Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
Joseph Conrad
SZPIEG
2
Pan X., poprzedzony listem polecającym jednego z mych bliskich przyjaciół w
Paryżu, przyszedł do mnie, alby obejrzeć mój zbiór chińskich brązów i porcelany.
Mój paryski przyjaciel jest również zbieraczem. Lecz nie zbiera on porcelany ani
brązów, ni obrazów, monet lub sztychów, słowem niczego, co dobrze dałoby się
sprzedać na licytacji. Ze szczerym zdziwieniem wyparłby się też miana zbieracza. Mimo
to jednak jest nim całą duszą. Zbiera on znajomości, co subtelną jest sprawą. Okazuje
przy tym cierpliwość, pasję i wytrwałość prawdziwego zbieracza osobliwości. Zbiór jego
nie posiada głów koronowanych. Sądzę, że nie uważa ich za dość rzadkie i
interesujące; lecz poza tym zetknął się i rozmawiał z e wszystkimi chyba ludźmi,
którzy z jakichkolwiek względów godni są uwagi. Obserwuje ich, słucha, studiuje,
ocenia i wszystko to umieszcza w galerii swej pamięci. Planowo i systematycznie
objechał całą Europę, by wzbogacić swój zbiór wybitnych znajomości osobistych.
Ponieważ jest człowiekiem zasobnym, ma stosunki i nie zna przesądów, przeto
kolekcja jest wcale okazała i zawiera przedmioty (czy raczej podmioty), których
wartość jest nie doceniana przez tłum i nie znana szerokiemu ogółowi. Z tych okazów
mój przyjaciel jest szczególnie dumny.
O panu X. pisał mi: „Jest to największy buntownikrévolté) nowszych czasów. Świat zna
go tylko jako rewolucyjnego pisarza, którego okrutna ironia odkryła zgniliznę naszych
najbardziej szanownych urządzeń. Me przepuszcza on żadnej, choćby
najszacowniejszej głowie, a wszystkie uznane pojęcia i zasady naszego układu
społecznego i polityki postawił pod pręgierz swego dowcipu. Któż nie pamięta jego
płomiennie czerwonych pamfletów rewolucyjnych? Roje ich gnębiły wszystkie policje
kontynentu niby plaga szkarłatnych owadów. Ten rewolucyjny pisarz był również duszą
tajnych towarzystw, tajemniczym «Pierwszym» rozpaczliwych spisków, wykrywanych i
niewykrywanych, mających powodzenie lub nie. A świat nie miał o tym, na ogół biorąc,
najmniejszego pojęcia. Dlatego też po dziś dzień znajduje się pomiędzy nami, on,
weteran niejednej podziemnej kampanii; teraz trzyma się na uboczu, niejako pod
osłoną opinii najwybitniejszego pisarza wywrotowego, jaki żył kiedykolwiek."
Tak pisał mój przyjaciel, dodając jeszcze, że pan X. jest subtelnym znawcą brązów i
porcelany, oraz prosząc mnie bym mu pokazał swe zbiory.
X. stawił się w oznaczonym czasie. Moje skarby rozmieszczone są w trzech pokojach
bez dywanów i firanek. Pokoje te nie posiadają innego urządzenia prócz etażerek i
szklanych szafek, których zawartość przedstawiać będzie dla mych spadkobierców całą
fortunę. Nie pozwalam tam nigdy palić z obawy przed wypadkiem, a ogniotrwałe drzwi
oddzielają pokoje te od reszty domu.
Było bardzo zimno, zostaliśmy więc w płaszczach i kapeluszach. Pan X., średniego
wzrostu i smukły, z żywymi oczyma w podłużnej twarzy o rzymskim nosie, chodził
3
drobnymi krokami na małych, zgrabnych nogach i ze zrozumieniem przypatrywał się
moim zbiorom. Zdaje mi się, że ja również przypatrywałem mu się zezrozumieniem.
Białe jak śnieg wąsy i bokobrody czyniły jego twarz orzechowego koloru jeszcze ciem-
niejszą, niż była w rzeczywistości. W futrze i wysokim cylindrze straszny ten człowiek
wyglądał bardzo elegancko. Zdaje mi się, że pochodził ze szlacheckiej rodziny i mógłby
się był przedstawić jako Vicomte X., de la Z., gdyby zechciał. Mówiliśmy tylko o brą-
zach i porcelanie, a on nie szczędził mi uznania. W końcu rozstaliśmy się serdecznie.
Gdzie mieszkał, nie wiem. Przypuszczam, że musiał być człowiekiem samotnym.
Anarchiści, zdaje mi się, nie mają rodzin — w każdym razie nie w tym znaczeniu, w
jakim my pojmujemy to urządzenie społeczne. Łączenie się w rodziny odpowiada
pewniej potrzebie natury ludzkiej, lecz w ostatniej instancji opiera się na prawie i z
tego powodu musi być dla anarchisty czymś nienawistnym i niemożliwym. Naprawdę
nie rozumiem anarchistów. Czy człowiek takich to a takich przekonań pozostaje
anarchistą, gdy jest sam, zupełnie sam, lub gdy, powiedzmy, kładzie się do łóżka? Czy
opiera głowę o poduszki, naciąga na się kołdrę i zasypia z poczuciem konieczności
chambardement général, jak to nazywają Francuzi, konieczności powszechnego
wysadzania w powietrze, wiecznie obecnej w jego umyśle? A jeśli tak, to jak to być
może? Jestem pewny, że gdyby taka wiara (czy taki fanatyzm) zyskały nagle władzę
nad moimi myślami, nie byłbym w stanie ani spać, ani jeść, ani zająć się jakąkolwiek
czynnością w życiu powszednim. Nie pragnąłbym kobiety ni dziecka; nie mógłbym
mieć przyjaciół, tak mi się przynajmniej zdaje, a już zbieranie brązów lub porcelany to,
przypuszczam, byłoby chyba zupełnie wykluczone. Zresztą — nie wiem. Wiem tylko, że
para X. jadał obiady w bardzo wykwintnej restauracji, do której i ja uczęszczałem.
Gdy miał głowę odkrytą, srebrna, podczesana w góręczupryna czyniła jeszcze bardziej
charakterystyczną jego twarz kościstą, pozapadaną, ubraną w maskę zupełnej
obojętności. Jego żylaste i brązowe ręce wsuwały się i wysuwały z szerokich, białych
mankietów, gdy z mechaniczną niemal precyzją łamał chleb, nalewał wino i wykonywał
inne czynności w tym. rodzaju. Jego głowa i całe ciało sterczały nieruchomo nad
obrusem. Ale ten zapaleniec, ten wielki agitator nie okazywał ani śladu ognia czy
temperamentu. Głębokim, chrapliwym głosem mówił monotonnie i zimno. Nie można
też było nazwać go rozumnym, a jego spokojne zachowanie sprawiało wrażenie, że
gotów jest zarówno kontynuować dalej rozmowę, jak każdej chwili ją przerwać.
Prowadził on drugie, nazwałbym, podziemne życie. I gdy co wieczór siadywałem na-
przeciwko niego i przypatrywałem mu się przy obiedzie, poczęła budzić się we mnie
całkiem zrozumiała ciekawość. Jestem spokojnym i pokojowym wytworem cywilizacji,
który nie zna innych namiętności jak zbieranie rzadkich przedmiotów, zachowujących
swój powab nawet wówczas, gdy zbliżają się do potworności. Niektóre brązy chińskie
są monstrualnie drogie. Tu znów miałem przed sobą rzadkie monstrum ze zbioru mego
4
przyjaciela. Prawda, że monstrum to było doskonałe wypolerowane i w pewnym sencie
cudowne. Jego przedziwnie ciche zachowanie było przyczyną tego wrażenia. Ale nie był
on z brązu, nie był Chińczykiem, co dawałoby możność przypatrywania się mu spokoj-
nie poprzez przepaść różnicy rasowej. Żył i był Europejczykiem, miał maniery najlep-
szego towarzystwa, nosił płaszcz i kapelusz jak ja, a w sprawach kuchni prawie że po-
dzielał mój smak. Nadto straszne, by można o tym myśleć!
Pewnego wieczora zauważył mimochodem w toku rozmowy: — Ludzkości nie można
poprawić inaczej, tylko przemocą i strachem.
Łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie sprawiły te słowa, wypowiedziane ustami
takiego człowieka, na człowieka mego pokroju, na mnie, którego pogląd na życie
zbudowany jest na łagodnym i subtelnym różniczkowaniu społecznych i artystycznych
wartości. Proszę tylko wyobrazić sobie! Na mnie, któremu każdy rodzaj i przejaw
gwałtu wydaje się tak nierzeczywisty, jak olbrzymy, ludożercy lub siedmiogłowe hydry,
o których istnieniu bają fantastyczne klechdy i legendy.
I nagle zdało mi się, że poprzez radosne szmery i głosy wspaniałej restauracji słyszę
pomruk głodnego i gniewnego tłumu.
Zdaje ani się, że jestem wrażliwy i mam zapalną wyobraźnię, gdyż pomiędzy
niezliczonymi żarówkami sali, jak w ponurej wizji, zobaczyłem ciemność pełną
kościstych szczęk i dzikich oczu. Lecz coś mnie w tym widzeniu rozgniewało. Widok
tego człowieka, łamiącego z niezmąconym spokojem kawałki białego chleba, rozdrażnił
mnie. Wówczas pozwoliłem sobie zapytać go, w jaki sposób głodujący proletariat
Europy, któremu on prawił o buncie i przemocy, nie bierze mu za złe jego niewątpliwie
luksusowego życia.
— Wszystkiego tego — powiedziałem, wskazując wzrokiem salę i butelkę szampana,
którą zazwyczaj we dwójkę wypróżnialiśmy po obiedzie.
Nie poczuł się tym dotknięty.
— Czy żyję z ich znoju lub z krwi serdecznej? Czy jestem spekulantem albo kapitalistą?
Czy zrabowałem mój majątek głodującemu ludowi? Nie! O tym wiedzą oni dobrze i nie
zazdroszczą mi. Biedne masy są wspaniałomyślne dla swych przywódców. Co
posiadam, zarobiłem mymi pismami; nie milionami pamfletów, rozdzielanych
bezpłatnie pomiędzy głodnych i uciśnionych, lecz setkami tysięcy egzemplarzy
kupowanych przez opasłą burżuazję. Przypomina pan sobie, że pisma moje byłyprzez
pewien czas przedmiotem zachwytu, i w modzie było czytać je ze zdumieniem i
oburzeniem, przewracać oczyma z powodu mego patosu — albo do nieprzytomności
zaśmiewać się z mego dowcipu.
— Tak — odrzekłem. — Oczywiście, przypominam sobie; lecz muszę wyznać otwarcie,
że nigdy nie rozumiałem tego zaślepienia.
5
— Czy pan nie wie — powiedział — że ci próżniacy i samolubi przepadają za złośliwo-
ścią, uprawianą choćby na ich koszt? Ich własne życie jest tylko pozą i gestem, nie są
więc w stanie pojąć mocy prawdziwego dążenia i słów, które nie kłamią swego znacze-
nia. Dla nich wszystko jest rozrywką i sentymentem. Wystarczy, że wskażę panu na
przykład, jak odnosiła się stara arystokracja francuska do fiozofów, których nauki
przygotowały wybuch wielkiej rewolucji. Nawet tu, w Anglii gdzie jest jeszcze trochę
zdrowego rozumu, niech tylko jaki demagog urąga dość głośno i wytrwale, a zaraz
znajdzie poparcie wśród tych właśnie klas, którym urąga. Bo wy lubicie patrzeć na wy-
bryki. Demagog pociąga za sobą amatorów silnych wrażeń. Amatorstwo, w tym i w in-
nych sprawach, jest przecież przedziwnie prostym środkiem, by zabić czas i pochlebić
własnej próżności; głupiej próżności, pragnącej być na wysokości idei pojutrza. Cał-
kiem tak samo, jak dobrzy i poczciwi zresztą ludzie wpadać będą w zachwyt na widok
pańskich zbiorów nie mając pojęcia, co właściwie stanowi ich rzeczywiste piękno.
Zwiesiłem głowę. Ilustrowało to wymownie smutne prawdy, jakie wygłaszał. Świat
pełen jest takich ludzi, a przykład arystokracji francuskiej przed rewolucją był tak
przekonywający. Nie byłem w stanie zbić jego dowodzeń, chociaż cynizm ich — rys
zawsze brzydki — znacznie obniżał ich wartość, przynajmniej w moim rozumieniu. Ale
przyznaję, że byłem nimi poruszony. Czułem, że muszę mu odpowiedzieć coś, co nie
wyrażałoby zgody, ale też nie przecinało dalszej dyskusji.
— Nie chce pan przez to powiedzieć — rzuciłem swobodnie — by zaślepienie takich
ludzi przyszło kiedykolwiek z czynną pomocą krańcowym rewolucjonistom.
— Właściwie nie to chciałem wyrazić. Mówiłem całkiem ogólnie. Jeśli jednak pyta pan o
to, powiem, że dążenia rewolucyjne rzeczywiście znajdowały w różnych krajach taką,
mniej więcej, świadomą pomoc. Nawet tu, w tym kraju!
— Niemożliwe! — odparłem stanowczo. — My nie bawimy się ogniem tak zuchwale.
— A przecież właśnie wy możecie sobie pozwolić prędzej niż inni. Lecz proszę spojrzeć
na większość kobiet, które chętnie się bawią, i to namiętnie, jeśli już nie ogniem, to
przynajmniej kilkoma zabłąkanymi iskrami.
— Czy ma to być żart? — zapytałem z uśmiechem.
— Jeśli tak, to nie leżał on w mym zamiarze — rzekł sucho. — Myślałem o pewnym
wypadku. Och! bez ukrytej myśli, jak dotychczas...
Na to cały zamieniłem się w słuch. Niejednokrotnie próbowałem podejść go od, że tak
powiem, podziemnej jego strony. Nawet wyrażenie to padło pomiędzy nami. Lecz on
zawsze zachowywał wobec mnie ten swój nieprzenikniony spokój.
— Równocześnie — ciągnął dalej pan X. — da to panu wyobrażenie o trudnościach, ja-
kie wyłaniają się w ciągu zamierzeń, które podobało się panu nazwać podziemnymi.
6
Czasami trudno jest dać sobie radę. Bo pomiędzy braćmi tnie ma oczywiście żadnej
hierarchii, żadnego skostniałego systemu.
Moje zdumienie było wielkie, lecz krótkotrwałe. Rozumie się, pomiędzy krańcowymi
anarchistami nie mogło być hierarchii, niczego w ogóle, co opierałoby sięna prawie
pierwszeństwa. Myśl, że nawet wśród anarchistów panuje anarchia, była naprawdę
pocieszająca. W każdym razie nie mogło to im wyjść na dobre.
Pan X. wyrwał mnie z tych myśli nagłym zapytaniem.
— Czy zna pan Hermione Street?
Skinąłem trochę niepewnie. W ciągu ostatnich trzech lat Hermione Street nieomal
znikła z pamięci ludzkiej. Nazwa istnieje jeszcze, lecz z dawnej Hermione Street nie
pozostało ani jednej cegły, ni kamienia. On miał na myśli dawną, gdyż mówił dalej:
—Po lewej stronie stał szereg dwupiętrowych kamienic, które przytykały oficyną do
skrzydła wielkiego gmachu publicznego, przypomina pan sobie. Czy bardzo to pana
zdziwi, gdy powiem, że jeden z tych domów był jakiś czas głównym ośrodkiem
anarchistycznej propagandy i tego, co pan nazywa działalnością podziemną.
— Wcale nie — oświadczyłem. — Hermione Street nie należała nigdy, o ile mi
wiadomo, do ulic pierwszorzędnych.
— Dom był własnością jednego z wysokich urzędników państwowych — dodał
smakując szampana.
— Ach, naprawdę! — zawołałem nie wierząc mu ani słowa.
— On sam oczywiście nie mieszkał łam — mówił pan X. — Ale od dziesiątej do czwartej
przebywał, poczciwiec, w bezpośrednim sąsiedztwie, w swym eleganckim biurze pry-
watnym, znajdującym się w skrzydle gmachu publicznego, o którym właśnie wspo-
mniałem. By być całkiem dokładnym, powiem panu, że dom przy Hermione Street nie
należał właściwie do niego, lecz do jego dorosłych dzieci — córki i syna. Córka, urocze
zjawisko, nie była bynajmniej powszednią pięknością. Z dużym czarem osobistym, któ-
ry nie był wyłącznie zasługą jejmłodości, łączyła zwodne oznaki entuzjazmu, samo-
dzielności i żarliwości. Jestem zdania, że przybierała je tak samo, jak wkładała swe
malownicze suknie i czyniła to z tego samego powodu: by za wszelką ceną uwydatnić
swą osobę. Wie pan przecież, kobiety potrafią pójść daleko, by cel ten osiągnąć. Ona
zaszła w tym bardzo daleko. Przyswoiła sobie wszystkie gesty odpowiadające rewolu-
cyjnym przekonaniom: gest współczucia, gniewu, wreszcie oburzenia na grzeszną nie-
ludzkość tej właśnie Masy społecznej, do której sama należała. Z tym wszystkim było
jej świetniej osobistości równie do twarzy, jak w jej nieco oryginalnych sukniach. Tylko
nieco oryginalnych; wystarczająco, by zaznaczyć protest przeciwko filisterstwu opa-
słych mieszczuchów, stawiających się biednym za wzór smaku. Wystarczająco tylko, a
nie więcej. Nieco więcej byłoby już nie na miejscu — rozumie pan. Ale była pełnoletnia
7
i nic nie stawało jej na przeszkodzie, by dom swój oddać do dyspozycji rewolucjoni-
stów.
— Niemożliwe! — zawołałem.
— Zapewniam pana — rzekł z naciskiem — że uczyniła ten praktyczny gest. Jakże
inaczej moglibyśmy byli tam się dostać. Partia nie jest zasobna. A poza tym, każdy
administrator robiłby trudności, żądałby referencji, i tak dalej. Grupa, z którą
protektorka nasza zetknęła się w czasie swych wędrówek po dzielnicy biednych
(przypomina pan sobie, jak parę lat temu praca samarytańska i osobiste niesienie
pomocy było w modzie), z wdzięcznością przyjęła propozycję. Pierwszą dodatnią tego
stroną było to, że Hermione Street leżała z dala od podejrzanych części miasta,
których policja pilnie strzegła.
Parter zajmowała jakaś włoska restauracyjka, taki raj dla much. Wykupienie jej od
właściciela nie nastręczało żadnych trudności. Jeden mężczyzna i jedna kobieta z partii
zajęli się nią. Mężczyzna był znakomitym kucharzem, towarzysze mogli więc jeść tam
razem z innymi gośćmi nie zwracając na siebie uwagi. Była jeszcze i inna dodatnia
strona. Na pierwszym piętrze znajdowała się agencja artystyczna — wie pan, biuro
pośrednictwa dla artystów z drugorzędnych music-hallów, itd. Poczciwiec ten nazywał
się Bomm, przypominam sobie. Tego nie ruszaliśmy. Było to nam raczej na rękę, gdy
całe mnóstwo osobników obojga płci o cudzoziemskim wyglądzie, różni żonglerzy,
akrobaci, śpiewacy i tym podobni przez cały dzień wchodzili i wychodzili z domu.
Policja nie zwracała uwagi na nowe twarze. Szczęśliwym trafem górne piętro stało
właśnie puste, co było nam bardzo na rękę.
X. przerwał, by obojętnym ruchem spokojnie zabrać się do bombe glacée, którą kelner
przed chwilą postawił na atole. Ostrożnie spożył parę łyżeczek lodów, potem zapytał
mnie:
— Czy nie słyszał pan o suchej zupie Stone'a?
— O czym?
— Był to artykuł spożywczy — ciągnął dalej obojętnie — któremu swojego czasu robio-
no dość głośną reklamę w dziennikach, lecz nie wiadomo dlaczego, nie zdołał zyskać
sobie wzięcia u publiczności. Przedsiębiorstwo wyciągnęło nóżki, jak się to mówi. Paki
pełne towaru można było nabyć na licytacji po mniej niż jednym penny za funt. Grupa
zakupiła kilka skrzyń i na górnym piętrze otworzyła agenturę suchej zupy Stone'a. Było
to bardzo czcigodne przedsiębiorstwo. Towar, żółty proszek o ogromnie nieapetycznym
wyglądzie, był opakowany w wielkie czworokątne puszki cynowe, których sześć mieści-
ło się w paczce. Gdy nadeszło jakieś zamówienie, załatwiano je oczywiście. Ale praw-
dziwą zaletą proszku było to, że w ten sposób można było bardzo wygodnie pokrywać
niejedno. Od czasu do czasu ładowano taką skrzynię na wózek i wysyłano ją wprostpod
nosem policjanta pełniącego służbę na rogu ulicy. Rozumie pan.
8
— Pojmuję — rzekłem wskazując wymownym ruchem resztki bombe, powoli rozpływa-
jącej się w naczyniu.
— Tak jest. Ale można było paczek użyć także inaczej. W suterenach, a raczej w tylnej
piwnicy, ustawiono dwie drukarnie. Z tego to domu w skrzynkach od suchej zupy
Stone'a wysyłano niesłychaną ilość pism rewolucyjnych. Przy tym zajęły był również i
brat naszej młodej anarchistki. Pisywał on artykuły, pomagał w składaniu i
drukowaniu. Słowem, był pomocny towarzyszowi, któremu pracę tę powierzono,
bardzo dzielnemu młodemu człowiekowi nazwiskiem Sevrin.
Duchowym przywódcą całej tej grupy był pewien fanatyczny zwolennik rewolucji
społecznej. Teraz już nie żyje. Jego sztychy i miedzioryty były genialne; musiał pan
widzieć jego prace. Obecnie są one przez niektórych zbieraczy bardzo poszukiwane.
Najpierw począł być rewolucyjny w swej sztuce, a skończył jako zdeklarowany
wywrotowiec, żona zaś jego i dziecko pomarły w najskrajniejszej nędzy. Stale
twierdził, że to ci bouvgeois, ta elegancka, opasła banda zabiła ich. Wierzył w to
naprawdę. Poza tym pracował jako artysta i prowadził niejako podwójne życie. Był to
wysoki, chudy, smagły mężczyzna o wielkiej, rudawej brodzie i głęboko zapadłych
oczach. Musiał go pan znać. Nazywał się Horne.
Na to zatrząsłem się po prostu. Oczywiście, przed laty spotykałem Horne'a
wielokrotnie. Wyglądał na człowieka z cyganerii, był zapuszczony, nosił stary, spiczasty
kapelusz, czerwony szal na szyi i długi wytarty płaszcz, zapięty aż pod brodę. O swej
sztuce mówił z zapałem, ale miało się wrażenie, że mu się niebawem przewróci w
głowie. Grupa nielicznych znawców ceniła jego prace. Któż by pomyślał, że ten
człowiek...
Zdumiewające! Ale pomimo wszystko, nie było to w końcu tak nie do wiary.
— Jak pan widzi — ciągnął X. dalej — grupa ta miała stosunkowo najdogodniejsze
warunki do propagandy, a także i do innej działalności. Byli to ludzie zdecydowani,
doświadczeni i o dużych walorach osobistych. A jednak uderzyło nas, że zamachy
przygotowywane przy Hermione Street prawie nigdy się nie udawały.
— Jak to „nas"? — zapytałem żywo.
— Kilku nas, w Brukseli w centrali — odpowiedział. — Zdawało się, że żadna choćby
najlepiej przygotowana akcja mająca swój początek przy Hermione Street nie może
mieć powodzenia. Zawsze coś się zdarzyło, co przekreślało najlepiej obmyślane wystą-
pienia w różnych częściach Europy. Był to okres gorączkowej działalności. Niech pan
nie myśli, że wszystkie nasze niepowodzenia robią wiele hałasu, z aresztowaniami i
procesami. Wcale nie. Bardzo często policja pracuje cicho, prawie w tajemnicy, i zręcz-
nym przeciwdziałaniem udaremnia nasze plany. Bez aresztowań, bez hałasu, bez alar-
mowania opinii publicznej i rozpalania namiętności. To jest rozumne postępowanie. Ale
wówczas policja zwyciężała zbyt regularnie, od Morza Śródziemnego aż po Bałtyk. Było
9
to już dokuczliwe, a mogło stać się niebezpieczne. W końcu przyszliśmy do przekona-
nia, że w londyńskiej grupie muszą znajdować się jakieś niepewne elementy. Udałem
się więc do Londynu, by zobaczyć, co tu można było po cichu zrobić.
Pierwszym mym krokiem była wizyta złożona naszej pannie anarchistce z amatorstwa
w jej prywatnym mieszkaniu. Przyjęła mnie w sposób niezmiernie uprzedzający. Byłem
pewny, że nie ma pojęcia o chemicznych eksperymentach i innych zabiegach, których
widownią była górna część domu przy Hermione Street. Wydawanie literatury
anarchistycznej było, zdaje się, jedyną „działalnością", jaką zdołała tam dojrzeć. W
sposób niezmiernie żywy rozwinęła przede mną zwykły obraz poważnego zapału, a
sama napisała już cały szereg sentymentalnych artykułów z krwiożerczymi wnioskami
na końcu. Widziałem, że niezmiernie ją to bawiło mimo śmiertelnej powagi wszystkich
min i gestów. Dodawały one uroku jej twarzy o wielkich oczach i szerokich brwiach,
oraz kształtnej głowie uwieńczonej mnóstwem ciemnych włosów, zebranych w sposób
niezwykły, ale malowniczy. W pokoju był również jej brat, poważny młody człowiek z
podniesionymi brwiami i czerwoną krawatką, który nie zdawał sobie absolutnie sprawy
z niczego, siebie samego nie wyłączając. Później przyszedł jeszcze wysoki młody
człowiek. Był gładko wygolony, z niebieskawym odblaskiem na wydatnych szczękach, a
coś w jego obliczu przypominało ukrytego aktora albo fanatycznego księdza: wie pan,
ten typ
o krzaczastych, czarnych brwiach. Poza tym wyglądał doskonale. Silnie uścisnął nam
dłonie. Młoda dama podeszła do mnie i szepnęła uroczyście: „towarzysz Sevrin".
Nigdy nie widziałem go przedtem. Niewiele miał nam do powiedzenia, ale usiadł zaraz
obok niej i rozpoczął poważną rozmowę. Z głębi fotela pochyliła się ku przodowi i
oparła swą łagodnie zaokrągloną brodę na pięknej, białej ręce. On uważnie patrzał jej
w oczy. Z zachowania się obojga przebijała miłość, poważna, mocna, jakby
przysłoniona śmiercią. Przypuszczani, iż swe zrozumienie dla idei postępowych
pragnęła zaokrąglić
i uzupełnić rewolucyjną miłością, wmawianiem w siebie, iż jest zakochana w
anarchiście. A on wyglądał, jak mówiłem, wprost doskonale, mimo fanatycznego
rysunku krzaczastych brwi. Po kilku spojrzeniach, rzuconych na nich z ukosa, nie
miałem wątpliwości, że brał sprawę bardzo poważnie. Co zaś się jej tyczyło, to w
geście była nieporównana: po prostu prześcigała rzeczywistość W udaniu
pomieszanych uczuć godności, słodyczy, łaskawości, przejęcia się, oddania i
powściągliwości. Tak właśnie pojętą miłość grała z prawdziwym mistrzostwem. O tyle i
ona brała to na serio. Gesty — ale świetne!
Skoro tylko pozostałem z naszą panią-amatorką sam na sam, ostrożnie podałem jej cel
mych odwiedzin i wskazałem na nasze podejrzenia. Chciałem usłyszeć, co powie na to,
i po trosze oczekiwałem mimowolnego wydania się. Lecz powiedziała tylko: „To po-
10
ważna sprawa", przy czym wyglądała czarująco w swym przejęciu się i powadze. Ale
pewien błysk jej oczu zdradzał wyraźnie: „Jakie to ciekawe", a potem, koniec końców,
o wszystkim miała bardzo słabe pojęcie, z wyjątkiem oczywiście frazesów. Ale podjęła
się ułatwić mi widzenie z Horn'e'em, którego niełatwo było spotkać poza Hermione
Street, a tam właśnie nie chciałem wówczas się pokazywać.
Spotkałem się więc z Horne'em. Był to inny typ zdecydowanego fanatyka.
Wyłuszczyłem mu wnioski, do których doszliśmy w Brukseli, i wskazałem na wymowną
ilość nieudanych zamierzeń. Odpowiedział na to ze zbyteczną przesadą:
„Mam w ręku coś, co przerazi serca tych opasłych bydlaków!"
Potem dowiedziałem się, że z kilkoma towarzyszami zrobił w jednej z piwnic przekop
aż do podziemi owego gmachu publicznego, o którym przedtem wspominałem. Bez
trudu można było wysadzić całe skrzydło w powietrze, o ile tylko środki wybuchowe
byłyby gotowe.
Nierozumność tego planu nie przeraziła mnie tak bardzo, jakby to było, gdyby
użyteczność lokalu przy Hermione Street i tak już nie była więcej niż wątpliwa.
Faktycznie jednak wyglądało mi to wówczas raczej na pułapkę zastawioną przez policję
niż na co innego.
Co więc najpierw zrobić należało, to przekonać się, co, a raczej kto był niepewny, i tę
myśl udało mi się w końcu wbić Horne'owi w głowę. Patrzał na mnie zdumiony, a
nozdrza jego pracowały, jakby w powietrzu wietrzył zdradę.
A teraz przychodzi ta część, która niewątpliwie wyda się panu kawałem teatralnym. A
jednak, co można było innego zrobić? Zadaniem naszym było znaleźć wiarołomnego
członka grupy. Ale przeciw każdemu przemawiały takie same poszlaki. Kazać strzec
ich. wszystkich, nie było bardzo wskazane. Poza tym metoda ta często zawodzi. W
każdym razie wymaga to czasu, a tu niebezpieczeństwo nagliło. Byłem pewny, że
zakamarek przy Hermione Street zostanie w końcu nakryty, chociaż policja widocznie
tak zawierzyła swemu informatorowi, że dom nie był obecnie nawet pilnowany. Horne
był tego zupełnie pewien. W tych warunkach był to zły znak. Trzeba było działać jak
najprędzej.
Postanowiłem więc sam zainscenizować najście na grupę. Rozumie pan? Najście przez
kilku pewnych ludzi przebranych za policjantów. Spisek wśród spiskowców. Cel był ja-
sny. Gdy przyjdzie do aresztowania, szpieg, miałem nadzieję, zdradzi się w jakiś spo-
sób; czy to jakimś nieostrożnym czynem, czy też, na przykład, swym obojętnym za-
chowaniem. Rzecz oczywista, zachodziło niebezpieczeństwo zupełnego niepowodzenia
albo też niemniejsze niebezpieczeństwo jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, gdyby sta-
wiano opór lub też próbowano ucieczki. Bo, sam pan przyzna, grupę przy Hermione Sl-
treet należało zaskoczyć nagle i zupełnie niespodziewanie, jakby to, według mego
11
przekonania, w niedługim czasie uczyniła prawdziwa policja. Szpiegbył wśród nich i
tylko Horne mógł być w plan mój wtajemniczony.
Nie będę wdawać się w szczegóły przygotowania. Niełatwą rzeczą było to zaaranżować,
ale w końcu wszystko poszło dobrze i wynik był udany. Rzekoma policja wtargnęła do
restauracji, której okiennice natychmiast zamknięto. Zaskoczenie było zupełne.
Większość grupy z Hermione Street znajdowała się w tylnej piwnicy, gdzie rozszerzano
wspomniany podkop, łączący ją z piwnicami wielkiego budynku publicznego. Przy
pierwszym alarmie kilku z towarzyszy wpadło odruchowo do wspomnianego wyżej
sklepienia, gdzie w razie rzeczywistego najścia schwytano by ich bez ratunku. W tej
chwili nie troszczyliśmy się o nich. Nie byli groźni. Ale z górnym piętrem mieliśmy ja i
Horne poważny kłopot. Siedział tam pośród cynowych puszek od suchej zupy Stone'a
jeden z towarzyszy, przezwany „Profesorem" (ongiś był studentem), i zajęty był
fabrykacją nowych środków wybuchowych. Był to mały, żółty człowiek, skryty i
odludek, uzbrojony w wielkie, okrągłe okulary; baliśmy się, że mylnie zajście
zrozumiawszy gotów wysadzić się w powietrze, a dom zwalić nam na głowy. Pobiegłem
po schodach na górę i spotkałem go już w drzwiach na czatach, słuchającego, jak
powiadał, „podejrzanych szmerów na dole". Ledwie zdążyłem mu wyjaśnić, co się
dzieje, wzruszył pogardliwie ramionami i wrócił do swych wag i retort. Był to krańcowy
anarchista pierwszej wody. Materiały wybuchowe były jego wiarą, jego ostoją, jego
bronią i tarczą. W parę lat potem zginął w tajnym laboratorium, wskutek
przedwczesnego wybuchu jednego ze swych nowowynalezionych detonatorów.
Zbiegłem na dół i w mroku wielkiej piwnicy zastałem taką przejmującą scenę:
Człowiek, który udawał inspektora (rola ta nie była mu obca), mówił chrapliwym
głosem, i jednemu ze swych udanych podwładnych wydawał udany rozkaz
odprowadzenia uwięzionych. Widocznie dotychczas nie nastąpiło nic, co by wyświetlało
sprawę. Horne, posępny i ponury, stał ze skrzyżowanymi rękoma, a jego cierpliwe,
chmurne oczekiwanie czyniło wrażenie stoicyzmu, co dobrze odpowiadało sytuacji. W
cieniu odkryłem jednego z grupy Hermione Street, który chyłkiem wydobył mały
kawałek papieru i połykał go. Zapewne jakiś zdradziecki świstek; może tylko kilka
nazwisk i adresów. To był prawdziwy i wierny towarzysz. Lecz utajony zmysł
szyderstwa, czyhający nawet za najsilniejszą naszą sympatią, sprawił, że ubawiłem się
tym całkiem niezamierzonym widowiskiem.
Pod każdym innym względem, zdawało się, śmiały ten eksperyment, to coup teatralne,
jeśli chcesz pan tak to nazwać, zawiodło w zupełności. Złudzenia nie można już było
utrzymać długo, a wyjaśnienie musiało wytworzyć sytuację bardzo przykrą, jeśli już
nie poważną. Ten tam, który zjadł papier, będzie wściekły, również ci towarzysze,
którzy uciekli, będą się dąsać.
12
By powiększyć jeszcze moje zmieszanie, rozwarły się drzwi prowadzące do innych piw-
nic, gdzie stały drukarnie, i nasza panna rewolucjonistka stanęła w nich, rysując się
czarną sylwetką, w obcisłej sukni ,i kapeluszu, na tle światła gazowego poza nią. Za jej
plecami zobaczyłem podniesione brwi i czerwony krawat jej brata.
Naprawdę byli ostatnimi, których w tej właśnie chwili pragnąłem tu widzieć. Przyszli
tego wieczora z jakiegoś amatorskiego koncertu, wie pan, dla ubogich; ona uparła się
wyjść prędzej, by w powrotnej drodze wstąpić jeszcze na Hermione Street pod
pozorem, że matam jeszcze coś do roboty. Zwykłym jej zajęciem była korekta odbitek
włoskiego i francuskiego wydania „Dzwonu Mannowego" i „Pochodni".
— Mój Boże — szepnąłem. — Raz wpadło mi w ręce kilka egzemplarzy tych czasopism.
Nic, zdaniem moim, nie mogło być mniej stosownego dla oczu młodej kobiety. Były to
najdalej posunięte rzeczy w tym rodzaju, posunięte, myślę, poza granice wszelkiego
rozumu i przyzwoitości. Jedno z nich prawiło o zniszczeniu wszelkich społecznych i
rodzinnych więzów, drugie nawoływało do systematycznego mordu. Myśl, że młoda
dziewczyna mogła spokojnie wyszukiwać błędy drukarskie w całych szpaltach tych
najpotworniejszych twierdzeń, nie dała się pogodzić z moim pojęciem kobiecości.
Pan X. popatrzył na mnie i spokojnie ciągnął dalej:
— Zdaje mi się jednak, że przyszła głównie po to, by próbować swego wpływu na
Sevrinie, a hołdy jego przyjmować królewsko i wyniośle. Była świadoma jednego i
drugiego — swej mocy i jego oddania — i używała tego, powiedziałbym, zupełnie
naiwnie. I ani moralność, ani poczucie przyzwoitości nie dają nam prawa czynić jej z
tego powodu wyrzutów. Urok kobiety i wyjątkowa inteligencja mężczyzny podlegają
własnym prawom, czyż nie tak?
Powstrzymałem się od wyrażenia mojego oburzenia na te swawolne zasady, gdyż
byłem zaciekawiony.
— Lecz cóż się potem stało? — zapytałem niecierpliwie.
X. ciągnął dalej, powoli krusząc lewą ręką mały kawałek chleba:
— Stało się to — powiedział — że uratowała sytuację.
— Dała panu sposobność do zakończenia tej złej kroto chwila — wtrąciłem.
— Tak — odrzekł zachowując wciąż swój niewzruszony spokój. — Krotochwila miała się
prędko zakończyć. Dobiegła końca w przeciągu kilku minut. I dobrze się skończyła.
Gdyby ona nie była weszła, może skończyłoby się to źle. Jej brata nie można było
oczywiście brać w rachubę.
Na chwilę przedtem spokojnie weszli do domu. Piwnica z drukarnią miała swoje własne
wejście. Ponieważ nie zastała nikogo, zasiadła do korekt spodziewając się, że Sevrin
musi lada chwila wrócić do swej roboty. Ale tak się nie stało. Zaczęła się niecierpliwić,
doszły ją odgłosy zamieszania w sąsiedniej piwnicy i oczywiście weszła, by zobaczyć,
co się dzieje.
13
Sevrin był razem z nami. Z początku miałem wrażenie, że ze wszystkich tu przydyba-
nych on był najbardziej zdziwiony. Przez chwilę wyglądał jak sparaliżowany ze zdumie-
nia; stał niby przygwożdżony, i nawet się nie ruszył. Jedyny płomień gazowy płonął
nad jego głową; wszystkie inne światła zgaszono przy pierwszym alarmie. Wtem, z
mego ciemnego kąta, zauważyłem na wygolonej jego aktorskiej twarzy wyraz zakłopo-
tanej i zmieszanej czujności. Zmarszczył ciężkie brwi, a kąciki ust ściągnął pogardliwie.
Prawdopodobnie przejrzał grę, i żałowałem już, że go zaraz nie przypuściłem do ta-
jemnicy.
Lecz od chwili, gdy weszła dziewczyna, opanowała go wyraźnie trwoga. To było jasne.
Mogłem obserwować, jak uczucie to rosło. Twarz zmieniała mu się szybko i straszliwie.
Nie rozumiałem dlaczego. Nie mogłem domyślić się przyczyny. Byłem tylko zdumiony
niesłychaną przemianą, jaka zaszła w jego twarzy. Nic, oczywiście, nie wiedział, że ona
jest w sąsiedniej piwnicy. Ale to nie tłumaczyło wrażenia, jakie wywarło na nim jej
pojawienie się. Przez chwilę wyglądał jak ogłupiały. Otworzył usta, jakby chciał
krzyczeć, może tylko zaczerpnąć powietrza. W każdym razie krzyknął nie on, lecz ktoś
inny. Tym kimś innym był ów bohaterski towarzysz, którego przyłapałem, jak połykał
kawałek papieru. Z pochwały godną przytomnością umysłu ostrzegł przeraźliwie
krzykiem:
„Policja! W tył! W tył! Prędko w tył i zaryglować drzwi!"
Rada była doskonała; lecz zamiast cofnąć się dziewczyna szła dalej naprzód, za nią jej
brat ze swą podłużną twarzą, ubrany w krótkie spodnie, w których niedawno
występował śpiewając komiczne piosenki ku uciesze pozbawionego rozrywek
proletariatu. Podeszła naprzód, nie dlatego, by źle była zrozumiała — słowo „policja"
ma całkiem niedwuznaczne brzmienie — ale jakby nie mogła inaczej. Szła nie jak
zwykle z niewymuszoną swobodą i pewną siebie godnością znakomitej amatorki
między biednymi, walczącymi anarchistami z zawodu, lecz podniosła lekko ramiona i
łokcie przycisnęła do ciała, jakby ze strachu skryć się chciała w sobie. Jej wzrok
spoczął nieruchomo na Sevrinie. Na Sevrinie jako mężczyźnie, sądzę, nie na Sevrinie
anarchiście. Szła dalej. I to było naturalne. Bo mimo wmawianą sobie samodzielność
dziewczęta tej klasy przyzwyczajone są do uczucia, że specjalnie ochraniane; i w
rzeczy samej jest tak. To uczucie tłumaczy dziewięć dziesiątych jej śmiałych gestów.
Twarz Jej stała się zupełnie bezbarwna, po prostu upiorna. Widocznie dotknęło ją to
tak brutalnie, że oto sama należy teraz do ludzi, którzy muszą uciekać przed policją!
Przypuszczam, że zbladła przede wszystkim z oburzenia, chociaż, oczywiście, mogła tu
działać i troska o dobre imię oraz cicha obawa przed złym obejściem. I rzecz naturalna,
zwróciła się do mężczyzny, do mężczyzny, od którego mogła żądać oddania i hołdu —
mężczyzny, który nie opuściłby jej w żadnym położeniu.
— Tak, ależ — wtrąciłem zdumiony tą analizą —
14
jeśli to było na serio, to znaczy naprawdę — tak jak ona to sobie wyobrażała, czegóż
mogła się od niego spodziewać?
Żaden muskuł nie drgnął w twarzy pana X.
— Bóg to wie. Wyobrażam sobie, że ta czarująca, wspaniała i tak samodzielna istota
przez całe swe życie nie miała nigdy żadnej prawdziwej myśli; to znaczy, jednej
choćby myśli nie związanej z małostkową zarozumiałością ludzką i nie wywodzącej się
z żadnego konwenansu. Krótko mówiąc, po paru krokach wyciągnęła ręce do
nieruchomego Sevrina. I przynajmniej to nie był gest. Był to ruch całkiem naturalny.
Czego od niego oczekiwała, któż to może wiedzieć? Czegoś niemożliwego. Ale
czegokolwiek oczekiwała, w każdym razie nie było to tym, jestem tego pewny, na co
on zdecydował się, zanim jeszcze błagalnym ruchem ręki zwróciła się wprost do mego.
Nie było to potrzebne. Od chwili gdy weszła do piwnicy, postanowił poświęcać swą
przyszłą użyteczność i odrzucić nieprzeniknioną i mocno nałożoną maskę, którą nosił z
dumą.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwałem mu strapiony. — A więc Sevrin był
tym, który...
— Tak, to on. Najbardziej niebezpieczny, uparty, szczwany i systematyczny ze wszyst-
kich szpiegów. Genialny zdrajca. Na szczęście dla nas, był jedyny. Był to fanatyk, jak
powiedziałem panu. I, znów na szczęście dla nas, zakochał się w doskonałych, naiw-
nych gestach tej dziewczyny. On sam grał swą rolę rozpaczliwie poważnie i wierzył w
absolutną wartość tych konwencjonalnych oznak. To, że w końcu wpadł w tę niezgrab-
ną pułapkę, daje się wytłumaczyć tym tylko, że w jednym sercu nie mogą się pomie-
ścić jednocześnie dwa tak głębokie uczucia. Niebezpieczeństwo, w jakim ujrzał tę nie-
świadomą komediantkę, pozbawiło go trzeźwego spojrzenia, przenikliwości i spokojne-
go sądu. Rzeczywiście, z początku stracił panowanie nad sobą. Odzyskał je jednak wo-
bec tego, że — wydało mu się to nieodzowne — musiał zaraz coś zrobić. Co? Oto jak
najszybciej usunąć ją z domu. Troska o to dręczyła go najbardziej. Powiedziałem panu,
że był przerażony. Lecz nie mogło mu chodzić o niego samego. Był zaskoczony i zanie-
pokojony tym nieprzewidzianym i przedwczesnym krokiem. Powiedziałbym nawet, że
był wściekły z tego powodu. Był przyzwyczajony sam kierować ostatnim aktem swych
zdradzieckich postępków z głęboką, wyszukaną zręcznością, by żaden cień nie padł na
jego imię rewolucjonisty. Rzecz jasna, zdaje mi się, że i wówczas postanowił zrobić
wszystko, by maska jego pozostała nienaruszona. Dopiero gdy zauważył, że tego wie-
czora ona jest w tym domu, opuściło go wszystko, jakby w panicznym strachu: wymu-
szony spokój, nakazy jego fanatyzmu, udanie. Dlaczego paniczny strach, zapyta pan?
Odpowiedź jest prosta. Przypomniał sobie Profesora — a może, jak przypuszczam, nig-
dy o nim nie zapomniał — który siedział na górze, zajęty swymi badaniami, w otocze-
niu puszek po suchej zupie Stane'a. Kilka a nich wystarczało, by nas wszystkich na
15
miejscu pogrzebać pod rumowiskiem cegieł. Sevrin wiedział o tym oczywiście. I przy-
puszczam, że widocznie dobrze znał tego człowieka. Tyle razy miał przecież do czynie-
nia z ludźmi tego pokroju! A może posądzał Profesora tylko o to, do czego sam był
zdolny. Jakkolwiek tam było, skutek nie zawiódł. Nagle odezwał się rozkazującym to-
nem:
„Wyprowadzić natychmiast tę panią!"
Ochrypł jak kruk; niewątpliwie wskutek ogromnego wzburzenia. To mu zresztą zaraz
przeszło. Tylko te fatalne słowa wyszły ze ściśniętego gardła w nieprzyjemnym,
śmiesznym charkocie. Odpowiedzi na to nie było potrzeba. Stało się. Mimo to jednak
ten, który odgrywał inspektora, uznał za stosowne odpowiedzieć szorstko:
Jeszcze dosyć się nachodzi razem z wami wszystkimi!"
Były to ostatnie sława, jakie padły w komediowej części tej rozprawy.
Niepamiętny na nikogo i na nic, Sevrin podszedł do niego i schwycił go za klapę
surduta. Można było widzieć, jak pod cienką, niebieskawą skórą jego policzków mocno
pracowała szczęka.
„Masz pan ludzi na dworze. Proszę w tej chwili odprowadzić tę panią do domu! Słyszy
pan? W tej chwili! Zanim spróbuje pan aresztować tego na górze."
„O! Na górze jest jeszcze jeden — otwarcie drwił tamten. — No, dobrze; ściągniemy go
zawczasu, by mógł się przypatrzyć końcowi tego wszystkiego."
Lecz Sevrin odchodził wprost od zmysłów i nie zwrócił uwagi na ton.
„Co za wścibski głupiec kazał wam tu włazić? Czy nie rozumiecie waszych instrukcji?
Nic nie wiecie? Po prostu nie do wiary! Tu..."
Puścił klapę surduta i włożywszy rękę pod koszulę gorączkowo począł szukać czegoś na
piersi. W końcu wydobył małą, czworokątną torebkę z miękkiej skóry, noszoną
widocznie jak szkaplerz na szyi na sznurku, którego przerwane końce zwisały mu z
ręki.
„Spójrz na to!" — krzyknął i cisnął tamtemu torebkę w twarz. Potem zwrócił się do
dziewczyny.
Ta stała tuż za nim, cicha i nieporuszona. Jej nieruchoma, blada twarz miała wyraz
łagodny. Tylko jej rozwarte oczy zdawały się większe i ciemniejsze.
Mówił prędko, z nerwową pewnością siebie. Słyszałem wyraźnie, jak zapowiadał jej, że
wszystko to zaraz wyjaśni. Więcej nie mogłem już dosłyszeć. Stał tuż przy niej i nie
próbował nawet dotknąć jej końcem palca, gdy ona bezmyślnie wpiła w niego wzrok.
Lecz po chwili zwolna opuściła powieki patetycznie, a gdy długie czarne rzęsy osłoniły
jej blade policzki, zdawało się, że niewiele brakuje, by padła zemdlona. Lecz nawet nie
zachwiała się. Donośnym głosem rozkazał jej, by szła za nim, po czym nie oglądając
się za siebie ruszył w kierunku drzwi u dołu schodów piwnicznych. A ona, to fakt, zro-
biła za nim jeden czy dwa kroki. Ale, rzecz oczywista, nie dopuszczono go do drzwi.
16
Dało się słyszeć parę gniewnych okrzyków i zgiełk krótkiej, gwałtownej walki. Mocno
odepchnięty, zatoczył się na nią, w tył, i upadł. Ona wyciągnęła ręce z gestem przera-
żenia, cofnęła się w bok i stanęła właśnie przy jego głowie, która ciężko uderzyła o
podłogę, tuż koło jej bucika.
Gdy padał, jęknął. Zanim podniósł się powoli, ogłuszony, i uświadomił sobie prawdziwy
stan rzeczy, człowiek, w którego ręce oddał skórzaną torebkę, wyciągnął z niej wąski
niebieskawy skrawek papieru. Wzniósł go wysoko nad głowę i wśród pełnej
oczekiwania, dusznej ciszy, jaka znów zapanowała, rzucił go pogardliwie ze słowami:
„Myślę, towarzysze, że próba ta była jednak potrzebna!"
Z błyskawiczną szybkością dziewczyna schwyciła ów ulatujący świstek. Wzięła go w
obie ręce i przeczytała, potem nie podnosząc oczu powoli rozwarła palce i upuściła go
na ziemię.
Później przyjrzałem się dokładnie temu ciekawemu dokumentowi. Nosił podpis pewnej
bardzo wysoko postawionej osobistości oraz pieczęć i kontrasygnaty innych wysokich
urzędników w przeróżnych częściach Europy. Dla jego przedsięwzięcia — czy też mam
powiedzieć dla jego misji? — tego rodzaju talizman był niewątpliwie potrzebny. Nawet
policji — z wyjątkiem kierowników — był znany tylko jako Sevrin, osławiony
anarchista.
Opuścił głowę i przygryzł wargi. Nastąpiła w nimzmiana, jakby opanowało go
zamyślenie i wpółprzytomny spokój. Ale oddychał ciężko. Jego pierś pracowała
forsownie, a nozdrza podnosiły się i opadały stanowiąc jaskrawy kontrast z jego
wyglądem, jakby jakiegoś fanatycznego mnicha ze średniowiecza — chociaż było w
nim także coś z aktora, świadomego strasznych zadań swej roli. Przed nim stał Horne
wynędzniały i zarośnięty, podobny do natchnionego i groźnego proroka, który wyszedł
z pustyni. Dwaj fanatycy. Musieli się rozumieć. Dziwi to pana? Myśli pan, że takim
ludziom zaraz występuje piana na ustach albo że sobie złorzeczą?
Zapewniłem żywo, że bynajmniej się nie dziwię; o niczym podobnym nie myślałem, a
anarchiści w ogóle są dla mnie czymś niepojętym pod względem umysłowym,
duchowym, logicznym, uczuciowym, a nawet cielesnym.
X. przyjął to zapewnienie ze zwyczajnym, kamiennym spokojem i ciągnął dalej:
— Horne dał się porwać wymowie. Gdy wytaczał swe pogardliwe oskarżenia, łzy
spływały mu na czarną brodę, czego nie starał się nawet ukryć. Sevrin oddychał coraz
szybciej, a gdy wreszcie otworzył usta, by przemówić, wszyscy z naprężeniem
oczekiwali jego słów.
„Nie bądź głupcem, Horne — zaczął. — Wiesz przecież dobrze, że nie robiłem tego dla
tych powodów, które chcesz mi podsunąć."
I w jednej chwili, pod ponurym wzrokiem tamtego, stał się pozornie twardy jak skała.
„Zwalczałem was, oszukiwałem a zdradzałem — z przekonania."
17
Obrócił się do Horne a plecami i zwracając się do niej (powtórzył:
„Z przekonania."
Jej wzrok był niesłychanie zimny. Przypuszczam, że nie wiedziała, jaki gest będzie
teraz najodpowiednieszy. Bo rzeczywiście, taka sytuacja niewiele miała precedensów.
„Jasne jak słońce — dodał. — Rozumie pani, co to znaczy? Z przekonania."
Ona wciąż jeszcze stała nieruchomo. Nie wiedziała, co ma zrobić. Ale biedak sam dał
jej sposobność do wykonania wspaniałego i stylowego gestu.
„Czułem w sobie dość siły, by pozyskać panią dla mych przekonań" — zapewniał ją
gorąco.
Zapomniał się, uczynił krok w jej kierunku, może się potknął. Zdawało mi się, że się
nisko pochylił, jakby chciał dotknąć skraju jej sukni. I teraz nastąpił odpowiedni gest.
Usunęła suknię przed jego brudnym dotknięciem i ze wzgardą odwróciła głowę. Było to
zrobione wprost wspaniale: gest nieposzlakowanej, wzniosłej amatorki, której honor
wolny jest od skazy.
Lepiej tego zrobić nie było można. On był, zdaje się, również tego samego zdania,
gdyż znów odwrócił się, lecz tym razem już do nikogo. Znów dyszał okropnie,
gorączkowo szukając czegoś w kieszonce kamizelki, po czym podniósł rękę do ust.
Ruch ten wykonał jakby ukradkiem, ale potem zachowanie jego zmieniło się. Oddychał
tak ciężko, iż sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą odbył jakiś rozpaczliwy wyścig;
lecz niebawem dziwna obcość, jakaś nagła obojętność zajęła miejsce okropnego
natężenia. Bieg był skończony. Nie miałem wcale ochoty patrzeć na to, co się dalej
stanie. Wiedziałem aż nadto dobrze. Nie mówiąc ani słowa wziąłem dziewczynę pod
ramię i ruszyłem z nią ku drzwiom.
Jej brat szedł za nami. W połowie krótkich schodów jakby ją nagle opuściły siły; nie
mogła iść dalej po stopniach, tak że a ż musieliśmy ją nieść i podtrzymywać. Przez
sień powlokła się, ciężko zwisając u mego ramienia jak niedołężna staruszka. Przez
wpółotwarte drzwi wyszliśmy na pustą ulicę i posuwaliśmy się chwiejniejak pijani
hulacy. Na rogu ulicy zawołaliśmy dorożkę, a stary woźnica ze zgryźliwą pogardą
patrzał z kozła na nasze wysiłki, by ją usadowić. W czasie jazdy czułem dwukrotnie,
jak wpółomdlała osuwała się na me ramię. Naprzeciw nas siedział brat, w krótkich
spodniach, niemy jak ryba i nieruchomy, tak że nie przypuszczałem, by coś podobnego
było możliwe; aż wreszcie wyskoczył, by otworzyć bramę.
U drzwi ich bawialni puściła me ramię i weszła pierwsza chwytając się krzeseł i stołów.
Zdjęła kapelusz, potem jeszcze w płaszczu zwisającym jej z ramion, jakby wyczerpana
wysiłkiem, rzuciła się w głęboki fotel i ukryła twarz w jednej z poduszek. Dobry brat
milcząco stanął przed nią ze szklanką wody. Odmówiła skinieniem. Sam więc wypił
wodę i usunął się w jakiś odległy kąt — gdzieś poza wielki fortepian. Cicho było w po-
koju, w którym po raz pierwszy zobaczyłem Sevrina, antyanarchistę, ujętego i oczaro-
18
wanego wykończonymi i odziedziczonymi gestami, które w pewnych kołach z niebywa-
łym powodzeniem zastępują prawdziwe uczucie. Przypuszczam, że była zajęta tym
samym wspomnieniem. Jej ramiona drgały gwałtownie. Oczywisty atak nerwowy. Gdy
to przeszło, udawała wytrzymałość.
„Co się dzieje z takim człowiekiem? Co oni z nim zrobią?"
„Nic. Nic nie mogą mu zrobić" — zapewniłem, najzupełniej zgodnie z prawdą.
Byłem pewny, że w dwadzieścia minut od chwili, w której podniósł rękę do ust, już nie
żył. Bo jeśli jego fanatyczny antyanarchizm dochodził do tego, że w kieszeni nosił
truciznę, by pozbawić swych przeciwników zasłużonej zemsty, to pewnie było to coś,
co nie zawiodło go w potrzebie.
Żachnęła się gniewnie. Na jej policzkach zapłonęły czerwone plamy i oczy jej
błyszczały jak w gorączce.
Czy zdarzyło się komu coś równie okropnego? Pomyśleć, że trzymał mnie za rękę! Taki
człowiek!"
Jej twarz drgała; stłumiła patetyczne westchnienie.
„Jeśli czego byłam kiedy pewna, to wzniosłości przekonań Sevrina."
Potem poczęła cicho płakać, co ulżyło jej. Wreszcie, poprzez płynące łzy, rzekła na
wpół oburzona:
„Co on powiedział do mnie? «Z przekonania!» To nikczemne drwiny! Co chciał przez to
powiedzieć?"
„Tego, łaskawa pani — odpowiedziałem uprzejmie — ani ja, ani nikt w ogóle nie potrafi
pani wytłumaczyć."
Pan X. strącił okruszek z ubrania.
I, gdy Chodzi o nią, było to niewątpliwie prawdą. Choć Borne, na przykład, rozumiał to
bardzo dobrze; a ja również, szczególnie, gdy przeszukaliśmy pokój Sevri-na przy
Ciemnej bocznej uliczce w bardzo wykwintnej dzielnicy. Horne był tam znany jako
przyjaciel Sevrina, wpuszczono więc nas bez przeszkód, a niechlujnie ubrana
dziewczyna powiedziała nam tylko, że pana Sevrina nie było ostatniej nocy w domu.
Wyłamaliśmy parę szuflad, obowiązek zmuszał nas do tego, i uzyskaliśmy parę
pożytecznych wskazówek. Najciekawszy był jego pamiętnik. Człowiek ten, mimo swój
śmiertelnie poważny zawód, miał słabość prowadzenia zapisków
najniebezpieczniejszego rodzaju. Tu jego czyny, a także jego myśli leżały obnażone
przed nami. Ale umarli nie troszczą się o to. Oni w ogóle o nic się nie troszczą.
„Z przekonania." Tak. Nieokreślona, ale gorąca miłość ludzkości doprowadziła go we
wczesnej młodości do najbardziej krańcowych form przeczenia i buntu. Zwątpił, i to go
zgubiło. Słyszał pan o nawróconych ateistach. Ci stają się często niebezpiecznymi fa-
natykami, ale dusza ich pozostaje ta sama. Od czasu, gdypoznał tę dziewczynę znaj-
dujemy w jego pamiętniku niezwykle dziwne, polityczno- miłosne rapsody. On brał jej
19
wyniosłe grymasy ze śmiertelną powagą. Pragnął ją nawrócić. Lecz to nie zajmie pana.
Poza tym nie wiem, czy przypomina pan sobie — to już parę lat temu — sensacyjne ar-
tykuły o tajemnicy Hermione Street, o odnalezieniu męskich zwłok w piwnicy pustego
domu; śledztwo, parę aresztowań, dużo podejrzeń, potem milczenie — zwykły koniec
tylu utajonych męczenników i wyznawców. Nie był optymistą, w tym rzecz. Okrutnym,
tyrańskim, nieubłaganym, bezwzględnym optymistą, jak Horne na przykład, takim
trzeba być, by móc być naprawdę krańcowym wywrotowcem.
Wstał od stołu. Służący podbiegł do niego z płaszczem, inny trzymał kapelusz w
pogotowiu.
— A co się stało z tą młodą damą? — zapytałem.
— Naprawdę, chce pan to wiedzieć? — rzekł, uważnie zapinając futro. — Przyznam się
panu, iż byłem na tyle złośliwy, że posłałem jej pamiętnik Sevrina. Cofnęła się w
zacisze, potem przeniosła się do Florencji, w końcu poszła nawet do klasztoru. Nie
wiem, gdzie w najbliższej przyszłości wybiera się jeszcze. Cóż to ma do rzeczy? Gesty!
Gesty! Tylko gesty jej klasy.
Niezmiernie starannie włożył lśniący cylinder na głowę, rzucił jeszcze krótkie spojrzenie
na salę, na całe to wykwintne towarzystwo, które obiadowało spokojnie, i szepnął
przez zęby:
— I nic więcej. I dlatego rodzaj ich skazany jest na zagładę.
Od tego wieczora nigdy już nie spotkałem się z panem X. Jadałem w klubie. Gdy
ostatnio byłem w Paryżu, przyjaciel mój wyczekiwał mnie z niecierpliwością, by
usłyszeć, jakie wrażenie wywarł na mnie ten rzadki okaz jego zbioru. Opowiedziałem
mu całe zdarzeniea on aż jaśniał od dumy z posiadania takiego przedziwnego
egzemplarza.
— I czy nie warto poznać pana X.? — mamrotał w najwyższym zachwycie. — Jedyny w
swoim rodzaju, zdumiewający, po prostu okropny.
Jego zapał uraził moje lepsze uczucia. Powiedziałem mu krótko, że cynizm tego
człowieka jest mi po prostu wstrętny.
— O, wstrętny! wstrętny! — zapewniał mój przyjaciel. — A zresztą, wiesz, on lubi od
czasu do czasu trochę zażartować sobie — dodał poufale.
Nie rozumiem, jaki związek ma z tym ta ostatnia uwaga. Bo stanowczo nie mogłem
dojść, gdzie w tym wszystkim tkwi żart.
KONIEC