Stomma Ludwik
Nasza różna Europa
Opracowanie graficzne:
Janusz Barecki
Korekta:
Dobrosława Pańkowska
Copyright © Ludwik Stomma, Warszawa 2012
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2012
ISBN 978-83-244-0254-0
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11,00-375 Warszawa iskry@iskry.com.pl www.iskrycom.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
966
1039
1195
1241
1314
1410
1429
1492
1538
1572
1655
1752
1795
Pierwszą datą w tym swoistym kalendarzu dziejowym jest rok 966, ostatnią 1795. To
lata Polski niepodległej i obecnej na mapach Europy. Pozostałe daty są całkowicie
przypadkowe i, słowo honoru, wyciągnięte na chybił trafił. O cóż chodziło? Można tę książkę
czytać jako zbiór historycznych anegdot (mam nadzieję, że takowych nie zabraknie), ale także
jako propozycję spojrzenia na kontynent naszych przodków, francuskich, duńskich, czy
hiszpańskich... etc. Były to światy niekiedy bliskie, czasami tak odległe, że porównać się ich
nawet nie da. Jak miały się na przykład drewniane budowle Piastów do harmonijnych,
kamiennych kolumnad mauretańskich w Kordobie lub Grenadzie? Jakiż procent Polaków
zainteresuje abstrakcyjny system metryczny, skoro w salonach mowa tylko o ogrodach, które
wybudował Szczęsny Potocki dla swojej Zofii, a i temat samej utraty niepodległości obchodzi
nieznaczną część społeczeństwa. Czy ktokolwiek zdał sobie sprawę w Rzeczypospolitej, że
oto Anglia zaczyna panować nad morzami? Jakże to wszystko było dalekie od świadomości
panów szlachty, dla których problemem najwyższej rangi był spór Radziwiłła z Lubomirskim,
gdzie w końcu obaj okazali się nieistniejącymi śnieżynkami w zamieci globu. Zresztą
wyobraźnia wielkich panów włoskich walczących o panowanie nad lokalnymi miastami
i o tron papieski nie sięgała dużo dalej. Cóż ich mogły obchodzić perypetie królów
szwedzkich czy duńskich, tym bardziej jacyś Jagiellonowie. Jakże mało zrozumiały wydawać
się może fakt, że Henryk Walezjusz ucieka dzikimi lasami z Wawelu, gdyż korona polska
ciąży mu nie tylko przez pacta conventa, ale przez to również, co uznaje za ciemnotę
i nietolerancję dworu, potępienie dla jego seksualnych upodobań i przyzwyczajeń. Historycy
i literaci polscy od Juliusza Słowackiego po Jarosława Marka Rymkiewicza nie chcieli wziąć
pod uwagę, że w pierwszej przynajmniej fazie sprawa Samuela Zborowskiego nie ma
żadnych ideologicznych odniesień. Dla króla Henryka sam fakt wywołania tumultu na jego
zamku nie mógł być zmazany inaczej niż szafotem i toporem. Do tego nie dogadzały mu
zimne komnaty zamokłe wznoszącą się znad Wisły przenikliwą wilgocią.
W początkach XIX wieku samych państw niemieckich, międzynarodowo uznanych,
mamy kilkanaście. Nie czują się one bynajmniej związane wspólnotą języka i mitycznego
pochodzenia. Książę, przejściowo, Palatynatu i Bawarii nienawidzi KarolaFryderyka
z Badenii, zaś obu ich nie znosi Fryderyk III, książę Furstenburgu. Wojny napoleońskie noszą
w większości podręczników wszystkich kontynentów miano „wojen europejskich”. Przyszłe
wojny „światowe”, nie umniejszając w niczym amerykańskich zmagań na Corregidor, Peleliu,
Guadalcanal i Okinawie czy też międzynarodowych, w tym polskich, wojsk Montgomery’ego
w północnej Afryce, zaczynały się i ostatecznie decydowały w Europie. Historia nie zapomni
nigdy, jak nieludzkie, straszliwe i krwawe były te drgawki historii. Miasta padały w gruzy,
wyniszczano narody, nikt już nie liczył hektolitrów krwi. We wspomnieniach Guy Sajera
(Zapomniany żołnierz, Gdańsk 2003) mamy taki opis: wydobywający się z błota niemiecki
snajper widzi wygrzebującego się z sąsiedniego leja czerwonoarmistę. Patrzą na siebie i nie
chce się już im strzelać. Niemniej jednak życie obu zależy od tego, kto szybciej naciśnie
cyngiel, choć nikt tu nikogo nie nienawidzi. Trzeba było jeszcze kilkudziesięciu lat, żeby
otrząsnąć się z błota i zdać sobie sprawę, że od Poznania do Berlina rzut beretem, który
pasuje zarówno na poznański, jak i berliński łeb.
Antoni Gołubiew w Bolesławie Chrobrym opisuje dzieje rodów nieraz sobie
nieżyczliwych, zawierających perfidne i nieszczere, koniunkturalne porozumienia. Woda
z roztopionego śniegu wpadała w wąskie potoczki, te z kolei w strumienie, potem półrzeczki,
wreszcie rzeki płynące dumnie do morza. Taki był podług Gołubiewa początek Polski, takie
jest na pewno powstanie Europy. Ileż krwi spłynęło, mieszając się z wodą strumieni, zanim
możemy powiedzieć: Tak, to my zbudowaliśmy krypty katedry w Quedlinburgu, Wersal,
Kreml i Rzym. Raz byliśmy w szarym ogonie Europy, niekiedy na jej czele. Nie ma to jednak
najmniejszego znaczenia. Bo oto jest nareszcie Europa, a my w niej, chociaż jakie trudne
i bolesne były dzieje... Chcę wierzyć, iż nareszcie ten wiersz Antoniego Słonimskiego
znajdzie się we wszystkich podręcznikach od Polski, po Niemcy i Portugalię:
Ten, co o własnym kraju zapomina
Na wieść, jak krwią opływa naród czeski, Bratem się czuje Jugosłowianina,
Norwegiem, kiedy cierpi lud norweski.
Z matką żydowską nad podbite syny
Schyla się, ręce załamując żalem, Gdy Moskal pada - czuje się Moskalem,
Z Ukraincami płacze Ukrainy
Ten, który wszystkim serce swe otwiera, Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem
- Gdy naród grecki z głodu umiera, Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.
A tymczasem działy się krwawe dzieje. Dosyć, mamy już prawo do nadziei.
966
W 1840 roku Théophile Gautier, pisarz postromantyczny, za namową przyjaciół
wybrał się do odległej i egzotycznej Hiszpanii. Weźmy pod uwagę warunki epoki. Podróż
dyliżansem z Paryża do granicznej Bayonne trwała cały tydzień. Do Kordoby zawitał po
miesiącu. Oniemiały stanął przed katedrą, która nosiła to miano z uzurpacji chrześcijańskiej
tylko. W rzeczywistości był to Wielki Meczet La Mezquita. „Wrażenie, jakiego się doznaje,
wchodząc do tego starodawnego sanktuarium islamu, jest trudne do określenia i nie ma nic
wspólnego z wrażeniami łączącymi się zazwyczaj z architekturą: jesteście raczej skłonni
pomyśleć, że idziecie sklepionym lasem niż środkiem budowli; w jakąkolwiek stronę się
obrócić, oko błądzi po alejach kolumn, krzyżujących się i biegnących w nieskończoność,
niczym szpalery marmurowej roślinności, co bujnie wystrzeliła z ziemi; tajemniczy półmrok
owego lasu utwierdza jeszcze to złudzenie. Meczet ma dziewiętnaście naw wzdłuż,
trzydzieści sześć wszerz; ale rozpiętość arkad poprzecznych jest znacznie mniejsza. Każda
nawa jest zbudowana z dwóch rzędów łuków umieszczonych jeden nad drugim; niektóre
krzyżują się i przeplatają jak wstążki, co daje najosobliwszy efekt. Kolumny, wszystkie
z jednej bryły, mają zaledwie dziesięć do dwunastu stóp wysokości, nie licząc
korynckoarabskich kapiteli, wykwintnych, mocnych, przypominających raczej palmę
afrykańską niż akant grecki. Te kolumny są z rzadkiego marmuru, z porfiru, z jaspisu,
z zielonego i fioletowego okruchowca oraz innych cennych materiałów. (...) W czasach
kalifów osiemset srebrnych lamp napełnionych aromatyczną oliwą rozwidniało długie nawy,
rzucając lśnienia na porfir i gładki jaspis kolumn, zawieszając iskrę na złoconych gwiazdach
sufitów i wydobywając z cienia kryształowe mozaiki i wersety Koranu wplecione w arabeski
i kwiaty. Wśród tych lamp były dzwony z Santiago de Compostela, łup Maurów; odwrócone
i zawieszone u sklepienia na srebrnych łańcuchach, oświetlały świątynię Allacha i jego
proroka, zdumione, że z dzwonów katolickich stały się lampami muzułmańskimi. Spojrzenie
mogło wówczas biec swobodnie przez długie kolumnady aż do kwitnących drzew
pomarańczowych i bijących w górę fontann dziedzińca, widocznych w strumieniu światła,
które stawało się jeszcze bardziej olśniewające przez kontrast z półmrokiem wnętrza” (Teofil
Gautier, Podróż do Hiszpanii, Warszawa 1979).
Budowie meczetu w Kordobie, ukończonej w roku 966, patronował kalif AlHakam II
alMustansir. Jego realna władza sięgała daleko poza granice kalifatu Kordoby. To on,
muzułmanin, rozstrzygał spory między katolickimi królami hiszpańskich prowincji. Dzięki
AlMaqqariemu wiemy na przykład, jak przyjął udającego się doń z prośbą o pomoc króla
Leonu, Ordono IV zwanego Złym (cytuję za Claudio SanchezAlbornoz, L’Espagne
musulmane, Paris 1973): „Po dwóch dniach pobytu we wspaniale umeblowanym pałacu [w
Medinaceli - L.S.], który mu dano na kwaterę, uzyskał Ordono pozwolenie na udanie się do
Madïnat azZahra, gdzie kalif udzieli mu audiencji. Ubrał się w suknię z białego jedwabiu, co
było hołdem dla koloru flag Umajjadów, założył czepek zdobny najszlachetniejszymi
kamieniami. Sprawujący najwyższe stanowiska spośród chrześcijan w Andaluzji - sędzia
Walïd ibn Khayzorân z Kordoby i arcybiskup Toledo Obayd Allah ibn Qâsim przybyli pilnie,
by zaznajomić go z regułami etykiety przestrzeganymi na dworze kordobańskim, w której to
kwestii był kalif bardzo wymagający. (...) We drzwiach, na znak szacunku, zdjął król Ordono
czepek i zrzucił płaszcz. Na polecenie mistrza ceremonii oddał teraz parę kroków przed
siebie, tak że zobaczyć już mógł kalifa zasiadającego w towarzystwie swych braci, szwagrów,
wezyrów i ważnych urzędników dworskich. Ruszył tedy naprzód, przyklękając co chwila, aż
znalazł się u stóp kalifa. Ten podał mu rękę do ucałowania, po czym wskazał miejsce, około
piętnaście stóp od tronu, gdzie może usiąść na ławie pokrytej złotogłowiem. Wszyscy
panowie hiszpańscy, po przejściu tego samego ceremoniału i ucałowawszy dłoń kalifa, zajęli
miejsce przy swoim królu, gdzie czekał na nich także Walïd ibn Khayzorân mający służyć za
tłumacza. (...)
Po dłuższej chwili ciszy kalif uśmiechnął się i powiedział do króla: «Raduj się, iż
przybyłeś tutaj, wierząc w naszą łaskę. Będzie ci ona dana w stopniu większym nawet, niż
mogłeś się tego spodziewać». Gdy usłyszał to Ordono, radość zabłysła na jego twarzy.
Podniósł się, potem padł na kolana i ucałował dywan, który wiódł do tronu. «Jestem - rzekł -
Panie, Twoim, który jesteś obrońcą wszystkich wierzących w jednego Boga, niewolnikiem.
Zdaję się na Twoją wspaniałomyślność i cnotę, powierzam Ci siebie i swoich ludzi. Zrobię
wszystko, czegokolwiek sobie zażyczysz i służyć Ci będę szczerze i lojalnie». Kalif
skwitował wszystko krótkim stwierdzeniem, iż przyjmuje oświadczenie króla Leonu do
wiadomości. Odjechał Ordono Zły z nadzieją w sercu przez wielkie, murowane miasto,
zamieszkałe przez piętnaście tysięcy rodzin, z którego bogactwem porównać mógłby się
ewentualnie jedynie Konstantynopol. Domy tonęły w ogrodach nawadnianych wodą z gór,
sprowadzaną dzięki wierconym w skałach tunelikom, kamiennym, rynnom i akweduktom,
istnym, do dzisiaj niedoścignionym arcydziełom myśli inżynieryjnej. Dopiero gdy wrócił do
swojego surowego, choć kamiennie obwarowanego Leon, napadły go wątpliwości. Zdał sobie
boleśnie sprawę, że przy takiej dysproporcji cywilizacyjnej jest tylko marionetką
w kalifowych rękach. I nie mylił się tym razem. Wielcy tego świata, to jedno nigdy nie
zmieniło się w dziejach, dotrzymują zobowiązań tylko wtedy, kiedy jest im to wygodne. Dla
słabych traktaty są tylko kawałkiem papieru na podpałkę. I tak oczywiście było. Już rok
później, poparty przez tegoż samego, łaskawego AlHakama II alMustansir, obalił go kuzyn
(syn Ramiro II) Sancho I Gruby, którego z kolei zastąpił w roku 966 Ramiro III, potem
Bermudo II, Alfons V, Bermudo III” - wszyscy z nienawistnej mu linii Ramiro II. Ale są to
już zbędne szczegóły relacjonujące litylko kaprysy kordobańskich kalifów. Zapamiętajmy
wszakże formułę Ordonera: „Panie, który jesteś obrońcą wszystkich wierzących w jednego
Boga”. Zapamiętajmy także katolickiego arcybiskupa Toledo, Obayda Allaha ibn Qâsima.
Zapamiętajmy kordobańskie synagogi. Nigdy już potem, przez omal tysiąclecie, nie spotkał
się świat z taką religijną tolerancją, czy dzisiejszymi mówiąc słowami - ekumenizmem. Mogli
kalifowie zmieniać królów na szachownicy konfliktów rozdrobnionych państewek Hiszpanii,
ich poddanym zostawiali jednak pełną wolność religijną i światopoglądową.
W tymże roku 966, w którym Al Hakam II godzi się na objęcie władzy przez Ramira
III, w odległej Danii przyjmuje chrzest rządzący tam od dwudziestu sześciu już lat król
Harald I Sinozęby. Jest to władca potężny, dysponujący flotą panującą bez trudu nad
Bałtykiem, cieśninami wiodącymi na Morze Północne i kilkudziesięcioma kamiennymi
zamkami. Politykę prowadzi perfekcyjnie cyniczną. W tym samym roku, w którym przyjmuje
chrzest, łączy się sojuszem z jarlem Hakonem z Lade, który jest, jak piszą P.G. Foote i D.M.
Wilson (Wikingowie, Warszawa 1975), „silnym poplecznikiem kultów pogańskich”. Cóż
z tego, skoro przy pomocy Duńczyków pokona on norweskiego Haralda Szary Płaszcz
i eksterminuje jego otoczenie, stając się panem Norwegii jako wicekról duński. Harald
Sinozęby nie ma oczywiście najmniejszej ochoty nastręczania sobie kłopotów i nawracania
nowych norweskich poddanych. Toteż bez skrupułów rekrutuje pogan do swojej armii, która
wkrótce staje się jedyną siłą w tej części Europy mogącą stawić czoło cesarstwu, o czym
gorzko przekona się Otton II. Lubuje się Harald Sinozęby w dokonaniach monumentalnych.
W Jutlandii wznosi pomnik ku czci swoich rodziców Gorma i Thyri. „Ten ogromny, na wpół
piramidalny głaz z szarego granitu z czerwonymi żyłkami stoi na królewskim cmentarzu
w Jelling. Ma on około 2,5 m wysokości i wykuty na jednej z płaszczyzn długi napis
runiczny, który mówi o okolicznościach jego ozdobienia. Pozostałe dwie płaszczyzny pokryte
są płaskorzeźbami, z których jedna przedstawia postać Chrystusa na krzyżu, wyrzeźbioną
w niezwykle wystylizowany sposób, druga zaś ukazuje raczej niezgrabnego i formalnie
potraktowanego lwa w splotach węża. (...) Kamień z Jelling jest nie tylko ważnym przejawem
stylu Mammen. Jego znaczenie polega również na tym, że był prawdopodobnie inspiratorem
znacznej ilości skandynawskich rzeźb w kamieniu. Według zabytku z Jelling można ustalić
czas trwania stylu Mammen, musiał on bowiem być już rozwinięty, kiedy rzeźbiono głazy
w latach osiemdziesiątych dziesiątego wieku.
Określenie daty osiągnięcia dojrzałości tego stylu na połowę wieku X wydaje się więc
przekonywające. W takim wypadku styl Mammen został bezpośrednio zastąpiony przez styl
Ringerike, który pojawił się na początku XI wieku”. Dziesiąty wiek i mowa już
o zmieniających się stylach w rzeźbie i architekturze? Nic w tym dziwnego. Za Haraldem
Sinozębym stoi wszakże parowiekowa tradycja wikingów, odkrywców Islandii, Grenlandii,
a zapewne i Ameryki. Ich duńska część miała już w VIII wieku do swojej dyspozycji
imponujące, murowane bazy w Trelleborgu, Fyrkacie etc. Kościoły w Aarhus czy Ribe, gdzie
działał benedyktyn święty Ansgar, powstały już w latach pięćdziesiątych dziewiątego wieku.
Żadnego porównania z polskim księciem Mieszkiem I. Wprawdzie przyjął on chrzest
w tym samym 966 roku co Harald Sinozęby, a rok ten jest jednocześnie umowną datą
początków państwowości polskiej, ale de facto wychynął właśnie z nadwarciańskich kniei.
Skończyłem niedawno lekturę książki Teresy i Ryszarda Kiersnowskich Życie codzienne na
Pomorzu wczesnośredniowiecznym, wiek XXII (Warszawa 1970). Jest w tym tytule zawarte
swoiste świadectwo polskiej świadomości dziejów. W roku 2009 byłem recenzentem pracy
doktorskiej Polki Moniki Siamy, przedstawionej na Uniwersytecie Grenoble III. Rozprawa
pod tytułem Mitologia chrześcijańska w Polsce wczesnego średniowiecza. Przykład świętego
Wojciecha była rzeczywiście znakomita. Z wielką przyjemnością, oprócz najwyższych ocen,
uchwaliliśmy dla autorki specjalne wyróżnienie i wniosek o publikację jej doktoratu.
Wątpliwości wzbudził tylko tytuł, co zresztą dotyczyłoby również książki Kiersnowskich,
gdyby obie miały być tłumaczone na Zachodzie. „Wczesne średniowiecze” to bowiem dla
Francuza, Niemca, Hiszpana czy Włocha wieki V do IX, potem mamy już do czynienia ze
średniowieczem, jak go zwał, tak zwał, „środkowym”, „właściwym”, „dojrzałym”. To, co dla
Polaka jest początkiem, dla nich jest ciągiem dalszym. Dopiero w tym momencie zmierzyć
można dobitnie i dosadnie, co jest niesłychanie ważne, choć nie zawsze wystarczająco
postrzegane, opóźnienie kultury polskiej na arenie europejskiej. Kordoba kalifa AlHakama II
wyprzedzała ją o cztery wieki przynajmniej, Dania Haralda Sinozębego o dwa lub półtora
wieku. Harald zdążył jeszcze wskoczyć do wagonu historii drugiej klasy, państwo Mieszka
w ostatniej chwili do odjeżdżającej przyczepy. To jednak też był ogromny sukces zarówno
Danii i Polski, jak i papiestwa udzielającego konsekwentnie pomocy dla pracy misyjnej
w Europie północnej i północnowschodniej. Niestety, chrzest dwóch mających coraz większe
znaczenie państw nie mógł ucieszyć papieża Jana XIII (Jana z Narni). Ten kluczowy akurat
i symboliczny rok spędził on bowiem, zamknięty przez buntowników z najbliższego
otoczenia, w zimnym, więziennym lochu. O co poszło? Jan XIII należał do idealistów
biorących dosłownie literę prawa kościelnego i tak zwanego objawienia. Ledwo włożył tiarę
na głowę, już kazał pościć w Wielki Post i wszystkie święta, wtrącał się w życie rodzinne
wyznawców, przywoływał mityczne „prawo naturalne”, potępiał, nakazywał, wyklinał.
Spowodowało to spontaniczny bunt społeczeństwa, które wprawdzie uczęszczało na msze,
płaciło Rzymowi dziesięciny, opłacało kosztowne procesje, chciało jednak mieć prawo do
spokojnego życia podług reguł może nieuświęconych, zgodnych za to ze zdrowym
rozsądkiem. Z pomocą pośpieszył i uwolnił papieża z kazamatów cesarz Otton I. Oczywiście
w imię prymatu ojca świętego, prawowierności i czterech ewangelii. Tyle, że w polityce jest
zawsze coś za coś. Od roku 966 aż do końca pontyfikatu w 972 stał się papież Jan XIII,
a później również jego następca Benedykt VI, marionetką w rękach cesarza Ottona. Jednak
nie na długo. Kiedy tylko umrze potężny protektor, Benedykt VI zostanie obalony, uwięziony
w Zamku Świętego Anioła, a wreszcie uduszony na rozkaz swojego następcy, początkowo
antypapieża, Bonifacego VII, który zdążył już otruć innego swojego rywala Jana XIV. Sam,
w logicznym ciągu dziejów, jak pisze Rudolf Fischer Wollpert (Leksykon papieży, Kraków
1990), został zamordowany rok po śmierci Jana XIV. „Ściągnął na siebie nienawiść
wszystkich, również swoich krewnych; jego zwłoki przebito włóczniami, wleczono przez
ulice miasta i porzucono na rynku”. Zaiste nie była najbezpieczniejsza na przełomie X i XI
wieku ta eklezjastyczna rzymska i duchowna posada. W świecie opisywanym dziś chętnie
jako uległy wobec Kościoła i wierzący bezkrytycznie w jego doktrynę, w rzeczywistości jaką
taką wierność dogmatom i autorytetowi Rzymu wymuszać musiały najemne miecze. Nie
podważa to w niczym słuszności działań Mieszka I czy Haralda Sinozębego, gdyż cesarska
potęga okazała się militarnie i cywilizacyjnie silniejsza od wszelkich konkurencyjnych opcji.
Stanęli więc po prostu, w czym nie ma żadnej metafizyki, na barykadzie po stronie
zwycięzców. Tym bardziej że jedyny potencjalny konkurent - cesarstwo wschodniorzymskie,
czy jak kto woli Bizancjum - osłabione nieustannymi, wewnętrznymi walkami o władzę,
zaczyna coraz bardziej zasklepiać się w sobie. Po śmierci Romana II (syna Konstantyna VII)
rządy przywłaszczył sobie w 963 roku naczelny dowódca wojsk Nicefor Fokas. Teoretycznie
miał on respektować prawa synów Romana - Konstantyna i Bazylego, w rzeczywistości
jednak nie miał najmniejszej ochoty dzielić się władzą. W ciągu paru lat potrafił tak
skorumpować aparat administracyjny, że kiedy został zamordowany, na tron, zamiast
prawowitych pretendentów, wstąpił jego siostrzeniec Jan Tzimiskes. Dopiero przedwczesna,
naturalna zresztą śmierć Jana utorowała drogę do władzy prawowitemu spadkobiercy,
Bazylemu II Bułgarobójcy, który rządził później przez czterdzieści dziewięć lat, co daje mu
miejsce w trzydziestce najdłużej panujących władców europejskich wszech czasów. Sam
przydomek świadczy, iż był on cesarzem ekspansywnym, mającym imperialną wizję
Bizancjum. Był to już jednak łabędzi śpiew cesarstwa. Od chwili jego śmierci, pomimo kilku
jeszcze sporadycznych zrywów, stan posiadania Bizancjum zaczyna się kurczyć, słabnie też
jego promieniowanie kulturalne. Historyk przekonuje się raz jeszcze, że tysiące wspaniałych
budowli, biblioteki, uczelnie, które, gdyby je oglądali Mieszko I czy Harald Sinozęby,
przyprawiłyby ich o zawrót głowy, nie mówiąc o niemożliwości zrozumienia języka
przerastających ich o wiek bizantyjskich intelektualistów, nie miały żadnego znaczenia wobec
siły pięści, czyli w tym przypadku rzymskogermańskiego miecza. Nawet to racjonalne
wydawałoby się przekonanie, że cywilizacje wyższe asymilują niższe, okazuje się nagle
zupełnie złudne.
Słabnące cesarstwo wschodnie szuka rozpaczliwie sojuszników. Znajduje ich na Rusi
kijowskiej, która właśnie, podobnie jak Polska Mieszka I, w tym samym czasie wkracza
energicznie na karty historii. W latach 964-965 władca Kijowa Świętosław prowadzi
zwycięskie wojny z żydowską ludnością Chazarii, wypierając swych przeciwników z ziem
nadwołżańskich i częściowo znad górnego Donu. Bardzo skomplikowane są te
żydowskochazarskie dzieje. Pisze Lew Gumilow (Od Rusi do Rosji, Warszawa 2004):
„Zdawałoby się, że powinno nastąpić wymieszanie się Chazarów z Żydami. Ale nic z tego.
(...) Za Żydów uważano wszystkie dzieci Żydówek, niezależnie od tego, kim byli ich ojcowie.
Chazarowie zaś, jak wszystkie narody eurazjatyckie, ród wywodzili od ojca. Te różne tradycje
nie pozwalały na wymieszanie się dwóch narodów (etnosów), różnica zaś między nimi
polegała na tym, że dzieci Chazarek i dzieci Żydówek były inaczej uczone. Nauczyciel rabin
nie przyjmował do szkoły dziecka, jeżeli nie było ono Żydem, to znaczy jeżeli jego matka
była Chazarką lub kobietą Pieczyngów. Ojciec uczył takie dziecko sam, ale oczywiście gorzej
niż uczono w chedrze. Tak utrwaliły się dwa różne stereotypy zachowań. Właśnie ta różnica
określiła różne losy dwóch narodów: Żydów i Chazarów”. Ten nieco antysemicki wywód (ale
jak widać rosyjski antysemityzm ma ponadtysiącletnią tradycję) poddany został ostrej krytyce
przez wielu historyków. Faktem jest bowiem, że wspólną religią Chazarów i Żydów był
judaizm, a pierwsze dokumenty chazarskiego piśmiennictwa, pochodzące z połowy X wieku
listy króla Józefa do emira Kordoby Abd arRahmana III, napisane są w języku i alfabecie
hebrajskim. Można więc, przypuszczają przeciwnicy Gumilowa, poczytywać Żydów
i Chazarów za jedność. Dodajemy do tego tych, którzy Żydów wschodnioeuropejskich zgoła
od Chazarów wywodzą, czy też aktualne roszczenia spokrewnionych z Chazarami Balkarów
do uznania ich za pełnoprawnych Izraelitów, by przekonać się, iż niemałe jest w tej materii
rzeczy pomieszanie. W każdym razie pierwszy raz usłyszała Zachodnia Europa o Rusach jako
pogromcach Żydów i w niektórych krajach zgoła się to spodobało. Akurat o Bizantyjczykach
nie można tego powiedzieć. Utrzymywali oni z ŻydamiChazarami dobre stosunki handlowe
i wręcz czuli się ich protektorami. W polityce nie ma jednak sentymentów. Skoro Świętosław
wyszedł ze zmagań zwycięsko, z nim trzeba się było układać. W 966 przybywa więc do
Kijowa konstantynopolski wysłannik Kalokir. Skłania on Rusów do podpisania sojuszu, na
mocy którego mają uderzyć na zagrażające cesarstwu carstwo bułgarskie. Umowy
dotrzymano. Rusowie lądują w ujściu Dunaju, rozbijają armię cara bułgarskiego Piotra, biorą
do niewoli, kastrują i odsyłają do Konstantynopola jego synów, opanowują całą Bułgarię. Nie
będziemy się zatrzymywać nad efemerycznymi skutkami geopolitycznymi tych wydarzeń.
Spowodowały one jednak to, czego ich uczestnicy nie mogli wtedy jeszcze przewidzieć. Oto
zwycięska Ruś znalazła się pod wpływem kulturalnym i religijnym Bizancjum. Granice się
zmieniają, duch pozostanie. Za dwadzieścia lat Kijów przyjmie chrzest w rycie wschodnim.
Dokonuje się posiew pod nieunikniony później konflikt katolicyzmu i prawosławia,
a w konsekwencji późniejszych waśni Polski i Rosji.
1039
Nie taki to wielki problem włożyć mniej więcej historycznych muszkieterów w czasy
Ludwików XIII i XIV albo pana Wołodyjowskiego, Kmicica, czy Skrzetuskiego w polski
XVII wiek, jak to zrobili odpowiednio Aleksander Dumas i Henryk Sienkiewicz.
Dokumentów co niemiara, sama historia układa scenariusz. Cóż jednak zrobić, kiedy nie
wiadomo nic. Na takie pisanie porwał się, acz tylko częściowo, Józef Ignacy Kraszewski.
Niestety, nie starczyło i jemu inwencji, żeby zamalować białą plamę historii polskiej. Piszą
tymczasem Mariusz Trąba i Lech Bielski (Poczet królów i książąt polskich, BielskoBiała
2003): „Początek panowania w Polsce Kazimierza nazywanego w następnych wiekach
Odnowicielem, a w starszej literaturze również Mnichem, należy do najbardziej zagadkowych
okresów w dziejach średniowiecznej Polski”. Sekunduje im Andrzej Nowak (Kronika Polski,
Kraków 1998): Następuje „zamęt w kraju, który wobec zagadkowego przedstawienia
w źródłach, historycy starają się wyjaśnić, stawiając różne hipotezy”. Podobnego zdania są
Benedykt Zientara i Gerard Labuda. Najczęściej mówi się o ”reakcji pogańskiej” połączonej
z powstaniem ludowym (antyfeudalnym?). Wydaje się, że ów ruch najsilniejszy był
w Wielkopolsce, miał też miejsce w Małopolsce, ominął natomiast Mazowsze trzymane
twardą ręką przez cześnika Mieszka II Miecława albo Masława. Z ruchem ludowym, to też
spekulacje, połączyć się miał ruch możnowładców skierowany przeciw Kazimierzowi
nieumiejącemu zapewnić bezpieczeństwa ich włościom. Nic tu nie jest pewne. W każdym
razie prawowity władca zmuszony jest do ucieczki z kraju. Podobno po jego rejteradzie rządy
objął na krótko (cóż za temat dla powieści historycznej) jego przyrodni brat Bolesław zwany
Zapomnianym. Nie ma żadnych wiarygodnych dowodów na samo jego istnienie. Nie
przeszkadza to tradycji dziejowej kultywować jego pamięci jako męczennika zamordowanego
przez zdrajców lub poległego w walce z Czechami. W tej historii udokumentowany i realny
jest tylko najazd z południa. Książę czeski Brzetysław, zaznajomiony z chaosem
w dziedzinach Piastów, postanawia wyciągnąć kasztany z ognia palącego ziemię sąsiadów.
Wydawałoby się, iż okazja jest wyjątkowa i nieprzynosząca ryzyka. Wojowie Brzetysława
bez żadnego trudu docierają do Gniezna, rabując relikwie świętego Wojciecha, a dla większej
pewności również kości jego brata Radzima, pierwszego arcybiskupa gnieźnieńskiego i pięciu
polskich eremitów męczenników (Benedykt Zientara, Poczet królów i książąt polskich,
Warszawa 1980). Puszczają kraj z dymem, uprowadzają tysiące niewolników, obsadzają
swoimi załogami grody na Śląsku. Triumf Brzetysława jest jednak równie spektakularny, co
iluzoryczny. Król Niemiec Henryk III, już za siedem lat cesarz, nie ma najmniejszego
zamiaru akceptować faktu, żeby mu jakieś książątko wybiegało przed szereg. Cała logika
władzy cesarstwa opiera się na zachowywaniu równowagi między wasalami. Chwila
największych wiktorii Brzetysława jest więc również chwilą początku odrodzenia
piastowskiej Polski. W zaistniałej sytuacji, po surowym skarceniu Czechów, co odbiera im
skutecznie ochotę do podbojów, jest łaskaw Henryk III przypomnieć sobie nieszczęśliwego
wygnańca. Daje mu do dyspozycji pięciuset rycerzy i nakazuje przywrócić porządek na
wschodzie. Nie jest to byle jakie wsparcie zbrojne. W bitwach owego kresu brało z reguły
udział po kilkuset najwyżej rycerzy z obu stron. Z łopotem niemieckich flag wraca Kazimierz
Odnowiciel w 1039 roku na piastowskie ziemie. Dla Henryka III nie jest to wcale łatwa
decyzja. Już w IX wieku, jako pozostałość marchii Karola Wielkiego, powstało bowiem na
północnozachodnich granicach cesarstwa hrabstwo Holandii. Gwoli ścisłości sama nazwa
Holandia, albo od Holtland - kraj lasów, albo Onland - kraj podmokły i płaski, pojawiła się
dopiero w początkach XII wieku (Jan Balicki, Maria Bogucka, Historia Holandii, Warszawa
1989, z poprawkami Fernanda Braudela). Holender, czy jeszcze nie Holender, Teodoryk IV
zawiązuje wielką koalicję lotaryńskoflandryjską i rzucają przeciw Henrykowi. Jednocześnie
w Rzymie następują wydarzenia również dla Henryka w znacznej mierze niekorzystne -
w wyjaśnieniu wszystkich ich aspektów gubią się nawet najprzenikliwsi historycy.
W największym uproszczeniu: Potężna rodzina Tusculum wymusza na gremium
kardynalskim mianowanie głową Kościoła osiemnastoletniego bratanka dwóch poprzednich
papieży Teofilakta z Tusculum, który przyjął imię Benedykta IX. Rudolf FisherWollpert
napisze, iż „był to jeden z najbardziej niegodnych papieży tego okresu. Rzymianie gardzili
nim za jego rozwiązłość i występność. Stąd kilkakrotnie musiał opuszczać Rzym”. Inną
jednak sprawą jest ocena moralna, inną polityka. Do Rzymu bowiem ciągle powracał. Teraz
następuje
już
kompletna
łamigłówka.
Oddajmy
raz
jeszcze
głos
Rudolfowi
FisherWollpertowi, który może nam jej nie wyjaśni, ale przynajmniej poda elementy do
rozwiązania zagadki: „Kiedy w 1044 papież ponownie zmuszony był uciekać, antypapieżem
wybrano Sylwestra III, który jednak został ponownie przez Benedykta usunięty. W 1045
Benedykt odprzedał za tysiąc funtów srebra godność papieską Janowi Gracjanowi [którego
był ojcem chrzestnym - L.S.]; Jan Gracjan wstąpił na tron papieski jako Grzegorz VI. Tak
więc w tym samym czasie rządzili w Rzymie [jak zobaczymy w następnych rozdziałach ta
wielość następców Piotrowych nie była niczym nadzwyczajnym, jednak, na miłość Boską, nie
w jednym mieście! - L.S.] aż trzej papieże: jeden u świętego Piotra, drugi w Santa Maria
Maggiore, trzeci zaś na Lateranie. Na wniosek cesarza Henryka III w 1046 wszyscy trzej
zostali pozbawieni urzędu papieskiego. Sylwester mógł pozostać w Rzymie, Grzegorz został
deportowany do Kolonii, zaś nowo wybrany papież Klemens II zmarł już 9 października
1047. Po jego śmierci papieżem został ponownie Benedykt IX, ale 16 lipca 1048 został
ostatecznie zmuszony udać się na wygnanie”. Dlaczego poddany atakom z północy, niepewny
sytuacji na południu, decyduje się Henryk III, co mogłoby się wydawać absurdalne, na
konsekwentne i długotrwałe wspomaganie polskiego książątka?
Być może odpowiedzi szukać należy w Paryżu, gdzie właśnie król Francji Henryk
I poślubia Annę, córkę księcia Kijowa Jarosława Mądrego. W pierwszej chwili wydawać by
się mogło, że to jakiś absurd zupełny. Kijów od Paryża dzieli, licząc ówczesnymi drogami,
około sześciu tysięcy kilometrów, co oznacza, że na wieść ze stolicy do stolicy trzeba było
czekać dwa miesiące, zakładając jeszcze, iż kurier nie będzie przechwycony po drodze. Co
ma w owych czasach Kijów do Paryża?! Jednak coś ma. Wobec chaosu w Polsce Jarosław
może mieć wszelkie szanse stanąć lada chwila na wschodnich granicach Rzeszy. Francuzi
podchodzą pod brzegi Renu. O południu i północy była już mowa. W historiozofii polskiej
dominuje całkowicie chronologicznie ograniczona, a więc historycznie bałamutna, teoria
o nieszczęsnym, geopolitycznym położeniu Rzeczypospolitej między Niemcami a Rosją.
W połowie XI wieku Henryk III odczuwał to zupełnie inaczej. Z jednej strony rosnąca w siłę
i odwołująca się, tak samo jak on, do tradycji Karola Wielkiego Francja, z drugiej
nieobliczalne prawosławie, przy czym należy pamiętać, że Jarosław spowinowacony jest
z królami Norwegii i Szwecji, których zamiary są zagadką, pewne jest jednak, że w razie
czego nie omieszkają sięgnąć po czyjeś kasztany z ognia. W tej sytuacji stworzenie na
wschodzie polskiego przedmurza wydaje się niezwykle istotne.
Kazimierz sprawia się znakomicie, może aż za bardzo jak na kalkulacje Henryka. Nie
chodzi tylko o to, że pokonuje przeciwników, zdobywa Kraków, gdzie wkrótce przenosi
stolicę, ale staje się też mimowolną przyczyną przemian społecznych. Hufce niemieckie po
wykonaniu zadania wracają w swoje strony. Odnowiciel potrzebuje jednak siły zbrojnej. Stąd
pomysł, żeby co możniejszym wojom, nawet jeżeli walczyli przedtem przeciw niemu,
nadawać ziemie, z których czerpać będą zyski w zamian za służbę wojenną na wezwanie
z góry. „Rozpoczął się w ten sposób proces tworzenia stanu rycerskiego, który z czasem
decydować zacznie o kształcie politycznym państwa”. To jednak nastąpi później. Na razie
zyskuje Kazimierz Odnowiciel wojskowe zaplecze, co wcale nie musiało być elementem
programu Henryka III. Można ująć też sprawę szerzej. To wtedy Polska z bytu plemiennego
przeradza się w kraj feudalny. Feudalizm oznacza zaś piramidę władzy. Na szczycie zasiada
król (książę), poniżej rycerze (później szlachta) i kler, niżej słudzy szlachty i kleru - poborcy
podatkowi, kupcy, karczmarze, piwowarzy, giermkowie, odpowiednicy naszych dzisiejszych
służb specjalnych, bogatsi mieszczanie... Na samym dnie odczłowieczeni chłopi, biedota
grodzka i tak zwani ludzie z gościńca - w większości przypadków nieudaczni mieszczanie
i zbiegli chłopi. Od tego czasu, przez wiele wieków, wbrew Karolowi Marksowi i jakże
bliskim mu (choć na pewno by zaprzeczyli) liberałom, niewiele się zmieniło. Myszy pracują
na szczury, które udają, że liczą się z siedzącymi nad nimi kotami wybranymi przez myszy,
nad szczytami latają zaś orły (w zależności od kraju białe, czarne, dwugłowe etc.) i Michał
Archanioł, zapewniający górność, chmurność i alibi. Wszystko oczywiście inaczej się
nazywa, ale na jedno wychodzi. W tym sensie można bezsprzecznie powiedzieć, że
Kazimierz Odnowiciel stworzył nowoczesne państwo. Jest nieco krępujące, że stało się tak
dzięki niemieckiemu władcy, nie musimy o tym jednak pisać w podręcznikach ani tym
bardziej przypominać dzieciom, skąd wywodzą się takie słowa, jak: rycerz, pancerz,
burmistrz, krużganek, alkierz, lufcik, tum, tarcza, herb, szlachta, szmalec, sznur, szlaban,
marszałek. Nie ma powodów, by poczuwać się do wdzięczności, gdyż w najszerszym zakresie
Henryk III osiągnął dzięki Kazimierzowi Odnowicielowi swoje cele. Polska stała się rubieżą
zabezpieczającą Niemcy od wschodu. A był ku temu najwyższy czas. W latach tych sprawuje
bowiem władzę w Kijowie Jarosław Mądry. Nie na darmo nadała mu historia ten przydomek!
Jak pisze Władysław A. Serczyk (Historia Ukrainy, Wrocław 1990): „Kijów otaczał
szczególną troską. Początkowo wzniósł w nim tylko drewnianą cerkiew pod wezwaniem
świętej Zofii, lecz później, po pokonaniu przeciwników jedności państwa i odsunięcia
niebezpieczeństwa grożącego z zewnątrz, rozpoczął rozbudowę miasta zakrojoną na szeroką,
niespotykaną dotąd skalę. Kompleks budowli powstałych w Kijowie, poczynając od 1037,
nazywa się dzisiaj tradycyjnie «Grodem Jarosława». Zbudowano wówczas między innymi
murowany sobór Sofijski, bogato zdobiony i wyposażony w cenne dzieła ówczesnych
malarzy - «ikonopisców». Do chwili obecnej zachowała się wspaniała, odrestaurowana
w ostatnich latach mozaika w centralnej części soboru oraz freski zajmujące powierzchnię
niemal 3000 metrów kwadratowych. Cerkiew miała pięć naw, a nad nią wyrastało trzynaście
pozłacanych kopuł. (...) W tym czasie powstały też cerkwie świętego Jerzego i świętej Ireny,
patronów władcy i jego żony (Jarosławowi przy chrzcie nadano imię Jerzy); nowe mury
obronne ze słynną Złotą Bramą - głównym wjazdem do miasta. W Kijowie ustanowiona
została metropolia”. Budowano też i wspomagano budowę innych miast, przede wszystkim
Perejesławia. Na dworze Jarosława istniały trzy stronnictwa (vide cytowany już Lew
Gumilow, Od Rusi do Rosji): prozachodnie, w czym zawierała się fascynacja, ale również
marzenie o ekspansji w tym kierunku; probizantyjskie i nacjonalistyczne, uważające, że Ruś
może stawić czoło wszystkim „obcym”. Na razie przyszło jednak Jarosławowi walczyć
z południowymi sąsiadami - Pieczyngami, koczowniczym ludem tureckim, którego hordy
wdarły się do Kijowa. Wsparty przez Waregów i nowogrodzian, po niezwykle krwawej
bitwie, ostatkiem sił Jarosław zwyciężył. „Za to klęska Pieczyngów - pisze Gumilow - była
całkowita i plemię to więcej już nie niepokoiło Rusi”. Sukces ten umocnił przede wszystkim
nacjonalistów. Na południu zagrożenie minęło, na zachodzie sytuacja była nie do końca
wyjaśniona, na wschodzie nomadzi nadal zbyt silni. Siłą rzeczy ekspansja ruska skierowała
się na północ. Jeżeli nie militarna, to w każdym razie ideologiczna. W swojej znakomitej
pracy Wzrost potęgi Moskwy (Kraków 2000) cytuje Henryk Paszkiewicz Jarosława Mądrego
aż na dwudziestu stronach. Możemy łatwo dojść do przekornego wniosku, że o ile bez
Jarosława Mądrego nie byłoby silnej, a może nawet potężnej Rusi Kijowskiej, to bez niej
z kolei nie byłoby Księstwa Moskiewskiego, a w dalszej konsekwencji Rosji. To prawda, że
musiały jeszcze minąć wieki. Ziarno jednak zostało już zasiane. O dziwo, myśl okazuje się
czasem ważniejsza od miecza.
Podobnie poniekąd było we Włoszech. Jak możemy się domyślać, Henryk III nie miał
nic przeciwko międzypapieskim waśniom, a wszelkie konflikty na południowej flance jego
włości były mu jak najbardziej na rękę. Toteż z satysfakcją przyjmuje fakt, iż na
południowych wybrzeżach Półwyspu Apenińskiego panoszyć się zaczynają Normanowie. Jest
to lud skandynawski, potomkowie wikingów z rogami na hełmach, osiadły również (stąd
Normandia) na ziemiach dolnej Sekwany, w tych czasach mówiący już po frankijsku
i rządzący się podług kontynentalnych instytucji. Nie zmienia to wiele ich łupieżczych
tradycji - wojska wypadające z ich długich łodzi dają się nieźle we znaki całej zachodniej
Europie. Tym razem wyprawiają się na Morze Śródziemne. Mauretańskie kalifaty
południowohiszpańskie są dla nich jeszcze za silne. Władcy Andaluzji dysponują przy tym
zgromadzoną w Kadyksie i Tarifie solidną, jakbyśmy to dzisiaj nazwali, strażą przybrzeżną.
Za to Neapol, obawiający się Rzymu i trzymający wojska na północy królestwa, jest celem
wymarzonym. Już w 1029 roku podrzędny wódz normandzki Rainulf I Drengot wdziera się
na półwysep i opanowuje tereny, które zostają mu tchórzliwie przyznane wraz z tytułem
hrabiego d’Aversy. Świeżo ochrzczony Norman ma dość sprytu, żeby zrozumieć, iż nie
utrzyma się na zdobytych ziemiach bez politycznej przynajmniej pomocy z zewnątrz. Ogłasza
się więc natychmiast niezłomnym stronnikiem cesarstwa niemieckiego. Wystarczy spojrzeć
na mapę, żeby zrozumieć cały cynizm dzikiego zdobywcy. Od monarchii Konrada II,
a później Henryka III, dzielą go setki kilometrów i różne włoskie księstwa oraz państwo
kościelne przede wszystkim. Tymczasem jest więc sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem.
Wydaje się, że nic nie może już powstrzymać Normanów. Padają Kapua i Solerno. Na
zdobyte ziemie przybywają setki Normanów złaknionych nowych poddanych i własności.
Apetyty rosną w miarę jedzenia. Przybyły w 1039 Tankred z Hauteville ma dwunastu synów,
z których każdemu, a sobie również, chciałby zagwarantować odpowiednią działkę, zamki,
tytuły i ziemie. Nie darzy on rzecz jasna, któregoż ojca na to stać, wszystkich synów
jednakową sympatią. Trzej, Robert, Roger i Wilhelm, wydają mu się najgodniejszymi
spadkobiercami. Im też powierza gros swoich sił zbrojnych. Nie są one byle jakie, gdyż do
włoskich brzegów przybijają coraz to nowe łodzie pełne wojowników spragnionych łupów,
wiecznej wiosny i wymarzonych, namiętnych kobiet. W tym momencie zaczyna się jednak
niepokoić Henryk III. Owszem, chętnym okiem widział dywersję na południu, ale nie
powstanie tam konkurencyjnego i niebezpiecznego nowego państwa. Nie angażując się do
końca, pozwala więc papieżowi zorganizować antynormandzką ligę, w której skład wejdą
Longobardzi, mieszkańcy regionu Apulii, a nawet zwerbowane za słoną opłatą (Henryk nie
dał oczywiście ani grosza) ochotnicze oddziały bizantyjskie. Jak pisze Józef Andrzej
Gierowski: „Nie doszło jednak do współdziałania papieża i cesarza bizantyjskiego.
Uniemożliwiła je schizma wschodnia patriarchy Konstantynopola, Michała Cerulariusza. Siły
papieskie okazały się za słabe do wywalczenia zwycięstwa. W 1053 roku pod Civitą w Apulii
Robert Guiscard [pierwszy z synkówfaworytów Tankreda z Hauteville - L.S.] rozbił
zaciągnięte przez papieża wojsko. Sam papież znalazł się w niewoli i choć był traktowany
z ironicznym szacunkiem, dopiero po kilku miesiącach zdołał się z niej wydostać.
Zwycięstwo to, a także przybierający na sile spór między cesarstwem a papiestwem
zapewniły Normanom swobodę dalszych poczynań. Aby uzyskać pomoc Normanów, papież
Mikołaj II nadał Robertowi wszystkie zdobyte przez niego ziemie jako lenna. Porozumienie
to, zwane konkordatem z Melifi, zawierało wprawdzie uznanie najwyższej zwierzchności
papieża nad południowymi Włochami, zarazem jednak tworzyło prawną podstawę władzy
Normanów. Dzięki oparciu w Rzymie Robert nie zważał na pretensje władców
longobardzkich i kontynuował podbój ziem należących do Bizancjum. Ukoronowaniem tych
sukcesów stało się zdobycie Bari. Po sześciu wiekach skończyło się panowanie greckie
w południowych Włoszech”.
Oto jakie figle płata historia. Kiedy długie łodzie Normanów mijały terytoria
mauretańskie, a w Cieśninie Gibraltarskiej mogli nawet widzieć dumne pałace i meczety
muzułmanów, nie wiedzieli nic o rozpoczynającej się tam wojnie domowej. Za chwilę już
kalifat kordobański rozpaść się miał na sześć małych królestw, z których każde z osobna było
beznadziejnie słabe militarnie i finansowo. Współcześni nazwali je taifas, co oznacza
zgrupowanie, klan. W dzisiejszej polszczyźnie dałoby się zapewne przetłumaczyć jako:
majątki partii kanapowej. Żadne z tych taifas nie przetrwało dłużej niż sześćdziesiąt lat.
Najbliższa powodzenia była zapewne rodzina Banu Abbad, która po opanowaniu Badajoz
przejściowo zdobyła nawet Toledo, jednak spotkała się w tym mieście z żywiołowym oporem
ludności nie tyle wiernej swoim uciekającym kalifom, ile przywilejom przedtem przez nich
nadanym, które napastnicy usiłowali zmienić lub unieważnić. Walki wokół Badajoz osłabiały
Andaluzję, w której władcy Sewilli w zależności od koniunktury i intryg dworskich popierali
kolejne taifas, ale na pewno nie Banu Abbadów, którzy mogliby stać się niebezpieczną
konkurencją. Niemniej jednak ciągłe angażowanie się w walki sąsiedzkie kosztowało ich
ogromne sumy i ogałacało z wojska. Gdyby to wiedzieli Normanowie... Toż skarby Kordoby
i Sewilli były co najmniej równoważne nieosiągalnym na razie perłom Bizancjum.
Czy jednak naprawdę nie wiedzieli? Dialektyka chrześcijańska, jak zresztą większość
ideologii, jest skonstruowana specyficznie. Większymi wrogami od tych, którzy tworzą nową
koncepcję, są rewizjoniści starający się rozmyć prawdziwą doktrynę. Lepszy jest
mahometański pies niewierny niż swój heretyk, podobnie jak dla stalinowca lepszy był
białogwardzista niż trockista. Nic więc dziwnego, że podszepty większości władców
rzymskokatolickiej Europy sugerowały ataki na schizmatyków przede wszystkim.
Jest to czas, kiedy - początkowo we Francji - pojawiają się pierwsze promienie gotyku
(stąd jego średniowieczna nazwa „opus francigenum”). Pamiętam wielogodzinne dyskusje ze
studentami ASP w Warszawie, którzy widzieli w nim techniczną realizację postępu
budownictwa i architektury. Otóż nic z tych rzeczy. Gotyk to przede wszystkim wyraz nowej
ideologii. Pisze Lech Kalinowski, iż „urzeczywistniał ideał pałacu cesarskiego, podczas gdy
masywna budowla romańska - feudalnego zamku”. To tylko pół prawdy. Po wypchnięciu
Greków na wschód chrześcijaństwo zachodnie, jeszcze grubo przed krucjatami, wchodzi
w swój okres triumfalistyczny i strzelisty. Łuki okien pną się ku górze niczym strzały
wskazujące obłoki i Niebieskie Jaruzalem. Witraże i wielkie rozety rozrzucały po wnętrzach
migotanie cudownych kolorów, które spotkamy w życiu pozagrobowym. Miałem szczęście
zwiedzać katedrę w Auxerre (o wiele późniejszą, ale nie ma to akurat znaczenia)
z Jacques’em Le Goffem, który tłumaczył, jak bogato i pstrokato wymalowane były ściany
świątyni. Zdarły farbę późniejsze pokolenia chcące widzieć wszędzie diabła i złowrogą
pokusę. Dopiero barok pozwolił sobie wymalować niebo gwiaździste w kościele Mariackim
w Krakowie i dodać kiczowate ołtarzyki. Barw już jednak zabrakło. Któżby poważył się na
pomalowanie ścian katedry na żółto, pomarańczowo lub niebiesko. Zdobył się na to cudowną
rozetą w katedrze w Reims tylko Żyd Chagall. Jednak i ona została umieszczona z tyłu za
głównym ołtarzem.
Zresztą pojawienie się gotyku nie jest sprawą zrozumiałą i możliwą do
zaakceptowania dla wielu prawowiernych. Około 1039 opatem pustelników kamedulskich
w Fonte Avelleno zostaje Piotr z Rawenny. Stosunkowo młodo - ma trzydzieści dwa lata.
Bardzo ciekawa to postać. Jeżeli wierzyć hagiografom został porzucony przez matkę
niemogącą wychować swych kilkunastu dzieci. Dopiero na interwencję sąsiadów zostaje
przyjęty z powrotem do rodzinnego domu, gdzie od malucha zostaje świnopasem. Lituje się
nad nim jeden ze starszych braci - Damian. Na ile może, stara się go uczyć, ale przede
wszystkim uświadamia mu, że ma w życiu tylko dwie drogi: wojsko albo stan duchowy.
Wdzięczny brat, wstępując do kamedułów, przyjmuje jego imię. Będzie odtąd Piotrem
Damianem. W zakonie daje się od razu poznać - trudne dzieciństwo nie mogło być bez
znaczenia - jako nieubłagany pogromca wyrodnych matek, swobody seksualnej, symonii
i rozpusty Rzymu. Wkrótce awansowany na biskupa Ostii i kardynała, otoczony aurą
świętości, wychowuje dalszych świętych. Jednym z nich jest Dominik Opancerzony
(Dominicus Loricatus), który dowiedziawszy się, że jego ojciec nabył za pieniądze godność
kapłańską, w pokucie nosił przez całe życie założoną na nagie ciało metalową kolczugę,
kaleczącą go przy każdym ruchu - stąd przydomek. Zmarł w 1060, na dwanaście lat przed
swoim wychowawcą, któremu pozostał do końca wierny i wdzięczny. Czyż można się
spodziewać, iż takich ludzi nie gorszyły kolory i fanaberie gotyku? Mówiąc zaś o fanaberiach,
nie jesteśmy bynajmniej gołosłowni. Znakomity antropolog francuski (notabene mąż córki
wielkiego polskiego poety Juliana Przybosia) Claude Gaignebet (Artprofane et religion
populaire au moyen âge, Paris 1985) pokazał, iż artyści XIXIII wieku korzystali często
z wolności twórczej przyznanej im przez nowy styl w sposób na pewno niezgodny
z intencjami mecenasów. Tam, gdzie nie sięgał wzrok surowych biskupów, za fryzami,
wieżami, niewidoczne z dołu, umieszczali rzeźby pogańskie i bez mała pornograficzne. Są to
niekiedy arcydzieła sztuki, których wykonanie wymagało tygodni i miesięcy pracy w ukryciu.
Po co? Wydaje się, że odpowiedź jest tylko jedna. Nie ma sposobu zatrzymania ludzkiego
pędu do wolności. Rzeźbiarz uderzający dłutem na złość wszystkim, ryzykujący wiele,
a sygnujący swoje prace dziwnym kodem, którego nikt do dzisiaj nie rozpoznał, nie miał
żadnych szans, żeby przypuszczać, że za siedemset lat Claude Gaignebet i JeanDominique
Lajoux wdrapią się na dach i zobaczą jego ukrytą perełkę. Nie ustalą jego imienia i siłą rzeczy
nie nadadzą mu rozgłosu. A po cóż rozgłos umarłym? Kiedy konie niemieckiej jazdy
Kazimierza Odnowiciela tratowały polską ziemię, gdzieś we francuskiej wiosce siedział
francuski rzeźbiarz i odnajdował gładkość pośladków swojego kochanka. Jedno i drugie ku
czci Najświętszej Maryi Panny. Nie ma w tym cienia bluźnierstwa. Tylko historia.
1195
W 1195 przyszedł na świat w Lizbonie Ferdynand Bullone, późniejszy święty Antoni
Padewski. Wbrew przydomkowi nie był Włochem, ale Portugalczykiem. Jak każde
chrześcijańskie dziecko wie, jest patronem od rzeczy zagubionych. Stare porzekadło
z Mazowsza, które odnotowaliśmy koło Liwia na Mazowszu, mówi:
Gdyś się zgubił byle czego, Pomódl się do Antoniego.
(zanotował Mirosław Kanownik)
Z kolei Julian Krzyżanowski podaje (Nowa księga przysłów i wyrażeń przysłowiowych
polskich, Warszawa 1969) między innymi:
Święty Antoni od zguby broni.
Albo:
Święty Antoni, chwała twoja!
Niech się znajdzie zguba moja.
I jeszcze:
Święty Antoni! Dopomóż odszukać koni!
Jest w tym niemała hagiograficzna zagadka. W żadnej relacji nic nie łączy bowiem
Antoniego z jakimikolwiek zgubami, przepadłościami czy cudownymi odnalezieniami. Już
w piętnastym roku życia, będąc prawiczkiem, co w jego wieku nie zdarzało się w tych latach
zbyt często, wstąpił do klasztoru kanoników regularnych świętego Augustyna koło Lizbony,
skąd po dwóch latach nowicjatu, jako wyjątkowo zdolnego ucznia, wysłano go do klasztoru
w Coimbrze na wyższe studia teologiczne. Tu również był prymusem. Wtedy też kapituła
zdecydowała, że jest gotów do ewangelizacji muzułmanów w Maroku. Rzecz nie okazała się
prosta. Czując zewsząd sprzeciw, opuszczony przez najbliższych, uważających, iż płomienne
kazania i przykład osobisty wystarczą, kiedy nie dano mu żadnej możliwości ekumenistycznej
negocjacji, Antoni rezygnuje. Zgorzkniały, chory bardziej psychicznie niż fizycznie, chowa
się w pustelni na parę trudnych lat. Wyszedłszy, staje się kaznodzieją uznawanym
i opłacanym przez uniwersytet w Montpellier i Tuluzie. Ogromna większość jego kazań
(wykładów?) nie dotrwała do naszych wieków. Ze szczątków wiemy, iż głosił przekonanie
o możliwości tolerancji i porozumienia między religiami. Krótko mówiąc, nie nadawał się na
swoje czasy. Bardzo szybko zostaje odwołany ze stanowiska kaznodziei i odesłany doLe Puy
w poniżającej funkcji gwardiana, potem, co było jednak awansem, kustosza w Limoges. Daje
mu to szansę organizowania akcji charytatywnych wspomagających nie tylko ślepo
wierzących. Po śmierci stał się przedmiotem rozgrywki między nie tyle mającymi przeciwne
racje teologiczne, ile tymi, którzy walczyli o ludowe poparcie. Być może też fraza Grzegorza
IX, że „zawsze poszukiwał najważniejszego”, spowodowała wiarę w jego orędownictwo
w kwestiach ołówków odłożonych nie tam, gdzie należy. Trzeba było jeszcze siedmiuset lat
(sic!), aby Pius XII ogłosił go „doktorem Kościoła”. Papieżowi nie chodziło w najmniejszym
stopniu o jego doktrynę, a tylko o głęboki kult ludowy, któremu nie należy się sprzeciwić.
„Posągi świętego Antoniego - piszą Donald Attwater i Catherine R. John (Dykcjonarz
świętych, Wrocław 1997) - przedstawiające go jako łagodnego młodzieńca, trzymającego na
ręku Dzieciątko Jezus oraz lilie, nie oddają mu często pełnej sprawiedliwości. Był to silny
i odważny człowiek, bezlitosny wobec ciemiężycieli bezbronnych, rozwiązłego kleru
i heretyków”. Z biegiem lat oprócz rzeczy zagubionych jego patronat objął również bydło
narażone na zarazę i problemy rodzinne (Encyklopedia katolicka, 1.1, Lublin 1973).
W bliższych nam czasach propagowania kultu św. Antoniego podjęła się prasa katolicka.
Wystarczy wymienić tylko tygodnik „Głos Świętego Antoniego z Padwy” (Lwów
1896-1914), „Chleb Ubogich Świętego Antoniego Padewskiego” (Poznań 1895-1923) czy
„Posłaniec Świętego Antoniego z Padwy” (Lwów 1910-1939). Sam Ferdynand Bullone byłby
tym ogromnie zdziwiony. Z jego pism, jeśli można wierzyć kopiom i późniejszym
komentarzom, wynika, że był wrogiem wszelkiej, poza metafizycznopapieską, centralizacji
władzy, która w jego pojęciu nie mogła ulżyć biednym i prześladowanym. Bardzo skromnie
zakreślał swoje oddziaływanie. Stajemy wobec koncepcji, co do której historycy do dzisiaj
nie mogą się pogodzić. Czy Bolesław Krzywousty naraził kraj na szwank, dzieląc go między
synów, czy wręcz przeciwnie, umożliwił mu postęp i skuteczną pogoń za uciekającą
cywilizacją zachodnią? My, dzieci Internetu, musimy sobie uświadomić, że apele książąt
rozbrzmiewały pod sklepieniami ich komnat, a dalej wynosili je już gońcy w miarę sił
własnych i wydolności konia. Realna władza książąt roku 1195 nie sięgała i sięgać nie mogła
dalej niż poza stukilometrowy krąg, założywszy optymistycznie, iż nie komplikowały sytuacji
góry, szerokie rzeki, bagna i puszcze, zawężające siłę rozkazów, zarządzeń i odległych,
choćby najbardziej racjonalnych pomysłów i wskazań. Tylko na pobliskich ziemiach mógł
władca dokonywać realnych przemian. I w tym miał święty Antoni względną rację.
W Polsce dominuje na razie inna koncepcja polityczna. 5 maja 1194 umiera
w Krakowie Kazimierz zwany Sprawiedliwym. Tak określały go kroniki pisane wtedy bodaj
bez wyjątku przez duchownych, ze względu na niebywałe przywileje, jakie ze szkodą dla
państwa przyznał klerowi - między innymi zrzekł się na rzecz Kościoła „ius spolii”, czyli
prawa księcia do ruchomości po zmarłych dostojnikach episkopatu. Na wieść o śmierci
braciszka Mieszko III Stary, zapewniwszy sobie współdziałanie książąt śląskich, rusza na
Kraków. Nad rzeczką Mozgawą koło Jędrzejowa następuje bitwa w dwóch odsłonach, której
scenariusz świadczy tragicznie o umiejętnościach taktycznych dowódców obu stron. 13
września 1195 główne siły Mieszka ścierają się z oddziałami wojewody krakowskiego
Mikołaja, wspomaganego przez jazdę księcia włodzimierskiego Romana. W walce ginie
Bolesław, syn Mieszka Starego, a on sam, poważnie ranny, zarządza odwrót. Ledwo kurz
opadł i pozbierano rannych z pobojowiska, przybywa na pole spóźniony Mieszko Plątonogi
i natyka się na równie niepunktualne zastępy kasztelana sandomierskiego Goworka,
wychowawcy synów Kazimierza Sprawiedliwego. Kolejne starcie, zupełnie zbędne, gdyż
wszystko zdecydowało się już wcześniej, przynosi tylko wzięcie Goworka w niewolę, co jest
dla obu Mieszków, Starego i Plątonogiego, jakimś finansowym pocieszeniem. Ich plany
polityczne legły bowiem definitywnie w gruzach. Regencja w Krakowie zostaje utrzymana,
a dawne włości piastowskie podzielone są nadal na trzy części: małopolskomazowiecką
synów Kazimierza Sprawiedliwego, wielkopolską Mieszka III i śląską potomków
Władysława II Wygnańca. W przyszłości domeny te ulegać będą dalszemu rozdrobnieniu. Za
kilkanaście lat będzie już na ziemiach piastowskich jedenaście udzielnych księstw, potem
jeszcze więcej. Nie ma w tym żadnej specyfiki polskiej. Francja za panowania współczesnego
Kazimierzowi Sprawiedliwemu i Mieszkowi Staremu Filipa I jest archipelagiem posiadłości,
których seniorzy czasem uznają władzę centralną, czasami zaś lekceważą ją do tego stopnia,
że nie są nawet skłonni przyjąć królewskich posłów. Ponadto wszyscy biją się ze wszystkimi
i ze wszystkimi układają w trwające miesiącami czy nawet tylko tygodniami sojusze. Na
będącym przedłużeniem polityki rynku matrymonialnym panuje zamęt totalny. Księżniczka X
może być siostrą Y, ale kuzyn Y poślubił właśnie Z, której brat W jest akurat związany z X
poprzez pokrewieństwo z V, mającego jednak popleczników u U. Tłumaczę zawsze moim
studentom, że nie ma nic wspanialszego dla miłośników krzyżówek czy sudoku, jak ten okres
historii Francji. Kto z kim, a kim jest ten ktoś, kto zaś ktosia kuzynem. Już rozrysowanie
takiego schematu graniczy z cudem. Trzeba zaś dodać, iż niektóre związki nie dają się
wyjaśnić bezpośrednio. V nie poślubia T z powodu jej posagu, ale ze względu na to, iż podług
uporczywych wieści Y jest nieuleczalnie chory, a w przypadku jego śmierci X będzie mogła
się wmieszać w egzekucję jego testamentu. W 1987 Thierry Le Hête wydał pomnikową pracę
Les Capétiens, w której na dwustu dwudziestu stronach i ponad stu tablicach stara się
wyjaśnić pokrewieństwa różnych linii Kapetyngów. Wielki angielskofrancuski antropolog
kultury Julien PittRivers powiedział, że oto mamy punkt wyjścia. Trzeba poddać analizie
dzieło Le Hêtea i wtedy może, powoli, zaczniemy rozumieć zasady myśli politycznej tamtych
czasów. Można mu wierzyć, gdyż był PittRivers arystokratą skoligaconym z Plantagenetami
i spokrewnionym ze Stuartami, mającym ambicje umieścić się w puzzlach angielskich
struktur pokrewieństwa, co zabrało mu ostatnie lata życia. Książka nie zdążyła się już ukazać,
ale materiały nie mogły przecież zniknąć. Mam nadzieję, że ktoś je odnajdzie i wyda. Znając
bowiem niesłychaną inteligencję PittRiversa i jego pickwickowski humor, wiem, że będzie to
lektura wspaniała. Taka zaś ulica de l’Université w Paryżu aż do Boulevard de la Tour
Maubourg, nie licząc przecięcia z esplanadą Invalides, wydaje się nudna i szara. Wystarczy
tylko, a tego nie ma już w przewodnikach, mieć możliwość przekroczenia wysokich jej bram.
Za nimi pojawiają się ogrody, fontanny, oszklone pawilony. W jednym z nich żył i umarł
PittRivers, autor Anthropologie de l’honneur (Paris 1977), książki, którą może należałoby
wpisać na listę obowiązkowych lektur co najmniej tym, którzy udzielają się publicznie.
Wróćmy jednak do roku 1195. Te wszystkie książątka szukające odpowiednich
ożenków na matrymonialnej szachownicy, wykrwawiające się w sąsiedzkich walkach, mają
swoje niemałe ambicje. Jakiegoś nieistniejącego zresztą, paryskiego budżetu centralnego nie
byłoby nigdy stać na ich zaspokojenie. Tutaj jednak każde książątko chce mieć katedrę
piękniejszą niż u kuzyna, zamek większy niż teściowej. I budują je. Znajdują lepszych czy
gorszych architektów (wtedy nie było jeszcze takiego słowa - mówiło się: budowniczy), mają
mniej lub więcej pieniędzy, ale ciągną te wieże ku niebu, a zamki zdobią basztami
i wykuszami. Mieszkałem przez dziesięć lat w wiosce SâacysurMarne dokładnie na granicy
ÎledeFrance i Szampanii. Na zakupy jeździliśmy z Basią najczęściej do supermarketu
w ChâteauThierry, dwadzieścia kilometrów na wschód. Na tym drobnym odcinku mijaliśmy,
zblazowani, trzy kościółki romańskie i dwa wczesnogotyckie. Wszystkie wybudowane
zostały na przełomie XII i XIII wieku przez pociotków i dalszych krewnych książąt
Szampanii. Przewodniki nawet ich nie wzmiankują, bo trudno wymienić wszystkie mrówki
w mrowisku. Podobnie jest w Niemczech, Hiszpanii, Anglii, a w odpowiednich proporcjach
także w ubogiej Polsce. Fundacje z tego okresu (moja droga po zakupy przeniesiona nad
Wisłę byłaby obowiązkowym szlakiem turystycznym) zawdzięczamy również regionalnym
władcom o zapomnianych imionach.
W Rzymie, w roku 1195, panuje Celestyn III (Giacinto Bobone). Postać o tyle
niebywała, że papieżem został wybrany w wieku lat 85, co nawet jak na dzisiejsze kryteria
jest niezwykłe. Wbrew wszelkim oczekiwaniom okazał się staruszkiem energicznym
i zdecydowanym. Podczas siedmioletniego pontyfikatu zdążył zagrać na nosie wszystkim
oczekującym na jego rychły zgon biskupom, czyniąc z kurii papieskiej jedyny prawny
ośrodek
w kwestiach
teologicznych,
liturgicznych,
a także
w wymiarze
politycznoekonomicznym. Jego rozgrywka z cesarzem niemieckim Henrykiem VI
Hohenstaufem uchodzi nie bez racji za dyplomatyczny majstersztyk. Najpierw go koronuje,
ale za cenę podjęcia nowej krucjaty, potem, robiąc wszystko, by się ona nie powiodła,
dyskontuje wszelkie iluzoryczne sukcesy krzyżowców. Wreszcie, po śmierci cesarza, otula się
czarną żałobą i gotów jest przygarnąć pod swoje władanie osierocone po nim owieczki.
Jedynie czasu brakuje. Starość ma swoje prawa. Umiera pięć miesięcy po cesarzu i ryby
uciekają z sieci. Jego następca Innocenty III (Lotar, hrabia Segni), obrany w wieku 38 lat, nic
bowiem nie zrozumiał z subtelnych intryg poprzednika. Jest to papież terrorysta (słowo jest
mocne, ale nawet wydany przez katolicki Znak Leksykon papieży, Kraków 1990, mówi
o terrorze w jego metodach sprawowania władzy), nieuznający żadnych odchyleń od
oficjalnej, czyli również narzucanej przez siebie, doktryny. Biada odchyleńcom. Koniec
wszelkich kompromisów, a tym bardziej jakiejkolwiek dyplomatycznej gierki, w której
czasami ręka rękę myje. Zarówno w Niemczech, jak i Anglii narzuca swoją wolę groźbami
ekskomuniki czy wezwania wiernych do buntu. W 1215, pewny przewagi, zwołuje sobór
powszechny, zwany IV laterańskim. Co warto z niego zapamiętać, to przestrzegany do dzisiaj
przez wiernych obowiązek spowiedzi w okresie wielkanocnym. Wszystkie polityczne
ustalenia soboru legły za to w gruzach w ciągu paru następnych lat. Proklamowana krucjata
zakończyła się beznadziejnym niepowodzeniem, Kościół wschodni sprzeciwił się zbliżeniu
z zachodnim, i tylko jeszcze bardziej się od niego oddalił, wyrzekł się również Kościół
„ubóstwa proklamowanego siłą”. Trzeba jednak przyznać Innocentemu III, że w tym ostatnim
względzie zostawił sobie furtkę otwartą.
Jako wentyl bezpieczeństwa zatwierdza bowiem istnienie głoszącego ubóstwo zakonu
świętego Franciszka z Asyżu. Linia między „ubóstwem proklamowanym siłą” a ”ubóstwem
dobrowolnym” jest w uczonych interpretacjach nieskończenie cieniutka. Czy na przykład
nacisk psychiczny: skoro jesteś sługą bożym, winieneś zrezygnować z luksusów, jest już
przejawem terroru? Albo odwrotnie, czy afiszowanie się ubóstwem nie staje się przejawem
próżności i narzędziem w zabieganiu o władzę? Wydaje się, iż w przypadku Franciszka
z Asyżu można tych dyskusji zaniechać. Był to po prostu człowiek obdarzony autentyczną
i absolutną empatią - rodzą się niekiedy tacy, choć być może za rzadko. Nie jest to też kwestią
hagiografii, gdyż nawet nieżyczliwe mu źródła świadczą na jego dobro. Jeżeli takie
opowieści, jak o ”bracie wilku”, złożymy do szuflady kiczu, faktem pozostanie, iż pochodząc
z bogatej rodziny kupieckiej Bernardone, zrezygnował ze wszystkiego, żeby móc współżyć
z wyrzutkami społeczeństwa i przywracać im nadzieję. Wydaje się, że niedocenione
i zakłamane zostały jego stosunki ze świętą Klarą. Oczywiście, nie było tam żadnego seksu.
Franciszek jednak rozumie jej uczucia i w ramach celibatu, który stanowi element jego
najgłębszych przekonań (nie jako wierność nakazom, ale osobiste wyrzeczenie), robi
wszystko, co może, by jej ulżyć. Biskup Karol Radoński pisze, że Klara swój klasztor
„opuściła raz tylko, żeby pomodlić się wspólnie ze świętym Franciszkiem i spożyć z nim
wspólny posiłek”. Intuicja i znajomość osobowości Franciszka mówią nam, że takich spotkań
było na pewno więcej. Jeżeli był bowiem Franciszek od dziecka przepełniony empatią, to
dlaczego kochającej go kobiety miałoby to akurat nie dotyczyć...
W 1195 ma Franciszek zaledwie kilkanaście lat. W tym samym czasie rozpoczyna się
kariera Dominika Guzmana, starszego odeń o lat dwanaście hiszpańskiego arystokraty ze
znamienitego rodu kastylijskiego, spowinowaconego z królami. Obaj najszczersi katolicy,
lecz jednocześnie ogień i woda. Współczucie to zapewne najodleglejsza Dominikowi słabość
umysłu i serca. Powołane przez niego zgromadzenie ma słowem, choć miecz go też nie
brzydził, przyganiać na słuszną drogę zbłąkane owieczki, uległe niestosownym zachętom
odchyleńców i słabeuszy. Gdziekolwiek będzie się palił stos, gdzie trzeba będzie uciszyć
przeciwnika, tam znajdziemy zawsze dominikański habit. Nie darmo legenda wywodzi nazwę
zakonu nie od imienia założyciela, ale zbitki „Domini canes” - „Psy Pańskie”. Albowiem pies
słucha tylko właściciela, a kiedy trzeba, zagryzie na śmierć. Tak oto na przełomie XII i XIII
wieku wykształciły się dwie tradycje chrześcijańskie - bosych franciszkanów
wspomagających pokrzywdzonych i pysznych dominikanów, przywołujących do porządku
tych, którzy ośmieliliby się mieć swoje zdanie. Taka jest jednak ironia historii, pozwólmy
sobie na parowiekową antycypację, iż w naszych czasach role się kompletnie odwróciły.
Zapatrzeni w prymitywną i obrzędową religijność ludową franciszkanie (co im się pomyliło
z maluczkimi i nieszczęśliwymi) są dzisiaj w ariergardzie kościelnych przemian. Przeciwnie,
wyintelektualizowani dominikanie popierają reformy i są obok części jezuitów nadzieją
wierzącego laikatu i zgryzotą dla konserwatywnych papieży. Dla tej przemiany trzeba było
jednak kilkuset lat i w niczym to nie umniejsza ani łagodnej wielkości świętego Franciszka
z Asyżu, ani grozy otaczającej patrona inkwizycji, świętego Dominika Guzmana.
W 1195 powraca Robin Hood do lasu Sherwood. Jeżeli istniał naprawdę, a jego
legenda ma realne podstawy, jest to całkowicie logiczne. Przypomnijmy bowiem ciąg
zdarzeń. Urodzony około 1160 w drobnoszlacheckiej rodzinie, w Locksley w hrabstwie
Nottingham, miał młody Robin złamać prawo zabraniające polować w lasach królewskich.
Skazany za to zaocznie na karę śmierci, ucieka w niedostępne bory i rozpoczyna wojnę
partyzancką przeciw szeryfowi Nottingham i wszystkim administratorom króla Jana bez
Ziemi, który narzuca swoje bezwzględne i wyniszczające kraj rządy, korzystając ze
spowodowanej wojną krzyżową, a potem zdradzieckim uwięzieniem, nieobecności w kraju
jego prawowitego władcy Ryszarda Lwie Serce. Kogóż nie gromadzi Robin Hood u swojego
boku? Są tu i brat Tuck z zakonu franciszkanów (jakże szybko roznosi się po świecie idea
z Asyżu), i wielki mocarz, kulturysta, zwany przekornie Małym Jankiem (Little John),
i uroczy minstrel AllenaDale, czy wreszcie ukochana wodza, Marion (Maid Marian),
występująca zawsze w męskim stroju. Niezrównany łucznik Robin Hood ośmiela się nawet,
w przebraniu, stawić na zawody organizowane przez jego śmiertelnych wrogów i zgarnąć im
sprzed nosa nagrodę. Jakże to romantyczne i piękne. Nie dziwi nikogo, iż w postać Robin
Hooda wcielali się na ekranie i Errol Flynn (1938), i Sean Connery (1976), i Kevin Costner
(1991), nie wspominając nawet o Richardzie Greenie czy Richardzie Toddzie. Ale nawet
wierząc mitom, ciąg dalszy był mniej szczęśliwy. Król Ryszard Lwie Serce winien był
w podzięce za zasługi mianować Robin Hooda lordem Huntingdon i uznać za bohatera.
O czym Robin nie wie, Jego Wysokość ma zupełnie inne plany. Cóż go obchodzą biedacy
z hrabstwa Nottingham, gdy ma się zamiary bez mała imperialne. Ledwo odzyskawszy tron
angielski, rusza Ryszard na podbój Normandii. Źle wybrał termin. Pisze Régine Pernoud
(Ryszard Lwie Serce, Warszawa 1994): „Rok 1195 nawiedził niebywały nieurodzaj, który
dotknął też «tłustą» Normandię. Ryszard musiał sprowadzać zaopatrzenie z Anglii
w ilościach, które przekraczały możliwości produkcyjne ludności”. Władców nie obchodzi
nigdy, że poddani nie mogą nastarczyć ich wielkim planom. Tutaj rodzi się też morał
opowieści o Robin Hoodzie, wracającego w bory, gdzie umrze zdradzony przez paskudną
czarownicę.
Nawet jeżeli legenda Robin Hooda jest iluzorycznym scenariuszem, a Kwiatki
świętego Franciszka są sentymentalnym kiczem, coś się wtedy w Europie stało. Do Polski
dotrze to dopiero za osiem wieków, ale we Francji, w Anglii, w Niemczech chamy pracujące
na roli, mające tylko strzec pańskich dóbr, podnoszą głowę. Bezczelnie uznają się za ludzi,
gorzej, za obywateli. Pieśni o Robin Hoodzie nie są tylko sensacyjnozabawnymi anegdotami
o przygodach chłopca z lasu. Wyrażają dążenie prostaków z lekceważonych dotąd warstw, by
mieć swoje słowo do powiedzenia, by brać udział w procesie historycznym. To wtedy właśnie
zaczyna Polska, a może i większość wschodniej Europy, wysiadać z pociągu dziejów. Zdajmy
sobie sprawę, bo tego nie piętnują należycie podręczniki historii naszych szkół, iż na
przełomie XII i XIII wieku chłop staje się w Anglii czy Niemczech może niższej kategorii,
ale jednak współobywatelem. Wracającemu do lasu Robin Hoodowi i to jeszcze nie
wystarcza. On uważa, że Little John ma prawo być równy dziedzicom (A lyttel geste of Robyn
Hode, London 1510). Jakaż przepaść dzieli go od rodzącej się właśnie szlachty polskiej,
przekonanej, iż nawet anatomicznie różni się od chłopstwa.
Jedno warto jeszcze podkreślić w legendzie (?) o Robin Hoodzie. Występuje on
przeciwko Janowi bez Ziemi, gdyż uważa go za uzurpatora wykorzystującego niecnie
nieobecność prawdziwego suzerena. Kiedy Ryszard Lwie Serce powraca, a sytuacja
poddanych w niczym się nie polepsza, wręcz przeciwnie, Robin wraca w knieje, ale z jego
programu, jeśli tak to można nazwać, nikną wszelkie akcenty antymonarchiczne. Teraz
wspomaga biedotę tylko przeciw niesprawiedliwym administratorom, którzy, rzecz to pewna,
nie rozumieją prawdziwych intencji pomazańca bożego, a przypuszczalnie cynicznie je
wypaczają. Jest w tym przedziwna dialektyka, którą może najlepiej widać na przełomie XII
i XIII wieku. Byle hrabiątka francuskie napadają na włości swojego króla, mordują jego
poddanych, grabią i niszczą. Jednocześnie jednak uznają jego autorytet, wierzą
w cudotwórczą moc i do głowy by im nie przyszło porywać się na majestat. Kiedy wieczorem
26 marca 1199 (podług innych źródeł 6 kwietnia) znamienity kusznik Bertrand z Gourdon
zabił Ryszarda Lwie Serce, pomimo próśb umierającego, żeby Bertranda oszczędzić, gdyż
spełniał swój rycerski obowiązek, powieszono zabójcę nago na przydrożnym drzewie, za
pełną zgodą Francuzów. Nie jest bowiem prawem zwykłych śmiertelników porywać się na
życie tych, których zamiarów na prostackim padole nikt nie ogarnie, a z pewnością były one
słuszne i dobre dla świata. Warto to podkreślić, gdyż wiara w boskość majestatu zanikała
powoli. Chronologicznie najpierw we Włoszech, później w Anglii, Niemczech, Polsce.
Niechaj więc nas nie dziwi, że ogromna większość populacji rosyjskiej jeszcze w XIX wieku
wierzyła w dobrego batiuszkęcara i złych urzędników wypaczających jego zbawcze idee. Nie
ma w tym żadnej wschodniej specyfiki ani tym bardziej tematu do prześmiewczej kpiny.
Rok 1195, gdybyśmy odważyli się na podsumowanie, był czasem chaosu przede
wszystkim. O historii Szwecji pisze na przykład Ingwar Andersson: „W następnych
dziesięcioleciach, począwszy od 1196 r., w toku ciągłych wojen domowych zmieniali się na
tronie członkowie rodu Scerkowego i rodu Erika”. To samo wrażenie odnosimy, patrząc na
bratobójcze walki piastowskich książąt, nieustanne walki wzajemne we Włoszech, Francji,
w Niemczech... Jednocześnie jednak wtedy właśnie tworzyć się zaczyna prawdziwa Europa.
Kontynent tysiąca poglądów, gdzie rodzi się przekonanie, iż święty Franciszek może mieć
zupełnie inne poglądy niż święty Dominik, Robin Hood niż prefekt z Nottingham, a Mieszko
Plątonogi niż Kazimierz Sprawiedliwy. Pod powiewającymi na wietrze proporcami
zbuntowanych książątek z Anjou czy Charante barwiła się w słońcu ta sama myśl. Jest tysiąc
projektów na przyszłość. Oprócz tego jest wszakże Francja i to wszystko, co z tego wynika:
język, wino, sery, tradycja, to, czego zdradzić się nie da. Nie chcemy tego władcy, ale
jednocześnie on zapewnia nam ciągłość ojczyzny i instytucji.
Robin Hood, wróciwszy do lasów Sherwood, musiał o tym myśleć. Tak oto kiełkuje
zalążek europejskiej demokracji. Polega ona na razie na tym, że wolno mieć różne zdania, nie
zgadzać się w niczym, błotem obrzucać nawzajem. Jest jednak coś ważniejszego. Nawet jeśli
to coś nie jest jeszcze do końca jasne.
1241
Co wiemy o sławetnym i nieszczęsnym starciu Polaków z Tatarami, którzy zapędzili
się aż w okolice Wrocławia, a może i dalej - na Łużyce? Wydaje się, że najcelniej odpowiada
na to pytanie Jerzy Maroń (Legnica 1241, Warszawa 1996):
odbyło się 9 kwietnia 1241 r.;
miejscem walki były okolice Legnicy; starcie było zacięte (1000-2000 chrześcijan
przeciw kilku tysiącom Mongołów i ich sprzymierzeńców);
nie znamy szczegółów, wiemy jedynie, że rycerstwo polskie rzuciło się do ucieczki;
Henryk Pobożny dostał się do niewoli i poniósł w niej śmierć; w walce zginął również
Bolesław zwany Szepiółką; oprócz rycerstwa Henryka brali w niej udział templariusze i być
może joannici. Obecność Krzyżaków jest raczej wykluczona.
Niby to mało, a jednak bardzo dużo. Pozwala bowiem zdać sobie sprawę z dwóch co
najmniej rzeczy. Po pierwsze, czemu, mając otwartą drogę, nie ruszyli Mongołowie dalej
przed siebie. Część historyków prawi tu o waśniach dynastycznych w dalekiej Azji, w których
chcieli wziąć udział. Bardzo to mało przekonujące. W końcu wiosny 1241 sprawy
dynastyczne w Mongolii były już rozstrzygnięte i powrót wysłanych na zachód wojsk, który
skądinąd potrwać by musiał parę miesięcy, w tym względzie nie był do niczego przydatny.
Dużo bardziej ludzki i zrozumiały staje się wtedy najprostszy argument o utraceniu przez
Mongołów elementarnej motywacji. Kiedy w marcu 1241 przybywają pod Kraków, zastają
drewniane miasto opuszczone, wyludnione i częściowo zniszczone. Nie są przygotowani do
walk oblężniczych, więc murowanego kościoła świętego Andrzeja, gdzie zgromadziła się
zamożniejsza część mieszkańców, nie udaje im się zdobyć. Kubek w kubek ta sama sytuacja
powtarza się, podług Długosza, pod Wrocławiem gdzie miasto zostało przezornie spalone
przez mieszkańców grodu, „żeby Tatarzy nie mogli zawładnąć jego domami i chlubić się jego
spaleniem albo urządzić tam postoju. Tatarzy zaś zastawszy miasto spalone i ogołocone
zarówno z ludzi, jak i z jakiegokolwiek majątku, oblegają zamek wrocławski. Jeszcze przez
kilka dni przeciągają oblężenie nie usiłując go zdobyć. Brat Czesław (...) modlitwą ze łzami
wzniesioną do Boga odparł oblężenie”. Mniejsza z tym, czy relacja Długosza jest prawdziwa.
Według wielu historyków Tatarzy zgoła nie dotarli pod Wrocław. Nawet nieprawda oddaje
wszakże niekiedy rzeczywistość. Cóż mogli znaleźć Tatarzy w Legnicy, której nawet nie
usiłowali opanować? Drewniane zgliszcza, podstarzały jasyr, bo młodsi uciekli, a którego
mieli już w bród i więcej nie można było nadzorować? Nie umniejszając znaczenia Legnicy
z owych lat, czym miała zainteresować niedawnych zdobywców kapiących złotem Bagdadu
czy Damaszku? W całej rozciągłości widzimy przepaść cywilizacyjną między siermiężną
Europą XIII wieku i krajami z baśni tysiąca i jednej nocy, które w opisie realiów zmyśleniem
do końca nie były.
Po drugie, Polacy pod Legnicą przegrali nie tylko militarnie, ale także propagandowo.
Trzynaste stulecie to wiek świętych. Żyją wtedy, żeby ograniczyć się do pięciu tylko
pierwszych liter alfabetu: św. Adelajda - belgijska cysterka; św. Agnieszka - siostra św.
Klary, tej od św. Franciszka z Asyżu; błogosławiona Agnieszka z Pragi - córka króla
czeskiego, Przemysława I; błogosławiony Amata; Andrzej Cacioli - franciszkanin;
wojowniczy pielgrzym Antoni Manzi; dominikanin Bartłomiej Braganza - błogosławiony jak
poprzedni; papież Benedykt XI - późniejszy święty; święta Blanka - słynna z urody córka
króla Kastylii i matka świętego Ludwika IX, suzerena Francji; błogosławiony Bonawentura
Buonaccorsi siejący zamęt w polityce włoskiej, ale zawsze wierny papiestwu; święty
Bonifacy z Lozanny i błogosławiony Bonifacy z Sabaudii; święta Bronisława, która widząc
zbliżających się do Krakowa Tatarów, schowała mniszki w lesie i uchroniła od azjatyckich
bezeceństw; błogosławiona Cecylia; święty papież Celestyn V, który uciekł z Rzymu, ale i tak
ukatrupił go jego następca Bonifacy VIII, wbijając mu gwóźdź w potylicę, przy czym nie
Bonifacego, ale Celestyna jako tchórza i słabeusza umieści w swoim piekle Dante;
błogosławiona Diana d’Andalo - dominikanka na złość rodzicom; Dominik z Pirenejów -
ofiara wypadku w górach; święty Edmund Rich - student z Oksfordu i oponent Henryka III,
który mu wszakże żadnej krzywdy nie zrobił; Elżbieta Dobra - stygmatyczka z klasztoru
w Reute; Ewa z Liége, która wyjednała podobno wprowadzenie do kalendarza liturgicznego
uroczystości Bożego Ciała; błogosławiony Ewangelista (to imię, nie tytuł) oraz, w obrębie tej
samej litery „E”, co najmniej kilkudziesięciu zmarłych za wiarę w walce z poganami.
Niestety, nie ma na tej liście naszego nieszczęsnego Henryka Pobożnego, chociaż wiadomo,
że po wzięciu do niewoli pohańcy ucięli mu głowę i niedbale zakonserwowaną pokazywali na
postrach i przestrogę książętom czeskim i węgierskim, którzy ważyliby się stawić im opór.
Status męczennika przyznają mu po czterech wiekach tylko Jan z Trzciany w Katalogu
świętych i błogosławionych obojej płci męczenników i wyznawców, panien i pań miasta
Krakowa, wydanym najprzypuszczalniej w roku 1609 w Krakowie, i zamojski Kalendarz
świętych, błogosławionych i świętobliwie żyjących Polaków, W.X. Litewskiego i prowincji
inszych ze znaczniejszymi dziejami przez XII miesięcy na co dzień zebrany z 1746. Wszelkie
akta rzymskie od końca X wieku obowiązujące w tym względzie milczą o śląskim księciu
i jego męczeństwie za wiarę, czego doprawdy nie da się rzecznikom książąt polskich
darować, a byli tacy, mnisi przede wszystkim. Dla prawowitości dynastii posiadanie
w lineażu świętego było rękojmią prawomocności i sakralizacji władzy. Pamiętajmy, że
drzewa genealogiczne tworzono wtedy w krajach chrześcijańskich, jak zresztą do dzisiaj
w Polsce, wyłącznie w linii męskiej rodu. Fakt, że Henryk Pobożny był synem świętej
Jadwigi z Meranu (co prawda, jej kult wprowadzono dopiero w 1267 roku), nie miał
większego znaczenia. Gdyby go jednak uznano za świętego męczennika, dynastia uzyskałaby
namaszczenie i prymat. Jedno jest pewne, ktoś spowodował, iż nimb świętości ominął
potomków bohatera i męczennika. Czy spowodowały to zawiść, zaniedbanie, czy
geopolityka, w tym historycy nie są do dzisiaj zgodni. Nie patrzmy na historię nazbyt
racjonalnym, kartezjańskim okiem. Następcy Ludwika IX, Filip III Śmiały i Filip IV Piękny,
negocjowali z papiestwem świętość swojego przodka złotem i naciskami politycznymi nie do
odrzucenia. Papież mógł się bronić, iż procedura kanonizacyjna wymaga czasu, świadków,
procesu... Nie miało to najmniejszego znaczenia. Po trwającym trzy miesiące procesie
beatyfikacyjnym Ludwik IX został świętym już dwadzieścia siedem lat po śmierci,
uświetniając dynastię Kapetyngów. O uczynione przezeń cuda, niezbędne do kanonizacji,
było w tamtej epoce jeszcze łatwiej niż dzisiaj. W momencie kanonizacji zaliczył już zmarły
władca kilkanaście wskrzeszeń, kilkaset niebywałych uleczeń, obronę północnej Francji przed
powodzią i południowej przed suszą. Pewien bezzębny żebrak proszący o możliwość
zjedzenia przeżutego przez króla mięsa odzyskał natychmiast szczękę i mógł się podzielić
z suzerenem całym kawałkiem krwistego befsztyka. Kiedy przyszła mu na to ochota, siadał
Ludwik IX pod dębem i wydawał wyroki w sprawach skłóconych ze sobą poddanych. Były
one zawsze sprawiedliwe, co jest tym bardziej prawdopodobne, że nie znamy ich treści.
Całował „trędowatych” przyprowadzanych przez usłużnych dworzan, a w Wielki Czwartek
mył nogi ubogim, wyczyszczone, jak to i dzisiaj w Polsce, uperfumowane przedtem przez
dwudziestu specjalistów. Nie ma się zresztą czemu dziwić, gdyż - jak pisze de Luzenac „pot
szlachcica ma w sobie powonienie dziczyzny, krwi nieprzyjacielskiej i dostojnych niewiast,
które obłapywał”, natomiast pot prostaka - nawozu, brudu i obrzydliwych wycieków
wiejskich dziwek, którym obce są jakiekolwiek ablucje.
Był rzeczywiście Ludwik IX królem, jak to zwykło się mówić, wysoce
kontrowersyjnym. Do dzisiaj znajduje też surowych krytyków jak Jean de Beer (Saint Louis,
Paris 1994), próbujących w ocenie wyważyć wszystkie za i przeciw (Jean Richard, Saint
Louis, Paris 1983) czy mało krytycznych hagiografów, jak Jacques Le Goff (Saint Louis,
Paris 1996). Jest zapewne zrozumiałe, iż tylko ta ostatnia książka przetłumaczona została na
język polski (Święty Ludwik, Warszawa 2001). Wynika to nie tylko z polskich powiązań Le
Goffa, ile z nadwiślańskiego przekonania, żeby świętości nie szargać.
Król Ludwik IX był rówieśnikiem Henryka Pobożnego, tym się jednak od niego
zasadniczo różnił, że o ile Henryk bronił się rozpaczliwie przed niewiernymi, to Ludwik
szukał ich po całym znanym mu świecie, żeby mieczem i torturą przywołać ich do
litościwych prawd chrześcijańskich. Udawało mu się to średnio. Kolejne krucjaty
antymuzułmańskie kończyły się kompromitującymi porażkami, godzącymi też poniekąd
w honor króla, kiedy to wykupywał się z rąk egipskich, pozostawiając w nich swoich
najwierniejszych towarzyszy broni i nie dbając wcale, że może jeden na dwudziestu z nich
wróci kiedykolwiek do słodkiej Francji. Los zemścił się na nim, gdyż w końcu umarł sam na
cholerę w islamskich włościach, których podbić nie zdołał, pozbawiony na razie uroczystych
mszy i wrzasku płaczek, jak przedtem jego rycerze, których wiódł na fanatycznie
beznadziejne wyprawy.
O wiele lepiej udawało mu się w krucjatach wewnętrznych, wiedzionych przeciw
katarom zwanym też albigensami, zamieszkującymi w południowozachodniej Francji,
najgęściej od okolic Tuluzy po Pireneje. Tutaj jednak zatrzymajmy się na chwilę.
Pisze Zbigniew Herbert (Barbarzyńca w ogrodzie, Warszawa 1973): „Jedynym
zachowanym dziełem teologicznym katarów jest Liber de duobus principiis, pochodzący
z końa XIII wieku. Tekst daleki jest od scholastycznej solidności wykładu ujętego
w rygorystyczne rozdziały i paragrafy. Zawiera ważną doktrynalnie i najbardziej interesującą
filozoficznie część o wolnej woli, a także kosmologię i polemiki. Te ostatnie świadczą, że
kataryzm nie był prądem jednolitym, ale rozpadł się na szkoły i co najmniej dwa skrzydła
dualistów umiarkowanych i bezwzględnych. Autor traktatu (uczeni domyślają się, że był nim
Włoch, Jan z Lugio) stoi na stanowisku absolutyzmu bezwzględnego, przyjmującego, że Zło
jest tak samo wieczne jak Dobro, ontologicznie mówiąc byt i nicość pojęte także jako siły
kosmiczne, istniały zawsze. Wszelako, trzeba to podkreślić, polemiki katarów miały charakter
sporów w rodzinie i oponenci rezygnowali z morderczej broni anatemy.
Wreszcie Rytuał katarów - traktat liturgiczny, który dotarł do nas w dwóch wersjach:
tzw. lyońskiej w langue doc i florenckiej po łacinie. Historycy religii nie zawsze poświęcają
należytą uwagę sprawom rytuału, a przecież w nim właśnie, a nie w koncepcjach
teologicznych najwyraźniej odczytać można stopień spirytualizacji badanej religii. Otóż
liturgia katarów przykuwa swoją ogromną surowością i prostotą. Odrzucali większość
sakramentów, np. małżeństwo, co było konsekwencją ich negatywnego stosunku do spraw
cielesnych. Dopuszczali jednak coś, co nazwalibyśmy ślubem cywilnym, i stąd w rejestrach
inkwizytorów pojawia się często słowo «amasia», czyli konkubina (w odniesieniu do żony
katara). (...) Fernand Niel postawił śmiałą, ale prawdopodobną tezę, że katarowie nie byli
heretykami, ale twórcami nowej religii, całkowicie odmiennej od rzymskiego katolicyzmu.
Jeżeli przyjmiemy to założenie, wyprawa krzyżowa przeciw albigensom staje w nowym
świetle, a racje moralne krzyżowców muszą ulec poważnemu zakwestionowaniu”.
Herbert powiedział już wiele. W dyskusjach międzykatarskich, w przeciwieństwie do
kościoła rzymskokatolickiego, „rezygnowano z morderczej broni anatemy”. Nie dodał jednak,
iż rezygnowano z niej również w stosunku do niewierzących, śmieszków, ludzi wątpiących,
agnostyków, ateistów, innowierców, chcących układać życie na swoją modłę, że było to na
swój sposób pierwsze społeczeństwo wolności. Ale na szczęście w pewnym momencie
otrząsa się z dominujących dogmatów: „Można zatem śmiało mówić, iż na południu obecnej
Francji istniała cywilizacja odrębna i wyprawa krzyżowa przeciw albigensom była starciem
dwu kultur. Klęska, która spotkała księstwo Tuluzy, jest jedną z katastrof takich, jak zagłada
cywilizacji kreteńskiej czy Majów”.
Zimny logik powie nam, że skoro tak się stało, stać się musiało. Na ile jestem
wykładowcą i na ile obowiązuje mnie uznawanie faktów jako obiektywnie zaszłych, których
się nie ocenia, a tylko opisuje, na tyle powinienem zamknąć paszczę. Tymczasem nie zawsze,
dlatego zapewne nie będę do końca rzetelnym naukowcem, nie jestem w stanie utrzymać
szkiełka w oku. W 1978 roku prowadziłem badania w Szczebrzeszynie. Jest to jedno
z najpiękniejszych miasteczek w Polsce. Zachowało się w stanie, przynajmniej do roku 1980,
będącym jakby skamieliną przedwojennej Polski wschodniej. Przy rynku ciasne żydowskie
kamieniczki, w lessowych wąwozach zapadłe domki chłopskie, gdzie jezdnia, jeśli można ją
tak nazwać, sięga na wysokość okien; w górze, nad rozkwieconymi na wiosnę cudownymi
sadami, szlacheckie dworki lub usiłujące je naśladować dorobkiewiczowskie półwille, piąta
woda po arystokratycznym kisielu. Na lewej stronie wzgórza, patrząc od strony szosy
przejazdowej, zapominany parczek będący niegdyś żydowskim cmentarzem. Wśród niewielu
pozostałych jeszcze powalonych nagrobków walają się tam zużyte prezerwatywy, butelki po
piwie, kawałki zabrudzonych gazet. Czujemy się w świecie archeologii, neolitu. Ten zwalony
nagrobek na prawo miał zapewne kiedyś jakieś napisy, które dzisiaj zasmarowane i starte
deszczem nie znaczą już nic. Cywilizacja, o której mieszkańcy i turyści ze szczętem
zapomnieli. To samo udało się dokonać Ludwikowi IX (nie na darmo jest świętym) ze
światem katarów. Gdzieniegdzie jakieś ruiny, legenda o ukrytych skarbach... Do tej chwili
jestem całkowicie zgodny z Herbertem. Wspomniał on wszakże, iż katarzy „rezygnowali
z morderczej broni anatemy”. Cóż to znaczy? Iż nie narzucali swych poglądów innym i nie
zniewalali ich do swoich religijnych praw. Z perspektywy wieków to właśnie była może ich
największa przewina. „Wielkie religie” zniosą wszystko z wyjątkiem tolerancji. I do dzisiaj
przecież łatwiej zaakceptować innych niż takich, którzy innym pozwalają być innymi. Nie na
darmo jeszcze w XIX wieku prawo amerykańskie traktowało surowiej wyzwoleńca albo
białego filantropa, który zezwolił dozorowanym przez siebie niewolnikom uczyć się czytać
i pisać, niż samych z ich winy zanalfabetyzowanych. Otóż dzięki katarskiej tolerancji przez
chwilę rozkwitała w Langwedocji, obok zamkniętych środowisk wyznawców, kultura
przewyższająca swobodę czasów rzymskich złotego wieku Marka Aureliusza. Tutaj rodzi się
przesłanie trubadurów, amour courtois, przyzwolenie na studia zaprzeczające doktrynom... Na
to właśnie święty Ludwik, którego mniej obchodzą same heretyckie mrzonki, pozwolić nie
może. Tak oto ze świątyń, szkół, zamków Langwedocji powstaje kirkut w Szczebrzeszynie.
Okrucieństwo osiąga swoje szczyty. Nawet prawowierna, katolicka gawiedź ma już dość
oglądania płonących stosów, krwi płynącej po ścięciu kolejnej setki głów. Widowisko staje
się najpierw nudne, potem również przerażające. W pewnym momencie rycerze Ludwika
zauważają z rozczarowaniem i głębokim poczuciem niedocenienia, że przy kolejnej egzekucji
jest już tylko garstka widzów (Michel Roquebert, L’Epopée cathare, Paris 1989). Jest to
ciężki cios nie tylko w ideologię, ile najprzyziemniej w świecie w kieszeń królewską. Przy
szafocie stały bowiem zawsze stragany, kramy, podesty dla błaznów rozśmieszających
uroczystość i sprzedających okolicznościowe pamiątki. Państwo czerpało z tego pięćdziesiąt
procent, a z ubrań i biżuterii skazanych nawet i osiemdziesiąt. Niejaki Jean Ferrier,
spełniający wszelkie finansowe obowiązki wobec prewota, wzbogacił się w tym czasie
o osiem winnic, kupując nieruchomości spalonych, gdyż już nikt inny objęty grozą nie chciał
wejść w ich posiadanie.
Na wiele mu się to nie przydało, gdyż nikt, w tym duchowni katoliccy, nie chciał
kupować jego trunków. Ale może zmienił znak na korku?
Cóż miał w tej sytuacji robić Ludwik IX? Pamiętajmy o tym, z czego fanatycy rzadko
zdają sobie sprawę, że mordowanie też kosztuje. Trzeba opłacać katów, strażników
więziennych, mistrzów tortur. Bo za budowanie, a potem rozbieranie rusztowań szafotów
rzemieślnicy też biorą swój udział. Kosztuje także drewno na stosy i oleje, którymi je
zraszano, żeby błysnęły płomieniami nawet w niepogodę. Bez porównania droższe od
wynajmowania tysięcy donosicieli jest opłacenie rycerzy, którzy mając nawet najsłuszniejsze
przekonania, nie ruszą się przecież walczyć z heretykami bez swoich taborów, giermków,
przybocznych kurew, nadzorców pędzonych z tyłu stad wołów; niewiasty rycerzy też nie
mają najmniejszego zamiaru pozostawać w domu i wysłuchiwać opowieści o urokach
czarnobrewych branek. Niestety, nieubłagany miecz spadający na karki mylniewierców ma
swoją cenę w złocie. Wtedy zaś nie ma innego sposobu, niż podnosić podatki. To zaś nie
wszystkim musi się podobać. Rewolta Hugona z Lusignan w lipcu 1241 jest tego
pojedynczym tylko przypadkiem. Ludwik IX stłumił ją względnie szybko, wykorzystując
skomplikowany system pokrewieństw i wynikających z niego sprzecznych interesów (Jacques
Le Goff, Święty Ludwik), musiał już jednak wtedy zrozumieć, że siedzi na beczce prochu. Na
szczęście dla niego, co w niczym nie poprawiło losu katarów, jedynie odwlekło ich ostateczną
zagładę o kilkanaście lat, znalazł jeszcze pretekst do kolejnej, ostatecznej krucjaty
antymuzułmańskiej, najgłupszej i najbardziej beznadziejnej, w czym nawet skrajnie
ortodoksyjnie chrześcijańscy historycy są zgodni, skierowanej na Tunis, czyli kilka tysięcy
kilometrów od Jerozolimy. Zmarł podczas niej na dżumę, a może cholerę, dzięki czemu nie
musiał się przed światem rozliczać, gdyż męczeńska aureola zabłysła nad jego głową bardzo
szybko po śmierci. Kanonizował go papież Bonifacy VIII (Benedetto Gaetani) w wyniku
złożonych pertraktacji z wnukiem Ludwika, Filipem IV Pięknym, na których Rzym niemało
skorzystał. Hagiografia Ludwika IX była od początku majstersztykiem propagandy. O jej
uprawianiu, jak to już wspominałem, poddani Henryka Pobożnego nie mieli zielonego
pojęcia. Biskup Karol Mieczysław Radoński, w latach 1939-1945 duszpasterz emigracji
polskiej w Londynie, sufragan poznański i biskup wrocławski, w swoim koronnym dziele
Święci i błogosławieni kościoła katolickiego pisze, że jest Ludwik IX „jako domniemany
tercjarz franciszkański patronem III zakonu”. Jeżeli nawet Jego Ekscelencja ma wątpliwości
co do elementarnych faktów z życia mojego patrona, mogłoby to właściwie wystarczyć za
komentarz. Cóż dopiero mówić, jeżeli jezuiccy bolandyści z Belgii, Societas Bollendiana,
wydawcy „Analecta Bollendiana”, pisma uchodzącego za absolutny autorytet w dziejach
świętych, każde niemal zdanie dotyczące niezwykłych i cudownych cnót króla Francji
poprzedzają komentarzami: „przypuszczalnie”, „jak podaje tradycja ludowa”, „nie jest
nieprawdopodobne”, „podług niektórych źródeł”... Dodajmy przy tym, że pisanych źródeł
dotyczących lat panowania Ludwika bynajmniej nie brakuje. Rzeczywiście jednak tylko
nieliczne z nich, i z reguły postkanonizacyjne, opowiadają, jak to siadał pod dębem, spotykał
tam wieśniaków, karmił ich żołędziami, głosił sprawiedliwe wyroki, głaskał po niewinnych
główkach jasnowłose dzieci i żaden Tatarzyn mu w tym nie przeszkodził.
Innym świętym władcą współczesnym Henrykowi Pobożnemu był skądinąd kuzyn
Ludwika IX, Ferdynand III, król Kastylii, którą zjednoczył z Leon. Panowanie (1217-1252)
wypełniły mu nieustanne walki z Maurami, w których mógł się pochwalić niemałymi
sukcesami, zdobywając w 1236 cudowną Kordobę, a w 1248, co było celem i ambicją jego
życia, również Sewillę, którą okrążał strategicznie, zdobywając okoliczne miasta i odcinając
linie zaopatrzenia już od roku 1241. Rzadko zaiste w całych dziejach Europy, aż po dzisiejsze
dni, można znaleźć ślad akcji militarnej zaplanowanej na tak wiele lat i prowadzonej z równie
żelazną konsekwencją. Nie załamywały Ferdynanda żadne lokalne porażki ani też nie dał się
ponieść niewczesnemu triumfalizmowi po niespodziewanych, wyprzedzających wstępne
plany sukcesach. Jak pająk oplątał powoli stolicę Almohadów siecią fortyfikacji
i podporządkowanych swojej władzy terenów, zdobytych lub przekupionych miasteczek.
Kiedy wreszcie stanął pod miastem, jego flota panowała całkowicie nad Gwadalkiwirem
będącym najważniejszym szlakiem łączącym Sewillę z Trianą; pobliskie Carmone i Alcala de
Guadaira trzymał w żelaznych rękach wielki mistrz zakonu świętego Jakuba, Pelay Correa.
Miasto mogło się rozpaczliwie bronić i rzeczywiście stawiało opór długo, ale wszystko było
i tak przesądzone. Osamotnionym i pozbawionym wszelkiej możliwości odsieczy obrońcom
nie pozostawało nic poza kapitulacją.
O ile jako wódz i strateg okazał się Ferdynand III gwiazdą pierwszej wielkości, o tyle,
co odbierze mu tytuł wielkiego władcy w licznych, jeżeli nie wszystkich innych sprawach,
zaślepiał go podsycany przez wszechobecnych mnichów bezrozumny fanatyzm. Na podbitych
ziemiach większość stanowili muzułmanie. Tymczasem władze narzucone przez Ferdynanda
dążyły od pierwszej chwili do bezwzględnej chrystianizacji (za to został świętym)
i kastelanizacji wszystkich poddanych z najniższymi warstwami włącznie. Stawiający czynny
opór szli od razu pod miecz, podejrzewanych o bierny sprzeciw, jak na przykład
mieszkańców miasta Jaén, bezlitośnie wypędzono, a ich majątki, w tym nawet meble, odzież
czy zwierzęta domowe, rozdawano spędzanym z północy osadnikom. Tych wreszcie, którym
nic prócz inności nie można było zarzucić, a nawet przechodzących w panice na zwycięską
wiarę, odsuwano od wszelkich urzędów, spychając na sam dół hierarchii społecznej. Wkrótce
tak zwanych mudejarów spotkać można było już tylko na wsi, pozbawionych przeważnie
ziemi i bydła.
Spowodowało to sromotny upadek gospodarczy względnie bogatej dotąd prowincji.
Trzeba będzie wieków, żeby powróciła ona do jakiejkolwiek ekonomicznej równowagi,
zapewnionej zresztą nie przez stabilizację wewnętrzną, ale napływ amerykańskiego złota
w XVI wieku.
Nie ma jednak nigdy dni bez nadziei. W tym samym czasie, kiedy ortodoksja
katolicka osiąga swoje konwulsyjne szczyty, w roku 1241 rodzi się we Włoszech Cenni di
Pepo, znany pod imieniem Cimabue. Jego mozaiki z katedry w Pizie czy freski z Asyżu
stanowią przełom w malarstwie. Postacie uzyskują psychiczny wymiar, wyrywają się poza
tradycyjne schematy. Dante napisał o nim:
I sądził Cimabue, że promieni
Sławy malarskiej jego nic nie zaćmi, Lecz przyszedł Giotto i wnet go zacieni...
Miał rację Dante, ale bez Cimabuego nie byłoby Giotta, a bez Giotta renesansu.
1314
Wyspa Żydowska (Île aux Juifs) na Sekwanie była jedną z dwóch wysepek
przedłużających jakby Île de la Cité, będącą rzymskim zarodkiem Paryża. W XVIII wieku
nabył ją markiz Achille de Harlay i kazał zasypać kanał dzielący obie wyspy. Była to praca
trudna, a przede wszystkim wysoce kosztowna. Nie obeszło się więc bez pożyczek
z królewskiego skarbu. Żeby odwdzięczyć się za nie, a przy okazji zmniejszyć
oprocentowanie spłat, nadał sprytny markiz placowi powstałemu na połączeniu wysp, nie
nazbyt nachalne (to mogłoby zirytować Ludwika XIV), jednocześnie świadczące o jego
wierności monarchii, miano Place Dauphine, czyli Plac Następcy Tronu. Jest to dzisiaj
miejsce erotycznych spotkań. Spragnieni przygody kochankowie płci wszelakiej krążą po
placu samochodami (uwaga! - tylko po zmierzchu), a kiedy zobaczą sygnał świateł,
zatrzymują się i po chwili omawiają kontrakt. Nie przychodzi im nawet do głowy, że znajdują
się sto metrów od miejsca, gdzie 18 marca 1314 zapłonął stos, na którym spaleni zostali
wielki mistrz templariuszy Jacques de Molay i jego najbliższy zaufany Hugues de Pairaud.
Przedtem unicestwiano tu mniej czy bardziej anonimowych Żydów - stąd nazwa wyspy, ale to
nie przeszło do katolickiej historii.
Tragedia templariuszy była, jak uznaje większość historyków (Albert Ollivier, Les
Templiers, Bourges 1958; Malcolm Barber, Templariusze, Warszawa 2000; Régine Pernoud,
Templariusze, Gdańsk 1995), wynikiem bezlitosnej walki o władzę. W przeciwieństwie do
joanitów, czy Krzyżaków, templariusze ewakuowali się z Ziemi Świętej w nienaruszonej,
zdyscyplinowanej hierarchii wojennej, unosząc ze sobą łupy, których wartości do dzisiaj nikt
nie zdołał ocenić, stąd też tysiące niewiarygodnych opowieści o ich skarbie, żywiące
amatorów sensacyjnych powieści i narażających na bolesne straty poszukiwaczy złota.
Faktem jest jednak, że wycofujący się do Francji i innych państw templariusze stanowili
militarną i finansową potęgę. Jak pisze Zbigniew Herbert (Barbarzyńca w ogrodzie): „W
stolicy Francji otoczona murem dzielnica templariuszy była prawdziwym miastem w mieście
z odrębną jurysdykcją, administracją i prawem azylu”. I dodaje dalej, iż kiedy na początku
1306 wybuchają rozruchy w Paryżu, „zagrożony król ucieka wraz z rodziną do warowni
templariuszy, owej słynnej Tour du Temple, gdzie przeżywa upokarzające oblężenie
motłochu. Co prawda kilka dni później przywódcy buntu wisieli na bramach Paryża, ale smak
klęski był gorzki.
Nic bowiem bardziej nie upokarza monarchy, jak poczucie wdzięczności”. Ogromnie
to małostkowa i apolityczna interpretacja wydarzeń. Nie o wdzięczność tu bowiem chodzi.
Filip Piękny, oglądając z bliska potęgę templariuszy, zdał sobie po prostu ostatecznie sprawę,
iż jeśli ma być władcą, a nie współwładcą Francji zależnym od obcej siły, musi skruszyć
potęgę zakonu. Akcja policyjna, która się potem rozgrywa, nie ma sobie bodaj równych
w całej historii Europy. Rozkazy aresztowania templariuszy we wszystkich ich zamkach
i siedliskach we Francji wydane zostają kilkuset prewotom (prefektom), rycerzom i całej
policji Wilhelma de Nogaret, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli - ministra spraw wewnętrznych.
I nikt, nikt, nie puszcza pary z gęby! Nie ma żadnego przecieku. Świadczy to o jednej
z dwóch możliwości. Albo templariusze byli tak znienawidzeni, że nikt nie miał ochoty im
pomóc, albo służby króla Francji były mu tak wierne i przekonane o słuszności jego działań,
że nawet myśl o zdradzie nie postała im w głowach. Osobiście przekonany jestem o tym
drugim. Jakkolwiek była potężna organizacja templariuszy, została całkowicie zaskoczona
i unicestwiona w ciągu kilkudziesięciu godzin. Wzięci na tortury przedstawiciele zakonu
przyznają się oczywiście do wszystkiego: stosunków homoseksualnych - co akurat jest
prawdopodobne, kultu diabła, bluźnierczego karykaturowania liturgii katolickiej, plwania na
hostię i co tylko można jeszcze wymyślić. Templariusz Hugues de Rion zeznaje, iż „rudą
mniszkę, kurwę franciszkanów” gwałcił na sześć sposobów - po dwa na „wszystkie jej
dziury”.
Znając metody de Nogareta, wiemy, że każdy przyznałby się do wszystkiego. Ale
protokół został sporządzony. Wina jest pewna i kara musi być konsekwentna. Kupa chrustu za
chwilę zostanie zapalona. Na stosie, przywiązani do drewnianych słupów, wielki mistrz
templariuszy Jacques de Molay i jego najbliższy doradca Hugues de Pairnaud wiedzą już, że
nie będzie żadnej litości. Kat rzuca płomień na drewno.
Pisze Maurice Druon (Król z żelaza, Kraków 1972, pierwszy tom z cyklu „Królowie
przeklęci”) i choć jest to powieść, oddaje ducha chwili: „Nagle głos wielkiego mistrza przebił
się przez ognistą zasłonę i, jakby skierowany do każdego z osobna, uderzał każdego w twarz.
Podobnie jak przed NotreDame Jakub de Molay z przerażającą siłą krzyczał.
- Hańba! Hańba! Patrzcie, jak giną niewinni. Hańba na was wszystkich! Bóg was
osądzi.
Płomień go chłosnął. Spalił brodę, zwęglił w jednej chwili papierową mitrę i objął
białe włosy.
Tłum przerażony zamilkł. Miał wrażenie, że palą szalonego proroka.
Z twarzy w ogniu straszliwy głos wołał:
- Papieżu Klemensie!... Rycerzu Wilhelmie!... Królu Filipie!... zanim rok minie,
powołuję was przed sąd Boży po sprawiedliwą karę. Przeklęci! Przeklęci! Wszyscy przeklęci
po trzynaste pokolenie waszego rodu!
Płomienie wdarły się w usta wielkiego mistrza, zdusiły w nich ostatni krzyk. Później,
przez czas, który zdawał się nie mieć końca, walczył ze śmiercią.
Wreszcie zgiął się w pół. Sznur pękł, a on zapadł się w palenisko. Widziano jego dłoń,
wzniesioną wśród płomieni. Tak trwała, zanim sczerniała doszczętnie.
Tłum tkwił w miejscu, zaskoczony i przerażony, głucho pomrukiwał. Zwalił się nań
cały ciężar nocy i grozy; wstrząsnął nim trzask dogorywających polan. Ciemności ogarniały
dogasający stos”.
Ile jest w tym prawdy, nie dowiemy się już nigdy. Odnotować jednak trzeba, iż
o przekleństwie Jacques’ a de Molay wspominają wszystkie relacje z epoki. Nie miałoby to
większego znaczenia, gdyby nie splot przypadków. Oto 20 kwietnia, miesiąc i dwa dni po
egzekucji wielkiego mistrza, umiera w Awinionie papież Klemens V (Bertrand de Got),
dziesięć dni później gaśnie w podejrzanych okolicznościach Wilhelm de Nogaret, a 29
listopada tego samego roku król Filip IV Piękny. Jakby tego było mało, cudzołożne praktyki
synowych królewskich skomplikują kwestie następstwa na tronie i już za kilkanaście lat
spowodują nie tylko koniec dynastii, ale także początek stuletniej wojny z Anglią. Musiało to
głęboko poruszyć średniowieczną wyobraźnię. Stąd setki legend o czarach templariuszy, ich
ukrytych skarbach i mrocznych tajemnicach, które stały się manną dla współczesnych pisarzy
czy pseudohistoryków i zapewne przynosić będą pieniądze spryciarzom przez długie jeszcze
lata.
Odejście Klemensa V spowodowało długotrwały kryzys Kościoła katolickiego. Dość
wspomnieć, że konklawe po jego śmierci trwało dwa lata i trzy miesiące. Wybrano
ostatecznie „przejściowego papieża”, Francuza Jacques’a d’Euése, kardynała Ostii, który nie
miałby żadnych szans, gdyby nie wiek siedemdziesięciu dwóch lat, będący w czternastym
stuleciu znakiem zgrzybiałości ostatecznej, dającej gwarancję śmierci w najbliższych
miesiącach, w czasie których wszystkie frakcje miały nadzieję przygotować się skutecznie do
następnego zwarcia. Jan XXII, takie imię przybrał nowo wybrany papież, sprawił im jednak
przykrego figla. Dożył, co było rzeczą zupełnie niesłychaną w owych czasach, lat
dziewięćdziesięciu i zdążył jeszcze niemało zamieszać w polityce europejskiej. W historii
Kościoła zapisał się tym przede wszystkim, że kanonizował świętego Tomasza z Akwinu, co
oznaczało w praktyce uznanie na następne wieki i grosso modo do dzisiaj tomizmu za
oficjalną i uświęconą filozofię wiernych Panu.
W tym samym roku, w którym płonęli templariusze, co miało być dla ludu
ostatecznym przykładem, kto tu rządzi i czyje słowo jest rozkazem, gdyż za nim stoi miecz
i stos, w Wenecji Euganejskiej przychodzi na świat Bartolo de Sassoferrato. Daremnie by
szukać śladu po nim w większości współczesnych kronik, w Encyclopaedia Britannica czy
Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN. Józef Andrzej Gierowski (Historia Włoch,
Wrocław 1985) też pisze o nim krótko: „uważał, że państwo jest panem swych środków,
organizmem nieuznającym żadnej zwierzchności. Było to nowe rozumienie państwa jako
państwa prawnego, w którym jedynym kryterium sprawiedliwości winny być prawa
obowiązujące wszystkich”.
Przełóżmy to na język życia codziennego. Sassoferrato uważał, iż ludzi odróżnia
majątek, pozycja, wielkość rodu, „zdolność udziału w życiu państwa”. Jest więc normalne, że
jest pan i ma swoich lokai, jest bogacz i są jego służalcy. Wszelako pan i lokaj, bogacz
i sługa, ba, nawet najuboższy z rybaków w lagunie, podlegają tym samym kodeksom.
„Wrzawa nie ma tu nic do czynienia” - pisze Sassoferrato. Cóż to oznacza, bo jednak
wszystkiego nie mógł jednoznacznie dopowiedzieć. Otóż tyle, że jeśli pan zabije lokaja, jest
to taka sama zbrodnia, jak zabicie lokaja przez pana. Rządzić zaś wolno tym tylko, którzy
uznają niepodzielne prawo. Jakąż furorę zrobi za pół tysiąclecia Alexis de Tocqueville, do
którego odwołują się do dziś politycy wszelkich orientacji. Tymczasem nie powiedział on
wiele więcej niż jego zapomniany poprzednik. Czytając Sassoferrata, dostajemy mętliku
w myślącej chronologicznie głowie. Więc już wtedy ktoś to wszystko sformułował? Za
wcześnie. Czas nie był jeszcze ku temu. Dlatego popadł w zapomnienie.
W Polsce w tym okresie Władysław Łokietek zawładnął lwią częścią Wielkopolski.
Kim jest ów sprytny karzeł - historycy są zgodni, iż przydomek jest aluzją do jego
maleńkiego wzrostu. Był dzieckiem trzeciego syna Konrada Mazowieckiego, Kazimierza,
czyli prawnukiem Kazimierza II Sprawiedliwego, po matce spokrewniony z władcami
ruskimi. Genealogicznie takich jak on pretendentów do krakowskiego tronu jest na pęczki. On
jeden wie wszakże, a na tym niekiedy opiera się wielkość, czego naprawdę chce. Bitwa pod
Kleckiem nad Jeziorem Gruchowskim (nie mylić z Kleckiem, gdzie w 1656 Szwedzi pobili
Lubomirskiego) otwiera mu drogę do Poznania opanowanego przez nienawidzących go
Głogowczyków. Jest politykiem wielkiej miary. Nie śpieszy się nigdy. „W Pyzdrach - pisze
Edmund Długopolski (Władysław Łokietek na tle swoich czasów, Wrocław 1950) - znalazł się
Łokietek 19 sierpnia 1314 roku i za zgodą towarzyszących mu baronów nadał miastu nagrodę
za jednomyślnie okazaną mu wierność i stałość pewne posiadłości. (...) Wkrótce potem 31
sierpnia 1314 roku wystawił Łokietek miastu Kaliszowi generalne zatwierdzenie
przywilejów. Takie generalne zatwierdzenie przywilejów wystawiano zwykle po objęciu
rządów”. Tych rządów Łokietek jeszcze wprawdzie nie sprawuje, ale jako wyrafinowanemu
politykowi nie przeszkadza mu to w kładzeniu podpisów i proklamowaniu obietnic. Z Kalisza
rusza do Poznania, gdzie poprzedzają go już wieści, a o to właśnie chodziło, o jego
wspaniałomyślności i hojności w nagradzaniu zwolenników. Cóż mogą mu przeciwstawić
Głogowczycy sprawujący realne rządy, skrępowani koniecznościami budżetu i tysiącem
innych układów. Władysław wkracza do Poznania i tak zaczyna się proces jednoczenia
Polski.
Dokładnie przeciwnie dzieje się na Wyspach Brytyjskich czy w Niemczech.
W Szkocji od wielu lat stacjonują wojska angielskie kontrolujące w pełni sytuację na
nizinach, a częściowo nawet i w górskich ostępach. W tej sytuacji samozwańczą koronację
Roberta Bruce’a na króla Szkocji przyjmuje Londyn z całkowitym lekceważeniem. „W
ceremonii intronizacji - pisze Stefan Zabieglik (Historia Szkocji, Gdańsk 2000) -
uczestniczyła grupka osób. Byli wśród nich biskupi St. Andrews, z Glasgow i Moray, oraz
opat miejscowego [Scone - L.S.] klasztoru. Przybyli także dwaj earlowie oraz księżna Izabela
of Buchan, reprezentująca brata, earla Fife, znajdującego się w rękach Anglików. W jego
zastępstwie włożyła ona na głowę Roberta Bruce’a złotą opaskę, mającą stanowić namiastkę
korony królów szkockich”. Co było potem, opowiada bodaj najlepiej film Mela Gibsona
z nim samym w roli głównej, a właściwie wszystko mówi już sam jego tytuł: Waleczne serce.
Roberta nie było początkowo stać na walną konfrontację z Anglikami. Szarpał ich
w podjazdowych potyczkach pod Glenn Troll, Kilmanrock, za każdym razem odbierając
najeźdźcom kolejną piędź ojczystej ziemi. Wreszcie w rękach Anglików pozostały już tylko
pojedyncze zamki. W odsiecz im ruszył król Edward II na czele armii liczącej dwadzieścia
tysięcy ludzi, a więc siły, jakiej Robert w żadnym przypadku nie mógł zgromadzić.
I rzeczywiście, wojska szkockie, które 24 czerwca 1314 zastępują Anglikom drogę niedaleko
Bannockburn, składają się zaledwie z siedmiu tysięcy zbrojnych. Przewadze liczebnej
przeciwstawiają Szkoci lepsze dowodzenie, a przede wszystkim straceńczą zaciekłość
i pogardę śmierci, która okryje ich legendą. Robert zwycięża. Od tej chwili uznanie
niepodległości Szkocji jest już tylko kwestią czasu. „Bitwa na polach Bannockburn -
komentuje Zabieglik - przeszła do historii Szkocji jako największe zwycięstwo w dziejach
tego kraju nasuwające skojarzenie z polskim Grunwaldem. W 1964 roku królowa Elżbieta II
[jak dziwnie plotą się dzieje - L.S.] odsłoniła tu wielki posąg Roberta I na koniu. Szkocka
Partia Narodowa organizuje w tym miejscu coroczne manifestacje patriotyczne”. Żeby
skończyć z wątkiem filmowym, dodajmy, że finansuje je w pewnym stopniu szkocki
nacjonalista, aktor Sean Connery - James Bond pośród rozlicznych jego ról. We francuskim
Dictionnaire du cinéma Jeana Tularda (Paris 1996) figuruje on jako „aktor angielski”. Wielki
Robert I Bruce musi przewracać się w grobie!
W Niemczech (Świętym Cesarstwie Rzymskim) po niespodziewanej śmierci Henryka
VII elektorzy nie mogą osiągnąć zgody w kwestii wyboru nowego cesarza. W październiku
1314 dochodzi do podwójnej elekcji. Część książąt obwołuje władcą Ludwika IV
Wittelsbacha, księcia bawarskiego, inna część - Fryderyka Pięknego, syna Albrechta Iz
dynastii Habsburgów. Żadne próby mediacji nie przynoszą skutku. W tej sytuacji dochodzi
oczywiście do wojny domowej. Teoretycznie potężni Habsburgowie mają w niej miażdżącą
przewagę. Postawić mogą pod broń około dziesięciokrotnie więcej rycerzy niż przeciwnicy.
Mają też o wiele bardziej rozgałęzione układy dynastyczne, co zaowocować powinno pomocą
papiestwa i państw ościennych. Nie wszystko jednak, co na papierze wydawałoby się
oczywiste, przekłada się na rzeczywistość. W nieumiarkowanej dumie zapomnieli
Habsburgowie, że mają rozsianych po całych Niemczech drobnych, ale zaciekłych
przeciwników. Takich Szwajcarów na przykład. Któż by się przejmował jakimiś góralami?
Nawet jeśli pojawia się wśród nich legenda (tu historia daje do wyboru: legendarny
przywódca czy legendarna postać po prostu), niejaki Wilhelm Tell (JeanFrançois, Guillaume
Tell, Paris 1988). Tymczasem ci nieokrzesani hodowcy owiec już za parę lat w bitwie pod
Mühladorfem zadadzą Habsburgom bolesną klęskę. Nie ma wymiaru decydującego
o czymkolwiek, ale wzmocni pozycję Wittelsbachów. Wrzenie w Cesarstwie i rozpadanie się
Niemiec na coraz więcej skłóconych księstw, udzielnych miast i państewek jest wodą na młyn
Łokietka. Zachodnią flankę ma tym bardziej bezpieczną, im więcej wśród „rzymskich”
baronów waśni i podjazdów. Najbardziej mógłby jednak podziękować Szwajcarom. Rzecz to
zabawna, przeglądając tytuły obronionych na uniwersytetach polskich historycznych prac
magisterskich i doktorskich, nie znalazłem ani jednej na temat: Szwajcaria a Polska
w początkach XIV wieku - a nie jest to przecież żadna kpina, nic wspólnego ze słoniem
mieszającym się w sprawy narodowe. Gdyby nie duch Wilhelma Tella miałby może Łokietek
wielokroć trudniejsze przed sobą zadanie. Tym bardziej że na ścianie wschodniej dzieją się
rzeczy wysoce dla Polski niepokojące. Oto pod rządami Daniela, syna Aleksandra
I Newskiego, i jego syna Jurija potargana podziałami Ruś zaczyna przeistaczać się w Rosję.
Lew Gumilow (Od Rusi do Rosji) uważa to za moment decydujący. My może
poczekalibyśmy jeszcze do rządów Iwana I Kality, ale nie ma to większego znaczenia.
W miejsce bezsilnych ksiąstewek ruskich około 1314 powstaje plus minus zjednoczone
państwo rosyjskie. Książę twerski Michał przyjmuje tytuł Wielkiego Księcia Wszechrusi.
Uznaje jego wielkość Ludwik Bazylow (Historia Rosji, t. I, Warszawa 1983): „Książę Michał
był wybitną indywidualnością, musiał działać w sposób zdecydowany, odznaczał się
szerokimi horyzontami politycznymi. Już choćby przyjęcie tytułu Wielkiego Księcia
Wszechrusi dowodzi, że z jego zamierzeniami politycznymi musiały się łączyć tendencje
zjednoczeniowe. Nie można też pominąć zasług w krzewieniu piśmiennictwa; dzięki niemu
Twer stał się jednym z głównych ośrodków latopisarstwa ruskiego i malarstwa
miniaturowego”. Uwiecznił go też w Królu Duchu Juliusz Słowacki, jest on tam czwartym
wcieleniem metafizycznym po Popielu, Mieszku i Bolesławie Śmiałym. Cóż z tego, że ginie
stracony w 1318 roku. Jego morderca, Jurij, nie ma innego wyjścia niż przyjąć przesłanie,
nawet jeśli do jego zrealizowania jeszcze długa realna droga. Tak oto buduje się w Europie
nowa zupełnie koniunktura. Francja w dynastycznym impasie, podzielona Brytania,
ubezwłasnowolnione papiestwo, chaos w Niemczech. Rosja dopiero in statu nascendi.
Zwykło się potem pisać, iż w 1918 Polska stanęła wobec tak sprzyjających warunków
geopolitycznych, jakich nie było nigdy dotąd. Nieprawda, były również w roku 1314
i z największym uznaniem przyznać trzeba, iż mały książę kujawski Władysław Łokietek
umiał je genialnie wykorzystać. Dlatego też na jakieś anegdotyczne porażki z Krzyżakami,
jak pod Płowcami w 1331, mógł patrzeć z filozoficznym spokojem. Mechanizm historii
pracował dla niego. Chociaż później niejednokrotnie miał dać dowody swoim ograniczeniom
i małostkowości, nic to nie zmieni. Dzieje wyniosły go do wielkości.
1410
17 maja 1410 wybrany zostaje papież Jan XXIII (Baldassare Cossa). Hubert Stadler
(Leksykon papieży i soborów, Warszawa 1992) pisze o nim, że był antypapieżem. Jest to błąd.
Był to okres tak zwanej schizmy zachodniej, rościli sobie wtedy prawo do tiary już dwaj inni
papieże: Benedykt XIII w Awinionie i Grzegorz XII w Rzymie. Ten pierwszy po śmierci
obranego w Rzymie Innocentego VII zwrócił się do kardynałów z dość bezczelną supliką,
żeby wstrzymali się z wyborem nowego władcy Kościoła aż do chwili, kiedy nie zostaną
załatwione spory francuskowatykańskie, co oznaczałoby zakończenie schizmy. Było jasne, że
widzi się sam na stolicy Piotrowej. Nie został jednak wysłuchany i 30 lipca 1406
kardynałowie proklamują ojcem świętym Angelo Correre z Wenecji, który przyjmuje imię
Grzegorza XII. Nowy elekt oświadcza od razu, iż gotów jest ustąpić, jeżeli to samo zrobi
Benedykt. Ten, ufny w pomoc francuską, nie ma jednak w najmniejszym stopniu takiego
zamiaru. Dochodzi do zaciekłej walki obu pretendentów, która pogrąża Kościół
w ostatecznym chaosie. Kto tu jest papieżem, a kto antypapieżem trudno dociec teologicznie
i prawnie. W tej sytuacji „Kardynałowie z obu obozów - pisze Rudolf FischerWollpert
(Leksykon papieży, Kraków 1990) - uzgodnili w czerwcu 1408 zwołanie soboru
powszechnego, który miał się zebrać w lutym 1409. Uzgodniono też, że miejscem obrad
soboru będzie Piza, nie wiedziano wszakże, czy w ogóle zostanie podjęta jakaś uchwała
soboru. Głównym zadaniem soboru była rozprawa z Grzegorzem XII i Benedyktem XIII”.
Obu papieży wezwano do stawienia się przed zgromadzeniem soborowym i 5 czerwca 1409
zdetronizowano jako notorycznych schizmatyków, heretyków i wiarołomców. 26 czerwca
wybrano nowego papieża Aleksandra V. Ponieważ obaj papieże nie zamierzali ustąpić, było
więc w tych czasach aż trzech „ojców świętych”. To ostatnie zdanie jest niesłuszne, a nawet
wręcz heretyckie. Skoro bowiem sobór odwołał Benedykta XIII i Grzegorza XII, tylko
Aleksander poparty przez miażdżącą większość kardynałów, a także wiernych, był papieżem
prawowitym i mającym kanoniczne prawo do tiary. Inna sprawa, czy była to elekcja
szczęśliwa. Franciszkanin Piotr Philargies di Candiabył na pewno jednym z najwybitniejszych
teologów i najświątobliwszych mężów swojej epoki. Cóż z tego, skoro miał już
siedemdziesiąt lat, co na owe czasy było wiekiem więcej niż starczym, był schorowany
i pozbawiony energii. Jego pontyfikat potrwał więc tylko niecały rok (zmarł 3 maja 1410
w Bolonii), przez który nie zdołał wykonać żadnego ważniejszego politycznego ruchu. Jego
następcą, a więc powtórzmy - jedynym prawowitym zwierzchnikiem Kościoła - został Jan
XXIII. Stajemy tu przed zagadką, jakich zresztą niemało w dziejach Watykanu. Oto cztery
i pół wieku później „przejściowy papież”, jak określała go prasa po ogłoszeniu wyniku
konklawe, Giuseppe Roncalli przybiera także imię Jana XXIII. To jakby po Ludwiku XIV
nastąpił znowu Ludwik XIV. Istnieją trzy interpretacje tego faktu. Pierwsza, jak chce Hubert
Stadler, niedająca się jednak utrzymać, iż był piętnastowieczny Jan XXIII (na jakiej
zasadzie?!) antypapieżem. Przeczą temu nie tylko prawo kanoniczne i teologia, ale również
znamienny fakt, że po zdetronizowanym Grzegorzu XII nikt nie przejął jego numeru i obrany
w 1572 kolejny Grzegorz, ten od reformy kalendarza, był logicznie trzynastym. Jeżeli
z Benedyktem XIII rzecz miała się inaczej, to tylko dlatego, iż w XVII wieku panowała
generalna linia odrzucania papieży awiniońskich podległych „babilońskiej niewoli”. Podług
wersji drugiej, głoszonej przez Lazzariniego, chodziłoby, co znając nieubłaganą ścisłość
suchych palców mnących rzymskie dokumenty, możemy od razu między bajki włożyć,
o prostą pomyłkę oficjalistów. Pozostaje propozycja trzecia: oto obrany na papieża Roncalli
zdecydował od razu, jak poprzedni Jan XXIII, zwołać sobór powszechny, akcentujący
reformy wewnętrzne i problem zjednoczenia Kościoła. Czuł się więc niejako wyrazicielem
myśli i zamiarów przedwcześnie zmarłego Baldassare Cossy, jego metafizycznym
przedłużeniem. Warto o tej niepewności pamiętać, by zdać sobie sprawę, ile czai się w historii
kwestii enigmatycznych, nad którymi z lenistwa tylko przechodzimy do porządku dziennego.
Wróćmy jednak z powrotem do czasów pierwszego z Janów XXIII. Rozdarcie
papiestwa i wstrząsające nim coraz ostrzejsze kłótnie wewnętrzne były niemałym
błogosławieństwem dla króla Władysława Jagiełły i jego polityki. W sporze między niedawno
ochrzczonym Litwinem i arcychrześcijańskim Zakonem Szpitala Najświętszej Marii Panny
Domu Niemieckiego w Jerozolimie (taka była oficjalna nazwa Krzyżaków), mającym
wysokie i rozgałęzione koneksje w Europie Zachodniej, szanse, żeby papież miał uznać racje
polskie, były zupełnie znikome. Jan XXIII obrany został 17 maja 1410, niecałe dwa miesiące
przed bitwą pod Grunwaldem, i oczywiście na stosunki polskokrzyżackie nie mógł już mieć
najmniejszego wpływu. Po jego abdykacji 29 maja 1415 rozpoczyna się tak zwany czas
sediswakancji i trwa niemal dwa i pół lata. Skomplikowany termin pochodzi z włoskiego
„sede vacante”, czyli „tron niezajęty”. Zna dzisiaj to pojęcie każdy filatelista, gdyż znaczki
wydane przez Watykan w takim na ogół krótkim okresie, z tym właśnie podpisem, uzyskują
nieraz niebotyczne ceny. Ale to też odległa antycypacja. Na razie, 11 lipca 1417, wybrany
zostaje papieżem niechlubnej pamięci morderca Jana Husa - Marcin V (1417-1431). Jest on
Polakom, najłagodniej mówiąc, zdecydowanie nieżyczliwy i chętnie nadstawia ucha
niemieckiemu dominikanowi Janowi Falkenbergowi, który nie tylko wzywa do akcji przeciw
Jagielle, ale posuwa się nawet do stwierdzenia, iż „Polska jako naród jest obrazą Boga
i istnieć nie może”. Na szczęście i on, i jego następca Eugeniusz IV (1431-1447) muszą
zmagać się z kolejnymi antypapieżami: Klemensem VIII (1423-1429) i Feliksem V
(14391449). Oto czterdzieści darowanych lat, podczas których Kraków może mieszać
w Watykanie, a nie Watykan jednostronnie narzucać swoją wolę Krakowowi. To jedna z tych
wielkich koniunktur, które zdarzyły się nam w dziejach. Jak później w latach 1918 czy 1989.
Trzeba przyznać, że Władysław Jagiełło umiał ją w dużym stopniu wykorzystać. Już w 1409,
chociaż bezpośrednio niby nic nie nagli, rozpoczynaj ą się przygotowania do wielkiej
rozprawy. W dzisiejszych czasach zmobilizowanie kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy wydaje
się sprawą względnie prostą. Nie podówczas. Przygotowania zaczynają wielkie łowy.
Upolowaną zwierzynę dostarczyć trzeba w miejsca, gdzie będzie solona (a sól trzeba
dowieźć), rozmieszczona w wybranych składach i dostarczona później na miejsce, z którego
ruszą tabory. Tutaj nie może być żadnej improwizacji. Leszek Kołakowski w Kluczu
niebieskim (Warszawa 1964) pisze o wypowiedzeniu wojny: „Obyczaj ten jest dziwaczny
i zawiera sprzeczność wewnętrzną, albowiem wypowiedzieć komuś wojnę to oznajmić mu, że
pragnie się go zniszczyć; jednakże w ten sposób ostrzega się przeciwnika i ułatwia obronę
przed zniszczeniem, czyli zaczyna się czynność niszczenia od stawienia samemu sobie
przeszkód. Dlatego, jeśli samo rozpoczęcie wojny może uchodzić za akt wrogości, to
wypowiedzenie wojny jest przejawem nie tyle kurtuazji, ale przyjaźni; jest donosem na
samego siebie złożonym w ręce wroga, a więc aktem monstrualnej zgoła niekonsekwencji.
Nic dziwnego, że z postępem cywilizacji i wzrostem nawyków myślenia logicznego zwyczaj
ten całkowicie obumarł”. Doceniając i zachwycając się paradoksalnym humorem
Kołakowskiego, trudno mu przyznać rację, przynajmniej jeśli chodzi o wojny sprzed XX
wieku. Wielkie łowy zarządzane przez Jagiełłę, huk w kuźniach kujących miecze i groty
włóczni, masowe rekwizycje płodów rolnych na użytek armii nie mogły ujść niczyjej uwagi.
Nie trzeba było żadnych krzyżackich szpiegów. I odwrotnie. Wielki mistrz Ulryk von
Jungingen przystąpił do identycznych i równie niemożliwych do ukrycia przygotowań.
Dotyczy to również sił koniecznych do zgromadzenia przez obie strony, a także
w przybliżeniu terenu starcia. Śmieszne akty wypowiadania wojny były w tej sytuacji czczą,
obyczajową formalnością. Jedyną, drugorzędną jednak w końcu, zagadką stawało się pytanie,
na ile konflikty międzypapieskie ograniczą napływ pod chorągwie krzyżackie ochotników
zachodnioeuropejskich, uważających się za spadkobierców honoru krzyżowców.
A jednak Władysław Jagiełło i tutaj umiał zaskoczyć przeciwników. Czy wynikało to
z jego wnikliwej kalkulacji
strategicznoantropologicznej, czy z pogańskolitewskich
przyzwyczajeń - nie ma najmniejszego znaczenia. Pisałem o bitwie pod Grunwaldem
wielokrotnie. Spotkałem się po połowie z gratulacjami i oburzeniem, a nawet inwektywami
(Bronisław Wildstein, Buszujący w historii, „Rzeczpospolita” 6/7 listopada 1993). Nie da się
jednak zaprzeczyć, tu pozwolę się odwołać do najpełniejszego dzieła o bitwie grunwaldzkiej
Stefana M. Kuczyńskiego (Wielka wojna z Zakonem Krzyżackim w latach 1409-1411), że
wyborowe rycerstwo zachodnie, zmierzające już powoli w obyczajowości i wyobcowaniu
z realności do legendy Don Kichote’a z La Manchy, co wspaniale uchwycił Henryk
Sienkiewicz w postaci deLaroche’a, natknęła się 15 lipca 1410 na zastępy hołdujące
skuteczności ponad tradycję. Zamiast szarży ustawionej „w płot” żelaznej jazdy polskiej
nastąpił najpierw atak na szyki krzyżackie lekkiej jazdy litewskiej, która, choć spędzona
z pola, wykryła jednak wszystkie krzyżackie zasadzki i unieszkodliwiła łuczników
dysponujących ograniczoną liczbą pocisków. Potem przez krótką chwilę było tak, jak tradycja
przykazywała. Starli się rycerze z rycerzami, godni z godnymi. Nie trwało to długo, bo oto
przeciw odwodom zakonnym wychodzą z zarośli zbrojne w oszczepy, rohatyny i siekiery,
odziane byle jak oddziały chłopskie. Pisze o nich Sienkiewicz, całkowicie w tym względzie
wierny Długoszowi: „By zaść iść krokiem równym i nie łamać szeregów, poczęli wszyscy
razem powtarzać: - Zdro - waś - Ma - ry - jo - Łas - kiś - peł - na - Pan - z To - bą! I szli jak
powódź...”. To z ich rąk zginął Ulryk von Jungingen, rycerz, który drzazgę z krzyża
Chrystusowego nosił w ryngrafie i rozumiał lepiej niż ktokolwiek inny, że wojna rycerską jest
sprawą, więc nie biorą w niej udziału, przynajmniej na polu bitwy, kobiety, księża, Żydzi
i chłopi. Przyjęcie za Długoszem tezy o śmierci wielkiego mistrza Ulryka von Jungingena
z rąk chłopskich wywołało ongiś szczególną wściekłość moich oponentów. Wspierają ją
jednak zarówno S. Inglot (Historia społeczna i gospodarcza średniowiecza, Wrocław 1949),
jak i Stefan M. Kuczyński: „Chłopi, którzy gdyby nawet wzięli wroga do niewoli, okupu by
za niego nie dostali, a nadto, pomni na krzywdy krzyżackie zadane ich wioskom i ziemiom,
żywili do Zakonu zrozumiałą nienawiść - jeńców nie brali. Należy więc przypuszczać, że
wielki mistrz i walczący w pobliżu jego osoby dostojnicy Zakonu zginęli pod ciosami
piechoty ludowej, a nie z rąk rycerzy. Jest bowiem wprost nieprawdopodobne, aby szlachcic,
o ile już nie wziął wielkiego mistrza do niewoli (co uczyniłby na pewno), nie pochwaliłby się
jego śmiercią przed otoczeniem, zyskując sławę i rozgłos. Milczenie źródeł zarówno
krzyżackich, jak i polskich co do osoby zabójcy wielkiego mistrza jest dla nas najlepszym
dowodem, że Ulryk von Jungingen padł w walce z chłopami, niezdającymi sobie może nawet
sprawy, kim jest wspaniały rycerz na białym koniu, który ranny w czoło i pierś poległ na
pobojowisku, jak tylu innych Krzyżaków, dla których masa chłopów nie miała żadnych
względów”.
Dodajmy od razu, iż fakty wskazujące na odrzucenie przez Władysława Jagiełłę
w trakcie wojny z Zakonem wielu „uświęconych” reguł kodeksu rycerskiego nie przemawiają
w niczym na jego niekorzyść. Okazał się po prostu... nowocześniejszy.
Nie tylko rozszyfrował perfekcyjnie słabości taktyki polegającej na frontalnych lub
skrzydłowych uderzeniach zmasowanej ciężkiej jazdy, ale umiał też przeciwstawić jej
sprawny system (Andrzej Nadolski, Grunwald 1410, Warszawa 2003) współdziałania
piechoty, lekkiej i ciężkiej kawalerii. W przeciwieństwie do sakralnej niemal średniowiecznej
zasady, której wierny pozostał Ulryk von Jungingen, wymagającej, żeby wódz prowadził
swoje wojska w pierwszym szeregu, wycofał się na bok, aby mieć przez cały czas jasny
przegląd sytuacji
i decydować o kolejnych posunięciach, rozumiejąc,
iż śmierć
rozkazodawcy, co się też stronie krzyżackiej stało, wprowadzi chaos i zwątpienie. Wziął pod
uwagę i lipcowy upał. Kiedy rycerze zakonni pocili i słabli w rozpalonych zbrojach na
otwartym
polu,
Jagiełłowe
ciężkie
chorągwie
oczekiwały
sygnału
do
ataku
w błogosławionym leśnym cieniu, aby w decydującym momencie być świeższe i bardziej
wypoczęte. Dodajmy do tego ów drobny fakt, że rycerstwo ustawiające się do szarży oddalało
już giermków i pozbywało się wszelkich obciążeń mogących przeszkodzić w galopie. Innymi
słowy, oczekujący aż Jagiełło skończy słuchania trzeciej mszy, będącej - pozwolę sobie
przypuszczać - nie tyle wynikiem pobożności, ile fizjologicznego wyrachowania, umierali
z pragnienia. Chwyt ten stosowali od dawna Tatarzy, zmuszający przeciwników
pozorowanymi atakami do ciągłej gotowości, niedający im możliwości odpoczynku lub
pożywienia się przed konfrontacją. Żar lejący się z nieba na grunwaldzkie łąki tylko ten efekt
wzmocnił. Nie było w nim nic nowego dla litewskiego księcia, który poznał od dawna
azjatyckie metody walki, stanowił natomiast kompletną i oburzającą niespodziankę dla
wychowanych na rycerskich romansach, nieskazitelnych zachodnich paniczów. Tak nie
postępowali przecież ani król Artur, ani Lancelot z Jeziora. Jest wielkim złudzeniem, które
wpaja się żakom do głowy na wszelkich poziomach nauczania, iż ludzkość wyciąga wnioski
z doświadczeń i nowe doktryny wciela w użyteczną praktykę. Profesor (sic!) Maciej Giertych
jest do dzisiaj przekonany, iż świat powstał sześć tysięcy lat temu, a smok wawelski nie był
legendą, lecz dinozaurem. Rzecz jasna, wielu się z tego śmieje, inni jednak rzecz szczerze
wyznają. Tak samo było i z bitwą pod Grunwaldem, której opisy, w tym także relacje
naocznych świadków, dotarły do najodleglejszych zakątków Europy. Czy jednak porażka
Krzyżaków, a większość panów zachodnich królestw miała w ich szeregach jeśli nie dzieci, to
co najmniej krewnych albo powinowatych, jest wynikiem błędów naszego myślenia czy też
diabelskiej interwencji i pogańskiego spisku. Cyniczni Anglicy optują, jak przeważnie, za
interpretacją racjonalną. Romantyczni Francuzi (Kartezjusz urodzi się dopiero za dwa wieki)
uważają Grunwald za wypadek przy pracy.
2 listopada 1410, kiedy wypadki w odległej Polsce były już znane, a raporty piętrzyły
się po stołach, zbiera się w Bicêtre zgromadzenie książąt francuskich, żeby radzić między
innymi o zjednoczeniu sił i przyjęciu taktyki pokonania Anglików. Na scenie wewnętrznej ma
to doniosłe skutki. Już cztery lata później skłócone stronnictwa Armaniaków
i Burgundczyków zawierają antyangielski sojusz. Od tej chwili decydujące starcie jest tylko
kwestią czasu. Dochodzi do niego 25 października 1415 na zachwaszczonych polach pod
Azincourt, parę kilometrów na północnyzachód od SaintPol. Nikt nie piśnie nawet
o doświadczeniach z odległych Mazur. Francuzi byli ponadtrzykrotnie liczniejsi, przez co
bardziej dumni i pewni zwycięstwa. Było to jednak po części powtórzenie Grunwaldu.
Mające zdecydować o wyniku uderzenie ciężkiej jazdy francuskiej z flanki - dokładnie to
samo, co wymyślił pięć lat przedtem Ulryk von Jungingen - załamało się na liniach piechoty
angielskiej złożonej przede wszystkim z łuczników, ale także pozbieranej naprędce gawiedzi
taborowej. Nie było upału, były za to deszcz i błoto, w którym grzęzły konie ciężkiej jazdy.
Wystarczyły trzy godziny, żeby wspaniała, barwna herbami i proporcami jazda Karola VI
zaczęła pierzchać, tratując własną pozostawioną na tyłach piechotę. To prawda, że
w decydujących momentach bitwy kazał dowodzący bezpośrednio walką konetabl Charles
d’Albert spieszyć swoich rycerzy, ale decyzja ta tylko przyspieszyła klęskę. Czym innym jest
bowiem na rozmokłej ziemi chyży piechur pomykający w lekkim, skórzanym kaftanie,
a czym innym rycerz w zbroi grzęznący co krok i niezdolny nawet do wykonania zwrotu.
Jeden książę Brabantu ominął grzęzawiska, ale na nic się to zdało. Jego uderzenie trafiło
w próżnię, a nie mając wsparcia, zawrócił na widok pierwszej grupy angielskich łuczników.
Jeżeli nawet uznamy, że podawana w kronikach liczba dziesięciu tysięcy zabitych Francuzów
może wydawać się zawyżona, to w każdym razie polityczne efekty angielskiego triumfu były
piorunujące. Sojusze ich przeciwników rozpadły się jak domki z kart. Król Anglii, Henryk V,
mógł znowu rządzić i dzielić, jak tylko przyszła mu na to chęć. Czyż mógł przewidzieć, że
gdzieś w jakiejś nieznanej wiosce Domrèmy, w zakolach Mozeli, obchodzi właśnie swoje
trzecie urodziny jakaś dziewczynka, Joanna, z chłopskiej rodziny Darc (aktualna ortografia
d’Arc datuje się z czasów po nobilitacji). Na razie Joaśka pasała gęsi i ubijała masło, czym
zajmowały się wiejskie dzieci w Lotaryngii po ukończeniu dwóch i pół roku. I oto ona już za
kilkanaście lat miała zmienić świat. Cóż na to, mniejsza o angielskich królów, którzy do
końca nic nie zrozumieli, wyznawcy determinizmu w historii?
W roku 1408 kolejna, łupieżcza wyprawa tatarska pustoszy Księstwo Moskiewskie.
Drewniany klasztor TroickoSiergiejewski spalony zostaje do fundamentów. Ten sam, który
oparł się kiedyś wojskom Mamaja, obrócony zostaje teraz w popioły. Są jednak ludzie, którzy
postanawiają nie poddać się rzekomemu fatalizmowi dziejów. Ledwo znikli za horyzontem
mongolscy jeźdźcy, a już - i doprawdy nie ma w tym przesady - wierny uczeń świętego
Sergiusza z Radoneża (1315-1392), leciwy mnich Nikon zwołuje okoliczną ludność
i wędrownych mnichów, żeby przystąpili z nim do odbudowy monasteru. Tym razem ma on
być murowany, żeby łatwo nie poddał się płomieniom, które symbolizować mają, ale w jakże
innym sensie, dźwigające się ku niebu kopuły. Nikon widzi swój zamiar w wielkiej skali. Do
wykonania malowideł ściennych i ikonostasu zaprasza więc znanych już wtedy i cenionych
w księstwie Andrieja Rublowa i jego współpracownika Daniła Czornego. Owi mają już
oczywiście od dawna inne, wysoko płatne zamówienia, z którymi Nikon konkurować nie
może. Nie wiemy, jakich użył argumentów, czym przekonał i przebłagał. W każdym razie
w połowie 1409 Rublow i Czornyj przybywają do klasztoru i ruszają do dzieła. Dzieła, które
przynajmniej w przypadku Rublowa okaże się jednym z tych cudownych i jakże nielicznych,
wobec których nikt nie może przejść obojętnie i zaprzeczyć, że na duszy nie stało mu się lżej.
Znamy wszyscy opowieść, jak do Abrahama przybyli trzej cudzoziemcy, zwiastujący mu
nowinę, iż mimo starego wieku urodzi mu się syn. Nie nam wnikać, czy byli to aniołowie, czy
prefiguracja Trójcy Świętej, bo takie są dzisiaj teologiczne kontrowersje. Nieważny jest też
jakikolwiek aspekt filozoficzny. Mamy oto przed sobą trzy postacie smutne i zadumane, ale
też pełne niesłychanego spokoju i słodyczy. Każda patrzy w inną stronę, co sprawia wrażenie,
jakby patrzyły wszędzie i docierały do wszelkich obszarów naszego mózgu (kiedyś mówiło
się - serca). Postać centralna (aniołkobieta, ale do końca nie wiemy, czy jest to kobieta) oparła
dwa palce na stole i jakby nimi pukała w blat. To jest ten sygnał: ucisz się braciszku, przecież
wiem od ciebie nieskończenie więcej i lepiej. Andriej Tarkowski w filmie Rublow (1966)
pokazał piętnastowiecznych muzyków, którzy wysyłają pod niebiosa statek powietrzny.
Machina wali się w przepaść. Rzecz jasna złudzenie rozbija się i ginie. To mogłaby być
ostateczna synteza malarstwa Rublowa - a jednak tak nie jest. W kolejnej scenie zwycięski
Tatar wjeżdża do klasztoru i, depcząc leżące już na ziemi ikony, zachwyca się swoim
sofizmatem o Niepokalanym Poczęciu. „Skoro ona matką była, to jakże mogła być dziewicą”.
Tarkowski nie maluje skośnookiego watażki w mrocznych barwach. Rozumie doskonale, że
spotkał się on z czymś, co przerastajego racjonalizm. Ma rację, jeśli przyjąć kolokwialny
banał, iż 2+2=4. Tyle że ludzkość to nie tylko logika. Być może, pozwólmy sobie na taką
nieprawdopodobną hipotezę, że ów bej wiedział wszystko o Crécy, Grunwaldzie,
antycypował Azincourt. Miał argumentów powyżej kołczana. Aż nagle staje przed Trójcą
Rublowa. I wszystko przestaje być oczywiste. Pisze Michaił Ałpatow (Rublow, Warszawa
1975): „Termin «symbolika» nie wystarcza dla zrozumienia Rublowa i różnic dzielących go
od średniowiecznego Zachodu. Tam, aż do renesansu, panował język alegorii, każdy
przedmiot miał utajony sens: pies oznaczał wierność, owca - niewinność, goździk -
małżeństwo, lew - Chrystusa, jednorożec - Madonnę, kościotrup - śmierć, i tak dalej.
U Rublowa można znaleźć elementy alegorii, najważniejszą jednak rolę gra u niego symbol.
Przedstawienie odtwarza nie tylko określony przedmiot, ale przydaje mu drugi, szerszy sens,
który odsłania się w trakcie oglądania obrazu. Symbol nie jest tak ograniczony jak alegoria;
czasem bywa mniej od niej jasny, może jednak zawierać rozleglejsze znaczenia, prowadzące
do rozumienia istoty rzeczy. W alegorii większy udział ma rozum; w symbolu - wyobraźnia”.
Jest zapewne herezją napisać, iż przedłużeniem tej tradycji wyobraźni jest
w literaturze rosyjskiej... nie Raskolnikow, ale właśnie jego oponent, sędzia śledczy Piotr
Piotrowicz, zakładający, iż nie ma kija samego w sobie. „Kij ma dwa końce”. - Ile końców
ma w takim razie pół kija? - odpowiedziałby mu wtedy racjonalista. Nie zbiłoby to Piotra
Piotrowicza z pantałyku. - Również dwa... Tyle że poprzedni kij ma ich już teraz cztery, a to
znaczy, że wszystkie cztery trzeba dogłębnie rozpatrzyć. Oczywiście połówki można łamać
na kolejne kawałki, aż dojdziemy wreszcie do absurdu i zwątpienia we wszystko i cokolwiek.
Wbrew pozorom to właśnie wyniosły Tatar jest tutaj przedstawicielem myśli
zachodnioeuropejskiej. Naprzeciw ma ową uwielbioną przez Lwa Gumilowa wizję, iż trzeba
czuć, a niekoniecznie rozumieć. Pisze Dostojewski o Raskolnikowie: „Wszystko, nawet jego
zbrodnia, nawet wyrok i zesłanie wydawało mu się teraz jak gdyby faktem zewnętrznym,
który bodajże nie jemu się przytrafił. Zresztą nie mógł na niczym się skupić; a i nie umiałby
teraz nic rozstrzygnąć świadomie - c z u ł t y l k o [podkr. L.S.]. Zamiast dialektyki przyszło
życie i w świadomości musiało się wypracować coś zupełnie innego”. Uzupełnia to
znakomicie Władimir Wysocki słowami: „Poszli na dno kak podwodnaja łodka”. Końce
kawałków kija są wszakże i tu, i tam, pod niebiosami i w głębinach. Dopiero w tym
kontekście zrozumieć można wielkość trzech zadumanych, smutnych, a jednocześnie
litujących się nad nami aniołów Rublowa. A pamiętajmy, że był to sam początek piętnastego
wieku. Nikomu nie przychodziło jeszcze do głowy, że z każdej drzazgi kija można
wykrzesać, co tylko ludzkość zechce.
1429
W roku 1429 (przypuszczalnie) umiera Andriej Rublow. Młode lata spędził
w klasztorze TroickoSiergiejewskim. Później był mnichem w klasztorze Andronikowskim,
w którym zapoznał się z malarstwem Teofana Greka. Będzie tym jego uczniem, który
przerośnie mistrza. Wsławią go wspaniałe freski w soborze Uspieńskim (Koimesis) we
Włodzimierzu, przede wszystkim jednak Święta Trójca namalowana dla soboru Ławry
TroickoSiergiejewskiej. Nawiązuje ona do relacji z Księgi Rodzaju, o tym, jak Jahwe objawił
się Abrahamowi w postaci trzech aniołów. „Abraham spojrzawszy dostrzegł trzech ludzi
naprzeciw siebie. Ujrzawszy ich podążył do wyjścia z namiotu na ich spotkanie. A oddawszy
im pokłon do ziemi, rzekł: «O Panie, jeśli jestem tego godzien, racz nie omijać twego sługi!
Przyniosę trochę wody, wy zaś raczcie obmyć sobie nogi, a potem odpocznijcie pod
drzewami. Ja zaś pójdę wziąć nieco chleba, abyście się pokrzepili, zanim pójdziecie dalej,
skoro przechodzicie koło sługi waszego». A oni mu rzekli: «Uczyń tak, jak powiedziałeś».
Abraham poszedł więc śpiesznie do namiotu Sary i rzekł: «Prędko zaczyń ciasto z trzech miar
najczystszej mąki i zrób podpłomyki». Potem Abraham podążył do trzody i wybrawszy tłuste
i piękne cielę dał je słudze, aby ten szybko je przyrządził. Po czym wziąwszy twaróg, mleko
i przyrządzone cielę, postawił je przed nimi, a gdy oni jedli, stał przed nimi pod drzewem”.
Na obrazie Rublowa aniołowie są najwyraźniej pojedzeniu. Stoi przed nimi już tylko puchar
czerwonego wina. Zamilkli i pogrążyli się w zadumie. Są jednocześnie aniołami, bogami
i ludźmi. Porządek ziemski miesza się z niebiańskim.
6 marca 1429 we francuskim Chinon porządki te mieszają się już nie na obrazie, ale,
co do dzisiaj uniemożliwia nam właściwie pełne zrozumienie zdarzeń, w skandalicznej
rzeczywistości. Tego dnia, pisze arogancko Georges Bordonove (Jeanne d’Arc et la guerre de
cent ans, Paris 1994), „zdecydowały się losy Francji i nikt temu nie może zaprzeczyć”. Nikt
też nie zaprzecza, co nie zmienia faktu, że pojąć tego zdarzenia niełatwo. Tego dnia bowiem
przybywa z lotaryńskiego Domrémy na dwór Karola VII, zakompleksionego, niepewnego
swojego pochodzenia i praw do tronu, nawiedzona chłopka (nobilitowana zostanie dopiero
w grudniu 1429) Joanna d’Arc. Ma rzekomo słyszeć głosy, które każą Karolowi uwierzyć
w siebie, koronować się w Reims i bić Anglików. Nazbyt to proste, żeby mogło być
prawdziwe. Król wystawia ją więc na pierwszą próbę. Chowa się między dworzanami,
zdejmuje wszelkie insygnia władzy. Dziewczyna odnajduje go jednak bez najmniejszego
zawahania. Raoul de Gaucourt zeznaje: „Byłem w Chinon, kiedy Dziewica przybyła, i byłem
tam, i widziałem ją, kiedy stanęła przed Jego Królewską Wysokością, pokornie i z prostotą -
taka uboga, mała pastereczka. Słyszałem słowa, jakie wypowiedziała do Delfina: «Bardzo
sławny Panie Delfinie, przybyłam tu, wysłana przez Boga, żeby przynieść ratunek tobie,
a także Królestwu Francji»„. Zaś brat Jean Pâquerel uzupełnia: „Król na jej widok zapytał ją
o imię; odpowiedziała: «Łaskawy Delfinie, na imię mi Joanna Dziewica, a Król Niebios
nakazuje, przeze mnie, żebyś został ukoronowany i namaszczony w Reims i został Dowódcą
Króla Niebios, który jest Królem Francji». Po kilku pytaniach zadanych przez króla Joanna
odezwała się znowu: «Powiadam ci, od Pana, że jesteś prawdziwym dziedzicem Francji
i synem Króla...»„. Nieco później prosić zaczęła Karola VII, by zebrał wojska i ruszył na
odsiecz otoczonego przez Anglików Orleanu. Wrażenie zrobiła ogromne. Niekoniecznie
jednak pozytywne. Jesteśmy w epoce wiary w diabła i czary. Niektórzy zapytują się więc, kto
naprawdę przemawia przez dziewczynę. Karol zwołuje radę królewską. Okazuje się, o dziwo,
że zwolennicy Joanny to przede wszystkim tak zwani kapitanowie - zawodowi rycerze, ale
jednocześnie bandyci i łupieżcy tolerowani z militarnej konieczności. Marceli Defourneaux
(Życie codzienne w czasach Joanny d’Arc,
Warszawa 1963) cytuje znamienny wyrok ułaskawiający, jaki wydaje Karol VII
w sprawie jednego z tych kapitanów: „Rzeczony suplikant od najmłodszych lat służył nam
w wojnie i należał do wielu wypraw i armii, służył w wielu miejscach i miejscowościach,
wojując z naszymi wrogami Anglikami i innymi nieprzyjaciółmi. I przez czas, kiedy bywał na
wymienionych wojnach, nie miał od nas żadnego żołdu, zasług ani nagród, chyba że bardzo
niewiele, i dla rzeczonej przyczyny był jak gdyby zmuszony walczyć, żyć z naszych
nieprzyjaciół i poddanych i grabić, rabować, łupić i brać okup na wszelkie sposoby od ludzi,
których mógł znaleźć i spotkać w kraju, czy byli to duchowni, szlachta, mieszczanie, kupcy,
czy inni; a także chodził po targach i jarmarkach, aby łupić i pobierać okup; zabierał
i uprowadzał bydło ludzi poczciwych, część też zjadał i dawał do zjedzenia, a na pozostałą
część nakładał okup, sprzedawał i dzielił jako łup i czynił, co mu się podobało. I wiele razy ze
zbrojnymi napadał warowne kościoły i inne miejsca obronne, zagarniał tych, co tam siedzieli;
i wielu naszych poddanych brał w niewolę, i nakładał na nich okup pieniężny, i brał daniny,
i czynił bardzo złe rzeczy, zbrodnie, przestępstwa, jak to ludzie zbrojni czynić zwykli,
i których nie zdołałoby się w niniejszych pismach należycie wypowiedzieć i wyrazić”. „Jak to
ludzie zbrojni czynić zwykli”, czyż więc można ich karać? I teraz oto tacy właśnie ludzie
zbrojni, budzący postrach w całym kraju, stają murem za Joanną. Karola VII to właściwie
urządza. Orlean uchodził za i tak już stracony. Jeżeli więc jest jakaś szansa i ci rycerze chcą ją
wykorzystać pod rozkazami tej dziwnej kobiety, to niech ruszają. Nawet lepiej pozbyć się ich
i tej kłopotliwej Joanny z dworu i spokojnie zastanowić nad dalszymi posunięciami. Co stało
się dalej, wiemy wszyscy. 29 kwietnia 1429 Joanna w towarzystwie Dunoisa i Le Hira,
mających nawet pośród kapitanów najstraszliwszą opinię, a teraz wpatrzonych wiernie
w młodą wieśniaczkę, wjeżdża do Orleanu. W ciągu następnych dni jeden po drugim padają
angielskie bastiony, a 18 czerwca pod pobliskim Patay rozgromione zostają angielskie posiłki.
Nie obyło się i tym razem bez dziwnego zdarzenia, bo miejsce ukrycia się w lesie, pragnących
zaskoczyć Francuzów wojsk angielskich, zdradził uciekający jeleń o wspaniałym porożu...
Może już Joanna d’Arc, zwana teraz Dziewicą Orleańską, poprowadzić króla na uroczystą
koronację do Reims. Nie korzysta z dworskich splendorów, chociaż Karol, wprawdzie nadal
nieufny, decyduje się ją nobilitować wraz z całą rodziną. Wraca między swoich żołnierzy
walczyć dalej z Anglikami. A oni wiernie i kornie podążają za jej dziwacznym sztandarem.
Oni też jedyni, gdy wpadnie w ręce nieprzyjaciół, będą beznadziejnie starali się nieść jej
pomoc. Po jej śmierci na stosie w Rouen powrócą do swoich zajęć. Le Hire i Dunois staną na
czele zbrojnych band, nieróżniących się zresztą specjalnie od „regularnych” oddziałów
królewskich. „Z warowni, które udało im się opanować, szerzą postrach na ziemiach
okolicznych i opuszczają jedną prowincję już spustoszoną po to tylko, aby rzucić się na inną,
jeszcze nietkniętą. W ówczesnych dokumentach z tragiczną monotonią powraca wyliczanie
tych samych zbrodni i gwałtów: spalone i złupione miasta, zniewolone kobiety i dziewczęta,
chłopi torturowani aż do chwili, gdy zdradzą kryjówkę, gdzie schowali pieniądze, kupcy
zatrzymywani z towarem, mieszczanie więzieni i skazywani na śmierć, jeśli ich rodziny nie
mogą zapłacić okupu”. Jeden z najbliższych towarzyszy broni Joanny Gilles de Rais (Michel
Hérubel, Gilles de Rais, Warszawa 1987; Jacques Heers, Gilles de Rais, Paris 1994; Matei
Cazacu, Gilles de Rais, Paris 2005 etc.), rycerz, który rujnując się, wyprawił w Orleanie
wielkie święto upamiętniające jej zwycięstwo, zajmuje się teraz porywaniem młodych
chłopców, zarzynaniem ich i gwałceniem umierających. Mówi się o kilkuset ofiarach. Dopóki
toczy się wojna, a potrwa ona jeszcze dwadzieścia trzy lata, większość z nich może czuć się
całkowicie bezkarna. Gille de Rais zostanie wprawdzie stracony w październiku 1440, ale już
La Hire umrze w 1442 we własnym łóżku z powodu przeziębienia, Dunois powróci do łask
królewskich i po śmierci w 1468 pochowany zostanie ze wszystkimi honorami w kościele
NotreDame w Cléry. Groźny Poton de Xaintrailles zostanie nawet marszałkiem Francji. Król
Karol VII umrze 22 lipca 1461 w MehunsurYèvre, piętnaście kilometrów od Bourges, miasta,
które było jego przymusową stolicą, zanim nie spotkał Joanny. Jego syn i następca Ludwik XI
uważany jest za zjednoczyciela Francji. Wykorzystał do tego umiejętnie rycerzy łupieżców,
którzy posłużyli mu do sterroryzowania wielkich feudałów, kosztem których zapewnił sobie
ich współpracę. Płacił im za służbę, przekształcając stopniowo w zaciężną armię. Nie miał
przy tym większych zastrzeżeń, jeśli prywatnie łupili nadal na lewo i prawo. W tradycji
ludowej pozostał Ludwik krwiopijcą i istnym potworem. Zarzucano mu nawet zażywanie
odmładzających kąpieli w krwi mordowanych specjalnie w tym celu nieletnich wieśniaczek,
umiłowanie tortur, zmuszanie poddanych do bezpłatnych dostaw dla swojego wojska etc.
Owo grabienie żywności było akurat zupełną prawdą. Król miał dokładnie tyle samo
skrupułów, co jego okrutni żołnierze. Ci ostatni nie rozumieli jednak, że pracuj ą na własną
zgubę. W kraju ogarniętym chaosem regionalnej władzy panów i półpanków lekceważących
wszelką zwierzchność, kraju miotanym wojnami między książętami i wojenkami między
pomniejszymi wasalami, mogli sobie rzeczywiście na wszystko pozwolić. W kraju z silną
władzą centralną, zjednoczonym i uznającym wyroki monarchy, stawali się przeżytkiem,
tracili rację bytu. I oczywiście Ludwik XI, gdy tylko spotężniał i napełnił skarbiec, co
pozwalało mu płacić zawodowej i zmuszonej do dyscypliny armii, nie omieszkał wziąć ich
w karby. Kto chciał, szedł do nowego, królewskiego wojska. Kto grasował nadal, zostawał
unicestwiony. Wkrótce czasy Le Hire’a czy Gilles’a de Rais odeszły w daleką przeszłość. To,
że kiedyś wspomagali Joannę d’Arc, spowodowało, iż historia obeszła się z nimi łaskawie.
Ich legenda nie do końca jest czarna, choć mogłaby taka zostać bez wątpienia.
W Polsce wojowników takich jakLe Hire nigdy nie było. Wpłynęły na to przynajmniej
trzy okoliczności. Po pierwsze, kraj od czasów Kazimierza Wielkiego i jego następcy
Ludwika Węgierskiego, który energicznie rozprawił się z bandytyzmem na drogach, stał się
względnie stabilny, nie wstrząsają nim wojny wewnętrzne, pozycja króla jest mocna, a po
późniejszym zwycięstwie grunwaldzkim otoczona nawet pewną aureolą. Po drugie, rycerskim
przykładem dla Polaków i Litwinów są przede wszystkim Krzyżacy, którzy przy wszystkich
swoich grzeszkach wyolbrzymionych przez Henryka Sienkiewicza dbają o rycerski obyczaj
w jego surowym i honorowym wydaniu. Po trzecie wreszcie, rycerz polski zaczyna być już po
trosze szlachcicemziemianinem. Służy władcy pomocą zbrojną, niekiedy bogaci się na
wojnie, ale w większości przypadków nie jest to już jego zasadnicze źródło utrzymania.
Czuwanie nad własnymi ziemiami odstręcza go od dłuższych wypraw wojennych (pamiętamy
to z oblężenia Malborka w 1410), a już na pewno od wojaczki permanentnej.
Jest rok 1430. Joanna d’Arc próbuje zdobyć Paryż, walczy pod Compiègne, gdzie
dostaje się do niewoli. W tym samym czasie sędziwy już wielce, jak na ludzi żyjących w XV
wieku, siedemdziesięcioośmioletni Władysław Jagiełło przybywa do Jedlni. Jest to obszerny,
należący do monarchy dwór myśliwski położony dwanaście kilometrów na wschód od
Radomia, w okolicy zamieszkałej przez ludność trudniącą się przede wszystkim bartnictwem.
Tutaj, w głębi lasów, w spokoju i ciszy radzić ma z panami polskimi o kwestiach
prawnoustrojowych państwa. Rozmowy kończą się porażką króla zmuszonego do nadania
szlachcie przywileju Neminem captivabimus, zapewniającego jej nietykalność osobistą.
Nazwa statutu bierze się od jego pierwszych słów: „Nikogo nie uwięzimy bez wyroku
sądowego”. Oznaczało to, że z wyjątkiem przyłapania delikwenta na gorącym uczynku nie
można szlachcica aresztować czy poszkodować w mieniu bez uprzedniego wyroku sądowego.
Dzisiaj wydawać nam się to może dosyć naturalne (acz istnieje w całej Europie instytucja
aresztu prewencyjnego), jednak w XV wieku było potężnym ciosem dla władzy królewskiej.
Ludwik XI nigdy nie zjednoczyłby Francji, gdyby odebrano mu możliwość więzienia
i karania przeciwników bez żadnych sądów, a tylko na podstawie jego własnej woli.
W zamian szlachta zapewniła Jagielle następstwo tronu najstarszego syna sędziwego władcy,
zastrzegając wszakże, że w przyszłości uznawać będzie za króla tego z królewiczów, który
wyda się jej „sposobniejszy”. Paweł Jasienica (Polska Jagiellonów, Warszawa 1963) zauważa
słusznie, że „Tron królewski stawał się tym samym w zasadzie obieralny”. W każdym razie
odchodzono od zasady, że pierwszy potomek monarchy jest królem z racji samego tylko
urodzenia. Jak widać, ustrój państwowy Polski ewoluuje w zupełnie przeciwnym kierunku niż
francuski. Obsesyjne niemal naleganie Joanny d’Arc, żeby Karol VII koronował się
i namaścił świętymi olejami w Reims, miało przypomnieć Francuzom, że król jest władcą
z bożej łaski i niepodważalnego wyroku boskiego. Z tego faktu wynika też prawo ferowania
niezawisłych wyroków oraz władza nad życiem i śmiercią poddanych. Już wkrótce Ludwik
XI pokaże, co to znaczy w praktyce. W Polsce odwrotnie, władza królewska ograniczana
w coraz to nowych dziedzinach traci powoli majestat i możliwości wykonawcze. Konstytuuje
się natomiast porządek, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, coraz bardziej kolegialny. Jest to
jednak w Europie okolic roku 1429 trend wyjątkowy. Dominuje tendencja umacniania władzy
centralnej wszelkimi sposobami.
Tak się dzieje na przykład w Portugalii. Król Jan I, nazwany później Wielkim,
w konfrontacji z rosnącą w siłę ziemiańską arystokracją szachuje ją metodą administracyjną,
obsadzając kluczowe stanowiska w państwie swoimi krewnymi. Pierworodnego Edwarda
zaprasza do współwładzy, żeby po swojej śmierci zapewnić ciągłość dynastyczną metodą
faktów dokonanych. Drugiego syna, Piotra, wyposaża w księstwo Coimbry, trzeciego,
Henryka, w księstwo Viseu, dodając mu wkrótce funkcję wielkiego mistrza bogatego
i potężnego Zakonu Rycerzy Chrystusa. Czwarty - Jan, zostaje mistrzem zakonu rycerskiego
Santiago, piąty - Ferdynand, zakonu Avis, który ongiś przyczynił się do wstąpienia na tron
ojca. Jedyna ślubna córka, Izabela, wydana zostaje w 1429 za księcia Burgundii Filipa
Dobrego, sojusznika Anglików we Francji (to jego ludzie ujęli Joannę d’Arc), co jest
parantelą podnoszącą prestiż rodziny. Pomimo wzlotów i upadków, jakich nigdy w polityce
nie brakuje, ciągłość dynastii Avis zapewniono na następnych dwieście lat, a i następna
dynastia, Bragança, która dotrwa aż do roku 1853, wywodzić się będzie w prostej linii od
Jana Wielkiego.
Spośród synów Jana I największą sławę i najpocześniejsze miejsce w historii zyskał,
choć nigdy nie był królem, Henryk, książe Viseu (1394-1460), obdarzony przez potomnych
przydomkiem Żeglarza, choć osobiście żadnego rejsu w życiu nie odbył. Przydomek ów
zyskał jednak nie bez kozery. W 1429, skoro przyjęliśmy ten rok jako punkt odniesienia,
polityka wszystkich właściwie władców europejskich skoncentrowana jest na kwestiach
doraźnych, wewnętrznych lub bezpośrednio przygranicznych. Trwa wojna stuletnia,
absorbująca całkowicie Francję, Anglię i Burgundię, kompletny chaos w Hiszpanii umożliwia
trwanie skarłowaciałego i bezsilnego kalifatu Grenady, polityka zagraniczna Władysława
Jagiełły koncentruje się na sprawach litewskich i krzyżackich, nawet potężny cesarz Zygmunt
Luksemburski zajęty jest przede wszystkim, bardziej nawet niż zagrożeniem tureckim,
rozprawą z czeskimi husytami, czyli kwestią lokalną. W tym samym czasie portugalski książę
widzi świat ogromny. Wie, że na południe od znanych krajów islamu rozciągają się nieznane
ziemie. W 1427 jeden z jego szyprów, Diogo de Silves, zboczywszy skądinąd przypadkowo
z przewidzianej trasy, odkrywa wyspy Archipelagu Azorskiego. Ile jeszcze jest podobnych
wysp, co kryje ląd południowy? Pytania te związane są z chęcią zysku, toż obiła się
wszystkim o uszy legenda, że gdzieś tam, na południu, płynie rzeka złota, rio del oro, ale
przede wszystkim dominuje ciekawość intelektualna. Kiedy doradcy chcą zainteresować
księcia kwestiami interwencji w sprawy kastylijskie, możliwościami ubiegania się o dobra
w Estramadurze, oddala ich pogardliwie z kwitkiem. Jest jednym z pierwszych
Europejczyków, który rozumie, a może przeczuwa, że jego kontynent to tylko mały fragment
wielkiego świata otwierającego niepojęte możliwości. Około 1429 opracowany więc zostaje
na dworze Henryka Żeglarza program konsekwentnych, ale też ograniczonych eksploracji.
Jeden po drugim wyruszają statki na południe. Głównym celem tych wypraw jest poznanie
zachodniego wybrzeża afrykańskiego. Stanowi to wyzwanie nie lada. Jak pisze A.H. de
Oliveira Marques (Historia Portugalii, Warszawa 1987): „Za przylądkiem Nao rozciągały się
puste i niebezpieczne obszary, niczym nieprzyciągające wzroku, prócz urwistych skał
nadbrzeżnych i piaszczystych wydm. Grzmot fal bijących o skały słyszalny jest
z wielomilowej odległości. Kiedy wieją zachodnie wiatry, wysokość fal może przekroczyć
piętnaście metrów. Od października do kwietnia częste są okresy gęstej mgły. Dla
średniowiecznego żeglarza, który nasłuchał się fantastycznych opowiadań o Morzu
Ciemności (Mare Tenebra rum) i krańcu ziemi (Finis Terrae), to zdradliwe i pustynne
wybrzeże oznaczało bez wątpienia kres możliwości żeglugi. Długi cypel przylądka Bojador,
wychodzący głęboko w morze, wyraźnie wskazywał ową ostateczną granicę. Któż ośmieliłby
się ją przekroczyć? Gil Eanes wysłany przez Henryka Żeglarza był wystarczająco odważny,
aby dokonać tego czynu. Jeśli przekazy z tego okresu nie kłamią, to żeglarz ów aż piętnaście
razy [w tym trzy razy w jednym tylko roku 1429 - L.S.] próbował dokonać tego wyczynu
i piętnaście razy mu się nie powiodło. W 1434 roku Gil Eanes opłynął w końcu słynny
przylądek i popłynął kilka mil dalej. Na dowód tego przywiózł ze sobą kilka dzikich róż
zerwanych za cyplem Bojador”. Był to przełom w historii odkryć geograficznych. Odtąd mila
po mili posuwali się Portugalczycy naprzód. Wszystkie następne wielkie odkrycia, z wyprawą
Kolumba włącznie, wyrastają z tego wydarzenia, z tej wyprawy w nieznane, zorganizowanej
właściwie tylko dla zaspokojenia ludzkiej ciekawości przełamującej strach i mit, wieńczącej
zaś śmiały upór księcia i marynarza. W tym samym miesiącu i roku, czerwcu 1434, kiedy Gil
Eanes przedarł się za przylądek Bojador, zmarł w Polsce w Gródku Jagiellońskim król
Władysław Jagiełło. Legenda mówi, że przeziębił się, wyszedłszy w chłodną noc, żeby
słuchać słowików.
1492
„Rok 1647 był to dziwny rok - pisze Henryk Sienkiewicz - w którym rozmaite znaki
na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosną szarańcza w niesłychanej ilości
wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednią napadów
tatarskich. Latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się
na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach;
odprawiano więc posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na
kraj i wygubi rodzaj ludzki”. Wszystko to, żeby wytłumaczyć nadciągające już powstanie
Chmielnickiego. Przykro powiedzieć, ale nawet po półtora wieku nie nadążyliśmy za patosem
wieszczych znaków. Pod koniec 1491 w samej Hiszpanii widziano osiemnaście komet,
w Osasunie urodziło się cielę z czterema głowami, w Sewilli zaś dzięki modlitwie
i samobiczowaniu czternaście dziewcząt odzyskało dziewictwo, pomimo uprzednich igraszek
z diabłami na wzgórzach w okolicy Jerez de la Frontera. I oczywiście cielę z Osasuny miało
rację. Rok 1492 (a nie 1647) rzeczywiście był rokiem niezwykłym.
2 stycznia 1492 pada Grenada, ostatnie miejsce oporu muzułmanów w Zachodniej
Europie. W ręce współrządzących „królów katolickich” Ferdynanda V i Izabeli dostają się nie
tylko Alhambra, będąca podówczas największym może cudem świata, ale także niezmierzone
bogactwa jej skarbców, bibliotek, magazynów.
Krzysztof Kolumb ma ruletkowe wręcz szczęście, że w tym właśnie momencie
przybywa na dwór hiszpański. Ferdynand w najmniejszym stopniu nie interesuje się jego
dziwacznym projektem dopłynięcia do Indii z drugiej strony, podobnie jak przedtem
genueńczycy mający przed oczyma tylko perspektywę panowania nad Morzem
Śródziemnym. Portugalczycy znaleźli już szlak wokół Afryki, więc po co im następny. Jedna
Izabela (Joseph Pérez, Isabelle et Ferdinand, Paris 1988) myśli inaczej. Kiedy czytamy jej
znakomicie udokumentowane biografie Domingueza Ortiza czy Angela Ferrari, nie sposób się
oprzeć wrażeniu, czy jest to nam sympatyczne, czy nie całkiem, że jest to pierwsza w dziejach
zdecydowana na wszystko bizneswoman. Ferdynand jest zachwycony zjednoczeniem
(względnym) Półwyspu Iberyjskiego i pozyskanymi łupami. To mu całkowicie wystarcza.
Izabela patrzy nieporównywalnie dalej. Hiszpania, nawet zjednoczona, leży dalej
w zaścianku, za Pirenejami. Złoto w skarbcach nie znaczy nic, jeżeli nie zostanie
zainwestowane. I wtedy właśnie pojawia się Kolumb. Ferdynand nawet nie chce się spotkać
ze zdyskwalifikowanym przez Portugalczyków awanturnikiem. W końcu portugalscy
nawigatorzy wiedzą o morzach więcej niż ktokolwiek, a już na pewno więcej od bezczelnego
genuańskiego nieudacznika. Izabela jest przeciwnego zdania. Opłacenie paru statków, mając
w dyspozycji majątek zyskany po zdobyciu Grenady, nie robi większych dziur w budżecie.
Do tego ten facet, który ma taką siłę przekonywania, że nie boi się solennych, jakże wiele
mogących i ponurych, konserwatywnych urzędników wokół stołu obrad, zaczyna budzić jej
przekorne zainteresowanie. W tym momencie rodzi się właśnie opowieść o jajku Kolumba.
Jeśli jesteś taki mądry - miał ironicznie rzec jeden z trzech uczestniczących w radzie
inkwizytorów - to ustaw to jajko tak, żeby stało na sztorc, a nie upadło. Nie dowiemy się
nigdy, czy Krzysztof Kolumb wymyślił to rozwiązanie, czy też miał już ostatecznie dość tych
suchych i przemądrzałych ministerskich twarzy. Dość, że trzasnął jajkiem w blat. Żółtko
i białko rozpryskały się po bezcennym mahoniowym stole. Czerep skorupki stał jednak na
sztorc. Nie wiadomo, jaki dałby wynik ten akt arogancji, czy też nieprawdopodobnej
bezczelności, gdyby królowa Izabela nie roześmiała się szczerze. Nie pomogły nawet protesty
arcybiskupa Toledo, który krzyczał (i miał obiektywnie rację), że sztuczki z jajkiem mają się
nijak do wielkich decyzji politycznych. Ale to jeszcze bardziej ubawiło królową. „Widzę -
zwróciła się do Kolumba - że nie masz żadnych wątpliwości i nikt ci nie stanie w drodze do
celu. Dostaniesz więc te okręty, o które prosisz”. Od tej chwili figura „jajko Kolumba” ma
w tradycji zachodniej dwa znaczenia: pierwsze, porównywalne z węzłem gordyjskim, to
proste rozwiązanie pozornie niewykonalnego zadania; drugie, wyjść ponad czas skostniałych
wyobrażeń, pokazać, że być może świat jest inny, niż o tym czytamy w suchych opisach
ortodoksów czepiających się przeszłości. Historycznie nie ma to jednak żadnego znaczenia. 2
sierpnia 1492 trzy statki flotylli Kolumba: flagowy „Santa Maria”, „Niña” i ”Pinta” wyruszają
w kierunku Wysp Kanaryjskich. Tam zaopatrują się w słodką wodę, żywność i amunicję.
O tym momencie, kiedy Kolumb wyrusza z Las Palmas, pisze Samuel Eliot Morison
(Krzysztof Kolumb, Warszawa 1963): „«Santa Maria» po raz ostatni podniosła kotwicę
w Starym Świecie. Pozostało tylko minąć jedną wysepkę - wyniosłe Ferro, inaczej Hierro.
Dzięki łagodnej pogodzie Ferro oraz najwyższy szczyt Teneryfy, wysoki na 12 000 stóp,
widoczne były aż do 9 października, wszelako pod wieczór tego dnia zniknął wszelki ślad
ziemi: trzy statki znalazły się na nieznanym oceanie. Kolumb podał osobiście kurs:
- Na zachód, ani trochę ku północy, ani trochę na południe!”.
Kilka miesięcy wcześniej, dokładnie w dniu, kiedy Kolumb zdobył swój patent na
podbój Nowego Świata, umierał we Florencji Wawrzyniec I Wspaniały z rodu Medyceuszy.
Véronique Prat pisze, że bez niego nie byłoby renesansu („Figaro Magazine” 2 października
2010). Jest w tym na pewno duża przesada. Wszelako był on tylko sponsorem, żeby użyć tego
brzydkiego wyrazu, który jednak wyznacza stosunki między opłacającym i opłacanymi,
w tym przypadku między nim a Leonardem da Vinci, Sandrem Botticellim czy Verrocchiem
(Ivan Cloulas, Wawrzyniec Wspaniały, Warszawa 1988). W tych samych dniach, kiedy
umiera wielki mecenas, kończy swoje życie we Florencji Piero della Francesca. Czytamy
w Wielkiej Encyklopedii Powszechnej: „Na tle włoskiej sztuki quattrocenta malarstwo Piera
della Francesca zajmowało osobną pozycję. Niezwykłe nowatorstwo formy wyrażające się
w doskonałym opanowaniu perspektywy linearnej i malarskiej, wprowadzeniem efektów
światła dziennego (światłocień, odkrycie barwnych refleksów rzucanych przez przedmioty)
łączy się w jego dziełach ze swoistym monumentalizmem, atmosferą ponadczasowej powagi
oraz wewnętrzną siłą wyrazu”. W swojej epoce i jeszcze przez długie lata później nie był
Piero della Francesca (wyjątkiem był Wawrzyniec Wspaniały) zrozumiany i doceniony. Rację
ma Waldemar Łysiak, kiedy pisze (Malarstwo białego człowieka, t. II, Warszawa 1997): „Cóż
powodowało tą wielowiekową ślepotę ekspertów? Zbytnia nowoczesność Piera. Trzeba było
XIX wieku, z jego reformą malarską, by zauważyć Piera, i trzeba było XX wieku, by
uklęknąć przed Pierem. W naszym stuleciu od postimpresjonistów i Bauhausu, aż do
modernizmu i postmodernizmu - wszyscy zdejmują czapki, biją brawo i śpiewają chwałę
Umbryjczyka”. Umierając, Piero della Francesca nie słyszał o żadnym Krzysztofie Kolumbie,
podobnie jak ów nie miał pojęcia o malarstwie Piera. Całkowicie niezależnie od siebie
otwierali światu nowe horyzonty.
Majtek z ”Santa Marii” nie krzyknął jeszcze „Ziemia!”. Ba, okręty Kolumba nie
ruszyły jeszcze w nieznane na zachód, kiedy zmarł w Grodnie 7 czerwca 1492 Kazimierz
Jagiellończyk, król Polski, młodszy syn Władysława Jagiełły i Zofii Holszańskiej. Zasiadał na
tronie wawelskim ponad pięćdziesiąt lat, a jest pomimo obfitej bibliografii (polecałbym
w szczególności książkę Marii Boguckiej Kazimierz Jagiellończyk, Warszawa 1981) jednym
z najmniej znanych władców kraju. Nie bez kozery. W czasach, gdy dzierżył polskie berło,
we Francji sprawował władzę Ludwik XI. Nie ma chyba dwóch większych przeciwieństw
charakterów i sposobów pojmowania gry politycznej. Kazimierz wierzył jeszcze (ani
o Kolumbie, ani Pierze della Francesca nie słyszał) w święte układy dynastyczne. To na nich
chciał się oprzeć, by zapewnić panowanie Jagiellonów w Europie ŚrodkowoWschodniej aż za
Dunaj. Ludwik XI przeciwnie - nie wierzył w żadną lojalność wynikającą z więzów
rodzinnych, czy to szwagier, teść, czy pociotek. Podstawą jego taktyki, nienowej wprawdzie,
bo przejętej od Filipa Macedońskiego, ale doprowadzonej do doskonałości, była zasada
„divide et impera” (Paul Murray Kendall, Ludwik XI, Warszawa 1976). Nie można nikomu
dać przewagi nad przeciwnikiem na tyle decydującej, iżby zwaśnione strony nie musiały
zwracać się do króla jako ostatecznego jurora. Łaskawy władca rozsądzi zaś spór
sprawiedliwie, ze... swoją oczywiście korzyścią. W ten sposób, skłócając jednych przeciw
drugim, intrygując, osłabiając natychmiast tych, którzy okazywali się silniejsi, a popierając
chwilowo słabszych, czyli siłą rzeczy zależnych, stworzył Ludwik XI nowoczesne państwo
francuskie, czemu nie zaprzecza nawet ogromnie mało mu życzliwy Pierre Champion (Louis
XI, Paris 1927). W tym samym czasie Kazimierz Jagiellończyk poprzez kolejne przywileje
dla szlachty robił wszystko, żeby zachwiać równowagę stanów. Ukoronowaniem tego
krótkowzrocznego postępowania był wyrok skazujący na haniebną egzekucję czołówkę
mieszczańskich władz Krakowa za śmierć (w dużej mierze zasłużoną, a z którą w każdym
razie rajcy nie mieli nic wspólnego) szlacheckiego warchoła Jana Tęczyńskiego. Nieważne
w tej chwili (co odbijać się będzie czkawką po wiekach), że upodlił Kazimierz cały stan
miejski. Ważniejsze, że od tego momentu nie miał już żadnego wyboru. Mariusz Trąba i Lech
Bielski (Poczet królów i książąt polskich, BielskoBiała 2003) piszą: Kazimierz „cieszył się
niewątpliwym autorytetem. Stąd też brak pod koniec życia króla znaczącej opozycji wobec
jego rządów w Koronie”.
Poddanych przerażały cynizm i przewrotność Ludwika XI, toteż w legendach
ludowych, które jeszcze w końcu XIX wieku zapisywał Paul Sébillot, pojawia się jako
wampir, człowiek bez czci i wiary, lubujący się w kąpielach we krwi młodych dziewic.
Jednocześnie stworzył potęgę. „Był prekursorem i jednym z budowniczych współczesnej
cywilizacji” - pisze Jean Favrier. Czy aż cywilizacji - to kwestia do dyskusji, ale współczesnej
Francji na pewno. Kazimierz Jagiellończyk był rzeczywiście popularny i powszechnie przez
szlachtę lubiany. Państwo jednak wewnętrznie osłabił, władzę centralną umniejszył i oddał
w pacht magnatom. Szukał kompromisów tam, gdzie Ludwik XI zastanawiał się co najwyżej,
jaka trucizna dla wrogów będzie bardziej skuteczna. Przy tym wszystkim stopa życiowa
podniosła się we Francji Ludwika XI w niebywałej dotąd mierze, sądy królewskie
zaprowadziły ład prawny w kraju, armia z bandy rzezimieszków rabujących co popadnie stała
się zorganizowaną, zdyscyplinowaną siłą działającą na rozkaz i podporządkowaną całkowicie
woli majestatu, ujednolicone podatki ciążyły nad najpotężniejszymi nawet wasalami. Takie są
paradoksy historii - niczego podobnego nie mógł Kazimierz Jagiellończyk zapisać na swoje
konto.
Portugalia przeżywa w tym czasie swoje złote lata. Nie przypadkiem król Jan II
Doskonały (1481-1495) - tak go właśnie nazwano, po nim nastąpi Manuel I Szczęśliwy -
odprawił Kolumba z kwitkiem. Na co mu był potrzebny jakiś awanturnik z Genui, skoro jego
statki panowały nad morzami i docierały do zakątków, o jakich nie śniło się przeszłym
wiekom. W 1487 Bartolomeu Dias wyrusza w podróż wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki.
W sierpniu 1487 straszliwa wichura uderza w statki i znosi je dużo dalej na południe, niż było
to choć przez chwilę przewidywane. Przybijają wreszcie do brzegu w miejscu, które
wyczerpana załoga, ledwo uniknąwszy śmierci, nazywa gniewnie Cabo Tormanteso -
Przylądek Burz. Pogoda poprawia się jednak. Po paru rejsach na wschód zdaje sobie Dias
sprawę, że dotarł do krańców Afryki. Po jej opłynięciu otwiera się już prosta droga do Indii.
Zmieniają się nastroje, a z nimi i nazwa przypadkowego portu. Już nie jest Przylądkiem Burz,
ale Cabo de Boa Esperança - Przylądkiem Dobrej Nadziei. W 1488 wraca Dias do Lizbony
i przedstawia Janowi Doskonałemu szczegółowy raport. Szlak do Indii wydaje się
odnaleziony. Cóż liczy się teraz tym bardziej Kolumb? Nawet kiedy rozchodzą się wieści, że
dotarł do Indii, płynąc na wschód, nikogo to specjalnie nie interesuje. Myśmy już znaleźli
swoją drogę ubezpieczaną przez zakładane na brzegach Afryki faktorie, więc po cóż jakieś
nowe, niewczesne eksperymenty. Jest to czas kąpania się w błogiej szczęśliwości. Dochody
z handlu i zdobyczy na odkrywanych nowych ziemiach zapewniają Portugalczykom, i to
również warstwom średnim, poziom życia znacznie wyższy od tego, który mają mieszkańcy
wyniszczonej wojnami Hiszpanii, Francji czy państewek zachodnich Włoch. W tej sytuacji
szlachta podporządkowuje się królewskiej polityce centralizacyjnej, coraz częściej porzuca
swoje rodowe ziemie, przenosząc się do miast, a najczęściej na dwór królewski. Władca
popiera owych „moradias”, którzy tworzą wkrótce swoistą warstwę urzędniczą, niegardzącą
(w przeciwieństwie do szlachty polskiej) handlem, drobną wytwórczością, bankierstwem etc.
Rzecz bodaj wyjątkowa w ówczesnej Europie - władza prowadzi też zakrojoną na szeroką
skalę politykę społeczną. W 1492 zbudowany zostaje w Lizbonie Szpital Wszystkich
Świętych przeznaczony dla pacjentów wszelkiej proweniencji klasowej, a nawet niekiedy
(sic!) przywożonych z Afryki czarnych niewolników. Wkrótce potem powstaje „ufundowane
pod protektoratem królowejwdowy Leonory, siostry Manuela I, bractwo pod wezwaniem
Matki Boskiej Miłosiernej. Celem jego było spełniać dzieła dobroczynne w całym kraju,
w tym fundować nowe szpitale. Dotacje prywatne [przede wszystkim wzbogaconych
„moradias”, dla których była to kwestia prestiżu - L.S.] i królewskie szybko powiększały
fundusze bractwa tak, iż tzw. Misericordias rozwinęły szeroką działalność dobroczynną,
skuteczną i rozgałęzioną” (A.H. de Oliveira Marques, Historia Portugalii, t. I, Warszawa
1987). Rzecz porównywalna tylko z niektórymi inicjatywami florenckimi czy sieneńskimi.
Dobrobyt i harmonia życia usypiają. Manuel I nosił, jak pamiętamy, przydomek Szczęśliwy
i taki mógł się zapewne czuć na tle innych monarchów epoki. Nie zauważył, jak w tym
samym czasie Hiszpania, Holandia, Anglia budowały swoje floty, jak rosła w potęgę Francja.
Kiedy doszło do konfrontacji, było już za późno. Czasy dynastii Avis pozostaną w wielkiej
narodowej legendzie.
Nigdy potem Portugalia nie zbliży się już do potęgi i sytości, jakie jej zapewnili
królowie z tego rodu.
Wkraczanie Europy do nowej epoki, bo to właśnie symbolizuje słusznie czy
niesłusznie rok 1492, nie przebiegało bez dramatycznych oporów. W roku 1491 opatem
klasztoru Świętego Marcina we Florencji zostaje Girolamo Savonarola. Nie jest to nominacja
przypadkowa. Fanatyczny dominikanin wsławił się już potępianiem wszelkich bezeceństw na
czele z bezbożnym, ośmielającym się ukazywać nagość, malarstwem renesansu,
rozwiązłością obyczajów mieszczan i szlachty, obnoszących się nawet ze swoimi
kochankami, wiarą w świecką naukę porywającą się na wyjaśnianie tajemnic natury etc.
Głównymi bohaterami jego namiętnych oskarżeń są przede wszystkim mecenas nowej sztuki
Wawrzyniec Wspaniały i papież Innocenty VIII utrzymujący przyjazne stosunki z rzymskimi
humanistami oraz rodem Medyceuszy. Nie przeszkadzał mu nawet fakt, że to właśnie
Innocenty w bulli z 1484 usprawiedliwiał palenie czarownic na stosach i pozwalał
dominikanom na przejmowanie ich mienia. Sam fakt niepotępienia przezeń idei „diabelskich
mędrków” był dla bezkompromisowego mnicha wystarczający. „W okresie postu 1492 roku -
pisze Adam Ostrowski (Savonarola, Warszawa 1974) - Savonarola wygłosił wiele kazań
w kościele San Lorenzo. (...) Nabrał śmiałości i pewności siebie, z ogromnym zapałem
występował przeciwko złym obyczajom, zbytkownym strojom kobiet, grze w karty i kości,
w ogóle przeciwko wszystkiemu, co uważał za niegodziwe. Mówił np.: «Jeżeli w tych dniach
(tj. w poście) zobaczycie grających w karty, to nie wierzcie, że są to chrześcijanie. To są
ludzie gorsi od niewierzących, to wysłannicy diabła, którzy celebrują swoje święta. To
bluźniercy, oszczercy spotwarzający innych, warchoły wstrętne Bogu, zbójcy pełni wszelkiej
niegodziwości. (...) Ten, kto będzie grał, będzie przeklęty, tak samo jak ten, który zezwala na
grę. Unikajcie rozmów z nimi, gdyż przeklęty będzie ojciec, który gra w obecności syna,
przeklęta matka, która gra w obecności córki. Przeklęte będzie twoje zboże, twoje szczątki,
przeklęty owoc żywota twojego i twojej ziemi, trzody twoich wołów i owiec. Przeklęty
będziesz idąc i powracając»„. Żeby lepiej wiedzieć, kto przekracza wyznaczone przez niego
normy i móc grzeszników po nazwisku piętnować z ambony, zorganizował Savonarola
swoistą policję, opartą przede wszystkim na dzieciach, które musiały donosić na rodziców
pod grozą niedopuszczenia do sakramentów świętych i mąk piekielnych, w których
odmalowywaniu był dominikanin niezrównanym mistrzem. Oprócz przestróg głosił
i proroctwa. Dwa najważniejsze z nich to oczywiście kara Boża, która spaść musi na
Wawrzyńca Wspaniałego i papieża. I oto rzeczywiście z nocy z 8 na 9 kwietnia umiera
Medyceusz, a trzy miesiące po nim, 15 lipca 1492, Innocenty VIII. Savonarola jest obecny
przy łożu śmierci Wawrzyńca, ale zajadły do końca nie udziela mu ostatniego namaszczenia
(Norbert Hugedé, Savonarola i Florentyńczycy, Warszawa 1988). Grozi też karami
piekielnymi każdemu, kto ośmieliłby się rozgrzeszyć zmarłego papieża. Te sakramentalne
sankcje mają jednak drugorzędne znaczenie. Dla zwolenników mnicha ważne jest to tylko, że
nieomylnie sprawdziły się jego proroctwa. Udowodnił, iż jest jasnowidzącym i świętym.
Teraz już bez wahania pójdą za nim jak w dym na najcięższe próby. Savonarola zaś nie
powiedział bynajmniej ostatniego słowa. Śmierć wrogów to dla niego dopiero początek. Wraz
z nimi sczeznąć musi wszystko, co reprezentowali, pochwalali i popierali. Świat musi
porzucić najostatniejsze echo ich idei. To kwestia walki nieba z nieczystością, w której nie
można cofnąć się przed niczym. Dziecięca policja dostarczała mu wszelkich niezbędnych
informacji o rozpuście rodziców. By jej zapobiec, zapłonęły we Florencji stosy „palenia
marności”. Na placu Signorii rozpalono wielki ogień, do którego rzucano szachy, kostki
domina,
wytworne suknie,
pachnidła,
zabawki,
instrumenty
muzyczne,
książki
„zdegenerowanych humanistów”, maski karnawałowe, peruki... Szczególnie odrażająca jest
prostytucja malarzy, takich jak Fra Bartolomeo, Lorenzo di Credi, Mariotto Albertinelli czy
Sandro Botticelli, którzy rzucają w płomienie własne obrazy (przeważnie pobrali już za nie
wynagrodzenie). „Na stosie znalazło się też - pisze Ostrowski - sporo bezcennych
manuskryptów, w tym jeden Petrarki bogato ozdabiany złotem i pięknymi miniaturami,
a także równie wspaniałe egzemplarze utworów Boccaccia. To «bruciamento della vanita»
odbywało się w atmosferze najwyższego podniecenia: fanatyczny tłum śpiewał Te Deum”.
Nie zaskoczy nas oczywiście fakt, iż przez następne wieki dominikanie domagać się będą
rehabilitacji i kanonizacji (sic!) Savonaroli skazanego ostatecznie na żądanie papieża
Aleksandra VI. Jest w tym jakaś tragiczna logika dziejów. Jedni tworzą dzieła, inni je niszczą.
Wątła jest i bynajmniej nie zawsze racjonalna pociecha, że czasami ci pierwsi wygrywają.
„Nie można by więc powiedzieć o Savonaroli - pisze Adam Ostrowski - że jego było «za
grobem zwycięstwo». Jeżeli jednak pamięć przeora z San Marco przetrwała wieki i jest nadal
żywa, a wśród pewnej części katolickiej społeczności wręcz święta, to”. No właśnie - co?
Savonarola przegrał, gdyż Piero della Francesca, Krzysztof Kolumb czy Leonardo da Vinci
okazali się w tym momencie bardziej przekonywający. Gdzie jednak leży gwarancja, że tak
będzie za każdym razem? Wiek XX i inne stosy, na których płonęły książki, potem ludzie,
dowiódł dobitnie, że jej nie ma. Jeszcze raz Europie się po prostu udało. Dzisiaj, w Polsce
przynajmniej, nie byłoby to już takie pewne.
W tym samym czasie w odległym Meksyku do władzy dochodzi aztecki przywódca
Ahuizotla i w 1492 rozpoczyna ekspansję na terytoria Zapoteków (mieszkańców dzisiejszej
Gwatemali
i stanu Chiapas)
i sprzymierzonych z nimi plemion. Jest to wojna
niewiarygodnego okrucieństwa (Tadeusz Łepkowski, Historia Meksyku, Wrocław 1986).
Jeńcy tysiącami składani są w krwawej ofierze bogowi Huitzilopochtlowi w sposób mrożący
krew w żyłach z wydzieraniem serc żywcem włącznie (Hugh Thomas, Podbój Meksyku,
Katowice 1998). Dla Azteków nie istnieje pojęcie gwałtu w stosunku do innych ludów.
Zdobyte kobiety są więc przydzielane wojownikom, lub ich grupie, i ostatecznie przeważnie
mordowane. Czyż można się dziwić, iż brutalny przybłęda z Hiszpanii Hernán Cortés
znajdzie za chwilę poparcie Zapoteków i innych plemion w podboju królestwa Meksyku?
Dopiero po czasie przekonają się jego efemeryczni sojusznicy, że ich dobro w niczym
zwycięzcy nie obchodziło. Czy byli naiwni i głupi? - Może tak, ale cóż w takim razie
powiedzieć o florenckich mieszczanach śpiewających Te Deum nad zwęglającymi się
rękopisami Petrarki. Rok 1492 „był to dziwny rok”. Wprawdzie Ameryka została odkryta, ale
wolałbym jednak lata spokojniejsze i większym napełnione szacunkiem dla prostego
człowieka. A tego i Kazimierz Jagiellończyk w najmniejszej mierze nie miał.
1538
Wiosną 1538 umarł, przypuszczalnie w Staufen, doktor Johannes Faust, alchemik,
astrolog, philosophus philosophorum i czarnoksiężnik. Jeżeli wielkość człowieka mierzyć
pamięcią o nim, to zaliczyć go trzeba pomiędzy najznamienitszych. Pisali o nim, czy też
czerpali natchnienie z legendy jego życia, między innymi:
Johann Spiesz, Historia von Dr. Johann Fausten... 1587
Christopher Marlowe, Tragical History of Doctor Faustus, 1601
Carl Kirchner, Disquisitio historica de Fausto praestigiatore vulgo von Doctor Faust,
1683
Friedrich Müller, Faust’s Leben, 1778
Aleksander Puszkin, Faust, 1826
Christian Dietrich Grabbe, Don Juan und Faust, 1829
Johann Wolfgang Goethe, Faust, 1832
Nikolaus Lenau, Faust, 1840
Paul Valéry, Mon Faust, 1945
Thomas Mann, Doktor Faustus, 1947
Poświęcono mu liczne opery i symfonie, jak choćby:
Ignaz Walter, Doktor Faust, 1800 (singspil)
Franz Schubert, Gretchen am Spinnrade, 1814 (pieśń)
Ludwig Spohr, Faust, 1816 (opera)
Richard Wagner, Faust, 1832 (opera)
Ferenc Liszt, Eine Faust Symphonie, 1857 (symfonia)
Hector Berlioz, La Damnation de Faust, 1864 (opera)
Florimond Hervé, Le petit Faust, 1862 (opera buffo)
Charles Gounod, Faust, 1864 (opera)
Arigo Boito, Mefistofeles, 1867 (opera)
Anton Rubinstein, Faust Syphonie, op. 48, 1880 (symfonia)
Feruccio Busoni, Doctor Faust, 1925 (opera).
Cóż było tak fascynującego w Fauście, jednym z licznych czarnoksiężników pierwszej
połowy XVI wieku? Fakt, że zaprzedał duszę diabłu? Wielu to zrobiło. U nas na przykład pan
Twardowski, „Polski Faust” jak go nazywa Aleksander Brückner (Encyklopedia staropolska,
Warszawa 1939, t. II), jednak w przeciwieństwie do pierwowzoru postać niehistoryczna.
Diabli, którzy go zgodnie z umową porwali, musieli porzucić naszego bohatera, gdy zaczął
odmawiać godzinki do Najświętszej Maryi Panny. Spadł albo na rynek w Wiślicy, albo też
znalazł się na Księżycu zawieszony między niebem a ziemią. Jest to dość standardowe
zakończenie legendy, pokrywające się z rzeczywistością dziejową. Istotnie, wszyscy
proklamujący swoje związki z szatanem, jeśli nie zginęli na stosie, nawracali się w pewnym
momencie i przy pomocy egzorcystów zrywali nieczysty kontrakt. Tutaj właśnie Johannes
Faust jest wyjątkiem. Źródła potwierdzają, iż podczas pobytu w Erfurcie usiłował go
sprowadzić ze złej drogi franciszkanin, doktor Klinge, kaznodzieja miejscowej kolegiaty. On
też zapisał odpowiedź Fausta: „Okryło by mnie to sromotą i hańbą, gdyby można było mi
zarzucić, że sprzeniewierzyłem się mojemu zobowiązaniu i mojej pieczęci, które wszak
wystawiłem krwią własną, tym bardziej że diabeł ze swej strony dotrzymał uczciwie tego, co
mi przyrzekł, i do czego się zobowiązał”. Cóż takiego dał diabeł Faustowi? Wiadomo, że
nigdy się nie dorobił, żył w półbiedzie, zdany na datki słuchających jego opowieści, nie
cieszył się dobrym zdrowiem ani powodzeniem u kobiet. Wyjaśniał to Faust wielokrotnie.
Mefistofeles podarował mu wolność samodzielnego myślenia, wyzwolił z lęku przed
dogmatami, ekskomunikami, nienawistnikami. Pozwolił rozumowi wyjść z klatki. Przesłanie
jest uniwersalne, pochodząc jednak od szatana, może stać się swoistym podsumowaniem
epoki, w której
humanizm
i wzloty
sztuki współistnieją z procesami czarownic
i podnoszącym znów głowę fanatyzmem religijnym. Słynna jest formuła, którą podsumował
Johan Huizinga późne średniowiecze: „Zapach krwi i róż”. O czasach Fausta chciałoby się
powiedzieć: „Rozum i diabeł”.
W lutym 1538 zawiązana zostaje pod auspicjami cesarza Karola V Święta Liga, do
której prócz inspiratora wchodzą: Rzym, Wenecja i Ferdynand, król Austrii, Czech i Węgier
(za osiemnaście lat zostanie cesarzem rzymskoniemieckim). Celem jest zorganizowanie
krucjaty antytureckiej i odbicie Konstantynopola. Fanatycznego zapału nie brakuje, kiedy
jednak przychodzi co do czego, Liga okazuje się mało spójna, a przez to niezdecydowana.
Działania wojenne kończą się na zdobyciu dalmackiej twierdzy Castelnuovo, która mogłaby
być punktem wyjścia do większej ofensywy. Mogłaby, gdyby podrażnieni Turcy nie przeszli
w 1539 do kontrataku i nie zlikwidowali chrześcijańskiej enklawy, co kosztowało Karola V
utratę czterech tysięcy hiszpańskich żołnierzy. Wielkie zamiary spaliły na panewce.
Pośrednio antytureckie działania podjęła także Polska, uderzając w 1538 na Mołdawię siłą
18 000 wojska pod dowództwem hetmana wielkiego koronnego Jana Tarnowskiego.
Oficjalnie był to odwet za napad hospodara mołdawskiego Petryły, który nad Seretem zniósł
parę polskich chorągwi pogranicznych. Rzeczywistym celem było jednak podporządkowanie
ważnej strategicznie Mołdawii, zanim nie usadowią się w niej Turcy. Petryła walki nie podjął,
opłacając się Polakom Pokuciem. Był to dla nich sukces taktyczny przy jednoczesnej porażce
strategicznej, korzystając bowiem z zamieszania, nad resztą terytorium rozciągnęli protektorat
Turcy. Bezpośrednio mierzyć się z nimi nie mieli Polacy ani sił, ani zamiaru. Wielokroć
potężniejsza Liga Święta miała, jak pamiętamy zamiary, ale sił też jej nie starczyło. Nic
w tym dziwnego. Turcja przeżywa bowiem w tym czasie apogeum swojej świetności.
Rządy w Imperium Osmańskim sprawuje sułtan Sulejman II (1520-1566), któremu
tradycja całkowicie słusznie przyznała przydomek Wspaniałego. Konstantynopol jest za jego
panowania
największym
i najbogatszym
miastem
w Europie.
Dodajmy
także:
najnowocześniejszym. Jak pisze André Clot (Soliman le Magnifique, Paris 1983), „osiąga już
kształt współczesnej metropolii” dzięki śmiałym poczynaniom urbanistycznym. Wszyscy jego
mieszkańcy, co dotyczy zresztą pozostałych poddanych Sulejmana, mają równe prawa
w dziedzinie wykonywania swoich zawodów. „Ze względu na preferencje nieTurków lub
niechęć muzułmanów do wykonywania niektórych prac, jedni lub drudzy są liczniejsi
w poszczególnych grupach zawodowych. Żydzi zajmują się przede wszystkim handlem
winem, niewolnikami i kosztownościami. W ich rękach jest też znaczna część rynku
finansowego. Grecy poświęcają się budowie statków, handlowi zbożem i futrami. Wielu jest
wśród nich marynarzy. Wenecjanie koncentrują się na towarach luksusowych od odzieży po
meble. Genueńczycy wraz z Żydami monopolizują wymianę pieniędzy i handel cennymi
kruszcami”. W armii osmańskiej znajdujemy specjalistów niemieckich i węgierskich. Kupcy
francuscy uzyskują prawo osiedlania się we wszystkich miastach imperium, mając
zapewnioną pełną swobodę religijną, jurysdykcyjnie podlegając nie sędziom tureckim,
a swojemu konsulowi. Wszelkie zdobycze nauki i techniki europejskiej natychmiast trafiają
nad Bosfor, gdzie najczęściej znajdują owocne i często pionierskie zastosowanie. „Armaty nie
mają wyznania ani ojczyzny” - powiedział dowódca floty sułtańskiej Khaïr elDin Barbarossa,
sam zresztą z pochodzenia Sycylijczyk, syn pirata, dla którego korsarstwo było bodaj
jedynym wyznacznikiem tożsamości. W tym tyglu narodowości niemożliwe staje się ustalenie
nawet rodowodu ukochanej żony Sulejmana, słynnej Roksolany, uważanej za Włoszkę,
Francuzkę, Rosjankę, a także Polkę z Rohatyna na Podolu. Ktokolwiek chce pracować dla
dobra Imperium znajduje opiekę i protekcję urzędników wielkiego sułtana.
O przeszłość także nie będzie pytany. Nic dziwnego, że viribus unitis Turków
i nienękanych ideologicznie mieszkańców podbitych krajów i imigrantów staje się Turcja
pierwszą potęgą Europy niemuszącą się obawiać Habsburgów i ich koalicjantów. Zresztą,
jako że z silnym każdy się liczy, znajduje wkrótce i chrześcijańskich sojuszników z Francją
Franciszka I na czele. W ten sposób dyplomacja sułtańska oddaliła definitywnie widmo
skierowanej przeciw sobie krucjaty i skłóciła skutecznie północno - i zachodnioeuropejskich
władców. Sulejman był nie tylko niezrównanym administratorem i dyplomatą, wielkim
zdobywcą (podbił kolejno, bagatela, między innymi: Serbię, Rodos, południowe Węgry,
Azerbejdżan, część Gruzji, Irak z Bagdadem, Jemen, Tunis, Trypolitanię, Algier), ale również
prawodawcą
(kodeks
Kanunname)
oraz
szczodrym
mecenasem
artystów.
Sam
z powodzeniem parał się poezją. Używa się, również w mowie potocznej, pojęć: „człowiek
renesansowy”, „renesansowy władca”, dla podkreślenia wielości zainteresowań i talentów.
Spośród renesansowych władców, toż jesteśmy w roku 1538, tym najbardziej
„renesansowym” był bez wątpienia właśnie Sulejman II Wspaniały.
Miał jednak, wielkie to były lata historii Europy, nie byle jakich rywali. W roku 1538
na tronach zasiadają: w Anglii - Henryk VIII, we Francji - Franciszek I, w Szwecji - Gustaw
I, w Portugalii - Jan III, w Polsce - Zygmunt I Stary. Cesarzem jest Karol V, papieżem -
Paweł III (Alessandro Farnese). Zaiste, trudno znaleźć inne lata, które widziałyby
jednocześnie
władanie
tak
wybitnych
i wielkich
indywidualności,
odciskających
nieprzemijające piętno na swoich domenach. Choć parę słów o każdym.
Henryk VIII Tudor (panowanie 1509-1547) znany jest szerokiej publiczności jako
mąż sześciu żon, trzech Katarzyn, dwóch Ann i Joanny; dwie z nich kazał ściąć (Annę Boleyn
i Katarzynę Howard), z dwiema się rozwiódł. Jego perypetie matrymonialne upamiętniło
kilkanaście filmów i seriali telewizyjnych. Bardziej zorientowani pamiętają, że zrzucił on
zwierzchnictwo Rzymu i stworzył na wyspie narodowy kościół anglikański. Rodak Henryka,
Albert Frederick Pollard (Henryk VIII, Warszawa 1979), tak podsumował jego rządy:
„Obrócił na własną korzyść tak bolączki i przywary swego ludu, jak jego energię narodową.
Budował wielkość Anglii i nie szczędził mozolnych wysiłków, ale trudom tym nie
przyświecały cele moralne. Jego zamiary były samolubne; królestwo musiało być potężne, bo
on musiał być wielki. Miał lwią siłę i używał jej jak lew”. Samolubnie czy nie, potęgę Anglii
zbudował. Był pierwszym władcą Albionu, który (jajko Kolumba) zrozumiał, co wynika
z elementarnego faktu, że Anglia leży na wyspie. Jeżeli będzie panować na morzach, to tylko
Szkoci lub zamieszki wewnętrzne mogą jej sprawić kłopoty. Szkotów pokonał, opozycję
uśmierzył. Z determinacją, nie zważając na koszta, budował flotę. Od jego też czasów aż po
dzień dzisiejszy nikt nie zagroził Anglii w jej włościach. Natomiast niedługo już okręty
brytyjskie zawiozą żołnierzy na dalekie lądy, tworząc potężne imperium. Na słynnym
portrecie pędzla mistrza Hansa Holbeina młodszego z roku 1538 widzimy Henryka VIII już
z czasów, kiedy roztył się tak, że nogi omal nie mogły go unieść. Zmuszony przez to do
przebywania przez większość czasu w Windsorze, zapragnął uczynić go pięknym. Kiedy
dworzanie skarżyli się na maniery i erotyczne ekscesy Holbeina, odpowiadał: „Więcej wart
jeden Holbein niż nawet stu lordów”.
O Franciszku I pisze Marc Fumaroli z Akademii Francuskiej („Figaro Magazine” 25
lipca 2009): „Nienasycony, zmysłowy, nieprzebranej energii, był wielką postacią epoki
renesansu. To nie przypadek, iż Pantagruel był jego współczesnym. Wojny, sztukę i kobiety
kochał nad wszelką miarę. Ogrom jego dzieła pozwala zapomnieć o porażkach. To on
zbudował prestiż Francji”. Porażki były przede wszystkim wojennej natury. Dzieło? - Niech
zaświadczą o nim turyści zachwycający się zamkami w dolinie Loary. Chambord, Blois.
Oprócz tego Fontainebleau, Chantilly, SaintGervais, SaintEtienneduMont, paryski Hôtel de
Ville. Setki zamków, pałaców, kościołów. Sprowadza nad Sekwanę Leonarda da Vinci,
Benvenuta Celliniego, Giovanniego Batistę Rossa, Lucę Penniego, Sebastiana Serliego,
a także dzieła Rafaela, Michała Anioła, Tycjana. Wkrótce Paryż odbiera Rzymowi dumne
miano „stolicy sztuki”. Nie to jest jednak najważniejsze. Nadal uważam za ważne, co
napisałem we Wzlotach i upadkach królów Francji: „Jeżeli jest dziś Franciszek jednym
z najpopularniejszych władców Francji, to nie z powodu efemerycznych sukcesów
politycznych. Kultura francuska czuje w nim jednego z najistotniejszych swoich twórców.
Tego, który z radości życia uczynił społeczny obowiązek; który zepchnął śmierć i cierpienie
na wstydliwy margines, który nauczył rozprawiać o rozkoszach podniebienia, ulotnych
smaczkach literackich, miłosnych ciekawostkach, byle tylko nie wyrwało się żenujące słowo
skargi lub gniewu. (...) Dopóki istnieją na świecie ból, śmierć i męka, istnieć będzie także
pokusa zapomnienia o nich. I dopóty jarzyć się będą kolorowymi światłami późno w noc
kawiarnie Paryża. I z krajów cierpiących za miliony przybywać będą nad Sekwanę spragnieni
odpoczynku przepalonego uniesieniami ducha i kropli słonecznego wina”. Być może przesadą
byłoby powiedzieć, że Franciszek I ukształtował francuski charakter narodowy, na pewno
jednak stworzył jego model, który obowiązuje do dzisiaj w stereotypach od Władywostoku po
San Francisco. Dodajmy jeszcze, że był ciekawy smaków. To dzięki jego zachciankom
sprowadzać zaczęto do Europy na wielką skalę egzotyczne frykasy: arabskie morele, orzeszki
ziemne czy dziwaczne „tomatl”, które znamy dzisiaj pod imieniem pomidorów. Wdzięczna
musi mu być Holandia, on pierwszy bowiem zasadził na kwietnikach w Blois niebywałe
i nieprawdopodobne tulipany.
Do Gustawa I (1523-1560) ma wielki historyk szwedzki Lars Olof Larsson (Gustaw
Waza. Ojciec państwa szwedzkiego czy tyran? Warszawa 2009) wiele zastrzeżeń, o czym
świadczy już podtytuł jego pracy. Bezlitośnie krytyczny podsumowuje jego panowanie: „Jeśli
posłużymy się miarą dopasowaną do reguł makiawelizmu, Gustaw okaże się władcą
skutecznym. Osiągnął cele, które sobie wyznaczył - «wyzwolenie» Szwecji [spod dyktatu
kościoła katolickiego - L.S.], wzmocnienie państwa i sprawowanie kontroli nad swym
wizerunkiem patriarchalnego budowniczego państwa i ojca narodu. Cel uświęca środki! Jeżeli
natomiast zastosujemy wzorzec moralny, który był elementem postrzegania świata przez
świętego Augustyna, albo wzorzec bardziej legalistyczny, który nabrał ostatecznego kształtu
w okresie późnego średniowiecza, to w tym kontekście Gustaw jawi się nam jako
despotyczny uzurpator”. Jednocześnie przyznać jednak musi, iż: „Obraz króla Gustawa jako
słynnego «bohatera wolności», surowego «twórcy państwa» czy też patriarchalnego «ojca
narodu» nigdy właściwie nie został zakwestionowany przez historyków - nawet przez
nastawionych lewicowo «królożerców», którzy odnosili się negatywnie do wszystkich
sprawujących władzę absolutną królów szwedzkich”. Jest tego niebagatelna przyczyna. Przed
panowaniem Gustawa jest Szwecja zimnym, skalistym, biednym i słabo zaludnionym krajem
na północnych antypodach Europy. Wraz z Gustawem wkracza do europejskiego teatru
dziejowego i grać w nim zaraz zacznie coraz bardziej znaczące role. Jeszcze parę lat i władzę
obejmą Karol IX, Gustaw II Adolf, którzy sprawią, że kopyta koni szwedzkich rajtarów
zagrzmią na południowoniemieckich brukach, Karol X Gustaw, który podbije Polskę, Karol
XI i XII.
Wprowadził bowiem Gustaw do parlamentu, o czym nie śniło się jeszcze władcom
Rzeczypospolitej, Francji czy Hiszpanii, przedstawicieli mieszczan i chłopów. Zbudował
naród szwedzki! „System podatkowy został uporządkowany we wszystkich szczegółach” -
dorzuca Ingvar Andersson. „Król nadzorował wszystko osobiście, prowadził zyskowny
handel daninami w naturze: wołami, owsem i zbożem; handel ten zabezpieczał dopływ
towarów do poszczególnych dzielnic. W ten sposób mógł zapobiegać lokalnym brakom
artykułów spożywczych i nie dopuszczać do głodu, likwidując dzięki temu jedną z przyczyn
niezadowolenia, które zazwyczaj znajdowały swój wyraz w zamieszkach. W miarę
postępującej konfiskaty majątku kościelnego i dochodów kościelnych zmniejszył ucisk
podatkowy. Władza królewska rozszerzała się, wzrastała centralizacja, rozbudowywało się
i umacniało nowoczesne państwo”.
Poprzednicy Jana III (1521-1557) na portugalskim tronie, to Jan I Wielki (1385-1433),
Jan II Doskonały (1481-1495), Manuel I Szczęśliwy (1495-1521). Jakiegoż przydomka
mógłby jeszcze oczekiwać? A przecież nie byłoby przesady, gdyby połączył wszystkie trzy.
Za jego panowania zyski Portugalii z handlu towarami korzennymi sięgają miliona cruzados,
więcej niż budżet papiestwa. Dochodzą do tego metale kolorowe na czele z miedzią, nie
złotem (475 000 cruzados), wyroby z trzciny cukrowej (250 000 cruzados), barwniki,
niewolnicy, drewno etc. Portugalia utwierdza skutecznie swoje panowanie na terenie
dzisiejszej Brazylii, w Kongu, Gwinei i Maroku. Rozkwitają faktorie portugalskie w Indiach,
na Molukach, Azorach i Wyspach Zielonego Przylądka. Warto przy tym zaznaczyć, że
Portugalczycy, w przeciwieństwie do Hiszpanów, odnosili się do mieszkańców poznawanych
i podbijanych krajów z reguły przyjaźnie, bez (jak na XVI wiek) rasistowskich odruchów, co
również było zupełną nowością.
Nigdy przedtem ani później polski dwór królewski nie osiągnął takiej wspaniałości,
nie stał się tak promieniującym centrum kulturalnym, jak za panowania Zygmunta I Starego
(1506-1548). Skupiają się na nim między innymi Maciej z Miechowa, Piotr Tomicki, Andrzej
Krzycki, Andrzej Zebrzydowski, Jan Dantyszek. Szeroko komentowane są dzieła Mikołaja
Reja, który króla wprawdzie nie lubi i W krótkiej rozprawie między Panem, Wójtem
a Plebanem atakuje jego politykę, ale to przecież za jego panowania nadaje polszczyźnie
rangę języka literackiego. To także za panowania Zygmunta Starego ukazuje się De
revolutionibus orbium coelestium Mikołaja Kopernika. Błaznem jest Stańczyk, włoscy
specjaliści, żeby wspomnieć tylko Bartolomeo Berrecciego, wznoszą budowle, które stają się
perłami architektury renesansowej, królowa Bona Sforza d’Aragona sprowadza do Polski
„włoszczyznę”, czyli popularyzuje spożywanie wielu nieznanych do tej pory nad Wisłą
warzyw. To wreszcie za Zygmunta Starego, co jest osiągnięciem trwałym, pojawia się
w Polsce gorzałka i stąd dopiero przewędruje do Moskwy. Pojęcie „zygmuntowskie czasy”
połączyło niejako panowanie Zygmunta Starego i jego syna Zygmunta Augusta (1548-1572).
Ten drugi przyszedł już jednak poniekąd na gotowe. W 1538 ukazał się drukiem pierwszy
w języku polskim podręcznik arytmetyki - Algorithmus, to jest nauka liczby pióra księdza
Tomasza Kłosa.
Nadwornym malarzem papieża Pawła III (pontyfikat 1534-1549) był niejaki
Michelangelo Buonarroti, który na pontyfikalne zlecenie kończy ozdabianie freskami Kaplicy
Sykstyńskiej i kontynuuje budowę Bazyliki świętego Piotra. Miał Paweł III, co łączyło go
z tradycją poprzedników, czwórkę dzieci. Że zaś dbał o rodzinę, dwóch wnuków, jednego
w wieku czternastu lat, drugiego na szesnaste urodziny, uczynił kardynałami. Jednocześnie
był jednak człowiekiem twardym i ortodoksą. Zwołanie soboru trydenckiego i prześladowanie
protestantów było w oczach jego następców wystarczającą zasługą, by wybaczono mu
grzeszki nepotyzmu.
O Karolu V, cesarzu (1519-1556), od 1516 królu hiszpańskim pod imieniem Karola I,
mówiono, że w jego imperium słońce nigdy nie zachodzi. Nie było w tym przesady. Panował
bowiem nad nieomal połową Europy oraz posiadłościami hiszpańskimi obejmującymi trzy
czwarte Ameryki Południowej i Amerykę Środkową z Meksykiem i Karaibami. Właśnie 28
kwietnia 1538 stacza Hernando Pizarro krwawą bitwę pod Las Salinas w Peru, która niemal
na trzy wieki wybija z głowy osadnikom w Nowym Świecie mrzonki o nieposłuszeństwie
wobec Madrytu.
Zostawiając zaś na chwilę wielkich tego świata na boku, wspomnijmy też, że w 1538
Guidobaldo, książę Urbino, syn Francesca Marii della Rovere (zmarłego w tymże 1538),
gwarantuje republice San Marino protekcję i obronę jej niepodległości. Słowa dotrzymał on,
jak również jego następcy. Najjaśniejsza Republika San Marino (La Serenissima Repubblica)
istnieje do dzisiaj. Ma 61,6 kilometrów kwadratowych powierzchni i około 30 000
mieszkańców. W 1992 została członkiem ONZ, a od 1988 jest krajem członkowskim Rady
Europy. Utrzymuje stosunki dyplomatyczne i konsularne z 56 krajami na świecie, co oznacza,
że około 1% ludności zatrudniony jest w dyplomacji. W dzisiejszych Chinach oznaczałoby to
10 milionów dyplomatów.
1572
7 października 1571 rozgrywa się wiekopomna bitwa morska pod Lepanto. Flotą Ligi
Świętej, w skład której wchodzą Hiszpania, Państwo Kościelne, Wenecja, Malta i liczne
księstwa włoskie, dowodzi Jan Habsburg, znany też jako don Juan Austriacki, nieślubny syn
cesarza Karola V i Barbary Blomberg. Ma do dyspozycji 237 okrętów (w tym 207 galer)
niosących na swoich pokładach 30 000 żołnierzy i 1815 dział. Płynąca mu naprzeciw flota
turecka pod Alim Paszą dysponuje porównywalną liczbą statków i żołnierzy, wyposażona jest
jednak tylko w 750 dział. Ten właśnie element okazuje się decydujący. Zanim jeszcze Turcy
zdołali przedrzeć się do abordażu, wielkie weneckie galeasy zdruzgotały ogniem dział niemal
jedną trzecią tureckich galer. W bezpośrednim starciu janczarzy walczyli bohatersko, nie
mogli już jednak zniwelować przewagi liczebnej, a także technicznej przeciwnika - tylko
2500 Turków wyposażonych było w arkebuzy. O zmierz chu na dnie Morza Śródziemnego
spoczywało ponad 120 okrętów, w tym 107 tureckich galer. Zginęło 8000 żołnierzy tureckich
i 7500 chrześcijańskich. Wioślarzy, czyli więźniówgalerników, nikt oczywiście nie liczył. Ali
Pasza popełnił samobójstwo. Po stronie chrześcijańskiej pośród lekko rannych znalazł się
niejaki Miguel de Cervantes y Saavedra, który w następnych latach weźmie jeszcze udział
w wyprawie na Tunis i dostanie się do muzułmańskiej niewoli. Już za trzydzieści lat zda
raport z postrzegania swoich towarzyszy w wojaczce w arcydziele będącym zarazem
przenośnią, fikcją i traktatem filozoficznym, ale przecież także i świadectwem swoich
czasów, pod tytułem Don Kichote z La Manchy.
Zwycięstwo pod Lepanto budzi w katolickiej Europie ogromny entuzjazm i podsyca
kontrreformacyjne nastroje. Skoro zagrożenie muzułmańskie zostało zażegnane, a tak się
podówczas wszystkim wydaje, bać się już nie musimy Goga i Magoga, czas zabrać się do
porządków na własnym podwórku. „Na pohybel protestantom!” - takie jest hasło dnia. Wielu
historyków wykaże po latach, że we wzajemnych, międzychrześcijańskich pogromach
i rzeziach nie chodziło nigdy do końca o sprawy teologiczne. Najczęściej fanatyzm religijny
umożliwiał po prostu, czy też prowokował, podpalenie lontu do beczki, w której prochem
były sprzeczne interesy społeczne, ekonomiczne, polityczne, dynastyczne, żądza władzy kleru
obu stron etc. Wydarzenia paryskie z nocy 24 na 25 sierpnia 1572, wsławionej pod nazwą
nocy świętego Bartłomieja, mogłyby potwierdzać ich tezy. Dlaczego nazwę im nadano od
świętego Bartłomieja (24 sierpnia), a nie świętego Ludwika, króla Francji (25 sierpnia)? Toż
wszystko zaczęło się tuż po zmierzchu dnia świętego Bartłomieja, a noc w sierpniu zapada
późno, trwało za to przez cały dzień świętego Ludwika i aż do następnego rana. Odpowiedź
wydaje się prosta: święty Bartłomiej apostoł był męczennikiem - został podług legendy odarty
ze skóry w Mezopotamii z rozkazu króla Astiagesa. Dopiero w związku ze świętym
apostołemmęczennikiem
rzecz
nabiera
wymiaru
sprawiedliwości
i dziejowego
zadośćuczynienia. Kościół, Matka nasza, kiedy miał w tym interes, wolał zawsze podnieść
wydarzenia do rangi patetycznych, natchnionych przez Ducha Świętego, niż przyznać, iż
instygował zwykłe rzezie i skrytobójstwa. Któż zaś zrozumie to i wykorzysta lepiej niż cynicy
wszelkiego rodzaju ukryci pod duchowną sukienką? Noc świętego Bartłomieja jest tego
klinicznym przykładem. Na dworze królewskim rywalizują od dawna dwie frakcje -
Gwizjuszy (katolików) popieranych przez matkę króla Karola IX i protestantów,
zwolenników admirała Gasparda de Coligny, związanych bardziej z samym młodocianym
monarchą. Dochodzi do starcia. Rozfanatyzowane tłumy paryskiego pospólstwa pod
przywództwem wytrawnych i popularnych, legitymujących się rozkazem królewskim,
podżegaczy - Gwizjusza, księcia Karola d’Aumale i Henryka d’Anjou, rozpoczynają ślepą
i bezlitosną masakrę protestantów. Orgia morderstw, grabieży i gwałtu trwa całą dobę.
Kobiety i dzieci idą pod nóż na równi ze zbrojnymi innowiercami. Zwłoki spływają Sekwaną.
Odór krwi uderza do głów. Karol IX usadawia się w oknie Luwru i strzela do przechodniów.
„Tuez les, mais tuez les tous pourqu’il n’en reste pas un pour mele raprocher” (Zabijcie ich,
zabijcie ich wszystkich, żeby nie został ani jeden, który mógłby mi to wypomnieć) - woła do
przybiegających po rozkazy żołdaków. Parę godzin później nad splugawionymi szczątkami
admirała de Coligny ma król rzekomo wypowiedzieć inną jeszcze, równie wątpliwą
sentencję: „Le corps d’un ennemi mort sent toujours bien” (Martwe ciało nieprzyjaciela ma
zawsze przyjemny zapach). Zmierzch 25 sierpnia 1572 zastaje na ulicach kałuże krwi, chaos
połamanych sprzętów i lepki swąd pożarów. Gdzieniegdzie, powalone mozołem zabijania
i czerwonym winem, walają się trudne do rozróżnienia od ofiar ciała morderców. Smród co
najmniej dwóch tysięcy trupów staje się nie do zniesienia. Klęska hugonotów jest straszliwa.
Fanatycy katoliccy triumfują.
To uproszczony obraz zdarzenia. W rzeczywistości nie wszystko odbyło się akurat
tak. Cała akcja była bowiem zaplanowana jako pucz par excellence polityczny, eksterminacja
przeciwnego stronnictwa. Oczywiście posłużono się hasłami religijnymi. Wykorzystanie do
ataku motłochu przyniosło organizatorom mordu właściwie więcej strat niż korzyści.
W działania wdarł się bowiem spontaniczny bezład, który umożliwił ucieczkę wielu aliantom
Colgny’ego z groźnym Gabrielem de Montgomerym na czele. Co gorsza, rozbestwione
pospólstwo cięło nie tylko protestantów, ale i szczególnie znienawidzonych mieszczan jak
najbardziej katolicko prawowiernych. Do głosu doszły też całkowicie partykularne interesy.
Kroniki odnotowały, że dwaj znani paryscy modnisie: Annibal de Coconas i Bussy
d’Amboise, obaj w długach po uszy, wykorzystali okazję, żeby wyrżnąć wszystkich swoich
wierzycieli bez względu na ich religijne i patriotyczne zapatrywania. Jeżeli dodamy do tego
zniszczenia w mieście, którego infrastruktura nie jest przecież ani katolicka, ani protestancka,
a także zmobilizowanie przeciwników do nieuniknionej zemsty, okaże się, że bilans strat
i zysków był dla fakcji Gwizjuszy co najmniej niejednoznaczny. Ale taka była już reguła we
wszystkich podobnych „religijnych” zamieszkach. Piszemy o nich w liczbie mnogiej, gdyż na
mniejszą skalę oglądało je w latach 1572-1573 co najmniej kilkanaście europejskich miast.
Ba, nawet w odległej Limie dominikanie nie odmówili sobie rozprawy z przeciwnikami,
oskarżając ich o herezję i rozpalając stosy, nie zważając na fakt, iż siły hiszpańskie w mieście
były jeszcze tak szczupłe, iż należało dbać o każdego chrześcijańskiego rycerza. Jest
ciekawostką, że śmierć na tym peruwiańskim ruszcie poniósł też Francuz, Mathieu Salade.
Był wprawdzie wzorowym katolikiem, ale mógłby przecież zechcieć sprowadzać do Peru
swoich rodaków, równie chciwych złota jak Hiszpanie. Profilaktycznie uznano go więc za
odstępcę od wiary. Dobra wymordowanych przejął oczywiście zakon kaznodziejski. Wolno
przypuszczać, iż Indianie z niemałą satysfakcją przyglądali się, jak ich ciemięzcy unicestwiają
się wzajemnie.
Na tym tle możemy być dumni ze szlachty i ówczesnej cywilizacji polskiej. „Tak
zakwitnęła Polska, iż żaden naród pod światem wolności i swobód więtszych nie ma nad nas”
- pisał anonimowy autor po śmierci Zygmunta Augusta (7 lipca 1572). I rzeczywiście, już pół
roku później zebrana na sejmie konwokacyjnym szlachta uchwala dokument, który przejdzie
do historii pod nazwą „aktu konfederacji warszawskiej”. Czytamy w nim między innymi: „A
iż w Rzeczypospolitej naszej jest niezgoda niemała w sprawie religii chrześcijańskiej,
zabiegając temu, aby się z tej przyczyny między ludźmi rozterka jaka szkodliwa nie wszczęła,
którą po innych królestwach jaśnie widzimy, obiecujemy to sobie spólnie za nas i potomków
naszych na wieczne czasy pod rygorem przysięgi, wiarą, poczciwością i sumieniem naszym,
iż którzy jesteśmy dissidentes de religione [różni relgią], pokój między sobą zachować, a dla
różnej wiary i odmiany w kościelech krwie nie przelewać ani się penować konfiskatą dóbr,
poczciwością, więzieniem i wygnaniem i zwierzchności żadnej ani urzędowi do takowego
progressu żadnym sposobem nie pomagać”. Słusznie pisał Paweł Jasienica w Rzeczpospolitej
obojga narodów (t. I, Warszawa 1982), iż „twórcy konfederacji warszawskiej naprawdę
«jaśnie» widzieli co się dzieje «po innych królestwach». Że zaś widzieli «jaśnie», można
śmiało przyjąć, że głosowali nie tylko za tolerancją religijną, ale również, a może nawet
przede wszystkim, za stabilnością państwa i ładem społecznym”. W kwestii ich zachowania
nie jest jednak Rzeczpospolita wyjątkiem. W Turcji Selim II (1566 - 1574), nazywany
brzydko Pijakiem, co świadczy o jego niezbyt rygorystycznym pojmowaniu islamu, ani przez
chwilę nie mści się na giaurach za Lepanto. Jak za czasów jego wielkiego ojca Sulejmana
Wspaniałego dobrobyt kraju budują zachęceni do przyjazdu i dysponujący pełną swobodą
religijną i obyczajową Włosi, Grecy, Dalmatyńczycy, Niemcy, Żydzimarani etc. Niektórzy
z nich osiągają nawet wysokie pozycje w urzędowej hierarchii państwa osmańskiego.
Szwecja z początkiem panowania Jana III Wazy (1568-1592) wkracza w swój złoty wiek. Jak
pisze Ingvar Andersson (Historia Szwecji, Warszawa 1967): „Wyrosła i zdobywała
doświadczenie nowa generacja najprzedniejszych rodów: Brahe, Bielke, Banér, Sparre,
Leijonhufvud. Młodzi arystokraci odbywali pielgrzymki po całej Europie - w domu,
w Szwecji, prowadzili czasem korespondencję po włosku. (...) Studiowali teologię, prawo
cywilne i państwowe; mieli oczy otwarte na współczesne problemy polityczne”. W Anglii
pod panowaniem Elżbiety I (1558-1603) i w znacznej mierze dzięki jej autorytetowi,
z początkiem lat siedemdziesiątych anglikanizm okrzepł już na tyle, że waśnie religijne, poza
pojedynczymi niepokojami wywoływanymi przez purytanów i pogrobowców rzymskich
fanatyków, stały się praktycznie bezprzedmiotowe. Trudno zaś nie zgodzić się z Alfredem
Leslie Rowsem (Anglia w epoce elżbietańskiej, t. I, Warszawa 1976), iż: „Kościół anglikański
był tak charakterystycznie angielski, że na kontynencie znajdował bardzo niewielkie
zrozumienie.
O katolikach i purytanach, którzy mieli swe związki z Europą, wiedziano oczywiście
więcej. Kościół anglikański uważano za historyczne nieporozumienie. Ale on właśnie wyraża
charakter społeczeństwa angielskiego, które tak trudno, a zarazem tak warto zrozumieć. Był
zwolennikiem złotego środka - większej wszechstronności, tolerancji, wyrozumiałości. Mniej
w nim było prześladowań niż w Rzymie i u purytanów, gdy ci mieli okazję pokazać, co
potrafią. Był bardziej łagodny i pogodny”. Dodajmy od razu, iż egzekucja Marii Stuart nie
miała nic wspólnego z jej katolicką dewocją, zaś antycypując - Armia Zbawienia jest „armią”
tylko w przenośni, bo nikogo jeszcze nie zabiło fałszowanie sopranem psalmów na ulicach.
Ten względnie przejrzysty podział Europy na kraje szarpane religijnymi
i parareligijnymi konfliktami oraz umiarkowanej tolerancji i względnego, racjonalnego
spokoju, zakłócają dwa państwa, na dwóch przeciwnych krańcach kontynentu, przeżywające
dramatyczne wstrząsy tym razem z teologią niemającymi nic do rzeczy. Są to Portugalia
i Rosja.
W Portugalii w 1557 roku obejmuje rządy czternastoletni Sebastian, wnuk wielkiego
Manuela I Szczęśliwego (14951521). Przez pierwsze lata panowania władza niewiele go
obchodzi. Snuje miraże o nowych wyprawach krzyżowych, unicestwieniu islamu, chce
mianować Chrystusa (skąd my to znamy?) królem Portugalii. Ciesząca się w całym kraju
nabożnym poważaniem babka, Katarzyna, powstrzymuje jak może jego niewczesne zapały.
Kiedy jednak około 1571 roku sześćdziesięciopięcioletnia, na owe czasy staruszka, zaczyna
podupadać na zdrowiu (umrze w 1578), nic już nie może powstrzymać samozwańczego
zbawiciela świata. Począwszy od 1572 zaciąga wszędzie nieprawdopodobne pożyczki. Jeden
tylko Konrad Rott z Augsburga awansował mu 400 000 cruzados, co przewyższało stan
posiadania skarbca królewskiego, nie tylko na znaczny procent, ale dodatkowo w zamian za
trzyletni monopol na handel pieprzem, który jest w tych czasach swoistą monetą wymienną
w obrotach wewnątrzeuropejskich. Cóż mogą jednak obchodzić stęchłe finanse człowieka,
który widzi przed sobą cel ogromny, chce święty krzyż postawić na arabskiej ziemi. Kolejne
wyprawy króla Sebastiana kończą się jednak nieodmiennie klęskami. Ginie w ostatniej z nich,
w 1578, pod KasrelKebir w Maroku, a wraz z nim unicestwiona zostaje cała armia
portugalska. Królestwo bez armii, skarbu, władzy znika na następnych sześćdziesiąt lat
z mapy Europy, stając się jedną z pozbawionych znaczenia prowincji Hiszpanii. Potęga
państwa panującego nad połową Ameryki Południowej, zajmującego pierwsze miejsce
w eksploracji ekonomicznej Dalekiego Wschodu, mnożącego faktorie na wybrzeżach Afryki,
nie oparła się snom o potędze większym, niż na to zezwalała elementarna kalkulacja
geopolityczna. Starający się, acz nieśmiało, bronić pamięci króla Sebastiana historycy
portugalscy piszą, jak na przykład Vittorino Magalhäes Godinho, że „był to piękny sen”. Nie
dopowiadają jednak, że politykę tworzy się na jawie. Gdyby nie panowanie Sebastiana, jest
bardzo prawdopodobne, że nie tylko Brazylia byłaby dzisiaj enklawą portugalską w Nowym
Świecie.
W Moskwie w 1572 car Iwan IV zniósł opryczninę. Pojęcie to oznacza system
sprawowania władzy administracyjnej i wojskowej, pozostało jednak w pamięci przede
wszystkim jako nazwa swoistej represyjnej policji cara. Wsławiła się ona bezprzykładnym
okrucieństwem. Jak pisze Władysław A. Serczyk (Iwan Groźny, Wrocław 1977): „Represje
zniszczyły cały dwór, nieodwołalnie podporządkowały rody bojarskie woli i rozkazom
monarchy moskiewskiego, przeobraziły kraj, posiały strach i niepewność dnia jutrzejszego.
Program likwidacji dawnych porządków wykonywany był systematycznie, a car uwalniał się
od swoich dawnych, aktualnych czy tylko potencjalnych przeciwników z pedanterią budzącą
powszechne przerażenie”. Najsłynniejszym może przykładem ich działań była pacyfikacja
Nowogrodu. Posłuchajmy raz jeszcze Władysława A. Serczyka: „Gdyby nie obsadzenie przez
wojsko moskiewskie wszystkich dróg i ścieżek wychodzących z miasta oraz krwawej rzezi
prawie półtoratysięcznej rzeszy zakonników dokonanej w poprzednim dniu, nic nie
wskazywałoby na rzeczywiste zamiary cara modlącego się obecnie wraz z innymi
uczestnikami nabożeństwa. Po uroczystościach w cerkwi Pimen podejmował przybyłych
obiadem. Car jadł wolno, jakby zastanawiając się nad kolejnymi decyzjami. Nagle krzyknął.
Stanowiło to sygnał dla dworzan i wojska, które ruszyło do miasta grabiąc domy, cerkwie
i kramy oraz wywlekając mieszkańców na ulice. Pimena aresztowano. (...) Iwan opuścił dom
arcybiskupa, udając się do swojej siedziby, gdzie rozpoczął «sądzenie» przywlekanych do
niego nowogrodzian. Więźniów torturowano, przypalano ogniem, oblewano specjalnie
spreparowanym płynem i podpalano, a następnie wiązano za ręce i nogi, przyczepiano do sań
i wleczono do mostu, skąd zrzucano do przerębli w rzece. Niemowlęta przywiązywano do
matek i także wrzucano do wody. Pośrodku rzeki uwijały się łodzie obsadzone przez
strzelców czuwających nad tym, by nikt nie zdołał się uratować. Gdy umiejący pływać
wychylali głowy z lodowatego nurtu celem zaczerpnięcia powietrza, czekały na nich
rohatyny, spisy i topory spychające ich pod lód, rozbijające głowy, odrąbujące palce
rozpaczliwie szukające zbawczego uchwytu. Mijały godziny, potem dnie i tygodnie. Car
srożył się cały miesiąc. Wołchowem spływały okrwawione trupy. W większości
nowogrodzkich domów nie było nawet komu przywdziać żałoby, gdyż zginęli wszyscy ich
mieszkańcy. Nie wystarczyło to monarsze. Uzbrojone oddziały strzeleckie grasowały po
okolicy, rabując i grabiąc. Codziennie ginęło po kilkaset osób. Trudno dzisiaj ustalić liczbę
pomordowanych. Ostrożne szacunki pozwalają przypuszczać, że w wyniku krwawej
pacyfikacji Nowogrodu zginęło 25 000 - 40 000 ludzi”.
I oto car znosi opryczninę. Nadzieja budzi się w całym kraju. Są to jednak tylko
pozory. Represje nie ustają, a nawet przybierają na sile. Tyle że, co może być jakąś gorzką
satysfakcją dla bliskich ofiar, tym razem pod nóż idą również oprycznicy. Za porażki
w walkach z Tatarami utopiony zostaje Wasyl RostowskiTiemkin - poprzednio uśmiercił on
kilkudziesięciu przedstawicieli swojego własnego rodu, stąd więc przypuszczenie, że za
zasługi przyznano mu prawo do tak łagodnego sposobu zejścia ze świata. Iwan Jakowlew
i jego krewni zostają zabatożeni na śmierć. Inni po torturach zostają powieszeni, inni jeszcze
otruci przez nadwornego lekarza cara tak zwaną powolną trucizną, powodującą długą mękę
przed nieuniknioną śmiercią. Przez stepy idzie wieść: dobry car, kiedy tylko zorientował się,
kto winny jest zbrodniom, najsurowiej łotrów pokarał. Ten mit dobrego cara otoczonego
złymi urzędnikami stanie się niedługo wiodącym przesłaniem tradycji rosyjskiej i przetrwa aż
po czasy Józefa Stalina.
Zrodzić się może pytanie: jak to się stało, że ten straszliwy i krwawy moskiewski
władca był całkowicie na serio brany pod uwagę jako kandydat na króla Rzeczypospolitej
Obojga Narodów w 1572. Jest to klasyczne przeniesienie naszej współczesnej wizji świata
parę wieków wstecz, gdzie nie ma ona nic do czynienia, nie wyjaśnia niczego. Rzezie
zarządzane przez cara Iwana IV Groźnego były nocami świętego Bartłomieja do którejś tam
potęgi. Podobnie noc świętego Bartłomieja była ileś tam razy krwawsza niż porachunki na tle
religijnym w niemieckich miastach. Są to jednak różnice ilościowe, a nie jakościowe. W roku
1572 cena życia ludzkiego nie jest jeszcze wysoka. Okrucieństwo nie hańbi, a wręcz
odwrotnie, jest niekiedy chwalone, często pożądane. Tortury są we wszystkich krajach
Europy najnormalniejszym elementem przewodu sądowego. Wymyślność dokonywanych
publicznie kar wywołuje dreszcze u współczesnego człowieka. Wschód Europy specjalizuje
się przede wszystkim we wbijaniu na pal, Zachód lubi spuszczać skazańca powoli do
wrzącego oleju lub obdzierać ze skóry. Jednych i drugich łączy palenie na stosach złowrogich
czarownic.
Rok 1572 pozwolił historykom polskim nadać ojczyźnie samochwalcze miano
„państwa bez stosów”. I dla okresu kilkudziesięciu lat po 1572 jest ono nawet bliskie prawdy,
co wyróżnia nas na tle innych państw europejskich tego czasu. To jednak tylko krótka cezura.
Pisze Brian P. Levack (Polowanie na czarownice w Europie wczesnonowożytnej, Wrocław
1991): „Krajem środkowowschodniej Europy, w którym procesy czarownic osiągnęły wysoką
liczbę, była Polska. Z powodu niekompletnych protokołów sądowych trudno z dużym
stopniem prawdopodobieństwa określić, ile odbywało sie rozpraw sądowych i egzekucji.
Baranowski [prof. Bohdan Baranowski - autor licznych prac z zakresu obyczajowości polskiej
w XVIIXVIII w., Levack odwołuje się od jego studium Procesy czarownic w Polsce, Łódź
1952 - L.S.] uważa, iż liczba 10 000 wykonanych wyroków śmierci jest zbyt wysoka, lecz
gdyby nawet przyjąć jej połowę, to byłaby ona większa niż liczba egzekucji wykonanych na
Wyspach Brytyjskich (przewyższających Polskę pod względem liczby mieszkańców) oraz
w krajach skandynawskich łącznie. Polsce nie przysługuje zatem status peryferyjnego
i niechętnego uczestnika europejskiego polowania na czarownice. Była jednak uczestnikiem
spóźnionym”. Skutki przesłania konfederacji warszawskiej nie uratowały Rzeczpospolitej od
stosów, a tylko przesunęły w czasie ich rozpalenie. W 1572 walka z czarownicami była już
w Europie Zachodniej w pełnym toku. Przewodziły jej ziemie Świętego Cesarstwa
Rzymskiego, Francja i Szwajcaria. Przybrała takie rozmiary, iż poza kwestiami teologicznymi
i prawnymi procesów czarownic zaczęto rozważać także ich reperkusje ekonomiczne.
Specjalnie powołany w tym celu w 1572 przez Karola IX „administrator” Jean Durbuy
przedstawić miał propozycje takiego podziału dóbr pozostałych po unicestwionych
czarownicach, żeby nie ucierpiał na tym skarb królewski. Jak widać, polowania na
czarownice wyszły już z wczesnego okresu, kiedy ofiarą łowców padały przede wszystkim
stare, zdziwaczałe wieśniaczki, których dobytkiem władca by się w żadnej mierze nie
zainteresował. Wprawdzie oskarżenie o czary osoby należącej do warstwy szlacheckiej
uchodzi nadal za absolutny wyjątek, ale coraz częściej stają przed sądami mieszczanie, w tym
i ci z najbogatszych warstw kupieckich czy rzemieślniczych. W sumie spalonych zostaje na
stosach w całej Europie około 200 000 (niektórzy historycy zaniżają tę liczbę do 150 000)
czarownic i nieproporcjonalnie mniejsza liczba czarowników. Jeżeli porównamy teraz
sytuację demograficzną Europy roku 1572 mającej niecałe 80 000 000 mieszkańców i naszej
współczesnej, początków XXI wieku, okaże się że owe 150 000-200 000 zamordowanych
odpowiadałoby dzisiaj liczbie około dwóch milionów. Istny holocaust. Czyż można się w tej
sytuacji dziwić, że jeśli nawet wyczyny Iwana IV wyrastały nieco ponad przyjętą normę, to
nie na tyle wszakże, by go zdecydowanie potępić. Nie zrobili tego najwięksi humaniści epoki,
czegóż moglibyśmy więc wymagać od zgromadzonej na podwarszawskich błoniach polskiej
szlachty?
Wspomnijmy wreszcie, że w 1572 wydane zostają w Lizbonie Luzjady Luísa Vaz de
Camöesa, epopeja ku chwale wielkich odkrywców dalekich lądów. Jej głównym tematem jest
odkrycie Indii przez Vasco da Gamę, mieści się w niej jednak także cała historia Portugalii
i po części Europy, znajdzie się też miejsce na interwencje bogów antycznych i romantyczne
dzieje Ines de Castro. Jest to wspaniała Odyseja XVI wieku, przepełniona wiarą, że poznanie
nowych światów otworzy przed Europą nowe perspektywy i ukróci konflikty, jakże znikome
wobec wielkości przygody. Tak samo myślał kosmonauta Armstrong, lądując cztery wieki
później na Księżycu.
1655
Pielgrzymi, turyści i gapie, przybywający na plac Świętego Piotra w Rzymie, kiedy
upał dopieka w lecie, a deszcz siecze jesienią i wczesną wiosną, chronią się pod obejmującą
jego obszar, niczym ręce rozpostarte, by im pomóc, harmonijną kolumnadą. Jej projekt
przedstawił w 1655 papieżowi Aleksandrowi VII Giovanni Lorenzo Bernini. Tak się spodobał
głowie Kościoła, że inżynierowie i robotnicy zagrożeni ekskomuniką (sic!) w przypadku
opieszałości ukończyli ją już w ciągu niecałych siedmiu lat. Nie wystarczyło to jednak ojcu
świętemu, który popędzał budowniczych, a jednocześnie stale obniżał im wynagrodzenia.
W konsekwencji, gdy murarze strajkowali kilkanaście razy (słowo strajk jeszcze wtedy nie
istniało - gromadzili się na placu budowy i krzyczeli, że pójdą do domu, tego dnia
rzeczywiście nie brudząc rąk zaprawą), obrażony Bernini wyniósł się do Francji. Był to tylko
częściowo dobry wybór, gdyż Ludwik XIV obejrzawszy jego plan przebudowy Luwru miał
łaskawość kategorycznie odmówić, jednocześnie jednak przyznając architektowi dożywotnią
pensję równą dochodom przeciętnego markiza. Bernini zrozumiał od razu, iż pryncypialność
do niczego tu nie prowadzi i na złość papieżowi wyrzeźbił popiersie Ludwika XIV - widnieje
ono do dzisiaj we wszystkich podręcznikach opowiadających o jego panowaniu. Działo się to
zaś w momencie szczytowego napięcia politycznego między wyrzeźbionym a papieżem.
Aleksander VII nie miał jednak wyjścia. Były to czasy, kiedy posiadłości katolickie kurczyły
się z dnia na dzień na korzyść protestantów. Katolicki Ludwik XIV, mimo że wróg - właśnie
zajął posiadłości papieskie w Awinionie - był jednak summa summarum ideologicznym
sojusznikiem. Tym cenniejszy jest zaś sojusznik, im więcej za niego trzeba zapłacić. Takie są
nieubłagane zasady polityki. Nie zrozumieli tego do dzisiaj dyplomaci polscy, tej zasady był
wszakże w pełni świadomy papież Aleksander VII, wspierając niejednokrotnie finansowo
polityczne działania Francji.
Natomiast gdy w tymże 1655 roku protestancka Szwecja uderza na katolicką Polskę,
„Papież wezwał książąt chrześcijańskich do niesienia pomocy Rzeczypospolitej i sam udzielił
jej znacznych suspendiów na obronę kraju zmagającego się z potopem szwedzkim (Rudolf
FischerWollpert, Leksykon papieży, Kraków 1990). Tyle, iż owe „suspendia”, na które
„sprzedał wiele sreber kościelnych”, nie wystarczyłyby nawet na wystawienie jednego
regimentu rajtarów. Władców świata nie musi koniecznie interesować, co się dzieje na
antypodach.
Szwedzi podchodzą tymczasem do granic Rzeczypospolitej. Na linii Noteci, tam gdzie
wpływa do niej Gwda, zastępują im drogę oddziały polskie. Nie ma bitwy. Na podstawie
spisanego naprędce porozumienia Szwedzi wchodzą do Wielkopolski. Podług Henryka
Sienkiewicza była to podła zdrada i nikczemność. Nikt jednak w ówczesnej Rzeczypospolitej
nie odbierał tego w taki sposób. Znaczna część szlachty wolała za suzerena dumnego
zdobywcę Karola Gustawa niż tchórzliwego i bezsilnego Jana Kazimierza. Skoro król jest
obieralny, możemy sobie obrać lepszego. Zresztą żaden z kapitulantów spod Ujścia czy
„zdrajców” w innych prowincjach Obojga Narodów nie spotkał się ze strony swoich
współczesnych z potępieniem odstępstwa. Przeciwnie, ci przeniewiercy obrastali w zaszczyty
po ponownym dojściu do władzy Jana Kazimierza, a niektórym, jak Bogusławowi
Radziwiłłowi, marzyła się nawet korona królewska, na którą w odpowiednich warunkach
politycznych miał całkiem realne szanse. Janusz Radziwiłł jest postacią stanowiącą problem
odrębny. Zakładając, że Rzeczpospolita przegrała z kretesem w 1655 - poddały się
i Warszawa, i Kraków - postanowił ocalić swoje księstwo. Jestem skłonny sądzić, że nie
kierował jego decyzją ani brak lojalności wobec Rzeczypospolitej, co mu wyrzuca
Sienkiewicz, ani sentymenty litewskie, które podnoszą dzisiaj historycy wileńscy
i kowieńscy. Niedawno spustoszyła Wilno moskiewska rajza, a wojska rosyjskie po rozbiciu
oddziałów książęcych napotykały tylko regionalny opór panów Kmicicopodobnych. Istnieli
oni rzeczywiście. Prowadzić mogli jednak tylko walkę podjazdową, która z definicji jest
defensywna. Oddając się pod opiekę szwedzką, ratował więc Janusz Radziwiłł nie tylko
swoje majątki, ale i możliwość jakiego takiego przeżycia swoich poddanych. Z litewskością
nie ma to wiele wspólnego. Henryk Sienkiewicz nie zadał sobie trudu postawienia się
w dramatycznej sytuacji księcia Radziwiłła. Kogo i w jakiej mierze uchronił, komu dał szansę
przeżyć, na ile ocalił Litwę od ostatecznej klęski i nędzy, nie musi być brane pod uwagę przez
pisarza budującego uproszczony, czarnobiały obraz konfrontacji. O ileż bardziej obiektywny
jest w ocenie tej sytuacji Szwed Peter Englund (Niezwyciężony, Gdańsk 2004), pisząc po
prostu o realiach ówczesnej wojny. W gruncie rzeczy mieszkańcom miast, miasteczek i wsi
było całkiem obojętne, czy rabuj ą, gwałcą ich kobiety, niszczą chałupy wojska Jana
Kazimierza, czy Karola Gustawa. Jedne i drugie musiały się wyżywić, zaspokoić potrzeby
seksualne, wrzucić do kies zdobyczny grosz, gdyż obie armie miały z wypłacaniem żołdu
narastające kłopoty. Na dobrą sprawę jedni i drudzy nie mogli w sposób przystępny dla
ciemnej ludności wytłumaczyć swoich racji. W tym impasie swoistym wyjściem z sytuacji
staje się rzeczywiście obrona Częstochowy, a precyzyjniej klasztoru jasnogórskiego.
Zaatakowanie klasztoru, który nie miał żadnego znaczenia strategicznego, było ze strony
generała Müllera całkowitym idiotyzmem. Tłumaczyć go może tylko nadzieja na łatwe łupy.
„Obroną klasztoru - pisze Peter Englund - nie dowodził ani szlachcic, ani żołnierz, tylko
przeor paulinów, ojciec Augustyn Kordecki. Ten dzielny mnich z tonsurą na głowie, który
niedawno złożył wizytę w szwedzkim obozie pod Krakowem, aby zapewnić Karola Gustawa
o swym podporządkowaniu się szwedzkiej władzy, wykazał się taką mieszanką oportunizmu,
odwagi i pomysłowości, jaka potrzebna była w danych warunkach. Pod Częstochową armaty
grały tylko od czasu do czasu, wiele godzin spędzano natomiast na negocjacjach. Kordecki
wykorzystał w nich całą swą wiedzę scholastyczną, a była ona niemała (np. czy
w dokumencie nie jest napisane, że zajęte przez Szwedów ma być «miasto», a nie «klasztor»?
Czy możliwe jest złożenie przysięgi komuś, kto nie został wcześniej zaprzysiężony przez
prymasa Polski? Czy możliwe byłoby uzyskanie osobistego potwierdzenia Karola Gustawa?).
(...) Tak oto mijały szare listopadowe dni. Szwedzi kopali rowy, tunele minowe i przyglądali
się, jak ich kule odbijają się od murów twierdzy. Polacy odpowiadali ogniem na ogień
i dokonywali nocnych wypadów na szwedzkie pozycje. Straty polskie były niewielkie,
zarówno w ludziach, jak i sprzęcie. Gorzej wiodło się Szwedom, ponieważ polscy kanonierzy
z łatwością kierowali ogień wprost na szwedzkie okopy i stanowiska baterii. (...) Oddział
Müllera nie został jednak zwyciężony, tylko opuścił Częstochowę na rozkaz króla. W sztabie
armii szwedzkiej zaczęto wątpić, czy zaatakowanie najważniejszej polskiej świętości było
słuszną decyzją. Nawet Wrzesowicz [u Sienkiewicza Wrzeszczowicz, w rzeczywistości Jan
Weinhard, hrabia Wrzesowicz - L.S.], który sam był katolikiem i w przeszłości składał dary
na rzecz klasztoru, wystosował pełen niepokoju list do Karola Gustawa, w którym ostrzegał,
że oblężenie Jasnej Góry jest politycznym błędem -«uderzacie w polską duszę, dlatego należy
je przerwać». I król, i Wittenberg - ten drugi powalony w Krakowie złośliwym atakiem
podagry - zgodzili się z tą argumentacją i wystosowali rozkaz do Müllera, aby
podporządkował się tej decyzji. Generał zgodził się, choć niechętnie. Mleko się już jednak
rozlało”.
Rozlało się przy okazji po całej polskiej historii. W szkicu Pan Kmicic na Jasnej
Górze pisze Antoni Gołubiew: „W sztuce wyrażał te dni barok - bujny, przesadny, rozpasany,
lubujący się w geście, witalny, nieznający umiaru i niepodległy dyscyplinie, najlepiej
wypowiadający się w ekstremach, pełen kontrastów, światła i cienia, zmysłowej naoczności
i tajemnicy mroku, namiętny i patetyczny. Wszystko było wtedy przesadne, nasycone
dążeniem do wyżycia się, jaskrawe w dobru i złu... W Polsce ta epoka wyrażała się w sposób
wyjątkowo pełny, odpowiadała impulsywnemu i skłonnemu do przesady charakterowi
narodu. (...) Kultura intelektualna, tak wysoka w okresie «złotego wieku», zaczęła już
wyraźnie podupadać. Przychodzą czasy wojen i klęsk, zamieszki wewnętrzne, rokosze
i konfederacje, wolne elekcje i liberum veto, przesadny lęk przed absolutum dominium
i strzeżenie «źrenicy wolności», rosnąca nietolerancja wobec dysydentów. «Równy
wojewodzie» szlachcic przestaje się czuć odpowiedzialny za cokolwiek poza własnym
zaściankiem i zwadą z Jaworskim o gruszki. Również religijność ówczesna jest religijnością
tych właśnie ludzi - i w przecięciu powszechnym nie da się od kultury epoki oderwać. Jest
taka, jaką ją Sienkiewicz opisał: gorąca, emocjonalna, porywcza, ale niekonsekwentna,
niesięgająca głęboko w życie, antyintelektualna, ciasna i ekskluzywna”. Tak też już zostało.
Wkrótce Jan Kazimierz złoży we Lwowie śluby mianujące Matkę Boską królową Polski. Nie
jest pierwszy. To samo zrobili już i władcy Bawarii i Francji. Tylko że w ich przypadku,
w krajach jednolitych religijnie (Bawaria) czy mających upodlić protestantów (Francja),
mogło to dawać jakiś taktycznosymboliczny profit. W Rzeczypospolitej Obojga Narodów był
to gwóźdź do trumny. Ten akt ideologiczny uderzał nie tylko w szwedzkich protestantów.
Również w prawosławnych.
Jedna Matka Boża, Druga Matka Boża, Na tę naszą wyjął Polak
Ostrzonego noża...
Tak śpiewano wtedy na ruskich ziemiach. Byli tacy w Warszawie i Krakowie, którzy
to rozumieli. Do dzisiaj jednak pozostali w mniejszości, uznając przewagę silniejszego, czyli
swoistą we wszystkich kolejnych Rzeczpospolitych dwuwładzę głównych instytucji
państwowych, katolickich i kościelnych.
W kwietniu tego samego roku wygłasza Ludwik XIV w Paryżu słynne zdanie:
„Państwo to ja”. Dzieje się to w momencie, w którym decyduje się ostatecznie zerwać więzi
z uległą, dosyć nieśmiałą, ale tolerancyjną markizą Françoise d’Aubigné de Maintenon
i zastąpić ją młodszą o siedem lat, mającą, jak podówczas mawiano, a czego jednak nijak nie
potwierdzają portrety, „najpiękniejsze piersi w kraju”, fanatyczną katoliczką, również
markizą, Françoise Athénais de Rochechouart de Montespan. Nowa kochanka miała tragiczny
wpływ na dzieje Francji, nie ulega wątpliwości. Nie zmienia to jednak kwestii, że podlegając
jej nienawistnym podszeptom i szczuciu na protestantów, nigdy jednak Ludwik XIV nie
zgodził się na możliwość jakiegokolwiek mieszania się episkopatu katolickiego w swoje
decyzje. „Państwo to ja” nie było jedynie sloganem i próżną przechwałką. Z dzisiejszego
punktu widzenia moglibyśmy powiedzieć, iż jego absolutyzm był skrajnie egoistyczny.
Księża bardzo się na to skarżyli, ale jednocześnie z bojaźnią podziwiali władcę. Zwalczania
heretyków nie uważał bowiem Ludwik XIV w najmniejszym stopniu za jednoznaczne
z oddawaniem ziem i przywilejów odebranych innowiercom ich teologicznym przeciwnikom.
Słynne dragonady, czyli oddawanie we władanie królewskim rycerzom protestanckich wiosek
i miast, gdzie mogli grabić, gwałcić i pustoszyć do woli aż do momentu apostazji
mieszkańców, nie miały nic wspólnego z wiernością Kościołowi. Czterdzieści procent
z łupów dragonów zdzierało państwo. Katolikom oddawano tylko wyludnione i ograbione
poprotestanckie kirchy. Po śmierci Mazariniego - pisze Pierre Gaxotte (Ludwik XIV,
Warszawa 1984) - „spotkał król arcybiskupa Rouen, który przewodniczył zgromadzeniu kleru
[dzisiaj powiedzielibyśmy: był przewodniczącym rady episkopatu - L.S.], a ten zapytał go:
- Wasza Królewska Mość poleciła mi zwracać się we wszystkich sprawach do pana
kardynała. Opuścił on już ten świat; do kogo mamy się teraz zwracać?
- Do mnie, księże arcybiskupie”.
Ludwik XIV ułożył sobie i zapisał swoisty dekalog, acz ostatecznie liczył on tylko
osiem przykazań. Jedno z nich w największym skrócie brzmiało: „Biskupi mają być pokorni,
wypełniać swoje pasterskie obowiązki i nie żyć w zbytku. Muszą rozumieć, że państwo jest
siłą nadrzędną i ode mnie tylko mogą oczekiwać łask. Tyczy się to wszystkich
możnowładców, świeckich również. Nikt z nich niech nie śmie podważać autorytetu mojego,
czyli państwa”.
Pisze Pierre Baxotte, prześliczna to refleksja, że noszenie przez Ludwika XIV
monumentalnych peruk było „jedynym wielkim zwycięstwem baroku we Francji”. Sekunduje
mu Ernest Lavisse (Louis XIV, t. II, Paris 1978): „Nawet podczas antyprotestanckich działań
nie zaraził się król fanatyczną mentalnością baroku i kontrreformacji”. Zaś Vincent Cronin
(Ludwik XIV, Warszawa 2001) dodaje: „Ludwik często nawoływał protestantów do przyjęcia
«religii króla». Wielokrotnie prosił Colberta, by próbował nakłonić osiadłych we Francji
rzemieślników do przejścia na katolicyzm. Do protestantów nie żywił jednak niechęci:
Turenne, faworyzowany przez niego generał, był protestantem. (...) Nie ulega wątpliwości, że
w głębi serca nie wierzył w skuteczność łatwego zmieniania poglądów ludzi”. Jedno można
powiedzieć z pewnością. Dragonady miały miejsce tam, gdzie dotychczasowi heretycy mogli
znaleźć pomoc w ościennych krajach i nieść żagiew wojny domowej. Zasada działań, choć
niekiedy niesłusznych, była zawsze racją stanu państwa, tak jak ją sobie wyobrażał król,
a nigdy teologią. Stąd też państwo Jana Kazimierza, owego człowieka baroku - jak go
słusznie definiuje Antoni Gołubiew - zmierza do nieubłaganego upadku, zaś Francja Ludwika
XIV staje się największą potęgą europejską, acz bez intryg i chorobliwej dewocji Madame de
Maintenon mogłaby się stać jeszcze większa.
Henryk Sienkiewicz, opisując starcie na Dnieprze i zdradę Krzeczowskiego, a później
bitwę pod Konstantynowem, pisze o wspaniałych, zaciężnych formacjach niemieckich,
„lwach wojny trzydziestoletniej”. Mniejsza z tym, że byli to żołnierze jak na prawa epoki
mocno już podstarzali. Dlaczego jednak zapisywali się do polskich chorągwi, gdzie wypłata
była często wątpliwa, a już niemal zawsze spóźniona i mizernej wysokości? Rajtar niemiecki
mógł sobie za żołd polski kupić miesięcznie najchuderlawszą szkapę i dwie murwy (jedna na
dwa tygodnie). Pozostawały oczywiście łupy. Dlaczego więc zaciągali się w Polsce? Bo
państwa niemieckiego po prostu nie było, a setek państewek i miast dawnej Rzeszy nie było
stać na utrzymanie nawet najskromniejszych regularnie opłacanych sił zbrojnych. Jest to
może chwila do zadumy dla tych wszystkich, którzy twierdzą, że tragiczna geopolityka
rzuciła Rzeczpospolitą na wieki w straszliwe kleszcze Niemiec i Rosji. Ta ostatnia rośnie
w tym czasie rzeczywiście w siłę. Car Aleksiej Michajłowicz miał nadzieję na zjednoczenie
wszystkich prawosławnych chrześcijan w jedną „owczarnię”. „Tą «wspólną owczarnią» -
pisze Andrzej Andrusiewicz (Carowie i cesarze Rosji, Warszawa 2001) - była Wielka Rosja.
W wyniku ugody perejasławskiej (1654) udaje mu się nawet zhołdować Ukrainę”. Bardziej na
papierze niż w rzeczywistości. Kiedy rok później Polska znajduje się na dnie upadku
i Bogusław Radziwiłł tłumaczy Kmicicowi, iż jest ona postawem czerwonego sukna,
z którego każdy stara się wyszarpać jak najwięcej, Rosja, czego nie zmienią późniejsze wojny
polskomoskiewskie, nie stara się nawet na wyrwanie własnego łachmana. Nie pozwala jej na
to ani tatarskie zagrożenie z południa, ani niepewny układ z Kozakami, ani poczucie niższości
militarnej wobec Szwedów, ani wreszcie sytuacja wewnętrzna. Rosja bowiem - pisze
Andruszkiewicz - „przeżywała unikalny okres swoich dziejów - triumfu «państwa
cerkiewnego» nad «państwem świeckim». Car Aleksy publicznie brał na siebie
odpowiedzialność przed Bogiem za grzechy swoich poprzedników. Cerkiew stopniowo
zapewniała sobie hegemonię nad władzą świecką”. Miała zaś zupełnie inne interesy niż
unowocześnianie i cementowanie siły państwa. Działo się więc w Moskwie, na poziomie
intelektualnym, to samo mniej więcej, co w Warszawie. Dopiero Piotr I Wielki zmienił
wszystko. Takiego władcy jednak Polska nie chciała mieć, a nawet gdyby miała,
uniemożliwiłaby mu jakiekolwiek działania, by potem skarżyć się na geopolitykę, wizję
absolutyzmu i szczycić chrystusową męką.
W Anglii, w 1655, władza Oliviera Cromwella dobiega końca. Rozwiązuje parlament,
który skądinąd sam powołał, co równa się jawnie już dyktatorskim rządom, opartym tylko na
sile wojska. Po jego bliskiej śmierci syn Richard nie zdoła zapewnić sukcesji i władza
królewska zostanie przywrócona. Z reform instytucjonalnopolitycznych Lorda Protektora
pozostanie niewiele. Natomiast - pisze George Macaulay Trevelyan (Historia Anglii,
Warszawa 1963) - „Jest to doprawdy godne uwagi, jak wiele z purytańskiej, a co najmniej
głęboko protestanckiej myśli i praktyki [których wyrazicielem był Cromwell - L.S.] przeżyło
polityczny i kościelny upadek sekt purytańskich. Odmawianie wspólnych modlitw w rodzinie
i czytanie Biblii stało się narodowym zwyczajem dla większości wierzących osób świeckich
bez względu na to, czy to byli anglikanie, czy dysydenci. Purytańskie piętno odcisnęło się na
charakterze Anglika (...) nawet za Restauracji, kiedy sama nazwa purytanina stanowiła już
zarzut i obelgę, kiedy więzienia przepełnione były nieszkodliwymi kwakrami i baptystami,
purytańska idea niedzieli, jako dnia przeznaczonego jedynie na odpoczynek i rozmyślania
religijne, w dalszym ciągu utrzymywała się u Anglików”. Przypomnijmy tylko, wybiegając
daleko naprzód, jak podczas Igrzysk Olimpijskich w Paryżu (1924) faworyt Brytyjczyków,
Eric Lindell, odmówił startu w biegu na 100 metrów, gdyż eliminacje wypadły w niedzielę.
Opowiada o tym wspaniały film Hugha Hudsona z muzyką Vangelisa Rydwany ognia (Oskar
w 1981 dla najlepszego filmu zagranicznego). Tłumaczy to także, dlaczego do dzisiaj
w niemal każdym angielskim czy amerykańskim hotelu znajdziemy Biblię w szufladzie szafki
przy łóżku.
W 1655 Anglicy, a właściwie angielscy piraci, zdobywają Jamajkę, co nie ma nic
wspólnego z polityką Oliviera Cromwella, który o takim tworze w ogóle nie słyszał. Od tej
chwili rum stanie się ostatecznie rytualnym i mitycznym trunkiem floty brytyjskiej. Nie na
długo jednak. Już osiemdziesiąt pięć lat później admirał Edward Vernon dekretem z 12
sierpnia 1740 nakazuje swoim marynarzom mieszać rum z wodą w proporcji pół na pół.
Edward Vernon jest wręcz klinicznym przykładem nieudacznika. Pod Pondichéery, na
wybrzeżach Indii, jego dumna flota nie jest w stanie pokonać Francuzów dysponujących
jednym liniowcem, fregatą i kilkoma żaglowcami tubylców. Niepowodzenia na falach walki
usiłuje sobie powetować, wydając setki zarządzeń mających podnieść mo rale
i reprezentacyjność salonową wilków morskich. Ci jednak nie mają dla kostycznego admirała
zrozumienia ani szacunku. Narzucony im sikacz określają mianem „grog”, co jest
pogardliwym określeniem przestylizowanego i zdobnego do śmieszności oficerskiego trencza.
Upadek Jamajki jest jednak, z czego w tamtych czasach nikt jeszcze nie zdaje sobie
sprawy, równoznaczny ze zmierzchem potęgi Hiszpanii. Już późną jesienią 1655
wypływający z baz na wyspie Anglicy zatapiają kolejno trzy floty hiszpańskie, wiozące złoto
do metropolii. Droga morska do Meksyku i Ameryki Środkowej zostaje Hiszpanom
praktycznie odcięta, przynosi to jednak Londynowi mniejsze korzyści niż współczesnym
poszukiwaczom skarbów.
Jest to rok, w którym nikt w Europie, oprócz Francji, mimo błyskotliwych zwycięstw
niczego w gruncie rzeczy nie zyskuje. Nie należy jednak nigdy popadać w łatwy pesymizm.
Teza zawsze przynosi za sobą antytezę. Już w szczytowym okresie baroku pisze Jan Andrzej
Morsztyn Nadgrobek kusiowi [kuś to po staropolsku penis - L.S.], wersy, których nie
powstydziłby się Giovanni Boccaccio ani radykalniejsi od niego obyczajowo poeci renesansu:
Bez niego żadnej nie masz z białogłową zgody, Bez niego i w małżeństwie nie pytaj
wygody;
On dwie różne osoby w jedno ciało łączy, Gdy go tak ciasno wepchną, że się z niego
sączy, Albo tym gwoździem obie tak sklamrują rzyci, Że by szwabskiej miedzy nie nikt nie
podewlekł nici;
On wstydliwe z rozrywką przedziewcza prawice, On mieni wdzięczne panny
w niewiasty na nice, A choć krew pierwszym razem odniesie na broni, Żadna się z nim
częstego potkania nie chroni
I sama się na taki sztych narazić spieszy, Sama się z swej przegranej i krwawych ran
cieszy.
(...)
On się na żadną przepaść nic nie wzdraga ani
Smrodliwej jak Kurcyjusz poważa otchłani;
Nurka takiego nie masz, bo że w tyle czuje
Dwa pęcherze, wskoczy tam, gdzie i nie zgruntuje.
Rycerz to znamienity, a kędy wymierzy, Sztychem kole, czasem też i płaza uderzy.
(...)
I lubo podeń wbity nieprzyjaciel krzyczy, Nic miłosierdzia nie ma, wełna drży na
piczy.
I dalej:
Nie mógł znieść krzyku Jowisz i myśląc, jako by
Umniejszyć krajom ziemskim gwałtownej żałoby, Przeniósł cię na fimament, skąd na
świat szeroki
Miłosny dajesz aspekt, jebliwe wyroki, Gdzieś za dyszel usadzon u wozu Boota, Boś
nie najgorzej świadom, jak wjeżdżać we wrota;
A stąd cię posadzono wysoko przy Smoku, Żebyś się nie piął Pannie niebieskiej do
kroku, Inaczej, jeślibyście siedli blisko siebie, Wnet by była i kurwa, i bękarci w niebie.
Morsztyn pisze tu oczywiście o... gwiazdozbiorach. Zapewniało mu to alibi, chociaż
wszyscy byli w pełni świadomi skrajnie bluźnierczego charakteru wiersza. Lubo protestant,
zrobił Jan Andrzej Morsztyn niemałą karierę na dworze Jana Kazimierza, osiągając
w ostatnim roku jego panowania wysoką godność podskarbiego wielkiego koronnego.
Przypomnijmy, że Jan Kazimierz był wychowanym przez jezuitów dewotem, który obwołał
Matkę Boską królową Polski. W tym samym czasie jeden z jego najwyższych urzędników
pisał o kroczu Panny niebieskiej. Żebyśmy już nie mieli żadnej wątpliwości, to w litanii do
Najświętszej Maryi Panny (potwierdzonej przez Sykstusa V w 1587) mówi się o Maryi jako
o ”Pannie” (sześć razy), a także „Bramie niebieskiej”. U Morsztyna mamy „Pannę niebieską”
i kusia świadomego, „jak wjeżdżać we wrota”. Barok osiąga być może swoje szczyty w 1655
roku, ale ze szczytów można już tylko schodzić do innych krain.
1752
Król August III Sas był gorącym katolikiem, dlatego też, w myśl piątego przykazania
dekalogu, rozkazy zabijania ludzi wydawał dość niechętnie. Nadrabiał to, strzelając do
zwierząt. Wiedziano o tym powszechnie, toteż chcący pozyskać łaski pańskie dwoili się
wtedy i troili. „Zwożono z odległych okolic wielkie liczby schwytanego zwierza, ogradzano
pusty plac, wysadzano krzakami i ze specjalnie przygotowanych platform urządzano
strzelanie do pędzących alejkami tego sztucznego lasu zwierząt. Trudno dziś nazwać taką rzeź
polowaniem” (Jacek Staszewski, August III Sas, Wrocław 1989). Kiedy brakowało pieniędzy
na podobne zbytki, ograniczano się do wyrzucania padliny pod okna Pałacu Saskiego, skąd
mógł władca celować do zwabionych smrodem bezdomnych psów.
W pobliżu stacji kolejowej Białowieża Pałac, po przeciwnej stronie od parku
botanicznego, znajdują się dziś jeszcze dwa duże stawy. Na grobli między nimi obejrzeć
można obelisk upamiętniający łowy Augusta III w 1752 roku. Byle gdzie takich monumentów
nie stawiano. Tym razem jednak miał tu król powalić, niestety źródła kłócą się w dokładnych
danych, około kilkudziesięciu dzików, jeleni, saren, nie wspominając o spędzonym przez
kilkusetosobową nagonkę pomniejszym drobiazgu zwierzęcym. Z braku możliwości
transportowych nie udało się zabrać całego łupu do Warszawy. Po części skorzystało na tym
miejscowe chłopstwo. Większość zgniła. W późniejszych europejskich dziejach zapewne
przewyższali Augusta III tylko król Francji Ludwik XVI i generalissimus Francisco
Bahamonde Franco, który podczas jednego tylko polowania 23 listopada 1954 wystrzelił
sześć tysięcy (sic!) nabojów (Andrée Bachoud, Franco, Warszawa 2000). Czyż na podium
europejskiego myślistwa miał się August III przejmować takimi drobiazgami jak narastająca
anarchia i kolejne bezsilne sejmy? Jeden z nich - ordynaryjny, sześcioniedzielny, rozpoczęty
2 października 1752 - zerwano niedługo po powrocie władcy z Białowieży. Żaden dokument
nie wskazuje, żeby go to, zajętego rozwieszaniem w pałacu najefektowniejszych poroży
jelenich, w najmniejszym stopniu obeszło. Zresztą czy warto było przejmować się takimi
przyziemnymi sprawami? W tym samym czasie ksiądz Marek Jandołowicz, późniejszy
„bohater” konfederacji barskiej, tymi słowami dziękował za gościnę:
„Pokój Chrystusów, miłość Jego, zdrowie doskonałe, straż Aniołów Świętych,
uszczęśliwienie dobrej doli i Boskie tobie, Franciszkowi, domowi, domownikom, dobrom,
sumom, dzierżawom, dorobkom, polom, rolom, pasiekom, stajniom, oborom etc., etc., etc.,
daje i dawać nie przestanie z ołtarzowych ofiar błogosławieństwo.
Wszelkim zaś chorobom, zarazom, powietrzom, upadkom, przypadkom, szkodom,
szkodliwościom etc., etc., krwią Jezusową SUROWY ORDYNANS daje: won, precz, na
ustęp każę i przymuszam” (Roman Kaleta, Sensacje z dawnych lat, Wrocław 1974).
August III był równie przekonany, iż surowy ordynans oddali od Rzeczypospolitej
wszelkie kłopoty i troski. Opierał się na pewnych przesłankach, gdyż modlił się bywało i po
parę godzin dziennie, zachowując przy tym w kwestiach nieprzyzwoitych przykładną
wstrzemięźliwość. Jak pisze Staszewski, codziennie brał udział w sumie o godzinie
jedenastej. „Pilnie przestrzegał udziału w uroczystościach kościelnych. W Wielki Czwartek
obmywał nogi starcom przysłanym przez warszawskie parafie. Fryderyk Krystian [królewicz
- L.S.] dostawał listy z nazwiskami, wiekiem i parafią, z których owi starcy pochodzili. Byli
to często istotnie wiekowi ludzie, nierzadko więcej niż stuletni [??? - L.S.]. Po tej ceremonii
król gościł starców posiłkiem, osobiście im usługując, a na koniec obdarowywał niewielką
sumą pieniędzy. Nabożeństwa w Wielkim Tygodniu były przede wszystkim wspaniałymi
koncertami ściągającymi tłumy, także niekatolików. Zespół i soliści dworscy wykonywali
utwory zwykle na tę okazję komponowane.
W Zielone Świątki 1759 r. król przez dwie godziny klęczał bez przerwy na gołej
posadzce, nabawiając się tak dotkliwej boleści w prawej nodze, że potem leżał przez dwa dni
w łóżku i nie pokazywał się publicznie”. Panowie, którzy przyprowadzali mu wtedy do łoża
najpiękniejsze szlachcianki, mogące pomóc na niemoc, a przynajmniej ogrzać zmęczone
monarsze ciało, nie tylko odprawiani byli z kwitkiem, ale tracili monarsze łaski. Uznawał ich
August III za bezczelnych rajfurów, którzy chcieliby zaszkodzić jego zbawieniu, i czasami
brutalnie pozbawiał łask. Nie ma w dokumentach najmniejszego świadectwa, iż wdowcem
nawet będąc, pozwolił sobie August III na najmniejszą swawolę.
Zupełnie inaczej, czyli wprost czarnobiało, całkowicie na odwrót, działo się wówczas
na dworze francuskim. Oznajmiono oto, że ma Ludwik XV posiąść za żonę niejaką Marię
Leszczyńską z dalekiej Polski. W gruncie rzeczy żaden zysk i parantela. Kiedy jednak wieść
o tym dociera do Francji, najbieglejsze i najponętniejsze damy dworu delegowane zostają do
piętnastoletniego króla, żeby nauczyć go wszelkich technik, które przyszłej małżonce sprawią
satysfakcję i dzięki temu zapewnią Francji oczekiwanego potomka. Ochota, z jaką Ludwik
XV zabrał się do dzieła, może z góry wykluczyć wszelkie pogłoski (a było takich wiele)
o jego domniemanym młodzieńczym homoseksualizmie.
Cóż powiedzieć o samej Marii? Mogłaby być podręcznikowym przykładem, jak
w dziejach zmieniają się nie tylko alianse i doktryny, ale również poczucia estetyczne. Ta
prześliczna dziewczyna była jeszcze w kategoriach XVIII wieku nazbyt „okrągłogłowa ‘ -
piękności winny były wtedy posiadać czaszki cienkie i owalne, cerę buzi miała
niedostatecznie białą, a już co najmniej niestosownie rumianą, jakby była wychłostana
chłopskim wiatrem, rzęsy rzadkie i znamionujące pospolitość pucołowate policzki. Nawet
w okresie międzywojennym gdzie jej byłoby do Ordonki czy innych gwiazd kabaretów.
Patrzę na portret Marii pędzla JeanaMarca Nattiera i zachwycam się jej łagodną urodą. Pod
rękę włożył jej malarz księgę, która podług inspicjów zapewne nigdy nie istniała. Zrobił to
tylko po to, żeby pokazać jej rękę jakby z ażuru wyciętą. Byłaby dzisiaj Julią Roberts.
Dzisiaj... ale rzeczy się dzieją w XVIII wieku.
Ludwik XV, lśniąc w salonach, zrobił z tej piękności utrzymywanej jak najdalej od
wielkich imprez swoistą maszynkę do rodzenia. Dawało mu to podwójne alibi. Z jednej
strony robił co mógł, żeby zapewnić królestwu spadkobiercę, z drugiej ukazywał niemożność
estetyczną i medyczną obcowania z nieustannie opuchłą, wiecznie ciężarną babą. Pani de
Pompadour, którą wziął sobie w 1752 za oficjalną partnerkę, była wprawdzie klasyczną
pięknością podług wszelkich wymagań epoki, ale też, co widać na pochlebnych dla niej
portretach François Bouchera, zimna i wyniosła, a wiemy skądinąd, że także - co rzadko
przyciąga mężczyzn jakiejkolwiek epoki - znacznie od nich mądrzejsza. Rozumiała też
doskonale, że jest dla Ludwika XV świecidełkiem na pokaz, doradczynią niekiedy, nigdy
jednak seksualnym szaleństwem (Margaret Closard, Madame de Pompadour, Warszawa
2002; Leo Belmont, Markiza de Pompadour, Warszawa 1991). Doskonale zdawała sobie
z tego sprawę i zamiast, jak katoliczka Leszczyńska, rozpaczać i histeryzować, wręcz
odwrotnie - urządzała przyjacielowi domy schadzek w Marly, Fontaineblau, de la Meute czy
Choisy (Georges Bordanove, Louis XV, Paris 1982). W tych wykwintnych burdelikach
wymieniano pensjonarki, jeżeli król nie zarządził inaczej, co parę miesięcy, żeby dać władcy
nowe ciała, a przede wszystkim, w czym się lubował, nieskalane. Zwalnianym panienkom
gwarantowano odpowiednie wynagrodzenie, a co ważniejsze, dokładano wszelkich starań, by
wydać je za kwiat francuskiej szlachty. Fascynujące jest dzieło Josepha Valynseele’a
i Christophe’a Bruna, Les bâtards de Louis XV et leur descendance (Nieślubne dzieci
Ludwika XV i ich potomstwo, Paris 1992), z którego dowiadujemy się, ile to wielkich rodów
francuskich wzięło początek od ulicznic, bo takich było najwięcej wśród sprowadzanych do
królewskich lupanarów. Są tu markizowie, ministrowie, uczeni, generałowie, opaci i biskupi.
Niektórzy, wzbogaciwszy się, pożyczali potem pieniądze Ludwikowi XVI. Oto jak można
połączyć liberalizm obyczajowy i finansowy. Trzeba było mieć zresztą tylko dobry pomysł.
Syn Ludwika XV i niejakiej panny Morphy (albo Morphise) Louis Charles de Beaufrachet
d’Ayat dostał wysoką premię pieniężną za to, że podczas egzekucji Ludwika XVI kazał
doboszom zagłuszyć jego ostatnie słowa („Wybaczam swoim nieprzyjaciołom” - to
oczywiście apokryf). Dla równowagi złożył głowę po gilotyną syn Ludwika z Mme
d’Obkricht, znanej bardziej jako markiza de Vernouillet. Z częściową tylko niedyskrecją
pozwólmy sobie napomknąć, iż potomków Ludwika XV w liniach męskich czy żeńskich
znajdziemy i wśród dzisiejszych znamienitych francuskich polityków. Prawdziwą miłością
króla była chyba jednak tylko Madame du Barry, w rzeczywistości Jeanne Bécu - nieślubne
dziecko krawcowej, sprzedane przez nią do „domu panien lekkich obyczajów” pod
przybranym nazwiskiem Lange. Tam odnajduje ją jeden z zaufanych rajfurów dworskich. Tak
oto rozpoczyna się bajka o Kopciuszku. Zakochany król, żeby uniknąć chamskich kpin
z ”niskiego nazwiska”, każe ją poślubić, platonicznie rzecz jasna, księciu Guillaume de Barry.
Następuje sytuacja paradoksalna. Nowo powołana księżna jest dobrym duchem Ludwika XV.
Nikt jak ona nie rozumie nędzy paryskiej ulicy i nie podpowiada władcy konieczności reform.
Jednocześnie jednak monarcha żyjący jawnie z dziewczyną publiczną traci autorytet. To
właśnie dlatego, oprócz szlachty oczywiście, zwracają się przeciw niej ci, których broniła. Po
śmierci Ludwika XV zostaje natychmiast wypędzona z Luwru, dla arystokracji jest tylko
proletariuszką i uzurpatorką. Rewolucja francuska, która wkrótce nastąpi, nie jest łaskawsza.
Dla niej z kolei jest królewską nałożnicą, której się tylko śmierć należy. Było w stylu epoki,
wręcz regułą, żeby wstępując na śliskie stopnie wiodące na podest gilotyny, zaimponować
gapiom odwagą, a tym bardziej udanym bonmotem. Isabelle Bricard (Leksykon śmierci
wielkich ludzi, Warszawa 1998) zgromadziła kilkadziesiąt takich sentencji spod gilotyny.
Nieszczęsna du Barry wyłamała się z tej heroicznej mody. Z katowskiego wózka wyciągała
do tłumu ręce, błagając o litość i powołując się na swoje niskie pochodzenie. Ostatnie jej
słowa na szafocie brzmiały: „Panie kacie, jeszcze chwilę, jeszcze chwileczkę”. Nie przyznano
jej tej zwłoki, gdyż wobec taśmowej dekapitacji po prostu nie było na to czasu.
Cesarzowa Elżbieta w Rosji (1741-1762), nieślubna córka Piotra Wielkiego
i inflanckiej chłopki Marty Skowrońskiej (po przyjęciu prawosławia Katarzyny
Aleksiejewny), nie znosiła polowań i jak wskazuje korespondencja, darzyła Augusta III Sasa
najgłębszą pogardą. Co do obyczajów francuskich jej postawa była już bardziej
zróżnicowana. Za swój obowiązek uważała uzdrowienie moralne społeczeństwa rosyjskiego.
Kiedy doniesiono jej o znajdującym się w Petersburgu luksusowym burdelu, natychmiast
„wydała polecenie ministrowi gabinetu Demidowowi, aby odszukał właścicielkę domu A.
Falker (pseudonim «Drezdensza») i z całym towarzystwem umieścił w twierdzy pod strażą”.
Schwytano ponad pięćdziesiąt „stręczycielek i jawnogrzesznic”. 1 września 1750 roku
Elżbieta przekazała do głównej kancelarii policyjnej polecenie, aby „wszcząć działania w celu
wyłapania wszystkich odrzuconych kobiet i dziewcząt”. Zajęcie się tą sprawą poleciła
oddzielnej komisji, na której czele stanął Demidow. „Komisja ta tylko w latach 1750-1751
rozpatrzyła dwieście spraw dotyczących domów starców, prostytucji, gwałtów,
stręczycielstwa, pozamałżeńskich związków i zdrad małżeńskich” (Dynastia Romanowów,
praca zbiorowa pod redakcją Achmeda Iskenderowa, Warszawa 1993). W roku 1752 ujęto już
około trzystu prostytutek, z których większość skierowano do klasztorów i domów poprawy.
Jednocześnie jednak cesarzowa zezwoliła na otwieranie domowych teatrzyków, w których
repertuar, jako że występowały w domowych zaciszach, cenzura już nie ingerowała.
Sprowadzano zespoły z Włoch i Francji, których tancerki nie miały przesadnych oporów, by
występować w negliżu, potem zaś i bez niego, za odpowiednim rzecz jasna wynagrodzeniem.
Taka działalność artystyczna była tajemnicą poliszynela. Dla władczyni nie były to już jednak
panienki lekkiego prowadzenia, ale tancerki. Do tych miała zaś serdeczną słabość i nie była
skłonna wyrządzić im w czymkolwiek krzywdy. Sama bowiem czuła się też tancerką.
Znamienity i precyzyjny do bólu historyk rosyjski Wiktor Naumow pisze, że była najlepszą
tancerką w Petersburgu. Można by twierdzić, że dał się zwieść pochlebnym artykułom
żurnalistycznych pieczeniarzy epoki, gdyby nie identyczne świadectwa zagranicznych
koneserów (Camille Pascal, Le goût du roi, Paris 2006). W polityce nie zdobyła się Elżbieta
nigdy na minimum konsekwencji. Zniosła de facto karę śmierci, jednocześnie jednak zgadzała
się na tortury i karanie batem czy łamanie kości, co najczęściej kończyło się zgonem ofiary.
Wydała tysiące rozporządzeń, ale dopilnowanie ich wdrożenia zazwyczaj nudziło ją na tyle,
iż przechodziła niekiedy do porządku dziennego nad najjaskrawszym nawet ich łamaniem.
Jeśli zaś jeszcze szykował się gdzieś wystawny bal, wypędzała ministrów i wzywała damy
dworu biegłe w układaniu fałd jej tanecznej sukni, resztę zostawiając na później.
Jej krańcowym przeciwieństwem na wielu płaszczyznach był król Prus Fryderyk
Wielki (1740-1786). Dieudonné Thiébeault zachwyca się pedantyzmem władcy. Nawet
książki w jego bibliotece podzielone były na cztery kategorie: do przeczytania, ponownego
dogłębnego przeczytania, przeczytania pobieżnego i ewentualnego. Organizując armię,
wchodził też w najdrobniejsze szczegóły, które teoretycznie zainteresować powinny co
najwyżej pośledniego intendenta. Powodowało to czasami kłopoty nie do przezwyciężenia.
Lubił król wojaków rosłych i postawnych. Z drugiej jednak strony im osobnik większy, tym
obszerniejszego potrzebuje odzienia. Na umundurowanie miał jednak Fryderyk ściśle, jak
zawsze, wyliczoną ilość pieniędzy. W związku z tym „mundury dla żołnierzy pruskich szyto
oszczędnie, zużywając możliwie jak najmniej materiału. W rezultacie bluzy były tak ciasne,
że trudno było je dopiąć. Mundury kurczyły się pod wpływem wilgoci i ograniczały krążenie
krwi, wywołując ból. Na początku wojny siedmioletniej Fryderyk doszedł do wniosku, że nie
stać go na zaopatrzenie swojej wielkiej armii w płaszcze, i podczas zimy żołnierze zamarzali”
(Geoffrey Regan, Błędy militarne, Warszawa 1992). Dodać do tego należy, że jakiekolwiek
rozkazy królewskie, a już tym bardziej budżet, nie podlegały żadnej krytyce, o korektach
nawet nie wspominając.
Podobnie było na polach bitewnych. Niejednokrotnie ponawiane przez króla ataki,
mimo błagań generałów, by tego nie czynić, kosztowały bezsensownie życie tysięcy pruskich
żołnierzy. Życie ludzkie nie było bowiem akurat tym, z czym w jakiejkolwiek mierze
Fryderyk by się liczył, zakładając, iż drakoński system kar i tak zmusi żołdactwo do choćby
samobójczego posłuszeństwa (Stanisław Salmonowicz, Fryderyk Wielki, Wrocław 1996).
O rannych zresztą również nie dbano. Cytuje Regan ze wspomnień lekarza, uczestnika bitwy
pod Torgau (1760): „Szpitale są tak brudne i tak cuchnące, że żołnierze mają uczucie, jakby
byli już na tamtym świecie, gdy tylko przekraczają ich progi. Nie ma się czemu dziwić, że
w kraju pruskim jest tak mało inwalidów, mimo tak wielu i tak krwawych wojen.
Dowiedziałem się z wiarygodnych źródeł, że dyrektorzy szpitali i chirurdzy dostali polecenie,
aby nie przeszkadzać w umieraniu tym, którzy po wyjściu ze szpitala nie rokują powrotu do
służby wojskowej. (...) Moim zdaniem głównym powodem tak dużej w tej chwili dezercji
żołnierzy jest obawa, że w razie choroby będą pogrzebani żywcem w jakimś przepełnionym
szpitalu”. Rzeczywiście, pomimo przerażających i odstraszających kar i rozpaczy króla,
największym problemem armii pruskiej była dezercja. „W latach 1756-1763 przybrała ona
niespotykane rozmiary. Najbardziej prestiżowy pułk w armii Fryderyka Wielkiego stracił na
skutek dezercji trzech oficerów, 93 podoficerów oraz 1525 żołnierzy. 130 popełniło
samobójstwo, a 29 zostało rozstrzelanych”. Żal monarchy był tym większy, że w jakiś
perwersyjny sposób kochał on swoje oddziały. Tym, którzy przeżyli, rozdawał obficie złote
zegarki i uściski. Casanova utrzymywał wręcz, „że Fryderyk był biernym homoseksualistą”.
Cytować miał z upodobaniem zdanie Bartolomea de Las Casasa, iż „natura stworzyła dwa
piece i od czasu do czasu można być zbyt zaaferowanym, ażeby użyć tego prawidłowego”
(Giles MacDonogh, Fryderyk Wielki, Warszawa 2008). W polityce miał Fryderyk szczęście
niesłychane. Kiedy wojna z Rosją jest już ostatecznie przegrana, umiera caryca Elżbieta, a jej
następca, germanofilski półidiota Piotr III, wycofuje wojska z Prus i rezygnuje z wszelkich
owoców zwycięstwa. Jest to tak zwany cud domu brandenburskiego, na który do ostatnich
chwil niemal dwieście lat później liczył Adolf Hitler. Nie było w tym nijakiej zasługi
Fryderyka. Przedtem przegrał i spaprał wszystko, co tylko było do spaprania i przegrania.
Dlaczego więc Michael Lee Lanning umieszcza go w swojej książce 100 największych
wodzów wszech czasów (Warszawa 1998) na jedenastym miejscu, przed Hannibalem,
Scypionem Afrykańskim czy Piotrem Wielkim, pozostanie już tylko słodką tajemnicą nieuka,
który Waszyngtona przenosi nad Aleksandra Wielkiego, Cezara czy Napoleona. Prawdziwy
cud domu brandenburskiego na tym właśnie polega, że oto ów mierny polityk, słaby
dowódca, niewydarzony filozof, chybiony kompozytor i nieudolny literat przeszedł do historii
nie tylko pod przydomkiem Wielki, ale też jako całkowicie realny demiurg militaryzacji
państwa pruskiego i ujęcia go we wszechobecne biurokratyczne karby. Można sądzić, że
z takiej oceny tylko by się cieszył. Jego marzeniem był bowiem świat na kształt naoliwionego
zegarka, w którym jeden trybik porusza następne, a żaden nie ośmieli się wygiąć albo pęknąć.
Chwilowo okazywało się to jeszcze niemożliwe. Zawsze jednak można dopełznąć do ideału...
W Danii, w pierwszej połowie XVIII wieku, szerzy się pietyzm (z łaciny „pietas” -
pobożność, sprawiedliwość). Ruch ten, którego liderami w Niemczech w drugiej połowie
XVII wieku, po straszliwych doświadczeniach wojny trzydziestoletniej, byli August Francke
i Filip Jacob Spener, głosił rezygnację z wojen religijnych, pojednanie przez przyjaźń
i wzajemną tolerancję, naśladowanie Chrystusa w życiu codziennym. Miłe złego początki.
Kiedy ruch dociera do Danii, ma już zdecydowanie odbiegający od początkowych założeń
charakter rygorystycznoreligijny, toteż od początku budzi niechęć kościoła luterańskiego. Cóż
z tego, skoro znajduje od razu wpływowych zwolenników czy wręcz entuzjastów z królem
Christianem VI (1730-1746) na czele. Mianuje on swoim kapelanem fanatyka pietyzmu
pastora Johannesa Batholomaeusa Bluhme i obsadza jego zwolennikami wszystkie kluczowe
stanowiska w kościele duńskim. Zaczyna się omal niewinnie. Na wzór katolickiego
bierzmowania wprowadzona zostaje konfirmacja, której uzyskanie warunkowane jest
zdaniem surowego egzaminu z wykształcenia religijnego i wiedzy biblijnej przede wszystkim.
Bez konfirmacji nie ma mowy o osiągnięciu jakiegokolwiek stanowiska nie tylko
administracyjnego, ale nawet marynarskiego czy wojskowego. Dyskryminuje to
niepiśmiennych mieszkańców kraju i prowadzi do niekończących się nadużyć. Wkrótce
zaostrzone zostają przepisy o zachowywaniu odpoczynku niedzielnego, wprowadzane są
coraz surowsze kary za nieuczęszczanie na mszę niedzielną, co pociąga za sobą falę
zawistnego donosicielstwa. Jak piszą Władysław Czapliński i Karol Górski (Historia Danii,
Wrocław 1965): „Za rządów pietysty Christiana VI zdołał on nawet narzucić swój styl życia
znacznej części społeczeństwa. Przybyły tu w latach trzydziestych Francuz Plelo [Louis
Robert de Brehan de Plelo, ambasador Ludwika XV - L.S.] pisał do swego przyjaciela:
«Wyobraź sobie dwór bez blasku, dworzan bez obyczajów dworskich, miasto bez rozrywek,
młodzież bez życia, cały naród bez radości... to jest Kopenhaga, to jest naród duński»„. Teza
zazwyczaj przynosi jednak antytezę. Po śmierci Christiana VI obejmuje tron jego syn
Fryderyk V (1746-1766), który dość się nacierpiał ojcowskich rygorów. Tryb dworskiego
i narodowego życia zmienia się bardzo szybko, co ostatecznie ułatwia śmierć pastora Bluhme
w 1753, od paru lat już zniedołężniałego i pozbawionego wszelkich wpływów. Kopenhaga
wzoruje się teraz na Paryżu młodego Ludwika XV. Zabawom i balom nie ma końca.
Skandaliczne miłostki stają się niemal szlacheckim obowiązkiem. Sam zaspany władca
pozwala sobie lekceważyć niedzielne nabożeństwa, cóż więc dopiero mówić o poddanych?
Czapliński i Górski piszą: „Stosunkowo krótkotrwały okres pietyzmu zostawił jednak pewien
ślad w życiu duńskim. Na podłożu stworzonym przez surową moralność pietystyczną oraz
poważne pojmowanie sprawy religii wyrosły potem takie prądy jak grundtvigianizm,
rozwinęła się surowa religijność [? - L.S.] Kierkegaarda. Pietyzm w pewnym stopniu
przyczynił się też do rozwoju oświaty w Danii”. Być może. Trudno polemizować z dwoma
tak wielkimi autorytetami, choć historycy duńscy są przeważnie odmiennego zdania. Jeżeli
jednak tak było, to cóż dopiero mówić o wesołych czasach Fryderyka V? Toż nie bez kozery
Kopenhaga stała się w następnych wiekach miejscem rozrywki dla milionów turystów, aw
latach siedemdziesiątych XX wieku nawet europejską stolicą porno.
Król Anglii, Jerzy II (1727-1760), acz niedoceniany, przeszedł do historii swojej
ojczyzny jako władcazdobywca. Jest w tym wiele prawdy. To dzięki działaniom jego wojsk
mógł potem Jerzy III zapewnić de facto dominację brytyjską w Ameryce Północnej i Indiach.
Prócz militarnych zapędów miał w sobie jednak duszę antropologa. Zdobywane lądy
interesowały go nie tylko jako nowe źródła eksploatacji, ale także (sto lat przed powstaniem
tzw. naukowej etnologii) pod kątem ich swoistości cywilizacyjnych. Kazał zwozić do
Londynu wszelkie dziwa naturalne i kulturalne, a na ich przechowanie, jak również
wyjątkowo cennych księgozbiorów, założył w 1753 British Museum. Na początku ten zbiór
wszystkiego ze wszystkim zwalany był do piwnic i bocznych komnat pałacu Montague
House. Potem, z wolna, nastąpiła klasyfikacja zbiorów. Dopiero dwadzieścia lat po śmierci
Jerzego II rozróżniono w British Museum twory ludzkie od skamielin naturalnych, a te drugie
przeniesiono do Natural History Museum w South Kensington. Nie zmienia to faktu, że pasja
Jerzego II bardzo przyśpieszyła rozwój nauk, a zwłaszcza fizycznej i kulturowej antropologii.
Złościło to niebywale króla Szwecji Adolfa Fryderyka (1751-1771) czującego się, co
gorsza, nuworyszem na tronie - był tylko prawnukiem Marii Magdaleny, siostry Karola X,
który był też zaledwie księciem Kleeburga. Żeby dać godną odpowiedź, znalazł sobie
i natychmiast obdarzył wszelkimi honorami zapominanego dotychczas profesora z Uppsali
i dyrektora tamtejszego ogrodu botanicznego - Karola Linneusza. Był to człowiek wyjątkowo
mało przyjemnego charakteru, ostentacyjnie lekceważący autorytety, w tym królewski!
Przypuszcza się, że był biseksualistą. Do historii nauki przeszedł jako twórca binominalnej
nomenklatury organizmów, czyli systemowego ich krzyżowania się. W najordynarniejszym,
a jednocześnie najprostszym tłumaczeniu polega to na tym, iż jeśli królik zada się
z dzięciołem, wynik będzie zerowy albo też embrion obumiera. Dlatego królik nie kopuluje
z dzięciołem. Jest to oczywiście przykład skrajny. Sikorki bogatki nie ubiegają się przecież
o względy panów sikorów modrych, gdyż szkoda czasu i atłasu. Jeżeli dzisiaj czytamy
w atlasie ornitologicznym: „Kruk - Corvus corax L.”, wiedzmy, że w tym „L” właśnie
o Linneusza chodzi. Podobnie czapla siwa (Ardenaea cinarea L.) czy orzeł przedni (Aguila
chrysaetos L.) i tysiące innych - on je wyodrębnił, opisał i nazwał. Pisze Ingvar Andersson
o Linneuszowskim rytuale (Historia Szwecji, Warszawa 1967): Jego badawcze wyprawy
„odbywały się w pewnym określonym porządku (...) celem ich było zwiedzenie ośmiu miejsc
w okolicy miasta. W tym czasie miał on nie mniej niż dwustu, czy trzystu uczniów, którzy
wyruszali z nim na pola, wszyscy ubrani byli w lekkie płócienne ubranie i zaopatrzeni
w odpowiednie przybory do zbierania roślin i owadów [oraz obserwowania ptaków
i drobnych ssaków - L.S.]. Podczas każdej wycieczki wyznaczano kilka miejsc odpoczynku,
w których zbierali się rozproszeni studenci. Tam też odbywały się wykłady o najważniejszych
rzeczach, które znaleźli. Gdy młodzież spędziła dzień, od rana do wieczora w polu,
następował powrót do miasta. W drodze powrotnej nauczyciele ich szli na czele, a za nimi
w grupie młodzież aż do Gmachu Przyrodniczego, gdzie wielokrotny okrzyk «Niech żyje
Linneusz» zamykał przyjemności dnia. Ta wesołość, ochota i zapał młodzieży do słuchania
mistrza pociągał uczonych cudzoziemców nie mniej jak Szwedów, żeby brać w tym udział”.
Takie jest do dzisiaj marzenie wszystkich wykładowców. Od czasu do czasu król wysyłał
gońca do Linneusza z zapytaniem, czy odkrył nową roślinę lub ptaka. Z reguły padała
odpowiedź potwierdzająca, król nakazywał natychmiast poinformować o fakcie wszystkich
akredytowanych w Sztokholmie ambasadorów czy ich to obchodziło, czy nie. W 1751 (co
poczytuje się za przełomową datę w dziejach cywilizacji) Denis Diderot i Jean d’Alembert
zaczęli wydawać w Paryżu pomnikowe dzieło oświeceniowego racjonalizmu - Wielką
encyklopedię francuską. Uwzględniała ona naukowe ustalenia Linneusza. Rozmawiając
kiedyś z profesor Barbarą Skargą, specjalistką od filozofii oświecenia, zapytałem, czy
rzeczywiście ta epoka zaczyna się od Woltera i d’Alemberta, czy też od momentu początku
procesu, w którym poddani, patrząc na swoich władców, ośmielili się uznawać, że nie rodzą
się zdeterminowani do surowo zdefiniowanych pozycji w społeczeństwie, a wręcz
przeciwnie, mogą sobie pozwolić na własne zainteresowania i przyjemności. „Nie należy
mylić dwóch porządków, jakby były ze sobą związane - odpowiedziała pani profesor -
spekulacji filozoficznej i praktyki społecznej. To jednak nie ta pierwsza, ale przede
wszystkim ta druga doprowadziła do rewolucji francuskiej ze wszystkimi jej
konsekwencjami”. Przyjmując takie założenie, doszlibyśmy pewnie do wniosku, że o ile
idiotyczne jest hasło: „Jedz, pij i popuszczaj pasa”, to już zasady, że wszyscy mamy prawo
równie dobrze jeść, pić i popuszczać, jak skubnąć tylko coś od czasu do czasu i nie pić, są
głęboko wywrotowe. Naruszają bowiem poddańczą strukturę.
1795
W 1795 znika Rzeczpospolita Polska z mapy Europy. Ostateczna konwencja
w sprawie trzeciego rozbioru podpisana została przez Austrię, Prusy i Rosję 24 października.
Mało kto to zauważył w Europie, a i w samej Rzeczypospolitej po upadku powstania
kościuszkowskiego sprawa narodowa uważana była przez większość świadomych obywateli
za przegraną, rok 1795 i przymusowa abdykacja Stanisława Augusta Poniatowskiego (25
listopada) nie wywołały większych emocji. Najaktywniejsza była jeszcze emigracja,
kościuszkowskie niedobitki (Jan Dembowski, Franciszek Dmochowski, Dionizy Mniewski
etc.) powołują już 22 sierpnia Deputację Polską mającą na celu organizowanie walki
o niepodległość Rzeczypospolitej, licząc na pomoc Francji. Trudno zaiste w tych czasach
o pomysł bardziej fantastyczny i nieżyciowy. Niejaki Napoleon Bonaparte ma już wprawdzie
dwadzieścia sześć lat i niedługo (5 października) mianowany zostanie dowódcą armii
wewnętrznej, ale: po pierwsze, Polacy nie mają z nim żadnego kontaktu; po drugie, rządzi
w Paryżu bezsilny i skorumpowany Dyrektoriat, opędzający się na lewo od jakobinów, na
prawo od rojalistów i wystarczająco zajęty lizaniem ran po dopiero zakończonym terrorze, by
zajmować się sprawami znad odległej Wisły. Przypomnijmy, że ledwie rok minął od śmierci
Robespierre’a, a Trybunał Rewolucyjny rozwiązany został ledwie 31 maja. Na kim zresztą
mieliby się oprzeć spiskowcy w kraju?
W 1795 rozpoczynają się prace nad założonym przez Stanisława Szczęsnego
Potockiego na humańskich stepach cudownym parkiemogrodem ku czci i na użytek jego żony
Zofii, primo voto Wittowej. Jak nazywała się przedtem (niektóre źródła podają nazwisko
CeliceCavone, co jest wysoce wątpliwe), nie ma najmniejszego znaczenia. Jako panienka nie
najcięższych obyczajów nosiła imię Dudu i pod takim odkupił ją od matkirajfurki poseł polski
w Konstantynopolu - Karol BoscampLasopolski. Transakcja odbyła się bez zbędnych
ceremonii. Boscamp kazał się dziewczynie rozebrać do naga, obmacał ją dokładnie, po czym
dopiero uznawszy, że może mu być użyteczna jako wabik i szpieg w dyplomatycznych
przetargach, otworzył, nie swoją zresztą, ale państwową, kiesę. Nie znaczy to oczywiście,
żeby sam miał zrezygnować z wdzięków nowo pozyskanej pracownicy. Nie docenił jednak
ani jej seksualnych talentów, sprytu, ani psychologicznych uzdolnień. Pomimo to, ponieważ
pieniądze zostały już wydane, zatrzymał ją w polskiej misji. Od tej chwili zaczyna się historia
godna powieści (w tym wymiarze częściowo wykorzystana przez Jerzego Łojka - Dzieje
pięknej Bitynki, Warszawa 1982) lub filmowej epopei. Pisze Łojek o Dudu (Zofii, tak
nazywał Greczynkę, choć i jej narodowość nie jest do końca wiadoma): „Czy Zofia była
naprawdę istotą tak uderzająco urodziwą, że zasłużyła na miano najpiękniejszej kobiety
Europy, którym już w kilka lat później ją określano? Zachowane do dzisiaj portrety ukazują
nam kobietę bez wątpienia wznoszącą się ponad przeciętność, brunetkę o wielkich czarnych
oczach, daleką jednak od jakiegoś absolutnego i olśniewającego ideału urody, dzięki któremu
stanowić by mogła ponadczasowy model piękna. Gdzie więc kryło się to źródło fascynacji
współczesnych urodą Zofii? Wydaje się, że obdarzona była w wyjątkowym nasileniu tą
psychiczną emanacją kobiecości, którą wiek XX nazwał seksapilem. Uroda jej była żywa
i dynamiczna, bynajmniej nie posągowa; oddziaływała nie tyle swoją strukturą fizyczną, ile
raczej umiejętnym, czy podświadomym, eksponowaniem tych cech całej osobowości, które
w oczach mężczyzny były najbardziej atrakcyjne”. Boscamp, który, jak pamiętamy, wiązał
z nałożnicą nie tylko erotyczne plany, „postanowił jej dać początki systematycznego
wykształcenia i w tym celu zatrudnił specjalnego preceptora, młodego człowieka, dobrze
obeznanego z literaturą francuską, podobno byłego zakonnika, który sprzykrzył sobie regułę
franciszkanów, wystąpił z klasztoru i ożenił się, a teraz pędził w Stambule próżniaczy żywot,
zarabiając od czasu do czasu małe sumy na zlecenie europejskich ambasad. Zaczęły się więc
lekcje, z których Dudu nad podziw wiele umiała skorzystać”. Skorzystałaby zapewne dużo
więcej, gdyby były franciszkanin nie postanowił zrealizować z uczennicą tych wszystkich
szalonych marzeń, które przeżywał ongiś w klasztornej celi, a których mieszczańska żona
ambasadora nie rozumiała, a co więcej, uważała za niegodne i perwersyjne. Coś tam
zobaczyła przez dziurkę od klucza, coś dopowiedziały służące... W każdym razie podniosła
taki wrzask, że wobec porozumiewawczych spojrzeń kolegów dyplomatów i ich
„niewinnych” aluzji nie mógł Boscamp pozostać obojętny. Nie tylko oddalił natychmiast
preceptora, ale wyjeżdżając ze Stambułu, postanowił pozostawić Zofię jej losowi za niezbyt
wygórowaną odpłatą. Jak pisze Łojek: „Nadszedł wreszcie dzień rozstania Zofii
z Boscampem - 24 kwietnia 1778 roku. Dudu szlochała rozpaczliwie, a potem patrzyła
pewnie długo za orszakiem Boscampa”.
Na opuszczoną utrzymankę miało oczywiście chętkę niemało pracowników polskiej
ambasady. Żaden z nich, o czym Dudu przekonała się natychmiast, nie traktował jej jednak
inaczej niż porzuconej nałożnicy. Co gorsze, acz nieubłaganie logiczne, nikt nie był skłonny
zapewnić je apanaży i pozycji na miarę jej wymagań. W tej sytuacji dziewczyna decyduje się
na odnalezienie swojego protektora. Wyrusza w podróż i po tysięcznych przygodach, które ze
swadą opowiada Łojek, dociera do Kamieńca Podolskiego. Boscamp chciałby za wszelką
cenę uniknąć jej przyjazdu, podejmuje więc w tym celu nawet odpowiednie kroki i byłby
dopiął swego, gdyby nie niespodziewana okoliczność.
Dowódcą twierdzy kamienieckiej jest w tym czasie świeżo nobilitowany, a więc tym
bardziej neoficko ambitny, generał Jan Witt. Nie jest to postać sympatyczna. Mały, gruby,
„odrażającej brzydoty”, znany był powszechnie jako karierowicz, intrygant, okrutnik
i człowiek pozbawiony wszelkich skrupułów, gdy chodzi o pozycję i pieniądze. Zofia wpada
mu natychmiast w oko. Postanawia ją zdobyć, lecz nie znając jej przeszłości, daje sobie
wmówić nie tylko dziewictwo (sic!) wybranki, jej arystokratyczne pochodzenie, ale
i kilkanaście podobnych andronów. Mocna głupotą zalotnika Zofia kryguje się, nie dopuszcza
do zbytnich poufałości, stawia warunki za warunkami, które w sumie sprowadzają się do
prastarej zasady sprytnych kokot: „U nas, proszę pana, małżeństwo lub nic”. Stary Witt się
waha, jego syn Józef (też ponoć niespecjalnej postury) ma jednak mniej skrupułów, a może
i gorętszą krew. 14 lipca 1779 odbywa się w Zienkowicach pod Kamieńcem półtajny, ale nie
mniej przez to uroczysty, kościelny ślub. Dudu staje się teraz szlachcianką, synową
i spadkobierczynią generała i komendanta jednej z najpotężniejszych kresowych twierdz
Rzeczypospolitej.
Pomińmy milczeniem, co zdarzyło się w Kamieńcu Podolskim, gdy zaprezentował
syn ojcu swoją sakramentalną żonę. Przeskoczmy też następnych dziesięć lat, kiedy młodemu
Wittowi rozrastało się poroże, Zofia pozyskiwała zaś coraz cenniejsze znajomości. W 1790,
a może już rok wcześniej, zakochał się w niej sam przywódca konfederacji targowickiej,
książę Stanisław Szczęsny Potocki. Mniejsza o arcyhaniebną rolę, jaką odegrał w dziejach
Polski. Gdy chodzi o matrymonia, są to sprawy drugorzędne - cóż zresztą mogły obchodzić
DuduZofię polityczne tragedie Rzeczypospolitej? W 1791 romans Potockiego jest już
powszechnie znany. Katolickie „panowanie nad sumieniami” narzuca jednak owieczkom
nieubłagane reguły, których sednem jest, iż wszystko wolno, byle tylko pozostało to w cieniu
kruchty. Romans Zofii z Potockim wymknął się bezczelnie tej zasadzie. Rozpowiadano o nim
(zamiast o utracie niepodległości) w każdej przydrożnej knajpie. Wobec ambicji Szczęsnego
Potockiego było to nie do zniesienia. W porywie sentymentów (to zapewne jedyny, ale ładny
element jego biografii) zdecydował się na rozwód. Żona stawiała mu wygórowane warunki.
Było to jednak niczym wobec wymagań Witta, który poczuł (jego Zofia miała w tym akurat
najmniejsze znaczenie), że manna spada z nieba. Sytuacja skomplikowała się nieco, gdy Zofia
powiła niespodziewanie potomka, który podług powszechnej opinii (nie istniało wtedy
jeszcze DNA) musiałby być zrodzony przez niewiadomego ojca. Jest majstersztykiem
dialektyki kościelnej uznanie, że dziecko jest Szczęsnego, a jednocześnie ślubne, gdyż proces
był w toku i nie zapadła ostateczna decyzja. Wobec wielkiego sępa Potockiego Witt jest
oczywiście nieopierzonym wróbelkiem. Doskonale zdaje sobie jednak sprawę, ile może
zyskać na kościelnym unieważnieniu małżeństwa, które wymaga JEGO zeznania, iż nie
naruszył dziewictwa Zofii (cóż mu przeszkadza, że w takim razie ich syn byłby bękartem) lub
też, że brał ją siłą wbrew jej woli i błaganiom. Lektura rzeczonego aktu rozwodu jest
spiżowym pomnikiem hipokryzji kościelnej sprawiedliwości. Na cóż się jednak uskarżać,
skoro ostatecznie wszyscy byli zadowoleni. Kościół przede wszystkim. Ewentualne,
lakoniczne oświadczenia podatkowe musiałby składać tylko pod zaborem pruskim Witt, który
z dnia na dzień stał się możnowładcą. Żona Potockiego odziedziczyła dobra pozwalające jej
teraz szukać nawet najbogatszej i najlepiej usytuowanej partii w Europie, ewentualnie
dokonać dni, pławiąc się w luksusie. Cóż dopiero wspominać o salonach, mających nareszcie
temat ileż ciekawszy od faktu, że Prusacy spacerują po Warszawie. Były to zresztą czasy,
kiedy obca okupacja nie naruszała właściwie porządku szlacheckich dni i przyzwyczajeń.
Szczęsny zadbał przy tym, żeby coraz nowe wieści elektryzowały kraj. Park, który od 1795
budował dla ukochanej, przerosnąć miał rozmachem ogrody wersalskie, pruskie marzenia
i japońskie subtelności. Pisze Jerzy Łojek: „Była to fantazja doprawdy magnacka, której
realizacja kosztowała podobno tylko w ciągu dziewięciu lat (1796-1805) aż piętnaście
milionów złotych polskich [w przybliżeniu około 900 milionów dzisiejszych dolarów - L.S.].
Tysiącami spędzano pod Humań chłopów pańszczyźnianych z furami i łopatami; marmury,
posągi, maszyny hydrauliczne zamawiał Ludwik Metzell (1764-1848) - inżynier i kapitan
artylerii, syn kochanki szwagra Szczęsnego Potockiego w krajach zachodniej Europy; rzadkie
okazy drzew i najróżniejsze sadzonki roślin niespotykanych na Ukrainie sprowadzano
z Turcji. W ciągu czterech lat gotowa była najważniejsza część parku z dwoma sztucznymi
stawami, górnym i dolnym. Różnica poziomów obu stawów wynosiła 23 m; oryginalna
konstrukcja hydrauliczna, zaprojektowana przez Metzlla, doprowadzała strumień wody do
fontanny na stawie dolnym z minimalnymi stratami energii; dzięki temu fontanna tryskała na
wysokość 20 m. Udana architektura przestrzenna, kaskady, sztuczne groty, bujna
i malowniczo rozmieszczona roślinność, stanowiły główną atrakcję tego parku, który dzisiaj
jeszcze uchodzi za najpiękniejszy w całej Europie”. „Wstęp do niego - zaznaczał Julian Ursyn
Niemcewicz - pilnie jest strzeżony i poza służbą tylko wysoko urodzonym otwarty”.
Przekonałem się o tym dobitnie, kiedy dwa wieki później, kręcąc film o Ukrainie, chciałem
zahaczyć o Sofiówkę. Było to teraz miejsce wypoczynku najwyższych miejscowych
dziennikarzy, od których postronnym wara. Nie wiem jak z urządzeniami wewnętrznymi, ale
duch społeczny przetrwał. Sama Zofia WittowaPotocka nie cieszyła się Sofiówką zbyt długo.
Zmarła w Berlinie 24 listopada 1822. Pochowana chciała być w ”swoim” Tulczynie. Pruskie
przepisy sanitarne nie zezwalały jednak na wywóz zwłok poza granicę. W tej sytuacji „ciało
Zofii zabalsamowano, ubrano strojnie, do ręki włożono wachlarz i bukiet, i odmłodzoną
blanszami i różem umieszczono w karecie, w której odbyła podróż aż do Tulczyna,
awizowana na granicy jako osoba żyjąca”. W ten sposób powieść sentymentalna zmieniła się
w tragifarsę, co znowu przystawało w jakiś sposób do ówczesnych czasów jej przybranej
ojczyzny, której zresztą na mapie nie było. Później przeszły przez Ukrainę powstania,
rewolucje, wojny światowe, wichury, w których rozsypał się w pył zewłok pięknej Greczynki,
a z nim pamięć o tym, czym żyły elity polskie w 1795 roku.
W czasie, kiedy Polacy zachwycali się ogrodami koło Humania, francuski Dyrektoriat,
o którego „zasługach” już wspominaliśmy, postanowił odcisnąć jednak swój ślad na dziejach
ludzkości. Było nim wprowadzenie 7 kwietnia 1795 systemu metrycznego, mającego na celu
ujednolicenie kompletnie chaotycznego dotąd w zależności od kraju, czy nawet prowincji,
sposobu określania odległości, a przy okazji i wagi przedmiotów. Nie śmiem tu odwoływać
się do genialnej i tłumaczonej na wszystkie bodaj języki pracy Witolda Kuli Miary i ludzie
(Warszawa 1970). Wystarczy jednak spojrzeć do Vademecum do badań historii XIX i XX
wieku Ireneusza Ihnatowicza, żeby zdać sobie sprawę, jakie problemy napotykali nasi
przodkowie. Nie chodzi już nawet o to, że kupując materiał na płaszcz, moglibyśmy go
targować na łokcie, stopy, ćwierci, dłonie czy palce, to w końcu tylko kwestia pieniędzy.
Dajmy się jednak ponieść wyobraźni: Długa podróż. Konie pryskają parą i odmawiają jazdy.
Sanie stają w przenikliwym zimnie, od którego futro jest tylko prowizoryczną ochroną. Aż
nagle z lasu wychodzi chłop (cham w ówczesnej terminologii). - Ile tu jeszcze do Zofiówki? -
A bo ja wiem - odpowiada wieśniak - po prusku byłaby jedna mila, po rusku około siedmiu
wiorst, po austriacku coś z połowę tych pruskich mil.
Oczywiście takiego wykształconego chłopa nigdy koło Tulczyna nie było, podobnie
jak wynalezionych dwieście lat później kalkulatorów. Szlacheccy państwo zamarzli więc
w trojce, a wiosną wilki dojadły, oblizując się, ich żałosne resztki, i wszelki ślad po
podróżnych zaginął. Francuscy uczeni postanowili więc rzecz raz na zawsze uregulować.
Stworzyć metryczny system miar, dla wszystkich jednakowy i zrozumiały. Greckie „metron”
oznacza właśnie miarę, rozmiar - w sferze nazewnictwa nie byli więc nazbyt oryginalni.
Chcąc oprzeć się na czynnikach obiektywnych, astronom Jean Baptiste Joseph Delambre,
wspomagany przez P.F.A. Méchaina (po starannych pomiarach łuku południka paryskiego od
Dunkierki do Barcelony), uznał, że metrem, czyli praktyczną miarą dla wszystkich do
przyjęcia, opierającą się na właściwościach kuli ziemskiej, niebudzącą więc żadnych
politycznych albo historycznych skojarzeń i nieobciążoną nawet homocentryzmem, może być
0,0000001 czwartej części południka ziemskiego. Dodajmy od razu, iż niedługo już złośliwy
matematyk niemiecki Friedrich Wilhelm Bessel skorygował Francuzów i na skutek jego
badań przyjęto w 1889 definicję, iż (słuchajcie wszyscy uczniowie uznający nauczycieli
matematyki za niepoprawnych nudziarzy!) „metr jest odległością między osiami dwóch kres
na nowym wzorcu uznanym przez I Generalną Konferencję Miar 26 września 1889 za
międzynarodowy prototyp metra, gdy wzorzec ten znajduje się w temperaturze 0 stopni
Celsjusza (przy ciśnieniu normalnym 760 mm Hg) i spoczywa na dwóch rolkach o średnicy
nie mniejszej od 10 mm, rozstawionych symetrycznie w odległości od siebie równej 571
mm”. Wróćmy jednak do Delambre’a, który także stworzył wzorzec metra w postaci pręta ze
stopu irydium i platyny, zwany dzisiaj „wzorcem muzealnym”, o nim bowiem czytamy
w podręcznikach szkolnych, iż spoczywa w Muzeum Miar i Wag w Sèvres pod Paryżem.
Problem w tym, iż żadnego takiego zabytku znaleźć w Sèvres nie sposób. Pewien znamienity
matematyk, gdy żaliłem się na ową rażącą nieprawdę wpajaną polskim, i nie tylko, dziatkom,
napisał do mnie, iż na skutek licznych przeprowadzek pręt istnieje, tyle że schowany jest
gdzie indziej. Pech w tym, że on go także na oczy nie widział... Już na podstawie ustaleń
Francuzów przyjęło system metryczny (jakby był on niedoskonały) osiemnaście państw:
Argentyna, AustroWęgry, Belgia, Brazylia, Dania, Francja, Hiszpania, Niemcy, Peru,
Portugalia, Rosja, Szwajcaria, Szwecja, Norwegia, Turcja, USA (uznając metr jako jedną
z kilku państwowych miar), Wenezuela i Włochy. Polska dołączyła do nich oficjalnie w 1919.
Nie miało to jednak żadnego praktycznego znaczenia, skoro wcześniej uznali zasadę wszyscy
trzej zaborcy. Do roku 1965 dołączyło do świata metrycznego dalszych dwadzieścia pięć
państw. Dzisiaj, chociaż nie wszędzie ma rangę konstytucyjnego, system metryczny
uznawany jest na całym globie, przede wszystkim w dziedzinie farmacji i w badaniach
naukowych. Oczywiście wprowadzenie nowego systemu miar i wag nie obyło się bez oporów
i sprzeciwu. Do dzisiaj też statki przebywają na morzu odległości mierzone w milach
i kablach, a rozwijają szybkość tylu a tylu węzłów (mil na godzinę), co było i pozostało (na
razie) ukłonem wobec panującej ongiś na oceanach Wielkiej Brytanii (mila morska angielska
= 1853,18 m). Nigdzie jednak o system metryczny nie polała się krew, jak to było
w przypadku reformy kalendarzowej papieża Grzegorza XIII. Nie ma takiej teorii
antropologicznej, która uznawałaby większe znaczenie dla ludzi czasu niż przestrzeni. Skąd
więc ta zgodność, i to w przypadku reformy proponowanej przez rewolucyjną Francję,
wychylającą dopiero głowę z mroków terroru? Odpowiedź wydaje się jedna. Nie, Europa nie
zaczyna się jeszcze jednoczyć. Na to potrzebne będą jeszcze, nie licząc pomniejszych, trzy
wojny: europejska (napoleońska) i dwie światowe. Kontynent zaczyna się już jednak
ujednolicać. Kiełkuje nieuchronny proces zaniku egzotyki, acz jeszcze nie, na to trzeba
pokoleń, nienawiści, mitycznych uprzedzeń i atawistycznej wzajemnej pogardy. Torujący
sobie mozolnie drogę wspólny i marginalnie tylko kwestionowany ideowo system metryczny
jest tego jedynie drobnym symbolem, acz może ważniejszym, niż to się nam dzisiaj wydaje.
Oto uczeni zaczynają wymieniać doświadczenia bez przeliczeń podług skomplikowanych
tabel i znajdują w świecie natury, czy astronomii, wspólne odniesienia. Triumfuje Linneusz,
którego definicje, na przykład u ptaków oparte między innymi na długości lotek, zostają
powszechnie uznane. Upodabniają się maszyny do tego stopnia, że niedługo pojęcie „części
wymiennych” osiągać zaczyna międzynarodowy wymiar. Jednocześnie - to akurat nie ma
wiele wspólnego z miarami i wagami, acz farmaceuci i chirurdzy temu przeczą - następuje
w Europie, na co wpływają między innymi progresja higieny, rozwój rolnictwa czy laicyzacja
odrzucająca, nawet w Hiszpanii i Irlandii, kult dziewictwa i eremityzmu... gwałtowna
eksplozja demograficzna połączona z wydłużeniem się życia ludzkiego. Nie równoważą jej
nawet straty „mięsa armatniego” na polach bitew. Historia nie zawsze jest logiczna, ale tym
razem nie udaje jej się uniknąć bilansu: im więcej homo sapiens, tym więcej trzeba izb,
odzieży, butów, nawet przestrzeni do poruszania się między izbami, czyli ulic. Większe
wioski przeradzają się w miasteczka, miasteczka w miasta, miasta zaś ogniskujące skupiska
rzemiosła ewolujące w coś, co nazwalibyśmy dzisiaj przemysłem - zmieniają się w molochy
wciągające przybyszów do obsługiwania tego nowego fenomenu. Nowo przybyli orientują się
wkrótce, porównując ceny koszul na rynku, ich ilość i popyt na nie, jak robieni są codziennie
w konia, i oczywiście chcieliby te koszule sprzedawać sami, co byłoby oczywiście słuszne,
gdyby mieli dystrybutorów i dysponowali sklepami. Na to trzeba jednak pieniędzy, których
nie wystarcza im z szycia. W ten sposób koło się zmyka. Koło ekonomiczne, i być może
realne, na pewno jednak nie społecznoemocjonalne. Rewolucja francuska była potężnym
ruchem antyfeudalnym, ale to dopiero w pierwszych dziesiątkach lat dziewiętnastego wieku
widzimy narodziny rewindykacji robotniczych, czy, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli,
chłoporobotniczych. Plebs paryski, jeszcze kilkanaście lat temu uważający się za pariasów
państwa, widzi nagle nadciągające coraz liczniej rzesze bezdomnych prowincjuszy,
chwytających się prac, którymi pogardziłby najsentymentalniejszy jakobin. Wszystko
zaczyna zmieniać sens. Robespierreowi kładącemu głowę pod gilotynę nie przyszłoby na
myśl, że już za dwa pokolenia będzie on dla nowej populacji przedmieść i północnych
dzielnic Paryża drobnomieszczańskim adwokatem z Arras, a nie kimś spośród nich. To wtedy
dopiero, a nie podczas rewolucji francuskiej, kształtuje się podział na „lewicę” i ”prawicę”
w dzisiejszym rozumieniu tych określeń, który na początku XXI wieku, na naszych oczach,
powoli zanika. Jakże ciekawa byłaby literacka konfrontacja Dantona i Gavroche’a
przynoszącego mu list od Kozety. Możemy przysiąc, że Danton kazałby śmieciucha wyrzucić
za drzwi i dać rózgi za niebywałą bezczelność. Jednak te nowe podziały społeczne zaczęły się
utrwalać i piętrzyć we wszystkich społeczeństwach europejskich, w których, powtórzmy,
spadkobiercy jakobinów niewiele mieli wspólnego z kolegami Gavroche’a. Przeczytajcie
biografię rewolucjonistów krakowskich z roku 1846 i już znać będziecie wyniki ich zmagań.
Podobne i nieuniknione w przypadku Wiosny Ludów. A jednak ta ostatnia, doprowadzająca
gdzieniegdzie do zaciekłych starć, gdzie indziej biernego lub tylko intelektualnego protestu,
ogarnęła niemal cały kontynent. Potwierdza to tylko ogólną tendencję. Najpierw
poszczególne grupy społeczne, już ponad granicami, ujednolicają się wewnątrz, znajdując po
nieskończonych sporach swój rzekomo wspólny interes, o który należy walczyć, potem
szukają antagonistycznych kwestii w innych grupach. Tak powstaje nowe społeczeństwo
klasowe, dzisiaj już może nieaktualne, ale determinujące następnych sto pięćdziesiąt lat. Stary
świat zareaguje na to konwulsyjnymi drgawkami sprzeciwu, nacjonalizmami, pancerzami
tanków. Pójdą w gruzy miasta, wyniszczone zostaną narody, krew popłynie po kartach
dziejów. Odwrotu już jednak nie będzie. Mały skrawek świata, jakim jest Europa, będzie
musiał przypomnieć sobie w końcu, ile kosztowały go podziały, niezrozumienie
asynchronicznego niekiedy rozwoju, na któryzamiast chęci skorzystania z niego -
odpowiedzią były chęć zniszczenia, fanatyzm religijny i miecz. Żyjemy nareszcie w czasach,
kiedy, z jednej strony, pojechać możemy z Psiej Wólki do Tuluzy bez żagwi w dłoni,
z drugiej, przekraczać granice bez strażników wywracających nasze tobołki w poszukiwaniu
zakazanego, z trzeciej, przekonując się, że z tymi tuluzańczykami można porozmawiać
o wszystkim i o niczym, dokładnie tak, choć pewnie na inne tematy, jak z sąsiadem zza
miedzy. Oczywiście nie każdy ma pieniądze, żeby wybrać się do Tuluzy. Jestem ostatnim,
który wierzyłby w cudowny postęp w dziejach. Wszelako pewnych rzeczy już się na
szczęście odwrócić nie da. Po to tylko kroiłem tę Europę na kawałki, żeby przekonać
każdego, który da się przekonać, że równie ważne są mazowieckie, turyńskie i toskańskie
łany. To samo ziarno się z nich sypie, a potem tylko pytanie, co z nim zrobimy. Zakalec jest
zaś naszą winą, a nie Krzyżaków z 1410 roku. Nowa Europa jest też naszą niepowtarzalną
szansą. Inaczej musiałbym pisać tę książkę od początku. Byłaby taka sama, tylko w poincie
tragiczna.