Stomma Ludwik Historie niedocenione

background image

Stomma Ludwik

Historie niedocenione

Opracowanie graficzne:

Janusz Barecki

Korekta:

Bogusława Jędrasik

Copyright © Ludwik Stomma, Warszawa 2011

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2011

ISBN 978-83-244-0182-6

Wydawnictwo ISKRY

ul. Smolna 11,00-375 Warszawa iskry@iskry.com.pl www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

background image

Spis treści

Dedykacja

ADAM I EWA

ZAMA 202 P.N.E.

COVADONGA 722

KRUCJATY

JOANNA D’ARC

MARIGNANO 1515

CZARNA LEGENDA

HENRYK VIII

JERMAK TIMOFIEJEWICZ

JAMESTOWN 1676

VALMY

OLIMPIADA 1896

HISZPANIA 1936-1939

HOLOCAUST

DEKOLONIZACJA

JURIJ GAGARIN

CLAUDE LÉVISTRAUSS

background image

Basi mojej najdroższej

background image

ADAM I EWA

Opisana jest w Biblii dokładnie historia, jak z żebra Adama Bóg Jahwe stwarza

kobietę i przyprowadza ją do organodawcy. Ani goły Adam, ani goła kobieta nie krępują się

przed sobą. W raju, w którym mieszkają, czai się jednak złowrogi wąż, który kusi głupią

babę. Chodzi konkretnie o smakowite, ale zakazane jabłko z rajskiego sadu. Goła kobieta

zrywa je oczywiście, łamiąc nakaz Boga Jahwe, czyli grzesząc. W tym momencie zaś stają się

symetrycznie dwie rzeczy (podaję w paru najbardziej współczesnych tłumaczeniach, żeby nie

być posądzonym o manipulację tekstem):

1. „A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki

figowe i zrobili sobie przepaski” (Biblia Tyniecka, Poznań 1971, A). „Teraz otworzyły się

obojgu oczy i zszyli liście figowe, i zrobili sobie przepaski” (Pismo Święte pod redakcją ks.

Michała Petera, Poznań 1973, B).

„Wtedy otworzyły się oczy im obojgu i poznali, że są nadzy. Spletli więc liście figowe

i zrobili sobie przepaski” (Pismo Święte brytyjskiego i zagranicznego Towarzystwa

Biblijnego, Warszawa 1986, C).

Jahwe interweniuje natychmiast. W odwet za to wykroczenie, a może nawet

sprzeniewierzenie jego regulaminowi, deklaruje kobiecie: „Obarczę cię niezmiernie wielkim

trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz

kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą” (A). „Wielce pomnożę

dolegliwości brzemienności twojej. W bólach rodzić będziesz, a do męża twego będzie cię

skłaniać pożądliwość twoja, a on panować będzie nad tobą” (Księga Rodzaju, KUL, pod

redakcją X. dr. Stanisława Lacha, Poznań 1962). „Pomnożę dolegliwości brzemienności

twojej, w bólach będziesz rodziła dzieci, mimo to ku mężowi twemu pociągać cię będą

pragnienia twoje, on zaś panować będzie nad tobą” (C). „Pomnożę po wielekroć cierpienie

twych brzemienności. W boleściach będziesz dzieci rodziła, wszakże do męża będziesz

lgnęła, a on rządzić będzie tobą (B)”.

Związek przyczynowoskutkowy wydaje się jasny. Zauważenie nagości jest odkryciem

seksualizmu. W tym momencie dokonuje się zamiana rajskiej nieśmiertelności indywidualnej

na nieśmiertelność gatunkową (społeczną), która wymaga rozmnażania się, a więc rodzenia

dzieci przez kobiety. Na scenę wkracza tu śmierć. Co było zbędne w raju, teraz staje się

koniecznością - kobiety muszą rodzić, bo ludzie będą umierać.

W raju życie było wieczne. Nieuchronna śmierć wymusza prokreację. Wszystko, co

związane z seksem i rozmnażaniem się stanowi więc funkcję śmierci, jest nią skażone, a więc

ciemne, brudne i grzeszne. Z sadystyczną dosadnością Jahwe prawi o tym, jak „pomnoży

background image

dolegliwości brzemienności”, „obarczy bólem brzemienności”... Albowiem brzemienność

i konieczność rodzenia dzieci są karą. Karą jest również to, iż kobieta będzie czuć, co

występnie zdarzyło się w raju, pożądanie względem mężczyzny. Pożądliwości mężczyzny

względem kobiety nie poświęca Jahwe ani słowa. Owszem, informuje go (3,19), że i on

będzie odtąd śmiertelny oraz zmuszony do pracy (3,17-18), winowajca upadku jest jednak

wskazany jednoznacznie - jest nim kobieta, od tej chwili istota NIECZYSTA.

Miesiączkujące, ciężarne, rodzące zwierzę seksualne. Wyjaśnia to dobitnie Klemens

Aleksandryjski (zm. 212): „Gdy Salome pytała Pana: «Dokąd śmierć będzie sprawowała swą

władzę?», odpowiedział Pan: «Dopóki wy, kobiety, będziecie rodzi滄.

Pisał święty Odo z Cluny (zm. 942): „Całe piękno kobiety polega na skórze. Gdyby

mężczyźni zdawali sobie sprawę, co się pod skórą ukrywa, to sam widok kobiet byłby im

wstrętny. Bo cóż się mieści w kobiecych nosach, gardłach, brzuchach... - Obrzydliwe

nieczystości. A my, którzy wzdragamy tknąć się, choćby palcem, błota, rzygowin czy gnoju,

jakże możemy czuć satysfakcję ze ściskania w ramionach tych worków ekskrementów!?”

(cytuję za: Louis Réau, Iconographie de l’art chrétien, t. II, cz. 2). Budzić się może

oczywiście prostackie pytanie: cóż innego mieści się w męskich nosach, gardłach, brzuchach?

Jest to jednak pytanie bezprzedmiotowe. Nie ma tu bowiem symetrii: to kobieta uwodzi,

zwodzi, prowadzi w otchłań nieczystości i grzechu. Podkreśla raz jeszcze Peter Brown (Ciało

i społeczeństwo, mężczyźni, kobiety i abstynencja seksualna we wczesnym chrześcijaństwie,

Kraków 2006): „Ubolewający nad śmiercią mężczyźni skłonni byli ją postrzegać jako

zagrożenie wynikające z niezmiennej uwodzicielskiej mocy kobiet (...). Niektórzy radykalni

uczniowie Tacjana Syryjczyka (ur. 130 - zm. ok. 185) wręcz przypisywali aktowi

seksualnemu fakt pierwotnej utraty Ducha przez Adama i Ewę. Utrzymywali, że Ewa

napotkała węża, reprezentanta świata zwierzęcego, a on nauczył ją robić to, co robią

zwierzęta - mianowicie kopulacji. Tak oto Adam i Ewa, przyłączywszy się poprzez

useksualnienie do świata zwierząt, znaleźli się na śliskim stoku, który przez seksualność

powiódł ich ku dziedzinie zwierzęcej, a stąd ku grobowi”. Tertulian (155-220) zwracając się

do kobiety, pisze (cytuję za Jeanem Delumeau, Strach w kulturze Zachodu XIVXVIII w., przeł.

A. Szymanowski, Warszawa 1986, s. 292): „Winnaś zawsze nosić żałobę, być okryta

łachmanami i ogarnięta skruchą, by odkupić grzech zagubienia rodzaju ludzkiego (...).

Kobieto, jesteś bramą diabła. Ty dotknęłaś drzewa Szatana i ty pogwałciłaś prawo Boskie”.

Powoli wszystko się miesza: grzech pierworodny, nieczystość metafizyczna i brutalnie,

cieleśnie dosłowna. Święty Augustyn nie zajmuje się nawet aspektem teologicznym: Inter

urinam et faeces nascimur - „Rodzimy się w wydzielinach i brudach”. Jest mu głęboko

background image

przykro, iż musiał się znaleźć na tym świecie za przyczyną kobiecych flaków. Ten strach

przed nieczystą kobietą przeradza się w rzeczywistość społeczną. Pisze Francesco Petrarca,

ten sam, który zakochany był w Laurze, ujrzanej w Wielki Piątek 1327 roku w kościele

Świętej Klary w Avignonie i nigdy więcej, była więc dla niego snem, natchnieniem

i złudzeniem: „Kobieta (...) jest prawdziwym diabłem, wrogiem pokoju, źródłem rozterek,

przyczyną zbędnych kłótni zakłócających równowagę ducha... A niechże się żenią ci, którzy

czują pociąg do obcowania z żoną, do nocnych obłapywanek, do skomlenia dzieciarni, do

udręki bezsenności. My, jeśli tylko leży to w naszej mocy, wolimy uwieczniać nasze imię

talentem, a nie małżeństwem, dziełami ducha, a nie dzieciakami, w cnocie, a nie w zespoleniu

z kobietą”. „Strach przed kobietą - próbuje tłumaczyć katolicki historyk Jean Delumeau - nie

jest wymysłem ascetów chrześcijańskich. Ale jednak - jest zmuszony przyznać - prawdą jest,

że chrześcijaństwo przyswoiło go sobie bardzo wcześnie i że następnie straszyło nim aż do

początków XX wieku. Oznacza to, że agresywny antyfeminizm nie jest nowością w języku

teologicznym”.

„Kobieta, która w raju zaprzedała nas śmierci, której nieczystość brudzi nasze

domostwa i zatruwa ziemię, waży się niekiedy podnosić wężową głowę i nawet podważać

słowa swojego męża i pana. Zaprawdę nie ma kary na takową bezczelną zuchwałość. Nie

wystarczą rózgi, gdyż obojętne, ile krwi z jej grzbietu spłynie, co miesiąc przyniesie nową

krew zatrutą” (Chorycjusz retor, VI w., podług wydania Förstera, Leipzig 1929). Rozumiejąc,

że skrajność podobnych stanowisk może stać się przeszkodą w ewangelizacji, czyli

umacnianiu pozycji Kościołów, chrześcijaństwo kreowało kult Matki Bożej Maryi niemający

realnych podstaw w piśmie. Zwana „matką”, „kobietą” została jednak radykalnie

odseksualniona. Kolejne dogmaty dotyczące jej czystości ustanawiają, iż zachowała ona

dziewictwo (wyjaśnijmy brutalnie: hymen) nie tylko w momencie poczęcia, ale także po

porodzie! Jest to więc kobieta nadfizjologiczna, niemająca nic wspólnego z nieczystymi

istotami błąkającymi się i zwodzącymi na naszym niskim padole. W dyskusji nad celibatem

powiedział ksiądz Boniecki, podówczas redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, iż

w momencie zawsze możliwych prześladowań ksiądz nieobciążony rodziną, a więc mniej

podatny na sentymentalny szantaż, ma większe szanse przetrwać w wierze i oporze. Jest to

zapewne jedyny argument za celibatem, który do mnie przemówił. Tyle że ustanawiający

reguły celibatu w najmniejszej mierze się nim nie interesowali. Dla nich liczyło się bowiem,

żeby nie wydał kapłanów „Bóg poprzez pożądania ich serc na łup nieczystości” (Rz 1, 24-25).

A chodzi tu jeszcze, tak przynajmniej było to później interpretowane przez Ojców Kościoła,

o obcowanie z kobietami, czyli swoiste zaledwie „zanieczyszczenie”. Cóż dopiero przyznanie

background image

kobietom samego przywileju sprawowania kapłaństwa. Tutaj nieczystość zyskiwałaby

możliwość zatruwania obrządku i samej jedynie słusznej nauki. Dlatego też Kościół

rzymskokatolicki nie podejmuje nawet cienia dyskusji na ten temat, gdyż byłaby ona

w samym punkcie wyjścia sprzeniewierzeniem się Pismu. W wyznaniach świętego Cypriana

(J.N. Bakhuizen van den Brink, Scriptores christiani primaevi, Haga 1946) ciało

chrześcijańskiego mężczyzny jawi się jako mikrokosmos, który byłby nieskalany, gdyby nie

płodowy pobyt w ciele żeńskim i zatrucie jego wydzielinami, co zasiało w nim elementy

pierwiastka podatnego na oddziaływanie żeńskie. Dlatego też mężczyzna musi twardo

zapanować nad kobietą - dać jej zatrudnienie w dziedzinach „niemających związku z myślą”

(Tertulian), karać jej uchybienia cnocie i posłuszeństwu, nie poddawać się jej fanaberiom

i zachciankom. Jest oczywistością, iż żona może być przez męża karana fizycznie. Francuscy

libertyni lubujący się w praktykach flagelacyjnych twierdzili cynicznie (de Sade), iż poniżając

kobiety, robią w końcu to, co Kościół od dawna zalecał. Tak więc libertynizm w najbardziej

nawet wyuzdanych swoich formach, co jest paradoksem, mógł się odwoływać do uświęconej

tradycji, uznając kobietę za stworzenie gorsze, mające być w pełni obiektem męskiej woli,

a co więcej - stworzenie, któremu należy się kara. Nic więc dziwnego, iż w korzeniach

światopoglądowych, nawet świadomie, jak na przykład hrabia Honoré de Mirabeau,

libertynizm powracał do wizerunku kobiety winnej grzechu i śmierci. Zresztą, nie mogło być

inaczej. Libertynizm chciał być ruchem (czy raczej praktyką) świętokradczym. Podejmował

więc konfrontację na terenie ustalonym już i ugruntowanym, przekręcając i deprawując

normy społeczne, nie negując jednak ich fundamentów. Wyuzdany mnich Clément

w powieści markiza Donatiena de Sade’a (Justyna, czyli nieszczęścia cnoty, Łódź 1987)

tłumaczy Teresie: „Skoro tylko zaczyna się mówić o lubieżności - natychmiast podnosi się

szum. Robią go zwłaszcza kobiety, nieustannie strzegące swoich praw, kobiety, których

słabość i znikoma wartość nie pozwalają na utratę czegokolwiek (...). To niewielka strata, gdy

mężczyzna dla wzmocnienia swojej rozkoszy zaniedba albo zepsuje przyjemność kobiecie.

Tak naprawdę nie ma przecież żadnego porównania między mężczyzną a kobietą”. Oto

interpretacja tradycji, bluźniercza być może, ale nieubłaganie konsekwentna.

Biblia, definiuje Encyklopedia Katolicka, jest to „zbiór ksiąg uważanych przez

Kościół za natchnione oraz przyjętych do kanonu Pisma Świętego z uwagi na zawarte w nich

objawienie Boże (...). Biblia jako słowo Boże stanowi największą świętość dla wyznawców

monoteizmu żydowskiego i chrześcijańskiego. Dodajmy, że biblijną wizję rajską przejął też

w znacznej części islam.

Są takie zdarzenia w dziejach ludzkości, które datować trudno. Włączenie przesłań

background image

biblijnych do tradycji i praktyki społecznej to przypuszczalnie w kręgu kultury

chrześcijańskiej kwestia IIIIV wieku. Wtedy też wyrósł, by trwać przez wieki uświęcony

mizoginizm społeczny i kultowy. Rzecz o konsekwencjach nieporównanie większych niż

stoczone tysiące bitew, zdobyte zamki i upokorzone chorągwie. Dopiero w XIX wieku, dzięki

naciskom organizacji feministycznych, zdeterminowanych ponad powszechne ośmieszanie

i administracyjne przeszkody zaczęły kobiety dochodzić drobnej części swoich praw. W 1860

kobiety (powyżej 30 lat) w Wielkiej Brytanii zdobywają prawo do głosowania (do

kandydowania w 1907). Od 1864 mogą głosować w Rosji, od 1865 w Finlandii, 1867

w Australii, 1886 w Szwecji, od 1901 w Norwegii. We Włoszech trzeba było poczekać do

roku 1945, we Francji do 1946, w Szwajcarii do 1971, w Portugalii do 1976, w Kuwejcie do

1999. Przypomnijmy, iż w starożytnym Rzymie kobiety miały prawo wypowiadać się na

Forum w sprawach politycznych i głos ich musiał być brany pod uwagę, prawda że męskiego

senatu. O to i tylko o to występuje w rewolucyjnej Francji w 1791 Olympe de Gouges. Co się

działo od czasów rzymskich po XIX wiek, a więc prawie dwa tysiąclecia? - Z Biblii wypełzł

wąż, zachęcił głupią babę do zjedzenia jabłka, na skutek czego zauważyła, że mężczyzna jest

goły, z czego wynikła śmierć... Karykatura zawarta w takim streszczeniu o tyle jest niegodna,

że owa rajska wizja spowodowała spustoszenie społeczne dyskryminujące przez wieki

połowę ludzkiej populacji i w znacznej mierze trwające do dzisiaj. Historia, którą czytamy

również w podręcznikach, jest historią mężczyzn. Na marginesie zjawi się może jakaś

królowa, Joanna d’Arc albo Emilia Plater. Kobiet jako współsiły sprawczej dziejów tam nie

ma. A każdy chrześcijański samiec uważa w głębi ducha, że panować będzie nad samicą.

Amen.

background image

ZAMA 202 P.N.E.

Hannibal twierdził skromnie, iż jest trzecim największym wodzem w dziejach, po

Aleksandrze Macedońskim i Pyrrusie. Historia wojskowości oceniła go wyżej. Karl von

Clausewitz uważał go za geniusza, a podręczniki taktyki militarnej aż po lata pierwszej wojny

światowej przytaczały jego manewry jako wzór i przykład. Chodzi przede wszystkim o bitwę

pod Kannami stoczoną 2 sierpnia roku 216 p.n.e. W największym skrócie: Hannibal ustawił

swoje wojska w kształt półkola wybrzuszonego w kierunku armii rzymskiej. Przeciwnik nie

mógł uderzyć na skrzydła, gdyż zostawiałby środek półkola na swojej flance. Logicznie natarł

więc na centrum, które w zaciekłej walce zaczęło się z wolna cofać, aż do momentu, kiedy

półkole wypięło się w przeciwną stronę niż na początku starcia. Wtedy jednak oba jego końce

znalazły się na skrzydłach legionów Terencjusza Warrusa i Emiliusza Paulusa. Ruszyły do

przodu i Rzymianie znaleźli się w kotle, z którego nie było już wyjścia. Według Polibiusza

zginęło 70 000 Rzymian, a 10 000 dostało się do niewoli. Są to zapewne liczby przesadzone,

ale już szacunki Liwiusza: 46 200 zabitych i około 30 000 jeńców historycy uważają za

bliskie prawdy. Były to straty ogromne. Ocenia się, że Rzym miał wtedy 325 000 ludzi

zdolnych do chwycenia za broń. Tymczasem poprzednie zwycięstwa Hannibala pod Trebią

(w grudniu 218) i nad Jeziorem Trazymeńskim unicestwiły już około 40 000 spośród nich.

Zważywszy, iż co najmniej 40 000 znajdowało się poza Półwyspem Apenińskim, a co

najmniej drugie tyle konieczne było do obsadzenia miejsc obronnych, w najrozpaczliwszym

pospolitym ruszeniu Rzym mógł rzucić teraz przeciw Hannibalowi tylko ostatnie rezerwy,

złożone co gorsza z ludzi niewprawionych w walce, z najmłodszych i najstarszych roczników.

Wydawało się, że droga do Wiecznego Miasta stoi otworem. Tak też sądziło otoczenie

punickiego wodza. Marhabal, dowódca jazdy, podczas pobitewnej uczty wykrzyknął

z zapałem, że „następną ucztę odbędziemy za cztery dni na Kapitolu”. Hannibal nie podjął

tematu, a przynaglany bąknął coś o czasie do namysłu i że w ogóle nie jest to temat aktualny.

Wówczas to wyrwały się Marhabalowi te słynne słowa: Vincere scis, Hannibal, victoria uti

nescis (Umiesz, Hannibalu, zwyciężać, ale wykorzystać zwycięstwa nie umiesz).

Dlaczego Hannibal nie ruszył na Rzym? Wbrew niektórym historykom i ”cokolwiek

sądziłby na ten temat zwycięzca spod El Alamejn, sir Bernard Montgomery” - jak komentuje

zgryźliwie Serge Lancel (Hannibal, Warszawa 2001), odpowiedź jest prosta. Dlatego że nie

mógł i nie chciał. Nie mógł? - „Miasto - pisze Gilbert CharlesPicard - tworzyło obóz

oszańcowany jedenastokilometrowymi murami, których armia punicka nie mogła nawet

w całości otoczyć. Hannibal, który tyle się natrudził ze zdobyciem Saguntu i który nie śmiał

zaatakować ani Emporii, ani Massali, nie mógł sobie pozwolić na wielomiesięczne

background image

unieruchomienie armii przed tą przeszkodą nie do zdobycia (...). Co więcej, w ciągu tego roku

mury rzymskie zostały wzmocnione i dwa legiony normalnego garnizonu zupełnie

wystarczyłyby do obrony. A oblężenie tak długo musiałoby być bezskuteczne, jak długo po

Tybrze mogła swobodnie żeglować nienaruszona flota rzymska”.

Nie chciał? - Zdobycia i zniszczenia Rzymu, przerastającego jego siły, trzeźwo

kalkulujący Hannibal nie miał nigdy w swoich planach. Wiemy o tym z pewnością z tekstu

cytowanego przez Polibiusza jego układu z Filipem, królem Macedonii. Chodziło o odcięcie

Rzymu od żyznych prowincji południowych i jednoczesne odcięcie go od możliwości

ekspansji na północ, tak żeby stał się drugorzędnym państwem pod wpływem Kartaginy.

Świat grecki zostałby poddany sojuszniczym Macedończykom, hellenistyczna Syria Antiocha

III Wielkiego ryglowałaby Morze Śródziemne od wschodu. Jak podsumowuje Gilbert

CharlesPicard: „Taki byłby porządek świata, gdyby Hannibal zwyciężył”. Była to koncepcja

mająca teoretycznie wszelkie szanse powodzenia. Jednego jednak Hannibal „nie mógł

w swoich kalkulacjach brać pod uwagę - tej siły narodu rzymskiego, ponieważ chodziło

o zjawisko zupełnie nowe w ewolucji ludzkości. On sam opierał się jedynie na

mieściepaństwie i królestwie typu hellenistycznego. Kartagina sprawowała w Afryce

samodzielną kontrolę nad obszarem większym niż obszar zajmowany przez trzydzieści pięć

«tribus» rzymskich. Zorganizowała go starannie i podzieliła na prowincje (...). Ale nie

potrafiła w mieszkańcach równin wzbudzić patriotyzmu, który ożywiał tylko mieszkańców

stolicy (...). To kalectwo państwa punickiego było wspólne wszystkim państwom greckim,

jakakolwiek była ich konstytucja. Miasta były zbyt małe, związkom brakło spoistości (...).

W rzeczywistości określenie «państwo», którego używamy w braku innego, nie jest stosowne

do żadnej z tych form, podczas gdy dla republiki rzymskiej nadaje się jak najbardziej”.

Kampania wydawała się niepewna. Poza nią jednak Hannibal nie mógł liczyć na żaden

z regionów bliskich Rzymowi związanych już z nim nie tylko grą interesów i traktatów, ale

również, o czym Kartagińczycy przekonywali się ze zdumieniem i wciąż nie chcieli przyjąć

do wiadomości, poczuciem obywatelskiej jedności. Trzydzieści pięć plemion składających się

na lud rzymski było już ze sobą organicznie związanych.

Marsz na Rzym byłby więc w istocie szaleństwem. Ale w takim razie co robić?

U szczytu powodzenia Hannibal znalazł się w impasie. Nic nie jest jednak stracone. Powstaje

koncepcja umocnienia się na południu Italii, co uniemożliwiałoby ekspansję Rzymu w tym

kierunku, założenia tu silnej bazy dla floty, co dałoby wspomaganej przez Greków Kartaginie

panowanie nad Morzem Śródziemnym. Tyle że jak dotąd wojska punickie nie opanowały

żadnego ważniejszego portu. Wydaje się jednak, że szczęście jeszcze raz uśmiecha się do

background image

punickiego wodza. Oto w Tarencie wybucha bunt przeciwko Rzymianom, a zrewoltowane

miasto wzywa go na pomoc. Tarent to nie tylko port, ale również arsenały, stocznie, zastęp

doświadczonych marynarzy. Bez chwili wahania rzuca tam Hannibal te wszystkie swoje siły,

które nadają się do toczenia walk oblężniczych. Miasto z radością otwiera przed nim bramy.

Jednakże w panującej nad portem twierdzy utrzymuje się rzymski komendant Gajusz Liwiusz

(nie mylmy go z Gajuszem Liwiuszem Salinatorem) z pięcioma tysiącami obrońców.

Wszelkie szturmy Kartagińczyków na nic się zdały, „co dowodzi - jak pisze zgryźliwie

Gilbert Charles Picard - jak bardzo byliby bezsilni wobec Rzymu”. Następny rok przynosi

Hannibalowi same niepowodzenia. Wprawdzie pojawia się pod murami Rzymu, ale jest to

tylko czcza demonstracja, mająca na celu skłonienie miasta do zawarcia korzystnego dla

najeźdźców pokoju. Bezskutecznie. W Rzymie dominują zwolennicy walki do końca. Od tej

chwili (rok 211 p.n.e.) wojna się rozślimacza. Toczy się głównie na drugorzędnych frontach:

na Sycylii, w Hiszpanii przede wszystkim, na Balearach... Wszędzie tam powoli, ale

konsekwentnie Rzymianie przejmują inicjatywę. W roku 204 p.n.e. wódz rzymski Publius

Cornelius Scipio, zwany w tradycji Scypionem Afrykańskim Starszym, uznaje, iż rzecz

dojrzała, żeby przenieść walki na teren przeciwnika. Ląduje w Afryce i rozbija wielki obóz

w Castra Cornelia, w pobliżu Utyki, w dzisiejszej Tunezji, zagrażając bezpośrednio

Kartaginie. Na wieść o tym Hannibal powraca do ojczyzny. Obie strony gotują się do

decydującego starcia. Trwają też gorączkowe zabiegi dyplomatyczne w celu pozyskania

sojuszników. W tej dziedzinie Rzymianie mają niebagatelną przewagę. Kartagina była

w swoich początkach wielonarodowościowym miastem żeglarzy i handlarzy, którzy osiedlili

się tutaj na ziemiach należących od wieków do plemion numidyjskich, których znaczna część

jest żądna rewanżu. Władca Numidów Masynissa, dysponujący słynną w całym starożytnym

świecie kawalerią, postanawia więc związać się z Rzymianami. Nie obeszło się przy tym bez

patetycznej i romantycznej historii. Masynissa ogłosił bowiem właśnie swoją wolę

poślubienia pięknej Sofonisbe, w której był zakochany od lat. Problem w tym, iż panna młoda

jest córką kartagińskiego wodza Hazdrubala z rodu Barków, czyli krewną Hannibala,

a rzymski wywiad posądza ją o inteligencję i wraży patriotyzm. Scypion przyjmuje więc

ofertę politycznomilitarną numidyjskiego króla, pod warunkiem iż zamorduje on swoją

ukochaną. Żeby ułatwić działania w praktyce, przesyła mu kielich z trucizną. Sofonisbe,

przed którą narzeczony nie kryje rzeczywistości, wypija ją ze stoickim spokojem. Jedni

historycy zobaczą w tym małość Masynissy, inni przeciwnie, będą podawać za przykład

przeniesienia interesów państwa ponad prywatny sentyment. Tak czy inaczej, śmierć pięknej

Kartaginki wzbogaca wojska rzymskie o kilkanaście tysięcy wyborowych jeźdźców. Co

background image

gorsze jeszcze dla Hannibala, zwiększa wpływy defetystycznego stronnictwa w samej

Kartaginie. W konsekwencji mobilizacja jest częściowa, a niektóre oddziały chwiejne

i niepewne.

Do decydującej konfrontacji dochodzi pod Zamą. Ciężki to orzech do zgryzienia dla

historyków, gdyż istniały w tych czasach dwa miasta, a Carcopino dorzuca jeszcze trzy

wioski o tej samej nazwie. Przyjęta dzisiaj lokalizacja koło tunezyjskiej wsi Dżama jest o tyle

wątpliwa, że archeolodzy odkryli tam w piaskach tylko elementy oręża numidyjskiego. Mamy

więc do czynienia z sytuacją dosyć wyjątkową. Znamy z kronik dokładnie przebieg bitwy, nie

wiemy tylko do końca, gdzie została ona stoczona.

Hannibal rozporządzał około pięćdziesięcioma tysiącami żołnierzy. Ich wartość była

jednak bardzo zróżnicowana. Weteranów wojen italskich pozostało niewielu. Większość sił

zapewniali młodzi rekruci kartagińscy i libijscy, niedoświadczeni w walce i nie bardzo

wierzący w zwycięstwo. Niedoboru jazdy nie mogła zrównoważyć siła około osiemdziesięciu

słoni, które jednak musiały stać się w tej sytuacji taranem uderzającym w pierwsze szeregi

rzymskie. Tyle że kartagińskie słonie nie były już dla Rzymian postrachem i zaskoczeniem.

Scypion zakładał słusznie, że zwierzęta, bez względu na usiłowania prowadzących je

do boju, w panice i ogłuszeniu wybiorą zawsze, jeśli tylko będą miały taką możliwość, bieg

przez wolną przestrzeń, a nie atak na płot groźnych i ostrych dzid. Rozstawił więc wojsko

w kolumny, między którymi zostawił jakby wolne korytarze dla słoni. Zwierzę wbiegające tu

nie tylko nie szkodziło rzymskim szykom, ale odsłaniając bezbronne boki, narażało się na

ciosy lanc i oszczepów, a w konsekwencji nieuchronne unicestwienie. Tak się też stało. Atak

słoni nie odniósł spodziewanego skutku.

Wtedy to Hannibal popełnił kolejny błąd, identyczny jak ten Napoleona, dwa

tysiąclecia później, pod Borodino. Wiedząc, że w tej bitwie chodzi o stawkę decydującą i sił

raz utraconych nie uda się już odtworzyć, postanowił jak najdłużej oszczędzać i pozostawić

koło siebie swoich weteranów (pod Borodino Napoleon nawet w decydującym momencie nie

rzucił swojej gwardii do boju). W pierwszej fali ruszyły więc oddziały najsłabsze, które sam

uważał za „żołnierską hołotę”. Nie tylko nie przełamały one szeregów rzymskich i nie

związały ich walką, ale rejterując haniebnie, rozerwały szyki weteranów. W tym momencie

ogólnego zamieszania w szeregach kartagińskich Scypion kazał jednej części swojej kawalerii

ścigać uciekających i na ich plecach wjechać w linie wyborowych formacji wroga, drugiej

uderzyć z flanki na jazdę kartagińską i uniemożliwić jej przyniesienie pomocy łamiącemu się

centrum armii punickiej. Hannibal nie miał już rezerw. Jego wojska cofały się, wreszcie

rzuciły do panicznej ucieczki ścigane przez jazdę Leliusza i Masynissy, niebiorącą nikogo

background image

w niewolę. Śmierć była wszędzie.

Pisze Gilbert CharlesPicard: „Ze wszystkich bitew Hannibala bitwa pod Zamą

najmniej pozwala ujawnić jego geniusz. Jak zwykle wykorzystał różnicę jakości między

swymi oddziałami, jednak tym razem na swoją szkodę, ponieważ najemnicy zdali sobie

sprawę, iż zostali poświęceni, i w decydującym momencie zwrócili się przeciw

Kartagińczykom, którzy za nimi tworzyli drugą linię. Nie mógł tu ani wykorzystać terenu jak

nad Trebią i Trazymenem, ani jak pod Kannami wciągnąć nieprzyjaciela w pułapkę

utworzoną przez własne wojska. Prawdopodobnie miał do czynienia z lepszym taktykiem niż

Flaminiusz lub Warron, chociaż Scypion nie wymyślił żadnego nowego posunięcia

strategicznego, a jedynie ograniczył się do wykorzystania wspaniałej machiny wojennej, jaką

stanowiły legiony. O wyniku bitwy przesądziła raczej jakość wojska niż talent wodzów.

Wieczorem po bitwie Hannibal z kilkoma zaledwie jeźdźcami rzucił się galopem ku

Hadrumetum i przebył tę drogę jednym tchem. Po nim przybyło jeszcze kilka tysięcy

uciekinierów. Wódz przegrupował ich, ale już nie było czasu na walkę. Możliwie najprędzej

wsiadł na okręt i odpłynął do Kartaginy”.

W Kartaginie był jeszcze niekwestionowanym przywódcą. Oznaczało to jednak

przede wszystkim, że na jego barki spadł ciężar negocjowania z Rzymianami warunków

traktatu pokojowego. Ci zaś po Zamie byli bezlitośni. Cóż z tego, że Hannibal rozumie, iż nie

ma innego wyjścia. Odium kapitulacji spada na niego. Kiedy stara się stanąć okoniem, naraża

się z kolei zwycięzcom. Wreszcie niezrozumiany przez nikogo i zagrożony aresztowaniem

przez Rzymian opuszcza rodzinne miasto. Rozpoczyna się beznadziejna tułaczka.

Umrze Hannibal w roku 182 p.n.e. w okresie, kiedy teoretycznie, wbrew wysiłkom

prącego do wojny emigranta, między Rzymem i Kartaginą panuje pokój. Jest to jednak pokój

bardzo względny. Rzymianie nigdy nie mieli litości dla zwyciężonych, a już tym bardziej nie

obdarzali ich zaufaniem. Sami rzeczywiście nie angażowali się w sprawy kartagińskie, jednak

w myśl zasady divide et impera nieustannie podjudzali Masynissę i jego Numidyjczyków do

ataków na ziemie punickie. Że zaś zgodnie z traktatem zawartym po klęsce pod Zamą

Kartagina nie mogła prowadzić działań zbrojnych bez zgody Rzymu, musiała się do niego

zwracać o arbitraż. Łatwo sobie wyobrazić, jakie były tego rezultaty. Napaści Masynissy

stawały się jednak coraz bardziej dotkliwe i apele kartagińskie na tyle naglące, iż wreszcie

Rzym zdecydował się wysłać do Afryki uroczyste poselstwo rozjemcze. Miało ono

oczywiście rozsądzić wszystkie spory na rzecz Masynissy i dodatkowo upokorzyć dawnych

wrogów. Nie to jednak stało się dla Kartagińczyków przyczyną nieszczęścia. Dumny orszak

rzymski, w którym najwyższy rangą był onegdysiejszy kwestor armii Scypiona, senator

background image

Marek Porcjusz Katon, wjechał do miasta jesienią 157 roku. Rozpoczęto, jak w podbitym

kraju, od szczegółowej wizytacji portu, urzędów, skarbu. Ku swojemu zdumieniu przyjezdni

musieli stwierdzić, że Punici dotrzymują we wszystkim warunków traktatu, ale jednocześnie

i to, że od czasów Zamy zdołali odbudować swoje miasto i uczynić z niego wielki, ludny

i bogaty ośrodek handlowy, rzemieślniczy i kulturalny. Napełniło to Katona fanatyczną

wściekłością. Był to świetny mówca, erudyta, pisarz, a jednocześnie człowiek mściwy,

pamiętliwy i zajadły. Brało się to być może z tego, iż był tak zwanym homo novus (człowiek

nowy), który z niskiego stanu wspiął się własnymi siłami do najwyższych urzędów. Po drodze

zaznał niejednego bolesnego upokorzenia od dobrze urodzonych. Nienawidził więc

serdecznie arystokracji, w szczególności zaś bogatego, rozpustnego i rozrzutnego miłośnika

kultury hellenistycznej - Scypiona, pod którego rozkazami musiał ongiś służyć.

Przeciwstawiał mu rozpaczliwie mityczne, surowe cnoty dawnych Rzymian. Przeszedł też do

bajecznej historii właśnie jako ich patriotyczny wyznawca. Pisał Adam Mickiewicz w Panu

Tadeuszu:

Siedzi Rejtan żałośny po wolności stracie, W ręku trzyma nóż, ostrzem zwrócony do

łona, A przed nim leży Fedon i żywot Katona.

(Księga I, Gospodarstwo, ww. 62-64)

Rzeczywistość nie wyglądała jednak tak pięknie. Przepełniała go wściekłość, iż imię

Scypiona, zwycięzcy spod Zamy, opatrzone na dodatek dzięki tej wiktorii podniosłym,

chwalebnym przydomkiem „Afrykański”, było wymawiane na Forum Romanum z miłością

i czcią. Co gorsza, chwała ojca przeniosła się też na syna, Scypiona Młodszego, stając się

niebezpieczną przeszkodą w intrygach politycznych Katona. I tutaj wreszcie nadarzała się

okazja. Cóż bardziej mogło zdyskredytować znienawidzoną, błękitnokrwistą rodzinę

Scypionów niż ukazanie ludowi rzymskiemu, iż na skutek słabości, zaniedbania, a może

nawet zdrady Scypiona Starszego Kartagina znowu wzrosła w siłę i... to już taki

demagogiczny zabieg, znowu zagraża Italii. Trzeba ten argument wykorzystać do

ostateczności. Stało się to istną obsesją Katona. Każdą mowę, choćby dotyczyła ona spraw

najodleglejszych, jak na przykład handlu zbożem z Egiptem, kończył nieodmiennie sentencją:

Ceterum censeo Carthaginem delendam esse (A poza tym uważam, że należy zburzyć

Kartaginę). Słowa te w skrócie - ceterum censeo - stały się symbolem nieugiętego zmierzania

do celu, równie dobrze jednak wskazywać by mogły na monomanię prześladowczą. Za

słowami szły czyny. Gdzie tylko mógł, usiłował Katon podniecać antykartagińskie nastroje,

nie darował sobie żadnej intrygi, żeby zakwestionować litery traktatu pokojowego zawarte

z afrykańskim miastempaństwem po Zamie i sprowokować nową wojnę. Chodziło tylko o to,

background image

żeby znaleźć pretekst, który przekonałby Rzymian, że to Kartagina dąży do konfrontacji, a nie

odwrotnie. Nie było to takie trudne. Po kolejnych agresjach Masynissy rada kartagińska

uchwaliła wypędzenie z miasta zamieszkujących w nim Numidyjczyków posądzanych

o działania na rzecz swojego króla i pozbawienie ich obywatelstwa. Rzecz była defacto bez

znaczenia, gdyż chodziło raptem o czterdziestu ludzi, i nie stanowiła naruszenia traktatów,

jako że dotyczyła spraw wewnętrznych. Masynissa jednak natychmiast wykorzystał okazję -

skierował do Kartaginy

buńczuczne ultimatum nakazujące

miastu, pod grozą

natychmiastowego ataku, przyjęcie wygnańców z powrotem, przywrócenie im praw i wypłatę

odszkodowania. Tego było już Punitom za wiele. Jednogłośnie uznali, iż jak pisze Bernard

Nowaczyk (Kartagina 149-146 p.n.e., Warszawa 2008), „mogli im ostatecznie rozkazywać

Rzymianie, ale nie Masynissa!”. Tymczasem odmowa oznaczała wojnę, a ta kiedy wybuchła,

była sprzeczna z umowami zawartymi ze Scypionem. Sprytny Masynissa, znając doskonale

wpływy Katona w Wiecznym Mieście, wpędzał Kartagińczyków w pułapkę bez wyjścia.

Nieważne, że wojna z Numidią na skutek nieudolności wodza punickiego Hasdrubala została

z kretesem

przegrana.

Stronnictwo

wojenne

w Rzymie

mogło

wskazywać

na

sprzeniewierzenie się warunkom pokoju i żądać najsurowszej za to kary. Na próżno Kartagina

wysyłała do Rzymu poselstwa tłumaczące, że Hasdrubal (w międzyczasie skazano go na

śmierć) rozpoczął działania samowolnie, na próżno oferowała zakładników. Rzym nie miał

zamiaru się cofnąć. Zmobilizował szybko armię o liczebności i sile, o której Hannibal

i Scypion mogliby kiedyś tylko pomarzyć, a której tym bardziej Kartagina tych lat nie miała

żadnych szans się oprzeć. Kolejne poselstwo, pisze Nowaczyk: „Porażono żądaniem

z gatunku tych, jakie stawia się pokonanym w momencie bezwarunkowej kapitulacji. Oto

Kartagina, która nie przeżyła jeszcze oblężenia, nie starła się z przeciwnikiem, nie przegrała

jeszcze żadnej bitwy, miała wydać całą posiadaną broń, tak osobistą (zbroje, miecze, tarcze

i hełmy), jak i publiczną, tj. machiny bojowe, oblężnicze i forteczne”. Nic lepiej nie może

świadczyć o rozpaczy i pacyfistycznych nastrojach w mieście, jak fakt, że i ten dyktat został

uznany. Bez sprzeciwu, pokornie, Kartagina rozbroiła się całkowicie. Wtedy jednak dopiero

Rzymianie pokazali swoją prawdziwą, katońską twarz. Nakazali Kartagińczykom zniszczenie

ich siedzib i osiedlenie się na nowych miejscach odległych co najmniej 15 kilometrów (80

stadiów) od morza, bez prawa zbliżania się do niego, a tym bardziej żeglowania i oddawania

się handlowi morskiemu. Był to ni mniej, ni więcej cyniczny wyrok śmierci na miasto i jego

bezbronnych mieszkańców. Rzymianie byli pewni, że z pozbawionymi możliwości oporu

mogą sobie na wszystko pozwolić. Tym razem jednak ostateczna, tragiczna miarka się

przebrała. Kartagińczycy zrozumieli, że nie chodzi już o układy polityczne, nawet nie o honor

background image

czy godność, ale o życie, elementarne przetrwanie. W tej sytuacji, niemal z dnia na dzień stali

się narodem. Pisze Appian z Aleksandrii (Historia rzymska, 1.1, Wrocław 2004), skądinąd,

choć Grek, stronniczy apologeta Rzymu, że gdyby legie ruszyły na Kartaginę miesiąc

wcześniej, nie napotkałyby oporu, gdyż nie było żadnych środków materialnych, które by go

umożliwiały. Teraz jednak: „Gaje święte, wszystkie świątynie i wszelkie inne obszerniejsze

place zmieniły się w warsztaty, w których zarówno mężczyźni, jak i kobiety pracowali dniem

i nocą, odpoczywając i posilając się na zmianę w określonym czasie. W ten sposób wyrabiali

codziennie 100 tarcz, 300 mieczów, 1000 pocisków do katapult, 500 oszczepów i włóczni

oraz katapult tyle, ile zdołali. W braku innego włosia kobiety obcinały sobie włosy, z których

wyrabiano liny do napinania wyrzutni...”. Zaangażowanie było całkowite i ostateczne. Tak

jak dwa tysiąclecia później Żydzi w warszawskim getcie, jak katarzy na wyżynach zamku

w Montségur Kartagińczycy wiedzieli, iż wygrać nie mogą. Walczyli już tylko o pamięć.

Niczego nie zmienił fakt, iż umarł nienawistny Katon, a operację prowadził. Scypion

Młodszy. Kiedy, pomimo bohaterskiej obrony trwającej dwa lata, wtargnął do Kartaginy i on

musiał być posłuszny zleceniom senatu. Kartagina miała być wymordowana i materialnie

zniszczona. To pierwsze było proste i oblicza się dzisiaj, że poddano egzekucji około 80 000

mieszkańców. To drugie, mimo podpaleń i zezwolenia na spontaniczny wandalizm, okazało

się trudniejsze. Trzeba było zaangażować trzy legie, żeby młotami i katapultami (co nam to

przypomina) niszczyć mury, domy, pomniki i świątynie. Sprawiono się tak dobrze, że

z kamienia na kamieniu nawet współcześni archeolodzy nie bardzo mają co wyczytać.

Unicestwiono miasto, naród i kulturę. Nie ma w naszej codzienności cienia tradycji punickiej.

Piszą Brian Todd Carey, Joshua B. Allfree i John Cairns w wybitnej pracy o przydługim

tytule Ostatnia bitwa Hanibala, Zama i upadek Kartaginy (Warszawa 2010): „Spuścizną

wojen punickich jest to, że na zawsze zmieniły one cywilizację rzymską. Gdy legiony

rzymskie przekraczały Cieśninę Messyńską w 264 roku p.n.e., Rzym był tylko potęgą italską

z ograniczonymi regionalnymi aspiracjami. Po zakończeniu III wojny punickiej w 146 roku

państwo rzymskie nie tylko przyzwyczaiło się do częstych zagranicznych wojen

prowadzonych na dużą skalę, ale również do utrzymywania dużej armii i rządzenia obcymi

prowincjami”.

Jest to takie szkolne podsumowanie minimalne. Cóż się bowiem naprawdę stało po

bitwie pod Zamą i w jej konsekwencji kilkadziesiąt lat później? Oto Rzym opanował już

prawie wszystkie brzegi Morza Śródziemnego, które też wkrótce i nie bez kozery uzyska

w łacinie miano Mare Nostrum (Nasze Morze). Christophe Hugoniot w znakomitym studium

Rome en Afrique (Paris 2000) ukazuje, jak w tym momencie utworzyła się swoista kultura

background image

śródziemnomorska, oparta na fundamencie rzymskim, która w znacznej mierze pomimo

inwazji i kolonizacji arabskiej przetrwała aż po dziś dzień i do której, podświadomie,

odwołuje się też arabska wiosna ludów roku 2011. Nie ma ucieczki od historii, o której

zadecydowało zwycięstwo rzymskie w bitwie pod Zamą w roku 202 p.n.e.

Żeby zaś ironia dziejów mogła w pełni przesłać nam swój kpiący uśmiech, dodajmy,

że w żadnym wypadku z ascezy Katona, ale właśnie z epikureizmu Scypionów owa kultura

śródziemnomorska się wywodzi. Pisał jej smakosz i znawca, Anglik Peter Mayle

(Lekcjefrancuskiego, Warszawa 2002): „Jemy niespiesznie, tak jak powinno się jeść dobre

posiłki. W niedzielę ludzie jedzą wolniej i piją więcej wina niż zazwyczaj. Nie patrzą na

zegarki. Mijają dwie godziny, niekiedy więcej. Wreszcie, gdy apetyty są zaspokojone, spada

na nas senny spokój. Znikają wyczyszczone talerze i pojawia się kawa. Przed nami leniwe

popołudnie: książka, drzemka, pływanie...”. Tyle zostało z krwi i męczeństwa Kartaginy, ale

tego też bez zwycięstwa Rzymu pod Zamą nigdy by nie było. Kiedy bowiem, jak to ukazały

następne wieki, kultura grecka, z którą najsilniej związana była Kartagina, zasklepiała się

w sobie i oddawszy w pacht obcym klasycznych filozofów, zamknęła się na górze Athos,

kultura rzymska owiewana przez wiejący nad Morzem Śródziemnym mistral łagodniała,

kosmopolityzowała się i miała coraz większą ochotę zasiąść „w sennym spokoju” pod

kawiarnianym parasolem. Przy całej sympatii dla heroicznych obrońców Kartaginy

przychodzi stwierdzić, że to, bez czego obejść byłoby się nam trudno: rozdział prawa

cywilnego i karnego, demokrację parlamentarną, wiarę w sztukę, poszanowanie własności

prywatnej, alfabet przejęliśmy od zwycięzców spod Zamy, a nie od ich przeciwników. Jacy

bylibyśmy, gdyby słonie pod Zamą okazały się skuteczne? To już pytanie z dziedziny science

fiction. Ale na pewno bylibyśmy zupełnie inni.

background image

COVADONGA 722

1 października 732 stają naprzeciw siebie wojska arabskie pod AbderRahmanem ibn

Abdullahem, władcą Andaluzji, i armia Franków Karola Młota. Określenie „armia Franków”

jest może o tyle nieścisłe, iż kronika Anonima z Kordoby mówi o ściągniętych przez Karola

rycerzy z wielu krajów, „mówiących różnymi językami” i nazywa ich po prostu

„Europejczykami”. Przez siedem dni przeciwnicy obserwują się wzajemnie i przygotowują do

walki. Wreszcie 8 października rozpoczyna bitwę nieskuteczna szarża konnicy arabskiej na

ciężkozbrojną piechotę chrześcijan. W międzyczasie jazda Karola Młota, kryjąc się za

wzgórzami, obeszła szerokim łukiem pozycje Arabów i uderzyła na ich obóz. W starciu, które

tu wieczorem nastąpiło, poległ AbderRahman. Było to wydarzenie decydujące dla losów

bitwy. Jak pisze Jean Deviosse (Charles Martel, Paris 1978): „Wojownicy arabscy tej epoki

walczyli dla wodza i w jego imię. W obliczu jego zgonu dalsza walka traciła całkowicie sens.

Liczne przykłady dowodzą, że muzułmanie równie skłonni do wojennej egzaltacji, co

zupełnego zniechęcenia, zawsze poddawali się rezygnacji po utracie swojego przywódcy.

Śmierć AbderRahmana zakończyła bitwę, która podług zamiarów obu stron miała trwać aż do

totalnego zniszczenia sił jednego lub drugiego z wrogów”. Nie oznacza to, żeby Arabowie

ulegli panice. Zapadała noc. Kiedy rano Karol Martel ustawił swoje szyki do boju, po prostu

nie zobaczył ich przed sobą. Odeszli bez popłochu, unosząc ze sobą wszystkie łupy zdobyte

podczas wyprawy. Straty ponieśli minimalne, w żadnej mierze nieumniejszające ich

potencjalnych możliwości bojowych. Owszem, śmierć AbderRahmana na pewno była dla

Arabów dotkliwym ciosem. Miał on jednak zastępców wielkiej sławy i doświadczenia, którzy

też nie dopuścili do zamieszania, a ich dalsze decyzje wskazują na rozwagę i spokój. Czy

więc nie przesadza Jean Deviosse ze swoją koncepcją wodzowską? Jeśli tak, to jakie mogłyby

być powody odejścia muzułmanów? Wydaje się, że dwa przynajmniej. Zacznijmy od mniej

ważnego. Pisze Bartolomé Benasser (Histoire des Espagnols VIXVII siècle, Paris 1985), iż:

„Ostatnie wieki czasów Wizygotów w Hiszpanii kończyły się we krwi i w strachu. Trzy wieki

od 414 do 711 były niewątpliwie najstraszliwszym okresem w historii Półwyspu Iberyjskiego

dla większości jego populacji: mordowanych i okaleczanych niewolników, chłopów

upokarzanych i pozbawianych ziemi, Żydów ściganych i torturowanych. Za tym szła dżuma

i głód. Dla ludzi tych lat istnienie sprowadzało się do walki o przeżycie. Kobiety mordowały

swoje niemowlęta, których nie mogły wyżywić, mężczyźni sprzedawali swoje podrosłe dzieci

lub oddawali się sami w niewolę”. Tak czarne obrazy nie są nigdy przekonywające. Możemy

jednak zrozumieć, dlaczego inwazja arabska zaprowadzająca jakiś elementarny porządek

i imponująca wyższością kulturalną była przyjmowana jako nadzieja, a może wręcz

background image

wyzwolenie. Do tego w zanarchizowanym kraju mogli przybysze do woli stosować zasadę

divide et impera i cudzymi rękami wyjmować kasztany z ognia. Konfrontacja z wojskami

Karola Młota nie pasowała do ich dotychczasowych doświadczeń. Stawały oto przeciw nim

oddziały może nawet militarnie słabsze, ale o dziwo - solidarne i zjednoczone pod wspólnym

dowództwem. Co gorsza, walczące na własnym terenie i zaopatrywane przez miejscowych,

podczas gdy arabskie linie aprowizacyjne wydłużyły się o pięćset kilometrów, a prowadziły

przez tereny wrogie, gdzie wszelka dywersja była możliwa. Były to argumenty poważne,

które jednak nie musiały jeszcze skłaniać muzułmańskich dowódców do rezygnacji z hazardu

frontalnego starcia. Była jednak jeszcze i druga okoliczność, o której Deviosse chyba

zapomina. By ją zrozumieć, musimy cofnąć się o ponad dwadzieścia lat.

W roku 717 potężna eskadra muzułmańska pod niezwyciężonym dotąd Sulejmanem

przystępuje do oblężenia Konstantynopola. Flota najeźdźców zorganizowała ścisłą blokadę

miasta, trwającą niemal jedenaście miesięcy. Nowy cesarz Leon III (717-747) śmiałym

kontratakiem uwolnił morskie drogi dostępu do portów i ocalił stolicę. Zwycięstwo to miało

strategiczny, ale przede wszystkim psychologiczny charakter. Prysnął mit o przemożnej

potędze islamu. Na wieść o tym dotychczasowy kolaborant wizygocki, niejaki Pelagiusz

(Pelayo) ucieka z Kordoby i organizuje w Asturii, gdzie zostaje uznany za króla, powstanie

antyislamskie. Znieważony władca Kordoby wysyła przeciw niemu wszystkie siły będące

akurat w dyspozycji. Od tej chwili mamy o wydarzeniach dwie relacje: chrześcijańską

z Kroniki Alfonsa III i arabską, zapisaną przez nafh altib Al Makkuariego. Obie mają

charakter bajeczny i są warte uwagi nie jako świadectwa historyczne, ale jako perły

średniowiecznej literatury. Podług Al Makkuariego (powtarzam za tłumaczeniem Claudio

SanchezaAlbornoza (L’Espagne musulmane, Tardy Quercy 1985) Pelayo uciekł ze swojej

stolicy Cangas de Onis i schronił się w niedostępnych grotach, gdzie można go było wziąć

tylko głodem. Kiedy jednak jego ludzie zaczęli już z wycieńczenia umierać i zostało z nim

tylko trzydziestu rycerzy i dziesięć kobiet, pszczoły zaczęły mu przynosić miód i składać

w wyrwach skalnych. Widząc to, muzułmanie, którzy także cierpieli z głodu i pragnienia,

wołali: „Trzydziestu głupich osłów! Co wy możecie nam zrobić?”. Po czym, widząc, iż

Pelayo nie ma już żadnych realnych sił, odstąpili od oblężenia.

Podług wersji chrześcijańskiej Pelayo przyprowadził do Asturii armię 187 000

żołnierzy (sic!). Porozmieszczał ich w grotach i na wzgórzach, czekając na atak Alquamy,

wodza kordobańskiego. Sam czekał w jaskini noszącej imię Najświętszej Maryi Panny. Tam

odnalazł go arcybiskup Toledo Oppas, syn Witizy, i wezwał do walki. Alquama zarządził

atak, ale wszystkie kamienie i strzały kierowane ku kaplicy Maryi, która znajdowała się

background image

w grocie (stąd jej nazwa), zawracały i raziły niewiernych. Kiedy zaś nie ustawali oni

w atakach, zerwał się wierzchołek góry i wytrysnęła wielka rzeka, która utopiła 73 000

wyznawców Goga i Magoga.

Jak było, tak było. Z historycznego punktu widzenia ważne jest tylko, iż rzeczywiście

28 maja 722 pod Covadongą została stoczona bitwa, w której muzułmanom nie udało się

zwyciężyć wojsk chrześcijańskich, a co za tym idzie, unicestwić samozwańczego królestwa

Asturii. Wprost przeciwnie, to już w najbliższych latach Asturyjczycy przejmą inicjatywę

i mozolnie, omal kilometr po kilometrze będą podporządkowywać coraz to nowe terytoria

swojej władzy. Tak, w 722 roku, dziesięć lat przed Poitiers, rozpoczyna się proces dziejowy,

który określamy dzisiaj mianem rekonkwisty, a który skończy się w 1492 upadkiem Grenady.

Już w gruzach leżą Maurów posady, Naród ich dźwiga żelaza, Bronią się jeszcze

twierdze Grenady, Ale w Grenadzie zaraza.

Broni się jeszcze z wież Alpuhary

Almanzor z garstką rycerzy, Hiszpan pod miastem zatknął sztandary, Jutro do szturmu

uderzy.

O wschodzie słońca ryknęły spiże, Rwą się okopy, mur wali, Już z minaretów

błysnęły krzyże, Hiszpanie zamku dostali.

(Adam Mickiewicz, Konrad Wallenrod, ww. 646-657)

Jak widać, wypieranie islamu z Półwyspu Iberyjskiego zabrało Hiszpanom (tak się

stopniowo zaczęli nazywać) grubo ponad siedem wieków. Asturia była jednak tego

początkiem. Wodzowie arabscy pod Poitiers wiedzieli doskonale, że idąc na północ,

pozostawiają z tyłu dramatycznie niebezpieczny cierń. Na jak długo mogli ogołocić swój kraj

z wojsk, jeżeli z Asturii do Toledo jest tylko parę dni marszu? Bitwy nie przegrali (acz o tym

za chwilę), łupy unieśli i zdążyli z powrotem, zanim Asturyjczycy zdążyliby im przeciąć

przejście przez baskijskie plaże i zmusić do przeprawy przez groźne góry (a pamiętajmy, że

był to już październik, kiedy śnieg nie jest w Pirenejach niczym wyjątkowym).

Michel de Castillo, wielki pisarz hiszpańskofrancuski, pisze (Hiszpańskie czary,

przekł. Danuta KnyszRuszka, Warszawa 1989): „Czuję smutek, gdy zwiedzam Toledo. Mało

znam miast, w których oszustwo chrześcijańskie ujawniałoby się z większą siłą. Nie twierdzę,

że Toledo jest miastem mauretańskim. Toledo jest streszczeniem całej Hiszpanii -

jednocześnie żydowskiej, muzułmańskiej i chrześcijańskiej. Ale robi ono wrażenie raczej

miasta orientalnego niż chrześcijańskiego. Cóż jest bardziej przejmującego niż zachód słońca

nad Toledo? Kiedy zniknie już ono za horyzontem (...), wydaje nam się, że poprzez stłumione

dźwięki miasta, zagłuszające szum Tagu płynącego w głębi wąwozu, usłyszymy głos muezina

background image

i czasem, jak na jawie, zdaje się nam, że dobiega on do nas przez wieki... Jeżeli do połowy

XIII wieku Hiszpania znajdowała się na czele Europy, to od zakończenia rekonkwisty aż po

połowę XX wieku będzie się cofała, pogrążając się coraz bardziej w obskurantyzmie,

fanatyzmie i nędzy. Można więc mówić o rozwoju wstecznym, skomplikowanym jeszcze

przez regres psychologiczny”.

De Castillo, przywołując Hiszpanię „do połowy XIII wieku”, ma oczywiście na myśli

Hiszpanię mauretańską. Cuda Kordoby, Grenady czy Sewilli. Jest jednak naiwnym optymistą.

Głos muezina zaczyna cichnąć, zanim jeszcze zdołał rozgłośnie zabrzmieć. Bitwa pod

Covadongą już w końcu maja 722 roku powoduje, iż ginąć zaczyna w szczęku oręża i krzyku

mordowanych. W owym XIII wieku, który uznaje za przełomowy, kalifowie nasrydzcy

Muhammed IV (1325-1333), JusufI (1333-1354), jego syn, a później brat rozbudowują

Alhambrę, zamek w Grenadzie, tworząc z niego cud świata wypełniony bajecznymi

ogrodami, zraszanymi wodą z gór płynącą przez wykute w twardych skałach

wielosetmetrowe kanaliki. Wokół dziedzińca Lwów ze słynną fontanną są wyściełane

najwykwintniejszymi tkaninami komnaty i biblioteka. Sala Dwóch Sióstr, gdzie dostojnicy

przyjmują poddanych (nigdy nie czekają - taka jest zasada - dłużej niż czas jednego

przesypania się klepsydry) ma zdobienia przyprawiające o zawrót głowy, acz podług wielu

historyków sztuki niedorównujące rzeźbieniom sali Mozarabskiej czy Królewskiej. W tym

samym mniej więcej czasie na południe od Almagro, już ponad sto kilometrów od Toledo,

powstaje Calatrava - wysunięty, ofensywny zamek chrześcijański. Nie ma tam zbędnych

ogrodów czy bibliotek. Poza kaplicą z piękną rozetą wszystko jest tu surowe i siermiężne.

Zbiorowe sale, w których dusi smród ze stajni, twarde łoża lub zgoła garść słomy na

posadzce, dwie studnie z kieratem, które muszą wystarczyć do higieny i ugaszenia pragnienia.

Zakuci w żelazo mężczyźni, mieszkający tutaj w oczekiwaniu na rozkaz do ataku i rzezi, nie

mają potrzeby znać liter któregokolwiek z alfabetów, wąchać kwiatów, oglądać papug

w klatkach, pić dobrego wina, przyglądać się finezjom sztuki. Dlatego też są silniejsi

i odporniejsi niż wymoczki z Grenady w ich dostosowanych do klimatu białych sukniach,

z ich umiłowaniem do kąpieli, długich dysput przy stołach pokrytych srebrną zastawą

i sprowadzanymi z antypodów przysmakami. Wszystko się zadecydowało, zanim jeszcze

padła komenda.

Tyle tylko, że myli się głęboko de Castillo, pisząc o ”rozwoju wstecznym”, a co

więcej, przypisując go oryginalnie Hiszpanii. Taka jest bowiem w co najmniej połowie

przypadków historia ludzkości. Tak zginęła Grecja antyczna, tak padł Rzym, tak dokonało

swego istnienia w XIII wieku księstwo Tuluzy, tak Anglicy zniewolili Indie... Jest wielkim

background image

i tragicznym złudzeniem naszych dziejopisów, iż kultura wyższa zwycięża niższą, nawet jeśli

o tym, co wyższe, a co niższe można by dyskutować. Hiszpanię mauretańskich władców

dzieliła od rekonkwistadorów przepaść cywilizacyjna. Przyznaje to nawet tak

niekwestionowany autorytet jak Ben Ammar z Sewilli, hiszpański neofita, czy też Don

Eduardo de Hinojosa.

I cóż z tego, czyje było zwycięstwo? - To wiemy. Dlaczego jednak bitwa pod Poitiers

weszła do podręczników i wymazała z nich prawdziwie decydujące starcie pod Covadongą

dziesięć lat wcześniej? Znowu mamy tu dwie odpowiedzi. Jedną doraźną politycznie (w

owych czasach) i poniekąd trywialną.

Karol Młot, nieślubny syn Pepina z Heristalu, po jego śmierci objął władzę ze

zbrodniczym pominięciem syna z prawego łoża. Na nic się zdały protesty i klątwy. Przy

pomocy brata Childeryka opanował większość królestwa Franków, a w ciężkich walkach

również Bawarię, Saksonię i Turyngię. W oczach legalistów był jednak uzurpatorem

i najeźdźcą. Żeby sakralizować swoją władzę, potrzebny był mu symbol, wyczyn, jakim nie

mogliby się pochwalić konkurenci. Stąd nieprawdopodobne, jak i na nasze czasy,

rozdmuchanie spotkania pod Poitiers, podniesienie go do rangi niebywałego zwycięstwa,

a nawet ocalenia chrześcijaństwa w zachodniej Europie.

Z kroniki AlAbhudara wiemy, że Arabowie się z tego śmiali. Kościół też nie był tego

taki pewny, ale na uspokojenie sumienia Kościoła wystarczą tak ongiś, jak i dzisiaj

odpowiednia suma pieniężna, fundacja czy nadanie ziemskie. Druga kwestia była już

ważniejsza. Nie chodziło o samego Karola Młota, ale też o jego syna Pepina Krótkiego, który

obalił

ostatniego

z Merowingów,

Childeryka

III,

i przy

pomocy

papiestwa

zinstytucjonalizował ten zamach stanu, dzięki czemu jego następca Karol Wielki mógł się

koronować w 800 roku na cesarza rzymskiego, opiekuna całego chrześcijaństwa i mówić

o wielkości dynastii Karolingów, po prawdzie bardzo świeżutkiej daty i niepewnych korzeni.

Ale tutaj właśnie boitiers jako wiktoria wiary i ocalenie prawowiernego świata stawało się

niezbędne. Któżby bowiem wobec tak jednoznacznego boskiego znaku ośmielał się szperać

w papierkach genealogicznych. Sytuacja nie zmieni się ani na jotę, kiedy na tronie Francji

zasiądzie Hugo Kapet czerpiący swoją praworządność ze ślubu z Adelajdą de Poitou

z rodziny Karolingów. Co najmniej do połowy XIV stulecia i objęcia władzy przez

Walezjusza, Filipa VI, a więc przez sześć wieków, propaganda francuska piórem swoich

kronikarzy i mozolnych twórców roczników będzie sławić, dla bieżących najczęściej

interesów, imię Karola Martela i jego następców, „największych i bezsprzecznych” obrońców

chrześcijaństwa. Cóż mogą temu przeciwstawić prowincjonalni, odgrodzeni praktycznie od

background image

świata królowie Asturii, a od 910 Leonu, tym bardziej późniejsi królowie z dynastii

nawarskiej, czy poczuwający się do związków z Francją Alfonso VII (1126-1157), syn

Rajmunda z Burgundii...? Również dla następnych władców Leonu, Aragonii, Kastylii nie

było specjalnie wygodne odwoływanie się do asturyjskich początków. Owszem, Ferdynand V

Katolicki, mąż Izabeli Katolickiej, miał asturyjskie powinowactwa (przez dynastię nawarską

skoligaconą z dynastią z Trastàmara), nosił jednak korony Aragonii, Kastylii (jako regent)

i Nawarry, do głowy by mu więc nie przyszło, żeby pomniejszać zasługi swoich tytularnych

poddanych na rzecz jakiejś Asturii, która jeszcze w początkach X wieku, wraz z usunięciem

z tronu Alfonsa III Wielkiego (910), straciła blask i znaczenie.

Wielki Claudio SanchezAlbornoz pisze jednak: „Zachodni muzułmanie znaleźli

w dumnych mieszkańcach północnej Hiszpanii swoich najzacieklejszych wrogów, a kultura

chrześcijaństwa zachodniego najbardziej nieprzejednanych obrońców, ochraniające ją tarcze.

Dziedziczne królestewka asturyjskie opierały się muzułmanom przez osiem wieków. To

dzięki nim Europa mogła pozostać Europą i uzyskać obecny kształt. Z tych też powodów

(podkreślenie - L.S.) COVADONGA NIE JEST ŻADNYM REGIONALNYM

WYDARZENIEM. BYŁA TO BITWA MAJĄCA ZASADNICZE ZNACZENIE DLA

HISTORII EUROPY I ŚWIATA”.

Jadąc na wschód od Oviedo, natkniemy się po 63 kilometrach (25 kilometrów od

nadmorskiej Ribadeselli) na piękne górskie miasteczko Cangas de Onis, siedzibę pierwszych

królów asturyjskich. Niewiele po nich pozostało: rzymski most, którym jeździli i wieża Soto

de Gangas, pozostałość po średniowiecznej fortecy, czy wybudowany w 735 ermitaż Santa

Cruz. Skręcamy teraz na południe i po jedenastu kilometrach pojawia się przed nami wśród

wapiennych skał Enolu małe jeziorko, a za nim schody wiodące do groty obok kolegiaty

z XVI wieku, w której romańskich podziemiach mają się znajdować groby Pelayo, jego żony

Gaudiosy i córki Hemesindy. Nieco niżej, z boku, mała kapliczka Najświętszej Maryi Panny,

a w niej grób Alfonsa I Katolickiego, zięcia Pelayo i jego następcy po krótkim panowaniu

chorego syna Pelayo - Fafila. Tunelem skalnym możemy teraz dojść do Bazyliki Dziewicy

Bitewnej. Sama w sobie ze swoim neoromańskim wystrojem nie wzbudzi w nikim większego

zainteresowania, chociaż w jej skarbcu przechowuje się „autentyczną” koronę Maryi

wysadzaną diamentami, szafirami, perłami i opalami. Wiedzmy jednak, że tutaj właśnie

znaleźliśmy się na miejscu, w którym króla karmiły pszczoły (w wersji arabskiej) lub też skąd

wydawał rozkazy bojowe (w wersji chrześcijańskiej). W każdym razie jesteśmy tu, gdzie

w dużej mierze rozstrzygnęły się losy Europy (Zachodniej przynajmniej) i dzięki którym

Karol Młot mógł zdobyć władzę, a po nim, w drugim pokoleniu Karol Wielki.

background image

Na zakończenie złośliwość drobna (jakże można byłoby się bez niej obejść). Tadeusz

Miłkowski i Paweł Machcewicz (Historia Hiszpanii, Wrocław 2002) podają: „Najlepiej

o nierównomiernym traktowaniu wydarzeń na północy Hiszpanii świadczy brak wzmianki

w arabskich kronikach o wydarzeniu, które uchodzi za początek trwałego chrześcijańskiego

oporu wobec muzułmańskiej inwazji. W 718 r. (lub 722 r., według innych relacji) wizygocki

arystokrata Pelayo pokonał pod Cavadongą jedną z muzułmańskich armii, które zapuściły się

w Góry Kantabryjskie...”. Trzy sprostowania. Po pierwsze data 722 jest od dawna ustalona

i figuruje we wszystkich współczesnych podręcznikach i leksykonach hiszpańskich. Po drugie

nie chodziło o ”jedną z muzułmańskich armii”, ale o główne siły potężnego kalifa Kordoby.

Po trzecie wreszcie wydarzenia relacjonuje obszernie arabski kronikarz AlMakkuari, nie tylko

cytowany obszernie przez Claudio SanchezaAlbornoza czy Don Eduardo de Hinojosa, ale

także przywoływany przez Manuela Tunon de Lara, Julio Valdeon Baraque’a i Antonio

Domingueza Ortiza (m.in. Historia Hiszpanii, Kraków 1997). Na szczęście dalej jest już

lepiej: „Pelayo (718-737) ożenił się z córką lokalnego przywódcy Pedra (znanego jako książę

Kantabrii). Gdy ich syn zmarł, władzę objął syn Pedra, Alfons I (739-757). Syn tegoż, Fruela

I (757-768), pojął za żonę córkę wodza sąsiedniego plemienia Basków. W ten sposób,

poprzez małżeństwa, zaczęło się tworzyć nowe królestwo. Alfons I, wykorzystując

opuszczenie przez muzułmanów doliny Duero (wskutek rebelii i wielkiego głodu),

poprowadził szereg wypraw wojennych, których efektem było zdobycie Leonu, Astorgi

i Bragi. Ekspedycje te dotarły na południe, aż do Salamanki...”. Zgoda, zgoda, a Bóg wtedy

rękę poda. Ostatnie więc tylko dwie uwagi. Ta mniej ważna, iż „rebelie” nad Duero nie

wybuchnęły spontanicznie, ale organizował je osobiście Alfons 1.1 druga: rozmowy między

Asturyjczykami i Baskami zostały nawiązane już około 725. Żeby zaś obejść kraj Basków,

musieliby się Arabowie cofać aż do Katalonii, gdyż w Pirenejach zawsze mógł się przydarzyć

jakiś Roland broniący kluczowych przełęczy. Kiedy wycofali się spod Poitiers, nie

podejmując długotrwałych walk na wyczerpanie, wiedzieli więc, co robią. Smutne jest tylko,

iż tysiące ludzi myśli, iż to Karol Młot ocalił Europę od islamu. Nie wiem, czy było to

„ocalenie” i nie mnie o tym rozstrzygać. Są to pytania teologiczne wykraczające poza moje

kompetencje. Wiem jednak, że o wszystkim rozstrzygnął dzień 28 maja 722 pod nieznaną

nikomu Covadongą.

background image

KRUCJATY

W 1042 roku w ChâtillonsurMarne, u stóp wzgórz Szampanii, urodził się w bogatej

szlacheckiej rodzinie Odon de Lagery. Gdy skończył dwanaście lat, oddał go ojciec na naukę

do szkoły katedralnej w pobliskim Reims, gdzie jego nauczycielem był pomniejszy założyciel

surowego zakonu Kartuzów i święty, scholastyk kapituły Bruno z Kolonii. W kilkanaście lat

po ukończeniu studiów znudzony rutyną codziennego życia kanonicznego, szukając nowych,

rozleglejszych horyzontów, wstąpił Odon do benedyktyńskiej kongregacji kluniackiej. Trafił

tu na kolejnego przyszłego świętego - opata Hugona - i wkrótce został jego najbliższym

współpracownikiem. Hugon miał wpływy ogromne. Był doradcą papieży i świeckich

feudałów, ojcem chrzestnym królów. Przy jego poparciu robił więc Odon łatwo szybką

i błyskotliwą karierę. W 1078 zostaje kardynałembiskupem Ostii, w 1082 papież Grzegorz

VII Hilde - brand mianuje go swoim legatem kolejno we Francji i w Niemczech. W 1087,

umierający, słaby i nieudolny papież Wiktor III, poprzednio opat Monte Cassino, pragnąc,

żeby stolica Piotrowa została w benedyktyńskich rękach, poleca go na swojego następcę.

Odon, wybrany 12 marca 1088, znajduje się w niezwykle trudnej sytuacji. Do Rzymu nie ma

dostępu, gdyż rządzi tam antypapież Klemens III, mający poparcie znacznej części

duchowieństwa, większości miast włoskich, a przede wszystkim cesarza Henryka IV. Okazuje

się jednak znakomitym dyplomatą. Wykorzystując bezbłędnie konflikty między Sasami

a Normanami, Francją i cesarstwem, konsekwentnie osłabia pozycję rywala. W 1090 udaje

mu się na chwilę wtargnąć do Rzymu. Przepędzony nie zniechęca się ani na chwilę. Zawiera

kolejne układy, pozyskuje silniejszych niż dotąd sojuszników. Powraca do Wiecznego Miasta

w 1093 i tym razem nie da się już z niego usunąć. Jego sytuacja pozostaje jednak nie do

pozazdroszczenia. Henryk IV popierający jednoznacznie Klemensa III ma wprawdzie kłopoty

ze swoim zbuntowanym synem Konradem, którego roszczenia Urban dyskretnie podsyca,

dysponuje jednak nadal groźną siłą. Alianse ze skłóconymi nieustannie władcami innych

państw chrześcijańskich są równie niepewne, jak efemeryczne okazują się co chwila

zawierane między nimi układy i pakty. W tej sytuacji Urban II szuka gorączkowo idei

przewodniej, która mogłaby wyrosnąć ponad wyniszczające waśnie świeckich i kościelnych

książąt, a jednocześnie zapewnić mu moralne, a w konsekwencji i polityczne przywództwo

nad nimi. Późnym latem 1095 zawiadamia wszystkie kościoły i dwory, że zwróci się do nich

z wiekopomnym i ”o zbawieniu decydującym” orędziem. Cóż by to być mogło!?

Zainteresowanie jest ogromne. Do Clermont, gdzie wystąpienie papieskie ma mieć miejsce 27

października 1095, ściągają tłumy z całej Europy. Pod murami miasta zostaje usypany kopiec

pod tron, na którym ma zasiąść papież, tak aby widoczny był dla wszystkich. Kilkuset

background image

kleryków zostaje zatrudnionych do wysłuchiwania słowa objawionego i przekrzykiwania go

dalej, do tylnych rzędów.

„Słowa papieża - pisze Steven Runciman (Dzieje wypraw krzyżowych, Warszawa

1987) zanotowało dla nas czterech współczesnych kronikarzy. Jeden z nich, Robert Mnich,

twierdzi, że znajdował się wtedy w tłumie słuchaczy. Balderyk z Dol i Fulcher z Chartres

piszą w taki sposób, jakby również byli tam obecni. Czwarty, Wilbert z Nogent, posłużył się

zapewne wiadomościami z drugiej ręki. Żaden z nich jednak nie podaje, że zapisał

przemówienie papieża dosłownie. Wszyscy czterej pisali swe kroniki po kilku latach,

koloryzując relacje pod wrażeniem późniejszych wydarzeń. Znamy więc jedynie przybliżoną

treść przemówienia Urbana. Wydaje się, że rozpoczął je od zwrócenia słuchaczom uwagi na

konieczność przyjścia z pomocą braciom zamieszkałym na Wschodzie. Chrześcijaństwo

wschodnie wzywa pomocy, ponieważ Turcy posuwają się coraz dalej w głąb ziem

chrześcijańskich, prześladując mieszkańców i profanując ich świątynie. Mówił nie tylko

o Romanii (tak nazywano Bizancjum). Wskazał również na specjalną świętość Jerozolimy

i opisał cierpienia pątników, którzy udawali się do tego miasta. Po odmalowaniu sytuacji

w tak czarnych barwach zwrócił się do zebranych z wielkim apelem. Niechaj chrześcijaństwo

zachodnie wyruszy na ratunek Wschodu. Niechaj pójdą tam zarówno bogaci, jak i ubodzy.

Niechaj poniechają zabijania się w walkach bratobójczych i wyruszą na wojnę sprawiedliwą,

czyniąc dzieło boże, a sam Bóg, który lubi słuszne wojny, stanie na ich czele. Ci, którzy

polegną w bitwie, otrzymają rozgrzeszenie i odpuszczone im zostaną wszystkie grzechy ciała

i duszy. Tutaj są biedni i nieszczęśliwi. Tam czeka ich wesele i dostatek, tym zyskają sobie

prawdziwy afekt Pana Boga. Nie wolno zwlekać ani chwili. Niechaj będą gotowi do drogi

z nastaniem lata i niechaj Bóg ich poprowadzi”.

Jest to polityczny i propagandowy majstersztyk. „Pomoc braciom ze Wschodu”

została zrównana ze zdobyciem Jerozolimy, co było akurat w tym czasie ostatnią z potrzeb

Bizancjum. Wojna zyskiwała przez to jednak rangę obronną. Skoro zaś toczyła się ze

względów religijnych i moralnych, papież jako jej organizator i przywódca stawał się

naturalną głową chrześcijańskiego świata i umacniał w sposób dotychczas niebywały swoją

pozycję wobec świeckich królów i książąt.

Historycy aż po połowę XX wieku koncentrowali się na ciemnej stronie ruchu

krzyżowego. Stąd też dysproporcjonalnie ważkie miejsce przyznawane wyprawie ludowej,

zorganizowanej przez wędrownego mnicha, półkarła, Piotra Pustelnika. Wszystkie kroniki

owych lat podkreślają, iż twarz miał uderzająco podobną do pyska osła. Przypisanie osłu

głupoty dokonało się jednak w wiekach późniejszych. W końcu XI wieku jest to zwierzę, na

background image

którym Chrystus wjeżdżał do Jerozolimy, podług apokryfów obecne też przy bożym

narodzeniu. Osielskie podobieństwo przydaje więc tylko Piotrowi świętości. Idzie za nim

zbieranina ludzi z gościńca, chłopów, kobiet, dzieci. Jest również nieco drobnego rycerstwa

czy pospolitych przestępców uciekających przed wymiarem sprawiedliwości.

0 żadnej dyscyplinie w szeregach oczywiście nie mogło być mowy. Piotr miał

autorytet duchowy, organizacyjnie i wojskowo nad niczym wszakże nie panował. Graniczy

z cudem fakt, że ta wielotysięczna hałastra, dokonująca po drodze grabieży i gwałtów, zdołała

jednak przez Akwizgran, Ratyzbonę, Wiedeń, Belgrad, Konstantynopol i Nikeę dotrzeć do

ziem muzułmańskich. Tutaj jednak żarty się skończyły. Początkowo Turcy ograniczali się do

odcinania krzyżowców od źródeł wody, co już wystarczyło do spowodowania kapitulacji

części przybyszów. Do bezpośredniego starcia doszło niedaleko Civetot, na gościńcu

prowadzącym do Nikei. Pisze Steven Runciman: „Krzyżowcy szli hałaśliwie, nie zachowując

ostrożności, z pocztem rycerzy konnych na czele. Nagle z lasu posypał się grad strzał,

zabijając lub raniąc wierzchowce. Kiedy konie wpadły w popłoch, wysadzając jeźdźców

z siodeł, Turcy przeszli do ataku. Jazda chrześcijańska, ścigana przez oddziały tureckie,

musiała cofnąć się do linii piechoty. Wprawdzie wielu rycerzy walczyło z wielkim męstwem,

nie zdołali jednak opanować paniki, która ogarnęła żołnierzy. Po kilku minutach cały hufiec

zawrócił, uciekając bezradnie do Civetot. W obozie rozpoczynał się normalny dzień.

Niektórzy starsi ludzie jeszcze spali. Tu i ówdzie kapłani celebrowali poranne msze. W takiej

chwili wpadł do obozu tłum przerażonych uciekinierów, którym nieprzyjaciel deptał po

piętach. O prawdziwym oporze nie było już mowy. Żołnierze, kobiety i księża ponieśli śmierć

na miejscu. Niektórzy umknęli do okolicznych lasów, inni rzucili się do morza, ale i tak

większość wkrótce zginęła. Turcy oszczędzili jedynie chłopców i dziewczęta, którzy im się

spodobali, a gdy ochłonęli trochę po skończonej walce, darowali również życie garstce

jeńców. Wszystkich uprowadzili w niewolę (...). Krucjata ludowa dobiegła kresu. Przypłaciły

ją życiem tysiące ludzi, wystawiła na próbę cierpliwość cesarza i jego poddanych, dowiodła,

że sama wiara bez mądrości i dyscypliny nie otworzy drogi do Jerozolimy”.

Tak naprawdę (choć nie przyznano jej nawet numeru, ograniczając się do określeń

„ludowa” albo „przedwczesna”) była to krucjata pierwsza i jedyna. Następne, te numerowane,

mimo całego fanatyzmu, nie będą już miały wiele wspólnego ze spontanicznym, religijnym

ruchem pątniczym. Będą to przemyślane operacje wojenne, dla których odbicie grobu

Pańskiego jest tylko jednym, i jak się to wkrótce okaże, niekoniecznie najważniejszym

z celów. Nie bierzemy oczywiście pod uwagę obłędnych „krucjat dziecięcych” z 1212:

francuskiej pod przywództwem dwunastoletniego pastuszka z Cloyes koło Orleanu

background image

i niemieckiej prowadzonej przez równie małoletniego Mikołaja z Nadrenii. Skądinąd nie

dotarły one nigdy do Ziemi Świętej. Pierwsza wielka ekspedycja rycerska (będziemy ja

nazywać, wbrew może obiektywnej słuszności, zgodnie za to z utartą terminologią „pierwszą

krucjatą” albo „pierwszą wyprawą krzyżową”) dociera do Konstantynopola w listopadzie

1096, a więc w miesiąc po rozgromieniu ludzi Piotra Pustelnika. W ciągu następnych

trzydziestu miesięcy jej uczestnicy odniosą błyskotliwe zwycięstwa, które zelektryzują

chrześcijański świat. W lipcu 1097 pokonują główne siły tureckie pod Doryleum. W marcu

1098, po zdobyciu miasta, Baldwin z Boulogne zakłada hrabstwo Edessy, w czerwcu

opanowują Antiochię, gdzie Boemund z Tarentu zakłada tym razem udzielne księstwo.

W lipcu 1099, parę tygodni przed śmiercią w odległym Rzymie papieża Urbana II, ich

teoretycznego zwierzchnika, wypierają arabskich Fatymidów z Jerozolimy. Tutaj zostaje

proklamowane królestwo, którego władcą, zwanym oficjalnie na razie tylko „strażnikiem

świętego Grobu”, zostaje lotaryńczyk Godfryd z Bouillon. Już jednak za dwa lata jego brat

Baldwin zostanie uznany oficjalnie za króla i koronowany podług wszelkich reguł sztuki, przy

czym nikt nie będzie pytał następcy Urbana, papieża Paschalisa II, o zdanie czy opinię w tej

sprawie. W roku 1102 mamy więc na zdobytych terenach, czyli wąskim pasie nadmorskim

ciągnącym się od Małej Armenii (Zatoki Iskenderuńskiej), po dzisiejszą Gazę i dalej, przez

pustynię, podobnie jak dzisiejsze państwo Izrael, do portu Ejlat nad Morzem Czerwonym:

jedno królestwo (Jerozolimskie), dwa księstwa (Antiochii i Galilei), dwa hrabstwa (Edessy

i Trypolisu), nie licząc pomniejszych komendantur zamków i miast, konstabli i wicehrabiów.

Prawie nikt tu nie uznaje żadnej nad sobą zwierzchności, a jeżeli już, to papieża z odległego

Rzymu. Wszyscy natomiast usiłują rozszerzyć swoje włości, wchodząc w zgoła prywatne już

nieraz wojny z otaczającym żywiołem muzułmańskim, a wkrótce nie zabraknie i starć

bratobójczych. Każdy odwołuje się oczywiście do walki o święte miejsca, pamiątki

chrystusowe etc. Nie minie wiele lat, a okaże się, że nie przeszkodzi to zawieraniu lokalnych

sojuszy z muzułmanami, choćby i przeciw innym chrześcijanom. Pisze ironicznie Runciman,

iż: „Druga krucjata skończyła się finałem godnym jej historii, ostatni bowiem krzyżowiec

(Bertrand, nieślubny syn hrabiego Tuluzy Alfonsa Jordana - L.S.) znalazł się w niewoli

muzułmańskich sprzymierzeńców chrześcijańskiego barona, którego zamierzał wypędzić

z posiadłości”. Podkreślmy, że chodzi tu już o drugą krucjatę (1147-1149). Dzielni rycerze

chrześcijańscy nie chcą zrozumieć, że tracą w ten sposób podstawowy atut, który przyniósł im

dotychczasowy sukces - względną jedność wobec rozbicia i ustawicznych kłótni w obozie

przeciwników. Nic dziwnego, iż kiedy Nur adDinowi, a później Saladynowi uda się narzucić

centralną władzę nad większością arabskich kłótników, sytuacja odwróci się od razu

background image

i krzyżowcy znajdą się w defensywie. Od końca XII wieku los Outremer będzie już

praktycznie przesądzony. Nie chodzi jednak o powtórkę z jakże pasjonujących skądinąd

dziejów państewek chrześcijańskich na Bliskim Wschodzie i usiłujących je wspomagać

kolejnych fal krzyżowców. Istotniejsze są z perspektywy wieków kwestie generalne. Podziały

wewnętrzne Europejczyków (tak ich, wkładając wprawdzie wszystkich do jednego kotła,

w czym jednak nie ma jeszcze niczego nienawistnego, nazywali najczęściej kronikarze

arabscy i tureccy) nie pozwoliły im nigdy wypracować wobec świata islamu żadnej wspólnej

i choćby w najmniejszym stopniu konsekwentnej polityki. Tymczasem gra warta była

świeczki, choć rzeczywiście niełatwa. Należy zacząć od tego, iż realne spotkanie z kulturą

islamu przynosiło intruzom niespodziankę za niespodzianką. Stawali oto przed cywilizacją

bogatą i wyrafinowaną w dużo większym stopniu niż cokolwiek, z czym dotychczas mieli do

czynienia. Zacznijmy od spraw najprzyziemniejszych. Pustynne miasta, do których się

wdzierali, były skanalizowane. Zasługa w tym Rzymian - założycieli urządzeń, ale

i miejscowej ludności, która je pracowicie konserwowała i rozbudowywała. Stąd też niepojęty

dla przybyszów zwyczaj codziennych starannych ablucji, po których tubylcy wkładali

niesłychaną i gorszącą Europejczyków delikatną bieliznę, potępioną zresztą natychmiast

przez kapłanów krzyżowych. Przed jedzeniem straszliwi owi barbarzyńcy myli ręce, zaś

podczas uczt dbano nie tylko o jakość potraw, ale także wystrój stołu, muzykę cieszącą uszy

i kwiaty schlebiające oczom i powonieniu. Potrzeby naturalne spełniano w miejscach

odosobnionych i spłukiwanych do specjalnych, wypróżnianych dyskretnie zbiorników. To

wszystko musiało stanowić szok niebywały dla brudnych i zawszonych katolików, którzy

zresztą, z pogardy dla higieny i wszystkiego, co cielesne, czerpali właśnie swoją dumę

i poczucie honoru. Święty Bernard z Clairvaux tak oto wychwala templariuszy w liście De

laude novae militiae ad Milites Templi (tłum. Zbigniew Herbert): „Nienawidzą szachów i gry

w kości, czują wstręt do polowań; nie znajdują żadnej przyjemności w nierozumnej pogoni za

ptactwem, brzydzą się i unikają mimów, czarodziejów, żonglerów, lekkich piosenek i żartów.

Włosy ucinają krótko i wiedzą z tradycji apostołów, że troska o fryzurę hańbi mężczyznę. Nie

widziano ich nigdy, jak się czeszą, rzadko się myją, mają brody szorstkie, pełne kurzu,

splamione od upału i trudu”. Templariusze gardzili też rozkoszami stołu. Nie obchodziły ich

więc arabskie brzoskwinie, pomarańcze, kawony, oberżyny, eszalotki. Tutaj już jednak

znaczna część krzyżowców była innego zdania. Przysłanymi mu do Paryża niewiernymi

brzoskwiniami zachwycił się nawet fanatyczny i nieuznający kompromisów z poganami

święty Ludwik IX tak bardzo, że kazał sadzić drzewka brzoskwiniowe „tam wszędzie, gdzie

tylko słońca stanie”.

background image

Nic to jednak jeszcze w porównaniu z kulturą intelektualną. Pisze Amin Maalouf

(Wyprawy krzyżowe w oczach Arabów, Warszawa 2001): „Za pośrednictwem Arabów, którzy

byli tłumaczami i kontynuatorami klasyków greckich, Zachód mógł przejąć (niescenzurowaną

przez chrześcijaństwo - L.S.) spuściznę po kulturze starożytnej. W medycynie, astronomii,

chemii, geografii, matematyce, architekturze Frankowie czerpali z ksiąg arabskich wiedzę,

którą przyswoili, naśladowali, a potem prześcignęli. Ileż to dzisiaj używanych słów jest tego

świadectwem: zenit, nadir, azymut, algebra, algorytm czy, prostsza, cyfra. Jeśli chodzi

o przemysł, Europejczycy przejęli stosowane przez Arabów techniki wyrobu papieru, obróbki

skóry i tekstyliów, destylacji alkoholu i cukru - kolejne dwa słowa zaczerpnięte z arabskiego

(...). Liczba zapożyczeń arabskich nie ma końca”. Ze swojej strony Arabowie uznawali

przewagę uzbrojenia Franków i szanowali ich sądownictwo. W sumie uważali się jednak, nie

bez wielu jak widać racji, za współtwórców i uczestników cywilizacji wyższej, a już

przynajmniej bardziej wysublimowanej i bliższej nakazom Mojżeszowym. Książę Usama Ibn

Munkiz, emir z rodu Munkizydów z Szajzaru (1095-1188), przytacza w swojej autobiografii

Kitab alitibar (tłum. francuskie Des enseignements de la vie, Paris 1983) wiele pysznych

anegdot w tym względzie. Oto jedna z nich: „Pewnego razu, kiedy zajechałem do Jerozolimy,

zaszedłem do meczetu alAksa. Obok niego znajdował się mniejszy meczet zmieniony przez

Europejczyków w ichni kościół. Kiedy byłem przed jego wrotami, zauważyli mnie

templariusze, których znałem, i pozostawili mnie samego w mniejszym meczecie, abym mógł

się pomodlić. Wszedłem tam więc i stałem pogrążony w modlitwie. Nagle dopadł mnie jakiś

Frank, obrócił twarzą ku wschodowi, obalił na kolana i krzyknął: «Tak się módl!». Potem

zaczął mi ubliżać. Na szczęście wrócili znajomi templariusze i wybawili mnie z opresji.

Tłumaczyli się gęsto, mówiąc: «Ten ordynus dopiero co przybył z Europy, więc nie miał

jeszcze okazji zetknąć się z ludźmi o większej ogładzie»„. Tak tłumaczyli się fanatyczni

templariusze! Opierając się na tym i innych wydarzeniach, uogólnia Usama: „Każdy, kto

niedawno przybył z kraju Franków, odróżnia się gorszymi obyczajami od tych, którzy już

zadomowili się w tym kraju i zżyli się z muzułmanami”. Przykładem i symbolem owej

muzułmańskiej tolerancji i otwarcia na świat jest bez wątpienia panowanie Saladyna. Amin

Maalouf poświęcił mu rozdział pod znamiennym tytułem Łzy Saladyna. Te łzy są oczywiście

symboliczne. Chodzi o to, iż Saladyn we współczuciu i zrozumieniu nędzy okrucieństwa

wyprzedzał swoją epokę. „Pewnego razu - opowiada Baha adDin - kiedy jechałem u boku

sułtana przeciw Frankom, podszedł do nas zwiadowca, a z nim kobieta, która szlochała, bijąc

się w piersi. «Ona wyszła z obozu Franków - wyjaśnił zwiadowca - żeby spotkać naszego

pana, a my ją przyprowadziliśmy». Salah adDin zwrócił się do tłumacza, żeby ją przesłuchał.

background image

Ona powiedziała: «Złodzieje muzułmańscy weszli wczoraj do mojego namiotu i porwali moją

małą córeczkę. Przepłakałam całą noc, a wtedy wasi żołnierze rzekli do mnie: «Król

muzułmanów jest miłosierny, pozwalamy ci iść do niego, będziesz mogła poprosić go o swoją

córkę. Wobec tego przyszłam i cała moja nadzieja w tobie». Saladyn był wzruszony i do oczu

napłynęły mu łzy. Wysłał kogoś na targ niewolników, żeby odszukać dziewczynkę, i po

niecałej godzinie przybył jeździec, trzymając w ramionach dziecko. Matka, gdy tylko ich

zobaczyła, rzuciła się na ziemię, wymazała sobie twarz piaskiem, a wszyscy obecni płakali ze

wzruszenia. Potem spojrzała w niebo i zaczęła mówić rzeczy niezrozumiałe. Wtedy oddano

jej córkę i odprowadzono ją do obozu Franków (...). Szlachetność Saladyna ocierała się

niekiedy o lekkomyślność”.

Byłoby nieprawdą stwierdzenie, iż wszyscy najeźdźcy nie docenili tego aspektu

ówczesnej kultury arabskiej. Fryderyk Barbarossa w drodze układów („ani cesarz, ani sułtan

nie byli fanatykami swych religii” - komentuje Runciman) odzyskał Jerozolimę, nie

przelawszy ani kropli krwi. W Bramie Złotej Jerozolimy wita cesarza kadi Szams adDin

z Nabulusu. A oto jego relacja: „Kiedy cesarz, król Franków, przybył do Jerozolimy, zostałem

z nim, tak jak przykazał mi AlKamil. Zaprowadziłem go do AlHaram asz Szarif, gdzie

obszedł małe meczety. Potem udaliśmy się do meczetu AlAksa, którego architekturę

podziwiał oraz do Kopuły na Skale. Był oczarowany pięknem minbaru i wspiął się schodami

na górę. Kiedy zszedł, ujął mnie pod rękę i pociągnął z powrotem do AlAksa. Zauważył tam

pewnego księdza, który z Ewangelią w ręku chciał wejść do meczetu. Oburzony cesarz zaczął

go rugać: «Kto cię przyprowadził w to miejsce? Na Boga, jeśli ktokolwiek z was odważy się

bez pozwolenia postawić tu nogę, każę mu wyłupić oczy». Rozdygotany ksiądz oddalił się

szybko. Tej nocy poprosiłem muezina, aby nie przeszkadzał cesarzowi i zaniechał wezwań do

modlitwy. Jednak kiedy nazajutrz udałem się do cesarza, zapytał mnie: «O kadi, dlaczego

muezini nie wzywali jak zwykle do modlitwy?». Odrzekłem: «To ja im zabroniłem ze

względu na waszą wysokość». «Nie powinieneś tego robić - rzekł cesarz - ponieważ

spędziłem tę noc w Jerozolimie przede wszystkim dlatego, żeby usłyszeć w nocy wezwania

muezina»„.

Niestety, 10 czerwca 1190 w małym zakolu rzeczki Salef topi się cesarz Fryderyk

Barbarossa. Jak podają naoczni świadkowie, było tam wody do pół pępka.

Najprawdopodobniej był to więc atak serca. W diagnozie medycznej niczego to w gruncie

rzeczy nie zmienia. W historii wszystko. Wraz z odejściem cesarza Fryderyka kończy się

szansa na pojednanie chrześcijaństwa z islamem. Zaczyna się czas nienawiści. Islam

zaskorupia się w negacji. Nie zmieni tego ostateczne zwycięstwo i wyparcie Europejczyków.

background image

Świat muzułmański przekonuje się bowiem, że ci pokonani barbarzyńcy urządzają coraz

większe obszary świata na swoją modłę. Już za niecałe trzy wieki wyprą islam ze swojego

kontynentu, za pięć wieków załamie się potęga turecka... „Podczas gdy w Europie Zachodniej

epoka wypraw krzyżowych - pisze Amin Maalouf - stała się zaczątkiem prawdziwej rewolucji

tak ekonomicznej, jak i kulturalnej, na Wschodzie po świętej wojnie nastaną długie wieki

zastoju i zacofania. Osaczony ze wszystkich stron świat muzułmański zamyka się w sobie.

Przewrażliwienie, defensywność, nietolerancja, jałowość umysłowa to cechy, które będą się

nasilać w miarę postępów światowej rewolucji, spychającej go na margines. Postęp to obcość.

Nowoczesność to obcość. Czy dla potwierdzenia własnej tożsamości kulturalnej i religijnej

należało odrzucić nowoczesność, ponieważ była symbolem Zachodu? Czy wręcz przeciwnie,

należało wkroczyć zdecydowanie na drogę przemian, ryzykując nawet utratę własnej

osobowości. Ani Iran, ani Turcja, ani kraje arabskie nie zdołały rozwiązać tego dylematu;

dlatego jeszcze dzisiaj obserwujemy gwałtowne często przeskoki od fazy nacechowanego

ksenofobią skrajnego integryzmu do fazy bezkrytycznego przejmowania wzorców zachodnich

(...). Często ze zdumieniem odkrywamy, do jakiego stopnia na postawę muzułmanów,

a zwłaszcza Arabów wobec Zachodu, ciągle jeszcze wpływają wydarzenia, których finał

rozegrał się przed siedmiuset laty”.

Terroryzm muzułmański prócz uwarunkowań geopolitycznych i ekonomicznych jest

zakorzeniony w tradycji walki z krzyżowcami. „Dwie spośród trzech Armii Wyzwolenia

Palestyny noszą historyczne nazwy Hittinu u Ajn Dżalut”, czyli miejsc zwycięskich bitew

Arabów z krzyżowcami. Ustawiczne, by nie powiedzieć natrętne, odwołania do czasów

krucjat odnajdujemy w języku polityków krajów Bliskiego Wschodu. Raz jeszcze Amin

Maalouf: „Nie sposób odróżnić przeszłości od teraźniejszości, gdy się myśli o Damaszku

i Jerozolimie walczących o kontrolę nad wzgórzami Golan i doliną Bekaa (...).

W atakowanym z różnych stron świecie muzułmańskim musiało się pojawić poczucie

prześladowania, które u niektórych fanatyków przybiera niebezpieczną formę obsesji (.) i nie

ulega wątpliwości, że rozłam między tymi dwoma światami datuje się od czasów wypraw

krzyżowych dziś jeszcze odczuwanych przez Arabów jako dokonany na nich gwałt”. Tak oto

papież Urban II zrodził Osamę benLadena. I nie jest to wcale paradoks intelektualny.

Paradoks w tym jedyny, że cierpią za to Żydzi.

background image

JOANNA D’ARC

4 sierpnia 1392, w drodze doLeMans król Francji Karol VI doznał ataku szału. Rzucił

się na własną gwardię przyboczną. Zabił czterech rycerzy, ciężko ranił następnych sześciu.

Nie świadczy to bynajmniej o jego sile fizycznej czy umiejętnościach szermierczych. Przez

pierwsze minuty nikt nie poważył się bowiem podnieść ostrza na władcę. Zabijał i ranił ludzi,

którzy krzyczeli: „Wasza Wysokość, myśmy waszymi sługami”. Dopiero kiedy zdali sobie

sprawę, że to do niczego nie prowadzi, obezwładnili go i odwieźli z przerażeniem do Paryża.

Król był, podług świadectwa Froissarta, w stanie podobnym do śpiączki. Nie przypominał

sobie niczego, co się zdarzyło na drodze doLeMans, natomiast był przekonany, iż zdradzają

go wszyscy, od żony Izabeli z Bawarii począwszy. Wszelkie źródła zaświadczają, że nie była

to wtedy prawda. Czas jednak mijał. Karol VI w manii prześladowczej oddalił żonę

i upokarzał ją, gdzie się tylko dało. Francuski historyk i akademik Duc de Castries pisze

z ujmującą niekonsekwencją - najpierw, co obowiązkowe dla „patriotycznej” historii Francji:

„Można przyjąć, że stosunki między królem i królową nie były wyłącznie erotyczne (...),

szybko się jednak okazało, że jest ona wyłącznie cieleśnie zmysłowa, łakoma na doraźne

przyjemności, żądna płytkich przyjemności, próżna i ponad wszystko usposobiona

egoistycznie”. Po chwili jednak: „Królowa Izabela cierpiała głęboko z powodu stanu

niepoczytalności swojego małżonka, który wygnał ją ze wspólnego łoża...”.

Skądinąd określenie: „wygnał ją ze wspólnego łoża” jest mocno nieprecyzyjne. Od

1392 do śmierci w trzydzieści lat później zdarzały się Karolowi VI okresy trzeźwości, kiedy

przywoływał żonę do siebie, po czym znów, po chwili, i nie wiadomo właściwie kiedy, gdyż

nigdy nie było tu ostrej granicy, popadał w wielomiesięczną malignę. W tych czasach żona

przyniosła mu na świat ośmioro dzieci: Karola urodzonego w 1392, mającego genealogiczną

elegancję umrzeć już w dziewiątym roku istnienia; Marię (1393), która została zakonnicą

i pokutowała ponoć za grzechy rodziców; Michèle (1395), później żonę księcia Burgundii;

Ludwika (1396), który zdążył się wprawdzie w wieku ośmiu lat ożenić z Małgorzatą

Burgundzką, ale zmarł przed ojcem, podobnie jak Jan (1398); Katarzynę (1401), efemeryczną

żonę króla Anglii Henryka V; kolejnego Karola (1403) i wreszcie Filipa (1407) zmarłego

w kołysce. Podczas długich okresów otępienia męża Izabela bynajmniej nie pozostawała mu

wierna. Wszyscy wiedzieli o jej romansach z księciem Orleanu, ale, jak się wydaje, nie

gardziła usługami seksualnymi zgoła przygodnych rycerzy. Dworzanie przyglądali się temu

i starannie liczyli. Wyszło im, iż niektóre dzieci są na pewno z prawego łoża (pierwszy

z Karolów, Ludwik i Michèle), inne na pewno bękartami (Maria, Filip), a co do pozostałych

panowała niezdrowa, pełna plotek i domysłów niepewność. Dotyczyła ona przede wszystkim

background image

drugiego Karola, który jako jedyny mężczyzna przeżył ojca i logicznie stawał się następcą

tronu. Nikt oczywiście o niczym nie mówił głośno, ale starczyło szeptów, by dotarły one do

uszu osiemnastoletniego nowego władcy.

W mitologii świętości i wielkości monarchii francuskiej było to zmazą straszliwą.

Tym bardziej iż umierający Karol VI nigdy bezpośrednio nie uznał następcy (Françoise

Autrand, Charles VI, Paris 1986), a wrodzy Karolowi VII Burgundczycy roznosili

najobelżywsze pogłoski. Nic dziwnego, iż młody król (a właściwie nadal delfin - następca,

gdyż królem zostaje się po koronacji) zamknął się w sobie, nie ośmielał się podejmować

żadnych znaczących decyzji, rzec by się chciało, iż bał się własnego cienia. Pozbawieni tych

kompleksów przeciwnicy odbierali mu w tym czasie prowincję za prowincją. Wkrótce

wypchnięty na południe od Loary Karol miał sobie zyskać pogardliwy przydomek „króla

Bourges”. Bourges, nazywające się ongiś Avaricum, było jedną z metropolii starożytnej Galii.

Od tych odległych czasów podupadło jednak kompletnie i gdyby nie wspaniała katedra

Świętego Stefana, stałoby się całkowitym, deskami zabitym zadupiem. „Roi de Bourges”

znaczyło więc dla ówczesnych Francuzów: „człowiek minionych czasów”, ktoś, kto nic już

zgoła nie może i z kim nie ma się co liczyć.

I wtedy właśnie 6 marca 1429 pojawia się Joanna d’Arc. Raoul de Gaucourt zeznaje

(podaję za: Georges Bordonove, Joanna d’Arc, Warszawa 2003): „Byłem w Chinon, kiedy

Dziewica przybyła, i byłem tam i widziałem ją, kiedy stanęła przed Jego Królewską

Wysokością, pokornie i z prostotą - taka uboga, mała pastereczka. Słyszałem słowa, jakie

wypowiedziała do Delfina: «Bardzo sławny Panie Delfinie, przybywam tu, wysłana przez

Boga, żeby przynieść ratunek tobie, a także królestwu Francji»„. Joanna przynosi Karolowi

trzy „boże” przesłania. Po pierwsze jest on prawowitym synem Karola VI. Po drugie (co

wynika z pierwszego) ma natychmiast udać się do Reims i namaścić na świętego władcę -

cudotwórcę (jak wiadomo, koronowany w Reims król Francji samym dotknięciem rąk leczył

poddanych - Marc Bloch, Les rois thaumaturges, Paris 1983 - ze skrofułów, czyli

z przewlekłej gruźlicy węzłów chłonnych i szerzej z wszelkich form gruźlicy, posiadał więc

moc nadludzką mogącą i winną być błogosławieństwem dla społeczeństwa). Do tej chwili

głosy boże przekazywane delfinowi przez Joannę d’Arc wydają się niewinne, a może wręcz

oczywiste. Jest jednak i przesłanie trzecie: namaszczony świętym olejem w Reims król

Francji ma raz na zawsze i za wszelką cenę przegonić przebrzydłych Anglików z kontynentu.

Tutaj już wkraczamy w wielką i skomplikowaną politykę. Aż trudno uwierzyć, że Panu Bogu

chciało się, za pośrednictwem Joanny, interweniować w jej meandry.

Francja początków XV wieku jest rozdarta między dwa - tutaj doprawdy wszelkie

background image

rozstrzyganie oznaczałoby rzutowanie wstecz naszych współczesnych opinii - równie

patriotyczne stronnictwa. Każde z nich ma, jak to zawsze w człowieczej niedoskonałości,

swoje ekonomiczne, personalne i najzupełniej prywatne interesy. Nie zmienia to jednak

zasadniczych linii ideologicznych. Burgundczycy, kwestionując skandaliczne manipulacje

dokonane na prawie salickim za czasów synów Filipa IV Pięknego, opowiadają się za

wspólną monarchią francuskoangielską pod berłem Lancasterów. Armaniacy reprezentują, jak

byśmy to dzisiaj powiedzieli, tendencję nacjonalistyczną. Nie będzie Brytyjczyk pluł nam

w twarz. Nie spoczniemy i nie zaniechamy wojny, dopóki ostatni Anglik nie wróci do siebie,

za morze, które dopiero w XVII wieku nie Francuzi i nie Anglicy, ale Holendrzy wzorując się

na Rzymianach, zaczęli lekceważąco nazywać „kanałem”. Mieli o tyle rację, że przepłynięcie

akwenu nieprzekraczającego w najwęższym miejscu 34 kilometrów nie stanowiło

najmniejszego problemu już dla rzymskich legii, cóż dopiero mówić o żeglarzach XV wieku.

Ten sam pas wodny, który dla Armaniaków miał definitywnie rozdzielić dwa kraje, dla

Bugrundczyków nie stanowił przeszkody przed ich zjednoczeniem.

Nic zresztą nie jest tutaj proste i jednoznaczne. Legenda mówi, iż w 1349, podczas

balu na dworze, tańczącej z Edwardem III Joannie, hrabinie Salisbury, spadła z nogi

podwiązka. Widząc sprośne uśmieszki obecnych, król podniósł ją i założył na własne kolano.

Żeby zaś na przyszłość krzewić wśród poddanych szacunek i powściągliwość wobec kobiet,

ustanowił Order Podwiązki (Order of the Garter), który jest do dzisiaj najwyższym

odznaczeniem angielskim. Na jego otoku czytamy dewizę: Honi soit qui mal y pense (Hańba

temu, kto nieprzystojnie o tym myśli). Jak widać na pierwszym i najważniejszym orderze

Albionu napis jest po francusku. I nie ma w tym nic dziwnego. Pisze G.G. Coulton

(Panorama średniowiecznej Anglii, Warszawa 1976): „Wszyscy królowie angielscy, aż do

Henryka IV, mówili po francusku; nawet o Edwardzie I wiemy tylko tyle, że język angielski

opanował w dostatecznym stopniu, by wymyślić prosty, choć lekceważący kalambur

związany z nazwiskiem Bigod. Wnukowi, Edwardowi III, współcześni nam historycy

przypisują czasem większe umiejętności w tym zakresie, ale brak bezspornych dowodów, że

umiał w miarę biegle mówić po angielsku”. Z kolei George Macaulay Trevelyan (Historia

Anglii, Warszawa 1963): „Kiedy w 1337 r. zaczęła się wojna stuletnia, Edward III i jego

arystokracja mówili po francusku i czuli się bardziej u siebie w Gaskonii niż w Szkocji”. Albo

jeszcze Paul Johnson (Historia Anglików, Gdańsk 1995): „Pierwszym wykwitem angielskiej

literatury narodowej pod koniec XIV wieku towarzyszyły gorliwe wysiłki, żeby nadążyć za

rozwojem pisanej i mówionej francuszczyzny. To dzięki językowi francuskiemu nowe idee

i osiągnięcia docierały na wyspę...”. Francja była w XIVXV wieku czterokrotnie większa niż

background image

Anglia, wielekroć bogatsza i bardziej zaludniona. Jej wyższość kulturalna (wystarczy spojrzeć

na katedry w Chartres, Reims czy choćby w przeklętym Bourges) także nie podlegała

dyskusji. Nie sposób pozbyć się myśli, bo były to przecież dokładnie te same czasy,

o sąsiedztwie Polski i Litwy. I rzeczywiście problem jawił się ten sam: unia czy wrogość ząb

za ząb. Innymi słowy, czy włączona do współkulturowej wspólnoty drobna szlachta angielska

przyjmie kulturę francuską i roztopi się w niej, czy też wzgardzona i odrzucona zagłębi się

w odrębną swoistość. Joanna d’Arc zadecydowała o tym drugim. G.G. Coulton zauważa

słusznie, że to właśnie w odpowiedzi na nieubłaganą politykę Armaniaków po 1429 roku

„baronowie i prałaci coraz powszechniej przyswajali sobie kulturę angielską”. Wtedy też

(Paul Johnson) „Anglicy zaczęli przypisywać Francuzom wszystkie możliwe rodzaje

gorszących zwyczajów i postaw, a także, już bardziej zasadnie, budzących ich przerażenie

i zgrozę obyczajów politycznych”. Jak zawsze nie obyło się bez wzajemności. „Pewien

Francuz w XV wieku ze zgrozą opowiadał, jak to podsłuchał w rozmowie dwu mieszczan

londyńskich, że będą tak długo detronizować i ścinać królów, aż znajdą takiego, który będzie

im odpowiadał”. Od chwili rzucenia przez Joannę d’Arc haseł narodowych, które mutatis

mutandis przyczyniły się do zwycięstwa Karola VII pod Formigny 15 kwietnia 1450,

odzyskania przez Francuzów Normandii i ostatecznej klęski Anglików: „Nawet w chwilach

pojednania angielska nienawiść do Francuzów tliła się, jątrzyła nadal pod powierzchnią.

Nawet w chwilach spotkania monarchów na Field of the Cloth of Gold (Pole złotogłowiu -

miejsce pokojowych i antyhiszpańskich rozmów między Franciszkiem I i Henrykiem VIII 7

czerwca 1520 - LS.) wenecki ambasador podsłuchał strzęp rozmowy między markizem

Dorset a jednym z jego przyjaciół:

- Gdybym miał w żyłach choć kroplę krwi francuskiej, otworzyłbym sobie żyły, żeby

się jej pozbyć.

- Uczyniłbym podobnie”.

Od czasów Joanny d’Arc - kontynuuje Paul Johnson: „Wszyscy angielscy władcy

w średniowieczu czuli się zobligowani do prowadzenia wojny z Francją”. Tradycja ta

przetrwała i później. Kultura francuska stała się wroga i już na dworach Tudorów i Stuartów

w całkowitym przeciwieństwie do Plantagenetów dobrym obyczajem stało się udawanie, iż

nie rozumie się ani jednego żabojadzkiego słowa, nie zna się kontynentalnych poetów,

pisarzy czy myślicieli. Freud powiedziałby, że zawierał się w tym cały kompleks

odrzuconego dziecka. I jest to tłumaczenie w znacznej mierze prawomocne. Co najmniej od

czasów dynastii normandzkiej i Wilhelma Zdobywcy chciała Anglia widzieć się w sojuszu

z Francją i razem z nią wprowadzać europejski ład. Pozostało to w politycznych księgach, ale

background image

także w legendzie. Przypomnijmy choćby Robin Hooda, który ze wszystkich sił popierał

kosmopolitycznego, mówiącego po francusku i mającego swoją bazę we francuskim

(normandzkim) ChâteauGaillard (Régine Pernaud, Ryszard Lwie Serce, Warszawa 1994)

Ryszarda Lwie Serce przeciw Janowi bez Ziemi, który akurat promował wprowadzenie

języka angielskiego do prawa i administracji państwowej. Jeżeli już iść dalej śladem

opowieści, jeżeli był Robin Hood ukrytym szlachcicem (później lordem Huntingdon), to

zrozumieć musimy, iż ze swoimi sojusznikami: Małym Jankiem (Little John), bratem Tuck,

minstrelem AllenemaDale’em czy Willemem Stutlym, nie mówiąc już o jego ukochanej Maid

Marian, porozumiewał się murzyńskim angielskim, marząc o chwili, kiedy i oni,

w sherwoodzkich lasach nauczą się jedynego kulturalnego - języka francuskiego. W ogromnej

anglojęzycznej filmografii, gdzie grali Robin Hooda między innymi: Douglas Fairbanks,

Errol Flynn, Richard Todd, Sean Connery, Richard Chamberlain, Russel Crow nie ma ani

słowa o tej konfrontacji kulturalnej, mającej zaważyć na wieki. Takie jest prawo kina. Niech

dostarcza nam ono przeżyć estetycznych, może dreszczyku emocji, nie będzie jednak lekcją

historii. W XV wieku możliwość unii francuskoangielskiej podobnej do polskolitewskiej była

najzupełniej realna. I podobne byłyby jej skutki. Ówczesna wyższość kultury francuskiej

przyciągnęłaby zarówno angielską szlachtę, jak i klasy średnie. Angielski odrodziłby się

zapewne kiedyś, ale jako język marginalny, dobro ograniczonej społeczności.

„Eh bien, mon prince, Gênes et Lucques ne sont plus que des apanages, des dobra, de

la familie Buonaparte. Non, je vous préviens, que si vous ne me dites pas, que nous avons la

guerre, si vous permettez ecore de pallier toutes les infamies, toutes les atrocités de cet

Antichrist (ma parole, j’y crois) - je ne vous connais plus, vous n’êtes plus mon amie, vous

n’êtes plus mój wierny niewolnik, comme vous dites. No, witam księcia, witam. Je vois queje

vous fais peur, proszę siąść i opowiadać.

Mówiła tak w lipcu 1805 r. znana powszechnie Anna Pawłowna Scherer, dama dworu

i zaufana cesarzowej Marii Fiodorowny, witając znacznego dygnitarza księcia Wasilija, który

pierwszy przybył na jej wieczór...”.

Tymi słowy zaczyna się Wojna i pokój Lwa Tołstoja (Warszawa 1979). Anna

Pawłowna nie może najwyraźniej poradzić sobie z niektórymi francuskimi wyrażeniami.

Ucieka z jej pamięci, że „wierny niewolnik” to fidéle esclave. Jeszcze gorzej ze zgodnością

czasów. Ale Anna Pawłowna mówi po francusku. Podobnie zwraca się do dworaków car

Aleksander I. Fryderyk Wielki, król Prus, nazwie swój reprezentacyjny pałac SansSouci (Bez

troski). Do głowy by mu nie przyszło nadać mu imię Ohne Sorge - jakże byłoby to nie po

francusku trywialne. W tym samym jednak czasie oważ wzgardzona Anglia, o której pisał

background image

Paul Johnson, iż „czuje się zobligowana do racjonalnej albo wyłącznie ambicjonalnej wojny

z Francją”, opanowuje coraz to nowe ziemie. Cóż z tego, że w połowie podbitej Afryki

Środkowej i Południowej rozbrzmiewa jeszcze język francuski. W Ameryce Północnej, gdzie

przecież nowi posiadacze pochodzą często z ”dobrych” angielskich czy irlandzkich rodzin,

mogliby więc mówić po francusku, jak w Luizjanie, dzieje się zupełnie coś innego:

angielszczyzna staje się oficjalna i obowiązująca, chociaż w demokratycznym głosowaniu

wygrywa o włos z niemczyzną. A tak mało brakowało, żeby Obama i wreszcie cały świat

mówił po francusku. Trzeba jeszcze sporo czasu, żeby głupkowaci arystokraci z londyńskiej

Izby Lordów zrozumieli, jakie to ma znaczenie. Przypomnijmy, jakie wyobrażenia ma jeszcze

o Amerykanach stary lord Fauntleroy (Frances Hodgson Burnett, Mały Lord, Warszawa

1936). Tyle że obok Ameryki pojawiają się angielskojęzyczne: Australia, Nowa Zelandia,

Indie, Malaje, zachodnia i południowa Afryka. Nic nie wiąże bardziej niż wspólnota języka,

czyli możliwości pełnego zrozumienia się, a jak by dorzucił Claude LéviStrauss (vide rozdział

ostatni) działania w ramach praw, jakie nam ów język wyznacza, co się zresztą dobitnie

okazało podczas obu wojen światowych. Kiedy 2 maja 1927 WieniawaDługoszowski wita na

Dworcu Głównym w Warszawie angielskiego pisarza Gilberta Keitha Chestertona

przemówieniem w nienagannej francuszczyźnie, ów jest zachwycony. Tyle że później

napisze, iż powitał go (były i inne argumenty) błędny rycerz z minionej epoki. Tak się jawiła

Chestertonowi wielobarwna i staroświecka francuszczyzna. Można powiedzieć, iż w tym

momencie dzieło Joanny d’Arc sięgnęło wyżyn.

Akademia Francuska wydając kolejne słowniki, walczy beznadziejnie z anglicyzmami

w języku francuskim. Nie na wiele się to zdaje. Opanowane zostały przez angielszczyznę

i język komputerów i slang przedmieść, i gwara sprawozdawców sportowych, żeby tylko ich

wyliczyć. Z własnymi synkami mam kłopot. Za to pod pomnikiem Joanny d’Arc odbywają

się corocznie manifestacje skrajnej prawicy francuskiej. Cóż mam wtedy robić, kiedy kocham

Apollinaire’a i Marcela Prousta, a nienawidzę faszystów. Mało mi wyboru zostawiłaś Joanno,

kanonizowana w 1693 roku.

background image

MARIGNANO 1515

W XIV wieku jest Szwajcaria areną nieustannych właściwie walk między miejscową

ludnością zrzeszoną w siedmiu tak zwanych barbarzyńskich czy prymitywnych kantonach

a austriackimi Habsburgami. Surowi i dzielni górale triumfują raz po raz. Pod Morgarten,

w 1315, Laupen (1339), Sempach (1386), Näfels (1388). To wtedy tworzy się ich wspólna,

jednocząca legenda narodowa, silniejsza niż podziały językowe i obyczajowe. Pod Sempach

Arnold ze Stans (Unterwalden) Winkelried miał zgarnąć piki przeciwników i wbić w swoje

piersi, tworząc w ten sposób decydujący wyłom w szeregach przeciwników. Pisał wieki

później Juliusz Słowacki w Kordianie:

Nie - myśli wielkiej trzeba z ziemi lub błękitu.

Spojrzałem ze skały szczytu, Duch rycerz powstał z lodów.

Winkelried dzidy wrogów zebrał i w pierś włożył, Ludy! Winkelried ożył!

Polska Winkelriedem narodów!

(akt II, ww. 290-295)

Pojawia się też Wilhelm Tell. I on stanie się symbolem, zyska ogólnoeuropejską

sławę. Pisał Antoni Górecki:

Helwetów serce nie lodem, nie skałą.

Choć szczypło ziemi, jeszcze na to stanie, Dadzą wolności ziarnu przechowanie,

W górach, gdzie żyją wielcy Tella męże

Zakwitnie ono...

Kiedy urodził się Wilhelm Tell, tego dokładne nie da się ustalić. Tradycja, a ścislej

Ballada o Tellu z XV wieku, najstarsza o nim opowieść, przekazuje jednak, iż w 1307 roku,

kiedy pojawił się na arenie dziejowej, miał już „dużo dzieci”; kronika Tschudiego z około

1500 roku uściśla, iż było ich, żywych, sześcioro. Jeśli tak, to zważywszy, iż żeniono się

wtedy w alpejskich krainach w wieku 16-18 lat, a zasada „co rok prorok” była w pełni

aktualna, wyżywało zaś statystycznie co drugie niemowlę, można przypuszczać, iż przyszedł

Wilhelm na świat około 1275-1278 roku. Wskazywałby na to też fakt, iż już na początku XIV

wieku miał cieszyć się w kantonie Uri sławą niezrównanego - i uwaga! - „doświadczonego”

kusznika. Krótko mówiąc, w 1307 roku miał około trzydziestu lat, był więc w kategoriach

swoich czasów mężem dojrzałym, u schyłku siły wieku.

Przejdźmy jednak do wydarzeń. „Roku pańskiego 1307. W dzień świętego Jakuba”,

czyli 25 lipca, przybył Wilhelm Tell do stolicy kantonu - Altdorfu. Wójtem, czyli

namiestnikiem habsburskim był tam niejaki Gessler. Chcąc upokorzyć miejscowych, poddaje

ich „próbie posłuszeństwa”. Polega ona na tym, że każdy przechodzień ma na rynku oddać

background image

cześć wystawionemu tam kapeluszowi Gesslera: zatrzymać się, ściągnąć nakrycie głowy

i złożyć głęboki ukłon. Tell, czy to nie znając zarządzenia, czy przez nieuwagę, czy też

celowo, przechodzi obok kapelusza obojętnie. Natychmiast łapią go pachołkowie i prowadzą

przed oblicze namiestnika, który oskarża go o opór wobec władzy, zniewagę rodu

Habsburgów, wreszcie skłanianie do buntu. Nakazuje też aresztować i sprowadzić do

Altdorfu całą rodzinę Tella. Podczas procesu zaimprowizowanego już w trzy dni po

„przestępstwie”, kiedy Tell, chcąc ratować bliskich, tłumaczy się, że nie wiedział, nie

zauważył, wywiązuje się, podług Ballady o Tellu ów złowieszczy dialog:

Gessler: Masz dużo dzieci buntowniku, które z nich kochasz najbardziej?

Tell: Ależ, Wasza Wysokość, jakże ojciec może kochać jedno dziecko bardziej niż

drugie. Kocham je wszystkie po równi.

Gessler: To właśnie chciałem usłyszeć. Bo jednak będziesz musiał się zdecydować.

Mówią, że jesteś znakomitym kusznikiem. Ba, mistrzem wręcz w tej wojennej sztuce.

Wybierz więc jednego z synów, na którego głowie położymy jabłko, a ty je strącisz strzałem

z kuszy, z odległości, jaka mi się spodoba. Masz tylko jeden strzał. Jeżeli spudłujesz, i ty,

i cała twoja rodzina pójdziecie pod miecz. Jeżeli zabijesz syna, zostaniesz ścięty jako

morderca własnego dziecka. Natomiast jeśli trafisz w jabłko, ofiaruję wam wszystkim

wolność.

Na próżno błagał Tell o litość, prosił, żeby go zabito w zamian za zwolnienie rodziny

i rezygnację z okrutnej próby. Tyran pozostał niewzruszony. Z okrutną perfidią wyznaczył

mu dystans strzału, z jakiego, jak pisze Tschudi: „Nikt na świecie i konia by nie sięgnął”. Jak

wiemy, Wilhelm Tell trafił. Gessler nie dotrzymał jednak umowy. Pod naciskiem

mieszkańców, którzy w strzale Tella widzieli rozstrzygnięcie boskiego wyroku, zwolnił

wprawdzie rodzinę, ale samego Wilhelma wtrącił do zgniłego lochu, pewny, że w nieludzkich

warunkach długo nie wytrzyma. Mylił się oczywiście. Podczas transportu łodzią do więzienia

udaje się Tellowi brawurowa ucieczka. Parę tygodni później w wąwozie leśnym, którym

wiódł trakt z Altdorfu do Lucerny, mściwa strzała Wilhelma Tella trafia Gesslera prosto

w krtań. Wieść o śmierci krwiopijcy, o czym kusznik niezrównany nie mógł nawet marzyć,

podrywa do walki cały kanton Uri, a za nim przyległe: Schwytz, Glaris, nieco później Zoug.

Nie jest dla nas ważne, czy niezwykłe dzieje Winkelrieda, Tella i podobnych im

szwajcarskich bohaterów XIV i XV wieku są historycznie udokumentowane, czy też trzeba je

rozpatrywać w kategoriach legend ludowych. Istotne jest, kogo przedstawiały: twardych i na

wszystko zdecydowanych wojowników, których najważniejszą, a zresztą jedyną legitymacją

była odporność na wszelkie znoje wyćwiczona w skrajnych wysokogórskich warunkach,

background image

krzepa, umiejętność władania bronią i sprawdzona w tysiącach potyczek niezłomna wierność.

Takimi zaś rzeczywiście, nie popadając chyba w przesadę, opisują ich świadkowie epoki. Nic

dziwnego, że nie mogli im dać rady Habsburgowie, nic też bardziej naturalnego, że

począwszy od drugiej połowy XV wieku, stali się poszukiwanym w całej Europie

najemnickim towarem. Mieć gwardię szwajcarską oznaczało dla wszystkich, iż ma się

obstawę wierną, sprawną i nieubłaganą, wartą więcej niż jakakolwiek inna. Alpejscy

wojownicy zdawali sobie oczywiście sprawę ze swojej mitycznej wartości. Toteż sprzedawali

się na lewo i prawo. Nie ma bodaj w piętnastowiecznych dziejach środkowozachodniej

Europy takiego konfliktu zbrojnego, w którym po jednej ze stron, a najczęściej po obu, nie

partycypowaliby „obywatele 13 kantonów”. Stąd krok już tylko do ideologii. Dlaczego nie

mieliby Szwajcarzy zapanować nad szerszymi połaciami otaczającego ich świata? Wyjść na

żyzne ziemie północnej Italii czy też posiadłości tego króla Francji, w którego oddziałach

stanowili

bodaj większość. Ludwik XII zdawał sobie sprawę z potencjalnego

niebezpieczeństwa. Począwszy od 1507, zaczął więc ograniczać liczbę Szwajcarów w swoich

szeregach. Zwolnionych rekrutował najchętniej papież Juliusz II, co wrosło w tradycję

Watykanu i spowodowało, że od 1506 po dziś dzień głowy Kościoła katolickiego chroni

ubrana w malownicze stroje z XVI wieku gwardia szwajcarska.

Wszystko to pozostałoby anegdotą, gdyby nie pojawił się nagle orędownik, a może

i twórca, istniejącego już tu i ówdzie, ale niesformułowanego i niedopowiedzianego dotąd

programu helwetyckiej ekspansji. Był nim urodzony w 1456 w Mühlebach (kanton Valais)

Matthäus Schinner. Wyświęcony na księdza w 1477, obejmuje wielojęzyczną parafię

w Aernen. Jest bodaj pierwszym, który ponad podziały lingwistyczne i obyczajowe przenosi

ideę „szwajcarskości”, staje się jej propagatorem i niezłomnym zwolennikiem. Jednocześnie

jako fanatyczny katolik nienawidzi cynicznej Francji, która dopiero co uwięziła

spadkobierców świętego Piotra w ”babilońskiej niewoli” Avignonu. Owszem, papież

Aleksander VI, którego Leksykon papieży Rudolfa FischeraWollperta („Znak”, Kraków 1990)

definiuje jako „jedną z najbardziej niegodziwych postaci w dziejach papiestwa”, nie był

zapewne ulubioną postacią z jego bajki. Zbrodnie watykańskie mało go jednak obchodzą.

Ważne, że wyświęca go tatuś wyuzdanej trucicielki Lukrecji Borgii, w 1499, na „biskupa

Sionu i Helwecji”. Można to odczytać - czasem jeden drobny przymiotnik ma większe

znaczenie niż tysiąc patetycznych przemówień - jako uznanie państwowości szwajcarskiej.

To zaś daje mu pośrednio prawo wypowiadania się w imieniu narodu. Następcę

Aleksandra VI na tronie stolicy Piotrowej (nie licząc miesięcznego pontyfikatu Piusa III)

Juliusza II, Giuliano della Rovere, tego właśnie, który pierwszy otaczał się szwajcarskimi

background image

żołdakami, nietrudno przekonać Schinnerowi do jego patriotycznych i agresywnych racji.

Daje mu Juliusz zaraz i kardynalski kapelusz, i wolną rękę w montowaniu antyfrancuskiej

koalicji. Schinner, jako biskup Sionu, a więc poniekąd głowa całego szwajcarskiego Kościoła

katolickiego, nie próżnuje ani chwili. Wiosną 1515 przyprowadza papieżowi 30 000

Wilhelmów Tellów - najprzedniejszych spośród najwyborniejszych alpejskich rycerzy, którzy

mają wesprzeć potężny kontyngent hiszpański. Zjednane zostają jednocześnie posiłki księcia

Mediolanu, parę chorągwi genueńskich. Takiej pokusie papież oprzeć się nie może. Wojna!

Na dworze francuskim panuje w tym czasie kompletne zamieszanie. Zmarł Ludwik

XII i uczeni w piśmie gorączkowo dyskutują, czyjego krewny Franciszek w powikłanych

układach francuskich koligacji ma prawo do berła. Zanosi się wręcz, co jest marzeniem

papieża i Mathäusa Schinnera, na wojnę domową. Niestety, można podziwiać dyscyplinę

francuskich muszkieterów tego wieku, a dotyczy to również, co jest jakimś paradoksem,

Szwajcarów na służbie francuskiej - nie było w ich szeregach cienia chęci mieszania się

w wysokie spory, zdrady ani dezercji. Skoro Franciszek został ostatecznie okrzyknięty

władcą, stanęli za nim murem. Hiszpańskoszwajcarskomediolańskowatykańskie wojsko miało

więc przed sobą wbrew oczekiwaniom słabszą liczebnie, ale zdyscyplinowaną i gotową do

starcia francuską armię wspomaganą przez Wenecjan. Na polach pod Marignano, widząc

nadchodzące hufce przeciwników, Franciszek wyjeżdża przed swoje szeregi i ”wielkim

głosem”, jak podaje w swojej kronice Jacques de Maillen, zwraca się do rycerzy: „Panowie,

przyszedł czas, by pokazać w walce naszą męskość. Jestem waszym królem i księciem.

Owszem, jestem młody, ale przysięgliście mi wierność i lojalność. Nie opuszczę was

w żadnej potrzebie. Z wami umrę albo zwyciężę!”. Można od razu powiedzieć, że słowa

dotrzymał. Walczył jak szaleniec w pierwszym szeregu, a de Maillen wyliczył dokładnie, że

brał osobiście udział w trzydziestu dwóch szarżach. Stało się to jednak później. Pierwsi

ruszyli do przodu Helweci. Świadkowie odnotowali, iż pan Pierre Terrail Bayard, rzeczywisty

dowódca wojsk francuskich, krzyczał do nich: „Przeklęci szwajcarscy zdrajcy, póki czas

wracajcie w góry jeść wasze zgniłe sery. Jeżeli trwacie w uporze, nigdy ich już nie

skosztujecie!”.

Atak był jednak straszliwy. Na nic się zdały rozpaczliwe kontrataki Franciszka na

skrzydłach. Nim zapadł wieczór, przełamali Szwajcarzy dwie linie francuskiej obrony,

zabiwszy ponad pięć tysięcy przeciwników. Ale... właśnie, nastała noc, pod której

błogosławioną osłoną zdążyli Francuzi uratować i przemieścić swoje sześćdziesiąt cztery

armaty, broń jeszcze podówczas pogardliwie lekceważoną. Rano Bayard zrozumiał nareszcie,

w czym tkwi jego szansa. „Panowie, nieprzyjaciel śpi słodko, pora, żeby go obudzić”.

background image

Ryknęły spiże. Szwajcarzy nacierali w ciasnych szeregach, każda kula armatnia tworzyła

więc w ich szeregach krwawe wyrwy. Widząc bezsilność natarcia, obudziła się mało dotąd

aktywna jazda wenecka. Jej gwałtowne uderzenie na lewe skrzydło Szwajcarów było już

ciosem miłosierdzia. Wycofujących się mordowano bez litości na miejscu. Bilans bitwy, jak

na reguły epoki, był przerażający. Zginęło piętnaście tysięcy Wilhelmów Tellów, czyli jeśli

wierzyć demografom badającym skrupulatnie cyfry i proporcje, padł kwiat narodu. Nie było

już komu stawić jakiejkolwiek obrony. Szwajcaria leżała u francuskich stóp. I wtedy właśnie

ten chłystek, ten niedorobiony król Franciszek I zdobywa się na decyzję śmiałą, niepopularną

to mało powiedzieć, sprzeczną z interesem imperialnej Francji, jak go rozumieją jego

ministrowie. 29 listopada 1516 we Fryburgu podpisuje pakt „wiecznego pokoju”

z Helwetami. Nie ma w nim mowy o kontrybucjach, ustępstwach terytorialnych, pretensjach

do decydowania o czymkolwiek. Jakiej trzeba ogromnej odwagi, żeby myśląc o przyszłości,

tak „zmarnować” doczesne zwycięstwo. Pakt zawarty we Fryburgu jest jedynym, który

przetrwał pięć wieków, do dzisiaj. Jest w tym jakiś ogromny optymizm. My, Polacy, którzy

wiemy lepiej niż ktokolwiek, że solenne umowy są jedynie świstkami papieru i za co

płaciliśmy przez pokolenia, stajemy nagle przed ludźmi, którzy dotrzymali słowa. Królu

Franciszku, kocham cię z wielu innych powodów, ale z tego też.

Tak, traktat pokojowy z Fryburga 29 listopada 1516 jest JEDYNYM, który przetrwał

wieki i zachował ważność. Jest to jednak jakaś pociecha w naszym podstępnym i nielojalnym

świecie. Wybaczcie więc Franciszkowi jego karykaturalny nos podchodzący niemal pod

wargi. Dał słowo, a zgoła nie musiał, i Francja tego słowa dotrzymała.

background image

CZARNA LEGENDA

Termin La Leyenda Negra („Czarna legenda”), w tytule było jeszcze uzupełnienie: y

la veridad histórica (Madrid 1913), ukuł na przełomie XIX i XX wieku Julian Juderias y

Loyot (1877-1819), wielki historyk i myśliciel hiszpański. Jego dzieło skompromitowała

niestety w znacznej mierze spiskowa wersja dziejów. Uważał, że miażdżąca opinia

o działaniach hiszpańskich w Ameryce Południowej i Środkowej jest prowokacją francuskich

postrewolucjonistów, masonów usiłujących wyleczyć własne kompleksy, Amerykanów

i protestanckich, nienawidzących katolicyzmu Anglików i Prusaków. Nie było właściwie

lepszego sposobu, żeby wszystkie swoje, niekiedy przenikliwe i słuszne, argumenty wrzucić

do kosza na śmieci. W tej bowiem sytuacji rozsierdzona oświecona i protestancka Europa

zaczęła natychmiast czcić i wydawać w tysiącach egzemplarzy broszurę Bartolomé Las Casas

Brevssima relación de la destruction de las Indias 1875-1896 (Krótka relacja o wyniszczaniu

Indian). Nie da się podważyć, że jest tam słusznych argumentów wiele. Zarówno Cortez,

wchodząc do Meksyku, jak i Pizarro w Peru wiedzieli, że ich dywizyjki nie mają żadnych

szans w konfrontacji z nawet źle uzbrojonymi, ale tysięcznie liczniejszymi tłumami. Używali

więc przede wszystkim zasady divide et impera, zdrady, podstępu i rzezi. W tej mierze ma

niewątpliwie Las Casas rację i nie sposób mu zarzucić kłamstwa czy nawet istotniejszych

przeinaczeń. Jednocześnie jednak nic nie było takie proste. Gdyby hiszpański dominikanin

pisał o Stanach Zjednoczonych XIX wieku, można by się oburącz podpisać pod jego tezami.

Biali osadnicy w Ameryce Północnej rzeczywiście wyniszczyli dotychczasowych

mieszkańców kontynentu do szczętu, pozostawiając im ewentualnie miejsca w śmierdzących

rezerwatach (sama już nazwa tych miejsc urąga człowieczeństwu Indian) i nie cofając się

przed żadnym krzywoprzysięstwem czy też opartymi na rasistowskich przesłankach

działaniami, które dzisiejsze prawo musiałoby określić mianem ludobójstwa. W Ameryce

Południowej rzeczy miały się inaczej. Las Casas grzeszy nie tym, co napisał, ale tym, co

przemilczał i czego z katolickiej pruderii nie chciał zauważyć.

Zacznijmy od tego, że podboje Ameryki Północnej i Południowej dokonywały się

(mniejsza już o chronologię) w zupełnie odmiennych warunkach. Na „Dziki Zachód” parły

rodziny osadnicze z kobietami i dziećmi. Nawet w tak samczym gatunku filmowym, jakim są

westerny, widzimy żony, kochanki, kurwy, panienki śpiewające w saloonbarach. Jest to

społeczeństwo, które niszczy drugie. Nic z tych rzeczy u Pizarra czy Corteza prowadzących

czysto męskie oddziały wojskowe wyzbyte nawet z markietanek, dla których nie było miejsca

na ciasnych okrętach mających dowozić wojsko i tylko wojsko. Raul Porras Barrenecha

(Pizarro, Lima 1959) zadziwia się, że na statkach Diego Almagro znalazło się aż pięć kobiet

background image

(sic! pięć kobiet na czterystu mężczyzn). Otóż ci wojacy, z których ogromna większość

zdawała sobie sprawę, że nie wrócą już nigdy do swoich Andaluzji, Kastylii czy Estremadury,

marzyła nie tylko o niewieścim cieple (do tego może wystarczyć gwałt), ale również

o dzieciach i wykorzystaniu dla siebie podbitej ziemi. Stąd też od razu powstaje problem

stosunków między hiszpańskimi przybyszami i miejscową ludnością, kobietami przede

wszystkim, co do których konkwistadorzy od początku w pełni lekceważą uczone

watykańskie komisje dyskutujące, czy Indianie są ludźmi. Pisze Claude LéviStrauss (Smutek

tropików, Warszawa 1992):

Najsławniejsza i nie bez racji z tych komisji jest komisja mnichów św. Hieronima, jest

wzruszająca zarówno z powodu skrupulatności, jak i dlatego, że rzuca światło na postawy

umysłowe epoki.

W trybie prawdziwej ankiety psychosocjologicznej, zbudowanej według najbardziej

nowoczesnych kanonów, zadano kolonizatorom pytania zmierzające do ustalenia, czy ich

zdaniem Indianie byliby zdolni żyć samodzielnie na poziomie wieśniaków z Kastylii.

Wszystkie odpowiedzi były negatywne (...). Późniejsze o kilka lat sprawozdania dodają

kropkę nad „i”. „Jedzą, ludzkie mięso, nie mają sądów, chodzą całkiem nago, jedzą pchły,

pająki i surowe robaki. Nie noszą brody, a jeśli przypadkiem im wyrośnie, wyrywają ją

natychmiast” (Ortiz przed Radą Indii 1525). W tym samym zresztą czasie na sąsiedniej

wyspie (Puerto Rico, według świadectwa Oviedo) Indianie zajmowali się chwytaniem białych

i topieniem ich; następnie tygodniami stawiali straż przy topielcach, żeby przekonać się, czy

ich ciała podlegają gniciu. Z tego porównania wynikają dwa wnioski: biali powoływali się na

nauki społeczne, podczas gdy Indianie mieli zaufanie do nauk przyrodniczych; i gdy biali

głosili, że Indianie są zwierzętami, ci ostatni ograniczali się do podejrzenia, że biali są

bogami. Biorąc pod uwagę jednakową niewiedzę, postępowanie Indian było na pewno

bardziej godne ludzi.

Jest to przepyszny kawałek literatury, a francuski miraż intelektualny, niezrównany

w świecie, mieni się w nim we wszystkich kolorach. Może zresztą rzeczywiście na Puerto

Rico tak się zdarzyło. Gdzie indziej było jednak również zupełnie inaczej. W roku 1525, tym

samym więc, w którym Pedro Ortiz zeznaje przed Radą Indii, żaglowce Pizarra docierają do

Tumbez w dzisiejszym Ekwadorze. Jest to na razie wyprawa rekonesansowa, mająca

sprawdzić, czy prawdziwe są wieści o poszukiwanym Eldorado. Indianie noszą tu sporo

złotych ozdób, nie na miarę wszakże hiszpańskich oczekiwań. Konkwistadorzy planujący

następne podróże starają się utrzymywać z tubylcami jak najlepsze stosunki. Nie ma więc

mowy o przemocy, gwałtach czy zabieraniu im ziemi. Alonso Moguer Pedro de Molina,

background image

rycerz z Estremadury i pięciu jego towarzyszy postanawiają zostać na miejscu i nie wracać do

Panamy, skąd wypłynęła flotylla. Kronikarze zeznają jednogłośnie, iż wpływ na ich decyzję

miał przede wszystkim urok miejscowych dziewcząt, których jak widać ani przez chwilę nie

uważali za zwierzęta. Oczywiście zaślubiny odbywały się bez zbędnych chrztów i nawróceń,

co tłumaczy, dlaczego Las Casas nabrał tu nagle wody w usta. Stuart Stirling (Pizarro -

pogromca Inków, Warszawa 2005) idzie jeszcze dalej, tłumacząc, iż w tolerancyjnym dla

cudzoziemców państwie indiańskim jeszcze niesterroryzowanym całkowicie przez Inków,

konkwistadorzy czuli się po prostu lepiej niż w rodzinnych stronach zdominowanych przez

inkwizycję i wszechobecne donosicielstwo. Jest to oczywiście rzecz do dyskusji. Warto

jednak zauważyć, iż przykład Alonso Moliny okaże się wkrótce zaraźliwy (w Ameryce

Północnej osadnicy nie żenili się z tubylkami) i to na bez mała społeczną skalę. „Bask Pedro

de Bustinza - pisze Stirlig - był niższym urzędnikiem skarbowym, przybyłym do Peru razem

z wracającym do kolonii Hernandem Pizarrem, i walczył w obronie Cuzco. Wziął ślub

z Quispquipi zapewne jakieś dwa lata po jej porzuceniu przez Serre de Leguizamon, i to

wtedy chyba ochrzczono ją i nadano jej imię doña Beatriz. W odpowiedzi na list Moralesa

(wszystko odbywa się nadal przed oficjalnym uznaniem Indian za ludzi - L.S.) cesarz Karol V

obdarzył księżniczkę Encomienda Urcos, leżącą na południowy wschód od Cuzco,

w rodowych włościach jej matki, Coyi Rahui Ocllo (w rzeczywistości Coyrahuillo -

Hiszpanie zwykli byli upraszczać inkaskie imiona - L.S.), których część należała przedtem do

Hernanda Pizarra. Dar ten miał całkowicie odmienić życie małżonków i dzieci -

pięcioletniego syna księżniczki, Juana, oraz dwóch młodszych synów, spłodzonych przez

Bustinzę: Pedra i Martina”.

Przykład szedł zresztą z samej góry. Sam Francisco Pizarro poślubił księżniczkę

inkaską Quispe Sisa, której po pośpiesznym chrzcie (nauka nowej religii trwała osiem godzin)

nadano imię dona Inés. Urodziła ona Pizarrowi córkę Franciszkę i syna Gonzalo, który stał się

wielką miłością i spadkobiercą zdobywcy Peru. Roztworowski de Diaz Canesco (Maria, doña

Francisca Pizarro, Lima 1994) twierdzi, iż była Inés nieznośnego charakteru: kłótliwa,

zazdrosna i ”nieskora łoża”. Pizarro, porzucając ją, zapewnił jej jednak związek ze swoim

adiutantem Francisco de Ampuero. Dzieci na rozwodzie nie ucierpiały w niczym.

Ale właśnie, czy taka rzecz byłaby w ówczesnej Hiszpanii możliwa? Rozwód!?

Przekazywanie dziedzictwa podług własnej woli nieudokumentowanej w zeschłych papierach

inkwizycyjnych urzędników, skoki na bok, za które w ojczyźnie karano publiczną chłostą?

A zresztą gdzie może być mowa o cudzołóstwie, skoro śluby były zawierane na słowo lub

ewentualnie gwarancję majątkową. Pisze Stirling: „Gdy minęły pierwsze lata konkwisty,

background image

kiedy to weterani z Cajmarki otwarcie żyli ze swoimi indiańskimi kochankami, misjonarze

i Korona narzucili kolonii pozory moralności. Publicznie krytykowano konkwistadorów,

będących już w średnim wieku, za to, że się nie żenili i w ten sposób nie dawali przykładu

innym kolonistom oraz Indianom. Za czasów Pizarra przymykano na to oko”. Nie da się

zaprzeczyć, że to jeszcze bardziej podjudzało katolickiego Las Casasa przeciw niemoralnemu

rycerstwu. Cóż mogło jednak wyniknąć w latach pięćdziesiątych XVI wieku z otwarcia oczu

na bezmiar konkwistadorskich występków seksualnych? Po zdobytych krajach przechadzało

się już nowe pokolenie Metysów. Co gorsza, to oni przede wszystkim, dziedzicząc po ojcach

majątki i tytuły, mieli największy udział we władzy. Dziwna to była populacja. Uznawała,

jako zwycięski, język hiszpański za administracyjny. Ale i to nie takie pewne. 14 lutego 1585

licencjat Cepeda wysyła list do króla Hiszpanii Filipa II: „Wypełniając swą powinność

popierania ojczystej mowy Indian wśród kleru na terenie biskupstwa Charcas, mogę

poświadczyć, że Wielebny Ojciec Jeronimo de Leguizamon, proboszcz parafii San Pedro de

Patosi, z wielką biegłością włada językiem quéchua”. Nosiła się po indiańsku, co łatwo

wytłumaczyć lepszym przystosowaniem ubioru do miejscowego klimatu; wyznawała

chrześcijaństwo pełne różnorodnych domieszek, społecznie i politycznie uważała się zaś za

osobną narodowość, nad którą król hiszpański może i ma teoretyczne zwierzchnictwo, byleby

jego przedstawiciele nie panoszyli się za bardzo. Od początku była to więc mieszanka

wybuchowa, która nie eksplodowała tylko z powodu długości lontu, jaki wiódł z Madrytu do

Limy, Quito czy Meksyku. Nie zmienia to faktu, iż docierająca do Escorialu korespondencja

z amerykańskich kolonii jest pełna nieodmiennie skarg na krnąbrność, zuchwałość

i niewierność monarchii miejscowych. Dwór hiszpański najpierw, dopóki podatki wpływają,

przejmuje się tym mało. Kiedy wpływać przestają, zdobywa się na dramatyczne gesty, ale we

wzrastającej słabości jest już też za późno. Któż z nas nie pamięta bohatera historii Johnstona

McCulleya, Zorro. Pod tym imieniem ukrywa się młody hiszpański szlachcic Don Diego de la

Vega. Spędziwszy lata w zamorskich posiadłościach (przede wszystkim w Kalifornii, która

jest jeszcze kolonią hiszpańską), przekonuje się do rzetelności praw miejscowych i uzurpacji

władz hiszpańskich, którym wydaje bezlitosną walkę. McCulley pisał swoje powieści na

początku XX wieku. Aktorzy, którzy wcielili się w role jego bohatera: Douglas Fairbanks

(1920), Tyrone Power (1940), Pierre Brice (1963), Alain Delon (1975), Antonio Banderas

(1998), zostali więc niejednokrotnie wzbogaceni w cechy, detale stroju, fryzury tych, którzy

w Ameryce Południowej i Środkowej Zorrami rzeczywiście byli. A doprawdy, warto im się

przyjrzeć bliżej.

1. Francisco Miranda (1750-1816), syn hiszpańskiego karmazyna i Indianki. Bohater

background image

francuskich wojen rewolucyjnych (jego imię widnieje na £uku Triumfalnym w Paryżu),

pomimo wszystkich porażek twórca Wenezueli.

2. José Francisco San Martin (1778-1850). Kreol, czyli jak to rozumiano w tym czasie,

mieszaniec murzyńskoindiańskoeuropejski. Ten, w przeciwieństwie do Mirandy, walczył

przeciw Francuzom. Powróciwszy na swój kontynent, wyzwolił Chile, a przyczynił się także

do niepodległości Argentyny i Peru.

3. Simon Bolivar (1783-1830). Pół - albo ćwierćIndianin i pół - albo ćwierćMurzyn

(hiszpańscy genealogowie odmówili mu praw do iberyjskiego szlachectwa), wyzwoliciel

Kolumbii, Peru i tej części, która usamodzielniwszy się, przybrała z wdzięcznością jego imię.

4. José Felix Ribas (1784-1815). Metys, idol indiańskich chłopów, pod którym

podczas ataku na Caracas zabito kolejno trzy konie. Jego żołnierze (Robert Harley,

Libertadores, Warszawa 2004) mówili zgodnie, że przy takim dowódcy hańbą byłoby dać

krok w tył.

5. Andres Santa Cruz (1792-1865). Kreol, który pośród najzacieklejszych walk

politycznych potrafił utrzymać w Peru prawo konstytucyjne.

6. Benito Garcia Juarez (1806-1872). Indianin, oswobodziciel Meksyku, którego jest

bohaterem narodowym, spod rządów Maksymiliana Habsburga i wspierającej go soldateski

francuskiej. Pierwszy zapewne w dziejach polityk walczący tak bezkompromisowo o rozdział

władzy Kościoła i państwa. Obrodziło to teologią wyzwolenia będącą po dziś dzień głównym

problemem dla watykańskich konserwatystów.

7. Miguel Garcia Grandos (1809-1878). Metys. Twórca wolnej Gwatemali, acz

marzenia miał zapewne większe, obejmujące zjednoczenie wszystkich państw Ameryki

Środkowej na południe od Meksyku.

8. Francisco „Pancho” Villa - Doroteo Arango (1877-1923). Metys. Przywódca

powstania chłopskiego w Meksyku. Zdradziecko zamordowany.

9. Emiliano Zapata (1883-1913). Indianin. Elia Kazan nakręcił o nim film (Viva

Zapata!,

1952),

w którym

przedstawia

go

jako

bohaterskiego

prostaczkaidiotę

manipulowanego przez zagranicznych agentów. W rzeczywistości był Zapata przywódcą

wielkiego kalibru, a Meksyk zawdzięcza mu swoją tożsamość w niedocenionej jeszcze

mierze.

To ci ludzie (a można by przecież wymieniać i innych) wybili Amerykę Południową

i Środkową na niepodległość. W pornokryminale Gerarda de Villiersa Samba pour SAS (Paris

1966; rzecz dzieje się w Ameryce Południowej) książę Falkenhausen skarży się swojemu

bratu, błękitnej krwi księciu Malko, iż nadal jest w stanie bezżennym. To prawda - przyznaje

background image

- że są tu śliczne dziewczyny, w żyłach każdej płynie jednak jakiś procent krwi indiańskiej

lub murzyńskiej, co może potem wyjść w potomstwie, Malko ze zrozumieniem pokiwał

głową. Ten hiperrasistowski passus zawiera zgoła nieświadomie pewien element prawdy.

Współczesne badania nad kulturą latynoską wskazują, że jest ona połączeniem tradycji

południowoeuropejskiej, indiańskiej i w pewnej mierze również afrykańskiej (co jest

skutkiem importu niewolników w XVII i XVIII wieku do Brazylii przede wszystkim).

Wymieszanie nie oznacza jednak w żadnym przypadku zglajchszaltowania. Widzimy to

dzisiaj dobitnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie imigranci latynoscy nie poczuwają się

w żadnej mierze do wspólnoty z kulturą białych, a tym mniej AfroAmerykanów. Pisze Hugh

Thomas (Podbój Meksyku, Katowice 1998): „Informacje pochodzące z okresu konkwisty są

sprzeczne, czego rezultatem stało się bezwzględne używanie liczb do celów propagandowych

(Las Casas był w tym mistrzem, nie troszczył się nawet o zbieżność danych ze strony na

stronę - L.S.). Kiedy w XVIII wieku przystąpiono do spisywania dziejów podboju, na ocenę

liczby ludności dawnego Meksyku miały wpływ przede wszystkim poglądy historyków na

konkwistę. Jezuita Clavijero, który w latach siedemdziesiątych XVIII wieku, przebywając na

wygnaniu w Bolonii, zaczął kreować ideę tożsamości meksykańskiej, twierdził, że dawny

Meksyk zamieszkiwało trzydzieści milionów ludzi. William Robertson uważał natomiast, że

Hiszpanie zawyżali liczbę ludności tubylczej, aby podkreślić wielkość swoich zdobyczy. Od

tamtej pory podobne postawy cechowały wszystkich badaczy. Ci, których zamiarem było

bezpośrednie lub pośrednie potępienie konkwisty, faworyzowali wielkie liczby. Chcieli w ten

sposób udowodnić, iż Hiszpanie byli odpowiedzialni za największą w historii katastrofę

demograficzną”. I to jest właśnie La Leyenda Negra. W przeciwieństwie bowiem do

osadników z Ameryki Północnej, co zatarło się w mitach westernu i amerykańskiego sukcesu,

Hiszpanie Indian nie wymordowali. Przeciwnie, zmieszali się z nimi, co spowodowało, że

praprawnukowie wystąpili, i mieli rację, przeciw jakiemuś odległemu o ocean facetowi

z Madrytu. Zresztą śpiewają już co innego, co innego tańczą, inną mają literaturę. Cortez

i Pizarro nie wyniszczyli Indian, stworzyli natomiast, zapewne nieświadomie, nową kulturę,

która, kto wie, może w następnych wiekach stać się udziałem całej Ameryki od Arktyki po

Antarktydę.

background image

HENRYK VIII

10 kwietnia 1513, na rozkaz króla Henryka VIII, admirał Edward Howard na czele

eskadry złożonej z 24 okrętów wojennych, czyli większości jednostek będących wówczas

w dyspozycji angielskiego władcy, wypływa z Plymouth, żeby zaatakować stacjonującą po

drugiej stronie kanału La Manche, w porcie La Conquêt, flotę francuską, zniszczyć ją

i umożliwić w ten sposób inwazję Albionu na Francję. Z początku wszystko, wydaje się,

sprzyja napastnikom. Pod osłoną nocy docierają na parę mil morskich od kontynentalnego

wybrzeża, pewni już, że przeciwnik zostanie całkowicie zaskoczony. O świcie, przy

sprzyjającym wietrze stawiają wszystkie żagle i ruszają naprzód. W tym momencie wszystko

jednak zaczyna się psuć. Na nieprecyzyjne mapy, którymi dysponuje Howard, nie naniesiono

kilkunastu skalistych wysepek, między którymi trzeba manewrować, a nie bardzo wiadomo

jak.

Miotające się chaotycznie angielskie statki zostają łatwo dostrzeżone z brzegu. Efekt

niespodzianki bezpowrotnie minął. Mało tego, Francuzi mają czas, żeby się przegrupować.

Głównym ich celem jest okręt Howarda. W momencie uderzenia o burtę francuskiej galery

idącej do abordażu nieszczęsny admirał wpada do morza. Idące na pomoc rozbitkowi okręty

korony angielskiej muszą dokonać nagłego zwrotu, tracą wiatr i stają się łatwą ofiarą

Francuzów. Widząc ich pogrom, reszta eskadry Henryka VIII daje tyły i ratuje się ucieczką

tak paniczną, iż w wyniku samobójczej kolizji tonie jeszcze jeden okręt.

18 lipca 1545 atakują tym razem Francuzi. Wywiad doniósł Franciszkowi I, że flota

angielska jest zgromadzona w niekorzystnych dla obrony okolicach wyspy Wight (koło

Spithead). Odnotowano bunty nieopłacanych marynarzy. Poza tym wiele wrogich okrętów

czeka na remonty, szwankuje także zaopatrzenie, co pozwala sądzić, że w razie czego

zabraknie wyspiarzom prochu i kul. Czyż może być lepsza okazja, żeby upokorzyć tego

wiecznie wiarołomnego, postarzałego grubasa Henryka VIII, a przy okazji zabezpieczyć na

dłuższy czas północne granice królestwa? Franciszek ma sześćdziesiąt jeden lat, wiek jak na

ową epokę bardzo zaawansowany, jest schorowany, kiedy nie pije i nie uwodzi coraz nowych

panien, zanudza cały dwór swoimi przeczuciami rychłej śmierci. Ale oto okazja, żeby pójść

do trumny z laurem na skroni. Z entuzjazmem wydaje rozkazy. Admirał Claude baron de Retz

d’Annebaut działa ostrożnie. Ku jego zdziwieniu raporty szyprów galer wysłanych na

rozpoznanie nie potwierdzają raportów szpiegów. Rzecz w tym, iż flota angielska pozostaje

pod osłoną baterii nadbrzeżnych. Trzeba więc byłoby wyciągnąć ją na morze i tam zmusić do

bitwy. Anglicy, co łatwo zrozumieć, nie mają na to jednak najmniejszej ochoty. Daremnie

pływa d’Annebaut pod nosem angielskiej eskadry, daremnie każe wydawać bezsilne salwy

background image

artyleryjskie. Dochodzi do jednego tylko krótkiego zwarcia, w trakcie którego działa portowe

zatopiły jeden francuski statek, tym zaś udało się uszkodzić okręt flagowy admirała Roberta

Lisleya. Na tym skończyła się bitwa, której właściwie nie było. Francuzi mogli się jednak

pochwalić, że pływali bezkarnie po angielskich wodach i kpili w żywe oczy z tych

„czerwonych befsztykarzy”. Zygmunt Ryniewicz (Leksykon bitew świata, Warszawa 2004)

podsumowuje: „Bitwa skończyła się bez rozstrzygnięcia”. A niech mu będzie.

Latem 1588 wyrusza przeciw Anglii hiszpańska niezwyciężona Armada pod

dowództwem księcia Medina Sidonii. Liczyła ona 124 duże okręty (w tym 20 wielkich

galeonów) z 1100 działami i 27 000 żołnierzy zaprawionych do walk na kołyszących się

pokładach, do desantu i abordażu, czyli coś na kształt dzisiejszej piechoty morskiej.

Propaganda katolicka będzie rozpisywać się później (acz był to argument ryzykowny,

zważywszy na to, kto dowodzi siłami niebieskimi), że tylko niespodziewana burza

rozproszyła szyki hiszpańskie.

W rzeczywistości rzecz się miała zupełnie inaczej. Flota Alonso Péreza de Guzmana,

księcia Medina Sidonii, straciwszy zaledwie osiem drugorzędnych statków, przedarła się

przez kanał La Manche i zakotwiczyła w Calais, gdzie pobrała i zaopatrzenie. Znaczna część

Hiszpanów znalazła się na lądzie. Przeprowadzano nawet ćwiczenia musztry na nadbrzeżach.

W tym momencie „Anglicy, korzystając z pomyślnego wiatru, wypuścili na zakotwiczoną

flotę hiszpańską osiem płonących branderów. Hiszpanie w panice rąbali liny kotwiczne

i w nieładzie uchodzili na morze, tam zaś czekali na nich Anglicy, którzy przechwytywali

i niszczyli pojedyncze okręty” (Edmund Kosiarz, Bitwy morskie, Warszawa 1994). Zagrożeni

w porcie Hiszpanie nie mieli innego wyjścia, niż wyjść na szerokie wody i zmusić

przeciwnika do generalnej bitwy. Tu jednak, ku osłupieniu najeźdźców, okazało się, iż

Anglicy mają nie tylko sprawniejsze statki, ale i znakomicie wyszkolone załogi. W ciągu

następnych paru godzin Hiszpanie stracili 16 okrętów, aw ucieczce jeszcze 31 następnych.

Hiszpanie nie zrezygnowali. Ich kolejny atak na wodach wyspy Wight zostaje odparty

przez najsłynniejszego pirata dziejów europejskich, Francisa Drake’a, a tylko wyczerpanie się

amunicji na angielskich okrętach powoduje, iż nie dochodzi do ostatecznego rozstrzygnięcia.

Od tej chwili morskie wojny hiszpańsko, czy francuskoangielskie przeniosą się na odległe

akweny atlantyckie i karaibskie, gdzie przy wszystkich zmiennych losach fortuny Anglicy

ostatecznie zawsze będą górą. Cóż mówić o kanale La Manche, który prawem siły, stał się

defacto, wodami terytorialnymi Albionu. Tak to się zmieniło od czasu, kiedy w 1545 Francuzi

żeglowali przy ujściu Tamizy, urągając londyńczykom, a ich desant był jak najbardziej realną

możliwością.

background image

Henryk VIII jest w świadomości europejskiej przede wszystkim złowrogim mężem

swoich sześciu żon, z których dwie kazał ściąć (Annę Boleyn i Katarzynę Howard), z dwiema

się rozwiódł (z Katarzyną Aragońską i Anną Kliwijską), jedna zmarła, zanim zdążył się do

niej dobrać (Joanna Seymour), a jedna, szczęśliwa, go przeżyła (Katarzyna Parr). Przy tak

malowniczych matrymoniach nic dziwnego, że zapomniano o wszystkim, co działo się

dookoła. O rudobrodym Henryku VIII i jego żonach nakręcono w ostatnim półwieczu

kilkadziesiąt filmów i sześć seriali. Ewentualnie jeszcze interesuje twórców (a ma ścisły

związek z perypetiami małżeńskimi) zerwanie z Rzymem i stworzenie nacjonalnej odmiany

chrześcijaństwa. Konia z rzędem temu, kto poza Wielką Brytanią wie o nim cokolwiek

więcej.

Tymczasem... Henryk VIII był pierwszym Anglikiem, który nie tylko zdał sobie

sprawę, że jego ojczyzna jest wyspą (wydaje nam się to dzisiaj tak zupełnie oczywiste, trzeba

było jednak Kolumba, by postawić jajko na sztorc), ale i wyciągnął z tego nieubłaganie

logiczną konsekwencję. Było nią utworzenie Marynarki Królewskiej i łożenie na nią sum na

pograniczu wytrzymałości budżetu państwa. Koncepcja ta opierała się na trzech założeniach

ofensywnych i defensywnych. Po pierwsze, jeżeli będziemy panować na morzu, nie grozi

nam (Szkoci zostali pokonani) żadna zewnętrzna agresja, będziemy więc jedynymi

dysponentami naszej polityki i naszego losu. Po drugie, jeżeli będziemy panować nad

morzami, to prędzej czy później przechwycimy kontrolę nad światowym handlem i złoto,

które płynie dzisiaj z Nowego Świata do Sewilli, znajdzie się w naszych kieszeniach. Po

trzecie, jeżeli będziemy panować nad morzami, to wszelkie odkrywane nowe lądy znajdą się

pod naszym wpływem, a w każdym razie wszyscy ich kolonizatorzy będą się musieli z nami

liczyć. Potęga floty j est warunkiem sine qua non potęgi Anglii. To również zauważył

Henryk, że siła Hiszpanii, Holandii, ale i Francji w znacznej mierze opiera się na ekspansji

kolonialnej. Wojny lądowe na kontynencie są niepewne, a Anglia skazana na zaopatrywanie

swoich wojsk przez morze jest w nich z góry na trudnej pozycji. Cios ekonomiczny może być

jednak skuteczniejszy i dotkliwszy od wszystkich wygranych bitew. A skoro tak:

Rule Britannia

Britannia, rule the wawes

Britannia never shall be slaves.

Francis Drake był niewątpliwie marynarzem genialnym. Przy wszystkich jego

talentach flota angielska nie pokonałaby Wielkiej Armady i nie przechwytywała hiszpańskich

skarbów, gdyby nie pracujące nawet kosztem innych dziedzin gospodarki angielskie stocznie,

skutecznie uzupełniające straty i dostarczające coraz nowych i doskonalszych okrętów.

background image

Henryk VIII słynął z uporu, megalomanii i przekonania o własnej wszechwiedzy. Jest to

niewątpliwie prawda, gdy chodzi o ideologię, politykę personalną czy życie osobiste. Miał

jednak tę jasność umysłu, żeby nie kłócić się z prawami nauki i technologii. W 1514

w porywie ambicji każe wybudować najpotężniejszy na świecie galeon o niesłychanym jak na

owe czasy tonażu 2300 ton, wyposażonym w 80 armat. Nazwie go „Henry Grâce à Dieu”,

czyli „Henryk z Bożej łaski”. Istna piramida ku własnej czci. Stare wilki morskie nie

podzielają jednak królewskiego entuzjazmu. Monstrum jest podług nich za mało sterowne,

powolne, konieczna do obsadzenia go załoga nazbyt liczna, co obciąży dodatkowo okręt

większą ilością niezbędnych zapasów etc. I dumny Henryk z Bożej łaski... przyznaje im

słuszność! Mało tego, nagradza krytyków.

Paweł Wieczorkowski (Historia wojen morskich. Wiek żagla, Londyn 1995) odnajduje

jeszcze w XVI wieku czasy holenderskie na wodach, a w XVII wieku pisze o ”okresie

przewagi francuskiej”. To już jednak tylko pozory. Od czasów Henryka VIII, przez

panowanie Elżbiety I, powoli być może, ale konsekwentnie i niepowstrzymanie panowanie

nad morzami uzyskuje Anglia. Jeżeli trzeba tutaj kropki nad „i”, będzie nią bitwa morska

stoczona przy przylądku La Hoque 19-23 maja 1692. Francuzi raz jeszcze postanowili

spróbować desantu w Anglii, by przywrócić tam panowanie zdetronizowanego króla Jakuba

II. Admirał Anne Hillarion de Cotentin, hrabia Tourville, dysponował potężną flotą złożoną

z 45 okrętów liniowych, 8 fregat i 13 brander. O świcie 19 maja przy przylądku Barfleurs

natknął się przypadkowo (było to zaskoczenie dla obu stron) na siły angielskiego admirała

Edwarda Russella. Historia lubi dziwne paradoksy. Edward Russell, hrabia Oxford, był

w prostej linii potomkiem Johna Russella, pierwszego hrabiego Bedford i wielkiego admirała

Henryka VIII. Rozpoczęło się chaotyczne starcie, w którym Anglik zachował jednak więcej

zimnej krwi i zdecydowania. Wszystkie załogi jako tako przygotowane do bitwy rzucił na

lewe skrzydło francuskie, gdzie cofające się okręty Ludwika XIV musiały osiąść na

mieliznach, stając się bez możliwości manewru łatwym łupem angielskich artylerzystów. Po

dwóch zaledwie godzinach wszystko się zadecydowało. Część okrętów francuskich uciekła

do Saint Malô, sam de Tourville skierował się do La Hoque, gdzie został zablokowany przez

nadpływające okręty Russella. W ciągu krótkich trzech godzin zostało zatopionych 21

francuskich jednostek, przy stratach brytyjskich wynoszących zaledwie jednego brandera.

Tak więc wcześniejszy o dwa lata desant tegoż Tourville’a w Anglii był już ostatnim

przypadkiem, kiedy wojsko z kontynentu zdołało wylądować na wyspie brytyjskiej. Zresztą

żałosna była to eskapada. Trwała wszystkiego niecałe dwa tygodnie (22 lipca - 4 sierpnia

1690) i ograniczyła się do splądrowania, po ucieczce mieszkańców, nadmorskiego miasteczka

background image

Teignmouth w hrabstwie Devon (niedaleko Plymouth). Zawiedzeni skromnymi łupami

Francuzi wyrżnęli bydło i trzodę chlewną, zniszczyli łodzie rybackie i spalili drewniane

domostwa. W głąb lądu nie ośmielili się już posunąć, obawiając się o swoje statki, które

mogła zniszczyć angielska odsiecz.

Potem jeszcze Napoleon i Hitler marzyli o wtargnięciu na wyspę, ale jak wiadomo

ostatecznie nie poważyli się podjąć działań inwazyjnych. Tymczasem w XVIII, a przede

wszystkim XIX wieku (z wyjątkiem może amerykańskiej wojny o niepodległość) flota

angielska bezkarnie przybija do brzegów i wysadza wojska na całym świecie. Tak powstaje

i rozrasta się imperium brytyjskie ogarniające w drugiej połowie XIX wieku: Indie, Birmę,

Malaje, połowę Afryki, Australię, Nową Zelandię, Kanadę... Buduje ono nie tylko potęgę

Wielkiej Brytanii, ale i dumę narodową jej mieszkańców. Przy czym, jak słusznie zauważają

liczni historycy i antropologowie kultury, jest to swoista „duma marynarska”. To z życia na

morzu zostaje zaczerpnięty kult dyscypliny, współdziałania, honoru, ostentacyjnego

lekceważenia przeciwności losu, poczucia hierarchii czy nawet, jak zauważał Edmund

Leach... pogardy dla rozkoszy podniebienia. Owa mieszanka cech, która powoduje, iż jedni

Anglików cenią, inni nienawidzą, wszyscy jednak, nawet Francuzi, w jakiejś mierze

podziwiają.

W maju 1941 wyrusza na Atlantyk niemiecki pancernik „Bismarck”, najpotężniejszy

okręt wojenny wybudowany kiedykolwiek w Europie. W pościg za nim ruszają angielskie

krążowniki „Suffolk” i ”Norfolk”. 23 maja dołączają do nich pancernik „Prince of Wales”

i duma floty brytyjskiej, największa do pojawienia się „Bismarcka” jednostka morska na

świecie, legendarny „Hood” (The mighty Hood). 24 maja u północnozachodnich wybrzeży

Islandii rozpoczyna się bitwa. O godzinie 6.01 „Hood” zostaje trafiony przez „Bismarcka”

salwą ciężkiego kalibru. Pisze naoczny świadek Burkard Freiherr von MüllenheimRechberg

(Pancernik „Bismarck”, Gdańsk 2000): „Pomiędzy jego masztami w górę strzeliły ściany

płomieni. Żółtawobiała kula ognia podniosła się na wysokość 300 m. Z powstałego dymu

wystrzeliły białe gwiazdy, prawdopodobnie żarzące się kawałki metalu. Najgrubsze części,

m.in. jak się zdaje jedna z wież rufowych, fruwały w powietrzu jak zabawki. Pływające

odłamki wszelkiego rodzaju pokryły morze obok «Hooda», a ciśnięta do tyłu, szczególnie

świecąca część jeszcze długo leżała na wodzie, paląc się i dymiąc na czarno”. Z całej załogi

ocalały tylko trzy osoby. Uszkodzony i zmuszony do ucieczki został także „Prince of Wales”.

Nieporównywalnie słabsze „Suffolk” i ”Norfolk” nie mogły podjąć samobójczej walki.

Dla Anglików utrata „Hooda” była nie tylko porażką militarną, ale przede wszystkim

i nade wszystko plamą na honorze kraju panującego nad morzami.

background image

Rule Britannia...

I oto, co się dzieje. Plama musi być zmazana. Już w sześć godzin po stracie „Hooda”

w pogoń za „Bismarckiem” zostają wysłane: 4 pancerniki, 2 krążowniki liniowe, 2

lotniskowce, 3 ciężkie krążowniki, 10 lekkich krążowników i 21 niszczycieli. Jak pisze

MüllenheimRechberg: „Rozpoczął się pościg, który pod względem obszaru, jaki objął,

mianowicie ponad miliona mil morskich kwadratowych, i pod względem liczby i siły

zmobilizowanych okrętów nie ma odpowiednika w historii wojen morskich”. Brytyjczycy nie

wahają się nawet zmniejszyć osłony idących przez ocean konwojów, narażając je na możliwy

pogrom. Tutaj przecież chodziło o honor. W takim zaś przypadku cena nie może grać roli.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Już 27 maja dopadnięty i osaczony

„Bismarck” zostaje zmuszony do beznadziejnej walki z wielokrotnie przeważającymi siłami.

Anglicy są tak zajadli, że kiedy zniszczone działa niemieckiego olbrzyma o 9.31 ostatecznie

milkną, ostrzeliwują wrak nadal, z najbliższej odległości, jeszcze przez pięćdziesiąt minut.

O 10.39 „Bismarck” tonie. Legenda opowiada, iż na wieść o tym jeden z lordów admiralicji

wezwał pastora i kazał mu odprawiać modły przed portretem Francisa Drake’a, „patrona

brytyjskich marynarzy”.

Może zresztą nie jest to legenda. Jak pisze Robert K. Massie (Dreadnought, Gdańsk

2004): „Okręt wojenny jest skończoną całością, miastem, królestwem. W Marynarce

Królewskiej, na czele każdego z owych rozproszonych po świecie pływających królestw,

władając despotycznie i bez ograniczeń, a władzę swoją egzekwując dobrodusznie lub wręcz

odwrotnie, zależnie od swej natury, stał dowódca okrętu Jej Królewskiej Mości. Gdy tak

okręty Jej Królewskiej Mości spełniały swe obowiązki w odległych krańcach globu - czy to

patrolując orientalne rzeki, czy kotwicząc w sennych portach południowego Pacyfiku,

w zachowaniach niektórych dowódców ujawniały się szczególne cechy, często rozkwitające

pewnym ekscentryzmem. Wiele z tych ekscentryzmów było całkiem nieszkodliwego rodzaju.

Komandor Houston Stewart na przykład z trójpokładowca «Marlborough», okrętu flagowego

Floty Śródziemnomorskiej, we wczesnych latach sześćdziesiątych XIX wieku uwielbiał łowić

ryby z okna swojej rufowej kabiny, gdy okręt stał na kotwicy. Zmuszany od czasu do czasu

opuszczać swoją linkę, przywiązywał ją do relingu, lecz powracał do niej co kilka minut, żeby

sprawdzić, czy coś się jednak złapało. Admirał Kingcome, naczelny dowódca na Pacyfiku

w tej samej dekadzie, rozkoszował się własnoręcznym biciem w bęben na nocny alarm.

Przypasywał bęben i schodził na dolne pokłady, zginając się wpół pod hamakami śpiących

marynarzy (.). Inny dowódca, w służbie na wodach zachodniej Afryki, zawsze zdejmował

mundur, gdy miał czytać Biblię, a także zdejmował czapkę i kurtkę mundurową za każdym

background image

razem, gdy odprawiano nabożeństwo dla zgromadzonej na pokładzie załogi. Uważał bowiem,

że dowódca brytyjskiego okrętu nie może uznawać nad sobą żadnej władzy. Inny dowódca

przesunął dzień Bożego Narodzenia na 18 grudnia, jako że pokładowe zapasy wieprzowiny

przeznaczone na bożonarodzeniowy obiad «zaczynały już odczuwać ciepło tropików». Tenże

sam dowódca mianował pewnego razu jednego ze swoich oficerów biskupem, aby tak

mianowany prałat mógł poświęcić kawałek gruntu, w którym dowódca zamierzał pochować

jednego z członków załogi. Po wykonaniu tej celebry nowo upieczony biskup został

przywrócony do stanu laikatu. Jeszcze inny brytyjski dowódca, zaproszony przez gubernatora

kolonii brytyjskiej na obiad z okazji urodzin królowej, odmówił, tłumacząc, że będzie miał

ból głowy. Po skardze, jaką rozzłoszczony gubernator złożył na niego u admirała,

z niezmąconym spokojem wyjaśnił, że «miał zawsze bóle głowy od sześciu miesięcy i nie

widział najmniejszego powodu, żeby miał być od nich wolny w dniu urodzin Jej Królewskiej

Mości».

Dowódcy prezentowali niezwykle urozmaicone podejście do kwestii strojów. Jeśli

ktoś lubił złoty szamerunek, to nosił złote lamówki i jego oficerowie nosili takież. Jeżeli

oficerowie przechodzili następnie na okręt, którego kapitan uważał złoty szamerunek za

pretensjonalny, całe to upiększenie szło precz. Istniała wielka różnorodność nakryć głowy.

Jeden admirał nosił biały cylinder, inny - biały melonik (...).

Innym przywilejem rangi było sprowadzanie na pokład zwierząt, czy to w charakterze

pożywienia, czy dla towarzystwa. Jeden admirał, który lubił świeże mleko, wziął na morze

dwie krowy. Oficerowie często zabierali owce i kurczęta. Niektórzy z dowódców trzymali

w swych kabinach papugi, psy lub koty, niektórzy zaś udzielali schronienia większym

i bardziej egzotycznym maskotkom. Komandor Marryat z korwety «Larne» na wodach

birmańskich posiadał pawiana imieniem Jacko, który lubił gryźć załogę i obrywać jej guziki

(...). W roku 1870 książę Alfred (diuk Edynburga, drugi syn królowej Wiktorii - L.S.), kiedy

dowodził fregatą «Galatea», zezwolił jednemu z oficerów, lordowi Charlesowi Beresfordowi,

sprowadzić na pokład słonia. Słoń mieszkał w domku wzniesionym dla niego na tylnym

pokładzie i odżywiał się gałęziami drzew, otrębami, sucharami i wszystkim, co nawinęło mu

się pod trąbę. Lord Charles tresował go i nauczył, jak ma brać na giejtawy grotżagiel, co słoń

wykonywał, biorąc właściwą linę i maszerując wzdłuż pokładu (...). Dziewięć lat później, gdy

książę Alfred był już głównodowodzącym Floty Śródziemnomorskiej, przystał, żeby brunatny

niedźwiedź o imieniu Bruin został maskotką mesy midszypmenów na jego okręcie flagowym.

Ulubioną sztuczką Bruina było wślizgnąć się do wody na kotwicowisku floty i podpłynąć do

łodzi innego okrętu. Kiedy atakował obcych marynarzy, «jego młodzi panowie obserwujący

background image

z daleka przez lornetki i lunety mieli wiele uciechy»„. Nie trzeba chyba dodawać, że „młodzi

panowie” byli wtedy w sztok pijani, co było zresztą na angielskich okrętach jak najbardziej

przyjęte i tolerowane.

Skąd te wszystkie fanaberie? Odpowiedzi udzielił już lord admiralicji świętujący

pokonanie „Bismarcka” przed portretem Francisa Drake’a. Z głębokiej i zakorzenionej

tradycji pirackiej. Pisze Germán Arciniegas (Biografia del Caribe, Buenos Aires 1959): „Król

Henryk VIII, a historia przyznała mu rację, uważał, iż do obrony Anglii nie wystarczą okopy.

Trzeba je wzmocnić palisadą masztów okrętowych. Mimo zaabsorbowania skandalami

matrymonialnymi gros czasu poświęcił na rozbudowywanie nowocześnie wyposażonej floty

wojennej. W chwili jego śmierci dysponowała Anglia 85 okrętami zbrojnymi w ciężkie

działa. Była to nie byle potęga. Rzemiosło marynarskie powierzył Henryk VIII piratom”.

W tym wszystkim, a tym ostatnim przede wszystkim, naśladowała go wiernie Elżbieta

I (Alfred Leslie Rowie, Anglia w epoce elżbietańskiej, Warszawa 1976). Świat piratów był

zaś światem skrzyżowania koniecznej dyscypliny wewnętrznej i największej zewnętrznej,

fascynującej do dzisiaj dezynwoltury i ekstrawagancji. Może nie było aż tak malowniczo jak

w filmach z serii „Piraci z Karaibów” z Johnnym Deppem w roli głównej, ale i nie tak bardzo

od tych obrazów daleko. Kult współdziałania, pogardy dla przeciwieństw, wierności

własnemu kodeksowi honorowemu, a także oryginalności na granicy dziwactwa był wpisany

w piracki etos. No i oczywiście gest. Opisuje John Cummins (Francis Drake, Warszawa

2000), jak Francis Drake ofiarowuje królowej (poza łupem, który był jej winien) „bardzo

piękny kosz srebrny do sprzątania ze stołu, na którym wyryto herb Jej Wysokości, róże

i portcloses oraz różne inne wzory, złotą solniczkę w kształcie globu ozdobioną zielonym

szkliwem przedstawiającym oceany”. James Anthony Froude przypomina zaś inny triumfalny

powrót pirata: „Drake hojnie rozdawał prezenty. Podarował królowej diamentowy krzyż

i komplet koronacyjny z olbrzymimi szmaragdami. Brombleyowi, lordowi kanclerzowi,

ofiarował srebrny półmisek, a innym członkom Rady - drugie tyle. Królowa założyła swe

klejnoty koronacyjne na Nowy Rok (...). Burghley i Sussex odrzucili wspaniałą pokusę;

oświadczyli, że nie mogą przyjąć tak kosztownych darów od człowieka, którego majątek

pochodzi z grabieży”. Któż by się jednak przejmował sir Cecilem Williamem, lordem

Burghleyem, choć był doradcą i skarbnikiem Elżbiety I, a tym bardziej lordem Henrym

Radcliffem Sussexem. To nie oni tworzyli tradycję Albionu, ale właśnie, z upoważnienia

Henryka VIII, Francis Drake. Tego wieczora wystąpił zresztą w stroju korsarskim i naruszył

parę przynajmniej (królowa patrzyła na to z przyzwalającym uśmiechem) podstawowych

przepisów etykiety. Nie przystoi to oczywiście gówniarzom, tym jednak, którzy oddają

background image

przysługi Koronie, zostaje łaskawie zapomniane, a czasem wręcz uhonorowane, o czym

świadczy choćby Order Podwiązki.

W ostatnich latach XIX wieku rygorysta książę Walii dobrał się do angielskiej

Marynarki. Ujednolicił mundury i musztrę, ograniczył pijaństwo, zakazał ekscesów.

Zdyscyplinowani Anglicy dostosowali się oczywiście. Ducha jednak nie zmienił. Próżne było

ścieranie się z wielkością Henryka VIII, który nie tylko zasiał ziarno pod imperium, ale także

ukształtował dumną mentalność jego obywateli. Niech nas nie zmylą uniformizujące

mundurki angielskich licealistów. Z krwawej bitwy pod Arnheim (17-26 września 1944)

pozostał w zbiorowej pamięci wyspiarzy przede wszystkim sierżant, który oprócz stena nie

rozstawał się z obowiązującą gentlemana parasolką, i kobziarz, który wbrew rozkazom

samotnie szedł ulicą, grając na kobzie, choć właściwie nie powinien tego instrumentu na

froncie posiadać. Anglia nie panuje już dzisiaj nad wodami. Natomiast kiedy premier

angielski nagrywa płytę, członkowie rodziny królewskiej popełniają kolejne mezalianse,

opinia publiczna reaguje z sympatią, a nawet entuzjazmem. Nawet więc po upadku imperium,

które zdeterminowało dzieje świata na dwa wieki, przesłanie Henryka VIII nadal pozostało

żywe. Tym doprawdy mało kto w dziejach naszej planety mógłby się pochwalić.

background image

JERMAK TIMOFIEJEWICZ

Pod koniec panowania Iwana IV Groźnego, około 1580 roku, północnowschodnie

granice carstwa moskiewskiego sięgały Uralu, ledwo go przekraczając na dalekiej północy,

gdzie dochodziły do potężnych nurtów dolnego Obu, „w bezpiecznej odległości od ludów

stepowych” (Lew Gumilow, Od Rusi do Rosji, Warszawa 2004). Car mający dość kłopotów

na pozostałych swoich kresach powierzył zagospodarowywanie zauralskich ziem - co

równało się defacto władzy udzielnych książąt na tych terenach - przedsiębiorczemu rodowi

Stroganowów. „Wywodził się on - pisze Władysław A. Serczyk (Iwan Groźny, Wrocław

1977) - ze wzbogaconych chłopów zamieszkujących wybrzeża Morza Białego i rejon jeziora

Onega. Na przełomie XV i XVI w. jeden z jego członków posiadał znaczne posiadłości

w Solwyczegodsku koło Ustiuga Wielkiego, a jego syn Anika Fiodorowicz wybudował tutaj

warzelnię soli. W 1558 r. przedstawiciel następnego pokolenia Grzegorz Stroganow poprosił

cara o zezwolenie wybudowania miasta nad Kamą. Miało ono nie tylko bronić posiadłości

moskiewskich przed najazdami Tatarów nogajskich, lecz stanowić zarazem poważny ośrodek

przemysłu solnego. Po szczegółowym zbadaniu sprawy Iwan IV udzielił odpowiedniego

pozwolenia. Przywilej wydano na 20 lat. Zastrzegano jedynie, by do nowo zbudowanego

miasta nie przyjmować poddanych zbiegłych z Rosji. Obszar ofiarowany Stroganowowi był

ogromny. Sięgał od krańców ziemi permskiej aż do źródeł rzeki Czusowej. Rozciągał się na

długości blisko 100 kilometrów. Ludzi osadzanych na tym terenie zwalniano od wszelkich

danin i powinności. Stroganowowie byli zwolnieni nawet od dawania podwód i wyżywienia

posłom carskim udającym się do chanatu syberyjskiego czy dalej na wschód (.). Żadnemu

z urzędników monarszych nie wolno było wtrącać się do spraw związanych z zarządzaniem

nowo utworzonej prowincji”.

Ufundowane pospiesznie przez Grzegorza Stroganowa miasteczko Kankor (dzisiaj:

Solikamsk) leżało na pogórzu jednej z najwyższych części Uralu, u stóp Konzakowskiego

Kamenia (1569 m n.p.m.). Na wschód rozciągały się bagienne rozlewiska Kamy, na południe

wiódł trakt do niezbyt odległego Permu, na północ rozpościerały się ogromne bory. Car mógł

zastrzegać, żeby nie dawano w Kankorze schronienia zbiegom, ale było to od początku

zadanie całkowicie utopijne. Wabiło nad Kamę widmo wolności świata bez pańszczyzny,

Stroganowowie zaś potrzebowali ludzi. Wkrótce do Kankoru zaczęli docierać różnoracy

„ludzie z gościńca”, ukrywający się skazańcy, awanturnicy wszelkiego autoramentu. Nie

zabrakło oczywiście wszędobylskich Kozaków, a nawet wygnańców tatarskich. Część z nich,

nie widząc lepszego wyboru, podporządkowała się władzy Stroganowów. Dla znacznej części

jednak gorączka wolności zmieniła się wkrótce w gorączkę złota podsycaną ludowymi

background image

opowieściami o cudach zauralskich antypodów. Zdałoby się, że czekali tylko na kogoś, kto

ich ostatecznie ośmieli i poprowadzi. Wkrótce też pojawił się taki.

Mienił się Jermakiem Timofiejewiczem, z czego wiedzieć możemy tyle tylko, że był

synem jakiegoś Timofieja, nic więcej. Pochodził najprzypuszczalniej znad Donu, że zaś gdy

pojawił się w Kankorze, miał około trzydziestu lat, urodzić się musiał około 1550 roku.

Szczycił się rangą atamana, czego nikt nie kwestionował, a więc najprawdopodobniej musiała

być autentyczna. Jeśli tak, oznaczałoby to, iż wykazał się gdzieś i kiedyś przewagami

wojennymi, o których pieśń dotarła aż do Permu. Jedno jest pewne - musiał mieć nie lada

charyzmę, skoro skrzyknął koło siebie, czego później dokonał tylko pan Kmicic

w Sienkiewiczowskiej wyobraźni, około tysiąca „ludzi wojennych”. Nie warto wgłębiać się

w ich życiorysy, bo mieszają się w nich zawsze te same ingredienta: pasja przygody, dezercja,

infamia, wyroki i zwykły bandytyzm. Byli jednak zaprawieni w walce, choćby miała ona

tylko karczemny wymiar. Stroganowowie patrzyli na to ze zrozumiałym przerażeniem.

Na ich ziemiach wyrastała oto potęga, nad którą nie mogli mieć żadnej kontroli.

Pozostawały negocjacje. Pana Jermaka kompania została więc zaopatrzona i dozbrojona

w zamian za obietnicę, że ruszą sobie na wschód, a tam, co by zdobyli, będzie po połowie

Jermakowe i Stroganowowe. Warto zauważyć, że działo się to wszystko bez oficjalnego

przyzwolenia Iwana IV, który o Jermaku nawet nie słyszał, a gdyby nawet usłyszał, nie

zaprzątnęłoby to w niczym jego uwagi. Historia toczy się jednak jakże często niezależnie od

rozporządzeń z góry, a nawet i elementarnej legalności.

Jermak Timofiejewicz był przypuszczalnie niepiśmienny, na pewno też nie słyszał nic

o podbojach hiszpańskich konkwistadorów w niebywałej Ameryce, o których zresztą

i Stroganowowie, i nawet car Iwan mogli mieć co najwyżej mętne pojęcie. Plan jednak miał

dokładnie taki sam jak Cortez, a po nim Pizarro. Opierał się on na trzech zasadniczych

założeniach: sterroryzować dzikusów przewagą techniczną (bronią palną przede wszystkim),

wykorzystać wewnętrzne podziały i zawiści, a w szczególności sprzeciw wobec dominacji

tatarskiej, wreszcie jak najszybciej opanować ich centralne osady i miejsca święte,

uniemożliwiając komunikację pomiędzy potencjalnymi ośrodkami oporu. Łatwo wymyślić.

Sama już przeprawa przez Ural stwarzała kłopoty niemałe. Nie jest to łańcuch górski wielkiej

wysokości. Najwyższy szczyt mierzy 1824 m n.p.m. Rzecz w tym, iż w swojej

środkowopołudniowej części, gdzie Jermak zdecydował się na przeprawę, porastają go gęste

lasy przeradzające się w niedostępne skalne uroczyska. Już dla jeźdźca jest to niemałe

wyzwanie, cóż dopiero mówić o taborowych wozach, bez których, czyli bez zapasów

żywności, amunicji i choćby odzieży na zmianę, o jakichkolwiek działaniach wojennych nie

background image

ma co marzyć. Historia podziwia przeprawę Hannibala przez Alpy. Uralski wyczyn Jermaka

na pewno nie pozostaje daleko w tyle. Przebrnął przez góry nieświadomy, że gdzieś, po

drugiej stronie, w Permie, zadyszany kurier przyniósł właśnie carski rozkaz odwrotu

i niedrażnienia zauralskich ludów. Gdyby zresztą dostał to solenne pismo i tak było już za

późno, tym bardziej że Stroganowowie pozbywszy się Jermaka, po jego brawurowym

sforsowaniu Uralu zwietrzyli pokaźny interes i lekceważąc nie do nich w końcu adresowane

listy, zaczęli dosyłać konkwistadorom spyżę i proch.

Oddział Jermaka, nie licząc drobnych potyczek, posuwał się szparko doliną Tury,

w kierunku Kaszłyku (dzisiaj Sibir) - stolicy chana Kuczumy. Chan ufny w niepisany pokój

między Siną Ordą i państwem moskiewskim, traktując Jermaka jako niewiele znaczącego

rozbójnika, wysłał przeciw niemu bratanka Mametkuła z miernymi, pozbieranymi na

ostateczny alarm, zmobilizowanymi do przypadku siłami. Nie było właściwie bitwy.

Zawadiacy Jermaka rozbili w pył tatarskie pospolite ruszenie. Następnego dnia zapanowali

w Kaszłyku. Co tam się działo, źródła niestety milczą. Wiemy jednak, że nie było rzezi ani

gwałtów. Jermak Timofiejewicz wystąpił w roli wyzwoliciela i patriarchy wsłuchującego się

w skargi uciskanych przez Tatarów przedstawicieli okolicznych plemion. Jednych wcielał do

swojego wojska, innym wydawał najwspanialsze przywileje, z którymi nie musiał się później

liczyć, gdyż zgoła ich nie pamiętał. Tworzone na poczekaniu oddziały Jermaka zostały

wzmocnione w dziewięćdziesięciu procentach siłami nowych sojuszników. Chan Kuczum,

choć zdradzony przez najbliższych, nie dał jednak za wygraną. Jemu też nieobce były

przekupstwo i najuroczystsze przysięgi składane podług okoliczności i doraźnej potrzeby.

Jedni bali się bardziej chana, inni Jermaka. Z tych ostatnich rekrutowali się logicznie

zwolennicy Tatarów. Dzięki pozyskanym w ten sposób aliantom chan nie tylko przegonił

najeźdźców z doliny Irtysza, ale obległ sam Kaszłyk. Zwycięstwo było tużtuż. W namiotach

oblężników zaczęto nawet uczty i dzielono się przyszłymi łupami. Przekonani przez jednego

z zaufanych Jermaka zdecydowali się jednak Kozacy na ostatnią, teoretycznie beznadziejną

wycieczkę. Balujące straże otaczających miasto nie zauważyły zgoła ataku desperatów.

Pijanych muzułmanów (a jakże, nie zawsze przestrzega się tego, co prorok zalecił) dobijano

leżących gdzie popadło w nieświadomej błogości. Krew zabrudziła puchary z winem.

Wyćwiczona gwardia chana szła pod nóż niczym bezbronna zwierzyna. Klęska byłaby

zupełna, gdyby nie fakt, że sam murza uszedł z pobojowiska w niewolniczym przebraniu. Był

już jednak zagrożeniem czysto teoretycznym, tak jego niechlubna klęska zdyskredytowała go

w oczach potencjalnych sojuszników. Począwszy od następnego dnia, przybywać zaczęły do

Jermaka wiernopoddańcze poselstwa dotychczasowych aliantów Kuczuma. Między nimi, co

background image

świadczy najdobitniej o degrengoladzie w szeregach tatarskich, znaleźli się również krewni

chana i dostojnicy jego dworu. Triumf Jermaka rozszedł się szerokim echem po całej Rusi.

Już nie tylko Stroganowowie, ale sam car Iwan zdecydował się na podrzucenie Kozakowi

posiłków. Nie były one imponujące: trzystu ludzi pod dowództwem wojewodów Siemiona

Bołchowskiego i Iwana Głuchowa. W ostatniej chwili wiecznie nieufny i węszący wszędzie

spiski Iwan Groźny ograniczył władzę Jermaka nad tym oddziałkiem. Zajęty pertraktacjami

z Polakami na swoich zachodnich granicach nie rozumiał nadal, że przyszłość Rosji

rozstrzyga się właśnie za Uralem.

Jermak natomiast nie przejmując się niczym, parł na wschód. Jest w tym coś

przewyższającego wyczyny hiszpańskich konkwistadorów w Meksyku czy Peru. Tamci mieli,

nurzając się w złocie, bezpośrednią motywację do walki. Jądrem ich siły były czysto

hiszpańskie oddziały zespolone fanatyzmem katolickim, wspólnym językiem i poczuciem

absolutnej, metafizycznej wyższości nad populacjami podbijanych terytoriów. Wojska

Jermaka były mieszaniną nacji nierozumiejących wzajemnie swoich języków, nieopłacanych,

głodujących... Musiało być coś frapującego w ich wodzu, ale także w niezmierzonych

przestrzeniach, w które wkraczali dla samej przygody, bez żadnego projektu na przyszłość.

Car był daleko, zaś wśród ostępów tajgi zgoła nie istniał...

W 1584 dotarł Jermak do Tary, w pobliże dzisiejszego Omska. W tym momencie

odebrał wiadomość o napaści Tatarów na kupców bucharskich. Będąc gwarantem względnej

stabilności podbitych terenów, nie mógł tego puścić płazem. Ruszył z ekspedycją karną. Nie

należy jednak nigdy lekceważyć nienawiści upodlonych, choćby zdawali się już unicestwieni.

Zamiast skrzywdzonych kupców czekały go podstępnie ostatnie, niemające już nic do

stracenia drużyny Kuczuma. Uderzyły niespodziewanie z końcem nocy. Wywiązała się

rozpaczliwa walka, w której zaspani ludzie Jermaka znaleźli się w pułapce. Ostatnią

ewentualnością było wycofanie się za Wagaj, rzekę mającą w tym miejscu około trzydziestu

metrów szerokości. Jermak pierwszy rzucił się w jej nurty. Ranny w nogi, obciążony

pysznym półpancerzem, który błyszcząc w słońcu, tak wielkie wrażenie robił wśród

syberyjskich ludów, nie miał żadnych szans. Utonął w Wagaju, w momencie kiedy świt

zaczął się przedzierać przez niskie chmury, 6 sierpnia 1584. Nie wiedział - kurier przybiegł

w trzy dni po czasie - że trzy miesiące przed nim wyzionął ducha ten, za którego namiestnika

się uważał - car Iwan IV Groźny.

Andrzej Andrusiewicz (Carowie i cesarze Rosji, Łódź 2001) pisze: „Ataman kozacki

Jermak Timofiejewicz po wymordowaniu hord tatarskich złożył Syberię Zachodnią u stóp

swego pana”. I dalej: „W latach 1592-1596 wojska Fiodora ruszyły szlakiem przetartym przez

background image

Jermaka na wschód, ostatecznie przyłączając ogromne tereny Syberii do Moskwy...”. Chwała

Andrusiewiczowi, że nie lekceważy miary Jermakowego przedsięwzięcia. Niestety, drugie

z jego stwierdzeń jest nie tylko fałszywe, ale czyni wręcz niezrozumiałym cały sukces

Jermaka i wszystko, co nastąpiło po nim. Rozumie to dobrze Carol B. Stevens (Rosyjskie

wojny 1460-1730. Narodziny mocarstwa, Warszawa 2010). Nie było żadnego

„wymordowywania hord tatarskich”. Pisze Lew Gumiłow: „Praktycznie w ciągu jednego

stulecia, od wyprawy Jermaka Timofiejewicza (1581-1583) do wojen z Mandżurami nad

Amurem (1687-1689), pionierzy pokonali odległość od Uralu do Oceanu Spokojnego i Rosja

z łatwością i szybko umocniła się na tych olbrzymich obszarach. Zastanówmy się: dlaczego

tak się stało? (...). Rosyjscy przesiedleńcy i administracja w swej głównej masie z łatwością

nawiązywali owocne kontakty z narodami Syberii i Dalekiego Wschodu. Nie bez powodu

przeciwdziałanie migracji było tak znikome. Konflikty z Rosjanami, nawet jeżeli początkowo

wybuchały, na przykład w przypadku Buriatów czy Jakutów, szybko ucichały i nie miały

poważnych następstw w postaci waśni narodowościowych. Jedynym praktycznym

następstwem obecności Rosjan stał się dla tubylców jasak (danina w postaci jednego czy

dwóch soboli rocznie), który tubylcy rozumieli jako podarunek, wyraz szacunku dla «białego

cara». Przy ogromnych zasobach zwierzyny na Syberii danina była znikoma, jednocześnie zaś

miejscowy mieszkaniec z chwilą znalezienia się na liście «jasacznych» otrzymywał od władz

centralnych gwarancje obrony życia i dobytku. Żaden wojewoda nie miał prawa skazać

«jasacznego» tubylca: przy wszelkiego rodzaju przestępstwach sprawę odsyłano do

rozpatrzenia w Moskwie, a Moskwa nigdy nie zatwierdzała wyroków śmierci na miejscowych

mieszkańców. Znany jest charakterystyczny wypadek: pewien buriacki lama, który próbował

wzniecić powstanie w celu wygnania Rosjan i przekazania Zabajkala Mandżurom, został

odesłany jako «jasaczny» tubylec do Moskwy, gdzie go po prostu ułaskawiono.

Tak więc z ustanowieniem władzy moskiewskiego cara sposób życia miejscowej

ludności wcale się nie zmienił, gdyż nikt nie próbował go naruszyć i uczynić z tubylców

Rosjan. Raczej na odwrót. Na przykład osiadły byt Jakutów był Rosjanom bliski. Nauczyli się

języka jakuckiego, przyswoili sobie miejscowe obyczaje i nawyki i bardziej upodobnili się do

Jakutów niż Jakuci do nich. Jeżeli miejscowi chcieli zachować pogańskie obrzędy - nie

stawiano im żadnych przeszkód”.

Porównanie wyprawy Jermaka i hiszpańskich konkwistadorów w Ameryce jest więc

uprawnione tylko na poziomie taktyki zdobywczowojennej. Owszem, hiszpańscy hidalgowie

żenili się z miejscowymi, szczycili nawet ich inkaskimi czy azteckimi parantelami

arystokratycznymi, wymogiem absolutnym było jednak przyjęcie najeźdźczego języka

background image

i wiary. Tego zaś właśnie ani Jermak, ani jego następcy nigdy nie narzucali. Różnica między

konkwistami Corteza czy Pizarra jest jednak jeszcze głębsza. Pizarro aresztowawszy króla

Inków Atahualpę, kazał mu, jako okup, wypełnić komnatę złotem aż po sufit. Gdy to się stało

(Atahualpę oczywiście zdradziecko zamordował), kąpał się w owym złocie radosny

i zwycięski. Hiszpania też przeżyła dzięki niemu, Cortezowi, Almagro... lata iluzorycznej

potęgi. Potem jednak złota zabrakło.

Ani Peru, ani Meksyk nie są już dzisiaj tym eldorado, w które w pewnym momencie

uwierzyła cała Europa.

Kiedy kopyta ich koni tratowały syberyjską ziemię, kozacy Jermaka nie mieli

zielonego pojęcia, że depczą po skarbach, przy których złoto Meksyku i Peru jest tylko

złudnym omamem. Potęga dzisiejszej Rosji opiera się na Syberii przede wszystkim. Nie

chodzi tylko o ropę naftową, gaz ziemny czy złoto (bo i ono zostało tu odnalezione

w okolicach SiewieroJenisiejska, UstNery, Bierielochu etc.). Podług Światowego Funduszu

na Rzecz Przyrody (WWF) Syberia jest spichrzem wszelkich właściwie bogactw naturalnych.

Najbogatszą potencjalnie krainą na naszym globie. „Złożył ją u stóp cara” młody Kozak,

o którym wiemy tylko, iż był synem nieznanego Timofieja, wodzem znamienitym i lubił

imponować otoczeniu wybornymi zbrojami, przez które koniec końców zginął. Któż pamięta,

że na szereg nieskończonych jeszcze wieków przesądził o losach świata.

I jedno jeszcze tylko. W 1947 ukazuje się praca L.N. Charitonowa Sowriemiennyj

jakutskij jazyk. Zawiera ona przegląd literatury jakuckiej od początków XIX wieku. Istnieją

też literatury: czuwaska, buriacka, dolgańska, jeweńska... Tak wiele pisze się dzisiaj u nas

(acz inny to skrawek imperium) o niedoli i prześladowaniu Czeczenów. Oczywiście dzieją się

tam rzeczy krwawe i niedopuszczalne w naszym rozumieniu praw człowieka i obywatela.

Nikomu jakoś nie przyszło czy raczej nie chce przyjść do głowy, iż gdyby mieli Czeczeni

kiedykolwiek do czynienia z najeźdźcami amerykańskimi, nie byłoby dzisiaj po nich śladu,

poza może zdegenerowanymi przez odosobnienie i alkohol potomkami w wydzielonych

rezerwatach. Nie ma już dzisiaj kultury Komanczów, Apaczów, Siuksów i nikt ich nie

odtworzy. Kozacy Jermaka natomiast tworzyli, choć o tym nie wiedzieli, wielką przyszłość,

nie unicestwiając jednak przeszłości.

background image

JAMESTOWN 1676

Przebieg wydarzeń, które miały miejsce w 1675-1676 w Chesapeake, między

dzisiejszymi miastami Norfolk i Richmond, nie jest do końca jasny. Wszystko zaczęło się od

tego, iż w wyniku pijackiej sprzeczki zabity został przez paru Indian z plemienia Doeg młody

biały pastuch. Mszcząc jego śmierć, miejscowa policja zamordowała w następnych dniach

dziesięciu Doegów. Niby wszystko jest zgodne ze standardami miejsca i epoki. Od tej chwili

wkraczamy jednak w czarny western. Oto pozostająca na usługach bogatych plantatorów

milicja kontynuowała pościg, zabijając „przez nieporozumienie” czternastu Bogu ducha

winnych Susquehannocków, co było defacto wypowiedzeniem im wojny. Chcąc tego

rzekomo uniknąć, plantatorzy zaprosili Susquehannocków na rozmowy rozjemcze. Pięciu

wodzów plemienia, którzy się na nie stawili, zostało zdradziecko zamordowanych.

Natomiast ich wojownikom znowu „przez nieporozumienie” udało się bez trudu uciec

z pułapki. Było jasne, że przystąpią oni do natychmiastowego odwetu na pograniczach swoich

ziem zamieszkanych przez drobnych rolników, robotników kontraktowych, białych, czarnych,

a najczęściej Kreoli. Tak też się stało. Rzecz w tym, że właśnie osady tych robotników

i drobniutkich posiadaczy były solą w oku plantatorów, skupionych wokół gubernatora

Williama Berkeleya, gdyż uniemożliwiały rozszerzanie ich latyfundiów. Spisek wydawał się

pokrzywdzonym oczywisty, a ponieważ skargi na Berkeleya nie przyniosły żadnego skutku,

postanowili ukarać go sami. Na ich czele stanął niejaki Nathaniel Bacon. Wódz równie

charyzmatyczny, jak tajemniczy. Dwudziestodziewięcioletni, bogaty z domu Anglik,

absolwent Cambridge University, przebywał w Ameryce od zaledwie trzech lat. Mógłby być

w pewnej mierze prototypem Old Shatterhanda z powieści Karola Maya, tak szczycił się

celnością swoich strzałów i umiejętnościami bokserskimi, gdyby nie jego niewyjaśniona,

histeryczna nienawiść do Indian. Jednocześnie czuł się przepojony misją społeczną. Tym

razem wszystko mu się zgadzało. Jego podopieczni chcieli przecież zemsty na posiadaczach

i na czerwonoskórych. Zaczął od tego, iż wypowiedział posłuszeństwo gubernatorowi,

przepędził jego milicję, a następnie bezlitośnie spalił w Jamestown siedziby wszystkich

bogatych obywateli. Wielkie (i chyba rewolucyjne?) plany udaremniła febra, która powaliła

go zaraz po pierwszym zwycięstwie. Pozbawieni dowódcy rebelianci rozpierzchli się,

pozostali obwołali szefem młodego i niezdecydowanego farmera Drummonda. Z nim nie miał

już Berkeley kłopotów. Kiedy go ujął, miał zakrzyknąć (vide: George Brown Tindall, David

E. Shi, Historia Stanów Zjednoczonych, Poznań 2002): „Nikogo nigdy w życiu nie pragnąłem

tak bardzo zobaczyć jak pana, panie Drummond. Za pół godziny będziesz pan wisiał!”. Przed

śmiercią był jeszcze Drummond torturowany i podobno oskalpowany. Nie zmieniło to

background image

w niczym faktu, iż „rebelia Bacona” odsłoniła głębokie podziały społeczne w osadniczej

Ameryce, a jednocześnie jej klęskę, i rozzuchwaliwszy wielkich plantatorów, przesądziła

o nowym układzie sił na środkowych i południowych terenach nadatlantyckiej Ameryki. Nie

darmo Ira Berlin (Pokolenia w niewoli, Warszawa 2010) uznaje Jamestown za punkt zwrotny

między „pokoleniami założycieli” a ”pokoleniami plantacji”. Cóż się bowiem wtedy stało?

Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, przypomnijmy sobie najpierw sojuszników

Bacona. Poszli za nim drobni farmerzy, robotnicy sezonowi, parobkowie, Kreole. Kim byli

Kreole?

Encyklopedie wyjaśniają to w suchej i zapewne słusznej, niemówiącej jednak nic

definicji: „potomkowie białych kolonizatorów, przeważnie portugalskich, hiszpańskich

i francuskich, urodzeni już i osiadli w koloniach”. Co to oznacza w przyziemnych realiach? -

Trzy przynajmniej rzeczy. Pamiętajmy, po pierwsze, że na podbój nowych światów wyruszali

z Europy mężczyźni. Może gdzieś i ówdzie przyplątała się jakaś markietanka lub donna

chcąca za wszelką cenę towarzyszyć ukochanemu, konkwistybyłyjednakw99% dziełem

samczym. Osiadając na zdobytych terenach, zdani byli toteż pionierzy na kobiety miejscowe.

Jest swoistym paradoksem, którym właściwie niedawno dopiero zajęli się naukowcy,

a o czym już pisałem, iż w tych samych czasach, kiedy uczeni w piśmie dyskutowali, czy

Indianie są ludźmi, konkwistadorzy Corteza, Pizarra czy Almagro rywalizowali w zalotach do

tamtejszych piękności, biorąc przy tym pod uwagę ich status socjalny, czyli pośrednio

uznając hierarchię i prawa „dzikusów”. „Wiadomo - pisze Stuart Stirling (Pizarro, pogromca

Inków, Warszawa 2005) - że zarówno Gonzalo, jak i Juan Pizarro mieli dzieci, których matki

były księżniczkami inkaskimi. Tak więc zaprzeczyć się nie da, że potomkowie Pizarrów

i jego dumnych rycerzy byli już w pierwszym pokoleniu Metysami. Nie minie dwieście lat,

a wystąpią oni przeciw ciemiężącej ich i lekceważącej, a odległej już od nich i abstrakcyjnej,

a przede wszystkim coraz bardziej różniącej się kulturowo hiszpańskiej centrali. Generał

Wielkiej Rewolucji Francuskiej Francisco Miranda, którego imię widnieje na £uku

Triumfalnym, jest kwalifikowany w leksykonach jako Wenezuelczyk. Rzeczywiście, urodził

się 28 marca 1750 w Caracas, tyle że utworzenia i proklamowania państwowości Wenezueli

nie dożył. Kiedy pytano go o narodowość, odpowiadał dumnie: kreolska.

„Historia Kreolów atlantyckich jako grupy etnicznej i kulturowej - pisze Ira Berlin -

ma początek w spotkaniu Europejczyków i Afrykanów na zachodnim wybrzeżu Afryki”.

Mechanizm był właściwie ten sam. Dzieciom odkrywców i zdobywców, którzy podejmowali

ryzyko osiedlenia się na tajemniczym lądzie, szybko ciemniała skóra, zmieniały się obyczaje.

„Z konieczności - to raz jeszcze Ira Berlin - mówili mieszanką języków afrykańskich

background image

i europejskich, z dominantą portugalskiego. Ale z tego pozornego lingwistycznego tygla

wyłoniła się uniwersalna lingua franca, która pozwalała im porozumiewać się ze wszystkimi.

Po jakimś czasie ich pidgin przekształcił się wjęzyk kreolski, zapożyczając słownictwo

zewsząd i tworząc własną gramatykę”. Mający we krwi pasję przygody, pozbawieni

uprzedzeń rasowych (kolor skóry nie był dla nich żadnym wyznacznikiem), umiejący

dostosować się do wszelkich różnic kulturowych, stanowili idealny materiał na eksploratorów

nowych ziem i ich kolonizatorów. Szybko pojawili się więc na wyspach karaibskich,

wschodnich wybrzeżach Ameryki Północnej. Wykorzystywano ich tu chętnie jako

pośredników handlowych (również w handlu niewolnikami), tłumaczy, domokrążców etc.

O ile sami nie przykładali znaczenia do koloru skóry, pochodzenia etnicznego czy specyfik

obyczajowości, nie można tego powiedzieć o stosunku świata zewnętrznego do nich.

Portugalczycy nazywali ich język pogardliwie fala de Guine (język gwinejski),

a osadzających się w Portugalii z premedytacją traktowali jako negros, nie siląc się na

odróżnienie ich specyficznej kultury mającej przecież tak wiele portugalskich właśnie

elementów. Ten sam los zaczął ich wkrótce spotykać w Ameryce, gdzie byli marginalizowani,

a nawet niewoleni. Stąd ich łatwo wytłumaczalna klasowo obecność u boku Nathaniela

Bacona. Wydaje się, że nie wolno rzeczy ograniczyć do tego jednego aspektu. Sądzić można,

iż przeczuwali Kreole, co stać się musi z nimi w przypadku zwycięstwa wielkich plantatorów,

którego Jamestown jest symbolem. Powtórzmy bowiem pytanie: Cóż się wtedy właściwie

zdarzyło?

Triumf wielkich plantatorów i zepchnięcie na margines, podporządkowanie

i uzależnienie małych osadników otwierały oto przed zwycięzcami monopol na odbierane

Indianom ogromne tereny, a co za tym idzie, możliwość tworzenia latyfundiów obracających

wniwecz dotychczasową względną równowagę agrarną. Na tych rozrastających się

dysproporcjonalnie majątkach potrzebna była natychmiastowo taka liczba rąk do pracy, jakiej

nie nadążało dostarczać europejskie osadnictwo. Chodziło przy tym o pracę w warunkach

i sytuacji prawnej, której nie kontrolowałyby przesadnie instytucje zewnętrzne. Stąd

gwałtowny wzrost popytu na czarnych niewolników (Indianie byli mało liczni, poza tym

uważano ich za krnąbrnych oraz dzięki znajomości miejscowych warunków zawsze

skłonnych do ucieczki). Z tym że nie byli to już Kreole. „Rosnące zapotrzebowanie na

niewolniczą siłę roboczą - pisze Ira Berlin - sprawiło, że czarni niewolnicy sprowadzeni

z Karaibów szybko okazali się niewystarczający. Plantatorzy przenieśli więc swoje

zainteresowanie z wybrzeża Atlantyku na interior afrykański jako główne źródło

niewolników. W latach osiemdziesiątych XVII wieku do Wirginii przewieziono około 2000

background image

Afrykanów. Liczba ta wzrosła ponad - dwukrotnie w latach dziewięćdziesiątych XVII wieku,

kolejny raz podwoiła się w pierwszym dziesięcioleciu XVIII wieku. W okresie 1700-1710 do

kolonii (mowa tylko o Wirginii - L.S.) przybyło niemal 8000 Afrykanów.”. Byli oni

sprowadzani początkowo przede wszystkim z krain nad Zatoką Gwinejską, później również

z ziem na południe od niej aż po Angolę. Tak się składa, że są to tereny najbardziej etnicznie

zróżnicowane na Czarnym Kontynencie. Handlarzy niewolników nic to oczywiście nie

obchodziło. Pomieszanymi partiami wysyłano towar do punktów zbiorczych, skąd miał

odpłynąć za ocean. Po przybyciu, w miejscach sprzedaży, chaos pogłębiał się jeszcze. Nikt

nie kupował bowiem niewolników w funkcji ich pochodzenia, ale sprawności fizycznej

i przydatności do pracy. Istotnym elementem była też dysproporcja płci. W wyższej cenie byli

mężczyźni, których też sprowadzano dwukrotnie albo i trzykrotnie więcej niż kobiet. Kiedy

więc, co zdarzało się dość często, plantatorzy uznawali, że bardziej niż kupować nowych

niewolników, opłaca się im zapewnić ich rozmnażanie w ramach przedsiębiorstwa,

wyznaczali pary, nie troszcząc się, czy są one w stanie choćby porozmawiać ze sobą. „Bariera

językowa oddzielała niewolników nie tylko od nadzorców, ale i od towarzyszy niedoli”. W tej

sytuacji jedynym środkiem porozumienia stawał się najpierw łamany, stopniowo

opanowywany coraz bieglej język posiadaczy. Podobnie w wymiarze kulturalnym. Zachować

się mogło to tylko, co w odległej Afryce było wspólne dla większej liczby plemion: elementy

tańca, specyficzne poczucie rytmu, swoiste umiejętności wokalne, wreszcie, pomimo

metysyzacji, ostateczna opozycja my czarni - oni biali, przekładająca się na my krzywdzeni -

oni krzywdzący, bez względu na to, iż rzeczywiste stosunki między panami i ich

niewolnikami bywały niekiedy bardzo skomplikowane i złożone. Już jednak, jak wykazują

współczesne badania, w drugim, co najwyżej trzecim pokoleniu, wobec utraty

bezużytecznego języka ojczystego, zerwania tradycyjnych więzi rodzinnoplemiennych

i postępującej akulturacji czarni niewolnicy amerykańscy zatracali całkowicie pamięć swojej

byłej przynależności etnicznej. Fakt, czy wywodzą się na przykład z Ibo, Fulbe czy Hausa,

tracił dla nich jakiekolwiek znaczenie. Ira Berlin zauważa słusznie, że przerwaniu więzi

z ojczyzną służyło też nadawanie przybyszom nowych imion. „Robert «King» Carter, być

może jeden z najzamożniejszych z nowobogackich w Chesapeake, wyjaśniał procedurę

wprowadzania Afrykanów w amerykańską niewolę: «Nadałem im tu imiona i po nich

możemy zawsze poznać, jakiego są wzrostu i nie wątpię, że powtarzaliśmy je dość często, by

każdy z nich zapamiętał swe imię i by można go było natychmiast nim przywołać». Carter

wysyłał następnie swoich niewolników do przyległej plantacji albo tak zwanej kwatery, gdzie

jego nadzorca powtarzał całą procedurę, «dbając, by Murzyni, na równi kobiety i mężczyźni,

background image

których przysłałem, zawsze byli nazywani imionami, które im nadano»„. Carter nadawał

imiona wywodzące się od cech fizycznych niewolników, inni zabawiali się, przyznając im

miana zaczerpnięte z Biblii albo historii: Salomon, Cezar, Rebeka, Cyceron, King... Inni

jeszcze w braku inwencji chrzcili ich najbanalniejszymi imionami lub nazwiskami

anglosaskimi: Smith, Jim, Joe... Za każdym razem znikała jednak zawarta we właściwych

imionach konotacja przynależności do plemienia czy lineażu. Zresztą nawet na własne

potrzeby utworzyli właściciele niewolników wyimaginowaną terminologię. Tych z okolic

Nigerii, nisko cenionych, uważanych za leniwych i słabych fizycznie tytułowali

„Kalabarami”, tych najlepszych, muskularnych, z Gambii i ziem przyległych „Koromantami”

etc. Owo zatarcie przynależności i tradycji niewolników biali Amerykanie uważali za swój

wielki sukces. Zerwanie więzi między poddanymi utrudniało im przecież odnajdywanie

wspólnoty, grupowanie się, a w konsekwencji stawianie zorganizowanego oporu.

Krótkowzrocznie pojąć nie chcieli, że dokonują rzeczy dokładnie odwrotnej. Dla ludzi,

którym odebrano nawet mit ich pochodzenia, ojczyzną, bo nie było innej, stawała się ta tutaj

amerykańska ziemia, ich wspólnym językiem ten tutejszy. W ten sposób rodziła się nowa

jakościowo grupa, a może naród czarnych Amerykanów, którzy w Ameryce tylko, skoro

wszystkiego innego ich pozbawiono, lokowali swoją przyszłość i tutaj prędzej czy później

musieli zacząć walczyć o swoją godność, wolność i prawa.

Tymczasem populacja amerykańskich czarnych tak dzięki importowi wciąż nowych

niewolników, jak i przyrostowi naturalnemu rozrasta się z roku na rok. W 1840 stanowią już

oni: 55% mieszkańców Karoliny Południowej,

52% w stanie Missisipi,

48% w Luizjanie,

47% na Florydzie,

43% w Alabamie,

41% w Georgii,

36% w Wirginii,

33% w Karolinie Północnej etc.

W 1860 ich łączna liczba osiągnie cztery miliony, na które, wobec ogromnej

śmiertelności, składają się, w odróżnieniu od populacji białych, w ogromnej większości ludzie

młodzi, z trwającą wciąż przewagą mężczyzn. Pamiętajmy zaś, że „biała Ameryka” jest

krajem wielonarodowościowym, gdzie trwają liczne konflikty międzygrupowe. Amerykanie

pochodzenia brytyjskiego boczą się na Irlandczyków i Niemców, a także zaczynających się

pojawiać imigrantów polskich i włoskich. Francuzi z Luizjany nie znoszą Brytyjczyków,

background image

podzielają ich uczucia Niemcy. Wszyscy razem nie znoszą Meksykanów, a razem

z Meksykanami niedobitych jeszcze tu i ówdzie Indian. Na horyzoncie pojawiają się już także

Chińczycy i Japończycy, Grecy i Żydzi. Gdyby rozdzielić te wszystkie etniczności, okazałoby

się, że amerykańscy czarni stają się grupą najliczniejszą, związaną przy tym zewnętrznym

wyróżnikiem koloru skóry i w dużej mierze wspólnym interesem społecznym. Ilość

przechodzi w jakość. Od połowy XIX wieku stawało się jasne, że społecznego, niewolniczego

status quo czarnych utrzymać się nie da. Wbrew sentymentalnej tradycji nie uprzytomniła

tego białym Amerykanom z północy Chata wuja Toma idealistycznej abolicjonistki Harriet

BeecherStowe ani wspierający ją przedstawiciele paru Kościołów protestanckich. Wymusił

zmiany nieunikniony konflikt między rozwijającym się kapitalizmem Północy i zastojem

kwazifeudalnym Południa. Paradoksalnie pierwsi zrozumieli to południowcy i oni też przejęli

agresywną inicjatywę. 4 marca 1861 w przemówieniu inauguracyjnym Abraham Lincoln

zapewniał Południe, iż nie jest jego celem „pośrednio lub bezpośrednio ingerować

w instytucje niewolnictwa, w stanach gdzie ono istnieje”, a w sierpniu 1862 dorzucił: „Moim

celem jest uratowanie Unii, a nie uratowanie czy zniszczenie niewolnictwa. To, co uczynię

w sprawie niewolnictwa i w sprawie kolorowej rasy, uczynię to, jeśli pomoże to uratować

Unię” (oba cytaty za: Longin Pastusiak, Prezydenci, 1.1, Warszawa 1987). Trudno się tu

doprawdy dopatrzeć współczucia dla ludności murzyńskiej. Skoro jednak Południe

pozostawało głuche na wszelkie propozycje kompromisu, Lincoln zaczął zaostrzać ton. We

wrześniu 1862 oświadcza już, iż „zniesienie niewolnictwa jest niezbędnym środkiem

wojennym”. Pełny cynizm. Pełny też realizm. Zniesienie niewolnictwa podcinało bowiem

ostatnie korzenie gospodarce południowców. Dopiero 1 stycznia 1863, po dwóch latach

wojny decyduje się na proklamowanie „końca niewolnictwa amerykańskiego”, czyli

właściwie potwierdza tylko to, co i tak stało się faktem wobec nieuniknionej klęski

konfederatów, a i bez niej było już od lat wpisane w nieubłaganą logikę historii. Zmiana

statusu nie była bynajmniej, dla wielu spośród wyzwolonych, zapowiedzią dużo lepszych dni.

Pierwsze ich pokolenia spotkały się na Południu z ostracyzmem i dyskryminacją

przybierającą nawet zbrodnicze formy, na Północy zasiliły przeważnie szeregi

lumpenproletariatu. Demokratyczne procesy były już jednak w marszu. Choć miało to trwać

jeszcze ponad stulecie, a i dzisiaj nie wszystko jest zadawalająco uregulowane, amerykańscy

czarni stali się pełnoprawnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych. Jest niesłychanym

paradoksem historii, że o ich tożsamości i przynależności zadecydowali, wbrew wszelkim

swoim intencjom, handlarze i właściciele niewolników instrumentalnie i nienawistnie

odcinający im ich dawne korzenie. Chcąc zachować ekskluzywnie białe społeczeństwo,

background image

doprowadzili do tego właśnie, że stało się ono wielorasowe, co skądinąd jest jego bogactwem

i siłą.

Barack Obama, Martin Luther King, Louis Armstrong, Magic Johnson, Morgan

Freeman, Ella Fitzgerald, Sonny Rollins, Art Tatum, Sarah Vaughan, Nat King Cole, Cassius

Clay... - wszyscy oni urodzili się w jakiejś mierze trzysta czterdzieści lat temu pod

Jamestown, choć o tamtych wydarzeniach nawet w tak monumentalnych opracowaniach jak

Historia Stanów Zjednoczonych George’a Browna Tindalla i Davida E. Shi (Poznań 2002)

Maldwyna A. Jonesa (Gdańsk 2002) albo Fredericka Jacksona Turnera (New York 1956)

znajdziemy tylko kilka zdawkowych zdań. A przecież, gdyby wtedy Nathaniel Bacon wygrał,

nie byłoby być może czarnego narodu amerykańskiego, a już na pewno historia potoczyłaby

się inaczej.

background image

VALMY

27 sierpnia 1791 Austria i Prusy przestrzegają rewolucyjną Francję przed możliwością

ich

militarnej

interwencji

w obronie

praw

Burbonów

i ”bożego

porządku

monarchistycznego”. Wobec nasilających się wiosną 1792 prowokacji militarnych

potencjalnych najeźdźców 20 kwietnia Francja wypowiada wojnę cesarzowi austriackiemu

nazwanemu w deklaracji pogardliwie „królem Czech i Węgier”. W odpowiedzi wojska

pruskie i austriackie przekraczają z początkiem lata granicę Francji. 11 lipca Zgromadzenie

Narodowe ogłasza „ojczyznę w niebezpieczeństwie”. Ta formuła piękna pochodzi od

Victoriena Vergniauda, który przemawia 3 lipca (cytuję za: Les grands discours

parlementaires de la Révolution, Paris 2005, w opracowaniu Guy ChaussinandNogareta):

„Tak, podnieście głos, najwyższy czas zebrać wszystkich Francuzów do obrony ojczyzny.

Pokażcie, co im grozi w całej rozciągłości. Tylko z najwyższym wysiłkiem możemy się

przeciwstawić wrogowi. I mówię wam, iż jest zawsze ten ostatni środek, żeby dać wyraz

waszej nienawiści dla despotyzmu. Trzeba oto wzbić się na szczyty waszych uczuć, które

wykluczą jakąkolwiek myśl o klęsce (...). Musicie wziąć za przykład tych Spartan, którzy

poświęcili się pod Termopilami, tych wspaniałych starców z rzymskiego senatu, którzy

czekali na śmierć na progu swoich domów. Nie, nie musicie się obawiać, iż nikt nie pomści

waszych prochów. Tego dnia, kiedy wasza krew zabarwi naszą ziemię, wszyscy tyrani, ich

lokaje i słudzy, ich sojusznicy padną na twarz wobec owej wierności potędze narodu, której

daliście wyraz. I jeśli nawet wasz ból, że sami nie zobaczycie ojczyzny szczęśliwej, legnie

wam na sercu, pocieszcie się, iż wasza śmierć przyspieszy klęskę prześladowców ludu

i zaświeci jutrzenką wolności. Ojczyzna w niebezpieczeństwie!”.

2 września wystąpił Georges Danton: „Żądamy, byście wzięli wraz z nami udział

w tym najszlachetniejszym zrywie ludu, wyznaczając komisarzy, którzy wspomogą nas

w tych wielkich środkach działania. Żądamy, by każdy, kto odmówi służenia własną osobą

lub powołania pod broń, został ukarany śmiercią.

Żądamy, by sporządzono instrukcję dla obywateli, aby pokierować ich ruchami.

Żądamy, by wysłano kurierów do wszystkich departamentów w celu powiadomienia ich

o dekretach, które zostaną przez nas wydane. Dzwon, w który uderzamy, nie jest tylko

sygnałem alarmowym, to wezwanie do ataku na wrogów ojczyzny. Panowie, aby zwyciężyć,

potrzeba nam odwagi, odwagi i jeszcze raz odwagi, a Francja ocaleje!”.

Halina LubiczTrawkowska, za którą (Wielkie mowy historii od Mojżesza do

Napoleona, Warszawa 2006,1.1), z drobnymi korekturami podaję tekst przemówienia

Dantona, tłumaczy słynne, wyryte na jego pomniku koło metra Odeon: Il nous faut de

background image

l’audace, encore de l’audace, toujours de l’audace, jako „potrzeba nam odwagi...”.

Tymczasem „odwaga” to raczej le courage. Słowo l’audace jest trudne do oddania w języku

polskim. Mieści się w nim, owszem, odwaga, ale również: brawura, nieustraszoność, tupet,

bezczelność... Najbliższe jest chyba naszej „zuchwałości”. Ten niuans jest istotny. Danton

rozumie bowiem doskonale, iż sama odwaga już nie wystarczy. Po ucieczce szlacheckich

„emigrantów”, którzy przeszli na stronę interwentów, Francja nie dysponuje prawie kadrą

oficerską, a co za tym idzie, poza paroma dywizjami pod Dillonem, Dumouriezem czy

Kellermannem, regularną armią. Tłumy ochotników, tak zwanych sfederowanych, które

ściągają ze wszystkich stron kraju, są źle uzbrojone, nieprzeszkolone, nie mają pojęcia

o dyscyplinie i metodach walki. Łączą je tylko zapał i owa l’audace właśnie.

Pisze Wilhelm Blos (Rewolucja francuska, Kraków 1924): „Sfederowani z Bretanji

i z Marsylji szczególnie się odznaczali, a Marsylczycy po raz pierwszy przynieśli do Paryża

ową potężną pieśń rewolucyjną ułożoną przez oficera inżynierji, imieniem Rouget de Lisle’a,

znaną dziś pod nazwą Marsylianki.

Rouget de Lisle w zapale patrjotycznym napisał w Strassburgu jednej nocy i tekst,

i melodję, zapożyczoną, zdaje się z pewnej starej niemieckiej pieśni kościelnej. Odśpiewał ją

po raz pierwszy w domu ówczesnego burmistrza Dietricha i porwał wszystkich. Kiedy pieśń

po raz pierwszy odśpiewał chór kilkuset ochotników w Strassburgu, nieopisany zapał ogarnął

słuchaczy. Pieśń ta tryumfu bojowego rozbrzmiewała wkrótce w całej Francji, z równą potęgą

porywała wszędzie tłumy i prowadziła kolumny republikańskie do boju”. Można wprawdzie

poprawić klasyka, iż to nie Claude Joseph Rouget de l’Isle, ale sam baron Dietrich był

pierwszym wykonawcą Pieśni wojennej dla Armii Renu i uzupełnić, iż ostateczny kształt

melodyczny nadał jej François Joseph Gossec, który też wymyślił jej obecny tytuł (vide:

Michel Pastoureau, Les emblèmes de la France, Paris 2001), nie ma to jednak najmniejszego

znaczenia. Goethe uznał Marsyliankę za „rewolucyjne Te Deum”, Michelet zaś pisał, iż

„żołnierze upajali nią jak mocnym alkoholem”. Było to wszystko patetyczne i podniosłe, nie

mogło jednak zastąpić szabel i karabinów.

Swoistą straszliwą akcję dla umocnienia rewolucyjnej jedności narodowej podejmuje

Danton. Jest on niewątpliwym instygatorem rzezi, która odbyła się w Paryżu w dniach 2-6

września 1792. Podjudzony przez agitatorów tłum włamuje się do stołecznych więzień

i wymordowuje osadzonych w nich skazańców lub oczekujących dopiero na sąd i wyrok.

Mają to być kontrrewolucjoniści i potencjalni sympatycy najeźdźców.

Rzeczywiście, większość ofiar stanowią ludzie wysokiego urodzenia lub tak czy

inaczej związani z dworem Ludwika XVI. Przy okazji jednak oddaje życie kilkuset zwykłych

background image

opryszków, a także zgoła Bogu ducha winnych przechodniów, którzy znaleźli się

w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Łączna liczba zabitych wynosi

przypuszczalnie około dwóch tysięcy.

Książę Orleanu, później król Francji Ludwik Filip (1830-1848), tak wspomina swoje

ówczesne spotkanie z Dantonem (Ludwik Filip, Pamiętniki z czasów Wielkiej Rewolucji,

Warszawa 1988); Danton perswaduje młodemu księciu: „Często, zwłaszcza w czasach

rewolucyjnych, bywa tak, że trzeba sobie winszować, iż dokonane zostały rzeczy, których

może by się nie chciało ani nie śmiało zrobić samemu. Żeby już wszystko panu powiedzieć,

to te rzezie wrześniowe, o których pytlujesz tak gwałtownie i tak lekkomyślnie, chcesz pan

wiedzieć, kto je sprawił? - Ja.

- Pan! - zawołałem z gestem przerażenia, którego nie umiałem powściągnąć.

- Owszem, ja. Ale opanuj się pan, proszę i słuchaj mnie dalej spokojnie. Żeby oceniać

takie postępki, trzeba rozpatrzeć w całej pełni położenie, w jakim się wtedy znajdowaliśmy.

Trzeba pamiętać, że w chwili gdy cała męska część ludności śpieszyła do wojska i zostawiała

nas bezsilnych w Paryżu, w więzieniach kłębiły się tłumy spiskowców i nędzników

czekających tylko na zbliżenie się obcych wojsk, by powstać i wyrżnąć nas samych.

Uprzedziłem ich tylko i obróciłem przeciw nim ich plany zemsty, gotując im los, jaki

przeznaczali nam. Miałem jednak jeszcze inne powody. Nie myśl pan, że dam się zwodzić

tymi porywami zapału patriotycznego, które ponoszą i pańską młodą cnotę. Nie, nie,

wiedziałem, co sądzić o tej porywczości, o tych szybkich zmianach nastrojów. To z nich się

biorą te częste paniki, to ciągłe «ratuj się, kto może...», nawet zdrady. Dlatego chciałem, żeby

cała ta paryska młodzież zjawiła się w Szampanii zbryzgana krwią, która byłaby dla nas

rękojmią jej wierności. Chciałem oddzielić ją rzeką krwi od emigrantów.

- Drżę, słuchając pana.

- Cóż, drżyj pan sobie, jeśli wola. Ale naucz się powściągać to drżenie i nie okazywać

go gdzie popadnie. I wierz mi, że to jest najlepsza rada, jakiej mogę panu udzielić.

- Trudno jednak wedle niej postępować.

- Czemu? Nikt nie prosi pana o pochwały, ale tylko o to, żebyś milczał i nie służył za

echo naszym wspólnym wrogom...”.

Mamy więc wszystko: i ogromny zapał ochotników, i cyniczny manewr, który

powoduje, że rzeczywiście nie mogą liczyć na cień zmiłowania ze strony przeciwników

i celne, podniosłe sentencje, i Marsyliankę. Brakuje jednak nadal znającego fach wojska,

oficerów, karabinów i amunicji.

Tymczasem stutysięczna armia księcia Brunszwickiego przekroczyła granice

background image

i zmierza ku Paryżowi. Wydany przez księcia manifest nie pozostawia żadnych złudzeń co do

intencji najeźdźców. Zakładają oni, iż za chwilę wejdą do Paryża, w związku z czym nie

wolno rewolucjonistom wywieźć rodziny królewskiej ze stolicy. Prawdziwe dzielenie skóry

na niedźwiedziu. Prusacy powinniby to rozumieć, gdyż sami mają przysłowie: Ungefangene

Fische sind nicht gut zu Tische. Nie wtedy jednak, gdy są przekonani, że ryba jest już na stole.

Czytamy więc: „Gdyby wbrew wszelkim oczekiwaniom z przyczyny wiarołomstwa lub

tchórzostwa jakichś mieszkańców Paryża, król, królowa lub jakakolwiek inna osoba

z królewskiej rodziny zostały porwane z tego miasta, wszystkie miejscowości i miasta, które

nie sprzeciwiłyby się ich przejazdowi i nie zatrzymały ich w drodze, spotka taki sam los, jaki

zgotowany będzie miastu Paryżowi, a droga, którą jechaliby porywacze króla i rodziny

królewskiej, naznaczona zostałaby przez ciąg przykładów kar należnych wszystkim

wichrzycielom i sprawcom niewybaczalnych zamachów (...). Wszyscy w ogóle mieszkańcy

Francji winni uważać się za uprzedzonych o niebezpieczeństwie, które grozi im i którego nie

będą mogli uniknąć, jeśli nie sprzeciwią się ze wszystkich swoich sił przejazdowi króla

i rodziny królewskiej”. I dalej: „Gwardziści narodowi, którzy walczyliby z wojskami

sprzymierzonych dworów i zostaliby schwytani z bronią w ręku, potraktowani będą jako

wrogowie i ukarani jako rebelianci przeciwko swemu królowi i zaburzyciele spokoju

publicznego...”.

Manifest ów jest podwójnym błędem. Po pierwsze mobilizuje dodatkowo Francuzów

oburzonych zawartymi w nim pogróżkami, po drugie potęguje nienawiść do króla

i praktycznie podpisuje na niego wyrok.

Można się zgodzić z Julesem Micheletem (Histoire de la Révolution française, Paris

1979,1.1), iż tekst owego manifestu został narzucony księciu Brunszwickiemu przez

Fryderyka Wilhelma II i rojalistycznych emigrantów francuskich przekonanych całkowicie,

że rozprawienie się z rewolucyjną hałastrą jest czystą formalnością, co za tym idzie, droga do

Paryża jest otwarta, zaś większość Francuzów opowie się bez wahania za uświęconym ładem

monarchicznym. Karol Wilhelm Ferdynand, książę Brunszwicki (1735-1806) nie jest może

politykiem, ale na pewno wybitnym i przewidującym dowódcą wojskowym. Zapewne nie

rozumiał on fenomenu obudzenia się narodowego patriotyzmu Francuzów, ale nie podzielał

optymizmu całego swojego otoczenia z powodów czysto militarnych. Jego pruska armia,

wspomagana przez Austriaków, wchodząc do Francji, rozciągała do granic możliwości swoje,

bez tego już kruche, linie zaopatrzenia. Żołnierze byli przemęczeni długimi marszami.

Niedożywieni jedli byle ukradziony pokarm, co powodowało epidemię biegunki, a wkrótce

i dyzenterii. Morale skądinąd doskonale wyćwiczonych i karnych oddziałów było niskie,

background image

skoro nawet w gronie oficerów zadawano sobie pytania, dlaczego mają wspierać aroganckich

francuskich emigrantów i ewentualnie umierać za jakiegoś żabojadzkiego władcę, który nigdy

przedtem nie był ich sojusznikiem. Zresztą sam Fryderyk Wilhelm II, uważając, że we Francji

sprawa jest załatwiona, interesował się przede wszystkim drugim rozbiorem Polski i więcej

pieniędzy przeznaczał na przekupywanie polskich możnowładców niż na wyżywienie wojska

na Zachodzie. Biorąc to wszystko pod uwagę, wbrew wszelkim naciskom posuwał się Karol

Wilhelm Ferdynand powoli, czekając na dostawy, nieskłonny do wykonywania żadnych

gwałtownych ruchów i przyspieszania marszu, dopóki armia nie będzie w pełnej gotowości

bojowej.

Naprzeciw niemu stały pięciokrotnie słabsze oddziały francuskie pod dowództwem

generałów: François Etienne Christophe Kellermanna i Charlesa François du Périer

Dumourieza, przy czym dowództwo operacyjne sprawował ten drugi. Mało jest doprawdy

w historii postaci równie jak Dumouriez (1739-1823) kontrowersyjnych. Przez wiele lat był

spowity w legendę zdecydowanie ciemnych kolorów, dopiero w ostatnich latach XX wieku

podjęli historycy, na czele z JeanemPierre’em Bois z uniwersytetu w Nantes (Dumouriez,

Héros et proscrit, Paris 2005) żmudny trud jego rehabilitacji. Był niewątpliwie karierowiczem

wielkich ambicji gotowym na wszystko dla zdobycia pozycji i władzy. W latach 1770-1771

brał udział w konfederacji barskiej, której chciał nawet zostać przywódcą, będąc

w rzeczywistości agentem francuskim mającym podporządkować działania powstańców

interesom Wersalu. Po latach wystawił konfederatom laurkę, może zresztą i słuszną,

wyzyskiwaczy, skłóconych ze sobą egoistów, durniów i sobków. Polaków nazywał

sympatycznie „Azjatami Europy”, podsumowywał zaś, że gadają oni o wolności, konstytucji,

zbrataniu, a naprawdę marzą tylko o bacie i despotyzmie. Później był rewolucjonistą, ale

przeszedł na stronę Prusaków, później, porzuciwszy Berlin, był doradcą Anglików przeciw

Napoleonowi... Zdrajcą ustawicznym, ale co mógłby mu w tych czasach zarzucić taki na

przykład Talleyrand? Na razie jednak, dżdżystą jesienią 1792 przeżywał dni swojej

autentycznej i wiekopomnej chwały.

Władze paryskie - a także Kellermann - naciskały, żeby Armia Północy cofnęła się na

linię rzeki Marny i tam, w decydującej bitwie, stawiła czoło Prusakom i Austriakom.

Najpierw były to sugestie, potem polecenia, wreszcie rozkazy. Dumouriez wszystkie je

zlekceważył. Był przekonany, że cofnięcie się nad Marnę ściągnie tylko nieprzyjaciela na

przedpola stolicy, gdzie niepewny (a to tylko eufemizm, bo na zwycięstwo nie było prawie

szans) hazard starcia z przeważającymi siłami wroga będzie musiał zdecydować o losach

rewolucji i Francji. Zakładał przy tym, iż książę Brunszwicki nie zdecyduje się na wyminięcie

background image

francuskiej armii i pozostawienie jej na tyłach, gdzie przerwałaby mu ona wszelką łączność

z pozycjami wyjściowymi, dostawy i zaopatrzenie. Przed atakiem na Paryż będzie chciał

bezwarunkowo rozgromić te siły, które jego doradcy uważają za rewolucyjną zbieraninę.

Skoro tak, trzeba go właśnie odciągać od stolicy i skierować na wzgórza Szampanii, tak

manewrując, żeby zawsze znajdował się w topograficznie niekorzystnej sytuacji. Oczywiście

ruchów nieprzyjaciela przewidzieć do końca nie mógł. W funkcji jego posunięć przestawiał

więc bez przerwy oddziały, tak żeby zawsze mieć pozycyjną przewagę na wypadek

ewentualnej konfrontacji. Wymagało to od wojska ostatecznego wysiłku. Musiano odesłać na

dalekie tyły niezdyscyplinowanych ochotników, niewytrzymujących wysiłku ciągłych, noc

czy dzień, przemarszów, za którymi nadążała tylko część taborów, w których absolutne

pierwszeństwo miały jednak wozy z amunicją. Głodnym wojakom zaoferować mógł

Dumouriez tylko Marsyliankę. Widział za to, coraz jawniej, że nieprzyjaciel daje się

wciągnąć w pułapkę. W nocy z 19 na 20 września, czując już oddech Prusaków na plecach,

wojska francuskie zajęły pozycje i ustawiły baterie na wzgórzu koło wioski Valmy, między

SommeBionne i Orbéval. Druga linia, którą dowodził książę Orleański, także wyposażona

w artylerię, została rozmieszczona przed Orbéval prostopadle do wzgórz Valmy. Dwusieczną

tego kąta była droga na ChâlonssurMarne, którą posuwała się armia księcia Brunszwickiego.

W nocy zapadła gęsta mgła. Kiedy rozproszyła się około jedenastej przed południem,

zobaczyli Francuzi szeregi wrogiego wojska. „Nadchodziło - pisze Ludwik Filip -

w największym porządku kilkoma kolumnami, po czym rozwinęło się naprzeciw nas na

wielkiej równinie ciągnącej się od SommeBionne po La ChapellesurEuve. Można więc było

objąć jednym rzutem oka sto tysięcy ludzi gotowych do stoczenia bitwy, a był to widok tym

bardziej przejmujący, że nie byliśmy jeszcze przyzwyczajeni do tak licznych wojsk, jakie

widywało się później, a w tym czasie mijało już trzydzieści lat, przez które Europa nie

wystawiała takich zastępów wojowników. Armia pruska rozwijała się bardzo powoli i dopiero

o drugiej, czy w jakiś czas potem, gdy rozwinęła się ostatecznie, zobaczyliśmy, że rozłamuje

się na kolumny szturmowe. Myśleliśmy wówczas, że ruszy na nas i rozpocznie walkę, toteż

wszędzie w szeregach naszej armii rozległy się od razu okrzyki: «Niech żyje naród!» i «Niech

żyje Francja!»„... Książę Brunszwicki przez długą lunetę patrzył na pozycje francuskie, żeby

sprawdzić, jaki będzie skutek jego imponującego pokazu siły. Wbrew zapowiedziom

emigrantów nie stało się jednak nic. Na wzgórzach nie było śladu paniki. Pułkownik Henri de

Frégeville wizytujący konno szeregi, jak podaje JeanGabriel de Montgaillard: „Ścisnął dłoń

w pięść i skrzyżowawszy ręce, ściśniętą wymachiwał w kierunku Prusaków”, co jest

pierwszym, historycznie udokumentowanym przykładem zastosowania gestu Kozakiewicza

background image

na arenie dziejowej.

Widząc determinację Francuzów, książę Brunszwicki powstrzymał atak. Postanowił

sprawdzić, jak się zachowa „hałastra” pod zmasowanym ogniem artyleryjskim. Ryknęły

pruskie działa, na które mający mniejszy zasięg armaty francuskie nie miały godziwej

odpowiedzi. Największa w dotychczasowych dziejach Europy kanonada trwała aż do

zmierzchu. Nie było szarż kawalerii, starć na bagnety, manewrów i ataków. Nieprzyjacielscy

generałowie z długimi lunetami wpatrywali się tylko, jaki efekt będzie miała ich praca na

wyniszczenie. Dowódcy francuscy nieśli swoim tylko jedną komendę: „Trwajcie!”. Był jeden

tylko moment paniki, kiedy rażony wrażym pociskiem jaszczyk z amunicją eksplodował koło

valmijskiego wiatraka. Zamieszanie dało się jednak szybko opanować. Aż do zmierzchu

spadały nieubłagane pociski na pozycje francuskie. Źródła pruskie twierdzą, iż wystrzelono

ich około trzydziestu tysięcy. Ilu Francuzów padło? Ludwik Filip sądzi, iż „od piętnastu do

szesnastu setek”. Bardziej oszczędni historycy szacują liczbę od czterystu do tysiąca. Nie ma

to najmniejszego znaczenia. Michelet trafia w sedno, gdy pisze, iż przed zapadnięciem nocy

„książę Brunszwiku skierował swoją lunetę na wzgórza i zobaczył rzecz niebywałą:

z czapkami zatkniętymi na szpicach szabli, pik i bagnetów witali francuscy piechurzy

przejeżdżającego Kellermanna zgodnym krzykiem «Niech żyje naród!». Ten krzyk

trzydziestu tysięcy gardeł wypełniał całą dolinę. Krzyk radości, wibrujący co najmniej

piętnaście minut, a potem wznoszący się od nowa, aż drżała odeń ziemia: «Niech żyje

naród!»„. Kiedy kanonada ustała, chłopi z okolicznych wsi dowieźli Francuzom szampana,

innego wina tutaj nie mieli, chleb, baraninę i owoce. Rozpalono wielkie ogniska. W dole

Prusacy, którym nie dowieziono nic, a nie więcej udałoby się wydrzeć z wiosek

spustoszonych już ich przemarszem, czekali głodni i zziębnięci. Wstał świt, lecz nic się nie

zmieniło. Na wzgórzach zobaczyć było można tylko sylwetki poubieranych byle jak, obutych

byle jak, ale gotowych do boju ze śpiewem na ustach Francuzów. Książę Karol Wilhelm

zrozumiał pierwszy, że wszystko jest inaczej, niż mu obiecywano. Atak pod górę na pozycje

francuskie, gdzie ich działa miałyby już pełny zasięg, rokował ewentualne nadzieje tylko przy

wliczeniu w rachunek strat połowy armii. Negocjacje po tym pokazie śpiewnego fanatyzmu,

jakiego wysłuchiwał przez cały wieczór, też zdawały mu się z góry nieprawdopodobne,

a zresztą pamiętał wydany w swoim własnym imieniu manifest. Cóż było robić? - Po dwóch

dniach przegrupowywania swoich żołnierzy wte i wewte, widząc, że na Francuzach żadnego

wrażenia to nie robi, kazał odtrąbić odwrót. Tak skończyła się bitwa pod Valmy, której tak

naprawdę nigdy nie było, albo „kanonada pod Valmy”, jak ją ochrzcił Chateaubriand.

Kiedy wojska księcia Brunszwickiego niepokonane i nieniepokojone zwijały swoje

background image

szyki do odwrotu, Johann Wolfgang Goethe, który obserwował wydarzenia z tarasu knajpy

w Valmy, napisał: Von hier und heute geht eine neue Epoche der Weltgeschichte aus (W tym

miejscu i tego dnia zaczęła się nowa epoka w dziejach ludzkości). I miał rację. John Frederick

Charles Fuller, największy obok Clausewitza teoretyk wojskowości napisał, iż było Valmy

„Maratonem rewolucji”, zaś Charles de Gaulle zapytuje we wstępie do Fil de l’épée (Paris

1932): „Czy bez Valmy rewolucja miałaby szansę zaistnieć?”. Oni też mają rację. Cóż

bowiem naprawdę stało się pod Valmy?

W doraźnej małości, takiej, jaka towarzyszy zawsze bieżącym sensacjom, rzecz

została odebrana przez współczesnych na parterowym poziomie. Oto Prusacy i Austriacy

zobaczyli, iż mają do czynienia nie z bezładną i chaotyczną tłuszczą, ale społeczeństwem

połączonym wspólną ideą, za którą ludzie gotowi są cierpieć, oddawać życie i wytrwać na

wzgórzach Valmy. Znaczyło to, co doskonale zrozumiał książę Brunszwicki i dlatego też

wycofał się, ryzykując królewską niełaskę, iż wyprawa na Paryż nie będzie paramilitarnym

spacerkiem, ale krwawą wojną z niepewnym wynikiem. Tego zaś nie warto ryzykować.

Valmy ocaliło więc rewolucję. Tę rewolucję, która przy wszystkich swoich krwawych

ekscesach i zbrodniach otworzyła przed światem nową perspektywę i zostawiła nam

w testamencie nie gilotynę, to wreszcie szczegół dziejowy, ale kanon praw człowieka

i obywatela, który jest nasz po dziś dzień. „Ludzie rodzą się równi...”. Tego nie powiedział

nikt przedtem. Ale i nie na tym polega wielkość Valmy.

Pod Valmy stała się wszakże rzecz bardziej jeszcze determinująca historię Europy

i świata, co w genialnym natchnieniu zrozumiał Goethe. Pod Valmy Francuzi pierwsi

w naszym kręgu cywilizacyjnym stali się narodem. Patriotyzm, braterstwo narodowe... te

pojęcia, jakkolwiek je osądzać, urodziły się tutaj. Późniejsze „wiosny ludów”, przebudzenia

nacjonalne, są tylko kalką tego, co się stało pod Valmy. Kto wie, jak określałyby się dzisiaj

wspólnoty polityczne, językowe, religijne, gdyby z szampańskich wzgórz nie zabrzmiał ów

patetyczny okrzyk: Vive la nation! Co by też stało się w dziejach świata, gdyby bosi i głodni

chłopcy Dumourieza nie wytrwali pod kanonadą. Polski patriotyzm też stąd, nie z innego

źródła czerpie swoje realne natchnienie.

I jeszcze mały appendix taki. W nielicznej armii Dumourieza, na skutek odejścia

emigrantów, brakowało, co już wzmiankowaliśmy, kadry oficerskiej. Przyspieszało to

awanse. Majorem zostaje dwudziestodwuletni komendant ochotników z Yonne Louis Nicolas

Davout (strzelał potem do Dumourieza, kiedy tamten przechodził na stronę Austriaków),

później marszałek Francji i zwycięzca spod Auerstädt. Członkiem sztabu zostaje

dwudziestosiedmioletni Alexandre MacDonald, już za siedemnaście lat bohater bitwy pod

background image

Wagram, marszałek i książę Tarentu. Do stopni oficerskich przedstawieni są między innymi

JeanBâptiste Jourdan, Nicolas Charles Oudinot, Laurent GouvionSaintCyr, Adolphe Edouard

Casimir Joseph Mortier, Nicolas Jean de Dieu Soult, Jean Lannes, Alexandre Berthier,

JeanBâptiste Bessieres, François Joseph Lefebvre - wszyscy już niedługo marszałkowie

Francji u boku Napoleona i współtwórcy jego dzieła i legendy. Czy zaistnieliby bez Valmy

i czy bez nich zaistniałby Bonaparte - oto pytanie do historycznego gdybania. Ale jak widać

i w nim kanonady pod Valmy pominąć się nie da.

Dzisiaj na miejscu pseudobitwy stoi odbudowany (w 1792, wycofując się, kazał go

spalić książę Orleanu) malowniczy wiatrak. Można też zajść do knajpy, z której śledził

wydarzenia Goethe. Na pobrzeżu wzgórka stoi zaś piękny pomnik... Kel lermanna.

Dumouriez potem zdradził, więc jest tu kwestia wstydliwa. Przeszło na zastępcę. Na cokole

cytat z Goethego. Pomieszanie z poplątaniem. W polityce historycznej tak się zdarza. Ale nie

w historii. Dla niej pod Valmy nastąpił przełom, stała się rzecz wielka, w którą do dzisiaj

wierzymy i którą żyjemy, a za którą dopiero następne pokolenia wystawią nam rachunek.

background image

OLIMPIADA 1896

Baron Pierre de Coubertin (1862-1937) był zubożałym arystokratą, który podzielał

wszelkie poglądy i uprzedzenia swojej kasty (był np. zagorzałym antydreufusistą), lecz

jednocześnie, żeby zachować choćby pozory błękitnokrwistego statusu, musiał chwytać się

każdej (nie fizycznej oczywiście) pracy, która mogłaby mu przynieść godziwy zarobek.

Dzięki protekcjom wysoko postawionych przyjaciół zostaje urzędnikiem Ministerstwa

Oświaty i redaktorem miesięcznika „Revue Athlétique” przeznaczonego przede wszystkim

dla podoficerów mających zapewnić odpowiednią formę rekrutom armii narodowej. Dzięki

tym wojskowym powiązaniom spotyka około 1890 roku greckiego majora Ewangelisa

Zappasa, który - po lekturze zmierzających w tym samym kierunku pism Niemca Ernsta

Curtiusa - jest orędownikiem wskrzeszenia greckich olimpiad, a co więcej, udało mu się już

zorganizować trzykrotnie, w 1870, 1875 i 1889, panhellenistyczne zawody sportowe, które

cieszyły się ogromną popularnością i wyniosły go z żałosnej rangi sierżanta w zapomnianym

garnizonie do splendorów majora podejmowanego na królewskim dworze. Pierre de

Coubertin słucha i rozumie, że otwiera się przed nim szansa jedyna w swoim rodzaju. Skoro

temu pospolitemu Grekowi (czyż Grek nie jest troglodytą wobec Francuza) udało się

zorganizować Igrzyska Hellenistyczne, ja podniosę je do rangi światowej... W tym miejscu

trzeba zaznaczyć, iż Pierre de Coubertin był, jak nakazywała ówczesna moda, wielbicielem

antyku, ale również rygorystycznej hierarchii społecznej w jej najbardziej mieszczańskim

wydaniu.

Na razie wszystko idzie baronowi jak z płatka. W czerwcu 1884 udaje mu się,

pomimo oporu Brytyjczyków i Niemców, zebrać na paryskiej Sorbonie przedstawicieli

kilkunastu państw, którzy podejmują uchwałę o wskrzeszeniu olimpiad, przy czym pierwsza

z nich (czy wszystkie następne?) ma się odbyć w Atenach symbolizujących jedność miejsca

i tradycji. Tutaj zaczynają się problemy. Owo pytanie: czy ta tylko, czy wszystkie następne?

jest przyczynkiem do zbioru niedomówień i przemilczeń, w jakie obfituje zresztą niechlujnie

opracowany dokument. Nawet w pierwszym punkcie nie ma do końca zgody. Ówczesny

premier Grecji Charilaos Trikupis oświadcza bowiem od razu, iż jego znajdujący się

w głębokim kryzysie gospodarczym kraj („oblicza się, że w latach 1890-1914 wyemigrowało

350 000 Greków - jedna siódma populacji kraju”, Richard Clogg, Historia Grecji nowożytnej,

Warszawa 2006) nie ma pieniędzy na imprezę zakrojoną z tak wielkim rozmachem. Jak się

okaże, było to de Coubertinowi jak najbardziej na rękę. Igrzyska sfinansował w 80% rząd

austrowęgierski dla uczczenia tysiąclecia Węgier, kiedy zaś później Grecy wobec

międzynarodowego powodzenia igrzysk wystąpią o pozostawienie ich u nich na stałe, baron

background image

będzie miał żelazny argument na przenoszenie imprezy z miasta do miasta, rezerwując dla

siebie rolę arbitra i... wynikające z niej honory, a przede wszystkim apanaże.

Niestety, rozrzutnemu baronowi potrzeba było coraz więcej i więcej. W kwestii

honorów nie wzgardził nawet złotym medalem olimpijskim w dziedzinie literatury (do drugiej

wojny światowej nadawano i takie) za poemat Oda do sportu podpisany podwójnym

pseudonimem George Hohrod i Martin Eschbachow, z których pierwszy miałby być

Francuzem, a drugi Niemcem, a ich wspólne dzieło świadczyć o porozumieniu między

narodami. Tekst jest żałośnie grafomański, ale jury, nie wiedząc oczywiście, tak przynajmniej

głosiło wszem wobec, kto jest jego rzeczywistym autorem, nie miało najmniejszych wahań

w przyznaniu pierwszej nagrody. Gdyby na tym miało się zakończyć.

W 1934 faszystowskie Niemcy nietające się zgoła z dyskryminacją rasową, występują

o organizację igrzysk. Baron Pierre de Coubertin miał zawsze pewne problemy z uznaniem

Dreyfussów czy tym bardziej czarnych za godnych rywalizowania z jedynie słuszną białą

rasą. Po olimpiadzie berlińskiej napisze (Guy Walters, Igrzyska w Berlinie, Poznań 2008):

„Jaka jest różnica między promowaniem turystyki - jak podczas olimpiady w Los Angeles

w roku 1932 - a promowaniem reżimu politycznego? Najważniejsze jest to, że ruch olimpijski

uczynił pomyślny krok naprzód...”. Guy Walters komentuje, iż „jest to wypowiedź

zdumiewająca”. Przeczy samemu sobie, gdyż przedtem sam ustalił, iż dr Theodor Lewald,

przewodniczący komitetu organizacyjnego igrzysk w Berlinie, podwładny i urzędnik

Goebbelsa, zaproponował baronowi za wybranie Berlina 10 000 marek i 12 300 franków

szwajcarskich. Pierre de Coubertin ofertę tę przyjął. „Trudno jest określić precyzyjnie - pisze

Guy Walters - obecną wartość tych dwóch sum, jako że obie waluty miały różną siłę

nabywczą. W roku 1936 jednak 10 tysięcy marek było odpowiednikiem około 350 000

dzisiejszych dolarów, a 12 300 franków szwajcarskich miało wartość równoważną mniej

więcej 550 tysiącom dolarów (...). Pokusa była zbyt wielka, by się jej oprzeć. Nie ma

wątpliwości, że pieniądze te były faktycznie łapówką, w przeciwnym razie bowiem Lewald

nie nakłaniałby Coubertina, by kłamał przed BailletLatourem (dyplomatą belgijskim,

członkiem MKOl, słynnym jeźdźcem, który w osobistej rozmowie z Hitlerem stawiał jako

warunek kontaktów sportowych z Rzeszą rezygnację z dyskryminacji Żydów - L.S.) ani nie

podkreślałby, że są one przeznaczone wyłącznie na osobiste potrzeby starzejącego się barona.

Jeszcze bardziej konspiracyjnego charakteru przydawał tej propozycji fakt, że Lewald, po

otrzymaniu zgody Coubertina, miał poprosić Hjalmara Schachta, prezesa Banku Rzeszy

i swego starego przyjaciela, o zgodę na dyskretne dokonanie transferu tych sum. Gdy tylko

Coubertin przyjął pieniądze, lizusowski ton Lewalda ustąpił miejsca jawnym rozkazom

background image

i reprymendom. Odkąd Francuz wziął nazistowskie srebrniki, a przy tym nie mógł tego

ujawnić, był faktycznie zmuszony robić wszystko, o co go «proszono»„. Mając Coubertina

w kieszeni, naziści uzyskali wreszcie pełną kontrolę nad igrzyskami. „Nie dość, że ich

organizację przejęło państwo, to jeszcze prowadzone były według reguł ustalonych przez

NSDAP, a nie MKOl. Już wkrótce cztery tysiące sportowców miały wziąć udział w święcie

nie tylko sportu, ale i nazizmu”.

Można sądzić, iż baronowi de Coubertinowi to nawet dogadzało. Żydów nigdy nie

lubił, natomiast fascynowały go wojskowy ład i porządek. W jakiejś mierze spełniał on jego

olimpijskie marzenia (Judith Holmes, Olympiad 1936; Blaze of Glory for Hitler’s Reich,

Ballantine 1971). Zaprowadzić porządek w wymykającym się dotychczas kurateli świecie

fizycznych rozrywek, ująć je w karby hierarchii i rywalizacji narodów, ustawić w szeregu.

Alain Giraudo (Des jeux de pouvoirs, „Le Monde” z 13.05.1984), podobnie zresztą jak

Władysław A. Minkiewicz (Olimpijska gorączka, Warszawa 1993), chce widzieć w baronie

de Coubertinie rzecznika szlachetnej utopii równości i pokoju na świecie. Niestety, nic tego

nie potwierdza. W olimpiadzie w SaintLouis (1904), która zgromadziła tylko jedenaście

reprezentacji państwowych, gdyż dla innych przeprawa przez ocean była zbyt kosztowna,

startowali tylko biali. Równocześnie urządzono na przedmieściach, karykaturalne

anthropological days dla „czarnych, Patagończyków, Filipińczyków, Japończyków, Turków,

Arabów i Indian”. W niczym to Pierre’owi de Coubertinowi nie przeszkadzało.

Inspiracje antyczne? Olimpiady starożytne (których czas minął w 146 roku p.n.e., po

opanowaniu Grecji przez Rzymian) były rywalizacją wszystkich, którzy mieli odwagę się

zgłosić. Żeby nie można było ukryć żadnych podstępów (zostawmy tu na boku współczesne,

niczym nieudokumentowane interpretacje homoseksualne), zawodnicy startowali nago.

Rywalizacja, o czym już pisałem (Ludwik Stomma, Kultura zmienną jest, Poznań 2009),

zmierzała do wyłonienia zwycięzcy. Nie było drugiego, trzeciego, czwartego. Z tym że ów

zwycięzca „mógł wystartować na kolejnych igrzyskach i pomnażać swoje triumfy, jak na

przykład legendarni Hippostenes ze Sparty czy Milon z Krotonu - sześciokrotny zwycięzca

zapasów”. Cała Grecja, nie tylko jego miasto, ofiarowywała mu pieśni i uroczystości.

Podobnie jak ku chwale najwyżej bodaj cenionych atletów - zwycięzców w rzucie dyskiem.

Jednego z nich przedstawia ponoć słynna rzeźba Myrona. Kogo jednak pokonał ów dyskobol,

z kim wygrywał swoje walki Milon, tego nie znajdziemy w żadnych kronikach. Był

zwycięzca, a poza nim pretendenci, którym się nie udało. Kropka. Nie notowano też nigdy

wyników. Nie z powodu niemożliwości, która mogłaby wystąpić w biegach, ale nie

w rzutach, tylko z przekonania, iż żaden dzień nie jest do drugiego podobny. Inne słońce lub

background image

deszcz, inny wiatr lub martwa cisza. Chodzi o to, żeby tego dnia, o tej godzinie, bez względu

na okoliczności opasać szyję triumfatora laurowym wieńcem. Nie ma żadnego znaczenia, iż

za parę lat zdobędzie go kto inny. Nikt nikomu nic nie może ująć. Zwycięstwo jest

niepodzielne i tylko ono się liczy.

Wróćmy teraz do igrzysk roku 1896. Konkurencji było niewiele (np. z biegów -

zresztą tylko męskich - l00 m, 400 m, 800 m, 1500 m, maraton i bieg przez płotki około 110

m), a więc liczba państw, które mogłyby się chwalić zwycięzcami (kiedy inni się nie liczą),

mocno ograniczona. Stąd idea, żeby honorować nie tylko pierwszego, ale pierwszych trzech.

Dlaczego akurat trzech, a nie dwóch, czterech albo pięciu? BailletLatour podśmiewał się, że

chodzi o Trójcę Świętą. Kemenyi sugerował znaki masońskie. Rzeczywistość wydaje się

bardziej prozaiczna. W niektórych dyscyplinach było tak mało kandydatów, iż wyjście poza

trójkę oznaczałoby dekorowanie przygodnego byle kogo. Czemu zaś nie dwójka - to kwestia

symetrii, tym bardziej na tle harmonijnych budowli greckich, na co zwrócił od razu uwagę

Georgios Averoff, największy sponsor uroczystości. Dlaczego zaś medale, a nie tradycyjny

laur? Tego już kategorycznie zażądał związany głęboko z tradycją wojskową sam baron

Pierre de Coubertin. Stara anegdotka opowiada o ciężko chorym wielorybie, który połknął

przypadkowo trzech rozbitków: Żyda, Francuza i Rosjanina.

- Cóż ci jest? - pyta nadpływająca wielorybica. - Jeszcze cię nie widziałam w takim

smutnym stanie. - Widzisz, kochanie, najpierw połknąłem Żyda i przez dwie doby odbijało mi

się czosnkiem; potem Francuza i miałem kaca po wszystkich winach, pastisach i koniakach.

Ale to bym wszystko wytrzymał. Niestety, odkąd wsączyłem rosyjskiego generała, już od

trzech tygodni rzygam orderami. Jest to polski kawał, więc orderowy elefantiasis spada na

Ruskich. Wystarczy spojrzeć na baretki francuskich czy polskich wojskowych (faktem jest, że

nie obwieszają się odznaczeniami grandeur nature), by zdać sobie sprawę, że nie ma tu

większej różnicy. Jakże mógłby sobie więc wyobrazić Pierre de Coubertin cokolwiek innego.

Dlaczego jednak złoto, srebro i brąz, skoro - tak tłumaczył Coubertinowi Averoff - platyna

jest cenniejsza od złota, a czysty cynk od brązu? Dlatego, miał powiedzieć dumny

arystokrata, iż potęgę mierzy się w złocie, platyna zaś jest surowcem dla wzbogacających się

prostaków. Z brązu zaś stoją pomniki na ulicach Paryża. Na takie dictum nie było rzecz prosta

odpowiedzi. Tak też zostało.

O ile jednak igrzyska olimpijskie w 1896, podczas których grecki proletariusz wygrał

maraton, co było policzkiem dla barona, a wzbudziło entuzjazm nie tylko w Grecji, ale i poza

jej granicami, mogły dać początek ruchowi na wielką skalę, baron pozostaje sceptyczny.

Kolejne parodie igrzysk przyjmuje z olimpijskim spokojem. Ośmielam się sądzić, iż bez

background image

względu na łapówki igrzyska w Berlinie były jego spełnieniem. Udało mu się zmienić

kategorię. Zamiast antycznego kto jest NAJLEPSZY na codzienne i konfliktowe: kto jest

LEPSZY. Srebrny czy brązowy, brązowy czy czwarty. Bo ten czwarty rzucił przecież, cóż

z tego, że gdzie indziej i kiedy indziej, dalej niż ten brązowy, a może nawet i srebrny. W ten

sposób wkraczają do sportu tabelki. Dotyczą one nie tylko (choć i tutaj mają coraz większą

wagę) indywidualnych sportowców, ale także narodów, ich sprawności i potęgi. Kiedy zaś

w grę wchodzi duma całych społeczeństw, postać rzeczy radykalnie się zmienia. Opowiada

czarnoskóry Jessie Owens (Exploits inconnus, Bruxelles 1981), że kiedy spalił dwukrotnie, to

znaczy przekroczył dozwoloną linię odbicia się w eliminacjach skoku w dal, a trzeci spalony

skok równałby się dyskwalifikacji, podszedł do niego prowadzący w konkursie ulubieniec

hitlerowskich Niemiec, rekordzista Europy Luz Lang i uścisnąwszy mu dłoń, powiedział:

„Najwyraźniej coś cię frustruje. Ale to są tylko eliminacje. Skocz nawet pół metra sprzed

belki, a i tak wejdziesz do ostatecznej rozgrywki. Oni coś tam wrzeszczą na trybunach, ale ty

nie daj się zwariować”. Jessie Owens posłuchał i następnego dnia wygrał pamiętnym skokiem

na 8 m6 cm. Hitler, żeby nie podać mu ręki, przedwcześnie opuścił lożę honorową. Luz Lang

był drugi, ale od tego czasu wszelka pamięć o nim zaginęła (Hans Sterling pisze, iż zginął

w Rosji, ale nie ma na to wiarygodnego potwierdzenia). W każdym razie nie okazał się godny

powierzonej sobie misji. Już wtedy było to regułą, teraz nią się stało definitywnie, iż sport jest

walką między nacjami. I nie chodzi tu o to, kto „szybciej, dalej, wyżej” - sentencja mylnie

przypisywana baronowi - ani tym bardziej iż ważne jest nie zwycięstwo, ale uczestnictwo,

czemu zaprzeczają dzisiaj już same preselekcje i minima olimpijskie. Czy Pierre de Coubertin

był świadom, jakie piekło rozpętuje? Wydaje się, że tak. Susan Bachran (The Nazi Olympics,

Little, Brown 2000) jest przekonana, iż baron sądził, że stwarzając namiastkę walki,

zapobiegnie konfrontacjom wojennym i morderczym. Nie przyszło mu do głowy, że jedno

może istnieć obok drugiego, wzajemnie się nie wykluczając, a nawet wzmacniając.

Wszystko działo się oczywiście stopniowo. Kula śnieżna tocząca się po stoku nie stała

się jeszcze lawiną. 22 maja 1932, cytowałem to już w Kultura zmienną jest (Poznań 2009),

mówił marszałek Józef Piłsudski na posiedzeniu Rady Naukowej Wychowania Fizycznego:

„Nigdy nie zapomnę, jak w jednej ilustracji spotkałem taką osobę, która - tak mi się

wydawało - dziwne rzeczy robi. Jakaś kobieta skacze przez płotki. Ktoś powiedział mi: to jest

znakomita płotkarka, jakaś XY. Dowiedziałem się, że jest to uczennica, która kończy

gimnazjum i zarazem jest naszą znakomitą płotkarką. Przyznam się, że to mnie przeraziło, że

przygotowują ją jako naszą znakomitość do występów na arenie międzynarodowej.

Pomyślałem sobie o tej biednej dziewczynie: ona nic już nie ma robić, tylko skakać przez te

background image

płotki? Ponieważ ona przygotowuje się na występy, więc musi odpowiednio trenować,

zmienić swój tryb życia; ją codziennie ważą, codziennie masują i ona ciągle skacze przez te

durne płotki. Jej celem jest tylko, żeby jeden płotek za drugim przeskoczyć. I ona ciągle to

robi. Przecież to może życie zbrzydzić. Można unieść się w stratosferę sportu i uważać, że

zadaniem życia jest wyciągnąć jeszcze minutę, jeszcze milimetr. Ale ja nie mogę się nie

obawiać o tę dziewczynę w tak młodym wieku, gdy ją zrobiono znakomitą płotkarką i specem

w płotkowaniu. Toż to koniec świata!”. Jeszcze gorsze zdanie miał marszałek o futbolu, który

chciałby widzieć jako parominutową rozgrzewkę, nie zaś wyczerpującą meczową walkę. Tyle

że pomylił się Józef Piłsudski, a nie baron de Coubertin. Rzecz nie ma bowiem żadnego

związku z tak zwaną kulturą fizyczną, czy jak by chciał marszałek, przysposobieniem do

służby w wojsku. Gdyby wiedział Piłsudski, ile może dzisiaj zarobić ta płotkarka, nad którą

tak ubolewał, nie mówiąc o championach futbolu, może zmieniłby zdanie. Nie umiałby

jednak wyobrazić sobie szaleństwa na taką miarę. Dzisiaj piłkarz FC Barcelona dostaje

stukrotnie więcej (sic!), niż mógłby o tym marzyć Einstein. Nagroda Nobla równa się mniej

więcej tygodniowemu wynagrodzeniu środkowego napastnika (jakże lubimy te wojskowe

terminy) trzeciorzędnej ekipy w Hiszpanii czy we Włoszech. Baron Pierre de Coubertin tego

przypuszczalnie nie przewidział. Uznaje się go przecież do dzisiaj za proroka amatorstwa

w sporcie. Tenże idealista uważał jednak, iż nagrody przyznawane zwycięzcom, a jemu

przede wszystkim, mogą być takimi sobie, choćby sowitymi, ale niemającymi żadnego

ideologicznego znaczenia, pamiątkami pięknych chwil.

Baron de Coubertin umarł, zostało jednak jego przesłanie. Nieważne, kto jest

najlepszy. Ważne, kto jest lepszy. Lepsze miasto od drugiego miasta, lepsza wioska od

drugiej wioski. Tak oto wychował Pierre de Coubertin pokolenie oszołomów wpatrzonych

w tabelki: kto jest lepszy (a lepszymi oczywiście musimy być my) w każdej - wymyślano ich

coraz więcej - dyscyplinie i każdego roku, zaś na igrzyskach olimpijskich przede wszystkim.

Baron zrozumiał w końcu nośność swojego pomysłu i zdążył częściowo napełnić kieszeń.

Sumy, jakie pozyskał, zasługują jednak dzisiaj tylko na pobłażliwe wzruszenie ramionami.

Mój ojciec był przedstawicielem starej szkoły. Sport to była podług niego plebejska

rozrywka niemogąca zaprzątać uwagi poważnego człowieka. Na nic się zdały moje perswazje

i tyrady. Może za to go tak kocham. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że kulomiot

wypychający siedmiokilogramową kulę poza dotychczasowe granice może mieć większy

oddźwięk społeczny niż ktoś, kto przegryzł się przez tysiące archiwów. Nawet fakt, iż

Niemiecka Republika Demokratyczna zbudowała swoje istnienie i miejsce na świecie dzięki

wyczynom hodowanych od dzieciństwa sportowców, nie wzruszył jego przekonań. Jak

background image

daleko odeszliśmy od owej wiary, iż liczy się wiedza, później dialog, historia i sztuka. Marc

Doyle (The Economist Newspaper Ltd... en association awec Profile Books 2007) podliczył,

iż suma nagród wypłacona sportowcom w roku 2006 przewyższa budżet kilkudziesięciu

państw naszego globu. A to już nie jest byle co. Do drugiej wojny światowej wszelkie

mistrzostwa krajowe, kontynentalne czy światowe (vide: Thierry Terret, Histoire des sports,

Paris 1996) były wzorowane na regulaminach Pierre’a de Coubertina. Rzecz zmieniła się

tylko w tej mierze, że wraz z upowszechnieniem radia, a jeszcze bardziej telewizji,

amatorstwo stało się kpiną. Jedna reklama zaprezentowana w TV na pięć minut przed

olimpijskim startem do biegu na sto metrów kosztuje więcej niż rzucenie na rynek kilkunastu

bestsellerów literackich i zyski z nich. Stał się sport potęgą ekonomiczną, propagandową

i polityczną. Sport niemający już z ”kulturą fizyczną” nic wspólnego, gdyż jego mistrzowie są

albo potencjalnymi kalekami, albo istotami wspomaganymi farmaceutycznie w nieustannym

wyścigu między komisjami zakazującymi kolejnych środków a pigularzami wytwarzającymi

wciąż nowe. Z punktu widzenia zdrowia i harmonii rozwoju fizycznego o sporcie

wyczynowym od dawna można by już było (poza zdobyczami nauk farmaceutycznych)

definitywnie zapomnieć. Stworzył on jednak zjawisko, którego konsekwencje może jeszcze

i dzisiaj nie do końca zrozumieli socjologowie. Otóż w świecie (ograniczmy się do Europy),

w którym wydawało się, iż powoli, ale konsekwentnie zanikają waśnie międzynacyjne,

a wojujący nacjonalizm staje się nieprzyzwoitością, wykreował on nieprzejednane enklawy

szowinizmu lokalnego, państwowego czy rasowego, noszącego eufemistyczne miano

kibiców. Wbrew deklaracjom potępiającym ich ekscesy sprzyja im wszystko. Od słowotoków

komentatorów sportowych, przez insygnia (lokalne czy narodowe) na koszulkach, czapkach,

szalikach, po hymny narodowe odgrywane uroczyście, zanim dwudziestu dwóch chłopaków

zacznie kopać skórzaną kulę. Nikogo już nie dziwi to nadużycie? I nic dziwnego. Ma bowiem

ponadstuletnią tradycję. To także wymyślił zakochany w wojskowych paradach baron Pierre

de Coubertin. Czy bez niego dzieje sportu potoczyłyby się inaczej? Można tak sądzić.

Igrzyska olimpijskie 1896 stworzyły matrycę, która później była już tylko kalkowana

i rozbudowywana. Po olimpiadzie w Berlinie następca Pierre’a de Coubertina Avery

Brundage (dotrwał na stanowisku prezesa Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego do

sędziwych lat) powiedział, komentując sukcesy zawodników niemieckich w Berlinie 1936:

„Stany Zjednoczone mogłyby się wiele nauczyć od Niemców, z ich doskonałą organizacją

narodową, intensywnym treningiem i niemal nadludzką wolą zwycięstwa. Jeżeli chcemy

utrzymać naszą pozycję, musimy zacząć trenować równie intensywnie, i to na skalę krajową.

Musimy przeistoczyć się z grupki klubów sportowych w organizację ogólnonarodową (...).

background image

My także, jeśli chcemy zachować nasze tradycje, musimy wyplenić komunizm. My także

musimy podjąć kroki, by powstrzymać spadek patriotyzmu (...). Niemcy jako naród

wyzwoliły się z powszechnego przed pięciu laty zniechęcenia, osiągając nowego ducha wiary

w siebie”. W dzienniczku zaś dopisał (Guy Walters, op. cit.):

Hitler bóg przywraca godność własną człowiek ludu.

Nie wiadomo oczywiście, co ma w tym przypadku komunizm do wiatraka. Sport,

a ściślej wspieranie tych w naszych koszulkach jako remedium na „spadek patriotyzmu” to

już jednak swoisty program. Przejęła go zresztą w znacznym stopniu dzisiejsza europejska

skrajna prawica. I chociaż w reprezentacji piłkarskiej Francji gra większość innoskórych, nie

ma to żadnego znaczenia. Chodzi o to tylko, żebyśmy tak czy owak byli LEPSI. Tak nas

nauczył baron Pierre de Coubertin. Dlatego też nie ma u nas szans Edyta Górniak, która

zaśpiewała hymn polski wprawdzie bardzo ładnie, ale nie tak, jak przywykli go interpretować

prawdziwi kibice po wódce i salcesonie. Zresztą to jakaś Cyganka, a baron de Coubertin nie

znosił Żydów.

background image

HISZPANIA 1936-1939

Sam już sposób nazwania tego, co się zdarzyło w Hiszpanii 17 lipca 1936 (frankiści

wolą mówić o 18 lipca, kiedy ich szef wkroczył do akcji), zdradza od razu proweniencję

ideową komentatora. Antony Beevor (Walka o Hiszpanię 1936-1939, Kraków 2006) pisze

o ”rebelii generałów”, Hugh Thomas (La guerre d’Espagne, Paris 1961) o ”przewrocie

lipcowym”, wydana w 1963 w Madrycie monumentalna Enciclopedia de la cultura espanola

o ”rewolucji narodowej”... Wydaje się, że najobiektywniejszym terminem byłaby po prostu

implozja państwa. Hiszpania była rozdarta na dwie społecznoideowe części, z których żadna

nie była skłonna do kompromisu, a wręcz odwrotnie, obie - zarówno legalny rząd

republikański, jak i bynajmniej nie tylko wojskowa opozycja - licytowały się w nienawiści,

brnąc w ślepe uliczki, z których, okazało się w pewnym momencie, nie ma już odwrotu.

Akcja antyrepublikańska, mimo że przygotowywana już od dłuższego czasu, była chaotyczna

i w wielu przypadkach oparta na fałszywym rozeznaniu sytuacji. Przykładowo: puczyści

liczyli na Marynarkę, ale ta właśnie w ogromnej większości opowiedziała się za rządem.

Sewilla wydawała się czerwona, ale tam akurat generał Quiepo de Liano dopiero

prestidigitatorską wręcz sztuczką opanował miasto. Nie zmienia to sytuacji, iż pod wieczór 18

lipca sytuacja zamachowców trzymających w swoich rękach odizolowane wysepki była

prawie beznadziejna. Tylko Maroko z zaprawionym w bojach kontyngentem wojsk

kolonialnych było w całości w ich rękach. Uspokojone władze centralne zrezygnowały więc

z uzbrojenia milicji ludowych i w zupełnej beztrosce (o czym zaświadcza kilkadziesiąt co

najmniej relacji pamiętnikarskich) czekały na kapitulację buntowników. W rzeczywistości

wszystko zależało jednak od jednej kluczowej kwestii. Czy i jakim sposobem, skoro morze

pozostawało pod kontrolą republikańską, uda się przerzucić zbuntowaną armię kolonialną,

w skład której wchodziła też doborowa Legia Cudzoziemska, z Maroka na Półwysep

Iberyjski. Wbrew późniejszym teoriom ideologicznospiskowym zamachowcy nie mieli

żadnych rozleglejszych stosunków ani powiązań międzynarodowych. Znajomości generała

José Sanjurjo z Niemcami sięgały do mocnego w gębie, ale pozbawionego realnej możliwości

decyzyjnej Josefa Veltjensa, z Włochami stosunki były jeszcze odleglejsze. Pisze Andrée

Bachoud (Franco, Iskry 2000), iż: „Mola (Emilio Mola - główny instygator powstania)

zwrócił się o pomoc do Włoch i Niemiec prawdopodobnie dopiero, gdy stwierdził, że PUCZ

SIĘ NIE POWIÓDŁ” (podkreślenie - L.S.). Ratował w ten sposób ostatnią szansę zaistnienia

militarnego. Odpowiedź przeszła jego oczekiwania. Mussolini jeszcze tego samego dnia

oddał mu do dyspozycji dwadzieścia (myli się Bachoud, pisząc o dwunastu) samolotów marki

Savoia z pełnym wyposażeniem w amunicję i paliwo. W tej sytuacji Hitler też nie mógł

background image

zostać obojętny. Kieruje do Maroka samoloty transportowe decydujące o powodzeniu

operacji. Wojska Franco mogą przegrupować się w Andaluzji i przez zdobytą w krwawych

walkach Estremadurę połączyć się z trwającymi na północy oddziałami Moli. W ten sposób

europejska Hiszpania zostaje rozdarta na części. Zaczyna się wojna domowa. Jak widać od

pierwszego momentu, zostaje ona umiędzynarodowiona. Skoro nacjonaliści uzyskali wsparcie

faszystowskich Włoch i Niemiec, republikanie naturalną koleją rzeczy zwracają się o pomoc

do Francji, w której rządy sprawuje Front Ludowy (Front Populaire) pod przywództwem

Leona Bluma, czyli formacja najbliższa ideowo rządowi w Madrycie. Spotka ich srogi zawód.

Pod naciskiem Anglików, którzy od razu przyjęli postawę „realistyczną”, wyrażającą się

w stwierdzeniu Edena, iż: „Żadna ze skrajnych tendencji nie daje gwarancji pokoju, którego

musimy pragnąć dla Hiszpanii i dla nas samych”. W obawie by nie drażnić prawicy,

lewicowe władze paryskie decydują się na ścisłą neutralność. W rzeczywistości są to jednak

wykręty. Nad Francją unosi się duch radykalnego pacyfizmu, który łączy niemal wszystkie

orientacje polityczne. Nikt prawie nie jest skłonny nastawiać głowy albo choćby psuć sobie

interesów z powodu awantur u sąsiadów. Celnie podsumowała to Andrée Bachoud:

„Stanowisko państw demokratycznych wykrystalizowało się już jesienią 1936 roku:

egzaltacje i zaangażowanie pozostawiły one swoim intelektualistom; będą również unikały

jakiegokolwiek ryzyka i (...) grały na zwłokę, udając, że pozwalają Hiszpanom załatwiać

spory we własnym gronie”. Na próżno Madryt z podziwu godną naiwnością będzie dostarczał

Paryżowi i Londynowi dowodów na bezpośrednie zaangażowanie militarne w Hiszpanii

wojsk osi. Jak by tam o tym doskonale nie wiedziano. Z całym cynizmem proponuje Francja

państwom europejskim podpisanie wspólnej deklaracji o nieinterwencji w Hiszpanii, co

oczywiście większość zainteresowanych przyjmuje z ulgą oszusta zapewniającego sobie

wygodne alibi. Nie zauważają jakby, że cztery państwa odmawiają defacto

podporządkowania się literze paktu: Niemcy, Portugalia, Włochy i Związek Radziecki. Trzy

pierwsze z nich są zdeterminowanymi sojusznikami nacjonalistów. Republice pozostaje tylko

ZSRR. Moskwa jest jednak ostrożna. Wysyła wprawdzie do Hiszpanii silną ekipę z Marcelim

Rosenbergiem przeznaczonym na ambasadora, Władimirem AntonowemOwsiejenką, który

ma objąć funkcję konsula w Barcelonie, oraz obserwatorami wojskowymi, wywodzącymi się

przeważnie z szeregów GRU. Mają oni na razie zachowywać pozory neutralności. W pomoc

militarną Republice angażuje się nie rząd ZSRR, ale „niezależny” Komintern, organizujący

dopływ komunistycznych ochotników z zagranicy i transporty broni. Fikcja ta trwa parę

tygodni. Niemcy zresztą nie pozostają dłużni i też bawią się w podobne, chwilami wręcz

dziecinne maskarady. Kiedy Hitler powierza pułkownikowi Warlimontowi (używającemu od

background image

tej chwili pseudonimu Waltersdorf lub po prostu „Walter”, czyli takiego samego jak Karol

Świerczewski [sic!]) dowodzenie pierwszym kontyngentem wojsk niemieckich w Hiszpanii,

ten udaje się do Genui, skąd wyrusza do celu na włoskim krążowniku jako rzekomy

podwładny generała Mario Roatty „Manciniego”. Nie zmienia to faktu, że już od przełomu

września i października zagraniczne dostawy dla jednej i drugiej strony płyną tak szeroką

strugą, iż obie zostają od nich w najwyższym stopniu uzależnione. Dotyczy to również „siły

żywej”, którą zapewniają z jednej strony regularne oddziały wojsk włoskich i niemieckich,

z drugiej tak zwane Brygady Międzynarodowe, w których skądinąd niemało jest Polaków.

7 listopada rozpoczyna się bitwa o Madryt. Biorą w niej udział: XI Brygada

Międzynarodowa pod dowództwem Klébera (pseudonim Niemca z austrowęgierskiej,

a później rumuńskiej Bukowiny), XII pod Paulem Lukacsem (węgierskim powieściopisarzem

Matą Zelkiem) i Pierwsza Brygada Mieszana pod przeszkolonym w ZSRR Kubańczykiem

Enrique Listerem). W walkach wzięły też udział radzieckie samoloty, dość skutecznie

paraliżujące rajdy lotników włoskich, wreszcie 15 czołgów T-26 prowadzonych do boju przez

kapitana Armii Czerwonej Pawła Armana. Anthony Beevor pisze: „Nie sposób wątpić

w samobójczą niemal odwagę XI Brygady Międzynarodowej, zwłaszcza Niemców, jednak

wykorzystanie jej oddania było szczególnie nieprzyjemne. Generał Kléber stał się bohaterem,

ale okazało się to później dla niego niebezpieczne, kiedy został oskarżony przez innych

sowieckich oficerów o «kleberyzm», co oznaczało przypisywanie całej chwały sobie.

Zwycięstwo w Madrycie miało być zasługą tylko i wyłącznie partii komunistycznej (...).

Propaganda Kominternu była tak skuteczna, że Henry Chilton, ambasador brytyjski, żywił

przekonanie, iż Madrytu bronili wyłącznie cudzoziemcy. Jednocześnie nacjonaliści także

wyolbrzymiali znaczenie Brygad, by usprawiedliwić własne niepowodzenia i podkreślić

«zagrożenie międzynarodowym komunizmem»„. Jeżeli jest to nawet osąd niesłuszny, nie

można zapomnieć, że pojawienie się Brygad Międzynarodowych w Madrycie w sposób

decydujący podniosło morale obrońców. Dodać też należy, że radzieckie samoloty i czołgi

były jedynymi obecnymi w stolicy siłami lotniczymi i pancernymi w dyspozycji

republikanów. Być może najbardziej patetycznych czynów dokonali w Casa de Campo

katalońscy anarchiści przyprowadzeni przez Buenaventure Durrutiego, który tutaj zginął.

Trzeba jednak przyznać, że w następnych miesiącach udział cudzoziemców w wysiłku

wojennym Republiki ustawicznie się zwiększał, a nie zmniejszał. Podobnie było i po drugiej

stronie.

W pierwszej partii rosyjskiej pomocy, która przybyła w październiku, znajdowały się

42 myśliwce dwupłatowe typu Iljuszyn 15 (Chato) oraz 31 myśliwców jednopłatowych

background image

Iljuszyn 16 (Mosca)” - podaje Antony Beevor. Dane te kłócą się rażąco z obliczeniami

wojskowego ataszatu niemieckiego wzmiankującego o dostarczeniu w tym okresie przez

ZSRR 25 samolotów łącznie. Jeżeli nawet uznamy, że Niemcy zaniżali wartość dostaw

radzieckich ze względów propagandowych (choć logicznie powinni ją byli zawyżać),

przyznają i oni, że tylko w 1937 Republika otrzymała od Rosjan 185 samolotów, ponad 400

czołgów i około 17 000 ton amunicji. Pomoc włoskoniemiecka dla nacjonalistów była

niewiele większa, ale za to wyższa jakościowo. Kiedy na przykład Rosjanie zaczęli

dostarczać jednopłatowce mosca, nowocześniejsze od heinkli 51, Niemcy zareagowali

natychmiast, zaopatrując Legion Condor w messerschmitty 109 będące szczytem ówczesnej

techniki. Przy całym zaangażowaniu ideowym sojuszników nie była to pomoc

bezinteresowna. Nacjonaliści płacili Niemcom przede wszystkim żelazem, wolframem

i pirytem, republikanie Moskwie złotem, którego bankowe zasoby sytuowały Hiszpanię przed

wybuchem wojny domowej na czwartym miejscu na świecie.

Jak dalece umiędzynarodowiały się walki, niech poświadczą dwie kluczowe bitwy

roku 1937: nad Jaramą i pod Brunete. Zmagania nad brzegami Jaramy zaczynają się 5 lutego

gwałtownym atakiem sił zaufanego Franco - generała Francisco Garcii Escameza,

wspieranego przez włoski Corpo Truppe Volontarie pod Mario Roattą. W ciągu dwóch dni

walk zajmują nacjonaliści niemal cały zachodni brzeg rzeki. Operację przerywają jednak

ulewne deszcze. 11 lutego pod osłoną nocy patrole marokańskie z brygady Fernando Barrona

przepływają rzekę i bezgłośnie zakłuwszy nożami wartowników z XIV Brygady

Międzynarodowej, opanowują most kolejowy, którym przeprawia się reszta barrończyków

i uderza na trzymający wzgórze nieco na południe batalion im. Garibaldiego z XII Brygady

Międzynarodowej. Silny kontratak dwudziestu pięciu radzieckich czołgów uniemożliwia im

posuwanie się naprzód, utrzymują jednak przyczółek, na który wkrótce przybywają Włosi.

Usiłujące zlikwidować wyłom ogniem pokładowych karabinów maszynowych myśliwce

chato przepędza obrona przeciwlotnicza Legionu Condor. Pod wieczór przybywa na miejsce

XV Brygada Międzynarodowa generała Gala (Janosa Galicza) złożona w większości

z Anglików, Amerykanów i Kanadyjczyków. Im również jednak nie udaje się zapanować nad

sytuacją. W międzyczasie na północy XI Brygada Międzynarodowa, w skład której wchodzi

złożony z Polaków, Jugosłowian i Węgrów batalion „Dąbrowski”, z najwyższym trudem

odpiera ataki frankistów na Pajares, nie może więc wesprzeć, jak to było przewidziane,

oddziałów Galicza. Dochodzi wtedy do słynnego epizodu wojny, kiedy batalion brytyjski XV

Brygady, dowodzony przez Toma Witringhama, broni się parę godzin na zakrzewionym

pagórku aż do wystrzelenia ostatnich naboi. Z 600 Anglików śmierć ponosi 225. Miejsce to

background image

nosi do dzisiaj dumne miano Wzgórza Samobójców. 15 lutego Franco rozkazuje ponowienie

ataku. Wyróżnia się w nim pułk karlistów (rojalistów) Ricardo Rady, który wybija niemal do

nogi wyborowy komunistyczny batalion tzw. Szarych Wilków walczących pod osobistym

patronatem Dolores Ibarruri. W szeregach Rady znaczną część stanowią, angielscy ochotnicy

antykomunistyczni. Jeden z nich, Peter Kemp, wspomina (Mine Were of Trouble, London

1957, przytaczam w tłumaczeniu Hanny Szczerkowskiej), „że bardzo zawadzał mu kapelan

wrzeszczący do ucha, żeby zastrzelić jeszcze więcej tego ateistycznego motłochu”. Duże

zasługi położyli też po stronie nacjonalistycznej ochotnicy irlandzcy (ponad 600 żołnierzy),

zwani Błękitnymi Koszulami, dowodzeni przez generała Eoina O’Duffy’ego.

17 lutego ruszyli republikanie do kolejnego kontrataku. Tym razem na jego szpicy szli

Amerykanie z batalionu „Abraham Lincoln”. Dowodził nimi (podaję za Hugh Thomasem)

Robert Merriman, „dwudziestoośmioletni komunista, syn drwala, który po studiach na

uniwersytecie w Nevadzie uzyskał posadę wykładowcy prestiżowego Uniwersytetu

Kalifornijskiego. Do Europy przyjechał dzięki stypendium, żeby studiować problemy

rolnicze. Jego oddział był jedynym w Brygadach Międzynarodowych składającym się niemal

wyłącznie ze studentów”. W brawurowym uderzeniu stracili Amerykanie 120 spośród 450

zuchwalców. Dalszych 175 zostało rannych. I ten kontratak republikański załamał się

całkowicie. Tyle że tym razem nie było już odpowiedzi. Obie strony okopały się i lizały rany.

Ostatecznie nacjonaliści zdobyli pas ziemi o szerokości około dwudziestu i głębokości

piętnastu kilometrów, nie zdołali jednak przełamać frontu. Obie strony proklamowały

uroczyście swoje zwycięstwo. Republikanie stracili 25 000 ludzi, frankiści 20 000.

Do bitwy pod Brunete, która miała odrzucić nacjonalistów od Madrytu, zmobilizowali

republikanie największe siły w całej wojnie: 50-70 tysięcy (tutaj relacje się różnią) żołnierzy,

150 samolotów, 128 (według innych źródeł 132) czołgów 1 136 (217) dział. Trzonem armii

były, co stało się już normalne, Brygady Międzynarodowe. Dokonanie pierwszego

przełamania powierzono Brygadzie XV, dowodzonej teraz przez Chorwata Vladimira Copica.

Została ona powiększona do sześciu batalionów. Do jugosłowiańskiego, brytyjskiego,

amerykańskiego i frankobelgijskiego dodano jeszcze węgierski i hiszpańskowłoski. Ofensywa

republikanów zaskoczyła przeciwnika, ale też spotkała się z jego nadspodziewanym,

zaciekłym oporem. Republikańska legenda Wzgórza Samobójców znalazła przeciwwagę we

Wzgórzu Komarów, nazwanym tak od bzykania tysięcy kul. W ataku na nie poległ

czarnoskóry Amerykanin dowodzący batalionem imienia Waszyngtona, w którym służyli

w większości nowojorscy Żydzi. W ciągu dziesięciu dni wojska republikańskie posunęły się

około trzynastu kilometrów. Było to możliwe dzięki temu przede wszystkim, że w pierwszych

background image

dniach niespodziewanego ataku czerwone lotnictwo zapewniało panowanie w powietrzu. Nie

trwało to jednak długo. Pisze Antony Beevor: „Choć na początku bitwy siły republikańskie

dysponowały przewagą, mając prawie trzydzieści myśliwców w każdym locie bojowym, od

11 lipca na niebie dominowali już nacjonaliści. Ich samoloty, najpierw junkersy 52, fiaty

i heinkle 51, a potem niemiecki Legion Condor, niszczyły osiem dywizji republikanów

skoncentrowanych na niecałych 200 kilometrach kwadratowych nagiej równiny kastylijskiej.

Pierwszym celem nacjonalistycznych samolotów były rosyjskie czołgi T-26, które na otwartej

przestrzeni stanowiły łatwą zdobycz. Po dwóch dniach, kiedy nacjonaliści ustalili już

maksymalny rytm lotów, republikanom zostało tylko trzydzieści osiem pojazdów pancernych.

W dzień i w nocy junkersy 52 i heinkle 111 bombardowały linie republikanów do woli. Od 12

lipca Legion Condor zaczął wykorzystywać maszyny typu Messerschmitt 109, prowadzone

przez pilotów, takich jak między innymi Adolf Galland, później jeden z asów drugiej wojny

światowej. Samoloty chato i mosca nie miały z nimi szans. «Tego dnia można było zobaczyć

na niebie jednocześnie dwieście maszyn» (...). Jeszcze raz się okazało, że niemieccy

i nacjonalistyczni piloci są o wiele lepiej wyszkoleni i bardziej przedsiębiorczy od

przeciwników. Nawet maszyny heinkel 51, gorsze od radzieckich samolotów, powodowały

większe straty. Lotnictwo nacjonalistów zaatakowało Brygady Międzynarodowe w pobliżu

rzeki Guadarramy. Tego dnia poległ Julian Bell, siostrzeniec Virginii Woolf, który przybył do

Hiszpanii zaledwie miesiąc wcześniej”.

W wyrwy wyżłobione przez ataki z powietrza wlewała się włoska piechota. Po

wygranej przez nacjonalistów bitwie doprowadziło to do zajadłych kłótni, komu przede

wszystkim zawdzięczać należy zwycięstwo. Rozsądził je sam Franco (vide: Francisco Franco

SalgadoAraujo, Franco au jour le jour, Paris 1977), składając serdeczne gratulacje pilotom

i artylerzystom niemieckim z całkowitym pominięciem sił włoskich, których bojowość

określał prywatnie jako „tragiczną”. Tak czy owak, Franco bitwę wygrał i od tej chwili, mimo

że wojna miała jeszcze potrwać prawie dwa lata, żaden z obiektywnych obserwatorów nie

miał już większych wątpliwości co do jej ostatecznego wyniku. Wojna skończy się w marcu

1939, ale już w listopadzie 1938 opuszczają Hiszpanię Brygady Międzynarodowe. Liczyły

one wtedy jeszcze 4640 żołnierzy dwudziestu dziewięciu różnych narodowości, spośród

12 673, którzy przystąpili do walki. Najwięcej pozostało przy życiu Francuzów - 2141,

następnie Amerykanów - 548, Anglików - 407, Belgów - 347, Polaków - 285, Włochów - 194

i Szwedów - 182. W tym samym czasie Włosi wycofują do domu niemal całość (10 000

ludzi) swoich wojsk interwencyjnych. Niemcy już wcześniej zmniejszyli o 75% swoje siły

lotnicze. Francuzi, miotając się pomiędzy „realizmem” a naciskiem lewicowej opinii

background image

publicznej, decydują się przyjąć republikańskich uchodźców, jednocześnie jednak wysyłają

do Franco coraz bardziej czołobitne i przepraszające deklaracje. Ich zwieńczeniem będzie

wkrótce, mające ugłaskać nacjonalistów, wysłanie do Hiszpanii jako ambasadora marszałka

Pétaina „najgodniejszego z Francuzów”. Pomysł ten okazuje się akurat chybiony, gdyż

Franco źle reaguje na wyniosłe maniery Pétaina, ten zaś wpatrzony w legendę Verdun nisko

sobie ceni „jakiegoś podrzędnego generała z Maroka”. Chodzi jednak o intencje. Anglicy

solidaryzują się w pełni z Francuzami, a niespokojni o Gibraltar naciskają na nich o jeszcze

bardziej ugodową politykę wobec zwycięzców.

Nadchodzi czas bilansów. Mają one dwa wymiary: stricte militarny i polityczny. Ten

pierwszy zdefiniuje niemiecki pułkownik (później generał) Ritter Wilhelm von Thoma,

określając tragedię hiszpańską jako „laboratorium nowoczesnej wojny”. Chodziło mu

o sposób wykorzystania broni pancernej. Nie mniej jednak doświadczeń dostarczyło

Luftwaffe bombardowanie Guerniki, naloty dywanowe na metropolię kraju Basków czy też

paraliżowanie linii transportowych za pomocą lotnictwa. Nie uszło to uwagi oficerów

radzieckich, z których nie wszyscy zginęli w trwających właśnie w Moskwie zbrodniczych

czystkach. Jako anegdotę dodać można, iż żołnierze z nacjonalistycznej Legii

Cudzoziemskiej, odpierając pod Madrytem kontrataki rosyjskich czołgów, wynaleźli tę broń,

która później uzyskała, Bóg wie czemu, miano koktajlu Mołotowa.

Dużo ważniejsze były jednak konsekwencje polityczne. Zarówno Niemcy, jak

i Sowieci przekonali się naocznie o defetyzmie i słabości, w tym przynajmniej czasie, sił

demokracji zachodnich. Dało to Hitlerowi przekonanie, że w razie ataku na Polskę nie musi

się obawiać przeciwdziałania na Zachodzie, Stalinowi, iż sojusz z demokracjami zachodnimi

jest słaby, niepewny i skazany na niepowodzenie. Przy takich przesłankach z obu stron pakt

RibbentropMołotow był już defacto podpisany, a klęska Polski przypieczętowana. W myśl tej

samej logiki Włosi uznali, że prędzej czy później, żeby nie pozostać na marginesie historii,

trzeba się zaangażować po stronie silniejszych. Anglicy, grający w tym konflikcie rolę może

najpodlejszą, mieli jednak na tyle trzeźwości, żeby zrozumieć, iż tak Polska, jak i Francja są

spisane na straty, w razie czego trzeba więc oszczędzać własne siły bez angażowania się

w ewentualną obronę Warszawy albo Paryża. Wszystko się dokonało w Hiszpanii. Druga

wojna światowa mogła się już rozpocząć, acz właściwie już dawno się rozpoczęła.

Najlepiej być może zrozumiał to generalissimus Francisco Franco Bahamonde.

Sprzymierzył się z faszystowskimi Niemcami i Włochami. Jednocześnie jednak, co wiemy

z wielu źródeł (m.in. David T. Cattel, Communism and Spanish Civil War, Berkeley 1955)

przerażała go zdolność komunistów do mobilizacji międzynarodowych sił, obejmująca nawet

background image

Niemców czy Włochów. Ani przez chwilę nie wierzył więc w łatwe zwycięstwo III Rzeszy

nad Związkiem Radzieckim, a starcie ich uważał po doświadczeniach hiszpańskich za

nieuniknione. Przynaglany przez Hitlera o włączenie się do wojny zwlekał, wynajdował

tysięczne preteksty niemożliwości, czekał, kłamał, prowadził tajne rozmowy z aliantami.

Uchronił kraj od wojennej grozy i to mu Hiszpania niewątpliwie zawdzięcza. Z drugiej jednak

strony, gdyby nie bunt nacjonalistów 17 lub 18 lipca 1936, do wojny światowej może zgoła

by nie doszło. Do tej chwili bowiem w kłamanym pokerze mocarstw nikt nie wiedział

naprawdę, jakie karty ma w rękach. Prawda ta nie zawsze jest rozumiana. Piotr Sawicki

(Wojna domowa 1936-1939 w hiszpańskiej prozie literackiej, Warszawa 1985) pokazuje,

może mimo woli, jak iberyjscy pisarze nie zrozumieli nigdy do końca, a może ich to nie

obchodziło, międzynarodowego charakteru konfliktu. Nawet ci, którzy w republikańskim

organie „E1 Mono Azul - Alianza de Intelectuales Antifascistac” głosili chwałę pomocy

zagranicznej dla Republiki, nie zrozumieli tego również. Tym bardziej ani Ernest

Hemingway, ani André Malraux.

A przecież 12 października 1936 ma miejsce na uniwersytecie w Salamance zdarzenie

symboliczne, najbardziej może patetyczne w XX wieku. Odbywa się tu uroczystość

z udziałem episkopatu, pani Franco, kwiatu generalicji z Millanem Astrayem na czele. On

właśnie wygłasza przemówienie wstępne, będące apoteozą faszyzmu i zakończone

okrzykiem: Viva la muerte! Niech żyje śmierć!

Wtedy podniósł się sędziwy rektor uniwersytetu, filozof i wspaniały pisarz Miguel de

Unamuno (jakiejż niesłychanej odwagi to wtedy wymagało!) i odpowiedział: „Usłyszałem

tutaj krzyk złowieszczy i wyzuty z sensu: - Niech żyje śmierć! I otóż ja, który strawiłem życie

na formułowaniu paradoksów głęboko irytujących tych, którzy ich nie rozumieli, muszę

powiedzieć jako ekspert, że ten barbarzyński paradoks mnie brzydzi. Generał Millan Astray

jest kaleką. Mówię to, nie chcąc być niegrzeczny. Jest kaleką śmierci. Niestety, mamy dziś

w Hiszpanii o wiele za dużo kalekich. I będzie ich coraz więcej, jeżeli Bóg nie przyjdzie nam

z pomocą (...). Ta uczelnia jest świątynią inteligencji i ja jestem jej kapłanem. Wy

profanujecie to święte miejsce. Owszem, zwyciężycie, bo macie więcej zwierzęcej siły.

Więcej nawet, niż wam potrzeba. Ale na dłuższą metę nie przekonacie nikogo. Ponieważ żeby

przekonać, trzeba mieć argumenty. Żeby zaś mieć argumenty, potrzeba tego, czego wam

brakuje: rozumu i prawa”.

Zapadła cisza. Miguel de Unamuno zmarł w dwa miesiące później. Niczego nie

powstrzymał. Za chwilę rozpęta się w Europie szaleństwo, które kosztować będzie miliony

i miliony ofiar. To wszystko zaczęło się wtedy, w Hiszpanii. Jakże pięknie pisze o tym

background image

Michel del Castro (Hiszpańskie czary, Warszawa 1989). On wie, kiedy zaczęła się groza.

Wtedy, kiedy krzyknięto: Viva la muerte!

background image

HOLOCAUST

Chrystus był Żydem. Maryja była Żydówką. Apostołowie byli Żydami. Jakub czczony

w Composteli, do którego pielgrzymowało średniowiecze, był Żydem. Łukasz Ewangelista,

który podług legendy miał namalować obraz Jasnogórskiej Matki Bożej, był Żydem,

podobnie zresztą jak pozostali ewangeliści przypisujący Mistrzowi przypowieści o jawnie

talmudycznorabinackim charakterze. Szaweł, zanim na drodze do Damaszku stał się Pawłem,

był Żydem i nikt mu tych jego korzeni nie odbierze. „Stolica Piotrowa” to miasto Żyda Piotra,

którego spadkobiercami są wszyscy następni papieże. Chrześcijaństwo w swoim pniu

i wszystkich najpotężniejszych konarach wywodzi się z tradycji żydowskiej lub przez Żydów

pisanej.

Wyrasta z tego nieuchronny konflikt, którego nie złagodzą żadne, hipokryzyjne

najczęściej ekumenizmy. Prawowierni Żydzi patrzeć będą zawsze na dzieje chrześcijaństwa

jak na historię jednej z żydowskich sekt, której się udało. I to jak! Niech świadczą o tym

stawiane od dwudziestu wieków kościoły przepełnione milionami ton bezcennych kruszców

i dziełami sztuki, bez których nie istniałaby cywilizacja europejska, złote ołtarze Sevilli,

kopuły carskich cerkwi, niezrównana i wciąż sprawna paramilitarna organizacja Kościoła

katolickiego i jego zakonów. W starym dowcipie pada pytanie: Czego nie wie nawet Pan Bóg,

który wie wszystko? Odpowiedź brzmi: gdzie kończy się władza jezuitów (w wersji

współczesnej Opus Dei) i ile jest zakonów żeńskich. Wbrew intencjom ten w zamierzeniu

antyklerykalny dowcip świadczy przede wszystkim o potędze instytucji. Wobec tak

niebywałego triumfu jednej z własnych sekt musi się w niektórych przynajmniej kręgach

żydowskich budzić przerażenie. Jest w tym zapewne niekiedy i zawiść, i zazdrość, nie ma

jednak nienawiści. Tak jak nie nienawidzimy, a tylko boimy się fizycznie silniejszych od nas

potworów, przed którymi uchować byśmy chcieli nasze żony, dzieci i wnuki.

Ze strony chrześcijańskiej sytuacja jest diametralnie inna. Im bardziej rośnie w siłę,

tym mniej chce zawdzięczać swoje cuda, swój gotyk flamboyant, rząd dusz nad milionami,

jakimś obcym. I to jakim? Tym czarnym karaluchom, które zgoła dzięki nam istnieją, z tego

tylko powodu, że pozwalamy im istnieć. Gdyby oni jeszcze pokornie schylili głowy, ukorzyli

się i uznali, że ich jedyna prawda nie jest żadną prawdą, można by było jeszcze ewentualnie

rozmawiać, cóż jednak zrobić wobec ich bezczelnej zatwardziałości. - Karać! Temu służą

getta, wygnania, palenie na stosach, oskarżenia o najstraszliwsze zbrodnie, zatruwanie

fontann i studni, mordowanie chrześcijańskich niemowląt, spisek światowy... Tylko że summa

summarum nic to nie daje. Spotykasz Żydka upodlonego, sponiewieranego, wykluczonego,

a dalej w jego oczach, choć on nic takiego nie chciał ci powiedzieć, widzisz, że to on ci dał

background image

dekalog, Biblię, ewangelię. Można mu oczywiście te bezczelne oczy wyłupać, ale to też

niczego nie zmieni. Tak narodził się antysemityzm metafizyczny, niemający już nic

wspólnego z rzeczywistością: ekonomią, socjologią i polityką. Żyd stał się koszmarem, złym

snem, przypomnieniem tego, cośmy z takim wysiłkiem zakłamali („Żydzi zabili pana

Jezusa”). Ten antysemityzm nie potrzebuje już uzasadnień ani nawet pretekstów, jego

metafizyka czai się w głębi szarych komórek, które trzeba tylko uwolnić z czaszki i nadać im

rangę słuszności. W epoce racjonalizmu (za którą uważamy nasze czasy) jest nie do przyjęcia

uznanie, iż nienawiść może nie mieć żadnych praktycznych, rzeczowych przyczyn, że jakieś

całkowicie irracjonalne, uśpione miazmaty kompleksów, zagrożenia naszego poczucia

wyższości mogą obrodzić ZŁEM w całej jego diabelskiej postaci. Mówił Cendrars, iż nie wie,

czy Bóg istnieje, ale diabeł na pewno, gdyż widział jego dzieła. Dziś może nas to śmieszyć -

jego doświadczeniem były tylko okopy pierwszej wojny światowej, w której co prawda stracił

rękę, ale à la guer re, comme à la guerre - qu’est ce que vous voulais - pisał jego późniejszy

wielbiciel Jacques Prévert („Na wojnie jak to na wojnie, a czego niby mielibyśmy

oczekiwać”). Tenże Jacques Prévert w gruncie rzeczy nie wierzy Cendrarsowi ani przez

chwilę. Jego pesymizm był dla niego nie do przyjęcia. Musiał być bezsensowny, niemożliwy

w ramach zasadniczego przekonania, iż: „Człowiek, to brzmi dumnie”. Uległ temu złudzeniu

(przynajmniej częściowo) także tak wielki myśliciel i historyk jak Leon Poliakov (Histoire de

l’antisémitisme, Paris 1955, 1961, 1981; Breviaire de la haine, Paris 1951), który w Historii

antysemityzmu poświęca piętnaście stron antysemityzmowi przedchrześcijańskiemu. Na

szczęście to tylko 0,15% jego dzieła. Jakby nie pojął różnicy między doskonale znaną

w etnologii immanentną konfrontacją swójobcy (vide znakomite pisma Zbigniewa

Benedyktowicza) a nienawiścią metafizyczną. Podobnie Arthur Hertzberg (Les origines de

lantisemitisme moderne, Paris 2004) wie doskonale, że nie ma żadnego „współczesnego

antysemityzmu”, chociaż zawiera go w tytule. Pokazuje tylko, jak szacowni myśliciele

nowożytnej Europy usiłowali uzasadnić czarną chmurę szaleństwa albo się przeciwstawiać

argumentom jej apologetów. Nie zdaje sobie sprawy, iż w tym momencie, acz oczywiście

potępia podszczuwaczy, bierze jednak udział w obscenicznym dialogu. Kończy książkę

stwierdzeniem, iż „wszystkie dyskusje o «problemie żydowskim» były poruszane już w 1791.

Niestety nie mogły już one zapobiec tragedii”. Chciałoby się powiedzieć, i byłoby to znacznie

uczciwsze, że owe „dyskusje” miały już miejsce w co najmniej XIIXIV wieku, choćby

w czasach, kiedy Filip Piękny wyrzucał Żydów z Francji, a Izabela Katolicka posyłała na stos

niedostatecznie nawróconych (jeszcze jedna kategoria metafizyczna).

W 1998 ukazała się w USA, już trzy lata później przetłumaczona na język polski,

background image

książka Rona Rosenbauma (Wyjaśnianie Hitlera, Warszawa 2001). Nie wiem, czy często

zdarzało mi się czytać coś z większym obrzydzeniem. Nie chodzi mi o obszernie cytowanego

Davida Irvinga, który jak wiadomo dowodzi, iż Hitler nie miał z mordowaniem Żydów nic

wspólnego, a nawet zgoła nic o tym nie wiedział. Inni autorzy usiłują znaleźć racjonalne

oczywiście motywacje: freudowskie, ekonomiczne, rodzinne, socjologiczne i tylko czytelnik

tej książki wie, jakie jeszcze. Autorom skrzykniętym przez Rosenbauma nie przychodzi jakby

do głowy, że można być szlachetnym Aryjczykiem (sumuję argumenty) zarażonym przez

żydowską prostytutkę syfilisem, wyrzuconym z pracy i wyśmiewanym przez Żydów,

niedocenionym przez żydowskich krytyków sztuki, przyglądającym się ze wściekłością, jak

Żyd kupuje mieszkanie, o którym on marzył od lat. Tyle że z tego jeszcze nie wynika

i w żadnym przypadku wynikać nie może wniosek, iż należy wymordować wszystkich Żydów

z dziećmi i noworodkami włącznie. Tymczasem Ron Rosenbaum wdaje się w najzupełniej

dżentelmeńską dyskusję z Davidem Irvingiem. A ten mu mówi bez cienia zażenowania: „W

moim rozumieniu zbrodnią nie było zabijanie Żydów. Było nią zabijanie niewinnych Żydów”.

Oznacza to, że byli Żydzi winni (na skalę masową, Irvingowi nie chodzi przecież

o indywidualne przypadki kryminalistów czy gwałcicieli, których znaleźć można w każdym

narodzie) i niewinni. Czemu jednak byli winni owi Żydziwinni? Irving nie odpowiada wprost:

„Przestępczość nie ulega kwestii - przyznaje. - Zabito niewinnych ludzi (...). Jeśli wsadza się

kogoś do obozu, gdzie prawdopodobnie umrze na tyfus, to także jest zbrodnia, choć nie

morderstwo. Anna Frank umarła na tyfus. Nie została zamordowana (...). I jeśli piszę książkę

o Adolfie Hitlerze, muszę rozgrzeszyć go z tej szczególnej zbrodni. Ponieważ nie była to

zbrodnia - jak to się mówi? - z premedytacją. Podobnie zresztą jak śmierć tych wszystkich

ludzi, którzy umarli z głodu w Buchenwaldzie pod koniec wojny. Telewizja uwielbia

pokazywać nam te wychudzone trupy. Ale to nie były mordy z premedytacją”.

Jeżeli jednak Anna Frank (Journal de Anne Frank, Paris 1950, wydanie polskie

Dziennik Anny Frank, Warszawa 1957) znalazła się w obozie koncentracyjnym

BergenBelsen, to widocznie musiała należeć do Żydówwinnych. A czego była winna? Tego,

że była Żydówką. I tak zamyka się koło obłędu rozumowania Davida Irvinga. Nie tylko jego

jednak. Wielu z pozostałych rozmówców Rona Rosenbauma nie przyznałoby się nigdy do

interferencji z tezami Irvinga. Kiedy mowa jednak o motywach ekonomicznych, społecznych,

religijnych, ba - medycznych nawet, zawsze pojawia się, nigdy zresztą niedopowiedziana,

owa szaleńcza opozycja: Żydziwinni, Żydziniewinni i cienie milionów podobnych Annie

Frank muszą pytać: A my?

Holocaust poprzedziło wiele zbrodni w dziejach, które z dzisiejszego punktu widzenia

background image

trudno by było zakwalifikować inaczej niż jako ludobójcze. Nie ma się nawet po co

odwoływać do Czyngischana, Tamerlana czy wyniszczenia Indian Ameryki Północnej. Mamy

przykłady tuż obok, na naszym „cywilizowanym” starym kontynencie i jego obrzeżach. Niech

to będą chociażby: eksterminacja Katarów przez królów Francji ze świętym Ludwikiem IX na

czele, działania krzyżackie na Żmudzi, wiele ekscesów wojen religijnych, rzeź Ormian

dokonana przez Turków podczas pierwszej wojny światowej... Za każdym razem natrafiamy

jednak na dwie zasadnicze i nieprzekraczalne granice.

Po pierwsze mieliśmy tu zawsze do czynienia z wybuchem religijnego czy też

narodowościowego uzasadnienia. Kiedy Szymon de Montfort wymordowuje Katarów,

„wojna - pisze Zbigniew Herbert - od dawna przestała już być wyprawą przeciw heretykom,

a stała się wielka batalią Północy z Południem, wojną narodów”. Kiedy Turcy, nawet

z udziałem jednostek wojskowych, masakrują Ormian, są przekonani, że zabijają

sprzymierzeńców wrogich Rosjan, czyli, jak by powiedział generalissimus Franco, „piątą

kolumnę”. Krew leje się po ulicach, nienawiść wykrzywia twarze napastników i przeżera im

serca. W żadnym z tych wypadków nie mamy porównywalnego z holocaustem

administracyjnego, chłodnego planowania. Mamy opętanych nienawiścią Szymonów de

Montfortów, zaczadzonych teologią mnichów katolickich czy pastorów protestanckich -

zwyrodniałą dzicz przerażoną każdym innym, obcym, podejrzanym. Nie ma tutaj miejsca,

powtórzmy, dla państwowego planowania, dla chłodnych Eichmannów (vide: David Cesarini,

Eichmann, jego życie i zbrodnie, Warszawa 2008), dla których jest to wszystko elementem

buchalterii. Przed sądem w Jerozolimie powtarza wciąż Eichmann, iż nigdy nie był

antysemitą, wręcz przeciwnie - fascynowała go kultura żydowska i dlatego został powołany

na stanowisko eksperta. I w jakiejś mierze - to jest właśnie najstraszniejsze - można mu

uwierzyć. W końcu 1941 przyjechał Eichmann do Mińska, gdyż kazano mu obejrzeć

egzekucję na własne oczy. W Mińsku rozstrzeliwało się Żydów. „W charakterystyczny dla

siebie sposób Eichmann twierdził, że przyjechał zdezorientowany i błąkał się, aż znalazł

jakiegoś dowódcę, który przyprowadził go na miejsce. Spędził tam noc, ale następnego ranka

zjawił się zbyt późno, aby być świadkiem zaplanowanego masowego rozstrzeliwania. Widział

tylko ludzi z SS Totenkopf wchodzących w skład einsatzkommanda mordującego Żydów

w dole wykopanym w ziemi. I znowu podczas przesłuchania Eichmann mówi, że był

wstrząśnięty: «Kiedy się tam znalazłem, zobaczyłem młodych strzelców - sądzę, że byli to

strzelcy - z patkami kołnierzowymi z Totenkopf, strzelających do wykopanego dołu, może

cztery albo pięć razy większego od tego pokoju. Może był większy, powiedzmy sześć albo

siedem razy. Ja... ja... nie można polegać na mojej orientacji, bo obserwowałem to, nie

background image

myśląc. O niczym nie myślałem»„. Nie myślał o faktach (tutaj wierzy mu nawet Hannah

Arendt, Eichmann w Jerozolimie, Kraków 2004), może bardziej o suchym arkuszu papieru, na

którym będzie musiał wykaligrafować swój odnośnik do kwestii. Tak samo postrzegał go

Robert Badinter, świadek w procesie (Samuel Blumenfeld, Badinter, témoin, „Le Monde”

z 9.04.2011). Cienia emocji. On się naprawdę czuł, i chłopcy z Totenkopf przypuszczalnie tak

samo, jak obojętny trybik w wielkiej maszynie, w której nie ma miejsca na uczucia, są za to

premie za ulepszanie funkcjonowania systemu, obojętne, jakiego systemu. Ale to tylko

pierwszy aspekt rzeczy. Wraz z drugim powracamy do punktu wyjścia. Do dręczącego niby

racjonalnego pytania, które poniekąd ciśnie się samo na usta: dlaczego?

I tutaj - to właśnie owo „po drugie” - zgodzić się muszę w stu procentach z Jacquesem

Lanzmannem. Nie ma odpowiedzi na takie pytanie, gdyż nie wolno takiego pytania postawić.

Niech się złoszczą pseudoracjonaliści, intelektualiści i mędrcy, ale pytanie „dlaczego?”

zawiera już złowrogą odpowiedź, iż „dlaczegoś”. Niech będzie ona nawet cząstkowa,

pozbawiona proporcji między skutkami i następstwami, ale już sączy nam w serca i umysły

jad, iż coś racjonalnego, przedmiotowego było na rzeczy. A jeśli tak, to w końcu jest również

cząstkowe, ulotne, wszelako w jakiejś tam mierze usprawiedliwienie. Jakże boleśnie dało się

to odczuć w przypadku mordu w Jedwabnem. Bo. Żydzi współpracowali z bolszewikami. Nie

ma na to żadnych dowodów, ale nawet gdyby, w czym to dotyczy dzieci żydowskich? Bo...

panoszyli się - również żadnych dowodów, tym bardziej dotyczących dzieci. Bo... to Żydzi.

I to jest właśnie ten jedyny prawdziwy argument zwieńczony kilkudziesięcioma ludźmi (z

dziećmi włącznie) skwierczącymi żywcem w podpalonej przez sąsiadów stodole. Nie ma

w tym żadnej specyfiki polskiego antysemityzmu. Przeciwnie, Polska jest bodaj pierwszym

krajem (nie wliczam Niemiec), w którym znaczna część społeczeństwa zdobyła się na

uderzenie w piersi i ustami prezydenta przeproszenie za współudział, jakkolwiek był on

marginalny. Tymczasem w innych państwach działy się (przynajmniej pod względem

ilościowym) rzeczy nieporównywalnie straszniejsze. Faszyzujące organizacje ukraińskie

realizowały holocaust Żydów i przy okazji Polaków na własną rękę (Edward Prus, Holocaust

po banderowsku, Wrocław 1995). Nawet przechodząca wyobraźnię zbrodnia w Babim Jarze

koło Kijowa działa się przy pewnym udziale milicji ukraińskich. W Rumunii Niemcy omal

nie musieli interweniować. Miejscowa ludność zachęcana przez służby bezpieczeństwa sama

sobie dała radę z mordem Żydów. Podobnie na Łotwie, częściowo na Litwie, Słowacji czy na

Węgrzech. Hannah Arendt wymienia cztery tylko kraje, w których Żydzi spotkali się z realną

pomocą: Danię (tam akurat było najłatwiej wobec bliskości neutralnej Szwecji), Holandię (a

kto wydał Annę Frank?), Włochy (do upadku Mussoliniego) i Bułgarię, dla społeczeństwa

background image

której nie ma rzeczywiście wystarczających słów uznania. Jeśli patrzeć na mapę Europy, są to

odpryski. Korpus kontynentu został w najlepszym wypadku (jak np. Anglicy) znakomicie

obojętny, uznając priorytet zwycięstwa militarnego, które przy okazji załatwi te wszystkie

sprawy.

O holokauście napisano już bibliotekę. Dlaczego więc ma miejsce w mojej antologii

„historii niedocenionych”? Znowu z dwóch powodów. Po pierwsze, we wszystkich procesach

„narodowych” morderców Żydów (jak w Jedwabnem) powtarzano argument o ”niemieckim

przyzwoleniu”. Cóż to jednak znaczy „przyzwolenie”? To nawet mniej niż zachęta.

Administracyjny holocaust był może zjawiskiem najpotworniejszym w nowożytnych dziejach

Europy. Stanowił jednak nie tylko najpodlejsze z działań III Rzeszy. Był także zarazą, którą

zakaziły się (albo chciały się zakazić) miliony. Podstępnym wirusem żrącym umysły i serca,

na który nadal nie wynaleziono szczepionki. Lanzmann ma rację: zarazą metafizyczną.

W sierpniu 1944 Heinricha Himmlera „spotkał niemiły obowiązek zawiadomienia

dowódcy dywizji «Das Reich», Gruppenführera Waltera Krügera, że nie może udzielić jego

córce Elizabeth pozwolenia na ślub ze Sturmbannführerem SS Klingenbergiem (Pater

Patfield, Himmler, Reichsfürer SS, Iskry, Warszawa 2002). Powodem był fakt, że drzewo

genealogiczne żony Krügera ujawniało żydowskie korzenie z 1711 roku.

Chociaż było możliwe, że potomstwo zostało poczęte poza małżeństwem, jednak

skoro wszystkie osoby zainteresowane już nie żyły, doszedł do wniosku, że niepodobna tego

dowieść. W końcu października, po otrzymaniu podania złożonego przez żonę Krügera,

napisał do Gottloba Bergera, że «po bardzo trudnej walce wewnętrznej, wielu wątpliwościach

i wbrew własnym przekonaniom» (...) nie może jednak zmienić swojej decyzji co do jego

córki. Podobną decyzję podjął w grudniu, kiedy skierowano do niego trzy podania

o udzielenie zgody na zawarcie związku małżeńskiego, jedno od podoficera i dwa od braci,

którzy byli podoficerami - wszyscy trzej mieli wspólnego przodka nazwiskiem Abraham

Reinau, urodzonego w 1663 jako Żyd, a ochrzczonego w 1685 roku”. To wszystko pomimo iż

szef Biura Ras, Standartenführer profesor doktor Bruno Kurt Schultz ustalił, iż chromosomy

pochodzące od Żydów znikają w trzecim pokoleniu. Czy Schultz swoimi pseudonaukowymi

bredniami starał się jakoś, choćby w minimalnej mierze, ograniczyć zasięg antysemickiego

mitu, czy też wierzył szczerze w swoje teorie, nie ma to najmniejszego znaczenia. Tak czy

owak, niczego nie wskórał. Kiedy Tadeusz Mazowiecki jako kandydat na prezydenta był

pomawiany o żydowskie pochodzenie, nadgorliwy biskup płocki oświadczył, iż posiada

dokumenty świadczące o aryjskości i katolicyzmie Mazowieckiego od XVII wieku. - No

dobrze, odparli oponenci, ale co było przedtem? W jednych środowiskach opowiadano to jako

background image

żart, w innych brano najzupełniej na serio. Najkoszmarniejsze jest to, iż biskup w najlepszej

woli był przekonany, iż wybiela Mazowieckiego ze straszliwej plamy, czyli de facto

całkowicie sprzymierzał się z ”oskarżycielami”.

Antysemityzm, metafizyczny antysemityzm wykreował holocaust, ale męczeństwo

holocaustu zamiast przynieść mu kres, tylko go zepchnęło w niektórych społeczeństwach na

margines poprawności konwersacyjnej. Gdy tylko nikt nie patrzy, hydra znów podnosi jedną

z głów. W tym sensie jest holocaust zdarzeniem niedocenionym, iż nie tylko wyrósł ze

starych ziaren, ale i posiał nowe. A tak jak kiedyś i zawsze nikomu nie pali się do wyrywania

chwastów. Robota to bowiem trudna, niewdzięczna, kłująca, a w końcu może i nas nie

dotyczy, bośmy od Jafeta, nie Sema, a chłopstwo od Chama.

background image

DEKOLONIZACJA

Podług złośliwej rosyjskiej anegdoty, kiedy w 1842 postanowiono wybudować linię

kolejową łączącą Moskwę z Petersburgiem, usłużni urzędnicy przyszli do Mikołaja Iz

zapytaniem, kędy ma ona przebiegać. Car wziął linijkę i wykreślił prostą linię między dwiema

stolicami cesarstwa. Że jednak za daleko wystawił palec, na mapie znalazł się jego obrys.

Stąd wybrzuszenie linii nieopodal Okułówki.

Historia ta pasowałaby jak ulał do wyznaczających granice swoich afrykańskich

włości dyplomatów i geodetów kolonialnych mocarstw. Nie czym innym niż wynikiem

przyłożenia linijki są np. południowe granice Algierii, granice między Egiptem i Libią,

Mauretanią i Mali, Libią i Czadem, Egiptem i Sudanem etc. Najogólniej kolonialny podział

Afryki odbywał się, oprócz linijki, podług dwóch jeszcze zasad: 1. Beatus, qui tenet. Dokąd

sięgały wpływy faktorii handlowych poszczególnych państw europejskich, dokąd pierwsi

dotarli swoi odkrywcy, gdzie kto zdążył umieścić posterunki wojskowe. 2. Niekiedy

uznawano tzw. granice naturalne: łańcuchy górskie, pasma nieprzebytej dżungli, najczęściej

zaś rzeki, co zresztą spowodowało od samego początku ostre spory między kolonizatorami

o prawo spływu nimi, przynależność wysepek itp. Ponieważ woda była niezwykle ważna,

więc aby uzyskać dostęp do większych akwenów, niemiecki Kamerun wydłużył się wąską

macką do jeziora Czad, a belgijskie Kongo przedziwną odnogą przez terytorium brytyjskiej

Rodezji Północnej sięgnęło do jeziora Bangweulu. Jednego tylko nikt nie brał ani przez

chwilę pod uwagę. Bagatela! - afrykańskich stosunków etnicznych. Trudno się zresztą dziwić.

Lewis Henry Morgan (1818-1881), uchodzący obok Edwarda Burnetta Tylora (1832-1917) za

twórcę naukowej etnologii i będący, w drugiej połowie XIX wieku, powszechnie uznawaną

wyrocznią w tej dziedzinie (wywarł między innymi wielki wpływ na koncepcję Fryderyka

Engelsa), pisał w Ancient society (New York 1877, tłumaczenie polskie Społeczeństwo

pierwotne, Warszawa 1887): „W Afryce spotykamy mieszaninę dzikości z barbarzyństwem.

Sztuki i wynalazki pierwotne przeważnie zaginęły, skutkiem wyrobów i sprzętów

sprowadzonych z zewnątrz, ale dzikość w formach najniższych aż do ludożerstwa

i barbarzyństwa również w formach takichże, przemagają w części większej lądu. Plemiona

z wewnątrz lądu bliżej stoją kultury tuziemnej i stanu normalnego, lecz w ogóle AFRYKA

JEST JAŁOWYM POLEM DLA ETNOLOGII” (podkreślenie - L.S.). Edward B. Tylor stara

się nie uogólniać aż tak bardzo. W jego najważniejszym dziele Primitive culture (London

1871, tłumaczenie polskie Cywilizacja pierwotna, Warszawa 1896) czytamy: „Na stałym

lądzie Afryki część cieniów przodków uwydatnia się silnie i jest ściśle określona”. Albo: „W

Afryce Zachodniej część mar przybiera dwie zupełnie różne postacie. Z jednej strony

background image

widzimy Murzynów Gwinei Północnej, umieszczających dusze zmarłych w rzędzie dobrych

lub złych duchów, stosownie do ich usposobienia za życia i czczących złe duchy tym

gorliwiej, że strach działa na nich silniej niż miłość; z drugiej strony widzimy krajowców

Gwinei Południowej, szanujących starców za życia, a czczących ich, gdy śmierć uczyniła ich

wszechmocnemi”. To już znacznie lepiej. Tylor zauważa, że w Gwinei (używa zresztą tego

określenia w sensie znacznie szerszym niż dzisiejsze państwa Gwinea i Gwinea Bissau,

obejmując całe północne wybrzeża Zatoki Gwinejskiej i zachodnią Afrykę nadatlantycką aż

po dzisiejszy Senegal) żyją plemiona mające zupełnie odrębne wierzenia i kulturę. Tyle że

nawet w wąsko pojętej Gwinei żyje różnych ludów kilkanaście - po kilka na północy

i południu - i doprawdy trudno dociec, o które Tylorowi chodzi. Milowym krokiem

w rozróżnianiu kultur i ludów są prace Leo Viktora Frobeniusa (1873-1938) z Der Ursprung

der afrikanischen Kulturen (Berlin 1898) na czele. Wszelako i on, również w swoich tekstach

z lat trzydziestych, posługuje się w kwestiach etnicznych dość generalnymi zbitkami, gdyż

woli z reguły posługiwać się kategoriami geograficznymi: mieszkańcy takiego a takiego

regionu, co zawsze obejmować może najzupełniej sobie obce grupy. Cóż dopiero mówić w tej

sytuacji o krojących Afrykę politykach...

Zresztą już samo pojęcie „grupy etnicznej” nie jest w Afryce łatwe do zdefiniowania.

Znakomity etnolog (z wykształcenia również prawnik i historyk) Jean Poirier proponuje

przyjęcie czterech podstawowych kryteriów, które spełnione jednocześnie pozwalają

wyodrębnić specyficzną jakość etniczną (Ethnies et culture, w: Ethnologie régionale, 1.1,

Paris 1972): 1. „Wspólnota pamięci” - odwoływanie się do tej samej przeszłości, choćby

i mitycznej, przyznawanie się do wspólnego pochodzenia. 2. „Wspólnota wartości” -

używanie tych samych symboli, kodów, przestrzeganie lub przynajmniej posiadanie

świadomości zbliżonych tabu etc. 3. „Wspólnota imienia” - przyznawanie się do pewnej

wspólnej nazwy. My jesteśmy X w przeciwieństwie do innych, którzy X nie są. 4.

„Wspólnota aspiracji” - kryterium najważniejsze - „chodzi o chęć pozostawania w tej a nie

innej wspólnocie, przekonania (obojętne - prawdziwego czy fałszywego z punktu widzenia

nauki) o oryginalności własnej grupy, inaczej mówiąc, chodzi o świadomość grupową. Oto

zasadnicze kryterium wyodrębnienia, wyrastające oczywiście z trzech pierwszych, ale też

wyrastające ponad nie”.

Problem w tym, że liczbę tak zdefiniowanych „grup etnicznych” można w Afryce

szacować na co najmniej trzy tysiące. Na samym Wybrzeżu Kości Słoniowej znajdziemy ich

więcej niż sto. Zespół uczonych radzieckich pod kierownictwem S.I. Bruka i W.S.

Apenczenki, rysując etniczne mapy Afryki (Atłas narodow mira, Moskwa 1964), ograniczył

background image

się do najobiektywniejszego wydawałoby się kryterium językowego. Uzyskał dzięki temu

grup „tylko” dwieście jeden. Z prac Roberta Cornevina (m.in. Histoire des peuples de

l’Afrique noire, Paris 1962) wynika, że odliczając Afrykę Północną, w ”czarnej” części

kontynentu trzeba odróżnić przynajmniej sto grup spełniających wymogi definicji narodu.

Grupy te nie mają przy tym nic wspólnego z istniejącymi tam z nadania Europejczyków

organizmami

państwowymi.

Jeżeli

słyszymy

dzisiaj

samookreślenia:

„Jestem

Nigeryjczykiem”, „jestem Togolańczykiem”, „jestem Kenijczykiem” etc., wyznacza to tylko

geograficzne miejsce pochodzenia i ewentualnie sztandar, pod którym na imprezach

sportowych startują również moi rodacy. Ale już w tym drugim przypadku sprawa nie jest

wcale taka prosta. Na przykład członkowie plemienia Fulbe, odznaczającego się wysoką

świadomością grupową, są rozrzuceni po dwunastu krajach Afryki ŚrodkowoZachodniej, przy

czym w Gwinei stanowią oni 40,3% ogółu obywateli, w Senegalu 23,3%, w Mali 13,9%,

w Nigerii 10,3%, a już w Sierra Leone tylko niecały 1%. Czy rzeczywiście Fulbe ze Sierra

Leone będzie kibicować reprezentacji swojego przypadkowego obywatelstwa, czy może

bardziej Gwinei? Podobna jest sytuacja w przypadku Songajów podzielonych granicami

między Mali, Niger i Burkinę Faso, tak jak co najmniej kilkunastu innych czarnych ludów.

Dla kolonialnych kartografów rzeka Ubangi stanowiła wymarzone rozgraniczenie posiadłości

belgijskich (Kongo) od francuskich (Francuska Afryka Równikowa). To że rozcinała ona na

pół terytoria zamieszkane po obu stronach rzeki przez Azandów, nikogo oczywiście nie

obchodziło. Potem skończył się kolonializm, granice zostały. Jedna trzecia Azandów żyje

w Republice ŚrodkowoAfrykańskiej, dwie trzecie w Zairze. Państwa te za bardzo się nie

kochają i w związku z tym są jak najdalsze od ułatwiania przepraw przez nurty Ubangi.

W warunkach podobnego przepołowienia żyją słynni Masajowie (w Kenii i Tanzanii),

Bakongo w Zairze i Kongo, MoruMadi w Ugandzie, Zairze i Sudanie, kilkadziesiąt innych

plemion vel narodów. Z kolei liczne państwa afrykańskie skupiają na swoich ziemiach ludy

niemające ze sobą nic wspólnego kulturalnie, językowo czy religijnie, a często od wieków

pozostające w konflikcie i tradycji wzajemnej nienawiści. Dlaczego tak się stało? Dlaczego

kolonialny podział Afryki nie podległ żadnym korektom w momencie przyznawania narodom

afrykańskim niepodległości przez Europejczyków?

Wpłynęły na to trzy co najmniej okoliczności. Po pierwsze, chociaż rok 1960

wyznacza przyjętą w podręcznikach szkolnych cezurę, proces dekolonizacji nie odbywał się

równomiernie, a istotne były tutaj nawet minimalne różnice chronologiczne. Weźmy pierwszy

z rzędu przykład. W 1959 Francja zgadza się na uznanie niepodległości Gwinei, a w 1960

Senegalu - dwóch dosyć sztucznie wydzielonych prowincji Francuskiej Afryki Zachodniej.

background image

Między tymi dwoma nowo powstającymi państwami rozłożyła się jednak portugalska Gwinea

Bissau, którą opuszczą Portugalczycy dopiero w 1973, a w terytorium Senegalu wbita jest

angielska Gambia (niepodległość w 1965). Z kolei między Gwineę francuską i Liberię

wklinowane jest jeszcze angielskie Sierra Leone, które wyzwoli się w 1961. W momencie

powstawania każdego z tych państw jedne jego granice były już ustalone uprzednimi

decyzjami dekolonizacyjnymi, inne jeszcze kolonialne, też nie nienaruszalne bez specjalnych

traktatów europejskich mocarstw, na których zawieranie nie miały one czasu ani ochoty.

Uzyskujemy w ten sposób takie na przykład dziwolągi, jak Republika Gambii, ściśnięta z obu

stron przez macki Senegalu, odbierająca mu jednak na długości 350 km dostęp do wód rzeki

Gambii, wzdłuż której, po obu jej stronach, osiedlali się od XV wieku portugalscy handlarze

niewolników, dopóki nie przepędzili ich i nie przejęli interesu Anglicy. Etnicznie nic nie

wyróżnia Gambii od otaczającego ją Senegalu, poza faktem, że spuścizną władzy kolonialnej

jest u jednych język angielski, a u drugich francuski, toteż uciekający z Gambii po kolejnych

zamachach stanu czy wprowadzeniu muzułmańskiego szariatu kierują się częściej do

angielskojęzycznego Sierra Leone niż do najbliższego Senegalu.

Po drugie ekonomiści i politycy europejscy uznali, iż zezwolenia na tworzenie się

państw narodowych dla najliczniejszych nawet i zamieszkujących zwarcie ludów

afrykańskich stanowiłoby niebezpieczny precedens. Które ludy można bowiem uznać za

wystarczająco liczne i ukształtowane, by uznać ich marzenie niepodległości? Gdzie jest

granica? Po ustąpieniu raz w takiej kwestii trzeba byłoby stanąć nieuchronnie wobec

rewindykacji licznych plemion, które nie byłyby w stanie stworzyć samowystarczalnych

organizmów państwowych, a których ewentualne powstawanie siałoby chaos, anarchię

i niewydolność ekonomiczną w skali kontynentu. Argument dość logiczny, chociaż kiedy

trzeba, jak w przypadku Kosowa czy Czeczenii, z łatwością koniunkturalnie zapominany.

Po trzecie i najważniejsze. Przyznając niepodległość określonym regionom,

kolonizatorzy nie rezygnowali bynajmniej ze wszystkich swoich interesów związanych z tymi

terytoriami. Zakładano, jak się okazało słusznie, iż więzi językowe, oświatowe,

administracyjne

zbudowane

w okresie

kolonialnym

umożliwią

pozostawanie

w uprzywilejowanych stosunkach z wyemancypowanymi, jeśli nie na polu stricte

politycznym (choć i to się czasami udawało, wystarczy spojrzeć na dzisiejszą obecność

militarną Francji w znacznej części jej byłych kolonii), to na pewno ekonomicznym. Stąd też

na przykład Portugalczycy nie mieli żadnego interesu w logicznym etnicznie i historycznie

łączeniu ziem swojej Gwinei z silniejszą Gwineą francuską. Stąd zachowanie jedności

angielskiego, a potem angielskoegipskiego Sudanu w jawnej sprzeczności z racjami

background image

etnicznymi, historycznymi, a nawet przyrodniczymi.

Tak oto została ukształtowana dzisiejsza, czarna przede wszystkim, Afryka. Jak

można się było spodziewać, pomimo żandarmerskiej roli Europy, a także ONZ, USA czy

ZSRR, miało to wiele niemal natychmiastowych skutków tragicznej wagi. Parę tylko

przykładów:

1. Pamiętam, jak w styczniu 1961, w Szkole Podstawowej nr 5 w Warszawie,

obowiązani byliśmy, na specjalnej akademii, czcić pamięć zamordowanego w Elisabethville

Patrice’a Lumumby. Chociaż dopiero co wychynęliśmy z kołyski, było dla nas pewne, na tyle

zdążyła nas już wychować opinia propagandowa, iż ów protegowany pani dyrektor naszej

szkoły to na pewno komunista i sługus Sowietów. Zaś jego przeciwnik, Mojżesz Czombe,

w nieubłaganej logice dziejów, gdzie nie ma wyjść pośrednich, w naszym ukochanym,

łatwym do zrozumienia, spolaryzowanym świecie - pies zachodniego imperializmu.

Odmawialiśmy paciorek za Lumumbę (do dziś czci jego imię uniwersytet w Moskwie)

i spokojnie szliśmy spać. Rzeczywistość miała się tymczasem do naszych paciorków jak pięść

do nosa. Lumumbę za to, że popierał wykreślony przez ekskolonialistów zarys państwa

Kongo (dzisiejszego Zairu), popierała nie tylko Moskwa (a za nią, rzecz jasna, Warszawa),

ale także Waszyngton, Paryż, Londyn i ONZ. Problem mieścił się tym razem nie w kwestiach

żelaznej kurtyny i muru berlińskiego, lecz w tym prostackim przekonaniu Czombego, iż 80%

bogactw naturalnych Kongo zalega na terytorium zwanym Katanga, zamieszkanym przez

plemię Baluba, które wcale nie chce się nimi dzielić z odległymi o tysiące kilometrów

i niemającymi z nimi nic wspólnego oprócz belgijskiego urzędnika plemionami z północy.

Tym bardziej iż owi belgijscy cwaniacy, przeliczywszy na kalkulatorach kwestię strat

i zysków, poparli ostatecznie. Czombego. 14 lipca 1960 Rada Bezpieczeństwa ONZ

uchwaliła wsparcie (nie można tolerować precedensów - to już pamiętamy) dla rządu

Lumumby na całym, bez wyjątków, terytorium byłej kolonii i zdecydowała się wesprzeć rząd

centralny militarnie. Jak pisze Michał Leśniewski (KongoKatanga 1960-1964, w: Zarys

dziejów Afryki i Azji, historie konfliktów 1869-2000, Warszawa 2000): „Przyzwolenie

supermocarstw na operację kongijską wydaje się co najmniej dziwne. Prawdopodobnie

zawarły one niepisane porozumienie, mając nadzieję na wykorzystanie operacji ONZ do

swoich celów. Obie strony obawiały się destabilizacji regionu, choć każda w czym innym

upatrywała jej źródła”. Skończyło się to krwawą wojną etniczną, która zapewne przeszłaby

w Europie niezauważona, gdyby przypadkowo nie poległ w niej (w katastrofie lotniczej)

śpieszący na mediacje z Czombem sekretarz generalny ONZ Dag Hammarskjöld. Trwające

parę lat walki pochłonęły około 40-60 tysięcy ofiar bezpośrednich, czyli bez wliczania

background image

zmarłych np. śmiercią głodową w spustoszonych przez obie strony okolicach. Ostatecznie, po

paru latach nędzy i chaosu, władzę nad byłym Kongo Belgijskim objął, za zgodą Europy,

krwawy tyran Sese Seko Mobutu, niewahający się eksterminować niepokornych populacji,

a w kryzysowym momencie kolejnego zrywu Baluba pacyfikujący ich z łatwością z pomocą

wojsk francuskich i marokańskich, strzelających z upoważnienia ONZ. W 1980 podejmuje

Mobutu uroczyście Jana Pawła II. W 1985 unicestwia ruchy plemienne i w 1990 ustanawia,

w kraju liczącym kilkadziesiąt narodów, „bezwzględną jednopartyjność”. Od tej chwili przy

kolejnych rozruchach wewnętrznych prasa zachodnia nie wspomina już nawet

o zamordowanych, a tylko o liczbie zagrożonych Europejczyków, których udało się

ewakuować. Umiera Mobutu w Rabacie (Maroko) 6 września 1997, pozostawiając swoim

licznym dzieciom i żonom majątek wyceniony na siedem miliardów dolarów. Władzę

obejmuje po nim LaurentDesiré Kabila. Za zamach na niego zostaje straconych przez jego

syna i następcę oficjalnie 30 osób. W rzeczywistości gehennę przeżyją wszystkie plemiona,

z których pochodzili zamachowcy, a liczby uśmierconych nie da się nawet w przybliżeniu

ustalić. I tak toczy się kongijski (zairski) światek.

2. Trzy plemiona stanowią w roku 1966 większość (59%) ludności Nigerii: Hausa na

północy (22%), Joruba na południowym zachodzie (19%) i Ibo na południowym wschodzie

(18%). Dzieli je tradycja, religia (Hausa są muzułmanami, Ibo chrześcijanami, Joruba to

przeważnie „animiści”, czyli wyznawcy starych religii „tutejszych”), ale także status

ekonomicznospołeczny. Południe jest od wieków bardziej rozwinięte gospodarczo, dysponuje

też odkrytymi niedawno złożami ropy naftowej. Nie ma i tutaj jednak elementarnej

równowagi. Bardziej zeuropeizowani Ibo stanowią swoistą inteligencję Nigerii.

Nienawidzący ich Hausa, acz statystycznie ubożsi i ustępujący pod względem wykształcenia,

korzystają za to z istotnej pomocy krajów islamu, militarnej przede wszystkim. Przed

natychmiastową wojną domową i całkowitym chaosem chroni Nigerię tylko armia. I ona

jednak jest podzielona, choć w innych niż układ etniczny proporcjach. Wychodzi to na jaw,

kiedy 16 stycznia 1966 bezsilny rząd przekazuje oficjalnie władzę siłom zbrojnym. Stojący na

ich czele generał JohnsonAguiyi Ironsi z plemienia Ibo jawnie, acz unikając przemocy,

popiera swoich pobratymców. Reakcją północy, czyli Hausa i sprzymierzonych z nimi Fulani,

są krwawe masakry zamieszkałych na północy Ibo i ich plemiennych sojuszników. Rząd

Ironsiego zostaje obalony. Liczbę zabitych Ibo oblicza się na trzydzieści tysięcy. Około

miliona ucieka z północy do prowincji wschodniej, która w tej sytuacji ogłasza powstanie

niezależnej republiki Biafry pod przywództwem Odumegwu Ojukwu. Rozpoczyna się

wyniszczająca wojna. W pierwszej chwili Biafrańczycy podejmują ofensywę i docierają aż do

background image

Ore, sto kilometrów od Lagosu. Kiedy jednak na podstawie uchwały ONZ Związek Radziecki

i Wielka Brytania zaczęły dostarczać zdominowanemu przez Hausa rządowi centralnemu

broń i doradców wojskowych, sprawa była przesądzona. Pomoc dla secesjonistów

osamotnionej Francji (wspieranej tylko przez Portugalię i dobrym słowem przez Watykan) od

początku miała charakter symboliczny i wkrótce zupełnie ustała. Skończyło się więc

wszystko upadkiem Biafry (15 stycznia 1970) i straszliwą rzezią Ibów, których wspierali do

końca już tylko nieliczni przerażeni ludobójstwem ochotnicy europejscy, a pośród nich Polak

Jan Zumbach, legendarny pilot Dywizjonu 303 podczas bitwy o Anglię.

Pisze Michał Leśniewski: „Powszechnie obawiano się, że ewentualny sukces Biafry

da asumpt podobnym wystąpieniom w innych krajach”. Jednocześnie jednak dodaje:

„Konflikt biafrański (...) unaocznił słabość Organizacji Jedności Afrykańskiej. Brak jedności

w jej szeregach oraz zaangażowanie w konflikt ZSRR, USA, Francji i Wielkiej Brytanii

zadecydowały o jej bezsilności. ONZ również wykazywała niekonsekwencję. Wprawdzie

z jednej strony działania Biafry stały w sprzeczności z jej deklaracją z 1960 roku, ale

jednocześnie nie kolidowały z postulatem o samostanowieniu narodów. Z obiektywnego

punktu widzenia biafrańska deklaracja niepodległości była uzasadniona. Ludność Biafry była

stosunkowo jednolita etnicznie (około sześćdziesięciu procent Ibów). Jak na warunki Afryki

miała bardzo rozwiniętą świadomość narodową (...). Tak więc konflikt biafrański obnażał

niespójność w założeniach ONZ. Jednocześnie był testem na trwałość postkolonialnego

układu sił w Afryce...”. Innymi słowy, każda interpretacja była możliwa. I rzeczywiście, teorii

nie brakowało. Praktyką stały się jednak tylko rzeź i ludobójstwo.

Można by w podobny sposób omawiać trwającą prawie czterdzieści lat (1961-1998)

wojnę w Angoli, konflikt w Zimbabwe (1965-1981), walki w Erytrei (1961-2000),

ludobójstwo dokonane przez Hutu na Tutsi w Rwandzie, (1992-1996, pół miliona zabitych),

walki w Somali i od 1990 do dzisiaj, trwający już trzydzieści lat morderczy konflikt między

północą i południem w Sudanie... dopisać do tego kilkaset (sic!) ludobójczych konfliktów

plemiennych na mniejszą skalę, o których szczęśliwa Europa nie zechciała nawet usłyszeć.

Czemu miałaby jednak służyć taka przeraźliwa wyliczanka?

Epimeteusz był bratem Prometeusza. Kiedy Prometeusz wbrew woli Zeusa podarował

ludziom ogień, wielki bóg postanowił się zemścić nie tylko na nim, ale i na jego rodzinie.

Nakazał więc Hefajstosowi, by ulepił z gliny kobietę, a wszystkim boginkom Olimpu, by

uczyniły ją najpiękniejszą z pięknych. Ten cud niewieści, Pandorę, posłał w prezencie

Epimeteuszowi. W ostatniej chwili jednak Prometeusz zdążył ostrzec brata, żeby nie

przyjmował od Zeusa żadnych prezentów. Epimeteusz, chociaż pożerały go żądze, postanowił

background image

więc odesłać Pandorę z powrotem na Olimp. W tym czasie dokonał się jednak los

Prometeusza. Zeus kazał przykuć go nagiego do skały w Kaukazie, gdzie sępy zadają mu

straszliwe męczarnie, wypruwając i pożerając jego wątrobę, która co noc odrasta. Epimeteusz

przeraził się nie na żarty, że zaraz na niego może przyjść kolej i chcąc okazać Zeusowi swoją

dobrą wolę i posłuszeństwo, natychmiast poślubił Pandorę. Ta, jak łatwo się domyślić, równie

jak piękna była przekorna i głupia. Wbrew zakazowi męża, a właściwie chcąc zrobić mu na

złość, otworzyła puszkę, w której Prometeusz zamknął, by nie lękały ludzi wszelkie plagi:

nienawiść, obłęd, występki, złe namiętności etc.

Dzieło dekolonizacji, przez sposób i zasady, według których je przeprowadzono, łączy

spadek po obu synach tytana Japetosa. Z jednej strony przyniosło ludom i plemionom

wyzwolenie, z drugiej otwarło puszkę Pandory. Skutki tego drugiego Afryka będzie

odczuwać tragicznie jeszcze przez długie lata. W tym też sensie historia dekolonizacji trwa do

dzisiaj i trwać będzie nieprzewidywalnie długo. Europejscy politycy, którzy w latach

sześćdziesiątych XX wieku decydowali o jej kształcie, nie mieli pojęcia, jak ów uczeń

czarnoksiężnika z Goethego, o konsekwencjach swoich czynów. Tym bardziej że zasady,

którymi się kierowali, od dawna zostały już przekreślone. Zamordowano Biafrę, ale

pozwolono powstać Erytrei. Na naszych oczach powstaje nowe państwo na południu Sudanu.

W chwili gdy piszę te słowa (wiosna 2011), trwają wojny domowe co najmniej w siedmiu

krajach Afryki. Nic też nie zapowiada, że w najbliższym czasie będzie ich mniej. Zapalać

lonty nietrudno, tylko jak je później zgasić...

background image

JURIJ GAGARIN

Tata mój spotkał się z Jurijem Gagarinem podczas jakiegoś międzynarodowego

konwentyklu w Moskwie, w 1963. Odniósł niezwykle pozytywne wrażenie. Zapamiętałem

zdanie, które w ustach taty miało swoją wagę: „Nie wiem, czy jest to człowiek wierzący, ale

jest w nim bezsprzecznie jakaś iskra metafizyczna”. Wiadomo skądinąd, że kiedy podczas

wielkiego przyjęcia w sali Gieorgijewskiej na Kremlu jeden z zaproszonych popów (później

przypisano to Chruszczowowi) zapytał: „Juriju Aleksiejewiczu, czy tam wysoko, w niebie,

zobaczyliście Boga?” - ten odpowiedział dyplomatycznie: „Świątobliwy ojcze, wiecie lepiej

ode mnie, czy mogłem go tam zobaczyć”. W prymitywnej interpretacji i taki też był

komentarz prasy radzieckiej, mogło to znaczyć: „Przecież wiecie, że Boga nie ma”, ale

równie dobrze: „Wasze pytanie jest trywialne, Bóg nie jest przecież tworem fizycznym,

któremu można by się przyglądać”. Warto to zauważyć, gdyż towarzyszyła Gagarinowi

swoista ambiwalencja. Podkreślano oczywiście do znudzenia, że pochodził z rodziny

chłopskiej ze wsi Kłuszyno w obwodzie smoleńskim, ojciec był magazynierem i cieślą,

a matka dojarką, żona technikiem medycznym o proletariackich korzeniach. Z drugiej jednak

strony nazwisko Gagarin nosił jeden z najpotężniejszych i najbardziej zasłużonych w historii

Rosji rodów bojarskich, z którego wywodził się choćby gubernator Syberii za Piotra

Wielkiego Matwiej Gagarin (powieszony później za roztrwonienie pieniędzy publicznych),

zaufany i minister Mikołaja I książę Paweł Gagarin czy również Paweł zarządzający

Komitetem do spraw Królestwa Polskiego po powstaniu styczniowym, księżna Gagarina była

damą dworu cesarzowej Marii Fiodorowny etc., etc. Tak więc mógł się utożsamiać z Jurijem

byle kołchoźnik, a jednocześnie jego nazwisko mile łechtało uszy nawet najbardziej

nieprzejednanej białej emigracji rosyjskiej, która nie omieszkała doszukiwać się jego odległej

paranteli z księciem Iwanem Gagarinem, który w 1842 odrzucił prawosławie na rzecz

katolicyzmu, został jezuitą, w 1856 założył pismo „Études de théologie, de philosophie et

d’histoire” (dzisiaj „Études”) oraz Bibliotekę Słowiańską i zmarł w 1882 w Paryżu. Jurij

miałby być nieświadomym potomkiem syna jego bratanka zaginionego podczas rewolucji

1917 roku. Jeżeli dodać do tego niewątpliwy urok osobisty połączony z prostotą

i przystępnością, przyjąć można, że Jurij Aleksiejewicz Gagarin mógł zadowolić wszelkie

właściwie gusty. Już wkrótce okazać się to miało nie bez znaczenia.

Słynny pierwszy lot człowieka w kosmos odbył się 12 kwietnia 1961. Wbrew

pokutującym dzisiaj w Polsce opowieściom Amerykanie są tutaj o wiele bardziej obiektywni

(vide m.in: Jamie Doran, Piers Bizony, Gwiezdny bohater, Warszawa 1998; Gordon R.

Hooper, The Soviet Cosmonaut Team, t. I - II, Lowestoft 1990), nie była to podyktowana

background image

politycznymi względami ryzykowna improwizacja. Kandydaci na kosmonautów przeszli

wielomiesięczne intensywne szkolenie uciążliwsze, paradoksalnie, niż aplikuje im się dzisiaj,

kiedy część obaw dotyczących niebezpieczeństw mogła już zostać wyeliminowana. Pierwsze

statki z serii Wostok zaczęto wysyłać w maju 1960. 28 lipca poleciały w kosmos dwa psy:

Czajka i Lisiczka. Zaraz po starcie rakieta eksplodowała. Postanowiono powtórzyć „psi lot”.

Tym razem bohaterki Biełka i Striełka wróciły na ziemię całe i zdrowe po siedemnastu

okrążeniach orbity. Można już było przejść na kolejny etap. Wystrzelono w kosmos manekin

o wielce ludzkim pseudonimie „Iwan Iwanowicz”. Jego lotowi towarzyszyły dwa

przynajmniej zabawne wydarzenia. W kapsule z ”Iwanem” będącej już dokładnym

odpowiednikiem tej, którą polecieć miał niedługo żywy człowiek, chciano przetestować

między innymi klarowność komunikacji radiowej z bazą naziemną. Niby nic prostszego:

wmontować magnetofon, który co parę minut będzie nadawać jakieś zdania. Aliści, jak

podają za Olegiem Iwanowskim Doran i Bizony: „Zaprotestowali ludzie ze służb

bezpieczeństwa: «Jeżeli zachodni obserwatorzy usłyszą ludzki głos, pomyślą, że wysłaliśmy

potajemnie kosmonautę z misją szpiegowską». Wtedy wymyśliliśmy, że nagramy piosenkę,

ale bezpieczniacy znowu zaprotestowali: «Czy wyście poszaleli? Na Zachodzie pomyślą, że

kosmonauta zwariował i zamiast wykonywać powierzone mu zadania podśpiewuje sobie». No

to postanowiliśmy nagrać chór, bo nikt nas przecież nie posądzi, że wysłaliśmy w kosmos

cały chór. Tak w końcu zrobiliśmy”.

Nieco mniej śmiesznie było po udanym lądowaniu manekina: „Mieszkańcy

okolicznych wsi widzieli, jak wylądował na spadochronie i doszli do wniosku, że coś tu było

nie w porządku. Bowiem gdy tylko Iwan dotknął stopami ziemi, przewrócił się, tak jakby był

nieprzytomny. Oczywiście natychmiast pobiegli mu z pomocą, ale kordon żołnierzy szybko

otoczył bezwładne ciało kosmonauty. Żołnierze nie próbowali go ratować, po prostu stali

dookoła i jak gdyby czekali, aż umrze. Wieśniacy wprost nie posiadali się z oburzenia. Razem

z manekinem podróżowała pod niebem Zwiezdoczka, maleńka bezdomna suczka specjalnie

na potrzeby Biura nr 1 złapana na moskiewskiej ulicy i najpierw przez konstruktorów

nazwana Udacza (Sukces). Kosmonauci orzekli jednak, że nie wolno jej tak wabić, bo to

może przynieść pecha. Po udanym locie oddano psinę do stołecznego zoo. A ona stamtąd

zwiała! Może do dziś po Moskwie biegają jej potomkowie, bezpańskie kundelki pochodzące

z najwyższych sfer” (Wacław Radziwinowicz, Pojechali!, „Gazeta Wyborcza” z 12.04.2011).

Jeszcze jedna kynologiczna historia. W marcu 1960 wyrzucono w powietrze kapsułę

z psem, żeby sprawdzić skuteczność urządzeń mających katapultować kosmonautę przed

lądowaniem. Jak zwykle rakieta była zaopatrzona w ładunek wybuchowy, który po

background image

ewentualnej utracie kontaktu niszczył ją po sześćdziesięciu czterech godzinach. I kontakt

rzeczywiście został stracony, można było ustalić miejsce upadku kapsuły tylko

z dokładnością do stu, dwustu kilometrów. Nic nie wskazywało jednak na możliwość

katastrofy. Najprawdopodobniej więc kundel wylądował cało po to tylko, żeby po

sześćdziesięciu czterech godzinach zginąć rozszarpany w wybuchu. Ta myśl była dla

przyszłych kosmonautów nieznośna. Nieszczęsne zwierzę było przez nich traktowane jak

towarzysz broni. Jeden z nich niemal. Rozpoczęła się samowolna - nie było czasu na

kontaktowanie się z Moskwą - brawurowa akcja. Opowiada Jurij Mazżorin, jeden

z najważniejszych ekspertów technicznych radzieckiego programu kosmicznego: „Dziesięciu

ludzi od razu wsiadło na pokład iljuszyna-14 w Bajkonurze, który wystartował pomimo gęstej

mgły. Zaprzyjaźnieni funkcjonariusze KGB zostali wysłani, by spenetrować co bardziej

podejrzane lokale w Samarze nad Wołgą (wówczas Kujbyszew) w poszukiwaniu dwóch

specjalistów od ładunków wybuchowych, którzy akurat mieli wolne, a znani byli

z upodobania do alkoholu i dziewczyn. Wyciągnęli ich z przyjęcia zalanych w pestkę

i wsadzili do samolotu lecącego na Syberię. Cały czas liczyliśmy, ile jeszcze zostało nam

czasu. A co jeżeli ładunek eksploduje wcześniej? Któż mógł zaręczyć, że mechanizm

zegarowy nie sfiksował? Wiele ryzykowaliśmy. Kapsuła wylądowała w pobliżu koła

podbiegunowego. W marcu dzień trwa tam tylko kilka godzin. Na szczęście tuż przed

zmrokiem udało się dostrzec spadochron. Ładunek rozbrojono i pies ocalał”. Poszukiwaczy

ocalił od karnych konsekwencji fakt, iż ocalała także kapsuła, której aparatura odnotowała

parę kolejnych cennych informacji. Warto przypomnieć to tym, którzy wszystko, co działo się

w Związku Radzieckim, postrzegają jako skrzyp bezdusznej maszyny. Jednocześnie

wszystkie te próbne loty świadczą, jak niezwykle starannie przygotowywano się do

decydującej chwili. Nie oznacza to oczywiście, że nie było ryzyka i znaków zapytania.

Dzisiaj może się to wydawać śmieszne, ale największym niepokojem napawała reakcja

organizmu ludzkiego na przeciągający się stan nieważkości. To z tego powodu lot pierwszego

kosmonauty ograniczono do jednego tylko okrążenia kuli ziemskiej, czyli niecałych dwóch

godzin, chociaż z czysto technicznego punktu widzenia mógł pozostawać w kosmosie o wiele

dłużej. Ten pierwszy lot miał wykazać, czy następne będą mogły trwać więcej czasu.

Wszystko było dopięte na ostatni guzik, a jednak kiedy Gagarin wsiadał rankiem 12

kwietnia do statku kosmicznego, puściły nerwy Siergiejowi Korolowowi, legendarnemu

Naczelnemu Konstruktorowi, który kazał otworzyć zamknięty już właz i przyśrubowywać go

powtórnie. Można się tylko domyślać, jak to wpływało na psychikę Gagarina. W tym samym

czasie doszło niemal do rękoczynów między operatorem Władimirem Suworowem, chcącym

background image

sfilmować start, a KGBistami mającymi zapewnić bezpieczeństwo obecnych, ale także

tajność szczegółów technicznych.

Godzina 9.06. Start. Wszystko odbywa się zgodnie z planem. Lot potrwa godzinę

i czterdzieści osiem minut. James Oberg doliczył się później ponad stu (sic!) wersji tego, co

miał przekazywać Gagarin z kosmosu. Od deklaracji politycznych po religijne... Wydaje się,

iż można zawierzyć najbardziej nausznym świadkom - kolegom z Bajkonuru, do których

dotarli Doran i Bizony. Potwierdzają wszyscy, że przede wszystkim zachwycał się widokiem

i zmieniającymi się kolorami. Chwilowo milkł zafascynowany lub na pytania z Ziemi

odpowiadał półsłówkami. Kiedy jego zmiennik (a później następca) German Titow

przekazywał mu gratulacje, zdobył się tylko na odpowiedź: „Cześć, Blondasie” (taka była

ksywka Titowa), co oznaczało właściwie: odczepcie się, pozostawcie mnie samego z moim

zachwyceniem. Wiedział przecież, że nie ma na nie wiele czasu. Już w siedemdziesiątej

dziewiątej minucie po starcie włączyły się rakiety hamujące. W niecałe pół godziny później,

jakby minione chwile były tylko surrealistycznym snem, znalazł się Gagarin na kartoflisku

koło wsi Smielkowa w obwodzie saratowskim. Sam tak to wspomina: „Gdy stanąłem mocno

nogami na ziemi, ujrzałem kobietę i dziewczynkę, które stały obok łaciatego cielaka

i uważnie mi się przyglądały. Miałem na sobie jaskrawopomarańczowy skafander, którego

niezwykły wygląd pewnie je odstraszył. Nerwowe ciarki przebiegały mi po plecach. «Ja swój,

swój!» - krzyknąłem, zdejmując hełm. «Czyżbyście z kosmosu?» - niepewnie spytała kobieta.

«Wyobraźcie sobie, że tak!» - odpowiedziałem”. Kobieta jednak uciekła. Pojawił się

natomiast kołchoźnik Jakow Łysenko. Uściskał dłoń Gagarinowi i pobiegł do wsi, po pomoc.

Nie była ona już jednak potrzebna. Dookoła lądowały wojskowe helikoptery. Zrzucono nawet

spadochroniarzy. Wypytywany później przez dziennikarzy Łysenko powiedział: „Cały kraj

się cieszył. Wiecie, to wstyd dla innych krajów. Ameryka jest potęgą, a jednak to nie oni byli

pierwsi. Jak to się u nas mówi, «ważne, by być pierwszym po drugiej stronie bagna». Tak ja

to widzę”. „Choć Łysenko to prosty traktorzysta - komentują Doran i Bizony - jego opinia

o geopolitycznym znaczeniu tego, czego był świadkiem, była niezwykle trafna”.

Obudzony o świcie prezydent John Fitzgerald Kennedy nie ukrywał nawet swojego

zdenerwowania. Nie tylko ze względów politycznych. Jak wspominają wszyscy jego

współpracownicy, miał duszę sportowca i nie znosił porażek. Tymczasem napływające

w następnym dniu wiadomości były coraz gorsze. Charyzma i prosty wdzięk Gagarina siały

spustoszenie medialne. W ciągu doby po wylądowaniu stał się idolem całego globu.

Propagandyści radzieccy w najśmielszych marzeniach nie spodziewali się takiego efektu.

Przez sukces idola Związek Radziecki stawał się w opinii światowej potężniejszy, ze względu

background image

na jego urok osobisty jakby sympatyczniejszy, bliższy i bardziej ludzki. Traktowano to

w Białym Domu jako omal klęskę w zimnej wojnie. Wieczorem 20 kwietnia Kennedy, który

dotąd nie interesował się specjalnie programem badań kosmicznych, pisze do

odpowiedzialnych za nie gorączkowe memorandum:

1. „Czy mamy szansę prześcignąć Związek Radziecki, budując laboratorium orbitalne,

organizując lot wokół Księżyca, lot sondy rakietowej na Księżyc bądź też wyprawę załogową

na Księżyc? Czy jakiś inny program kosmiczny, obiecujący spektakularne wyniki, dałby nam

szansę wygrania?

2. Ile by to dodatkowo kosztowało?

3. Czy pracujemy 24 godziny na dobę nad realizacją obecnych programów, a jeśli nie,

to dlaczego? Jeśli nie, proszę przedstawić zalecenia, jak dałoby się przyspieszyć prowadzone

prace.

4. Przy budowie dużych rakiet, czy powinniśmy położyć nacisk na paliwo atomowe,

chemiczne czy ciekłe lub też kombinację tych trzech?

5. Czy robimy wszystko, na co nas stać? Czy osiągamy to, co powinniśmy?”.

„Ten jednostronicowy dokument - piszą Doran i Bizony, odwołajmy się do nich raz

jeszcze - można traktować bądź jako jedną z najdonioślejszych dyrektyw w historii XX

wieku, bądź jako pośpiesznie podyktowaną, paniczną reakcję na zły tydzień w Białym Domu.

Nie ulega wątpliwości jednak, że położył on podwaliny pod największe przedsięwzięcie

techniczne od czasu budowy bomby atomowej w ramach realizowanego podczas II wojny

światowej «Projektu Manhattan», czyli programu «Apollo», który miał ostatecznie

doprowadzić do wylądowania ludzi na Księżycu”.

Dzisiaj, kiedy wyprawa na Księżyc jest oceniana jako efektowna, ale właściwie

bezużyteczna, Gerard Degroot może napisać o locie Gagarina, iż: „Ten heroiczny sukces był

bardzo podobny do zdobycia Everestu - było to wydarzenie, które wzbudziło ogromne

emocje, ale nie wiązały się z nim większe korzyści praktyczne” („The Daily Telegraph”

z 28.03.2011). Myli się całkowicie. „Krótki lot kosmiczny Gagarina - czytamy w The Truth

Behind the Legend of Youri Gagarin - był jednym z najważniejszych wydarzeń XX wieku,

zarówno z punktu widzenia Rosji, jak i Ameryki, gdzie stał się bodźcem do przyspieszonej

modernizacji przemysłu na dużą skalę. Wyścig kosmiczny doprowadził nie tylko do

wynalezienia odzieży zapinanej na rzepy i patelni teflonowych, ale i wielu nowoczesnych

technologii. Mikrochipy wynaleziono, ponieważ układy elektroniczne z lat pięćdziesiątych

były za duże, by można ich było używać w rakietach. Prototypem Internetu była odporna na

atak nieprzyjaciela sieć komputerowa stworzona przez Advanced Research Projects Agency

background image

(w skrócie ARPA; agencja rządowa, która powstała wcześniej niż NASA i zajmowała się

planowaniem amerykańskiej przyszłości w kosmosie). Nowoczesna diagnostyka medyczna

wiele zawdzięcza badaniom klinicznym przeprowadzonym w ramach programu kosmicznego.

Po wystrzeleniu pierwszych satelitów ze zdumiewającą szybkością powstał globalny system

telekomunikacyjny,

który

tak

długo

był

marzeniem

autorów

powieści

fantastycznonaukowych. Najprawdopodobniej wszystkie te rozwiązania techniczne i tak by

w końcu powstały, ale trwałoby to znacznie dłużej. A to wszystko dlatego, że wiejski chłopak

spod Smoleńska rzucił wyzwanie najpotężniejszemu państwu na Ziemi”.

Tyle, jeśli chodzi o kwestie techniczne sensu stricte. Pozostaje polityka. Henry

Kissinger twierdzi, że w koncepcji Ronalda Reagana wyniszczenia ZSRR przez wyścig

ekonomiczny nie było nic nowego. Mogły sobie trwać korzystne propagandowo dla obu stron

rozmowy o ograniczeniach liczby głowic atomowych, rakiet takiego czy innego zasiągu, nie

miało to większego znaczenia, skoro trwała konfrontacja kosmiczna. „Gwiezdne wojny”

Reagana były bluffem, ale nie był to też, choć wymagałby od Ameryki niesłychanego,

trudnego do zniesienia, wysiłku finansowego i społecznego, program niemożliwy do

zrealizowania. Technicznie i naukowo była Ameryka przygotowana. Nie stałoby się tak,

a przynajmniej przedłużyłoby się o pokolenie, przyznaje Kissinger, gdyby 12 kwietnia 1961

nie zezłościł się aż tak bardzo przebudzony z błogiego snu prezydent John Fitzgerald

Kennedy. Są wydarzenia, których znaczenia nikt nie jest w stanie zmierzyć, gdy się dzieją.

Kennedy’emu nie śnił się w 1961 upadek komunizmu. Nie wiemy, jakby zareagował Jurij

Gagarin, gdyby się dowiedział, że się do niego przyczynił. Fakty pozostaną jednak faktami.

Wbrew cynicznemu relatywizmowi Gerarda Degroota czy wątpliwościom Dennisa Newkirka

(Almarac of Soviet Manned Spacefight, Houston 1990) ten kwietniowy dzień wstrząsnął

światem.

Przy londyńskim bulwarze The Mall jeszcze w tym 2011 roku ma stanąć pomnik

pierwszego kosmonauty. Z Anglią łączą Jurija Gagarina dwuznaczne z początku

wspomnienia. Przyjechał tam w lipcu 1961 na zaproszenie Związku Zawodowego Hutników.

Oficjalne władze nie miały najmniejszego zamiaru podejmować „czerwonego”. Tłumy

wiwatujące na ulicach wymogły jednak na politykach zmianę stanowiska. Pierwszy przyjął

kosmonautę minister lotnictwa. Ranga w sumie niezbyt wysoka. Na koktajl wtargnęło jednak

około dwóch tysięcy (sic!) dziennikarzy z całego świata. Wielkość władców Albionu, pisał

André Maurois (Disraeli, Paris 1927), polega na tym, że umieją schylić czoło przed

koniecznością. Następnego dnia zaproszony więc został Jurij Gagarin na improwizowane

śniadanie z królową, do pałacu Buckingham. Oboje byli speszeni i spięci. Jarosław

background image

Galwanow, korespondent moskiewskiej „Prawdy” relacjonuje, że kiedy siedli przy stole,

Gagarin, patrząc na kilkanaście leżących przed nim sztućców, zwrócił się lekko spanikowany

do monarchini: „Pierwszy raz zdarza mi się jeść śniadanie z królową Wielkiej Brytanii

i trudno mi się połapać, co do czego służy”. Elżbieta II uśmiechnęła się i odparła: „Panie

majorze, ja urodziłam się w tym pałacu i też mi się te rzeczy ciągle mylą...”. Lody zostały

przełamane. Gagarin dostąpił nawet zaszczytu spaceru z królową po ogrodzie.

Potem było już z górki. Gdzieś pod koniec 1963 rozpił się, zaczął uciekać od ludzi,

sława zamiast go satysfakcjonować, stała się dla niego ciężarem nie do zniesienia. Władza -

Chruszczow został obalony, a nowy car Leonid Breżniew nie miał najmniejszego zamiaru

ułatwiać życia człowiekowi, który był faworytem jego poprzednika - nie zrobiła nic, żeby mu

pomóc. Z wielkiej łaski pozwolono mu wrócić do dawnego zawodu pilota. Tyle że on nie latał

już od lat. Z trzeciego, treningowego lotu już nie wrócił. Dało to oczywiście pole do popisu

wszystkim wielbicielom spiskowej historii dziejów. Wydaje się, że nic z tego. 27 marca 1968

była mgła, widoczność fatalna... Tak nieszczęśliwie skończyło się życie. Pozostała historia.

background image

CLAUDE LÉVISTRAUSS

Baron Jacob Johann von Uexküll, słynny biolog niemiecki, założyciel Instytutu

Badania Środowiska w Hamburgu, poświęcił wiele uwagi pajęczakowi z rzędu roztoczy -

kleszczowi (Ixodes rutinus). Tak, temu właśnie kleszczowi, który jest utrapieniem naszym

i naszych psów podczas wakacji. „Przebieg życia kleszcza - pisze Heimar von Ditfurth (Der

Geist fiel nicht vom Himmel, Hamburg 1976, polskie wydanie Duch nie spadł z nieba,

Warszawa 1981) jest dosyć skomplikowany i pełen ryzyka (...). Zrazu drobne zwierzątko

wdrapuje się na krzak i zatrzymuje na czubku małej gałęzi. Drogę swą odnajduje dzięki

światłu. Nie ma wprawdzie oczu tylko rozproszone skórne receptory światła - ale to

wystarcza. Po dojściu kleszcza na miejsce rusza program: czekać. Przerwać może go tylko

jeden jedyny sygnał: zapach kwasu masłowego, jaki wytwarzają gruczoły potowe organizmu

ciepłokrwistego.

Kleszcz musi więc teraz umieć wyczekać dopóty, dopóki przypadek pozwoli przejść

ciepłokrwistemu zwierzęciu tak dokładnie pod miejscem czatowania, aby roztocz mogła spaść

na jego sierść. Kleszcze w takiej sytuacji potrafią czekać co najmniej osiemnaście lat. Może

nawet o wiele dłużej, do osiemnastu lat bowiem naukowcy je sprawdzali. Przez cały ten okres

zwierzę pozostaje absolutnie nieruchome. Nie pobiera żadnego pokarmu. Spośród

niezliczonych wydarzeń i bodźców zewnętrznych żadne nie docierają, żadne na kleszcza nie

oddziałują. Dopiero jeśli dosięgnie go zapach kwasu masłowego, kleszcz budzi się

z odrętwienia i błyskawicznie spada. W następnej chwili wymacuje w skórze ciepłokrwistego

zwierzęcia wolne od sierści miejsce, w które wwierca swój ryjek. Tym samym zadanie

życiowe spełniło się. W jakiś czas potem odpada, składa jaja, wydaje potomstwo i ginie”.

„Cały bogaty świat otaczający kleszcza kurczy się i zmienia w mizerny twór” - podsumowuje

Uexküll. Innymi słowy, wszystkie właściwości świata redukują się dla kleszcza do obecności

lub nieobecność zapachu kwasu masłowego. U zwierząt wyższych, na przykład psa, kota, czy

kanarka z naszej klatki, postrzegana rzeczywistość świata staje się oczywiście

nieporównywalnie bogatsza, nadal jest jednak cząstkowa i relatywna, „zawsze też - podkreśla

von Ditfurth - jeszcze o wiele uboższa od świata, który postrzegamy my. Pod tym względem

wszyscy w naszych naiwnych wyobrażeniach wychodzimy z całkowicie błędnych założeń.

Rzeczywistość danego gatunku zwierzęcia przybliża się co prawda do przeżywanego przez

nas świata w takim samym stopniu, w jakim wzrasta jego pokrewieństwo z nami. Jest to

powód, dla którego łatwiej nam jest zaprzyjaźnić się z psem aniżeli z ptakiem, z chomikiem

niż z jaszczurką. Ale rzeczywistości rozmaitych gatunków nie pokrywają się nigdy ze sobą.

Także u psa i małpy człekokształtnej większość postrzeganych przez nas właściwości świata

background image

znajduje się poza horyzontem ich rzeczywistości”.

Pisząc o ubóstwie świata postrzeganego przez zwierzęta w porównaniu z człowiekiem,

dokonuje oczywiście von Ditfurth swoistego rachunku globalnego. W poszczególnych

dziedzinach nie może się człowiek z tymiż zwierzętami równać. I tak na przykład zmysł

wzroku jest u ptaków rozwinięty znacznie lepiej niż u człowieka. Dzięki gęstemu ustawieniu

w oku komórek czopkowych i pręcikowych widzą ptaki dokładnie niezauważalne dla nas

małe szczegóły i znacznie szerzej rozróżniają kolory. Tak zwana plamka żółta jest u ptaków

znacznie wrażliwsza niż u człowieka. U myszołowa np. na 1/100 mm

2

jej powierzchni

występuje około 100 komórek zmysłowych, podczas gdy u człowieka tylko 16-20. Zdolność

akomodacji ptasiego oka jest większa niż u nas, np. u kormoranów osiąga 50 dioptrii.

Również adaptacja do różnej siły światła przebiega szybciej. Pies ma z kolei wyżej rozwinięte

od nas zmysły węchu i słuchu. Węchem przewyższają nas nawet żółwie. Jaszczurka odbiera

inny od nas zakres dźwięków; „nie reaguje na głośny dźwięk - pisze Alfred Brehm - który

powstaje wtedy, gdy się uderza w kamień ponad jej głową, ale porusza się natychmiast, gdy

w pobliżu pełznie wśród traw jakiś owad. Można też koło niej głośno mówić czy gwizdać.

Natomiast zareaguje na najlżejszy wywołany przez nas szelest w zeschłej trawie”. Liczne

ptaki przewyższają nas także zmysłem dotyku. Cóż dopiero powiedzieć o nietoperzach,

mających uszy przystosowane do odbierania ultradźwięków wydawanych przez siebie

i odbijających się od przedmiotów otoczenia, co umożliwia im niedostępną człowiekowi

echolokację. Wprawdzie więc w sumie postrzegamy zapewne najwięcej z otaczającego nas

świata, wszelako liczne jego właściwości umykają naszym zmysłom. Von Ditfurth stawia

kropkę nad „i”: „Świat, który postrzegamy, pojawia nam się jako wynik przetworzenia małej

tylko cząstki z góry już nadzwyczaj ograniczonej liczby możliwych bodźców zewnętrznych.

To co postrzegamy, nie jest światem samym. Jest jego odbiciem. A kto pamięta o sposobie

powstania tego odbicia, musi wątpić w doskonałość jego zgodności z oryginałem”.

Nieco zapędził się von Ditfurth w owej niepewnej „doskonałości”. Można i należy

postawić sprawę o wiele brutalniej. Świat postrzegany przez nas jest niepełny, cząstkowy,

chaotyczny. Chciałoby się wręcz powiedzieć „bezsensowny”. Tyle że dla człowieka: „Istotą

rzeczywistości jest sens. Co nie ma sensu, nie jest dla nas rzeczywiste. Każdy fragment

rzeczywistości żyje dzięki temu, że ma udział w jakimś sensie uniwersalnym” (Bruno Schulz

Mityzacja rzeczywistości, w: Proza, Kraków 1973). Że by zaś nadać sens, trzeba

pokawałkowane - scalić, chaotyczne - sklasyfikować, nieuporządkowane - nazwać. Zadanie to

wypełnia kultura. Pisze Konrad Lorenz w Odwrotnej stronie zwierciadła (München 1973,

Warszawa 1977): „Wysoce zorganizowane współżycie przedludzkich prymatów stanowiło

background image

warunek, by integracja funkcji poznawczych mogła fulgurować (skutkować - L.S.) myśleniem

pojęciowym i wraz z nim językiem wyposażonym w składnię oraz dopuszczającą kumulację

tradycją. Umiejętności te wywarły z kolei ogromny wpływ zwrotny na kształt współżycia

ludzkiego. Szybkie rozpowszechnianie się wiedzy, wyrównywanie opinii wszystkich

członków gromady, zwłaszcza utwierdzanie przez tradycję określonych zasadniczych postaw

społecznych i etycznych wytworzyło nowego typu wspólnotę osobników, system żywy

bezprecedensowego rodzaju, którego konstytutywną zasadą jest ów nowy typ życia nazwany

przez nas życiem duchowym (w sensie: ponadfizjologicznym - L.S.). Konkretną realizację

takiego ponadosobniczego systemu nazywamy KULTURĄ”. Pod tym wywodem

austriackiego noblisty podpisać mógłby się każdy strukturalista. Claude LéviStrauss, pomimo

innego punktu wyjścia, antycypuje niejako etologiczną wizję Lorenza. Tyle że od razu ją

uściśla. Cóż to bowiem w praktyce społecznej znaczy owa „fulguracja” (straszne słowo -

L.S.) myśleniem pojęciowym i językiem wyposażonym w składnię? Tyle, mówiąc

najprościej, co NAZYWANIE świata, porządkowanie go słowami łączonymi podług składni.

Człowiek jest stworzeniem społecznym (Lorenz podkreśla to samo, mówiąc o jego udziale

w ”systemie ponadosobniczym”). Nazywanie świata służy więc zarówno klasyfikacji, jak

i komunikacji między osobnikami klasyfikację ową akceptującymi. Narzuca to z góry

nazywaniu rzeczy, które w punkcie wyjściowym jest dowolne, również charakter

obowiązujący. Język jest dowolny i obowiązujący. Co to znaczy? Po kolei.

Dowolność języka to ów niezaprzeczalny fakt, który tłumaczy nam zróżnicowanie

językowe społeczności ludzkich, że zasadniczo (pozwólmy sobie na to uproszczenie) każdej

rzeczy można nadać każde miano. „Motyw dawania sygnałów w stanie przedjęzykowym -

jeśli człowiek kiedykolwiek żył w takim stanie - nie mógł być czynnikiem wykształcenia

języka (...). Język, jeśli w ogóle się «wyłonił», to mógł się wyłonić tylko razem

z człowiekiem, a nie z niego” - twierdzi Helmut Plessner (Wybór pism, Warszawa 1988).

„Łączenie lub rozdzielanie danych postrzeżeniowych zależy od wolnego wyboru układu

odniesienia” - formułuje to samo poniekąd Ernst Cassirer (An Essay on Man, New York

1944). Nie chodzi przy tym, rzecz jasna, tylko o słownictwo. Również o składnię, całą

gramatykę, wszelkie zgoła wzorce pojęciowe. Zaplecza językowe poszczególnych populacji

ludzkich są dowolne, czyli siłą rzeczy różne. Najprzystępniej może tłumaczy to Lee Whorf

(Nauka a językoznawstwo, „Odra” 10/1980):

System językowego zaplecza nie jest po prostu pewnym reproduktywnym narzędziem

wyrażania idei, lecz czynnikiem owe idee kształtującym, programem i przewodnikiem

aktywności umysłowej, analizy doznań i syntezy intelektualnej u każdego z nas. Proces

background image

formułowania myśli nie jest niezależny i racjonalny w tradycyjnym sensie, lecz stanowi

fragment określonej gramatyki i w zależności od niej wykazuje mniejsze lub większe

zróżnicowania. Dokonujemy segmentacji natury tropami wyznaczonymi przez nasze języki

ojczyste. Wyodrębniamy pewne kategorie i typy zjawisk, nie dlatego że wszyscy stajemy

w ich obliczu, wręcz przeciwnie - rzeczywistość jawi się nam jako kalejdoskopowy strumień

wrażeń, strukturę natomiast nadają jej nasze umysły - to jest przede wszystkim tkwiące

w naszych umysłach systemy językowe. Dzielimy świat na części, porządkujemy go za

pomocą pojęć, przypisujemy mu sens w określony sposób, ponieważ jesteśmy

sygnatariuszami umowy, by czynić to tak właśnie a nie inaczej; umowy, która obowiązuje

w naszej społeczności językowej i którą skodyfikowano na wzorcach naszego języka. Umowę

tę zawarliśmy implicite i nigdy nie została ona jawnie podana, ale jej warunki obowiązują

bezwzględnie - nie jesteśmy stanie mówić bez zaakceptowania ustanowionych przez nią

klasyfikacji danych i uporządkowania.

W konsekwencji: „Dochodzimy tu do nowej zasady relatywizmu: postrzegający nie

utworzą sobie tego samego obrazu świata na podstawie tych samych faktów fizycznych, jeśli

ich zaplecza językowe nie będą ze sobą porównywalne”. I odwrotnie, w ramach tej samej

konwencji językowej nasze widzenie świata będzie bardzo zbliżone, a to, co postrzegamy,

w ramach naszej grupy, jako radykalnie lub wręcz rewolucyjnie odmienne, mieszcząc się

w tej samej strukturze, będzie w istocie niezwykle zbliżone, z dalszej perspektywy omal

identyczne. Oddajmy znowu głos Lee Whorfowi:

Nie doszlibyśmy do tej szokującej konkluzji, porównując ze sobą współczesne języki

europejskie i dorzucając do nich łacinę i grekę jako dobre punkty odniesienia. W językach

tych panuje jedność podstawowych wzorców, które na pierwszy rzut oka (nasz! - L.S.) zdają

się zgadzać z logiką naturalną. Uniformizm ów jednak istnieje tylko dlatego, że wszelkie

dialekty indoeuropejskie wykrojone zostały podług tego samego podstawowego szablonu,

wywodząc się historycznie z niegdysiejszej wspólnoty językowej (...). Stąd właśnie wynika

jednomyślność w społeczności dzisiejszych naukowców (...). Jeśli porównamy nasze języki

z chińskim,

semickimi,

tybetańskimi

czy

afrykańskimi,

rozbieżności

w analizie

rzeczywistości stają się bardziej widoczne, a gdy przystąpimy do tubylczych języków

Ameryki, fakt różnego artykułowania rzeczywistości okazuje się zupełnie niezbity. Objawia

się nam w całej pełni relatywność wszystkich systemów pojęciowych, włącznie z naszym

własnym, i ich generalną zależność od języka (...).

Rozważmy parę przykładów. W języku Hopi „błyśnięcie”, „fala”, „płomień”,

„meteor”, „kłąb dymu”, „pulsowanie” są czasownikami - zdarzenia z natury swej

background image

krótkotrwałe nie mogą być niczym innym, jak tylko czasownikami. „Chmurę” i ”burzę”

natomiast obejmuje dolny limit trwania dla czasowników. Hopi dokonują klasyfikacji zdarzeń

wedle typów trwania, co przy naszych nawykach myślowych wydaje się zabiegiem

dziwacznym (...).

Najbardziej zaskakujący jest chyba fakt, że tak dostojne kategorie kultury Zachodu,

jak czas, materia i prędkość, okazują się nie mieć aż tak doniosłego znaczenia dla

konstruowania spójnego obrazu rzeczywistości (...). JęzykHopinp. można by nazwać

językiem bezczasowym (...). Osobliwe właściwości czasu u Hopi sprowadzają się do jego

zmienności w zależności od nadawcy, do braku jednoczesności i do wymiaru zerowego; nie

można mianowicie przypisać mu liczby większej od jedności. Hopi nie mówią „zostałem pięć

dni”, lecz „wyjechałem piątego dnia”. Wyraz odnoszący się do tak rozumianego czasu,

odpowiednik naszego „dnia” nie występuje w liczbie mnogiej. Czasownik Hopi nie

wprowadza odróżnienia teraźniejszości, przeszłości i przyszłości zdarzenia samego w sobie,

natomiast wskazuje zawsze rodzaj prawomocności, jaki przysługuje sądowi wedle intencji

nadawcy: A. czy jest to relacja zdarzenia, B. czy jest to przewidywanie, C. czy jest to

uogólnienie lub sformułowanie jakiegoś prawa na temat zdarzenia. Sytuacje, w której

nadawca i odbiorca kontaktują się ze sobą w obrębie tego samego pola obiektywnego, dzieli

język angielski, jak wiele innych języków, na dwa typy okoliczności, zwane przez nas

odpowiednio teraźniejszością i przeszłością. Ten podział okazuje się niekonieczny.

Gramatyka Hopi umożliwia również odróżnienie zdarzeń monumentalnych, trwałych

i powtarzających się oraz sygnalizowanie stadium, w jakim znajduje się opisywane zjawisko.

Rzeczywistość daje się więc ująć bez uciekania się do wielowymiarowego czasu. Co stałoby

się z fizyką stworzoną wedle takich kategorii i pozbawioną symbolu „t” (t = czas - L.S.)

w swych równaniach? Jak sądzę, byłaby to fizyka równie dobra, choć wymagałoby odmiennej

ideologii i, być może, odmiennej matematyki.

Jakkolwiek jednak systemy językowe byłyby odmienne i dowolne, to - powtórzmy -

raz utworzone stają się kategoryczne i obowiązujące. Oznacza to, że poszczególne grupy

ludzkie muszą postrzegać i formułować świat inaczej, nieraz diametralnie inaczej.

„Klasyfikacja jest jedną z podstawowych cech mowy - pisze Ernst Cassirer (op. cit.). - Sam

akt nadania nazwy należy do procesu klasyfikacji. Nadanie nazwy przedmiotowi lub

czynności oznacza podciągnięcie ich pod pojęcie pewnej klasy...”. „Każdy rzeczownik

klasyfikuje, każdy przymiotnik porównywa” - sekunduje mu Philip Bagby (Kultura i historia,

Warszawa 1975). Tworzenie zaś klas, poddawanie słów gramatyce, jest właśnie

porządkowaniem świata w celu nadania mu harmonii i sensu. LéviStrauss twierdzi

background image

kategorycznie: „Język jest najdoskonalszym ze wszystkich przejawów porządku kulturowego,

tworzących systemy na tej czy innej zasadzie. I jeśli chcemy zrozumieć, czym jest sztuka,

religia, prawo, a może nawet i kuchnia lub zasady uprzejmości, należy rozumieć je jako kody,

utworzone przez artykulację znaków, według modelu lingwistycznego porozumiewania się.”

(Georges Charbonier, Rozmowy z Claude LéviStraussem, Warszawa 2000). Musimy bowiem

zdać sobie sprawę, że każ da klasyfikacja jest swoistą zbrodnią na rzeczywistości. Barwy są

wrażeniami

wzrokowymi

wywołanymi

widzialną

częścią

promieniowania

elektromagnetycznego. Ich spectrum jest ciągłe. Wyodrębnianie z niego barw: czerwonej,

zielonej, niebieskiej... ciągłość tę kaleczy i sztucznie rozrywa. Przy czym w zależności od

systemu językowego rozrywa i kaleczy różnie. Indianie Nutka nie rozróżniają na przykład

zielonego i niebieskiego, w podstawowej grupie ich barw wymieniają natomiast szereg żółci.

Język polski wyodrębnia tylko parę rodzajów śniegu: śnieg, szron, szadź, bryja. Język

Eskimosów ujmuje natomiast w odrębne kategorie rodzajów śniegu kilkadziesiąt. Gdzie więc

Polak przechodzi ze śniegu mniej sypkiego, na bardziej sypki, ale z grubsza ten sam śnieg, dla

Eskimosa na tym samym odcinku drogi zmienić się mogą imiona świata. To język każe nam

rozróżniać krzew od drzewa (gdzie jest niby jakościowa różnica?), kamień od głazu, rzekę od

strumienia, dzieciństwo od młodości...

To język organizuje nasze postrzeganie i formułowanie świata, a w konsekwencji -

naszą sztukę, religię, prawo... Stawiając tutaj właśnie kropkę nad „i”, dokonał Claude

LéviStrauss swoistego „przewrotu kopernikańskiego” w naukach społecznych. Jest to

porównanie w pełni uprawnione. Kant uznał za „kopernikańskie” odwrócenie sposobu

myślenia, przejście od sądu, że doświadczenie umożliwia pojęcia, do zasady, że przeciwnie -

pojęcia umożliwiają doświadczenia. Odwrócenie sposobu widzenia LéviStraussa jest

w istocie podobne. Skoro bowiem jesteśmy związani w naszym postrzeganiu świata pewną

nieuświadamianą umową, poza którą wyjść nie umiemy i w ramach której myślimy,

tworzymy i działamy, oznacza to - niechaj dosadne uproszczenie podkreśli dobitność zasady -

że nie człowiek tworzy kulturę, ale kultura człowieka! Innymi słowy, powtórzmy do

znudzenia, kochamy się, wierzymy, tworzymy, organizujemy życie społeczne etc. w ramach

pewnego kokonu, pewnego zbioru dyrektyw, wynikłego z takiego a nie innego postrzegania

świata.

Teoria Kopernika doczekała się setek poprawek i uzupełnień, podobnie jak filozofia

Kanta. Tyle że nie było już odwrotu. Zaczęliśmy inaczej myśleć i inaczej spoglądać na świat.

Podobnie jest z rewolucją LéviStraussa. Będziemy ją rozwijać lub ograniczać, rozbudowywać

i poddawać korektom. Nasze myślenie nie będzie już jednak nigdy takie samo. Dlaczego

background image

rozdziałem tak innym od poprzednich chcę zakończyć tę książkę? Claude LéviStrauss zmarł

ledwie rok temu. Jest więc naszym współczesnym. W kolejnych książkach mogliśmy na

bieżąco śledzić rozwój jego myśli. Wielu to nawet robiło. Ja sam zafascynowałem się jego

pracami już czterdzieści lat temu. Ale nawet teraz, po jego śmierci, nie dotarło do nas chyba

w pełni, jakim był tytanem. Spoglądamy w przeszłość i patrzymy ze zdziwieniem, jak jedne

zdarzenia zostały przecenione, inne niedocenione. Ale dzieje polityczne, intelektualne,

społeczne toczą się nadal. I znowu znaczenie jednych rzeczy nadwartościujemy, innych, ileż

istotniejszych, nie zauważamy. I chociaż nie ma na to sposobu, wynika jednak przesłanie.

Banalne i naiwne - że warto się czasami zadumać. Nawet nad głupim kleszczem. LéviStrauss

się nim nie zajmował. Ja go tu wsadziłem, żeby uprzystępnić jego tezy, do których dochodził

zupełnie innymi szlakami. Jak jednak wiadomo, wiele dróg prowadzi do Rzymu. I ta przez

Krym i nawet przez karczmy babińskie. Można wybierać różne ścieżki, ale i tak dojdziemy

chyba na końcu do wniosku, iż jesteśmy spadkobiercami żołnierzy spod Valmy, a rycerzom

spod Poitiers tak wiele znowu nie zawdzięczamy, zaś osiągnięcia zapomnianego Kozaka

Jermaka okazały się trwalsze od Gruzina Stalina. Chociaż sam Jermak nie miał zielonego

pojęcia o dalekich skutkach swoich działań, podobnie zresztą jak Joanna d’Arc czy nawet

Henryk VIII. Taki jest już ten świat i dlatego żyć na nim tak ciekawie, że aż odchodzić

szkoda.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bazylow Ludwik Historia Rosji
Stomma Ludwik Królów polskich przypadki
Stomma Ludwik Nasza różna Europa
Bazylow Ludwik Historia Rosji
Stomma Ludwik Żywoty zdań Swawolnych
Bazylow Ludwik Historia Rosji Notatnik
Stomma Ludwik Krolow polskich przypadki bez ilustracji johnny 2
Stomma Ludwik Antologia poezji głupich i mądrych Polaków
Stomma Ludwik Polskie złudzenia narodowe Księgi wtóre
Ważne wydarzenia historyczne, Monarchia absolutna na przykładzie Ludwika XlV
praca - host.soc., Historia socjologii: praca zaliczeniowa z „18 brumaire'a Ludwika Bonaparteg
Niedocenieni mysliciele zapomniane historie filozofii e 1fsp
Ludwik Bazylow historia Powszechna
Ludwik Stomma Żywoty zdań swawolnych
Ludwik Stomma Skandale polskie

więcej podobnych podstron