Virginia Kantra
Odszukać szczęście
Rozdział pierwszy
– Podobno wyrzucili go z pracy za zabicie tego
chłopca...
Słowa Gladys Baggett zabrzmiały jak wystrzał z pis-
toletu, przedarły się przez normalny o tej porze gwar
głosów gości, którzy przyszli na lunch.
Ann Cross akurat nalewała nowo przybyłym klient-
kom mrożoną herbatę. Wzdrygnęła się, słysząc te słowa
i płyn rozlał się na stół.
– Przepraszam. – Uśmiechała się, wycierając mokry
blat stolika. Nie mogła sobie pozwolić na utratę napiwku
i nie miała prawa narażać Val na utratę klientek. – Czy
mam jeszcze coś podać?
– Nie, dziękuję.
Ann udała, że nie usłyszała niezadowolenia w głosie
Gladys Baggett. Udawać umiała jak nikt na świecie.
Udawała radość życia, choć głos Gladys – teraz już
przyciszony – brzęczał jej w uszach jak uprzykrzona
mucha.
– ...pokazywali w wieczornych wiadomościach z At-
lanty. Nie wiem, jak jego ojciec to przeżyje.
– W gazecie pisali, że to bohater – zaprotestowała
koleżanka Gladys.
Ann nie chciała tego słuchać. Z własnego doświadczenia
wiedziała, jak krzywdzące bywają plotki w małym mias-
teczku i jak bardzo mijają się z prawdą.
– Nie rozumiem, jak możesz go bronić – obruszyła się
Gladys. – Zawsze mówiłam, że z Maddoxa Palmera nic
dobrego nie wyrośnie.
Maddox. Dłoń Annie mimowolnie zacisnęła się na
dzbanku. Przypomniała sobie, jak ją kiedyś potraktował.
A teraz jeszcze kogoś zabił!
– Na pewno nie wyrosłoby z niego nic dobrego,
gdyby został w tym mieście – stwierdziła ta druga.
– Podobno wrócił. Mackenzie Ward widziała go
w banku. Bezwstydny jak grzech i przystojniejszy niż
kiedyś. Tak powiedziała... – Gladys przerwała i z naganą
w oczach spojrzała na Ann.
– Może jeszcze herbaty? – spytała Ann, choć z tru-
dem wydobywała słowa ze ściśniętego gardła.
– Tak, bardzo proszę. – Gladys osuszyła zwiędłe
usta serwetką i lekko odchyliła się od stolika. – A jak
się ma nasz drogi mały Mitchell? I jak tam ten twój
przystojny mąż?
Ann zesztywniała. Jej syn miał się dobrze, a ona za
kilka dni otrzyma orzeczenie rozwodu, ale ani stan
zdrowia jej syna, ani stan jej małżeństwa nikogo nie
powinny obchodzić. To były jej prywatne sprawy.
– Bardzo dobrze, dziękuję – powiedziała z miłym
uśmiechem.
Przez całą salę biegł za nią teatralny szept Gladys.
– Ci MacNeillowie są tacy łatwowierni – mówiła.
– Kto inny by jej nie zatrudnił. Pewnie Val co wieczór
liczy sztućce.
Ann skuliła się w sobie. Wredne babsko!
W ciągu dziesięciu lat małżeństwa z Robem do-
6
Vi rgi n i a Ka n t ra
prowadziła do perfekcji sztukę udawania. Teraz ta
umiejętność bardzo jej się przydawała. Nikt się nie
domyślał, że Ann słyszy, co mówią i że obchodzi ją, co
myślą o niej mieszkańcy Cutler.
Nigdy nie darzyli Annie Barclay Cross ani szacun-
kiem, ani sympatią. Co do tego nie było najmniejszych
wątpliwości. Nikt nie oczekiwał od żadnego z Barclayów,
że cokolwiek w życiu osiągnie. Jakby zapach farmy
rodziców Ann przyjeżdżał razem z nimi do miasta.
Zapach kurcząt, pijaństwa i klęski. Jedyna rzecz, jaka się
Annie w życiu udała, to romans z lokalnym mistrzem
futbolu, który zakończył się małżeństwem i przenosina-
mi do eleganckiego domu na Stonewall Drive. W każ-
dym razie tak uważała matka Ann i wszystkie miejscowe
plotkarki. Ann doskonale pamiętała, ile było szeptania
podczas ślubu. Szeptały, cudowały, ale zaakceptowały.
Za to teraz nikt jej nie akceptował.
Oprócz Val, pomyślała Ann z wdzięcznością.
Drzwi kuchni otworzyły się z impetem. Na salę
weszła Val. Opasana kuchennym fartuchem, z jasnymi
włosami zaplecionymi w gruby warkocz i ze srebrnymi
kołami w uszach. Z dumą rozejrzała się po swojej
zatłoczonej restauracji.
– Radzisz sobie? – spytała.
– Oczywiście. A co? Sprawdzasz mnie? – Ann uśmiech-
nęła się domyślnie.
– Zwariowałaś? – zaprotestowała Val. – Martwię się
o ciebie, a to jednak jest pewna różnica...
Val była jedyną osobą, która naprawdę martwiła się
o Ann i szczerze się o nią troszczyła.
– Wszystko w porządku – zapewniła ją.
– No to fajnie. – Val jeszcze raz rozejrzała się po sali.
7
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Zatańczyły srebrne kółka w jej uszach. – Słyszałaś?
Maddox Palmer wrócił.
– Coś mi się obiło o uszy – przyznała Ann. – A ty skąd
o tym wiesz?
– Mama dzwoniła do mnie wczoraj wieczorem. Po-
wiedziała jej o tym Betty Lou Prickett, która dowiedziała
się od Mackenzie...
– ...Ward z banku – dokończyła za nią Ann.
– No właśnie. – Val się roześmiała. – Nasz miejscowy
telegraf działa bez drutu. Jest niezawodny i ma bardzo
dobrą pamięć do osób i zdarzeń.
O, tak, ma wyśmienitą pamięć, pomyślała Ann. Nie-
ważne, że zmieniłam nazwisko, zmieniłam całe swoje
życie, zaczęłam zarabiać pieniądze i że sama utrzymuję
swojego syna. W Cutler zawsze będę tylko córką Bar-
clayów, która wrobiła biednego Roba Crossa w małżeń-
stwo, a potem wplątała go w tę aferę z bankiem.
Siedem miesięcy temu Ann przyznała się, że podej-
rzewała, iż jej mąż ukradł jej przyjaciółce dwadzieścia
tysięcy dolarów. Gdy kradzież się wydała, Rob ciężko
pobił Val, a potem podpalił restaurację. Na podstawie
zeznania Ann skazano go za kradzież. Dostał wyrok
w zawieszeniu. Proces o podpalenie i usiłowanie zabój-
stwa miał się odbyć za kilka tygodni. Mimo to opinia
społeczna całego miasteczka uparcie stała po jego stro-
nie. Tylko Ann wiedziała, że jej mąż jest winien obu
zarzucanych mu czynów.
Nagłe milczenie Ann zaniepokoiło Val. Jej różowa
twarz poczerwieniała.
– Do diabła, kochanie, ja nie chciałam... Nie wolno ci
myśleć, że Con i ja...
Przyjaciółki były w tym samym wieku, choć Ann
8
Vi rgi n i a Ka n t ra
czasami miała wrażenie, jakby była co najmniej dwa razy
starsza od Val.
– Ja nic nie myślę – zapewniła ją Ann. – Dobrze
wiem, ile jestem wam winna.
– Przestań, proszę. – Val zwróciła oczy ku niebu.
– Nic nam nie jesteś winna.
– Sąd tak nie uważał.
– Już ci powiedziałam, że coś wymyślimy. Nie musisz
niczego spłacać.
Propozycja była bardziej kusząca, niż Val mogła
przypuszczać. Pieniądze stały się ostatnio wielkim prob-
lemem. Trzeba było kupić Mitchellowi buty do koszy-
kówki i jakąś komódkę, żeby nie musiał trzymać swoich
rzeczy w kartonowych pudłach. Jej syn potrzebował
wielu rzeczy, których Ann nie mogła mu zapewnić. Na
przykład ojca, który by go kochał i opiekował się nim.
No, ale tego nie da się kupić za żadne pieniądze.
– Ale ja chcę ci oddać wszystko co do grosza – powie-
działa stanowczo Ann. – To dla mnie bardzo ważne. A ty
chyba powinnaś być teraz w kuchni i poganiać resztę
swoich niewolników.
– Przypomnij mi potem – Val się roześmiała – żebym
się na ciebie obraziła za to, co przed chwilą powiedziałaś.
Wróciła do kuchni, jednak nie po to, aby kierować
swoimi pracownikami, ale by im pomagać.
Ann także zajęła się pracą. Usadziła przy stoliku
nowych gości, uprzątnęła zwolniony stolik. Dbanie o to,
żeby w restauracji wszystko było jak trzeba, należało do
jej obowiązków.
Lubiła swoją pracę. Z wyjątkiem tych szeptów, które
czasami wpadały jej w ucho. Wcale nie chodziło o to, że
do niczego innego się nie nadawała, ani o to, że nikt
9
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
w mieście nie zaproponował jej innej pracy. Lubiła
porządek, a układanie kwiatów w wazonach i dbanie
o wystrój sali sprawiało jej przyjemność. Przez kilka
godzin dziennie mogła nie myśleć o pogróżkach Roba,
o butach, z których Mitchell już wyrósł, ani o karto-
nowych pudłach w jego pokoju.
Przez dziewięć lat Rob bez litości odbierał jej
odwagę, własną inicjatywę i marzenia. Odbierał to
siłą, przemocą, ale oprócz niej nikt o tym nie wie-
dział... Dużo ją kosztowało wyrwanie się z tego piek-
ła, a teraz jeszcze musiała się od nowa uczyć samo-
dzielności.
Zadzwonił dzwoneczek umieszczony przy drzwiach
wejściowych. Ann wzięła do ręki menu i poszła powitać
nowego klienta, dbając o miły, służbowy uśmiech na
twarzy. Kiedy jednak na niego spojrzała, uśmiech znikł
z jej twarzy, menu wysunęło się z rąk. To był Maddox
Palmer we własnej osobie. Tym razem miejscowy tele-
graf nic a nic nie przesadził. Maddox był jeszcze przystoj-
niejszy niż kiedyś.
Był o trzy lata starszy od Ann, chociaż tylko o dwie
klasy wyżej niż ona. Został na drugi rok w pierwszej
klasie. To był rok, w którym umarła jego mama.
Stał w progu i patrzył na nią tymi swoimi czujnymi
oczami. Jakby chciał ją przejrzeć na wylot. Nadal miał
w brodzie ten dołeczek, którym kusił dziewczyny. Nadal
był wielki, potężny i miał gęste, brązowe włosy, zawsze
potargane, mimo że krótko obcięte.
Ann wcale się nie spodobało, że na jego widok serce
wali jej jak oszalałe.
– Cześć, Annie – powiedział Maddox, uśmiechając
się łobuzersko.
10
Vi rgi n i a Ka n t ra
Tak zwyczajnie, jakby mijali się na szkolnym koryta-
rzu, jakby zaledwie wczoraj dzielili się gumą i sekretami
w szkolnym autobusie, czy zwilgotniałymi ciasteczkami
w kuchni jej matki. Jakby nic się nie zdarzyło na tylnym
siedzeniu samochodu jego ojca...
Zaraz potem wyjechał. Ann zobaczyła go po raz
pierwszy po dwunastu latach. Pomyślała, żeby sobie
wziął to swoje ,,cześć’’ i... No właśnie, i co?
– Tu nie wolno palić – powiedziała, spoglądając
wymownie na papierosa, którego trzymał w palcach.
Zerknął na nią i zmarszczył czoło w taki sposób,
który zawsze sprawiał, że robiło jej się ciepło koło
serca. Zgasił papierosa w glinianej donicy z piaskiem,
przeznaczonej właśnie do tego celu, i znowu się
uśmiechnął.
– No to teraz mi powiedz, kto umarł, kto się ożenił
i w ogóle co słychać.
– Val nie lubi dymu z papierosów – powiedziała Ann.
Zabrzmiało to idiotycznie, ale nic innego nie przyszło jej
do głowy. A raczej przyszło, ale nie mogła mu tego
powiedzieć.
– Val Cutler? – Upewnił się Maddox. – To jej lokal?
– Owszem. – Ann skinęła głową. – Ona się teraz
nazywa Val MacNeill.
– Wyszła za mąż? Za kogoś, kogo znam?
– Raczej nie. Con jest doradcą finansowym z Bos-
tonu.
Con wyglądał na olbrzyma. Miał szczupłą, inteligent-
ną twarz. Uwielbiał swoją żonę. Val była niesłychanie
szczęśliwa. Ann bardzo się temu dziwiła i nawet zazdroś-
ciła przyjaciółce. No, ale Val nigdy nie bała się sięgać po
to, czego pragnęła. Nie to co Ann.
11
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Pozwolisz mi usiąść? – zapytał Maddox. – Czy
muszę najpierw założyć krawat?
– Och. – Zaczerwieniła się, przełożyła menu z ręki do
ręki. – Przepraszam. Stolik dla jednej osoby?
– Dla jednej – potwierdził. – Chyba że zechcesz mi
towarzyszyć.
– Nie mogę. Jestem w pracy.
– Wiem, widziałem cię przez okno.
Czy dlatego tu wszedł? – zastanawiała się zakłopotana
Ann. Podeszła do jednego z małych stolików, machinal-
nie wygładzając bezkształtny fartuch.
Idiotyczne, ofuknęła się w myślach. Przecież i tak
nikogo nie obchodzi, jak wyglądam.
– Może być ten? – Odwróciła się do Maddoxa,
odsunęła włosy za ucho, jak zawsze, kiedy trochę się
denerwowała.
– Oczywiście. – Rozejrzał się po sali, po czym
usiadł na ławce plecami do ściany. – Co byś mi
poleciła?
Jego pytanie zmusiło Ann do pozostania, chociaż
chciała odejść i przysłać mu inną kelnerkę. Wciąż jeszcze
nie mogła się przyzwyczaić do tego, że pytano ją o zda-
nie, choćby w tak drobnych sprawach.
– Chyba jest w tej knajpce jakieś przyzwoite jedze-
nie – dopytywał się Maddox. – Choćby hamburgery.
– Nie mamy hamburgerów – odparła Ann. – W ,,Wild
Thymes’’ nie podaje się mięsa.
– Dlaczego?
– Val jest wegetarianką.
– A to ci heca! – Widać było, że jest zaskoczony.
– Może odpowiadałaby ci kanapka z rybą? – Ann się
uśmiechnęła. Całkowicie wbrew własnej woli.
12
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Niech będzie kanapka. – Zgodził się prędko.
– Ciekawe, co robi córka hodowcy drobiu w takim
miejscu, jak to?
– Przecież mówiłam, że tu pracuję.
– Rob nie ma nic przeciwko temu?
Rob nie mógł się pogodzić z tym, że Ann pracuje
w restauracji. Nie mógł się pogodzić z czymkolwiek,
co odciągało ją od niego, uniemożliwiając mu pełną
kontrolę nad żoną. Pozbawił Ann wszystkiego, prócz
przyjaźni Val, ale w końcu nawet i to wykorzystał
przeciwko niej.
Zmusiła się, żeby nie myśleć o Robie, o tym wszyst-
kim, co już miała za sobą.
,,Nie jesteś odpowiedzialna za to, co on zrobił’’,
powtarzała jej terapeutka. ,,Nie możesz za niego od-
powiadać. To jego wina i on zostanie ukarany’’.
– Rob nie ma już nic do powiedzenia – powiedziała,
starannie wypowiadając każde słowo. – Jesteśmy w sepa-
racji. Czekam na orzeczenie rozwodu.
– Rozwodu? – zdumiał się Maddox.
A więc o niczym nie wiedział. Ludzie w miasteczku
o niczym innym nie gadali, ale on od dwunastu lat nawet
na Boże Narodzenie tu nie przyjeżdżał.
Ann nie zamierzała wprowadzać go w szczegóły
największego skandalu w Cutler. Nawet gdyby chciała,
nie mogłaby znieść ponownego rozdrapywania ran, jakie
pozostawiło to małżeństwo. A już na pewno nie w re-
stauracji, gdzie Gladys Baggett i połowa miejscowych
plotkarek właśnie zajadała lunch.
Niech sam się dowie reszty, pomyślała. Ludzie chęt-
nie wszystko mu opowiedzą. Ze szczegółami. A że to
będzie ich wersja, a nie moja... Nic mnie to nie obchodzi!
13
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Owszem, jesteśmy w separacji. Za kilka dni otrzy-
mamy rozwód – odparła obojętnie, jakby jej ta sprawa
w ogóle nie dotyczyła. – Przepraszam cię, ale muszę
wracać do pracy. Kelnerka zaraz przyniesie ci kanapkę.
Maddox patrzył za oddalającą się Ann. Przecież to ta
sama Annie, jego mała Annie o poważnych oczach i równie
poważnym uśmiechu, Annie o delikatnej skórze...
Cholera, myślał wściekły. Zmarnowałem dwanaście
lat! Siedziałem w tej głupiej Atlancie, byle dalej od Ann,
a ona tymczasem jest w separacji...
Prędko wstał i pobiegł za nią. Dogonił ją, zanim
zdążyła dotrzeć do służbowego stolika, przy którym
siedziały kelnerki.
– Od dawna? – zapytał.
– O co ci chodzi?
– Jak dawno zerwałaś z Robem? – dopytywał się,
chwytając ją za łokieć.
Zerwałaś? Mówił tak, jak mówiło się o tych sprawach
w szkole.
– Puść mnie – powiedziała. Była blada jak ściana.
– Powiedz mi tylko, kiedy? – Powtórzył pytanie, ale
już nie ściskał jej tak mocno.
– Rok temu. Puść mnie.
Oczy miała ciemne i wielkie, źrenice prawie całkiem
przesłoniły tęczówki.
Cholera, wściekł się na siebie. Mam trzydzieści jeden
lat, jestem doświadczonym policjantem, a widok tej
kobiety zmienia mnie w napalonego samca.
Puścił ją natychmiast. Widział, jak odetchnęła głębo-
ko, jakby z ulgą.
– Muszę się zająć klientami – powiedziała bardzo
wyraźnie. – Bądź łaskaw zostawić mnie w spokoju.
14
Vi rgi n i a Ka n t ra
Maddox rozejrzał się po sali. Ludzie na nich patrzyli.
Pani Baggett niemal położyła się na stoliku, żeby lepiej
słyszeć, o czym rozmawiają. Przy drzwiach prowadzą-
cych do kuchni siedziała pani Minniton. Patrzyła na
niego takim wzrokiem jak szesnaście lat temu, gdy
myślała, że rzucił bombę na jej garaż, a on tymczasem
tylko wymiotował, bo wypił trochę za dużo piwa.
– Oczywiście – powiedział prędko. – Przepraszam.
Czuł się jak idiota. Wrócił do stolika, usiadł tyłem
do ściany, żeby mieć na oku całą salę i móc obser-
wować Annie. Gladys Baggett nie odrywała od niego
oczu i uśmiechała się złośliwie. Patrzył na nią tak
długo, aż w końcu nie wytrzymała i pierwsza odwróci-
ła wzrok.
– Kanapka z rybą – powiedziała kelnerka, stawiając
przed nim talerz. – Czy życzy pan sobie coś jeszcze?
Jej białe zęby lśniące w szerokim uśmiechu, cała jej
postawa sugerowała, że mogłoby być coś jeszcze i to
niekoniecznie z karty dań. Nie wszyscy w Cutler pamię-
tali, że był wiecznym nieudacznikiem. Kiedy on wyje-
chał z miasta, ta dziewczyna jeszcze bawiła się lalkami
w ogródku swoich rodziców.
– Nie – powiedział, nawet na nią nie patrząc.
– Dziękuję.
Podniósł do ust kanapkę, ale wciąż spoglądał na
Annie, która w drugim końcu sali sadzała przy stoliku
nowo przybyłych gości. Z daleka wyglądała tak samo jak
wtedy, kiedy miała szesnaście lat. Trochę za chuda, ale
bardzo ładna z tym swoim nieśmiałym uśmiechem.
Włosy, tak samo jak dawniej, spadały jej na ramiona
i nadal miała ten swój śmieszny zwyczaj zakładania ich za
ucho, kiedy była zażenowana lub zdenerwowana.
15
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Z daleka nie było widać jej straszliwie zmęczonych
oczu.
Nie podeszła więcej do jego stolika. Na pewno nie
chciała mieć z nim nic do czynienia. Tak samo jak wtedy,
w szkole.
Moja wina, przyznał w duchu Maddox. Dobierałem
się do niej jak goryl po zażyciu co najmniej całej paczki
viagry.
Musiał zapalić. Zostawił na stoliku trochę drobnych
dla kelnerki, wziął rachunek i podszedł do kasy. Wybrał
moment, kiedy Ann wydawała komuś resztę i w żaden
sposób nie mogła mu uciec.
– Annie... – zaczął niepewnie.
– Smakowało? – Wzięła od niego rachunek i nacis-
nęła jakieś klawisze, uruchamiając automat kasy.
– Owszem. Posłuchaj...
– Bardzo się cieszę – wpadła mu w słowo. Naprawdę
nie chciała z nim rozmawiać.
– Chciałbym któregoś dnia wpaść tu do was na
kolację – powiedział.
Dopiero teraz na niego spojrzała. Jej oczy, które
kiedyś miały kolor wiosennej trawy, teraz połyskiwały
ciemną, zimną zielenią, przypominającą barwę butelki
po piwie. Na jej nosie zauważył niewielki garb. Nie
pamiętał, żeby był tam, kiedy razem chodzili do
szkoły.
– W ciągu całego tygodnia restauracja jest otwarta
tylko do szesnastej – powiedziała. – Jeśli sobie życzysz,
mogę ci zarezerwować stolik na weekend.
– Nie wiem, czy wytrzymam tu do soboty.
Jej śliczne usta rozchyliły się na chwilkę. Była wyraź-
nie zaskoczona. To mu wystarczyło. Od razu pomyślał,
16
Vi rgi n i a Ka n t ra
że chyba jednak troszeczkę jej żal, że może nigdy więcej
go nie zobaczyć. Ale kiedy spojrzała na niego z tym
swoim uprzejmym uśmiechem kelnerki, zrozumiał, że
wyobraźnia spłatała mu paskudnego figla.
17
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział drugi
Maddox usłyszał za sobą wycie policyjnej syreny.
Obejrzał się i zobaczył radiowóz z migającym kogutem
na dachu, zatrzymujący się tuż przy krawężniku. Od-
wrócił się bardzo powoli, z trudem powstrzymując się od
podniesienia rąk do góry.
– Ale mnie wystraszyłeś, Tom – powiedział na widok
potężnego policjanta wysiadającego z radiowozu.
– Cześć, Maddox. – Tom Creech, niegdyś obrońca
w drużynie Cutler Cougars, uśmiechał się do niego
przyjaźnie. – Słyszałem, że do nas wróciłeś. Może cię
gdzieś podrzucić?
– Dzięki, nie trzeba. Chcę się przespacerować.
– Właściwie... – Tom przestępował z nogi na nogę.
Zawsze był nieśmiały, mimo że taki wielki. – Twój stary
chce się z tobą widzieć.
– Teraz? – zdziwił się Maddox. – Nie może ze mną
porozmawiać w domu?
– Powiedział, że natychmiast musi się z tobą zo-
baczyć.
– Dlatego cię po mnie przysłał? – Maddox zaklął pod
nosem.
– Nie wściekaj się. – Stary kumpel z boiska uśmiech-
nął się przymilnie. – Przypomnimy sobie dawne czasy.
Pamiętasz, jak zapchaliśmy pompę wielebnemu Deano-
wi i twój ojciec zatrzymał nas pod zarzutem popełnienia
ośmiu poważnych przestępstw?
– No – mruknął Maddox. – Stare, dobre czasy.
W końcu jednak wzruszył ramionami. To przecież
nie była wina Toma, że komendant miejscowej policji
musi wysyłać po syna radiowóz, jeśli chce z nim
pogadać.
Maddox podszedł do auta i otworzył przednie drzwi.
– Wybacz, stary, ale musisz jechać z tyłu – powiedział
Tom z tym swoim przymilnym uśmiechem. – Takie są
przepisy.
– Mam gdzieś przepisy. Od dwunastu lat nie jeżdżę
z tyłu i nie zamierzam tego zmieniać.
– Dobra, niech ci będzie – zgodził się szybko Tom.
– Siadaj z przodu.
Usiadł za kierownicą i zaczekał, aż Maddox wsiądzie.
Ruszyli.
– Stałeś się sławny – zaczął rozmowę Tom.
– Można to tak nazwać – zgodził się Maddox nie-
chętnie.
– W gazecie napisali, że uratowałeś życie wielu
dzieciakom.
Kosztem życia ich kolegi, pomyślał gorzko Maddox.
– Daj spokój, Tom – poprosił.
– Jak sobie chcesz. – Tom spojrzał na niego zdumio-
ny, ale posłusznie zmienił temat. – Słyszałeś, że Cutler
Cougars zdobyli mistrzostwo ligi?
– To chyba wszyscy się tu ucieszyli. – Maddox
postarał się wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu.
– Jasne, chociaż to nie mistrzostwo stanu. Ty i Rob
byliście najlepsi.
19
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Futbol to gra zespołowa – powiedział Maddox.
Wiedział, że Tom właśnie tych słów od niego oczekiwał.
Nie zamierzał sprawić koledze przykrości. – Wszyscyś-
my się świetnie spisali.
– Co racja, to racja. – Uśmiech Toma rozciągał się
teraz od ucha do ucha. – A pamiętasz, jaką imprezę po
meczu urządziliśmy u Betty Lou Burton? Ty i Rob
dolaliście mi czegoś do ponczu i przez całą noc rzygałem
jak kot. Chłopie, to były czasy!
Gabinet jego ojca przez te dwanaście lat nic się nie
zmienił. Ściany nadal były pomalowane na biało, kalen-
darz rolniczy stanu Północna Karolina nadal wisiał po-
między zdjęciem przedstawiającym komendanta w to-
warzystwie gubernatora a pożółkłym wycinkiem z gazety
informującym o zwycięstwie Cutler Cougars. Teczki
z dokumentami leżały na półkach, a na oknie stał
zaniedbany bluszcz, zresztą pewnie już nie ten sam co
kiedyś.
Komendant policji Wallace Palmer stał za swym
biurkiem, wyprostowany jak struna. Szerokie bary, czer-
wona twarz, siwe włosy, słowem: typowy syn Południa.
– Uważam, synu, że popełniłeś błąd, wyjeżdżając
z Atlanty przed zakończeniem toczącego się przeciwko
tobie śledztwa.
Maddox siadł w starym i niezbyt wygodnym biuro-
wym fotelu.
– Śledztwo zostało zamknięte – stwierdził. – Miałem
prawo go zabić. Z zawodowego punktu widzenia jestem
czysty.
– Ale twoje nazwisko nie jest.
Nic na to nie odpowiedział. Ojciec miał rację.
20
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Powinieneś wrócić do pracy – oznajmił stanowczo
stary Palmer.
Znów miał rację. Niestety, w Atlancie mieli na ten
temat odmienne zdanie.
– Dopiero za sześć tygodni. – Maddox obserwował
żarzący się koniuszek papierosa. – Tak zdecydowała
komisja.
– Czy nikt na ciebie nie czeka w tej Atlancie?
– Ojciec założył ręce za plecami. – Może ta dziewczyna,
z którą się ostatnio spotykałeś?
– Sandra? – Maddox zaciągnął się papierosem i bar-
dzo powoli wypuścił dym z płuc. – To już skończone.
– Nie lubi rozgłosu?
– Wprost przeciwnie. Ale ja nie lubię, kiedy gazety
rozpisują się o szczegółach mojego prywatnego życia.
– Czytałem – skrzywił się ojciec. – ,,Bucha energią
w pracy i poza nią’’. Coś w tym stylu. Jakiś kretyn przysłał
mi wycinek.
Ojciec i syn wymienili spojrzenia. Obaj czuli jed-
nakowe obrzydzenie do brukowej prasy. Nieczęsto zda-
rzała im się taka zgodność poglądów.
– No cóż – ojciec zdecydował się zmienić ton – jesteś
chyba za stary, żeby obijać się po domu jeszcze przez
sześć tygodni. Co masz zamiar ze sobą zrobić?
Maddox wydmuchnął kółko z dymu.
– Upić się – mruknął.
– To wcale nie jest śmieszne – skarcił go ojciec.
– Póki tu jesteś, mógłbyś zająć się czymś pożytecznym.
Może byś z nami popracował?
– Kpisz sobie ze mnie?
– Nic podobnego. – Czerwona twarz komendanta
jeszcze mocniej poczerwieniała. – Żona Buda Williamsa
21
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
została nauczycielką w Wake County. Wyprowadzają się
stąd, więc potrzebuję kogoś, kto by go zastąpił.
– Na pewno nie ja. Jestem na urlopie.
– Ale mnie brakuje ludzi do pracy – przekonywał go
po swojemu ojciec.
Maddox o niczym innym nie marzył, jak tylko o tym,
żeby znów patrolować ulice i dzięki tym codziennym
rutynowym zajęciom zapomnieć o wydarzeniach minio-
nych dwóch miesięcy. Był dobrym policjantem, lubił
swoją pracę, ale przecież nie mógł pracować w Cutler,
gdzie zapamiętano go jako nastoletniego łobuziaka. I na
pewno nie powinien pracować pod dowództwem włas-
nego ojca.
– Masz pięciu ludzi – powiedział. – Poradzisz sobie.
O ile wiem, to miasto nie słynie z przestępczości.
– Nie udawaj cwanego gliniarza z wielkiego miasta,
tylko mnie posłuchaj – zirytował się ojciec. – Za kilka
tygodni zaczyna się ważny proces w sprawie kryminal-
nej, a ja nie jestem zadowolony ze stanowiska prokuratu-
ry w tej sprawie.
– Co to za sprawa?
– To się stało w zeszłym roku. Chyba ci o tym
opowiadałem.
Ciekawe, kiedy, pomyślał Maddox. Ze dwa razy
rozmawiali przez telefon i raz dostał od ojca kartkę na
Boże Narodzenie.
– Nie pamiętam – powiedział, nie chcąc sprawiać
ojcu przykrości. – Przypomnij mi.
– Głupia sprawa – zaczął komendant.
Maddox spojrzał na ojca. Zdumiała go dziwna niepew-
ność w głosie tego zwykle pewnego siebie człowieka.
– Wszystko przez to, że wplątał się w to obcy. Wiesz,
22
Vi rgi n i a Ka n t ra
ten facet z Bostonu, który ożenił się z Val Cutler.
Podpuścił Eda Cutlera... Krótko mówiąc: zazdrosne
kobiety odgrywają się na człowieku za coś, czego nie
zrobił.
– Co to za jeden? – Spytał podejrzliwie Maddox. Nie
podobał mu się sposób, w jaki ojciec mówił o tej sprawie.
– Rob Cross.
Maddox aż gwizdnął ze zdziwienia. Rob Cross był
miejscowym Johnem Kennedym, chodzącym ideałem,
cudownym dzieckiem miasteczka Cutler. Zawsze dla
każdego miał miły uśmiech i zaraz po studiach dostał
stałą posadę w banku. Wszyscy rodzice pragnęli, żeby ich
synowie byli podobni do niego. Ojciec Maddoxa też.
– Spotkałem Ann – powiedział Maddox powoli. – Po-
dobno ona i Rob są w separacji.
– Całe miasto o tym trąbi. – Komendant wzruszył
ramionami. – A nie powiedziała ci przypadkiem, że
pomaga prokuraturze wrobić Roba w morderstwo?
– Zwariowałeś?
Komendant złożył papiery leżące na biurku, wyrów-
nał brzegi i tak już równiutkiej sterty.
– Ann Cross kradła pieniądze z restauracji, w której
pracuje – opowiadał. – Rob przyjmował te depozyty do
banku, ale twierdzi, że nie miał pojęcia, skąd jego żona
bierze te pieniądze. Ona zaś przysięga, że robiła to na
jego polecenie. Tak czy siak, oboje zostali już skazani za
kradzież. Dostali wyroki w zawieszeniu.
Maddox nie mógł w to uwierzyć. Tak samo, jak nie
uwierzyłby, że Śpiąca Królewna dokonała kradzieży
z włamaniem. Nie wiedział, co ma ze sobą począć.
Całymi latami dusił w sobie chęć zapytania o Annie.
Nawet zmieniał temat, kiedy rozmowa przypadkiem
23
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
schodziła na nią. Cóż za koszmarna metoda uaktual-
niania danych!
– Kradzież to jednak nie to samo co morderstwo
– powiedział.
– Val twierdzi, że Rob nie tylko ją okradł. Kiedyś dużo
ich ze sobą łączyło. Roba i Val. Ona twierdzi, że podczas ich
ostatniej... sprzeczki Rob ją pobił i podpalił restaurację.
– A niech go! Naprawdę to zrobił?
– Wszyscy wiemy, że Rob nie zawsze potrafi się
opanować. Owszem, przyznał się do pobicia dziewczyny
Cutlerów, ale podpalenie? Co by mu z tego przyszło?
Maddox wyobraził sobie atletycznie zbudowanego
blondyna bijącego kobietę i krew uderzyła mu do głowy.
Prędko się opanował i kiedy znów się odezwał, jego głos
był spokojny.
– Czy Rob nadal pracuje w banku?
– Nie – odparł ojciec. Maddox zauważył, że mówił to
jakby z żalem. – Ojciec Val jest prezesem banku. To
chyba oczywiste, że nie chciał nadal zatrudniać Roba.
– A co Ann ma z tym wszystkim wspólnego?
– Jest świadkiem oskarżenia.
– Była przy tym? – Maddox zamarł z przerażenia.
– Nie. Ona ma pomóc sądowi stworzyć portret charak-
terologiczny oskarżonego, żeby łatwiej im było skazać
Roba. Naszego Roba – powtórzył, kręcąc przy tym głową,
jakby sam nie mógł w to wszystko uwierzyć.
– Ale dlaczego? – dociekał Maddox. Cała ta sprawa
coraz bardziej mu śmierdziała.
– Za tymi Barclayami nikt nie nadąży. Ann i Rob się
rozwodzą. Moim zdaniem ona robi to z zemsty.
– Prokurator już dawno umorzyłby śledztwo, gdyby
nie miał przeciwko niemu dowodów.
24
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Bronisz jej?
Maddox z trudem zachował spokój.
– Nie bronię, tylko mówię...
– Zawsze mi się zdawało, że masz do niej słabość
– przerwał mu ojciec.
– Chyba trochę za późno zainteresowałeś się moim
życiem osobistym, tato. Poza tym jedno z drugim nie ma
nic wspólnego.
– W każdym razie nie powinno mieć. Wierzę w ciebie
i dlatego proponuję ci pracę.
– Czego ode mnie chcesz? – spytał Maddox zdumio-
ny nieoczekiwaną pochwałą.
– Rob Cross jest oskarżony i czeka go proces,
ale moim obowiązkiem jest mieć własne zdanie
na temat prowadzonego przeciwko niemu docho-
dzenia.
– Twoim zdaniem Rob tego nie zrobił?
– Tak uważam. Chciałbym, żebyś mi pomógł dojść
prawdy.
– Nie ma mowy.
– Pomógłbyś Robowi – nalegał ojciec. – On cię
potrzebuje.
Te słowa zawsze odnosiły pożądany skutek. W szkol-
nej drużynie Maddox grał w obronie i miał za zadanie
osłaniać środkowego napastnika, czyli Roba. Na szczęś-
cie szkolne czasy dawno minęły.
– Daj spokój, tato. Chcesz mnie znów ustawić na
obronie?
– Do diabła, chłopcze, graliście w jednej drużynie!
Dzięki niemu zdobyliście mistrzostwo stanu.
– Mnie nigdy nie zależało na tym tak bardzo, jak
tobie.
25
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Nie ma w tobie ani odrobiny lojalności? Co z ciebie
za człowiek?
,,Celny strzelec’’. ,,Policjant-morderca dzieci’’. Tytu-
ły z gazet wciąż paliły go żywym ogniem.
– Jestem policjantem zawieszonym w czynnościach
służbowych. Oficjalnie na urlopie zdrowotnym. – Mad-
dox zdusił papierosa w popielniczce. – Moja odznaka
została w Atlancie.
– Patrz, mamo, nowa książka o droidach.
Dziewięcioletni Mitchell wziął książkę ze stojaka
znajdującego się tuż przy kasie.
Ann chciała powiedzieć, żeby ją odłożył. Nie mogła
sobie pozwolić na żadne nieprzewidziane wydatki. Głę-
boka przepaść dzieliła jej dawne marzenia od realiów
obecnego życia.
Odgarnęła z czoła synka jego jasne, proste włosy.
Należało mu je podciąć, ale na fryzjera także nie mogła
sobie pozwolić.
– Ile to kosztuje? – spytała.
Chłopczyk spojrzał na cenę.
– Trzy dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedział z na-
dzieją. – Mogę?
Ann westchnęła. Długie lato strasznie się dłużyło.
Kiedyś puste dni były wypełnione pływaniem w czystej
wodzie klubowego basenu i siedzeniem przy komputerze.
Tego lata nie było ani basenu, ani komputera. Tylko
czasami wybierali się do kina. Upalne dwa tygodnie,
jakie już minęły od zakończenia roku szkolnego, spędził
częściowo na półkoloniach odbywających się w zakurzo-
nym miejskim parku, a częściowo w ciasnym trzypokojo-
wym domku, w którym musieli zamieszkać.
26
Vi rgi n i a Ka n t ra
A jeśli ja źle zrobiłam? – pomyślała znowu Ann. Tylu
rzeczy potrzeba mojemu synowi, a ja muszę się za-
stanawiać, czy stać mnie na głupią książkę.
– Może tata mógłby mi ją kupić – zaproponował
Mitchell.
Oczywiście, że mógłby, ale nie zrobi tego. Rob nigdy
nie dbał o rozwijanie wyobraźni syna.
– Nie, kochanie, kupimy ją teraz – powiedziała Ann,
prostując plecy. – Tata zabierze cię w czwartek na
trening koszykówki.
– Naprawdę muszę iść? – Mitchell zrobił smutną
minkę.
Robowi bardzo zależało na tym, żeby jego chudziutki,
uwielbiający książki synek grał w jakiejś drużynie.
Choćby tylko koszykówki. Ann nie zamierzała wpraw-
dzie hodować kolejnego cudownego dziecka rodziny
Crossów, ale obiektywnie musiała przyznać, że chłopiec
rzeczywiście potrzebował trochę więcej ruchu i kontaktu
ze swoim ojcem. Poza tym były jeszcze te przeklęte
ustalenia sądu w sprawie opieki nad dzieckiem.
– Uzgodniliśmy z tatusiem, że będziesz z nim spę-
dzał jeden wieczór w tygodniu. Nie lubisz tych zajęć?
– Przeżyję – mruknął Mitchell.
Ann domyślała się, że nie lubił gry w koszykówkę,
ale wiedziała, że synek nie przyzna się do tego,
ponieważ nie chce jej martwić. Znów ogarnęło ją
straszne poczucie winy.
– Mitchell, kochanie...
– Chodźmy już, mamo – powiedział, spuszczając
głowę. – Kasjerka czeka.
Ann westchnęła, przepchnęła wózek przez wąskie
przejście. Przednie koło zaczepiło o stojak z gazetami.
27
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Kiedy spróbowała się stamtąd wydostać, torebka zsunęła
się jej z ramienia i przy okazji zrzuciła z lady pudełko
z dropsami.
– Mam! – Rozległ się za jej plecami męski głos.
Odwróciła się. Tuż za nią w kolejce stał Maddox
Palmer. Dropsy nie spadły tylko dlatego, że je przy-
trzymał.
Ann poczuła suchość w ustach oraz dobrze jej znane
przyspieszone bicie serca i łaskotanie w żołądku. Nie
chciała tego czuć. Takie uczucia mogą doprowadzić
człowieka do szału... A szczególnie mężczyźni mogą
doprowadzić człowieka do szału...
– Przepraszam – wyjąkała.
– Nie ma za co – odparł.
Mitchell uważnie ich obserwował. Całe życie dociera-
ły do niego w dzień i w nocy odgłosy małżeńskich kłótni
rodziców. Nic dziwnego, że zrobił się wrażliwy na ton
głosu.
Ann opanowała się szybko. Nie chciała denerwować
dziecka.
– Mój syn, Mitchell – przedstawiła go Maddoxowi.
– Mitchell, to jest pan Palmer. Ja... Chodziliśmy razem
do szkoły – dokończyła niepewnie.
– Cześć, Mitchell. – Maddox skinął głową.
– Dzień dobry – mruknął grzecznie Mitchell.
– Co tu robisz? – spytała Ann, stawiając na taśmie
pięciolitrowy pojemnik mleka.
Maddox uśmiechnął się do niej tym swoim uśmie-
chem, który zawsze oznaczał początek kłopotów.
W szkole też tak się do niej uśmiechał. Na chwilę
zapomniała nawet o strachu.
– A co można robić w sklepie? Zakupy.
28
Vi rgi n i a Ka n t ra
Zerknęła do jego wózka. Piwo, chleb, papierosy,
ręczniki papierowe i karton soku pomarańczowego.
– Nie jadasz dużo – zauważyła.
– Wprost przeciwnie, ale nie umiem gotować.
– A ja umiem – pochwaliła się Ann, jakby ją ktoś o to
pytał. – Umiem i lubię gotować.
– Naprawdę? Co gotuje? – Maddox zwrócił się do
Mitchella.
– No... – zaczął niepewnie chłopiec.
Rob już by wrzasnął, żeby mówił głośniej, ale Maddox
cierpliwie czekał, aż Mitchell się ośmieli.
– Pizzę – wykrztusił w końcu. – Robi bardzo dobrą
pizzę. I spaghetti. I hamburgery... i w ogóle takie różne
rzeczy.
Tanie posiłki, w niczym nie przypominające trzy-
daniowych obiadów, jakie codziennie gotowała dla Roba.
Spodziewała się, że Maddox zaraz to złośliwie skomen-
tuje, ale nic takiego się nie stało.
– Pychota – powiedział tylko. – Może byś mnie
kiedyś zaprosiła na obiad.
Czyżby się wpraszał? Czyżby... czy to możliwe, że jest
samotny?
Ann przypomniała sobie, jak się zachowywał, kiedy
miał dziesięć lat. Zawsze opanowany, całkiem obojętny,
choć rozpaczliwie pragnął, by go wreszcie zauważono.
Przypomniała sobie, jak ukradkiem rzucał jej pełne
wdzięczności spojrzenie, kiedy poczęstowała go gumą do
żucia. A raz nawet pobił Billy’ego Warda za to, że nazwał
ją ,,kurzą stopą’’.
Przegoniła wspomnienia, skupiła się na przekładaniu
zakupów z wózka na taśmę. Kasjerka przysłuchiwała się
ich rozmowie, więc Ann koniecznie musiała powiedzieć
29
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
coś, co powiedziałaby w tej sytuacji dobrze wychowana
osoba.
– Moje obiady są całkiem zwyczajne. Nie sądzę, żeby
ci smakowały.
– Może się przekonamy – powiedział cicho Maddox.
Patrzył jej prosto w oczy. Ann znowu poczuła silny
ucisk w żołądku. Zawsze tak było, kiedy się bała, tylko że
tym razem to nie był strach.
Boże wielki, nie czułam się tak od...
Nie mogła sobie przypomnieć, jak dawno nie do-
świadczała podobnego uczucia. Przerażona pomyślała, że
wcale tego nie chce. Ani tego uczucia, ani tego mężczyz-
ny. Nigdy więcej żadnego mężczyzny!
No tak, ale Maddoxa znała od zawsze. A dokładniej od
tamtego dnia, kiedy pierwszy raz wsiadła do szkolnego
autobusu, jadąc do zerówki. Zrobił jej wtedy miejsce
obok siebie i jeszcze zażartował, że jest za duża, choć
była najmniejsza w klasie.
Przypomniała sobie uczucie wdzięczności, jakie ją
wówczas ogarnęło. Dobrze wychowana osoba zaprosiła-
by tego biednego człowieka na obiad, ale Ann musiała
wreszcie zapomnieć o dobrym wychowaniu, przestać być
miła dla każdego. Przez to zaszła w ciążę w osiemnastym
roku życia i już cztery miesiące później była mężatką.
Dobre wychowanie kazało jej się uśmiechać do matki
i kłamać w żywe oczy. Okłamywała i matkę, i najlepszą
przyjaciółkę, a nawet własnego syna i samą siebie. Nie
mogła się zgodzić na to, żeby dobre wychowanie nadal
decydowało o jej losie.
– Gotowe dania są w czwartej alejce – powiedziała.
– Mają tu naprawdę duży wybór.
Kasjerka zrobiła zdumioną minę, a Maddox wsunął
30
Vi rgi n i a Ka n t ra
kciuki do kieszeni dżinsów i patrzył na Ann tymi
swoimi głęboko osadzonymi, jakby lekko zmrużonymi
oczami.
– Gotowe dania, powiadasz.
– Obawiam się, że nic lepszego nie mogę ci za-
proponować. – Ann spuściła wzrok, odsunęła włosy za
ucho, ale nie potrafiła ukryć rumieńca.
Maddox przyglądał się jej, kiedy płaciła, patrzył, jak
zakłada torebkę na ramię, jak pakuje zakupy do toreb
i wychodzi z wózkiem ze sklepu. Jeszcze na parkingu
czuła na sobie to jego spojrzenie.
Nic mnie to nie obchodzi, przekonywała samą siebie,
idąc do samochodu. To nie ma żadnego znaczenia. Nic
nie ma znaczenia. Nic, prócz Mitchella.
– Co to za facet?
Ann spojrzała na syna. Był taki duży. Sięgał jej już
prawie do ramienia.
– Pan Palmer. Przedstawiłam ci go.
– No tak, ale ja chcę wiedzieć, jak dobrze go znasz.
Był taki opiekuńczy, choć miał dopiero dziewięć lat!
– To mój szkolny kolega – wyjaśniła pośpiesznie.
– Jeździliśmy tym samym szkolnym autobusem, kiedy
byłam w twoim wieku.
Ann otworzyła bagażnik rdzewiejącego auta. Jakże
inaczej wyglądał elegancki samochód, którym jeździła
jeszcze rok temu...
– Mnie się zdaje, że możemy mieć przez niego
kłopoty – mruknął ponuro Mitchell.
Ann przypomniała sobie, jak matka ostrzegała ją
przed Maddoxem. Całe miasto twierdziło, że z Mad-
doxem są same kłopoty. Ann nie miała teraz ochoty na
żadne kłopoty.
31
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Nie martw się – pocieszyła synka. – Nie sądzę,
żebyśmy go jeszcze kiedyś spotkali.
– To dobrze, bo tacie by się to nie spodobało.
Oczywiście, że nie! Wiedziała o tym aż za dobrze.
– Twój tata nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia
– stwierdziła z niezwykłą u niej odwagą.
– Czy wy... – Mitchell także zebrał się na odwagę.
– Czy wy się już nie zejdziecie?
Powiedział to z wahaniem, napiął wszystkie mięśnie.
Czyżby to była nadzieja? A może strach?
– Nie, kochanie – powiedziała łagodnym tonem.
– Dlatego, że cię uderzył?
Od tamtego dnia, kiedy opuściła wielki dom na
Stonewall Drive, minęło jedenaście miesięcy, ale ciągle
jeszcze trudno jej było mówić o tym, co się wtedy stało.
Jeszcze trudniej było przyznać się przed dzieckiem, że
jego ojciec – ojciec, którego z wyroku sądu Mitchell
widywał raz w tygodniu i z którym spędzał co drugi
weekend – jest damskim bokserem. Ale musiała się
nauczyć mówienia prawdy. Wiedziała, że bez tego nigdy
nie zdoła wyzdrowieć.
– Tak, synku – powiedziała. – Ponieważ zrobił mi
krzywdę.
– A nie przeze mnie?
Jak mogła odpowiedzieć na takie pytanie? Była z jego
ojcem przez tyle lat tylko po to, żeby Mitchell miał
możliwości, jakich ona nigdy nie miała. A potem odeszła.
Także dla dobra synka. Nie chciała, żeby jej dziecko
wychowało się w domu pełnym nienawiści, gdzie niemal
codziennie używano przemocy, żeby było bite i żeby
uczyło się, że można bezkarnie bić mniejszego i słab-
szego od siebie.
32
Vi rgi n i a Ka n t ra
Mitchell ma dopiero dziewięć lat, pomyślała. Jest
naprawdę bardzo mądry i bardzo wysoki jak na swój
wiek, ale to nie zmienia faktu, że jest dzieckiem i dlatego
nie wolno jej powiedzieć mu prawdy, aby mu nie
dokładać ciężaru do bagażu dziecięcych win, jaki i tak ze
sobą nosi.
– Oczywiście, że nie, kochanie. Rozmawialiśmy już
o tym, pamiętasz? To, co się zdarzyło, nie ma żadnego
związku z tym, co zrobiłeś ani czego nie zrobiłeś.
Nie wyglądał na przekonanego. Ann westchnęła,
sięgnęła do siatki.
– Chcesz ciastko?
– Nie jestem dzieckiem, mamo – zaprotestował, ale
w oczach zalśnił błysk zainteresowania, a usta zaczęły się
składać do uśmiechu. – Jakie?
– Czekoladowe.
– Niech będzie. – Wyjął ręce z kieszeni, wziął od niej
ciastko i szybko włożył je do buzi.
Ann bardzo go kochała. Szczerze żałowała wszystkich
swoich życiowych błędów, ale nigdy, ani przez chwilę,
nie żałowała tego, że urodziła Mitchella.
33
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział trzeci
Maddox przejechał pod sklepieniem kwitnących mir-
tów przez wielką kutą bramę South Hills Country Club.
Powiedział ojcu, że nie chce mieć nic wspólnego z tym
całym śledztwem i wcale nie zmienił zdania. To, że raz
omal nie przespał się z Ann i że nadal bardzo jej pragnął, nie
miało żadnego wpływu na jego decyzję. A jednak zaprosze-
nie Roba było przynajmniej jakimś urozmaiceniem w ko-
lejnym dniu straszliwej nudy, choć Maddox nie przepadał
za grą w golfa i nie pasował do Country Clubu. Wolał łowić
ryby w stawie Oakleyów razem z chłopakami Burrellów, niż
wylegiwać się nad basenem. Wolał pić piwo za tartakiem,
zamiast burbona wykradzionego z barku rodziców.
Zatrzymał się na parkingu, wysiadł z auta i wszedł do
budynku.
– Słucham pana? – Młody człowiek w białych szor-
tach i niebieskiej klubowej koszulce spojrzał na niego
nieprzyjaźnie
– Mam się tu spotkać z Robem Crossem.
– W porządku, Peter. Pan Palmer jest moim gościem.
– Rob maszerował przez hol z wyciągniętą na powitanie
ręką. Wysoki, pięknie opalony, szczupły. – Cieszę się, że
przyjechałeś, Maddox.
– Cześć, Rob. Dawno się nie widzieliśmy.
– Stanowczo za długo. – Rob uśmiechnął się pro-
miennie.
Wbrew swojej woli, Maddox poczuł więź dawnego
koleżeństwa. To był Rob, przyjaciel, ulubieniec całego
miasta. Pamiętał o twoich urodzinach, wiedział, jakie
piwo najbardziej lubisz, znał dolegliwości wszystkich
stałych pracowników stacji obsługi i imiona dzieci wszyst-
kich swoich klientów...
Jednak czasami naprawdę trudno było znieść tego
faceta. Zwłaszcza jeśli własny ojciec uważał go za wzór do
naśladowania. Albo jeśli, powiedzmy, jedne gazety właś-
nie okrzykiwały cię bohaterem, podczas gdy inne nazy-
wały mordercą niewinnych dzieci.
Maddox nie podał mu ręki, Rob nawet tego nie
zauważył.
– Cieszę się, że udało ci się wyrwać – powiedział
lekko. – Zaczynamy o drugiej.
– Ty zaczynasz o drugiej – poprawił go Maddox.
– Mówiłem ci, że nie gram w golfa.
– Dlaczego? Mogę ci wypożyczyć kije.
– Lubisz popatrzeć, jak twoi przeciwnicy wyrywają
trawę z korzeniami?
Rob się roześmiał. Śmiał się jeszcze, kiedy wychodzili
przez wielkie drzwi balkonowe na starannie wypielęgno-
wany taras.
– Jak sobie chcesz – powiedział. – A wózek możesz
poprowadzić?
– Jasne. – Maddox spojrzał krzywo na elektryczny
wózek z niebieskim baldachimem. – A dostanę napiwek?
– Może być w formie korzystnej lokaty twoich
oszczędności?
35
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Może – zgodził się Maddox, wsiadając do maleń-
kiego pojazdu. – Podobno jesteś teraz doradcą finan-
sowym. Odszedłeś z banku?
Rob zerknął na niego podejrzliwie, ale zaraz znów się
uśmiechnął.
– Chcesz kupić jakieś akcje? – spytał. – Bo zdaje się,
że na policyjną emeryturę nie możesz już liczyć.
Niech cię szlag trafi, pomyślał Maddox. Rob zawsze
miał obrzydliwie ostry język. Nie należało brać sobie do
serca tego, co mówił, a przynajmniej nie okazywać, że
bierze się to do serca.
– To nie jest wcale takie pewne – powiedział z nie-
zmąconym spokojem.
Podjechał do miejsca, z którego rozpoczynano grę.
Rob opuścił wózek i wziął leżącą z tyłu torbę z kijami.
– Przepraszam – powiedział. – Jestem trochę prze-
wrażliwiony na punkcie mojej pracy. Ojciec pewnie już
ci opowiedział o moich ostatnich kłopotach z wymiarem
sprawiedliwości.
– Rzeczywiście, coś wspominał.
– Więc wiesz, że to pomyłka.
Maddox wyjął papierosa z paczki, którą nosił w kiesze-
ni koszuli. Postanowił sobie, że nie da się w nic wciągnąć.
– Czyja pomyłka? – zapytał. – Twoja czy policji?
– Nie zrozum mnie źle. Nie mam pretensji do
komendanta. Dostał meldunek i musiał coś z nim zrobić.
Rozumiem nawet, że sędzia, chociaż przecież mnie zna,
chociaż wie, ile zrobiłem dla tego miasta, mógł uwierzyć,
że wiedziałem o tym, iż Ann podbiera pieniądze z re-
stauracji. Ale ta druga sprawa... Chyba nie wierzysz, że
mógłbym podpalić restaurację Val. Co by mi z tego
przyszło?
36
Vi rgi n i a Ka n t ra
Rob otworzył boczną kieszeń torby na kije golfowe,
wyjął pudełko zapałek i rzucił je Maddoxowi.
– Nie wiedziałem, że palisz. – Maddox zgrabnie
złapał pudełko.
– Nie palę, ale zawsze mam przy sobie kilka pudełek.
Na wszelki wypadek. Wielu moich klientów pali pa-
pierosy.
Maddox skinął głową ze zrozumieniem. Zapalając
papierosa, patrzył, jak uderzona przez Roba biała piłecz-
ka szybuje i pada na murawę.
– Nie powiesz mi, co się stało? – spytał, choć tak
naprawdę ta sprawa ani trochę go nie obchodziła.
– Każda taka historia zawsze ma dwie wersje – stwier-
dził Rob, wsiadając z powrotem do elektrycznego wózka.
Maddox pojechał w stronę, w którą poleciała piłeczka.
– A jaka jest twoja wersja? – spytał niemal odruchowo.
– Całkiem inna od wersji Ann.
– Chcesz powiedzieć, że ona kłamie?
– Mężczyzna nie powinien w ten sposób mówić
o swojej żonie. – Rob miał minę dżentelmena z Południa.
Wspomnienie o Ann jako o żonie Roba sprawiło
Maddoxowi niemal fizyczny ból. A przecież nie miał nic
wspólnego z tą kobietą. Ze śledztwem też nie. Mimo to
znów otworzył usta, chociaż pod żadnym pozorem nie
powinien był tego robić.
– Słyszałem, że jesteście w separacji.
– To tymczasowe. – Rob ściszył głos, jakby powierzał
Maddoxowi największą tajemnicę. – Trochę się na mnie
złości.
– A to dlaczego?
– No wiesz, był ktoś w pracy... Podkusiło mnie.
Przeprosiłem Ann, obiecałem, że to się więcej nie
37
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
powtórzy. Dziewczyna zresztą już wyjechała, ale wiesz,
jakie są kobiety.
Maddox nie rozumiał, jak mężczyzna ożeniony z Ann
może ulec pokusie i zdradzić ją, a na kobietach nie znał
się zupełnie.
– Mam rozumieć, że twoja żona zgodziła się ze-
znawać przeciwko tobie, żeby się zemścić za zdradę?
– Coś w tym rodzaju. – Rob wzruszył ramionami.
– A co z Val? Czy ona też jest zazdrosna?
Rob podszedł do piłki i sprawdził odległość dzielącą ją
od dołka.
– Kto to może wiedzieć – stwierdził filozoficznie.
– Ale mogła mieć do mnie żal o to, co zaszło przed
pożarem.
Tom Creech już mu o tym opowiadał. Wyglądało na
to, że całe miasto podzieliło się w tej sprawie na dwa
obozy.
– Chodzi o to, że ją pobiłeś?
– Nie pobiłem, tylko uderzyłem.
– Tak mocno, że trafiła do szpitala.
– Nie będę cię okłamywał. – Rob patrzył mu prosto
w oczy z miną winowajcy. – Wiesz, że zawsze byłem
porywczy. Musiałem coś zrobić, do jasnej cholery! Mia-
łem tolerować jej wtrącanie się w moje sprawy małżeń-
skie? Ale na pewno nie chciałem jej zabić. A z tym
podpaleniem, to kompletna bzdura.
Ja tego śledztwa nie prowadzę, myślał zły na siebie
Maddox. To nie moja sprawa. Po jasną cholerę się w to
wszystko wtrącam?
– Ja też nie zawsze potrafię się opanować – powie-
dział – a prokurator potrzebuje kozła ofiarnego. Nie
wiesz czasem, kto to mógł zrobić?
38
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Nie mam pojęcia. To stało się długo po tym, jak
sobie poszedłem. – Rob wyjął z torby inny kij. – Szczerze
mówiąc, uważam, że Val sama mogła to zrobić. Ona albo
ten jej nowy mąż.
– Po co mieliby podpalać własną restaurację?
– Interes nie szedł najlepiej. Pieniądze z ubezpiecze-
nia na pewno bardzo im się przydały.
Maddox musiał przyznać, że to logiczne wytłumaczenie.
– Właściwie mógłbyś mi pomóc – mówił Rob jakby
od niechcenia. – Może byś się trochę rozejrzał, znalazł
jakieś dowody mojej niewinności?
– Ojciec kazał ci ze mną o tym pogadać?
– Zgadłeś. – Rob natychmiast się przyznał. – Komen-
dant Palmer powiedział, że niezły z ciebie glina.
Pokusa stawała się coraz silniejsza. Od tamtej strzela-
niny Maddox omal nie oszalał z bezczynności. Prowadze-
nie śledztwa byłoby błogosławieństwem. No i ojciec
wreszcie przestałby się czepiać. Nigdy nie był wiel-
bicielem Roba, ale gdyby jednak się okazało, że on jest
w porządku, to udowodnienie Ann kłamstwa i postawie-
nie jej zarzutu utrudniania śledztwa wyleczyłoby go na
dobre z młodzieńczego zadurzenia.
Po co ja się oszukuję, pomyślał. Chwytam się byle
pretekstu, byleby tylko jeszcze raz ją zobaczyć.
Rzucił niedopałek na trawę, przydeptał go butem.
Właściwie już nie miał wątpliwości.
– Zastanowię się – powiedział.
Zadźwięczał dzwonek u drzwi. Ann zastygła jak mysz
pod miotłą.
Ty tchórzu, skarciła się w myślach. No, rusz się.
Oddychaj.
39
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Spojrzała na zegar. Było wpół do siódmej. Rob miał
przyjechać po Mitchella dopiero za pół godziny.
Wytarła ręce, zmusiła się, żeby podejść do drzwi.
Spojrzała przez judasza. Serce w niej zamarło na widok
potężnej męskiej sylwetki. Rob.
Mężczyzna się poruszył i wtedy go poznała. Odsunęła
zasuwkę, otworzyła drzwi.
– Cześć, Annie – powiedział Maddox tym swoim
lekko ochrypłym głosem, typowym dla nałogowych
palaczy.
Stała w wąskim przejściu, ręce skrzyżowała na brzu-
chu, jakby musiała się bronić. Maddox wprawiał ją
w zakłopotanie, tak samo jak przed laty, kiedy matka
stanowczo ją przed nim ostrzegała.
– Czy mogę wejść?
– Chyba tak – powiedziała z wahaniem.
Maddox przekroczył próg, rozejrzał się szybko po
przedpokoju, zajrzał do saloniku. Ann nie wiedziała, czy
to z zawodowego przyzwyczajenia, czy może tylko był
ciekaw, jak ona sobie teraz radzi.
Spojrzał na wytartą poręcz schodów, poplamioną
wykładzinę, na mocno zużyte krzesła... Ann zdołała
oprzeć się pokusie tłumaczenia się, wyjaśniania, dlacze-
go żyje tak jak żyje. To był jej dom, jej i Mitchella. Ann
była z tego domu bardzo dumna, mimo że znajdował się
w ubogiej dzielnicy, był mały i nieelegancki. Zwłaszcza
w porównaniu z okazałą willą na Stonewall Drive.
Na schodach rozległ się tupot kroków.
– Mamo! Jakiś samochód przyjechał. Czy to jest...
– Mitchell urwał, zobaczywszy, z kim matka rozmawia.
– Przywitaj się z panem Palmerem.
– Dzień dobry – mruknął Mitchell. Miał wypisane na
40
Vi rgi n i a Ka n t ra
twarzy, że nikomu nie ufa i nie pozwoli skrzywdzić
swojej mamy.
Ann dotknęła dłoni syna spoczywającej na poręczy.
Ten zwykły gest sprawił, że Maddox poczuł nagłą
tęsknotę. Za czym? Albo za kim? Na chwilę wstrzymał
oddech. Pomyślał, że może jednak nie należało do niej
przyjeżdżać, że był to jeszcze jeden z wielu jego głupich
pomysłów.
– Idź, synku, i przebierz się na trening – powiedziała.
– Zawołam cię, jak przyjdzie pora.
Odczekała, aż chłopiec pójdzie na górę i dopiero
wtedy odezwała się do Maddoxa.
– Chodźmy do kuchni – powiedziała zrezygnowana.
– Właśnie zmywałam naczynia.
Poszła szybko wąskim korytarzem i Maddox podążył
za nią.
– Twój syn nie jest zadowolony z mojej wizyty
– stwierdził.
– Dziś ma po niego przyjechać ojciec – powiedziała,
jakby to wszystko wyjaśniało.
– Rob powiedział, że wkrótce znów się zejdziecie
– oznajmił Maddox, uważnie ją obserwując.
Ann odwróciła się do niego zarumieniona, zbun-
towana. A więc przeczucie go nie zawiodło. Rzeczywiś-
cie coś tu było nie w porządku.
Uważaj, ostrzegał się w myślach. Nie daj się w to
wplątać. Przyszedłeś tylko po to, żeby zadać kilka pytań.
Nic więcej.
– Nie ma takiej możliwości – powiedziała stanowczo.
– Nasze małżeństwo jest definitywnie skończone. Ale to
wcale nie znaczy, że... Nie wiem, co ci naopowiadano,
ale...
41
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Ludzkie gadanie mało mnie obchodzi – przerwał
jej Maddox. – Mam w tej chwili dość własnych zmar-
twień.
– Wobec tego... Czego ode mnie chcesz?
– Mogłabyś mi dać coś do picia?
Patrzyła na niego oszołomiona, ale już po chwili na jej
twarzy pojawił się niepewny uśmiech.
– Może najpierw powinnam cię poprosić o okazanie
legitymacji – zażartowała.
Ten uśmiech, ten lekki ton... Maddox znów poczuł
się jak w szkole.
– Nie musi być alkohol – powiedział. – Wystarczy
mrożona herbata albo zwykła woda.
Usiadł przy stole, na którym stały brudne naczynia.
Dziwnie się czuł, kiedy tak siedział, a Ann krzątała się po
kuchni. Dziwnie, ale bardzo przyjemnie.
Wrzuciła do szklanki kilka kulek lodu, wyjęła z lodów-
ki dzbanek z mrożoną herbatą, nalała pełną szklankę.
Miała takie szczupłe, sprawne dłonie, delikatną i poważ-
ną twarz...
– Proszę. – Postawiła przed nim pełną szklankę
i natychmiast odsunęła się od stołu. Jakby się bała, że
Maddox ją ugryzie.
No cóż, właściwie nie było to takie całkiem nie-
możliwe.
– O co ci chodziło, kiedy powiedziałeś, że masz dość
własnych zmartwień? – spytała. – Coś mi się obiło o uszy.
Podobno – położyła nacisk na to słowo – wylali cię
z pracy.
– Wysłali na urlop – powiedział, sięgając po pa-
pierosa.
– Nie pal tutaj – poprosiła.
42
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Kiedyś ci to nie przeszkadzało.
– Kiedyś wiele rzeczy mi nie przeszkadzało. Mitchell
ma astmę. Muszę o niego dbać.
– Jasne. Zresztą i tak zamierzałem rzucić palenie.
Podziwiał sposób, w jaki matkowała swemu synowi,
chociaż nie miał zbyt wielkiego doświadczenia, jeśli
idzie o matki. Jego własna umarła, kiedy miał sześć lat,
a różne rodzinne awantury, których często był świad-
kiem jako policjant, zdecydowanie zaciemniły mu obraz
matki. Ale Annie zdawała się być bardzo dobrą matką.
– Ciężko ci? – spytała współczująco.
– Rzucić palenie?
– Odejść z pracy.
To było najtrudniejsze w całym jego życiu. Od-
wołanie ze służby patrolowej, przymusowy urlop...
W departamencie twierdzili, że to rutynowe postę-
powanie w takich sprawach, ale Maddox uważał, że
to zwyczajna kara.
– Nie miałem wyjścia – wzruszył ramionami. Bardzo
mu się chciało palić.
– Czy to był wypadek? – zapytała. – Podobno kogoś
zabiłeś... zastrzeliłeś... Słyszałam, że zabiłeś jakiegoś
chłopca w Atlancie...
Wyrzut, jaki zobaczył w jej oczach, zabolał bardziej
niż najbardziej surowe oskarżenie.
– Dobrze słyszałaś – mruknął.
– Kto to był?
– Czy to ważne?
– Nie wiem. – Podniosła głowę. – Ile miał lat? Czy
miał broń?
Wiele razy odpowiadał na te pytania. Sobie, kolegom,
dziennikarzom i funkcjonariuszom kontroli wewnętrznej.
43
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Śledztwo ustaliło, że miał prawo go zastrzelić, ale nocne
koszmary nie przejmowały się wynikami śledztwa.
– Chłopak miał czternaście lat i był uzbrojony. Próbo-
wałem go namówić, żeby odłożył strzelbę, ale mi się nie
udało.
Wyznanie Maddoxa powinno ją przestraszyć. Zerk-
nęła na jego zaciętą twarz i dreszcz przeszedł jej po
plecach. Ale to nie był dreszcz strachu.
A więc czuł się odpowiedzialny za to, co zrobił. Nie
usprawiedliwiał się, nie obciążał winą innych. Opiekun-
ka schroniska dla kobiet pochwaliłaby takie zachowanie.
Twierdziła, że normalnie dorośli ludzie uważają, że ich
ofiary ,,same się o to prosiły’’.
No, ale Maddox zawsze potrafił ponosić konsekwen-
cje swoich czynów. Był zbyt dumny, żeby błagać o łaskę
czy zapierać się popełnionego wykroczenia. Niejedną
przerwę obiadową za karę przesiedział w klasie.
– Pomogę ci – powiedział. Wstał, wziął ze stołu
brudny talerz.
Ann dziwnie się poczuła. Nigdy żaden mężczyzna nie
pomagał jej w kuchni. A Maddox był taki duży i bardzo
męski... Mocne ramiona i silne dłonie nie bardzo pasowa-
ły do brudnych talerzy. Ale dobrze się przy nim poczuła,
a poza tym we dwoje pracuje się szybciej...
Nie zauważyła, kiedy stanął za jej plecami. Wzdryg-
nęła się.
– Nie bój się – poprosił.
Położył swe mocne dłonie na ramionach Ann i od-
wrócił ją twarzą do siebie.
Był tak blisko, że na chwilę wstrzymała oddech. Jego
dotyk jednak wcale nie bolał i wcale to nie było takie
straszne, że trzyma swe wielkie dłonie na jej ramionach.
44
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Ja się nie boję – powiedziała nieco drżącym głosem.
– Wzdrygnęłam się tylko dlatego, że mnie zaskoczyłeś.
– Przepraszam. – Przyglądał się jej twarzy uważnie,
jakby czegoś szukał. Jego dłonie wciąż spoczywały na
ramionach Ann, palce bezwiednie gładziły jej bluzkę.
– Już w porządku?
Skinęła głową, bo nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Dzwonek u drzwi zabrzmiał jak ostrzeżenie. Ann
znów podskoczyła.
Wielkie dłonie Maddoxa lekko zacisnęły się na jej
ramionach. Odczuła ten gest jako chęć uspokojenia jej.
– Mały otworzy?
– Nie.
Maddox zmarszczył czoło.
– Czy chcesz, żebym ja...
– Nie!
Wyrwała mu się, pobiegła do przedpokoju. Dzwonek
odezwał się znowu.
– Mamo! – Mitchell już był na schodach.
– Już otwieram, kochanie.
Nim to zrobiła, na chwilę się zatrzymała i mocno
przycisnęła dłonie do zimnej ściany.
Jestem wartościową istotą ludzką, powtarzała sobie
jak mantrę słowa terapeutki. Sama decyduję o swoim
życiu. Jestem wartościową...
– Ann?! – Dobiegł ją zza drzwi ostry głos byłego męża
i klamka poruszyła się gwałtownie. – Otwieraj! Wiem, że
jesteś w domu. Twój samochód stoi na ulicy.
Mam dość siły, żeby zaopiekować się sobą i swoim
dzieckiem, powtarzała w myślach Ann.
– Ann!
Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi.
45
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Dlaczego tak długo nie otwierałaś? – Rob patrzył na
nią ze złością. Był bardzo przystojny, nawet wtedy, kiedy
się wściekał.
– Zmywałam. – Była dumna ze spokojnego brzmie-
nia swego głosu. Nawet nie przeprosiła za to, że musiał
tak długo czekać. – Wejdź, proszę. Mitchell zaraz
zejdzie.
Wszedł do mieszkania, podzwaniając kluczykami od
samochodu schowanymi w kieszeni eleganckich szor-
tów. Jego koszulka kosztowała więcej, niż Ann wydała na
zakupy przez cały tydzień.
– Maddox! – zawołał zdumiony Rob. Zaraz jednak
jego zdziwienie zmieniło się w podejrzliwość, ale już
chwilę potem na jego twarzy pojawił się miły uśmiech,
który ukrył wszystkie poprzednie uczucia. – Cieszę się,
że cię widzę. Czyżbyś postanowił zrobić to, o co cię
prosiłem?
Maddox prędko przeszedł przez krótki korytarz i sta-
nął za plecami Ann. Odsunęła się. Chciała zobaczyć jego
minę. Musiała się dowiedzieć, o co prosił go Rob.
– Nic podobnego – zaprzeczył Maddox. – Wpadłem
tylko na chwilę, żeby się przywitać.
– Wpadłeś na chwilę, powiadasz? Jasne, dlaczego by
nie. – Rob nachylił się do ucha Maddoxa, jakby chciał mu
zdradzić jakiś męski sekret. – Zawsze uważałem, że ktoś
powinien porozmawiać z Ann. Od razu wszystko by się
uspokoiło. Dogadałeś się z nią?
Dreszcz przeszedł jej po plecach. Objęła się ramiona-
mi, ale wcale nie zrobiło jej się od tego cieplej. Teraz już
wiedziała, czego Maddox od niej chciał.
– Nie rozmawialiśmy o tym – powiedział obojętnie
Maddox.
46
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Ach, tak? – Rob uśmiechnął się domyślnie.
Ann podeszła do schodów. Starała się maksymalnie
skurczyć, byleby tylko nie otrzeć się o swego byłego
męża ani o jego przyjaciela.
– Mitchell – zawołała. – Tata przyjechał.
– Jak za dawnych lat – paplał beztrosko Rob. – Znów
jesteśmy razem. Pamiętasz tamten mecz o mistrzostwo
stanu? Fantastycznie blokowałeś, stary. I tak bym strzelił
tego gola, ale miło było mieć świadomość, że mogę na
ciebie liczyć. Pamiętasz, Ann?
– Nie interesuję się futbolem. – Splotła dłonie, żeby
nie było widać, jak bardzo drżą.
– A powinnaś. Ale na pewno pamiętasz tamten
wieczór.
Wieczór w aucie Maddoxa zaparkowanym nad rzeką.
Oczywiście, że pamiętała. Rob widział, jak razem wy-
chodzili z przyjęcia. W ciągu minionych dwunastu lat
bardzo często jej o tym przypominał. Zimno dotarło
głębiej, aż do serca.
Mitchell już schodził ze schodów. Twarz miał poważ-
ną, uważne spojrzenie.
– Masz picie? – spytała Annie, odgarniając mu włosy
z czoła.
Mitchell skinął głową.
– No, to idziemy – powiedział Rob. Klepnął syna
w ramię, chociaż Mitchell chciał się uchylić, potem
odwrócił się i puścił oko do Maddoxa. – Pamiętaj, stary,
masz chronić środkowego napastnika.
Drzwi się za nimi zamknęły.
– Annie... – Maddox wyciągnął rękę, ale zaraz ją
opuścił, bo Annie skurczyła się w sobie.
Podły kłamca, pomyślała. A ja jestem idiotką.
47
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Odnalazła w sobie gniew, pozwoliła, żeby ogrzał jej
serce, odmroził zamarznięty głos.
– Ty chyba też powinieneś już iść – powiedziała.
– To nie jest tak, jak myślisz – zaczął się usprawied-
liwiać.
– Nie możesz wiedzieć, co sobie myślę! – zawołała.
– Nie masz pojęcia, jak ja się teraz czuję! Wyjdź!
Popatrzył na nią, jakby chciał ją przejrzeć na wylot,
a potem skinął głowa.
– Dobrze, już idę – powiedział. – Ale wrócę.
48
Vi rgi n i a Ka n t ra
Rozdział czwarty
Im bardziej świat się zmienia, tym więcej pozostaje
taki sam, pomyślał Maddox. To chyba były słowa jakiejś
piosenki. W Cutler zmiany były prawie niedostrzegalne.
Ot choćby takie, jak nowa ławka przed sklepem z narzę-
dziami stojąca dokładnie w tym samym miejscu co
poprzednia.
Annie Barclay stała się twardsza i bardziej nerwowa
niż tamta dziewczyna, którą Maddox zapamiętał, ale
nadal bardzo go pociągała.
Wziął do ust papierosa. Co z tego, pomyślał, skoro
uważa mnie za oszusta? Co się stało z tamtą szczupłą,
nieśmiałą dziewczyną o pełnych nadziei oczach i zwod-
niczym uśmiechu? Bo że coś się stało, to pewne. Czyż-
by to śledztwo tak ją zmieniło? Albo separacja? A mo-
że Rob?
Na poboczu stała stara czarna toyota. Podniesiona do
góry maska świadczyła o tym, że kierowca ma kłopoty.
To nie mój rewir, przypomniał sobie Maddox, a jed-
nak zmienił pas ruchu. Za chwilę przyjedzie tu szeryf,
pomyślał, albo pomoc drogowa. Mimo to zwolnił, a po-
tem we wstecznym lusterku sprawdził, czy aby na pewno
nic złego się nie dzieje. Nad silnikiem pochylała się
kobieta w długiej spódnicy. Od razu poznał te szczupłe
ramiona i proste włosy. Annie! Serce mocniej mu
zabiło. Maddox zatrzymał samochód tuż przed autem
Annie.
Ann podniosła maskę i patrzyła w czarne wnętrzności
auta. Nie miała pojęcia o budowie silnika, ale uszkodze-
nie było tak oczywiste, że nawet ona je zauważyła.
W samym środku tajemniczej, popapranej smarem pląta-
niny kabli i rurek widać było przedziurawiony gumowy
wąż, z którego buchała para. Auto miało dziurę w... Ann
nie wiedziała, jak nazywało się to urządzenie, ale z całą
pewnością było dziurawe.
Tak bardzo się spieszyła, żeby punktualnie odebrać
Mitchella, że nie zwracała uwagi na wskaźnik syg-
nalizujący przegrzanie silnika. Widziała, że wskazówka
stoi na czerwonym polu, ale półkolonie kończyły się
o wpół do czwartej... Zatrzymała się dopiero wtedy,
kiedy spod maski zaczęła się wydobywać para.
Patrzyła na syczący przewód i myślała o tym, że teraz
to już na pewno się spóźni. Zacisnęła usta. Musiała
zwalczyć ogarniające ją poczucie bezradności i frustrację.
Panuję nad swoim życiem, powtarzała w kółko. Po-
trafię użyć swojej siły, by zatroszczyć się o siebie...
Cienka strużka zielonego płynu przepłynęła tuż obok
jej buta. Być może miała władzę nad własnym życiem,
ale nad samochodem zupełnie nie panowała. Nawet nie
zauważyła nadjeżdżającego z tyłu auta. Ocknęła się
dopiero wtedy, kiedy zatrzymał się tuż przy niej. Ze-
sztywniała ze strachu. Minęła długa chwila, nim przyszło
jej do głowy, że ktoś zatrzymał się, żeby jej pomóc.
Odwróciła się, chcąc podziękować swemu wybawcy.
Od razu poznała szerokie bary Maddoxa, jeszcze
50
Vi rgi n i a Ka n t ra
zanim ujrzała twarz. Ann najpierw się ucieszyła, potem
poczuła ulgę, a w końcu gniew.
– Znowu Rob cię przysłał! – krzyknęła.
Ostre słowa zdumiały ją tak samo, jak jego. Maddox
zatrzymał się pół metra od niej.
– Nie.
– Więc po co się zatrzymałeś? Żeby sobie popatrzeć?
– Żeby pomóc – odparł, wdeptując w ziemię niedo-
pałek papierosa.
Ann się zawstydziła. Przecież od początku wiedziała,
że chciał pomóc. Był policjantem, przy każdym by się
zatrzymał. Jednak Ann wciąż nie mogła zapomnieć, jak
głupio się wczoraj zachowała, jak omal nie uwierzyła
w jego dobroć i troskliwość.
– Ile mnie to będzie kosztowało?
Ją samą zabolał prowokacyjny ton tego pytania. Ale
Maddox wcale się tym nie przejął. Stał spokojnie, wielki
jak góra... Przyjmował od niej ciosy i nawet nie próbował
oddać.
– Jeszcze nie wiem – powiedział. – Muszę najpierw
ustalić, co się stało.
– Zrobiła się dziura w... – Nadal nie wiedziała, jak się
nazywa to coś, w czym była dziura.
Postąpił krok w jej kierunku. Ann gwałtownie się
cofnęła, więc się zatrzymał. A potem pochylił się i ponad
jej ramieniem zajrzał pod maskę.
– Przewód od chłodnicy – stwierdził.
– Przewód od chłodnicy – powtórzyła Ann, starając
się zapamiętać tę nazwę. – Czy to się da naprawić?
– Na razie można zakleić, ale potem trzeba to będzie
wymienić. Obydwa przewody trzeba wymienić. Ten
obok też lada chwila może pęknąć. Widzisz?
51
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Popatrzyła bez większego zainteresowania. Nie miała
pieniędzy na naprawę auta. Zresztą miała teraz co innego
na głowie.
– Muszę odebrać Mitchella.
– Skąd?
– Z Jaycee Park.
Maddox zastanawiał się przez moment. Do parku
było niedaleko, a dziura w przewodzie niewielka...
– Chyba dasz radę tam dojechać – powiedział.
– Do domu też? – spytała.
Uśmiechnął się. Jakoś tak zwyczajnie i jakby trochę
kpiąco, a jednak Ann zrobiło się ciepło na sercu.
– Do domu też – obiecał.
– Mitchell bardzo się martwi, kiedy się spóźniam
– tłumaczyła się, żeby wiedział, że nie o nią tu chodzi.
– Troszczy się o swoją mamę?
– No właśnie. – Uśmiechnęła się, wdzięczna za to, że
od razu zrozumiał, w czym rzecz.
Mitchell rzeczywiście bardzo się o nią troszczył.
I bardzo potrzebował codziennych rytuałów, które stwo-
rzyli po to, żeby czuć, że wszystko jest w porządku. Rob
zawsze się wyśmiewał z jej przesadnej matczynej trosk-
liwości i z konsekwencji, z jaką Ann przestrzegała
codziennego rytuału towarzyszącego układaniu Mitchel-
la do łóżka. Ale gdyby ośmieliła się naruszyć porządek
dnia Roba, gdyby w czymś mu uchybiła, wybuchłoby
piekło.
– No, to do roboty – wyrwał ją z zamyślenia spokojny
głos Maddoxa.
Wrócił do swego samochodu. Ann z podziwem pa-
trzyła na jego zgrabną sylwetkę, na długie nogi w opię-
tych, starych dżinsach... Poczuła, że się rumieni. Wy-
52
Vi rgi n i a Ka n t ra
tłumaczyła sobie, że to z powodu upału, który wdzierał
się pod cienką bluzkę i cały czas unosił się nad szosą
przezroczystymi falami.
Maddox przyniósł baniak z wodą i taśmę klejącą.
– Taśma klejąca? – Zdziwiła się Ann. – Wozisz to
wszystko ze sobą?
– Owszem, w bagażniku. Tak jak wszyscy – dodał ze
śmiertelnie poważną miną.
Zachciało jej się śmiać, ale nie roześmiała się, bała się
go obrazić. No, bo przecież mogło się zdarzyć, że to wcale
nie miał być żart. Rob nie lubił, kiedy się z niego śmiała.
Zresztą w ogóle nie bardzo miała się z czego śmiać
w czasie trwania ich małżeństwa...
– Od dzisiaj ja też będę wozić taśmę – obiecała solennie.
Przyglądała się, jak wyciera pęknięty przewód chus-
teczką, a potem obwiązuje go starannie taśmą klejącą.
– Jakiś czas powinno wytrzymać – powiedział Mad-
dox, odstawiając pojemnik z wodą. – Dziesięć minut albo
coś koło tego.
Wytarł ręce w chusteczkę, którą przedtem osuszał
pęknięty przewód. Miał wielkie, kwadratowe dłonie
i grube nadgarstki, paznokcie krótko obcięte i czyste. Ale
nie wypolerowane, tak jak u Roba.
Oderwała wzrok od jego dłoni, a kiedy podniosła
głowę, okazało się, że Maddox na nią patrzy. Krew
uderzyła jej do głowy.
– Dziękuję – wydukała. – I przepraszam, jeśli wczoraj
okazałam się niezbyt grzeczna – dodała, zdobywszy się
na odwagę.
– Chyba wyprowadziliśmy cię z równowagi. – Mad-
dox mówił żartobliwie i tak jakoś ciepło... Jakby wcale
nie potrzebował tych jej przeprosin.
53
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że to Rob
nastawił ją wrogo do dawnego kolegi. To on chciał, żeby
odniosła wrażenie, że Maddox ma ją namówić na zmianę
zeznań, że tylko po to do niej przyszedł. Maddox
w niczym nie zawinił.
A teraz naprawił jej samochód. Dzięki temu spóźni się
po Mitchella tylko kilka minut. Dzięki temu, że Maddox
zatrzymał się, żeby jej pomóc.
– Nie mam do ciebie pretensji o to, że słuchasz Roba
– powiedziała z trudem.
– Naprawdę? – Spojrzał na nią spode łba.
Zarumieniła się, ale nie spuściła oczu.
– Jakże bym mogła? – Uśmiechnęła się z przymusem.
– Sama przez wiele lat robiłam, co mi kazał.
Nie roześmiał się, nawet się nie odciął. Powolny, tak
o nim mówili nauczyciele, ale Ann znała go lepiej.
Maddox był rozważny i opanowany aż do przesady.
Tylko raz widziała, jak przestał panować nad sobą.
Tamto wspomnienie jeszcze dzisiaj, po tylu latach,
przyprawiało ją o dreszcze.
Wyciągnął rękę, ostrożnie chwycił pasmo włosów
Ann i założył jej za ucho. Dłoń miał ciepłą, wcale nie
groźną.
– Annie...
– Muszę jechać. – Pokręciła głową. Jego palce mus-
nęły jej szyję. – Nie mogę się spóźnić. Każdy kwadrans
po wpół do czwartej kosztuje mnie dodatkowe dziesięć
dolarów.
Serce biło jej mocno, nie mogła sobie poradzić
z drzwiami. Ręce tak jej drżały, że z trudem trafiła
kluczykiem do stacyjki.
Jestem głupia, powtarzała sobie w myślach. Głupia
54
Vi rgi n i a Ka n t ra
jak but z lewej nogi. Powinnam się wreszcie nauczyć, że
pociągają mnie tylko tacy mężczyźni, którzy całkiem się
dla mnie nie nadają.
Nim znalazła miejsce na parkingu, nim dobiegła
do budynku, wielki zegar nad biurkiem wskazywał
szesnastą czterdzieści dwie. A więc jednak się spóź-
niła.
– O, pani Cross! – Blondynka uczesana w koński
ogon uśmiechnęła się do niej znad biurka. – Już miałam
dzwonić do pani męża.
– Po co? – zawołała przerażona Ann. – Mitchell?
– Nic mu nie jest – zapewniła ją opiekunka.
– Wobec tego... Nie bardzo rozumiem. Czyżby myś-
lała pani, że mąż go odbierze?
– Nic podobnego. Od razu pierwszego dnia nam
zapowiedział, że absolutnie nie będzie w stanie przyjeż-
dżać po Mitchella. Ale prosił, żeby mu dać znać za
każdym razem, kiedy się pani spóźni, bo chce pokryć
dodatkowe koszty.
Coś tu było nie tak. Rob stanowczo odmawiał po-
krycia choćby części kosztów pobytu Mitchella na pół-
koloniach. Twierdził, że chłopiec powinien być w domu.
I Ann też powinna siedzieć w domu i zajmować się ich
synem. Na pewno nie zapłaciłby ani jednego dolara za jej
spóźnienie, on tylko chciał wiedzieć, ile razy się spóźni,
żeby mieć potem dowód dla sądu, że Ann całkowicie nie
nadaje się na matkę.
Niedoczekanie jego, pomyślała, kiedy już udało się
jej opanować nagły atak strachu.
– Nie życzę sobie, żeby dzwoniła pani do mojego
męża – powiedziała spokojnie. – Ja płacę za półkolonie,
55
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
ja przyjeżdżam po Mitchella i ja poniosę dodatkowe
koszty, jeśli się spóźnię. Czy to jasne?
– Tak, oczywiście, proszę pani. – Opiekunka naj-
wyraźniej poczuła się urażona. – Ja tylko chciałam
wyświadczyć pani przysługę.
Ann zrobiło się żal tej dziewczyny. Rob pewnie po
swojemu ją oczarował.
– Dziękuję pani – powiedziała – ale ja nie potrzebuję
żadnych przysług.
Przytrzymując słuchawkę ramieniem, sięgnęła po
ołówek.
– Ile? – spytała.
Kiedy mechanik wymienił kwotę, żołądek podsko-
czył jej do gardła.
– Za oba węże? – Chciała wiedzieć. – A gdyby
wymienił pan tylko jeden?
Mechanik tłumaczył, dlaczego nie jest to najlepszy
pomysł, a Ann kiwała głową, zapisywała i zastanawiała
się, bez czego mogłaby się obejść, żeby zapłacić za
naprawę samochodu.
Mitchell wszedł do kuchni. Był zgrzany, spocony
i brudny.
– Rozumiem – powiedziała Ann. – Czy to wszystko?
Czy mógłby pan zrobić to jeszcze dzisiaj?
– Co będzie na obiad? – spytał Mitchell.
Ann położyła palec na ustach, dając mu znak, żeby się
uciszył.
– No, to może jutro? – Powiedziała do słuchawki.
– Tak, oczywiście. Nie. Nie, zadzwonię jutro.
– Co będzie na obiad? Jestem głodny.
Ann była wykończona. Po całym dniu spędzonym
56
Vi rgi n i a Ka n t ra
w restauracji nie chciało jej się nawet myśleć o go-
towaniu.
– Mogę zrobić sałatkę – zaproponowała.
Mitchell się skrzywił, lecz ona tego nie zauważyła.
Przeglądała książkę telefoniczną, zastanawiając się,
do kogo by teraz zadzwonić. Dotąd zawsze Rob zaj-
mował się samochodem. Obydwoma samochodami. Nie
umiał naprawić auta, ale znał ludzi, którzy to potrafili.
– Jakiś facet jest na podwórku – powiedział stojący
przy oknie Mitchell. – Chyba ten sam, który był u nas
wczoraj wieczorem, kiedy tata po mnie przyjechał.
Ann podeszła do okna. Maddox Palmer pochylał się
nad silnikiem jej auta.
Serce podskoczyło jej do gardła. Jak przed laty, kiedy
miała piętnaście lat, a Maddox zakradał się na farmę jej
rodziców.
Opanowała się prędko. Wcale nie była zachwycona,
że przyszedł i bez pozwolenia grzebie w jej samochodzie.
Była... zła.
Podsycając w sobie to zbawienne uczucie, wyszła
z domu i stanęła przy samochodzie, tak żeby Maddox
musiał ją zauważyć.
– Co ty tu robisz? – spytała ostro.
Widziała, co robił, ale dobrze się poczuła, zadając to
pytanie.
– Naprawiam ci samochód – burknął, nawet na nią
nie patrząc.
– Dlaczego?
– Bo ci się zepsuł. – Kącik jego ust drgnął nie-
znacznie. – Masz kłopoty, a jak człowiek ma kłopoty,
to powinien zadzwonić na policję. Nigdy o tym nie
słyszałaś?
57
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Dzwoniłam do mechanika. A z moich doświadczeń
wynika, że na policję nie zawsze można liczyć.
– Chodzi ci o to, że cię aresztowali?
Chodziło jej o to, że nie pomogli, kiedy Rob ją
uderzył, ale stchórzyła i nie powiedziała tego głośno.
– Twój tata chyba nie bardzo mnie lubi – powiedziała
zamiast tego.
– Kochanie, podejrzewam, że komendant policji nie
bardzo lubi wszystkich mieszkańców Culter. Ze mną
włącznie. Chociaż twoja zgoda na złożenie zeznań prze-
ciwko Robowi na pewno nie przysporzyła ci jego sympatii.
Kwaśna mina, wymuszony uśmiech...
– Po czyjej ty jesteś stronie? – spytała całkiem
zdezorientowana Ann.
– Po niczyjej – odparł, pochylając się nad silnikiem.
– Ja tylko wyświadczam ci przysługę.
Opiekunce na półkolonii powiedziała, że nie po-
trzebuje żadnych przysług, ale to nie była prawda. Ktoś
musiał jej naprawić samochód.
– Nie chcę mieć u ciebie żadnych długów. Zwłaszcza
długów wdzięczności.
– Co możesz mi zaproponować? – Spojrzał na nią
przez ramię. Blask jego oczu sprawił, że Ann przez
moment wtrzymała oddech.
– Jimmy chce pięćdziesiąt dolarów za dwa węże i pół
godziny roboty.
– Ja nie chcę pieniędzy. – Maddox pokręcił głową.
– Obiad – powiedziała w nagłym olśnieniu. – Możesz
zostać na obiedzie.
– Dobra, niech będzie obiad. – Maddox się roze-
śmiał. – Będzie mi bardzo miło.
– Nie wymawiaj tego słowa.
58
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Jakiego słowa?
– Miło, miły, miła. Widzisz, podobno jestem modelo-
wym okazem miłej osoby. Nigdy się nie obrażam, aż
w końcu staję się ścierką do podłogi.
– Nie zauważyłem. – Maddox pokręcił głową.
– Odkąd wróciłem do miasta, jesteś dla mnie raczej
niezbyt miła.
– Tak? To świetnie! – Ann wyraźnie się ucieszyła.
– O to mi chodziło.
Maddox się uśmiechnął. Nie znał drugiej takiej
kobiety, która ucieszyłaby się z tego, że ktoś uważa ją za
niemiłą osobę. Ale widocznie miała po temu powody.
Annie, ta, którą pamiętał sprzed lat, zawsze dla
wszystkich była bardzo miła. Dobrze, że stała się nieco
twardsza. Może teraz już potrafiłaby się oprzeć głupiemu
gówniarzowi, który wypił za dużo piwa, wywiózł ją nad
rzekę i całkiem dla niej zwariował, bo było ciemno, a ona
była taka miła w dotyku i chętna...
Uspokój się, chłopie, przywołał się do porządku.
– Powiesz mi, kto tobą wytarł podłogę? – spytał.
– Słucham?
Chyba naprawdę nie usłyszała. Była jakby nieobecna.
Przyszło mu nawet do głowy, że może myślała o tym
samym, o czym on przed chwilą myślał.
– Pytałem o tę ścierkę do podłogi.
Oprzytomniała. Minę miała tak przerażoną, że Maddox
nabrał pewności, że i ona wspominała tamten wieczór.
– Nikt – powiedziała prędko.
– Mój tata?
– On tylko wykonuje swoje obowiązki.
– Rob?
Ann pobladła.
59
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Idę robić obiad. Potrzebuję pół godziny. Odpo-
wiada ci?
– Uciekasz?
– Zmieniam temat – wyjaśniła z godnością. – Nie
zamierzam rozmawiać z tobą o moim małżeństwie.
– Nie, to nie. – Wzruszył ramionami.
– Nie było cię dwanaście lat. – Tym razem Ann
uznała, że jednak powinna się usprawiedliwić. – Musiała-
bym opowiadać wszystko od początku.
– Co nieco już wiem – mruknął Maddox. – Na
przykład to, że zaraz po moim wyjeździe wyszłaś za mąż.
– Po dwóch latach – powiedziała cicho.
– Miałaś dopiero osiemnaście lat!
– Chcesz mi wmówić, że czekałeś, aż dorosnę? Wy-
obraź sobie, że ci nie wierzę. Nigdy ani słowa do mnie nie
napisałeś. Nawet nie zadzwoniłeś.
Bo za bardzo cię pragnąłem, pomyślał. Miałaś dopiero
piętnaście lat. Ja miałem osiemnaście i dlatego musiałem
cię chronić. Nie mogłem myśleć logicznie, kiedy byłaś
blisko, więc musiałem trzymać się od ciebie z daleka. Jak
wychodzący z nałogu alkoholik, który musi omijać
z daleka bary.
– Nie chciałem ci zrobić krzywdy.
Skrzypnęły drzwi i już nic więcej nie można było
powiedzieć. Na podwórku pojawił się syn Ann. Skulone
ramiona, uważne spojrzenie...
Maddox zmarszczył czoło. Nieraz już widział dzieci
stojące w takiej pozie. Jakby się bały, że zaraz stanie się
coś strasznego. Ale były to dzieci ulicy...
– Kiedy będzie obiad? – spytał chłopiec.
– Za czterdzieści minut – powiedziała Ann. – Pan
Palmer zje z nami.
60
Vi rgi n i a Ka n t ra
Poszła do domu. Maddox nie mógł oderwać oczu od
jej wyprostowanych, szczupłych pleców, od lśniących
jedwabistych włosów...
– Skrzywdził ją pan? – Mitchell spojrzał na niego
spode łba.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
Mitchell miał twarde, dorosłe spojrzenie. Jego cienkie
paluszki zacisnęły się w pięści.
– Słyszałem, jak rozmawialiście. Przedtem. Czy pan
ją skrzywdził?
Maddox nagle przypomniał sobie, że w pewnym
momencie powiedział, że nie chciał jej zrobić krzywdy.
Chłopiec to słyszał. A niech to wszyscy diabli!
Maddox odsunął się od samochodu, wyjął z kieszeni
paczkę papierosów, wsunął do ust papierosa. Chciał
zyskać na czasie. Pamiętał, że nie wolno palić przy
Mitchellu.
– Sprawiłem twojej mamie przykrość – przyznał.
– Bardzo dawno temu. Powiedziała ci, że kiedyś dobrze
się znaliśmy?
– Jeździliście tym samym autobusem? – Mitchell
jakby chciał go sprawdzić.
– No właśnie. Przyjaźniliśmy się. Chociaż ona była
młodsza ode mnie. No i była dziewczyną – dodał
w nadziei, że choć trochę rozśmieszy chłopca.
Mitchell nawet się nie uśmiechnął.
– Uderzył ją pan?
– Zwariowałeś? – zawołał zdumiony Maddox.
Zobaczył, jak chłopiec odetchnął z ulgą. Nagle wszyst-
ko zrozumiał, choć wcale tego nie chciał. No, ale
policjant, który ignoruje swój wewnętrzny głos jest po
prostu skończonym idiotą. Albo trupem.
61
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Myślałeś, że uderzyłem twoją mamę? – spytał
cicho, postukując nie zapalonym papierosem o pudełko.
Chłopiec sztywno skinął głową. Nadal był spięty,
jakby oczekiwał ciosu.
Maddoxowi zrobiło się zimno. Przypomniał sobie
spotkanie z Robem w jego klubie golfowym. ,,Wiesz, że
zawsze byłem porywczy’’, powiedział wtedy ten łobuz.
O Boże! Kartonowe pudełko zgięło się w palcach,
kiedy uświadomił sobie, dlaczego Ann stała się taka
płochliwa.
– Ja nigdy jej nie uderzyłem – powiedział, z trudem
wydobywając słowa ze ściśniętego nagle gardła. – Nigdy
bym tego nie zrobił i nigdy nie zrobię. Rozumiemy się?
Chłopiec popatrzył mu w oczy. Nie uwierzył w to, co
usłyszał, ale pewnie się nad tym zastanowi. Na początek
dobre i to.
– Troszczysz się o nią, prawda – powiedział bez
cienia pytającego tonu w głosie.
Chłopiec gwałtownie podniósł głowę do góry. A więc
odpowiedź brzmiała ,,tak’’. Maddox poczuł współczucie,
a potem szacunek dla tego małego mężczyzny, jedynego
obrońcy swojej mamy.
– To dobrze – pochwalił.
Zielone oczy Mitchella, oczy, które odziedziczył po
Ann, rozszerzyły się ze zdumienia.
– Twoja mama może być z ciebie dumna – mówił
Maddox poważnie, jak do dorosłego mężczyzny.
– To... Ja... – jąkał się chłopiec.
– Nie chciałbyś mi pomóc przy wymianie tych węży?
– spytał Maddox, żeby zmienić temat.
– Ja... – Mitchell wciąż był bardzo ostrożny. – Chciał-
bym, proszę pana.
62
Vi rgi n i a Ka n t ra
Maddoxowi zrobiło się ciepło koło serca.
– Dobra – powiedział. – Powiem ci, co trzeba zrobić.
Założę ten nowy przewód tutaj. Widzisz? A jak już go
założę, to ty wtedy zaciśniesz tu. Jasne?
Chłopiec skinął głową. Był bardzo przejęty.
Maddox był wdzięczny losowi za pracę, która na niego
czekała, i za chłopca, który potrzebował jego pomocy.
Był wdzięczny, ponieważ znów chciał zachować się jak
policjant. Rwał się do tego, żeby wkroczyć do kuchni
i zadać kilka brutalnych, ale niezbędnych pytań. Dowie-
dzieć się od Ann wszystkiego, ze szczegółami. A potem
tego bydlaka, tego swojego niby-kolegę, własnoręcznie
rozedrzeć na kawałki.
63
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział piąty
Ann patrzyła na kawałek mięsa rozmrażający się
w zlewozmywaku. Ćwierć kilograma pięknej wołowiny
wystarczyłoby na obiad dla niej i Mitchella, ale dla
takiego olbrzymiego mężczyzny jak Maddox nie dałoby
się z tego zrobić nawet porządnej kanapki. W żaden
sposób nie da się z tego zrobić obiadu dla nich trojga.
No cóż, jakoś sobie z tym poradzę, pomyślała.
Poradziła sobie z tyloma całkiem nowymi dla siebie
sprawami. Przeżyła aresztowanie, wyrok, wprawdzie
w zawieszeniu, ale jednak wyrok, przeżyła separację
i poradziła sobie jako samotna matka. Obiad to naprawdę
małe piwo.
Wyjęła z lodówki puszkę pomidorów i dużą cebulę.
Tylko z mężczyznami sobie nie radzę, myślała, sieka-
jąc cebulę. W łóżku też jestem do niczego. Ale to akurat
nie jest ważne. Na pewno nie zaryzykuję utraty spokoju
swojego i spokoju syna dla jakiegoś policjanta, który na
dodatek podejrzewa mnie o to, że chcę wrobić w morder-
stwo własnego męża.
Wrzuciła na patelnię mięso i cebulę, ustawiła właś-
ciwą temperaturę palnika.
Wprawdzie zaprosiła go na obiad, ale tylko w rewanżu
za naprawienie samochodu. W żadnym wypadku nie
mogła sobie pozwolić na to, żeby mieć dług wdzięczności
u Maddoxa Palmera, ani na żadne głupie marzenia o nim.
W siedemnastym roku życia była na tyle młoda i na
tyle głupia, że dała się oczarować Robowi Crossowi.
Nabrała się na jego piękne ubrania, świetny samochód
i idealnie białe zęby. Uwierzyła nawet, że udało jej się
znaleźć kogoś absolutnie wyjątkowego. Przez dziewięć
lat akceptowała twierdzenie Roba, że na niego nie
zasługiwała. To była cena, jaką zapłaciła za Mitchella.
Posmarowała bułeczki masłem, posypała sproszkowa-
nym czosnkiem i startym żółtym serem, po czym wstawi-
ła je do piekarnika.
Na szczęście nie jestem już taka głupia, pomyślała.
Powoli uczę się stawiać warunki. Nigdy więcej nie
zaufam żadnemu mężczyźnie. Maddox Palmer może
dostać ode mnie co najwyżej spaghetti.
Wyszła na podwórko, żeby zawołać go na obiad
i zobaczyła, jak nachyla się nad silnikiem. Obok niego,
ramię w ramię, tak samo pochylony stał Mitchell.
Maddox podał mu pojemnik z jakimś niebieskim
płynem, który Mitchell wlał do silnika. Chwiał się przy
tym, nie całkiem mógł utrzymać równowagę, więc Mad-
dox podtrzymał jedną ręką pojemnik, a drugą ręką
stojącego na palcach chłopca.
– O, tutaj – mówił spokojnym głosem. – Powoli.
Bardzo dobrze.
Ann odetchnęła. Nic złego się nie działo!
– Obiad! – zawołała.
Jak na komendę jednocześnie odwrócili głowy. Obaj
mieli tak samo zaabsorbowane miny. Ale po chwili twarz
Mitchella rozjaśnił uśmiech.
– Mamo! – Podbiegł do niej cały czerwony, ale
65
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
zadowolony z siebie. – Udało się! Naprawiliśmy ci
chłodnicę.
– Fantastycznie. – Ann uśmiechnęła się do syna.
– Dziękuję. – Ponad głową chłopca spojrzała na Mad-
doxa. – Dziękuję wam obu.
– Nie ma za co – mruknął po swojemu Maddox.
– Owszem, jest. Muszę ci jeszcze zapłacić za te węże.
– Przecież zaprosiłaś mnie na obiad. – Zrobił zdziwio-
ną minę.
– Taki tam obiad. Sałatka i spaghetti.
– Ja nie mam wielkich wymagań – powiedział, pat-
rząc na nią tak, jak tylko on potrafił.
Nastrój podczas obiadu był przyjemny. Maddox nie
starał się być duszą towarzystwa, jak to zwykle czynił
Rob. Nie wypytywał ani o to, kogo Ann spotkała
w restauracji, ani jak Mitchellowi upłynął dzień na
półkoloniach, tylko jadł to, co mu podała i słuchał.
Ann czuła, jak stopniowo rozluźnia się niewidzialna
pętla, zaciśnięta wokół jej serca. A Mitchell, który
w obecności ojca milczał jak zaklęty, tym razem z włas-
nej inicjatywy zaczął opowiadać o kimś, kto miał na imię
Sam i kogo poznał na półkolonii.
– Czy Sam to twój przyjaciel? – Spytała Ann uszczęś-
liwiona, że jest wreszcie na tych półkoloniach ktoś, kto
się Mitchellowi podoba.
– To jest dziewczyna, mamo – wyjąkał strasznie
zakłopotany Mitchell.
Rzeczywiście miał się czego wstydzić. Dziewięciolet-
ni chłopcy nie przyjaźnią się z dziewczynami.
– Mówiłeś, że nieźle rzuca do celu – powiedział
Maddox jakby od niechcenia.
66
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Dzisiaj pobiła Dużego Briana – dodał ostrożnie
Mitchell. – Graliśmy mecz z inną półkolonią. Prawie
wygraliśmy.
– Brawo.
Chłopiec zaczerwienił się od tej pochwały.
– Dziękuję – powiedziała Ann do Maddoxa, kiedy
potem wspólnie sprzątali ze stołu.
– Przecież nic nie zrobiłem. – Wzruszył ramionami.
Nie mogła nie zauważyć, jakie szerokie i jakie mocne
są jego ramiona. Czuła się coraz bardziej zakłopotana.
Tłumaczyła sobie, że to dlatego, że nie przywykła, by
taki duży mężczyzna kręcił się po jej malutkiej kuchni.
– Słuchałeś. Umiesz słuchać.
– Skrzywienie zawodowe.
Ann odkręciła kurek z ciepłą wodą.
– To chyba dobrze, że potrafisz nakłonić ludzi do
mówienia. Dzięki temu jesteś dobrym policjantem.
Oparł się o szafkę obok zlewozmywaka i nachylił się
tak, żeby móc widzieć jej twarz.
– Dobrym policjantem? Nie tylko. Również dobrym
terapeutą, przyjacielem i... narzeczonym. Nie masz poję-
cia, ile kobiet chce porozmawiać o sobie i nie ma z kim.
A ty, Annie? Czy ty nie chciałabyś ze mną porozmawiać?
Stał tuż przy niej, potężny, a jednocześnie jakiś taki...
ciepły. Dodawał jej pewności siebie. Nic dziwnego, że
wzbudził zaufanie Mitchella. Ann sama miała ochotę mu
zaufać, może nawet się zwierzyć.
Kretyński pomysł!
– Nie chcę rozmawiać – powiedziała i zanurzyła ręce
w zlewozmywaku pełnym wody i brudnych naczyń.
– O Robie, czy o procesie?
– Ani o tym, ani o tym. Staram się zapomnieć.
67
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– To dosyć trudne, kiedy się jest świadkiem oskar-
żenia.
Ann milczała. Zdawało się, że zmywanie całkowicie
zajęło jej uwagę.
– Wiesz, że nikt nie może cię zmusić, żebyś świad-
czyła przeciwko niemu? – spytał Maddox. – Nadal
jesteście małżeństwem.
– Jesteśmy w separacji. Ja naprawdę muszę powie-
dzieć o tym, co zrobił.
– Dlaczego? Przecież ty nigdy nie byłaś mściwa,
Annie.
– Nie jestem mściwa. – Zacisnęła schowane w pienis-
tej kąpieli dłonie. – Ale nie mogę mu wybaczyć.
– Nie możesz mu wybaczyć tego, co zrobił Val?
– Nie mogę mu wybaczyć tego, co ja zrobiłam Val
– szepnęła. Rumieniec wstydu oblał jej policzki. – Nie-
nawidzę tego, kim się stałam. Słabo mi się robi, jak
pomyślę, kim mógł się stać mój syn.
– A kim, twoim zdaniem?
– Kimś, kto wykorzystuje innych ludzi. Kimś, kto
potrafi uderzyć słabszego.
– Val? – spytał cicho Maddox.
– Tak – przyznała pokonana jego nieustępliwością.
– I... I mnie.
– Rob cię uderzył – stwierdził Maddox, ani odrobinę
nie zmieniając obojętnego tonu, jakim przedtem zada-
wał pytania.
– Tak – powiedziała.
Maddox wyciągnął do niej ręce. Wzdrygnęła się, gdy
jego dłonie zamknęły się na jej ramionach, ale dotykał
lekko, ani trochę nie bolało. Odwrócił ją do światła,
dokładnie przyjrzał się jej twarzy. Oczy mu pociemniały,
68
Vi rgi n i a Ka n t ra
usta się zacisnęły. Przesunął palcem po niewielkim
garbie na jej nosie.
– Złamał mi nos – powiedziała Ann, wpatrując się
w sam środek szerokiego, potężnego torsu Maddoxa.
– Tego samego dnia odeszłam od niego i zabrałam
Mitchella.
– Sukinsyn – zaklął Maddox.
– Nigdy przedtem nie bił mnie po twarzy – dodała,
jakby dla porządku, strasznie zmieszana Ann.
– Oni zawsze biją tak, żeby nie było widać, chyba że
ich poniesie. – Głos Maddoxa stał się twardy, stanowczy.
Dużo wiedział o takich damskich bokserach. Nie tylko
z kursu, ale i z doświadczenia. Nienawidził interwencji
podczas rodzinnych awantur. – A dzieciak?
– Rob nigdy nie uderzył Mitchella. – Była tego
absolutnie pewna. Gdyby choć raz podniósł rękę na
dziecko, natychmiast by od niego odeszła. – Ale...
– Ale? – Znów położył dłonie na jej ramionach. Jakby
chciał ją zachęcić, dotykiem dodać odwagi.
– Dzieci żyjące w rodzinie, w której używa się
przemocy, są bardziej zagrożone...
– Ponieważ same mogą zacząć używać przemocy
– dokończył za nią Maddox. – Uczyli nas tego w akademii.
Niestety, nie powiedzieli, dlaczego czternastolatek
z całkiem normalnej rodziny nagle bierze sztucer ojca
i zaczyna strzelać do swoich kolegów.
Nie będę się teraz zajmował tamtą sprawą, postanowił
Maddox.
Doszedł do wniosku, że Ann jest bardzo odważną
kobietą albo skończoną kłamczuchą. Jednak, gdy do-
kładnie obejrzał sobie jej nos, był w dziewięćdziesięciu
ośmiu procentach pewien, że Ann nie kłamie.
69
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
A jednak siedzący w nim cyniczny policjant dobrze
rozumiał, że nie bez powodu przez tyle lat znosiła bicie
i że pewnie byłoby lepiej dla niej, gdyby Rob zgnił
w więzieniu.
Poczuł obrzydzenie do siebie i do metod, jakimi się
posługiwał. Owładnęła nim wściekłość. Na Roba i na
własnego ojca.
– Nie chciałam, żeby Mitchell myślał, że nasz sposób
bycia jest czymś normalnym – mówiła Ann. – Nie
mogłam pozwolić, żeby dorastał w przekonaniu, że
w naszej rodzinie wszystko jest w najlepszym porządku.
– Rozumiem. To nie było w porządku – zgodził się
Maddox.
Stała wyprostowana, sztywna i taka krucha. Przesunął
dłonie z ramion na szyję Ann. Czuł, jaka jest spięta, czuł
pulsującą w jej żyłach krew. Podniecenie? A może
strach? On też oddychał coraz szybciej. Wsunął palce
w jej miękkie jak jedwab włosy. Ujął jej twarz w obie
dłonie, szukał w niej tamtej dziewczynki, którą kiedyś
tak dobrze znał, która patrzyła na niego z uwielbieniem.
Lecz zielone oczy Ann były zimne, pozbawione
wyrazu. Zacisnęła palce wokół jego nadgarstków, ode-
pchnęła go od siebie.
– Chyba powinieneś już iść – powiedziała.
– Masz rację – zgodził się potulnie.
Rzeczywiście powinien odejść od niej, jeśli nie chciał
zrobić czegoś naprawdę głupiego, czegoś, czego oboje
będą potem żałowali. A jednak nie ruszył się z miejsca.
Ann też się nie poruszyła. Tylko tętnica na jej szyi
pulsowała coraz szybciej, jak serduszko przerażonego
ptaka. Wargi miała blade, całkiem suche.
Maddox pocałował garb na szczycie jej nosa i poczuł,
70
Vi rgi n i a Ka n t ra
że zadrżała. Dotknął ustami ust Ann. Całował ją delikat-
nie i cierpliwie, aż poczuł, że jej wargi stały się ciepłe
i w pewnym momencie przywarły do jego ust. Całował ją
coraz mocniej. Całował Annie! Znów był nastolatkiem,
podnieconym i nienasyconym, który wreszcie dorwał się
do wymarzonej dziewczyny.
Paznokcie Ann wbiły się w jego nadgarstki. Odsunął
się od niej. Miała czerwone, obrzmiałe usta, pobladłą
twarz, przestraszone, szeroko otwarte oczy...
Maddox się przeraził. Zachował się jak bydlę. Wyciąg-
nął od niej najstraszniejsze sekrety jej małżeństwa,
a potem nagle zaczął ją całować. Nic dziwnego, że się
przestraszyła, a może nawet czuła do niego obrzydzenie.
On sam czuł do siebie obrzydzenie.
– Chcesz mi dać w pysk?
– Myślisz, że to mi w czymś pomoże?
– Nie wiem – przyznał. – Za to ja na pewno poczuł-
bym się lepiej.
– Nie zależy mi na twoim samopoczuciu – powiedzia-
ła chłodno.
– Zauważyłem. – Dopiero teraz ją puścił.
– Po co tu przyszedłeś? – Wyszeptała, nerwowo
zaciskając dłonie. – Po informacje?
To nie było łatwe pytanie. Rzeczywiście potrzebował
od niej informacji. Chciał ustalić fakty, zebrać dowody,
sprawdzić, czy nie da się obalić jej świadectwa. Dopiero
teraz zrozumiał, że to był tylko pretekst. Teraz, kiedy już
wiedział prawie wszystko i zebrał dowody na to, jakim
jest kretynem.
– W pewnym sensie tak – przyznał.
– Wobec tego możesz już iść. Masz wszystko, czego
chciałeś.
71
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Nie mam nawet połowy – mruknął – ale resztę też
zdobędę.
Zaczekał, aż dotrze do niej to, co powiedział. Zoba-
czył, jak jej zielone oczy robią się wielkie i dopiero potem
sobie poszedł.
Należało zmienić kwiaty na stolikach. Ann ustawiła
na tacy wazoniki, przeszła przez wahadłowe drzwi pro-
wadzące do kuchni. Skupiła myśli na gwarze panującym
w lokalu, na zapachu piekącego się chleba i dochodzą-
cych na grillu warzyw.
Postanowiła już nigdy więcej nie myśleć o Palmerze.
Nie zamierzała poświęcać ani jednej sekundy więcej na
ponowne przeżywanie i przemyśliwanie tamtego nie-
spodziewanego gorącego pocałunku.
Podeszła do dużego blatu, przy którym Val MacNeill
przygotowywała posiłki. Na jej widok Val odłożyła wielki
nóż i próbowała masować sobie plecy.
– Dobrze się czujesz? – Zaniepokoiła się Ann.
– Nigdy nie czułam się lepiej. – Val uśmiechnęła się
do przyjaciółki.
– Przestałaś już...
– Wymiotować? – dokończyła pogodnie Val. – Ten
etap mamy już za sobą. Teraz jesteśmy na etapie
niesamowitej energii i jeszcze większego apetytu na
seks. Problem w tym, że krzyż mnie boli jak wszyscy
diabli.
– To... – Ann nie wiedziała, co powiedzieć. – To
chyba dobrze.
– Oczywiście. Con znacznie lepiej radzi sobie z sek-
sem niż z wymiotami.
Ann się roześmiała i zestawiła z tacy wazoniki.
72
Vi rgi n i a Ka n t ra
– A co u ciebie? – spytała Val, ponownie zabierając się
do siekania warzyw. – Zdążyłaś wczoraj po Mitchella?
Nie było żadnych problemów?
– Nie było. Trochę się tylko spóźniłam, ale to
drobiazg.
– Strasznie cię przepraszam. Naprawdę nie chciałam
cię zatrzymywać, tylko tak jakoś wyszło.
Kochana Val, zawsze czuła się odpowiedzialna za
wszystko i za wszystkich. No, ale teraz Ann sama
odpowiadała za siebie, a przynajmniej próbowała.
– To nie twoja wina. Samochód mi się zepsuł.
– Fatalnie – powiedziała współczująco Val. – Mam ci
dać wolny dzień, żebyś mogła się zająć naprawą?
– Nie trzeba. – Ann poczuła, że się czerwieni, ale
nadal spokojnie wylewała do zlewu wodę z niebieskich
szklanych wazoników, jak gdyby nigdy nic. – Akurat
przejeżdżał tamtędy Maddox Palmer. Zatrzymał się
i pomógł naprawić auto.
– Maddox? – Wpadła jej w słowo Val. Wcale nie była
zdziwiona, tylko zaintrygowana. – No, opowiadaj.
– Nie ma nic do opowiadania. Pękł mi przewód od
chłodnicy i Maddox skleił go taśmą klejącą.
– To długo nie wytrzyma. Musisz pojechać do war-
sztatu.
– Tak. A raczej nie – plątała się Ann. – Przyszedł do
mnie wieczorem i wymienił oba węże.
– Co takiego? – Val przestała siekać warzywa, od-
wróciła się, żeby popatrzeć na Ann.
– To tylko taka przysługa – tłumaczyła się Ann.
– Kochana, ty od nikogo żadnych przysług nie przyj-
mujesz. Ode mnie nic nie chcesz, a wzięłaś coś od faceta,
który jest synem szefa tutejszej policji?
73
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Nic od niego nie wzięłam. To znaczy... No wiesz,
on mi naprawił auto, a ja go zaprosiłam na obiad.
W ramach rewanżu.
– Robi się coraz ciekawiej. Jadłaś wczoraj obiad
z Maddoxem? No i jak było?
– Fajnie. – Ann wzruszyła ramionami. – Jest dobry
dla Mitchella.
– Uwielbiam mojego chrześniaka, ale teraz bardziej
mnie interesuje, jak tobie jest z tym facetem. Zachował
się przyzwoicie? Nie próbował cię poderwać?
Ann już wypłukała wazoniki. Teraz nalewała do nich
świeżej wody. Do każdego po kolei. Z całych sił starała
się myśleć tylko o tym, ile wody nalać do wazonika.
Jakby jej życie od tego zależało.
– Owszem. Pocałował mnie... bo chyba o to ci chodzi-
ło – mruknęła.
– O rany! Pewnie, że o to mi chodziło. I co? Fajnie było?
Ann przypomniała sobie, jak dłoń Maddoxa pieściła
jej włosy. Była ciepła, delikatna. A jego usta... Gorące,
spragnione... Maddox całował tak, jakby naprawdę jej
pożądał. Dla Ann było to całkiem nowe uczucie. Być
pożądaną.
– Nie wiem. Chyba tak – przyznała niepewnie.
– Powiedz mu, żeby jeszcze raz cię pocałował, to się
przekonasz.
– Nie mogę.
– Dlaczego? Odeszłaś od Roba rok temu. Najwyższy
czas trochę pożyć.
– Jeszcze nie minął rok. Rozwód zostanie orzeczony
dopiero za dwa tygodnie, więc nadal jestem mężatką.
– A Rob jest łobuzem do kwadratu. Daję ci słowo
honoru, że nie wszyscy mężczyźni są tacy jak on.
74
Vi rgi n i a Ka n t ra
Ann wzięła do ręki wiązkę margerytek i zaczęła
zrywać listki z dolnych partii łodyżek.
– Nie mogę ryzykować. Muszę myśleć o Mitchellu.
– Mówiłaś, że Maddox jest dobry dla Mitchella.
– Nie mogę ryzykować – powtórzyła Ann.
– Ale dlaczego?
– Widocznie nie słuchałaś, o czym plotkuje się tu
podczas lunchu.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi. – Zniecierpliwiona
Val pokręciła głową. – Boisz się Maddoxa, czy tego, co
ludzie powiedzą, kiedy się zorientują, że z nim chodzisz?
– Jednego i drugiego. Tak mi się zdaje. Muszę
zwracać uwagę na to, co ludzie mówią. Rob ma w tym
mieście wielu przyjaciół, a ja muszę tutaj żyć.
– Masz rację – westchnęła Val. – Niestety, masz rację.
Ale widzisz, ja jestem taka szczęśliwa z Conem... Chcia-
łabym, żebyś ty też była szczęśliwa.
Łzy wzruszenia zakręciły się w oczach Ann. Wytarła
ręce o fartuch i uściskała przyjaciółkę. Z Val znały się
i przyjaźniły od drugiej klasy.
– Nie muszę być szczęśliwa, kochanie. Wystarczy, że
będę bezpieczna.
75
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział szósty
– Jak chcesz się bawić w policjanta, to musisz założyć
mundur. – Komendant wstał zza biurka.
– Zdawało mi się, że chciałeś, żebym się zajął tą
sprawą. – Maddox czuł się jak niesforny uczeń wezwany
do dyrektora.
– Chciałem, żebyś poszukał faktów, które oczyszczą
Roba z podejrzeń, a nie wysłuchiwał bajek tej kobiety.
Tej kobiety, czyli Annie. Przypomniał sobie chłod-
ne spojrzenie jej zielonych oczu i poczuł się bardzo
podle.
– A jeśli fakty świadczą o prawdziwości tych jej, jak to
powiedziałeś, bajek?
– Przedstawimy je prokuraturze. Na pewno się ucie-
szą, chociaż mają już jej zeznanie.
– Co im powiedziała?
– Że Rob i Val od dawna mają ze sobą na pieńku.
Podobno Rob był wściekły, że Val zaproponowała jego
żonie pracę. Powiedziała jeszcze, że kiedy Rob pracował
w banku, kazał jej przynosić sobie dzienny utarg z re-
stauracji.
– Czy powiedziała, że Rob ją bił?
– Skąd wiesz? – Komendant się najeżył.
– Od Annie.
– Nigdy z tym do mnie nie przyszła. – Komendant
był wyraźnie zbity z tropu.
– Nigdy nie zrobiłeś nic, co by ją do tego zachęci-
ło.– Maddox zapalił papierosa. – A może właśnie dlatego
wolisz wierzyć, że teraz także kłamie? Żeby nie mieć do
siebie pretensji?
– Wiesz chyba, jak delikatne są te wszystkie spra-
wy rodzinne. Jeśli pokrzywdzona kobieta nie zgłosi
pobicia... Zapewniam cię, że ja tylko chcę dojść
prawdy.
– Więc dlaczego chcesz przejąć kontrolę nad moim
dochodzeniem?
– Dla twojego dobra. Chcę, żebyś znów zaczął praco-
wać w policji... Zanim całkiem stracisz głowę dla tej
kobiety i zrobisz coś, czego obaj będziemy żałowali.
– Na przykład dam w pysk Robowi?
– I wyrzucą cię z pracy za pobicie cywila.
– Wielkie dzięki – zakpił Maddox. – Odkąd zacząłeś
się o mnie troszczyć?
– Troszczę się o przestrzeganie prawa. Nie chciał-
bym zostać zmuszonym do aresztowania własnego syna
w moim własnym mieście.
– Wolisz mnie ubrać w mundur, żebym to ja mógł
aresztować innych?
Maddox nie miał pojęcia, dlaczego tak bardzo się
przed tym broni. Przecież chciał coś robić. Bardzo chciał.
I chciał zetrzeć z twarzy Ann tę obojętną minę. Tylko bał
się popełnić kolejny błąd.
– Powiedzmy, że zacznę dla ciebie pracować – po-
wiedział, wydmuchując kłąb dymu. – Co wtedy?
– Włączę cię do tej sprawy oficjalnie.
– Co jeszcze?
77
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Nie mam tu wielu ludzi. Nie mogę oddelegować
żadnego z nich wyłącznie do jednej sprawy.
– To znaczy poślesz mnie na patrol jak jakiegoś
żółtodzioba?
– Rzeczywiście, potrzebuję kogoś do patrolowania
miasta. Od trzeciej do północy. Na zmiany. Będziesz
pracował pięć na dziewięć, tak jak wszyscy.
Dziewięciogodzinny dzień pracy przez kolejnych
pięć dni, a potem trzy dni wolnego. Uczciwy układ.
Lepszy, niż się spodziewał. Dni wolne za każdym razem
będą inne, więc czasem może nawet będzie miał wolny
weekend.
Myślał o tym w taki sposób, jakby chodziło o praw-
dziwą pracę. Jakby naprawdę mógł być policjantem
w Cutler, w mieście, w którym wszyscy pamiętali jego
młodzieńcze wybryki, jakby mógł pracować pod roz-
kazami ojca, który zawsze uważał go za nieudacznika.
Chociaż z drugiej strony...
Może mógłbym zrobić coś dla Annie, pomyślał i pra-
wie natychmiast podjął decyzję. Miesiąc wytrzyma,
a potem zniknie stąd na zawsze.
Zdusił papierosa w popielniczce.
– Gdzie mam podpisać?
W sali gimnastycznej słychać było uderzenia twardej
piłki do koszykówki, nawoływania podekscytowanych
dzieci. Ann stanęła w drzwiach. Przyglądała się bie-
gającym chłopcom, póki nie rozpoznała wśród nich
jasnej czupryny Mitchella. Dopiero potem, znów czując
stary, dobrze jej znany strach, rozejrzała się w po-
szukiwaniu Roba.
Razem z innymi rodzicami siedział obok ławki druży-
78
Vi rgi n i a Ka n t ra
ny i przyglądał się grze swojego syna. Miał bardzo
niezadowoloną minę.
Nie zauważył jej. Ann odetchnęła z ulgą. Rob nie
cierpiał, kiedy chodziła w szortach, więc jako żona Roba
Crossa nigdy ich nie zakładała. Nie robiła nic, co
mogłoby zdenerwować męża, wywołać awanturę.
Weszła na trybuny, usiadła tuż przy drzwiach.
Rozległ się gwizdek sędziego. Ann nie znała się na
koszykówce, ale nawet ona prędko się zorientowała, że
Mitchell niezbyt dobrze gra. Biegał bez celu i zdawał się
zadowolony, kiedy koledzy z drużyny nie podawali mu
piłki.
– No, leć! Bierz ją! – krzyczał Rob.
Ann ścisnęło się serce. Spojrzała w bok, w stronę
drzwi. Jakiś policjant wszedł na salę. Miał szerokie bary,
rondo kapelusza osłaniało mu twarz, lecz Ann od razu go
poznała.
Maddox stanął bokiem do drzwi, jego czujne oczy
rozglądały się po sali. Przyglądał się biegającym za piłką
dzieciakom, ich wrzeszczącym rodzicom, a potem od-
wrócił się i spojrzał prosto na Ann.
Coś zatrzepotało jej w żołądku. Jakby strach. A prze-
cież wcale się go nie bała, tylko nagle zrobiło jej się
całkiem sucho w ustach.
Czekała, kiedy do niej podejdzie. Rzeczywiście
wszedł na trybuny, poruszał się cicho i zwinnie, jak
zawsze czujny. Pomyślała, że Maddox zachowuje się jak
polujący drapieżnik.
– Cześć, Annie.
– Włożyłeś mundur – powiedziała pierwsze słowa,
jakie jej przyszły do głowy.
– Jak widzisz. – Lekko się uśmiechnął.
79
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Mówiłeś, że wysłali cię na urlop.
– W Atlancie. – Pochylił się trochę, żeby lepiej
widzieć całą salę.
Ann zamrugała oczami. Na ciemnym rękawie jego
koszuli, tuż nad stylizowaną gwiazdą, widniał napis:
Policja Cutler.
– Pracujesz tutaj? – spytała zdumiona.
– Tylko przez miesiąc.
Będzie pracował w miejscowej policji, kiedy zacznie
się proces Roba, pomyślała Ann.
– Świetnie. To powinno mi ułatwić następne prze-
słuchanie – powiedziała z ironią, dumna z tego, że tak
dobrze panuje nad głosem.
– Czytałem twoje zeznanie – powiedział. – Nie
muszę cię przesłuchiwać.
– Zdawało mi się, że już to zrobiłeś.
– Chciałem się tylko dowiedzieć, co u ciebie słychać,
Annie. To chyba nie jest nic złego?
– Wszystko zależy od intencji.
Rozmawiała z nim ostrym tonem, a jednak sufit wcale
nie spadł jej z tego powodu na głowę, trybuny nie
rozstąpiły się i ziemia wcale jej nie pochłonęła.
Przypomniała sobie twarz Roba, zaciętą, czerwoną od
wypitego alkoholu. Z nim nie można było dyskutować.
Roba należało się bać.
Maddox z zakłopotaniem potarł dłonią podbródek.
Ten zwykły gest natychmiast odwrócił myśli Ann
od Roba.
– Masz rację, Annie. Wszystko zależy od intencji.
A mną kierowała zwykła ciekawość. Jak to między
przyjaciółmi.
– Uważasz, że jesteśmy przyjaciółmi?
80
Vi rgi n i a Ka n t ra
Spojrzał na nią, a potem się uśmiechnął. Domyślnie,
jakby mieli jakieś wspólne tajemnice.
– Kiedyś się przyjaźniliśmy, ale to było dawno.
Pewnie zapomniałaś.
– Nie zapomniałam. Pamiętam, jak pobiłeś Billy’ego
Warda za to, że mnie nazywał ,,kurzą stopą’’.
– A ty zawsze dzieliłaś się ze mną swoimi cias-
teczkami.
Skrzyżował ręce na piersi, patrzył na to, co dzieje się
na boisku. Mitchell siedział na ławce rezerwowych. Ze
spuszczoną głową, z łokciami opartymi na kościstych
kolanach.
– Co mam zrobić, żebyś mnie jeszcze raz do siebie
zaprosiła? – spytał Maddox.
– Obawiam się, że to niemożliwe. – Przypomniała
sobie jego pocałunek. – Zresztą pewnie byś się roz-
czarował. Nie jestem taką kobietą, jakiej potrzebujesz.
– Jesteś – powiedział cicho, lecz dobitnie. – Zawsze
tylko ciebie chciałem.
– Nie zawsze – wyszeptała, patrząc na swoje zaciś-
nięte dłonie. Myślała o tym, co zaszło przed laty na
bocznej drodze nad rzeką.
– Wtedy też. – Bez słów zrozumiał, o co jej chodzi.
– Ale ty miałaś dopiero piętnaście lat. Byłaś za młoda na
to, abym mógł bez skrupułów wziąć to, co chciałaś mi
wtedy dać. Nie mogłem postąpić inaczej, rozumiesz?
Chciała mu uwierzyć. Przyjemnie było pomyśleć, że
nie wziął jej wtedy, bo się o nią troszczył, a nie dlatego, że
była płaska, zbyt chętna i strasznie głupiutka.
– Masz rację, Maddox, wtedy byłam za młoda. Za to
teraz jestem za stara – powiedziała, uśmiechając się
smutno.
81
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Masz dopiero dwadzieścia osiem lat. Całe życie
przed tobą.
– Już nie całe. – Pokręciła głową. – Najlepsze lata są
już za mną... Zresztą, Rob... – Urwała i westchnęła
głęboko.
Od dawna czuła się stara i zmęczona. Oczywiście,
dobrze wiedziała, że to Rob przyczynił się do takiego jej
samopoczucia. Coś w środku Ann już dawno umarło. Stąd
to wrażenie, że jest stara i że na wszystko za późno. Żyła
jedynie dla Mitchella. Niczego już nie pragnęła dla siebie.
Niczego, oprócz spokoju i poczucia bezpieczeństwa.
– Powiedziałaś, że jesteście w separacji. – Maddox
domyślił się, że dlatego urwała, ponieważ nie chce znów
skarżyć się przed nim na Roba.
– Tak, ale to jeszcze nie koniec – westchnęła.
– Będzie proces, moje zeznania... I Mitchell. Nie możesz
sobie pozwolić na związek ze mną.
– Dlaczego nie mogę sam o tym zdecydować?
– Ponieważ – powiedziała z żalem – ja nie mogę sobie
pozwolić na związek z tobą.
Już miał odpowiedzieć, gdy nagle na drugim końcu
sali jacyś chłopcy wszczęli bójkę. Ann nie zdążyła się
nawet zorientować, kiedy Maddox zniknął. Po chwili
zobaczyła go na parkiecie.
– Przestańcie! – Rozległ się jego nie znoszący sprze-
ciwu głos. – Natychmiast się uspokójcie.
Odczekał, aż młodzi kibice trochę się uspokoją, po
czym jednemu z chłopców położył na ramieniu swoją
ciężką dłoń, a drugiemu pomógł się podnieść z podłogi.
– O co poszło? – zapytał.
Chłopcy skupili się wokół niego. Przekrzykiwali się,
przeklinali, gestykulowali zawzięcie.
82
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Wypchaj się, facet!
– On mnie przewrócił!
– Nie jesteście na ulicy – przerwał ostro Maddox.
– Tu są dzieci i rodzice. Jak chcecie się bić, to idźcie
sobie gdzie indziej. Najlepiej na ring.
Ot i koniec całej awantury. Nic więcej nie musiał
robić. Naburmuszeni chłopcy siedli na ławkach, jak
najdalej od siebie, ale przestali się awanturować.
Ann patrzyła, jak Maddox idzie na drugi koniec
trybun, kłania się któremuś z rodziców, zamienia parę
słów z Robem, a potem okrąża parkiet i zbliża się do niej.
Zauważyła, że twarz mu poszarzała.
– Gówniarze – mruknął i uśmiechnął się kwaśno.
– Świetnie sobie z nimi poradziłeś.
– Jak widzisz, nie strzelam do każdego dzieciaka,
który naruszy spokój.
A więc o to chodzi, pomyślała Ann. To dlatego
twarz mu poszarzała, stąd te głębokie zmarszczki
wokół oczu. Zastrzelony przez niego chłopiec miał
czternaście lat. Czy on myśli o tym za każdym
razem, kiedy gdzieś go wzywają albo kiedy patroluje
ulice?
– To musiało być dla ciebie straszne – powiedziała.
– Taka praca. – Wzruszył ramionami.
– Trudna.
– Mnie nie przeszkadza.
– Rozumiem, że nie chcesz o tym rozmawiać – domyś-
liła się Ann. – W każdym razie nie ze mną.
– Nie ma o czym rozmawiać. Nic się nie stało.
Nie wiedziała, jak ma się zachować. Maddox wcale
się na nią nie zezłościł. Jeszcze nie. Nie chciała go
zirytować, ale przecież przyjaciel nie może myśleć
83
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
takimi kategoriami. Przyjaciel by nie pozwolił, żeby jego
strach przeszkodził mu w udzieleniu pomocy.
– Ja też ciągle to powtarzałam – powiedziała, wpat-
rując się w swoje splecione na podołku dłonie.
– Co powtarzałaś?
– Że nic się nie stało. – Zmusiła się, żeby się
uśmiechnąć. – I zawsze tłumaczyłam, że uderzyłam się
o drzwi.
– Jezu Chryste, Annie!
– Nieważne – powiedziała prędko. – Nie musisz mi
nic mówić. Ja i tak nic ci nie poradzę. Nawet z własnymi
problemami nie umiem sobie poradzić.
Maddox spojrzał na Ann. Była taka ładna z tymi
swoimi różowymi policzkami, z tymi mięciutkimi wło-
sami zaczesanymi do tyłu jak wtedy, kiedy była małą
dziewczynką. Tylko ten malutki garb na nosie i sztywne
plecy przypominały mu, że ma do czynienia z dorosłą
kobietą. I dlatego myślał o niej już jako o dorosłej
kobiecie, a nie jak o nastolatce. Niestety, Ann nie
była jeszcze gotowa, aby odwzajemniać jego pragnienia,
choć znacznie silniejsza i odważniejsza, niż jej się
zdawało.
– Całkiem dobrze radzisz sobie z własnymi prob-
lemami – powiedział.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Mówię poważnie. – Starał się ją przekonać. – Skoro
odeszłaś od Roba, to musisz mieć silny charakter.
Znalazłaś pracę, zaczęłaś całkiem nowe życie i stworzyłaś
swojemu synowi prawdziwy dom...
– Nie mów głupstw. – Ann przerwała tę wyliczankę.
– Jestem kelnerką w restauracji... albo hostessą, jak kto
chce, wszystko jedno, jak mnie nazywają... Mój syn
84
Vi rgi n i a Ka n t ra
zmuszony jest spędzać wakacje na półkoloniach, ponie-
waż ukradłam swojej przyjaciółce dwadzieścia tysięcy
dolarów i muszę oszczędzać na wszystkim, żeby oddać
jej te pieniądze.
– A widzisz? Znalazłaś nawet sposób, żeby spłacić
dług.
– Mówisz tak, jakbym była... – Pokręciła głową.
Kosmyk włosów wysunął się spod spinki, opadł na
policzek.
– Uczciwa i odważna? Taka właśnie jesteś. Ze wszyst-
kim sobie poradzisz.
– Ale nie z tobą.
Czyżby czytała w jego myślach? Oddałby wszystko,
co ma, żeby zaczęła sobie z nim radzić, żeby przynaj-
mniej zechciała.
– Chyba nie powinniśmy teraz o tym rozmawiać
– powiedział przez ściśnięte gardło.
– Tak, całkiem jasno dałeś mi to do zrozumienia.
Muszę się przyzwyczaić do tego, że ty masz dostęp do
mojego domu i mojego syna, do mojego samochodu i do
wszystkich danych na mój temat zawartych w kartotece
policyjnej, podczas gdy mnie nie można zaufać nawet na
tyle, żeby powiedzieć mi cokolwiek o sobie. – Ann była
głęboko urażona.
– Ależ ja mam do ciebie zaufanie – zaprotestował.
– Przestań mi tu chrzanić o zaufaniu, bo...
Maddox się roześmiał.
– Z czego się śmiejesz? Może ze mnie? – zezłościła
się Annie.
– Też mi ścierka do podłogi! Wszystkie ścierki do
podłogi są potulne, milczące i na nikogo się nie złoszczą.
– Nie zmieniaj tematu!
85
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Kochanie, ja nawet nie wiem, jaki jest temat.
Oprócz tego, że ty chcesz, żebym z tobą rozmawiał
o czymś, o czym nie mam ci nic do powiedzenia.
Zebrała się w sobie, wyprostowała plecy i splotła ręce
na brzuchu.
– Chcę, żebyś wiedział – zaczęła poważnie – że
podziwiam cię za to, jak świetnie poradziłeś sobie z tymi
chłopcami. Pewnie nie było to dla ciebie łatwe, ale
naprawdę wykonałeś kawał dobrej roboty. Możesz ze
mną o tym porozmawiać. Oczywiście, jeśli chcesz.
Annie rzeczywiście miała twardy charakter. Jej za-
wzięta uprzejmość doprowadziła go do miejsca, które od
czasu tamtej strzelaniny starannie ukrywał. Nikomu nie
pozwalał tam podejść. Ani dziennikarzom, ani kolegom,
ani swojej dziewczynie, ani swojemu przełożonemu.
Nawet Annie nie zamierzał pozwolić tam zajrzeć.
– Dzięki za propozycję, ale ja nie chcę z nikim o tym
rozmawiać. Nic...
– ...się nie stało – dokończyła domyślnie Ann.
– Jakbyś zgadła.
Radiotelefon zaskrzeczał. Jak na zawołanie. Maddox
z ulgą odetchnął, ponieważ mógł wrócić do swojej roli
policjanta na służbie. Już nie musiał być przegranym
facetem ukrywającym swoje problemy przed współczują-
cą mu kobietą.
– Słucham – powiedział do mikrofonu.
– Potrzebna pomoc na Old Graham... dziesięć...
pięćdziesiąt cztery... jakieś pół kilometra za Spring
Forest.
– Old Graham... dziesięć, pięćdziesiąt cztery? – Mad-
dox nie bardzo rozumiał.
– Nie kapujesz? – zapytał zdegustowany kobiecy
86
Vi rgi n i a Ka n t ra
głos. Rozpoznał głos dziewczyny, która pracowała w poli-
cyjnej dyspozytorni.
Co, u diabła, pomyślał Maddox, o co tu chodzi? Ale
już za moment uśmiechnął się szeroko. Przypomniał
sobie, że przecież to był ich kod policyjny. Niebez-
pieczeństwo na drodze.
– Kapuję – powiedział. – Już jadę.
– Coś się stało? – Annie miała wyraźnie zaniepokojo-
ną minę.
– Chyba krowa wyszła na drogę. Będę ją musiał
podrzucić do domu radiowozem.
– Zanim poprosi o to jakiegoś motocyklistę? – zapyta-
ła Ann i uśmiechnęła się, zabawnie marszcząc nos.
– No właśnie. – Jeszcze raz rozejrzał się po sali.
Popatrzył na grających chłopców, na dopingujących ich
z trybun rodziców, a na końcu znów spojrzał na Ann.
– Jesteś tu bezpieczna?
Skinęła głową.
– Uważaj na siebie – powiedział.
Cholera! Rob cały czas na nich patrzył. Ale policjant
będący akurat na służbie musi się stawić na wezwanie,
a krowa na środku drogi w każdej chwili grozi kata-
strofą.
Spartanie przegrali z Kometami dwadzieścia sześć do
czternastu. Ann przygryzła wargę, patrząc, jak młodzi
gracze podchodzą do siebie i przyklepują piątkę, mru-
cząc: ,,Dobry mecz, naprawdę dobry mecz’’.
Dla Mitchella ten mecz wcale nie był dobry. Jej syn
większą część meczu przesiedział na ławce rezerwo-
wych. Trener wpuścił go na parkiet na kilka minut przed
końcem gry, kiedy wszystko i tak było już nieodwołalnie
87
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
stracone. Niestety, Mitchell i tak zdążył źle zagrać. Nie
zdołał odebrać rzuconej do niego piłki.
– Grał tylko cztery minuty, a i to źle!
Ann wzdrygnęła się na dźwięk głosu Roba. Stał tuż
obok niej z rękami w kieszeniach i patrzył na prze-
chodzących nieopodal chłopców.
– Widziałaś, jak wymachiwał rękami? Jak wiatrak.
Nieraz już widziała wybuchy niezadowolenia Roba,
kiedy okazywało się, że Mitchell raczej nie będzie
cudownie wysportowanym dzieckiem, takim, jak był
jego tatuś. Nie mogła siedzieć cicho, kiedy w ten sposób
krytykował jej syna.
– Przecież to trener kazał mu cały czas trzymać ręce
w górze...
– Wyglądał jak zepsuty wiatrak – prychnął Rob.
– A ty... Co ludzie powiedzą, kiedy zobaczą, że moja żona
pokazuje się publicznie tak wystrojona?
– Pieliłam ogródek – usprawiedliwiała się zmieszana
Ann. – Ledwo zdążyłam na mecz.
– Wyglądasz okropnie w tych szortach.
Ręce same podniosły się do góry, przyzwyczajone
chronić głowę. Ann zmusiła się, żeby trzymać je przy
sobie.
– Już nie musisz się tym przejmować, Rob. Jesteśmy
prawie po rozwodzie. Nigdy więcej nie będziesz się
musiał wstydzić, że jestem źle ubrana.
– Dobrze, że masz przynajmniej ładne nogi – mruknął.
– Dziękuję... – Wyjąkała. Była zdumiona, że nie
krzyczy i całkowicie zaskoczona niespodziewanym kom-
plementem.
– Jesteś atrakcyjną kobietą, Annie. Niezbyt często ci
to mówiłem, ale...
88
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Dziękuję – powtórzyła, ale nagle skóra jej ścierpła
ze strachu. – Czy mam zabrać Mitchella do domu? Skoro
już tu jestem...
– Nie. Wezmę go na lody. – Rob posłał jej najpięk-
niejszy ze swoich popisowych uśmiechów. – Trzeba go
jakoś pocieszyć.
Przez chwilę przypominał jej tamtego młodzieńca,
jakim był w czasach szkolnych, przystojniaka w czarnym
garniturze, który zabrał ją na bal maturalny, aby w kilka
miesięcy później przed obliczem Boga uczynić to, co
należy. Przed obliczem Boga, matki Ann i całego miasta.
Wszyscy widzieli, jak Ann idzie przez kościół w przepięk-
nej białej sukni i wszyscy wiedzieli, że jest w czwartym
miesiącu ciąży. To był ten sam człowiek, który trzymał ją
za rękę w szpitalu, a potem przepił i przepłakał całą noc,
kiedy ją zrzucił ze schodów, w wyniku czego straciła
drugie dziecko.
– Pójdziesz z nami? – Zaproponował Rob, uważnie
się jej przyglądając.
Właściwie nic nie stało na przeszkodzie. Mitchell
byłby zadowolony. Z lodów i z ochrony przed ojcem, jaką
gwarantowała mu obecność mamy. Przez pół godziny
mogłaby udawać, że są taką rodziną, o jakiej zawsze
marzyła. A udawać to ona przecież umiała...
– Muszę skończyć pielenie – powiedziała, mimo że
zapadał zmierzch. Było za ciemno, żeby pracować
w ogrodzie. – Bawcie się dobrze. Przywieź Mitchella
około dziewiątej.
Wyprostowana, ale na drżących kolanach wyszła z sali,
zostawiając za sobą niespełnione marzenia.
89
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział siódmy
Ann umarła dla świata, kiedy wyprowadziła się z wiel-
kiego domu na Stonewall Drive. Wówczas skończyło się
nie tylko jej małżeństwo. Odchodząc od męża, opuściła
także kółko kobiet hodujących kwiaty, klub ogrodników,
odeszła z kręgu matek, które opalały się i plotkowały,
podczas gdy ich dzieci rozchlapywały błękitną wodę
klubowego basenu.
Nie tęskniła za tym snobistycznym towarzystwem.
Starała się nie przejmować tym, że kobiety, które przed-
tem zapraszały ją na urodziny swoich dzieci, teraz
unikają jej spojrzenia, kiedy w restauracji podaje im
kartę dań.
– Durne baby – irytowała się Val. – Co one sobie
myślą? Że wyrok w zawieszeniu to choroba, którą można
się zarazić podczas lunchu?
– One się boją zarazić moim... rozwodem. – Uśmiech-
nęła się kwaśno Ann.
– Po prostu zazdroszczą ci wolności – oświadczyła
z mocą Val, choć sama była młodą i bardzo szczęśliwą
mężatką. – Chciałyby się znaleźć na twoim miejscu.
– Na pewno by nie chciały. One nie chcą mnie
nawet znać.
A jednak coś się zmieniło od tamtego wieczoru, kiedy
Rob przywiózł Mitchella po nieudanym meczu. Bar-
bara Sue Evans zaprosiła Ann na składkowe przyjęcie.
Gladys Baggett zatrzymała ją przed sklepem z ubiorami
ślubnymi i zapytała, czy Ann nie zechciałaby w sierpniu
zająć się układaniem kwiatów w kościele.
Zaproszenie na przyjęcie odrzuciła. Lubiła Barbarę
Sue, ale nie mogła sobie pozwolić na przygotowanie
żadnego wyszukanego dania, a zwykłego przynieść nie
wypadało. Za to chętnie zgodziła się pomagać w kościele.
W sierpniu prawie całe miasto wyjeżdżało na wakacje,
więc krzątanina przyszłej rozwódki wokół ołtarza nie
mogła obrazić niczyich uczuć religijnych.
Ann postanowiła zadzwonić do Val, żeby się dowie-
dzieć, skąd ta nagła zmiana.
– Nie mam pojęcia. Mackenzie Ward powiedziała
mojej mamie, że w przyszłą sobotę przyjdziesz do klubu
na potańcówkę.
– A ty się wybierasz? – spytała zdziwiona Ann.
– Raczej nie. Con pojechał do Bostonu w inte-
resach, a ja nie mam ochoty na wieczorne spotkanie
z kumoszkami mojej mamy. No, ale co z tobą? Napraw-
dę idziesz?
– Skądże. Nie należę do klubu.
– Rob należy.
– Rob nawet na utrzymanie Mitchella daje mi tylko
marne grosze. Na pewno nie zapłaci za to, żebym mogła
sobie potańczyć w jego klubie.
– Też mi się tak wydaje – zgodziła się Val. – Chociaż
jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby zabrał tam Luellę.
– Jaką Luellę?
– Hodges. Mama twierdzi, że on się z nią spotyka.
– Chcesz powiedzieć, że z nią sypia?
91
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Nie znasz mojej mamy? Przez gardło by jej nie
przeszło takie straszne słowo. W każdym razie zszedł
się z nią zaraz po wyjeździe tej Donny z banku.
Wiesz coś o tym?
– Ludzie nie opowiadają mi o kochankach mojego
męża.
– Czyżby? O ile dobrze się orientuję, to jedyne,
o czym ci z radością donoszą – stwierdziła Val.
– Masz rację – westchnęła Ann. – Ale ja po prostu nie
słucham.
– Och, Annie. Ty jesteś za dobra. Uprzejma, miła
i dobra. Wiesz o tym?
– Wiem i pracuję nad tym, żeby się zmienić.
,,Też mi ścierka do podłogi!’’, przypomniała sobie
słowa Maddoxa. Uśmiechnęła się.
– Tak czy siak, uważaj na siebie – poprosiła Val. – Nie
wiem, co on jeszcze wymyśli.
On, czyli Rob.
– Złożyłam zeznanie przed prokuratorem – powie-
działa powoli Ann. – On już chyba nie może nic zrobić
w tej sprawie.
– Nie martwię się o twoje zeznanie, tylko o ciebie.
– Och. – Ann nie bardzo wiedziała, jak się za-
chować. Jak zwykle, kiedy przyjaciółka okazywała
jej życzliwą troskliwość. – No cóż, mnie też już
chyba nic nie może zrobić. Przecież się ze mną
rozwodzi.
Tyler Greene, prokurator prowadzący sprawę Roba,
przez całe cztery dni wertował akta, nim wreszcie
zadzwonił do Maddoxa.
– Chciałbym uściślić pewne fakty wynikające z wizji
92
Vi rgi n i a Ka n t ra
lokalnej przeprowadzonej na miejscu pożaru – mówił
Maddox do słuchawki.
– Chce mnie pan pouczać, jak należy prowadzić
dochodzenie?
Tyler Greene chyba jednak nie był mu życzliwy.
– Nic podobnego. Włączono mnie do tej sprawy
niedawno, więc bez pańskiej pomocy na pewno sobie nie
poradzę – uprzejmie odparł Maddox.
W słuchawce zapadła cisza.
– Czy dobrze pamiętam, że pan się nazywa Palmer?
– spytał po chwili Greene.
– Maddox Palmer. Komendant policji w Culter,
Wallace Palmer, to mój ojciec.
– Współczuję.
– Czy pańskie współczucie w czymś mi pomoże?
A może chce pan najpierw posłuchać opowieści o moim
smutnym dzieciństwie?
– Nie trzeba – zapewnił go Greene, ale po głosie dało
się poznać, że nagle zapałał sympatią do Maddoxa. – No,
to czego panu trzeba, Palmer?
– Muszę wiedzieć, czy ma pan jakiś dowód łączący
podejrzanego z podpaleniem.
Maddox wyjął z kieszeni koszuli jeden z trzech
papierosów, jakie wetknął tam tego ranka i popatrzył na
niego z żalem. Walka z nałogiem okazała się trudniejsza,
niż przypuszczał.
– Czego się pan spodziewa? Zapalniczki z mono-
gramem? – zapytał Greene z gorzką ironią w głosie.
– Wystarczy pudełko zapałek – odparł Maddox, zapa-
lając wreszcie pierwszego tego dnia papierosa.
– Mamy kilkaset fragmentów różnych przedmiotów
pozostałych po tym pożarze. Wszystkie zostały ziden-
93
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
tyfikowane i dokładnie zbadane. Nie wiem, czy jest tam
jakieś pudełko zapałek. Muszę sprawdzić. Jak tylko coś
znajdę, natychmiast dam panu znać.
– Jeszcze pan nie szukał? – zdziwił się Maddox. – Od
pożaru minął rok.
– Nikt nie zginął. Są inne, ważniejsze sprawy. Wie
pan o tym równie dobrze, jak ja.
– W tym pożarze mogła zginąć kobieta.
– Ale nie zginęła.
– Facet, który wzniecił pożar, za cztery tygodnie
stanie przed sądem.
– No, dobra – westchnął Greene. – Zobaczę, co się da
zrobić. Wie pan, że przez to nasze Święto Niepodległości
wszystko może się trochę przeciągnąć. Ludzie z labora-
torium też mają wolne.
– Nie ma sprawy. Ja też we środę mam urwanie głowy.
– Będzie pan wypisywał mandaty? – Domyślił się
Greene nie bez złośliwości.
– Gorzej – mruknął Maddox. – Mam na głowie całą
tutejszą paradę.
Parada z okazji Dnia Niepodległości dobiegła końca.
Samochody z umieszczonymi na nich estradami zjechały
się na parking przed ratuszem, dzieciaki z orkiestry i te
niosące flagi wróciły bezpiecznie do swoich rodziców.
Mężczyźni ze składanymi krzesełkami i kobiety z kosza-
mi piknikowymi poszli do parku na wielkie świąteczne
grillowanie.
Maddox przez pół dnia zajmował się zaginionymi
dziećmi i zgubionymi portfelami. Mundur miał po-
plamiony lodami, był spocony, a mimo to świetnie się
czuł. Zupełnie nic z tego wszystkiego nie rozumiał.
94
Vi rgi n i a Ka n t ra
Popatrzył na pogniecione kubki, strzępki baloników
i kolorowych papierków. Z całego serca współczuł pracow-
nikom oczyszczania miasta, którzy będą musieli jeszcze
dziś w nocy sprzątnąć ten bałagan.
Nagle usłyszał strzały dobiegające z prawej strony,
spoza kępy wysokich drzew. Świat zawirował mu przed
oczami, rozbił się na tysiące drobnych kawałków, jak
w kalejdoskopie. Dzieci biegną, krzyczą, padają za-
krwawione. Nauczycielka leży na ziemi, zasłania włas-
nym ciałem małą dziewczynkę, a szczupły chłopiec
celuje do nich z karabinu...
Sztuczne ognie! Maddox oprzytomniał.
To nie Atlanta, tylko Cutler, pomyślał z ulgą. Święto
Niepodległości. Chłopcy bawią się fajerwerkami. Trze-
ba im będzie dać nauczkę.
Spocony jak mysz, ale z uczuciem ulgi, pomaszerował
przez zdeptany trawnik w kierunku miejsca, skąd do-
chodziły odgłosy strzałów.
Chłopców było ośmiu, a jeśli policzyć gapiów, to
dwunastu. W różnym wieku. Najmłodszy miał najwyżej
dziesięć lat, a najstarszy na pewno jeszcze nie miał
piętnastu.
Śmiechy chłopców, ich pokrzykiwania skutecznie
zagłuszyły kroki Maddoxa.
– Teraz moja kolej.
– Mam!
– Uważaj. – Wysoki, szczupły chłopiec w białej
czapce pociągnął stojącego przed nim malca. – Zapalam.
– Ani mi się waż! – rozkazał Maddox, który już zdążył
stanąć za jego plecami.
Chudzielec w czapce zaklął, chłopcy rozpierzchli
się jak spłoszone ptaki. Gałązki trzaskały pod nogami
95
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
starszych, którzy natychmiast rzucili się do ucieczki.
Młodsi zostali. Niektórzy w ogóle nie zorientowali się
w sytuacji, a jeden wprawdzie chciał uciec, ale zaplątał
się o własne nogi i przewrócił.
– Stać! – zawołał Maddox. – Policja!
Chłopiec zamarł, a potem pomalutku odwrócił się do
Maddoxa. Był przerażony, blady jak śmierć. Mitchell
Cross.
– Wiecie, że to, co robicie, jest niezgodne z prawem?
– Maddox spoglądał groźnie na zbite w kupkę dzieci.
– Mój tata powiedział, że teraz już można puszczać
sztuczne ognie – odezwał się najodważniejszy.
– Owszem, ale nie w Północnej Karolinie i nie
w miejscach publicznych. I na pewno nie wolno tego
robić bez opieki dorosłych. Oddaj mi to – zwrócił się do
jednego z brzdąców, wciąż trzymającego w dłoni nie
odpaloną rakietę.
– Ale mój tata powiedział...
– Chciałbyś, żeby był obecny przy naszej rozmowie?
– przerwał mu Maddox. – Może mógłby złożyć zeznanie
przed prokuratorem?
Chłopiec aż się wzdrygnął.
– Nie – mruknął i podał Maddoxowi rakietę.
– Zabieram wszystko, co tu jeszcze macie. Wywrócić
kieszenie – polecił Maddox. – No już! – warknął, bo
chłopcy ruszali się jak muchy w smole.
Dzieci się ożywiły. Pośpiesznie wyrzucały z kieszeni
wszystkie skarby pirotechniczne, jakie oferowały sklepy
ze sztucznymi ogniami. Wszystko to padało bezładnie na
ziemię, chowało się w wyrośniętych chwastach porastają-
cych brzegi strumienia. Maddox pomyślał, że posprząta-
nie tego całego bałaganu zajmie mu trochę czasu.
96
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Dobra – powiedział, osobiście sprawdziwszy, czy
chłopcy rzeczywiście do czysta opróżnili kieszenie.
– Zmykajcie. Ty zostań – zwrócił się do Mitchella, który
był gotów zniknąć razem z kolegami. – Pomożesz mi to
pozbierać.
Chłopiec mruknął coś niewyraźnie. W żaden sposób
nie dało się tego zrozumieć, zwłaszcza że mówił do
swoich butów.
– O co chodzi? – zapytał Maddox.
– Nie może mi pan rozkazywać – powiedział Mit-
chell, tym razem trochę głośniej.
– Dobrze wiesz, że mogę. – Maddox westchnął.
– Jestem od ciebie większy i starszy. A poza tym jestem
policjantem. Na służbie. Masz. – Podał Mitchellowi
torbę na odpadki i ruszył brzegiem strumienia.
Chłopiec niechętnie, ale jednak wziął od niego torbę,
a już po chwili schylał się po jakąś żółtą tulejkę leżącą
w trawie.
– To niesprawiedliwe – powiedział cichutko.
Maddox zrozumiał, że strzelił gafę. Ten chłopiec
widział dość przemocy. I na pewno nie należało go
utwierdzać w przekonaniu, że silniejszy może narzucać
swoją wolę słabszemu.
– A więc uważasz, że nie powinienem był się wtrą-
cać? – zapytał Maddox.
– Ja nic złego nie zrobiłem – bronił się Mitchell.
Schylił się, żeby podnieść jeszcze jedną tulejkę.
– Ani też nic dobrego. Wyobraź sobie – tłumaczył
Maddox – że ja bym się nie zjawił. Powiedzmy, że pe-
tarda zrobiłaby ci krzywdę. Nie sądzisz, że twoja mama ma
dość kłopotów na głowie? Naprawdę chciałbyś, żeby do
tego wszystkiego musiała jeszcze wozić cię po szpitalach?
97
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Mitchell zacisnął palce na plastikowej torbie. Zado-
wolony z siebie Maddox zajął się sprzątaniem.
Pracowali w całkowitym milczeniu, w potwornym
upale, aż nie wyzbierali wszystkich śmieci, najmniej-
szego niedopałka czy fragmentu tulejki. Maddox wziął
od Mitchella jego torbę.
– Dzięki – powiedział.
– Czy pan powie mojej mamie? – zapytał chłopiec
cicho.
– Jestem policjantem, a nie donosicielem.
Mitchell nawet się nie uśmiechnął. Stał przed Mad-
doxem, przestępując z nogi na nogę. Bardzo przypominał
Maddoxowi jego samego, kiedy miał dziewięć lat i kiedy
wszystko, co zrobił, okazywało się złe. Przynajmniej
z punktu widzenia dorosłych.
– Nie powiem – obiecał poważnie. – Nie będziemy
przysparzać twojej mamie zmartwień. Tylko mi obiecaj,
że już nigdy nie będziesz się bawił sztucznymi ogniami.
Dobrze?
Chłopiec skwapliwie skinął głową.
– Mieliśmy iść razem z tatą – powiedział. – Obejrzeć
sztuczne ognie. Tata powiedział, że mnie zabierze...
– No i co? Poszedłeś z nim? – zapytał Maddox,
chociaż właściwie znał odpowiedź.
– Nie. Powiedziałem mamie, że mi się nie chce.
Pewnie późno byśmy wrócili, a ona musi rano być
w pracy.
– Bardzo dbasz o swoją mamę.
Mitchell opuścił głowę, a Maddox pomyślał, jaka to
szkoda, że nie ma nikogo, kto by chciał zadbać o nich
dwoje.
98
Vi rgi n i a Ka n t ra
Ann siedziała w ogródku i patrzyła na gwiazdy. Miała
nadzieję, że Mitchell w końcu jednak da się wywabić
ze swojego pokoju. Czytał dwunasty tom ,,Strefy An-
droidów: Niepokonany’’. Było to marne zakończenie
nieudanego dnia, lecz Mitchell twierdził, że wszystko
jest w porządku.
Ann westchnęła. Pragnęła dla swego syna czegoś
znacznie lepszego niż tylko ,,w porządku’’. Dla siebie też
chciała lepszego życia.
Podniosła szklankę z mrożoną herbatą do jaśniejącego
na niebie księżyca.
– Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Niepodleg-
łości – szepnęła.
Zadzwonił dzwonek u drzwi. Ann drgnęła, herbata
w szklance zakołysała się niebezpiecznie. Może Rob
jednak zmienił zdanie? Ale było już późno. Stanowczo za
późno na pokaz sztucznych ogni.
Ann szybko przemierzyła przedpokój. Zapaliła świat-
ło na ganku, wyjrzała przez judasza i poczuła, jak jej serce
obija się o żebra. Maddox.
– Skąd się tu wziąłeś? – spytała, otworzywszy drzwi.
– Przyniosłem coś dla Mitchella. – Wyciągnął przed
siebie papierową torbę. – Pozwolisz mi się z nim
zobaczyć?
– Jest w swoim pokoju. Czyta.
– A nie mogłabyś go zawołać?
Ann nie wiedziała, co zrobić. Było późno, ale z drugiej
strony Mitchellowi przydałaby się jakaś odmiana. Poza
tym było święto.
– Dobrze. – Podeszła do schodów. – Mitchell! – za-
wołała. – Masz gościa.
Nie minęła minuta, jak Mitchell zbiegł po schodach.
99
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Na ostatnim stopniu stanął jak wryty. Był przerażony.
Odprężył się dopiero, kiedy obaj z Maddoxem wymienili
spojrzenia. Jakby porozumiewali się bez słów.
– Nadal masz ochotę na sztuczne ognie? – spytał
chłopca Maddox.
Mitchell zrobił radosną minę, ale zaraz się zreflek-
tował.
– Nie mogę jechać. – Poważnie pokręcił głową. – Jest
bardzo późno.
– Niestety, ja dopiero niedawno skończyłem służbę.
No, ale skoro jest święto, to muszą być sztuczne ognie.
– Maddox wymownie kołysał papierową torbą.
– Sam pan powiedział, że to zabronione.
– Kiedy mu to powiedziałeś? – zapytała zawsze
czujna Ann.
– W parku – powiedział Maddox takim tonem, jakby
zupełnie nic się nie stało, ale wzrokiem przestrzegł Ann,
żeby nie kontynuowała tego tematu. – Rzeczywiście nie
wolno się bawić sztucznymi ogniami, które wylatują
w powietrze i tam wybuchają. Ale ja przyniosłem takie,
które wybuchają na ziemi. Te są zupełnie legalne.
– Ale i tak niebezpieczne – protestowała Ann.
– Dobra zabawa czasami bywa niebezpieczna – po-
wiedział Maddox, uśmiechając się znacząco. – Trzeba
tylko trochę uważać.
Parzył jej prosto w oczy, aż zaczęła szybciej oddychać.
Była absolutnie pewna, że wcale nie chodziło mu o sztucz-
ne ognie.
Maddox bardzo starannie przygotował się do wy-
strzelenia sztucznych ogni. Porządnie zlał trawnik wodą,
postawił obok siebie wiadro pełne wody, powiedział
100
Vi rgi n i a Ka n t ra
Ann, w którym miejscu ma usiąść i gdzie ma stanąć
Mitchell. Dopiero potem podpalił substancję, która
wybuchła ze świstem, tworząc tuż nad ziemią fontannę
różnobarwnych świateł. Mitchell aż podskakiwał z radoś-
ci, kiedy kolorowe iskierki wzbijały się nad ziemię.
Maddox zapalił także kolorowe zimne ognie. Annie
i Mitchell trzymali je w rękach, patrzyli z bliska na
kolorowe fontanny światła i nie czuli żadnego ciepła. To
dlatego te ognie nazywano zimnymi, pomyślał Mitchell.
Był w siódmym niebie. Tańczył z radości wokół Mad-
doxa, który co chwila podpalał kolejne kolorowe cudeń-
ko, aż cały ogródek wypełnił się dymem i światłem.
Pół godziny później Ann położyła synka do łóżka.
Zeszła na dół promienna, uszczęśliwiona.
– Nie wiem, jak ci dziękować – powiedziała do
Maddoxa. – Sprawiłeś Mitchellowi wielką frajdę tymi
sztucznymi ogniami.
– Dlaczego ojciec nie zabrał go na pokaz? – zapytał
Maddox i promienny wyraz twarzy Ann zgasł jak iskra
w mokrej trawie.
– Rob się na mnie wściekł – przyznała. – Chciał mnie
zawieźć na tańce do klubu, a kiedy odmówiłam...
– Odegrał się na dziecku – dokończył ponuro
Maddox.
– No właśnie – westchnęła Ann. – W każdym razie
bardzo ci dziękuję, że zrobiłeś mu taki piękny pokaz
w ogródku.
– Drobiazg – mruknął Maddox.
Siedział na stopniach ganku, wielki, potężny i ciepły
jak nagrzana słońcem skała. Jego nogi zajmowały bardzo
dużo miejsca.
– No, tak, ale to był cudowny drobiazg. – Ann
101
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
przysiadła obok niego na stopniu. – Nie musiałeś o nas
pamiętać.
– Ależ ty jesteś naiwna, Annie.
– Nie rozumiem. – Ann się najeżyła.
– Jesteś zbyt łatwowierna. Nie przyszło ci do głowy,
że wcale mi nie chodziło o zabawianie twojego syna
sztucznymi ogniami?
– Nie? Więc dlaczego to zrobiłeś?
– Może chciałem ciebie też jakoś zabawić.
W jego głosie była jakaś taka dziwna nuta, że Ann
przeszedł dreszcz.
– Chcesz powiedzieć, że... – zaczęła, splatając i roz-
platając dłonie.
– Zgadłaś. Chodzi mi o seks. Seks z tobą. Taki
jestem. Nie chodziło mi o twojego syna, ale o ciebie.
Taka jest prawda.
Podniosła głowę, spojrzała w okno sypialni Mitchella.
Jakby się bała, że ich słowa w jakiś sposób dotrą do
zamkniętego i zabezpieczonego grubą zasłoną ciemnego
pokoju jej syna.
– A mnie nie chodzi o to – powiedziała cicho. – Nie
chcę nawet o tym rozmawiać.
– Nie musimy rozmawiać – zgodził się Maddox.
– Lepiej zajmijmy się tym bez mówienia.
– Nie – zaprotestowała bez namysłu, zaraz jednak
poczuła żal.
Maddox się nie odzywał, nie nalegał. Właściwie była
niezadowolona.
– Jestem w tych sprawach beznadziejna – tłumaczyła
się zawstydzona.
– Możliwe – zgodził się Maddox. – A nie przyszło ci
czasem do głowy, że to Rob jest do niczego?
102
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Mówisz jak moja terapeutka – stwierdziła Ann.
– Ale ja nigdy nie byłam w tym najlepsza. Pamiętasz?
– Pamiętam tylko, że ja byłem okropny. – Spojrzał jej
w oczy. – Od tamtej pory trochę się poprawiłem. Może
byś mi dała szansę? Chciałbym ci pokazać, że naprawdę
czegoś się nauczyłem.
Ann nie była pewna, czy to sen, czy jawa. No, bo to
raczej niemożliwe, żeby naprawdę siedziała na ganku
swojego małego domku i rozmawiała z Maddoxem o tym,
czy powinna, czy też nie powinna iść z nim do łóżka.
– Jak ty sobie to wyobrażasz? – spytała, czerwieniąc
się aż po cebulki włosów. Dobrze, że było ciemno
i Maddox nie mógł tego zobaczyć.
– Może pozwoliłabyś się pocałować?
Bardzo chciała pozwolić mu na to. A raczej jej ciało
bardzo tego pragnęło, lecz Ann nie zamierzała mu ulec.
– Mówiłam ci, że nie mogę sobie pozwolić na nowy
związek.
– To nie żaden związek, tylko seks.
To było takie... niewłaściwe. I takie zabawne.
– Tylko jeden pocałunek? – Spytała, jakby chciała się
upewnić.
– Oczywiście – zapewnił ją Maddox. Uśmiech rozjaś-
nił mu twarz. – Za kogo ty mnie uważasz?
– Sama nie wiem.
– No, to przysuń się do mnie i sprawdź.
Przecież nie mogę, myślała gorączkowo Ann. A właś-
ciwie... Dlaczego nie?
Ostrożnie nachyliła się nad nim. Nie zamknęła oczu,
bo chciała widzieć, co on zrobi. Przywarła ustami do jego
warg. Maddox nic nie zrobił. Absolutnie nic.
Ann się odsunęła.
103
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– No i jak? – spytał cicho. Serce biło mu jak oszalałe.
– Uważam, że jesteś bardzo miły – powiedziała.
– A ja uważam, że oszalałem.
– Mogę to powtórzyć? – Ann ledwie powstrzymała się
od śmiechu.
– Proszę bardzo – powiedział, wyciągając przed sie-
bie te swoje bardzo długie nogi. – Ale tym razem spróbuj
zamknąć oczy.
– Trochę się boję – przyznała. – Ale jeszcze bardziej
boję się stracić tę szansę...
– Nie musisz się spieszyć. – Maddox położył się na
drewnianych schodkach, podłożył sobie ręce pod głowę.
– Nigdzie się nie wybieram.
Spragniona i naprawdę ciekawa, jak to będzie, Ann
położyła dłoń na piersi Maddoxa. Poczuła, że napiął
mięśnie, ale nie przytulił jej do siebie, nawet się nie
poruszył.
Ann nabrała odwagi. Pochyliła się i pocałowała go
w usta. To było przyjemne. Bardzo przyjemne. Roz-
chyliła usta i Maddox zrobił to samo. Tylko to i nic
więcej. Nie poczuła na sobie zimnych, spoconych dłoni,
twarde palce nie wpijały się brutalnie w jej ciało...
Nie chciała wspominać przeszłości. Skupiła się na
tym, co działo się teraz. Na całowaniu Maddoxa. Pocało-
wała dołek w jego brodzie i przytuliła się do niego. I wcale
się nie bała, bo Maddox wciąż trzymał ręce pod głową.
Tuliła się do niego coraz mocniej, było jej coraz
przyjemniej, aż nagle krzyknęła, bo poczuła na sobie
dłonie! Maddox nic złego jej nie zrobił, tylko przy-
trzymał, a potem wciągnął ją na siebie. Ann chciała się
odsunąć, ale przytrzymujące ją dłonie nie puściły. W pierw-
szej chwili, bo zaraz uchwyt się rozluźnił, opuścił ręce.
104
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Przepraszam – powiedziała, siadając obok niego.
– To ja przepraszam. Byłem niedelikatny. Wystra-
szyłem cię.
– Nie ty. – Ann pokręciła głową. – To ja się wy-
straszyłam... siebie – powiedziała.
– Co ty wygadujesz? – zdziwił się Maddox.
– Przestraszyłam się, że aż tak bardzo cię pragnę
– tłumaczyła. – Widzisz, ja tak niedawno odzyskałam
wolność. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby mnie
poniosło, nie mogę drugi raz popełnić tego samego
błędu.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy rozmawiali
o małżeństwie – mruknął Maddox.
– Dla mnie małżeństwo i seks to prawie to samo
– wybuchnęła Ann. – Wyszłam za mąż, ponieważ zaszłam
w ciążę. Nie zamierzam znów ryzykować!
105
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział ósmy
Zakryła usta dłonią. Nie wiedziała, jak to się stało, że
głośno to powiedziała. Właściwie nie była to żadna
tajemnica. Prawie całe miasto o tym wiedziało. A ci, co
nie wiedzieli, to się domyślali. No, bo czego innego
można się spodziewać po córce Barclayów?
– Byłaś w ciąży? – powtórzył zaszokowany Maddox.
Ann tylko skinęła głową. Nie mogła nawet na niego
spojrzeć.
– Mitchell?
Znowu skinęła głową.
– To wiele wyjaśnia.
– No właśnie. – Ann podniosła głowę. Była gotowa
stawić czoło dobrze znanym oskarżeniom. – Teraz już
wiesz, dlaczego Rob się ze mną ożenił.
– Teraz już wiem, dlaczego wyszłaś za niego za mąż.
– No, tak. – Ann oklapła jak przekłuty balonik.
– A także wiem, dlaczego nie chcesz iść ze mną do
łóżka – dodał Maddox.
– No, właśnie – westchnęła. – Wróciliśmy do miejsca,
w którym byliśmy dwanaście lat temu.
– Niezupełnie. Nie masz już piętnastu lat i nie jesteś
dziewicą. Nie muszę się bać oskarżenia o gwałt na
nieletniej.
Ann przygryzła wargę, żeby się nie uśmiechnąć.
Maddox wyciągnął rękę. Ann zamarła, ale on tylko
odsunął jej za ucho kosmyk włosów. Zrobił to bardzo
delikatnie.
– Jeśli boisz się ciąży – powiedział – to następnym
razem przyniosę, co trzeba. Na wypadek, gdybyś jednak
postanowiła zacząć niebezpieczne życie...
– Obawiam się, że jeszcze nie jestem gotowa na
niebezpieczeństwa. – Ann czuła, jak dotknięcie dłoni
Maddoxa napełnia ciepłem całe jej ciało.
– Z tym seksem jest trochę tak jak ze sztucznymi
ogniami. – Maddox uśmiechnął się do niej. – Jeśli
odpowiednio się zabezpieczymy, to na pewno nic złego
się nie stanie.
– Rozumiem – mruknęła Ann. – Założę się, że to
samo mówiłeś Tomowi Creechowi, zanim wysadziliście
w powietrze pracownię chemiczną.
To był jego pierwszy dyżur w sądzie. Maddox miał na
wokandzie sześć spraw, głównie mandaty za przekrocze-
nie prędkości, ale wiedział, że jeszcze przez jakiś czas nie
będzie potrzebny. W każdym razie miał dość czasu na
wypalenie papierosa.
Poszedł długim korytarzem do małego holu dzielące-
go sąd cywilny od karnego, bo tylko tam wolno było palić.
Stanął pod ścianą, w miejscu, z którego było widać
wszystkie drzwi i wyjął pierwszego tego dnia papierosa.
Ann nie chce mężczyzny palącego papierosy, pomyślał.
W ogóle nie chce żadnego mężczyzny. Roba też nie chciała.
No tak, ale musiała go zechcieć przynajmniej raz, bo
jak inaczej zrobiłby jej dziecko. Sukinsyn jeden!
Maddox zdusił papierosa w wypełnionej piaskiem
107
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
popielniczce stojącej tuż przy drzwiach. Kiedy podniósł
głowę, ujrzał Roba Crossa maszerującego długim ko-
rytarzem.
Przez chwilę zdawało mu się, że wyobraźnia spłatała
mu figla, ale nie, to był naprawdę Rob.
Maddox poszedł za nim, choć wcale tego nie chciał.
Coś go ciągnęło w tamtą stronę.
Rob zniknął za drzwiami prowadzącymi do sądu
cywilnego i Maddox podążył za nim. Od razu się
zorientował, że w tej sali orzeka się rozwody. Taśmowo,
jak w fabryce. A więc Rob się rozwodził! Z Ann! Dzisiaj!
Maddox był w siódmym niebie. Nie chcąc prze-
szkadzać, wycofał się w stronę drzwi. I właśnie wtedy ją
zobaczył. Annie siedziała całkiem sama, milcząca i wy-
prostowana jak struna.
Po co ona tu przyszła? Tylko jedna strona musi się
stawić w sądzie. Jeśli oczywiście wniosek nie został
oprotestowany. A ten nie został. Maddox wiedział o tym
z pierwszej ręki.
Adwokat Roba wręczył sędziemu podpisane dokumen-
ty, Rob wystąpił do przodu, żeby złożyć zeznania.
Spokojnym, wzbudzającym zaufanie tonem odpowiadał
na pytania sędziego. Jawił się jako wzór odpowiedzial-
nego małżonka zasmuconego nielojalnością żony.
Urodzony aktor, pomyślał Maddox. No i dobrze.
Dzięki temu przedstawieniu Annie wreszcie będzie
wolna.
Oparł się o framugę, skrzyżował ręce na piersi.
Postanowił jeszcze chwilę zostać. Nie sądził, żeby mógł
w czymkolwiek pomóc Annie, ale nie chciał też zo-
stawiać jej całkiem samej.
108
Vi rgi n i a Ka n t ra
Siwowłosy sędzia w czarnej todze podniósł wzrok
znad leżących przed nim dokumentów.
– Pani Cross?
Wstała. W wielkiej sali sądowej, przytłoczona im-
ponującą sylwetką swego męża, zdawała się jeszcze
mniejsza niż była naprawdę. Maddox zacisnął zęby.
– Słucham, wysoki sądzie.
– Sąd nieczęsto widuje obie strony na tego rodzaju
rozprawach. Czy ma pani może coś do powiedzenia?
– Nie mam. – Pokręciła głową. Włosy zatańczyły
wokół jej twarzy.
– Może chciałaby pani coś dodać? Może czemuś się
sprzeciwić? Czy wszystkie sprawy dotyczące opieki nad
dzieckiem i kosztów jego utrzymania zostały uzgod-
nione?
– Chyba tak. To znaczy... Zostały uzgodnione, wyso-
ki sądzie.
W sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Sędzia
czekał, czekali adwokaci i następni w kolejce po rozwód
także czekali, żeby skończyła, żeby wreszcie orzeczono
ten rozwód i zaczęto orzekać następne.
– Byłam tutaj na początku tej procedury – mówiła
cicho Annie – więc pomyślałam, że powinnam być
obecna podczas wydawania orzeczenia.
Jej słowa, takie zwyczajne, odważne i szczere przy-
wróciły godność sądowi zmienionemu w fabryczną taśmę
produkującą rozwody. Maddox pomyślał, że mógłby jej
teraz oddać honory.
Rob się zaczerwienił, jego adwokat spuścił wzrok.
– Bardzo dobrze, pani Cross – pochwalił sędzia.
– Rozwód zostaje orzeczony.
Ann mrugała oczami. Była całkiem zdezorientowana.
109
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Przyszła tu, żeby coś zakończyć i miała teraz... No
właśnie, co? Wolność? Czyżby rzeczywiście była wolna?
Zebrała myśli, wzięła torebkę i skierowała się do
wyjścia. Przeciskała się pomiędzy rzędami krzeseł, zagu-
biona jak żałobnik podczas pogrzebu. Przyszła tu po-
grzebać swoje niespełnione nadzieje, przeżyć śmierć
własnej naiwności. Wcale nie czuła się wolna. Nogi były
ciężkie, jak z ołowiu, kręciło się jej w głowie...
Omal nie potknęła się o kogoś, kto stał w przejściu,
zagradzając jej wyjście na korytarz. Ten ktoś był potężny
i miał na sobie mundur policjanta.
– To ty powinnaś się z nim rozwieść, a nie odwrotnie
– mruknął Maddox tuż nad jej głową.
– Skąd się tu wziąłeś? – spytała zaskoczona.
– Zeznaję w sądzie. – Ann jeszcze bardziej się
zdziwiła, więc pośpieszył z wyjaśnieniem. – Raz w mie-
siącu przychodzę do sądu złożyć zeznania we wszystkich
sprawach, które prowadzę. – Przyjrzał się uważnie jej
minie tymi swoimi przenikliwymi oczami, które zawsze
za dużo widziały. – Dobrze się czujesz?
– Dobrze – zapewniła. – Tylko trochę trudno przyjąć
do wiadomości, że to naprawdę koniec.
– Nie powinno tak być – buntował się Maddox. – To
Rob jest wszystkiemu winien. Ty powinnaś zażądać
rozwodu, a nie on.
– To by się nie udało. – Ann uśmiechnęła się,
wzruszona
poczuciem
sprawiedliwości
Maddoxa.
– W naszym małżeństwie rządził Rob. Niepodzielnie.
Nigdy w życiu nie dałby mi rozwodu. To on musiał
wystąpić o rozwód.
– Bzdura – prychnął Maddox.
Był zły, a mimo to Annie się go nie bała. Postanowiła
110
Vi rgi n i a Ka n t ra
potem się nad tym zastanowić, przemyśleć, dlaczego
gniew Maddoxa jej nie przerażał.
– Naprawdę tak jest dobrze – zapewniała go poważ-
nie. – Mam to, czego chciałam.
– Ann!
Wzdrygnęła się na dźwięk tego głosu. Na dźwięk
głosu byłego męża. Z całych sił starała się o tym nie
zapominać, że to już jej były mąż, ale zmiana jej statusu
nie miała żadnego wpływu na stan jej nerwów.
Rob podszedł do nich z tym swoim uśmiechem
człowieka godnego zaufania. Ann zacisnęła dłoń na
torebce.
– Widzę, że bardzo ci spieszno stąd odejść – mówił
Rob z naganą w głosie. – Henry nawet nie zdążył ci oddać
papierów.
– Może mi je przesłać pocztą – odparła. Jakimś
cudem udało jej się przezwyciężyć potrzebę tłumaczenia
się przed nim.
– Pocztą? Nie ma mowy. Wykluczone. Nie wyjdziesz
stąd bez dokumentów.
Ann poczuła, jak rumieniec wypływa na jej policzki.
Zwracał się do niej jak do psa. Jakby musiał zadbać o to,
żeby nie wychodziła na dwór bez obroży. Odruchowo
spojrzała na Maddoxa.
– Cześć, Maddox. – Rob mówił tym samym swobod-
nym tonem, ale jego spojrzenie było lodowate, twarde
jak granit. – Nie spodziewałem się spotkać ciebie tutaj.
– Policjant w sądzie to wyjątkowo rzadki widok
– zakpił Maddox.
– Ha, ha – zaśmiał się Rob, ale ten jego śmiech nie
brzmiał zbyt szczerze. – No więc, co cię tu sprowadza?
Ann wstrzymała oddech. Rob już dawno jej nie chciał,
111
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
ale gdyby się zorientował, że kto inny ją chce, mógłby się
stać bardzo nieprzyjemny.
– Mam sprawę tu obok, w sądzie karnym – powie-
dział Maddox po dłuższej chwili. Jakby musiał się
namyślić, ile chce mu powiedzieć. – Zobaczyłem Annie
i pomyślałem sobie, że przyjdę się przywitać.
– Bardzo to miłe z twojej strony – stwierdził Rob.
Odwrócił się do Ann. – Mam nadzieję, że nie masz do
mnie żalu.
– Nie. – Ann odetchnęła z ulgą. Niebezpieczeństwo
zostało zażegnane.
– Świetnie. Pamiętaj o mojej propozycji na sobotę.
Dobrze by było pokazać wszystkim, że jesteśmy ludźmi
cywilizowanymi... kulturalnymi.
Wcale nie czuła się jak cywilizowany człowiek. I nie
zamierzała nikomu niczego pokazywać. Zwłaszcza jego
przyjaciołom z klubu.
– Dziękuję, ale nie skorzystam.
– Mam nadzieję, że jeszcze to sobie przemyślisz.
– Rob podszedł bliżej, konfidencjonalnie ściszył głos.
– Chyba nie chcesz, żeby Mitchell sobie pomyślał, że
jego rodzice nie potrafią się rozsądnie zachować.
To była groźba. Wypowiedziana tym samym tonem
niby łagodnej perswazji, którym zmusił ją do zdjęcia
majtek, do pozbycia się dziewictwa w osiemnastym roku
życia i do poślubienia go cztery miesiące później. To był
ten sam ton, którym trzymał ją w niewoli przez dziewięć lat.
,,Przestań wreszcie ze wszystkiego robić problemy’’.
,,Przesadzasz’’.
,,Gdybyś była dobrą żoną...’’
,,Dlaczego ty zawsze musisz mnie doprowadzać do
szału?’’
112
Vi rgi n i a Ka n t ra
Potrząsnęła głową. Udało się jej odegnać tyle
razy słyszane słowa... słowa wypowiedziane wściekłym
tonem.
– Nie chcę ci sprawiać kłopotu – powiedziała.
– Wobec tego zgódź się. – Rob uśmiechał się czarują-
co. – Przyjadę po ciebie około siódmej.
Ann nigdzie nie chciała z nim chodzić, ale dener-
wować go też nie chciała. Ze względu na Mitchella.
Może gdyby mu pozwoliła przez jeden wieczór odgrywać
oszukanego dobrotliwego męża, to w końcu dałby im
spokój.
– Widzisz – powiedziała – już obiecałam Val, że z nią
pójdę. Con znów gdzieś wyjechał, a ona nie chce iść
sama. Spotkamy się w klubie.
Była to częściowa kapitulacja. Ale czy to mu wy-
starczy?
– No dobrze. – Rob z aprobatą skinął głową. – Tylko,
na litość boską, ubierz się w coś ładnego. Nie chcę, żeby
ludzie pomyśleli, że nie daję ci pieniędzy.
Nie dawał. Oprócz śmiesznych sum nie wystarczają-
cych nawet na zaspokojenie podstawowych potrzeb
Mitchella. Jednakże Ann nie chciała się wdawać w dys-
kusje na ten temat. Zwłaszcza w obecności Maddoxa.
Chciała wyjść.
– Na pewno znajdę coś odpowiedniego.
– Ta niebieska jest całkiem niezła. Przynajmniej
porządnie cię zakrywa.
Tak, to zawsze było dla niego najważniejsze. Ann
musiała zakrywać te części ciała, którymi on już się nie
interesował. ,,To, że w szkole zachowywałaś się jak
dziwka, nie znaczy wcale, że teraz też możesz się tak
zachowywać’’.
113
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Przygryzła wargę. Czuła, jak stojący obok niej Mad-
dox coraz bardziej się złości. Już wiedział, że jej zależ-
ność od byłego męża nigdy się nie skończy. Przynajmniej
dopóty, dopóki Rob będzie miał coś do powiedzenia
w sprawie ich syna.
– Czego on chciał od ciebie? – zapytał Maddox, gdy
Rob wreszcie sobie poszedł.
Powiedział to takim tonem, że właściwie powinna się
przestraszyć. Ale z Maddoxem przynajmniej wszystko
było jasne. Wiadomo było przeciw komu lub czemu
kieruje swój gniew.
– Jutro w klubie urządzają wieczorek tańcujący. Rob
chce, żebym z nim tam pojechała. Mówiłam ci o tym.
Pamiętasz?
– A ty mu odmówiłaś?
– Owszem. Dlatego nie zabrał Mitchella na pokaz
sztucznych ogni.
– Wobec tego ty będziesz robiła to, co on zechce? Nie
wiesz przypadkiem, o co naprawdę mu chodzi?
Mówił do niej ostrym tonem. Był wielki, przerażający
i zły, a mimo to Ann najchętniej schowałaby mu się do
kieszeni.
Chyba rzeczywiście jestem nienormalna.
– Pewnie chce, żeby ludzie uważali go za oszukane-
go, ale wyrozumiałego małżonka.
– Nic nie rozumiesz. On nie chce cię wypuścić na
wolność!
– Przecież się ze mną rozwiódł.
– Z mojego doświadczenia zawodowego wynika, że
to właśnie jest najbardziej niebezpieczny okres. Rob nie
może znieść tego, że wyrwałaś się spod jego kontroli.
Ann przypomniała sobie tamtą noc, kiedy ze złama-
114
Vi rgi n i a Ka n t ra
nym nosem pojechała na pogotowie. Jasne światło,
troskliwe dłonie, krew i dotkliwy ból. Pielęgniarka dała
Ann numer telefonu schroniska dla kobiet. Na kartce był
tylko numer, nic więcej. Żadnego słowa i broń Boże
żadnego określenia, co to za instytucja. Ann schowała tę
kartkę w bucie.
– Nie mów mu, że odchodzisz, kochana – tłumaczyła
zmęczona całonocnym dyżurem pielęgniarka. – Nie da
się przewidzieć, jak się zachowa.
To akurat dobrze wiedziała, bo Rob sam jej to
powiedział. Ostrzegł, że ją zabije, gdyby ośmieliła się od
niego odejść.
– W tym tygodniu był trochę lepszy – powiedziała.
– Nawet całkiem miły.
– Nie zaciekawiło cię, skąd ta nagła zmiana? – Mad-
dox spojrzał na nią sceptycznie.
– Jasne, że chciałabym wiedzieć. Nie jestem taka
głupia, na jaką wyglądam.
– Widział, jak rozmawialiśmy podczas meczu, pamię-
tasz? Możliwe, że się zaniepokoił.
– Że coś mnie z tobą łączy?
– Albo że mnie coś łączy z tobą. Może adwokat go
przestrzegł, żeby ci nie pozwolił zadawać się z policjan-
tem. W końcu jesteś głównym świadkiem oskarżenia.
– Co to zmieni? Dochodzenie chyba już zamknięto.
– Nie. – Maddox pokręcił głowa. – Wszystko jeszcze
może się zdarzyć. Aż do procesu.
– Czy ty... – Wzięła głęboki oddech. – Czy znalazłeś
może coś nowego?
Maddox nie od razu odpowiedział. Jakby się wahał.
A więc jednak jej nie ufał. Właściwie nawet się nie
zdziwiła.
115
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Jeszcze nie – odparł. – Ale jeśli znajdę, to możesz
być pewna, że Rob zrobi wszystko, co w ludzkiej mocy,
żeby podważyć twoje zeznanie.
– Nic nie może zrobić.
– Jeśli zdobędzie czterdziestu świadków, którzy na
własne oczy widzieli, jak w dzień po rozwodzie po-
zwalasz mu się prowadzić po parkiecie, może poważnie
podważyć wiarygodność twojego zeznania. No, bo chyba
po orzeczeniu rozwodu nie tańczyłabyś z potworem,
który cię bił i terroryzował.
Jęknęła w duchu. Wszystko, co powiedział, było
szczerą prawdą. Ann poczuła wstyd, że sama się tego nie
domyśliła.
– No tak, teraz rozumiem, dlaczego nagle się mną
zainteresował.
– Uważam, że możesz iść do tego klubu, ale musisz
pamiętać, o co mu chodzi.
– Dziękuję. – Ann się skrzywiła. – Oczywiście, że
jeśli mężczyzna chce się ze mną pokazać publicznie, to
musi mieć jakiś ukryty powód.
– Mówiłem o Robie, a nie o mężczyznach w ogóle.
– Myślisz, że ktokolwiek chciałby się ze mną po-
kazać?
– Czy to propozycja? – zapytał cicho.
Ciekawa była, co by zrobił, gdyby powiedziała, że tak.
Zaczerwieniła się aż po cebulki włosów.
– Nie – powiedziała prędko.
– Nie przywykłaś do takich propozycji?
W tym jego pytaniu było tyle czułego rozbawienia, że
Ann nie mogła się nie uśmiechnąć.
– Nie przywykłam do tego, że mam w tych sprawach
coś do powiedzenia – odparła bez namysłu.
116
Vi rgi n i a Ka n t ra
Uśmiech zniknął z twarzy Maddoxa, jakby nigdy go
tam nie było. Znowu był zły. Mimo że nie na nią się
złościł, serce Ann na chwilę się zatrzymało.
– Chciałam powiedzieć... – zaczęła prędko. – Nie
jestem przyzwyczajona do wielu rzeczy. Tylko to chcia-
łam powiedzieć. Muszę wreszcie panować nad swoim
życiem.
– I boisz się, że ja ci w tym przeszkodzę?
– Świadomie nigdy byś tego nie zrobił, ale nie-
chcący...
– Niech ci będzie. – Maddox wzruszył ramionami.
– Nie będę cię do niczego namawiał. Ty sama musisz
podjąć decyzję. Tylko pamiętaj, że dopóki jesteś sa-
motna i bezbronna, Rob może z tobą zrobić, co tylko
zechce.
117
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział dziewiąty
– Nadal uważam, że to błąd – powiedziała Ann,
wstępując na schody prowadzące do klubu.
– Będzie dobrze, zobaczysz. – Val wystrojona w zielo-
ną suknię spływającą miękko po jej wielkim brzuchu
promieniała szczęściem. – Siądziemy przy stoliku moich
rodziców...
– Oni się przyjaźnią ze znajomymi Roba.
– ...i wyjdziemy natychmiast, jeśli zechcesz, aby Rob
cię nie zauważył – dokończyła Val, jakby nie usłyszała
słów Annie.
– Nie chcę, żebyś musiała z nim rozmawiać.
– Nie będę.
– Może się zdarzyć, że nie zdołasz tego uniknąć. Jeśli
do nas podejdzie...
– Nie podejdzie. Za bardzo się boi mojego męża.
– Ale twojego męża tutaj nie ma.
– Przestań wreszcie jęczeć – skarciła ją Val.
– Przepraszam – mruknęła Ann. – Marne ze mnie
towarzystwo.
– Co ty wygadujesz. – Val się roześmiała. – Naprawdę
będzie dobrze, kochanie. Zobaczysz.
– Głupio się czuję – marudziła Ann.
– Za to wyglądasz fantastycznie. – Val pociągnęła ją
za sobą na wielki taras. – Cieszę się, że zgodziłaś się
pożyczyć ode mnie tę sukienkę.
Sukienka była jeszcze jednym utrapieniem Ann.
Czarna, dobrze dopasowana, rozszerzana od bioder,
długa aż do kostek. Tylko że Ann miała całkiem od-
słonięte ramiona, na których widoczne były jedynie dwa
cieniutkie ramiączka. Pewnie nie odważyłaby się na tę
prowokację, gdyby nie nadzieja, że razem z sukienką
pożycza od przyjaciółki jej pewność siebie.
– Naprawdę uważasz, że nie jest za skąpa? – Ann
poprawiła ramiączka, chociaż one wcale nie zamierzały
osunąć się z jej szczuplutkich ramion. – Czuję się jakbym
była naga.
– Wyglądasz fantastycznie – powtórzyła Val z pełnym
przekonaniem. – Co ja bym dała za to, żeby mieć taką
figurę jak twoja. Ludzie nie będą mogli od ciebie oczu
oderwać.
Ann nigdy nie czuła się dobrze w klubie golfowym
Roba, nie zdołała przełamać bariery dzielącej ją od
żon innych członków klubu, nigdy nie udało jej się
znaleźć tematu, który by sprawił, że stałaby się jedną
z nich. Oczywiście udawała. Być może one także uda-
wały. Może też miały swoje sekrety skrzętnie schowane
pod eleganckimi kostiumami, ale żadna z nich nigdy
nie przyznała się do problemów, które mogłyby ją
zbliżyć do Ann.
Podreptała za Val przez lśniący hol, weszła do klima-
tyzowanej, chłodnej restauracji. Edward i Sylwia Cutler,
rodzice Val, siedzieli przy swoim stoliku sztywni i mil-
czący. On wyglądał jak manekin prezentujący modę dla
eleganckich mężczyzn. Ona była żywą wystawą jubilera.
Grzecznie przywitali się z Ann i nawet słowem nie
119
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
wspomnieli o tym, że ona i jej były mąż bez skrupułów
ukradli ich jedynej córce dwadzieścia tysięcy dolarów.
Nie pomogło. Ann wciąż tak się czuła, jakby miała
wytatuowane na czole słowo ,,złodziejka’’.
– Uśmiechnij się – szepneła jej do ucha Val, gdy szły
do baru po coś do picia.
– Wszyscy na mnie patrzą – tłumaczyła się Ann,
całkiem bez sensu.
– A nie mówiłam? To przez tę sukienkę. – Val była
bardzo zadowolona z siebie. Ale zaraz jej dobry nastrój
się ulotnił. – A niech to! Mackenzie.
– Val, moja droga! – Mackenzie Ward przypłynęła do
nich nie wiadomo skąd. Z Ann nawet się nie przywitała.
Jakby nie zauważyła jej istnienia. – Czy nie zechciałabyś
się przysiąść do naszego stolika? Charlene Wilks wydaje
przyjęcie weselne dla swojej siostrzenicy. Opowiedzia-
łam jej o tej twojej ślicznej restauracyjce i ona bardzo się
ucieszyła, że możemy się tam spotkać.
– Może innym razem – wykręcała się Val.
Ann nie zamierzała przysparzać Val dodatkowych
kosztów. Nie mogła pozwolić, by z jej powodu przyjaciół-
ka straciła intratne zamówienie.
– Idź – powiedziała. – Dam sobie radę.
– Nie ma mowy – protestowała Val.
– Charlene nie może się doczekać, kiedy wreszcie cię
pozna. – Mackenzie wzięła Val pod ramię. – Jej siostrze-
nica nie jada mięsa, a jej matka nawet na rybę nie może
patrzeć. Ty jesteś ich jedyną nadzieją.
– Wiesz, Mackenzie... – Val się zawahała.
– Nic mi nie będzie – zapewniła ją Ann, choć tak
naprawdę obleciał ją strach. – Chcę, żebyś tam poszła.
Naprawdę tego chciała. Miała nadzieję, że zobaczy się
120
Vi rgi n i a Ka n t ra
z Robem w tym czasie, kiedy Val będzie omawiała
szczegóły przyjęcia weselnego. W ten sposób mogłaby
nie dopuścić do spotkania Val z jej prześladowcą.
– Jesteś pewna?– Val jeszcze się zastanawiała.
– Jestem – skłamała Ann.
– To nie potrwa długo. – Mackenzie Ward wreszcie
ją zauważyła. Nawet uśmiechnęła się do Ann. To miała
być nagroda za współpracę. – Za chwilę ją tu przy-
prowadzę.
Ann skinęła głową i Val została od niej odciągnięta.
Odchodząc, spoglądała jeszcze przez ramię na swoją
osamotnioną przyjaciółkę. Ann pozwoliła sobie na
chwilę szczęścia. Lojalność i troskliwość Val wzruszyły
ją do głębi serca. A potem wybrała się na poszukiwa-
nie Roba.
Przesuwała się pod ścianami wielkiej sali, przy-
glądała zgromadzonym ludziom. Miała nadzieję, że
w ten sposób zdoła wypatrzyć swego byłego męża,
nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Ludzie zdawali
się tak samo chętnie unikać Ann, jak ona ich. Nawet
jeśli ktoś na nią spojrzał, zaraz prędko odwracał
wzrok.
– Po co tu przyszła?
– Zobacz, jak się wystroiła.
Robiła, co w jej mocy, żeby nie słyszeć tych uwag,
a przynajmniej udawać, że to nie o niej się mówi. Stanęła
na palcach. Szukała w tłumie jasnej czupryny i szerokich
barów swego byłego męża. Jeden z członków klubu,
barczysty, wystrojony w garnitur od Armaniego, tak
bardzo śpieszył się do baru, że omal nie stratował Ann.
Idąc, popchnął ją, pewnie by się przewróciła, gdyby nie
oparła się o pień rosnącej w doniczce palmy.
121
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Zapragnęła wrócić do domu, do swojego syna, do
swego ogródka.
– Nic ci się nie stało? – zapytał męski głos tuż za jej
plecami.
Maddox? Serce podskoczyło jej do gardła. Odwróciła
się i zobaczyła stojącego za nią siwowłosego komendanta
miejscowej policji.
Radość Ann w mgnieniu oka zmieniła się w czarną
rozpacz. Na pewno przysłali go, żeby mnie stąd wyprosił,
pomyślała.
– Pozwolisz sobie postawić drinka? – spytał komen-
dant i uśmiechnął się ciepło.
Ann własnym oczom nie wierzyła.
– Nie – wyszeptała. – Dziękuję.
Komendant chyba czuł się tak samo źle, jak i ona.
Może dlatego, że był po cywilnemu? Letni garnitur
i śnieżnobiała koszula jakoś do niego nie pasowały.
– Czy pan... – zaczęła. – To znaczy... Chciałam
spytać, czy pan dziś nie jest na służbie?
– Nie. – Uśmiechnął się do niej. – Ale może powinie-
nem. Na wypadek, gdyby w barze zabrakło lodu i ten
tłum zacząłby się awanturować.
Komendant żartował! W jej obecności!
– To nie byłoby przyjemne – powiedziała ostrożnie
i też się uśmiechnęła.
– I tak już jest dość nieprzyjemnie – mruknął komen-
dant. – Pozwól, że jednak przyniosę ci coś do picia.
– Naprawdę nie trzeba – zapewniła go Ann, wzruszo-
na szorstką galanterią starszego pana.
– Mój syn twierdzi, że dotąd stanowczo za mało dla
ciebie zrobiłem. Chciałbym to jakoś naprawić. Pozwól,
żebym zaczął od przyniesienia ci czegoś do picia.
122
Vi rgi n i a Ka n t ra
Zachciało jej się płakać, ale nie mogła przecież
rozpłakać się tutaj, wobec tych wszystkich ludzi, tylko
dlatego, że ojciec Maddoxa był dla niej miły.
– Dziękuję – szepnęła, połykając łzy. – Będę panu
bardzo wdzięczna.
– Może być białe wino?
Skinęła głową i Wallace Palmer poszedł do baru.
– Gdyby Charlene Wilks miała organizować moje
przyjęcie weselne, to do dziś bym żyła na kocią łapę.
– Dźwięk głosu Val sprawił, że Ann podniosła głowę.
– Dlaczego chowasz się za palmą? Spotkałaś Roba?
– Jeszcze nie.
Teraz wcale nie chciała go widzieć. Nie teraz, kiedy
stała przy niej Val. Nim jednak zdołała odprowadzić
przyjaciółkę do stolika, przy którym siedzieli jej rodzice,
do baru wszedł Rob. Potężny, jasnowłosy, ugrzeczniony
i bardzo pewny siebie.
Ann skuliła się pod palmowym parasolem, lecz on
oczywiście i tak ją zauważył. A może tylko wyczuł jej
strach.
– Chodź, usiądziemy – powiedziała szybko Ann,
biorąc przyjaciółkę pod ramię.
Niestety, spóźniła się. Rob szybko przeszedł przez
tłum otaczający bar. Odczekał, aż Ann na niego spojrzała
i dopiero wtedy się uśmiechnął. Zimnym, bezwzględ-
nym uśmiechem oprawcy.
Ann stała jak wrośnięta w ziemię pomiędzy głupią
palmą a swoją przyjaciółką i czuła, jak ogarnia ją dobrze
znany paraliżujący strach.
Jak przez mgłę docierał do niej szmer rozmów,
śmiechy, dźwięki muzyki, brzęczenie szklanek i kielisz-
ków. Kątem oka zauważyła nagłą zmianę wyrazu twarzy
123
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Val i jakieś poruszenie w holu, ale to było mało ważne,
nierzeczywiste. Nic nie zdołało się przedostać do świata,
który teraz dzieliła tylko z Robem. Strach powrócił. Nic
nie mogła na to poradzić.
– Co za miłe spotkanie – powiedział, stając na
wprost niej.
Poruszenie, które dostrzegła katem oka, zmieniło się
w ciemną, nieruchomą sylwetkę, zastygłą tuż przy niej.
Maddox! Po cywilnemu też groźnie wyglądał. I wcale nie
dlatego, że marynarka źle na nim leżała, że włosy miał
w nieładzie i że był taki duży. Sama jego obecność
stanowiła zagrożenie. Tyle że dla Ann był w tej chwili
ostatnią deską ratunku.
Mówił coś, lecz Ann nie rozumiała słów. Słyszała tylko
dźwięczny, dobitny głos Maddoxa. Zdziwiła się, jak
mogła go pomylić z głosem komendanta.
– Słucham? – zapytał Rob sztywny z urazy.
– Odwróć się i odejdź – powiedział Maddox, spog-
lądając na niego tymi swoimi zmrużonymi oczami.
Nie mówił głośno, ale Rob go słyszał. Usłyszał go
także stojący obok Roba mężczyzna, czekający, by
barman przyjął od niego zamówienie. Budzili zaintereso-
wanie. Maddox nie zwracał uwagi na ukradkowe spoj-
rzenia i przyciszone rozmowy przy barze. Rob je zauwa-
żył. To był jego świat.
– Nie masz prawa w ten sposób do mnie mówić
– odezwał się groźnie. – W ogóle nie powinno cię tu być.
– Ale jestem. – Maddox wzruszył ramionami. – A ty
znikasz.
– Nie jesteś członkiem klubu.
– Jestem funkcjonariuszem policji w Cutler i oświad-
czam ci, że jeśli zaraz stąd nie odejdziesz, to pójdę do
124
Vi rgi n i a Ka n t ra
restauracji, znajdę sędziego Brailsforda i poproszę go
o podpisanie zakazu zbliżania się do niej.
– Nic mi nie zrobisz – prychnął Rob. – Ja jej nie
groziłem.
– Komu nie groziłeś? – zapytał Maddox cicho.
Mimo to Ann dobrze słyszała, co powiedział. Wszyscy
ludzie stojący nieopodal słyszeli jego słowa, a Val przy-
glądała się zafascynowana obu mężczyznom.
– Jej – Rob wyciągnął rękę i Ann skuliła się w sobie.
– Mojej żonie.
– Byłej żonie – warknął Maddox. – A zakaz zbliżania
się będzie dotyczył pani MacNeill. Usiłowanie zabójstwa
to poważne oskarżenie. Wystarczy, żeby cię stąd wy-
rzucić na zbity pysk!
Słowa Maddoxa rozpłynęły się po sali jak kamień
wrzucony do stawu. Wszystkim zrobiło się nieprzyjem-
nie, gdy im przypomniano, że jeden z najbardziej
lubianych członków ich klubu golfowego jest oskarżony
o próbę zamordowania córki bankiera.
– Mylisz się, Maddox. – Rob poczerwieniał. – Policja
niczego mi nie udowodniła.
– Proces dopiero za trzy tygodnie. Chcesz się założyć,
że przez ten czas do czegoś się dokopię?
Było oczywiste, że Rob jest wściekły. Ann skurczyła
się w sobie. Czyżby nikt poza nią tego nie widział?
Nagle Rob uśmiechnął się tym swoim ślicznym
uśmiechem, który miał przekonać cały świat, że on jest
bardzo porządnym facetem.
– No cóż – powiedział z udanym rozbawieniem
– próbowałem ci tylko wytłumaczyć, że nie masz racji,
ale nie zamierzam robić scen.
Był to odwrót z godnością, ale jednak odwrót.
125
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Przygarbione ramiona Roba i niewielki tik w prawym
policzku świadczyły o tym, ile go to wszystko kosz-
towało. Ann zastanawiała się, kto tym razem zapłaci za
zdeptaną godność Roba, skoro jej już przy nim nie ma.
– Maddox Palmer – odezwała się Val, jakby dopiero
teraz go zauważyła. – Cieszę, że cię widzę. Brakowało
nam ciebie.
– Naprawdę? – spytał, nie spuszczając wzroku z Ann,
jakby domagał się odpowiedzi, której ona nie potrafiła
udzielić.
Przez szklane drzwi prowadzące z tarasu do holu
wszedł przystojny olbrzym w jasnym garniturze. Con
MacNeill. Zatrzymał się, rozejrzał po sali i podszedł
do nich.
– Spóźniłem się? – zapytał.
– Myślałam, że zostaniesz na noc w Bostonie – po-
wiedziała Val, uszczęśliwiona jego widokiem. – Dlacze-
go przyjechałeś?
– Ten policjant, znajomy Annie, zadzwonił do mnie,
więc przyleciałem wcześniejszym samolotem – odparł
Con, pocałowawszy żonę. Spojrzał na równie wielkiego
jak on Maddoxa. – To pan jest sierżantem Palmerem?
– Zgadza się. – Maddox skinął głową, wyciągnął do
niego rękę. – Maddox Palmer.
– Con MacNeill. – Obaj panowie uścisnęli sobie
dłonie. Mocno, jakby próbowali, który z nich jest sil-
niejszy.
– Co to jest? Zapasy? – spytała Val, biorąc męża pod
rękę. – Jeden pojedynek już straciłeś.
– Jaki znów pojedynek? – zaniepokoił się Con. – Co
się stało?
– Ja też chciałbym wiedzieć. – Wallace Palmer poja-
126
Vi rgi n i a Ka n t ra
wił się z kieliszkiem wina dla Ann. – Przekroczyłeś swoje
uprawnienia, Maddox?
Ann wstrzymała oddech. Niezbyt dobrze się czuła
w otoczeniu olbrzymich, wrogo nastawionych do siebie
mężczyzn. Poza tym wcale nie była pewna, czy Maddox
miał prawo postąpić z Robem tak, jak postąpił. Co wcale
nie znaczyło, że nie była mu wdzięczna z całego serca.
Przecież uchronił jej przyjaciółkę od nieprzyjemnego
spotkania, które Ann sprowokowała.
– Ja i Val właśnie dziękowałyśmy pańskiemu synowi
za interwencję prewencyjną – powiedziała.
– Naprawdę tylko o to chodziło? – Spytał groźnie
komendant, ale oczy miał uśmiechnięte. – Wobec tego
wszystko w porządku. Val ma prawo do ochrony po-
licyjnej.
– Spóźnionej – stwierdził chłodno Con.
Val znacząco ścisnęła jego ramię.
– Prawdopodobnie tak – przyznał komendant.
Ann zamarła. Czyżby jednak jej uwierzył?
Rob powiedział, że policja nigdy jej nie uwierzy.
Powtarzał to bez końca, aż wreszcie ją przekonał. Uwie-
rzyła, że komendant da wiarę wszystkiemu, co mu powie
Rob. Na przykład, że Ann robi to wszystko z nudów, albo
z zazdrości, albo żeby się zemścić. Uwierzyła, że nikomu
nie zdoła wmówić, że Rob naprawdę ją pobił. A jeśli
nawet uda jej się kogoś przekonać, to on dostanie
ostrzeżenie, za to Ann i Mitchell pożałują, że się w ogóle
urodzili.
– Zadzwonił do mnie Tyler Greene – powiedział
Maddox jakby od niechcenia. – Dostał wyniki badań
laboratoryjnych.
Ann mocno ścisnęła w dłoni kieliszek.
127
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– No i...?
– Znaleźli coś na pudełku z zapałkami. Poprosiłem,
żeby to bardzo dokładnie zbadali.
– Co znaleźli?
– Jeszcze nic. – Maddox wzruszył ramionami. – Było
święto państwowe. Greene da mi znać, jak dostanie
ostateczne wyniki.
– Masz mało czasu – przypomniał mu komendant.
– Wiem. – Maddox spojrzał na Ann.
Prędko wypiła mały łyczek wina.
– To trochę za dużo, jak dla mnie na jeden wieczór
– odezwała się Val. Uśmiechnęła się do męża. – Nie
chciałbyś mnie przypadkiem odwieźć do domu, Mac-
Neill?
– Ale... – zaczęła Ann i natychmiast urwała. Przecież
nie mogła wymagać od Val, żeby została dla niej.
– Mam tutaj swój samochód – powiedział prędko
Maddox. – Jeśli chcesz, możesz pojechać ze mną.
Maddox nie włączył radia. Otaczała ich letnia noc
i całkowita cisza.
– Kiedy poprzednim razem odwoziłeś mnie do domu
– odezwała się Ann – wylądowaliśmy nad rzeką.
– Nie martw się. – Jego dłonie mocniej zacisnęły się
na kierownicy. – Dzisiaj nie zaciągnę cię na tylne
siedzenie.
– Nawet byś nie musiał – powiedziała, całkiem nie
myśląc o tym, co mówi. – Teraz masz rozkładane fotele.
Zdziwił się i Ann ugryzła się w język. Poniewczasie.
– Przepraszam – zaczęła się usprawiedliwiać. – Nie
powinnam była tego mówić. Chyba trochę za dużo
wypiłam.
128
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Dużo, czyli ile?
– Kieliszek Chablis, ale prawie nic nie jadłam.
– Kieliszek, to niedużo. Jednak nie musisz się mnie
obawiać. I tak nie zamierzałem dziś szukać szczęścia
w twoich ramionach.
– Ja nigdy nie znajduję szczęścia w samochodach.
Zachodzę w ciążę.
– Czy właśnie tak...?
– Po balu maturalnym – wpadła mu w słowo Ann. Nie
chciała, żeby kończył pytanie.
– Tak, to rzeczywiście niezła okazja. – Stwierdził
brutalnie. Sięgnął do kieszeni marynarki, wyciągnął
papierosa.
To było straszne. Nie rozmawiali ze sobą, tylko na
siebie warczeli.
Po co ja to wszystko mówię? – pomyślała Ann.
Czyżbym zamierzała jeszcze raz przeżyć stary romans
z mężczyzną, który wtedy, w szkole, mnie nie chciał, bo
podobno byłam za młoda? Przecież teraz jestem już
dojrzałą, ciężko doświadczoną kobietą i nie nadaję się do
żadnych romansów.
– Nie chcę tego robić – powiedziała drżącym głosem.
– Wiem. Dosyć jasno mi to powiedziałaś.
– Nie zrozumiałeś mnie. Nie o to mi chodzi. Nie chcę
się z tobą kłócić.
W samochodzie zapadła głucha cisza.
– Kłótnia nie jest taka zła. Pod warunkiem, że się ją
prawidłowo przeprowadzi.
– Ja tego nie potrafię. Mam kłopoty z wyrażaniem
gniewu. Moja terapeutka mówi, że muszę się postarać
zlikwidować sprzeczność pomiędzy swoimi uczuciami
a mową ciała.
129
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Czy mam rozumieć, że skoro siedzisz przyciśnięta
do drzwi auta, to masz ochotę iść ze mną do łóżka? Jeśli
tak, to możesz być spokojna. Tym razem nie zajdziesz
w ciążę, bo mam przy sobie prezerwatywy.
– Dlaczego kpisz sobie ze mnie?
– Przepraszam. – W jego głosie nie było nawet cienia
skruchy. – Nie mam najlepszych manier.
– Nie szkodzi. Rob ma i co z tego? Zresztą uważam...
Jak podziękować mężczyźnie za to, że pomyślał
o prezerwatywach? Zwłaszcza gdy ten mężczyzna do-
prowadza krew do temperatury wrzenia. Czuła, że gdyby
tylko chciał, nie potrafiłaby mu się oprzeć.
– Dziękuję, że się o mnie troszczysz – powiedziała.
– Przecież jestem twoim księciem z bajki – zakpił,
a minę miał przy tym taką, jakby myślami był całkiem
gdzie indziej.
Ann była niezadowolona. Po tym, co powiedział
o prezerwatywach, nie sądziła, że będzie musiała się
starać, by zwrócić na siebie jego uwagę. A jednak...
– Może trochę na to za wcześnie – powiedziała, by
znów zaczął myśleć o niej.
– Nie ma pośpiechu. – Zerknął na nią z ukosa. – Ale
byłoby mi łatwiej, gdybyś nie miała na sobie tej sukienki.
– Nie podoba ci się moja sukienka? – Ann się
wyprostowała.
– Jest fantastyczna. Tylko za bardzo mnie podnieca.
A więc wcale nie myślał o czymś innym, tylko o mojej
sukience! – ucieszyła się. O mnie! To ja go tak pod-
niecam. Pewnie dlatego kupił te prezerwatywy... Za-
kręciło jej się w głowie od tej dziwacznej myśli.
Spojrzała na niego. Siedział za kierownicą spięty
i milczący. Przypomniała sobie, jak przyjemnie było go
130
Vi rgi n i a Ka n t ra
całować, czuć jego ciepłe wargi, szeroki, mocny tors.
Chciała znów tak się poczuć.
Jak nie będę na niego patrzyć, pomyślała, to może uda
mi się to powiedzieć.
– Jeśli przeszkadza ci ta sukienka, to mogę ją zdjąć.
131
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział dziesiąty
W światłach samochodu pokazał się pień drzewa.
Auto wjechało prawymi kołami na pobocze, ale zaraz
wróciło na drogę.
– Co ty pleciesz, Annie! – Nie tylko auto wyrwało się
spod kontroli. Maddox też już prawie nad sobą nie
panował. – Skąd ci to przyszło do głowy?
Kątem oka dostrzegł, że się skuliła.
– Przepraszam – powiedziała cichutko. – To była
tylko odpowiedź na to, co powiedziałeś o mojej sukience.
Cholera! Znów zaczyna przepraszać. Maddox już
wiedział, że w przypadku Annie to bardzo zły znak.
Z wrażenia spocił się jak mysz, dłonie mu się kleiły do
kierownicy.
– Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żebyśmy się
na chwilę zatrzymali? Boję się, że rozwalę nas na jakimś
drzewie.
– Zatrzymać? Na przykład na kawę?
– Gdzieś, gdzie byśmy mogli porozmawiać. – Serce
mu się ścisnęło na widok rozpaczy malującej się
w oczach Ann.
– Rozumiem. Chcesz rozmawiać. – Jej głos był cał-
kiem pozbawiony wyrazu.
– Tak. Najpierw chcę porozmawiać. – Od razu się
zorientował, że źle się dzieje. Chciał zrobić coś, żeby Ann
lepiej się poczuła. Pomyślał, że w swoim domu stanie się
bardziej pewna siebie. – Możemy pojechać do ciebie?
– Nie. Opiekunka... Zresztą Mitchell na pewno jesz-
cze nie poszedł spać.
– Na litość boską, Annie, przecież jesteśmy dorośli!
– Maddox bębnił palcami w kierownicę. – Chyba nie jest
aż tak trudno znaleźć miejsce, gdzie nikt nam nie będzie
przeszkadzał.
– Niestety, raczej trudno. Powiedziałeś, że... – Urwa-
ła, bo szybko zorientowała się, dokąd jadą. Natychmiast
wyprostowała się, siedziała sztywna, jakby połknęła kij
od szczotki.
Korony drzew rosnących po obu stronach drogi two-
rzyły łuk zakrywający niebo. Nawet blask księżyca nie
mógł się przez nie przedrzeć, ale i bez niego Maddox
podświadomie już skręcił na drogę prowadzącą do rzeki.
– Zawieź mnie do domu – poprosiła.
– Annie...
– Nie musisz jechać aż nad rzekę, żeby mi powie-
dzieć, że mnie nie chcesz. Po raz drugi...
Maddox zaklął pod nosem. Rob złamał jej nie tylko
nos. Całkiem pogruchotał jej szacunek do siebie. To, co
Maddox uważał za uszanowanie, ona uznała za od-
rzucenie.
– Ja tylko chcę cię uchronić przed kolejną nieprzyjem-
ną przygodą w samochodzie. Pragnę cię tak bardzo, że
mam mgłę przed oczami, prawie nic nie widzę. Potrafisz
to zrozumieć?
Zerknął na Annie. Odwróciła głowę do okna, splatała
i rozplatała leżące na podołku dłonie.
– Skoro nic nie widzisz, to nie powinieneś prowadzić
133
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– stwierdziła rozsądnie. Tylko leciutkie drżenie głosu
zdradzało jej zdenerwowanie. – Zatrzymaj się i poroz-
mawiamy.
Tuż przed nimi znajdowała się niewielka wysypana
żwirem zatoczka, w której wędkarze zostawiali samo-
chody i dalej już szli pieszo aż na podmokły brzeg rzeki.
Krzaki częściowo zasłaniały je od drogi, a wysokie
drzewa – od wody.
Maddox skręcił w zatoczkę, wjechał w krzaki tak
głęboko, jak tylko zdołał. Zatrzymał auto, wyłączył
silnik, zgasił światła. W uszach słyszał dudnienie własnej
krwi. Oprócz ciszy i tego dudnienia nie było słychać nic.
– I co teraz? – Zwrócił się do Annie.
Pochyliła głowę, włosy zakryły jej twarz.
– Myślałam, że masz jakiś pomysł – szepnęła tak
cicho, że ledwie ją usłyszał.
Pomysł? Ma wiele pomysłów. Przed oczami przesu-
wały mu się najróżniejsze obrazy. Wszystkie erotyczne,
z Annie w roli głównej. Był bardzo bliski utraty panowa-
nia nad sobą.
Znów położył ręce na kierownicy, mocno zacisnął
palce. To był jedyny sposób, żeby nie chwycić jej
w ramiona. Bardzo żałował, że godzinę temu właśnie
wypalił ostatniego papierosa.
– Powiedz mi, czego chcesz – poprosił, z trudem
wydobywając głos ze ściśniętego gardła. – Zrobię wszyst-
ko, co zechcesz. Powiedz.
– Nie wiem. Jak mam ci powiedzieć, skoro sama
nie wiem?
Jestem już na to za stary, pomyślał. Za duży i zbyt
niezdarny, żeby się z nią kochać w samochodzie.
Na pewno mógł ją pocałować. Lubiła jego pocałunki.
134
Vi rgi n i a Ka n t ra
Ale jak to zrobić, skoro wciąż siedzi przyciśnięta do
drzwi.
Bała się. On też się bał. Pomyślał, że pewnie znów
wszystko zepsuje.
– Byłoby łatwiej, gdybyś się do mnie przysunęła
– powiedział najdelikatniej, jak umiał.
Ann skinęła głową. Tapicerka zaskrzypiała pod jej
niewielkim ciężarem. Pachniała... szamponem i jeszcze
czymś, co tylko jej było właściwe. Przycisnęła kolano do
jego uda.
Maddox zaczął zdejmować marynarkę. Ann wzdryg-
nęła się, czuł, jak natychmiast zesztywniała.
– Nie denerwuj się – poprosił.
Wyraźnie się uspokoiła. Nawet pomogła mu się
rozebrać, potem złożyła marynarkę, a Maddox położył ją
starannie na siedzeniu pomiędzy nimi.
– Czy... Czy mam teraz zdjąć sukienkę?
Jasne, jęknął w duchu Maddox.
– Nie ma pośpiechu – powiedział.– Może najpierw
pozwoliłabyś się objąć?
Roześmiała się perliście, naprawdę radośnie. Oboje
się zdziwili tym nagłym wybuchem prawdziwej radości.
– Nie powiedziałbyś tak, gdybyśmy mieli po szesnaś-
cie lat.
– Na pewno – przyznał. – Mój organizm miał wtedy
tylko dwa biegi: stop i cała naprzód. Pamiętasz?
– Zapamiętałam ,,stop’’. – Rozbawienie w jej głosie
nie zdołało ukryć urazy.
Cholera! Okazuje się, że nie tylko Rob nadwerężył jej
wiarę we własną kobiecość. On także miał w tym swój
udział. I to jeszcze przed Robem.
– Doskonale – spróbował obrócić wszystko w żart.
135
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Świetnie się składa, że zapamiętałaś to słowo. Jak
tylko je powiesz, natychmiast przestanę. Obiecuję. Ale
– dotknął niezdarną dłonią podbródka Annie, odwrócił ją
twarzą do siebie – ja tego dzisiaj nie powiem. Jeśli
zechcesz, żebym przerwał, będziesz musiała mi to po-
wiedzieć.
Skinęła głową, więc poszukał jej ust i pocałował
ją. Delikatnie, choć Bóg jeden tylko wie, co się z nim
działo.
Pragnął jej tak bardzo... Od lat żadnej kobiety tak
strasznie nie pożądał. To była jego Annie, taka sama jak
dawniej. Prawie.
Panował nad sobą z wielkim trudem, lecz przecież nie
chciał jej wystraszyć. Stopniowo jej pocałunek stał się
coraz mocniejszy, aż w końcu Maddox był już w takim
stanie, że chciał zedrzeć z niej tę sukienkę, posadzić
sobie Annie na kolanach i oszaleć. Ręce mu drżały. Cały
się trząsł. Zanurzył dłoń w gęstwinie jej włosów, jed-
wabiste pasma przelewały się przez jego palce jak woda.
Jej szyja znalazła się tuż obok jego ust, więc ją pocałował.
Annie rozpięła mu koszulę, położyła dłoń na ob-
nażonym torsie. Teraz ona jego całowała. Gorąco, na-
miętnie.
Maddox jęknął. Odskoczyła jak oparzona.
– Mam przestać? – spytała wystraszona.
– Nie. Ja tylko... Wspaniale to robisz.
– Naprawdę?
Siedziała tyłem do okna, więc nie widział wyrazu
jej twarzy. Tylko w głosie usłyszał satysfakcję i pod-
niecenie.
– Słowo honoru – zapewnił.
Delikatnie pocałowała go w usta, jakby z wdzięcznoś-
136
Vi rgi n i a Ka n t ra
ci, potem w szyję... Chyba chciała mu usiąść na kolanach.
Kierownica mu przeszkadzała. Maddox opuścił oparcie
fotela. Nareszcie mogli się do siebie przytulić.
Marzył o tym, żeby dotknąć jej piersi, ale się powstrzy-
mał. Przypomniał sobie, że nie wolno mu się spieszyć, nie
wolno jej do niczego zmuszać. Poruszył się ostrożnie,
niespiesznie i dopiero kiedy Ann przywarła do niego całym
ciałem, kiedy tuż nad uchem usłyszał jej przyspieszony
oddech, poczuł gwałtowne bicie jej serca, dopiero wtedy
sięgnął po jej piersi okryte cieniutkim jedwabiem sukni.
Ann nie rozumiała, co się z nią dzieje. W głowie jej
huczało, nie mogła myśleć, nie mogła oddychać. To
wszystko razem było... cudowne. Chciała, żeby tak już
było zawsze.
Dłoń Maddoxa powędrowała na udo Ann, pomiędzy
fałdy sukni. Ann się zdawało, że zaraz umrze z rozkoszy,
jaką sprawiały jej te pieszczoty.
– Teraz możesz coś z siebie zdjąć – szepnął jej do
ucha. – Oczywiście, jeśli chcesz.
To był całkiem niezły pomysł. Ann próbowała zdjąć
majtki, ale obcas zaplątał jej się między fotele, biodrem
uderzyła się w kierownicę.
Zawstydziła się, ale Maddox nie nazwał jej niezdarą,
tylko podciągnął sukienkę, a jego dłoń powędrowała
wzdłuż obnażonych nóg z powrotem do miejsca, które
tak bardzo tęskniło za jego pieszczotą.
– Kochana – wyszeptał i przytulił głowę Ann do
swojej piersi.
Czuła bicie jego serca, napięcie mięśni. Był cały
spocony, ale tylko przytulał ją do siebie. Nie robił nic
więcej.
– Może być? – zapytał Maddox.
137
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Skinęła głową, a on pocałował ją w policzek.
Jego usta są tak blisko, pomyślała. Wystarczy tylko
odwrócić głowę.
Odwróciła. Całowali się długo. Było cudownie, coraz
wspanialej. Ann pożądała go i Maddox czuł to całym
swoim spragnionym ciałem.
Seks w samochodzie, w ich wieku, pomyślał, roz-
pinając spodnie jedną ręką, podczas gdy drugą wciąż tulił
do siebie Ann. To chyba jakiś żart.
Ale to nie był żart. Ciepła i spragniona jego pieszczot
Annie była bliziutko, tuż obok niego. Czuł się jak
w niebie. Wreszcie miał to, czego zawsze tak bardzo
pragnął.
Byłoby łatwiej, gdyby się na niej położył. Nie chciał
tego. Nie chciał jej przytłaczać, nie chciał, żeby się czuła
zagrożona. Jedną ręką zakładał prezerwatywę, co wcale
nie było łatwe, bo Annie cały czas go całowała.
– Czy chcesz... – Poczuł jej drobne dłonie na swojej
dłoni. – Czy mogę ci pomóc?
– Byłoby fajnie – wyszeptał.
Pomogła. Bardzo długo to trwało, bo drżała co naj-
mniej tak samo jak on, za to mniej od niego wiedziała, jak
się to robi. Istna tortura! Ale to taka tortura, o którą
mężczyzna gotów jest błagać na klęczkach.
Annie zdjęła sukienkę. Drżała. Maddox miał na-
dzieję, że nie ze strachu. Nie wiedziałby, co zrobić,
gdyby się go bała.
– Annie... Nie musimy...
– Teraz! – zawołała. Może wcale go nie słyszała?
– Proszę cię! Teraz!
Ona chce, pomyślał uszczęśliwiony. Ona mnie prag-
nie. Moja Annie!
138
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Ty zawsze byłaś moja! Tylko moja! Moja Annie!
– szeptał jej do ucha.
W pewnym momencie przestał myśleć. Nareszcie ją
miał, nareszcie miał ją całą. Nie panował nad sobą, nie
myślał, nie oddychał, tylko się z nią kochał, a ona
trzymała się go mocno, jakby się bała, że bez niego odleci
gdzieś w przestrzeń, że zgubi się wśród niezliczonych
gwiazd.
Czuła się cudownie odprężona i szczęśliwa. I zupełnie
nic ją nie bolało.
Uśmiechnęła się, pocałowała go w szyję. Wcale się nie
przejmowała, że pożyczoną sukienkę trzeba będzie od-
dać do pralni, że jeden pantofel gdzieś się zgubił...
A więc mogę, myślała z ulgą i wdzięcznością. Mogę
zadowolić mężczyznę i mieć z tego przyjemność.
– Nie tak to sobie wyobrażałem – westchnął Maddox,
głaszcząc ją delikatnie po plecach.
– Nie rozumiem. – Ann zdrętwiała.
– Za szybko skończyłem. – Odsunął włosy z jej
twarzy. – Wyprzedziłem cię o całe okrążenie.
– Nic się nie stało. – Od razu wróciła jej pewność
siebie. – Było mi przyjemnie. Bardzo dobrze...
– Mogłem bardziej nad sobą panować.
Pokręciła głową. Zapomniała, że w ciemnościach tego
nie widać.
– Naprawdę było mi dobrze – przekonywała zawsty-
dzona. – Cieszę się, że potrafię ci sprawić przyjemność.
– Ale ty nie...
– Nie – przerwała mu pośpiesznie. Zrozumiała, o co
mu chodzi i bardzo się zawstydziła. Zrozumiała, czego od
niej chciał. – Ale to nie twoja wina. Ja nigdy wcześniej nie
czułam tego...
139
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Zapadła cisza. Słychać było tylko bicie ich serc.
– Nigdy? – spytał wreszcie Maddox.
– Nigdy, ale nie chcę teraz o tym rozmawiać. – Ru-
mieniec wypłynął na jej policzki.
– W porządku. Nie denerwuj się. – Tulił ją do siebie,
głaskał po plecach, mruczał miłe słowa. – Naprawdę
w porządku. Chodź do mnie. Przytul się. O, tak. Nie
będziemy rozmawiać.
Ułożył ją na sobie, otulił ramionami, otoczył swoim
ciepłem.
– Zamiast rozmawiać, spróbujemy coś z tym zrobić.
Ann się przestraszyła. Mogła się spodziewać, że Maddox
potraktuje jej porażkę jak wyzwanie. Ze zgrozą pomyślała
o nieuniknionych teraz pieszczotach, o rosnącym poczuciu
wstydu, o porażce i o tym, że znów trzeba będzie udawać.
– Szkoda czasu – powiedziała.
– Mnie nie szkoda. A ty nie będziesz musiała nic robić.
– Pocałował ją w szyję i Ann znów poczuła pożądanie.
– Ty też nic nie musisz robić – powiedziała tak
zabawnie, że Maddox się roześmiał.
– Owszem, muszę. Chcę ci pokazać, jak to jest.
– Jesteś bardzo pewny siebie – mruknęła niechętnie.
– Ciebie jestem pewny. – Uśmiechnął się. Nie wi-
działa tego, tylko poczuła na policzku. – Jesteś taka
mięciutka. Miła w dotyku. Zawsze byłaś dla mnie dobra
– szeptał, całując jej twarz, szyję. – Miękka. – Pocałował
ją w usta. Najpierw delikatnie. – Słodka. – Pocałował
mocniej i Ann zmiękła jak podgrzany wosk.
– Maddox. – Głos jej drżał.
– Nic nie mów. Kochałem się w tobie wtedy, wiesz?
– Mówił, pieszcząc ją delikatnie. – Moja wielkooka
Annie o pięknych włosach. Zawsze patrzyłem na ciebie,
140
Vi rgi n i a Ka n t ra
kiedy siadałaś na trybunach podczas treningu. Marzy-
łem, żeby cię tak dotykać. Tak jak teraz.
Zademonstrował, o czym wówczas marzył. Ann za-
drżała. Była zaskoczona. Uszczęśliwiona.
– Niemożliwe.
– Możliwe.
Całował ją długo, słodko, powoli, aż serce jej w piersi
zamarło.
– Nie wiedziałem tylko, ile tracę – szeptał. – Na
szczęście miałem bujną wyobraźnię. Pokazać ci, co
jeszcze sobie wyobrażałem?
Była podniecona, rozgrzana ze wstydu i rozkoszy.
– Chyba nie powinieneś mi tego mówić – szepnęła, siląc
się na wesołość, bo jego wielkie i delikatne dłonie sprawiały,
że trudno było sobie żartować. Trudno było nawet myśleć.
– No, to może lepiej ci pokażę?
Nie czekał na odpowiedź. Tak jak obiecał, Annie nie
musiała zupełnie nic robić. Maddox dotykał ją, głaskał,
pieścił, a w niej wszystko wyrywało się do niego, wyrywało
się do gwiazd. To było całkiem nowe, wspaniałe uczucie.
Nie wiedziała, że może czuć tak intensywnie...
– Maddox – szepnęła przerażona, bo napięcie w jej
wnętrzu stawało się coraz większe, nie do wytrzymania.
Aż w końcu przerodziło się w silny wybuch. Rozum ją
opuścił, ciało zaczęło pulsować nieznanym jej silnym
rytmem, napływającym jak fala za falą. Annie nawet nie
wiedziała, że krzyczy z rozkoszy.
Maddox tulił ją do siebie, całował jej czoło, oczy, a ona
drżała w jego ramionach.
– Warto było czekać – powiedział cicho. – Tyle lat,
Annie, ale warto było, prawda?
141
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział jedenasty
Ann poczuła lód w żołądku, który jeszcze przed
chwilą wypełniało miłe ciepło. Starała się odzyskać
godność i dystans, co było bardzo trudne, bo Maddox
nadal trzymał rękę między jej udami.
– Przepraszam, że tak długo to trwało. Nie mam zbyt
wielkiego doświadczenia.
– Ja wcale się nie skarżę, kochanie. Miło jest wie-
dzieć, że mogłem dać ci coś, czego nie umiał dać ci Rob.
Zimno rozlało się po całym jej ciele. Ann spróbowała
się podnieść.
– A więc o to ci chodziło? Chciałeś udowodnić, że
jesteś lepszy niż Rob?
– Co ty wygadujesz? – Maddox był zdezorientowany.
– Nie lubię, kiedy się mnie wykorzystuje.
– Ja też nie. – Maddox sięgnął ponad jej głowę,
włączył światło. – Jeszcze kilka minut temu nie byłaś
taka humorzasta. Nie mogłaś się doczekać, kiedy wresz-
cie udowodnisz sobie i całemu światu, że naprawdę
skończyłaś ze swoim byłym mężem.
Ann skuliła się w sobie. Jego słowa były wystarczająco
prawdziwe, żeby poczuła się nieswojo.
– Myślisz, że zgodziłam się, żebyś mnie odwiózł do
domu, bo miałam ochotę na seks?
– Sam nie wiem, co mam myśleć. To ty zapropono-
wałaś, że zdejmiesz sukienkę.
– A ty nie protestowałeś – próbowała bronić swoich
racji.
– Bo bardzo cię pragnąłem.
– Pragnąłeś tego, co kiedyś należało do Roba...
– Kiedyś. Wtedy, w szkole, rzeczywiście chciałem
mieć to wszystko, co on miał. Tyle że to nie ma nic
wspólnego z tym, co dziś zaszło między nami. Nie
sprowadzaj tego do głupiej szkolnej rywalizacji. Chciał-
bym...
Nie skończył zdania. Stęsknione serce Ann napełniło
się nadzieją i czymś jeszcze, czego nie umiała rozpoznać.
– Co byś chciał? – zapytała cichutko.
– Chciałbym ci pomóc. – Nie to chciał powiedzieć,
ale te słowa jakoś tak same mu się wyrwały.
Marzenia Ann rozsypały się w proch, zanim jeszcze
zdołały się ukształtować.
– Wielkie dzięki. Mam już dosyć pomocy.
– Annie, chciałbym po prostu zatroszczyć się o ciebie
– brnął dalej, choć przecież widział, że z każdą chwilą
coraz bardziej pogrąża się w jej oczach.
– Nie potrzebuję nikogo do troszczenia się o mnie.
Rob już się o mnie zatroszczył. Tak dokładnie, że
przestałam nad czymkolwiek panować. Teraz muszę
sama sobie radzić.
– Nie mogę ci na to pozwolić!
– To twoje zmartwienie.
– Skądże. To moja praca.
Zrobiło jej się zimno koło serca. Zupełnie zapomniała,
że Maddox jest policjantem, że ma obowiązek chronić
bezbronnych ludzi. Ann była bezbronna, więc ją także
143
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
musiał chronić. To tylko ona wymyśliła sobie, że jest dla
niego czymś więcej niż tylko obowiązkiem, który się
wypełnia i szybko o nim zapomina.
– Na jak długo? – spytała całkiem spokojnie. – Całe
dwa tygodnie?
– Dwa i pół.
Schyliła się po pantofel, choć szukała majtek. Musiała
ukryć przed nim poczerwieniałą ze wstydu twarz i trzęsą-
ce się dłonie.
– Bardzo ci dziękuję, ale nie mam zamiaru stać się
twoim obowiązkiem służbowym przez najbliższe dwa
i pół tygodnia. – Musiała się bronić. Rob złamał w niej
ducha. Maddox mógł złamać jej serce. – Czy możesz
mnie teraz odwieźć do domu?
Maddox zatrzymał auto przed domem Ann. Na ulicy
nikogo nie było. Na ganku paliło się światło, przez
zasłonięte okno salonu widać było poświatę ekranu
telewizyjnego.
– Rozumiem, że nie zaprosisz mnie na kawę – ode-
zwał się Maddox. – Czy mogę cię odprowadzić do drzwi,
czy uznasz to za przejaw nadopiekuńczości?
Nie chciała, żeby wchodził do jej domu. Bała się, że
będzie go błagać, żeby został.
– Nie trzeba – powiedziała cicho. – Julie, opiekunka
Mitchella, jest w domu. Poza tym mam klucz.
Wiedziona impulsem, którego nie zamierzała analizo-
wać, ryzykując, że wywoła jego gniew, ryzykując cały
swój niewielki zapas odwagi, pochyliła się i pocałowała
Maddoxa w policzek.
– To na dobranoc – wyjaśniła, widząc jego zdumioną
minę, i wysiadła z samochodu.
144
Vi rgi n i a Ka n t ra
Jeśli nawet ją zawołał, to trzaśniecie drzwiczek za-
głuszyło jego wołanie. A może nie zawołał, bo zupełnie
nic nie słyszała, kiedy szła chodnikiem do swojego domu.
Nawet się nie obejrzała.
Przez chwilę dłubała w zamku, a potem weszła do
domu i kilka razy zamrugała światłem na ganku, żeby dać
Maddoxowi znać, że już dotarła do domu. Teraz była
bezpiecznie schowana przed pokusą. Czuła na ramio-
nach ciężar tej narzuconej sobie kary, a w duszy samo-
tność i bezdenną pustkę.
Stała oparta plecami o drzwi. Stała tak, póki nie
usłyszała, że Maddox uruchomił silnik i odjechał. Dopie-
ro wtedy się poruszyła. Ułożyła wargi w miły uśmiech,
odpowiedni na powitanie opiekunki.
– Cześć, Julie – powiedziała, wchodząc do saloniku.
Wieczorową torebkę rzuciła na kanapę. – Już jestem.
– Najwyższy czas – odezwał się Rob, wstając z głębo-
kiego fotela stojącego przed telewizorem.
Maddox jechał opustoszałymi ulicami. Zupełnie nic
nie rozumiał. Dopiero co spełniły się jego młodzieńcze
marzenia, nareszcie zdobył dziewczynę, o której śnił
przez całe życie. Powinien być w siódmym niebie,
a tymczasem czuł się okropnie. Był niespełniony. Nie
fizycznie. To było w porządku. Tylko psychicznie...
Podejrzewał, że to wszystko dzieje się za szybko.
Chciał odwieść Ann od tego szalonego pomysłu, ale
kiedy zaproponowała, że zdejmie sukienkę... No cóż,
skorzystał z okazji, powtórzył sytuację sprzed lat, tylko
tym razem nic nie schrzanił. Prawie nic. Bardzo chciał
to zrobić jeszcze raz. Tym razem wolniej, spokojniej
i w łóżku, a nie w samochodzie.
145
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Owładnęło nim pożądanie, kiedy sobie przypomniał,
jak Anie drżała w jego ramionach, jak krzyczała z roz-
koszy. Tak bardzo jej pragnął, że mało brakowało,
a zawróciłby auto i pojechał do niej, do domu.
To nie był dobry pomysł. Annie nie chciała, żeby
opiekunka go zobaczyła. Zresztą i tak by go nie ze-
chciała, bo jej syn spał w pokoju na piętrze.
Nie chce, żeby jej pomagać, nie chce, żeby się
nią opiekować... No i dobrze się składa. Jestem osta-
tnim facetem na świecie, który powinien się nią za-
opiekować.
Doskonale pamiętał zajęcia w akademii policyjnej
dotyczące przemocy w rodzinie. Wiedział, że Ann musi
teraz nabrać zaufania do siebie i przekonać się o słuszno-
ści swoich decyzji. A on powinien wracać do Atlanty. Do
prostytutek, młodocianych przestępców, do dzieci zabi-
jających swoich kolegów, do żartów i hałasu panującego
na posterunku. Powinien wrócić na swoje miejsce. Tutaj
nie miał już nic do roboty.
Dwa i pół tygodnia, pomyślał. Im prędzej stąd wyjadę,
tym lepiej. W Cutler nigdy nic mi się nie udawało i to się
nie zmieni. Nie mam co marzyć o zdobyciu Annie,
o pozostaniu z nią na zawsze.
Ale zaraz przypomniał sobie, że przecież go pocałowa-
ła. Na dobranoc. Tak powiedziała.
Pokręcił głową. Zupełnie nic z tego nie rozumiał.
Wynoś się stąd! Spadaj! – krzyczała w duchu Ann.
Powstrzymała się przed wykrzyczeniem mu tego
w twarz.
– Gdzie Julie? – spytała z udaną obojętnością.
– Boisz się, że ją zamordowałem?
146
Vi rgi n i a Ka n t ra
Rob był wielki, stanowczo za duży do jej małego
domku. Ann cofnęła się o krok.
Spojrzał na nią z obrzydzeniem.
– Jak ty mnie traktujesz, Ann? Zapłaciłem jej i ode-
słałem do domu. Szkoda, że nie widziałaś, jak dziękowała
za napiwek.
– Zwrócę ci pieniądze.
– Przestań się wygłupiać. – Zniecierpliwiony mach-
nął ręką.
Wyślę mu czek, postanowiła. Zapewne go podrze, ale
to już nie moja sprawa. Na pewno nie będę się z nim
kłócić. Nie dam mu pretekstu do awantury.
– Gdzie Mitchell?
– W łóżku.
A więc był bezpieczny. Ann odetchnęła z ulgą. Jej syn
dobrze wiedział, że od momentu, kiedy położy się spać,
nie wolno mu schodzić na dół. Żaden koszmar senny nie
był gorszy od tego, co działo się w wielkim domu na
Stonewall Drive zaraz po położeniu Mitchella do łóżka.
– Ty też byłaś w łóżku? – spytał Rob.
– Nie, ja... – Przypomniała sobie, że nie musi już
przepraszać, nie musi się nawet tłumaczyć. – Nie.
– Widziałem, jak wysiadałaś z jego auta.
– Twojego nie zauważyłam.
– Bo ja jestem sprytniejszy od ciebie. Zaparkowałem
dwa domy dalej. Co ty z nim robiłaś tak długo, Ann?
– Przywiózł mnie z klubu do domu – odparła. Wiedzia-
ła, że nie ma sensu udawać, że nie wie, o kim Rob mówi.
– Sypiasz z nim? Pewnie dlatego tak nagle zmienił
front.
– Chyba powinieneś już iść – stwierdziła.
Rob podszedł do niej. Ręce trzymał w kieszeniach,
147
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
głowę uniósł wysoko. Ann bała się panicznie, ale wciąż
stała nieruchomo, jak wrośnięta w ziemię. Przecież nie
mogła uciec, skoro na górze spał jej syn.
– Wyglądasz jak dziwka – odezwał się Rob tonem
miłej towarzyskiej pogawędki. – I pachniesz seksem. Ale
nie powinnaś się łudzić. Nie dasz rady tak zauroczyć
Maddoxa, żeby zapomniał, komu jest winien lojalność.
W każdym razie nie na długo.
– Nie dotykaj mnie – ostrzegła go Annie.
– Nie chcesz, żebym cię dotykał? Mogę z tobą zrobić
co zechcę, droga żono.
Był tak blisko, że czuła dobrze znany zapach wody
kolońskiej i wypitego alkoholu. Skóra jej ścierpła.
– Była żono – poprawiła go. – A jeśli mnie do tego
zmusisz, zadzwonię na policję.
– I co im powiesz? Że siedziałem w domu z na-
szym synem, kiedy ty pieprzyłaś się z Maddoxem nad
rzeką?
– Śledziłeś nas? – Zadrżała. Nie mogła znieść myśli
o tym, że Rob siedział w pobliżu, podczas gdy ona
i Maddox...
– Nie musiałem. – Pokręcił głową. – To jedyne, co
umiesz. Pieprzyć się na tylnym siedzeniu samochodu.
Z kim popadnie.
Ann aż się cofnęła od tego słownego policzka.
– Szkoda, że nie pomyślałeś o tym, zanim się po-
braliśmy – powiedziała cicho.
– Wtedy już było za późno. Byłaś w ciąży. Miałem
pozwolić ci na gadanie, że jestem nieodpowiedzialny?
– Wiesz, że bym tego nie mówiła.
– Za to teraz mówisz. – Pochylił się nad nią. – Nie
jestem z ciebie zadowolony, Ann. Staram się być twoim
148
Vi rgi n i a Ka n t ra
przyjacielem. Staram się pokazać ludziom, że nie roz-
staliśmy się w gniewie. A ty nie chcesz współpracować.
Czuła, jak narasta w nim agresja. Docierała do niej
falami.
– Czego chcesz ode mnie? – spytała.
– Kochająca żona sama powinna się domyślić. No,
zastanów się. Z kim jesteś najbardziej związana? Nie
z żadnym policjantem i nie z tą głupią Val, tylko ze mną.
A więc chciał, żeby odwołała przed sądem już złożone
zeznania. Tylko tyle.
– Złożyłam już zeznania – powiedziała.
– To je odwołaj, bo pożałujesz. Słyszysz? – Nachylił
się tak nisko, że poczuła jego oddech na twarzy. – Pożału-
jesz, że się w ogóle urodziłaś – wyszeptał złowieszczo.
Maddox właśnie wyszedł spod prysznica, kiedy usły-
szał brzęczyk pagera. Zdziwił się, bo tej nocy miał wolne.
Natychmiast zadzwonił pod wskazany na pagerze
numer. To nie była dyspozytorka z komisariatu.
– Mówi Palmer – powiedział do słuchawki.
– Cześć, Maddox. Tu Tom. Dostałem wezwanie na
dziesięć-szesnaście.
Kod dziesięć-szesnaście oznaczał wezwanie do awan-
tury rodzinnej. Maddox się nachmurzył.
– Potrzebujesz wsparcia?
– Nie, poradzę sobie. Żadnego alkoholu ani broni
i nawet napastnika już nie ma. Chodzi o to, że zgłosiła się do
nas Ann Cross. Prosiłeś, żeby w razie czego cię zawiadomić.
– Wezwałeś pogotowie? – spytał Maddox, wskakując
w spodnie.
– Powiedziała, że nie trzeba. Zobaczę, jak to wygląda
i ewentualnie sam ją zawiozę do szpitala.
149
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Dobra. – Maddox zapinał koszulę. – Będę tam za
pięć minut.
– Chcesz tu przyjechać? – Tom był szczerze zdzi-
wiony.
– Jadę – powtórzył Maddox. – Zadzwoń do Crystal
i powiedz jej, że ja to biorę.
– Dobra, zadzwonię. No, to ja jadę na przyjęcie
w Grand Oaks. Sąsiedzi się skarżą na hałas.
– Małolaty? – Domyślił się Maddox, wkładając buty
i sięgając po broń.
– Dwunastoletnia panienka. Przyjęcie urodzinowe.
– Tom się roześmiał.
Maddox mruknął coś niezrozumiale, pożegnał się
i wyłączył. Starannie zapiął pas z kaburą, sprawdził, czy
ma wszystko, czego mu potrzeba, ale myślami był już
przy Ann. Przerażonej, może nawet pobitej...
Dopiero co mi wmawiała, że nie potrzebuje ochrony.
Teraz ją dostanie, postanowił. Czy tego chce, czy nie.
Jechał przez miasto na sygnale z pełną prędkością.
Tom powiedział, że napastnik już się ulotnił, ale Mad-
dox na wszelki wypadek dobrze się rozejrzał, nim
zadzwonił do drzwi. Roba nigdzie nie było. Nie było też
jego samochodu.
Nacisnął przycisk dzwonka i odsunął się od drzwi,
żeby mogła go dokładnie zobaczyć przez judasza.
Drzwi się otworzyły. Ann stała w progu. Nie było
widać jej twarzy, ale ręce odruchowo osłaniały brzuch.
Nadal miała na sobie tę seksowną sukienkę, w której
przyszła do klubu, tylko jedno ramiączko zsunęło się jej
z ramienia.
– Po co przyjechałeś? – zapytała.
– Dzwoniłaś.
150
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Wzywałam policję. Nie wiedziałam, że masz dzisiaj
służbę.
– Już mam. Wpuścisz mnie do domu? Teraz jestem
tu służbowo, Annie.
– Nigdy dotąd nie wzywałam policji – szepnęła.
Odsunęła się od drzwi. Blask lampy w przedpokoju
oświetlił jej twarz. Oczy miała podkrążone, suknię po-
miętą, ale nie było widać żadnego skaleczenia, żadnego
zaczerwienienia, które rankiem przeobraziłoby się w si-
niaka.
Ale Rob nigdy nie bił jej po twarzy. Tak powiedziała.
Zresztą Maddox sam wiedział, że damscy bokserzy
zawsze biją tak, żeby nie było widać. Mógłby zatłuc tego
sukinsyna gołymi rękami, rozedrzeć go na kawałki.
Niestety, był na służbie. Musiał ustalić fakty, spisać
raport...
– Nic ci nie zrobił? – Zapytał.
– Nic. Straszył mnie, ale nie uderzył.
– Co z Mitchellem?
– Cały czas był na górze.
– Opowiedz mi, co się stało. – Wyjął notatnik.
– Zacznij od tego, jak weszłaś do domu.
Przycupnęła na brzeżku kanapy. Maddox usiadł
w wielkim skórzanym fotelu, jedynym fotelu w tym
pokoju, który był na tyle duży, żeby go pomieścić.
Zdziwił się, bo Ann skuliła się w sobie.
Była dobrym świadkiem. Opowiadała po kolei, sie-
dząc z dłońmi złożonymi na podołku jak grzeczna
dziewczynka. Jej zeznanie było jasne i całkowicie po-
zbawione emocji. Maddox obawiał się, że będzie niewy-
starczające.
– ... a potem wyszedł – zakończyła swą opowieść.
151
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Wtedy zadzwoniłaś po policję?
Chciał spytać, dlaczego nie zadzwoniła do niego,
dlaczego gdzie indziej szukała pomocy. Nie odważył się.
Przecież nie chciała, żeby się nią opiekował.
Skinęła głową, bo głos odmówił jej posłuszeństwa.
Była przerażona, było jej zimno i niedobrze. Chciała,
żeby Maddox ją przytulił, chciała usiąść mu na kolanach
i błagać, by osłonił ją przed światem swoimi silnymi
ramionami. On nigdy nikomu nie pozwalał jej prze-
śladować. Nawet Billy’emu Wardowi przyłożył za to, że
ją przezywał. Teraz też...
– Nigdy przedtem nie dzwoniłam na policję – po-
wtórzyła. – Tym razem się odważyłam, bo twój tata...
powiedział mi, że z nim rozmawiałeś.
– Dobrze zrobiłaś – pochwalił. – Jutro pojedziemy
do sądu. Dostanie urzędowy zakaz zbliżania się do
ciebie.
– Przecież mnie nie uderzył.
– Ale cię straszył. To może wystarczyć. Przecież już
nieraz cię bił. Czy ktoś nie mógłby z tobą zamieszkać?
Może Val?
– Mam prosić moją ciężarną przyjaciółkę, której
ukradłam mnóstwo pieniędzy, żeby zostawiła męża,
swoje wygodne łóżko i broniła mnie przed człowiekiem,
który usiłował ją zamordować? Nie ma mowy.
Mało brakowało, żeby się uśmiechnął. Na szczęście
prędko się opanował.
– No, to może twoja mama?
– Nie jesteśmy w najlepszych stosunkach – odparła
Ann z widocznym trudem. – Wprawdzie wybaczyła mi,
że zaszłam w ciążę i zostałam żoną Roba, no bo jak
inaczej mogłabym złapać takiego wspaniałego męża...
152
Vi rgi n i a Ka n t ra
Niestety, w żaden sposób nie może się zmusić do
wybaczenia mi, że od niego odeszłam.
– Annie... – zaczął, ale nie chciała go słuchać.
– Nikogo nie potrzebuję – powiedziała prędko. – Nic
nam się nie stanie.
Nawet nie zaproponował, że prześpi się na kana-
pie. Nie było sensu. Ann życzyła mu dobrej nocy,
a potem zamknęła za nim drzwi, przekręciła klucz
w zamku, założyła łańcuch i zasunęła zasuwę. Położy-
ła się do łóżka i płakała dopóty, dopóki sen jej nie
zmorzył.
Kiedy rano wyjrzała przez okno, zobaczyła wielkie,
niebieskie auto Maddoxa. Wyglądało to tak, jakby wyje-
chał wprost z niespokojnego snu Ann, by zjawić się tuż
przed jej domem. Nie stanął na podjeździe, żeby sąsiedzi
nie plotkowali. Zatrzymał się po przeciwnej stronie
ulicy.
Zamrugała oczami. Auto stało w tym samym miejscu,
co przedtem, a więc to nie była halucynacja. Czyżby
Maddox przesiedział tak całą noc? Nie wiedziała, czy
powinna się cieszyć z uporu, z jakim postanowił ją
chronić, czy też się wściec, bo zrobił to, nie pytając jej
o zdanie.
Prędko rozczesała włosy, założyła szorty. Kilka minut
później znalazła się na ulicy.
Szyba w samochodzie była opuszczona.
– Co ty tutaj robisz? – zapytała ostro Ann.
Maddox potarł dłonią policzek. Miał podkrążone oczy
i głębsze niż zwykle zmarszczki na czole.
– Ja też ci życzę miłego dnia – powiedział.
– To nie było zbyt mądre. – Ann zignorowała tę
153
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
jawną kpinę. – Niepotrzebnie siedziałeś całą noc przed
moim domem.
– Jestem przyzwyczajony. – Spojrzał na nią tym
swoim nieodgadnionym spojrzeniem, które zawsze
wprawiało ją w drżenie.
– Jeszcze jedno skrzywienie zawodowe? – spytała,
przypomniawszy sobie rozmowę, jaką toczyli kiedyś
w sali gimnastycznej.
– Powiedziałaś, że nie będziemy o tym rozmawiać.
– On chyba też to pamiętał, bo oczy mu się zwęziły.
O tym, czyli o strzelaninie w Atlancie.
– Może powinniśmy – stwierdziła Ann, podając mu
kubek z kawą.
– Dzięki. – Od razu wypił trochę kawy. – Po co? Boisz
się, że skrzywdzę twojego syna?
– Boję się o ciebie. Czy ty w ogóle kiedyś z kimś
o tym rozmawiałeś?
– Ze wszystkimi. Z komendantem, z grupą docho-
dzeniową, z prokuratorem, rzecznikiem prasowym, no
i oczywiście z psychologiem.
– I co?
– Wszyscy powtarzali to samo. Miałem prawo strze-
lić. No, bo rzeczywiście miałem. Uratowałem życie tej
nauczycielce... No, to chyba jestem niezłym gliną. Jak
myślisz?
– Czy tak właśnie się czujesz? – Serce jej się ścisnęło,
kiedy usłyszała wielką gorycz w jego głosie.
– Nie. – Wpatrywał się w kubek, który trzymał w tej
swojej wielkiej dłoni. – Ciągle się zastanawiam, czy
mogłem w tej sytuacji postąpić inaczej.
To było znacznie więcej, niż spodziewała się usłyszeć.
Może nawet więcej, niż mogła udźwignąć.
154
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Czy chcesz wiedzieć, co by na to powiedziała moja
terapeutka? – spytała po chwili wahania.
– No pewnie. – Spojrzał na nią nieco zdziwiony.
– Powiedziałaby mi, że nikt nie może być odpowie-
dzialny za agresywne zachowanie drugiego człowieka.
Ty nie jesteś winien, że ten chłopiec chciał sobie
postrzelać, a ja nie odpowiadam za to, że Rob mnie bił.
– Przecież to nie to samo!
– Masz rację. Ja, mimo że Rob mnie bił, postanowi-
łam nadal być jego żoną, a ciebie nikt nie pytał, czy
chcesz się znaleźć w tej szkole właśnie w tamtej chwi-
li. A więc jeśli ja mogę sobie wybaczyć, to ty na pewno
powinieneś wybaczyć sobie.
Czekała, aż jej słowa do niego dotrą. Zastanawiała się,
czy dosyć mu już powiedziała. A może za dużo? Nie
wiedziała, ile ten człowiek zechce od niej przyjąć.
– Masz ochotę zjeść z nami śniadanie? – zapytała.
– Nie musisz mnie karmić, Annie. – Kąciki jego ust
drgnęły leciutko, jakby chciał się uśmiechnąć. – Ale jeśli
zaproponujesz mi skorzystanie z łazienki, na pewno nie
odmówię.
– Umyj się, a ja przez ten czas zrobię coś do jedzenia
– powiedziała prędko. – Mogą być jajka?
– Mogą – zgodził się natychmiast.
– Śniadanie będzie za kwadrans.
Chciała odejść, ale przytrzymał jej rękę.
– Dziękuję, Annie – powiedział z wdzięcznością.
Ich palce złączyły się, splątały. Annie poczuła, że się
czerwieni. Przypomniała sobie, jak kochała się z nim
w samochodzie.
– Za piętnaście minut – powtórzyła i pobiegła
do domu.
155
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Nie zamknęła drzwi na klucz. Po raz pierwszy, odkąd
zamieszkała tu z Mitchellem. Słyszała, jak Maddox
wszedł do domu, a potem po schodach na górę, jak woda
leci w łazience.
Zabrała się za przygotowanie śniadania. Pokroiła
boczek, wstawiła grzanki do opiekacza. Dopiero kiedy
wyjmowała jajka z lodówki, zdała sobie sprawę z tego,
że nuci.
O, nie, pomyślała, wróciwszy do rzeczywistości. Nie
będę się bawić w dom, choćbym nie wiem jak tego
chciała. Nie pasuję do wizerunku szczęśliwej pani domu
z kolorowego czasopisma dla kobiet.
Kiedyś znosiła do domu całe stosy tych pisemek.
Jakby umiejętność dekorowania poduszek czy gotowa-
nia smacznych obiadów mogła ją w czarodziejski spo-
sób przemienić w kobietę, którą mąż całuje po po-
wrocie do domu. Teraz była o wiele mądrzejsza. Wie-
działa, kim jest i co może mieć. Zrobiła listę rzeczy
osiągalnych dla niej. Niestety, Maddoxa Palmera na tej
liście nie było.
Lecz kiedy w kilka minut później wszedł do kuchni,
wykąpany, ale nieogolony, jej serce napełniło się szczęś-
ciem, zaślepiło ją pożądanie.
– Pięknie pachnie – powiedział, uśmiechając się
do niej.
Przykręciła gaz pod patelnią. Nakazała sobie za-
chowywać się, jakby nic niezwykłego się nie działo.
– Znalazłeś wszystko, czego potrzebowałeś?
– Tak, dziękuję. – Maddox się roześmiał. – Chociaż...
– Potarł dłonią nieogolony podbródek. – Myślisz, że
mógłbym skorzystać z tej twojej różowej maszynki do
golenia?
156
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Mnie to nie przeszkadza – powiedziała ze śmie-
chem – ale obawiam się, że stanąłbyś przed obliczem
sądu cały poharatany.
To był prawdziwy powód, dla którego Maddox zna-
lazł się w jej kuchni, dla którego Ann przygotowywała
mu śniadanie. Rob. Rob i jego pogróżki. I proces.
Ann już się nie uśmiechała. Maddox także przestał się
uśmiechać.
– No, to lepiej nie – powiedział, siadając za stołem.
Do kuchni wszedł Mitchell. W rozciągniętej koszul-
ce, rozczochrany.
– Cześć, mamo. Smażysz jajka?
Dopiero po chwili zauważył Maddoxa. Zamrugał
oczami. Ann przyglądała się bezradnie, jak zbiera w ca-
łość kolejne dowody: mama wieczorem gdzieś wyszła,
łazienka była rano zamknięta, a teraz ten mężczyzna
siedzi z nimi przy stole.
Jasna, dziecinna twarz Mitchella powoli zmieniała się
w twarz podejrzliwego młodego człowieka, który w koń-
cu nieufnym tonem zadał oskarżycielskie pytanie:
– Skąd on się tutaj wziął, mamo? Czy możesz mi to
wyjaśnić?
157
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział dwunasty
Ann nie wiedziała, co powiedzieć. Nie mogła przecież
opowiadać dziewięciolatkowi o zawiłościach swojego
życia erotycznego. Druga część prawdy o zjawieniu się
Maddoxa w ich domu wcale nie była lepsza. Czyż mogła
powiedzieć dziecku, że próbuje doprowadzić do tego,
żeby jego ojciec znalazł się w więzieniu?
– Pan Palmer miał dziś w nocy służbę, więc za-
prosiłam go na śniadanie – powiedziała sztywno.
– Dlaczego? – zapytał Mitchell, spoglądając nieufnie
na olbrzymiego Maddoxa.
– Ponieważ ja jestem głodny, a twoja mama bardzo
dobra – odezwał się Maddox. – I jeszcze dlatego, że
potem oboje musimy pojechać na komisariat.
– Czy pan ją aresztował? – Mitchell się przeraził.
– Nie – zapewniła go prędko Ann. Zdjęła jajka
z patelni, postawiła talerz przed Maddoxem. – Właściwie
może wcale tam nie pojedziemy...
– Pojedziemy – upierał się Maddox.
– Przecież dziś jest niedziela.
– Dzwoniłem do dyspozytora – powiedział Maddox,
zabierając się do jedzenia. – Na wpół do dziesiątej
jesteśmy umówieni z sędzią.
– Nie mogę. Mitchell...
– Może poczekać w holu – dokończył Maddox. – Nic
mu się tam nie stanie. To posterunek policji.
– Muszę mu zrobić śniadanie. – Ann czuła, że traci
panowanie nad sytuacją.
– Ja mu zrobię śniadanie – stwierdził Maddox. – Ty
się przygotuj do wyjścia.
– Ale...
– Potrafię się obchodzić z jajkami, Ann – zapewnił ją
cicho. – Na pewno sobie poradzimy.
Maddox widział, że Ann się zastanawia. Pomyślał, że
całe jej życie składa się z takich właśnie małych decyzji,
zalewających ją co chwila jak morska fala. Problem
w tym, że nikt nie nauczył jej pływać. Było mu jej żal
i jednocześnie ją podziwiał. Za to, że jednak posuwała się
do przodu, mimo że grunt był grząski, a pierwsza większa
fala mogła ją zwalić z nóg.
Z doświadczenia zawodowego wiedział, że bita
kobieta musi mieć co najmniej kilka razy do czy-
nienia z władzami – czy to z policją, czy z pie-
lęgniarką, albo z pracownikiem telefonu zaufania
– nim wreszcie odważy się odejść od swojego drę-
czyciela. Annie już to zrobiła, ale wątpliwości wciąż
jej nie opuszczały, wciąż przeszkadzały podejmować
właściwe decyzje.
Teraz też nie wiedziała, czy może zostawić Maddoxa
sam na sam ze swoim synem. Nie wiedziała też, czy może
wnieść skargę przeciwko mężowi, który jej groził. Byłe-
mu mężowi.
Spojrzała na zegar, potem na naburmuszonego synka,
a w końcu skinęła głową.
– Dobrze. Mitchell, jak zjesz, to wstaw naczynia do
zlewozmywaka.
159
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Damy sobie radę? – spytał Maddox, gdy kroki Ann
ucichły na schodach.
– Chyba tak. – Mitchell wzruszył ramionami.
– Jak ci się zdaje, co się stało?
Chłopiec podniósł do góry głowę, dokładnie tak samo
jak Ann.
– Słyszałem, jak mama w nocy płakała – przyznał.
Maddox musiał trzymać w ryzach własne emocje.
Postanowił później się nimi zająć, a jeszcze później
porozmawiać z Ann.
– I boisz się, że płakała przeze mnie?
Jeszcze jedno wzruszenie ramionami.
– Obiecałem ci, że nigdy nie skrzywdzę twojej mamy.
– I co z tego? – Mitchell obrzucił go szybkim,
ukradkowym spojrzeniem.
Maddox nie miał do chłopca żalu o to, że mu nie ufa.
Mały pewnie dość się nasłuchał kłamstw od dorosłych.
– Czy nic więcej w nocy nie słyszałeś?
– Nie podsłuchuję pod drzwiami, jeśli o to panu
chodzi. – Mitchell poczerwieniał.
A więc jeszcze jeden problem, z którym trzeba się
będzie uporać, pomyślał Maddox.
– Słyszałeś może, co się działo na dole, kiedy twoja
mama wróciła do domu?
– Co, na przykład?
– Jakieś głosy?
– Był tutaj? – Twarz Mitchella z czerwonej zrobiła się
kredowo biała.
– Chodzi ci o twojego tatę? Tak. Był tutaj.
– Bił ją?
– Nie. – Po raz pierwszy w życiu Maddox poczuł
wdzięczność do swego zasadniczego ojca. Bardzo często
160
Vi rgi n i a Ka n t ra
miał z nim na pieńku, ale przynajmniej nigdy nie musiał
się bać, że ojciec uderzy jego mamę.
– Czy... – Chłopiec mówił z wyraźnym trudem.
– Czy pan go aresztuje?
Trudne pytanie. Maddox nie miał pojęcia, jaką od-
powiedź Mitchell chciałby usłyszeć. Rob był w końcu
jego ojcem. No, ale Maddox nie zamierzał okłamywać
dziecka.
– Jeszcze nie wiem. Po to właśnie jedziemy na
komisariat. Umówiliśmy się na spotkanie z sędzią.
– Chcę, żeby mu pan zabronił zbliżać się do niej
– powiedział zdecydowanie Mitchell. – Chciałbym, żeby
już nigdy nie mógł do nas przyjść.
– Aż tak? – Zdumiał się Maddox.
– Mama nie chce o nim mówić nic złego, bo ja nadal
muszę się z nim widywać. Ona myśli, że jestem głupi, ale
to nieprawda. Nie chcę, żeby on ją jeszcze kiedyś uderzył.
– Ty wcale nie jesteś głupi – powiedział Maddox,
mimo ściśniętego gardła.
– Ja nigdy nic nie zrobiłem... Przedtem, kiedy on ją
bił. – Mitchell wyrzucał z siebie słowa, gnany poczuciem
winy, strachem i wściekłością. – Nic nie zrobiłem, żeby
mu przeszkodzić.
Boże wielki, pomyślał Maddox, ten chłopiec ma
dopiero dziewięć lat. Miał osiem lat, kiedy matka
spakowała się i odeszła od jego ojca. Jak on to sobie
wyobraża? Co mógłby zrobić takiemu wielkiemu męż-
czyźnie?
Nie pomógłby Mitchellowi, gdyby głośno powiedział
to, co pomyślał. Nie chciał poddawać w wątpliwość ani
powagi uczuć chłopca, ani tym bardziej jego potrzeby
bycia mężczyzną.
161
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Czasami nie bardzo wiadomo, co zrobić – powie-
dział szczerze. Mitchell zasłużył sobie na to, żeby go
traktować poważnie. – Czasami robi się tylko to, co
w danej sytuacji możliwe i ma się nadzieję, że nic się nie
schrzaniło.
– Pan też kiedyś coś schrzanił? – Chłopiec spojrzał
na niego swymi zbyt dorosłymi oczami.
Wspomnienie szkoły w Atlancie powróciło do niego
jak senny koszmar. A potem przypomniał sobie cichy
głos Ann, która mówiła, że jeśli ona mogła sobie wyba-
czyć, to on z pewnością powinien wybaczyć sobie.
– Tak jak powiedziałem. – Wzruszył ramionami.
– Czasami całkiem nie wiadomo, co robić, więc robi się
to, co trzeba. Tak jak dzisiaj. Jedziemy na spotkanie
z sędzią?
– Dobra. – Mitchell zdecydowanie skinął głową.
– No, to jedźmy.
– Cieszę się, że w tej sprawie jesteś po mojej stronie.
– Maddox popatrzył na chłopca z wdzięcznością i z po-
dziwem. – Ale najpierw trzeba zjeść śniadanie.
– Przykro mi, pani Cross – powiedziała sędzia West-
cott.
Potężnie zbudowana Murzynka po trzydziestce była
ubrana elegancko, w czarnym słomkowym kapeluszu
i brzoskwiniowym lnianym kostiumie. Ann pomyślała,
że widocznie ściągnęli ją tu prosto z kościoła. Mimo to
sędzia wcale nie była poirytowana, nie dała poznać po
sobie, że jest zła, że jej zmarnowano takie piękne
niedzielne przedpołudnie.
– Nie mogę wystawić pani glejtu – mówiła prawie
współczująco – bo nie mam żadnych szans na uzyskanie
162
Vi rgi n i a Ka n t ra
wyroku skazującego. Powiedziała pani przecież, że pani
nie uderzył.
– Nie musiał tego robić – wtrącił się Maddox. – Wy-
grażanie komuś jest w naszym stanie przestępstwem.
– Proszę mnie nie pouczać, sierżancie Palmer. Nie-
stety, ta groźba jest na tyle błaha, że tym razem nie da się
zastosować aresztu prewencyjnego.
– Więc może z paragrafu o zastraszanie świadka
oskarżenia? – Maddox nie dawał za wygraną.
– Tak, to rzeczywiście rozsądna interpretacja tego, co
powiedział – zgodziła się sędzia. – Ale to, niestety, nie on
powiedział. Czy może coś pomyliłam? Czy pani były mąż
kazał pani wycofać zeznanie?
– Nie. – Ann pokręciła głową. Z każdą chwilą czuła
się coraz gorzej. – Tylko kazał mi się zastanowić, z kim
jestem bardziej związana, bo pożałuję. Powiedział, że
pożałuję, że się urodziłam.
– No cóż – westchnęła sędzia. – To bardzo nieokreś-
lona groźba. Ponieważ jednak już wcześniej panią bił,
trafi do aresztu, jeśli tylko zagrozi, że panią pobije. Jeśli
przyjdzie jeszcze raz...
– Jeśli on jeszcze kiedyś przyjdzie, to ona wyląduje
w szpitalu – przerwał jej Maddox. – Albo w kostnicy. Czy
naprawdę nie można temu zapobiec?
Ann się przeraziła. I obrazowego opisu, i gniewu
Maddoxa. Sędzi też się to nie spodobało.
– Wybaczę panu ten ton, sierżancie – powiedziała,
wstając – ponieważ jest pan przyjacielem skarżącej.
Naprawdę bardzo panu współczuję, ale muszę zająć się
swoją pracą. A pan niech zajmie się swoją i dobrze strzeże
tej młodej damy. Zrozumieliśmy się, prawda?
– Tak jest – zgodził się Maddox, ale bez przekonania.
163
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– To dobrze. – Sędzia spojrzała na nich sponad
okularów. – Wobec tego to wszystko.
Ann cała się trzęsła. Rob miał rację. Nie mogła zrobić
absolutnie nic, żeby go powstrzymać.
Maddox wziął ją pod rękę i wyszli z pokoju. Ann
rozejrzała się po długim holu w poszukiwaniu Mitchella.
Siedział tam, gdzie go zostawiła, tyle że nie był sam. Obok
niego siedział siwowłosy komendant miejscowej policji.
Na widok Maddoxa i Ann wstali obaj.
– Pani Cross... Ann – poprawił się prędko Wallace
Palmer. – Twój synek powiedział mi, że rozmawiacie
z sędzią Westcott. Jak poszło? – spytał, spoglądając
ponad jej głową na Maddoxa.
– Nie najlepiej – mruknął Maddox.
– Odwieszą mu wyrok? – Dopytywał się komendant.
– Dostałeś nakaz?
– Sędzia uznała, że groźba nie była na tyle poważna,
żeby uzyskać wyrok skazujący – wyjaśniła Ann. Była
bardzo dumna z tego, że udało jej się powiedzieć to
wszystko tak spokojnie.
– Mam z nią porozmawiać? – zaofiarował się Wallace
Palmer.
– Nie ma sensu – stwierdził Maddox. – Ona ma rację.
Musimy to załatwić inaczej.
Ann nie podobała się mina Mitchella. Nie podobał jej
się także ponury, zdecydowany głos Maddoxa, ani zmart-
wiona mina komendanta. Miała serdecznie dość tych
wszystkich mężczyzn, których w żaden sposób nie dało
się zrozumieć.
– Może porozmawiamy o tym innym razem – za-
proponowała.
– Tak, tak, oczywiście – zgodził się Wallace Palmer.
164
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Przyszedłem tu dzisiaj, bo mam sporo zaległej papier-
kowej roboty... ale gdy zobaczyłem Mitchella, postano-
wiłem zrobić sobie przerwę.
Wymownie machnął ręką w stronę ławki. Dopiero
teraz Ann spostrzegła papierki po cukierkach i jakiś
obrzydliwie słodki napój z bąbelkami. Już miała powie-
dzieć komendantowi, co myśli o takim rozpieszczaniu
cudzych dzieci, gdy starszy pan uśmiechnął się nieśmiało
i powiedział przepraszającym tonem:
– Kiedy mój syn był w jego wieku, jadł tyle, że można
było tym wypełnić ciężarówkę.
– Dziękuję, że zajął się pan Mitchellem – powiedzia-
ła całkiem rozbrojona Ann i uśmiechnęła się jednym ze
swoich najpiękniejszych uśmiechów.
– Nic wielkiego. – Starszy pan poczerwieniał z zado-
wolenia. – Dorastający chłopcy i w ogóle... Chciałbym
was wszystkich zaprosić na obiad. Do Arlene.
Ann nie wiedziała, co powiedzieć. Nikt nigdy nie
zaprosił jej na rodzinny obiad. Ten pierwszy miała zjeść
w towarzystwie rodziny komendanta policji w najczęś-
ciej odwiedzanym lokalu w mieście. Wiadomość o tym
natychmiast dotarłaby do Roba. Szybciej, niż gdyby Ann
dała ogłoszenie do gazety w tej sprawie.
,,Pożałujesz, że się urodziłaś’’, dźwięczała jej w uszach
złowroga groźba.
– Ja, niestety, nie mogę – wymawiała się grzecznie.
– Nie zostawię cię samej – powiedział stanowczo
Maddox.
– No tak, oczywiście. – Komendant bez wahania
stanął po jego stronie, ale chyba był trochę zawiedziony.
– Wobec tego...
Zapadła cisza. Wallace Palmer studiował nienaganny
165
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
połysk swoich butów, a zdumiony Mitchell przyglądał
się dorosłym.
Maddox przyjechał tu po raz pierwszy od dwunastu
lat, pomyślała Ann. Za dwa tygodnie wyjeżdża. Ileż to
wspólnych chwil, ile meczy, ile świątecznych obiadów
ich ominęło. Obaj dumni i uparci jak osły. Może dałoby
się z tym coś zrobić?
– Zapraszam was obu do siebie – powiedziała prędzej
niż pomyślała.
Maddox spojrzał na nią, jakby się bał, że całkiem
zwariowała. Ann udała, że tego nie widzi. Być może
rzeczywiście popełniła niewybaczalny błąd, ale jakoś
tego nie czuła.
– Zrobię pieczone kurczęta – zwróciła się do komen-
danta takim tonem, jakby ten wspólny obiad od dawna
był zaplanowany. – Będę bardzo szczęśliwa, jeśli przyj-
mie pan zaproszenie.
– Z wielką radością – zgodził się komendant.
– Ile tych kurczaków? – zapytał Maddox.
– Tyle, ile trzeba. – Ann się zarumieniła. Lodówkę
miała całkiem pustą i Maddox doskonale o tym wie-
dział.
– Co mam przynieść? – spytał Wallace Palmer. – Jak
się człowiek wprosił do kogoś na obiad, to nie może
przyjść z pustymi rękami.
– Wystarczy dobry apetyt – odrzekła Ann, szczerze
wzruszona entuzjazmem starszego pana.
– Zrobimy zakupy po drodze do domu – powiedział
Maddox.
Znów zaczynał się rządzić. To było miłe i irytujące
zarazem.
166
Vi rgi n i a Ka n t ra
Ann nie chciała się kłócić z Maddoxem w obecności
jego ojca. Zgłosiła obiekcje godzinę później, kiedy stali
w kolejce do kasy i Maddox wyciągnął portmonetkę.
– Co ty wyprawiasz? – spytała.
– Robię zakupy.
– Nie chcę, żebyś za mnie płacił – powiedziała, ważąc
każde słowo. – Potrafię zarobić na siebie i swoje dziecko.
– Nie wątpię. Problem w tym, że ja jem znacznie
więcej, niż wy oboje.
– Ale to ja zaprosiłam ciebie na obiad.
– Mnie i mojego ojca.
– No... tak. – Dopiero teraz zaczęła się zastanawiać,
czy aby na pewno dobrze zrobiła. Stosunki Maddoxa
z ojcem przecież nigdy nie układały się najlepiej.
Mitchell stał obok wózka. Nie odzywał się, nie patrzył
na dropsy ani na gumę do żucia, tylko wpatrywał się
w twarze dorosłych. Zniecierpliwienie w głosie Mad-
doxa, napięcie w głosie matki... Był bardzo niespokojny.
Ann chciała go zapewnić, że nic się nie dzieje, że
wszystko jest w porządku, ale przecież sama wcale nie
była tego pewna.
– Mitchell, skarbie – zwróciła się do synka – poszukaj
sobie ,,Droid Zone’’.
Skinął głową, podszedł do półki z czasopismami, ale
nadal był spięty, uważny...
– Dlaczego, Annie? – spytał szeptem Maddox.
– Dlaczego zaprosiłam was na obiad? Twój ojciec
sprawiał wrażenie... – zamilkła. Postanowiła jednak
nie dać się zastraszyć. – Zdawało mi się, że dobrze
robię. To przecież zwykła uprzejmość.
– Rozumiem. – Maddox wykładał zakupy na ladę.
– A więc ty masz prawo do uprzejmości, możesz zaprosić
167
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
na obiad mojego staruszka, a ja nie mogę być miły
i zapłacić za produkty.
Ann zaczęła mieć wątpliwości. Może rzeczywiście
niezbyt rozsądnie się zachowała.
– Nie chcę, żebyś sobie pomyślał... – próbowała się
tłumaczyć. – To, że coś nas ze sobą łączy, nie oznacza
jeszcze, że musisz za mnie płacić.
Odsunął wózek, stanął naprzeciw niej. Był tak blisko,
że czuła ciepło jego ciała, czuła jego zapach.
– Nie płacę za to, co się stało w moim samochodzie,
Annie – powiedział bardzo cicho i bardzo stanowczo. – Ja
tylko staram się być dla ciebie miły. Nie mam w tym
wielkiej wprawy, więc musisz mi powiedzieć, jeśli coś
robię nie tak.
Przyglądała mu się uważnie. Oczy miał poważne, ale
kąciki ust już się śmiały. Ann od razu zrobiło się lżej na
sercu.
– Chyba jednak dobrze robisz. – Też się do niego
uśmiechnęła. – Wiele rzeczy robimy jak trzeba, tylko
jeszcze o tym nie wiemy.
– Fajnie – powiedział tylko.
– To na pewno nie jest zapłata? – spytała, chcąc
jeszcze raz usłyszeć zapewnienie.
– Nie – szepnął tak cicho, że tylko ona mogła go
usłyszeć. – Gdybym chciał ci zapłacić za tamtą noc,
musiałbym kupić znacznie więcej niż kurczęta i ziem-
niaki. Co najmniej księżyc. A może jeszcze kilka gwiazd.
Serce Ann mocno zabiło, ale tym razem na pewno nie
ze strachu, tylko z radości. Nikt nigdy nie mówił do niej
w ten sposób. Nie spodziewała się usłyszeć takich
miłych, czułych słów od Maddoxa Palmera.
168
Vi rgi n i a Ka n t ra
Wallace Palmer i Maddox Palmer stali na werandzie
malutkiego domku Annie. Było stąd widać, jak Annie
krząta się po kuchni, znosi naczynia ze stołu.
– Świetna z niej kucharka – pochwalił komendant.
Maddox mruknął coś, co miało oznaczać potwier-
dzenie.
– I bardzo miła kobieta – stwierdził starszy pan.
Maddox sięgnął po papierosa, ale zaraz włożył go
z powrotem do kieszeni. Mitchell biegał po ogródku za
piłką, którą przyniósł mu ojciec Maddoxa.
– Tak, ale ma za miękkie serce.
– Zauważyłem – potwierdził komendant. – Można
jednak gorzej trafić.
– Nie czepiaj się mnie, tato. – Maddox włożył ręce do
kieszeni.
– No i pochodzi stąd – mówił starszy pan, jakby nie
usłyszał słów syna.
– A co to za różnica?
– Żadna. Tak tylko powiedziałem. Gdybyś chciał się
ustatkować, zamieszkać tutaj...
– A niby dlaczego miałbym to robić? Poświęciłem
dwanaście lat, żeby stworzyć sobie życie w Atlancie
i osiągnąć pewną pozycję zawodową...
Też mi pozycja, pomyślał Maddox z goryczą. Zwłasz-
cza po tym, jak zastrzeliłem ucznia na terenie szkoły, bo
musiałem ratować życie innych uczniów. I co to za
pozycja? Picie z chłopakami po służbie, żeby jak naj-
dłużej odwlec powrót do pustego mieszkania.
– Nie mogę tu wrócić – powiedział ciszej.
– Przecież już wróciłeś.
– Za dwa tygodnie wyjeżdżam – przypomniał mu
Maddox, przyglądając się, jak Mitchell szaleje za piłką.
169
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Może potrzebny ci jakiś ważny powód, żeby zostać.
– Wallace Palmer znacząco spojrzał w okno kuchni.
– Może. – Maddox starał się nie zwracać uwagi na
wypełniającą jego serce tęsknotę. – Jak myślisz, dlaczego
wyprosiła nas z kuchni?
– Pewnie jej przeszkadzaliśmy. Zajmujemy dużo
miejsca, a ona chciała posprzątać. Tak powiedziała.
– Tak, ona potrzebuje więcej przestrzeni. I potrzebu-
je ochrony.
– Można by zwiększyć liczbę przejeżdżających tędy
patroli.
Maddox był wdzięczny ojcu za poważne potrak-
towanie groźby Roba. Niestety, starszy pan wciąż nie
całkiem rozumiał o co chodzi.
– Dzięki. To na pewno bardzo pomoże, ale...
– Ale? – Komendant zachęcał syna do mówienia.
Maddox wzruszył ramionami. Chyba nadal nie
potrafił szczerze rozmawiać z ojcem. No, ale skoro
ojciec wyobraża sobie, że on mógłby zostać w Cutler,
to trzeba go znowu wyprowadzić z błędu. Jak najszybciej,
nim znowu ktoś będzie musiał cierpieć z powodu
tego nieporozumienia. Ktoś? Zanim Annie będzie
musiała znowu cierpieć.
– Rob nie tylko poharatał jej twarz, tato. Ona po-
trzebuje teraz kogoś, na kim mogłaby polegać. Ja się do
tego nie nadaję.
– Wprost przeciwnie.
– Zawsze uważałeś inaczej.
– Do diabła, Maddox, wtedy byłeś dzieckiem.
– Twarz komendanta poczerwieniała. – Zresztą wcale
nie najgorszym.
– Czego się nie tknąłem, to spartaczyłem.
170
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Widzę, że chcesz, aby nadal tak było. – Ojciec
spojrzał na niego kpiąco. – Na szczęście, trochę się
poprawiłeś.
Maddox się roześmiał.
Miło było tak stać na werandzie razem z ojcem w letni
wieczór i patrzeć, jak synek Annie bawi się w ogrodzie.
A kiedy Annie wyszła na dwór, żeby zaprosić ich na
deser, świat stał się niemal doskonały.
Maddox nagle zdał sobie sprawę, czego właściwie
chce od życia. Żeby co niedziela jeść lody w towa-
rzystwie Annie, żeby ona się uśmiechała i rumieniła,
słysząc nieśmiałe komplementy jego ojca, podczas gdy
Mitchell siedziałby w tym wielkim fotelu i bawił się
jego kajdankami.
Ann zerknęła na Maddoxa. W pogniecionym mun-
durze wyglądał bardzo seksownie.
– Nie ma mowy – powiedziała. – Nie pozwolę ci
przesiedzieć kolejnej nocy w samochodzie. Nic nam się
nie stanie.
– Musisz mieć ochronę – powtórzył z uporem.
Znów miał ten nieprzenikniony wyraz twarzy poli-
cjanta na służbie. Ann westchnęła. Rzeczywiście po-
trzebowała ochrony, ale nie kosztem swej niezależności.
I nie kosztem zdrowia Maddoxa.
– Zaraz mi powiesz, że powinnam kupić pistolet
– mruknęła.
– Nie możesz kupić broni, bo masz wyrok w zawie-
szeniu.
Ann skrzyżowała ręce na piersi. Nie miała pojęcia,
po co właściwie prowadzi z nim tę dyskusję. Jedyne,
czego naprawdę teraz chciała, to usiąść razem z nim
171
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
w samochodzie i błagać o powtórzenie tamtej nocy.
Niestety, Mitchell mył zęby w łazience na górze.
– Rob ma broń – powiedziała. – Ma pistolet i strzelbę
myśliwską, którą kupił Mitchellowi...
– Nie mówiłaś mi, że jest uzbrojony. – Ponura mina
Maddoxa jeszcze bardziej spochmurniała.
– Bo nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. Nie
możesz mu tego skonfiskować? – spytała.
– W Północnej Karolinie nie mogę. Człowiek ma
prawo posiadać broń. Rob ma wyrok w zawieszeniu, więc
nie może kupić broni ani jej przewozić. Ale jeśli miał
broń, zanim został skazany, wolno mu przechowywać ją
w swoim domu. Takie są przepisy.
Przypomniała sobie, jak Rob się nad nią nachylał
i szeptał do ucha, że pożałuje. Zadrżała.
– Przeklęte przepisy! – Zdenerwowała się Ann.
– Nie bój się, nie dopuszczę go do ciebie – zapewnił
ją Maddox.
– To i tak bez różnicy. Rob nigdy nie groził mi bronią.
– Bo mógł cię dosięgnąć pięścią.
Ann spuściła głowę.
– Ktoś musi cię chronić, Annie – powiedział cicho
Maddox.
– Ale nie ty.
– A są inni chętni?
– Nie o to mi chodzi. Nie chcę, żebyś walczył
z Robem.
Zwłaszcza że jej były mąż miał broń. Nigdy by sobie
nie wybaczyła, gdyby Maddoxowi coś się stało z jej
powodu. I tak już ciężko jej było żyć z krzywdą, którą
przez własne tchórzostwo wyrządziła Val.
– O co ci chodzi? Boisz się, że stracę cierpliwość i go
172
Vi rgi n i a Ka n t ra
zastrzelę? – W jego głosie pobrzmiewała uraza, jakby
został dotknięty do żywego.
– Zwariowałeś? – Zdumiała się Ann. – Nie jesteś taki.
– Nie masz zielonego pojęcia, jaki jestem.
A więc nie tylko ja muszę żyć z wyrzutami sumienia,
pomyślała Ann. Dotknęła jego ramienia.
– Dobrze wiem, jaki jesteś – powiedziała stanowczo,
bo to akurat naprawdę dobrze wiedziała. – Na pewno
zrobiłbyś to, co trzeba.
– Ale wolisz, żebym to robił gdzie indziej.
Rzeczywiście wolałaby. Byłoby jej znacznie lepiej
bez niego. Wolałaby, żeby zniknął jej z oczu.
Ale to jej wina i wyłącznie jej problem. Musiała go
jakoś o tym przekonać. Z jakiegoś nieznanego powodu
najwyraźniej zależało mu na jej opinii o nim. Zależało mu
na opinii jakiejś Annie Barclay, której zdanie nigdy
nikogo nie obchodziło.
– Chcę, żebyś został – powiedziała. – Przy tobie
czułabym się bardziej bezpieczna. Ale nie chcę, żebyś
spał w samochodzie.
– Mam jakieś inne wyjście?
– Możesz spać na kanapie.
173
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział trzynasty
– Co się dzieje? – zapytała Val, gdy następnego dnia
razem z Ann zamykały restaurację. – Podobno samochód
Maddoxa całą noc stał przed twoim domem.
– Już się rozniosło po mieście? – odpowiedziała Ann
pytaniem na pytanie.
– Jak byś zgadła. Słyszałam też, że robiliście razem
zakupy.
– Tak. Razem z Mitchellem.
– No i jeszcze zaprosiłaś jego ojca na obiad.
– Mieszka całkiem sam. Chciałam być dla niego miła.
– A co z tym autem Maddoxa? Naprawdę przez całą
noc stało przed twoim domem?
– On spał na kanapie.
– Szkoda – mruknęła Val wyraźnie niezadowolona.
– A więc tak naprawdę nic się nie dzieje?
– Tego nie powiedziałam. – Ann się uśmiechnęła,
choć wcale nie było jej do śmiechu.
– Ho, ho. – Val siadła ciężko w jednym z foteli.
– A więc coś się stało. Kiedy?
– W sobotę wieczorem. Odwoził mnie do domu.
– No i jak?
– Jakoś tak... – Ann się zarumieniła na wspomnienie
tamtej nocy. – Całkiem inaczej.
– Inaczej, czyli dobrze, czy wprost przeciwnie?
– Dobrze.
– Aha. – Val oparła nogi na stojącym nieopodal
krześle. Uśmiechnęła się domyślnie. – Na tyle dobrze, że
chciałabyś to jeszcze kiedyś powtórzyć?
– Owszem – przyznała Ann, czerwieniąc się coraz
bardziej. – Tylko widzisz, ja mam jeszcze inne sprawy na
głowie.
– Co na przykład?
– Mitchella.
– Nie lubią się?
– Lubią. Ale przecież nie mogę zaprosić faceta do
sypialni, kiedy obok śpi mój syn.
– To fakt.
– Poza tym... jestem świeżo po rozwodzie. Terapeut-
ka mnie przestrzegała przed nowym związkiem. Mówi,
że może się okazać tak samo nieudany.
– Nie masz zaufania do Maddoxa?
– Nie mam zaufania do siebie. Nie chciałabym
popełnić tego samego błędu.
– Och, kochanie. – Val wstała, przytuliła przyja-
ciółkę. – Nie zrobisz tego. Nie jesteś już tą samą
kobietą. A Maddox jest całkiem innym mężczyzną,
niż twój były mąż.
Przekonanie Val trochę Ann pocieszyło.
– Naprawdę tak uważasz? – spytała z nadzieją
w głosie.
– A jak ty uważasz?
Ann przypomniała sobie, jak w sklepie Maddox
powiedział, że kupiłby jej księżyc, a może nawet kilka
gwiazd.
– Myślę, że nie wiem, co myśleć.
175
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– No, to lepiej się dowiedz. I to szybko, bo ktoś tu
właśnie do nas idzie.
Ann zobaczyła Maddoxa w mundurze i już wiedziała,
co myśleć. Serce je podpowiedziało. Uśmiechnęła się
bardzo zadowolona, że znów go widzi.
Ale on się nie uśmiechał. Wyglądał poważnie, jak to
policjant na służbie. A więc sprawa była poważna.
– Przepraszam, że wchodzę, kiedy lokal jest zamk-
nięty, ale zostawiłyście otwarte drzwi – usprawiedliwił
się, zamiast powitania.
– Zapomniałam zamknąć. Paskudne przyzwyczaje-
nie – westchnęła Val. – W czym mogę ci pomóc? A może
przyszedłeś zobaczyć się z kimś innym?
– Owszem. Czy zastałem pana MacNeilla?
– Chcesz się widzieć z Conem? – Val przestała się
uśmiechać. – Pojechał do Raleigh. Wróci około piątej.
Powiem mu, że chcesz się z nim widzieć.
– Dziękuję. Dobrze mi powiedzieli, że mieszkacie na
Fargo Street?
– Tak, mamy tam dom.
– A przedtem, zanim się pobraliście, mieszkałaś
u rodziców?
– Owszem. Con zatrzymał się w motelu.
– W którym?
– U Beyera. Przy drodze I-40.
– Po co chcesz to wszystko wiedzieć? – zapytała Ann.
Maddox spojrzał na nią ponuro, ale się nie odezwał.
– Są wyniki z laboratorium – domyśliła się Ann.
– Mówiłeś, że dziś je dostaniesz. Znaleźli coś na pudełku
z zapałkami?
– No i co z tego? – spytała Val.
– Skąd były te zapałki? – dopytywała się Ann.
176
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Z motelu Beyera – odparł Maddox po chwili
milczenia.
– Czy to ma jakieś znaczenie? – Val wciąż nie
rozumiała, o co chodzi.
– Obrona stoi na stanowisku – mówił Maddox, staran-
nie dobierając słowa – że pożar wzniecono w celu
uzyskania odszkodowania.
– Żarty! – Obruszyła się Val.
– Twoja restauracja nie była ubezpieczona?
– Oczywiście, że była. Po tym, jak Rob ją podpalił,
wypłacono nam odszkodowanie.
– Ale przed pożarem miałaś kłopoty finansowe?
Ann zrobiło się słabo. W najkoszmarniejszych snach
nie śniło jej się, że Maddox weźmie na cel jej najlepszą
przyjaciółkę.
– Miała kłopoty, bo ja pomagałam Robowi okradać
jej rachunek bankowy.
– Jasne. – Maddox skinął głową. – Niestety, obrona
będzie się upierać, że pieniądze z polisy bardzo ci się
przydały.
– Chcesz powiedzieć, że to mój mąż podłożył ogień?
– Val wreszcie się zirytowała. – Że ryzykował moim
życiem, żeby dostać te marne grosze z ubezpieczenia?
– Ja ci tylko mówię, przy czym obstaje obrońca Roba
– wyjaśnił Maddox. – Będzie się starał wzbudzić wąt-
pliwości w przysięgłych.
– Rzucając podejrzenie na Cona? To idiotyczne!
Kiedy wybuchł pożar, Con był w banku. Razem z moim
tatą. A może będziesz się upierał, że mój tata też należał
do spisku?
Maddox był bardzo zakłopotany. Ann poczuła dla
niego litość, ale nie dała tego po sobie poznać. W tej
177
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
sprawie była po stronie Val. Bezwarunkowo. Nie zamie-
rzała ponownie zdradzić przyjaciółki, choćby nie wie-
dzieć ile miało ją to kosztować.
– Ja się przy niczym nie upieram – powiedział
obojętnie Maddox. – Niestety, badania laboratoryjne
jednoznacznie stwierdziły związek pomiędzy pożarem
a motelem, w którym przez jakiś czas mieszkał twój mąż.
Ann skurczyła się w sobie. Miała do wyboru: albo
spokojnie słuchać, jak Maddox oskarża Cona MacNeilla,
albo zacząć mówić i tym samym całkiem się upokorzyć.
Strasznie trudno było się zdecydować, ale przecież nie
miała wyboru.
– Rob też miał związek z tym motelem – powie-
działa.
– Co za związek? – zdziwił się Maddox. – W książce
gości nie ma jego nazwiska. Specjalnie rano tam pojecha-
łem, żeby wszystko sprawdzić.
– A jednak on tam mieszkał – upierała się Ann. – Nie
zatrzymywał się na noc, tylko...
– Kiedy?
– Mniej więcej w tym samym czasie, co Con. Tak mi
się zdaje. Jakiś rok temu. Spotykał się tam z Donną
Winston.
Wstyd sprawił, że Ann stała się teraz czerwona jak
burak. Mogła sobie wyobrazić, co Maddox sobie o niej
pomyśli. Nie tylko pozwalała mężowi bić siebie, ale
jeszcze przymykała oko na jego zdrady.
– To by wyjaśniało, dlaczego nie podpisał się włas-
nym nazwiskiem – stwierdził Maddox, wyciągając służ-
bowy notes. – Czy masz jakiś dowód na to, że zabrał tę
kobietę do motelu? Może wyciąg z karty kredytowej
albo...
178
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Moja mama jej o tym powiedziała – wtrąciła się Val.
– Czy twoja matka ich tam widziała? – Zwrócił się do
Val. – Czy na własne oczy widziała Roba z tamtą kobietą
w motelu?
– Nie sądzę. – Ann zwiesiła głowę.
– Mało prawdopodobne. – Val pokręciła głową. – Ja-
koś nie mogę sobie wyobrazić, żeby moja mama wpadła
ot, tak sobie, do motelu Beyera.
– Racja. – Maddox zamknął notes. – Wobec tego
porozmawiam sobie z tą całą Donną.
– Ona wyjechała – powiedziała Ann. – Zaraz po
procesie.
Jakże zazdrościła kochance swego męża, że mogła
zostawić to wszystko w diabły: to miasteczko, cały ten
skandal, przyciszone głosy, kiedy się wchodzi na pocztę,
ukradkowe spojrzenia w kościele.
A niech ich wszystkich szlag trafi, pomyślała Ann,
ogarnięta nagłą złością. Niech sobie gadają, że nie jestem
na tyle kobieca, żeby zatrzymać przy sobie męża. Przeży-
ję te ich szepty. Ale na pewno nie przeżyję, jeśli Val i jej
mąż zostaną oskarżeni o podpalenie.
– Pojadę do niego – powiedziała zdeterminowana.
– Wiem, gdzie Rob trzyma rachunki i różne dokumenty.
Może znajdę jakiś rachunek z motelu.
– Nie chcę, żebyś się do niego zbliżała – powiedział
stanowczo Maddox.
Oczywiście, Ann też by tak wolała, tylko niczego nie
mogliby mu udowodnić.
– Pójdę tam, kiedy on będzie w pracy.
– Nie ma mowy. Będzie musiał przedstawić sądowi
wszystkie rachunki, jeśli zajdzie taka potrzeba. Masz
może jakieś aktualne zdjęcie Roba? Sprawdziłbym,
179
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
czy któryś z pracowników motelu czegoś sobie nie
przypomni.
– A jeśli sobie nie przypomni? – spytała Val.
– Wtedy poszukamy tej Donny albo znajdziemy
jakiś inny sposób. O której będziesz w domu? – Zwrócił
się do Ann.
– O wpół do piątej muszę odebrać Mitchella.
– Ja o tej porze jeszcze mam służbę.
– Nie szkodzi. Nic złego nam się nie stanie.
Taką miała nadzieję. To był dzień, kiedy Rob zabie-
rał Mitchella na trening koszykówki, lecz Ann wolała się
do tego nie przyznawać. Nie mogła stać się niewolnikiem
godzin pracy Maddoxa. Nie zamierzała składać na niego
odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo. Sama mu-
siała za siebie odpowiadać.
– Może wpadnę przejazdem – powiedział. – Spraw-
dzę, jak sobie radzicie.
– Lepiej nie. Ludzie zaczną gadać.
– I tak już gadają. – Val wzruszyła ramionami.
– Jakieś kłopoty? – spytał Maddox.
– Nie – zapewniła go Ann. – Ale jeśli będą, wiem co
należy zrobić.
– Naprawdę wiesz? Co takiego?
– Zadzwonić na policję i prosić o pomoc.
Spojrzał na nią z uznaniem. Ann zrobiło się ciepło na
sercu.
Rob przywiózł Mitchella do domu o wpół do dziewią-
tej. Ann ucieszyła się, że się nie spóźnił, odetchnęła
z ulgą.
Ale ledwie otworzyła drzwi, zorientowała się, że coś
jest nie w porządku. Mitchell przeszedł obok niej
180
Vi rgi n i a Ka n t ra
szybko, nawet się nie przywitał. Plecy miał przygarbione,
ponurą minę i w ogóle zachowywał się tak, jakby chciał,
żeby go nikt nie zauważył.
– Jak było? – zapytała radośnie Ann. Ale radość w jej
głosie była fałszywa.
Mitchell tylko wzruszył ramionami.
– Bardzo się zmęczyłeś?
Pokręcił głową.
– Świetnie mu poszło – powiedział Rob stojący na
ganku.
To była pochwała, ale mimo to Mitchell nadal był
skulony w sobie.
– Zjesz coś? – spytała Ann.
– Nie. Idę do siebie – powiedział Mitchell i pobiegł
do swego pokoju, jakby goniły go potwory.
Ann odczekała, aż chłopiec zniknie na piętrze, po
czym spojrzała na Roba.
– Coś mu zrobiłeś? – zapytała.
– Nie zaprosisz mnie do domu?
– Nie. Coś ty mu zrobił?
– Naprawdę chcesz o tym rozmawiać na ganku?
Przecież wszyscy będą słyszeć. Wpuść mnie do domu.
Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale w końcu
chodziło o jej dziecko, skrzywdzone i przerażone.
– Dobrze. – Otworzyła szerzej drzwi. – Ale uprze-
dzam cię, że w razie czego dzwonię na policję.
– Nie dramatyzuj, dobrze?
Nie zareagowała. Przeszedł obok niej i Ann po-
czuła zapach wody kolońskiej i wykrochmalonej ko-
szuli. Ciekawa była, kto mu teraz prasuje koszule
i czy ta kobieta też jest bita za fałdki na koł-
nierzykach.
181
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Nie myśl o tym, poleciła sobie w duchu. Myśl tylko
o Mitchellu.
– Co się stało? Co mu powiedziałeś?
Rob oparł się ręką o ścianę, zadowolony z siebie.
– Powiedziałem mu prawdę. Powiedziałem, że powi-
nien się teraz spodziewać dużych zmian.
– Jakich znowu zmian? Nic się nie zmieni.
– Wszystko się zmieniło. – Rob zaśmiał się gorzko.
– Moje życie, moja praca, moja reputacja. I to wszystko
przez ciebie! Najwyższy czas, żebyś i ty się dowiedziała,
jak się człowiek wtedy czuje.
Wyczuła niebezpieczeństwo. Nie wiedziała tylko,
z której strony nastąpi atak.
– O czym ty mówisz?
Na dźwięk ostrego tonu Ann wyraz rozbawienia
zniknął z twarzy Roba.
– Powiedziałem Mitchellowi, że być może wkrótce
zamieszka ze mną.
Ann zamarła. Bawi się mną, pomyślała, ale ja nie
muszę się już zgadzać na takie gry. Tylko że strasznie
ciężko mu się przeciwstawić, kiedy wciąga w to wszystko
dziecko.
– Nie zrobisz tego – powiedziała z trudem.
– Mogę zrobić, co zechcę.
– Mnie przyznano opiekę nad dzieckiem.
– To można w każdej chwili zmienić. Rozmawiałem
już o tym z moim adwokatem.
– Ja też. – Usiłowała jak najdokładniej przypomnieć
sobie, co jej powiedziała miła młoda kobieta w schro-
nisku dla kobiet. Jakby zapewnienie prawnika było
zaklęciem, które może zniszczyć zły czar. – Nie można
podważyć orzeczenia dotyczącego opieki nad dzieckiem,
182
Vi rgi n i a Ka n t ra
chyba że warunki bytowe dziecka drastycznie się po-
gorszą.
– No właśnie.
– Ale...
– Pieprzysz się gliniarzem, Ann. Dupczysz się z nim
w obecności małego dziecka, więc nie możesz sprawo-
wać opieki nad swoim synem.
– Nieprawda!
– Sąd o tym zadecyduje.
– Ja... – Urwała. Wprawdzie nie kochała się z Mad-
doxem w swoim domu, ale przecież został jej kochan-
kiem. Czy sąd weźmie to pod uwagę? Czy zabierze
jej syna? Ludzie w miasteczku plotkują. Dzieci mogły
coś usłyszeć. Co dotarło do Mitchella? I co sobie po-
myślał?
– Jego samochód przez całą noc stał przed twoim
domem – ciągnął Rob. – Przez dwie noce. A Wallace
Palmer był tu w niedzielę na obiedzie. Pieprzysz
się z oboma, Ann? Pieprzysz się z nimi na oczach
naszego syna?
– Dlaczego ty to robisz?
– Nie wiesz? Nie pozwolę ci mnie zniszczyć, jasne?
Nie pozwolę ci do reszty zaszargać mi opinii. Na litość
boską, Ann! Dlaczego ty mi to robisz? – Głos mu się
załamał. – Przecież się z tobą ożeniłem!
– Może byłoby lepiej, gdybyś tego nie zrobił – wy-
szeptała. – Dla nas obojga.
Podniósł rękę do góry. Ann przykleiła się do ściany.
A wtedy on rozwarł pięść i poklepał ją po policzku.
Obrzydliwa parodia pieszczoty.
– Nie pozwolę ci znów mnie sprowokować – powie-
dział. – Nie polecisz do swojego kochanka z siniakami na
183
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
twarzy, żeby znów zabrał cię do sędziego i żebyś znów
nakłamała, ile wlezie.
– Ja nigdy nie kłamałam, Rob.
– Całe życie kłamałaś, ty wredna dziwko! Udawałaś
idealną żonę i czułą matkę, ale jak tylko na chwilę
spuściłem cię z oka, zaraz rozpowiadałaś o mnie naj-
gorsze rzeczy. Nigdy w niczym mi nie pomogłaś! Nigdy
do mnie nie pasowałaś! Nigdy nie byłaś dla mnie
prawdziwą żoną!
Wiedziała, że nie wolno się bronić, że nawet nie ma
sensu, ale...
– Starałam się – powiedziała.
– Rzeczywiście bardzo się starałaś – prychnął. – Ze-
znając przeciwko mnie? Rozwodząc się ze mną?
– To ty się ze mną rozwiodłeś.
– A co ty sobie wyobrażałaś? Myślałaś, że po-
zostaniemy małżeństwem po tym wszystkim co o mnie
nagadałaś? Teraz przynajmniej ludzie zastanawiają
się, czy przypadkiem nie zełgałaś tego wszystkiego
z zemsty.
Jeszcze niedawno myślała, że jego słowa nie mają już
nad nią władzy, a jednak nadal kuliła się od ordynarnych
wyzwisk, jakimi ją obrzucał.
Przypomniała sobie wszystkie obelgi, jakich całymi
latami musiała wysłuchiwać.
,,Widziałem, jak wychodziłaś z przyjęcia z Maddoxem
Palmerem. Poszliście nad rzekę, dziwko!’’.
,,Wszyscy Barclayowie to śmieci’’.
,,Ubierz się, bo wyglądasz jak dziwka’’.
,,Ty suko!’’
Potrząsnęła głową, chcąc zrzucić z siebie te wszystkie
złe słowa.
184
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Wynoś się – powiedziała. – Nie muszę już więcej
słuchać twoich obelg.
– Możliwe. W każdym razie uważam, że nie stworzy-
łaś naszemu synowi właściwych warunków rozwojowych.
– Nie oddam ci go – powiedziała spokojnie, ale
mocnym głosem. – Nigdy ci go nie oddam! Rozumiesz?
– To zależy od ciebie.
– O czym ty mówisz?
– Nie musimy być wrogami, Ann. Mogę pójść na
kompromis, ale nie mogę ignorować tego, co ludzie
mówią. Przestań się pieprzyć z Maddoxem Palmerem.
I niech on przestanie grzebać w moich sprawach. Wiesz,
że on znów wypytuje ludzi?
– Nic na to nie poradzę.
– Ale możesz cierpieć. Tak jak ja cierpię. Żeby po
tylu latach nie było cię stać na odrobinę lojalności!
Naprawdę serce mnie boli. – Teatralnym gestem położył
dłoń na białej koszuli, jak kiepski aktor udający zawał.
W mgnieniu oka straciła całe współczucie dla niego.
Przecież on nie ma serca. W każdym razie nigdy jej nie
okazał serca. Ani łzami, ani prośbami nie zdołała go
wzruszyć. Gdyby miał serce, nie groziłby jej odebraniem
dziecka.
– Maddox chyba rzeczywiście zalazł ci za skórę, skoro
znów do mnie z tym przychodzisz – powiedziała, pod-
nosząc do góry głowę.
– On nic na mnie nie ma! – Twarz Roba gwałtownie
poczerwieniała. – Głupi gliniarz! A ty jesteś tylko jego
głupią dziwką! Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś zmąd-
rzała. Posłuchaj mnie i dobrze zrozum. – Stał nad nią
wielki, potężny i przerażający, syczał słowa prosto w jej
twarz. – Jeśli ty pójdziesz do sądu, to ja też. Przekonasz
185
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
się, kto bardziej ucierpi, kiedy mnie sąd przyzna prawo
do opieki nad Mitchellem.
– Zawsze będę chciała, żebyś był ze mną – tłumaczy-
ła Mitchellowi Ann. Zabrzmiało to jak najświętsza przy-
sięga. – To nieprawda, że chcę się ciebie pozbyć. Nic
takiego nigdy się nie stanie.
Siedzieli obok siebie na łóżku Mitchella, oparci
plecami o ścianę, z wygodnie wyciągniętymi nogami.
Tak samo siadywali, kiedy Ann czytała mu książki.
Teraz Mitchell miał nogi prawie tej samej długości co
nogi Ann, a stopy nawet większe od jej stóp, ale przecież
nadal był jej maleńkim synkiem.
Patrzył na swoje kościste kolana. Na lewym była
czerwona blizna z czasów, kiedy uczył się jeździć na
rowerze. Miał wtedy sześć lat.
– Tata powiedział, że masz teraz narzeczonego i dla-
tego już mnie nie potrzebujesz.
Ann była wściekła. Tak bardzo, że ręce jej się trzęsły
ze złości. Splotła je mocno, położyła na podołku, żeby
Mitchell nie zauważył.
– To nieprawda – powiedziała cicho, ale stanowczo.
– Twój tata... się pomylił.
Właściwie powinna nazwać rzecz po imieniu, powin-
na powiedzieć, że to zwykłe kłamstwo, ale Mitchell był
za mały, żeby go wprowadzać w sprawy dorosłych. Poza
tym Rob wciąż miał prawo się z nim spotykać.
– On chyba nie bardzo lubi pana Palmera – stwierdził
Mitchell.
– Raczej nie.
– A ty?
Lubiła Maddoxa Palmera. Lubiła w nim to, że
186
Vi rgi n i a Ka n t ra
wiedział, jak się obchodzić z dziećmi, z samochodami,
z nią i w ogóle ze wszystkim. Lubiła dołek w jego brodzie
i lubiła jego dobre oczy. Lubiła jego dłonie: duże
i delikatne.
Nie mogła tego wszystkiego powiedzieć dziecku.
Świat Mitchella i tak już runął. Tylko ona mogła go
ustawić z powrotem na mocnym fundamencie.
– Jest w porządku – powiedziała.
– A ja go lubię. – Mitchell odrobinę się rozluźnił.
– Umie tyle różnych rzeczy. I nie wrzeszczy.
– Dobrze jest, jeśli ktoś nie wrzeszczy.
– No. – Znów spojrzał na nią spode łba. – Ty nie
wrzeszczysz.
Rob wrzeszczał. Oboje doskonale o tym wiedzieli.
– Mamy nie powinny wrzeszczeć. – Ann zmusiła się,
żeby się uśmiechnąć. – Chyba że... Chyba że wybieg-
niesz na ulicę albo coś w tym rodzaju.
– Tata mówi, że kiedy chłopcy dorastają, to bardziej
potrzebują swoich ojców. Zwłaszcza jeśli mama pracuje
i nie może się nimi zająć.
– Ja mogę się tobą zajmować – zapewniła go Ann.
– Chcę się tobą opiekować.
Milczenie trwało długą chwilę, a potem Mitchell
położył dłoń na splecionych dłoniach matki.
– Ja też chcę się tobą opiekować, mamo.
– Zobaczyłem światło w oknie – powiedział Maddox
tytułem usprawiedliwienia. – Czy mogę wejść?
Ann stała w progu. Blada, spięta i tak pociągająca, że
Maddoxowi serce omal nie wyskoczyło z piersi.
Spojrzała szybko na schody wiodące na piętro, a po-
tem odsunęła się, robiąc mu miejsce.
187
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Oczywiście, ale zachowuj się cicho. Niecałą godzi-
nę temu położyłam Mitchella spać.
Maddox się nachmurzył. Ann miała wypisane na
twarzy, że ma za sobą bardzo zły dzień. A on zamierzał
jeszcze bardziej go sknocić.
– Wszystko w porządku? – spytał, idąc za nią do
pokoju.
Skinęła głową, ale minę miała nietęgą. Maddox
podejrzewał, że Rob znów ją nachodził. Gotów był zdjąć
odznakę, odłożyć broń i raz na zawsze załatwić ten
problem gołymi rękami.
Jednak zanim zdążył o cokolwiek spytać, Ann od-
wróciła się i przytuliła do niego. Był zaskoczony. Od-
ruchowo otoczył ją ramionami i tylko przycisnął jej głowę
do swojej piersi.
– Annie, kochanie, co...
Płakała.
Maddox się przeraził. Chciał jej wytłumaczyć, że nie
jest odpowiednim człowiekiem, że nie może być dla
nikogo opoką ani nawet zacisznym portem na sztormową
pogodę, że jest twardy i szorstki, zabija ludzi i że nigdy
dobrze sobie nie radził z płaczącymi kobietami.
Była taka mała i leciutka, jakby prawie nic nie ważyła.
Naprawdę nie potrafił jej od siebie odsunąć. Nie chciał!
Idealnie do niego pasowała. Jakby została zrobiona na
jego miarę.
Nie mógł jej odepchnąć. Zresztą, gdyby nawet ją od
siebie odsunął, to co dalej? Przecież nie miała się na kim
oprzeć, chociaż świat walił jej się na głowę, nie miał jej
kto przytulić, kiedy łkała rozpaczliwie. Nikt jej nie
kochał tak jak on.
Dopiero teraz dotarła do niego ta prawda. Kochał
188
Vi rgi n i a Ka n t ra
Annie. Chciał z nią być, chciał ją tulić do siebie.
Z łatwością mógł sobie wyobrazić całe życie u jej boku.
Niestety, wszystkie te wyobrażenia miały w tle Cutler, to
przeklęte miasteczko, które tak bardzo go przerażało.
– Nie płacz. – Pogłaskał ją po głowie. – Nic się nie
stało.
– Zmoczę ci całą koszulę – wyjąkała, jakby to było
teraz najważniejsze.
– Wyschnie.
– Ale się pogniecie. – Podniosła głowę, popatrzyła na
niego mokrymi od łez oczami. – Jak chcesz, to ci ją
wyprasuję.
– Nie ma mowy. Oddam do pralni – zażartował.
A potem przypomniał sobie, że ona nigdy nie chciała od
niego nic przyjąć. – Rachunek zapłacimy po połowie.
Przyglądała mu się chwilę, niepewna, jak zareagować,
a potem się uśmiechnęła.
Maddoxa ogarnęła czułość. Pocałował Annie w czoło,
a ona westchnęła. To miał być tylko jeden krótki
pocałunek. Na pocieszenie. Ale jej usta były ciepłe,
wilgotne i miękkie, a jej ramiona oplotły się wokół niego.
Maddox całkiem się zapomniał.
Oprzytomniał, gdy poczuł na ustach słony smak jej
łez. Przecież nie mógł wykorzystywać jej słabości. Nie
było to wcale łatwe, bo tuliła się do niego, gotowa oddać
mu siebie.
Ale Maddox chciał znacznie więcej niż tylko jej ciała.
Chciał, żeby mu ufała, żeby w niego wierzyła, chciał ją
mieć na zawsze. Ale czy ona go chciała?
– No dobrze. – Zmusił się, żeby się od niej odsunąć,
zmusił swoje ciało do posłuszeństwa. – Za co to?
189
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział czternasty
– Tylko cię pocałowałam – szepnęła Ann, a potem się
uśmiechnęła. – Czy kobiety całują cię tylko wtedy, kiedy
czegoś od ciebie chcą?
– Jeśli chcesz tego, czego chce ode mnie większość
kobiet, to bardzo cię proszę. Tylko widzisz, z mojego
doświadczenia wynika, że kobieta tak zdenerwowana jak
ty jeszcze parę minut temu, rzadko kiedy naprawdę
pragnie seksu.
Ann się zaczerwieniła.
– O co chodzi? – zapytał Maddox, tym razem już
poważnie. – Co się stało?
Chciała się od niego odsunąć, ale jej nie pozwolił. To,
co rzuciło ją w jego ramiona, musiało być tak straszne, że
nie potrafiła sobie sama z tym poradzić. A przecież Annie
prawie ze wszystkim umiała sobie poradzić.
– Rob? – Domyślił się od razu.
Skinęła głową.
– Dzwonił do ciebie? Czy znów ci groził?
– Przyjechał. Tym razem miał prawo – dodała pręd-
ko. – We czwartki zabiera Mitchella na trening, więc się
go spodziewałam. Nie dzwoniłam do ciebie, bo nie
użył... przemocy. Jak to powiedziała sędzia? Konkret-
nej groźby?
Wszystko się w nim gotowało. Zacisnął pięści, ale
zaraz rozprostował dłonie. Annie widziała w życiu dość
zaciśniętych pięści.
– Ja mu dam konkretną groźbę – mruknął. – Czego
chciał?
Ann wysunęła się z jego ramion, usiadła na kanapie
z rękami złożonymi na podołku jak grzeczna dziew-
czynka.
– Powiedział, że jeśli ja pójdę do sądu, to on zrobi to
samo. Jeśli będę się z tobą spotykać, to wystąpi o przy-
znanie mu opieki nad Mitchellem.
– Nie uda mu się.
– Jego adwokat powiedział, że to możliwe.
– Owszem, może próbować, ale nie wygra.
– Może wygrać. Czuły ojciec, miejscowy bohater
drużyny piłkarskiej, chce uchronić swego syna przed
takim śmieciem, jakim jest Annie Barclay. – W jej
głosie nie było goryczy, tylko rezygnacja. – Wielu ludzi
w Cutler go poprze. Jednym z nich może być sędzia.
Maddox się bał, że ona może mieć rację. Za długo był
policjantem, żeby wierzyć, że sprawy sądowe wygrywają
ci, którzy mają rację. Na szczęście nie musiał się tą
wiedzą dzielić z Annie.
– Żaden sędzia nie uwierzy, że z niego taki aniołek.
Zapomniałaś, że już ma jeden wyrok?
– Ja też. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Będzie
twierdził, że zapewni Mitchellowi warunki, jakich ja mu
zapewnić nie mogę. Sąd na pewno mu uwierzy. Na litość
boską, przecież ja sama mu uwierzyłam! Dlatego wy-
szłam za niego za mąż.
– Ale się rozwiodłaś. Przecież to damski bokser.
– Jest ojcem Mitchella.
191
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– A ty jesteś jego matką – powiedział na tyle spokoj-
nie, na ile go było stać. – Jesteś jego głównym opieku-
nem. Sędziowie zwracają uwagę na takie rzeczy. Rob
specjalnie cię straszy.
– Nie mogę ryzykować.
– Nie rozumiem.
– On się denerwuje, że włączyłeś się w sprawę Val.
– Chcesz, żebym przestał się tym zajmować?
– Nie. Czy udało ci się znaleźć jakiś związek pomię-
dzy Robem a tym motelem?
Wiedział, że nie spodoba jej się to, co miał do
powiedzenia. Jemu samemu też się nie podobało.
– Jeszcze nie – przyznał. – Nikt nie potrafił z całą
pewnością potwierdzić tożsamości Roba. Może gdybym
miał zdjęcie, udałoby mi się odświeżyć czyjąś pamięć.
Kierownik nie pamięta, czy Rob był w motelu zeszłego
lata, recepcjonista też nie, a sprzątaczka pracuje tam
dopiero kilka miesięcy.
– A co z dokumentami? Powiedziałeś, że mogą być
jakieś zapiski.
– Mam nakaz sądowy. Dyrekcja motelu ma przed-
stawić wszystkie rachunki z ubiegłego roku, ale to im
zajmie trochę czasu. Mam wrażenie, że i tak nic nie
znajdziemy. Na pewno zapłacił gotówką ukradzioną
z restauracji.
– Przepraszam, że przeze mnie zmarnowałeś cały
dzień.
– Tego bym nie powiedział – zakpił. – Jak dotąd
udało mi się wyciągnąć z laboratorium tyle informacji, że
z powodzeniem mogę zamknąć Cona MacNeilla, a twoje-
go męża doprowadziłem do takiego stanu, że znowu
zaczął ci grozić. Całkiem nieźle, jak na jeden dzień.
192
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Na pewno coś znajdziesz – pocieszyła go Ann
z pełnym przekonaniem. – Przecież musi tam coś być.
Nie zasługiwał na jej zaufanie. Nie zrobił nic, żeby
zasłużyć na ciepło, które odczuwał, kiedy patrzyła na
niego tymi swoimi zielonymi oczami. To śledztwo
musiało skończyć się fiaskiem, ale nie mógł jej tego
powiedzieć, nie mógł zburzyć kruchego spokoju jej
ducha.
– Na pewno – powiedział bez przekonania.
– Powinieneś się przespać.
Maddox nie chciał spać. Chciał ją tulić do siebie tak
długo, aż wreszcie przestanie się denerwować. A potem
kochać się z nią do utraty tchu.
Wiedział, że nie dostanie tego, czego tak bardzo
pragnął. Nie będzie ani seksu, ani wieczornych po-
wrotów do domu okraszonych jej uśmiechem. Chociaż...
Można byłoby przecież zostać w Cutler i spróbować.
Przynajmniej zapytać, czy by się nie zgodziła.
Nieważne, pomyślał.
Annie była śmiertelnie zmęczona. Poza tym jakoś nie
mógł sobie wyobrazić, że zaprosi go do swojej sypialni,
kiedy jej syn śpi po drugiej stronie korytarza.
A więc została mu kanapa. Znowu.
Maddox westchnął, rozejrzał się za pościelą, którą
rano staranie złożył.
Ann stała przed nim z mocno zaciśniętymi wargami.
Zanosiło się na kłopoty.
– Co się stało? – spytał.
– Przecież ci mówiłam – powiedziała z trudem.
– Ludzie gadają. Nie mogę ryzykować plotek. Nie zrobię
niczego, co Rob mógłby wykorzystać przeciwko mnie.
Jemu się nie podoba, że my... Że jesteśmy sobie bliscy.
193
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
A więc nawet nie kanapa, pomyślał. Samochód.
– Jak daleko mam się trzymać od ciebie, żeby był
zadowolony? – zapytał. – Na podjeździe? A może po
drugiej stronie ulicy?
Jej wymowne milczenie było gorsze od najgorszej
awantury.
– Jak chcesz, to zapukam do twoich sąsiadów i po-
proszę o możliwość skorzystania z toalety – próbował
obrócić wszystko w żart. – To powinno ich przekonać, że
nie śpię u ciebie.
Cały jego wysiłek poszedł na marne, bo Ann nawet się
nie uśmiechnęła.
– Pocałuj mnie – poprosił.
– Po co?
– Całujesz mnie tylko wtedy, kiedy czegoś ode mnie
chcesz?
– Chyba chcę tego samego, co wszystkie inne kobie-
ty. Niestety, dzisiaj tego nie dostanę.
Jej szczery żal podniecił go bardziej niż najbardziej
uwodzicielskie zaproszenie.
– No, to pocałuj mnie na dobranoc – poprosił.
Nie tylko go pocałowała, ale przytuliła się do niego
całym ciałem. Maddox przeklinał w duchu Roba Crossa.
Ann co chwilę podchodziła do okna. Auto Maddoxa
znów stało po drugiej stronie ulicy.
Właściwie należało iść do niego i powiedzieć mu, że
cztery metry asfaltu raczej nie zabezpieczą jej przed
plotkami, ale nie zrobiła tego, tylko stała i patrzyła, jak
Maddox wychodzi z auta. Był bardzo pociągający. Nawet
po nieprzespanej nocy, w pogniecionym mundurze. Ann
pomyślała, że chciałaby się do niego przytulić, chciałaby
194
Vi rgi n i a Ka n t ra
się z nim kochać. Nawet ją samą zdumiała ta nieoczeki-
wana myśl. Uśmiechnęła się do siebie. Nikt by nie zgadł,
że nieśmiała Annie Barclay mogłaby snuć marzenia
o przystojnym Palmerze juniorze.
To było tak, jakby dając jej siebie, swoje pieszczoty
i pochwały, przywrócił jej część własnego ja. Choćby za
to jedno musiała mu być wdzięczna.
Nie tylko wdzięczna, pomyślała, patrząc na niego
spoza zasłony.
Wdzięczność to za słabe słowo, nie oddawało w pełni
uczuć, jakie żywiła wobec Maddoxa. Podziwiała go za
odpowiedzialność, za upór, z jakim ją chronił, ale przede
wszystkim podobała jej się ta kobieta, którą widziała
w jego oczach. Ta kobieta była niebezpiecznie bliska
zakochania się w tym mężczyźnie.
Przeraziła się. Przecież wiedziała, że jej nie wolno.
Nie mogła pozwolić kolejnemu mężczyźnie na przejęcie
kontroli nad jej sercem, nad jej przyszłością i nad jej
synem. Nawet takiemu wspaniałemu mężczyźnie, jak
Maddox.
Zaraz jednak uspokoiła samą siebie. Maddox nie
zamierzał jej kontrolować. Chciał tylko jej ciała i tylko na
dwa tygodnie.
Pragnęła tych dwóch tygodni jak niczego innego na
świecie. Pragnęła ich tak bardzo, jak bezpieczeństwa
dla swojego syna. Żeby je dostać, żeby mieć i jedno,
i drugie, musiała sprawić, by groźby Roba straciły
swoją moc.
Niosła kubek z kawą, jakby to była ofiara, a nie
zwyczajna poranna kawa. Kątem oka zauważyła Dorothy
Hicks, stojącą w szlafroku przed swoim domkiem.
195
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Maddox podniósł gazetę, którą gazeciarz zostawił
przed domem, podał ją starszej pani. Coś do niej
powiedział i Dorothy w mgnieniu oka schowała się
do domu.
– Co jej powiedziałeś? – spytała Ann, podając
mu kawę.
– Że wcale nie pilnuję twojego domu, tylko ją
obserwuję.
– No tak – Ann się uśmiechnęła – to powinno uciąć
sąsiedzkie plotki.
– Idioci!
– Takie już jest to miasteczko. Gdybyś zatrzymał
auto dziesięć kilometrów stąd, a ja miałabym na sobie pas
cnoty, i tak znalazłby się ktoś, kto by przysiągł, że mamy
się ku sobie. I miałby rację.
Maddox omal się nie zakrztusił.
– Dobry moment sobie wybrałaś na mówienie mi
takich rzeczy – stwierdził, kiedy wreszcie doszedł do
siebie.
– Na wszystko wybrałam sobie dobry moment.
– Oparła się o samochód tuż obok niego. – Porozma-
wiasz dzisiaj z Conem?
– Koniecznie. Muszę ustalić jego alibi, żeby obrońca
Roba nie mógł zarzucić policji bezczynności.
– Chciałabym pomóc.
– Jak chcesz pomóc, to dbaj o siebie. Zostań dzisiaj
z Val. Najlepiej nie wychodź z restauracji.
– Dzisiaj pracuję tylko od dziesiątej do czternastej.
– Ann była wzruszona jego troskliwością, ale nie zamie-
rzała oddać się pod opiekę policji. – Na pewno nic mi się
nie stanie. Rob jest w pracy.
– Może się stać niebezpieczny.
196
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Nie sądzę. Teraz tylko mnie straszy. Nie zaryzyku-
je bicia, bo się boi, że zawiadomię policję.
– Wcale mi się to nie podoba – stwierdził Maddox.
– Nie mogłabyś posiedzieć w restauracji kilka godzin
dłużej? Przyjadę po ciebie, odbierzemy Mitchella z pół-
kolonii i odwiozę was do domu.
– Dzisiaj. A w przyszłym tygodniu? I przez te wszyst-
kie dni, jakie jeszcze zostały do procesu? – Pokręciła
głową. – Nie mogę przez resztę życia bać się swojego
byłego męża. Rob przez wiele lat mnie terroryzował.
Pozwoliłam mu się zastraszyć. Nie chcę na zawsze stracić
samodzielności.
– Musisz uważać.
– Muszę zacząć normalnie żyć, a to znaczy, że nie
możesz mnie wszędzie wozić.
– Chcesz powiedzieć, że w twoim normalnym życiu
nie ma dla mnie miejsca?
– Nic podobnego!
Maddox klepał się po kieszeniach. Miał taką minę,
jakby był niezadowolony. Z niej? A może z siebie?
A może ta cała sytuacja mu się nie podobała?
– Muszę zapalić – powiedział.
– Nie krępuj się.
– Wcale się nie krępuję, tylko nie mogę znaleźć
zapałek.
– Przykro mi, ale ci nie pomogę. Nie palę.
– Przecież wiem – zniecierpliwił się Maddox. – Mia-
łem nadzieję, że może przypadkiem masz zapałki na
wypadek, gdyby ktoś... – Urwał, zamyślił się.
– Co się stało? – Spytała zaniepokojona Ann.
– Właśnie o czymś sobie przypomniałem.
– O czym?
197
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– To tylko takie przypuszczenie. – Pocałował ją
prędko. – Muszę zaraz coś sprawdzić. Dam ci znać, czy
mi się udało.
Ann weszła do domu na Stonewall Drive. Miała swój
stary klucz i spocone dłonie. Serce podskoczyło jej do
gardła tak wysoko, że na dobrą sprawę mogłoby ją udusić.
Właściwie było to włamanie, ale Ann musiała tu
przyjść. Już nieraz złamała prawo. Po raz pierwszy
bezwiednie, a potem pod przymusem. Tym razem
złamała je po to, żeby chronić ludzi, których kochała: Val,
Mitchella, a także Maddoxa, choć spodziewała się, że za
to wszystko będzie się smażyć w piekle.
W domu nie zaszły żadne zmiany. Suszone rośliny
w złotych ramkach, które kiedyś zamówiła z katalogu,
nadal wisiały na ścianie równo jak pod sznurek. Szyte
na zamówienie zasłony udrapowane były tak samo
jak w dniu, kiedy Ann opuściła to miejsce. Nadal
był to jej dom, jej duma i więzienie zarazem. Miała
wrażenie, jakby od jej wyjścia minęło kilka godzin,
a nie cały długi rok.
Dreszcz przeszedł jej po plecach. No, ale Maddoxowi
potrzebne było zdjęcie Roba.
Ann miała wiele albumów ze zdjęciami. Wszystkie
przedstawiały szczęśliwą rodzinę i jej beztroskie życie:
wielkanocne poszukiwanie jajek, wycieczki na plażę,
przyjęcia urodzinowe Mitchella...
Wybrała najnowszą fotografię. Jedną z tych, które
zrobiono na przyjęciu w klubie. Z okazji trzydziestych
urodzin Roba.
Co jeszcze? – zastanawiała się Ann, schowawszy
zdjęcie do torebki. Rachunki!
198
Vi rgi n i a Ka n t ra
Przeszła przez salon i zatrzymała się obok małego
stolika, na którym stała pięknie oprawiona fotografia
przedstawiająca Mitchella jako rozkosznego niemow-
laka. Pamiętała, jak uderzyła w ten stolik głową, kiedy
Rob ją pchnął tak mocno, że się przewróciła.
Rob trzymał rachunki w górnej szufladzie biurka.
Trzymał je posegregowane, starannie ułożone i często
wypominał, ile Ann go kosztuje. Tak, jakby ona za to
wszystko nie zapłaciła. Łzami, siniakami, złamanym
nosem i zmarnowanym życiem.
Wytarła spocone dłonie o spódnicę. Przypomniała
sobie, że szuka wyciągów z karty kredytowej, jakiegoś
dowodu, że to nie Con, lecz Rob jest sprawcą podpalenia.
Szuflada była zamknięta. Już chciała odetchnąć
z ulgą, spokojnie wrócić do domu, ale nie pozwoliła sobie
na ten komfort, nie pozwoliła sobie na powrót dawnej
Annie, która bała się oddychać, byleby tylko nie ziryto-
wać męża.
Do dziesiątej było jeszcze sporo czasu. Miała mnóst-
wo czasu, żeby odszukać klucz, przejrzeć dokumenty
i uratować przyjaciółkę, a także odzyskać szacunek do
samej siebie.
Otworzyła dolną szufladę. Klucz leżał na wierzchu,
pod ręką. Pistolet też.
Serce podskoczyło jej do gardła, choć przecież wie-
działa, że Rob ma pistolet, wiedziała też, gdzie go
trzyma. Nie chciała, żeby go kupował, gwałtownie prze-
ciwko temu prostowała, ale jej zdanie nigdy się w tym
domu nie liczyło. Dobrze, że przynajmniej nie groził jej
bronią...
,,Bo mógł cię dosięgnąć pięścią’’, przypomniała sobie
słowa Maddoxa.
199
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Zatrzasnęła szufladę, jednak zaraz znów ją otworzyła.
Wyjęła klucz, udając, że nie widzi, jak bardzo trzęsą się
jej ręce.
Roba tu nie ma, powtarzała w myślach. Jest w pracy.
Muszę tylko otworzyć szufladę, przejrzeć jego rachunki
i sprawdzić, czy choćby jeden z nich nie pochodzi
z motelu Beyera.
Zerkając, to na drzwi, to na zegarek, prędko przejrzała
rachunki z ostatniego roku. Niczego nie znalazła.
Rozczarowana zamknęła szufladę. Dobrze, że przy-
najmniej zdobyła zdjęcie. Może teraz któryś z pracow-
ników motelu go rozpozna. No i oszczędziła Maddoxowi
grzebania w hotelowych rachunkach.
Przekręciła klucz. Teraz musiała go jeszcze odłożyć
na miejsce. Pistolet nadal tam był. Ciemny i gładki, jak
wąż zwinięty w kłębek pod schodami werandy.
Serce jej biło mocno, w głowie szumiało. Nie przy-
puszczała, żeby Rob kiedykolwiek użył broni przeciwko
niej czy Mitchellowi. Ale kiedyś także nie przypuszczała,
że mógłby ją uderzyć.
Pistolet czekał w szufladzie. Na podorędziu. Kusił.
Omal go nie wzięła, choć przecież nienawidziła broni. Za
to Rob na pewno by się nie zawahał...
A jakby go stąd zabrać, myślała gorączkowo. Do
włamania dodać jeszcze nielegalne posiadanie broni?
Mogę go schować! Tak, to dobry pomysł. Jeśli Rob nie
znajdzie pistoletu, to nie będzie mógł do nikogo strzelać.
To nie będzie kradzież, bo przecież nie zabiorę go
z domu.
Ale gdzie można schować broń? Na pewno nie
w sypialni. W kuchni też nie i na pewno nie w pokoju
Mitchella. Gdzie może być takie miejsce, w które Rob
200
Vi rgi n i a Ka n t ra
nigdy nie zagląda? Strych! Tak, schowam to świństwo na
strychu.
Wzięła pistolet za lufę, żeby przypadkiem nie nacis-
nąć spustu, pobiegła na górę, trzymając broń jak najdalej
od siebie. Do rozpoczęcia pracy zostało jej jeszcze pół
godziny.
Na strychu było gorąco, naga żarówka rzucała ostre
światło na sterty pudeł z ubraniami, które wyszły
z mody i na pudła z zabawkami, którymi już nikt się
nie bawił.
Gdzie się chowa pistolet? Gdzieś, gdzie Mitchell
nigdy przypadkiem nie zajrzy, gdzie Rob nigdy go nie
znajdzie...
Szukając wzrokiem odpowiedniego miejsca, spojrzała
na pudło ze starymi zasłonami stojące obok boilera.
Doskonałe miejsce, pomyślała. Rob nigdy tutaj nie
zajrzy.
Otworzyła pudło, wsunęła pistolet pomiędzy fałdy
beżowej materii. Po wszystkim! Zbiegła ze schodów, na
chwilę zatrzymała się w holu, żeby ochłonąć. Chyba Rob
nie zorientuje się, że tutaj byłam, przestraszyła się nagle.
Zamknęłam szufladę, drzwi od strychu też zamknęłam...
Dywan!
Na puszystym dywanie zostały ślady jej stóp. Na
szczęście nie był to poważny problem. Wystarczy od-
kurzyć dywan i nie będzie żadnego śladu po jej wizycie.
Zostało jej jeszcze piętnaście minut.
Prędko wyjęła odkurzacz i po chwili dywan wyglądał
jak nowy. Kiedy chowała odkurzacz na miejsce, za
płaszczami Roba, w samym kącie garderoby, dostrzegła
jakiś długi przedmiot. Sztucer. Sztucer Mitchella. A więc
jeszcze nie rozbroiła Roba w pełni.
201
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Pomyślała o pudle z zasłonami. Sztucer by się tam nie
zmieścił. Nigdzie się nie mieścił. Dlatego został schowa-
ny w garderobie.
Dziesięć minut, pomyślała Ann. Muszę iść. Sztucer
pojedzie ze mną, postanowiła. Co znaczy takie przestęp-
stwo wobec bezpieczeństwa Mitchella?
Pobiegła do samochodu, niosąc przed sobą długi
futerał. Tłumaczyła sobie, że to przecież nie jest żadna
kradzież. Sztucer należał do Mitchella. Miał być użyty
podczas polowania na jelenie, do którego – na szczęście
– nigdy nie doszło.
Tak, robiła to wyłącznie dla Mitchella. Przecież nie
zamierzała z tego strzelać. Nie chciała nawet dotykać
broni, ale przecież musiała to zabrać, musiała całkowicie
rozbroić Roba.
Ostrożnie ułożyła sztucer w głębi bagażnika. Jakby się
bała, że może wypalić. Pojechała do pracy.
202
Vi rgi n i a Ka n t ra
Rozdział piętnasty
Zobaczyła przed swoim domem Maddoxa. Przestraszy-
ła się, że chodzi o sztucer. Dopiero po chwili oprzytom-
niała. Przede wszystkim Rob jeszcze nie wrócił do domu,
więc nie mógł zauważyć, ani tym bardziej zgłosić znik-
nięcia broni. A kiedy pół godziny temu ostrożnie przeno-
siła sztucer z samochodowego bagażnika do domu, na
ulicy nie było żywego ducha. Nikt nie widział, jak Ann
chowała sztucer do szafy w swojej sypialni. A co najważ-
niejsze, gdyby Maddox przyszedł ją aresztować, to by się
nie uśmiechał.
Otworzyła drzwi. Uśmiech Maddoxa stał się jeszcze
szerszy. Serce Ann zaczęło mocniej bić. Tym razem
z powodu, który nie miał nic wspólnego z żadnym
aresztowaniem.
– Jesteś... – Chciała powiedzieć, że jest taki spokoj-
ny, że wygląda bardzo pociągająco, ale... – Widzę, że
jesteś bardzo zadowolony z siebie.
– Raczej z dochodzenia.
– Dobrze poszło?
– Nawet bardzo dobrze. Myslę, że Rob jednak nie
będzie mógł opiekować się Mitchellem. Moim zdaniem
kilka najbliższych lat spędzi w więzieniu za podpalenie
i usiłowanie zabójstwa...
– Och! Co znalazłeś?
– Dziś rano powiedziałaś coś, co naprowadziło mnie
na ślad. Mianowicie, że nie masz zapałek, ponieważ nie
palisz.
Ann skinęła głową. Oczywiście, że pamiętała ich
poranną rozmowę.
– A Rob ma. Powiedział mi, że czasami jakiś jego
klient potrzebuje zapałek, więc on je zawsze nosi przy
sobie. A potem dał mi jedno pudełko... – Maddox zrobił
znaczącą pauzę. – Wyjął je ze swojej torby golfowej.
– Dał ci zapałki z motelu? – domyśliła się Ann.
– To by było za proste. – Maddox się uśmiechnął.
– Dziś rano dostałem nakaz przeszukania jego torby ze
sprzętem do golfa. W kieszeni miał chyba z tuzin różnych
pudełek z zapałkami. Jedno z nich pochodziło z motelu
Beyera. Tak więc mamy związek pomiędzy Robem,
zapałkami i pożarem, a mąż twojej przyjaciółki nie jest
już aż tak bardzo podejrzany o wyłudzenie odszkodowa-
nia, rozumiesz?
– Boże! – Wcale nie było łatwo myśleć, kiedy Mad-
dox tak na nią patrzył, kiedy tak się do niej uśmiechał.
– Cudownie! Ja też coś dla ciebie mam. Zdjęcie Roba.
Wyjęła zdjęcie z torebki i podała je Maddoxowi.
Obejrzał je i wsunął do kieszeni koszuli.
– Dobrze się spisałaś. Jeszcze raz spróbuję szczęścia
w motelu. Może ktoś go sobie przypomni.
– Zrobić ci herbaty?
– Nie chcę herbaty. – Podszedł do niej. Stał bardzo
blisko, czuła jego oddech na swojej twarzy.
– Więc, co mogę dla ciebie zrobić? – spytała, troszecz-
kę wystraszona, a jednocześnie podekscytowana jego
spojrzeniem.
204
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Masz ciasteczka?
– Dziś jest wtorek. – Ann się roześmiała. – Piekę
tylko w weekendy.
Uczyła się śmiać. Dotąd nie wiedziała, jak to jest
śmiać się razem z mężczyzną, którego się kocha, z któ-
rym się sypia. Podobało jej się to nowe doświadczenie.
Maddox był tak blisko, że gdyby chciała, mogłaby się
do niego przytulić i to bez potrzeby ruszania się z miej-
sca. Był wielki i potężny, lecz wcale się go nie bała. Co
więcej, czuła się przy nim bezpieczna.
– I nic ci nie zostało? – zapytał cicho. – Nic nie zostało
z ostatniego weekendu?
Z ostatniego weekendu? A więc chodziło mu o...
O tamten sobotni wieczór nad rzeką.
– Może jeszcze by się coś znalazło.
– Poszukamy razem? – Pocałował ją w usta.
– Zdaje mi się, że już znalazłeś – powiedziała cichut-
ko, kiedy przestał ją całować.
– Jestem policjantem. Znajdowanie to moja praca.
– Robisz to bardzo dobrze – zapewniła.
– Nie przeszkadza ci to?
– Co niby miałoby mi przeszkadzać?
– No to, że mam... że mam doświadczenie.
Chodzi mu o inne kobiety, pomyślała Ann. Zależy mu
na tym, co ja sobie pomyślę. Interesuje go, co czuję. Więc
może jednak i ja się do czegoś nadaję.
– Nie. – Położyła jego dłoń na swojej piersi. – Bardzo
cię pragnę, wiesz?
– A nie boisz się, co powiedzą sąsiedzi?
– Zmęczyło mnie zamartwianie się, co o mnie myślą
inni. Całe życie przejmowałam się tym, co ludzie sobie
o mnie pomyślą.
205
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Ale... Mój samochód stoi przed domem.
– Jest biały dzień. Mogłeś przyjechać, żeby mnie
przesłuchać.
– No tak, ale nie tylko...
– Więc dlaczego nie zaczynasz?
Miała wrażenie, jakby jej słowa złamały jego siłę woli,
z jaką starał się dotąd trzymać ręce przy sobie. Gwałtow-
nie przytulił ją do siebie i całował jak szalony.
Tak dobrze było czuć go blisko siebie, tak dobrze było
patrzeć na jego muskularne ciało i tak dziwnie byłoby...
kochać się w pełnym świetle dnia.
– Chodźmy do sypialni – poprosił.
W sypialni leżał sztucer. Wiedziała, że jako osoba
skazana nie ma prawa posiadać broni. Złamała prawo.
Oczywiście, nie dla przyjemności przechowywała broń
palną w swojej sypialni. Wprawdzie Maddox nie zaj-
mowałby się przeszukiwaniem szaf, ale...
– Nie – powiedziała. – Chcę tutaj. Teraz. Zaraz.
Pospieszmy się.
Nie nalegał, aby poszli do łóżka. I jemu było spieszno,
żeby się nią nacieszyć.
Kochali się na dywanie, w biały dzień. Ann nigdy nie
czuła się aż tak bardzo bezpieczna, taka kochana i taka
swobodna.
– Możemy to powtórzyć? – zapytała bezwstydnie,
kiedy ze świata uniesień wrócili na ziemię i odpoczęli na
tyle, że mogli mówić.
– Jasne. – Maddox przygarnął ją do siebie. – Tylko
daj mi chwilę odpocząć. Za rok będę całkiem jak nowy.
– Nie chcę tak długo czekać. – Wydęła usta jak
rozkapryszone dziecko.
– Nie martw się, nigdzie nie ucieknę – obiecał,
206
Vi rgi n i a Ka n t ra
patrząc na nią czule. – Na ten czas moglibyśmy znaleźć
sobie jakieś inne zajęcie. Jak długo czeka się w urzędzie
w Północnej Karolinie?
– W jakim urzędzie? – Jeszcze nie rozumiała, o co mu
chodzi.
– W Urzędzie Stanu Cywilnego.
Ann oniemiała. A kiedy wreszcie odzyskała głos,
kiedy znalazła dość sił, żeby ten głos z siebie wydobyć,
powiedziała wyraźnie i stanowczo:
– Nie pobierzemy się.
Maddox się przeraził. Jej oświadczenie było takie
stanowcze. Annie o miękkim sercu, taka dobra i miękka,
nagle stała się nieugięta.
Chciał zaraz odpowiedzieć, ale się powstrzymał. Bar-
dzo się bał, żeby tym razem niczego nie zepsuć. Chyba że
już zepsuł.
– Nie pobierzemy się? – zapytał ostrożnie.
Pokręciła głową. Jej miękkie włosy połaskotały go
w ramię. Nie rozumiał, jak ona może mu odmawiać,
kiedy leży tuż przy nim naga, ciepła, pachnąca miłością.
– Ale dlaczego?
– Ja już byłam zamężna. Tak bardziej mi się podoba.
– Co oznacza to ,,tak’’? – Maddox starał się nie oka-
zać zdenerwowania.
– Jak by ci to wytłumaczyć... – Namyślała się chwilę,
a potem popatrzyła mu prosto w oczy. – Dwoje dorosłych
ludzi bez żadnych zobowiązań, którzy po prostu chcą być
razem.
Powiedziała to jak psycholog, a nie jak kobieta, z którą
dopiero co się kochał.
– Dwoje ludzi, którzy spotykają się tylko po to, żeby
iść razem do łóżka?
207
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Nie o to mi chodziło. Widzisz, idzie mi o twoją
pracę...
– Co moja praca ma z tym wspólnego? – przerwał jej
poirytowany.
Odwróciła się na bok, podniosła z podłogi bluzkę.
– Niedługo stąd wyjedziesz. Chyba nie wyobrażasz
sobie, że spakuję się i za tydzień pojadę z tobą do
Atlanty...
– Jasne, że nie.
– Przecież ja nie mogę się stąd ruszyć – mówiła Annie
jak w transie. Nawet nie usłyszała jego protestu, a jeśli
nawet, to nie zwróciła na niego uwagi. – Po pierwsze:
dostałam wyrok, więc nie mogę się stąd ruszyć. Po
drugie: mam tutaj pracę. No i mam syna. Co po-
wiedziałeś?
– Jeszcze nic, ale chciałem powiedzieć, że może ja
bym tu został? – powiedział to z anielską cierpliwością,
choć szlag go trafiał na ten jej ośli upór. – Tu, czyli
w Cutler. – Im dłużej o tym myślał, tym lepszy wydawał
mu się ten pomysł. – To wcale nie byłoby takie złe.
Wyobraź sobie, że nawet z ojcem zaczęło mi się układać.
I praca, i ludzie okazali się lepsi, niż się spodziewałem.
Naprawdę da się tutaj żyć.
– Ja też pasuję do tego twojego nowego życia?
– Oczywiście. – Maddox nie rozumiał, dlaczego po-
smutniała. Oczywiście, że pasowała. Była wszystkim,
czego potrzebował do szczęścia.
– Widzisz – pokręciła głową – ja dopiero zaczęłam
odnajdywać siebie. Nie chciałabym się znów zgubić
w nowym związku.
Maddox był bliski załamania. Nie rozumiał, jak to
możliwe, że sprzeczają się o takie głupstwa.
208
Vi rgi n i a Ka n t ra
– O co ci chodzi, do diabła? Myślisz, że będę próbo-
wał cię zmienić?
– Sama nie wiem, co myśleć. W tym problem.
– Jak dużo czasu zajmie ci ta podróż do wnętrza
siebie? – Z największym trudem hamował ogarniający go
gniew. – Trzy miesiące czy cały rok? A może pięć lat?
– Nie wiem – powtórzyła żałośnie. – Nie da się
wracać do zdrowia według planu.
– I związku też nie da się zaplanować – prychnął.
Starał się zachować spokój, starał się być wyrozumiały,
ale nie było to łatwe. – Ja już jestem gotów i zdaje mi się,
że ty też. Inaczej nie byłoby nam tak dobrze razem.
– Nie chodzi tylko o seks. – Ann się zarumieniła.
– Ja nie mówię o seksie. Proszę, żebyś wyszła za mnie
za mąż.
– Uważam, że powinniśmy z tym zaczekać.
– Po co?
– Powinniśmy się lepiej poznać.
– Znamy się od dwudziestu trzech lat.
– Ale przez dwanaście lat nie było cię tu.
– Ale ty mnie przecież znasz!
A może właśnie w tym tkwił problem? Może Ann nie
chciała się wiązać z ponurym, twardym policjantem,
który musiał odejść z poprzedniej pracy, ponieważ zabił
czyjeś dziecko?
– Co, twoim zdaniem, zyskamy na czekaniu?
Podniosła głowę do góry. Rozpięta bluzka odsłaniała
jej piękne drobne piersi.
– Nie chcę się spieszyć, żeby nie popełnić kolejnego
błędu.
– Uważasz, że małżeństwo ze mną byłoby błędem?
– Jej słowa uderzyły mocniej niż cios zaciśniętej pięści.
209
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Małżeństwo... każde małżeństwo mogłoby się oka-
zać katastrofą.
– Bzdura! Oczywiście, gdybyś mnie kochała... Gdy-
byś miała do mnie zaufanie...
– Ja do siebie nie mam zaufania – westchnęła.
Była zmęczona i miała smutne oczy. Maddox wie-
dział, że życie z agresywnym mężem ma nieodwracalny
wpływ na psychikę kobiety, jednak jego serce potrzebo-
wało Annie, chciał, by kochała go tak mocno, żeby mimo
wszystko zaryzykowała.
– No, to jak będzie? – spytał cicho.
– Potrzebuję trochę więcej czasu.
– Chciałabyś się rozejrzeć?
– Nie zamierzam szukać nikogo innego. – Dłonie
swoim zwyczajem splotła na podołku, tyle że tym razem
patrzyła Maddoxowi prosto w oczy. – Ale to musi być
moja własna decyzja.
– Jasne. Masz prawo do własnych decyzji. – Maddox
wstał, zaczął się ubierać, a wszystko w nim wrzało
i w każdej chwili groziło wybuchem. – Ja tylko myślałem,
że zdecydowałaś się na mnie. Przykro mi, że się po-
myliłem.
Bardzo bolała ją głowa. Serce też.
Zaraz po wyjściu Maddoxa zabrała się za zwykłe
domowe sprawy: pojechała po Mitchella, ugotowała
obiad, wstawiła pranie i nie mogła się doczekać wieczoru.
Po co, pytała samą siebie. Żebyś mogła pójść do
łóżka? Sama?
Tłumaczyła sobie, że to głupota, że nie trzeba teraz
o tym myśleć, ale nie zdołała przywrócić radosnego
nastroju, który zniknął, gdy tylko Maddox sobie poszedł.
210
Vi rgi n i a Ka n t ra
Już miała zamknąć drzwi na łańcuch, kiedy usłyszała
za plecami jakiś hałas. Wzdrygnęła się i obejrzała. Na
schodach stał Mitchell. W brudnych szortach i przepoco-
nej koszulce, w której biegał przez cały dzień.
– Mitchell! – Powiedziała ostro. Za ostro. Prędko
zmieniła ton. – Dlaczego jeszcze nie jesteś w łóżku?
– Nie mam czystej piżamy.
– Tylko dlatego nie położyłeś się spać? Od czter-
dziestu minut powinieneś być w łóżku.
Mitchell zwiesił głowę, wzruszył ramionami. Rósł
w zastraszającym tempie. Być może nawet wyrósł już
z kokonu, w którym chciała go utrzymać jak najdłużej.
Właściwie powinna się z tego cieszyć. Dobrze, że chło-
piec ma własne zdanie, że potrafi się zachować w nie-
przewidzianych sytuacjach. Ann mogłaby się uczyć od
własnego syna.
– Piżamę znajdziesz w mojej sypialni – powiedziała.
– W koszu z bielizną do prasowania. Postawiłam go na
łóżku.
Mitchell poczłapał do jej sypialni. Ann mogła się już
zająć zamykaniem drzwi na noc.
Takie jest to moje życie, pomyślała, zakładając łań-
cuch. Podskakuję na najlżejszy hałas...
Myśl pozytywnie, skarciła się w duchu.
Terapeutka kazała jej w takich chwilach przypominać
sobie własne osiągnięcia. No, więc przede wszystkim
była wolna. No i była bezpieczna. Mogła wreszcie sama
podejmować decyzje...
,,Masz prawo do własnych decyzji. Ja tylko myślałem,
że zdecydowałaś się na mnie. Przykro mi, że się pomyli-
łem’’. Słowa Maddoxa brzęczały w uszach jak dokucz-
liwe muchy.
211
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Wcale nie jestem wolna, pomyślała rozgoryczona
Ann. Ja nadal panicznie się boję. Boję się pomyłki. Boję
się, że Maddox zaproponował mi małżeństwo jako na-
grodę za dobre sprawowanie. Albo dlatego, że pasuję mu
do obrazu nowego życia w rodzinnym miasteczku. Do
takiego obrazu, jaki on sobie stworzył. No, bo przecież
nie powiedział, że mnie kocha.
Może właśnie tego najbardziej się bała? Może bała się,
że nie zasługuje na jego miłość?
Ale kiedy tak stała w ciemnym holu, przypomniała
sobie, jak wymawiał jej imię, jak zapewniał, że jest
wszystkim, czego chciał od życia.
Dlaczego nie miałaby mu uwierzyć? Dlaczego kazała
mu czekać i ciągle coś udowadniać? Całe życie musiał coś
udowadniać. Wszystkim po kolei. Może przynajmniej
ona mogłaby go zwolnić z tego obowiązku.
Postanowiła do niego zadzwonić. Miał służbę, więc
mogła zadzwonić na numer pogotowia policyjnego.
Jeszcze czego, pomyślała. Żeby dyspozytorka zaraz
rozgadała po mieście, że Annie Barclay ugania się za
Maddoxem Palmerem. Poza tym Maddox by się zdener-
wował, gdyby mu powiedziano, że dzwoniła na policję.
Postanowiła zostawić mu wiadomość na automatycz-
nej sekretarce. A gdyby Wallace Palmer odebrał telefon,
mogła mu powiedzieć, że... Nie wiedziała, co mogłaby
powiedzieć ojcu Maddoxa, ale starszy pan na pewno by
się domyślił, po co zadzwoniła do jego syna o wpół do
dziesiątej wieczorem.
Najdziwniejsze, że ta myśl wcale jej nie przerażała.
Zadzwoniła. Odezwała się automatyczna sekretarka.
– Cześć, Maddox, mówi Annie. Zastanawiałam się
nad tym, co powiedziałeś i... – Wielki Boże, przecież
212
Vi rgi n i a Ka n t ra
nie można odpowiadać przez telefon na propozycję
małżeństwa. – Czy możesz do mnie zadzwonić, jak
dostaniesz tę wiadomość? Albo przyjechać? Lepiej przy-
jedź. Kocham cię.
Kiedy odkładała słuchawkę, była już absolutnie pew-
na, że dobrze zrobiła.
To niesłychane, jak jedna decyzja może zmienić
człowieka, pomyślała. Mogłabym teraz przenosić góry.
Miała nadzieję, że Maddox prędko przyjedzie. Tylko
o której kończy służbę? Chyba o dziesiątej.
Po dwudziestu minutach usłyszała, jak pod dom
podjechał samochód. Trzasnęły drzwiczki auta, usłyszała
kroki na ścieżce. Podbiegła do drzwi. Chciała zdążyć
otworzyć je, nim Maddox zadzwoni, nie chciała, żeby
obudził Mitchella.
– Tak się cieszę, że...
Głos jej zamarł. Serce w niej zamarło. Mężczyzna
stojący w progu niestety nie był Maddoxem.
– Rob – powiedziała i pomyślała, że może jednak
trzeba było zadzwonić na posterunek.
213
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Rozdział szesnasty
– Ty suko! – syknął Rob.
Ann właściwie już nie czuła strachu. Wiedziała, że
Rob nic jej nie zrobi. Będzie się bał, że aresztują go za
pobicie i to zaledwie kilka dni przed procesem. Ostatnim
razem też jej nie uderzył, tylko groził, nawet odebraniem
Mitchella, ale nie pięścią.
A jednak kiedy tak stał w progu i pochylał się nad nią,
przestraszyła się nie na żarty. Nim zdążyła się zdecydo-
wać i zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, Rob otworzył je
na całą szerokość. Drzwi huknęły o ścianę, robiąc po-
tworny hałas. Ann cofnęła się odruchowo i Rob wszedł do
pokoju.
– Dlaczego mnie nie zapraszasz? – Kpił z niej
w żywe oczy.
Wzięła głęboki oddech. Nie była już przecież dawną
tchórzliwą Annie. Mogła sobie z nim poradzić. Mogła
przynajmniej spróbować.
– Jest późno – powiedziała. – Wracaj do domu.
– Ja nie mam domu – starannie wypowiadał słowa, jak
zawsze, kiedy był pijany. – Mam tylko mieszkanie.
Bardzo drogie. I puste. Dzięki tobie. – Postąpił krok do
przodu. Tym razem Annie się nie cofnęła. – Nie zapy-
tasz, jak mi minął dzień, moja droga?
Zerknęła w stronę schodów. Modliła się w duchu,
żeby Mitchell zdążył już zasnąć.
– Mogę cię spytać – zgodziła się, chcąc go ułagodzić.
– Jak ci minął dzień?
– Strasznie. Chcesz wiedzieć dlaczego?
Była pewna, że jej to powie. Stał tak blisko, że czuła
zaprawiony alkoholem oddech Roba.
– Jeśli chcesz, to opowiedz. – Wpuściła go do saloni-
ku. Byle dalej od śpiącego synka.
– Brent Wilks odwołał mecz golfowy. Przyjaźnimy
się od dwudziestu lat. Jest moim klientem. A dzisiaj
odwołał mecz! I co ty na to?
Ann dopiero teraz zauważyła, że Rob ubrany jest
w białe szorty i granatową sportową koszulkę polo. To
był jego strój do gry w golfa. Lubił pokazywać swoje
zgrabne, opalone nogi.
Brent Wilks odwołał mecz golfowy? Nie wiedziała, co
o tym myśleć. Oczywiście nie wierzyła, żeby po tylu latach
miasteczko wreszcie przeszło na jej stronę. Może jednak?
– Pewnie coś mu wypadło – szepnęła nieśmiało.
– Ja też tak to sobie tłumaczyłem. Tyle, że potem
poszedłem na obiad z moim adwokatem. Wiesz, co mi
powiedział?
– Nie wiem.
Zastanawiała się, czy nie powinna pójść do telefonu
i spróbować zadzwonić po pomoc. Ale do kogo? Do
Maddoxa? Na policję? No tak, ale najbliższy aparat był
w kuchni, a ona nauczyła się, że podczas kłótni z Robem
powinna trzymać się jak najdalej od kuchni. Ze względu
na noże. Już raz straszył ją nożem po pijanemu...
– Nie wiesz? A powinnaś wiedzieć – mówił Rob.
Czegoś od niej chciał, do czegoś zmierzał.
215
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Jeśli chodzi ci o zeznanie...
– Pieprzę twoje zeznanie! Jestem skończony! Ty
mnie wykończyłaś!
Nadal się bała, ale równocześnie obudził się w niej
gniew. Rob nigdy nie czuł się winny, zawsze na nią
zwalał winę za swoje podłości. Tyle, że Annie miała już
serdecznie dosyć roli kozła ofiarnego.
– Cokolwiek zrobiłeś, zrobiłeś na własną odpowie-
dzialność. A teraz wyjdź, proszę.
Był tak zajęty użalaniem się nad sobą, że nawet jej nie
usłyszał.
– Wygrzebał dowód przeciwko mnie... Ten twój
Maddox... Wyciągnął go z mojej torby, którą trzymam
w szatni klubu golfowego... Wiesz, co on mi zrobił?!
Rob nigdy tak źle nie wyglądał. Ann poczuła idiotyczną
potrzebę pocieszenia go... Przez moment czuła się odpo-
wiedzialna za to, że jej były mąż ma zrujnowane życie.
– Mają teraz dowód na to, że istnieje bezpośredni
związek pomiędzy mną a tym pożarem – mówił Rob,
przechadzając się po saloniku. Nagle odwrócił się na
pięcie. – To przez ciebie! Zapłacisz mi za to!
Serce podskoczyło jej do gardła. Nakazała sobie
spokój, choć strasznie dużo ją to kosztowało.
– Za co? – szepnęła.
– To ty go zaangażowałaś.
A więc chodziło mu o Maddoxa.
– Nic podobnego. – Głos jej drżał. Znów mówiła jak
dawna zastraszona Annie. Nic nie mogła na to poradzić.
– Napuściłaś go na mnie! Wszystkich na mnie napuś-
ciłaś! Wszyscy są teraz przeciwko mnie!
Doskoczył do niej tak szybko, że nie zdążyła ani się
uchylić, ani cofnąć, ani uciec. Nie spodziewała się ciosu.
216
Vi rgi n i a Ka n t ra
Ból przeszył jej twarz, szyję i całą głowę. Przez chwilę
widziała tylko ciemność z jasnymi punkcikami, słyszała
wyłącznie szum w uszach. Zwinęła się w kłębek i upadła
na podłogę. I wtedy zobaczyła tuż przed sobą na pod-
łodze coś białego. Tenisówki. Tenisówki Mitchella.
Przerażona podniosła wzrok. Jej dziewięcioletni sy-
nek celował do ojca ze sztucera.
– Zostaw ją! – rozkazał przez łzy. – Nie dotykaj jej, bo
cię zastrzelę!
Powiedziała, że mnie kocha, myślał Maddox. Ona
pierwsza to powiedziała! A ja nigdy jej nie mówiłem...
Ależ ze mnie dureń!
Jednak nie mógł długo gniewać się na siebie, bo
w uszach wciąż jeszcze dźwięczał mu słodki głos Annie
nagrany na automatycznej sekretarce. Maddox zamierzał
powiedzieć jej wszystko, co chciała usłyszeć i to jak
najszybciej, gdy tylko ją zobaczy, nawet nie w przedpo-
koju, jeszcze w progu jej malutkiego domku. Teraz,
kiedy wiedział, że ona go kocha, mógł na nią czekać
choćby następne dwanaście lat.
Uśmiechnął się do siebie. Był absolutnie pewny, że
nie będzie czekał tak długo.
Wjechał w uliczkę, gdzie mieszkała Annie. Na pod-
jeździe przed jej domem stały dwa samochody.
Dopiero po chwili dotarło do niego, co to oznacza.
Dwa samochody! Małe skorodowane autko Annie i duży
niebieski samochód Roba. Drzwi domu były szeroko
otwarte.
Serce w nim zamarło. Na szczęście umysł pracował na
pełnych obrotach. Wiedział, że musi zastanowić się nad
swoim postępowaniem, najlepiej będzie, jak zaczeka na
217
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
wsparcie, ale jednocześnie czuł, że jeśli ten łajdak zrobił
krzywdę Annie, jeśli tknął ją choćby palcem, to trzeba
będzie go zabić. Najlepiej gołymi rękami.
– Potrzebuję wsparcia – powiedział do radiotelefonu.
– Poważne niebezpieczeństwo. Osiem, dwa, pięć, Hi-
ckory.
– Maddox? – Crystal, dyspozytorka mająca dziś dyżur
w komendzie, była bardzo zdziwiona. – Jesteś w domu
Ann Cross?
– Tak jest. – Już wysiadał z auta, pistolet trzymał
w pogotowiu.
– Czekaj na posiłki.
– Nie mogę czekać. Wchodzę.
W radiu rozległy się jakieś trzaski, a zaraz potem
wrócił do niego głos Crystal.
– Komendant nalega, żebyś zaczekał na wsparcie.
– Nie mogę – powtórzył z rozpaczą w głosie.
– To rozkaz.
Maddox zostawił trzeszczące radio i wszedł na ścież-
kę. Uważał, żeby nie znaleźć się w smudze światła
oświetlającego ganek. Również w saloniku paliło się
światło, ale nie było słychać żadnych rozmów, żadnych
krzyków... Zupełna cisza.
Na palcach przeszedł przez ganek, trzymając w dłoni
gotowy do strzału pistolet. Oparł się o framugę drzwi
i wtedy doleciały go słowa Roba.
– Co ty wyprawiasz, chłopcze? Odłóż tę przeklętą
strzelbę.
– Nie! – Usłyszał histeryczny krzyk Mitchella.
– Odejdź od mamy!
Zimny pot spłynął po plecach Maddoxa. Znów dziec-
ko z bronią w ręku! Najgorszy senny koszmar stał się
218
Vi rgi n i a Ka n t ra
jawą. Na domiar złego gdzieś tam była Annie... Jego
ukochana Annie!
Przypomniał sobie tamten dzień, tamtą kobietę, nau-
czycielkę zakrywającą własnym ciałem płaczące dziecko.
I tamtego chłopca, ze sztucerem, zwróconego twarzą do
celu... Odegnał od siebie te okropne wspomnienia i bez-
szelestnie wsunął się do holu.
– Nie ruszę się stąd, póki nie odłożysz strzelby
– mówił Rob.
Lekki trzask odwodzonego kurka był jedyną od-
powiedzią.
Ann mówiła, że Rob ma broń, przypomniał sobie
Maddox. Pistolet i sztucer. A ten sztucer należy do
Mitchella...
Maddox oderwał się od ściany, do której przed chwilą
dosłownie się przykleił. Pochylił się do przodu i zobaczył
Mitchella. Sztucer drżał w jego rękach, ale chłopiec miał
proste plecy, stał mocno na nogach, we właściwej pozycji
strzeleckiej. Z tej odległości wystrzeliłby w Robie dziurę
wielkości dużej piłki.
Maddox przesunął się bliżej. Teraz widział także
chwiejącego się na nogach Roba. Tylko Annie nigdzie
nie było widać.
Trzeba załagodzić sytuację, myślał Maddox. Nie
wolno wystraszyć chłopca, bo może strzelić.
Powolutku przeszedł przez hol, stanął tuż przy
drzwiach do saloniku, tak, żeby nie znaleźć się na linii
ognia.
– Mitchell – powiedział cicho. – To ja, sierżant
Palmer. Maddox Palmer. Czy wszystko w porządku?
Lufa sztucera zachwiała się, ale zaraz wróciła na
poziom piersi Roba.
219
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– On ją pobił. Uderzył moją mamę.
– Zajmę się nią – powiedział Maddox. – Już we-
zwałem karetkę. Odłóż broń.
– Nie!
– Odłóż, proszę – mówił spokojnie, ale stanowczo,
choć wszystko w nim się gotowało.
Nie mógł pozwolić na to, żeby Mitchell żył ze
świadomością, że na jego rękach jest krew własnego ojca.
Annie by tego nie przeżyła...
Wszedł do pokoju z pistoletem wycelowanym prosto
w Roba.
– Już jestem – powiedział do Mitchella. – Teraz ja się
nim zajmę.
– Niech on się od niej odsunie! – krzyknął histerycz-
nie Mitchell.
Od niej. Od Annie. Wreszcie ją zobaczył. Leżała na
podłodze, taka maleńka i skulona pomiędzy starą kanapą
a wielkimi stopami swego byłego męża. Ramieniem
osłaniała głowę, więc nie mógł zobaczyć, co Rob jej
zrobił.
– Odsuń się – rozkazał Robowi głosem bardziej
przypominającym warczenie wściekłego psa niż ludzką
mowę.
– Nie wygłupiaj się. – Rob spojrzał kpiąco na pistolet
w dłoni Maddoxa, potem na strzelbę, z której celował do
niego Mitchell.
Maddox zacisnął zęby. Leżąca na podłodze Annie
jęknęła cicho. A więc żyła!
– To ty nie wygłupiaj się, Rob – powiedział Maddox.
– Odsuń się od niej, a Mitchell odłoży strzelbę.
– Odpieprz się! To moja żona i mój syn.
Mitchell się wzdrygnął. Maddox zaklął w duchu.
220
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Nie pogarszaj sprawy, Rob.
– Gorzej już być nie może. Zrujnowaliście mi życie.
Ten kretyn gotów sprowokować własnego syna, żeby
go zastrzelił, pomyślał Maddox.
– Pozwól mi się tym zająć – powiedział ni to do
Mitchella, ni to do Roba. Ze wszystkich sił starał się nie
patrzeć na leżącą na podłodze Ann.
Zrobił jeszcze jeden krok do przodu. Spokojny,
opanowany, jakby miał za plecami całą brygadę antyterro-
rystyczną. Jakby nie widział upiorów przeszłości: innej
kobiety na ziemi, innego dziecka mierzącego ze sztucera...
– Zaufaj mi, Mitchell – prosił. – Odłóż broń.
– Nie pozwolę mu jej skrzywdzić. – Lufa sztucera
nieco się zachwiała.
Chudziutkie ręce Mitchella drżały pod ciężarem
sztucera. Maddox wstrzymał oddech. Modlił się w du-
chu, żeby chłopiec zrobił to, o co go prosił, żeby Rob miał
choć trochę oleju w głowie i trzymał tę swoją głupią gębę
zamkniętą na kłódkę.
Wielkie oczy Mitchella, takie same jak oczy jego
matki, spojrzały na Maddoxa z mieszaniną ufności i stra-
chu. Powoli, bardzo powoli chłopiec opuścił lufę sztucera
na dół i nagle strzelba wyśliznęła mu się z ręki i z trzas-
kiem upadła na podłogę.
Maddox odetchnął z ulgą, ale w tej samej chwili Rob
dał nura, chwycił strzelbę i wycelował w Maddoxa.
– Dzięki, stary druhu. – Uśmiechał się złośliwie. – Na
ciebie zawsze mogę liczyć. W końcu taka twoja rola:
bronić środkowego napastnika.
Maddox zamarł. Stał jak wrośnięty w ziemię.
– Wyjdź z domu, Mitchell – powiedział bardzo cicho
i bardzo stanowczo. – Natychmiast.
221
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Mitchell zaczął się przesuwać w stronę drzwi.
– Zostań! – Strzelba chwiała się razem z Robem.
– Odłóż broń, Rob.
– Odłożę, ale najpierw przestrzelę cię na wylot.
A potem zrobię, co zechcę... i z nią... i z tym moim
gówniarzem.
Maddox pomyślał, że jednak będzie musiał strzelać.
Nie ma innego wyjścia.
– Powieszą cię za zastrzelenie policjanta, Rob. – Jesz-
cze raz próbował przemówić mu do rozsądku.
– A co mi przyjdzie z życia? Ty mi je zniszczyłeś!
Z przyjemnością zabiorę cię ze sobą do piekła!
Będzie musiał go zastrzelić, pomyślała Ann.
Leżąc na podłodze, widziała jak przez mgłę stopy
Maddoxa i fragment jego nóg odzianych w dżinsy.
Przesłaniały go nagie, opalone łydki Roba.
Postanowiła ich uratować. Obu.
Tylko jak mogłaby im pomóc? Nie była w stanie się
ruszyć, nie mogła nawet unieść głowy.
Rob coś mówił. Nie chciała tego słuchać. Skoncen-
trowała się na swojej ręce. Prostowała ją powolutku,
centymetr po centymetrze. Na podłodze, pod narzutą
okrywającą starą kanapę jej palce natrafiły na coś twar-
dego, zimnego, metalicznego. Droid! Jeden z droidów
Mitchella. Ten z pazurami.
Zacisnęła palce na zabawce. Nieważne, że się skale-
czyła. Odwróciła się tak, żeby czołem przylgnąć do
dywanu. Głowa ją bolała, ale to teraz nie miało znaczenia.
Jeszcze jeden centymetr. Drugi. Szybciej, szybciej, na
litość boską! Jakimś cudem zdołała podłożyć łokieć pod
siebie, podnieść się odrobinkę. Zrobiło jej się niedobrze.
222
Vi rgi n i a Ka n t ra
Uda mi się, powtarzała sobie w myślach. Musi
się udać. Z trudem uniosła głowę, potem rękę. Z całej
siły wbiła metalową zabawkę w owłosioną łydkę Roba.
Rob zawył, Ann opadła z powrotem na podłogę, uderzyła
głową o nogę kanapy. Usłyszała huk...
Sztucer!
Mitchell!
Poczuła w ustach coś lepkiego. Krew?
Jak przez mgłę widziała dwóch mężczyzn szamoczą-
cych się na podłodze. W głowie jej huczało. A potem
czyjeś ciepłe mocne dłonie uniosły delikatnie jej głowę.
– Annie...
To Maddox budził ją z omdlenia. Zobaczyła nad sobą
jego bladą, przerażoną twarz, usłyszała wycie syreny.
Oblizała wargi. Syknęła z bólu.
– Mitchell? – szepnęła cichutko.
– Nic mu się nie stało – zapewnił ją Maddox. – Rob
już w kajdankach.
Jesteśmy bezpieczni, pomyślała. Mój syn, mój uko-
chany... I ja.
– Załatwiłam go. – Spróbowała się uśmiechnąć.
– Wbiłam mu w nogę droida.
Zamknęła oczy. Była z siebie zadowolona. Teraz
mogła pozwolić sobie na to, by ogarnęła ją ciemność.
Wallace Palmer odłożył słuchawkę.
– Prokurator wystąpi z oskarżeniem o usiłowanie
zabójstwa pierwszego stopnia – oznajmił z ponurym
uśmiechem.
Maddox nie przerywał pisania. Serdecznie nienawi-
dził raportów.
– Chcesz powiedzieć, że powinienem być wdzięczny
223
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
losowi, że sztucer wypalił, kiedy Annie wbiła mu w nogę
tę zabawkę?
– Ty zawsze miałeś więcej szczęścia niż rozumu
– zażartował komendant. – Rob wyraźnie powiedział, że
chce cię zabić, miał dość czasu, żeby przemyśleć swoje
postępowanie. To wystarczy.
– Ile dostanie? – spytał Maddox, nie chcąc wdawać
się w dyskusję.
– Biorąc pod uwagę fakt, że to recydywa, powinni mu
zasądzić dwadzieścia pięć lat. Moim zdaniem przesiedzi
w więzieniu resztę swojego życia.
Maddox wreszcie był zadowolony. Prawie, bo nie
udało mu się obronić Annie przed pięściami Roba. Za to
teraz przynajmniej nic już jej nie groziło. Jego zeznanie
walnie się do tego przyczyniło.
– A co będzie z Mitchellem? – spytał.
– Prokurator uznał, że chłopiec działał w obronie
własnej.
– W obronie swojej matki – skorygował Maddox.
– Znalazł sztucer przypadkiem, kiedy brał z szafy czystą
piżamę. Nie chciał nikogo zastrzelić.
– Dobrze się spisałeś, synu – pochwalił ojciec.
Maddox nie był tego taki pewien. Wiedział, że pokpił
sprawę. Emocje nie pozwoliły mu jasno myśleć, strach
o Annie nie dawał się skupić, no i trzeba było uważać na
Mitchella. Gdyby zaczekał na wsparcie...
– Co z nią? – spytał komendant, przysiadając na
brzegu biurka, przy którym pracował Maddox.
Nie było sensu udawać, że nie wie, o kogo ojciec pyta.
– Lepiej – powiedział i wkręcił nowy arkusz w ma-
szynę do pisania.
– Nie poszedłeś do niej?
224
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Przywiozłem ją ze szpitala.
– Cztery dni temu. Potem już nie zaglądałeś?
– Nie.
– Dlaczego, do jasnej cholery?
– Żeby dać jej czas – mruknął Maddox.
– Jaki znowu czas? Na co?
Na to, żeby wyzdrowiała, żeby wreszcie odnalazła
siebie, żeby zdecydowała, czy chce spędzić resztę życia
z człowiekiem, który nie umiał jej obronić.
– Żeby wyzdrowiała – powiedział Maddox, sięgając
po papierosy. – Przeżyła koszmar, tato.
– Tym bardziej powinieneś być teraz z nią – nalegał
ojciec. – Nie masz znów tak dużo czasu, chłopcze.
W przyszłym tygodniu wracasz do Atlanty.
– Nie wracam do Atlanty. Złożyłem rezygnację.
Zostaję w Cutler.
– I co tu będziesz robił? – Komendant wcale nie był
zaskoczony.
– Zwalnia się miejsce w biurze szeryfa. – Maddox
spojrzał na ojca z ukosa. – Dzwonili do mnie...
– Nie żartuj – przerwał mu komendant. – Myślisz, że
nie wiem, ile płacą w policji stanowej? Za te same
pieniądze mógłbyś pracować u mnie.
– Czy to propozycja?
– A jak myślałeś? Jesteś cholernie dobrym policjan-
tem, synu. No, to jak będzie?
– Dobrze będzie – powiedział Maddox. – Jak chcesz,
to będę pracował u ciebie.
Ojciec i syn uścisnęli sobie dłonie.
– No, to jedno mamy już z głowy – powiedział
wzruszony komendant. – Cieszę się, bo robię się coraz
starszy.
225
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Takie tam gadanie. Na pewno wszystkich nas
przeżyjesz.
– Możliwe, ale twoje doświadczenie też nam się
przyda.
– Ktoś do ciebie, Maddox – powiedziała Crystal
przez uchylone drzwi.
– Powiedz, że mnie nie ma – burknął Maddox.
Jednak kiedy zobaczył, kto stoi za dyspozytorką,
natychmiast zmienił ton.
– Cześć, Mitchell – powitał chłopca radośnie.
– Muszę z panem porozmawiać – powiedział chło-
piec, patrząc poważnie na Maddoxa.
Co się tym ludziom dzisiaj stało, pomyślał Maddox.
Wszystkim się dziś zebrało na rozmowy. Ojciec, a teraz
ten mały... No, trudno. Dziecku nie odmówi. Zwłaszcza
że to nie byle jakie dziecko, tylko Mitchell, syn Annie.
– Wchodź – powiedział i zdusił papierosa w pełnej
niedopałków popielniczce.
– Ale... – Mitchell się zająknął. Spojrzał wymownie
na komendanta. – Chciałbym porozmawiać bez świad-
ków.
– Gdybyś czegoś potrzebował – Wallace Palmer
raźno zerwał się z biurka – to będę w swoim gabinecie.
Maddox zaczekał, aż za ojcem zamkną się drzwi,
a potem odsunął stojące obok niego krzesło, gestem
zaprosił Mitchella, by usiadł.
– Możesz zaczynać – powiedział. – Co się stało?
– Czy pan jest na mnie zły? – spytał cicho Mitchell.
– Niby dlaczego miałbym być zły? – Obruszył się
Maddox.
– Wiem, że źle zrobiłem. Gdybym nie wziął, no wie
pan, tej strzelby, to...
226
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Broniłeś swojej mamy. Wprawdzie są lepsze sposo-
by... Zamiast sięgać po broń...
– ...dzwoni się na policję – dokończył Mitchell.
Z tonu jego głosu Maddox wywnioskował, że Annie
ostatnimi czasy bez przerwy wkładała mu to do głowy.
– Obiecał mi pan, że nigdy jej pan nie skrzywdzi
– Mitchell zaczął z innej beczki.
– Wiem. Moja wina – przyznał Maddox. – Nie
należało was zostawiać samych ani na minutkę...
Mitchell pokręcił głową. Był śmiertelnie poważny.
– Nie zrozumiał mnie pan. Powiedział pan, że jej nie
skrzywdzi, ale nie przyszedł pan nas odwiedzić. Jeśli nie
jest pan na mnie zły, to dlaczego pan do nas nie przychodzi?
Tego się Maddox nie spodziewał. Patrzył na chłopca
oniemiały.
– Wczoraj w nocy płakała – dodał Mitchell.
Maddox zerwał się z krzesła, zapomniał o raporcie.
– Szefie! – zawołał.
– Co jest? – Ojciec natychmiast stanął w drzwiach,
jakby tylko czekał na to wezwanie.
– Mitchell przez jakiś czas zostanie z tobą. – Maddox
wyjął z kieszeni kilka banknotów, rzucił je na zalegającą
biurko stertę dokumentów. – Kup mu jakieś cukierki
i coś do picia. Kup mu, co będzie chciał, ale niech na razie
nie wraca do domu.
– A ty gdzie się wybierasz?
– Muszę załatwić jedną sprawę.
– Najwyższy czas. – Komendant uśmiechnął się
bardzo zadowolony.
A jednak przyszedł, pomyślała Annie, siadając na
trawie obok klombu.
227
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
Maddox stał przed nią z bukietem kwiatów w dłoni.
– No tak – powiedziała. – Mogłam się tego spo-
dziewać.
– Przepraszam. Wiem, że nie chcesz mnie jeszcze
widzieć.
– Nie o to chodzi. – Machnęła ręką. – Przez kilka
ostatnich dni myłam się, ubierałam, malowałam i siada-
łam w salonie jak elegancka dama. Czekałam na ciebie,
a ty nie przychodziłeś. A kiedy wreszcie przestałam
czekać i zabrałam się za porządki w ogrodzie, ty się
zjawiasz jak gdyby nigdy nic. Jestem brudna, nie ubra-
na... Wyglądam okropnie.
– Przestań – poprosił Maddox. Ostrożnie dotknął
blizny na jej wardze. – Jesteś piękna.
Ann zachciało się płakać. Tak bardzo pragnęła się do
niego przytulić, znaleźć pocieszenie w jego mocnych
ramionach. Nie mogła, ponieważ on tego nie chciał.
Gdyby było inaczej, nie zostawiłby jej samej na tak długo.
– To dla ciebie – powiedział, wyciągając przed siebie
bukiet.
– Są śliczne. – Wzięła od niego kwiaty, uśmiechnęła
się z trudem. – No, to teraz możesz już iść.
– Chcesz się mnie pozbyć?
– Nie chcę, żebyś tu przychodził tylko dlatego, że
czujesz się winny.
– Rzeczywiście czuję się winny. Annie...
– Nic się nie stało. – Nie dopuściła go do głosu.
– Rozumiem, że nie możesz na mnie patrzeć. Po tym, co
się stało...
– Chyba nie mówisz tego poważnie.
– A dlaczego nie? Powiedziałam ci, że cię kocham,
a ty...
228
Vi rgi n i a Ka n t ra
– Owszem, nie przychodziłem – nie pozwolił jej
skończyć – ale to nie ma nic wspólnego z moim uczuciem
do ciebie.
– Ale... Powiedziałeś, że czujesz się winny.
– Bo pozwoliłem, żeby ten łajdak cię skrzywdził.
Obręcz ściskająca jej serce pękła jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. A więc wszystko było tak jak
dawniej! Biedny, kochany Maddox. Zawsze taki przeję-
ty, odpowiedzialny za cały świat...
– W końcu to ty mnie uratowałaś, a nie ja ciebie
– mówił z ponurą miną. – Ty i ten mały robot.
– Droid – poprawiła go Ann.
– Nieważne. Najważniejsze, że zawiodłem. Ciebie
i Mitchella...
– Zawiodłeś, bo nie zastrzeliłeś go na miejscu?
– Wpadła mu w słowo Ann. – Uratowałeś to, co dla mnie
najważniejsze. Uratowałeś mojego syna, bo przekonałeś
go, żeby odłożył tę przeklętą strzelbę. Mitchell musi
zrozumieć, że silny to nie znaczy brutalny. Nie potrafię
sobie wyobrazić nikogo, kto mógłby być dla niego
lepszym wzorem niż ty.
– Może powinnaś się jeszcze zastanowić. Jestem
zwykłym nieudacznikiem. Zawsze byłem do niczego.
– Może kiedyś. Tylko że teraz my... to znaczy ty i ja,
już nie jesteśmy tymi samymi ludźmi, którymi byliśmy
dwanaście lat temu. Nie jestem już małolatą na zabój
zakochaną w koledze z klasy i doskonale wiem,
czego chcę.
– Chcesz mieć wzór dla swojego syna? – Upewnił się
Maddox z ponurą miną.
– Nie tylko, ale jeśli nie mogę mieć niczego więcej...
A ty? Powiedz mi, czego ty chcesz?
229
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Ciebie, Annie – wypalił bez namysłu. – Zawsze
tylko ciebie chciałem.
– No, to sobie weź – wyszeptała. Była teraz szczęś-
liwa ponad wszelką miarę... jak nigdy dotąd w życiu.
Przytulił ją ostrożnie i bardzo delikatnie pocałował.
– I chcę, żebyś została moją żoną. Kocham cię, Annie.
Mogę poczekać, aż będziesz zupełnie pewna.
– Jak długo? – Powtórzyła jego pytanie sprzed kilku
dni. – Trzy miesiące? Rok? A może pięć lat?
– No wiesz...
– Widzisz, bo ja muszę mieć co najmniej tydzień,
żeby sobie kupić sukienkę do ślubu, a Val nie może
urządzić przyjęcia wcześniej niż za trzy tygodnie.
– Może jakoś wytrzymam do tego czasu.
230
Vi rgi n i a Ka n t ra
Epilog
Czwartego lipca następnego roku
Parada się skończyła. Orkiestra dęta pakowała in-
strumenty, z głośnika umieszczonego w namiocie pik-
nikowym płynęły dźwięki skocznej muzyki.
Było czterdzieści stopni ciepła, ludzie lepili się od
potu. Ann także. Nogi miała spuchnięte, ale serce lekkie
jak tamten niebieski balonik lecący ponad koronami
drzew.
Stała w szpalerze rodziców. Razem z innymi biła
brawo siedmioletniej dziewczynce, która pierwsza prze-
biegła linię mety. Na starcie przygotowywały się teraz do
biegu trochę starsze dzieci. Wśród nich był jej syn,
Mitchell.
Już z daleka zobaczyła swojego męża. Maddox chyba
jej szukał, bo rozglądał się na wszystkie strony. Wreszcie
jego wzrok wypatrzył ją w tłumie.
– Przepraszam za spóźnienie. – Maddox stanął za
plecami Ann, przytulił ją do siebie. – Znów musiałem
zajmować się dzieciakami. Chłopcy koniecznie chcieli
sprawdzić, jak długi jest wąż strażacki.
– Świetnie sobie z nimi radzisz. – Przytuliła się do
swojego wielkiego męża.
– To fakt. Samochód strażacki nigdy jeszcze tak
dobrze nie wyglądał jak po tym ich glansowaniu.
Ann się roześmiała. Zaraz jednak wyprostowała się, bo
na bieżnię wyszedł sędzia z pistoletem startowym.
– Zaczyna się – powiedziała okropnie przejęta.
– Na to wygląda. – Głos Maddoxa nadal był swobod-
ny, ale jego ramiona troszeczkę mocniej ścisnęły Ann.
Mitchell stanął na starcie. Ze wzrokiem wbitym
w ziemię, z pobladłą twarzą, przejęty. Ann bała się
o niego. Jego sportowe porażki bolały ją jak otwarta rana.
– To tylko zabawa – szepnął jej do ucha Maddox.
– Tak, wiem.
– A czy wiesz, że kiedy tak stoję, to mogę ci zajrzeć
pod bluzkę i zobaczyć twoje śliczne piersi?
– Przestań – poprosiła, choć wcale nie chciała, żeby
przestał. Pragnęła, żeby tak było między nimi zawsze,
nawet kiedy oboje będą już bardzo starzy.
Starter wystrzelił. Dzieci ruszyły.
– Mitchell – szepnęła Ann. – Biegnij, synku, biegnij.
Biegł na przedzie, mocno wyciągał długie nogi, za-
wzięcie pracował rękami.
– Szybciej! – ryknął Maddox.
Mitchell jakby go usłyszał. Przyspieszył biegu i pierw-
szy przebiegł linię mety.
Mitchell wygrał wyścig!
Ann aż podskoczyła do góry z radości.
– Wygrał! Mitchell wygrał! – Wołała podekscytowa-
na jak mała dziewczynka.
– W pięknym stylu – zachwycał się Maddox.
Był taki dumny i zadowolony, że Ann znów zrobiło się
ciepło koło serca. Jak zwykle, kiedy widziała, jak bardzo
jej dwaj mężczyźni są sobie bliscy.
232
Vi rgi n i a Ka n t ra
Tymczasem Mitchell przedarł się do nich przez tłum
rodziców i roześmianych dzieci. Buzię miał czerwoną
z wysiłku, włosy sterczały mu na wszystkie strony.
– Och, Mitchell! – zawołała. – Tak się cieszę!
Mitchell się uśmiechał, ale nie patrzył na nią, tylko na
Maddoxa.
– Widziałeś? Przed metą podniosłem głowę do góry,
tak jak mi kazałeś. I wygrałem. Wygrałem, tato!
Ann oniemiała, łzy napłynęły jej do oczu. Maddox
wyciągnął swoje wielkie łapska, przytulił do siebie
Mitchella.
– Widziałem, synku. – Jemu także oczy się zaszkliły.
– Wygrałeś w pięknym stylu.
Ann patrzyła na nich i było jej dobrze jak w niebie. Bała
się tylko, żeby jej serce nie pękło. Z radości, ze wzruszenia...
Podbiegła do nich śliczna, mała Sam.
– Świetnie biegłeś, Mitch – pochwaliła. – Wygląda na
to, że jestem ci winna lody.
– Pewnie, że świetnie biegłem. – Mitchell był dumny
i szczęśliwy. – I rzeczywiście jesteś mi winna lody.
Maddoxowi śmiać się chciało z tej dwójki dzieciaków.
Bardzo mu kogoś przypominali. Dwanaście lat temu on
i Annie...
– Dzisiaj ja stawiam – powiedział, sięgając do port-
monetki.
– Dzięki, tato. – Mitchell wziął od niego banknot
i razem z Sam pobiegli do budki z lodami.
– Jesteś fantastyczny, tato. – Ann się uśmiechnęła.
– Nigdy przedtem tak do mnie nie mówił. – Maddox
był szczęśliwy i zakłopotany zarazem.
– Wiem. – Dotknęła jego policzka. – Lepiej zacznij
się przyzwyczajać. Masz na to zaledwie osiem miesięcy.
233
O d s z uk a ć s z cz ę ś c i e
– Annie... Dobry Boże!
– Co się stało? – Annie się przestraszyła.
– Nic, kochanie, ja tylko jestem taki szczęśliwy, że...
– Ja też – przyznała się ze śmiechem. – Mam teraz
wszystko, o czym marzyłam. Ciągle nie mogę się do tego
przyzwyczaić. Czyżby rzeczywiście udało mi się od-
naleźć szczęście?
– Przyzwyczaisz się – pocieszył ją Maddox. – Oboje
szukaliśmy szczęścia, oboje odnaleźliśmy je i oboje
nigdy nie pozwolimy, aby nas opuściło. Pomyśl, mamy
przed sobą całe życie.
234
Vi rgi n i a Ka n t ra