RENEE ROSZEL
Człowiek z samotnych wysp
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sara wreszcie mogła się przyjrzeć mężczyźnie, przez którego zszarpała sobie
nerwy. Stał nad brzegiem urwiska i w zamyśleniu patrzył w morze. Wysoka,
barczysta postać wyraźnie odcinała się na tle szarego nieba.
Zacisnęła pięści. Ten drań, ten... porywacz dzieci stał sobie tak spokojnie, jak
gdyby nic się nie stało! Kim jest ten człowiek, zdolny z wyrachowaniem zwabić
naiwną szesnastolatkę pod pozorem oferty matrymonialnej?
Sara obiecała sobie, że w momencie konfrontacji z mężczyzną, który namówił
jej młodszą siostrę do ucieczki z domu, zachowa godność i lodowaty spokój.
Jednak straszny tydzień, jaki upłynął od momentu, gdy Lynn potajemnie
spakowała rzeczy i wy jechała sprawił, że teraz była już tylko roztrzęsionym
kłębkiem nerwów. Traktowała młodszą siostrę niemal jak własną córkę. Przez
osiem lat, od czasu śmierci rodziców, wychowywała ją sama. Z przerażeniem
myślała, jaką krzywdę może wyrządzić naiwnej, nie znającej życia dziewczynie
brutal, który dostał ją w swoje ręce. Z drugiej strony narastała w niej wściekłość
na tę krnąbrną, piegowatą smar kulę, której należała się solidna porcja klapsów.
Napięcie, jakie towarzyszyło jej podczas długiej podróży z Kansas na daleki
archipelag na Morzu Beringa, złagodziły nieco uwagi starego, gburowate go
pilota, z którym odbywała ostatni przelot z dużej wyspy Świętego Pawła na
najmniejszą, najbardziej samotną wysepkę, gdzie czekało ją spotkanie z
Ransomem Shepardem. Z kilku niedbałych uwag, jakie rzucił w drodze ten
ponurak, bez przerwy żujący prymkę tytoniu, wynikało raczej, że pan Shepard
znany jest jako zapalony obserwator ptaków, nie zaś deprawator nieletnich
panienek.
Usłużna wyobraźnia podsunęła Sarze obraz ponurego, krzywonogiego
okularnika z lornetką na szyi. Tak, do kogoś takiego doskonale pasowałoby
sprowadzenie sobie narzeczonej pocztą, pomyślała z niejaką ulgą. Kiedy jednak
dotarła na wysepkę Świętej Katarzyny, obawy powróciły ze zdwojoną siłą. Oto
stała na jej najdalszym krańcu, na półwyspie, którego właścicielem okazał się
właśnie Ransom Shepard. Co gorsza, ów pan na włościach w niczym nie
przypominał krzywonogiego miłośnika ptaków!
W napięciu zaciskając dłonie na rączce podróżnej torby, Sara przyglądała się
szerokim barom i wąskim biodrom wysokiego mężczyzny, z którego sylwetki
emanowała niebezpieczna siła i niedbały, koci wdzięk. Ransom Shepard nie był
typem mężczyzny, który musiałby się trudzić dawaniem matrymonialnych
ogłoszeń, by zwabić do siebie żądną przygód nastolatkę czy nawet studentkę.
Wyglądał raczej na człowieka, który może wybrać sobie każdą kobietę, której
zapragnie i wykorzystać bez skrupułów. Och, z ochotą rozerwałaby drania na
strzępy, gdyby nie to, że mógłby z łat unieść ją jedną ręką jak kociaka.
Pokonując ostatnie metry kamienistej ścieżki dzielącej ją od nieznajomego, Sara
usiłowała opanować się za wszelką cenę. Zawsze sądziła, że choć jest typowym
rudzielcem, potrafi okiełznać swój temperament i posłużyć się chłodną logiką.
Tym razem jednak emocje, trzymane w ryzach przez kilka okropnych dni,
gwałtownie domagały się ujścia, grożąc nie kontrolowanym wybuchem.
Ś
wiadoma tego powtarzała sobie przez zaciśnięte zęby, wspinając się ku
szczytowi urwiska:
— Tylko pozwól mu się wytłumaczyć. Daj mu szansę. Opanuj się, na litość
boską...
Udręczona natłokiem rozpaczliwych myśli, nie była nawet w stanie cieszyć się
urokiem miejsca. Powietrze wypełniał rześki zapach soli, wokół rozbrzmiewał
krzyk morskich ptaków pikujących nad falami, a wśród skal ścielił się gęsty
dywan dzikich jaskrawoczerwonych kwiatków, lecz jej krew szumiała w
skroniach, a pięści zaciskały się same. Ostatkiem woli powstrzymała się, by nie
skoczyć na tego wielkiego jak góra faceta i nie zepchnąć go z urwiska.
Huk fal i wrzask ptaków głuszyły jej kroki. Kiedy jednak podeszła bliżej,
nieznajomy wyczul jej obecność i odwrócił się. Wiatr zwiał mu na czoło ciemne
kręcone włosy, ale czuła, że mierzy ją uważnym spojrzeniem. Twarz miał
dziwnie poważną, jakby przerwano mu głębokie i raczej nie wesołe
rozmyślania.
W głębi duszy musiała niechętnie przyznać, że Ransom Shepard jest wyjątkowo
przystojny. Głęboko osadzone ciemnoszare oczy miały ten sam odcień, co
kamieniste, dzikie plaże wyspy i tę samą tajemniczą głębię, co chłodne fale
północnego morza. Nos zaś, który w jej pojęciu miał upodobnić tego
obserwatora ptaków do jego ulubieńców, bynajmniej nie przypominał swoim
szlachetnym kształtem sterczącego dzioba. Jej uwagę przyciągnęły jednak usta
— pięknie wykrojone, pełne męskiego wyrazu, po ważne, a zarazem jakby
stworzone do pocałunków. Wzdrygnęła się, wyobrażając sobie swoją nie winną
siostrzyczkę w zetknięciu z taką doskonałością, której nie oparłaby się nawet
doświadczona kobieta.
Przerażenie, jakie wywołało w Sarze zniknięcie siostry, zamieniło się we
wściekłość, gdy dowiedziała się, dokąd pojechała Lynn. Głupia smarkula, lepiej
już nie mogła sobie tego wymyślić... Narzeczony z najdalszych krańców Alaski,
z jakichś lodowatych Wysp Pribylowa! śeby tam dotrzeć, musiała wydać
wszystkie oszczędności. Oszczędności tak pracowicie odkładane na naukę w
szkole pielęgniarskiej!
Ten niesamowicie przystojny człowiek pewnie do reszty zawrócił jej w głowie,
pomyślała, przyglądając się spod oka Shepardowi. A swoją drogą, musi mieć
jakąś ukrytą wadę, skoro ucieka się do pomocy biura matrymonialnego... Ten
nagły domysł podziałał jak przysłowiowa iskra na proch i Sara, zapominając, że
ma zachowywać się z lodowatą uprzejmością, wy krzyknęła:
— Ransom Shepard? — takim tonem, jakby na zwała go ostatnim śmieciem.
Mężczyzna zrobił zdumioną minę, lecz uprzejmie przytaknął. Tego tytko było
trzeba rozgniewanej nie na żarty dziewczynie.
— Och, ty draniu — krzyknęła i cisnąwszy torbę podróżną na ziemię,
wymierzyła mu siarczysty po liczek.
— A żebyś tak zgnił w więzieniu! — dorzuciła nienawistnie, choć rozsądek
przypominał jej nieśmiało, że wina leży również po stronie Lynn. Ale siostry nie
było i mogła się wyładować tylko na nim. Zresztą, co by nie mówić, jej
siostrzyczka ma zaledwie szesnaście lat, on zaś musi mieć dobrze ponad
trzydzieści. Jest za stary i w ogóle za... no, po prostu niebezpieczny! Intuicja
podpowiadała jej, że ma do czynienia z doświadczonym kobieciarzem, co było
jeszcze bardziej przerażające ze względu na Lynn.
Mężczyzna odstąpił krok do tyłu i popatrzył na nią spod zmrużonych powiek.
Nie wydawał się jednak zbyt oburzony atakiem, jak gdyby dostał już niejeden
raz po swej pięknej twarzy. Pewnie dlatego, lalusiu, musiałeś sprowadzić sobie
narzeczoną z daleka, bo tu już cię znają, pomyślała mściwie Sara i nabrała
przemożnej ochoty, by dołożyć mu jeszcze.
Tym razem jednak jej przegub został unieruchomiony żelaznym chwytem.
— Pierwszy policzek na koszt firmy, miły gościu, ale na drugi jeszcze nie
zasłużyłem — ostrzegł Shepard, zaciskając palce.
Skrzywiła się z bólu i szarpnęła gniewnie.
— Sto razy na niego zasłużyłeś, ty nędzna kreaturo — warknęła.
Ta uwaga musiała wywrzeć na nim pewne wraże nie, gdyż wyraźnie drgnęła mu
brew.
— Dziwne, większość kobiet nie reaguje aż tak gwałtownie, gdy mężczyzna
bierze je za rękę — stwierdził zwalniając chwyt. — Musi pani być zabawna na
randce — dodał poufale, z nonszalanckim uśmiechem.
Sara pobielała z gniewu. Wyprostowała się na całą swoją skromną wysokość i
rzuciła mu w twarz: — Czy pan nie ma sumienia?! Pewnie uważa pan za
ś
wietny żart zwabienie tutaj szesnastoletniej, niewinnej dziewczyny, żeby...
ż
eby ją wykorzystać, tak?
Przez moment zdawało się jej, że dostrzegła błysk zaskoczenia na twarzy
mężczyzny, lecz jego rysy błyskawicznie przybrały ten sam ponury wyraz,
którym powitał ją na początku.
— Ach, teraz rozumiem — stwierdził, krzyżując ręce na piersi. — Pani wizyta
ma związek z naszą małą Lynn.
— Z moją małą Lynn i zamiarem wsadzenia pana za kratki, ty, ty...
— Ty nędzna kreaturo? — poddał domyślnie.
Sara zamrugała, walcząc z napływającymi łzami.
— Wspaniale, że tak to pana bawi!
— Proszę posłuchać — powiedział zmęczonym tonem. — Widzę, że jest pani
zdenerwowana i rozgoryczona, więc nie mam żalu, ale...
— Ależ niech się pan obrazi, proszę — syknęła ze złością.
Zagryzł wargi, jakby za wszelką cenę próbował się opanować.
Wiedziała, że zareagowała zbyt gwałtownie i nie dała temu człowiekowi szansy
wytłumaczenia się. Nie była jednak w stanie zachowywać się racjonalnie. Od
czasu śmierci rodziców w wypadku samochodowym, kiedy Sara miała
siedemnaście lat, Lynn stała się jedyną bliską jej osobą. Po nagłym zniknięciu
siostry Sarę o paniczny lęk, że zostanie sama.
— Co pan zrobił z Lynn Elier? — krzyknęła, z trudem opanowując drżenie.
— Nawet n wiem, gdzie jest — wzruszył obojętnie ramionami.
Sara osłupiała. Jak można się zgubić na tej wysepce porośniętej tundrą, wśród
ptaków, reniferów i polarnych lisów?
— Czy uciekła? Co pan z nią zrobił? Jeśli stała jej się krzywda, to...
— Wiem, wiem, wsadzi mnie pani do więzienia — dokończył Shepard, po czym
ruchem głowy wskazał na widniejącą w dole plażę — Poszła na spacer, gdzieś
tam. Powiedziała, że wróci za godzinę, ale widać zmieniła plany.
Sara wyjrzała poza krawędź skal. Drobne kamienie, omywane kobaltowymi
wodami morza, lśniły jak rząd czarnych pereł.
— W takim razie... może by pan raczył jej po szukać! Nie boi się pan, że mogła
utonąć? — spytała rozdrażniona.
Obojętnie zerknął w dół urwiska.
— Nikt przy zdrowych zmysłach nie zbliża się do wody. Tutaj morze ma
temperaturę pięciu stopni. Zresztą, gdyby nawet wpadła na taki pomysł, nie
bałbym się — dodał obojętnie. — Taggart jest z nią, a to dobry pływak.
— Taggart — Sara aż zatrzęsła się z oburzenia.
— Nie, tego już za wiele! Ona jest pana narzeczoną, a pan pozwala jej się
włóczyć z innym?
Shepard westchnął z jawnym zniecierpliwieniem.
— Droga pani jakaś-tam — niestety nie znam na zwiska — ma pani brudne
myśli. Taggart to mój czternastoletni syn. Przyznaję, nie jest aniołem, ale mimo
wszystko nie sądzę, by napastował Lynn — stwierdził oschłym tonem. — A
poza tym chciałem zauważyć, że zostałem niesprawiedliwie potraktowany. Pani
wie, kim jestem, ja natomiast mogę mieć tylko mgliste pojęcie na temat roli, w
jakiej pani występuje. Mam do czynienia z krewną Lynn czy też może z jej
kuratorem?
— Jestem Sara Elier, siostra i opiekunka Lynn — odparła z godnością. — I z
tego tytułu występuję w roli jej anioła stróża.
— Och, proszę mi wybaczyć, szanowna panno Elier — powiedział kpiąco i
spojrzał na nią bacznie.
— Nie chciałbym pani urazić, ale nie jestem pewien, czy pani właściwie
wypełnia swoją rolę.
Uwaga, choć wygłoszona łagodnym tonem, po działała na Sarę jak kubeł zimnej
wody. Przez chwilę znów doszedł do głosu rozsądek i w duchu musiała
przyznać rację temu obcemu mężczyźnie. Tak, nie potrafiła upilnować siostry.
Kiedy jednak przejmowała opiekę nad nią, sama była prawie dzieckiem. Być
może popełniała błędy, ale kocha tę dziewczynę jak nikogo na świecie. Dumnie
uniosła głowę i od parowała:
— Jak pan śmie mnie krytykować? Pan, oszust, który z wyrachowaniem zwabił
nieletnią dziewczynę obietnicą dostatniego życia na rajskiej wyspie!
— Pani siostra przybyła tu z własnej nieprzymuszonej woli, a poza tym
powiedziała mi, że nie ma domu ani rodziny. Dlatego nie rozumiem, skąd te
pretensje — wyjaśnił bez złości.
Sara poczuła, że coś dławi ją w gardle. Lynn wyrzekła się jej z taką łatwością,
jak gdyby całe lata poświęceń, kiedy harowała, by zapewnić im dach nad głową,
nic dla niej nie znaczyły! Zgoda, może była zbyt apodyktyczna, ale przecież
kochała tę smarkulę jak własną córkę. Nie, nie mogła w to uwierzyć!
— Pan kłamie, nie mogła tak powiedzieć! — wykrzyknęła z rozpaczą.
Nie zaprzeczył, zajęty obserwowaniem zachmurzonego nieba.
— Zaraz będzie padać — stwierdził posępnie. — Proponuję, by dalszy ciąg sądu
nade mną odbył się pod dachem. Zapraszam do siebie.
— 0, nie, moja noga nie postanie w tej jaskini zła! Proszę tylko znaleźć Lynn, a
zaraz stąd znikniemy.
— W jaki sposób, można wiedzieć?
Och, mam nadzieję, że ten wrak, dumnie zwany samolotem, zdoła nas zabrać na
wyspę Świętego Pawła, a tam złapiemy najbliższy lot do Anchorage — i dalej,
do Kansas.
Roześmiał się ironicznie.
— Ten wrak, jak go pani nazwala, już dawno odleciał. Nie sądzi pani chyba, że
utrzymujemy tu flotyllę powietrzną na potrzeby miłych gości?
— O czym pan mówi? — jęknęła zdezorientowana.
— Myślę, że będzie pani miała wspaniałą okazję dokładniej poznać naszą rajską
wyspę, gdyż stary Krukoff przylatuje tu tylko w środy, żeby przywieźć
zaopatrzenie. Przy okazji zabiera też gości. A ponieważ pogoda wyraźnie się
psuje, nie sądzę, żeby zjawił się przed upływem tygodnia.
— Tygodnia...?
— Tak, jeśli nie później. Wie pani, samolot może nawalić. To zdarza się średnio
co...
— Boże, dosyć już tych okropności! Czy dręczenie kobiet sprawia panu aż tak
sadystyczną przyjemność? — Sara była pewna, że wszystkie przeszkody zostały
wymyślone specjalnie po to, żeby jej dokuczyć.
Szare oczy błysnęły pogardliwie.
— Proszę mi wierzyć, znam inne rozkosze — poinformował ją oschle.
Teraz już przestała się łudzić. Odwróciła głowę, by ukryć niepokój. Co ma
zrobić? Przecież nie może spędzić całego tygodnia na maleńkiej wysepce, w do
mu tego irytującego człowieka! Niestety, zostało jej niewiele pieniędzy na
wynajęcie jakiegoś lokum, a co gorsza nie widziała tu niczego, co
przypominałoby hotel. Zaledwie parę domków, kościółek i niewielki port
rybacki. Może znajdzie się jakaś gospoda? Mała, tania gospoda... Uczepiła się
tej myśli jak zbawienia.
— Cóż, skoro tak, proszę mi powiedzieć, gdzie znajdę najbliższy nocleg —
stwierdziła z rezygnacją.
Nie odpowiadał, jakby czekał, aż spojrzy na niego. Odwróciła się niechętnie,
tylko po to, by zobaczyć w jego oczach radosną kpinę.
— Wolałaby pani domek nad brzegiem morza, czy też apartament w tutejszym
Hiltonie? — zapytał tonem usłużnego przewodnika.
— Więc tu naprawdę nie ma żadnego hotelu? Gdzie można w takim razie
przenocować? — zapytała bezradnie i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że
naraża się na kolejne kpiny. Jednak Ransom Shepard uśmiechnął się tylko
wyrozumiale.
— Tu są twarde warunki, droga panno Elier — po wiedział. — Ludzie żyją
skromnie i nie rozbudowują swoich domów ponad potrzebę.
— Możemy jeszcze zgłosić się do kościoła — Sara chwyciła się ostatniej deski
ratunku.
— Na pewno by was przygarnęli, ale tam jest tylko jedna mała salka, dostępna
dla wszystkich o każdej porze. To mogłoby być krępujące, prawda?
Wszystkie możliwości zostały wyczerpane — oprócz tej jednej, której nie mogła
przyjąć do wiadomości. W ostatnim odruchu buntu postanowiła być okrutnie
szczera.
— Nie mogę zostać u pana, panie Shepard — oświadczyła oficjalnym tonem. —
I muszę wyrwać Lynn spod pana władzy. Najwyraźniej musi być coś w pana
charakterze... jakaś skaza, która kazała panu szukać sobie narzeczonej z
ogłoszenia. Ale ja nie chcę nawet wiedzieć, o co chodzi. Dlatego nie mam
zamiaru przebywać w pana towarzystwie, bo mogłabym przypadkiem odkryć tę
ponurą tajemnicę.
Długo mierzył ją spojrzeniem, zaciskając zęby, aż wbrew własnym deklaracjom
zaczęła się zastana wiać, do czego ten człowiek może być zdolny. W każdym
razie nie wyglądał na typa, który plułby na podłogę, walił pięścią w stół i bijał
kobiety.
Po długiej, pełnej napięcia chwili w kącikach jego ust pojawił się ironiczny
uśmieszek.
— Czy nie przyszło pani do głowy, że zamawianie narzeczonej pocztą może być
zupełnie zrozumiałe tu, na dalekiej północy, gdzie jest tak niewiele kobiet —
zapytał, po czym dorzucił drwiąco — Nawet sekutnica o ostrym języku mogłaby
tu sobie kogoś znaleźć, proszę mi wierzyć.
Sara aż zachłysnęła się z upokorzenia.
— Jakim prawem... Ja mam być tą sekutnicą?!
— A nie — zapytał niemal ubawiony. — Szanowna panno Elier, mało który
mężczyzna uderzony w twarz przez nieznaną kobietę i nazwany nędzną kreaturą
uważałby się za wybrańca bogów.
Pierwsze lodowate krople deszczu spadły na rozpalone policzki Sary. Po chwili
już bezradnym gestem odgarniała mokre kosmyki z oczu. Niestety, miał
absolutną rację. Zachowała się paskudnie.
— Cóż, rzeczywiście... przesadziłam — przyznała z wysiłkiem. — Ale proszę i
mnie zrozumieć. Lynn jest nieletnia, martwiłam się, nie wiedziałam, gdzie jest.
Jak miałam się zachować?
Rysy jego twarzy nieco złagodniały.
— Rozumiem — powiedział i skin w kierunku domu. — A teraz chodźmy.
Proszę się nie opierać
— dodał widząc, że Sara cofa się z uporem. — Nie zachwyca mnie ta sytuacja,
tak jak i panią. Ale mam wolny pokój i czuję się częściowo odpowiedzialny za
wszystko. Zresztą Lynn i tak już u mnie mieszka, prawda?
Jeszcze gotowa była protestować, lecz poczuła, że nie może wydobyć głosu.
Szare oczy mężczyzny z hipnotyczną siłą nakazywały jej posłuszeństwo. Przez
jedną szaloną chwilę miała ochotę zatopić się w tym spojrzeniu, zapominając o
całym świecie. Wzdrygnęła się mimowolnie i ruszyła przed siebie, kuląc się z
zimna.
Spoza zasłony deszczu coraz wyraźniej wyłaniał się zarys solidnego
kamiennego domostwa, o niskim dachu krytym długim drewnianym gontem.
Ten styl, jak Sara zdążyła już zauważyć, dominował na całych Wyspach
Pribylowa, tworząc jedność z surową i dziką przyrodą.
Podchodząc do krytego ganku, w głębi którego widać było zapraszająco otwarte
drzwi, Sara doznawała sprzecznych uczuć — radości wędrowca, zmierzającego
ku bezpiecznemu schronieniu, i oba wy przed niebezpiecznym urokiem tego
miejsca. Dom Ransoma Sheparda przyciągał ją i odpychał zarazem, tak jak i
jego właściciel. Odruchowo zwolniła kroku...
— Jeśli o to chodzi, nigdy nie zmuszam kobiet do pozostania w moim domu
wbrew ich woli, tak jak i do spania w moim łóżku — dobiegł ją spokojny głos.
Ta uwaga boleśnie przypomniała jej o losie Lynn. Teraz, kiedy doświadczyła
już na sobie nie bezpiecznego uroku tego mężczyzny, zaczęła się poważnie
obawiać, czy jej naiwna, nigdy nie chodząca na randki, zaczytana w
romantycznych historiach siostrzyczka nie dała się uwieść, biorąc Ransoma za
rycerza na białym koniu, o którym stale marzyła.
I nagle Sara ze wstydem uświadomiła sobie, skąd wzięło się owo poczucie
głębokiej niechęci na widok przystojnej twarzy Ransoma Sheparda i dlaczego
ogarnął ją taki gniew - otóż dlatego, że Lynn uciekła z Kansas właśnie do niego.
Do mężczyzny, któremu nie sposób byłoby się oprzeć.
— Czy... czy pan i Lynn jesteście po ślubie — za pytała, w napięciu czekając na
odpowiedź.
W odpowiedzi rzucił jej tylko krótkie, poirytowane spojrzenie.
— Chcę wiedzieć — Sara znów poczuła, jak ogarnia ją nieopanowana
wściekłość. Ich kroki głucho zadudniły na werandzie. — Nie jestem wprawdzie
prawną opiekunką siostry, ale przed wyjazdem rozmawiałam z adwokatką i ta
powiedziała, że Lynn, jako niepełnoletnia, musi się zwrócić do sądu o zgodę na
małżeństwo perorowała podniesionym głosem — Ale przecież ona nie miała
czasu tego zrobić? A może miała? Niechże pan powie, czy macie oficjalny ślub?
— A jak pani myśli — mruknął.
— To nie jest pora na zgadywanki!
Przepuścił ją w przed sobą. Kiedy stanęli w przedpokoju, powoli powiedział z
westchnieniem:
— Nie. Nie jesteśmy. Zadowolona?
— To ty, siostrzyczko? — dobiegł nagle z werandy zaniepokojony głos. Sara
odwróciła się gwałtownie i zobaczyła Lynn, zamarłą w pół kroku na pierwszym
schodku.
Ku werandzie nadbiegał ktoś jeszcze. Ciemno włosy, szczupły chłopak o
kanciastych ruchach, wyższy od Lynn. Wyglądali jak brat i siostra, ubrani w
dżinsy, kurtki i ubłocone adidasy, oboje komplet nie przemoknięci.
— No widzi pani, jednak się nie utopiła — zjadliwie zauważył Ransom.
— Lynn — zawołała Sara, rzucając się w stronę zaskoczonej dziewczyny —
Lynn, dzieciaku! — wyszeptała przez łzy, chwytając siostrę za ręce. Poczucie
ogromnej ulgi sprawiło, że z trudem wydobywała glos. — O mało mnie nie
wpędziłaś do grobu, wiesz? Ja cię chyba uduszę!
Nagle poczuła, jak siostra sztywnieje i usiłuje odsunąć się od niej. Szybko
wciągnęła ją na werandę. Chłopak szedł krok w krok za nimi.
Sara odsunęła swoją niesforną siostrzyczkę na odległość ramienia i zaczęła się
jej badawczo przyglądać. Lynn była niższa od niej i pulchniejsza. Mokre
kosmyki oblepiały piegowatą buzię. Podczas gdy Sara otrzymała w darze od
natury piękną miedzianorudą grzywę włosów, biedna Lynn musiała się
zadowolić cienkimi strąkami marchewkowego koloru. Za to z jej twarzy
patrzyły wielkie orzechowe oczy, identyczne jak u starszej siostry, teraz szeroko
otwarte i przerażone. Poza tym jednak wyglądała na zdrową i całą. Sara poczuła
nagle, jak cała złość ulatnia się, ustępując miejsca wzruszeniu i radości.
Impulsywnie chwyciła dziewczynę w ramiona i moc no przytuliła do siebie.
— Lynn, czy wszystko w porządku? Czy ten mężczyzna cię nie skrzywdził —
zapytała wreszcie.
— Jaki mężczyzna — zdumiała się Lynn.
— On — Sara oskarżycielsko wskazała na Ransoma — ten sam, który zwabił
cię tu jako narzeczoną. W końcu znalazłam ten magazyn z Alaski z
ogłoszeniami matrymonialnymi. Jak mogłaś tak zniknąć bez słowa? Jak mogłaś
wykraść moją kartę kredytową, którą trzymałam na czarną godzinę i pod robić
podpis — mówiła, nieświadomie zaciskając palce na ramieniu siostry —
Trafiłam na twój ślad, kiedy zadzwoniłam do banku i powiedziano mi, że
kupiłaś na tę kartę bilety do Anchorage, a potem na wyspę Świętej Katarzyny.
Dlaczego — nagle urwała i przygryzła wargi, czując ucisk w gardle. Ale nie
mogła sobie pozwolić na płacz tu, przy tym człowieku.
— Wiesz co, Tag — mrugnął Ransom do syna — może byśmy tak zostawili
dziewczyny same. Niech się sobą nacieszą.
Chłopak posłusznie ruszył za ojcem. Sara mimowolnie zwróciła uwagę, że był
do niego podobny, choć oczy miał zielone, a jego podbródka nie przecinała
twarda bruzda.
Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Sara łamiącym się głosem wyszeptała
do siostry
— Teraz powiedz, czy on cię skrzywdził?
— Kto - Rance — zapytała Lynn z nutą wyraźnego rozbawienia. — Chyba
ż
artujesz, staruszko. To nieszkodliwy wapniak.
— Dobra, dobra, daruj sobie te szkolne wyrażonka. Czy on, ehm... dotykał cię?
No wiesz, może próbował cię pocałować... albo coś takiego —pytała
niezręcznie.
Lynn wreszcie pojęła, o co chodzi.
— Ach! To! Nie uwierzysz, co za kapitalna historia... — Teraz już chichotała
niepowstrzymanie.
— No mów, też chętnie bym się pośmiała. Jestem we wspaniałym nastroju do
ż
artów — wycedziła Sara przez zaciśnięte zęby.
Uśmiech zgasł. Twarz młodszej siostry stała się napięta i czujna.
— Nie mam ochoty kłócić się z tobą. Jak będziesz na mnie wrzeszczeć, to sobie
pójdę — ostrzegła Lynn.
— Dziewczyno, zrozum, jestem po prostu strasznie zdenerwowana. Chyba po
tym, co zrobiłaś, należy mi się jakieś wyjaśnienie, prawda?
— Och, to długa historia. — Lynn ze zniecierpliwieniem wzruszyła ramionami.
— Nie szkodzi, mamy czas. Jak mnie poinformowano, musimy tu siedzieć cały
tydzień. Mów.
— No właśnie, nie zdążyłam na samolot.
— Co? Na jaki samolot?
— Ten, który odlatywał na wyspę Świętego Pawła. Rance uważał, że powinnam
wracać do domu.
Ta wiadomość zdumiała Sarę.
— On tak uważał?
— Aha. Bo on wcale nie szuka żony. Wszystko było pomysłem Taga.
— Tag szuka żony? Przecież ma dopiero czternaście lat!
Lynn energicznie potrząsnęła głową.
— Nie, co ty, on chciał sprowadzić żonę dla ojca. Od czasu, gdy umarła mama
Taga, Rance jest zupełnie nie do życia. Chłopak pomyślał, że może nowa żona
go uszczęśliwi. Poza tym miał nadzieję, że wtedy nie będzie musiał siedzieć w
szkole z internatem, bo ojciec pozwoliłby mu zostać w domu.
Westchnęła z rezygnacją.
— Niestety, Rance nie chce się drugi raz żenić. Słyszałam, jak mówił do Taga, i
chyba się wtedy wnerwił, że nie chce żadnej żony. Widocznie bardzo tamtą
kochał. Ale to fajny facet, naprawdę. Nawet się nie złościł, jak Tag mnie
przyprowadził. No, może trochę. W ogóle pozwała nam robić wszystko, co
chcemy, więc wcale nie chciało mi się wracać do domu. I zostałam.
— I on się na to zgodził? — zapytała Sara ze zgrozą. Nie mogła uwierzyć, że
dorosły, odpowiedzialny mężczyzna nie uważa za stosowne zatroszczyć się o
przesianie wiadomości, że dziewczyna jest zdrowa i cała. W dwudziestym
wieku nie jest trudno połączyć się z Andover w Kansas, nawet gdy się jest na
Alasce!
— Nie wiń go, siostrzyczko. Ja... powiedziałam, że jestem z Detroit —
przyznała z ociąganiem dziewczyna. — A swoją drogą miałam niezły ubaw,
kiedy wydzwaniał do tamtejszej policji i dziwił się, że nic nie wiedzą — dodała
z szelmowskim uśmiechem.
Sara zesztywniała.
— Skłamałaś!
— Och, i co takiego — zbagatelizowała Lynn.
— Wiesz, może byśmy już weszły do domu. Cała się trzęsiesz. — Z troską ujęła
starszą siostrę za rękę.
Sara uznała to jednak za wyraźny objaw lekceważenia i po raz kolejny straciła
panowanie nad sobą.
— Co ty sobie właściwie myślisz, nieodpowiedzialna smarkulo — wybuchnęła
— Jak mogłaś mi zrobić coś takiego? Nie dość, że się nadenerwowałam, to
jeszcze teraz będę się musiała martwić, za co mamy dalej żyć. Wydałam ostatnie
grosze na tę podróż!
Chwyciła Lynn za ramiona i gniewnie nią potrząsnęła, lecz młodsza siostra, tak
zawsze uległa, spojrzała na nią kamiennym wzrokiem.
— Przestań się na mnie wydzierać — powiedziała spokojnie — Rance tego nie
robi. On wie, że jestem dorosła i pozwała mi samej podejmować decyzje.
— Wziąwszy pod uwagę twoje ostatnie decyzje, w życiu nie pomyślałabym, że
jesteś dorosła!
Lynn gwałtownie odstąpiła krok do tyłu i zacisnęła pięści.
— Nic mnie nie obchodzi, co sobie myślisz. Dwa dni spędziłam w podróży i
spałam na Lotniskach, ale poradziłam sobie. Sama! Rozumiesz — wycedziła.
— Dlatego zejdź ze mnie wreszcie. Nie jestem już dzieckiem.
— Słuchaj, moja droga, co prawda nie jestem twoją matką, ale harowałam przez
całe osiem lat, żebyś nie chodziła głodna i obdarta, i chyba należy mi się
odrobina wdzięczności, nie uważasz?
— To już twój problem, siostrzyczko.
Sarę dosłownie zatkało.
— Boże, co z ciebie wyrosło — wyjąkała. — A tak się starałam...
— Spokojnie, siostruniu, teraz już nie będziesz musiała się martwić —
bezlitośnie zapewniła Lynn.
— Odtąd sama będę sobie radzić. Możesz z czystym sumieniem wracać do
Andover. A mnie zostaw w spokoju.
To mówiąc odwróciła się na pięcie i weszła do domu, demonstracyjnie
trzaskając drzwiami.
Sara została sama na werandzie. Deszcz monotonnie bębnił o dach. Nagle
poczuła, jak bardzo przemarzła. Był początek czerwca, temperatura w Kansas
sięgała trzydziestu stopni, a tu było najwyraźniej około zera. Szczękając zębami
przysiadła na podróżnej torbie i niepewnie popatrzyła na drzwi. Może
należałoby wreszcie wejść i zacząć zachowywać się normalnie, zamiast tkwić na
dworze jak obrażone dziecko? Mogła sobie wyobrazić, co myśli o tym Rance
Shepard... Ale potrzebowała jeszcze trochę czasu, by uspokoić rozbiegane
myśli.
Poryw wiatru przyniósł nową falę ulewy. Krople zadudniły jak głośny werbel.
Sara wzdrygnęła się. Niepokojący obraz wysokiego mężczyzny, odwracającego
się ku niej znad urwiska, uparcie powracał w jej myślach.
ROZDZIAŁ DRUGI
Sarę niepokoił fakt, że Ransom Shepard był tak przystojny. Coś musiało być nie
w porządku z tym człowiekiem. Niemożliwe, by doskonałość wyglądu szła w
parze z doskonałością wewnętrzną. W swoim dwudziestopięcioletnim życiu
spotkała już wystarczająco wielu mężczyzn, żeby wiedzieć, iż zależy im
głównie na dwóch rzeczach — seksie i pieniądzach. Zawód kelnerki stwarzał w
tym względzie duże pole dla obserwacji. Ransom Shepard nie wyglądał jednak
na kolekcjonera łatwych zdobyczy ani na karierowicza nie mającego czasu na
głębsze związki. Jego dom, choć okazalszy od innych, nie był pałacem. Na
wyspie nie było możliwości zrobienia majątku. Mieszkańcy utrzymywali się z
połowu ryb.
W zadumie pokręciła głową. Przypadkowe miłostki? Nie, to do niego nie
pasowało. Nadal cierpi po stracie ukochanej żony, co przynajmniej jest ludzkie i
zrozumiale. Może pobyt u niego nie będzie taki straszny. W końcu to tylko
tydzień...
Skuliła się, otulając przemoczoną kurtką. Dojmujący chłód paraliżował myśli,
przynoszą jednocześnie zbawienną obojętność. Sara zaczęła błądzić spojrzeniem
po okolicy. Wyspa Świętej Katarzyny wyglądała jak prehistoryczna Irlandia.
Rozbawiło ją to skojarzenie. Nigdy nie była w Irlandii, ale wyobrażała sobie, że
muszą tam być podobne zielone łąki usiane barwnymi kobiercami kwiatków,
nietknięte ręką człowieka. Prawdziwy raj, choć zimny i chłostany deszczami.
Nagle drgnęła, słysząc jak skrzypnęły drzwi domu. Odruchowo przeczesała ręką
włosy, które w wilgotnym powietrzu zamieniły się w burzę niesfornych rudych
loczków.
— Dobrze, dobrze, zaraz idę — wymamrotała z za kłopotaniem, nie odwracając
się. Nagle coś szarpnęło ją za włosy. Nim zdążyła zareagować, pociągnięto ją
znowu - tym razem mocno i boleśnie.
— Hej, bez żartów! Byłam niegrzeczna, ale to nie powód, żeby wciągać mnie do
domu za włosy - wykrzyknęła z oburzeniem, odwracając się gwałtownie do
napastnika i zamarła...
Para złociście połyskujących oczu patrzyła na nią znad wąskiego, brązowego
pyska. Stworzenie przypominało wyrośniętego źrebaka i tak jak on sprawiało
wrażenie, że składa się wyłącznie ze szczudłowatych długich nóg. Kiedy
obnażyło białe zęby i wydało dziwny, przenikliwy ryk, serce skoczyło jej do
gardła, jak niegdyś, w dzieciństwie, kiedy rzucił się na nią wielki pies. Z
krzykiem zerwała się na nogi, lecz upadła potknąwszy się o torbę. W
oczekiwaniu najgorszego zasłoniła twarz rękami, ale dziwny prześladowca
poniechał ataku i niezgrabnie kuśtykając wycofał się do domu.
— C-co to było? — wyjąkała, podejrzliwie popatrując przez palce.
— To był Boo — usłyszała głęboki glos od progu.
Opuściła ręce i ujrzała nad sobą wysoką postać Ransoma, przyglądającego się
jej z uśmieszkiem.
— Boo to jedno z naszych domowych zwierzątek - wyjaśnił.
— Ładne mi zwierzątko - wzdrygnęła się. — Najwyraźniej chciało mnie zjeść.
Co to w ogóle jest?
— Młody ren, osierocony przez matkę. Biedny Boo, bardzo go pani
wystraszyła.
Sara z oburzeniem uniosła się na łokciach.
— Tego już za wiele! Przecież on chciał mi wyrwać włosy z głowy. Jak
możecie tu trzymać takie niebezpieczne bestie?
— Bestie - zachichotał. — Nasz Boo ma dopiero dwa miesiące. Nie miał się
gdzie podziać, więc za proponowałem mu gościnę, tak samo jak i pani. No,
może z jedną różnicą — dodał. — Bardzo lubię renifery.
Sara spojrzała na niego z nieukrywaną niechęcią.
— Skoro tak, proszę się nie krępować i po prostu mnie wyrzucić.
Zignorował tę zjadliwą uwagę i długo przyglądał się skulonej na podłodze
postaci.
— Dobrze się pani czuje? Czy przyjmie pani moją pomocną dłoń?
— Och, nie trudź się, szlachetny rycerzu Galahadzie — warknęła, chwiejnie
wstając na nogi. Trudno, niech się z niej śmieje. Nie ma wyjścia, musi przecież
jakoś przeżyć ten tydzień. Trzeba działać racjonalnie.
— Chyba mam już dosyć świeżego powietrza na dzisiaj — westchnęła.
— Jak to, przecież dopiero południe?
— Wiem, bo umieram z głodu.
— Mamy w domu trochę jedzenia.
— Tak, i renifera-ludojada.
— Właściwie dwa ludojady.
— Dwa reny w jednym domu — Tego było już dla Sary za wiele — Och-Toto
— westchnęła jak Dorotka z krainy Oz — tak bardzo chciałabym wrócić do
Kansas!
- Niech się pani nie martwi, one przyszły tylko z wizytą — zapewnił ją Rance -
Baby jest siostrą Boo. To naprawdę przemiłe stworzenia, łagodne jak kociaki. A
może nawet bardziej, bo koty na wyspie są przeważnie dzikie.
— Ciekawostka, koty włóczą się u was na dworze, a renifery rezydują w
domach w roli pieszczoszków...
— śadne z tych stworzeń nie należy do rodzimej fauny. Koty przywieźli tu ze
sobą w latach dwudziestych osadnicy z Alaski jako zwierzęta domowe, a reny
sprowadzono z Syberii dziesięć lat temu jako zwierzęta hodowlane.
— Ładne mi zwierzęta hodowlane — mruknęła — A tak naprawdę, to wcale się
nie przestraszyłam.
— Ach, teraz rozumiem. Ten krzyk, który słyszałem, był po prostu głosem
pierwotnej energii, czymś w rodzaju katarsis — stwierdził ze śmiertelną
powagą.
— Dobrze, jeden zero dla pana. Ale dopóki nie ma tu dzieciaków, chciałam
ustalić dwie sprawy.
— Zamieniam się w słuch...
— Po pierwsze — odchrząknęła nerwowo — chcę pana przeprosić za swoje
zachowanie. Myliłam się co do pewnych...
— Dobrze, o tym już zapomniałem. Co dalej?
— A po drugie, szanowny panie Shepard, niech pan przestanie udawać. Wiem,
ż
e Lynn skłamała, mówiąc, że jest z Detroit. Gdyby jednak zadał pan sobie
trochę trudu, mógłby pan z łatwością ustalić, kim jest. Chociażby poprzez moją
kartę kredytową. Pana obowiązkiem było zawiadomienie za wszelką cenę władz
Kansas, że dziewczyna żyje i nic jej się nie stało. Tego nie mogę panu
wybaczyć.
Wyraz rozbawienia zniknął z jego twarzy. Przez moment dostrzegła w niej
dziwny smutek i żal, szybko przysłonięty znanym jej już dobrze wyrazem
obojętności.
— Pewnie będzie to dla pani wstrząsem, ale nie zależy mi na przebaczeniu —
stwierdził oschle. — Zresztą — dodał — jeśli zdoła pani znaleźć tę mityczną
kartę kredytową, gotów jestem ją zjeść na pani oczach. Osobiście sądzę, że od
dawna spoczywa na dnie morza.
— Mam przez to rozumieć, że pan jej szukał?
— Owszem, ale pani kochana siostrzyczka zadbała o zatarcie wszystkich
ś
ladów. Usatysfakcjonowały panią wreszcie moje wyjaśnienia?
Popatrzyła na niego w osłupieniu, dopiero teraz uświadamiając sobie dziwne
niedomówienia Lynn. Czyżby w ostatniej chwili postanowiła nie przyznać się,
ż
e wrzuciła kartę kredytową w fale? Niestety, na to wyglądało. Sara zaczęła
układać w myślach kolejne przeprosiny.
— Przeprosiny przyjęte — uśmiechnął się Ransom z miną jasnowidza. W
przystojnej, ogorzałej twarzy błysnęły białe zęby i Sara poczuła, że bezwolnie
poddaje się urokowi tego mężczyzny. Przerażała ją własna niekonsekwencja. Z
rezygnacją stwierdziła, że dalsze dyskusje nie mają sensu i potulnie ruszyła do
drzwi.
Po przekroczeniu progu stanęła jak wryta, porażona widokiem niesłychanego
bałaganu, jaki panował w kamiennym holu. Wszędzie walały się najrozmaitsze
domowe przedmioty, przemieszane z piętrzącymi się stertami starych
magazynów.
Być może ten dom był kiedyś ładny i przytulny. Z czasów dawnej świetności
pozostały pokryte boazerią ściany w salonie, ozdobione zakurzonymi dziełami
ludowej sztuki eskimoskich i rosyjskich narodów. Na wielkim kominku z
kamieni płonął wesoły ogień, lecz rzeźbione meble o skórzanych obiciach
dosłownie niknęły pod stosami książek i czasopism. Wszędzie stały talerze z
resztkami jedzenia i leżały porozrzucane brudne części garderoby. Pośrodku tej
niesamowitej scenerii królowała kanapa, a na niej wygodnie ułożył się renifer i
smacznie pochrapywał przez sen. Po chwili Sara dostrzegła, że z drugiego
końca, gdzie na oparciu kanapy piętrzyła się góra ciuchów, patrzy na nią czujnie
para błyszczących ślepi. Widać Boo nie zapomniał jeszcze o incydencie na
werandzie.
— Te zwierzaki... leżą na kanapie?! — wykrzyknęła ze zgrozą Sara. — O Jezu.
Przecież pan żyje jak w chlewie — rzekła ciszej, jakby do siebie.
— Przepraszam, panno Elier, nie dosłyszałem — Ransom pochylił się ku niej.
— Chciałam, ehm... zapytać, czy mogę dostać szklankę... — zająknęła się
niezręcznie.
— Pewnie ciekawi panią, czy w tym chlewie w ogóle mam jakieś szklanki, tak
— sprostował znacząco.
Sara poczuła, jak ze wstydu płoną jej policzki.
— Nie chciałam pana obrazić, ale proszę mi wierzyć, w życiu nie widziałam
czegoś takiego. Ten dom wygląda tak, jakby niedawno został splądrowany. Czy
tu zdarzają się kradzieże? — zapytała z nadzieją.
— Nie. Na wyspie Świętej Katarzyny nie ma złodziei. Jeśli pani czegoś
potrzebuje, może to pani sobie po prostu wziąć. Muszę zresztą powiedzieć, że
pani siostra świetnie się czuje na naszym domowym pobojowisku.
Sara zrobiła nieszczęśliwą minę.
— Tak, to niestety do niej podobne. Czy nie ma w tym domu szczotek, ścierek i
ś
rodków czyszczących?
— Nawet nie wiem, co to jest. — Ransom wy szczerzył radośnie zęby.
— Nie chcę się wtrącać, ale nie rozumiem, jak można tak żyć — nie
wytrzymała.
— Ma pani rację, nie można — przyznał spokojnie.
— Miło mi, że wreszcie się pan ze mną zgadza.
— Zgadzam się, ale mam prawo żyć, jak mi się podoba — uciął.
Sara zagryzła zęby i w milczeniu ruszyła dalej. Nagle jej uwagę przykuł jakiś
dźwięk, dochodzący zza drzwi, które zapewne prowadziły do kuchni. Ruszyła w
tamtą stronę, torując sobie drogę wśród stosów rupieci.
Lynn i Tag rezydowali przy kuchennym stole, którego skrawek był jeszcze
wolny. Zlew oraz wszystkie blaty zawalone były brudnymi naczyniami i
resztkami opakowań po gotowych daniach.
— Co tu się dzieje — zapytała, nie wierząc własnym oczom — Co wy robicie?
— Jemy obiad — wyjaśniła Lynn, łypiąc podejrzliwie na siostrę znad otwartej
puszki. Druga puszka stała przed Tagiem i oboje z wielkim apetytem coś z nich
sobie wzajemnie wyjadali.
— Co to jest — indagowała coraz bardziej zaniepokojona Sara.
— Łosoś i brzoskwinie — poinformował ją chłopak, po czym dodał z
uprzejmym uśmiechem: — My się chyba nie znamy, prawda? Jestem Tag
Shepard.
— Cześć, Tag — uśmiechnęła się z przymusem i szybko przeniosła spojrzenie
na siostrę.
— Lynn, co w ciebie wstąpiło — zaatakowała — Przecież to jakiś koszmar!
Siedzisz tutaj, wygrzebujesz jedzenie z puszki jak dzikus i nic cię nie obchodzi,
ż
e teraz będę musiała harować przez lata, żeby odzyskać to, co wydałaś na tę
idiotyczną wycieczkę! A co ze szkolą pielęgniarską? Zamiast dalej się kształcić,
będziesz teraz musiała iść do pracy. Co w ciebie wstąpiło?
Lynn wreszcie przestała ruszać szczękami i z trzaskiem odstawiła puszkę na
stół.
— Chcesz wiedzieć, dlaczego uciekłm, tak? Dlaczego chciałam wyjść za
bogatego faceta i wynieść się jak najdalej od ciebie i Kansas? — wykrzyknęła,
patrząc wyzywająco na siostrę. — Dobrze, powiem, ci. Uciekłam, bo nie chcę
skończyć tak jak ty. Nie chcę być nikim! Nie oszukujmy się, przecież ledwie
wiążemy koniec z końcem. Nawet gdybyśmy obie zaharowały się na śmierć, i
tak nie wystarczy na moje czesne. Popatrz na siebie, przecież masz dwadzieścia
pięć lat, a już wyglądasz o wiele starzej. Nie chcę być ciągle zagoniona i
męczona jak ty. Ty nawet nie masz własnego życia i...
- Lynn!
Sześć par oczu zwróciło się ku stojącemu w drzwiach Ransomowi. Na moment
zapadła cisza.
— Słucham — odezwała się wreszcie dziewczyna, aczkolwiek mniej
wojowniczym tonem.
Na ustach mężczyzny pojawił się uśmiech, lecz oczy pozostały poważne. Sara
wyczuła, że w ostatniej chwili powstrzymał się od reprymendy.
— Słuchajcie, dzieciaki, deszcz przestał padać — wrócił do swojego dawnego
swobodnego tonu.
— Może byście tak zabrały Boo i Baby na spacer?
— Dobra, Rance — Lynn rzuciła ostre spojrzenie na siostrę, po czym zwróciła
się do Taga: — Dokąd pójdziemy?
— Na plażę. Wezmę swoją czapkę klubową, może pojawi się ten delfin, o
którym ci mówiłem, Potluck.
On uwielbia zabierać mi tę czapkę i płynąć z nią do Zatoki Morskiego Lwa. To
kawał drogi. Reny się trochę przelecą.
— Bosko — uśmiechnęła się promiennie Lynn.
— Dobrze, ale gdzie jest ta czapka? — zaniepokoił się Tag, pytająco zerkając na
ojca.
Ransom wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia, stary.
— Chyba ktoś nasadził ją na słój po landrynkach
— powiedziała Lynn. Oboje poderwali się i w podskokach wybiegli z kuchni.
Shepard odwrócił się i ruszył za nimi.
— Proszę sobie wziąć, na co ma pani ochotę. Ja mam coś do załatwienia —
rzucił wychodząc.
Sara z rozpaczą ogarnęła wzrokiem kuchenne po bojowisko. W co ta smarkula
ją wpakowała? To dom jak ze złego snu. Westchnęła ciężko i zakasawszy
rękawy zabrała się do porządków.
— Co pani robi? — zawołał głos z holu.
— Zmywam naczynia.
— Wykluczone!
- Nie będę jadła w takim chlewie!
Postać Rance”a wypełniła nagle ramę drzwi. Spojrzał na nią groźnie.
— Szanowna pani, nie mam zwyczaju tłumaczenia się wobec osób, które ledwo
znam. W każdym razie proszę przyjąć do wiadomości, że są powody, dla
których wybrałem taki, a nie inny styl życia. Będzie pani tutaj tylko tydzień,
proszę więc nie próbować niczego zmieniać. Jeśli ruszy pani choć jeden talerz,
będzie pani nocować na plaży.
— Tam przynajmniej jest czysto!
— Owszem, tylko w nocy temperatura spada prawie do zera — wycedził, z
trudem utrzymując nerwy na wodzy. - Ostrzegam panią po raz ostatni, proszę
zostawić moje sprawy i mój dom w spokoju.
Zamilkła, pokonana i upokorzona. Nigdy nie spotkała tak nieustępliwego
mężczyzny. Z drugiej strony nie mogła nie przyznać mu racji. To był jego dom i
mógł zamienić go w chlew, jeśli miał ochotę. Westchnęła i ciężko oparła się o
stół. Puszka z łososiem potoczyła się po blacie i z trzaskiem spadła na podłogę.
Sara zmełła w ustach soczyste przekleństwo.
Przez całe popołudnie jak ognia unikała Ransoma Sheparda. Widziała tylko, jak
wrócił do domu czerwonym jeepem, załadowanym pakunkami. Tag po wiedział,
ż
e przywiózł zapasy żywności, pozostawione przez samolot, a także paliwo do
generatora i pocztę.
Było już około piątej, kiedy zdecydowała się pójść na spacer. Niebo
zachmurzyło się znów, a nad morzem kłębiły się gęste pasma mgły. Sara
ciaśniej otuliła się puchową kurtką, którą wzięła ze sterty ciuchów w holu.
Pomimo zimna z niechęcią spoglądała ku domowi. Nie miała ochoty znów
widzieć tego irytującego faceta.
— Hej!
Aż podskoczyła, kiedy tuż obok wyłonił się niepożądany obiekt.
— Wszystko w porządku? — zapytał Ransom towarzyskim tonem, jak gdyby
nigdy się nie kłócili.
On pyta, czy wszystko w porządku! Śmieszne. Wzruszyła ramionami i
wepchnęła ręce w kieszenie.
— Czy jest pan pewien, że nie ma innego sposobu wydostania się z wyspy? —
zapytała, zwracając spojrzenie ku morzu.
— Myślałem o tym przez całe popołudnie. Niestety, znów mamy awarię w
naszej stacji łączności satelitarnej, co oznacza, że nie będą działały telefony,
dopóki nie sprowadzimy części. A będziemy mogli je zamówić dopiero w środę,
kiedy przyleci stary Krukoff. I tak kółko się zamyka.
— Cudownie mruknęła.
— Szkoda, że łódź ratunkowa nie wchodzi w grę
— stwierdził.
Sara natychmiast nadstawiła uszu.
— Co mam przez to rozumieć? — zapytała gorączkowo. — Na pewno mogłaby
zabrać nas na Świętego Pawia. Przecież to tylko czterdzieści mil.
Poważnie pokręcił głową, jakby rozumiał jej rozterkę.
— Proszę nie zapominać, że to jest łódź ratunkowa. Co by było, gdyby ktoś
potrzebował jej właśnie wtedy, kiedy przewoziłaby was? Wie pani, jak to jest,
kiedy łódź rybacka zaczyna tonąć, a ludzie unoszą się na wodzie w kamizelkach
i powoli zamarzają?
— Och... Jak często to się zdarza?
— Na szczęście niezbyt często.
— W takim razie — złożyła błagalnie ręce — czy nie mógłby pan tego
załatwić?
— Widzę, że lubi pani ryzyko, ale nie można narażać innych. Zresztą łódź jest
nieco za stara, by płynąć nią tak daleko — zwłaszcza w tej mgle.
Jednak Sara nie rezygnowała łatwo. Kolejna myśl natchnęła ją nową nadzieją.
— Dobrze, a gdyby tak wynająć łódź rybacką? Zapłaciłabym dobrze.
— Dla kogoś, kto pochodzi z Kansas, taka rzecz wydaje się prosta. Ale tu, droga
panno Eller, mamy tylko ośmiometrowe łodzie z maleńkimi sterówkami i
krótkofalówkami o niewielkim zasięgu. Nie ma oczywiście mowy o żadnym
radarze. Dlatego nawet stary wyga nie śmiałby zapuszczać się na nich daleko w
morze, choćby było gładkie jak lustro. One służą tylko do połowów
przybrzeżnych. Zresztą wy, ludzie z Kansas, gdzie ropa tryska z każdej dziury,
nie wiecie nawet, że tutaj każdy oszczędza paliwo, bo jest drogie. Choć
osobiście gotów byłbym za płacić za wynajem tej cholernej łódki, gdyby to
tylko było możliwe.
— My, ludzie z Kansas, też nie lubimy marnować paliwa — obruszyła się. — I
nie lubimy być pouczani.
— Dobrze, nie chciałem pani urazić. Rozumiem pani sytuację. Proszę mi
wierzyć, gdybym tylko mógł, natychmiast załatwiłbym jakiś transport —
powiedział poważnie.
— Wierzę — przytaknęła z nieszczęśliwą miną.
— Może w takim razie zawrzemy rozejm — za proponował, wyciągając ku niej
rękę.
Zaskoczona, po chwili wahania wsunęła dłoń między jego palce. Zdumiało ją,
jak ciepła jest jego ręka. Szybko wyrwała swoją z uścisku, jakby stał się nazbyt
intymny.
— Przepraszam za... no wie pan, za wszystko. Nie powinnam się wtrącać w
pana życie — wykrztusiła.
Przyglądał się jej uważnie, w milczeniu. Intuicyjnie wyczuła, że jego niechęć
topnieje. Szybko dostrzegła okazję do zawarcia kompromisu, przynajmniej w
pewnych sprawach.
— Czy nie uważa pan jednak, że można by jeden dzień poświęcić na porządki?
— zapytała ostrożnie.
— Wie pan, lepiej by się nam mieszkało, a dzieciom przydałaby się lekcja
odpowiedzialności.
— A czy pani nie uważa, że można mieć zupełnie inne podejście do
wychowania? Ja na przykład stosuję odwrotną taktykę: niczego nie zabraniam i
czekam, by wszystko obrzydło tym dzieciakom tak, że sanie poczują się
zmuszone do odpowiedzialności.
— Tak, ale im bynajmniej nic nie obrzydło. To tylko kolejna prowokacja z pana
strony — prychnęła.
- Czyżby? — kpiąco uniósł brew, a potem uśmiechnął się niespodziewanie.
Panno Elier, a co się stało z pani włosami? Kiedy się poznaliśmy, nie miała pani
tylu loczków. Czy to zbawienny wpływ wilgotnego klimatu? — zagadnął
miękko.
- O co chodzi? — spytała nieufnie. — Są zbyt rozczochrane jak na pański gust?
— Przyznaję, są wspaniale rozczochrane — zachichotał.
- Humor panu dziś dopisuje, prawda?
— Niezupełnie, ale pani włosy bardzo mi się podobają.
Odwrócił się i odszedł, zostawiając Sarę kompletnie zaskoczoną i poirytowaną.
Ujęła palcami rude pasmo, naciągnęła je, a potem puściła. Opadło jej na czoło,
skręcone jak sprężynka. I to mu się podoba? — pomyślała z niedowierzaniem.
Bzdura, pewnie chciał ze mnie zakpić. Nigdy nie mówi serio. I nic go nie
obchodzi. Co za bufon!
Szkoda tylko, że taki przystojny, skonstatowała po chwili, patrząc na oddalającą
się wysoką postać mężczyzny w skórzanej lotniczej kurtce.
ROZDZIAŁ TRZECI
Minęła dziesiąta wieczór, lecz na dworze było jasno i nic nie zapowiadało
nadejścia zmroku. Po powrocie ze spaceru, Sara oczyściła sobie kawałek
miejsca na kanapie i przez kilka godzin z nudów wertowała stare magazyny.
Nagle jakiś dźwięk za kłócił ciszę domu. Uniosła głowę i zobaczyła Ransoma,
wchodzącego z lampami naftowymi.
— Spodziewa się pan wyłączenia prądu? — zapytała z uśmiechem.
— Owszem odparł z lekkim rozbawieniem. — Zawsze o dziesiątej wyłączam
generator, żeby zaoszczędzić paliwo. Zwykle kładziemy się spać o dziesiątej,
choć słońce zachodzi dopiero po północy — wyjaśnił.
— Za to wschodzi już o czwartej.
— W Kansas pracuję na dwie zmiany. Muszę obsłużyć tłumy w czasie lunchu, a
potem, wieczorem, jeszcze większe tłumy w barze. Kończę dopiero o drugiej
nad ranem, więc obawiam się, że nie zasnę o tej porze - wyznała Sara.
— Na pewno pani zaśnie. Jesteśmy w strefie czasowej Morza Beringa —
wyjaśnił żartobliwie. — W Kansas mija właśnie pierwsza w nocy.
Jakby na potwierdzenie jego słów Sara ziewnęła szeroko. Roześmiał się i
wręczył jej lampę.
— Proszę, przyda się w nocy, jeśli będzie pani chciała wstać. Kiedy się zasunie
story, w domu będzie całkiem ciemno, mimo że na dworze jest jasno.
Wstała przeciągając się leniwie. Ogień na kominku już wygasał. Nadal nie było
ś
ladu Taga i Lynn. Zaczęła się niepokoić.
— Gdzie te dzieciaki? — mruknęła.
— Pewnie u doktora Stepetina. On ma telewizor.
— I nie wyłącza na noc generatora?
— Pozostałe domy na wyspie korzystają ze wspólnego agregatu, który chodzi
przez całą dobę.
— Nie wie pan, kiedy one wrócą?
— Kiedy zechcą.
Przez moment miała ochotę wdać się ponownie w dyskusję na tematy
wychowawcze, lecz po namyśle zrezygnowała. Poczuła, że ogarnia ją
zmęczenie.
— Wobec tego chyba pójdę spać — powiedziała, znów ziewając. Ransom dał
jej znak, by szła za nim.
Drzwi obok kuchni prowadziły do części sypialnej domu. Znajdowała się tam
łazienka, duży pokój Ransoma i dwa inne, mniejsze pokoje. Wskazał Sarze
jeden z nich.
— Tu śpi Lynn. Będę musiał panią do niej do kwaterować, bo robi się ciasno.
— W porządku, jakoś sobie poradzę.
— A ma pani w czym spać?
Takiego pytania się nie spodziewała. Niestety, wzięła tylko lekką koszulkę
bawełnianą. Nie przy puszczała, że przyjdzie jej spędzić tydzień pod kołem
polarnym. Nie miała jednak ochoty na dyskusje o bieliźnie nocnej.
— Coś się znajdzie — zbyła go.
— W nocy jest zimno, choć palimy w piecu węglowym. Dam pani coś —
powiedział i w swoim pokoju. Po chwili wrócił i podał jej wieszak z męską
flanelową koszulą, zabezpieczony dodatkowo folią. Sara ze zdumieniem
dostrzegła, że koszula była nieskazitelnie czysta i nienagannie od prasowana.
W końcu korytarza skrzypnęły drzwi i po chwili dobiegły ich głosy Taga i Lynn.
Ransom skinął jej głową.
— A zatem dobranoc. Miłych snów — powiedział i zniknął za drzwiami swojej
sypialni.
Sara poszła do pokoiku i czekając na siostrę przysiadła na skraju jednej z
bliźniaczych kozetek. Lóżko było wprawdzie zaścielone, ale zawalały je
wszechobecne sterty pism i części ubrania. Na drugim, nie zasłanym, panował
bałagan nie do opisania. Najwidoczniej spała tam Lynn.
Młodsza siostra wpadła do pokoju i natychmiast przysiadła się do Sary,
szepcząc konspiracyjnie:
— Stara, nie mogłam nic powiedzieć przy Tagu, ale myślę, że z jego ojcem jest
coś nie tak.
— Jak to?
— Naprawdę! — Lynn jeszcze bardziej ściszyła głos, jakby zamierzała wyjawić
ogromną tajemnicę. — Jak nie wierzysz, to zobacz, jak wygląda jego garderoba.
— Boże, a co tam jest? — wyobraźnia Sary zaczęła pracować intensywnie,
podsuwając jej obraz wiszących rzędem pejczy i łańcuchów.
— Porządek — siostra dramatycznie zawiesiła głos, czekając na efekt.
Rzeczywiście, Sara popatrzyła na nią w osłupieniu.
— Mówisz, że w jego szafie jest porządek?
— Tak, wszystkie rzeczy są czyste i wiszą równiutko. No mówię ci, to wygląda
jak... na zdjęciach w tych magazynach o urządzaniu wnętrz.
— I na tej podstawie uważasz, że Rance ma nie po kolei w głowie?
— Owszem, bo reszta jego pokoju wygląda tak samo jak cały dom. Przyznasz,
ż
e jest coś dziwnego w facecie, który bałagani w domu, a w szafie ma idealny
porządek, nie?
Sara zerknęła na leżącą na poduszce koszulę, zapakowaną w folię.
— Fakt — przyznała. — Umiłowanie porządku nie jest na ogół uważane za
oznakę zaburzeń umysłowych, ale jeśli ogranicza się wyłącznie do garderoby,
rzeczywiście daje do myślenia. Ale nie trzeba zaraz wpadać w panikę. Jakoś nie
słyszałam o paranoiku-mordercy, którego ulubionym zajęciem jest
porządkowanie własnych ubrań.
Najwyraźniej nie przekonała siostry, gdyż ta uśmiechnęła się sceptycznie.
— Okay, skoro tak uważasz. Chciałam tylko, że byś wiedziała, co jest grane.
— Dzięki za ostrzeżenie. Zobacz, co mi dał do spania. — Sara uniosła wieszak,
pokazując siostrze koszulę Rance”a. — Czy myślisz, że ten pedant-morderca
nalał trucizny do żelazka z nawilżaczem i ślicznie wyprasował dla mnie
koszulkę, żebym nad ranem skonała w piekielnych mękach, gdy jad
przedostanie się przez skórę? — zapytała z udaną zgrozą.
Lynn wywróciła oczami.
— Ale masz pomysły, siostrzyczko.
— Jestem po prostu zmęczona i gadam od rzeczy. Czy byłabyś łaskawa zgarnąć
z mojego łóżka te graty, żebym wreszcie mogła się położyć?
Lynn teatralnie jęknęła i wprawnym ruchem zrzuciła na podłogę kilka starych
gazet, butów nie do pary, majtek i dżinsów.
- Zadowolona? — prychnęła, wyzywająco patrząc na siostrę.
Sara przymknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Nie miała ochoty na nowe
kłótnie.
— Powiedzmy, że jestem zadowolona, bo widzę, że humor ci dopisuje —
odparła spokojnie.
Lynn miała minę zaskoczonej. Najwidoczniej spodziewała się bury. Wyraźnie
odprężona, rzuciła się na swój barłóg i nieomal z sympatią spojrzała na siostrę.
— Wiesz, już mnie nawet tak nie odrzuca na twój widok, siostrzyczko —
wyznała z rozbrajającą szczerością i zaczęła się szykować do spania.
Sara pokręciła głową z uśmiechem. Nie czuła już złości. Sięgnęła po koszulę
Rance”a, która po włożeniu sięgała jej do kolan. Rękawy zwisały jak skrzydła.
Zobaczywszy, że siostra zagrzebała się pod kołdrą, potarła policzek miękką
flanelą, wdychając czysty zapach, zmieszany z lekką wonią dobrej wody
kolońskiej. Jej myśli znów wypełnił obraz przystojnej męskiej twarzy.
Zirytowana pokręciła głową. Skąd się wzięły te romantyczne porywy?
— Co będziemy robić jutro? — dobiegł ją nie spodziewanie głos Lynn.
— Jeżeli o mnie chodzi, mam zamiar zrobić pranie — odparła zaciągając
ciężkie story. W pokoju momentalnie zrobiło się ciemno.
— Niegłupia myśl! Prawie już nie mam w czym chodzić.
Jej ton rozzłościł Sarę. Ta smarkula za dużo sobie pozwala!
— Poddam ci jeszcze jedną niegłupią myśl, moja ty dorosła Zosiu Samosiu —
powiedziała chłodno — Sama upierz swoje rzeczy.
— Jezu, co za piła — jęknęła Lynn. - W tym cholernym domu nikt dla nikogo
nie chce nic zrobić.
— Cóż, chciałaś prawdziwego życia, to je masz
— odparła Sara bezlitośnie. I nagle z przerażeniem uświadomiła sobie, że
stosuje metody wychowawcze zalecane przez Ransoma Sheparda. Mało tego, na
wet przemawia podobnym tonem! Co za ironia...
Zasypiając zastanawiała się jeszcze, czy w szaleństwie tego człowieka
rzeczywiście jest jakaś metoda.
Rance mówił prawdę. Świt nad Morzem Beringa wstawał bardzo wcześnie.
Ostry promień słońca przenikał przez szparę między zasłonami i świecił jej
prosto w twarz. Nieprzytomnie spojrzała na zegarek i stwierdziła, śe jest wpół
do piątej. Po chwili zastanowienia doszła jednak do wniosku, że w Kansas jest
wpół do ósmej — czyli pora, którą można uznać za całkiem normalną.
Ziewając wstała z łóżka, wyjęła z torby przybory toaletowe i wyszła na korytarz.
Niestety, łazienka była zamknięta. Zawahała się. Zapewne ktoś jest w środku.
Już miała zapukać, kiedy nagle otworzyły się drzwi i stanęła twarzą w twarz z
Ransomem, ubranym tylko w krótki szlafrok. Odruchowo wzrok Sary
powędrował ku kształtnym, muskularnym nogom. Nie zdawała sobie dotychczas
sprawy, iż męskie łydki mogą być tak pociągające.
— Dzień dobry. Nie spodziewałem się pani o takiej porze — powitał ją kpiąco.
Ukradkiem przyjrzała się jego twarzy. Ciemne kędziory mokrych włosów wiły
się na czole, szare oczy błyszczały, a ironicznie rozchylone wargi ukazywały
białe zęby.
Sara ziewnęła.
Chyba jest pani z gatunku tych, których dopiero poranna kawa stawia na nogi —
zauważył.
Oczywiście, miał rację. Przytaknęła w milczeniu.
Widzę, że koszula pasuje — kontynuował z lekka ironicznym tonem.
— Jeśli chce pan powiedzieć, że rano wyglądam jak czarownica, to proszę się
nie krępować — prychnę
Tym razem uśmiechnął się zupełnie szczerze.
- Dobrze już, dobrze, nie będę pani męczył, zanim nie wypije pani kawy. A co
do koszuli, to żartowałem. Jest nieco za duża.
Ceremonialnie odstąpił w bok i zapraszającym gestem otworzył przed nią drzwi
łazienki.
— Proszę wybaczyć mój brak taktu, panno Eller. Od tej pory jestem do pani
usług. Czy życzy sobie pani, bym przygotował kawę? — zapytał uprzejmie.
— Tak, poproszę — odparła odruchowo, lecz w tej samej sekundzie
zmarszczyła brwi. Było coś podejrzanego w jego tonie. Czyżby kpina? No
jasne! Dlaczego nie miałby sobie użyć? Przecież w tej za wielkiej koszuli, bosa,
ze strzechą na głowie musi wyglądać jak strach na wróble. — To oczywiście był
ż
art, prawda — skrzywiła się. — Przecież nie zasługuję na taki zaszczyt.
— Chętnie podałbym pani kawę, ale muszę przestrzegać reguł. Co by
powiedziały dzieci, gdybym zaczął panią faworyzować?
Boże, co też tkwi w tym człowieku — zastanawiała się gorączkowo. Jakie gry z
nią uprawia? Czy można uwierzyć w choć jedno jego słowo czy gest? Czuła, że
jego strategia ma ukryty cel, że ten mężczyzna albo świadomie dąży do tego, by
go znienawidziła, albo... żeby znalazła się w jego łóżku. 0, nie, na to ostatnie
nigdy się nie zgodzi.
— Na pocieszenie mogę pani powiedzieć — odezwał się, wyrywając ją z
zamyślenia — że jest pani najbardziej uroczą rudą czarownicą, jaką znam.
W pierwszym odruchu uznała ten pokrętny komplement za prawdziwy i przejął
ją miły dreszcz. W następnej sekundzie stwierdziła trzeźwo, że zaspa na,
rozczochrana kobieta w męskiej koszuli nie może wyglądać pociągająco. Z
niesmakiem pomyślała, że dała się nabrać jak naiwna nastolatka.
— Najlepiej będzie, jeśli sama zrobię sobie kawę, taką, jaką lubię — mruknęła
wrogo.
— Naprawdę myśli pani, że nie potrafiłbym pani zadowolić? — pytająco uniósł
brwi.
— Nie myślę, wiem. Nie zniosłabym, gdyby w mojej filiżance pływała brudna
skarpeta — od parowała.
Ransom parsknął śmiechem.
— Poddaję się, panno Elier. Puszka z kawą jest na półce, nad ekspresem. Mam
nadzieję, że zostanę poczęstowany próbką pani boskiego napoju.
— Nie zrobię panu kawy. Przepisy nie pozwalają
— uśmiechnęła się słodko.
— Przestrzega pani wszystkich reguł, czy tylko tych, które pani odpowiadają?
— zapytał z niespodziewaną napastliwością.
— Ja... o co panu chodzi?
— O nic, nieważne — uciął, lecz nie spuszczał z niej wzroku.
Nie mogła znieść jego badawczego, nieruchomego spojrzenia. Rzuciła się w
pośpiechu do łazienki i zamknęła mu drzwi przed nosem, z trudem po
wstrzymując się, by nie trzasnąć nimi demonstracyjnie. Zaraz jednak poczuła
przemożną chęć, by zadać jedno jedyne pytanie. Pytanie, które dręczyło ją,
ilekroć czuła na sobie spojrzenie Ransoma. Zirytowana wychyliła głowę na
korytarz.
— Niech mi pan powie, panie Shepard, czy to mnie pan tak nienawidzi, czy
kobiet w ogóle? — zawołała wyzywająco.
Mężczyzna odwrócił się, jak ukłuty żądłem. Oczy mu zabłysły i już miał coś
odpowiedzieć, kiedy nagle zmienił zamiar. Demonstracyjnie wzruszył ramiona
mi i szybko zniknął w pokoju, zamykając za sobą drzwi zdecydowanym
ruchem, jakby chciał uciąć wszelką dyskusję.
Sara z irytacją przygryzła wargę. Ransom Shepard zaczynał przyjmować
denerwującą taktykę wycofywania się.
Ransom wyszedł wcześnie, by obserwować ptaki. Mówił coś o interesującej
technice budowania gniazd przez czerwononogą odmianę mewy trzypalcowej,
lecz niewiele to Sarze wyjaśniało. Równie dobrze mógł robić coś zupełnie
innego i zniknąć na parę godzin albo na pół dnia. Postanowiła wziąć się za
pranie. Zbierając swoje brudne ubrania odkryła, że Lynn bezczelnie zabrała
niektóre z jej rzeczy.
Kiedy wyjęła z suszarki ostatnią sztukę, z zadowoleniem stwierdziła, że
wreszcie może pozbyć się koszuli Rance”a. Szybko włożyła dżinsy i bluzę o
jaśminowym odcieniu, po czym ruszyła do kuchni. Lynn z Tagiem otwierali
właśnie kolejną puszkę.
— Nie wiedziałam, że tak lubisz łososia — zwróciła się do siostry.
Lynn zachichotała, nie przerywając uczty.
— No, jest zupełnie niezły.
— Niezły? — oburzył się Tag. — Śmiesz powiedzieć o łososiu mojego taty, że
jest zaledwie niezły?
Lynn ze śmiechem chwyciła pustą puszkę i uniosła ją w górę, oblizując się
demonstracyjnie.
— Lepszy niż wszystkie lody świata jest łosoś, którego puszkuje twój tata! —
zaśpiewała, parodiując slogan reklamowy. — Smaczniejszy niż tuńczyk, a
kosztuje nie więcej niż mercedes — dodała zachęcająco.
— Świntucho, jak możesz kpić z hasła mojego tatusia! Przecież ono jest piękne:
‚„Łosoś z Morza Beringa, władca Północnych Mórz” — wygłosił z dumą.
Sara słuchała tego wszystkiego z rosnącym zdumieniem.
— O czym wy mówicie? — zapytała wreszcie, gdy przestali chichotać.
— O firmie mojego ojca — wyjaśnił Tag. — Należą do niej wszystkie
przetwórnie nad Morzem Beringa.
— To niemożliwe — wyjąkała, odruchowo ogarniając wzrokiem śmietnik, w
jakim mieszkał ten łososiowy potentat.
— Możliwe, możliwe — zapewniła ją Lynn, wyciągając czerwonawy płat z
nowo otwartej puszki i pakując go sobie wprost do ust. — Mają cztery ogromne
fabryki konserw, a biura tej grubej ryby znajdują się w Anchorage —
poinformowała.
Sara pytająco spojrzała na Taga. Potwierdził skinieniem głowy, nie przerywając
jedzenia.
— To dlaczego mieszkacie tutaj?
— Coś ty, to tylko domek letni — roześmiała się Lynn.
— Wiesz, mama ojca była Aleutką. Ja sam jestem w jednej czwartej Aleutem —
oznajmił z dumą chłopak. — To jest nasz dom rodzinny. Babcia Leatha wyszła
za Kellera Sheparda, który miał łososiowy biznes. Po jej śmierci tata, mama i ja
zaczęliśmy tu przyjeżdżać na letnie wakacje. Tata zajął się obserwacją ptaków,
tak jak robiła to babcia. Do śmierci mamy spędzaliśmy tu zawsze czerwiec. A
teraz jestem tu po raz pierwszy od pięciu lat — powiedział w zamyśleniu. -
Ojciec ma mnóstwo roboty w swojej firmie, ale tego lata wreszcie zabrał mnie z
tej cholernej szkoły i przyjechaliśmy na wyspę.
— Kiedy umarła twoja mama, Tag? — Sara wahała się, czy zadać to pytanie,
lecz ciekawość wzięła górę.
Cień smutku pojawił się na twarzy chłopca.
- Kiedy miałem dziewięć lat, w wypadku samo chodowym.
Sara przygryzła wargi, patrząc na nagle spoważniałą minę Lynn. Ich rodzice
również zginęli w wypadku samochodowym. Teraz pojęła, skąd wzięła się tak
głęboka przyjaźń między młodymi.
— Do jakiej szkoły chodzisz — zapytała, pragnąc zmienić temat.
Tag skrzywił się z głębokim niesmakiem.
— Do Prywatnego Więzienia dla Chłopców w Seattle — oznajmił.
— Więzienia? Chyba jesteś jeszcze za miody, żeby coś przeskrobać.
— Niektórzy nazywają tę budę Akademią Kirkwooda, ale dla mnie to jest
więzienie. Sama byś tak mówiła, gdybyś musiała tam siedzieć przez okrągły
rok. Tata nie chce mnie nawet zabierać do domu na święta, ani...
— Nie sądzę, by naszego gościa interesowały rodzinne historie, Taggart —
rozległ się nagle od drzwi stanowczy głos. Sara odwróciła się i zobaczyła
Ransoma. Twarz miał surową, a minę niezadowoloną, lecz pomyślała
mimochodem, że nawet ze złością jest mu do twarzy. Niebieski kolor grubego
ż
eglarskiego swetra podkreślał szarość oczu i łagodził ich wyraz.
Przez moment panowało niezręczne milczenie. Wreszcie Shepard zdjął z piersi
lornetkę i odłożył wraz z trzymanym w ręku notesem na stół. Kiedy się odezwał,
znów mówił dawnym, swobodnym tonem.
— Na dworze jest ponad dziesięć stopni i świeci słońce. Szkoda siedzieć w
domu, lepiej iść na spacer.
— Może weźmiemy wałówkę i zrobimy sobie piknik — ochoczo
zaproponowała Lynn.
— Fajno, mam otwieracz, a ty bierz puszki.
Po chwili już ich nie było. Ransom i Sara stali, przyglądając się sobie.
— Tag powiedział mi, że jesteś królem łososi z Morza Beringa — zagadnęła,
kiedy milczenie stało się nieznośne.
Lynn i Tag zapomnieli zamknąć drzwi na werandę i chłodny powiew wdarł się
do środka. Sara wciągnęła głęboki łyk orzeźwiającego, słonego powietrza.
Ransom trwał w obojętnym milczeniu i po czuła, że lada chwila puszczą jej
nerwy.
— Zresztą nieważne. Nie powinnam się wtrącać
— mruknęła odwracając wzrok.
Już miała wyjść z kuchni, kiedy zatrzymał ją dźwięk jego głosu.
— To nie jest żadna tajemnica — powiedział z kpiącym uśmieszkiem,
obserwując jej zmieszanie. — I nic specjalnie interesującego, panno Elier —
dodał i minął ją, zmierzając ku wyjściu. Przez moment poczuła jego intrygujący
zapach, zmieszany z wonią wiatru i morza.
Podeszła do stołu, wzięła pustą puszkę i zaczęła obracać ją w palcach. Dobrze
mała tę złotoczerwoną nalepkę. Łosoś z Morza Beringa był najlepszy i
najdroższy na rynku. Jadała go w Kansas, choć nieczęsto. Boże, ile zer musi
mieć konto Sheparda!
„Nic specjalnie interesującego, panno Eller”. Jak że się mylił... Był zagadką,
którą bezskutecznie usiłowała rozwiązać. i, co gorsza, pociągał ją coraz bardziej,
nawet jeśli chował się za swoją maską obojętności, czy też zachowywał się z
denerwującą swobodą.
Sara nigdy nie umiała zachowywać się „na luzie”
— a może nigdy nie miała okazji, by się odprężyć. Swobodny styl życia
uważała niemal za zbrodnię. I oto nagle zaczęło jej się to podobać. Czy może
raczej mężczyzna, który demonstrował ten styl? Przygryzła wargę w
zamyśleniu. Coś tu się nie zgadza. Czy tak liberalny ojciec posłałby swego syna
do prywatnej szkoły z internatem? Jaki więc jest Ransom Shepard?
W zamyśleniu zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że wyszła z kuchni i
odruchowo podąża w stronę pokoju Ransoma, jakby tam spodziewała się
znaleźć klucz do tajemnicy. Ochłonęła i szybko wycofała się do salonu.
Zauważyła tam jedną ze swoich bluzek, niedbale rzuconą na najwyższą półkę
starej, dębowej serwantki. Drzwiczki były otwarte. Pomstując na Lynn, wzięła
bluzkę i machinalnie przebiegła wzrokiem głębokie, szklane półki. Stały tam
zakurzone bibelociki i przeróżne pamiątki. Dostrzegła wśród nich oprawną w
ramki fotografię młodej kobiety. Bez namysłu sięgnęła po nią i podeszła do
okna, by lepiej się jej przyjrzeć.
Kobieta była mniej więcej w jej wieku, lecz sądząc po fryzurze, zdjęcie musiało
być zrobione dawniej. Miała kasztanowate włosy, niebieskie oczy, wyraziste
usta i owalną twarz. Nie była pięknością, lecz w jej rysach było coś
intrygującego i ujmującego zarazem. Sara domyśliła się, że trzyma w ręku
fotografię zmarłej żony Sheparda. Patrząc na nią doznała osobliwego uczucia
niechęci. Uznała jednak, że nie może to być zazdrość. Jakie w końcu miało dla
niej znaczenie to, że tylko ta kobieta potrafiła przełamać niewidzialną barierę,
którą Ransom odgrodził się od miłości. Nawet od miłości do syna...
A może właśnie utrata żony kazała mu wznieść ów nieprzekraczalny mur?
— Co pani tu robi?
Ostry męski glos tak ją przestraszył, że upuściła fotografię. Szkło rozprysnęło
się z trzaskiem. Sara rzuciła się na kolana, by zbierać odłamki.
— Proszę stąd wyjść! — rozkazał, podnosząc ją za ramię. — Sam to zrobię.
— Ja... przepraszam bardzo. Ja odkupię... —jąkała się czując, że rumieniec
wstydu pali jej policzki.
— Nieważne — mruknął zajęty usuwaniem resztek szkła z ramki. Z bijącym
sercem dostrzegła, że przez ułamek sekundy popatrzył na nią, lecz nie potrafiła
odczytać tego spojrzenia pod zasłoną ciemnych, gęstych rzęs.
Nim zdążyła coś odpowiedzieć, szybko wyszedł z salonu. Widziała, jak zmierza
korytarzem do swojego pokoju, tuląc do piersi bezcenną pamiątkę, by umieścić
ją w bezpiecznym zaciszu.
Sara drżącą ręką sięgnęła po swoją bluzkę i przysięgła sobie, że przez pozostałe
sześć dni będzie się trzymała jak najdalej od Ransoma Sheparda i jego spraw.
Wiedziała również, że będzie to sześć najtrudniejszych dni w jej życiu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Sara brnęła z wysiłkiem po plaży chłostanej bryzgami piany. Wiatr napierał na
nią jak ruchoma ściana. Teraz zrozumiała, o co chodziło Tagowi, kiedy mówił,
ż
e Wyspy Pribyliowa nazywane są „kolebką wiatrów”. A zawsze uważała, iż
najbardziej wieje w jej rodzinnym Kansas! Nic dziwnego, że na wysepce nie
było w stanie wyrosnąć nic wyższego niż krzewy mocno wczepione korzeniami
w skałę, mchy oraz arktyczne dzikie kwiaty. śadne inne rośliny nie
wytrzymałyby naporu porywistych wichrów, stale przetaczających się przez
niskie, po fałdowane wzgórza.
Ciaśniej otuliwszy się kurtką zaczęła wchodzić na skaliste zbocze prowadzące
ku domowi. Wzdrygnęła się na myśl, że Shepard wyszedł rano obserwować
ptaki ubrany tylko w sweter. Znów pojawiła się jej przed oczami wysoka męska
sylwetka. Szybko prze biegła myślami trzy dni pobytu w domu tego człowieka i
ogarnęło ją dziwne, niewytłumaczalne przygnębienie. Ransom zachowywał się
swobodnie, żartował z młodymi i często się śmiał. A jednak Sara pochwyciła
kilka razy dziwny, smutny wzrok, jakim wpatrywał się w Taga, kiedy myślał, że
nikt go nie widzi. To ją dręczyło. Co zaszło między ojcem a synem?
Równie dziwnie reagował na nią. Kiedy pojawiała się w polu jego widzenia,
natychmiast stawał się napięty i czujny. Z przykrością doszła do wniosku, że
Ransom nie tylko nie ma ochoty na bardziej przyjacielskie stosunki, ale
wyraźnie jej nie lubi.
Nagle kątem oka pochwyciła jakiś ruch. Od wróciła się i zobaczyła obcego
mężczyznę, nad- chodzącego w kierunku domu. Kiedy się zbliżył, dostrzegła
rozwiewające się poły prochowca, od słaniające elegancki garnitur. Szedł
wymachując teczką-dyplomatką, a drugą ręką bezskutecznie usiłował
przytrzymać szarpany wiatrem krawat. Sara ze zdumieniem pokręciła głową.
Pierwszy raz widziała na tej wyspie mężczyznę w płaszczu i garniturze.
Ów dziwny człowiek dostrzegł Sarę i skręcił w jej stronę. Oceniła, że nie
wygląda na mordercę ani maniaka seksualnego. Przeciwnie, miał całkiem miłą
powierzchowność. Wiatr zwiewał mu z czoła modnie obcięte, kasztanowate
włosy, odsłaniając lekko łysiejące zakola. Mógł mieć najwyżej trzydzieści pięć
lat. Okrągłe okularki, fryzura i strój nadawały mu wygląd klasycznego młodego
menedżera, robiącego karierę na Wall Street bądź na Madison Ayenue. Tu, na
dalekiej arktycznej wysepce, wyglądał zgoła egzotycznie.
— Witam! — zawołał machając do niej. — Szukam Ransoma Sheparda. Czy
pani jest może jego sąsiadką?
— Nie, jestem... uhm... gościem Ransoma.
Przybysz ze zdziwieniem uniósł brwi, a potem uśmiechnął się dziwnie, lecz nie
kpiąco. Pomyślała zaskoczona, że uśmiech ten wyraża raczej zadowolenie.
— Izaak Dorfman, jestem prawnikiem Sheparda — przedstawił się.
— Sara Elier z Kansas — wyciągnęła rękę na powitanie. — Sheparda nie ma w
domu. Poszedł obserwować ptaki i...
— Cholera, mam bardzo mało czasu — przerwał jej, nerwowo zerkając na zloty
zegarek. — Gdyby pani mogła mi chociaż pokazać, w którą stronę...
— Dorfman! — rozległ się daleki okrzyk. — Wszystkiego bym się spodziewał,
tylko nie widoku twojej paskudnej gęby.
Oboje odwrócili się jak na komendę i dostrzegli zmierzającego ku nim
Ransoma, uśmiechającego się radośnie. Sara boleśnie przygryzła wargi. Po raz
pierwszy widziała, jak wygląda uśmiech, który ten człowiek rezerwuje dla
bliskich przyjaciół. Musiała przyznać, że było mu z nim bardzo do twarzy.
Izaak serdecznie uścisnął dłoń Ransoma.
— Wiesz, stary, za każdym razem, kiedy widzę cię z tą lornetką i notesem,
trudno m uwierzyć, że facet, który na posiedzeniach zarządu atakuje zajadle jak
bulterier, w wolnym czasie liczy sobie ptaszki. Notabene, jak miewają się
państwo Mewostwo i małe mewiątka?
Uśmiech Ransoma przygasi.
— Populacja zmniejszyła się w dwóch miejscach lęgowych, natomiast w
trzecim utrzymuje się na tym samym poziomie od pięciu lat.
— Cóż, stary, może wziąłbyś się lepiej za liczenie szybów naftowych. Tam
populacja wyraźnie się zwiększa — zaproponował Izaak.
— Dorf, jesteś straszny facet. Przypomnij mi później, że mam cię wylać —
prychnął Ransom. — Ale póki co, twój widok cholernie mnie cieszy.
Mężczyzna w garniturze zrobił komicznie zdumioną minę.
— Proszę, proszę, a już myślałem, że zrzucisz mnie do morza za to, że
przeszkadzam ci na tym odludziu, i do tego w sobotę.
— Tym razem masz szczęście, bo akurat cię potrzebuję — stwierdził Shepard,
znacząco mrugając do Sary. — Przyleciałeś samolotem służbowym?
— Tak. Wiesz, pomyślałem, że będzie szybciej niż na piechotę, a w dodatku
mniej zmoknę — wyjaśnił Dorfman z niezmąconą powagą, po czym znacząco
wskazał na swoją wypchaną teczkę. — Słuchaj, w końcu złapałem Walla i
ostatecznie uzgodniliśmy warunki. Wszystko jest w porządku, ale jeśli dzisiaj do
szóstej on nie będzie miał na biurku tych papierów z twoim podpisem, cała
sprawa weźmie w łeb.
— Dostaniemy całe jedenaście milionów?
Prawnik przytaknął z Nogą miną.
— Facet wił się, płakał i jęczał, ale nie popuściłem I w końcu musiał się
zgodzić.
Sara sądziła, że się przesłyszała. Jedenaście milionów dolarów, a Ransom tylko
się uśmiecha? Sama na taką wieść zemdlałaby z wrażenia. Boże, tego faceta nic
nie jest w stanie ruszyć!
To lubię — stwierdził Izaak, patrząc krytycznie na swojego szefa. — Ten dziki i
spontaniczny wrzask zachwytu, nie mówiąc już o dozgonnej wdzięczności. Ja tu
wysilam swój prawniczy móżdżek i wypruwam z siebie żyły, a mój szanowny
szef kwituje wszystko zdawkowym uśmieszkiem w stylu: „Jak miło znów cię
widzieć, stary”. Człowieku, obudź się, przecież zarobiliśmy jedenaście baniek!
— Cieszę się — rzucił nieobecnym tonem Ransom.
— Zaraz podpiszę te papiery. Mam też dla ciebie pasażerów do Anchorage —
dodał.
Izaakowi wyraźnie zrzedła mina.
— Pasażerów? — zapytał, z troską przyciskając do piersi teczkę, by nie porwał
jej wiatr.
Ransom pokazał gestem na Sarę, która już zaczęła się wycofywać ku domowi.
— Tak, zaraz się spakuję — wykrztusiła. — I gratuluję panu tego...
milionowego kontraktu.
Podziękował skinieniem głowy, lecz nie dostrzegła w jego twarzy śladu
satysfakcji. Odwróciła się i po maszerowała do domu.
— Nie spodziewałem się, że ten przystojny rudzie- lec będzie moją pasażerką.
Ona jest już pewnie zajęta, co? — dobiegło ją jeszcze pytanie Izaaka.
Słysząc to omal nie potknęła się z wrażenia, wywołanego nie tyle
komplementem Dorfmana, ile sugestią, iż łączy ją z Ransomem Shepardem
bliższa znajomość. Z pewnością był to kolejny żart jego dowcipnego
współpracownika...
Szybko pobiegła do domu. Na werandzie leżały ubłocone buty Lynn. Kiedy
schyliła się, by je pod nieść i oczyścić z błota, usłyszała głosy zbliżających się
powoli mężczyzn.
— Co ty mówisz? Narzeczona z ogłoszenia? — głoś no dziwił się Dorfman.
Najwidoczniej Ransom wy jaśniał mu przyczyny pobytu sióstr na wyspie. — Ile
ona ma lat?
— Szesnaście. I jeśli myślisz sobie teraz o tym, o czym sądzę, że myślisz, to
zwyczajnie cię zwolnię — zagroził Ransom.
— Ależ skądże znowu, mój umysł jest czysty jak nie zapisana tablica —
skwapliwie zastrzegł się Izaak.
— Jak rozumiem, drugim pasażerem będzie Tag. Ty i twoja młoda narzeczona
chcecie z pewnością mieć trochę spokoju — dodał z chytrą miną.
— Słowo daję Dorf, jesteś najzabawniejszym facetem z listy wyznaczonych do
zwolnienia”
— Okay — zaśmiał się prawnik. — Ale mówiąc poważnie, szefie, czy nie
uważasz, że kiedy po pięciu latach pustelniczego żywota sprowadzasz sobie
nagle słodką szesnastkę na narzeczoną, razem z jej, no, na oko
dwudziestopięcioletnią seksowną siostrą, to jest to wystrzałowy temat do
biurowych plotek?
Sara, skulona za deskami werandy, z wrażenia przycisnęła do piersi ubłocone
buty siostry i szybko przekradła się ku drzwiom, pragnąc nadal pozostać nie
zauważoną i nie uronić ani słowa z tej pas jonującej rozmowy.
— Nie będzie biurowych plotek, bo obie wyjadą
z tobą — głos Ransoma zadudnił na werandzie. — Ta
szesnastka, jak ją nazywasz, potrzebuje po prostu
paru mocnych klapsów, zaś jej starsza siostra...
— nagle zawiesił glos.
— Słucham, szefie, czego potrzebuje jej starsza siostra? — przymilnie zapytał
Izaak.
Sara, skulona za drzwiami, wstrzymała oddech. Ciekawe, co Ransom Shepard
uważa jej potrzeby?
— Ona chce jak najszybciej znaleźć się w domu
— dobiegła ją odpowiedź Rance”a, stłumiona pory wami wiatru.
— Jesteś pewien, że ona tego pragnie, czy tak tytko sobie wyobrażasz? —
dociekał Dorf, tym razem już całkiem poważnie. — Jeśli chcesz znać moją
opinię, to myślę, że najwyższy czas, by w twoim życiu pojawiło się coś miłego i
subtelnego. Wiem, wiem — niecierpliwił się, widząc przeczący gest Ransoma.
— Zaraz mi powiesz, że nie masz czasu, ale wierz mi, te miliony tak naprawdę
nic nie znaczą. Potrzeba ci kobiety, mój drogi. I nie próbuj zaprzeczać,
doskonale to wiem.
Słysząc, że podchodzą do drzwi, Sara w pośpiechu przeszła do holu. Zadbała
jednak o dogodną pozycję, aby móc podsłuchiwać dalej. Wiele by dala, żeby
widzieć wyraz twarzy Ransoma w momencie, gdy usłyszał słowa Izaaka. Czy
zamyślił się, czy też wzruszył obojętnie ramionami? I dlaczego w ogóle ją to
obchodzi?
Nagły odgłos otwieranych drzwi sprawił, że drgnęła nerwowo i cofnęła się w
głąb holu.
— Dorf, daj sobie z tym spokój. Muszę podpisać te papiery — dobiegi ją
zniecierpliwiony głos Rance”a.
Sara wycofała się na korytarz prowadzący do sypialni i stanęła za drzwiami,
nadal nasłuchując.
— Jezu, Rance, co tu się działo? W życiu nie widziałem u ciebie takiego... —
dobiegi ją podniesiony głos Izaaka, nagle ucięty gwałtownym warknięciem
Sheparda.
— Zamknij się łaskawie albo będę musiał...
— 0, Jezu, to już się robi nudne. Będziesz musiał mnie wylać — jęknął ze
zniecierpliwieniem Dorfman.
Nagle usłyszała stuk, jakby potknął się o coś.
— Rany boskie, a co to jest na tej kanapie? Jakaś zwierzyna? Szefie, ty chyba
upadłeś na głowę, jeśli hodujesz...
— To są renifery, miastowy chłopczyku. Czy dziesięć lat życia z dala od
Nowego Jorku niczego cię nie nauczyło?
— Renifery? — Izaak podrapał się z zakłopotaniem w głowę. — A, jasne! W
każdym porządnym domu musi być na kanapie para renów. Przy okazji pozwól,
ż
e spytam, gdzie trzymasz swoje słonie? Bo ja preferuję raczej nasłonecznioną...
— Słuchaj, otwórz wreszcie tę cholerną teczkę i zajmijmy się papierami -.
warknął Ransom, rozeźlony nie na żarty.
Sara nadstawiła uszu, po indiańsku wycofując się korytarzem w stronę swojego
pokoju, lecz najciekawsza część rozmowy już się skończyła. Ciekawe,
pomyślała, Izaakowi również wydały się dziwne porządki panujące w tym
domu. Zaczęła się zastanawiać, czy Ransom nie traktuje zbyt serio swojej
kontrowersyjnej taktyki wychowawczej. Zresztą na razie nie odnosi sukcesów,
stwierdziła z przekąsem, patrząc na zabłocone buty Lynn.
W pięć minut później zdołała już spakować swoje rzeczy i usiłowała poradzić
sobie z bałaganem siostry. W rozpaczy zaczęła wpychać, jak popadnie,
skłębione ubrania do walizki. Z trudem dopchnęła wieko i naciskając je
kolanami walczyła z opornym zamkiem.
— No i fajnie! Nareszcie mam szansę, żeby wyrwać się z tego piekielnego
domu — mamrotała do siebie zasapana z wysiłku.
— I nie zostałabym tutaj, nawet gdybyś mnie prosił i błagał na kolanach, nawet
za całe jedenaście milionów... — dyszała.
— Czy pani mówi do mnie, panno Elier?
Głowa odskoczyła jej do tyłu jak poruszona sprężyna. Ransom Shepard stał w
drzwiach, a na jego twarzy malował się nieodgadniony wyraz.
Sara rzuciła mu spłoszone spojrzenie i z bijącym sercem wyjąkała, że właśnie
próbowała sobie nucić pewną piosenkę w stylu country, która... — ... która
dotyczy proszenia i błagania - dokończył bezlitośnie.
Zapomniawszy o wstydzie, rzuciła mu gniewne spojrzenie.
— Mniejsza o to, czego dotyczy — mruknęła z powściąganą irytacją. — O co
panu chodzi?
- Och, przyszedłem tylko powiedzieć, ze Tag poszedł po Lynn — oznajmił,
krzyżując ręce na piersi.
— Zaraz tu będzie i pomoże pani w pakowaniu.
— Nie ma potrzeby, już sobie poradziłam — stwierdziła. - A swoją drogą
powinien pan zmienić zainteresowania i przerzucić się z podglądania ptaków na
podpatrywanie Bogu ducha winnych ludzi — dorzuciła zjadliwie.
— Czy ja również mogę udzielić pani rady? — za pytał, nie komentując jej
złośliwości. — Niech się pani nie poświęca dla Lynn. Ona i tak tego nie doceni.
— Czyżby, panie Wszystkowiedzący Psychologu?
— Sara zacisnęła z irytacją pięści. — Skoro pan wie lepiej, nie mamy o czym
rozmawiać. A teraz przepraszam, ale muszę iść do łazienki po swoje przybory.
Przez długą, denerwującą chwilę Ransom blokował drzwi, mierząc ją ciężkim,
badawczym spojrzeniem. Wreszcie bez słowa odwrócił się i odszedł.
Po kilku minutach Sara wyniosła walizki na korytarz. Już chciała wejść do
salonu, zawahała się jednak z ręką na klamce, słysząc rozmowę dwóch
mężczyzn.
— Wyjaśnij mi wreszcie, co się dzieje w tym domu — mówił właśnie Izaak. —
Sądząc po tym bałaganie i twoim podłym humorze dochodzę do wniosku, że
ktoś powinien puknąć się w swój zakuty łeb i zacząć myśleć.
Przez szparę w drzwiach dostrzegła, jak Shepard chwyta swego
współpracownika za klapy eleganckiej marynarki i ciągnie w odległy kąt salonu.
— Zapewniam cię, że wszystko jest• w porządku
— wycedził.
— Chyba żartujesz? — Izaak nie dal się zbyć. — Ty to nazywasz porządkiem?
Rance, przestań się wygłupiać i powiedz, co jest grane?
— Przecież wiesz, dlaczego tutaj jestem — westchnął Ransom. Cała jego
agresja nagle się ulotniła, ustępując miejsca nie ukrywanemu przygnębieniu.
— I staram się najlepiej, jak potrafię.
Izaak przyjacielskim gestem położył mu rękę na ramieniu.
— Wiem, że się starasz i wiem, jak ci jest ciężko od czasu, gdy twoja...
— Proszę, przestań, nie jestem w nastroju do wspomnień.
Izaak cofnął rękę, lecz minę miał wyraźnie zaintrygowaną.
— Stary, widzę, że ty w ogóle nie jesteś w nastroju do niczego. Powiedz, co cię
martwi, oprócz oczywiście Taga...
— Już jestem gotowa! — zawołała Sara, chwytając bagaże i wchodząc do
salonu. Dręczyła ją ciekawość, lecz uznała, że dalsze podsłuchiwanie byłoby nie
przyzwoite.
Ransom odwrócił się czujnie.
— Cicho się pani porusza, panno Elier. Nawet nie usłyszałem, jak pani
nadchodzi.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Izaak rzucił się ku niej i wyjął z rąk ciężką
walizkę. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
— Och, dziękuję, panie Dorfman.
— Proszę do mnie mówić Izaak... — zaczął rozpromieniony, lecz Ransom
bezceremonialnie wszedł mu w słowo.
— Dorf zabierze panią i Lynn do Anchorage. I pamiętaj — zwrócił się do
prawnika — masz wsadzić je do pierwszego samolotu do Kansas.
— Z przyjemnością — ucieszył się szczerze Dorfman.
— Chyba już na was czas — przypomniał chłodnym tonem Ransom.
— A gdzie Lynn? — zapytała Sara, z trudnością wytrzymując jego spojrzenie.
— Na dworze, razem z Tagiem. Nie. może się rozstać z Baby i Boo.
Wyszli przed dom. Młodzi żegnali się z wyraźnym żalem. Lynn westchnęła
ciężko i spojrzała na Ransoma.
— Rance, czy ja muszę jechać?
Sara wbrew własnej woli wpatrzyła się w jego profil. Usta, choć gniewnie
zaciśnięte, nasuwały jej nieodparcie myśl o pocałunku. Szybko odwróciła
wzrok. Czemu Shepard jest tak zdenerwowany? Przecież on także ma, co chciał,
nareszcie pozbywa się ich ze swojego domu...
— Nie możesz tu zostać, Lynn — odparł spokojnie.
— Masz swój dom i siostrę.
Lynn rzuciła Sarze niechętne spojrzenie.
— Ona mnie pilnuje jak żandarm. Wolę być tutaj, z tobą i Tagiem.
Przez surową twarz Rance”a przemknął cień tłumionego zniecierpliwienia.
— Nikt nie może mieć wszystkiego, Lynn — stwierdził, stanowczo ucinając
dyskusję, po czym nagle odwrócił się ku Sarze i wpatrzył się w nią intensywnie.
Po długiej chwili na jego ustach pojawił się nieśmiały uśmiech. - Panno Eller,
nadal podobają mi się pani włosy — powiedział cicho.
Sarę dosłownie zatkało. Nie darował sobie nawet na koniec. Bojowo potrząsnęła
głową.
— Słowo daję, warto było odbyć długą podróż,
by usłyszeć ten nieprawdopodobny komplement
— stwierdziła lodowatym tonem. — A skoro już
o tym mowa, to zwrócę za nasze bilety powrotne.
Co do centa.
— Daj spokój, dziewczyno, przecież nie ma pani z czego.
— Zwrócę ratami upierała się, choć twardy wyraz jego szarych oczu mówił jej,
ż
e nigdy nie przyjmie tych pieniędzy.
Uśmiechnął się tylko i skinął jej głową.
— Do widzenia, panno Elier. Cześć, Lynn — po wiedział i szybko odwrócił się
do Izaaka.
— A ty nie nawal mi z tym kontraktem, Dorf
— rzucił mu groźnie — bo...
— Tak, wiem, bo będę najlepiej ubranym byłym radcą prawnym korporacji,
stojącym w kolejce do urzędu zatrudnienia — dokończył tamten z wymuszonym
uśmiechem. Sara wiedziała jednak, że doskonale wyczuwa napięcie między nią
a Ransomem i usiłuje za wszelką cenę poprawić atmosferę.
— No to idźcie — mruknął Shepard.
— Tato — wtrącił się nagłe Tag, otaczając ramieniem Lynn. — Czy mogę ich
odprowadzić do samolotu?
Ojciec przytaknął krótko i odwrócił się ku domowi. Nawet nie spojrzał na Sarę.
Ona również nie miała mu już nic do powiedzenia. W milczeniu ruszyła w
stronę pasa startowego.
Sara stała, machając ręką w stronę nabierającego wysokości samolotu. Gardło
miała boleśnie ściśnięte i ze złości chciało jej się płakać. Samolot znikał już w
chmurach, a wraz z nim ostatnia szansa na wyrwanie się z tego koszmaru. Z
powodu jakichś bzdurnych przepisów na temat obciążenia samolotu i zużycia
paliwa pilot Dorfmana uparł się, że może zabrać tytko jedną dodatkową osobę!
Co miała zrobić? Nie mogła przecież odlecieć sama, zostawiając Lynn. Z
pewnością nigdy by już nie ujrzała siostry. Wysłanie Lynn samej było również
nie do przyjęcia. Sara nie była nawet pewna, czy ma jeszcze mieszkanie, gdyż z
powodu przedłużającego się wyjazdu nie zapłaciła w terminie czynszu. Gdyby
stara pani Hermy nie zlitowała się, Lynn groziłoby nocowanie pod mostem. Ta
cholerna awaria w stacji łączności! Jak ci ludzie mogą żyć bez telefonów?
Powoli zbliżali się do domu Sheparda. Młodzi, uszczęśliwieni nieudanym
odlotem, w radosnych podskokach pobiegli do przodu.
Sara postawiła walizkę na werandzie i postanowiła odszukać Ransoma, by jak
najszybciej mieć za sobą denerwujący moment ponownego spotkania.
Przypuszczała, że obserwuje ptaki na brzegu urwiska.
Wreszcie dostrzegła w oddali znajomą sylwetkę. Stał na szeroko rozstawionych
nogach, z rękami na biodrach i patrzył w niebo. Nie wyglądało na to, by
obserwował ptaki. Odniosła raczej wrażenie, że zamyślił się, spoglądając w
kierunku samolotu, który dawno już odleciał. Dookoła jego głowy krą żyły z
krzykiem czerwononogie mewy.
Sara cicho stanęła za nim i nerwowo przełknęła ślinę. Bała się reakcji Ransoma.
Będzie wygłaszał wściekłe tyrady, czy skwituje wszystko wzruszeniem ramion i
obojętną miną?
— Ransom? — zaczęła nieśmiało, lecz głos uwiązł jej w gardle. Odchrząknęła i
spróbowała jeszcze raz, głośniej. Wreszcie dosłyszał i odwrócił się gwałtownie,
jakby rozpoznał jej głos, lecz nie dowierzał własnym uszom.
— Co się u licha stało? — rzucił szorstko.
Sara bojowo wysunęła podbródek, gotowa stawić mu czoło.
— Nie jestem zadowolona, i pan też. Niestety, przepisy dotyczące małych
samolotów są zupełnie idiotyczne. Pilot uparł się i coś tam tłumaczył na temat
wiatru, zużycia paliwa i obciążenia samolotu.
Mężczyzna patrzył na nią w milczeniu, z nie odgadnionym wyrazem twarzy.
Kiedy na jego war gach pojawił się ironiczny uśmieszek, Sara przy mknęła oczy
porażona diabelskim urokiem tej przystojnej twarzy.
— Słowem, pani i Lynn przekroczyłyście dopuszczalne obciążenie maszyny —
odezwał się wreszcie z rozbawieniem. — Za dużo się w Kansas jadło
wieprzowiny, co?
Sara poczerwieniała z oburzenia. Kpi z niej bez czelnie!
— Jest pan okropny! Nie dziwię się, że tkwi tu pan jak odludek. śadna kobieta
by z panem nie wy trzymała — warknęła ze złością.
Drgnął, a iskierki rozbawienia w jego oczach zgasły. Źrenice stały się nieobecne
i szare jak ołów. Odwrócił się ku morzu zaciskając pięści.
Sara natychmiast pożałowała swojego niewyparzonego języka. Ten człowiek
ciągle myśli o zmarłej żonie, a ona rozdrapuje rany!
— Przepraszam, zupełnie nie mam wyczucia — wy mamrotała niezręcznie. —
Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że bywa pan bardzo denerwujący.
Po bardzo długiej, pełnej napięcia chwili odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Sara
poczuła ucisk pod sercem, tyle było w jego wzroku żalu i skruchy. I czegoś
jeszcze. Czegoś, starannie ukrywanego, co mogła określić jedynie jako...
pożądanie.
Przeszedł ją dreszcz. Czyżby pociągała tego mężczyznę, tak jak on ją pociągał?
I dlatego walczył z nią wszelkimi sposobami? Dlaczego broni się przed
uczuciem? Czyżby sama nieświadomie postępowała podobnie? Opuściła wzrok,
obracając w palcach zapinkę kurtki.
— Nie mówmy już o tym — powiedziała cicho.
— Może jednak uda się panu szybciej nas pozbyć. Izaak powiedział, że zrobi
wszystko, żeby nam po móc.
— Obiecał, że przyśle samolot?
— No, niezupełnie, ale jestem pewna, że tak właśnie zrobi. Sądzi pan, że nie?
— zaniepokoiła się nagle, widząc dziwny uśmieszek Ransoma.
— Sądzę, że nie — odparł spokojnie. — Widzi pani, on ma bardzo pokrętne
poczucie lojalności. Obiecał, że pani pomoże, ale nie oznacza to wcale, że
przyśle samolot.
— Nie rozumiem... — wyjąkała. Ze zdumieniem poczuła, jak Ransom otacza ją
ramieniem.
— Chodźmy do środka, bo słyszę, że zaczyna pani dzwonić zębami. Wszystko
zaraz wyjaśnię.
— Dobrze, ale co pan rozumie przez „pokrętną lojalność”? — dopytywała się w
drodze.
Zaśmiał się, lecz niezbyt radośnie.
— Niedawno przekonywał mnie, że potrzebuję kobiety — wyjaśnił ponurym
tonem. — I chyba uznał panią za odpowiednią osobę.
— Mnie? — Sara stanęła jak wryta. — Mam na dzieję, że nie spodziewa się,
ż
e... że my...
— Owszem, tego się dokładnie spodziewa — od rzekł.
Patrzyła na niego oszołomiona. Wargi jej drżały. Nerwowo wciągnęła oddech.
— Widzę, że ta koncepcja zrobiła na pani wrażenie
— zauważył ironicznie. — Pani bladość podnosi mnie na duchu. Czuję się mile
połechtany, panno Elier.
Nienawistnie spiorunowała go wzrokiem.
— To Izaak uważa, że powinniśmy iść do łóżka, nie ja — zastrzegł się.
Sara wyszarpnęła mu się gwałtownym ruchem. Co za podły intrygant z tego
Dorfmana! Kiedy podsłuchiwała, jak mówił, że Ransom powinien mieć kobietę,
nie przyszło jej do głowy, iż tak szybko wprowadzi swój pomysł w czyn, i to
posługując się właśnie nią.
— Ten samolot wróci! — zawołała z rozpaczą.
— Chce się pani założyć? Stawiam dziesięć tysięcy dolarów.
Zaniemówiła na moment, kompletnie zdruzgota na jego pewnością siebie. Kiedy
wreszcie zdołała odzyskać glos, kipiała złością.
— Ostrzegam pana, panie Shepard — syknęła — że jeśli tylko ośmieli się pan
tknąć mnie palcem, pożałuje pan. Ukończyłam kurs samoobrony i umiem sobie
radzić z przeciwnikiem — zakończyła buńczucznie i odwróciwszy się na pięcie
pomaszerowała w stronę domu.
Zdążyła ujść zaledwie kilka kroków, kiedy silna dłoń chwyciła ją i obróciła tak,
by musiała spojrzeć w oczy swego prześladowcy. W twarzy Ransoma drgał
napięty mięsień, zdradzając jego determinację.
— Nie wątpię, że umiesz sobie poradzić, Saro
— wycedził, prowadząc ją w stronę domu. — Nie przeszkadza ci chyba, że
nazwałem cię po imieniu, co?
— Wszystko mi przeszkadza! Wszystko, co pan robi i mówi! — wrzasnęła,
szarpiąc się bezsilnie.
— To miło — stwierdził z przerażającą obojętnością. — Mnie natomiast nie
przeszkadza, jeśli będziesz mówić do mnie Rance.
ROZDZIAL PIĄTY
Ransom trzymał mocno swoją rudowłosą brankę i kipiąc gniewem pan przed
siebie.
— Cholera, niech no tylko dorwę tego przeklętego Dorfmana! — mruczał
wściekle.
— Poczekaj, może jeszcze przyśle samolot — zdyszanym głosem wtrąciła Sara,
ledwo mogąc nadążyć za jego zamaszystymi krokami.
— Tak, przyśle! — miotał się. — O ile sobie przypominam, samolot firmy jest
zarejestrowany na sześć osób. Nasz cwaniak po prostu namówił pilota, żeby
naopowiadał ci tych bzdur o limicie obciążenia. Mówię ci, Izaak chce, żebym
wreszcie miał kobietę i uznał, że tak śliczny rudzielec jak ty doskonale się do
tego nadaje.
Sara rumieniąc się zerknęła ukradkiem na jego regularny profil. Nazwał ją
„ślicznym rudzielcem”! Choć komplement wypowiedziany był w gniewie, nie
była w stanie oprzeć się jego urokowi.
Ransom puścił ją dopiero na werandzie. Stanęła przed nim, dysząc ciężko.
— Nigdy nie zostałam tak brutalnie potraktowana przez... — urwała, nie mogąc
złapać tchu.
— Przez mężczyznę, tak? — dopowiedział, krzyżując ręce na piersi. —
Przepraszam cię, ale byłem trochę zły — dodał pojednawczo. — Nie znoszę,
kiedy się mnie robi w konia.
Nie mogę uwierzyć, że on kłamał. Może ten samolot miał za dużo bagaży i
naprawdę był przeciążony?
— Kiedy tylko spotkam tego Dorfmana, zabiję go
- wymruczał Ransom zmęczonym tonem. A potem go wyleję - dodał mściwie.
— Na to jest już przygotowany — zachichotała Sara. — Nie pamiętasz, jak
mówił, że niedługo będzie najlepiej ubranym byłym prawnikiem w kolejce do
urzędu zatrudnienia?
Popatrzył na nią zaskoczony, a potem zobaczyła, jak uśmiech powoli rozjaśnia
mu twarz. Machnął ręką z komiczną rezygnacją i roześmiał się nagle szczerze i
głośno. Po raz pierwszy widziała go tak radosnego i odprężonego.
— Co cię tak rozbawiło? — zapytała.
— Nigdy nie mogę się długo gniewać na tego faceta
— wyznał z pełnym rozczulenia błyskiem w oku.
— I dlatego chcesz go co chwila zwalniać? — nie dowierzała.
— Izaak to porządny gość i świetny kumpel. Zawsze działa w dobrej wierze,
choć czasami źle pojętej. Jest dla mnie czymś więcej niż brat, niż... — urwał
nagle, a rysy ściągnęły mu się boleśnie. Sara przysięgłaby, że dostrzega w jego
oczach łzy. Zamrugał gwałtownie i dodał już spokojniej: — W każdym razie
Dorf nie musi się bać utraty pracy.
Przeraźliwy smutek, którego istnienia w duszy tego człowieka mogła się tylko
domyślać, odebrał jej na moment zdolność reakcji. Dopiero po długiej chwili
zebrała się na odwagę, by zadać pytanie, które nie dawało jej spokoju.
— Czy masz brata, Rance?
Grymas wykrzywił ładne usta Sheparda.
— Nie, Saro. Nie mam brata — odpowiedział głosem ostrym jak brzytwa i
odwrócił się od niej gwałtownie. Została na werandzie sama.
Następnego dnia powitał ją słoneczny ranek, który jak na tutejsze warunki mógł
uchodzić za ciepły. W południe temperatura sięgała dziesięciu stopni, a łagodna
bryza leniwie przeczesywała wzgórza. Sara z radością wystawiła twarz do
słońca. Wracała do domu po długim spacerze i wprost rozsadzała ją chęć
zrobienia czegoś pożytecznego.
W domu nie było nikogo. Ransom zapewne pochłonięty był obserwacją swoich
ulubionych mew, młodzi zaś pobiegli do zatoki bawić się z delfinem. Sara
krążyła po domu czując, że zwariuje, jeśli za chwilę nie zabierze się za
sprzątanie. Wreszcie zdobyła się na odwagę i postanowiła poszukać odkurzacza.
Wcześniej potajemnie odgarnęła graty z niektórych miejsc, uzyskując przejście,
które teraz za wszelką cenę chciała odkurzyć, zupełnie jak gdyby przecierała
symboliczne drogi do wolności.
Po dwudziestu minutach intensywnych poszukiwań zdenerwowała się nie na
ż
arty. Nigdzie nie mogła znaleźć odkurzacza. Nasuwał się tylko jeden wniosek
— musiał być gdzieś w pokoju Ransoma. Nasłuchując stanęła przed drzwiami i
z wahaniem nacisnęła klamkę. Miała paskudne uczucie naruszania cudzej
prywatności — lecz przymus sprzątania okazał się silniejszy.
Ten pokój musiał być kiedyś bardzo przyjemny, teraz jednak nie różnił się
stopniem zabałaganienia od reszty domu. Stare meble w niewyszukanym stylu
wyglądały na funkcjonalne i wygodne. Beżowy dywan tonął pod zwałami ubrań
i papierzysk, podobnie jak
długa ława ustawiona pod oknem z widokiem na morze. Nad szerokim łóżkiem
wisiała fotografia W Czarnej ramce, przedstawiająca znaną już jej młodą
kobietę przytuloną do Ransoma i trzymającą na rękach ciemnowłosego
chłopczyka. Wszyscy troje uśmiechali się jak klasyczna szczęśliwa rodzina.
Sara przygryzła wargi i szybko odwróciła wzrok.
Drzwi do garderoby były zamknięte. Kiedy pode szła i przekręciła gałkę, nie
wiadomo dlaczego poczuła się jak złodziej. Drzwi otworzyły się bez oporu.
Drgnęła, oślepiona nagłym blaskiem zapalającego się automatycznie światła.
Trawiona ciekawością przestąpiła próg i rozejrzała się po sporym
pomieszczeniu. Miała nieodparte wrażenie, że znalazła się w zupełnie innym
ś
wiecie
— współczesnym, lecz nieskazitelnym. Lynn miała rację. Pan tego domu
naprawdę dbał o porządek w swoich rzeczach.
Siostra miała też rację pod innym względem. W tym porządku było coś
niesamowitego. Szeregi butów stały karnie na półkach, jak na wojskowej
musztrze. Nad pólkami widniały dwa drążki, jeden nad drugim. Na górnym
drążku wisiały bawełniane koszule z krótkimi rękawami, za nimi — koszule z
długimi rękawami. Koszule flanelowe były na niższym drążku. Po drugiej
stronie garderoby wisiały w ordynku wyprasowane spodnie i dżinsy, dalej —
sportowe kurtki i zimowe płaszcze. Półki pod ścianą zajmowały nienagannie
złożone swetry.
Chodząc po tej wzorcowej garderobie, Sara do znała nagle dziwnego poczucia
bezpieczeństwa i spokoju. Nie miała pojęcia, czemu tak wpływa na nią widok
starannie ułożonych ubrań. Możliwe, że była to zasługa znanej jej już delikatnej
woni, która unosiła
się w powietrzu jak życzliwy duch Ransoma. Z roztargnieniem musnęła ręką
stos swetrów.
Przypadkiem dotknęła białego kaszmiru, miękkie go jak łabędzi puch i nagle
poczuła łzy, niepowstrzymaną falą napływające do oczu. Powróciły
wspomnienia z tych szczęśliwych czasów, kiedy żyli jej rodzice. Lynn nie było
jeszcze na świecie i Sarze pozwalano bawić się w dom w ulubionym miejscu
— w garderobie taty.
Choć Ransom w niczym nie przypominał Sarze ojca, w tym pomieszczeniu było
coś równie kojącego i dającego poczucie bezpieczeństwa jak w sanktuarium
taty. Teraz, kiedy odkryła dziwną tajemnicę porządków Ransoma, tym bardziej
za pragnęła poznać prawdziwy charakter tego samotnego, skomplikowanego
człowieka. Intuicja pod powiadała jej, że ład i spokój, panujące w tym wnętrzu
są prawdziwe. Obraz zobojętniałego abnegata, który usiłował podsunąć jej
Ransom, musiał być fałszywy.
Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że ktoś bardziej krytyczny, oglądając tę
nieskazitelną garderobę, uznałby jej właściciela za osobę opętaną obsesją. Nie
przyjmowała jednak tego argumentu do wiadomości. Zbyt dobrze pamiętała
ojca, u którego potrzeba porządku była dokładnym odbiciem ładu moralnego i
systemu niezachwianych zasad. Z równą troską, co o żonę i córki, dbał o
wszystko, co do niego należało, podobnie jak o sprawy innych ludzi. Ten sam
rys charakteru intuicyjnie wyczuwała w Ransomie Shepardzie.
Uznała, że nie jest typem człowieka, który obnosił by się ze swoim bólem i
troskami. Była pewna, że za fasadą beztroski i obojętności kryje się samotność
i cierpienie wrażliwego, odpowiedzialnego mężczyzny, który usiłuje poradzić
sobie z wychowaniem niesfornego syna. Ból po stracie żony sprawił, że Ransom
ś
wiadomie odrzucił bliskie związki — nawet ze swoim synem, którego nie
widywał przez pięć lat. Shepard odciął się zwłaszcza od kobiet. Szkoda, że nie
ufa jej na tyle, by...
— Co ty właściwie sobie myślisz? — usłyszała nagle za plecami.
Serce podeszło jej do gardła. Odwróciła się i zobaczyła Ransoma stojącego w
drzwiach i patrzącego na nią z taką miną, jakby właśnie przyłapał ją na kra
dzieży.
— Ja... ja szukałam odkurzacza, i... — zająknęła się, nawet nie usiłując udawać,
ż
e jest niewinna.
— Jest w piwnicy. Z jakiej racji miałbym go chować w garderobie? Poza tym
mówiłem ci, żebyś nie brała się za sprzątanie — warknął, patrząc na nią z
niechęcią.
— Ransom - Sara spojrzała mu szczerze w oczy
— ja... naprawdę me chciałam cię tak traktować. Ty sam mnie... —zająknęła się,
szukając właściwych słów. Za wszelką cenę pragnęła porozumieć się z tym
człowiekiem. — Po prostu chciałam powiedzieć, że teraz ci wierzę —
powiedziała wreszcie i wskazała jego ubrania. — Twoja garderoba jest tak... tak
różna od reszty domu. Teraz sama widzę, że w twoich prze wrotnych metodach
wychowawczych jest trochę racji. Jestem ci... ehm, winna przeprosiny.
Ku jej zdumieniu, „Ransom nie zareagował tak, jakby się spodziewała.
— Nie jesteś mi nic winna, Saro — powiedział po chwili, po czym odwrócił się
i wyszedł z pokoju.
— I zapomnij o odkurzaczu, jasne? — zawołał już z korytarza.
Sara nie dala za wygraną i szybko wybiegła za nim. Właśnie wchodził do
salonu.
- A może jednak spróbowałbyś innych metod, co? Twoja znajomość psychologii
wyraźnie zawodzi, a dom popada w ruinę — zawołała.
Nie odwrócił się, ani nie zwolnił kroku.
— Bardzo pożyteczny przyczynek do teorii — rzucił przez ramię.
— Nie zamierzasz o niej podyskutować? — dreptała za nim, rozżalona.
— Po co, skoro wszystko już powiedziałaś na ten temat?
— Ransomie Shepardzie, czy kiedykolwiek słyszałeś o szlachetnej sztuce
porozumiewania się między ludźmi? - wykrzyknęła z rozpaczą.
— Słyszałem, Saro. Niestety, cały problem polega na tym, że nie przyjmujesz
do wiadomości tego, co ja ci mówię.
Trzask zamykanych drzwi zabrzmiał w jej uszach jak wykrzyknik.
Pól godziny później stała na krawędzi urwiska, głęboko wdychając rześkie,
przesycone solą powietrze. W dole na skałach roiły się stada ptaków, krążące
wokół gniazd. Sezon lęgowy był w pełni. Dzięki Tagowi Sara umiała już
rozróżniać poszczególne gatunki. Na skalnych gzymsach pozakładały swe
kolonie zwinne nurzyki, czarno-białym upierzeniem przypominające pingwiny.
Stada mew, zwykłych i tych czerwononogich, które tak ukochał Rance,
szybowały nad falami. W skalnych zagłębieniach rezydowały pary statecznych
maskonurów o czarnych grzbietach, białych brzuchach i ogromnych
pomarańczowo-niebieskich dziobach. Szerokie białe otoczki wokół oczu
nadawały im komiczny wygląd klownów. W pierwszym momencie niewprawne
oko Sary uznało je za rodzaj arktycznych papug.
Usiadła wygodnie, podwijając nogi pod siebie i z zachwytem chłonęła ten
cudowny obraz dzikiej przyrody. Na zimnej, szarpanej wiatrami wyspie kwitło
bujne, pierwotne życie, jakby nigdy nie stanęła na niej stopa człowieka. Tu nie
ma miejsca dla cieplarnianych roślinek, pomyślała, obracając w palcach świeżo
zerwany czerwony kwiatuszek.
W tym momencie pojawił się w jej pamięci obraz stojącego na skałach
mężczyzny. Był tak wyrazisty, że wzdrygnęła się i ze złością zmięła w ręku
barwne płatki. Czy nawet lot ptaków i barwy kwiatów muszą go jej
przypominać?
— Precz, ty bezczelny troglodyto! — zaklęła głośno, jakby chciała
egzorcyzmować przystojnego diabła, który ciągle jawił jej się przed oczami.
- Mam nieodparte wrażenie, że chodzi o mnie
— usłyszała nagle głęboki, rozbawiony męski głos. Odwróciła się
błyskawicznie.
Stal za nią z rękami skrzyżowanymi na piersi, w niedbałej pozie kowoboja,
długonogi, o wąskich biodrach i szerokich ramionach. Szare oczy iskrzyły się
radością.
— Podkradasz się jak złodziej! — prychnęła, patrząc na niego z bijącym
sercem. Czy musi być taki męski?
— Chciałem dać grosik za twoje myśli, ale się rozmyśliłem. Nie jestem
masochistą — stwierdził pogodnie, jakby nie spostrzegł, że jej glos ocieka
jadem.
— Co wprawiło cię w tak świetny humor? — najeżyła się.
— Och, życie jest zbyt krótkie, żeby się gniewać. Postanowiłem przyjąć twoje
przeprosiny — stwierdził i swobodnie usiadł koło niej na trawie.
Zaskoczona i nieco przerażona skuliła się i oplotła kolana rękami.
— Wiesz - zaczął tonem towarzyskiej pogawędki
— cieszę się, że cię spotkałem.
Sara milczała udając, że ze szczególną uwagą śledzi wałęsającego się w pobliżu
maskonura.
Trochę za szorstko cię potraktowałem ciągnął. — Jak myślisz, co by było,
gdybym teraz prze prosił?
Ukradkiem zerknęła na jego wyrazisty profil. Opalona, wysmagana wiatrami
twarz kojarzyła jej się z tą surową i pełną życia wyspą.
— Czemu nie spróbujesz? - szepnęła.
— Widocznie mam powody — powiedział dziwnym głosem i wpatrzył się w
morze.
Długo czekała na dalsze wyjaśnienia, lecz milczenie przedłużało się. Nie
rozumiała, dlaczego Ransom się waha. Czyżby bał się odpowiedzi?
— Cenisz swoją prywatność, tak? — zapytała impulsywnie.
— Pewnie uważasz to za poważną wadę charakteru — stwierdził, nie patrząc na
nią.
— Nie, skądże.
— Mówiłem ci już, że historia mojego życia nie jest interesująca.
— Ale ja chcę wiedzieć — wyszeptała prosząco. Ransom odwrócił się ku niej
powoli. Poryw wiatru zwiał mu na czoło ciemne pasma włosów. Miała wielką
ochotę odgarnąć mu je z twarzy. Szare oczy mężczyzny patrzyły czujnie,
ostrzegawczo. A jednak wiedziała, że musi drążyć ten zakazany temat, dopóki
nie dowie się całej prawdy. Całej prawdy o bólu, jaki dręczył Ransoma
Sheparda.
- Bardzo kochałeś swoją żonę, prawda? - zapytała, z drżeniem oczekując jego
reakcji.
Rzucił na nią krótkie spojrzenie spod zmrużonych powiek, by po chwili znów
obojętnie wpatrzyć się w fale.
- Czytałaś Johna le Carrć? — zapytał wreszcie.
Sarę ogarnęło poczucie beznadziei. Niespodziewany zwrot w rozmowie niemile
ją zaskoczył. Z go ryczą uświadomiła sobie, iż dano jej do zrozumienia, kim
naprawdę jest — prostą, niewykształconą kelnerką. Cóż, nie ma sensu udawać.
- Przykro mi, ale mam mało czasu na czytanie. Za to przeglądam magazyny,
które kolekcjonuje moja gospodyni i dowiaduję się z nich wielu ciekawych
rzeczy — oświadczyła wyzywająco. — Na przy kład ostatnio czytałam artykuł o
tym, że kobieta ma mniejszy mózg niż mężczyzna. Chcesz posłuchać?
Spojrzał na nią z ukosa. Przysięgłaby, że w jego wzroku pojawiło się
rozbawienie.
- Chętnie, ale najpierw zacytuję ci, co napisał John le Carrć.
- Zamieniam się w słuch...
— Napisał, że miłość jest tym, czego zawsze można się wyrzec.
Sara poczuła się jeszcze bardziej niepewnie.
— Och, z pewnością jest to bardzo głęboka myśl, ale ja tego nie rozumiem —
przyznała. Nagle poczuła przypływ irytacji. — W ogóle muszę ci powiedzieć, że
denerwuje mnie twój stały zwyczaj odpowiadania na pytanie aluzjami czy, co
gorsza, pytaniami.
— Naprawdę? — Przysunął się bliżej i uważnie spojrzał jej w oczy.
Z trudem przychodziło jej zachować spokój, gdy był blisko.
— Dobrze, powiem ci — westchnął wreszcie, przerywając nieznośne milczenie.
— Kochałem moją żonę. Kochałem ją do dnia, w którym umarła. Czy ucieszyła
cię ta szczera odpowiedź?
Teraz, kiedy wreszcie zmusiła go do wyznań, zamiast satysfakcji poczuła
głęboki smutek. Czy naprawdę chciała usłyszeć o jego miłości do tamtej
kobiety? Nerwowo pochwyciła źdźbło trawy i za gryzła je w zębach.
— Ja... przepraszam cię, Rance — wyjąkała. — Nie powinnam wtrącać się w
nie swoje sprawy.
— To prawda. Dlaczego one cię tak cholernie interesują?
Nie odpowiedziała. Umknęła spojrzeniem w bok. Bała się zdradzić swoje
uczucia.
— Dobrze, nie musisz odpowiadać. Wiem, dla czego. Oboje wiemy powiedział
z nagłą łagodnością. — Jesteś bardzo atrakcyjną kobietą, Saro. Na pewno
czułaś, że chciałem się z tobą kochać już wtedy, kiedy po raz pierwszy cię
zobaczyłem.
Sara zamarła z wrażenia. Nigdy by się nie spodziewała, że usłyszy od Ransoma
takie wy znanie.
— Oho, strasznie zbladłaś! Czyżby myśl o mnie jako kochanku napawała cię aż
takim obrzydzeniem?
Milczała, wsłuchana w bicie własnego serca, nie zdolna powiedzieć słowa.
Przystojne rysy mężczyzny mów ułożyły się w cyniczną maskę.
— Właściwie nie powinna mnie obchodzić twoja opinia, ani... twoje ciało —
mruknął głębokim, uwodzicielskim tonem. — Ale obchodzi mnie, Saro i jeśli
będziesz ze sobą szczera, przyznasz, że żywisz wobec mnie podobne uczucia.
Sara rozchyliła usta, lecz wydobył się z nich tylko niesłyszalny szept.
Intensywne spojrzenie mężczyzny i jego bliskość mąciły jej myśli i wywoływały
dreszcz.
— Do licha, ty... — zaklął półgłosem i nagle po czuła, jak silne ręce przyciskają
ją gwałtownie do zimnych traw, a gorące usta opadają na jej wargi.
Nie był to jej pierwszy pocałunek w życiu, lecz nikt nie całował jej dotąd z
takim wyczuciem, z tak pełnym fantazji pożądaniem. Ostre zęby delikatnie
skubały jej wargi, drażniąc przyjemnie.
Nie myślała już o oporze. Nawet nie wiedziała kiedy zarzuciła mu ręce na szyję
i rozchyliła usta. Rance mruknął z wyraźnym ukontentowaniem i zaczął całować
jeszcze bardziej namiętnie. Ten czaro dziej zauroczył ją i uwodził z
wyrachowaną konsekwencją, a ona poddawała się z drżeniem jego pieszczotom,
chociaż nie usłyszała ani jednego czułego słowa i choć wziął ją w ramiona z
gniewnym przekleństwem. Kraina rozkosznych marzeń zaczęła się nagle stawać
smutna i gorzka.
A przecież ostrzegano ją! Nie ukrywał, że potrzebuje kobiety. Boże, co ona tu
robi, rozłożona na ziemi, gotowa oddać się temu owładniętemu żądzą,
wyposzczonemu mężczyźnie?
— Nie... — wyjąkała, odwracając twarz i wpierając się dłońmi w pierś
Ransoma. — Zostaw mnie! — za- wolała płaczliwie. — Wy wszyscy, cholerni
faceci, jesteście tacy sami! Gdyby tak ktoś dawał mi dolara za każdym razem,
kiedy któryś z was ślini się na mój widok, byłabym już bogata... bogatsza niż ty!
— syknęła zjadliwie, nie panując nad sobą.
Wysłuchał tego wszystkiego z pozornym spoko jem, wsparty na łokciu, ale w
jego oczach nie dojrzała dawnego, obojętnego i kpiącego wyrazu. Czuła, że jej
pragnie, lecz nie chce, by ten krótki moment namiętności przerodził się w
kolejny uraz.
— Saro. . — wyszeptał ochryple, biorąc jej dłoń W Swoją.
Ostatkiem woli zdołała wyrwać się z jego objęć i odsunąć na bezpieczną
odległość. Stała dysząc, czując na ustach smak pocałunku. Oblizała spieczone
wargi i nagle z przerażającą jasnością uświadomiła sobie, jak bardzo pragnie
kochać się z Ransomem Shepardem. Pragnie tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Już
wcześniej odnajdywała w sobie zdradliwe pożądanie, lecz dopiero kiedy
znalazła się we władzy rąk i ust Rance”a, wszystko stało się aż nazbyt
oczywiste.
— Cha, cha, Sara, zabawowa dziewczynka — prychnęła. — Zawiodłeś się, co?
Zmarszczył brwi.
— Tak byłoby łatwiej.
— I... naprawdę myślałeś, że oddam ci się tu, na tej trawie? — zapytała,
oszołomiona je szczerością.
— Wierz mi, nic nie myślałem. To stało się samo. Pojawiło się jak błyskawica,
piękne i oślepiające. Dorfman miał rację. Za długo byłem bez kobiety
— westchnął, lecz nagłe w jego spojrzeniu pojawił się nowy błysk. — A swoją
drogą dałbym sobie głowę uciąć, że ty też nie jesteś tak obojętna wobec mnie,
jakbyś sobie tego życzyła.
Niestety, miał rację. Uznała jednak, że najlepszą metodą obrony będzie atak.
— Naprawdę, współczuję ci. Natura obdarzyła cię niesłychanie pokrętną
osobowością!
- Tu nie chodzi o moją osobowość, Saro. Taka jest prawda, czy ci się podoba,
czy nie. To nie ja wysyłałem sygnał: „pocałuj mnie!”. I radzę ci —jeśli nie jesteś
na tyle wyzwolona, by iść za głosem instynktu — lepiej trzymaj się ode mnie z
daleka.
Poczuła, jak płoną jej policzki. Owszem, miała fantazje erotyczne z Ransomem
Shepardem w roli głównej, ale nie przypuszczała, że aż tak wyraźnie daje mu
odczuć najgłębiej skrywane pragnienia.
— Słowem, chcesz powiedzieć, że sama się napraszałam, byś mnie całował,
tak? I wszystko jest moją winą? — zapytała sztucznie spokojnym głosem.
Dostrzegła tylko błysk białych zębów, kiedy od wrócił się w stronę oceanu i
wyciągnął się na trawie.
— Idź już, Saro. Idź do domu, zanim zrobię coś, czego będę potem żałował.
— A co takiego chcesz zrobić? Znów mi dokuczyć?
— Chcę się z tobą kochać — powiedział powoli, śledząc ją spod przymkniętych
powiek.
Spazmatycznie wciągnęła powietrze.
— Nie bój się, nie będę cię zmuszał. Skoro ja nie chcę się z nikim wiązać, a ty
nie chcesz być wykorzystywana, starajmy się niczego nie prowokować.
Cyniczna nuta w jego glosie wyraźnie świadczyła, że zdążył się opanować i
przybrać swoją zwykłą pozę. Wahała się jeszcze przez chwilę, lecz nie zwracał
już na nią uwagi. Znieruchomiał wpatrzony w morze. Poczuła się nagle
odrzucona i bardzo samotna — niemal równie samotna jak on. Choć dzień był
wyjątkowo ciepły, przeszedł ją chłodny dreszcz. Podążając za wzrokiem
Ransoma spojrzała na morze, po czym odwróciła się i ruszyła ku domowi,
przyspieszając kroku, w miarę jak narastał w niej nieznośny żal i niepokój.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sara nadstawiła ucha, słysząc dziwny odgłos do chodzący z kuchni. Woda lejąca
się do zlewu? Zaintrygowana postanowiła sprawdzić, skąd ten hałas. Ransoma
nie było w domu. Od wtorku, od czasu pocałunku na skałach, starali się jak
najuprzejmiej omijać. Przeważnie znikał na całe godziny, by obserwować ptaki.
Z zaciekawieniem zajrzała do kuchni i zobaczyła Lynn i Taga, pochylonych nad
blatem. Chłopak wlewał do zlewu płyn do mycia naczyń, a jej siostra z zapałem
wertowała grubą książkę kucharską.
— Co tu się dzieje?
Odwrócili się jak na komendę i zerknęli na nią z poważnymi minami.
— Mamy już dosyć łososia i fasolki rzekł z obrzydzeniem Tag.
Lynn właśnie znalazła coś w przepisach i trąciła go łokciem.
— Słuchaj, wystarczy mąki na naleśniki?
— Jasne, mamy tony zapasów. A jest syrop klonowy? — zaniepokoił się.
Lynn zaczęła szperać w szafkach.
— Jest, całe dwie butle. 0, widzę też boczek!
— Ekstra, w takim razie ja biorę się za mycie, a ty poszukaj jakichś czystych
talerzy.
— Szklanki też by się przydały...
— Aha. I widelce, i noże.
Sara patrzyła z absolutnym niedowierzaniem, jak młodzi zaczęli krzątać się po
kuchni, z zapamiętaniem myjąc, porządkując i pucując co się da.
— Może wam pomóc? — zapytała wreszcie.
— Nie, nie trzeba. Lynn stanowczo pokręciła głową.
Sara, ciągle oszołomiona cudem, którego świadkiem była w kuchni, zabrała z
holu kurtkę i wyszła na spacer. Dopiero po kilku minutach zorientowała się, że
idzie nad urwisko, by odnaleźć Ransoma. Oczywiście nie dlatego, że chcę go
zobaczyć, usprawiedliwiała się w myśli. Po prostu musi mu zanieść wiadomość
o cudownym nawróceniu młodych bałaganiarzy. Od początku miał rację. Jego
pokrętne metody wychowawcze zaczęły się wreszcie sprawdzać.
Tego dnia niebo miało przygnębiający, ołowiany odcień. Sara kochała słońce,
lecz nauczyła się już odkrywać uroki wyspy w każdą pogodę. Z szarością
deszczowych chmur kontrastowała żywa, ciemna zieleń tundry i kobaltowa
głębia morza, tworząc widok kojący jej niespokojne myśli. Nie na długo,
niestety.
Przebiegając wzrokiem widnokrąg dostrzegła daleką sylwetkę Sheparda,
leżącego na brzuchu, z lornetką przy oczach. Drgnęła i przyspieszyła kroku.
Kiedy doszła do niego, przykucnęła na skalnej krawędzi.
— Rance...
- Cicho — uspokajająco położył jej dłoń na ramieniu, pilnie wpatrując się w
skupiska gniazd na skałach. — Nie psuj nastroju.
Czekała cierpliwie, aż wreszcie po dobrej minucie obrócił się na bok i spojrzał
na nią.
— No, co się stało? - spytał bez irytacji.
— Jaki nastrój popsułam? - Sara z zaciekawieniem zerknęła poza skalną
krawędź.
— Och, czy romantyczność jest ci aż tak obca? Popatrz, przecież one łączą się w
pary.
Poczuła zdradliwy rumieniec na policzkach, ale postanowiła, że tym razem nie
da mu pola do popisu. Odchrząknęła.
— Słuchaj, Ransom, przyszłam, żeby ci o czymś powiedzieć.
— Tak? — Przysunął się bliżej i pytająco prze krzywił głowę, obrzucając ją
hipnotycznym spojrzeniem szarych, roziskrzonych oczu.
W jednej chwili jej mózg zmienił się w pustą, nie zapisaną tablicę. Bezradnie
otworzyła usta, zapomniawszy, co chciała powiedzieć.
— Saro, powiedz choć słówko... — Uśmiechnął się prosząco.
— Tato?! — dobiegło z oddali wołanie.
Skacząc przez kamienie pędził ku nim Tag. Po chwili stal zdyszany przed
ojcem.
— Jakieś problemy, Tag? — zapytał spokojnie Ransom.
— Nie, ale Lynn i ja smażymy naleśniki i chcielibyśmy wiedzieć, czy z nami
zjesz?
Sarę zdumiała serdeczność chłopca. Odruchowo zerknęła na Ransoma, by
sprawdzić jego reakcję. Uśmiechał się lekko, lecz w jego spojrzeniu nie było
radości, tylko starannie skrywana niechęć.
— Czemu nie, mogę zjeść.
— Fajnie, tato, będą za dziesięć minut. Aha, chciałem jeszcze o coś zapytać —
chłopak wyraźnie się zawahał i nerwowo uciekł spojrzeniem w bok.
— No, co?
- Jak będzie z ko1acją
— A co ma być? — Shepard obojętnie wzruszył ramionami.
- Bo... — Tag zająknął się, wpatrzony w ziemię u swoich stóp. Sara współczuła
mu całym sercem, widząc, jak bardzo stara się być miły i modliła się w duchu,
by ojciec z synem przestali się wreszcie boczyć na siebie.
- Po prostu ja i Lynn pomyśleliśmy, że... jeśli my zrobimy śniadanie, to zrobisz
nam coś na kolację wykrztusił wreszcie.
- A powiedz mi, kochany, kiedy prosiłem cię o pomalowanie werandy?
- Trzy tygodnie temu — przyznał Tag zgnębiony.
— Otóż to. I jak myślisz, kiedy nabiorę ochoty do zrobienia wam kolacji?
— Za trzy tygodnie... — odpowiedź była ledwo dosłyszalna.
No właśnie. A teraz biegnij, bo zaraz przyjdę na naleśniki.
Chłopak z rezygnacją spojrzał w stronę domu, ale nagle nowa myśl przyszła mu
do głowy.
— Tato, a jak pomaluję zaraz po śniadaniu — zapytał z nadzieją. — Lynn też
weźmie się do roboty i zrobi pranie.
— Co? Czyżbym się przesłyszał? — Ransom uniósł brwi.
— Bo my już mamy dosyć. Nie ma czystych ręczników, nie ma rzeczy na
zmianę, w ogóle zaraz będziemy śmierdzieć. Kurcze, nie możemy przecież żyć
jak zwierzęta! — wykrzyknął zdesperowany chłopak.
W oczach ojca pojawił się wreszcie błysk ironicznego rozbawienia.
— Ach, więc to są te najnowsze doniesienia!
Ze śmiechem ujął syna za ramiona i skierował w stronę domu.
- Maszeruj teraz i szykuj naleśniki, bo ja i Sara jesteśmy bardzo głodni.
Chłopak uszedł kilkanaście kroków, lecz zatrzymał się jak wryty, słysząc glos
ojca.
— Słuchaj, Tag, doszedłem do wniosku, że mam „jednak ochotę upichcić jakąś
kolację. Wolałbyś kur czaka z rożna, czy stek z halibuta?
Chłopiec podskoczył do góry z radości i z rozjaśnioną twarzą zwrócił się ku
Rance”owi.
— Oczywiście kurczaka!
— Dobra, załatwione.
Sara patrzyła na drobną sylwetkę, w podskokach mknącą ku domowi, a potem
odwróciła się do Sheparda. Ze zdziwieniem stwierdziła, że przygląda się jej
badawczo.
— Czy o tym właśnie chciałaś mi powiedzieć?
Przytaknęła w milczeniu.
— W takim razie dzięki za wieści. I chodźmy, bo naleśniki wystygną —
stwierdził i nie oglądając się na nią poszedł w stronę domu. Pobiegła za nim.
— Jak to, nie jesteś szczęśliwy? Przecież nie miałam racji. Twoje metody
poskutkowały. Gratuluję — wy dyszała.
— Szczęście jest rzeczą względną - obojętnie wzruszył ramionami.
— To czego ci w takim razie trzeba do szczęścia?
— nie dawała za wygraną.
— Saro, czy ty piszesz moją biografię?
— Rance, zrozum, nic nie wiem o twoich losach, ale czuję, że coś niedobrego
dzieje się między tobą a Tagiem. Bardzo chciałabym pomóc, gdybyś mi tylko...
- Tak, nic nie wiesz o moich losach - przerwał jej chłodnym tonem - i lepiej,
ż
ebyś nie wiedziała. Daj już temu spokój.
Tym razem przyspieszył kroku, oddalając się od niej zdecydowanie. Stanęła,
zaciskając pięści i patrząc na wysoką, samotną sylwetkę Nie przyjął ani jej
podziwu, ani zrozumienia, ani chęci pomocy. A jednak, niechętnie, poczuła do
niego szacunek. W ciągu paru tygodni udało mu się skłonić młodych, by z
własnej woli zrobili to, czego chciał. Sama przez lata nie potrafiła wymóc
niczego na Lynn — ani prośbą, ani groźbą.
Sukces metody wychowawczej Rance”a przeszedł wszelkie oczekiwania. Po
ośmiu godzinach w domu zapanował porządek, który w porównaniu z
poprzednim bałaganem wydawał się wręcz wzorowy. Zniknęły brudne ubrania i
talerze, kafelki w kuchni lśniły, a wewnętrzne ściany werandy aż kłuły w oczy
bielą świeżej farby. Sara musiała przyznać, że Tag i Lynn zrobili wszystko, by
zasłużyć na piknik z pieczonym kurczęciem. Szkoda, że taka metoda nie może
Się sprawdzić w Kansas, gdzie na każdym rogu są barki i pizzerie, pomyślała z
ż
alem. Tutaj wybór był jeden — albo gotować, albo zginąć z głodu.
Uśmiechnęła się, gdy Lynn po raz kolejny minęła ją z naręczem bielizny do
prania.
— Jak leci?
— Fajnie — odrzekła wesoło siostra.
— Wiesz, pomyślałam, że zrobię na deser ciasto z orzeszkami. — Sara
wiedziała, iż jest to ulubiony przysmak Lynn.
Dziewczyna stanęła jak wryta, z wrażenia upuszczając na podłogę kłąb skarpet.
— Siostrzyczko, jesteś fantastyczna! 0, Jezu — oblizała się — kurczak z rożna i
ciasto orzeszkowe. Jestem tak szczęśliwa, że mogłabym nawet ucałować
skunksa!
Sara parsknęła głośnym śmiechem, choć dowcip nie był najlepszej jakości. Lynn
przyłączyła się do niej i obie poczęły zaśmiewać się histerycznie, jak za
dawnych dobrych czasów. Kiedy wreszcie ochłonęły, Sara z czułością spojrzała
na siostrę, pracowicie targającą bieliznę do pralki. Lynn Elier nie była już tą
kanciastą, nieśmiałą dziewczyną sprzed kilku tygodni. Nabrała charakteru i
zdecydowania. Czyżby sprawiła to wolność, jaką cieszyła się na tej wyspie?
Skoro tak, nasuwał się tylko jeden wniosek — była w stosunku do siostry zbyt
opiekuńcza i zarazem wymagająca. Trze ba było dopiero lekcji wychowania
Ransoma, by Sara zrozumiała, jak bardzo ograniczała potrzebę wolności Lynn. I
pojęła, że nadszedł czas, by przemyśleć wszystko od nowa. Na przykład pomysł
ze szkołą pielęgniarską. Narzuciła go siostrze wbrew jej woli. Być może
stanowił projekcję jej własnych, niespełnionych marzeń. Ze wstydem
uświadomiła sobie, że właściwie nigdy nie zapytała Lynn o zdanie...
Przez całą środę wyspę Świętej Katarzyny okrywał szary, nieprzenikniony całun
mgły. Sara stała na różowawym, zbudowanym z wulkanicznych skał pasie
lotniska i wpatrywała się w niebo w płonnej nadziei ujrzenia nadlatującej
maszyny. Niestety, stary Krukoff za nic miał pionierskie zasady poczty
kurierskiej, które nakazywały lot bez względu na deszcz, burzę czy śnieg — nie
mówiąc już o mgle!
Zapowiadało się, że będzie musiała spędzić kolejny tydzień z Ransomem.
Zabawne... Wyglądało to jak historia z filmu. Skromna kelnerka z Kansas
przymusowo uwięziona na maleńkiej, zimnej wysepce z multimilionerem,
samotnikiem i ponurakiem, tęskniącym za swoją zmarłą żoną. Sara z rezygnacją
wzruszyła ramionami i zatopiona w myślach powlokła się w stronę domu.
Jak wytrzyma ten tydzień? Ransom Shepard należał niestety do mężczyzn,
którzy raz pocałowawszy kobietę, jakby naznaczali ją swoim piętnem, tak że
nigdy już nie była w stanie zdobyć się na obojętność. Wczoraj, kiedy piekli
kurczaka na werandzie, okazał się uroczym towarzyszem. Śmiali się i
rozmawiali swobodnie przez cały czas jak starzy przyjaciele. Dzieciaki zaś
zachowywały się cudownie i wypełniały swoje obowiązki bez proszenia.
Pokręciła głową. Ten mężczyzna pociągał ją co raz bardziej. Jeszcze chwila, a
nie będzie w stanie oprzeć się czarowi szarych oczu i przewrotnego uśmiechu.
Tak, w nadchodzącym tygodniu głównym źródłem zagrożenia będą jej własne
zdradliwe emocje.
Nagłe dojrzała wyłaniającą się z mgły ciemną, wysoką postać. Oczywiście, to
może być tylko on! Tytko on ma tak szerokie bary i porusza się ze sprężystą
gracją dzikiego kota. Sarę przeszedł dreszcz tłumionego podniecenia. Cofnęła
się, by nie stanął zbyt blisko.
— I co, poddajesz się? — zagadnął.
— Jeśli masz na myśli odlot z wyspy, to tak. Nie mam innego wyjścia.
— A czy mógłbym mieć coś innego na myśli?
Sara miała uczucie, jakby roztapiała się w środku. Przystojna twarz była coraz
bliżej. Usta rozchylały się, jakby miały zamiar znów ją całować...
— Nie — wykrztusiła, walcząc ze swoim ciałem, które uparcie przesuwało się
w jego kierunku. We pchnęła ręce w kieszenie i gwałtownie odstąpiła krok do
tylu.
— Nie chcesz? zdziwił się. — Myślałem, że pozwolisz, bym okrył cię moją
parką, bo ta twoja kurteczka jest podszyta wiatrem.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że Ransom usiłuje zarzucić jej na ramiona
swoją eskimoską kurtkę.
— Dzięki — wyszeptała, otulając się ciepłym okryciem, by uniknąć dotknięcia
jego rąk.
— Znów się boisz. A wczoraj tak świetnie się bawiliśmy — stwierdził ze
smętnym uśmiechem.
— Cóż, pamiętaj, że w końcu jestem kelnerką i wiem, co robić, żeby goście na
kolacji dobrze się czuli. 0, Boże — westchnęła — chyba straciłam już pracę.
— Saro, bardzo mi przykro z powodu tych wyłączonych telefonów, Krukoffa,
który nie przyleciał i Dorfa, który nie przysłał samolotu. Bardziej przy- kro, niż
sądzisz — powiedział z autentycznym współ czuciem. Ujął ją troskliwie za
ramię i poprowadził do domu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
— Masz ochotę na spacer po plaży? — zapytał niespodziewanie Ransom.
— Myślałam, że wolisz, żebym trzymała się od ciebie z daleka — rzuciła,
czując nerwowe mrowienie w krzyżu. Pomimo to pozwoliła prowadzić się ku
stromym klifom.
— Ha, widzę, że własne słowa wracają do mnie rykoszetem — zaśmiał się
gorzko, po czym ujął jej rękę, wsunął ją sobie pod ramię i mocno przy- cisnął do
boku. — Lepiej trzymaj się mnie. Zejście w dół nie jest łatwe.
Ś
cieżka biegnąca w dół urwiska rzeczywiście wy dawała się samobójcza.
Ransom ścisnął Sarę za rękę i podtrzymywał przy każdym kroku. Kiedy
zerknęła w przepaść, po raz pierwszy ucieszyła się z jego bliskości. Gdyby
nawet zaczęła spadać, musiałaby się zatrzymać na wysokim mężczyźnie
ubranym w dżinsy, biały golf i górskie buty, idącym tuż przed nią z pewnością
kozicy.
— Teraz puszczę cię na chwilę. Trzymaj się skały, a ja sprawdzę przejście —
nakazał.
Posłusznie przylgnęła do kamiennego występu. Ransom zeskoczył na położoną
niżej skalną półkę, stanął na niej pewnie i wyciągnął ręce ku Sarze, mocno
chwytając ją w pasie. Dotknięcie było nie spodziewane i elektryzujące.
— Skacz! — ponaglił niecierpliwie.
Drgnęła, wyrwana z zamyślenia i puściła skałę. Zaledwie przez ułamek sekundy
trzymał ją w ramionach, nim postawił bezpiecznie n nogi, ale ten krótki moment
bliskości wystarczył, by przeskoczyła między nimi iskra erotycznego napięcia.
Ręce mężczyzny niechętnie oderwały się od jej bioder. Głowa Sary ciążyła ku
jego szerokiej piersi.
— Wszystko w porządku? — zapytał wreszcie.
— Tak, tak, chodźmy.
Nie pytając ujął ją za rękę i ruszył w dół. Szła za nim na miękkich nogach jak
posłuszny automat. Dotyk ciepłych palców rodził iskrę w jej ciele. Tam, na
skale, przez moment równy uderzeniu serca, znalazła się w jego rękach — i już
podstępne zmysły zaczęły podsuwać jej fantazje. Wpijała wzrok w szerokie
plecy Sheparda śniąc na jawie o jego rękach na swoim nagim ciele,
dotykających ją tam, gdzie żadnemu mężczyźnie...
— Co się stało? — ocknęła się, czując delikatne muśnięcie na twarzy.
— Mówiłem, że zeszliśmy na plażę i możesz już puścić moją rękę — powtórzył.
— Saro, dobrze się czujesz? — zapytał z troską, gładząc ją po policzku.
Jego ręce były tak ciepłe... tak cudownie ciepłe, jak parujący kubek gorącej
czekolady podany zmarzniętemu wędrowcowi, przedzierającemu się przez
zimową zadymkę w Kansas. Sara z trudem odzyskała poczucie rzeczywistości.
— T—tak, wszystko w porządku. Wiesz, my tam, w Andover, nie mamy zbyt
wielu okazji do wspina czek i... musiałam się mocno skupić — skłamała.
— Rozumiem, ale teraz już nie musisz — uśmiechnął się, porozumiewawczo
ś
ciskając jej palce. Natychmiast wyszarpnęła rękę, jakby przez pomyłkę włożyła
ją w gniazdo szerszeni.
Powoli ruszyli wzdłuż plaży. Zewsząd dobiegały krzyki niewidocznych we mgle
ptaków. Fale załamywały się gwałtownie na brzegu, obryzgując kamienie pianą.
— Wiesz — odezwał się niespodziewanie i ujął ją pod ramię — oboje cierpimy
na tę samą chorobę.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
— Tak? A cóż to może być za choroba?
— I tobie, i mnie brakuje...
-- Nie chcesz chyba powiedzieć, że brakuje mi miłości — zaprotestowała,
impulsywnie wyrywając rękę. Nagle dostrzegła w oczach mężczyzny błysk
zdumienia i zamarła ze zgrozy.
— Chciałem tylko powiedzieć, że każdemu z nas brakuje czasu dla siebie.
Oboje jesteśmy ambitnymi pracoholikami. Zaniedbujemy swoje życie osobiste.
Tylko tyle. Nawet mi przez myśl nie przeszło, by sugerować, że brakuje nam
miłości. Skąd miałbym wiedzieć takie rzeczy?
Właśnie, skąd miałby wiedzieć? Z jednej wzmianki, którą uczyniła na temat
swojej kelnerskiej harówki i samotnego życia?
— Saro — powiedział łagodnie.
W zapamiętaniu uznała sympatię za litość i oskarżycielsko zlustrowała go
wzrokiem.
— Jeszcze jedno, Ransom. Jeśli powiedziałam, że komuś brak miłości, nie
miałam na myśli siebie. Sam powiedziałeś, że potrzebujesz kobiety. Powinnam
się trzymać od ciebie z daleka. Nie jestem dzieckiem i wiem, że uczucia
mężczyzn to tylko gra hormonów. Wiem, że...
— Co jeszcze wiesz? — rzekł, mocno chwytając ją za przeguby i przerywając
rozpaczliwą tyradę. — Co ty w ogóle możesz wiedzieć? Jak bardzo ja
potrzebuję miłości? Czy według ciebie jestem jej tak spragniony, że mógłbym
rzucić cię tu, na ten piasek i posiąść? Mów!
Sara zesztywniała. Patrząc w płonące wściekłością oczy mężczyzny po raz
pierwszy zdała sobie sprawę, jak bardzo jest bezbronna. Mimo że ukończyła
kurs samoobrony, mógłby zrobić z nią, co chciał. Spojrzała na niego z lękiem.
— To boli, Ransom — szepnęła, mając świadomość, że raczej obawia się bólu,
niż rzeczywiście go czuje, bowiem Rance trzymał jej ręce mocno, a
jednocześnie dziwnie delikatnie.
— Nic nie wiesz o cierpieniu, moja droga — powie dział tonem pełnym urazy i
nagle, zdusiwszy przekleństwo, wykręcił jej ręce do tyłu, aż przylgnęła do niego
całym ciałem.
Ten akt przemocy wprawił Sarę w przyjemne drżenie. Zapach mężczyzny mącił
jej myśli.
- Dziewczyno, uważaj, do cholery — warknął.
— Przestań obnosić się z tą twoją uwodzicielską niewinnością, bo wreszcie...
Uwodzicielską? — powtórzyła odruchowo.
— Owszem, przyznaję, jesteś dobra. Lepsza niż wszystkie inne kobiety, z
którymi miałem do czynienia przez ostatnie pięć lat — stwierdził, wyzywająco
błyskając zębami.
Sara miała kompletny mętlik w głowie, toteż na wszelki wypadek milczała.
Ransom zaskakiwał ją coraz bardziej.
— Dorf miał rację. Potrzebuję ciepła kobiecego ciała — przyznał z brutalną
szczerością. — Od śmierci żony nie nawiązywałem bliższych znajomości
— ciągnął, a w jego glosie narastało napięcie. — Niestety, problem polega na
tym, że nie chcę bliskich związków. Chcę tylko, by od czasu do czasu moje
łóżko nie było puste. A ponieważ ty, doskonale wiedząc, o co mi chodzi, poszłaś
ze mną na ten spacer, pomyślałem, że może zmieniłaś zdanie. Saro, proszę,
powiedz, czy dasz mi to ciepło, nie żądając nic w zamian, poza własnym
zaspokojeniem? — wyszeptał. Jego usta zapraszały, czekały.
— Powiesz „tak” — kusił z uwodzicielskim uśmiechem, świadomie robiąc
użytek ze swojej diabelskiej urody.
Oblizała językiem spieczone wargi. Serce łomotało jej w piersi — na wpół z
podniecenia, na wpół ze strachu.
— Sara? Powiedz „tak” — naglił, przysuwając się bliżej, aż poczuła gorący
oddech na policzku.
Westchnęła ciężko. Gdzieś tam, w podświadomości, najbardziej kobieca cząstka
jej duszy wyszeptała najcichsze, ledwo słyszalne „tak” — a jednocześnie z
przerażeniem usłyszała własny głos, oznajmiający stanowcze „nie!”.
— Rozumiem cię lepiej, niż myślisz. — W spokojnym głosie Ransoma
pobrzmiewały lodowate nutki.
— Ale skoro jestem tak bardzo spragniony miłości, spełnię być może twoje
pragnienia. Dziwne, w tej mgle wszystko wydaje się inne i tajemnicze, prawda,
kochana? — mruknął z gorzką ironią. — Ach, i jeszcze jedno. Ponieważ mimo
wszystko jestem dżentelmenem, proponuję, żebyś poszła plażą w prawo. Nie
będę cię gonił. Dom jest niedaleko.
Sara poczuła, że uginają się pod nią nogi, jakby nagle prysnęło zaklęcie,
otumaniające jej myśli i duszę. Zamrugała, rozpaczliwie próbując powstrzymać
łzy. Kiedy wreszcie ochłonęła i rozejrzała się wokół, Sheparda już nie było.
Następnego dnia padało od rana, lecz mgła ustąpiła. Sara niepostrzeżenie
wymknęła się z domu, zadowolona, że uniknęła spotkania z Ransomem.
Wczorajsza kolacja była fatalna. Nawet Lynn i Tag wyczuli napiętą atmosferę,
jaka zapanowała między dorosłymi. Shepard siedział posępny jak gradowa
chmura. Niezręczna rozmowa rwała się raz po raz, aż w końcu zapadło męczące
milczenie. Sara uznała, iż jest to najlepsze wyjście. Im mniej będzie się odzywać
do swego nieznośnego gospodarza, tym lepiej zniesie tydzień niewoli.
Szła plażą tam, dokąd pobiegli młodzi razem z Baby i Boo. Z daleka usłyszała
ich śmiech. Zbliżając się dostrzegła, jak Tag zrywa z głowy swoją czapkę
baseballową i ciska w fale.
— Hej, co robisz? — zawołała z lekką naganą.
— Popatrz tylko! — wskazał na. ciemną toń przy brzegu.
Z początku nie działo się nic. Kolorowa czapeczka spokojnie kołysała się na
falach. Po chwili jednak coś wystrzeliło spod powierzchni wody, podbijając
czapkę wysoko w górę, a potem równie szybko zniknęło, porywając ją z sobą w
głębiny, by wynurzyć się znowu o kilkanaście metrów dalej.
— Co to jest? — wykrzyknęła Sara patrząc, jak coś podobnego do wielkiej ryby
zaczyna płynąć równolegle do plaży z czapką w pysku, wesoło igrając na fatach.
- Chodź, szybko - Lynn pociągnęła ją za rękę i cała trójka biegiem ruszyła ku
skalistemu wierzchołkowi półwyspu zamykającemu zatokę. Gdy do tarli
zdyszani na miejsce, Tag pochylił się na wodą z wyciągniętą ręką.
- Potluck! — zawołał.
Jak na komendę lśniące cielsko wynurzyło się z fal i złożyło ociekającą wodą
czapeczkę w wyczekującą dłoń chłopaka. Lynn zaklaskała z zachwytu.
- Ale sprytny delfin, co? — zwróciła się do Sary.
- Wyobraź sobie, że to on nauczył Taga tej sztuczki!
— No, Potluck jest fantastyczny — powiedział z durną chłopak wyżymając
czapkę i beztrosko wsadzając ją na głowę. — Kiedy przyjechałem, poszliśmy z
tatą na plażę i wiatr zwiał mi czapkę do wody. Wtedy pojawił się ten delfin,
złapał ją w pysk i zaczął płynąć. Ponieważ jest to moja ukochana baseballówka,
zacząłem biec plażą i wrzeszczeć na niego. Nie myślałem, oczywiście, że ją
odzyskam, ale biegłem za nim aż do Zatoki Morskiego Lwa. On tam wpłynął,
więc stanąłem na skale, wyciągnąłem rękę i darłem się, żeby mi ją oddał. I nie
uwierzysz, ale oddal, bestia! — uśmiechnął się.
— I jakimś cudem zdołał nauczyć cię tej sztuczki, tępolu! — zachichotała Lynn.
Chłopak z udanym oburzeniem dał jej kuksańca i oboje, śmiejąc się i
przekomarzając, pobiegli w pod skokach w głąb lądu, ścigając się z Baby i Boo.
Sara poczuła się nagle stara i samotna. Stała na brzegu, smętnie wpatrując się w
szare fale, rozświetlone promieniami słońca. Wspomnienie starcia z Ransomem
zmąciło jej całą radość z pięknego dnia.
— Hej, przyszłam w odwiedziny! — zawołał nagłe kobiecy głos.
Sara spojrzała w górę i dostrzegła machającą do niej rękę. Szybko wspięła się
stromą ścieżką i stanęła twarzą w twarz z miłą młodą kobietą o okrągłej buzi,
czarnych oczach i długich ciemnych włosach, splecionych w gruby, sięgający
pasa warkocz przerzucony przez ramię. Obok niej, na gęstym dywanie zielonych
mchów, siedział dwuletni może chłopczyk, bawiąc się koszykiem i dużą
blaszanką. Na widok Sary uśmiechnął się pogodnie.
— Jestem Lilly Merculieff przedstawiła się nie znajoma, z miłym uśmiechem
wyciągając rękę na powitanie. — Wiedziałam, że spotkamy się na Święcie
Halibuta, ale po prostu nie mogłam się już doczekać. Jak się pani pewnie
domyśla, jestem z miasteczka
— machnęła ręką w kierunku grupki domów na wyspie. - Ponieważ Rance
popłynął dziś na ryby z moim mężem, Danem, pomyślałam sobie, że pewnie
czuje się pani samotna. Może pozbieramy razem jagody i jajka? — zapytała
przyjacielskim tonem.
— Chętnie — ucieszyła się Sara, wdzięczna, że wreszcie nie musi być sam na
sam z ponurymi myślami. — A co to jest Święto Halibuta?
— Och, dziwne, że Rance jeszcze pani nie powie dział. — To będzie w
weekend. Co roku świętujemy tu wszyscy początek lata — powiedziała Lilly,
schylając się po malca. — Może pani wziąć tę blaszankę? Danny jest ciężki jak
kloc.
— Jasne — odparła z entuzjazmem Sara, zachwycona perspektywą udziału w
miejscowej zabawie.
— co będziemy zbierać? — zaintrygowana popatrzyła na naczynie.
— śurawiny. Pokażę pani, ale najpierw pójdziemy po jajka — rzekła jej nowa
towarzyszka, energicznie ruszając krawędzią klifu. Nagle zatrzymała się i
podekscytowana wskazała ręką na morze - Są nasi chłopcy! Tam, na czerwonej
łodzi - wykrzyknęła, machając ku nim z ożywieniem. Dostrzegli ją i pozdrowili.
Sara, nie bardzo wiedząc, jak się zachować, również uniosła rękę.
- Myślałam, że te łódki są większe - mruknęła.
- Bo są i większe. Tej Dan używa tylko do łowienia dla rozrywki, kiedy morze
jest spokojne
- wyjaśniła Lilly. — Och, nie ma pani pojęcia, jak się cieszę, że Dan i Rance są
znów razem. Dawniej, kiedy jeszcze Shepardowie przyjeżdżali tu na lato,
bardzo się przyjaźnili.
Pełen zadumy ton Luty zaintrygował Sarę.
— Rance musiał bardzo przeżyć śmierć żony, prawda? — ośmieliła się zapytać.
— 0, tak. Byli bardzo szczęśliwą parą. Nie ma pani pojęcia, jak on kochał Jut.
Jill? A więc tak miała na imię...
Młoda kobieta dostrzegła naglą zmianę wyrazu twarzy Sary.
— Przepraszam, może niepotrzebnie o tym mówię. Przecież na pewno wie pani
o wypadku.
Przytaknęła i Lilly rozpromieniła się na nowo.
— Wiesz, kochana, tak się cieszymy, że wreszcie doszedł do siebie i że pani tu
jest, i że nie jest sam...
— paplała, jednocześnie wypatrując wśród skał ptasich gniazd.
Sens jej słów dopiero po chwili dotarł do Sary.
— Luty, to jest kompletne nieporozumienie — wy jąkała wreszcie. — Nie
przyjechałam do Ransoma. W ogóle go wcześniej nie znałam. Przyjechałam
szukać mojej młodszej siostry, która uciekła z domu, przeczytawszy ogłoszenie
matrymonialne Sheparda.
Niech pani sobie wyobrazi, że Tag dał je bez wiedzy ojca! A potem popsuła się
pogoda, stary Krukoff nie przyleciał i dlatego musiałam zostać — tłumaczyła się
skwapliwie.
Lilly stanęła, powoli posadziła dziecko na ziemi, wręczyła mu lizaka
wyciągniętego z kieszeni, po czym przeniosła zdumiony wzrok na Sarę.
— Chyba pani żartuje! Tag szukał nowej mamusi? Biedne dziecko - dodała z
ciepłym uśmiechem. - Do dziś nie mogę zrozumieć, czemu Rance wysłał go do
tej szkoły. Przecież kiedy umrze ci ktoś bliski, całą miłość skupiasz na dziecku.
Ja bym w każdym razie tak zrobiła. — Z czułością popatrzyła na synka.
— Też tak myślę, ale w tym przypadku między synem a ojcem jest jakaś
niechęć. Nie rozumiem tylko, na czym polega — zmarszczyła brwi Sara.
— Wiem, też to widzę — przymała Llly.
Nagle dostrzegła gniazdo i wyjęła z niego dwa cętkowane jaja, zostawiając
trzecie.
— Kiedy Dan zapytał, czy Tag popłynie z nimi na ryby, Rance zrobił tę swoją
zaciętą minę i powie dział, że nie westchnęła. — My, kobiety, jesteśmy inne.
Kiedy zdarzy się tragedia, rozpaczamy, płaczemy, szukamy pocieszenia u
rodziny i przyjaciół. A mężczyźni zamykają się w sobie i w samotności liżą
rany, udając, że wszystko jest w porządku. Taka głupia ambicja — parsknęła,
rozglądając się za następnymi gniazdami.
— Myślę jednak, że Ransom naprawdę cieżko przeżywa brak Jut boi się
związku z inną kobietą, nie chcąc ryzykować bólu rozstania - powiedziała Sara
w zamyśleniu, z niespodziewaną melancholią.
— Lubi go pani, prawda? — Lilly zerknęła na nią spod oka, wybierając kolejne
jajka.
- Ależ ja go prawie nie znam!
- Mimo to życzę pani szczęścia - uśmiechnęła się znacząco czarnowłosa kobieta.
— Szkoda, żeby taki wspaniały człowiek jak Rance marnował życie na żałobę.
Sara zarumieniła się, z zakłopotaniem przełykając ślinę. W tym momencie od
strony morza dobiegi je triumfalny okrzyk. Obie kobiety popatrzyły w stronę
czerwonej łódki. Jeden z mężczyzn siłował się z wędziskiem, które gięło się,
szarpane przez miotającą się potężną rybę.
- Ransom... — wyszeptała Sara. - Co się tam dzieje? — dodała z nagłym
niepokojem.
- Chyba ma halibuta — stwierdziła Lilly. — Taki pieszczoszek może ważyć
nawet ze sto kilo, wiesz?
- Boże, czy mu nic nie grozi?
Lilly, słysząc jej przerażony ton, wybuchnęła śmiechem.
- Zależy komu. Halibutowi, na pewno.
- A jak duża jest taka ryba?
- Och, może mieć i półtora metra.
- Boże, co my z nią zrobimy? W życiu nie oprawiałam nawet plotki. — Sara
komicznie załamała ręce.
— Niech się pani nie martwi — zapewniła ją z uśmiechem Lilly. — My, kobiety
z wysp, umiemy oprawiać ryby, wędzić je i solić. Zawsze robimy to razem.
Oczywiście, nigdy nie będą się mogły równać z tym fantastycznym łososiem,
którym Ransom obdarza wszystkich na Boże Narodzenie!
Od strony morza rozległ się nowy okrzyk. Dan, dzierżąc ogromny hak, pomagał
wyciągać z wody imponujące cielsko. Po chwili halibut spoczął bezpiecznie na
dnie łódki. Lilly błysnęła białymi zębami w radosnym uśmiechu, wyjęła koszyk
z jajkami z rąk oszołomionej Sary i chwyciła synka za rączkę.
— Chodź, maluchu, pokażemy teraz pannie Sarze, jak się zbiera żurawiny.
— A gdzie one rosną?
— Na mchu. — Lilly wskazała ręką niedalekie pagórki. — Tam są ich całe pola.
— Nawet nie wiedziałam, że żurawiny rosną na mchu. My w Kansas jesteśmy
wyraźnie niedouczeni — przyznała z pokorą Sara, widząc rozbawienie w
czarnych oczach kobiety.
— W takim razie nie ma pani pojęcia, jak smakują nasze przetwory! Dam pani
swój ulubiony przepis. Rance uwielbia dżem żurawinowy — znacząco mrugnęła
okiem.
— Dziękuję, chętnie go wezmę — powiedziała Sara, niezbyt przekonana, czy
przez słoik dżemu trafi do serca tego mężczyzny.
— Pewnie pani myśli, że to nic nie pomoże, co - spytała jej towarzyszka z
godną podziwu intuicją.
— A ja pani mówię, kochana, że cuda się zdarzają. Dlatego zbieraj pani jagody i
szybko rób dżem.
Kolejny wrzask z łódki obwieścił „nową zdobycz. Ransom zajadle walczył z
jakimś podwodnym stworem.
— Popatrz tylko! — wykrzyknęła Lilly. — Ten facet przyciąga je jak magnes.
Sara odwróciła wzrok. Gdybyż ten facet przyciągał tylko ryby...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Następnego ranka Sara jak zwykle wybrała się na przechadzkę. Krążyła bez
wyraźnego celu, aż trafiła do spokojnej zatoczki, skąd widać było domki
miasteczka i cebulasty dach zrujnowanej cerkwi.
Stanęła na plaży i rozglądając się po okolicy dostrzegła nagle wyłaniający się
zza krawędzi skalnej ostry pysk arktycznego lisa. Wychudłe stworzenie o
niebieskawym futrze węszyło w jej kierunku. Po chwili pojawił się drugi lis, a
potem trzeci i czwarty. Poczuła nagle ukłucie lęku. Te zwierzaki nie wy g zbyt
groźnie, ale Sara nadto dobrze pamiętała, jak w dzieciństwie pogryzł ją mały
kundel, którego dla zabawy pociągnęła za ogon. Na zawsze pozostały jej blizny
na rękach.,
Z obawą wpatrywała się w cztery pary bystrych ślepi i cztery uważnie węszące
nosy. Te dzikie stworzenia są zawsze głodne, pomyślała, usiłując wycofać się po
stromym zboczu. Ku jej przerażeniu pojawił się jeszcze piąty lis. Teraz miały
już niebezpiecznie wyraźną przewagę.
— Wynocha stąd! Już! — krzyknęła cienkim głosem, machając rękami. Jeden z
lisów warknął, obnażając ostre kły. Sara drgnęła, gwałtownie od skoczyła do
tyłu i upadła, poślizgnąwszy się na mokrym mchu. Leżała, nie śmiejąc zrobić
ruchu i czekała, aż zęby wpiją się jej w ciało. Przed jej oczami w ułamku
sekundy zamigotały obrazy z całego życia. Lisy nie wahały się długo i jednym
skokiem znalazły się przy niej. Krzyknęła rozpaczliwie i zasłoniła rękami twarz.
Coś zaczęło mocno szarpać jej kurtkę i krzyknęła znowu, lecz w tym samym
momencie poczuła, że jakaś siła unosi ją w górę i stawia na nogi. Za mrugała
oszołomiona i zobaczyła Ransoma.
— Rance, uciekajmy, one nas pogryzą! — wrzasnęła i uwiesiła się na nim
rozpaczliwie, pragnąc umknąć przed lisami, które nadal szarpały jej kurtkę.
— Spokojnie, trzymaj się mnie, muszę uwolnić jedną rękę — polecił i szybko
sięgnął do kieszeni jej parki.
Po chwili szarpanie ustało, a poszczekiwania li sów ucichły.
— No, teraz już nic ci nie grozi — powiedział Rance wesoło.
— Czy zastrzeliłeś je z rewolweru z tłumikiem?
— Jak mógłbym strzelać do takich miłych stworzonek!
— Miłych stworzonek? — Sara jeszcze mocniej przylgnęła do niego, pomna, że
przed sekundą o mało nie została rozszarpana.
— No, odpręż się. — Zachichotał. — Nic już ci nie grozi i naprawdę możesz
zdjąć nogi z moich bioder.
Spojrzała na niego nieufnie, ale wreszcie zdecydowała się stanąć na ziemi o
własnych siłach. Lisy
— teraz już w liczbie siedmiu — smakowicie i w skupieniu zajadały jakieś
ochłapy. Ransom patrzył na nią z rozbawieniem.
— Czego się cieszysz? — burknęła. — Te twoje ukochane drapieżniki omal nie
zjadły mnie żywcem!
Rance przekrzywił głowę i przyjrzał się jej uważnie.
— Wszystkiemu jest winna twoja parka, Saro. Nie włożyłaś dzisiaj tej, którą ci
dałem.
— Nie, wzięłam inną, bo tamta się ubłociła i mu siałam ją uprać. Dlatego
zajrzałam do szafy w przed pokoju. A co, nie wolno mi? — spytała zaczepnie.
Zrozum, po prostu włożyłaś moją kurtkę i zwierzaki ją rozpoznały. Zawsze
noszę dla nich w kieszeniach kawałki suszonego foczego mięsa. Nic dziwnego,
ż
e kiedy zobaczyły ubranego w nią człowieka, zaczęły domagać się
poczęstunku. Zaręczam ci, że nie chodziło im o cenną osobę panny Eller.
Sara z niedowierzaniem sięgnęła do kieszeni i wy ciągnęła plastykową torebkę.
Rzeczywiście, było w niej pełno skrawków wysuszonego na kość mięsa.
— Boże, skąd miałam wiedzieć, że nosisz takie świństwa w kieszeniach —
zirytowała się.
Nagle kątem oka dostrzegła, jak jeden z lisów wlecze po trawie dużą płócienną
torbę.
— Co tam jest?
— Chleb.
— Co?
— Dzisiaj w miasteczku był comiesięczny wypiek, a ja uwielbiam taki świeży,
domowy chleb — stwierdził z obojętnym wzruszeniem ramion.
— I rzuciłeś go lisom, żeby mnie ratować? — Teraz Sara pożałowała swojego
niewyparzonego języka.
— Nie ma sprawy, za miesiąc kupię następny.
Spojrzała na niego uważnie.
— Upiekę ci chleb — powiedziała po chwili wahania. — Mogę też zrobić dżem
ż
urawinowy według przepisu Lilly Merculieff.
Przez moment miał minę łakomego chłopca.
— Ach, gorący, domowy chleb! I jeszcze mój ulubiony dżem... — oblizał się z
zachwytem, lecz szybko spoważniał i nabrał czujności. — Taka usługa na
pewno kosztuje, prawda?
— Owszem. — Sara stanęła przed nim, mocno biorąc się pod boki. — Upiekę
chleb i zrobię dżem, ale pod warunkiem, że przestaniesz mi dokuczać.
— Ja? Ja ci dokuczam? — Rance wyglądał na uosobienie niewinności.
Sara przysunęła się jeszcze bliżej i zaczęła dobitną przemowę.
— Nie udawaj, szanowny panie! — Puknęła go palcem w pierś. — Masz
zaprzestać tych złośliwości i przede wszystkim przestań zachowywać się tak,
jakbyśmy mieli zostać kochankami — wypaliła śmiało i w tym samym
momencie ugryzła się w język. Mimo to nie spuszczała stanowczego spojrzenia
z twarzy mężczyzny. — No, więc jak będzie? — pytająco zawiesiła głos.
Ransom milczał, a potem nagle, bez ostrzeżenia, pochwycił ją w ramiona i
zaczął całować — twardo, namiętnie, zaborczo. Sara nie pozostała mu dłużna.
Jej ciało drżało w radosnym oczekiwaniu. Przytuliła się do Rance”a, zarzucając
mu ramiona na szyję, rozpalona gwałtowną namiętnością, nie zważająca na nic.
I nagle jej gorące wargi napotkały pustkę. Zesztywniała, kompletnie zaskoczona
i zmieszana.
— Nie myśl, że tak łatwo ci ze mną pójdzie, Saro
— wykrztusił Ransom głosem drżącym z hamowanej namiętności i gwałtownie
się od niej odsunął.
Przez dłuższą chwilę stała z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, tępo wpatrując
się w odchodzącego wielkimi krokami mężczyznę. Kiedy powróciła jej jasność
myśli, nadal nie mogła pojąć sprzeczności
tkwiących w tym człowieku, które kazały mu kusić ją i uwodzić, a potem
wycofywać się. Najwidoczniej
pamięć zmarłej żony powstrzymała go w ostatniej chwili jak nieubłagane
memento. Nieubłagane również dla niej, Sary...
— Święto halibuta!? Dzisiaj? Tato, nie żartujesz? dopytywał się entuzjastycznie
Tag.
Sara, usłyszawszy te słowa, cicho podeszła do drzwi kuchni i zerknęła zza
framugi, ciekawa, co odpowie Ransom.
— Myślałem, że już ci o tym mówiłem — mruknął Shepard, mieszając ryż w
rondlu i wkładając do niego kawałki surowego halibuta.
— Nie. 0, rany, Lynn, słyszałaś, co się święci?
— Tag radośnie wrzasnął do dziewczyny, która z wrażenia o mało nie
wypuściła stosu talerzy.
— Nie drzyj się tak, bo mi uszy puchną — zniecierpliwiła się.
— Ale to wielkie święto, i na dodatek tata robi dzisiaj potrawkę rybną.
Lynn krytycznie zajrzała Ransomowi przez ramię.
— Faktycznie, skądś znany mi smrodek. — Skrzywiła się.
Może teraz śmierdzi, ale potem będzie świetne — zaperzył się chłopak.
— Dzięki za zaufanie, stary — odezwał się Ransom.
— Dawno nie korzystałem z tego starego przepisu babci i pewnie wyszedłem
już z wprawy. Może smakować jak stare skarpety.
Tag z chichotem pociągnął Lynn za rękaw.
— Pamiętasz taką grupę heavy-metalową „Śmierdzące gumiaki”?
Roześmieli się wszyscy troje, a najgłośniej Ransom. Sara, skulona za drzwiami,
poczuła bolesne ukłucie w sercu. Od wczoraj, kiedy to uchronił ją przed bandą
lisów, a potem pocałował, nawet się do niej nie uśmiechnął. Z pewnością nie ma
ochoty zapraszać jej na tę uroczystość. Ze smutkiem wzruszyła ramionami,
odwróciła się i poszła do pralni.
Stała i mechanicznymi ruchami sortowała brudną bieliznę, kiedy nagle poczuła
czyjąś obecność. Od wróciła się gwałtownie i zobaczyła Rance”a.
L — Cześć! — pozdrowił ją cicho. Nie miał zbyt szczęśliwej miny.
Sara sztywno skinęła głową.
— Słuchaj, chciałem porozmawiać na temat popołudnia — mruknął.
— Pewnie chodzi ci o to święto, o którym już co nieco słyszałam —
powiedziała, starannie dozując proszek. — Cóż, idźcie, bawcie się dobrze i nie
przejmujcie się mną — dodała włączając pralkę i patrząc, jak kolorowa bielizna
kręci się za szybką. Szczerze pragnęła, żeby już sobie poszedł i przestał mącić
jej myśli.
Niezręczne milczenie przedłużało się.
— O co ci chodzi? — wybuchnęła w końcu. — Chcesz doprowadzić mnie do
szału? Jeśli masz ochotę podumać sobie w samotności - już się wynoszę.
Uśmiechnął się smutno, nie spuszczając z niej uważnego wzroku.
— Chciałem po prostu wiedzieć, czy upieczesz coś na nasz festyn. Wiesz, ta
uroczystość ma formę potlaczu, i wedle zwyczaju każdy mieszkaniec coś ze
sobą przynosi. Ja zrobiłem potrawkę z halibuta — oznajmił z durną i popatrzył
na nią wyczekująco.
Nie odpowiadała.
— Oczywiście nie musisz się mną przejmować. Będzie tam wielu młodych
mężczyzn, którzy chętnie dotrzymają ci towarzystwa — dodał jakby z żalem.
— Dobrze... — westchnęła w końcu. — Upiekę pełnoziarnisty chleb, skoro tak
bardzo ci zależy. Na kiedy mam być gotowa? — zapytała konkretnym tonem.
— Festyn zaczyna się o pierwszej, niedaleko stąd, na plaży — uśmiechnął się z
wyraźną ulgą.
o pierwszej Sara wyjęła z piekarnika pachnący, gorący chleb i ostrożnie włożyła
go do koszyka. Ransom zabrał swoje pokazowe danie z halibuta. Po chwili już
oboje szli w stronę plaży. Młodzi pobiegli przodem. Było chłodno i mglisto.
Szary, ponury dzień znakomicie odzwierciedlał nastrój Sary. żadne nie
podejmowało rozmowy. Wreszcie, po dziesięciu minutach marszu, coś błysnęło
w oddali.
— Widzę ogniska — odezwał się Ransom.
Kiedy podeszli bliżej, Sara zdumiała się na widok wysoko strzelających
płomieni.
— Czym wy tu właściwie palicie, skoro na wyspie nie ma drzew?
— Kawałkami drewna wyrzuconymi przez morze, starymi skrzynkami, dyktą,
słowem wszystkim, co się tytko nadaje. Powiadają — uśmiechnął się nagle —
ż
e za każdym drzewem na wyspie Świętej Katarzyny można znaleźć piękną
kobietę. I każdy mężczyzna na wyspie powie ci, że właśnie ściął ostatnie
drzewo, szukając jej. To taki lokalny żart
— dodał, widząc zdumione spojrzenie Sary. — Każdy ci go opowie, kiedy tytko
zapytasz, skąd bierze my drewno.
Zbliżali się już do ognisk i tłumu. Sara przywołała na twarz stosowny uśmiech i
usiłowała udawać, że jest równie radosna, co sympatyczni Aleuci, którym
przedstawił ją Ransom. On również zachowywał się swobodnie, lecz wiedziała,
ż
e także dba o pozory.
Popołudnie minęło szybko, urozmaicane wyścigami w workach, przeciąganiem
liny, meczem koszykówki i nieustającym obżarstwem. O dziewiątej wieczorem
Sara czuła się ciężka jak wieloryb. Próbowała wszystkiego — od surowego
halibuta, podawanego z miejscową odmianą selera, do przeróżnych suszonych,
pieczonych i gotowanych mięs, przyrządzanych na sposób wyspiarski.
Szczególnie smakował jej mocno wypieczony chlebek, zwany aladekes, oraz
dżem z nie znanej jej maliny moroszki.
Siedziała rozparta na składanym krześle i leniwie śledziła wyczyny nastolatków,
szalejących w dyskotekowym rytmie ogłuszającej muzyki produkowanej przez
szkolną kapelę „Odjazdowych Wielorybów” z Anchorage. Zdumieniem
napawała ją zwłaszcza metamorfoza młodszej siostry, która nagle przeistoczyła
się w piegowatą furię, podrygującą w wy umyślnych, niedwuznacznie
erotycznych pozach.
Kiedy dorosłym wydawało się już, że ich bębenki nie wytrzymają natężenia
decybeli, „Wieloryby” za kończyły występ ogłuszającym akordem, po którym
zapadła równie ogłuszająca cisza.
— Och, nareszcie! — wykrzyknęła z ulgą Lilly, siedząca obok Sary. — Teraz
zagra Dan ze swoimi muzykami i wreszcie będziemy mogli potańczyć.
Podrzuciła synka w ramionach i z uśmiechem zwróciła się do Ransoma, który
zajął właśnie miejsce obok Sary:
- Cieszę się, ze dobrze się bawicie, kochani!
Ransom uśmiechnął się w odpowiedzi i zerknął na swoją towarzyszkę.
— 1 co, rzeczywiście dobrze się bawisz?
- Tak. Ludzie z tej wyspy są cudowni.
Mam wrażenie, że I oni bardzo cię polubili.
Usłyszała lekką nutę rozdrażnienia w jego głosie. Najwyraźniej nie był
zachwycony, że grupka młodych mężczyzn towarzyszy jej wytrwale od
początku festynu.
Na szczęście muzycy usadowili się na podium, nastroili instrumenty i zaczęli
grać, co zwolniło ją od konieczności dalszej konwersacji. Melodia była ład na,
lecz zupełnie jej nie znana, tak samo jak i język, w jakim zaczęli ją śpiewać
wszyscy zebrani. Pieśń nabrała radosnych, uroczystych tonów, a perkusista
powstał i zaczął wybijać rytm na prymitywnym bębnie.
— To stara aleucka pieśń o udanych połowach
dosłyszała szept Ransoma tuż przy uchu.
— Bardzo piękna — odszepnęła, speszona i jednocześnie podekscytowana jego
bliskością.
— A pomyśl sobie, że moja matka była jako dziecko zmuszana do mówienia po
angielsku. Kiedy tylko odezwała się po aleucku, kazali jej za karę jeść mydło.
Mimo to wymykała się potajemnie i rozmawiała z przyjaciółkami. Całe
szczęście, że było więcej takich jak ona, bo kultura, która nieomal zanikła, mów
się rozwija.
— Mówisz po aleucku? — zapytała Sara z autentycznym zainteresowaniem.
- Oczywiście. - Rance odchrząknął i rzucił kilka dziwnych słów.
— Co powiedziałeś?
— Powiedziałem, że akcje Amerykańskiego Towarzystwa Telefonicznego
zwyżkują.
— Eee, chyba chodziło o coś innego — nie dowierzała.
— Poddaję się. Mój aleucki mocno zardzewiał. Tak naprawdę chciałem
poprosić cię do tańca — po wiedział, patrząc na nią błyszczącymi oczami.
W pierwszym odruchu zamierzała uciec, lecz chwycił ją za rękę i wciągnął w
krąg tańczących. Orkiestra, porzuciwszy temat rybołówstwa, zaczęła grać
„Pieśń jedynej miłości”. Na piasku plaży zaroiło się od przytulonych par.
Podsycono ogień i płomienie wystrzeliły w niebo. Sara niecierpliwym ruchem
odrzuciła kurtkę, zostając tylko w swetrze. Gdy poczuła bliskość silnego ciała
mężczyzny, znów przeszedł ją znany, podstępny dreszcz.
— Mgła się rozpłynie i gwiazdy zalśnią na niebie...
— zanucił jej w ucho, tłumacząc aleuckie słowa.
Rozejrzała się wokół z rozmarzeniem. Rzeczywiście, szare pasma mgły cofały
się, odsłaniając gwiaździste niebo. Mocno przylgnęła do Rance”a, kołysząc się
w rytmie powolnej, zmysłowej melodii.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Sara tańczyła z przymkniętymi oczami, zatraciwszy poczucie rzeczywistości.
Ogniska już dogasały, zapach dymu mieszał się ze słonym zapachem morza.
Orkiestra grała „Czerwone żagle o zachodzie”. Łagodne tony miłosnej pieśni w
połączeniu ze scenerią surowej przyrody tworzyły nierealną, romantyczną
atmosferę. Sara czuła siłę mężczyzny i napawała się wizją rozkoszy, jaką niosła
jego zmysłowa bliskość.
Oparła głowę na piersi Ransoma, przytulając policzek do miękkiej flaneli. Przez
otumaniającą myśli magię romantycznej chwili przedzierał się jeszcze słaby
głos rozsądku. Kiedy jednak poczuła gorące palce, sunące wzdłuż kręgosłupa,
zapomniała o wszystkim.
— Jesteś piękna, wiesz? — szepnął jej do ucha.
Teraz owładnęło nią tylko jedno pragnienie — być bliżej niego, jak najbliżej,
tak jak jeszcze nigdy nie była z żadnym mężczyzną. W jego spojrzeniu
dostrzegła jakąś pierwotną, niepohamowaną namiętność, i w porywie uniesienia
zarzuciła mu ramiona na szyję. Rozchyliła wargi, bezwstydnie błagając o
pocałunek.
I pocałował ją — zrazu szybko, ostro, brutalnie, a potem całował ją powoli,
łagodnie, miękko, jakby napawał się jej oddaniem. Sara nie zważała już na nic.
Cały jej świat zamknął się w magicznym kręgu objęć mężczyzny.
Nagle czar prysł. Ransom westchnął rozpaczliwie i oderwał wargi od jej ust.
— Nie... — szepnęła. Wyczekująco uniosła głowę, przymykając oczy, lecz
Rance stanowczo odsunął ją od siebie na odległość ramienia.
— Saro, nie możemy — powiedział z wyrazem takiego cierpienia i żalu, że,
tłumiąc rozczarowanie, w odruchu współczucia pogładziła go po policzku.
Niepotrzebnie się dręczysz, że zdradzasz pamięć zmarłej żony, Ransom.
Rozumiem, że masz poczucie winy, ale...
— Wiem, że masz dobre chęci — przerwał jej szybko, ale mylisz się. Nie
zdradzam Jill. Boże, gdybyż to wszystko było tak proste... — westchnął,
zaciskając wargi i patrząc na nią tak, że instynktownie od stąpiła krok do tyłu.
— Przepraszam cię — wyjąkała drżącym głosem, nie mogąc uwierzyć, że
człowiek, który jeszcze przed chwilą tulił ją w ramionach, patrzy na nią jak na
największego wroga. — Powiedz mi — odważyła się zapytać po chwili — co
złego zrobiłam?
— Nic — odparł szorstko. — To wszystko moja wina, od początku do końca.
Wybacz mi słabość. To się już nie powtórzy — mruknął i odwrócił się od niej.
Sara, jak sparaliżowana, patrzyła na odchodzące go — znów odchodzącego od
niej! — Rance”a. Bezsilnie zacisnęła pięści i odwróciła się ku szaremu,
obojętnemu morzu. Fale, z sykiem cofające się po piasku, powtarzały echem
słowa: „To się już nigdy nie powtórzy, me powtórzy, nie powtórzy”.
Następnego dnia Sara krzątała się w kuchni, szykując kurczaka z curry. Była już
szósta po południu. Przez cały dzień usiłowali z Ransomem zachowywać się
poprawnie ze względu na młodych. Teraz jednak, kiedy Tag i Lynn wyszli, by
odwiedzić znajomych w miasteczku, doszło do głosu skrywane napięcie i
atmosfera stała się nieznośna. W domu panowała cisza, grożąca w każdej chwili
wybuchem, od czasu do czasu przerywana jedynie szczękiem naczyń w kuchni i
szelestem przewracanych stron książki.
Ransom siedział w salonie z nogami na stoliczku do kawy, sprawiając wrażenie
pochłoniętego lekturą jakiegoś czasopisma. Jednak Sara nie dała się zwieść.
Szust, Szust, szust...
Ze zgrozą wywróciła oczami. Jedna strona w parę sekund! Ten facet musiał
skończyć z wyróżnieniem kursy szybkiego czytania. Zamieszała w garnku i
jeszcze raz zerknęła na przepis. Czy nasypała dosyć curry? Zawahała się.
— Lubisz curry? — zawołała chłodno.
— Nie znoszę — dobiegło burknięcie z salonu.
Teraz już szczodrze nabrała żółtego proszku na łyżkę i sypnęła do rondla. Niech
ten niedotykalski facet wie, że nic jej nie obchodzą jego gusty!
— Coś mi się wydaje, że mamy curry na kolację?
— dobiegło ją nagle od drzwi.
— Nie, po prostu kurczaka na sposób hinduski
— warknęła.
— Taak? A kiedy nabrałaś takiego sentymentu do kuchni indyjskiej?
— Dokładnie przed kilkoma sekundami — odparła z bezczelną miną, choć
poczuła się trochę nieswojo, widząc, jak stoi w progu, wpatrując się w nią
intensywnie. Na wszelki wypadek zaczęła pilnie siekać cebulę.
— Saro, już ci mówiłem, że jest mi przykro, i że to wszystko moja wina. Co
jeszcze mam zrobić? — po wiedział tonem, od którego przeszedł ją niepokojący
dreszcz.
Zacisnęła zęby, by nie powiedzieć mu, co o nim naprawdę myśli. Nieszczęsna
cebula została posieka na niemal na atomy.
— Zrozum, tak mi się podobasz, że... — nie dokończył, jakby czekał na jej
reakcję.
Rozpaczliwie pochwyciła chochlę i zaczęła mieszać, jak gdyby rondel był
kotłem czarownic.
— Posłuchaj, ja jestem samotny, a ty jesteś piękna, ciepła, kobieca — zniżył
głos prawie do szeptu
— Saro, jestem tylko człowiekiem. Przysięgałem sobie, że nigdy już cię nie
pocałuję, ale od czasu, kiedy zrobiłem to po raz pierwszy...
Zamarła z łyżką wzniesioną w powietrzu, czekając na dalszy ciąg. Rance jednak
nie dokończył, a ona nie śmiała pytać. Wobec tego, z miną doskonałej
gospodyni całkowicie pochłoniętej gotowaniem, wstawiła garnek do piecyka, po
czym wzięła się za zmywanie naczyń.
— Saro, naprawdę nie powinienem cię całować
— powiedział z niekłamanym żalem. — Wierz mi, sam jestem na siebie zły. Ale
nie mogłem się powstrzymać. W każdym razie uwierz, że niczego nie
planowałem — wyznał.
Sara zastygła ze zmywakiem w ręku. Jego szczerość znów wywołała zamęt w
jej myślach.
Wybacz mi, jeśli możesz. To wszystko, co mogę ci powiedzieć.
Zabrzmiało to jak wyrok. Zgnębiona i upokorzona zacisnęła bezsilnie palce na
zimnej krawędzi zlewu. Jak przez mgłę słyszała oddalające się kroki Ransoma.
Dwie godziny później cała czwórka zmagała się w milczeniu z mocno
przyprawioną potrawą. Tag skubnął zaledwie parę kęsów. Sara zauważyła, że co
chwila rzuca nerwowe spojrzenia na ojca. Najwidoczniej coś musiało go
dręczyć już od dłuższego czasu. Postanowiła to zbadać, a przy okazji oderwać
myśli od dręczących gier z Ransomem.
— Tag, widzę, że ty i Lynn jesteście dzisiaj dziwnie spokojni — stwierdziła,
popatrując to na jedno, to na drugie. — Czy coś się stało?
Młodzi wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Chłopak przełknął z
zakłopotaniem i łypnął z ukosa na ojca, najwyraźniej jemu pragnąc się zwierzyć.
— Tato, słuchaj — wykrztusił wreszcie — rozmawiałem dzisiaj z chłopakami z
wyspy i... i pomyślałem sobie, że mógłbym od września przenieść się do szkoły
w Anchorage. Bo wiesz, kiedy lato się skończy i znowu będziesz musiał wrócić
do pracy, to... to może mógłbym mieszkać z tobą i nawet po pracować w...
— To są bezsensowne pomysły, Tag — uciął krótko Ransom. — Akademia
Kirkwooda ma znakomitą opinię i nie widzę powodu, żebyś miał z niej
zrezygnować.
Na policzki chłopca wpłynął ciemny rumieniec.
— Tato, ale ja nienawidzę tej budy! Chcę wrócić do domu i być z tobą.
Shepard poderwał się gwałtownie na nogi, a w jego oczach zabłysła wściekłość.
— Nie mam zamiaru o tym dyskutować, Taggart. Nie zmienię decyzji — syknął
i wyszedł, mocno trzasnąwszy drzwiami.
Sara współczuła chłopakowi z całego serca, lecz nie wiedziała nawet, jak go
pocieszać.
— Dlaczego? Dlaczego on mnie nie kocha? — wy krztusił przez ściśnięte
gardło. Widać było, że z trudem powstrzymuje łzy. Ten widok był nie do
zniesienia. Sara przypadła do chłopca i objęła ramionami jego drżące plecy.
Tag, on cię kocha, tylko nie urnie tego okazać
— przekonywała żarliwie. — Bardzo przeżywa śmierć twojej mamy, ale jesteś
jego synem i tylko ty mu zostałeś.
Chłopak wyrwał się z jej opiekuńczych objęć.
— On mnie nienawidzi! — wybuchnął, dławiąc się łzami. — Wiem, że mnie nie
cierpi! — Zerwał się, aż krzesło poleciało z trzaskiem do tyłu. Niemal w tej
samej sekundzie dał się słyszeć trzask frontowych drzwi.
Lynn podniosła się z miejsca z westchnieniem.
— Lepiej pójdę za nim.
— Tak. Teraz potrzebuje przyjaciela.
W domu zrobiło się nagle dziwnie cicho. Zmywając Sara rozmyślała nad dziwną
sprzecznością w charakterze Ransoma. Jakim cudem ten człowiek, którego
zaczynała już uważać za wrażliwego i czułego, mógł tak nienawidzić swojego
jedynego syna? Przy pomniała sobie rodzinne zdjęcie nad jego łóżkiem i
pokręciła głową. Nie, to muszą być skutki depresji po śmierci żony. Może
chłopak zbytnio przypomina mu matkę? Lecz nawet to nie usprawiedliwia
takiego traktowania rodzonego syna. Znała co prawda wiele przypadków
emocjonalnych zaburzeń po śmierci bliskiej osoby, ale... coś tu nie pasowało.
Nagle przypomniała sobie dziwną minę, jaką zrobił Ransom, gdy pocałowali się
na plaży i gdy potem spytała go, czy ma poczucie, że zdradza pamięć żony.
Rance zaprzeczył. Cóż wobec tego go dręczy?
Rozmyślania przerwał jej niespodziewany, ostry odgłos dalekiego dzwonu.
Niemal w tym samym momencie usłyszała gwałtowne dudnienie kroków. Rance
biegł, wciągając po drodze sztormiak.
— Co się stało?
— Alarm! Łódź jest w niebezpieczeństwie — od krzyknął.
— Co mam robić? — zapytała, ale już go nie było. Kiedy w pośpiechu zaczęła
szukać swojej parki, na werandę wpadli Tag i Lynn.
— Biegniemy na przystań! — krzyknął zdyszany chłopak. — Zrób gorącą kawę
w termosie — dodał nakazującym tonem, zupełnie przypominającym ton ojca.
— A ty, Lynn, weź koce z szafy w przedpokoju. Ja biorę ręczniki.
Wkrótce cała trójka, niosąc potrzebne rzeczy, gnała już w stronę miasteczka.
— Jak myślisz, co się stało? — zapytała chłopca zdyszana Sara, biegnąc z
termosem przyciśniętym do piersi.
— Pewnie przewróciła się łódź rybacka i teraz szukają rozbitków.
— O Boże! — Z przerażeniem zerknęła na ocean, który burzył się, rycząc jak
rozjuszone zwierzę. Co gorsza, wiatr przybierał na sile.
Gdy dotarli na miejsce, zobaczyła jak Ransom wraz z innymi odcumowuje od
nabrzeża łódź ratunkową — starą, solidną szalupę z kabiną i do budowaną
specjalną wieżyczką obserwacyjną. Załogę tworzyli zarówno dorośli,
doświadczeni rybacy, jak i kilku młodych chłopaków. Sara podała na pokład
koce, ręczniki i kawę. Tag już szykował się do wsiadania, kiedy powstrzymał go
ostry rozkaz Ransoma.
— Ależ tato — jęknął — moi koledzy płyną!
— Oni wychowali się na morzu, a ty nie. Zresztą nie mamy o czym dyskutować.
Tag, nie popłyniesz
— stwierdził kategorycznie i wskoczył na odbijającą już łódź.
Sara patrzyła ze smutkiem na drgające rozpaczliwie ramiona chłopaka. Zasłaniał
twarz rękami, nie mogąc znieść hańby publicznego zlekceważenia przez ojca.
Na domiar złego zaczął padać gęsty deszcz. Sara dowiedziała się od ludzi w
porcie, że dwie stare, bezkabinowe łodzie, które tego dnia wypłynęły na połów,
wywróciły się, gdy zerwał się nagle sztorm. Trzech ludzi wpadło do wody.
Jednego wyratowali rybacy z innej łodzi, ale dwóch zostało na łasce
wzburzonego morza. Zimny deszcz pogarszał jeszcze sytuację.
Sara kuliła się pod daszkiem z plandeką razem z przerażoną Lilly, której mąż,
Dan, był jednym z zaginionych. Zmartwiała kobieta bez ustanku wpatrywała się
w szary horyzont, tuląc do siebie popłakującego chłopczyka. Wreszcie, po
nieskończenie długim oczekiwaniu, zza zasłony deszczu wyłonił się kontur
nadpływającej łodzi. Patrzyły w napięciu, jak cumowała przy nabrzeżu. Dwóch
ludzi ostrożnie przestąpiło burtę, uginając się pod ciężarem noszy.
— To nie jest Dan — szepnęła Lilly.
Rzeczywiście, był to miody rybak o imieniu Gabriel, kompletnie przemarznięty,
ranny w głowę. Kiedy tylko wyniesiono go na brzeg, łódź natychmiast odbiła.
Sara pocieszająco objęła Lilly ramieniem, choć jej samej zbierało się na płacz.
Nagle zobaczyła nadbiegającą pędem Lynn. Mokre kosmyki oblepiały jej twarz.
— Nie wiesz, gdzie Tag? — wykrztusiła, łapiąc z trudem oddech. — Wszędzie
go szukałam.
Sara poczuła lodowaty dreszcz.
— Myślałam, że jest z tobą.
— Nie. Powiedział, że ma coś pilnego do zrobienia i zniknął. — Z rozpaczą
spojrzała na siostrę, a jej ramiona zaczęły drgać. — Boję się, że... że on... —
rozpłakała się nagie.
— Co? Co mógł zrobić? — Sara złapała ją za ramiona i potrząsnęła mocno.
— Ojciec mu zabronił, ale on mówił, że musi pomóc... i była taka wiosłówka w
porcie, a teraz... zniknęła!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Morze Beringa szalało. Sara i Lilly tkwiły bezradne w porcie, na próżno
czekając na wieści o Danie i Ransomie. Wreszcie Pat, jedna z sąsiadek, zdołała
namówić Lilly, by oddała jej małego Danny”ego, który zziębnięty płakał
rozpaczliwie na kolanach matki. Roztrzęsiona Lynn znalazła schronienie u innej
rodziny.
Tymczasem rybacy w porcie usiłowali porozumieć się przez radio z łodzią
ratunkową, by zawiadomić o zniknięciu Taga, lecz baterie okazały się za słabe.
Sara i Lilly wytrwale czekały, okutane w koce i owinięte plandeką, wpatrując
się w fale. Obie zdawały sobie sprawę, że szanse na uratowanie Dana maleją z
każdą chwilą. Minęła już godzina i trudno było sobie wyobrazić, by człowiek
wytrzymał tak długo w lodowatej wodzie. Chyba że udało mu się coś złapać, co
unosiłoby go na powierzchni. Sara przymknęła oczy i modliła się bezgłośnie za
tego szorstkiego rybaka o złotym sercu, kochającego rodzinę i dumnego ze
swego aleuckiego dziedzictwa. Coraz bardziej niepokoiła się też o Taga,
miotanego falami w wątlej łódeczce. Biedny osamotniony chłopak, rozpaczliwie
spragniony miłości i aprobaty ojca... Westchnęła ciężko.
Nagle Lilly skoczyła na równe nogi, odrzucając okrycia.
Łódź! Widzę łódź! — wrzasnęła biegnąc na keję.
Rzeczywiście — zza szarej zasłony rozpylonych bryzgów wody błyskały
ś
wiatła pozycyjne ratunkowej szalupy.
Pierwszy na brzeg wyskoczył Ransom. Podbiegł do Lilly i chwycił ją za ręce.
Stali tak przez dłuższą chwilę.
— Lilly, robiliśmy co w naszej mocy. I będziemy dalej próbować. Obiecuję —
odezwał się cicho.
Sara stała z tyłu, ze ściśniętym gardłem przypatrując się całej scenie. Shepard
wyglądał strasznie
— mokry, przemarznięty, wyczerpany, z krwawą raną na policzku.
— Teraz uzupełnimy paliwo i wypłynie nowa zmiana — dodał. — Idź do domu
i czekaj spokojnie
— pocieszająco poklepał po plecach zrozpaczoną kobietę. Nieoceniona Pat
zabrała Lilly do swojego domu, skąd swobodnie można było śledzić, co się
dzieje w porcie.
Sara została z Rance”em. Musiała jakoś powiedzieć mu o synu.
— Ransom, wiesz, Tag... — zająknęła się.
— No, o co chodzi? — zapytał. Choć usiłował przekrzyczeć wycie wiatru, ton
jego głosu był zbyt spokojny.
— On chciał pomóc w akcji i — nabrała głęboko powietrza — wziął wiosłówkę.
Mniej więcej godzinę temu.
Teraz dopiero zmienił się wyraz jego twarzy.
— 0, Boże, tylko nie to! — bezsilnie zacisnął pięści.
— Muszę wracać na łódź. On jest moim... — Rance chciał biec na keję, lecz
nagle się zachwiał. Najwyraźniej był już bliski wyczerpania.
Sara mocno chwyciła go za rękę.
— Błagam, zostań. Musisz iść do domu i przebrać się w suche rzeczy. Opatrzę
ci tę ranę. Popłyną inni, na pewno znajdą Dana i Taga... — starała się mówić z
przekonaniem, patrząc mu w oczy. Chodź — wzięła go za ramię. Ruszył za nią
posłusznie, chwiejąc się na nogach i drżąc z zimna.
W domu szybko wytarła mokre włosy ręcznikiem i zaczęła szukać w apteczce
opatrunków. Ransom przebrał się w suche rzeczy i poszedł do kuchni. Kiedy
tam weszła, zobaczyła, że napełnia termos potężną porcją kawy.
— Może przed wyjściem sam byś się napił, żeby się rozgrzać? —
zaproponowała.
Skończył wlewanie parującego płynu i starannie zakręcił korek. Rysy miał
ś
ciągnięte, a wzrok nie przytomny.
— Jeśli Tag zginie, nic już mnie nie rozgrzeje — mruknął. — A teraz pospiesz
się i opatrz mi tę ranę — ponaglił niecierpliwie.
— Jak to się stało? — spytała, tnąc gazę.
— Jednego z chłopaków woda zmyła z wieżyczki obserwacyjnej. Kiedy
skoczyłem za nim do wody, uderzyłem twarzą o reling.
— A ten chłopak?
— Chyba będzie mądrzejszy.
Sara szybko i sprawnie oczyściła ranę i przylepiła opatrunek.
— Nawet nie trzeba będzie szyć — stwierdziła z zadowoleniem.
— Masz takie delikatne ręce — powiedział kamiennym głosem.
— Ja... zawsze chciałam być pielęgniarką — wyznała. — Nawet zaliczyłam
dwa lata szkoły pielęgniarskiej.
Ransom zacisnął wargi i wciągnął powietrze, aż zadrgały mu nozdrza.
— Kochana słodka Sara, która chce opiekować się wszystkimi... To, do cholery,
bądź pielęgniarką, jeśli chcesz. śycie jest krótkie — mruknął agresywnie.
Nagle grzmotnął pięściami w blat stołu i zerwał się na równe nogi.
— Szlag by to trafił! Co ja narobiłem? — W rozpaczy objął rękami skronie i
wypadł z kuchni.
Sara pobiegła za nim przerażona, przypuszczając, że w tej samej sekundzie
pogna do przystani. Kiedy jednak wpadła do salonu, zobaczyła, że stoi bezsilnie
oparty o gzyms kominka.
— To nie twoja wina, Rance — powiedziała cicho, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Chciałbym, żeby tak było — westchnął.
— Wiem, że ty i Tag pokłóciliście się w porcie i pewnie myślisz, że gdybyś nie
potraktował go tak...
— Nie, Saro, to nie tak! — gwałtownie złapał ją za ramiona. — Wiem, że
starasz się mnie zrozumieć i wytłumaczyć, ale nie znasz prawdy. Powiem ci o
pięciu latach, w ciągu których starałem się pielęgnować w sobie nienawiść do
tego chłopaka. I myślę, że teraz, kiedy wiem, że... — głos mu się nagle załamał
— ... grozi mu śmierć, nie potrafię odnaleźć w sobie nienawiści. Cholera, ja go
mimo wszystko kocham! I kiedy wreszcie mógłbym mu to powiedzieć, jest za
późno — jęknął.
Sara patrzyła na niego z osłupieniem.
— Ransom, ty nienawidziłeś swojego syna?
— Tak. To straszne, prawda? — zapytał w bolesnym napięciu.
Impulsywnie ujęła jego szerokie dłonie. Dostrzegła rozpacz w oczach
mężczyzny i zrozumiała, że wreszcie nadszedł moment, kiedy zapragnął
podzielić się z kimś brzemieniem, które dźwigał od lat.
— Mów, Rance — poprosiła miękko.
Opadł ciężko na kanapę i przymknął oczy. Przez moment panowała cisza.
Niesione wiatrem fale deszczu dudniły o dach jak serie z karabinu ma
szynowego.
— Pamiętasz, kiedyś powiedziałem ci, że nie mam brata — zaczął martwym,
obojętnym głosem.
Potwierdziła kiwnięciem głowy, nie mając odwagi się odezwać.
— Kłamałem. Miałem brata, lecz już nie żyje. Morgan był o trzy lata starszy
ode mnie. Na studiach krótko chodził z Jill, ale potem ożenił się z inną. Mnie Jill
zawsze się podobała. Kiedyś, na uniwersytecie, wpadliśmy na siebie
przypadkiem i wszystko poszło bardzo szybko. Po miesiącu byliśmy już
małżeństwem.
Przerwał na moment, jakby zastanawiał się nad doborem słów.
— Jill źle znosiła ciążę i miała ciężki poród. Tag był wcześniakiem i lekarz
powiedział, że nie będzie już mogła mieć dzieci. Nie przejąłem się tym zbytnio,
bo syn i żona mi wystarczali — wyznał z dziw nie gorzkim westchnieniem. —
Pięć lat temu — kontynuował bezbarwnym głosem — wróciłem pewnego dnia
do domu i zastałem kartkę od Jill. Pisała, że odchodzi z moim bratem, że zawsze
kochała Morgana i nie mogła mu wybaczyć związku z tamtą kobietą, wobec
tego posłużyła się mną, wiedząc, że jestem w niej zakochany. I dopięła swego,
gdyż brat porzucił dla niej żonę. Muszę przyznać, że znakomicie rozegrała tę
intrygę. Niczego się nie domyślałem.
Uśmiechnął się smutno, widząc rozszerzone prze rażeniem oczy Sary.
— Zabawne, musiałem wtedy mieć minę podobną do twojej. A wyobraź sobie,
ż
e to jeszcze nie było najgorsze. Jut napisała również, że jak tylko skończy się
ich miesiąc miodowy, przyśle po Taga. Zabierze mi syna, rozumiesz? - zacisnął
zęby, wyraźnie tracąc panowanie nad sobą. — Ale to nie był cios ostateczny. W
liście znalazłem też dopisek. Czytałem go kilka naście razy, nie mogąc
uwierzyć. Wolałbym raczej oślepnąć, niż widzieć te słowa — wzdrygnął się,
zasłaniając twarz rękami.
Widząc jego ból Sara miała ochotę objąć go i pocieszyć, ale nie zrobiła tego.
Wiedziała, że jeśli stara rana ma być uleczona, Ransom musi poradzić sobie
sam.
Wyprostował się i spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem. Słowa padały
urywane, chrapliwe, jakby wydzierał je z siebie.
— Nie oszczędziła mi niczego. Na koniec dowiedziałem się, że syn, którego tak
kochałem, jest synem mojego brata.
Sara odruchowo podniosła dłoń do ust, tłumiąc okrzyk zgrozy.
— Kiedy okazało się, że jest w ciąży z Morganem, Jill wyznała mu to, lecz on
nie chciał porzucić żony. Wtedy z zemsty wyszła za mnie. Kiedy Tag się
urodził, nalegała, żeby dać mu moje imię: Ransom Taggart Shepard.
Przypuszczam, że chciała w ten sposób dopiec mojemu braciszkowi —
zakończył z upiornym uśmiechem.
— Nie, nie mogę sobie wyobrazić, żeby kobieta mogła być tak okrutna —
szepnęła Sara.
— Ja też nie mogłem sobie tego wyobrazić.
— Może jednak kłamała?
— Owszem, z początku łudziłem się. Nie wierzyłem jej, ale przeprowadzono
badanie krwi. Musiałem przyjąć tę straszną prawdę, że Tag nie jest moim synem
— powiedział, błądząc pustym spojrzeniem po pokoju. — A jednak został ze
mną — dodał po chwili milczenia. — Niedługo potem Jill i Morgan zginęli w
wypadku na oblodzonej szosie do Anchorage.
Sara siedziała wstrząśnięta, nerwowo wyłamując palce. Koszmarne wyznanie
Rance”a dopiero teraz zaczynało w pełni docierać do jej świadomości. Co
musiał czuć ten człowiek, kiedy oskarżała go o zaniedbywanie ojcowskich
obowiązków!
— I dlatego posłałeś Taga do szkoły z internatem i praktycznie porzuciłeś,
podświadomie obciążając go winą za postępowanie matki. Ale tak naprawdę nie
potrafiłeś znienawidzić niewinnego dziecka, prawda? — zapytała łagodnie.
— Tak. Nie odwiedzałem go, a sam próbowałem utopić gniew i rozpacz w
szaleńczej pracy. Och, harowałem dniami i nocami. I dniami i nocami
cierpiałem. To było piekło!
— W takim razie, jak to się stało, k przyjechaliście tutaj?
Ransom wzruszył ramionami.
— On się zadręczał. Wiedziałem o tym, ale nic nie robiłem. Tymczasem wpadł
w złe towarzystwo, zaczął rozrabiać, opuścił się w nauce. Wreszcie szkoła
zawiadomiła mnie, że grozi mu wyrzucenie. A ponieważ Taggart poza mną nie
ma nikogo bliskiego, musiałem go zabrać. Przyjechaliśmy tutaj, i wtedy dał to
ogłoszenie matrymonialne. Pewnie wyobrażał sobie, że jeśli ponownie się
ożenię, znów wszystko będzie jak dawniej.
Biedny dzieciak westchnęła Sara, jednocześnie kipiąc z wściekłości na myśl o
bezgranicznym egoizmie JilI, który unieszczęśliwił na zawsze jej syna i męża.
Ale czy ona, Sara, jest lepsza? Zadała tyle bólu Rance”owi, opacznie tłumacząc
sobie jego za chowanie. — Och, Ransom — wyszeptała ze wstydem
— a ja nic nie rozumiałam, obrzucałam cię wyzwiskami i krytykowałam.
Przepraszam cię. Bardzo przepraszam.
— Przecież nie mogłaś wiedzieć.
Ich spojrzenia spotkały się i nagle Sara znalazła się w ramionach Rance”a.
Poczuła na ustach subtelne muśnięcie jego warg. Ten pocałunek był spokojny,
niemal uroczysty. Tragiczna spowiedź przyniosła wyzwolenie, czułość i
najgłębsze porozumienie. Sara czuła coś jeszcze, coś, co przenikało ją
dreszczem i wzruszeniem — prawdziwą, czystą miłość.
— Tak się cieszę, że wszystko mi powiedziałeś — szepnęła z ustami na jego
wargach.
Nagle poczuła, że Ransom znów jest napięty i powoli odsuwa ją od siebie.
Czynił to z wyraźną niechęcią, ale Sara wiedziała, że dawny uraz znów daje
znać o sobie. Niestety, zakochała się w człowieku, który boi się miłości. I choć
teraz rozumiała przyczynę tego lęku, wcale nie było jej lżej. Były jednak sprawy
ważniejsze od jej uczuć. życiu dwojga ludzi nadal groziło śmiertelne
niebezpieczeństwo. Potrząsnęła głową i pomyślała o rzeczywistości.
— Zrobię dla nas kawy i...
Jej słowa przerwał głośny stuk. Oboje zerwali się z miejsca. W pierwszym
momencie zdawało się, że to przeciąg otworzył drzwi frontowe. Kiedy jednak
zobaczyli, kogo wichura przywiała do domu, zamarli z wrażenia.
— Tag! - wykrzyknęli jednocześnie.
Chłopak chwiejnie oparł się o framugę. Był kompletnie przemoczony, drżał z
zimna, a ręce trzymał dziwnie przykurczone i zaciśnięte jak szpony. Sara
podeszła bliżej i z przerażeniem spostrzegła, że po kryte są zakrzepłą krwią.
Oboje z Rance”em podbiegli by posadzić go na kanapie, ale wyrwał im się
niecierpliwie.
— Nie, idę pomóc w zatoce... — zachrypiał.
— W zatoce? — powtórzył Ransom.
- D-dan...
Nagle skojarzenie, jak błyskawica rozświetliło umysł Sary.
— Dan jest w Zatoce Morskiego Lwa? W twojej wiosłówce?
Tag przytaknął ze słabym uśmiechem.
R ansom patrzył na chłopca z osłupieniem, a w je go spojrzeniu widniała też
miłość i durna. Wprost trudno było uwierzyć, że ten drobny, nie mający żadnego
doświadczenia chłopak ocalił od śmierci dorosłego rybaka.
— Och, synu, dzięki Bogu — wyszeptał Shepard, wyciągając ramiona ku
chłopcu.
Tag drżąc wtulił się w szeroką pierś ojca.
— Tato, przepraszam, ale... ja musiałem.
— Nic już nie mów — uśmiechnął się Ransom.
— Teraz wysusz się i odpocznij, a ja pójdę po Dana. Saro!
— Tak, już idę — odkrzyknęła, ściągając kurtkę z wieszaka. — Zaraz
zawiadomię Lilly, doktora Stepetina i Lynn.
— Tato, idę z tobą — odezwał się Tag. — Zrozurm, muszę.
Rance ze śmiechem poklepał go po ramieniu.
— Widzę, Taggart, że odziedziczyłeś po mnie upór. Dobra, chodźmy.
Obaj szybko zniknęli w gęstniejącym zmroku
— ojciec i syn, maszerujący ramię w ramię. Sara patrzyła za nimi, a wzruszenie
dławiło ją w gardle. Wiedziała,, że na zawsze zachowa w pamięci ten moment
pojednania dwóch ciężko pokrzywdzonych dusz, które wreszcie odnalazły
swoje szczęście.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Kiedy tylko rozeszła się wieść o cudownym ocaleniu Dana Mercutiefta, do
domu Sheparda przybiegła połowa mieszkańców wyspy. Czternastoletni
bohater, choć dumny, był już wyraźnie zmęczony. Dan szczęśliwie wyszedł bez
szwanku i poza przemarznięciem i osłabieniem nic mu nie dolegało. Po
wzruszającym przywitaniu z żoną i synkiem ludzie ponieśli go na rękach do
doktora Stepetina.
Kiedy goście wreszcie wyszli, Lynn postanowiła zrobić dla wszystkich kakao.
Rance rozpalił ogień na kominku. Trzaskające drwa stwarzały miły, domowy
nastrój. Tag, owinięty w koce, siedział na kanapie. Sara bandażowała mu otarte
od wioseł dłonie.
Lynn wniosła tacę z czterema parującymi kubkami.
— Tag, umieram z ciekawości — oznajmiła. — opowiedz wreszcie, jak to się
stało.
Chłopak ostrożnie ujął kubek zabandażowaną dłonią i łapczywie pociągnął łyk.
— To, że natknąłem się na Dana było czystym przypadkiem — zaczął
schrypniętym głosem.
— Strasznie lalo, mało co było widać i nawet prze stałem wiosłować. Uważałem
tylko, żeby nie wy- wróciło łodzi. I nagle zobaczyłem coś białego,
podskakującego na falach. Kiedy zbliżyło się do mnie, zobaczyłem, że to Dan.
Trzymał się plastykowej bańki. Zawołałem, a on usłyszał i jakoś zdołał złapać
za wiosło...
Przerwał na moment i łyknął kolejną porcję gorącego płynu.
— Całe szczęście, że Dan zna się na łodziach. Wiedział, jak się wdrapać, żeby
mnie nie wywrócić. Choć muszę powiedzieć, że chwilami już mało brakowało.
Kiedy wreszcie wlazł do środka, zarzuciłem na niego koc i owinąłem go tą starą
zasłoną od prysznica, którą zabrałem z domu. Ale był tak wymęczony, że tylko
leżał na dnie łodzi i trząsł się. Nie miał nawet siły mówić.
— I wiosłowałeś, aż zobaczyłeś brzeg, tak? — zapytała Sara.
— Nie. Nie widziałem kompletnie nic i bałem się wiosłować, żeby nie wyniosło
mnie na pełne morze. Po prostu nic nie robiłem, tylko starałem się jakoś
przetrwać — uśmiechnął się skromnie. — I nagle usłyszałem ten dźwięk, coś
jak mechaniczny śmiech, taki dziwny. Po chwili koło łodzi zobaczyłem
Potlucka. Opływał mnie w koło, nurkował i wystawiał nos z fal, jakby chciał
zwrócić moją uwagę. Zawsze tak robi, kiedy chce się bawić.
— Jak z twoją czapką? — nie dowierzała Lynn.
— Tak. Też z początku myślałem, że to głupi dowcip. Ledwo utrzymywałem
łódkę, było mi zim no, a niemądra ryba akurat domaga się zabawy.
— To nie ryba, ty trąbo, tylko ssak — nie wy trzymała Lynn.
— Dobra, wszystko jedno, jak go zwał. W każdym razie zacząłem wrzeszczeć
na tego ssaka, żeby dal mi święty spokój, ale on ciągle krążył i popiskiwał po
swojemu. Patrzyłem tak na niego i nagle mnie olśniło, że on przecież może
pokazać mi ląd!
— Jak to? — zawołały chórem siostry.
— Pewnie rzuciłeś mu basebalówkę, tak? — domyślił się Ransom.
— Właśnie — uśmiechnął się ze skrywaną durną chłopak. — I udało się. Często
traciłem go z oczu, bo nie mogłem tak szybko wiosłować, ale ta zmyślna ryba,
tfu! ten ssak zawsze zawracał i czekał.
— Nie bez powodu mówi się, że delfiny są inteligentne - stwierdziła Sara. —
Zachowywał się tak, jakby chciał cię uratować.
— Tak myślisz? — zapytał chłopak.
— Tego się nigdy nie dowiemy — wtrącił się Ransom. — Podobno zdarzało się,
ż
e ratowały tonących marynarzy. Ale jedno wiem — od tej pory będę wpłacał
na Fundusz Ochrony Delfinów.
— Ja też! — wykrzyknęła z entuzjazmem Lynn.
— Ciekawe, czy Potluck wie, że ocalił dziś dwie osoby.
Tag wzruszył ramionami, tłumiąc ziewanie.
— Wszystko mi jedno. W każdym razie wyglądało to dokładnie tak, jak wam
opowiedziałem. — Ziewnął jeszcze raz. — To zresztą działo się wczoraj. Tak
ciemno na dworze, że pewnie już jest jutro.
— Tag ma rację — stwierdziła Sara, chowając zawartość apteczki. — Wszyscy
powinniśmy już iść spać.
— Popieram. — Ransom przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości. — Mamy za
sobą ciężki dzień, a szczególnie ty, Taggart. — Podszedł do chłopaka i
serdecznie położył mu dłoń na ramieniu. — Zawiodłeś się na mnie wiele razy,
synu. Ale to już należy do przeszłości — powiedział z niespodziewaną
serdecznością.
Tag popatrzył przez chwilę na ojca. Zapadła przejmująca cisza, przerywana
jedynie trzaskaniem bierwion w kominku. Wreszcie chłopiec wstał i wy ciągnął
obandażowane dłonie ku ojcu.
- Nie martw się, tatusiu. Przecież jesteś tylko człowiekiem. Wszyscy
popełniamy błędy — powie dział dorośle.
Wyszli z salonu objęci, żegnani spojrzeniami dwóch par brązowych oczu,
lśniących od łez. Siostry jeszcze przez dłuższą chwilę siedziały bez ruchu,
ś
ciskając w rękach kubki ze stygnącym kakao.
Ostatnie dni pobytu na wyspie upłynęły Sarze aż za szybko. Do domu ciągle
przychodzili sąsiedzi, by serdecznie pogawędzić albo wręczyć jakiś drobny
upominek. Lilly zjawiła się ze słoikami wspaniałych jeżynowych i
ż
urawinowych dżemów. Inni przychodzili z domowymi wypiekami, chlebem i
wędlinami własnego wyrobu. Ransom dawno nie miał tak świetnie zaopatrzonej
spiżarni.
Tag znosił te hołdy z godnym podziwu stoicyzmem. W głębi duszy uważał, iż
postąpił głupio, a cudowne ocalenie siebie i Dana zawdzięczał jedynie
szczęśliwemu trafowi. Po raz pierwszy jednak w do mu Shepardów zapanowała
prawdziwie rodzinna atmosfera. Ojciec z synem zbliżyli się do siebie i
nadrabiali stracony czas. Ransom zgodził się, by Tag przeniósł się do szkoły w
Anchorage i zamieszkał razem z nim. Sara była zachwycona.
I tylko postawa, jaką Rance konsekwentnie przyjmował wobec niej, bolała jak
cierń. Nie boczył się już na nią i przestał mierzyć ją podejrzliwym wzrokiem
spod przymrużonych powiek. W rzadkich chwilach, kiedy chwytała jego
spojrzenie, dostrzegała w nim niepokój i żal. Nie potrafiła jednak odgadnąć, czy
ż
ałuje, iż zdradził jej swój najgłębszy sekret,
czy obawia się litości z jej strony, czy też trochę żałuje, że ona wkrótce
wyjeżdża.
Właściwie chciałaby, żeby choć trochę smuciło go to, że traci ją na zawsze Bo
czy kiedykolwiek mieliby się jeszcze spotkać? Nigdy. Z jakiej racji łososiowy
magnat z Alaski miałby odwiedzać skromną kelnerkę w nudnym Kansas?
Tylko w najskrytszych marzeniach wyobrażała sobie, że wydarzy się cud i
któregoś dnia Ransom do niej przyjedzie a może nawet zacznie przyjeżdżać
częściej. Gdyby nie smętny nastrój, roześmiałaby się głośno z tych mrzonek.
Rozumiała aż nadto dobrze, że po okrutnym postępku żony, Ransom nie
uwierzy żadnej kobiecie. Z jakiej racji miałby zrobić wyjątek dla niej, Sary
Elier? Wykluczone. Tyle podpowiadał jej rozsądek. Ale kiedy uświadamiała
sobie, że nie zobaczy już Ransoma, zamierała w niej wszelka ochota do życia.
I tak ostatnie dni spędzili na grzecznych, poprawnych rozmówkach i nudnej
domowej krzątaninie. Raz po raz ostre spojrzenie Sheparda ostrzegało ją, by
trzymała swe uczucia na wodzy i unikała zakazanych tematów.
Sara zerknęła na zegarek. Była środa, jedenasta rano. Lada chwila przyleci stary
Krukoff. Tym razem złośliwa aura dopisała w całej pełni. Błękitu nieba nie
mąciła żadna chmurka, a morze falowało leniwie, marszczone łagodną bryzą.
Sarze zdawało się, że cała ta dzika przyroda wstrzymała oddech w
niecierpliwym oczekiwaniu, aż pewna niepożądana osoba wstąpi na pokład
samolotu i zniknie na zawsze za południowym horyzontem. Ukradkiem otarła
łzę, wyciągając z piekarnika chleb, który upiekła Tagowi i Ransomowi na
pożegnanie.
- Ładnie pachnie — odezwał się nagle Rance, bezszelestnie stając za jej
plecami.
Przymknęła oczy. Głęboki głos mężczyzny wibrował jej w mózgu.
- Dziękuję — mruknęła. - Mam nadzieję, że nie będziesz musiał ciąć go piłą
zażartowała, rozpaczliwie pragnąc zmienić ponury nastrój.
Nie musiałaś piec chleba, Saro — stwierdził chłodno
- To jedyne, co mogłam zrobić westchnęła, zdruzgotana jego ponurą
obojętnością. Mógłby chociaż udawać, że jest miły. Mechanicznie ułożyła
bochenki w koszyku i nakryła je ściereczką. Tak pragnęła tego mężczyzny, w
którego ramionach po raz pierwszy, choć przez krótką chwilę poczuła, jak
cudownie jest być kobietą. Już dawno przestała ukrywać przed sobą, że
chciałaby mieć z nim dom i dzieci.
— Jesteś spakowana? - Spokojny głos sprowadził ją na ziemię.
— Tak, od dawna — przytaknęła, powoli obracając się ku niemu. To było
jeszcze gorsze. Stał przed nią, taki przystojny, z cudownie zmierzwioną
czupryną, która nadawała mu chłopięcy wygląd, przeczący po ważnemu
spojrzeniu szarych oczu.
— Wezmę twoje bagaże. A co z Lynn? — zapytał rzeczowo.
— Jest już z Tagiem na lotnisku — odparła, gratulując sobie w duchu, że
jeszcze nie załamał się jej głos.
— Aha... W takim razie chyba i na nas pora.
Boże, jak go w tej chwili nienawidziła! Najwyższym wysiłkiem woli
powstrzymywała się, by nie zapytać, czym zasłużyła sobie na takie traktowanie.
Współ czuła, pomagała — i kochała. Oto byty jej jedyne grzechy!
— Nie musisz mnie odprowadzać — burknęła biorąc swoją torbę. Wreszcie
odezwała się urażona durna. — Wystarczająco dużo już dla mnie zrobiłeś. Idź
liczyć swoje ukochane ptasie jajka dodała zjadliwie, wychodząc na werandę.
— Dobry gospodarz towarzyszy gościom do końca
— odparł niezrażony, idąc za nią.
Sara ze złością obróciła się w miejscu.
— Po tym, co zdarzyło się między nami, mógłbyś sobie darować towarzyskie
konwenanse. Rób co chcesz i zostaw mnie w spokoju!
Przez moment przystojna twarz ściągnęła się w nerwowym grymasie, lecz w tej
samej sekundzie skryła go wystudiowana maska obojętności.
— Być może masz rację, Saro — przyznał oschłym tonem. — W takim razie
mówię ci do widzenia.
Koniec. Wreszcie musiał nadejść ten moment. Już nigdy nie zobaczy Ransoma
Sheparda. Wiedziała tytko jedno — nie może się teraz rozpłakać.
— śegnaj. I dziękuję za wszystko.
Na pożegnanie nie uścisnęli sobie nawet ręki. Sara chwyciła bagaże i powoli
ruszyła ku odległym wzgórzom.
Początek lutego był w Kansas wyjątkowo mroźny. Po wieczornej zmianie Sara
wyszła z zadymionego lokalu i z rozkoszą wdychała rześkie, pachnące sosnami
powietrze. Obłoczki pary wydobywały się z ust przy każdym wydechu. Ciaśniej
owinęła się starym wełnianym płaszczem. Autobus znów się spóźniał.
Wzruszyła ramionami. Właściwie nie miało to znaczenia. Dokąd ma się
ś
pieszyć? Do pustego mieszkania? Lynn po szkole poszła jeszcze do pracy,
gdyż jej sklep w czwartki zamykano dopiero o dziewiątej wieczorem. Sara ze
smutkiem spojrzała w rozgwieżdżone niebo. Mogła tak stać tu bez końca,
nikomu niepotrzebna. śałowała, że zima tego roku jest wyjątkowo bezśnieżna.
Boże Narodzenie było ponure, ale, stwierdziła, nie tylko z powodu braku śniegu.
Po raz kolejny z żalem pomyślała, że w tym semestrze jeszcze nie zrobi
dyplomu w szkole pielęgniarskiej. Niestety, sytuacja finansowa jest fatalna.
Musiała wziąć dodatkowe dyżury i brakowało jej czasu na przygotowanie się do
egzaminu. Obiecała jednak sobie solennie, że zda go, gdy tylko będzie mogła.
„Bądź sobie pielęgniarką, jeśli chcesz”
— Ransom nawet nie przypuszczał, jak bardzo wzięła sobie do serca jego
złośliwą poradę. Kiedy wróciła do Kansas, wiedziała już dokładnie, co ma robić.
Doskonale wiedziała też, że nawet katorżnicza praca nie wybije jej z głowy
myśli o pewnym mężczyźnie. A pracowała ciężko. Przez pięć dni w tygodniu
biegała na wykłady w szkole pielęgniarskiej na zmianę z kelnerskimi dyżurami
w lokalu. Chwilami miała dosyć wszystkiego, lecz upór zwyciężał. Musi
zrealizować swoje marzenia, obojętne, jak długo miałoby to trwać!
Zza zakrętu ukazały się wreszcie światła autobusu. Czekając, aż podjedzie,
przypomniała sobie wczorajszy dzień i list, jaki Lynn dostała od Taga. Świetnie
szło mu w szkole. Odnosił też sukcesy w drużynie baseballowej. Podobno ojciec
nie opuszcza żadnego meczu syna i stał się fanem zespołu.
Drzwi otworzyły się z sykiem. Sara wsiadła i zajęła miejsce koło Ermy Drope,
regularnie wracającej o tej porze. Starsza pani była największą plotkarą w
miasteczku, ale dawała się lubić. Pulchna, o gładkich różowych policzkach,
ciepła i miła, wyglądała jak klasyczna babunia z dziecięcych książeczek. Miało
się zawsze wrażenie, że za chwilę wyciągnie z kieszeni smakowite łakocie.
Dzielna staruszka, czterokrotnie owdowiała, miała około dziewięćdziesiątki, co
nie przeszkadzało jej co wieczór chodzić do kina.
— Co oglądałaś tym razem, Ermo? — rozpoczęła konwersację Sara, świadoma
swych obowiązków stałej współpasażerki.
— Najnowszy film z Kurtem — odparła kokieteryjnie starsza pani, poprawiając
siwe loczki.
— To już chyba dziesiąty raz?
— Trzynasty, jeśli mam być dokładna. Mogłabym całymi nocami oglądać Kurta
Russella, jeśli rozumiesz, co mam na myśli - porozumiewawczo trąciła Sarę w
bok.
— Chyba rozumiem, ale nie śmiem powiedzieć głośno. — Sara udała
zawstydzoną.
Erma zachichotała jak nastolatka.
— Moja droga, gdybym była o siedemdziesiąt lat młodsza... — westchnęła i
machnęła ręką. — Ale dosyć już o moich sprawach sercowych. Leniej powiedz,
co u ciebie, kochana. Jakoś nie widuję cię z chłopakami z okolicy.
— Wiesz przecież, jaka jestem zajęta — zaczęła Sara, ale starsza pani przerwała
jej lekceważącym gestem.
— Nonsens, dziecinko. Kiedy byłam w twoim wieku, przez cały dzień tyrałam
w fabryce, a wieczorami biegałam na randki. Na każde skinienie palcem
przybiegał w podskokach nowy narzeczony — a przecież nie byłam w połowie
tak ładna jak ty. Założę się, że starannie ukrywasz gdzieś swojego Kurta Russela
co? No, przyznaj się. Niech zgadnę... Może jest biznesmenem?
Należało się mieć na baczności. Staruszka miała piekielną intuicję.
— Ermo, nie każdy ma taki seksapil jak ty — po wiedziała Sara ostrożnie.
— Czy myślisz, że stara Erma da się tak łatwo zwieść? Opowiedz mi lepiej o
tym miłym panu, którego spotkałaś na Masce.
Sara poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Kochana siostrunia musiała już
wszystko wypaplać! W takiej dziurze jak Andover wieści rozchodzą się szybko.
— Spotkałam tam wielu miłych ludzi — wyjąkała.
— Nie wątpię, ale podobno jednym z nich był pewien przystojny i do tego
bogaty mężczyzna, który...
— Skąd ty to wszystko wiesz? - przerwała Sara tonem ostrzejszym, niż
zamierzała.
— Och, po prostu kupowałam walentynki dla swoich wnucząt i wstąpiłam do
małego butiku w Main, zwanego „Królowa Nastolatek”, gdzie pracuje twoja
siostra. Jest bardzo miła dla klientów.
— I bardzo gadatliwa, jak rozumiem.
— Owszem. Zwierzyła mi się, że chce mieć własny sklepik. I wiesz, co jeszcze
mi powiedziała? — Starsza pani dramatycznie zawiesiła głos. — śe
spotkałyście tam miłego, przystojnego i bogatego faceta, i że gdyby była starsza,
zrobiłaby wszystko, żeby się z mą ożenił. A ponieważ ty właśnie jesteś o te
kilka lat starsza, pomyślałam sobie od razu, czy nie... — za chichotała — no
wiesz, czy nie przeżyłaś może małego romansiku, co? — Porozumiewawczo
puściła oko do Sary, która siedziała jak na szpilkach.
Na szczęście autobus zatrzymał się na przystanku. Kilka osób wsiadło i zrobiło
się chwilowe zamiesza nie. Sara z nadzieją spojrzała na zegarek. Za dziesięć
minut będzie w domu.
— Ooch... —jęknęła nagle Erma dziwnym głosem.
— Witaj, o piękny nieznajomy!
Sara ze zdumieniem zerknęła na towarzyszkę i stwierdziła, że ta wpatruje się z
otwartymi ustami w przód autobusu.
— Ciekawe, czy ten przystojniak lubi starsze panie
— szepnęła rozmarzonym głosem, kiedy już ruszyli.
Sara powiodła wzrokiem za jej spojrzeniem i zobaczyła mocno zbudowanego,
wysokiego mężczyznę, który właśnie zaczął rozglądać się za wolnym miejscem.
Na moment ich oczy spotkały się i Sara kurczowo chwyciła się poręczy, tak
głośno wciągając powietrze z wrażenia, że kilku pasażerów odwróciło się z
zaniepokojeniem.
Mężczyzna przesuwał się ku tyłowi autobusu, lecz zdawał się jej nie poznawać.
Za to ona wiedziała, że aż za dobrze jej kogoś przypomina, choć nadal
podejrzewała, że wyobraźnia płata jej figle. Ransom Shepard we własnej osobie,
w Andover, w miejskim autobusie? Ale skąd by się tu wziął — taki elegancki, w
brązowej kurtce z lamy, czarnych spodniach, czarnym golfie i mokasynach z
najlepszej firmy.
Tajemniczy pasażer usiadł tuż obok, po drugiej stronie przejścia, i zerknął na
zegarek. Sarę uderzyła delikatna woń cedrowej wody kolońskiej. Przymknęła
oczy i przesunęła drżącą dłonią po twarzy.
— Kochanie, czy dobrze się czujesz? — zapytała troskliwie Erma.
— Ja... — zająknęła się Sara, ale nie zdążyła nic wymyślić, gdyż nagle rozległ
się dźwięczny męski głos.
— Przepraszam, jestem po raz pierwszy w tym mieście. Czy ten. autobus jedzie
na ulicę McCloud?
— Tak. Pewnie ma pan tam rodzinę? — Erma popisała się refleksem.
— Jeszcze nie - uśmiechnął się do niej mężczyzna.
— Ale widzi pani, mieszka tam pewna młoda dama
i chciałbym się jej dzisiaj oświadczyć — zwierzył się
z rozbrajającą szczerością, znacząco popatrując na
osłupiałą Sarę. - Nie wiem tylko, czy mi nie da
kosza, bo bardzo się jej naraziłem — dodał samo krytycznie.
— A kim jest ta młoda dama, jeśli wolno spytać?
— dociekała Erma, podekscytowana jak wyżeł, który zwęszył trop.
Nieznajomy, nie spuszczając oczu z Sary, zaczął wyjaśniać, jakby mówił sam do
siebie:
— Tego lata pozwoliłem jej odejść i odtąd moje życie stało się nieznośne.
Próbowałem o niej zapomnieć, spotykałem się z kobietami, które zupełnie mnie
nie interesowały, zaniedbałem swoje interesy, źle sypiam.
Sara słuchała, zafascynowana szczerością, z jaką czynił te wyznania.
Impulsywnie położył dłoń na jej ręce, nie zważając, że pasażerowie zerkają na
nich ze wzrastającą ciekawością.
— Wiesz, nie ufałem kobietom — ciągnął, patrząc jej w oczy. — Po twoim
wyjeździe miałem aż za dużo czasu na przemyślenia. I w końcu zrozumiałem, że
tylko ty możesz mi pomóc.
W tym momencie Erma wydała okrzyk triumfu.
— To Sara! Nasza Sara! On przyjechał tu, żeby się jej oświadczyć — głośno
powiadomiła cały autobus. Dla mistrzyni plotkarstwa taka okazja była
prawdziwym cudem, toteż starsza pani dosłownie łkała
z zachwytu. Spektakl, który rozgrywał się przed jej oczami, bił na głowę
wszystkie filmy z Kurtem Russellem!
Ransom wstał i wyciągnął Sarę z fotela. Tulił ją do siebie jak odzyskany skarb i
szeptał szybko, jakby chciał wyrzucić z siebie wszystko:
— Z listów od Lynn dowiedziałem się, że zapisałaś się do szkoły
pielęgniarskiej. Ale u nas, w Anchorage, też są takie szkoły i do tego bardzo
potrzebujemy pielęgniarek, wiesz? — Patrzył na nią prosząco i z wielkim
uczuciem.
— Och, nie mogę! — jęknęła Erma w najwyższej ekstazie. — Pocałuj ją, ty
przystojny draniu, no już! Kurt Russell dawno by to zrobił!
Tym razem Rance nie posłuchał dobrej rady. Przeciwnie, dalej uważnie
wpatrywał się w pobladłą twarz Sary.
— Musisz mi odpowiedzieć na jedno pytanie, Saro. Czy wyjdziesz za mnie?
Wzruszenie dławiło ją w gardle, nie mogła wy krztusić słowa. Mężczyzna
patrzył na nią w napięciu.
— Błagam, tylko nie mów „nie”. Wiem, że sprawiłem ci wiele bólu, ale zrozum
mnie. Po doświadczeniach z Jill tak się bałem...
— Rozumiem, Ransom — powiedziała czując, że miłość zawładnęła jej sercem
i zmysłami, domagając się ujścia.
Przyciągnął ją mocniej ku sobie i wyszeptał tak cichutko, że tylko ona mogła
usłyszeć:
— Jesteś taka dobra i czuła. Kocham cię za to, Saro. Kiedy odjechałaś,
musiałem przyznać wbrew własnej woli, że jestem w tobie zakochany.
Popatrzyła w szare oczy i znalazła w nich jedynie szczere, czyste uczucie.
— Kocham cię, Rance — szepnęła. — Kocham cię od dawna.
— 1? Ciągle nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Sara oblała się rumieńcem. Nagle zakręciło się jej w głowie od nadmiaru radości
i szczęścia, które spadło na nią tak niespodziewanie.
— Tak, Rance, och, tak. Wyjdę za ciebie — wy szeptała.
Spojrzał na nią niemal z czcią, a potem pochylił się i dotknął ustami jej warg,
całując ją coraz bardziej namiętnie, aż wspięła się na palce, zarzuciła mu
ramiona na szyję i przylgnęła do niego całym ciałem.
Pasażerowie zaczęli klaskać i pokrzykiwać. Sara odzyskała nagle poczucie
rzeczywistości i zawstydzona wysunęła się z objęć Ransoma.
— Hej, to już twój przystanek! — krzyknął do niej wesoło kierowca. — śyczę
pięknego ślubu!
— Wiedziałam! Wiedziałam — powtarzała Erma.
— A ty przez cały czas zaprzeczałaś, że miałaś romans na Alasce!
Ransom objął Sarę i spojrzał jej w oczy z komicznym wyrzutem.
— Jak to? Wyrzekłaś się naszej miłości?
— Bo myślałam, że to tylko ja cię kocham — wyznała.
EPILOG
Minęły dwa tygodnie od czasu, kiedy Ransom przyjechał do Andover po Sarę i
Lynn. Przeprowadzka do jego domu w Anchorage odbyła się błyskawicznie, w
ciągu jednego dnia, specjalnie wy najętym samolotem. Szczęśliwi narzeczeni
ustalili, że ślub odbędzie się na wyspie Świętej Katarzyny — tam, gdzie zaczęła
się ich cudowna przygoda. Zgodnie postanowili również, że do tego czasu
siostry zamieszkają razem w pokoju gościnnym.
Sara była zachwycona przyjęciem, jakie zgotowali jej mieszkańcy. Miała
wrażenie, jakby przebywała na tej wyspie od lat. Niespodziewanie wzruszył ją
widok Baby i Boo, brykających między domami.
o świcie w dniu Świętego Walentego z każdego domostwa rozchodziły się
wspaniałe zapachy pieczonego chleba i potraw szykowanych na weselną ucztę
Sary i Ransoma. Później wszyscy mieszkańcy mieli się udać do kościoła,
zwanego tu baraberą. Ten solidny budynek z podziemną kaplicą wtopiony był
głęboko w stok wzgórza. Z daleka widoczna była tylko charakterystyczna
drewniana dzwonnica i kopuła z zieloną dachówką. Sara była zdumiona, kiedy
wytłumaczono jej, że ten budynek, przedziwny i staroświecki, jest tytko
uwspółcześnioną wersją dawnych podziemnych świątyń z Wysp Pribyiowa.
Tego dnia nie widziała jeszcze Ransoma. Jak każe tradycja spędzała czas z
kobietami. Gospodyni, Pat I kilka innych mieszkanek, ubranych w uroczyste
ludowe stroje, opowiadało jej historię wyspy i wprowadzało w szczegóły
ś
lubnej ceremonii. Towarzyszyła im też Lynn, równie prze jęta jak starsza
siostra.
Jak się okazało, Aleuci zostali sprowadzeni na Świętą Katarzynę przez
rosyjskich handlarzy futer jako tania siła robocza. Stopniowo jednak te dwie
odmienne kultury zaczęły się przenikać, aż wykształciły unikatową mieszankę
rosyjskiego romantyzmu i zamiłowania do ceremonii, połączonego z solidną
dozą aleuckiego zdrowego rozsądku.
Szczególnie jednak zafascynował Sarę weselny strój, w który pracowicie stroiły
ją druhny. Zgodnie z tradycją występowały w nim wszystkie panny młode i Sara
doznawała wzruszającego poczucia, iż wkładając go staje się cząstką tej dumnej,
surowej ziemi.
Najpierw włożono jej długą do kostek suknię z miękko wyprawionej skórki,
oblamowaną futrem, naszywaną bajecznie kolorowymi koralikami oraz
muszelkami i ozdobioną pękami ptasich piór. Później jej niesforne rude włosy
zostały gładko sczesane do tyłu i misternie splecione w warkocz, przetykany
skórzanym rzemieniem, tak samo barwnie zdobionym. Na policzku
wymalowano Sarze czerwony kwiatek, który tak dobrze znała ze spacerów po
wyspie. Miał symbolizować miłość oblubienicy do oblubieńca. Słysząc to
wyjaśnienie uśmiechnęła się do siebie. Miłość z Ransomem Shepardem. Co za
cudowna wizja...
Kiedy miała już wyruszyć do kościoła, matka Luty ceremonialnie zarzuciła jej
na ramiona obszerną pelerynę z białej wełny. Wreszcie pochód ruszył drogą
wśród śnieżnych zasp. Sara kroczyła dostojnie w asyście Lilly oraz jej matki i
babki, które przejęły rolę jej najbliższej rodziny. Lynn biegła z tyłu w grupie
radosnych młodych dziewcząt, marzących o własnych, równie wspaniałych
ś
lubach.
Kiedy orszak zbliżał się do kościoła, zasłona porannych chmur rozstąpiła się jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i jaskrawy blask rozświetlił biały pejzaż,
barwiąc go różowo-złotymi odcieniami. Śnieg iskrzył się w mroźnym,
krystalicznie czystym powietrzu i Sara rozglądała się wokół w niemym
zachwycie, przekonana, iż nie ma piękniejszego miejsca na ziemi.
Drzwi kościoła otworzyły się przed nią natychmiast — i stanął w nich Izaak
Dorfman we własnej osobie, uśmiechnięty i rozkładający ramiona w po
witalnym geście.
— Izaak, nie spodziewałam się ciebie — rozpromieniła się Sara.
— No wiesz, jak mógłbym przepuścić taką wspaniałą okazję! - zachichotał. —
Poza tym pamiętasz chyba, komu zawdzięczacie swoje szczęście? — mrugnął
do niej znacząco.
— Pamiętam — zarumieniła się. — Jak ci się mam odwdzięczyć Dorf.
— Po prostu nie zapomnij o mnie, kiedy będziecie wybierać imiona dla dzieci.
— Świetnie! — roześmiała się. — Co byś powiedział na Izaacetę i Dorfa.
Radośnie skinął głową i ujął Sarę za rękę. Matka Lilly zdjęła jej białą pelerynę.
— Chodźmy — powiedział — bo pan miody już się niecierpliwi, a ja nie mam
zamiaru być wylany z pracy za niedopełnienie obowiązków.
Do podziemnej kaplicy schodziło się po stromej drabinie. Sara ostrożnie
pokonała jej szczeble z po mocą Izaaka i stanęła na klepisku posypanym
wonnymi trawami tundry. Oślepiona blaskiem świec poczuła, jak drużba wsuwa
jej dłoń w inną dłoń
— dużą, silną i ciepłą. Podniosła głowę i ujrzała wspaniałą postać Ransoma,
który wyglądał jak książę północy w podobnie uroczystym, tradycyjnie
zdobionym aleuckim stroju. Z jego szarych oczu odczytała tylko jedno
odwieczne uczucie, starsze niż ludzkość. Teraz już wiedziała, że miłość tego
mężczyzny będzie równie niezłomna i trwała jak ów wspaniały, pierwotny
ś
wiat, który pokochała. Pełen podniecenia pomruk zgromadzonego tłumu
towarzyszył im w drodze do ołtarza. Sara była tak nieprzytomna ze szczęścia, że
nie docierały do niej nawet zawiłe formuły obrządku, wypowiadane po aleucku i
tłumaczone cichym szeptem przez Ransoma. Dopiero kiedy wsunięto im na
palce kościane obrączki i usłyszała najpiękniejsze słowa o połączeniu, jedności i
początku — pojęła, że stał się wymarzony cud.
A potem do ołtarza zbliżyli się Lynn i Tag, niosący z dumą drewniane rzeźbione
korony inkrustowane czarnymi klejnotami, i przyklęknąwszy podsunęli je
kapłanowi. Ten pobłogosławił każdą z osobna i umieścił je na głowach
nowożeńców. Najpierw ukoronował pannę młodą, potem pana młodego.
Następnie przełamano chleb i Ransom ofiarował swoją część Sarze. Widząc, że
nie wie, co począć, szepnął:
— Zjedz kawałek, kochana. To symbol, że będę się tobą zawsze opiekował. —
A teraz nakarm mnie
— powiedział, kiedy spełniła jego prośbę.
Wzruszona podsunęła mu swój chleb do ust. Ich
oczy spotkały się. „Tak, będę cię kochać, będę dbać
o ciebie i nigdy cię nie skrzywdzę ani nie zdradzę”,
powtórzyła w myśli słowa kapłana z taką pasją
i uczuciem, że długo powstrzymywane łzy spłynęły jej
po policzkach.
Jeszcze podano im puchar z sokiem żurawinowym, a kiedy z niego pili, chór
zaintonował uroczystą pieśń. Sara nie rozumiała słów, ale piękno tej melodii,
ś
piewanej przez czyste, dźwięczne głosy przejęło ją do głębi.
Na koniec Ransom ujął prawą rękę Sary i podsunął kapłanowi. Ze zdumieniem
patrzyła, jak ten wiąże im przeguby.
L — Teraz okrążymy ołtarz — pospieszył z wyjaśnieniem Rance, widząc jej
pytający wzrok.
Posłusznie dała się poprowadzić. Gdy zatoczyli krąg, pociągnął ją dalej,
wyjaśniając szeptem, że tradycja nakazuje okrążyć ołtarz trzy razy.
Kiedy ów symboliczny „taniec trójcy” został do pełniony i rozwiązano ich ręce,
kapłan zdjął im korony z głów odmawiając końcową modlitwę.
Cały kościół zaintonował radosną aleucką pieśń weselną. Sara zerknęła na męża.
Ransom śpiewał razem ze wszystkimi. Kiedy przebrzmiały ostatnie słowa,
przytulił ją mocno.
— Pocałunek nie jest co prawda częścią tej ceremonii, ale przecież jestem tylko
półkrwi Aleutem —powiedział i pocałował żonę ku zachwytowi wszystkich
zebranych.
Wreszcie ujęli się za ręce i ruszyli ku wyjściu. Serce Sary biło teraz mocno w
oczekiwaniu spełnienia tej najpiękniejszej obietnicy, jaką niesie w sobie
małżeństwo z ukochanym mężczyzną.
Podtrzymywana troskliwie przez Rance”a, Sara powoli wstępowała po drabinie,
widząc dziesiątki wzniesionych ku górze twarzy. Twarzy radosnych,
ż
yczliwych, uśmiechniętych — a czasami wzruszonych i zapłakanych.
— Co teraz? — zapytała Ransoma, wzruszona dostojeństwem obrządku.
— Zacznie się wielki festyn na naszą cześć. Zaraz przyniosą jedzenie — odparł,
czule opatulając Sarę białym płaszczem.
Nowo poślubiona małżonka spojrzała mu przeciągle w oczy.
— Prawdę mówiąc, nie chce mi s jeść — mruknęła.
— I bardzo dobrze, bo wcale nas tam nie proszą!
— Roześmiał się, obejmując ją czule i prowadząc do domu. — My mamy swoją
ucztę, prawda?
Sara parsknęła radosnym śmiechem.
— Och, panie Shepard, muszę przyznać, że pańskie obyczaje weselne są
cudownie romantyczne. To najpiękniejszy dzień Świętego Walentego, jaki mogę
sobie wyobrazić.
— Moja kochana — wyszeptał, muskając ustami płatek jej ucha pomyśl, że ten
dzień dopiero się zaczyna...