Stomma Ludwik
Historie niedocenione
Opracowanie graficzne:
Janusz Barecki
Korekta:
Bogusława Jędrasik
Copyright © Ludwik Stomma, Warszawa 2011
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2011
ISBN 978-83-244-0182-6
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11,00-375 Warszawa iskry@iskry.com.pl www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
Dedykacja
ADAM I EWA
ZAMA 202 P.N.E.
COVADONGA 722
KRUCJATY
JOANNA D’ARC
MARIGNANO 1515
CZARNA LEGENDA
HENRYK VIII
JERMAK TIMOFIEJEWICZ
JAMESTOWN 1676
VALMY
OLIMPIADA 1896
HISZPANIA 1936-1939
HOLOCAUST
DEKOLONIZACJA
JURIJ GAGARIN
CLAUDE LÉVISTRAUSS
Basi mojej najdroższej
ADAM I EWA
Opisana jest w Biblii dokładnie historia, jak z żebra Adama Bóg Jahwe stwarza
kobietę i przyprowadza ją do organodawcy. Ani goły Adam, ani goła kobieta nie krępują się
przed sobą. W raju, w którym mieszkają, czai się jednak złowrogi wąż, który kusi głupią
babę. Chodzi konkretnie o smakowite, ale zakazane jabłko z rajskiego sadu. Goła kobieta
zrywa je oczywiście, łamiąc nakaz Boga Jahwe, czyli grzesząc. W tym momencie zaś stają się
symetrycznie dwie rzeczy (podaję w paru najbardziej współczesnych tłumaczeniach, żeby nie
być posądzonym o manipulację tekstem):
1. „A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki
figowe i zrobili sobie przepaski” (Biblia Tyniecka, Poznań 1971, A). „Teraz otworzyły się
obojgu oczy i zszyli liście figowe, i zrobili sobie przepaski” (Pismo Święte pod redakcją ks.
Michała Petera, Poznań 1973, B).
„Wtedy otworzyły się oczy im obojgu i poznali, że są nadzy. Spletli więc liście figowe
i zrobili sobie przepaski” (Pismo Święte brytyjskiego i zagranicznego Towarzystwa
Biblijnego, Warszawa 1986, C).
Jahwe interweniuje natychmiast. W odwet za to wykroczenie, a może nawet
sprzeniewierzenie jego regulaminowi, deklaruje kobiecie: „Obarczę cię niezmiernie wielkim
trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz
kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą” (A). „Wielce pomnożę
dolegliwości brzemienności twojej. W bólach rodzić będziesz, a do męża twego będzie cię
skłaniać pożądliwość twoja, a on panować będzie nad tobą” (Księga Rodzaju, KUL, pod
redakcją X. dr. Stanisława Lacha, Poznań 1962). „Pomnożę dolegliwości brzemienności
twojej, w bólach będziesz rodziła dzieci, mimo to ku mężowi twemu pociągać cię będą
pragnienia twoje, on zaś panować będzie nad tobą” (C). „Pomnożę po wielekroć cierpienie
twych brzemienności. W boleściach będziesz dzieci rodziła, wszakże do męża będziesz
lgnęła, a on rządzić będzie tobą (B)”.
Związek przyczynowoskutkowy wydaje się jasny. Zauważenie nagości jest odkryciem
seksualizmu. W tym momencie dokonuje się zamiana rajskiej nieśmiertelności indywidualnej
na nieśmiertelność gatunkową (społeczną), która wymaga rozmnażania się, a więc rodzenia
dzieci przez kobiety. Na scenę wkracza tu śmierć. Co było zbędne w raju, teraz staje się
koniecznością - kobiety muszą rodzić, bo ludzie będą umierać.
W raju życie było wieczne. Nieuchronna śmierć wymusza prokreację. Wszystko, co
związane z seksem i rozmnażaniem się stanowi więc funkcję śmierci, jest nią skażone, a więc
ciemne, brudne i grzeszne. Z sadystyczną dosadnością Jahwe prawi o tym, jak „pomnoży
dolegliwości brzemienności”, „obarczy bólem brzemienności”... Albowiem brzemienność
i konieczność rodzenia dzieci są karą. Karą jest również to, iż kobieta będzie czuć, co
występnie zdarzyło się w raju, pożądanie względem mężczyzny. Pożądliwości mężczyzny
względem kobiety nie poświęca Jahwe ani słowa. Owszem, informuje go (3,19), że i on
będzie odtąd śmiertelny oraz zmuszony do pracy (3,17-18), winowajca upadku jest jednak
wskazany jednoznacznie - jest nim kobieta, od tej chwili istota NIECZYSTA.
Miesiączkujące, ciężarne, rodzące zwierzę seksualne. Wyjaśnia to dobitnie Klemens
Aleksandryjski (zm. 212): „Gdy Salome pytała Pana: «Dokąd śmierć będzie sprawowała swą
władzę?», odpowiedział Pan: «Dopóki wy, kobiety, będziecie rodzi滄.
Pisał święty Odo z Cluny (zm. 942): „Całe piękno kobiety polega na skórze. Gdyby
mężczyźni zdawali sobie sprawę, co się pod skórą ukrywa, to sam widok kobiet byłby im
wstrętny. Bo cóż się mieści w kobiecych nosach, gardłach, brzuchach... - Obrzydliwe
nieczystości. A my, którzy wzdragamy tknąć się, choćby palcem, błota, rzygowin czy gnoju,
jakże możemy czuć satysfakcję ze ściskania w ramionach tych worków ekskrementów!?”
(cytuję za: Louis Réau, Iconographie de l’art chrétien, t. II, cz. 2). Budzić się może
oczywiście prostackie pytanie: cóż innego mieści się w męskich nosach, gardłach, brzuchach?
Jest to jednak pytanie bezprzedmiotowe. Nie ma tu bowiem symetrii: to kobieta uwodzi,
zwodzi, prowadzi w otchłań nieczystości i grzechu. Podkreśla raz jeszcze Peter Brown (Ciało
i społeczeństwo, mężczyźni, kobiety i abstynencja seksualna we wczesnym chrześcijaństwie,
Kraków 2006): „Ubolewający nad śmiercią mężczyźni skłonni byli ją postrzegać jako
zagrożenie wynikające z niezmiennej uwodzicielskiej mocy kobiet (...). Niektórzy radykalni
uczniowie Tacjana Syryjczyka (ur. 130 - zm. ok. 185) wręcz przypisywali aktowi
seksualnemu fakt pierwotnej utraty Ducha przez Adama i Ewę. Utrzymywali, że Ewa
napotkała węża, reprezentanta świata zwierzęcego, a on nauczył ją robić to, co robią
zwierzęta - mianowicie kopulacji. Tak oto Adam i Ewa, przyłączywszy się poprzez
useksualnienie do świata zwierząt, znaleźli się na śliskim stoku, który przez seksualność
powiódł ich ku dziedzinie zwierzęcej, a stąd ku grobowi”. Tertulian (155-220) zwracając się
do kobiety, pisze (cytuję za Jeanem Delumeau, Strach w kulturze Zachodu XIVXVIII w., przeł.
A. Szymanowski, Warszawa 1986, s. 292): „Winnaś zawsze nosić żałobę, być okryta
łachmanami i ogarnięta skruchą, by odkupić grzech zagubienia rodzaju ludzkiego (...).
Kobieto, jesteś bramą diabła. Ty dotknęłaś drzewa Szatana i ty pogwałciłaś prawo Boskie”.
Powoli wszystko się miesza: grzech pierworodny, nieczystość metafizyczna i brutalnie,
cieleśnie dosłowna. Święty Augustyn nie zajmuje się nawet aspektem teologicznym: Inter
urinam et faeces nascimur - „Rodzimy się w wydzielinach i brudach”. Jest mu głęboko
przykro, iż musiał się znaleźć na tym świecie za przyczyną kobiecych flaków. Ten strach
przed nieczystą kobietą przeradza się w rzeczywistość społeczną. Pisze Francesco Petrarca,
ten sam, który zakochany był w Laurze, ujrzanej w Wielki Piątek 1327 roku w kościele
Świętej Klary w Avignonie i nigdy więcej, była więc dla niego snem, natchnieniem
i złudzeniem: „Kobieta (...) jest prawdziwym diabłem, wrogiem pokoju, źródłem rozterek,
przyczyną zbędnych kłótni zakłócających równowagę ducha... A niechże się żenią ci, którzy
czują pociąg do obcowania z żoną, do nocnych obłapywanek, do skomlenia dzieciarni, do
udręki bezsenności. My, jeśli tylko leży to w naszej mocy, wolimy uwieczniać nasze imię
talentem, a nie małżeństwem, dziełami ducha, a nie dzieciakami, w cnocie, a nie w zespoleniu
z kobietą”. „Strach przed kobietą - próbuje tłumaczyć katolicki historyk Jean Delumeau - nie
jest wymysłem ascetów chrześcijańskich. Ale jednak - jest zmuszony przyznać - prawdą jest,
że chrześcijaństwo przyswoiło go sobie bardzo wcześnie i że następnie straszyło nim aż do
początków XX wieku. Oznacza to, że agresywny antyfeminizm nie jest nowością w języku
teologicznym”.
„Kobieta, która w raju zaprzedała nas śmierci, której nieczystość brudzi nasze
domostwa i zatruwa ziemię, waży się niekiedy podnosić wężową głowę i nawet podważać
słowa swojego męża i pana. Zaprawdę nie ma kary na takową bezczelną zuchwałość. Nie
wystarczą rózgi, gdyż obojętne, ile krwi z jej grzbietu spłynie, co miesiąc przyniesie nową
krew zatrutą” (Chorycjusz retor, VI w., podług wydania Förstera, Leipzig 1929). Rozumiejąc,
że skrajność podobnych stanowisk może stać się przeszkodą w ewangelizacji, czyli
umacnianiu pozycji Kościołów, chrześcijaństwo kreowało kult Matki Bożej Maryi niemający
realnych podstaw w piśmie. Zwana „matką”, „kobietą” została jednak radykalnie
odseksualniona. Kolejne dogmaty dotyczące jej czystości ustanawiają, iż zachowała ona
dziewictwo (wyjaśnijmy brutalnie: hymen) nie tylko w momencie poczęcia, ale także po
porodzie! Jest to więc kobieta nadfizjologiczna, niemająca nic wspólnego z nieczystymi
istotami błąkającymi się i zwodzącymi na naszym niskim padole. W dyskusji nad celibatem
powiedział ksiądz Boniecki, podówczas redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, iż
w momencie zawsze możliwych prześladowań ksiądz nieobciążony rodziną, a więc mniej
podatny na sentymentalny szantaż, ma większe szanse przetrwać w wierze i oporze. Jest to
zapewne jedyny argument za celibatem, który do mnie przemówił. Tyle że ustanawiający
reguły celibatu w najmniejszej mierze się nim nie interesowali. Dla nich liczyło się bowiem,
żeby nie wydał kapłanów „Bóg poprzez pożądania ich serc na łup nieczystości” (Rz 1, 24-25).
A chodzi tu jeszcze, tak przynajmniej było to później interpretowane przez Ojców Kościoła,
o obcowanie z kobietami, czyli swoiste zaledwie „zanieczyszczenie”. Cóż dopiero przyznanie
kobietom samego przywileju sprawowania kapłaństwa. Tutaj nieczystość zyskiwałaby
możliwość zatruwania obrządku i samej jedynie słusznej nauki. Dlatego też Kościół
rzymskokatolicki nie podejmuje nawet cienia dyskusji na ten temat, gdyż byłaby ona
w samym punkcie wyjścia sprzeniewierzeniem się Pismu. W wyznaniach świętego Cypriana
(J.N. Bakhuizen van den Brink, Scriptores christiani primaevi, Haga 1946) ciało
chrześcijańskiego mężczyzny jawi się jako mikrokosmos, który byłby nieskalany, gdyby nie
płodowy pobyt w ciele żeńskim i zatrucie jego wydzielinami, co zasiało w nim elementy
pierwiastka podatnego na oddziaływanie żeńskie. Dlatego też mężczyzna musi twardo
zapanować nad kobietą - dać jej zatrudnienie w dziedzinach „niemających związku z myślą”
(Tertulian), karać jej uchybienia cnocie i posłuszeństwu, nie poddawać się jej fanaberiom
i zachciankom. Jest oczywistością, iż żona może być przez męża karana fizycznie. Francuscy
libertyni lubujący się w praktykach flagelacyjnych twierdzili cynicznie (de Sade), iż poniżając
kobiety, robią w końcu to, co Kościół od dawna zalecał. Tak więc libertynizm w najbardziej
nawet wyuzdanych swoich formach, co jest paradoksem, mógł się odwoływać do uświęconej
tradycji, uznając kobietę za stworzenie gorsze, mające być w pełni obiektem męskiej woli,
a co więcej - stworzenie, któremu należy się kara. Nic więc dziwnego, iż w korzeniach
światopoglądowych, nawet świadomie, jak na przykład hrabia Honoré de Mirabeau,
libertynizm powracał do wizerunku kobiety winnej grzechu i śmierci. Zresztą, nie mogło być
inaczej. Libertynizm chciał być ruchem (czy raczej praktyką) świętokradczym. Podejmował
więc konfrontację na terenie ustalonym już i ugruntowanym, przekręcając i deprawując
normy społeczne, nie negując jednak ich fundamentów. Wyuzdany mnich Clément
w powieści markiza Donatiena de Sade’a (Justyna, czyli nieszczęścia cnoty, Łódź 1987)
tłumaczy Teresie: „Skoro tylko zaczyna się mówić o lubieżności - natychmiast podnosi się
szum. Robią go zwłaszcza kobiety, nieustannie strzegące swoich praw, kobiety, których
słabość i znikoma wartość nie pozwalają na utratę czegokolwiek (...). To niewielka strata, gdy
mężczyzna dla wzmocnienia swojej rozkoszy zaniedba albo zepsuje przyjemność kobiecie.
Tak naprawdę nie ma przecież żadnego porównania między mężczyzną a kobietą”. Oto
interpretacja tradycji, bluźniercza być może, ale nieubłaganie konsekwentna.
Biblia, definiuje Encyklopedia Katolicka, jest to „zbiór ksiąg uważanych przez
Kościół za natchnione oraz przyjętych do kanonu Pisma Świętego z uwagi na zawarte w nich
objawienie Boże (...). Biblia jako słowo Boże stanowi największą świętość dla wyznawców
monoteizmu żydowskiego i chrześcijańskiego. Dodajmy, że biblijną wizję rajską przejął też
w znacznej części islam.
Są takie zdarzenia w dziejach ludzkości, które datować trudno. Włączenie przesłań
biblijnych do tradycji i praktyki społecznej to przypuszczalnie w kręgu kultury
chrześcijańskiej kwestia IIIIV wieku. Wtedy też wyrósł, by trwać przez wieki uświęcony
mizoginizm społeczny i kultowy. Rzecz o konsekwencjach nieporównanie większych niż
stoczone tysiące bitew, zdobyte zamki i upokorzone chorągwie. Dopiero w XIX wieku, dzięki
naciskom organizacji feministycznych, zdeterminowanych ponad powszechne ośmieszanie
i administracyjne przeszkody zaczęły kobiety dochodzić drobnej części swoich praw. W 1860
kobiety (powyżej 30 lat) w Wielkiej Brytanii zdobywają prawo do głosowania (do
kandydowania w 1907). Od 1864 mogą głosować w Rosji, od 1865 w Finlandii, 1867
w Australii, 1886 w Szwecji, od 1901 w Norwegii. We Włoszech trzeba było poczekać do
roku 1945, we Francji do 1946, w Szwajcarii do 1971, w Portugalii do 1976, w Kuwejcie do
1999. Przypomnijmy, iż w starożytnym Rzymie kobiety miały prawo wypowiadać się na
Forum w sprawach politycznych i głos ich musiał być brany pod uwagę, prawda że męskiego
senatu. O to i tylko o to występuje w rewolucyjnej Francji w 1791 Olympe de Gouges. Co się
działo od czasów rzymskich po XIX wiek, a więc prawie dwa tysiąclecia? - Z Biblii wypełzł
wąż, zachęcił głupią babę do zjedzenia jabłka, na skutek czego zauważyła, że mężczyzna jest
goły, z czego wynikła śmierć... Karykatura zawarta w takim streszczeniu o tyle jest niegodna,
że owa rajska wizja spowodowała spustoszenie społeczne dyskryminujące przez wieki
połowę ludzkiej populacji i w znacznej mierze trwające do dzisiaj. Historia, którą czytamy
również w podręcznikach, jest historią mężczyzn. Na marginesie zjawi się może jakaś
królowa, Joanna d’Arc albo Emilia Plater. Kobiet jako współsiły sprawczej dziejów tam nie
ma. A każdy chrześcijański samiec uważa w głębi ducha, że panować będzie nad samicą.
Amen.
ZAMA 202 P.N.E.
Hannibal twierdził skromnie, iż jest trzecim największym wodzem w dziejach, po
Aleksandrze Macedońskim i Pyrrusie. Historia wojskowości oceniła go wyżej. Karl von
Clausewitz uważał go za geniusza, a podręczniki taktyki militarnej aż po lata pierwszej wojny
światowej przytaczały jego manewry jako wzór i przykład. Chodzi przede wszystkim o bitwę
pod Kannami stoczoną 2 sierpnia roku 216 p.n.e. W największym skrócie: Hannibal ustawił
swoje wojska w kształt półkola wybrzuszonego w kierunku armii rzymskiej. Przeciwnik nie
mógł uderzyć na skrzydła, gdyż zostawiałby środek półkola na swojej flance. Logicznie natarł
więc na centrum, które w zaciekłej walce zaczęło się z wolna cofać, aż do momentu, kiedy
półkole wypięło się w przeciwną stronę niż na początku starcia. Wtedy jednak oba jego końce
znalazły się na skrzydłach legionów Terencjusza Warrusa i Emiliusza Paulusa. Ruszyły do
przodu i Rzymianie znaleźli się w kotle, z którego nie było już wyjścia. Według Polibiusza
zginęło 70 000 Rzymian, a 10 000 dostało się do niewoli. Są to zapewne liczby przesadzone,
ale już szacunki Liwiusza: 46 200 zabitych i około 30 000 jeńców historycy uważają za
bliskie prawdy. Były to straty ogromne. Ocenia się, że Rzym miał wtedy 325 000 ludzi
zdolnych do chwycenia za broń. Tymczasem poprzednie zwycięstwa Hannibala pod Trebią
(w grudniu 218) i nad Jeziorem Trazymeńskim unicestwiły już około 40 000 spośród nich.
Zważywszy, iż co najmniej 40 000 znajdowało się poza Półwyspem Apenińskim, a co
najmniej drugie tyle konieczne było do obsadzenia miejsc obronnych, w najrozpaczliwszym
pospolitym ruszeniu Rzym mógł rzucić teraz przeciw Hannibalowi tylko ostatnie rezerwy,
złożone co gorsza z ludzi niewprawionych w walce, z najmłodszych i najstarszych roczników.
Wydawało się, że droga do Wiecznego Miasta stoi otworem. Tak też sądziło otoczenie
punickiego wodza. Marhabal, dowódca jazdy, podczas pobitewnej uczty wykrzyknął
z zapałem, że „następną ucztę odbędziemy za cztery dni na Kapitolu”. Hannibal nie podjął
tematu, a przynaglany bąknął coś o czasie do namysłu i że w ogóle nie jest to temat aktualny.
Wówczas to wyrwały się Marhabalowi te słynne słowa: Vincere scis, Hannibal, victoria uti
nescis (Umiesz, Hannibalu, zwyciężać, ale wykorzystać zwycięstwa nie umiesz).
Dlaczego Hannibal nie ruszył na Rzym? Wbrew niektórym historykom i ”cokolwiek
sądziłby na ten temat zwycięzca spod El Alamejn, sir Bernard Montgomery” - jak komentuje
zgryźliwie Serge Lancel (Hannibal, Warszawa 2001), odpowiedź jest prosta. Dlatego że nie
mógł i nie chciał. Nie mógł? - „Miasto - pisze Gilbert CharlesPicard - tworzyło obóz
oszańcowany jedenastokilometrowymi murami, których armia punicka nie mogła nawet
w całości otoczyć. Hannibal, który tyle się natrudził ze zdobyciem Saguntu i który nie śmiał
zaatakować ani Emporii, ani Massali, nie mógł sobie pozwolić na wielomiesięczne
unieruchomienie armii przed tą przeszkodą nie do zdobycia (...). Co więcej, w ciągu tego roku
mury rzymskie zostały wzmocnione i dwa legiony normalnego garnizonu zupełnie
wystarczyłyby do obrony. A oblężenie tak długo musiałoby być bezskuteczne, jak długo po
Tybrze mogła swobodnie żeglować nienaruszona flota rzymska”.
Nie chciał? - Zdobycia i zniszczenia Rzymu, przerastającego jego siły, trzeźwo
kalkulujący Hannibal nie miał nigdy w swoich planach. Wiemy o tym z pewnością z tekstu
cytowanego przez Polibiusza jego układu z Filipem, królem Macedonii. Chodziło o odcięcie
Rzymu od żyznych prowincji południowych i jednoczesne odcięcie go od możliwości
ekspansji na północ, tak żeby stał się drugorzędnym państwem pod wpływem Kartaginy.
Świat grecki zostałby poddany sojuszniczym Macedończykom, hellenistyczna Syria Antiocha
III Wielkiego ryglowałaby Morze Śródziemne od wschodu. Jak podsumowuje Gilbert
CharlesPicard: „Taki byłby porządek świata, gdyby Hannibal zwyciężył”. Była to koncepcja
mająca teoretycznie wszelkie szanse powodzenia. Jednego jednak Hannibal „nie mógł
w swoich kalkulacjach brać pod uwagę - tej siły narodu rzymskiego, ponieważ chodziło
o zjawisko zupełnie nowe w ewolucji ludzkości. On sam opierał się jedynie na
mieściepaństwie i królestwie typu hellenistycznego. Kartagina sprawowała w Afryce
samodzielną kontrolę nad obszarem większym niż obszar zajmowany przez trzydzieści pięć
«tribus» rzymskich. Zorganizowała go starannie i podzieliła na prowincje (...). Ale nie
potrafiła w mieszkańcach równin wzbudzić patriotyzmu, który ożywiał tylko mieszkańców
stolicy (...). To kalectwo państwa punickiego było wspólne wszystkim państwom greckim,
jakakolwiek była ich konstytucja. Miasta były zbyt małe, związkom brakło spoistości (...).
W rzeczywistości określenie «państwo», którego używamy w braku innego, nie jest stosowne
do żadnej z tych form, podczas gdy dla republiki rzymskiej nadaje się jak najbardziej”.
Kampania wydawała się niepewna. Poza nią jednak Hannibal nie mógł liczyć na żaden
z regionów bliskich Rzymowi związanych już z nim nie tylko grą interesów i traktatów, ale
również, o czym Kartagińczycy przekonywali się ze zdumieniem i wciąż nie chcieli przyjąć
do wiadomości, poczuciem obywatelskiej jedności. Trzydzieści pięć plemion składających się
na lud rzymski było już ze sobą organicznie związanych.
Marsz na Rzym byłby więc w istocie szaleństwem. Ale w takim razie co robić?
U szczytu powodzenia Hannibal znalazł się w impasie. Nic nie jest jednak stracone. Powstaje
koncepcja umocnienia się na południu Italii, co uniemożliwiałoby ekspansję Rzymu w tym
kierunku, założenia tu silnej bazy dla floty, co dałoby wspomaganej przez Greków Kartaginie
panowanie nad Morzem Śródziemnym. Tyle że jak dotąd wojska punickie nie opanowały
żadnego ważniejszego portu. Wydaje się jednak, że szczęście jeszcze raz uśmiecha się do
punickiego wodza. Oto w Tarencie wybucha bunt przeciwko Rzymianom, a zrewoltowane
miasto wzywa go na pomoc. Tarent to nie tylko port, ale również arsenały, stocznie, zastęp
doświadczonych marynarzy. Bez chwili wahania rzuca tam Hannibal te wszystkie swoje siły,
które nadają się do toczenia walk oblężniczych. Miasto z radością otwiera przed nim bramy.
Jednakże w panującej nad portem twierdzy utrzymuje się rzymski komendant Gajusz Liwiusz
(nie mylmy go z Gajuszem Liwiuszem Salinatorem) z pięcioma tysiącami obrońców.
Wszelkie szturmy Kartagińczyków na nic się zdały, „co dowodzi - jak pisze zgryźliwie
Gilbert Charles Picard - jak bardzo byliby bezsilni wobec Rzymu”. Następny rok przynosi
Hannibalowi same niepowodzenia. Wprawdzie pojawia się pod murami Rzymu, ale jest to
tylko czcza demonstracja, mająca na celu skłonienie miasta do zawarcia korzystnego dla
najeźdźców pokoju. Bezskutecznie. W Rzymie dominują zwolennicy walki do końca. Od tej
chwili (rok 211 p.n.e.) wojna się rozślimacza. Toczy się głównie na drugorzędnych frontach:
na Sycylii, w Hiszpanii przede wszystkim, na Balearach... Wszędzie tam powoli, ale
konsekwentnie Rzymianie przejmują inicjatywę. W roku 204 p.n.e. wódz rzymski Publius
Cornelius Scipio, zwany w tradycji Scypionem Afrykańskim Starszym, uznaje, iż rzecz
dojrzała, żeby przenieść walki na teren przeciwnika. Ląduje w Afryce i rozbija wielki obóz
w Castra Cornelia, w pobliżu Utyki, w dzisiejszej Tunezji, zagrażając bezpośrednio
Kartaginie. Na wieść o tym Hannibal powraca do ojczyzny. Obie strony gotują się do
decydującego starcia. Trwają też gorączkowe zabiegi dyplomatyczne w celu pozyskania
sojuszników. W tej dziedzinie Rzymianie mają niebagatelną przewagę. Kartagina była
w swoich początkach wielonarodowościowym miastem żeglarzy i handlarzy, którzy osiedlili
się tutaj na ziemiach należących od wieków do plemion numidyjskich, których znaczna część
jest żądna rewanżu. Władca Numidów Masynissa, dysponujący słynną w całym starożytnym
świecie kawalerią, postanawia więc związać się z Rzymianami. Nie obeszło się przy tym bez
patetycznej i romantycznej historii. Masynissa ogłosił bowiem właśnie swoją wolę
poślubienia pięknej Sofonisbe, w której był zakochany od lat. Problem w tym, iż panna młoda
jest córką kartagińskiego wodza Hazdrubala z rodu Barków, czyli krewną Hannibala,
a rzymski wywiad posądza ją o inteligencję i wraży patriotyzm. Scypion przyjmuje więc
ofertę politycznomilitarną numidyjskiego króla, pod warunkiem iż zamorduje on swoją
ukochaną. Żeby ułatwić działania w praktyce, przesyła mu kielich z trucizną. Sofonisbe,
przed którą narzeczony nie kryje rzeczywistości, wypija ją ze stoickim spokojem. Jedni
historycy zobaczą w tym małość Masynissy, inni przeciwnie, będą podawać za przykład
przeniesienia interesów państwa ponad prywatny sentyment. Tak czy inaczej, śmierć pięknej
Kartaginki wzbogaca wojska rzymskie o kilkanaście tysięcy wyborowych jeźdźców. Co
gorsze jeszcze dla Hannibala, zwiększa wpływy defetystycznego stronnictwa w samej
Kartaginie. W konsekwencji mobilizacja jest częściowa, a niektóre oddziały chwiejne
i niepewne.
Do decydującej konfrontacji dochodzi pod Zamą. Ciężki to orzech do zgryzienia dla
historyków, gdyż istniały w tych czasach dwa miasta, a Carcopino dorzuca jeszcze trzy
wioski o tej samej nazwie. Przyjęta dzisiaj lokalizacja koło tunezyjskiej wsi Dżama jest o tyle
wątpliwa, że archeolodzy odkryli tam w piaskach tylko elementy oręża numidyjskiego. Mamy
więc do czynienia z sytuacją dosyć wyjątkową. Znamy z kronik dokładnie przebieg bitwy, nie
wiemy tylko do końca, gdzie została ona stoczona.
Hannibal rozporządzał około pięćdziesięcioma tysiącami żołnierzy. Ich wartość była
jednak bardzo zróżnicowana. Weteranów wojen italskich pozostało niewielu. Większość sił
zapewniali młodzi rekruci kartagińscy i libijscy, niedoświadczeni w walce i nie bardzo
wierzący w zwycięstwo. Niedoboru jazdy nie mogła zrównoważyć siła około osiemdziesięciu
słoni, które jednak musiały stać się w tej sytuacji taranem uderzającym w pierwsze szeregi
rzymskie. Tyle że kartagińskie słonie nie były już dla Rzymian postrachem i zaskoczeniem.
Scypion zakładał słusznie, że zwierzęta, bez względu na usiłowania prowadzących je
do boju, w panice i ogłuszeniu wybiorą zawsze, jeśli tylko będą miały taką możliwość, bieg
przez wolną przestrzeń, a nie atak na płot groźnych i ostrych dzid. Rozstawił więc wojsko
w kolumny, między którymi zostawił jakby wolne korytarze dla słoni. Zwierzę wbiegające tu
nie tylko nie szkodziło rzymskim szykom, ale odsłaniając bezbronne boki, narażało się na
ciosy lanc i oszczepów, a w konsekwencji nieuchronne unicestwienie. Tak się też stało. Atak
słoni nie odniósł spodziewanego skutku.
Wtedy to Hannibal popełnił kolejny błąd, identyczny jak ten Napoleona, dwa
tysiąclecia później, pod Borodino. Wiedząc, że w tej bitwie chodzi o stawkę decydującą i sił
raz utraconych nie uda się już odtworzyć, postanowił jak najdłużej oszczędzać i pozostawić
koło siebie swoich weteranów (pod Borodino Napoleon nawet w decydującym momencie nie
rzucił swojej gwardii do boju). W pierwszej fali ruszyły więc oddziały najsłabsze, które sam
uważał za „żołnierską hołotę”. Nie tylko nie przełamały one szeregów rzymskich i nie
związały ich walką, ale rejterując haniebnie, rozerwały szyki weteranów. W tym momencie
ogólnego zamieszania w szeregach kartagińskich Scypion kazał jednej części swojej kawalerii
ścigać uciekających i na ich plecach wjechać w linie wyborowych formacji wroga, drugiej
uderzyć z flanki na jazdę kartagińską i uniemożliwić jej przyniesienie pomocy łamiącemu się
centrum armii punickiej. Hannibal nie miał już rezerw. Jego wojska cofały się, wreszcie
rzuciły do panicznej ucieczki ścigane przez jazdę Leliusza i Masynissy, niebiorącą nikogo
w niewolę. Śmierć była wszędzie.
Pisze Gilbert CharlesPicard: „Ze wszystkich bitew Hannibala bitwa pod Zamą
najmniej pozwala ujawnić jego geniusz. Jak zwykle wykorzystał różnicę jakości między
swymi oddziałami, jednak tym razem na swoją szkodę, ponieważ najemnicy zdali sobie
sprawę, iż zostali poświęceni, i w decydującym momencie zwrócili się przeciw
Kartagińczykom, którzy za nimi tworzyli drugą linię. Nie mógł tu ani wykorzystać terenu jak
nad Trebią i Trazymenem, ani jak pod Kannami wciągnąć nieprzyjaciela w pułapkę
utworzoną przez własne wojska. Prawdopodobnie miał do czynienia z lepszym taktykiem niż
Flaminiusz lub Warron, chociaż Scypion nie wymyślił żadnego nowego posunięcia
strategicznego, a jedynie ograniczył się do wykorzystania wspaniałej machiny wojennej, jaką
stanowiły legiony. O wyniku bitwy przesądziła raczej jakość wojska niż talent wodzów.
Wieczorem po bitwie Hannibal z kilkoma zaledwie jeźdźcami rzucił się galopem ku
Hadrumetum i przebył tę drogę jednym tchem. Po nim przybyło jeszcze kilka tysięcy
uciekinierów. Wódz przegrupował ich, ale już nie było czasu na walkę. Możliwie najprędzej
wsiadł na okręt i odpłynął do Kartaginy”.
W Kartaginie był jeszcze niekwestionowanym przywódcą. Oznaczało to jednak
przede wszystkim, że na jego barki spadł ciężar negocjowania z Rzymianami warunków
traktatu pokojowego. Ci zaś po Zamie byli bezlitośni. Cóż z tego, że Hannibal rozumie, iż nie
ma innego wyjścia. Odium kapitulacji spada na niego. Kiedy stara się stanąć okoniem, naraża
się z kolei zwycięzcom. Wreszcie niezrozumiany przez nikogo i zagrożony aresztowaniem
przez Rzymian opuszcza rodzinne miasto. Rozpoczyna się beznadziejna tułaczka.
Umrze Hannibal w roku 182 p.n.e. w okresie, kiedy teoretycznie, wbrew wysiłkom
prącego do wojny emigranta, między Rzymem i Kartaginą panuje pokój. Jest to jednak pokój
bardzo względny. Rzymianie nigdy nie mieli litości dla zwyciężonych, a już tym bardziej nie
obdarzali ich zaufaniem. Sami rzeczywiście nie angażowali się w sprawy kartagińskie, jednak
w myśl zasady divide et impera nieustannie podjudzali Masynissę i jego Numidyjczyków do
ataków na ziemie punickie. Że zaś zgodnie z traktatem zawartym po klęsce pod Zamą
Kartagina nie mogła prowadzić działań zbrojnych bez zgody Rzymu, musiała się do niego
zwracać o arbitraż. Łatwo sobie wyobrazić, jakie były tego rezultaty. Napaści Masynissy
stawały się jednak coraz bardziej dotkliwe i apele kartagińskie na tyle naglące, iż wreszcie
Rzym zdecydował się wysłać do Afryki uroczyste poselstwo rozjemcze. Miało ono
oczywiście rozsądzić wszystkie spory na rzecz Masynissy i dodatkowo upokorzyć dawnych
wrogów. Nie to jednak stało się dla Kartagińczyków przyczyną nieszczęścia. Dumny orszak
rzymski, w którym najwyższy rangą był onegdysiejszy kwestor armii Scypiona, senator
Marek Porcjusz Katon, wjechał do miasta jesienią 157 roku. Rozpoczęto, jak w podbitym
kraju, od szczegółowej wizytacji portu, urzędów, skarbu. Ku swojemu zdumieniu przyjezdni
musieli stwierdzić, że Punici dotrzymują we wszystkim warunków traktatu, ale jednocześnie
i to, że od czasów Zamy zdołali odbudować swoje miasto i uczynić z niego wielki, ludny
i bogaty ośrodek handlowy, rzemieślniczy i kulturalny. Napełniło to Katona fanatyczną
wściekłością. Był to świetny mówca, erudyta, pisarz, a jednocześnie człowiek mściwy,
pamiętliwy i zajadły. Brało się to być może z tego, iż był tak zwanym homo novus (człowiek
nowy), który z niskiego stanu wspiął się własnymi siłami do najwyższych urzędów. Po drodze
zaznał niejednego bolesnego upokorzenia od dobrze urodzonych. Nienawidził więc
serdecznie arystokracji, w szczególności zaś bogatego, rozpustnego i rozrzutnego miłośnika
kultury hellenistycznej - Scypiona, pod którego rozkazami musiał ongiś służyć.
Przeciwstawiał mu rozpaczliwie mityczne, surowe cnoty dawnych Rzymian. Przeszedł też do
bajecznej historii właśnie jako ich patriotyczny wyznawca. Pisał Adam Mickiewicz w Panu
Tadeuszu:
Siedzi Rejtan żałośny po wolności stracie, W ręku trzyma nóż, ostrzem zwrócony do
łona, A przed nim leży Fedon i żywot Katona.
(Księga I, Gospodarstwo, ww. 62-64)
Rzeczywistość nie wyglądała jednak tak pięknie. Przepełniała go wściekłość, iż imię
Scypiona, zwycięzcy spod Zamy, opatrzone na dodatek dzięki tej wiktorii podniosłym,
chwalebnym przydomkiem „Afrykański”, było wymawiane na Forum Romanum z miłością
i czcią. Co gorsza, chwała ojca przeniosła się też na syna, Scypiona Młodszego, stając się
niebezpieczną przeszkodą w intrygach politycznych Katona. I tutaj wreszcie nadarzała się
okazja. Cóż bardziej mogło zdyskredytować znienawidzoną, błękitnokrwistą rodzinę
Scypionów niż ukazanie ludowi rzymskiemu, iż na skutek słabości, zaniedbania, a może
nawet zdrady Scypiona Starszego Kartagina znowu wzrosła w siłę i... to już taki
demagogiczny zabieg, znowu zagraża Italii. Trzeba ten argument wykorzystać do
ostateczności. Stało się to istną obsesją Katona. Każdą mowę, choćby dotyczyła ona spraw
najodleglejszych, jak na przykład handlu zbożem z Egiptem, kończył nieodmiennie sentencją:
Ceterum censeo Carthaginem delendam esse (A poza tym uważam, że należy zburzyć
Kartaginę). Słowa te w skrócie - ceterum censeo - stały się symbolem nieugiętego zmierzania
do celu, równie dobrze jednak wskazywać by mogły na monomanię prześladowczą. Za
słowami szły czyny. Gdzie tylko mógł, usiłował Katon podniecać antykartagińskie nastroje,
nie darował sobie żadnej intrygi, żeby zakwestionować litery traktatu pokojowego zawarte
z afrykańskim miastempaństwem po Zamie i sprowokować nową wojnę. Chodziło tylko o to,
żeby znaleźć pretekst, który przekonałby Rzymian, że to Kartagina dąży do konfrontacji, a nie
odwrotnie. Nie było to takie trudne. Po kolejnych agresjach Masynissy rada kartagińska
uchwaliła wypędzenie z miasta zamieszkujących w nim Numidyjczyków posądzanych
o działania na rzecz swojego króla i pozbawienie ich obywatelstwa. Rzecz była defacto bez
znaczenia, gdyż chodziło raptem o czterdziestu ludzi, i nie stanowiła naruszenia traktatów,
jako że dotyczyła spraw wewnętrznych. Masynissa jednak natychmiast wykorzystał okazję -
skierował do Kartaginy
buńczuczne ultimatum nakazujące
miastu, pod grozą
natychmiastowego ataku, przyjęcie wygnańców z powrotem, przywrócenie im praw i wypłatę
odszkodowania. Tego było już Punitom za wiele. Jednogłośnie uznali, iż jak pisze Bernard
Nowaczyk (Kartagina 149-146 p.n.e., Warszawa 2008), „mogli im ostatecznie rozkazywać
Rzymianie, ale nie Masynissa!”. Tymczasem odmowa oznaczała wojnę, a ta kiedy wybuchła,
była sprzeczna z umowami zawartymi ze Scypionem. Sprytny Masynissa, znając doskonale
wpływy Katona w Wiecznym Mieście, wpędzał Kartagińczyków w pułapkę bez wyjścia.
Nieważne, że wojna z Numidią na skutek nieudolności wodza punickiego Hasdrubala została
z kretesem
przegrana.
Stronnictwo
wojenne
w Rzymie
mogło
wskazywać
na
sprzeniewierzenie się warunkom pokoju i żądać najsurowszej za to kary. Na próżno Kartagina
wysyłała do Rzymu poselstwa tłumaczące, że Hasdrubal (w międzyczasie skazano go na
śmierć) rozpoczął działania samowolnie, na próżno oferowała zakładników. Rzym nie miał
zamiaru się cofnąć. Zmobilizował szybko armię o liczebności i sile, o której Hannibal
i Scypion mogliby kiedyś tylko pomarzyć, a której tym bardziej Kartagina tych lat nie miała
żadnych szans się oprzeć. Kolejne poselstwo, pisze Nowaczyk: „Porażono żądaniem
z gatunku tych, jakie stawia się pokonanym w momencie bezwarunkowej kapitulacji. Oto
Kartagina, która nie przeżyła jeszcze oblężenia, nie starła się z przeciwnikiem, nie przegrała
jeszcze żadnej bitwy, miała wydać całą posiadaną broń, tak osobistą (zbroje, miecze, tarcze
i hełmy), jak i publiczną, tj. machiny bojowe, oblężnicze i forteczne”. Nic lepiej nie może
świadczyć o rozpaczy i pacyfistycznych nastrojach w mieście, jak fakt, że i ten dyktat został
uznany. Bez sprzeciwu, pokornie, Kartagina rozbroiła się całkowicie. Wtedy jednak dopiero
Rzymianie pokazali swoją prawdziwą, katońską twarz. Nakazali Kartagińczykom zniszczenie
ich siedzib i osiedlenie się na nowych miejscach odległych co najmniej 15 kilometrów (80
stadiów) od morza, bez prawa zbliżania się do niego, a tym bardziej żeglowania i oddawania
się handlowi morskiemu. Był to ni mniej, ni więcej cyniczny wyrok śmierci na miasto i jego
bezbronnych mieszkańców. Rzymianie byli pewni, że z pozbawionymi możliwości oporu
mogą sobie na wszystko pozwolić. Tym razem jednak ostateczna, tragiczna miarka się
przebrała. Kartagińczycy zrozumieli, że nie chodzi już o układy polityczne, nawet nie o honor
czy godność, ale o życie, elementarne przetrwanie. W tej sytuacji, niemal z dnia na dzień stali
się narodem. Pisze Appian z Aleksandrii (Historia rzymska, 1.1, Wrocław 2004), skądinąd,
choć Grek, stronniczy apologeta Rzymu, że gdyby legie ruszyły na Kartaginę miesiąc
wcześniej, nie napotkałyby oporu, gdyż nie było żadnych środków materialnych, które by go
umożliwiały. Teraz jednak: „Gaje święte, wszystkie świątynie i wszelkie inne obszerniejsze
place zmieniły się w warsztaty, w których zarówno mężczyźni, jak i kobiety pracowali dniem
i nocą, odpoczywając i posilając się na zmianę w określonym czasie. W ten sposób wyrabiali
codziennie 100 tarcz, 300 mieczów, 1000 pocisków do katapult, 500 oszczepów i włóczni
oraz katapult tyle, ile zdołali. W braku innego włosia kobiety obcinały sobie włosy, z których
wyrabiano liny do napinania wyrzutni...”. Zaangażowanie było całkowite i ostateczne. Tak
jak dwa tysiąclecia później Żydzi w warszawskim getcie, jak katarzy na wyżynach zamku
w Montségur Kartagińczycy wiedzieli, iż wygrać nie mogą. Walczyli już tylko o pamięć.
Niczego nie zmienił fakt, iż umarł nienawistny Katon, a operację prowadził. Scypion
Młodszy. Kiedy, pomimo bohaterskiej obrony trwającej dwa lata, wtargnął do Kartaginy i on
musiał być posłuszny zleceniom senatu. Kartagina miała być wymordowana i materialnie
zniszczona. To pierwsze było proste i oblicza się dzisiaj, że poddano egzekucji około 80 000
mieszkańców. To drugie, mimo podpaleń i zezwolenia na spontaniczny wandalizm, okazało
się trudniejsze. Trzeba było zaangażować trzy legie, żeby młotami i katapultami (co nam to
przypomina) niszczyć mury, domy, pomniki i świątynie. Sprawiono się tak dobrze, że
z kamienia na kamieniu nawet współcześni archeolodzy nie bardzo mają co wyczytać.
Unicestwiono miasto, naród i kulturę. Nie ma w naszej codzienności cienia tradycji punickiej.
Piszą Brian Todd Carey, Joshua B. Allfree i John Cairns w wybitnej pracy o przydługim
tytule Ostatnia bitwa Hanibala, Zama i upadek Kartaginy (Warszawa 2010): „Spuścizną
wojen punickich jest to, że na zawsze zmieniły one cywilizację rzymską. Gdy legiony
rzymskie przekraczały Cieśninę Messyńską w 264 roku p.n.e., Rzym był tylko potęgą italską
z ograniczonymi regionalnymi aspiracjami. Po zakończeniu III wojny punickiej w 146 roku
państwo rzymskie nie tylko przyzwyczaiło się do częstych zagranicznych wojen
prowadzonych na dużą skalę, ale również do utrzymywania dużej armii i rządzenia obcymi
prowincjami”.
Jest to takie szkolne podsumowanie minimalne. Cóż się bowiem naprawdę stało po
bitwie pod Zamą i w jej konsekwencji kilkadziesiąt lat później? Oto Rzym opanował już
prawie wszystkie brzegi Morza Śródziemnego, które też wkrótce i nie bez kozery uzyska
w łacinie miano Mare Nostrum (Nasze Morze). Christophe Hugoniot w znakomitym studium
Rome en Afrique (Paris 2000) ukazuje, jak w tym momencie utworzyła się swoista kultura
śródziemnomorska, oparta na fundamencie rzymskim, która w znacznej mierze pomimo
inwazji i kolonizacji arabskiej przetrwała aż po dziś dzień i do której, podświadomie,
odwołuje się też arabska wiosna ludów roku 2011. Nie ma ucieczki od historii, o której
zadecydowało zwycięstwo rzymskie w bitwie pod Zamą w roku 202 p.n.e.
Żeby zaś ironia dziejów mogła w pełni przesłać nam swój kpiący uśmiech, dodajmy,
że w żadnym wypadku z ascezy Katona, ale właśnie z epikureizmu Scypionów owa kultura
śródziemnomorska się wywodzi. Pisał jej smakosz i znawca, Anglik Peter Mayle
(Lekcjefrancuskiego, Warszawa 2002): „Jemy niespiesznie, tak jak powinno się jeść dobre
posiłki. W niedzielę ludzie jedzą wolniej i piją więcej wina niż zazwyczaj. Nie patrzą na
zegarki. Mijają dwie godziny, niekiedy więcej. Wreszcie, gdy apetyty są zaspokojone, spada
na nas senny spokój. Znikają wyczyszczone talerze i pojawia się kawa. Przed nami leniwe
popołudnie: książka, drzemka, pływanie...”. Tyle zostało z krwi i męczeństwa Kartaginy, ale
tego też bez zwycięstwa Rzymu pod Zamą nigdy by nie było. Kiedy bowiem, jak to ukazały
następne wieki, kultura grecka, z którą najsilniej związana była Kartagina, zasklepiała się
w sobie i oddawszy w pacht obcym klasycznych filozofów, zamknęła się na górze Athos,
kultura rzymska owiewana przez wiejący nad Morzem Śródziemnym mistral łagodniała,
kosmopolityzowała się i miała coraz większą ochotę zasiąść „w sennym spokoju” pod
kawiarnianym parasolem. Przy całej sympatii dla heroicznych obrońców Kartaginy
przychodzi stwierdzić, że to, bez czego obejść byłoby się nam trudno: rozdział prawa
cywilnego i karnego, demokrację parlamentarną, wiarę w sztukę, poszanowanie własności
prywatnej, alfabet przejęliśmy od zwycięzców spod Zamy, a nie od ich przeciwników. Jacy
bylibyśmy, gdyby słonie pod Zamą okazały się skuteczne? To już pytanie z dziedziny science
fiction. Ale na pewno bylibyśmy zupełnie inni.
COVADONGA 722
1 października 732 stają naprzeciw siebie wojska arabskie pod AbderRahmanem ibn
Abdullahem, władcą Andaluzji, i armia Franków Karola Młota. Określenie „armia Franków”
jest może o tyle nieścisłe, iż kronika Anonima z Kordoby mówi o ściągniętych przez Karola
rycerzy z wielu krajów, „mówiących różnymi językami” i nazywa ich po prostu
„Europejczykami”. Przez siedem dni przeciwnicy obserwują się wzajemnie i przygotowują do
walki. Wreszcie 8 października rozpoczyna bitwę nieskuteczna szarża konnicy arabskiej na
ciężkozbrojną piechotę chrześcijan. W międzyczasie jazda Karola Młota, kryjąc się za
wzgórzami, obeszła szerokim łukiem pozycje Arabów i uderzyła na ich obóz. W starciu, które
tu wieczorem nastąpiło, poległ AbderRahman. Było to wydarzenie decydujące dla losów
bitwy. Jak pisze Jean Deviosse (Charles Martel, Paris 1978): „Wojownicy arabscy tej epoki
walczyli dla wodza i w jego imię. W obliczu jego zgonu dalsza walka traciła całkowicie sens.
Liczne przykłady dowodzą, że muzułmanie równie skłonni do wojennej egzaltacji, co
zupełnego zniechęcenia, zawsze poddawali się rezygnacji po utracie swojego przywódcy.
Śmierć AbderRahmana zakończyła bitwę, która podług zamiarów obu stron miała trwać aż do
totalnego zniszczenia sił jednego lub drugiego z wrogów”. Nie oznacza to, żeby Arabowie
ulegli panice. Zapadała noc. Kiedy rano Karol Martel ustawił swoje szyki do boju, po prostu
nie zobaczył ich przed sobą. Odeszli bez popłochu, unosząc ze sobą wszystkie łupy zdobyte
podczas wyprawy. Straty ponieśli minimalne, w żadnej mierze nieumniejszające ich
potencjalnych możliwości bojowych. Owszem, śmierć AbderRahmana na pewno była dla
Arabów dotkliwym ciosem. Miał on jednak zastępców wielkiej sławy i doświadczenia, którzy
też nie dopuścili do zamieszania, a ich dalsze decyzje wskazują na rozwagę i spokój. Czy
więc nie przesadza Jean Deviosse ze swoją koncepcją wodzowską? Jeśli tak, to jakie mogłyby
być powody odejścia muzułmanów? Wydaje się, że dwa przynajmniej. Zacznijmy od mniej
ważnego. Pisze Bartolomé Benasser (Histoire des Espagnols VIXVII siècle, Paris 1985), iż:
„Ostatnie wieki czasów Wizygotów w Hiszpanii kończyły się we krwi i w strachu. Trzy wieki
od 414 do 711 były niewątpliwie najstraszliwszym okresem w historii Półwyspu Iberyjskiego
dla większości jego populacji: mordowanych i okaleczanych niewolników, chłopów
upokarzanych i pozbawianych ziemi, Żydów ściganych i torturowanych. Za tym szła dżuma
i głód. Dla ludzi tych lat istnienie sprowadzało się do walki o przeżycie. Kobiety mordowały
swoje niemowlęta, których nie mogły wyżywić, mężczyźni sprzedawali swoje podrosłe dzieci
lub oddawali się sami w niewolę”. Tak czarne obrazy nie są nigdy przekonywające. Możemy
jednak zrozumieć, dlaczego inwazja arabska zaprowadzająca jakiś elementarny porządek
i imponująca wyższością kulturalną była przyjmowana jako nadzieja, a może wręcz
wyzwolenie. Do tego w zanarchizowanym kraju mogli przybysze do woli stosować zasadę
divide et impera i cudzymi rękami wyjmować kasztany z ognia. Konfrontacja z wojskami
Karola Młota nie pasowała do ich dotychczasowych doświadczeń. Stawały oto przeciw nim
oddziały może nawet militarnie słabsze, ale o dziwo - solidarne i zjednoczone pod wspólnym
dowództwem. Co gorsza, walczące na własnym terenie i zaopatrywane przez miejscowych,
podczas gdy arabskie linie aprowizacyjne wydłużyły się o pięćset kilometrów, a prowadziły
przez tereny wrogie, gdzie wszelka dywersja była możliwa. Były to argumenty poważne,
które jednak nie musiały jeszcze skłaniać muzułmańskich dowódców do rezygnacji z hazardu
frontalnego starcia. Była jednak jeszcze i druga okoliczność, o której Deviosse chyba
zapomina. By ją zrozumieć, musimy cofnąć się o ponad dwadzieścia lat.
W roku 717 potężna eskadra muzułmańska pod niezwyciężonym dotąd Sulejmanem
przystępuje do oblężenia Konstantynopola. Flota najeźdźców zorganizowała ścisłą blokadę
miasta, trwającą niemal jedenaście miesięcy. Nowy cesarz Leon III (717-747) śmiałym
kontratakiem uwolnił morskie drogi dostępu do portów i ocalił stolicę. Zwycięstwo to miało
strategiczny, ale przede wszystkim psychologiczny charakter. Prysnął mit o przemożnej
potędze islamu. Na wieść o tym dotychczasowy kolaborant wizygocki, niejaki Pelagiusz
(Pelayo) ucieka z Kordoby i organizuje w Asturii, gdzie zostaje uznany za króla, powstanie
antyislamskie. Znieważony władca Kordoby wysyła przeciw niemu wszystkie siły będące
akurat w dyspozycji. Od tej chwili mamy o wydarzeniach dwie relacje: chrześcijańską
z Kroniki Alfonsa III i arabską, zapisaną przez nafh altib Al Makkuariego. Obie mają
charakter bajeczny i są warte uwagi nie jako świadectwa historyczne, ale jako perły
średniowiecznej literatury. Podług Al Makkuariego (powtarzam za tłumaczeniem Claudio
SanchezaAlbornoza (L’Espagne musulmane, Tardy Quercy 1985) Pelayo uciekł ze swojej
stolicy Cangas de Onis i schronił się w niedostępnych grotach, gdzie można go było wziąć
tylko głodem. Kiedy jednak jego ludzie zaczęli już z wycieńczenia umierać i zostało z nim
tylko trzydziestu rycerzy i dziesięć kobiet, pszczoły zaczęły mu przynosić miód i składać
w wyrwach skalnych. Widząc to, muzułmanie, którzy także cierpieli z głodu i pragnienia,
wołali: „Trzydziestu głupich osłów! Co wy możecie nam zrobić?”. Po czym, widząc, iż
Pelayo nie ma już żadnych realnych sił, odstąpili od oblężenia.
Podług wersji chrześcijańskiej Pelayo przyprowadził do Asturii armię 187 000
żołnierzy (sic!). Porozmieszczał ich w grotach i na wzgórzach, czekając na atak Alquamy,
wodza kordobańskiego. Sam czekał w jaskini noszącej imię Najświętszej Maryi Panny. Tam
odnalazł go arcybiskup Toledo Oppas, syn Witizy, i wezwał do walki. Alquama zarządził
atak, ale wszystkie kamienie i strzały kierowane ku kaplicy Maryi, która znajdowała się
w grocie (stąd jej nazwa), zawracały i raziły niewiernych. Kiedy zaś nie ustawali oni
w atakach, zerwał się wierzchołek góry i wytrysnęła wielka rzeka, która utopiła 73 000
wyznawców Goga i Magoga.
Jak było, tak było. Z historycznego punktu widzenia ważne jest tylko, iż rzeczywiście
28 maja 722 pod Covadongą została stoczona bitwa, w której muzułmanom nie udało się
zwyciężyć wojsk chrześcijańskich, a co za tym idzie, unicestwić samozwańczego królestwa
Asturii. Wprost przeciwnie, to już w najbliższych latach Asturyjczycy przejmą inicjatywę
i mozolnie, omal kilometr po kilometrze będą podporządkowywać coraz to nowe terytoria
swojej władzy. Tak, w 722 roku, dziesięć lat przed Poitiers, rozpoczyna się proces dziejowy,
który określamy dzisiaj mianem rekonkwisty, a który skończy się w 1492 upadkiem Grenady.
Już w gruzach leżą Maurów posady, Naród ich dźwiga żelaza, Bronią się jeszcze
twierdze Grenady, Ale w Grenadzie zaraza.
Broni się jeszcze z wież Alpuhary
Almanzor z garstką rycerzy, Hiszpan pod miastem zatknął sztandary, Jutro do szturmu
uderzy.
O wschodzie słońca ryknęły spiże, Rwą się okopy, mur wali, Już z minaretów
błysnęły krzyże, Hiszpanie zamku dostali.
(Adam Mickiewicz, Konrad Wallenrod, ww. 646-657)
Jak widać, wypieranie islamu z Półwyspu Iberyjskiego zabrało Hiszpanom (tak się
stopniowo zaczęli nazywać) grubo ponad siedem wieków. Asturia była jednak tego
początkiem. Wodzowie arabscy pod Poitiers wiedzieli doskonale, że idąc na północ,
pozostawiają z tyłu dramatycznie niebezpieczny cierń. Na jak długo mogli ogołocić swój kraj
z wojsk, jeżeli z Asturii do Toledo jest tylko parę dni marszu? Bitwy nie przegrali (acz o tym
za chwilę), łupy unieśli i zdążyli z powrotem, zanim Asturyjczycy zdążyliby im przeciąć
przejście przez baskijskie plaże i zmusić do przeprawy przez groźne góry (a pamiętajmy, że
był to już październik, kiedy śnieg nie jest w Pirenejach niczym wyjątkowym).
Michel de Castillo, wielki pisarz hiszpańskofrancuski, pisze (Hiszpańskie czary,
przekł. Danuta KnyszRuszka, Warszawa 1989): „Czuję smutek, gdy zwiedzam Toledo. Mało
znam miast, w których oszustwo chrześcijańskie ujawniałoby się z większą siłą. Nie twierdzę,
że Toledo jest miastem mauretańskim. Toledo jest streszczeniem całej Hiszpanii -
jednocześnie żydowskiej, muzułmańskiej i chrześcijańskiej. Ale robi ono wrażenie raczej
miasta orientalnego niż chrześcijańskiego. Cóż jest bardziej przejmującego niż zachód słońca
nad Toledo? Kiedy zniknie już ono za horyzontem (...), wydaje nam się, że poprzez stłumione
dźwięki miasta, zagłuszające szum Tagu płynącego w głębi wąwozu, usłyszymy głos muezina
i czasem, jak na jawie, zdaje się nam, że dobiega on do nas przez wieki... Jeżeli do połowy
XIII wieku Hiszpania znajdowała się na czele Europy, to od zakończenia rekonkwisty aż po
połowę XX wieku będzie się cofała, pogrążając się coraz bardziej w obskurantyzmie,
fanatyzmie i nędzy. Można więc mówić o rozwoju wstecznym, skomplikowanym jeszcze
przez regres psychologiczny”.
De Castillo, przywołując Hiszpanię „do połowy XIII wieku”, ma oczywiście na myśli
Hiszpanię mauretańską. Cuda Kordoby, Grenady czy Sewilli. Jest jednak naiwnym optymistą.
Głos muezina zaczyna cichnąć, zanim jeszcze zdołał rozgłośnie zabrzmieć. Bitwa pod
Covadongą już w końcu maja 722 roku powoduje, iż ginąć zaczyna w szczęku oręża i krzyku
mordowanych. W owym XIII wieku, który uznaje za przełomowy, kalifowie nasrydzcy
Muhammed IV (1325-1333), JusufI (1333-1354), jego syn, a później brat rozbudowują
Alhambrę, zamek w Grenadzie, tworząc z niego cud świata wypełniony bajecznymi
ogrodami, zraszanymi wodą z gór płynącą przez wykute w twardych skałach
wielosetmetrowe kanaliki. Wokół dziedzińca Lwów ze słynną fontanną są wyściełane
najwykwintniejszymi tkaninami komnaty i biblioteka. Sala Dwóch Sióstr, gdzie dostojnicy
przyjmują poddanych (nigdy nie czekają - taka jest zasada - dłużej niż czas jednego
przesypania się klepsydry) ma zdobienia przyprawiające o zawrót głowy, acz podług wielu
historyków sztuki niedorównujące rzeźbieniom sali Mozarabskiej czy Królewskiej. W tym
samym mniej więcej czasie na południe od Almagro, już ponad sto kilometrów od Toledo,
powstaje Calatrava - wysunięty, ofensywny zamek chrześcijański. Nie ma tam zbędnych
ogrodów czy bibliotek. Poza kaplicą z piękną rozetą wszystko jest tu surowe i siermiężne.
Zbiorowe sale, w których dusi smród ze stajni, twarde łoża lub zgoła garść słomy na
posadzce, dwie studnie z kieratem, które muszą wystarczyć do higieny i ugaszenia pragnienia.
Zakuci w żelazo mężczyźni, mieszkający tutaj w oczekiwaniu na rozkaz do ataku i rzezi, nie
mają potrzeby znać liter któregokolwiek z alfabetów, wąchać kwiatów, oglądać papug
w klatkach, pić dobrego wina, przyglądać się finezjom sztuki. Dlatego też są silniejsi
i odporniejsi niż wymoczki z Grenady w ich dostosowanych do klimatu białych sukniach,
z ich umiłowaniem do kąpieli, długich dysput przy stołach pokrytych srebrną zastawą
i sprowadzanymi z antypodów przysmakami. Wszystko się zadecydowało, zanim jeszcze
padła komenda.
Tyle tylko, że myli się głęboko de Castillo, pisząc o ”rozwoju wstecznym”, a co
więcej, przypisując go oryginalnie Hiszpanii. Taka jest bowiem w co najmniej połowie
przypadków historia ludzkości. Tak zginęła Grecja antyczna, tak padł Rzym, tak dokonało
swego istnienia w XIII wieku księstwo Tuluzy, tak Anglicy zniewolili Indie... Jest wielkim
i tragicznym złudzeniem naszych dziejopisów, iż kultura wyższa zwycięża niższą, nawet jeśli
o tym, co wyższe, a co niższe można by dyskutować. Hiszpanię mauretańskich władców
dzieliła od rekonkwistadorów przepaść cywilizacyjna. Przyznaje to nawet tak
niekwestionowany autorytet jak Ben Ammar z Sewilli, hiszpański neofita, czy też Don
Eduardo de Hinojosa.
I cóż z tego, czyje było zwycięstwo? - To wiemy. Dlaczego jednak bitwa pod Poitiers
weszła do podręczników i wymazała z nich prawdziwie decydujące starcie pod Covadongą
dziesięć lat wcześniej? Znowu mamy tu dwie odpowiedzi. Jedną doraźną politycznie (w
owych czasach) i poniekąd trywialną.
Karol Młot, nieślubny syn Pepina z Heristalu, po jego śmierci objął władzę ze
zbrodniczym pominięciem syna z prawego łoża. Na nic się zdały protesty i klątwy. Przy
pomocy brata Childeryka opanował większość królestwa Franków, a w ciężkich walkach
również Bawarię, Saksonię i Turyngię. W oczach legalistów był jednak uzurpatorem
i najeźdźcą. Żeby sakralizować swoją władzę, potrzebny był mu symbol, wyczyn, jakim nie
mogliby się pochwalić konkurenci. Stąd nieprawdopodobne, jak i na nasze czasy,
rozdmuchanie spotkania pod Poitiers, podniesienie go do rangi niebywałego zwycięstwa,
a nawet ocalenia chrześcijaństwa w zachodniej Europie.
Z kroniki AlAbhudara wiemy, że Arabowie się z tego śmiali. Kościół też nie był tego
taki pewny, ale na uspokojenie sumienia Kościoła wystarczą tak ongiś, jak i dzisiaj
odpowiednia suma pieniężna, fundacja czy nadanie ziemskie. Druga kwestia była już
ważniejsza. Nie chodziło o samego Karola Młota, ale też o jego syna Pepina Krótkiego, który
obalił
ostatniego
z Merowingów,
Childeryka
III,
i przy
pomocy
papiestwa
zinstytucjonalizował ten zamach stanu, dzięki czemu jego następca Karol Wielki mógł się
koronować w 800 roku na cesarza rzymskiego, opiekuna całego chrześcijaństwa i mówić
o wielkości dynastii Karolingów, po prawdzie bardzo świeżutkiej daty i niepewnych korzeni.
Ale tutaj właśnie boitiers jako wiktoria wiary i ocalenie prawowiernego świata stawało się
niezbędne. Któżby bowiem wobec tak jednoznacznego boskiego znaku ośmielał się szperać
w papierkach genealogicznych. Sytuacja nie zmieni się ani na jotę, kiedy na tronie Francji
zasiądzie Hugo Kapet czerpiący swoją praworządność ze ślubu z Adelajdą de Poitou
z rodziny Karolingów. Co najmniej do połowy XIV stulecia i objęcia władzy przez
Walezjusza, Filipa VI, a więc przez sześć wieków, propaganda francuska piórem swoich
kronikarzy i mozolnych twórców roczników będzie sławić, dla bieżących najczęściej
interesów, imię Karola Martela i jego następców, „największych i bezsprzecznych” obrońców
chrześcijaństwa. Cóż mogą temu przeciwstawić prowincjonalni, odgrodzeni praktycznie od
świata królowie Asturii, a od 910 Leonu, tym bardziej późniejsi królowie z dynastii
nawarskiej, czy poczuwający się do związków z Francją Alfonso VII (1126-1157), syn
Rajmunda z Burgundii...? Również dla następnych władców Leonu, Aragonii, Kastylii nie
było specjalnie wygodne odwoływanie się do asturyjskich początków. Owszem, Ferdynand V
Katolicki, mąż Izabeli Katolickiej, miał asturyjskie powinowactwa (przez dynastię nawarską
skoligaconą z dynastią z Trastàmara), nosił jednak korony Aragonii, Kastylii (jako regent)
i Nawarry, do głowy by mu więc nie przyszło, żeby pomniejszać zasługi swoich tytularnych
poddanych na rzecz jakiejś Asturii, która jeszcze w początkach X wieku, wraz z usunięciem
z tronu Alfonsa III Wielkiego (910), straciła blask i znaczenie.
Wielki Claudio SanchezAlbornoz pisze jednak: „Zachodni muzułmanie znaleźli
w dumnych mieszkańcach północnej Hiszpanii swoich najzacieklejszych wrogów, a kultura
chrześcijaństwa zachodniego najbardziej nieprzejednanych obrońców, ochraniające ją tarcze.
Dziedziczne królestewka asturyjskie opierały się muzułmanom przez osiem wieków. To
dzięki nim Europa mogła pozostać Europą i uzyskać obecny kształt. Z tych też powodów
(podkreślenie - L.S.) COVADONGA NIE JEST ŻADNYM REGIONALNYM
WYDARZENIEM. BYŁA TO BITWA MAJĄCA ZASADNICZE ZNACZENIE DLA
HISTORII EUROPY I ŚWIATA”.
Jadąc na wschód od Oviedo, natkniemy się po 63 kilometrach (25 kilometrów od
nadmorskiej Ribadeselli) na piękne górskie miasteczko Cangas de Onis, siedzibę pierwszych
królów asturyjskich. Niewiele po nich pozostało: rzymski most, którym jeździli i wieża Soto
de Gangas, pozostałość po średniowiecznej fortecy, czy wybudowany w 735 ermitaż Santa
Cruz. Skręcamy teraz na południe i po jedenastu kilometrach pojawia się przed nami wśród
wapiennych skał Enolu małe jeziorko, a za nim schody wiodące do groty obok kolegiaty
z XVI wieku, w której romańskich podziemiach mają się znajdować groby Pelayo, jego żony
Gaudiosy i córki Hemesindy. Nieco niżej, z boku, mała kapliczka Najświętszej Maryi Panny,
a w niej grób Alfonsa I Katolickiego, zięcia Pelayo i jego następcy po krótkim panowaniu
chorego syna Pelayo - Fafila. Tunelem skalnym możemy teraz dojść do Bazyliki Dziewicy
Bitewnej. Sama w sobie ze swoim neoromańskim wystrojem nie wzbudzi w nikim większego
zainteresowania, chociaż w jej skarbcu przechowuje się „autentyczną” koronę Maryi
wysadzaną diamentami, szafirami, perłami i opalami. Wiedzmy jednak, że tutaj właśnie
znaleźliśmy się na miejscu, w którym króla karmiły pszczoły (w wersji arabskiej) lub też skąd
wydawał rozkazy bojowe (w wersji chrześcijańskiej). W każdym razie jesteśmy tu, gdzie
w dużej mierze rozstrzygnęły się losy Europy (Zachodniej przynajmniej) i dzięki którym
Karol Młot mógł zdobyć władzę, a po nim, w drugim pokoleniu Karol Wielki.
Na zakończenie złośliwość drobna (jakże można byłoby się bez niej obejść). Tadeusz
Miłkowski i Paweł Machcewicz (Historia Hiszpanii, Wrocław 2002) podają: „Najlepiej
o nierównomiernym traktowaniu wydarzeń na północy Hiszpanii świadczy brak wzmianki
w arabskich kronikach o wydarzeniu, które uchodzi za początek trwałego chrześcijańskiego
oporu wobec muzułmańskiej inwazji. W 718 r. (lub 722 r., według innych relacji) wizygocki
arystokrata Pelayo pokonał pod Cavadongą jedną z muzułmańskich armii, które zapuściły się
w Góry Kantabryjskie...”. Trzy sprostowania. Po pierwsze data 722 jest od dawna ustalona
i figuruje we wszystkich współczesnych podręcznikach i leksykonach hiszpańskich. Po drugie
nie chodziło o ”jedną z muzułmańskich armii”, ale o główne siły potężnego kalifa Kordoby.
Po trzecie wreszcie wydarzenia relacjonuje obszernie arabski kronikarz AlMakkuari, nie tylko
cytowany obszernie przez Claudio SanchezaAlbornoza czy Don Eduardo de Hinojosa, ale
także przywoływany przez Manuela Tunon de Lara, Julio Valdeon Baraque’a i Antonio
Domingueza Ortiza (m.in. Historia Hiszpanii, Kraków 1997). Na szczęście dalej jest już
lepiej: „Pelayo (718-737) ożenił się z córką lokalnego przywódcy Pedra (znanego jako książę
Kantabrii). Gdy ich syn zmarł, władzę objął syn Pedra, Alfons I (739-757). Syn tegoż, Fruela
I (757-768), pojął za żonę córkę wodza sąsiedniego plemienia Basków. W ten sposób,
poprzez małżeństwa, zaczęło się tworzyć nowe królestwo. Alfons I, wykorzystując
opuszczenie przez muzułmanów doliny Duero (wskutek rebelii i wielkiego głodu),
poprowadził szereg wypraw wojennych, których efektem było zdobycie Leonu, Astorgi
i Bragi. Ekspedycje te dotarły na południe, aż do Salamanki...”. Zgoda, zgoda, a Bóg wtedy
rękę poda. Ostatnie więc tylko dwie uwagi. Ta mniej ważna, iż „rebelie” nad Duero nie
wybuchnęły spontanicznie, ale organizował je osobiście Alfons 1.1 druga: rozmowy między
Asturyjczykami i Baskami zostały nawiązane już około 725. Żeby zaś obejść kraj Basków,
musieliby się Arabowie cofać aż do Katalonii, gdyż w Pirenejach zawsze mógł się przydarzyć
jakiś Roland broniący kluczowych przełęczy. Kiedy wycofali się spod Poitiers, nie
podejmując długotrwałych walk na wyczerpanie, wiedzieli więc, co robią. Smutne jest tylko,
iż tysiące ludzi myśli, iż to Karol Młot ocalił Europę od islamu. Nie wiem, czy było to
„ocalenie” i nie mnie o tym rozstrzygać. Są to pytania teologiczne wykraczające poza moje
kompetencje. Wiem jednak, że o wszystkim rozstrzygnął dzień 28 maja 722 pod nieznaną
nikomu Covadongą.
KRUCJATY
W 1042 roku w ChâtillonsurMarne, u stóp wzgórz Szampanii, urodził się w bogatej
szlacheckiej rodzinie Odon de Lagery. Gdy skończył dwanaście lat, oddał go ojciec na naukę
do szkoły katedralnej w pobliskim Reims, gdzie jego nauczycielem był pomniejszy założyciel
surowego zakonu Kartuzów i święty, scholastyk kapituły Bruno z Kolonii. W kilkanaście lat
po ukończeniu studiów znudzony rutyną codziennego życia kanonicznego, szukając nowych,
rozleglejszych horyzontów, wstąpił Odon do benedyktyńskiej kongregacji kluniackiej. Trafił
tu na kolejnego przyszłego świętego - opata Hugona - i wkrótce został jego najbliższym
współpracownikiem. Hugon miał wpływy ogromne. Był doradcą papieży i świeckich
feudałów, ojcem chrzestnym królów. Przy jego poparciu robił więc Odon łatwo szybką
i błyskotliwą karierę. W 1078 zostaje kardynałembiskupem Ostii, w 1082 papież Grzegorz
VII Hilde - brand mianuje go swoim legatem kolejno we Francji i w Niemczech. W 1087,
umierający, słaby i nieudolny papież Wiktor III, poprzednio opat Monte Cassino, pragnąc,
żeby stolica Piotrowa została w benedyktyńskich rękach, poleca go na swojego następcę.
Odon, wybrany 12 marca 1088, znajduje się w niezwykle trudnej sytuacji. Do Rzymu nie ma
dostępu, gdyż rządzi tam antypapież Klemens III, mający poparcie znacznej części
duchowieństwa, większości miast włoskich, a przede wszystkim cesarza Henryka IV. Okazuje
się jednak znakomitym dyplomatą. Wykorzystując bezbłędnie konflikty między Sasami
a Normanami, Francją i cesarstwem, konsekwentnie osłabia pozycję rywala. W 1090 udaje
mu się na chwilę wtargnąć do Rzymu. Przepędzony nie zniechęca się ani na chwilę. Zawiera
kolejne układy, pozyskuje silniejszych niż dotąd sojuszników. Powraca do Wiecznego Miasta
w 1093 i tym razem nie da się już z niego usunąć. Jego sytuacja pozostaje jednak nie do
pozazdroszczenia. Henryk IV popierający jednoznacznie Klemensa III ma wprawdzie kłopoty
ze swoim zbuntowanym synem Konradem, którego roszczenia Urban dyskretnie podsyca,
dysponuje jednak nadal groźną siłą. Alianse ze skłóconymi nieustannie władcami innych
państw chrześcijańskich są równie niepewne, jak efemeryczne okazują się co chwila
zawierane między nimi układy i pakty. W tej sytuacji Urban II szuka gorączkowo idei
przewodniej, która mogłaby wyrosnąć ponad wyniszczające waśnie świeckich i kościelnych
książąt, a jednocześnie zapewnić mu moralne, a w konsekwencji i polityczne przywództwo
nad nimi. Późnym latem 1095 zawiadamia wszystkie kościoły i dwory, że zwróci się do nich
z wiekopomnym i ”o zbawieniu decydującym” orędziem. Cóż by to być mogło!?
Zainteresowanie jest ogromne. Do Clermont, gdzie wystąpienie papieskie ma mieć miejsce 27
października 1095, ściągają tłumy z całej Europy. Pod murami miasta zostaje usypany kopiec
pod tron, na którym ma zasiąść papież, tak aby widoczny był dla wszystkich. Kilkuset
kleryków zostaje zatrudnionych do wysłuchiwania słowa objawionego i przekrzykiwania go
dalej, do tylnych rzędów.
„Słowa papieża - pisze Steven Runciman (Dzieje wypraw krzyżowych, Warszawa
1987) zanotowało dla nas czterech współczesnych kronikarzy. Jeden z nich, Robert Mnich,
twierdzi, że znajdował się wtedy w tłumie słuchaczy. Balderyk z Dol i Fulcher z Chartres
piszą w taki sposób, jakby również byli tam obecni. Czwarty, Wilbert z Nogent, posłużył się
zapewne wiadomościami z drugiej ręki. Żaden z nich jednak nie podaje, że zapisał
przemówienie papieża dosłownie. Wszyscy czterej pisali swe kroniki po kilku latach,
koloryzując relacje pod wrażeniem późniejszych wydarzeń. Znamy więc jedynie przybliżoną
treść przemówienia Urbana. Wydaje się, że rozpoczął je od zwrócenia słuchaczom uwagi na
konieczność przyjścia z pomocą braciom zamieszkałym na Wschodzie. Chrześcijaństwo
wschodnie wzywa pomocy, ponieważ Turcy posuwają się coraz dalej w głąb ziem
chrześcijańskich, prześladując mieszkańców i profanując ich świątynie. Mówił nie tylko
o Romanii (tak nazywano Bizancjum). Wskazał również na specjalną świętość Jerozolimy
i opisał cierpienia pątników, którzy udawali się do tego miasta. Po odmalowaniu sytuacji
w tak czarnych barwach zwrócił się do zebranych z wielkim apelem. Niechaj chrześcijaństwo
zachodnie wyruszy na ratunek Wschodu. Niechaj pójdą tam zarówno bogaci, jak i ubodzy.
Niechaj poniechają zabijania się w walkach bratobójczych i wyruszą na wojnę sprawiedliwą,
czyniąc dzieło boże, a sam Bóg, który lubi słuszne wojny, stanie na ich czele. Ci, którzy
polegną w bitwie, otrzymają rozgrzeszenie i odpuszczone im zostaną wszystkie grzechy ciała
i duszy. Tutaj są biedni i nieszczęśliwi. Tam czeka ich wesele i dostatek, tym zyskają sobie
prawdziwy afekt Pana Boga. Nie wolno zwlekać ani chwili. Niechaj będą gotowi do drogi
z nastaniem lata i niechaj Bóg ich poprowadzi”.
Jest to polityczny i propagandowy majstersztyk. „Pomoc braciom ze Wschodu”
została zrównana ze zdobyciem Jerozolimy, co było akurat w tym czasie ostatnią z potrzeb
Bizancjum. Wojna zyskiwała przez to jednak rangę obronną. Skoro zaś toczyła się ze
względów religijnych i moralnych, papież jako jej organizator i przywódca stawał się
naturalną głową chrześcijańskiego świata i umacniał w sposób dotychczas niebywały swoją
pozycję wobec świeckich królów i książąt.
Historycy aż po połowę XX wieku koncentrowali się na ciemnej stronie ruchu
krzyżowego. Stąd też dysproporcjonalnie ważkie miejsce przyznawane wyprawie ludowej,
zorganizowanej przez wędrownego mnicha, półkarła, Piotra Pustelnika. Wszystkie kroniki
owych lat podkreślają, iż twarz miał uderzająco podobną do pyska osła. Przypisanie osłu
głupoty dokonało się jednak w wiekach późniejszych. W końcu XI wieku jest to zwierzę, na
którym Chrystus wjeżdżał do Jerozolimy, podług apokryfów obecne też przy bożym
narodzeniu. Osielskie podobieństwo przydaje więc tylko Piotrowi świętości. Idzie za nim
zbieranina ludzi z gościńca, chłopów, kobiet, dzieci. Jest również nieco drobnego rycerstwa
czy pospolitych przestępców uciekających przed wymiarem sprawiedliwości.
0 żadnej dyscyplinie w szeregach oczywiście nie mogło być mowy. Piotr miał
autorytet duchowy, organizacyjnie i wojskowo nad niczym wszakże nie panował. Graniczy
z cudem fakt, że ta wielotysięczna hałastra, dokonująca po drodze grabieży i gwałtów, zdołała
jednak przez Akwizgran, Ratyzbonę, Wiedeń, Belgrad, Konstantynopol i Nikeę dotrzeć do
ziem muzułmańskich. Tutaj jednak żarty się skończyły. Początkowo Turcy ograniczali się do
odcinania krzyżowców od źródeł wody, co już wystarczyło do spowodowania kapitulacji
części przybyszów. Do bezpośredniego starcia doszło niedaleko Civetot, na gościńcu
prowadzącym do Nikei. Pisze Steven Runciman: „Krzyżowcy szli hałaśliwie, nie zachowując
ostrożności, z pocztem rycerzy konnych na czele. Nagle z lasu posypał się grad strzał,
zabijając lub raniąc wierzchowce. Kiedy konie wpadły w popłoch, wysadzając jeźdźców
z siodeł, Turcy przeszli do ataku. Jazda chrześcijańska, ścigana przez oddziały tureckie,
musiała cofnąć się do linii piechoty. Wprawdzie wielu rycerzy walczyło z wielkim męstwem,
nie zdołali jednak opanować paniki, która ogarnęła żołnierzy. Po kilku minutach cały hufiec
zawrócił, uciekając bezradnie do Civetot. W obozie rozpoczynał się normalny dzień.
Niektórzy starsi ludzie jeszcze spali. Tu i ówdzie kapłani celebrowali poranne msze. W takiej
chwili wpadł do obozu tłum przerażonych uciekinierów, którym nieprzyjaciel deptał po
piętach. O prawdziwym oporze nie było już mowy. Żołnierze, kobiety i księża ponieśli śmierć
na miejscu. Niektórzy umknęli do okolicznych lasów, inni rzucili się do morza, ale i tak
większość wkrótce zginęła. Turcy oszczędzili jedynie chłopców i dziewczęta, którzy im się
spodobali, a gdy ochłonęli trochę po skończonej walce, darowali również życie garstce
jeńców. Wszystkich uprowadzili w niewolę (...). Krucjata ludowa dobiegła kresu. Przypłaciły
ją życiem tysiące ludzi, wystawiła na próbę cierpliwość cesarza i jego poddanych, dowiodła,
że sama wiara bez mądrości i dyscypliny nie otworzy drogi do Jerozolimy”.
Tak naprawdę (choć nie przyznano jej nawet numeru, ograniczając się do określeń
„ludowa” albo „przedwczesna”) była to krucjata pierwsza i jedyna. Następne, te numerowane,
mimo całego fanatyzmu, nie będą już miały wiele wspólnego ze spontanicznym, religijnym
ruchem pątniczym. Będą to przemyślane operacje wojenne, dla których odbicie grobu
Pańskiego jest tylko jednym, i jak się to wkrótce okaże, niekoniecznie najważniejszym
z celów. Nie bierzemy oczywiście pod uwagę obłędnych „krucjat dziecięcych” z 1212:
francuskiej pod przywództwem dwunastoletniego pastuszka z Cloyes koło Orleanu
i niemieckiej prowadzonej przez równie małoletniego Mikołaja z Nadrenii. Skądinąd nie
dotarły one nigdy do Ziemi Świętej. Pierwsza wielka ekspedycja rycerska (będziemy ja
nazywać, wbrew może obiektywnej słuszności, zgodnie za to z utartą terminologią „pierwszą
krucjatą” albo „pierwszą wyprawą krzyżową”) dociera do Konstantynopola w listopadzie
1096, a więc w miesiąc po rozgromieniu ludzi Piotra Pustelnika. W ciągu następnych
trzydziestu miesięcy jej uczestnicy odniosą błyskotliwe zwycięstwa, które zelektryzują
chrześcijański świat. W lipcu 1097 pokonują główne siły tureckie pod Doryleum. W marcu
1098, po zdobyciu miasta, Baldwin z Boulogne zakłada hrabstwo Edessy, w czerwcu
opanowują Antiochię, gdzie Boemund z Tarentu zakłada tym razem udzielne księstwo.
W lipcu 1099, parę tygodni przed śmiercią w odległym Rzymie papieża Urbana II, ich
teoretycznego zwierzchnika, wypierają arabskich Fatymidów z Jerozolimy. Tutaj zostaje
proklamowane królestwo, którego władcą, zwanym oficjalnie na razie tylko „strażnikiem
świętego Grobu”, zostaje lotaryńczyk Godfryd z Bouillon. Już jednak za dwa lata jego brat
Baldwin zostanie uznany oficjalnie za króla i koronowany podług wszelkich reguł sztuki, przy
czym nikt nie będzie pytał następcy Urbana, papieża Paschalisa II, o zdanie czy opinię w tej
sprawie. W roku 1102 mamy więc na zdobytych terenach, czyli wąskim pasie nadmorskim
ciągnącym się od Małej Armenii (Zatoki Iskenderuńskiej), po dzisiejszą Gazę i dalej, przez
pustynię, podobnie jak dzisiejsze państwo Izrael, do portu Ejlat nad Morzem Czerwonym:
jedno królestwo (Jerozolimskie), dwa księstwa (Antiochii i Galilei), dwa hrabstwa (Edessy
i Trypolisu), nie licząc pomniejszych komendantur zamków i miast, konstabli i wicehrabiów.
Prawie nikt tu nie uznaje żadnej nad sobą zwierzchności, a jeżeli już, to papieża z odległego
Rzymu. Wszyscy natomiast usiłują rozszerzyć swoje włości, wchodząc w zgoła prywatne już
nieraz wojny z otaczającym żywiołem muzułmańskim, a wkrótce nie zabraknie i starć
bratobójczych. Każdy odwołuje się oczywiście do walki o święte miejsca, pamiątki
chrystusowe etc. Nie minie wiele lat, a okaże się, że nie przeszkodzi to zawieraniu lokalnych
sojuszy z muzułmanami, choćby i przeciw innym chrześcijanom. Pisze ironicznie Runciman,
iż: „Druga krucjata skończyła się finałem godnym jej historii, ostatni bowiem krzyżowiec
(Bertrand, nieślubny syn hrabiego Tuluzy Alfonsa Jordana - L.S.) znalazł się w niewoli
muzułmańskich sprzymierzeńców chrześcijańskiego barona, którego zamierzał wypędzić
z posiadłości”. Podkreślmy, że chodzi tu już o drugą krucjatę (1147-1149). Dzielni rycerze
chrześcijańscy nie chcą zrozumieć, że tracą w ten sposób podstawowy atut, który przyniósł im
dotychczasowy sukces - względną jedność wobec rozbicia i ustawicznych kłótni w obozie
przeciwników. Nic dziwnego, iż kiedy Nur adDinowi, a później Saladynowi uda się narzucić
centralną władzę nad większością arabskich kłótników, sytuacja odwróci się od razu
i krzyżowcy znajdą się w defensywie. Od końca XII wieku los Outremer będzie już
praktycznie przesądzony. Nie chodzi jednak o powtórkę z jakże pasjonujących skądinąd
dziejów państewek chrześcijańskich na Bliskim Wschodzie i usiłujących je wspomagać
kolejnych fal krzyżowców. Istotniejsze są z perspektywy wieków kwestie generalne. Podziały
wewnętrzne Europejczyków (tak ich, wkładając wprawdzie wszystkich do jednego kotła,
w czym jednak nie ma jeszcze niczego nienawistnego, nazywali najczęściej kronikarze
arabscy i tureccy) nie pozwoliły im nigdy wypracować wobec świata islamu żadnej wspólnej
i choćby w najmniejszym stopniu konsekwentnej polityki. Tymczasem gra warta była
świeczki, choć rzeczywiście niełatwa. Należy zacząć od tego, iż realne spotkanie z kulturą
islamu przynosiło intruzom niespodziankę za niespodzianką. Stawali oto przed cywilizacją
bogatą i wyrafinowaną w dużo większym stopniu niż cokolwiek, z czym dotychczas mieli do
czynienia. Zacznijmy od spraw najprzyziemniejszych. Pustynne miasta, do których się
wdzierali, były skanalizowane. Zasługa w tym Rzymian - założycieli urządzeń, ale
i miejscowej ludności, która je pracowicie konserwowała i rozbudowywała. Stąd też niepojęty
dla przybyszów zwyczaj codziennych starannych ablucji, po których tubylcy wkładali
niesłychaną i gorszącą Europejczyków delikatną bieliznę, potępioną zresztą natychmiast
przez kapłanów krzyżowych. Przed jedzeniem straszliwi owi barbarzyńcy myli ręce, zaś
podczas uczt dbano nie tylko o jakość potraw, ale także wystrój stołu, muzykę cieszącą uszy
i kwiaty schlebiające oczom i powonieniu. Potrzeby naturalne spełniano w miejscach
odosobnionych i spłukiwanych do specjalnych, wypróżnianych dyskretnie zbiorników. To
wszystko musiało stanowić szok niebywały dla brudnych i zawszonych katolików, którzy
zresztą, z pogardy dla higieny i wszystkiego, co cielesne, czerpali właśnie swoją dumę
i poczucie honoru. Święty Bernard z Clairvaux tak oto wychwala templariuszy w liście De
laude novae militiae ad Milites Templi (tłum. Zbigniew Herbert): „Nienawidzą szachów i gry
w kości, czują wstręt do polowań; nie znajdują żadnej przyjemności w nierozumnej pogoni za
ptactwem, brzydzą się i unikają mimów, czarodziejów, żonglerów, lekkich piosenek i żartów.
Włosy ucinają krótko i wiedzą z tradycji apostołów, że troska o fryzurę hańbi mężczyznę. Nie
widziano ich nigdy, jak się czeszą, rzadko się myją, mają brody szorstkie, pełne kurzu,
splamione od upału i trudu”. Templariusze gardzili też rozkoszami stołu. Nie obchodziły ich
więc arabskie brzoskwinie, pomarańcze, kawony, oberżyny, eszalotki. Tutaj już jednak
znaczna część krzyżowców była innego zdania. Przysłanymi mu do Paryża niewiernymi
brzoskwiniami zachwycił się nawet fanatyczny i nieuznający kompromisów z poganami
święty Ludwik IX tak bardzo, że kazał sadzić drzewka brzoskwiniowe „tam wszędzie, gdzie
tylko słońca stanie”.
Nic to jednak jeszcze w porównaniu z kulturą intelektualną. Pisze Amin Maalouf
(Wyprawy krzyżowe w oczach Arabów, Warszawa 2001): „Za pośrednictwem Arabów, którzy
byli tłumaczami i kontynuatorami klasyków greckich, Zachód mógł przejąć (niescenzurowaną
przez chrześcijaństwo - L.S.) spuściznę po kulturze starożytnej. W medycynie, astronomii,
chemii, geografii, matematyce, architekturze Frankowie czerpali z ksiąg arabskich wiedzę,
którą przyswoili, naśladowali, a potem prześcignęli. Ileż to dzisiaj używanych słów jest tego
świadectwem: zenit, nadir, azymut, algebra, algorytm czy, prostsza, cyfra. Jeśli chodzi
o przemysł, Europejczycy przejęli stosowane przez Arabów techniki wyrobu papieru, obróbki
skóry i tekstyliów, destylacji alkoholu i cukru - kolejne dwa słowa zaczerpnięte z arabskiego
(...). Liczba zapożyczeń arabskich nie ma końca”. Ze swojej strony Arabowie uznawali
przewagę uzbrojenia Franków i szanowali ich sądownictwo. W sumie uważali się jednak, nie
bez wielu jak widać racji, za współtwórców i uczestników cywilizacji wyższej, a już
przynajmniej bardziej wysublimowanej i bliższej nakazom Mojżeszowym. Książę Usama Ibn
Munkiz, emir z rodu Munkizydów z Szajzaru (1095-1188), przytacza w swojej autobiografii
Kitab alitibar (tłum. francuskie Des enseignements de la vie, Paris 1983) wiele pysznych
anegdot w tym względzie. Oto jedna z nich: „Pewnego razu, kiedy zajechałem do Jerozolimy,
zaszedłem do meczetu alAksa. Obok niego znajdował się mniejszy meczet zmieniony przez
Europejczyków w ichni kościół. Kiedy byłem przed jego wrotami, zauważyli mnie
templariusze, których znałem, i pozostawili mnie samego w mniejszym meczecie, abym mógł
się pomodlić. Wszedłem tam więc i stałem pogrążony w modlitwie. Nagle dopadł mnie jakiś
Frank, obrócił twarzą ku wschodowi, obalił na kolana i krzyknął: «Tak się módl!». Potem
zaczął mi ubliżać. Na szczęście wrócili znajomi templariusze i wybawili mnie z opresji.
Tłumaczyli się gęsto, mówiąc: «Ten ordynus dopiero co przybył z Europy, więc nie miał
jeszcze okazji zetknąć się z ludźmi o większej ogładzie»„. Tak tłumaczyli się fanatyczni
templariusze! Opierając się na tym i innych wydarzeniach, uogólnia Usama: „Każdy, kto
niedawno przybył z kraju Franków, odróżnia się gorszymi obyczajami od tych, którzy już
zadomowili się w tym kraju i zżyli się z muzułmanami”. Przykładem i symbolem owej
muzułmańskiej tolerancji i otwarcia na świat jest bez wątpienia panowanie Saladyna. Amin
Maalouf poświęcił mu rozdział pod znamiennym tytułem Łzy Saladyna. Te łzy są oczywiście
symboliczne. Chodzi o to, iż Saladyn we współczuciu i zrozumieniu nędzy okrucieństwa
wyprzedzał swoją epokę. „Pewnego razu - opowiada Baha adDin - kiedy jechałem u boku
sułtana przeciw Frankom, podszedł do nas zwiadowca, a z nim kobieta, która szlochała, bijąc
się w piersi. «Ona wyszła z obozu Franków - wyjaśnił zwiadowca - żeby spotkać naszego
pana, a my ją przyprowadziliśmy». Salah adDin zwrócił się do tłumacza, żeby ją przesłuchał.
Ona powiedziała: «Złodzieje muzułmańscy weszli wczoraj do mojego namiotu i porwali moją
małą córeczkę. Przepłakałam całą noc, a wtedy wasi żołnierze rzekli do mnie: «Król
muzułmanów jest miłosierny, pozwalamy ci iść do niego, będziesz mogła poprosić go o swoją
córkę. Wobec tego przyszłam i cała moja nadzieja w tobie». Saladyn był wzruszony i do oczu
napłynęły mu łzy. Wysłał kogoś na targ niewolników, żeby odszukać dziewczynkę, i po
niecałej godzinie przybył jeździec, trzymając w ramionach dziecko. Matka, gdy tylko ich
zobaczyła, rzuciła się na ziemię, wymazała sobie twarz piaskiem, a wszyscy obecni płakali ze
wzruszenia. Potem spojrzała w niebo i zaczęła mówić rzeczy niezrozumiałe. Wtedy oddano
jej córkę i odprowadzono ją do obozu Franków (...). Szlachetność Saladyna ocierała się
niekiedy o lekkomyślność”.
Byłoby nieprawdą stwierdzenie, iż wszyscy najeźdźcy nie docenili tego aspektu
ówczesnej kultury arabskiej. Fryderyk Barbarossa w drodze układów („ani cesarz, ani sułtan
nie byli fanatykami swych religii” - komentuje Runciman) odzyskał Jerozolimę, nie
przelawszy ani kropli krwi. W Bramie Złotej Jerozolimy wita cesarza kadi Szams adDin
z Nabulusu. A oto jego relacja: „Kiedy cesarz, król Franków, przybył do Jerozolimy, zostałem
z nim, tak jak przykazał mi AlKamil. Zaprowadziłem go do AlHaram asz Szarif, gdzie
obszedł małe meczety. Potem udaliśmy się do meczetu AlAksa, którego architekturę
podziwiał oraz do Kopuły na Skale. Był oczarowany pięknem minbaru i wspiął się schodami
na górę. Kiedy zszedł, ujął mnie pod rękę i pociągnął z powrotem do AlAksa. Zauważył tam
pewnego księdza, który z Ewangelią w ręku chciał wejść do meczetu. Oburzony cesarz zaczął
go rugać: «Kto cię przyprowadził w to miejsce? Na Boga, jeśli ktokolwiek z was odważy się
bez pozwolenia postawić tu nogę, każę mu wyłupić oczy». Rozdygotany ksiądz oddalił się
szybko. Tej nocy poprosiłem muezina, aby nie przeszkadzał cesarzowi i zaniechał wezwań do
modlitwy. Jednak kiedy nazajutrz udałem się do cesarza, zapytał mnie: «O kadi, dlaczego
muezini nie wzywali jak zwykle do modlitwy?». Odrzekłem: «To ja im zabroniłem ze
względu na waszą wysokość». «Nie powinieneś tego robić - rzekł cesarz - ponieważ
spędziłem tę noc w Jerozolimie przede wszystkim dlatego, żeby usłyszeć w nocy wezwania
muezina»„.
Niestety, 10 czerwca 1190 w małym zakolu rzeczki Salef topi się cesarz Fryderyk
Barbarossa. Jak podają naoczni świadkowie, było tam wody do pół pępka.
Najprawdopodobniej był to więc atak serca. W diagnozie medycznej niczego to w gruncie
rzeczy nie zmienia. W historii wszystko. Wraz z odejściem cesarza Fryderyka kończy się
szansa na pojednanie chrześcijaństwa z islamem. Zaczyna się czas nienawiści. Islam
zaskorupia się w negacji. Nie zmieni tego ostateczne zwycięstwo i wyparcie Europejczyków.
Świat muzułmański przekonuje się bowiem, że ci pokonani barbarzyńcy urządzają coraz
większe obszary świata na swoją modłę. Już za niecałe trzy wieki wyprą islam ze swojego
kontynentu, za pięć wieków załamie się potęga turecka... „Podczas gdy w Europie Zachodniej
epoka wypraw krzyżowych - pisze Amin Maalouf - stała się zaczątkiem prawdziwej rewolucji
tak ekonomicznej, jak i kulturalnej, na Wschodzie po świętej wojnie nastaną długie wieki
zastoju i zacofania. Osaczony ze wszystkich stron świat muzułmański zamyka się w sobie.
Przewrażliwienie, defensywność, nietolerancja, jałowość umysłowa to cechy, które będą się
nasilać w miarę postępów światowej rewolucji, spychającej go na margines. Postęp to obcość.
Nowoczesność to obcość. Czy dla potwierdzenia własnej tożsamości kulturalnej i religijnej
należało odrzucić nowoczesność, ponieważ była symbolem Zachodu? Czy wręcz przeciwnie,
należało wkroczyć zdecydowanie na drogę przemian, ryzykując nawet utratę własnej
osobowości. Ani Iran, ani Turcja, ani kraje arabskie nie zdołały rozwiązać tego dylematu;
dlatego jeszcze dzisiaj obserwujemy gwałtowne często przeskoki od fazy nacechowanego
ksenofobią skrajnego integryzmu do fazy bezkrytycznego przejmowania wzorców zachodnich
(...). Często ze zdumieniem odkrywamy, do jakiego stopnia na postawę muzułmanów,
a zwłaszcza Arabów wobec Zachodu, ciągle jeszcze wpływają wydarzenia, których finał
rozegrał się przed siedmiuset laty”.
Terroryzm muzułmański prócz uwarunkowań geopolitycznych i ekonomicznych jest
zakorzeniony w tradycji walki z krzyżowcami. „Dwie spośród trzech Armii Wyzwolenia
Palestyny noszą historyczne nazwy Hittinu u Ajn Dżalut”, czyli miejsc zwycięskich bitew
Arabów z krzyżowcami. Ustawiczne, by nie powiedzieć natrętne, odwołania do czasów
krucjat odnajdujemy w języku polityków krajów Bliskiego Wschodu. Raz jeszcze Amin
Maalouf: „Nie sposób odróżnić przeszłości od teraźniejszości, gdy się myśli o Damaszku
i Jerozolimie walczących o kontrolę nad wzgórzami Golan i doliną Bekaa (...).
W atakowanym z różnych stron świecie muzułmańskim musiało się pojawić poczucie
prześladowania, które u niektórych fanatyków przybiera niebezpieczną formę obsesji (.) i nie
ulega wątpliwości, że rozłam między tymi dwoma światami datuje się od czasów wypraw
krzyżowych dziś jeszcze odczuwanych przez Arabów jako dokonany na nich gwałt”. Tak oto
papież Urban II zrodził Osamę benLadena. I nie jest to wcale paradoks intelektualny.
Paradoks w tym jedyny, że cierpią za to Żydzi.
JOANNA D’ARC
4 sierpnia 1392, w drodze doLeMans król Francji Karol VI doznał ataku szału. Rzucił
się na własną gwardię przyboczną. Zabił czterech rycerzy, ciężko ranił następnych sześciu.
Nie świadczy to bynajmniej o jego sile fizycznej czy umiejętnościach szermierczych. Przez
pierwsze minuty nikt nie poważył się bowiem podnieść ostrza na władcę. Zabijał i ranił ludzi,
którzy krzyczeli: „Wasza Wysokość, myśmy waszymi sługami”. Dopiero kiedy zdali sobie
sprawę, że to do niczego nie prowadzi, obezwładnili go i odwieźli z przerażeniem do Paryża.
Król był, podług świadectwa Froissarta, w stanie podobnym do śpiączki. Nie przypominał
sobie niczego, co się zdarzyło na drodze doLeMans, natomiast był przekonany, iż zdradzają
go wszyscy, od żony Izabeli z Bawarii począwszy. Wszelkie źródła zaświadczają, że nie była
to wtedy prawda. Czas jednak mijał. Karol VI w manii prześladowczej oddalił żonę
i upokarzał ją, gdzie się tylko dało. Francuski historyk i akademik Duc de Castries pisze
z ujmującą niekonsekwencją - najpierw, co obowiązkowe dla „patriotycznej” historii Francji:
„Można przyjąć, że stosunki między królem i królową nie były wyłącznie erotyczne (...),
szybko się jednak okazało, że jest ona wyłącznie cieleśnie zmysłowa, łakoma na doraźne
przyjemności, żądna płytkich przyjemności, próżna i ponad wszystko usposobiona
egoistycznie”. Po chwili jednak: „Królowa Izabela cierpiała głęboko z powodu stanu
niepoczytalności swojego małżonka, który wygnał ją ze wspólnego łoża...”.
Skądinąd określenie: „wygnał ją ze wspólnego łoża” jest mocno nieprecyzyjne. Od
1392 do śmierci w trzydzieści lat później zdarzały się Karolowi VI okresy trzeźwości, kiedy
przywoływał żonę do siebie, po czym znów, po chwili, i nie wiadomo właściwie kiedy, gdyż
nigdy nie było tu ostrej granicy, popadał w wielomiesięczną malignę. W tych czasach żona
przyniosła mu na świat ośmioro dzieci: Karola urodzonego w 1392, mającego genealogiczną
elegancję umrzeć już w dziewiątym roku istnienia; Marię (1393), która została zakonnicą
i pokutowała ponoć za grzechy rodziców; Michèle (1395), później żonę księcia Burgundii;
Ludwika (1396), który zdążył się wprawdzie w wieku ośmiu lat ożenić z Małgorzatą
Burgundzką, ale zmarł przed ojcem, podobnie jak Jan (1398); Katarzynę (1401), efemeryczną
żonę króla Anglii Henryka V; kolejnego Karola (1403) i wreszcie Filipa (1407) zmarłego
w kołysce. Podczas długich okresów otępienia męża Izabela bynajmniej nie pozostawała mu
wierna. Wszyscy wiedzieli o jej romansach z księciem Orleanu, ale, jak się wydaje, nie
gardziła usługami seksualnymi zgoła przygodnych rycerzy. Dworzanie przyglądali się temu
i starannie liczyli. Wyszło im, iż niektóre dzieci są na pewno z prawego łoża (pierwszy
z Karolów, Ludwik i Michèle), inne na pewno bękartami (Maria, Filip), a co do pozostałych
panowała niezdrowa, pełna plotek i domysłów niepewność. Dotyczyła ona przede wszystkim
drugiego Karola, który jako jedyny mężczyzna przeżył ojca i logicznie stawał się następcą
tronu. Nikt oczywiście o niczym nie mówił głośno, ale starczyło szeptów, by dotarły one do
uszu osiemnastoletniego nowego władcy.
W mitologii świętości i wielkości monarchii francuskiej było to zmazą straszliwą.
Tym bardziej iż umierający Karol VI nigdy bezpośrednio nie uznał następcy (Françoise
Autrand, Charles VI, Paris 1986), a wrodzy Karolowi VII Burgundczycy roznosili
najobelżywsze pogłoski. Nic dziwnego, iż młody król (a właściwie nadal delfin - następca,
gdyż królem zostaje się po koronacji) zamknął się w sobie, nie ośmielał się podejmować
żadnych znaczących decyzji, rzec by się chciało, iż bał się własnego cienia. Pozbawieni tych
kompleksów przeciwnicy odbierali mu w tym czasie prowincję za prowincją. Wkrótce
wypchnięty na południe od Loary Karol miał sobie zyskać pogardliwy przydomek „króla
Bourges”. Bourges, nazywające się ongiś Avaricum, było jedną z metropolii starożytnej Galii.
Od tych odległych czasów podupadło jednak kompletnie i gdyby nie wspaniała katedra
Świętego Stefana, stałoby się całkowitym, deskami zabitym zadupiem. „Roi de Bourges”
znaczyło więc dla ówczesnych Francuzów: „człowiek minionych czasów”, ktoś, kto nic już
zgoła nie może i z kim nie ma się co liczyć.
I wtedy właśnie 6 marca 1429 pojawia się Joanna d’Arc. Raoul de Gaucourt zeznaje
(podaję za: Georges Bordonove, Joanna d’Arc, Warszawa 2003): „Byłem w Chinon, kiedy
Dziewica przybyła, i byłem tam i widziałem ją, kiedy stanęła przed Jego Królewską
Wysokością, pokornie i z prostotą - taka uboga, mała pastereczka. Słyszałem słowa, jakie
wypowiedziała do Delfina: «Bardzo sławny Panie Delfinie, przybywam tu, wysłana przez
Boga, żeby przynieść ratunek tobie, a także królestwu Francji»„. Joanna przynosi Karolowi
trzy „boże” przesłania. Po pierwsze jest on prawowitym synem Karola VI. Po drugie (co
wynika z pierwszego) ma natychmiast udać się do Reims i namaścić na świętego władcę -
cudotwórcę (jak wiadomo, koronowany w Reims król Francji samym dotknięciem rąk leczył
poddanych - Marc Bloch, Les rois thaumaturges, Paris 1983 - ze skrofułów, czyli
z przewlekłej gruźlicy węzłów chłonnych i szerzej z wszelkich form gruźlicy, posiadał więc
moc nadludzką mogącą i winną być błogosławieństwem dla społeczeństwa). Do tej chwili
głosy boże przekazywane delfinowi przez Joannę d’Arc wydają się niewinne, a może wręcz
oczywiste. Jest jednak i przesłanie trzecie: namaszczony świętym olejem w Reims król
Francji ma raz na zawsze i za wszelką cenę przegonić przebrzydłych Anglików z kontynentu.
Tutaj już wkraczamy w wielką i skomplikowaną politykę. Aż trudno uwierzyć, że Panu Bogu
chciało się, za pośrednictwem Joanny, interweniować w jej meandry.
Francja początków XV wieku jest rozdarta między dwa - tutaj doprawdy wszelkie
rozstrzyganie oznaczałoby rzutowanie wstecz naszych współczesnych opinii - równie
patriotyczne stronnictwa. Każde z nich ma, jak to zawsze w człowieczej niedoskonałości,
swoje ekonomiczne, personalne i najzupełniej prywatne interesy. Nie zmienia to jednak
zasadniczych linii ideologicznych. Burgundczycy, kwestionując skandaliczne manipulacje
dokonane na prawie salickim za czasów synów Filipa IV Pięknego, opowiadają się za
wspólną monarchią francuskoangielską pod berłem Lancasterów. Armaniacy reprezentują, jak
byśmy to dzisiaj powiedzieli, tendencję nacjonalistyczną. Nie będzie Brytyjczyk pluł nam
w twarz. Nie spoczniemy i nie zaniechamy wojny, dopóki ostatni Anglik nie wróci do siebie,
za morze, które dopiero w XVII wieku nie Francuzi i nie Anglicy, ale Holendrzy wzorując się
na Rzymianach, zaczęli lekceważąco nazywać „kanałem”. Mieli o tyle rację, że przepłynięcie
akwenu nieprzekraczającego w najwęższym miejscu 34 kilometrów nie stanowiło
najmniejszego problemu już dla rzymskich legii, cóż dopiero mówić o żeglarzach XV wieku.
Ten sam pas wodny, który dla Armaniaków miał definitywnie rozdzielić dwa kraje, dla
Bugrundczyków nie stanowił przeszkody przed ich zjednoczeniem.
Nic zresztą nie jest tutaj proste i jednoznaczne. Legenda mówi, iż w 1349, podczas
balu na dworze, tańczącej z Edwardem III Joannie, hrabinie Salisbury, spadła z nogi
podwiązka. Widząc sprośne uśmieszki obecnych, król podniósł ją i założył na własne kolano.
Żeby zaś na przyszłość krzewić wśród poddanych szacunek i powściągliwość wobec kobiet,
ustanowił Order Podwiązki (Order of the Garter), który jest do dzisiaj najwyższym
odznaczeniem angielskim. Na jego otoku czytamy dewizę: Honi soit qui mal y pense (Hańba
temu, kto nieprzystojnie o tym myśli). Jak widać na pierwszym i najważniejszym orderze
Albionu napis jest po francusku. I nie ma w tym nic dziwnego. Pisze G.G. Coulton
(Panorama średniowiecznej Anglii, Warszawa 1976): „Wszyscy królowie angielscy, aż do
Henryka IV, mówili po francusku; nawet o Edwardzie I wiemy tylko tyle, że język angielski
opanował w dostatecznym stopniu, by wymyślić prosty, choć lekceważący kalambur
związany z nazwiskiem Bigod. Wnukowi, Edwardowi III, współcześni nam historycy
przypisują czasem większe umiejętności w tym zakresie, ale brak bezspornych dowodów, że
umiał w miarę biegle mówić po angielsku”. Z kolei George Macaulay Trevelyan (Historia
Anglii, Warszawa 1963): „Kiedy w 1337 r. zaczęła się wojna stuletnia, Edward III i jego
arystokracja mówili po francusku i czuli się bardziej u siebie w Gaskonii niż w Szkocji”. Albo
jeszcze Paul Johnson (Historia Anglików, Gdańsk 1995): „Pierwszym wykwitem angielskiej
literatury narodowej pod koniec XIV wieku towarzyszyły gorliwe wysiłki, żeby nadążyć za
rozwojem pisanej i mówionej francuszczyzny. To dzięki językowi francuskiemu nowe idee
i osiągnięcia docierały na wyspę...”. Francja była w XIVXV wieku czterokrotnie większa niż
Anglia, wielekroć bogatsza i bardziej zaludniona. Jej wyższość kulturalna (wystarczy spojrzeć
na katedry w Chartres, Reims czy choćby w przeklętym Bourges) także nie podlegała
dyskusji. Nie sposób pozbyć się myśli, bo były to przecież dokładnie te same czasy,
o sąsiedztwie Polski i Litwy. I rzeczywiście problem jawił się ten sam: unia czy wrogość ząb
za ząb. Innymi słowy, czy włączona do współkulturowej wspólnoty drobna szlachta angielska
przyjmie kulturę francuską i roztopi się w niej, czy też wzgardzona i odrzucona zagłębi się
w odrębną swoistość. Joanna d’Arc zadecydowała o tym drugim. G.G. Coulton zauważa
słusznie, że to właśnie w odpowiedzi na nieubłaganą politykę Armaniaków po 1429 roku
„baronowie i prałaci coraz powszechniej przyswajali sobie kulturę angielską”. Wtedy też
(Paul Johnson) „Anglicy zaczęli przypisywać Francuzom wszystkie możliwe rodzaje
gorszących zwyczajów i postaw, a także, już bardziej zasadnie, budzących ich przerażenie
i zgrozę obyczajów politycznych”. Jak zawsze nie obyło się bez wzajemności. „Pewien
Francuz w XV wieku ze zgrozą opowiadał, jak to podsłuchał w rozmowie dwu mieszczan
londyńskich, że będą tak długo detronizować i ścinać królów, aż znajdą takiego, który będzie
im odpowiadał”. Od chwili rzucenia przez Joannę d’Arc haseł narodowych, które mutatis
mutandis przyczyniły się do zwycięstwa Karola VII pod Formigny 15 kwietnia 1450,
odzyskania przez Francuzów Normandii i ostatecznej klęski Anglików: „Nawet w chwilach
pojednania angielska nienawiść do Francuzów tliła się, jątrzyła nadal pod powierzchnią.
Nawet w chwilach spotkania monarchów na Field of the Cloth of Gold (Pole złotogłowiu -
miejsce pokojowych i antyhiszpańskich rozmów między Franciszkiem I i Henrykiem VIII 7
czerwca 1520 - LS.) wenecki ambasador podsłuchał strzęp rozmowy między markizem
Dorset a jednym z jego przyjaciół:
- Gdybym miał w żyłach choć kroplę krwi francuskiej, otworzyłbym sobie żyły, żeby
się jej pozbyć.
- Uczyniłbym podobnie”.
Od czasów Joanny d’Arc - kontynuuje Paul Johnson: „Wszyscy angielscy władcy
w średniowieczu czuli się zobligowani do prowadzenia wojny z Francją”. Tradycja ta
przetrwała i później. Kultura francuska stała się wroga i już na dworach Tudorów i Stuartów
w całkowitym przeciwieństwie do Plantagenetów dobrym obyczajem stało się udawanie, iż
nie rozumie się ani jednego żabojadzkiego słowa, nie zna się kontynentalnych poetów,
pisarzy czy myślicieli. Freud powiedziałby, że zawierał się w tym cały kompleks
odrzuconego dziecka. I jest to tłumaczenie w znacznej mierze prawomocne. Co najmniej od
czasów dynastii normandzkiej i Wilhelma Zdobywcy chciała Anglia widzieć się w sojuszu
z Francją i razem z nią wprowadzać europejski ład. Pozostało to w politycznych księgach, ale
także w legendzie. Przypomnijmy choćby Robin Hooda, który ze wszystkich sił popierał
kosmopolitycznego, mówiącego po francusku i mającego swoją bazę we francuskim
(normandzkim) ChâteauGaillard (Régine Pernaud, Ryszard Lwie Serce, Warszawa 1994)
Ryszarda Lwie Serce przeciw Janowi bez Ziemi, który akurat promował wprowadzenie
języka angielskiego do prawa i administracji państwowej. Jeżeli już iść dalej śladem
opowieści, jeżeli był Robin Hood ukrytym szlachcicem (później lordem Huntingdon), to
zrozumieć musimy, iż ze swoimi sojusznikami: Małym Jankiem (Little John), bratem Tuck,
minstrelem AllenemaDale’em czy Willemem Stutlym, nie mówiąc już o jego ukochanej Maid
Marian, porozumiewał się murzyńskim angielskim, marząc o chwili, kiedy i oni,
w sherwoodzkich lasach nauczą się jedynego kulturalnego - języka francuskiego. W ogromnej
anglojęzycznej filmografii, gdzie grali Robin Hooda między innymi: Douglas Fairbanks,
Errol Flynn, Richard Todd, Sean Connery, Richard Chamberlain, Russel Crow nie ma ani
słowa o tej konfrontacji kulturalnej, mającej zaważyć na wieki. Takie jest prawo kina. Niech
dostarcza nam ono przeżyć estetycznych, może dreszczyku emocji, nie będzie jednak lekcją
historii. W XV wieku możliwość unii francuskoangielskiej podobnej do polskolitewskiej była
najzupełniej realna. I podobne byłyby jej skutki. Ówczesna wyższość kultury francuskiej
przyciągnęłaby zarówno angielską szlachtę, jak i klasy średnie. Angielski odrodziłby się
zapewne kiedyś, ale jako język marginalny, dobro ograniczonej społeczności.
„Eh bien, mon prince, Gênes et Lucques ne sont plus que des apanages, des dobra, de
la familie Buonaparte. Non, je vous préviens, que si vous ne me dites pas, que nous avons la
guerre, si vous permettez ecore de pallier toutes les infamies, toutes les atrocités de cet
Antichrist (ma parole, j’y crois) - je ne vous connais plus, vous n’êtes plus mon amie, vous
n’êtes plus mój wierny niewolnik, comme vous dites. No, witam księcia, witam. Je vois queje
vous fais peur, proszę siąść i opowiadać.
Mówiła tak w lipcu 1805 r. znana powszechnie Anna Pawłowna Scherer, dama dworu
i zaufana cesarzowej Marii Fiodorowny, witając znacznego dygnitarza księcia Wasilija, który
pierwszy przybył na jej wieczór...”.
Tymi słowy zaczyna się Wojna i pokój Lwa Tołstoja (Warszawa 1979). Anna
Pawłowna nie może najwyraźniej poradzić sobie z niektórymi francuskimi wyrażeniami.
Ucieka z jej pamięci, że „wierny niewolnik” to fidéle esclave. Jeszcze gorzej ze zgodnością
czasów. Ale Anna Pawłowna mówi po francusku. Podobnie zwraca się do dworaków car
Aleksander I. Fryderyk Wielki, król Prus, nazwie swój reprezentacyjny pałac SansSouci (Bez
troski). Do głowy by mu nie przyszło nadać mu imię Ohne Sorge - jakże byłoby to nie po
francusku trywialne. W tym samym jednak czasie oważ wzgardzona Anglia, o której pisał
Paul Johnson, iż „czuje się zobligowana do racjonalnej albo wyłącznie ambicjonalnej wojny
z Francją”, opanowuje coraz to nowe ziemie. Cóż z tego, że w połowie podbitej Afryki
Środkowej i Południowej rozbrzmiewa jeszcze język francuski. W Ameryce Północnej, gdzie
przecież nowi posiadacze pochodzą często z ”dobrych” angielskich czy irlandzkich rodzin,
mogliby więc mówić po francusku, jak w Luizjanie, dzieje się zupełnie coś innego:
angielszczyzna staje się oficjalna i obowiązująca, chociaż w demokratycznym głosowaniu
wygrywa o włos z niemczyzną. A tak mało brakowało, żeby Obama i wreszcie cały świat
mówił po francusku. Trzeba jeszcze sporo czasu, żeby głupkowaci arystokraci z londyńskiej
Izby Lordów zrozumieli, jakie to ma znaczenie. Przypomnijmy, jakie wyobrażenia ma jeszcze
o Amerykanach stary lord Fauntleroy (Frances Hodgson Burnett, Mały Lord, Warszawa
1936). Tyle że obok Ameryki pojawiają się angielskojęzyczne: Australia, Nowa Zelandia,
Indie, Malaje, zachodnia i południowa Afryka. Nic nie wiąże bardziej niż wspólnota języka,
czyli możliwości pełnego zrozumienia się, a jak by dorzucił Claude LéviStrauss (vide rozdział
ostatni) działania w ramach praw, jakie nam ów język wyznacza, co się zresztą dobitnie
okazało podczas obu wojen światowych. Kiedy 2 maja 1927 WieniawaDługoszowski wita na
Dworcu Głównym w Warszawie angielskiego pisarza Gilberta Keitha Chestertona
przemówieniem w nienagannej francuszczyźnie, ów jest zachwycony. Tyle że później
napisze, iż powitał go (były i inne argumenty) błędny rycerz z minionej epoki. Tak się jawiła
Chestertonowi wielobarwna i staroświecka francuszczyzna. Można powiedzieć, iż w tym
momencie dzieło Joanny d’Arc sięgnęło wyżyn.
Akademia Francuska wydając kolejne słowniki, walczy beznadziejnie z anglicyzmami
w języku francuskim. Nie na wiele się to zdaje. Opanowane zostały przez angielszczyznę
i język komputerów i slang przedmieść, i gwara sprawozdawców sportowych, żeby tylko ich
wyliczyć. Z własnymi synkami mam kłopot. Za to pod pomnikiem Joanny d’Arc odbywają
się corocznie manifestacje skrajnej prawicy francuskiej. Cóż mam wtedy robić, kiedy kocham
Apollinaire’a i Marcela Prousta, a nienawidzę faszystów. Mało mi wyboru zostawiłaś Joanno,
kanonizowana w 1693 roku.
MARIGNANO 1515
W XIV wieku jest Szwajcaria areną nieustannych właściwie walk między miejscową
ludnością zrzeszoną w siedmiu tak zwanych barbarzyńskich czy prymitywnych kantonach
a austriackimi Habsburgami. Surowi i dzielni górale triumfują raz po raz. Pod Morgarten,
w 1315, Laupen (1339), Sempach (1386), Näfels (1388). To wtedy tworzy się ich wspólna,
jednocząca legenda narodowa, silniejsza niż podziały językowe i obyczajowe. Pod Sempach
Arnold ze Stans (Unterwalden) Winkelried miał zgarnąć piki przeciwników i wbić w swoje
piersi, tworząc w ten sposób decydujący wyłom w szeregach przeciwników. Pisał wieki
później Juliusz Słowacki w Kordianie:
Nie - myśli wielkiej trzeba z ziemi lub błękitu.
Spojrzałem ze skały szczytu, Duch rycerz powstał z lodów.
Winkelried dzidy wrogów zebrał i w pierś włożył, Ludy! Winkelried ożył!
Polska Winkelriedem narodów!
(akt II, ww. 290-295)
Pojawia się też Wilhelm Tell. I on stanie się symbolem, zyska ogólnoeuropejską
sławę. Pisał Antoni Górecki:
Helwetów serce nie lodem, nie skałą.
Choć szczypło ziemi, jeszcze na to stanie, Dadzą wolności ziarnu przechowanie,
W górach, gdzie żyją wielcy Tella męże
Zakwitnie ono...
Kiedy urodził się Wilhelm Tell, tego dokładne nie da się ustalić. Tradycja, a ścislej
Ballada o Tellu z XV wieku, najstarsza o nim opowieść, przekazuje jednak, iż w 1307 roku,
kiedy pojawił się na arenie dziejowej, miał już „dużo dzieci”; kronika Tschudiego z około
1500 roku uściśla, iż było ich, żywych, sześcioro. Jeśli tak, to zważywszy, iż żeniono się
wtedy w alpejskich krainach w wieku 16-18 lat, a zasada „co rok prorok” była w pełni
aktualna, wyżywało zaś statystycznie co drugie niemowlę, można przypuszczać, iż przyszedł
Wilhelm na świat około 1275-1278 roku. Wskazywałby na to też fakt, iż już na początku XIV
wieku miał cieszyć się w kantonie Uri sławą niezrównanego - i uwaga! - „doświadczonego”
kusznika. Krótko mówiąc, w 1307 roku miał około trzydziestu lat, był więc w kategoriach
swoich czasów mężem dojrzałym, u schyłku siły wieku.
Przejdźmy jednak do wydarzeń. „Roku pańskiego 1307. W dzień świętego Jakuba”,
czyli 25 lipca, przybył Wilhelm Tell do stolicy kantonu - Altdorfu. Wójtem, czyli
namiestnikiem habsburskim był tam niejaki Gessler. Chcąc upokorzyć miejscowych, poddaje
ich „próbie posłuszeństwa”. Polega ona na tym, że każdy przechodzień ma na rynku oddać
cześć wystawionemu tam kapeluszowi Gesslera: zatrzymać się, ściągnąć nakrycie głowy
i złożyć głęboki ukłon. Tell, czy to nie znając zarządzenia, czy przez nieuwagę, czy też
celowo, przechodzi obok kapelusza obojętnie. Natychmiast łapią go pachołkowie i prowadzą
przed oblicze namiestnika, który oskarża go o opór wobec władzy, zniewagę rodu
Habsburgów, wreszcie skłanianie do buntu. Nakazuje też aresztować i sprowadzić do
Altdorfu całą rodzinę Tella. Podczas procesu zaimprowizowanego już w trzy dni po
„przestępstwie”, kiedy Tell, chcąc ratować bliskich, tłumaczy się, że nie wiedział, nie
zauważył, wywiązuje się, podług Ballady o Tellu ów złowieszczy dialog:
Gessler: Masz dużo dzieci buntowniku, które z nich kochasz najbardziej?
Tell: Ależ, Wasza Wysokość, jakże ojciec może kochać jedno dziecko bardziej niż
drugie. Kocham je wszystkie po równi.
Gessler: To właśnie chciałem usłyszeć. Bo jednak będziesz musiał się zdecydować.
Mówią, że jesteś znakomitym kusznikiem. Ba, mistrzem wręcz w tej wojennej sztuce.
Wybierz więc jednego z synów, na którego głowie położymy jabłko, a ty je strącisz strzałem
z kuszy, z odległości, jaka mi się spodoba. Masz tylko jeden strzał. Jeżeli spudłujesz, i ty,
i cała twoja rodzina pójdziecie pod miecz. Jeżeli zabijesz syna, zostaniesz ścięty jako
morderca własnego dziecka. Natomiast jeśli trafisz w jabłko, ofiaruję wam wszystkim
wolność.
Na próżno błagał Tell o litość, prosił, żeby go zabito w zamian za zwolnienie rodziny
i rezygnację z okrutnej próby. Tyran pozostał niewzruszony. Z okrutną perfidią wyznaczył
mu dystans strzału, z jakiego, jak pisze Tschudi: „Nikt na świecie i konia by nie sięgnął”. Jak
wiemy, Wilhelm Tell trafił. Gessler nie dotrzymał jednak umowy. Pod naciskiem
mieszkańców, którzy w strzale Tella widzieli rozstrzygnięcie boskiego wyroku, zwolnił
wprawdzie rodzinę, ale samego Wilhelma wtrącił do zgniłego lochu, pewny, że w nieludzkich
warunkach długo nie wytrzyma. Mylił się oczywiście. Podczas transportu łodzią do więzienia
udaje się Tellowi brawurowa ucieczka. Parę tygodni później w wąwozie leśnym, którym
wiódł trakt z Altdorfu do Lucerny, mściwa strzała Wilhelma Tella trafia Gesslera prosto
w krtań. Wieść o śmierci krwiopijcy, o czym kusznik niezrównany nie mógł nawet marzyć,
podrywa do walki cały kanton Uri, a za nim przyległe: Schwytz, Glaris, nieco później Zoug.
Nie jest dla nas ważne, czy niezwykłe dzieje Winkelrieda, Tella i podobnych im
szwajcarskich bohaterów XIV i XV wieku są historycznie udokumentowane, czy też trzeba je
rozpatrywać w kategoriach legend ludowych. Istotne jest, kogo przedstawiały: twardych i na
wszystko zdecydowanych wojowników, których najważniejszą, a zresztą jedyną legitymacją
była odporność na wszelkie znoje wyćwiczona w skrajnych wysokogórskich warunkach,
krzepa, umiejętność władania bronią i sprawdzona w tysiącach potyczek niezłomna wierność.
Takimi zaś rzeczywiście, nie popadając chyba w przesadę, opisują ich świadkowie epoki. Nic
dziwnego, że nie mogli im dać rady Habsburgowie, nic też bardziej naturalnego, że
począwszy od drugiej połowy XV wieku, stali się poszukiwanym w całej Europie
najemnickim towarem. Mieć gwardię szwajcarską oznaczało dla wszystkich, iż ma się
obstawę wierną, sprawną i nieubłaganą, wartą więcej niż jakakolwiek inna. Alpejscy
wojownicy zdawali sobie oczywiście sprawę ze swojej mitycznej wartości. Toteż sprzedawali
się na lewo i prawo. Nie ma bodaj w piętnastowiecznych dziejach środkowozachodniej
Europy takiego konfliktu zbrojnego, w którym po jednej ze stron, a najczęściej po obu, nie
partycypowaliby „obywatele 13 kantonów”. Stąd krok już tylko do ideologii. Dlaczego nie
mieliby Szwajcarzy zapanować nad szerszymi połaciami otaczającego ich świata? Wyjść na
żyzne ziemie północnej Italii czy też posiadłości tego króla Francji, w którego oddziałach
stanowili
bodaj większość. Ludwik XII zdawał sobie sprawę z potencjalnego
niebezpieczeństwa. Począwszy od 1507, zaczął więc ograniczać liczbę Szwajcarów w swoich
szeregach. Zwolnionych rekrutował najchętniej papież Juliusz II, co wrosło w tradycję
Watykanu i spowodowało, że od 1506 po dziś dzień głowy Kościoła katolickiego chroni
ubrana w malownicze stroje z XVI wieku gwardia szwajcarska.
Wszystko to pozostałoby anegdotą, gdyby nie pojawił się nagle orędownik, a może
i twórca, istniejącego już tu i ówdzie, ale niesformułowanego i niedopowiedzianego dotąd
programu helwetyckiej ekspansji. Był nim urodzony w 1456 w Mühlebach (kanton Valais)
Matthäus Schinner. Wyświęcony na księdza w 1477, obejmuje wielojęzyczną parafię
w Aernen. Jest bodaj pierwszym, który ponad podziały lingwistyczne i obyczajowe przenosi
ideę „szwajcarskości”, staje się jej propagatorem i niezłomnym zwolennikiem. Jednocześnie
jako fanatyczny katolik nienawidzi cynicznej Francji, która dopiero co uwięziła
spadkobierców świętego Piotra w ”babilońskiej niewoli” Avignonu. Owszem, papież
Aleksander VI, którego Leksykon papieży Rudolfa FischeraWollperta („Znak”, Kraków 1990)
definiuje jako „jedną z najbardziej niegodziwych postaci w dziejach papiestwa”, nie był
zapewne ulubioną postacią z jego bajki. Zbrodnie watykańskie mało go jednak obchodzą.
Ważne, że wyświęca go tatuś wyuzdanej trucicielki Lukrecji Borgii, w 1499, na „biskupa
Sionu i Helwecji”. Można to odczytać - czasem jeden drobny przymiotnik ma większe
znaczenie niż tysiąc patetycznych przemówień - jako uznanie państwowości szwajcarskiej.
To zaś daje mu pośrednio prawo wypowiadania się w imieniu narodu. Następcę
Aleksandra VI na tronie stolicy Piotrowej (nie licząc miesięcznego pontyfikatu Piusa III)
Juliusza II, Giuliano della Rovere, tego właśnie, który pierwszy otaczał się szwajcarskimi
żołdakami, nietrudno przekonać Schinnerowi do jego patriotycznych i agresywnych racji.
Daje mu Juliusz zaraz i kardynalski kapelusz, i wolną rękę w montowaniu antyfrancuskiej
koalicji. Schinner, jako biskup Sionu, a więc poniekąd głowa całego szwajcarskiego Kościoła
katolickiego, nie próżnuje ani chwili. Wiosną 1515 przyprowadza papieżowi 30 000
Wilhelmów Tellów - najprzedniejszych spośród najwyborniejszych alpejskich rycerzy, którzy
mają wesprzeć potężny kontyngent hiszpański. Zjednane zostają jednocześnie posiłki księcia
Mediolanu, parę chorągwi genueńskich. Takiej pokusie papież oprzeć się nie może. Wojna!
Na dworze francuskim panuje w tym czasie kompletne zamieszanie. Zmarł Ludwik
XII i uczeni w piśmie gorączkowo dyskutują, czyjego krewny Franciszek w powikłanych
układach francuskich koligacji ma prawo do berła. Zanosi się wręcz, co jest marzeniem
papieża i Mathäusa Schinnera, na wojnę domową. Niestety, można podziwiać dyscyplinę
francuskich muszkieterów tego wieku, a dotyczy to również, co jest jakimś paradoksem,
Szwajcarów na służbie francuskiej - nie było w ich szeregach cienia chęci mieszania się
w wysokie spory, zdrady ani dezercji. Skoro Franciszek został ostatecznie okrzyknięty
władcą, stanęli za nim murem. Hiszpańskoszwajcarskomediolańskowatykańskie wojsko miało
więc przed sobą wbrew oczekiwaniom słabszą liczebnie, ale zdyscyplinowaną i gotową do
starcia francuską armię wspomaganą przez Wenecjan. Na polach pod Marignano, widząc
nadchodzące hufce przeciwników, Franciszek wyjeżdża przed swoje szeregi i ”wielkim
głosem”, jak podaje w swojej kronice Jacques de Maillen, zwraca się do rycerzy: „Panowie,
przyszedł czas, by pokazać w walce naszą męskość. Jestem waszym królem i księciem.
Owszem, jestem młody, ale przysięgliście mi wierność i lojalność. Nie opuszczę was
w żadnej potrzebie. Z wami umrę albo zwyciężę!”. Można od razu powiedzieć, że słowa
dotrzymał. Walczył jak szaleniec w pierwszym szeregu, a de Maillen wyliczył dokładnie, że
brał osobiście udział w trzydziestu dwóch szarżach. Stało się to jednak później. Pierwsi
ruszyli do przodu Helweci. Świadkowie odnotowali, iż pan Pierre Terrail Bayard, rzeczywisty
dowódca wojsk francuskich, krzyczał do nich: „Przeklęci szwajcarscy zdrajcy, póki czas
wracajcie w góry jeść wasze zgniłe sery. Jeżeli trwacie w uporze, nigdy ich już nie
skosztujecie!”.
Atak był jednak straszliwy. Na nic się zdały rozpaczliwe kontrataki Franciszka na
skrzydłach. Nim zapadł wieczór, przełamali Szwajcarzy dwie linie francuskiej obrony,
zabiwszy ponad pięć tysięcy przeciwników. Ale... właśnie, nastała noc, pod której
błogosławioną osłoną zdążyli Francuzi uratować i przemieścić swoje sześćdziesiąt cztery
armaty, broń jeszcze podówczas pogardliwie lekceważoną. Rano Bayard zrozumiał nareszcie,
w czym tkwi jego szansa. „Panowie, nieprzyjaciel śpi słodko, pora, żeby go obudzić”.
Ryknęły spiże. Szwajcarzy nacierali w ciasnych szeregach, każda kula armatnia tworzyła
więc w ich szeregach krwawe wyrwy. Widząc bezsilność natarcia, obudziła się mało dotąd
aktywna jazda wenecka. Jej gwałtowne uderzenie na lewe skrzydło Szwajcarów było już
ciosem miłosierdzia. Wycofujących się mordowano bez litości na miejscu. Bilans bitwy, jak
na reguły epoki, był przerażający. Zginęło piętnaście tysięcy Wilhelmów Tellów, czyli jeśli
wierzyć demografom badającym skrupulatnie cyfry i proporcje, padł kwiat narodu. Nie było
już komu stawić jakiejkolwiek obrony. Szwajcaria leżała u francuskich stóp. I wtedy właśnie
ten chłystek, ten niedorobiony król Franciszek I zdobywa się na decyzję śmiałą, niepopularną
to mało powiedzieć, sprzeczną z interesem imperialnej Francji, jak go rozumieją jego
ministrowie. 29 listopada 1516 we Fryburgu podpisuje pakt „wiecznego pokoju”
z Helwetami. Nie ma w nim mowy o kontrybucjach, ustępstwach terytorialnych, pretensjach
do decydowania o czymkolwiek. Jakiej trzeba ogromnej odwagi, żeby myśląc o przyszłości,
tak „zmarnować” doczesne zwycięstwo. Pakt zawarty we Fryburgu jest jedynym, który
przetrwał pięć wieków, do dzisiaj. Jest w tym jakiś ogromny optymizm. My, Polacy, którzy
wiemy lepiej niż ktokolwiek, że solenne umowy są jedynie świstkami papieru i za co
płaciliśmy przez pokolenia, stajemy nagle przed ludźmi, którzy dotrzymali słowa. Królu
Franciszku, kocham cię z wielu innych powodów, ale z tego też.
Tak, traktat pokojowy z Fryburga 29 listopada 1516 jest JEDYNYM, który przetrwał
wieki i zachował ważność. Jest to jednak jakaś pociecha w naszym podstępnym i nielojalnym
świecie. Wybaczcie więc Franciszkowi jego karykaturalny nos podchodzący niemal pod
wargi. Dał słowo, a zgoła nie musiał, i Francja tego słowa dotrzymała.
CZARNA LEGENDA
Termin La Leyenda Negra („Czarna legenda”), w tytule było jeszcze uzupełnienie: y
la veridad histórica (Madrid 1913), ukuł na przełomie XIX i XX wieku Julian Juderias y
Loyot (1877-1819), wielki historyk i myśliciel hiszpański. Jego dzieło skompromitowała
niestety w znacznej mierze spiskowa wersja dziejów. Uważał, że miażdżąca opinia
o działaniach hiszpańskich w Ameryce Południowej i Środkowej jest prowokacją francuskich
postrewolucjonistów, masonów usiłujących wyleczyć własne kompleksy, Amerykanów
i protestanckich, nienawidzących katolicyzmu Anglików i Prusaków. Nie było właściwie
lepszego sposobu, żeby wszystkie swoje, niekiedy przenikliwe i słuszne, argumenty wrzucić
do kosza na śmieci. W tej bowiem sytuacji rozsierdzona oświecona i protestancka Europa
zaczęła natychmiast czcić i wydawać w tysiącach egzemplarzy broszurę Bartolomé Las Casas
Brevssima relación de la destruction de las Indias 1875-1896 (Krótka relacja o wyniszczaniu
Indian). Nie da się podważyć, że jest tam słusznych argumentów wiele. Zarówno Cortez,
wchodząc do Meksyku, jak i Pizarro w Peru wiedzieli, że ich dywizyjki nie mają żadnych
szans w konfrontacji z nawet źle uzbrojonymi, ale tysięcznie liczniejszymi tłumami. Używali
więc przede wszystkim zasady divide et impera, zdrady, podstępu i rzezi. W tej mierze ma
niewątpliwie Las Casas rację i nie sposób mu zarzucić kłamstwa czy nawet istotniejszych
przeinaczeń. Jednocześnie jednak nic nie było takie proste. Gdyby hiszpański dominikanin
pisał o Stanach Zjednoczonych XIX wieku, można by się oburącz podpisać pod jego tezami.
Biali osadnicy w Ameryce Północnej rzeczywiście wyniszczyli dotychczasowych
mieszkańców kontynentu do szczętu, pozostawiając im ewentualnie miejsca w śmierdzących
rezerwatach (sama już nazwa tych miejsc urąga człowieczeństwu Indian) i nie cofając się
przed żadnym krzywoprzysięstwem czy też opartymi na rasistowskich przesłankach
działaniami, które dzisiejsze prawo musiałoby określić mianem ludobójstwa. W Ameryce
Południowej rzeczy miały się inaczej. Las Casas grzeszy nie tym, co napisał, ale tym, co
przemilczał i czego z katolickiej pruderii nie chciał zauważyć.
Zacznijmy od tego, że podboje Ameryki Północnej i Południowej dokonywały się
(mniejsza już o chronologię) w zupełnie odmiennych warunkach. Na „Dziki Zachód” parły
rodziny osadnicze z kobietami i dziećmi. Nawet w tak samczym gatunku filmowym, jakim są
westerny, widzimy żony, kochanki, kurwy, panienki śpiewające w saloonbarach. Jest to
społeczeństwo, które niszczy drugie. Nic z tych rzeczy u Pizarra czy Corteza prowadzących
czysto męskie oddziały wojskowe wyzbyte nawet z markietanek, dla których nie było miejsca
na ciasnych okrętach mających dowozić wojsko i tylko wojsko. Raul Porras Barrenecha
(Pizarro, Lima 1959) zadziwia się, że na statkach Diego Almagro znalazło się aż pięć kobiet
(sic! pięć kobiet na czterystu mężczyzn). Otóż ci wojacy, z których ogromna większość
zdawała sobie sprawę, że nie wrócą już nigdy do swoich Andaluzji, Kastylii czy Estremadury,
marzyła nie tylko o niewieścim cieple (do tego może wystarczyć gwałt), ale również
o dzieciach i wykorzystaniu dla siebie podbitej ziemi. Stąd też od razu powstaje problem
stosunków między hiszpańskimi przybyszami i miejscową ludnością, kobietami przede
wszystkim, co do których konkwistadorzy od początku w pełni lekceważą uczone
watykańskie komisje dyskutujące, czy Indianie są ludźmi. Pisze Claude LéviStrauss (Smutek
tropików, Warszawa 1992):
Najsławniejsza i nie bez racji z tych komisji jest komisja mnichów św. Hieronima, jest
wzruszająca zarówno z powodu skrupulatności, jak i dlatego, że rzuca światło na postawy
umysłowe epoki.
W trybie prawdziwej ankiety psychosocjologicznej, zbudowanej według najbardziej
nowoczesnych kanonów, zadano kolonizatorom pytania zmierzające do ustalenia, czy ich
zdaniem Indianie byliby zdolni żyć samodzielnie na poziomie wieśniaków z Kastylii.
Wszystkie odpowiedzi były negatywne (...). Późniejsze o kilka lat sprawozdania dodają
kropkę nad „i”. „Jedzą, ludzkie mięso, nie mają sądów, chodzą całkiem nago, jedzą pchły,
pająki i surowe robaki. Nie noszą brody, a jeśli przypadkiem im wyrośnie, wyrywają ją
natychmiast” (Ortiz przed Radą Indii 1525). W tym samym zresztą czasie na sąsiedniej
wyspie (Puerto Rico, według świadectwa Oviedo) Indianie zajmowali się chwytaniem białych
i topieniem ich; następnie tygodniami stawiali straż przy topielcach, żeby przekonać się, czy
ich ciała podlegają gniciu. Z tego porównania wynikają dwa wnioski: biali powoływali się na
nauki społeczne, podczas gdy Indianie mieli zaufanie do nauk przyrodniczych; i gdy biali
głosili, że Indianie są zwierzętami, ci ostatni ograniczali się do podejrzenia, że biali są
bogami. Biorąc pod uwagę jednakową niewiedzę, postępowanie Indian było na pewno
bardziej godne ludzi.
Jest to przepyszny kawałek literatury, a francuski miraż intelektualny, niezrównany
w świecie, mieni się w nim we wszystkich kolorach. Może zresztą rzeczywiście na Puerto
Rico tak się zdarzyło. Gdzie indziej było jednak również zupełnie inaczej. W roku 1525, tym
samym więc, w którym Pedro Ortiz zeznaje przed Radą Indii, żaglowce Pizarra docierają do
Tumbez w dzisiejszym Ekwadorze. Jest to na razie wyprawa rekonesansowa, mająca
sprawdzić, czy prawdziwe są wieści o poszukiwanym Eldorado. Indianie noszą tu sporo
złotych ozdób, nie na miarę wszakże hiszpańskich oczekiwań. Konkwistadorzy planujący
następne podróże starają się utrzymywać z tubylcami jak najlepsze stosunki. Nie ma więc
mowy o przemocy, gwałtach czy zabieraniu im ziemi. Alonso Moguer Pedro de Molina,
rycerz z Estremadury i pięciu jego towarzyszy postanawiają zostać na miejscu i nie wracać do
Panamy, skąd wypłynęła flotylla. Kronikarze zeznają jednogłośnie, iż wpływ na ich decyzję
miał przede wszystkim urok miejscowych dziewcząt, których jak widać ani przez chwilę nie
uważali za zwierzęta. Oczywiście zaślubiny odbywały się bez zbędnych chrztów i nawróceń,
co tłumaczy, dlaczego Las Casas nabrał tu nagle wody w usta. Stuart Stirling (Pizarro -
pogromca Inków, Warszawa 2005) idzie jeszcze dalej, tłumacząc, iż w tolerancyjnym dla
cudzoziemców państwie indiańskim jeszcze niesterroryzowanym całkowicie przez Inków,
konkwistadorzy czuli się po prostu lepiej niż w rodzinnych stronach zdominowanych przez
inkwizycję i wszechobecne donosicielstwo. Jest to oczywiście rzecz do dyskusji. Warto
jednak zauważyć, iż przykład Alonso Moliny okaże się wkrótce zaraźliwy (w Ameryce
Północnej osadnicy nie żenili się z tubylkami) i to na bez mała społeczną skalę. „Bask Pedro
de Bustinza - pisze Stirlig - był niższym urzędnikiem skarbowym, przybyłym do Peru razem
z wracającym do kolonii Hernandem Pizarrem, i walczył w obronie Cuzco. Wziął ślub
z Quispquipi zapewne jakieś dwa lata po jej porzuceniu przez Serre de Leguizamon, i to
wtedy chyba ochrzczono ją i nadano jej imię doña Beatriz. W odpowiedzi na list Moralesa
(wszystko odbywa się nadal przed oficjalnym uznaniem Indian za ludzi - L.S.) cesarz Karol V
obdarzył księżniczkę Encomienda Urcos, leżącą na południowy wschód od Cuzco,
w rodowych włościach jej matki, Coyi Rahui Ocllo (w rzeczywistości Coyrahuillo -
Hiszpanie zwykli byli upraszczać inkaskie imiona - L.S.), których część należała przedtem do
Hernanda Pizarra. Dar ten miał całkowicie odmienić życie małżonków i dzieci -
pięcioletniego syna księżniczki, Juana, oraz dwóch młodszych synów, spłodzonych przez
Bustinzę: Pedra i Martina”.
Przykład szedł zresztą z samej góry. Sam Francisco Pizarro poślubił księżniczkę
inkaską Quispe Sisa, której po pośpiesznym chrzcie (nauka nowej religii trwała osiem godzin)
nadano imię dona Inés. Urodziła ona Pizarrowi córkę Franciszkę i syna Gonzalo, który stał się
wielką miłością i spadkobiercą zdobywcy Peru. Roztworowski de Diaz Canesco (Maria, doña
Francisca Pizarro, Lima 1994) twierdzi, iż była Inés nieznośnego charakteru: kłótliwa,
zazdrosna i ”nieskora łoża”. Pizarro, porzucając ją, zapewnił jej jednak związek ze swoim
adiutantem Francisco de Ampuero. Dzieci na rozwodzie nie ucierpiały w niczym.
Ale właśnie, czy taka rzecz byłaby w ówczesnej Hiszpanii możliwa? Rozwód!?
Przekazywanie dziedzictwa podług własnej woli nieudokumentowanej w zeschłych papierach
inkwizycyjnych urzędników, skoki na bok, za które w ojczyźnie karano publiczną chłostą?
A zresztą gdzie może być mowa o cudzołóstwie, skoro śluby były zawierane na słowo lub
ewentualnie gwarancję majątkową. Pisze Stirling: „Gdy minęły pierwsze lata konkwisty,
kiedy to weterani z Cajmarki otwarcie żyli ze swoimi indiańskimi kochankami, misjonarze
i Korona narzucili kolonii pozory moralności. Publicznie krytykowano konkwistadorów,
będących już w średnim wieku, za to, że się nie żenili i w ten sposób nie dawali przykładu
innym kolonistom oraz Indianom. Za czasów Pizarra przymykano na to oko”. Nie da się
zaprzeczyć, że to jeszcze bardziej podjudzało katolickiego Las Casasa przeciw niemoralnemu
rycerstwu. Cóż mogło jednak wyniknąć w latach pięćdziesiątych XVI wieku z otwarcia oczu
na bezmiar konkwistadorskich występków seksualnych? Po zdobytych krajach przechadzało
się już nowe pokolenie Metysów. Co gorsza, to oni przede wszystkim, dziedzicząc po ojcach
majątki i tytuły, mieli największy udział we władzy. Dziwna to była populacja. Uznawała,
jako zwycięski, język hiszpański za administracyjny. Ale i to nie takie pewne. 14 lutego 1585
licencjat Cepeda wysyła list do króla Hiszpanii Filipa II: „Wypełniając swą powinność
popierania ojczystej mowy Indian wśród kleru na terenie biskupstwa Charcas, mogę
poświadczyć, że Wielebny Ojciec Jeronimo de Leguizamon, proboszcz parafii San Pedro de
Patosi, z wielką biegłością włada językiem quéchua”. Nosiła się po indiańsku, co łatwo
wytłumaczyć lepszym przystosowaniem ubioru do miejscowego klimatu; wyznawała
chrześcijaństwo pełne różnorodnych domieszek, społecznie i politycznie uważała się zaś za
osobną narodowość, nad którą król hiszpański może i ma teoretyczne zwierzchnictwo, byleby
jego przedstawiciele nie panoszyli się za bardzo. Od początku była to więc mieszanka
wybuchowa, która nie eksplodowała tylko z powodu długości lontu, jaki wiódł z Madrytu do
Limy, Quito czy Meksyku. Nie zmienia to faktu, iż docierająca do Escorialu korespondencja
z amerykańskich kolonii jest pełna nieodmiennie skarg na krnąbrność, zuchwałość
i niewierność monarchii miejscowych. Dwór hiszpański najpierw, dopóki podatki wpływają,
przejmuje się tym mało. Kiedy wpływać przestają, zdobywa się na dramatyczne gesty, ale we
wzrastającej słabości jest już też za późno. Któż z nas nie pamięta bohatera historii Johnstona
McCulleya, Zorro. Pod tym imieniem ukrywa się młody hiszpański szlachcic Don Diego de la
Vega. Spędziwszy lata w zamorskich posiadłościach (przede wszystkim w Kalifornii, która
jest jeszcze kolonią hiszpańską), przekonuje się do rzetelności praw miejscowych i uzurpacji
władz hiszpańskich, którym wydaje bezlitosną walkę. McCulley pisał swoje powieści na
początku XX wieku. Aktorzy, którzy wcielili się w role jego bohatera: Douglas Fairbanks
(1920), Tyrone Power (1940), Pierre Brice (1963), Alain Delon (1975), Antonio Banderas
(1998), zostali więc niejednokrotnie wzbogaceni w cechy, detale stroju, fryzury tych, którzy
w Ameryce Południowej i Środkowej Zorrami rzeczywiście byli. A doprawdy, warto im się
przyjrzeć bliżej.
1. Francisco Miranda (1750-1816), syn hiszpańskiego karmazyna i Indianki. Bohater
francuskich wojen rewolucyjnych (jego imię widnieje na £uku Triumfalnym w Paryżu),
pomimo wszystkich porażek twórca Wenezueli.
2. José Francisco San Martin (1778-1850). Kreol, czyli jak to rozumiano w tym czasie,
mieszaniec murzyńskoindiańskoeuropejski. Ten, w przeciwieństwie do Mirandy, walczył
przeciw Francuzom. Powróciwszy na swój kontynent, wyzwolił Chile, a przyczynił się także
do niepodległości Argentyny i Peru.
3. Simon Bolivar (1783-1830). Pół - albo ćwierćIndianin i pół - albo ćwierćMurzyn
(hiszpańscy genealogowie odmówili mu praw do iberyjskiego szlachectwa), wyzwoliciel
Kolumbii, Peru i tej części, która usamodzielniwszy się, przybrała z wdzięcznością jego imię.
4. José Felix Ribas (1784-1815). Metys, idol indiańskich chłopów, pod którym
podczas ataku na Caracas zabito kolejno trzy konie. Jego żołnierze (Robert Harley,
Libertadores, Warszawa 2004) mówili zgodnie, że przy takim dowódcy hańbą byłoby dać
krok w tył.
5. Andres Santa Cruz (1792-1865). Kreol, który pośród najzacieklejszych walk
politycznych potrafił utrzymać w Peru prawo konstytucyjne.
6. Benito Garcia Juarez (1806-1872). Indianin, oswobodziciel Meksyku, którego jest
bohaterem narodowym, spod rządów Maksymiliana Habsburga i wspierającej go soldateski
francuskiej. Pierwszy zapewne w dziejach polityk walczący tak bezkompromisowo o rozdział
władzy Kościoła i państwa. Obrodziło to teologią wyzwolenia będącą po dziś dzień głównym
problemem dla watykańskich konserwatystów.
7. Miguel Garcia Grandos (1809-1878). Metys. Twórca wolnej Gwatemali, acz
marzenia miał zapewne większe, obejmujące zjednoczenie wszystkich państw Ameryki
Środkowej na południe od Meksyku.
8. Francisco „Pancho” Villa - Doroteo Arango (1877-1923). Metys. Przywódca
powstania chłopskiego w Meksyku. Zdradziecko zamordowany.
9. Emiliano Zapata (1883-1913). Indianin. Elia Kazan nakręcił o nim film (Viva
Zapata!,
1952),
w którym
przedstawia
go
jako
bohaterskiego
prostaczkaidiotę
manipulowanego przez zagranicznych agentów. W rzeczywistości był Zapata przywódcą
wielkiego kalibru, a Meksyk zawdzięcza mu swoją tożsamość w niedocenionej jeszcze
mierze.
To ci ludzie (a można by przecież wymieniać i innych) wybili Amerykę Południową
i Środkową na niepodległość. W pornokryminale Gerarda de Villiersa Samba pour SAS (Paris
1966; rzecz dzieje się w Ameryce Południowej) książę Falkenhausen skarży się swojemu
bratu, błękitnej krwi księciu Malko, iż nadal jest w stanie bezżennym. To prawda - przyznaje
- że są tu śliczne dziewczyny, w żyłach każdej płynie jednak jakiś procent krwi indiańskiej
lub murzyńskiej, co może potem wyjść w potomstwie, Malko ze zrozumieniem pokiwał
głową. Ten hiperrasistowski passus zawiera zgoła nieświadomie pewien element prawdy.
Współczesne badania nad kulturą latynoską wskazują, że jest ona połączeniem tradycji
południowoeuropejskiej, indiańskiej i w pewnej mierze również afrykańskiej (co jest
skutkiem importu niewolników w XVII i XVIII wieku do Brazylii przede wszystkim).
Wymieszanie nie oznacza jednak w żadnym przypadku zglajchszaltowania. Widzimy to
dzisiaj dobitnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie imigranci latynoscy nie poczuwają się
w żadnej mierze do wspólnoty z kulturą białych, a tym mniej AfroAmerykanów. Pisze Hugh
Thomas (Podbój Meksyku, Katowice 1998): „Informacje pochodzące z okresu konkwisty są
sprzeczne, czego rezultatem stało się bezwzględne używanie liczb do celów propagandowych
(Las Casas był w tym mistrzem, nie troszczył się nawet o zbieżność danych ze strony na
stronę - L.S.). Kiedy w XVIII wieku przystąpiono do spisywania dziejów podboju, na ocenę
liczby ludności dawnego Meksyku miały wpływ przede wszystkim poglądy historyków na
konkwistę. Jezuita Clavijero, który w latach siedemdziesiątych XVIII wieku, przebywając na
wygnaniu w Bolonii, zaczął kreować ideę tożsamości meksykańskiej, twierdził, że dawny
Meksyk zamieszkiwało trzydzieści milionów ludzi. William Robertson uważał natomiast, że
Hiszpanie zawyżali liczbę ludności tubylczej, aby podkreślić wielkość swoich zdobyczy. Od
tamtej pory podobne postawy cechowały wszystkich badaczy. Ci, których zamiarem było
bezpośrednie lub pośrednie potępienie konkwisty, faworyzowali wielkie liczby. Chcieli w ten
sposób udowodnić, iż Hiszpanie byli odpowiedzialni za największą w historii katastrofę
demograficzną”. I to jest właśnie La Leyenda Negra. W przeciwieństwie bowiem do
osadników z Ameryki Północnej, co zatarło się w mitach westernu i amerykańskiego sukcesu,
Hiszpanie Indian nie wymordowali. Przeciwnie, zmieszali się z nimi, co spowodowało, że
praprawnukowie wystąpili, i mieli rację, przeciw jakiemuś odległemu o ocean facetowi
z Madrytu. Zresztą śpiewają już co innego, co innego tańczą, inną mają literaturę. Cortez
i Pizarro nie wyniszczyli Indian, stworzyli natomiast, zapewne nieświadomie, nową kulturę,
która, kto wie, może w następnych wiekach stać się udziałem całej Ameryki od Arktyki po
Antarktydę.
HENRYK VIII
10 kwietnia 1513, na rozkaz króla Henryka VIII, admirał Edward Howard na czele
eskadry złożonej z 24 okrętów wojennych, czyli większości jednostek będących wówczas
w dyspozycji angielskiego władcy, wypływa z Plymouth, żeby zaatakować stacjonującą po
drugiej stronie kanału La Manche, w porcie La Conquêt, flotę francuską, zniszczyć ją
i umożliwić w ten sposób inwazję Albionu na Francję. Z początku wszystko, wydaje się,
sprzyja napastnikom. Pod osłoną nocy docierają na parę mil morskich od kontynentalnego
wybrzeża, pewni już, że przeciwnik zostanie całkowicie zaskoczony. O świcie, przy
sprzyjającym wietrze stawiają wszystkie żagle i ruszają naprzód. W tym momencie wszystko
jednak zaczyna się psuć. Na nieprecyzyjne mapy, którymi dysponuje Howard, nie naniesiono
kilkunastu skalistych wysepek, między którymi trzeba manewrować, a nie bardzo wiadomo
jak.
Miotające się chaotycznie angielskie statki zostają łatwo dostrzeżone z brzegu. Efekt
niespodzianki bezpowrotnie minął. Mało tego, Francuzi mają czas, żeby się przegrupować.
Głównym ich celem jest okręt Howarda. W momencie uderzenia o burtę francuskiej galery
idącej do abordażu nieszczęsny admirał wpada do morza. Idące na pomoc rozbitkowi okręty
korony angielskiej muszą dokonać nagłego zwrotu, tracą wiatr i stają się łatwą ofiarą
Francuzów. Widząc ich pogrom, reszta eskadry Henryka VIII daje tyły i ratuje się ucieczką
tak paniczną, iż w wyniku samobójczej kolizji tonie jeszcze jeden okręt.
18 lipca 1545 atakują tym razem Francuzi. Wywiad doniósł Franciszkowi I, że flota
angielska jest zgromadzona w niekorzystnych dla obrony okolicach wyspy Wight (koło
Spithead). Odnotowano bunty nieopłacanych marynarzy. Poza tym wiele wrogich okrętów
czeka na remonty, szwankuje także zaopatrzenie, co pozwala sądzić, że w razie czego
zabraknie wyspiarzom prochu i kul. Czyż może być lepsza okazja, żeby upokorzyć tego
wiecznie wiarołomnego, postarzałego grubasa Henryka VIII, a przy okazji zabezpieczyć na
dłuższy czas północne granice królestwa? Franciszek ma sześćdziesiąt jeden lat, wiek jak na
ową epokę bardzo zaawansowany, jest schorowany, kiedy nie pije i nie uwodzi coraz nowych
panien, zanudza cały dwór swoimi przeczuciami rychłej śmierci. Ale oto okazja, żeby pójść
do trumny z laurem na skroni. Z entuzjazmem wydaje rozkazy. Admirał Claude baron de Retz
d’Annebaut działa ostrożnie. Ku jego zdziwieniu raporty szyprów galer wysłanych na
rozpoznanie nie potwierdzają raportów szpiegów. Rzecz w tym, iż flota angielska pozostaje
pod osłoną baterii nadbrzeżnych. Trzeba więc byłoby wyciągnąć ją na morze i tam zmusić do
bitwy. Anglicy, co łatwo zrozumieć, nie mają na to jednak najmniejszej ochoty. Daremnie
pływa d’Annebaut pod nosem angielskiej eskadry, daremnie każe wydawać bezsilne salwy
artyleryjskie. Dochodzi do jednego tylko krótkiego zwarcia, w trakcie którego działa portowe
zatopiły jeden francuski statek, tym zaś udało się uszkodzić okręt flagowy admirała Roberta
Lisleya. Na tym skończyła się bitwa, której właściwie nie było. Francuzi mogli się jednak
pochwalić, że pływali bezkarnie po angielskich wodach i kpili w żywe oczy z tych
„czerwonych befsztykarzy”. Zygmunt Ryniewicz (Leksykon bitew świata, Warszawa 2004)
podsumowuje: „Bitwa skończyła się bez rozstrzygnięcia”. A niech mu będzie.
Latem 1588 wyrusza przeciw Anglii hiszpańska niezwyciężona Armada pod
dowództwem księcia Medina Sidonii. Liczyła ona 124 duże okręty (w tym 20 wielkich
galeonów) z 1100 działami i 27 000 żołnierzy zaprawionych do walk na kołyszących się
pokładach, do desantu i abordażu, czyli coś na kształt dzisiejszej piechoty morskiej.
Propaganda katolicka będzie rozpisywać się później (acz był to argument ryzykowny,
zważywszy na to, kto dowodzi siłami niebieskimi), że tylko niespodziewana burza
rozproszyła szyki hiszpańskie.
W rzeczywistości rzecz się miała zupełnie inaczej. Flota Alonso Péreza de Guzmana,
księcia Medina Sidonii, straciwszy zaledwie osiem drugorzędnych statków, przedarła się
przez kanał La Manche i zakotwiczyła w Calais, gdzie pobrała i zaopatrzenie. Znaczna część
Hiszpanów znalazła się na lądzie. Przeprowadzano nawet ćwiczenia musztry na nadbrzeżach.
W tym momencie „Anglicy, korzystając z pomyślnego wiatru, wypuścili na zakotwiczoną
flotę hiszpańską osiem płonących branderów. Hiszpanie w panice rąbali liny kotwiczne
i w nieładzie uchodzili na morze, tam zaś czekali na nich Anglicy, którzy przechwytywali
i niszczyli pojedyncze okręty” (Edmund Kosiarz, Bitwy morskie, Warszawa 1994). Zagrożeni
w porcie Hiszpanie nie mieli innego wyjścia, niż wyjść na szerokie wody i zmusić
przeciwnika do generalnej bitwy. Tu jednak, ku osłupieniu najeźdźców, okazało się, iż
Anglicy mają nie tylko sprawniejsze statki, ale i znakomicie wyszkolone załogi. W ciągu
następnych paru godzin Hiszpanie stracili 16 okrętów, aw ucieczce jeszcze 31 następnych.
Hiszpanie nie zrezygnowali. Ich kolejny atak na wodach wyspy Wight zostaje odparty
przez najsłynniejszego pirata dziejów europejskich, Francisa Drake’a, a tylko wyczerpanie się
amunicji na angielskich okrętach powoduje, iż nie dochodzi do ostatecznego rozstrzygnięcia.
Od tej chwili morskie wojny hiszpańsko, czy francuskoangielskie przeniosą się na odległe
akweny atlantyckie i karaibskie, gdzie przy wszystkich zmiennych losach fortuny Anglicy
ostatecznie zawsze będą górą. Cóż mówić o kanale La Manche, który prawem siły, stał się
defacto, wodami terytorialnymi Albionu. Tak to się zmieniło od czasu, kiedy w 1545 Francuzi
żeglowali przy ujściu Tamizy, urągając londyńczykom, a ich desant był jak najbardziej realną
możliwością.
Henryk VIII jest w świadomości europejskiej przede wszystkim złowrogim mężem
swoich sześciu żon, z których dwie kazał ściąć (Annę Boleyn i Katarzynę Howard), z dwiema
się rozwiódł (z Katarzyną Aragońską i Anną Kliwijską), jedna zmarła, zanim zdążył się do
niej dobrać (Joanna Seymour), a jedna, szczęśliwa, go przeżyła (Katarzyna Parr). Przy tak
malowniczych matrymoniach nic dziwnego, że zapomniano o wszystkim, co działo się
dookoła. O rudobrodym Henryku VIII i jego żonach nakręcono w ostatnim półwieczu
kilkadziesiąt filmów i sześć seriali. Ewentualnie jeszcze interesuje twórców (a ma ścisły
związek z perypetiami małżeńskimi) zerwanie z Rzymem i stworzenie nacjonalnej odmiany
chrześcijaństwa. Konia z rzędem temu, kto poza Wielką Brytanią wie o nim cokolwiek
więcej.
Tymczasem... Henryk VIII był pierwszym Anglikiem, który nie tylko zdał sobie
sprawę, że jego ojczyzna jest wyspą (wydaje nam się to dzisiaj tak zupełnie oczywiste, trzeba
było jednak Kolumba, by postawić jajko na sztorc), ale i wyciągnął z tego nieubłaganie
logiczną konsekwencję. Było nią utworzenie Marynarki Królewskiej i łożenie na nią sum na
pograniczu wytrzymałości budżetu państwa. Koncepcja ta opierała się na trzech założeniach
ofensywnych i defensywnych. Po pierwsze, jeżeli będziemy panować na morzu, nie grozi
nam (Szkoci zostali pokonani) żadna zewnętrzna agresja, będziemy więc jedynymi
dysponentami naszej polityki i naszego losu. Po drugie, jeżeli będziemy panować nad
morzami, to prędzej czy później przechwycimy kontrolę nad światowym handlem i złoto,
które płynie dzisiaj z Nowego Świata do Sewilli, znajdzie się w naszych kieszeniach. Po
trzecie, jeżeli będziemy panować nad morzami, to wszelkie odkrywane nowe lądy znajdą się
pod naszym wpływem, a w każdym razie wszyscy ich kolonizatorzy będą się musieli z nami
liczyć. Potęga floty j est warunkiem sine qua non potęgi Anglii. To również zauważył
Henryk, że siła Hiszpanii, Holandii, ale i Francji w znacznej mierze opiera się na ekspansji
kolonialnej. Wojny lądowe na kontynencie są niepewne, a Anglia skazana na zaopatrywanie
swoich wojsk przez morze jest w nich z góry na trudnej pozycji. Cios ekonomiczny może być
jednak skuteczniejszy i dotkliwszy od wszystkich wygranych bitew. A skoro tak:
Rule Britannia
Britannia, rule the wawes
Britannia never shall be slaves.
Francis Drake był niewątpliwie marynarzem genialnym. Przy wszystkich jego
talentach flota angielska nie pokonałaby Wielkiej Armady i nie przechwytywała hiszpańskich
skarbów, gdyby nie pracujące nawet kosztem innych dziedzin gospodarki angielskie stocznie,
skutecznie uzupełniające straty i dostarczające coraz nowych i doskonalszych okrętów.
Henryk VIII słynął z uporu, megalomanii i przekonania o własnej wszechwiedzy. Jest to
niewątpliwie prawda, gdy chodzi o ideologię, politykę personalną czy życie osobiste. Miał
jednak tę jasność umysłu, żeby nie kłócić się z prawami nauki i technologii. W 1514
w porywie ambicji każe wybudować najpotężniejszy na świecie galeon o niesłychanym jak na
owe czasy tonażu 2300 ton, wyposażonym w 80 armat. Nazwie go „Henry Grâce à Dieu”,
czyli „Henryk z Bożej łaski”. Istna piramida ku własnej czci. Stare wilki morskie nie
podzielają jednak królewskiego entuzjazmu. Monstrum jest podług nich za mało sterowne,
powolne, konieczna do obsadzenia go załoga nazbyt liczna, co obciąży dodatkowo okręt
większą ilością niezbędnych zapasów etc. I dumny Henryk z Bożej łaski... przyznaje im
słuszność! Mało tego, nagradza krytyków.
Paweł Wieczorkowski (Historia wojen morskich. Wiek żagla, Londyn 1995) odnajduje
jeszcze w XVI wieku czasy holenderskie na wodach, a w XVII wieku pisze o ”okresie
przewagi francuskiej”. To już jednak tylko pozory. Od czasów Henryka VIII, przez
panowanie Elżbiety I, powoli być może, ale konsekwentnie i niepowstrzymanie panowanie
nad morzami uzyskuje Anglia. Jeżeli trzeba tutaj kropki nad „i”, będzie nią bitwa morska
stoczona przy przylądku La Hoque 19-23 maja 1692. Francuzi raz jeszcze postanowili
spróbować desantu w Anglii, by przywrócić tam panowanie zdetronizowanego króla Jakuba
II. Admirał Anne Hillarion de Cotentin, hrabia Tourville, dysponował potężną flotą złożoną
z 45 okrętów liniowych, 8 fregat i 13 brander. O świcie 19 maja przy przylądku Barfleurs
natknął się przypadkowo (było to zaskoczenie dla obu stron) na siły angielskiego admirała
Edwarda Russella. Historia lubi dziwne paradoksy. Edward Russell, hrabia Oxford, był
w prostej linii potomkiem Johna Russella, pierwszego hrabiego Bedford i wielkiego admirała
Henryka VIII. Rozpoczęło się chaotyczne starcie, w którym Anglik zachował jednak więcej
zimnej krwi i zdecydowania. Wszystkie załogi jako tako przygotowane do bitwy rzucił na
lewe skrzydło francuskie, gdzie cofające się okręty Ludwika XIV musiały osiąść na
mieliznach, stając się bez możliwości manewru łatwym łupem angielskich artylerzystów. Po
dwóch zaledwie godzinach wszystko się zadecydowało. Część okrętów francuskich uciekła
do Saint Malô, sam de Tourville skierował się do La Hoque, gdzie został zablokowany przez
nadpływające okręty Russella. W ciągu krótkich trzech godzin zostało zatopionych 21
francuskich jednostek, przy stratach brytyjskich wynoszących zaledwie jednego brandera.
Tak więc wcześniejszy o dwa lata desant tegoż Tourville’a w Anglii był już ostatnim
przypadkiem, kiedy wojsko z kontynentu zdołało wylądować na wyspie brytyjskiej. Zresztą
żałosna była to eskapada. Trwała wszystkiego niecałe dwa tygodnie (22 lipca - 4 sierpnia
1690) i ograniczyła się do splądrowania, po ucieczce mieszkańców, nadmorskiego miasteczka
Teignmouth w hrabstwie Devon (niedaleko Plymouth). Zawiedzeni skromnymi łupami
Francuzi wyrżnęli bydło i trzodę chlewną, zniszczyli łodzie rybackie i spalili drewniane
domostwa. W głąb lądu nie ośmielili się już posunąć, obawiając się o swoje statki, które
mogła zniszczyć angielska odsiecz.
Potem jeszcze Napoleon i Hitler marzyli o wtargnięciu na wyspę, ale jak wiadomo
ostatecznie nie poważyli się podjąć działań inwazyjnych. Tymczasem w XVIII, a przede
wszystkim XIX wieku (z wyjątkiem może amerykańskiej wojny o niepodległość) flota
angielska bezkarnie przybija do brzegów i wysadza wojska na całym świecie. Tak powstaje
i rozrasta się imperium brytyjskie ogarniające w drugiej połowie XIX wieku: Indie, Birmę,
Malaje, połowę Afryki, Australię, Nową Zelandię, Kanadę... Buduje ono nie tylko potęgę
Wielkiej Brytanii, ale i dumę narodową jej mieszkańców. Przy czym, jak słusznie zauważają
liczni historycy i antropologowie kultury, jest to swoista „duma marynarska”. To z życia na
morzu zostaje zaczerpnięty kult dyscypliny, współdziałania, honoru, ostentacyjnego
lekceważenia przeciwności losu, poczucia hierarchii czy nawet, jak zauważał Edmund
Leach... pogardy dla rozkoszy podniebienia. Owa mieszanka cech, która powoduje, iż jedni
Anglików cenią, inni nienawidzą, wszyscy jednak, nawet Francuzi, w jakiejś mierze
podziwiają.
W maju 1941 wyrusza na Atlantyk niemiecki pancernik „Bismarck”, najpotężniejszy
okręt wojenny wybudowany kiedykolwiek w Europie. W pościg za nim ruszają angielskie
krążowniki „Suffolk” i ”Norfolk”. 23 maja dołączają do nich pancernik „Prince of Wales”
i duma floty brytyjskiej, największa do pojawienia się „Bismarcka” jednostka morska na
świecie, legendarny „Hood” (The mighty Hood). 24 maja u północnozachodnich wybrzeży
Islandii rozpoczyna się bitwa. O godzinie 6.01 „Hood” zostaje trafiony przez „Bismarcka”
salwą ciężkiego kalibru. Pisze naoczny świadek Burkard Freiherr von MüllenheimRechberg
(Pancernik „Bismarck”, Gdańsk 2000): „Pomiędzy jego masztami w górę strzeliły ściany
płomieni. Żółtawobiała kula ognia podniosła się na wysokość 300 m. Z powstałego dymu
wystrzeliły białe gwiazdy, prawdopodobnie żarzące się kawałki metalu. Najgrubsze części,
m.in. jak się zdaje jedna z wież rufowych, fruwały w powietrzu jak zabawki. Pływające
odłamki wszelkiego rodzaju pokryły morze obok «Hooda», a ciśnięta do tyłu, szczególnie
świecąca część jeszcze długo leżała na wodzie, paląc się i dymiąc na czarno”. Z całej załogi
ocalały tylko trzy osoby. Uszkodzony i zmuszony do ucieczki został także „Prince of Wales”.
Nieporównywalnie słabsze „Suffolk” i ”Norfolk” nie mogły podjąć samobójczej walki.
Dla Anglików utrata „Hooda” była nie tylko porażką militarną, ale przede wszystkim
i nade wszystko plamą na honorze kraju panującego nad morzami.
Rule Britannia...
I oto, co się dzieje. Plama musi być zmazana. Już w sześć godzin po stracie „Hooda”
w pogoń za „Bismarckiem” zostają wysłane: 4 pancerniki, 2 krążowniki liniowe, 2
lotniskowce, 3 ciężkie krążowniki, 10 lekkich krążowników i 21 niszczycieli. Jak pisze
MüllenheimRechberg: „Rozpoczął się pościg, który pod względem obszaru, jaki objął,
mianowicie ponad miliona mil morskich kwadratowych, i pod względem liczby i siły
zmobilizowanych okrętów nie ma odpowiednika w historii wojen morskich”. Brytyjczycy nie
wahają się nawet zmniejszyć osłony idących przez ocean konwojów, narażając je na możliwy
pogrom. Tutaj przecież chodziło o honor. W takim zaś przypadku cena nie może grać roli.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Już 27 maja dopadnięty i osaczony
„Bismarck” zostaje zmuszony do beznadziejnej walki z wielokrotnie przeważającymi siłami.
Anglicy są tak zajadli, że kiedy zniszczone działa niemieckiego olbrzyma o 9.31 ostatecznie
milkną, ostrzeliwują wrak nadal, z najbliższej odległości, jeszcze przez pięćdziesiąt minut.
O 10.39 „Bismarck” tonie. Legenda opowiada, iż na wieść o tym jeden z lordów admiralicji
wezwał pastora i kazał mu odprawiać modły przed portretem Francisa Drake’a, „patrona
brytyjskich marynarzy”.
Może zresztą nie jest to legenda. Jak pisze Robert K. Massie (Dreadnought, Gdańsk
2004): „Okręt wojenny jest skończoną całością, miastem, królestwem. W Marynarce
Królewskiej, na czele każdego z owych rozproszonych po świecie pływających królestw,
władając despotycznie i bez ograniczeń, a władzę swoją egzekwując dobrodusznie lub wręcz
odwrotnie, zależnie od swej natury, stał dowódca okrętu Jej Królewskiej Mości. Gdy tak
okręty Jej Królewskiej Mości spełniały swe obowiązki w odległych krańcach globu - czy to
patrolując orientalne rzeki, czy kotwicząc w sennych portach południowego Pacyfiku,
w zachowaniach niektórych dowódców ujawniały się szczególne cechy, często rozkwitające
pewnym ekscentryzmem. Wiele z tych ekscentryzmów było całkiem nieszkodliwego rodzaju.
Komandor Houston Stewart na przykład z trójpokładowca «Marlborough», okrętu flagowego
Floty Śródziemnomorskiej, we wczesnych latach sześćdziesiątych XIX wieku uwielbiał łowić
ryby z okna swojej rufowej kabiny, gdy okręt stał na kotwicy. Zmuszany od czasu do czasu
opuszczać swoją linkę, przywiązywał ją do relingu, lecz powracał do niej co kilka minut, żeby
sprawdzić, czy coś się jednak złapało. Admirał Kingcome, naczelny dowódca na Pacyfiku
w tej samej dekadzie, rozkoszował się własnoręcznym biciem w bęben na nocny alarm.
Przypasywał bęben i schodził na dolne pokłady, zginając się wpół pod hamakami śpiących
marynarzy (.). Inny dowódca, w służbie na wodach zachodniej Afryki, zawsze zdejmował
mundur, gdy miał czytać Biblię, a także zdejmował czapkę i kurtkę mundurową za każdym
razem, gdy odprawiano nabożeństwo dla zgromadzonej na pokładzie załogi. Uważał bowiem,
że dowódca brytyjskiego okrętu nie może uznawać nad sobą żadnej władzy. Inny dowódca
przesunął dzień Bożego Narodzenia na 18 grudnia, jako że pokładowe zapasy wieprzowiny
przeznaczone na bożonarodzeniowy obiad «zaczynały już odczuwać ciepło tropików». Tenże
sam dowódca mianował pewnego razu jednego ze swoich oficerów biskupem, aby tak
mianowany prałat mógł poświęcić kawałek gruntu, w którym dowódca zamierzał pochować
jednego z członków załogi. Po wykonaniu tej celebry nowo upieczony biskup został
przywrócony do stanu laikatu. Jeszcze inny brytyjski dowódca, zaproszony przez gubernatora
kolonii brytyjskiej na obiad z okazji urodzin królowej, odmówił, tłumacząc, że będzie miał
ból głowy. Po skardze, jaką rozzłoszczony gubernator złożył na niego u admirała,
z niezmąconym spokojem wyjaśnił, że «miał zawsze bóle głowy od sześciu miesięcy i nie
widział najmniejszego powodu, żeby miał być od nich wolny w dniu urodzin Jej Królewskiej
Mości».
Dowódcy prezentowali niezwykle urozmaicone podejście do kwestii strojów. Jeśli
ktoś lubił złoty szamerunek, to nosił złote lamówki i jego oficerowie nosili takież. Jeżeli
oficerowie przechodzili następnie na okręt, którego kapitan uważał złoty szamerunek za
pretensjonalny, całe to upiększenie szło precz. Istniała wielka różnorodność nakryć głowy.
Jeden admirał nosił biały cylinder, inny - biały melonik (...).
Innym przywilejem rangi było sprowadzanie na pokład zwierząt, czy to w charakterze
pożywienia, czy dla towarzystwa. Jeden admirał, który lubił świeże mleko, wziął na morze
dwie krowy. Oficerowie często zabierali owce i kurczęta. Niektórzy z dowódców trzymali
w swych kabinach papugi, psy lub koty, niektórzy zaś udzielali schronienia większym
i bardziej egzotycznym maskotkom. Komandor Marryat z korwety «Larne» na wodach
birmańskich posiadał pawiana imieniem Jacko, który lubił gryźć załogę i obrywać jej guziki
(...). W roku 1870 książę Alfred (diuk Edynburga, drugi syn królowej Wiktorii - L.S.), kiedy
dowodził fregatą «Galatea», zezwolił jednemu z oficerów, lordowi Charlesowi Beresfordowi,
sprowadzić na pokład słonia. Słoń mieszkał w domku wzniesionym dla niego na tylnym
pokładzie i odżywiał się gałęziami drzew, otrębami, sucharami i wszystkim, co nawinęło mu
się pod trąbę. Lord Charles tresował go i nauczył, jak ma brać na giejtawy grotżagiel, co słoń
wykonywał, biorąc właściwą linę i maszerując wzdłuż pokładu (...). Dziewięć lat później, gdy
książę Alfred był już głównodowodzącym Floty Śródziemnomorskiej, przystał, żeby brunatny
niedźwiedź o imieniu Bruin został maskotką mesy midszypmenów na jego okręcie flagowym.
Ulubioną sztuczką Bruina było wślizgnąć się do wody na kotwicowisku floty i podpłynąć do
łodzi innego okrętu. Kiedy atakował obcych marynarzy, «jego młodzi panowie obserwujący
z daleka przez lornetki i lunety mieli wiele uciechy»„. Nie trzeba chyba dodawać, że „młodzi
panowie” byli wtedy w sztok pijani, co było zresztą na angielskich okrętach jak najbardziej
przyjęte i tolerowane.
Skąd te wszystkie fanaberie? Odpowiedzi udzielił już lord admiralicji świętujący
pokonanie „Bismarcka” przed portretem Francisa Drake’a. Z głębokiej i zakorzenionej
tradycji pirackiej. Pisze Germán Arciniegas (Biografia del Caribe, Buenos Aires 1959): „Król
Henryk VIII, a historia przyznała mu rację, uważał, iż do obrony Anglii nie wystarczą okopy.
Trzeba je wzmocnić palisadą masztów okrętowych. Mimo zaabsorbowania skandalami
matrymonialnymi gros czasu poświęcił na rozbudowywanie nowocześnie wyposażonej floty
wojennej. W chwili jego śmierci dysponowała Anglia 85 okrętami zbrojnymi w ciężkie
działa. Była to nie byle potęga. Rzemiosło marynarskie powierzył Henryk VIII piratom”.
W tym wszystkim, a tym ostatnim przede wszystkim, naśladowała go wiernie Elżbieta
I (Alfred Leslie Rowie, Anglia w epoce elżbietańskiej, Warszawa 1976). Świat piratów był
zaś światem skrzyżowania koniecznej dyscypliny wewnętrznej i największej zewnętrznej,
fascynującej do dzisiaj dezynwoltury i ekstrawagancji. Może nie było aż tak malowniczo jak
w filmach z serii „Piraci z Karaibów” z Johnnym Deppem w roli głównej, ale i nie tak bardzo
od tych obrazów daleko. Kult współdziałania, pogardy dla przeciwieństw, wierności
własnemu kodeksowi honorowemu, a także oryginalności na granicy dziwactwa był wpisany
w piracki etos. No i oczywiście gest. Opisuje John Cummins (Francis Drake, Warszawa
2000), jak Francis Drake ofiarowuje królowej (poza łupem, który był jej winien) „bardzo
piękny kosz srebrny do sprzątania ze stołu, na którym wyryto herb Jej Wysokości, róże
i portcloses oraz różne inne wzory, złotą solniczkę w kształcie globu ozdobioną zielonym
szkliwem przedstawiającym oceany”. James Anthony Froude przypomina zaś inny triumfalny
powrót pirata: „Drake hojnie rozdawał prezenty. Podarował królowej diamentowy krzyż
i komplet koronacyjny z olbrzymimi szmaragdami. Brombleyowi, lordowi kanclerzowi,
ofiarował srebrny półmisek, a innym członkom Rady - drugie tyle. Królowa założyła swe
klejnoty koronacyjne na Nowy Rok (...). Burghley i Sussex odrzucili wspaniałą pokusę;
oświadczyli, że nie mogą przyjąć tak kosztownych darów od człowieka, którego majątek
pochodzi z grabieży”. Któż by się jednak przejmował sir Cecilem Williamem, lordem
Burghleyem, choć był doradcą i skarbnikiem Elżbiety I, a tym bardziej lordem Henrym
Radcliffem Sussexem. To nie oni tworzyli tradycję Albionu, ale właśnie, z upoważnienia
Henryka VIII, Francis Drake. Tego wieczora wystąpił zresztą w stroju korsarskim i naruszył
parę przynajmniej (królowa patrzyła na to z przyzwalającym uśmiechem) podstawowych
przepisów etykiety. Nie przystoi to oczywiście gówniarzom, tym jednak, którzy oddają
przysługi Koronie, zostaje łaskawie zapomniane, a czasem wręcz uhonorowane, o czym
świadczy choćby Order Podwiązki.
W ostatnich latach XIX wieku rygorysta książę Walii dobrał się do angielskiej
Marynarki. Ujednolicił mundury i musztrę, ograniczył pijaństwo, zakazał ekscesów.
Zdyscyplinowani Anglicy dostosowali się oczywiście. Ducha jednak nie zmienił. Próżne było
ścieranie się z wielkością Henryka VIII, który nie tylko zasiał ziarno pod imperium, ale także
ukształtował dumną mentalność jego obywateli. Niech nas nie zmylą uniformizujące
mundurki angielskich licealistów. Z krwawej bitwy pod Arnheim (17-26 września 1944)
pozostał w zbiorowej pamięci wyspiarzy przede wszystkim sierżant, który oprócz stena nie
rozstawał się z obowiązującą gentlemana parasolką, i kobziarz, który wbrew rozkazom
samotnie szedł ulicą, grając na kobzie, choć właściwie nie powinien tego instrumentu na
froncie posiadać. Anglia nie panuje już dzisiaj nad wodami. Natomiast kiedy premier
angielski nagrywa płytę, członkowie rodziny królewskiej popełniają kolejne mezalianse,
opinia publiczna reaguje z sympatią, a nawet entuzjazmem. Nawet więc po upadku imperium,
które zdeterminowało dzieje świata na dwa wieki, przesłanie Henryka VIII nadal pozostało
żywe. Tym doprawdy mało kto w dziejach naszej planety mógłby się pochwalić.
JERMAK TIMOFIEJEWICZ
Pod koniec panowania Iwana IV Groźnego, około 1580 roku, północnowschodnie
granice carstwa moskiewskiego sięgały Uralu, ledwo go przekraczając na dalekiej północy,
gdzie dochodziły do potężnych nurtów dolnego Obu, „w bezpiecznej odległości od ludów
stepowych” (Lew Gumilow, Od Rusi do Rosji, Warszawa 2004). Car mający dość kłopotów
na pozostałych swoich kresach powierzył zagospodarowywanie zauralskich ziem - co
równało się defacto władzy udzielnych książąt na tych terenach - przedsiębiorczemu rodowi
Stroganowów. „Wywodził się on - pisze Władysław A. Serczyk (Iwan Groźny, Wrocław
1977) - ze wzbogaconych chłopów zamieszkujących wybrzeża Morza Białego i rejon jeziora
Onega. Na przełomie XV i XVI w. jeden z jego członków posiadał znaczne posiadłości
w Solwyczegodsku koło Ustiuga Wielkiego, a jego syn Anika Fiodorowicz wybudował tutaj
warzelnię soli. W 1558 r. przedstawiciel następnego pokolenia Grzegorz Stroganow poprosił
cara o zezwolenie wybudowania miasta nad Kamą. Miało ono nie tylko bronić posiadłości
moskiewskich przed najazdami Tatarów nogajskich, lecz stanowić zarazem poważny ośrodek
przemysłu solnego. Po szczegółowym zbadaniu sprawy Iwan IV udzielił odpowiedniego
pozwolenia. Przywilej wydano na 20 lat. Zastrzegano jedynie, by do nowo zbudowanego
miasta nie przyjmować poddanych zbiegłych z Rosji. Obszar ofiarowany Stroganowowi był
ogromny. Sięgał od krańców ziemi permskiej aż do źródeł rzeki Czusowej. Rozciągał się na
długości blisko 100 kilometrów. Ludzi osadzanych na tym terenie zwalniano od wszelkich
danin i powinności. Stroganowowie byli zwolnieni nawet od dawania podwód i wyżywienia
posłom carskim udającym się do chanatu syberyjskiego czy dalej na wschód (.). Żadnemu
z urzędników monarszych nie wolno było wtrącać się do spraw związanych z zarządzaniem
nowo utworzonej prowincji”.
Ufundowane pospiesznie przez Grzegorza Stroganowa miasteczko Kankor (dzisiaj:
Solikamsk) leżało na pogórzu jednej z najwyższych części Uralu, u stóp Konzakowskiego
Kamenia (1569 m n.p.m.). Na wschód rozciągały się bagienne rozlewiska Kamy, na południe
wiódł trakt do niezbyt odległego Permu, na północ rozpościerały się ogromne bory. Car mógł
zastrzegać, żeby nie dawano w Kankorze schronienia zbiegom, ale było to od początku
zadanie całkowicie utopijne. Wabiło nad Kamę widmo wolności świata bez pańszczyzny,
Stroganowowie zaś potrzebowali ludzi. Wkrótce do Kankoru zaczęli docierać różnoracy
„ludzie z gościńca”, ukrywający się skazańcy, awanturnicy wszelkiego autoramentu. Nie
zabrakło oczywiście wszędobylskich Kozaków, a nawet wygnańców tatarskich. Część z nich,
nie widząc lepszego wyboru, podporządkowała się władzy Stroganowów. Dla znacznej części
jednak gorączka wolności zmieniła się wkrótce w gorączkę złota podsycaną ludowymi
opowieściami o cudach zauralskich antypodów. Zdałoby się, że czekali tylko na kogoś, kto
ich ostatecznie ośmieli i poprowadzi. Wkrótce też pojawił się taki.
Mienił się Jermakiem Timofiejewiczem, z czego wiedzieć możemy tyle tylko, że był
synem jakiegoś Timofieja, nic więcej. Pochodził najprzypuszczalniej znad Donu, że zaś gdy
pojawił się w Kankorze, miał około trzydziestu lat, urodzić się musiał około 1550 roku.
Szczycił się rangą atamana, czego nikt nie kwestionował, a więc najprawdopodobniej musiała
być autentyczna. Jeśli tak, oznaczałoby to, iż wykazał się gdzieś i kiedyś przewagami
wojennymi, o których pieśń dotarła aż do Permu. Jedno jest pewne - musiał mieć nie lada
charyzmę, skoro skrzyknął koło siebie, czego później dokonał tylko pan Kmicic
w Sienkiewiczowskiej wyobraźni, około tysiąca „ludzi wojennych”. Nie warto wgłębiać się
w ich życiorysy, bo mieszają się w nich zawsze te same ingredienta: pasja przygody, dezercja,
infamia, wyroki i zwykły bandytyzm. Byli jednak zaprawieni w walce, choćby miała ona
tylko karczemny wymiar. Stroganowowie patrzyli na to ze zrozumiałym przerażeniem.
Na ich ziemiach wyrastała oto potęga, nad którą nie mogli mieć żadnej kontroli.
Pozostawały negocjacje. Pana Jermaka kompania została więc zaopatrzona i dozbrojona
w zamian za obietnicę, że ruszą sobie na wschód, a tam, co by zdobyli, będzie po połowie
Jermakowe i Stroganowowe. Warto zauważyć, że działo się to wszystko bez oficjalnego
przyzwolenia Iwana IV, który o Jermaku nawet nie słyszał, a gdyby nawet usłyszał, nie
zaprzątnęłoby to w niczym jego uwagi. Historia toczy się jednak jakże często niezależnie od
rozporządzeń z góry, a nawet i elementarnej legalności.
Jermak Timofiejewicz był przypuszczalnie niepiśmienny, na pewno też nie słyszał nic
o podbojach hiszpańskich konkwistadorów w niebywałej Ameryce, o których zresztą
i Stroganowowie, i nawet car Iwan mogli mieć co najwyżej mętne pojęcie. Plan jednak miał
dokładnie taki sam jak Cortez, a po nim Pizarro. Opierał się on na trzech zasadniczych
założeniach: sterroryzować dzikusów przewagą techniczną (bronią palną przede wszystkim),
wykorzystać wewnętrzne podziały i zawiści, a w szczególności sprzeciw wobec dominacji
tatarskiej, wreszcie jak najszybciej opanować ich centralne osady i miejsca święte,
uniemożliwiając komunikację pomiędzy potencjalnymi ośrodkami oporu. Łatwo wymyślić.
Sama już przeprawa przez Ural stwarzała kłopoty niemałe. Nie jest to łańcuch górski wielkiej
wysokości. Najwyższy szczyt mierzy 1824 m n.p.m. Rzecz w tym, iż w swojej
środkowopołudniowej części, gdzie Jermak zdecydował się na przeprawę, porastają go gęste
lasy przeradzające się w niedostępne skalne uroczyska. Już dla jeźdźca jest to niemałe
wyzwanie, cóż dopiero mówić o taborowych wozach, bez których, czyli bez zapasów
żywności, amunicji i choćby odzieży na zmianę, o jakichkolwiek działaniach wojennych nie
ma co marzyć. Historia podziwia przeprawę Hannibala przez Alpy. Uralski wyczyn Jermaka
na pewno nie pozostaje daleko w tyle. Przebrnął przez góry nieświadomy, że gdzieś, po
drugiej stronie, w Permie, zadyszany kurier przyniósł właśnie carski rozkaz odwrotu
i niedrażnienia zauralskich ludów. Gdyby zresztą dostał to solenne pismo i tak było już za
późno, tym bardziej że Stroganowowie pozbywszy się Jermaka, po jego brawurowym
sforsowaniu Uralu zwietrzyli pokaźny interes i lekceważąc nie do nich w końcu adresowane
listy, zaczęli dosyłać konkwistadorom spyżę i proch.
Oddział Jermaka, nie licząc drobnych potyczek, posuwał się szparko doliną Tury,
w kierunku Kaszłyku (dzisiaj Sibir) - stolicy chana Kuczumy. Chan ufny w niepisany pokój
między Siną Ordą i państwem moskiewskim, traktując Jermaka jako niewiele znaczącego
rozbójnika, wysłał przeciw niemu bratanka Mametkuła z miernymi, pozbieranymi na
ostateczny alarm, zmobilizowanymi do przypadku siłami. Nie było właściwie bitwy.
Zawadiacy Jermaka rozbili w pył tatarskie pospolite ruszenie. Następnego dnia zapanowali
w Kaszłyku. Co tam się działo, źródła niestety milczą. Wiemy jednak, że nie było rzezi ani
gwałtów. Jermak Timofiejewicz wystąpił w roli wyzwoliciela i patriarchy wsłuchującego się
w skargi uciskanych przez Tatarów przedstawicieli okolicznych plemion. Jednych wcielał do
swojego wojska, innym wydawał najwspanialsze przywileje, z którymi nie musiał się później
liczyć, gdyż zgoła ich nie pamiętał. Tworzone na poczekaniu oddziały Jermaka zostały
wzmocnione w dziewięćdziesięciu procentach siłami nowych sojuszników. Chan Kuczum,
choć zdradzony przez najbliższych, nie dał jednak za wygraną. Jemu też nieobce były
przekupstwo i najuroczystsze przysięgi składane podług okoliczności i doraźnej potrzeby.
Jedni bali się bardziej chana, inni Jermaka. Z tych ostatnich rekrutowali się logicznie
zwolennicy Tatarów. Dzięki pozyskanym w ten sposób aliantom chan nie tylko przegonił
najeźdźców z doliny Irtysza, ale obległ sam Kaszłyk. Zwycięstwo było tużtuż. W namiotach
oblężników zaczęto nawet uczty i dzielono się przyszłymi łupami. Przekonani przez jednego
z zaufanych Jermaka zdecydowali się jednak Kozacy na ostatnią, teoretycznie beznadziejną
wycieczkę. Balujące straże otaczających miasto nie zauważyły zgoła ataku desperatów.
Pijanych muzułmanów (a jakże, nie zawsze przestrzega się tego, co prorok zalecił) dobijano
leżących gdzie popadło w nieświadomej błogości. Krew zabrudziła puchary z winem.
Wyćwiczona gwardia chana szła pod nóż niczym bezbronna zwierzyna. Klęska byłaby
zupełna, gdyby nie fakt, że sam murza uszedł z pobojowiska w niewolniczym przebraniu. Był
już jednak zagrożeniem czysto teoretycznym, tak jego niechlubna klęska zdyskredytowała go
w oczach potencjalnych sojuszników. Począwszy od następnego dnia, przybywać zaczęły do
Jermaka wiernopoddańcze poselstwa dotychczasowych aliantów Kuczuma. Między nimi, co
świadczy najdobitniej o degrengoladzie w szeregach tatarskich, znaleźli się również krewni
chana i dostojnicy jego dworu. Triumf Jermaka rozszedł się szerokim echem po całej Rusi.
Już nie tylko Stroganowowie, ale sam car Iwan zdecydował się na podrzucenie Kozakowi
posiłków. Nie były one imponujące: trzystu ludzi pod dowództwem wojewodów Siemiona
Bołchowskiego i Iwana Głuchowa. W ostatniej chwili wiecznie nieufny i węszący wszędzie
spiski Iwan Groźny ograniczył władzę Jermaka nad tym oddziałkiem. Zajęty pertraktacjami
z Polakami na swoich zachodnich granicach nie rozumiał nadal, że przyszłość Rosji
rozstrzyga się właśnie za Uralem.
Jermak natomiast nie przejmując się niczym, parł na wschód. Jest w tym coś
przewyższającego wyczyny hiszpańskich konkwistadorów w Meksyku czy Peru. Tamci mieli,
nurzając się w złocie, bezpośrednią motywację do walki. Jądrem ich siły były czysto
hiszpańskie oddziały zespolone fanatyzmem katolickim, wspólnym językiem i poczuciem
absolutnej, metafizycznej wyższości nad populacjami podbijanych terytoriów. Wojska
Jermaka były mieszaniną nacji nierozumiejących wzajemnie swoich języków, nieopłacanych,
głodujących... Musiało być coś frapującego w ich wodzu, ale także w niezmierzonych
przestrzeniach, w które wkraczali dla samej przygody, bez żadnego projektu na przyszłość.
Car był daleko, zaś wśród ostępów tajgi zgoła nie istniał...
W 1584 dotarł Jermak do Tary, w pobliże dzisiejszego Omska. W tym momencie
odebrał wiadomość o napaści Tatarów na kupców bucharskich. Będąc gwarantem względnej
stabilności podbitych terenów, nie mógł tego puścić płazem. Ruszył z ekspedycją karną. Nie
należy jednak nigdy lekceważyć nienawiści upodlonych, choćby zdawali się już unicestwieni.
Zamiast skrzywdzonych kupców czekały go podstępnie ostatnie, niemające już nic do
stracenia drużyny Kuczuma. Uderzyły niespodziewanie z końcem nocy. Wywiązała się
rozpaczliwa walka, w której zaspani ludzie Jermaka znaleźli się w pułapce. Ostatnią
ewentualnością było wycofanie się za Wagaj, rzekę mającą w tym miejscu około trzydziestu
metrów szerokości. Jermak pierwszy rzucił się w jej nurty. Ranny w nogi, obciążony
pysznym półpancerzem, który błyszcząc w słońcu, tak wielkie wrażenie robił wśród
syberyjskich ludów, nie miał żadnych szans. Utonął w Wagaju, w momencie kiedy świt
zaczął się przedzierać przez niskie chmury, 6 sierpnia 1584. Nie wiedział - kurier przybiegł
w trzy dni po czasie - że trzy miesiące przed nim wyzionął ducha ten, za którego namiestnika
się uważał - car Iwan IV Groźny.
Andrzej Andrusiewicz (Carowie i cesarze Rosji, Łódź 2001) pisze: „Ataman kozacki
Jermak Timofiejewicz po wymordowaniu hord tatarskich złożył Syberię Zachodnią u stóp
swego pana”. I dalej: „W latach 1592-1596 wojska Fiodora ruszyły szlakiem przetartym przez
Jermaka na wschód, ostatecznie przyłączając ogromne tereny Syberii do Moskwy...”. Chwała
Andrusiewiczowi, że nie lekceważy miary Jermakowego przedsięwzięcia. Niestety, drugie
z jego stwierdzeń jest nie tylko fałszywe, ale czyni wręcz niezrozumiałym cały sukces
Jermaka i wszystko, co nastąpiło po nim. Rozumie to dobrze Carol B. Stevens (Rosyjskie
wojny 1460-1730. Narodziny mocarstwa, Warszawa 2010). Nie było żadnego
„wymordowywania hord tatarskich”. Pisze Lew Gumiłow: „Praktycznie w ciągu jednego
stulecia, od wyprawy Jermaka Timofiejewicza (1581-1583) do wojen z Mandżurami nad
Amurem (1687-1689), pionierzy pokonali odległość od Uralu do Oceanu Spokojnego i Rosja
z łatwością i szybko umocniła się na tych olbrzymich obszarach. Zastanówmy się: dlaczego
tak się stało? (...). Rosyjscy przesiedleńcy i administracja w swej głównej masie z łatwością
nawiązywali owocne kontakty z narodami Syberii i Dalekiego Wschodu. Nie bez powodu
przeciwdziałanie migracji było tak znikome. Konflikty z Rosjanami, nawet jeżeli początkowo
wybuchały, na przykład w przypadku Buriatów czy Jakutów, szybko ucichały i nie miały
poważnych następstw w postaci waśni narodowościowych. Jedynym praktycznym
następstwem obecności Rosjan stał się dla tubylców jasak (danina w postaci jednego czy
dwóch soboli rocznie), który tubylcy rozumieli jako podarunek, wyraz szacunku dla «białego
cara». Przy ogromnych zasobach zwierzyny na Syberii danina była znikoma, jednocześnie zaś
miejscowy mieszkaniec z chwilą znalezienia się na liście «jasacznych» otrzymywał od władz
centralnych gwarancje obrony życia i dobytku. Żaden wojewoda nie miał prawa skazać
«jasacznego» tubylca: przy wszelkiego rodzaju przestępstwach sprawę odsyłano do
rozpatrzenia w Moskwie, a Moskwa nigdy nie zatwierdzała wyroków śmierci na miejscowych
mieszkańców. Znany jest charakterystyczny wypadek: pewien buriacki lama, który próbował
wzniecić powstanie w celu wygnania Rosjan i przekazania Zabajkala Mandżurom, został
odesłany jako «jasaczny» tubylec do Moskwy, gdzie go po prostu ułaskawiono.
Tak więc z ustanowieniem władzy moskiewskiego cara sposób życia miejscowej
ludności wcale się nie zmienił, gdyż nikt nie próbował go naruszyć i uczynić z tubylców
Rosjan. Raczej na odwrót. Na przykład osiadły byt Jakutów był Rosjanom bliski. Nauczyli się
języka jakuckiego, przyswoili sobie miejscowe obyczaje i nawyki i bardziej upodobnili się do
Jakutów niż Jakuci do nich. Jeżeli miejscowi chcieli zachować pogańskie obrzędy - nie
stawiano im żadnych przeszkód”.
Porównanie wyprawy Jermaka i hiszpańskich konkwistadorów w Ameryce jest więc
uprawnione tylko na poziomie taktyki zdobywczowojennej. Owszem, hiszpańscy hidalgowie
żenili się z miejscowymi, szczycili nawet ich inkaskimi czy azteckimi parantelami
arystokratycznymi, wymogiem absolutnym było jednak przyjęcie najeźdźczego języka
i wiary. Tego zaś właśnie ani Jermak, ani jego następcy nigdy nie narzucali. Różnica między
konkwistami Corteza czy Pizarra jest jednak jeszcze głębsza. Pizarro aresztowawszy króla
Inków Atahualpę, kazał mu, jako okup, wypełnić komnatę złotem aż po sufit. Gdy to się stało
(Atahualpę oczywiście zdradziecko zamordował), kąpał się w owym złocie radosny
i zwycięski. Hiszpania też przeżyła dzięki niemu, Cortezowi, Almagro... lata iluzorycznej
potęgi. Potem jednak złota zabrakło.
Ani Peru, ani Meksyk nie są już dzisiaj tym eldorado, w które w pewnym momencie
uwierzyła cała Europa.
Kiedy kopyta ich koni tratowały syberyjską ziemię, kozacy Jermaka nie mieli
zielonego pojęcia, że depczą po skarbach, przy których złoto Meksyku i Peru jest tylko
złudnym omamem. Potęga dzisiejszej Rosji opiera się na Syberii przede wszystkim. Nie
chodzi tylko o ropę naftową, gaz ziemny czy złoto (bo i ono zostało tu odnalezione
w okolicach SiewieroJenisiejska, UstNery, Bierielochu etc.). Podług Światowego Funduszu
na Rzecz Przyrody (WWF) Syberia jest spichrzem wszelkich właściwie bogactw naturalnych.
Najbogatszą potencjalnie krainą na naszym globie. „Złożył ją u stóp cara” młody Kozak,
o którym wiemy tylko, iż był synem nieznanego Timofieja, wodzem znamienitym i lubił
imponować otoczeniu wybornymi zbrojami, przez które koniec końców zginął. Któż pamięta,
że na szereg nieskończonych jeszcze wieków przesądził o losach świata.
I jedno jeszcze tylko. W 1947 ukazuje się praca L.N. Charitonowa Sowriemiennyj
jakutskij jazyk. Zawiera ona przegląd literatury jakuckiej od początków XIX wieku. Istnieją
też literatury: czuwaska, buriacka, dolgańska, jeweńska... Tak wiele pisze się dzisiaj u nas
(acz inny to skrawek imperium) o niedoli i prześladowaniu Czeczenów. Oczywiście dzieją się
tam rzeczy krwawe i niedopuszczalne w naszym rozumieniu praw człowieka i obywatela.
Nikomu jakoś nie przyszło czy raczej nie chce przyjść do głowy, iż gdyby mieli Czeczeni
kiedykolwiek do czynienia z najeźdźcami amerykańskimi, nie byłoby dzisiaj po nich śladu,
poza może zdegenerowanymi przez odosobnienie i alkohol potomkami w wydzielonych
rezerwatach. Nie ma już dzisiaj kultury Komanczów, Apaczów, Siuksów i nikt ich nie
odtworzy. Kozacy Jermaka natomiast tworzyli, choć o tym nie wiedzieli, wielką przyszłość,
nie unicestwiając jednak przeszłości.
JAMESTOWN 1676
Przebieg wydarzeń, które miały miejsce w 1675-1676 w Chesapeake, między
dzisiejszymi miastami Norfolk i Richmond, nie jest do końca jasny. Wszystko zaczęło się od
tego, iż w wyniku pijackiej sprzeczki zabity został przez paru Indian z plemienia Doeg młody
biały pastuch. Mszcząc jego śmierć, miejscowa policja zamordowała w następnych dniach
dziesięciu Doegów. Niby wszystko jest zgodne ze standardami miejsca i epoki. Od tej chwili
wkraczamy jednak w czarny western. Oto pozostająca na usługach bogatych plantatorów
milicja kontynuowała pościg, zabijając „przez nieporozumienie” czternastu Bogu ducha
winnych Susquehannocków, co było defacto wypowiedzeniem im wojny. Chcąc tego
rzekomo uniknąć, plantatorzy zaprosili Susquehannocków na rozmowy rozjemcze. Pięciu
wodzów plemienia, którzy się na nie stawili, zostało zdradziecko zamordowanych.
Natomiast ich wojownikom znowu „przez nieporozumienie” udało się bez trudu uciec
z pułapki. Było jasne, że przystąpią oni do natychmiastowego odwetu na pograniczach swoich
ziem zamieszkanych przez drobnych rolników, robotników kontraktowych, białych, czarnych,
a najczęściej Kreoli. Tak też się stało. Rzecz w tym, że właśnie osady tych robotników
i drobniutkich posiadaczy były solą w oku plantatorów, skupionych wokół gubernatora
Williama Berkeleya, gdyż uniemożliwiały rozszerzanie ich latyfundiów. Spisek wydawał się
pokrzywdzonym oczywisty, a ponieważ skargi na Berkeleya nie przyniosły żadnego skutku,
postanowili ukarać go sami. Na ich czele stanął niejaki Nathaniel Bacon. Wódz równie
charyzmatyczny, jak tajemniczy. Dwudziestodziewięcioletni, bogaty z domu Anglik,
absolwent Cambridge University, przebywał w Ameryce od zaledwie trzech lat. Mógłby być
w pewnej mierze prototypem Old Shatterhanda z powieści Karola Maya, tak szczycił się
celnością swoich strzałów i umiejętnościami bokserskimi, gdyby nie jego niewyjaśniona,
histeryczna nienawiść do Indian. Jednocześnie czuł się przepojony misją społeczną. Tym
razem wszystko mu się zgadzało. Jego podopieczni chcieli przecież zemsty na posiadaczach
i na czerwonoskórych. Zaczął od tego, iż wypowiedział posłuszeństwo gubernatorowi,
przepędził jego milicję, a następnie bezlitośnie spalił w Jamestown siedziby wszystkich
bogatych obywateli. Wielkie (i chyba rewolucyjne?) plany udaremniła febra, która powaliła
go zaraz po pierwszym zwycięstwie. Pozbawieni dowódcy rebelianci rozpierzchli się,
pozostali obwołali szefem młodego i niezdecydowanego farmera Drummonda. Z nim nie miał
już Berkeley kłopotów. Kiedy go ujął, miał zakrzyknąć (vide: George Brown Tindall, David
E. Shi, Historia Stanów Zjednoczonych, Poznań 2002): „Nikogo nigdy w życiu nie pragnąłem
tak bardzo zobaczyć jak pana, panie Drummond. Za pół godziny będziesz pan wisiał!”. Przed
śmiercią był jeszcze Drummond torturowany i podobno oskalpowany. Nie zmieniło to
w niczym faktu, iż „rebelia Bacona” odsłoniła głębokie podziały społeczne w osadniczej
Ameryce, a jednocześnie jej klęskę, i rozzuchwaliwszy wielkich plantatorów, przesądziła
o nowym układzie sił na środkowych i południowych terenach nadatlantyckiej Ameryki. Nie
darmo Ira Berlin (Pokolenia w niewoli, Warszawa 2010) uznaje Jamestown za punkt zwrotny
między „pokoleniami założycieli” a ”pokoleniami plantacji”. Cóż się bowiem wtedy stało?
Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, przypomnijmy sobie najpierw sojuszników
Bacona. Poszli za nim drobni farmerzy, robotnicy sezonowi, parobkowie, Kreole. Kim byli
Kreole?
Encyklopedie wyjaśniają to w suchej i zapewne słusznej, niemówiącej jednak nic
definicji: „potomkowie białych kolonizatorów, przeważnie portugalskich, hiszpańskich
i francuskich, urodzeni już i osiadli w koloniach”. Co to oznacza w przyziemnych realiach? -
Trzy przynajmniej rzeczy. Pamiętajmy, po pierwsze, że na podbój nowych światów wyruszali
z Europy mężczyźni. Może gdzieś i ówdzie przyplątała się jakaś markietanka lub donna
chcąca za wszelką cenę towarzyszyć ukochanemu, konkwistybyłyjednakw99% dziełem
samczym. Osiadając na zdobytych terenach, zdani byli toteż pionierzy na kobiety miejscowe.
Jest swoistym paradoksem, którym właściwie niedawno dopiero zajęli się naukowcy,
a o czym już pisałem, iż w tych samych czasach, kiedy uczeni w piśmie dyskutowali, czy
Indianie są ludźmi, konkwistadorzy Corteza, Pizarra czy Almagro rywalizowali w zalotach do
tamtejszych piękności, biorąc przy tym pod uwagę ich status socjalny, czyli pośrednio
uznając hierarchię i prawa „dzikusów”. „Wiadomo - pisze Stuart Stirling (Pizarro, pogromca
Inków, Warszawa 2005) - że zarówno Gonzalo, jak i Juan Pizarro mieli dzieci, których matki
były księżniczkami inkaskimi. Tak więc zaprzeczyć się nie da, że potomkowie Pizarrów
i jego dumnych rycerzy byli już w pierwszym pokoleniu Metysami. Nie minie dwieście lat,
a wystąpią oni przeciw ciemiężącej ich i lekceważącej, a odległej już od nich i abstrakcyjnej,
a przede wszystkim coraz bardziej różniącej się kulturowo hiszpańskiej centrali. Generał
Wielkiej Rewolucji Francuskiej Francisco Miranda, którego imię widnieje na £uku
Triumfalnym, jest kwalifikowany w leksykonach jako Wenezuelczyk. Rzeczywiście, urodził
się 28 marca 1750 w Caracas, tyle że utworzenia i proklamowania państwowości Wenezueli
nie dożył. Kiedy pytano go o narodowość, odpowiadał dumnie: kreolska.
„Historia Kreolów atlantyckich jako grupy etnicznej i kulturowej - pisze Ira Berlin -
ma początek w spotkaniu Europejczyków i Afrykanów na zachodnim wybrzeżu Afryki”.
Mechanizm był właściwie ten sam. Dzieciom odkrywców i zdobywców, którzy podejmowali
ryzyko osiedlenia się na tajemniczym lądzie, szybko ciemniała skóra, zmieniały się obyczaje.
„Z konieczności - to raz jeszcze Ira Berlin - mówili mieszanką języków afrykańskich
i europejskich, z dominantą portugalskiego. Ale z tego pozornego lingwistycznego tygla
wyłoniła się uniwersalna lingua franca, która pozwalała im porozumiewać się ze wszystkimi.
Po jakimś czasie ich pidgin przekształcił się wjęzyk kreolski, zapożyczając słownictwo
zewsząd i tworząc własną gramatykę”. Mający we krwi pasję przygody, pozbawieni
uprzedzeń rasowych (kolor skóry nie był dla nich żadnym wyznacznikiem), umiejący
dostosować się do wszelkich różnic kulturowych, stanowili idealny materiał na eksploratorów
nowych ziem i ich kolonizatorów. Szybko pojawili się więc na wyspach karaibskich,
wschodnich wybrzeżach Ameryki Północnej. Wykorzystywano ich tu chętnie jako
pośredników handlowych (również w handlu niewolnikami), tłumaczy, domokrążców etc.
O ile sami nie przykładali znaczenia do koloru skóry, pochodzenia etnicznego czy specyfik
obyczajowości, nie można tego powiedzieć o stosunku świata zewnętrznego do nich.
Portugalczycy nazywali ich język pogardliwie fala de Guine (język gwinejski),
a osadzających się w Portugalii z premedytacją traktowali jako negros, nie siląc się na
odróżnienie ich specyficznej kultury mającej przecież tak wiele portugalskich właśnie
elementów. Ten sam los zaczął ich wkrótce spotykać w Ameryce, gdzie byli marginalizowani,
a nawet niewoleni. Stąd ich łatwo wytłumaczalna klasowo obecność u boku Nathaniela
Bacona. Wydaje się, że nie wolno rzeczy ograniczyć do tego jednego aspektu. Sądzić można,
iż przeczuwali Kreole, co stać się musi z nimi w przypadku zwycięstwa wielkich plantatorów,
którego Jamestown jest symbolem. Powtórzmy bowiem pytanie: Cóż się wtedy właściwie
zdarzyło?
Triumf wielkich plantatorów i zepchnięcie na margines, podporządkowanie
i uzależnienie małych osadników otwierały oto przed zwycięzcami monopol na odbierane
Indianom ogromne tereny, a co za tym idzie, możliwość tworzenia latyfundiów obracających
wniwecz dotychczasową względną równowagę agrarną. Na tych rozrastających się
dysproporcjonalnie majątkach potrzebna była natychmiastowo taka liczba rąk do pracy, jakiej
nie nadążało dostarczać europejskie osadnictwo. Chodziło przy tym o pracę w warunkach
i sytuacji prawnej, której nie kontrolowałyby przesadnie instytucje zewnętrzne. Stąd
gwałtowny wzrost popytu na czarnych niewolników (Indianie byli mało liczni, poza tym
uważano ich za krnąbrnych oraz dzięki znajomości miejscowych warunków zawsze
skłonnych do ucieczki). Z tym że nie byli to już Kreole. „Rosnące zapotrzebowanie na
niewolniczą siłę roboczą - pisze Ira Berlin - sprawiło, że czarni niewolnicy sprowadzeni
z Karaibów szybko okazali się niewystarczający. Plantatorzy przenieśli więc swoje
zainteresowanie z wybrzeża Atlantyku na interior afrykański jako główne źródło
niewolników. W latach osiemdziesiątych XVII wieku do Wirginii przewieziono około 2000
Afrykanów. Liczba ta wzrosła ponad - dwukrotnie w latach dziewięćdziesiątych XVII wieku,
kolejny raz podwoiła się w pierwszym dziesięcioleciu XVIII wieku. W okresie 1700-1710 do
kolonii (mowa tylko o Wirginii - L.S.) przybyło niemal 8000 Afrykanów.”. Byli oni
sprowadzani początkowo przede wszystkim z krain nad Zatoką Gwinejską, później również
z ziem na południe od niej aż po Angolę. Tak się składa, że są to tereny najbardziej etnicznie
zróżnicowane na Czarnym Kontynencie. Handlarzy niewolników nic to oczywiście nie
obchodziło. Pomieszanymi partiami wysyłano towar do punktów zbiorczych, skąd miał
odpłynąć za ocean. Po przybyciu, w miejscach sprzedaży, chaos pogłębiał się jeszcze. Nikt
nie kupował bowiem niewolników w funkcji ich pochodzenia, ale sprawności fizycznej
i przydatności do pracy. Istotnym elementem była też dysproporcja płci. W wyższej cenie byli
mężczyźni, których też sprowadzano dwukrotnie albo i trzykrotnie więcej niż kobiet. Kiedy
więc, co zdarzało się dość często, plantatorzy uznawali, że bardziej niż kupować nowych
niewolników, opłaca się im zapewnić ich rozmnażanie w ramach przedsiębiorstwa,
wyznaczali pary, nie troszcząc się, czy są one w stanie choćby porozmawiać ze sobą. „Bariera
językowa oddzielała niewolników nie tylko od nadzorców, ale i od towarzyszy niedoli”. W tej
sytuacji jedynym środkiem porozumienia stawał się najpierw łamany, stopniowo
opanowywany coraz bieglej język posiadaczy. Podobnie w wymiarze kulturalnym. Zachować
się mogło to tylko, co w odległej Afryce było wspólne dla większej liczby plemion: elementy
tańca, specyficzne poczucie rytmu, swoiste umiejętności wokalne, wreszcie, pomimo
metysyzacji, ostateczna opozycja my czarni - oni biali, przekładająca się na my krzywdzeni -
oni krzywdzący, bez względu na to, iż rzeczywiste stosunki między panami i ich
niewolnikami bywały niekiedy bardzo skomplikowane i złożone. Już jednak, jak wykazują
współczesne badania, w drugim, co najwyżej trzecim pokoleniu, wobec utraty
bezużytecznego języka ojczystego, zerwania tradycyjnych więzi rodzinnoplemiennych
i postępującej akulturacji czarni niewolnicy amerykańscy zatracali całkowicie pamięć swojej
byłej przynależności etnicznej. Fakt, czy wywodzą się na przykład z Ibo, Fulbe czy Hausa,
tracił dla nich jakiekolwiek znaczenie. Ira Berlin zauważa słusznie, że przerwaniu więzi
z ojczyzną służyło też nadawanie przybyszom nowych imion. „Robert «King» Carter, być
może jeden z najzamożniejszych z nowobogackich w Chesapeake, wyjaśniał procedurę
wprowadzania Afrykanów w amerykańską niewolę: «Nadałem im tu imiona i po nich
możemy zawsze poznać, jakiego są wzrostu i nie wątpię, że powtarzaliśmy je dość często, by
każdy z nich zapamiętał swe imię i by można go było natychmiast nim przywołać». Carter
wysyłał następnie swoich niewolników do przyległej plantacji albo tak zwanej kwatery, gdzie
jego nadzorca powtarzał całą procedurę, «dbając, by Murzyni, na równi kobiety i mężczyźni,
których przysłałem, zawsze byli nazywani imionami, które im nadano»„. Carter nadawał
imiona wywodzące się od cech fizycznych niewolników, inni zabawiali się, przyznając im
miana zaczerpnięte z Biblii albo historii: Salomon, Cezar, Rebeka, Cyceron, King... Inni
jeszcze w braku inwencji chrzcili ich najbanalniejszymi imionami lub nazwiskami
anglosaskimi: Smith, Jim, Joe... Za każdym razem znikała jednak zawarta we właściwych
imionach konotacja przynależności do plemienia czy lineażu. Zresztą nawet na własne
potrzeby utworzyli właściciele niewolników wyimaginowaną terminologię. Tych z okolic
Nigerii, nisko cenionych, uważanych za leniwych i słabych fizycznie tytułowali
„Kalabarami”, tych najlepszych, muskularnych, z Gambii i ziem przyległych „Koromantami”
etc. Owo zatarcie przynależności i tradycji niewolników biali Amerykanie uważali za swój
wielki sukces. Zerwanie więzi między poddanymi utrudniało im przecież odnajdywanie
wspólnoty, grupowanie się, a w konsekwencji stawianie zorganizowanego oporu.
Krótkowzrocznie pojąć nie chcieli, że dokonują rzeczy dokładnie odwrotnej. Dla ludzi,
którym odebrano nawet mit ich pochodzenia, ojczyzną, bo nie było innej, stawała się ta tutaj
amerykańska ziemia, ich wspólnym językiem ten tutejszy. W ten sposób rodziła się nowa
jakościowo grupa, a może naród czarnych Amerykanów, którzy w Ameryce tylko, skoro
wszystkiego innego ich pozbawiono, lokowali swoją przyszłość i tutaj prędzej czy później
musieli zacząć walczyć o swoją godność, wolność i prawa.
Tymczasem populacja amerykańskich czarnych tak dzięki importowi wciąż nowych
niewolników, jak i przyrostowi naturalnemu rozrasta się z roku na rok. W 1840 stanowią już
oni: 55% mieszkańców Karoliny Południowej,
52% w stanie Missisipi,
48% w Luizjanie,
47% na Florydzie,
43% w Alabamie,
41% w Georgii,
36% w Wirginii,
33% w Karolinie Północnej etc.
W 1860 ich łączna liczba osiągnie cztery miliony, na które, wobec ogromnej
śmiertelności, składają się, w odróżnieniu od populacji białych, w ogromnej większości ludzie
młodzi, z trwającą wciąż przewagą mężczyzn. Pamiętajmy zaś, że „biała Ameryka” jest
krajem wielonarodowościowym, gdzie trwają liczne konflikty międzygrupowe. Amerykanie
pochodzenia brytyjskiego boczą się na Irlandczyków i Niemców, a także zaczynających się
pojawiać imigrantów polskich i włoskich. Francuzi z Luizjany nie znoszą Brytyjczyków,
podzielają ich uczucia Niemcy. Wszyscy razem nie znoszą Meksykanów, a razem
z Meksykanami niedobitych jeszcze tu i ówdzie Indian. Na horyzoncie pojawiają się już także
Chińczycy i Japończycy, Grecy i Żydzi. Gdyby rozdzielić te wszystkie etniczności, okazałoby
się, że amerykańscy czarni stają się grupą najliczniejszą, związaną przy tym zewnętrznym
wyróżnikiem koloru skóry i w dużej mierze wspólnym interesem społecznym. Ilość
przechodzi w jakość. Od połowy XIX wieku stawało się jasne, że społecznego, niewolniczego
status quo czarnych utrzymać się nie da. Wbrew sentymentalnej tradycji nie uprzytomniła
tego białym Amerykanom z północy Chata wuja Toma idealistycznej abolicjonistki Harriet
BeecherStowe ani wspierający ją przedstawiciele paru Kościołów protestanckich. Wymusił
zmiany nieunikniony konflikt między rozwijającym się kapitalizmem Północy i zastojem
kwazifeudalnym Południa. Paradoksalnie pierwsi zrozumieli to południowcy i oni też przejęli
agresywną inicjatywę. 4 marca 1861 w przemówieniu inauguracyjnym Abraham Lincoln
zapewniał Południe, iż nie jest jego celem „pośrednio lub bezpośrednio ingerować
w instytucje niewolnictwa, w stanach gdzie ono istnieje”, a w sierpniu 1862 dorzucił: „Moim
celem jest uratowanie Unii, a nie uratowanie czy zniszczenie niewolnictwa. To, co uczynię
w sprawie niewolnictwa i w sprawie kolorowej rasy, uczynię to, jeśli pomoże to uratować
Unię” (oba cytaty za: Longin Pastusiak, Prezydenci, 1.1, Warszawa 1987). Trudno się tu
doprawdy dopatrzeć współczucia dla ludności murzyńskiej. Skoro jednak Południe
pozostawało głuche na wszelkie propozycje kompromisu, Lincoln zaczął zaostrzać ton. We
wrześniu 1862 oświadcza już, iż „zniesienie niewolnictwa jest niezbędnym środkiem
wojennym”. Pełny cynizm. Pełny też realizm. Zniesienie niewolnictwa podcinało bowiem
ostatnie korzenie gospodarce południowców. Dopiero 1 stycznia 1863, po dwóch latach
wojny decyduje się na proklamowanie „końca niewolnictwa amerykańskiego”, czyli
właściwie potwierdza tylko to, co i tak stało się faktem wobec nieuniknionej klęski
konfederatów, a i bez niej było już od lat wpisane w nieubłaganą logikę historii. Zmiana
statusu nie była bynajmniej, dla wielu spośród wyzwolonych, zapowiedzią dużo lepszych dni.
Pierwsze ich pokolenia spotkały się na Południu z ostracyzmem i dyskryminacją
przybierającą nawet zbrodnicze formy, na Północy zasiliły przeważnie szeregi
lumpenproletariatu. Demokratyczne procesy były już jednak w marszu. Choć miało to trwać
jeszcze ponad stulecie, a i dzisiaj nie wszystko jest zadawalająco uregulowane, amerykańscy
czarni stali się pełnoprawnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych. Jest niesłychanym
paradoksem historii, że o ich tożsamości i przynależności zadecydowali, wbrew wszelkim
swoim intencjom, handlarze i właściciele niewolników instrumentalnie i nienawistnie
odcinający im ich dawne korzenie. Chcąc zachować ekskluzywnie białe społeczeństwo,
doprowadzili do tego właśnie, że stało się ono wielorasowe, co skądinąd jest jego bogactwem
i siłą.
Barack Obama, Martin Luther King, Louis Armstrong, Magic Johnson, Morgan
Freeman, Ella Fitzgerald, Sonny Rollins, Art Tatum, Sarah Vaughan, Nat King Cole, Cassius
Clay... - wszyscy oni urodzili się w jakiejś mierze trzysta czterdzieści lat temu pod
Jamestown, choć o tamtych wydarzeniach nawet w tak monumentalnych opracowaniach jak
Historia Stanów Zjednoczonych George’a Browna Tindalla i Davida E. Shi (Poznań 2002)
Maldwyna A. Jonesa (Gdańsk 2002) albo Fredericka Jacksona Turnera (New York 1956)
znajdziemy tylko kilka zdawkowych zdań. A przecież, gdyby wtedy Nathaniel Bacon wygrał,
nie byłoby być może czarnego narodu amerykańskiego, a już na pewno historia potoczyłaby
się inaczej.
VALMY
27 sierpnia 1791 Austria i Prusy przestrzegają rewolucyjną Francję przed możliwością
ich
militarnej
interwencji
w obronie
praw
Burbonów
i ”bożego
porządku
monarchistycznego”. Wobec nasilających się wiosną 1792 prowokacji militarnych
potencjalnych najeźdźców 20 kwietnia Francja wypowiada wojnę cesarzowi austriackiemu
nazwanemu w deklaracji pogardliwie „królem Czech i Węgier”. W odpowiedzi wojska
pruskie i austriackie przekraczają z początkiem lata granicę Francji. 11 lipca Zgromadzenie
Narodowe ogłasza „ojczyznę w niebezpieczeństwie”. Ta formuła piękna pochodzi od
Victoriena Vergniauda, który przemawia 3 lipca (cytuję za: Les grands discours
parlementaires de la Révolution, Paris 2005, w opracowaniu Guy ChaussinandNogareta):
„Tak, podnieście głos, najwyższy czas zebrać wszystkich Francuzów do obrony ojczyzny.
Pokażcie, co im grozi w całej rozciągłości. Tylko z najwyższym wysiłkiem możemy się
przeciwstawić wrogowi. I mówię wam, iż jest zawsze ten ostatni środek, żeby dać wyraz
waszej nienawiści dla despotyzmu. Trzeba oto wzbić się na szczyty waszych uczuć, które
wykluczą jakąkolwiek myśl o klęsce (...). Musicie wziąć za przykład tych Spartan, którzy
poświęcili się pod Termopilami, tych wspaniałych starców z rzymskiego senatu, którzy
czekali na śmierć na progu swoich domów. Nie, nie musicie się obawiać, iż nikt nie pomści
waszych prochów. Tego dnia, kiedy wasza krew zabarwi naszą ziemię, wszyscy tyrani, ich
lokaje i słudzy, ich sojusznicy padną na twarz wobec owej wierności potędze narodu, której
daliście wyraz. I jeśli nawet wasz ból, że sami nie zobaczycie ojczyzny szczęśliwej, legnie
wam na sercu, pocieszcie się, iż wasza śmierć przyspieszy klęskę prześladowców ludu
i zaświeci jutrzenką wolności. Ojczyzna w niebezpieczeństwie!”.
2 września wystąpił Georges Danton: „Żądamy, byście wzięli wraz z nami udział
w tym najszlachetniejszym zrywie ludu, wyznaczając komisarzy, którzy wspomogą nas
w tych wielkich środkach działania. Żądamy, by każdy, kto odmówi służenia własną osobą
lub powołania pod broń, został ukarany śmiercią.
Żądamy, by sporządzono instrukcję dla obywateli, aby pokierować ich ruchami.
Żądamy, by wysłano kurierów do wszystkich departamentów w celu powiadomienia ich
o dekretach, które zostaną przez nas wydane. Dzwon, w który uderzamy, nie jest tylko
sygnałem alarmowym, to wezwanie do ataku na wrogów ojczyzny. Panowie, aby zwyciężyć,
potrzeba nam odwagi, odwagi i jeszcze raz odwagi, a Francja ocaleje!”.
Halina LubiczTrawkowska, za którą (Wielkie mowy historii od Mojżesza do
Napoleona, Warszawa 2006,1.1), z drobnymi korekturami podaję tekst przemówienia
Dantona, tłumaczy słynne, wyryte na jego pomniku koło metra Odeon: Il nous faut de
l’audace, encore de l’audace, toujours de l’audace, jako „potrzeba nam odwagi...”.
Tymczasem „odwaga” to raczej le courage. Słowo l’audace jest trudne do oddania w języku
polskim. Mieści się w nim, owszem, odwaga, ale również: brawura, nieustraszoność, tupet,
bezczelność... Najbliższe jest chyba naszej „zuchwałości”. Ten niuans jest istotny. Danton
rozumie bowiem doskonale, iż sama odwaga już nie wystarczy. Po ucieczce szlacheckich
„emigrantów”, którzy przeszli na stronę interwentów, Francja nie dysponuje prawie kadrą
oficerską, a co za tym idzie, poza paroma dywizjami pod Dillonem, Dumouriezem czy
Kellermannem, regularną armią. Tłumy ochotników, tak zwanych sfederowanych, które
ściągają ze wszystkich stron kraju, są źle uzbrojone, nieprzeszkolone, nie mają pojęcia
o dyscyplinie i metodach walki. Łączą je tylko zapał i owa l’audace właśnie.
Pisze Wilhelm Blos (Rewolucja francuska, Kraków 1924): „Sfederowani z Bretanji
i z Marsylji szczególnie się odznaczali, a Marsylczycy po raz pierwszy przynieśli do Paryża
ową potężną pieśń rewolucyjną ułożoną przez oficera inżynierji, imieniem Rouget de Lisle’a,
znaną dziś pod nazwą Marsylianki.
Rouget de Lisle w zapale patrjotycznym napisał w Strassburgu jednej nocy i tekst,
i melodję, zapożyczoną, zdaje się z pewnej starej niemieckiej pieśni kościelnej. Odśpiewał ją
po raz pierwszy w domu ówczesnego burmistrza Dietricha i porwał wszystkich. Kiedy pieśń
po raz pierwszy odśpiewał chór kilkuset ochotników w Strassburgu, nieopisany zapał ogarnął
słuchaczy. Pieśń ta tryumfu bojowego rozbrzmiewała wkrótce w całej Francji, z równą potęgą
porywała wszędzie tłumy i prowadziła kolumny republikańskie do boju”. Można wprawdzie
poprawić klasyka, iż to nie Claude Joseph Rouget de l’Isle, ale sam baron Dietrich był
pierwszym wykonawcą Pieśni wojennej dla Armii Renu i uzupełnić, iż ostateczny kształt
melodyczny nadał jej François Joseph Gossec, który też wymyślił jej obecny tytuł (vide:
Michel Pastoureau, Les emblèmes de la France, Paris 2001), nie ma to jednak najmniejszego
znaczenia. Goethe uznał Marsyliankę za „rewolucyjne Te Deum”, Michelet zaś pisał, iż
„żołnierze upajali nią jak mocnym alkoholem”. Było to wszystko patetyczne i podniosłe, nie
mogło jednak zastąpić szabel i karabinów.
Swoistą straszliwą akcję dla umocnienia rewolucyjnej jedności narodowej podejmuje
Danton. Jest on niewątpliwym instygatorem rzezi, która odbyła się w Paryżu w dniach 2-6
września 1792. Podjudzony przez agitatorów tłum włamuje się do stołecznych więzień
i wymordowuje osadzonych w nich skazańców lub oczekujących dopiero na sąd i wyrok.
Mają to być kontrrewolucjoniści i potencjalni sympatycy najeźdźców.
Rzeczywiście, większość ofiar stanowią ludzie wysokiego urodzenia lub tak czy
inaczej związani z dworem Ludwika XVI. Przy okazji jednak oddaje życie kilkuset zwykłych
opryszków, a także zgoła Bogu ducha winnych przechodniów, którzy znaleźli się
w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Łączna liczba zabitych wynosi
przypuszczalnie około dwóch tysięcy.
Książę Orleanu, później król Francji Ludwik Filip (1830-1848), tak wspomina swoje
ówczesne spotkanie z Dantonem (Ludwik Filip, Pamiętniki z czasów Wielkiej Rewolucji,
Warszawa 1988); Danton perswaduje młodemu księciu: „Często, zwłaszcza w czasach
rewolucyjnych, bywa tak, że trzeba sobie winszować, iż dokonane zostały rzeczy, których
może by się nie chciało ani nie śmiało zrobić samemu. Żeby już wszystko panu powiedzieć,
to te rzezie wrześniowe, o których pytlujesz tak gwałtownie i tak lekkomyślnie, chcesz pan
wiedzieć, kto je sprawił? - Ja.
- Pan! - zawołałem z gestem przerażenia, którego nie umiałem powściągnąć.
- Owszem, ja. Ale opanuj się pan, proszę i słuchaj mnie dalej spokojnie. Żeby oceniać
takie postępki, trzeba rozpatrzeć w całej pełni położenie, w jakim się wtedy znajdowaliśmy.
Trzeba pamiętać, że w chwili gdy cała męska część ludności śpieszyła do wojska i zostawiała
nas bezsilnych w Paryżu, w więzieniach kłębiły się tłumy spiskowców i nędzników
czekających tylko na zbliżenie się obcych wojsk, by powstać i wyrżnąć nas samych.
Uprzedziłem ich tylko i obróciłem przeciw nim ich plany zemsty, gotując im los, jaki
przeznaczali nam. Miałem jednak jeszcze inne powody. Nie myśl pan, że dam się zwodzić
tymi porywami zapału patriotycznego, które ponoszą i pańską młodą cnotę. Nie, nie,
wiedziałem, co sądzić o tej porywczości, o tych szybkich zmianach nastrojów. To z nich się
biorą te częste paniki, to ciągłe «ratuj się, kto może...», nawet zdrady. Dlatego chciałem, żeby
cała ta paryska młodzież zjawiła się w Szampanii zbryzgana krwią, która byłaby dla nas
rękojmią jej wierności. Chciałem oddzielić ją rzeką krwi od emigrantów.
- Drżę, słuchając pana.
- Cóż, drżyj pan sobie, jeśli wola. Ale naucz się powściągać to drżenie i nie okazywać
go gdzie popadnie. I wierz mi, że to jest najlepsza rada, jakiej mogę panu udzielić.
- Trudno jednak wedle niej postępować.
- Czemu? Nikt nie prosi pana o pochwały, ale tylko o to, żebyś milczał i nie służył za
echo naszym wspólnym wrogom...”.
Mamy więc wszystko: i ogromny zapał ochotników, i cyniczny manewr, który
powoduje, że rzeczywiście nie mogą liczyć na cień zmiłowania ze strony przeciwników
i celne, podniosłe sentencje, i Marsyliankę. Brakuje jednak nadal znającego fach wojska,
oficerów, karabinów i amunicji.
Tymczasem stutysięczna armia księcia Brunszwickiego przekroczyła granice
i zmierza ku Paryżowi. Wydany przez księcia manifest nie pozostawia żadnych złudzeń co do
intencji najeźdźców. Zakładają oni, iż za chwilę wejdą do Paryża, w związku z czym nie
wolno rewolucjonistom wywieźć rodziny królewskiej ze stolicy. Prawdziwe dzielenie skóry
na niedźwiedziu. Prusacy powinniby to rozumieć, gdyż sami mają przysłowie: Ungefangene
Fische sind nicht gut zu Tische. Nie wtedy jednak, gdy są przekonani, że ryba jest już na stole.
Czytamy więc: „Gdyby wbrew wszelkim oczekiwaniom z przyczyny wiarołomstwa lub
tchórzostwa jakichś mieszkańców Paryża, król, królowa lub jakakolwiek inna osoba
z królewskiej rodziny zostały porwane z tego miasta, wszystkie miejscowości i miasta, które
nie sprzeciwiłyby się ich przejazdowi i nie zatrzymały ich w drodze, spotka taki sam los, jaki
zgotowany będzie miastu Paryżowi, a droga, którą jechaliby porywacze króla i rodziny
królewskiej, naznaczona zostałaby przez ciąg przykładów kar należnych wszystkim
wichrzycielom i sprawcom niewybaczalnych zamachów (...). Wszyscy w ogóle mieszkańcy
Francji winni uważać się za uprzedzonych o niebezpieczeństwie, które grozi im i którego nie
będą mogli uniknąć, jeśli nie sprzeciwią się ze wszystkich swoich sił przejazdowi króla
i rodziny królewskiej”. I dalej: „Gwardziści narodowi, którzy walczyliby z wojskami
sprzymierzonych dworów i zostaliby schwytani z bronią w ręku, potraktowani będą jako
wrogowie i ukarani jako rebelianci przeciwko swemu królowi i zaburzyciele spokoju
publicznego...”.
Manifest ów jest podwójnym błędem. Po pierwsze mobilizuje dodatkowo Francuzów
oburzonych zawartymi w nim pogróżkami, po drugie potęguje nienawiść do króla
i praktycznie podpisuje na niego wyrok.
Można się zgodzić z Julesem Micheletem (Histoire de la Révolution française, Paris
1979,1.1), iż tekst owego manifestu został narzucony księciu Brunszwickiemu przez
Fryderyka Wilhelma II i rojalistycznych emigrantów francuskich przekonanych całkowicie,
że rozprawienie się z rewolucyjną hałastrą jest czystą formalnością, co za tym idzie, droga do
Paryża jest otwarta, zaś większość Francuzów opowie się bez wahania za uświęconym ładem
monarchicznym. Karol Wilhelm Ferdynand, książę Brunszwicki (1735-1806) nie jest może
politykiem, ale na pewno wybitnym i przewidującym dowódcą wojskowym. Zapewne nie
rozumiał on fenomenu obudzenia się narodowego patriotyzmu Francuzów, ale nie podzielał
optymizmu całego swojego otoczenia z powodów czysto militarnych. Jego pruska armia,
wspomagana przez Austriaków, wchodząc do Francji, rozciągała do granic możliwości swoje,
bez tego już kruche, linie zaopatrzenia. Żołnierze byli przemęczeni długimi marszami.
Niedożywieni jedli byle ukradziony pokarm, co powodowało epidemię biegunki, a wkrótce
i dyzenterii. Morale skądinąd doskonale wyćwiczonych i karnych oddziałów było niskie,
skoro nawet w gronie oficerów zadawano sobie pytania, dlaczego mają wspierać aroganckich
francuskich emigrantów i ewentualnie umierać za jakiegoś żabojadzkiego władcę, który nigdy
przedtem nie był ich sojusznikiem. Zresztą sam Fryderyk Wilhelm II, uważając, że we Francji
sprawa jest załatwiona, interesował się przede wszystkim drugim rozbiorem Polski i więcej
pieniędzy przeznaczał na przekupywanie polskich możnowładców niż na wyżywienie wojska
na Zachodzie. Biorąc to wszystko pod uwagę, wbrew wszelkim naciskom posuwał się Karol
Wilhelm Ferdynand powoli, czekając na dostawy, nieskłonny do wykonywania żadnych
gwałtownych ruchów i przyspieszania marszu, dopóki armia nie będzie w pełnej gotowości
bojowej.
Naprzeciw niemu stały pięciokrotnie słabsze oddziały francuskie pod dowództwem
generałów: François Etienne Christophe Kellermanna i Charlesa François du Périer
Dumourieza, przy czym dowództwo operacyjne sprawował ten drugi. Mało jest doprawdy
w historii postaci równie jak Dumouriez (1739-1823) kontrowersyjnych. Przez wiele lat był
spowity w legendę zdecydowanie ciemnych kolorów, dopiero w ostatnich latach XX wieku
podjęli historycy, na czele z JeanemPierre’em Bois z uniwersytetu w Nantes (Dumouriez,
Héros et proscrit, Paris 2005) żmudny trud jego rehabilitacji. Był niewątpliwie karierowiczem
wielkich ambicji gotowym na wszystko dla zdobycia pozycji i władzy. W latach 1770-1771
brał udział w konfederacji barskiej, której chciał nawet zostać przywódcą, będąc
w rzeczywistości agentem francuskim mającym podporządkować działania powstańców
interesom Wersalu. Po latach wystawił konfederatom laurkę, może zresztą i słuszną,
wyzyskiwaczy, skłóconych ze sobą egoistów, durniów i sobków. Polaków nazywał
sympatycznie „Azjatami Europy”, podsumowywał zaś, że gadają oni o wolności, konstytucji,
zbrataniu, a naprawdę marzą tylko o bacie i despotyzmie. Później był rewolucjonistą, ale
przeszedł na stronę Prusaków, później, porzuciwszy Berlin, był doradcą Anglików przeciw
Napoleonowi... Zdrajcą ustawicznym, ale co mógłby mu w tych czasach zarzucić taki na
przykład Talleyrand? Na razie jednak, dżdżystą jesienią 1792 przeżywał dni swojej
autentycznej i wiekopomnej chwały.
Władze paryskie - a także Kellermann - naciskały, żeby Armia Północy cofnęła się na
linię rzeki Marny i tam, w decydującej bitwie, stawiła czoło Prusakom i Austriakom.
Najpierw były to sugestie, potem polecenia, wreszcie rozkazy. Dumouriez wszystkie je
zlekceważył. Był przekonany, że cofnięcie się nad Marnę ściągnie tylko nieprzyjaciela na
przedpola stolicy, gdzie niepewny (a to tylko eufemizm, bo na zwycięstwo nie było prawie
szans) hazard starcia z przeważającymi siłami wroga będzie musiał zdecydować o losach
rewolucji i Francji. Zakładał przy tym, iż książę Brunszwicki nie zdecyduje się na wyminięcie
francuskiej armii i pozostawienie jej na tyłach, gdzie przerwałaby mu ona wszelką łączność
z pozycjami wyjściowymi, dostawy i zaopatrzenie. Przed atakiem na Paryż będzie chciał
bezwarunkowo rozgromić te siły, które jego doradcy uważają za rewolucyjną zbieraninę.
Skoro tak, trzeba go właśnie odciągać od stolicy i skierować na wzgórza Szampanii, tak
manewrując, żeby zawsze znajdował się w topograficznie niekorzystnej sytuacji. Oczywiście
ruchów nieprzyjaciela przewidzieć do końca nie mógł. W funkcji jego posunięć przestawiał
więc bez przerwy oddziały, tak żeby zawsze mieć pozycyjną przewagę na wypadek
ewentualnej konfrontacji. Wymagało to od wojska ostatecznego wysiłku. Musiano odesłać na
dalekie tyły niezdyscyplinowanych ochotników, niewytrzymujących wysiłku ciągłych, noc
czy dzień, przemarszów, za którymi nadążała tylko część taborów, w których absolutne
pierwszeństwo miały jednak wozy z amunicją. Głodnym wojakom zaoferować mógł
Dumouriez tylko Marsyliankę. Widział za to, coraz jawniej, że nieprzyjaciel daje się
wciągnąć w pułapkę. W nocy z 19 na 20 września, czując już oddech Prusaków na plecach,
wojska francuskie zajęły pozycje i ustawiły baterie na wzgórzu koło wioski Valmy, między
SommeBionne i Orbéval. Druga linia, którą dowodził książę Orleański, także wyposażona
w artylerię, została rozmieszczona przed Orbéval prostopadle do wzgórz Valmy. Dwusieczną
tego kąta była droga na ChâlonssurMarne, którą posuwała się armia księcia Brunszwickiego.
W nocy zapadła gęsta mgła. Kiedy rozproszyła się około jedenastej przed południem,
zobaczyli Francuzi szeregi wrogiego wojska. „Nadchodziło - pisze Ludwik Filip -
w największym porządku kilkoma kolumnami, po czym rozwinęło się naprzeciw nas na
wielkiej równinie ciągnącej się od SommeBionne po La ChapellesurEuve. Można więc było
objąć jednym rzutem oka sto tysięcy ludzi gotowych do stoczenia bitwy, a był to widok tym
bardziej przejmujący, że nie byliśmy jeszcze przyzwyczajeni do tak licznych wojsk, jakie
widywało się później, a w tym czasie mijało już trzydzieści lat, przez które Europa nie
wystawiała takich zastępów wojowników. Armia pruska rozwijała się bardzo powoli i dopiero
o drugiej, czy w jakiś czas potem, gdy rozwinęła się ostatecznie, zobaczyliśmy, że rozłamuje
się na kolumny szturmowe. Myśleliśmy wówczas, że ruszy na nas i rozpocznie walkę, toteż
wszędzie w szeregach naszej armii rozległy się od razu okrzyki: «Niech żyje naród!» i «Niech
żyje Francja!»„... Książę Brunszwicki przez długą lunetę patrzył na pozycje francuskie, żeby
sprawdzić, jaki będzie skutek jego imponującego pokazu siły. Wbrew zapowiedziom
emigrantów nie stało się jednak nic. Na wzgórzach nie było śladu paniki. Pułkownik Henri de
Frégeville wizytujący konno szeregi, jak podaje JeanGabriel de Montgaillard: „Ścisnął dłoń
w pięść i skrzyżowawszy ręce, ściśniętą wymachiwał w kierunku Prusaków”, co jest
pierwszym, historycznie udokumentowanym przykładem zastosowania gestu Kozakiewicza
na arenie dziejowej.
Widząc determinację Francuzów, książę Brunszwicki powstrzymał atak. Postanowił
sprawdzić, jak się zachowa „hałastra” pod zmasowanym ogniem artyleryjskim. Ryknęły
pruskie działa, na które mający mniejszy zasięg armaty francuskie nie miały godziwej
odpowiedzi. Największa w dotychczasowych dziejach Europy kanonada trwała aż do
zmierzchu. Nie było szarż kawalerii, starć na bagnety, manewrów i ataków. Nieprzyjacielscy
generałowie z długimi lunetami wpatrywali się tylko, jaki efekt będzie miała ich praca na
wyniszczenie. Dowódcy francuscy nieśli swoim tylko jedną komendę: „Trwajcie!”. Był jeden
tylko moment paniki, kiedy rażony wrażym pociskiem jaszczyk z amunicją eksplodował koło
valmijskiego wiatraka. Zamieszanie dało się jednak szybko opanować. Aż do zmierzchu
spadały nieubłagane pociski na pozycje francuskie. Źródła pruskie twierdzą, iż wystrzelono
ich około trzydziestu tysięcy. Ilu Francuzów padło? Ludwik Filip sądzi, iż „od piętnastu do
szesnastu setek”. Bardziej oszczędni historycy szacują liczbę od czterystu do tysiąca. Nie ma
to najmniejszego znaczenia. Michelet trafia w sedno, gdy pisze, iż przed zapadnięciem nocy
„książę Brunszwiku skierował swoją lunetę na wzgórza i zobaczył rzecz niebywałą:
z czapkami zatkniętymi na szpicach szabli, pik i bagnetów witali francuscy piechurzy
przejeżdżającego Kellermanna zgodnym krzykiem «Niech żyje naród!». Ten krzyk
trzydziestu tysięcy gardeł wypełniał całą dolinę. Krzyk radości, wibrujący co najmniej
piętnaście minut, a potem wznoszący się od nowa, aż drżała odeń ziemia: «Niech żyje
naród!»„. Kiedy kanonada ustała, chłopi z okolicznych wsi dowieźli Francuzom szampana,
innego wina tutaj nie mieli, chleb, baraninę i owoce. Rozpalono wielkie ogniska. W dole
Prusacy, którym nie dowieziono nic, a nie więcej udałoby się wydrzeć z wiosek
spustoszonych już ich przemarszem, czekali głodni i zziębnięci. Wstał świt, lecz nic się nie
zmieniło. Na wzgórzach zobaczyć było można tylko sylwetki poubieranych byle jak, obutych
byle jak, ale gotowych do boju ze śpiewem na ustach Francuzów. Książę Karol Wilhelm
zrozumiał pierwszy, że wszystko jest inaczej, niż mu obiecywano. Atak pod górę na pozycje
francuskie, gdzie ich działa miałyby już pełny zasięg, rokował ewentualne nadzieje tylko przy
wliczeniu w rachunek strat połowy armii. Negocjacje po tym pokazie śpiewnego fanatyzmu,
jakiego wysłuchiwał przez cały wieczór, też zdawały mu się z góry nieprawdopodobne,
a zresztą pamiętał wydany w swoim własnym imieniu manifest. Cóż było robić? - Po dwóch
dniach przegrupowywania swoich żołnierzy wte i wewte, widząc, że na Francuzach żadnego
wrażenia to nie robi, kazał odtrąbić odwrót. Tak skończyła się bitwa pod Valmy, której tak
naprawdę nigdy nie było, albo „kanonada pod Valmy”, jak ją ochrzcił Chateaubriand.
Kiedy wojska księcia Brunszwickiego niepokonane i nieniepokojone zwijały swoje
szyki do odwrotu, Johann Wolfgang Goethe, który obserwował wydarzenia z tarasu knajpy
w Valmy, napisał: Von hier und heute geht eine neue Epoche der Weltgeschichte aus (W tym
miejscu i tego dnia zaczęła się nowa epoka w dziejach ludzkości). I miał rację. John Frederick
Charles Fuller, największy obok Clausewitza teoretyk wojskowości napisał, iż było Valmy
„Maratonem rewolucji”, zaś Charles de Gaulle zapytuje we wstępie do Fil de l’épée (Paris
1932): „Czy bez Valmy rewolucja miałaby szansę zaistnieć?”. Oni też mają rację. Cóż
bowiem naprawdę stało się pod Valmy?
W doraźnej małości, takiej, jaka towarzyszy zawsze bieżącym sensacjom, rzecz
została odebrana przez współczesnych na parterowym poziomie. Oto Prusacy i Austriacy
zobaczyli, iż mają do czynienia nie z bezładną i chaotyczną tłuszczą, ale społeczeństwem
połączonym wspólną ideą, za którą ludzie gotowi są cierpieć, oddawać życie i wytrwać na
wzgórzach Valmy. Znaczyło to, co doskonale zrozumiał książę Brunszwicki i dlatego też
wycofał się, ryzykując królewską niełaskę, iż wyprawa na Paryż nie będzie paramilitarnym
spacerkiem, ale krwawą wojną z niepewnym wynikiem. Tego zaś nie warto ryzykować.
Valmy ocaliło więc rewolucję. Tę rewolucję, która przy wszystkich swoich krwawych
ekscesach i zbrodniach otworzyła przed światem nową perspektywę i zostawiła nam
w testamencie nie gilotynę, to wreszcie szczegół dziejowy, ale kanon praw człowieka
i obywatela, który jest nasz po dziś dzień. „Ludzie rodzą się równi...”. Tego nie powiedział
nikt przedtem. Ale i nie na tym polega wielkość Valmy.
Pod Valmy stała się wszakże rzecz bardziej jeszcze determinująca historię Europy
i świata, co w genialnym natchnieniu zrozumiał Goethe. Pod Valmy Francuzi pierwsi
w naszym kręgu cywilizacyjnym stali się narodem. Patriotyzm, braterstwo narodowe... te
pojęcia, jakkolwiek je osądzać, urodziły się tutaj. Późniejsze „wiosny ludów”, przebudzenia
nacjonalne, są tylko kalką tego, co się stało pod Valmy. Kto wie, jak określałyby się dzisiaj
wspólnoty polityczne, językowe, religijne, gdyby z szampańskich wzgórz nie zabrzmiał ów
patetyczny okrzyk: Vive la nation! Co by też stało się w dziejach świata, gdyby bosi i głodni
chłopcy Dumourieza nie wytrwali pod kanonadą. Polski patriotyzm też stąd, nie z innego
źródła czerpie swoje realne natchnienie.
I jeszcze mały appendix taki. W nielicznej armii Dumourieza, na skutek odejścia
emigrantów, brakowało, co już wzmiankowaliśmy, kadry oficerskiej. Przyspieszało to
awanse. Majorem zostaje dwudziestodwuletni komendant ochotników z Yonne Louis Nicolas
Davout (strzelał potem do Dumourieza, kiedy tamten przechodził na stronę Austriaków),
później marszałek Francji i zwycięzca spod Auerstädt. Członkiem sztabu zostaje
dwudziestosiedmioletni Alexandre MacDonald, już za siedemnaście lat bohater bitwy pod
Wagram, marszałek i książę Tarentu. Do stopni oficerskich przedstawieni są między innymi
JeanBâptiste Jourdan, Nicolas Charles Oudinot, Laurent GouvionSaintCyr, Adolphe Edouard
Casimir Joseph Mortier, Nicolas Jean de Dieu Soult, Jean Lannes, Alexandre Berthier,
JeanBâptiste Bessieres, François Joseph Lefebvre - wszyscy już niedługo marszałkowie
Francji u boku Napoleona i współtwórcy jego dzieła i legendy. Czy zaistnieliby bez Valmy
i czy bez nich zaistniałby Bonaparte - oto pytanie do historycznego gdybania. Ale jak widać
i w nim kanonady pod Valmy pominąć się nie da.
Dzisiaj na miejscu pseudobitwy stoi odbudowany (w 1792, wycofując się, kazał go
spalić książę Orleanu) malowniczy wiatrak. Można też zajść do knajpy, z której śledził
wydarzenia Goethe. Na pobrzeżu wzgórka stoi zaś piękny pomnik... Kel lermanna.
Dumouriez potem zdradził, więc jest tu kwestia wstydliwa. Przeszło na zastępcę. Na cokole
cytat z Goethego. Pomieszanie z poplątaniem. W polityce historycznej tak się zdarza. Ale nie
w historii. Dla niej pod Valmy nastąpił przełom, stała się rzecz wielka, w którą do dzisiaj
wierzymy i którą żyjemy, a za którą dopiero następne pokolenia wystawią nam rachunek.
OLIMPIADA 1896
Baron Pierre de Coubertin (1862-1937) był zubożałym arystokratą, który podzielał
wszelkie poglądy i uprzedzenia swojej kasty (był np. zagorzałym antydreufusistą), lecz
jednocześnie, żeby zachować choćby pozory błękitnokrwistego statusu, musiał chwytać się
każdej (nie fizycznej oczywiście) pracy, która mogłaby mu przynieść godziwy zarobek.
Dzięki protekcjom wysoko postawionych przyjaciół zostaje urzędnikiem Ministerstwa
Oświaty i redaktorem miesięcznika „Revue Athlétique” przeznaczonego przede wszystkim
dla podoficerów mających zapewnić odpowiednią formę rekrutom armii narodowej. Dzięki
tym wojskowym powiązaniom spotyka około 1890 roku greckiego majora Ewangelisa
Zappasa, który - po lekturze zmierzających w tym samym kierunku pism Niemca Ernsta
Curtiusa - jest orędownikiem wskrzeszenia greckich olimpiad, a co więcej, udało mu się już
zorganizować trzykrotnie, w 1870, 1875 i 1889, panhellenistyczne zawody sportowe, które
cieszyły się ogromną popularnością i wyniosły go z żałosnej rangi sierżanta w zapomnianym
garnizonie do splendorów majora podejmowanego na królewskim dworze. Pierre de
Coubertin słucha i rozumie, że otwiera się przed nim szansa jedyna w swoim rodzaju. Skoro
temu pospolitemu Grekowi (czyż Grek nie jest troglodytą wobec Francuza) udało się
zorganizować Igrzyska Hellenistyczne, ja podniosę je do rangi światowej... W tym miejscu
trzeba zaznaczyć, iż Pierre de Coubertin był, jak nakazywała ówczesna moda, wielbicielem
antyku, ale również rygorystycznej hierarchii społecznej w jej najbardziej mieszczańskim
wydaniu.
Na razie wszystko idzie baronowi jak z płatka. W czerwcu 1884 udaje mu się,
pomimo oporu Brytyjczyków i Niemców, zebrać na paryskiej Sorbonie przedstawicieli
kilkunastu państw, którzy podejmują uchwałę o wskrzeszeniu olimpiad, przy czym pierwsza
z nich (czy wszystkie następne?) ma się odbyć w Atenach symbolizujących jedność miejsca
i tradycji. Tutaj zaczynają się problemy. Owo pytanie: czy ta tylko, czy wszystkie następne?
jest przyczynkiem do zbioru niedomówień i przemilczeń, w jakie obfituje zresztą niechlujnie
opracowany dokument. Nawet w pierwszym punkcie nie ma do końca zgody. Ówczesny
premier Grecji Charilaos Trikupis oświadcza bowiem od razu, iż jego znajdujący się
w głębokim kryzysie gospodarczym kraj („oblicza się, że w latach 1890-1914 wyemigrowało
350 000 Greków - jedna siódma populacji kraju”, Richard Clogg, Historia Grecji nowożytnej,
Warszawa 2006) nie ma pieniędzy na imprezę zakrojoną z tak wielkim rozmachem. Jak się
okaże, było to de Coubertinowi jak najbardziej na rękę. Igrzyska sfinansował w 80% rząd
austrowęgierski dla uczczenia tysiąclecia Węgier, kiedy zaś później Grecy wobec
międzynarodowego powodzenia igrzysk wystąpią o pozostawienie ich u nich na stałe, baron
będzie miał żelazny argument na przenoszenie imprezy z miasta do miasta, rezerwując dla
siebie rolę arbitra i... wynikające z niej honory, a przede wszystkim apanaże.
Niestety, rozrzutnemu baronowi potrzeba było coraz więcej i więcej. W kwestii
honorów nie wzgardził nawet złotym medalem olimpijskim w dziedzinie literatury (do drugiej
wojny światowej nadawano i takie) za poemat Oda do sportu podpisany podwójnym
pseudonimem George Hohrod i Martin Eschbachow, z których pierwszy miałby być
Francuzem, a drugi Niemcem, a ich wspólne dzieło świadczyć o porozumieniu między
narodami. Tekst jest żałośnie grafomański, ale jury, nie wiedząc oczywiście, tak przynajmniej
głosiło wszem wobec, kto jest jego rzeczywistym autorem, nie miało najmniejszych wahań
w przyznaniu pierwszej nagrody. Gdyby na tym miało się zakończyć.
W 1934 faszystowskie Niemcy nietające się zgoła z dyskryminacją rasową, występują
o organizację igrzysk. Baron Pierre de Coubertin miał zawsze pewne problemy z uznaniem
Dreyfussów czy tym bardziej czarnych za godnych rywalizowania z jedynie słuszną białą
rasą. Po olimpiadzie berlińskiej napisze (Guy Walters, Igrzyska w Berlinie, Poznań 2008):
„Jaka jest różnica między promowaniem turystyki - jak podczas olimpiady w Los Angeles
w roku 1932 - a promowaniem reżimu politycznego? Najważniejsze jest to, że ruch olimpijski
uczynił pomyślny krok naprzód...”. Guy Walters komentuje, iż „jest to wypowiedź
zdumiewająca”. Przeczy samemu sobie, gdyż przedtem sam ustalił, iż dr Theodor Lewald,
przewodniczący komitetu organizacyjnego igrzysk w Berlinie, podwładny i urzędnik
Goebbelsa, zaproponował baronowi za wybranie Berlina 10 000 marek i 12 300 franków
szwajcarskich. Pierre de Coubertin ofertę tę przyjął. „Trudno jest określić precyzyjnie - pisze
Guy Walters - obecną wartość tych dwóch sum, jako że obie waluty miały różną siłę
nabywczą. W roku 1936 jednak 10 tysięcy marek było odpowiednikiem około 350 000
dzisiejszych dolarów, a 12 300 franków szwajcarskich miało wartość równoważną mniej
więcej 550 tysiącom dolarów (...). Pokusa była zbyt wielka, by się jej oprzeć. Nie ma
wątpliwości, że pieniądze te były faktycznie łapówką, w przeciwnym razie bowiem Lewald
nie nakłaniałby Coubertina, by kłamał przed BailletLatourem (dyplomatą belgijskim,
członkiem MKOl, słynnym jeźdźcem, który w osobistej rozmowie z Hitlerem stawiał jako
warunek kontaktów sportowych z Rzeszą rezygnację z dyskryminacji Żydów - L.S.) ani nie
podkreślałby, że są one przeznaczone wyłącznie na osobiste potrzeby starzejącego się barona.
Jeszcze bardziej konspiracyjnego charakteru przydawał tej propozycji fakt, że Lewald, po
otrzymaniu zgody Coubertina, miał poprosić Hjalmara Schachta, prezesa Banku Rzeszy
i swego starego przyjaciela, o zgodę na dyskretne dokonanie transferu tych sum. Gdy tylko
Coubertin przyjął pieniądze, lizusowski ton Lewalda ustąpił miejsca jawnym rozkazom
i reprymendom. Odkąd Francuz wziął nazistowskie srebrniki, a przy tym nie mógł tego
ujawnić, był faktycznie zmuszony robić wszystko, o co go «proszono»„. Mając Coubertina
w kieszeni, naziści uzyskali wreszcie pełną kontrolę nad igrzyskami. „Nie dość, że ich
organizację przejęło państwo, to jeszcze prowadzone były według reguł ustalonych przez
NSDAP, a nie MKOl. Już wkrótce cztery tysiące sportowców miały wziąć udział w święcie
nie tylko sportu, ale i nazizmu”.
Można sądzić, iż baronowi de Coubertinowi to nawet dogadzało. Żydów nigdy nie
lubił, natomiast fascynowały go wojskowy ład i porządek. W jakiejś mierze spełniał on jego
olimpijskie marzenia (Judith Holmes, Olympiad 1936; Blaze of Glory for Hitler’s Reich,
Ballantine 1971). Zaprowadzić porządek w wymykającym się dotychczas kurateli świecie
fizycznych rozrywek, ująć je w karby hierarchii i rywalizacji narodów, ustawić w szeregu.
Alain Giraudo (Des jeux de pouvoirs, „Le Monde” z 13.05.1984), podobnie zresztą jak
Władysław A. Minkiewicz (Olimpijska gorączka, Warszawa 1993), chce widzieć w baronie
de Coubertinie rzecznika szlachetnej utopii równości i pokoju na świecie. Niestety, nic tego
nie potwierdza. W olimpiadzie w SaintLouis (1904), która zgromadziła tylko jedenaście
reprezentacji państwowych, gdyż dla innych przeprawa przez ocean była zbyt kosztowna,
startowali tylko biali. Równocześnie urządzono na przedmieściach, karykaturalne
anthropological days dla „czarnych, Patagończyków, Filipińczyków, Japończyków, Turków,
Arabów i Indian”. W niczym to Pierre’owi de Coubertinowi nie przeszkadzało.
Inspiracje antyczne? Olimpiady starożytne (których czas minął w 146 roku p.n.e., po
opanowaniu Grecji przez Rzymian) były rywalizacją wszystkich, którzy mieli odwagę się
zgłosić. Żeby nie można było ukryć żadnych podstępów (zostawmy tu na boku współczesne,
niczym nieudokumentowane interpretacje homoseksualne), zawodnicy startowali nago.
Rywalizacja, o czym już pisałem (Ludwik Stomma, Kultura zmienną jest, Poznań 2009),
zmierzała do wyłonienia zwycięzcy. Nie było drugiego, trzeciego, czwartego. Z tym że ów
zwycięzca „mógł wystartować na kolejnych igrzyskach i pomnażać swoje triumfy, jak na
przykład legendarni Hippostenes ze Sparty czy Milon z Krotonu - sześciokrotny zwycięzca
zapasów”. Cała Grecja, nie tylko jego miasto, ofiarowywała mu pieśni i uroczystości.
Podobnie jak ku chwale najwyżej bodaj cenionych atletów - zwycięzców w rzucie dyskiem.
Jednego z nich przedstawia ponoć słynna rzeźba Myrona. Kogo jednak pokonał ów dyskobol,
z kim wygrywał swoje walki Milon, tego nie znajdziemy w żadnych kronikach. Był
zwycięzca, a poza nim pretendenci, którym się nie udało. Kropka. Nie notowano też nigdy
wyników. Nie z powodu niemożliwości, która mogłaby wystąpić w biegach, ale nie
w rzutach, tylko z przekonania, iż żaden dzień nie jest do drugiego podobny. Inne słońce lub
deszcz, inny wiatr lub martwa cisza. Chodzi o to, żeby tego dnia, o tej godzinie, bez względu
na okoliczności opasać szyję triumfatora laurowym wieńcem. Nie ma żadnego znaczenia, iż
za parę lat zdobędzie go kto inny. Nikt nikomu nic nie może ująć. Zwycięstwo jest
niepodzielne i tylko ono się liczy.
Wróćmy teraz do igrzysk roku 1896. Konkurencji było niewiele (np. z biegów -
zresztą tylko męskich - l00 m, 400 m, 800 m, 1500 m, maraton i bieg przez płotki około 110
m), a więc liczba państw, które mogłyby się chwalić zwycięzcami (kiedy inni się nie liczą),
mocno ograniczona. Stąd idea, żeby honorować nie tylko pierwszego, ale pierwszych trzech.
Dlaczego akurat trzech, a nie dwóch, czterech albo pięciu? BailletLatour podśmiewał się, że
chodzi o Trójcę Świętą. Kemenyi sugerował znaki masońskie. Rzeczywistość wydaje się
bardziej prozaiczna. W niektórych dyscyplinach było tak mało kandydatów, iż wyjście poza
trójkę oznaczałoby dekorowanie przygodnego byle kogo. Czemu zaś nie dwójka - to kwestia
symetrii, tym bardziej na tle harmonijnych budowli greckich, na co zwrócił od razu uwagę
Georgios Averoff, największy sponsor uroczystości. Dlaczego zaś medale, a nie tradycyjny
laur? Tego już kategorycznie zażądał związany głęboko z tradycją wojskową sam baron
Pierre de Coubertin. Stara anegdotka opowiada o ciężko chorym wielorybie, który połknął
przypadkowo trzech rozbitków: Żyda, Francuza i Rosjanina.
- Cóż ci jest? - pyta nadpływająca wielorybica. - Jeszcze cię nie widziałam w takim
smutnym stanie. - Widzisz, kochanie, najpierw połknąłem Żyda i przez dwie doby odbijało mi
się czosnkiem; potem Francuza i miałem kaca po wszystkich winach, pastisach i koniakach.
Ale to bym wszystko wytrzymał. Niestety, odkąd wsączyłem rosyjskiego generała, już od
trzech tygodni rzygam orderami. Jest to polski kawał, więc orderowy elefantiasis spada na
Ruskich. Wystarczy spojrzeć na baretki francuskich czy polskich wojskowych (faktem jest, że
nie obwieszają się odznaczeniami grandeur nature), by zdać sobie sprawę, że nie ma tu
większej różnicy. Jakże mógłby sobie więc wyobrazić Pierre de Coubertin cokolwiek innego.
Dlaczego jednak złoto, srebro i brąz, skoro - tak tłumaczył Coubertinowi Averoff - platyna
jest cenniejsza od złota, a czysty cynk od brązu? Dlatego, miał powiedzieć dumny
arystokrata, iż potęgę mierzy się w złocie, platyna zaś jest surowcem dla wzbogacających się
prostaków. Z brązu zaś stoją pomniki na ulicach Paryża. Na takie dictum nie było rzecz prosta
odpowiedzi. Tak też zostało.
O ile jednak igrzyska olimpijskie w 1896, podczas których grecki proletariusz wygrał
maraton, co było policzkiem dla barona, a wzbudziło entuzjazm nie tylko w Grecji, ale i poza
jej granicami, mogły dać początek ruchowi na wielką skalę, baron pozostaje sceptyczny.
Kolejne parodie igrzysk przyjmuje z olimpijskim spokojem. Ośmielam się sądzić, iż bez
względu na łapówki igrzyska w Berlinie były jego spełnieniem. Udało mu się zmienić
kategorię. Zamiast antycznego kto jest NAJLEPSZY na codzienne i konfliktowe: kto jest
LEPSZY. Srebrny czy brązowy, brązowy czy czwarty. Bo ten czwarty rzucił przecież, cóż
z tego, że gdzie indziej i kiedy indziej, dalej niż ten brązowy, a może nawet i srebrny. W ten
sposób wkraczają do sportu tabelki. Dotyczą one nie tylko (choć i tutaj mają coraz większą
wagę) indywidualnych sportowców, ale także narodów, ich sprawności i potęgi. Kiedy zaś
w grę wchodzi duma całych społeczeństw, postać rzeczy radykalnie się zmienia. Opowiada
czarnoskóry Jessie Owens (Exploits inconnus, Bruxelles 1981), że kiedy spalił dwukrotnie, to
znaczy przekroczył dozwoloną linię odbicia się w eliminacjach skoku w dal, a trzeci spalony
skok równałby się dyskwalifikacji, podszedł do niego prowadzący w konkursie ulubieniec
hitlerowskich Niemiec, rekordzista Europy Luz Lang i uścisnąwszy mu dłoń, powiedział:
„Najwyraźniej coś cię frustruje. Ale to są tylko eliminacje. Skocz nawet pół metra sprzed
belki, a i tak wejdziesz do ostatecznej rozgrywki. Oni coś tam wrzeszczą na trybunach, ale ty
nie daj się zwariować”. Jessie Owens posłuchał i następnego dnia wygrał pamiętnym skokiem
na 8 m6 cm. Hitler, żeby nie podać mu ręki, przedwcześnie opuścił lożę honorową. Luz Lang
był drugi, ale od tego czasu wszelka pamięć o nim zaginęła (Hans Sterling pisze, iż zginął
w Rosji, ale nie ma na to wiarygodnego potwierdzenia). W każdym razie nie okazał się godny
powierzonej sobie misji. Już wtedy było to regułą, teraz nią się stało definitywnie, iż sport jest
walką między nacjami. I nie chodzi tu o to, kto „szybciej, dalej, wyżej” - sentencja mylnie
przypisywana baronowi - ani tym bardziej iż ważne jest nie zwycięstwo, ale uczestnictwo,
czemu zaprzeczają dzisiaj już same preselekcje i minima olimpijskie. Czy Pierre de Coubertin
był świadom, jakie piekło rozpętuje? Wydaje się, że tak. Susan Bachran (The Nazi Olympics,
Little, Brown 2000) jest przekonana, iż baron sądził, że stwarzając namiastkę walki,
zapobiegnie konfrontacjom wojennym i morderczym. Nie przyszło mu do głowy, że jedno
może istnieć obok drugiego, wzajemnie się nie wykluczając, a nawet wzmacniając.
Wszystko działo się oczywiście stopniowo. Kula śnieżna tocząca się po stoku nie stała
się jeszcze lawiną. 22 maja 1932, cytowałem to już w Kultura zmienną jest (Poznań 2009),
mówił marszałek Józef Piłsudski na posiedzeniu Rady Naukowej Wychowania Fizycznego:
„Nigdy nie zapomnę, jak w jednej ilustracji spotkałem taką osobę, która - tak mi się
wydawało - dziwne rzeczy robi. Jakaś kobieta skacze przez płotki. Ktoś powiedział mi: to jest
znakomita płotkarka, jakaś XY. Dowiedziałem się, że jest to uczennica, która kończy
gimnazjum i zarazem jest naszą znakomitą płotkarką. Przyznam się, że to mnie przeraziło, że
przygotowują ją jako naszą znakomitość do występów na arenie międzynarodowej.
Pomyślałem sobie o tej biednej dziewczynie: ona nic już nie ma robić, tylko skakać przez te
płotki? Ponieważ ona przygotowuje się na występy, więc musi odpowiednio trenować,
zmienić swój tryb życia; ją codziennie ważą, codziennie masują i ona ciągle skacze przez te
durne płotki. Jej celem jest tylko, żeby jeden płotek za drugim przeskoczyć. I ona ciągle to
robi. Przecież to może życie zbrzydzić. Można unieść się w stratosferę sportu i uważać, że
zadaniem życia jest wyciągnąć jeszcze minutę, jeszcze milimetr. Ale ja nie mogę się nie
obawiać o tę dziewczynę w tak młodym wieku, gdy ją zrobiono znakomitą płotkarką i specem
w płotkowaniu. Toż to koniec świata!”. Jeszcze gorsze zdanie miał marszałek o futbolu, który
chciałby widzieć jako parominutową rozgrzewkę, nie zaś wyczerpującą meczową walkę. Tyle
że pomylił się Józef Piłsudski, a nie baron de Coubertin. Rzecz nie ma bowiem żadnego
związku z tak zwaną kulturą fizyczną, czy jak by chciał marszałek, przysposobieniem do
służby w wojsku. Gdyby wiedział Piłsudski, ile może dzisiaj zarobić ta płotkarka, nad którą
tak ubolewał, nie mówiąc o championach futbolu, może zmieniłby zdanie. Nie umiałby
jednak wyobrazić sobie szaleństwa na taką miarę. Dzisiaj piłkarz FC Barcelona dostaje
stukrotnie więcej (sic!), niż mógłby o tym marzyć Einstein. Nagroda Nobla równa się mniej
więcej tygodniowemu wynagrodzeniu środkowego napastnika (jakże lubimy te wojskowe
terminy) trzeciorzędnej ekipy w Hiszpanii czy we Włoszech. Baron Pierre de Coubertin tego
przypuszczalnie nie przewidział. Uznaje się go przecież do dzisiaj za proroka amatorstwa
w sporcie. Tenże idealista uważał jednak, iż nagrody przyznawane zwycięzcom, a jemu
przede wszystkim, mogą być takimi sobie, choćby sowitymi, ale niemającymi żadnego
ideologicznego znaczenia, pamiątkami pięknych chwil.
Baron de Coubertin umarł, zostało jednak jego przesłanie. Nieważne, kto jest
najlepszy. Ważne, kto jest lepszy. Lepsze miasto od drugiego miasta, lepsza wioska od
drugiej wioski. Tak oto wychował Pierre de Coubertin pokolenie oszołomów wpatrzonych
w tabelki: kto jest lepszy (a lepszymi oczywiście musimy być my) w każdej - wymyślano ich
coraz więcej - dyscyplinie i każdego roku, zaś na igrzyskach olimpijskich przede wszystkim.
Baron zrozumiał w końcu nośność swojego pomysłu i zdążył częściowo napełnić kieszeń.
Sumy, jakie pozyskał, zasługują jednak dzisiaj tylko na pobłażliwe wzruszenie ramionami.
Mój ojciec był przedstawicielem starej szkoły. Sport to była podług niego plebejska
rozrywka niemogąca zaprzątać uwagi poważnego człowieka. Na nic się zdały moje perswazje
i tyrady. Może za to go tak kocham. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że kulomiot
wypychający siedmiokilogramową kulę poza dotychczasowe granice może mieć większy
oddźwięk społeczny niż ktoś, kto przegryzł się przez tysiące archiwów. Nawet fakt, iż
Niemiecka Republika Demokratyczna zbudowała swoje istnienie i miejsce na świecie dzięki
wyczynom hodowanych od dzieciństwa sportowców, nie wzruszył jego przekonań. Jak
daleko odeszliśmy od owej wiary, iż liczy się wiedza, później dialog, historia i sztuka. Marc
Doyle (The Economist Newspaper Ltd... en association awec Profile Books 2007) podliczył,
iż suma nagród wypłacona sportowcom w roku 2006 przewyższa budżet kilkudziesięciu
państw naszego globu. A to już nie jest byle co. Do drugiej wojny światowej wszelkie
mistrzostwa krajowe, kontynentalne czy światowe (vide: Thierry Terret, Histoire des sports,
Paris 1996) były wzorowane na regulaminach Pierre’a de Coubertina. Rzecz zmieniła się
tylko w tej mierze, że wraz z upowszechnieniem radia, a jeszcze bardziej telewizji,
amatorstwo stało się kpiną. Jedna reklama zaprezentowana w TV na pięć minut przed
olimpijskim startem do biegu na sto metrów kosztuje więcej niż rzucenie na rynek kilkunastu
bestsellerów literackich i zyski z nich. Stał się sport potęgą ekonomiczną, propagandową
i polityczną. Sport niemający już z ”kulturą fizyczną” nic wspólnego, gdyż jego mistrzowie są
albo potencjalnymi kalekami, albo istotami wspomaganymi farmaceutycznie w nieustannym
wyścigu między komisjami zakazującymi kolejnych środków a pigularzami wytwarzającymi
wciąż nowe. Z punktu widzenia zdrowia i harmonii rozwoju fizycznego o sporcie
wyczynowym od dawna można by już było (poza zdobyczami nauk farmaceutycznych)
definitywnie zapomnieć. Stworzył on jednak zjawisko, którego konsekwencje może jeszcze
i dzisiaj nie do końca zrozumieli socjologowie. Otóż w świecie (ograniczmy się do Europy),
w którym wydawało się, iż powoli, ale konsekwentnie zanikają waśnie międzynacyjne,
a wojujący nacjonalizm staje się nieprzyzwoitością, wykreował on nieprzejednane enklawy
szowinizmu lokalnego, państwowego czy rasowego, noszącego eufemistyczne miano
kibiców. Wbrew deklaracjom potępiającym ich ekscesy sprzyja im wszystko. Od słowotoków
komentatorów sportowych, przez insygnia (lokalne czy narodowe) na koszulkach, czapkach,
szalikach, po hymny narodowe odgrywane uroczyście, zanim dwudziestu dwóch chłopaków
zacznie kopać skórzaną kulę. Nikogo już nie dziwi to nadużycie? I nic dziwnego. Ma bowiem
ponadstuletnią tradycję. To także wymyślił zakochany w wojskowych paradach baron Pierre
de Coubertin. Czy bez niego dzieje sportu potoczyłyby się inaczej? Można tak sądzić.
Igrzyska olimpijskie 1896 stworzyły matrycę, która później była już tylko kalkowana
i rozbudowywana. Po olimpiadzie w Berlinie następca Pierre’a de Coubertina Avery
Brundage (dotrwał na stanowisku prezesa Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego do
sędziwych lat) powiedział, komentując sukcesy zawodników niemieckich w Berlinie 1936:
„Stany Zjednoczone mogłyby się wiele nauczyć od Niemców, z ich doskonałą organizacją
narodową, intensywnym treningiem i niemal nadludzką wolą zwycięstwa. Jeżeli chcemy
utrzymać naszą pozycję, musimy zacząć trenować równie intensywnie, i to na skalę krajową.
Musimy przeistoczyć się z grupki klubów sportowych w organizację ogólnonarodową (...).
My także, jeśli chcemy zachować nasze tradycje, musimy wyplenić komunizm. My także
musimy podjąć kroki, by powstrzymać spadek patriotyzmu (...). Niemcy jako naród
wyzwoliły się z powszechnego przed pięciu laty zniechęcenia, osiągając nowego ducha wiary
w siebie”. W dzienniczku zaś dopisał (Guy Walters, op. cit.):
Hitler bóg przywraca godność własną człowiek ludu.
Nie wiadomo oczywiście, co ma w tym przypadku komunizm do wiatraka. Sport,
a ściślej wspieranie tych w naszych koszulkach jako remedium na „spadek patriotyzmu” to
już jednak swoisty program. Przejęła go zresztą w znacznym stopniu dzisiejsza europejska
skrajna prawica. I chociaż w reprezentacji piłkarskiej Francji gra większość innoskórych, nie
ma to żadnego znaczenia. Chodzi o to tylko, żebyśmy tak czy owak byli LEPSI. Tak nas
nauczył baron Pierre de Coubertin. Dlatego też nie ma u nas szans Edyta Górniak, która
zaśpiewała hymn polski wprawdzie bardzo ładnie, ale nie tak, jak przywykli go interpretować
prawdziwi kibice po wódce i salcesonie. Zresztą to jakaś Cyganka, a baron de Coubertin nie
znosił Żydów.
HISZPANIA 1936-1939
Sam już sposób nazwania tego, co się zdarzyło w Hiszpanii 17 lipca 1936 (frankiści
wolą mówić o 18 lipca, kiedy ich szef wkroczył do akcji), zdradza od razu proweniencję
ideową komentatora. Antony Beevor (Walka o Hiszpanię 1936-1939, Kraków 2006) pisze
o ”rebelii generałów”, Hugh Thomas (La guerre d’Espagne, Paris 1961) o ”przewrocie
lipcowym”, wydana w 1963 w Madrycie monumentalna Enciclopedia de la cultura espanola
o ”rewolucji narodowej”... Wydaje się, że najobiektywniejszym terminem byłaby po prostu
implozja państwa. Hiszpania była rozdarta na dwie społecznoideowe części, z których żadna
nie była skłonna do kompromisu, a wręcz odwrotnie, obie - zarówno legalny rząd
republikański, jak i bynajmniej nie tylko wojskowa opozycja - licytowały się w nienawiści,
brnąc w ślepe uliczki, z których, okazało się w pewnym momencie, nie ma już odwrotu.
Akcja antyrepublikańska, mimo że przygotowywana już od dłuższego czasu, była chaotyczna
i w wielu przypadkach oparta na fałszywym rozeznaniu sytuacji. Przykładowo: puczyści
liczyli na Marynarkę, ale ta właśnie w ogromnej większości opowiedziała się za rządem.
Sewilla wydawała się czerwona, ale tam akurat generał Quiepo de Liano dopiero
prestidigitatorską wręcz sztuczką opanował miasto. Nie zmienia to sytuacji, iż pod wieczór 18
lipca sytuacja zamachowców trzymających w swoich rękach odizolowane wysepki była
prawie beznadziejna. Tylko Maroko z zaprawionym w bojach kontyngentem wojsk
kolonialnych było w całości w ich rękach. Uspokojone władze centralne zrezygnowały więc
z uzbrojenia milicji ludowych i w zupełnej beztrosce (o czym zaświadcza kilkadziesiąt co
najmniej relacji pamiętnikarskich) czekały na kapitulację buntowników. W rzeczywistości
wszystko zależało jednak od jednej kluczowej kwestii. Czy i jakim sposobem, skoro morze
pozostawało pod kontrolą republikańską, uda się przerzucić zbuntowaną armię kolonialną,
w skład której wchodziła też doborowa Legia Cudzoziemska, z Maroka na Półwysep
Iberyjski. Wbrew późniejszym teoriom ideologicznospiskowym zamachowcy nie mieli
żadnych rozleglejszych stosunków ani powiązań międzynarodowych. Znajomości generała
José Sanjurjo z Niemcami sięgały do mocnego w gębie, ale pozbawionego realnej możliwości
decyzyjnej Josefa Veltjensa, z Włochami stosunki były jeszcze odleglejsze. Pisze Andrée
Bachoud (Franco, Iskry 2000), iż: „Mola (Emilio Mola - główny instygator powstania)
zwrócił się o pomoc do Włoch i Niemiec prawdopodobnie dopiero, gdy stwierdził, że PUCZ
SIĘ NIE POWIÓDŁ” (podkreślenie - L.S.). Ratował w ten sposób ostatnią szansę zaistnienia
militarnego. Odpowiedź przeszła jego oczekiwania. Mussolini jeszcze tego samego dnia
oddał mu do dyspozycji dwadzieścia (myli się Bachoud, pisząc o dwunastu) samolotów marki
Savoia z pełnym wyposażeniem w amunicję i paliwo. W tej sytuacji Hitler też nie mógł
zostać obojętny. Kieruje do Maroka samoloty transportowe decydujące o powodzeniu
operacji. Wojska Franco mogą przegrupować się w Andaluzji i przez zdobytą w krwawych
walkach Estremadurę połączyć się z trwającymi na północy oddziałami Moli. W ten sposób
europejska Hiszpania zostaje rozdarta na części. Zaczyna się wojna domowa. Jak widać od
pierwszego momentu, zostaje ona umiędzynarodowiona. Skoro nacjonaliści uzyskali wsparcie
faszystowskich Włoch i Niemiec, republikanie naturalną koleją rzeczy zwracają się o pomoc
do Francji, w której rządy sprawuje Front Ludowy (Front Populaire) pod przywództwem
Leona Bluma, czyli formacja najbliższa ideowo rządowi w Madrycie. Spotka ich srogi zawód.
Pod naciskiem Anglików, którzy od razu przyjęli postawę „realistyczną”, wyrażającą się
w stwierdzeniu Edena, iż: „Żadna ze skrajnych tendencji nie daje gwarancji pokoju, którego
musimy pragnąć dla Hiszpanii i dla nas samych”. W obawie by nie drażnić prawicy,
lewicowe władze paryskie decydują się na ścisłą neutralność. W rzeczywistości są to jednak
wykręty. Nad Francją unosi się duch radykalnego pacyfizmu, który łączy niemal wszystkie
orientacje polityczne. Nikt prawie nie jest skłonny nastawiać głowy albo choćby psuć sobie
interesów z powodu awantur u sąsiadów. Celnie podsumowała to Andrée Bachoud:
„Stanowisko państw demokratycznych wykrystalizowało się już jesienią 1936 roku:
egzaltacje i zaangażowanie pozostawiły one swoim intelektualistom; będą również unikały
jakiegokolwiek ryzyka i (...) grały na zwłokę, udając, że pozwalają Hiszpanom załatwiać
spory we własnym gronie”. Na próżno Madryt z podziwu godną naiwnością będzie dostarczał
Paryżowi i Londynowi dowodów na bezpośrednie zaangażowanie militarne w Hiszpanii
wojsk osi. Jak by tam o tym doskonale nie wiedziano. Z całym cynizmem proponuje Francja
państwom europejskim podpisanie wspólnej deklaracji o nieinterwencji w Hiszpanii, co
oczywiście większość zainteresowanych przyjmuje z ulgą oszusta zapewniającego sobie
wygodne alibi. Nie zauważają jakby, że cztery państwa odmawiają defacto
podporządkowania się literze paktu: Niemcy, Portugalia, Włochy i Związek Radziecki. Trzy
pierwsze z nich są zdeterminowanymi sojusznikami nacjonalistów. Republice pozostaje tylko
ZSRR. Moskwa jest jednak ostrożna. Wysyła wprawdzie do Hiszpanii silną ekipę z Marcelim
Rosenbergiem przeznaczonym na ambasadora, Władimirem AntonowemOwsiejenką, który
ma objąć funkcję konsula w Barcelonie, oraz obserwatorami wojskowymi, wywodzącymi się
przeważnie z szeregów GRU. Mają oni na razie zachowywać pozory neutralności. W pomoc
militarną Republice angażuje się nie rząd ZSRR, ale „niezależny” Komintern, organizujący
dopływ komunistycznych ochotników z zagranicy i transporty broni. Fikcja ta trwa parę
tygodni. Niemcy zresztą nie pozostają dłużni i też bawią się w podobne, chwilami wręcz
dziecinne maskarady. Kiedy Hitler powierza pułkownikowi Warlimontowi (używającemu od
tej chwili pseudonimu Waltersdorf lub po prostu „Walter”, czyli takiego samego jak Karol
Świerczewski [sic!]) dowodzenie pierwszym kontyngentem wojsk niemieckich w Hiszpanii,
ten udaje się do Genui, skąd wyrusza do celu na włoskim krążowniku jako rzekomy
podwładny generała Mario Roatty „Manciniego”. Nie zmienia to faktu, że już od przełomu
września i października zagraniczne dostawy dla jednej i drugiej strony płyną tak szeroką
strugą, iż obie zostają od nich w najwyższym stopniu uzależnione. Dotyczy to również „siły
żywej”, którą zapewniają z jednej strony regularne oddziały wojsk włoskich i niemieckich,
z drugiej tak zwane Brygady Międzynarodowe, w których skądinąd niemało jest Polaków.
7 listopada rozpoczyna się bitwa o Madryt. Biorą w niej udział: XI Brygada
Międzynarodowa pod dowództwem Klébera (pseudonim Niemca z austrowęgierskiej,
a później rumuńskiej Bukowiny), XII pod Paulem Lukacsem (węgierskim powieściopisarzem
Matą Zelkiem) i Pierwsza Brygada Mieszana pod przeszkolonym w ZSRR Kubańczykiem
Enrique Listerem). W walkach wzięły też udział radzieckie samoloty, dość skutecznie
paraliżujące rajdy lotników włoskich, wreszcie 15 czołgów T-26 prowadzonych do boju przez
kapitana Armii Czerwonej Pawła Armana. Anthony Beevor pisze: „Nie sposób wątpić
w samobójczą niemal odwagę XI Brygady Międzynarodowej, zwłaszcza Niemców, jednak
wykorzystanie jej oddania było szczególnie nieprzyjemne. Generał Kléber stał się bohaterem,
ale okazało się to później dla niego niebezpieczne, kiedy został oskarżony przez innych
sowieckich oficerów o «kleberyzm», co oznaczało przypisywanie całej chwały sobie.
Zwycięstwo w Madrycie miało być zasługą tylko i wyłącznie partii komunistycznej (...).
Propaganda Kominternu była tak skuteczna, że Henry Chilton, ambasador brytyjski, żywił
przekonanie, iż Madrytu bronili wyłącznie cudzoziemcy. Jednocześnie nacjonaliści także
wyolbrzymiali znaczenie Brygad, by usprawiedliwić własne niepowodzenia i podkreślić
«zagrożenie międzynarodowym komunizmem»„. Jeżeli jest to nawet osąd niesłuszny, nie
można zapomnieć, że pojawienie się Brygad Międzynarodowych w Madrycie w sposób
decydujący podniosło morale obrońców. Dodać też należy, że radzieckie samoloty i czołgi
były jedynymi obecnymi w stolicy siłami lotniczymi i pancernymi w dyspozycji
republikanów. Być może najbardziej patetycznych czynów dokonali w Casa de Campo
katalońscy anarchiści przyprowadzeni przez Buenaventure Durrutiego, który tutaj zginął.
Trzeba jednak przyznać, że w następnych miesiącach udział cudzoziemców w wysiłku
wojennym Republiki ustawicznie się zwiększał, a nie zmniejszał. Podobnie było i po drugiej
stronie.
W pierwszej partii rosyjskiej pomocy, która przybyła w październiku, znajdowały się
42 myśliwce dwupłatowe typu Iljuszyn 15 (Chato) oraz 31 myśliwców jednopłatowych
Iljuszyn 16 (Mosca)” - podaje Antony Beevor. Dane te kłócą się rażąco z obliczeniami
wojskowego ataszatu niemieckiego wzmiankującego o dostarczeniu w tym okresie przez
ZSRR 25 samolotów łącznie. Jeżeli nawet uznamy, że Niemcy zaniżali wartość dostaw
radzieckich ze względów propagandowych (choć logicznie powinni ją byli zawyżać),
przyznają i oni, że tylko w 1937 Republika otrzymała od Rosjan 185 samolotów, ponad 400
czołgów i około 17 000 ton amunicji. Pomoc włoskoniemiecka dla nacjonalistów była
niewiele większa, ale za to wyższa jakościowo. Kiedy na przykład Rosjanie zaczęli
dostarczać jednopłatowce mosca, nowocześniejsze od heinkli 51, Niemcy zareagowali
natychmiast, zaopatrując Legion Condor w messerschmitty 109 będące szczytem ówczesnej
techniki. Przy całym zaangażowaniu ideowym sojuszników nie była to pomoc
bezinteresowna. Nacjonaliści płacili Niemcom przede wszystkim żelazem, wolframem
i pirytem, republikanie Moskwie złotem, którego bankowe zasoby sytuowały Hiszpanię przed
wybuchem wojny domowej na czwartym miejscu na świecie.
Jak dalece umiędzynarodowiały się walki, niech poświadczą dwie kluczowe bitwy
roku 1937: nad Jaramą i pod Brunete. Zmagania nad brzegami Jaramy zaczynają się 5 lutego
gwałtownym atakiem sił zaufanego Franco - generała Francisco Garcii Escameza,
wspieranego przez włoski Corpo Truppe Volontarie pod Mario Roattą. W ciągu dwóch dni
walk zajmują nacjonaliści niemal cały zachodni brzeg rzeki. Operację przerywają jednak
ulewne deszcze. 11 lutego pod osłoną nocy patrole marokańskie z brygady Fernando Barrona
przepływają rzekę i bezgłośnie zakłuwszy nożami wartowników z XIV Brygady
Międzynarodowej, opanowują most kolejowy, którym przeprawia się reszta barrończyków
i uderza na trzymający wzgórze nieco na południe batalion im. Garibaldiego z XII Brygady
Międzynarodowej. Silny kontratak dwudziestu pięciu radzieckich czołgów uniemożliwia im
posuwanie się naprzód, utrzymują jednak przyczółek, na który wkrótce przybywają Włosi.
Usiłujące zlikwidować wyłom ogniem pokładowych karabinów maszynowych myśliwce
chato przepędza obrona przeciwlotnicza Legionu Condor. Pod wieczór przybywa na miejsce
XV Brygada Międzynarodowa generała Gala (Janosa Galicza) złożona w większości
z Anglików, Amerykanów i Kanadyjczyków. Im również jednak nie udaje się zapanować nad
sytuacją. W międzyczasie na północy XI Brygada Międzynarodowa, w skład której wchodzi
złożony z Polaków, Jugosłowian i Węgrów batalion „Dąbrowski”, z najwyższym trudem
odpiera ataki frankistów na Pajares, nie może więc wesprzeć, jak to było przewidziane,
oddziałów Galicza. Dochodzi wtedy do słynnego epizodu wojny, kiedy batalion brytyjski XV
Brygady, dowodzony przez Toma Witringhama, broni się parę godzin na zakrzewionym
pagórku aż do wystrzelenia ostatnich naboi. Z 600 Anglików śmierć ponosi 225. Miejsce to
nosi do dzisiaj dumne miano Wzgórza Samobójców. 15 lutego Franco rozkazuje ponowienie
ataku. Wyróżnia się w nim pułk karlistów (rojalistów) Ricardo Rady, który wybija niemal do
nogi wyborowy komunistyczny batalion tzw. Szarych Wilków walczących pod osobistym
patronatem Dolores Ibarruri. W szeregach Rady znaczną część stanowią, angielscy ochotnicy
antykomunistyczni. Jeden z nich, Peter Kemp, wspomina (Mine Were of Trouble, London
1957, przytaczam w tłumaczeniu Hanny Szczerkowskiej), „że bardzo zawadzał mu kapelan
wrzeszczący do ucha, żeby zastrzelić jeszcze więcej tego ateistycznego motłochu”. Duże
zasługi położyli też po stronie nacjonalistycznej ochotnicy irlandzcy (ponad 600 żołnierzy),
zwani Błękitnymi Koszulami, dowodzeni przez generała Eoina O’Duffy’ego.
17 lutego ruszyli republikanie do kolejnego kontrataku. Tym razem na jego szpicy szli
Amerykanie z batalionu „Abraham Lincoln”. Dowodził nimi (podaję za Hugh Thomasem)
Robert Merriman, „dwudziestoośmioletni komunista, syn drwala, który po studiach na
uniwersytecie w Nevadzie uzyskał posadę wykładowcy prestiżowego Uniwersytetu
Kalifornijskiego. Do Europy przyjechał dzięki stypendium, żeby studiować problemy
rolnicze. Jego oddział był jedynym w Brygadach Międzynarodowych składającym się niemal
wyłącznie ze studentów”. W brawurowym uderzeniu stracili Amerykanie 120 spośród 450
zuchwalców. Dalszych 175 zostało rannych. I ten kontratak republikański załamał się
całkowicie. Tyle że tym razem nie było już odpowiedzi. Obie strony okopały się i lizały rany.
Ostatecznie nacjonaliści zdobyli pas ziemi o szerokości około dwudziestu i głębokości
piętnastu kilometrów, nie zdołali jednak przełamać frontu. Obie strony proklamowały
uroczyście swoje zwycięstwo. Republikanie stracili 25 000 ludzi, frankiści 20 000.
Do bitwy pod Brunete, która miała odrzucić nacjonalistów od Madrytu, zmobilizowali
republikanie największe siły w całej wojnie: 50-70 tysięcy (tutaj relacje się różnią) żołnierzy,
150 samolotów, 128 (według innych źródeł 132) czołgów 1 136 (217) dział. Trzonem armii
były, co stało się już normalne, Brygady Międzynarodowe. Dokonanie pierwszego
przełamania powierzono Brygadzie XV, dowodzonej teraz przez Chorwata Vladimira Copica.
Została ona powiększona do sześciu batalionów. Do jugosłowiańskiego, brytyjskiego,
amerykańskiego i frankobelgijskiego dodano jeszcze węgierski i hiszpańskowłoski. Ofensywa
republikanów zaskoczyła przeciwnika, ale też spotkała się z jego nadspodziewanym,
zaciekłym oporem. Republikańska legenda Wzgórza Samobójców znalazła przeciwwagę we
Wzgórzu Komarów, nazwanym tak od bzykania tysięcy kul. W ataku na nie poległ
czarnoskóry Amerykanin dowodzący batalionem imienia Waszyngtona, w którym służyli
w większości nowojorscy Żydzi. W ciągu dziesięciu dni wojska republikańskie posunęły się
około trzynastu kilometrów. Było to możliwe dzięki temu przede wszystkim, że w pierwszych
dniach niespodziewanego ataku czerwone lotnictwo zapewniało panowanie w powietrzu. Nie
trwało to jednak długo. Pisze Antony Beevor: „Choć na początku bitwy siły republikańskie
dysponowały przewagą, mając prawie trzydzieści myśliwców w każdym locie bojowym, od
11 lipca na niebie dominowali już nacjonaliści. Ich samoloty, najpierw junkersy 52, fiaty
i heinkle 51, a potem niemiecki Legion Condor, niszczyły osiem dywizji republikanów
skoncentrowanych na niecałych 200 kilometrach kwadratowych nagiej równiny kastylijskiej.
Pierwszym celem nacjonalistycznych samolotów były rosyjskie czołgi T-26, które na otwartej
przestrzeni stanowiły łatwą zdobycz. Po dwóch dniach, kiedy nacjonaliści ustalili już
maksymalny rytm lotów, republikanom zostało tylko trzydzieści osiem pojazdów pancernych.
W dzień i w nocy junkersy 52 i heinkle 111 bombardowały linie republikanów do woli. Od 12
lipca Legion Condor zaczął wykorzystywać maszyny typu Messerschmitt 109, prowadzone
przez pilotów, takich jak między innymi Adolf Galland, później jeden z asów drugiej wojny
światowej. Samoloty chato i mosca nie miały z nimi szans. «Tego dnia można było zobaczyć
na niebie jednocześnie dwieście maszyn» (...). Jeszcze raz się okazało, że niemieccy
i nacjonalistyczni piloci są o wiele lepiej wyszkoleni i bardziej przedsiębiorczy od
przeciwników. Nawet maszyny heinkel 51, gorsze od radzieckich samolotów, powodowały
większe straty. Lotnictwo nacjonalistów zaatakowało Brygady Międzynarodowe w pobliżu
rzeki Guadarramy. Tego dnia poległ Julian Bell, siostrzeniec Virginii Woolf, który przybył do
Hiszpanii zaledwie miesiąc wcześniej”.
W wyrwy wyżłobione przez ataki z powietrza wlewała się włoska piechota. Po
wygranej przez nacjonalistów bitwie doprowadziło to do zajadłych kłótni, komu przede
wszystkim zawdzięczać należy zwycięstwo. Rozsądził je sam Franco (vide: Francisco Franco
SalgadoAraujo, Franco au jour le jour, Paris 1977), składając serdeczne gratulacje pilotom
i artylerzystom niemieckim z całkowitym pominięciem sił włoskich, których bojowość
określał prywatnie jako „tragiczną”. Tak czy owak, Franco bitwę wygrał i od tej chwili, mimo
że wojna miała jeszcze potrwać prawie dwa lata, żaden z obiektywnych obserwatorów nie
miał już większych wątpliwości co do jej ostatecznego wyniku. Wojna skończy się w marcu
1939, ale już w listopadzie 1938 opuszczają Hiszpanię Brygady Międzynarodowe. Liczyły
one wtedy jeszcze 4640 żołnierzy dwudziestu dziewięciu różnych narodowości, spośród
12 673, którzy przystąpili do walki. Najwięcej pozostało przy życiu Francuzów - 2141,
następnie Amerykanów - 548, Anglików - 407, Belgów - 347, Polaków - 285, Włochów - 194
i Szwedów - 182. W tym samym czasie Włosi wycofują do domu niemal całość (10 000
ludzi) swoich wojsk interwencyjnych. Niemcy już wcześniej zmniejszyli o 75% swoje siły
lotnicze. Francuzi, miotając się pomiędzy „realizmem” a naciskiem lewicowej opinii
publicznej, decydują się przyjąć republikańskich uchodźców, jednocześnie jednak wysyłają
do Franco coraz bardziej czołobitne i przepraszające deklaracje. Ich zwieńczeniem będzie
wkrótce, mające ugłaskać nacjonalistów, wysłanie do Hiszpanii jako ambasadora marszałka
Pétaina „najgodniejszego z Francuzów”. Pomysł ten okazuje się akurat chybiony, gdyż
Franco źle reaguje na wyniosłe maniery Pétaina, ten zaś wpatrzony w legendę Verdun nisko
sobie ceni „jakiegoś podrzędnego generała z Maroka”. Chodzi jednak o intencje. Anglicy
solidaryzują się w pełni z Francuzami, a niespokojni o Gibraltar naciskają na nich o jeszcze
bardziej ugodową politykę wobec zwycięzców.
Nadchodzi czas bilansów. Mają one dwa wymiary: stricte militarny i polityczny. Ten
pierwszy zdefiniuje niemiecki pułkownik (później generał) Ritter Wilhelm von Thoma,
określając tragedię hiszpańską jako „laboratorium nowoczesnej wojny”. Chodziło mu
o sposób wykorzystania broni pancernej. Nie mniej jednak doświadczeń dostarczyło
Luftwaffe bombardowanie Guerniki, naloty dywanowe na metropolię kraju Basków czy też
paraliżowanie linii transportowych za pomocą lotnictwa. Nie uszło to uwagi oficerów
radzieckich, z których nie wszyscy zginęli w trwających właśnie w Moskwie zbrodniczych
czystkach. Jako anegdotę dodać można, iż żołnierze z nacjonalistycznej Legii
Cudzoziemskiej, odpierając pod Madrytem kontrataki rosyjskich czołgów, wynaleźli tę broń,
która później uzyskała, Bóg wie czemu, miano koktajlu Mołotowa.
Dużo ważniejsze były jednak konsekwencje polityczne. Zarówno Niemcy, jak
i Sowieci przekonali się naocznie o defetyzmie i słabości, w tym przynajmniej czasie, sił
demokracji zachodnich. Dało to Hitlerowi przekonanie, że w razie ataku na Polskę nie musi
się obawiać przeciwdziałania na Zachodzie, Stalinowi, iż sojusz z demokracjami zachodnimi
jest słaby, niepewny i skazany na niepowodzenie. Przy takich przesłankach z obu stron pakt
RibbentropMołotow był już defacto podpisany, a klęska Polski przypieczętowana. W myśl tej
samej logiki Włosi uznali, że prędzej czy później, żeby nie pozostać na marginesie historii,
trzeba się zaangażować po stronie silniejszych. Anglicy, grający w tym konflikcie rolę może
najpodlejszą, mieli jednak na tyle trzeźwości, żeby zrozumieć, iż tak Polska, jak i Francja są
spisane na straty, w razie czego trzeba więc oszczędzać własne siły bez angażowania się
w ewentualną obronę Warszawy albo Paryża. Wszystko się dokonało w Hiszpanii. Druga
wojna światowa mogła się już rozpocząć, acz właściwie już dawno się rozpoczęła.
Najlepiej być może zrozumiał to generalissimus Francisco Franco Bahamonde.
Sprzymierzył się z faszystowskimi Niemcami i Włochami. Jednocześnie jednak, co wiemy
z wielu źródeł (m.in. David T. Cattel, Communism and Spanish Civil War, Berkeley 1955)
przerażała go zdolność komunistów do mobilizacji międzynarodowych sił, obejmująca nawet
Niemców czy Włochów. Ani przez chwilę nie wierzył więc w łatwe zwycięstwo III Rzeszy
nad Związkiem Radzieckim, a starcie ich uważał po doświadczeniach hiszpańskich za
nieuniknione. Przynaglany przez Hitlera o włączenie się do wojny zwlekał, wynajdował
tysięczne preteksty niemożliwości, czekał, kłamał, prowadził tajne rozmowy z aliantami.
Uchronił kraj od wojennej grozy i to mu Hiszpania niewątpliwie zawdzięcza. Z drugiej jednak
strony, gdyby nie bunt nacjonalistów 17 lub 18 lipca 1936, do wojny światowej może zgoła
by nie doszło. Do tej chwili bowiem w kłamanym pokerze mocarstw nikt nie wiedział
naprawdę, jakie karty ma w rękach. Prawda ta nie zawsze jest rozumiana. Piotr Sawicki
(Wojna domowa 1936-1939 w hiszpańskiej prozie literackiej, Warszawa 1985) pokazuje,
może mimo woli, jak iberyjscy pisarze nie zrozumieli nigdy do końca, a może ich to nie
obchodziło, międzynarodowego charakteru konfliktu. Nawet ci, którzy w republikańskim
organie „E1 Mono Azul - Alianza de Intelectuales Antifascistac” głosili chwałę pomocy
zagranicznej dla Republiki, nie zrozumieli tego również. Tym bardziej ani Ernest
Hemingway, ani André Malraux.
A przecież 12 października 1936 ma miejsce na uniwersytecie w Salamance zdarzenie
symboliczne, najbardziej może patetyczne w XX wieku. Odbywa się tu uroczystość
z udziałem episkopatu, pani Franco, kwiatu generalicji z Millanem Astrayem na czele. On
właśnie wygłasza przemówienie wstępne, będące apoteozą faszyzmu i zakończone
okrzykiem: Viva la muerte! Niech żyje śmierć!
Wtedy podniósł się sędziwy rektor uniwersytetu, filozof i wspaniały pisarz Miguel de
Unamuno (jakiejż niesłychanej odwagi to wtedy wymagało!) i odpowiedział: „Usłyszałem
tutaj krzyk złowieszczy i wyzuty z sensu: - Niech żyje śmierć! I otóż ja, który strawiłem życie
na formułowaniu paradoksów głęboko irytujących tych, którzy ich nie rozumieli, muszę
powiedzieć jako ekspert, że ten barbarzyński paradoks mnie brzydzi. Generał Millan Astray
jest kaleką. Mówię to, nie chcąc być niegrzeczny. Jest kaleką śmierci. Niestety, mamy dziś
w Hiszpanii o wiele za dużo kalekich. I będzie ich coraz więcej, jeżeli Bóg nie przyjdzie nam
z pomocą (...). Ta uczelnia jest świątynią inteligencji i ja jestem jej kapłanem. Wy
profanujecie to święte miejsce. Owszem, zwyciężycie, bo macie więcej zwierzęcej siły.
Więcej nawet, niż wam potrzeba. Ale na dłuższą metę nie przekonacie nikogo. Ponieważ żeby
przekonać, trzeba mieć argumenty. Żeby zaś mieć argumenty, potrzeba tego, czego wam
brakuje: rozumu i prawa”.
Zapadła cisza. Miguel de Unamuno zmarł w dwa miesiące później. Niczego nie
powstrzymał. Za chwilę rozpęta się w Europie szaleństwo, które kosztować będzie miliony
i miliony ofiar. To wszystko zaczęło się wtedy, w Hiszpanii. Jakże pięknie pisze o tym
Michel del Castro (Hiszpańskie czary, Warszawa 1989). On wie, kiedy zaczęła się groza.
Wtedy, kiedy krzyknięto: Viva la muerte!
HOLOCAUST
Chrystus był Żydem. Maryja była Żydówką. Apostołowie byli Żydami. Jakub czczony
w Composteli, do którego pielgrzymowało średniowiecze, był Żydem. Łukasz Ewangelista,
który podług legendy miał namalować obraz Jasnogórskiej Matki Bożej, był Żydem,
podobnie zresztą jak pozostali ewangeliści przypisujący Mistrzowi przypowieści o jawnie
talmudycznorabinackim charakterze. Szaweł, zanim na drodze do Damaszku stał się Pawłem,
był Żydem i nikt mu tych jego korzeni nie odbierze. „Stolica Piotrowa” to miasto Żyda Piotra,
którego spadkobiercami są wszyscy następni papieże. Chrześcijaństwo w swoim pniu
i wszystkich najpotężniejszych konarach wywodzi się z tradycji żydowskiej lub przez Żydów
pisanej.
Wyrasta z tego nieuchronny konflikt, którego nie złagodzą żadne, hipokryzyjne
najczęściej ekumenizmy. Prawowierni Żydzi patrzeć będą zawsze na dzieje chrześcijaństwa
jak na historię jednej z żydowskich sekt, której się udało. I to jak! Niech świadczą o tym
stawiane od dwudziestu wieków kościoły przepełnione milionami ton bezcennych kruszców
i dziełami sztuki, bez których nie istniałaby cywilizacja europejska, złote ołtarze Sevilli,
kopuły carskich cerkwi, niezrównana i wciąż sprawna paramilitarna organizacja Kościoła
katolickiego i jego zakonów. W starym dowcipie pada pytanie: Czego nie wie nawet Pan Bóg,
który wie wszystko? Odpowiedź brzmi: gdzie kończy się władza jezuitów (w wersji
współczesnej Opus Dei) i ile jest zakonów żeńskich. Wbrew intencjom ten w zamierzeniu
antyklerykalny dowcip świadczy przede wszystkim o potędze instytucji. Wobec tak
niebywałego triumfu jednej z własnych sekt musi się w niektórych przynajmniej kręgach
żydowskich budzić przerażenie. Jest w tym zapewne niekiedy i zawiść, i zazdrość, nie ma
jednak nienawiści. Tak jak nie nienawidzimy, a tylko boimy się fizycznie silniejszych od nas
potworów, przed którymi uchować byśmy chcieli nasze żony, dzieci i wnuki.
Ze strony chrześcijańskiej sytuacja jest diametralnie inna. Im bardziej rośnie w siłę,
tym mniej chce zawdzięczać swoje cuda, swój gotyk flamboyant, rząd dusz nad milionami,
jakimś obcym. I to jakim? Tym czarnym karaluchom, które zgoła dzięki nam istnieją, z tego
tylko powodu, że pozwalamy im istnieć. Gdyby oni jeszcze pokornie schylili głowy, ukorzyli
się i uznali, że ich jedyna prawda nie jest żadną prawdą, można by było jeszcze ewentualnie
rozmawiać, cóż jednak zrobić wobec ich bezczelnej zatwardziałości. - Karać! Temu służą
getta, wygnania, palenie na stosach, oskarżenia o najstraszliwsze zbrodnie, zatruwanie
fontann i studni, mordowanie chrześcijańskich niemowląt, spisek światowy... Tylko że summa
summarum nic to nie daje. Spotykasz Żydka upodlonego, sponiewieranego, wykluczonego,
a dalej w jego oczach, choć on nic takiego nie chciał ci powiedzieć, widzisz, że to on ci dał
dekalog, Biblię, ewangelię. Można mu oczywiście te bezczelne oczy wyłupać, ale to też
niczego nie zmieni. Tak narodził się antysemityzm metafizyczny, niemający już nic
wspólnego z rzeczywistością: ekonomią, socjologią i polityką. Żyd stał się koszmarem, złym
snem, przypomnieniem tego, cośmy z takim wysiłkiem zakłamali („Żydzi zabili pana
Jezusa”). Ten antysemityzm nie potrzebuje już uzasadnień ani nawet pretekstów, jego
metafizyka czai się w głębi szarych komórek, które trzeba tylko uwolnić z czaszki i nadać im
rangę słuszności. W epoce racjonalizmu (za którą uważamy nasze czasy) jest nie do przyjęcia
uznanie, iż nienawiść może nie mieć żadnych praktycznych, rzeczowych przyczyn, że jakieś
całkowicie irracjonalne, uśpione miazmaty kompleksów, zagrożenia naszego poczucia
wyższości mogą obrodzić ZŁEM w całej jego diabelskiej postaci. Mówił Cendrars, iż nie wie,
czy Bóg istnieje, ale diabeł na pewno, gdyż widział jego dzieła. Dziś może nas to śmieszyć -
jego doświadczeniem były tylko okopy pierwszej wojny światowej, w której co prawda stracił
rękę, ale à la guer re, comme à la guerre - qu’est ce que vous voulais - pisał jego późniejszy
wielbiciel Jacques Prévert („Na wojnie jak to na wojnie, a czego niby mielibyśmy
oczekiwać”). Tenże Jacques Prévert w gruncie rzeczy nie wierzy Cendrarsowi ani przez
chwilę. Jego pesymizm był dla niego nie do przyjęcia. Musiał być bezsensowny, niemożliwy
w ramach zasadniczego przekonania, iż: „Człowiek, to brzmi dumnie”. Uległ temu złudzeniu
(przynajmniej częściowo) także tak wielki myśliciel i historyk jak Leon Poliakov (Histoire de
l’antisémitisme, Paris 1955, 1961, 1981; Breviaire de la haine, Paris 1951), który w Historii
antysemityzmu poświęca piętnaście stron antysemityzmowi przedchrześcijańskiemu. Na
szczęście to tylko 0,15% jego dzieła. Jakby nie pojął różnicy między doskonale znaną
w etnologii immanentną konfrontacją swójobcy (vide znakomite pisma Zbigniewa
Benedyktowicza) a nienawiścią metafizyczną. Podobnie Arthur Hertzberg (Les origines de
lantisemitisme moderne, Paris 2004) wie doskonale, że nie ma żadnego „współczesnego
antysemityzmu”, chociaż zawiera go w tytule. Pokazuje tylko, jak szacowni myśliciele
nowożytnej Europy usiłowali uzasadnić czarną chmurę szaleństwa albo się przeciwstawiać
argumentom jej apologetów. Nie zdaje sobie sprawy, iż w tym momencie, acz oczywiście
potępia podszczuwaczy, bierze jednak udział w obscenicznym dialogu. Kończy książkę
stwierdzeniem, iż „wszystkie dyskusje o «problemie żydowskim» były poruszane już w 1791.
Niestety nie mogły już one zapobiec tragedii”. Chciałoby się powiedzieć, i byłoby to znacznie
uczciwsze, że owe „dyskusje” miały już miejsce w co najmniej XIIXIV wieku, choćby
w czasach, kiedy Filip Piękny wyrzucał Żydów z Francji, a Izabela Katolicka posyłała na stos
niedostatecznie nawróconych (jeszcze jedna kategoria metafizyczna).
W 1998 ukazała się w USA, już trzy lata później przetłumaczona na język polski,
książka Rona Rosenbauma (Wyjaśnianie Hitlera, Warszawa 2001). Nie wiem, czy często
zdarzało mi się czytać coś z większym obrzydzeniem. Nie chodzi mi o obszernie cytowanego
Davida Irvinga, który jak wiadomo dowodzi, iż Hitler nie miał z mordowaniem Żydów nic
wspólnego, a nawet zgoła nic o tym nie wiedział. Inni autorzy usiłują znaleźć racjonalne
oczywiście motywacje: freudowskie, ekonomiczne, rodzinne, socjologiczne i tylko czytelnik
tej książki wie, jakie jeszcze. Autorom skrzykniętym przez Rosenbauma nie przychodzi jakby
do głowy, że można być szlachetnym Aryjczykiem (sumuję argumenty) zarażonym przez
żydowską prostytutkę syfilisem, wyrzuconym z pracy i wyśmiewanym przez Żydów,
niedocenionym przez żydowskich krytyków sztuki, przyglądającym się ze wściekłością, jak
Żyd kupuje mieszkanie, o którym on marzył od lat. Tyle że z tego jeszcze nie wynika
i w żadnym przypadku wynikać nie może wniosek, iż należy wymordować wszystkich Żydów
z dziećmi i noworodkami włącznie. Tymczasem Ron Rosenbaum wdaje się w najzupełniej
dżentelmeńską dyskusję z Davidem Irvingiem. A ten mu mówi bez cienia zażenowania: „W
moim rozumieniu zbrodnią nie było zabijanie Żydów. Było nią zabijanie niewinnych Żydów”.
Oznacza to, że byli Żydzi winni (na skalę masową, Irvingowi nie chodzi przecież
o indywidualne przypadki kryminalistów czy gwałcicieli, których znaleźć można w każdym
narodzie) i niewinni. Czemu jednak byli winni owi Żydziwinni? Irving nie odpowiada wprost:
„Przestępczość nie ulega kwestii - przyznaje. - Zabito niewinnych ludzi (...). Jeśli wsadza się
kogoś do obozu, gdzie prawdopodobnie umrze na tyfus, to także jest zbrodnia, choć nie
morderstwo. Anna Frank umarła na tyfus. Nie została zamordowana (...). I jeśli piszę książkę
o Adolfie Hitlerze, muszę rozgrzeszyć go z tej szczególnej zbrodni. Ponieważ nie była to
zbrodnia - jak to się mówi? - z premedytacją. Podobnie zresztą jak śmierć tych wszystkich
ludzi, którzy umarli z głodu w Buchenwaldzie pod koniec wojny. Telewizja uwielbia
pokazywać nam te wychudzone trupy. Ale to nie były mordy z premedytacją”.
Jeżeli jednak Anna Frank (Journal de Anne Frank, Paris 1950, wydanie polskie
Dziennik Anny Frank, Warszawa 1957) znalazła się w obozie koncentracyjnym
BergenBelsen, to widocznie musiała należeć do Żydówwinnych. A czego była winna? Tego,
że była Żydówką. I tak zamyka się koło obłędu rozumowania Davida Irvinga. Nie tylko jego
jednak. Wielu z pozostałych rozmówców Rona Rosenbauma nie przyznałoby się nigdy do
interferencji z tezami Irvinga. Kiedy mowa jednak o motywach ekonomicznych, społecznych,
religijnych, ba - medycznych nawet, zawsze pojawia się, nigdy zresztą niedopowiedziana,
owa szaleńcza opozycja: Żydziwinni, Żydziniewinni i cienie milionów podobnych Annie
Frank muszą pytać: A my?
Holocaust poprzedziło wiele zbrodni w dziejach, które z dzisiejszego punktu widzenia
trudno by było zakwalifikować inaczej niż jako ludobójcze. Nie ma się nawet po co
odwoływać do Czyngischana, Tamerlana czy wyniszczenia Indian Ameryki Północnej. Mamy
przykłady tuż obok, na naszym „cywilizowanym” starym kontynencie i jego obrzeżach. Niech
to będą chociażby: eksterminacja Katarów przez królów Francji ze świętym Ludwikiem IX na
czele, działania krzyżackie na Żmudzi, wiele ekscesów wojen religijnych, rzeź Ormian
dokonana przez Turków podczas pierwszej wojny światowej... Za każdym razem natrafiamy
jednak na dwie zasadnicze i nieprzekraczalne granice.
Po pierwsze mieliśmy tu zawsze do czynienia z wybuchem religijnego czy też
narodowościowego uzasadnienia. Kiedy Szymon de Montfort wymordowuje Katarów,
„wojna - pisze Zbigniew Herbert - od dawna przestała już być wyprawą przeciw heretykom,
a stała się wielka batalią Północy z Południem, wojną narodów”. Kiedy Turcy, nawet
z udziałem jednostek wojskowych, masakrują Ormian, są przekonani, że zabijają
sprzymierzeńców wrogich Rosjan, czyli, jak by powiedział generalissimus Franco, „piątą
kolumnę”. Krew leje się po ulicach, nienawiść wykrzywia twarze napastników i przeżera im
serca. W żadnym z tych wypadków nie mamy porównywalnego z holocaustem
administracyjnego, chłodnego planowania. Mamy opętanych nienawiścią Szymonów de
Montfortów, zaczadzonych teologią mnichów katolickich czy pastorów protestanckich -
zwyrodniałą dzicz przerażoną każdym innym, obcym, podejrzanym. Nie ma tutaj miejsca,
powtórzmy, dla państwowego planowania, dla chłodnych Eichmannów (vide: David Cesarini,
Eichmann, jego życie i zbrodnie, Warszawa 2008), dla których jest to wszystko elementem
buchalterii. Przed sądem w Jerozolimie powtarza wciąż Eichmann, iż nigdy nie był
antysemitą, wręcz przeciwnie - fascynowała go kultura żydowska i dlatego został powołany
na stanowisko eksperta. I w jakiejś mierze - to jest właśnie najstraszniejsze - można mu
uwierzyć. W końcu 1941 przyjechał Eichmann do Mińska, gdyż kazano mu obejrzeć
egzekucję na własne oczy. W Mińsku rozstrzeliwało się Żydów. „W charakterystyczny dla
siebie sposób Eichmann twierdził, że przyjechał zdezorientowany i błąkał się, aż znalazł
jakiegoś dowódcę, który przyprowadził go na miejsce. Spędził tam noc, ale następnego ranka
zjawił się zbyt późno, aby być świadkiem zaplanowanego masowego rozstrzeliwania. Widział
tylko ludzi z SS Totenkopf wchodzących w skład einsatzkommanda mordującego Żydów
w dole wykopanym w ziemi. I znowu podczas przesłuchania Eichmann mówi, że był
wstrząśnięty: «Kiedy się tam znalazłem, zobaczyłem młodych strzelców - sądzę, że byli to
strzelcy - z patkami kołnierzowymi z Totenkopf, strzelających do wykopanego dołu, może
cztery albo pięć razy większego od tego pokoju. Może był większy, powiedzmy sześć albo
siedem razy. Ja... ja... nie można polegać na mojej orientacji, bo obserwowałem to, nie
myśląc. O niczym nie myślałem»„. Nie myślał o faktach (tutaj wierzy mu nawet Hannah
Arendt, Eichmann w Jerozolimie, Kraków 2004), może bardziej o suchym arkuszu papieru, na
którym będzie musiał wykaligrafować swój odnośnik do kwestii. Tak samo postrzegał go
Robert Badinter, świadek w procesie (Samuel Blumenfeld, Badinter, témoin, „Le Monde”
z 9.04.2011). Cienia emocji. On się naprawdę czuł, i chłopcy z Totenkopf przypuszczalnie tak
samo, jak obojętny trybik w wielkiej maszynie, w której nie ma miejsca na uczucia, są za to
premie za ulepszanie funkcjonowania systemu, obojętne, jakiego systemu. Ale to tylko
pierwszy aspekt rzeczy. Wraz z drugim powracamy do punktu wyjścia. Do dręczącego niby
racjonalnego pytania, które poniekąd ciśnie się samo na usta: dlaczego?
I tutaj - to właśnie owo „po drugie” - zgodzić się muszę w stu procentach z Jacquesem
Lanzmannem. Nie ma odpowiedzi na takie pytanie, gdyż nie wolno takiego pytania postawić.
Niech się złoszczą pseudoracjonaliści, intelektualiści i mędrcy, ale pytanie „dlaczego?”
zawiera już złowrogą odpowiedź, iż „dlaczegoś”. Niech będzie ona nawet cząstkowa,
pozbawiona proporcji między skutkami i następstwami, ale już sączy nam w serca i umysły
jad, iż coś racjonalnego, przedmiotowego było na rzeczy. A jeśli tak, to w końcu jest również
cząstkowe, ulotne, wszelako w jakiejś tam mierze usprawiedliwienie. Jakże boleśnie dało się
to odczuć w przypadku mordu w Jedwabnem. Bo. Żydzi współpracowali z bolszewikami. Nie
ma na to żadnych dowodów, ale nawet gdyby, w czym to dotyczy dzieci żydowskich? Bo...
panoszyli się - również żadnych dowodów, tym bardziej dotyczących dzieci. Bo... to Żydzi.
I to jest właśnie ten jedyny prawdziwy argument zwieńczony kilkudziesięcioma ludźmi (z
dziećmi włącznie) skwierczącymi żywcem w podpalonej przez sąsiadów stodole. Nie ma
w tym żadnej specyfiki polskiego antysemityzmu. Przeciwnie, Polska jest bodaj pierwszym
krajem (nie wliczam Niemiec), w którym znaczna część społeczeństwa zdobyła się na
uderzenie w piersi i ustami prezydenta przeproszenie za współudział, jakkolwiek był on
marginalny. Tymczasem w innych państwach działy się (przynajmniej pod względem
ilościowym) rzeczy nieporównywalnie straszniejsze. Faszyzujące organizacje ukraińskie
realizowały holocaust Żydów i przy okazji Polaków na własną rękę (Edward Prus, Holocaust
po banderowsku, Wrocław 1995). Nawet przechodząca wyobraźnię zbrodnia w Babim Jarze
koło Kijowa działa się przy pewnym udziale milicji ukraińskich. W Rumunii Niemcy omal
nie musieli interweniować. Miejscowa ludność zachęcana przez służby bezpieczeństwa sama
sobie dała radę z mordem Żydów. Podobnie na Łotwie, częściowo na Litwie, Słowacji czy na
Węgrzech. Hannah Arendt wymienia cztery tylko kraje, w których Żydzi spotkali się z realną
pomocą: Danię (tam akurat było najłatwiej wobec bliskości neutralnej Szwecji), Holandię (a
kto wydał Annę Frank?), Włochy (do upadku Mussoliniego) i Bułgarię, dla społeczeństwa
której nie ma rzeczywiście wystarczających słów uznania. Jeśli patrzeć na mapę Europy, są to
odpryski. Korpus kontynentu został w najlepszym wypadku (jak np. Anglicy) znakomicie
obojętny, uznając priorytet zwycięstwa militarnego, które przy okazji załatwi te wszystkie
sprawy.
O holokauście napisano już bibliotekę. Dlaczego więc ma miejsce w mojej antologii
„historii niedocenionych”? Znowu z dwóch powodów. Po pierwsze, we wszystkich procesach
„narodowych” morderców Żydów (jak w Jedwabnem) powtarzano argument o ”niemieckim
przyzwoleniu”. Cóż to jednak znaczy „przyzwolenie”? To nawet mniej niż zachęta.
Administracyjny holocaust był może zjawiskiem najpotworniejszym w nowożytnych dziejach
Europy. Stanowił jednak nie tylko najpodlejsze z działań III Rzeszy. Był także zarazą, którą
zakaziły się (albo chciały się zakazić) miliony. Podstępnym wirusem żrącym umysły i serca,
na który nadal nie wynaleziono szczepionki. Lanzmann ma rację: zarazą metafizyczną.
W sierpniu 1944 Heinricha Himmlera „spotkał niemiły obowiązek zawiadomienia
dowódcy dywizji «Das Reich», Gruppenführera Waltera Krügera, że nie może udzielić jego
córce Elizabeth pozwolenia na ślub ze Sturmbannführerem SS Klingenbergiem (Pater
Patfield, Himmler, Reichsfürer SS, Iskry, Warszawa 2002). Powodem był fakt, że drzewo
genealogiczne żony Krügera ujawniało żydowskie korzenie z 1711 roku.
Chociaż było możliwe, że potomstwo zostało poczęte poza małżeństwem, jednak
skoro wszystkie osoby zainteresowane już nie żyły, doszedł do wniosku, że niepodobna tego
dowieść. W końcu października, po otrzymaniu podania złożonego przez żonę Krügera,
napisał do Gottloba Bergera, że «po bardzo trudnej walce wewnętrznej, wielu wątpliwościach
i wbrew własnym przekonaniom» (...) nie może jednak zmienić swojej decyzji co do jego
córki. Podobną decyzję podjął w grudniu, kiedy skierowano do niego trzy podania
o udzielenie zgody na zawarcie związku małżeńskiego, jedno od podoficera i dwa od braci,
którzy byli podoficerami - wszyscy trzej mieli wspólnego przodka nazwiskiem Abraham
Reinau, urodzonego w 1663 jako Żyd, a ochrzczonego w 1685 roku”. To wszystko pomimo iż
szef Biura Ras, Standartenführer profesor doktor Bruno Kurt Schultz ustalił, iż chromosomy
pochodzące od Żydów znikają w trzecim pokoleniu. Czy Schultz swoimi pseudonaukowymi
bredniami starał się jakoś, choćby w minimalnej mierze, ograniczyć zasięg antysemickiego
mitu, czy też wierzył szczerze w swoje teorie, nie ma to najmniejszego znaczenia. Tak czy
owak, niczego nie wskórał. Kiedy Tadeusz Mazowiecki jako kandydat na prezydenta był
pomawiany o żydowskie pochodzenie, nadgorliwy biskup płocki oświadczył, iż posiada
dokumenty świadczące o aryjskości i katolicyzmie Mazowieckiego od XVII wieku. - No
dobrze, odparli oponenci, ale co było przedtem? W jednych środowiskach opowiadano to jako
żart, w innych brano najzupełniej na serio. Najkoszmarniejsze jest to, iż biskup w najlepszej
woli był przekonany, iż wybiela Mazowieckiego ze straszliwej plamy, czyli de facto
całkowicie sprzymierzał się z ”oskarżycielami”.
Antysemityzm, metafizyczny antysemityzm wykreował holocaust, ale męczeństwo
holocaustu zamiast przynieść mu kres, tylko go zepchnęło w niektórych społeczeństwach na
margines poprawności konwersacyjnej. Gdy tylko nikt nie patrzy, hydra znów podnosi jedną
z głów. W tym sensie jest holocaust zdarzeniem niedocenionym, iż nie tylko wyrósł ze
starych ziaren, ale i posiał nowe. A tak jak kiedyś i zawsze nikomu nie pali się do wyrywania
chwastów. Robota to bowiem trudna, niewdzięczna, kłująca, a w końcu może i nas nie
dotyczy, bośmy od Jafeta, nie Sema, a chłopstwo od Chama.
DEKOLONIZACJA
Podług złośliwej rosyjskiej anegdoty, kiedy w 1842 postanowiono wybudować linię
kolejową łączącą Moskwę z Petersburgiem, usłużni urzędnicy przyszli do Mikołaja Iz
zapytaniem, kędy ma ona przebiegać. Car wziął linijkę i wykreślił prostą linię między dwiema
stolicami cesarstwa. Że jednak za daleko wystawił palec, na mapie znalazł się jego obrys.
Stąd wybrzuszenie linii nieopodal Okułówki.
Historia ta pasowałaby jak ulał do wyznaczających granice swoich afrykańskich
włości dyplomatów i geodetów kolonialnych mocarstw. Nie czym innym niż wynikiem
przyłożenia linijki są np. południowe granice Algierii, granice między Egiptem i Libią,
Mauretanią i Mali, Libią i Czadem, Egiptem i Sudanem etc. Najogólniej kolonialny podział
Afryki odbywał się, oprócz linijki, podług dwóch jeszcze zasad: 1. Beatus, qui tenet. Dokąd
sięgały wpływy faktorii handlowych poszczególnych państw europejskich, dokąd pierwsi
dotarli swoi odkrywcy, gdzie kto zdążył umieścić posterunki wojskowe. 2. Niekiedy
uznawano tzw. granice naturalne: łańcuchy górskie, pasma nieprzebytej dżungli, najczęściej
zaś rzeki, co zresztą spowodowało od samego początku ostre spory między kolonizatorami
o prawo spływu nimi, przynależność wysepek itp. Ponieważ woda była niezwykle ważna,
więc aby uzyskać dostęp do większych akwenów, niemiecki Kamerun wydłużył się wąską
macką do jeziora Czad, a belgijskie Kongo przedziwną odnogą przez terytorium brytyjskiej
Rodezji Północnej sięgnęło do jeziora Bangweulu. Jednego tylko nikt nie brał ani przez
chwilę pod uwagę. Bagatela! - afrykańskich stosunków etnicznych. Trudno się zresztą dziwić.
Lewis Henry Morgan (1818-1881), uchodzący obok Edwarda Burnetta Tylora (1832-1917) za
twórcę naukowej etnologii i będący, w drugiej połowie XIX wieku, powszechnie uznawaną
wyrocznią w tej dziedzinie (wywarł między innymi wielki wpływ na koncepcję Fryderyka
Engelsa), pisał w Ancient society (New York 1877, tłumaczenie polskie Społeczeństwo
pierwotne, Warszawa 1887): „W Afryce spotykamy mieszaninę dzikości z barbarzyństwem.
Sztuki i wynalazki pierwotne przeważnie zaginęły, skutkiem wyrobów i sprzętów
sprowadzonych z zewnątrz, ale dzikość w formach najniższych aż do ludożerstwa
i barbarzyństwa również w formach takichże, przemagają w części większej lądu. Plemiona
z wewnątrz lądu bliżej stoją kultury tuziemnej i stanu normalnego, lecz w ogóle AFRYKA
JEST JAŁOWYM POLEM DLA ETNOLOGII” (podkreślenie - L.S.). Edward B. Tylor stara
się nie uogólniać aż tak bardzo. W jego najważniejszym dziele Primitive culture (London
1871, tłumaczenie polskie Cywilizacja pierwotna, Warszawa 1896) czytamy: „Na stałym
lądzie Afryki część cieniów przodków uwydatnia się silnie i jest ściśle określona”. Albo: „W
Afryce Zachodniej część mar przybiera dwie zupełnie różne postacie. Z jednej strony
widzimy Murzynów Gwinei Północnej, umieszczających dusze zmarłych w rzędzie dobrych
lub złych duchów, stosownie do ich usposobienia za życia i czczących złe duchy tym
gorliwiej, że strach działa na nich silniej niż miłość; z drugiej strony widzimy krajowców
Gwinei Południowej, szanujących starców za życia, a czczących ich, gdy śmierć uczyniła ich
wszechmocnemi”. To już znacznie lepiej. Tylor zauważa, że w Gwinei (używa zresztą tego
określenia w sensie znacznie szerszym niż dzisiejsze państwa Gwinea i Gwinea Bissau,
obejmując całe północne wybrzeża Zatoki Gwinejskiej i zachodnią Afrykę nadatlantycką aż
po dzisiejszy Senegal) żyją plemiona mające zupełnie odrębne wierzenia i kulturę. Tyle że
nawet w wąsko pojętej Gwinei żyje różnych ludów kilkanaście - po kilka na północy
i południu - i doprawdy trudno dociec, o które Tylorowi chodzi. Milowym krokiem
w rozróżnianiu kultur i ludów są prace Leo Viktora Frobeniusa (1873-1938) z Der Ursprung
der afrikanischen Kulturen (Berlin 1898) na czele. Wszelako i on, również w swoich tekstach
z lat trzydziestych, posługuje się w kwestiach etnicznych dość generalnymi zbitkami, gdyż
woli z reguły posługiwać się kategoriami geograficznymi: mieszkańcy takiego a takiego
regionu, co zawsze obejmować może najzupełniej sobie obce grupy. Cóż dopiero mówić w tej
sytuacji o krojących Afrykę politykach...
Zresztą już samo pojęcie „grupy etnicznej” nie jest w Afryce łatwe do zdefiniowania.
Znakomity etnolog (z wykształcenia również prawnik i historyk) Jean Poirier proponuje
przyjęcie czterech podstawowych kryteriów, które spełnione jednocześnie pozwalają
wyodrębnić specyficzną jakość etniczną (Ethnies et culture, w: Ethnologie régionale, 1.1,
Paris 1972): 1. „Wspólnota pamięci” - odwoływanie się do tej samej przeszłości, choćby
i mitycznej, przyznawanie się do wspólnego pochodzenia. 2. „Wspólnota wartości” -
używanie tych samych symboli, kodów, przestrzeganie lub przynajmniej posiadanie
świadomości zbliżonych tabu etc. 3. „Wspólnota imienia” - przyznawanie się do pewnej
wspólnej nazwy. My jesteśmy X w przeciwieństwie do innych, którzy X nie są. 4.
„Wspólnota aspiracji” - kryterium najważniejsze - „chodzi o chęć pozostawania w tej a nie
innej wspólnocie, przekonania (obojętne - prawdziwego czy fałszywego z punktu widzenia
nauki) o oryginalności własnej grupy, inaczej mówiąc, chodzi o świadomość grupową. Oto
zasadnicze kryterium wyodrębnienia, wyrastające oczywiście z trzech pierwszych, ale też
wyrastające ponad nie”.
Problem w tym, że liczbę tak zdefiniowanych „grup etnicznych” można w Afryce
szacować na co najmniej trzy tysiące. Na samym Wybrzeżu Kości Słoniowej znajdziemy ich
więcej niż sto. Zespół uczonych radzieckich pod kierownictwem S.I. Bruka i W.S.
Apenczenki, rysując etniczne mapy Afryki (Atłas narodow mira, Moskwa 1964), ograniczył
się do najobiektywniejszego wydawałoby się kryterium językowego. Uzyskał dzięki temu
grup „tylko” dwieście jeden. Z prac Roberta Cornevina (m.in. Histoire des peuples de
l’Afrique noire, Paris 1962) wynika, że odliczając Afrykę Północną, w ”czarnej” części
kontynentu trzeba odróżnić przynajmniej sto grup spełniających wymogi definicji narodu.
Grupy te nie mają przy tym nic wspólnego z istniejącymi tam z nadania Europejczyków
organizmami
państwowymi.
Jeżeli
słyszymy
dzisiaj
samookreślenia:
„Jestem
Nigeryjczykiem”, „jestem Togolańczykiem”, „jestem Kenijczykiem” etc., wyznacza to tylko
geograficzne miejsce pochodzenia i ewentualnie sztandar, pod którym na imprezach
sportowych startują również moi rodacy. Ale już w tym drugim przypadku sprawa nie jest
wcale taka prosta. Na przykład członkowie plemienia Fulbe, odznaczającego się wysoką
świadomością grupową, są rozrzuceni po dwunastu krajach Afryki ŚrodkowoZachodniej, przy
czym w Gwinei stanowią oni 40,3% ogółu obywateli, w Senegalu 23,3%, w Mali 13,9%,
w Nigerii 10,3%, a już w Sierra Leone tylko niecały 1%. Czy rzeczywiście Fulbe ze Sierra
Leone będzie kibicować reprezentacji swojego przypadkowego obywatelstwa, czy może
bardziej Gwinei? Podobna jest sytuacja w przypadku Songajów podzielonych granicami
między Mali, Niger i Burkinę Faso, tak jak co najmniej kilkunastu innych czarnych ludów.
Dla kolonialnych kartografów rzeka Ubangi stanowiła wymarzone rozgraniczenie posiadłości
belgijskich (Kongo) od francuskich (Francuska Afryka Równikowa). To że rozcinała ona na
pół terytoria zamieszkane po obu stronach rzeki przez Azandów, nikogo oczywiście nie
obchodziło. Potem skończył się kolonializm, granice zostały. Jedna trzecia Azandów żyje
w Republice ŚrodkowoAfrykańskiej, dwie trzecie w Zairze. Państwa te za bardzo się nie
kochają i w związku z tym są jak najdalsze od ułatwiania przepraw przez nurty Ubangi.
W warunkach podobnego przepołowienia żyją słynni Masajowie (w Kenii i Tanzanii),
Bakongo w Zairze i Kongo, MoruMadi w Ugandzie, Zairze i Sudanie, kilkadziesiąt innych
plemion vel narodów. Z kolei liczne państwa afrykańskie skupiają na swoich ziemiach ludy
niemające ze sobą nic wspólnego kulturalnie, językowo czy religijnie, a często od wieków
pozostające w konflikcie i tradycji wzajemnej nienawiści. Dlaczego tak się stało? Dlaczego
kolonialny podział Afryki nie podległ żadnym korektom w momencie przyznawania narodom
afrykańskim niepodległości przez Europejczyków?
Wpłynęły na to trzy co najmniej okoliczności. Po pierwsze, chociaż rok 1960
wyznacza przyjętą w podręcznikach szkolnych cezurę, proces dekolonizacji nie odbywał się
równomiernie, a istotne były tutaj nawet minimalne różnice chronologiczne. Weźmy pierwszy
z rzędu przykład. W 1959 Francja zgadza się na uznanie niepodległości Gwinei, a w 1960
Senegalu - dwóch dosyć sztucznie wydzielonych prowincji Francuskiej Afryki Zachodniej.
Między tymi dwoma nowo powstającymi państwami rozłożyła się jednak portugalska Gwinea
Bissau, którą opuszczą Portugalczycy dopiero w 1973, a w terytorium Senegalu wbita jest
angielska Gambia (niepodległość w 1965). Z kolei między Gwineę francuską i Liberię
wklinowane jest jeszcze angielskie Sierra Leone, które wyzwoli się w 1961. W momencie
powstawania każdego z tych państw jedne jego granice były już ustalone uprzednimi
decyzjami dekolonizacyjnymi, inne jeszcze kolonialne, też nie nienaruszalne bez specjalnych
traktatów europejskich mocarstw, na których zawieranie nie miały one czasu ani ochoty.
Uzyskujemy w ten sposób takie na przykład dziwolągi, jak Republika Gambii, ściśnięta z obu
stron przez macki Senegalu, odbierająca mu jednak na długości 350 km dostęp do wód rzeki
Gambii, wzdłuż której, po obu jej stronach, osiedlali się od XV wieku portugalscy handlarze
niewolników, dopóki nie przepędzili ich i nie przejęli interesu Anglicy. Etnicznie nic nie
wyróżnia Gambii od otaczającego ją Senegalu, poza faktem, że spuścizną władzy kolonialnej
jest u jednych język angielski, a u drugich francuski, toteż uciekający z Gambii po kolejnych
zamachach stanu czy wprowadzeniu muzułmańskiego szariatu kierują się częściej do
angielskojęzycznego Sierra Leone niż do najbliższego Senegalu.
Po drugie ekonomiści i politycy europejscy uznali, iż zezwolenia na tworzenie się
państw narodowych dla najliczniejszych nawet i zamieszkujących zwarcie ludów
afrykańskich stanowiłoby niebezpieczny precedens. Które ludy można bowiem uznać za
wystarczająco liczne i ukształtowane, by uznać ich marzenie niepodległości? Gdzie jest
granica? Po ustąpieniu raz w takiej kwestii trzeba byłoby stanąć nieuchronnie wobec
rewindykacji licznych plemion, które nie byłyby w stanie stworzyć samowystarczalnych
organizmów państwowych, a których ewentualne powstawanie siałoby chaos, anarchię
i niewydolność ekonomiczną w skali kontynentu. Argument dość logiczny, chociaż kiedy
trzeba, jak w przypadku Kosowa czy Czeczenii, z łatwością koniunkturalnie zapominany.
Po trzecie i najważniejsze. Przyznając niepodległość określonym regionom,
kolonizatorzy nie rezygnowali bynajmniej ze wszystkich swoich interesów związanych z tymi
terytoriami. Zakładano, jak się okazało słusznie, iż więzi językowe, oświatowe,
administracyjne
zbudowane
w okresie
kolonialnym
umożliwią
pozostawanie
w uprzywilejowanych stosunkach z wyemancypowanymi, jeśli nie na polu stricte
politycznym (choć i to się czasami udawało, wystarczy spojrzeć na dzisiejszą obecność
militarną Francji w znacznej części jej byłych kolonii), to na pewno ekonomicznym. Stąd też
na przykład Portugalczycy nie mieli żadnego interesu w logicznym etnicznie i historycznie
łączeniu ziem swojej Gwinei z silniejszą Gwineą francuską. Stąd zachowanie jedności
angielskiego, a potem angielskoegipskiego Sudanu w jawnej sprzeczności z racjami
etnicznymi, historycznymi, a nawet przyrodniczymi.
Tak oto została ukształtowana dzisiejsza, czarna przede wszystkim, Afryka. Jak
można się było spodziewać, pomimo żandarmerskiej roli Europy, a także ONZ, USA czy
ZSRR, miało to wiele niemal natychmiastowych skutków tragicznej wagi. Parę tylko
przykładów:
1. Pamiętam, jak w styczniu 1961, w Szkole Podstawowej nr 5 w Warszawie,
obowiązani byliśmy, na specjalnej akademii, czcić pamięć zamordowanego w Elisabethville
Patrice’a Lumumby. Chociaż dopiero co wychynęliśmy z kołyski, było dla nas pewne, na tyle
zdążyła nas już wychować opinia propagandowa, iż ów protegowany pani dyrektor naszej
szkoły to na pewno komunista i sługus Sowietów. Zaś jego przeciwnik, Mojżesz Czombe,
w nieubłaganej logice dziejów, gdzie nie ma wyjść pośrednich, w naszym ukochanym,
łatwym do zrozumienia, spolaryzowanym świecie - pies zachodniego imperializmu.
Odmawialiśmy paciorek za Lumumbę (do dziś czci jego imię uniwersytet w Moskwie)
i spokojnie szliśmy spać. Rzeczywistość miała się tymczasem do naszych paciorków jak pięść
do nosa. Lumumbę za to, że popierał wykreślony przez ekskolonialistów zarys państwa
Kongo (dzisiejszego Zairu), popierała nie tylko Moskwa (a za nią, rzecz jasna, Warszawa),
ale także Waszyngton, Paryż, Londyn i ONZ. Problem mieścił się tym razem nie w kwestiach
żelaznej kurtyny i muru berlińskiego, lecz w tym prostackim przekonaniu Czombego, iż 80%
bogactw naturalnych Kongo zalega na terytorium zwanym Katanga, zamieszkanym przez
plemię Baluba, które wcale nie chce się nimi dzielić z odległymi o tysiące kilometrów
i niemającymi z nimi nic wspólnego oprócz belgijskiego urzędnika plemionami z północy.
Tym bardziej iż owi belgijscy cwaniacy, przeliczywszy na kalkulatorach kwestię strat
i zysków, poparli ostatecznie. Czombego. 14 lipca 1960 Rada Bezpieczeństwa ONZ
uchwaliła wsparcie (nie można tolerować precedensów - to już pamiętamy) dla rządu
Lumumby na całym, bez wyjątków, terytorium byłej kolonii i zdecydowała się wesprzeć rząd
centralny militarnie. Jak pisze Michał Leśniewski (KongoKatanga 1960-1964, w: Zarys
dziejów Afryki i Azji, historie konfliktów 1869-2000, Warszawa 2000): „Przyzwolenie
supermocarstw na operację kongijską wydaje się co najmniej dziwne. Prawdopodobnie
zawarły one niepisane porozumienie, mając nadzieję na wykorzystanie operacji ONZ do
swoich celów. Obie strony obawiały się destabilizacji regionu, choć każda w czym innym
upatrywała jej źródła”. Skończyło się to krwawą wojną etniczną, która zapewne przeszłaby
w Europie niezauważona, gdyby przypadkowo nie poległ w niej (w katastrofie lotniczej)
śpieszący na mediacje z Czombem sekretarz generalny ONZ Dag Hammarskjöld. Trwające
parę lat walki pochłonęły około 40-60 tysięcy ofiar bezpośrednich, czyli bez wliczania
zmarłych np. śmiercią głodową w spustoszonych przez obie strony okolicach. Ostatecznie, po
paru latach nędzy i chaosu, władzę nad byłym Kongo Belgijskim objął, za zgodą Europy,
krwawy tyran Sese Seko Mobutu, niewahający się eksterminować niepokornych populacji,
a w kryzysowym momencie kolejnego zrywu Baluba pacyfikujący ich z łatwością z pomocą
wojsk francuskich i marokańskich, strzelających z upoważnienia ONZ. W 1980 podejmuje
Mobutu uroczyście Jana Pawła II. W 1985 unicestwia ruchy plemienne i w 1990 ustanawia,
w kraju liczącym kilkadziesiąt narodów, „bezwzględną jednopartyjność”. Od tej chwili przy
kolejnych rozruchach wewnętrznych prasa zachodnia nie wspomina już nawet
o zamordowanych, a tylko o liczbie zagrożonych Europejczyków, których udało się
ewakuować. Umiera Mobutu w Rabacie (Maroko) 6 września 1997, pozostawiając swoim
licznym dzieciom i żonom majątek wyceniony na siedem miliardów dolarów. Władzę
obejmuje po nim LaurentDesiré Kabila. Za zamach na niego zostaje straconych przez jego
syna i następcę oficjalnie 30 osób. W rzeczywistości gehennę przeżyją wszystkie plemiona,
z których pochodzili zamachowcy, a liczby uśmierconych nie da się nawet w przybliżeniu
ustalić. I tak toczy się kongijski (zairski) światek.
2. Trzy plemiona stanowią w roku 1966 większość (59%) ludności Nigerii: Hausa na
północy (22%), Joruba na południowym zachodzie (19%) i Ibo na południowym wschodzie
(18%). Dzieli je tradycja, religia (Hausa są muzułmanami, Ibo chrześcijanami, Joruba to
przeważnie „animiści”, czyli wyznawcy starych religii „tutejszych”), ale także status
ekonomicznospołeczny. Południe jest od wieków bardziej rozwinięte gospodarczo, dysponuje
też odkrytymi niedawno złożami ropy naftowej. Nie ma i tutaj jednak elementarnej
równowagi. Bardziej zeuropeizowani Ibo stanowią swoistą inteligencję Nigerii.
Nienawidzący ich Hausa, acz statystycznie ubożsi i ustępujący pod względem wykształcenia,
korzystają za to z istotnej pomocy krajów islamu, militarnej przede wszystkim. Przed
natychmiastową wojną domową i całkowitym chaosem chroni Nigerię tylko armia. I ona
jednak jest podzielona, choć w innych niż układ etniczny proporcjach. Wychodzi to na jaw,
kiedy 16 stycznia 1966 bezsilny rząd przekazuje oficjalnie władzę siłom zbrojnym. Stojący na
ich czele generał JohnsonAguiyi Ironsi z plemienia Ibo jawnie, acz unikając przemocy,
popiera swoich pobratymców. Reakcją północy, czyli Hausa i sprzymierzonych z nimi Fulani,
są krwawe masakry zamieszkałych na północy Ibo i ich plemiennych sojuszników. Rząd
Ironsiego zostaje obalony. Liczbę zabitych Ibo oblicza się na trzydzieści tysięcy. Około
miliona ucieka z północy do prowincji wschodniej, która w tej sytuacji ogłasza powstanie
niezależnej republiki Biafry pod przywództwem Odumegwu Ojukwu. Rozpoczyna się
wyniszczająca wojna. W pierwszej chwili Biafrańczycy podejmują ofensywę i docierają aż do
Ore, sto kilometrów od Lagosu. Kiedy jednak na podstawie uchwały ONZ Związek Radziecki
i Wielka Brytania zaczęły dostarczać zdominowanemu przez Hausa rządowi centralnemu
broń i doradców wojskowych, sprawa była przesądzona. Pomoc dla secesjonistów
osamotnionej Francji (wspieranej tylko przez Portugalię i dobrym słowem przez Watykan) od
początku miała charakter symboliczny i wkrótce zupełnie ustała. Skończyło się więc
wszystko upadkiem Biafry (15 stycznia 1970) i straszliwą rzezią Ibów, których wspierali do
końca już tylko nieliczni przerażeni ludobójstwem ochotnicy europejscy, a pośród nich Polak
Jan Zumbach, legendarny pilot Dywizjonu 303 podczas bitwy o Anglię.
Pisze Michał Leśniewski: „Powszechnie obawiano się, że ewentualny sukces Biafry
da asumpt podobnym wystąpieniom w innych krajach”. Jednocześnie jednak dodaje:
„Konflikt biafrański (...) unaocznił słabość Organizacji Jedności Afrykańskiej. Brak jedności
w jej szeregach oraz zaangażowanie w konflikt ZSRR, USA, Francji i Wielkiej Brytanii
zadecydowały o jej bezsilności. ONZ również wykazywała niekonsekwencję. Wprawdzie
z jednej strony działania Biafry stały w sprzeczności z jej deklaracją z 1960 roku, ale
jednocześnie nie kolidowały z postulatem o samostanowieniu narodów. Z obiektywnego
punktu widzenia biafrańska deklaracja niepodległości była uzasadniona. Ludność Biafry była
stosunkowo jednolita etnicznie (około sześćdziesięciu procent Ibów). Jak na warunki Afryki
miała bardzo rozwiniętą świadomość narodową (...). Tak więc konflikt biafrański obnażał
niespójność w założeniach ONZ. Jednocześnie był testem na trwałość postkolonialnego
układu sił w Afryce...”. Innymi słowy, każda interpretacja była możliwa. I rzeczywiście, teorii
nie brakowało. Praktyką stały się jednak tylko rzeź i ludobójstwo.
Można by w podobny sposób omawiać trwającą prawie czterdzieści lat (1961-1998)
wojnę w Angoli, konflikt w Zimbabwe (1965-1981), walki w Erytrei (1961-2000),
ludobójstwo dokonane przez Hutu na Tutsi w Rwandzie, (1992-1996, pół miliona zabitych),
walki w Somali i od 1990 do dzisiaj, trwający już trzydzieści lat morderczy konflikt między
północą i południem w Sudanie... dopisać do tego kilkaset (sic!) ludobójczych konfliktów
plemiennych na mniejszą skalę, o których szczęśliwa Europa nie zechciała nawet usłyszeć.
Czemu miałaby jednak służyć taka przeraźliwa wyliczanka?
Epimeteusz był bratem Prometeusza. Kiedy Prometeusz wbrew woli Zeusa podarował
ludziom ogień, wielki bóg postanowił się zemścić nie tylko na nim, ale i na jego rodzinie.
Nakazał więc Hefajstosowi, by ulepił z gliny kobietę, a wszystkim boginkom Olimpu, by
uczyniły ją najpiękniejszą z pięknych. Ten cud niewieści, Pandorę, posłał w prezencie
Epimeteuszowi. W ostatniej chwili jednak Prometeusz zdążył ostrzec brata, żeby nie
przyjmował od Zeusa żadnych prezentów. Epimeteusz, chociaż pożerały go żądze, postanowił
więc odesłać Pandorę z powrotem na Olimp. W tym czasie dokonał się jednak los
Prometeusza. Zeus kazał przykuć go nagiego do skały w Kaukazie, gdzie sępy zadają mu
straszliwe męczarnie, wypruwając i pożerając jego wątrobę, która co noc odrasta. Epimeteusz
przeraził się nie na żarty, że zaraz na niego może przyjść kolej i chcąc okazać Zeusowi swoją
dobrą wolę i posłuszeństwo, natychmiast poślubił Pandorę. Ta, jak łatwo się domyślić, równie
jak piękna była przekorna i głupia. Wbrew zakazowi męża, a właściwie chcąc zrobić mu na
złość, otworzyła puszkę, w której Prometeusz zamknął, by nie lękały ludzi wszelkie plagi:
nienawiść, obłęd, występki, złe namiętności etc.
Dzieło dekolonizacji, przez sposób i zasady, według których je przeprowadzono, łączy
spadek po obu synach tytana Japetosa. Z jednej strony przyniosło ludom i plemionom
wyzwolenie, z drugiej otwarło puszkę Pandory. Skutki tego drugiego Afryka będzie
odczuwać tragicznie jeszcze przez długie lata. W tym też sensie historia dekolonizacji trwa do
dzisiaj i trwać będzie nieprzewidywalnie długo. Europejscy politycy, którzy w latach
sześćdziesiątych XX wieku decydowali o jej kształcie, nie mieli pojęcia, jak ów uczeń
czarnoksiężnika z Goethego, o konsekwencjach swoich czynów. Tym bardziej że zasady,
którymi się kierowali, od dawna zostały już przekreślone. Zamordowano Biafrę, ale
pozwolono powstać Erytrei. Na naszych oczach powstaje nowe państwo na południu Sudanu.
W chwili gdy piszę te słowa (wiosna 2011), trwają wojny domowe co najmniej w siedmiu
krajach Afryki. Nic też nie zapowiada, że w najbliższym czasie będzie ich mniej. Zapalać
lonty nietrudno, tylko jak je później zgasić...
JURIJ GAGARIN
Tata mój spotkał się z Jurijem Gagarinem podczas jakiegoś międzynarodowego
konwentyklu w Moskwie, w 1963. Odniósł niezwykle pozytywne wrażenie. Zapamiętałem
zdanie, które w ustach taty miało swoją wagę: „Nie wiem, czy jest to człowiek wierzący, ale
jest w nim bezsprzecznie jakaś iskra metafizyczna”. Wiadomo skądinąd, że kiedy podczas
wielkiego przyjęcia w sali Gieorgijewskiej na Kremlu jeden z zaproszonych popów (później
przypisano to Chruszczowowi) zapytał: „Juriju Aleksiejewiczu, czy tam wysoko, w niebie,
zobaczyliście Boga?” - ten odpowiedział dyplomatycznie: „Świątobliwy ojcze, wiecie lepiej
ode mnie, czy mogłem go tam zobaczyć”. W prymitywnej interpretacji i taki też był
komentarz prasy radzieckiej, mogło to znaczyć: „Przecież wiecie, że Boga nie ma”, ale
równie dobrze: „Wasze pytanie jest trywialne, Bóg nie jest przecież tworem fizycznym,
któremu można by się przyglądać”. Warto to zauważyć, gdyż towarzyszyła Gagarinowi
swoista ambiwalencja. Podkreślano oczywiście do znudzenia, że pochodził z rodziny
chłopskiej ze wsi Kłuszyno w obwodzie smoleńskim, ojciec był magazynierem i cieślą,
a matka dojarką, żona technikiem medycznym o proletariackich korzeniach. Z drugiej jednak
strony nazwisko Gagarin nosił jeden z najpotężniejszych i najbardziej zasłużonych w historii
Rosji rodów bojarskich, z którego wywodził się choćby gubernator Syberii za Piotra
Wielkiego Matwiej Gagarin (powieszony później za roztrwonienie pieniędzy publicznych),
zaufany i minister Mikołaja I książę Paweł Gagarin czy również Paweł zarządzający
Komitetem do spraw Królestwa Polskiego po powstaniu styczniowym, księżna Gagarina była
damą dworu cesarzowej Marii Fiodorowny etc., etc. Tak więc mógł się utożsamiać z Jurijem
byle kołchoźnik, a jednocześnie jego nazwisko mile łechtało uszy nawet najbardziej
nieprzejednanej białej emigracji rosyjskiej, która nie omieszkała doszukiwać się jego odległej
paranteli z księciem Iwanem Gagarinem, który w 1842 odrzucił prawosławie na rzecz
katolicyzmu, został jezuitą, w 1856 założył pismo „Études de théologie, de philosophie et
d’histoire” (dzisiaj „Études”) oraz Bibliotekę Słowiańską i zmarł w 1882 w Paryżu. Jurij
miałby być nieświadomym potomkiem syna jego bratanka zaginionego podczas rewolucji
1917 roku. Jeżeli dodać do tego niewątpliwy urok osobisty połączony z prostotą
i przystępnością, przyjąć można, że Jurij Aleksiejewicz Gagarin mógł zadowolić wszelkie
właściwie gusty. Już wkrótce okazać się to miało nie bez znaczenia.
Słynny pierwszy lot człowieka w kosmos odbył się 12 kwietnia 1961. Wbrew
pokutującym dzisiaj w Polsce opowieściom Amerykanie są tutaj o wiele bardziej obiektywni
(vide m.in: Jamie Doran, Piers Bizony, Gwiezdny bohater, Warszawa 1998; Gordon R.
Hooper, The Soviet Cosmonaut Team, t. I - II, Lowestoft 1990), nie była to podyktowana
politycznymi względami ryzykowna improwizacja. Kandydaci na kosmonautów przeszli
wielomiesięczne intensywne szkolenie uciążliwsze, paradoksalnie, niż aplikuje im się dzisiaj,
kiedy część obaw dotyczących niebezpieczeństw mogła już zostać wyeliminowana. Pierwsze
statki z serii Wostok zaczęto wysyłać w maju 1960. 28 lipca poleciały w kosmos dwa psy:
Czajka i Lisiczka. Zaraz po starcie rakieta eksplodowała. Postanowiono powtórzyć „psi lot”.
Tym razem bohaterki Biełka i Striełka wróciły na ziemię całe i zdrowe po siedemnastu
okrążeniach orbity. Można już było przejść na kolejny etap. Wystrzelono w kosmos manekin
o wielce ludzkim pseudonimie „Iwan Iwanowicz”. Jego lotowi towarzyszyły dwa
przynajmniej zabawne wydarzenia. W kapsule z ”Iwanem” będącej już dokładnym
odpowiednikiem tej, którą polecieć miał niedługo żywy człowiek, chciano przetestować
między innymi klarowność komunikacji radiowej z bazą naziemną. Niby nic prostszego:
wmontować magnetofon, który co parę minut będzie nadawać jakieś zdania. Aliści, jak
podają za Olegiem Iwanowskim Doran i Bizony: „Zaprotestowali ludzie ze służb
bezpieczeństwa: «Jeżeli zachodni obserwatorzy usłyszą ludzki głos, pomyślą, że wysłaliśmy
potajemnie kosmonautę z misją szpiegowską». Wtedy wymyśliliśmy, że nagramy piosenkę,
ale bezpieczniacy znowu zaprotestowali: «Czy wyście poszaleli? Na Zachodzie pomyślą, że
kosmonauta zwariował i zamiast wykonywać powierzone mu zadania podśpiewuje sobie». No
to postanowiliśmy nagrać chór, bo nikt nas przecież nie posądzi, że wysłaliśmy w kosmos
cały chór. Tak w końcu zrobiliśmy”.
Nieco mniej śmiesznie było po udanym lądowaniu manekina: „Mieszkańcy
okolicznych wsi widzieli, jak wylądował na spadochronie i doszli do wniosku, że coś tu było
nie w porządku. Bowiem gdy tylko Iwan dotknął stopami ziemi, przewrócił się, tak jakby był
nieprzytomny. Oczywiście natychmiast pobiegli mu z pomocą, ale kordon żołnierzy szybko
otoczył bezwładne ciało kosmonauty. Żołnierze nie próbowali go ratować, po prostu stali
dookoła i jak gdyby czekali, aż umrze. Wieśniacy wprost nie posiadali się z oburzenia. Razem
z manekinem podróżowała pod niebem Zwiezdoczka, maleńka bezdomna suczka specjalnie
na potrzeby Biura nr 1 złapana na moskiewskiej ulicy i najpierw przez konstruktorów
nazwana Udacza (Sukces). Kosmonauci orzekli jednak, że nie wolno jej tak wabić, bo to
może przynieść pecha. Po udanym locie oddano psinę do stołecznego zoo. A ona stamtąd
zwiała! Może do dziś po Moskwie biegają jej potomkowie, bezpańskie kundelki pochodzące
z najwyższych sfer” (Wacław Radziwinowicz, Pojechali!, „Gazeta Wyborcza” z 12.04.2011).
Jeszcze jedna kynologiczna historia. W marcu 1960 wyrzucono w powietrze kapsułę
z psem, żeby sprawdzić skuteczność urządzeń mających katapultować kosmonautę przed
lądowaniem. Jak zwykle rakieta była zaopatrzona w ładunek wybuchowy, który po
ewentualnej utracie kontaktu niszczył ją po sześćdziesięciu czterech godzinach. I kontakt
rzeczywiście został stracony, można było ustalić miejsce upadku kapsuły tylko
z dokładnością do stu, dwustu kilometrów. Nic nie wskazywało jednak na możliwość
katastrofy. Najprawdopodobniej więc kundel wylądował cało po to tylko, żeby po
sześćdziesięciu czterech godzinach zginąć rozszarpany w wybuchu. Ta myśl była dla
przyszłych kosmonautów nieznośna. Nieszczęsne zwierzę było przez nich traktowane jak
towarzysz broni. Jeden z nich niemal. Rozpoczęła się samowolna - nie było czasu na
kontaktowanie się z Moskwą - brawurowa akcja. Opowiada Jurij Mazżorin, jeden
z najważniejszych ekspertów technicznych radzieckiego programu kosmicznego: „Dziesięciu
ludzi od razu wsiadło na pokład iljuszyna-14 w Bajkonurze, który wystartował pomimo gęstej
mgły. Zaprzyjaźnieni funkcjonariusze KGB zostali wysłani, by spenetrować co bardziej
podejrzane lokale w Samarze nad Wołgą (wówczas Kujbyszew) w poszukiwaniu dwóch
specjalistów od ładunków wybuchowych, którzy akurat mieli wolne, a znani byli
z upodobania do alkoholu i dziewczyn. Wyciągnęli ich z przyjęcia zalanych w pestkę
i wsadzili do samolotu lecącego na Syberię. Cały czas liczyliśmy, ile jeszcze zostało nam
czasu. A co jeżeli ładunek eksploduje wcześniej? Któż mógł zaręczyć, że mechanizm
zegarowy nie sfiksował? Wiele ryzykowaliśmy. Kapsuła wylądowała w pobliżu koła
podbiegunowego. W marcu dzień trwa tam tylko kilka godzin. Na szczęście tuż przed
zmrokiem udało się dostrzec spadochron. Ładunek rozbrojono i pies ocalał”. Poszukiwaczy
ocalił od karnych konsekwencji fakt, iż ocalała także kapsuła, której aparatura odnotowała
parę kolejnych cennych informacji. Warto przypomnieć to tym, którzy wszystko, co działo się
w Związku Radzieckim, postrzegają jako skrzyp bezdusznej maszyny. Jednocześnie
wszystkie te próbne loty świadczą, jak niezwykle starannie przygotowywano się do
decydującej chwili. Nie oznacza to oczywiście, że nie było ryzyka i znaków zapytania.
Dzisiaj może się to wydawać śmieszne, ale największym niepokojem napawała reakcja
organizmu ludzkiego na przeciągający się stan nieważkości. To z tego powodu lot pierwszego
kosmonauty ograniczono do jednego tylko okrążenia kuli ziemskiej, czyli niecałych dwóch
godzin, chociaż z czysto technicznego punktu widzenia mógł pozostawać w kosmosie o wiele
dłużej. Ten pierwszy lot miał wykazać, czy następne będą mogły trwać więcej czasu.
Wszystko było dopięte na ostatni guzik, a jednak kiedy Gagarin wsiadał rankiem 12
kwietnia do statku kosmicznego, puściły nerwy Siergiejowi Korolowowi, legendarnemu
Naczelnemu Konstruktorowi, który kazał otworzyć zamknięty już właz i przyśrubowywać go
powtórnie. Można się tylko domyślać, jak to wpływało na psychikę Gagarina. W tym samym
czasie doszło niemal do rękoczynów między operatorem Władimirem Suworowem, chcącym
sfilmować start, a KGBistami mającymi zapewnić bezpieczeństwo obecnych, ale także
tajność szczegółów technicznych.
Godzina 9.06. Start. Wszystko odbywa się zgodnie z planem. Lot potrwa godzinę
i czterdzieści osiem minut. James Oberg doliczył się później ponad stu (sic!) wersji tego, co
miał przekazywać Gagarin z kosmosu. Od deklaracji politycznych po religijne... Wydaje się,
iż można zawierzyć najbardziej nausznym świadkom - kolegom z Bajkonuru, do których
dotarli Doran i Bizony. Potwierdzają wszyscy, że przede wszystkim zachwycał się widokiem
i zmieniającymi się kolorami. Chwilowo milkł zafascynowany lub na pytania z Ziemi
odpowiadał półsłówkami. Kiedy jego zmiennik (a później następca) German Titow
przekazywał mu gratulacje, zdobył się tylko na odpowiedź: „Cześć, Blondasie” (taka była
ksywka Titowa), co oznaczało właściwie: odczepcie się, pozostawcie mnie samego z moim
zachwyceniem. Wiedział przecież, że nie ma na nie wiele czasu. Już w siedemdziesiątej
dziewiątej minucie po starcie włączyły się rakiety hamujące. W niecałe pół godziny później,
jakby minione chwile były tylko surrealistycznym snem, znalazł się Gagarin na kartoflisku
koło wsi Smielkowa w obwodzie saratowskim. Sam tak to wspomina: „Gdy stanąłem mocno
nogami na ziemi, ujrzałem kobietę i dziewczynkę, które stały obok łaciatego cielaka
i uważnie mi się przyglądały. Miałem na sobie jaskrawopomarańczowy skafander, którego
niezwykły wygląd pewnie je odstraszył. Nerwowe ciarki przebiegały mi po plecach. «Ja swój,
swój!» - krzyknąłem, zdejmując hełm. «Czyżbyście z kosmosu?» - niepewnie spytała kobieta.
«Wyobraźcie sobie, że tak!» - odpowiedziałem”. Kobieta jednak uciekła. Pojawił się
natomiast kołchoźnik Jakow Łysenko. Uściskał dłoń Gagarinowi i pobiegł do wsi, po pomoc.
Nie była ona już jednak potrzebna. Dookoła lądowały wojskowe helikoptery. Zrzucono nawet
spadochroniarzy. Wypytywany później przez dziennikarzy Łysenko powiedział: „Cały kraj
się cieszył. Wiecie, to wstyd dla innych krajów. Ameryka jest potęgą, a jednak to nie oni byli
pierwsi. Jak to się u nas mówi, «ważne, by być pierwszym po drugiej stronie bagna». Tak ja
to widzę”. „Choć Łysenko to prosty traktorzysta - komentują Doran i Bizony - jego opinia
o geopolitycznym znaczeniu tego, czego był świadkiem, była niezwykle trafna”.
Obudzony o świcie prezydent John Fitzgerald Kennedy nie ukrywał nawet swojego
zdenerwowania. Nie tylko ze względów politycznych. Jak wspominają wszyscy jego
współpracownicy, miał duszę sportowca i nie znosił porażek. Tymczasem napływające
w następnym dniu wiadomości były coraz gorsze. Charyzma i prosty wdzięk Gagarina siały
spustoszenie medialne. W ciągu doby po wylądowaniu stał się idolem całego globu.
Propagandyści radzieccy w najśmielszych marzeniach nie spodziewali się takiego efektu.
Przez sukces idola Związek Radziecki stawał się w opinii światowej potężniejszy, ze względu
na jego urok osobisty jakby sympatyczniejszy, bliższy i bardziej ludzki. Traktowano to
w Białym Domu jako omal klęskę w zimnej wojnie. Wieczorem 20 kwietnia Kennedy, który
dotąd nie interesował się specjalnie programem badań kosmicznych, pisze do
odpowiedzialnych za nie gorączkowe memorandum:
1. „Czy mamy szansę prześcignąć Związek Radziecki, budując laboratorium orbitalne,
organizując lot wokół Księżyca, lot sondy rakietowej na Księżyc bądź też wyprawę załogową
na Księżyc? Czy jakiś inny program kosmiczny, obiecujący spektakularne wyniki, dałby nam
szansę wygrania?
2. Ile by to dodatkowo kosztowało?
3. Czy pracujemy 24 godziny na dobę nad realizacją obecnych programów, a jeśli nie,
to dlaczego? Jeśli nie, proszę przedstawić zalecenia, jak dałoby się przyspieszyć prowadzone
prace.
4. Przy budowie dużych rakiet, czy powinniśmy położyć nacisk na paliwo atomowe,
chemiczne czy ciekłe lub też kombinację tych trzech?
5. Czy robimy wszystko, na co nas stać? Czy osiągamy to, co powinniśmy?”.
„Ten jednostronicowy dokument - piszą Doran i Bizony, odwołajmy się do nich raz
jeszcze - można traktować bądź jako jedną z najdonioślejszych dyrektyw w historii XX
wieku, bądź jako pośpiesznie podyktowaną, paniczną reakcję na zły tydzień w Białym Domu.
Nie ulega wątpliwości jednak, że położył on podwaliny pod największe przedsięwzięcie
techniczne od czasu budowy bomby atomowej w ramach realizowanego podczas II wojny
światowej «Projektu Manhattan», czyli programu «Apollo», który miał ostatecznie
doprowadzić do wylądowania ludzi na Księżycu”.
Dzisiaj, kiedy wyprawa na Księżyc jest oceniana jako efektowna, ale właściwie
bezużyteczna, Gerard Degroot może napisać o locie Gagarina, iż: „Ten heroiczny sukces był
bardzo podobny do zdobycia Everestu - było to wydarzenie, które wzbudziło ogromne
emocje, ale nie wiązały się z nim większe korzyści praktyczne” („The Daily Telegraph”
z 28.03.2011). Myli się całkowicie. „Krótki lot kosmiczny Gagarina - czytamy w The Truth
Behind the Legend of Youri Gagarin - był jednym z najważniejszych wydarzeń XX wieku,
zarówno z punktu widzenia Rosji, jak i Ameryki, gdzie stał się bodźcem do przyspieszonej
modernizacji przemysłu na dużą skalę. Wyścig kosmiczny doprowadził nie tylko do
wynalezienia odzieży zapinanej na rzepy i patelni teflonowych, ale i wielu nowoczesnych
technologii. Mikrochipy wynaleziono, ponieważ układy elektroniczne z lat pięćdziesiątych
były za duże, by można ich było używać w rakietach. Prototypem Internetu była odporna na
atak nieprzyjaciela sieć komputerowa stworzona przez Advanced Research Projects Agency
(w skrócie ARPA; agencja rządowa, która powstała wcześniej niż NASA i zajmowała się
planowaniem amerykańskiej przyszłości w kosmosie). Nowoczesna diagnostyka medyczna
wiele zawdzięcza badaniom klinicznym przeprowadzonym w ramach programu kosmicznego.
Po wystrzeleniu pierwszych satelitów ze zdumiewającą szybkością powstał globalny system
telekomunikacyjny,
który
tak
długo
był
marzeniem
autorów
powieści
fantastycznonaukowych. Najprawdopodobniej wszystkie te rozwiązania techniczne i tak by
w końcu powstały, ale trwałoby to znacznie dłużej. A to wszystko dlatego, że wiejski chłopak
spod Smoleńska rzucił wyzwanie najpotężniejszemu państwu na Ziemi”.
Tyle, jeśli chodzi o kwestie techniczne sensu stricte. Pozostaje polityka. Henry
Kissinger twierdzi, że w koncepcji Ronalda Reagana wyniszczenia ZSRR przez wyścig
ekonomiczny nie było nic nowego. Mogły sobie trwać korzystne propagandowo dla obu stron
rozmowy o ograniczeniach liczby głowic atomowych, rakiet takiego czy innego zasiągu, nie
miało to większego znaczenia, skoro trwała konfrontacja kosmiczna. „Gwiezdne wojny”
Reagana były bluffem, ale nie był to też, choć wymagałby od Ameryki niesłychanego,
trudnego do zniesienia, wysiłku finansowego i społecznego, program niemożliwy do
zrealizowania. Technicznie i naukowo była Ameryka przygotowana. Nie stałoby się tak,
a przynajmniej przedłużyłoby się o pokolenie, przyznaje Kissinger, gdyby 12 kwietnia 1961
nie zezłościł się aż tak bardzo przebudzony z błogiego snu prezydent John Fitzgerald
Kennedy. Są wydarzenia, których znaczenia nikt nie jest w stanie zmierzyć, gdy się dzieją.
Kennedy’emu nie śnił się w 1961 upadek komunizmu. Nie wiemy, jakby zareagował Jurij
Gagarin, gdyby się dowiedział, że się do niego przyczynił. Fakty pozostaną jednak faktami.
Wbrew cynicznemu relatywizmowi Gerarda Degroota czy wątpliwościom Dennisa Newkirka
(Almarac of Soviet Manned Spacefight, Houston 1990) ten kwietniowy dzień wstrząsnął
światem.
Przy londyńskim bulwarze The Mall jeszcze w tym 2011 roku ma stanąć pomnik
pierwszego kosmonauty. Z Anglią łączą Jurija Gagarina dwuznaczne z początku
wspomnienia. Przyjechał tam w lipcu 1961 na zaproszenie Związku Zawodowego Hutników.
Oficjalne władze nie miały najmniejszego zamiaru podejmować „czerwonego”. Tłumy
wiwatujące na ulicach wymogły jednak na politykach zmianę stanowiska. Pierwszy przyjął
kosmonautę minister lotnictwa. Ranga w sumie niezbyt wysoka. Na koktajl wtargnęło jednak
około dwóch tysięcy (sic!) dziennikarzy z całego świata. Wielkość władców Albionu, pisał
André Maurois (Disraeli, Paris 1927), polega na tym, że umieją schylić czoło przed
koniecznością. Następnego dnia zaproszony więc został Jurij Gagarin na improwizowane
śniadanie z królową, do pałacu Buckingham. Oboje byli speszeni i spięci. Jarosław
Galwanow, korespondent moskiewskiej „Prawdy” relacjonuje, że kiedy siedli przy stole,
Gagarin, patrząc na kilkanaście leżących przed nim sztućców, zwrócił się lekko spanikowany
do monarchini: „Pierwszy raz zdarza mi się jeść śniadanie z królową Wielkiej Brytanii
i trudno mi się połapać, co do czego służy”. Elżbieta II uśmiechnęła się i odparła: „Panie
majorze, ja urodziłam się w tym pałacu i też mi się te rzeczy ciągle mylą...”. Lody zostały
przełamane. Gagarin dostąpił nawet zaszczytu spaceru z królową po ogrodzie.
Potem było już z górki. Gdzieś pod koniec 1963 rozpił się, zaczął uciekać od ludzi,
sława zamiast go satysfakcjonować, stała się dla niego ciężarem nie do zniesienia. Władza -
Chruszczow został obalony, a nowy car Leonid Breżniew nie miał najmniejszego zamiaru
ułatwiać życia człowiekowi, który był faworytem jego poprzednika - nie zrobiła nic, żeby mu
pomóc. Z wielkiej łaski pozwolono mu wrócić do dawnego zawodu pilota. Tyle że on nie latał
już od lat. Z trzeciego, treningowego lotu już nie wrócił. Dało to oczywiście pole do popisu
wszystkim wielbicielom spiskowej historii dziejów. Wydaje się, że nic z tego. 27 marca 1968
była mgła, widoczność fatalna... Tak nieszczęśliwie skończyło się życie. Pozostała historia.
CLAUDE LÉVISTRAUSS
Baron Jacob Johann von Uexküll, słynny biolog niemiecki, założyciel Instytutu
Badania Środowiska w Hamburgu, poświęcił wiele uwagi pajęczakowi z rzędu roztoczy -
kleszczowi (Ixodes rutinus). Tak, temu właśnie kleszczowi, który jest utrapieniem naszym
i naszych psów podczas wakacji. „Przebieg życia kleszcza - pisze Heimar von Ditfurth (Der
Geist fiel nicht vom Himmel, Hamburg 1976, polskie wydanie Duch nie spadł z nieba,
Warszawa 1981) jest dosyć skomplikowany i pełen ryzyka (...). Zrazu drobne zwierzątko
wdrapuje się na krzak i zatrzymuje na czubku małej gałęzi. Drogę swą odnajduje dzięki
światłu. Nie ma wprawdzie oczu tylko rozproszone skórne receptory światła - ale to
wystarcza. Po dojściu kleszcza na miejsce rusza program: czekać. Przerwać może go tylko
jeden jedyny sygnał: zapach kwasu masłowego, jaki wytwarzają gruczoły potowe organizmu
ciepłokrwistego.
Kleszcz musi więc teraz umieć wyczekać dopóty, dopóki przypadek pozwoli przejść
ciepłokrwistemu zwierzęciu tak dokładnie pod miejscem czatowania, aby roztocz mogła spaść
na jego sierść. Kleszcze w takiej sytuacji potrafią czekać co najmniej osiemnaście lat. Może
nawet o wiele dłużej, do osiemnastu lat bowiem naukowcy je sprawdzali. Przez cały ten okres
zwierzę pozostaje absolutnie nieruchome. Nie pobiera żadnego pokarmu. Spośród
niezliczonych wydarzeń i bodźców zewnętrznych żadne nie docierają, żadne na kleszcza nie
oddziałują. Dopiero jeśli dosięgnie go zapach kwasu masłowego, kleszcz budzi się
z odrętwienia i błyskawicznie spada. W następnej chwili wymacuje w skórze ciepłokrwistego
zwierzęcia wolne od sierści miejsce, w które wwierca swój ryjek. Tym samym zadanie
życiowe spełniło się. W jakiś czas potem odpada, składa jaja, wydaje potomstwo i ginie”.
„Cały bogaty świat otaczający kleszcza kurczy się i zmienia w mizerny twór” - podsumowuje
Uexküll. Innymi słowy, wszystkie właściwości świata redukują się dla kleszcza do obecności
lub nieobecność zapachu kwasu masłowego. U zwierząt wyższych, na przykład psa, kota, czy
kanarka z naszej klatki, postrzegana rzeczywistość świata staje się oczywiście
nieporównywalnie bogatsza, nadal jest jednak cząstkowa i relatywna, „zawsze też - podkreśla
von Ditfurth - jeszcze o wiele uboższa od świata, który postrzegamy my. Pod tym względem
wszyscy w naszych naiwnych wyobrażeniach wychodzimy z całkowicie błędnych założeń.
Rzeczywistość danego gatunku zwierzęcia przybliża się co prawda do przeżywanego przez
nas świata w takim samym stopniu, w jakim wzrasta jego pokrewieństwo z nami. Jest to
powód, dla którego łatwiej nam jest zaprzyjaźnić się z psem aniżeli z ptakiem, z chomikiem
niż z jaszczurką. Ale rzeczywistości rozmaitych gatunków nie pokrywają się nigdy ze sobą.
Także u psa i małpy człekokształtnej większość postrzeganych przez nas właściwości świata
znajduje się poza horyzontem ich rzeczywistości”.
Pisząc o ubóstwie świata postrzeganego przez zwierzęta w porównaniu z człowiekiem,
dokonuje oczywiście von Ditfurth swoistego rachunku globalnego. W poszczególnych
dziedzinach nie może się człowiek z tymiż zwierzętami równać. I tak na przykład zmysł
wzroku jest u ptaków rozwinięty znacznie lepiej niż u człowieka. Dzięki gęstemu ustawieniu
w oku komórek czopkowych i pręcikowych widzą ptaki dokładnie niezauważalne dla nas
małe szczegóły i znacznie szerzej rozróżniają kolory. Tak zwana plamka żółta jest u ptaków
znacznie wrażliwsza niż u człowieka. U myszołowa np. na 1/100 mm
2
jej powierzchni
występuje około 100 komórek zmysłowych, podczas gdy u człowieka tylko 16-20. Zdolność
akomodacji ptasiego oka jest większa niż u nas, np. u kormoranów osiąga 50 dioptrii.
Również adaptacja do różnej siły światła przebiega szybciej. Pies ma z kolei wyżej rozwinięte
od nas zmysły węchu i słuchu. Węchem przewyższają nas nawet żółwie. Jaszczurka odbiera
inny od nas zakres dźwięków; „nie reaguje na głośny dźwięk - pisze Alfred Brehm - który
powstaje wtedy, gdy się uderza w kamień ponad jej głową, ale porusza się natychmiast, gdy
w pobliżu pełznie wśród traw jakiś owad. Można też koło niej głośno mówić czy gwizdać.
Natomiast zareaguje na najlżejszy wywołany przez nas szelest w zeschłej trawie”. Liczne
ptaki przewyższają nas także zmysłem dotyku. Cóż dopiero powiedzieć o nietoperzach,
mających uszy przystosowane do odbierania ultradźwięków wydawanych przez siebie
i odbijających się od przedmiotów otoczenia, co umożliwia im niedostępną człowiekowi
echolokację. Wprawdzie więc w sumie postrzegamy zapewne najwięcej z otaczającego nas
świata, wszelako liczne jego właściwości umykają naszym zmysłom. Von Ditfurth stawia
kropkę nad „i”: „Świat, który postrzegamy, pojawia nam się jako wynik przetworzenia małej
tylko cząstki z góry już nadzwyczaj ograniczonej liczby możliwych bodźców zewnętrznych.
To co postrzegamy, nie jest światem samym. Jest jego odbiciem. A kto pamięta o sposobie
powstania tego odbicia, musi wątpić w doskonałość jego zgodności z oryginałem”.
Nieco zapędził się von Ditfurth w owej niepewnej „doskonałości”. Można i należy
postawić sprawę o wiele brutalniej. Świat postrzegany przez nas jest niepełny, cząstkowy,
chaotyczny. Chciałoby się wręcz powiedzieć „bezsensowny”. Tyle że dla człowieka: „Istotą
rzeczywistości jest sens. Co nie ma sensu, nie jest dla nas rzeczywiste. Każdy fragment
rzeczywistości żyje dzięki temu, że ma udział w jakimś sensie uniwersalnym” (Bruno Schulz
Mityzacja rzeczywistości, w: Proza, Kraków 1973). Że by zaś nadać sens, trzeba
pokawałkowane - scalić, chaotyczne - sklasyfikować, nieuporządkowane - nazwać. Zadanie to
wypełnia kultura. Pisze Konrad Lorenz w Odwrotnej stronie zwierciadła (München 1973,
Warszawa 1977): „Wysoce zorganizowane współżycie przedludzkich prymatów stanowiło
warunek, by integracja funkcji poznawczych mogła fulgurować (skutkować - L.S.) myśleniem
pojęciowym i wraz z nim językiem wyposażonym w składnię oraz dopuszczającą kumulację
tradycją. Umiejętności te wywarły z kolei ogromny wpływ zwrotny na kształt współżycia
ludzkiego. Szybkie rozpowszechnianie się wiedzy, wyrównywanie opinii wszystkich
członków gromady, zwłaszcza utwierdzanie przez tradycję określonych zasadniczych postaw
społecznych i etycznych wytworzyło nowego typu wspólnotę osobników, system żywy
bezprecedensowego rodzaju, którego konstytutywną zasadą jest ów nowy typ życia nazwany
przez nas życiem duchowym (w sensie: ponadfizjologicznym - L.S.). Konkretną realizację
takiego ponadosobniczego systemu nazywamy KULTURĄ”. Pod tym wywodem
austriackiego noblisty podpisać mógłby się każdy strukturalista. Claude LéviStrauss, pomimo
innego punktu wyjścia, antycypuje niejako etologiczną wizję Lorenza. Tyle że od razu ją
uściśla. Cóż to bowiem w praktyce społecznej znaczy owa „fulguracja” (straszne słowo -
L.S.) myśleniem pojęciowym i językiem wyposażonym w składnię? Tyle, mówiąc
najprościej, co NAZYWANIE świata, porządkowanie go słowami łączonymi podług składni.
Człowiek jest stworzeniem społecznym (Lorenz podkreśla to samo, mówiąc o jego udziale
w ”systemie ponadosobniczym”). Nazywanie świata służy więc zarówno klasyfikacji, jak
i komunikacji między osobnikami klasyfikację ową akceptującymi. Narzuca to z góry
nazywaniu rzeczy, które w punkcie wyjściowym jest dowolne, również charakter
obowiązujący. Język jest dowolny i obowiązujący. Co to znaczy? Po kolei.
Dowolność języka to ów niezaprzeczalny fakt, który tłumaczy nam zróżnicowanie
językowe społeczności ludzkich, że zasadniczo (pozwólmy sobie na to uproszczenie) każdej
rzeczy można nadać każde miano. „Motyw dawania sygnałów w stanie przedjęzykowym -
jeśli człowiek kiedykolwiek żył w takim stanie - nie mógł być czynnikiem wykształcenia
języka (...). Język, jeśli w ogóle się «wyłonił», to mógł się wyłonić tylko razem
z człowiekiem, a nie z niego” - twierdzi Helmut Plessner (Wybór pism, Warszawa 1988).
„Łączenie lub rozdzielanie danych postrzeżeniowych zależy od wolnego wyboru układu
odniesienia” - formułuje to samo poniekąd Ernst Cassirer (An Essay on Man, New York
1944). Nie chodzi przy tym, rzecz jasna, tylko o słownictwo. Również o składnię, całą
gramatykę, wszelkie zgoła wzorce pojęciowe. Zaplecza językowe poszczególnych populacji
ludzkich są dowolne, czyli siłą rzeczy różne. Najprzystępniej może tłumaczy to Lee Whorf
(Nauka a językoznawstwo, „Odra” 10/1980):
System językowego zaplecza nie jest po prostu pewnym reproduktywnym narzędziem
wyrażania idei, lecz czynnikiem owe idee kształtującym, programem i przewodnikiem
aktywności umysłowej, analizy doznań i syntezy intelektualnej u każdego z nas. Proces
formułowania myśli nie jest niezależny i racjonalny w tradycyjnym sensie, lecz stanowi
fragment określonej gramatyki i w zależności od niej wykazuje mniejsze lub większe
zróżnicowania. Dokonujemy segmentacji natury tropami wyznaczonymi przez nasze języki
ojczyste. Wyodrębniamy pewne kategorie i typy zjawisk, nie dlatego że wszyscy stajemy
w ich obliczu, wręcz przeciwnie - rzeczywistość jawi się nam jako kalejdoskopowy strumień
wrażeń, strukturę natomiast nadają jej nasze umysły - to jest przede wszystkim tkwiące
w naszych umysłach systemy językowe. Dzielimy świat na części, porządkujemy go za
pomocą pojęć, przypisujemy mu sens w określony sposób, ponieważ jesteśmy
sygnatariuszami umowy, by czynić to tak właśnie a nie inaczej; umowy, która obowiązuje
w naszej społeczności językowej i którą skodyfikowano na wzorcach naszego języka. Umowę
tę zawarliśmy implicite i nigdy nie została ona jawnie podana, ale jej warunki obowiązują
bezwzględnie - nie jesteśmy stanie mówić bez zaakceptowania ustanowionych przez nią
klasyfikacji danych i uporządkowania.
W konsekwencji: „Dochodzimy tu do nowej zasady relatywizmu: postrzegający nie
utworzą sobie tego samego obrazu świata na podstawie tych samych faktów fizycznych, jeśli
ich zaplecza językowe nie będą ze sobą porównywalne”. I odwrotnie, w ramach tej samej
konwencji językowej nasze widzenie świata będzie bardzo zbliżone, a to, co postrzegamy,
w ramach naszej grupy, jako radykalnie lub wręcz rewolucyjnie odmienne, mieszcząc się
w tej samej strukturze, będzie w istocie niezwykle zbliżone, z dalszej perspektywy omal
identyczne. Oddajmy znowu głos Lee Whorfowi:
Nie doszlibyśmy do tej szokującej konkluzji, porównując ze sobą współczesne języki
europejskie i dorzucając do nich łacinę i grekę jako dobre punkty odniesienia. W językach
tych panuje jedność podstawowych wzorców, które na pierwszy rzut oka (nasz! - L.S.) zdają
się zgadzać z logiką naturalną. Uniformizm ów jednak istnieje tylko dlatego, że wszelkie
dialekty indoeuropejskie wykrojone zostały podług tego samego podstawowego szablonu,
wywodząc się historycznie z niegdysiejszej wspólnoty językowej (...). Stąd właśnie wynika
jednomyślność w społeczności dzisiejszych naukowców (...). Jeśli porównamy nasze języki
z chińskim,
semickimi,
tybetańskimi
czy
afrykańskimi,
rozbieżności
w analizie
rzeczywistości stają się bardziej widoczne, a gdy przystąpimy do tubylczych języków
Ameryki, fakt różnego artykułowania rzeczywistości okazuje się zupełnie niezbity. Objawia
się nam w całej pełni relatywność wszystkich systemów pojęciowych, włącznie z naszym
własnym, i ich generalną zależność od języka (...).
Rozważmy parę przykładów. W języku Hopi „błyśnięcie”, „fala”, „płomień”,
„meteor”, „kłąb dymu”, „pulsowanie” są czasownikami - zdarzenia z natury swej
krótkotrwałe nie mogą być niczym innym, jak tylko czasownikami. „Chmurę” i ”burzę”
natomiast obejmuje dolny limit trwania dla czasowników. Hopi dokonują klasyfikacji zdarzeń
wedle typów trwania, co przy naszych nawykach myślowych wydaje się zabiegiem
dziwacznym (...).
Najbardziej zaskakujący jest chyba fakt, że tak dostojne kategorie kultury Zachodu,
jak czas, materia i prędkość, okazują się nie mieć aż tak doniosłego znaczenia dla
konstruowania spójnego obrazu rzeczywistości (...). JęzykHopinp. można by nazwać
językiem bezczasowym (...). Osobliwe właściwości czasu u Hopi sprowadzają się do jego
zmienności w zależności od nadawcy, do braku jednoczesności i do wymiaru zerowego; nie
można mianowicie przypisać mu liczby większej od jedności. Hopi nie mówią „zostałem pięć
dni”, lecz „wyjechałem piątego dnia”. Wyraz odnoszący się do tak rozumianego czasu,
odpowiednik naszego „dnia” nie występuje w liczbie mnogiej. Czasownik Hopi nie
wprowadza odróżnienia teraźniejszości, przeszłości i przyszłości zdarzenia samego w sobie,
natomiast wskazuje zawsze rodzaj prawomocności, jaki przysługuje sądowi wedle intencji
nadawcy: A. czy jest to relacja zdarzenia, B. czy jest to przewidywanie, C. czy jest to
uogólnienie lub sformułowanie jakiegoś prawa na temat zdarzenia. Sytuacje, w której
nadawca i odbiorca kontaktują się ze sobą w obrębie tego samego pola obiektywnego, dzieli
język angielski, jak wiele innych języków, na dwa typy okoliczności, zwane przez nas
odpowiednio teraźniejszością i przeszłością. Ten podział okazuje się niekonieczny.
Gramatyka Hopi umożliwia również odróżnienie zdarzeń monumentalnych, trwałych
i powtarzających się oraz sygnalizowanie stadium, w jakim znajduje się opisywane zjawisko.
Rzeczywistość daje się więc ująć bez uciekania się do wielowymiarowego czasu. Co stałoby
się z fizyką stworzoną wedle takich kategorii i pozbawioną symbolu „t” (t = czas - L.S.)
w swych równaniach? Jak sądzę, byłaby to fizyka równie dobra, choć wymagałoby odmiennej
ideologii i, być może, odmiennej matematyki.
Jakkolwiek jednak systemy językowe byłyby odmienne i dowolne, to - powtórzmy -
raz utworzone stają się kategoryczne i obowiązujące. Oznacza to, że poszczególne grupy
ludzkie muszą postrzegać i formułować świat inaczej, nieraz diametralnie inaczej.
„Klasyfikacja jest jedną z podstawowych cech mowy - pisze Ernst Cassirer (op. cit.). - Sam
akt nadania nazwy należy do procesu klasyfikacji. Nadanie nazwy przedmiotowi lub
czynności oznacza podciągnięcie ich pod pojęcie pewnej klasy...”. „Każdy rzeczownik
klasyfikuje, każdy przymiotnik porównywa” - sekunduje mu Philip Bagby (Kultura i historia,
Warszawa 1975). Tworzenie zaś klas, poddawanie słów gramatyce, jest właśnie
porządkowaniem świata w celu nadania mu harmonii i sensu. LéviStrauss twierdzi
kategorycznie: „Język jest najdoskonalszym ze wszystkich przejawów porządku kulturowego,
tworzących systemy na tej czy innej zasadzie. I jeśli chcemy zrozumieć, czym jest sztuka,
religia, prawo, a może nawet i kuchnia lub zasady uprzejmości, należy rozumieć je jako kody,
utworzone przez artykulację znaków, według modelu lingwistycznego porozumiewania się.”
(Georges Charbonier, Rozmowy z Claude LéviStraussem, Warszawa 2000). Musimy bowiem
zdać sobie sprawę, że każ da klasyfikacja jest swoistą zbrodnią na rzeczywistości. Barwy są
wrażeniami
wzrokowymi
wywołanymi
widzialną
częścią
promieniowania
elektromagnetycznego. Ich spectrum jest ciągłe. Wyodrębnianie z niego barw: czerwonej,
zielonej, niebieskiej... ciągłość tę kaleczy i sztucznie rozrywa. Przy czym w zależności od
systemu językowego rozrywa i kaleczy różnie. Indianie Nutka nie rozróżniają na przykład
zielonego i niebieskiego, w podstawowej grupie ich barw wymieniają natomiast szereg żółci.
Język polski wyodrębnia tylko parę rodzajów śniegu: śnieg, szron, szadź, bryja. Język
Eskimosów ujmuje natomiast w odrębne kategorie rodzajów śniegu kilkadziesiąt. Gdzie więc
Polak przechodzi ze śniegu mniej sypkiego, na bardziej sypki, ale z grubsza ten sam śnieg, dla
Eskimosa na tym samym odcinku drogi zmienić się mogą imiona świata. To język każe nam
rozróżniać krzew od drzewa (gdzie jest niby jakościowa różnica?), kamień od głazu, rzekę od
strumienia, dzieciństwo od młodości...
To język organizuje nasze postrzeganie i formułowanie świata, a w konsekwencji -
naszą sztukę, religię, prawo... Stawiając tutaj właśnie kropkę nad „i”, dokonał Claude
LéviStrauss swoistego „przewrotu kopernikańskiego” w naukach społecznych. Jest to
porównanie w pełni uprawnione. Kant uznał za „kopernikańskie” odwrócenie sposobu
myślenia, przejście od sądu, że doświadczenie umożliwia pojęcia, do zasady, że przeciwnie -
pojęcia umożliwiają doświadczenia. Odwrócenie sposobu widzenia LéviStraussa jest
w istocie podobne. Skoro bowiem jesteśmy związani w naszym postrzeganiu świata pewną
nieuświadamianą umową, poza którą wyjść nie umiemy i w ramach której myślimy,
tworzymy i działamy, oznacza to - niechaj dosadne uproszczenie podkreśli dobitność zasady -
że nie człowiek tworzy kulturę, ale kultura człowieka! Innymi słowy, powtórzmy do
znudzenia, kochamy się, wierzymy, tworzymy, organizujemy życie społeczne etc. w ramach
pewnego kokonu, pewnego zbioru dyrektyw, wynikłego z takiego a nie innego postrzegania
świata.
Teoria Kopernika doczekała się setek poprawek i uzupełnień, podobnie jak filozofia
Kanta. Tyle że nie było już odwrotu. Zaczęliśmy inaczej myśleć i inaczej spoglądać na świat.
Podobnie jest z rewolucją LéviStraussa. Będziemy ją rozwijać lub ograniczać, rozbudowywać
i poddawać korektom. Nasze myślenie nie będzie już jednak nigdy takie samo. Dlaczego
rozdziałem tak innym od poprzednich chcę zakończyć tę książkę? Claude LéviStrauss zmarł
ledwie rok temu. Jest więc naszym współczesnym. W kolejnych książkach mogliśmy na
bieżąco śledzić rozwój jego myśli. Wielu to nawet robiło. Ja sam zafascynowałem się jego
pracami już czterdzieści lat temu. Ale nawet teraz, po jego śmierci, nie dotarło do nas chyba
w pełni, jakim był tytanem. Spoglądamy w przeszłość i patrzymy ze zdziwieniem, jak jedne
zdarzenia zostały przecenione, inne niedocenione. Ale dzieje polityczne, intelektualne,
społeczne toczą się nadal. I znowu znaczenie jednych rzeczy nadwartościujemy, innych, ileż
istotniejszych, nie zauważamy. I chociaż nie ma na to sposobu, wynika jednak przesłanie.
Banalne i naiwne - że warto się czasami zadumać. Nawet nad głupim kleszczem. LéviStrauss
się nim nie zajmował. Ja go tu wsadziłem, żeby uprzystępnić jego tezy, do których dochodził
zupełnie innymi szlakami. Jak jednak wiadomo, wiele dróg prowadzi do Rzymu. I ta przez
Krym i nawet przez karczmy babińskie. Można wybierać różne ścieżki, ale i tak dojdziemy
chyba na końcu do wniosku, iż jesteśmy spadkobiercami żołnierzy spod Valmy, a rycerzom
spod Poitiers tak wiele znowu nie zawdzięczamy, zaś osiągnięcia zapomnianego Kozaka
Jermaka okazały się trwalsze od Gruzina Stalina. Chociaż sam Jermak nie miał zielonego
pojęcia o dalekich skutkach swoich działań, podobnie zresztą jak Joanna d’Arc czy nawet
Henryk VIII. Taki jest już ten świat i dlatego żyć na nim tak ciekawie, że aż odchodzić
szkoda.