TRINE ANGELSEN
WRÓG NIEZNANY
Rozdział 1
Elizabeth otoczyła ramionami brzuch, jakby chciała go chronić. Boże kochany,
modliła się w duchu, nie pozwól, bym straciła moje dziecko, zmiłuj się! Jeśli ja miałabym
zapłacić życiem, to ocal chociaż to maleństwo, które noszę pod sercem. Proszę cię…
Nagle obok stanął Jens. W jego głosie brzmiała troska:
- Jesteś chora, Elizabeth? Boli cię brzuch? I wtedy podszedł do nich lensman.
- Czy ona źle się czuje? – spytał dudniącym głosem.
- Może odprowadzimy ją do domu?
Elizabeth zaprotestowała, czuła, że pot spływa jej po całym ciele, nie umiała
opanować drżenia. Spojrzała na niego z wysiłkiem. Był to wysoki, masowej budowy człowiek
w długim czarnym płaszczu. Mogłaby go prosić, na klęczkach błagać, by ją oszczędził. Tylko
jeden jedyny raz w życiu już się tak bała, czuła taki niepohamowany strach. To było wtedy,
kiedy Leonard ją gwałcił.
Znowu odezwał się Jens.
- Elizabeth, ty potrzebujesz doktora, jeśli… Przerwała mu gniewnie:
- Nie… zaraz mi przejdzie. – Nagle zaczęło jej zależeć, by lensman nie dowiedział się
o dziecku. Jeszcze nie teraz! Właściwie sama nie wiedziała, dlaczego chce utrzymać to w
tajemnicy. Ponownie zaczęła się modlić w duchu: Wszechmogący Stwórco, pomóż mi! Tylko
ten jeden jedyny raz, a ja obiecuję ci, że wkrótce wszystko wyznam. Tylko ocal to, życie,
które noszę pod sercem. Jeśli mi pomożesz, to ja dotrzymam obietnicy. Przysięgam.
Z wolna, początkowo tak nieznacznie, że sama bała się uwierzyć, ból łagodniał. Mogła
się nawet lekko wyprostować i wspierana przez Jensa czuła, że skurcz całkiem ustępuje.
- Lepiej ci? – dopytywał Jens.
- Tak, - wyszeptała, ocierając drżącą ręką pot z czoła.
- To widocznie przypadłość, która sama przechodzi – dodała.
Lensman bąkał coś o zarazie i cofał się przezornie.
- Jesteś pewna? – Jens przyglądał jej się badawczo.
- Tak, jestem pewna. Może to ze strachu dostałam boleści, pomyślała z nadzieję, że
tak naprawdę było.
Elizabeth napotkała wzrok lensmana. Widziała, że otwiera usta i przygotowywała się
na przyjęcie jego słów. Słów, które mogą skazać ją na śmierć przez ścięcie toporem!
- Rozglądam się za twoim ojcem – rzekł i chrząknął. – Może Elizabeth wie, gdzie on
się podziewa?
Czy najpierw chce poinformować o tym ojca? – pomyślała. To przecież moja wina i
moja powinna być kara. Więc oszczędź ojca, Boże. Pamiętaj o obietnicy, jaką ci złożyłam…
W końcu odzyskała mowę, ale głos brzmiał dziwnie, gdy spytała:
- Czego lensman chce od mojego taty?
Nie odpowiedział od razu. Najpierw wodził wzrokiem gdzieś ponad fiordem, jakby
rozważał, czy mam jej to przekazać już teraz.
- Hartvig Pireus Olsen umarł – rzekł z wahaniem. – Jeszcze jedna krótka pauza,
Elizabeth spoglądała to na lensman, to na Jensa.
- Hartvig z małą stopą – wyjaśnił Jens.
Elizabeth wiedziała, o kogo chodzi. Tak nazywali tego człowieka, bo jedną stopę miał
krótszą od drugiej. Tylko co Hartvig ma z tym wspólnego? – pomyślała, a w jej sercu
zakiełkowało maleńkie źdźbło nadziei.
- Hartvig nie miał żadnej rodziny – mówił dalej lensman. – A jego gospodarstwo
graniczy z ziemią twojego ojca, więc może Andres byłyby zainteresowany kupnem.
Zęby zaczęły szczękać w ustach Elizabeth. Próbowała to opanować, ale nie potrafiła.
Drżenie obejmowało całe ciało, zaczynała się trząść. Jens pogłaskał ją po plecach.
- Marzniesz, Elizabeth? – spytał.
Zamiast odpowiedzieć, spojrzała na lensmana i powiedziała:
- Tata nie ma pieniędzy na kupno nowej ziemi.
- Tę sprawę przedyskutuję z nim – odparł urzędnik surowo. Potem wskazał głową na
fiord i powiedział: - O, płynie. Do widzenia.
Elizabeth spojrzała w ślad za jego wzrokiem i zoczyła ojca z Marią, wracających
łodzią ze sklepu. Lensman wsiadł na sanie, a ona pomyślała zdumiona: dlaczego nie
zauważyłem konia, kiedy tu przyszłam?
- Czemu najpierw powiedziałaś, że chodzi o dziecko, a potem, że to zwyczajny ból
brzucha? – wyrwał ją z zamyślenia głos Jensa.
Dopiero wtedy zauważyła łzy. Czuła smak soli, kiedy docierały do warg. Chciała
rzucić mu się na szyję i wyznać wszystko. Złożyła Bogu obietnicę, a on jej tym razem
pomógł. Obiecała, że wyzna winę, ale nagle nie była w stanie tego zrobić. Nie mogła, bo
wciąż tkwił w niej strach.
- Bo myślałam, że to dziecko – odparła szczerze. – Ale musiało być co innego. I nie
chciałam też, żeby lensman wiedział, że spodziewam się nieślubnego dziecka.
Jens uśmiechnął się blado.
- Omal mnie śmiertelnie nie przeraziłaś – bąknął. – Jesteś pewna, że już wszystko
dobrze?
- Tak! – Nie znajdowała więcej słów. Przez chwilę milczeli.
To Jens pierwszy przerwał ciszę: - Chciałbym ci coś powiedzieć. Rozmawiałem z
Ragną i Jakobem i jutro jedziemy do pastora, żeby dać na zapowiedzi. Co ty na to? Nie
jesteśmy jeszcze pełnoletni i musimy mieć zgodę – ich i twojego ojca. I pastor musi też
napisać do króla, żeby dał zezwolenie, ale myślę, że nie będzie żadnego problemu. Ragna
zostanie w domu z dzieciakami, Maria też na pewno może przyjść. – Zdjął z rąk wełniane
rękawice i otarł jej łzy. – Teraz jesteś zadowolona, Elizabeth?
Skinęła głową w odpowiedzi i musiała wiele razy głęboko wciągać powietrze, żeby się
znowu nie rozpłakać. Trzeba się opanować i zachowywać normalnie. Chrząknęła.
- Nigdy nie zrozumiesz, jak ja ciebie kocham, Jens – powiedziała spoglądając w stronę
Nymark. – Ale muszę chyba wracać do domu i przygotować sobie ubranie na jutro. Wszystko
to stało się tak szybko – powiedziała na koniec.
Musiała pobyć sama, nie mogła dłużej kłamać, dlatego ruszyła ku domowi. Ale
dźwięk siekiery, rozłupującej szczapy drewna, towarzyszył jej w drodze do samego końca.
Zanim dotarła do domu, lensman wyjechał, a ojciec z Marią weszli do izby. Ona sama
wstąpiła jeszcze do wygódki, żeby sprawdzić, czy nie krwawi. Wciąż nie opuszczał jej strach,
że mogłaby stracić dziecko. Z ogromną ulgą stwierdziła, że wszystko w porządku.
W sieni marudziła długo, zanim w końcu była gotowa spotkać się z ojcem i siostrą.
Powiesiła kurtkę na gwoździu i rozgarnęła żar na palenisku, szukając właściwych słów.
- Lensman chciał z tobą rozmawiać – powiedziała w końcu.
Ojciec stał odwrócony do niej plecami. Przyglądał się kawałkowi drewna, z którego
miał zrobić podeszwy do pary drewniaków, odpowiedział jakoś mimochodem:
- Taak, pytał mnie, czy nie chciałbym kupić ziemi po Hartvigu z małą stopą. Elizabeth
wstrzymała na moment dech. Nagle stało się dla niej niezwykle ważne
wszystko, co było potem.
- I co mu odpowiedziałeś? – spytała.
Ojciec odwrócił się od stołu i szukał czegoś wzrokiem.
- Nie widziałaś młotka? – spytał.
Elizabeth wskazała na skrzynię z torfem, a on wziął młotek, zanim odpowiedział na jej
pytanie.
- Nie, na co mi więcej ziemi? Mam tyle zwierząt, ile mi potrzeba, i ziemi też.
Wystarczy mi tyle. I skąd miałbym wziąć pieniądze?
Maria siedziała na skrzyni z torfem i robiła na drutach rękawice. Elizabeth pogłaskała
ją po włosach.
- Najlepiej byłoby spłacić dawniejsze długi, no nie? – spytała.
- Co prawda, to prawda – przytakiwał ojciec z przejęciem. – I to też powiedziałem
lensmanowi. Trochę się skrzywił – ojciec roześmiał się krótko. – Masz rację. Oni pewnie
myślą, że każdy ma tyle pieniędzy co oni, ci bogacze.
- Powinien mieć więcej rozumu – bąknęła Elizabeth i musiała wyjść do alkierza. Tam
usiadła na sienniku i objęła ramionami kolana. Czuła pulsowanie krwi w całym ciele. Złożyła
obietnicę. I to nie byle komu, ale samemu Bogu. Nie ulegało wątpliwości, że wysłuchał jej
prośby. Ale czy ja zdołam dotrzymać przyrzeczenia? – myślała.
Z drżeniem złożyła ręce do modlitwy, długo jednak nie znajdowała odpowiednich
słów. Próbowała sobie przypomnieć, co pastor zwykł mówić w kościele. Może Bóg wysłucha
uważniej, jeśli będzie się posługiwać pięknymi słowami? Zacisnęła powieki w głębokiej
koncentracji, ale w końcu i tak zaczęła szeptać prostą modlitwę:
- Kochany Boże na niebie. Składam ci gorące podziękowania za to, co zrobiłeś.
Dotrzymam mojej obietnicy. Wyznam… pewnego dnia… ale chcę Cię prosić o coś jeszcze.
Wybacz mi wszystkie kłamstwa, jakie muszę mówić tym, których kocham. Wierzę i ufam, że
mnie rozumiesz. – Umilkła i zastanawiała się, czy powinna prosić dalej, ale w końcu dała
spokój. Należy być powściągliwym w swoich oczekiwaniach wobec Boga. Teraz nie może
żądać więcej.
Podniosła się wolno z siennika, wygładziła spódnicę i podeszła do swojej małej
skrzyni. Wyjęła stamtąd swoją konfirmacyjną sukienkę, wzięła ją do kuchni i usiadła przy
piecu. Skorzystam z ciepła i światła, pomyślała i zaczęła rozpruwać boczny szew.
- Co ty robisz? – spytała Maria, ledwie zerkając na siostrę znad robótki. Ćwiczyła się
teraz w szybkim robieniu na drutach, to jednak wymagało uwagi, bo jak nie, to zaraz gubiła
oczka.
- Muszę sobie dopasować suknię na jutro.
- Dlaczego?
Elizabeth wsunęła wskazujący palec pod szew sukienki i spojrzała na ojca,
naprawiającego but. Nie wiedzieć czemu przestraszyła się, że będzie musiała powiedzieć mu
o jutrzejszej wyprawie do pastora. Dlatego zwlekała.
- Jens i ja mamy jutro jechać do pastora, dać na zapowiedzi – rzekła w końcu.
- Ach, tak, a kiedy zamierzacie wziąć ślub? – spytał ojciec, nie podnosząc wzroku
znad buta.
Równie dobrze mogłabym powiedzieć, że jutro spadnie śnieg, pomyślała Elizabeth.
Czuła ulgę ale też rozczarowanie reakcją ojca.
- Nie wiem – burknęła. – Najszybciej, jak to możliwe. Pastor musi pewnie najpierw
pisać do króla o zezwolenie, nie wiem, ile czasu na coś takiego trzeba. Ale jutro ty też musisz
jechać jako świadek.
Nareszcie ojciec podniósł wzrok. Nie powiedział nic, patrzył tylko na nią pytająco.
- Bo ja nie jestem pełnoletnia – wyjaśniła. – Musisz jechać, żeby się podpisać. Z
Jensem pojedzie Jakob. Ragna zostanie w domu z dziećmi, Maria może do nich iść. –
Powiedziała wszystko w szalonym tempie, żeby mieć to już za sobą.
- No tak! – ojciec uważnie oglądał but. Cisza, która potem zapadła, trwała tak długo,
że Elizabeth obawiała się, czy ojciec nie odmówi. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nigdy
tak naprawdę nie rozmawiali o weselu. Ojciec dowiedział się, że wezmą ślub i że dostaną
dom w Dalen. Więcej jednak nigdy o sprawie nie mówiono. Ojciec nie należał do
gadatliwych. Nie okazywał też uczuć, ani radości, ani smutku. Gdyby jednak miał coś
przeciwko, to by chyba powiedział. Na tyle Elizabeth swego ojca zna.
Andres otarł wargi, zerknął w okno i uśmiechnął się.
- W takim razie rzuć okiem na moje świąteczne ubranie, Elizabeth – rzekł w końcu. –
Człowiek nie co dzień wybiera się na plebanie.
Widziała jak się przy tym wyprostował, poczuła zazdrość i zarazem żal. Zazdrość, że
ona nie odczuwa tej samej radości, a żal dlatego, że musi kłamać ojcu.
Słońce stało jeszcze nisko na niebie, kiedy następnego dnia wyruszyli do pastora.
Jakob siedział z przodu, Andres przy nim, Elizabeth i Jens zajęli tylną ławeczkę sań.
Elizabeth przymknęła oczy i wyobrażała sobie, że zimowe słońce ją grzeje.
Dobrze, że mroczny czas nareszcie się skończył. W normalnej sytuacji miarowy stukot
końskich kopyt o zamarzniętą drogę działałby usypiająco, ale dzisiaj Elizabeth nie myślała o
spaniu. Potrzebowała jednak spokoju, dlatego udawała, że drzemie. Tak strasznie bała się
tego, co musi nadejść! Rano nie była w stanie przełknąć ani kęsa jedzenia, a podczas gdy
ojciec szykował się do drogi, ona siedziała w wygódce i walczyła z mdłościami. Teraz
próbowała uspokajać się myśląc, ile trudniejszych chwil już przeżyła, ale to nie pomagało –
wprost przeciwnie. Będzie musiała kłamać pastorowi i powiedzieć, że dziecko jest Jensa.
Pastor jest człowiekiem stojącym bliżej Boga, to wiedziała. Nie jest taki jak inni. Może Bóg
życzy sobie, by to pastorowi wyznała swój grzeszny postępek? Może to znak od niego, że
Jens, chciał, aby pojechali właśnie dzisiaj? Nie, obiecała, że wyzna winę pewnego dnia, ale
przecież nie mówiła kiedy.
Może pastor odmówi ślubu, ponieważ jesteśmy za młodzi, myślała. Co powiedzą,
jeżeli zapyta, dlaczego nie dali na zapowiedzi wcześniej, a już zwłaszcza dlaczego nie
zaczekali z dzieckiem, dopóki sami nie będą dorośli? Jens chce być wpisany do kościelnej
księgi jako ojciec jej dziecka, ale co będzie, jeśli później zacznie tego żałować? Panie Boże na
niebie pomóż mi jeszcze tylko ten jeden raz, prosiła w milczeniu i składała ręce pod
futrzanym okryciem, które dzieliła z Jensem.
Nie dalej jak dwa lata temu stawała przed tym samym pastorem jako konfirmantka.
Sam dzień konfirmacji był wspaniały. Elizabeth pamięta wszystko ze szczegółami. Katechizm
umiała śpiewająco, nie groziło jej, że w przyszłym roku będzie musiała powtarzać naukę.
Było ponad siedemset pytań, a ona znała wszystkie odpowiedzi, choć oczywiście na
wszystkie odpowiadać nie musiała. Jacy dumni byli z niej rodzice! Po raz pierwszy miała na
sobie długą suknię, taką jakie noszą dorosłe kobiety. Dzisiaj ma oto znowu stanąć twarzą w
twarz z pastorem, w tej samej konfirmacyjnej sukni i z dzieckiem w brzuchu. Myśl była tak
przerażająca, że dziewczyna skuliła się, kiedy wjechały na dziedziniec plebanii i stanęły.
Jakaś młoda dziewczyna otworzyła po tym, gdy Jakob zapukał do drzwi. Najpierw
chrząknął, potem przeczesał palcami swoją bujną brodę.
- Dzień dobry i pokój temu domowi. Czy pastor w domu? – spytał.
- Pastor jest w kantorze – odparła dziewczyna. – Chcecie z nim rozmawiać?
- Tak, gdyby zechciał poświęcić nam trochę czasu, to…
- Jak nazwisko? Jakob Myran.
- Chwileczkę – powiedziała dziewczyna i zamknęła mu drzwi przed nosem. Elizabeth
mocniej chwyciła ramię Jensa. Służąca patrzy na nas jak na
gówno,
pozbawione wszelkiej wartości, pomyślała, tracąc resztki pewności siebie. Nagle
drzwi otworzyły się znowu.
- Pastor czeka w kantorze – poinformowała dziewczyna krótko.
Mężczyźni zdjęli czapki, przekraczając próg tak, jak to robią w kościele. Dziewczyna
pokazała drogę przez duży hol z podłogą pokrytą miękkim dywanem. Elizabeth przypomniało
to pierwsze spotkanie z Leonardem, kiedy Kristian wskazywał im drogę do jego kantorka.
- Ci ludzie chcą rozmawiać z pastorem oznajmiła służąca i dygnęła głęboko, zanim
pożeglowała z powrotem w swoich miękkich, skórzanych butach.
Pastor podawał im po kolei rękę, a oni witali się, przedstawiali po nazwisku, potem
głos zabrał Jakob:
- Niech nam pastor wybaczy, że niepokoimy, ale przywieźliśmy tu młodą parę, która
chciałaby dać na zapowiedzi – rzekł cicho i znowu chrząknął.
- Aha, tego chcą – mruknął pastor, przyglądając się spod zmrużonych powiek
Elizabeth i Jensowi. Elizabeth miała ochotę wpić znowu palce w ramię Jensa, które wypuściła
z uścisku, kiedy wchodzili na plebanię.
- No dobrze. jak się nazywacie? – pytał pastor, wyjmując wielką księgę, którą potem
przeglądał długo. Oboje wykrztusili swoje imiona, nazwiska, daty urodzenia, chrztu i
konfirmacji. Pastor wodził palcem po stronnicach w górę i w dół a potem zwrócił się do
Jakoba i Andresa.
- Wy możecie wyjść, chciałbym porozmawiać z młodymi na osobności.
Elizabeth miała wrażenie, że tamci z ulgą znikają za drzwiami. Sama najchętniej
zrobiłaby to samo.
- Siadajcie, proszę bardzo – mówił dalej pastor, i machnął dwojgu stojącym przed
biurkiem ręką.
Elizabeth zdjęła czarną chustkę z głowy i ściskała ją na podołku. Kurtkę zdjęła w holu,
mogła pokazać swoją piękną suknie. To ważne, by wyglądać porządnie, uważała.
- Jesteście młodzi – stwierdził pastor, zerkając pospiesznie na daty w księdze. –
Chciałbym się więc dowiedzieć, co was tak nagli do małżeństwa?
Odchylił się w tył i przyglądał się swoim gościom. Elizabeth wolno uniosła wzrok,
starała się nie wyglądać na zuchwałą, która ma odwagę patrzeć pastorowi prosto w oczy.
Najpierw zwróciła uwagę, na jego siwą brodę, prostokątnie przystrzyżoną. Ciekawe, ile on
może mieć lat. pastorowa jest podobno dużo młodsza od męża, ale Elizabeth nigdy jej nie
widziała. Proboszcz zapytał ich o coś, więc musiał otrzymać odpowiedź. Bez dalszych
kłamstw, pomyślała Elizabeth i zaczęła:
- Spodziewam się dziecka – wyznała i jedynie delikatnie drżenia głosu ujawniło, jak
bardzo się boi. Możliwe, że pastor wyczuł ten lęk, bo na jego twarzy pojawił się jakiś
łagodny, niemal bolesny wyraz. Na ułamek sekundy, nie dłużej. A może zresztą ona to sobie
tylko wyobraziła?
- Nie mieliśmy takich zamiarów – wtrącił Jens. – No ale jak już się stało, to ja chcę
być odpowiedzialny.
Elizabeth patrzyła w dół i skubała frędzle chusteczki. Jens zataił prawdę i może to
powinno się nazywać kłamstwem? I czy ona jest tak dużo lepsza, skoro Jensowi na to
pozwoliła? Odepchnęła od siebie wszystkie złe myśli, uniosła wzrok i popatrzyła wprost na
pastora.
- Dziecko urodzi się na początku lata, tak że chcielibyśmy wziąć ślub najszybciej jak
to możliwe – oznajmiła stanowczo.
Pastor pochylił się nad biurkiem i przyglądał im się po kolei. Długo. Elizabeth pociła
się pod intensywnym spojrzeniem jego niebieskich oczu.
- Wystąpiliście przeciwko temu, co napisane jest w Biblii, dzieci przynależą do
małżeństwa. I tylko do małżeństwa – rzekł ostrym głosem.
Elizabeth zesztywniała ze strachu. Słowa, które sobie przygotowała, kompletnie
gdzieś przepadły. Znowu spuściła wzrokiem by się opanować, gdy usłyszała spokojny głos
Jensa.
- Ja rozumiem, że pastor się na nas gniewa. Ale my się kochamy, a wtedy trudno jest
sobie… tego nie okazywać. A każde jedno dziecko jest darem od Boga, to też stoi w Biblii.
Dlatego wierzę, że to nasze też jest zesłane przez Boga.
Elizabeth zaciskała powieki, aby się nie rozpłakać. Jens wypowiedział najpiękniejsze
słowa, jakie kiedykolwiek słyszała.
- I teraz chcemy wziąć ślub – mówił dalej Jens. – A potem wprowadzić dziecko do
Kościoła przez chrzest święty. Nie chcemy dłużej żyć w grzechu i dlatego prosimy pastora,
żeby nam pomógł.
Cisza, która potem zaległa, była przytłaczająca. W końcu Elizabeth uniosła głowę i
popatrzyła na proboszcza.
- Czy wy wiecie, że potrzebne wam będzie zezwolenie od króla? – spytał. Elizabeth z
trudem przełknęła ślinę.
- Tak, wiemy. Mamy jednak nadzieję, że pastor zechce napisać do króla ten list w
naszym imieniu. Wierzymy, że zarówno król, jak i pastor uznają, że mimo wszystko tak jest
najlepiej. Co dobrego komu przyjdzie gdyby dziecko miało się urodzić poza małżeństwem?
Czy należy je karać za to, co zrobili rodzice? chciała mówić jeszcze, ale umilkła. Może już i
tak powiedziała zbyt wiele. Może pastor się na nią rozgniewa. Znowu spuściła wzrok i
złożyła zimne, spocone dłonie.
- Ten, kto popełnił coś złego, powinien za to zapłacić – rzekł pastor. W tej sytuacji to
wy powinniście ponieść karę ze wszystkimi jej konsekwencjami.
Elizabeth czuła, że ze złości łzy pieką ją pod powiekami i musiała zagryzać wargi,
żeby nie zacząć głośno krzyczeć. Kiedy pastor znowu się odezwał, w dalszym ciągu
wpatrywała się w swój podołek.
- Pamiętam cię z konfirmacji, Elizabeth. Umiałaś wszystko znakomicie. Czy ty jeszcze
pamiętasz dziesięć przykazań? – spytał.
Elizabeth przytaknęła.
- To mogłabyś mi w takim razie powiedzieć, jak brzmi trzecie przykazanie? Zwilżyła
wargi, wciągnęła głęboko powietrze raz i drugi, potem patrząc pastorowi w
oczy, zaczęła recytować: I siódmego dnia Pan Bóg twój
wyznaczył sabat, byś żadnych czynności wtedy nie wykonywał, ani syn twój, ani
córka, ani sługa, ani służebnica twoja, ani też obcy, któryby stanął u twoich bram. Pamiętaj,
abyś dzień święty święcił. Pastor uśmiechnął się po raz pierwszy.
- No, no nieźle. Mówisz, jakbyś czytała z książki.
Wierzę, że w dalszym ciągu pamiętasz sakramenty święte i artykuły wiary?
Elizabeth znowu przytaknęła skinieniem głowy. To samo zrobił też Jens.
- No dobrze. Teraz nie będę was już dłużej dręczył takimi pytaniami. Pastor
przewracał stronice swojej księgi, aż znalazł jeszcze całkiem czystą. Ujął wtedy pióro,
umoczył je w kałamarzu i coś zapisał.
- No, teraz jeszcze tylko podpisy tych dwóch za drzwiami – rzekł swobodnie. –
Wesele możecie urządzić w trzecią niedzielę kwietnia.
Elizabeth podniosła się niepewnie i kątem oka widziała, że Jens zachowuje się
podobnie.
- A co z listem do króla? – spytała.
- To z pewnością nie będzie nastręczać żadnych problemów – odparł pastor krótko.
Jens wyciągnął rękę na pożegnanie, ukłonił się i podziękował, ale kiedy pastor zwrócił
się do Elizabeth, ona się zawahała.
- A co, jakby król odmówił? – spytała.
- Tego nie zrobi – odparł pastor spokojnie i Elizabeth nie miała wyjścia, musiała
zadowolić się odpowiedzią. Potem mocno uścisnęła pastorowi rękę i wyszli.
W drodze do domu Elizabeth czuła, że napięcie z niej spływa. Ostatnie dni były
niczym koszmarny sen na jawie. Trzeba się modlić i mieć nadzieję, że od tej chwili będzie
lepiej.
Rozdział 2
Elizabeth wyjęła z pieca dwa upieczone bochenki. W prawnymi palcami ostukała
skórę, zadowolona ułożyła chleb na ławie i przykryła czystą serwetką. Potem spojrzała na
ciasto leżące d dzieży. – Nie, ono musi jeszcze trochę wyrosnąć – powiedziała głośno sama
do siebie i wyciągnęła się na posłaniu. Dobrze jest tak odpocząć, choćby parę minut.
Rozkoszować się ciszą, wypełniającą dom, kiedy nikogo więcej nie ma. Mimo woli położyła
rękę na brzuchu, wtedy poczuła delikatne kopnięcie. Rozmyślała o przyszłości, spoglądając w
sufit. Trzeba tu porządnego mycia, bo wszystko jest czarne od sadzy, stwierdziła, zasypiając.
Była bardzo zmęczona. Nie tyle pracą, ile tymi ciągłymi spekulacjami. Nigdy by Ne
przypuszczała, że myśli mogą człowieka tak wyczerpać. Przez cały czas rozglądała się za
jakimś znakiem, któryby wskazywał, że teraz to już powinna wyznać prawdę. Za każdym
razem jednak, kiedy już sądziła, że czas nadszedł, wycofywała się. nie mogła. W końcu
wyjęła zniszczoną Biblię, należącą do rodziców. To było niczym opętanie. Nie była w stanie
myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że musi wypełnić obietnice. Jeśli będzie czytać
Biblię każdego wieczora, przed zaśnięciem, jeśli będzie modlić się w każdej wolnej chwili, to
może Bóg spojrzy na nią łaskawie i uwolni ją? Dlatego w milczeniu błagała, by dał jej znak w
sprawie tego, co ma się stać w przyszłości, prosiła o wybaczenie i miłosierdzie, ale nic się nie
działo. Wtedy zaczęła wzywać Linę-Laponkę. Jak tylko została sama, wielokrotnie
powtarzała szeptem jej imię. Wyczekiwała na nią w mroku nocy, szukała obolałymi oczyma
w każdym ciemnym kącie, ale Lina też się nie pokazywała. Były takie dni, że Elizabeth wciąż
płakała. Słone łzy spływały do wiadra, kiedy doiła owce, chowała się w szopie na łodzie i
szlochała z rozpaczy, a nocą popłakiwała cichutko pod okryciem ze skór.
Kiedy wspomnienia płynęły strumieniem, zakrywała ramieniem oczy, przepełniona
wstydem, że kiedyś uważała, iż najlepiej byłoby zrobić z tym wszystkim koniec. Jensa
unikała, jak tylko się dało, tłumaczyła się mnóstwem obowiązków. Nie mogła też jeść, bo
chociaż była głodna, nie miała na nic ochoty. Pewnego wieczora, gdy była gotowa wyjść do
obory, ojciec chwycił ją mocno za ramię i popatrzył jej w oczy.
- Teraz będziesz taka dobra i zaczniesz jeść, Elizabeth, powiedział. Powinnaś
pamiętać, że musisz się troszczyć nie tylko o siebie. Lekkim skinieniem głowy wskazywał jej
brzuch. Powiedzieć, że córka jest w ciąży, to dla niego dużo, pomyślała.
Ale nie słowa zrobiły na niej największe wrażenie tylko to, że ojciec tak powiedział.
Dlatego podjęła decyzję. Biblia została odłożona z powrotem do skrzyni. Elizabeth przestała
się też modlić. Odmawiała tylko wieczorny pacierz, te, którego nauczyła ją matka, recytowała
go razem z siostrą co wieczór. I niech się dzieje co chce. Jeśli Bóg uzna, że ktoś może odkryć,
co zrobiła, zanim sama się do tego przyzna, to niech tak będzie. Ale jeśli Bój jest
sprawiedliwy, w co chciała wierzyć, to ją jeszcze przez jakiś czas oszczędzi. Przynajmniej
dopóki dziecko nie przyjdzie na świat. Bo nikt prócz Boga nie wie, jak bardzo Elizabeth
żałuje, tego, co zrobiła Leonardowi i jak bardzo chciałaby, żeby to się nigdy nie stało.
Przecież nie miała zamiaru go zabijać – chciała tylko sprowadzić na niego chorobę, z zemsty
za to, co on jej zrobił.
Podniosła się mozolnie i otarła rękami twarz. Płakała, nawet tego nie zauważając.
Wprawnymi ruchami wzięła dzieżę z ciastem na chleb i wyrzuciła je na stół. Wkładała w
pracę wszystkie siły, jakby swoją rozpacz wgniatała w to ciasto. Szybki małego okna pokryte
były kwiatami z mrozu.
Trzeba się ciepło ubrać, zanim wyjdę, pomyślała. Miała się spotkać z Ragną, jak tylko
skończy z chlebem. Wybierały się razem do Dalen, żeby obejrzeć dom. Nagle ogarnęła ją taka
złość, że zaczęła tłuc ciasto pięścią. Czy Ragna nie mogła dać jej klucza i pozwolić, by poszła
tam sama, albo z Jensem? Ale nie, Ragna, jak to ona, tak wszystko urządziła, że mężczyźni
już tam poszli, żeby obejrzeć oborę i zabudowania gospodarskie. Teraz one będą oglądać
dom.
Oblepioną mąką dłonią odgarnęła włosy i zaczęła formować bochenki. Może jest
niesprawiedliwa. Oboje z Jensem mają szczęście, że dostali ten dom, a Ragna robi to z
pewnością w najlepszej wierze.
Włożyła gotowe bochenki do pieca. Sprzątała ze stołu, pogrążona w swoich sprawach.
W Ragnie było coś, czego Elizabeth nie umiała rozgryźć… otrząsnęła się teraz z ponurych
myśli. Chciała posprzątać w kuchni, a tymczasem chleb się upiecze. Próbowała przeżywać
radośnie ten dzień, w którym po raz pierwszy zobaczy swój nowy dom.
Już z daleka zobaczyła czekającą na wzgórzu Ragnę. Pewnie jest przekonana, że ja już
tam poszłam sama – wpadło jej do głowy. Kiedy znalazła się na wzniesieniu, przystanęła i
ogarnęła wzrokiem dom. Był zbudowany z solidnych, smołowanych bali. W dłuższej ścianie
znajdowały się dwa okna. Patrzcie, dwa okna. U nas w domu jest tylko jedno, pomyślała.
Pewnie, że widziała tę małą zagrodę już setki razy, ale teraz naprawdę pierwszy raz widzi
swój nowy dom. Próbowała powiedzieć to głośno:
- Nowy dom mój i Jensa. – Ale żadnych wielkich uczuć przy tym nie doświadczała.
Wiedziała, że w czasach kiedy Dalen było komorniczą zagrodą należącą do gospodarstwa
Heimly, mieszkała tu wielodzietna rodzina. Musiało to być przed jej urodzeniem, ale historię
znała. Mówiono, że Olai, gospodarz, się powiesił, a w jakiś czas potem jego żona wzięła
dzieci i gdzieś się wyprowadziła. Nikt nie był pewien, co się z nimi stało, ludzie nie
pojmowali, jak komornica mogła sobie poradzić sama z taką gromadą dzieci. Mówiono też,
że Olai nie zaznał spokoju w grobie, i że teraz podobno straszy w Dalen. Elizabeth nie
wiedziała, co o tym myśleć. Że upiory istnieją, przekonała się sama. Lina-Laponka była tego
wyraźnym dowodem. Ale ona przyszła, żeby pomóc Elizabeth. A jaki jest Olai, jeśli
naprawdę tłucze się po domu?
- Szybko chodzisz – powiedziała Ragna, kiedy Elizabeth dogoniła ją przy obejściu.
Dopiero teraz dotarło do Elizabeth, że tamta chciała wejść na górę przed nią.
- Widzisz, ja jestem młoda i mam lekki chód – odparła. – Ale coś mi się zadaje, że
tobie bardzo się spieszyło, żebyśmy już zaczęły oglądać. A przy okazji, czy nie czas, żebym
dostała klucz?
Ragna dość niechętnie wygrzebała klucz w kieszeni spódnicy. Elizabeth czuła ciężar
metalu w dłoni, dopiero teraz jej ciało ogarnęła niepewna jeszcze radość. Oczekiwanie i
dziecinna ciekawość.
- Jens powinien tu z nami być – powiedziała i musiała chrząknąć. W tej samej chwili
weszli mężczyźni, Jakob, Jens i Andres.
- Nie ma zbyt wiele roboty przy gospodarskich zabudowaniach, jak mi się zdaje –
oznajmił Jakob. Parę nowych przegród w oborze i to wszystko. wiosną położycie tylko
świeży torf na dachy, poza tym budynki trzymają się dobrze.
Trochę wzruszona tą chwilą i uwagą zebranych Elizabeth pomyślała, że jej mała
siostrzyczka też powinna tu być. Ona jednak wolała iść do Dorte. Elizabeth protestowała, ale
Maria z uporem postawiła na swoim: obiecała Dorte pomóc w jakiejś pracy, to obietnicy
dotrzyma. Elizabeth przeniknął zimny dreszcz, kiedy siostra to powiedziała.
- Chyba otworzysz, zanim wszyscy zamarzniemy na śmierć – ponaglał Jens,
wyrywając ją z zamyślenia. Pospiesznie wsunęła klucz do zamka. Zgrzytnęło żałośnie, takim
samym zgrzytem zawtórowały zawiasy, kiedy popchnięte drzwi otwierały się niechętnie.
Weszli do niewielkiej sionki, stamtąd do izby. Pierwsze wrażenie Elizabeth było takie,
że pomieszczenie jest większe, niż się spodziewała. Przejęta szła dalej. Drzwi z izby
prowadziły do mniejszego pomieszczenia, mającego, zdaniem Elizabeth, jakieś dziesięć łokci
na pięć. Przypuszczalnie alkierz, stwierdziła, ale natychmiast przyszło jej do głowy, że tu
zrobi izbę. Tak będzie.
Małe okienko z sześcioma szybkami nie wpuszczało do środka zbyt wiele światła.
Zarosło brudem, pokrywały je kwiaty z lodu, ale mimo wszystko to jednak okno. Widziałam
je ze wzgórza. Drugie musi być w kuchni, pomyślała. Podeszła do okna i chwilę chuchała w
zamarzniętą szybkę, stwierdziła, że szkło jest zielonkawe. Kiedy oczy przywykły już do
ciemności, mogła ocenić meble. W izbie znajdowało się łóżko, skrzynia, cztery stołki i stół.
Jens wołał coś z kuchni. Niechętnie poszła w jego stronę, bo najchętniej zostałaby w
alkierzu i rozmyślała, jak go urządzi. Czuła mrowienie w palcach z niecierpliwości, żeby już
zaczynać. Trzeba usunąć pajęczyny, zdechłe muchy i zastarzały brud. Otworzyć okna i
wpuścić do domu świeże powietrze. Miała też zamiar utkać szmaciane chodniki na podłogi.
W każdym razie do izby.
Jens zapalił lampę, stojącą na kuchennym stole.
- Nie sądzisz, że tu jest bardzo ładnie? – spytał. – Będzie nam dobrze w tym domu,
mnie, tobie i naszemu dziecku.
Elizabeth poczuła, że się rumieni i odwróciła głowę. Czy on musiał mówić o
dziecku w obecności wszystkich? Zabrzmiało to jakoś sztucznie. Równocześnie
Elizabeth zawstydziła się swoich myśli. Powinna raczej odczuwać wdzięczność.
- Tak, będzie, tu bardzo ładnie – powiedziała głośno.
- Sama nie wiem, jak mam dziękować za taki dar. I dobrze, że te słowa padły, ulżyły
trochę jej sumieniu.
- No, tego by tylko brakowało, żeby was zostawić bez niczego – wymamrotał Jakob
skrępowany.
Przez chwilę panowała dręcząca cisza, podczas gdy Elizabeth rozglądała się po
kuchni. Znajdował się tu murowany piec, niewielki blat kuchenny z szufladami i szafkami,
przy ścianie też stały szafy. Pod oknem widziała ławę, na której można było sypiać i
kuchenny stół. Tutaj będę siadywać i patrzeć jak się rozwidnia, czekając, aż rodzina się
pobudzi, zdecydowała Elizabeth.
- Popatrz tutaj – rzekł Jens, otwierając drzwi szafy.
Elizabeth podeszła do niego i poczuła, że przepełnia ją budząca radość.
- Toż to przecież serwis, i kieliszki! – Zawołała, wyciągając z zapałem jedną z szuflad.
– A patrz tutaj, Jens, sztućce! Wszystko, czego potrzebujemy, znajduje się w tej szafie.
Naprawdę możemy to odziedziczyć? – spytała.
Ragna wzruszyła obojętnie ramionami.
- Pewnie, jeśli o mnie chodzi, to możesz sobie to po prostu wziąć. Jak ci się przyda, to
proszę bardzo.
Elizabeth starała się nie dostrzegać sarkazmu w jej głosie, bo równocześnie zauważyła
strome, wąskie schody wiodące na strych.
- Możemy tam wejść i popatrzeć? – spytała. A skoro nikt nie odpowiadał, ruszyła w
tamtą stronę.
Nagle zesztywniała i musiała złapać się mocno barierki, żeby nie upaść. Jakby
powstrzymywała ją jakaś niewidzialna ściana. Owionął ją lodowaty wiatr. Kara od Boga… to
była pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy. Teraz to koniec!
Nagle dotarł do nie płacz dziecka… a może kobiety? Nie, to i dziecko, i kobita.
Elizabeth miała kolana jak z waty. Pokój kręcił się dookoła niej. Wydawało jej się, że
krzyczy, ale nie była pewna, pogrążona w półmroku. Płacz przybierał na sile, przesycony
rozpaczą i żalem. Czuła nędzę i ubóstwo tamtych, czuła jak głód szarpie ich kiszki. Czyjeś
głosy… jakiś mężczyzna krzyczał coś, czego do końca nie rozumiała. Szła po omacku przed
siebie, by dotrzeć do tych ludzi. Bardzo chciała im pomóc, ale byli poza jej zasięgiem.
Powoli zaczęło się rozjaśniać, w końcu zdała sobie sprawę, że ktoś powtarza jej imię.
- Elizabeth! Elizabeth, słyszysz mnie? – To był Jens. Co on tu robi?
Zdezorientowana przewracała oczami, widziała, że tamci ją otaczając, a ona sama leży
na podłodze, która pod jej plecami wydawała się lodowata. Elizabeth dzwoniła zębami. Strach
przed czymś niewiadomym, co właśnie przeżyła, sprawiał, że w ustach jej zasychało i nie
mogła słowa wykrztusić. Ale ramiona Jensa były oparciem, chwyciła je więc i ukryła twarz w
jego samodziałowej kurtce, gdzie nic złego nie mogło jej dosięgnąć.
- Ty zemdlałaś? – spytała Ragna.
Elizabeth zrozumiała, że tamta chce wyjaśnień, ale ona nie miała nic do powiedzenia.
Co ja takiego słyszałam? – myślała zdjęta trwogą.
Głosy i płacz były tak donośne, że pozostali ludzie w izbie też musieli słyszeć. Czy to
tylko sen? Nie, słyszała przecież, jakby była całkiem przytomna. Postanowiła, że nie powie
tamtym, co przeżyła. Oni by tego nie zrozumieli, myśleliby, że może Elizabeth zwariowała.
- Niewiele dzisiaj jadłam – wyszeptała na koniec. – Nie najlepiej się ostatnio czułam.
Unikała patrzenia na otaczających ją ludzi. Chciała jak najprędzej stąd odejść.
Jens nadal ją mocno obejmował. Nikt już nic nie mówił, skrępowani wycofywali się.
jedno za drugim znikali za drzwiami. – Ragna jako ostatnia.
- Dlaczego ic nie jadasz? – spytał Jens zatroskany, kiedy zostali sami. Nie
odpowiedziała na to pytanie, rzekła natomiast podniecona:
- Jens, ja słyszałam upiory! – Dostrzegła rozpacz w jego spojrzeniu. – To prawda.
Musisz mi wierzyć! Słyszałam głosy, ktoś krzyczał. Jakieś dziecko. Było strasznie zimno… i
ja byłam głodna… i…
- Jesteś pewnie bardzo zmęczona, Elizabeth – przerwał Jens i spoglądał jej się
natarczywie. Sama mówisz, że jeszcze dzisiaj nie jadłaś. A tutaj jest zimno jak w jakiejś
szopie. Nic dziwnego, że zmarzłaś na tej podłodze.
- Jens! – warknęła i odepchnęła go lekko od siebie. – Posłuchaj mnie teraz, ja mówię
prawdę. Obiecałeś kiedyś, że zawsze będziesz mi wierzył, więc teraz udowodnij, że tak jest. Z
wolna docierały do niej własne słowa. Akurat ona jest ostatnią osobą, która powinna
rozprawiać o dotrzymywaniu obietnic. Dobrze było czuć jego ramię na plecach, więc
odwróciła wzrok, żeby nie patrzeć mu w oczy, a rumieńce ukryła na jego piersi.
- Ja ci wierzę – odparł stanowczo. – Ale teraz powinniśmy już iść. Bo niezależnie od
tego, co mówisz, jesteś wyczerpana.
On ma rację. Jestem potwornie zmęczona, pomyślała, nie była w stanie protestować.
Nadal kręciło jej się w głowie, więc najlepiej było opierać się na Jensie, kiedy schodzili ze
zbocza. Trochę też marzła i głód ściskał jej żołądek.
- Po południu przyjdziemy tu sami, tylko ty i ja – obiecał Jens.
Elizabeth skinęła bez słowa i objęła go w pasie. Nie chciała nikomu o tym wspominać.
Z drugiej strony miała ochotę porozmawiać dłużej z Jensem. Dowiedzieć się na pewno, czy
jej wierzy, czy tylko udaje.
Zatrzymali się przy rozstaju dróg. Elizabeth ujęła jedną dłoń Jensa w obie ręce i
głaskała kciukiem jego rękawicę. Któregoś dnia, już niedługo, to ona będzie robić dla niego
rękawice. Obetnie sobie trochę włosów, które potem uprzędzie razem z wełną, żeby rękawice
były wyjątkowo miękkie i mocne. Nagle zapragnęła nie wypuszczać go od siebie. Nie chciała,
żeby teraz odchodził.
- Jens – zaczęła. – Czy w domu czeka na ciebie jakaś praca? Pokręcił przecząco
głową.
- To może moglibyśmy iść na chwilę do szopy na siano i spokojnie porozmawiać? –
spytała.
Tym razem pokiwał twierdząco i uśmiechnął się nieśmiało. Elizabeth wsunęła rękę w
jego dłoń i ruszyli w stronę Nymark. Dym unosił się z komina, kiedy przemykali pod domem.
Więc ojciec jest w domu. Elizabeth nie chciała, żeby ich zauważył.
Wygrzebali głęboką dziurę w sianie, wpełzli do środka i otulili się szczelnie. Elizabeth
leżała na ramieniu Jensa i gapiła się w sufit.
- Pomyśl, Jens, że już niedługo będziemy małżeństwem – rzekła po chwili milczenia.
– Bo nie wierzę, żeby król Oskar miał coś przeciwko temu. A ty?
- Nie, dlaczego miałby mieć coś przeciwko temu?
- Właściwie to nie wiem. – Elizabeth zastanawiała się. - On tu przecież nie mieszka i
nie wie, kim jesteśmy.
Jens śmiał się cicho, serdecznie.
- Ty kurzy móżdżku, to przecież nie ma nic do rzeczy, że on tu nie mieszka.
Słyszałem, że to porządny człowiek, na pewno uzna, że najlepiej będzie, jak weźmiemy ślub.
Elizabeth nie protestowała. Mówił tak przekonująco. Przytuliła się tylko mocniej do
niego, przymknęła oczy, czując oddech Jensa na swoim czole. Tak jest dobrze, myślała.
Bezpiecznie a równocześnie słodko. Jens nie jest taki, żeby ją tuta siła przymusić. Ale dopóki
tak nieruchomo leżał przy niej, Elizabeth miała wrażenie, że chciałby czegoś więcej. Dlatego
odchyliła głowę w tył i delikatnie pocałowała jego wargi. On odpowiedział raz, a potem
jeszcze… najpierw ostrożnie i nieśmiało, potem coraz bardziej natarczywie. Ułożyła się
wygodniej, podciągnęła w górę i wsunęła ramię pod kark Jensa.
- Słodka jesteś, Elizabeth – wymamrotał jej prosto do ucha. – Doprowadzasz mnie do
szaleństwa.
Te słowa wywołały dziwne drżenie w ciele Elizabeth i jeszcze bardziej ją ośmieliły.
- No to oszalej – szepnęła zaczepnie, tuląc się do niego. On jęknął i wsunął dłoń pod
bluzkę Elizabeth, drugą ręką odpinał guziki i w końcu znalazł to, czego szukał. Elizabeth
chciała się odsunąć, kiedy dłoń Jensa zamknęła się na jej piersi. Za szybko to idzie,
pomyślała. Wydawało jej się to obce, przerażające… a zarazem bardzo rozkoszne.
Chciała protestować, kiedy on nagle uniósł się, pochylił głowę i przywarł wargami do
brodawki jej piersi. Pod pieszczotami Elizabeth opadła jednak na siano i poddała się
rozkoszy. Pulsujące ciepło pojawiło się w dole brzucha, ciało domagało się czegoś więcej.
Czuła dużą dłoń Jensa, gładzącą biodro, a później zaciskająca się na pośladku, przesuwającą
się po udzie. Jeszcze mogła go powstrzymać albo uciec, ciało jednak pragnęło być posłuszne
mężczyźnie. Kiedy jego palec odnalazł drogę w głąb jej ciała, jęknęła z rozkoszy i przywarła
do niego mocno.
- Musisz mi pomóc, Elizabeth – wymamrotał Jens, gorączkowo chwytając ją za rękę.
- Nie, nie przestawaj – szepnęła, pozwoliła mu jednak prowadzić swoją rękę, jak
chciał. Pojękiwała, gdy poczuła jego twardy, pulsujący członek. Było to i przerażające, i
podniecające, nigdy czegoś podobnego nie doświadczyła. Całe szczęście, że tu tak ciemno,
pomyślała niejasno i robiła, co chciał. A kiedy on pieścił ją rytmicznie palcami, całkowicie się
temu poddała. Nagle poczuł, że narasta w niej coś niezwykłego i w chwilę potem pod jej
powiekami eksplodowały tysiące gwiazd, a cudowne fale rozkoszy zalewały jej ciało jedna za
drugą. Jak przez mgłę czuła, że ciałem Jensa też wstrząsają spazmy, a on jęczy głośno.
Potem długo leżała bez sił, pogrążona w cudownym spokoju. Mięśnie, takie przed
chwilą napięte, miała rozluźnione, a oddech Jensa przy jej głowie był ciężki, jak po długim
biegu. Dopiero kiedy zdała sobie sprawę, że on całuje jej włosy, zaczęła dochodzić do siebie.
Policzki jej płonęły, gdy cofnęła rękę. Co to się właściwie stało – myślała przestraszona i
zawstydzona.
- Lubisz to? – spytał Jens. Udała, że nie słyszy, o co on pyta.
- Chyba musisz iść, Jens – powiedziała zamiast tego, odsuwając się na bok i
poprawiając ubranie.
- Jesteś na mnie zła? – spytał Jens.
- Nie. Ale tata pewnie się zastanawia, gdzie się podziałam. A twoi też nie wiedzą, co
się z tobą stało. mówiąc to zapinała guziki bluzki. Kiedy dotknęła dłonią brodawki piersi,
poczuła, że jest nadal twarda i lekko wilgotna po jego pocałunkach. – Porozmawiamy jeszcze
po południu – rzekła łagodnie, odwrócona do niego plecami.
Słyszała, że Jens porządkuje ubranie, potem pogłaskał ją po włosach.
- Kocham cię, Elizabeth – wyszeptał, zanim przeczołgał się obok niej na sianie i
zniknął w drzwiach szopy.
Elizabeth opadła z powrotem na siano i pogłaskała dłonią zagłębienie, w którym
dopiero co spoczywała jego głowa.
- I ja ciebie kocham, Jens – szepnęła w mrok, mrużąc oczy. Poleżę jeszcze chwilę,
pomyślała wyczerpana.
Rozdział 3
Słyszała, jak ktoś wołał ją po imieniu, wiele razy: Elizabeth! Elizabeth, obudź się!
Zirytowana, że jej przeszkadzają, odwróciła się na drugi bok i chciała spać dalej.
Jakieś twarde źdźbło uwierało ją w policzek. Zdezorientowana rozejrzała się po ciemnej
szopie. Głos przywodził na myśl Linę-Laponkę. Usiadła, nagle całkowicie przytomna,
przeszukiwała wzrokiem ciemne kąty, ale nigdzie nie było śladów lapońskiej żebraczki. Czy
sen może człowieka obudzić, jakby naprawdę ktoś wołał?
Podniosła się mozolnie i otrzepywała siano z ubrania, kiedy spadło na nią potworne
przerażenie. Nagi strach. Ktoś potrzebuje pomocy… od niej. Bez zastanowienia wybiegła z
szopy. I dopiero wtedy do jej uszu dotarło wołanie. Dziecięcy głos wzywający ratunku.
Elizabeth obiegła dom i natychmiast zobaczyła na kamienistym brzegu małą Indianne.
Kawałek od brzegu, na podpierając się rękami. Z otwartej buzi nie wydobywał się żaden
dźwięk. Niebieskie oczy rozszerzone strachem patrzyły spod brązowej grzywki. Reszta
włosów chowała się pod czarną chusteczką. Wszystko to Elizabeth zarejestrowała, biegnąc w
dół, na brzeg. Po drodze zerwała z siebie spódnicę, potem skarpety, spod długiej kurtki widać
było majtki.
- Już idę, Maria, moja kochana! Siedź spokojnie – wołała, zrzucając kolejne części
ubrania. Chciała powiedzieć coś więcej, ale dech jej zaparło, kiedy ciało zderzyło się z
lodowatą wodą. W ułamku sekundy przemknęło jej przez głowę, żeby się poddać, bo siła tej
wody jest większa, niż myślała. Ale na widok przerażonych oczu siostry brnęła dalej przed
siebie. Ze zgrozą stwierdziła, że kra powoli, ale nieustannie się do niej oddala, niesiona przez
fale, które ona sama wytwarza. Z każdym jej ruchem Maria odpływa. Elizabeth chciała ją
uspokajać, ale z zimna słowa zdawały się zamarzać na wargach. Panika ją paraliżowała,
brakowało jej powietrza w płucach. Zaraz umrę, myślała. Maria też umrze i utonie w morzu.
Ta myśl dodała jej sił.
- Maria, trzymaj się mocno – błagała i próbowała iść wolniej, wyciągając ramiona do
przodu. Z przerażeniem stwierdziła, że siostra też wyciąga rączki ku niej. Kra zakołysała się
złowieszczo. Elizabeth nie wiedziała, czy głośno wypowiada słowa, czy też tylko myśli, że
siostrzyczka powinna zachować spokój, ale potem Maria znowu usiadła.
Indianne już nie krzyczała. Ile czasu właściwie minęło? Jeszcze krok, potem drugi, a
będzie mogła chwycić krę, musi tylko iść ostrożnie, by nie wzbudzać fal. Musi podejść
blisko, zanim woda sięgnie jej do szyi.
I właśnie wtedy piaszczyste dno usunęło jej się spod nóg. Uskok, przemknęło jej przez
głowę, gdy zsuwała się w głębię. Lodowata woda zamknęła się nad nią, ciemna, zimna i
dławica. Elizabeth opadała coraz niżej. Kiedy myślała, że zimnej być już nie może i wszystkie
członki miała zdrętwiałe od mrozu, dostrzegła przed sobą siostrzyczkę. Jej wielkie niebieskie
oczy, grzywkę przyciętą krzywo, cienkie warkoczyki, ledwie wystające spod chusteczki.
Odepchnęła się nogami, zrobiła parę wymachów rękoma, poczuła, że woda wynosiła ją ku
górze, chciała otworzyć oczy, ale nie była w stanie. Jakby w jej ciele znajdowały się tylko
płuca, domagające się powietrza, gotowe w każdej chwili pęknąć. Jeszcze troszkę, sekundę,
proszę – myślała. Już dłużej nie mogła, otworzyła usta i wciągnęła z jękiem powietrze, gdy
tylko głowa przebiła taflę wody.
W następnej chwili znowu zaczęła opadać w dół, ale teraz ciało było tak kompletnie
pozbawione sił, że nie stawiała żadnego oporu. Zaczynało ją otaczać delikatne ciepło. Jak w
balii, pomyślała zadowolona. I wszystko stało się tym ciepłym mrokiem.
Teraz śnię, myślała, widząc Jensa klęczącego w łodzi. Maria leżała na dnie niczym
mały tłumoczek, a lodowa kra odpływała pusta i samotna. Więc on uratował małą Marię,
pomyślała i chciała wracać do tego łagodnego ciepła. Wtedy zobaczyła, że Jens odwraca się
ku niej i poczuła, że ciągnie ją za ramiona. Pracował z wysiłkiem, twarz mu poczerwieniała.
- Sprowadź więcej ludzi, do cholery – wrzeszczał do kogoś w stronę lądu, gdzie
Indianne wciąż stała niczym posąg, zagapiona przed siebie.
Elizabeth chciała go prosić, żeby tak nie krzyczał na swoją młodszą siostrę, ale słowa
nie docierały do warg.
On jej nie słyszał. To zresztą bez znaczenia, myślała obojętnie odwracając się od niego
plecami. Tutaj jest tak ciepło. Pogrążyła się w przyjemnym, czerwonawym świetle. Nigdy
przedtem nie widziała takiego światła. Jakby do niej przemawiało bez słów, wabiło ją do
siebie: chodź tutaj, zostań z nami! Elizabeth posłuchała bez wahania. Była pozbawiona
ciężaru, płynęła w powietrzu, kiedy nagle usłyszała jeszcze jeden głos:
- Wracaj, Elizabeth. To jeszcze za wcześnie.
- Czy to mama? – zdziwiła się. – Mama? – Zaczęła niepewnie, rozglądając się, ale nie
widziała nikogo. – Odpowiedz mi, mamo – powiedziała znowu, ale i tym razem nie doczekała
się odpowiedzi.
Po chwili głos wrócił.
- Zawróć, Elizabeth. Tylu ludzi cię potrzebuje.
- Muszą radzić sobie sami – odparła i chciała znowu zanurzyć się w tę ciepła poświatę.
- Maria sobie bez ciebie nie poradzi. A i ty oczekujesz dziecka, któremu jesteś
potrzebna.
Słowa zapadały w jej duszę i zmuszały do reakcji. Nie mogła opuścić małej siostry i
dziecka, które ma się urodzić. Sama o tym nie wiedząc, zawróciła, opuściła ciepłe światło i
popłynęła z powrotem ku czemuś lodowatemu zanim wszystko stało się czarne i puste niczym
pozbawiony marzeń sen.
Mimo mrozu Jensa oblewał pot. Gwałtownym ruchem zerwał z głowy czapkę i cisnął
ją na łodzi. Przez chwilę bał się, że mała łódź zacznie nabierać wody, bo ubrania Elizabeth
były ciężkie, a ciało bezwładne, pozbawione życia, ale jakoś sobie poradził. Powinien
dziękować Stwórcy, że miał łódź gotową do spuszczenia na wodę, kiedy usłyszał wołania
Indianne. A i tak minęło trochę czasu nim odkrył Elizabeth i Marię. Kiedy spuszczał łódź i
potem do nich płynął, odczuwał przejmujący ból w piersi i żołądku.
Marię wyciągnął najpierw, bo była bliżej. Kiedy Elizabeth zniknęła w głębinie myślał,
że widzi ją po raz ostatni, ale nagle znowu zamajaczyły mu w wodzie jej włosy, a w parę
sekund później trzymał ją za kubrak. A teraz leży w łodzi tuż za nim, bez życia. Maria siedzi
podobna do maleńkiego tobołka na dnie łodzi, rękami otoczyła chude kolana, trzęsie się cała,
ale dotychczas nie powiedziała ani słowa. I nie płacze.
To prawdziwy cud, pomyślał, ale żyje w każdym razie. Co do Elizabeth pewności nie
miał. Nie chciał zresztą tracić czasu na oględziny, bo każda sekunda wydawała się droga.
W lewej nodze złapał go skurcz, wyciągnął ją wiec przed siebie i mocno oparł o burtę.
Pochylał się nisko, machał wiosłami, za każdym razem brał szeroki zamach, napinając
wszystkie muskuły.
- Elizabeth – szepnęła nagle Maria. – Nie umieraj, nie zostawiaj mnie.
Jens słyszał te słowa niczym echo jeszcze przez kilka sekund. Elizabeth nie umieraj,
nie umieraj…
I wtedy zjawiły się łzy. Jens płakał niczym dziecko, nie próbując nawet tego ukrywać.
- Nie możesz mi jej zabrać. Biada ci, gdybyś to zrobił! – wołał ku szaremu niebu.
Jakbym to ja mógł decydować za Boga, pomyślał, kiedy łódź dobijała do brzegu.
A tam czekało na nich mnóstwo ludzi, cała wieś się zbiegła. Silny, rosły Jakob wziął
Elizabeth, jakby była dzieckiem. Andres wziął na ręce Marię, która przywarła do niego i
ukryła buzię na jego piersi.
- Zabierzcie ją do domu – szlochał Jens, wyciągnął łódź jeszcze kawałek dalej,
zacumował i pokuśtykał za nimi.
Jak ciasno zrobiło się w kuchni, pomyślał Jens nie wiedząc, czym się zając. Dorte
siedziała z Marią na kolanach i kołysała ją tam i z powrotem. Jakob dokładał torfu do pieca.
Nikt nic nie mówił.
Z alkierza wyszedł Andres.
- Kobiety, zdejmijcie z niej ubranie. Wszystko. ona żyje – dodał. Ale oddycha ledwo,
ledwo. Strasznie się nałykała wody, na szczęście zwymiotowała.
Stali tak, trzej mężczyźni z rekami zwieszonymi po bokach, bezczynni. To wszystko
było obce i przerażające, nastrój panował ciężki.
- Ogrzewajcie kołdry, futrzane okrycia, ubrania, co się da. Trzeba przywrócić ciepło
do jej ciała! – wołała Ragna z alkierza. Nareszcie coś co zrobienia. Rzucili się każdy w swoją
stronę. Jens do drzwi, bełkocząc coś, że trzeba więcej torfu, choć skrzynia buła pełna. W
szopie stanął i spojrzał w górę, w szare zimowe niebo.
- Dziękuję ci, Boże. Jeśli zachowasz Elizabeth i dziecko, to nie będę cię prosił o nic
więcej – wyszeptał.
Czarna nicość, otaczająca ją od tak dawna, zaczęła się przerzedzać, zamieniać w szarą,
jaśniejącą z wolna mgłę. W oddali słyszała głosy, ale nie umiała rozróżnić poszczególnych
słów, ani czy mówią kobiety czy mężczyźni. Czuła, że znajduje się gdzieś pośrodku między
snem i jawą, między niebem a ziemią, życiem i śmiercią. Najbardziej ze wszystkiego pragnęła
spać, ale coś jej nie pozwalało, pchało ją ku temu szaremu światłu. Głosy! Wykrzykiwały jej
imię. Chciała odpowiadać, ale nie mogła. Wtedy poczuła chłód. Przejmujący, bolesny mróz
szczypał zajadłe jej ciało, wygryzał się w miejsca, gdzie jeszcze zachowała czucie, czy to
możliwe, żeby marznąć aż tak strasznie, myślała.
- Elizabeth. Słyszysz mnie? – dotarł do niej czyjś pytający głos, ale słyszała go jak
przez mgłę. Próbowała zrozumieć, dlaczego tak strasznie marznie, ale myśli wypełniały
głowę niczym gęsty syrop.
Maria! Imię wyłoniło się z nicości. Mała Maria. Wspomnienia sączyły się wolno, a
zarazem docierało do niej, że leży pod ciężarem grubej warstwy kołder i okryć. Twarde
dłonie tarły, przywracając czucie jej stopom.
- Maria – wyszeptała ochryple.
Czuła, że jest przy niej jakiś obcy człowiek i otworzyła lekko oczy. To Dorte
przysuwała ucho do jej warg.
- Mała Maria – wyszeptała ponownie, czując, że każde słowo odbiera jej siły.
- Z Marią wszystko dobrze – odparła Dorte. – Jens uratował was obie.
Elizabeth zadowolona zamknęła oczy. Teraz mogła wrócić do swojej ciemności, bo
Maria ma się dobrze. Jens ją uratował. Na nim zawsze można polegać.
Rozdział 4
Jens poruszał zdrętwiałymi stopami. Pulsowało w nich i kłuło, szczelniej otulił się
okryciem ze skór, bo od dziurawej podłogi ciągnęło chłodem. Noc była ciemna i cicha,
słyszał tylko pochrapywanie z sąsiedniej izby, gdzie spał Andres.
Jens uprosił, że w tę pierwszą noc on będzie czuwał przy Elizabeth.
- Pierwsza noc – powtórzył głośno i zdjął go dreszcz.
Miał głęboką nadzieję, że nie będzie takich nocy więcej, że Elizabeth ocknie się
wkrótce i wyzdrowieje. To straszne, że śpi i śpi, myślał. Elizabeth poruszyła się niespokojnie,
więc pogłaskał ją ostrożnie po policzku. Jaja rozpalona, przestraszył się. rozgorączkowana
poprawił się w myślach i położył rękę na jej czole, by się upewnić. Obudzić Andresa? –
Zastanawiał się, ale zaraz zrezygnował. Nic dziwnego, że dostała gorączki po kąpieli w
lodowatej wodzie. Powinien traktować to spokojnie i robić jej chłodne kompresy na czoło.
Maria leżała kawałek dalej na wypchanym słomą sienniku. Ostrożnie, by nie budzić
dziecka, przyniósł miskę z wodą i szmatkę. Niepewny, czy dobrze robi, zdjął z Elizabeth
kilka kołder, by ją trochę ostudzić i śpiąca natychmiast się uspokoiła.
Siedział ze skrzyżowanymi nogami i wpatrywał się w pustkę ciemnego alkierza,
słuchając równych oddechów Elizabeth i Marii. To dziwne tak siedzieć, pomyślał. Sam, w
środku nocy, jakby był jedynym człowiekiem na świecie. Tyle myśli przychodzi wtedy do
głowy. Są takie dziwne. Chociaż próbował, nie był w stanie uwolnić się od razu Elizabeth
opadającej bezwładnie w morską głębinę. Strachu, jaki wtedy odczuwał, nigdy nie będzie w
stanie wyrazić słowami, nie potrafi opisać. Oparł się wygodniej o ścianę i szczelniej otulił
okryciem ze skór. Serce kurczyło się boleśnie, kiedy głaskał palcem policzek Elizabeth i czuł,
że wciąż jest tak samo gorąca. Złożył ręce i modlił się w duchu:
- Boże kochany, spraw, by Elizabeth wyzdrowiała. Amen.
To była krótka modlitwa, pomyślał. Może Bóg łaskawiej ją zapamięta. Ale akurat
teraz pozostawało siedzieć i czekać, żadna siła na ziemi nie była w stanie zrobić dla niej
więcej, niż oni już zrobili. teraz Wszechmogący musi dokonać reszty.
Jens w domu też miał swoje obowiązki, dlatego przez kilka dni nie mógł czuwać przy
Elizabeth. Ale gdy tylko nadarzyła się okazja, pobiegł do niej. Spieszył się tak bardzo, że tchu
mu brakowało.
- Dzień dobry – przywitał się, kiedy Andres wyszedł na schody. – No i jak tam z
Elizabeth? – spytał, zdejmując czapkę i przeczesując palcami jasną grzywkę.
- No, wielkiej zmiany nie ma. Wciąż leży w gorączce – odparł Andres, zapinając
kurtkę.
Jens kiwał głową. Tak, pomyślał. Leży tak już strasznie długo… chyba za długo.
- Musze iść do obory – rzekł Andres. – Maria poszła do Dorte. A ty idź do Elizabeth.
Nie lubię, żeby zostawała sama.
Jens znowu skinął głową i wszedł do małego domku.
Kiedy dostała gwałtownego ataku kaszlu, Elizabeth położyła się na boku. Świstało i
charczało jej w płucach, pot zlewał całe ciało i oddychała z trudem. boże, jak gorąco,
pomyślała. Koszula lepiła jej się do ciała, włosy były tłuste, przylegały mocno do skóry
głowy, kaszlała tak, że w końcu chwyciły ją wymioty. Potem wypiła parę łyków wody i z
powrotem opadła na poduszkę. Dyszała głośno, drżącą ręką ocierała twarz.
Matka tak samo leżała przed śmiercią, pomyślała nagle, przypominając sobie matkę
kaszlącą tak, że wargi jej siniały. Czyżby teraz przyszła kolej na nią? Czy w ten sposób ma
umrzeć? Spływające z oczy łzy łaskotały ją w policzki i szyję. Ocierała je, ale wciąż spływały
nowe, w końcu dała za wygraną. Matka nie chciała, żebym wróciła do Dalsrud, przypomniała
sobie Elizabeth. Córka obiecała więc, że zostanie w domu, dopóki matka nie wyzdrowieje, i
siedziała potem przy niej przez cały czas. Ale ona sama… czy będzie musiała umierać w
samotności? Czy powinnam zawołać ojca lub Marię? – zastanawiała się oszołomiona,
odsuwając kołdrę dla ochoty. W dalszym ciągu jednak było jej tak samo gorąco. Przy każdym
oddechu i piszczało i bulgotało w piersiach.
- Tata – wyszeptała. Zdumiało ją, jak wiele wysiłku trzeba, by wypowiedzieć jedno
proste słowo. Spróbowała, ale w kuchni było zupełnie cicho. Może to noc i ojciec śpi,
zastanawiała się, przymykając oczy ze zmęczenia.
Elizabeth przyśniło się, że zbliża się do niej wielka bela wełny. Wydostała się z
otwartych drzwi kuchni i teraz przysuwa się coraz bliżej, robi się większa i większa już
prawie wypełnia cały pokój. dotarła do stóp chorej i zaczyna przesuwać się w górę. Elizabeth
chciała krzyczeć, ale głos odmawiał jej posłuszeństwa. Ręce też nie chciały się poruszać.
Wolno bela wełny przetaczała się przez jej nogi, brzuch i piersi. Kiedy miała zakryć twarz i
udusić ją, Elizabeth się ocknęła.
Nos miała zatkany, większy niż zwykle. Napotkała spojrzenie ciemnoniebieskich oczu
Jensa i o mało nie rozpłakała się z ulgi.
- Wody – wyszeptała, i zaraz potem mogła się napić do syta z kubka, który jej podał.
Przez chwilę leżała, zbierając siły. Kiedy dotknęła ręką policzka, poczuła, że schudła. Jak
długo właściwie tak tutaj leżę? pomyślała.
- Tak się o ciebie baliśmy – wykrztusił Jens, jakby czytał w jej myślach. – Tyle dni nie
było z tobą kontaktu. Próbował uśmiechnąć się blado, a potem mówił dalej. – Jakob
rozmawiał z pastorem. Król daje nam zezwolenie na małżeństwo.
Elizabeth poruszała chwilę językiem w ustach, jakby chciała sprawdzić, czy zdoła coś
powiedzieć.
- To dobrze. ale ty się nie bój, Jens – wyszeptała zdumiona, że potrafi powiedzieć aż
tyle. – Ja niedługo wyzdrowieję, muszę tylko trochę odpocząć.
Czytała w jego wzroku, że może nie jest tego tak bardzo pewien i przymknęła oczy,
żeby nie pokazywać, jak bardzo ona sama się boi. Ta krótka rozmowa wyczerpała ją bardzo, a
jest tyle rzeczy do powiedzenia. Tymczasem ona jest tak potwornie zmęczona i marzy tylko o
tym, żeby spać. Ale coś ją powstrzymywało… coś, co nie zostało załatwione. Nie wiedziała
tylko, co to jest. Bulgotało jej w piersiach, kiedy próbowała powstrzymywać kaszel. W końcu
jednak musiała się poddać i kaszlała, zakrywając ręką usta.
Potem poczuła szorstką, spracowaną rękę ojca na czole i usłyszała jego głos:
- Będzie dobrze, moje dziecko.
Elizabeth chwyciła tę rękę i chciała przyciągnąć ją do siebie, ale wszelkie siły opuściły
jej ciało. Ojciec siedział w kucki przy sienniku i nie mógł się do niej zbliżyć. Zawiązało się
między nimi jakieś nowe porozumienie, jakaś nieznana dotychczas otwartość i Elizabeth
chciała, by ojciec był tak blisko niej, jak to tylko możliwe.
Jens wstał i stoi przy drzwiach, stwierdziła.
- Tato, ja się boję – wyznała cicho. – Myślałam o mamie i… - nie była w stanie
dokończyć tego zdania. Nie mogła powiedzieć „o śmierci”.
- Posyłaliśmy po doktora – powiedział ojciec, najpierw jednak musiała chrząknąć. –
Tylko że on gdzieś wyjechał. Ale dzisiaj spróbujemy jeszcze raz. Musisz wierzyć, że będziesz
zdrowa, Elizabeth.
Słyszała, że głos ojca lekko drży. Żebyś tylko ty w to wierzył, pomyślała.
Nagle usłyszała, że ktoś mówi w kuchni i poznała głos Ragny. W tym momencie
przypomniała sobie, co chciała powiedzieć.
- Muszę najpierw odpocząć – bąknęła – a potem zwróciła się do Jensa. – Poproś tutaj
Ragnę, muszę z nią porozmawiać.
Ragna ukucnęła przy sienniku.
- No i co z tobą? – spytała.
Elizabeth jakby nie słyszała tego pytania.
- Jestem taka wdzięczna, że daliście nam dom, Ragna.
- Musiała zrobić długą przerwę, zanim znowu była w stanie mówić, odszukała
chusteczkę do nosa i starannie go wycierała. – Myślę o tym, ile trzeba zrobić w Dalen –
powiedziała w końcu. – Trzeba tam wszystko wymyć i…
- O tym nie myśl – przerwała jej Ragna. Rozmawiałam już z Dorte i razem jutro tam
pójdziemy. – Popatrzyła na Jensa i Andresa, niemal jakby oczekiwała, że zaczną klaskać,
pomyślała Elizabeth ale zaraz zawstydziła się takiej paskudnej myśli.
- Mogę też poprosić córkę Laury ze Storvika, żeby nam pomogła – mówiła dalej
Ragna. Im się przelewa, ucieszą się z każdej płatnej pracy. Dom w Dalen wysprzątamy, ale
wesele urządzimy u nas w Heimly.
Elizabeth miała wrażenie, że słowa tamtej docierają skądś z bardzo daleka. W izbie
było tak strasznie gorąco.
- Dziękuję – wyszeptała i przymknęła oczy. Usłyszała czyjeś kroki i uchyliła lekko
powieki. Ragna nadal stała przy niej, ale ojciec z Jensem wyszli. Nagle głos Ragny się
zmienił. Teraz był zimny niczym lód.
- Robimy to wszystko dla Jensa, nie dla ciebie. Nie wyobrażaj sobie niczego, ty
latawico!
Elizabeth nie odpowiedziała. Sił starczyło jej tylko na to, by odwrócić twarz do ściany,
żeby ukryć łzy. Nienawistne słowa Ragny odczuła tak, jakby jej ktoś wymierzył policzek. Łzy
spływały po rozpalonej od gorączki twarzy, kiedy usłyszała przed zaśnięciem, to głos ojca.
- Ma taką straszną gorączkę, bardzo mi się to nie podoba. Boję się, że nie da sobie
rady, musimy posłać po doktora.
Elizabeth śniło się, że idzie do Dalen. Była późna noc, ale sierp księżyca był na tyle
jasny, widziała drogę przed sobą. Była zła na siebie, że nie wzięła latarki. Miała wrażenie, że
ktoś za nią idzie, wiele razy musiała się oglądać, żeby sprawdzić, ale nikogo nie zauważyła.
Mimo to nie opuszczało jej nieprzyjemne wrażenie czyichś rąk, które się za nią wyciągają.
Kościstych, powykrzywianych rąk. Czuła, że włosy jeżą jej się na głowie. Szła coraz szybciej,
raz po raz podbiegła kawałek, a serce tłukło się w piersi boleśnie. Teraz poczuła wyraźny,
lodowaty oddech na karku. Cierpki oddech i głos, który szeptał jej imię: - Elizabeth, i tak cię
dopadnę, chociaż próbujesz mi uciekać, Elizabeth…
Uniosła spódnicę, biegła ciężko dysząc, kiedy ostre pazury wbiły się w jej ciało.
Nareszcie dopadła do drzwi, ale one były zamknięte. Klucz! Pomyślała i rozpaczliwie zaczęła
go szukać w kieszeni w spódnicy, a tymczasem intensywnie ciepło było bliżej i bliżej.
Chociaż to zima, otaczała ją wielkie gorąco, jakby stała w środku pożaru. Nagle drzwi
otworzyły się same, Elizabeth zataczając się wpadła do środka, zatrzasnęła drzwi i oparła o
nie plecy. Nareszcie bezpieczna!
Wtedy usłyszała coś jakby cichy złośliwy śmiech. Miała wrażenie, że dociera do niej
wszystkich stron równocześnie.
- No i mam cię, Elizabeth – chichotał głos. – Teraz cię mam.
Kto to może być? – myślała w panice, rozglądając się wokół. Wtedy poczuła coś
chłodnego na czole i jakiś dziwną mowę docierającą z daleka:
- Ona ma wysoką gorączkę.
Wsłuchiwała się w obcy język, było w nim coś bezpiecznego. Poza tym już kiedyś
słyszała tego człowieka, nie pamiętała tylko kiedy.
- Gorąco – wyszeptała, ale nikt jej nie słyszał. Mężczyzna mówił dalej:
- Mnie więcej połowa chorych na zapalenie płuc z tego wychodzi. Ale ja nie mam nic
przeciwko zbijaniu gorączki. Róbcie nadal wszystko, żeby ją ochładzać.
Elizabeth otworzyła leciutko oczy i stwierdziła, że jest w domu. Nad nią stał jakiś
mężczyzna. To doktor z Dalsrud, przyszło jej do głowy. Ten, który badał Leonarda. Zanim
znowu odpłynęła w mrok, jeszcze raz usłyszała głos doktora:
- Nie mogę gwarantować co się stanie z dzieckiem…
Jens siedział przy stole i wpatrywał się w małe kuchenne okienko. Ile to razy Elizabeth
tutaj siadywała, wypatrując go daleka? – zastanawiał się. był kompletnie bezradny. Gdyby
tylko mógł coś dla niej zrobić! Minęły już trzy doby od wizyty doktora. Jens i Andres na
zmianę czuwali przy Elizabeth i robili jej zimne kompresy. Czasami, w chwilach
przytomności, zdołała przełknąć parę łyków wody. Nic więcej zrobić nie można, powiedział
doktor. Nie ma lekarstwa na tę chorobę.
Jens zmęczoną dłonią otarł twarz. W tej samej chwili usłyszał lekkie kroki w sieni, a
zaraz potem do izby weszła Maria.
- Gdzieś ty była? – spytał, próbując się uśmiechnąć.
- U Dorte – odparła, wieszając na gwoździu kurtkę i chusteczkę. Potem usiadła na
ławie i podciągnęła kolana pod brodę.
- Jak dorosnę, to zostanę służącą u Dorte. Będę pomagać w domu i pilnować jej
dziecka.
- Świetnie – to wszystko, co zdołał wykrztusić.
- A co z Elizabeth? – spytała Maria nagle.
- Zdaje mi się, że idzie ku lepszemu – skłamał.
- To Elizabeth jednak nie umrze? – spytała Maria zagryzając kosmyk swoich włosów.
Chodziła potargana teraz, kiedy Elizabeth się nią nie zajmowała. – Mama umarła dlatego, ze
kaszlała – dodała, a oczy jej się zaszkliły.
- Elizabeth na pewno nie umrze, nie musisz się martwić – zapewniał Jens i musiał
odchrząknąć wiele razy, zanim był w stanie mówić dalej. – Nie każdy, kto zachoruje, od razu
umiera.
- To ja jestem winna, bo zachciało mi się pływać na krze – powiedziała dziewczynka,
ukrywając twarz kolanami.
Jens był bezradny, nie wiedział, co powiedzieć, żeby ją pocieszyć. Słowa są takie
ubogie i tak trudno znaleźć właściwe.
- Elizabeth wkrótce wyzdrowieje – zaczął. – A wtedy bardzo się ucieszy, jak cię
znowu zobaczy. Bała się, że utoniesz. Jesteś przecież jej małą Maryjką, musisz o tym
pamiętać.
Zdawało mu się, że słowa brzmią beznadziejnie, ale Maria uśmiechnęła się i otarła
wierzchem dłoni oczy.
- Myślisz, że jutro będzie już zdrowa? – spytała z nadzieją.
- Możliwe – odparł i pragnął nie obiecywać zbyt wiele. Dziecko może tego nie
wytrzymać.
Usłyszeli, że Elizabeth w alkierzu kaszle, majaczyła coś w gorączce, ale po chwili się
uspokoiła. Jens wyczuwał na sobie spojrzenie Marii, ale udawał, że nic wielkiego się nie
dzieje. Spojrzał w okno i zobaczył swoją przybraną matkę.
- Goście idą – rzekł, kierując uwagę Marii na inne tory.
- Pokój temu domowi – przywitała się Ragna, wchodząc do kuchni i zdejmując
okrycie. – Jak tam Elizabeth?
- Już jej lepiej, a jutro będzie całkiem dobrze – odparła Maria z ożywieniem. Tylko że
wciąż jeszcze bardzo kaszle – dodała.
Jens hałasował bez potrzeby krzesłem, robił miejsce dla Ragny.
- Usiądź – powiedział, wskazując jej miejsce. I nagle przypomniał sobie tamten dzień,
kiedy powiedział w domu, że chce ożenić się z Elizabeth. Ale się Rgna rozzłościła! Nazywała
Elizabeth dziadówką i latawicą, wykrzykiwała, jaki to wstyd być w ciąży przed ślubem i to w
takim młodym wieku. On bronił Elizabeth, powiedział, że było ich do tego dwoje i że każde
dziecko jest darem od Boga. To zresztą były własne słowa Ragny, i one w końcu zamknęły jej
usta. Później zrozumiał, jakim szokiem ta nowina musiała być dla przybranej matki. Miała
wobec niego zupełne inne plany. Ale to w gruncie rzeczy dobra kobieta i pewnie jakoś się
dogadają, jak Elizabeth nareszcie wyzdrowieje. Jeśli wyzdrowieje, szeptał mu jakiś cieniutki
głos w duszy.
- Porobiłam różne przygotowania do wesela. Elizabeth powinna chyba do tego czasu
wyzdrowieć na tyle, żeby nie trzeba było przekładać terminu.
Jens skinął głową.
- Pewnie – powiedział, ale przekonany nie był. Spoglądał raz po raz na Marię, ale ona
zajmowała się jakąś książką. to musi być ta, którą dostała na gwiazdkę od swojej matki.
Elizabeth mu o tym opowiadała.
- Tak, cały dom w Dalen został wyszorowany, ale przyjęcie będzie u nas. Mamy i
zastawę, i miejsca dość.
Jens nie chciał dłużej słuchać. Wszystko jest takie niepewne. Czy Ragna nie może
mówić o czymś innym, pomyślał, czując, że narasta w nim gniew. Już miał coś powiedzieć,
gdy drzwi alkierza się otworzyły i do kuchni wszedł Andres.
- Czy ktoś by przy niej trochę nie posiedział? – spytał nieśmiało.
- Ja do niej pójdę – rzekła Ragna i zerwała się z miejsca. Zanim któryś zdążył coś
powiedzieć, zamknęła za sobą drzwi.
Elizabeth szła przez jakieś bagna. Otaczała ją szara mgła tak gęsta, że nie widziała,
gdzie stawia stopy. Było coś złowieszczego w powietrzu, coś tak nieprzyjemnego, że czuła
zimne dreszcze na plecach. Słyszała niski, głuchy szum, jakby jakieś wielkie ptaszysko
machało skrzydłami, ale przez tę mgłę nic nie mogła zobaczyć. Nagle znowu usłyszała ten
paskudny chichot. To Leonard! Chciała uciekać, biec co sił, ale nogi odmawiały jej
posłuszeństwa. Ten paskudny śmiech dzwonił jej w uszach. – Myślałaś, że cię nie znajdę? –
chichotał Leonard. – Ty przeklęta dziwko! Złożyłaś obietnicę i jej nie dotrzymałaś, dopóki się
nie przyznasz i nie poniesiesz kary, ja będę cię prześladował. Odebrałaś życie człowiekowi i
musisz zapłacić za to swoim.
Rzuciła się do ucieczki. Pot spływał po całym ciele, koszula była mokra. Wciąż czuła
na sobie ręce Leonarda. Minęła jakiegoś człowieka z wielkim toporem w ręce. Kat. On też się
z niej wyśmiewał.
- Zostaw mnie – błagała. – Leonard, proszę cię na kolanach! Oszczędź mnie
przynajmniej w imię tego życia, które nosze pod sercem. Wypowiadała słowa ze szlochem,
klęczała ze złożonymi rękami i prosiła. – Nie miałam zamiaru cię zabijać. Żałuję tego od
pierwszej chwili. Możesz mi wierzyć.
Mgła z wolna rzedła, a równocześnie Leonard, kat, bagna – wszystko znikło, w końcu
Elizabeth znalazła się znowu w alkierzu. Udręczona rzucała się na posłaniu. Koszula lepiła się
do ciała, nos był zatkany, a gardło obolałe. Najpierw dotknęła twarzy i stwierdziła, że jest
całkiem mokra, nie wiedziała jednak czy to łzy, czy pot. Wtedy dostrzegła oczy Ragny, która
stała w nogach jej siennika. Zasłoniła ręką usta, jakby chciała stłumić krzyk.
Elizabeth przesunęła palcem po wargach i stwierdziła, jak bardzo są spękane.
- Mogłabyś mi dać trochę wody? – wyszeptała, ale Ragna odwróciła się na pięcie i
rzuciła do drzwi.
Elizabeth z trudem chwytała oddech, zepchnęła z siebie kołdrę, tylko nocna koszula
okrywała jej nagie ciało. Słyszała głos Ragny dochodzący z kuchni, a potem drzwi wejściowe
znowu się zatrzasnęły. Elizabeth zastanawiała się, dlaczego tamtej nagle tak się spieszy.
Senny koszmar wciąż jeszcze tkwił w jej głowie żywy, jakby to była rzeczywistość.
Gdy tylko przymknęła oczy, natychmiast pojawiały się znowu obrazy. Chciała prosić Boga o
siłę i wybaczenie, składała ręce. Po chwili ktoś otworzył drzwi do alkierza.
- Słyszymy, że się obudziłaś – powiedział ojciec. tuż za nim szedł Jens z Marią.
Elizabeth próbowała się uśmiechnąć, czuła jednak, że wywołuje na twarzy tylko grymas.
- Był tu doktor – mówił ojciec. – Powiedział, że masz zapalenie płuc, ale że niczego
innego nie można się było spodziewać po tym co przeżyłaś. Szczęście od Boga, że nie
umarłaś. To dobry znak, że tak się pocisz. Razem z potem wychodzi z ciebie gorączka.
- Daj mi mokrą szmatę i trochę wody – poprosiła Elizabeth. Maria natychmiast jej
wszystko podała.
- Jens powiedział, że jutro wyzdrowiejesz, ale widzę, że ty wyzdrowiałaś już dzisiaj.
Jesteś na mnie zła, że pływałam na tej krze? – spytała w pośpiechu.
Elizabeth chwyciła jej drobną rączkę.
- No co ty? Nie jestem na ciebie zła. Cieszę się, że nic ci się nie stało. Maria
uśmiechnęła się szeroko.
- Jens mówił, że to właśnie powiesz.
Elizabeth cofnęła rękę, bo znowu zaniosła się kaszlem. Pot ją oblewał.
- Maria – wykrztusiła zdyszana. – Idź do mojej skrzyni i wyjmij stamtąd słoik z
suszoną korą wierzbową. Zrób mi z tego herbatę, to pomaga na gorączkę.
Maria posłuchała natychmiast i wkrótce wróciła z trzema słoikami. Elizabeth wybrała
dwa z nich.
- Zrób herbatę z mieszkanki. – Musiała przymknąć oczy z wyczerpania. Obrazy z
tamtego dnia, kiedy szła na ratunek Marii przepływały przed oczami. Czy była martwa przez
jakiś czas? Pamiętała światło, ciepło i tyle wabiące głosy, a także matkę.
- Tato, czy ja byłam przez jakiś czas martwa? – spytała. Ojciec podniósł rozbiegany
wzrok.
- Prawie. Ale muszę iść pomóc Marii. – Potem pospiesznie wybiegł di kuchni. Został z
nią Jens.
Biedny Jens, pomyślała Elizabeth. On się chyba bardzo o mnie bał. Poklepała siennik
obok siebie.
- Usiądź, Jens – poprosiła, odsuwając się do ściany. – Chyba tylko dzięki tobie jeszcze
żyję – zaczęła cicho.
- Kochana – westchnął, ocierając jej twarz szmatką. – Odpoczywaj teraz, nie
rozmawiaj.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością i powróciła do koszmarnego snu o Leonardzie.
Bardzo by chciała opowiedzieć o tym Jensowi tak, jak opowiadała mamie o niedobrych
snach. Wtedy łatwiej o nich zapomnieć. Teraz wiedziała jednak, że nie może mu o niczym
opowiedzieć, by nie zdradzić strasznej tajemnicy. Dlaczego wszystko jest takie trudne? –
pomyślała udręczona i przygładziła ręką włosy. Nagle zdała sobie sprawę, jak okropnie musi
wyglądać, z tymi tłustymi włosami i w przepoconej nocnej koszuli.
- Potrzebuję porządnego mycia – rzekła, czując, że się rumieni.
- Mogę poprosić Dorte, żeby przyszła tu wieczorem i ci pomogła. Bo w dzień będziesz
się jeszcze pocić.
- Dorte? – powtórzyła Elizabeth z wahaniem. Nie chciała, żeby Dorte widziała ją w
takim stanie.
- Ona cię przez cały czas pielęgnowała – poinformował Jens, jakby czytał w jej
myślach.
Elizabeth skinęła głową. Dotykała ręką brzuch, twarz ukryła w kołdrze. Miała ochotę
płakać. Była zmęczona, chyba i być może zrobiła krzywdę dziecku. Nieoczekiwanie poczuła
leciutki ruch, potem jeszcze jeden, jakby dziecko chciało powiedzieć: spokojnie, jeszcze żyję.
- Dziecko żyje – szepnęła przez łzy i zapłakana spojrzała na Jensa. – Właśnie
poczułam ruchy.
- Wszystko będzie dobrze – zapewnił stanowczo. – Potrzebujesz tylko odpoczynku i
dużo dobrego jedzenia.
Nagle ogarnęła ją radość i wielkie uczucie wdzięczności. Może to właściwa chwila, by
wyznać Jensowi, jakie brzemię dźwiga. On z pewnością zrozumie. I wybaczy. Elizabeth żyje,
dziecko żyje, mają się pobrać. Wszystko będzie dobrze.
- Posłuchaj mnie, Jens – zaczęła go za rękę. – Jest coś, o czym muszę z tobą
porozmawiać.
Ale właśnie weszła Maria z dużym emaliowanym kubkiem.
- Proszę, twoja herbata, Elizabeth – powiedziała i postawiła kubek na podłodze. –
Tylko pamiętaj, że to strasznie gorące – ostrzegała, dmuchając lekko na kubek.
Elizabeth westchnęła. Odwaga ją zawiodła – mimo wszystko nie umiała powiedzieć
Jensowi nic. A co, jeżeli on zareaguje inaczej? Jeżeli komuś o tym powie?
- O czym chciałaś ze mną mówić? – spytał Jens, kiedy Maria wyszła.
- Zapomniałam – bąknęła, siorbiąc gorący napar.
Jens przyglądał jej się uważnie i tak długo, że w końcu musiała coś powiedzieć.
- Jeśli zasnę, a ty będziesz widział, że dręczą mnie koszmary, to mnie obudź.
- Oczywiście – obiecał, podając jej kubek. – Spróbuj wypić jeszcze trochę.
Nie mówili nic, dopóki kubek nie został opróżniony. Wtedy ona złożyła poduszkę na
dwoje, by leżeć wyżej.
- Mniej kaszlę, jeśli tak się położę – wyjaśniła, chociaż on o nic nie pytał. Potem
przymknęła oczy, udając, że zasypia.
Wkrótce poczuję się lepiej, pomyślała. Muszę tylko spać. Później się wymyję i
zmienię pościel, a za kilka dni będę już tak zdrowa, że wstanę z łóżka. Spotkałam śmierć,
pomyślała, śmierć wabiła mnie do siebie, ale mama prosiła, żeby wrócić. To nie był żaden
sen, stwierdziła stanowczo. Poznała to po oczach ojca. On wie, że byłam przez chwilę
martwa. Ale o takich rzeczach z nikim się nie rozmawia. Nie chcę, żeby mówili, że kłamię,
albo jestem wariatką.
I z tym zasnęła. Spała spokojnie, bez marzeń.
Elizabeth wytarła ostatni talerz i włożyła go do szafy, po czym podeszła do stołu i
opadła na krzesełko. Wciąż szybko się męczy, trzeba czasu, żeby podźwignąć się z takiej
choroby. Herbata ostygła. Podobno takie ziła pomagają na brak apetytu. Smaczne nie były,
mimo to pociągnęła parę solidnych łyków.
- Dobrze, że przed zimą nazbierałam ziół – powiedziała wpatrując się w ciemną
kuchnię,
Odkąd wyzdrowiała na tyle, by zajmować się domowymi pracami, wiele przebywała
sama. ojciec pracował w gospodarstwie, Maria biegła a to do Neset, a to do Heimly, jak tylko
wypełniła swoje obowiązki.
Elizabeth zaniosła się suchym kaszlem, a po chwili opróżniła kubek.
Jens zachodził do niej często z kawałkami mięsa, kawą, cukrem masłem i innymi
smakołykami, które przywracały jej apetyt i dawały siłę. Ale Jens nie zawsze miał czas długo
u niej siedzieć.
Zerknęła pospiesznie przez okno. Na dworze pocieplało, woda kapała z dachu.
Elizabeth powinna pójść do Heimly i porozmawiać z Ragną o weselu. Nie widziała
przybranej matki Jensa od czasu, kiedy zaczęła wstawać z łóżka.
Śwież powietrze jeszcze nikomu nie zaszkodziło, myślała, idąc pod górę. Wchłaniała
zapachy morza o mokrej ziemi, cieszyła się, że wiosna jest już dosłownie za rogiem. Po
chwili przystanęła, żeby popatrzeć na morze. Wydaje się takie spokojne teraz, kiedy mieni się
w blasku słońca. Jakaś mewa z krzykiem spadła z góry za upatrzoną rybą.
- Dziękuje ci, Boże, że przywróciłeś mnie do życia – wyszeptała Elizabeth. Potem
wyprostowała się i poszła do Heimly.
Pukając do drzwi, poczuła zapach świeżego chleba. Ale kiedy weszła, doznała skurczu
serca, bo spojrzenie Ragny było przenikliwe, a głos zimny niczym lód.
- O, to ty? – powiedziała tylko gospodyni. Potem znowu cała uwagę skupiła na
chlebie.
Elizabeth była kompletnie nieprzygotowana na takie powitanie.
- Jeśli przeszkadzam, to mogę przyjść później – wykrztusiła z trudem. Nie wiedziała,
gdzie ma podziać oczy, więc patrzyła po prostu na dwa gorące bochenki na ławie.
- Nie, wejdź, skoro już tu jesteś – odparła Ragna po chwili przytłaczającego milczenia.
Elizabeth pożałowała, że przyszła. Mimo to zdjęła chusteczkę z głowy i rozpięła kurtkę,
zanim przysiadła na brzeżku krzesła.
- Jesteś sama – powiedziała, głównie po to, by przerwać milczenie. Ragna krótko
skinęła głową i nadal wyrabiała ciasto.
Elizabeth przyglądała jej się ukradkiem. Co się stało? pokłóciła się z Jakobem, czy po
prostu ma zły dzień? Ragna ruchy miała gwałtowne, zesztywniała twarz przypomniała ponurą
maskę. Elizabeth popatrzyła na jej włosy. Były jak zawsze zebrane w ciasny węzeł na karku.
Ani jeden włos się nie wymknął. Elizabeth westchnęła cicho i zdecydowała się na bezpieczny
temat rozmowy.
- Pierwszy raz po chorobie wyszłam z domu.
Ragna nie odpowiedziała.
- Pomyślała, że powinnam porozmawiać z tobą o weselu. Może potrzebujesz w czymś
pomocy? – spytała Elizabeth.
- Nie rozumiem, o czym mówisz. Przecież to ty chciałaś sama przygotować wesele, a
nie ja – odparła Ragna chłodno.
Jakby cała krew odpłynęła z twarzy Elizabeth.
- Co masz na myśli? Powiedziałaś przecież… - zaczęła, ale Ragna natychmiast jej
przerwała.
- Tak, możliwe, że tak mówiłam, ale wtedy ty powiedziałaś, że chcesz wszystko
urządzić sama.
- Kiedy to było? – spytała Elizabeth.
- Tamtego dnia, kiedy byłam u ciebie ostatnio – odparła Ragna nieco przeciągle i
wróciła do swojego ciasta.
Elizabeth siedziała, bawiąc się chusteczką i próbowała przypomnieć sobie tamten
dzień. Ale żeby nie wiem ile się zastanawiała, nie pamiętała niczego takiego. Skoro nie miała
nic więcej do powiedzenia, wstała i niepewnie ruszyła ku drzwiom. Tam przystanęła i
odwróciła się do Ragny.
- Jeśli tak mówisz, to nie będę zaprzeczać. Bo chyba w takich sprawach nikt nie
kłamie?
- Akurat ty nie powinnaś chyba tak głośno rozprawiać o kłamstwie, moim zdaniem –
prychnęła Ragna.
- O co ci chodzi? – nie zrozumiała Elizabeth, czując niepokój. Właściwie nie chciała
usłyszeć nic więcej, wciąż jednak stała przy drzwiach.
- Chyba nie jesteś taka, jak udajesz – powiedziała Ragna, formując bochenek. –
słyszałam to i owo tamtego dnia, kiedy odzyskałaś przytomność.
Elizabeth czuła, że rumieniec oblewa jej twarz i szyję. Rany boskie, myślała,
przypominając sobie swój senny koszmar. Czyżby mówiła przez sen? Co mogłam
powiedzieć? Czy Ragna wie, że mam na sumieniu ludzkie życie? Nie, zapewnił ją
wewnętrzny głos. Bo powiedziałaby mi to już dawno temu.
- Kompletnie nie rozumiem do czego zmierzasz, Ragna. Ale jeśli ja coś powiedziałam,
to musiało to być majaczenie w gorączce. I jeśli mówiłam, że sama chcę przygotować wesele,
to musiałam się przejęzyczyć. Chyba rozumiesz, w takim stanie byłam. Ale w porządku,
zrobię, co trzeba. Unikniesz kłopotów.
Wybiegła. Szła tak szybko, jak tylko mogła i zaciskała zęby, żeby się nie rozpłakać.
Przy szopie na łodzie spotkała Jensa, który wracał znad morza.
- Wyszłaś na dwór? – spytał. – Ale dlaczego masz taką smutną minę? – dodał.
- Dlaczego jestem smutna? – powtórzyła Elizabeth.
- Dlatego, że jesteś taki głupi! Czemu mi nie powiedziałeś, że nie będzie wesela w
Heimly? Czemu? I nie mów mi teraz, że nie wiedziałeś.
- Moja droga – bąknął Jens przestraszony, próbując ją objąć, ale mu się wyrwała. –
Ragna powiedziała, że ty chcesz urządzić przyjęcie w Dalen. Było jej przykro, nie mogła
zrozumieć, dlaczego, ale przystała na twoją propozycję. To było tego dnia, kiedy Maria
parzyła dla ciebie zioła, pamiętasz?
- Tak, to pamiętam – prychnęła Elizabeth i zaniosła się kaszlem. Potem musiała
odpiąć trochę bluzkę przy szyi i wytrzeć nos w szmatkę, która wyjęła z kieszeni spódnicy.
- Ragna kłamie! Nigdy niczego takiego nie mówiłam. A teraz chcę przez chwilę być
sama.
Z tymi słowami na ustach odwróciła się, nie słuchając jego próśb, by zaczekała. Kiedy
wróciła, ojciec był w domu.
- Gdzieś ty się, na Boga, podziewała? – spytał, pomagając jej dojść do krzesła.
- Ragna kłamie i mówi, że ja nie chcę, żeby wesele odbyło się w Heimly, tylko w
Dalen – skarżyła się Elizabeth. A tam jest tak mało miejsca i przecież nawet nie mam
porządnej zastawy.
Ojciec zmarszczył czoło.
- Tak, tak Ragna nam o tym powiedziała. Tamtego dnia była u ciebie w alkierzu i
kiedy wyszła… wyglądała bardzo dziwnie. Ja nawet spytałem, czy nie zobaczyła ducha. Ale
ona nie odpowiedziała. Mówiła tylko, że masz straszną ochotę zrobić wesele w Dalen. Muszę
przyznać, że wydawało mi się to niezrozumiałe, ale nie chcę się mieszać w takie sprawy. A
poza tym to było niezwykłe, że w takim pośpiechu wyleciała z alkierza.
Elizabeth nie słuchała dłużej. Wpatrywała się w okno, nic nie wiedząc, myśli kłębiły
jej się w głowie. Musiała coś powiedzieć w gorączkowych majaczeniach. Czas pokaże, ile
Ragna się dowiedziała. W każdym razie będą to jej słowa przeciwko moim – przynajmniej na
razie, pomyślała.
Słowa ojca wryły jej się w mózg. Z Ragną to nigdy nie wiadomo. Zawsze była z niej
wielka pani. Z Jakobem to co innego, on jest z zupełnie innej gliny. Ale zobaczysz, jak
pięknie przygotowaliśmy wszystko w Dalen, Elizabeth. Nie pokazuj Ragnie, że się nią
przejmujesz. Jeśli jest zła, to niech będzie.
Elizabeth skinęła głową i wstała. Ragna na pewno nie zepsuje jej uroczystości. O mało
się nie utopiła, przeżyła zapalenie płuc, i to jest ważne. Ragna nie złamie jej swoimi
podejrzeniami.
Mimo wszystko zachowanie tamtej sprawiało jej ból. To musiała przyznać.
Rozdział 5
Elizabeth siedziała na ławie przy kuchennym oknie. Oplotła ramionami podciągnięte
w górę kolana i oparła na nich policzek. Mdły płomień z pieca rzucał czerwonawą poświatę
na nierówne deski podłogi. Później, kiedy będzie już silniejsza, musi wyszorować tę podłogę
piaskiem. To podłoga moja i Jensa, w naszym domu, myślała.
Minęło wiele dni, zanim porozmawiała z Jensem po tamtym przykrym wydarzeniu,
kiedy wracała od Ragny. Unikała go, wymawiała się pracą albo że jest chora. Nie byłam taka
chora, żebym nie mogła z nim mówić, myślała, kaszląc i wycierając nos. Czuła się jednak
taka zdradzona i oszukana, że nie była w stanie się z narzeczony, spotykać przynajmniej przez
jakiś czas.
Pewnego dnia, kiedy była w domu sama, Jens przyszedł. Zaskoczył ją, nie
przygotowała sobie żadnej wymówki, musiała go przyjąć.
- Nie możesz mnie dłużej zbywać, Elizabeth – powiedział na wstępie. – Wkrótce
bierzemy ślub i sprzeczka z Ragną nie zniszczy chyba tego, co jest między nami?
To były mądre słowa. Podejrzewała, że długo je sobie przepowiadał, zanim do niej
przyszedł.
- Ona kłamie! Tutaj chodzi o nasze wesele, a Ragna robi wszystko, żeby je nam
zepsuć! O ile dobrze ją znam, to nie będzie ostatni raz. – Poczekała, aż słowa dotrą do Jensa i
dodała z naciskiem: - Takie rzeczy to ja wiem, Jens.
Oparł się o ścianę i w zamyśleniu patrzył przed siebie.
- Możliwe, że masz rację – rzekł w końcu. – Rozmawiałem z nią i chociaż do niczego
to nie doprowadziło, wie przynajmniej, co ja o tym myślę. Umilkł, ale na jego twarzy pojawił
się jakiś łagodny wyraz, kiedy po chwili mówił dalej:
- Ja nigdy w ciebie nie wątpiłem, Elizabeth. Musisz mi wierzyć. Nie możemy się
kłócić. Czy to ma takie znaczenie, gdzie będzie wesele? No to zaprosimy mniej gości, nie
będzie tak ładnie jak Heimly, ale chyba najważniejsze, że się pobierzemy, no nie?
Elizabeth odłożyła robótkę na bok.
- Tak, to jest najważniejsze – rzekła. – Ale nie zniosę, żeby ktoś ze mnie w ten sposób
kpił. – Resztę przemilczała, bo wciąż nie miała dość siły, by roztrząsać ponownie wszystko,
co Ragna powiedziała. Że mianowicie, Elizabeth nie jest taka, jak udaje.
Ale pogodzili się i więcej o Ragnie nie wspomnieli. Jens przyniósł kawy i mąki, które
sam kupił w karmie. Elizabeth nigdy nie pytała, czy dostaje pieniędzy od przybranych
rodziców, czy też sam je zarobił. Prościej było nie wiedzieć.
Elizabeth siedziała w kuchni swojego przyszłego domu. Został jeszcze tylko jeden
dzień, jutro wyjdzie za mąż. Na weselny obiad ojciec przeznaczył jagnię. Był z tego bardzo
dumny. Elizabeth wiedziała, jak mu zależy na tym, żeby to on zatroszczył się o weselne
przyjęcie córki.
Czuła się dziwnie ociężała i przygnębiona, choć nie umiałaby powiedzieć dlaczego.
Chyba nie tak powinna się czuć panna młoda w ostatni wieczór przed ślubem. Będzie miała
najmilszego na świecie męża, własny dom, latem przyjdzie na świat dziecko i ma rodzinę,
która ją kocha. A mimo to niekiedy miała wrażenie, jakby się zapadła w głęboką czarną
dziurę, z której nie ma wyjścia. I trwało to od wielu dni, może nawet od tamtej chwili, kiedy
zemściła się na Leonardzie.
Niewygodnie było tak siedzieć z dużym brzuchem, włożyła więc poskładaną chustkę
pod głowę i wyciągnęła się na ławie. Dzięki temu mogła przyglądać się firankom, które sama
uszyła. Właściwe były to zasłonki zrobione ze starej perkalowej sukni matki. Elizabeth
zakryła oczy ramieniem i myślała jak bardzo tęskni za zmarłą. Często miała wrażenie, że
słyszy jej głos albo przy różnych okazjach myślała: musze o tym powiedzieć mamie. Zawsze
potem docierała do niej prawda, która pogrążała ją w bólu i smutku.
Myśli znowu wybiegły naprzód, do jutrzejszego dnia. Radość ze ślubu mieszała się z
lękiem i wstydem. Wstyd dotyczył tego, co oboje z Jensem robili w szopie na siano i tego, że
było tak przyjemnie. Więc można doświadczyć rozkoszy nie robiąc tego? Wiedziała jednak,
że kiedy ona i Jens będą naprawdę mężem i żoną tamto też będzie musiało się dokonać. On na
pewno będzie ostrożny, ale mimo wszystko Elizabeth musi znowu przejść przez to straszne,
co robił z nią Leonard. Helene mówiła, że wszyscy małżonkowie to robią, choć sama nie za
bardzo wiedziała dlaczego. No z wyjątkiem tych przypadków, kiedy chcą spłodzić dziecko.
Odgarnęła włosy z twarzy. Nie chciała już o tym myśleć. Lepiej wyobrażać sobie ślub,
przyjęcie, pyszne jedzenie, gości… wtedy wspomniała o Helene. Powinna była napisać do
przyjaciółki, odkładała to z dnia na dzień. Nie mogła po prostu napisać obojętnego listu z
wiadomością o weselu i domu. Ale prawdy też powiedzieć nie potrafiła. Poza tym bała się,
żeby list nie wpadł w niepowołane ręce. Na samą myśl, że mogłaby go przeczytać Nikoline,
przenikał ją dreszcz grozy.
Podniosła się mozolnie, postawiła stopy na podłodze, ręce oparła o blat stołu. Po
drugiej stronie izby znajdowały się schody na strych. Po tamtym pierwszym epizodzie, nie
słyszała żadnych głosów, nie widziała żadnych znaków obecnych upiorów. Szczerze mówiąc,
dawno zapomniała o całej sprawie, może tamto to był protest przeciwko temu, że ktoś się
zamierza tu wprowadzić, ale teraz ich obecność została zaakceptowana? Zmęczona otarła
twarz. Własne myśli wydały jej się śmieszne. Człowiek przy zdrowych zmysłach nie
zastanawiała się nad takimi rzeczami, to pewne.
Przestawiła jeden z talerzy i przyglądała się nakrytemu już stołowi. Nie było pięknego
serwisu Ragny tylko mieszanina tego, co zastali w Dalen i naczyń ojca. nie było też lnianych
obrusów ani srebrnych sztućców, jak marzyła, ale zrobiła, co mogła. Obrus w każdym razie
był. Pożyczony z wyprawnej skrzynki matki. I świece stały na stole. Gotowe jedzenie czekało
w spiżarni. Trzeba tylko napalić w piecu, jak wrócą z kościoła i odgrzać. Będzie dziewięcioro
gości, wszyscy mieszkańcy wsi. Zrobi się ciasno, ale jakoś się pomieszczą.
Właściwie to nie chciałam dużego wesela, próbowała się pocieszać, ale dobrze
wiedziała, że to nieprawda. W każdym razie miała nadzieję na trochę więcej niż to tutaj.
Wstała powoli, podeszła do pieca i rozkoszowała się ciepłem dogasającego ognia.
robiło się późno, powinna wracać do domu i jakoś załagodzić dzisiejszy wybuch złości, ale
tyle ma ostatnio zmartwień…
Maria dziubała łyżką wieczorną kasze, ugotowaną na wozie. Mleko i inne przysmaki
odkładali na wesele.
- No jedz, Maria – powiedziała. Mała włożyła do ust sporą grudkę szarej kaszy i żuła
ją strasznie długo. Wyraźnie zbierało jej się na wymioty. Elizabeth zrobiło się żal siostry.
Chciała powiedzieć, żeby wypluła tę kaszę, ale to przecież grzech narzekać na jedzenie.
- Już nie mogę. Brzuch mnie boli – zawodziła Maria. Andres przez chwilę spoglądał to
na jedną, to na drugą córkę.
- Idź do alkierza i połóż się, Mario.
Wtedy złość dosłownie chwyciła Elizabeth za gardło. Uderzyła łyżką w stół i
wrzasnęła:
- Co, twoim zdaniem, wyrośnie z małej, jak będziesz się z nią tak cackał? Ona już nie
jest dzieckiem w końcu ma sześć lat! Zanim ojciec zdołał powiedzieć coś na swoją obronę,
chwyciła chustkę i pobiegła do Dalen. Wysiłek ją wyczerpał i złość po drodze wyparowała.
Ledwo była w stanie rozpalić ogień, żeby wysuszyć buty i pończochy. Potem już tylko
siedziała, pogrążona w myślach.
Teraz włożyła suche już pończochy, sprawdziła, czy, ogień wygasł i wyszła wolno na
dwór. Chwilę stała przy narożniku domu i wodziła wzrokiem po ośnieżonych polach i
zagrodach, rozłożonych poniżej. W oknach Heimly wciąż się świeciło. Ciekawe, co robi
Jens? Czy jest również zdenerwowany i spięty jak ona? Czy jego nowy garnitur wisi na
gwoździu gotowy do włożenia? Uśmiechnęła się i ruszyła w drogę. Śnieg był mokry,
rozkisły, raz po raz zapadała się głęboko. Wkrótce maj. Wiosna! Nowe życie, młoda trwa,
ptasie pisklęta, ciepło. Maleńkie źdźbło radości wykiełkowało w jej duszy. Szła dalej dużo
lżejszym krokiem.
Domownicy jeszcze nie spali, choć Maria włożyła już nocną koszulę. Siedziała teraz
przy piecu na ojcowym okryciu ze skór i bawiła się muszlami. Miały przedstawiać krowy,
kozy, kury, i inne domowe zwierzęta. Ojciec naprawiał sieci. Uśmiechnął się, kiedy Elizabeth
weszła.
- O, jesteś. Zaczynaliśmy się już o ciebie niepokoić. Elizabeth powiesiła chustkę na
gwoździu.
- Byłam w Dalen, żeby zobaczyć, czy wszystko na jutro gotowe – odparła, siadając
obok Marii.
- Bawisz się w gospodarstwo? – spytała.
- Tak, jak wyjdę za mąż, to będę miała taki wielki dwór – odparła Maria, wskazując
swoje zwierzęta z muszli. – I co najmniej tak miłego męża jak Jens.
Elizabeth była wzruszona słowami siostry i potargała jej włosy.
- Przepraszam, że byłam dla ciebie niedobra, mała Mario – szepnęła. Dziecko
spojrzało na nią.
- Nie musisz nazywać mnie „mała”, bo teraz jestem duża. Od jurta to ja będę w tym
domu gospodynią – odparła z ważną miną.
Elizabeth musiała udać, że kaszle, żeby powstrzymać śmiech. Potem wzięła kościany
grzebień, leżący na podłodze i zaczęła rozczesywać siostrze włosy.
- Wiesz co, Elizabeth? Jak cię tak długo nie było, to myślałam, że smok cię porwał.
Au, szarpiesz!
- Przepraszam. – Elizabeth rozczesała splątane włosy i zaczęła zaplatać warkocze. –
To musiałoby być jednak huldra, bo smoki żyją na brzegi i w morzu – odparła.
Maria nie słuchała.
- Och, tato, nie mógłbyś opowiedzieć o smoku? Opowiedz jak wrzeszczał: trup, trup, a
wszyscy byli śmiertelnie przerażeni tak, że nie mogli wiosłować.
Andres naprawił jeszcze kilka dziur w sieci.
- Nie, o smoku nie. ale mogę ci opowiedzieć o huldrze.
Maria, ogarnęła przyjemnym lękiem, przysunęła się do siostry, a ojciec tymczasem
rozpoczął opowieść.
- Daleko, w Storvaagen była sobie pewna kobieta, która pasła swoje krowy na
pastwisku.
- Ja wiem, gdzie to jest. Ty jeździsz tam na zimowe połowy.
- Przestań – uciszała ją Elizabeth. Andres mówił dalej:
- Była to rosła dama o męskim usposobieniu. Nie pozwalała, żeby ktokolwiek grał jej
na nosie, trzeba wam wiedzieć. Ale, jak też wiecie, huldry zawsze chcą kraść ludziom bydło,
jak tylko nadarzy się okazja. Zabierają je potem do swojej siedziby zwanej Huldrową Doliną i
traktują jako swoje.
- Biedne zwierzęta – westchnęła Maria.
- Któregoś dnia zjawiła się na pastwisku huldra i zaczęła wbić jedną z krów. Pasterka
wpadła w złość i puściła się w pogoń za czarownicą, wrzeszcząc przy tym jak szalona. Huldra
przeraziła się, porzuciła krowę i ze strachu zapadła się pod ziemię. Ale w czasie ucieczki
zgubiła but. Kobieta zaczęła mu się przyglądać z ciekawością, bo był bardzo piękny.
- Huldra to wygląda dokładnie jak Elizabeth – wtrąciła Maria z ożywienie. – Ma takie
same włosy i jest bardzo piękna. Tylko że nosi niebieskie ubrania.
Elizabeth ostrożnie położyła rękę na wargach siostry, żeby ją uciszyć. Maria uważała
widocznie, że historia nie jest wystarczająco ciekawa, ale szczerze mówiąc, ojciec nie ma
wielkiego talentu do opowiadania. Nastrój jednak był bardzo miły, ciepło płynące od pieca,
oliwna lampka na kuchennym stole. Jej ciepłego, dającego poczucie bezpieczeństwa blasku
będzie Elizabeth brakować, kiedy się stąd wyprowadzi. Żeby nie wiem jak chciała, w Dalen
nie będzie tak samo.
- Pasterka wzięła but – ciągnął dalej ojciec i Elizabeth unosiła głowę. Na moment
pogrążyła się we własnych myślach.
- I włożyła go na nogę. Ale wiecie co? Huldra się zemściła i pasterka kulała już do
końca życia.
- Czy to prawda? – spytała Maria z niedowierzaniem.
- Najprawdziwsza prawd – zapewniał ojciec. – Taka sama jak to, że teraz idziesz do
łóżka.
- Opowiedz jeszcze jedną króciutką historię, o taką – pokazywała na palcu, jak krótka
ma być opowieść.
Elizabeth wstał. Stopy jej zdrętwiały. Rozcierała je ostrożnie, mówiąc:
- A co by to było, Maria, jak byś jutro zasnęła w kościele podczas mojego ślubu?
Pewnie kościelny stuknąłby cię w głowę długim kijem.
Maria roześmiała się perliście i ziewając ruszyła do alkierza. Elizabeth poszła za nią.
Starannie opatuliła siostrę okryciem i siedziała obok, dopóki mała nie zasnęła. Potem uchyliła
drzwi do kuchni, powiedziała ojcu dobranoc i także się położyła.
Ze smutkiem myślała, że ostatni raz leży na tym sienniku, w tym pokoju. Jeszcze tak
niedawno spędzała tutaj noce, przepełniona uczuciem do Jensa. Rozedrgane obrazy sprzed
bez mała roku przesuwały się przed jej oczyma. Spotkania za szopą na siano, gdzie się
całowali i dotykali onieśmieleni. Jak się zaczerwieniła, kiedy Jens powiedział, że jest piękna.
I wszystkie wieczory, kiedy badała własne ciało pod okryciem i zawsze stwierdzała, że jest
chude i zbyt kanciaste. I tak się cieszyła wiedząc, że dojrzewa, że ma większe piersi i okrągłe
biodra. A potem nagle okazało się, że jest dorosła, przynajmniej w jakimś sensie – stało się to
szybciej niż marzyła.
Elizabeth westchnęła, kładąc się na boku. Na nic się nie zda roztrząsanie przeszłości,
ani przekonanie, że teraz wszystko jest już lepiej. Wcale też nie powinna za bardzo spoglądać
w przyszłość i zgadywać, co jej przyniesie. Trzeba po prostu czekać i mieć nadzieję.
Zamknęła oczy, próbując się odprężyć. Wkrótce zasnęła.
Przedpołudnie przeleciało niczym podmuch wiatru. Przygotowania zostały
zakończone jakby bez udziału Elizabeth, miała wrażenie, że dzieje się to we śnie. Ale
wszystko jakoś się ułożyło, bo oto stanęli oboje z Jensem w kościele, przed obliczem pastora.
Myśli krążyły niespokojnie. Czy to naprawdę ona stoi tutaj i ma zostać poślubiona? Niemal
podskoczyła przestraszona, gdy pastor wpił w nią spojrzenie i zaczął przemawiać.
-… który zsyła błogosławieństwo. W pierwszym liście Świętego Piotra do wiernych
powiedziano:
Tak samo żony niech będą poddane swoim mężom, aby nawet wtedy, gdy niektórzy z
nich nie słuchają nauki, przez samo postępowanie żon zostali dla wiary pozyskani bez nauki,
gdy będą się przypatrywali waszemu pełnemu bojaźni, świętemu postępowaniu. Ich ozdobą
niech będzie nie to, co zewnętrzne: uczesanie włosów i złote pierścienie i strojenie się w
suknie, ale wnętrze serca człowieka o nienaruszalnym spokoju i łagodności ducha, który jest
tak cenny wobec Boga – powiedział grzmiącym głosem. Potem zrobił krótką przerwę.
Elizabeth kusiło, by podnieść rękę i sprawdzić, czy włosy leżą, jak powinny. Miała
niejasne poczucie, że spinające koronę z warkoczy szpilki powypadały. Zrezygnowała jednak.
Oczywiście, że nie mogła niczego takiego zrobić. Pastor mówił dalej, spoglądając teraz na
Jensa: Podobnie mężowie we wspólnym pożyciu liczcie się rozumienie ze słabszym ciałem
kobiecym! Darzcie żony te, które są razem z wami dziedzicami łaski, to jest życia, aby nie
stawiać przeszkód waszym modlitwom.
Elizabeth drgnęła. Więc pastor stoi tu i twierdzi, że ona jest głupia lub że ma mniej
rozumu niż mężczyźni? Próbowała słuchać kolejnych jego słów.
- I rzekł Bóg do kobiety: w bólu rodzić będziesz dzieci swoje, a mężowi swojemu
będziesz posłuszna, i on będzie nad tobą panował…
Elizabeth przymknęła oczy. Nie umiała przyjąć do wiadomości słów pastora. Bóg nie
jest taki, nie wierzyła w to. Jeśli przyjmie taką zasadę, będzie po niej. Starała się stać prosto i
patrzeć przed siebie, nie słuchając… nie myśląc.
Elizabeth i Jens ramię w ramię szli przez kościół. Była w szóstym miesiącu ciąży i
suknia od konfirmacji nie mogła tego ukryć. Wiedziała, że ludzie o niej plotkują, ale nie miała
zamiaru spuszczać z tego powodu głowy. Przeciwnie, niosła ją wysoko, spoglądała śmiało,
trzymając się mocno ramienia Jensa. Wielu gapiów musiała oderwać wzrok, co Elizabeth
odczuwała jako zwycięstwo.
Jens miał nowy garnitur, ona nowe buty, zrobione przez ojca. dzięki temu uniknęła
wstydu, że bierze ślub w drewniakach. Nagle napotkała znajome spojrzenie. Czyżby… to
mała Amanda? No jasne, to córeczka komorników z Dalsrud uśmiechała się do niej niczym
aniołek. Amanda uniosła rękę i pomachała leciutko, zanim matka to zobaczyła i szturchnęła ją
ostrzegawczo w bok. Elizabeth odpowiedziała uśmiechem i mrugnęła. Nagle napełnił ją dobry
spokój. Mała, uboga Amanda ze swoim niezłomnym optymizmem i radością z najmniejszych
nawet rzeczy przyszłą, żeby być na ślubie Elizabeth.
Panna młoda z łatwością pokonała ostatni kawałek do drzwi.
Kiedy wyszli, okazało się, że kropi. Jens spojrzał na młodą żonę.
- Deszczyk szczęścia pada ci na włosy – powiedział ze śmiechem.
Skinęła głową, choć nie wierzyła w takie rzeczy. Ale jak długo dane mi będzie żyć z
Jensem, będę szczęśliwa, pomyślała. Jest taki urodziwy w tym nowym, czarnym garniturze.
Szeroki w barach i silny. A jego oczy mienią się szafirowo i lśnią niczym morze w letni dzień.
Przystojniejszego i milszego męża nie mogłam sobie wymarzyć. Dzięki ci, Boże, że zesłałeś
mi Jensa. Serdeczne dzięki!
Andres i Jakob podeszli, by złożyć gratulacje, Dorte wyciągała rękę do nowożeńców,
ocierając ukradkiem oczy. Ragna natomiast była powściągliwa i małomówna. Elizabeth
uznała, że powinna porozmawiać z teściową na osobności.
- Ragna, teraz nie jesteśmy już tylko sąsiadkami, jesteśmy rodziną. Czy mogłybyśmy
skończyć z tym boczeniem się na siebie nawzajem i zostać przyjaciółkami? – Spytała cicho
tak, by nikt inny nie usłyszał.
Ragna prychnęła i odwróciła się do niej plecami, Elizabeth jednak zdążyła dostrzec
niepewność w jej spojrzeniu.
- W każdym razie próbowałam – mruknęła sama do siebie.
Jakieś małżeństwo ze Storvika podeszło do niej z drewnianą foremką pełną masła.
- Niewiele tego, tylko troszeczkę masła – mówiła kobieta skrępowana.
- Serdecznie wam dziękuję, to i tak zbyt wiele – odparła Elizabeth wzruszona.
Wiedziała, że ci ludzie sami rzadko jadają masło. Rozejrzała się za Jensem, żeby mu pokazać,
co dostali, ale on zajęty był rozmową z innymi. – Chętnie bym was zaprosiła na wesele –
powiedziała Elizabeth. Ale w naszym domu nie ma miejsca dla zbyt wielu gości, więc
przyjdzie tylko najbliższa rodzina. Ale może odwiedziecie nas któregoś innego dnia?
Zanim zdążyli odpowiedzieć, podeszła do nich Ragna.
- Ja proponowałam, żeby wesele urządzić u nas, ale Elizabeth nie chciała. Elizabeth
stała jak wryta. Rumieńce wstydu zabarwiły jej policzki, nie znajdowała
słów. Jak bardzo zły może być człowiek? Zastanawiała się. tamci ludzie popatrzyli na
siebie, kiwając głowami, ale zanim Elizabeth zdołała się opanować, Ragna zniknęła.
- Nie przejmuj się nią – powiedział ochrypły głos tuż obok niej. – Odwróciła się i
zobaczyła starą kobietę, której nigdy przedtem nie spotkała. – Ja życzę wam wszystkiego
najlepszego – ciągnęła obca. – Małżeństwo nie zawsze jest tylko radością, ale ja wierzę, że
jesteś taką kobietą, która poradzi sobie w najcięższych chwilach. Nie bój się tylko mówić, co
myślisz, a zobaczysz, że wszystko się w końcu ułoży. – Rzuciła jeszcze spojrzenie w stronę
Ragny, zanim odeszła, żeby przywitać się z innymi.
Elizabeth stała i wpatrywała się w nieznajomą kobietę, słowa tamtej zapadły jej
głęboko w serce. Na koniec wyprostowała się, uniosła wysoko głowę. Pokażę Ragnie, że nie
pozwolę się znieważać, myślała idąc szukać Jensa.
On już stał przy wozie.
- Długo czekasz? – spytała swobodnie, wsiadając.
- Nie, właśnie przyszedłem. Tylu ludzi składało nam gratulacje i chciało zamienić
kilka słów. Spójrz, ile dostaliśmy prezentów – wskazywał pakunki leżące na wozie. Elizabeth
położyła foremkę z masłem obok innych darów. Były tam poszewki, worek ziemniaków,
obrusy i różne kuchenne naczynia.
- Pieniędzy też trochę dostaliśmy, leżą w Heimly – mówił dalej Jens. – Otul nogi
owczą skórą, dopiero co byłaś chora, nie zapominaj o tym.
Elizabeth wzięła skórę, którą jej wskazał i przez chwilę zastanawiała się, czy
powiedzieć mu o Ragnie, ale zrezygnowała. Ktoś mógłby usłyszeć, a najbardziej ze
wszystkiego chciała oszczędzić przykrości Jensowi.
Przypomniała sobie słowa nieznajomej starej kobiety i postanowiła, że Ragna nigdy
nie wbije klina między nią i Jensa. Ostrożnie wsunęła rękę w jego dłoń i uśmiechnęła się.
nikt, a już najmniej teściowa, nie zepsuje jej tego dnia.
- Jens ma niespodziankę – wykrzyknęła nagle Maria.
- Jaką? – spytała Elizabeth zerkając zaciekawiona na męża. On chwilę zwlekał z
odpowiedział
- Wynająłem służącą ze Storvika. Tę samą, która sprzątała w Dalen. Kiedy wróciliśmy
do domu, jedzenie będzie gotowe.
- To ty ją wynająłeś, czy Ragna? – spytała, czując skurcz w sercu.
- Oczywiście, że ja!
Uścisnęła mu rękę i uśmiechnęła się.
- Jesteś taki dobry, Jens – wyszeptała. Przez resztę drogi siedziała pogrążona we
własnych myślach, nie rozmawiając wiele.
Od Andresa dostali w prezencie kozę. Stała już w obórce razem z owcą, która Jens ze
sobą przyprowadził.
- Ona zawsze należała do mnie – oznajmił z dumą. Od Dorte dostali kurę i małego
kogucika, Elizabeth czuła się bogata. Myśl o tym, że być może nie zasłużyła na tyle szczęścia,
natychmiast od siebie odsunęła.
W sieni powitał ich zapach jedzenia. Jens pozwolił, by Elizabeth pierwsza weszła do
kuchni, potem on, a goście za nimi. Służąca stała przy piecu i ukłoniła się z powagą na
powitanie. Elizabeth już chciała powiedzieć, że to nie było potrzebne, ale zrezygnowała.
Spojrzała na stół i dech jej zaparło.
Płomienie łojowych świec odbijały się pięknie w szkle i błyszczących sztućcach. Stół
był nakryty białym lnianym obrusem i naczyniami w niebieskie kwiatki. Długo stała
wpatrzona, aż rozpoznała serwis, znany jej ze świątecznych przyjęć w Heimly. Nie używano
go wprawdzie kiedy jej rodzina była tam zaproszona, ale Elizabeth wiele razy pomagała, gdy
do Ragny i Jakoba przychodzili lepsi goście. Widziała też, jak bardzo Ragna strzeże swoich
cennych talerzy i filiżanek.
- Odjęło ci mowę, Elizabeth? – spytał Jens cicho. Opanowała się szybko, odsunęła
włosy z twarzy.
- Nie miałam pojęcia o takiej niespodziance – rzekła ochryple. Byłeś tu wczoraj
wieczorem, jak ja już sobie poszłam?
Jens przytaknął. Podziękuję mu, kiedy zostaniemy sami. On rozumie, ile dla mnie
znaczy ten piękny serwis i ozdobiony stół w dniu takim jak dzisiejszy, pomyślała, ściskając
słoń męża.
- Serdecznie ci dziękuję, Jens – powiedziała.
Jens czuł się chyba trochę dotknięty jej chłodem, ale chrząknął i zaczął zapraszać
gości do stołu.
- Aż nie mam sumienia tego używać – powiedziała Elizabeth, przyglądając się
nakryciu.
- Sumienie to cię chyba za bardzo dotychczas nie męczyło, o ile rozumiem – wypaliła
nieoczekiwanie Ragna.
Wokół stołu zaległa cisza. Serce Elizabeth tłukło się boleśnie. Z trudem przełknęła
ślinę, musiała się opanować, żeby w ogóle wydobyć głos z gardła.
- Co masz na myśli? – spytała. Szumiało jej w uszach, przez chwilę obawiała się, że
zemdleje. Czy powiedziała coś na temat Leonarda wtedy, kiedy leżała nieprzytomna i Ragna
to usłyszała, a teraz będzie wykorzystywać przeciwko niej? Fakt, że Ragna milczała, przyjęła
niemal z ulgą, mimo wszystko jednak, musiała spytać.
- No, o co ci chodzi? Rzucasz oskarżenia, to musisz się wytłumaczyć. Cisza trwała i
trwała.
- Jens to chyba nie dostał tego, czego się spodziewał – oznajmiła Ragna w końcu.
Wtedy Jakob chrząknął głośno, posyłając żonie ostre spojrzenie.
- W takim razie pomódlmy się przed jedzeniem – rzekł.
Goście jedno po drugim składali ręce i odmawiali pacierz, ale nastrój jeszcze długo
potem był nieprzyjemny.
Co musi sobie myśleć służąca, zastanawiała się Elizabeth. I co
sobie myśli Jens? Mam nadzieję, że nic z tego nie rozumie, skoro Ragna powiedziała
tak niewiele.
Jedzenie rosło jej w ustach, myśli krążyły w głowie. Unikała, jak mogła, wzroku
teściowej. Przy stole powoli rozpoczęła się rozmowa. Najpierw Elizabeth pozwoliła sobie
spojrzeć od czasu do czasu na zgromadzonych przy stole. Drgnęła, kiedy zobaczyła Dorte. Jej
twarz miała kolor bielonego na słońcu prześcieradła. Rudowłosa, o jasnej cerze Dorte nigdy
nie miewała kolorów, ale teraz widać było wyraźnie, że biedaczka nie czuje się dobrze. siedzi
i dzióbie w pysznym jedzeniu. To do niej niepodobne. Elizabeth zastanawiała się, czy
powinna coś powiedzieć, ale na razie dała spokój. Dorte nie chciałaby pewnie, żeby wszyscy
zwracali na nią uwagę. Ciekawe, czy jest chora, czy też coś innego ją dręczy? Może chciałaby
znaleźć się na miejscu Elizabeth? Albo… myśl spadła niczym błyskawica. Czy jej
samopoczucie ma coś wspólnego z tym, co powiedziała Ragna?
Dopiero po posiłku, kiedy goście wstali od stołu, Elizabeth miała okazję porozmawiać
z Dorte. Zdecydowanie ujęła ją pod rękę i poprowadziła do izby.
- Ty jesteś chora? – spytała bez ogródek. – Czy coś cię dręczy?
- Nie, nic mi nie jest – zapewniała Dorte, próbując się uśmiechać. – Tylko dzień był
taki długi.
- Może powinnaś się położyć na ławie w izbie? – Nie czekając na podziękowania
Dorte, popchnęła ją ku ławie, stojącej pod ścianą. Fakt, że Dorte coś dolega, przyjęła niemal z
ulgą.
- Musiałabym być ślepa, żeby nie widzieć, że źle się czujesz. – Powiedziała Elizabeth,
podkładając sąsiadce poduszkę pod głowę. Dorte była zakłopotana tym, że robi takie
zamieszanie na weselu, a Elizabeth poczuła się w jakim sensie zwyciężczynią. Nie wybaczyła
Dorte, że tamta zabiegała o Jensa. Powiedziała jednak, łagodnie:
- Poleż sobie spokojnie. Przynajmniej dopóki nie podadzą kawy i ciasta. Dorte skinęła
głową.
W kuchni dzieci siedziały przy stole i grały w jakąś grę, Ragna wydawała polecenia
służącej. Elizabeth pospiesznie przeszła obok, bo ostatnie czego chciała, to zamienić choćby
słowo z teściową.
Wyszła na dwór i stwierdziła, że mżawka ustała. Chmury w wielu miejscach ustąpiły,
przepuszczając trochę słońca. Nieopodal pod ścianą obory stali Andres, Jakob i Jens. Jakon
palił fajkę, skoro znajdował się z dala od żony. Rozmawiali o zimowych połowach, które
mają za sobą i o wiosennych pracach, które przed nimi. Elizabeth otuliła się szczelniej
chustką, nie wiedziała dokąd pójść. Nie do Ragny ani Dorte, do mężczyzn też nie mogła się
przyłączyć. Niewiele myśląc, pobiegła przez podwórze fo wygódki. Zamknęła się i usiadła.
Tu może w spokoju uporządkować myśli. Wróciła do tego, co było w kościele i do słów
pastora. Czasami wpadała w straszną złość z powodu tego, że może istnieć taka różnica
między biednymi i bogatymi. Nie tylko jeśli chodzi o ziemskie dobra, ale też o zachowanie.
Nie mogła jakoś przyjąć do wiadomości, że ci, co mają więcej pieniędzy, są też bardziej
wartościowymi ludźmi. Widocznie jednak tak myśli Ragna, która pomiata innymi. Elizabeth
marzła i pokasływała, zasłaniając usta. Choć powtarzała i sobie i innym, że jest zdrowa, to
kaszel niestety jej został.
No i jest mężatką. Małżonką Jensa. Powtarzała to głośno, smakowała to niezwykłe
słowo – „małżonka”. Jak dziwnie to brzmi, niemal głupio. Małżonka! Nagle zdała sobie
sprawę, że wkrótce noc, a wtedy oni będą musieli zrobić to. Poczuła, że zaczyna drżeć.
Próbowała pokonać czający się, podstępny strach, powtarzała sobie, że Jens nigdy nie będzie
brutalny. On chce… no właśnie, czego właściwie Jens chce? Elizabeth tak mało wie o tych
sprawach. Znowu wróciły słowa teściowej. Żeby tylko nie chciała powiedzieć czegoś więcej!
Nie miała pojęcia, jak bronić się przed tym, co Ragna musi wiedzieć.
Objęła mocno ramionami podciągnięte w górę kolana i kołysała się w przód i w tył.
Nie chciała wracać do gości. Nie miała odwagi. Kiedy tu siedzę, to jakbym dostała
odroczenie, pomyślała.
Siedziała bardzo długo, dopóki nie była pewna, że kawę już podano. Wtedy wstała i
wygładziła suknię. Palce miała zdrętwiałe, dzwoniła zębami, gdyby posiedziała jeszcze
dłużej, z pewnością zaczęliby jej szukać.
Przy drzwiach domu stał Jens i czekał. Elizabeth skuliła się na jego widok.
- Dlaczego ty tu stoisz? – spytała ostro.
- A ciebie to złości? – spytał, uśmiechając się do niej krzywo.
- Po prostu się zdziwiłam – powiedziała, chcąc wejść do środka. Wtedy on objął ją w
talii, przytulił do siebie i pocałował w szyję. Stało się to tak nagle, że Elizabeth mimo woli
odepchnęła go od siebie.
- Ktoś może nas zobaczyć – powiedziała, czując, że ogarnia ją panika. Jens lekko
rozluźnił ucisk, ale dla niej i tak było to niczym zamknięcie, niebezpieczeństwo, jak zwykle.
- Puść mnie zaraz, do licha – prychnęła, wyrywając się mężowi. Jens stało
zakłopotany z opuszczonymi rękami.
- Co z tobą? – spytał z urazą w głosie.
Elizabeth oddychała ciężko, poprawiając włosy. Boże drogi, powinna się opanować.
To przecież jej wesele i przecież kocha Jensa, on nie zasłużył na takie zachowanie żony.
- Wybacz mi – powiedziała ochryple, czując, że serce trochę się uspokoiło. – Zdawało
mi się tylko, że sieni jest Ragna. Nie mam ochoty, żeby nas widziała objętych. Chodźmy
teraz. – Wzięła go za rękę, wspięła się na palce i leciutko cmoknęła go w policzek. Ale on nie
odpowiedział pocałunkiem
- Czy stało się coś szczególnego między tobą i Ragną? – spytał zamiast tego.
- Niby co? – Elizabeth odpowiedziała pytaniem, by zyskać na czasie, ale bardzo
dobrze wiedziała, co Jens ma na myśli.
- Chodzi mi o to, co ona powiedziała, kiedy mieliśmy siadać do stołu. Elizabeth
głęboko wciągnęła powietrze, by się opanować.
- To nic innego jak kolejne kłamstwo o tym, że ja nie chciałam wesela w Heimly.
Zresztą przed kościołem też coś takiego mówiła. Nabierała odwagi, kiedy raz już zaczęła.
Słowa płynęły swobodnie. – Powiedziała to ludziom, których przepraszałam, że nie zostali
zaproszeni, bo nie mamy miejsca na tylu gości. A poza tym to jej sprawa, co o mnie myśli.
Jens przez chwilę wpatrywał się przed siebie.
- Ona uważa, że ty nie należysz do tego samego stanu co ja – powiedział w końcu.
Elizabeth poczuła, że przepełnia ją ulga. Powinnam wierzyć, że to wszystko, pomyślała.
A może rzeczywiście Ragna nie miała nic innego na myśli? Nie, teraz nie była w stanie
zajmować się teściową. Wystarczająco mocno bała się nadchodzącej nocy.
Dorte już wstała. Siedziała przy stole i głaskała w zamyśleniu swój duży brzuch.
- Nie miałaś leżeć? – spytała Elizabeth. Dorte uśmiechała się blado.
- Czuję się lepiej. Przykro mi, że narobiłam zamieszania, ale już mi przeszło. Elizabeth
skinęła głową. Dorte rzeczywiście wyglądała zdrowiej, więc z pewnością
nie ma się czym martwić, pomyślała, siadając do stołu.
Potem czas był już tylko jedną szarą masą przenikniętą strachem. To, co ona o Jen
robili w szopie na siano kilka tygodni temu, poszło w zapomnienie. Jedyne, co teraz przed
sobą widziała, to obrazy wydarzeń z Dalsrud.
Rozdział 6
Mrok zapadał nad wsią. Elizabeth nie chciała, żeby goście już sobie poszli.
Desperacko starała się ich zatrzymywać, aż zaczęli dziwnie na nią spoglądać.
- Wieczorny obrządek czeka w domu, Elizabeth.
Zresztą waszym zwierzętom też dam siana i wody. A poza tym muszę odprowadzić do
Storvika pożyczonego konia – powiedział ojciec. zwrócił się do służącej, która właśnie
skończyła zmywanie: - jakbyś chciała, możesz się ze mną zabrać.
Elizabeth rozglądała się udręczona, szukała, kogo mogłaby zatrzymać dłużej. Ragna i
Jakob wyszli już do sieni. Teściowa ledwo kiwnęła jej głową,. Jensowi uścisnęła rękę na
pożegnanie i zajęła się dziećmi. Pomagała im się ubrać.
Dorte ciężko było wstać.
- Dziękuję wam za przyjęcie – powiedziała, masując sobie kręgosłup. Potem ona
również poszła. Elizabeth chciała krzyczeć, żeby została, ale głos ją zawiódł. Zresztą przecież
nie może się tak zachowywać. Jens sobie na to nie zasłużył, dźwięczało jej w głowie.
W końcu zostali sami. Nagła cisza była porażająca. Elizabeth stała pośrodku kuchni i
rozglądała się w panice i objął rękami brzuch żony, nos przytulił do jej szyi wchłaniał kobiecy
zapach.
- Chodź już, Elizabeth – szeptał łagodnie, pociągając ją za sobą, ale ona stawała opór.
- Najpierw muszę posprzątać – zapiszczała cieniutko. Wziął ją za ramiona i odwrócił
ku sobie.
- Jest posprzątane. Teraz się kładziemy!
W jego głosie brzmiało żądanie, równocześnie jednak powiedział to jakoś delikatnie,
niemal jak zaproszenie, za które powinna być wdzięczna.
Nie było wyjścia. Elizabeth głęboko wciągnęła powietrze, ale bardzo ostrożnie, żeby
Jens niczego nie zauważył.
- Dobrze, idziemy. Reszta może zaczekać do jutra – zdołała wykrztusić, aby robić
wrażenie, że zostało mnóstwo zajęć.
Pozwoliła, by Jens wchodził pierwszy po schodach. Nie chciała mieć go za sobą.
Kiedy znaleźli się na górze, Jens chciał zapalić łojową świecę, ale Elizabeth go powstrzymała.
- Nie, niech będzie ciemno, Jens. – To był jej jedyny warunek. On mamrotał coś,
czego nie zrozumiała, ale świecy nie zapalił.
Elizabeth odwróciła się do niego plecami. Niepotrzebnie długo mocowała się z
guzikami i szpilkami do włosów, nie zwracając uwagi na to, że Jens się położył. W końcu
była całkiem naga, ale zaraz wciągnęła przez głowę nocną koszulę. Ręce jej drżały, gdy
zapinała guziki pod szyją. Chciała na nowo zapleść warkocze, ale tego on by już chyba nie
zniósł.
- Elizabeth, chodź tu natychmiast i kładź się, zanim zmarzniesz i znowu się
rozchorujesz!
Odwróciła się ku niemu z wahaniem, roześmiała się krótko, by pokryć skrępowanie i
wślizgnęła się pod kołdrę. Stopy miała lodowate, oparła je o uda męża, żeby się ogrzać. Och,
gdyby tak mogli leżeć przez całą noc! Tylko dzielić się nawzajem ciepłem, trzymać się za
ręce – nic ponadto.
Elizabeth próbowała coś powiedzieć, by zyskać na czasie, ale jej się to nie udawało.
- Musiałaś to na siebie włożyć? – spytał Jens, skubiąc jej wysoki kołnierzyk pod szyją,
Elizabeth skinęła głową w odpowiedzi. Nie mogę pozwolić, żeby zdjął
ze mnie
koszulę, myślała przerażona. Nie mogę być kompletnie naga. To jedyna ochrona, jaką
mam. Słyszała, że Jens ciężko wzdycha. Jego dłonie rozpoczęły wędrówkę. W górę i w dół,
wzdłuż ramion żony, potem jakby badały resztę jej ciała, ale niezbyt natrętnie. Najpierw uda i
brzuch, potem piersi. Wtedy jęknęła i skrzyżowała ręce, żeby mu na to nie pozwolić. Jens
przysunął się bliżej, czuła jego członek na swoim udzie. Wiedziała, że jest gotowy. Myśl o
tym, że to Jens, myśl, że to Jens, powtarzała w duchu. Wszystkimi zmysłami starała się
przekonać siebie, że to on. Oczy miała otwarte, by widzieć go w mroku, wchłaniała zapach
swojego męża, podczas gdy on głaskał, całował i lekko ją nadgryzał. Kiedy jednak jego ręka
wsunęła się między uda, żeby zrobić to, co ostatnio, ciało Elizabeth nie doznało rozkoszy.
Strach zablokował wszystkie dobre uczucia. Przerażona wybuchnęła płaczem. Jens
zesztywniał. Uniósł się, wsparł na łokciu i przyglądał żonie.
- Nie chcesz, Elizabeth? W jego głosie było tyle rozczarowania, że wyrzuty sumienia o
mało jej nie zdławiły. Pogłaskała go po włosach, potem po szyi i silniej klatce piersiowej.
- Oczywiście, że chcę – odparła lekko, oplotła go ramionami przyciągnęła mocniej do
siebie. – Dotykaj mnie jeszcze – szepnęła, zaciskając powieki, żeby powstrzymać łzy. To
niesprawiedliwe. Wobec Jensa, ale też wobec niej samej. A winę za wszystko ponosi
Leonard.
- Chodź teraz – powiedziała rozsuwając nogi. – Chcę cię czuć. Nie miała pojęcia, skąd
jej się biorą te słowa. Wiedziała tylko, że ponad wszystko pragnie mieć to najprędzej za sobą.
Kiedy wszedł w nią ostrożnie, zacisnęła zęby, wygięła plecy w łuk i jęknęła cicho z bólu.
Tylko nienawiść do Leonarda nie pozwalała jej krzyczeć. W tym momencie nie żałowała
tego, co mu zrobiła. Niech się smaży w piekle przez całą wieczność, myślała z gniewem i
goryczą. Nad nią Jens dyszał ciężko.
Skończył szybko. Chciał, żeby położyła się w zagłębieniu jego ramienia i Elizabeth
posłusznie się do niego przysunęła. Ma już wszystko za sobą! Małżeństwo zostało
dopełnione, a przecież niemożliwe, żeby Jens chciał to robić co noc, myślała. Właściwie nie
powinni byli brać ślubu, to mogliby nadal dotykać się nawzajem ostrożnie tak, by pod jego
pieszczotami jej ciało przenikało gorące dreszcze. Tak jak to robili w czasach, zanim ona
wyjechała do Dalsrud. Wspomnienia sprawiły, że zbierało jej się na płacz i z całej siły
musiała walczyć ze łzami.
Kiedy Jens zasnął, wstała ostrożnie, zarzuciła kurtkę na ramiona, na nogi włożyła
wełniane pończochy i na plecach zeszła na dół. W piecu był jeszcze żar. Dołożyła kilka
bryłek torfu, potem skuliła się na ławie pod oknem, oparła policzek o szybę i wpatrywała się
w ciemność. Czuła się zbrukana, samotna wydana na pastwę losu. Jak dam sobie radę z tą
stroną małżeństwa? – pytała sama siebie. Skoro jednak wszystkie inne kobiety sobie radzą, to
ja pewnie też wytrwam – zdecydowała. Może z czasem strach zelżeje.
Wciągnęła głęboko powietrze i wyprostowała się.
Nagle ogarnęło ją intensywne uczucie, że ktoś potrzebuje jej. Dokładnie tak jak wtedy,
kiedy Maria znalazła się na lodowej krze. Elizabeth końcem języka zwilżyła wargi,
przymknęła oczy, czuła, że cała drży. Nie wolno zlekceważyć tego uczucia, myślała, próbując
się skupić. Miała wrażenie, że ktoś chce jej coś powiedzieć. Ale kto? Nagle jakby doznała
olśnienia. Dorte ma bóle porodowe i potrzebuje pomocy!
W jednej chwili znalazła się na strychu, szukając po omacku ubrania, uderzyła się
boleśnie w łóżko w palec u nogi i zaklęła głośno. Jens się obudził, zdziwiony, co się dzieje.
- Uderzyłam się w stopę o łóżko, ale Dorte rodzi – wyjaśniła.
- Skąd możesz to wiedzieć? – spytał Jens oszołomiony, przecierając oczy.
- Muszę lecieć pomóc Dorte! – Elizabeth zapinała ostatnie guziki i swojej codziennej
bluzki, kuśtykając do drzwi. Krew pulsowała w stopie. – Ale ty śpij, Jens – dodała,
wybiegając z domu.
Spódnicę zebrała przed sobą w węzeł i spieszyła wąską ścieżką w dół. Ślizgała się,
parę razy upadła, podpierając się rękami ledwo zdawała sobie sprawę, że spódnicę ma
kompletnie przemoczoną.
W obejściu Dorte powitało ją mdłe światełko sączące się z kuchennego okna.
Elizabeth czuła w ustach smak ołowiu, ostatni kawałek drogi przebyła biegiem. Nie miała
czasu na pukanie, gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi do kuchni. I wcale nie była
zaskoczona, że znalazła Dorte na podłodze, krzyczącą ze strachu i bólu. Twarz miała
wykrzywioną, spojrzenie błagalne, jak u śmiertelnie przerażonego dziecka. Dorosła kobieta, a
uczepiła się Elizabeth z całych sił i szlochała na jej piersi.
- Już myślałam, że nigdy nie przyjdziesz! Wołałam i wołałam, bo strasznie się boję.
Elizabeth miała ochotę płakać razem z nią, kiedy przypomniała sobie swoje złe myśli i
zazdrość. Szybko się jednak opanowała. Tutaj musi być silna, choć nie bardzo
wiedziała, co robić. Delikatnie odgarnęła na bok spocone i mokre od łez włosy rodzącej,
kołysała Dorte w ramionach tam i z powrotem.
- No, no, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Już tu jestem i nie zostawię cię samej.
Słowa odnosiły skutek i Elizabeth pomogła Dorte wstać. Rodząca powoli się uspokajała.
Usiadła na krześle, oparła zapłakaną twarz spódnicą i pociągała nosem.
- Długo czułam się marnie, ale nie myślała, że to już dziecko. Przecież nigdy jeszcze
nie rodziłam, skąd mogłam wiedzieć, jak to jest? I nigdy żadnego porodu nie widziałam –
mówiła, spoglądając bezradnie na Elizabeth. Zgięła się wpół pod wpływem kolejnego skurczu
i zawyła niczym ranne zwierzę. Wiła się i jęczała, w końcu jednak wyprostowała się
zdyszana.
Elizabeth czuła, że strach ją paraliżuje. W przebłysku pamięci widziała swoją matkę
krzyczącą z bólu, kiedy rodziła się Maria. Elizabeth oddychała ciężko, czując, że bluzka robi
się mokra od potu. Sama nie da tu sobie rady. Trzeba sprowadzić pomoc! Ale przecież nie
może zostawić Dorte samej.
Nagle dostrzegła w kącie jakiś cień; postać, jakby strojącą za mgła. Przeniknął ją
dreszcz i znowu zamknęła oczy. Lina! Stara uśmiechała się i kiwała głową. Znak był
niewyraźny, ale go widziała. W takim razie da sobie radę! Skoro Lina z nią będzie, niechby
chociaż tylko jako wyobrażenie. Powoli odzyskiwała spokój.
- Rozbierz się, Dorte, to będzie nam łatwiej. I musisz porządnie oddychać. Chodź, ja ci
pomogę – przemawiała uspokajającego, z trudem rozpinające guziki Dorte zdrętwiałymi,
nieposłusznymi palcami. Spódnica i bluzka poleciały na podłogę, za nimi halka i pończochy.
W końcu Dorte leżała naga, jak ją Pan Bóg stworzył. Elizabeth czuła się niemal skrępowana
w jej imieniu, że tak leży obnażona i bezbronna z ogromnym brzuchem pod nabrzmiałymi
piersiami. Ręce i nogi wydawały się natomiast dziwnie cienkie.
- Gdzie masz nocne koszule? – spytała.
- Tam. – Dorte wskazywała w stronę łóżka.
Nie zdążyła się przygotować do snu, pomyślała Elizabeth. Naciągnęła na rodzącą
koszulę, a potem Dorte odpoczywała na podłodze, gdy Elizabeth szybko, wprawnymi
ruchami, przygotowywała jej posłanie.
- Chodź, teraz połóż się tutaj – powiedziała, ciągnąc Dorte w stronę łóżka. – Zbieraj
siły między jednym a drugim skurczem. – O mało nie dodała, że nie wie, jak długo to potrwa.
Dorte rodzi pierwszy raz, to może się przeciągnąć i będzie potrzebować wiele siły. Ale głośno
tego nie powiedziała. Skąd mi się bierze ta cała wiedza? Może Lina- Laponka mi
podpowiada? Owszem, bardzo chciałaby w to wierzyć. Z tym przekonaniem czuła się
bezpieczna. Dobrze jest myśleć, że w izbie jest ktoś jeszcze. I że nie sama odpowiada za to,
co się stanie.
Dorte naprawdę starała się słuchać jej poleceń. Oddychała spokojnie, jak długo mogła.
Dopiero kiedy skurcz stawał się nie do zniesienia, wstrzymywała dech i krzyczała, trzymając
się łóżka. Elizabeth poprawiała jej poduszki, przemywała twarz zimną wodą, masowała
bolący krzyż i z największym spokojem słuchała jej przekleństw i wyzwisk. Następny, razem
będzie moja kolej, pomyślała parokrotnie, kiedy skurcze szarpały kobiecym ciałem. Odsuwała
jednak te myśli od siebie. Teraz nie może się nad tym zastanawiać.
- Ten przeklęty drań! Niech go diabli wezmą! – wrzasnęła nagle rodząca. Elizabeth
wiedziała, że ma na myśli ojca dziecka, tego, który powiedział, że kocha Dorte. Tego, który
chciał się z nią żenić, ale odszedł w siną dal, kiedy okazało się, że miłość mieć będzie
następstwa.
Elizabeth nie mówiła nic, miała jednak dziwne poczucie winy z powodu swojej
szczęśliwej sytuacji. Dużo gorzej z tą drugą sprawą. Gdyby prawda wyszła na jaw, Elizabeth
zostałaby skazana na śmierć. Słowa natrętnie powracały w myślach: skazana na śmierć,
skazana na śmierć.
Dorte jęknęła głośno, szarpnęła Elizabeth za rękę i przywróciła ją do rzeczywistości.
Elizabeth z przerażeniem stwierdziła, że koszula nocna Dorte zabarwia się krwią. Najpierw
pojawiła się mała plama, potem rozrastała się, stawała się coraz większa. Panika odbierała jej
dech, stała przy rodzącej ze zwieszonymi rękami, bezsilna.
- Elizabeth, pomóż mi – zawodziła Dorte, wyciągając ku niej piegowate ramiona.
Rude włosy lepiły się do skóry, dolna warga drżała jak u dziecka, oczy napełniły się łzami.
Czy to ta sama rosła kobieta, o którą Elizabeth była zazdrosna i która sprawiała wrażenie, że
podoła wszystkiemu?
Dorte nie może zobaczyć krwi, przemknęło jej przez myśl. Odebrałoby to jej resztki
sił tak potrzebnej, by mogła wydać dziecko na świat.
- Wstań, musisz chodzić, Dorte. Wstawaj – powtórzyła surowo, ciągnąć rodzącą ku
sobie, zmuszając ją, by stawała stopy na ziemi i chodziła tam i z powrotem po zniszczonych
deskach podłogi. Nie było czasu do stracenia. Dorte krwawi, a to zły znak, coś jest nie w
porządku. Dziecko musi się urodzić i to jak najprędzej.
- Ruszaj się, słyszysz? – Komenderowała, popychając Dorte przed sobą, nie pozwalała
jej usiąść, nie pozwalała dać za wygraną.
- Dziecko wypłynie z wodą – pocieszała, kiedy Dorte znowu zaczęła płakać.
Przeciągłe wycie przenikało Elizabeth do szpiku kości. – Zaraz jezioro wyleje. Wytrzymaj
jeszcze trochę!
Nagle Dorte zobaczyła krew kapiąca drobnymi kroplami na podłogę.
- Ja krwawię, Elizabeth! Boże, moje dziecko – szlochała, patrząc bezradnie. Elizabeth
kiwała głową. Krew nie jest taka ważna. Martwiła się o Dorte i o maleństwo.
Dlatego złapała Dorte za rękę, zarzuciła sobie tę rękę na kark i prosiła rodzącą, żeby
trzymała się jej mocno, za nic nie puszczała. I właśnie wtedy nadszedł ostatni gwałtowny
skurcz. Na sposób kobiet pierwotnych Dorte, trzymając się Elizabeth, zawisła na jednej ręce,
drugą zaś przyjęła dużego, dobrze zbudowanego chłopca. Malec zaczął wrzeszczeć i
Elizabeth odebrała go od matki.
- Masz chłopca, Dorte! Synka! – Elizabeth płakała z dumy, jak by to ona wydała
malca na świat.
- Do kogo jest podobny? – szepnęła Dorte, kuląc się pod wpływem skurczu, który
wypychał z niej łożysko.
- Wygląda jak skórka zdjęta z matki. Rudy jak ty – informowała Elizabeth,
przewiązując pępowinę, co pozwoli ją bezpiecznie odciąć. – Chodź no, biedaku. Z dzieckiem
przytulonym do piersi, wspierając słaniającą się na nogach Dorte, posuwała się w stronę
łóżka. Dorte musi się położyć i poczekać. Najpierw wykąpała i ubrała malca. Potem ułożyła
go przy piecu na posłaniu przygotowanym z matczynych ubrań. Widocznie było mu tam
dobrze, bo leżał spokojnie, kiedy ona myła i przebrała matkę.
- Jaki on śliczny – szeptała Dorte wzruszona, kiedy mogła pierwszy raz przytulić
synka. Łzy radości spływały po jej piegowatych policzkach. – Boże drogi, jak ja go kocham.
Nie myślałam, że można czuć coś tak… wielkiego. Będzie miał na imię Daniel. Imię
na tę samą literę co moje. Poza tym Daniel to imię biblijne, to będzie dobry znak. Żeby tylko
był zdrowy i dobrze się chował, to o nic więcej nie będę prosić.
Elizabeth miała gulę w gardle i musiała wielokrotnie przełykać ślinę. Te nocne
godziny były dla niej niezwykłym przeżyciem
Siedziała przy Dorte, dopóki ta nie zasnęła. W jakiś czas potem rozległo się delikatne
pukanie do drzwi. Podeszła w samych skarpetkach i otworzyła Jensowi. Onieśmielony,
ściskał czapkę w rękach, w końcu zobaczył Dorte na łóżku.
- Wszystko dobrze? – spytał niepewnie. – Nie było cię tak długo, bardzo się o ciebie
bałem.
- Poszła jak trzeba. Dorte urodziła pięknego chłopca. Śpią teraz oboje. Ale bardzo się
nacierpiała. – Złożyła ręce na piersi i mówiła dalej cicho: - Bardzo krwawi, właściwie to
powinno się sprowadzić doktora.
- Ja mogę jechać – powiedział i chciał wyjść.
- Zaczekaj! – Elizabeth go zatrzymała. – Dorte potrzebuje też pomocy w oborze, tak
będzie przynajmniej przez dwa tygodnie. I nie będzie mogła w tym czasie pracować w
Heimly.
- Powiem im o tym. A oborą też się zajmę – obiecał Jens i wymknął się na dwór.
Elizabeth ostrożnie zamknęła za nim drzwi i usiadła przy piecu. Kiedy jej czas nadejdzie, nie
będzie przy niej nikogo prócz Jensa. Jak to wszystko się potoczy? A co będzie, jeśli on nie
zechce jej pomagać, albo wpadnie w panikę? A jeśli poród będzie ciężki? Nie, nie wolno tak
myśleć. Będzie dobrze. i Jens nie musi nic wiedzieć przed czasem. Wyprostowała się, dopiero
teraz poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Tęskniła za swoim dobrym, ciepłym łóżkiem. Cicho,
by nie budzić śpiących, rozłożyła na podłodze swoje okrycie i położyła się. wkrótce spała
głęboko.
Następnego ranka umyła dziecko zdumiona, że zachowuje się, jakby robiła to tysiące
razy przedtem. Czy kobiety rodzą się z takimi umiejętnościami? – zastanawiała się.
powiedziała Dorte, że doktor niedługo przyjedzie i że Jens zajął się obrządkiem.
- Jeśli dobrze znam Ragnę, to wkrótce tu przybiegnie – mówiła dalej. Ale to, że jej
zdaniem, teściowa przyjdzie tu raczej z ciekawości niż z miłości bliźniego, rozsądnie
przemilczała. Gdy Dorte nakarmiła synka, Elizabeth umyła ją i pomogła włożyć czystą
koszulę. Na szczęście położnica krwawiła zdecydowanie mniej. To dobry znak. Ale skoro
doktor został już wezwany to niech ją mimo wszystko obejrzy.
Dorte leżała i wpatrywała się w maleństwo, które znowu zasnęło.
- Mam wrażenie, że on jest zmęczony – powiedziała łagodnie.
- Pewnie, że jest. To było wielkie przeżycie dla niego, możesz mi wierzyć. Milczały
przez chwilę, potem znowu Dorte powiedziała:
- Wiesz, Elizabeth, zastanawiam się nad jedną sprawą. Może to zabrzmi głupio, ale…
- Dla mnie nic nie brzmi głupio – odparła Elizabeth stanowczo. – Po prostu pytaj.
- Kiedy leżałam chora, wołałam cię wiele razy. I nagle przyszłaś, czy to nie dziwne?
Elizabeth zaniepokoiła się, bez słowa okrążyła stół, żeby przyjrzeć się dziecięcym
ubrankom.
- Wołałaś mnie? Dlaczego? – spytała, by zyskać na czasie.
- Bo chyba tylko ciebie mogłam prosić o pomoc. Elizabeth musiała przełknąć ślinę.
- Bardzo się cieszę, że mogłam ci pomóc, Dorte – rzekła z powagą. Jeśli coś jeszcze
cię niepokoi, to nie wahaj się, pytaj. Zaczęła obgryzać złamany paznokieć. – A po za tym
musze przyznać, że nie zawsze dobrze o tobie myślała, - dodała. – Ale to była zwyczajna
zazdrość. Mam nadzieję, że kiedyś mi to wybaczysz, Dorte.
- Ty byłaś o mnie zazdrosna? – spytała Dorte z niedowierzaniem.
Elizabeth niechętnie przytakiwała. W tej samej chwili usłyszały konia doktora.
Elizabeth odetchnęła z ulgą. Nie będzie musiała dłużej roztrząsać tamtej sprawy.
Rozdział 7
Słoneczne promienie ogrzewały skórę. Ciepło przenikało głęboko, aż do kości. Pod
jego wpływem napięte muskuły się rozprostowywały, przemarznięta zimą dusza nabierała
chęci do życia. Rzeka z bulgotem i szumem spływała z gór do Dalen. Jakby się cieszyła, że
nie pokrywa jej już ciężka warstwa lodu i śniegu. Małe ptaszki krzątały się bardzo zajęte
budową gniazd. Pracowały dzień i noc, szczebiotały i śpiewały chórem. Czy one nigdy nie
śpią? – zastanawiała się senne Elizabeth, rozkoszując się takimi obojętnymi myślami.
Z szopy na torf wciąż docierały do niej dźwięki piły i młotka. Jens postanowił zrobić
małą szafkę, którą można będzie powiesić na ścianie w kuchni. Będą tam trzymać psałterz i
domową postyllę.
Jens okazał się bardzo pracowitym gospodarzem, Elizabeth nie wiedziała przedtem, że
jest taki zdolny. Nazywała go złotą rączką. Zbierał drewno i deski, które morze wyrzuca na
brzeg, a które inni ludzie palą. Jens natomiast uważał, że można takie dryfujące drewno
przerobić na coś pożytecznego, od kuchennych narzędzi do podeszwy do drewniaków albo
małe meble.
Elizabeth poruszyła się nieco, nie otwierając oczu. Wkrótce była zdrętwiała od pasa w
dół, ale chciała jeszcze posiedzieć parę minut. W każdym razie dopóki sumienie się całkiem
nie uspokoi. Nawet robótki na drutach, którą niemal zawsze nosiła w kieszeni fartucha, tym
razem nie wyjęła, bo chciała posiedzieć w spokoju. To samo odnosiło się do stosu świeżo
upranych ubrań, które powinna uprasować.
W końcu otworzyła oczy, czuła, że ktoś się zbliża. Daleko w dole zobaczyła ojca.
Elizabeth uniosła rękę i pomachała, ale on jej nie zauważył. Pochylony do przodu wchodził
ciężko na wzniesienie. Nagle wydał jej się o wiele starszy, a ma przecież dopiero czterdzieści
lat. W końcu przystanął, oparł ręce na kolanach i ciężko dyszał, zanim ruszył w dalszą
drogę.
Lodowate szpony strachu zacisnęły się wokół żołądka Elizabeth. Wzniesienie nie jest
przecież bardzo strome, a jej ojciec to jeszcze młody mężczyzna. Coś musi go przygniatać i
sprawiać, że idzie z takim trudem. Elizabeth musiała się postarać, by nie wybiec mu na
spotkanie. Z pewnością to, co ma do powiedzenia, wymaga spokoju i równowagi. Wiedziała o
tym, bo on, jej ojciec, taki jest.
Zanim dotarł na górę, Elizabeth zdążyła przynieść jedną skrzynkę, na której mógł
usiąść.
- Dzień dobry, tato – pozdrowiła gościa, próbując zachować spokój. – Jak to miło, że
znalazłeś trochę czasu, żeby się do nas wybrać. Siedziałam właśnie i zastanawiałam się.
gdybym miała więcej czasu, częściej bym do was zaglądała. Ale sam wiesz… - Elizabeth
nagle zamilkła. Gadała bez przerwy i opamiętania, bo jest zdenerwowana. Wyjęła więc
robótkę, po to, żeby mieć coś w rękach, i po to, by zaświadczyć, jak bardzo jest zajęta. Nie
wyglądało jednak, by ojciec zwrócił na to uwagę. Usiadł ciężko i pocierał kark.
- Nie miałabyś dla mnie kubka wody? – spytał.
Zerwała się z miejsca zadowolona, że ma coś do zrobienia i zawstydzona, że nawet
tego sama mu nie zaproponowała.
W kuchni nalała wody do kubka, i ona też się napiła.
- Opanuj się, kobieto – powiedziała głośno sama do siebie. Dźwięk własnego głosu w
cichej kuchni sprawił,. Że zdenerwowała się jeszcze bardziej. Wciągała więc przez chwilę
głęboko powietrze, zanim wyszła na dwór.
Ojciec pił łapczywie.
- Dobrze jest się napić. Co roku dopada nas ten wiosenny upał. Ale później będzie
lepiej – mówił, ocierając wargi wierzchem dłoni.
Elizabeth się nie odzywała. Może to prawda, że dokucza mu jedyne wiosenny upał.
- A Jens stuka i stuka. Co tym razem postanowił zrobić? – spytał ojciec.
- Małą szafkę – odparła, czując dziecięcą dumę, kiedy wypowiadała te słowa. Dobrze
móc podkreślić, jaki Jens jest zdolny, bo on sam nigdy się niczym nie pochwali.
- Tak, pewnie tak, Jens ma bardzo miłe usposobienie. O tak. – Ojciec chrząknął
niepewnie i podparł się po zarośniętym podbródku.
- Ale ha przyszedłem, żeby powiedzieć, że w niedziele będzie pogrzeb twojej matki –
oznajmił.
- A więc po to przyszedł. Nie powinno mi to sprawić bólu, myślała. Czuła się jednak
tak, jakby wielki strup został zerwany z niezagojonej rany. Matka od miesięcy leżała w szopie
na łodzie, bo ziemia była zbyt zamarznięta i nie można było wykopać grobu. Choć Elizabeth
wiedziała, że dzień pogrzebu nadejdzie, teraz była bliska szoku.
Spoglądała spod oka na ojca, patrzącego mętnym wzrokiem przed siebie, w dolinę.
Czy odczuwa to samo co ona? Nie chciała pytać, bała się, że mógłby zaprzeczyć. Z braku
tematu do rozmowy ona też zapatrzyła się przed siebie. Może powinna naciąć brzozowych
gałęzi, wstawić je do wody w ciepłej izbie, to do niedzieli pojawiłyby się listki… i można by
przystroić trumnę.
Ojciec wstał i postawił kubek na skrzynce.
- Pójdę zapytać, czy Jakob zawiezie trumnę do kościoła. I muszę wstąpić do Dorte,
chciałbym, żeby została w domu i przygotowała poczęstunek, jak wrócimy z cmentarza.
Elizabeth w milczeniu pokiwała głową. Dorte z pewnością się zgodzi. Już doszła do
siebie po porodzie, a z małym Danielem na cmentarz się chyba nie wybierze. Dopiero po
odejściu ojca przyszło jej do głowy, że powinna była zaprosić go do izby. I całkiem
zapomniała zapytać o Marię.
Głowa zdawała się ciążyć od myśli o tym, co należało teraz zrobić. Trzeba naciąć
gałęzi, trzeba uprasować ubrania, poza tym czeka ją pogrzeb matki. Chwyciła kosz z suchym
praniem. Musi czymś zająć ręce, zagłuszyć pracą ponure myśli. Najpierw prasowanie,
pomyślała, potem natnę brzozowych gałęzi. Włoży je do wiadra z wodą i ustawi przy piecu.
Pospiesznie wyjęła żelazko. Ogień nie chciał się rozpalić, zaklęła więc paskudnie.
Ubrania rozłożyła na kuchennym stole. Oceniła odległość między stołem i piecem. Strasznie
się zmęczy, jeśli będzie musiała chodzić tam i z powrotem za każdym razem, kiedy trzeba
rozgrzać żelazko. Była na to jedna rada: przysunąć stół. Ciężki mebel z trudem poruszał się
po drewnianej podłodze, bolały ją ręce i mięśnie pleców. Zagryzała zęby i chwyciła pewniej.
Kawałek po kawałku zbliżała się do pieca.
Nagle w drzwiach stanął Jens.
- Co ty u diabła robisz? – zawołał czerwony na twarzy i odepchnął ją na bok z taką
siłą, że o mało nie straciła równowagi.
Oszołomiona i trochę przestraszona z trudem znajdowała słowa. Czy on zwariował? –
Myślała mimo woli cofając się pod ścianę.
- Chcesz stracić dziecko? – spytał, a w jego głosie brzmiało coś, czego nigdy przedtem
nie słyszała.
- Co masz na myśli? – spytała niepewnie.
- To! – odparł, wskazując ciężki kuchenny stół. – Chcesz sobie zrobić krzywdę,
dźwigając taki ciężar?
Elizabeth spoglądała to na Jensa, to na stół.
- Musze wyprasować ubrania, stół powinien stać bliżej.
- To dlaczego nie poprosiłaś o pomoc? – spytał.
- Bo byłam sama. – Mówiła coraz bardziej piskliwie, szukając słów, które mogłyby go
zranić tak, że posmutniałby na długo. W końcu je znalazła:
- Bo ty siedzisz tylko w szopie na torfie i cały dzień bawisz się tym drewnem. Gdybyś
był mężczyzną, częściej zostawałbyś ze mną. Wtedy wiedziałbyś, co się dzieje , i co się
mówi.
- A coś się stało? – spytał Jens, próbując ją objąć, ale ona mu się wymknęła. Łzy
piekły pod powiekami, gdy wybiegała z domu. Tuż za drzwiami spódnica owinęła się wokół
nóg i Elizabeth upadła na czworaki. Ból przenikał potłuczone ręce i kolana, nareszcie łzy
popłynęły z oczu. Kiedy Jens podbiegł i chciał jej pomóc, wyciągnęła przed siebie poocierane
dłonie. On oczyścił je delikatnie z piasku, a Elizabeth jęczała z bólu.
Niechętnie poszła za nim do kamienia przy drzwiach i pozwoliła, żeby wziął ją na
kolana. W jego ramionach poczuła się bezpieczna, płakała cicho z twarzą ukrytą na ramieniu
męża.
- Przepraszam, że byłem zły. Ale tak się o was boję – szeptał jej przy uchu. Elizabeth
kiwała głową i skubała brzeg spódnicy. Jak dobrze słyszeć, że on się martwi o dziecko. O
dziecko Leonarda! Nie, poprawiła samą siebie, nasze dziecko, Jensa i moje.
- Przepraszam za to, co powiedziałam – wyszeptała. – Nie miałam nic złego na myśli.
Ale tata… - płacz sprawił, że z trudem mówiła, musiała zrobić dłuższą pauzę, zanim
poinformowała: - Był tutaj tata i powiedział, że mama w niedzielę zostanie złożona do grobu.
Jens otarł łzy z jej policzków.
- To dlatego byłaś zła? – spytał.
- Ja nie jestem zła – odparła żałośnie. – Ja jestem po prostu smutna – dodała. – Bo to
jest tak, jakby mama drugi raz umarła. Rozumiesz, co mam na myśli?
- Rozumiem – i Elizabeth poczuła, że tak w rzeczywistości jest. Długo siedziała na
kolanach męża z głową opartą na jego ramieniu. Później chciała mu jakoś wynagrodzić
sprzeczkę. Załagodzić złe słowa. Wieczorem, kiedy się już położą, będzie się do niego
przytulać i okazywać mu czułość. Nigdy po ślubie nie przeżyła takiej rozkoszy i radości jak
tamtego dnia w szopie na siano. Na szczęście strach, który tak ją dręczył w noc poślubną,
minął. To, co Jens robi z nią wieczorami, już jej nie przerażało, ale radości żadnej też z tego
nie miała. Głos Jensa wyrwał ją z zamyślenia.
- Nie powinnaś tak myśleć, Elizabeth. Twoja mama będzie w końcu mogła spocząć w
poświęconej ziemi. Uniknie leżenia w tej szopie – rzekł.
Jego słowa były mądre, ale ona mimo wszystko nie umiała ich przyjąć. To wprost
irytujące, że Jens traktuje sprawę z takim spokojem.
- Ja wiem, jak to jest stracić matkę. Pamiętaj, że ja też to przeżyłem – mówił dalej.
Elizabeth skinęła głową.
- Pamiętam – szepnęła. – I ty byłeś przecież bardzo małym dzieckiem. Przez chwilę
siedziała zamyślona. Potem opanowała się i wstała. – Rany boskie, a ja tu siedzę, rozczulam
się nad otartą skórą i płaczę o jakieś głupstwa. Kto by pomyślał, że jestem dorosłą kobietą.
Jen także wstał.
- Nie płakałaś o żadne głupstwa, tylko dlatego, że twoja mama ma być pochowana.
Człowiek ma praw tęsknić za tymi, którzy odeszli.
Stałą odwrócona plecami i udawała, że nie słyszy, co powiedział.
- Tyle rzeczy trzeba zrobić przed niedzielą. Może mógłbyś naciąć brzozowych gałęzi
do ozdobienia trumny i wozu? A ja poszłabym na dół do taty. Dom trzeba wymyć i
wysprzątać, przygotować jedzenie dla żałobników. Sądzę, że ojca nie stać na kawę, ale…
Teraz Jens przerwał:
- Popłynę do sklepu i kupię kawy.
Elizabeth słyszała, że w jego głosie brzmi rozczarowanie. Powinna była przyjąć
pociechę, jaką chciał jej dać, ale nie potrafiła. Czas ją nauczył odpychać od siebie złe myśli,
nie mocować się z nimi.
- Nie mamy na to pieniędzy – zaprotestowała.
- Wezmę z tych, które dostaliśmy w prezencie ślubnym. Kupię też mąki. Otworzyła
usta, żeby zaprotestować bardziej stanowczo, ale on ją uprzedził.
- Będzie, jak powiedziałem – rzekł i wszedł do domu.
Elizabeth stała bezczynnie na dziedzińcu, zrobiła parę kroków, znowu przystanęła. Nie
umiała się zdecydować, czy powinna iść do ojca, czy też jeszcze raz porosić męża o
wybaczenie. I to, i to, było tak samo trudne. W końcu wciągnęła głęboko powietrze i
energicznym krokiem ruszyła w dół. Powiedziała sobie, że miała rację reagując tak, a nie
inaczej. Jens nie ma powodu się boczyć. Mimo wszystko jej myśli miały teraz gorzki smak.
Elizabeth z lękiem oczekiwała niedzieli, ale uspokoiła się trochę widząc, że ranek taki
pogodny. Niebo było błękitne, słońce dosłownie prażyło. To wprost zbyt piękne, żeby mogło
być prawdziwe, że zanosi się na taką ciepłą wiosnę. No, ale pewnie potem dostaniemy za
swoje – wzdychali ci, którzy nie potrafią cieszyć się bieżącą chwilą. Niespokojnie popatrzyła
w niebo, po którym sennie żeglowało kilka lekkich obłoków, zapowiadających piękną
pogodę. Zastanawiam się, czy mama naprawdę jest teraz w niebie? – pomyślała. Jeśli jest tam
i spogląda na nas w dół, to pewnie wie, że mamy zamiar złożyć w grobie jej ciało. Skuliła się
i mocniej ujęła Jensa pod ramię. On uśmiechnął się i poklepał ją po dłoni, chcąc dodać jej
odwagi. Odpowiedziała mu też uśmiechem. Myślami wracała do dnia, kiedy ojciec przyszedł
z wiadomością o pogrzebie i do tego, jaka była wtedy niemiła dla Jensa. Po powrocie od
sklepikarza nie odzywał się do niej, ale kupił i kawę, i mąkę jak zapowiedział.
- Muszę cię prosić o wybaczenie – powiedziała pokornie. Jens uśmiechnął się lekko i
przytulił ją do siebie.
- Teraz nie mówmy już o tym – rzekł szeptem. Elizabeth westchnęła. Jens jest taki
dobry! Niepojęte, że ta jego dobroć czasem budzi w niej złość i paskudne uczucia. Potknęła
się o wystający kamień na nierównej, wysypanej tłuczniem drodze i byłaby upadła, gdyby
Jens jej nie podtrzymywał. Od czasu ślubu nie miała na nogach swoich nowych butów. Teraz
żałowała, bo na poocieranych pietach porobiły jej się pęcherze. Starała się tak stawiać stopy,
żeby ich bardziej nie ranić, ale to na nic. Miała na sobie suknię, w której brała ślub, swoją
suknię od konfirmacji. Właściwie trochę za ciepłą na taki dzień jak dzisiejszy, więc pot
spływał jej po plecach, a szorstka wełna drapała skórę. Miała ochotę odwrócić się, żeby
zobaczyć, ilu ludzi przyłączyło się do żałobnego orszaku, ale zrezygnowała. Po prostu nie
wypada się rozglądać. Tuż przed bramą cmentarza trumna została zdjęta z wozu i
przeniesiona do wykopanego już grobu, żałobnicy natomiast weszli do kościoła.
Elizabeth musiała puścić ramię Jensa, ponieważ on powinien stać po męskiej stronie,
ona zaś po kobiecej. Dziwiła się przez chwilę, że ten zwyczaj się nie zmienił. Byłoby o wiele
przyjemniej siedzieć obok Jensa. Zanim ludzie się uspokoili i porozsiadali, wysunęła stopy z
butów i odczuła wielką ulgę.
Długo udawało jej się powstrzymywać płacz, ale kiedy rozległ się ulubiony psalm
matki, łzy popłynęły strumieniem. Dopiero po skończonym nabożeństwie przyszło ukojenie.
Przy grobie znalazła sobie miejsce nieco z boku, z daleka od pozostałych ludzi. Nie
byłaby w stanie patrzeć, jak trumnę spuszczają do głębokiej, czarnej dziury. Odeszła od Jensa,
od ojca i Marii, ale trudno. Odnajdzie ich po zakończeniu ceremonii, a ludzie niech sobie
mówią, co chcą – jeśli ktoś w ogóle zwróci na nią uwagę.
Potrzebowała pobyć chwilę w samotności.
Ściskała w dłoniach małą czarną książeczkę z napisem „Psałterz” na okładce. Jakob
przeczytał parę słów nad grobem, ledwo słyszała, co mówi, dotarł do niej jedynie numer
psalmu, który potem ludzie mieli odśpiewać. Wszyscy przewracali kartki w swoich
psałterzach. Słyszała już przedtem tę pieśń, ale nigdy słowa nie robiły na niej takiego
wrażenia jak teraz. Nagle podniosła wzrok znad książki, rozejrzała się niepewnie wokół i
zatrzymała spojrzenie na wielkim, pięknym nagrobku, którego wcześniej nie zauważyła.
Inskrypcja tańczyła jej przed oczami:
Tutaj spoczywa
Leonard Didrik Rubertinus Dalsrud
Ur. 13.08.1807- Zm. 12.01.1871
Był kochającym i troskliwym mężem i ojcem
Pokój twoim prochom
Zimny dreszcz przeszedł Elizabeth po plecach, mdłości ogarniały ją falami. W panice
szukała jakiegoś oparcia. zatoczyła się w tył i przytrzymała nagrobnego kamienia. Strach był
niczym, senny koszmar, w którym mógł się pojawić Leonard, ale równie dobrze kat. Ukryła
twarz w dłoniach, skuliła się na moment, ale zaraz opuściła ręce i łapczywie chwytała świeże,
wiosenne powietrze. Mdłości powoli mijały, słyszała, że psalm zamiera. Zerknęła w stronę
zgromadzonych, ale nikt na nią nie patrzył.
- Święty Stworzycielu – szeptała. – Co się ze mną dzieje?
Ręce jej drżały, czuła że dłonie są spocone, ocierała je nerwowo w spódnicę. Musi
odnaleźć Jensa. Nagle jakaś chmura przesłoniła słońce i zimny wiatr przemknął po
cmentarzu. Szarpał czarną odzieżą żałobników, przyginał trawę do ziemi. Elizabeth
znieruchomiała i nieoczekiwanie spojrzała prosto w oczy Kristiana. Kristian jest tutaj! Nie
widziała go w kościele. Chciała cofnąć wzrok, ale za nic nie mogła. On wpatrywał się w nią
jak urzeczony i Elizabeth poczuła skurcz w sercu. On wie… wie, co ja zrobiłam, myślała
przerażona.
W końcu oderwała od niego oczy. Muszę stąd iść. Teraz wszelkie inne myśli się
ulotniły. Nogi same ją niosły, przeciskała się między ludźmi, aż w końcu znalazła Jensa i
przywarła do jego ramienia. Była pewna, że gdyby go puściła, to upadnie i nigdy więcej się
nie podniesie. Bo Jens jest bezpieczeństwem, jak zawsze.
- Chodźmy stąd – jęknęła.
- Gdzieś ty się podziewała? – spytał, nie ruszając się z miejsca.
Nie miała czasu mu odpowiedzieć. Musiała stąd odejść i ciągnęła go za sobą. Nie
obchodziło jej, że ludzie gapią się otwarcie. Nie czuła też bólu stóp. Wiedziała jedynie, ze
musi stąd zniknąć.
Rozdział 8
Elizabeth usłyszała, że ktoś woła ją po imieniu. Serce podskoczyło do gardła.
Kurczowo chwyciła Jensa za ramię, czuła, że pęcherze na piętach popękały, otwarte rany
lepiły się do wełnianych skarpet.
- Ktoś cię woła – rzekł Jens, przystając.
- Przywidziało ci się. – Głos Elizabeth przeszedł w pisk i Jens popatrzył na nią
dziwnie. – Chcę wracać do domu – tłumaczyła. Nowe buty poraniły mi stopy!
- Zaraz wsiądziesz na wóz – pocieszał ją, mimo to wciąż stali, bo Jens chciał zobaczył,
kto woła jego żonę.
Jakaś kobieta przepychała się przez tłum. Biegła, aż w końcu roześmiana stanęła przed
nimi, potarganym warkoczem, który tym razem upięty był w węzeł na karku.
Elizabeth patrzyła na nią z otwartymi ustami, w końcu rozpoznała przyjaciółkę i
poczuła ucisk w gardle. Ledwo była w stanie wydobyć z siebie głos.
- Helene! Co za spotkanie. Już straciłam nadzieję, że cię jeszcze kiedyś zobaczę.
Z radości całkiem zapomniała o Kristianie i o tym, co się stało na przykościelnym
cmentarzu.
Ściskały się nawzajem mocno i długo, Elizabeth musiała nad sobą bardzo panować,
żeby nie wybuchnąć głośnym płaczem. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo tęskniła
za Helene, za swoją pierwszą i jedyną przyjaciółką. Przeżyły razem nieskończenie wiele, i
dobrego, i złego w czasie, kiedy Elizabeth pracowała w Dalsrud.
Jens chrząknął i dopiero teraz przyjaciółki ze śmiechem opuściły ręce. Elizabeth
przedstawiła ich sobie nawzajem. Zauważyła, że Helene przez parę sekund mierzyła Jensa
wzrokiem, a potem powiedziała:
- Elizabeth opowiadała mi dużo o tobie, kiedy mieszkała w Dalsrud. Wiem o tobie
tyle, że sama bym cię rozpoznała. Ale wiedz, że ona mówiła tylko dobrze.
Elizabeth widziała, jaki Jens jest zadowolony i myślach dziękowała przyjaciółce. W
tej chwili zdała sobie sprawę, że Helenie nie wie, co się stało po powrocie Elizabeth do domu
z Dalsrud. Teraz wskazała ruchem głowy jej brzuch i powiedziała.
- Zrobiłaś się trochę większa od czasu, kiedy cię widziałam po raz ostatni. Elizabeth
pogłaskała brzuch ręką i przytaknęła. Czy powinna powiedzieć, że wyszła
za mąż? A jeśli tak, to w jaki sposób? Właściwie nie miała żadnych tajemnic, jeśli o to
chodzi, ale Helene wie przecież, że żywiła wątpliwości, kiedy Jens się oświadczył. Głęboko
wciągnęła powietrze i zaczęła.
- Musisz wiedzieć, że myśmy się pobrali, Jens i ja. Miesiąc temu.
- Gratuluję. – zawołała Helene, ściskając im obojgu ręce. – Ale dla mnie nie jest to
niespodzianka.
Moja dobra Helene, pomyślała Elizabeth. Na niej zawsze mogę polegać. Nagle
przyjaciółka spoważniała.
- Trochę mi przykro, że spotykamy się w takim dniu jak dzisiejszy, na pogrzebie
twojej mamy. Z drugiej strony to dobrze, że będzie już leżeć w poświęconej ziemi.
Elizabeth przytakiwała, zawstydzona. Jens powiedział to samo, ale wtedy ona nie
chciała go słuchać. Teraz, kiedy naprawdę zrozumiała, co to znaczy sama musiała przyznać,
że z ulgą myśli o tym, iż pogrzeb ma już za sobą. I wiedziała też, co powinna powiedzieć.
Chciała porozmawiać z Helene o tylu sprawach, ale czasy było mało, zresztą nie wszystko też
jest przeznaczone dla uszu Jensa. Nie dlatego, by miała przed nim więcej tajemnic, ale
dlatego, że Inn też mogliby ją usłyszeć. Babskie gadanie, mówi się często z pogardą. Jens też
tak uważa. Widocznie jednak Jens ją rozumiał.
- Jeśli miałabyś czas, to może mogłabyś pojechać teraz do nas – zaproponował. Helene
spoglądała to na jedno, to na drugie. Serce Elizabeth zaczęło szybciej bić.
- Dziękuję za zaproszenie. Mam dzisiaj wolny dzień, to może… mówiła Helene z
wahaniem. Elizabeth chwyciła obie jej ręce i mocno ściskała.
- tata zaprosił gości. Na pewno bardzo się ucieszy, jak ty tez będziesz. A potem
znajdziemy chwilę, żeby ci pokazać nasz dom – mówiła z przejęciem.
- Wasz dom? – powtórzyła Helene nie dowierzając.
- Tak, dostaliśmy też dom. Och, tyle chciałabym ci powiedzieć, sama nie wiem od
czego zacząć!
Zwróciła uwagę, że Jens szuka czegoś w kieszeniach.
- Chyba zostawiłem psałterz w kościele. Muszę po niego lecieć. Dopiero kiedy
odszedł, Elizabeth zrozumiała. Uśmiechnęła się:
- Używał psałterza jeszcze na cmentarzu. Z pewnością ma go w kieszeni, ale chciał,
żebyśmy z Helene pobyły same.
- Jens jest dla ciebie dobry – rzekła Helene stanowczo i wsunęła Elizabeth rękę pod
ramię i obie poszły w kierunku kościoła.
- Tak, jest bardzo dobry – odparła Elizabeth z naciskiem. – Mój Boże, powinnam się
wstydzić, mówiła dalej po chwili. – Jestem na pogrzebie własnej mamy, a nagle odczuwam
taką radość! Jeszcze mnie Bóg skarze.
Helene przystanęła i przyglądała się przyjaciółce, dopóki tamta nie odwróciła wzroku.
- Co to za głupie gadanie, Elizabeth? Cieszysz się, bo spotkałaś mnie, mam nadzieję że
tak jest. A smuciłaś się bardzo długo. Naprawdę myślisz, że Bóg by cię pokarał, bo
odczuwasz trochę radości?
Elizabeth pożałowała swoich słów. Czuła, że policzki jej płoną i naciągnęła
chusteczkę, mocniej na czołowo, przyglądając się czubkom swoich butów. Po chwili
odzyskała trochę śmiałości.
- Nie. Nie to miałam na myśli. Ale też nie wypada, żebym stała u i chichotała – rzekła.
Helene milczała, ale jej niebieskie oczy wpatrywały się uważnie w Elizabeth.
W końcu ruszyły dalej. Elizabeth wciąż patrzyła sobie pod stopy, zagłębiona w
myślach.
- Kristian idzie – powiedziała po chwili Helene. – Muszę mu powiedzieć, że jadę do
was.
Elizabeth zesztywniała z przerażenia. Helene mówiła coś jeszcze, ale nie rozróżniała
słów. Patrzyła tylko prosto na Kristiana, który zbliżał się do nich… do niej. Nie spuszczał z
niej oczu; czarnych, przymrużonych, świadomych celu. Chciała zawołać, ale głos ją zawiódł.
Krew pulsowała w uszach. Mdliło ją, miała wrażenie, że straci przytomność.
- Źle się czujesz? Nagle zrobiłaś się blada jak ściana. Elizabeth drżącą ręką otarła
spoconą twarz.
- Słabo mi – wykrztusiła. – Najlepiej poszukam Jensa.
- Głupstwa wygadujesz! – Helene była stanowcza, szła szybko. – Trzymaj się mnie.
Razem go znajdziemy. Nie możesz iść sama, bo jeszcze upadniesz i zrobisz sobie krzywdę.
Tylko najpierw muszę zamienić parę słów z Krystianem.
Zanim Elizabeth zdążyła zaprotestować, Kristian stał obok. Blady uśmiech odsłaniał
krzywe przednie zęby. Brunatne oczy mieniły się. czy to ten sam mężczyzna, którego
widziałam przed chwilą? – pomyślała oszołomiona.
Kristian ukłonił się na powitanie i wyciągnął rękę.
- Dzień dobry i dziękuję za ostatnie spotkanie – rzekł spokojnie.
Ukradkiem, pospiesznie otarła dłoń w spódnicę, zanim ujęła jego wyciągniętą rękę.
Kristian witał się dłużej niż to konieczne. W końcu Elizabeth dosłownie wyszarpnęła swoją
rękę z jego uścisku.
- Wybaczcie mi, ale nie czuję się całkiem dobrze, więc… - bąkała. Przerwał jej
Kristian.
- Usiądź tu na chwilę, to z pewnością poczujesz się lepiej. Widziałem cię na
cmentarzu i chciałem z tobą porozmawiać – mówił dalej. – Ale gdzieś mi zniknęłaś.
- Ja… ja cię nie zauważyłam – mamrotała.
Trzymał ją mocno w pasie, czuła jego oddech na policzku.
- W twoim stanie nie powinnaś się denerwować – powiedział. Było w jego głosie coś,
czego nie zrozumiała. Albo może jej się przywidziało? Bliska rozpaczy wciąż czuła mdłości.
Oddychała ciężko, starała się odzyskać kontrolę nad sobą. Słyszała, że Helene mówi
Kristianowi, jak zamierza spędzić swój wolny dzień i kiedy wróci do domu.
Przez kilka minut wpatrywała się w ziemię, by nie patrzeć na nich rozmawiających ze
sobą tak swobodnie. Kiedy znowu podniosła wzrok, Kristian ukłonił się na pożegnanie i
odszedł.
Wkrótce przyszedł Jens. Z daleka machał psałterzem, żeby pokazać, że go znalazł. Ale
z pewnością miał go przez cały czas w kieszeni, myślała Elizabeth. Spojrzała jeszcze
pospiesznie za odchodzącym Krystianem, który odwrócił się i przyglądał Jensowi.
Kiedy Jens się zbliżył, Elizabeth uśmiechnęła się blado i wzięła go pod ramię.
- Znalazłeś psałterz – ucieszyła się. – W takim razie możemy iść!
Jakob tego nie ustawił ławki wzdłuż boków wozu. Sam wymyślił takie rozwiązanie,
żeby więcej osób mogło siedzieć. Czekał teraz na nich z Ragną i Andresem.
- Jesteście, Bogu dzięki – powiedział Andres.
- Spotkałam Helene, koleżankę z Dalsrud – wyjaśniła Elizabeth. – Pojedzie z nami. Bo
ma wolny dzień.
- No to witaj u nas – rzekł Andres, wyciągając rękę do gościa.
Elizabeth przedstawiła przyjaciółkę również pozostałym. Maria dygnęła i wyciągnęła
rączkę na powitanie, gapiąc się przez cały czas na Helene.
Siedzieli ciasno jeden przy drugim. Wszyscy milczeli, tylko Marii buzia się nie
zamykała. Ale odpowiadały jej wyłącznie kiwnięcia lub potrząsanie głowami, więc i ona w
końcu umilkła. Elizabeth próbowała jakoś uporządkować myśli na temat tego, co się działo
przy kościele, ale bez skutku. Kiedy zbliżali się do rodzinnej wsi, przepełniła ją dziecinna
radość i napięcie, cieszyła się, że będzie mogła wszystko Helene pokazać. Wszystko, o czym
dawniej tylko jej opowiadała. Nagle pomyślała o Dorte. Nie miała okazji powiedzieć o niej
przyjaciółce. O tym, że urodziła Daniela i że Jens nie jest ojcem dziecka, i że… rany boskie,
ile to rzeczy trzeba będzie powiedzieć! Żeby tylko Helene niebacznie nie zapytała o coś, o co
pytać nie powinna. Elizabeth rozejrzała się wokół. Nie, nie ma możliwości powiedzieć jej nic
na wozie. Musi więc mieć nadzieję, ze wszystko ułoży się jak najlepiej.
Dwa małżeństwa ze Storvika szły za wozem piechotą. Jakob jechał bardzo wolno,
więc wszyscy razem dotarli do Nymark.
Wymieniono krótkie powitania, po czym żałobnicy weszli do kuchni. Dorte
przyjmowała gości i sadzała ich przy stole. Ze względu na ciasnotę nie wszyscy mogli usiąść
równocześnie, więc dzieci, które miały jeść później, wysłano na dwór. Elizabeth skorzystała z
zamieszania, posadziła Helene przy stole, a sama znalazła sobie jakieś zajęcie. Starała się,
żeby przyjaciółka nie miała okazji porozmawiania z Dorte.
Elizabeth była zbyt zdenerwowana i podniecona, by słuchać uważnie, o czym ludzie
rozmawiają, ale wiedziała, że mówią o jej mamie, jak nakazuje zwyczaj. Wszyscy wychwalali
zmarłą za pracowitość i Elizabeth zastanawiała się, czy ktoś z zebranych naprawdę znał jej
matkę jako człowieka, a nie tylko jako robotnicę. Ragna i Jakob, którzy też znaleźli sobie
miejsca, sprawiali wrażenie, że tak uboga kuchnia to nie jest dla nich odpowiednie miejsce.
Elizabeth, wycierając ścierką kuchenny blat. Nie mogła stać bezczynnie, bo wtedy inni
zauważyli, że nie ma gdzie usiąść. Helene pewnie by jej odstąpiła własne miejsce.
Kątem oka spostrzegła, że Helene rozmawia z Jensem, kiwała głową i uśmiechała się
raz po raz. Elizabeth chciałaby wiedzieć, o czym mówią. Nagle Helene wstała i powiedziała
coś cicho do Andresa, potem, podeszła do Elizabeth.
- Teraz idź, usiądź ze swoją rodziną i też coś zjedz – powiedziała.
Elizabeth nie mogła zaprotestować, zbyt wiele spojrzeń kierowało się w jej stronę.
Dlatego skinęła głową i zmusiła się do uśmiechu, a potem usiadła. Nieobecna myślami
skubała kawałek chleba i wrzucała do talerza z zupą, śledząc równocześnie wzrokiem Helene
i Dorte. Nie zamieniły ze sobą jeszcze ani słowa. Ale akurat wtedy obudził się Daniel, który
spał w dawnej izdebce Elizabeth. Dorte poszła i przyniosła synka. Helene ruszyła jej na
spotkanie.
- Och, jaki śliczny malec, w dodatku kropka w kropkę podobny do mamy. Tak, tak,
tego chłopczyka nie mogłabyś się wyprzeć – roześmiała się, wyciągając ręce. – A prawda,
powinnam się przedstawić. Nazywam się Helene Persdatter i jestem służącą w Dalsrud. To
tam poznałyśmy się z Elizabeth.
Elizabeth wstrzymała dech. Dorte już miała coś powiedzieć, ale przerwał jej Jens.
- Elizabeth, nie słyszałaś, co powiedziałem?
- Co? Nie, zamyśliłam się.
- Widzę. Dzień nie była dla ciebie łaskawy – stwierdził stanowczo. – Elizabeth
przytaknęła zawstydzona. Dzień był ciężki, nie tylko dlatego, że składali matkę do grobu, ale
przede wszystkim dlatego, że musi wciąż strzec tylu tajemnic. Wcale nie myśl o pogrzebie
matki dręczyła ją najbardziej.
- Jaka ona miła, tak Helene – powiedział Jens. Elizabeth znowu przytaknęła.
Nareszcie posiłek dobiegł końca. Jens wstał jako pierwszy, w ślad za nim Jakob i
Ragna. Elizabeth też podniosła się z ulgą, powiedziała ojcu do widzenia i obiecała, że później
jeszcze do nich przyjdzie.
- Pewnie chciałybyście z Helene pobyć trochę same w Dalen – powiedział Jens. – W
takim razie ja pójdę na trochę do Heimly.
Strumień ciepła przepełnił serce Elizabeth. Jens jest bardzo miły. Spotkało ją w życiu
szczęście. Mimo wszystko.
Najpierw szły w milczeniu. Dopiero, kiedy zaczęły się wspinać po zboczu w stronę
Dalen, Helene przerwała milczenie.
- Teraz musisz mi opowiedzieć o wszystkim, co się stało, że w końcu wyszłaś za mąż
za Jensa. Miałaś przecież wątpliwości, jak pamiętam. I wygląda na to, że z Dorte też
zostałyście przyjaciółkami.
Elizabeth przystanęła. Przez chwilę wodziła spojrzeniem po wysokich szczytach gór,
schodzących niemal nad morski brzeg. Na samej górze wciąż leżał śnieg. W niektórych
miejscach pozostanie tam przez całe lato.
- Sama dobrze nie wiem, od czego powinnam zacząć – powiedziała. – Najpierw
wyznała wszystko tacie, a potem powiedziała też Jensowi, że jestem w ciąży. On wciąż chciał
się ze mną ożenić i obiecał, że zapisze się w kościelnej księdze jako ojciec dziecka.
- No a co ja mówiłam? Mówiłam, że jest to porządny człowiek – przytakiwała Helene
zadowolona, unosząc lekko w górę swoją czarną suknię, by nie pomoczyć jej skraju.
- Tak to wyglądało w skrócie – rzekła Elizabeth obojętnie i ruszyła przed siebie. Nie
roztrząsając dokładniej tamtych spraw mówiła dalej: - powiedziałam mu, żeby się dobrze nad
wszystkim zastanowił, kiedy wypłynie na zimowe połowy. A gdy wrócił okazało się, że
zdania nie zmienił. No i wzięliśmy ślub. Tak to było… - powiedziała z wahaniem.
- No a co z Dorte? Czy on spędził z nią tamtą noc? – spytała Helene.
To wciąż jest bolesna sprawa. Elizabeth była bardzo zazdrosna i zła na Dorte dlatego,
że tamta próbowała zwabić do siebie Jensa, złość nie opuściła jej nawet wtedy, kiedy
dowiedziała się już prawdy, kiedy pomagała Danielowi przyjść na świat. Nie bardzo potrafiła
to wszystko wytłumaczyć.
- Nie. a właściwie tal, spędził tam noc. – Elizabeth poczuła, że musi broić i Jensa, i
Dorte, co jeszcze bardziej utrudniało sprawę. – Jens tam był, ale to, ale to… to nie on jest
ojcem Daniela. Wtedy Dorte już była w ciąży. Oni nie spędzili tamtej nocy w ten sposób…
wiesz. Dorte wszystko mi opowiedziała, więc nie mam prawa ich podejrzewać.
- Rozumiem – odparła Helene krótko, ale Elizabeth słyszała, że jest lekko urażona.
- To ja pomogłam Danielowi przyjść na świat – opowiedziała dalej Elizabeth.
- Naprawdę? – krzyknęła Helene zdumiona. – Jak doszło do tego, że się tam
znalazłaś?
Było to tylko niewinne pytanie, ale Elizabeth nie mogła przecież powiedzieć Helene,
że czuła, iż Dorte potrzebuje pomocy, więc pospiesznie zmieniła temat rozmowy. – Strasznie
się bałam, że zapytasz Dorte, kto jest ojcem jej dziecka – powiedziała. – Albo wygadasz się,
że już kiedyś o niej słyszałaś.
- Ty chyba masz źle w głowie – prychnęła Helene. – Myślisz, że jestem całkiem
głupia?
Elizabeth też musiała się roześmiać i przykry nastrój się ulotnił. Trzymając się pod
ręce, poszły do domu.
Elizabeth z dumą pokazywała przyjaciółce wszystko od kuchni po strych. Helene
zachwycała się głośno każdym najmniejszym nawet szczegółem. Choć Elizabeth w głębi
duszy wiedziała, że przyjaciółka przesadza, bo przecież dobrze wie, jak wyglądają bogate
domy, odepchnęła od siebie tę myśl i cieszyła się pochwałami. Potem zagotowała trochę tej
kawy, która Jens kupił za ślubne pieniądze. Cieszyła się, że może zaproponować przyjaciółce
filiżankę, skoro tamta przywykła do kawy w Dalsrud.
Siedziały na ławie w kuchni. Z nogami podciągniętymi w górę, twarzą w twarz i
gadały. Było prawie tak jak kiedyś.
- Nie powiedziałam ci jeszcze, że zimą o mało nie umarła – zaczęła Elizabeth, skubiąc
rąbek spódnicy.
- Co ty mówisz? – wykrzyknęła Helene z niedowierzaniem.
Więc Elizabeth opowiedziała o Marii na lodowej krze i zakończyła:
- Przy brzegu jest bardzo głęboko, ja tam wpadłam, ale na szczęście Jens był w
pobliżu, zobaczył co się dzieje i nas uratował.
- Rany boskie – szepnęła Helene, upijając solidny łyk kawy.
- Byłam potem bardzo chora – mówiła dalej Elizabeth. – Doktor powiedział, że to
zapalenie płuc, wiele dni miałam taką gorączkę, że nic nie pamiętam. Ale teraz jestem już
zdrowa, chociaż trzeba czasu, żebym znowu odzyskała siły.
- W to akurat wierzę – przytaknęła Helene.
- Ale przeżyłam cos bardzo dziwnego – rzekła Elizabeth. – Kiedy byłam w wodzie, to
strasznie marzłam, i nagle zrobiło mi się ciepło i dobrze. zobaczyłam ostre, piękne światło,
które jakby mnie do siebie wabiło. Zaraz jednak usłyszałam głos mamy, która mówiła, że
powinnam zawrócić. – Umilkła, czekając na reakcję przyjaciółki.
- Może ci się to śniło? – zastanawiała się Helene.
- Ja nie spałam. Topiłam się, szłam na dno – mówiła Elizabeth z przejęciem.
- To może zemdlałaś?
Elizabeth spuściła wzrok, jak ma wytłumaczyć Helenie, że była bliska śmierci, czy
może nawet przez krótką chwilę była już martwa? Nie mówiła o tym wydarzeniu nawet
Jensowi w obawie, że jej nie uwierzy… chociaż on powiedział, że wierzy we wszystko, co
Elizabeth mówi.
Ujęła dłonie Helene.
- Tak, jestem pewna, że tak się stało… zemdlałam – dodała lekko. Popatrzyła na
dłonie przyjaciółki i wykrztusiła przerażona:
- Skąd masz te rany na rękach? Może ług, w którym pierzesz jest za mocny?
W momencie, kiedy to powiedziała, poczuła silne ukłucie w jednym ramieniu. Nagle
pojawił się obraz Helene, przewracającej się na ziemię, trzymającej dwa wiadra mleka.
- Musiałaś się bardzo uderzyć, kiedy przewróciłaś się przed oborą – powiedziała. –
Zrobili ci awanturę za to, że wylałaś mleko?
Helene roześmiała się krótko, niepewnie.
- O czym ty mówisz? – spytała przeciągle.
- Złamałaś rękę? To musiał strasznie boleć.
- Poślizgnęłam się zimą na lodzie i potłukłam się tak, że cała byłam sina i żółta.
Biodra i uda, wszystko, ale nie, niczego nie złamałam. Kto ci to powiedział?
- Ja to widziałam – odparła Elizabeth po prostu, przyglądając się z powagą Helene.
Poczuła, że powinna jej teraz powiedzieć o widzeniach, jakie niekiedy miewa.
- Nie mogłaś niczego widzieć, bo to się stało po twoim wyjeździe z Dalsrud –
zaprotestowała Helene.
Elizabeth poznawała po głosie, że przyjaciółka jest niepewna, to dodało jej odwagi, by
mówić dalej:
- Chcę powiedzieć, że zobaczyłam to teraz, w tej chwili. Próbując cię przekonać,
Helene, że ja potrafię widzieć różne rzeczy, których inni ludzie nie widzą. Pamiętasz te owce
w Dalsrud, które zgubiły się w górach?
Helene skinęła głową i ciężko przełknęła ślinę.
- Ja widziałam, gdzie to owce są. I to nie był przypadek. Ale nigdy dotychczas nie
widziałam rzeczy, które wydarzyły się w przeszłości. I nie umiem też niczego zobaczyć na
rozkaz. To się po prosto dzieje samo z siebie.
Elizabeth umilkła i wpatrywała się w Helene. Jeśli przyjaciółka jej nie uwierzy albo ją
wyśmieje, to nie będzie wiedziała, co zrobić.
- Słyszałam o takich ludziach – mówiła Helene z wolna. – Nigdy jednak w to nie
wierzyłam, sama też niczego takiego nie przeżyłam.
Elizabeth milczała. Chciała wyjaśnić, co widziała, ale nie znajdowała odpowiednich
słów.
- Słyszałaś o ludziach, którzy to potrafią? – spytała natomiast. Helene skinęła głową.
- Tak. Mówi się o nich jasnowidze. Najczęściej jednak ludzie twierdzą, że to
oszustwo. Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi, jak to mówią. Nie wiem, co o tym myśleć. –
Helene zagryzała dolną wargę. – Weź tę chusteczkę o spróbuj, czy coś zobaczysz, kiedy
będziesz ją trzymać w rękach – zaproponowała.
- Czemu by to miało służyć? – spytała Elizabeth, zastanawiając się, czy przyjaciółka
sobie z niej nie kpi.
Ale Helene była bardzo poważna.
- Po prostu spróbuj – poprosiła.
Elizabeth wzięła chusteczkę i próbowała się skoncentrować, ale nic się nie działo.
- Ona nie jest twoja. Należy do Nikoline – powiedziała, odrzucając chusteczkę.
- Skąd ty to wiesz?
- Bo tu w rogu są wyhaftowane jej inicjały. Helene poczerwieniała, a potem zaczęła
się śmiać.
- Myślałam, że miałaś widzenie. Czy ty mnie przez cały czas oszukujesz? Elizabeth
była rozczarowana zachowaniem przyjaciółki i przyglądała się jej naburmuszona.
- Dlaczego dałaś mi te chusteczkę?
- Chciała zobaczyć, czy poznasz, że nie należy do mnie. Słyszałam, że ludzie po
potrafią. Przepraszam cię, Elizabeth – dodała pospiesznie. – Nie chciałam cię urazić. –
Skubała przez chwilę chusteczkę. – To ty naprawdę widziałaś, że się uderzyłam? Czy też ktoś
ci o tym powiedział?
Elizabeth wzruszyła ramionami, to, że ktoś jej nie wierzy, zawsze sprawiało ból.
- Jesteście teraz przyjaciółkami, ty i Nikoline? – spytała urażona.
- Nie, możesz mi wierzyć, że nie jesteśmy! Ja sobie po kryjomu tę chusteczkę
pożyczyłam – roześmiała się Helene głośno. Potem jej twarz zrobiła się dziwnie wąska.
- Ja dawniej też Nikoline nie lubiłam, ale po tym, co powiedziała o tobie
wielokrotnie… Helene umilkła nagle, bo zdała sobie sprawę, że się wygadała. Szukała jakichś
słów, które by to naprawiły, ale Elizabeth ją uprzedziła.
- Co Nikoline o mnie powiedziała? Helene nadal się wahała.
- Nie broń jej! Powiedz, co mówiła! – zażądała Elizabeth.
- Ja nie trzymam strony Nikoline, ale to zbyt paskudne, bym ci powtarzała. – Helene
wodziła palcem po krawędzi łóżka.
Takie wahanie jest całkiem niepodobne do Helene, pomyślała Elizabeth.
- Co ona o mnie mówiła, Helene? Jeśli jesteś przyjaciółką, to powiedz. Helene nadal
się wzdrygała.
- To było wiosną, kiedy razem z Nikoline sprzątałyśmy pokoje. Nie pamiętam, jak
doszło do tego, że zaczęłyśmy rozmawiać o Leonardzie.
Elizabeth poczuła, że zimny dreszcz przebiega jej po plecach. Na dźwięk imienia
Leonarda dostała gęsiej skórki. Opanuj się, upomniała sama siebie w myślach. patrz Helene w
oczy, nie zdradź się ani jednym słowem. Do niczego się nie przyznawaj. I już uspokojona
wysłuchała reszty historii.
To chyba Nikoline zaczęła o nim gadać, bo ja nigdy tego nie robię! W każdym razie
Nikoline powiedziała, że Leonard byłby nie umarł, gdybyś ty lepiej go pilnowała w nocy. –
Helene odgarnęła ciemnobrązowy lok włosów z twarzy, a potem mówiła z ożywieniem:
- Słyszałaś podobne głupoty? Ja jej powiedziałam, żeby nie chodziła i nie
rozpowiadała tego po ludziach. Nigdy nie wiadomo, w co oni uwierzą.
Elizabeth szumiało w uszach, ręce jej się tak trzęsły, że musiała na nich usiąść.
Mnóstwo myśli wirowało jej w głowie. Czy Nikoline powiedziała to również innym? Zawsze
są tacy, którzy wierzą w plotki, a przyłowie „Nie ma dymu bez ognia” jest bardzo dobrze
znane. Czy to dlatego Kristian zachowywał się tak dziwnie przed kościołem? Nie… on nie
mógł o niczym wiedzieć. Nikt o niczym nie wie. To po prostu niemożliwe.
Głos Helene zatrzymał te myśli.
- Ale nie ma się czym przejmować. Pamiętasz, jaka Nikoline była dla ciebie miła po
śmierci Leonarda? Ona powiedziała to tylko dlatego, by wzbudzić zainteresowanie, nikt nie
zwraca uwagi na to, co ta dziewczyna gada.
Elizabeth nie była w stanie odpowiedzieć. Pot oblewał jej ciało jak w gorączce. Znowu
zaczęło ją mdlić. Jeśli tak będzie siedzieć, to się zdradzi, dlatego zerwała się z miejsca. –
Muszę do wygódki. Wiesz, kobieta w ciąży musi częściej tam chodzić – powiedziała i
pospiesznie wyszła.
Za rogiem wpadła na Jensa. Aż podskoczyła ze strachu.
- Chcesz mnie śmiertelnie przerazić? – wykrztusiła.
- Ależ ty pędzisz! Można pomyśleć, że zobaczyłaś ducha.
Elizabeth drgnęła. Gdyby on wiedział, co naprawdę czuła. W panice mogła się
spodziewać, że zobaczy kogokolwiek – Od Kristiana po ducha Leonarda.
- Kobietę w ciąży łatwo przestraszyć – powiedziała drżącym głosem w nadziei, że on
jej uwierzy.
- Ja idę tylko z wiadomością, że Jakob jedzie tą samą drogą, co Helene. Gdyby chciała
to może ją podwieźć. Wkrótce będzie gotowy – oznajmił Jens.
Elizabeth skinęła głową.
- Powiedz jej o tym, ja muszę do wygódki.
Kiedy znalazła się sama, drżącymi rękami zamknęła drzwi na haczyk i opadła na
deskę, ukrywając twarz w dłoniach. Siedziała tak długo czując, że serce powoli się uspokaja i
bije wolniej. Słowo po słowie przypomniała sobie wszystko, co mówiła Helene. Czy ktoś
mógłby uwierzyć Nikoline? Nagle nowa myśl wpadła jej do głowy: a gdyby teraz Helene
opowiedziała o tym Jensowi? Oczywiście nie ze złośliwości, ale po to,. By pomóc Elizabeth.
Helene może to zrobić, przecież tak dobrze myśli o Jensie.
Drżącymi rękami otworzyła drzwi. Wyszła akurat na czas, by zobaczyć Helene i Jensa
wychodzących z domu. Rozmawiali chwilę przy drzwiach, a potem oboje ruszyli w jej stronę.
Elizabeth zdążyła tylko dostrzec, że Helene uśmiecha się gorąco i wyciąga do niej ramiona.
- Chciałabym spędzić z tobą dużo więcej czasu, ale muszę jechać. Może innym razem
– mówiła, ściskając Elizabeth.
- Tak, może – odparła Elizabeth tylko, zdając sobie sprawę, że Jens stoi tuż obok. O
tyle rzeczy jeszcze chciała zapytać, ale teraz nie może, w każdym razie dopóki on tu jest. –
Odprowadzę cię na dół – powiedziała gorączkowo.
- Nie – Helene protestowała stanowczo. – Pożegnamy się tutaj, bo jak nie to obie się
popłaczemy – dodała z uśmiechem.
- No tak, ale ja bym…
- Posłuchaj mnie – przerwała Helene i w następnej sekundzie biegła już w dół, a
Elizabeth stała w milczeniu, patrząc w ślad za nią. Przez cały czas miała wrażenie, że wzrok
Jensa parzy ją w plecy. W końcu podszedł bliżej.
- Nie powinniśmy wejść do środka? Robi się późno, a ja mam ochotę trochę z tobą
porozmawiać – powiedział.
Elizabeth przełknęła ślinę.
- Ja też chętnie bym z tobą porozmawiała, Jens – rzekła, odwracając się do niego
plecami. – Ale muszę jeszcze zajrzeć, jak tam u taty. On z pewnością potrzebuje pomocy.
Gdybym nie wróciła na wieczorny obrządek, to będziesz tak dobry i zajmiesz się tym? – Nie
czekając odpowiedzi ruszyła ścieżką w dół.
W Nymark nie było nic do roboty. Dorte posprzątała i umyła wszystko, zanim wyszła.
Andres był w oborze. Tylko Maria siedziała sama w kuchni. Elizabeth mimo to znalazła sobie
zajęcie, raz jeszcze wytrwała stół, przestawiła kubki w szafce i rozmawiała z Marią. Młodsza
siostra miała swoje przemyślenia w związku minionym dniem. Widziała, że trumnę
spuszczono do grobu i zastanawiała się, w jaki sposób aniołowie wydostaną mamę. Elizabeth
próbowała jej tłumaczyć, ale sama słyszała, że jej wyjaśnienia brzmią niewiarygodnie.
Położyła więc małą spać i otuliła ją szczelnie kołdrą.
- Mówi się, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych – powiedziała wtedy. – Z
aniołami jest pewnie tak samo. Bóg daje aniołom siłę, by mogły wydobyć mamę z ziemi i
zabrać ze sobą do nieba. Tak samo jak nam daje siłę, byśmy mogli nadal żyć bez mamy.
Zdawała sobie sprawę, że to zbyt dorosłe słowa jak dla Marii, ale nie była w stanie
wymyślać innych tłumaczeń.
- W każdym razie teraz anioły już to wszystko zrobiły i mogą pilnować ciebie –
powiedziała. Potem bąknęła dobranoc i pospiesznie wyszła z pokoiku, zanim Maria miała
czas zadać kolejne pytanie.
Szła wolno górę ku Dalen. Przez cały czas zastanawiała się, co powinna powiedzieć
Jensowi. W końcu przepowiadała sobie głośno, co powie, gdyby Jens zapytał o to, czego się
dowiedział od Helene i zastanawiał się, dlaczego ona nigdy mu o tym nie wspomniała.
Odpowie mu, że ona i Nikoline nigdy nie mogłaby się ze sobą dogadać i że to wszystko jest
jedynie złośliwym gadaniem. Bo co właściwie miałaby robić tamtej nocy? Była przekonana,
że Leonard śpi. Im częściej powtarzała to w myśli, tym bardziej słowa wydawały jej się
przekonujące. Powinna zakończyć stwierdzeniem, że po tym, co Leonard jej zrobił, nie chce o
nim więcej rozmawiać. Jens to z pewnością zrozumie.
Jens siedział przy kuchennym stole, ale zerwał się natychmiast, jak tylko weszła.
- Strasznie długo cię nie było!
Elizabeth poczuła wyrzuty sumienia.
- Maria chciała porozmawiać, kiedy ją już położyła, do łóżka. – Zrzuciła drewniaki z
nóg. – Czas chyba, żebyśmy i my się położyli. To był bardzo długi dzień, poza tym bolą mnie
stopy.
- No właśnie, jak tam twoje poobcierane pięty? – spytał Jens, podążając za nią na
strych.
W drewniakach lepiej.
Nie pomyliła się. nastrój był napięty, jakby ich dzieliły jakieś niewypowiedziane
słowa.
Rozebrali się w milczeniu. Elizabeth odwrócona do niego plecami, starała się zyskać
na czasie. Wszystko, co miała zamiar powiedzieć, nagle wydawało się zbyt trudne. Kiedy
usłyszała, że Jens już się kładzie, włożyła nocną koszulę i ziewnęła przeciągle.
- Boże kochany, jaka ja jestem zmęczona – jęknęła, wpełzając pod wspólną kołdrę. On
natychmiast położył się na boku i przyciągnął ją do siebie. Leżała przytulona plecami do jego
piersi, czuła oddech męża na karku i silne ramiona w talii.
- Elizabeth – zaczął ostrożnie. – Helene powiedziała mi coś na odjezdnym.
- Ach tak – bąknęła Elizabeth, czując, że zasycha jej w gardle.
- Ona powiedziała, że muszę o ciebie bardzo dbać, bo lepszego człowieka niż ty nie
ma na tej ziemi.
Krew Elizabeth burzyła się w żyłach. Serce biło jak szalone z dzikiej radości. Czy to
wszystko? Tylko tyle Jens chciał jej powiedzieć?
- O tym chciałeś rozmawiać, kiedy musiałam iść do taty? – spytała, słysząc jak
delikatnie brzmi jej głos.
- Tak. Nie wiem, dlaczego było takie ważne, żebym ci zaraz powiedział. Przecież
zawsze wiedziałem to, co mówiła Helene, ale słowa brzmią jakoś inaczej, kiedy wypowie je
ktoś inny. Chcę tylko, żebyś o tym wiedziała. Strasznie cię kocham, Elizabeth. –
Odchrząknął. – I myślałem też o innej sprawie, o tym, co powiedział pastor. Nie wiem, jak to
przyjęłaś?
- Co takiego? – spytała szeptem.
- On powiedział, że Bóg rzeczywiście wszystkiemu przydaje sensu, nawet temu, że
twoja mama umarła.
Tego było Elizabeth za wiele. Odwróciła się do męża, ukryła twarz na jego piersiach i
wybuchnęła płaczem.
- Boże drogi, Jens! Żebym tylko mogła swoim życiem zasłużyć na to szczęście, jakie
płynie z małżeństwa z tobą i żebym była w stanie przyjmować całe dobro, jakie mi dajesz.
- No coś ty, kochana moja – szeptał poruszony i głaskał ją po plecach. – Nie możesz
płakać dlatego, ze ja cię kocham. Wiem, oczywiście, że nie wszyscy małżonkowie tak sobie
mówią, ale…
Chciał dodać coś jeszcze, ale Elizabeth położyła mu palce na wargach.
- Już nic nie mów. Tylko mnie obejmuj – szeptała.
I tak leżeli, mocno objęci, aż poczuła, że sen nadchodzi. Ostatnią myślą było, że nie
potrafi jej się nic złego, dopóki może tak leżeć w ramionach Jensa. Pragnęła, żeby ta chwila
nigdy się nie skończyła.
Rozdział 9
Nadszedł czerwiec z ciepłem i pełnymi słońca dniami. Grube wełniane spódnice i
samodziałowe spodnie ludzie zamienili na cieńsze ubrania. Zwierzęta, wychudzone po
długiej, ciężkiej zimie, zostały wyprowadzone w góry. Tam mogą jeść, ile tylko są w stanie.
Elizabeth i Jens dostali siano z Heimly i Nymark. Ale nikt nie ma za dużo i ona
najbardziej cieszyła się z tego, co mogą zebrać sami.
Trzymając się za ręce szli w górę na Nonshaugen. Było po południu i reszta
mieszkańców wsi korzystała z zasłużonego odpoczynku „Żeby jedzenie dobrze się ułożyło”,
jak to mówią. Elizabeth pochyliła się, by zerwać jakieś źdźbło. Aż dziwne, że często byle
drobiazg potrafi wzbudzić we mnie taką szaloną radość, myślała. Nawet nie wiem, o co
chodzi. Po prostu odczuwam fale szczerej wdzięczności.
Westchnęła z zadowolenia i uścisnęła rękę Jensa. On odpowiedział jej uśmiechem.
- No to jesteśmy na miejscu – powiedział, rozkładając futrzane okrycie na trawie.
Gestem zaprosił Elizabeth, by usiadła pierwsza, po czym opadł tuż przy niej.
Dłuższy czas po prostu siedzieli i patrzyli na morze, mieniące się i połyskujące, jak
okiem sięgnąć. Edredon z trójką młodych płynął wolno w stronę brzegu. Ciepłe, rozedrgane
powietrze przesłaniało krajobraz, lekki wietrzyk bawił się włosami Elizabeth.
- To będzie nasze miejsce, Jens – powiedziała.
- Tak – zgodził się po prostu, obejmując ją ramieniem.
Położyła głowę na jego piersi. – Tu będziemy spędzać latem chwile odpoczynku, jak
teraz. A zimą będę tu przychodziła patrzeć, czy nie wracasz z połowów. Z czasem nauczymy
nasze dziecko, żeby kochało to miejsce tak samo jak my.
- Będziemy mieć tylko jedno? – spytał Jens, a Elizabeth wiedziała, że się uśmiecha.
- W każdym razie na początek, a potem zobaczymy, co czas przyniesie – odparła
lekko. Popatrzyła w górę na niego i dodała poważnie. – Ale nie wyobrażaj sobie, że będę ci
rodzić dziecko co roku. Musimy trochę uważać…- reszty nie była w stanie powiedzieć. To
zbyt intymne.
Jens pocałował ją w czoło.
- Nie, no coś ty, dwoje wystarczy. Chodź, połóż się tutaj, Elizabeth. Chętnie
odpowiedziała na zaproszenie i tak leżeli, wpatrując się w białe obłoki, wolno przepływające
po niebie, i próbowali odnajdować w ich kształtach podobieństwo do ludzi i rzeczy.
- Jak myślisz, co by sąsiedzi powiedzieli, że leżymy tak w środku dnia – mruczał Jens.
- Niech sobie mówią, co chcą – prychnęła Elizabeth. – Kopanie torfu to ciężka robota.
Człowiek zasługuje na odpoczynek. W przyszłym miesiącu sianokosy, potem trzeba zwozić
torf pod dach, a potem znowu…
- Dobrze, dobrze, ja wiem. Nie przypominaj mi wszystkiego. – Jens przewrócił się na
bok i głaskał palcem wskazującym grzbiet jej nosa.
- Masz najpiękniejsze, jasnobrązowe oczy, jakie znam – powiedział i Elizabeth
westchnęła zadowolona z jego słów. Teraz wcale nie czuła się urodziwa z tym wielkim
Bruchem. Wieczorami zawsze wkładała nocną koszulę odwrócona do Jensa. Pewną pociechą
było to, że nie ma takich sinych rozstępów na brzuchu i piersiach, jakie miała Dorte.
Wspomnienie porodu Dorte sprawiło, że Elizabeth zadrżała.
- Zimno ci? – spytał Jens.
- Nie, ale pomyślałam o porodzie. Boję się.
- Mhm – bąknął tylko, kładąc rękę na jej sterczącym brzuchu.
Elizabeth delikatnie ją odsunęła i splotła swoje palce z jego tak, by nie domyślił się, że
ona wstydzi się teraz swojego ciała. Poza tym mężczyźni nie powinni w ten sposób dotykać
swoich żon, zdążyła się nauczyć, że wszystkie pieszczoty, powinny odbywać się w łóżku. Tak
słyszała. Cóż, wiedziała, że wiele małżeństw nie odnosi się do siebie z życzliwością i
dobrocią. Ta wieczna harówka, by zdobyć jedzenie, coś z ludźmi robi. A już o porodach to
naprawdę z mężczyznami rozmawiać nie należy. Mimo to nie zdołała się powstrzymać.
- Poród Dorte trwał długo, ona bardzo cierpiała – westchnęła Elizabeth, ale zaraz
umilkła, nie wiedząc, jak daleko właściwie mogłaby się posunąć. Z drugiej strony jednak
dobrze jest pomówić o czymś, co człowiekowi ciąży. – Kiedy mama rodziła Marię,
ja wszystko widziałam. To ja musiałam też sprowadzić pomoc – mówiła. Jens przerwał jej
leciutkim pocałunkiem.
- Ale nie jest powiedziane, że z tobą musi być tak samo, Elizabeth. Nie widziałaś kóz
czy kocących się owiec? Niektóre rodzą lekko, u innych trwa to znacznie dłużej – tłumaczył.
- Porównujesz mnie z owcą? Jens objął ją.
- Nie chciałem. Pamiętaj, że jestem jedynie mężczyzną i nie wszystko rozumiem! –
żartował.
Elizabeth spoglądała na niego z uśmiechem.
- Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. W jednej chwili jestem szczęśliwa i radosna,
w następnej mogłabym krzyczeć.
- To dlatego, że jesteś w ciąży.
- A co ty o tym wiesz? Przecież jesteś mężczyzną, który mało co rozumie? –
Uszczypnęła go w bok, aż podskoczył.
- Ragna tak powiedziała, ona mówi, że u kobiet w ciąży łatwo o łzy, ale ty jesteś inna,
stanowcza i wiesz czego chcesz.
Elizabeth leżała pozwalając, by te słowa zapadły jej w serce, a potem wybuchnęła
swobodnym śmiechem. Dlatego, że jest pod tym względem normalna, ale też dlatego, że
widocznie Ragna żywi dla niej odrobinę szacunku, mimo wszystko, w każdym razie Elizabeth
może mieć taką nadzieję. Położyła się znowu na plecach i zamyślona spoglądała w niebo.
- Ragna uważa, że dziecko powinno urodzić się na przełomie maja i czerwca, bo
pamięta, kiedy wyjechałam do Dalsrud. – Nie zdobyła się jednak na to, by przypomnieć
Jensowi, że w ciąży zaszła dopiero w październiku. Ani ona, ani on nie chcieli mówić o
gwałcie. Poza tym Jens wie o wszystkim od dawna. Chociaż najwyraźniej specjalnie go to nie
martwi.
- Nie sądzę, żeby ludzie szczególnie się nad tym zastanawiali – powiedział spokojnie.
- Może Dorte czy Jakob to nie, ale Ragna wciąż szukała czegoś przeciwko mnie. A jak
raz nabierze podejrzeń, że nie ty jesteś ojcem dziecka, to…
- Nie przejmuj się tak Ragną – przerwał Jens, oskubując wolno jakiś kwiatek.
Elizabeth wiedziała, że nie ma nic złego na myśli, ani też nie próbuje bronić przed nią
przybranej matki, mimo wszystko jednak jego słowa ją zabolały.
- Ja wiem, że ona źle o mnie myśli – zakończyła stanowczo.
Jens wzruszył ramionami i milczał. Ona też długo się nie odzywała.
- Uważam, że nie powinnaś już dłużej pracować przy torfie – oznajmił Jens
nieoczekiwanie.
- Dlaczego nie?
- Bo niedługo masz rodzić. Mokry torf jest okropnie ciężki, a zresztą mało to masz
roboty w domu?
- W domu zajęcia nigdy się nie kończą – westchnęła Elizabeth, myśląc o stosach ubrań
do prania. Przez chwilę pomyślała, że Jens chce trzymać ją z daleka od Ragny, ale chyba nie.
Po co miałaby to robić? Sprzeczkom i tak nie zdoła zapobiec, poza tym on zawsze chce dla
żony jak najlepiej.
- Mam robotę i na dzisiaj, i na przyszłość, więc jeśli uważasz, że mógłbyś poradzić
sobie beze mnie, to… powiedziała i roześmiała się, nie kończąc.
Jens odwrócił się i przytulił do żony.
- Ale jeśli powiem, że w tej chwili sobie bez ciebie nie poradzę… - szepnął
rozgorączkowany.
Uśmiech zamarł na wargach Elizabeth.
- Nie, Jens. Teraz to niemożliwe, tuż przed porodem.
- Słyszała o tym kiedyś, choć nie pamiętała, kiedy. Ale tak naprawdę była za bardzo
skrępowana. Leżeć półnaga z Jensem na wzniesieniu, w środku słonecznego dnia… nigdy by
się na to nie odważyła. Jens wycofał się niechętnie, bąkając, że nie szkodzi. Elizabeth
wiedziała jednak, że jest rozczarowany.
Wkrótce zeszli na dół, a Jens mimo wszystko był dla niej miły jak zawsze.
- Jesteś pewna, że nie potrzebujesz pomocy nad strumykiem przy praniu? – pytał Jens
następnego dnia.
- Całkowicie pewna – odparła Elizabeth zdecydowanie. – Postawię balię na sankach i
pociągnę po trawie. Już tak robiłam.
On trochę niechętnie siknął głową. Pokręcił się jeszcze trochę po obejściu, zanim
wyruszył na torfowiska. Elizabeth stała i patrzyła w ślad za nim, potem ujęła sznur i
pociągnęła saki za sobą. Wymagało to większego wysiłku, niż sądziła. Bliska paniki myślała,
jak to będzie w drodze powrotnej, z ubraniami ciężkimi od wody. Sznur wyrzynał się w dłoń,
w końcu musiała owinąć rękę fartuchem. Ostatecznie jakoś dała sobie radę.
Woda w strumieniu była lodowata. Elizabeth ustawiła balię i wzięła koszulę Jensa,
leżącą na samym wierzchu. Namydliła ją i długo wgniatała, a potem wypłukała w zimnej
wodzie. I gdyby ją odkładała, poczuła, że coś się z nią dzieje. Jakieś mrowienie, pojawiające
się w okolicy krzyża i schodzące w dół do brzucha. Skuliła się z jękiem i czekała, aż jej
przejdzie. – To nic takiego – powtarzała sobie, ale z niepokojem spoglądała na stos brudnych
ubrań. Najpierw powinna skończyć pranie. Gdyby dziecko urodziło się teraz, ubrania jeszcze
długo leżałyby brudne. Dom też trzeba wysprzątać! Z lękiem spoglądała w górę, ku
torfowisku. Czy powinna tam iść i uprzedzić Jensa? Nie, to daleko. Lepiej wykorzystać czas
na pranie. I pomyśleć, gdyby dziecko zaczęło się rodzić tam, na górze?
Energicznie chwyciła kolejną sztukę i wróciła do pracy. Tym razem z jeszcze
większym zapałem.
Już niemal połowa ubrań była czysta, gdy usłyszała za sobą głos:
- Widzę, że zaplanowałaś wielkie pranie?
Elizabeth odwróciła się i napotkała spojrzenie Ragny. Stłumiła jęk i zmusiła się do
uśmiechu.
- No, trzeba to zrobić, potrzebujemy czystych ubrań – powiedziała.
Ragna poszła na swoje miejsce nad strumieniem i też zabrała się do roboty. Raz po raz
zerkała spod oka na synową.
- To bez jakiegoś szczególnego powodu tak się spieszysz? – spytała, przyglądając się
Elizabeth badawczo.
- Jaki szczególny powód masz na myśli? Nie wystarczy, że chcemy mieć czyste
ubrania? – spytała tamta cicho drżącym głosem.
Ragna czuje, że ma nade mną przewagę, pomyślała. Wiedziała i zresztą obawiała się
tego, co teściowa chce ustalić: chodzi o termin porodu. Dlatego powstrzymywała się od
komentarzy, a jednocześnie szukała jakiegoś wyjaśnienia, gdyby okazało się konieczne.
- Nie było cię na torfowisku ani wczoraj, ani dzisiaj – mówiła Ragna, wykręcając
praną rzecz.
- Tęskniłaś za mną? – spytała Elizabeth, próbując się roześmiać, ale wiedziała, że
tamta nie taką odpowiedź chciała usłyszeć. W takim razie dostanie ją, i to jeszcze zanim
zdążyła zapytać.
- Mój termin już dawno minął i mogę w każdej chwili zacząć rodzić. Dlatego
uważamy, że powinnam trzymać się blisko domu. Nie myślisz, że tak jest rozsądnie, Ragna?
Po twarzy teściowej poznała, że Ragna nie spodziewała się usłyszeć czegoś takiego i
bardzo ją to rozbawiło. W tym momencie znowu pojawił się ból. Przeszył ją od krzyża po
brzuch, dokładnie tak samo jak poprzednio, tylko z dużo większą siłą. Jęknęła i przytrzymała
się balii. Ragna zerwała się z miejsca.
- Źle się czujesz? – spytała skrępowana.
Elizabeth musiała przyjrzeć jej się uważnie. Czy to ta sama Ragna przemawia teraz
łagodnym głosem? Czyżby się o mnie martwiła? Kusiło ją, żeby z tego skorzystać, ale
opanowała się i pokręciła głową.
- Nie, nic mi nie jest – powiedziała, spoglądając na teściową. Potem chwyciła ostatnią
rzecz do prania, szybko i niestarannie namydliła ją, zaraz potem wypłukała. Wiedziała, że
Ragna obserwuje każdy jej ruch, również to pospieszne, niedbałe pranie. Pewnie kiedyś jej to
wykrzyczy, ale akurat teraz Elizabeth miała w głowie tylko jedno: skończyć pranie i wrócić
do domu.
- No to zrobione – rzekła po chwili podniosła się ciężko. – Idę do domu wieszać
pranie. Nie mówiąc już nic więcej odwróciła się, ujęła linkę i z całej siły pociągnęła za sobą
sanie. W połowie drogi do domu znowu zgięła się w pół, bo kolejna fala bólu przeszyła jej
ciało. Pot lał się z niej strumieniami, ale to pewnie dlatego, że sanki z mokrymi ubraniami
były bardzo ciężkie. Złożyła opuchnięte ręce.
- Boże Wszechmogący – modliła się. – Musisz mi pomóc jeszcze ten jeden jedyny raz.
- Chociaż nie dotrzymałam obietnicy. Amen.
Potem wyprostowała się i wolno poszła do domu. Czy powinna zawołać teściową?
Zastanawiała się, czy poprosić Ragnę, żeby z nią została przynamniej dopóki Jens nie wróci?
Nagle ogarnęło ją przerażenie. Jeśli dziecko urodzi się teraz, to przyjdzie na świat co najmniej
miesiąc za wcześnie. W dodatku na myśl o bólu, jaki ją czeka, oblewał ją gorący pot. Reszta
popołudnia i wieczór upłynęły Elizabeth na normalnych zajęciach, a kiedy Jens wrócił do
domu, od kilku godzin nie odczuwała żadnego bólu. Może to tylko ostrzeżenie, myślała z
mieszanymi uczuciami i postanowiła na razie nic mężowi nie mówić.
W nocy obudziła się z uczuciem, że musi się wysikać. Wstała po omacku i usiadła na
nocniku, ale wypłynęła z niej tylko cienka stróżka. Instynktownie domyśliła się, że to wody
płodowe zaczynają odchodzić. Trzeba obudzić Jensa, przemknęło jej przez głowę, ale
odrzuciła ten pomysł. Jeśli ma przez to wszystko przejść, musi zachowywać spokój. Tak
właśnie powtarzała Dorte, płaczącej ze strachu na kuchennej podłodze. Mimo wszystko ręce
jej się trzęsły, kiedy wkładała wełniane pończochy i kubrak, żeby zejść do kuchni. Z pozoru
uspokojona czyniła niezbędne przygotowania do porodu, rozpalała ogień w piecu, nastawiła
wodę w kociołku. Potem przygotowała posłanie na rozsuwanej kuchennej ławie, wyjęła
czyste prześcieradła, nożyczki, dziecięce ubranka i taśmę do przewiązania pępowiny. W
którymś momencie odeszła reszta wód. I rozpętało się. ledwie miała czas odetchnąć. Pojawiły
się skurcze, Elizabeth szybko położyła się na posłaniu. Dokładnie tak samo było z mamą,
kiedy rodziła Marię. Elizabeth wiedziała więc, że po odejściu wód powinna leżeć. Nie wolno
jej wstawać, ani chodzić.
Teraz pojęła, dlaczego Dorte wstrzymywała dech, kiedy bóle były najsilniejsze. Kto
by wtedy mógł spokojnie oddychać? Skurcze nadchodziły niemal nieprzerwanie, pomyślała
więc, że czas budzić Jena.
Między jednym a drugim skurczem wołała go głośno po imieniu, potem znowu się
kuliła udręczona, czekała na kolejną falę bólu i zbierała siły. Zawołała znowu i po chwili Jens
stanął przy niej.
- Musisz mi pomóc – poinformowała bez ogródek. – Zobaczyła go, jak stoi w długich
kalesonach, z potarganymi włosami. Dostrzegła, że drży i na chwilę zwątpiła, czy on w ogóle
będzie dla niej jakąś pomocą.
- Myślę, że pobiegnę po Ragnę – oznajmił Jens nagle zaczął wkładać spodnie, które
trzymał w rękach.
- Ragna tu nie przyjdzie. Ani ona, ani żadna inna ciekawska baba. Poradzimy sobie
sami. Słyszysz mnie, Jens? – mówiła z siłą, której sama w sobie nie czuła.
On kiwał pospiesznie głową.
- Skoro ty tak uważasz…
- Tylko musisz teraz robić, co ci powiem – ciągnęła dalej, a Jens wciąż kiwał głową. –
Potrzebuję wsparcia i pociechy, kiedy mam bóle. Rozcieraj mi plecy, to pomaga.
Krzyczała i jęczała na przemian, mimo wszystko bóle są do wytrzymania, myślała,
kiedy Jens ocierał jej spocone czoło. Może to on dodaje mi siły? Chyba już się nie boi, nie
wygląda na to. Tylko jest mu przykro, że ja cierpię. Kiedy musiała przeć, pomagał jej, jak
mógł. Trzymał za ramiona, przyciskał jej głowę do piersi.
- No, teraz to już musi być koniec – jęknęła Elizabeth, kiedy bóle parte powtarzały się
raz za razem i nie wiedziała, ile jeszcze może wytrzymać. Chwyciła rękami krawędzie łóżka i
parła dopóty dopóki nie wypchnęła z siebie dziecka. Jens stał przez kilka sekund i tylko
patrzył, w końcu ostrożnie uniósł w górę malutkiego, nowego człowieka. Kiedy maleństwo
wrzasnęło wściekle, jakby w proteście, była dla niego za wiele – dorosłemu mężczyźnie
zaszkliły się oczy.
- To jest mała Elizabeth – powiedział ochrypłym głosem, wyciągając przed siebie
dziecko, które trzymał w wielkich dłoniach.
Elizabeth wciągała słodkawy zapach noworodka, czując maleństwo w ramionach i
nóżki poruszające się po jej piersiach. Zaciśnięta piąstka była taka maleńka! O wiele mniejsza
niż rączka Daniela, kiedy się urodził.
- Tak, jesteś małą Elizabeth – wyszeptała ledwo dosłyszalnie z wargami przy małej
główce. Należysz do mnie i Jensa, do nikogo innego nigdy nie należałaś. Ona jest moja,
myślała, czując, że serce nabrzmiewa od matczynej miłości. Takie uczucia i taka radość nie
były mi dotychczas znane – myślała, ocierając pojedynczą łzę. Jaka to uroczysta chwila! Nie
ma słów, żeby ją nazwać. Elizabeth została matką.
Wtedy poczuła, że kolejny skurcz choć już nie taki bolesny, przeszywa jej brzuch, i
wypycha łożysko.
- O Zbawicielu – jęknął Jens, wpatrując się w zakrwawioną masę.
- W tym znajdowało się dziecko – tłumaczyła Elizabeth. – Teraz przynieś te dwie
taśmy, które położyłam na ławie, musisz mi w czymś pomóc. – Przewiąż taśmą tutaj, a drugą
tutaj – mówiła, pokazując. – Dobrze, teraz możesz przeciąć pośrodku.
Jens skrzywił się boleśnie.
- Czy ją to zaboli? – spytał.
- No coś ty! Nie widziałeś zwierząt? One przegryzają pępowinę. Tnij już! Zrobił, co
mu kazała, a potem uśmiechnął się z dumą.
-A teraz weźmiesz łożysko i zakopiesz je gdzieś – powiedziała, czekając, aż Jens
znajdzie się za drzwiami. Wtedy położyła się na boku, podsuwając rękę pod dziecko.
Maleńka cmokała w powietrze i kręciła główką. Elizabeth przyłożyła brodawkę piersi do jej
ust i wkrótce dziecko zaczęło wysysać pierwsze życiodajne krople. Elizabeth nie była w
stanie powstrzymać łez.
- Jesteś taka malutka, ale wierzę, że dasz sobie radę – szeptała. Jesteś moja. Moja i
Jensa i jeśli jesteś do nas podobna, to będzie uparta i zawsze będziesz wiedziała, czego
chcesz. Wodziła palcem wskazującym po maleńkiej buzi. Jest podobna do mnie, nie do
Leonarda, dzięki ci Boże, myślała. Ma moje brwi. Wyglądają jak narysowane, i oczka też
pewnie będzie miała złocistobrązowe, takie jak ja. Dzięki ci, Boże, jeszcze raz dziękuję ci za
wszystko.
Kiedy Jens wrócił, dziecko spało.
- Musisz teraz zagrzać wody i ją wykąpać. Ubranka wyłożyłam na ławie – mówiła
Elizabeth sennie ze swojego posłania.
Niepewny, ale z bardzo uroczystą miną Jens wziął dziecko w silne ramiona, a ono
natychmiast zaczęło wrzeszczeć.
- Przytulaj ją do siebie, żeby czuła się bezpieczna – powiedziała spokojnie. Kiedy
płacz ucichł, słyszała, że Jens przemawia do dziecka uszczęśliwiony.
Młoda matka przymknęła oczy. Dopiero teraz czuła, jak bardzo jest wyczerpana.
Miała wrażenie, że unosi się na łagodnych falach, a reszta świata i wszystkie dźwięki znikają.
Wydawało jej się, że nic nie waży. Stopy prawie nie dotykały ziemi, kiedy wchodziła na górę,
w stronę Nonshaugen. Słońce mocno ogrzewało skórę, a kiedy wyciągnęła ramiona, by
naprawdę poczuć ciepło, zdała sobie sprawę, że ma na sobie tylko nocną koszulę. To dziwne,
ale nie odczuwała skrępowania – uważała że to całkiem naturalne, że tak powinno być.
Niebieskie dzwonki i inne kwiaty skłaniały się ku niej pod wpływem łagodnego wietrzyku. W
końcu znalazła się na szczycie, stamtąd widziała morze i błękitne niebo.
- Elizabeth, dziecko moje. Jak ty się czujesz? – usłyszała nagle jakiś głos. Odwróciła
się ku niemu, ale wciąż nie widziała, skąd pochodzi. Jakby docierał do niej
z różnych stron równocześnie. I wydawał się taki znajomy.
- Mama? – spytała niepewnie. – Czy to ty?
- Tak, moje dziecko, to ja.
- Gdzie ty teraz jesteś?
- Nie zastanawiaj się nad tym. Nie jest dobrze. tu nie ma biedy ani harówki, nie ma
głodu, niczego mi nie brak.
- Mamo! – Elizabeth czuła, że płacz dławi ją w gardle. – Ja tak za tobą tęsknię!
Powinnaś teraz tutaj być i zobaczyć moje maleństwo. Córeczka jest taka śliczna! Jest tylko
moja i Jensa. – Umilkła na chwilę. Nie może się zdradzić przed matką, kim jest prawdziwy
ojciec. matka powinna wierzyć, że w Dalsrud było jej dobrze.
- Do kogo jest podobna? – spytał znowu głos matki.
- Do mnie. Jens powiedział, że to mała Elizabeth. – Przełykała ślinę, chcąc stłumić
wzbierający płacz i pospieszne ocierała oczy. Potem głęboko wciągnęła powietrze. – Maria i
tata też mają się dobrze - rzekła na koniec.
Nie doczekała się już odpowiedzi.
- Słyszysz mnie, mamo? – pytała kręcąc się wokół i spoglądając przed siebie. Nagle
znowu usłyszała głos.
- Dbaj o siebie, moje dziecko. Ciepły wiatr pieścił jej policzki. Przez chwilę panowała
cisza, potem rozległ się gdzieś
daleko płacz dziecka. Muszę je odnaleźć, pomyślała i zaczęła biec.
Obudziła się z drżeniem. Rozglądała się oszołomiona po pokoju i zobaczyła Jensa,
który chodząc tam i z powrotem próbował uspokoić małą.
- Ona znowu jest głodna – stwierdziła Elizabeth, wciąż bardzo zaspana.
- Nie śpisz? – spytał.
Podszedł i położył jej dziecko w zagłębieniu łokcia, a sobie przysunął krzesło.
Elizabeth głaskała jasną, pokrytą puchem główkę i znalazła maleńkie
wgłębienie
pośrodku czaszki, gdzie kości jeszcze nie całkiem się
zrosły. Ostrożnie pocałowała ciemiączko, wydychając słodki zapach noworodka.
- Śniła mi się mama – powiedziała, że nie odrywając wzroku od dziecka. – I
pomyślałam, że nazwiemy naszą córeczkę Ane, po mamie.
Jens długo nic nie mówił, aż się przestraszyła, że zaprotestuje. Nie jestem przesądna,
pomyślała, ale to przecież znana sprawa, że jeśli człowiekowi przyśni zmarły, to powinno się
po nim ochrzcić dziecko. Bo jak nie, to dziecko będzie płaczliwe, albo jeszcze gorzej –
chorowite i umrze.
- W takim razie dajmy jej Ane- Elsie, żeby po tobie też było – zaprotestował w końcu
Jens.
Elizabeth poczuła radość w sercu, ale też i zwątpienie.
- A nie powinniśmy jej ochrzcić po tobie? Na przykład Ane-Jensine, co tym myślisz?
- Po mnie to ona będzie zapisana jako Jensdatter, ale skoro jest małą Elizabeth, taka
podobna do ciebie, to musi być, jak mówię. – Uśmiechnął się przy tym tak, że Elizabeth
zrobiło się ciepło z radości. Tak, córeczka to wykapana matka, trudno zaprzeczyć. A jako
Jensdatter zostanie wpisana do kościelnej księgi.
Samotna łza spłynęła po policzku Elizabeth i spadła na buzię małej. Dziecko
poruszyło powiekami ale jakby w ogóle niczego nie zauważyło.
- Zagrzałbyś dla mnie wody? – spytała. – Muszę się umyć i przebrać. Pościel też
trzeba zmienić.
Jens natychmiast wstał, słyszała potem, jak chodzi. Dołożył torfu do ognia, przyniósł
czystą pościel ze strychu i wyjął ubranie dla żony. Kiedy skończył, dziecko wypuściło pierś z
buzi. Strużka mleka spływała po maleńkiej bródce. Elizabeth patrzyła na zamknięte oczka.
Pod delikatną niczym pajęczyna skórą dostrzegała ledwo widoczne naczynia krwionośne.
Biedna malutka, jaka ona jest niewinna, pomyślała i zaczęła modlić się w duchu:
dzięki Ci, wielki Boże. Wierzę, że unosiłeś nade mną tej nocy swoją pomocną dłoń i dzięki
temu poród był lżejszy, niż myślałam. Nie zasłużyłam na to, ale spraw, żeby moja córeczka
rosła i była silna. Ona jest taka bezbronna… znowu zbierało jej się na płacz, więc szybko
powiedziała „Amen” i zakończyła modlitwę.
- Połóż małą w kołysce, Jens. Tam śpi najlepiej.
Mąż wziął zawiniątko i ostrożnie złożył w kołysce, która od kilku tygodni czekała
gotowa. Sam ją zrobił. ani ja, ani Maria nie miałyśmy czegoś równie pięknego, pomyślała
Elizabeth, z czułością patrząc na śliczny mebelek. Jens to w ogóle nie wie, gdzie go położyli
po urodzeniu, ale powiedział kiedyś, że raczej wątpi, aby to była nowa kołyska. Urodził się w
ziemiance i w niej spędził pierwszych siedem lat życia.
- Mogę ci pomóc? – spytał trochę niepewnie, kiedy Elizabeth zaczęła wstawać.
Musiała się roześmiać. Przyjął dziecko na świat i zajmował się nim, jakby przez całe życie nic
innego nie robił, a teraz nagle jest skrępowany nagością żony. Przecież dopiero co ona
odsłoniła się przed nim tak, że w innych okolicznościach nigdy by się na to nie odważyła.
- Bądź w pobliżu na wypadek, gdybym zasłabła – powiedziała. – Trochę mi się kręci
w głowie, ale chyba poradzę sobie sama.
Marzyła o porządnej kąpieli, na razie jednak trzeba się zadowolić miednicą, którą Jens
ustawił na krześle. Trzęsącymi się dłońmi obmyła pospiesznie piersi i szyję, przeciągnęła
myją pod pachami. Jens siedział na krześle, odwrócony do niej plecami, ale z tego akurat była
zadowolona. Brzuch miała bowiem obwisły niczym mokry worek, krew spływała po udach,
nogi się pod nią uginały. Nie bardzo wiedziała, jak mu powiedzieć, że potrzebuje dużych,
grubych, szmat na podkłady. Przed oczami zaczynały jej tańczyć czarne punkciki, musiała się
przytrzymać krzesła.
- Pomóż mi, Jens - szepnęła zalana potem. Znalazł się przy niej natychmiast.
- Musze mieć czyste majtki i trzeba włożyć do nich dużą, poskładaną szmatę, bo
mocno krwawię. Zastanawiała się, jak to się wszystko zmienia, jeszcze niedawno leżała z
rozsuniętymi nogami i rodziła dziecko, a teraz czuje się tak niepewnie. Znała jednak
odpowiedź. Przy porodzie była pochłonięta przede wszystkim bólem, nie zajmowała się tym,
co się dzieje wokół.
Jens przyniósł, co prosiła, i pomógł jej się ubrać, zanim wdzięczna, ale wyczerpana
odpadła na brzeg łóżka.
- Pościel musisz zmienić sam – wykrztusiła matowym głosem.
Jens zrobił wszystko, ale szło mu dość niezdarnie, i Elizabeth zaczęła żałować, że
mimo wszystko nie pozwoliła, by sprowadził pomoc. Szybko jednak przestała. Ta chwila
należy tylko do niej i do Jensa, do nikogo innego. A pomyśleć, co by było, gdyby dziecko nie
było wcale do niej podobne, ale na przykład do rodziny Dalsrud? Co by ludzie powiedzieli?
W czasie, kiedy Jens był na zimowych połowach, Elizabeth miała widzenie. Widziała, że
urodzi dziewczynkę, ale sama wtedy nie była w stanie do końca w to uwierzyć.
Kiedy udręczona znalazła się znowu w łóżku, ujęła rękę Jensa i spojrzała mu głęboko
w oczy. Nie powiedziałam ci jeszcze, jaka jestem wdzięczna za wszystko, co dla mnie
zrobiłeś, Jens. Ale mam nadzieję, że kiedyś będę mogła ci to okazać. W ten czy nny sposób.
- Już to zrobiłaś, wychodząc za mnie, Elizabeth – odparł z wielką powagą. – I gdy
pozwoliłaś, bym został ojcem naszego dziecka.
Elizabeth zasłoniła oczy ręką, by ukryć łzy. One jednak wypływały spod dłoni i
zdradziły ją, gdy spojrzała w górę.
- Tyle razy zachowywałam się wobec ciebie jak jakiś troll. Ale postaram się poprawić.
Obiecuję ci – szlochała.
Jens ostrożnie odsunął jej rękę na bok o otarł łzy szorstką od pracy ręką.
- Przestań płakać, Elizabeth. Nie ma milszej osoby od ciebie. A jeśli kiedyś wpadłaś w
gniew, to widocznie miałaś do tego powody. Teraz jednak śpij i odpoczywaj. Z każdym
dniem będzie lepiej, zobaczysz – zakończył cicho.
- Posiedzisz przy mnie?
- Tak, dopóki nie zaśniesz – obiecał.
Elizabeth przymknęła oczy. Zanim pogrążyła się we śnie, pomyślała, że później, kiedy
nastanie dzień, przyjdzie z wizytą jej ojciec. Jens musi wszystkich powiadomić. Zresztą
później będzie jej potrzebna kobieca pomoc. Ragna z pewnością przyjdzie z tłustą kaszą dla
położnicy, która doda jej sił. Tego zwyczaju z pewnością teściowa nie zaniedba, choćby
dlatego, by uniknąć plotek. Poza tym przygna ją tutaj ciekawość. Wszystko się ułoży, żeby
tylko ona sama mogła trochę odpocząć. Czuła się niewypowiedzianie zmęczona, w końcu
zapadła w pozbawiony marzeń sen, a Jens przez cały czas trzymał ją za rękę.
Rozdział 10
Był lipiec, środek sianokosów. Elizabeth szła kawałek za Jensem i roztrząsała trawę,
którą skosił. Pracowali sprawnie, przywykli do tego od lat, a Elizabeth raz po raz rozglądała
się wokół. Jens zdjął z siebie koszulę i słońce lśniło na jego brunatnej skórze, pokrytej lekkim
potem. Ona też rozpięła bluzkę na tyle, na ile przyzwoitość pozwala i pozawijała rękawy aż
do łokci. Był wczesny poranek, rosa jeszcze leżała na trawie w miejscach, gdzie światło
słońca nie zdążyło dotrzeć. Dzień będzie gorący, więc najlepiej pracę zaczynać wcześnie.
To bardzo przyjemne zajęcie jeśli tylko pogoda jest taka piękna jak teraz, chociaż
wieczorem plecy bolą ze zmęczenia. Elizabeth przyjmowała wszystko ze spokojem. Ledwie
miesiąc minął od porodu, musiała przyznać, że nie jest jeszcze taka silna, jakby chciała.
Jestem człowiekiem stworzonym do pracy, mówiła we własnej obronie, człowiekiem, który
nie lubi zostawiać za sobą zaległości. Siedzenie z rękami na podołku to nie dla mnie, mam to
po rodzicach.
Małą Ane wzięli ze sobą na łąkę. Kołysała stała w zacienionym miejscu, tam ją
karmili i przewijali, bo była jeszcze za mała, żeby żądać czegoś więcej.
Elizabeth oparła się na widłach i patrzyła w stronę domu Dorte. Poczuła bolesny
skurcz w żołądku na myśl o sytuacji wdowy z Neset. Sama z niemowlęciem. A oprócz
własnej pracy ma jeszcze obowiązki wobec Heimly. Kiedy, na Boga, ma czas zająć się
własny, gospodarstwem? Elizabeth nie była w stanie tego pojąć. A w Heimly mogą sobie
pozwolić na wynajęcie na czas sianokosów parobka i dziewczyny, więc nic by się nie stało,
gdyby Dorte przynajmniej popołudniami mogła pracować u siebie. Ta myśl nie dawała jej
spokoju. Musi porozmawiać z Jensem przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Znowu zerknęła w stronę kołyski, by się przekonać, że Ane nie zrzuciła kołderki, ani
że nic jej nie ugryzło – komar lub meszka. P tej porze roku owady są bardzo dokuczliwe.
Potem wróciła do pracy. Określiła, ile zrobi, zanim Andres i Maria do nich dołączą. Ojciec z
siostrą przychodzą tutaj co drugi dzień, a co drugi Elizabeth i Jens chodzą do Nymark. Dzięki
temu mogą zrobić więcej, a poza tym lepiej się pracuje w gromadzie. Ani ona, ani Jens nie
bali się roboty. Oboje odczuwali tę samą radość, że pracują obok siebie we wspólny,
gospodarstwie i dla wspólnej przyszłości. To Jens kiedyś tak powiedział. Elizabeth zachowała
jego słowa w pamięci tak, by mogła je sobie przypomnieć w bezsenne noce, kiedy nękają ja
wyrzuty.
Otarła ręką spocone czoło. Jaka była zdumiona i jak jej imponowało wszystko, co
widziała w Dalsrud: jedwabne tapety, obite pluszem meble i koronkowe firanki! Teraz nie
chciałby tego, nawet gdyby ktoś jej podarował.
Bo pamiętała też noce przepłakane z rozpaczy w lodowato zimnym pokoiku na
strychu, pamiętała strach przed Leonardem. Bywało, że zastanawiała się, jakby to było, gdyby
wyjechała do Christianii albo do Bergen. Myśl o tym, że chciała oddać małą Ane, lub zrobić
sobie krzywdę tak, by stracić dziecko, sprawiła, że serce krajało jej się z żalu. Ale,
usprawiedliwiała sama siebie, nie miała przecież wtedy pojęcia, że życie ułoży jej się tak
dobrze jak teraz. Wtedy odczuwała jedynie bezdenną, czarną rozpacz, której końca nie było
widać.
Z oddal dotarł do niej śmiech i szczebiotanie Marii. Odwróciła się i zobaczyła ojca z
siostrą, wtedy ciężkie myśli ulotniły się, Elizabeth uśmiechała się radośnie.
- Popatrz, co dostałam – wołała Maria, kiedy podeszli bliżej. – Całkiem nowe widły,
które tata zrobił dla mnie.
- Piękne – pochwaliła Elizabeth, głaszcząc narzędzie. I pasują akurat do ciebie.
- To oczywiście – wtrącił się ojciec. – Taka zdolna i pracowita dziewczynka jak
Maria, powinna mieć własne narzędzie. – Chrząknął i poszedł do Jensa.
- Teraz musisz pokazać, jaka jesteś pracowita – rzekła Elizabeth, wskazując na leżącą
na ziemi trawę. – Trzeba ją odwracać na wszystkie strony, żeby jak najszybciej wyschła w
słońcu.
Maria przytaknęła i z wielkim przejęciem zabrała się do pracy. Elizabeth wątpiła, czy
mała wiele zrobi. Ale w ten sposób dziecko uczy i to jest najważniejsze.
Maria miała na sobie sukienkę do kolan. Odsłonięte nogi były brązowe od słońca. Za
parę lat moja Ane też będzie przychodzić z nami do pracy, pomyślała Elizabeth. Sama myśl o
tym sprawiła, że ciepło ogarniało ciało matki, dawało jej wiarę i nadzieję na pomyślną
przyszłość.
Pracowali miarowo przez kilka godzin. W końcu Maria poczuła się zmęczona, a Ane
żądała jedzenia i przewinięcia.
- Pobiegnij do Basan i zerwij dla nas kilka gałązek arcydzięgla – poleciła Elizabeth
siostrze, a sama zmieniała pieluchę córeczce. Marii nie trzeba było prosić dwa razy, gdy
chodziło o zbieranie tego ziela. Odrzuciła widły, ale zaraz rozległ się krzyk ojca:
- Bądź tak dobra, Mario, i odłóż widły jak należy. Dziewczynka musiała zawrócić i
ułożyć widły zębami w dół.
Elizabeth ukryła się za dużym kamieniem, gdzie mogła spokojnie nakarmić dziecko i
pomyśleć w samotności. Może ludzie mają rację sądząc, że spadnie deszcz, kiedy widły czy
grabie kładzie się zębami do góry, pomyślała, spoglądając na bezchmurne niebo. – Ale
człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi – powiedziała półgłosem i przyłożyła Ane do drugiej
piersi. W tej samej chwili wróciła Maria z czterema wielkimi łagodnymi arcydzięgla. Każda
miała długość dorosłego mężczyzny.
- Patrz, jakie wielkie – śmiała się perliście. – Myślisz, że zdołamy je zjeść?
- Nie. – Elizabeth odłamała kawałek soczystej łodygi. – Musisz pamiętać, że niedługo
będzie obiad.
- Ja nigdy nie zapominam o jedzeniu – prychnęła Maria, pocałowała Ane w główkę i
pobiegła do ojca i Jensa.
Dopóki Ane leżała cicho, Elizabeth pracowała miarowo i niezmordowanie.
Przewracała trawę na wszystkie strony, jak należy. Aż słońce znalazło się tak wysoko, że
trzeba było pomyśleć o obiedzie. Wtedy odłożyła widły, wzięła dziecko na ręce i poszła na
dół w stronę domu. Jedna praca przychodzi po drugiej, myślała zmęczona.
Powiesiła nad ogniem kociołek z rybą i drugi z ziemniakami, a sama zajęła się
dzieckiem.
- Ty z pewnością wyrośniesz na stanowczą damę – uśmiechała się Elizabeth, kiedy
Ane krzyczała wściekle, że jedzenie nie pojawia się równocześnie z suchą pieluchą. Z czułym
uśmiechem przystawiła dziecko do nabrzmiałej od mleka piersi. Kiedy Ane ssała, Elizabeth
skubała koronki przy szyi dziecka. Ragna przyniosła jej wiele maleńkich ubranek po swoich
dzieciach. Elizabeth była wdzięczna i obiecała, że będzie o wszystko dobrze dbać i, że
oczywiście, odda natychmiast jak tylko mała z nich wyrośnie. Nigdy nie wiadomo, czy Ragna
nie urodzi jeszcze więcej dzieci, pomyślała. Przymknęła oczy i wróciła do tamtego dnia,
kiedy Ane przyszła na świat.
Jak tylko Ragna dowiedziała się o porodzie, natychmiast przybiegła do Dalen,
dokładnie tak, jak Elizabeth przewidziała.
- No to dziedzica tym razem nie urodziłaś – Ragna nie mogła powstrzymać
złośliwości, kiedy na chwilę zostały same. Ale Elizabeth zdążyła już poznać teściową.
- Nie, pomyśl, że urodziła nam się maleńka dziewczynka! Dokładnie tak, jak
pragnęliśmy i mieliśmy nadzieję. A na dodatek jest strasznie podobna do mnie. Będzie taka
jak jej matka, zarówno z wyglądu, jak i z charakteru – mówiła, patrząc Ragnie prosto w oczy.
Tamta spojrzała spod zmrużonych powiek i prychnęła:
- Jest też wyraźnie podobna do Jensa, nikt nie zaprzeczy – protestowała.
Elizabeth z trudem powstrzymywała śmiech. Ragna, rzecz jasna, nie mogła dostrzec w
małej podobieństwa do Jensa, ale bardzo dobrze, niech rozsiewa takie plotki. Najgorsze, co
mogło się przytrafić, to podejrzliwość teściowej, czy aby na pewno Jens jest ojcem małej
Ane.
Na szczęście wszystko poszło dobrze, myślała Elizabeth, unosząc małą w górę, żeby
jej się odbiło. Trzymała ją tak przez jakiś czas, tuląc do siebie małe ciałko. Było takie
delikatne i nieporadne! Wodziła wargami po włosach małej i wchłaniała jej zapach. Po chwili
złożyła dziecko na ławie i zaczęła nakrywać do stołu. Cztery talerze, kubki i sztućce.
Pośrodku stołu ustawiła misę z flądrami, które Jens złowił poprzedniego wieczora. Żadna
ryba nie jest taka dobra jak flądra, łowiona nad piaszczystym dnem. Łatwo to poznać po
mięsie, które jest białe niczym świeży śnieg. I wprost rozpływa się w ustach. Obok postawił
drugą miskę z zeszłorocznymi ziemniakami. Dostali je z Heimly. Ale w tym roku będziemy
mieli swoje, myślała Elizabeth z dumą.
Zdążyła postawić wodę i wyjąć z szafy podpłomykami, kiedy ojciec, Jens i Maria
weszli z hałasem i siadali przy stole. Maria była zmęczona i narzekała z powodu pęcherzy,
jakie jej się porobiły na obu rękach między kciukiem i palcem wskazującym.
- Zaraz znajdę maść i szmatkę, to przestanie cię boleć – pocieszała Elizabeth. – Po
chwili skóra stwardnieje i nic już nie będziesz czuła. Usiądź teraz i jedz, żebyś miała siły do
dalszej pracy.
Jens odmówił modlitwę przed jedzeniem i wszyscy rzucili się na rybę. Flądrę łatwo
jest oczyścić z ości, a razem z ziemniakami i podpłomykami to prawdziwie pański posiłek.
- Praca szybko posuwa się do przodu teraz, kiedy jest nas tak dużo – stwierdziła
Elizabeth, zaspokoiwszy pierwszy głód.
Jedynie Maria skomentowała jej słowa.
- Ze mnie też jest wielka pomoc! Bo jestem prawdziwą robotnicą.
Rozległ się cichy śmiech, potem znowu zaległa cisza. Elizabeth przypomniała sobie, o
czym rozmyślała na łące. Powróciła do tego, że Dorte ma tyle pracy, że chyba sobie nie radzi.
Powinna teraz o tym mówić? Miała nadzieję, że tak.
- Nie wiem, jak Dorte znajduje czas na własne sianokosy – powiedziała, unikając
wzroku Jensa. Gdyby na nią popatrzył, straciłby wszelką odwagę. Bała się go urazić, to mimo
wszystko jego przybrani rodzice zatrudniają Dorte, chyba Elizabeth nie ma prawa rozmawiać
o tym w obecności innych.
- Trochę robi wieczorami, trochę nocą – opowiedział Andres.
Elizabeth wpatrywała się w swój talerz i koncentrowała na jedzeniu. Słowa ojca
zawisły w powietrzu.
- Wczoraj przyszedł do ciebie list – oznajmił nagle Jens i zmienił temat rozmowy.
- Do mnie? – spytała Elizabeth zaskoczona i wstała.
- Tak, leży w szafeczce razem z psałterzem. Wczoraj o nim zapomniałem. Elizabeth
wyjęła list. Poczuła zimny dreszcz na plecach. Nie tylko dlatego, że nie
rozpoznała charakteru pisma, ale też więcej, coś, czego nie potrafiłby określić.
- Od kogo to? – spytał Jens.
- Ja… jeszcze nie otworzyłam – odparła pospiesznie, rozgrywając kopertę. Słowa
tańczyły jej przed oczyma, gdy czytała.
Mane, mane, Tekle!
Trzy słowa, ale bez podpisu. Elizabeth bała się, że zemdleje, musiała przytrzymać się
kuchennego blatu. Słowa pochodziły z Biblii, rozpoznawała je. Kiedyś dawno temu je czytała
i zrobiły na nie wielkie wrażenie. Było to ostrzeżenie, zapowiedź upadku i brzmiało jakoś tak:
Bóg obliczył twoje panowanie i ustalił jego kres. Zważono cię na wadze i okazałeś się zbyt
lekki. Twoje królestwo uległo podziałowi; oddano je Medom i Persom.
- Czy to od Helene? – spytał Jens.
Musiała mocno chrząknąć, zanim odpowiedziała. Zaschło jej w gardle.
- Tak – powiedziała, czując, że zimny pot spływa jej po plecach. Otarła pospiesznie
twarz i z drżeniem wciągnęła powietrze.
- Muszę na stronę – powiedziała.
Na kamiennej płycie przed drzwiami usiadła zgięta w pół i ukryła twarz w dłoniach.
Słowa dźwięczały jej w głowie. Bóg obliczył twoje panowanie… zważono cię na wadze i
okazałeś się zbyt lekki. Sprawa jest oczywista: ktoś wie, co zrobiła, i teraz zamierza mnie
dręczyć, myślała rozdygotana. Ale kto? Słowa pochodzą z Księgi Daniela. Daniel! Czyżby to
Dorte? Nie, nie kręciła głową, odsuwała od siebie ten pomysł. Znowu zaczęła myśleć o
Helene. Gdyby tylko opowiedziała przyjaciółce wszystkiego od początku, to teraz mogłaby
jej się zwierzyć! Nagle klasnęła w dłonie: Nikoline! Helene mówiła, że pokojówka uważa, iż
jest wonną Elizabeth, że Leonard umarł. Że nie opiekowała się nim wystarczająco dobrze.
Nikoline zawsze odnosiła się do niej wrogo. Gdyby miała jakiś dowód, podejrzenia byłyby
większe, a Nikoline szybko zdobyłaby poparcie innych. Elizabeth wstała na drżących nogach,
wepchnęła list do kieszeni, pospiesznie przygładziła włosy i fartuch. Musi wracać do domu,
zanim zaczną jej szukać. Później pomyśli, co powinna z tym zrobić.
- Źle się czujesz? – spytał ojciec, kiedy wróciła do izby.
- Nie, wszystko w porządku – odparła wymijająco. – To tylko ten upał.
-Tak, tak, upał jest męczący – mruknął ojciec. – No a przy okazji, co ci Helene
napisała?
Serce Elizabeth tłukło się w piersi. Policzki płonęły.
- U niej wszystko w porządku. Też mają sianokosy – odparł i zaczęła i wycierać
kuchenny blat.
Kątem oka widziała Jensa, który siedział i kiwał się na krześle, przyglądając jej się
badawczo.
- Nie mogłabyś nam przeczytać listu głośno, czy też to tajemnica? – spytał.
- Nie, skąd ci to przyszło do głowy, Jens? – sama słyszała, że głos jej drży. – List to
prywatna sprawa, nawet jeśli nie zawiera żadnych tajemnic. – I zanim zdążył spytać o coś
więcej, odrzuciła od siebie ścierkę.
- Muszę iść na strych i zmienić bluzkę – powiedziała rozgorączkowana, wchodząc na
schody. – W tej mam mnóstwo okruchów siana, drapią mnie po całym ciele.
Nie spieszyła się z przebraniem, chciała jak najdłużej pobyć sama. list schowała na
dnie swojej skrzyni. Niech sobie tam na razie leży, przy okazji, jak Jensa nie będzie w domu,
spali go.
Ciężko przysiadła na brzegu łóżka i wpatrywała się w pokój, próbując uporządkować
myśli. Co powinna zrobić? Czy w ogóle ma coś robić? Może najlepiej byłoby udawać, że
nigdy nie dostała tego listu. A gdyby przyszło ich więcej, albo gdyby dowiedziała się czegoś
o Nikoline, to się po prostu wszystkiego wyprze. Tak, tak powinnam zrobić, pomyślała,
wstając. Przez jakiś czas chodziła tam i z powrotem po izbie, rozmyślając. Z tego, co mówiła
Helene, wynika, że nikt nie ma do Nikoline zaufania. Gdyby inni rozsiewali takie plotki, a, to
by była inna sprawa.
Uspokojona zeszła na dół, gdzie ojciec i Jens rozmawiali, co jeszcze zostało do
zrobienia. Na szczęście nikt już nie wspomniał o liście.
Pokój na strychu miał tylko jedno małe okienko, które teraz w lecie było wciąż
otwarte. Noce są równie jasne jak dni, ale mieszkając tak daleko na północy, byli do tego
przyzwyczajeni.
Elizabeth nadal wstydziła się swojego ciała. Brzuch trochę się wessał, nie był już
takim obwisłym workiem, ale skóry wciąż miała za dużo. Nadal przy rozbieraniu wolała,
żeby Jens jej nie widział. Najpierw zdejmowała górną część ubrania i wkładała nocną koszule
przez głowę, a potem zsuwała spódnicę i pospiesznie obciągała koszulę. Wypracowała taką
technikę, która nie pozwalała odsłaniać skóry ani na chwilę.
Ponieważ Jens nie wspomniał o liście, postanowiła porozmawiać z nim o Dorte.
Pogrążona w myślach podskoczyła, słysząc głos męża docierający do niej z łóżka.
- To straszne, ile ty czasu tracisz na rozbieranie się wieczorem. Odwróciła się do niego
i powiesiła spódnicę na gwoździu.
- Nie, tak tylko stałam, zamyślona. Szukała wstążki do włosów, żeby zapleść warkocz
na noc, kiedy Jens chwycił ją za nadgarstki i pociągnął do siebie na łóżko.
- Skończ wreszcie z głupstwami, Elizabeth, chodź i połóż się przy mnie. Przewrócił ją
i położył tak, że znalazła się między nim a ścianą.
- Porobią mi się kołtuny, jeśli nie zaplotę włosów na noc – protestowała, próbując
wstać.
- To jutro rano ci je rozczeszę – powiedział, kładąc się na niej. – Teraz chcę ciebie,
Elizabeth. Tęskniłem i czekałem tak długo, aż przyjdziesz do mnie – mruczał, całując jej
twarz i szyję.
- Jens, coś ty? – próbowała niepewnie, odpychając go lekko. – Ja chciałam z tobą o
czymś porozmawiać.
Uniósł głowę i popatrzył na nią. Źrenice miał wielkie i czarne, oczy mu lśniły,
- O czym chcesz rozmawiać? – spytał ochryple.
Elizabeth pojęła, że to nie jest odpowiednia chwila na rozmowę o Dorte.
- Boję się, że będzie mnie bolało. Nie minęło jeszcze wiele czasu… przecież wiesz.
Od porodu – odpowiadała niechętnie.
- To już miesiąc – mruczał, głaszcząc piersi duże i ciężkie od mleka. Pozwalała mu na
to, ale kiedy ręka męża znalazła się na jej brzuchu, zesztywniała, a potem go odepchnęła.
- Tam nie – szepnęła.
- Dlaczego?
- Nie lubię tego.
- Dlaczego nie lubisz, żebym dotykał twojego brzucha? – spytał Jens, patrząc teraz
wprost na nią.
- Bo jest brzydki.
- W tobie nie ma nic brzydkiego, Elizabeth – oznajmił stanowczo.
- A ja tak uważam. I jest mi wstyd. Ale o innej sprawie chciałam z tobą rozmawiać,
wtrąciła pospiesznie, lecz Jens ją uprzedził:
- Nikt inny nie będzie oglądał twojego brzucha, a skoro ja uważam, że jest piękny i że
skórę masz niczym jedwab, to chyba wszystko w porządku? Czy nie mam prawa cieszyć się
twoim ciałem?
- Uważasz, że jest dokładnie jak jedwab? – spytała z niedowierzaniem.
- Jakbym nie uważał, to bym tak nie mówił.
- Dziękuje ci, Jens – wyszeptała, głaszcząc go po nagim braku.
- O czym to chciałaś rozmawiać? Nie będę ci już więcej przerywał.
- Nie, to… - Elizabeth przeciągała, szukając, co by powiedzieć.- Chodził mi to, kiedy
ochrzcimy Ane – rzekła w końcu pospiesznie. – Minął miesiąc, odkąd przyszła na świat, a
wciąż jest… - nie zdobyła się na to, by powiedzieć „poganką” o takim maleństwie. – Powinna
zostać chrześcijanką – zakończyła zamiast tego.
Jens położył się na swoim miejscu z głębokim westchnieniem.
- Rozmawialiśmy już o tym, Elizabeth i uzgodniliśmy, że poczekamy do końca
sianokosów. Musimy się spieszyć, dopóki pogoda, żeby zgromadzić jak najwięcej paszy. Ane
jest zdrowa i ma się dobrze. nic jej nie zagraża. A ty już chyba nie wierzysz w istoty z
tamtego świata, które mogłyby ją zamienić na jedno ze swoich dzieci? – roześmiał się przy
tym i Elizabeth już miała mu przypomnieć, że przecież istnieją huldry i każda z nich mogłaby
zamienić Ane na jakiego podrzutka – odmieńca. Dała jednak spokój. Nie chciała ciągnąc dalej
tej dyskusji, zwłaszcza że przecież nie o tym miała zamiar mu powiedzieć.
- Masz rację, Jens – przytaknęła. – Najpierw musimy zwieźć siano pod dach. W końcu
jest lato, więc nie ma pośpiechu. Gorzej byłoby zimą mieć w domu nie ochrzczone dziecko.
Miała wrażenie, że Jens nie słucha jej uważnie, bo zaczął znowu głaskać ją po szyi i
piersiach.
- Jens, ja się boję, że będzie bolało. Nie rób tego jeszcze.
- Nigdy nie sprawię ci bólu – szepnął, całując ją delikatnie. – Chodź tutaj –
powiedział. – Połóż się na moim ramieniu, chcę, żebyś tak leżała, dopóki nie zaśniesz.
Przytuliła się do niego i wdychała miły zapach jego skóry. Tylko Jens tak pachnie,
pomyślała z rozkoszą.
Następnego ranka dokonała wyboru. Musi mu w końcu powiedzieć, nie może się
zachowywać jak dziecko.
Chodziła tam i z powrotem między stołem, kuchennym blatem i piecem. Śniadanie już
stało na stole, ale ona wciąż nie znajdowała spokoju. Nieustannie coś przestawiała, zajmowała
się piecem.
- Nie mogłabyś już usiąść, żebyśmy mogli zacząć jeść? – spytał Jens w końcu. Zrobiła
to niechętnie i złożyła ręce do modlitwy.
Jens pospiesznie odmawiał pacierz:
- Dziękujemy ci Boże za to wspaniałe jedzenie. Dziękujemy za to, że dzisiaj też
możemy najeść się do syta. Amen.
Zaraz wziął się do jedzenia, Elizabeth jednak siedziała i dłubała w kaszy.
- Tak wciąż myślę o Dorte i obowiązkach, jakie ma w Heimly – zaczęła i na moment
wstrzymała dech, a potem ciągnęła dalej, nieco bardziej zdecydowanie: - Ragna i Jakob nie
zastanawiają się nad tym, nie pomyśleli, że ona ma na dodatek swoje gospodarstwo. Czy ty
też tak nie uważasz?
Nie oczekiwała potwierdzenia, więc jednym tchem mówiła dalej: - Dorte ma tyle
zajęć. Samotna kobietą z niemowlęciem i gospodarstwem. Skoro całe dnie spędza w Heimly,
to skąd ma wziąć czas na skoszenie trawy u siebie? Tata mówi, że ona pracuje na swoim i
wieczorami, i w nocy, ale, Boże drogi, każdy człowiek potrzebuje snu, ona tak samo jak inni.
Nie patrzyła na Jensa, nie miała odwagi. Teraz umilkła i spoglądała na męża spod oka.
Jadł przez cały czas spokojnie, od czego Elizabeth robiła się jeszcze bardziej nerwowa.
Podała trochę cukru i bryłkę masła do kaszy. Teraz żałowała. Nie tyle rozrzutności, co tego,
że starała mu się przypodobać. A tego bardzo nie lubi. W końcu zebrała się na odwagę.
- Jens! – zaczęła ostro, patrząc prosto na niego. – Chcę, żebyś poszedł do Heimly i
rozmówił się z Ragną i Jakobem. I to dzisiaj.
Jens odłożył łyżkę.
- Uważam, że Dorte sama może to załatwić, jeśli sądzi, że jest traktowana
niesprawiedliwie. Nie są to problemy, które powinny nas obchodzić – zakończył.
- To się nazywa miłość bliźniego – protestowała Elizabeth. Pomyślała równocześnie,
że robi z siebie kogoś lepszego, niż w istocie jest. – Dorte może nie zdobyć się na odwagę,
żeby z nimi rozmawiać, dobrze wiesz. A nawet jeśli by to zrobiła, to mogą ją zlekceważyć.
Jens nie uśmiechnął się nawet.
- Mówisz, że Ragna powinna zajmować się swoimi sprawami, ale my też zajmujemy
się swoimi.
Elizabeth nie dawała zbić się z tropu.
- Nigdy nie obchodziło mnie to, co Ragna robi – odparła ostrzej, niż zamierzała. Ale
sam wiesz dobrze, że Ragna nakłamała wtedy, kiedy ja byłam chora. Ja nigdy nie
powiedziałam, że chcę zrobić weselne przyjęcie w Dalen. Ona zrobiła to ze złości na mnie,
ale ja wszystko zniosłam, bo jestem silna, Jens. Zapamiętaj to sobie. Ale nie mogę ścierpieć,
kiedy ona wykorzystuje Dorte w ten sposób. My mamy własne gospodarstwo, a Dorte nie ma
nic swojego. Ona jest niczym niewolnica, tak jak ja byłam w Dalsrud. Ja tego nie zniosę, Jens,
słyszysz? Jak ty im nie powiesz, to ja tam pójdę.
Była spocona i rozgorączkowana, kiedy potok słów nareszcie ustał. Pierś jej falowała,
jak po szybkim biegu, ale wciąż patrzyła mężowi w oczy.
Jens podniósł się wolno, długo stał i patrzył na żonę, a potem wyszedł bez słowa.
Elizabeth śledziła go wzrokiem, przez okno widziała, że stoi przy narożniku domu. Najpierw
czuła się niczym zwyciężczyni, ogarnęła ją buzująca radość, że może pomóc innemu
człowiekowi. Jakby to miało być zadośćuczynienie za to wyznanie, które powinna była
złożyć, ale na które się dotychczas nie zdobyła.
W miarę jednak czas mijał i słońce znalazło się już wysoko na niebie, a Jens nie
wracał, zaczęła żałować. Co on tam robi tak długo? Ragna i Jakob byli jego rodzicami od
dzieciństwa. Czy ona, każąc mu mówić takie rzeczy, nie wbija między nich klina? Sumienie
Elizabeth stawało się czarne niczym ziemia. Złożyła ręce do modlitwy, ale nie była w stanie
się przemóc, by prosić o więcej, niż już dostała. a może w oczach Boga to nie jest sprawa,
którą należy się przejmować, myślała.
Nieustannie podchodziła do kołyski, by zajrzeć do Ane. Czy się zaraz nie obudzi, żeby
matka miała się czym zająć? Ale dziecko spało, a w domu panowała cisza.
W końcu usłyszała Jensa w sieni. Elizabeth stała pośrodku kuchni ze splecionymi na
piersi rękami. Kurczowo, jakby się bała, że jeśli je opuści, to upadnie.
Jens otworzył drzwi, stanął w progu na szeroko rozstawionych nogach, szczęki mu się
poruszały.
- Powiedziałem Jakobowi. Ale drugi raz mnie o nic takiego nie proś. – W jego głosie
brzmiał lodowaty chłód, zaraz też odwrócił się i wyszedł ponownie. Elizabeth długo stał, nie
będąc w stanie nic zrobić ani powiedzieć. Potem jakoś się opanowała i wybiegła za mężem.
Chwyciła go mocno za ramię, ale głos miała niepewny, jak dziecko, które właśnie zostało
skrzyczane.
- Nigdy więcej nie będę cię prosić o nic takiego, Jens. Obiecuję. Ale… nie możesz mi
powiedzieć dokładnie, jak to się odbyło? Chodzi mi o to…
Jens milczał jeszcze dłuższą chwilę.
- Powiedziałem, że przyszedłem pożyczyć widły, bo moje się złamały i że nie mam
czasu zrobić nowych. Jakob mi chyba nie uwierzył. Poznałem to po nim. No i wtedy mu
powiedziałem… to o Dorte.
Jens chciał odejść, ale Elizabeth uczepiła się go niczym kleszcz.
- Co powiedział potem?
- Że się zastanowi.
Szła krok w krok za mężem. Jakob z pewnością powiedział coś więcej, ale Jens nie
chce tego powtórzyć. Musi dać mu czas, by dla niego w przyszłości wyjątkowo miła. Mimo
wszystko jednego musi się dowiedzieć:
- A dlaczego to ci zabrało tyle czasu? – spytała.
Jens długo spoglądał przed siebie, w końcu zwrócił oczy na nią.
Ragna miała mi coś do powiedzenia – w jego głosie wyczuwała jakiś złowieszczy ton,
a spojrzenie, które w nią wbił sprawiało, że dostała gęsiej skórki.
- Co takiego? – spytała. Głos brzmiał dość pewnie.
- Powiedziała, że kiedy byłaś chora, to mówiłaś w gorączce. Gadałaś coś o
Leonardzie.
- No i co? – bąknęła, patrząc na niego pytająco. Serce tłukło się w piersi jak szalone.
- Powiedziałaś podobno, że on musi ci wybaczyć ten postępek, którego się dopuściłaś.
Elizabeth z przejęciem pokręciła głową i odwróciła się, chcąc zyskać na czasie.
Zostałam przyłapana, przemknęło jej przez myśl. Więc rzeczywiście tamtego dnia
wygadałam się przed Ragną. Co mam powiedzieć? Jest po wszystkim. Powinnam się po
prostu przyznać.
- Czy ty coś przede mną ukrywasz, Elizabeth? – spytał Jens, odwracając się od niej.
Zaprzeczaj, pomyślała. Nie przyznawaj się do niczego!
- Ragna robi wszystko, żeby mnie oczernić, jak słyszę – rzekła spokojnie, patrząc mu
w oczy. – Człowiek może mówić w gorączce, a jeśli chcesz proszę, posłuchaj. – Głęboko
wciągnęła powietrze. – Jak wiesz, Leonard wziął mnie siłą. Chciałam się zemścić i
powiedziałam, że rzucam na niego klątwę. – Umilkła na chwilę, zastanawiając się, jak daleko
może się posunąć w swoich kłamstwach. I później mówiła dalej:
- Niedługo potem zachorował i umarł. Ja oczywiście, żadnego przekleństwa na niego
nie rzuciłam. Zresztą nie potrafię – dodała ze śmiechem. – Ale jak byłam chora, to miałam
koszmarne sny. Raz śniło mi się, że Leonard przyszedł do mnie, żeby się zemścić.
Płacz dławił ją w gardle, piekło ją pod powiekami. Znalazła się w swojej opowieści
bliżej prawdy, niżby sobie życzyła.
- I wszystko? – spytał Jens, bawiąc się jej warkoczem.
- Tak! – potwierdziła krótko, przełykając ślinę, by powstrzymać płacz a potem
odwróciła się do niego. – Miałam straszne wyrzuty sumienia, że mu to powiedziałam, ale już
za późno, żeby cofnąć słowa.
- Biedactwo – szepnął czule i przyciągnął ją do siebie. – Nie powinnaś mieć wyrzutów
sumienia z tego powodu. A Ragną się nie przejmuj. Wiesz, jaka ona jest.
Nagle nowa myśl przemknęła Elizabeth przez głowę. Ten list musiała napisać Ragna!
Tak, oczywiście, tylko ona! Czy powinna powiedzieć o tym Jensowi! Nie, jeszcze nie teraz.
Może później, zdecydowała, obejmując go w pasie i przymykając oczy.
- Ja z Ragną porozmawiam – powiedział Jens z wargami przy jej włosach.
- Nie rób tego – poprosiła. – Niech zostanie tak, jak jest, bo będzie jeszcze więcej
gadania.
- Skoro tak chcesz, to niech będzie – zgodził się z wahaniem. – Ale ja uważam, że
prawda powinna wyjść na jaw.
Elizabeth milczała i później już o tym nie mówili, ani Jens, ani ona.
Tej nocy długo leżała nie śpiąc. W końcu jednak zasnęła i śniło jej się, że idzie wzdłuż
pokrytego białym piaskiem brzegu. Miała na sobie cienką przezroczystą nocną koszulę, a
świeżo umyte, rozpuszczone włosy sięgały do bioder. Słońce grzało przyjemnie, lekka bryza
była niczym pieszczota.
Elizabeth przymknęła oczy i uniosła twarz ku słońcu. Nagle poczuła, że czyjeś mocne
dłonie ściskają ją w talii.
- Jens – szepnęła, odwracając się do niego.
Jen uśmiechał się do nie po chłopięcemu, a ona położyła dłoń na jego piersi, głaskała
po barkach, ramionach, płaskim brzuchu.
- Mogę? – spytała, odpinając metalową sprzączkę paska.
Nie odpowiedział, ale też nie protestował. Wkrótce stał przed nią nagi. Był piękny
niczym bóg, ze słońcem za plecami, w blasku. Pierś unosiła się i opadała, oddychał ciężko.
Wodził wzrokiem po jej ciele i czuła, że brodawki piersi napinają się pod cienką tkaniną.
Duże męskie dłonie rozwiązywały wstążki, rozpinały guziki, na koniec tylko
rozpuszczone włosy osłaniały jej piersi. W dole brzucha burzyła krew pulsowała z tęsknoty i
pożądania.
- Ja chcę do ciebie, Jens – szeptała zdyszana, podchodząc bliżej. On odpowiadał
uśmiechem, ale się cofał. Elizabeth podążała za nim – do wody. Woda wcale nie jest zimna,
pomyślała przelotnie. Dokładnie taka jak w balii. Woda chłodziła jej nagie uda, Elizabeth
jęknęła z rozkoszy, kiedy sięgnęła brzucha. Długo stała, rozkoszując się, aż Jens wziął ją za
rękę.
- Chodź – powiedział, pociągając ją jeszcze dalej.
Szła za nim chętnie, a kiedy nie czuła już dna, poruszała się w wodzie, jakby nic nie
ważyła.
- Umiem pływać – stwierdziła uszczęśliwiona i pływała wokół Jensa jakby w jakimś
zmysłowym tańcu.
- No pewnie, że umiesz – rzekł lekko.
Oplotła jego biodra nogami, ręce zarzuciła mu na szyję.
- Wejdź we mnie – prosiła zdyszana, kiedy poczuła dotyk jego dużego członka.
- Jesteś pewna? Nie boisz się?
- Z tobą nie – odparła bez tchu. Czuła, jakby ogień między nogami. Słodki ogień,
który tylko on mógłby ugasić.
Powoli zaczął w nią wchodzić. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, wciąż trzymał ją mocnymi
dłońmi.
Jestem pod wodą, a mimo to oddycham , pomyślała.
Włosy pływały wokół nich niczym wodorosty. Jens naciskał, spychał ją w dół, aż
znalazła się na dnie. Potem miarowo unosił ją w górę i opuszczał na dno. Elizabeth
poddawała się temu rytmowi staremu, jak samo życie. Rozkoszne mrowienie narastało w
brzuchu. Odrzuciła w tył głowę, a gdy usta Jensa zamknęły się na brodawce piersi, krzyknęła
przeciągle w radosnym uniesieniu.
Elizabeth budziła się powoli, a słodkie fale przenikały jej ciało. Oszołomiona
rozejrzała się pospiesznie w mroku i zrozumiała, że to był tylko sen. Zawstydzona
zastanawiała się, czy nie dotykała we śnie własnego ciała i czy Jens niczego nie słyszał.
Ale nie, Jens oddychał miarowo tuż obok. Ostrożnie, by go nie budzić, odwróciła się
do niego plecami i zamknęła oczy. Wkrótce znowu zasnęła.
Żadne nie powiedziało ani słowa, ale zauważyli, że Dorte ma wolne popołudnia. A
więc czasem warto się wtrącić i może też Jens będzie w Heimly bardziej szanowany.
Elizabeth nie była pewna, ale miała nadzieję, że tak się stanie.
Ragny unikała jak tylko mogła i Jens nie wspomniał już więcej ani o liście, ani o
przybranej matce. Ona powiedziała to w chwili złości, myślała Elizabeth, mając nadzieję, że
cała sprawa zostanie wkrótce zapomniana.
To było bogate lato, i wczesna jesień także. Elizabeth zebrała wiele wiader jagód,
które w kramie wymieniła na inne produkty. Kaczki edredony też zrobiły woje, zostawiły w
gniazdach mnóstwo puchu. Może wiosną tu wrócą? Puch również został zawieziony do
Storvika. Elizabeth była wdzięczna, że nie popadają w długi. Nienawidziła tego słowa.
Chciała się czuć niezależna. Wolna. Przynajmniej pod tym względem.
Rozdział 11
Las zaczynał żółknąć, nastał wrzesień i znowu wróciła sprawa chrztu dziecka. Tym
razem Jens uznał, że pora jest odpowiednia.
- Mamy w domu już wszystko, co potrzebne na zimę, należałoby więc zanieść Ane do
kościoła i zapisać ją w parafialnych księgach – powiedział któregoś dnia. – Niedługo skończy
trzy miesiące.
Elizabeth stała przy piecu, czekając aż woda się zagrzeje. Już długo nie myła włosów,
zaczynała ją swędzić skóra na głowie. Na dźwięk słów męża drgnęła. Ona sama była zajęta
pracą od rana do wieczora, niewiele pozostawało jej czasu na myślenie.
- Tak, ja też się nad tym zastanawiałam – przytaknęła jednak, chociaż myślami
przeważnie była gdzie indziej. – A kogo weźmiemy na rodziców chrzestnych, masz jakąś
propozycję? – Włożyła palec do garnka z wodą, żeby sprawdzić. No tak, zaraz będzie
wystarczająco ciepła.
- Mogłabyś napisać do Helene i ją zapytać – zaproponował Jens.
Elizabeth zdjęła kociołek z wodą trochę przed czasem po to tylko, by dać sobie czas
na myślenie. Bardzo by chciała zaprosić Helene na chrzest, byłoby to naturalne i właściwe.
Przyjaciółka też byłaby bardzo uradowana i co najmniej tak samo dumna. Po urodzeniu
dziecka Elizabeth posłała jej tylko parę słów:
Kochana Helene.
Urodziłam dziewczynkę. Wszystko w porządku.
Twoja przyjaciółka, Elizabeth.
Więcej nie odważyła się napisać w obawie, że list mógłby się dostać w niepowołanie
ręce. To przykre, bardzo przykre, ale tak musi być. Może później nadarzy się jakaś okazja na
spotkanie i długą rozmowę.
Dostała od przyjaciółki odpowiedź, Helene w swoim liście gratulowała im i
opowiadała trochę o codziennych wydarzeniach w Dalsrud.
Ale gdyby Helene miała zostać matką chrzestną, to by wymagało napisania kolejnego
listu. Nie mogliby posłać parę słów, jak ostatnio. Helene musiałby prosić Kristiana o wolny
dzień i z pewnością odpowiadać na wiele nieprzyjemnych pytań. Nie, najlepiej trzymać
Helene od tego z daleka.
Postawiła kociołek na podłodze.
- Niełatwo by jej było dostać wolny dzień, więc pomyślałam, ze może lepiej poprosić
tatę, żeby trzymał małą do chrztu – rzekła.
- Musimy zaprosić kogoś jeszcze, nie tylko twojego ojca.
- No a gdyby tak Dorte? – spytała polewając włosy wodą. Przez chwilę trwało
milczenie, potem Jens powiedział:
- A ja myślę, że najlepiej by było zaprosić na rodziców chrzestnych Ragnę i Jakoba.
Mimo wszystko to ich pierwsza wnuczka.
Elizabeth wzięła mydło i zaczęła wcierać je we włosy, rozpatrując równocześnie jego
słowa. Jens ma rację, nic innego nie wypada zrobić. Chociaż, szczerze powiedziawszy,
pomysł jej się nie bardzo podobał. Tego, co Ragna powiedziała Jensowi, nigdy jej nie
wybaczy. Poza tym wspomnienie listu powoduje u Elizabeth gęsią skórkę. No ale czy mam
wybór? – zastanawiała się, spłukując pianę.
- No tak, to jasne, że oni powinni być chrzestnymi rodzicami – zgodziła się w końcu.. i
to jest chyba najbardziej odpowiednie, prosić dziadków, to unikniemy rozmów z Dorte –
dodała, zastanawiając się, co sprawiło, że tak szybko podjęła decyzję. Miała wyrzuty
sumienia, że tak mało dotychczas zajmowała się sprawą chrztu córeczki. Jak na matkę, to po
prostu wstyd.
Siedzieli w kuchni w Heimly i Jens zapytał, czy jego przybrani rodzice zechcieliby
zrobić im ten honor i zostać rodzicami chrzestnymi Ane. Ragna zerwała się pospiesznie z
miejsca i zapraszała do izby. Takie ważne sprawy należy omawiać właśnie w tym miejscu.
Wyglądała na bardzo uradowaną, dziękowała, na jej twarzy pojawiły się rumieńce.
Nakrywała stół w izbie haftowanym obrusem, wyjęła serwis w niebieskie kwiatki.
Jakby chrzciny odbywały się już dzisiaj, na długo przed terminem, pomyślała Elizabeth
patrząc, jak Ragna nakrywa, jak kroi chleb i wydaje polecenia Indianne.
- Nie musisz robić sobie kłopotu z naszego powodu – protestowała Elizabeth
skrępowana.
Ragna prychnęła.
- Słyszał kto takie głupie gadanie? Przecież zwyczajna przyzwoitość nakazuje zaprosić
na kawę i przekąskę, kiedy przychodzą goście – powiedziała, podając Indianne koszyczek z
kromkami chleba. – Postaw to na stole – rozkazała. – A ty, Elizabeth idź po prostu do izby i
usiądź razem z mężczyznami.
Pomyśleć, że chrzest ma dla teściowej takie znaczenie! Elizabeth nigdy nie przestanie
się dziwić nieoczekiwanym zmianom jej nastroju.
Jakob usiadł w głębokim fotelu na biegunach, dzieci wyprawiono do kuchni. Elizabeth
nie czuła się swobodnie, bo zachowanie wszystkich wydawało się sztuczne. Kiedy smarowała
kromkę chleba marmoladą z owoców moroszki, kropla słodkiej masy upadła jej na spódnicę.
Ragna natychmiast podała jej lnianą serwetkę i Elizabeth się zarumieniła.
- Chyba szkoda takiej ładnej serwetki – powiedziała, ale zaraz pożałowała. Powinna
przyjąć ją jakby nigdy nic.
- Upiorę przed chrześnicami, możesz być pewna – oznajmiła Ragna bez cienia
zarozumiałości.
Elizabeth nie znajdowała słów, zerknęła na Jensa, ale on siorbał kawę z wielkim
spokojem i nieskrępowany zajadał jedną kromkę chleba po drugiej.
- Pożyczysz nam obrus? – spytała Elizabeth oszołomiona.
- Mam pożyczyć wam obrus? – powtórzyła Ragna i teraz w jej głosie pojawił się cień
pogardy. – Przecież chyba chrzciny urządzimy tutaj? Nic innego nie wypada. Nie, jeśli mamy
być rodzicami chrzestnymi, to my urządzimy przyjęcie. – Patrzyła gdzieś przed siebie. –
Zastanawiam się teraz… - nie dokończyła zdania, ale zerwała się z miejsca. – Muszę na
chwilę na strych. Częstujcie się proszę kawą i jedzeniem.
Zniknęła, zanim dokończyła zdanie. Po chwili Jakob przerwał milczenie.
- Ależ się ta Ragna ożywiła. To dla nie wiele znaczy. – Popatrzyła na Elizabeth, jakby
przede wszystkim do niej kierował swoje słowa. – Dziękujemy wam – dodał, biorąc kostkę
brązowego cukru z błyszczącej cukiernicy.
Elizabeth czuła, że musi coś powiedzieć.
- Mój tata też będzie ojcem chrzestnym. Pójdziemy do niego prosto od was. Jakob
skinął głową i uśmiechnął się w swoją bujną brodę.
- Ragna bywa czasami bardzo ostra, ale zwykle potem żałuje i chce wszystko
załagodzić – oznajmił.
Elizabeth miała ochotę zapytać, czy Ragna teraz żałuje i czy to tego, co nagadała
Jnsowi, czy może chodzi o list, o coś jeszcze całkiem innego. Ale nie zdobyła się na to. Nie
może się tak zachowywać w obecności Jensa.
Potem już nic nie mówili. Po chwili Jakob z Jensem zaczęli rozmawiać o tym, jak
ziemniaki obrodziły tej jesieni. Jeśli jeszcze połowy śledzi dopiszą, to ludziom w zimie nie
powinno być źle. Elizabeth nie słuchała. Przyglądała się szmacianym chodnikom na
podłodze. Wyglądały na nowe, ale to może dlatego, że izba używana jest jedynie w bardziej
uroczystych chwilach i na specjalne okazje. Wzdłuż dłuższej ściany, która graniczy z kuchnią,
stał wielki piec. Jeszcze się w nie paliło, bo na dworze wciąż było ciepło. Przy krótszej
ścianie ustawiono meble przeznaczone do jadalni. Duży żyrandol wisiał nad wielkim stołem.
Podobnie jak kuchnia również izba wyłożona była drewnianą boazerią, tylko że tu deski były
niemalowane. W oknach z małymi szybkami wisiały pasiaste firanki w dwóch odcieniach
niebieskiego. Jakże jej się to podobało, kiedy była tutaj pierwszy raz! Potem jednak poznała
pokoje w Dalsrud i nauczyła się, że bogactwo również może kryć w sobie zło.
Ragna wróciła. Pod pachą niosła skrzynkę, którą ustawiła na stole.
- Popatrz no tutaj – powiedziała, zdejmując wieko. – To ubranko do chrztu, którego
używały moje dzieci.
Ostrożnie wyjęła sukienkę, która musiała mieć najmniej ze dwa łokcie długości. Kiedy
przewiesiła ją sobie przez rękę, sukienka sięgała niemal podłogi. Teściowa z uroczystą miną
podała białą sukienkę Elizabeth, która przyjęła ją z mieszanymi uczuciami. Przy szyi i
rękawkach ubranko zdobiły cienkie niczym pajęczyna koronki. Taki same zdobiły też przód
stroju na całej długości. Sukienka została uszyta z kilku warstw cieniutkiego materiału.
Elizabeth bała się tego dotknąć.
- Jaki piękny materiał. Skąd taki wzięłaś? – spytała.
- Mam znajomych i w Bergen, i dalej na południu, którzy przysyłają mi wszystko,
czego potrzebuję – odparła Ragna z ważną miną. – Tutaj jest o czapeczka, i koszulka. –
Podała Elizabeth maleńkie ubranka również przystrojone koronkami. Koszulka była z białej
bawełny w drobne kwiatki. Elizabeth pogłaskała delikatną tkaninę i przypomniała sobie strój,
w jakim ona i Maria były chrzczone. Ich sukienka została uszyta ze zwyczajnej bawełny, bez
żadnych koronek. To samo koszulka. I nie była też taka długa jak ta.
- Musisz się z tym bardzo ostrożnie obchodzić – powiedziała Ragna, wyrywając ją z
zamyślenia.
Elizabeth skinęła głową. Dopiero teraz dotarło do niej, że Ragna chce pożyczyć jej to
cudo dla Ane. Mała będzie niesiona do chrztu niczym dziecko jakichś bogaczy! Tak
przynajmniej będzie to wyglądało w oczach innych.
Promienie słoneczne wpadały przez okno, w ich blasku widać było tańczące drobinki
kurzu. A więc u Ragny też jest kurz, pomyślała Elizabeth. Przedtem w marmoladzie znalazła
kawałeczek tłuszczu, którego teściowa nie zauważyła. Tym tłuszczem zamyka się garnki z
marmoladą, żeby nie pleśniały. Stwierdziwszy to wszystko, poczuła się lepiej. Nie było jej już
przykro, że przyjmuje jałmużnę. Poczuła się silniejsza i bardziej pewna siebie, kiedy zdała
sobie sprawę, że to bardziej przysługa niż jałmużna.
Przyszła Indianne z wiadomością, że Dorte chciałaby porozmawiać z matką. Ragna
wstała i wyszła, Elizabeth skorzystała z okazji. Wypiła tyle pysznej kawy, że musiała teraz
biec do wygódki. Łatwej wstać od stołu, kiedy inni też to robią.
Na ganku stała Dorte z Danielem na rękach. Malec przytulił policzek do ramienia
matki i spał spokojnie. Elizabeth specjalnie szła wolno, bo miała poczucie, że dowie się
czegoś ważnego.
- Chciałabym zapytać, czy nie mogłabym pożyczyć od ciebie stroju do chrztu dla
Daniela – usłyszała słowa Dorte.
- Bardzo żałuję, ale strój przeznaczyłam już dla Ane-Elise – odparła Ragna. Tylko ona
jedna używała obu imion dziewczynki.
Nie jest niczym nadzwyczajnym, że biedniejsi ludzi proszą bogatszych o pożyczenie
takich rzeczy jak strój do chrztu, często za drobną opłatą, Elizabeth wiedziała, że tak jest.
Mimo to Dorte była bardzo onieśmielona, czuła się tu najwyraźniej nie na miejscu. Elizabeth
ogarnęło współczucie i postanowiła się ujawnić, wyszła zza drzwi sieni.
- Przypadkiem słyszałam, o czym mówicie – powiedziała. – Szłam do wygódki –
wyjaśniła. Zerknęła spod oka na Ragnę, potem przeniosła wzrok na Dorte:
- Możesz pożyczyć mój i Marii strój do chrztu – zaproponowała ze swobodą.
Zobaczyła radość na twarzy Dorte i odniosła wrażenie, że tamta chciałaby porozmawiać z nią
na osobności. I rzeczywiście, Dorte poszła razem z nią przez podwórze.
- Kiedy masz zamiar jechać do pastora? – spytała Elizabeth.
- Jeszcze dzisiaj. Chcę to już mieć za sobą. – Dorte stanęła, najwyraźniej nie chciała
napotkać spojrzenia Elizabeth.
- Nie rozmawiałam jeszcze z Jensem, ale myślę, że w najbliższych dniach my też tam
pojedziemy. Prawdopodobnie chrzciny będą tego samego dnia, zobaczysz.
- Ja chciałaby spytać, czy zgodzilibyście się być rodzicami chrzestnymi – szepnęła
Dorte. – Ale tylko jakby wam pasowało. Bo jak nie, no to zrozumiałe – dodała jeszcze ciszej.
- Jasne, że byśmy chcieli! Moja droga, to przecież honor trzymać dziecko do chrztu –
powiedziała Elizabeth i zauważyła, że Dorte się rumieni.
- Wieczorem przyjdę do ciebie z sukienką. A może być chciała, żebym teraz zajęła się
Danielem? Mleka mam na dwoje.
- Bardzo ci dziękuję, ale już to załatwiłam. Popłynie ze mną łódką do Storvika, a tam
mam znajomą, która też karmi dziecko. Stamtąd pójdę do pastora.
- Mojej propozycji możesz skorzystać kiedy indziej. Szczęśliwej drogi. Rozchodząc
się, nie patrzyły na siebie nawzajem, ale Elizabeth odniosła wrażenie, że
od tej chwili ma w Dorte przyjaciółkę.
Elizabeth wzięła od ojca ubranko do chrztu i, jak obiecała, jeszcze tego samego
wieczora poszła do Neset. Ane była przygotowana do snu. Jens poradzi sobie z nią przez
chwilę sam. zapukała tylko raz, potem weszła, ale nie wypowiedziała nawet zwyczajnych
pozdrowień.
- Płakałaś – rzekła stanowczo.
Dorte z drżeniem wciągała powietrze, zgarnęła jakieś okruchy ze stołu na dłoń. Przez
chwilę stała, jakby nie wiedziała, co z nimi zrobić. W końcu wrzuciła do pieca.
- Tak, poszłam dzisiaj do pastora, ale nie było to przyjemne spotkanie – westchnęła.
Ostatnie słowa wypowiedziała ze szczególnym naciskiem, jakby chciała okazać siłę, której
właściwie nie posiadała.
- Opowiedz mi o tym – poprosiła Elizabeth, siadając na kuchennym stołku. Siedziała
na nim także wtedy, kiedy Dorte opowiadała jej o dziecku z mężczyzną, który uciekł. Deski w
podłodze skrzypiały, kiedy Dorte szła, by też usiąść przy stole.
- Pastor był złu, że jeszcze nie ochrzciłam Daniela. Elizabeth prychnęła.
- Powinnaś mu była powiedzieć, że właśnie przyszłaś po to, żeby go ochrzcić. A poza
tym mogłaś mu przypomnieć, że prawo nakazuje ochrzcić dziecko, zanim skończy dziewiąty
miesiąc życia. Tego terminu dotrzymałaś. Nie przypomniałaś mu o tym?
Dorte uśmiechnęła się blado. Dolna warga jej drgała.
- Nie, przecież rozumiesz, że nie mogłam tak mówić do proboszcza. Potem chciał się
dowiedzieć imienia ojca Daniela. Wcale nie miałam ochoty o tym rozmawiać, to się
rozzłościł, naprawdę wpadł w furię. Nazwał mnie upadła kobietą. Dokładnie takich słów
używał. Ale na tym nie koniec, rzucał na mnie jeszcze gorsze wyzwiska, nigdy nie czułam się
taka nędzna i sponiewierana. On całą winę zrzucił na mnie, Elizabeth. Tak jakby… - Dorte
rozejrzała się po kuchni, jakby szukała właściwych słów. W końcu mówiła dalej:
- Ja nie uważam, że zrobiłam coś złego. Opiekuję się moim dzieckiem i bardzo je
kocham. I za to mam być ukarana? Czy to sprawiedliwe?
Dorte wybuchnęła płaczem. Elizabeth wzięła ją za rękę i powiedziała łagodnie:
- Nie przejmuj się nim, Dorte. Powinnaś pamiętać, że w oczach Boga nie ma różnicy
między biednymi i bogatymi. Tylko to ma znaczenie.
Dorte otarła oczy i nos w szmatkę.
- Tak, chyba masz rację. Każdy musi znosić swoje w tej dolinie płaczu, dopóki czas
się nie dopełni. A potem to już nie będzie różnicy między biednymi i bogatymi, jak
powiedziałaś.
- Ludzie, którzy innych traktują w ten sposób, są naprawdę mali w moich oczach –
oznajmiła Elizabeth stanowczo. – Nieważne czy to lensman, pastor czy biedny człowiek. Ale
teraz chciałam ci pokazać sukienkę do chrztu – oznajmiła, wstając.
- A rozmawiałaś z Jensem? – spytała Dorte.
- O tym, że mamy być rodzicami chrzestnymi? Oczywiście, możesz mi wierzyć, że
jest bardzo dumny z zaproszenia.
Akurat tu trochę przesadzam, pomyślała, ale Dorte musiała teraz usłyszeć coś miłego.
Elizabeth spytała, rzecz jasna, to znaczy powiedziała Jensowi o zaproszeniu, jeszcze w
Heimly, jak tylko wróciła do izby. Przyjął to z uśmiechem.
- No pewnie, że powinniśmy się zgodzić. To chrzcimy oboje malców za jednym razem
– cieszył się.
Ragna miała surową minę, ale nie odważyła się wtrącić swoich trzech groszy, nawet
kiedy Elizabeth planowała dalej.
- W takim razie zaproszę Dorte na chrzciny – powiedziała to z takim naciskiem, że
sama się zdumiała.
- To jasne – przytaknął Jakob, spoglądając spokojnie na swoją żonę. I to było ostatnie
słowa w sprawie. Jak przyjdzie co do czego, to Jakbob jest panem w tym domu, stwierdziła
Elizabeth.
Uśmiechnęła się Dorte.
- tata też był bardzo dumny, kiedy poprosiliśmy go na ojca chrzestnego. Będą
podawać małą wszyscy razem, Ragna, tata i Jakob. Umilkła na chwilę. Wyglądało na to, że
chwali się tą mnogością rodziców chrzestnych. Szybko zaczęła rozmawiać o czym innym. 0
A ty oczywiście jesteś zaproszona do Heimly na chrzciny. Jeśli nie zamierzałaś
urządzić własnego przyjęcia?
- Nie, nie zamierzałam. I bardzo wam dziękuję. – Twarz Dorte pojaśniała.
- A tu jest sukienka – rzekła Elizabeth, rozkładając ubranko. – Nie ma tylu koronek i
ozdób, ale jeśli mam być szczera, to uważam, że tamta, którą będzie miała Ane, jest trochę za
bardzo paradna.
Dorte uśmiechnęła się pierwszy raz od przyjścia Elizabeth, ale nie powiedziała nic.
Pogłaskała tylko swoją spracowaną dłonią biały materiał.
- Będzie pięknie w tym wyglądał, mój mały Daniel – rzekła cicho.
Elizabeth ta reakcja Dorte sprawiała jakąś bolesną radość. Jako mała dziewczynka,
często potajemnie zaglądała do skrzyni matki, w której przechowywane były najcenniejsze
rzeczy, między innymi sukienka do chrztu. Elizabeth nie miała odwagi nawet jej dotknąć,
siedziała tylko i patrzyła w niemym podziwie. Czegoś równie pięknego nie ma na całej ziemi,
myślała. I teraz Dorte odnosi takie samo wrażenie. Elizabeth jakby zajrzała w inny świat,
gdzie zobaczyła droższe ubranka przystrojone koronkami. Mimo wszystko musiała się
zgodzić z Dorte.
- Tak, Daniel będzie wyglądał pięknie w tej sukience. masz powody być z niego
dumna, Dorte. Naprawdę masz powody. Nigdy o tym nie zapominaj.
Kiedy nastał dzień chrztu, to Elizabeth ze swoimi rodzicami chrzestnymi szła
pierwsza, chociaż oni podwali do chrztu dziewczynkę. Za nimi podążała Dorte. Powiedziała,
że bardzo się cieszy, iż nie musi chrzcić Daniela po nabożeństwie, tak jak to czynią kobiety,
które urodziły nieślubne dziecko. Elizabeth jej na to nie odpowiedziała. Bo co właściwie
miałaby powiedzieć? Sama przecież mogła być taką kobietą. To upokarzający zwyczaj,
myślała.
Pastor nie dla wszystkich jest jednakowy, Elizabeth dobrze o tym wie. Ma w sobie co
najmniej dwie osoby, a może jeszcze więcej. Kiedy ona z Jensem przyjechali, by dać na
zapowiedzi, pastor był surowy, ale mimo to dobrotliwy. Wobec Dorte zachowywał się jednak
jak oskarżyciel, tymczasem, gdy przyjechali załatwić chrzest małej Ane, był dla nich słodki
jak cukier. Czy to dlatego, że Ragna i Jakob przyjechali z nimi? Elizabeth doszła do wniosku,
że pastor jest niczym kurek na dachu, odwraca się w stronę, z której wiatr zawieje. Zrobiło jej
się nieprzyjemnie.
Pastor skinął lekko głową i wszyscy poszli wolno w stronę chrzcielnicy. Elizabeth
podała dziecko Ragnie, rozwiązała białe jedwabne wstążki czapeczki i zsunęła ją ostrożnie.
Pastor rozpoczął ceremonię.
- Panie Jezu Chryste. Przynosimy ci oto dziecko, które chce podążać za twoim słowem
i prosi cię, byś zechciał przyjąć je do siebie i pozwolił mu zostać chrześcijaninem.
Wylał odrobinę wody na główkę małej, ale ona nawet nie pisnęła.
- Ane-Elise Jensdatter, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Kiedy skończył, Elizabeth nie miała czasu ochłonąć, bo natychmiast podano jej Daniela.
Skuliła się ze współczucia, widząc Dorte stojącą ze wzrokiem wbitym w podłogę.
Żebym tak mogła oddać jej trochę własnej siły, to z radością bym to zrobiła, myślała
Elizabeth. Kiedy wracali potem przez kościół, postarała się, żeby Dorte szła w środku
orszaku. Dobrze, żeby nieszczęsna kobieta miała wokół siebie ludzi, kiedy gapi się na nią cała
parafia. Bo co prawda słowa mogą ranić, ale to nic wobec bólu, jaki mogą zadać spojrzenia.
Kiedy znaleźli się w wozie, by wrócić do domu w Heimly, jej mózg był jakby
owinięty w watę. Więc moja córeczka dostała imię Jensa, będzie zbawiona od potępienia i
ognia wieczornego. Żebym tylko ja mogła doznać takiej samej łaski, pomyślała z drżeniem.
Elizabeth dostała pokój na strychu, gdzie mogła położyć Ane na łóżku i miała miejsce
do przewijania. Delikatnymi rękami umyła i przebrała dziecko, zanim przystawiła je do piersi.
Z dołu dochodziły odgłosy rozmów i śmiechy, na dziedzińcu wciąż przybywało wozów.
- Będzie tu niezłe przyjęcie – szepnęła do dziecka. – Nie tak sobie to wszystko
wyobrażałam tamtego dnia, kiedy dotarło do mnie, że jestem w ciąży. Odsunęła myśli na bok
i delikatnie łaskotała córeczkę po policzku. – Nie zasypiaj, zanim się nie najesz, moja
kochana – szeptała. – Ane ssała dalej, ale zasnęła, zanim opróżniła pierś matki.
- Jesteś aż taka zmęczona? – Elizabeth dziwiła się, układając sobie dziecko na
ramieniu i podchodząc do okna. Przez koronkowe firanki widziała wynajętego parobka, który
zajmował się końmi, a na drodze dostrzegła Dorte idącą na chrzciny z Danielem na rękach.
- Muszę zbiec na dół i ją przywitać – powiedziała półgłosem i ułożyła Ane na łóżku.
Wtedy rozległo się ciche pukanie do drzwi i Indianne wsunęła głowę.
- Mama pyta, kiedy zejdziesz na dół? – powiedziała dziewczynka, owijając wokół
palca swój czarny warkocz.
Elizabeth siknęła głową.
- Tak, tak, już idę.
Indianne zamknęła drzwi i zniknęła na schodach.
Elizabeth podeszła do dużego lustra, wiszącego na ścianie, stała chwilę i taksowała
swoją sylwetkę. Skóra miała jeszcze złocistą barwę po lecie, jasne włosy były upięte w węzeł
na karku z powodu dzisiejszej uroczystości. Kontrastowały mocno z czarną suknią.
- Nie jestem taka brzydka – powiedziała do swojego odbicia w lustrze. Uśmiechnęła
się i przyjemnością popatrzyła na swoje białe piękne zęby. Potem przygładziła sukienkę i
zeszła na dół.
Przy schodach na strych stał Jakob i Elizabeth postanowiła skorzystać z okazji.
- Jakob – zaczęła, chwytając go za rękaw. – Mogłabym zamienić z tobą kilka słów?
- No pewnie, oczywiście, że możesz – odparł ciepło.
- Czy ty pamiętasz tamten dzień, kiedy przyszliśmy prosić was na chrzciny? – zaczęła.
Jakob skinął głową, a ona mówiła dalej:
- Wtedy powiedziałeś, że Ragna może być surowa, ale potem tego żałuje. Co miałeś
na myśli?
Teść przeczesywał palcami brodę i chrząknął.
- Ni cóż, Ragna ma trochę wyrzutów sumienia, że Jens… że dostał tylko dom w
Dalen, a Olav weźmie tutejsze gospodarstwo. No ale to Olav jest naszym dziedzicem, chociaż
ma dopiero osiem lat…
Jakob mówił dalej, ale Elizabeth już nie słyszała. To dlatego Ragna zrobiła się taka
miła? Rozczarowana musiała zagryzać wargi. Miała nadzieję, że Ragna żałuje listu i tego, co
powiedziała Jensowi. Trochę niechętnie musiała przyznać sama przed sobą, że wiele by dla
niej znaczyło, gdyby obie z teściową zostały przyjaciółkami. Nie tylko ze względu na Jensa.
Drgnęła, bo ktoś złapał ją za ramię.
- Przepraszam, że cię przestraszyłam – powiedziała Dorte. – Ale nie wiesz, gdzie
mogłabym położyć Daniela?
Elizabeth popatrzyła na śpiące dziecko.
- Połóż go na tym samym łóżku, na którym śpi Ane. To są pierwsze drzwi i na prawo
– powiedziała, wskazując na strych. Dopiero kiedy Dorte zniknęła, Elizabeth zdała sobie
sprawę, że Jokoba też już nie ma. – Chyba muszę iść do gości – powiedziała półgłosem i
poszła do izby.
Stoły były nakryte białymi lnianymi obrusami i serwetkami. Stały na nich
najpiękniejsze łojowe świece w srebrnych świecznikach, płomienie odbijały się w
kryształowych szklankach.
- To ja z Olavem nazbieraliśmy wrzosu do ozdobienia stołu – usłyszała, jak Indianne
informuję Marię.
Elizabeth odszukała Jensa i uścisnęła mu rękę. Dobrze mieć go przy sobie, kiedy
trzeba witać się z tyloma ludźmi. Abraham, właściciel sklepu, podszedł z żoną, żeby złożyć
gratulacje. Elizabeth zwróciła uwagę, że oboje mają nowe buty, które skrzypią przy
chodzeniu. Cóż, czego innego można by się spodziewać po takich eleganckich ludziach,
myślała, witając się z innymi gośćmi. W pewnym momencie dostrzegła lensmana. Żołądek
zacisnął jej się w bolesny węzeł. Opanuj się,, upomniała sama siebie. On przyszedł tu jako
gość, nie z innego powodu. Kiedy podszedł do niej, nie była w stanie stać spokojnie. – Muszę
zajrzeć do Dorte – powiedziała pospiesznie i zniknęła.
Przy obiedzie lensman siedział na skos od niej. Elizabeth wielokrotnie odczuła na
sobie jego badawcze spojrzenie, ale nie była w stanie popatrzeć mu w oczy. Utkwiła wzrok
we własnym talerzu, nie rozglądała się. kiedy goście zaczęli wstawać od stołu, nie mogła
jednak uniknąć spotkania.
- Dzień dobry, i dziękuję za ostatnie spotkanie, Elizabeth – powiedział lensman,
wyciągając do niej wielką dłoń.
- I ja dziękuję – odparła z wymuszonym spokojem, przeprosić za to, że wcześniej się z
nim nie przywitała. Dała jednak spokój. Nie wiadomo jakby to zrozumiał.
- Mam wrażenie, że widziałem cię gdzieś indziej, nie tylko tutaj, w naszej wsi – zaczął
lensman niepewnie. – Gdzie to mogło być? Ach, teraz już pamiętam. To było w Dalsrud!
Serce Elizabeth podskoczyło w piesi. Głos dochodził jakby z daleka, kiedy
odpowiedziała:
- Tak, byłam tam służącą.
- Ach, naprawdę? No widzisz, jak to straszna tragedia z tym Dalsrudem – rzekł,
wpatrując się w nią.
- Niestety, wielka tragedia – przytaknęła, nie odwracając oczu. – Splotła tylko mocno
ręce na plecach. – Takiego dnia nie zapomina się łatwo – dodała.
- Co prawda, to prawda. No, ale chyba to nie jest odpowiedni temat na chrzciny –
roześmiał się rozbrajająco. – Gdzie podziałaś małą Ane-Elise?
- Śpi.
- Czy ona należy do dzieci, które mało płaczą? – spytał uprzejmie. I właśnie podeszła
do nich Ragna.
- Wcale nie jest podobna do swojej mamy, bo Elizabeth to było straszne
rozwrzeszczane niemowlę – jak słyszałam – oznajmiła ze sztucznym uśmiechem.
Elizabeth wolała nic nie mówić, więc Ragna ciągnęła dalej: - Pomyśleć, że w dawnych
czasach ludzie wierzyli, że jeśli dziecko krzyczy w brzuchu matki, to wyrośnie z niego
morderca.
Elizabeth poczuła, że krew odpływa jej z twarzy i zastanawiała się, czy dobrze słyszy.
Ragna paplała bez zastanowienia:
- Jedną radą na to było, żeby kat wymachiwał przez jakiś czas siekierą nad brzuchem
matki.
Elizabeth zmusiła się do uśmiechu.
- Rany boskie, co ty wygadujesz? Jeśli lensman wybaczy, to pójdziemy do dzieci.
Zdaje mu się, że słyszę płacz. – Zdecydowanie odsunęła Ragnę na bok i wyszła z izby. –
Bądź tak dobra i chodź ze mną na strych – syknęła teściowej do ucha.
A tam na korytarzu Elizabeth przystanęła i zawróciła się do Ragny:
- Co ty, na Boga chciałaś powiedzieć? – spytała, wpijając w tamtą spojrzenie.
- Pojęcia nie mam, o czym mówisz, nie będę tego słuchać – odparła Ragna, chcąc
odejść.
- Zostaniesz tutaj! – Elizabeth przytrzymała ją za ramię. – Co miałaś na myśli, mówiąc
Jensowi, że ja mam coś do ukrycia?
Ragna uniosła brodę do góry.
- Masz coś na sumieniu, wygadałaś się.
- Mogę ci powiedzieć, co się stało, Ragna. Śniło mi się wtedy, że ukradłam w Dalsrud
jedzenie i Leonard mnie przyłapał. Miałam wysoką gorączkę, pamiętasz, a wtedy człowiek
często miewa koszmary.
Opowiadała inną historię Ragnie niż Jensowi, ale przecież zrozumie,
że nie mogła wyznać teściowej, gdyby Ragna miała ochotę mu to powtórzyć, to zrozumie.
Ragna bawiła się guzikiem przy swojej sukni.
- Powiedziała, tylko to, co usłyszałam – rzekła wymijająco.
- To bardzo dobrze, moim zdaniem, chciałaś mu powiedzieć, że ja dopuściłam się
jakiegoś przestępstwa!
Elizabeth drżała, zaciskała pięść tak, że paznokcie kaleczyły jej skórę. Ragna
mruknęła coś niezrozumiale i zrobiła się ogniście czerwona.
- Fakt, że mnie nienawidzisz, to jedna sprawa – mówiła dalej Elizabeth. – To mogę
znieść. Ale oszczędź Jensa! Sprawiasz mu większy ból niż mnie tą swoją grą. I jeszcze jedno
– dodała, kiedy Ragna chciała odejść. – Kiedy to zaczęłaś wypisywać listy z cytatami z
Biblii?
Ragna puściła guzik i popatrzyła na nią.
- O co ci chodzi? – spytała, nic nie rozumiejąc.
Elizabeth stała przez chwilę bez słowa. Potem dotarła do niej prawda: to nie Ragna
napisała tamten list!
Przez chwilę na korytarzu panowała taka cisza, że Elizabeth słyszała bicie własnego
serca. Wszystko się w niej burzyło.
- Nic, nic takiego – odparła pospiesznie. W głowie miała chaos.
- Oczywiście, że coś chciałaś powiedział – rzekła Ragna stanowczo.
Elizabeth głośno wciągnęła powietrze. – Dostałam list bez podpisu – przyznała
niechętnie.
- I co w nim było? – spytała Ragna.
- Nie pamiętam – odparła Elizabeth, rozkładając ręce. To był krótki cytat z Biblii, ale
nie pamiętam jaki.
- A co Jens na to?
- Jens o niczym nie wie – odparła Elizabeth. – I nigdy nie powinien się dowiedzieć –
dodała z naciskiem. Obiecaj mi, Ragna, że nigdy mu o tym nie powiesz.
Teściowa skinęła głową i Elizabeth bąknęła jeszcze:
- To by mu po prostu sprawiło ból.
- Obiecuję – powiedziała Ragna i Elizabeth miała nadzieję, że tej obietnicy dotrzyma.
Ale najbardziej interesowało ją to, kto jest autorem listu.
Rozdział 12
Elizabeth siedziała przy kołowrotku i przędła konopie dla swego ojca. kupił je w
sklepiku i chciał mieć przędzę na sieci. Siedziała pogrążona w myślach, kiedy Jens nagle
powiedział:
- Ubierz Ane, to coś ci pokażę.
- Mam ją ubrać? – spytała. – Dokąd nas zabierasz? – Nie czekając odpowiedzi
podniosła małą, która leżała na podłodze. Jens przyniósł z sieni ich ubrania i futrzane okrycie,
którego używał w łodzi.
- Po co to zabierasz? – spytała, czując dziecinne podniecenie.
- Za chwilę sama zobaczysz. Chodź.
Jens szedł przodem z okryciem pod pachą, za nim Elizabeth z Ane na rękach.
Córeczka zrobiła się ciężka. Skończyła już pięć miesięcy. Kto by pomyślał, że ta pulchna
istotka była przy urodzeniu maleńka niczym ptasie pisklę.
Najstarsi ludzie nie pamiętali takiego ciepłego listopada. Nie widziano jeszcze śladu
śniegu, ale starzy przepowiadają, że naga ziemia na Boże Narodzeniem wróży trudną wiosnę,
więc mieli nadzieję, że śnieg wkrótce spadnie. Z drugiej strony jednak oszczędza się mnóstwo
paszy, kiedy bydło tak długo wychodzi na pastwiska.
Jens prowadził ją aż na kamienisty brzeg.
- Co ty chcesz mi pokazać? – spytała Elizabeth. Podniecenie zaczynało przygasać.
Bolały ją ręce, chciała wracać do kołowrotka. – Chyba nie wypłyniemy na morze? – spytała
lekko zirytowana, kiedy Jens odcumował i zaczął ściągać łódź.
- Nie bądź taka niecierpliwa – powiedział lekko, otulił Ane futrzanym okryciem i
usadził ją w łodzi. – O tak, teraz siedzi wygodnie, marznąć też nie będzie. Chodź i ty. –
Wyciągnął rękę do Elizabeth, ale ona udawała, że tego Ne widzi i bez jego pomocy weszła do
łodzi. Jens także wskoczył. Przez chwilę wiosłował, zamaszyście wyrzucając wiosła. Ciekła z
nich woda, a krople tworzyły kręgi na powierzchni. Fiord był spokojny i lśniący niczym
szkło, Elizabeth widziała wyraźnie białe piaszczyste dno. Przypomniała sobie wszystkie te
lata, kiedy nocami wypływali oboje na ryby. Jasne, ciepłe letnie noce ze słońcem od
północnej strony i krzykiem samotnych mew. Podczas kiedy cała wieś spała, byli tylko oni,
Elizabeth i Jens, w lekkich letnich ubraniach, z opalonymi ramionami. Dlaczego zachowała w
pamięci jedynie lata ze słońcem?
Jens wyrwał ją z rozmarzenia.
- Teraz ci to pokażę. Widzisz tamtą małą zatoczkę? – wskazywał w stronę lądu,
niedaleko od miejsca, z którego wyruszyli. – Na pewno przed nią znajduje się wielki kamień.
Elizabeth przytaknęła.
- Tam wiosną zbuduję szopę na łodzie. Elizabeth wpatrywała się w męża.
- Co prawda pomieści tylko małe łódki, ale będzie. I to nasza, Elizabeth.
Widziała, jaki jest rozgorączkowany; o mało nie zgubił wiosła.
- I co ty na to?
- Ja na to muszę zapytać, skąd wziąłeś tę działkę i za co zamierzasz kupić materiały?
Wyglądało na to, że Jensa ucieszyły pytania żony, bo uśmiechnął się wyjątkowo szeroko.
- Działkę dał nam Jakob. Mam to na papierze. Uznał, że należy do naszego
gospodarstwa. A materiały? W części szopa będzie z kamienia, a ten jest za darmo. Resztę
kupimy za pieniądze, które dostaliśmy w prezencie ślubnym.
Elizabeth zastanawiała się, ile taka szopa może kosztować. Z pewnością więcej, niż
mamy, myślała.
- To nie wystarczy, Jens. Zresztą za te pieniądze trzeba kupić mąki. Muszę upiec
podpłomyków, żebyś miał co jeść, kiedy wyruszysz na zimowe połowy – tłumaczyła.
Ale to nie odebrało mu odwagi. Prychnął tylko.
- Na mąkę też wystarczy. Zresztą budować zamierzam dopiero wiosną, to będziemy
też mieć pieniądze, które zarobię zimą.
Elizabeth spoglądała w stronę lądu, a wyobraźnia tworzyła obrazy, jak to wszystko
będzie wyglądać. Szopa na własną łódź, myślała. Skończy się wynajmowanie miejsca u
Jakoba. Uśmiechnęła się. szopa będzie ich! Śmiała się najpierw cicho, potem odchyliła głowę
do tyłu i patrząc w niebo, wybuchnęła głośnym śmiechem. Jens przyłączył się do niej, włożył
wiosła do łodzi i złapał ją za ręce.
- Nie cieszysz się, Elizabeth?
- No pewnie, że się cieszę. Cieszę się ze względu na ciebie, bo wiem, jak chcesz mieć
tę szopę. I cieszę się, bo będziemy swobodniejsi. Powiedziała to, wiedząc, że Jens zrozumie.
Miło było pośmiać się na fiordzie. Tylko morze, niebo i oni we troje, i jeszcze
marzenie o własnej szopie na łodzie.
Elizabeth zapamiętała ten dzień na długo. Wspominała go wieczorami, przed
zaśnięciem, w kuchni, kiedy szykowała jedzenie albo przy pracy w oborze. Gdy powszednie
zmagania sprawiają, że dni są szare i smutne, dobrze jest wrócić pamięcią do takich chwil.
Ale tamtego dnia, kiedy Jens oznajmił, że czas sprowadzić zwierzęta pod dach przed
zimą, nie potrafiła wydobyć dobrych wspomnień.
Mieli dwie owce, bo ta, którą Jens ze sobą przyprowadził, urodziła jagnię. Teraz
należało tę starszą owcę ostrzyc i zaszlachtować. Elizabeth nie rozumiała, co się z nią dzieje.
Najpierw bała się trochę, ale kiedy potem ostrzygła wełnę, gdy zwierzę stało się nagi i
bezbronne, poczuła kamień w żołądku. Tyle razy zajmowała się tymi zwierzętami,
pogadywała do nich. a ile się przy nich napłakała! Z nimi mogła pobyć w spokoju, kiedy dni
były trudne lub wspomnienia zbyt bolesne. Zwierzęta dyszały jej w twarz ciepłymi pyskami i
spokojnie żuły siano. To przywracało jej równowagę.
Z każdą mijającą godziną było gorzej, najbardziej dokuczało jej to, że będzie musiała
uczestniczyć w uboju. Pierwszy raz musi trzymać zabijane zwierzę.
Elizabeth siedziała w pokoju na strychu i wpatrywała się w noc. Widziała stąd całą
wieś. Księżyc zalewał blaskiem ciemny fiord, ale dzisiaj Elizabeth nie odczuwała spokoju,
który zwykle towarzyszył jej w tym miejscu. Obejmowała rękami podciągnięte w górę
kolana. Marzły jej stopy, więc okryła je brzegiem koszuli. Jens spał. Zazdrościła mu, a
zarazem irytowało ją, że jest taki spokojny, skoro czeka ich coś tak okropnego.
Co ze mnie za gospodyni, skoro boję się takich zajęć jak ubój? – myślała. Żadna ze
znanych jej kobiet za tym nie przepada, ale to przecież niezbędna część codzienności. – Co mi
dolega? – wyszeptała sama do siebie.
Kiedy znowu wyjrzała przez okno, chmura przesłoniła księżyc i zrobiło się ciemno jak
w worku.
Niechby ta noc trwała wiecznie, myślała rozcierając przemarznięte ciało. Takie
siedzenie sprawiało i ból, i zadowolenie. Zadowolenie, że noc wydaje się dłuższa, kiedy
człowiek nie śpi, a ból bo upływa w samotności.
Chłód zapędził ją w końcu do łóżka, kładła się ostrożnie, żeby nie obudzić Jensa. On
wymamrotał coś nieprzytomnie i objął ją ramieniem. Elizabeth przysunęła się bliżej i grzała
się w cieple jego ciała. Ogarniała ją senność, choć tego nie chciała. Wkrótce jednak sen
wygrał.
Przyśnił jej się Jens, mówił, że powinni zaczynać ubój, a ona protestowała. – Mowy
nie ma, żebyś zabijał to nieszczęsne zwierzę – krzyczała.
- Musimy mieć jedzenie, w przeciwnym razie umrzemy z głodu – odparł. Elizabeth
walczyła i nie chciała iść z nim do obory.
Mimo wszystko stopy poruszały się same z siebie, niosły ją przez małe podwórze.
Zwierzęta beczały na powitanie. Kura, którą dostali od Dorte, gdakała w kącie.
W Biblii napisano: nie zabijaj – powiedziała Elizabeth. – Jeśli to zrobisz, to anioły się
na ciebie rozgniewają i nie wejdziesz do Królestwa Niebieskiego. Nie wiesz, jaka długa jest
wieczność, Jens?
On pokręcił głową.
- No widzisz – ciągnęła Elizabeth. – W piekle siedzi mały ptaszek. Raz na tysiąc lat
pokazuje górę. I kiedy ta góra zniknie, skończy się też wieczność. A ci, którzy łamią piąte
przykazanie, będą się przez całą wieczność smażyć w siarce. Ale – dodała – istnieje też inny
sposób. Można dać zwierzętom lekarstwo rozpuszczone w wodzie. Wyciągnęła do męża
kubek wody i brązową buteleczkę z lekarstwem.
Kiedy już miał napoić tym owce, Elizabeth obudziła się z krzykiem. Jens też się
ocknął i pytał sennie:
- Co się stało?
- Nic, miałam zły sen. Połóż się i śpij.
- A co ci się śniło? – pytał zaspany, ale oczu nie otworzył.
Elizabeth milczała. Nie mogła mu opowiedzieć tego snu. A nie potrafiła na
poczekaniu wymyślić żadnej wiarygodnej historii, bo obraz trwał wciąż w jej pamięci. Serce
biło głośno, nocna koszula była morka od potu. Elizabeth leżała bez ruchu mając nadzieję, że
znowu zaśnie. W chwilę potem Jens oddychał spokojnie, Elizabeth wymknęła się z jego objęć
czując, że cienki bawełniany materiał nocnej koszuli chłodzi jej skórę. Przeczesała rękami
włosy i próbowała odzyskać kontrolę nad swoimi zachowaniami. Co ją tak w tym śnie
przeraziło? Czy dlatego nie jest w stanie znieść myśli o uboju, że to przypomina jej o
własnym przestępstwie? Nie, to nie ma sensu ani żadnego związku, myślała, by się pocieszyć.
Ane zaczęła popiskiwać w kołysce. Wkrótce z niej wyrośnie, potrzebuje łóżeczka.
Elizabeth przeszła przez śpiącego Jensa i wzięła dziecko na ręce w nadziei, że mąż będzie
spał dalej. Z ubraniami w jednej ręce i dzieckiem w drugiej, zeszła na palcach na dół do
kuchni i rozpoczęła poranne przygotowania. Najpierw musiała nagrzać wody, więc powiesiła
kociołek nad ogniskiem. Dobrze jest mieć jakieś zajęcie.
Zrobiła wszystko, zanim Jens zszedł na dół i usiadł przy stole. Myśli Elizabeth wciąż
krążyły wokół snu i uboju, który wkrótce się zacznie. Pogadywała przy tym do Ane, którą
trzymała na rękach.
-Nie będziesz jadła? – spytał Jens w końcu.
- Ależ tak – odparła i była pewna, że nawet po tym jednym małym słowie można
poznać, że głos jej drży. To nie jest normalne, pomyślała. Nikt się tak nie boi tak ja teraz. Jeśli
nie przestanę, to się zdradzę. Muszę iść do obory, ale nie jestem w stanie. Za nic na świecie
tego nie zniosę. Boże, tylko ty możesz mi pomóc… - nie dokończyła prośby. Bóg pomógł jej
co najmniej raz, a ona swojej obietnicy nie spełniła. Dzisiaj będzie miała przedsmak kary.
Zaczęła jeść szarą kaszę, zanim Jens zdążył powiedzieć coś więcej. Ale szybko
odsunęła talerz. Nie mogę. Trochę poczekam, może później coś zjem. Muszę uśpić Ane,
zanim zaczniemy z ubojem; chociaż ona nie jest chyba zmęczona – westchnęła, opierając
sobie dziecko na ramieniu. – Może poprosił mojego tatę, żeby ci pomógł.
Jens pokręcił głową.
- Nie, on miał od wczesnego ranka wyciągać sieci.
Musimy to zrobić zaraz. Wszystko jest przygotowane, a w
następnych dniach mam zaplanowane co innego.
Elizabeth ukryła nos we włosach Ane, bu stłumić suchy szloch, który starał się
wydobyć z jej gardła. Pomoc ojca była dla niej ostatnim ratunkiem. Teraz nadzieje się
rozwiała.
- Pójdę zrobić obrządek – wybąkała, bo chciała wyjść z domu.
- Zostaw mi małą Elizabeth – roześmiał się Jens, wyciągając ramiona. Lubił dziecko
tym pieszczotliwym imieniem. – Opowiem jej historię o smoku.
Na dworze musiała długo wciągać powietrze, by dodać sobie odwagi. Jesn zajmuje się
oborą, kiedy to jest absolutnie niezbędne, ale jednak obrządek zawsze był i pozostanie
kobiecym zajęciem. Pracowała, nie patrząc na zwierzęta. Zwłaszcza na to ostrzyżone,
delikatne stworzenie, na które niebawem spadnie obuch siekiery. Normalnie dawała sobie
czas, żeby owoce pogłaskać, poklepać, powiedzieć każdej parę dobrych słów, tym razem
jednak szybko dała im wody i rzuciła go garści siana. Przez otwór w ścianie z rozmachem
wyrzuciła gnój. Nawet nie zebrała tego, co spadło z łopaty.
- A gdzie dziecko? – spytała zdumiona, kiedy znowu znalazła się w kuchni. Była teraz
spokojniejsza.
Jens roześmiał się.
- Zasnęła przy mojej historii. Chyba nie jestem za dobry w opowiadaniu. Ale dzięki
Bogu, że tak się stało. Chodź, zrobimy co trzeba, zanim się znowu obudzi.
Elizabeth skuliła się, widząc, że nie ma wyjścia. Poczuła mdłości, musiała się
przytrzymywać futryny i zasłonić usta ręką.
- Rany boskie, co się dzieje? Elizabeth, ty jesteś chora? – Jens chwycił ją, bo mu się
zdawało, że upadnie.
Sam o tym nie wiedząc, podsunął jej wymówkę.
- Tak, myślę, że znowu jestem w ciąży – wykrztusiła ledwo dosłyszalnie, unikając
wzroku męża. Jakże nienawidziła siebie za te słowa. Kłamstwo! Kłamstwo! – dźwięczało jej
w uszach. Jak nisko można upaść? – Zmusiła się do spojrzenia Jenswoi w oczy. Trudno,
powinna zachowywać się naturalnie. Jens uśmiechnął się. Oczy mu pociemniały pod
czarnymi rzęsami i lśniły z radości.
- Jeszcze jedna mała Elizabeth? – spytał, jakby się z nią przekomarzał.
- To na razie nic pewnego, Jens. Za wcześnie na to, ale mam mdłości. – Nie mogła
przeciągać sprawy.
Jens ujął jej twarz w dłonie.
- W twoim stanie nie możesz pracować przy uboju. To jasne. Poproszę, żeby Olav mi
pomógł. Ma wprawdzie dopiero osiem lat, ale jest duży i silny jak na swój wiek, rzekł z
powagą.
Elizabeth przytakiwała, ale bała się zbyt wielkiej nadziei. Bo jeśli Ragna nie pozwoli
synowi tu przyjść?
- Myślisz, że mu pozwolą? – spytała cicho.
- Pozwolą? To przecież on pewnego dnia przejmie gospodarstwo, więc jest oczywiste,
że musi się przyzwyczajać do takich rzeczy jak ubój. A ty powinnaś odpoczywać. Już ci
trochę lepiej?
Przytaknęła niepewnie, nie chciała, żeby się rozmyślił. Podeszła do ławy i położyła
się. Była chora – ze wstydu i ze strachu.
Kiedy usłyszała rozmowę na podwórzu, uciekła na strych na wypadek, gdyby Olav i
Jens na chwilę tu wstąpili. Siedzieli tam, dopóki nie było po wszystkim.
Potem umyła twarz i zanim zeszła na dół, od nowa zaplotła warkocz. zajmowanie się
mięsem, dzielenie go i solenie to również kobiece zajęcie. Teraz Elizabeth już się nie bała, bo
to przecież nie żywa istota, tylko jedzenie.
Mimo wszystko długo jeszcze czuła się chora. Z czasem mdłości minęły, a kiedy
pojawiła się miesiączka, musiała powiedzieć o tym Jensowi. Miała nadzieję, że wyznanie
sprawi jej ulgę, ale Jens był bardzo rozczarowany i to ją przygnębiało. Starał się trzymać
fason, ale wyglądało to nie najlepiej.
- Możemy trochę poczekać – powiedział – co Elizabeth odebrała z przykrością. Miała
ochotę powiedzieć mu prawdę, żeby mieć to już za sobą. Ale milczała.
Elizabeth wzięła ze sobą wiadro z wodą i trochę czystych rzeczy i weszła na strych.
Stopą odsunęła szmaciany chodnik i odstawiła wiadro. Spojrzała na łóżko. Tak, trzeba
zmienić pościel, ale najpierw chciała włożyć ubrania Jensa do jego skrzyni. Tej, z którą
wyjeżdżał na zimowe połowy. Przydałaby się tutaj jakaś mała szafka albo komoda,
pomyślała, układając rzeczy. W tej samej chwili spojrzenie jej padło na starą oprawioną w
skórę Biblię Jensa.
Niezliczoną ilość razy widziała tę książkę, ale dzisiaj musiała ją wziąć w ręce; jakby
jakiś wewnętrzny głos jej to nakazywał. Wstrzymując dech wyjęła Biblię ze skrzyni, poszła w
stronę łóżka i usiadła. Po omacku przewracała stronnice, patrząc na staroświecki, gotycki
druk. Kiedy ona właściwie została wydrukowana? Zastanawiała się. musi być bardzo stara.
Delikatnie przewracała cieniutkie arkusiki, zaczynając od tyłu aż doszła do pierwszej strony.
Zmarszczyła czoło, widząc trzy słowa wypisane atramentem: Amor omnia vibcit. Powtarzała
je wiele razy, ale nie znajdowała żadnego sensu. Była zajęta, że nie słyszała kroków na
schodach. Serce jej zamarło z przerażenia, kiedy nagle Jens stanął przy niej.
- Czytasz Biblię? - spytał.
Czuła się przyłapana na gorącym uczynku i pospiesznie zamknęła książę.
- Chciałam tylko włożyć ubrania do twojej skrzyni i ją zobaczyłam. Ale chyba wrócę
do mycia podłogi - powiedziała i chciała wstać.
Jens położył ciężą dłoń na ramieniu żony.
- Posiedź chwilę w spokoju, to coś ci opowiem. Elizabeth posłuchała.
- Ta, będąca właścicielką Biblii, spodziewała się dziecka - zaczął. - Nie miała męża,
ale ojciec dziecka uważał, że powinni się pobrać możliwie jak najprędzej. Nie posiadali
domu, obory ani inwentarza, ale przecież mogli zbudować sobie ziemiankę. A jeśli zimowe
połowy dopiszą, to on zarobi pieniądze na kupno inwentarza. Dotychczas dziewczyna
przyjmowała każdą pracę. To samo robił chłopak. Chodzili od dworu do dworu i pracowali na
dniówki. Często jednak kładli się spać o głodzie. Tak, każde mieszkało jeszcze w domu
swoich rodziców, ale tam też panowała bieda. Matka dziewczyny jednak posiadała Biblię,
która w jej rodzinie przechodziła z pokolenia na pokolenie. Zawsze dostawało ją pierworodne
dziecko. Więc teraz, kiedy dziewczyna miała wyjść za mąż, dostała od matki Biblię. To był
drogocenny dar, którego nie mogła sprzedać, ani zgubić, musiała ją chronić dla swojego
pierworodnego dziecka. Dziewczyna obiecała, że tak będzie.
No i, kiedy młodzi poszli dać na zapowiedzi, dziewczyna musiała rozmawiać z
pastorem. W kościele obiecali Bogu, że będą się kochać nawzajem, szanować i dbać o siebie,
dopóki śmierć ich nie rozdzieli. Ale co z naszym biednym życiem? - zastanawiała się
dziewczyna. Bała się, że sobie nie poradzą, i że nędza oraz ciężka praca ich rozdzielą. Pastor
był mądrym człowiekiem, więc zapytał, czy się nawzajem kochają. O tak, zapewniali oboje.
Wtedy on umoczył w kałamarzu pióro i napisał te słowa: Amor omnia wincie.
- To byli twoi rodzice? - spytała Elizabeth. Jest przytaknął.
- Te słowa są po łacinie i znaczą: „Miłość wszystko zwycięża”, tłumaczył. Pastor im
to powiedział, a potem mama opowiedziała mnie. Tę Biblie dostanie Ane, kiedy będzie
wychodzić za mąż.
Elizabeth nie znajdowała słów, siedziała po prostu i wpatrywała się w łacińskie
zdanie. Jest prawie tak, jakby Jens wiedział, że dźwigam w sercu tajemnicę, pomyślała. - Ale
gdybym mu teraz ją wyjawiła, to czy miłość by zwyciężyła? Czy on kocha mnie aż tak, aby
mi to wybaczyć i nikomu nie powiedzieć?
Czuła rękę Jensa na swoim ramieniu, ciężką i dającą poczucie bezpieczeństwa. Nie,
pomyślała. Miłość, jaką ja żywię dla Jensa jest tak duża, że chciałabym oszczędzić mu
cierpienia. To, co dźwigam, muszę dźwigać sama. w każdym razie jeszcze przez jakiś czas.
Rozdział 13
W dzień przed Wigilią spadł śnieg. Wielki płatki leciały na ziemię tak gęsto, że nie
było nic widać na odległość wyciągniętej ręki. Śnieg spytał godzinami, białą puchową
pierzynką okrył krajobraz.
Jens nosił wodę. Wiadro po wiadrze grzało się przy piecu. Jego samodziałowa kurta
była biała, zostawały po nim kałuże na drewnianej podłodze. Elizabeth uśmiechała się, bo
tego wieczora nie ma miejsca na ostre słowa. Dziś wieczorem będą się kąpać, wszystko jest
dobre i pełne spokoju, przeniknięte oczekiwaniem, jakiego nie doznawała od czasu
dzieciństwa.
Ane już została wykąpana i spała teraz na strychu. Cieszyli się jej radością, jaką
okazywała z kąpieli w dużej balii.
- Usiądź tutaj, Jens – powiedziała Elizabeth, kiedy nanosił już dość wody. – Muszę cię
ostrzyc.
Usiadł na kuchennym taborecie, a Elizabeth przyniosła nożyczki. Przyczesała jego
blond włosy i marszcząc czoło w głębokiej koncentracji zastanawiała się. od czego zacząć.
Włosy zwijały się lekko na karku, co utrudniało sprawę. Jens odwrócił się i poklepał ją po
pośladkach.
- Nie mogłabyś usiąść mi na kolanach i strzyc? – spytał. Elizabeth poczuła dziwne
podniecenie, kiedy to powiedział, policzki oblał rumieniec.
- Siedź spokojnie, bo cię skaleczę – straszyła, odpychając jego dłonie. Potraktował to
poważnie i przez chwilę naprawdę się nie ruszał. W końcu Elizabeth była zadowolona z
rezultatu swojej pracy. Włosy są nie za długie i nie za krótkie – stwierdziła stanowczo,
podając mu lusterko.
- Świetnie – pochwalił i cmoknął ją w podzięce. – Teraz muszę się ogolić.
- Przenieś się z tym do izby, bo ja będę się kąpać.
- A dlaczego mam wychodzić? – spytał niewinnie.
Nie podobało jej się to, nie można przeciągać żartów, a to był jej wrażliwy punkt. On
wie, że ja nadal wstydzę się swojego nagiego ciała, pomyślała ze złością. Nie odpowiedziała
na jego zaczepki i pokazywała mu wyraźnie, co jej milczenie oznacza. Czasami posługiwała
się takim wymowny, milczeniem. Ona i Jens poznawali się już dość dobrze. Dlatego mąż
chwycił brzytwę, mydło, pędzelek, miednicę z wodą i wymknął się do izby.
Rozbierając się do kąpieli, słyszała, jak on tam hałasuje. Wsunęła stopę do gorącej
wody i jęknęła. Ale wigilijna kąpiel taka powinna być. Wkrótce mruczała z rozkoszy. Skuliła
się jak tylko mogła i zanurzyła w drewnianej balii. Woda sięgała jej prawie do szyi, tylko
kolana sterczały nad powierzchnią. Włosy pływały niczym miękka, jedwabista trawa.
Siedziała tak długo z przymkniętymi oczyma, rozkoszując się kąpielą. Pocierała palce u stóp i
zauważyła, że skóra na nich skurczyła się w wodzie. Zerknęła na palce rąk i musiała się
roześmiać. One też były pomarszczone. Czy ja tak będę wyglądać na starość? Zastanawiała
się, głaszcząc ręką brzuch, który teraz był znowu płaski i łagodny. Piersi nadal miała duże i
ciężki. Ciekawe jak to będzie, kiedy przestanę karmić? Może będą trochę większe niż
przedtem, zwłaszcza, że Elizabeth nieco przytyła. Biodra miała okrąglejsze, uda również. Jesn
wielokrotnie powtarzał, że lubi te jej krągłości, a ona rumieniła się za każdym razem, kiedy to
mówił. Badała dłońmi swoje ciało, ważyła w nich piersi, pocierała ostrożnie brodawki.
Pojękiwała z przyjemnością, aż ręka zsunęła się w dół i zatrzymała między udami, gdzie
wkrótce odnalazła punkt, którego dotykanie sprawiało wyjątkową rozkosz. Powoli zaczęła go
pocierać palcem, tam i z powrotem, a rozkosz przepełniała całe ciało. Brzuch się kurczył.
Świat ginął za mgłą. Poruszała palcem coraz szybciej i szybciej, tam i z powrotem, napinała
mięśnie, rozsunęła nogi trochę bardziej i nagle pogrążyła się ekstazie. Dysząc ciężko opierała
się o boki wanny. Zaraz jednak usłyszała, że Jens w izbie odsuwa krzesło i podskoczyła.
Pospiesznie chwyciła kawałek mydła i zaczęła nacierać nim włosy oraz całe ciało. Część
mydła z włosów spłukała od razu, resztę zostawiła na później. Balia stała tuż przy piecu, więc
łatwo było się wytrzeć do sucha. W koszulce i majtkach sięgających do kolan stała potem i
spłukiwała resztę mydła z włosów. Jens mógł wrócić do kuchni. Sprawdziła jeszcze dłońmi,
czy nie ma zaczerwienionych policzków. Albo czy coś innego nie zdradzi jej zachowania.
- Wyglądasz niczym wigilijny anioł – zawołał Jens, wchodząc do kuchni.
- Nie przeciwstawiła mu się, choć normalnie by to zrobiła. Stała spokojnie i pozwalała
mu się obejmować. Przysunęła się do niego i odwzajemniała niecierpliwe pocałunki. Jens
głaskał ją po twarzy, a jego oczy były mroczne, spojrzenie intensywne.
- Moja Elizabeth wyszeptał, zanim wypuścił ją z objęć.
- Teraz ty się wykąp – powiedziała chwilę potem. – Ja tymczasem pójdę do izby.
- Zostań ze mną – poprosił. I Elizabeth została.
Jen wylał trochę wody, bo dzisiaj mogli sobie pozwolić na wszelką rozrzutność i jeśli
chodzi o torf, i o wodę. Potem dodał gorącej wody z kociołka. Elizabeth usiadła przy
kuchennym stole i wycierała, potem rozczesywała włosy. Jens rozbierał się bez skrępowania,
odwróciła więc lekko głowę, ale i tak raz po raz musiała na niego zerkać. Pierwszy raz
widziała go tak całkiem nagiego i widok budził w niej rozkoszne dreszcze. Plecy Jens miał
szerokie i silne, biodra wąskie. Brzuch płaski i silne uda… on jest bardzo urodziwy,
przemknęło jej przez głowę, choć nie miała z kim go porównać.
Za tym najbardziej tęsknię, kiedy jestem na zimowych połowach – oznajmił. – Za
gorącą kąpielą.
- Rozumiem cię – przytaknęła Elizabeth, odłożyła grzebień i związała włosy w węzeł.
Przez chwilę oboje milczeli. Jedynie, co burzyło ciszę w kuchni, to chlupot wody, za każdym
razem, kiedy Jens się poruszał.
- Chciałbym, żeby twój tata i Maria przyszli do nas jutro na wigilijną kolację –
oznajmił nagle.
- Wiesz, ojciec ma swoje zwyczaje. A w dodatku Maria zaprosiła Dorte – tłumaczyła
Elizabeth, biorąc znowu grzebień.
Jens roześmiał się cicho.
- No, no, dzielna dziewczyna, ta Maria. Elizabeth patrzyła przed siebie.
- Tak, Maria jest uparta, ale ma bardzo dobre serce.
Nie wszystkie dzieci w jej wieku pomyślały by o sobie samotnej tak jak Dorte.
Jens się z nią zgadzał, wstał i zaczął spłukiwać z siebie mydło. Elizabeth wyszła po
coś do izby, żeby nie patrzeć, jak mąż wychodzi z wanny. Wróciła dopiero, kiedy była pewna,
że zdążył się ubrać.
Gdy tylko woda została wylana, zaczęli się szykować do snu. Jens poszedł na strych
pierwszy, bo Elizabeth jako gospodyni musiała jeszcze sprawdzić, czy wszystko w porządku.
W końcu zapaliła łojową świecę i ruszyła w stronę schodów. W tym samym momencie przez
izbę przeleciał powiew zimnego wiatru. Płomień świecy zachybotał i o mało nie zgasł.
Elizabeth okręciła się dookoła, przez moment myślała, że drzwi się otworzyły, ale potem z
dreszczem grozy zrozumiała: to, co wcześniej przezywała w tym domu, nie jest wytworem
fantazji, to duchy lub inne upiory, w każdym razie przeczuwała, że ktoś jest w izbie.
Rozsądek podpowiadał, że powinna jak najszybciej wbiec na strych, ale nogi miała jak z
ołowiu, nie mogła się ruszyć. Marzyła, płomień świecy, którą trzymała w ręce, znowu zaczął
się chybotać. Kątem oka zauważyła jakiś ruch i odwróciła się gwałtownie. Z mroku wyłoniła
się postać o zamazanych konturach i Elizabeth o mało nie zemdlała z przerażenia.
Mężczyzna, który szedł przez izbę był wychudzony i przygarbiony. Doznała
nieokreślonego uczucia, że on potrzebuje pomocy, ale ona tej pomocy dać mu nie może.
Mimo to musiała zapytać:
- Czy mogłabym ci w czymś pomóc?
Mężczyzna przetarł ręką twarz, jakby ocierał łzy, westchnął ciężko z zniknął,
rozpłynął się w powietrzu. Rozległ się cichy płacz dziecka, zimny wiatr raz jeszcze przeleciał
przez izbę, po czym zaległa cisza.
Elizabeth stała i wpatrywała się przed siebie, aż oczy zaczęły ją piec, ale tamta postać
już nie wróciła. Olai wciąż nie zaznał spokoju w grobie, pomyślała. Ale jak on mógł odebrać
sobie życie? Kiedyś będę musiała dowiedzieć się prawdy.
Na trzęsących się nogach weszła po schodach na górę. Na razie nie chciała nic mówić
o tym, co widziała.
Jens siedział na krawędzi łóżka w samych kalesonach.
- Jeszcze się nie położyłeś? – spytała zaskoczona. – Zmarzniesz, jeśli nie wejdziesz
zaraz pod kołdrę – mówiła dalej. Zdmuchnęła świecę i odwróciła się od niego plecami. On
nieoczekiwanie zerwał się z miejsca, stanął za żoną, objął ją w pasie i okręcił.
- Drzwi przez cały dzień były otwarte, więc jest tutaj ciepło – powiedział, rozwiązując
wstążkę we włosach Elizabeth. Duże ręce sprawiły, że fala jasnych włosów opadła Elizabeth
na ramiona.
- Jens, no co ty – bąknęła onieśmielona, kiedy chciał rozpiąć jej bluzkę. – Sama sobie
poradzę.
- Z pewnością. Ale dziś wieczór ja to zrobię – mówił ochryple.
Protestowała niepewnie, bo poczuła, że jej ciało ogarnia pożądanie. A kiedy Jens
zaczął całować jej piersi, z gardła Elizabeth wydobył się głęboki jęk. Kolana miała jak z waty
i bezwolnie pozwalała zdejmować z siebie ubranie. Jens pieścił ją przy tym, w końcu sprawił,
że oparła się ciężko o jego silne ciało. Pod przymkniętymi powiekami widziała go znowu, jak
się rozbierał przed kąpielą. Wiedziała też, że w tym ciemnym pokoju on nie może zobaczyć
jej ciała. To zmniejszyło skrępowanie, i rozkosz narastała, kiedy niósł ją do łóżka. Dziwiła
się, że zdjął z siebie resztę ubrania, a ona tego nie zauważyła.
- Uklęknij – poprosił. – I oprzyj się na rękach.
Wahała się przez moment. Potem przypomniała sobie, co kiedyś Nikoline robiła na
sianie z młodym komornikiem. Z podniecenia czuła słodkie mrowienie w całym ciele, zrobiła,
o co prosił. Chciała powiedzieć, żeby był ostrożny, gdy poczuła, że pieści ją palcami. Była
wilgotna, gotowa na jego przyjęcie. Jens oparł dłonie na jej biodrach i wchodził w nią powoli,
bardzo ostrożnie. Jęczała cicho, a on znalazł w głębi jej ciała miejsca tak wrażliwe, że
zakręciło jej się w głowie. Tempo narastało, oboje oddychali ciężko. Serca biły jak szalone,
nagle Elizabeth doznała wrażenia, że świat eksplodował i głośno krzyknęła z rozkoszy.
Kiedy opadli obok siebie na posłaniu, ukryła twarz w dłoniach.
- Co się dzieje, Elizabeth? – spytał Jens łagodnie i odsunął jej ręce. – Chyba nie masz
do mnie jakichś pretensji?
Pokręciła przeczącą głową.
- Nie, ja… - jęknęła, ale więcej słów nie znalazła.
- Jesteś zawstydzona? – spytał Jens.
Elizabeth ucieszyła się, że jej pomógł i skinęła twierdząco głową.
- Nie powinnaś – wyszeptał, obejmując ją ramionami. Na szczęście nie mówił już nic
więcej, wkrótce zasnął, a Elizabeth leżała jeszcze przez jakiś czas, czując zapach czystej
pościeli, mydła i miłosnego aktu. Jej ciało przepełniał spokój i zadowolenie. Pomyśleć, że
dwojgu ludziom może być ze sobą tak dobrze, pomyślała, czując, że sen ogarnia również ją.
Tego dnia zwierzęta zostały wyjątkowo dobrze potraktowane. Dostały trochę więcej
siana i po garści siekanego jałowca. Jens chciał dać im też trochę mąki, ale Elizabeth
zaprotestowała. Nie można uprawiać takiej rozrzutności, nawet w Boże Narodzenie. W
kuchni przy piecu podłożyli zielone gałązki jałowca. Unosił się z nich zapach taki
charakterystyczny dla tych świąt. Zgodnie ze zwyczajem, kołowrotek został wyniesiony z
izby.
Jens przyniósł choinkę, która w gruncie rzeczy został zrobiona z grubych długich
patyków, przystrojonych gałązkami jałowca, bo w ich okolicy drzew iglastych nie ma.
Elizabeth przyniosła w dużej drewnianej misce choinkowe ozdoby. Małe ciasteczka na
sznurkach rozwieszono na cały, drzewku, potem papierowe kwiaty, które sama malowała.
Najpierw wyjęła papierowe serce.
- Czy ty wiesz, co to oznacza? – spytała.
- Nie – odparł Jens.
- To symbol Bożej miłości.
- A czy ty wiesz, co to oznacza? – spytał, obejmując ją mocno w talii i całując w kark.
Elizabeth przytuliła się do niego i roześmiała cicho, ale nie odpowiedziała.
- To jest moja miłość do ciebie.
- Głuptasie. Zawieś anioła na czubku. – Podała mu anioła domowej roboty.
Kiedy skończyli, odeszli kilka kroków w tył, przechylili głowy na bok i zgodnie
stwierdzili, że choinka jest piękna.
- Pamiętasz, jaka Ragna była zła, kiedy pierwszy raz usłyszała o czymś takim? –
spytała Elizabeth, wciąż wpatrując się w drzewko.
- Mhm. Twierdziła, że to pogański zwyczaj, aż musiałem jej powiedzieć, że pastor też
ma choinkę i u wszystkich bogatych ludzi to zwyczajna ozdoba świąt. Choć to nie do końca
prawda, bo nie mam pojęcia, co pastor stawia w swojej izbie.
Elizabeth skrzyżowała ręce na piersi.
- W Dalsrud też mieli drzewko – powiedziała cicho.
- Widziałam je, jak wróciłam tam po świętach. Helene mówiła mi, że palące się na
choince świeczki to bardzo piękny widok. Ale na pewno nikt nie ma takiego pięknego
drzewka jak nasze – dodała. Choinka w Dalsrud była, jak na mój gust, za bardzo wystrojona,
przeładowana ozdobami. Prawda, że mamy najpiękniejsze drzewko, Jens?
- Oczywiście. I mamy najpiękniejsze dziecko – dodał, podnosząc Ane z podłogi. –
Popatrz no, co twoja mama i tata przygotowali – uśmiechnął się, pokazując maje drzewko.
Dziecko wyciągało pulchną rączkę po ozdoby. Elizabeth chwyciła ją i ucałowała. Naprawdę
trudno pojąc, że miałam tyle szczęścia, pomyślała rozpromieniona i przytuliła się do Jensa.
Stół był tego dnia nakryty wyjątkowo pięknie. Postawiono najlepsze łojowe świece,
Elizabeth bardzo równo ustawiła talerze i ułożyła sztućce. Nie zabrakło też obrusa. Jens,
gospodarz tego domu, oznajmił, że teraz jego obowiązkiem będzie odczytanie wigilijnej
ewangelii, i przy stole zapanował bardzo uroczysty nastrój. Nawet Ane siedziała spokojnie na
kolanach Elizabeth. Potem odmówili jeszcze modlitwę przed jedzeniem i tym razem Jens ją
przedłużył. Dziękował za cały miniony rok, za to, że Bóg dał im dobre zdrowie. Dziękował za
wszystko, co udało się zgromadzić pod dachem – za siano, ziemniaki i torf. A na koniec
podziękował za to pyszne jedzenie i za błogosławiony świąteczny spokój.
Potem jedli gotowaną rybę, rozkoszując się jej smakiem. Na stole znalazł się chleb,
ciastka, masło i podpłomyki, które upiekła Elizabeth, a obok tego wędzone mięso, słodka
strucla i ser. Te ostatnie smakołykami to dary od Ragny i Jakoba, przysłane z życzeniami
spokojnych świąt. Po wieczornym obrządku umyli ręce i twarze, a potem usiedli w izbie.
Drzwi do kuchni były przez cały dzień otwarte, więc panowało tu przyjemne ciepło. Elizabeth
trzymała Ane na kolanach. Jen chrząkał długo trochę skrępowany, zanim się odezwał.
- Mam dla was parę prezentów – oznajmił i wyszedł z izby, a w jakiś czas potem
wrócił z nowiuteńkim dziecięcym łóżeczkiem, które postawił pośrodku.
Elizabeth roześmiała się głośno i zaczęła go ściskać.
- Zobacz no, co twój tato zrobił, Ane! W tym będzie ci się wspaniale spało, jestem
tego pewna – powtarzała, sadzając dziecko w łóżeczku na próbę. – Kiedyś ty, na Boga, zdążył
to zrobić, że ja niczego nie zauważyłam? – pytała, głaszcząc złocistobiałe drewno. No i
materiał! Skąd go wziąłeś?
- Robiłem łóżeczko w Heimly, a materiał kupiłem i uiściłem opłatę. Nie musisz się o
nic martwić. Bałem się tylko, że pójdziesz do szopy na torf o zobaczysz łóżeczko, bo stało
tam przez ostatnie dni.
Elizabeth chciała zapytać, czy wziął pieniądze z tych przeznaczonych na szopę, ale
dała za wygraną. Nie chciała niczego zepsuć w ten radosny wieczór.
Potem Jens znowu wyszedł do kuchni i przyniósł prezent dla niej.
- Mam nadzieję, że będzie pasowało – rzekł nieśmiało.
- Spódnica! – krzyknęła Elizabeth zaskoczona. – Nie, nie mogę uwierzyć.
Wielokrotnie musiała przełykać ślinę, b powstrzymać płacz. Teraz nie będzie musiała
wkładać sukni od konfirmacji za każdym razem, kiedy zechce wyglądać ładnie. kiedy spytał,
czy prezent jej się podoba, kiwała tylko głową i musiała wierzchem dłoni ocierać oczy.
- Poprosiła, Dorte, żeby ją uszyła. Ona mówiła coś o szerokim zakładzie, którym
można spódnicę podłużyć i o guzikach, które można przesunąć, gdyby spódnica okazała się
za mała.
Ale Elizabeth widziała, że jest dokładnie taka, jak powinna. Wstał teraz i przyniosła
rękawice, które zrobiła dla niego na drutach.
- To nic w porównaniu z twoimi darami – mówiła niepewnie, trochę zawstydzona.
- Zrobiłaś czarne kciuki – zauważył. – To chroni przed smokiem. Wiem, że robiłaś je
specjalnie dla mnie.
Elizabeth przytakiwała. Każde pojedyncze oczko zostało zrobione z miłością, myślała.
– Przeznaczyłam na tę rękawicę najpiękniejszą jagnięcą wełnę, a czarną włóczkę dostałam od
ojca. dostałam też trochę swoich włosów, żeby całość była wyjątkowo mocna.
Nagle zabrakło obojgu słów, więc Jens wziął ją za rękę i wyszeptał proste dziękuję.
Siedzieli w izbie i patrzyli jak wigilijne świece płoną. Tak zwane świece Trzech Króli,
które sama odlała z owczego łoju. Ane spała na strychu w swoim łóżeczku, w domu panował
bardzo uroczysty, spokojny nastrój.
- Wkrótce wieczór wigilijny dobiegnie końca, Jens.
Pierwsza Wigilia, którą spędziliśmy razem. Nie uważasz, że była piękna? – spytała
Elizabeth. On przytaknął.
- Dopóki mogę być z tobą, wszystko jest piękne. Ale ten wieczór rzeczywiście był
wyjątkowy – przyznał.
- Całego tego roku nigdy nie zapomnę – rzekła Elizabeth po chwili. – Mieliśmy i
wesele, i chrzciny dziecka. I pogrzeb.
- Właściwie wiedzieliśmy, że to wszystko ma się zdarzyć – dodał Jens. – Nie
wiedzieliśmy tylko czy urodzi nam się dziewczynka, czy chłopiec.
Ja wiedziałam, pomyślała Elizabeth.
- Miejmy nadzieję i módlmy się, by w przyszłym roku nie działo się aż tyle, i żeby to
był dobry rok pod każdym względem. A może proszę o zbyt wiele? – spytała.
- Ja będę prosił o to samo – odparł.
Znowu przez dłuższy czas trwało milczenie, każde miało swoje myśli o minionym
roku i o tym, jakie będą następne święta. W końcu świece wypaliły się tak, że zostały tylko
małe kawałki i Jens je zdmuchnął.
- A może poszlibyśmy się przejść? – spytał nieoczekiwanie.
Elizabeth skinęła głową i przyniosła ubrania. Po chwili stali w tę zimową noc przed
domem, mróz szczypał w policzki, a zorza polarna niczym piękne, różnobarwne, falujące
firanki tańczyła na niebie. Elizabeth za każdym razem przeżywała widok zorzy jak jakieś
niezwykłe przedstawienie, zawsze tak samo piękne.
Jens otoczył ją ramieniem, a ona przytuliła policzek do jego kurtki. Raz jeszcze
życzyli sobie szczęśliwych świąt, i Elizabeth pomyślała, czując przenikającą ją ciepłą radość:
teraz przeżywamy prawdziwe ziemskie szczęście. Nie chcę już myśleć o tym, co było, chcę
patrzeć w przyszłość i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyśmy byli szczęśliwi.
Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia przyniósł piękną pogodę i Jens uznał, że
powinni pojechać do kościoła. Cała ich mała wioska, duzi i mali, tłoczyli się największych
saniach Jakoba. Opatuleni w ciepłe ubrania, koce i futrzane okrycia byli dobrze zabezpieczeni
przed zimnem. Zapowiadała się piękna podróż. Ludzie opowiadali sobie nawzajem, jak to
spędził wigilijny wieczór i dochodzili do wniosku, że dla całej wsi były to radosne chwile.
Elizabeth nie mówiła o wszystkim. Niektóre wydarzenia należą jedynie do niej i do Jensa.
Pastor w kościele mówił oczywiście o przesłaniu związanym z narodzeniem
Chrystusa, a Elizabeth wchłaniała łapczywie uroczysty nastrój. W święta był on zupełnie inny
niż przy tych okazjach w ciągu tego ostatniego roku, kiedy Elizabeth bywała w kościele.
Zawstydzona musiała przyznać sama przed sobą, że przychodzi do kościoła tylko wtedy,
kiedy musi. Postaram się, żeby w Nowym Roku było inaczej, pomyślała. Tylko że droga taka
strasznie długa, usprawiedliwiała się.
Odśpiewali psalm, a potem pastor powiedział, żeby odmówili wyznanie wiary.
Elizabeth złożyła ręce i przymknęła oczy. Ale kiedy powiedziała: ukrzyżowan, umarł i
pogrzebią, wstąpił do piekieł… poczuła, że ktoś na nią patrzy. Otworzyła oczy. Przeniknął ją
lodowaty dreszcz, gdy spojrzała w czarne oczy Kristiana. Popróbowała odczytać, czy jest to
spojrzenie dobre, czy złe, ale nie doszła do żadnego wniosku.
Przestało do niej docierać, co się dzieje w kościele. Strach przed tym, że być może
Kristian podejrzewa, iż śmierć Leonarda nie była naturalna, pojawił się znowu. Zrobiło jej się
zimno i miała już tylko jedną myśl w głowie: chcę jak najprędzej wracać do domu!
Po nabożeństwie przepychała się między ludźmi, by szybko wyjść z kościoła i na
cmentarzu starała się nie zwracać uwagi. Nigdzie nie widziała Jensa ani innych mieszkańców
swojej wsi. Podeszła do niej jakaś kobieta i coś mówiła, przystanęła więc, by zamienić z nią
parę słów, ale niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, i gdy tylko mogłam pobiegła
szybko w stronę sań. Przez cały czas jednak czuła jego wzrok na karku, wiedziała, że Kristian
podąża za nią.
No i nagle się ukazał. Miał włosy i oczy czarne tak samo jak ubranie. Jest wysoki,
wyższy niż Jens, pomyślała przelotnie. Zatrzymał się przy najbliższym koniu. Poklepał go po
kroku, pojawił uprząż.
- Dobrze ci się wiedzie Jensem? – spytał, nie patrząc na nią.
Elizabeth wyprostowała się i przycisnęła Ane mocno do siebie. Było dla niej ważne,
by Kristian nie zobaczył dziecka, choć nie bardzo wiedziała, dlaczego. Ane jest przecież
podobna tylko do niej.
W głosie Kristiana brzmiał jakiś obcy dźwięk, nie pamiętała go z Dalsrud. Ale to było
przed śmiercią Leonarda. Przed jej przestępstwem…
Nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu, Elizabeth zrozumiała.
- To ty przysłałeś mi list – powiedziała, On skinął potakująco.
- Więc go dostałaś – stwierdził i poszedł sobie.
Elizabeth stała nieporuszona, nie mogła się otrząsnąć z szoku. Kristian wie, co ja
zrobiłam, przemknęło jej przez głowę. Muszę go powstrzymać, zanim będzie za późno,
pomyślał i pobiegła za nim.