leksykon papieży, Kraków 1990). Tyle, iż owe „suspendia”, na które

„sprzedał wiele sreber kościelnych”, nie wystarczyłyby nawet na wystawienie jednego

regimentu rajtarów. Władców świata nie musi koniecznie interesować, co się dzieje na

antypodach.

Szwedzi podchodzą tymczasem do granic Rzeczypospolitej. Na linii Noteci, tam gdzie

wpływa do niej Gwda, zastępują im drogę oddziały polskie. Nie ma bitwy. Na podstawie

spisanego naprędce porozumienia Szwedzi wchodzą do Wielkopolski. Podług Henryka

background image

Sienkiewicza była to podła zdrada i nikczemność. Nikt jednak w ówczesnej Rzeczypospolitej

nie odbierał tego w taki sposób. Znaczna część szlachty wolała za suzerena dumnego

zdobywcę Karola Gustawa niż tchórzliwego i bezsilnego Jana Kazimierza. Skoro król jest

obieralny, możemy sobie obrać lepszego. Zresztą żaden z kapitulantów spod Ujścia czy

„zdrajców” w innych prowincjach Obojga Narodów nie spotkał się ze strony swoich

współczesnych z potępieniem odstępstwa. Przeciwnie, ci przeniewiercy obrastali w zaszczyty

po ponownym dojściu do władzy Jana Kazimierza, a niektórym, jak Bogusławowi

Radziwiłłowi, marzyła się nawet korona królewska, na którą w odpowiednich warunkach

politycznych miał całkiem realne szanse. Janusz Radziwiłł jest postacią stanowiącą problem

odrębny. Zakładając, że Rzeczpospolita przegrała z kretesem w 1655 - poddały się

i Warszawa, i Kraków - postanowił ocalić swoje księstwo. Jestem skłonny sądzić, że nie

kierował jego decyzją ani brak lojalności wobec Rzeczypospolitej, co mu wyrzuca

Sienkiewicz, ani sentymenty litewskie, które podnoszą dzisiaj historycy wileńscy

i kowieńscy. Niedawno spustoszyła Wilno moskiewska rajza, a wojska rosyjskie po rozbiciu

oddziałów książęcych napotykały tylko regionalny opór panów Kmicicopodobnych. Istnieli

oni rzeczywiście. Prowadzić mogli jednak tylko walkę podjazdową, która z definicji jest

defensywna. Oddając się pod opiekę szwedzką, ratował więc Janusz Radziwiłł nie tylko

swoje majątki, ale i możliwość jakiego takiego przeżycia swoich poddanych. Z litewskością

nie ma to wiele wspólnego. Henryk Sienkiewicz nie zadał sobie trudu postawienia się

w dramatycznej sytuacji księcia Radziwiłła. Kogo i w jakiej mierze uchronił, komu dał szansę

przeżyć, na ile ocalił Litwę od ostatecznej klęski i nędzy, nie musi być brane pod uwagę przez

pisarza budującego uproszczony, czarnobiały obraz konfrontacji. O ileż bardziej obiektywny

jest w ocenie tej sytuacji Szwed Peter Englund (Niezwyciężony, Gdańsk 2004), pisząc po

prostu o realiach ówczesnej wojny. W gruncie rzeczy mieszkańcom miast, miasteczek i wsi

było całkiem obojętne, czy rabuj ą, gwałcą ich kobiety, niszczą chałupy wojska Jana

Kazimierza, czy Karola Gustawa. Jedne i drugie musiały się wyżywić, zaspokoić potrzeby

seksualne, wrzucić do kies zdobyczny grosz, gdyż obie armie miały z wypłacaniem żołdu

narastające kłopoty. Na dobrą sprawę jedni i drudzy nie mogli w sposób przystępny dla

ciemnej ludności wytłumaczyć swoich racji. W tym impasie swoistym wyjściem z sytuacji

staje się rzeczywiście obrona Częstochowy, a precyzyjniej klasztoru jasnogórskiego.

Zaatakowanie klasztoru, który nie miał żadnego znaczenia strategicznego, było ze strony

generała Müllera całkowitym idiotyzmem. Tłumaczyć go może tylko nadzieja na łatwe łupy.

„Obroną klasztoru - pisze Peter Englund - nie dowodził ani szlachcic, ani żołnierz, tylko

przeor paulinów, ojciec Augustyn Kordecki. Ten dzielny mnich z tonsurą na głowie, który

background image

niedawno złożył wizytę w szwedzkim obozie pod Krakowem, aby zapewnić Karola Gustawa

o swym podporządkowaniu się szwedzkiej władzy, wykazał się taką mieszanką oportunizmu,

odwagi i pomysłowości, jaka potrzebna była w danych warunkach. Pod Częstochową armaty

grały tylko od czasu do czasu, wiele godzin spędzano natomiast na negocjacjach. Kordecki

wykorzystał w nich całą swą wiedzę scholastyczną, a była ona niemała (np. czy

w dokumencie nie jest napisane, że zajęte przez Szwedów ma być «miasto», a nie «klasztor»?

Czy możliwe jest złożenie przysięgi komuś, kto nie został wcześniej zaprzysiężony przez

prymasa Polski? Czy możliwe byłoby uzyskanie osobistego potwierdzenia Karola Gustawa?).

(...) Tak oto mijały szare listopadowe dni. Szwedzi kopali rowy, tunele minowe i przyglądali

się, jak ich kule odbijają się od murów twierdzy. Polacy odpowiadali ogniem na ogień

i dokonywali nocnych wypadów na szwedzkie pozycje. Straty polskie były niewielkie,

zarówno w ludziach, jak i sprzęcie. Gorzej wiodło się Szwedom, ponieważ polscy kanonierzy

z łatwością kierowali ogień wprost na szwedzkie okopy i stanowiska baterii. (...) Oddział

Müllera nie został jednak zwyciężony, tylko opuścił Częstochowę na rozkaz króla. W sztabie

armii szwedzkiej zaczęto wątpić, czy zaatakowanie najważniejszej polskiej świętości było

słuszną decyzją. Nawet Wrzesowicz [u Sienkiewicza Wrzeszczowicz, w rzeczywistości Jan

Weinhard, hrabia Wrzesowicz - L.S.], który sam był katolikiem i w przeszłości składał dary

na rzecz klasztoru, wystosował pełen niepokoju list do Karola Gustawa, w którym ostrzegał,

że oblężenie Jasnej Góry jest politycznym błędem -«uderzacie w polską duszę, dlatego należy

je przerwać». I król, i Wittenberg - ten drugi powalony w Krakowie złośliwym atakiem

podagry - zgodzili się z tą argumentacją i wystosowali rozkaz do Müllera, aby

podporządkował się tej decyzji. Generał zgodził się, choć niechętnie. Mleko się już jednak

rozlało”.

Rozlało się przy okazji po całej polskiej historii. W szkicu Pan Kmicic na Jasnej

Górze pisze Antoni Gołubiew: „W sztuce wyrażał te dni barok - bujny, przesadny, rozpasany,

lubujący się w geście, witalny, nieznający umiaru i niepodległy dyscyplinie, najlepiej

wypowiadający się w ekstremach, pełen kontrastów, światła i cienia, zmysłowej naoczności

i tajemnicy mroku, namiętny i patetyczny. Wszystko było wtedy przesadne, nasycone

dążeniem do wyżycia się, jaskrawe w dobru i złu... W Polsce ta epoka wyrażała się w sposób

wyjątkowo pełny, odpowiadała impulsywnemu i skłonnemu do przesady charakterowi

narodu. (...) Kultura intelektualna, tak wysoka w okresie «złotego wieku», zaczęła już

wyraźnie podupadać. Przychodzą czasy wojen i klęsk, zamieszki wewnętrzne, rokosze

i konfederacje, wolne elekcje i liberum veto, przesadny lęk przed absolutum dominium

i strzeżenie «źrenicy wolności», rosnąca nietolerancja wobec dysydentów. «Równy

background image

wojewodzie» szlachcic przestaje się czuć odpowiedzialny za cokolwiek poza własnym

zaściankiem i zwadą z Jaworskim o gruszki. Również religijność ówczesna jest religijnością

tych właśnie ludzi - i w przecięciu powszechnym nie da się od kultury epoki oderwać. Jest

taka, jaką ją Sienkiewicz opisał: gorąca, emocjonalna, porywcza, ale niekonsekwentna,

niesięgająca głęboko w życie, antyintelektualna, ciasna i ekskluzywna”. Tak też już zostało.

Wkrótce Jan Kazimierz złoży we Lwowie śluby mianujące Matkę Boską królową Polski. Nie

jest pierwszy. To samo zrobili już i władcy Bawarii i Francji. Tylko że w ich przypadku,

w krajach jednolitych religijnie (Bawaria) czy mających upodlić protestantów (Francja),

mogło to dawać jakiś taktycznosymboliczny profit. W Rzeczypospolitej Obojga Narodów był

to gwóźdź do trumny. Ten akt ideologiczny uderzał nie tylko w szwedzkich protestantów.

Również w prawosławnych.

Jedna Matka Boża, Druga Matka Boża, Na tę naszą wyjął Polak

Ostrzonego noża...

Tak śpiewano wtedy na ruskich ziemiach. Byli tacy w Warszawie i Krakowie, którzy

to rozumieli. Do dzisiaj jednak pozostali w mniejszości, uznając przewagę silniejszego, czyli

swoistą we wszystkich kolejnych Rzeczpospolitych dwuwładzę głównych instytucji

państwowych, katolickich i kościelnych.

W kwietniu tego samego roku wygłasza Ludwik XIV w Paryżu słynne zdanie:

„Państwo to ja”. Dzieje się to w momencie, w którym decyduje się ostatecznie zerwać więzi

z uległą, dosyć nieśmiałą, ale tolerancyjną markizą Françoise d’Aubigné de Maintenon

i zastąpić ją młodszą o siedem lat, mającą, jak podówczas mawiano, a czego jednak nijak nie

potwierdzają portrety, „najpiękniejsze piersi w kraju”, fanatyczną katoliczką, również

markizą, Françoise Athénais de Rochechouart de Montespan. Nowa kochanka miała tragiczny

wpływ na dzieje Francji, nie ulega wątpliwości. Nie zmienia to jednak kwestii, że podlegając

jej nienawistnym podszeptom i szczuciu na protestantów, nigdy jednak Ludwik XIV nie

zgodził się na możliwość jakiegokolwiek mieszania się episkopatu katolickiego w swoje

decyzje. „Państwo to ja” nie było jedynie sloganem i próżną przechwałką. Z dzisiejszego

punktu widzenia moglibyśmy powiedzieć, iż jego absolutyzm był skrajnie egoistyczny.

Księża bardzo się na to skarżyli, ale jednocześnie z bojaźnią podziwiali władcę. Zwalczania

heretyków nie uważał bowiem Ludwik XIV w najmniejszym stopniu za jednoznaczne

z oddawaniem ziem i przywilejów odebranych innowiercom ich teologicznym przeciwnikom.

Słynne dragonady, czyli oddawanie we władanie królewskim rycerzom protestanckich wiosek

i miast, gdzie mogli grabić, gwałcić i pustoszyć do woli aż do momentu apostazji

mieszkańców, nie miały nic wspólnego z wiernością Kościołowi. Czterdzieści procent

background image

z łupów dragonów zdzierało państwo. Katolikom oddawano tylko wyludnione i ograbione

poprotestanckie kirchy. Po śmierci Mazariniego - pisze Pierre Gaxotte (Ludwik XIV,

Warszawa 1984) - „spotkał król arcybiskupa Rouen, który przewodniczył zgromadzeniu kleru

[dzisiaj powiedzielibyśmy: był przewodniczącym rady episkopatu - L.S.], a ten zapytał go:

- Wasza Królewska Mość poleciła mi zwracać się we wszystkich sprawach do pana

kardynała. Opuścił on już ten świat; do kogo mamy się teraz zwracać?

- Do mnie, księże arcybiskupie”.

Ludwik XIV ułożył sobie i zapisał swoisty dekalog, acz ostatecznie liczył on tylko

osiem przykazań. Jedno z nich w największym skrócie brzmiało: „Biskupi mają być pokorni,

wypełniać swoje pasterskie obowiązki i nie żyć w zbytku. Muszą rozumieć, że państwo jest

siłą nadrzędną i ode mnie tylko mogą oczekiwać łask. Tyczy się to wszystkich

możnowładców, świeckich również. Nikt z nich niech nie śmie podważać autorytetu mojego,

czyli państwa”.

Pisze Pierre Baxotte, prześliczna to refleksja, że noszenie przez Ludwika XIV

monumentalnych peruk było „jedynym wielkim zwycięstwem baroku we Francji”. Sekunduje

mu Ernest Lavisse (Louis XIV, t. II, Paris 1978): „Nawet podczas antyprotestanckich działań

nie zaraził się król fanatyczną mentalnością baroku i kontrreformacji”. Zaś Vincent Cronin

(Ludwik XIV, Warszawa 2001) dodaje: „Ludwik często nawoływał protestantów do przyjęcia

«religii króla». Wielokrotnie prosił Colberta, by próbował nakłonić osiadłych we Francji

rzemieślników do przejścia na katolicyzm. Do protestantów nie żywił jednak niechęci:

Turenne, faworyzowany przez niego generał, był protestantem. (...) Nie ulega wątpliwości, że

w głębi serca nie wierzył w skuteczność łatwego zmieniania poglądów ludzi”. Jedno można

powiedzieć z pewnością. Dragonady miały miejsce tam, gdzie dotychczasowi heretycy mogli

znaleźć pomoc w ościennych krajach i nieść żagiew wojny domowej. Zasada działań, choć

niekiedy niesłusznych, była zawsze racją stanu państwa, tak jak ją sobie wyobrażał król,

a nigdy teologią. Stąd też państwo Jana Kazimierza, owego człowieka baroku - jak go

słusznie definiuje Antoni Gołubiew - zmierza do nieubłaganego upadku, zaś Francja Ludwika

XIV staje się największą potęgą europejską, acz bez intryg i chorobliwej dewocji Madame de

Maintenon mogłaby się stać jeszcze większa.

Henryk Sienkiewicz, opisując starcie na Dnieprze i zdradę Krzeczowskiego, a później

bitwę pod Konstantynowem, pisze o wspaniałych, zaciężnych formacjach niemieckich,

„lwach wojny trzydziestoletniej”. Mniejsza z tym, że byli to żołnierze jak na prawa epoki

mocno już podstarzali. Dlaczego jednak zapisywali się do polskich chorągwi, gdzie wypłata

była często wątpliwa, a już niemal zawsze spóźniona i mizernej wysokości? Rajtar niemiecki

background image

mógł sobie za żołd polski kupić miesięcznie najchuderlawszą szkapę i dwie murwy (jedna na

dwa tygodnie). Pozostawały oczywiście łupy. Dlaczego więc zaciągali się w Polsce? Bo

państwa niemieckiego po prostu nie było, a setek państewek i miast dawnej Rzeszy nie było

stać na utrzymanie nawet najskromniejszych regularnie opłacanych sił zbrojnych. Jest to

może chwila do zadumy dla tych wszystkich, którzy twierdzą, że tragiczna geopolityka

rzuciła Rzeczpospolitą na wieki w straszliwe kleszcze Niemiec i Rosji. Ta ostatnia rośnie

w tym czasie rzeczywiście w siłę. Car Aleksiej Michajłowicz miał nadzieję na zjednoczenie

wszystkich prawosławnych chrześcijan w jedną „owczarnię”. „Tą «wspólną owczarnią» -

pisze Andrzej Andrusiewicz (Carowie i cesarze Rosji, Warszawa 2001) - była Wielka Rosja.

W wyniku ugody perejasławskiej (1654) udaje mu się nawet zhołdować Ukrainę”. Bardziej na

papierze niż w rzeczywistości. Kiedy rok później Polska znajduje się na dnie upadku

i Bogusław Radziwiłł tłumaczy Kmicicowi, iż jest ona postawem czerwonego sukna,

z którego każdy stara się wyszarpać jak najwięcej, Rosja, czego nie zmienią późniejsze wojny

polskomoskiewskie, nie stara się nawet na wyrwanie własnego łachmana. Nie pozwala jej na

to ani tatarskie zagrożenie z południa, ani niepewny układ z Kozakami, ani poczucie niższości

militarnej wobec Szwedów, ani wreszcie sytuacja wewnętrzna. Rosja bowiem - pisze

Andruszkiewicz - „przeżywała unikalny okres swoich dziejów - triumfu «państwa

cerkiewnego» nad «państwem świeckim». Car Aleksy publicznie brał na siebie

odpowiedzialność przed Bogiem za grzechy swoich poprzedników. Cerkiew stopniowo

zapewniała sobie hegemonię nad władzą świecką”. Miała zaś zupełnie inne interesy niż

unowocześnianie i cementowanie siły państwa. Działo się więc w Moskwie, na poziomie

intelektualnym, to samo mniej więcej, co w Warszawie. Dopiero Piotr I Wielki zmienił

wszystko. Takiego władcy jednak Polska nie chciała mieć, a nawet gdyby miała,

uniemożliwiłaby mu jakiekolwiek działania, by potem skarżyć się na geopolitykę, wizję

absolutyzmu i szczycić chrystusową męką.

W Anglii, w 1655, władza Oliviera Cromwella dobiega końca. Rozwiązuje parlament,

który skądinąd sam powołał, co równa się jawnie już dyktatorskim rządom, opartym tylko na

sile wojska. Po jego bliskiej śmierci syn Richard nie zdoła zapewnić sukcesji i władza

królewska zostanie przywrócona. Z reform instytucjonalnopolitycznych Lorda Protektora

pozostanie niewiele. Natomiast - pisze George Macaulay Trevelyan (Historia Anglii,

Warszawa 1963) - „Jest to doprawdy godne uwagi, jak wiele z purytańskiej, a co najmniej

głęboko protestanckiej myśli i praktyki [których wyrazicielem był Cromwell - L.S.] przeżyło

polityczny i kościelny upadek sekt purytańskich. Odmawianie wspólnych modlitw w rodzinie

i czytanie Biblii stało się narodowym zwyczajem dla większości wierzących osób świeckich

background image

bez względu na to, czy to byli anglikanie, czy dysydenci. Purytańskie piętno odcisnęło się na

charakterze Anglika (...) nawet za Restauracji, kiedy sama nazwa purytanina stanowiła już

zarzut i obelgę, kiedy więzienia przepełnione były nieszkodliwymi kwakrami i baptystami,

purytańska idea niedzieli, jako dnia przeznaczonego jedynie na odpoczynek i rozmyślania

religijne, w dalszym ciągu utrzymywała się u Anglików”. Przypomnijmy tylko, wybiegając

daleko naprzód, jak podczas Igrzysk Olimpijskich w Paryżu (1924) faworyt Brytyjczyków,

Eric Lindell, odmówił startu w biegu na 100 metrów, gdyż eliminacje wypadły w niedzielę.

Opowiada o tym wspaniały film Hugha Hudsona z muzyką Vangelisa Rydwany ognia (Oskar

w 1981 dla najlepszego filmu zagranicznego). Tłumaczy to także, dlaczego do dzisiaj

w niemal każdym angielskim czy amerykańskim hotelu znajdziemy Biblię w szufladzie szafki

przy łóżku.

W 1655 Anglicy, a właściwie angielscy piraci, zdobywają Jamajkę, co nie ma nic

wspólnego z polityką Oliviera Cromwella, który o takim tworze w ogóle nie słyszał. Od tej

chwili rum stanie się ostatecznie rytualnym i mitycznym trunkiem floty brytyjskiej. Nie na

długo jednak. Już osiemdziesiąt pięć lat później admirał Edward Vernon dekretem z 12

sierpnia 1740 nakazuje swoim marynarzom mieszać rum z wodą w proporcji pół na pół.

Edward Vernon jest wręcz klinicznym przykładem nieudacznika. Pod Pondichéery, na

wybrzeżach Indii, jego dumna flota nie jest w stanie pokonać Francuzów dysponujących

jednym liniowcem, fregatą i kilkoma żaglowcami tubylców. Niepowodzenia na falach walki

usiłuje sobie powetować, wydając setki zarządzeń mających podnieść mo rale

i reprezentacyjność salonową wilków morskich. Ci jednak nie mają dla kostycznego admirała

zrozumienia ani szacunku. Narzucony im sikacz określają mianem „grog”, co jest

pogardliwym określeniem przestylizowanego i zdobnego do śmieszności oficerskiego trencza.

Upadek Jamajki jest jednak, z czego w tamtych czasach nikt jeszcze nie zdaje sobie

sprawy, równoznaczny ze zmierzchem potęgi Hiszpanii. Już późną jesienią 1655

wypływający z baz na wyspie Anglicy zatapiają kolejno trzy floty hiszpańskie, wiozące złoto

do metropolii. Droga morska do Meksyku i Ameryki Środkowej zostaje Hiszpanom

praktycznie odcięta, przynosi to jednak Londynowi mniejsze korzyści niż współczesnym

poszukiwaczom skarbów.

Jest to rok, w którym nikt w Europie, oprócz Francji, mimo błyskotliwych zwycięstw

niczego w gruncie rzeczy nie zyskuje. Nie należy jednak nigdy popadać w łatwy pesymizm.

Teza zawsze przynosi za sobą antytezę. Już w szczytowym okresie baroku pisze Jan Andrzej

Morsztyn Nadgrobek kusiowi [kuś to po staropolsku penis - L.S.], wersy, których nie

powstydziłby się Giovanni Boccaccio ani radykalniejsi od niego obyczajowo poeci renesansu:

background image

Bez niego żadnej nie masz z białogłową zgody, Bez niego i w małżeństwie nie pytaj

wygody;

On dwie różne osoby w jedno ciało łączy, Gdy go tak ciasno wepchną, że się z niego

sączy, Albo tym gwoździem obie tak sklamrują rzyci, Że by szwabskiej miedzy nie nikt nie

podewlekł nici;

On wstydliwe z rozrywką przedziewcza prawice, On mieni wdzięczne panny

w niewiasty na nice, A choć krew pierwszym razem odniesie na broni, Żadna się z nim

częstego potkania nie chroni

I sama się na taki sztych narazić spieszy, Sama się z swej przegranej i krwawych ran

cieszy.

(...)

On się na żadną przepaść nic nie wzdraga ani

Smrodliwej jak Kurcyjusz poważa otchłani;

Nurka takiego nie masz, bo że w tyle czuje

Dwa pęcherze, wskoczy tam, gdzie i nie zgruntuje.

Rycerz to znamienity, a kędy wymierzy, Sztychem kole, czasem też i płaza uderzy.

(...)

I lubo podeń wbity nieprzyjaciel krzyczy, Nic miłosierdzia nie ma, wełna drży na

piczy.

I dalej:

Nie mógł znieść krzyku Jowisz i myśląc, jako by

Umniejszyć krajom ziemskim gwałtownej żałoby, Przeniósł cię na fimament, skąd na

świat szeroki

Miłosny dajesz aspekt, jebliwe wyroki, Gdzieś za dyszel usadzon u wozu Boota, Boś

nie najgorzej świadom, jak wjeżdżać we wrota;

A stąd cię posadzono wysoko przy Smoku, Żebyś się nie piął Pannie niebieskiej do

kroku, Inaczej, jeślibyście siedli blisko siebie, Wnet by była i kurwa, i bękarci w niebie.

Morsztyn pisze tu oczywiście o... gwiazdozbiorach. Zapewniało mu to alibi, chociaż

wszyscy byli w pełni świadomi skrajnie bluźnierczego charakteru wiersza. Lubo protestant,

zrobił Jan Andrzej Morsztyn niemałą karierę na dworze Jana Kazimierza, osiągając

w ostatnim roku jego panowania wysoką godność podskarbiego wielkiego koronnego.

Przypomnijmy, że Jan Kazimierz był wychowanym przez jezuitów dewotem, który obwołał

Matkę Boską królową Polski. W tym samym czasie jeden z jego najwyższych urzędników

pisał o kroczu Panny niebieskiej. Żebyśmy już nie mieli żadnej wątpliwości, to w litanii do

background image

Najświętszej Maryi Panny (potwierdzonej przez Sykstusa V w 1587) mówi się o Maryi jako

o ”Pannie” (sześć razy), a także „Bramie niebieskiej”. U Morsztyna mamy „Pannę niebieską”

i kusia świadomego, „jak wjeżdżać we wrota”. Barok osiąga być może swoje szczyty w 1655

roku, ale ze szczytów można już tylko schodzić do innych krain.

background image

1752

Król August III Sas był gorącym katolikiem, dlatego też, w myśl piątego przykazania

dekalogu, rozkazy zabijania ludzi wydawał dość niechętnie. Nadrabiał to, strzelając do

zwierząt. Wiedziano o tym powszechnie, toteż chcący pozyskać łaski pańskie dwoili się

wtedy i troili. „Zwożono z odległych okolic wielkie liczby schwytanego zwierza, ogradzano

pusty plac, wysadzano krzakami i ze specjalnie przygotowanych platform urządzano

strzelanie do pędzących alejkami tego sztucznego lasu zwierząt. Trudno dziś nazwać taką rzeź

polowaniem” (Jacek Staszewski, August III Sas, Wrocław 1989). Kiedy brakowało pieniędzy

na podobne zbytki, ograniczano się do wyrzucania padliny pod okna Pałacu Saskiego, skąd

mógł władca celować do zwabionych smrodem bezdomnych psów.

W pobliżu stacji kolejowej Białowieża Pałac, po przeciwnej stronie od parku

botanicznego, znajdują się dziś jeszcze dwa duże stawy. Na grobli między nimi obejrzeć

można obelisk upamiętniający łowy Augusta III w 1752 roku. Byle gdzie takich monumentów

nie stawiano. Tym razem jednak miał tu król powalić, niestety źródła kłócą się w dokładnych

danych, około kilkudziesięciu dzików, jeleni, saren, nie wspominając o spędzonym przez

kilkusetosobową nagonkę pomniejszym drobiazgu zwierzęcym. Z braku możliwości

transportowych nie udało się zabrać całego łupu do Warszawy. Po części skorzystało na tym

miejscowe chłopstwo. Większość zgniła. W późniejszych europejskich dziejach zapewne

przewyższali Augusta III tylko król Francji Ludwik XVI i generalissimus Francisco

Bahamonde Franco, który podczas jednego tylko polowania 23 listopada 1954 wystrzelił

sześć tysięcy (sic!) nabojów (Andrée Bachoud, Franco, Warszawa 2000). Czyż na podium

europejskiego myślistwa miał się August III przejmować takimi drobiazgami jak narastająca

anarchia i kolejne bezsilne sejmy? Jeden z nich - ordynaryjny, sześcioniedzielny, rozpoczęty

2 października 1752 - zerwano niedługo po powrocie władcy z Białowieży. Żaden dokument

nie wskazuje, żeby go to, zajętego rozwieszaniem w pałacu najefektowniejszych poroży

jelenich, w najmniejszym stopniu obeszło. Zresztą czy warto było przejmować się takimi

przyziemnymi sprawami? W tym samym czasie ksiądz Marek Jandołowicz, późniejszy

„bohater” konfederacji barskiej, tymi słowami dziękował za gościnę:

„Pokój Chrystusów, miłość Jego, zdrowie doskonałe, straż Aniołów Świętych,

uszczęśliwienie dobrej doli i Boskie tobie, Franciszkowi, domowi, domownikom, dobrom,

sumom, dzierżawom, dorobkom, polom, rolom, pasiekom, stajniom, oborom etc., etc., etc.,

daje i dawać nie przestanie z ołtarzowych ofiar błogosławieństwo.

Wszelkim zaś chorobom, zarazom, powietrzom, upadkom, przypadkom, szkodom,

szkodliwościom etc., etc., krwią Jezusową SUROWY ORDYNANS daje: won, precz, na

background image

ustęp każę i przymuszam” (Roman Kaleta, Sensacje z dawnych lat, Wrocław 1974).

August III był równie przekonany, iż surowy ordynans oddali od Rzeczypospolitej

wszelkie kłopoty i troski. Opierał się na pewnych przesłankach, gdyż modlił się bywało i po

parę godzin dziennie, zachowując przy tym w kwestiach nieprzyzwoitych przykładną

wstrzemięźliwość. Jak pisze Staszewski, codziennie brał udział w sumie o godzinie

jedenastej. „Pilnie przestrzegał udziału w uroczystościach kościelnych. W Wielki Czwartek

obmywał nogi starcom przysłanym przez warszawskie parafie. Fryderyk Krystian [królewicz

- L.S.] dostawał listy z nazwiskami, wiekiem i parafią, z których owi starcy pochodzili. Byli

to często istotnie wiekowi ludzie, nierzadko więcej niż stuletni [??? - L.S.]. Po tej ceremonii

król gościł starców posiłkiem, osobiście im usługując, a na koniec obdarowywał niewielką

sumą pieniędzy. Nabożeństwa w Wielkim Tygodniu były przede wszystkim wspaniałymi

koncertami ściągającymi tłumy, także niekatolików. Zespół i soliści dworscy wykonywali

utwory zwykle na tę okazję komponowane.

W Zielone Świątki 1759 r. król przez dwie godziny klęczał bez przerwy na gołej

posadzce, nabawiając się tak dotkliwej boleści w prawej nodze, że potem leżał przez dwa dni

w łóżku i nie pokazywał się publicznie”. Panowie, którzy przyprowadzali mu wtedy do łoża

najpiękniejsze szlachcianki, mogące pomóc na niemoc, a przynajmniej ogrzać zmęczone

monarsze ciało, nie tylko odprawiani byli z kwitkiem, ale tracili monarsze łaski. Uznawał ich

August III za bezczelnych rajfurów, którzy chcieliby zaszkodzić jego zbawieniu, i czasami

brutalnie pozbawiał łask. Nie ma w dokumentach najmniejszego świadectwa, iż wdowcem

nawet będąc, pozwolił sobie August III na najmniejszą swawolę.

Zupełnie inaczej, czyli wprost czarnobiało, całkowicie na odwrót, działo się wówczas

na dworze francuskim. Oznajmiono oto, że ma Ludwik XV posiąść za żonę niejaką Marię

Leszczyńską z dalekiej Polski. W gruncie rzeczy żaden zysk i parantela. Kiedy jednak wieść

o tym dociera do Francji, najbieglejsze i najponętniejsze damy dworu delegowane zostają do

piętnastoletniego króla, żeby nauczyć go wszelkich technik, które przyszłej małżonce sprawią

satysfakcję i dzięki temu zapewnią Francji oczekiwanego potomka. Ochota, z jaką Ludwik

XV zabrał się do dzieła, może z góry wykluczyć wszelkie pogłoski (a było takich wiele)

o jego domniemanym młodzieńczym homoseksualizmie.

Cóż powiedzieć o samej Marii? Mogłaby być podręcznikowym przykładem, jak

w dziejach zmieniają się nie tylko alianse i doktryny, ale również poczucia estetyczne. Ta

prześliczna dziewczyna była jeszcze w kategoriach XVIII wieku nazbyt „okrągłogłowa ‘ -

piękności winny były wtedy posiadać czaszki cienkie i owalne, cerę buzi miała

niedostatecznie białą, a już co najmniej niestosownie rumianą, jakby była wychłostana

background image

chłopskim wiatrem, rzęsy rzadkie i znamionujące pospolitość pucołowate policzki. Nawet

w okresie międzywojennym gdzie jej byłoby do Ordonki czy innych gwiazd kabaretów.

Patrzę na portret Marii pędzla JeanaMarca Nattiera i zachwycam się jej łagodną urodą. Pod

rękę włożył jej malarz księgę, która podług inspicjów zapewne nigdy nie istniała. Zrobił to

tylko po to, żeby pokazać jej rękę jakby z ażuru wyciętą. Byłaby dzisiaj Julią Roberts.

Dzisiaj... ale rzeczy się dzieją w XVIII wieku.

Ludwik XV, lśniąc w salonach, zrobił z tej piękności utrzymywanej jak najdalej od

wielkich imprez swoistą maszynkę do rodzenia. Dawało mu to podwójne alibi. Z jednej

strony robił co mógł, żeby zapewnić królestwu spadkobiercę, z drugiej ukazywał niemożność

estetyczną i medyczną obcowania z nieustannie opuchłą, wiecznie ciężarną babą. Pani de

Pompadour, którą wziął sobie w 1752 za oficjalną partnerkę, była wprawdzie klasyczną

pięknością podług wszelkich wymagań epoki, ale też, co widać na pochlebnych dla niej

portretach François Bouchera, zimna i wyniosła, a wiemy skądinąd, że także - co rzadko

przyciąga mężczyzn jakiejkolwiek epoki - znacznie od nich mądrzejsza. Rozumiała też

doskonale, że jest dla Ludwika XV świecidełkiem na pokaz, doradczynią niekiedy, nigdy

jednak seksualnym szaleństwem (Margaret Closard, Madame de Pompadour, Warszawa

2002; Leo Belmont, Markiza de Pompadour, Warszawa 1991). Doskonale zdawała sobie

z tego sprawę i zamiast, jak katoliczka Leszczyńska, rozpaczać i histeryzować, wręcz

odwrotnie - urządzała przyjacielowi domy schadzek w Marly, Fontaineblau, de la Meute czy

Choisy (Georges Bordanove, Louis XV, Paris 1982). W tych wykwintnych burdelikach

wymieniano pensjonarki, jeżeli król nie zarządził inaczej, co parę miesięcy, żeby dać władcy

nowe ciała, a przede wszystkim, w czym się lubował, nieskalane. Zwalnianym panienkom

gwarantowano odpowiednie wynagrodzenie, a co ważniejsze, dokładano wszelkich starań, by

wydać je za kwiat francuskiej szlachty. Fascynujące jest dzieło Josepha Valynseele’a

i Christophe’a Bruna, Les bâtards de Louis XV et leur descendance (Nieślubne dzieci

Ludwika XV i ich potomstwo, Paris 1992), z którego dowiadujemy się, ile to wielkich rodów

francuskich wzięło początek od ulicznic, bo takich było najwięcej wśród sprowadzanych do

królewskich lupanarów. Są tu markizowie, ministrowie, uczeni, generałowie, opaci i biskupi.

Niektórzy, wzbogaciwszy się, pożyczali potem pieniądze Ludwikowi XVI. Oto jak można

połączyć liberalizm obyczajowy i finansowy. Trzeba było mieć zresztą tylko dobry pomysł.

Syn Ludwika XV i niejakiej panny Morphy (albo Morphise) Louis Charles de Beaufrachet

d’Ayat dostał wysoką premię pieniężną za to, że podczas egzekucji Ludwika XVI kazał

doboszom zagłuszyć jego ostatnie słowa („Wybaczam swoim nieprzyjaciołom” - to

oczywiście apokryf). Dla równowagi złożył głowę po gilotyną syn Ludwika z Mme

background image

d’Obkricht, znanej bardziej jako markiza de Vernouillet. Z częściową tylko niedyskrecją

pozwólmy sobie napomknąć, iż potomków Ludwika XV w liniach męskich czy żeńskich

znajdziemy i wśród dzisiejszych znamienitych francuskich polityków. Prawdziwą miłością

króla była chyba jednak tylko Madame du Barry, w rzeczywistości Jeanne Bécu - nieślubne

dziecko krawcowej, sprzedane przez nią do „domu panien lekkich obyczajów” pod

przybranym nazwiskiem Lange. Tam odnajduje ją jeden z zaufanych rajfurów dworskich. Tak

oto rozpoczyna się bajka o Kopciuszku. Zakochany król, żeby uniknąć chamskich kpin

z ”niskiego nazwiska”, każe ją poślubić, platonicznie rzecz jasna, księciu Guillaume de Barry.

Następuje sytuacja paradoksalna. Nowo powołana księżna jest dobrym duchem Ludwika XV.

Nikt jak ona nie rozumie nędzy paryskiej ulicy i nie podpowiada władcy konieczności reform.

Jednocześnie jednak monarcha żyjący jawnie z dziewczyną publiczną traci autorytet. To

właśnie dlatego, oprócz szlachty oczywiście, zwracają się przeciw niej ci, których broniła. Po

śmierci Ludwika XV zostaje natychmiast wypędzona z Luwru, dla arystokracji jest tylko

proletariuszką i uzurpatorką. Rewolucja francuska, która wkrótce nastąpi, nie jest łaskawsza.

Dla niej z kolei jest królewską nałożnicą, której się tylko śmierć należy. Było w stylu epoki,

wręcz regułą, żeby wstępując na śliskie stopnie wiodące na podest gilotyny, zaimponować

gapiom odwagą, a tym bardziej udanym bonmotem. Isabelle Bricard (Leksykon śmierci

wielkich ludzi, Warszawa 1998) zgromadziła kilkadziesiąt takich sentencji spod gilotyny.

Nieszczęsna du Barry wyłamała się z tej heroicznej mody. Z katowskiego wózka wyciągała

do tłumu ręce, błagając o litość i powołując się na swoje niskie pochodzenie. Ostatnie jej

słowa na szafocie brzmiały: „Panie kacie, jeszcze chwilę, jeszcze chwileczkę”. Nie przyznano

jej tej zwłoki, gdyż wobec taśmowej dekapitacji po prostu nie było na to czasu.

Cesarzowa Elżbieta w Rosji (1741-1762), nieślubna córka Piotra Wielkiego

i inflanckiej chłopki Marty Skowrońskiej (po przyjęciu prawosławia Katarzyny

Aleksiejewny), nie znosiła polowań i jak wskazuje korespondencja, darzyła Augusta III Sasa

najgłębszą pogardą. Co do obyczajów francuskich jej postawa była już bardziej

zróżnicowana. Za swój obowiązek uważała uzdrowienie moralne społeczeństwa rosyjskiego.

Kiedy doniesiono jej o znajdującym się w Petersburgu luksusowym burdelu, natychmiast

„wydała polecenie ministrowi gabinetu Demidowowi, aby odszukał właścicielkę domu A.

Falker (pseudonim «Drezdensza») i z całym towarzystwem umieścił w twierdzy pod strażą”.

Schwytano ponad pięćdziesiąt „stręczycielek i jawnogrzesznic”. 1 września 1750 roku

Elżbieta przekazała do głównej kancelarii policyjnej polecenie, aby „wszcząć działania w celu

wyłapania wszystkich odrzuconych kobiet i dziewcząt”. Zajęcie się tą sprawą poleciła

oddzielnej komisji, na której czele stanął Demidow. „Komisja ta tylko w latach 1750-1751

background image

rozpatrzyła dwieście spraw dotyczących domów starców, prostytucji, gwałtów,

stręczycielstwa, pozamałżeńskich związków i zdrad małżeńskich” (Dynastia Romanowów,

praca zbiorowa pod redakcją Achmeda Iskenderowa, Warszawa 1993). W roku 1752 ujęto już

około trzystu prostytutek, z których większość skierowano do klasztorów i domów poprawy.

Jednocześnie jednak cesarzowa zezwoliła na otwieranie domowych teatrzyków, w których

repertuar, jako że występowały w domowych zaciszach, cenzura już nie ingerowała.

Sprowadzano zespoły z Włoch i Francji, których tancerki nie miały przesadnych oporów, by

występować w negliżu, potem zaś i bez niego, za odpowiednim rzecz jasna wynagrodzeniem.

Taka działalność artystyczna była tajemnicą poliszynela. Dla władczyni nie były to już jednak

panienki lekkiego prowadzenia, ale tancerki. Do tych miała zaś serdeczną słabość i nie była

skłonna wyrządzić im w czymkolwiek krzywdy. Sama bowiem czuła się też tancerką.

Znamienity i precyzyjny do bólu historyk rosyjski Wiktor Naumow pisze, że była najlepszą

tancerką w Petersburgu. Można by twierdzić, że dał się zwieść pochlebnym artykułom

żurnalistycznych pieczeniarzy epoki, gdyby nie identyczne świadectwa zagranicznych

koneserów (Camille Pascal, Le goût du roi, Paris 2006). W polityce nie zdobyła się Elżbieta

nigdy na minimum konsekwencji. Zniosła de facto karę śmierci, jednocześnie jednak zgadzała

się na tortury i karanie batem czy łamanie kości, co najczęściej kończyło się zgonem ofiary.

Wydała tysiące rozporządzeń, ale dopilnowanie ich wdrożenia zazwyczaj nudziło ją na tyle,

iż przechodziła niekiedy do porządku dziennego nad najjaskrawszym nawet ich łamaniem.

Jeśli zaś jeszcze szykował się gdzieś wystawny bal, wypędzała ministrów i wzywała damy

dworu biegłe w układaniu fałd jej tanecznej sukni, resztę zostawiając na później.

Jej krańcowym przeciwieństwem na wielu płaszczyznach był król Prus Fryderyk

Wielki (1740-1786). Dieudonné Thiébeault zachwyca się pedantyzmem władcy. Nawet

książki w jego bibliotece podzielone były na cztery kategorie: do przeczytania, ponownego

dogłębnego przeczytania, przeczytania pobieżnego i ewentualnego. Organizując armię,

wchodził też w najdrobniejsze szczegóły, które teoretycznie zainteresować powinny co

najwyżej pośledniego intendenta. Powodowało to czasami kłopoty nie do przezwyciężenia.

Lubił król wojaków rosłych i postawnych. Z drugiej jednak strony im osobnik większy, tym

obszerniejszego potrzebuje odzienia. Na umundurowanie miał jednak Fryderyk ściśle, jak

zawsze, wyliczoną ilość pieniędzy. W związku z tym „mundury dla żołnierzy pruskich szyto

oszczędnie, zużywając możliwie jak najmniej materiału. W rezultacie bluzy były tak ciasne,

że trudno było je dopiąć. Mundury kurczyły się pod wpływem wilgoci i ograniczały krążenie

krwi, wywołując ból. Na początku wojny siedmioletniej Fryderyk doszedł do wniosku, że nie

stać go na zaopatrzenie swojej wielkiej armii w płaszcze, i podczas zimy żołnierze zamarzali”

background image

(Geoffrey Regan, Błędy militarne, Warszawa 1992). Dodać do tego należy, że jakiekolwiek

rozkazy królewskie, a już tym bardziej budżet, nie podlegały żadnej krytyce, o korektach

nawet nie wspominając.

Podobnie było na polach bitewnych. Niejednokrotnie ponawiane przez króla ataki,

mimo błagań generałów, by tego nie czynić, kosztowały bezsensownie życie tysięcy pruskich

żołnierzy. Życie ludzkie nie było bowiem akurat tym, z czym w jakiejkolwiek mierze

Fryderyk by się liczył, zakładając, iż drakoński system kar i tak zmusi żołdactwo do choćby

samobójczego posłuszeństwa (Stanisław Salmonowicz, Fryderyk Wielki, Wrocław 1996).

O rannych zresztą również nie dbano. Cytuje Regan ze wspomnień lekarza, uczestnika bitwy

pod Torgau (1760): „Szpitale są tak brudne i tak cuchnące, że żołnierze mają uczucie, jakby

byli już na tamtym świecie, gdy tylko przekraczają ich progi. Nie ma się czemu dziwić, że

w kraju pruskim jest tak mało inwalidów, mimo tak wielu i tak krwawych wojen.

Dowiedziałem się z wiarygodnych źródeł, że dyrektorzy szpitali i chirurdzy dostali polecenie,

aby nie przeszkadzać w umieraniu tym, którzy po wyjściu ze szpitala nie rokują powrotu do

służby wojskowej. (...) Moim zdaniem głównym powodem tak dużej w tej chwili dezercji

żołnierzy jest obawa, że w razie choroby będą pogrzebani żywcem w jakimś przepełnionym

szpitalu”. Rzeczywiście, pomimo przerażających i odstraszających kar i rozpaczy króla,

największym problemem armii pruskiej była dezercja. „W latach 1756-1763 przybrała ona

niespotykane rozmiary. Najbardziej prestiżowy pułk w armii Fryderyka Wielkiego stracił na

skutek dezercji trzech oficerów, 93 podoficerów oraz 1525 żołnierzy. 130 popełniło

samobójstwo, a 29 zostało rozstrzelanych”. Żal monarchy był tym większy, że w jakiś

perwersyjny sposób kochał on swoje oddziały. Tym, którzy przeżyli, rozdawał obficie złote

zegarki i uściski. Casanova utrzymywał wręcz, „że Fryderyk był biernym homoseksualistą”.

Cytować miał z upodobaniem zdanie Bartolomea de Las Casasa, iż „natura stworzyła dwa

piece i od czasu do czasu można być zbyt zaaferowanym, ażeby użyć tego prawidłowego”

(Giles MacDonogh, Fryderyk Wielki, Warszawa 2008). W polityce miał Fryderyk szczęście

niesłychane. Kiedy wojna z Rosją jest już ostatecznie przegrana, umiera caryca Elżbieta, a jej

następca, germanofilski półidiota Piotr III, wycofuje wojska z Prus i rezygnuje z wszelkich

owoców zwycięstwa. Jest to tak zwany cud domu brandenburskiego, na który do ostatnich

chwil niemal dwieście lat później liczył Adolf Hitler. Nie było w tym nijakiej zasługi

Fryderyka. Przedtem przegrał i spaprał wszystko, co tylko było do spaprania i przegrania.

Dlaczego więc Michael Lee Lanning umieszcza go w swojej książce 100 największych

wodzów wszech czasów (Warszawa 1998) na jedenastym miejscu, przed Hannibalem,

Scypionem Afrykańskim czy Piotrem Wielkim, pozostanie już tylko słodką tajemnicą nieuka,

background image

który Waszyngtona przenosi nad Aleksandra Wielkiego, Cezara czy Napoleona. Prawdziwy

cud domu brandenburskiego na tym właśnie polega, że oto ów mierny polityk, słaby

dowódca, niewydarzony filozof, chybiony kompozytor i nieudolny literat przeszedł do historii

nie tylko pod przydomkiem Wielki, ale też jako całkowicie realny demiurg militaryzacji

państwa pruskiego i ujęcia go we wszechobecne biurokratyczne karby. Można sądzić, że

z takiej oceny tylko by się cieszył. Jego marzeniem był bowiem świat na kształt naoliwionego

zegarka, w którym jeden trybik porusza następne, a żaden nie ośmieli się wygiąć albo pęknąć.

Chwilowo okazywało się to jeszcze niemożliwe. Zawsze jednak można dopełznąć do ideału...

W Danii, w pierwszej połowie XVIII wieku, szerzy się pietyzm (z łaciny „pietas” -

pobożność, sprawiedliwość). Ruch ten, którego liderami w Niemczech w drugiej połowie

XVII wieku, po straszliwych doświadczeniach wojny trzydziestoletniej, byli August Francke

i Filip Jacob Spener, głosił rezygnację z wojen religijnych, pojednanie przez przyjaźń

i wzajemną tolerancję, naśladowanie Chrystusa w życiu codziennym. Miłe złego początki.

Kiedy ruch dociera do Danii, ma już zdecydowanie odbiegający od początkowych założeń

charakter rygorystycznoreligijny, toteż od początku budzi niechęć kościoła luterańskiego. Cóż

z tego, skoro znajduje od razu wpływowych zwolenników czy wręcz entuzjastów z królem

Christianem VI (1730-1746) na czele. Mianuje on swoim kapelanem fanatyka pietyzmu

pastora Johannesa Batholomaeusa Bluhme i obsadza jego zwolennikami wszystkie kluczowe

stanowiska w kościele duńskim. Zaczyna się omal niewinnie. Na wzór katolickiego

bierzmowania wprowadzona zostaje konfirmacja, której uzyskanie warunkowane jest

zdaniem surowego egzaminu z wykształcenia religijnego i wiedzy biblijnej przede wszystkim.

Bez konfirmacji nie ma mowy o osiągnięciu jakiegokolwiek stanowiska nie tylko

administracyjnego, ale nawet marynarskiego czy wojskowego. Dyskryminuje to

niepiśmiennych mieszkańców kraju i prowadzi do niekończących się nadużyć. Wkrótce

zaostrzone zostają przepisy o zachowywaniu odpoczynku niedzielnego, wprowadzane są

coraz surowsze kary za nieuczęszczanie na mszę niedzielną, co pociąga za sobą falę

zawistnego donosicielstwa. Jak piszą Władysław Czapliński i Karol Górski (Historia Danii,

Wrocław 1965): „Za rządów pietysty Christiana VI zdołał on nawet narzucić swój styl życia

znacznej części społeczeństwa. Przybyły tu w latach trzydziestych Francuz Plelo [Louis

Robert de Brehan de Plelo, ambasador Ludwika XV - L.S.] pisał do swego przyjaciela:

«Wyobraź sobie dwór bez blasku, dworzan bez obyczajów dworskich, miasto bez rozrywek,

młodzież bez życia, cały naród bez radości... to jest Kopenhaga, to jest naród duński»„. Teza

zazwyczaj przynosi jednak antytezę. Po śmierci Christiana VI obejmuje tron jego syn

Fryderyk V (1746-1766), który dość się nacierpiał ojcowskich rygorów. Tryb dworskiego

background image

i narodowego życia zmienia się bardzo szybko, co ostatecznie ułatwia śmierć pastora Bluhme

w 1753, od paru lat już zniedołężniałego i pozbawionego wszelkich wpływów. Kopenhaga

wzoruje się teraz na Paryżu młodego Ludwika XV. Zabawom i balom nie ma końca.

Skandaliczne miłostki stają się niemal szlacheckim obowiązkiem. Sam zaspany władca

pozwala sobie lekceważyć niedzielne nabożeństwa, cóż więc dopiero mówić o poddanych?

Czapliński i Górski piszą: „Stosunkowo krótkotrwały okres pietyzmu zostawił jednak pewien

ślad w życiu duńskim. Na podłożu stworzonym przez surową moralność pietystyczną oraz

poważne pojmowanie sprawy religii wyrosły potem takie prądy jak grundtvigianizm,

rozwinęła się surowa religijność [? - L.S.] Kierkegaarda. Pietyzm w pewnym stopniu

przyczynił się też do rozwoju oświaty w Danii”. Być może. Trudno polemizować z dwoma

tak wielkimi autorytetami, choć historycy duńscy są przeważnie odmiennego zdania. Jeżeli

jednak tak było, to cóż dopiero mówić o wesołych czasach Fryderyka V? Toż nie bez kozery

Kopenhaga stała się w następnych wiekach miejscem rozrywki dla milionów turystów, aw

latach siedemdziesiątych XX wieku nawet europejską stolicą porno.

Król Anglii, Jerzy II (1727-1760), acz niedoceniany, przeszedł do historii swojej

ojczyzny jako władcazdobywca. Jest w tym wiele prawdy. To dzięki działaniom jego wojsk

mógł potem Jerzy III zapewnić de facto dominację brytyjską w Ameryce Północnej i Indiach.

Prócz militarnych zapędów miał w sobie jednak duszę antropologa. Zdobywane lądy

interesowały go nie tylko jako nowe źródła eksploatacji, ale także (sto lat przed powstaniem

tzw. naukowej etnologii) pod kątem ich swoistości cywilizacyjnych. Kazał zwozić do

Londynu wszelkie dziwa naturalne i kulturalne, a na ich przechowanie, jak również

wyjątkowo cennych księgozbiorów, założył w 1753 British Museum. Na początku ten zbiór

wszystkiego ze wszystkim zwalany był do piwnic i bocznych komnat pałacu Montague

House. Potem, z wolna, nastąpiła klasyfikacja zbiorów. Dopiero dwadzieścia lat po śmierci

Jerzego II rozróżniono w British Museum twory ludzkie od skamielin naturalnych, a te drugie

przeniesiono do Natural History Museum w South Kensington. Nie zmienia to faktu, że pasja

Jerzego II bardzo przyśpieszyła rozwój nauk, a zwłaszcza fizycznej i kulturowej antropologii.

Złościło to niebywale króla Szwecji Adolfa Fryderyka (1751-1771) czującego się, co

gorsza, nuworyszem na tronie - był tylko prawnukiem Marii Magdaleny, siostry Karola X,

który był też zaledwie księciem Kleeburga. Żeby dać godną odpowiedź, znalazł sobie

i natychmiast obdarzył wszelkimi honorami zapominanego dotychczas profesora z Uppsali

i dyrektora tamtejszego ogrodu botanicznego - Karola Linneusza. Był to człowiek wyjątkowo

mało przyjemnego charakteru, ostentacyjnie lekceważący autorytety, w tym królewski!

Przypuszcza się, że był biseksualistą. Do historii nauki przeszedł jako twórca binominalnej

background image

nomenklatury organizmów, czyli systemowego ich krzyżowania się. W najordynarniejszym,

a jednocześnie najprostszym tłumaczeniu polega to na tym, iż jeśli królik zada się

z dzięciołem, wynik będzie zerowy albo też embrion obumiera. Dlatego królik nie kopuluje

z dzięciołem. Jest to oczywiście przykład skrajny. Sikorki bogatki nie ubiegają się przecież

o względy panów sikorów modrych, gdyż szkoda czasu i atłasu. Jeżeli dzisiaj czytamy

w atlasie ornitologicznym: „Kruk - Corvus corax L.”, wiedzmy, że w tym „L” właśnie

o Linneusza chodzi. Podobnie czapla siwa (Ardenaea cinarea L.) czy orzeł przedni (Aguila

chrysaetos L.) i tysiące innych - on je wyodrębnił, opisał i nazwał. Pisze Ingvar Andersson

o Linneuszowskim rytuale (Historia Szwecji, Warszawa 1967): Jego badawcze wyprawy

„odbywały się w pewnym określonym porządku (...) celem ich było zwiedzenie ośmiu miejsc

w okolicy miasta. W tym czasie miał on nie mniej niż dwustu, czy trzystu uczniów, którzy

wyruszali z nim na pola, wszyscy ubrani byli w lekkie płócienne ubranie i zaopatrzeni

w odpowiednie przybory do zbierania roślin i owadów [oraz obserwowania ptaków

i drobnych ssaków - L.S.]. Podczas każdej wycieczki wyznaczano kilka miejsc odpoczynku,

w których zbierali się rozproszeni studenci. Tam też odbywały się wykłady o najważniejszych

rzeczach, które znaleźli. Gdy młodzież spędziła dzień, od rana do wieczora w polu,

następował powrót do miasta. W drodze powrotnej nauczyciele ich szli na czele, a za nimi

w grupie młodzież aż do Gmachu Przyrodniczego, gdzie wielokrotny okrzyk «Niech żyje

Linneusz» zamykał przyjemności dnia. Ta wesołość, ochota i zapał młodzieży do słuchania

mistrza pociągał uczonych cudzoziemców nie mniej jak Szwedów, żeby brać w tym udział”.

Takie jest do dzisiaj marzenie wszystkich wykładowców. Od czasu do czasu król wysyłał

gońca do Linneusza z zapytaniem, czy odkrył nową roślinę lub ptaka. Z reguły padała

odpowiedź potwierdzająca, król nakazywał natychmiast poinformować o fakcie wszystkich

akredytowanych w Sztokholmie ambasadorów czy ich to obchodziło, czy nie. W 1751 (co

poczytuje się za przełomową datę w dziejach cywilizacji) Denis Diderot i Jean d’Alembert

zaczęli wydawać w Paryżu pomnikowe dzieło oświeceniowego racjonalizmu - Wielką

encyklopedię francuską. Uwzględniała ona naukowe ustalenia Linneusza. Rozmawiając

kiedyś z profesor Barbarą Skargą, specjalistką od filozofii oświecenia, zapytałem, czy

rzeczywiście ta epoka zaczyna się od Woltera i d’Alemberta, czy też od momentu początku

procesu, w którym poddani, patrząc na swoich władców, ośmielili się uznawać, że nie rodzą

się zdeterminowani do surowo zdefiniowanych pozycji w społeczeństwie, a wręcz

przeciwnie, mogą sobie pozwolić na własne zainteresowania i przyjemności. „Nie należy

mylić dwóch porządków, jakby były ze sobą związane - odpowiedziała pani profesor -

spekulacji filozoficznej i praktyki społecznej. To jednak nie ta pierwsza, ale przede

background image

wszystkim ta druga doprowadziła do rewolucji francuskiej ze wszystkimi jej

konsekwencjami”. Przyjmując takie założenie, doszlibyśmy pewnie do wniosku, że o ile

idiotyczne jest hasło: „Jedz, pij i popuszczaj pasa”, to już zasady, że wszyscy mamy prawo

równie dobrze jeść, pić i popuszczać, jak skubnąć tylko coś od czasu do czasu i nie pić, są

głęboko wywrotowe. Naruszają bowiem poddańczą strukturę.

background image

1795

W 1795 znika Rzeczpospolita Polska z mapy Europy. Ostateczna konwencja

w sprawie trzeciego rozbioru podpisana została przez Austrię, Prusy i Rosję 24 października.

Mało kto to zauważył w Europie, a i w samej Rzeczypospolitej po upadku powstania

kościuszkowskiego sprawa narodowa uważana była przez większość świadomych obywateli

za przegraną, rok 1795 i przymusowa abdykacja Stanisława Augusta Poniatowskiego (25

listopada) nie wywołały większych emocji. Najaktywniejsza była jeszcze emigracja,

kościuszkowskie niedobitki (Jan Dembowski, Franciszek Dmochowski, Dionizy Mniewski

etc.) powołują już 22 sierpnia Deputację Polską mającą na celu organizowanie walki

o niepodległość Rzeczypospolitej, licząc na pomoc Francji. Trudno zaiste w tych czasach

o pomysł bardziej fantastyczny i nieżyciowy. Niejaki Napoleon Bonaparte ma już wprawdzie

dwadzieścia sześć lat i niedługo (5 października) mianowany zostanie dowódcą armii

wewnętrznej, ale: po pierwsze, Polacy nie mają z nim żadnego kontaktu; po drugie, rządzi

w Paryżu bezsilny i skorumpowany Dyrektoriat, opędzający się na lewo od jakobinów, na

prawo od rojalistów i wystarczająco zajęty lizaniem ran po dopiero zakończonym terrorze, by

zajmować się sprawami znad odległej Wisły. Przypomnijmy, że ledwie rok minął od śmierci

Robespierre’a, a Trybunał Rewolucyjny rozwiązany został ledwie 31 maja. Na kim zresztą

mieliby się oprzeć spiskowcy w kraju?

W 1795 rozpoczynają się prace nad założonym przez Stanisława Szczęsnego

Potockiego na humańskich stepach cudownym parkiemogrodem ku czci i na użytek jego żony

Zofii, primo voto Wittowej. Jak nazywała się przedtem (niektóre źródła podają nazwisko

CeliceCavone, co jest wysoce wątpliwe), nie ma najmniejszego znaczenia. Jako panienka nie

najcięższych obyczajów nosiła imię Dudu i pod takim odkupił ją od matkirajfurki poseł polski

w Konstantynopolu - Karol BoscampLasopolski. Transakcja odbyła się bez zbędnych

ceremonii. Boscamp kazał się dziewczynie rozebrać do naga, obmacał ją dokładnie, po czym

dopiero uznawszy, że może mu być użyteczna jako wabik i szpieg w dyplomatycznych

przetargach, otworzył, nie swoją zresztą, ale państwową, kiesę. Nie znaczy to oczywiście,

żeby sam miał zrezygnować z wdzięków nowo pozyskanej pracownicy. Nie docenił jednak

ani jej seksualnych talentów, sprytu, ani psychologicznych uzdolnień. Pomimo to, ponieważ

pieniądze zostały już wydane, zatrzymał ją w polskiej misji. Od tej chwili zaczyna się historia

godna powieści (w tym wymiarze częściowo wykorzystana przez Jerzego Łojka - Dzieje

pięknej Bitynki, Warszawa 1982) lub filmowej epopei. Pisze Łojek o Dudu (Zofii, tak

nazywał Greczynkę, choć i jej narodowość nie jest do końca wiadoma): „Czy Zofia była

naprawdę istotą tak uderzająco urodziwą, że zasłużyła na miano najpiękniejszej kobiety

background image

Europy, którym już w kilka lat później ją określano? Zachowane do dzisiaj portrety ukazują

nam kobietę bez wątpienia wznoszącą się ponad przeciętność, brunetkę o wielkich czarnych

oczach, daleką jednak od jakiegoś absolutnego i olśniewającego ideału urody, dzięki któremu

stanowić by mogła ponadczasowy model piękna. Gdzie więc kryło się to źródło fascynacji

współczesnych urodą Zofii? Wydaje się, że obdarzona była w wyjątkowym nasileniu tą

psychiczną emanacją kobiecości, którą wiek XX nazwał seksapilem. Uroda jej była żywa

i dynamiczna, bynajmniej nie posągowa; oddziaływała nie tyle swoją strukturą fizyczną, ile

raczej umiejętnym, czy podświadomym, eksponowaniem tych cech całej osobowości, które

w oczach mężczyzny były najbardziej atrakcyjne”. Boscamp, który, jak pamiętamy, wiązał

z nałożnicą nie tylko erotyczne plany, „postanowił jej dać początki systematycznego

wykształcenia i w tym celu zatrudnił specjalnego preceptora, młodego człowieka, dobrze

obeznanego z literaturą francuską, podobno byłego zakonnika, który sprzykrzył sobie regułę

franciszkanów, wystąpił z klasztoru i ożenił się, a teraz pędził w Stambule próżniaczy żywot,

zarabiając od czasu do czasu małe sumy na zlecenie europejskich ambasad. Zaczęły się więc

lekcje, z których Dudu nad podziw wiele umiała skorzystać”. Skorzystałaby zapewne dużo

więcej, gdyby były franciszkanin nie postanowił zrealizować z uczennicą tych wszystkich

szalonych marzeń, które przeżywał ongiś w klasztornej celi, a których mieszczańska żona

ambasadora nie rozumiała, a co więcej, uważała za niegodne i perwersyjne. Coś tam

zobaczyła przez dziurkę od klucza, coś dopowiedziały służące... W każdym razie podniosła

taki wrzask, że wobec porozumiewawczych spojrzeń kolegów dyplomatów i ich

„niewinnych” aluzji nie mógł Boscamp pozostać obojętny. Nie tylko oddalił natychmiast

preceptora, ale wyjeżdżając ze Stambułu, postanowił pozostawić Zofię jej losowi za niezbyt

wygórowaną odpłatą. Jak pisze Łojek: „Nadszedł wreszcie dzień rozstania Zofii

z Boscampem - 24 kwietnia 1778 roku. Dudu szlochała rozpaczliwie, a potem patrzyła

pewnie długo za orszakiem Boscampa”.

Na opuszczoną utrzymankę miało oczywiście chętkę niemało pracowników polskiej

ambasady. Żaden z nich, o czym Dudu przekonała się natychmiast, nie traktował jej jednak

inaczej niż porzuconej nałożnicy. Co gorsze, acz nieubłaganie logiczne, nikt nie był skłonny

zapewnić je apanaży i pozycji na miarę jej wymagań. W tej sytuacji dziewczyna decyduje się

na odnalezienie swojego protektora. Wyrusza w podróż i po tysięcznych przygodach, które ze

swadą opowiada Łojek, dociera do Kamieńca Podolskiego. Boscamp chciałby za wszelką

cenę uniknąć jej przyjazdu, podejmuje więc w tym celu nawet odpowiednie kroki i byłby

dopiął swego, gdyby nie niespodziewana okoliczność.

Dowódcą twierdzy kamienieckiej jest w tym czasie świeżo nobilitowany, a więc tym

background image

bardziej neoficko ambitny, generał Jan Witt. Nie jest to postać sympatyczna. Mały, gruby,

„odrażającej brzydoty”, znany był powszechnie jako karierowicz, intrygant, okrutnik

i człowiek pozbawiony wszelkich skrupułów, gdy chodzi o pozycję i pieniądze. Zofia wpada

mu natychmiast w oko. Postanawia ją zdobyć, lecz nie znając jej przeszłości, daje sobie

wmówić nie tylko dziewictwo (sic!) wybranki, jej arystokratyczne pochodzenie, ale

i kilkanaście podobnych andronów. Mocna głupotą zalotnika Zofia kryguje się, nie dopuszcza

do zbytnich poufałości, stawia warunki za warunkami, które w sumie sprowadzają się do

prastarej zasady sprytnych kokot: „U nas, proszę pana, małżeństwo lub nic”. Stary Witt się

waha, jego syn Józef (też ponoć niespecjalnej postury) ma jednak mniej skrupułów, a może

i gorętszą krew. 14 lipca 1779 odbywa się w Zienkowicach pod Kamieńcem półtajny, ale nie

mniej przez to uroczysty, kościelny ślub. Dudu staje się teraz szlachcianką, synową

i spadkobierczynią generała i komendanta jednej z najpotężniejszych kresowych twierdz

Rzeczypospolitej.

Pomińmy milczeniem, co zdarzyło się w Kamieńcu Podolskim, gdy zaprezentował

syn ojcu swoją sakramentalną żonę. Przeskoczmy też następnych dziesięć lat, kiedy młodemu

Wittowi rozrastało się poroże, Zofia pozyskiwała zaś coraz cenniejsze znajomości. W 1790,

a może już rok wcześniej, zakochał się w niej sam przywódca konfederacji targowickiej,

książę Stanisław Szczęsny Potocki. Mniejsza o arcyhaniebną rolę, jaką odegrał w dziejach

Polski. Gdy chodzi o matrymonia, są to sprawy drugorzędne - cóż zresztą mogły obchodzić

DuduZofię polityczne tragedie Rzeczypospolitej? W 1791 romans Potockiego jest już

powszechnie znany. Katolickie „panowanie nad sumieniami” narzuca jednak owieczkom

nieubłagane reguły, których sednem jest, iż wszystko wolno, byle tylko pozostało to w cieniu

kruchty. Romans Zofii z Potockim wymknął się bezczelnie tej zasadzie. Rozpowiadano o nim

(zamiast o utracie niepodległości) w każdej przydrożnej knajpie. Wobec ambicji Szczęsnego

Potockiego było to nie do zniesienia. W porywie sentymentów (to zapewne jedyny, ale ładny

element jego biografii) zdecydował się na rozwód. Żona stawiała mu wygórowane warunki.

Było to jednak niczym wobec wymagań Witta, który poczuł (jego Zofia miała w tym akurat

najmniejsze znaczenie), że manna spada z nieba. Sytuacja skomplikowała się nieco, gdy Zofia

powiła niespodziewanie potomka, który podług powszechnej opinii (nie istniało wtedy

jeszcze DNA) musiałby być zrodzony przez niewiadomego ojca. Jest majstersztykiem

dialektyki kościelnej uznanie, że dziecko jest Szczęsnego, a jednocześnie ślubne, gdyż proces

był w toku i nie zapadła ostateczna decyzja. Wobec wielkiego sępa Potockiego Witt jest

oczywiście nieopierzonym wróbelkiem. Doskonale zdaje sobie jednak sprawę, ile może

zyskać na kościelnym unieważnieniu małżeństwa, które wymaga JEGO zeznania, iż nie

background image

naruszył dziewictwa Zofii (cóż mu przeszkadza, że w takim razie ich syn byłby bękartem) lub

też, że brał ją siłą wbrew jej woli i błaganiom. Lektura rzeczonego aktu rozwodu jest

spiżowym pomnikiem hipokryzji kościelnej sprawiedliwości. Na cóż się jednak uskarżać,

skoro ostatecznie wszyscy byli zadowoleni. Kościół przede wszystkim. Ewentualne,

lakoniczne oświadczenia podatkowe musiałby składać tylko pod zaborem pruskim Witt, który

z dnia na dzień stał się możnowładcą. Żona Potockiego odziedziczyła dobra pozwalające jej

teraz szukać nawet najbogatszej i najlepiej usytuowanej partii w Europie, ewentualnie

dokonać dni, pławiąc się w luksusie. Cóż dopiero wspominać o salonach, mających nareszcie

temat ileż ciekawszy od faktu, że Prusacy spacerują po Warszawie. Były to zresztą czasy,

kiedy obca okupacja nie naruszała właściwie porządku szlacheckich dni i przyzwyczajeń.

Szczęsny zadbał przy tym, żeby coraz nowe wieści elektryzowały kraj. Park, który od 1795

budował dla ukochanej, przerosnąć miał rozmachem ogrody wersalskie, pruskie marzenia

i japońskie subtelności. Pisze Jerzy Łojek: „Była to fantazja doprawdy magnacka, której

realizacja kosztowała podobno tylko w ciągu dziewięciu lat (1796-1805) aż piętnaście

milionów złotych polskich [w przybliżeniu około 900 milionów dzisiejszych dolarów - L.S.].

Tysiącami spędzano pod Humań chłopów pańszczyźnianych z furami i łopatami; marmury,

posągi, maszyny hydrauliczne zamawiał Ludwik Metzell (1764-1848) - inżynier i kapitan

artylerii, syn kochanki szwagra Szczęsnego Potockiego w krajach zachodniej Europy; rzadkie

okazy drzew i najróżniejsze sadzonki roślin niespotykanych na Ukrainie sprowadzano

z Turcji. W ciągu czterech lat gotowa była najważniejsza część parku z dwoma sztucznymi

stawami, górnym i dolnym. Różnica poziomów obu stawów wynosiła 23 m; oryginalna

konstrukcja hydrauliczna, zaprojektowana przez Metzlla, doprowadzała strumień wody do

fontanny na stawie dolnym z minimalnymi stratami energii; dzięki temu fontanna tryskała na

wysokość 20 m. Udana architektura przestrzenna, kaskady, sztuczne groty, bujna

i malowniczo rozmieszczona roślinność, stanowiły główną atrakcję tego parku, który dzisiaj

jeszcze uchodzi za najpiękniejszy w całej Europie”. „Wstęp do niego - zaznaczał Julian Ursyn

Niemcewicz - pilnie jest strzeżony i poza służbą tylko wysoko urodzonym otwarty”.

Przekonałem się o tym dobitnie, kiedy dwa wieki później, kręcąc film o Ukrainie, chciałem

zahaczyć o Sofiówkę. Było to teraz miejsce wypoczynku najwyższych miejscowych

dziennikarzy, od których postronnym wara. Nie wiem jak z urządzeniami wewnętrznymi, ale

duch społeczny przetrwał. Sama Zofia WittowaPotocka nie cieszyła się Sofiówką zbyt długo.

Zmarła w Berlinie 24 listopada 1822. Pochowana chciała być w ”swoim” Tulczynie. Pruskie

przepisy sanitarne nie zezwalały jednak na wywóz zwłok poza granicę. W tej sytuacji „ciało

Zofii zabalsamowano, ubrano strojnie, do ręki włożono wachlarz i bukiet, i odmłodzoną

background image

blanszami i różem umieszczono w karecie, w której odbyła podróż aż do Tulczyna,

awizowana na granicy jako osoba żyjąca”. W ten sposób powieść sentymentalna zmieniła się

w tragifarsę, co znowu przystawało w jakiś sposób do ówczesnych czasów jej przybranej

ojczyzny, której zresztą na mapie nie było. Później przeszły przez Ukrainę powstania,

rewolucje, wojny światowe, wichury, w których rozsypał się w pył zewłok pięknej Greczynki,

a z nim pamięć o tym, czym żyły elity polskie w 1795 roku.

W czasie, kiedy Polacy zachwycali się ogrodami koło Humania, francuski Dyrektoriat,

o którego „zasługach” już wspominaliśmy, postanowił odcisnąć jednak swój ślad na dziejach

ludzkości. Było nim wprowadzenie 7 kwietnia 1795 systemu metrycznego, mającego na celu

ujednolicenie kompletnie chaotycznego dotąd w zależności od kraju, czy nawet prowincji,

sposobu określania odległości, a przy okazji i wagi przedmiotów. Nie śmiem tu odwoływać

się do genialnej i tłumaczonej na wszystkie bodaj języki pracy Witolda Kuli Miary i ludzie

(Warszawa 1970). Wystarczy jednak spojrzeć do Vademecum do badań historii XIX i XX

wieku Ireneusza Ihnatowicza, żeby zdać sobie sprawę, jakie problemy napotykali nasi

przodkowie. Nie chodzi już nawet o to, że kupując materiał na płaszcz, moglibyśmy go

targować na łokcie, stopy, ćwierci, dłonie czy palce, to w końcu tylko kwestia pieniędzy.

Dajmy się jednak ponieść wyobraźni: Długa podróż. Konie pryskają parą i odmawiają jazdy.

Sanie stają w przenikliwym zimnie, od którego futro jest tylko prowizoryczną ochroną. Aż

nagle z lasu wychodzi chłop (cham w ówczesnej terminologii). - Ile tu jeszcze do Zofiówki? -

A bo ja wiem - odpowiada wieśniak - po prusku byłaby jedna mila, po rusku około siedmiu

wiorst, po austriacku coś z połowę tych pruskich mil.

Oczywiście takiego wykształconego chłopa nigdy koło Tulczyna nie było, podobnie

jak wynalezionych dwieście lat później kalkulatorów. Szlacheccy państwo zamarzli więc

w trojce, a wiosną wilki dojadły, oblizując się, ich żałosne resztki, i wszelki ślad po

podróżnych zaginął. Francuscy uczeni postanowili więc rzecz raz na zawsze uregulować.

Stworzyć metryczny system miar, dla wszystkich jednakowy i zrozumiały. Greckie „metron”

oznacza właśnie miarę, rozmiar - w sferze nazewnictwa nie byli więc nazbyt oryginalni.

Chcąc oprzeć się na czynnikach obiektywnych, astronom Jean Baptiste Joseph Delambre,

wspomagany przez P.F.A. Méchaina (po starannych pomiarach łuku południka paryskiego od

Dunkierki do Barcelony), uznał, że metrem, czyli praktyczną miarą dla wszystkich do

przyjęcia, opierającą się na właściwościach kuli ziemskiej, niebudzącą więc żadnych

politycznych albo historycznych skojarzeń i nieobciążoną nawet homocentryzmem, może być

0,0000001 czwartej części południka ziemskiego. Dodajmy od razu, iż niedługo już złośliwy

matematyk niemiecki Friedrich Wilhelm Bessel skorygował Francuzów i na skutek jego

background image

badań przyjęto w 1889 definicję, iż (słuchajcie wszyscy uczniowie uznający nauczycieli

matematyki za niepoprawnych nudziarzy!) „metr jest odległością między osiami dwóch kres

na nowym wzorcu uznanym przez I Generalną Konferencję Miar 26 września 1889 za

międzynarodowy prototyp metra, gdy wzorzec ten znajduje się w temperaturze 0 stopni

Celsjusza (przy ciśnieniu normalnym 760 mm Hg) i spoczywa na dwóch rolkach o średnicy

nie mniejszej od 10 mm, rozstawionych symetrycznie w odległości od siebie równej 571

mm”. Wróćmy jednak do Delambre’a, który także stworzył wzorzec metra w postaci pręta ze

stopu irydium i platyny, zwany dzisiaj „wzorcem muzealnym”, o nim bowiem czytamy

w podręcznikach szkolnych, iż spoczywa w Muzeum Miar i Wag w Sèvres pod Paryżem.

Problem w tym, iż żadnego takiego zabytku znaleźć w Sèvres nie sposób. Pewien znamienity

matematyk, gdy żaliłem się na ową rażącą nieprawdę wpajaną polskim, i nie tylko, dziatkom,

napisał do mnie, iż na skutek licznych przeprowadzek pręt istnieje, tyle że schowany jest

gdzie indziej. Pech w tym, że on go także na oczy nie widział... Już na podstawie ustaleń

Francuzów przyjęło system metryczny (jakby był on niedoskonały) osiemnaście państw:

Argentyna, AustroWęgry, Belgia, Brazylia, Dania, Francja, Hiszpania, Niemcy, Peru,

Portugalia, Rosja, Szwajcaria, Szwecja, Norwegia, Turcja, USA (uznając metr jako jedną

z kilku państwowych miar), Wenezuela i Włochy. Polska dołączyła do nich oficjalnie w 1919.

Nie miało to jednak żadnego praktycznego znaczenia, skoro wcześniej uznali zasadę wszyscy

trzej zaborcy. Do roku 1965 dołączyło do świata metrycznego dalszych dwadzieścia pięć

państw. Dzisiaj, chociaż nie wszędzie ma rangę konstytucyjnego, system metryczny

uznawany jest na całym globie, przede wszystkim w dziedzinie farmacji i w badaniach

naukowych. Oczywiście wprowadzenie nowego systemu miar i wag nie obyło się bez oporów

i sprzeciwu. Do dzisiaj też statki przebywają na morzu odległości mierzone w milach

i kablach, a rozwijają szybkość tylu a tylu węzłów (mil na godzinę), co było i pozostało (na

razie) ukłonem wobec panującej ongiś na oceanach Wielkiej Brytanii (mila morska angielska

= 1853,18 m). Nigdzie jednak o system metryczny nie polała się krew, jak to było

w przypadku reformy kalendarzowej papieża Grzegorza XIII. Nie ma takiej teorii

antropologicznej, która uznawałaby większe znaczenie dla ludzi czasu niż przestrzeni. Skąd

więc ta zgodność, i to w przypadku reformy proponowanej przez rewolucyjną Francję,

wychylającą dopiero głowę z mroków terroru? Odpowiedź wydaje się jedna. Nie, Europa nie

zaczyna się jeszcze jednoczyć. Na to potrzebne będą jeszcze, nie licząc pomniejszych, trzy

wojny: europejska (napoleońska) i dwie światowe. Kontynent zaczyna się już jednak

ujednolicać. Kiełkuje nieuchronny proces zaniku egzotyki, acz jeszcze nie, na to trzeba

pokoleń, nienawiści, mitycznych uprzedzeń i atawistycznej wzajemnej pogardy. Torujący

background image

sobie mozolnie drogę wspólny i marginalnie tylko kwestionowany ideowo system metryczny

jest tego jedynie drobnym symbolem, acz może ważniejszym, niż to się nam dzisiaj wydaje.

Oto uczeni zaczynają wymieniać doświadczenia bez przeliczeń podług skomplikowanych

tabel i znajdują w świecie natury, czy astronomii, wspólne odniesienia. Triumfuje Linneusz,

którego definicje, na przykład u ptaków oparte między innymi na długości lotek, zostają

powszechnie uznane. Upodabniają się maszyny do tego stopnia, że niedługo pojęcie „części

wymiennych” osiągać zaczyna międzynarodowy wymiar. Jednocześnie - to akurat nie ma

wiele wspólnego z miarami i wagami, acz farmaceuci i chirurdzy temu przeczą - następuje

w Europie, na co wpływają między innymi progresja higieny, rozwój rolnictwa czy laicyzacja

odrzucająca, nawet w Hiszpanii i Irlandii, kult dziewictwa i eremityzmu... gwałtowna

eksplozja demograficzna połączona z wydłużeniem się życia ludzkiego. Nie równoważą jej

nawet straty „mięsa armatniego” na polach bitew. Historia nie zawsze jest logiczna, ale tym

razem nie udaje jej się uniknąć bilansu: im więcej homo sapiens, tym więcej trzeba izb,

odzieży, butów, nawet przestrzeni do poruszania się między izbami, czyli ulic. Większe

wioski przeradzają się w miasteczka, miasteczka w miasta, miasta zaś ogniskujące skupiska

rzemiosła ewolujące w coś, co nazwalibyśmy dzisiaj przemysłem - zmieniają się w molochy

wciągające przybyszów do obsługiwania tego nowego fenomenu. Nowo przybyli orientują się

wkrótce, porównując ceny koszul na rynku, ich ilość i popyt na nie, jak robieni są codziennie

w konia, i oczywiście chcieliby te koszule sprzedawać sami, co byłoby oczywiście słuszne,

gdyby mieli dystrybutorów i dysponowali sklepami. Na to trzeba jednak pieniędzy, których

nie wystarcza im z szycia. W ten sposób koło się zmyka. Koło ekonomiczne, i być może

realne, na pewno jednak nie społecznoemocjonalne. Rewolucja francuska była potężnym

ruchem antyfeudalnym, ale to dopiero w pierwszych dziesiątkach lat dziewiętnastego wieku

widzimy narodziny rewindykacji robotniczych, czy, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli,

chłoporobotniczych. Plebs paryski, jeszcze kilkanaście lat temu uważający się za pariasów

państwa, widzi nagle nadciągające coraz liczniej rzesze bezdomnych prowincjuszy,

chwytających się prac, którymi pogardziłby najsentymentalniejszy jakobin. Wszystko

zaczyna zmieniać sens. Robespierreowi kładącemu głowę pod gilotynę nie przyszłoby na

myśl, że już za dwa pokolenia będzie on dla nowej populacji przedmieść i północnych

dzielnic Paryża drobnomieszczańskim adwokatem z Arras, a nie kimś spośród nich. To wtedy

dopiero, a nie podczas rewolucji francuskiej, kształtuje się podział na „lewicę” i ”prawicę”

w dzisiejszym rozumieniu tych określeń, który na początku XXI wieku, na naszych oczach,

powoli zanika. Jakże ciekawa byłaby literacka konfrontacja Dantona i Gavroche’a

przynoszącego mu list od Kozety. Możemy przysiąc, że Danton kazałby śmieciucha wyrzucić

background image

za drzwi i dać rózgi za niebywałą bezczelność. Jednak te nowe podziały społeczne zaczęły się

utrwalać i piętrzyć we wszystkich społeczeństwach europejskich, w których, powtórzmy,

spadkobiercy jakobinów niewiele mieli wspólnego z kolegami Gavroche’a. Przeczytajcie

biografię rewolucjonistów krakowskich z roku 1846 i już znać będziecie wyniki ich zmagań.

Podobne i nieuniknione w przypadku Wiosny Ludów. A jednak ta ostatnia, doprowadzająca

gdzieniegdzie do zaciekłych starć, gdzie indziej biernego lub tylko intelektualnego protestu,

ogarnęła niemal cały kontynent. Potwierdza to tylko ogólną tendencję. Najpierw

poszczególne grupy społeczne, już ponad granicami, ujednolicają się wewnątrz, znajdując po

nieskończonych sporach swój rzekomo wspólny interes, o który należy walczyć, potem

szukają antagonistycznych kwestii w innych grupach. Tak powstaje nowe społeczeństwo

klasowe, dzisiaj już może nieaktualne, ale determinujące następnych sto pięćdziesiąt lat. Stary

świat zareaguje na to konwulsyjnymi drgawkami sprzeciwu, nacjonalizmami, pancerzami

tanków. Pójdą w gruzy miasta, wyniszczone zostaną narody, krew popłynie po kartach

dziejów. Odwrotu już jednak nie będzie. Mały skrawek świata, jakim jest Europa, będzie

musiał przypomnieć sobie w końcu, ile kosztowały go podziały, niezrozumienie

asynchronicznego niekiedy rozwoju, na któryzamiast chęci skorzystania z niego -

odpowiedzią były chęć zniszczenia, fanatyzm religijny i miecz. Żyjemy nareszcie w czasach,

kiedy, z jednej strony, pojechać możemy z Psiej Wólki do Tuluzy bez żagwi w dłoni,

z drugiej, przekraczać granice bez strażników wywracających nasze tobołki w poszukiwaniu

zakazanego, z trzeciej, przekonując się, że z tymi tuluzańczykami można porozmawiać

o wszystkim i o niczym, dokładnie tak, choć pewnie na inne tematy, jak z sąsiadem zza

miedzy. Oczywiście nie każdy ma pieniądze, żeby wybrać się do Tuluzy. Jestem ostatnim,

który wierzyłby w cudowny postęp w dziejach. Wszelako pewnych rzeczy już się na

szczęście odwrócić nie da. Po to tylko kroiłem tę Europę na kawałki, żeby przekonać

każdego, który da się przekonać, że równie ważne są mazowieckie, turyńskie i toskańskie

łany. To samo ziarno się z nich sypie, a potem tylko pytanie, co z nim zrobimy. Zakalec jest

zaś naszą winą, a nie Krzyżaków z 1410 roku. Nowa Europa jest też naszą niepowtarzalną

szansą. Inaczej musiałbym pisać tę książkę od początku. Byłaby taka sama, tylko w poincie

tragiczna.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stomma Ludwik Królów polskich przypadki
Stomma Ludwik Żywoty zdań Swawolnych
Stomma Ludwik Krolow polskich przypadki bez ilustracji johnny 2
Stomma Ludwik Antologia poezji głupich i mądrych Polaków
Stomma Ludwik Polskie złudzenia narodowe Księgi wtóre
Stomma Ludwik Historie niedocenione
Ludwik Stomma Żywoty zdań swawolnych
Ludwik Stomma Skandale polskie
Ludwik Stomma
Jan Ludwik Popławski Nasz patriotyzm i nasza taktyka
Ludwik Stomma Królów polskich przypadki
Ludwik Stomma Zywoty zdan Swawolnych(1)
Ludwik Stomma Zywoty zdan Swawolnych

więcej podobnych podstron