Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
ROMAN WARSZEWSKI
RUCHOME PIASKI
i inne opowiadania
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower
Press, Gdańsk 2000
4
POCZĄTEK POGONI
Zdarzyć się to mogło tylko o tej porze roku, gdy świat jest pełen nudy, a nuda się skrapla, a kro-
ple szarzeją, a szarość jest wszędzie – czyli jesienią. Bo wiosną szlibyśmy ze wzrokiem zawieszo-
nym na wysokości chyżych dziewczęcych piersi; zimą mrużylibyśmy oczy, broniąc się przed szar-
piącą je zewsząd bielą; a latem – cóż latem... – latem najprawdopodobniej wcale by nas tu nie było:
gnalibyśmy gdzieś pośród gór, jezior lub żywicznych lasów i korzystalibyśmy ze szkolnych waka-
cji. A trzeba było, byśmy szli tak jak teraz – zgarbieni, oganiający się od strug deszczu, ze wzro-
kiem wbitym w żwir, w piach, w ziemię, w kałuże. Byśmy szli, kurcząc się w sobie, byśmy szli,
myśląc tylko o jednym – jak zamienić się w małe kuleczki, które potrafią kluczyć swym pląsem
między jedną kroplą a drugą, lub – najlepiej – jak zmienić się w coś jeszcze mniejszego, w coś cze-
go w ogóle nie ma.
Przechodziliśmy właśnie nieopodal żwirowni. Duży siłował się z wyginanym wiatrem i desz-
czem parasolem, klął to na pogodę, to na złe stopnie, które czekały na nas w szkole. Ja nie chciałem
być gorszy i mężnie wtórowałem mu w tym gdakaniu, lecz tak naprawdę od paru dobrych chwil nie
byłem już tu obecny – przemierzałem knieje pomysłowości i przetrząsałem krzak za krzakiem do-
kładnie tak samo, jak szuka się grzybów. Ale grzyby jest dużo łatwiej znaleźć niż to za czym w tej
chwili się rozglądałem. Nie, nie szukałem żeń-szenia ani czterolistnej koniczyny. Szukałem czegoś
całkiem innego. Szukałem powodu, żeby nie musieć iść do szkoły, żeby teraz zaraz móc zawrócić
w pół drogi; by dalej móc spać, wstać dopiero gdzieś koło południa, nie mnożyć, nie dodawać ani
nie odmieniać, ale aż do wieczora marzyć i robić tylko swoje.
Czasu pozostawało coraz mniej: Dwa, może trzy zakręty, potem koniec – szkoła. Nuda. Smutek.
Katastrofa. „Co robić? Co robić?” – rozpacz coraz mocniej łapała mnie za pięty. Jeszcze raz w po-
płochu przebiegałem odległe rewiry i zbite zarośla, w których dobre pomysły zwykły robić za dzi-
kiego zwierza. A tu nic! „Pomór!”, „Zdrada!”, „Epidemia!” – myślałem, czując na języku cierpki
5
smak rozczarowania. I jeszcze raz wzrok uciekał mi na boki: I jeszcze trochę szansy, jeszcze odro-
bina nadziei. A tu nadal nic – aż dudni, tak pusto! I właśnie wtedy, w tej piołunowej chwili, nie-
spodziewanie wydało mi się, że pośród spadających na ziemię kropel dostrzegłem iskrę lub coś, co
– jeśli nią nie było – mogło być tylko kamieniem składającym się z wymytego deszczem światła...
Ależ skąd! – normalnie nie zwróciłbym na to wcale uwagi, teraz jednak postanowiłem kurczowo
uchwycić się tej ostatniej deski ratunku. Przez myśl przemknęło mi tylko niepokojące pytanie:
Czy... – czy to też mógłby być powód?, i szturchańcem przerwałem gderanie dobiegające spod ko-
puły parasola.
– Zobacz! – zawołałem do Dużego. – Zobacz!
Sam stanąłem jak wryty. Stałem, patrzyłem i nie mogłem od tego oderwać wzroku, a ono – to
coś, to podłużne, błyszczące i nieco rozmyte – leżało przede mną nie dalej niż dwa kroki. Trzeba
się było tylko nachylić.
„Jak oko ryby” – pomyślałem i zaraz przyszło mi do głowy, że nie było to zbyt mądre porówna-
nie: przecież nigdy nie widziałem rybich oczu luzem! Lecz musiałem chyba nawet to powiedzieć
na głos lub myśl ta na tyle była intensywna, że bezwiednie począł się z niej szept. Duży bowiem
potwierdził słowa, których ja jeszcze nie zdążyłem wypowiedzieć i które dopiero gdzieś między
nami wisiały.
– Masz rację! – wykrzyknął. – Naprawdę! Jakby rybie oko! Jakby...
Przysiadłem. To coś nie miało ani szerokości, ani długości i było jakby zakrzepłym kawałkiem
migotliwego światła. Wypełniała je i czerń, i biel, i czerwień, a między ich urywanymi błyskami
przezierał żywo iskrzący się błękit... Tak! Ależ tak! Po chwili wahania dłużej nie było można już
wątpić: Barwy te – te w środku – jakby ze sobą zlewały się, walczyły... To wgryzały, wczepiały się
w siebie, popychały łokciami, to znów jedna drugiej nie chciały zejść z drogi i – zapewne podstę-
pem – prosto w tors starły się wbijać wyostrzony sztylet z samej siebie...
Szybkim spojrzeniem porozumiałem się z Dużym, choć – prawdę mówiąc – wcale nie musiałem
tego czynić. Z góry wiedziałem, że na jego twarzy odnajdę swoje własne, najtajniejsze myśli. Było
bardziej niż jasne, że nie możemy tu tego pozostawić! Jakże by inaczej?! Pomyślcie – deszcz, roz-
pędzone samochody, kpiny ordynarnych przechodniów...; było jasne, że musimy dlań znaleźć ja-
kieś wygodniejsze, bardziej odpowiednie miejsce!
Rozfalowani, roztańczeni, rozśpiewani – do domu wracaliśmy na najdłuższych, na najszybszych
nogach. Był to bardziej lot niż bieg, bardziej łopot skrzydeł niż podskoki: lot-triumf, lot-
zwycięstwo, radość, radość, radość! Cali byliśmy w zachwycie, a zachwyt ten zmieniał się w żagiel
– gdy nadbiegał wiatr; gdy siekł zaś deszcz – to w parasol i w wiosło. Zdarzył się cud i powód –
tak!, tak! – znalazł się (co najdziwniejsze!) wśród kałuż i kamieni – hurra! – na samym środku dro-
6
gi! Bez tchu, bez przystanku, bez opamiętania – wiedzieliśmy na pewno i myśl ta wrysowywała w
nas teraz swe karkołomne piruety – nuda, strach i dwóje na dziś – a może i na jutro! – niechybnie
zawisną na kołku!
To przez ten tumult matka powitała nas w progu. Już, już zaczynała grozić, pomstować, zała-
mywać ręce... Lecz naszym radosnym jazgotem – jak piachem rzuconym pod wiatr – zacięło
wprost w twarz, w usta, w oczy. Nie doszła do słowa, nie miała szansy. Zapytała tylko:
– A szkoła?
– Jutro! Jutro! – zawołaliśmy chórem. – Dziś mamy święto! Zobacz!
Ono leżało na dłoni Dużego i znów wyglądało jak kamień z wymytego deszczem światła, a le-
żąc tak, wciąż namawiało do tańca, zachęcało do biegu, do dalszego lotu... Cóż innego mieliśmy
uczynić? Ruszyliśmy przed siebie, w popłochu.
Chodzenie po świecie. Czy może istnieć piękniejsze zajęcie?! Powiedzcie! Mam na myśli to
chodzenie, które nie jest ani głuche, ani puste w środku jak murzyński bęben, lecz wypełnione sa-
mym sobą, a nadto wieloma innymi rzeczami; chodzenie z tych chodzeń aż po utratę tchu i pamię-
ci, chodzenie po świecie z najszerzej otwartymi oczami...
Cały dzień biegaliśmy od chaty do chaty, odszukiwaliśmy znajomych, na podwórkach spojrze-
niem jak haczyk wyławialiśmy kolegów. Już z naszych twarzy, gestów, z całego przyczajenia wi-
dać było, że mamy do powiedzenia coś niezwykle ważnego. Lecz my wcale nie mówiliśmy. Bo
gdybyśmy chcieli mówić i opowiadać, musielibyśmy czynić to w taki sposób jakby dopiero przed
chwilą wymyślono i język, i litery, i świat – jakby wszystko wokół było jeszcze młode i świeże
niczym owoc dopiero co zerwany z drzewa. A nam – ależ skąd! – takie trudy nie były przecież w
głowie! Postępowaliśmy inaczej: ono spoczęło na dnie kartonika wyściełanego miałkim, drobnym
piaskiem i trocinami, a my za każdym razem uchylaliśmy tylko jego wieko i podsuwaliśmy tę
wieczną iskrę przed oczy niedowiarków. A potem uszy nasze syciła ta pełna cisza – cisza-
barokowe sklepienie, które choć jest ciszą – brzmi, brzmi najprawdziwiej i trwa jak chwila, gdy
brak jest słów i na moment w próżni milknie nawet najsłabsze westchnienie.
Nikt nie wiedział, co to jest, nikt nie próbował nawet na to pytanie odpowiedzieć. Za to wielu
chciało opędzić się od nas gestem podobnym do tego, jakim człowiek ogania się przed natręctwem
muchy. I gest ten zaczynał się już w nich jakimś nagłym skurczem w okolicach barków, po czym
jednak – gdy wieko unosiło się i z wolna odsuwało – grymas ów wędrował wyżej i wyżej i tu – na
wysokości grdyki – rozwijał swe skrzydła, te zaś niosły go jeszcze dalej, by między ustami a nosem
mógł się on rozlać szerokim, dziecięcym wręcz uśmiechem.
Najbardziej praktyczni z naszych przyjaciół uważali, że powinniśmy wznieść na środku wsi
okrągły, sporych rozmiarów namiot, by móc doń ludzi wpuszczać tylko za opłatą i tajemnicę z pu-
7
dełka pokazywać bez względu na szarugę i słotę. My jednak – Duży i ja – rad tych nie chcieliśmy
dosłyszeć i dziwiliśmy się tylko, jak można wpadać na aż tak kuglarskie pomysły. Gdybyśmy po-
trafili połykać ogień, dokładnie tak jak pije się mleko, lub gdyby skóry naszej nie chciały się imać
najostrzejsze noże... kto wie?, może wtedy? Teraz woleliśmy jednak to, co czynić zaczęliśmy w
pierwszym odruchu, bez zamykania tego w jakieś zbyt konkretne zamierzenia, czy słowa. I chodzi-
liśmy, chodziliśmy – bo czyż może istnieć coś piękniejszego od chodzenia po świecie?! Chodzili-
śmy, a wielu – z wrażenia, jakie robiło na nich to nasze przedziwne światełko, ta iskra, która jak
nieopierzony pisklak leżała pośród pyłu i trocin – chciało chodzić razem z nami. Chodziliśmy od
chaty do chaty, chodziliśmy i chodziliśmy. Chodziliśmy do wszystkich oczu i twarzy, a one witały
nas zawsze już w progu i szczerze – choć w deszczu – słonecznie mówiły, nieraz wykrzykiwały:
„och jak dobrze! Jak dobrze, że jesteście!”.
Czy w tej kropli blasku była jakaś siła? Jakaś moc, o której można by powiedzieć „inna”? Nie
wiem, nie wiem i pewnie nigdy się już tego nie dowiem... Nade wszystko jednak było w niej nie-
ustające, jakieś świata przejrzyste objawienie. Bo radość i śmiech odnajdywaliśmy teraz tam, gdzie
ich dotąd wcale, ale to wcale nie było, a na nasze plecy szerokim strumieniem wylewać się poczęło
poklepywanie ludzkich rąk – również nam przedtem nieznane... Ależ skąd! Nie był to żaden
deszcz! Deszczu też w ogóle nie było! Był tylko spadający z nieba – prawda, nieco mokry – miał
rzęsistego srebra!
Srebro – to raz, dwa – to bumerang; bumerang ze słów, bumerang ze zdziwienia: „jak myślicie,
co to jest?” – nieustannie nas rozpytywano. „Skarb”? „Szczęście”? „Szczęście”? – w głosie Dużego
najpierw dawało się słyszeć zaskoczenie. Szliśmy, tańcząc szliśmy dalej, a Duży powtarzał:
„Szczęście”?, potem milczał nadal. „Nie wiem” – pośród chodzonego pląsu w końcu dobiegł mnie
jego mamrot. „Naprawdę, nie mam pojęcia, ale – wiecie? – sądzę, że to jakaś bardzo ważna rzecz...
Może coś, dla czego jeszcze nie wymyślono nazwy; coś, czego nie ma, co dopiero będzie...”
Przed snem znaleźliśmy mu odpowiednie schronienie. Na podwórku, w komórce, między bel-
kami, tkwiła szpara jak ulał na szerokość naszego pudełka. Tu, w półmroku, jeszcze wyraźniej było
widać, że to iskra – iskra, która – jeśli do niej zbliżyć twarz – choć z wierzchu zastygła, w swym
wnętrzu żyje, pręży się mruga i drga. Poświata jej tworzyła luźno rozrzucony, świetlisty snop, ten
zaś był czymś więcej niż zużytym i przetartym do podszewki słowem: bo rzeczywiście! – ukośnie-
złociste światło, oprócz aury, dawało kilka kropel łagodnego – właśnie! – słomianego ciepła!
Nazajutrz w szkole – niestety!, a spowodowała to bardziej czujna niż zwykle nasza matka – ża-
den z nas nie miał odrobionych lekcji. Duży najpierw unikał mojego wzroku, potem jednak jakby
podjął jakąś decyzję i odnalazł mnie pod kasztanowcem w czasie najdłuższej przerwy. Bez namy-
słu oddarł pół swojej kanapki z serem i zanim zdążyłem się zorientować, smaczny kęs poczułem na
8
języku. Teraz już wiem! – chciał, bym przez pełne usta nie mógł wydusić z siebie słowa: Jakby w
pośpiechu powiedział, że pod wieczór musimy się spotkać, na krańcu wsi, ale pamiętaj, koniecznie!
Zaraz potem wstał, wymieszał się ze szkolnym jazgotem i przepadł.
Był pierwszy na miejscu schadzki. Gdy nadszedłem, bez słowa ruszył przed siebie. Czułem, że
ma to być ważna rozmowa. Cały czas napięty szedłem pół kroku za nim i nie wiedząc, co zrobić ze
spłoszonymi myślami, liczyłem metry, które dzieliły nas od ostatnich zabudowań. Gdy byliśmy już
na tyle daleko od skraju wsi, że nikt na pewno nie mógł nas usłyszeć, przysiedliśmy na ziemi. Wy-
pełniało mnie podskórne przyczajone drżenie. Duży też był jakiś nieswój i zasępiony; siedzieliśmy
już sporą chwilę, wokół robiło się coraz ciemniej, a żaden z nas nie miał ochoty rozpocząć.
– I co? – nie potrafiłem już dłużej wytrzymać.
– Właśnie – podchwycił skwapliwie. Zaraz potem umilkł; dopiero po chwili wykrztusił z wido-
mym trudem: – Właśnie, co dalej z tym zrobimy?
Więc jednak się nie myliłem – o to chodziło. W głowie poczułem pustkę, która z wolna zaczęła
zmieniać się w szum.
– Nie wiem – bąknąłem pod nosem. – Naprawdę, nie wiem – powtórzyłem. I potem jeszcze raz:
– Nie wiem, jakby na przekór temu, że przez ułamek sekundy wydawało mi się, że już mam pewien
pomysł, ideę, która była we mnie jak wzbierające ciepło. Wtedy złapał mnie gwałtowny skurcz –
twardy okruch przerażenia utkwił mi gdzieś w okolicach gardła i choćbym chciał powiedzieć coś
całkiem innego, potrafiłem wykrztusić tylko owo „nie wiem!, nie wiem!”, które powtarzałem tak
długo, aż pomysł, ta idea... – aż przepadła tam, skąd przybyła, a ciepło rozpłynęło się i znikło.
Duży nic nie odpowiedział. Milczał; wydawało mi się, że dokładnie zrozumiał to, czego tak bar-
dzo się przeląkłem, a co chciałem przed nim zataić – trwał jednak nieporuszony. Rozmowa nagle
się wyczerpała. Zawisła jak luźny łachman, a my – milcząc – musieliśmy patrzeć, jak wiatr gałga-
nem tym powiewa raz w tę, raz w drugą stronę. Po następnej chwili cała nasza uwaga skoncentro-
wana już była na zapadającym zmroku i wietrze. Wraz z opadającą jak kurtyna nocą poczuliśmy na
sobie drobne, niezliczone ręce deszczu. Gdy dżdżowi przybyło gwałtowności i muskulatury, ruszy-
liśmy przed siebie. On skręcił w pierwszą przecznicę, ja dalej poszedłem prosto. Na kilka kwadran-
sów straciliśmy się z oczu.
Wieczór ciążył mi jak topór nad głową skazańca. Nigdzie nie potrafiłem usiedzieć na miejscu, w
tę i z powrotem nosiło mnie po wszystkich piętrach domu. Ale ja dobrze wiedziałem, że wszystko
to to tylko pretekst i aż śmieszyły mnie zabiegi, które wymyślałem sam dla siebie, by następnie
samemu przed sobą podrygiwać i udawać, że nic się nie stało, że tak po prostu musi być. Był to
pretekst, żeby co jakiś czas znaleźć się w pobliżu komórki; by udawać, że jeszcze się waham i niby
od niechcenia uchylać krzywe, źle naoliwione, skrzypiące drzwi.
9
Ono było na swoim miejscu, między belkami, pod powałą. Wprawnym, choć ostrożnym ruchem
unosiłem wieko pudełka, a na jego dnie tkwiła iskra tląca się małym, potrójnym płomykiem. Każdy
z nich jakby podtrzymywał, wspierał dwa pozostałe, tak że zlewały się one w jedną jaśniejącą
plamkę. Chwilę wpatrywałem się w nią, zbliżałem do niej twarz, jej światło czułem na policzkach,
potem na palcach wymykałem się na podwórze i pogrążałem się w ciemną zupę mroku, by za mo-
ment przyciągany nieznaną siłą znów powrócić i sycić się na przemian to żółcią, to bielą, to błęki-
tem.
Ostatni raz wybiegłem na podwórko już w piżamie, gdy byłem gotowy do snu. Na prawo i lewo,
w górze i w dole – wszędzie – pogrążona w mroku ręka szerokim gestem rozlewała noc. Dlatego
też nie mogę być pewny i nie mógłbym przysiąc bez zająknięcia, bez drżączki; wydawało mi się
jednak, że nieopodal szopy dostrzegłem skradającą się na wyciągniętych nogach chudą sylwetkę
Dużego. Natychmiast zawróciłem; natychmiast. Nie chciałem, żeby zorientował się, że go widzia-
łem, zresztą po co sam miałem rzucać mu się w oczy. O tej porze? W tym stroju? Na dodatek wła-
śnie tu?
Bez żalu wracałem w objęcia pościeli – pod poduszką, mrużąc filuternie oczy, oczekiwała mnie
suta porcja codziennego wytchnienia. Zaraz też zagarnął mnie sen, choć nie na długo. Zbudziłem
się w trzy czwarte nocy. Dom już spał w najlepsze, spały też meble; sądzę, że abażur lampy zwisa-
jącej na środku sufitu spał również, bo poprzez otaczającą mnie czerń nie potrafiłem go dostrzec.
Znałem te przebudzenia, które wraz z sobą zawsze niosły coś nieuniknionego. Chwilę leżałem
jeszcze, by się upewnić, a razem z pewnością zbierała we mnie ta rześkość i świeżość, z którą zwy-
kle staramy się zdążyć na leżący poza wstęgą nocy dzień następny. Potem cichaczem zsunąłem się
z posłania, starałem się nic nie ważyć, lub ważyć jak najmniej, chciałem stąpać, nie dotykając
podłogi. Gdybym miał większą wprawę...! Ale niestety – co krok truchlałem, przeczuwając jakiś
zgrzyt, pisk, zdradliwe skrzypnięcie. Aż prześlizgnąłem się przez szparę uchylonych drzwi.
Ta czerń, ten kęs nocy wciśnięty między ściany, który miałem teraz przed sobą – był drugim po-
kojem. Nie widziałem ani fortepianu, ani krzeseł, ani kawałka innych mebli, nieomylnie czułem
tylko ich oddech na twarzy. Jeszcze dwa metry i pochyliłem się nad tapczanem Dużego.
Nie spał. Już sporą chwilę musiał oczekiwać mojego nadejścia, bo poprzez otaczającą nas ciem-
ność oczy błyszczały mu niecierpliwie. I tym razem potrafiliśmy się porozumieć bez słów; wystar-
czyły gesty, które zaraz połykała noc. Szybkim, prawie bezszelestnym ruchem wyskoczył z łóżka.
Wtedy spostrzegłem, że zgiętym ramieniem do piersi przyciska dobrze mi znany tekturowy prosto-
padłościan; drugą ręką złapał moją dłoń.
– Szybko! – syknął i pociągnął do przodu.
10
Nie tyle szliśmy, co biegliśmy. Mimo ciemności bezbłędnie trafiliśmy w drzwi, rozpoznawali-
śmy klamki, omijaliśmy ostre kanty mebli. Przez moment zdawało mi się nawet, że mam za-
mknięte oczy, lecz to, co przesłaniało mi świat, to wcale nie były powieki, a ciemność. Po bardziej
miękkim powiewie poznałem, że jesteśmy już na schodach. Lekkim krokiem, wciąż trzymając się
za ręce, pięliśmy się ku górze. Trwało to tylko sekundy, najwyżej minutę. Potem otoczył nas za-
pach starych bierwion. „To strych” – pomyślałem. Dotarliśmy do ostatniej kondygnacji – nad nami
były już tylko żebra dachu.
Zatrzymaliśmy się zadyszani, chcieliśmy przyzwyczaić oczy do panującego tu jeszcze bardziej
gęstego mroku. Próbując zapanować nad rozhukanym oddechem, rozglądaliśmy się wokoło i do-
piero, gdy wzrok nasz padł na ostro odcinający się od tła prostokąt jaśniejszego fioletu, zrozumieli-
śmy, czego szukamy.
Okno!
Skinął głową, a ja zrozumiałem to jako rozkaz. Z całej siły natarłem na jaśniejącą przed nami
plamę. Klamka najpierw nie chciała nawet drgnąć, potem jednak z wolna zaczęła ustępować.
Wreszcie okno puściło. Chłodna czerń chlusnęła nam prosto w twarz.
Dotąd nie było wiadomo, co nastąpi dalej, teraz jednak wszystko nagle stało się jasne. Tekturo-
we wieko spadło na podłogę, a my pochyliliśmy się nad wnętrzem pudełka i wydobyliśmy zeń to
coś, co leżąc na wymoszczonym piaskiem dnie, jaśniało teraz coraz bardziej intensywnym, szkar-
łatnym płomykiem.
Był to płomień, który nie parzył, lecz grzał; który wszystkie barwy tęczy stapiał w podszytą
czerwienią, równo nasyconą żółć. Długą chwilę trwaliśmy w milczeniu, pozwalając, by ten pełza-
jący języczek lizał nam palce, a im bardziej zanurzaliśmy w nim nasze dłonie, tym bardziej czuli-
śmy coraz szybszy, wzbierający w nim puls.
Nie mogłem mieć już wątpliwości, co się zaraz stanie. Poczułem to każdą fibrą nerwów, każdym
najcieńszym ludzkim fiszbinem. Wypełniła mnie nieznana lekkość, a jednocześnie w oczach zakrę-
ciły się łzy. I rzeczywiście – to co nastąpiło – stało się nagle, na dodatek – jakby na dany nam przez
kogoś sygnał czy znak: Silnym wyrzutem cisnęliśmy to trzymane w dłoniach coś przed siebie, a
ono – na ten moment, gdy wstrzymaliśmy oddech – zawisło nieruchomo nad naszymi głowami, by
zaraz potem zapaść się w ciemność.
My zaś staliśmy dalej.
Staliśmy nieruchomo i długo, a stojąc tak, nie musieliśmy nawet spojrzeć na siebie, aby zrozu-
mieć, że oto zdarzyło się coś niezmiernie ważnego. Zrozumieliśmy, że od teraz wszystko będzie
inne – większe, jaśniejsze i bardziej przejrzyste. Że drzwi do naszych domów będą szersze, szafy
potężniejsze, a podłogi mocniejsze. A wszystko to po to, by tęsknota za tym co poszybowało w noc
11
zawsze mogła być razem z nami i by – aż po kres – można o tym myśleć, rozmawiać, o tym śnić i
gonić, gonić i wciąż to gonić.
12
RUCHOME PIASKI
Dzień rozpoczynałem od regularnych ruchów szczotką o przedłużonym trzonku: mimo upałów
byłem zmuszony do spędzania nocy przy szczelnie zatrzaśniętych oknach, zdając się wyłącznie na
wentylator mielący zastałe powietrze sypialni. I to jednak niewiele pomagało – nie wiadomo jak,
ale piasek przedostawał się do wnętrza i równomierną warstwą zaścielał dywan. Chcąc nie chcąc,
w takt prognozy pogody nadawanej przez radio wykonywałem więc coporanną gimnastykę – serię
przysiadów i skłonów ze szczotką o kilkakrotnie przedłużonym trzonku.
Powiem szczerze: wcale nie zwracałem na to początkowo uwagi. Był to najpierw „przecież”,
„tylko” i „po prostu” zgrzyt piasku pod podeszwami kapci. Skłonny byłem uznać ów piach za coś,
obok czego żyłem już od wielu lat, nie zdając sobie sprawy z jego istnienia. A teraz – cóż... więcej
czasu, urlop spędzany na własnym balkonie – uczuliłem się na wszelkie zgrzyty i szelesty, nad któ-
rymi zwykle przechodziłem do porządku dziennego; dostrzegać zacząłem też piach. Tymczasem –
codzienne wymachiwanie miotłą przedłużało się. Wygarniałem coraz znaczniejsze ilości piasku, by
po kilku dniach zdać sobie sprawę, że już na pewno nie można ani „przecież”, ani „po prostu” mó-
wić o garściach kurzu. Były to już całe wiadra sypkiego, pustynnego pyłu przywodzącego na myśl
wspomnienie upalnego lata i plaży; wiadra, z którymi kilkakrotnie zbiegałem na półpiętro do zsypu
na odpadki.
Gdyby kazano mi odpowiedzieć na pytanie – dlaczego tak długo lekceważyłem zwiastuny tego,
co miało nastąpić w kilka miesięcy potem, odpowiedziałbym, że zapewne dlatego, iż były one led-
wie wielkości ziarna piasku. Także ich arogancja, brak mimikry, nieskrępowanie i wszechobecność
na każdym dosłownie kroku nie pozwalały przypuszczać, byśmy mieli do czynienia z dyskretnie
podpełzającym przeciwnikiem. Zjawisko to – bo chyba właśnie ten termin jest najodpowiedniejszy
– narastało stopniowo, bez zrywów i przyspieszeń, imitując naturalność, sugerując przekonanie o
jego rychłym odwrocie. I gdy nawet jeszcze teraz staram się z uwagą spojrzeć wstecz, mimo woli
13
ulegam tej samej sugestii i natychmiast pojawia się myśl: być może już dwa lata temu okres pory-
wistych wiatrów z południa trwał dłużej niż w poprzednich sezonach; być może już wtedy pustyn-
ne okruchy przyniesione upalnymi podmuchami były bardziej kanciaste od kurzu normalnie niesio-
nego wiatrem; być może już wtedy ich krawędzie przypominały ostrza małych sztyletów. Lecz to
wszystko spekulacje, domysły. Najwyższy czas, byśmy przeszli do faktów.
Prognozy pogody zgodnie stwierdzały, że tego roku lato będzie wyjątkowo upalne. Jakby temu
na przekór, stan odrętwienia, w który wpadałem, a następnie utkwiłem, nie mogąc się zeń wydo-
stać, uniemożliwił mi podjęcie decyzji, jakie normalnie winny zapadać o tej właśnie porze roku.
Kluczyłem między pobliskim biurem podróży, opiniami kolegów oraz kawiarnianym stolikiem i
nie potrafiłem rozstrzygnąć, w jaki sposób zagospodarować kilka tygodni urlopu będącego do mo-
jej dyspozycji. Koniec końców było już za późno, by myśleć o jakimś wyjeździe i decyzję za mnie
podjęły same okoliczności – miejscem dorocznego wypoczynku miał być mój balkon, który spe-
cjalnie na tę okazję wzbogaciłem o nowo nabyte meble: fotel na biegunach i stolik z wikliny.
Decyzja zapadła, a odrętwienie, którego miałem nadzieję w ten prosty sposób się pozbyć... po-
zostało. Dobrze znałem to uczucie bezradności i zagubienia: często nachodziło mnie już poprzed-
nio, ja zaś przez całe lata nauczyłem się z nim obcować – obłaskawiałem je nieodmiennie obojęt-
nością i brakiem woli stawiania mu czoła. Ono panoszyło się zwykle kilka dni po pokojach mojego
mieszkania, zasiadało ze mną do stołu, paliło długie cygara, rozwiązywało krzyżówki, szparami
między progiem a dolną listwą drzwi wsączało się do sypialni. Poduszki i pościel nasycały się z
wolna czadem zmęczenia, uległości i matowiejących myśli po to, by zaraz potem rozpocząć się
mógł jego odwrót. Stopniowo – bezradność i zagubienie – jakby zarażone moją nonszalancją – od-
pływały; było ich coraz mniej, by w końcu pozostawała tylko mgła, ledwie wspomnienie.
Tamtego roku do wszystkich znanych mi już symptomów dołączyło jeszcze pieczenie oczu oraz
– początkowo posądzając się o przewrażliwienie, starałem się tego nie zauważać – przeświadcze-
nie, iż tym razem jest w tym „czymś” większa niż kiedykolwiek przedtem przepaścistość. Do-
świadczenie lat poprzednich uczyło, że owo „coś” wiązać należało ze zbyt szybko opadającą wska-
zówką barometru lub z przybierającymi na sile napadami duszności. Tymczasem – barometr
utrzymywał się wciąż na tym samym poziomie i było coraz bardziej oczywiste, iż przyczyną takie-
go stanu rzeczy może być tylko wszędobylski pył.
Zamiast jak mgła rozstąpić się lub jak wilgotny chłód osiąść na twarzy, owo „coś” zaczęło się
bowiem materializować ziarnem suszy. Zieleń wiosny pochłonięta została najpierw żółcią, a w kil-
ka tygodni potem ceglasto-siną zamiecią. Pustynny kurz wciskał się wszędzie i coraz trudniej było
przypuszczać, iż jakiś wewnętrzny rytm każe zatrzymać się jego pochodowi. Bardziej skłonny by-
14
łem sądzić, iż ta inwazja może mieć tylko jeden kierunek: że jest ciągłym narastaniem i braniem w
niewolę.
Pieczenie oczu stawało się coraz bardziej kąśliwe i tylko z wysiłkiem udawało mi się wciąż sto-
sować technikę nonszalancji, obojętności i policzkowania przeciwnika. Wiosna zaczęła jawnie
przybierać kształt lata i trzeba było chronić się przed jaskrawymi promieniami słońca za dymnymi
szkłami okularów. Zamiast spodziewanej ulgi wprowadziło to odruch dodatkowej nerwowości:
ciemne szkła pokrywały się warstewką kurzu. Byłem zmuszony regularnie sięgać do kieszeni w
poszukiwaniu chustki, a nie mogąc jej tam znaleźć, wpadałem w jeszcze większe rozdrażnienie.
Przepaścistość i głębia, które z początku za wszelką cenę chciałem wziąć za fatamorganę, były
już coraz bardziej rzeczywiste. Ich wszechobecność stała się niemożliwa do zaprzeczenia: nawet
gdyby ktoś zechciał zabrać głos w sprawie obrony przeciwstawnej tezy, jeszcze zanim zdążyłby
wypowiedzieć jakiekolwiek argumenty, usta miałby wypełnione pyłem i ziarnem niesionego wia-
trem piasku.
To chyba wtedy po raz pierwszy przedłużyłem trzonek miotły, którą coraz głębiej musiałem się-
gać pod meble. Pył długimi jęzorami podpełzał w najodleglejsze zakątki pokoju, a moje do tej pory
rutynowe zamiatanie zyskiwało cechy twórczego działania. Wymyślałem wciąż nowe fortele mają-
ce okiełznać pochód pustyni w głąb mieszkania. Daremnie; już po kilku godzinach podłoga znowu
była szczelnie zasłana szarą pomadą z piachu. Kurz przeciskał się między gęsto splecionymi wę-
zełkami dywanu i osadzał się na podłodze. Nic nie było już w stanie wytłumić denerwującego sze-
lestu i zgrzytu.
Piach przeciskał się, pełzał, wspinał się po ścianach; wprawiał w osłupienie siłą swego samo-
rództwa. Budząc się – znajdowałem piaszczysty smak na wargach. Goląc się – obserwowałem jak
wraz z zarostem odpada mi grudka za grudką piaszczysty strup, który przez noc zdążył się przyssać
do górnych partii szyi. Był rozpylony w powietrzu; unosił się trzymany nieznaną siłą, wobec której
uporczywa pomoc wentylatora drażniła swoją bezsilnością. Przyzwyczaiłem się nawet do piaszczy-
stego smaku chleba i zapachu kurzu, dobywającego się spod noża tnącego pieczeń wołową. A gdy
coraz częściej odnajdywałem w zamrażalniku daktyle zamiast sera, jajek i mojego ulubionego wi-
śniowego dżemu – zacząłem rozumieć, iż najwyraźniej dzieje się coś bardzo dziwnego.
W ślad za tym rozpoczęła się inwazja much. Co rano wzrok mój przykuwały całe eskadry roz-
siane po ścianach i na suficie. Daktylowe śniadanie nie syciło w żaden sposób głodu, więc z tym
większą pasją rzucałem się na te stada, czyniąc z mojego kapcia śmiercionośne narzędzie. Nie
miały szans w tym pojedynku; nawet najmniejszych. Z jednej strony drogę ucieczki odcinała im
druciana siatka rozpięta w oknach, z drugiej – zatrzaśnięte drzwi z dziurką do klucza uszczelnioną
15
watą. W miażdżeniu dochodziłem do coraz większej precyzji i wprawy. Gdy na ścianach przyby-
wało krwawych smug, znajdowałem w tym dużo emocji i zadowolenia.
Lecz wraz z przetrzebieniem zastępów much, mój głód stawał się jeszcze trudniejszy do nasyce-
nia. Wypełzał nieodmiennie spod każdego daktylowego dania, a moje wystudiowane ruchy prze-
dłużonym trzonkiem miotły stawały się tak bardzo chaotyczne, iż sam nie potrafiłem się temu na-
dziwić. Piasku nadal przybywało: nie było innej rady – na parapecie kuchennego okna ustawiłem
kilka litrowych słoików i – zgodnie z recepturą zasłyszaną w radio – dno ich zalałem cukrowym
syropem. Mogłem z dużym zainteresowaniem obserwować jak najpierw muszki, potem muchy –
potomstwo kilku niedobitków – na powrót coraz grubszym plastrem pokrywają oleistą słodycz.
Żeby powstrzymać napór piasku nie mogłem już polegać na samej miotle. Sięgać musiałem po
szeroką szuflę, której zwykle używa się zimą do usuwania zasp. Głód doskwierał mi coraz dotkli-
wiej i z niecierpliwością oczekiwałem chwili, gdy muchy osiągną rozmiary kwalifikujące je do
zabijania. Wkrótce czynność ta stała się nieodłącznym elementem codziennego rytuału: zaraz po
rozgarnięciu na boki zatorów, blokujących z rana dostęp do kuchni, wysypywałem ze słoików wy-
pasione słodyczą brzęczące kuleczki i miażdżyłem je celnymi razami na blacie stołu. Co bardziej
sprytne egzemplarze próbowały chronić się w szpary między deskami podłogi, jednak widelcem
lub końcem noża dosięgałem je i tam.
Głód wtedy przycichał i cofał się na kilkanaście godzin, by dopiero następnego ranka ponownie
przywalić mnie całym swym ciężarem. Natychmiast – ogarnięty zapalczywością w zgniataniu chi-
tynowych korpusów – opróżniałem słoik za słoikiem i mimo zwielokrotnionych wysiłków nie na-
dążałem z hodowlą much. Raz za razem rozrywałem nowe opakowania z cukrem, chcąc tym spo-
sobem zmusić brzęczące kolonie do zwiększonej płodności. Na całe szczęście na ulicach pojawili
się przekupnie oferujący szklane pojemniki pełne muszego mrowia. Lekarze byli bowiem w swych
opiniach zgodni: daktylowa dieta powodująca coraz większą agresywność, powinna być uzupełnia-
na codziennym, co najmniej piętnastominutowym rozgniataniem much. Sam jednak byłem coraz
bardziej niewrażliwy na to musze antidotum i w chwilach rozpaczy, gdy wszystkie słoje były już
opróżnione, wyciągałem co okazalsze małże z akwarium i z balkonu spuszczałem je na bruk rozpę-
dzonej w dole ulicy.
Moje roztargnienie i zaaferowanie najlepiej potrafił wykorzystać nadciągający zewsząd piach.
W mieszkaniu byłem już w stanie utrzymać jedynie kilka wydeptanych ścieżek; bokami zalegała
najprawdziwsza pustynia pełna wydm o grzebieniasto uformowanych grzbietach i zboczach. Ze
śladów na klatce schodowej wnioskowałem, że piaskowa inwazja nęka nie tylko mnie. Udający
obojętność sąsiedzi pobrzękiwali słoikami ukrytymi w aktówkach; skarżąc się na dające się we
znaki zapalenie spojówek – pytali w pobliskiej aptece o krople do oczu. W mieście natomiast coraz
16
częściej widywano mężczyzn odzianych w biel i w bure turbany. W ślad za nimi nadciągały długie
karawany powolnych zwierząt, które na swych grzbietach, prócz wiklinowych koszy wypełnionych
naręczami daktyli, dumnie niosły kopulaste garby.
Trawiony znużeniem po całodziennym rozgarnianiu wydm, targany na przemian ssącym głodem
i wyrastającym zza niego niepokojem, dopiero po kilkunastu dniach zorientowałem się, że na uli-
cach z narastającą gwałtownością wybuchają zamieszki. Błyskawice salw rozrywały czerń zmierz-
chu jaskrawym ostrzem. Z rana pługi rozsuwające na boki pokłady pomnożonego przez noc piasku
– torując drogę karawanom garbatych, jucznych zwierząt – odsłaniały coraz obfitsze żniwo luźnych
kończyn i zniekształconych ludzkich korpusów. Gęsty tuman pustyni coraz szczelniej spowijał
miasto.
Następujące po sobie dni w pamięci mojej zaczęły się zlewać w jednolitą masę niczym ziarna
piasku. Wokół siebie rozpoznawałem coraz mniej szczegółów, coraz bardziej wszechobecna sta-
wała się bezkresna, piaszczysta równina każąca kolejnym dniom coraz bardziej szarzeć i pustyn-
nieć. Wśród piaszczystości poprzedzającej tamtą noc potrafię jedynie odróżnić ranek, gdy próbując
zmyć nocne zmęczenie – cięższe niż zwykłe brzemię niewyspania i koszmarnych rojeń – w łazien-
ce, na sznurze od bielizny, odkryłem ciała dwóch moich kotów z trzewiami wyprutymi nad okrwa-
wioną wanną. Gdyby nie rdzawe plamy na piżamie i niepokojąca czerń za świeżo zaostrzonymi
paznokciami, chwyciłbym pewnie za słuchawkę, by zawiadomić policję. Opamiętałem się jednak i
tylko co tchu pobiegłem w kierunku dzielnicy handlowej po podwójną porcję nowo wyhodowanej
czarno-brązowej odmiany muchy.
Tamtej nocy odgłosy strzałów zbudziły mnie wcześniej niż zwykle. Karabinowe salwy raz za
razem rozświetlały wnętrze pokoju seledynową błyskawicą. Pół po omacku odnalazłem kapcie wy-
pełnione po brzegi kamienistym żwirem i zapachem nadciągającej burzy piaskowej. I dopiero idąc
do kuchni, uświadomiłem sobie, że to nie tyle zbudził mnie zgiełk ulicy, co głód.
W lodówce odnalazłem nową dostawę daktyli. Ssanie w żołądku męczyło mnie straszliwie, wie-
działem, że nie będę potrafił go niczym ugasić. Patelnię wypełniłem oliwą, bez namysłu wybierać
zacząłem z akwarium najdorodniejsze małże. Nożem rozchylałem muszle, ich zawartość wygar-
niałem wprost w bulgocącą oliwę, zielonkawe mięcho cuchnęło wodorostami. Jeszcze zanim małże
nabrały brunatnego odcienia, moją uwagę przykuły słoiki stojące na parapecie: nie oszczędziłem
nawet cukrowej polewy – tym samym nożem zeskrobywałem ją wraz z przyssanymi do niej setka-
mi much trwającymi w letargu.
Bezprzytomne, zahipnotyzowane nocą insekty natychmiast tonęły w oleistym odmęcie. Nóż za-
czął parzyć mnie w dłonie. Przez moment wydawało mi się, że z jego długiego ostrza, po którym
spływały rozognione krople oliwy, snuje się wąska smużka dymu. Byłem już w przedpokoju, gdy
17
dogonił mnie zapach przywierających do dna patelni małży i przypalanej chityny muszych skrzy-
deł. Byłbym niechybnie zawrócił, gdyby nie myśl, że nie potrwa to długo.
Do przodu pchała mnie nieznana siła. Całym ciężarem ciała rzuciłem się na drzwi dzielące mnie
od korytarza zalanego jaskrawym światłem. Po kolana brnąłem w rozpalonym piasku. Nie było
ścieżki, nie było szlaku, nad którym mozoliłem się jeszcze wczoraj z wieczora. Było tylko strome
zbocze wydmy osuwające się pod stopami płatami piaszczystej kry.
Między wejściem do windy a komórką mieszczącą zsyp na śmiecie kłębiło się kilkanaście mę-
skich postaci. Dopiero spoglądając na ten bezład nóg i rąk zakończonych gładkimi ostrzami długich
noży, zrozumiałem, że jestem tak samo nagi jak ich ostrza – moje piersi zdobił fioletowy tatuaż, na
nadgarstkach widniały pierścienie wymalowane rdzawą glinką; reszta rynsztunku składała się z
opaski biodrowej i potrójnego sznura pereł.
Systematycznymi ruchami odgarniałem skłębione ciała. Oni – jakby w zaślepieniu – zadawali
sobie cios za ciosem, a z ran zamiast krwi wypływały rwące strumienie gorącego piasku. Gdy zło-
wiłem ten rozgorączkowany w ferworze walki wzrok – zrozumiałem, że to właśnie miał być on.
Starając się, by ostrze prześlizgnęło się między żebrami dokładnie na wysokości serca, bez wa-
hania zadałem cios. Tamten buchnął z ust krwawą pianą wymieszaną z piaskiem. Widziałem, jak
ogień jego oczu zachwiał się niczym podcięty i zachodził mgłą, która była jak wata. Czując ulgę i
narastającą sytość w żołądku, miałem właśnie wydać okrzyk zwycięstwa, gdy zrozumiałem, że pod
łopatką przenika mnie żar ciosu zadanego od tyłu. Twarz momentalnie musiała mi stężeć od bólu i
zaskoczenia. Zdobyłem się jeszcze na pół obrotu ciała, by swemu pogromcy ukazać gasnący, zroz-
paczony wzrok. Lecz napotkałem już tylko twarz wykrzywioną grymasem bólu, niewidzące oczy i
ukośnie tkwiący w jego plecach nóż.
18
ODBICIE
Jestem całkiem zdrowy, mam stałą posadę i pytam: Dlaczego panowie notują? Ja nie chcę, by
świecić mi w oczy! Ja nie chcę, by do mnie się zbliżać! Nikomu już, nikomu – obiecuję! – nie
uwierzę! Co? Takie szczegóły?! Ja krzyczę: Chwileczkę! Ja wołam, że bardzo boli. Potem: Więc
dobrze, niech będzie – opowiem. Opowiem wszystko po kolei:
Nazywam się Ten, Który Chciał Kupić Lustro z samego rana. W mojej dzielnicy są dwa sklepy
z lustrami – jeden na górce, a drugi tuż za rogiem. Najpierw wybierałem się do tego, który jest bli-
żej, ale – cholera! – był zamknięty. Nie miałem innego wyboru: musiałem iść aż na górkę. Spie-
szyłem się, a górka jest stroma. Dostałem zadyszki. Kolejki wcale nie było, obsługiwał Ten Wyso-
ki, Ten z Brodą. Był uprzejmy, jasne – sklep wziął w ajencję. Cieszył się, że ma klienta o tak wcze-
snej porze. Narzekał: – Ludzie dziś już wcale nie kupują luster, panie, nawet tych z piękną ramą! –
Ja chcę, ja chcę! – zawołałem na to.
Wyjaśniłem: – Moja żona nazywa się Ta, Która Zawsze Chciała Dostać Lustro, a dziś ma uro-
dziny. Ja zaś nazywam się Ten, Który Chce Jej Zrobić Niespodziankę. – Ach tak – odrzekł Tamten
Dość Mocno Zaskoczony. Wybór był spory, nie powiem. Ten, Który teraz nazywał się Człowiek z
Brodą, Zza Lady pomagał mi, czyli Temu, Który Mówi Takie To Już Czasy. Wybierając, zaprzy-
jaźniliśmy się troszeczkę, jak mi się wydaje. Duże, zacne lustro przewiązał mi sznurkami z papieru,
obłożył tekturą falistą, żeby nie obić ani nie zarysować. Podziękowałem, ukłoniłem się i byłem
gotowy do wyjścia. Nazywałem się przez kilka chwil Ten, Który Szybkim krokiem Wraca Teraz
Do Domu Z Lustrem Pod Pachą. Sami panowie widzą, jak dużo mam nazwisk, pod którymi jestem
znany, ile rozmaitych imion!
Żona moja wciąż spała. Zwracałem uwagę na zgrzyt zamka i pisk źle naoliwionych klamek. Lu-
stro zawiesiłem na haku, który udało mi się wbić już dwa dni temu. Kilka razy przetarłem gładką
19
powierzchnię. I dopiero wtedy zorientowałem się, że kupiłem artykuł wybrakowany. W lustrze
było widać wszystko to, co stało za moimi plecami – dwie szafy i stojak na rododendrony, nie było
jednak śladu mojej twarzy. Dokładnie widziałem, gdzie powinna była się znajdować, jeszcze raz
przetarłem chłodną powierzchnię i trwając moment w bezruchu – wpatrywałem się w lustrzaną
gładkość. Lecz bez żadnego, bez najmniejszego rezultatu! Szybko zbiegłem po schodach. A potem
jeszcze raz pod górkę, znów się zadyszałem.
Człowiek z Brodą, Który Nadal Nie Miał Klientów – „co za dzień, panie!” – powtórnie ucieszył
się na mój widok. Był pewny, że chcę kupić na zapas lub na wszelki wypadek jeszcze jedną sztukę
atrakcyjnego towaru. Podał mi rękę. Przedstawiłem się jako ten, Który Musi Koniecznie Wymienić
Lustro zanim Tamta Na Wersalce Pod Oknem będzie chciała nazywać się Jakoś Inaczej. Który
Bardzo Się Spieszy. Który jest już Zdenerwowany Całą Sprawą. Raz jeszcze powtórzyłem: Który
Bardzo, Ale To Bardzo Chce Wymienić.
Najpierw nie rozumiał, o co mi chodzi, więc rozsupłałem sznurki, żeby sam mógł się przekonać.
Od razu wiedziałem, że tak będzie: Patrzał, patrzał i w głowie nie chciało mu się pomieścić. A jego
twarzy też w lustrze nie było! On twierdził: – Ależ to sprawa oświetlenia! Bo różne są lustra proszę
pana! Różne są luster odmiany. Trudno w to uwierzyć, lecz lustra są jak ludzie. Lustro ma, panie
drogi, duszę. Ma charakter i nie tylko. W ogóle zbyt mało jeszcze wiemy o lustrach. – Nazywał się
Ten, Który Bardzo Przeprasza. – Może to drugie, fabrycznie jeszcze zaplombowane. Jeszcze ciepłe,
że tak powiem. Mogę zresztą wypisać Gwarancję i W Razie Czego znów Będziemy Reklamować, a
jakże! – Który podał mi Rękę na Pożegnanie i jeszcze coś Wykrzykiwał, Kiedy Byłem Już w
Drzwiach.
Już na schodach coś mnie tknęło. Lustro było lepiej opakowane niż to poprzednie. Spociłem się
przy odwijaniu, z nerwów poplątałem papierowy sznurek, musiałem go przegryźć zębami. I... jak
łatwo się domyśleć!: patrzę, patrzę, a w lustrze twarzy znów nie ma! Tylko kawałek szyi i barku.
Wyżej – nic! Ani skrawka! Obszedłem – Cały Już W Nerwach – dookoła. Zasłony w sypialni Tej,
Dla Której Wbijałem Hak W Ścianę i Teraz Trzeba było Na Nim Coś Zawiesić – były zaciągnięte.
Nadal istniał więc cień szansy, że zdążę. Już pędziłem na górkę, a ludzie czekający w kolejce przed
kioskiem zaczęli się nagle nazywać Roześmiane Twarze Pokazujące Palcem Człowieka z Dużym
Lustrem w Ramie, który tak się Spieszy, jakby go gonili.
Brodacz aż zaniemówił, wprost nie miał się ze zdumienia. Już nawet nie pamiętam, Jak Się Na-
zywał Tym Razem. Sklep nadal był pusty. Jemu było bardzo nieprzyjemnie i ubolewał razem ze
mną: – Najprawdopodobniej to cała seria wadliwa, będę Musiał wysłać Monit, Najlepiej Jeszcze
Dzisiaj, Jak Dobrze, że Mamy Gwarancję i Sprawnie Działającą Pocztę. A Gdyby Producenci Pro-
testowali, to też znajdzie się na nich Rada. Panie, powiedz sam: czyż nie?
20
Ja mu na to, że tak mi się spieszy, że chcę ją uprzedzić, zanim wstanie. A on nic nie potrafi zro-
zumieć. Myślę: „Pewnie poprzednio w ogóle mnie nie słuchał”. I muszę od nowa tłumaczyć, a on
stał i tylko kiwał głową na „tak” i „oczywiście”; szczęście, że już szukał nowego egzemplarza.
Przebierał, namyślał się, chciał mi za wszelką cenę dogodzić. Na rogu gazety zapisał numer skle-
powego telefonu, tak na wszelki wypadek. – Gdyby znów coś się nie zgadzało – powiedział. Na-
zywał się Gdyby Raz jeszcze Brakowało Jakiegoś Kawałka, Brzucha Na Przykład, Obojętnie
Zresztą Czego. On i tak nie ma dziś żadnych klientów: ubierze się tylko w płaszcz i za pięć minut
będzie już u mnie. Nazywać będę mógł go wtedy Tym, Który Dzwoni Do Moich Drzwi, Bo Chce
Sprawdzić, Czy Lustro Jest Wadliwe. – Ha, ha, ha – zaśmiał się. – Jakie to śmieszne! – I gdyby nie
mój pośpiech na pewno poklepałby mnie po plecach.
Zrozumiałem, że najwyraźniej sprzyja mi szczęście. Okno w sypialni nadal było zasłonięte,
wszystko wskazywało na to, że mój plan mimo wszystko się powiedzie: Ta, Która Tak Bardzo
Chciała Ode Mnie Dostać Lustro, bo właśnie dziś Miała Urodziny, nadal – niczego nie podejrze-
wając – spała na dubeltowej wersalce. Cichaczem, z grymasem tłumionego entuzjazmu na twarzy
znów wślizgnąłem się do przedpokoju. Nazywałem się teraz Ten, Który Zapala Światło, Żeby
Przekonać się, czy Wszystko Jest w Porządku. Ten, Który Tym razem Pewny Jest Swego Jak Nig-
dy Dotąd. Niedługo jednak to trwało. Imię swoje prawie natychmiast musiałem zmienić Ten, Który
Już Więcej Nie Może, na Człowiek, Któremu Opadają Ręce, Którego Twarzy Znów Nie Ma w
Całkiem Nowym Lustrze. Który – wreszcie – Chwyta za Telefon i Rozmawia – krzyczy właściwie!
– z Tym ze Sklepu Mówiącym, że Już Idzie, że to zapewne Tylko Sprawa Oświetlenia. – Nie ma
żadnych powodów do nerwów – przekonywał. Mam być cicho Żeby Tylko Ona się nie przebudziła,
bo wtedy Cała Niespodzianka Pójdzie w Diabły. Co wtedy? I stojąc tak całkiem bezradny, ja –
czyli Ten, Który Rozmawia z Tym, Co mówi Zaraz u Pana Będę – nie wiem nawet, co mógłbym
mu na to odpowiedzieć.
Ledwie odłożyłem słuchawkę – rozległ się dzwonek u drzwi i silne pukanie. Byłem pewny, że to
on – Ten, Który Chciał Sprawdzić Oświetlenie, a właśnie zdyszany nadbiegł ze sklepu. Ale to nie
on, to panowie. Dwóch w białych kitlach. Dwóch innych bez.
Jestem podniecony, zdenerwowany i mam lekko przypocone ręce. Nazywać mógłbym się teraz
Ten, Który Przecież Jest Pewny, że nie pomylił Numerów. Ten, który nie Życzy sobie Żadnych
Zastrzyków. Który Nigdy Nie Chciał Wierzyć w Otwieranie Listów ani w Podsłuch Telefonów.
Mam propozycję: panowie – skoro już tu jesteście – przekonajcie się sami, bo ja i z ulgą, i z przera-
żeniem wszystko zaczynam rozumieć. Lustro wisi na haku, tam, w przedpokoju. Po lewej włącza
się światło. Tylko ostrożnie, i koniecznie na palcach. Bo Ta, Której Mąż Gdzieś w Tłoku Zgubił
Twarz – wciąż śpi. I wcale nie przeczuwa wielkiego nieszczęścia.
21
TELEFON DO K.
N. spotkałem w parku, tuż za skrzyżowaniem. Usiedliśmy na ławce, paliliśmy papierosy; on –
spuścił ze smyczy psa, który natychmiast zginął w pobliskich krzakach, ja – końcem patyka ryso-
wałem esy-floresy w suchym żwirze alejki. Przesiedzieliśmy tak do dwunastej, wystawiając twarze
do słońca. Niemrawym głosem rozmawialiśmy o wielu sprawach, a na odchodnym, gdy wycią-
gnięte z kieszeni dłonie zawisły już w powietrzu, N. powiedział, że koniecznie powinienem zatele-
fonować do K., bo K. na pewno mógłby się przyczynić do pomyślnego doprowadzenia do końca
wiadomej sprawy.
Cienistym chodnikiem ruszyłem w stronę centrum. Ulice – niczym śnięte ryby – pogrążone były
w sjeście. W uszach cały czas brzmiały mi słowa N. „Ma rację” – pomyślałem kilka razy pod rząd i
właściwie dopiero to mi przypomniało, że już od bardzo dawna nosiłem się z zamiarem dodzwo-
nienia się do K.; że były takie dnie, iż wydawało mi się, że chęć schwycenia za słuchawkę i wykrę-
cenia ośmiu cyfr była silniejsza od wszystkiego innego. „Bardzo mi zależy, by móc porozmawiać z
K. – myślałem dalej – lecz jakoś nigdy nie może do tego dojść”. Postanowiłem nadrobić to przy
pierwszej nadarzającej się okazji; tak szedłem dalej, sam nie wiem jak długo.
W biurze szef przyjął mnie ze zwykłą sobie rezerwą. Z całej rozmowy najbardziej utkwiło mi w
pamięci, że po omówieniu sprawy zeszliśmy na drinka do baru mieszczącego się dwa piętra niżej.
Po wyjściu z firmy natychmiast zacząłem rozglądać się za budką telefoniczną. Rzecz jasna mogłem
zatelefonować z biura, tyle tylko, że – raz: sekretarka właśnie zwijała się w korkociąg nad słu-
chawką, tłumacząc coś komuś zawile, dwa: wolałem rozmawiać z K., nie ryzykując, iż ktoś roz-
mowę naszą będzie mógł podsłuchać.
Budka za rogiem była zajęta. Rozmawiający brunet wykonywał rytmiczne ruchy głową, od razu
można się było zorientować, że zanosi się na dłuższe oczekiwanie. Energicznym krokiem ruszyłem
22
więc w kierunku domu. Po drodze dokonałem zakupów, które powinienem był zrobić już kilka dni
temu.
Myśl o telefonie do K. nie opuszczała mnie. Na skrzyżowaniu dopadłem wolną budkę i już
miałem podnieść słuchawkę, gdy zauważyłem, że łączący ją z korpusem automatu kabel jest wy-
rwany i zwija się w duży, powykręcany, druciany wąs. Wtedy dopiero zrozumiałem, jak bardzo
zależało mi na tym, by w końcu móc zatelefonować do K. W domu, zanim wysypałem sprawunki
na kuchenny stół, w pracowni na biurku zanotowałem: „Telefon do K. Koniecznie!” i trzykrotnie
podkreśliłem na niebiesko.
Popołudnie spędzałem rozpracowując problem, o którego wstępną obróbkę prosił mnie szef. O
w pół do piątej przystąpiłem do przyrządzania kawy, następnie wysłuchałem ostatnich wiadomości
i zabrałem się do codziennej lektury. Wieczór rozpocząłem przy akompaniamencie kwartetów
smyczkowych Vivaldiego. Krótko przed siódmą rozległ się dzwonek do drzwi: to H. z żoną, w roz-
chełstanym kołnierzyku i pokrzywionych drucianych okularach na nosie, „wpadł zobaczyć, co no-
wego, jak zdrowie, interesy i cała reszta”. Do późna siedzieliśmy w głębokich fotelach, sącząc
czerwone wino. Żona H. chichotała w normalny dla niej sposób, my natomiast trwaliśmy nad partią
szachów, o której z góry było wiadomo, że zakończy się patem. Już w drzwiach H. przypomniał
sobie, że w którymś z parków spotkał dziś N. – musiało to być najpewniej krótko po moim z nim
rozstaniu – i N. pytał, czy H. wie, czy już telefonowałem do K., bo K. na pewno bardzo się ucieszy,
zresztą – telefon ten z wiadomych przyczyn mógł okazać się niezwykle pożyteczny.
Zanim wszedłem pod prysznic, schwyciłem za słuchawkę, zastanawiając się, w jaki najbardziej
zgrabny sposób można rozpocząć rozmowę po tylu latach i – na dodatek – o tak późnej porze. Gdy
ósma cyfra z delikatnym zgrzytem opadła na swoje miejsce – poczułem ogromną satysfakcję, że za
chwilę kartka z trzykrotnie podkreślonym „Telefon do K. Koniecznie!” – będzie mogła zostać wy-
rzucona do kosza. Lecz numer był zajęty. Odłożyłem słuchawkę i po chwili spróbowałem raz jesz-
cze, ale po tamtej stronie – pik-pik-pik – rozmowa trwała w najlepsze. Gdy wróciłem z łazienki
rozgrzany kąpielą i zawinięty w szlafrok, było już za późno, bym mógł niepokoić K.: on – naj-
prawdopodobniej już spał lub przygotowywał się do snu, a w najlepszym razie tkwił pod pryszni-
cem jak ja przed chwilą. Zasypiając, pomyślałem, że jutro muszę koniecznie zadzwonić do K.
Następnego dnia – jedząc w pośpiechu śniadanie i dopijając zbyt gorącą kawę – zacząłem zasta-
nawiać się, dlaczego jeszcze nie zadzwoniłem do K. Nie mogłem znaleźć żadnego rozsądnego wy-
tłumaczenia, co tym bardziej mnie dziwiło, że sprawa była bardzo ważna, powiedzieć można nawet
– niecierpiąca zwłoki. W biurze do południa zajmowałem się zagadnieniami zasugerowanymi mi
przez szefa. Wychodząc na przerwę obiadową, czułem narastające we mnie zadowolenie, że tak
sprawnie radzę sobie z postawionymi do rozpracowania problemami. Jeszcze większą satysfakcję
23
jednak sprawiała mi świadomość, że zaraz po godzinach pracy schwycę za słuchawkę i w taki oto
sposób kwestia istotnej rozmowy z K. zostanie ostatecznie załatwiona.
Po powrocie z lunchu ostrzyłem ołówki przy biurku, na którym leżały bardzo ważne diagramy.
Raz za razem wzrok mój dotykał słuchawki stojącego nie dalej niż pół metra ode mnie telefonu.
Pokusa, by najbardziej naturalnym z ruchów sięgnąć po szary, podłużny kształt i spróbować odszu-
kać K. pod wiadomym numerem w jego służbowym kantorku, by uporać się z tym teraz, zaraz, a
nie dopiero wieczorem w godzinach rozgryzania słonych fistaszków, była bardzo silna i momenta-
mi tak trudna do opanowania, że ołówki, które miałem zaostrzyć, łamały mi się co chwila, a ręce
wilgotniały bez najmniejszej przyczyny. Nic z tego. Szef, węsząc mój zamiar, przemierzał pokój
równym, rytmicznym krokiem, jakby chciał się przekonać, jak duży jest zajmowany przez nas ga-
binet. Otrzymany wynik sprawdzał jeszcze wielokrotnie; co chwila rzucał w moją stronę męczące
spojrzenia, w których odczytywałem niezadowolenie z tego, że w tym ostrzeniu utknąłem niczym
w przeręblu pełnym zimnej wody. Na odpieraniu jego natrętnego wzroku, ostrzeniu ołówków oraz
daremnym staraniu się, by powstrzymać wilgotnienie palców upłynął mi czas do czwartej.
Chyba jako pierwszy z mojego działu znalazłem się na ulicy. Syciłem się wolnością letniego
popołudnia. Do domu wracałem pieszo. Niestety, zaraz po przestąpieniu progu sprawa telefonu do
K. przysypana została moją kuchenną codziennością. Co gorsza – o tym, bym w końcu złapał za
słuchawkę, bym dopiął swego i uporał się z tą jakże ważną rozmową, nadal nie mogło być mowy.
Co z tego, że wbrew mojemu codziennemu torowi przeszkód – dwa razy dopadałem słuchawki? Za
pierwszym razem nikt nie odpowiedział, sygnał niósł się głuchym echem po spirali kabla; po chwili
–raz jeszcze zebrałem siły z przekonaniem, że tym razem na pewno bezduszny sygnał zostanie ze-
rwany, lecz najwidoczniej musiałem pomylić numer lub w pośpiechu poślizgnął mi się palec na
telefonicznej klawiaturze, bo odezwał się jakiś całkiem obcy głos mówiący nieznanym mi języ-
kiem. Zakląłem i nadal celebrowałem ciąg dalszy słonecznego popołudnia. Czekałem aż rozlegnie
się dzwonek u drzwi.
Goście, których przyjmowałem byli na tyle wyrozumiali, że nie mieli nic przeciwko temu, iż co
jakiś czas pochylałem się nad klawiaturą telefonu i wybierałem numer K. Przedtem wyrecytowałem
całą sensownie brzmiącą argumentację – spotkanie z N., jego pies w krzakach, moje esy-floresy
rysowane końcem patyka, dawna znajomość z K., postanowienie by z nim porozmawiać na temat
wiadomej sprawy, wyrwany kabel i ślizgający się palec na – tłumaczenie kończyłem serią wes-
tchnień: „Pomyślałby ktoś, że nic prostszego niż wykręcić osiem cyfr, tymczasem...” Ni to żartem,
ni też biorąc poważnie dorzucałem, że od kilku dni kwestia rozmowy z K. stała się dla mnie zada-
niem o wadze państwowej (to ostatnie – rzecz jasna! – z uśmiechem), więc czy nie mieliby nic
przeciwko temu bym...
24
Próby ponawiałem kilkakrotnie. Cisza po tamtej stronie kabla dawała mi wiele do myślenia i z
wolna zaczynałem podejrzewać, że K. wyjechał na urlop. Zasypiając, znów byłem zmuszony my-
śleć, iż jutro muszę koniecznie dzwonić do K., i że właściwie trudno zrozumieć, dlaczego dotąd
zamiaru tego nie zdołałem zrealizować.
Lecz hipoteza o domniemanym urlopie K. znów została obalona. W kilka dni później – dni, w
czasie których nadal bezskutecznie usiłowałem dodzwonić się do K. – będąc w teatrze spostrze-
głem charakterystyczną sylwetkę człowieka, który jest sam i czeka. „Patrz, to K.!” – zawołałem
uradowanym głosem do N. towarzyszącego mi na spektaklu. Zaraz potem rozważyliśmy zagadnie-
nie w sposób systematyczny i niepozostawiający miejsca na wątpliwości. Uspokoiłem się natych-
miast: „Osobista rozmowa byłaby bardzo niewskazana, kto wie – być może mogłaby nawet za-
szkodzić, wiadomą sprawę należało załatwić telefonicznie...” – N. argumentował pewnym, przyci-
szonym głosem i od razu trafiło mi to do przekonania. Na tyle przywykłem już do myśli, że do K.
należy zatelefonować, iż sytuacji w której mógłbym przemierzyć kilkadziesiąt dzielących nas me-
trów, nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. Przyobiecałem tylko N. solennie, że zaraz po powrocie
ze spektaklu zadzwonię do K., nie zważając na późną porę, i w ten sposób cała sprawa zostanie
pomyślnie sfinalizowana.
Już jednak w taksówce, gdy wracałem do domu, opadły mnie pierwsze wątpliwości. Czułem, że
być może był to błąd, że straciłem wspaniałą okazję; że najprawdopodobniej K. nie miałby nic
przeciwko temu, by z nim zamienić kilka słów naświetlających wiadomą sprawę. „Tym bardziej –
myślałem, wysiadając przed domem – że odniosłem wrażenie, iż K. kilkakrotnie spoglądał w naszą
stronę, a w spojrzeniu tym było jakby pytanie”. Zanim przekręciłem klucz w zamku, byłem już
całkowicie przekonany, że rzeczywiście tak było.
Bardzo – czy muszę jeszcze zapewniać? – chciałem zadzwonić do K. i – doprawdy – sam nie
rozumiem do końca, dlaczego tego nie uczyniłem, tak jak sobie obiecywałem w teatrze. Długo nie
mogłem zasnąć tej nocy, kilkakrotnie wstawałem z łóżka. Nie zapalając światła, na bosaka, posu-
wałem się w kierunku biurka, by sprawdzić, czy kartka z przypomnieniem, że nazajutrz należy za-
dzwonić do K., leży na swoim miejscu. Uspokoiłem się dopiero, uświadamiając sobie, że najpraw-
dopodobniej – o ile faktycznie, tak jak mi się wydawało, K., będąc w teatrze spoglądał w naszą
stronę – mogłem się teraz spodziewać, że to on do mnie zatelefonuje.
„Ba..., to byłoby najkorzystniejsze rozwiązanie tej coraz bardziej ciążącej mi sytuacji” – mru-
czałem sobie pod nosem. Zasnąłem, myśląc usilnie o tym, że jutro, najlepiej krótko przed osiemna-
stą, muszę koniecznie zadzwonić do K.
Następne dni miałem wypełnione po brzegi rutynowymi obowiązkami. W firmie obarczono
mnie nowymi zleceniami i ledwie mogłem nadążyć ze sporządzaniem tabel i diagramów. Mimo że
25
dziewięć razy – liczyłem! – postanowiłem, że zaraz zadzwonię do K., miałem tyle pracy, iż jakoś
nigdy nie mogłem przeprowadzić tego zamiaru do końca. Szczęśliwie się składało, że szef nagle
zapadł na kamienie nerkowe; ze spokojem mogłem przystąpić do przebijania się przez gąszcz arku-
szy i wykresów. A w skupianiu się nad zawodowymi obowiązkami dopomagało mi coraz silniejsze
przeświadczenie, że kwestia telefonu do K. jest już jednoznacznie przesądzona. Byłem pewny, że
zgodnie z moimi wcześniejszymi przypuszczeniami, K. dziś, może jutro – w każdym razie na pew-
no przed końcem tygodnia – odezwie się w słuchawce i nie dawałem się już kusić myśli, żeby od-
szukać go w godzinach przedpołudniowych w jego biurowcu na przedmieściu. Z pełnym poświę-
cenia oddaniem skupiałem się na czynności urzędowania i wykonywaniu obowiązków przewidzia-
nych regulaminem.
Jeszcze większa przemiana zaszła w moim popołudniowym trybie życia. Po powrocie do domu,
gdy każda nadbiegająca minuta mogła przynieść upragnione rozstrzygnięcie – zagłębiałem się w
kosmatej materii fotela, głowę odchylałem do tyłu, zamykałem oczy, lekko rozchylałem usta, a ręce
lokowałem na poręczach w ten sposób, że na pierwszy dźwięk brzęczka telefonu jednym skokiem
potrafiłem poderwać się w kierunku słuchawki. Cały stawałem się oczekiwaniem.
K. musiał mieć najwidoczniej pełne ręce roboty. Nie dzwonił lub dzwonił właśnie wtedy, gdy
mnie nie było w domu. Jednak to, że sama rozmowa odwlekała się o dzień, dwa – niepodobna bo-
wiem, by o więcej – mimo wagi jaką do niej przywiązywałem i wewnętrznego przekonania, że na-
leży wreszcie uporać się z wiadomą sprawą – nie przeszkadzało mi już w tym stopniu jak poprzed-
nio. Nauczyłem się nawet rozsmakowywać w tym oczekiwaniu. Ufałem memu przekonaniu, że
mając na względzie ów charakterystyczny ruch ręki K. widziany w teatrze oraz jego zawodowe
wyrobienie – telefon na pewno nastąpi wtedy, gdy wiadoma sprawa ulegnie odpowiedniemu za-
awansowaniu. Starałem się postępować racjonalnie, z żelazną logiką; czekałem, wiedziałem, że
mój upór będzie w końcu wynagrodzony. Czekałem; rozumiałem, że w zaistniałej sytuacji jest to
najrozsądniejsza rzecz, jaką mogę uczynić.
Po wypełnionych mrówczą pracą przedpołudniach, w nadziei, że a nuż lada chwila... – wracałem
do mojego fotela. Coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że K. dzwoni, gdy jestem w fir-
mie lub gdy poza domem staram się uporać z codziennością. Do minimum starałem się więc ogra-
niczyć moją nieobecność w domu. Z biura wymykałem się już o kwadrans przed regulaminowym
końcem urzędowania, z rana regularnie spóźniałem się, winą – rzecz jasna – obarczając korki na
skrzyżowaniach i wymieszany z mgłą smog. Zrezygnowałem też z rozrywek w godzinach wieczor-
nych, a znajomym opowiadałem o „nabitym do granic wytrzymałości kalendarium”, zniechęcając
ich tym samym do odwiedzin mogących zniekształcić godziny oczekiwania na telefon od K. Spa-
26
łem znacznie spokojniej; mogłem odstawić wszelkie zioła, a denerwująca kartka – „Telefon do K.
Koniecznie!” – zginęła w koszu na odpadki.
Na tym minęła jesień, potem zima. Z wolna miało się ku przedwiośniu. Wraz z pierwszymi ka-
łużami roztopów utwierdziłem się znowu w słuszności tego co robię; dokładniej – wiadomość, o
której szerzej za chwilę – rozbudziła moje już nieco uśpione oczekiwania i związane z nimi na-
dzieje.
Niosłem właśnie siatkę pełną zakupów, szybkim krokiem starałem się wyminąć zwały rozlaso-
wującego się śniegu. Potykałem się w pośpiechu, obcasami zapadałem w środek kałuży; wiedzia-
łem, że każda minuta poza zasięgiem telefonicznego brzęczka może kosztować utraconą możliwość
rozmowy z K. Nagle, skręcając w przecznicę, zderzyłem się z N. Uradował się, ja także, choć to
spotkanie było mi trochę nie na rękę. Nie zatrzymując się, zrelacjonowałem mu wydarzenia ostat-
niej zimy, on – w żaden sposób nie potrafił zrozumieć, dlaczego aż tak mi się spieszy. Czynił mi
wyrzuty. Twierdził, że coraz rzadziej zaglądam na koncerty – „Dlaczego? No, zdradźże przecież!”
– i że mój niezbyt czysto wygolony podbródek na pewno nie zrobi zbyt dobrego wrażenia na K.
„Zrobi...? – zdumiałem się, przystając na chwilkę. N. przytaknął: słyszał o tym w klubie, potem
także w wysoko postawionym towarzystwie – K. już od pewnego czasu nosi się z zamiarem zatele-
fonowania do mnie i jeżeli jeszcze to nie nastąpiło – „Jeszcze nie? Nie do wiary!!!” – powinienem
liczyć się z tym w ciągu najbliższych dni lub godzin.
Nie muszę chyba tłumaczyć, co oznaczała dla mnie ta wiadomość... Triumfowałem. Z jeszcze
większą pasją przystąpiłem do oczekiwania. Mieszkanie wypełniłem hasłami: „K. na pewno nie
zapomni dziś zatelefonować”, „Dlaczego K. jeszcze nie zadzwonił?”, „K. byłby zadzwonił, gdyby
nie jakiś zbieg okoliczności” i na powrót zagłębiałem się w przepastnym fotelu. Wiadomość prze-
kazana mi przez N. znaczyła, że zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami cała sprawa lada go-
dzina zyskać może ostateczne rozstrzygnięcie. Nie potrafiłem już o niczym innym myśleć, jak tylko
o tym, że bez wątpienia K. dziś zdecyduje się do mnie zadzwonić. Ostateczny sukces znajdował się
dosłownie w zasięgu ręki. Teraz trzeba było przedsięwziąć wszystkie środki ostrożności i zachować
zimną krew, by tej okazji nie zniweczyć.
Zdecydowałem, że zanim w słuchawce nie usłyszę głosu K., przestanę chodzić do pracy, by w
ten sposób uniknąć możliwości przegapienia oczekiwanego telefonu od K. Jeden z moich znajo-
mych zaopatrzył mnie w odpowiednie formularze, z których wynikało, że cierpię na przewlekłe
zapalenie krtani, wymagające kuracji w domu, w fotelu, na siedząco, tuż obok toaletki, na której
stał telefon. Obawiając się jakiejś niezapowiedzianej wizyty kolegów z firmy, szyję okręciłem weł-
nianym szalem; wypracowałem sobie nawet sposób wywoływania ataków suchego i dokuczliwego
kaszlu.
27
Mijały dni wypełnione nadzieją, oczekiwaniem, gryzącym szalem oplatającym gardło i prze-
świadczeniem: „To nie może już trwać długo”. A K. nadal nie dzwonił. Ku mojemu wielkiemu
zadowoleniu nikt z firmy nie wpadł na pomysł, by osobiście przekonać się o uciążliwości mojej
przedłużającej się choroby. N. pojawił się dopiero po kilku tygodniach. Już w drzwiach zarzuciłem
go pytaniami na wiadomy temat: czy ma dla mnie jakieś wiadomości od K.?; czy orientuje się, kie-
dy K. zamierza do mnie zadzwonić?; i – najważniejsze – w jaki sposób mam sobie tłumaczyć zaist-
niałą zwłokę?
N. był zakłopotany, starał się mnie uspokoić. Okazało się, że milczenie K. najpewniej ma swoje
przyczyny. Wiadomość o moim dokuczliwym zapaleniu krtani nieopatrznie dotarła najwidoczniej
do samego K., który nie chcąc zakłócać mojej rekonwalescencji, postanowił jeszcze trochę
wstrzymać się z nękaniem mnie telefonami. Fakt – N. nie wiedział na ten temat nic pewnego; były
to tylko jego przypuszczenia potwierdzone niektórymi plotkami – wiele jednak wskazywało na
duże prawdopodobieństwo tej hipotezy. Natychmiast też zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób
można by dać znać K. – nie wprost i nachalnie, lecz delikatnie i z taktem – iż moja choroba należy
już do przeszłości i obecnie nic nie stoi na przeszkodzie, by mógł się on do mnie dodzwonić. Ko-
niec końców zgodziłem się z koncepcją N.: miałem wyjechać na urlop. – Wieść o tym dosięgnie
natychmiast K. – tłumaczył, pomagając sobie gestami – a po powrocie – wyobraź sobie! – być mo-
że jeszcze tego samego wieczora odezwie się telefon wieńczący twoje wielomiesięczne starania.
Nie całkiem byłem przekonany, iż jest to najwłaściwsza droga wyjścia z tej kłopotliwej sytuacji
pełnej niedomówień i domysłów. Lecz stwierdzenie N., iż najwyższy już czas, by w swoje ręce
przejąć inicjatywę, trafiło mi do przekonania. Nie tracąc chwili, schwyciłem za słuchawkę i zamó-
wiłem bilet lotniczy wraz z sześciotygodniowym pobytem na jednej z wysp, w hotelu o dobrej re-
nomie.
Z dala od domu starałem się opracować szczegóły planu, który mógłby zagwarantować mi osią-
gnięcie ostatecznego sukcesu w wiadomej sprawie. I właśnie na tej wyspie bez jednego przyzwo-
itego połączenia telefonicznego (jeszcze są takie wyspy!) – pozbawiony nadziei, że lada chwila
rozlegnie się dzwonek telefonu, a zaraz potem głos K. – bez tego ostatniego strzępka złudzeń, z
którym bardziej dane mi było się zrosnąć, niż mogłem przypuszczać – poczułem się nagle jak ktoś,
komu w trakcie jednego zabiegu chirurgicznego usunięto tę magiczną mieszankę zwątpienia i roz-
paczy, każącą i pozwalającą jednocześnie być tym kimś, kim byłem. Uczucie to narastało, a gdy
stało się niemożliwe do poskromienia, pospiesznie pakując rzeczy, nie tyle przygotowywałem się
do podróży, co uciekałem. Moja determinacja rosła, tężała, stawała się coraz bardziej sprężysta, by
pełną dojrzałość osiągnąć w momencie, gdy koła samolotu dotykały lądowiska; wiedziałem, że
wiadoma sprawa już wkrótce musi zyskać rozstrzygnięcie.
28
Po powrocie zły stan moich nerwów postanowiłem leczyć zdyscyplinowaną rutyną codzienno-
ści. W firmie przyjęto mnie poklepywaniem po plecach i lawiną pytań na temat postępów w opa-
nowywaniu deski surfingowej. Znów rozpoczął się ten sam rytm, co przed kilkunastoma tygodnia-
mi, a oczekiwanie na telefon od K. przywróciło mi wiarę w świat i ludzi. Wprowadziło mnie ono w
swoisty stan uniesienia pełnego nadziei splątanej z niepokojem, co owocowało uczuciem zbliżo-
nym do tego, które stawało się udziałem moim, ilekroć – jeszcze przed laty – zdecydowałem się na
spędzenie świeżej, wiosennej nocy na werandzie domu, śpiąc w hamaku rozpiętym pod jej stropem.
W dniach tych bardzo brakowało mi towarzystwa N. Nie mogłem odnaleźć go ani w stolicy, ani
w żadnej z podmiejskich rezydencji. Poufnie zdradzono mi, iż N. przebywa zagranicą w jakiejś
ważnej misji, a w dwa tygodnie później otrzymałem pierwszą pisemną wiadomość od niego: kartkę
z górską panoramą oraz kilkoma uwagami na temat klimatu, kobiet i nieznanych mi gatunków ty-
toniu. N. kończył zdaniem zaopatrzonym w wykrzyknik: „Pamiętaj, że koniecznie musisz zatelefo-
nować do K.!” Odpisałem mu na to: „Jutro przed pierwszą na pewno zadzwonię do K.!” W liście,
który N. musiał wysłać natychmiast po otrzymaniu mojej pocztówki, całość narracji przepleciona
była naganą: „Dlaczego jeszcze nie zatelefonowałeś do K.?” Moja wysłana jako telegram odpo-
wiedź była krótka: „Nie zdążyłem dziś zadzwonić do K. – K. również nie telefonował do mnie –
ale jutro na pewno nastąpi rozstrzygnięcie”. Z rana dnia następnego doręczono mi natychmiastową
reakcję N.: „Wiem ponad wszelką wątpliwość, że K. w dniu dzisiejszym, między 12:00 a 13:00 jest
w domu. Nie zmarnuj takiej okazji!” Ku mojej rozpaczy, mimo wielotygodniowych zmagań z tele-
fonem, musiałem N. zawiadomić o mojej klęsce: „Dzwoniłem wiele razy, lecz telefon był zajęty! A
może ktoś po prostu źle odwiesił słuchawkę?”
W ciągu następnych tygodni doszedłem już do dużej wprawy w formułowaniu zwięzłych mel-
dunków telegraficznych: „Dzwoniłem, ale telefon był właśnie zajęty, a potem poinformowano
mnie, że K. przed chwilą wyszedł z domu”; „Dzwoniłem, ale odezwało się dziecko i nie mogłem
się porozumieć, a w tle straszliwie ujadał pies”; „Bardzo dziś chciałem zadzwonić, ale godzinami
telefonował do mnie W”. On natomiast nieodmiennie odpowiadał, że muszę zadzwonić do K., lub
– inna wersja – dlaczego K. jeszcze nie zadzwonił do mnie? Byłem bliski załamania. Mimo że mo-
głoby się wydawać, iż ostateczny sukces znajduje się w zasięgu wyciągniętej ręki – upragnione
rozstrzygnięcie nie następowało. I być może krach psychiczny stałby się jedynym możliwym fina-
łem tej kłopotliwej sytuacji, gdyby nie kolejna depesza N.: „Wiem z pewnych źródeł, że w ciągu
najbliższych jedenastu tygodni K. ma zamiar zadzwonić do Ciebie. Zachowaj maksymalną ostroż-
ność. Twój N”.
Znów zaczęły się dni naładowane elektrycznością – popołudnia na fotelu, szczelnie zaciągnięte
zasłony, rozgrzane fistaszki, „po brzegi wypełnione kalendarium, mówię wam” i odmowy wszyst-
29
kich poprzednio zaplanowanych wizyt. Kilka razy poczułem falę przedwcześnie eksplodującego
triumfu. Telefon bowiem w dniach tych odzywał się wielokrotnie. Najpierw dzwonił D. – rozma-
wiałem z nim w sposób, który nie mógł zostawić najmniejszych wątpliwości, iż zależy mi na tym,
by jak najszybciej zakończyć tę zbędną konwersację; zaraz potem usłyszałem w słuchawce głos P.,
a w chwilę później zadzwonił L., który w imieniu E. zawiadamiał mnie, że ten ostatni już od kilku
miesięcy próbuje się bezskutecznie do mnie dodzwonić, lecz mój numer jest stale zajęty. Było co-
raz później i choć K. spał już najpewniej, zasugerowałem E., żeby natychmiast się rozłączył, by –
teraz on z kolei – nie blokował mojego numeru na wypadek gdyby K. ...
Dzięki przebiegłości N. zyskałem wgląd w każdy szczegół życia codziennego K. Jego serwisy
informacyjne – N. nadal przebywał w tajnej misji – nadchodziły z podziwu godną regularnością.
Choć na odległość – zachęcał mnie do wytrwałości, cierpliwości i wiary w ostateczny sukces. A ja
wciąż walczyłem z lawiną telefonów, które napierały na mnie ze wszystkich stron.
W następnych dniach K. jeździł na nartach (do mnie akurat dzwonił H.), tańczył w dyskotece dla
wysoko postawionych (odbierałem wtedy telefon od C.), sugestywnie przemawiał na którymś z
licznych kongresów (telefon od S.), a wieczorem – co najbardziej mnie dziwiło – w swej rezydencji
zaciągał story, zasiadał w pufiastym fotelu, dłonią sięgał po fistaszki i... można było odnieść wra-
żenie, że czeka na jakąś ważną rozmowę telefoniczną...
A w międzyczasie N. twierdził wielokrotnie, iż K. nie szczędząc starań ani wysiłków, dzwonił
do mnie codziennie co najmniej kilka razy, lecz ja zawsze w tym czasie rozmawiałem z kimś in-
nym. Potęgowało to moje zdenerwowanie, a pasmo irytacji urwało się dopiero wtedy, gdy w końcu
otrzymałem tę sensacyjną wiadomość, na którą czekałem od dawna: N. donosił, że oficjalna roz-
głośnia w O. – kraju, gdzie N. przebywał w tajnej misji – podała, że w ciągu najbliższych kilku
godzin K. ma zatelefonować do mnie w celu ostatecznego omówienia wiadomej sprawy! Radość
moja była ogromna. Teraz należało przygotować się do ostatecznej rozgrywki i po raz ostatni sta-
wić czoła kolejnej fali telefonów.
Od rozstrzygnięcia dzieliło mnie ledwie pół kroku. Postanowiłem uzbroić się w cierpliwość i za-
stosować wszystkie środki ostrożności. Od rana dzwonek telefonu nie milkł nawet na chwilę, a ja
siedziałem w fotelu, może coś rozumiejąc, a może tylko czując coś, czego nie potrafiłem pojąć.
Najpierw opuszkami palców, a potem całym sobą nieomylnie rozpoznawałem ów narastający opór,
który nie jest ani twardy, ani gwałtowny – z tą mazistą i galaretowatą jego odmianą pełną glist,
która sprawiała, że wszelkie wysiłki, myśli i czyny rozpływają się, tracą sens, by w końcu zawisnąć
w niespełnieniu i szaleństwie.
30
Telefon dzwonił bez przerwy. Lecz mnie, pod żadnym pozorem nie było wolno podnieść słu-
chawki, bo oznaczałoby to, że sam godzę się na to, żeby telefon mój znów był zajęty, gdy K.
wreszcie zdecyduje się wykręcić mój numer.
31
BEZDOMNOŚĆ
Utrata pamięci? Chyba tak. Jak mogło do tego dojść – nie mam pojęcia. Gdy ocknąłem się i
stwierdziłem, że leżę na trawniku z twarzą zwróconą ku ziemi – najpierw sam nie chciałem w to
uwierzyć. Chwilę wybierałem grudki zakrzepłego błota z kącików ust, otrzepywałem kurz ze
spodni, poprawiałem krawat. Na ziemi musiałem spędzić co najmniej kilka godzin: każde żebro
czułem z osobna, znad krzyża promieniowało dotkliwe łupanie, a pokaźna połać trawnika ubita
była tak, jakby ktoś przejechał przez nią walcem.
Chciałem sprawdzić, która godzina, lecz na przegubie nie znalazłem zegarka. „Zgubiłeś” – po-
myślałem. „Ukradł ci go ktoś” – poprawiłem się natychmiast. Rozejrzałem się wkoło i zamiast na
pozłacaną bransoletkę, natknąłem się na małą walizkę. „Może i moja” – pomyślałem, lecz wcale
nie byłem pewny. Leżała z odrzuconym wiekiem, a wiatr wygarniał z jej wnętrza arkusze papieru
pokryte równym pismem. Tańczyły na wietrze, ale nikt z przechodniów nie zwracał na nie uwagi.
Było ich tak dużo, że zacząłem się dziwić, że taka ilość papieru pomieściła się w tak małej walizce.
Dzień był jak większość dni na tej szerokości geograficznej: ni to pochmurny, ni słoneczny, w
sam raz do pracy w biurze lub do podróżowania koleją. Usilnie starałem się przypomnieć sobie, co
robiłem wczoraj... Nic jednak nie przychodziło mi do głowy. A przecież musiało zdarzyć się coś
nadzwyczajnego: nie zwykłem spędzać nocy na trawnikach, tym bardziej – zapominać, co działo
się ze mną poprzedniego dnia.
Wciąż zastanawiając się, zatrzasnąłem sprzączki dyplomatki i ruszyłem przed siebie. Z twarzy
mijanych ludzi wyczytywałem, że musi być bardzo wcześnie. Wszyscy wydawali mi się jacyś nie-
zwykle zaaferowani. „I dobrze” – myślałem: policzki miałem umorusane, ręce pokaleczone, man-
kiety uwalane błotem, a lewa nogawka miała dziurę wielkości niedojrzałego jabłka. „Chociaż nie
zauważą” – pocieszałem się. Postanowiłem, że zanim pójdę do pracy, wskoczę na moment do do-
mu: wezmę prysznic, zmienię odzież, zjem lekkie śniadanie...
32
Lecz w tym samym mgnieniu oka uświadomiłem sobie, że właściwie nie wiem, dokąd idę. W
głowie mi huczało, nie pamiętałem, ani jak się nazywam, ani gdzie mieszkam. Najpierw starałem
się na to nie zwracać uwagi; wydawało mi się, że skoro idę – trzeba iść dalej, że sam z siebie jakoś
zajdę tam, gdzie należy. Dopiero po kilku minutach zrozumiałem, iż to przecież dość dziwne – iść,
a nie wiedzieć dokąd... Dzielnica składała się z setek betonowych prostopadłościanów. Zewsząd
otaczał je las, a falujące wśród nierówności terenu ulice nie posiadały ani numeracji, ani nazw. I
choć na pierwszy rzut oka wydawała mi się ona znajoma, im dokładniej przyglądałem się – tym
bardziej nie potrafiłem się w niej odnaleźć.
Chwilę stałem zakłopotany, nie wiedząc, co począć dalej. Nie miałem wyjścia i – chociaż wstyd
mi było przed samym sobą – sięgnąłem do kieszeni po dowód tożsamości, żeby... sprawdzić wła-
sny adres i nazwisko, a przy okazji narodowość. Lecz dowodu nigdzie nie było. „Zginął” – pomy-
ślałem. „Zginął z kretesem” – pomyślałem raz jeszcze, by lepiej sobie uświadomić ten fakt. „A
pieniądze?” – oblał mnie zimny pot. Od razu wiedziałem, że ich również nie będzie. „Uff” – zasa-
pałem wściekle. „Tego już za wiele”.
Starałem się wykrzesać z pamięci choćby najmniejszą iskierkę przypomnienia: co robiłem?, kim
byłem?, gdzie mieszkam? „Kim jestem?” – to pytanie obezwładniało mnie najbardziej. Powtarza-
łem je, a w głowie miałem na przemian pustkę, czarne dziury lub wielki chaos. „No właśnie –
kim?”: jedyną odpowiedzią, jaką potrafiłem znaleźć, było to samo pytanie – „kim?” W końcu do-
szedłem do wniosku, że sposób rozwiązywania zagadek za pomocą odpowiedzi odnajdywanych na
właściwie postawione pytania jest bezużyteczny. I sądzę, że myślenie i powodowane nim mdłości
trwałyby bez końca, gdyby nie coraz dotkliwiej doskwierający mi głód. To poderwało mnie na
równe nogi.
Na obiad chciałem już koniecznie być w domu. Musiałem więc działać sprawnie i wyzbyć się
dotychczasowego guzdralstwa. „Cóż prostszego?” – pocieszałem się w myślach. „Zaraz spotkam
jakiegoś znajomego, który pozdrowi mnie okrzykiem «witaj stary!» i cały incydent skończy się u
mnie w domu, przy winie podanym przez moją żonę...” Żonę? To ci dopiero! Nie potrafiłem sobie
nawet przypomnieć, czy mam żonę, czy nie, czy może należę do klubu zwolenników wolnej miło-
ści. „Sądząc po wieku – myślałem dalej – chyba jednak jestem żonaty...” Wieku? I tu złapałem się
na tym, że mej amnezji naprawdę niewiele brakowało do doskonałości! W głowie huczało mi jak w
ulu i nie mogłem sobie przypomnieć nawet tego, ile mam lat. Z wolna wpadałem w popłoch. Nie
zastanawiając się już więcej, dopadłem pierwszego przechodnia.
Był to mężczyzna ubrany ze wzorową starannością i elegancją, zadbany. Dziś nie pamiętam już
jego twarzy. Spieszył się; tak się spieszył, że nawet się nie zatrzymał, a tylko przekrzywił głowę.
Obrzucił mnie pogardliwym spojrzeniem, które od razu padło na moją dziurawą nogawkę. Musiał
33
pomyśleć: „Co ten obdartus może chcieć ode mnie?”. Zdążyłem tylko powiedzieć: – Przepraszam
pana, czy może mi pan powiedzieć, kim jestem? Może pan przypadkiem wie, gdzie ja mieszkam?
Ale jego już przy mnie nie było; zginął na zakręcie w rozpędzonym tłumie.
Następny przechodzień także nie potrafił mi nic powiedzieć. Bezradnie rozłożył ręce, tak że bu-
telka z mlekiem o mały włos wypadłaby mu z foliówki na bruk. Z fascynacją i niedowierzaniem
rzucił tylko: – Pański głos... – Co – głos? – nie rozumiałem. – Ma pan bardzo dźwięczny głos –
ciągnął. – Tak jakby dobywał się nie tylko z gardła, ale z serca, z duszy... gdzieś z głębi, znad pięt.
Pan na pewno pracuje w operze, czyż nie? – I zanim zdążyłem zaprotestować, zginął mi w ciżbie,
bez śladu. „Wariat jakiś widać” – pomyślałem. I szedłem, szedłem dalej.
W ciągu pierwszych trzech godzin rozmawiałem ze studentami, emerytami, biuralistami pędzą-
cymi do pracy i gośćmi zagranicznymi. Wszystko na darmo. Tylko szósty, czternasty i dwudziesty
trzeci z zagadniętych zdradzali jakąkolwiek chęć do rozmowy. Reszta uciekała co sił w nogach.
Tłumaczyli się na odległość, robili głupie miny, pokazywali na zegarki i na dzieci w popychanych
wózkach. Nikt oczywiście nie wiedział, kim jestem i jak się nazywam, ani – co było najdziwniejsze
– gdzie mieszkam, a głód już dotkliwie dawał mi się we znaki. „Przecież gdzieś tu muszę miesz-
kać... Gdzieś blisko... Na pewno... Pytanie tylko gdzie?”
Wypełniona papierzyskami walizka ciążyła mi coraz bardziej. Najchętniej oddałbym ją na prze-
chowanie, lecz nie miałem pieniędzy. Z tej samej przyczyny musiałem głodować: w restauracji nie
chciano mi nic sprzedać na kredyt (– Na kredyt to tylko w powieściach – usłyszałem od kelnera), a
spinki od koszuli, które ewentualnie mógłbym poświęcić i oddać w zastaw, jakoś nikogo nie zainte-
resowały.
Obiad mój składał się więc z kilkunastu listków dzikiego szczawiu; zerwałem je z trawnika,
udając, że bezskutecznie próbuję zawiązać prawy but.
Byłem bardziej niż pewny, że mieszkam gdzieś w pobliżu. „A gdyby tak – pomyślałem – prze-
czesać blok za blokiem, klatkę schodową po klatce schodowej, mieszkanie za mieszkaniem?” Na
pierwszy rzut oka trudno było ocenić rozległość całego terenu, bo zabudowa wiła się wieloma me-
andrami niczym kapryśna rzeka. Wydawało mi się jednak, że jeżeli do zadania podejdę spokojnie,
systematycznie, z głową i jeśli nieco przyspieszę kroku – to wieczorem powinienem zasnąć już nie
na trawniku, lecz w białej pościeli, w domu.
Poszukiwania chciałem rozpocząć od samego końca osiedla, by później nie trzeba było wielo-
krotnie nawracać i nadkładać drogi. Ilekroć jednak próbowałem przedostać się na skraj dzielnicy,
okazywało się to... niemożliwe! Ściana lasu wciąż przesuwała się do tyłu; szedłem kwadrans i dru-
gi, a ona nie raczyła się przybliżyć nawet o krok! Tyle razy wydawało mi się, że już, już... – a tu
wyrastały dwa, trzy, lub nawet cztery nowe bloki. Chwytałem się już różnych sposobów – przy-
34
spieszałem, zwalniałem, gwałtownie zmieniałem kierunek marszu, rzucałem się biegiem do przodu
– a one... nadal jakby kiełkowały, jakby wyrastały niczym kłosy w łanie zboża! Upał tymczasem
potężniał, robił się nieznośny. „To że przestrzeń puchnie i dostaje odcisków – to na pewno tylko
fatamorgana” – myślałem. Nie chciałem już dłużej zwlekać i ze złością wbiegłem do najbliższej
klatki.
Owiał mnie chłód betonu. Windą wjechałem na najwyższą kondygnację: posuwała się szybko
bezszmerowo i bardzo długo. „Widać budynek jest dużo wyższy, niż było widać z zewnątrz” – za-
uważyłem. I natychmiast zwietrzyłem w tym następny podstęp, jeszcze jedną możliwą komplika-
cję.
W pierwszych dwóch mieszkaniach nikogo nie zastałem, a drzwi były pozbawione wizytówek.
W trzecim odezwał się pies, a w czwartym dziecko. Dopiero przy piątej próbie, po przeciągłym
dzwonku, zazgrzytała zasuwa i drzwi odskoczyły z trzaskiem.
Mężczyznę, który stanął przede mną w progu, jednym tchem zapytałem, czy nie wie, kim je-
stem, gdzie mieszkam i jak się nazywam. Tamten spojrzał z niedowierzaniem, powtórzyłem więc
raz jeszcze. Twarz ożywiła mu się nagle i jakby go olśniło – zrobił przyjacielską minę. – Nie, tak
mi przykro – powiedział. – Nie mamy starego chleba dla konia. Sami jemy co do ostatniego
okruszka, nic panu nie możemy dać. – I z impetem trzasnął drzwiami, tak że ledwie zdążyłem
uskoczyć w bok.
Piętro niżej – choć powiedziałem dokładnie to samo – wzięto mnie za harcerza zbierającego
butelki i makulaturę; jeszcze dalej usłyszałem wypowiedziane damskim głosem: – Niestety, nie
mamy żadnego fortepianu do nastrojenia, proszę spróbować u sąsiadów, obok. „Można mówić, co
się chce” – pomyślałem, potykając się o schody. „Ludzie i tak rozumieją to, co im rozumieć najwy-
godniej”. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że stanąłem przed wysokim gładkim murem, na
którego drugą stronę będzie mi się bardzo trudno przedostać.
Rozpacz wcale nie trwała długo. Doszedłem do przekonania, że mój nowy pomysł okaże się
niezawodny. „Nie będę pytał o to, o co mi chodzi” – postanowiłem. „Podawać się będę za agenta
ubezpieczeniowego, za pośrednika jakiejś firmy lub za akwizytora. Może tak łatwiej będzie można
się dowiedzieć, kim jestem, gdzie mieszkam i jak się nazywam?”
Można było odnieść wrażenie, że ryba połknęła haczyk. W ciągu kilku następnych godzin wypi-
sałem kilkadziesiąt rachunków, zawarłem blisko setkę umów i ustaliłem trzydzieści siedem termi-
nów. Jak wodę z rzeki czerpałem ręką formularze z mojej dyplomatki. Była nieoceniona: wydawać
się mogło, że jest bez dna. Potrafiłem znaleźć w niej każde potrzebne pokwitowanie, kwestiona-
riusz czy wzór pełnomocnictwa. Moi klienci żegnali mnie z uśmiechem na twarzy, ściskali mi dłoń,
klepali po plecach. Cały czas dokładnie wpatrywałem się im w oczy, wsłuchiwałem w kontekst
35
pospiesznie wypowiadanych zdań. Chciałem wychwycić choćby cień śladu, ślad cienia czy też na-
wet najdrobniejszą poszlakę, aluzję – coś, na czego podstawie mógłbym wnioskować o sobie. A
gdy pytałem ich wprost: – No powiedzcie, kochani, może wiecie, kim jestem i czy daleko stąd
mieszkam? – oni wybuchali gromkim śmiechem, nalewali wina do kieliszków, kazali mówić sobie
po imieniu. – To ci dopiero! – wołali. – A to kawał; jeszcze takiego nie słyszałem, będę musiał ju-
tro powtórzyć w pracy, w biurze! – wołali jeszcze głośniej i gratulując mi oryginalności, niezwy-
kłego dowcipu i poczucia humoru – odprowadzali do drzwi.
Do parteru dojechałem, gdy na dworze zapadał już zmierzch. Moje notatki puchły od domysłów,
sugestii, odnośników i znaczków, które – gdy je stawiałem, wychodząc za próg jakiegoś mieszka-
nia, miały oznaczać coś bardzo ważnego, a które w godzinę lub dwie potem nie mówiły mi już po
prostu nic.
Noc była upalna, znów spędziłem ją na trawniku. Dopiero krótko przed świtem (dokładnie tak
jak w książkach) opadł mnie zewsząd przejmujący chłód, a wraz z nim wątpliwości. Przyszło mi do
głowy, że – być może – zawsze byłem bezdomnym, znużonym wędrowcem poszukującym siebie i
swojego miejsca. A intensywność tej myśli przypomniała mi to sugestywne i pełne niedowierzania
zapytanie – ja jestem?, jestem?, jestem?, naprawdę? – które – wypowiadane przez nie wiadomo
kogo – kołatało się we mnie nieskończoną ilość razy już dawno, dawno temu; które było teraz je-
dynie ogniwem spajającym moje wymazane z pamięci „wczoraj” z moim „dziś”. „Może – myśla-
łem – ten zanik pamięci, garnitur, walizeczka i białe mankiety to tylko część większej mistyfikacji,
którą odgrywałem sam przed sobą, by cichcem jakoś ominąć to, z czym nie chciałem się pogodzić.
„Bo kim ja właściwie jestem?” – tamto pytanie uparcie powracało niczym bumerang i nie dawało
mi spokoju.
Z rana, mimo że wydawało mi się, że posunąłem się już o kilka bloków do przodu, w windzie
napotkałem te same twarze, te uśmiechy, z którymi żegnałem się wieczorem. Na ich widok długo-
pis sam wyślizgiwał mi się spomiędzy palców, nie wiedziałem co powiedzieć. Błąd w notatkach?
Pomyłka w nawigacji? Ale napotkani sami spieszyli z pomocą: – Pewnie brak jakiegoś podpisiku?
– podpowiadali. – Pewnie coś się nie zgadza? – Zgadza się, zgadza – uspokajałem – choć... niezu-
pełnie. – I w zapiskach coś bardzo ważnego obudowywałem w nawiasy, brałem w cudzysłowy,
wielokropki, a oni cieszyli się, och!, jak się cieszyli!, że znów mnie widzą, że jestem aż tak miły,
tak uprzejmy... Przypominali moje dowcipy, moje żarty, które – jak twierdzili – już zaczęły wcho-
dzić w obieg: To „kim jestem?” – ha!, ha!, ha! – „a gdzie mieszkam?” – hi!, hi!, hi! – Pan jest nie-
oceniony, pan jest... – słyszałem. I na tym, niestety, zwykle się kończyło. – A może zajdzie pan
jeszcze raz do nas na chwilkę? Może na herbatkę? Na winko? Na roberka? Zdarzali się też inni –
nowi; tacy, których wczoraj nie zastałem w domu. Znowu musiałem się przemyślnie maskować.
36
To, co mnie najbardziej interesowało, wkładałem między cyfry i wykresy, których tak wiele znaj-
dowałem w bezkresnej walizce. – Gdzie mieszkam? – wykresik. – A może wiedzą państwo, kim ja
właściwie jestem? – cyferka. Oni – słuchając – uśmiechali się i brali to za taki tik, za nerwy, za
dobrą monetę, znak zapomnianego już dziś dobrego tonu, etykiety. Za zaokrąglenie tematu, symbol
prawnie zastrzeżony, znak firmy, grę towarzyską, lub – po prostu – takie coś z takim czymś bez
takiego czegoś... – Na pewno można na tym coś wygrać, czy nie? Zarobić? – nieśmiało zagadywali,
przeczuwając jakąś tajemnicę. Gdy tłumaczyłem, w nadziei, że może zaraz czegoś wreszcie się
dowiem, mówili: – Już dobrze, dobrze. Widać tak już musi być. Widać więcej zdradzić pan po pro-
stu nie może. Oj, niezły z pana dowcipniś...
W nocy, na trawniku, znowu wróciło do mnie moje „kim?”. Tym razem przybrało postać jakiejś
geometrycznej bryły; jakiej? – tego powiedzieć dziś już bym nie potrafił. Nie wiem, czy powodo-
wał to mrok nocy, czy raczej przyczyną było moje znużenie, ale był to przedmiot oświetlony z
wielu punktów jednocześnie, a snopy zarysowującego go światła były tak przemyślnie dobrane, iż
nie ogarniały go całkowicie, przez co on nie mógł skurczyć się do rozmiarów jednego ograniczone-
go pojęcia, pojedynczego znaku zapytania i mógł oznaczać bardzo wiele rzeczy jednocześnie.
Ranek zaczął się od koszmaru: oczy piekły mnie bezlitośnie, na nogach pojawiły się bolesne
wrzody – „trąd?” – pomyślałem – a na dodatek – przez nieuwagę – nadepnąłem własną nogawkę i
udarłem na wysokości prawego kolana. Ledwo zdołałem dowlec się na drugą stronę ulicy i z obawą
zadzwoniłem do pierwszych drzwi: rosłemu mężczyźnie, który otworzył, znów powiedziałem, że
jestem agentem ubezpieczeniowym i właśnie...
– Co? Pan? – zawołał tamten. – Pan jest brudny, zarośnięty, pan ma wzdęty brzuch. Gdyby miał
pan czarną skórę, wziąć by pana było można za Murzyna... W tym samym momencie z trzaskiem
rozwarły się przeciwległe drzwi. Panował półmrok, nie widziałem, kto w nich stał. Usłyszałem
tylko napastliwy głos: – To włóczęga! Taki co domu nie ma i mieszka pod mostem! Widziałam go,
jak spał na trawniku! Jak wypróżniał się pod krzakiem!... Pierwszy głos nie ustępował: – Wstyd!
Wstyd! Pod krzakiem! Coś takiego!... Zrozumiałem, że nic tu po mnie. Sam nie wiem, skąd dobiegł
mnie jeszcze płaczliwy głos dziecka: – Mamo, mamo! Obdartus! Mówi jakimś obcym dziwnym
językiem! Zadaje głupie pytania! Chodź, zobacz!
Odskoczyłem jak oparzony. „Tego już za wiele” – pomyślałem. Byłem pewny, że mówię tym
samym językiem co oni. Mogłem przysiąc, mogłem rękę dać sobie uciąć! Już chciałem zawołać
tym głosem, tym dobywającym się nie tylko z gardła, ale z serca, z duszy, znad pięt, że wcale nie
jestem bezdomny, że na trawniku widziano zapewne kogoś innego, podobnego być może, ale na
pewno nie mnie, że mieszkam gdzieś tu w pobliżu – naprawdę! – że nazywam się...
37
Lecz byłem już za daleko. Ich głosy goniły mnie jeszcze przez chwilę, ale nie rozróżniałem już
poszczególnych zdań. Biegłem jak oszalały. Przesadzałem po dwa, trzy schodki. Nie wiem, jaką
siłą przełamywałem drętwotę nóg i wzbierające mdłości. Opamiętałem się dopiero na siódmym
piętrze. Przez chwilę uspokajałem rozdygotany oddech, potem przywołałem windę.
Na parterze natknąłem się na człowieka roznoszącego mleko. Gotowało się we mnie; tamten za-
uważył to i zaczął przyglądać mi się z zainteresowaniem. A ja drżąc cały, rzuciłem desperacko:
– Panie, czy stąd można jakoś uciec?
– Uciec? – zdziwił się. – Skąd?
– Stąd. Uciec. Tak w ogóle...
Nie czekałem już nawet na to, co mi odpowie. Co sił w nogach rzuciłem się przed siebie. Myśl,
która najpierw była tylko kiełkiem i iskierką, stawała się coraz wyraźniejsza. Biegnąc, słaniałem się
na nogach, z trudem łykałem powietrze, a palące pragnienie zamieniało moje gardło w kloc twar-
dego drewna. A ona wciąż rosła; ona – ta myśl. Kurczowo schwyciłem się jej i nie odstępowałem
nawet na krok. Biegłem za nią. Byłem u kresu sił, u kresu siebie samego. Chciałem umrzeć.
Chciałem wydostać się stąd. Chciałem odpocząć. Lecz wiedziałem, że sam nie będę potrafił tego
zrobić, że w decydującym momencie może zabraknąć mi sił i ostatniego, tego najważniejszego
naparstka odwagi.
Biegnąc, rozglądałem się; szukałem pomocy. „Może on” – pomyślałem, gdy ujrzałem człowieka
stojącego na skwerze w cieniu kilku drzew.
– Czy mógłby pan mnie zabić? – zapytałem zdyszany, gdy byłem już na tyle blisko, że nikt inny
nie mógł tego usłyszeć.
Głos drżał mi i z obawą czekałem na jego reakcję. Dopiero kiedy słowa te zostały wypowiedzia-
ne, zrozumiałem, że przerwałem mu drzemkę; mimo że stał, miał przymknięte powieki, a cały kor-
pus podparty o drzewo tkwił w na tyle rozbebeszonej pozycji, iż nie było tego w stanie ukryć nawet
wzorowo skrojone umundurowanie.
Słysząc moje słowa, stężał natychmiast, w jednej chwili był rozbudzony. Zdumiałem się, ale on
wcale nie był zdziwiony! Zakłopotanie, które potrafiłem wyczytać w jego twarzy, ukryć miało tyl-
ko tę przypadkową drzemkę – nic więcej! „Ach tak” – lotem błyskawicy przemknęło mi przez
myśl. Stało się to jednak tak szybko, że nie potrafiłbym teraz powiedzieć, czy miało to być: „ach
tak, dobrze trafiłem”, czy może: „ach tak, to ci bestia!; sam chciałeś!; teraz nie ma już odwrotu!”
On – chcąc wygładzić ostatnie zmarszczki pierzchającego snu – wyprężył się i podsunął mi do
podpisania jakieś formularze. Nie mógłbym zaprotestować, gdyby w tej chwili naszło mnie nagłe
opamiętanie.
38
Zrozumiałem, że niepotrzebnie obawiałem się jego reakcji, że wcale nie trzeba było silić się na
nieśmiałość. Pojąłem, że do jego obowiązków – kto wie, czy miał w ogóle jakieś inne? – należało
zadawanie śmierci bezdomnym, znużonym przechodniom, którzy zwrócili się doń z taką prośbą...
Więcej zrozumieć już mi się nie udało; po prostu nie starczyło na to czasu. Uderzył mnie tylko
jego szeroki, szyderczy uśmiech, który głęboko zapadł w moją pamięć. Pewnym ruchem złapał
mnie za rękaw i kazał się odwrócić. – Proszę zamknąć oczy! – rzucił tonem zdradzającym rutynę, a
ja posłusznie wykonywałem wszystkie jego polecenia. Kątem oka zauważyłem jeszcze, że sięga po
podłużny przedmiot wyglądający jak futerał na skrzypce. Potem opadające powieki przysłoniły mi
nawet i to. Ogarnęła mnie ciemność; sam nie wiem, ile mogło to trwać.
Prawie nie czułem bólu. Tamten musiał dobrze znać swoje śmiertelne rzemiosło, musiał mieć
niezwykłą, rzeźnicką wprawę. Trzema zdecydowanymi ruchami wbił mi jakieś szerokie ostrze w
plecy, a za każdym ciosem sporymi łykami ubywało we mnie życia. Czułem, że zaczynam ściekać
sam po sobie, niczym deszczówka płynąca rynną; że wsiąkam między betonowe kafle chodnika, że
jest mnie coraz mniej i mniej, aż w końcu znikam...
Pochłaniało mnie gęste, czarne nic. Nie śniłem; moje sny umierały razem ze mną. A gdybym
nawet śnił – wokół było tak ciemno, że nie potrafiłbym dostrzec konturu żadnej sennej zjawy. Po-
tęgujący się bezczas miał konsystencję smoły; zionął na mnie chłodnym i wilgotnym oddechem.
Lecz i tego musiałem się domyślać – gęsta czerń odgradzała mnie nawet od tego. Zrozumiałem, że
jeszcze mgnienie oka i już mnie nie będzie... W szkole zawsze mówiono nam, że TAM, na drugi
brzeg, dociera się przez rzekę, nad którą czeka Ulga – wioślarka z krainy cienia – naga, długonoga,
nierzucająca cienia dziewczyna o przepięknej twarzy, pod której ręką ciało zbłąkanych wędrowców
zmienia się w puch. W napięciu czekałem więc, co będzie dal.....
__________
Gdy otworzyłem oczy, oślepił mnie jaskrawy blask słońca. Trwało dobrą chwilę, zanim przy-
zwyczaiłem się do oszalałej jasności dnia. Przede mną była ulica, lekko w dół opadająca ulica, do-
kładnie taka sama jak ta, którą szedłem pięć minut temu. Z nieba na głowę lał się skwar, a pod
drzewami w cieniu – stał człowiek w dziwacznym uniformie o nienagannym kroju. Drzemał, lecz
nikt z rozpędzonych przechodniów nie zwracał na niego uwagi.
Dzielnica składała się z setek, a może i z tysięcy betonowych pszczelo-mrówczych prostopadło-
ścianów. Zewsząd otaczał je gęsty las, a ulice nie posiadały ani numeracji, ani nazw. „W pobliżu na
pewno nie ma żadnej rzeki, na której brzegu mógłby ktoś czekać” – pomyślałem. Byłem znużony i
głodny, a pragnienie dławiło mnie w gardle twardym, tępym bólem. I dopiero kiedy chciałem przy-
stanąć i otrzeć pot z czoła, zauważyłem, że znów niosę małą, brązową walizeczkę. Wieko jej było
39
szeroko rozwarte, a za mną – jak ogon latawca – ciągnął się długi sznur wypadających z niej kar-
tek.
Gdy dotarłem do pierwszej klatki najbliższego wieżowca, wzrok mój przykuła postać szeroko-
biodrej dozorczyni. Starsza kobieta o rysach zdradzających wielkość minionej urody, energicznie
zamiatała obejście. Zdumiałem się, bo trzonek jej miotły wyglądał jak zrobiony z lekko rozszerza-
jącego się ku dołowi wiosła. Miałem właśnie pomyśleć: „dziwne”, gdy...
Ależ tak! Choć wciąż nie mogłem dać temu wiary, zbliżając się krok za krokiem, pod grubym
kaftanem zamiatającej rozpoznawałem misterne kształty nimfy, która niegdyś nosiła imię Ulga i
była smukłonogą wioślarką z łodzi inkrustowanej kością słoniową. Zrozumiałem, co miał znaczyć
szyderczy śmiech człowieka w uniformie! Coś ciepłego, dużego jak ziarna grochu bezwiednie po-
toczyło mi się w dół po policzkach. „To łzy” – pomyślałem i roztańczonym ze znużenia krokiem
wbiegłem na schody. Zanim zdążyłem schwycić chustkę, gwałtownym ruchem nacisnąłem przy-
cisk dzwonka przy następnych drzwiach.
40
NAJWYŻSZE PIĘTRO
Mój świat jest piękny, bez mała wspaniały. Warkocz plecie się najlepiej dwoma pasemkami
włosów, bez pośpiechu i nerwów, równym, spokojnym rytmem. Rozciąga się on od okna, poprzez
wazony pełne kwiatów o plastykowej fakturze, aż po sam sufit. Splatanie trwa kwadrans, niekiedy
może dłużej; jak nie mam tyle czasu – zbieram włosy w dłonie i po prostu zawiązuję w kitki. W
świecie tym mam i swoją Australię gdzieś pod żyrandolem, i Antarktydę w koszu na zgniecione
kartki. Wiem, że wyglądam wtedy co najmniej o pięć lat młodziej: mogę zawiązać sobie kokardę –
zieloną lub czerwonawą, a gdy fryzura jest gotowa – łapczywie gryzę dymiącą grzankę. Ten róża-
niec i wiszący na nim chiński lampion – to mój Biegun Północny, a drewniany wieszak – choć nie-
zdarnie – zastępować musi Mount Everest. Spieczony chleb smakuje popiołem, bo jakoś nigdy nie
potrafię zdążyć na czas; zostawiam więc nadgryzioną grzankę i zabieram się do obserwacji. Ta
suwakowa lampa z lustrzaną żarówką – to moje Bermudy, a wazon na stole – jaskinie Lascaux. Z
czasem obserwacja stała się moją największą pasją: jak się temu dziwić, skoro mieszkam naprze-
ciw niego, okno w okno z jego światem pięknym i wspaniałym, mogę zajrzeć pod jego wersalkę
albo do kosza na dużo pogniecionych kartek. Z alfabetycznego wykazu na końcu atlasu dowie-
działem się, że w natłoku wydarzeń poprzedzających przeprowadzkę – zapomniałem o rozmiesz-
czeniu Wysp Azorskich. Te obserwacje co prawda drażnią go, ale ja wcale nie myślę się tym
przejmować; przecieram szkła lornetki i bezczelnie lokuję się na parapecie. Po dłuższym namyśle
zdecydowałem, że Azory – tak jak Antyle – będą w czarze pełnej sztucznych kwiatów, tam gdzie
kiedyś tkwiły naturalne, dopóki woda nie wyparowała, dopóki ich płatki nie opadły i nie wyschły
na wiór.
Mój świat to trzy regały pełne książek i szorstkie ściany, na których tak chętnie rysuję twardym
grafitem. Po dwóch godzinach leżenia w oknie cała cierpnę i muszę zrobić krótką przerwę. To
również cytaty zakreślone zielonym tuszem w kilkunastu opasłych skryptach i paleta upstrzona
41
zakrzepłymi wzgórkami farb. Wtedy dopiero mam czas, żeby poprawić fryzurę: jeżeli mam kitki –
decyduję się wreszcie na warkocz, jeśli warkocz – postanawiam zaimponować mu kitkami i co sił
biegnę do kuchni. Mój świat to całe sześć kontynentów, z których Afryka mieści się pod wersalką,
a Azja gdzieś koło kaloryfera pod oknem. Jeszcze raz sprawdzam w lustrze włosy, wyginam się
przy tym; sięgam po puder tak wystudiowanym gestem, żeby on czuł, że robię to specjalnie dla
niego. Widok z dziewiętnastego piętra też – rzecz jasna – należy do mojego świata. Po chwili – syta
i rześka – już jestem z powrotem przy oknie. To właśnie on – widok – przysparza mojemu światu
najwięcej wspaniałości. Pewnie z wrażenia szkła lornetki znowu mi zaparowują i od nowa muszę je
przecierać. Widok – uwierzcie! – jest ogromny, niczym nieograniczony, fascynujący, dużo lepszy
niż błyski na ekranie kolorowego telewizora. Po następnych trzech godzinach – wycieranie socze-
wek z kroplistego oddechu staje się odruchem, jeszcze później – nie czuję już nawet kantu parape-
tu. Przyznam otwarcie – panorama z okna jest bardziej ponętna niż Bermudy, Biegun Północny,
Afryka czy nawet same Hawaje. Szkła lornetki dobrze powiększają i jak na dłoni mam załamania
jego odzieży, a na ścianach, gdzie z wolna zaczęły odchodzić tapety, każdą nierówność tynku.
Przydział na swój piękny i wspaniały świat otrzymałem zaraz potem jak wyszła Ustawa o Win-
dach i Schodach, gdy zaczęły się nawoływania o powszechne zrozumienie i zachowanie spokoju.
Kiedy zamknę oczy, z pamięci potrafię nazwać tytuły wszystkich jego książek – tu stoi Greene, tu
Dostojewski, Kleist, a tam bardzo wielu innych. Koledzy zdecydowanie mi odradzali, przekony-
wali – a co przy tym nawymachiwali rękoma! – ale ja już wtedy byłem pewny, że żadnego z nas
Ustawa ta nie ominie. Wiem, że ten żyrandol to jego Australia – śmieszne, prawda?; że pod wersal-
ką umieścił Afrykę, a Azory znalazły się w wazonie na sztuczne kwiaty. Pociechą i lekarstwem na
niepewność w pierwszych dniach po przeprowadzce był widok z okna, który do dziś w hierarchii
wspaniałego świata mieści się na samym szczycie. A ja najbardziej się cieszę, gdy poczuję jego
wzrok na sobie, gdy łapię go na tym, że chce się prześlizgnąć za firanki i – teraz on z kolei! – pró-
buje zakraść się do mojego równie wspaniałego świata.
W hierarchii z widokiem graniczy stary gramofon z błyszczącym talerzem i olbrzymią tubą oraz
czarny kocur imieniem Dzierżgacz. Lornetka, której on używa do obserwacji jest dużo większa od
mojej, ma złocone, lekko wygięte krawędzie. Bo nad widokiem nie ma już nic, dosłownie: tam
kończy się wspaniały świat. Jest przy tym nadzwyczaj sympatyczny, ma włosy lekko opadające na
ramiona, jasny uśmiech i potulne oczy. Część widoku zajmuje kobylaste cielsko żelbetowego wie-
żowca, gdzie za jedną z szyb jest ona – najprawdziwsza dziewczyna! Nazwałam go Max, bo z ru-
chu warg – na dodatek na odległość – nie potrafiłam odczytać jak się rzeczywiście nazywa. Ja, sam
dla siebie, ochrzciłem ją Inga; to dziewczyna, która co rano dzień swój zaczyna od zaplatania war-
42
koczy, a potem natarczywie próbuje mnie śledzić. To właśnie dla niego – Maxa – głowę moją za-
prząta wciąż ta fryzura; dla niego muszę ją codziennie poprawiać, urozmaicać, odbudowywać.
W samym sercu Indonezji – nie!, nie!, to ta przestronna komoda koło kaloryfera! – znalazłam
różne wstążki nadające się do przystrajania włosów. Kot Dzierżgacz zaprzyjaźnił się z tą sąsiadką
zza szyby i miaucząc pozdrawia ją serdecznie, na odległość. Najgorsze jest to, że supełki nie roz-
wiązują problemu łączenia różnokolorowych pasemek i do pomocy przywoływać muszę najróż-
niejsze kleje. Lecz ona zbyt zajęta jest sobą, by mogła odwzajemniać tę bezinteresowną sympatię i
poufałość. Klejenie zabiera sporo czasu i niekiedy muszę przez nie zaniedbywać moje obserwacje:
wewnętrzną stronę wstążek trzeba wysmarować kleistą mazią, potem czeka się aż wyschnie i nowa
kreacja jest gotowa.
Oprócz Ingi do mego świata należą jeszcze samoloty: nisko, tuż nad dachami ostatniego piętra
biorą namiary, by łagodnie opaść na betonową wstęgę pobliskiego lotniska. Następnie już ze
wstążkami, mogę wrócić na moje miejsce, mogę zmienić makijaż, pomachać rękoma przed lustrem
albo włożyć spódnicę zamiast garsonki. Te ich skrzydła!; szczególnie widowiskowe są w nocy, gdy
płocho mrugają światłami – czerwienią i pomarańczem graniczącym z żółcią. Gdy jestem pewna,
że on ukradkiem spogląda, udaję, że wcale mnie nie cieszy nowa kreacja, że to niby nic, normalka.
Kiedy maszyna podrywa się do lotu, całym sobą czuję to słodkie dławienie, które narasta, ilekroć
samolot coraz wyżej pnie się ku śmietanie z chmur, a potem – w przestrzeni, ponad ich pułapem,
zamiera w pozornym bezruchu. Gdy już całkiem brak mi konceptu, niedbałym gestem – tak dla
niepoznaki – odgarniam kosmyki włosów na boki i udaję, że jestem bardzo zajęta sobą. W tym
zawieszeniu, w wypełnionej słońcem pustce, gdy warkot silnika tłumiony jest narastającym uci-
skiem w uszach, docieram do miejsca, gdzie ulga przechodzi we wściekłą radość, a teraźniejszość i
przeszłość odpadają kawałami niczym kra zmieniająca się w lodowatą kaszę. Po chwili, gdy nie
potrafię już wytrzymać i koncentrować się na tym niby-patrzeniu, moje oczy wabione nieznanym
magnetyzmem wędrują ku betonowej ścianie. I nagle czuję wtedy całą swoją nagość tkwiącą dotąd
pod pancerzem z łusek, która teraz właśnie przebudzona wyrwać chce się z tych ścian... i – jakby
bojąc się tego, co musi nastąpić za chwilę – kurczowo chwytam się szpar w cielsku sąsiedniego
bliźniaka z betonu: „Z rys można składać romby; można rysować je w trapezoidalne figury” – my-
ślę jakby w popłochu. Ręką poprawiam zaplecione kitki i nagle koniecznie chcę otworzyć okno:
przecież mogło mi się zrobić duszno, mogłam zasłabnąć, a powietrze na zewnątrz nie musi być aż
tak zimne, jak podają w komunikatach. „Można je sumować – myślę dalej – zlewać, doczepiać, aż
tworzą kwadraty i prostokąty”. W końcu dostrzegam, że on patrzy na rysy i szpary, więc pomagam
mu je rozrysowywać w wyobraźni: jasne plamy łatać inwencją, pomnażać ściany, prowadzić
wzdłuż i wszerz, by te dwa oddzielone od siebie światy mogły wreszcie się przeniknąć. Potem nie-
43
spodziewanie całą geometryczną konstrukcję burzy ona – Inga: stoi naprzeciw, za szybą, a ja potra-
fię sobie wyobrażać, że znałem ją już dawniej, ależ tak! – to oczywiste! – jeszcze wtedy, gdy nie
dzieliły nas ani kęsy mroźnego wiatru, ani zatopiona w ścianach stal. Chcę wtedy – och, jak bardzo
tego pragnę! – żeby nasze spojrzenia i myśli spotkały się i były dla nas całkiem jasne. Moja pamięć
po wielogodzinnym treningu bez wysiłku odtwarza atmosferę tych spotkań, których nigdy nie było.
A im dłużej spoglądam na szpary, pęknięcia i jego – czuję się coraz bardziej oderwana od rzeczy-
wistości. Nieubłagany jest ten wir wyobraźni, który wsysa coraz szerzej i głębiej:.. Moment i widzę
jak kiedyś na korcie, gdy szedłem rozpędzony na trzecim biegu --- na zakręcie, roztańczony spadł
wprost na mnie. Po przegranym secie stałam w tej mojej pozie ni to zniechęcenia, ni przygarbienia
--- i podłużnymi paznokciami naciągała struny dokładnie na środku palety. Zamiast wpaść w złość,
powiedział:
– Zobacz, jakie dziwne są dziś chmury...
– Czujesz? – odpowiedziałam pytaniem. – Bryza. Można by popływać, poleżeć na piasku...
Gdy byliśmy na plaży, zaproponował żebyśmy nie robili grajdołka. Ona zgodziła się i miałkim
piachem posypywała mi uda. Na wietrze rozpuszczała włosy, miękkie, gnące się, pachnące tajem-
nicą. Na przekór jego podmuchom – zaplatałem jej warkocze naśladując spokojny rytm, który tak
dobrze już znałem. Czułem, jak sypany jej dłońmi morski miał łaskocze i po stromych zboczach
ciała kaskadami osuwa się na ziemię. Wtedy właśnie powiedział, że będzie mnie nazywał w ten
dziwny sposób: Inga, bo już się do tego przyzwyczaiłem. Ona wciąż sypała to szorstkie i porowate
coś, aż urosła wielka góra sięgająca jej piersi, spod której nie potrafiłem się wydostać. Wyciągałam
go stamtąd za dłonie, a on długo i głośno się śmiał, nogami wzbijał fontanny piachu.
Aż do zmroku siedzieliśmy na wilgotnym brzegu. Fala omywała przedmurze lądu, zabierała
słowa pisane patykiem na ubitej skarpie. Mówił, że czuje jak czeszę mokre włosy; pytała, dlaczego
wybieram resztki wodorostów, które po kąpieli zastygły na szwach stanika. Kula słońca opadała
tak, jak tylko potrafi opadać nad morzem, gdy zbliża się mrok wieczoru. Długo szeptaliśmy, ale
przeważnie o niczym. Coś tłumaczyła mi długo i starannie, dotykała moich dłoni; mówiła, wciąż
mówiła – w tym samym rytmie, w którym plecie się warkocze. Co jakiś czas silniejsza od innych
fala dosięgała naszych stóp. Zanurzaliśmy wtedy dłonie, podrywaliśmy je gwałtownym ruchem do
góry i w napięciu obserwowaliśmy krople, które – słabe i pojedyncze – ściekały wzdłuż rąk, pozo-
stawiając ślad słony jak łza. Całą naszą uwagę skupialiśmy na tych przezroczystych kuleczkach:
litość, którą w tym momencie dla nich czuliśmy, była przepełniona tym samym smutkiem, który
odczuwa się patrząc na ludzi samotnych, oddalonych i nigdy niezrozumianych.
44
Aż po piersi w wodzie, szeroko rozstawionymi palcami zbieraliśmy morską trawę. Po rozstępu-
jącym się pod nami dnie szliśmy z utajonym, podwodnym bulgotem, nasłuchiwaliśmy odgłosów
morza i ziemi. Wydawało się nam, że wszystko i w każdej chwili zdarza się po raz pierwszy, i aż
dziw nas brał, że pojęliśmy to dopiero teraz: Słońce przestało być słońcem, woda przestała być wo-
dą, a piasek wcale już nie był piaskiem. W każdej sekundzie świat rodził się, zakwitał i pogrążał w
nicości, by w następnym momencie znów wyłaniać się, piąć ku zenitowi i zapadać w śmierć. Na-
krywająca nas fala zmywała nazwy i ramki, w które tak koniecznie chce się zwykle pozamykać to
arcydzieło w każdej chwili noszone przed źrenicami. A widowisko, które teraz mieliśmy przed so-
bą, było pyszne, było wspaniałe. Oniemiali i cali w zachwycie chłonęliśmy je płonącymi oczami –
skupieni aż po samo dno, aż słychać było ciszę zatrzymanego oddechu. Na niebie działo się coś
cudownego, tajemniczego, rozgrywał się cowieczorny dramat nieuchronnej śmierci. Po zachodniej
stronie, wolniutko opadając łukiem aż po cięciwę nocy, stała jakaś ognista kula, paląca się płomie-
niem, który był tak daleko, że nie dawał już ani krzty ciepła, lecz tylko jego wyobrażenie – blask.
To zaś, co nas zewsząd otaczało – to mokre, śliskie coś – było jakimś ciągłym omywaniem, wiecz-
nym ruchem, niespokojnością przyoblekającą nasze ciała w szkliste płaszcze. To, co tkwiło zawie-
szone nad naszymi głowami – to, tam hen, wysoko – było natomiast jakąś kopułą pełną majestatu.
A kiedy pół-mrok przytył jeszcze o brakujące mu pół, owa połówka przybyła także do tamtego
majestatu, i gdy wokół stało się jeszcze ciemniej i szczelnie otuliła nas czarna nieprzeniknioność –
majestat stał się jeszcze większy, aż było go już tyle, że przerodził się on w dwa oddzielnie stojące
koło siebie majestaty, a każdy z nich był duży, rozłożysty, majestatyczny i całkowicie prawdziwy.
Chcieliśmy, żeby chwila ta trwała całą wieczność – ja, on, ona, my. Żeby wieczność była chwi-
lą, a chwila wiecznością. Chcieliśmy jej na zawsze, chcieliśmy mieć ją bez końca, chcieliśmy stać
się nią sami. Wtapialiśmy się w ciemność; to sypkie, parujące ciepłem dnia coś, na którym teraz
siedzieliśmy, nabierało koloru myszy, a szklana połać falująca i szumiąca przed nami – napełniała
się iskrami spadających na nią refleksów. Rozrzucał je srebrny talerz, który wspiął się i zawisł tam,
skąd przedtem zaczęła staczać się w dół kula pełna oddalonego ognia. Część z nich nie docierała
ani do nas, ani do fal, które wyglądały jak żywa dekoracja z napiętego, błyszczącego atłasu i pozo-
stawały w przestrzeni między nami a szczytem kopuły. Były to okruszyny trzymane na nitkach i
niezliczonych sznurkach, których nie mogliśmy wypatrzyć... Ile mogło to trwać? Ile? Sądzę, że
trwało to całe zawsze, a my tego „zawsze” chcieliśmy nabrać pełne kieszenie, na zapas, na potem.
Na potem, gdy „zawsze” się wyczerpie i zniknie, i się wypali.
Gdy wracaliśmy, wcale nie było nam spieszno. Wolniutko ciągnęliśmy nogę za nogą, jakbyśmy
zamiast stóp mieli przyczepione ciężkie kamienie. W buty nabieraliśmy garście piasku, a on –
piach – bo znów mógł być sobą – jeszcze długo potem skwierczał pod stopą i smugą, co wyglądała
45
w okryciu z ciemności jak len – ostawał się na płytach chodnika. Potem znów siedzieliśmy – ja w
fotelu, tuż obok kanciastego segmentu, on naprzeciw, w burdelowym świetle bocznego kinkietu na
ścianie. Proponowałem, żeby pić bez toastów, bez specjalnej intencji, i jak z grajdołkiem na plaży –
znów nie protestowałam, a on zmieniał single i longi. Zastanawialiśmy się, z czego jest to wino,
które w ogóle nam nie smakowało; Eroica huczała, długie cienie na ścianach się rozmywały, wra-
cała nadzieja, że „zawsze” dogoni nas i tu, i wkradnie się szparą pod drzwiami. Aż powiedziała, że
ma bardzo daleko do domu i będzie musiała już iść, dodała: „Rozumiesz?” – tylko ma mi jeszcze
zdradzić jakim autobusem najłatwiej się stąd wydostać, bo ja jestem tutaj pierwszy raz i inaczej nie
znajdę...
Za trzecim, siódmym, osiemdziesiątym razem, gdy wychodziłem na przystanek i stałem zakło-
potany nad stoiskiem z kwiatami, i kiedy długo wybierałem, a wciąż nie mogłem się zdecydować –
fiołki?, stokrotki?, bratki? – co będzie lepiej pasować do jej oczu? – i gdy potem... (nie wiedziałam,
czy wybrać żółtą spódnicę z kurtką koloru khaki?, wytarty dżins?, zapleść warkocze?, czy zostawić
kitki?) ... nawet chyba po raz setny – czułem się jakbym po raz pierwszy dawał dziewczynie kwia-
ty, choć wiedziałem, że powinienem robić to bezbłędnie, pełen promiennego uśmiechu... (i przestę-
pował z nogi na nogę jak onieśmielony dziesięciolatek zastanawiający się, czy może wspiąć się na
palce i wargami dosięgnąć policzka swej pierwszej dziewczyny) ... łowiła moje zakłopotane spoj-
rzenia dokładnie tak jak wtedy, gdy ja ostrożnie i ledwie rozpoznawalnym gestem sięgam po lor-
netkę w szufladzie przepastnego biurka.
Ja natychmiast wykorzystuję tak świetną okazję, pełna babskiej werwy umiejętnie zastawiam
wnyki i sidła, kopię wilcze doły – badam, jak on reaguje na bluzkę z żabotem i indyjski len, a kiedy
znów zaczyna myśleć: „Inga burzy mi całą konstrukcję”. W tym samym czasie – ja, mieszkaniec
trzydziestego piętra – uparcie gonię za nią wzrokiem i potrafię wyobrazić sobie długo i namiętnie,
że znam ją od bardzo dawna, jeszcze z czasów, gdy nie dzieliły nas ani szyby, ani mokre powietrze.
Wtedy za horyzontem, ciężka maszyna znów podrywa się do lotu i – z kolei ja – czuję tę wściekłą
radość i słodkie dławienie, które zawsze wyrasta w nas, kiedy samolot odskakuje od betonowej
wstęgi. I czytam w jej twarzy i oczach: „Coraz wyżej pnę się ku śmietanie z chmur, by potem – w
przestrzeni ponad ich pułapem osiąść w bezruchu, który kojarzyć się musi z bursztynem i zasty-
głymi w nim muszkami”. Więc i ja – w ślad za nią – zapadam się w to zawieszenie, w wypełnioną
słońcem pustkę; docieram do miejsca, gdzie ulga nieostro przechodzi w szczęśliwe delirium, a te-
raźniejszość i przeszłość twardymi kawałami osuwają się z ramion. „I czuję całą sobą tę nagość
tkwiącą pod pancerzem z łusek, która nagle przebudzona chce wyrwać się z tych ciemnych ścian”.
46
„Jestem coraz bardziej wsysana przez wir wyobraźni – coraz bardziej odrywam się od rzeczywisto-
ści moment i...”
I znów siedzieliśmy naprzeciw siebie – mogliśmy nic nie mówić, czułam, że słowa są tu niepo-
trzebne, ja też. On, ona, ja, my – zasłuchani w swoje niespokojne oddechy, bez wysiłku i zaklęć
wypowiadanych w najgłębszej otchłani samego siebie. Windą jechaliśmy do mnie, a cisza między
nami nie dźwięczała, nie bodła, wcale nie bolała ani mnie, ani jego. Nie trzeba było wbijać wzroku
w spojenie sufitu i ściany, by szukać tam oparcia dla ciszy. Nie trzeba było myśleć o nowych
uśmiechach, żeby coś koniecznie się działo, żeby żadne z nas nie mogło powiedzieć: „Zastój wisi w
powietrzu”. Bo cisza, której normalnym przeznaczeniem, jest by dźwigać ją i doświadczać całą
powierzchnią swojej wrażliwości – dla nas nie była ani ciążąca, ani wyczuwalna. Nie musieliśmy
szukać w sobie tej siły, by rozładować ją jakimś przypadkowym słowem, zdaniem, zasłyszanym
dowcipem.
Proponowałem jej Bacha, wiedziałem, że kocha fugi, ona – niezmiennie prosiła o Beethovena, o
trzecią symfonię, o tę, co za pierwszym razem. Podchodziłam do drgającego talerza z wirującą
płytą, nakrywałam dłonią gałkę i bez szczęku mechanizmu zmieniałam obroty. Fagoty płynnym
glissandem od dostojnego tonu przechodziły w pisk, basy brzęczały jak skrzydła muchy, smyczki
ślizgały się po gryfie. Wstrzymywała moją rękę, mówiła, że tak musi być, właśnie tak jak wtedy...,
piłam z nim to wino, które w ogóle nam nie smakowało, piliśmy, choć od dawna sfermentowało i
zmieniło się w ocet...
Plaża witała nas wilgocią piasku wynurzającego się spod uciekającej fali. Nazywał to naszym
powrotem do siebie. Twarz wtulałam w sierść jego wełnianego rękawa; radował mnie łagodny
chłód morskiej wody i buszujący wiatr, który burzył nam fryzury. Szliśmy odurzeni słonym po-
dmuchem nadlatującym znad zatoki, odurzeni sobą. Wiatr dziobał nas raz tu, raz tam, od góry, od
boku – zewsząd. Niezdarnie zagrzebane w piachu aż po linię zanurzenia cielska żółtych kutrów
rybackich rosły nam w oczach. Za moment jednym susem przesadzałem pochylone burty, kręciłem
wiatraczki niewidzialnymi wiosłami, a ona – krzywiąc się z wysiłku – w obie dłonie brała ster. Na-
sze żółte wyspy bezludne! Żółte wieloryby! Żółte jak łodzie podwodne! Nasz zapach dziegciu
zmieszanego ze smołą i rdzą zastygłą na pokrywie silnika! Z każdą chwilą coraz bardziej wypełniał
nas rytm marszu nadciągających wałów wodnych, niezliczonych kohort zakutych w wodne zbroje:
fal martwych, opływowych w kształtach, postrzępionych pianą jak wyostrzonymi palami ostrokołu.
Przy zetknięciu z lądem waliły się one z łoskotem, rozsypywały w oszalały, ryczący bezsilną
wściekłością gruz. Zaraz potem – cienkie tafle wody uciekały tam, skąd przybyły, żeby tężeć, nara-
47
stać, napinać mięśnie, powracać, znowu – po raz chyba milionowy, dwumilionowy, stumilionowy
– atakować brzeg.
Piaszczysta, utwardzona wilgocią połać, wymykała nam się spod stóp, osuwaliśmy się w syp-
kość, wciąż niżej i niżej, a ja...
– On tu jest? – stwierdzała pytając. – Prawda?
– Kto?
– On.
– Kto? – pytałem raz jeszcze.
– On, przecież mówię – niecierpliwiłam się. – Wielki Narrator.
A ja wiedziałem, że nawet choćby go tu jeszcze nie było – to zaraz będzie. Że powróci, pojawi
się, On – który zawsze jest tam, gdzie jest dwoje ludzi, którzy się kochają. Z wolna otwierała się
pusta przestrzeń bez początku i końca. Przybój grał jeszcze głośniej. A w przestrzeni pojawiało się
coś okrągłego, toczącego się bez wytchnienia, coś co błyszczy i ucieka, gdy chce się je uchwycić w
dłonie. Ani żółte, ani niebieskie czy różowe – nie miało ani formy, ani konkretnego kształtu.
– Jest to jak wejście do oceanu, tak czuję – mówiła. – Boję się tego. Lecz chociaż nie umiem
pływać, tak lubię mieć zamoczone stopy... Tak, czuję się teraz, jakbym wchodziła w przybój. I boję
się, boję, a jednak bardzo chciałabym iść naprzód.
– Co czujesz teraz? – pytał mnie szeptem.
– Zanurzam się, lecz niezbyt głęboko... I wcale nie jest to niemiłe uczucie... Jest mi jakoś dobrze
znane... Już wiem!: często mnie nachodzi, gdy wykonuję najprostsze, codzienne czynności. Choć to
teraz – dodaje po chwili – ma jednak trochę inny smak...
– Wniknij w to – prosiłem ledwie rozchylając wargi.
– Otacza mnie woda. Coraz więcej wody, a jej tafla wcale nie jest spokojna... Duże fale mi prze-
szkadzają: potrafię zanurzyć się głęboko, potrafię znów wyjść na brzeg, ale czuję się niepewnie...
Fale wprawiają mnie w stan paniki...
– Co by było, gdybyś się ich nie bała?
– Po prostu pływałabym.
– Mów, mów dalej.
– Miałabym uczucie całkowitego zaufania do siebie...
– Pewności?
– Więcej. Odprężenia, lekkości, uskrzydlenia: Po prostu płyniesz sobie, unosisz się, coś, nie-
ważne co myślisz na temat wody i nie martwisz się niczym. To by znaczyło...
Słodyczy dodawały rodzynki z szeleszczącego opakowania, a naszym największym sprzymie-
rzeńcem był wiatr. Nasze włosy zaczynały się splatać, czułam ich kosmyki na karku, pod brodą, na
48
wargach, chłonąłem je całą twarzą, która była jak rozpalona pochodnia. Uczyłem się łagodnego
sklepienia jej nosa, palce szukały palców, dłonie dłoni, powieki ciążyły, opadały, a wypływająca
spod nich fioletowo-różowa jaskrawość łączyła nas w jedność: całowałem jej usta, mięsiste, soczy-
ste, chciwie rozchylone wargi, całą twarz, czułem na policzkach wilgotną i ciepłą szorstkość dyszą-
cego języka. Był jak rzeźbiarz pracujący w miękkim, łatwo poddającym się tworzywie – pod mo-
imi palcami ciało jej stawało się coraz bardziej bulwiaste, ponętne, jego kształt narastał stopniowo,
nikło naprężenie mięśni, struny ścięgien powstrzymujących przybór namiętności stawały się coraz
luźniejsze. Wtulałem się w półokrągłe nierówności jej szyi, ziemia uciekała, unosiła się gdzieś w
górę, a tchnienie nadbiegającego zaraz za nią piasku było tuż-tuż – ... Pieściłem lekko wyostrzone
półkule, stożki rozprężające się pod dotykiem, oplatałem łuskami drżących dłoni, całym obwodem
warg. Moje policzki piekły, były spragnione jakby łykały rozgrzany piasek pustyni, jej piersi sta-
wały się moimi oczami, moje oczy – jego ustami, nasze ciała przelewały się jedno w drugie, nasze
wargi..., nasze ręce..., nasze niewidzące oczy..., rytm przyspieszonych oddechów, drgających na-
miętności, wulkany roziskrzonych oczu i rytm słów nigdy niewypowiedzianych: moja mała, ma-
leńka moja, moja... – trwający po nieskończoność, aż przycichał..., znikał..., łagodniał..., odcho-
dził..., aż znów wypierał go dźwięk przetaczających się fal...
Leżeliśmy koło siebie, w ustach czułem kryształki plażowego miału, wracało niebo, podmuchy
bryzy, wszystko w nas tajało..., opadało..., wracał świat..., mój świat..., ten świat, który jest piękny,
bez mała wspaniały, ten, który rozciąga się od okna, poprzez wazony pełne sztucznych kwiatów, aż
po sufit. Mam swoją Australię gdzieś pod żyrandolem, Antarktydę w koszu na zgniecione kartki, ta
suwakowa lampa z lustrzaną żarówką to moje Bermudy, mój świat to trzy półki pełne książek,
sześć kontynentów, z których Afryka mieści się pod wersalką. Widok z czterdziestego trzeciego
piętra również należy do mojego świata: jest ogromny, niczym nieograniczony, czterowymiarowy,
z czerwonymi bochnami autobusów poruszających się w sieci czasu. Część widoku zajmuje koby-
laste cielsko żelbetowego olbrzyma, a obok, za jedną z szyb mieszka dziewczyna – jest on --- od-
dzielona mrozem, z każdym dniem coraz zimniejszym powietrzem – on, któremu tak jak mnie,
lodowate porywy wiatru zastępują kęsy ciepłego powietrza, jakie można odnaleźć w długo niewie-
trzonych pomieszczeniach. Powietrzem tym, ubijanym na pianę skrzydłami elektrycznego wia-
traczka – tą przezroczystą leguminą i ona, i ja nauczyliśmy się już swobodnie oddychać – spokoj-
nie, równym rytmem, bez gwałtownych ruchów, dokładnie tak samo jak nauczyliśmy się chodzić
bez zbędnego poruszania nogami. Bo w rzeczywistości tą pianą jest ciepłota i zaduch okolic, w
których brak jakiejkolwiek cyrkulacji, oddzielonych od rzeczywistości przezroczystym tworzy-
wem, z jakiego wykonane są obie szyby, także włókna, z których utkane są nasze firanki. Inga – tak
49
nazwałem tę dziewczynę, która co rano dzień swój zaczyna od zaplatania warkoczy lub kitek. To
ona właśnie burzy mi całą geometryczną konstrukcję mojego pięknego i wspaniałego świata: spie-
czony chleb smakuje popiołem, bo jakoś nigdy nie potrafię zdążyć na czas, żeby grzanki mogły
smakować jak na nie przystało, a potem zabieram się do obserwacji. On siedzi przy biurku i potrafi
wyobrażać sobie, że zna mnie już od dawna, że znaliśmy się już wtedy, kiedy nie dzieliły nas już
ani szyby, ani mroźne kęsy wiatru i zesztywniałego na chłodzie deszczu. Wiem i czuję, że ani przez
moment nie będę zdolna do udawania patrzenia, czynienia gestów niby odruchowych, do rozryso-
wywania przestrzeni i łatania plam na tynku i chcę wtedy, żeby nasze spojrzenia i gesty spotkały
się jak najszybciej i były dla nas obojga całkiem jasne, zrozumiałe, przejrzyste. I znów mógłbym
opowiadać o sytuacjach, których nigdy nie było, o tym co musiało się zdarzyć, ale nie mogło, jako
że przydział na swój piękny i wspaniały świat otrzymałem zaraz potem jak wyszła Ustawa o Win-
dach i Schodach.
A kula słońca opadała tak, jak tylko potrafi opadać nad morzem. Jestem całkiem pewny, że mój
świat jest bez mała wspaniały. Długo szeptaliśmy... Utwierdzam się w tym przekonaniu, gdy się
budzę, dzień w dzień, gdy się budzę i oczy moje sięgają aż po żyrandol – po brzegi mojej Australii.
I to właściwie o niczym, ot tak, po prostu. Gdy oswoję się już ze światłem dnia, niezłomnie utwier-
dzam się dalej i ręką wędruję tam, gdzie powinny stać kapcie. Nie przeszkadzało nam to wcale: jak
zrobić najlepsze frytki?... I już jestem w Afryce! Tłumaczyłam mu długo i zawile, tak jak tylko ja
tłumaczyć potrafię, dotykam jego dłoni, a ona moich.
Ja do nikogo nie czuję żalu. Ziemniaki trzeba kroić w paski lub w kostkę. Nikomu też nie robię
wyrzutów. Najlepiej w paski, ale nie za wąskie. I gryzie mnie tylko jedno – to, że po dłuższym na-
myśle musiałem się zdecydować rzucić palenie. Najlepiej robić to płynnym, półautomatycznym
ruchem. Ale wiem, że wciąż musi przybywać pięknych i wspaniałych światów, a woda – jeśli
chcesz – może być posolona. I w tym także codziennie się utwierdzam: pomaga mi w tym daleka
perspektywa z okna, która dosięga horyzontu. O wodzie, o frytkach, o nie za wąskich pasemkach
we włosach mówiłam tym samym rytmem, jakim zwykłam zaplatać warkocze. Tam – hen, w dali –
widzę jak rosną nowe wspaniałe światy pachnące wielką płytą i świeżym betonem. My wciąż sie-
dzieliśmy na wilgotnym piasku. Widzę stosy porozrzucanych schodów, które teraz nikomu już nie
są potrzebne, widzę pudła wind, które rdzewieją na deszczu, rozsychają się na słońcu. Widzę, jak
część pracujących robotników rozgrzewa się na wietrze płynem przezroczystym jak szkło. Wciąż
siedzieliśmy, a fala omywała nam stopy, zabierała słowa pisane patykiem na ubitym brzegu. Mó-
wił, że czuje jak czeszę mu jego mokre włosy; ja dowodziłam, że lepiej stosować olej sojowy niż
rzepakowy – że zdrowiej, smaczniej, poręczniej, bardziej na czasie i w modzie. Że rady już na to
50
nie ma – ale światów takich musi koniecznie przybywać. Coraz więcej. Ona na to – no dobrze, ale,
bo widzisz..., a potem...
Choć nie mam pojęcia, czy mój głos zza szyb usłyszysz, muszę to raz jeszcze powiedzieć: Mój
świat jest piękny, bez mała wspaniały i doskonale rozumiem, że światów takich musi wciąż przy-
bywać, tak jak rosnąć muszą hałdy pogiętych wagoników wind, połamanych schodów i zbędnych
już kabli, i rozu..., nie dziwię się wcale, że tam, gdzie normalnie biegły kiedyś szyby wind, gdzie
wstawiano harmonijki schodów – teraz nie ma na nie miejsca i kwitną światy tak samo nowe, pięk-
ne, wspaniałe jak ten mój. Lecz – pomyśl! – gdy buchną płomienie, gdy wszystkich ogarnie parok-
syzm ucieczki: co będzie? CO BĘDZIE!? – gdy ktoś bardziej nieuważny, ktoś, kto nie miał na tyle
silnej woli jak ja, żeby rzucić palenie, wciśnie w podłogę tlący się niedopałek? Gdy buchną pło-
mienie i – długie, strzeliste – zaczną mnie zewsząd osaczać? Gdy nagle – idąc parami, trójkami,
gęsiego, ręka w rękę, język przy języku – zaczną się wdzierać wszystkimi szparami? Co? Co wte-
dy?? Boby skoczyć z parapetu – stąd, ode mnie, ze sto szóstego piętra – tam, w dół – wiem Inga, ja
to już teraz na pewno wiem – nie starczy mi sił, zabraknie mi odwagi...
51
SIŁACZ
Lato, jak zwykle, spędzał w swej wiejskiej posiadłości – w drewnianym domku z tarasem za gę-
stym żywopłotem. To tu motywem tym zainteresował się po raz pierwszy – przypadkiem i trochę
jakby od niechcenia. Było lato, sam jego zenit, a on rzucił go na papier po skończeniu cyklu „Ko-
biety z liliami”. Szkicował niewiele zastanawiając się, co wychodzi spod jego ręki; zapełniał nim –
ot, po prostu – narożnik pustej, szeleszczącej bieli. Była to nie więcej niż jedna z tych czynności,
którą chce się zasypać ową przepaść wyłaniającą się za każdym razem po zakończeniu od dawna
absorbującego dzieła; jednocześnie – jedna z tych, do których potem mimo wszystko uparcie się
wraca: bez powodu, nie wiadomo właściwie dlaczego. Lecz wtedy, gdy rzeczywiście tak się stało,
nie dalej niż po jakimś tygodniu – w bezdennej, dwupoziomowej pracowni na poszukiwany arkusz
w żaden sposób nie mógł natrafić. Przerzucił stosy papieru, wszystkie kłujące w oczy bielą blejtra-
my. Ale tamtego arkusza-rozbitka, dokładniej: jego narożnika – nigdzie, ale to nigdzie nie było!
Cóż miał robić?! Sięgnął po inną szeleszczącą powierzchnię i zaczął szkicować to samo od nowa –
już nie w narożniku, lecz systematycznie, myśląc o wypełnieniu całej prostokątnej, szeroko rozpo-
startej przed nim papierowej przestrzeni.
Po „Kobietach z liliami” przystąpił do tryptyku „Cienie o świcie”. Co za ulga! – znów, po
chwilowej próżni, pustce – był „u siebie”, a jego dniem znowu zaczął rządzić nieodmienny rytm,
który był tak regularny, jak regularnymi potrafią być tylko ruchy dłoni zakończonej pędzlem. Od
świtu aż po bardzo późne popołudnie, po ciemność zachodzącą ze znużenia przed oczy; wieczorem
zaś, czterema zakolami szosy, w poplamionej farbami koszuli – nie obmywszy się nawet z zapachu
terpentyny i olejów – raźnym krokiem schodził do miasteczka. Czynił tak prawie zawsze, nieomal
codziennie; zmierzał do czystego i podświetlonego latarniami ryneczku, gdzie pod białymi arka-
dami miejsce znalazło jego największe odkrycie tego sezonu – mały, wyłożony palonymi bierwio-
nami zajazd. Pławił się w jego atmosferze i zaciszu – sączył piwo; patrzył, wpatrywał się weń tak
52
szeroko otwartymi oczami, że mniej nimi mógł dostrzec niźli źrenicami przyczajonymi, przymru-
żonymi, tymi, którymi zwykle widzi się najszybciej i najwięcej. Toteż dopiero po jakichś dwóch
tuzinach bytności w tej swej cowieczornej przystani spostrzegł, iż motyw, którym – nie wiadomo
dlaczego – tak bardzo się zainteresował i do którego potem również – nie wiadomo dlaczego – po-
wrócił (i nadal powracał!) – to właśnie to wnętrze: te stoliki, tenże kontuar i brunatne, bierwionowe
ściany. Wtedy też znalazł dla niego odpowiednie określenie, tytuł – „Wnętrze z kontuarem”, by
odtąd, sam dla siebie, bezgłośnym szeptem tak go właśnie nazywać.
Tym częściej zaczął bywać pod arkadami – już nie „prawie” czy „nieomal” lecz – dosłownie! –
dzień, w dzień; tym bardziej spragniony był też tych wolnych chwil, w których – na papierze, na
zagruntowanym płótnie albo kartonie – wyrzucał z siebie wciąż ten sam szkic: stoły, stoliki, krze-
sła, odwrócony plecami barman oraz nieco odsunięty pod bierwionową ścianę bilard otoczony krę-
giem stłoczonych, stałych gości... – za każdym razem zmieniał tylko proporcje, kolory, odcienie
albo ton całości, oświetlenie. Do poprzedniego, graniczącego z natręctwem uporu, do tamtych po-
wrotów, nawrotów..., doszła teraz siła spływająca w nas zawsze z rzeczy określonych i jedno-
znacznie nazwanych. I jasne, że coraz bardziej natarczywie kusić poczęła także myśl, by któregoś
wieczoru szkicownik wsunąć do kieszeni i zabrać go do zajazdu wraz z sobą: żeby zamknąć w nim,
a potem przenieść na płótno każde załamanie światła, każdy najmniejszy nawet szczegół, każdy –
jeśli w ogóle można tak powiedzieć – kolorowy szelest...
Bywało, że bardzo długo musiał rozważać w sobie „za” i „przeciw”, lecz nigdy jakoś nie potrafił
się na to odważyć i zdecydować. Ostatnim argumentem, który zawsze odgradzał go od decyzji:
„wezmę”, a którego sam do końca nie rozumiał!, była za każdym razem nieodmiennie ta sama
myśl: „O nie..., mógłbym się tym przecież nieodmiennie zdradzić, zdemaskować!” Zaraz potem,
nie zastanawiając się wiele, co mogło to znaczyć, zakolami szosy pośród zapadającego zmroku
udawał się do miasteczka. Bez węgla, bez grafitu – zasiadał przy swoim stole, zawsze w tym sa-
mym miejscu, w tymże samym zaciszu; siorbał – ach!, co za ulga!, co za uczucie! – cierpkie piwo.
A to co widział zapamiętywał nie tylko oczami, lecz wszystkimi zmysłami – całym sobą. Zamykał
oczy i wtedy znowu miał swe płótno w zasięgu ręki: szkicował w myślach – zapamiętale, zaciekle,
na pytania sąsiadów z przeciwległego krańca stołu dawał krótkie i niechętne, dla słuchających bar-
dzo dziwne albo w ogóle niezrozumiałe odpowiedzi.
Dopiero w drodze powrotnej czuł w sobie ciężar i ogrom tak wykonanej pracy. Był wyczerpany,
dyszał; szło mu się pośród nocy jak pod wiatr, pod prąd, czuł się, jakby był przygnieciony czymś
bardzo ciężkim, kanciastym. Po każdej takiej wyprawie rzucał się na posłanie jak kłoda. Tak – do-
słownie!, jak kloc drewna: tym bardziej że ze zmęczenia wydawało mu się, że dookoła, wszędzie,
na podłodze, pod powiekami, tuż obok – widzi przewalające się, luźno leżące palone bierwiona.
53
Od rana natomiast porywał go wir pracy. Najpierw z pasją niszczył poprzednie szkice „Wnętrza
z kontuarem” – z lubością przeszywał je zaostrzonym trzonkiem pędzla, zadając im śmiertelne ra-
zy. Były teraz przecież tak nieprawdziwe, tak mało przekonywające i nieudane, a przede wszystkim
– i to najbardziej go drażniło! – zbyt małe! Zaraz potem przystępował do następnego pustego, dużo
większego niż poprzednio i wyzywającego swą bielą blejtramu. I zaczynał od nowa; wizję spod
zamkniętych powiek, kawałek po kawałku, przenosił na płótno albo na papier; jadł dopiero wieczo-
rem – pracował bowiem bez przerwy, bez wytchnienia. Lecz wszystkie te wysiłki na nic się zdały i
szły na marne: bo za kilka dni, po następnej wizycie w zajeździe, to co jeszcze niedawno było uda-
nym i wykończonym dziełem, znów wydawało mu się zbyt małe, bardzo nieprawdziwe i całkiem
inne niż początkowo zamierzał.
W swej pracy, przedpołudniami, sprawnie posuwał się do przodu – płynnymi ruchami, jedno za
drugim, realizował zamówienia, które szerokim strumieniem napływały teraz do jego pracowni –
do przeszklonej ogromności pośród zieleni. W ciągu kolejnych tygodni wykonał dwa całkiem nowe
cykle obrazów i uzupełnił grafiki przeznaczone na jesienne wernisaże; solą w oku i jednym, jedy-
nym cierniem pozostawało dlań niezmiennie tylko ono – „Wnętrze z kontuarem”: opierało mu się
jak skalny zakrzep w marmurowej bryle, drażniący rękę rzeźbiarza; jak sęk burzący organiczną
strukturę ociosanej kłody. Zmagał się z nim nieustannie: zmagał się z nieuchwytnością, z dopada-
niem jej, to znów wypuszczaniem ze spotniałych dłoni; z pozostawaniem za nią w tyle, z zachły-
stywaniem się nią, z przywiązywaniem jej do płótna i pętaniem pędzlem; z wpijaniem się w nią
całą mocą. Na coraz szerzej rozpostartych i coraz większych formatach powracał do tematu tego
tym gwałtowniej i zapalczywiej, iż wiedział, że czasu pozostaje mu coraz mniej i że lato wkrótce
zacznie pochylać się w stronę jesieni.
Po następnych bytnościach w zajeździe w ogóle już nie udawał się na spoczynek i z wściekło-
ścią od razu przystępował do nie mniej niż on sam rozpaczających blejtramów i zrozpaczonych
sztalug. Lecz bezskutecznie! Aż wreszcie, po którymś takim desperackim powrocie, jakby podej-
mując bardzo ważną decyzję, wszystkie – tak!, wszystkie! – poprzednie wersje „Wnętrza” – rów-
nież szkice! – podeptał i z pasją podziurawił zabłoconymi obcasami. I wyciągnął największe płót-
no, jakie mógł znaleźć w pracowni. To, które zajmowało prawie całą ścianę. To, które niegdyś
chciał już nawet sprzedać, bo było tak wielkie i przepastne, że sądził, iż nigdy – i to prawie na
pewno! – nie będzie mogło mu się na nic przydać.
Teraz jednak okazało się bardzo przydatne. Malował stojąc na drabinie, malował w oślepiają-
cym blasku trzech rozstawionych w trójkąt reflektorów. Czynił to ruchami pewnymi, nieomylnymi,
które w nim, w głębi, w środku, pod skórą, musiały być już gotowe od bardzo dawna – które czaiły
się tylko, wyczekiwały na pierwszą okazję, by zerwać się z uwięzi, poderwać się do skoku, do lo-
54
tu... Na wypełnianiu przepastnego prostokąta kolorem, kształtem, życiem zeszła mu cała noc; go-
tów był dopiero długo po świcie. Ramiona mu mdlały, oczy piekły, prawie nic nie widział! – tylko
znów to jedno: tę spowijającą go w chwilach największego zapamiętania halucynację pełną zapa-
chu palonego drewna i luźno przewracających się bierwion. Usnął, nie wiedząc nawet kiedy, na
materacu w kącie pracowni; spał snem czarnym jak heban, sprawiedliwym snem znużonego – gdy
się zbudził był już następny dzień, późny wieczór. Wystarczył wtedy jeden rzut oka na schnące
dopiero, oddychające tłustą wilgocią malowidło i już wiedział: „Wreszcie! Tym razem to już na
pewno koniec! Udało się!” Dopadł, dogonił tę wizję! I... zanim jeszcze myśl ta w pełni rozjarzyć
się zdążyła w jego umyśle – poganiany uskrzydlonym zwycięstwem – był już na dworze.
Coś nieuchronnie pchało go w stronę miasteczka; swym triumfem podzielić się chciał z zapa-
chem piwa, z barmanem, z całym wnętrzem, z kontuarem... Postanowił, że nie będzie schodził po-
boczem szosy, że tym razem pójdzie-pobiegnie na skróty, na przełaj; kroki, które go zaraz porwały
były rozradowane, były to kroki niczym latawce – kroki pełne uniesienia. Stromy skos ścieżki wnet
doprowadził go do piaszczystych, potem wybrukowanych uliczek; był coraz bliżej. Jeszcze tylko
dwa zakręty, jedna przecznica i przed sobą miał wylot rynku ocienionego arkadami. „Nic z tego” –
pomyślał prawie z jękiem w chwilę potem, widząc przed wejściem do zajazdu szeroko rozlane
zbiegowisko. I miało to chyba znaczyć: nic z mojego piwa, nic z łagodnego ciepła i cierpkiego za-
pachu osmalonego drewna, nici – och!, ach! – niestety, z cowieczornej swojskości, zacisza...
Na tłumek, oprócz ludzi składały się także dziko podniesione głosy. Najpierw do uszu jego do-
biegło wołanie: „To rabunek! Pospolite złodziejstwo! Patrz pan!”, na co inny głos piskliwie odpo-
wiadał: „E..., mnie to raczej wygląda na tajfun jaki, albo podpalenie...” W tej samej sekundzie był
już pośród tego gwaru, w samym jego sercu. Na razie widział tylko duże, wykrzywione twarze,
twarde plecy, splątane ręce i nogi, pośród których – idąc, brnąc ku przodowi – musiał się przebijać,
które musiał rozgarniać, roztrącać na boki. Tamci zaś – rozkrzyczani, wymachujący pięściami –
bez przerwy wyrzucali z siebie słowne salwy, cuchnęli ciepłem dawno niemytych ciał, tabaką, ty-
toniem; na nic nie zważali, nie zwracali uwagi – tym bardziej na niego. A on – jakby zaczynał mieć
jakieś bardzo nieokreślone, lecz natarczywe przeczucie, które było jak rozmyta, bura plama... Metr,
może trzy, ostatni rzut ciała – i gdy wreszcie przedostał się przez tę ludzką barykadę, przed oczami
przemknęła mu tylko iskra, która zwykle poprzedza każdą ważną myśl: „A więc jednak – moje
najbardziej utajone obawy, mój pośpiech nie pomyliły się! Ani na jotę!”
– Ojej!
Drzwi, te ciężkie odrzwia zajazdu wyrwane były z zawiasów, a wnętrze – ciemne, cuchnące
jakby spalenizną, jakby spustoszone ogromnym porywem – ziało teraz czernią, pustką. Tylko tam
gdzie niegdyś tkwiło cielsko bierwionowego kontuaru podłoga – nie!, klepisko, bo podłogi także
55
nie było! – nosiła długie, prostokątne, nieco jaśniejsze od reszty tła piętno: Wyglądało to tak, jakby
fala ogromnej powodzi wdarła się pod osłoną zmroku i swym zwinnym jęzorem wygarnęła
wszystko, na co natknęła się na swej drodze; jakby porwała to z sobą w dal, nie pozostawiając żad-
nych innych śladów nad wielką wyrwę i gniew wielu rozkrzyczanych ludzi.
Patrzał, a patrząc, wciąż nie chciał dać wiary oczom i z całej mocy zaciskając szczęki, musiał
tłumić w sobie coraz bardziej oczywistą myśl: „Przecież teraz już na cokolwiek za późno...!” I na-
gle ze zdwojoną wyrazistością poczuł za swymi plecami to prężenie się do skoku bezradnego tłu-
mu. Tak, to jasne – nade wszystko właśnie to: to, że nie ma nawet chwili do stracenia! I tą samą
drogą, tą przecinką wśród wymachujących ramion i napiętych mięśni, tą dróżką, która nie zdążyła
się jeszcze zabliźnić, roztopić, zarosnąć możliwie jak najszybciej, najostrożniej i najdyskretniej
krok za krokiem zaczął wycofywać się spośród tego ludzkiego rozdygotania i rozwścieczenia.
A potem – coraz szybciej i szybciej: szedł, a właściwie uchodził. Szedł tym chwiejnym krokiem,
jakim w filmach przestępcy zwykli oddalać się z miejsca zbrodni. Kluczył wąskimi uliczkami, za-
taczał pętle, kilkakrotnie nawracał i pewnie gdyby nie to, że mógłby wzbudzić tym podejrzenia –
odłamaną z drzewa gałęzią zacząłby zacierać swoje ślady odciśnięte w żwirze drogi. Miał rozbie-
gany, niespokojny wzrok i z obawą oglądał się za siebie – jakby nasłuchując, jakby węsząc, jakby
chcąc złowić odgłosy idącej jego śladem pogoni. Był jednak bezpieczny – tylko on wiedział, co się
naprawdę zdarzyło. Dopiero teraz pojął też, co zawsze tak bardzo mu ciążyło, gdy z zajazdu uda-
wał się w drogę powrotną w kierunku swej posiadłości. Bo patrząc na ten kontuar z palonych bier-
wion, a potem malując w bezdennym zapamiętaniu – niczym siłacz, Goliat, Stolem – musiał zabrać
go ze szczętem i bezpowrotnie unieść wraz z sobą: do drewnianego domku, na cicho brzęczące pod
uderzeniami rozpędzonego pędzla płótno, za ścianę z gęstego żywopłotu.
56
ROZDWOJENIE
Budzę się: jeszcze w mroku, jeszcze przed świtem, jeszcze rozpędzone we śnie postacie mają do
jasnej pręgi brzasku kilka długości swych ciał. Muszę mieć dużo czasu, mieszkam daleko od cen-
trum, wiesz?, a komunikacja, wiadomo, fatalna. Zmierzch wierzga jeszcze trochę, rzuca ostatnie
cienie, chaos porozrzucanych dookoła przedmiotów coraz to traci na szarości: siność zza płotu z
rzęs staje się coraz bardziej kolorowa.
Jak pod ukłuciem igły, jak pod naciśnięciem guzika, jakby pchany siłą zwaną przyzwyczajeniem
sprawdzam, gdzie jestem: metaliczne sapanie, które za moment stać się ma zadyszką terkotu, zgru-
bienia tynku pod szukającą po omacku dłonią – iglice, jakby groty, które trafiają w szczeliny linii
papilarnych...
Wstać, najlepiej zerwać się, pięć przysiadów – bo na pompki nie ma miejsca – trafić do kranu,
otworzyć okno. O, bieleje świt! – widzę pierwsze pasmo słońca nad dolnym krańcem nieba.
Myślę: wstać. Ręką błądzę w półmroku. Muszę, myślę dalej. Coraz wyraźniejszy prostokąt okna
łaskocze w powieki. Myślę: a może nie? Głębiej, wciąż głębiej zapadam się, wracam w ciemność,
palce – te na ścianie – ciągnięte w dół resztą ciała, zgniatają mount everesty, równają przełęcze
wyżłobione w tynku. Jak pod uderzeniem meteoru pomyślę jutro, gdy napotkam tu starte płasko-
wyże. I ten spadający na twarz deszcz o zapachu świeżej ściany; suche krople, które łaskoczą w
policzek.
Gaz już się pali, garnek chwytaj przez szmatę, przejrzyj ostatnie paragrafy ze skryptu. Poczekaj,
aż się najesz, bo przy jedzeniu niezdrowo! Po schodach, w dół – nie!, nie!, wróć! – sprawdź naj-
pierw, czy drzwi dobrze zamknięte!
Nogi leżanki i szorstkość chodnika. Trzask przewracanych żerdzi oznacza, że natrafiam na
ustawione tuż koło łóżka sztalugi. Nie, nie jestem artystą: co?, jeszcze ci o tym nie opowiadałem?
Zgrubienia, narośle i igły znów trafiają w serpentyny na opuszkach palców. Bo ja, wiesz?, studiuję
57
nauki konkretne... Wreszcie mam – krawędź kapcia. Konkretne?: tak, matka ukuła ten termin, po-
wtarzała go znajomym. „O złocie go tam uczą, o akcjach na giełdzie, wyobraźcie sobie!” – i na
stole stawiała tackę pełną filiżanek parującej kawy.
A potem już tylko zamęt i tracenie bezcennych okruchów ciepła, natłok rzeczywistości, która
przede wszystkim jest bardzo wścibskim wiatrem. Słyszane zewsząd – „dlaczego autobus nie je-
dzie?” – wpychane do gardeł oczekujących wirującym światem. Aż... Jest! Jest! – tłumek syczy z
zachwytu, gwałtowne szarpnięcie i widok zaczyna uciekać do tyłu: kikuty drzew obłożone plastra-
mi puchu, ludzie podziobani wczorajszym mrozem, skulone postacie w skórach z białymi grzywa-
mi. Sąsiad drąży mi łokciem w brzuchu, wiesz? Będę musiał go chyba przydepnąć.
Palce, wbijane ciężarem opadającego w biel ciała, sucho trzaskają. Gdy wrócą w okolice twarzy,
pomyślę: pachną wystygłym popiołem i zakurzoną podłogą. Kosmyki światła stają się puszyste i
grube, najbardziej niesforne dotykają już blatu stołu. Trzeba wyciągnąć cieplejszą bieliznę, myślę,
bo podmuchy wiatru wciskają się szparami między futryną a ścianą. Ciekawe, czy daleko do zimy,
czy może nie?
Kalendarz wisi w kącie, lecz zbyt dawno nie oddzierałem zeń kartek. Nie mam czasu na takie
rzeczy, tłumaczę i palcami szukam obok jej czarnych włosów. A na jakie masz? – jest miła, tak
samo zaspana jak ja. Nie pozwala mi się przewrócić na drugi bok...
I siad, i skłon, i swobodnie, i pogłębiać: ludzie odśnieżają ulice, autobus chwieje się i drży. Aż
miło patrzeć – jak na komendę ustawieni brygadami, atakują ostrzami skostniałą powierzchnię
chodnika, kęsy lodu wypluwają za siebie, chwytają za następne. Tworzą całe poduchy śniegu, bry-
łują je w sześciany, odzyskany teren natychmiast zaścielają narzutą z piasku wymieszanego z solą.
No, no... – powiedz: ciągnie za białą płachtę, wciąż nie dając za wygraną. Pyta: na jakie rzeczy?
Ładny głos, myślę. Wyciąga rękę, której korzeń sięga gdzieś w okolice piersi i palce jej pną się po
ścianie, chcąc szarpać kartki spóźniającego się kalendarza. Więc na jakie? Oj, ty, ty...
Harmonijka rozsuwanych drzwi odskakuje: samochody, które prychają, ludzie, którzy biegną,
sople, które kapią, rynny dzwoniące odwilżą, kolejki, które się wiją, przechodnie, którzy na wietrze
gną się jak trzcina, ciekawscy, którzy lgną do szklanych połaci wystawowych okien – a wszystko to
splątane, razem zasupłane, przedziwne i różnokolorowe.
– Uważaj! – ostrzegam ją: misterna konstrukcja książek, piętrzących się na krawędzi stołu przy
lada głębszym oddechu może się zawalić.
– Uważaj!
Teraz jej ręka pnie się po ścianie. Pręży się cała przy tym, jestem pewny, że za chwilę poczuję
twardy kanciasto-książkowy grad na swojej twarzy. Oj, ty, ty... od celu dzieli ją jeszcze dwadzie-
58
ścia, może trzydzieści centymetrów. Widzisz, nie tak łatwo, próbuję ją zniechęć. Sięgnę, sięgnę,
chichocze. Zobaczysz, że sięgnę, oderwę wszystkie zbędne kartki.
Warkocze światła budzącego się dnia osiadają na wypukłościach, giną w esach-floresach oparcia
fotela. Musiałem znów usnąć, bo już o cały krok jaśniej, myślę. Pamiętam, że śniła mi się dziew-
czyna...
– A to co? – jej głos wyrywa mnie z zacisza bieli: chodnik się zwinął, widać głębokie szramy na
podłodze, półkola wyryte twardą, gumową krawędzią. – Co to? – widzę, że ona jest zaniepokojona.
To tylko nogi Karola, tłumaczę zawsze, gdy staje nad tymi rysami, a czarne loki spływają jej na
ramiona. Ślini palce, skrzypi nimi po powierzchni lakieru, koniecznie chce się przekonać, czy znik-
ną. Och, to przecież nie zejdzie, jęknie w końcu zawiedziona, a ja myślę: zanim wejdzie do kuchni
poprawia obrazy, żeby równo wisiały, wygładza kapę na leżance, sprawdza grubość warstwy ku-
rzu. Że musiała wypatrzyć i to!
– Widzisz... – zaczynam niepewnie: to kolega, Karol się nazywa. Serdeczny, dynamiczny, taki
co ma bardzo zdecydowane poglądy...
– Poglądy? Dobrze, wspaniale, ale dlaczego rysuje podłogę, Maxiu? – twarz wtula w mój poli-
czek, drugą ręką naciąga kołdrę. Nie tak łatwo, widzisz?, a ona – sięgnę, sięgnę. Nie mam naj-
mniejszego pojęcia, skąd jej się bierze jeszcze jedna ręka, ale jest nią już tuż - tuż, nie dalej niż pięć
centymetrów od kalendarza. Wyrwie sobie z korzeniem i będzie..., myślę. To samo powtarzam na
głos.
Lecz ona już nie słyszy. Max, Maxiu! Patrz! – ściska strzęp zerwany ze ściany. A jednak! Wi-
dzisz! – miętosi go z wprawą cyrkowca. Jak przez knebel dodaje: nieważne, poradzimy sobie i z
tym, bliżej postawimy fotel i zasłoni. Postawisz – poprawia się. Dywanem nakryjesz. Nie będzie
śladu. Wygina stopę, to znów prostuje, tak żeby tworzyła haczyk. I przyciąga nim ciężki kloc za
poręcze.
Samochody jadą, samochody plują na boki śnieżnym, rozmiękłym błotem, lecz ja chcę być bli-
żej niej: Ten fotel z oparciem, pokazuję palcem, to ulubione miejsce Karola, a szept swój wkładam
wprost do jej ucha. Służy mu do rozpierania się, gdy czeka, aż mu herbata naciągnie. Stąd te kreski.
On je rysuje butem. Wiesz?
Karol tymczasem gasi światło – gasi?, mówię przecież, posłuchaj.... – i snopem wybiegającym z
kieszonkowej latarki liże najnowsze moje płótna. Milczy, wygląda jakby coś przeżuwał. I – mógł-
byś być chyba artystą – orzeka zamyślony po chwili.
– Wiesz, po prostu mi się nie chce. Potrafisz to chyba zrozumieć? – kłamię zgrabnie jak z nut. A
płynność tych słów zmusza go do zmiany obiektu zainteresowania. Oślepiający snop ześlizguje się
59
z nierówności olejów, nosem wyczuwam środek jasnego kręgu. Ta latarka przypomina mi nagle
odlany z jednego kawałka metalu rewolwer.
– Schowaj ten rewolwer!
– To przecież latarka!
– Ale wygląda jak rewolwer! Na dodatek prawdziwy!
Biały krąg oślepiającego światła obejmuje mi już prawie całą głowę. Aż skóra zaczyna swędzieć
mnie w nosie. Myślę: to pewnie nerwowe. Podchodzi w moim kierunku. Słychać jak filiżanka to-
czy się po podłodze. Wylałeś herbatę! – tym zawołaniem próbuję go zatrzymać.
– Wylałeś? Tak powiedziałeś? – ona znów się dziwi, jakby nie wierzyła mi na słowo: stara się
znaleźć prześwit pod moim ramieniem, wyślizguje się jakoś... Jak nie inaczej, może bateria choć
mu wysiądzie?
Jest coraz bliżej. Do ściany pozostały mi tylko dwa kroki. To chyba reflektor, nie zwykła latar-
ka. Reflektor na statywie. Zza jasnej plamy prawie nic nie widzę, ale jestem pewny – au!, nie gryź!,
coś ty, Max! – że w tym momencie zawiązują mu się mięśnie. Że cały pęcznieje siłą i rozkwitają
mu ośrodki agresji... Od kiedy to Karol nosi kolejarską czapkę z daszkiem?
– Cena złota!
– Co? – nic nie rozumiem.
– Ile wynosi, pacanie!
Tam gdzieś mróz, chłód, wełna okręcona wokół szyi, ulica i pośpiech – a my tu: Ach, więc to
tylko żart! Pokój jest coraz bardziej wypełniony warkoczami, które przeciekają tam, gdzie dwie
części kotary powinny zachodzić na siebie, a gdzie teraz widnieje jaśniejsza smuga.
Karol chce sprawdzić, ile się nauczyłem od ostatniej jego wizyty, myślę. Cena złota. Phi, to
przecież śmieszne...
Snop światła wraca na płótna. Liże, wciąż liże, jakby do cna chciał wychłeptać kolory ożywają-
ce pod złotym językiem. Dopiero teraz nabierają wyrazu, wiesz – mówi. Karmin wychodzi i
wszystkie żółcienie. Tak mówi?, a ja tłumaczę, że to tylko przypadek.
– Bo kolory miały być inne: z tubki z napisem „żółty” wypełzła czerń, z tej z napisem „sepia” –
najczystszy turkus. Tak, do całej reszty dołączyło jeszcze to – świat stał się tak dziwny, że wszyst-
ko zaczyna się mylić. Nagle to co dookoła jakoś tak się ze sobą splotło, że nie wiadomo, gdzie gó-
ra, gdzie dół, która strona prawa, a która lewa. Coś ledwie się pojawia, już zostaje porwane, już co
innego się ukazuje, jeszcze coś innego znika. Rzeczywistość porozrywano na strzępy, a okruch i
szczegół wyparły jakikolwiek sens...
– Psiakość, ja naprawdę rozlałem – Karol przyznaje mi rację dopiero wtedy, gdy ręką natrafia na
plamy herbacianej wilgoci. – Masz tu gdzieś ścierkę? – reflektuje się po chwili.
60
– Rękawem, rękawem! – nie wiem, gdzie podziały się szmaty, tak więc mu radzę. Co? Przecież
ci mówiłam! Leżą pod wanną, dwie albo nawet trzy. Kiedy zapamiętasz?
Twardo, jakoś dmucha coraz bardziej porywiście, a dozorca szura szmatą na progu. Podłogę
wyciera na mokro, myślę, chlap, chlap. Panie, pożycz pan ścierkę, bo Karol rozlał herbatę. Panie,
pożycz, wyzbieraj pan szkło, bo wszystko się nam roztentegowało na podłogę! – krzyczę jeszcze
donioślej.
– Co? – dozorca staje w progu, ja tymczasem staram się zwoje kołdry powbijać pod siebie. Z
poduszki z aplikacją truskawki buduję sobie drugi cień. Udaję, że właśnie się przebudziłem. Co? –
o, jak dobrze gram zdziwionego: Niech pan tu nie wchodzi!
– Jaki Karol? Jaką herbatę?! Przecież tu nikogo nie ma! – dozorca się ciska, bo widzi, że nic nie
zarobi.
Ja tylko przez sen, śniło mi się, pan rozumie? Karol wylał, ale dwa lata temu, wieczorem. Tak,
wyschło już, teraz zresztą nie wieczór, teraz dochodzi dwunasta... Widzi więc pan, że teraz, choć-
bym bardzo chciał, na pewno wylać nie mógł... – tłumaczę ze wszystkich sił, trochę przecieram
oczy.
– Panie! Panie! Pan powie, która godzina! – wołam za nim, lecz już za późno, już śladu po nim
nie ma. – Bo mój zegarek, bo mi zginął, bo czas mi się splata i rozplata!
– Godzina? – przechodzień bezradnie rozkłada ręce, stawia wyżej kołnierz, na migi macha coś
na „zapomniałem zegarka”. Myślę: że też musiałem trafić na obcokrajowca. Tu, koło pomnika sami
tacy: przyjechali się fotografować na tle ulic zasłanych materacami z białego puchu.
Samochód za samochodem. A jak pryskają. Poplamiły mi już całą piżamę, o tu, zobacz. Po as-
falcie, po bruku, po kamieniach, można by pomyśleć, że żywią się błotem.
Wszyscy posuwają się w kierunku pomnika, ja też: w kożuchach, zawinięci w szale z wielbłą-
dziej wełny, nawołują się, także z nartami przerzuconymi przez ramię – ha!, ha!, ha!, to ci dopiero!,
z nartami? – w wytartych i miejscami jaśniejących dziurami wranglerach...
Au!: wraca ciepły półmrok kotary zmieszany ze słodkawym zapachem zwarzonej nocy. A może
ty masz gorączkę, że śpisz tak niespokojnie, co? – jakby z daleka dogania mnie jej głos. Mówi:
przebudź się! Przyjdź do siebie! A jakbyś wstał ze snu i poznał, że znów zaczynają cię męczyć
koszmary, to patrz na to tak, jak patrzyłeś na tamto! Dobrze?
Ja na to: Powiedz, ale koniecznie!, na czym to ja skończyłem?
Już wiem: Ulica nabiera kolorów, staje się coraz bardziej intensywna w barwie, kontury domów
coraz wyraźniejsze. Ludzie chodzą – stawiam mu nową herbatę na poręczy fotela – gonią się jak
gdyby. Cały tłumek, który jest wsysany w wir rozbawionych twarzy spotykających się wokół na
wpół zamarzniętej fontanny...
61
„Żbiczki”, „moskity”, „łosie” z grup zimowej półkolonii odcinają się od amfiteatralnie uformo-
wanego leja za pomocą chust wiązanych po harcersku. Tłumek wytartych dżinsów rośnie, potęż-
nieje. Jego liderzy – najpierw niekształtne zaciemnienia, potem ostro zarysowane sylwetki – po pas
falując w dzieciarni, docierają do żeliwnych żerdzi otaczających cokół. Ci w postrzępionych wran-
glerach rozrzucają wszerz ramiona na znak podziwu. Ci, którzy z wrażenia bulgocą po skandynaw-
sku, czynią nieustanne gesty zachęty w kierunku tych, którzy się jeszcze ociągają. Tamci zaś za
bary biorą się z nieposłusznym kadrem. To tło jest bez kontrastu, to znów rondo czyjegoś kapelusza
burzy konstruk...
Dopiero teraz poznaję – to jej głos! To ona! Mogłaby chociaż nie czytać, myślę. Wołam: odłóż,
proszę, odłóż tę książkę!
Max! Maxiu! To wcale nie książka! To życie, nie słyszysz jak szumi? To Karol opowiada, a
mnie tu w ogóle nie ma. Przed chwilą stawiałeś mu nową herbatę... Tak szczerze mówiąc, wiesz?,
to muszę ci jedno powiedzieć: ja zaczynam się niepokoić...
– Co?
– Ja niepokoję się o ciebie!
– Co? – powtarzam raz jeszcze.
To twoje drżenie palców, dreszcze i grymasy na twarzy. To, że kopiesz przez sen. Że sam nie
wiesz, ilu was jest – jeden, dwóch, a może nawet trzech? To, że czas ci się rozdwaja. To... Tamto...
Że nie wiesz, kiedy śnisz, a kiedy biegniesz ulicą...
– Przyznaj się. Powiedz. Wiesz, tak chciałabym ci pomóc!
Znów opadają powieki: Karola się boisz? Sam mówiłeś – jest groźny, ma rewolwer, który często
zmienia się w latarkę. Zużywasz jeszcze jeden krok przestrzeni i okazuje się – „stary, nie przejmuj
się, to żarty” – i snop wraca na płótna.
– Daj spokój! – mówię. – Już dobrze – nie wiem, jak się jej pozbyć. – Mnie się spieszy, ludzie
się oglądają!
W piżamie, mamo, człowiek w piżamie, na ulicy, a tu samochody! Ochlapały mu nogawkę!
Mamo, dlaczego? To wariat, wariat niechybnie, uciekł skądś, chory. Ma wypieki na policzkach i
kłóci się z jakąś kobietą. Nie oglądaj się! Chodźże, bo się jeszcze zarazisz...
Już dłużej stać nie mogę. Bardzo wieje, a ja zapomniałem wziąć nawet buty. Tak się spieszyłem,
tłumaczę. Daj szalik, wołam do niej, bo będę miał zapalenie płuc!
To, tamto, owo – ona pyta, a ja odpowiadam. Już naprawdę muszę iść, mówię. Bo inaczej spóź-
nię się na wykłady.
Pełno, wokół coraz więcej ludzi, tak że trzeba przedzierać się niczym lodołamaczem przez krę.
Która może być godzina? – zastanawiam się, czy zdążę na czas.
62
Pod prąd, wodna mgiełka wyznacza centrum zainteresowania tłoczących się ciał. Różnokoloro-
wa ludzka mozaika spływa strumieniami w dół ulicy, a każda ze strużek tym dziksza, tym bardziej
jest chwiejna w swym nurcie, im bliższy staje się obłok wilgoci, zawieszony nad prastarą postacią z
cokołu.
Do przodu, krokiem zdecydowanym, krótkim. Początkowo lita mozaika zmienia się w zwartą
tkaninę szytą ludzkim ściegiem, w której tu i ówdzie rozlewają się prześwity. Oka potężnieją, tak
że materia staje się przewiewną matą. Wątek ucieka z objęć osnowy, każdy ścieg żyć zaczyna z
osobna. Ludzka mata rozpada się na obrzeżach wielkiego leja, jest już tylko siecią. Rozlasowuje się
na podgrupki, te zaś na pojedyncze ludziki. A każda z postaci szuka dla siebie luki w masie zakrze-
płej na krawędzi ludzkiego leja.
Wbijam się w drgające tworzywo. Lej się deformuje, traci regularne kształty. Rzednie od pod-
wietrznej, od zawietrznej puchnie i wzbiera. Napis „radio” na samochodzie, pod cokołem. Och, co
za pech! Zauważyłem za późno!
Dziennikarz z fryzurą afro, którą musiał dotąd skrywać wśród „żuczków” i całego półkolonijne-
go zwierzyńca, podtyka mi mikrofon, ciągnie nachalnie za rękaw.
– Przepraszam! – wołam – ale mnie się bardzo spieszy!: że nie mam czasu, że ani chwili, że... –
staram się go zniechęcić do zadawania pytań. A może pan wie, która godzina? – w mym głosie
słychać chyba rozpacz.
Przyspieszam, a jego dłoń zaciska się na moim łokciu. Jestem pewny, że zaraz skończy mu się
kabel.
Ale to zajmie momencik, chwilunię dosłownie, mówi, przekonuje. Włącza magnetofon: Choć
kilka słów.
– Panie, weź tę latarkę! Razi mnie w oczy!
– To nie latarka! To mikrofon! Słów proszę choć kilka...
– Ale wygląda jak rewolwer! Godzina panie, która to już godzina?!
– Druga właśnie minęła. Gotowe, proszę, start!
To nie latarka. To reflektor. Zza jasnej plamy nic nie widzę, ale jestem pewny, że w tym mo-
mencie zawiązują mu się mięśnie. Jeszcze krok, dwa? Ten kabel nie może być przecież bez końca!
Nie może być z gumy!
Nie ma rady, muszę mu coś powiedzieć – myślę, a właściwie krzyczę do siebie w myślach: Za-
cznę tak – wie pan, zewsząd wyziera strach i przerażenie. I może dlatego coraz pełniej, w sposób
coraz mniej pozwalający na wątpliwości, czuję w sobie ten uskok, to wieczne rozdarcie, nieutulony
ból krwawiącej rany. Ten lód, sopel, wieczną zmarzlinę. To pęknięcie, które jest jak most powalo-
ny w nurt rzeki i pewność, że wszystkie wysiłki spełzną na niemym skowycie...
63
Mówię, a on manipuluje w torbie przewieszonej przez ramię. Dlaczego pan nie nagrywa, kiedy
mi się tak spieszy...? Panie, niech pan nie odchodzi!
Nie krzycz tak głośno, spadniesz z łóżka, a Karol – tym razem ze strachu – znów rozleje herba-
tę! To ona: posuwistym ruchem gładzi moją czuprynę, a mi tak chce się krzyczeć, żeby ten afro, ten
z rewolwerem mógł mnie usłyszeć!
Tulę się do niej, rozgarniam czarne, sięgające ramion włosy. Oj, nie ciągnij tak mocno, słyszę.
Wygina stopę, to ją prostuje, aż tworzy coś w rodzaju haczyka. Ciągnie nim fotel Karola. Karol, nie
łaskocz, chichocze.
On właśnie dopija herbatę. Wiesz, mówię, miałem koszmarny sen. Sen z gościem zrobionym na
afro, który miał rewolwer w kształcie mikrofonu i latarki...
– Jednocześnie?
Tak jednocześnie! Wyobraź to sobie! Widzę, że on wstaje i wkłada płaszcz: Karol! – to jej głos
– jak wychodzisz, to zamknij drzwi! Bo zima nadciąga!
Wyślizguje się spod kołdry, stara się domknąć oporne drzwi, z którymi po drugiej stronie bez-
skutecznie siłuje się Karol. Gdy wraca, dłońmi przykrywa szpiczaste półkule. Myślę: wstydzi się.
Ale dlaczego? Zimno mi po prostu, tłumaczy, gdy na powrót zawija się w biały całun.
Wiesz, chyba ktoś puka, tym kłamstwem postanawiam zniechęcić ją do wypowiadania potoku
monotonnych zdań. Znów wymyka się spod kołdry, a ja protestuję: przecież jesteś naga!
– To na pewno Karol. Wraca, czegoś zapomniał!
W drzwiach staje dozorca. O, jak dobrze, że przyszedł, myślę i zapominam, że ona stoi przed
nim naga.
– Przyszedłem panu po... – patrzy na nią pożądliwie, „panu” poprawia na „państwu” – przepra-
szam, ale przedtem był pan sam... Widzę, że ma ochotę się wycofać.
– No, no, no – zachęcam.
– ...po ...powiedzieć – i gbur patrzy dalej – którą mamy godzinę, bo pan przedtem pytał.
Dopiero teraz rozumiem, dlaczego cały czas mrużę oczy. Oślepia mnie jasny snop. Jaskrawy
krąg obejmuje już całą głowę. On wcale nie ma miotły, teraz dopiero poznaję...!
– Niech pan schowa ten rewolwer!
– To nie rewolwer, to mikrofon!
– Ale wygląda jak latarka! – krzyczę jeszcze głośniej.
To znów ten afro. Zza jasnej plamy trudno cokolwiek rozróżnić, ale jestem pewny. Już druga
minęła, mówi. Pęcznieje siłą, rozkwitają mu ośrodki agresji. To reflektor, oślepiająca blaskiem kula
zawieszona na żelaznym statywie.
– Panie, czy to przesłuchanie?! – mój krąg zderza się z napierającą zewsząd jasnością.
64
Spokojnie kolego. Podchodzi, chce mnie uspokoić. Mówi: „Koledze aż ręce latają”. My wszyst-
ko wiemy. Chcemy panu pomóc. Pragniemy. Jesteśmy w stanie. Ale dlaczego kolega nas nie doce-
nia?
Już w ogóle nie wiem, co tu się dzieje. Mój głos coraz bardziej się oddala i jakby prowadzony w
głąb korytarza dźwięczącego metalicznym pogłosem. Ależ nie, to niemożliwe!, krzyczę, a on cały
czas szarpie mnie za rękaw.
Ta sztolnia przypomina mi podziemie, w którym otwiera się ludzkie brzuchy, myślę, a właści-
wie cały drżę. Beton sklepia się nad głową sztywnymi żebrami, powtarza moje słowa:
„Czas jeszcze do końca się nie zatrzymał, choć powoli się rozprzęga. Na przykład Karol i ja ży-
jemy już w całkiem innym jego plastrze. Nieraz u mnie na zegarku wiosna, a u niego dopiero Nowy
Rok. Gdy on świętuje, ja biegnę na uczelnię. Gdy on mówi w czasie przyszłym, odpowiadać muszę
teraźniejszym, tak że trudno doliczyć się dystansu, jaki nas dzieli. Pętle naszego czasu to się krzy-
żują, to znów biegną tym samym torem. Albo równolegle...”
Mgła przed oczami gęstnieje, mur staje się coraz grubszy. Z przerażeniem poznaję, że więcej,
wciąż więcej w nim metalu. Dokąd prowadzi ten korytarz!? – wołam, sam nie wiem dlaczego. Mo-
że chcę tym sobie dodać animuszu?
Czas się zwielokrotnia: rozmawiamy ze sobą, jakbyśmy żyli w różnych galaktykach, mówię da-
lej. Pozdrów Andrzeja, tak mówi nieraz do mnie Karol. A ja spotykam go za rok i powtarzam: Ka-
rol prosił, żebym cię przy okazji pozdrowił. Andrzej na to: Pozdrów Karola, a jakże, pozdrów. I
znów minie rok, albo i więcej zanim Karol przyjdzie do mnie na herbatę. Cena złota! Co? Ostatnie
notowania, pacanie. Ja na to: Andrzej prosił, żeby... Jak w kosmosie. Jak w sąsiadujących ze sobą
galaktykach...
I właśnie dlatego mówię, że rzeczywistość jest bardziej kulista niż dotąd sądzono. Mam na to
dowody... Och, a ja nie miałem pojęcia, że coś takiego może pana zainteresować: Weźmy chociaż
pierwszy z brzegu przykład – dozorcę, który jest dziennikarzem w stylu afro, latarkę, która jest
trzonkiem bardzo długiej miotły, to znów rewolwer w kształcie mikrofonu. Tak, okazuje się, że
rzeczywistość jest bardzo śliską kulą wykonaną z tworzywa podobnego do szkła. Coraz częściej
odnoszę wrażenie, że wymyka mi się ona z ręki! Po bokach kładą się cienie i filtrowane kotarą
warkocze światła. O!, jeśli się nie mylę – zaraz będziemy na miejscu. Swój rękaw staram się uwol-
nić z jego zaciśniętej pięści. Stołki, stoliki, sztalugi, jednego tylko nie rozumiem. Bo przedtem tu
tego na pewno nie było!
– Do czego mogą się przydać takie bąbelki, czy pan może wie?
65
Odrywają się od dna, jeden za drugim pną się ku górze, wybrzuszają powierzchnię płynu w stu
miejscach jednocześnie. Pijemy łyk za łykiem: spotkałem go tuż obok pomnika, mówię. Chował się
wśród „żuczków” i „tarpanów”, biegał z mikrofonem. Chciał żebym powiedział choć kilka słów...
Po każdym zdaniu sięgam po szklankę z musującym płynem. Wyobraź sobie, prawie spóźniłem się
na wykład.
Stoimy przy ladzie sącząc perlisty płyn, on – zaciąga się papierosem w takt padających zdań.
Uśmiecha się. Ma długie włosy, czarne, jedwabiste, prawie do ramion, przypomina mi tym ciebie,
wiesz? Sympatyczny, dynamiczny, często mówi „tak sądzę”, a potem robi dłuższą przerwę. Warto
się z nim przyjaźnić, myślę i piję dalej.
W szklance, spod płynu wygląda już dno. Może jeszcze jedną, co? – proponuje kolega. Dzięku-
ję, ale ja już polecę. Chcę spojrzeć na zegarek, ale przypominam sobie, że przecież nie chodzi. Ka-
wał drogi do domu, myślę. Do jutra, następnym razem ja zapraszam, mówię.
W hallu, w przerwie między zajęciami robi się duszno od papierosowego dymu. Aż niebiesko,
tak myślę. Pcham przezroczyste drzwi. Zimny powiew wymieszany z płatkami śniegu wciska się
pod kurtkę. Znajome twarze. Hej! Hej! – mijam je, nie zatrzymuję się, tak bardzo się spieszę.
Jestem już poza obrębem uniwersyteckiego podwórca, strzałki pokazują drogę. To właśnie stąd
rozbiegają się całe ich pęki, we wszystkie dosłownie strony. Wiesz – ciągnę kołdrę do siebie,
strzałki, nakazy, zakazy – wszędzie je widzę. Wyznaczają mój krwiobieg, potrafią przerzucać z
jednego krańca miasta na drugi; popychają, powstrzymują, zachęcają, prowadzą za rękę, poza
tym...
W dół, pod drzewami, do ulicy. Ludzie czekają na światłach. Tunel. Myślę: pójdę tędy, żeby nie
przechodzić koło pomnika.
Śnieg znów sypie jak zwariowany, wiruje na wietrze. Plamy wilgoci łaskoczą twarz. Budki z lo-
dami czekają na sezon, ostre zapachy wylewają się z barów na ulicę. Cześć! Cześć! – niespodzie-
wanie ktoś woła.
To jeden z kolegów, wiesz? i nasze dłonie gonią się w gąszczu ze słonecznych warkoczy. Dłonie
ma w rękawiczkach, bo mróz, a zęby jak klawisze zabrudzonego akordeonu – myślę, gdy patrzę na
pożółkłe od nikotyny grudki osłonięte wargami.
Nasuwam sobie wyżej szalik, włochate włókna wciskają się do ust. Kłaczasta tkanina staje na
drodze słowom, które zdają się spływać z powrotem do krtani.
– Wieje, co? – rzucam z głupia frant, jakbym chciał wytłumaczyć się z czerwonych policzków,
uszu i słów, których wcale nie słychać. Zimno, fakt, mówi. Bardzo zimno. A ja: tak zimno, że aż
kołdra uwiera. Robi się sztywna, a poduszka z aplikacją truskawki gryzie w policzek.
66
– Co? – dziwi się on. Tak się zdumiał, że jak wryty stanął na skraju chodnika. A ja dopiero teraz
rozumiem, iż przez pomyłkę palnąłem głupstwo. I że o włos, a by się wydało, że mnie tu wcale nie
ma.
Po warkoczach ścieka do mnie coraz więcej chłodu. Czuję niepokój, jaki we mnie drży, zawsze
gdy czekam. Zaraz będzie: oj, ty, ty, jej gesty krótkie, a gwałtowne. Ale nie: mamy szczęście,
tramwaj, cieszy się kolega. I bohatersko tłoczymy się we dwóch. Oj, teraz gdzieś zniknął mi z oczu.
Kto? Przecież mówię – kolega. Na pewno musiał już wysiąść. Na pewno. Bo tłok straszliwy i do-
słownie nic nie widać...
Znów światła i tłumek na zebrze. Zimno uderza prosto w twarz razem z wiatrem, do tego nowa
porcja strug wilgoci spadającej z nieba. Idę, rozpycham się łokciami, a autobus czeka na przystan-
ku. Czuję, że biegnę.
Zarzuca na podjazdach i zakrętach, chrypi. Ludzie się wiją i gną w rytmie zmienianych biegów.
Robotnicy nadal uklepują poduszki śniegu, zszywają je w materace, na lód kładą kołdry z piachu
zmieszanego z drobinami soli. Myślę: dobrze, że ma miejsce przy oknie, a woda chlapie spod kół.
Dwa zakręty i zaraz będzie widać: Zasłonięte okno, z którego szparami między zasłonami spły-
wają warkocze światła. Kotara, którą w pośpiechu, w porannym popłochu zapomniałem odsunąć.
Roztentegowane łóżko ze skopaną kołdrą. Jeszcze tylko kilka stęknięć resora: już, już...
Zaraz będzie – bo spadniesz, nie kop, albo – nie krzycz tak głośno. Zakład? I ręce ci jakoś drżą,
znów usłyszę jej słowa. Ja na to odpowiem: miałem sen, a ona będzie się cieszyć – cały dzień w
łóżku, widzisz! na złość strzałkom, nakazom, instrukcjom. Pomyśl tylko! Z radością rozcierać mi
będzie zgrabiałe z zimna dłonie. Śnił mi się człowiek, powie, co nie miał dwóch siekaczy, taki z
krzywym kłem. A Karol pić będzie herbatę. Trzonowego nie miał? Naprawdę? – nie może się na-
dziwić i wciąż trze dalej.
Ale ja wcale już na to nie zwracam uwagi. Jakbym czekał, jakbym słuchał, czy kroki zbliżają się
po schodach. Bo windę wczoraj zepsułem. Nogi leżanki, szorstkość chodnika, listwy podłogi. Ręka
trafia w próżnię, zamiast chłodu metalu ktoś ze współpasażerów klepie mnie po plecach. Czy szu-
kasz plecaka z aplikacją w kształcie truskawki? Bo on widział, że ktoś z nim wysiadł, jakieś dwa
przystanki temu, przed skrzyżowaniem. I wyglądało, że bardzo się spieszył...
Aż autobus zaparska przy hamowaniu, masa kilkudziesięciu ciał rozleje się wzdłuż linii krawęż-
nika. Raz – sprawdzić czy poczta nadeszła; dwa – będę próbował przywołać windę, lecz bezsku-
tecznie. Aż zdecyduję się na marsz cztery piętra w górę.
Nie szczyp, nie gryź, nie...: odsuwam ją gwałtownie, wtłaczam pod zaspę z kołdry. Sam nie
wiem jak to się dzieje – moja ręka sięga po żelazną sztabę, którą wczoraj przezornie ukryłem pod
67
łóżkiem. Ważę ją w dłoniach, a te stają się coraz bardziej lepkie od potu i podniecenia. Zimna
podłoga zmusza do pośpiechu. Już słychać! To one! Kroki!
Żeliwna sztaba jest coraz cięższa, coraz ściślej zawiązują mi się mięśnie. Ależ tak! – ona wciąż
jeszcze niczego nie podejrzewa: co robisz za drzwiami?! Co trzymasz w dłoni?! – pyta. Wiesz, do-
chodzi już siedemnasta. Zaraz powinieneś wrócić z uczelni...
– Już idę! Już! Już! – wołam, nie potrafię opanować emocji. – Już nadchodzę! Wiesz, czekam tu
sam na siebie – ja-strażnik na siebie-uciekiniera!!
Moje stopy wyczuwają chłodne kleksy podłogi, jestem już tylko jednym pragnieniem. Szybki
silny ruch, gdy w szparze pojawi się głowa, myślę. A gdy w sekundę potem ukaże się krew – te jej
coraz bardziej gęstniejące, szkarłatne naszyjniki, postrzępiony splot znów nasunie się jeden na dru-
gi i mój czas na powrót się scali.
68
WYŚCIG
Pojawiać zwykł się równo ze świtem w miejscu, gdzie nurt rzeki tworzyć zaczyna spienione ka-
skady, a zarośla – podświetlone od tyłu kulą wstającego słońca – rzucają z każdą chwilą coraz
śmielej i ostrzej zarysowane cienie. Nie pamiętał niczego. Ani szlaku, jaki musiał zostawić za sobą,
by stanąć na linii startu, ani powodu pulsującego mu w żyłach niepokoju, ani nawet przyczyny,
która kazała mu teraz z pasją i obłędnym rytmem zanurzać wiosła w huczącym nurcie. Był jednym
pragnieniem – „naprzód!”, „do przodu!”, „dalej, jeszcze dalej!”; wraz z każdym zamachem ramion
pełnych dynamitu, gniewnej rzece pragnął wyrwać choć kilka cali. Strugi wody zmyły z jego obli-
cza resztki niedawnego snu, i teraz – skupiając całą uwagę na slalomie między głazami – usiłował
przypomnieć sobie, ilu uczestników tego szalonego wyścigu pozostało już za jego plecami. „Pię-
ciu?, sześciu?, siedmiu?, a może...” – nie umiał rozstrzygnąć. Wzrokiem sięgał ledwie kilka me-
trów w rozhukaną toń i tylko po kolorze i smaku wody poznawał, w którym punkcie trasy się znaj-
duje. Dopływał właśnie do miejsca, gdzie prąd gwałtownie zmieniał swój kierunek. To przeciw
czemu dotąd walczył – miało stać się dlań teraz siłą napędową. Nurt coraz stromiej opadał tu w dół
i poprzez kruche poszycie kajaka instynktownie wyczuwał obłe kształty głazów, nad którymi nie
tyle przepływał, co po których się ślizgał i nad którymi szybował.
Minął następne zakole. Kajak pędził jak oszalały, spadał właściwie. Nie mógł wiosłować. Całym
sobą chciał jeszcze bardziej wtopić się we wrzecionowaty kształt łupinki. Raptem, kilkadziesiąt
metrów w przodzie, zamajaczyła sylwetka innego uczestnika wyścigu. Tamtego najwidoczniej po-
rwał wir, z którego nie potrafił się oswobodzić; wraz ze swą wątłą łódeczką jak na karuzeli kręcił
się dookoła własnej osi. „Jeszcze jeden” – ucieszył się, gdy postać tamtego w zawrotnym tempie
rosnąć zaczęła mu oczach. Mimo huku wody, wydawało mu się, że słyszy jego chrapliwy, przy-
spieszony oddech. W mięśniach czuł wzbierające, łaskoczące naprężenie: byli już tuż-tuż. W punk-
cie najdogodniejszym do zadania ciosu błyskawicznym ruchem wydobył spod poszycia oblepiony
69
zakrzepłą krwią nóż z obsydianu. Tamten próbował zasłonić się wiosłem. W oczach miał szary,
kosmaty strach, który jemu – rozpędzonemu, spadającemu nań całym ciężarem ciała – wydał się
podobny do prężącego się do skoku zwierzęcia. Czasu zabrakło nawet na okrzyk; ostrze wbite aż
po rękojeść, uwolnione z popychanej dzikim nurtem ręki, pozostać musiało w przełamanym wpół
ciele. Chciał upewnić się, czy cios był śmiertelny, obejrzał się. Lecz gdy wzrok jego powrócił zza
pleców, wylot węższej gardzieli rozdwajającego się nurtu pozostał już za rufą, a przed nim otwo-
rem stała szersza struga rzeki, kończąca się wyjącą, spienioną kreską wodospadu. Jeszcze, ostat-
kiem sił, próbował wydostać się ze swej łupinki, ale szaleńczy pęd – jakby na przekór – wciskał go
jeszcze dalej i jeszcze głębiej do wnętrza kadłuba. Były to już tylko sekundy. Gdy ogłuszył go huk
kipieli, a na twarzy poczuł chłód zbliżającej się wodnej otchłani, w odruchu, którego sam nie ro-
zumiał – zamknął oczy.
I nie nastąpił ani nagły przechył, ani uderzenie głową o skały. Pod zaciśniętymi powiekami po-
jawiły się najpierw czerwone, a następnie pomarańczowe plamy. Pomyślał: „Jak słońce, gdy pa-
trzeć na nie zamkniętymi oczami”. A potem oślepiła go jaskrawa jasność.
Gdy otworzył oczy spostrzegł, że słońce stoi już wysoko na niebie. Rzeka, kajak i bezdenna ka-
tarakta zostać musiały daleko za jego plecami, bo on siedział teraz za kierownicą czterocylindro-
wego motocykla. Na głowie miał kask, którego dolna część osłaniała także wierzchołek ramion.
Zza nasuniętych gogli serpentyna szosy wyglądała jak strącona przez kogoś w pośpiechu na podło-
gę aksamitna wstążka. Zlustrował tarczę szybkościomierza. „Już starczy” – pomyślał; jeszcze bar-
dziej pochylił się, by zmniejszyć opór omiatającego go powietrza.
Wiatr muskał go po torsie i udach, on chłonął go, delektował się nim, uśmiechał się doń i przy-
sięgał sobie dogonić go za następnym wirażem. Rozcinana kołami przestrzeń zawijała się dookoła
jego szyi, chwytała go za brzuch, plecy, ramiona; nie mógł się nawet z nią mocować, bo natych-
miast zmieniała się w poduszkę uszytą ze słońca i rozpędzonego powietrza. Świat był już rozbu-
dzony i w pełni sił, słońce pokazywało, że krok za krokiem zbliża się południe. Wydawało mu się,
że wszystko – kamieniste piargi, przydrożny piach i karłowata, górska roślinność – zachęca go do
dalszej pogoni wołaniem: „hop-hop”, „hej ty, tam!”, „do przodu!” I pędził, jeszcze, jeszcze bardziej
przyspieszał, a w pędzie tym odnajdywał i sens, i radość, i zapomnienie. Na zakrętach umiejętnie
pochylał maszynę i z rozkoszą śledził, jak sama prostuje się przy wyjściu z zakola. „To najwspa-
nialszy z rumaków” – powtarzał sobie odganiając myśl o nieuchronnie zbliżającej się mecie.
Ryk silnika zostawał daleko w tyle i tylko dlatego zdołał wysłyszeć to, co okazać się miało
zwiastunem grożącej mu zguby. Był to też warkot. Warkot bliźniaczego motocykla pędzącego na
przełaj. Warkot motocykla wyskakującego z impetem zza wzgórza, dopadającego szosy.
70
Ujrzał go w ostatniej chwili. „Następny pretendent do trofeum zwycięzcy” – przemknęło mu
przez myśl. Tamten, cały w czerni – musiał być nie lada siłaczem: jedną ręką prowadził rozhukaną
maszynę, drugą – w kolczastej rękawicy – gotował do zadania ciosu. Jego motocykl błyszczał sre-
brem niklu i świeżą purpurą lakieru. Nawet w tym ułamku sekundy, gdy na moment zrównali się,
zza przydymionego szkła kasku nie zdołał dojrzeć jego twarzy. Chciał się bronić; w tej samej
chwili tamten natarł nań przednim kołem.
Usłyszał jęk pękających szprych. A gdy czerń spadającej nań pięści przesłoniła mu oczy – nadal
czuł tylko delikatne łaskotanie omiatającego go zewsząd wiatru.
Tak jak poprzednio – na progu wodospadu – znów był lekki, nieważki, jak ktoś całkowicie po-
zbawiony mięśni, a trwało to tak długo, aż zrozumiał, że czerń jest jedynie najwyższym stadium
roziskrzonej bieli. Zaraz potem doszedł go szmer śniegu pod dobrze nasmarowanymi nartami.
Znowu był już dużo, dużo dalej, tamten koszmar miał już za sobą i teraz starał się przechytrzyć
wszystkie pułapki mogące drzemać na leżącym przed nim, oblodzonym stoku.
Nierówności terenu czuł przez podeszwy butów i przytwierdzone do nóg deski, a kontakt z tą
chropowatością przez kilka warstw lakieru, żywicy i sprasowanych, drewnianych włókien sprawiał
mu tak ogromną radość, że wielki pęd stawał się pędem jeszcze większym. Stok był stromy, pełen
garbów i wykrotów, wśród których czyjaś ręka rozstawiła bramki. Dzieliła go od nich jeszcze spora
połać bieli; rozpędzony, na ugiętych nogach i z rękoma ściśle przylegającymi do pochylonego cia-
ła, zmierzał ku szerokiej przesiece wijącej się kilkunastoma zakosami i przechodzącej w kotlinę,
która wyglądała stąd jak wnętrze odwróconego hełmu. Stromizna narastała, stawała się bardziej
szaleńcza, wyznaczała już tylko jeden możliwy kierunek: w dół. Nacierające nań powietrze stawało
się coraz twardsze, nabierało konsystencji nieskończenie rozciągliwej gumy, tak że każdą nierów-
ność spod stóp czuł teraz na omywanej wiatrem twarzy. Miał przed sobą pierwsze z rozstawionych
bramek. Od nowa musiał zgrywać pracę rąk i nóg, kojarzyć skurcze mięśni, z nogi na nogę przeno-
sić ciężar ciała, w ruch poszły bezczynne dotąd kijki. Z szusu na szus – nabierał gracji, lekkości,
mimo że ruchy musiały być teraz krótkie, szarpane, jak zęby wielkiej piły. I wkrótce z pewnością
znów bliski stałby się perfekcji, gdyby nie ogromna siła – wyrastający korzeń?, krzywo najechana
mulda? – która nagle szarpnęła go do tyłu, a jednocześnie wyrzucać zaczęła poza obręb bieli. Zdą-
żył jeszcze pomyśleć: „wciąż pędzę”, a potem – zawieszony i wciąż pędzący – czekał już tylko aż
czerń rosnących w oczach pni stanie się straszliwym, ogłuszającym ciosem.
I znów nic takiego nie nastąpiło; uderzenie dosięgnęło go, lecz zamiast ugodzić – zapadło się w
nim jak w ciele fantoma. Dopiero tępy, regularny odgłos kroków uświadomił mu, że biegnie.
Miał teraz na sobie przepocony trykot, obcisłe szorty, a na stopach obuwie zakończone kolcami.
W takt narastającego, to znów malejącego napięcia ramion i nóg, jego prawie już całodzienne znu-
71
żenie zmieniało się w setki ostrych, cienkich igiełek lub w plamy bólu spływającego wzdłuż ud i
łydek ku ziemi. Pot zalewał mu oczy, a myśl – „naprzód!”, „szybko!”, „do przodu!” – wciąż tliła
się w nim kolorem rozgrzanego żelaza. Nie było tu bieżni ani wyprofilowanego toru sprinterskiego
tylko piaszczysta, płaska jak stół równina. Zbliżał się wieczór. Kula słońca obsuwała się niżej, ni-
żej, a on cieszył się w duchu, bo otwarta przestrzeń dawała mu gwarancję długowieczności. Mimo
znużenia – rósł: wydłużały mu się ręce i nogi. Dłońmi coraz łapczywiej wpijał się w przedostatnie
kęsy dziennej jasności przebierającej się w szaty półmroku. Olbrzymiejąc – tracił wszelkie propor-
cje, stawał się bardziej i bardziej pokraczny. Rozpływał się i ginął jednocześnie. Jak gdyby wsiąkał,
gasł. Znów – jak wtedy, gdy o świcie ruchem żmii wślizgiwał się do swego kajaka – był półprze-
zroczysty, rozlewający się, rozmazany w kształcie. I aż do samego końca nie potrafił rozstrzygnąć:
czy dlatego, że był cieniem, gnany złowróżbnym przeczuciem spieszył się tak bardzo, czy może –
tak rączo, w popłochu szedł, biegł, płynął przed siebie, bo był tylko cieniem...
72
GĘSTWINA
...udawali się w lasy,
czekając cierpliwie śmierci
i zatapiając się w sobie.
Słodkawa woń ogarnęła mnie na długo, zanim rozległ się ostry dźwięk budzika. Zbudził mnie
zapach kwitnącego kapryfolium, a w nocy śnił mi się Wielki Las. Nie zdążyłem jeszcze unieść na-
brzmiałych nocą powiek, a już rozumiałem: „Dziś. Stać się to miało dziś. Nadeszła pora”.
Wyskoczyłem z łóżka. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem było to, że sprawdziłem, czy w szafie na
najwyższej półce, pod stertą innych rzeczy tkwi tamto zawiniątko już od lat skrywające odzienie z
brzozowej kory. „Jest!” – ucieszyłem się, rozplątując silnie zaciągnięte sznurki. Prosto spod prysz-
nica pomknąłem do kuchni. Cały czas na palcach, starałem się poruszać bez szmeru, jak duch. „Że-
by tylko nie wyrwać ze snu moich domowników” – powtarzałem sobie w myśli. Nie cierpiałem
pogrzebów, dworców, pożegnań, pełnych rozpaczy spojrzeń, i teraz – smarując kanapki na drogę –
zastanawiałem się, co miałbym im powiedzieć, gdyby się przebudzili: że niespodziewanie wyjeż-
dżam na wczasy?, że nocnym telefonem wysłano mnie na delegację? Bo chyba nie – nikt i tak nie
dałby temu wiary! – że w płaszczu z brzozowej kory ruszam na poszukiwania Wielkiego Lasu?
W ten oto sposób wydarzenia, które miały miejsce w ciągu kilku ostatnich dni – a które wyglą-
dały na nic nieznaczące wypadki – poczęły odzyskiwać swój ukryty sens. Zaczęło się od tego, że
któregoś ranka ogrodnik pielęgnujący nasze trawniki oznajmił mi z triumfem, że obwód pnia dębu
posadzonego przed laty moją ręką przekroczył już metr. „Metr! Cały metr!” – rękoma pokazywał
jak to dużo, cieszył się i wciąż wykrzykiwał. Innego znów dnia dowiedziałem się, że mój syn
otrzymał powołanie do wojska z terminem na za tydzień. Słysząc to, córka przyznała się, że już
niebawem zostanie jej wręczony dyplom ukończenia studiów. – Ale już teraz zaproponowano mi
73
niezwykle intratną posadę – zaskoczyła mnie najbardziej na zakończenie. „Już czas, już pora” –
zaszemrało wtedy coś we mnie i poczułem jakieś nieznane mi dotąd podniecenie. Nie był to niepo-
kój ani strach. Było to raczej oczekiwanie przetkane nadzieją, że już wkrótce zbudzi mnie zapach
kwiatu rośliny, która puszczając pędy i pnąc się w górę odmierza niewidzialny czas, inny niż ten
cykany i zegarowy, na kwarc i sprężynę...
Dzień zapowiadał się upalnie, więc szarpiące skórę odzienie z kory zarzuciłem na gołe, pozba-
wione bielizny ciało. Przezornie, wiedząc, że może mi się przydać w drodze, w talii przytroczyłem
sobie dobrze naoliwioną maczetę, którą przechowywałem z myślą o okazji takiej jak ta. Następnie
cicho, jak najciszej zsunąłem się schodami w dół. Było mi spieszno; jak najszybciej chciałem się
znaleźć tam, dokąd wzywał mnie zapach kwitnącego kapryfolium. Otworzyłem drzwi na ulicę.
Mimo tak wczesnej pory miasto zdążyło już otrząsnąć się ze snu. Starałem się możliwie jak naj-
głębiej zapaść się w sobie, by choć kilka centymetrów stracić ze swego słusznego wzrostu. Zbliżał
się koniec roku szkolnego i wiele dzieci, spieszących na pożegnalne bale, od samego rana ustroiło
się fantazyjnie i kolorowo. Tak, za wszelką cenę chciałem się do nich upodobnić; wiedziałem, że
inaczej mój płaszcz z brzozowej kory mógłby wzbudzić całkiem zbędną sensację i poruszenie.
Ze starego planu miasta, jaki miałem przy sobie, wynikało, że w pobliżu znajduje się kilkanaście
lasków oznaczonych na papierze jako owalne, zielone plamy. Która z nich miała być owym Wiel-
kim Lasem, dokąd się udawałem, by spełnić ostatni z obowiązków życia – nie miałem pojęcia.
Gdybym wybrał najbliższe mojego domu większe skupisko drzew – wyprawa moja, nie zasługując
w ogóle na takie miano, musiałaby się skończyć po drugiej stronie ulicy. Lecz niechybnie wyglą-
dałoby to na pójście na łatwiznę. „Wielki Las – gdzie on jest?” – myślałem. Na mijanym postoju o
pomoc – wiadomo, znawca miasta! – poprosiłem taksówkarza, ale... – Wielki Las? – głowił się
teraz on chwilę. – Toś mi pan zabił ćwieka! Słowo honoru, nigdy nie słyszałem! Nikogo jeszcze
pod taki adres nie wiozłem!
Spostrzegłem, że w ostatnim czasie miasto musiało się bardzo rozbudować i rozrosnąć. Rzadko
kiedy miałem okazję zagłębiać się w bardziej odległe od domu dzielnice i teraz zaskakiwał mnie
ład i szklano-aluminiowy rozmach z jakim przebudowano śródmieście. Maszerowałem, maszero-
wałem węsząc, zieleń za każdym zakrętem, ale miasto nadal nie miało ochoty się skończyć. „Lecz
skończy się, spokojna głowa” – pocieszałem się w myślach. „Na pewno. Bo gdzieś musi być jesz-
cze miejsce na Wielki Las”.
Choć w przybliżeniu chciałem wiedzieć, w jakim kierunku się udaję; od czasu do czasu spoglą-
dałem na wymięty plan. Wkrótce zorientowałem się, że tam, gdzie niegdyś znajdowały się pod-
miejskie zagajniki – istnieją teraz parki pełne różanych klombów i posadzonych rzędami drzew,
między którymi zlokalizowano dziesiątki kortów tenisowych. W czwartym już chyba z kolei, uwa-
74
gę moją zwróciło kilka kamiennych obelisków. Zagadnięty spacerowicz ze zdumieniem patrząc na
strój z kory – wyjaśnił, że ma to być pomnik lasu. – Co?! Pomnik Lasu?! – nie mogłem powstrzy-
mać okrzyku, z którego przebijało osłupienie. – Tak, panie! Niedługo krzesła będą odznaczać. Sza-
fy. Pralki. Nocniki... – roześmiał mi się prosto w twarz i jakby spłoszony przerażeniem, które za-
kwitło w moich oczach, czym prędzej poszedł przed siebie.
Minąłem kilka następnych skrzyżowań. Zdałem się wyłącznie na własny instynkt, cały czas sze-
dłem prosto. Zabudowa była tu niższa, przeważnie parterowa, a elewacje zaniedbane, urozmaicone
piegami wapiennej pleśni. Ludzi prawie w ogóle nie było widać i tylko co jakiś czas zza drucianych
opłotowań dziko obszczekiwały mnie psy.
Dochodziłem do krańca miasta. Wokoło znajdowały się przepastne hale i magazyny pozbawione
okien. Między szarymi fasadami tu i ówdzie wyrastały niezbyt wysokie kominy. Z rzadka tylko
dymiły; na niebie snuło się kilkanaście pasemek koloru kurzu – resztę pochłaniała gorączka bijąca
z asfaltowej szosy, którą sznurem tłoczyły się samochody. Wszystkie zmierzały w stronę bez-
drzewnej, otwartej płaszczyzny rozpościerającej się przede mną. Mogłem zatrzymać któreś z pę-
dzących aut, wolałem jednak zaufać własnym nogom. Płaszcz z kory brzozowej uwierał mnie, było
mi pod nim duszno i niewygodnie, lecz czułem, że stopy mam dobrze wypoczęte, chętne do mar-
szu, gotowe do stawiania czoła trudom.
Mój marsz wzdłuż szosy trwał już jakiś bliżej nieokreślony czas, gdy w dali, w głębi równiny
spostrzegłem sylwetkę wędrowca nadchodzącego z przeciwnej strony. Wzrokiem przeczesywałem
horyzont, szukając choćby pojedynczego drzewa i najpierw sądziłem, że to jakiś pniak. Pniak ów
rósł mi jednak zbyt szybko w oczach. „To człowiek” – pomyślałem.
Gdy zbliżyliśmy się do siebie spostrzegłem, że jest to rosły mężczyzna o szerokich barach i sil-
nych nogach, odziany w pelerynę z kory nieznanego mi drzewa. W ruchach jego wyczytać można
było spokój, opanowanie i ogromną gibkość, mimo że twarz jego nosiła znamię długiej wędrówki,
pragnienia i głodu. Wyglądał jak ktoś, kto bardzo długi czas spędził w samotności, obcując z pta-
kami i dziką zwierzyną. Najpierw uwagę moją przykuły jego rozwiane, krzaczaste brwi mędrca, a
następnie oczy: duże, ciemne, głębokie – były oczami, które by dobrze mogły widzieć, musiały być
zamknięte. „Pustelnik?” – pomyślałem i nie zdołałem nawet odpowiedzieć sobie na to pytanie, bo
myśl moja była już dużo dalej: „Tak, mógł to być człowiek, który na pustyni spędził dwa miesiące,
lecz równie dobrze i siedem lat...”
Przywitaliśmy się spojrzeniem i ręką uniesioną na wysokość serca. Wymieniliśmy kilka zdań,
po czym on zaproponował byśmy spoczęli na trawie. Nie był rozmowny. Mówią gestami, całym
sobą, ciałem, oczami. Palce u rąk miał szczupłe i długie niczym węże. Pomyślałem: „Są pewnie tak
75
zwinne jak wiatr wciskający się pod koszulę komuś, kto w pogodny dzień stoi w otwartych
drzwiach rozpędzonego pociągu”.
– Już pięć lat jestem w Wielkim Lesie – powiedział, umieszczając zerwane źdźbło między war-
gami; ręką wykonał nieokreślony ruch, wskazał dokoła. Gryzł koniec źdźbła, a ja milczałem.
Zgiełk pobliskiej arterii był tak wielki, iż nie byłem pewny, czy dobrze dosłyszałem. Po chwili po-
wtórzył to samo: – Pięć lat minęło, odkąd trafiłem do Wielkiego Lasu... Naprawdę jest wielki... –
Zawahał się, a po chwili dodał: – Wkrótce sam się przekonasz.
Poruszyłem się niespokojnie. – Tu nie ma drzew, nie ma lasu – wydusiłem z siebie dużo ciszej
niż byłem powinien. Bo on nie dosłyszał – słowa moje pochłonęła hucząca szosa. Milczał dalej,
masował obolałe łydki; spomiędzy palców u stóp wyciągał ciernie dokładnie takie same jak te, któ-
rymi niegdyś dotkliwie pokaleczyłem się w puszczy. W drugiej ręce trzymał gałązkę, którą wyko-
nywał gwałtowne ruchy, jakby chciał się nią opędzić od natrętnego robactwa. Wciąż gryzł to samo
źdźbło; miało teraz połowę swej poprzedniej długości.
– Tu nie ma Wielkiego Lasu – powtórzyłem bardziej zdecydowanie. Ale znów nałożył się na to
szum pędzących samochodów. On siedział nieporuszony, zasłuchany w siebie; oczy miał za-
mknięte – wiedziałem, że patrzy gdzieś w dal. Jeszcze raz chciałem powtórzyć to samo, mogłem
nawet krzyknąć mu ze wszystkich sił wprost do ucha – Tu nie ma drzew! Nie ma lasu! – lecz w
ostatniej chwili zrezygnowałem. Szosą, długim sznurem bez przerwy jechały samochody.
Milczeliśmy. Pierwszy raz w życiu doświadczałem milczenia, które tak szczelnie po brzegi wy-
pełnione było samym sobą. Trwaliśmy w bezruchu, w którym każde chcące się wykluć zdarzenie
natychmiast musiałoby pójść na dno. Byłem przekonany, że nieznajomy posiadł umiejętność za-
trzymywania czasu, że jego serce – gdy on tego zechce – potrafi bić w przeciwną stronę. „Dziwak
czy cudotwórca?” – wahałem się wciąż i nie umiałem rozstrzygnąć.
Wyciągnąłem paczkę skrętów – chciałem sprawdzić, czy cokolwiek może się jeszcze zdarzyć.
On poczęstunek przyjął z uśmiechem, lecz nie zapalił, tylko w milczeniu schował papierosa do
kieszeni na piersiach. – Na później – powiedział. – W Wielkim Lesie nie wolno rozniecać ognia. –
Padło to tonem, z którego wynikało, że jest przekonany, iż ja także o tym wiem. I znów milczeli-
śmy: on przemawiał ciszą, a ja go słuchałem. To wspólne zatopienie przerwały dopiero jego słowa:
– Wiesz, chyba będę musiał już iść. Wyliczyłem, że jeśli do jutra nie przerwę marszu, to z rana
stanę na skraju puszczy i dane mi będzie opuścić Wielki Las...
Pierwszy wstałem ja, on poszedł za moim przykładem. Rozstaliśmy się bez zbędnych słów, każ-
dy z nas poszedł w swoje „przed siebie”. Asfaltowa wstęga biegła całkiem prosto, i gdy raz jeszcze
obejrzałem się – miałem go jak na dłoni. Zewsząd otaczała go bezdrzewna równina rozkrojona na
dwie części sznurem pędzących samochodów, a on szedł roztańczonym krokiem, jakby przedzierał
76
się przez gęstwinę i omijał pnie powalonych wiekiem drzew. Ramionami tak manewrował, by kol-
czaste gałęzie nie mogły sięgnąć rękawów z delikatnej kory. „To dziwak” – pomyślałem, nie mia-
łem już wątpliwości. Moment i chyba wybuchnąłbym głośnym śmiechem...
Lecz ręka bezwiednie opadła mi na rękojeść maczety. Wyszarpnąłem ją zza pasa, kciukiem po-
wiodłem po lśniącym ostrzu... Dopiero dużo później pojąłem, że to co nagle w chwili tej uderzyło
mnie w nozdrza – było zapachem Wielkiej Zieleni...
Pierwsze ciosy były jeszcze niezdarne, na pół chybione, ale z każdą sekundą znajdowałem w
nich więcej pasji, a mniej zdziwienia. „Starczy, że ścieżka będzie miała pół metra szerokości” –
gorączkowo myślałem. Nie słyszałem już rozpędzonych samochodów, dochodził mnie tylko szmer
rozstępującej się gęstwiny i trzask łamanych gałęzi. Gdy na mym czole wystąpiły ciężkie krople
potu, wydawało mi się już, że od urodzenia nie robiłem nic innego jak właśnie to: maczetą, w ryt-
mie coraz żywiej bijącego serca, torowałem sobie przejście pośród otaczającej mnie wilgoci i lian.
Opornie, metr za metrem, przedzierałem się przez gąszcz.