Ebook Niezwykle Choc Prawdziwe Przygody Kapitana Korkorana Netpress Digital

background image
background image

Konwersja wykonana przez firmę Netpress Digital
Sp. z o. o.

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie

rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez

NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej

zgody

NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej

od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

Nexto.pl

.

background image

NIEZWYKŁE CHOĆ
PRAWDZIWE
PRZYGODY
KAPITANA
KORKORANA

Alfred Assollant

background image

I. AKADEMIA NAUK (W
LYONIE)

A

KAPITAN

KORKORAN

Owego dnia - a było to 29 września 1856 roku -
około godziny trzeciej po południu Akademia Nauk
w Lyonie odbywała posiedzenie, pogrążona w jed-
nomyślnej drzemce. Na usprawiedliwienie panów
akademików wypada powiedzieć, że od południa
słuchali zwięzłego streszczenia pracy znamien-
itego

doktora

Maurycego

Schwartza

ze

Schwartzhausen na temat śladów, jakie pozostaw-
ia w kurzu lewa łapka pająka, który nie zjadł śni-
adania. Zresztą żaden z drzemiących członków
Akademii nie poddał się bez walki. Ten, zanim
oparł łokcie na stole, a głowę na łokciach,
próbował naszkicować profil rzymskiego senatora,
ale sen zaskoczył go w momencie, gdy uczoną
ręką kreślił fałdy togi. Inny znów zbudował okręt
liniowy z białej kartki papieru i dopiero wówczas
dało się słyszeć jego łagodne chrapanie- niby lekki
wietrzyk, który zda się miał wypełnić żagle statku.
Jedynie przewodniczący, z ręką na dzwonku
niczym żołnierz pod, bronią, przechylił się w tył, na

4/291

background image

oparcie fotela, i spał z godnością w tej pozie pełnej
majestatu.

Tymczasem potok mowy płynął nieprzerwanie, a
doktor Maurycy Schwartz ze Schwartzhausen gu-
bił się w niewyczerpanych rozważaniach na temat
genezy i domniemanych skutków swoich odkryć.
Nagle rozbrzmiały trzy uderzenia zegara i całe
zgromadzenie się przebudziło. Wówczas zabrał
głos przewodniczący:

- Panowie - rzekł - w pierwszych piętnastu rozdzi-
ałach pięknej księgi, którą właśnie nam czytano,
zawiera się tyle prawd nowych i twórczych, że
jak mniemam, Akademia wyrazi zgodę, ażebyśmy
oddając należny hołd geniuszowi pana doktora
Schwartza, odłożyli lekturę dalszych piętnastu
rozdziałów na tydzień następny. Dzięki temu każdy
zdoła przemyśleć i pogłębić ten nadzwyczajny
temat i będzie w stanie przedstawić autorowi uwa-
gi, gdyby się one znalazły.

Pan Schwartz wyraził zgodę, więc bez zwłoki
odłożono lekturę i zaczęła się dyskusja o czym in-
nym.

Na to wstał niski siwowłosy człowiek o żywym spo-
jrzeniu, ze spiczastą białą brodą i tak chudy, że

5/291

background image

skóra przylegała do kości niby przyklejona. Dał
znak, że chce zabrać głos, i w jednej chwili za-
panowała cisza, był to bowiem jeden z tych ludzi,
którym nikt nie śmie przerywać, kiedy mówią.

- Czcigodni panowie - rozpoczął - w ubiegłym
miesiącu zmarł w Suezie wielce szanowny i
nieodżałowany nasz kolega, niejaki Delaroche.
Zamierzał był właśnie płynąć do Indii, ażeby w
Górach Gatu w okolicy źródeł Godawery wszcząć
poszukiwania Gurukaramty, która jest najstarszą
indyjską księgą świętą, starszą niż Wedy. Jak
powiadają, tubylcy ukryli ową księgę przed wzrok-
iem Europejczyków. Wszystkim miłośnikom nauki
zawsze będzie droga pamięć tego szlachetnego
człowieka, który wobec nadchodzącej śmierci nie
chciał zaprzepaścić rozpoczętego dzieła i zapisał
sto tysięcy franków temu, kto by zechciał podjąć
się odnalezienia owej księgi, której istnienie nie
powinno ulegać wątpliwości, jeżeli tylko prawdą
jest, co mówią bramini. Pan Delaroche mocą
swego testamentu ustanowił waszą sławetną
Akademię egzekutorką swej ostatniej woli, a was,
panowie, prosi, abyście sami wybrali legatariusza.
Wybór ten nasunie zresztą niemałe trudności, al-
bowiem podróżnik, który zostanie wysłany do
Indii, musi być silny, aby zdołał znieść tamtejszy

6/291

background image

klimat, i odważny, aby mógł stawiać czoło zębom
tygrysa, trąbie słonia i zasadzkom indyjskich
rozbójników. Ponadto winien być przebiegły: nieraz
przyjdzie mu oszukiwać zazdrosnych Anglików,
bowiem Królewskie Towarzystwo Azjatyckie z
Kalkuty czyniło bezskuteczne poszukiwania i
postara

się

nie

dopuścić,

aby

zaszczyt

odnalezienia świętej księgi przypadł Francuzowi.
Co więcej, musi on znać sanskryt, parsi i wszystkie
inne języki Indii, ludowe i święte. Wobec tego, że
sprawa jest niemałej wagi, pozwalam sobie podać
projekt, ażeby Akademia dokonała wyboru drogą
konkursu.

Natychmiast też konkurs ogłoszono i wszyscy
udali się na obiad. Konkurenci zgłosili się tłumnie
i zaczęły się zabiegi o głosy akademików. Ale ten
był zbyt słabej budowy, ten znów niewykształ-
cony, jeszcze inny nie znał języków orientalnych
z wyjątkiem chińskiego, tureckiego i klasycznej
japońszczyzny. Tak więc mijały miesiące, a
Akademia wciąż nie mogła dokonać wyboru
kandydata.

Aż wreszcie podczas posiedzenia w dniu 26 maja
1857 roku przewodniczącemu doręczony został

7/291

background image

bilet od nieznajomego, który prosił, aby go
niezwłocznie wysłuchano.

Na bilecie było nazwisko: kapitan Korkoran.

- Korkoran? - powiedział przewodniczący.- Korko-
ran! Czy komuś znane jest to nazwisko?

Nie było znane nikomu. Jednakże zgromadzenie,
ciekawe jak wszystkie tego rodzaju zgromadzenia,
zapragnęło ujrzeć nieznajomego.

Otworzyły się drzwi i stanął w nich kapitan Korko-
ran.

Był

to

wysoki

młody

człowiek,

zaledwie

dwudziestopięcioletni; zaprezentował się z pros-
totą, nie zanadto skromnie, ale też nie zanadto
wyniośle. Miał jasną cerę, bez zarostu.

W jego oczach koloru zieleni morskiej malowała
się szczerość i odwaga. Miał na sobie alpagowy
paltot, czerwoną koszulę i białe drelichowe spod-
nie. Końce krawata, zawiązanego a la colin,
zwisały mu niedbale na piersi.

8/291

background image

- Dostojni panowie - rzekł - doszła mnie wiado-
mość, że jesteście w kłopocie, więc przybywam
zaofiarować wam swoje usługi.

- W kłopocie! - przerwał mu przewodniczący
wyniosłym tonem. - Pan się myli. Akademia Nauk
w Lyonie, jak zresztą żadna inna Akademia, nigdy
nie była w kłopocie. Pragnąłbym wiedzieć, co też
może wprawić w kłopot uczone towarzystwo,
które, pozwolę sobie zauważyć, liczy wśród swych
członków

tyle

znakomitych

talentów,

tyle

wzniosłych dusz, tyle szlachetnych serc, pomija-
jąc, rzecz jasna, osobę tego, który ma zaszczyt
być przewodniczącym...

W tym miejscu przerwały mówcy oklaski.

- Skoro szanownemu zgromadzeniu nikt nie jest
potrzebny - odparł Korkoran - mam zaszczyt
pokłonić się...

Zrobił półobrót w lewo i skierował się ku drzwiom.

- Ależ panie - rzekł przewodniczący - co za gwał-
towność! Niech pan przynajmniej zdradzi powód
swej wizyty.

9/291

background image

- Jak słyszałem - odpowiedział na to Korkoran -
Akademia zamierza odszukać Gurukaramtę.

Przewodniczący uśmiechnął się z ironią, ale
zarazem z życzliwością.

- I właśnie pan chciałbyś odnaleźć ten skarb? - za-
pytał.

- Tak, ja.

- Czy znane są panu warunki legatu naszego
światłego i nieodżałowanego kolegi, pana De-
laroche?

- Tak, są mi znane.

- Mówisz pan po angielsku?

- Jak profesor Oksfordu.

- Czy możesz pan z miejsca dać mi dowód?

- Yes, sir - powiedział Korkoran. - You are a stupid
iellow. Czy życzy pan sobie jeszcze jakiejś próbki
moich wiadomości?

10/291

background image

- Nie, nie - pośpieszył z odpowiedzią przewod-
niczący, który w całym swoim życiu słyszał język
Szekspira

jedynie

w

teatrze

Palais-Royal.-

Znakomicie, drogi panie... Sądzę, że znasz pan
także sanskryt?

- Czy mógłbym prosić łaskawych panów o tom
Bhagawaty-Purany? Miałbym zaszczyt tłumaczyć
w dowolnym miejscu.

- Ohoho! - zawołał przewodniczący. - A znasz pan
język parsi i hindustani? Korkoran wzruszył
ramionami.

- Dziecinna igraszka! - rzekł.

I bez wahania wygłosił dziesięciominutową prze-
mowę w jakimś nieznanym języku.

Uczeni patrzyli nań ze zdziwieniem. Skończywszy
zapytał:

- Czy wiedzą panowie, o czym miałem zaszczyt
mówić?

- Na planetę, którą odkrył pan Le Verrier! - zawołał
przewodniczący. - Nie zrozumiałem ani słowa.

11/291

background image

- To jest właśnie język hindustani - odparł Korko-
ran. - Tak mówią w Kaszmirze, w Nepalu, w królest-
wie Lahoru, w Multanie, Audh, Bengalu, Dekanie,
Karnath, w Malabarze, Gandunie, Trawankorze, Ko-
jampatturze, Maj surze, w kraju Sikhów, w Sindii,
Dżajpurze, Udajpurze, w Diesselmirze, Bikanerze,
w Barodzie, Banswarze, Noanagarze, Holkarze, w
Bhopalu, Baitpurze, Dalpurze, w Satarze i wzdłuż
całego Wybrzeża Koromandelskiego.

- Znakomicie, drogi panie, znakomicie! - zawołał
przewodniczący. - Pragnąłbym zadać panu jeszcze
ostatnie pytanie. Zechce pan wybaczyć tę cieka-
wość,

ale

wszak

testament

naszego

nieodżałowanego przyjaciela nakłada na nas tak
wielką odpowiedzialność, że nigdy nie będziemy
wiedzieli za dużo...

- Dobrze - odparł Korkoran. - Pytajcie, panowie, o
co chcecie, byle prędko, bowiem czeka na mnie
Luiza.

- Luiza! - podjął z godnością pan przewodniczący. -
Kim jest ta młoda osoba?

- To przyjaciółka, która mi towarzyszy we wszyst-
kich wojażach.

12/291

background image

Na te słowa z sąsiedniej sali dał się słyszeć odgłos
szybkich kroków, po czym z wielkim hałasem za-
trzaśnięto jakieś drzwi.

- Co to takiego? - zapytał przewodniczący,

- To Luiza się niecierpliwi.

- Niech zatem czeka. Jak sądzę, nasza Akademia
nie jest na rozkazy pani czy też panny Luizy.

- Jak panowie sobie życzą - odparł Korkoran.

A jako że nikt go nie poprosił, żeby usiadł, sam za-
jął miejsce w fotelu i oparł się wygodnie, gotów
słuchać przemowy akademika. Tymczasem uczony
był w niemałym kłopocie nie wiedząc, jak
rozpocząć swoją mowę, albowiem zapomniano
postawić na stole wodę i cukier, a jest rzeczą
znaną, że cukier i woda to dwa źródła elokwencji.

Aby naprawić owo niewybaczalne zaniedbanie,
pociągnął za sznur dzwonka. Nikt się jednak nie
zjawił.

- Jakiż ten woźny niedbały - powiedział wreszcie. -
Muszę go odprawić.

13/291

background image

I zadzwonił po raz drugi, trzeci i piąty, ale wciąż na
próżno. Wreszcie Korkoran, któremu żal się zrobiło
tego męczennika, powiedział:

- Nie dzwoń pan więcej. Zapewne woźny
posprzeczał się z Luizą i opuścił westybul.

- Z Luizą! - zawołał przewodniczący. - A zatem ta
młoda osoba ma bardzo zły charakter.

- O nie, nie bardzo zły. Trzeba tylko umieć się z nią
obchodzić. Może woźny był zbyt gwałtowny. Ona
taka młoda, pewnie się uniosła.

- Taka młoda! Ileż więc lat ma panna Luiza?

- Ledwie pięć - odparł Korkoran.

- Oh! W tym wieku łatwo można sobie z nią po-
radzić.

- Czy ja wiem? Ona czasami drapie lub gryzie.

- Ależ panie - rzekł przewodniczący - nic prost-
szego jak przenieść ją do sąsiedniej sali.

- O, to nie takie łatwe - odparł Korkoran. - Luiza by-
wa uparta. Nie przywykła do tego, by się jej sprze-

14/291

background image

ciwiać. Urodziła się w krajach tropikalnych i pod
wpływem gorącego klimatu wzmogła się jeszcze
wrodzona zapalczywość jej usposobienia...

- No cóż - odezwał się przewodniczący - dość już
rozmów o pannie Luizie. Akademia ma przed sobą
ważniejsze

zadanie.

Powróćmy

do

naszego

przesłuchania. Czy pan cieszysz się dobrym
zdrowiem?

- Tak sądzę - odparł Korkoran. - Po dwakroć prze-
chodziłem cholerę, raz żółtą febrę i jak widać...
Mam trzydzieści dwa zęby, a gdybyście zechcieli,
panowie, dotknąć moich włosów, moglibyście się
przekonać, czy są podobne do peruki.

- Znakomicie! Mam nadzieję, że jest pan również
bardzo silny.

- Hm - rzekł Korkoran - wprawdzie nie tak bardzo
jak mój nieboszczyk ojciec, ale w sam raz jak na
moje potrzeby.

Jednocześnie rozejrzał się wokół, a widząc w oknie
grube kraty żelazne, schwycił jeden z prętów i bez
widocznego wysiłku zgiął go jak rozgrzaną nad og-
niem pałeczkę czerwonego wosku.

15/291

background image

- Do kaduka! A to krzepki zuch! - zawołał jeden z
akademików.

- Oh, to jeszcze nic - odparł Korkoran ze spokojem.
- Gdybyście mi, panowie, dali armatę trzy-
dziestosześciofuntową, chętnie bym się podjął
wnieść ją na górę Fourvieres. Podziw obecnych za-
czął ustępować miejsca przerażeniu.

- Domyślam się - podjął przewodniczący - żeś pan
był w ogniu?

- Dwunastokrotnie - odrzekł Korkoran - ale nie
więcej. Jak panom wiadomo, kapitan statku hand-
lowego na morzach Chin i Borneo winien zawsze
mieć na pokładzie kilka kartonad dla obrony przed
piratami.

- Więc pan zabijałeś piratów?

- Działałem we własnej obronie - odpowiedział
marynarz - i zabiłem najwyżej dwustu czy trzystu,
a do tego nie sam, Na mnie przypada z tej liczby
około trzydziestu. Reszty dokonali moi majtkowie.

W tym momencie posiedzenie zostało przerwane,
albowiem z sąsiedniej sali dał się słyszeć łoskot
przewracanych krzeseł.

16/291

background image

- Nie do wytrzymania! - zawołał przewodniczący. -
Trzeba zobaczyć, co to takiego.

- Mówiłem wam, panowie, że nie należy naduży-
wać cierpliwości Luizy - powiedział Korkoran. -
Jeżeli panowie pozwolą, to ją tu przyprowadzę i us-
pokoję. Biedaczka, nie może beze mnie żyć.

- Drogi panie - rzekł jeden z akademików raczej
kwaśno - kiedy dziecko jest zasmarkane, trzeba
mu utrzeć nos, kiedy kaprysi, należy je skarcić, a
kiedy dużo krzyczy, kładzie się je do łóżka, ale nie
wprowadza się go do przedpokoju uczonego to-
warzystwa!

- Czy panowie nie macie więcej pytań? - odezwał
się Korkoran nieporuszony.

- Za pozwoleniem, jeszcze jedno pytanie -
powiedział przewodniczący i wskazującym palcem
prawej dłoni poprawił sobie złote okulary na nosie.
- Czy jesteś pan... no, jesteś pan odważny, silny i
zdrowy, to widać. Jesteś pan uczony, bo dowiodłeś
tego mówiąc płynnie językiem hindustani, który
żadnemu z nas nie jest znany. Ale, jakże to wyraz-
ić, no, czy jest pan... sprytny i przebiegły, jak panu
bowiem wiadomo, bywa to bardzo przydatne w
czasie podróży wśród tych ludów zdradzieckich i

17/291

background image

okrutnych. I jakkolwiek Akademia pragnie gorąco
przyznać

panu

nagrodę

wyznaczoną

przez

naszego sławnego przyjaciela Delaroche, jakkol-
wiek pała żądzą odnalezienia słynnej Gurukaram-
ty, której Anglicy bezskutecznie szukali na całym
Półwyspie Indyjskim, to wszak miałaby skrupuły
narażając życie tak drogocenne, jak życie pańskie,
i...

- Nie wiem, czy jestem przebiegły - przerwał
Korkoran. - Ale wiem, że mam głowę Bretończyka
z Saint-Malo, że moje pięści mają nieprzeciętną
wagę, że noszę rewolwer dobrej marki, a stal
mego szkockiego dirku jest hartowna jak żadna in-
na, i wiem ponadto, żem nie widział dotąd żywej
istoty, która by tknęła mnie bezkarnie. Prze-
biegłość to cecha tchórzy. My, z rodu Korkoranów,
zwykliśmy iść prosto przez życie, torując sobie
drogę jak kula armatnia.

- Ale cóż to znowu za okrutny hałas? - powiedział
przewodniczący. - Wydaje mi się, że to panna Luiza
wciąż się zabawia. Idź pan i uspokój ją natych-
miast albo pogroź jej rózgą, bo wszak trudno już
wytrzymać.

18/291

background image

- Luiza, do mnie! - zawołał Korkoran nie wstając z
fotela.

Na to wezwanie drzwi się otwarły, jakby wyważone
katapultą, i ukazał się tygrys królewski, niezwykle
wielki i niezwykle piękny. Zwierzę dało susa ponad
głowami akademików i wylądowało u stóp kapi-
tana Korkorana.

- Cóż to, moja droga Luizo? - rzekł kapitan. - Hała-
sujesz w przedpokoju, przeszkadzasz uczonym.
Bardzo to niepięknie. Połóż się. Jeżeli tak dalej
pójdzie, nie wprowadzę cię więcej do towarzystwa.

Zdawać by się mogło, że ta pogróżka przejęła
Luizę wielką trwogą.

19/291

background image

II.

W

JAKI

SPOSÓB

AKADEMIA

NAUK

(W

LYONIE)

ZAWARŁA

ZNAJOMOŚĆ Z LUIZĄ

Jakkolwiek Luiza była niezmiernie przejęta, gdy
kapitan Korkoran zapowiedział, że nie wprowadzi
jej więcej do towarzystwa, to wszakże jej wzrusze-
nie z pewnością nie było równe temu, którego doz-
nali członkowie sławnej Akademii Nauk w Lyonie.
Gdybyśmy jednak zechcieli zważyć, że uczeni
przywykli zajmować się nauką, a nie żonglerką
z tygrysami Bengalu, nie mielibyśmy im za złe
tej ludzkiej słabości.Natychmiast odwrócili się w
stronę drzwi i rzucili do ucieczki ku sąsiedniej sali,
w nadziei, że dostaną się do westybulu, skąd
prowadziły drzwi na ozdobne schody, które z kolei
wychodziły na ulicę. Dalsza ucieczka nie na-
suwałaby już trudności, jest bowiem rzeczą znaną,
iż dobry piechur, nie obciążony ekwipunkiem, z
łatwością robi dwanaście kilometrów na godzinę. A
że najdalej zamieszkały akademik, chcąc znaleźć
się u celu, czyli w kącie koło własnego kominka,

background image

musiałby przemierzyć nie więcej niż dwa kilom-
etry, uczeni mieli niemałe szansę w kilka minut
oswobodzić się od towarzystwa Luizy. Jakkolwiek
to rozumowanie, przeniesione na papier, może się
wydać rozwlekłe, wprowadzono je w czyn tak szy-
bko i jednomyślnie, że w sekundzie wszyscy aka-
demicy gotowi byli do ucieczki.

Wszakże sam pan przewodniczący, który we
wszelkich okolicznościach winien był świecić
przykładem, tym razem, mimo nadzwyczajnej go-
towości, dotarł zaledwie dziewiętnasty do drzwi,
które wyważyła Luiza.

Co więcej, nikt nie ośmielił się przekroczyć progu,
albowiem tygrysica zaczęła właśnie nudzić się w
zamknięciu, a że nadto przejrzała plany uczonych,
postanowiła także wyjść na przechadzkę.

W okamgnieniu jednym susem przeskoczyła po
raz wtóry nad dostojnym zgromadzeniem i wylą-
dowała u samych stóp nieustającego sekretarza,
który na czele panów uczonych śpieszył ku
drzwiom. Ten wielce szanowny człowiek uczynił
krok do tyłu i z ochotą uczyniłby dalsze kroki, gdy-
by mu nie przeszkodziły nogi tych, co tłoczyli się
za jego plecami.

21/291

background image

Lecz skoro tylko uczeni spostrzegli, że Luiza
sprawuje funkcję awangardy, zaczęli cofać się w
pośpiechu, dzięki czemu pan nieustający sekre-
tarz odzyskał swobodę ruchów. Jedynie jego peru-
ka nienaturalnie sfalowała się na czole.

Kiedy się to działo, Luiza, niczym młody chart
przed

polowaniem,

żwawym

truchtem

przechadzała się po westybulu, rzucając na
członków Akademii spojrzenia żywe i rozbawione.
Zdawać by się mogło, że czeka rozkazów Korko-
rana.

Akademicy zbili się w gromadki okazując wyraźny
brak zdecydowania. Zważywszy na humory Luizy,
uciekać nie było bezpiecznie, ale też tu, w sali,
groziło niebezpieczeństwo równie wielkie. Tak
rozważając

szanowni uczeni zabrali się do

wznoszenia barykady z foteli. Aż nareszcie pan
przewodniczący,

który

sądząc

po

jego

przemówieniach

był

człowiekiem

rozumnym,

głośno wyraził przekonanie, iż kapitan Korkoran
uczyniłby wszystkim tu obecnym wielki honor i
przyjemność, gdyby zechciał ,,wynieść się na-
jprostszą i najkrótszą drogą". Jakkolwiek słowo
,,wynieść, się" nie było zbyt na miejscu, Korkoran
nie poczuł się dotknięty, jako że było mu wiadomo,

22/291

background image

iż są chwile, kiedy dobór słów staje się rzeczą
nieistotną.

- Szanowni panowie - rzekł - żałuję niezmiernie,
iż...

- Na Boga! Niech pan niczego nie żałuje i co
prędzej idzie sobie! - wykrzyknął nieustający
sekretarz. - Nie wiem, co sobie pańska Luiza we
mnie upatrzyła, ale ciarki przechodzą mi po ple-
cach.

W istocie, Luiza zdawała się niezmiernie zaintry-
gowana, pan sekretarz bowiem w zamęcie walki
nie spostrzegł, iż peruka zsunęła mu się na prawy
bok, ukazując oczom tygrysicy całkiem nagą cza-
szkę. Ten nieznany widok wprawił ją w ogromne
zdumienie.

Spostrzegłszy to Korkoran, by dać Luizie przykład,
bez słowa zbliżył się do drugich drzwi wejś-
ciowych. Wszakże drzwi te wspierała z zewnątrz
potężna barykada, a co gorsza były one z brązu,
tak że nawet Korkoran nie zdołałby ich wyważyć.
Tak czy inaczej, dzielny młodzieniec wymierzył
ramieniem cios tak silny, że zadrżały nie tylko
drzwi; ale cała ściana, a nawet zdawać by się
mogło, iż gmach zatrząsł się w posadach. Korkoran

23/291

background image

zamierzał właśnie ponowić cios, gdy powstrzymał
go pan przewodniczący.

- Tylko tego brakowało - powiedział - żeby się nam
dach zawalił na głowę.

- Jakaż więc jest rada? - spytał na to kapitan. - O!
już mam. Wyjdę z Luizą oknem.

- Zastanów się pan, kapitanie - rzekł przewod-
niczący w porywie szlachetności. - Primo: trzeba
by wyjąć żelazne pręty, secundo: okno dzieli od
bruku całe trzydzieści stóp, więc z łatwością
możesz pan zlecieć na złamanie karku, a przebrzy-
dłe pańskie zwierzę...

- Tss... - przerwał Korkoran. - Nie mów pan, proszę,
tak brzydko o Luizie, jest bowiem bardzo wrażliwa.
Jeszcze się rozgniewa... Co się tyczy prętów, to dla
mnie fraszka.

I w istocie, kapitan, bez najmniejszego, rzekłbyś,
wysiłku, wyjął z okna trzy pręty.

- Przejście gotowe - powiedział.

Po prawdzie członkowie Akademii Nauk (w Lyonie)
z jednej strony żywili obawę, iż Korkoran skręci

24/291

background image

kark, ale też z drugiej strony gorąco pragnęli rozs-
tać się z tygrysicą. Korkoran już siedział na oknie,
gotów zejść na dół czepiając się rzeźb i występów
muru, gdy wtem odezwał się pan przewodniczący:

- Halo, kapitanie! Nie zamierzasz pan chyba
zostawić nas sam na sam z panną Luizą?

- Dalibóg! ktoś przecie musi wyjść pierwszy -
odparł Korkoran. - A Luiza za nic nie wyskoczy,
jeżeli nie dam jej przykładu.

- Lecz co będzie - podjął pan przewodniczący - jeśli
pan wyskoczysz, a Luiza nie zechce pójść w pana
ślady?

- Oh! - westchnął Korkoran - gdyby runęło niebo,
mnóstwo skowronków wpadłoby w pułapkę. Więc
jak: mam schodzić czy nie?

- Niech pierwsza zejdzie Luiza - odparł pan prze-
wodniczący.

- Zgoda - rzekł Korkoran. - Przypuśćmy, że wezmę
Luizę za kark i wypchnę przez okno, ale rzecz w
tym, że Luiza miewa humory. Jeszcze, nie czeka-
jąc na mnie, pobiegnie ulicami i zanim zdołam
pośpieszyć z pomocą, gotowa schrupać parę osób.

25/291

background image

Gdybyście wiedzieli, panowie, jaki Luiza miewa
apetyt! Nadto jest godzina czwarta, a biedaczka
do tej pory nie jadła lunchu. Bo ona codziennie
jada lunch o pierwszej, jak królowa Wiktoria. Do
kroćset! Luiza nie jadła dzisiaj lunchu! Co za
nierozwaga!

Na słowo ,,lunch" oczy Luizy rozbłysły radością.
Zmierzyła

wzrokiem

jednego

z

panów

akademików, tęgiego poczciwca, który cieszył się
widać dobrym zdrowiem, bo cerę miał świeżą i
różowiutką. Kilkakroć rozwarła i zamknęła szczęki,
mlaskając

językiem

z

widocznym

ukonten-

towaniem, po czym spojrzała na Korkorana, jakby
pytała go, czy już pora na lunch. Pan akademik
dostrzegł te spojrzenia i zbladł.

- Tak więc zostaję - rzekł Korkoran, a głaszcząc
Luizę dorzucił: - Bądź spokojna, kochanie. Tam,
do kata! Nie zjesz lunchu dzisiaj, to zjesz jutro.
Nie trzeba być tak łakomą. Tu tygrysicą zamrucza-
ła z cicha, na co Korkoran, unosząc szpicrutę,
powiedział:

- Sza, moja mała, sza, bo gwizdek z tobą się
rozmówi.

26/291

background image

Czy to widok gwizdka, czy też pod wpływem słów
kapitana, tygrysicą spokojnie ułożyła się na
brzuchu i mrucząc jak kot zaczęła ocierać się ws-
paniałym łbem o nogę swego pana.

- Dostojni panowie - przemówił przewodniczący -
zechciejcie łaskawie zająć miejsca, skoro bowiem
drzwi zamknięto i zabezpieczono barykadą, to za-
pewne dlatego, iż woźny udał się po pomoc.
Czekajmy zatem nań cierpliwie, aby zaś nie tracić
czasu, ośmielę się za pozwoleniem panów podać
projekt, abyśmy niezwłocznie zapoznali się z
wyjątkowo ciekawą rozprawą naszego uczonego
kolegi pana Crochet na temat pochodzenia i roz-
woju języka mandżurskiego.

- Co mi tam mandżurski - przerwał zrzędliwie
któryś z akademików. - Oddałbym mandżurski i
wszystkie jego kontynuanty, a japoński i tybetańs-
ki na dodatek, ażebym tylko mógł w tej chwili
ogrzać nogi przed własnym kominkiem! A to łajdak
ten woźny! Laskę bym połamał na jego grzbiecie.

- Śmiem sądzić - wtrącił pan nieustający sekretarz
- iż nasze dostojne zgromadzenie nie cieszy się
niezmąconym spokojem ducha, który tak sprzyja
naukowym dociekaniom, toteż byłoby chyba pożą-

27/291

background image

dane odłożyć kwestię mandżurską na kiedy in-
dziej. W zamian zaś może by kapitan Korkoran
zechciał nam powiedzieć o przygodach, którym
zawdzięczamy, że w chwili obecnej znaleźliśmy się
oko w oko z panną Luizą.

Korkoran skłonił się z szacunkiem i tak oto
rozpoczął swoją przemowę.

28/291

background image

III.

O

TYGRYSIE,

KROKODYLU l KAPITANIE
KORKORANIE

Zdarzyło wam się może słyszeć, panowie, o
sławnym Robercie Surcouf z Saint-Malo. Ojciec
jego był w prostej linii bratankiem szwagra mego
pradziadka. Moim stryjecznym bratem jest głośny
i wielce uczony Yves Quaterquem, obecnie
członek Instytutu Paryskiego, Jak powszechnie
wiadomo, on to wynalazł sposób kierowania balon-
ami. Mój dziad stryjeczny, Alain Korkoran, noszący
przydomek Czerwonobrodego, pobierał nauki
razem ze świętej pamięci wicehrabią Franciszkiem
de Chateaubriand, a podczas rekreacji w dniu 23
czerwca 1782 roku, między godziną czwartą trzy-
dzieści a piątą po południu miał zaszczyt przyłożyć
zaciśniętą pięść do oka wicehrabiego. Tak więc
widzicie, panowie, że pochodzę z wysokiego rodu
i że Korkoranowie mogą chodzić z odsłoniętym
czołem i patrzeć ludziom prosto w oczy.O sobie
samym powiem niewiele. Otóż urodziłem się chy-
ba z wędką w ręku, bo w wieku gdy wszystkie
dzieci poznają dopiero abecadło, ja wsiadałem

background image

sam do łodzi ojca, kiedy zaś ojciec zginął spiesząc
na ratunek łodzi rybackiej, zaciągnąłem się na
"Cnotliwą Zuzannę" z Saint-Malo, która właśnie
wyruszyła na połów wielorybów w okolice Cieśniny
Beringa. Po trzech latach rejsów od bieguna
północnego do południowego zmieniłem "Cnotliwą
Zuzannę" na "Piękną Emilię", z "Pięknej Emilii"
przeniosłem się na "Dumnego Artabana", a z
"Dumnego Artabana" na "Syna Burzy". Był to dwu-
masztowiec, który pod wszystkimi żaglami robił
osiemnaście węzłów na godzinę.

- Panie Korkoran - przerwał nieustający sekretarz
Akademii - przecie to miała być historia Luizy.

- Chwilka cierpliwości, panowie - odparł Korkoran
- właśnie do tego zmierzam... Przerwał mu daleki
odgłos bicia w bębny na alarm.

- A to co takiego? - zaniepokoił się pan przewod-
niczący.

- Łatwo się domyślić - odrzekł Korkoran. - Woźny
zląkł się, zabarykadował drzwi i pobiegł po odsiecz
na posterunek. A to podła dusza!

30/291

background image

- Dalibóg! - odezwał się jakiś akademik. - Lepiej by
zrobił zostawiając drzwi otwarte, bo przynajmniej
nie musiałbym wysłuchiwać historii panny Luizy.

- Baczność! To nie żarty - zawołał kapitan. - Dz-
wonią na trwogę.

W istocie, z pobliskiej dzwonnicy rozbrzmiał
dźwięk dzwonu na trwogę i z szybkością ognia
pędzonego wiatrem przeniósł się na wszystkie
inne dzwonnice w okolicy.

- Do kroćset! - zawołał kapitan ze śmiechem. -
Gotuje się zażarta bitwa, moja biedna Luizo;
będziesz, zdaje się, oblegana jak forteca.

Powracam wszakże do swej opowieści, panowie.
Otóż pod koniec 1853 roku zbudowałem w Saint-
Nazaire "Syna Burzy". Pewnego razu w porcie
batawskim dokonałem wyładunku około ośmiuset
baryłek bordeaux. Interesy układały się pomyśl-
nie, więc zadowolony z samego siebie, z bliźnich
oraz boskiej Opatrzności, zapragnąłem skosz-
tować rozrywki, która nader rzadko jest udziałem
ludzi morza: postanowiłem mianowicie zapolować
na tygrysy. Jak zapewne panom wiadomo, tygrys,
który jest najurodziwszym stworzeniem na ziemi -
a dam tu Luizę jako przykład - został na nieszczęś-

31/291

background image

cie obdarzony przez Nieba wielce osobliwym
apetytem i jada chętnie wołu i hipopotama, a
także kuropatwy i zające. Nade wszystko zaś
przedkłada małpy, z uwagi na ich podobieństwo
do ludzi, a bardziej jeszcze ceni sobie ludzi z racji
ich wyższości nad małpami. Nadto jest wybredny
i nigdy nie zabierze się na powrót do raz napoc-
zętego kąska. Toteż gdyby Luiza zjadła na śni-
adanie jedno ramię pana nieustającego sekre-
tarza, to jakkolwiek łakoma jest niczym kot bisku-
pa, za nic nie skosztuje drugiego ramienia w porze
lunchu. (Tu grymas wykrzywił twarz pana sekre-
tarza.)

- Na Boga, panie sekretarzu - podjął Korkoran -
toż wiem dobrze, że Luiza byłaby w błędzie, jako
że oba ramiona mają jednakową wartość, lecz ona
ma już taki charakter, a wszak nie może przestać
być sobą.

Tak więc ze strzelbą na ramieniu i w butach z
cholewami

wyruszyłem

z

Batawii,

niczym

paryżanin udający się na równinę Saint-Denis,
ażeby zapolować na zające. Mój armator, pan Cor-
nelius Van Crittenden, pragnął przydać mi dwu
Malajczyków, którzy by tropili tygrysa i zostali za-
miast mnie pożarci, gdyby przypadkiem tygrys

32/291

background image

przewyższył mnie zręcznością. Pojmiecie za-
pewne, panowie, iż ja, Rene Korkoran, którego
pradziad był wujkiem ojca Roberta Surcouf,
wybuchnąłem śmiechem na tę propozycję. Bo też
albo pochodzę z Saint- Malo, albo nie! Otóż ja
pochodzę z Saint-Malo, a jak daleko sięga pamięć
ludzka,

nigdy

nie słyszano,

żeby

któryś

z

mieszkańców tego miasta został pożarty przez ty-
grysa, i vice versa w Saint-Malo nieczęsto podaje
się na stół tygrysy.Jakaś pomoc wszakże była mi
potrzebna, choćby tylko do dźwigania namiotu i
prowiantów, więc zabrałem z sobą dwóch Mala-
jczyków z wózkiem. Na początek, kilka mil za
Batawią, napotkałem rzekę dość głęboką, przeci-
nającą małpi gaj tak rozległy jak departament Sek-
wany, lecz bogatszy w zwierzynę mięsożerną.

Oprócz człowieka - tej istoty, co zabija dla przy-
jemności, a nie z potrzeby - można w owych
gąszczach spotkać najdrapieżniejsze ze wszyst-
kich stworzeń ziemi; lwa, tygrysa, boa dusiciela,
panterę, kajmana.

O dziesiątej rano upał stał się tak nieznośny, że
nawet Malajczycy, choć nawykli do rodzimego kli-
matu, za moim przyzwoleniem pokładli się w cie-
niu, ja zaś wyciągnąłem się na wózku, z ręką na

33/291

background image

karabinku w obawie jakiej niespodzianki, i za-
padłem w głęboki sen. W chwili przebudzenia mi-
ałem .ujrzeć nieoczekiwany widok. Znajdowaliśmy
się nad brzegiem rzeki Mackintosh, nazwanej tak
od imienia pewnego młodego Szkota, który przy-
był do Batawii szukać szczęścia. Kiedy pewnego
dnia z kilkoma przyjaciółmi płynął łodzią w górę
rzeki, poryw wiatru strącił mu do wody kapelusz.
Mackintosh, chcąc go pochwycić, wyciągnął rękę,
lecz w momencie gdy już dotykał kapelusza,
zamknęła się na jego dłoni jakaś potworna
paszcza, należąca rzekłbyś do pnia pływającego
na

wodzie,

i

schwyciwszy

rękę

wciągnęła

młodzieńca w głąb rzeki.

Była to paszcza kajmana, który nie jadł śniadania.

Podjęto bezskuteczne wysiłki w celu wyłowienia
i pomszczenia Mackintosha. Szczęściem Opa-
trzność wzięła na siebie ukaranie zabójcy. Otóż.
Szkot nosił lornetkę przewieszoną przez ramię.
Może kajman był zbyt żarłoczny lub zbyt wygłod-
zony, ażeby dobrze rozróżnić, co pożera, dość że,
jak się wydaje, lornetka Mackintosha utkwiła w
przełyku gada w ten sposób, iż nie mógł ani
połknąć należycie nieszczęsnego młodzieńca, ani
też wypłynąć na powierzchnię dla zaczerpnięcia

34/291

background image

powietrza,

i

zdechł

padając

ofiarą

własnej

żarłoczności. W parę dni później znaleziono go
martwego; rozciągnięty na brzegu leżał w wodzie
nie wypuściwszy Mackintosha.

W tym miejscu przerwał pan przewodniczący:

- Wydaje mi się, żeś pan wyraźnie odszedł od tem-
atu. Obiecałeś opowiedzieć nam historię Luizy, nie
zaś historię lornetki Mackintosha.

- Panie przewodniczący - z szacunkiem odparł
Korkoran - właśnie powracam do Luizy.

Była więc może druga po południu, kiedy z nagła
obudziły mnie przeraźliwe krzyki. Zrywam się,
ładuję karabinek i cierpliwie czekam na nieprzy-
jaciela. To krzyczeli moi dwaj Malajczycy, którzy
w największym przerażeniu nadbiegli szukać na
wózku schronienia.

"Panie, wielmożny panie! - wołał jeden z nich. -
Oto władca się zbliża! Miej się na baczności!"

"Co za władca?" - spytałem.

"Tygrys, panie!"

35/291

background image

"Doskonale, oszczędzi mi połowy drogi. Zobaczmy
tego straszliwego władcę!"

To powiedziawszy zeskoczyłem z wózka i ruszyłem
wrogowi naprzeciw. Był jeszcze niewidoczny, lecz
bliskość jego zwiastowała ucieczka zatrwożonych
zwierząt. Małpy w pośpiechu wdrapywały się na
drzewa i z wysokości tych stanowisk stroiły do
niego miny na znak, że się nie boją; co śmielsze
ciskały mu w głowę orzechy kokosowe. Ja zaś je-
dynie z szelestu liści pod jego łapami mogłem
wnioskować, w jakim posuwa się kierunku.

Szelest ów z wolna przybliżał się do mnie poprzez
gęste zarośla zasłaniające zwierzę, a że nadto
ścieżka była tak wąska, iż z ledwością minęły się
dwa wózki, zacząłem się obawiać, że zobaczę ty-
grysa zbyt późno i nie zdążę wziąć go na cel.

Na szczęście zmiarkowałem, że musiał przejść tuż
obok nie dostrzegając mnie i że po prostu szedł pić
do rzeki.

Kiedy go wreszcie ujrzałem, wprawdzie tylko z
boku, paszcza mu krwawiła, lecz zdawał się mieć
zadowoloną minę. Nogi rozstawiał szeroko, niczym
rentier po dobrym śniadaniu zmierzający na
Boulevard des Italiens wypalić cygaro.

36/291

background image

Dziesięć kroków dzieliło nas, kiedy nabijałem kara-
binek. Suchy trzask kurka widać go zaniepokoił, bo
odwrócił głowę i dostrzegłszy mnie zza krzaka, za-
trzymał się, jakby dla namysłu. Trzymałem go na
muszce. Chcąc wszakże zabić go jednym strzałem,
należało celować w czoło lub w serce, a tymcza-
sem tygrys odwrócił się do mnie tylko częściowo,
jakby pozując do zdjęcia.

J akkolwiek by było, Opatrzność ustrzegła mnie
wówczas przed zabójstwem nie do darowania, al-
bowiem owym tygrysem, a raczej ową tygrysicą
była moja miła i urocza przyjaciółka Luiza, która
oto stoi przed nami i słucha nas z uwagą.

Jak wspomniałem, Luiza (bo mogę już tak ją nazy-
wać) była na szczęście dla nas obojga po

śniadaniu i pragnęła tylko strawić je w spokoju. Tak
więc popatrzywszy na mnie z ukosa... o!

niemal tak samo, jak patrzy teraz na pana sekre-
tarza... (tu pan nieustający sekretarz przesiadł

się na fotel za panem przewodniczącym) ...udała
się powoli w swoją drogę ku rzece, co

płynęła w pobliżu.

37/291

background image

Naraz ciekawy widok zwrócił mą uwagę. Doty-
chczas Luiza szła z miną obojętną i wyniosłą, aż
tu nagle zwolniła kroku, wyciągnęła swoje piękne,
gibkie ciało i ledwie muskając ziemię, z za-
chowaniem największej ostrożności, aby nie być
zauważoną, zbliżyła się do wielkiego pnia leżącego
na przybrzeżnym piasku.

Postępowałem za nią z karabinkiem gotowym do
strzału, by wypalić, gdy tylko nadarzy się pomyśl-
na chwila. Jakież było jednak moje zdumienie, gdy
zbliżywszy się spostrzegłem, iż pień ów ma łapy
i pokryty jest łuską połyskującą w słońcu. Miał
przymknięte oczy i otwartą paszczę.

Był to krokodyl, śpiący snem sprawiedliwego w
gorącym piasku. Żadne marzenia senne nie za-
kłócały mu beztroskiej drzemki; chrapał spokojnie,
jak wszystkie krokodyle, co nie mają złych
uczynków na sumieniu.

Chyba owa poza krokodyla, pełna wdzięku i swo-
body, za podszeptem złego ducha skusiła Luizę,
bo spostrzegłem, że wargi jej rozchyliły się w
uśmiechu. Przywodziła na myśl sztubaka, który za-
mierza spłatać nauczycielowi figla.

38/291

background image

Ostrożnie wyciągnąwszy łapę wsadziła ją całą w
paszczę krokodyla, chcąc wyrwać mu język i zjeść
go na deser. Luiza bowiem, jak wszystkie przed-
stawicielki płci pięknej w jej wieku, jest niezwykle
łakoma.

Lecz za tę myśl niegodną spotkała ją surowa kara.
Nie zdążyła chyba jeszcze dotknąć języka krokody-
la, kiedy jego paszcza zamknęła się. Otworzył swe
wielkie oczy koloru morskiej wody i popatrzył na
Luizę z nie dającym się opisać wyrazem za-
skoczenia, wściekłości i bólu. Ale Luizie też było
niewesoło. Biedaczka szamotała się ze wszystkich
sił, aby uwolnić się od ostrych zębów krokodyla.
Szczęściem wbiła mu w język pazury tak głęboko,
że bał się mocniej zacisnąć szczęki. Gdyby nie ten
język, łatwością odgryzłby tygrysicy łapę.

Jak dotąd, walka była wyrównana, ja zaś nie
wiedziałem, po czyjej stanąć stronie. Tygrysicą
bowiem miała nieładne zamiary, a jej żart był
wielce niestosowny, ale z drugiej strony było to
zwierzę tak ładne, zwinne i tak pełne wdzięku!
Przywodziła na myśl młodego kociaka, który pod
okiem matki igra w słońcu.

39/291

background image

Niestety! Nie dla igraszek skręcała się po piasku,
wydając chrypiące ryki, które echem rozlegały się
po lesie. Małpy, bezpieczne na gałęziach palm
kokosowych, z rozbawieniem przyglądały się tej
okrutnej walce. Pawiany i makaki wzajem pokazy-
wały sobie Luizę kpiącym gestem uliczników
paryskich: przytknąwszy do nosa mały palec
rozkładały dłoń na kształt wachlarza. Jakiś bardziej
odważny pawian, spuścił się po gałęziach na
wysokość może siedmiu stóp od ziemi i zawies-
zony na ogonie ostrożnie podrapał tygrysa po
pysku. Inne pawiany powitały te figle salwami
śmiechu, lecz Luiza wykonała ruch tak groźny i
prędki, że niewczesny żartowniś zaprzestał swa-
woli, rad, że uniknął zębów tygrysa.

Tymczasem krokodyl ciągnął nieszczęsną ty-
grysicę do rzeki. Biedaczka podniosła oczy ku
niebu, jakby prosiła o litość lub chciała wziąć Opa-
trzność na świadka swych cierpień; spuszczając
wzrok, niechcący spojrzała na mnie.

Jakie wspaniałe miała oczy! Łagodne i pełne
melancholii, odzwierciedlały wszakże śmiertelną
trwogę. Biedna Luiza!

40/291

background image

W tejże chwili krokodyl dał nurka wciągając ty-
grysicę pod wodę. Na ten widok powziąłem de-
cyzję. Spienione fale dowodziły, że Luiza czyni
wysiłki, aby się uwolnić. Wpatrzony nieruchomo,
wyczekałem z palcem na spuście może pół minu-
ty.

Na szczęście Luiza, która wprawdzie jest zwierzę-
ciem, lecz nigdy bydlęciem, z rozpaczy wczepiła
się z całej siły w pień drzewa pochylony nad wodą
i roztropność ta ocaliła jej życie. Szamocąc się usil-
nie, zdołała wystawić głowę nad powierzchnię i
uniknąć zatopienia, co było niebezpieczeństwem
najgroźniejszym i najbliższym.

Niebawem krokodyl też poczuł, że musi zaczerp-
nąć oddechu, i rad nierad powrócił z tygrysicą na
brzeg. Tu nań czekałem. Jego los w mig został
rozstrzygnięty. W sekundzie złożyłem się do strza-
łu i posławszy mu nabój w lewe ucho, strzaskałem
czaszkę. Nieborak otworzył paszczę i chciał
jęknąć, lecz tylko wierzgnął o piasek wszystkimi
czterema łapami i wyzionął ducha.

Już tygrysica, prędsza ode mnie, wyjęła z paszczy
przeciwnika mocno poszarpaną łapę. Winienem
przyznać, że w pierwszej chwili nie okazała za-

41/291

background image

ufania czy wdzięczności. Może lękała się mnie
bardziej aniżeli krokodyla? Próbowała nawet
uciekać, jednakże na trzech łapach, z czwartą
zranioną, biedne zwierzę nie mogło ujść daleko i w
parę chwil byłem przy nim.

Wyznam wam, panowie, że już wówczas żywiłem
dla Luizy szczerą przyjaźń. Po pierwsze wyświad-
czyłem jej ważną przysługę, a zapewne wam
wiadomo, iż bardziej zbliżają nas do przyjaciół
przysługi im wyświadczone niż te, które oni nam
oddają. Nadto jej usposobienie przypadło mi do
gustu, bo już figle z krokodylem zdradzały natu-
ralną skłonność do wesołości. Otóż jak wiadomo,
taka niewymuszona wesołość jest oznaką dobroci
serca i czystości sumienia.

A wreszcie znajdowałem się sam, w obcym kraju,
o pięć tysięcy mil od Saint-Malo, bez przyjaciół
i rodziny. I wówczas przyszło mi do głowy, że w
tym położeniu warto zdobyć czworonożnego przy-
jaciela, który choć ma groźne zęby i pazury, to
przecież zawdzięcza mi życie. Czyżbym się mylił?

Nie, panowie. Dowiodły tego dalsze wypadki. Nie
uprzedzając faktów muszę wyznać, iż wydawało
mi się, że Luiza jest spragniona przyjaźni daleko

42/291

background image

mniej ode mnie. Kiedym do niej podszedł, z tru-
dem stała na trzech łapach. Zaraz też położyła się
na grzbiecie, z desperacją czekając mojego ataku.
Ryczała chrypliwie, jak zwykle wówczas, gdy jest
w złości, i zgrzytając zębami, wysuwała pazury,
gotowa jeśli nie pożreć mnie, to przynajmniej dro-
go sprzedać swe życie. Lecz ja potrafię obłaskawić
najbardziej

drapieżne

stworzenia,

więc

też

zbliżyłem się ze spokojem i położywszy karabinek
na piasku w zasięgu ręki, schyliłem się nad
zwierzęciem i zupełnie, jakbym pieścił dziecko, za-
cząłem głaskać jej głowę.

Zrazu spoglądała na mnie spod oka, pytająco, lecz
gdy tylko wyczuła, że działam w dobrych zami-
arach, ułożyła się na brzuchu, powiodła smutnym
spojrzeniem i ostrożnie liznąwszy mnie po ręku,
wyciągnęła zranioną łapę. Teraz ja z kolei
doceniłem tę oznakę zaufania, poddając łapę
troskliwym oględzinom. Kości były nienaruszone,
gdyż na szczęście Luiza tak mocno przyciskała
język krokodyla, iż me zapuścił zębów zbyt
głęboko. Na razie starannie obmyłem ranę, a nad-
to wyjąwszy z torby myśliwskiej flaszkę alkalii,
uroniłem kilka kropel na miejsce zranienia i
skinąłem tygrysicy, by szła za mną; Wiedziona
wdzięcznością, a może pragnieniem, by opatrzyć

43/291

background image

jej chorą łapę, pozwoliła się prowadzić aż do wóz-
ka, gdzie dwaj towarzyszący mi Malajczycy na jej
widok mało nie padli trupem z przerażenia.
Zeskoczyli z wózka na ziemię i nijak nie mogłem
ich skłonić, ażeby znów nań wsiedli.

Nazajutrz powróciliśmy do Batawii, gdzie Cornelius
Van Crittenden zdziwił się niezmiernie ujrzawszy
mnie w towarzystwie nowej znajomej. Wówczas
to przezwałem ją Luizą; chodziła za mną po uli-
cach jak szczeniak. Kiedy w osiem dni później pod-
niosłem

kotwicę,

uwodziłem

tygrysiczkę

na

pokładzie, ona zaś nie przestawała dotrzymywać
mi towarzystwa. Pewnej nocy. w okolicach Borneo,
uratowała mi życie. W odległości trzech mil od
wyspy zaskoczyła nas cisza morska. Około północy
moja załoga, licząca ledwie dwunastu ludzi,
pogrążona była we śnie, kiedy raptem setka pi-
ratów malajskich wtargnęła na pokład dwumasz-
towca. Sternik został wyrzucony za burtę. Zbrod-
nię tę popełniono tak zwinnie, iż najlżejszy szmer
nie zaniepokoił załogi i nieszczęsny majtek zginął
bez ratunku.

Piraci rzucili się z kolei wyważać drzwi mej kajuty,
lecz wewnątrz, u stóp koi, spała Luiza. Zbudzona
hałasem zaczęła groźnie pomrukiwać. W okamg-

44/291

background image

nieniu byłem na nogach, trzymając w obu dłoniach
pistolety i siekierę abordażową w zębach.

W tej właśnie chwili piraci wyważyli drzwi i wdarli
się do kajuty. Temu, co był pierwszy, strzaskałem
czaszkę wystrzałem z pistoletu, drugi upadł
trafiony kulą. Trzeciego Luiza wywróciła na ziemię
i zębami Zmiażdżyła mu kark. Ciosem siekiery
rozłupałem głowę czwartemu i wybiegłem na
pokład, ażeby przywołać na odsiecz załogę.

Tymczasem Luiza dokonywała czynów wprost
niezwykłych. Jednym skokiem przewróciła trzech
Malajczyków usiłujących biec za mną. Drugi skok -
i oto była w środku ciżby. Szybka jak błyskawica,
w dwie minuty pozbawiła życia sześciu piratów, a
jej pazury zagłębiały się w ciało nieboraków jak os-
trza sztyletu. Osłaniała mnie własną piersią. Krew
spływała jej z trzech ran, lecz to jeszcze zagrze-
wało ją do walki.

Nadbiegli wreszcie majtkowie, uzbrojeni w rewolw-
ery i sztaby żelazne, a wtedy już zwycięstwo było
przesądzone. Około dwudziestu piratów zepch-
nęliśmy w morze, inni zaś sami rzucili się wpław
ku łodziom. Straciliśmy jednego tylko człowieka,
zepchniętego w fale na początku starcia.

45/291

background image

Sami domyślacie się, panowie, jak troskliwie Luiza
została opatrzona. Owej nocy spłaciła mi dług i
odtąd zjednoczyła nas przyjaźń na śmierć i życie.
Tak więc zechciejcie mi wybaczyć, iż pozwoliłem
sobie przyprowadzić ją aż tutaj. Kazałem jej
wprawdzie zostać w westybulu, lecz woźny, ujrza-
wszy ją, takim zdjęty został strachem, że zamknął
drzwi i rozkazał bić w dzwony na trwogę, wzywając
pomocy w panów obronie.

- Wszystko to - odezwał się bez gniewu pan prze-
wodniczący - nie umniejsza faktu, iż bądź to z winy
pańskiej, bądź też z winy panny Luizy i woźnego
zmuszeni byliśmy spędzić popołudnie w towarzys-
twie dzikiej bestii i będziemy jedli zimny obiad.

W tym momencie jakiś ogłuszający hałas przerwał
słowa przewodniczącego Akademii Nauk w Lyonie.
Rozległo się bicie w bębny. Wszyscy akademicy
rzucili się do okien.

- Chwała Bogu Najwyższemu! - wykrzyknął pan
nieustający sekretarz. - Nadciąga wojsko. Zbliża
się chwila wyzwolenia!

W istocie, plac przed gmachem i sąsiednie ulice
wypełniły się trzema tysiącami ludzi. Wprost okien
Akademii kompania piechoty pełniąca straż przed-

46/291

background image

nią ładowała broń. Wtem wystąpił do przodu
komisarz policji przepasany trójbarwną szarfą,
skinieniem uciszył doboszy, po czym zawołał:

- W imię prawa, poddajcie się!

- Ależ panie komisarzu - odkrzyknął z okna pan
przewodniczący - po cóż mielibyśmy się pod-
dawać. Każ pan lepiej drzwi otworzyć!

Wówczas komisarz dał znak ślusarzom, przezornie
zabranym z sobą, i kazał im oswobodzić drzwi
wejściowe zabarykadowane przez woźnego, który
chciał uniemożliwić tygrysicy przejście.

Kiedy rozkaz został wykonany, oficer dowodzący
kompanią piechoty zawołał:

- Gotuj broń! Cel! - i szykował się rozstrzelać ty-
grysicę, skoro tylko ta się pokaże.

- Możecie wychodzić, panowie - odezwał się Korko-
ran do uczonych. - Kiedy będziecie już bezpieczni,
wówczas ja ten gmach opuszczę. Luiza zaś wyjdzie
ostatnia. Nie bójcie się niczego.

- Tylko bądź pan ostrożny, kapitanie - rzekł prze-
wodniczący i na pożegnanie uścisnął mu dłoń.

47/291

background image

Akademicy spiesznie opuszczali aulę, a Luiza
wiodła

za

nimi

zdziwionym

spojrzeniem

i

odprowadziłaby ich chętnie, gdyby nie to, że kap-
itan ją powstrzymał. Skoro tylko zostali sam na
sam w siedzibie Akademii, Korkoran kazał tygrysi-
cy powrócić na salę obrad, sam zaś wyszedł na
schody przed gmachem i tak oto odezwał się do
komisarza:

- Panie komisarzu, jeżeli dasz mi pan obietnicę, że
zwierzęciu nie stanie się krzywda, gotów jestem
wyprowadzić

je

nie

zakłócając,

publicznego

porządku. Udamy się wprost na parostatek za-
kotwiczony na Rodanie, gdzie zamknę Luizę w mej
kajucie. Nie będzie wówczas nikomu zawadzać ani
też nikogo niepokoić.

- Nie, nie! Śmierć tygrysowi! - zakrzyknął tłum,
który radował się już na myśl, że dane mu będzie
widzieć polowanie na tygrysa.

- Odstąp pan! - zawołał komisarz.

Korkoran ponowił prośbę, lecz postawa oficera
była nieprzejednana. I wówczas wydało się, że
młodzieniec z Saint-Malo powziął decyzję. Pochylił
się nad Luizą i objął ją czule. Można by sądzić, iż
szepcze jej do ucha.

48/291

background image

- Hejże! dosyć tych czułości! - odezwał się oficer.
Korkoran popatrzył nań z minąŅ, która nie wróżyła
nic dobrego.

- Jestem gotów - rzekł na koniec - zechciejcie tylko,
panowie, wstrzymać się, póki nie odejdę na
odległość strzału. Patrzeć na śmierć mej jedynej
przyjaciółki to byłoby zbyt bolesne!

Uznano, że to żądanie nie pozbawione jest
słuszności, a nawet ten i ów zaczął się dopytywać
o losy Luizy. Tak więc Korkoran bez przeszkód
zszedł ze schodów, gdy tymczasem tygrysica,
przycupnąwszy za drzwiami auli, śledziła, jak się
oddala, lecz nie wychylała głowy. Podejrzewała,
rzekłbyś, grożące niebezpieczeństwo. Nastąpił
pełen napięcia moment oczekiwania. Korkoran
minął był właśnie kompanię piechoty, gdy wtem
odwrócił się raptownie i po trzykroć zawołał:

- Luiza! Luiza! Luiza!

Na ten zew tygrysica skoczyła z takim roz-
machem, że wylądowała u stóp schodów. Nim
jeszcze oficer zdążył krzyknąć "ognia!", przesadz-
iła ponad głowami żołnierzy i pokłusowała za
Korkoranem.

49/291

background image

Tłum ogarnęła panika. Rozległy się okrzyki:

- Pal! Do kroćset, pal!

Lecz już oficer kazał zabezpieczyć broń. Jeśliby
bowiem otworzono ogień do zwierzęcia, niechyb-
nie z pięćdziesiąt osób zostałoby rannych lub
zabitych. Tak więc skończyło się na tym, że pościg
odprowadził Korkorana i Luizę aż do portu, gdzie
ci dwoje, zgodnie z obietnicą kapitana, spokojnie
wsiedli na parostatek.

Nazajutrz, przybywszy do Marsylii, kapitan Korko-
ran oczekiwał na instrukcje Akademii Nauk w Ly-
onie. Były to instrukcje zredagowane przez
samego nieustającego sekretarza, a zasługiwały
na to, ażeby je przekazać licznym późniejszym
pokoleniom. Niestety, wskutek nieszczęśliwego
przypadku kapitan, później już, zmuszony był
wrzucić je w ogień, tak że jedynie czyny dzielnego
syna Saint-Malo pozwalają domyślać się treści
tych dokumentów. Dość zresztą, gdy powiemy, iż
godne były uczonej Akademii, która je wysłała, i
sławnego podróżnika, dla którego były przeznac-
zone.

50/291

background image

IV. O TYM, JAK LUIZA
POKRZYŻOWAŁA PLANY
PRZENIEWIERCY

Lord Henryk Braddock, gubernator generalny Hin-
dustanu, do pułkownika Barclaya, rezydenta przy
osobie Holkara, księcia Maratów, w Bhagawapurze
nad Narbadą:

Kalkuta, l stycznia 1857 roku

Z wielu źródeł mi donoszą, iż jakoweś sprzysięże-
nie przeciwko nam się gotuje; zauważono oznaki
tajemnego porozumienia w Luknowie, Potnie,
Benaresie, w Delhi, u Radżaputów. a nawet u
Sikhów.

Jeżeliby rewolta wybuchła i ogarnęła księstwa
Maratów, całe Indie w ciągu trzech tygodni
stanęłyby w ogniu walki. Otóż należy tego uniknąć
za wszelką cenę. Otrzymawszy niniejsze pismo,
winieneś

pan

pod

jakimkolwiek

pretekstem

nakłonić Holkara, ażeby rozbroił swe warownie i

background image

oddał nam w posiadanie swe armaty, strzelby,
amunicję, jak również swój skarbiec.

Tym sposobem nie będzie mógł działać nam na
szkodę, skarbiec zaś jego posłuży jako zastaw,
gdyby mimo tych środków ostrożności zechciał się
ważyć na jakiś szaleńczy krok. Skarb Kompanii
stoi pustką i taki zasiłek byłby dla niego wielce
pożyteczny.

Jeśliby zaś Holkar odmówił, będzie to znaczyło,
iż kryje złe zamiary i niegodzien jest żadnych
względów. W takim przypadku obejmujesz pan
dowództwo trzynastego, piętnastego i trzydzies-
tego pierwszego regimentu piechoty europejskiej,
które wraz z czterema lub pięcioma regimentami
kawalerii tubylczej i piechoty sipajów odda pod
pańskie rozkazy sir William Maxwell, gubernator
Bombaju. Przystąpisz pan wówczas do oblężenia
Bhagawapuru,

jeśliby

zaś

Holkar

próbował

układów, możesz pan z nim paktować jedynie w
skrytości. Najlepiej by było, gdyby padł w oblęże-
niu tak jak Tipu-Sahib, Kompania Indyjska ma już
bowiem dość tych krnąbrnych wasali. Nadto nie
bylibyśmy zmuszeni wypłacać żołdu ludziom,
którym po wszystkie czasy pozostaniemy nienaw-
istni.

52/291

background image

W koadtcu zdaję się na pańską roztropność, lecz
zalecam

pośpiech,

albowiem

obawiamy

się

rozruchów. Gdyby zaś miało dojść do rebelii, win-
niśmy zawczasu pozbawić buntowników ich przy-
wódców i oręża.

Lord Henryk Braddock, generalny gubernator

Pułkownik Barclay, rezydent angielski, do księcia
Holkara:

Bhagawapur, 18 stycznia 1857 roku

Niżej podpisany czuje się w obowiązku uprzedzić
Jego Wysokość księcia Holkara, że doszło do jego
uszu, iż rzeczony książę rozkazał wymierzyć
pięćdziesiąt cięgów swemu pierwszemu min-
istrowi Rao, jakkolwiek żaden postępek, o którym
niżej podpisanemu byłoby wiadomo, nie uspraw-
iedliwia tak surowego traktowania.

Niżej podpisany winien ponadto uprzedzić Wasza
Wysokość, iż do twierdzy Bhagawapur

wielokroć wjeżdżały nocą ciężko ładowne wozy,
z pewnych zaś oznak, które jednakże zostaną

53/291

background image

przemilczane, wynika, iż na owych wozach
złożono stosy broni, prowiantów i amunicji. Jest
to sprzeczne z warunkami układu i może jedynie
wzbudzić

uzasadnione

podejrzenia

wielce

szanownej i potężnej Kompanii Indyjskiej.

W wyniku czego, stosownie do rozkazów general-
nego gubernatora, niżej podpisany, nie zamierza-
jąc bynajmniej pozbawić księcia Holkara władzy,
przeciw której zresztą cały kraj powstaje, otóż
niżej podpisany zechce tym razem nie dać
posłuchu nazbyt może skwapliwym meldunkom
i umożliwi księciu Holkarowi oczyszczenie się z
zarzutów. W tym celu niechaj Wasza Wysokość
zechce łaskawie przekazać do rąk niżej pod-
pisanego swą amunicję, strzelby i działa, jak
również swój osobisty skarbiec; wszystko to
przesłane zostanie do Kalkuty, gdzie pod tymcza-
sową pieczą generalnego gubernatora czekać
będzie chwili, gdy Wasza Wysokość dostarczy gu-
bernatorowi niezbitych dowodów swej niewinnoś-
ci.

Nadto wzywa się rzeczonego księcia Holkara, aże-
by oddał w ręce niżej podpisanego swą jedyną
córkę Sitę, która w asyście, licznego orszaku i z
należytymi jej urodzeniu honorami zawiedziona

54/291

background image

będzie do Kalkuty. Owe posunięcia zapewnią
Waszej Wysokości nieustającą życzliwość i popar-
cie

wielce

szanownej

i

potężnej

Kompanii

Indyjskiej.

Pułkownik Barclay

Książę Holkar do pana rezydenta, pułkownika Bar-
claya:

Ja niżej podpisany czuję się w obowiązku prosić
pułkownika Barclaya, ażeby łaskawie zechciał op-
uścić Bhagawapur bez zwłoki, gdyż w przeciwnym
razie, zanim dwadzieścia cztery godziny upłyną,
może z rozkazu tu podpisanego mieć uciętą
głowę.

Książę Holkar, maharadża

Pułkownik Barclay do lorda Henryka Braddocka,
generalnego gubernatora:

Milordzie!

Pozwalam sobie przekazać Waszej Wielmożności
kopię pisma, które wedle rozkazu przesłałem był

55/291

background image

do księcia Holkara, jak również odpowiedź rzec-
zonego księcia. W tej właśnie chwili udaję się do
Bombaju, gdzie stosownie do rozkazów Waszej
Wielmożności obejmę dowództwo sił zbrojnych,
które winny przywieść Holkara do opamiętania.

Pułkownik Barclay

I oto minęło sześć tygodni, odkąd książę Holkar,
pułkownik Barclay oraz lord Henryk Braddock
wymienili pomiędzy sobą wyżej przytoczone pis-
ma.

Na wierzchołku najwyższej z wież zamku nad
rzeką Narbadą spoczywał książę Holkar na per-
skim dywanie i w głębokim zamyśleniu spoglądał
na niebotyczne szczyty gór Windhaja, równie
odwiecznych jak bóg Brahma. U boku księcia
siedziała jedynie jego córka, piękna Sita, i z oczu
ojca starała się wyczytać wszystkie jego myśli.

Holkar był to starzec szlachetnego rodu czystej
krwi hinduskiej, potomek owych książąt marac-
kich, co toczyli z Anglikami walki o władzę w In-
diach. Szczęśliwy przypadek pozwolił jego przod-
kom uniknąć podbojów Persów i Mongołów, Ukryci

56/291

background image

w swych górach, strzegli wiary Brahmy. Sam zaś
książę Holkar szczycił się, iż jest w prostej linii
potomkiem najznakomitszego z pradawnych bo-
haterów, królewicza Ramy, który wsławił się
zwycięstwem nad Rawaną. Przez cześć dla swego
szczytnego pochodzenia nadał córce imię Sita.

W dawnych czasach Holkar toczył wojny z Ang-
likami. Kiedy był jeszcze zupełnie młody, ojciec
jego zginął w walce, Holkar zaś przejął spuściznę
po przodkach, lecz stał się lennikiem Anglików. W
ciągu lat trzydziestu żywił nadzieję, że doczeka
się dnia zemsty. Lecz kiedy broda mu zbielała,
kiedy dwaj synowie zmarli bezpotomnie, pozostało
mu tylko jedno pragnienie: dożyć dni w pokoju i
przekazać księstwo swej jedynej córce.

Dochodziła godzina piąta po południu. Cisza za-
padła w Bhagawapurze, stolicy księstwa Holkara.
Wpatrzone w horyzont, czuwały straże. Żołnierze
przykucnąwszy grali w szachy bez słowa. Dla
utrzymania ładu krążyli po ulicach konni ofi-
cerowie, uzbrojeni w długie bułaty. Na ich widok
przechodnie w milczeniu schylali głowy. Rzekłbyś,
śmiertelna trwoga owładnęła miastem. Nawet
książę Holkar był zgnębiony. Przeczuwał nadciąga-
jącą burzę. Od dawna było mu wiadomo, że Angl-

57/291

background image

icy chcą złupić jego dobra, i myśl o przyszłości
córki napełniała go rozpaczą. Co do siebie zaś, to
w zupełności zdawał się na wolę Brahmy, gotów
powrócić na łono Najwyższej Istoty i odnaleźć Na-
jwyższą Substancję Bytu. Lecz z tym, że zostawi
córkę bez żadnej ostoi, nie mógł się pogodzić.

- Niech się dzieje wola Brahmy! - rzekł wreszcie w
odpowiedzi na swe rozmyślania.

- O czym myślisz, mój ojcze? - spytała księżniczka
Sita.

Od przylądka Komoryn aż po Himalaje próżno by
szukać tak ładnej dziewczyny. Miała smukłość
drzewa palmowego, a jej oczy przypominały
kwiaty lotosu. Nadto skończyła właśnie lat piętnaś-
cie, a jest to wiek, kiedy dziewczęta hinduskie os-
iągają szczyt urody.

- O radości moich oczu! - odparł jej Holkar - o moja
ostatnia miłości ziemska! Myślę oto, ze przeklęty
był dzień twych urodzin, przyjdzie mi bowiem um-
rzeć i zostawić cię w rękach nieprzyjaciół,

- Czyż więc nie masz, ojcze, żadnej nadziei na
zwycięstwo?

58/291

background image

- Jeżelibym nawet miał taką nadzieję, czy łudzisz
się, że mógłbym udzielić jej żołnierzom? Nasi
bramini drżą na sam widok tych ludzi nieczystych,
co pożerają święte krowy i karmią się surowym
mięsem i krwią. Och! Czemuż nie umarłem wów-
czas, gdy mój najstarszy syn żegnał się z tym
światem! Nie musiałbym patrzeć, jak wali się w
gruzy wszystko, co mi drogie.

- Zapominasz o mnie, ojcze - rzekła Sita wstając i
obejmując rękoma szyję starca.

- O nie, pamiętam o tobie, drogie dziecko, lecz
twój los napełnia mnie większą trwogą niż los
twoich braci wówczas, gdy groziła im śmierć.
Doniesiono mi dzisiaj, że pułkownik Barclay na
czele swych wojsk zmierza doliną Narbady. Dzieli
go od nas siedem mil, czyli dwa dni drogi, al-
bowiem ci ludzie gnuśnej rasy wloką za sobą tak
wiele bydła, furażu, armat i wszelkiej broni, że
nie są zdolni zrobić więcej niż dwie, trzy mile dzi-
ennie. Na nieszczęście, zważywszy, że nie mogę
pokładać zaufania w mych żołnierzach, nie
odważę się wydać im walki nad Narbadą. Mam
bowiem w podejrzeniu tego nędznika Rao, który
chyba knuje przeciwko mnie zdradę. O, gdybym
tylko miał dowody, nieszczęśnik drogo by zapłacił

59/291

background image

za to przeniewierstwo! Lecz cóż to za parostatek
widzę u zakrętu rzeki? - ciągnął Holkar badając
przez lunetę horyzont. - Czyżby to już były przed-
nie straże Barclaya?

W tejże chwili rozbrzmiał huk armatniego wystrza-
łu. To artylerzysta z warowni dał ognia w kierunku
statku, uprzedzając go, że winien opuścić kotwicę.
Kula śmignęła nad parowcem i z sykiem zagłębiła
się w falach rzeki.

Na ten znak kapitan parostatku wciągnął na maszt
trójbarwną banderę i pozostawiwszy wyzwanie
bez odpowiedzi podpłynął do brzegu. Zaskoczeni
Hindusi pozwolili mu wykonać ten manewr i kap-
itan, którym był znany nam młodzieniec z Saint-
Malo, stanął na lądzie, po czym z buńczuczną
miną udał się ku wrotom zamku. Sierżant i kilku
żołnierzy chcieli skrzyżowanymi bagnetami za-
grodzić mu przejście, lecz Korkoran, głuchy na py-
tania i pogróżki (jakkolwiek świetnie rozumiał
tubylczą mowę), obrócił się z wolna i przytknął do
ust gwizdek, który nosił u pasa.

Przenikliwy odgłos świstawki przejął obecnych
dreszczem, a ów dreszcz zmienił się w trwogę, gdy

60/291

background image

na pokładzie statku ukazała się potężna tygrysica
i na zew gwizdka jęła wydawać groźne pomruki.

- Luiza, do mnie! - zakrzyknął Korkoran i gwizdnął
po raz wtóry.

Na ten ponowny zew tygrysica skoczyła z
parostatku na brzeg, gdzie Korkoran ukończył był
właśnie cumowanie. W jednej chwili oficerowie,
żołnierze,

kanonierzy,

piechurzy,

gapie,

mężczyźni, kobiety i dzieci rozbiegli się we wszys-
tkich kierunkach, przy Korkoranie zaś pozostał je-
dynie niefortunny dowódca straży, ten, który odd-
ał był strzał do parostatku, a którego teraz pan
kapitan schwycił za kark.

- Puść mnie! - wołał Hindus. - Puść, bo przywołam
straże!

- Jeślibyś chociaż krok uczynił bez mej zgody -
odparł Korkoran - dam cię Luizie na kolację. Na
tę pogróżkę nieszczęsny oficer stał się potulny i
łagodny jak baranek i tak przemówił:

- O władco potężny, choć nieznany, powstrzymaj
to zwierzę, bo śmierć mnie czeka. I rzeczywiście,
Luiza, od dłuższego czasu pozbawiona świeżego
mięsa, krążyła wokół Hindusa z wygłodniałą miną.

61/291

background image

Wyglądał smakowicie, wiek miał odpowiedni,
tuszę właściwą, nadto musiał być kruchy i tłuściut-
ki, słowem w sam raz.

Szczęściem Korkoran dodał mu odwagi.

- W jakim stopniu służysz? - zapytał.

- Jestem porucznikiem, wielmożny panie - odparł
Hindus.

- Prowadź mnie do zamku księcia Holkara.

- Z pańską... towarzyszką? - spytał Hindus z wa-
haniem.

- Do kroćset! - odparł Korkoran - czyżbyś myślał,
że stając u dworu będę się wstydził przyjaciół?

"O Brahmo, o Buddo! - rozmyślał biedny Hindus
- co mnie podkusiło, żeby strzelać do tego
parostatku, mimo iż nie żywił żadnych złych zami-
arów? Po cóż pytałem obcego o nazwisko, chociaż
nie odezwał się do mnie słowem? O niezwyciężony
Ramo! Użycz, mi swej siły i swego łuku, ażebym
mógł przeszyć Luizę strzałą! Użycz mi swej
chyżości, ażebym zdołał wziąć nogi za pas i
znaleźć schronienie we własnym domu!"

62/291

background image

- No jak tam? - zapytał Korkoran. - Skończyłeś swo-
je medytacje? Bo Luiza się niecierpliwi.

- Wielmożny panie - odparł Hindus -jeżelibym za-
wiódł cię do pałacu księcia Holkara z tygrysicą de-
pczącą tobie, a raczej (niestety!) depczącą mnie
po piętach, książę rozkaże wbić cię na pal.

- Takie jest twoje zdanie? - spytał Korkoran.

- Czy takie jest moje zdanie? Ależ panie wiel-
możny, książę Holkar nigdy nie rozpocznie swych
wieczornych modłów, jeżeli w ciągu dnia nie kazał
wbić na pal przynajmniej sześciu ludzi.

- O, książę Holkar zaczyna mi się podobać... Powz-
iąłem decyzję. Zobaczymy, który z nas dwóch
każe pierwszy wbić drugiego na pal...

- Panie wielmożny, książę bez wątpienia zacznie
ode mnie.

- Dość wykrętów! Naprzód albo poślę Luizę w ślad
za tobą!

Ta pogróżka przywróciła Hindusowi odwagę.
Prawdę rzekłszy, nie był całkowicie pewien, czy
Holkar rozkaże wbić go na pal, gdy tymczasem tu,

63/291

background image

zaledwie o sześć cali, widział zęby i pazury Luizy.
Wzniósł zatem w głębi duszy ostatnią modlitwę do
Brahmy, po czym szparko skierował się ku wrotom
zamku. Tuż za nim podążał Korkoran z Luizą, która
niczym chart spragniony zabawy skakała radośnie
u boku swego pana.

Dzięki tej podwójnej eskorcie Korkoran bez obawy
wszedł do zamku. Wszyscy ustępowali mu z drogi.
Skoro jednak znalazł się u stóp wieży, gdzie prze-
bywał Holkar ze swą córką, Hindus stanął i nie
chciał iść dalej.

- Panie wielmożny - powiedział - jeżeli wejdę z to-
bą, zginę bez wątpienia. Zanim zdążę wymówić
słowo w swej obronie, Holkar każe ściąć mi głowę.
Ty zaś, panie, skoro obstajesz przy swym zuch-
wałym zamiarze...

- Dobrze już, dobrze. Holkar nie jest tak okrutny,
jak o nim mówią, i jestem przekonany, że niczego
nie odmówi mojej drogiej Luizie. Z tobą to inna
sprawa. Zmykaj, tchórzu!

- Panie wielmożny - odezwał się Hindus z pokorą
- żadna inna głowa nie będzie leżeć na mych
barkach tak dobrze jak moja własna, a co więcej,
nie znam maści, którą mógłbym ją przykleić, gdy-

64/291

background image

by Jego Książęca Wysokość raczył ją ściąć. Niech
Brahma i Budda będą z tobą! To mówiąc rzucił
się do ucieczki. Korkoran nie próbował go pow-
strzymać i bez dalszej zwłoki przemierzył dwieście
pięćdziesiąt stopni wiodących na taras, z którego
książę Holkar chłonął spokój doliny Narbady.

Luiza szła przed swym panem i pierwsza ukazała
się na tarasie. Na jej widok księżniczka Sita wydała
okrzyk trwogi, książę zaś zerwał się, wyszarpnął
pistolet zza pasa i wystrzelił. Szczęściem kula ud-
erzyła w mur, spłaszczyła się i trafiła rykoszetem
w Korkorana, który postępował tuż za Luizą. Kapi-
tan dostał lekki postrzał w rękę.

- Ależ Wasza Wysokość porywczy! - zawołał Korko-
ran nie bacząc na powyższe zajście. - Luiza, do
mnie!

Był czas najwyższy, ażeby pohamować tygrysicę,
która właśnie gotowała się do skoku na wroga, za-
mierzając poszarpać go na kawałki.

- Do mnie, moja miła - powtórzył Korkoran. - O tu,
dobrze... Połóż mi się u nóg.

Doskonale! A teraz poczołgaj się ku księżniczce i
złóż jej uszanowanie... Nie obawiaj się, pani, Luiza

65/291

background image

jest łagodna jak baranek. Chce cię przeprosić za
chwilę trwogi. Luizo, moja droga, przeproś
księżniczkę.

Luiza spełniła polecenie, Sita zaś pogładziła ją
łagodnie ręką, co wydawało się wielce schlebiać
tygrysicy.

Holkar tymczasem trwał w pozycji obronnej.

- Ktoś ty? - spytał wyniośle. - W jaki sposób
dotarłeś aż tutaj? Był żebym zdradzony przez
własnych poddanych i wydany Anglikom?

- Wasza Wysokość nie został zdradzony - odrzekł
łagodnie Korkoran. - Co do mnie zaś, to wdzięczny
jestem Opatrzności za to, że stworzyła mnie Bre-
tończykiem i że nazywam się Korkoran, jak
również za to, że nie każe mi być Anglikiem.

Holkar w milczeniu ujął młoteczek ze srebra i ud-
erzył w gong.

Nikt się nie stawił na to wezwanie.

- Wasza Wysokość - rzekł z uśmiechem Korkoran
- nie ma tu nikogo dość blisko, ażeby Waszą
Książęcą Mość usłyszeć, albowiem na widok Luizy

66/291

background image

wszyscy rzucili się do ucieczki. Niech się jednak
książę uspokoi; Luiza odebrała dobre wychowanie
i umie się zachować... Jakiej ż to zdrady Wasza
Wysokość się lęka?

- Skoro nie jesteś pan Anglikiem - odparł Holkar
kim pan się mienisz i skąd przybywasz?

- Wasza Wysokość - rzekł Korkoran - oprócz Hin-
dusów są na tym świecie dwa rodzaje ludzi: Fran-
cuzi i Anglicy. Jedni bardziej łakną pochwał, drudzy
złota, za to jednakowo są zaczepni i jednakowo
skłonni mieszać się nieproszeni w nie swoje
sprawy. Należę do tych pierwszych. Jestem kapitan
Korkoran.

- Co!? - zawołał Holkar. - Jesteś pan owym sławnym
kapitanem, co dowodził "Synem Burzy"?

- Sławny czy nie, jestem kapitan Korkoran - odparł
Bretończyk.

- I to pan - pytał dalej Holkar - zostałeś napadnięty
koło Singapuru przez dwustu malajskich piratów,
których strąciłeś pan w morze mając zaledwie
dwunastu ludzi załogi?

67/291

background image

- Tak, to ja - odrzekł Korkoran. - Gdzie Wasza
Wysokość czytał o tym wydarzeniu?

- W Bombay Times. Te niecnoty Anglicy pierwsi
wiedzą o wszystkim, co się dzieje na oceanie. W
swoim czasie chcieli nawet wmówić, żeś jest pan
Anglikiem.

- Ja Anglikiem?! - zakrzyknął Korkoran oburzony.

- Tak, lecz prawie natychmiast sprostowano
pomyłkę. Jak zapewne panu wiadomo, dwunastu
spośród tych nędzników malajskich zawisło na
stryczku. Trzynasty wszakże zdołał umknąć, w
chwili gdy wiedziono go na szubienicę, zaszył się
wśród uliczek Singapuru i krył się tam czas jakiś,
po czym załadowawszy się na statek chiński
dopłynął do Kalkuty, skąd przybył do mnie szukać
schronienia. To Hindus, muzułmanin. On to mi
opowiadał, w jakich okolicznościach zetknął się był
z panem oko w oko. Lecz poczekaj pan, oto i on.
I rzeczywiście, w tej właśnie chwili jakiś niewolnik
ukazał się na progu. Był to mężczyzna wysoki,
urodziwy, a nawet piękny w europejskim rozumie-
niu, ale budowy raczej wątłej, świadczącej bardziej
o zręczności niż o sile. Na widok Korkorana,
zwłaszcza zaś na widok Luizy, która ryknęła

68/291

background image

groźnie, niewolnik przejawił chęć ucieczki, lecz
Holkar go powstrzymał.

- Ali! - krzyknął za nim.

- Najjaśniejszy Panie?

- Przypatrz się bacznie temu cudzoziemcowi o bi-
ałej twarzy. Znasz go?

Ali zbliżył się z wyrazem wahania, lecz gdy tylko
spojrzał na Korkorana, zawołał:

- Panie miłościwy! To on!

- Kto?

- Kapitan! A oto i ona! - dodał wskazując tygrysicę.
- O, Wasza Dostojność! Uchroń mnieod zguby!

- Cóż to? - zapytał Korkoran wesoło - czyżbyś żywił
urazę do mnie i do Luizy? Posłuchaj no, mój drogi.
O mały włos nie zostałeś powieszony. Pętla już,
już miała się zacisnąć na twej szyi, kiedy zdołałeś
ocalić głowę. I o to nie mam do ciebie żalu, lecz
uważam, że książę Holkar, skoro lubi szubi-
eniczników, dobrze uczynił przyjmując cię do służ-
by.

69/291

background image

- Hejże! - przerwał mu Holkar okrzykiem. - Na uli-
cach mej stolicy jakiś nieład aż stąd jest widoczny.
Co znaczą te krzyki i strzały, to bicie w bębny?

- Najjaśniejszy Panie - odezwał się Ali - przychodzę
tu nie wezwany dlatego właśnie, że chcę uprzedzić
Waszą Dostojność. Oto kiedy kapitan Korkoran
wysiadł na ląd, mniemano, iż to wysłannik Ang-
lików. I wówczas Rao, były minister Waszej Dos-
tojności, rozpuścił pogłoski, jakoby Wasza Dosto-
jność padł, zabity strzałem pistoletowym, i jakoby
armia angielska była o dwie mile od miasta. Zdołał
podburzyć część wojska i rozpowiada o swoich
prawach do korony.

- Och! Zaprzedaniec! - zawołał książę. - Rozkażę
wbić go na pal.

- Lecz tymczasem Rao głosi, że ma poparcie Ang-
lików, i przystąpił już do oblężenia zamku.

- Ho, ho! - odezwał się Korkoran - sytuacja staje się
ciekawa.

Aż do tej chwili piękna Sita nie odezwała się
słowem, lecz teraz, znajdując ojca w niebez-
pieczeństwie, podbiegła do kapitana i ująwszy
jego dłonie, rzekła z oczyma pełnymi łez:

70/291

background image

- Ratuj go, panie!

- Do kroćset! Jakże mógłbym oprzeć się prośbom i
łzom dwojga tak pięknych oczu! Wasza Wysokość,
czy możesz dać mi szpicrutę i rewolwer? Tak
uzbrojony wezmę odpowiedzialność za wszystko,
a w szczególności za tego przeniewiercę Rao.
Zaraz też Ali przyniósł rewolwer i szpicrutę, po
czym książę, kapitan i niewolnik zeszli w dół po
schodach, gdy tymczasem Sita, upadłszy na
twarz, błagała Brahmę, ażeby zechciał wziąć w
opiekę jej obrońców.

Szczupła gromadka żołnierzy broniła wejścia do
zamku i zdawało się, że lada chwila ustąpi pod
naporem ciżby. Wydając buntownicze okrzyki, trzy
regimenty sipajów oblegały wrota pod wodzą Rao,
który dosiadłszy konia podburzał do szturmu.
Zewsząd z sykiem padały kule; buntownicy toczyli
działa zamierzając wyważyć drzwi. Korkoran pojął,
że nie ma chwili do stracenia.

- Otwórzcie wrota! - zawołał. - Odpowiadam za
wszystko!

Buńczuczna mina Korkorana przywróciła ufność
księciu Holkarowi. Rozkazał otworzyć wrota, co tak
dalece zdumiało sipajów, że w obawie zasadzki

71/291

background image

mimowolnie zaczęli się cofać. Zaraz też strzelani-
na ustała i wielka cisza owładnęła placem. Korko-
ran zapytał donośnie:

- Gdzie jest pan Rao?

- Oto ja - rzekł Rao i w asyście swego sztabu pod-
jechał konno. - Czy książę Holkar poddaje się do-
browolnie?

- Do kroćset! - zawołał Korkoran. - Ten ma czel-
ność!

I w tej samej chwili gwizdnął z cicha. Na ten zew
ukazała się Luiza.

- Moja droga - powiedział Korkoran. - Zdejmij no
tego pana z konia i przynieś mi go tutaj, lecz nie
wyrządź mu żadnej krzywdy. Ujmiesz go ostrożnie
między górną a dolną szczękę, tak by nie połamać
kości i nie podrzeć skóry. Pojęłaś mnie, kochanie?

Przy tych słowach wskazywał nieszczęsnego Rao,
który też pragnął natychmiast zawrócić, tylko że
koń jego zaczął wierzgać i stawać dęba. Konie
sztabowe były tak samo niespokojne i oficerowie
zawrócili co prędzej, bojąc się, że Luiza pomyli ich

72/291

background image

z Rao. W nieładzie puścili się cwałem pomiędzy sz-
eregami piechoty.

Rao z wielką chęcią poszedłby w ich ślady, lecz
los mu zabronił. Luiza bowiem wskoczyła na grz-
biet jego konia, chwyciła: nieszczęśnika za pas i
skacząc na ziemię wysadziła z siodła. Po czym -
na wzór kota, co złapaną mysz trzyma w pysku,
lecz nie chce od razu jej zadusić - złożyła na wpół
zemdlonego Rao u stóp kapitana.

- Doskonale, moja droga - powiedział Korkoran
serdecznie. - Dam ci cukru na kolację. Ali, rozbrój
tego nikczemnika i weź go do niewoli, ja zaś tym-
czasem przemówię do tych nierozumnych ludzi.

Po czym ze szpicrutą w ręku zbliżył się na
odległość pięciu kroków do pierwszego szeregu
sipajów, mimo iż trzymali strzelby nabite i gotowe
do strzału, i zapytał:

- Czy który z was miałby ochotę zostać powies-
zony, wbity na pal, ścięty, żywcem odarty ze skóry
lub też wydany tygrysicy? Nikt nie odpowiada.

W istocie, panowała powszechna trwoga. Już sam
widok kapitana, który zdawał się spadać z nieba,
wprawił w zdumienie zabobonnych Hindusów,

73/291

background image

jeszcze bardziej zaś przeraziły ich zęby i pazury
Luizy. A w końcu w imię czego i przeciw komu
mieliby się buntować, skoro Rao był w rękach
Holkara? Tak więc wszyscy skwapliwie zakrzyknęli:

- Wiwat książę Holkar!

- Znakomicie - rzekł Korkoran - widzę, że dochowa-
cie wiary swemu prawowitemu władcy. A teraz
wracajcie w spokoju do koszar; gdybym wszak
usłyszał, że któryś z was próbuje szemrać, dam go
Luizie na śniadanie. Dobranoc, moi drodzy. My zaś,
Wasza Wysokość, chodźmy na wieczerzę.

74/291

background image

V. KORKORAN GOŚCIEM
HOLKARA I NADOBNEJ
SITY

Pod gwiaździstą kopułą nieba na wewnętrznym
dziedzińcu nakryto do stołu w bliskości fontanny
rzeźwiącej powietrze. Przy stole, na modłę europe-
jską, zasiedli: książę Holkar, jego córka o oczach
podobnych do kwiatu lotosu oraz kapitan Korko-
ran. Dwudziestu służących podawało im potrawy i
zbierało naczynia. Biesiadnicy jedli w milczeniu i z
powagą, jak przystało władcom Azji.

Tuż obok, pomiędzy swoim panem a księżniczką,
leżała Luiza i przyjmując z ich rąk strawę, spoglą-
dała przyjaźnie to na Sitę, to na Korkorana.
Księżniczka, wdzięczna za oddaną przysługę i
dumna z uległości tygrysicy, obdarzała ją szczo-
drze słodyczami i pochlebstwami niczym charta
ulubieńca. Luiza, dość bystra, ażeby ocenić szla-
chetność jej intencji, w przypływie wdzięczności
łagodnie machała ogonem i z rozkoszą prężyła
kark, kiedy dziewczę kładło dłoń na łbie swej
nowej towarzyszki.

background image

W końcu Holkar dał znak i niewolnicy usunęli się,
pozostawiając go sam na sam z córką i Korko-
ranem.

- Kapitanie - przemówił Holkar i wyciągnął rękę ku
niemu. - Ocaliłeś mi życie i koronę. Jakże zdołam
ci się odwdzięczyć? Korkoran, zdumiony, uniósł
głowę.

- Ależ książę - odezwał się - przysługa, którą
wyświadczyłem Waszej Wysokości, tak jest skrom-
na, że pragnąłbym nie mówić o niej więcej. Tak
czy inaczej, największy udział przypada tu Luizie,
która przejawiła takt i subtelność godne na-
jwyższej pochwały. Prawie że nie jadła śniadania.
Była głodna. Jakkolwiek jest tygrysicą, była w
pieskim nastroju. Nadto Wasza Wysokość strzelił
do niej z pistoletu. Nie robię tu wymówki, gdyż był
to wynik pomyłki wielce usprawiedliwionej. Książę
chybił i Luiza szybko mogła się uwinąć z Waszą
Wysokością. Umiała wszak pohamować apetyt i
poskromić swe krwiożercze instynkty, co nie jest
rzeczą błahą, gdy się zważy, jak kiepskie
wychowanie odebrała w dżunglach Jawy. I oto
kiedy tak sprawy stoją, pewien niegodziwiec pod-
burza sipajów przeciwko Waszej Wysokości (co jak
mi się wydaje, nie jest nazbyt trudne). Wówczas

76/291

background image

Wasza Wysokość chce wyjść z pałacu, aby znaleźć
pewną zgubę, lecz Luiza, w przeczuciu tych za-
miarów, rzuca się na wroga, chwyta nieszczęs-
nego Rao z tyłu, w okolicy pasa, na skutek czego
biedak nie zdoła chyba nigdy usiąść, i składa go
u stóp Waszej Wysokości. Doprawdy, jeżeli ktokol-
wiek jest tu dobroczyńcą, to tylko Luiza. Co do
mnie, to jedynie postępowałem ścieżką przez nią
wytyczoną.

- Panie Korkoranie - rzekła piękna Sita - zawdz-
ięczam ci życie i cześć. Nigdy ci tego nie zapomnę.
I wyciągnęła do kapitana dłoń, którą ten ujął i z
szacunkiem pocałował.

- Kapitanie - powiedział Holkar - wiem, że jesteś
synem szlachetnego narodu i że odmówisz zapłaty
za oddaną przysługę. Czyż jednak ja z kolei nie
mógłbym być ci w czymś użyteczny?

- Użyteczny? - zawołał Korkoran. - Ależ pomoc
Waszej Wysokości jest dla mnie wprost niezbędna.
Muszę bowiem wyznać, że przybyłem tu w
poszukiwaniu pewnego starego rękopisu; na samą
myśl o nim wszyscy uczeni Francji i Anglii drżą z
radości. Trzeba też księciu wiedzieć, że na moją
wyprawę łoży Akademia Nauk w Lyonie, tak więc

77/291

background image

Luiza i ja odbywamy podróż w służbie nauki,
otoczeni opieką rządu francuskiego. Mamy pisma
polecające do wszystkich dostojników angielskich
w Indiach. Również dla Waszej Wysokości mam
pismo od znakomitego Williama Barrowlinsona,
przewodniczącego ,,Geographical, Colonial, Statis-
tical, Geological, Orographical, Hydrographical
and Photographical Society" z siedzibą w Lon-
dynie, 183, Oxford Street. Oto ów list.

To mówiąc wyjął z pugilaresu pismo zalakowane
dużą czerwoną pieczęcią, zdobne herbem uc-
zonego baroneta i dewizą: Regi meo fidus, która
(jak Barrowlinson zapewnia) sięga czasów jego
dziadka, towarzysza broni Wilhelma Zdobywcy.

(I prawdę rzekłszy, sir William Barrowlinson miał
sto powodów, ażeby w myśl owej dewizy być
,,wiernym swemu królowi", albowiem rzeczony
król uczynił rzeczonego Barrowlinsona, w wieku
zaledwie lat dwudziestu, jedną z najznakomit-
szych osobistości Kompanii Indyjskiej oraz ob-
darzył go tyloma godnościami i urzędami tak
znacznej wagi, że gdyby żałosny katar żołądka
nie był stanął na przeszkodzie, sir William mógłby
około trzydziestki zostać wicekrólem Indii, czyli
niemal absolutnym władcą stu milionów ludzi.

78/291

background image

I oto katar żołądka kazał mu wracać do Anglii z
dożywotnią rentą trzystu tysięcy franków. Lecz dz-
ięki temu został członkiem Parlamentu, przełożył,
jak umiał, kilkanaście stron Wed, polecił sekre-
tarzowi tłumaczyć dalej pod swoim nazwiskiem,
łaskawie przyjął prezydenturę "Geographical,
Colonial, Statistical, Geological, Orographical, Hy-
drographical and Photographical Society" oraz
został członkiem korespondentem Instytutu Fran-
cuskiego). Otóż od tego potentata pochodził list
polecający, który kapitan Korkoran wręczył księciu
Holkarowi. List brzmiał, jak następuje:

Londyn... 1857

Niżej podpisany sir William Barrowlinson ma za-
szczyt powiadomić Jego Wysokość księcia Holkara
o przyjeździe młodego francuskiego uczonego,
pana Korkorana, który kierując się wskazaniami
Akademii Nauk w Lyonie, jak również naszymi
własnymi, postawił sobie za cel odnalezienie ory-
ginalnego rękopisu Ramabhagawatany. Podejrze-
wa się, iż księga owa została schowana w okolicy
źródeł Narbady, w kryjówce, która jak mniemam,
winna być znana Jego Wysokości księciu Holkarowi

79/291

background image

lepiej niż komukolwiek. Niżej podpisany ośmiela
się tuszyć, iż zażyłe i wielce przyjazne stosunki
dobrosąsiedzkie, które z dawna istniały i jak się
spodziewa, nigdy istnieć nie przestaną pomiędzy
Jego Wysokością księciem Holkarem a wielce
szanowną, dostojną i niezwyciężoną Kompanią
Indyjską, zobowiążą Jego Wysokość do otoczenia
wszechstronną opieką badań naukowych kapitana
Korkorana,

którymi

obarczony

został

przez

Akademię Nauk w Lyonie, z upoważnienia miłości-
wie nam panującej Jej Królewskiej Mości Wiktorii,
pierwszej tego imienia monarchini trzech zjednoc-
zonych królestw. Anglii, Szkocji i Irlandii.

Z tych to przyczyn niżej podpisany sil William Bar-
rowlinson, przewodniczący ,,Geographical, Colo-
nial, Statistical, Geological, Orographical, Hydro-
graphical and Photograpbical Society", czuje się
w obowiązku prosić Jego Wysokość księcia Holka-
ra, ażeby zechciał oddać do rozporządzenia rzec-
zonego kapitana wszelkie środki materialne, jak
konie, lektyki, słonie, robotnicy, jeźdźcy, sowarzy,
sipaje i wszystko to, czego tylko podczas wyprawy
mógłby potrzebować. Rzeczony sir William Bar-
rowlinson, w imieniu własnym, jak również w imie-
niu Akademii Nauk w Lyonie, przyrzeka pokryć
wszelkie wydatki oraz spłacić wszelkie pożyczki,

80/291

background image

których

Jego

Wysokość

zechciałby

łaskawie

udzielić młodemu badaczowi. Ponadto niżej pod-
pisany pragnąłby powiadomić Jego Wysokość, iż
może ręczyć honorem, że wyprawa kapitana
Korkorona jest i pozostanie obca wszelkiej poli-
tyce.

Niżej podpisany ula na koniec, iż dżentelmen,
którego uniżenie pragnąłby polecić Jego Książęcej
Mości, dołoży wszelkich starań, ażeby w służbie
nauki i dostojnego zgromadzenia uczonych stać
się, ku naszej chwale, chlubą narodu, którego jest
synem, jak również tego, który go popiera, W tym
przeświadczeniu niżej podpisany uniżenie a gorą-
co poleca się pamięci Jego Książęcej Mości, w
nadziei, że czas nie zdołał osłabić przyjaznych
uczuć, którymi niegdyś książę Holkar raczył
darzyć tu podpisanego i o których tu podpisany po
wszystkie czasy zachowa w głębi serca pełne wdz-
ięczności wspomnienie.

Sir William Barrowlinson,

baronet członek Parlamentu

81/291

background image

Skoro tylko książę Holkar ukończył lekturę,
wyciągnął dłoń do Korkorana i powiedział:

- Między nami zbyteczne są już te pisma, drogi
przyjacielu, a wobec stosunków, jakie w chwili
obecnej łączą mnie i Anglików, list sir Williama
Barrowlinsona nie za wiele przyniósłby pożytku,
gdyby nie to, że skądinąd wiadomo mi, kim jesteś,
i że dane mi było podziwiać twą odwagę w mo-
mencie, gdyś ratował mi życie. Na nieszczęście
doniesiono mi, że pułkownik Barclay ciągnie z wo-
jskiem na Bhagawapur, a gdyby nawet mi nie
doniesiono, to jeszcze dziś wieczór uwiadomiłby
mnie o tym Rao swoją jawną zdradą. Tak więc w
twych poszukiwaniach niewielką mogę dać ci po-
moc i żywię wręcz obawę, czy moja przyjaźń nie
przyniesie ci szkody w oczach Anglików.

- Wasza Wysokość - rzekł kapitan - nie kłopocz się
ani o mnie, ani o Anglików, albowiem pułkownik
Barclay, nawet jeśli ma ze sobą trzydzieści reg-
imentów, winien traktować mnie jak przyjaciela,
W przeciwnym razie pozna siłę moich ciosów. Tak
więc bądź, książę, o mnie spokojny, gdyż to może
ja zdołam być ci użyteczny i okazać pomoc w za-
warciu pokoju.

82/291

background image

- Zawrzeć pokój z tymi barbarzyńcami! - zawołał
Holkar, a w jego oczach zapaliły się gniewne błys-
ki. - To oni winni są śmierci mego ojca i dwu braci,
oni zagrabili połowę moich księstw i splądrowali
pozostałe! O promienny Indro, co przemierzasz w
swym wozie sklepienie niebieskie i niesiesz jas-
ność do najdalszych zakątków wszechświata! Bez
chwili wahania oddałbym swe skarby i życie
własne, jeśliby w zamian najmarniejszy z tych bar-
barzyńców znalazł śmierć w głębinach morskich.
O, przysięgam i dziś już gotów jestem połączyć się
z Najwyższą i Niezniszczalną Substancją Bytu!

- I zostawisz mnie, ojcze, samą tu na ziemi? - wtrą-
ciła piękna Sita z nutą łagodnej wymówki.

- Ach, przebacz mi, drogie dziecko! - zawołał
starzec tuląc córkę do piersi. - Lecz na samo
wspomnienie Anglików przenika mnie zgroza.
Daruj mi, kapitanie...

- Możesz, drogi gospodarzu, z całą swobodą
złorzeczyć Anglikom, bo co do mnie, to pomin-
ąwszy sir Williama Barrowlinsona, który wydaje
mi się być człowiekiem zacnym, choć nieco zbyt
rozwlekłym w swych wywodach, otóż jego pomin-
ąwszy, niewiele więcej sobie robię z Anglika niż z

83/291

background image

wędzonego śledzia lub sardynki w oliwie. Jestem
Bretończykiem i marynarzem, a. to mówi za
siebie. Nie ma mowy o nadmiernych czułościach
pomiędzy mną a rasą saską.

- Sprawiasz mi radość, kapitanie - rzekł książę
Holkar. - Aż początku obawiałem się, że możesz
być

ich

przyjacielem.

Kiedy

pomyślę,

jaką

przyszłość gotują dla Sity, krew w moich starych
żyłach zaczyna wrzeć z gniewu i chciałbym pości-
nać głowy wszystkim Anglikom w Indiach... Lecz
nie mówmy o tym więcej. A teraz, by ukoić
wzburzenie, zechciej, droga Sito, odczytać wyjątki
jednej z owych pięknych ksiąg, co głosiły chwałę
naszych dziadów i umilały im chwile wytchnienia.

- Czy życzysz sobie, ojcze - spytała Sita - bym od-
czytała ów wyjątek z Ramajany, gdzie król Dasara-
ta na łożu śmierci skarży się żałośnie, zgnębiony
nieobecnością

swego

drogiego

syna

Ramy,

niezwyciężonego bohatera, i gdzie oskarża sam
siebie, że zasłużył na tę karę bogów popełniwszy
w młodości nierozmyślne zabójstwo?

- Czytaj - odrzekł książę Holkar.

Zaraz też Sita podniosła się i odnalazłszy księgę,
rozpoczęła:

84/291

background image

Świadom, jak wprawnie strzelam z łuku, przy-
byłem na bezludny brzeg rzeki Saraju, aby samym
tylko

słuchem

się

kierując

ubić

zwierzynę

niewidoczną w mroku. Dzierżąc napięty łuk w
dłoni, ukryłem się w ciemnościach w pobliżu
wodopoju, dokąd pragnienie zwabia nocą cz-
woronożnych mieszkańców dżungli. Wówczas,
niczym plusk słonia, co się poi, doszedł mnie
odgłos wody nabieranej do dzbana. Widać przez-
naczenie zaćmiło mi rozum, kiedym w pośpiechu
nasadził na cięciwę ostrą, dobrze opatrzoną pióra-
mi strzałę i posłałem ją tam, skąd mnie ów szmer
dobiegł.

Lecz w chwili gdy strzała dosięgła celu, rozległ się
drgający od żalu krzyk ludzki:

- Ach, umieram! Któż to i czemu wypuścił strzałę
do mnie, pustelnika? Czyjaż to okrutna ręka zwró-
ciła przeciw mnie swój grot? Przybyłem nocą zacz-
erpnąć wody w odludnej rzece. Kogóż mogłem tym
urazić?

Na te pełne bólu słowa umysł mi się zamroczył,
popełniona omyłka przejęła trwogą. Broń wypadła
mi z ręki. Pośpieszyłem ku niemu i ujrzałem

85/291

background image

nieszczęsnego młodzieńca, odzianego w skórę
antylopy. Ciężko ranny, trafiony w serce, leżał w
wodzie. Utkwił we mnie wzrok, jakby mnie pragnął
zniweczyć

ogniem

swojej

świętości,

i

tak

przemówił:

- Czymże ja, samotny mieszkaniec puszczy,
mogłem cię obrazić, czym zasłużyłem, że wy-
puszczasz ku mnie strzałę, gdy przychodzę po
wodę dla ojca? W bezludnym lesie oczekują mnie
twórcy moich dni - dwoje biednych, ślepych
staruszków bez żadnego wsparcia - i żyją nadzieją
mojego powrotu. Jedną strzałą, jednym ciosem
zabiłeś troje ludzi: ojca mojego, matkę i mnie. I dla
jakiej że przyczyny?

Synu Raghona, odszukaj teraz co prędzej mego
ojca i donieś mu o tym nieszczęsnym zdarzeniu,
drżę bowiem z trwogi, ażeby jego przekleństwo
nie zniweczyło cię, jak ogień niweczy wyschnięty
las. Ta oto ścieżka prowadzi do pustelni ojca. Udaj
się tam bezzwłocznie, lecz uprzednio wyjmij tę
strzałę. Tymi oto słowy przemawiał do mnie
młodzieniec, ja zaś patrząc nań czułem rozpacz.
Potem, wpółprzytomny, ze ściśniętym sercem
wyciągnąłem strzałę z piersi młodego anachorety.
Działałem jak można na j ostrożnie j, gorąco prag-

86/291

background image

nąc zachować mu życie. Lecz oddech jego
wydobywał się w pełnych bólu łkaniach, skoro zaś
tylko wyjąłem grot z rany, drgawki wstrząsnęły
wyczerpanym przez cierpienie synem pustelnika;
po czym, obróciwszy wkoło oczy, wydał ostatnie
tchnienie. Wówczas, wziąwszy dzban zmarłego,
udałem się do samotni jego ojca, gdzie dwoje
nieszczęsnych ślepych staruszków rozmawiało o
synu wyczekując na jego powrót. Podobni ptakom
o podciętych skrzydłach, nie mieli nikogo, kto by
im usłużył. Na odgłos mych kroków pustelnik
powiedział:

- Synu! Czemu powracasz tak późno? Matka twoja
i ja smuciliśmy się tak długą nieobecnością. Jeżeli
któremu z nas zdarzyło się uczynić ci co złego,
przebacz i na przyszłość wracaj prędzej. Od kiedy
chodzić i widzieć przestałem, twoje nogi i oczy są
zarazem moje. Lecz czemu milczysz?

Na te słowa złożywszy ręce przybliżyłem się wolno
do starca. Szloch uwiązł mi w gardle, a głos
skutkiem trwogi stał się drżący i zająkliwy.

- Jestem Kchatryjczykiem - rzekłem. - Zwą mnie
Dasarata. Nie jestem twoim synem, a przychodzę
tu, albowiem popełniłem straszliwą zbrodnię.

87/291

background image

I opowiedziałem mu o śmierci młodego pustelnika.

W pierwszym momencie starzec skamieniał,
rzekłbyś, na me słowa, kiedy zaś odzyskał zmysły,
tak przemówił:

- Gdybyś źle uczyniwszy nie wyznał dobrowolnie
swej przewiny, kara moja dosięgłaby ciebie i twój
naród. Zniweczyłby was ogień mojej klątwy! Mocą
twej zbrodni Brahma, który niezachwianie siedzi
na swym tronie, wkrótce zostałby zeń strącony.
Wrota raju zamknęłyby się dla siedmiu twoich
przodków i siedmiu potomków. Lecz ja cię nie zni-
weczę, boś swój cios wymierzył nieświadomie. A
teraz, okrutniku, prowadź nas tam, gdzie twoja
strzała zabiła to dziecię, gdzieś złamał laskę- prze-
wodniczkę ślepca!

Wówczas sam jeden powiodłem ociemniałych w
owo posępne miejsce, gdzie leżał ich syn. Oboje
ledwie dotknęli jego ciała; niezdolni udźwignąć tak
wielkiej żałości, z okrzykiem bólu padli na swe
martwe dziecko. Matka, całując bladą twarz syna,
wydawała jęki, jak samica, której odebrano młode.

- Jadżanadatto - mówiła - czyż nie byłam ci droższa
nad życie? Czemu milczysz, dostojne dziecko, ter-
az, gdy masz tak długą podróż przed sobą? Jeden

88/291

background image

raz mnie pocałuj i uściśnij - potem zaś wyruszysz.
Czyżbyś, przyjacielu, miał do mnie urazę?! Więc
czemu milczysz?

A ojciec, zgnębiony, chory z rozpaczy, dotykając
zesztywniałych członków syna, skierował doń, jak
do żywego, te oto smutne słowa:

- Synu, czy nie poznajesz mnie, twego ojca,
którym przyszedł tu razem z matką twoją? Wstań,
zarzuć ramiona na nasze złączone szyje. Któż
będzie odtąd przynosił nam z puszczy korzonki
i owoce leśne? Jakże, mój synu, ja sam ślepiec
wykarmię tę ślepą pokutnicę zgarbioną pod
ciężarem lat, która jest ci matką? Nie odchodź
stąd, synu. Jutro pójdziemy razem: ty, ja i matka.

W tym miejscu piękna Sita przerwała lekturę;
książę Holkar słuchał w zamyśleniu. Korkoran,
wzruszony, wpatrywał się z podziwem w uroczą i
łagodną twarz młodej dziewczyny.

Lecz zbliżała się północ i książę zamierzał właśnie
pożegnać gościa, kiedy na dziedzińcu zjawił się Ali
i w milczeniu, z rękoma wzniesionymi nad głową w
kształt kielicha, podszedł ku swemu panu.

89/291

background image

- Co tam? Z czym przychodzisz? - zapytał Holkar.

- Czy mogę mówić? - odparł niewolnik wskazując
wzrokiem Korkorana, który zamierzał wycofać się
dyskretnie, lecz książę powstrzymał go tymi
słowy:

- Zostań, przyjacielu, nie będziesz zawadzał. Ty
zaś mów prędko!

- Wasza Książęca Mość - rzekł Ali - przybył wysłan-
nik Tantii Topiego.

- Tantii Topiego! - zakrzyknął Holkar z błyskiem
radości w oczach. - Wprowadź go!

Na dziedziniec wszedł fakir, obnażony do pasa,
o karnacji brązu; jego twarz, doskonale obojętna,
zdawała się nie znać ani cierpienia, ani rozkoszy.

Uderzył czołem i czekał w milczeniu, aż książę
rozkaże mu wstać.

- Ktoś ty? - spytał Holkar.

- Nazywam się Sugriwa.

- Jesteś braminem?

90/291

background image

- Tak. Przysyła mnie Tantia Topi.

- Znak posłannictwa? - zapytał Holkar.

- Oto jest.

Przy tych słowach zza przepaski na biodrach,
będącej jego jedynym odzieniem, wyciągnął chus-
tkę dziwacznego kształtu, na której skreślono san-
skryckie wyrazy. Holkar z uwagą popatrzał na
chustkę i wykrzyknął:

- O, nadszedł czas!

- Tak jest - odparł fakir - początek dziś w Merath.

- Mówiłeś mi, kapitanie - rzekł Holkar - iż nie
darzysz Anglików sympatią.

- Ani nienawiścią - odparł Korkoran. - Po prostu
mnie nie obchodzą.

- Otóż wiedz, kapitanie, że gotują się zmiany, a
zanim miesiąc dobiegnie końca, pułkownik Barclay
zawróci razem ze swą armią.

- W istocie! - zawołał Korkoran. - I to ten smagłolicy
przynosi takie wieści?

91/291

background image

- Tak - odparł Holkar. - Smagłolicy jest wysłan-
nikiem mego druha Tantii Topiego.

- Kim zaś jest Tantia Topi, druh Waszej Wysokości?

- Zdradzę ci to jutro, drogi kapitanie. A że pułkown-
ik Barclay nie będzie tu przed upływem trzech dni,
mamy jeszcze dwa dni swobodne. Jutro, jeżeli
masz ochotę, zapolujemy na nosorożce. To
królewska zwierzyna, w całych Indiach znalazłby
ich z pewnością nie więcej niż dwie setki. Dobra-
noc, kapitanie.

- Ale, ale - zawołał Korkoran - co też Wasza
Wysokość zrobił z owym Rao? Czy nie będzie sąd-
zony?

Z Rao? - powtórzył Holkar. - On już osądzony, kapi-
tanie. Przed wieczerzą rozkazałem wbić go na pal.

- Do kroćset! - wykrzyknął Korkoran. - Sprawnie
działasz, Wasza Wysokość. - Kto pojmany, to na
pal, drogi przyjacielu. Oto moja dewiza. Nie
powiesz chyba, że winienem zwołać sąd podobny
do trybunału w Kalkucie, bo wówczas prokurator
zacząłby oskarżać, adwokat wygłosiłby mowę,
sędziowie naradzaliby się, a tymczasem Anglicy

92/291

background image

mogliby uwolnić tego nicponia, co był z nimi w
zmowie.

- Pytam zresztą tylko przez ciekawość - dodał
Korkoran i przeciągnął się, był bowiem bardzo
śpiący. - Dobranoc, Wasza Wysokość.

Po czym udał się za Alim, który mu wskazywał
drogę, i spokojnie położył się spać.

93/291

background image

VI.

JAKIE

ZADANIE

POWIERZYŁ

LUIZIE

KAPITAN KORKORAN

Lecz owej nocy kapitanowi nie było sądzone wys-
pać się spokojnie, ledwie bowiem wyciągnął się
na posłaniu, gdy jego uszu dobiegła jakaś wrzawa.
Korkoran usiadł i wsparł się na łokciu, po czym
cichutko gwizdnął na Luizę i przemówił do niej
szeptem:

- Baczność, Luizo! Wstawaj, piecuchu!

- Tygrysica spojrzała na niego, po czym, nastawi-
wszy uszu, łagodnie pomachała ogonem, dając
znać, że pojmuje zew kapitana. Uniosła się wolno
na łapach i kierując się prosto do drzwi znów
nasłuchiwała przez chwilę, aż wreszcie, uspoko-
jona, wróciła do młodzieńca. Zdawać by się mogło,
że rozumie jego rozkazy.

- W porządku, moja droga - rzekł kapitan. - Poj-
muję, ze chcesz powiedzieć, iż niebezpieczeństwo
jest jeszcze daleko. Tym lepiej, pragnę bowiem

background image

trochę pospać. A ty? Tygrysica lekko rozchyliła
wargi zdobne w wąsy ostrzejsze niż brzeszczot
miecza. W taki sposób zwykła była się uśmiechać.

Po chwili w krużganku rozbrzmiały kroki i Luiza
powróciła ku drzwiom. Widać jednak uznała
niebezpieczeństwo za niegodne swej osoby, bo
znów położyła się u stóp kapitana. Ktoś zastukał
do drzwi.

Korkoran, wpóp ubrany, wstał i z rewolwerem w
ręku poszedł otwierać. Przybywał Ali, by go zbudz-
ić.

- Wasza Wysokość - odezwał się zatrwożony -
książę Holkar prosi, ażebyś zechciał pan zejść na
dół, stało się bowiem wielkie nieszczęście. Rao,
rzekomo wbity na pal, zdołał przekupić straże i
zbiegł wraz z nimi.

- No, no - odezwał się Korkoran - ten Rao nie jest w
ciemię bity.

To mówiąc kończył się ubierać.

- Jego Książęca Mość mniema - rzekł Ali - iż Rao
zdoła połączyć się z Anglikami, którzy są już
niedaleko, Sugriwa ich widział!

95/291

background image

- Dobrze, idę z tobą. Wskaż mi drogę. Zatopiony w
rozmyślaniach, Holkar siedział na wspaniałym per-
skim dywanie. Na widok kapitana uniósł głowę i
dał mu znak, ażeby usiadł obok, po czym rozkazał
wyjść niewolnikom.

- Drogi gościu - rzekł - wiesz, jakie spotkało mnie
nieszczęście.

- Powiedziano mi - odparł Korkoran. - Rao uciekł.
Lecz cóż to za nieszczęście, skoro Rao to nikczem-
nik, który poszedł gdzie indziej szukać stryczka.

- Prawda to, ale Rao zabrał z sobą dwustu
jeźdźców spośród moich straży i wszyscy razem
zamierzali przyłączyć się do Anglików.

- Hm, hm - mruczał Korkoran zamyślony. A że
widział, jak bardzo gnębi Holkara ta zdrada, uznał
za konieczne dodać mu otuchy. Uśmiechnął się
przeto i rzekł: - No cóż, w końcu to tylko mniej
o dwustu zdrajców. Proszę bardzo. Czyżby książę
wolał, ażeby byli oni w Bhagawapurze, gotowi w
każdej chwili wydać Waszą Wysokość pułkown-
ikowi Barclayowi?

96/291

background image

- I pomyśleć - wykrzyknął Holkar - że zaledwie
przed godziną przyniesiono mi tak pomyślne wieś-
ci!

- Od Tantii Topiego?

- Tak, od niego, kapitanie, i powiem panu, w czym
rzecz, bo zważywszy na przysługę, jakąś mi oddał
wczorajszego wieczoru, nie mogę mieć przed
panem żadnych tajemnic. Otóż całe Indie są go-
towe chwycić za broń.

- W jakim celu?

- Ażeby przepędzić Anglików.

- O, pojmuję doskonale ten zamysł - odparł Korko-
ran. - Przepędzić Anglików. Innymi słowy, Wasza
Wysokość, gdyby Anglicy byli w mojej starej Bre-
tanii, tak jak są tutaj, powinienem brać ich po
kolei za kołnierz i za pas i wrzucać do morza,
aby podtuczyć rekiny. Przepędzić Anglików! Ależ
ja także jestem za tym, książę Holkarze, i służę
Waszej Wysokości pomocą. Otóż to, zapomniałem
o moim naukowym posłannictwie i o piśmie sir
Williama Barrowlinsona... Obiecałem przecie nie
mieszać się do polityki, pokąd będę się znajdował

97/291

background image

między Himalajami a przylądkiem Komoryn. Trud-
no, ten pomysł mnie urzeka. Kto to wymyślił?

- Wszyscy - odrzekł Holkar - Tantia Topi, Nana
Sahib, ja i wielu innych...

- Wszyscy! - zawołał Bretończyk w wybuchu radoś-
ci. - Byłem tego pewien. I książę mówi, że macie
ich wypędzić z Indii?

- Przynajmniej żywimy nadzieję - odparł Holkar -
lecz boję się, że ja tego nie dokonam. I pomyśleć,
taki Rao, który przed trzema miesiącami był moim
pierwszym ministrem, przestrzegł pułkownika Bar-
claya mając nadzieję, że dostanie moje księstwa i
córkę w nagrodę za swą zdradę. Powziąwszy pode-
jrzenie, kazałem wymierzyć mu pięćdziesiąt
cięgów. I oto jak potoczyły się sprawy.

- Co?! Ten niegodziwiec mniemał, że zostanie zię-
ciem Waszej Wysokości? - zapytał Korkoran obur-
zony.

- Tak - odparł Holkar - ten bezecnik, którego ojcem
był bombajski kupiec wyznający parsyzm, chciał
poślubić córkę ostatniego Raghuidy, potomka na-
jszlachetniejszej rasy Azji. Należy wyznać, że kap-
itan, który do tej chwili nie zdradzał nadmiernego

98/291

background image

zainteresowania, teraz zaczął słuchać Holkara z
wielką uwagą.

Owładnęło nim tylko jedno pragnienie: schwytać
Rao i oddać na pal. Więc Rao ubiegał się o rękę Si-
ty, najpiękniejszej córy Indii, anioła dobroci, urody
i niewinności! O, jeśli umknie przed palem, to je-
dynie pod szubienicę.

Takie oto rozważania zajmowały umysł kapitana.
Dziwne może się wydać tak żywe zajęcie się
dziewicą, której dzień przedtem ani nie widział,
ani nie znał nazwiska. Otóż trzeba tu powiedzieć,
że Korkoran był człowiekiem porywczym, że uwiel-
biał przygody (choć nie był awanturnikiem) i że
opieka nad młodą i piękną księżniczką nie byłaby
mu niemiła, zwłaszcza że księżniczkę ciemiężono,
a ciemięzcami byli Anglicy.

- Wasza Wysokość - odezwał się w końcu - widzę
tylko jedno wyjście: trzeba odłożyć polowanie na
nosorożce do pomyślniej szych dni i ścigać Rao,
póki go śmierć nie spotka. Niegodziwiec winien
być niedaleko.

- Myślałem o tym - odparł Holkar - lecz niestety
Rao ma nad nami osiem godzin przewagi i za-
pewne połączył się już z armią angielską. Zróbmy

99/291

background image

inaczej. Nie odwlekajmy polowania, zwłaszcza że
wydałem już rozkazy. Wyruszymy o szóstej rano,
gdyż o tej godzinie słońce wschodzi, potem zaś
jest spiekota nie do zniesienia. Sitę zostawimy w
zamku pod zdwojoną strażą. Rao bowiem może
być w zmowie z tutejszymi ludźmi. Około godziny
dziesiątej będziemy z powrotem. Przez ten czas Ali
pozostanie w zamku, Sugriwa zaś będzie krążył po
okolicy w poszukiwaniu wieści.

- Lecz czy istotnie - spytał Korkoran - trzeba
polować na nosorożce dzisiaj właśnie, skoro książę
lęka się niebezpieczeństwa?

- Drogi gościu - odrzekł Holkar - jeżeli ostatni z
Raghuidów będzie musiał zginąć, to nie pragnie
zginąć ukryty w zamku lub wykurzony niczym
niedźwiedź z legowiska. Nie taki przykład dał mi
przodek Rama, pogromca księcia demonów -
Rawany.

Lecz Korkoran, którego wciąż gnębiły złe przeczu-
cia, spytał:

- Czy przynajmniej Wasza Wysokość pozwoli, że
zostawię przy boku księżniczki strażnika nieza-
wodnego, który sieje większą trwogę aniżeli Ali i
cały garnizon Bhagawapuru?

100/291

background image

- Któż to ten przyjaciel tak pewny i tak groźny

- Luiza, do kroćset!

W tym momencie tygrysica spostrzegła, być
może, iż o niej mowa, wspięła się bowiem na tylne
łapy, opierając przednie na ramionach Korkorana.
Gdy to się działo, weszła Sita.

- Drogie dziecko - odezwał się do niej książę Holkar
- będziemy polować jutro na nosorożce...

- Czy ja także? - przerwała dziewczyna.

- Nie, dziecko, ty zostaniesz w zamku, bo wszak
ten zdrajca Rao może krążyć po okolicy ze swymi
kawalerzystami, a nie chciałbym cię narazić na
takie spotkanie.

- Ależ ojcze - rzekła Sita, którą najwidoczniej
cieszyła już myśl o przyjemnościach polowania -
ależ ojcze, wiesz przecie, że znakomicie jeżdżę
konno i że nie oddalę się od ciebie ani na chwilę.

- Być może - dodał Korkoran - z nami będzie bez-
pieczniejsza. Przyrzekam ci, książę, czuwać nad
nią; gdyby zaś Rao znalazł się w zasięgu strzału,
pozna, co to zęby Luizy.

101/291

background image

- Nie - odrzekł starzec - tak czy owak, podobne
spotkanie byłoby ryzykowne, wolę zatem przyjąć
usługi, jakieś mi pan ofiarował w imieniu tygrysa.

- A więc pan oddasz mi Luizę na cały dzień? - za-
wołała Sita klaszcząc w ręce z radości.

- Nawet na zawsze oddałbym ci ją, pani - odparł
Bretończyk - gdybym mógł się spodziewać, że
Luiza zechce być oddana. Bo wszak ona bywa
kapryśna i dotychczas nie chciała słuchać nikogo
poza mną. Otóż, teraz, Luizo, dopóki nie wrócę,
przestajesz być moja. Otocz opieką tę oto piękną
księżniczkę i gdyby ktokolwiek do niej się odezwał,
zacznij pomrukiwać, gdyby zaś ktokolwiek był jej
niemiły, zjedz go sobie na śniadanie. Jeżeliby
księżniczka zechciała przejść się po ogrodzie, udaj
się wraz z nią i zawsze pamiętaj, że jest twoją
wszechwładną panią. Czyś dobrze pojęła swoje
obowiązki?

Luiza, patrząc to na swego pana, to na Sitę,
wydawała pomruki radości.

- Rozumiesz mnie, prawda? - mówił dalej Korkoran.
- Teraz zaś, by dać temu dowód, połóż się u stóp
księżniczki i ucałuj jej dłoń.

102/291

background image

Luiza bez wahania spełniła polecenie. Ułożywszy
się, odwzajemniała pieszczoty Sity liżąc jej dłonie
swym szorstkim nieco językiem.

- Czujność i odwaga takiej straży - rzekł Korkoran
- tyleż jest warta co szwadron konnicy. Co zaś
do bystrości, nikt nie dorówna Luizie. Ona nigdy
nie zdradza tajemnic, nie znosi pochlebstwa, umie
odróżnić prawdziwych przyjaciół od obłudników.
Ponadto nie jest łakoma i mały nawet kąsek
surowego mięsa ją zadowoli. Na koniec szczegól-
nie trafnie rozpoznaje ludzi i wielokroć wydając
w porę jedno jedyne mruknięcie ratowała mnie
przed natręctwem.

- Panie Korkoranie - rzekła księżniczka - żadne
skarby świata nie wynagrodziłyby tak cennej przy-
jaźni. Lecz ja przyjmuję ją dając w zamian swoją
przyjaźń.

Gdy tak rozprawiano, nastał dzień. Korkoran po raz
ostatni musnął ustami czoło Luizy i złożył przed
Sitą ukłon pełen szacunku. Wraz z Holkarem
wsiedli na koń, a w ślad za nimi podążyło bez
mała pięciuset ludzi. Luiza pełnym żalu okiem żeg-
nała odjeżdżających, lecz w końcu pogodziła się
z losem i posłuszna wezwaniu księżniczki wróciła

103/291

background image

do zamku, gdzie ułożywszy się beztrosko na
werandzie, czekała razem z Sitą powrotu myśli-
wych.

104/291

background image

VII.

POLOWANIE

NA

NOSOROŻCE

Los chciał, że Luiza, mimo swych cennych zalet,
należała do płci, z której wywodzą się tygrysie
rodzicielki, toteż ledwie spostrzegła, że grupa łow-
ców znika na horyzoncie, ledwie wchłonęła
odurzającą woń lasu, którą wiatr ku niej przywiał,
a już przyszła jej ochota, żeby opuścić pałac i
pogalopować co sił za kapitanem. Nie mogła
wiedzieć, jak jest doniosła funkcja przybocznej
straży, którą przyszłoby jej porzucić.

Krótko mówiąc, była rozkapryszona, próżna,
lekkomyślna. Lubiła rozrywki. Może i jej się
marzyło polowanie na nosorożce? Któż to może
wiedzieć? Przecież Luiza, mimo przeróżnych wad,
nie była gadułą: nie zwierzała byle komu swoich
myśli.

Jakkolwiek by było, ziewnęła szeroko i zaczęła
przeciągać się i mruczeć z cicha, wyrażając
bezmierny smutek i znudzenie. I oto księżniczka,
choć bardzo pragnęła mieć Luizę przy sobie, tak
się w końcu zaniepokoiła tym sąsiedztwem, że wy-

background image

puściła zwierzę na swobodę. Ledwie drzwi zamku
się otwarły, Luiza jednym susem przesadziła płot
dzielący ogród pałacowy od miasta i śmignąwszy
nad głową przerażonego strażnika, pędem puściła
się przez ulice. Roztrąciła po drodze może trzy
tuziny spokojnych mieszczan spacerujących przed
swymi sklepami i dotarła do głównej bramy miasta
Bhagawapuru. Straże nie tylko nie myślały jej za-
trzymać, lecz pośpieszyły po broń do koszar, aby
oddać jej honory należne wyższym oficerom. Ro-
zległ się huk salwy, ale tygrysica zbyła to milcze-
niem.

Nie przestając biec, zbierała wiadomości. Bacznie
spoglądała na ślady koni i węszyła w powietrzu,
jak wytrawny pies myśliwski na tropie.

W tym to czasie książę Holkar i kapitan Korkoran
byli na polowaniu i jakkolwiek mogli mieć powody
do obaw, zabawiali się wesołą rozmową. Zdawać
by się mogło, że myślą jedynie o nosorożcach.

- Polowałeś pan kiedy na tę zwierzynę? - zapytał
Holkar Bretończyka.

- Nie zdarzyło mi się - odparł Korkoran. -
Polowałem na tygrysy, słonie, hipopotamy, lwy,
pantery, ale nosorożec jest zwierzęciem mi nie

106/291

background image

znanym. Nie widziałem go nigdy, nawet w
menażerii.

- Bo też nosorożec - ciągnął Holkar - należy do
rzadkości i jest zwierzyną bardzo cenioną. Dorosłe
okazy są doprawdy potężne. Widziałem dwie czy
trzy sztuki i wierz mi pan, miały przynajmniej po
sześć stóp wysokości i z piętnaście długości.
Nosorożec to ciężkie, nieruchawe zwierzę, o
skórze chropawej i twardszej od pancerza. Głowę
ma krótką, sterczące uszy, którymi ustawicznie
strzyże jak koń. Pysk ma ścięty, zakończony ro-
giem. Ten to róg jest główną bronią nosorożca.
Przed upływem godziny winieneś pan zobaczyć,
jaki z niego robi użytek. Jeżeli tym razem szczęście
nam dopisze - a rzecz to wątpliwa, nosorożec
bowiem przewyższa siłą wszelką zwierzynę, nawet
słonia, a co więcej, kule nie imają się jego skóry -
tak więc jeśli szczęście nam dopisze, przyrzekam
panu befsztyk z nosorożca na obiad. Jest to mięso
podawane tylko do stołów książęcych. Tak roz-
mawiając Holkar z Korkoranem znaleźli się u skra-
ju lasu na rozstajach zwanych Rozstajami Czterech
Palm.

- Tu się zatrzymamy - powiedział Holkar i zsiadł
z konia. - Trzeba nam będzie dosiąść słoni, bo

107/291

background image

nasze konie nie zniosłyby ani widoku, ani zapachu
nosorożca. I byłyby bezsilne wobec jego ciosów.

W istocie, na najważniejszych strzelców czekały
gotowe do drogi słonie w uprzęży.

- Po co siedzi ten człowiek na przedzie, prawie
między uszami słonia? - zapytał kapitan.

- To kornak, czyli przewodnik - odparł książę., -
Zwierzę słucha tylko jego głosu i jemu jednemu
jest posłuszne.

- A ten drugi - mówił dalej kapitan - co w pełnej
szacunku pozie siedzi za mną, jakby czekał na mo-
je rozkazy?

- Och, miły gościu, on będzie zjedzony.

- Któż go zje? Co do mnie, to nie jestem głodny,
i wydaje mi się, że Wasza Wysokość da mi co in-
nego na śniadanie.

- Toteż jego zje tygrys, drogi przyjacielu.

- Tygrys? Jakimże sposobem? Byłem przekonany,
iż polujemy na nosorożce, nie zaś na tygrysy.

108/291

background image

- Miły kapitanie - odparł Holkar ze śmiechem. -
Zwyczaj ten przejęliśmy od Anglików, a wydaje się
on wielce pożyteczny, o czym zresztą przekonasz
się pan niebawem. Anglicy spostrzegli, że w
dżungli grozi często nieoczekiwane spotkanie z ty-
grysem, jaguarem lub panterą. Otóż te zwierzęta
podobnie jak my wstają wczesnym rankiem, nie
mniej od nas głodne, a że żyją jedynie z łowów,
więc czyhają często na podróżnych za zakrętem
ścieżki. A nuż trafi się śniadanie! Nadto ludzi
atakują niechętnie i prawie nigdy twarzą w twarz.
Najczęściej skaczą z tyłu, w momencie najmniej
spodziewanym, i porwawszy człowieka w głąb
dżungli, zjadają bez przeszkód.

Ale Anglicy to bardzo roztropni i ostrożni ludzie.
To prawdziwi dżentelmeni, którzy żyją w przekona-
niu, że ich skóra droższa jest Nieśmiertelnemu niż
skóra jakichkolwiek innych stworzeń rasy ludzkiej.
Otóż Anglicy wpadli na pomysł, że czy to na
polowaniu, czy na przejażdżce należy oprócz prze-
wodnika mieć pod ręką nieboraka, który by
posłużył za łup, gdyby przypadkiem tygrys krążył
po okolicy. Są oni zdania, że dżentelmen nie
powinien być zjadany jak nieborak i że Opatrzność
po to stwarza nieboraków, żeby byli zjadani w
miejsce dżentelmenów.

109/291

background image

Przyznasz, przyjacielu, że to podziwu godne rozu-
mowanie. A pan może nie będziesz rad, jeśli ty-
grys zamiast z pana zrobi befsztyk z tego chłopca
tam z tyłu?

- Na honor, nie! - zawołał Korkoran. - I proszę,
niech zsiada on co prędzej i najkrótszą drogą zmy-
ka do Bhagawapuru. Jeśli bowiem miałbym komu
posłużyć za paszę, czy będzie to człowiek, czy
zwierzę, to chcę wpierw walczyć i... Lecz cóż to oz-
nacza?

Słonie z oznakami gwałtownej trwogi uniosły trą-
by. W chwilę potem kornacy oznajmili, że przestają
panować nad zwierzętami.

- To znak - powiedział książę Holkar - że w dżungli,
gdzieś w pobliżu, kryje się niebezpieczeństwo
jeszcze niewidoczne, ale wnosząc z przerażenia
słoni bardzo groźne. Baczność, kapitanie! Rozglą-
daj się pan wokoło.

W tejże chwili konie stanęły dęba tak gwałtownie,
że wielu jeźdźców z eskorty znalazło się na ziemi.
Słonie zaś, mimo wszelkich wysiłków koniaków,
rzuciły się do ucieczki. Otóż przyczyną tego za-
mieszania była Luiza. Biegła galopem, sadząc
przez wąwozy i zarośla. Na jej widok wszyscy

110/291

background image

myśliwi chwycili za broń, lecz Korkoran ich us-
pokoił.

- O, nie trwóżcie się, to moja droga tygrysica. To
ty, panno Luizo? - dodał spoglądając na zwierzaka
z miną, która miała być surowa. - I cóż zamierzasz
tu robić?

Luiza w milczeniu, lecz wymownie, pomachała
ogonem.

- No tak, pojmuję. Panna nudziła się w zamku.
Zachciało jej się polować na nosorożce. Precz,
Luizo! Nabroiłaś, a teraz się poufalisz. Nie lubię
tego. O tak, twoje oczy jasno mi to mówią. No,
chodź już zresztą, chodź, zapolujesz z nami. Lecz
bądź posłuszna i nie strasz nikogo. Luiza taką
okazała radość z tego przyzwolenia i życzliwego
przyjęcia, z jakim się spotkała, że Korkoran już
bez dalszej zwłoki przebaczył jej niespodziewane
najście. Wkrótce też między tygrysicą a ludźmi i
zwierzętami z eskorty Holkara zawiązała się zażyła
przyjaźń. A może tylko nikt nie śmiał okazać przy-
jaciółce kapitana, jak miłą byłaby świadomość, że
siedzi zamknięta w przyzwoitej, mocnej klatce, o
półtora tysiąca mil morskich od Bhagawapuru? W
parę chwil później okrzyki nagonki oznajmiły, iż

111/291

background image

trafiono na trop nosorożca i że zwierzę winno się
zaraz pokazać na ścieżce, w którą skręcała
właśnie duża grupa myśliwych z księciem Holka-
rem i kapitanem Korkoranem.

I rzeczywiście, wkrótce pojawił się nosorożec pęd-
zony przez naganiaczy, którzy rzucali za nim
kamieniami. Nie czynili mu tym zresztą żadnej
szkody, gdyż wielkie kamienie odskakiwały od
grubego pancerza niby kulki z chleba od kara-
binierskiego kasku. Nosorożec podchodził truch-
cikiem, nie speszony pokaźną liczbą przeciwników.

- Baczność! Gotuj się! - zawołał książę Holkar. - Oto
jest! Ranić można go jedynie w

ucho lub w oko. I celujcie z boku, bo z przodu
nie ma miejsca, gdzie by kula przeszła. Ledwie
skończył mówić, gdy rozległa się salwa z wszyst-
kich strzelb. Ponad sześćdziesiąt kul jednocześnie
dosięgło nosorożca, nie naruszając nawet jego
skóry. Jeden tylko Korkoran - na swoje szczęście -
nie zmarnował naboju.

Napaść ta zmogła w końcu zwierza lub też roz-
drażniła go tak dalece, że uniósł głowę i błyskaw-
icznie się wyprężywszy ubódł rogiem słonia, na
którym

siedział

kapitan

Korkoran.

Skutkiem

112/291

background image

niespodziewanego ciosu raniony słoń zachwiał się
i próbował pochwycić napastnika trąbą. Chciał
widać unieść go w powietrze, po czym roztrzaskać
o drzewo lub skałę. Nosorożec wszak na to nie
pozwolił; drugi cios rogu przeniknął aż do serca
słonia i zwierzę upadło na ziemię jak podcięty dąb.

Razem ze swym wierzchowcem upadł Korkoran. A
już nosorożec, uwolniony od przeciwnika, rzucił się
atakować kapitana. Położenie Bretończyka stało
się niezwykle groźne. Najdzielniejsi z łowców nie
śmieli podejść, a on sam, z nogą zaplątaną w up-
rzęży, nie mógł wstać.

- Luiza, do mnie! - zawołał.

Tygrysica przyglądała się polowaniu z czystego
amatorstwa i zdawało się, że tylko ocenia ciosy.
Lecz na szczęście nie czekała wezwania. Ledwie
spostrzegła swego pana w niebezpieczeństwie, już
skoczyła na nosorożca i owinąwszy się wokół
niego, chwyciła zwierzę za uszy i jakkolwiek
szarpało się mocno, trzymała je unieruchomione.
Dzięki natychmiastowej pomocy Korkoran zdołał
się wyswobodzić i stanął oko w oko wobec przeci-
wnika.

113/291

background image

- Brawo, Luizo! - zawołał. - Otóż to! Nie puszczaj!
Wybieram podatne miejsce! Jest!

To mówiąc włożył koniec lufy w ucho nosorożca
i wypalił. Ranny zwierz skręcił się w śmiertelnym
skurczu i ostatnim wysiłkiem odrzuciwszy Luizę o
kilkanaście kroków, na kark któregoś z myśliwych,
sprężył się i padł martwy.

- A to z pana szczęściarz, drogi gościu! - zawołał
Holkar. - Zrzekłbym się polowy moich księstw,
gdybym mógł pozyskać tak oddanego przyjaciela.
Ależ to dzielne i zręczne zwierzę. Na dziś koniec
łowów! Może jutro szczęście lepiej nam dopisze. W
drogę!

Myśliwi dźwignęli ubitą sztukę na wózek, po czym
cały orszak ruszył w kierunku Bhagawapuru. W
tym samym czasie tygrysica przyjmowała od
swego pana wyrazy wdzięczności i podskokami
okazywała radość, iż mogła go uratować.

Powrót nie był wszakże tak pomyślny, jak się
spodziewano.

Jakieś

niejasne

przeczucie

nieszczęścia trapiło myśliwych. Korkoran wyrzucał
sobie w duchu, że przystał na polowanie. Holkar
gnębił się, że ów pomysł poddał. Obaj zaś drżeli z
trwogi o Sitę.

114/291

background image

Znajdowali się oto może o pół mili od Bhagawapu-
ru, na wzgórzu, skąd był widok na dolinę Narbady i
na miasto. Nagle spostrzegli gęsty dym nad przed-
mieściami i usłyszeli niewyraźny hałas, głuchy i
odległy. Górował w nim grzmot artylerii, strzelani-
na, krzyki kobiet i dzieci.

- Wasza Wysokość - zawołał kapitan - Bhagawapur
płonie! A może został wzięty szturmem?! Książę
Holkar zbladł na ów widok.

- Moja córka! - zakrzyknął. - O, moja biedna Sita!

I w tejże chwili wbił ostrogi w brzuch konia i ruszył
galopem. Korkoran pognał za nim dotrzymując
tempa. Ludzie z eskorty, jakkolwiek popuścili cugli
pędząc na łeb na szyję, pozostali daleko za nimi,

Jeźdźcy dopadłszy najbliższej bramy zarzucili py-
taniami oficera.

- Wasza Wielmożność - odparł wojskowy - nie po-
jmuję, co mogło się stać. Ogień wybuchł jed-
nocześnie w pięciu czy sześciu miejscach, a nawet
w zamku Waszej Wielmożności i...

Chciał mówić dalej, ale Holkar nie słuchał już.

115/291

background image

- W moim zamku! - wykrzyknął. I spiąwszy konia
ostrogami, w najwyższym gniewie, puścił się w
tym kierunku. Korkoran, bez słowa, udał się za
nim. Obok, biegła Luiza. W zamku zastali bezład
nie do opisania. Kałuże krwi na głównych
schodach. Trupy na galeriach. Prawię, cała służba
książęca wymordowana.

Na ów widok Holkar zaczął rwać włosy z głowy

- O, ja nieszczęsny! - wołał. - Gdzie moja Sita?
W tym momencie ukazał się Ali. Dostał ranę
sztyletem w piersi, lecz cios nie był śmiertelny.

- Ali, Ali! Coś zrobił z moją córką? - pytał Holkar
przejmującym głosem.

Ali padł na twarz i wykrzyknął:

- Przebacz niewolnikowi, Najjaśniejszy Panie. Ona
porwana!

- Córka moja porwana! - wołał Holkar - a tyś,
przeklęty, nic nie uczynił, by ją ratować? O,
nieszczęsny! Gdzież ona! Kto ją porwał? Mów,
mówże!

116/291

background image

- Rao, Najjaśniejszy Panie - powiedział Ali. - Był w
zmowie z ludźmi z zamku. Oni to ukryli się w za-
sadzce, oni zasztyletowali niemal wszystkie wasze
sługi, oni porwali księżniczkę. Na nic były jej krzyki
i płacze. Ponieśli ją do łodzi, co już czekała gotowa.
Powieźli na drugi brzeg rzeki. Tam czekał Rao ze
swymi strzelcami i wszyscy razem wyruszyli w nie
znanym mi kierunku. Działali przezornie Wszystkie
łodzie przycumowali na drugim brzegu. Jak
mieliśmy ich ścigać?

Holkar nie słuchał już, tak przytłoczyło go
nieszczęście. Co do Korkorana, to jakkolwiek bard-
zo był poruszony niespodziewanym ciosem,
myślał tylko o tym, jak odzyskać Sitę.

- Skąd - zapytał - bierze się ten dym nad Bhagawa-
purem?

- Wasza Wysokość - odparł Ali - to ci niegodziwcy
wzniecili pożar w kilku punktach miasta, żeby im
się powiodły zbrodnicze plany. Ale ogień ugaszono
w zarodku.

- Zatem - powiedział Korkoran - ruszymy wpław,
szukać łodzi u tamtego brzegu. A potem w pogoń
za porywaczami!

117/291

background image

- Wasza Wysokość - rzekł mu Ali - nasze nieszczęś-
cie jest o wiele większe, niż się wydaje. Oto os-
tatnie meldunki: przednie straże armii angielskiej
znajdują się o pięć mil od Bhagawapuru. Zapewne
dlatego ten podlec Rao ważył się podejść aż tutaj
i stawić nam czoło. Straże widziały już w pobliżu
oddział konnicy.

- A! Niechaj przychodzą! - wykrzyknął Holkar w
rozpaczy. - Niech biorą moje miasto, skarby i życie.
Teraz, gdym stracił ukochaną córkę, straciłem
wszystko! Nic już nie ma dla mnie wagi.

Korkoran ujął jego dłoń i rzekł ze stanowczością:

- Winieneś odzyskać męstwo i odwagę, drogi
książę. Córka twoja wprawdzie została porwana,
lecz żyje i nie jest zhańbiona. Ręczę, Wasza
Wysokość, że zdołamy ją odzyskać. Ach, czemu
Luiza przy niej nie została! Ta się nie ulęknie i
nie da przekupić. Jej by nie ukatrupił sztyletem
jak waszych nieszczęsnych niewolników... Lecz co
się stało, to się nie odstanie... Zostawiam Waszą
Wysokość.

- Zostawiasz mnie pan?! W takiej chwili!

118/291

background image

- Drogi książę - odrzekł Korkoran - przebaczam ci
to krzywdzące posądzenie i wyruszam w pościg za
Rao. Tą oto ręką schwytam go i powieszę na byle
przydrożnym drzewie.

- Sprawiedliwie pan mówisz - powiedział Holkar,
któremu nadzieja odzyskania córki wróciła życie. -
Ruszam z tobą.

- O nie - rzekł Korkoran - winieneś, książę, tu po-
zostać. Kto będzie kierował poszukiwaniami, kto
stawi opór Anglikom, jeśliby zaczęli oblegać mias-
to? Mnie nic tu nie trzyma, ruszam zatem odnaleźć
księżniczkę Sitę i żywię nadzieję, że wrócimy
razem. Chodź, Luizo! Przez ciebie ją porwano, ty
więc winnaś ją odzyskać. Szukaj!

To mówiąc wziął w rękę welon księżniczki, cały
przesycony wonią irysów, i dał go powąchać ty-
grysicy.

- To ona, Sita! Ją musisz odszukać. Szukaj! Właśnie
przewoźnicy, płynąc wpław, przyholowali łódź, tę
samą, na której Sita została uwięziona. Tygrysica
bez wahania wsiadła za swym panem, a z nimi koń
i dwóch przewoźników.

119/291

background image

Skoro tylko przebyli rzekę Narbadę, Korkoran
razem z Luizą wysiadł na ląd i znów dał jej
powąchać zasłonę księżniczki. Bystre zwierzę
znakomicie pojęło to powtórne wezwanie i bez wa-
hania zaszyło się w rzadko uczęszczaną ścieżkę,
prowadzącą do obszernej polany. Zdeptana ziemia
pozwalała bez trudu wnioskować o przejściu dużej
grupy jeźdźców. Stąd tygrysica skręciła na drogę
szerszą i całkiem dobrze utrzymaną, a Korkoran
kłusował za nią konno.

Było to o milę dalej i zapewne ów skrawek
książęcej sukni zaczepił się o krzak, dość że Luiza
natychmiast go spostrzegła i wzrokiem zwróciła
uwagę kapitana. Ten zsiadł z konia, zabrał cenny
strzęp i umieściwszy go na piersi ruszył w dalszą
drogę.

Kiedy usłyszał wreszcie odgłos grupy jeźdźców
zbliżających się ku niemu, ożywiła go nadzieja, że
niebawem odnajdzie Sitę razem z Rao. Był jednak
w błędzie. To tylko szwadron dwudziestego
piątego pułku kawalerii angielskiej przepatrywał
okolicę. Korkoran dał znak tygrysicy, żeby się nie
ruszała, sam zaś podjechał ku jeźdźcom.

- Stój, kto idzie?! - zakrzyknął oficer angielski.

120/291

background image

- Przyjaciel - odparł Korkoran.

- Ktoś pan jest? - zapytał oficer.

Był to wysoki młody człowiek. Bary miał szerokie,
rude bokobrody i rude włosy. Sprawiał wrażenie
doskonałego jeźdźca i tęgiego boksera. Pewnie też
nieźle grał w krykieta.

- Jestem Francuzem - odparł Korkoran.

- Co pan tu robisz? - zapytał oficer. Jego rozkazu-
jący, szorstki ton nie przypadł Bretończykowi do
gustu. Odparł ozięble:

- Spaceruję sobie.

- To nie żarty, mój panie - rzekł Anglik. - Jesteśmy
w kraju nieprzyjacielskim i mam prawo wiedzieć,
coś pan za jeden.

- Święta prawda - odparł Korkoran. - Otóż dowiedz
się pan, że przybyłem tu, ażeby odnaleźć rękopis
praw Manu, ową słynną Gurukaramtę, która, jak
powiadają, jest ukryta w jakiejś nieznanej świą-
tyni. Czy mógłbyś pan wskazać mi to miejsce?

121/291

background image

Anglik niepewnym spojrzeniem obrzucił Korko-
rana, nie wiedząc, czy kapitan kpi, czy mówi serio.

- Masz pan zapewne papiery stwierdzające
tożsamość twej osoby? - zapytał.

- Znasz pan tę pieczęć? - odparł Korkoran.

- Nie.

- Otóż jest to pieczęć sir Williama Barrowlinsona,
który stoi na czele Kompanii Indyjskiej i jest prze-
wodniczącym ,,Geographical, Colonial, Statistical,
Geological, Orographical, Hydrographical and Pho-
tographical Society". Zapewne znasz go pan?

- Ależ tak, znam go. To dzięki niemu właśnie
jestem porucznikiem w armii indyjskiej.

- Oto - podjął Korkoran - pismo polecające od
owego dżentelmena.

- Baroneta, chciałeś pan powiedzieć - poprawił ofi-
cer.

- Otóż ów baronet, jeśli tak panu lepiej się po i do-
ba, poręczył za mnie generalnemu gubernatorowi
Kalkuty.

122/291

background image

- Doskonale - rzekł oficer. - A skąd pan jedziesz?

- Z Bhagawapuru.

- O, więc pan widziałeś tego buntownika Holkara. I
cóż? Czy gotów się poddać? Czy zamierza się bić?

- Kiedy będziesz pan bliżej Bhagawapuru - odparł
Korkoran - to sam osądzisz lepiej ode mnie.

- Ale czy przynajmniej ma liczną i karną armię?

- Te sprawy są mi całkiem obce. A teraz, proszę
panów, pozwólcie mi łaskawie udać się w dalszą
drogę.

- Chwileczkę, drogi panie - rzekł oficer. - A skąd
mogę wiedzieć, czy nie jest pan szpiegiem Holka-
ra?

- Korkoran utkwił w nim zimne spojrzenie.

- Wydaje mi się - rzekł - iż gdybyś spotkał mnie pan
w otwartym polu, byłbyś pan uprzejmiejszy.

- Co mi tam uprzejmość - odparł Anglik. - Spełniam
po prostu swój obowiązek. Proszę z nami do
głównej kwatery.

123/291

background image

- Otóż właśnie chciałem prosić, żebyś mnie pan
tam zaprowadził - rzekł Bretończyk.

I rzeczywiście, wpadł na pomysł, że najprędzej
się dowie, gdzie przebywa Sita, jeśli uda się do
głównej kwatery Anglików. Rao bowiem z pewnoś-
cią tam właśnie szukał schronienia.

- Tylko - dodał - zechce pan pozwolić, że zabiorę z
sobą przyjaciela.

- Oczywiście - rzekł Anglik - zabieraj pan sobie tylu
przyjaciół, ilu masz ochotę.

Korkoran gwizdnął i w tej samej chwili ukazała się
Luiza. W ułamku sekundy była przy swym panu.
Konie szwadronu angielskiego, ogarnięte pan-
icznym strachem, zaczęły się wyrywać jeźdźcom i
biec w stronę równiny. Co do kawalerzystów zaś,
to byli poruszeni nie mniej niż ich wierzchowce i
gdyby nie honor żołnierski, z wielką chęcią rzu-
ciliby się do ucieczki. Mimo wszystko trzymali się
dzielnie.

- To zakrawa na kpiny, proszę pana - rzekł oficer. -
Skądś pan wytrzasnął tego przyjaciela?

124/291

background image

- Pańskie zaskoczenie mnie zadziwia - odparł Bre-
tończyk. - Przecież wy, Anglicy, uprawiacie podob-
no wszystkie dyscypliny sportowe. Urządzacie za-
wody koni, psów, kogutów i najrozmaitszych in-
nych zwierząt. Co do mnie, wolę tygrysy. O gusty
nie należy się sprzeczać. Czyżbyście, panowie,
obawiali się przypadkiem takiego towarzystwa?

- Proszę pana - odparł oficer rozeźlony - angielski
dżentelmen nie boi się niczego. Wątpię tylko, czy
dżentelmenowi przystoi towarzystwo tygrysa.

- Pewnie Luiza rada by zapytać o to samo - rzekł z
kolei Korkoran - i zastanawia się, czy towarzystwo
angielskiego dżentelmena jest dla niej odpowied-
nie. No, ale nie odstępujmy od zasad. Pańskie
nazwisko, jeśli łaska, panie poruczniku?

- John Robarts - odparł Anglik butnym i oschłym
tonem.

- Znakomicie - mówił dalej Korkoran. - Baczność,
Luizo! Mam zaszczyt przedstawić ci

wielce szanownego Johna Robartsą, porucznika
dwudziestego piątego pułku huzarów Królowej.
Zważ to dobrze i postaraj się nie tknąć go zębem
ani pazurem, chyba że we własnej obronie...

125/291

background image

- Kiedy wreszcie skończysz pan tę niedorzeczną
komedię? - przerwał mu Anglik.

- Panu zaś, poruczniku Johnie Robarts - mówił
Korkoran nieporuszony - mam zaszczyt przedstaw-
ić swą najlepszą przyjaciółkę, miss Luizę. Jeśli zaś
po tym wszystkim zechce pan uznać, żem nie
uszanował należycie pańskiego munduru, jestem
do usług. W tym oto miejscu chętnie stanę w poje-
dynku.

- Dobrze, dobrze, mój panie - rzekł John Robarts -
później się zobaczy. W drogę! Proszę za mną!

Podróż nie była długa. Anglicy rozłożyli się obozem
może o ćwierć mili nad brzegiem rzeczki, której
wody nieco dalej wpadają do Narbady. W malown-
iczym bezładzie zgrupowano tam konie, żołnierzy,
markietanki i wszelkiego rodzaju sprzęt, który za-
zwyczaj towarzyszy armii w Indiach. John Robarts
w towarzystwie Korkorana oraz Luizy wszedł do
namiotu pułkownika Bardaya.

126/291

background image

VIII.

WZRUSZAJĄCA

ROZMOWA

LUIZY

I

KAPITANA KORKORANA
Z

PUŁKOWNIKIEM

BARCLAYEM

Pułkownik Barclay pełnił owego dnia obowiązki
generała

brygady.

Był

on

jednym

z

na-

jwaleczniejszych oficerów armii indyjskiej. Dużo
zachodu kosztowało go zdobywanie stopni wo-
jskowych i bez przerwy, czy to w czasie wojny,
czy pokoju, poruczano mu zadania najtrudniejsze.
Dowodził kiedyś pułkiem granicznym, kiedy indziej
znów jako rezydent sprawował pieczę nad rządami
i śledził przygotowania lenników Kompanii, takich
jak książę Holkar. Żołnierze darzyli go zaufaniem.
Znał się też doskonale na angielskiej polityce w
Indiach. Lecz ponieważ nie był bratem, wujem,
synem ani nawet siostrzeńcem żadnego z dyrek-
torów Kompanii, powierzano mu wyłącznie misje
przykre i niebezpieczne. Z racji tego właśnie urzę-
du miał rozkaz zaatakować Holkara.

background image

Na wypadek, gdyby mu się powiodło, był w pogo-
towiu spowinowacony jak należy generał od
parady, który objąłby nad armią dowództwo i ze-
brał owoce zwycięstwa Bardaya. Stąd się wywodził
nieustanny zły humor pułkownika i słuszna uraza
do faworytów wielce dostojnej i potężnej Kompanii
Indyjskiej, co skądinąd nie przeszkadzało mu w
skrupulatnym

wypełnianiu

obowiązków

wo-

jskowych.

Kiedy John Robarts wszedł do namiotu, stary Bar-
clay odwrócił się i zapytał:

- Co tam nowego, Robarts?

- Wzięliśmy cenną zdobycz, panie pułkowniku:
Francuz i, jak sądzę, szpieg Holkara.

- Dobrze, niech wejdzie.

- Kiedy - rzekł Robarts - on nie jest sam.

- Dobrze, niech wchodzą wszyscy, tylko postaw
dwóch żołnierzy u wejścia do namiotu.

- Ale, panie pułkowniku...

- Rób, co każę, i nie mędrkuj.

128/291

background image

- Cóż, w końcu to jego sprawa - rzekł do siebie Ro-
barts. - Skoro nie chce mnie wysłuchać...

- Dał znak Korkoranowi i powiedział:

- Proszę wejść.

Luiza weszła przodem, za nią Korkoran. Na dany
znak tygrysica położyła się u stóp kapitana, ukryta
za stołem. Stół ten oddzielał przybyłych od
pułkownika Bardaya.. Zwrócony tyłem pułkownik
udawał, że nie widzi i nie słyszy Korkorana, i
skutkiem owego udawania nie zauważył tygrysicy.

Nastąpiła chwila milczenia. Korkoran widząc, że
pułkownik nie odzywa się do niego i nie zaprasza,
aby usiadł, zaprosił się sam, po czym wziął książkę
ze stołu- i udawał, że jest zaczytany.

Wreszcie pułkownik zauważył, że jeniec nie należy
do tych, którym można w kaszę dmuchać, i odwró-
cił się.

- Ktoś pan jest? - zapytał krótko.

- Jestem Francuzem.

- Nazwisko?

129/291

background image

- Korkoran.

- Zawód?

- Marynarz i uczony.

- Jaki znów uczony?

- Szukam rękopisu praw Manu, będąc na usługach
Akademii Nauk w Lyonie.

- Dokądś pan szedł, kiedy cię spotkano?

- Szukałem dziewczyny, którą pewien łajdak por-
wał ojcu.

- Hinduska czy Angielka?

- Córka księcia Maratów, Holkara.

Pułkownik Barclay spojrzał na Korkorana nieufnie.

- Co pan masz do spraw Holkara? - zapytał.

- Jestem jego gościem - odparł Korkoran nieporus-
zony.

130/291

background image

- Ach tak - rzekł Barclay - a masz pan może jakie
pismo polecające?

Korkoran wyjął list sir Williama Barrowlinsona.
Kiedy Barclay go przeczytał, rzekł:

- Doskonale, widzę, żeś pan jest dżentelmenem.
Co się zaś tyczy córki Holkara, to możesz go pan
uspokoić. Przed niespełna dwiema godzinami Rao
przyprowadził ją do mego obozu. Cenny to dla nas
zakładnik, lecz nie zrobiliśmy jej nic złego i nie zro-
bimy. Ręczę honorem armii angielskiej. A zresztą
sam Rao ją szanuje, a to dlatego, że w nagrodę ma
ją poślubić.

- W nagrodę za swą niecną zdradę?

- Jak panu wygodniej, nie przywiązuję wagi do
słów. A teraz, panie Korkoranie, nie mam nic prze-
ciw temu, ażebyś zobaczył piękną Sitę i doniósł jej
ojcu, że jest w uczciwych rękach, cała i zdrowa.
Zaraz każę ją przywołać.

- Nie śmiałem o to prosić, pułkowniku. Jestem
prawdziwie wdzięczny.

Pułkownik uderzył w gong. W tej samej chwili
wszedł John Robarts, Palił się z ciekawości oczeku-

131/291

background image

jąc końca rozmowy. Jakże był zaskoczony na widok
Korkorana, który vis-a-vis pułkownika siedział
spokojnie przy stole. Co więcej, między tymi
dwoma leżała Luiza, ukryta za serwetą przed
wzrokiem

Bardaya.-

Johnie

Robarts

-

rzekł

pułkownik

-

odszukasz

pan

miss

Sitę

i

przyprowadzisz tu z wszelkimi względami, jakie
angielski dżentelmen winien damie szlachetnego
urodzenia.

- Ale, panie pułkowniku... - zaczął Robarts, który
chciał uprzedzić Bardaya o obecności Luizy.

- Jeszcześ pan tutaj? - zapytał Barclay z wyniosłym
spokojem.

W ten sposób nakłoniony do posłuszeństwa, Ro-
barts wyszedł ze spuszczoną głową.

- Znasz pan dolinę Narbady? - spytał Barclay
Korkorana tonem turysty, który zachwala piękno
krajobrazu. - To urocza okolica. Trafiają się tu za-
kątki po stokroć bardziej malownicze niż w Alpach
czy Pirenejach. Możesz mi pan wierzyć. Spędziłem
tu przecie dziewięć lat życia, a jedyne towarzyst-
wo, jakie miałem, to kamienie górskie i szpiedzy.
Donosili mi o wszelkich przedsięwzięciach Holka-
ra. Ach, co to za nudny zawód! Wciąż te raporty

132/291

background image

policyjne! Zarzucają cię nimi. Badasz je, układasz,
oceniasz. Gdybyś pan zajmował się trochę ge-
ologią tak jak ja... Jesteś pan geologiem? Ach nie!
Mniejsza z tym. Geologia to mój konik. Gdybyś pan
był geologiem, moglibyśmy sobie urządzić kilka
ładnych wycieczek przez te osiem dni. Bo osiem
dni mi wystarczy, żeby zdławić opór Holkara. Lecz
może sprawia to panu przykrość z uwagi na waszą
przyjaźń? No, nie mówmy o tym... Mam nadzieję,
że zechcesz pan łaskawie zjeść dziś ze mną obi-
ad?

Korkoran zaczął się wymawiać.

- Więc tak, boisz się pan, że obiad nie będzie
smakował... Rozumiem... Lecz możesz pan być
spokojny. Mamy znakomite francuskie wina, fran-
cuskie pasztety, angielskie puddingi i wszelkie
inne delicje, jakie tylko wytwarza się na ziemskim
globie ku uciesze dżentelmenów. A zatem zgoda?

- Panie pułkowniku - rzekł Korkoran - przykro mi
bardzo, iż muszę odrzucić tak serdeczne zaprosze-
nie. Chciałbym jednak bezzwłocznie uspokoić
Holkara.

- Uspokoić Holkara! Ależ drogi panie, nie myśl pan
o tym. Jesteś pan w moich rękach i pod dobrą

133/291

background image

strażą. Napiszesz do Holkara i na tym koniec.
Czyżbyś pan mniemał, że teraz, kiedy znasz mój
obóz, puszczę cię do obozu wroga? Zwrócę panu
wolność, kiedy Bhagawapur będzie wzięty.

- Jeśli zaś nigdy nie będzie wzięty? - spytał Korko-
ran, który zaczął się oburzać, że traktowany jest
jak jeniec wojenny.

- Jeżeli nigdy nie będzie wzięty - odparł pułkownik
- to pan nigdy tam nie wrócisz. Ja to panu mówię.
Nie wrócisz pan, choćby Akademia Nauk w Lyonie
i wszelkie Akademie Nauk pod słońcem miały nie
przeczytać rękopisu praw Manu...

- Panie pułkowniku - rzekł Korkoran - naruszasz
pan prawo międzynarodowe.

- Co takiego? - spytał Barclay. W tej właśnie chwili
weszła Sita, a jej obecność załagodziła spór, który
stawał się coraz zaciętszy.

- Ach, wiedziałam, że odnajdziesz mnie pan aż tu-
taj! - zawołało dziewczę patrząc na Korkorana z
radością.

Ileż szczęścia dały kapitanowi te jej pierwsze
słowa! W nim więc pokładała nadzieję. Od niego

134/291

background image

czekała ratunku! Lecz chwila nie była stosowna
do wyjaśnień. Korkoran drżał z obawy, ażeby
niespodziewane pojawienie się Johna Robartsa lub
innego niepożądanego gościa ze sztabu Barclaya
nie pokrzyżowało planu wydostania się na wol-
ność, który sobie był ułożył.

- Więc pan, panie pułkowniku - odezwał się wresz-
cie - odmawiasz zwrócenia mi wolności.

- Tak, odmawiam - rzekł Barclay.

- I wbrew wszelkiemu prawu chcesz pan zatrzy-
mać

księżniczkę

Sitę,

porwaną

ojcu

przez

nicponia, którego pan zamierzasz uczynić jej
mężem?

- Czyżbyś pan chciał mnie przesłuchiwać? -
odezwał się Barclay tonem wyższości i wyciągnął
rękę, by uderzyć w gong.

- A zatem niech się dzieje wola Brahmy! - za-
krzyknął Korkoran i wstał.

Zanim Barclay zdążył przywołać kogokolwiek, kap-
itan pochwycił gong i odrzuciwszy go precz,
wyciągnął z kieszeni rewolwer, wziął pułkownika
na cel i zawołał:

135/291

background image

- Jeśli pan krzykniesz, będę strzelał! Barclay
skrzyżował ręce i patrzył z pogardą.

- Mam więc do czynienia z mordercą? - rzekł.

- Kłamstwo! - odparł Korkoran. - Gdybyś bowiem
pan zawołał, ja byłbym zabity, a pan byłbyś
mordercą. Nasze role są w tej samej mierze
nieprzyjemne. Lecz gdybyś chciał, możemy za-
wrzeć układ.

- Układ?! - zawołał Barclay. - Nie zamierzam per-
traktować z człowiekiem, którego przyjąłem jak
dżentelmena, jak przyjaciela prawie i który w za-
mian grozi mi morderstwem.

- Więc obstajesz pan przy tym słowie, pułkowniku
- rzekł Korkoran. - Nie będziemy zatem pertrak-
tować, a przynajmniej mnie to niepotrzebne.
Wstawaj, Luizo!

Na te słowa tygrysica podniosła się i ukazała po
raz pierwszy zdziwionym oczom Barclaya. Jego za-
skoczenie szybko przeszło w strach.

- Spójrz, Luizo - mówił dalej Korkoran - oto pan
pułkownik. Gdyby jednym krokiem ruszył się z

136/291

background image

namiotu, zanim ja i księżniczka dosiądziemy
siodeł, bierz go.

Było jasne, że to nie żarty, toteż Barclay
postanowił się poddać.

- Czegóż więc pan chcesz? - zapytał.

- Niech tu przywiodą dwa najlepsze pańskie wierz-
chowce - odparł Korkoran. - Księżniczka i ja
dosiądziemy koni. Kiedy zagwiżdżę, będzie to
znak, iż minęliśmy linie obozu. Na to hasło Luiza
nas dogoni, a wówczas możesz pan puścić za nami
w cwał całą pańską kawalerię, razem z panem
porucznikiem Johnem Robartsem z dwudziestego
piątego pułku huzarów. Mówiąc nawiasem, mam z
nim małe porachunki. Więc jak? Zgoda?

- Zgoda - odparł Barclay.

- Lecz uprzedzam - dodał Korkoran - nie zdołasz
pan bezkarnie złamać słowa. Luiza bardziej jest
bystra niż niejedna chrześcijańska dusza, toteż
zaraz się spostrzeże i zadusi pana w okamgnieniu.

- Na honor angielskiego dżentelmena - rzekł Bar-
clay wyniośle - możesz mi pan ufać. I rzeczywiście,
nie

opuszczając

namiotu

kazał

Robartsowi

137/291

background image

przyprowadzić dwa przednie wierzchowce, już
okulbaczone i okiełznane. Przyglądał się, jak Sita
i Korkoran dosiadają koni, obojętnie przyjął ich
ukłony pożegnalne i cierpliwie czekał na odgłos
gwizdka. Lecz gdy tylko Luiza, siejąc popłoch w
obozie, wspaniałymi susami podążyła tą samą
drogą co jej pan, pułkownik Barclay zawołał;

- Dziesięć tysięcy funtów szterlingów za pojmanie
żywcem mężczyzny i kobiety! Na te słowa w całym
obozie wszczął się tumult. Kawalerzyści w poś-
piechu kiełznali konie i nie chcąc tracić czasu,
dosiadali ich na oklep. Piechurzy gnali już za zbie-
gami, jakby mieli skrzydła.

Jeden tylko porucznik Robarts, nie przestając kiełz-
nać konia, odważył się na taką oto zuchwałą
uwagę:

- Czemu więc pułkownik Barclay pozwolił im uciec,
skoro tak bardzo pragnie mieć ich tu z powrotem?

W odpowiedzi na to pułkownik, całkiem słusznie,
nałożył mówcy karę miesięcznego aresztu. Bo też
rzeczą podwładnego jest milczeć, gdy dowódca ro-
bi głupstwa. Nigdy nie jest bezpiecznie być mą-
drzejszym od swego dowódcy.

138/291

background image

139/291

background image

IX. POGOŃ

Tak więc kapitan Korkoran, córka księcia Holkara
i dzielna tygrysica mknęli w kierunku Bhagawa-
puru. Co najmniej połowa konnicy angielskiej puś-
ciła się za nimi w cwał. Dzięki dwóm najlepszym
koniom pułkownika Barclaya i łapom Luizy cała
trójka w zawrotnym tempie mijała równiny, doliny
i pagórki. Już zaczęła ożywiać ich nadzieja, że
umkną wrogom, gdy z nagła pojawiła się przed
nimi

przeszkoda

straszna

i

na

pozór

nieprzezwyciężona.

W pewnej chwili Korkoran zauważył pięć czy sześć
czerwonych mundurów jadących konno w jego
stronę. To oficerowie angielscy beztrosko wracali
sobie do obozu z polowania. Za nimi ciągnęło przy-
najmniej trzydziestu hinduskich służących i mnóst-
wo wózków pełnych zapasów żywności i ubitej
zwierzyny.

Na ten widok Korkoran i Sita zatrzymali się, a
Luiza, widząc, że zbiera się rada, przysiadła na tyl-
nych łapach, chętna do dysputy.

background image

Gdyby kapitan był sam, bez chwili wahania pod-
jąłby ryzyko i razem z Luizą przejechał w poprzek
grupki Anglików. Lecz nie chciał rzucać na szalę
wolności lub życia Sity. Kto wie, może pomyślał so-
bie, że lepiej by zrobił, gdyby zgodnie z polece-
niem szukał rękopisu praw Manu, zamiast odd-
awać przysługi nieszczęsnemu Holkarowi, którego
położenie jest zgoła beznadziejne? Zaraz jednak
rzucił tę niegodną myśl. A tymczasem Sita pa-
trzyła na niego przerażona.

- Co teraz poczniemy, kapitanie? - pytała.

- Czyś jest, pani, gotowa na wszystko?- odparł
Korkoran.

- O tak - rzekła Sita.

- Widzisz, pani, że musimy użyć siły lub podstępu.
Spróbuję minąć ich podstępem, gdyby wszak
Anglicy się spostrzegli, trzeba nam będzie zabić
trzech, może czterech lub zginąć. Jesteś, pani, go-
towa? Nie lękasz się?

- Kapitanie - powiedziała Sita zwróciwszy wzroki ku
niebu - dwóch tylko rzeczy się lękam: nie ujrzeć
więcej ojca i dostać się ponownie w ręce nikczem-
nego Rao.

141/291

background image

- Tak więc - rzekł Bretończyk - jesteśmy uratowani.
Ruszysz, pani, truchtem, niby nigdy nic. Dzięki
temu koń nieco wytchnie. Bądź jednakże w pogo-
towiu... Kiedy powiem: ,,Brahma i Wisznu", dasz
koniowi ostrogi. Luiza i ja będziemy stanowić tylną
straż.

Kiedy się to działo, trójka uciekinierów znajdowała
się w rozległej dolinie. Zraszały ją wody głębok-
iego potoku Hanuwery, który jest dopływem Nar-
bady. Po obu stronach zbocza doliny porastała
dżungla i potężne drzewa palmowe. Tu znajdowała
schronienie wszelka gruba zwierzyna Indii, a nie
brakło też tygrysów. Tak więc nie było tu łatwo ze-
jść z głównego traktu i zapuścić się w głąb jed-
nej z nielicznych ścieżek. Każdej chwili groziło
bezpośrednie

spotkanie

z

najgroźniejszymi

spośród stworzeń mięsożernych, nie mówiąc już o
strasznych wężach, których jad działa równie pi-
orunująco, jak kurara czy kwas pruski.

Tymczasem

oficerowie

angielscy

nadjeżdżali

truchtem. Miny mieli obojętne, jak przystało
ludziom, którzy nie lękają się wrogów i nie muszą
ich ścigać. Zjedli dobry obiad, teraz zaś palili
hawańskie cygara i beztrosko rozprawiali o
artykułach z Timesa.

142/291

background image

Korkoran, w swoim stroju, z flegmatyczną miną
cywilusa, czyli cywilnego urzędnika Kompanii
Indyjskiej, zdawał się nie zwracać uwagi Anglików.
Olśniła ich za to rzadka uroda księżniczki.

Co do Luizy, to z początku okazali zdziwienie, lecz
jako Anglicy i sportsmeni, prędko sobie wytłu-
maczyli to szczególne dziwactwo, a nawet jeden z
nich nabrał ochoty, żeby kupić tygrysicę.

- Jedziesz pan z obozu? - zapytał Korkorana.

- Tak - odparł Bretończyk.

- Masz pan może świeże wiadomości z Anglii? W
południe miały nadejść listy z Londynu.

- Rzeczywiście, nadeszły - odparł Korkoran.

- Co tam słychać na West Endzie? - ciągnął Anglik.
- Czy wciąż jeszcze Lady Suzan

Carpeth

dzierży

palmę

pierwszeństwa

na

Belgrave-Square, czy może ustąpiła miejsca Lady
Margaret Cranmouth?

- Żeby tak prawdę powiedzieć - odparł Bretończyk,
który nie chcąc budzić podejrzeń, wolał nie

143/291

background image

zdradzać, ile go obchodzi Lady Suzan i Lady Mar-
garet - obawiam się, ze wkrótce miss Belinda
Charters weźmie górę nad obiema damami.

- Miss Belinda Charters?- powtórzył dżentelmen
zaskoczony. - Kim jest ta nowa piękność? Nigdy o
niej nie słyszałem.

- I nie ma w tym nic dziwnego, miły panie -odrzekł
Korkoran. - Mr William Charters to dżentelmen,
który na przemyśle wełnianym i na złotym piasku
uciułał w Australii siedemdziesiąt pięć, może
osiemdziesiąt milionów franków i...

- Siedemdziesiąt pięć, a może osiemdziesiąt mil-
ionów! - przerwał gadatliwy i ciekawski dżentel-
men - ależ to ładna suma!

- Otóż to - dodał Bretończyk. - Pojmujesz pan za-
tem, że miss Belinda Charters, która zresztą jest
kobietą nieprzeciętnej urody, może mieć rzesze
adoratorów, Do zobaczenia, panowie! I właśnie za-
mierzał się oddalić razem z Sitą i Luizą, kiedy
dżentelmen za nim zawołał:

- Wybaczysz pan, że się wtrącam, lecz czuję się
w obowiązku uprzedzić cię, że jesteśmy w kraju

144/291

background image

nieprzyjacielskim i że dalsza jazda tą drogą może
być wielce niebezpieczna.

- Wdzięczny jestem, żeś mnie pan ostrzegł - odparł
Korkoran.

- Wszędzie kręcą się zwiadowcy Holkara; mogliby
was porwać.

- Ach tak! W istocie. Będę zatem ostrożny, Korko-
ran miał już ruszyć w dalszą drogę, lecz Anglik
widać postanowił, że nie puści go przed zachodem
słońca, bo znów spróbował nawiązać rozmowę:

- Jesteś pan bez wątpienia urzędnikiem na usłu-
gach Kompanii?

- Nie, drogi panie, podróżuję dla własnej przyjem-
ności.

Dżentelmen z szacunkiem pochylił się na siodle,
przeświadczony, że człowiek, który li tylko dla
przyjemności przyjeżdża z Europy do Indii, musi
być osobistością wybitną, co najmniej lordem lub
wpływowym członkiem Izby Gmin. Już na nowo
otwierał usta, lecz Korkoran przeszkodził mu,
posłyszał bowiem za sobą tętent zbliżającej się
pogoni.

145/291

background image

- Pan wybaczy - powiedział - ale mi spieszno...

- Pozwolisz pan przynajmniej, że poczęstuję go cy-
garem.

- Nie zwykłem palić w obecności dam - odparł
Korkoran zniecierpliwiony.

Rozmowa toczyła się po angielsku, który to język
Korkoran znał doskonale, lecz tak go zgniewało,
że traci cenne sekundy przez tego gadułę, iż na
chwilę zapomniał o swej roli i ostatnie słowa
powiedział po francusku.

- Co u diaska! - zawołał oficer - więc pan jesteś
Francuzem, a nie Anglikiem! Cóż pan tu robisz w
taki czas?

Zbliżała się rozstrzygająca chwila. Korkoran spo-
jrzeniem uprzedził Sitę, ażeby gotowała się do
ucieczki.

Lecz księżniczka wpatrywała się z uwagą w jed-
nego z Hindusów, co towarzyszyli wojskowym i
ciągnęli ich wózki. Korkoran rzucił okiem w tym
samym kierunku i spostrzegł zdziwiony, że Hindus
i córka Holkara wymieniają w milczeniu tajemne
znaki. Kiedy baczniej przyjrzał się Hindusowi,

146/291

background image

rozpoznał bramina Sugriwę, którego Tantia Topi
przysłał był do Holkara. Nie miał zresztą zbyt wiele
czasu do namysłu, bo już otoczyło go przynajmniej
dziesięciu

angielskich

oficerów,

a

ten,

co

przedtem z nim rozmawiał, odezwał się:

- Jesteś pan naszym jeńcem aż do chwili, gdy
obecność pańska w kraju Holkara zostanie wy-
jaśniona.

- Jeńcem! - zawołał Korkoran. - Panowie żartują. Z
drogi albo strzelam!

Przy tych słowach wyjął z kieszeni rewolwer i w
sekundzie go naładował. Anglik, nie mniej szybki,
również uzbroił się w rewolwer i już obaj mieli z
bliska oddać strzały, kiedy pewien nieoczekiwany
wypadek zadecydował o zwycięstwie. Słysząc
suchy szczęk nabijanej broni, Luiza pojęła, że go-
tuje się walka, i całkiem nieoczekiwanie skoczyła
na zad angielskiego konia. Zwierzę stanęło dęba
i na szczęście dla siebie i dla naszego przyjaciela
Korkorana jeździec został wysadzony z siodła.
Zważywszy bowiem bliskość przeciwników, oba
mózgi łatwo mogły wylecieć w powietrze niczym
korki z dwóch butelek szampana.

147/291

background image

Tymczasem Anglik oddał strzał, lecz popisowy
skok tygrysa sprawił, że kula chybiła celu i zmiotła
kapelusz innego dżentelmena, który zbliżył się był,
ażeby przytrzymać Korkorana.

- Brahma i Wisznu! - wykrzyknął nagle kapitan.

Na to hasło Sita spięła swego wierzchowca i
zwierzę puściło się jak strzała. Korkoran pognał
w ślad. Jeden z Anglików próbował go powstrzy-
mać, lecz kapitan gwałtownie odepchnął napast-
nika ręką. Luiza, spostrzegłszy, że jej przyjaciele
rzucili się oboje do ucieczki, pogoniła w ich tropy.
Panowie Anglicy ledwie mieli czas oddać do nich
pięć czy sześć strzałów. Jedna z kuł raniła konia
Korkorana.

Co się zaś tyczy hinduskich sipajów, którzy
ciągnęli wózki, to jakkolwiek i oni chwycili za broń,
żaden nawet nie drgnął, czy to ażeby Korkoranowi
przyjść z pomocą, czy też aby wziąć go do niewoli.

Jeden tylko bramin Sugriwa, któremu wszyscy
zdawali się być posłuszni, kazał wykonać wózkami
pewien dość szczególny manewr i dzięki temu
powstrzymał na kilka minut angielską pogoń. Udał
oto, że chce wykręcić zaprzęg znajdujący się na

148/291

background image

czele kolumny, i działał tak skwapliwie, że wózek
przewrócił się w poprzek drogi.

Zaraz też inni Hindusi, jakby posłuszni hasłu,
porzucili swoje wózki gromadząc się wokół tego,
który się przewrócił. Wypełnili całkowicie wąskie
przejście. Wózki i konie pociągowe utworzyły tu
istny galimatias, i Anglicy chcąc nie chcąc musieli
się zatrzymać przed tym żywym murem ludzi i
zwierząt.

W tym właśnie momencie nadjechali jeźdźcy,
którzy wyruszyli z obozu w pogoń za zbiegami. Na
czele gnał galopem zapalczywy John Robarts.

- Widzieliście kapitana?! - zakrzyknął.

- Kapitana? A któż to?

- No przecie ten przeklęty Korkoran. Oby go Bóg
pokarał! Barclay okrutnie się rozgniewał. Pozwolił
z siebie zakpić jak dziecko, ale nie chce się z tym
i pogodzić i obiecał dziesięć tysięcy funtów szter-
lingów temu, kto mu przywiedzie kapitana Korko-
rana i córkę Holkara,

- Co? Więc to była córka Holkara! - zawołał jeden
z dżentelmenów. - I nikt z nas na to nie wpadł?

149/291

background image

Co prawda osłonięta była welonem, toteż wziąłem
ją za jakąś młodą angielską miss, która odbywała
podróż po Indiach w towarzystwie przyszłego
małżonka.

- Dalej w drogę! - zawołał Robarts, niecierpliwy. -
Tysiąc gwinei temu, kto przybędzie pierwszy.

Na te magiczne słowa zapał ogarnął wszystkie ser-
ca. Batami zmuszano Hindusów, ażeby ustawili
wzdłuż drogi swoje zaprzęgi, i cała grupa puściła
się w cwał za zbiegami. Jak zazwyczaj w krajach
tropikalnych, poczęło zmierzchać się raptownie i
pogoń była tym szybsza, iż nie miała trwać długo.

150/291

background image

X. DO ATAKU!

Korkoran ze swej strony nie zasypiał gruszek w
popiele. Cwałując u boku Sity złorzeczył na głupią
ciekawość Anglika, która go przyprawiła o utratę
tak cennego czasu. Lecz wobec tego, że noc nad-
chodziła, a obóz angielski się oddalał, kapitan za-
czynał wierzyć, że jakiś szczęśliwy traf, może
spotkanie przednich straży Holkara, pozwoli mu
wrócić do Bhagawapuru. Najbardziej gniewało go
to, że był zmuszony do ucieczki. ,,Uciekać przed
Anglikami? Co za hańba! - myślał sobie. - Co by
powiedział ojciec, gdyby mnie zobaczył? Biedny
ojciec! Jemu nie przytrafiło się spotkać z Ang-
likiem, żeby mu nie zaproponował partyjki boksu
lub kopania nogą albo innej rozrywki w guście
dżentelmenów. Ja zaś cwałuję w ucieczce przed ni-
mi, a parę chwil temu zamiast pochwycić przek-
lętego gadułę za krawat i wrzucić do rowu - jak mi-
ałem ochotę uczynić i co było moim obowiązkiem
- myślałem. tylko, jak by go przekonać, że jestem
hultaj podobnie jak on. Głową by tłuc o mur!"

Wśród tych rozważań spostrzegł z nagła, że koń
jego słabnie, że cwał nie jest już tak prędki i mimo

background image

ukłuć ostrogi przechodzi w kłus. Odwrócił się i na
bucie zauważył ślady krwi. Koń dostał postrzał w
bok. Lecz Bretończyk nie ugiął się w obliczu
nowego nieszczęścia. Co prędzej zsiadł z konia.

- Co się stało? - spytała Sita. - Czyż to stosowna
chwila na odpoczynek? Pogoń angielska blisko.

- Nic groźnego - rzekł Korkoran. - Ot, łajdacy
postrzelili mego konia. Jeśli pani pragniesz uciec,
ruszaj sama. Luiza będzie ci towarzyszyć i bronić
cię.

- Tak - odparła Sita - lecz kto mnie obroni przed
Luizą?

Korkorana uderzyła ta uwaga.

- Prawda - rzekł - Luiza nie jadła obiadu, a pora jest
późna.. Mam, oczywiście, pewność co do twego,
pani, bezpieczeństwa, lecz nie odpowiadam za ko-
nia. Może się też zdarzyć, że Luiza zechce
poszukać zdobyczy w okolicy.

- Kapitanie - odparła Sita zsiadając z wierzchowca
- zostaję z panem. Podzielę twój los, cokolwiek się
zdarzy.

152/291

background image

- Ach! - zawołał Korkoran z radością - toż to
wybawia nas z opresji! Niech sobie teraz przy-
chodzą wszyscy Anglicy: John Robarts, Barclay,
pułkownicy, kapitanowie, majorzy i w ogóle wszys-
tkie czerwone mundury świata.

Przy tych słowach wyjął z olster obu koni dwa
nabite rewolwery. Za pasem miał trzeci, a w
kieszeni naboje.

- Oto broń i amunicja - rzekł - której nam wystarczy
na trzydzieści, czterdzieści strzałów, a ponieważ
zamierzam strzelać tylko z bliska i celować
pewnie, mniemam, że wszystko dobrze się ułoży.
Pani pójdziesz ze mną, ty zaś, Luizo, przed nami.
Będziesz zwiadowcą; bacz, czy jaki wróg nie kryje
się w puszczy.

Plan Korkorana był prosty. Z miejsca, gdzie się zna-
jdowali, widać było w pewnym oddaleniu małą,
opuszczoną pagodę indyjską. Jak się wydawało,
prowadziła do niej poprzez dżunglę dość szeroka
ścieżka. Tam właśnie Korkoran zamierzał szukać
schronienia. W parę chwil uciekinierzy byli w
pagodzie, zawarli za sobą drzwi, zabarykadowali
wejście belkami, które przypadkiem znalazły się
w pobliżu, i powybijali w drzwiach -otwory strzel-

153/291

background image

nicze. Luiza zdumionym okiem śledziła te przygo-
towania. Rozumie się, że nie było jej to w smak.
Zwierzę kochało czyste powietrze, łąki, rozległe
przestrzenie lasów, wysokie góry. Nie lubiło prze-
bywać w zamknięciu, a już w żaden, sposób nie
umiało pojąć, jak można z takim trudem zamykać
się samemu. Ale też Korkoran zatroszczył się, aby
jej wyjaśnić swe zachowanie.

- Luizo, moja droga - rzekł - nie pora teraz za-
spokajać własne zachcianki i wałęsać się po okol-
icy, jak to niestety masz we zwyczaju. Gdybyś
dopełniła obowiązku dzisiejszego ranka, ani ty, ani
ja nie siedzielibyśmy teraz w przeklętej pagodzie,
gdzie nie ma co marzyć o kęsku dziczyzny. Musisz,
moja miła, błąd naprawić tak, ażeby nas zadziwić.
Słuchaj z uwagą. Staniesz za tym otwartym oknem
i zajmiesz się każdym dżentelmenem, który by
spróbował wedrzeć się tędy. Z żywości jej spo-
jrzenia, z przyjaznego machania ogonem i z ruchu
warg można było wnosić, że tygrysica obiecuje
skrupulatnie wypełnić rozkazy kapitana. Ten prze-
to zwrócił się do księżniczki pragnąc podtrzymać
ją na duchu.

- Chcesz pan dodać mi odwagi, kapitanie -
powiedziała Sita wyciągając ku niemu rękę. - Ale

154/291

background image

to zbyteczne, bo nie o siebie się lękam, tylko o
twoje życie, które narażasz tak szlachetnie, i o ży-
cie mego ojca. Wiem dobrze, że gdyby ujrzał mnie
w rękach Anglików, umarłby z rozpaczy. Ale bądź
pan pewien - dodała, a oczy jej błyszczały dumą
- że ci ryżowłosi barbarzyńcy nie dostaną żyw-
cem córki Holkara. Albo oboje będziemy wolni, al-
bo wybiorę śmierć.

Przy tych słowach wyciągnęła zza pasa flaszeczkę
zawierającą jedną z owych subtelnych trucizn, w
które obfitują Indie, i powiedziała:

- Oto dzięki czemu nie zostanę żoną zdrajcy Rao
i uniknę poddaństwa i niesławy. Domawiała tych
słów, kiedy Korkoran usłyszał bliski szmer, jakby
syk groźnego indyjskiego węża cobra capello. Zer-
wał się gwałtownie, lecz Sita dała mu znak, aby na
powrót usiadł. Po syku węża dał się słyszeć krzyk
kolibra i szelest gniecionych liści.

- Co to? - odezwał się Korkoran.

- Nie obawiaj się, kapitanie - odparła Sita - to przy-
jaciel. Znam ten sygnał. I rzeczywiście, po krótkiej
chwili łagodny męski głos zaczął śpiewać urywek
Ramajany, w którym król Dżanaka, ojciec urodzi-

155/291

background image

wej Sity Videhanki, przedstawia córkę jej przyszłe-
mu małżonkowi Ramie.

Mam boskiej urody córkę obdarzoną wielkimi cno-
tami, której imię Sita. Jej przeznaczeniem - godnie
wynagrodzić siłę. Niejeden już raz zjeżdżali się
do mnie królowie prosić ją w zamęście, a ja taką
dawałem im odpowiedź: ,,Ręką Sity wynagrodzę
tego, kto okaże się najsilniejszy".

Wówczas Sita powstała i jakby w odpowiedzi na
głos zza ściany, jęła recytować piękne słowa z po-
ematu Walmikiego. Tymi to słowy Videhanka prze-
mawia do swego męża Ramy, kiedy skutkiem
wiarołomstwa Kaikeji ów niezwyciężony bohater
został wygnany i pozbawiony tronu:

O panie, o oczach pięknych jak płatki lotosu! Cze-
mu nie widzę oganiaczki i wachlarza dających
radość

twemu

obliczu,

które

wspaniałością

dorównuje pełni gwiazdy nocnej? Wówczas głos z
zewnątrz zawołał:

- Otwórzcie, jestem Sugriwa!

Korkoran przez okno wyciągnął ku niemu ramię i
kiedy Hindus czepiając się występów muru wspiął

156/291

background image

się na wysokość jego ręki, krzepki Bretończyk
uniósł go jak piórko i postawił we wnętrzu pagody.

Zaraz też Sugriwa padł na twarz przed córką
Holkara.

- Wstań - rzekła Sita. - Gdzie Anglicy?

- O pięćset kroków stąd.

- Czy wciąż nas szukają?

- Tak, pani.

- Są na naszym tropie?

- Tak. Jeden z waszych koni padł trafiony kulą. Wy-
wnioskowali z tego, że winniście być w pobliżu.

- A co tyś robił?

Hindus cichutko zaczął się śmiać.- Przewróciłem w
poprzek drogi swój wózek, a inni kulisi zrobili tak
samo. Czwarta część godziny zyskana.

W tym momencie Korkoran zauważył, że Sugriwa
broczy krwią.

157/291

background image

- Kto ci to uczynił? - zwrócił się do niego.

- Jego Wysokość John Robarts - odparł Hindus. -
Kiedy spostrzegł, że wywracam wózek, wymierzył
mi cios szpicrutą. Lecz ja go odszukam! Zanim trzy
dni miną, odnajdę tego psa angielskiego!

- Ojciec mój szczodrze wynagrodzi twoje zasługi -
rzekła piękna Sita.

- Och - westchnął Hindus - mojej zemsty nie za-
mienię na wszystkie skarby księcia Holkara... A
zemsta jest bliska, ja to wiem...

Widząc zaś powątpiewanie w oczach Korkorana
dodał:

- Ciebie, dostojny kapitanie, łączą z Holkarem
więzy przyjaźni. Jesteś po naszej strome. Otóż
wiedz, że nim trzy miesiące miną, nie będzie w In-
diach jednego Anglika.

- Wiele już proroctw słyszałem - odparł Korkoran
- a to nie większe budzi zaufanie niż wszystkie
inne.

- Powiem ci zatem, kapitanie - rzekł Sugriwa -
że wszyscy sipaje Indii poprzysięgli zagładę Ang-

158/291

background image

likom. Pięć dni wstecz winna się była rozpocząć
rzeź w Merath, Lahorze i Benaresie.

- Kto ci to powiedział?

- Wiem o tym. Jestem zaufanym posłańcem Nany
Sahiba, radży Bithoru.

- I nie lękasz się, że przestrzegę Anglików?

- Już jest za późno - odparł Hindus.

- Tu zaś po co przybyłeś? - pytał dalej Korkoran.

- Dostojny kapitanie - odparł Sugriwa - jestem
wszędzie tam, gdzie mogę nieść szkodęAnglikom.
I chcę, ażeby John Robarts otrzymał śmierć z mojej
ręki...

Tu przerwał nagle.

- Słyszę tętent koni na ścieżce - powiedział. - To
nadjeżdża konnica angielska. Trzymaj się dzielnie,
kapitanie, bowiem szturm będzie potężny.

- W porządku - odrzekł Korkoran. - To mi nie pier-
wszyzna. Nabij broń, Sugriwo, pani zaś, Sito, bła-
gaj Brahmę, ażeby nas miał w swojej opiece.

159/291

background image

W parę chwil później pagodę otoczyło przynajm-
niej pięćdziesięciu angielskich kawalerzystów. W
milczeniu gotowali broń. Reszta Anglików wróciła
do obozu. Oddziałem dowodził John Robarts, który
zbliżył się i tak przemówił:

- Poddaj się, kapitanie, albo stracisz życie.

- A skoro się poddam - odparł Korkoran :- czy ja i
córka Holkara będziemy wolni?

-Do kroćset! - zawołał Robarts - mamy cię w ręku,
kapitanie, a pan zamierzasz dyktować warunki?
Poddaj się, a ocalisz- głowę. To wszystko, co mogę
przyobiecać.

- Rób pan zatem, jak chcesz - odparł Korkoran.
- Lecz i ja dołożę starań. Zaczynajcie, proszę,
panowie.

Na to hasło Anglicy zeskoczyli z koni i przywiąza-
wszy wierzchowce do drzew, gotowali się wyważyć
drzwi pagody kolbami karabinków.

Pod pierwszymi ciosami kolb drzwi drgnęły i zach-
wiały się w zawiasach.

160/291

background image

- Tegoście chcieli - rzekł Korkoran. - Według ży-
czenia, proszę panów. To mówiąc oddał przez
uchylone okno pierwszy strzał. Jeden z Anglików
padł, śmiertelnie trafiony. Szczęściem dla siebie
Korkoran w sekundzie cofnął się pod ścianę, gdy
tylko bowiem Anglicy go spostrzegli, w kierunku
okna sypnęły się ze dwie dziesiątki kul. Żadna nie
dosięgła kapitana.

- Daremny trud, moi mili - odezwał się Korkoran. -
Tak się celuje.

I ponownie wypalił. Drugi napastnik został raniony.
Na ten strzał Anglicy po raz wtóry otworzyli ogień,
lecz i tym razem kapitan nie odniósł szwanku.

- Tylko szyby tu tłuczecie, panowie dżentelmeni -
powiedział Korkoran. - Radzę poważniej zabrać się
do sprawy.

To właśnie było zamiarem Anglików. Podczas gdy
większa część oddziału trzymała pod obstrzałem
drzwi i okno, pięciu kawalerzystów odeszło w las,
skąd triumfalnie taszczyli pień drzewa.

,,Tam do kata, to nie żarty!" - pomyślał Korkoran,
po czym odwrócił się do Sugriwy i rzekł:

161/291

background image

- Bez wątpienia wyważą drzwi i przypuszczą sz-
turm, a wówczas trzeba być gotowym na wszys-
tko. Znajdź zatem schronienie dla księżniczki
gdzieś w kącie pagody, ażeby nie dosięgły jej
kule.

Sita, pełna podziwu dla odwagi kapitana, chciała
zostać przy nim, lecz Sugriwa wbrew jej woli ukrył
ją w zakątku.

Co się tyczy Luizy, to przez cały czas siedziała
cicho jak myszka. Pojętne zwierzę odgadywało
wszystkie życzenia i myśli kapitana. Wiedziała, że
Korkoran powierzył okno jej pieczy, i żadna siła nie
byłaby zdolna jej przeszkodzić w pełnieniu tego
obowiązku. Nadto, posłuszna rozkazowi swego
pana, nie zabierała głosu, tylko leżąc na brzuchu,
z łapami wyciągniętymi przed siebie, czekała za-
myślona.

Tymczasem pień, pchnięty siłą ramion, uderzył w
drzwi pagody. Bez mała ustąpiły już przy pier-
wszym ciosie. Drugi cios - i jedno skrzydło zostało
wyważone; utworzyła się szpara, przez którą
człowiek zdołałby się przecisnąć.

Wobec naglącego niebezpieczeństwa Korkoran po-
zostawił okno na opiece Luizy, sam zaś pośpieszył

162/291

background image

do drzwi. Był wielki czas, bo już jeden z Anglików
wcisnął do otworu swoją ryżą głowę i ramiona
Szczęściem przejście było jeszcze zbyt wąskie.

Na widok zbliżającego się Korkorana Anglik
próbował oddać do niego strzał, lecz skrzydła
drzwi tak dalece krępowały jego ruchy, że nie
zdążył ani wziąć na ceł, ani wypalić. Korkoran zaś,
który mógł się poruszać swobodnie, przyłożył lufę
rewolweru do czoła Anglika i nacisnął spust. A
że nie miał zapasu amunicji, przyciągnął trupa ku
sobie i zabrał mu ładownicę, naboje, karabinek i
rzecz najcenniejszą - manierkę . gorzałki. Jakże mu
była potrzebna! Co uczyniwszy, na powrót położył
Anglika pod drzwiami, ażeby zatkać otwór, i
czekał. Lecz oblegający już się zaczęli niecierpli-
wić. Zaskoczył ich opór tak stanowczy. Mieli już
dwóch zabitych i jednego rannego i lękali się dal-
szych strat.

- A może by podpalić pagodę? - poddał jakiś
porucznik.

Wielkie szczęście, że John Robarts zamknął uszy
na tę radę.

- Pułkownik Barclay - rzekł - przyobiecał dziesięę
tysięcy

funtów

szterlingów

temu,

kto

163/291

background image

przyprowadzi córkę Holkara żywą. Jeżeli zaś
poniesie ona śmierć, nic nie uzyskamy...

Naprzód, chłopcy, jeszcze trochę trudu! Czyżby
jeden Francuz zdołał utrzymać w szachu starą
Anglię? Skoro nie można wejść drzwiami, wejdźcie
chociaż oknem. Usłuchano go natychmiast. Pod-
czas gdy część oddziału nadal trzymała pod ob-
strzałem drzwi, reszta przypuściła szturm do okna
umieszczonego dwanaście stóp nad ziemią. Kilku
żołnierzy podsadziło sierżanta, który uczepił się
krawędzi okna, z wysiłkiem podciągnął się na
rękach, poderwał całą siłą i siadł.

- Hura! - zawołali koledzy na ten widok.

Tylko że nieborak nie zdołał nawet im odkrzyknąć,
bo ledwie otworzył usta, a już Luiza, stanąwszy
na tylnych łapach, oparła przednie o krawędź ok-
na, chwyciła zębami nieszczęsnego sierżanta za
kark, który zmiażdżyła w uścisku, po czym odrzu-
ciła ciało na głowy przerażonych żołnierzy. Dopiero
ów wyczyn tygrysicy przypomniał Anglikom o jej
istnieniu. Jednocześnie zapał kawalerzystów dzi-
wnie ostygł. Jeden z oficerów tak się odezwał:

-- A wreszcie co my tu robimy zamiast siedzieć
w obozie? Skoro Barclay pozwolił córce Holkara

164/291

background image

uciec, to niech sobie sam ją goni, jeśli umie.
Pięćdziesięciu nas tu puka do obcego dżentelme-
na, który nic nam nie zawinił i nie zawini, byle-
byśmy dali mu spokój. Szczerze mówiąc, nie ma w
tym za grosz sensu.

- Skoro pułkownik chce odzyskać córkę Holkara -
rzekł John Robarts - to ma zapewne swoje racje.
Co do mnie, nie ruszę się stąd, póki nie wypełnię
obowiązku.

- Zgoda - odparł tamten - ale po co ten pośpiech?
Równie dobrze, i chyba z większą łatwością,
moglibyśmy jutro pojmać córkę Holkara i jej ryc-
erza. Zapada noc... Rozstawmy tylko czujne,
uzbrojone straże, zjedzmy kolację i idźmy spać.
Wszak Korkoran nie ma żywności i wkrótce będzie
zmuszony się poddać.

W tym rozumowaniu było dużo racji i Korkoran,
który przysłuchiwał się obradom, zaczął się
niepokoić na myśl o przyszłości.

Widział, jak Anglicy oddalili się nieco od pagody,
lecz tak, by nie tracić jej z oczu, porozstawiali
czaty i zasiedli do wieczerzy. Hinduscy kulisi,
którzy ciągnąc wózki szli za nimi w pewnej
odległości, wypakowali srebro stołowe, pasztety

165/291

background image

z dziczyzny, zimne mięso i butelki czerwonego
wina.

Na ten widok wzmogły się cierpienia Korkorana,
który poczuł, że głód skręca mu wnętrzności. Bo
też rankiem ledwo przełknął śniadanie, dzień zaś
był tak obfity w wypadki, że kapitan nawet przez
chwilę nie pomyślał o obiedzie. Lecz była to bła-
hostka wobec niepokoju o drogą mu Sitę, która do
tej pory zaznawała jedynie pałacowych zbytków i
dostatku, aż tu naraz znalazła się głodna i strud-
zona do granic wytrzymałości. A przyczyną
jeszcze większej rozterki była Luiza. Pewnie, że
kapitan miał w tygrysicy oddaną przyjaciółkę, lecz
cóż, kiedy apetyt przyjaciółki przewyższał jej odd-
anie. Czy godzi się jej to wyrzucać? Czy zdaniem
fizjologów żołądek nie jest panem i władcą całej
natury?

Przecie biedna tygrysica ledwie liznęła cywilizacji!
Jakże więc można jej wypominać, że nie umie po-
hamować swoich namiętności! Toż na każdym
kroku spotyka się możne książęta, którzy odebrali
staranne wychowanie uczonych guwernerów i od
dzieciństwa karmieni byli mądrością filozofów, a
mimo to w jawny sposób uchybiają wszelkim za-
sadom moralności i filozofii. Tak więc Korkoran

166/291

background image

kłopotał się o przyszłość nie bez powodu. Widział,
że Luiza pożądliwym okiem wodzi za Sugriwą, i bał
się nieodwracalnych wypadków. Trzeba było wsza-
kże wybrać ofiarę, bowiem tygrysica coraz natar-
czywiej domagała się kolacji. Bez istotnej przy-
czyny kręciła się w niespokojnych podskokach.
Było rzeczą oczywistą, że trapi ją głód. W końcu
Korkoran podjął decyzję.

,,Dalibóg! Jeśli ma nie jeść wcale albo zjeść mego
biednego przyjaciela Sugriwę, to już lepiej niech
zje Anglika".

To pomyślawszy przywołał Hindusa.

- Głodnyś, Sugriwo.? - zapytał,

- O, tak!

- A masz zapasy?

- Niestety!

- Lecz zjadłbyś kolację, nieprawdaż?

Sugriwa popatrzył na kapitana. Nie rozumiał.

167/291

background image

- No tak, pojmuję - rzekł Korkoran. - Pytasz, gdzie
ta kolacja. Spójrz zatem.

I wskazał ręką Anglików, którzy zdążyli rozsiąść się
na dywanach i właśnie zabierali się do jedzenia.

- Posłuchaj, przyjacielu - mówił dalej Korkoran. -
Wypuszczę tygrysicę, a wówczas porwie ona
wartownika. Wartownik obok podniesie krzyk.
Wszyscy chwycą za broń. Ty zaś zwinnie poczoł-
gasz się w trawie, zabierzesz kolację naszym
dżentelmenom i przyniesiesz ją tu tak szybko, jak
tylko potrafisz. Rozumiesz teraz? Jeśli zajdzie
potrzeba, urządzę wycieczkę z bronią w ręku i
będę osłaniał twój odwrót. Zgoda?

- Zgoda - odparł bramin.

Teraz z kolei Luiza otrzymała wskazówki, których
Korkoran udzielił jej po cichu, posługując się raczej
gestami niż słowem.

Zresztą bystre zwierzę w jednej chwili pojęło cel
wycieczki. Z ochotą prześliznęło się poprzez nie
domknięte drzwi. Za tygrysicą podążył Sugriwa.

Wycieczka była dla Anglików zaskoczeniem. Ufni
w swą liczebność, nie mieli się na baczności i

168/291

background image

beztrosko popijali wino. Wypadki rozgrywały się w
pełnym świetle księżyca, który właśnie wzniósł się
na niebie.

Wartownik stał o dziesięć kroków od drzwi pagody.
W dwóch susach Luiza skoczyła na niego, pazurem
wyszarpnęła mu broń i rozpłatała zębami głowę.
Słysząc hałas i krzyk konającego żołnierza Anglicy
jak jeden mąż chwycili za broń. Rozglądali się za
wrogiem. Widok tygrysa powstrzymał na chwilę
nawet najbardziej walecznych. Kiedy to się działo,
Sugriwa, prawie nagi wedle indyjskiego obyczaju,
wykorzystał zamieszanie i ciemności: przyczoł-
gawszy się na brzuchu aż do miejsca biesiady,
zgarnął w pośpiechu chleb, mięso oraz parę
butelek wina, po czym, nie dostrzeżony, zawrócił.

Aby zmylić Anglików, Korkoran dla niepoznaki po
dwakroć strzelił z okna, nie raniąc nikogo. W
odpowiedzi rozległa się palba z czterdziestu kara-
binków kawaleryjskich. Kule spłaszczyły się o
ścianę pagody. Zaraz też Sugriwa przebiegł kilka-
dziesiąt kroków dzielących go od świątyni i wśl-
iznął się poprzez drzwi razem ze swoim łupem.
Wycieczka powiodła się znakomicie, cóż kiedy
Luiza nie zdradzała chęci do powrotu. Próżno kap-
itan - jak zazwyczaj - przywoływał ją gwizdkiem.

169/291

background image

Tygrysica tkwiła przy Angliku i nie chciała puścić
zdobyczy.

Nieprzyjaciel poczęstował ją zbiorową salwą, ale z
dużej odległości i po ciemku. Nie było bowiem śmi-
ałka, który by do takiego przeciwnika zmierzył się
z bliska, a przy tym w nocy. Korkoran wzdrygnął
się. Bo nie mówiąc o obopólnym przywiązaniu,
które łączyło kapitana z tygrysicą, Bretończyk od
niej przede wszystkim spodziewał się ratunku.

170/291

background image

XI.

WYCIECZKA

OBLĘŻONYCH

Nastąpiła chwila wielkiej trwogi. Kiedy strzały
dosięgły Luizę, zwierzę wydało głuchy ryk i przy-
padło plackiem do ziemi. Był aż martwa czy ran-
na? A może udawała tylko, ażeby uśpić czujność
wroga? Korkoran w oknie wypatrywał oczy, lecz
nie mógł nic rozróżnić. Widać było, ze Anglicy ze
swej strony nie czują się zbyt pewnie. Rozstawieni
półkolem co pięć kroków, nabijali karabinki, na
nowo gotując się do strzału.

Z nagła w ciszy nocnej rozległ się lament. To ty-
grysica, czołgając się w ciemnościach, sforsowała
linię strzelców i przewróciwszy jednego z nich na
oczach towarzyszy, wbiła mu zęby w udo, jak
mogła najgłębiej, i poniosła w paszczy w stronę
pagody. W obawie, by nie zabić i nie ranić
żołnierza, nikt nie ośmielił się zmierzyć do Luizy.

Korkoran w sekundzie był przy szparze. Rozkazał
tygrysicy porzucić zdobycz, po czym - wpuścił ją
do środka. Nieszczęsny żołnierz odzyskał wolność.
Lecz w owej chwili wspaniałomyślność zwycięzcy

background image

nie zdołała wzruszyć nieboraka: zęby tygrysicy
zmiażdżyły mu udo i zemdlał.

- Hejże, panowie! - rzekł Korkoran, skoro już uwol-
nił Anglika od jego karabinka, rewolweru i amunicji
- zabierzcie, proszę, swego towarzysza. On tylko
ranny.

- Ty psie francuski! - zawołał John Robarts, który
natychmiast wysłał po rannego dwóch żołnierzy
i kazał przenieść go w bezpieczne miejsce - ty
psie francuski, czyż jest to broń i sprzymierzeniec
godne dżentelmena?

-Ach! ty psie angielski! - obruszył się Korkoran - z
jakiej to racji walczy was pięćdziesięciu przeciwko
mnie jednemu? Dlaczego chcecie mnie rozstrze-
lać, mimo że rad bym żyć w pokoju z wami i z
całym światem?

Tak dyskutując poprawiał drzwi i z pomocą Su-
griwy gromadził wszystko, z czego można było
wznieść barykadę.

- No, a teraz - mówił po chwili - przekonamy się,
czy ci heretycy mają dobre wino. Ho, ho, to dar et.
Chwała bądź Brahmie i Wisznu! Byłem w strachu,
że to butelka pale ale z wytwórni pana Alsoppa...

172/291

background image

Dzięki Bogu! Pasztet znakomity... Proszę jeść, Sito.
A ty też, Sugriwo, nie zostawiaj na później. Jutro
rano będziemy albo zabici, albo uwolnieni.

- Nie traćmy nadziei, kapitanie - rzekł Sugriwa. -
Dokonałem odkrycia.

-Odkrycia?

- Tak. Dopiero co, gdym szukał deski, ażeby zatkać
tę przeklętą szparę u wejścia, poczułem, że staw-
iam nogę na drzwiach zapadowych.

- I co?

- Kapitanie dostojny, ta zapadnia prowadzi za-
pewne do podziemnego przejścia, które być może
wychodzi na pole. A jeśli tak, jesteśmy uratowani.

- Uratowani, powiadasz? Co do ciebie, zgoda, lecz
księżniczka? Widzisz przecie, biedne dziecko jest u
kresu sił i nie mogłoby iść...

- Obym znalazł podziemny korytarz, jak znalazłem
zapadnię; jeśli tylko ten korytarz wychodzi, jak
mam

nadzieję,

na

równinę,

Holkar

będzie

powiadomiony o północy.

173/291

background image

Korkoran wstał.

Sugriwa miał słuszność. Za ołtarzem Wisznu, pod
zapadnią, którą kapitan ledwie zdołał unieść, znaj-
dowało się trzydzieści stopni.

- Zejdź sam - rzekł Korkoran. - Ja muszę czuwać.
Szczęściem miał w kieszeni krzesiwo i udało mu
się zapalić świecę z ołtarza, którą Sugriwa wziął do
ręki, po czym ostrożnie zaczął schodzić.

W kilka minut później był z powrotem i rzekł:

- Jest to podziemny korytarz, który o sto kroków
stąd, za obozem angielskim, dochodzi do kraty.
Teraz mam pewność, że dotrę do Bhagawapuru,
jeśli tylko jaki tygrys nie wałęsa się po drodze.

- Miej na uwadze - powiedział Korkoran - że po
spokojnej nocy nastąpi burzliwy poranek, i proś
Holkara, ażeby się śpieszył;

- Powiedz, Sugriwo, memu ojcu Holkarowi - dodała
Sita - że jego córka znajduje się pod opieką na-
jdzielniejszego i najbardziej szlachetnego z ludzi.

Ty zaś, kapitanie, prześpij się nieco; teraz na mnie
kolej trzymać straż. Sugriwa uderzył czołem,

174/291

background image

wzniósł ręce w kształt kielicha i ruszył w drogę. A
skoro Korkoran sam pozostał z córką Holkara, usi-
adł tuż przy niej i tak zaczął mówić:

- Długo, droga Sito, będę wspominał szczęście,
którego doznaję przy pani dzisiejszego wieczoru.

- O, dostojny panie Korkoranie - odparła księżnicz-
ka - czuję się tak, jak gdyby, moje życie nigdy nie
było inne. Cicha i spokojna przeszłość zdaje mi się
snem wobec tego, co widzę i przeżywam od wczo-
raj.

- Co przeżywasz, pani? - zapytał Bretończyk.

- Nie wiem - odparła prostodusznie. - Bałam się.
Myślałam, że mnie zabiją albo że sama się zabiję,
ażeby wymknąć się niecnemu Rao. Nadzieja życia
wstąpiła we mnie, gdyś mnie pan odnalazł w
obozie angielskim, i przerodziła się w pewność na
widok odwagi i zimnej krwi, z jaką stawiłeś czoło
niebezpieczeństwom.

Słuchając tych naiwnych słów Korkoran uśmiech-
nął się. ,,Urocze dziewczę - myślał sobie. - Co mi
tam Anglicy z ich karabinkami! Po wielokroć wolę
spędzić noc w tej pagodzie na spokojnej gawędzie
o Brahmie, Sziwie i Wisznu, aniżeli zajmować się

175/291

background image

niedorzecznym poszukiwaniem rękopisu najmą-
drzejszego z Hindusów, wielmożnego Manu,
którego takim szacunkiem darzy Akademia Nauk
w Lyonie... Cóż wspanialszego, niż ratować z
opresji urocze księżniczki i oddawać za nie życie!"
Podczas tych rozmyślań ogarnęła go senność.
Zresztą Anglicy też czuli się znużeni i niebez-
pieczeństwo nie było znów tak wielkie.

A wreszcie czuwała Luiza, która nawet gdyby się
zdrzemnęła, to tylko na jedno oko, jak to robią jej
Stryjeczni bracia koty. Drugim, wpół otwartym ok-
iem, dostrzegłaby nawet maleńkie przedmioty, i to
wśród gęstych ciemności. W końcu gdyby jej oczy
zawiodły, zdolna była pochwycić uchem najlżejszy
szmer.

Oto dlaczego Korkoran, widząc, że dokoła panuje,
spokój i że Sita słania się ze zmęczenia, wyciągnął
się na macie, zasnął i spał do białego rana.

176/291

background image

XII. "DARUJ MI, KSIĄŻĘ,
ŻYCIE PORUCZNIKA"...

Kiedy wewnątrz pagody i na zewnątrz wszyscy,
z wyjątkiem tygrysicy i dwóch szyldwachów,
pogrążeni byli we śnie, Sugriwa, idąc cały czas
podziemnym korytarzem, dotarł do kraty. Tylko że
krata nie miała zamka.

Długo przemyśliwał, jak by tu się wydostać, i
macał dokoła, aż wreszcie pchnął nogą mały
posążek, który wyobrażał Brahmę bez nóg i rąk,
dźwigającego wszechświat na barkach. Figurka
skrzypnęła, obróciła się wokół osi i krata się ot-
warła. Zaraz też Sugriwa zdmuchnął świecę i
bezgłośnie zamknąwszy kratę za sobą, jednym
skokiem znalazł się w zaroślach. W parę sekund
nie było go widać.

Działał wedle ułożonego planu. Ostrożnie okrążył
biwak Anglików, którzy spali beztrosko, ufni w czu-
jność straży. Kiedy tak czołgał się niczym wąż w
dżungli, dostrzegł go jeden z hinduskich kulisów
i już chciał wszcząć alarm, lecz Sugriwa dał mu

background image

tajemniczy znak unosząc dwa palce prawej dłoni.
Kulis nie odezwał się.

Sugriwa zaczął szukać najprzód konia, po wtóre
Johna Robartsa. Pierwszy miał mu pomóc spełnić
posłannictwo, drugiemu pragnął ściąć głowę.
Szczęściem ów dżentelmen spał spokojnie opodal
na wpół wygasłego ogniska, w pośrodku kilkunastu
innych

dżentelmenów,

których

ręce

i

nogi

tworzyły niezwykle malowniczą plątaninę.

Nieprzyjaciel był tuż, lecz Sugriwa wiedział, że
gdyby go zabił, wszyscy Anglicy mogliby się
pobudzić, a wówczas jego posłannictwo nie
powiodłoby się. Tak więc postanowił na pewien
czas uzbroić się w cierpliwość, lecz poprzysiągł so-
bie, że prędzej czy później odnajdzie Robartsa.

Konie stały spętane. Ostrożnie odwiązał jednego,
założył mu cugle, zawieszone niedbale na sąsied-
nim drzewie, i ażeby uniknąć hałasu, owiązał nogi
konia kawałkami filcowej derki, która przypadkiem
była w pobliżu. Po czym, prowadząc wierzchowca
za uzdę, zaczął powoli oddalać się od obozu. Przez
cały czas, kiedy się to działo, hinduski kulis nie
spuszczał Sugriwy z oczu, aż wreszcie zbliżył się
ku niemu i zapytał szeptem:

178/291

background image

- Którego dnia?

- Już niebawem - odparł Sugriwa.

- Dokąd idziesz?

- Do obozu Holkara.

- Czy mam iść z tobą?

- Nie, to zbyteczne. Pozostań tutaj. Jeżelibyś był
mi potrzebny, dam ci znać. Wielkiej nowiny
spodziewamy się szybciej niż za tydzień.

- Chwała bądź Sziwie! - odparł Hindus. To
powiedziawszy wrócił na swoje miejsce wśród
kolegów i położył się jakby nigdy nic. Sugriwa tym-
czasem dosiadł konia i ruszył zrazu stępa, potem
truchtem, aż wreszcie, kiedy Anglicy zostali już
dość daleko, puścił się galopem w stronę Bha-
gawapuru.

Pomyślny los zrządził, że nie miał żadnych przy-
padków po drodze, a nawet nikogo nie spotkał.

Spodziewano się starcia wojsk Holkara z Anglikami
i mieszkańcy wiosek położonych między obozem
angielskim a Bhagawapurem opuścili swe domost-

179/291

background image

wa w obawie grabieży, mordów, pożarów i wszel-
kich innych heroicznych czynów, które zazwyczaj
towarzyszą wojnom i znaczą przejście bohaterów.
Skoro tylko Sugriwa dotarł do przednich straży, za-
sypano go pytaniami.

- Gdzie książę Holkar? - odpowiedział pytaniem.

Poprowadzono go do pałacu. Nieszczęsny książę
wpółleżał na dywanie, lecz nie spał. Od chwili por-
wania córki jedna tylko myśl zaprzątała jego
umysł. Gdyby nie pragnienie zemsty, byłby się
chyba zasztyletował z rozpaczy.

- Kim jesteś? - zapytał unosząc głowę ciężką od
trosk. - Jakież nowe nieszczęście przybywasz mi
oznajmić?

- Wasza Dostojność nie poznaje mnie? - odparł
posłaniec. - Jestem Sugriwa, przyjaciel Tantii
Topiego i Waszej Wysokości.

- Ach, Tantia Topi! On przybędzie za późno. A ty
skądżeś przyjechał, Sugriwo?

- Z obozu Anglików.

180/291

background image

- Widziałeś zatem Anglików? - spytał Holkar porus-
zony gniewem. - Gdzież oni? Co robią? To im za-
wdzięczam stratę córki, mojej najdroższej Sity!

Z oczu starca spływały ciężkie łzy.

- Córka Waszej Dostojności została odnaleziona -
rzekł Sugriwa.

- Gdzież jest? W rękach pułkownika Barclaya czy
tego niegodziwca Rao?

- Jest bezpieczna, Wasza Dostojność, przynajmniej
w obecnej chwili. Ów dzielny Francuz, gość Waszej
Wysokości, odnalazł ją i otoczył opieką.

I Sugriwa opowiedział w krótkości o ucieczce Sity i
Korkorana.

- Trzeba niezwłocznie pośpieszyć im z pomocą -
zakończył. - Jutro rano bowiem Anglicy mogą
otrzymać posiłki, a wówczas przyszłoby już
stoczyć bitwę, której powodzenie jest rzeczą wąt-
pliwą.

- Dobrze, przywołaj Alego - rzekł na to Holkar. Ali
z obnażoną szablą trzymał straż za drzwiami, więc
na wezwanie stawił się natychmiast.

181/291

background image

- Ali - rzekł książę - każ odtrąbić sygnał do wsiada-
nia na koń. Zanim upłynie pół godziny, cała kawa-
leria ma być gotowa do odjazdu.

W mgnieniu oka rozkaz został wykonany. Na uli-
cach miasta rozbrzmiała trąbka i kawalerzyści
pośpieszyli na miejsce zbiórki. Pośpiesznie ubrano
w szory ulubionego słonia Holkara.

- Na tym słoniu lubiła jeździć moja córka - rzekł
znękany ojciec. - Sugriwo, dosiądź konia i prowadź
nas.

- Czy Wasza Dostojność - rzekł Hindus - zechce mi
wyświadczyć pewną łaskę w zamian za przysługę,
którą mu oddaję?

- Żądaj choćby tysiąca łask! - wykrzyknął Holkar. -
Połowę moich państw ci ofiaruję, jeśli tylko odna-
jdziemy moją córkę.

- Nie, Wasza Dostojność, nie pragnę aż tyle. Daruj
mi, książę, życie porucznika Johna Robartsa.

- Chcesz ratować tego feringhee?

- Ja! Ratować go! - zawołał Sugriwa z dzikim
uśmiechem. - Obym na wieki został pozbawiony

182/291

background image

oglądania Wisznu, jeżeli myśl o ratowaniu Anglika
przeszła mi przez głowę!

- A zatem - rzekł Holkar - to całkiem proste.
Darowuję ci go i dziesięciu innych na dodatek.

Podczas gdy czyniono ostatnie przygotowania do
odjazdu, książę wypytał Sugriwę o liczebność i
pozycję armii angielskiej.

- Wasza Dostojność - rzekł Hindus - widziałem
wszystko. Przedwczoraj wieczorem opuściłem
Bhagawapur, ażeby odwiedzić dwudziesty pier-
wszy pułk sipajów; mam tam przyjaciół, z którymi
byłem w zmowie. Przebrałem się za żebraka i
żaden z czerwonych mundurów nie zwrócił na
mnie uwagi. Mogłem z całą swobodą przechadzać
się po obozie i modlić do Wisznu. Udało mi się
nawiązać rozmowy z wieloma sipajami. Jeden z
nich, sierżant, przyłączył się do naszego spisku.
Ach, Wasza Dostojność, to prawdziwa rozkosz pa-
trzeć, jak ci żołnierze nienawidzą Anglików i jak ni-
mi gardzą! Bo też wszystko u nich jest okropne:
bluźnierstwa, żarłoczność, obyczaj spożywania
świętych

potraw,

bezbożność-,

kazania

duchownych,

brutalność

dowódców,

srogość

183/291

background image

dyscypliny... Czy uwierzy Wasza Dostojność, że
braminów każą biczować jak małe dzieci?

Tak więc w parę godzin dowiedziawszy się wszys-
tkiego, podałem hasło i właśniem się gotował do
odjazdu, kiedy: do obozu przybyła córka Waszej
Dostojności księżniczka Sita, porwana przez zdra-
jcę Rao.

Holkar westchnął głęboko ha to wspomnienie,

- I pomyśleć - zawołał - że mogłem nikczemnika
wbić na pal i nie uczyniłem tego! - Po czym
krzyknął: - W drogę!

Dosiadł konia i wyciągniętym kłusem puścił się
na czele dwóch pułków kawalerii. Dzięki temu, że
odległość między Bhagawapurem a pagodą, w
której Korkoran tkwił oblężony, wynosiła zaledwie
trzy mile francuskie, Holkar przybył o świcie na
pole bitwy.

184/291

background image

XIII. TOALETA KAPITANA
KORKORANA

Nocny chłód spędził sen z powiek wszystkich
żołnierzy już o piątej rano. Pierwszy zbudził się
Korkoran.

Podniósł się, pieczołowicie nabił broń i udał się
wprost do okna, gdzie nadal w półśnie leżała Luiza.
Rozpostarł ramiona i ziewnąwszy spojrzał na hory-
zont. Niebo było bezchmurne. Gwiazdy lada chwila
miały pogasnąć, lecz lśniły jeszcze żywym blask-
iem. Księżyc już zaszedł. Jedynym odgłosem, jaki
w tym momencie dawał się słyszeć w okolicy, był
szmer strumienia, co nie opodal spadał kaskadą
na skały. W naturze panował spokój, a i ludzie,
przeciągający leniwie ramiona, nie zdradzali chęci
do bitwy.

Lecz porywczy John Robarts w innym był nastroju.
Przez całą noc chodziło mu po głowie dziesięć
tysięcy funtów szterlingów przyobiecanych przez
Bardaya. Powiadają, że w Szkocji czy też w Anglii
(tak, pamiętam, to było w Anglii, o trzy mile od
Cantorbery) miał ciotkę, rudą i brzydką. Lecz ruda

background image

i brzydka ciotka miała piękną jasnowłosą córkę.
Otóż ta kuzynka Robartsa, miss Julia, grała na pi-
aninie, a zatem była wielce uzdolniona. Jaka to
rozkosz słuchać gry jasnowłosych dziewcząt!

Powróćmy wszakże do kuzynki Johna. Miss Julia
śpiewała urocze pieśni i nieskończenie długie ro-
mance, w których podobnie jak w naszych
pięknych romancach francuskich, pełno było
księżyców,

ptaszków,

jaskółek,

chmurek,

uśmiechów i łez. Wszystko to sprawiało, że Julia
całymi dniami myślała o rudych wąsach Johna Ro-
bartsa, który ze swej strony trzy razy w tygodniu
wspominał błękitne oczy Julii. Jak można się
spodziewać, owa zbieżność myśli zrodziła wzajem-
ną sympatię.

Rzecz w tym, że miss Julia miała dziedziczyć pięt-
naście tysięcy funtów szterlingów, a pani Robarts
była biegła w rachunkach i wiedziała, że John poza
swym porucznikowskim żołdem nie ma szylinga
przy duszy, jest natomiast zadłużony na co najm-
niej pięćset funtów szterlingów u swojego kraw-
ca, szewca, frędzelnika i innych dostawców. Tak
więc John został grzecznie wyproszony za drzwi
rozkosznego cottage, w którym zamieszkiwała
miss Julia ze swą matką. Zrozpaczony John zgłosił

186/291

background image

się na wyjazd do Indii, w nadziei, że za przykładem
Clivea, Hastingsa i innych nababów zrobi tam for-
tunę. Dzięki protekcji sir Williama Barrowlinsona,
baroneta, o którym była już mowa, oraz przy
poparciu jednego z dyrektorów Kompanii bez
trudu udzielono mu tego dobrodziejstwa.

Lecz jakkolwiek John Robarts był bardzo waleczny,
nie udało mu się dotychczas wykazać odwagą.
Pragnął więc gorąco, ażeby cały Hindustan stanął
w ogniu. Wówczas on, John Robarts, miałby przy-
jemność gaszenia pożogi i zdobyłby rozgłos równy
sławie Artura Wellesleya, księcia Wellingtonu. Dla
tych to przyczyn od rana do wieczora pełen zapału
zwiedzał okolicę w nadziei, że napotka skarb
potrzebny do nabycia rozkosznego cottage koło
Cantorbery oraz jego młodej właścicielki. Dlatego
w ferworze gnał śladami Sity i Korkorana. I dlatego
wstał w tej samej chwili co Korkoran.

- Dalejże, Inglish, Witworth! Wstawać, leniuchy!
Tylko patrzeć, jak wzejdzie słońce. Barclay czeka
na nas. Nie możemy przecie wrócić do obozu z
pustymi rękami.

Jego zapał wszystkich postawił na nogi. Poranne
mycie odbyło się jak zwykle. Anglicy powyjmowali

187/291

background image

z tobołków najrozmaitsze grzebienie, szczotki, my-
dła i pachnidła i robili toaletę nie kryjąc się, na
oczach kapitana Korkorana. Widok ów, zamiast
rozweselić Bretończyka, wprowadził go w ponury
nastrój.

,,Szczęśliwi są ci nicponie - pomyślał. - Robią sobie
toaletę jak zwykle i będą mogli w każdej chwili
stanąć wobec dam. Ja zaś, na honor, ubrany
jestem jak czupiradło, zaszargany jak pies, na
mundurze kurzu aż grubo, włosy pogmatwane
niczym zdania w powieściach Balzaka, a twarz
mam z pewnością wynędzniałą, bladą i zmęczoną,
jakby ze strachu lub z nudy. Lada chwila strzały
zbudzą Sitę, a wówczas gdybym miał nieszczęście
zginąć, zostanie jej po mnie tylko wspomnienie
wielkiego niechluja. Lecz cóż mam robić? Jak
uniknąć takiego losu?"

Popatrzał na Sitę z rozrzewnieniem.

"Jaka piękna - pomyślał. - Zapewne śni, biedaczka,
że jest w pałacu ojca, a stu niewolników jej usługu-
je... Kto przedwczoraj rano mógł przypuścić, że
dostąpię tak wielkiego szczęścia oddając życie w
obronie kobiety? Czyżbym ją kochał? A zresztą cóż

188/291

background image

z tego... Trzeba mi było raczej szukać spokojnie
rękopisu praw Manu".

Kiedy tak wyglądał oknem, nagle pewna myśl
przyszła mu do głowy. Anglicy ukończyli właśnie
toaletę i na powrót chowali do tobołków szczotki
i grzebienie. Wówczas Korkoran wyciągnął z
kieszeni chusteczkę i dał szyldwachowi znak, aże-
by się zbliżył, a kiedy ten podszedł do okna, kapi-
tan rzekł:

- Poproś tu pana Johna Robartsa, mam do niego
ważną sprawę. John Robarts zbliżył się uszczęśli-
wiony, pewien, że dziesięć tysięcy funtów szter-
lingów ma już w ręku.

- A więc chcesz się poddać, kapitanie? - rzekł z tri-
umfem. - Wiedziałem, że wcześniej czy później do
tego dojdzie. Zresztą nie będę panu stawiał zbyt
trudnych warunków. Otworzysz pan tylko drzwi,
wydasz nam córkę Holkara i podążysz z nami.
Jestem pewien, że Barclay zwróci panu wolność i
będzie tylko prosił, ażebyś pan odpłynął do Europy.
W gruncie rzeczy Barclay to poczciwiec.

Korkoran uśmiechnął się.

189/291

background image

- Na honor! drogi panie Robarts, miło mi, iż
zarówno pan, jak i Barclay jesteście tak przychyl-
nie usposobieni. Lecz w chwili obecnej chodzi mi o
coś innego. Macie tu, panowie, wszelkie wygody:
i przejrzysty strumyk, i służących, którzy czyszczą
wam buty i trzepią mundury. Czy zechciałbyś pan
łaskawie mi pożyczyć...

- Dalibóg! Czego tylko pan pragniesz! - zawołał
John Robarts, którego zaczynała bawić ta przygo-
da.

Po czym osobiście przyniósł Bretończykowi swój
podróżny neseser.

- Co się zaś tyczy kapitulacji... - dodał.

- Och - rzekł Korkoran - zechciej mi pan udzielić
piętnastu minut zawieszenia broni, abym mógł
rozważyć i powziąć decyzję.

- Nic słuszniejszego - podjął Anglik. - Sam nie wiem
czemu, lecz pan mi się podobasz, kapitanie,
jakkolwiek tej nocy pański tygrys pożarł jednego
z mych najlepszych przyjaciół, biednego Wadding-
tona.

190/291

background image

- Wiesz pan dobrze - odparł Korkoran - że Luiza
zjadła go nie z mojej winy. Biedne zwierzę było bez
obiadu.

- Poddaj się pan - mówił Robarts. - Nic złego nie
spotka ani ciebie, ani córki Holkara. Czyżbyś pan
sądził, że zamierzam bić się z kobietami? A czy
Francuzi walczyliby z kobietą?

- Drogi panie Robarts - rzekł Bretończyk - udzieliłeś
mi piętnastu minut zawieszenia broni i nie chci-
ałbym ich tracić na próżne rozmowy.

Robarts się oddalił. Zaraz też Korkoran zaczął swą
toaletę, która jak łatwo się domyślić, była raczej
pobieżna, kapitan bowiem miał się na baczności
bojąc się zaskoczenia. Lecz obawy jego były
płonne

-

nikt

nie

zamierzał

atakować

go

zdradziecko. Wreszcie był gotów i spojrzał na ze-
garek. Zawieszenie broni się skończyło. Korkoran
zapragnął jeszcze, zanim umrze, pożegnać się z
Sitą. Gdy zbliżył się ku niej, księżniczka otwarła
oczy.

- Gdzie jestem? - zapytała zdziwiona. Po czym,
rozpoznawszy

pagodę,

przypomniała

sobie

wypadki ubiegłego dnia.

191/291

background image

- O ileż milszy miałam sen - rzekła. - Śniło mi się,
że siedzę w Bhagawapurze na tronie ojca i że pan
jesteś przy mnie.

- Droga Sito - mówił Korkoran. - Jestem pewien, że
Sugriwa dotrzymał słowa i że ojciec pani pośpieszy
na pomoc. Oby tylko przybył w porę, by cię uwol-
nić! Jeśliby jednak zdarzył mi się jakiś... przy-
padek...

- Nie mów tego, Korkoranie. Mam głęboką
pewność, że pan zwyciężysz. Mój sen mi to
powiedział, a sny nie kłamią.

-...Zechciej mi pani przyrzec - podjął Korkoran - że
na zawsze zachowasz mnie w pamięci.

- Przyrzekam - powiedziała Sita - że nigdy pana...

Urwała, po czym, rumieniąc się, dokończyła:

- Ze nigdy pana nie zapomnę!

- Korkoran z obawy, że się rozczuli, podbiegł do ok-
na. Robarts już się niecierpliwił.

192/291

background image

- Kapitanie! - zawołał - zawieszenie broni skońc-
zone; zaraz zacznie się zabawa. O dziesiątej rano
winniśmy na powrót być w obozie, a tu już szósta.

- Jestem gotów - odparł Korkoran.

I tak było w istocie, gdyż kapitan w samą porę
zdążył się cofnąć. Wokół niego spadł grad kul,
które rozpłaszczyły się o ścianę nie raniąc niko-
go.Lecz że Anglicy, chcąc zmierzyć się do Korko-
rana, zmuszeni byli wyjść zza osłony lasu, kapitan
wziął Robartsa na muszkę i pocisnął cyngiel. Padł
strzał. Kula uczyniła dziurę w kapeluszu Robartsa
i zerwała mu kosmyk włosów. Porucznik cofnął się
mimowolnie, szukając schronienia za najbliższym
drzewem.

- Hejże, przyjacielu! - krzyknął za nim Korkoran.
- Ja przecie chciałem tylko przedziurawić pański
kapelusz i pokazać, jak winien mierzyć każdy, kto
miesza się do walki.

Nagle pewien tragiczny wypadek o mały włos nie
położył kresu natarciu. Jeszcze chwila, a wróg
wtargnąłby do fortecy. Otóż jeden z Anglików
przemknął spiesznie pod ścianą i próbował dostać
się do środka przez szparę w drzwiach, których
Korkoran z braku materiału nie zabarykadował

193/291

background image

zbyt dokładnie. Wszystko wskazywało, iż Anglik
wtargnie do pagody, odda z tyłu strzał do Bre-
tończyka i tym sposobem zakończy całą sprawę.
Szczęściem ukryta za drzwiami warowała Luiza i
oczekiwała napastnika. Toteż skoro nieprzyjaciel
całą siłą pchnął drzwi i wywracając kilka słabo
przytwierdzonych desek, wsunął się w połowie do
pagody, tygrysica jednym ciosem łapy przewróciła
go i ugryzła w szyję z taką zaciekłością, że oddał
ducha.

Widok konającego i zapach krwi pobudziły apetyt
Luizy, która właśnie zamierzała wyrzec się
rozkoszy walki w zamian za śniadanie, kiedy gwiz-
dek Korkorana przywołał ją do porządku. Kapitan
zaczął się niepokoić. Wieści od Holkara nie nad-
chodziły. Czyżby Sugriwa nie wypełnił posłannict-
wa? W dodatku lada chwila mogło mu zbraknąć
amunicji.

Próbował stanąć w oknie, lecz natychmiast czter-
dzieści kilka karabinków celowało do niego jak do
tarczy, osłaniając ogniem żołnierzy manewrują-
cych przy pniaku. Zawiasy w części już puściły
i lada moment drzwi wejściowe mogły zostać
wyważone. Korkoran przez szparę oddał do tłumu
napastników pięć strzałów rewolwerowych. Syp-

194/291

background image

nęły się przekleństwa, z czego wysnuł wniosek,
że mierzył celnie, lecz to nie polepszyło w niczym
jego położenia.

- Na schody, Sito! - zawołał. - Co prędzej na
schody! I proszę niczego się nie lękać.

Sita usłuchała, a Korkoran natychmiast udał się
za nią. Tygrysica stanowiła tylną straż. Czas był
najwyższy, drzwi bowiem zwaliły się z trzaskiem,
a kiedy wejście stanęło otworem, napastnicy
hurmem wtargnęli do pagody.

Jakie wszak było ich zdziwienie, kiedy ujrzeli jedną
tylko Luizę. Za nią dawał się słyszeć szczęk re-
wolweru, który Korkoran ładował w mroku krętych
schodów, osłonięty przed nieprzyjacielskim ok-
iem.

- Niech to tysiąc diabłów! - zakrzyknął Robarts
z wściekłością. - Musimy na nowo przypuścić sz-
turm. Hejże! Poddaj się pan, kapitanie, przecie
wszelki opór jest niemożliwością!

- Niemożliwość to nie po francusku.

- Jeżeli weźmiemy

cię przemocą,

będziesz

rozstrzelany.

195/291

background image

- Zgoda, będę rozstrzelany - odparł Bretończyk. -
Jeśli to zaś ja wezmę was przemocą, poobcinam
wam uszy.

- Gotuj broń! - zawołał Robarts. Żołnierze spełnili
rozkaz.

- Cofnij się, pani, o kilka stopni, droga Sito - rzekł
Korkoran. - Tu może cię trafić kula odbita od
ściany.

Sam dał jej przykład, a za nim poszła Luiza i tak
dzięki krętej budowie schodów znaleźli osłonę
przed kulami. Co się zaś tyczy walki wręcz, to na
tak ciasnej przestrzeni Korkoran i tygrysica mieliby
bezsprzeczną przewagę. Lecz skutkiem nieoczeki-
wanego wydarzenia sprawy przybrały inny obrót.
Żołnierz angielski, który pozostał był na zewnątrz,
ażeby zapobiec ucieczce Korkorana, wszedł nagle
do pagody z okrzykiem:

- Nieprzyjaciel blisko!

- Nieprzyjaciel? - zapytał John Robarts. - To za-
pewne pułkownik Barclay przysyła nam posiłki.

- To Holkar, widziałem jego chorągwie. W istocie
dał się słyszeć ciężki galop konnicy,

196/291

background image

,,Niech to diabli porwą! - pomyślał Robarts. - Oto
dziesięć tysięcy funtów szterlingów rzucone w bło-
to, nie mówiąc o tym, co może nas spotkać ze
strony Holkara".

A głośno dodał:

- Wszyscy wychodzić! Na koń!

Cały oddział w pośpiechu spełnił rozkaz.

- A teraz - zawołał Robarts - szable w garść i do
szarży!

I ruszył na spotkanie Holkara wyciągniętym
kłusem.

197/291

background image

XIV.

W

JAKI

SPOSÓB

OBLEGAJĄCY MOŻE STAĆ
SIĘ OBLĘŻONYM

Jakkolwiek liczebnie oba wojska znacznie się
różniły między sobą, ich szansę bojowe były raczej
wyrównane. Złożona wyłącznie z Europejczyków
kawaleria angielska w walce wręcz wyraźnie
górowała nad konnicą Holkara. Nadto układ terenu
nie pozwalał Holkarowi oskrzydlić Anglików i
wyciągnąć korzyści z przewagi liczebnej.

Pagoda zbudowana była na wzniesieniu pośród
gęstej puszczy, sięgającej hen ponad głowy ludzi
przeciętnego wzrostu. Niepodobieństwem było,
ażeby przez tę dżunglę przedarli się kawalerzyści.

Na wzgórze wiodły poprzez lasy trzy wąskie ścież-
ki, łatwe do obrony. Jeźdźcy Holkarowi, zagłębi-
wszy się w te przejścia, stanęli wobec Anglików
twarzą w twarz, a wynik bitwy zawisł bardziej od
dzielności niż od liczby walczących.

background image

Holkar trząsł się z gniewu na widok przeszkód,
które stawiał przed nim układ terenu i natura. Na
dobitkę pierwsze starcie obu kawalerii nie mogło
napełnić go zbyt wielką otuchą. Wprawdzie Hin-
dusi całkiem dobrze wytrzymali pierwszą salwę,
skoro jednak ujrzeli, jak Anglicy z Johnem Robart-
sem na czele kłusują ku nim trzymając obnażone
szable w dłoniach, gotowi pociąć ich na ćwierci,
nic nie zdołało powstrzymać ucieczki nieboraków.
Zawrócili, z miejsca, kierując się ku drodze do Bha-
gawapuru, lecz Holkar na powrót ich zebrał i
wskazując na małą liczbę przeciwników, dodał im
ufności i odwagi.

John Robarts, poniesiony zapałem, pewien, że
zdoła rozgromić wroga, zapragnął umocnić swą
przewagę. Kiedy wszakże dotarł do gościńca i
wydostał się na rozległą równinę, gdzie Holkar bez
trudu mógłby go oskrzydlić, zmienił zamiar i truch-
cikiem zawrócił. Holkar nieśpiesznie ruszył za nim.
Do księcia podjechał Sugriwa.

- Co za cisza? - zatrwożył się Holkar. - Czyżby
Korkoran zginął, czy też wraz z mą córką został
wzięty do niewoli.

199/291

background image

- Zaraz się upewnię, Wasza Dostojność - rzekł Su-
griwa. - Bez wątpienia córka Waszej Dostojności
żyje; włos z głowy nie spadnie jej u Anglików, bo za
bardzo dla nich cenna jej osoba. Co się zaś tyczy
kapitana, to widziałem go w walce i wiem, że kula,
od której ma zginąć, nie została jeszcze odlana.

Kończył właśnie mówić, gdy Anglicy wznieśli
wielką wrzawę. To Korkoran, a przed nim Luiza i
piękna Sita uciekali z pagody. Bretończyk stanow-
ił tylną straż. W chwili gdy kapitan spostrzegł, iż
Anglicy opuszczają pagodę, wiedział już, że Holkar
nadciąga,

nie

dowierzał

jednak

odwadze

nieszczęsnych Hindusów, dlatego nie spodziewał
się, że zostanie oswobodzony przemocą. Zanim
wszak przedsięwziął cokolwiek, postanowił po-
radzić się Sity.

- Sito - powiedział - ojciec twój jest o pięćset
kroków. Czy pragniesz, pani, połączyć się z nim za
wszelką cenę?

Za całą odpowiedź Sita wstała gotowa iść za nim.

- Baczność, Sito - rzekł Korkoran. - Walka się za-
częła, a kule nie lubią przebierać. Ta ścieżka na
lewo jest prawie nie strzeżona. Wyprawię Luizę
przodem i ręczę ci, pani, że tych tam kilku zwiad-

200/291

background image

owców usunie się z drogi na jej widok. Pani udasz
się za nią, ja za wami. Istotnie, w chwili gdy cała
uwaga Anglików była zwrócona ku wojsku Holkara,
wszyscy

troje

przebyli

szczęśliwie

otwartą

przestrzeń, która dzieliła ich od dżungli, zapuścili
się w zarośla i kierując się według odgłosu strze-
laniny, cali i zdrowi dotarli do Holkara i jego
jeźdźców.

Ujrzawszy córkę wolną Holkar w porywie radości
uścisnął ją, po czym zwracając się do Korkorana
rzekł:

- Jakże zdołam ci się odwdzięczyć, kapitanie?

- Skoro tylko Wasza Wysokość będzie rozporządzał
wolną chwilą - odparł Bretończyk - zwrócę się z
prośbą, ażebyś zechciał, książę, dopomóc mi w
odszukaniu słynnego rękopisu praw Manu, którego
Akademia Nauk w Lyonie z całą stanowczością się
domaga. Dziś jednak trzeba zatroszczyć się o co
innego. Winniśmy podać tyły i wracać do Bha-
gawapuru. W chwili obecnej armia angielska pod
dowództwem pułkownika Barclaya jest już za-
pewne w drodze i niezadługo jakiś bardziej żwawy
oficer może nam odciąć odwrót... Niech więc
Wasza Wysokość rusza co prędzej !

201/291

background image

- Pan zaś...? - spytał Holkar.

- Och, ze mną sprawa ma się inaczej... Gdyby tylko
Wasza Wysokość zechciał pozostawić mi jeden z
dwóch waszych pułków, zamknąłbym Johna Ro-
bartsa w pagodzie, po czym wykurzył go jak lisa z
nory. Nie tak dawno ów dżentelmen pragnął mnie
rozstrzelać; toteż chciałbym w zamian udzielić mu
małej lekcji życia.

Pomysł przypadł Holkarowi do smaku, więc tak
odezwał się do Korkorana:

- Tobie, kapitanie, należy się towarzyszyć mojej
córce, ja zaś winienem pozbawić życia Johna Ro-
bartsa.

- W każdej innej okoliczności wielką znalazłbym
przyjemność mogąc towarzyszyć księżniczce, lecz
nie dziś... Robarts rzucił mi wyzwanie... Jestem do
jego usług.

- A zatem i ja zostaję - odparł Holkar.

- Niech więc przynajmniej Wasza Wysokość wyśle
zwiadowców naprzeciw wroga, ażeby mogli up-
rzedzić cię, książę, o jego nadejściu.

202/291

background image

Tak się też stało i Sugriwie na czele trzydziestu
jeźdźców polecono śledzić ruchy nieprzyjaciela.

- Księżniczka Sita niech wsiada do lektyki - rzekł
Korkoran. - Słoń, otoczony silną strażą, winien
stanąć w miejscu, gdzie kule go nie dosięgną. Ter-
az zaś naprzód, na Robartsa! Przykład księcia
Holkara i Korkorana, jadących na przedzie, dodał
ducha żołnierzom hinduskim. Ożywieni zapałem
ruszyli na spotkanie wroga. Co się zaś tyczy Ang-
lików, to zaczęli się cofać.

Skoro tylko Holkar ze swym wojskiem zjawił się
w pobliżu pagody, John Robarts wysłał żołnierza
do pułkownika Barclaya, ażeby go uprzedził, iż
porucznik jest w niebezpieczeństwie. A kiedy
ucieczka Korkorana się powiodła, John Robarts nie
miał wątpliwości, że jego położenie stało się
groźne. Toteż z własnej woli schronił się w
pagodzie, która niewiele przedtem stanowiła
fortecę kapitana.

Pozatykał, czym mógł, szpary i wyłomy będące
dziełem jego własnych ludzi, po czym podniósłszy
drzwi zamknął je i zabarykadował wszelkiego
rodzaju sprzętem. Kiedy ukazali się żołnierze
Holkara, Anglicy przyjęli ich ogniem z czterdziestu

203/291

background image

trzech karabinków. Kilkunastu Hindusów zginęło
lub odniosło rany i ów niemiły początek pozbawił
ich w części animuszu.

- Tysiąc rupii temu, który pierwszy wejdzie do
pagody! - zawołał Holkar, lecz jego obietnica nie
odniosła skutku. W przeciwieństwie do Anglików
ukrytych w pagodzie Hindusi pozbawieni byli os-
łony przed groźnym ogniem nieprzyjaciół.

- Cóż - rzekł Korkoran do Holkara - ci nieboracy
drżą ze strachu na myśl, że spotkają się twarzą w
twarz z Brahmą i Wisznu. Trzeba im dać przykład.

I kapitan zeskoczył z konia. Wziąwszy z sobą
dwudziestu ludzi rozkazał im podnieść pień, który
służył był Anglikom w walce przeciw niemu, i
posługując się owym pniem jak taranem, wyważył
drzwi.

Wpół

odchylone,

wsparły

się

na

barykadzie.

Na ten widok Hindusi wydali okrzyk radości, była
to wszak radość krótkotrwała, Anglicy bowiem po
raz wtóry zmierzyli się do oblegających, i to z
tak małej odległości, że najdzielniejsi zatrzymali
się nie śmiać przekroczyć otworu ziejącego pewną
śmiercią. ,,Gdybym miał tu z sobą ze trzech dziel-
nych majtków z «Syna Burzy» - pomyślał Bre-

204/291

background image

tończyk wzdychając - zaraz byśmy poszli na abor-
daż".

- Gdybyśmy przynajmniej mieli armatę - zwrócił
się do Holkara.

- A może by tak podpalić pagodę? - odparł Holkar.
- Co pan sądzisz o tym?

- Rad bym wielce - rzekł Korkoran - pojmać ży-
wcem tego dżentelmena bez ogłady, który chciał
mnie rozstrzelać, skoro jednak nie ma innego
sposobu, niech zostanie upieczony. Zaraz też Hin-
dusi zaczęli w pośpiechu ścinać leśną trawę i
układać ją wokół pagody. Już jeden z żołnierzy
miał podłożyć ogień, gdy z oddali dobiegł odgłos
kilku wystrzałów. Korkoran i książę Holkar wytężyli
słuch.

- Wasza Wysokość - odezwał się Bretończyk. - Nie
czas teraz na zemstę. Zostawmy Anglików i rusza-
jmy kłusem w kierunku Bhagawapuru; te strzały
bez wątpienia pochodzą od przednich straży Bar-
cłaya.

W tejże samej chwili Holkar wydał rozkaz odwrotu
w stronę głównego traktu wiodącego do stolicy.

205/291

background image

Tam oddziały w szyku bojowym oczekiwały dal-
szych wypadków.

206/291

background image

XV. O TYM, JAK LUIZA
POŁOŻYŁA SIĘ NICZYM
KOT

U

STOP

KSIĘŻNICZKI

NA

GRZBIECIE POTĘŻNEGO
SŁONIA

Wkrótce potem ukazał się Sugriwa, a przednie
straże pułkownika Bardaya deptały mu po piętach.
Barclay zamierzał właśnie zwinąć obóz i wyruszyć
na Bhagawapur, kiedy wielce zdziwiony i oburzony
dowiedział się, że John Robarts jest w niebez-
pieczeństwie. Na tę wieść wraz ze swą kawalerią
wyprzedził resztę armii, śpiesząc porucznikowi na
odsiecz. Sugriwa próbował stawić czoło gwał-
townej szarży Anglików, ale nieprzyjaciel nie
dawał mu chwili wytchnienia i dzielny bramin,
straciwszy połowę swoich ludzi, z niemałym tru-
dem połączył się z wojskiem Holkara.

background image

Tymczasem na widok dwóch pułków hinduskich,
które nieporuszone czekały na wroga w szyku bo-
jowym, angielska konnica wyraźnie zwolniła tem-
po.

Z nieugiętej postawy Holkarowych jeźdźców Bar-
clay wysnuł wniosek, że dowództwo sił nieprzy-
jacielskich spoczywa w rękach oficera daleko
doświadczeńszego i zdolniejszego niż ostatni z
Raghuidów. Postanowił zatem obejść Hindusów z
prawej flanki, zmusić ich do zmiany frontu w cen-
trum i wziąć w dwa ognie. Wydał stosowne
rozkazy. Gdyby ów plan się powiódł, Holkar miałby
odciętą drogę do Bhagawapuru, który był nie tylko
stolicą, ale nadto główną twierdzą księcia. Wojsko
hinduskie zostałoby rozbite. To jedno posunięcie
mogło położyć kres wojnie, a dla pułkownika Bar-
daya było ono tym bardziej ważkie, że wówczas z
nikim nie musiałby dzielić się sławą tak sprawnie
przeprowadzonej wyprawy i owoce zwycięstwa
wyłącznie jemu przypadłyby w udziale.

Korkoran ze swej strony natężał myśl. Nie ulegało
wątpliwości, że jedynie on i być może Sugriwa
zdolni są objąć dowództwo nad wojskiem Holkara.
Stary książę, jakkolwiek dzielny, nigdy nie był do-
brym wojownikiem. Natura poskąpiła mu zimnej

208/291

background image

krwi, której , nie zdołał też nabyć w walkach. Pon-
adto niepokoił! się na myśl o niebezpieczeństwie,
w jakim na powrót! mogłaby znaleźć się księżnicz-
ka Sita skutkiem jego nieroztropności. A w końcu
wielkim zaufaniem darzył swego przyjaciela Korko-
rana.

- Obydwaj popełniliśmy grubą omyłkę - rzekł Bre-
tończyk. - Wasza Wysokość, że oblegał tę przek-
lętą pagodę z nicponiem Robartsem w środku (oby
go piekło pochłonęło!), ja zaś, że nie przeszkodz-
iłem w tym Waszej Wysokości.

- Niepotrzebnie się tłumaczysz, drogi kapitanie -
odparł Holkar. - Przecie to ja zawiniłem, stary sza-
leniec! Jakem mógł dla chęci spalenia kilku
dziesiątków

Anglików

wystawiać

na

niebez-

pieczeństwo wolność mojej córki i mój tron!

- Nie mówmy o tym - przerwał Bretończyk, -
Przeszłość za nami, teraz winniśmy myśleć o
przyszłości. Jeśli tylko konnica nie ustąpi, nic nie
test stracone. Niech Wasza Wysokość obejmie
dowodzenie prawego skrzydła, na wprost niego
bowiem znajdzie się jazda sipajów. Sugriwa ma
wśród nich przyjaciół, którzy w rozstrzygającej
chwili mogą księciu być pomocni. Ja zaś zajmę się

209/291

background image

lewym skrzydłem. Widzę, że pułkownik Barclay z
tej strony przede wszystkim zamierza uderzyć, bo
nie darmo tam zgrupował pułk europejski. Niech
Wasza Wysokość śmiało naciera i nie da się
otoczyć, a gdybyś przypadkiem, książę, został os-
krzydlony, nie trwóż się i nie ustępuj. Tak czy in-
aczej, odwrót jest zabezpieczony.

- A moja córka? - spytał starzec.

- Niech księżniczka dosiądzie słonia - odparł Korko-
ran - i pod opieką Sugriwy odjedzie niespiesznie w
stronę Bhagawapuru. Teraz nie w tym rzecz, żeby
stoczyć zwycięską walkę z konnicą angielską, lecz
by robić dobrą minę i w porządku dotrzeć do stol-
icy. Nie wolno nam zwlekać, gdyby bowiem nad-
ciągnęła piechota Barclaya, zostalibyśmy okrążeni
i rozbici. Nazajutrz zgrupujemy wszystkie nasze
siły i będziemy mogli wydać równą walkę. Ręczę
wówczas za zwycięstwo. No cóż, książę z własnej
winy znalazł się w opałach i trzeba teraz nieco
siły, ażeby wydobyć się z opresji. Szable w garść,
do kroćset! Wasza Wysokość winien pamiętać, że
Rama, przodek księcia, połknąłby dziesięć tysięcy
Anglików jak jajko na miękko.

210/291

background image

To powiedziawszy zwrócił się do księżniczki, która
zdążyła już dosiąść swego słonia Sindiaha.

- Sito - odezwał się - zostawiam ci Luizę. Zna ona
swą powinność i spełni ją jak należy. Luizo! Oto
twoja pani. Winnaś jej szacunek, miłość, wierność
i posłuszeństwo. Jeśli zaś kiedykolwiek uchylisz się
od obowiązku, to kwita z przyjaźni.

Lecz słoniowi niemiłe było towarzystwo Luizy. Pa-
trzał na nią koso i odpychał trąbą. A że Luiza nie
grzeszyła cierpliwością i mogła w każdej chwili się
rozjuszyć, Korkoran postanowił ją udobruchać.

- Luizo, moja miła - rzekł. - Twoje przymioty muszą
stać się znane wszystkim tak dobrze, jak mnie, a
wówczas i Sindiah nie będzie się na ciebie boczył.
Lecz winniście się zapoznać.

Ze swej strony Sita wyzyskała wielką władzę nad
ulubieńcom i wpuściwszy tygrysicę do swej lekty-
ki, skłoniła słonia do zawarcia z nią przymierza.
Luiza z radością ułożyła się wygodnie u stóp
księżniczki, zwinięta w kłębek jak kot angorski.
Od czasu do czasu wielki Sindiach odwracał swój
potężny łeb i zerkał na Sitę, zazdrosny o względy
okazywane tygrysicy. Dopiero kiedy ułożył się z
nimi i skłonił Sitę, by odjechała ze swą eskortą,

211/291

background image

Korkoran, zbywszy niepokoju, zaczął myśleć tylko
o tym, jak zasłonić odwrót, bo - jak się rzekło - nie
zamierzał tego dnia wydać walki.

A czas naglił. Konie angielskie złapały już oddech
po zbyt prędkim biegu i pułkownik Barclay dał
właśnie rozkaz do natarcia.

Pierwsze uderzenie Anglików było tak gwałtowne,
że konnica przerwała pierwszą linię

Korkorana i już gotowała się do złamania drugiej.
Szczęściem

kapitan

postawił

na

zasadzce

szwadron za fałdą terenu, toteż ledwie angielska
konnica minęła zasadzkę, szwadron ów za-
atakował z flanki i posiał zamęt pośród nieprzy-
jaciół. Hindusi zwarli szeregi i podjęli walkę. Teraz
z kolei oni odparli Anglików. Korkoran, gdzie mógł,
świecił przykładem, nie szczędząc przy tym włas-
nej skóry. Ze swej strony Barclay, którego zdumiał
ów niespodziewany opór, także nie omieszkał za-
grzewać swych żołnierzy. Dwaj dowódcy rozpoz-
nali się w wirze walki.

- No cóż, panie Korkoranie - odezwał się Barclay
- ładnie pan szukasz rękopisu praw Manu. Jeśli
dostaniesz się do niewoli, każę cię rozstrzelać, mój
panie uczony!

212/291

background image

- Jeśli zaś pan, pułkowniku, będziesz wzięty do
niewoli, powiesimy cię.

- Powiesicie! Mnie! Dżentelmena! - zawołał Barclay
z wściekłością.

I wypalił do Bretończyka z rewolweru raniąc go
lekko w ramię.

- Ot, niezgrabiarz - rzekł kapitan. - Oto jak się
mierzy!

I z kolei on wystrzelił. Lecz pułkownik w samą
porę spiął swego konia, który został postrzelony
w pierś. Oszalałe z bólu zwierzę poniosło swego
pana poza obręb walki. Szwadrony nieprzyjaciel-
skie zbierały się z wolna do odwrotu. Korkoran ści-
gał je opieszale, bo wciąż się obawiał, by nie nad-
ciągnęła piechota Bardaya. Lecz na drugim krańcu
pola bitwy los okazał się nie tak życzliwy. Lewe
skrzydło wroga ochraniał przeniewierca Rao, który
razem z dezerterami hinduskimi połączył się był z
armią angielską, i jakkolwiek książę Holkar bronił
się mężnie i byłby może pokonał zdrajcę,
nieoczekiwane posiłki przeważyły szalę na stronę
Anglików.

213/291

background image

Posiłki owe stanowiła grupka żołnierzy z oddziału
Johna Robartsa, którzy na widok odwrotu Korko-
rana i Holkara, opuściwszy pagodę dosiedli wierz-
chowców i pognali wiedzeni odgłosami strze-
laniny, po czym wmieszali się w wir walki.

Zaraz też żołnierze Holkara zaczęli się cofać, z
początku pojedynczo, potem bezładną falą. Zbili
się w gromadki koło słonia księżniczki, który nie
przestawał iść w stronę Bhagawapuru. Tu roz-
gorzała okrutna bitwa. Zaciekle walczyli pod
wodzą Johna Robartsa sipaje w służbie Kompanii
Indyjskiej; z furią rzucili się, w bój jeźdźcy Holka-
rowi, którzy znikomą mieli nadzieję, że kiedykol-
wiek jeszcze będą oglądać Bhagawapur.

I wtedy Holkar, pchnięciem szabli strącony z ko-
nia, upadł pod nogi Sindiahowi. Sita wydała okrzyk
bólu. Lecz natychmiast mądry, rozważny słoń os-
trożnie ujął nieszczęsnego księcia trąbą i złożył w
lektyce u boku córki. Po czym, pojmując niebez-
pieczeństwo, jakie zagraża jego drogiej pani, wys-
tawił

swe

olbrzymie

cielsko

przeciwko

fali

uciekinierów i napastników. Gęsto padały kule
dookoła, lecz zwierzę, nieporuszone, podobne
bóstwu, to odrzucało trąbą najbliższych nieprzy-

214/291

background image

jaciół, to znów tratowało ich nogami, nie ustępując
wobec gradu kuł.

Ponadto widok Luizy trwożył największych śmi-
ałków. Postrach budziła ochrona, jaką Sita i Holkar
mieli w postaci naturalnego pancerza słonia i
potężnych pazurów tygrysa. W końcu jednak Hin-
dusi musieli ustąpić wobec liczebnej przewagi. Już
dzielny Sugriwa, dowódca eskorty, leżał pod
swoim martwym wierzchowcem, a nieprzyjaciel
brał go do niewoli. Ciężko ranny Holkar nie był
zdolny dawać rozkazów. Hindusi zbierali się do
ucieczki, kiedy Korkoran, rozejrzawszy się wokół,
skoczył bronić zagrożone prawe skrzydło, a w
szczególności nieszczęsną księżniczkę.

Do tej chwili myślał tylko o tym, ażeby wycofać
się w porządku, lecz skoro ujrzał, że Sita może
na powrót dostać się w ręce porywaczy, zapałał
gniewem i zebrawszy wokół siebie najdziel-
niejszych jeźdźców, zaatakował wespół z nimi
zdrajcę Rao, przerwał linię jego konnicy i ze
szczętem ją rozgromił. Samego Rao zaś końcem
szabli zepchnął na ziemię, gdzie nieborak, kona-
jąc, padł pomiędzy kopytami koni. Z kolei Korko-
ran próbował uwolnić Sugriwę, lecz towarzyszący
braminowi oddziałek Anglików z Johnem Robart-

215/291

background image

sem na czele, jakkolwiek nie przestawał cofać się
wobec

niepohamowanej

szarży

kapitana,

ustępował nie bez oporu i nie odnosił szwanku. A
cofając się uprowadził do niewoli Sugriwę z ręko-
ma związanymi na plecach. Na ten widok Korkoran
z paroma jeźdźcami rzucił się na Robartsa i jego
żołnierzy i już poczęli rozcinać szablami więzy po-
jmanego, kiedy kapitan wielce zdziwiony usłyszał,
jak jeniec szepcze:

- Co robisz, kapitanie? Czyż nie widzisz, że chcę
zasięgnąć języka? Za trzy, cztery dni zobaczysz
mnie pan na powrót i mniemam, że przyniosę
pomyślne nowiny.

To mówiąc przypatrywał się z ukosa Robartsowi,
który co koń wyskoczy zawrócił odbić jeńca.

"Do kroćset! - pomyślał Korkoran - ten dzielny Hin-
dus, podobnie jak ja, zajmuje się wojaczką z ama-
torstwa. Czemu miałbym psuć mu szyki? A wresz-
cie co mi do tego, czy John Robarts zadynda na
szubienicy, czy poniesie śmierć ugodzony szablą
na polu bitwy? Trzeba być filozofem, żeby widzieć
tu jakąś różnicę".

Tak rozmyślając pozwolił odejść Sugriwie, po czym
dogonił potężnego słonia, który posuwał się

216/291

background image

naprzód krokiem poważnym i dostojnym, a
zarazem nie szybszym, niż gdyby defilował na
paradzie.

Obok szła Luiza, nie zachowując, rozumie się, tak
wielkiej powagi, jako że z natury była bardziej
płocha i wesoła. Baczyła wszakże, by i na nią
spłynęła cząstka chwały, dumna, że ona też przy-
czyniła się do ocalenia państwa.

Korkoran na czele tylnej straży, której zresztą nie
niepokojono prawie wcale, osłaniał odwrót. O milę
od miasta Bhagawapuru pułkownik Barclay zatrzy-
mał się w obawie, iż może paść ofiarą zasadzki. A
zresztą z braku piechoty i artylerii nie chciał przys-
tępować do regularnego oblężenia. Co do twierdzy
bowiem, to nie była zbyt potężna. Wały ochronne
pamiętały czasy, kiedy to skonfederowani książęta
maraccy,

przodkowie

Holkara,

stawiali

opór

tatarskiej konnicy Tamerlana. Od owych czasów
fosy zostały pogłębione, wyłomy połatane, a na
starych basztach i murach zjawiły się armaty.

A w końcu czy była to warownia potężna, czy sła-
ba, Holkar postanowił bronić jej przed Anglikami,
Korkoran zaś, który pokładał zaufanie zarówno w
swoim talencie, jak w słowach Sugriwy, odważył

217/291

background image

się obiecać, że odeprze wroga. Lecz przede wszys-
tkim zatroszczył się o to, by parostatek «Syn
Burzy» został odprawiony w górę Narbady i ukryty
w kolanie rzeki. Tym sposobem uchronił go przed
nieprzyjacielem, sam zaś mógł w dowolnej chwili
znaleźć się na przeciwległym brzegu.

218/291

background image

XVI.

O

TYM,

JAK

PIESZCZOTY

KOTA

O

DZIEWIĘCIU

OGONACH

SPRAWIŁY

PRZYKROŚĆ

ODWAŻNEMU
BERAROWI

Nazajutrz po stoczonej bitwie, kiedy nadciągnęły
działa i piechota Barclaya, pułkownik spróbował
przypuścić do warowni szturm. Żywił nadzieję, iż
skutkiem strzałów artyleryjskich kamienie z wału
posypią się do fosy i wypełniwszy ją po brzegi,
umożliwią przejście. Lecz w swych wyliczeniach
nie wziął pod uwagę czujności i zręczności kap-
itana, który w ciągu dwu godzin artyleryjskiego
pojedynku zdemontował blisko dwadzieścia armat
angielskich i podłożył ogień pod jaszcze z amu-
nicją. Wybuch spowodował śmierć około trzystu
Anglików i sipajów, a Barclaya przekonał, że
winien rozpocząć regularne oblężenie. Tak więc
pan pułkownik zaczął się sposobić do wojny

background image

okopowej. Lecz sipaje byli raczej zręczni niż silni,
Europejczycy

zaś,

zmordowani

upałem,

już

chorowali na febrę i Barclay przy sypaniu okopów
niewiele miał pożytku ze swych robotników. Co
więcej, częste wycieczki Korkorana odebrały im
odwagę. Kapitan korzystał ze swego dwumasztow-
ca, ażeby dowolnie przenosić się z jednego na
drugi brzeg Narbady, a jego dwunastu majtków
i pierwszy oficer to manewrowało parostatkiem,
to znów armatami na wałach ochronnych. Ów
potężny sprzymierzeniec pozwalał mu bezkarnie
stawić czoło Anglikom. To niepokoiły ich poje-
dyncze oddziały kawalerii, to znów kapitan zabier-
ał na lekkie łodzie po kilka kompanii piechoty i
płynął z nimi w dół rzeki, aż w końcu pułkownik
Barclay zaczął się obawiać, iż z braku prowiantów
i amunicji zmuszony będzie odstąpić od oblężenia
Bhagawapuru. Lecz ani odwaga, ani ruchliwość
Korkorana nie zdołały wziąć góry nad dyscypliną
i niezachwianą wytrzymałością Anglików. Po pięt-
nastu

dniach

oblężenia

kapitan,

który

w

żołnierzach hinduskich niewielkie miał oparcie, uz-
nał losy Bhagawapuru i Holkara za przesądzone.
W mieście zaczęto się spodziewać ostatecznego
natarcia. Ludzie pragnęli kapitulacji. Pod nieobec-
ność Korkorana żołnierze książęcy zdradzali go-

220/291

background image

towość do wzniecenia rewolty i wydania stolicy
Barclayowi.

Aż wreszcie pewnego wieczora Anglicy ukończyli
kopanie okopów i ustawili baterie na pozycjach.
Wówczas nastąpiło tak gwałtowne działobicie do
bramy miasta od strony rzeki, że w końcu mur
runął, a Szeroka wyrwa dała napastnikom przejś-
cie. Wtedy to książę Holkar, któremu jeszcze rana
doskwierała, odbył w obecności córki naradę z
Korkoranem. - Wszelka nadzieja stracona, przyja-
cielu - powiedział książę. - Wyłom jest długi na
piętnaście kroków i dzisiejszej nocy lub dnia jutrze-
jszego nastąpi natarcie. Cóż więc robić?

- Dalibóg! - zawołał Korkoran - są jedynie trzy wyjś-
cia: albo poddać się...

Tu książę Holkar wstrząsnął się ze zgrozą.

- Dobrze - mówił dalej Bretończyk - widzę, że
Wasza Wysokość za nic nie zechce zostać ang-
ielskim jeńcem. A tymczasem Kompania Indyjska
składa się z filantropów, którzy z wielką ochotą
daliby Waszej Wysokości trzy lub cztery tysiące
franków renty, ażebyś książę mógł w spokoju
dożyć końca.

221/291

background image

- Prędzej umrę - odparł Holkar.

- Święte słowa, Wasza Wysokość, to niegodne
wyjście. A zatem razem z Sitą wsiądziemy w nocy
na «Syna Burzy», zabierając klejnoty, złoto i
wszelkie kosztowności, jakie Wasza Książęca Mość
posiadasz, popłyniemy w dół rzeki i przebywszy
Ocean Indyjski, zanim Anglicy się spostrzegą,
będziemy

w

Egipcie.

W

Aleksandrii

Wasza

Wysokość wsiądzie na parostatek "Oxus", którego
kapitanem jest mój przyjaciel Antoni Kerhoel.
"Oxus" odbywa rejsy z Aleksandrii do Marsylii...

- Mam więc odjechać z Sitą? - przerwał Holkar.
- Kapitanie, tobie powierzę moją córkę, a nic na
świecie nie jest mi równie drogie. Ja zostanę... Os-
tatni Raghuida będzie pogrzebany pod gruzami
swej stolicy. Umrę, jak Tipu Sahib, z bronią w ręku,
lecz nie splamię się ucieczką.

- Otóż to! - wykrzyknął Korkoran. - Tegom tylko
czekał! A zatem tu zostaniemy i zgotujemy Ang-
likom takie przyjęcie, że żaden z nich nie będzie w
stanie wrócić do Londynu, żeby o tym rozpowiadać
rozmaitym głupkom w swej ojczyźnie. Lecz
wszelkiego niepokoju pozbędziemy się dopiero
wówczas, gdy Sita w towarzystwie Alego znajdzie

222/291

background image

się

na

moim

dwumasztowcu.

Na wypadek

nieszczęścia przynajmniej ona będzie bezpieczna.

- Czy sądzisz pan, kapitanie - odezwała się Sita
wzruszona - że ja zechcę żyć bez ojca i...

Chciała dodać: ,,I bez pana", lecz urwała, a po
chwili rzekła: - Albo zginiemy razem, albo razem
zwyciężymy.

- Do kroćset! - zawołał kapitan. - Anglicy będą
musieli dzielnie się trzymać.

Po czym wyszedł, ażeby udać się do wyłomu.
Wówczas zjawił się jakiś sipaj i chciał z nim
mówić.

- Ktoś ty? - zapytał Bretończyk. - Jak się nazy-
wasz?

- Berar.

- Kto cię przysłał?

- Sugriwa.

- Dowód?

223/291

background image

- Oto pierścień.

- Co mówi Sugriwa?

- Przysyła Waszej dostojności pismo. Korkoran ot-
worzył list i przeczytał:

Wielce Szanowny Kapitanie! List ów zostaje doręc-
zony Waszej Wysokości przez Berara, na którego
można się zdać bez obawy; podobnie jak Wasza
Wysokość, nie darzy Anglików sympatią... Jutro o
godzinie piątej z rana nieprzyjaciel przypuści sz-
turm. Podsłuchałem rozmowę pułkownika Barclaya
z porucznikiem Robartsem. Żaden z nich nie
spodziewał się, że mogę być tak blisko... Z Ben-
galu nadeszły nowiny wielkiej wagi. Sipaje z garni-
zonu w Merath, chwyciwszy za broń, zaatakowali
oficerów europejskich, po czym udali się do Delhi
i tam obwołali ostatniego Wielkiego Mogoła. Około
sześciuset Anglików zostało wymordowanych.
Skutkiem owych wieści Barclay postanowił wszys-
tko postawić na jedną kartę, byle tylko natarcie
się powiodło. Gubernator Bombaju polecił mu
skończyć z Holkarem za wszelką cenę i wracać.
Gdyby jutrzejszy szturm nie odniósł skutku, ma
nastąpić odwrót. Ja ze swej strony robiłem, co w
mojej mocy. Zabiałem papiery ze stołu pułkownika

224/291

background image

Barclaya i dałem je przeczytać pięciu moim przy-
jaciołom sipajom, którzy rozsiali wieści po całym
obozie. Wasza Wysokość sam osądzi skutki. Żału-
ję, że nie jestem przy wyłomie razem z Waszą
Wysokością, lecz większą przysługę oddam księciu
pozostając w obozie. Niech Wasza Wysokość nie
traci nadziei i będzie gotowy na wszystko.

Sugriwa

Korkoran obrzucił wysłannika zdziwionym spójrze-
niem.

- Jakżeś się przedostał przez linię frontu? - zapytał
nieufnie.

- Czy to ważne, skoro tu jestem? - odparł Hindus.

- Dlaczegoś opuścił Anglików? Czyżby ci źle płacili?

- O, nie! płacą mi hojnie.

- Czyż więc źle cię karmili?

- Sam się karmię i sam kupuję sobie ryż, ażeby był
nie tknięty żadną nieczystą ręką.

225/291

background image

- Czyżby znęcano się nad tobą? A możeś był
znieważony?

Sipaj obnażył biodra ukazując straszliwe blizny.

- Ach! pojmuję! - zawołał Korkoran. - To kot o
dziewięciu ogonach tak cię podrapał.

Byłeś więc biczowany?

- Pięćdziesiąt razów mi wymierzyli - odparł sipaj. -
Przy dwudziestym piątym padłem zemdlony, lecz
nie przestali bić. Trzy miesiące spędziłem w lazare-
cie i wyszedłem stamtąd przed pięcioma tygodni-
ami.

- A któż to cię biczował? - zapytał jeszcze kapitan.

- Porucznik Robarts. Lecz biorę go na siebie. We-
spół z Sugriwą nie opuszczamy go na chwilę.

"No, no, pan porucznik jest pod dobrą strażą" -
pomyślał Korkoran, głośno zaś dodał: - Co robi Su-
griwa w obozie Anglików? Czy jest wolny?

- Sugriwa - odparł sipaj - wyśliznął im się z rąk.
Kiedy został wzięty do niewoli, Robarts poznał go
i chciał powiesić. Lecz podczas gdy rada wojenna

226/291

background image

się zbierała, Sugriwą wszedł w porozumienie z
sipajem, któremu poruczono nie spuszczać go z
oka, i żołnierz pozwolił mu się wymknąć uciekając
razem z nim. Wystaw sobie, Wasza Dostojność,
gniew porucznika. Gotów był wszystkich rozstrze-
lać; szczęściem pułkownik Barclay go ułagodził.
Sugriwą powrócił tegoż dnia wieczorem w przebra-
niu fakira i dał się rozpoznać sipajom, lecz żaden
go nie wyda. Gdyby zaś Anglicy chcieli go
powiesić, wybuchnie bunt.

- Tak więc sprawy mają się nie najgorzej -
powiedział Korkoran, po czym udał się na zamek,
podzielić się z Holkarem pomyślnymi nowinami.
Co uczyniwszy, wrócił na wały. Wówczas ujrzał w
ciemnościach jakiś cień, który w głębi fosy prze-
mykał się przez wyłom. To sipaj Berar wracał do
obozu Anglików. Dał on tajemniczy znak sipajowi,
który stał na warcie, i przeszedł bez, przeszkód.

,,Trzeba przyznać - rzekł do siebie Korkoran - że
pułkownik Barclay nieco dziwnych ma żołnierzy.
Nie darmo biorą żołd!"

227/291

background image

XVII.

OSTATECZNE

PRZEZNACZENIE
PORUCZNIKA ROBARTSA
Z

DWUDZIESTEGO

PIĄTEGO

PUŁKU

HUZARÓW

Nic nie zakłócało nocnego wypoczynku. Gotując
się do jutrzejszego natarcia obie strony pragnęły
wytchnąć w niezmąconej ciszy. Czujki nieprzyja-
cielskich wojsk stały w tak małej odległości, że bez
trudu mogły nawiązać rozmowę. Rzekłbyś, wszys-
tko tchnęło tu spokojem. Lecz w tej części obozu
angielskiego, gdzie rozłożyli się sipaje, padały
hasła rzucane półgłosem, ażeby nie dotarły uszu
oficerów europejskich. Pod płótna namiotów wśl-
izgiwał się Sugriwa i wszędzie przynosił tajemne
rozkazy.

W końcu nastał dzień, a wówczas pojedynczy
strzał armatni dał sygnał do natarcia i pierwsza

background image

kolumna angielskiego wojska z nastawionymi bag-
netami rzuciła się w wyłom. W tejże chwili z frontu
i z flanków grad kul posypał się na wroga. Sześć
dział plując kartaczami zrobiło szeroki wyłom w
szeregach angielskich. Nieoczekiwanie pod noga-
mi żołnierzy nastąpił wybuch. To Korkoran ukrył
był rząd pocisków na dnie fosy. W mgnieniu oka
połowa kolumny została zgładzona.

Pozostali przy życiu co prędzej opuścili wyłom
schodząc do okopu.

Korkoran, który dowodził batalionem w wyłomie,
nie umiał powstrzymać uśmiechu na ów widok.
Żołnierze Holkara nie ponieśli prawie żadnych
strat, a dotychczasowy przebieg walki dodał im
animuszu i odwagi. Sam zaś kapitan stał w
wyłomie spokojny, uśmiechnięty i baczny na
wszystko. Nie przeceniając pierwszego zwycięst-
wa z ufnością czekał na nowe uderzenie. Książę
Holkar, pełen zapału, nie odstępował Korkorana, a
za ich plecami, z miną godną i radosną zarazem,
przechadzała się Luiza, nie trwożąc nikogo dzięki
temu, że kapitan dawno już jej narzucił surowe ry-
gory. Ponadto bystre zwierzę, które w lot odgady-
wało i uprzedzało wszelkie życzenia swego pana,

229/291

background image

budziło zabobonny szacunek wśród Holkarowego
wojska. Cały kwadrans upłynął na oczekiwaniu.

- Czyżby zaniechali natarcia? - spytał książę
Holkar.

- O nie - odparł Korkoran - lecz ta cisza mnie
niepokoi. Luizo!

Na ten zew tygrysica nadstawiła uszu, jak gdyby
chciała dokładnie zrozumieć rozkaz kapitana.

- Chciałbym wiedzieć, moja droga - rzekł Korkoran
- co też się dzieje w okopach. Musisz przynieść-
mi nowiny... Zejdziesz do rowu, ujmiesz delikatnie
między obie szczęki pierwszego z brzegu Anglika,
najlepiej oficera, i przyniesiesz mi go. Lecz winnaś
działać ostrożnie, szybko i dyskretnie!

Całej

tej

przemowie

towarzyszyły

bardzo

wymowne gesty, a tygrysica schylała łeb po
każdym zdaniu, jakby chciała powiedzieć, że rozu-
mie, w czym rzecz. Pomknęła jak strzała i prze-
sadziwszy wyłom jednym susem, znalazła się w
rowie. Drugi skok - i była na stoku, a w parę
sekund później w okopie, gdzie Anglicy, na nowo
zgrupowani, gotowali się do powtórnego szturmu.

230/291

background image

Pierwszym, który tygrysicy wpadł pod rękę, a
raczej pod łapę, był dzielny James Stephens z
Cartridge-House w hrabstwie Durham, porucznik
dwudziestego piątego pułku wojsk liniowych. Pac-
nęła go łapą i natychmiast biedak się przewrócił.
Raz jeden kłapnęła zębami, i ująwszy go pomiędzy
szczęki, puściła się biegiem w stronę wyłomu.

Wszystko

to

stało

się

tak

szybko

i

tak

niespodziewanie,

że

nikt

nie

zdążył

temu

przeszkodzić i tygrysica przesadziła wyłom, po
czym złożyła zdobycz u stóp kapitana. Pech chciał,
że Luiza nazbyt się śpieszyła z obawy, że zdobycz
może jej się wymknąć, i za mocno ścisnęła w pasie
niefortunnego dżentelmena, a jej zęby przeniknęły
aż do płuc. Tak więc w momencie gdy położyła go
na ziemi, porucznik James Stephens z Cartridge-
House już nie żył. - Biedaczysko - powiedział
Korkoran. - Luiza nie jest znawcą anatomii i nie
spostrzegła, że ściska go za silnie. Spróbujmy za-
tem jeszcze raz. Obeszłaś się z tym Anglikiem, jak-
by to był dobrze usmażony befsztyk, a nie dżen-
telmen. Winnaś była przynieść go żywego. Ruszaj
no z powrotem i tym razem lepiej mi się spisz!

231/291

background image

Tygrysica

zdawała

się

doskonale

rozumieć

wymówkę, bo pobiegła chyląc łeb, jakby zawstyd-
zona popełnioną niezręcznością.

Tym razem niosła dżentelmena tak ostrożnie, że
prawie wcale nie doznał szwanku od jej zębów i
pazurów. I zapewne byłaby go oddała kapitanowi
zdrowym i całym, gdyby nie Anglicy, którzy
wiedzeni niefortunną myślą dali ognia do tygrysa.
Jedna z kul przeznaczonych dla Luizy zagłębiła się
na dwa cale w mózgu dżentelmena, co położyło
kres jego życiu i jego nieszczęściom, jeśli rzecz
.oczywista był nieszczęśliwy. Ta ponowna próba
przekonała Korkorana, że nie sposób zdobyć
dokładnych wiadomości o ruchach nieprzyjaciela.
Lecz wkrótce z drugiego krańca okopów doszła
go wrzawa. Około dwustu Anglików wdarło się na
mury po drabinach i wtargnęło do miasta. Już
żołnierze Holkara uciekali przed napastnikami,
rzucając broń.

- Niech Wasza Wysokość zostanie w wyłomie -
rzekł Korkoran do Holkara - ja zaś wyjdę wrogowi
naprzeciw. Lecz jeśli damy nieprzyjacielowi sfor-
sować przejście - wszystko stracone. Zostanie
nam tylko śmierć!

232/291

background image

Zaraz też wziął ze sobą jeden z batalionów bronią-
cych wyłomu i ruszył naprzeciw Anglikom, którzy
wdarli się na mury. Przede wszystkim rozkazał
zwalić drabiny do fosy, ażeby nieprzyjaciel nie
mógł pośpieszyć z pomocą swym żołnierzom.
Potem wprowadził batalion w ulicę i kazał ją
zabarykadować, dzięki czemu stała się ślepa i nie
do przebycia. Szczęściem była to uliczka tak wąs-
ka, iż w kilka chwil pracę ukończono. A wówczas
kapitan zaczął napierać na żołnierzy angielskich
w taki sposób, że zmuszeni byli wycofać się w
uliczkę. Na jej krańcu Korkoran ustawił trzy działa
polowe, które kazał nabić kartaczami, i wezwał
Anglików do złożenia broni.

Nieprzyjaciel usiłował otworzyć sobie przejście
bagnetami, lecz Korkoran przyjął go ogniem kar-
taczowym i w parę chwil ulica pokryła się ciałami
zabitych i rannych. Podczas gdy ponownie ład-
owano działa, Korkoran po raz drugi wezwał Ang-
lików do złożenia broni. Tym razem zmuszeni byli
usłuchać. Z dwustu Anglików, którzy wdarli się do
Bhagawapuru, ledwie osiemdziesięciu zostało przy
życiu.

Lecz Korkoran nie zdążył nacieszyć się zwycięst-
wem, posłyszał bowiem krzyki i jęki, które

233/291

background image

napełniły go przeczuciem katastrofy. Kiedy co
prędzej wracał do wyłomu, chyba ze trzystu
uciekinierów zastąpiło mu drogę.

- Stać! - krzyknął strasznym głosem. - Dokąd bieg-
niecie?

- Ratuj się, kto może, kapitanie! - zawołał ktoś
spośród zbiegów. - Książę Holkar śmiertelnie ran-
ny! Anglicy sforsowali wyłom!

- Ach tak, nędzniku, ratuj się, kto może! -
wykrzyknął Korkoran. - Albo natychmiast zwrócisz
się twarzą do nieprzyjaciela, albo palnę w łeb tobie
i wszystkim innym tchórzom.

W obliczu gniewu Bretończyka nieszczęsnemu
Hindusowi zabrakło odwagi i wrócił do wyłomu,
aby stawić czoło napastnikom. Reszta żołnierzy,
kierowana raczej wielkim strachem niż bardziej
szlachetnymi uczuciami, poszła za jego przykła-
dem.

Wiadomość była zresztą aż nadto prawdziwa.
Złożony z Anglików i sipajów oddział nieprzyjaciel-
ski przypuścił ponowny szturm i jakkolwiek książę
Holkar bił się dzielnie, losy walki zdawały się być
przesądzone. Już zwycięzcy plądrowali domy na

234/291

background image

przedmieściu. Holkar, ranny przed dwoma tygod-
niami, otrzymał teraz postrzał w pierś i bliski
był śmierci. W wielkim pośpiechu przyniesiono dy-
wan i ułożono na nim księcia. Garstka wiernych
żołnierzy zebrała się wokół niego. Chirurg hinduski
tamował mu krew.

- Przyjacielu! - zawołał Holkar na widok Korkorana.
- Oto Bhagawapur wzięty! Ratuj moją ukochaną
Sitę.

- Nic nie jest stracone - powiedział Korkoran. -
Wasza Wysokość będzie żył, a co więcej, odniesie
zwycięstwo. Odwagi, książę, dzień dzisiejszy do
nas należy!

Przy tych słowach zgrupował Hindusów wokół
"siebie

i

zamknąwszy

wyłom,

uniemożliwił

łączność pomiędzy obozem angielskim a kolumną,
która wtargnęła do Bhagawapuru. Następnie
posłał w pogoń za ową kolumną swe najlepsze
oddziały, sam zaś trzymał wyłom i oczekiwał dal-
szych wypadków.

Nie przeliczył się w swych nadziejach. Anglicy
spostrzegli, jak są nieliczni, a że ponadto wyjście
z miasta mieli zamknięte, zdjął ich strach przed
niewolą. Zawrócili więc i przebiwszy się poprzez

235/291

background image

szeregi Hindusów, którzy zresztą nie stawiali im
żadnego oporu, sforsowali przejście.! wrócili na
swoje pozycje w okopach.

Lecz

w

tejże

chwili

pewien

nieoczekiwany

wypadek przeważył szalę zwycięstwa na stronę
Korkorana.

Za

angielskimi

pozycjami,

nad

obozem, wzniósł się z nagła gęsty obłok dymu,
a w chwilę później dała się słyszeć gwałtowna
strzelanina. To sipaje pod wodzą Sugriwy podłożyli
ogień pod namioty, zaatakowali tyły pułkownika
Barclaya, zaczęli strzelać do własnych oficerów,
zagwoździli działa, podpalili jaszcze. Nieład nie do
opisania zapanował w całym obozie. Widząc to
wszystko Korkoran wywnioskował, że chwila jest
pomyślna, i stanąwszy na czele trzech pułków
Holkara przedsięwziął wycieczkę. Bez munduru,
ubrany swoim zwyczajem na biało, dosiadł konia
i z szablą w ręku natarł na nieprzyjaciela, Lecz
pułkownik Barclay był starym żołnierzem. Można
go było zaskoczyć, nie sposób zniszczyć. Zdrada
sipajów nie zdziwiła go zapewne, bo zgrupował
wokół siebie dwa pułki europejskie i w porządku
zaczął się cofać. Sam objął dowództwo nad kon-
nicą i osłaniał odwrót. Jego wyniosła i dumna
postawa napawała Hindusów szacunkiem i stra-
chem. Korkoran, w obawie, iż los może się odwró-

236/291

background image

cić, nie chciał nadużywać swego zwycięstwa. Pół
godziny jeszcze niepokoił wroga, po czym wrócił
do Bhagawapuru, poleciwszy konnicy śledzić
ruchy wojsk nieprzyjacielskich. W zamku wyczeki-
wał go Holkar, konający. U boku starca, trzymając
jego słabnącą głowę na kolanach, siedziała Sita.

- Czyż nie ma już nadziei? - spytał Korkoran
księżniczkę.

Mówił półgłosem i Holkar bardziej odgadł, niż
usłyszał pytanie.

- Nie, drogi przyjacielu - rzekł - niebawem
przyjdzie śmierć. Jak wszyscy przodkowie, ostatni
z Raghuidów umrze walcząc i nie będzie oglądać
triumfu nieprzyjaciół w zamku Holkara. Lecz co się
stanie z moją córką?...

- Nie kłopocz się o mnie, ojcze - rzekła Sita. - Bóg
Brahma czuwa nad wszelkim swym stworzeniem.

- Tobie powierzam moją córkę, przyjacielu - podjął
starzec. - Ty jeden będziesz umiał ją

obronić. Ty jeden chętnie otoczysz ją opieką. Bądź
dla niej mężem, opiekunem i zastąp jej ojca.
Wiem, że cię kocha; co do ciebie zaś...

237/291

background image

Korkoran uścisnął tylko w milczeniu dłoń starca,
lecz w jego oczach księżniczka bez trudu czytała,
że jest kochana.

Holkar kazał przywołać wyższych oficerów armii i
tak do nich przemówił:

- Oto mój następca, mój syn przybrany i małżonek
Sity. Jemu zostawiam moje państwo, wy zaś win-
niście mu posłuszeństwo tak jak mnie samemu.

Usłuchano go natychmiast, Korkoran bowiem, dz-
ięki swej odwadze i dzielności, w ciągu kilku dni
umiał podbić wszystkie serca. Kiedy dzień miał się
ku końcowi, dokonano ceremonii ślubnej według
obrządku Brahmy, a zaraz potem Holkar zmarł.
Korkoran niezwłocznie został obwołany księciem
Maratów i już nazajutrz wyruszył w pościg za Ang-
likami, księżniczce zaś polecił, by oddała ojcu os-
tatnią posługę. Nie pogrzebane trupy zaścielały
drogę, którą posuwała się armia angielska. Ukryci
w dżungli sipaje dotkliwie razili ogniem tyralier-
skim wszystkich maruderów. Pościg trwał, gdy na-
gle za zakrętem drogi Korkoran spostrzegł z
odległości jakiś dziwny kształt podobny do wisiel-
ca. Zbliżywszy siś zauważył, że wisielec ma cz-
erwony mundur i epolety, a gdy znalazł się zu-

238/291

background image

pełnie blisko, poznał, że to John Robarts, porucznik
huzarów królowej Wiktorii, dynda na drzewie. Od-
wrócił się do Sugriwy, który obok niego jechał kon-
no, i rzekł:

- Los pozbawił cię zdobyczy, przyjacielu. Oto John
Robarts powieszony!

Sugriwa uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Wasza Wysokość wie, kto go powiesił? - zapytał.

- Czyżby to ty?

- Tak, ja, dostojny kapitanie.

- Hm - mruknął Korkoran. - Czy nie dość było go
zabić? Zbyt jesteś mściwy, Sugriwo.

- Ach, gdybym mógł przedłużyć jego cierpienia!
- westchnął Hindus. - Niestety, musieliśmy się
spieszyć, Berar i ja. Krok w krok chodziliśmy za
nim przez całą ubiegłą noc. Było nas pięciu. Strza-
łem karabinowym Berar zabił jego konia. Robarts
upadł na ziemię.

Złamał nogę, toteż pojmaliśmy go z łatwością.
Wystrzelił z rewolweru, lecz nie zabił nikogo, tylko

239/291

background image

ranił jednego z naszych towarzyszy. Skrępowałem
mu ręce na plecach, po czym Berar ściągnął mu
mundur i wymierzył pięćdziesiąt batów, a więc nie
mniej i nie więcej, niż sam był otrzymał z rozkazu
owego dżentelmena.

- Do kaduka! - wykrzyknął Korkoran. - Dobrą macie
pamięć. A co na to ów dżentelmen?

- Nic. Wodził tylko wzrokiem tak strasznym, jakby
chciał nas wszystkich pożreć, lecz nawet ust nie
otworzył.

- Coście zrobili potem?

- Skoro Berar wymierzył mu cięgi, mnie przypadło
go powiesić. Kiedy umarł, wróciliśmy do Bhagawa-
puru.

- Do kroćset! - zawołał Korkoran, który był trochę
filozofem - napisano przecie, że "kto mieczem wo-
juje, ten od miecza ginie". Żal mi tego Robartsa,
lecz nie był to człowiek szlachetnego charakteru.
O mały włos dzięki niemu dostałbym kulkę w łeb.
Niech pogrzebią go, jak się należy, i nie mówmy o
tym więcej.

240/291

background image

XVIII. W JAKI SPOSÓB
DYWIDENDA

KOMPANII

INDYJSKIEJ

ZOSTAŁA

SPROWADZONA

DO

ZERA

NA

SKUTEK

PRZEMYŚLNOŚCI
KORKORANA

Tymczasem pułkownik Barclay, jakkolwiek ener-
gicznie ścigany przez zwycięskich Maratów, nie
chciał, ażeby odwrót jego armii zmienił się w
ucieczkę. Tak więc cofał się powoli i wciąż stawiał
czoło przeciwnikom, aż wreszcie znalazł schronie-
nie w fortecy, która należała do jego przyjaciela
Rao i wznosiła się nad rzeką Narbadą. Niewielka
armia Barclaya liczyła obecnie tylko trzy pułki eu-
ropejskie, co się bowiem tyczy sipajów, to albo
uciekli, albo opowiedzieli się po stronie Korkorana.

W tym miejscu Narbadą tworzyła kolano, jak Sek-
wana między mostem Zgody i Saint-Denis, i z

background image

dwóch stron okalała położoną na wzniesieniu
twierdzę. Liczne działa armatnie broniły warowni.

Kiedy kapitan zbadał podejście do fortecy i już mi-
ał dać rozkaz sypania okopów, stawił się przed nim
angielski oficer, parlamentariusz.

Wciąż żądny zemsty Sugriwa domagał się dla
niego

śmierci,

lecz

Korkoran

kazał

sobie

przyprowadzić Anglika.

Ów przedstawił się wyniośle. Był to sławny rotmis-
trz Bangor, który odznaczył się w wojnie przeciwko
Sikhom, kiedy to odniósłszy zwycięstwo z zimną
krwią kazał rozstrzelać wszystkich swoich jeńców.
Za ten chwalebny postępek Kompania Indyjska
nagrodziła go awansem i sumą dwudziestu tysięcy
rupii.

Korkoran przyjął go ze zwykłą sobie uprzejmością.

- Pułkownik Barclay - powiedział Anglik - przysyła
mnie do pana z propozycją pokoju.

- Znakomicie - odparł Korkoran - pokój to rzecz
piękna, zwłaszcza gdy warunki są korzystne.

242/291

background image

- Nasze warunki - odparł Bangor - przewyższają
pańskie najśmielsze oczekiwania.

Na taką przemowę Bretończyk się uśmiechnął.

- Pułkownik Barclay - mówił dalej Bangor - darowu-
je życie i wolność panu i pańskim towarzyszom
europejskim, jeżeli ich pan posiadasz, oraz nie
będzie miał nic przeciw temu, ażebyście zabrali ze
sobą tabor i pieniądze w sumie nie przekraczającej
stu tysięcy rupii...

- Ohoho! - zawołał Korkoran - pan pułkownik, jak
widzę, ma dobre serce. A jakiż jego wniosek?

- Wniosek jest ten - rzekł Bangor - iż pan pułkownik
zechce zapomnieć, żeś pan, obywatel neutralnego
i przychylnego nam narodu, dopuścił się pog-
wałcenia prawa ludzkiego wojując przeciwko Kom-
panii Indyjskiej, w zamian za co, nim pan ode-
jdziesz, zechcesz przekazać oddziałom angielskim
klucze Bhagawapuru.

- To wszystko? - spytał Korkoran.

- Zapomniałbym o jednym z podstawowych
warunków - odparł Anglik. - Otóż pułkownik Bar-
clay domaga się, ażebyś pan przekazał do jego rąk

243/291

background image

oswojoną tygrysicę, którą pan wszędzie ze sobą
prowadzasz. Wypchamy ją przyzwoicie i będzie oz-
dobą British Museum.

Na te słowa Korkoran zwrócił się do Luizy, która w
milczeniu przysłuchiwała się rozmowie.

- Luizo, moja droga - rzekł - słyszysz ty, co ten hul-
taj mówi? Chce cię wypchać.

Przy słowie ,,wypchać" Luiza wydała ryk, który
Bangora przeniknął dreszczem do szpiku kości.

- Zapewne - dorzucił Korkoran - chcielibyście,
panowie, przedtem ją zastrzelić?

Anglik zdołał tylko przytaknąć gestem, gdyż na
słowo ,,zastrzelić" tygrysica podskoczyła, jakby
rażona trzema kulami w serce. Popatrzyła na Ban-
gora takim wzrokiem, że zwątpił, czy kiedykolwiek
jeszcze zje befsztyk, i strach go ogarnął, by sam
nie stał się befsztykiem.

- Nie zapominaj pan - rzekł z niepewną miną - że
przybywam jako parlamentariusz. Prawo ludzkie...

- Prawo ludzkie - odparł Korkoran - a prawo ty-
grysie to nie to samo. I jeżeli pan nie przestaniesz

244/291

background image

drażnić Luizy swoim British Museum i za-
miłowaniem do wypychania, to w trzy minuty go-
towa przekazać pański szkielet do Tigrish Muse-
um.

- Anglia pomści moją śmierć - rzekł Bangor z wyżs-
zością - lord Palmerston zaś...

- Obawiam się - przerwał Korkoran - że lord
Palmerston

obchodzi

Luizę

nie

więcej

niż

zeszłoroczny śnieg. Lecz nie odbiegajmy od tem-
atu: wracaj pan do pułkownika Barclaya i powiedz
mu, że znam jego położenie, że fanfaronada na
nic się nie zda, że żywności starczy mu najwyżej
na osiem dni, że wiadomo mi, iż jego trzy pułki
europejskie liczą teraz zaledwie tysiąc siedmiuset
ludzi, że Narbadę zamyka mój dwumasztowiec
"Syn Burzy", zbrojny w dwadzieścia sześć ciężkich
dział, że nie zdołacie przebić się przez nasze sz-
eregi i że jeżeli pułkownik Barclay będzie dłużej
zwlekał, przyjdzie mu zdać się na naszą łaskę,
a wówczas nie ręczę za życie żadnego z moich
jeńców.

- Jestem upoważniony - rzekł Bangor tonem
poufnym - do zaproponowania panu nawet miliona

245/291

background image

rupii, bylebyś tylko zechciał odjechać razem z
córką Holkara i pozostawić Maratów ich losowi.

- Jeżeli zaś pan - odparł Korkoran - jeszcze minutę
dłużej będziesz mnie namawiał do zdrady, każę
całkiem zwyczajnie wbić cię na pal. Przekaż pan
pułkownikowi ukłony ode mnie i powiedz, iż za
godzinę będę go oczekiwał na brzegu rzeki, gotów
wejść w układy. Po tym terminie będziemy roz-
mawiać jak zwycięzca ze zwyciężonym.

Bangor, zmuszony zadowolić się tą propozycją,
wrócił do Anglików. Na wiadomość, że Korkoran
wie o wszystkim, Barclay złagodniał. Te bezczelne
warunki stawiał bowiem po to, aby zamaskować
swoje groźne położenie. Zgodził się na pro-
ponowane spotkanie i wyszedł o sto kroków przed
twierdzę

naprzeciw

zwycięzcy.

Bretończyk

wyciągnął do niego rękę i powiedział:

- Widzisz pan sam, pułkowniku, że nie należało
wchodzić ze mną w zwadę. Lecz błąd zawsze moż-
na naprawić.

- Zatem przyjmujesz pan moje warunki! - odparł
Barclay z radością. - Byłem tego pewien. Bo w
gruncie rzeczy, czego pan się możesz spodziewać
po tej hołocie, która zdolna jest opuścić pana

246/291

background image

wobec pierwszej porażki? A skądinąd milion rupii
to ładna suma. Nie znajduje się jej na ulicy. I oto
masz pan gotową fortunę, a jeżeli zechcesz, mogę
ci powiedzieć, że najkorzystniej ją umieścisz w do-
mu bankowym White Brown Co w Kalkucie. To
pewna firma. Na bawełnie zrobiła dwadzieścia mil-
ionów.

Dadzą

panu

piętnaście

procent

od

pańskiego kapitału. Kiedy Bhagawapur zostanie
wzięty, u nich właśnie myślę umieścić swoją część
łupu.

Na to Korkoran śmiejąc się odpowiedział:

- Ach, więc to u nich myślisz pan umieścić... Indyk
też myślał, drogi pułkowniku, nie zapominaj pan.
Krótko mówiąc, proponuję panu dokładnie to
samo, coś mi pan zaproponował. Innymi słowy,
pozwalam panu wycofać się z bronią i taborem.
Ponadto uznasz pan niepodległość królestwa
Holkara i będziesz żył w pokoju z jego następcą.

- Więc Holkar nie żyje?! - zawołał Barclay zdzi-
wiony.

- Bez wątpienia. Nie wiedziałeś pan o tym?

- Kto zaś jest jego następcą?

247/291

background image

- Ja, pułkowniku. Mnie to od wczoraj nazywają
Korkoranem-Sahibem lub, jeśli pan wolisz, Jego
Wysokością

Korkoranem.

Szybko

awansuję,

nieprawdaż? Kiedym przed pięcioma miesiącami
razem z Luizą opuszczał Marsylię, ani mi do głowy
nie przyszło, że zostanę królem Maratów. Lecz
widocznie Opatrzność życzy sobie, abym budował
szczęście bliźnich i nosił koronę.

- Mówmy otwarcie - rzekł Barclay. - Jesteś pan
Francuzem i winieneś wiedzieć, czym jest Anglia i
jej potęga. Nie spodziewasz się pan zapewne, jak
większość tych smagłolicych, że Brahma i Wisznu
zejdą z nieba, aby strącić do morza Anglików.
Wiesz pan doskonale, że tysiąc siedmiuset
żołnierzy europejskich, którzy mi zostali, ma za
sobą wszechpotężną Kompanię Indyjską z siedzibą
w Londynie i że ta Kompania w razie potrzeby
może przysłać do Kalkuty sto, dwieście, trzysta,
sześćset tysięcy ludzi. Jakkolwiek muszę przyznać,
że jesteś pan odważny i że nigdy nie zdarzyło nam
się spotkać tak nieulękłego przeciwnika, pańs-
ka zguba będzie niechybna. Lecz po cóż miałbyś
pan ginąć? Bądź pan królem, jeśli masz ochotę,
rządź, zawiaduj, ustanawiaj prawa. Nie uczynimy
ci nic złego, przeciwnie, będziemy służyć pomocą.
Zobowiązuję się do tego w imieniu Kompanii.

248/291

background image

Pańscy wrogowie staną się naszymi wrogami, a
nasi żołnierze będą na pana usługi.

- Wielkie dzięki - odparł Korkoran. - Co do mnie, to
nie boję się nikogo, a pańscy żołnierze na nic mi
się nie przydadzą.

- Zastanów się pan. Zawsze dobrze jest na kogoś
liczyć, w szczególności zaś na Kompanię Indyjską.

Kilka chwil upłynęło, zanim Korkoran odpowiedzi-
ał:

- Słowem, za jaką cenę proponujesz mi pan to
przymierze? Bo przecież u was nie ma nic za dar-
mo.

- Stawiam jedynie dwa warunki - odparł Anglik.
- Po pierwsze będziesz mi pan płacił dwadzieścia
milionów rupii na rok...

- Przyjacielu - przerwał mu Korkoran - masz pan
jedną wadę, tę mianowicie, że wciąż mówisz o
pieniądzach. Znałem w Saint-Malo pewnego ko-
mornika, był do pana podobny jak dwie krople
wody. Wysoki, chudy, ponury, przykry, odzywał się
do ludzi tylko po to, ażeby opróżniać im sakiewki.

249/291

background image

- Mój panie - odparł mu Barclay z miną godną i
urażoną - komornik, o którym pan mówisz, nie mi-
ał za sobą całej Anglii.

- Tam do kata! Jeżeli za panem stoi cała Anglia,
to za nim stała cała Francja, w szczególności zaś
żandarmeria francuska, którą się otaczał niby au-
reolą. Kilkakroć słyszałem go w sądzie, jak wołał:
,,Cisza!", głosem tak potężnym i władczym, że w
pierwszej chwili mógłbyś go pan wziąć za cesarza
Karola Wielkiego...

Tu Barclay się zniecierpliwił.

- Mój panie - rzekł - zostawmy, jeśli łaska, pańskie
historyjki o Saint-Malo, cesarzu Karolu Wielkim i
komornikach. Albo pan chcesz płacić Kompanii
daninę w wysokości dwudziestu milionów rupii na
rok, albo nie.

- A skąd wezmę na to, żeby ją zapłacić? - odparł
Korkoran. - Moje oszczędności, wyjąwszy "Syna
Burzy", zmieściłyby się w jednej dłoni.

- A któż mówi o pana teraźniejszych oszczędności-
ach? Podwój pan, potrój podatki. Lud będzie płacił.

- A jeżeli bunt podniesie? Jeśli nie zechce płacić?

250/291

background image

- Wówczas pośpieszymy panu z pomocą.

- Rzecz warta jest zastanowienia - odparł Korko-
ran.

W istocie zdążył się już zastanowić, a raczej nie
potrzebował się zastanawiać wcale, lecz chciał,
żeby Anglik odkrył przed nim karty.

- Jakiż jest drugi warunek? - zapytał.

Pułkownik niby to się zawahał, po czym niewymus-
zoną miną rzekł:

- Niech pan posłucha, drogi panie. Darzę pana
zaufaniem, tak, zaufaniem bezwzględnym, na co
mogę przysiąc, i gdyby to zależało jedynie ode
mnie... Lecz Kompania zechce mieć rękojmię,
którą mógłby być na przykład oficer angielski
rezydujący gdzieś blisko pana. Stałby się pańskim
przyjacielem i...

- I czuwałby nad wszelkimi moimi posunięciami,
i zdawał z nich sprawę generalnemu guberna-
torowi. Czy tak? - mówił Korkoran uśmiechając się.
- Ów przyjaciel czyhałby tylko na stosowną chwilę,
ażeby mi kark ukręcić, tak jak to było z Holkarem.
Według pana to przyjaciel, według mnie szpieg...

251/291

background image

- Mój panie! -zawołał Barclay.

- Nie gniewaj się pan. Jestem dobrym mary-
narzem, za to maniery mam nie najlepsze. Lubię
nazywać rzeczy po imieniu... Krótko mówiąc, nie
potrzebuję od pana niczego. Ja zachowam swoje
rupie, a pan swego szpiega, przepraszam, przyja-
ciela.

- Mój panie - rzekł Barclay - na układy nie jest
jeszcze za późno. Widzę, że zaślepiło cię pierwsze
powodzenie, lecz nie sądzisz pan, mam nadzieję,
iż zdołasz stawić opór całej Anglii? Lepiej za-
wrzyjmy zgodę, wierz mi pan...

Nie skończył jeszcze mówić, gdy jeźdźcy Holkarowi
przyprowadzili kuriera niosącego pismo z obozu
Anglików. Korkoran złamał pieczęć i przeczytał na
głos, co następuje:

Lord Henryk Braddock, gubernator generalny Hin-
dustanu, do pułkownika Barclaya Uwiadomią się
pułkownika Barclaya, że bunt sipajów ogarnął
właśnie królestwo Oude. W Luknowie obwołano
syna ostatniego króla, dziecko dziesięcioletnie.
Matka jego jest regentką: Sir Henryk Lawrence jest
oblegany w swej warowni. Pożoga rewolty ogar-
nęła prawie całą dolinę Gangesu. Za wszelką cenę

252/291

background image

należy zawrzeć pokój z Holkarem i połączyć się z
sir Henrykiem Lawrence. Stare porachunki wyrów-
namy kiedy indziej.

Podpisano:

Lord Henryk Braddock

Barclay osłupiał. Wyciągnął rękę po list.

- Proszę bardzo - rzekł Korkoran. - Zapewne lepiej
ode mnie znasz pan podpis lorda Henryka Brad-
docka.

Pułkownik długo wpatrywał się w pismo. Groźne
położenie jego współziomków wstrząsnęło nim
bardziej niż niebezpieczeństwo, w jakim on sam
się znalazł. Widział, jak skutkiem wysiłków sipajów
potęga angielska w Indiach wali się w ciągu kilku
dni, i rozpacz ogarniała go na myśl, że nie zdoła
temu zaradzić. Wreszcie po długim milczeniu
zwrócił się w stronę Korkorana i powiedział:

- Nie mogę już nic ukrywać. Jeżeli pan przystajesz,
to pokój jest zawarty Mam tylko jedną prośbę:
abyś pan pozwolił nam spokojnie się wycofać.

- Przystaję.

253/291

background image

- Co się zaś tyczy wydatków wojennych...

- To pan je pokryjesz - przerwał szorstko Korkoran.
- Wiem dobrze, jak ciężko jest wydawać własne
pieniądze, kiedy miało się nadzieję zgarnąć cudze.
Lecz możesz się pan wypłacić obcinając dy-
widendę akcjonariuszy wielce dostojnej, wielce
potężnej i wielce sławnej Kompanii Indyjskiej. Gdy-
by zaś zmniejszenie dywidendy było dla pana zbyt
przykre, możesz pan rozdzielić pewną część kapi-
tału. Jest to zwyczaj powszechnie stosowany przez
wiele najznakomitszych kompanii francuskich i
angielskich.

- Jesteś pan potężny. - rzekł Barclay. - Niech się
dzieje pańska wola, nie zaś moja. Czy mamy wzmi-
ankować w układzie, że Kompania Indyjska uznaje
następcę Holkara?

- Jak panu wygodnie], niewiele mnie to obchodzi.
Wiem doskonale, że skoro jestem potężny, to
Anglicy i tak będą mymi przyjaciółmi aż do śmier-
ci. Kiedy zaś fortuna się odwróci, i tak będą
próbowali mnie powiesić z zemsty, że im napędz-
iłem strachu. Dajmy zatem spokój tym dyplomaty-
cznym kłamstwom i starajmy się żyć po do-
brosąsiedzku.

254/291

background image

- Bóg mi świadkiem - zawołał Anglik - że pan masz
słuszność! Jesteś najzacniejszym i najbardziej
rozumnym dżentelmenem, jakiego zdarzyło mi się
poznać. I dumny jestem, tak, w istocie, dumny
jestem i szczęśliwy, że mogę uścisnąć pańską
dłoń. Zegnaj zatem, Wasza Wielmożność Korko-
ranie, skoro jesteś pan w chwili obecnej prawow-
itym królem. Do zobaczenia.

- Niech cię Bóg prowadzi, pułkowniku - rzekł Bre-
tończyk. - I nie wracaj inaczej niż jako przyjaciel.
Luizo, moja miła, podaj łapę panu pułkownikowi.

Tego samego dnia wieczorem układ został spisany
i zaopatrzony w podpisy. Nazajutrz armia angiels-
ka wyruszyła w kierunku Oude. Aż do granic państ-
wa towarzyszyła jej jazda Korkorana.

255/291

background image

XIX.

FILOZOFICZNA

I

POUCZAJĄCA ROZMOWA
O

POWINNOŚCIACH

KRÓLA

W

PAŃSTWIE

MARATÓW.

MOWA

ŻAŁOBNA

NA

CZEŚĆ

HOLKARA

W piętnaście dni po wymarszu Anglików Korkoran
powrócił do swej stolicy, gdzie wraz z Sitą zażywał
w pokoju owoców swej roztropności i odwagi. Ar-
mia Holkara jak jeden mąż uznała go skwapliwie
prawowitym

władcą.

Zemindarzy

zaś

bez

widocznej odrazy słuchali zięcia i następcy ostat-
niego z Raghuidów. Pewnego ranka Korkoran tak
odezwał się do bramina Sugriwy, którego uczynił
swoim pierwszym ministrem:

- No cóż, nie wystarczy być królem. Królowanie
musi nadto czemuś służyć. Przecie królowie nie po
to są na ziemi, ażeby zajadać śniadania, obiady

background image

i kolacje oraz przyjemnie spędzać czas. Co na to
powiesz, Sugriwo?

- Wasza Dostojność - odparł Sugriwa - Brahma i
Wisznu inny mieli zamysł, kiedy stwarzali królów.

- Lecz po pierwsze, czyżbyś był zdania, że godność
królewska wywodzi się w prostej linii od tych dwu
wszechpotężnych bóstw?

- Jest to wysoce prawdopodobne, Wasza Dosto-
jność - odparł bramin. - Skoro bowiem

Brahma stworzył wszystkie istoty, a więc lwy, sza-
kale, ropuchy, małpy, krokodyle, moskity, żmije,
boa dusiciele, dwugarbne wielbłądy, czarną
zarazę i cholerę, czemuż miałby na tej liście pom-
inąć królów?

- Wydaje mi się, Sugriwo, że nie darzysz nad-
miernym szacunkiem tej szlachetnej i sławnej
części rodzaju ludzkiego.

- Czyż Wasza Dostojność nie kazał roi obiecać, że
będę mówił prawdę? - odparł bramin wznosząc
ramiona w kształt pucharu.

- Racja,

257/291

background image

- Cóż łatwiejszego jak kłamstwo, jeżeli Wasza Dos-
tojność tego sobie życzy.

- Ależ skąd, to nie jest konieczne. Przyznasz jed-
nak, mam nadzieję, iż nie wszyscy królowie są tak
niemili i szkodliwi jak czarna zaraza i cholera. Na
przykład Holkar...

W tym momencie Sugriwa zaczął się śmiać po ci-
chutku, na sposób hinduski, ukazując dwa rzędy
białych zębów.

- Ejże, cóż możesz mu zarzucić? Czy nie pochodził
ze szlachetnego rodu? Sita zapewnia mnie, że był
w prostej linii potomkiem Ramy, syna Dasaraty,
najbardziej nieulękłego z ludzi.

- Zapewne.

- Czyż nie był dzielny?

- O tak, jak pierwszy lepszy żołnierz.

- Czyż nie był hojny?

- Tak, wobec pochlebców. Lecz połowa narodu
mogłaby paść głodową śmiercią pod bramami

258/291

background image

zamku, on zaś nie uczyniłby nic dla tych niebo-
raków, tylko by im powiedział:

,,Niech Brahma opatrzy!"

- Lecz musisz przyznać, że przynajmniej był spraw-
iedliwy.

- Ależ tak, wówczas gdy przywłaszczenie cudzego
mienia nie dawało mu żadnych korzyści. Ja, który
to mówię, sam widziałem, jak ścinał głowy dla
samej tylko przyjemności oraz po to, by łatwiej
strawić obiad.

- Były to zapewne głowy łotrów, którzy jak na-
jbardziej zasłużyli na tę karę.

- Być może, o ile nie byli to ludzie, co nie spodobali
mu się z twarzy. A może Wasza Dostojność ma
ochotę poznać Holkara na wylot? Jaki skarb
zostawił Waszej Dostojności, kiedy umierał?

- Osiemdziesiąt milionów rupii, nie licząc klejnotów
i drogich kamieni.

- I szczerze mówiąc, czy jesteś zdania, Wasza Dos-
tojność, że szanujący się król powinien być tak bo-
gaty?

259/291

background image

- Pewnie był oszczędny? - rzekł Korkoran.

- Oszczędny? - podjął Sugriwa z goryczą. - Ależ go
znasz, Wasza Dostojność! W ciągu czterdziestu lat
przetracał miliardy rupii po to tylko, aby zaspokoić
najgłupsze zachcianki, jakie wyznawcy Brahmy
mogą przyjść do głowy. Wznosił pałace tuzinami:
pałac letni, pałac zimowy, pałac na każdą porę
roku. Odwracał biegi rzek, ażeby urządzić fontan-
ny w swym parku. Kupował najpiękniejsze diamen-
ty Indii i zdobił nimi rękojeści swych szabli, a miał
tych szabli setki. Z pięciu części świata sprowadzał
sobie niewolników. Żywił tysiące błaznów i
pieczeniarzy, ale kazał wbijać na pal każdego, kto
próbował powiedzieć mu prawdę.

- Lecz skąd w końcu brał pieniądze?

- Skąd się dało, a ściślej mówiąc z kieszeni bied-
nych ludzi. Nadto od czasu do czasu kazał ściąć
głowę jednego z zemindarów i zagarniał jego
dziedzictwo. Zresztą jedynie te właśnie czyny
cieszyły się popularnością. Lud bowiem nienawidzi
zemindarów bardziej niż śmierci i w karze, jakiej
doznawali, upatrywał zemstę za swą niedolę.

- Niepodobna! - zawołał Korkoran. - Więc ten biało-
brody Holkar o spojrzeniu łagodnym i budzącym

260/291

background image

szacunek, ten książę, którego miałem za cnotli-
wego patriarchę, godnego następcę Ramy i
Dasaraty, byłby zbrodniarzem! I komu tu ufać,
wielki Boże?

- Nikomu - odparł bramin z powagą - na stu ludzi
bowiem nie znajdzie się jeden, który nie byłby
zdolny do zbrodni, kiedy obejmie władzę absolut-
ną. Władcy nie dochodzą do tego w pierwszym
dniu panowania ani nawet w drugim czy trzecim,
lecz niepostrzeżenie ześlizgują się z pochyłości.
Znasz, Wasza Dostojność, historię sławnego
Aurengzeba?

- Słyszałem, być może, mów jednak.

- Otóż Aurengzeb był czwartym synem Wielkiego
Mogoła, panującego w Delhi. Jako że jego
pobożność, cnotliwość i rozum były niezłomne, oj-
ciec za życia jeszcze dał mu udział w rządach i za-
wczasu mianował swoim następcą. Od tej chwili
pobożność Aurengzeba roztopiła się jak ołów w
płomieniach, cnota pordzewiała jak żelazo w
wodzie, rozum zaś umknął niczym gazela przed
pogonią myśliwych. Po pierwsze zamknął w
więzieniu ojca, po czym kazał pościnać głowy bra-
ciom i powbijać na pal ich przyjaciół i stronników.

261/291

background image

A jako że ojciec, choć uwięziony, wciąż jeszcze był
mu przeszkodą, kazał go otruć. I niech Wasza Dos-
tojność nie spodziewa się, że Brahma czy Wisznu
kiedykolwiek porazili go piorunem lub przynajm-
niej sprzeciwili się jego zamysłom! Brahma i
Wisznu, którzy zapewne w innym świecie czekali
na niego, obsypali go skarbami, zwycięstwami i
wszelkiego rodzaju pomyślnością. Zmarł w wieku
lat osiemdziesięciu ośmiu, otoczony czcią niemal
boską. I żeby choć raz w życiu miał rozstrój żołąd-
ka!

- Do kroćset! - zawołał Korkoran. - Skoro wszyscy
możni w twoim kraju są podobni do biednego
Holkara lub do sławnego Aurengzeba, to wyznam,
że nie wiem, czemu ich żałujecie i walczycie prze-
ciwko Anglikom, którzy chcą was od nich oswo-
bodzić.

- Nie mogę przyznać racji Waszej Dostojności -
odparł Sugriwa - bowiem Anglicy nie mniej od
naszych książąt kłamią, oszukują, zdradzają,
ciemiężą, łupią i zabijają. Nadto nie ma sposobu,
żeby się im wymknąć. Przypuśćmy, Wasza Dosto-
jność, że pułkownik Barclay objąłby tron po Holka-
rze. Otóż byłby on dziesięć razy gorszy do
zniesienia,

bo

po

pierwsze

zabrałby

nam

262/291

background image

pieniądze, jak to robił nieboszczyk, a ponadto jego
śmierć nie przyniosłaby nam żadnego pożytku.
Gdyby bowiem został zamordowany, z Kalkuty
przysłano by nam drugiego Barclya, który byłby
okrutny i zachłanny nie mniej niż pierwszy. Holkar
natomiast wciąż bał się, by go nie zgładzono, i z
tego strachu czerpał chwilami zdrowy rozsądek i
umiarkowanie. A w końcu wiedział, że bramini, do
których i ja się zaliczam, stanowią najwyższą kastę
i urodzeniem równi są królom, toteż wobec nich
wystrzegał się zniewag. Co się zaś tyczy grubiańs-
kich Anglików, to sam widziałem w Benaresie, jak
batami torowali sobie przejście w tłumie Hindusów
i wchodzili obuci do świętej pagody w Jaggernaut
bez obawy, że ją zbrukają. Sam niezwyciężony Ra-
ma nigdy by tam nie wkroczył, póki by się nie
poddał siedmiu pokutom i siedemdziesięciu
oczyszczeniom.

Słuchając tej rozmowy Korkoran głęboko się za-
myślił.

"Zdaje się - mówił sam do siebie - że zamiast
przyjmować bez zastanowienia dziedzictwo Holka-
ra, lepiej byś zrobił, gdybyś poślubiwszy Sitę za-
czął bez zwłoki szukać sławnej Gurukaramty. Lecz
cóż, nawarzyłeś sobie piwa, to je pij. Musiałbym

263/291

background image

doprawdy nie mieć szczęścia, gdybym nie zdołał
postępować uczciwiej niż mój poprzednik i sławny
Aurengzeb. Skądinąd, kiedy Barclay odjeżdżał,
zdawało mi się, że ten zawzięty Anglik żywi do
mnie urazę za to, żem go wyprowadził za bramy
Bhagawapuru, i że wcześniej czy później będzie
chciał się zemścić i powróci ze swą armią. Nie po-
zostaje mi nic, jak czekać na niego nieustraszenie.
Koniec wieńczy dzieło!"

Po czym, odwróciwszy się do Sugriwy, dodał:

- Wiedz, przyjacielu, że zarówno Luiza, jak i ja
nie należymy do istot, którym byle drobiazg może
napędzić strachu, i gdyby oprócz królestwa Holka-
ra zaofiarowano nam władzę nad Chinami, In-
dochinami, Archipelagiem Malajskim i całym Af-
ganistanem, nie bylibyśmy w większym kłopocie.
Począwszy od jutra udowodnię ci, że zawód króla
nie jest taki trudny.

- Najjaśniejszy Panie! - wykrzyknął Sugriwa
wznosząc nad głową ręce w kształt kielicha.

-

Najjaśniejszy

panie

Korkoranie,

bohaterze

potężnej nauki, którego twarz jaśnieje blaskiem,
a oczy pięknością przewyższają kwiaty białego lo-

264/291

background image

tosu, oby Brahma obdarzył cię szczęściem
Aurengzeba i mądrością Dasaratydów!

265/291

background image

XX. CIĄG DALSZY

W dwa dni później na ulicach Bhagawapuru i
wszystkich miast królestwa rozlepiono odezwę tej
treści:

Król Korkoran do szlachetnego, potężnego i
niezwyciężonego narodu Maratów: Wiecznej i
niezniszczalnej, sprawiedliwej i nieskazitelnej Isto-
cie spodobało się wezwać z powrotem na swe łono
sławnego Holkara, który był wytępił czerwonych
barbarzyńców, przybyłych z Anglii po to, by zabi-
jać wiernych wyznawców Brahmy, zabierać ich bo-
gactwa i porywać w niewolę ich żony i dzieci.

Spodobało

się również

sławnemu

Holkarowi

uczynić mnie swym synem i dać mi za żonę swą
własną córkę, najdroższą Sitę, która jest ostatnim
potomkiem szlachetnego Ramy, niezwyciężonego
bohatera, pogromcy Rawany i demonów błąka-
jących się po nocy. Pragnę okazać się godnym
tego zaszczytu i sprawować rządy w królestwie w
myśl świętych praw Wed i rad mądrych braminów.
Pragnę karać zbrodniarzy, słabym służyć pomocą i
otaczać opieką wdowy i sieroty.

background image

Po tym wstępie Korkoran wzywał po pierwsze
wszystkich zemindarów do Bhagawapuru, a pon-
adto zachęcał wszystkich Maratów, ażeby dokonali
wyboru trzystu deputowanych (po jednym na
pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców), których obow-
iązkiem byłoby ustanawianie praw i badanie
wydatków publicznych. Oni też zwracaliby uwagę
na wszelkie nadużycia i wskazywali sposoby ich
leczenia. Obowiązkiem Korkorana-Sahiba, czyli
Jego

Dostojności

Korkorana

będzie

jedynie

wykonywanie praw. Każdy, kto ukończył lat
dwadzieścia, będzie miał bierne i czynne prawo
wyborcze.

Ten ostatni artykuł nie spodobał się Sugriwie, który
tak się odezwał:

- Co, więc parias nieczysty ma zasiadać obok
bramina?!

- Czemu nie?

- Przecie gdyby mnie dotknął, musiałbym się
oczyszczać w świętych wodach Narbady.

- No, tobyś się wykąpał. Nigdy nie jest się za
czystym.

267/291

background image

- Przecież...

- A może wolisz, żeby cię dotknął Anglik? Sugriwa
wzdrygnął się z odrazą.

- Wedle uznania. Nie jeden, to drugi cię pobrudzi -
rzekł mu Korkoran.

-Niech Wasza Dostojność zechce mi zaufać i nie
nalega. Złe na tym wyjdziesz, mości królu.
Będziesz opuszczony równie szybko, jak cię ob-
wołano, a pułkownik Barclay wróci i zajmie twoje
miejsce.

- Przecie ja nie jestem prawowitym królem, przy-
jacielu - rzekł Bretończyk. - Mój ojciec nie był ani
synem Ragu, ani Wielkiego Mogoła, lecz po prostu
rybakiem z Saint-Malo. Prawdę rzekłszy, był on sil-
niejszy, dzielniejszy i lepszy niż wszyscy królowie,
których znałem i o których mówi historia, a ponad-
to był obywatelem francuskim, co w moich oczach
jest najwięcej warte. Lecz w końcu był tylko
człowiekiem, a zatem i uczucia miał ludzkie -
kochał bliźnich i nigdy nie popełniał czynów złych
i haniebnych. To jedyne dziedzictwo, jakie mi
zostawił, i pragnę go strzec aż do śmierci. Przy-
padek pozwolił mi udzielić Holkarowi i wam wszys-
tkim pomocy w walce z Anglikami, co zresztą było

268/291

background image

chyba moim naturalnym powołaniem. Ten sam
przypadek dał mi za żonę moją ukochaną Sitę,
najpiękniejszą i najdoskonalszą z cór ludzi. Dzięki
temu od piętnastu dni jestem potężnym monar-
chą. Lecz pomimo przykładu wielkiego Aurengze-
ba, o którym mówiłeś mi przedwczoraj, moje
krótkie panowanie nie przewróciło mi w głowie.
Jako wyłączny pan samego siebie, podróżujący po
świecie na "Synu Burzy", czuję się nie mniej
szczęśliwy niż jako władca całego państwa
Maratów. Zgodziłem się wziąć berło do ręki pod
tym tylko warunkiem, że wymierzę sprawiedliwość
pariasom i braminom, wieśniakom i zemindarom.
Jeżeliby ktokolwiek próbował mi przeszkodzić,
rzucę w kąt koronę i odjadę razem z Sita, która jest
mi droższa niż słońce, księżyc i gwiazdy. Porozu-
miesz się później z Barclayem, jak potrafisz. Jeśli
cię pobije lub każe wbić na pal, to już twoja
sprawa. Co do mnie, to kocham ludzi i gotów
jestem poświęcić się dla nich, lecz przeciwko nim
nie wystąpię.

- Słowa Waszej Dostojności - rzekł Sugriwa -tak są
sprawiedliwe i rozumne, że im dłużej słucham, tym
głębszego nabieram przekonania, żeś jest, Wasza
Dostojność, jedenastym wcieleniem Wisznu.

269/291

background image

- A zatem skoro jestem bogiem Wisznu - odparł
Bretończyk

z

uśmiechem

-

winieneś

mi

posłuszeństwo. Każ więc porozlepiać moją odezwę
i przygotuj obszerną komnatę dla przedstawicieli
narodu Maratów, bowiem dokładnie za trzy tygod-
nie pragnę zwołać Zgromadzenie wszystkich
stanów.

Luiza, która słuchała tej rozmowy, uśmiechnęła
się. Żywiła niepłonne nadzieje, że zajmie miejsce
z prawej strony tronu, na którym miał zasiąść
Korkoran-Sahib i piękna Sita. Być może węszyła
też nowe straszne niebezpieczeństwa, jakie za-
grażały jej przyjacielowi.

270/291

background image

XXI.

JAKIM

TO

PRZYJACIELEM
KORKORAN

OBDARZYŁ

MĄDREGO

BRAMINA

LAKMANĘ I JAKIE BYŁY
POWINNOŚCI

OWEGO

PRZYJACIELA

Bo też nie był to jeszcze koniec tarapatów. Więk-
szość zemidarów nie bez przykrości poddała się
zadom nowego władcy, wielu z nich bowiem wzdy-
chało do ręki księżniczki i dziedzictwa Holkara.
Wszyscy pragnęli zachować niepodległość w
swych prowincjach i uwiecznić w nich tyrańskie
panowanie, jak za dobrych czasów starego króla.
Lecz żaden nie ośmielił się chwycić za broń i wys-
tąpić przeciw Korkoranowi. Młodzieniec budził pos-
trach i respekt. Sugriwa opowiadał, że wielu
spośród ludu bierze go za jedenaste wcielenie
Wisznu. Co się zaś tyczy Luizy, to dzięki

background image

niezwykłym wyczynom, których dokonaś tya z po-
mocą potężnych pazurów, uchodziła za boginię
wojny i rzezi, okrutną Kali o piorunującym spojrze-
niu. Na ulicach Bhagawapuru ludzie padali czołem
na jej widok i wznosili ręce w kształt kielicha, odd-
ając jej bez mała honory należne bóstwu.

Znalazł się wszak człowiek, który uznał, że chwila
stosowna jest po temu, by używszy zdrady owład-
nąć tronem i zgotować śmierć Korkoranowi.

Był to jeden z najpotężniejszych zemindarów
marackich, bramin wysokiego rodu, nazwiskiem
Lakmana. Przekonany, że jest potomkiem młod-
szego brata Ramy, rościł sobie prawa do władania
państwem Holkarowym i już za życia księcia czynił
starania, ażeby zdobyć niepodległość, a ponadto
knuł intrygi z pułkownikiem Bardayem. Lecz skoro
tylko Anglicy klęskę ponieśli, Lakmana pierwszy
pośpieszył złożyć hołd Korkoranowi, a upadłszy
przed nim czołem, zapewniał uroczyście o swym
oddaniu.

W istocie czekał tylko na stosowną chwilę, ażeby
ujawnić swą zdradę i podburzyć lud. W jego domu
zbierali się wszyscy malkontenci. Tu Lakmana
uskarżał się, że święte prawo Brahmy zostało pog-

272/291

background image

wałcone, z chwilą gdy korona Holkara dostała się
awanturnikowi z Europy, tu modlił się o powrót
dawnych obyczajów i oskarżał Korkorana, że nosi
buty z krowiej skóry (co skądinąd było prawdą
i w oczach Maratów uchodziło za okrutne świę-
tokradztwo). Ponadto zbroił swe warownie, ustaw-
iał działa na wałach i gromadził zewsząd zapasy
żywności, prochu i kul armatnich.

Sugriwa przejrzał te zamiary i domagał się, by
Lakmanie ścięto głowę, zanim stanie się niebez-
pieczny, lecz Korkoran nie przystał na to.

- Wasza Dostojność - rzekł wierny bramin - sławny
Holkar, poprzednik Waszej Dostojności, inaczej
sprawował rządy. Najmniejszy cień podejrzenia
wystarczał, by z jego rozkazu wymierzano zdrajcy
sto uderzeń bata w pięty.

- Sam przecie widziałeś, przyjacielu - rzekł Bre-
tończyk - że sposoby Holkara nie uchroniły go od
zdrady i zguby. Co do mnie, żywię przekonanie,
iż przeciwdziałać zbrodniom może tylko Brahma,
bo on jeden ma niezłomną pewność, że nie skarze
niewinnego. Ludzie zaś, jeśli nie chcą wystawić
się na niebezpieczeństwo straszliwych wyrzutów

273/291

background image

sumienia, winni karać jedynie popełnione zbrod-
nie.

- Warto by chociaż mieć na oku tego Lakmanę.

- Co? Miałbym stwarzać policję, przyjmować do
służby najgorszych łotrów z całego kraju, zaprzą-
tać sobie głowę setkami szczegółów i nieustannie
obawiać

się

zdrady?

Miałbym

szpiegować

człowieka, który być może nie żywi żadnych złych
zamiarów? Zatrułbym sobie życie nieufnością i
podejrzeniami.

- Lecz zważ, Wasza Dostojność - wtrąciła Sita,
która była obecna przy rozmowie - że Lakmana w
każdej chwili może cię pozbawić życia. Miej się na
baczności, królu o oczach pięknych jak niebieski
kwiat lotosu, miej się na baczności, jeśli nie z uwa-
gi na siebie, to z uwagi na mnie, boś droższy mi
nad ziemię i niebo, i nad wspaniałość promiennych
pałaców Indry, ojca bogów i ludzi.

Przy tych słowach oczy księżniczki zaszły mgłą.
Zbliżyła się do Korkorana, który uścisnął ją z
czułością i rzekł:

- Skoro sama tego chcesz, moja piękna Sito, nie
będę ci odmawiał. Chcecie tego oboje. Dobrze

274/291

background image

więc. Przystaję i otoczę groźnego Lakmanę taką
strażą, że na zawsze przeklnie dzień, kiedy w jego
głowie powstał zamysł odebrania mi korony. Luizo,
do mnie!

Tygrysica podeszła z przymilną miną i zaczęła
łagodnie ocierać piękny łeb o kolana Bretończyka.
Oczyma bacznie śledziła wzrok przyjaciela, jakby
chciała odgadnąć jego myśli.

- Luizo, moja droga - rzekł Korkoran - słuchaj z
uwagą, co ci powiem. Potrzeba mi twojej roztrop-
ności.

Zwierzę pomachało potężnym ogonem i zdwoiło
czujność.

- Jest w Bhagawapurze pewien człowiek - ciągnął
Korkoran - który jak się zdaje, żywi nieczyste zami-
ary. Gdyby było tak, jak mniemam, a więc gdyby
ów człowiek gotował zdradę, winnaś mnie o tym
uprzedzić.

Luiza zwróciła kolejno w cztery strony świata swój
różowy pysk ozdobiony sztywnymi wąsami. Bez
wątpienia węszyła za zdrajcą, gotowa uczynić
zadość sprawiedliwości.

275/291

background image

- Dla uniknięcia pomyłki każę go tu przywołać.
Sugriwo, odszukaj go sam i przyprowadź tu do-
browolnie lub pod przymusem.

Sugriwa spiesznie poniósł to orędzie i niebawem
powrócił w towarzystwie bramina buntownika. Był
to człowiek przeciętnego wzrostu o oczach
głęboko

osadzonych

i

pełnych

ognia

oraz

hamowanej nienawiści.

Nie wydawał się zaskoczony wezwaniem Korko-
rana. W pierwszych słowach zaklął się, że zawsze
miał go za swego prawowitego władcę. Na os-
karżycielskie

zeznania

Sugriwy

odpowiedział

przysięgami wierności, które jednak nie przekon-
ały Bretończyka. Była chwila, kiedy jego nieufność
podwoiła się. Otóż Sugriwa, który zrabował był
potajemnie papiery Lakmany, niespodziewanie
przedstawił mu dowody spisku. W dniu święta
bogini Kali Korkoran miał być uśmiercony.

Bramin osłupiał. Wszystkie jego knowania zostały
ujawnione. Bezbronny, znajdował się w rękach
wroga i mógł się spodziewać tylko śmierci. Lecz
nie było mu wiadome, jak wielka jest wspani-
ałomyślność Bretończyka.

276/291

background image

- Mógłbym rozkazać cię powiesić - rzekł Korkoran
- lecz gardzę tobą i darowuję ci życie. A zresztą
jakkolwiek wielka jest twoja wina, nie zdążyłeś lub
nie byłeś w stanie popełnić zbrodni, a już to
wystarczy, bym cię oszczędził. Nie zrobię ci nawet
nic złego. Nie pozbawię cię pałacu, rupii, armat i
niewolników. Nie mam też zamiaru umieścić cię w
zamknięciu i unieszkodliwić. Będziesz mógł chodz-
ić, spiskować, krzyczeć, przeklinać, rzucać obelgi,
złorzeczyć. To twoje prawo. Gdybyś wszak
spróbował użyć przeciwko mnie broni, postradasz
życie. Od dziś daję ci przyjaciela, który nigdy cię
nie opuści i będzie mnie uwiadamiał o wszystkich
twoich zamierzeniach. Jest to przyjaciel niemy, a
więc dyskretny. Przekupić go nie sposób, ma
bowiem skromne obyczaje i z wyjątkiem cukru
nic go nie znęci. Ponadto jest nieulękły i nikt nie
dorówna mu odwagą i oddaniem. Słowem, owym
przyjacielem jest Luiza...

Przy tych słowach bramin pobladł z trwogi, a
całym jego ciałem wstrząsnęły dreszcze.

- Ulituj się nade mną, Wasza Dostojność - rzekł.

- Nie obawiaj się niczego - powiedział Bretończyk. -
Jeżeli dochowasz mi wierności, Luiza będzie twoim

277/291

background image

przyjacielem. Jeżeli zaś na nowo rozpoczniesz
knowania, dowie się o tym i mi doniesie albo też
jednym ciosem pazura położy kres spiskowi i jego
przywódcy. Luizo, moja droga, przypatrz no się
temu braminowi. Czy można mu zaufać?

Tygrysica z wolna podeszła do bramina, węsząc z
miną, która nie mogła budzić wątpliwości.

- Widzisz, Sugriwo - rzekł Bretończyk - Luiza daje
mi do zrozumienia, że poczuła zapach łotra. Odtąd
będziesz, Luizo, chodzić za tym człowiekiem krok
w krok i śledzić go bez przerwy, gdyby zaś mnie
zdradził, zadusisz go.

To powiedziawszy odprawił bramina, który opuścił
pałac drżąc z trwogi. Za nim z podziwu godnym
dostojeństwem podążała Luiza. Widać było, że ma
poruczone ocalenie państwa.

278/291

background image

XXII.

LUIZA

OFIARĄ

ZDRAJCY.

TRAGICZNA

KATASTROFA

Wzgardliwa wspaniałomyślność Korkorana nie
zdołała wzruszyć zatwardziałego Lakmany. Nie za-
przestał potajemnych knowań, a jedynie wyrzekł
się myśli o zbrojnym powstaniu na ulicach Bha-
gawapuru. Z rzadka tylko udawało mu się wyswo-
bodzić od towarzystwa tygrysicy i ta okoliczność
niezmiernie mu utrudniała porozumienie z innymi
spiskowcami. Bliski był przekonania, że tygrysica
obdarzona została przez Brahmę umiejętnością
czytania w jego sercu i odgadywania wszystkich
jego myśli.

Tymczasem nie kryjąc się kazał wnieść do swego
domu sześć beczek z prochem, o których mówił, iż
są pełne wina. Jakkolwiek Luiza była wścibska, to
jednak podstęp pozostał dla niej tajemnicą. Nawet
Sugriwa sądził, że bramin jedynie napełnia pi-
wnicę. Mało tego, kilkakroć pokpiwał sobie z Lak-
many, a nieporuszony bramin zwodził go, że za
parę dni da mu skosztować wybornego wina. Miało

background image

to być chateau-margaux przedniej jakości. Lecz
podczas gdy zdrajca na pozór był beztroski i
rozprawiał tylko o biesiadach, w skrytości zamyślał
straszną

katastrofę.

Kazał

uprzątnąć

stary

podziemny korytarz, długości stu kroków, który
poprzez

kręte przejścia,

jednemu Lakmanie

znane, prowadził z domu bramina do opuszczonej
piwnicy w zamku Holkara, znajdującej się pod
wielką salą, gdzie miał odbyć swoje pierwsze
posiedzenie parlament Maratów. W tej to właśnie
piwnicy dwaj zaufani służący Lakmany umieścili
sześć beczek z prochem. I kiedy Luiza oddaliła
się na krótką chwilę, często bowiem zaglądała do
pałacu spragniona widoku Bretończyka, Lakmana
sam założył lont, po którym ogień miał dotrzeć
do beczek. Wybuch wysadziłby w powietrze Sitę
i Korkorana, jak również wszystkich dostojników
marackich oraz wszystkich tych, którzy mogliby
ubiegać się o prawa do tronu.

Luiza, jakkolwiek była zmyślna i nie w ciemię bita,
nie zdołała przeniknąć tych zamierzeń.

Przez trzy czwarte dnia sumiennie wypełniała
poruczone zadanie, chodząc za braminem krok w
krok i przyglądając mu się podejrzliwym okiem. On
natomiast, zawsze łagodny i przymilny, starał się

280/291

background image

pozyskać względy tygrysicy. Z początku zamyślał
otruć zwierzę, lecz Luiza nie chciała przyjmować
pokarmu z jego ręki, a zresztą Korkoran zakazał jej
jadać obiady na mieście, co skądinąd nie było jej
w smak. Miała jedną wadę - łakomstwo. Ale któż
jest doskonały.

Skoro więc Lakmana spostrzegł, że tygrysica ma
się na baczności, spróbował wyprowadzić ją poza
miasto, w nadziei, że skuszona widokiem puszczy
zechce na zawsze odzyskać swobodę. Cóż z tego!
Luiza z ochotą szła za nim w dżunglę i w góry,
kiedy tylko zapragnął, lecz za każdym razem
wracała do ludzi.

Bramin jednak za wszelką cenę musiał się uwolnić
od jej towarzystwa. Pewnego ranka zawiódł ty-
grysicę do twierdzy Ajodhya położonej o dziesięć
mil od Bhagawapuru. Twierdza ta była apanażem
Lakmany i garnizon podlegał tylko jemu. Szczyt
głównej wieży góruje nad doliną Narbady i roz-
ciąga się stąd widok na niebieskawy łańcuch gór
Gatu. Na tej właśnie wieży znajduje się komnata,
której podłogę prawie w całości, z wyjątkiem wąz-
iutkiej przestrzeni, stanowi olbrzymia zapadnia.
Stąd okrutnik strącał swych nieprzyjaciół w lochy
na sześćdziesiąt stóp głębokie.

281/291

background image

Otóż teraz Lakmana, w towarzystwie nieodłącznej
Luizy, otworzył drzwi komnaty. Tygrysica była wś-
cibska jak wszystkie istoty płci pięknej i jak więk-
szość kotek, a nadto znudziły ją głębokie ciemnoś-
ci na schodach, po których musiała wchodzić za
braminem, toteż ledwie spostrzegła otwarte okno,
skąd widać było niezrównany przepych okolicy, za-
pomniawszy o swej zwykłej przezorności weszła
do pokoju. Lecz tu, o rozpaczy! czekał na nią zdra-
jca.

Lakmana nacisnął sprężynę trapu, który nagle za-
padł się pod ciężarem naszej biednej przyjaciółki,
i Luiza nie mając się czego uchwycić runęła w
straszną przepaść. Zaledwie miała czas ryknąć i
wezwać

sprawiedliwości

Brahmy

przeciwko

zdradzie bramina. Upadła Z głuchym łoskotem.
Rzekłbyś, posypały się kartacze odbite od ściany.
Lakmana pochylił się nad otworem i nasłuchiwał
przez chwilę, kiedy zaś żaden dźwięk go nie do-
biegł, roześmiał się głośno sam do siebie, a
śmiech ten mógł przyprawić o dreszcz w głębi
piekła jego przyrodniego brata - pana Lucyfera.

W chwilę później bramin zamknął drzwi, zszedł po
schodach i wsiadł do lektyki, którą kilku niewol-
ników poniosło w stronę Bombaju, ażeby myślano,

282/291

background image

że zdrajca szukał schronienia u Anglików, po czym
tajemnie opuścił lektykę i gdy tylko noc zapadła,
nie widziany przez nikogo, wrócił do swego domu
w Bhagawapurze.

Tak więc kroki wstępne były ukończone. Lakmana
zgładził jedynego świadka swoich czynów, którego
zeznań i pazurów mógł się lękać. Zbliżał się dzień
zbrodni. Korkorana pochłaniały inne sprawy, a
ponadto sądził, że Lakmana udał się był do Bom-
baju, i winszował sobie tej ucieczki, która zdej-
mowała z niego obowiązek ukarania spiskowca.
Lecz tę radość mąciło uczucie goryczy. Bretończy-
ka dziwiła mianowicie nieobecność Luizy, która do
tej pory składała mu swe wizyty bardzo skrupu-
latnie, zwłaszcza w porze obiadu. Obawiał się, że
nie umiała oprzeć się urokom dzikiego życia i swo-
body. Oskarżał ją o niewdzięczność. Biedna Luiza!
Korkoran nie mógł wiedzieć o okrutnej zdradzie,
której padła ofiarą. A tym bardziej nie wiedział,
gdzie szukać jej podłego mordercy.

Wreszcie nadszedł oznaczony dzień i zgromadze-
nie Maratów miało rozpocząć obrady. Place i ulice
Bhagawapuru wypełniły nieprzeliczone tłumy. Zes-
zli się tu Hindusi z okolicy w promieniu trzydziestu

283/291

background image

mil, ażeby sławić imię Korkorana-Sahiba i pięknej
Sity, ostatniej przedstawicielki rodu Raghuidów.

Oni zaś, oboje w szatach ze złota i srebra, zdob-
nych w diamenty i bezcenne kamienie, dosiedli
słonia Sindiaha i jechali z godnością wśród tłumu,
który bił przed nimi czołem, pełen podziwu dla
młodości, siły i geniuszu Korkorana oraz dla
niezrównanej

urody

księżniczki.

W

wielkiej

pagodzie Bhagawapuru królewska para oddała
hołd promiennemu Indrze, ojcu bogów i ludzi, po
czym w paradnym Dochodzie wróciła do zamku,
gdzie Korkoran zasiadł na tronie. U boku miał
córkę Holkara, przed sobą zaś dostojne zgro-
madzenie.

Ukryty za żaluzją w swoim domu Lakmana na
widok orszaku zatrząsł się z wściekłości. Gotowy
czekał lont, po którym ogień miał dotrzeć do
beczek i wysadzić w powietrze króla i parlament.
Wystarczyło go zapalić. Miał płonąć przez siedem-
set sekund, Lakmana bowiem, popełniając zbrod-
nię, siebie samego wolał uchronić od śmierci. U
boku miał wspólnika. Był nim nieszczęsny niewol-
nik, który w obawie przed sztyletem zdrajcy nie
śmiał odmówić udziału w tej potwornej zbrodni.

284/291

background image

Bramin wyczekał jeszcze kwadrans, ażeby całe
zgromadzenie zdążyło zająć miejsca w zamku, po
czym powoli, bez skrupułów, zapalił lont.

285/291

background image

XXIII.

ZAKOŃCZENIE

NASZEJ

NIEZWYKŁEJ

OPOWIEŚCI

Podczas gdy zbrodniarz kończył swe przygotowa-
nia, Korkoran, z miną pełną dostojeństwa, wstał i
tak przemówił:

- Przedstawiciele sławnego narodu Maratów!
Zwołałem was w dniu dzisiejszym, wbrew zwycza-
jowi królów panujących przede mną, ażeby w
wasze ręce przekazać władzę, którą prawem
adopcji nadał mi książę Holkar na śmiertelnym
łożu. Nie pragnąłem tronu i bez waszej zgody na
nim nie zasiądę. Nie chcę panować prawem siły,
lecz wybrany w niczym nie skrępowanej elekcji.

(Tu zgromadzony tłum zakrzyknął: ,,Niech żyje po
wszystkie czasy Korkoran-Sahib, niech panuje
nam i naszym dzieciom!")

Korkoran mówił dalej:

background image

- Wszyscy ludzie rodzą się równi i wolni. Lecz że
siły ich nie zawsze są równe, trzeba wielokroć
mieszać się w ich sprawy, aby ochronić słabszych
przed mocniejszymi i nie dopuścić do gwałcenia
prawa. Tym oto zadaniem winniście mnie obar-
czyć. Wy zaś strzeżcie praw, aby działa się spraw-
iedliwość, i chrońcie wolność.

Moi poprzednicy przemocą wcielali do wojska
dwieście tysięcy żołnierzy. Ja nie pójdę w ich ślady.
W armii pozostawię ledwie dziesięć tysięcy ludzi,
samych ochotników. Będzie to dość, ażeby utrzy-
mać porządek. Lecz chcę ponadto całemu naro-
dowi dać broń do ręki, aby mógł bronić wolności
przeciwko Anglikom, gdyby zechcieli powrócić, i
przeciwko mnie, gdybym kiedy nadużył władzy.

Podatki sięgały dotychczas stu miliardów rupii. W
przyszłym roku sami orzekniecie, do jakiej sumy
należy je zmniejszyć. Tego roku zaś wszystkie ro-
boty publiczne spłacę sam, czerpiąc z prywatnego
skarbca Holkara. Tym podarunkiem pragnę uczcić
radosną chwilę wstąpienia na tron Maratów.
Obliczyłem wszystko: trzydzieści milionów rupii w
zupełności zaspokoi wszelkie potrzeby państwa.

287/291

background image

Słowom tym towarzyszyły pełne zachwytu okrzyki
zebranych. Deputowani płakali z radości. Nigdy
dotąd żaden naród nie miał tak szczodrego króla.

Lecz Sugriwa ośmielił się zganić hojność Korko-
rana.

- Wiem dobrze, co robię - odparł Bretończyk. -
Czy myślisz, że mógłbym używać milionów Holka-
ra wymuszonych od narodu? Sita ma serce lepsze
ode mnie i nie żałuje przeznaczenia skarbca.
Zresztą mam wiele powodów, by przypuszczać,
że panowanie moje nie będzie długie, a ponadto
byłbym szczęśliwy, gdyby zawód króla udało mi
się uczynić tak trudnym, by nikt po mnie nie śmiał
zasiąść na tronie.

Tymczasem huragan oklasków przycichł i Korkoran
chciał mówić dalej, gdy przy głównych drzwiach
wejściowych dała się słyszeć wielka wrzawa. Ze-
brani z oznakami przerażenia pozrywali się z
miejsc. Już Sugriwa wystąpił do przodu, by zbadać
przyczynę tego zamieszania, gdy oto w pośrodku
wolnego przejścia ukazała się Luiza. Okryta krwią,
z wolna szła przez salę, W pysku niosła martwe
ciało Lakmany.

288/291

background image

Na ten widok z wszystkich piersi wyrwał się okrzyk
zgrozy. Sam Korkoran zdawał się być poruszony.
Zbliżywszy się do tronu, tygrysica złożyła na stop-
niach bramina, który nie zdradzał żadnych oznak
życia, po czym dała swemu panu znak, by szedł
za nią, i zawróciła tą samą drogą, którą przyszła.
Tłum zaczął szemrać. Odezwały się głosy doma-
gające się śmierci tygrysa dla pomszczenia brami-
na. Lecz Bretończyk natychmiast pojął intencję ty-
grysicy i oznajmił, że jest niewinna, co niebawem
udowodni.

W istocie, zwierzę poprowadziło Korkorana wprost
do domu Lakmany i zeszło do podziemi, gdzie
znajdowały się beczki z prochem, zagaszony lont
i ciężko ranny człowiek ze skórą na brzuchu
rozprutą pazurem. Po ziemi płynęła struga krwi.
Owym człowiekiem był wspólnik bramina. On też
opowiedział, co się stało.

Wpadając do lochów, wieży Ajodhya tygrysica nie
poniosła śmierci. Upadła tak, jak padają koty i ty-
grysy: na cztery łapy. Oszołomiona, bliska zemdle-
nia, leżała pewien czas na dnie tej strasznej
przepaści brukowanej kamieniami i ludzkimi kość-
mi. Gdy tylko Lakmana Wyszedł, Luizie wróciła
przytomność. Spróbowała rozejrzeć się w położe-

289/291

background image

niu. Na nieszczęście nie było tam drzwi ani okien,
z wyjątkiem otworu umieszczonego sześćdziesiąt
stóp nad ziemią i co więcej zaopatrzonego w fa-
talną zapadnię, która stała się przyczyną wypadku
tygrysicy. Lecz Luiza nie należała do stworzeń,
które wpadają w rozpacz i czekają ratunku od Nie-
ba lub przypadku. W ciągu trzech dni i trzech nocy
niezmordowanie żłobiła pazurami ziemię i skałę,
mając za jedyne pożywienie pół tuzina szczurów.
Wykrzywiała się przy tej potrawie, była bowiem
delikatna i rozpieszczona: lubiła kwiaty, wonności
i zwierzęta leśne. Żyła jednak, a to przecież było
najważniejsze, i wreszcie jak kret wyryła sobie
podziemne przejście. Po trzech dniach usilnej pra-
cy ujrzała na powrót światło słoneczne, tak drogie
wszystkim żywym stworzeniom, i znalazła się wol-
na, w odległości zaledwie dwudziestu kroków od
wałów Ajodhya.

Nietrudno się domyślić, jak wielką pałała żądzą
zemsty. Bez chwili wytchnienia biegła do Bha-
gawapuru i niepomna na przebieg uroczystości,
wściekłym uderzeniem wyważyła drzwi domu Lak-
many i zaczęła po wszystkich kątach węszyć za
braminem. W końcu znalazła go w podziemiach,
właśnie w chwili gdy wychodził stamtąd, zapali-
wszy uprzednio śmiercionośny lont. W parę

290/291

background image

sekund tygrysica skoczyła na niego, przewróciła
pchnięciem łapy, zębem zadała śmierć, a ponadto
raniła wspólnika złoczyńcy. Szczęśliwy przypadek
sprawił, że lont zgasł w czasie walki, tygrysica zaś,
dumna z dokonanych czynów, których wagi nie
doceniała zresztą należycie, pokazała się, jak już
wspomnieliśmy, oczom zgromadzonych i ostrzegła
lud Bhagawapuru przed grożącym mu niebez-
pieczeństwem.

Czyż potrzeba jeszcze opowiadać o tym, jak wielka
była powszechna radość i z jakim przepychem
odbyła się koronacja Korkorana i księżniczki Sity?
Łatwo się domyślić, że w dziękczynnych modłach,
które lud Maratów wzniósł do Brahmy i Wisznu, nie
pominięto tygrysicy. Niejeden żywił przekonanie,
że to bogini Kali zstąpiła między ludzi w tygrysiej
skórze.

291/291

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie

rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez

NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej

zgody

NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej

od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

Nexto.pl

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alfred Assollant Niezwykłe choć prawdziwe przygody kapitana Korkorana
Assollant Alfred Niezwykłe choć prawdziwe przygody kapitana Korkorana [LitNet]
A ASSOLLANT Niezwykle, choć prawdziwe przygody kap Korkorana
Alfred Assollant Niezwykłe choć prawdzie przygody kapitana
Assollant Niezwykłe choć prawdziwe
ASSOLLANT ALFRED niezwykle choc prawdziwe
A Assolant Przygody Kapitana Korkorana
Przygody kapitana Korkorana
Ebook Kronika Wielce Szczesliwego Krola Dom Manuela Netpress Digital
Ebook Opis Obyczajow Za Panowania Augusta Iii Netpress Digital
Ebook Spraw 2 Netpress Digital
Ebook Spraw 2 Netpress Digital
Przygody kapitana Hatterasa Czesc pierwsza Anglicy na biegunie polnocnym
Pochodzenie Rodziny Rougonmacquartow Netpress Digital Ebook
Arturo Perez Reverte Przygody kapitana Alatriste t 3 Słońce nad Bredą
Splatane Nici Netpress Digital Ebook
Perez Reverte Arturo Przygody kapitana Alatriste
Ebook Sily I Srodki Naszej Sceny Netpress Digital
Marta Netpress Digital Ebook

więcej podobnych podstron