Andrzej Zbyszewski
PAŹDZIERNIKOWA BITWA 1939
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1988
Okładkę projektował: Grzegorz Niewczas
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
Korektor: Grażyna Ćwietkow
POWRÓT GENERAŁA
Jednostajny; przytłumiony odgłos pracy silnika samolotu Ił-14 nie przeszkadzałby na pewno głośnym
rozmowom. Toczą się takie zawsze, gdy po krótkim chociażby pobycie za granicą grupa znanych sobie osób
powraca do kraju. Tym razem jednak w niewielkim przedziale-salonce padały tylko od czasu do czasu
wypowiadane szeptem pojedyncze słowa lub urywki zdań.
Opanowaniem i powagą staraliśmy się okazać szacunek Temu, który powracał do Ojczyzny po długiej z
Nią rozłące. Kuprorową urnę z Jego prochami, ustawioną w centrum kabiny, na podwyższeniu, pokrywała
biało-czerwona flaga.
Był wieczór 30 września.
Przed trzydziestu dokładnie laty oddziały Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” szykowały się do
przeprawy przez Tyśmienicę. Dowodził nimi celujący absolwent wielu szkół i akademii wojskowych,
generał brygady Franciszek Kleeberg, którego imię chlubnie miało się zapisać w dziejach Wojny Obronnej
1939 r.
Ojciec jego Emil; powstaniec z 1863 r., nigdy nie zrezygnował z myśli o walce o niepodległość
Ojczyzny. Sam wybrał profesję wojskową i obu swych synów, Franciszka oraz Juliusza, do tego zawodu
przygotowywał. — „Będziecie jeszcze Polsce potrzebni jako żołnierze” — mówił im i każdego z nich
kierował do niższych i średnich szkół wojskowych, a potem do wyższych uczelni kształcących kandydatów
na oficerów. Uważał takie postępowanie za bardziej racjonalne i efektywne niż usiłowanie wyuczenia się
rzemiosła wojskowego w rozmaitych organizacjach paramilitarnych, tworzonych w austriackim zaborze.
Słuszność tego stanowiska potwierdził tok wydarzeń historycznych, w tym także dzieje wojny narodu
polskiego z najazdem hitlerowskim i udział w niej Franciszka Kleeberga.
Nie cieszył się on szczególnymi względami w kierownictwie ówczesnego Wojska Polskiego. Niewiele
miał okazji wykazania swych zalet wielkiego dowódcy. Ale w owych tragicznych dniach jesieni 1939 r., na
ponurym tle nieudolności, tchórzostwa i podłości niektórych innych, otoczonych przedtem fałszywym
nimbem bohaterstwa, zabłysnęły tym wspanialej zalety Jego charakteru: hart ducha, siła woli,
niepoddawanie się przeciwnościom, wiara w słuszność sprawy, której bronił.
Kleeberg z żelazną konsekwencją organizował i bez względu na przeszkody prowadził do walki swoją
Samodzielną Grupę Operacyjną „Polesie”.
Niecodzienna była to grupa, niecodzienne wojska, z których się składała, i niecodzienny początek
największej przez nią stoczonej bitwy — bitwy pod Kockiem. Rozpoczął ją bowiem w dniu 1 października
1939 r. ...mistrz wędliniarski Władysław Mierzejewski pochodzący z Dzbenina koło Ostrołęki.
PRELUDIUM
Zanim opowiemy, jak to się stało, oddajmy głos stronie przeciwnej.
W dzienniku „Neue Magdeburger Zeitung”, w numerze 297 z 29 października 1939 r., można w
reportażu pióra Wilhelma Jungermanna przeczytać m.in.: „...niemiecki generał * wysyła dnia 1 października
oficera Sztabu Generalnego wraz z tłumaczem. Oficerowi temu towarzyszy pancerny oddział zwiadowczy. O
godzinie 11.00 przed południem dywizja odbiera ostatni odeń meldunek: »Kock wolny od nieprzyjaciela«.
Potem radio milknie. Czekamy od południa do wieczora. Nikt nie powraca. Również i radiowóz nie odzywa
się...” **
I nie odezwał się już nigdy — dodajmy od siebie.
Poprzedniego dnia pułkownik Kazimierz Plisowski, dowódca Brygady Kawalerii „Plis”, podczas
wieczornej odprawy wydał dowódcy 2 pułku ułanów, majorowi Antoniemu Platonotfowi, taki ustny rozkaz:
— Zadaniem naszej brygady, jak pan słyszał przed chwilą, jest ubezpieczenie od zachodu i południa
oddziałów pięćdziesiątej dywizji piechoty przeprawiających się przez Tyśmienicę, a potem przekraczających
szosę prowadzącą z Kocka do Radzynia. Niech pan swoim pułkiem stanie mocno okrakiem na tej szosie. O
północ proszę się nie troszczyć. Natomiast trzeba dobrze pilnować się z lewej. Ugrupowanie pułku podczas
marszu, a zatem i w terenie, to pana sprawa. Ma pan pytania?
— Melduję posłusznie, że rozkaz rozumiem. Mam jedno tylko pytanie: nie dysponuję...
* Gen. por. Paul Otto, dowódca niemieckiej 13 DZmot (przyp. A.Z.).
** Tłum. wg T. J. Grzeszkiewicza, Z lamusa wspomnień, rkp. BUW, nr akc. 3114, s. 1.
— Niech pan nie pyta. Domyślam się, o co chodzi. Tak, major Korpalski wzmocni pana bronią
przeciwpancerną. Po przejściu naszych oddziałów przez szosę on pomaszeruje do Kocka, a pan w kierunku
Adamowa przez Serokomlę. Na tej osi otrzyma pan dalsze rozkazy.
Kwadrans później major Platonoff usłyszał od majora Korpalskiego, dowódcy dywizjonu z 5 pułku
ułanów Zasławskich:
— Jestem w stanie pomóc ci tylko jednym działonem ppanc. Ale jakim! Jego celowniczy, wtedy starszy
ułan, już drugiego września między Dylewem a Kadzidłem ustrzelił niemiecki czołg. Awansowałem go z
miejsca na kaprala, choć po prawdzie nie wiem, czy miałem do tego prawo. I wyobraź sobie, że ten spryciarz
już po dziesięciu minutach paradował z dwiema belkami! Diabli wiedzą, jak on to zrobił!
Jeszcze przed świtem 1 października pierwszy rzut brygady „Plis” przeprawił się przez rzekę, po czym
major Platonoff wystawił placówkę na połudmowym skraju niewielkiego lasu, przez który przechodzi szosa
z Kocka do Radzynia i w którego centrum znajduje się niewielkie jeziorko zwane „staw Tyśmianka”, a dalej
na północ leży folwark Annówka. W składzie tej placówki obok ułanów Grochowskich znaleźli się
Zasławscy z armatką ppanc. Boforsa 37 mm.
Przed południem wpłynął do sztabu SGO „Polesie” meldunek generała Podhorskiego, dowódcy dywizji
kawalerii „Zaza”, o starciu wspomnianej placówki z nieprzyjacielskim patrolem pancernym, jadącym z
Kocka na północny wschód. W kilkanaście minut później na miejscu potyczki zjawia się major
dyplomowany Tadeusz Grzeszkiewicz — szef wydziału operacyjnego SGO. W lesie, na poboczach szosy,
płoną jeszcze trzy niemieckie samochody pancerne. Plutonowy, dowódca działonu artylerii
przeciwpancernej, relacjonuje majorowi przebieg wydarzeń:
„Było już jasno, po świcie. Nad polami stały jeszcze mgły. Zimno i wilgotno. Czujki i obserwator na
drzewie nie spały. My, w płaszczach, drzemaliśmy pod drzewami i krzakami. Nagle krzyknął obserwator:
— Od miasteczka coś jedzie,.jakieś wozy!
Porucznik * i ja zerwaliśmy się — i za lornetki. Tak, coś jechało, ale nie było kurzu, czasem coś
błysnęło.
— To chyba czołgi albo samochody pancerne — mówimy z porucznikiem.
Kapral przy działku ppanc już zdjął z lufy kaptur i też patrzył przez lornetkę. Podjechali już na jakieś
1800—1500 metrów od nas. Widać było nie czołgi, ale samochody pancerne. Trzy ich szło, jeden za drugim.
Chyba co sto metrów. Porucznik pyta:
— Kapralu, widzicie?
— Tak, idą pancerki, jadą prosto na nas.
Są już 800, potem chyba 600 metrów. Porucznik się denerwuje:
— Kapralu, strzelajcie!
A on odpowiada:
— Nie mogę, jeszcze daleko, ten trzeci mi ucieknie.
Pierwszy jest już ze dwieście metrów od nas. Widać doskonale czarny krzyż. Kapral strzela w sam
środek pierwszego. Potem strzela drugi i trzeci raz — w tego ostatniego: też dostał. Ten ze środka miał
wielkokalibrowy ckm i zaraz otworzył ogień; sypią się liście i gałęzie dookoła nas i przy działku, a wóz
niemiecki rusza w tył i zaczyna uciekać w pole. Ale kapral strzela do niego. Jeden strzał, drugi. Dostał.
Ogień buchnął z pancerki. Porucznik kazał mi z ułanami iść do wozów... Zanim doszliśmy, było już po
wszystkim — tylko wozy się dopalały... Zabrałem teczkę, którą oficer niemiecki miał przywiązaną do ręki.
Były w niej papiery. Posłał je pan porucznik do dowódcy. A pistolety i »maszynki« zabraliśmy do nas” **.
— Tak właśnie pierwszego października rozpoczęła się bitwa pod Kockiem — dodaje ówczesny major,
a po latach pułkownik Grzeszkiewicz.
Sukces ma, jak wiadomo, wielu ojców. Toteż w rozmaitych relacjach, a zatem i opracowaniach,
podawane są różne wersje i tego wydarzenia. Najczęściej, w zależności od swego ówczesnego przydziału,
jedni podają, że nieprzyjacielskie wozy pancerne zostały zniszczone przez placówkę z 2 puł, inni — że
uczynili to ułani Zasławscy. Jak widać i jedni, i drudzy mają rację, ale tylko częściowo.
Ówczesny porucznik Tadeusz Rószkiewicz, adiutant pułkownika Plisowskiego, nosił wprawdzie na
kołnierzu swej kurtki mundurowej biało-granatowe proporczyki 2 puł, nie przypisuje jednak zasługi
wyłącznie żołnierzom jednostki, z której pochodził. W swej relacji podaje m.in.: „1 października forsowanie
Tyśmienicy i zajęcie przyczółka. Pułk (2 puł — A. Z.) ma osiągnąć szosę Kock — Łuków. Na tej szosie
* Por. Aleksander Chajęcki z 2 puł (przyp. A. Z.).
** Grzeszkiewicz, op. cit., s. 243—244.
przez pułk wspólnie z 5 puł zostaje zniszczony patrol pancerny npla” *.
A co mówią główny bohater tej potyczki i jej świadkowie, nie zainteresowani w przypisywaniu
komukolwiek zasługi?
Jednym z tych ostatnich, prócz wspomnianego juz Tadeusza Rószkiewicza, był porucznik Jerzy
Korwin-Kijuć — oficer ogniowy 1 baterii 4 dyonu artylerii konnej. Wspomina on:
„W dniu 1 października dowiaduję się, że [nasza] kolumna przekracza pułkami szosę łączącą Kock z
Radzyniem. W odległości około 100 metrów od szosy bateria została zatrzymana na północnym skraju lasu
dochodzącego do samej szosy. Pieszo udałem się w kierunku skrzyżowania z drogą polną, gdy nagle
usłyszałem motory, a w kilka chwil potem szczęknięcie działka ppanc. powtórzone pięciokrotnie... Gdy
wyszedłem na szosę, ujrzałem taki obraz: na prawym skraju drogi działko ppanc. 5 puł ubezpieczające
przekraczanie szosy, ustawione w kierunku Kocka. Przed działkiem w odległości 20—25 m samochód
pancerny trafiony dwoma pociskami. Pięćdziesiąt metrów za nim — drugi, unieruchomiony jednym
pociskiem. Dalej — w odległości stu metrów — trzeci, również trafiony, a ok. 350 metrów dalej — czwarty,
stojący przednimi kołami w rowie, prawym bokiem do nas... Z rozmowy z dowódcą plutonu działek 5 puł
dowiedziałem się o wspaniałej postawie celowniczego, który wykazał nadzwyczajne opanowanie i
wytrzymałość psychiczną **”.
Ów „celowniczy o wspaniałej postawie” wspomina, że o rajdach nieprzyjacielskich pancerek
dowiedzieli się ułani od „miejscowego leśniczego”, i dodaje: „...na rozkaz majora Korpalskiego zajęliśmy
stanowisko ogniowe działkiem ppanc. i po krótkim czasie nadeszły te oczekiwane przez nas niemieckie
pancerki, które rozbiłem wszystkie trzy, oraz został zabity dowódca tych samochodów w stopniu kapitana i
kilku Niemców z obsługi. I następnie za ten wyczyn major Korpalski z miejsca mianował mnie wobec
kolegów do stopnia plutonowego... ***”
A więc dwa awanse w okresie niespełna miesiąca! Dodajmy, że nie były one ostatnie. Swe
nadzwyczajne opanowanie i wytrzymałość psychiczną, a także, jak wynika z przytoczonej relacji
działonowego, zamiłowanie do solidnej roboty miał „Stoklas” — Mierzejewski okazję wykazać w ruchu
oporu. Być może, iż dzięki tym jego walorom tak dobrą opinią cieszyła się (i cieszy!) wśród swych
bywalców restauracja hotelu MDM, w której jako kucharz pracował ów mistrz wędliniarski, ułan i partyzant.
Walka z nieprzyjacielskim patrolem pancernym nie była w dniu 1 października ostatnim starciem
oddziałów SGO „Polesie” z najeźdźcą. Dywizjon 5 puł po opisanej potyczce ruszył, zgodnie z uprzednio
otrzymanym rozkazem, w kierunku Kocka i uchwycił to miasto, ale nie całe, gdyż w zachodniej jego części
napotkał silny opór nieprzyjaciela. Dopiero wieczorem zostało ono ostatecznie opanowane wspólnymi siłami
ułanów oraz piechurów z batalionu „Wilk” i „Olek”, skierowanych tu przez dowódcę dywizji kawalerii
„Zaza”. Niemcy wycofali się na odległość kilku kilometrów w kierunku zachodnim wzdłuż szosy idącej z
Kocka przez Przytoczno do Dęblina.
Wieczorem więc sytuacja wyglądała mniej więcej tak:
Na lewym, południowym skrzydle SGO „Polesie” nieprzyjaciel niewielkimi siłami dozorował Wieprz,
płynący tu w kierunku północno-zachodnim. Poprzedniego dnia szwadron z 2 puł odparł niemieckie
rozpoznanie, które usiłowało przedostać się na prawy brzeg rzeki pod Leszkowicami. W rejonie Dęblina
zgrupowana była niemiecka 13 dywizja zmotoryzowana, której elementy rozpoznawcze, wyparte właśnie z
Kocka, zatrzymały się w odległości 2—5 km na zachód od tego miasta. Z leżącego odeń o 20 km na
północny wschód Radzynia jeden ze szwadronów 5 puł z Podlaskiej BK przepędził kilka samochodów
pancernych nieprzyjaciela i zdobył jeden ciągnik, a jego załogę wziął do niewoli. Kierunek północno-
-zachodni, wyprowadzający na Żelechów i Garwolin (a więc i na Warszawę!), wydawał się wolny od
nieprzyjaciela.
Ale dlaczego i skąd oddziały polskie znalazły się nad Wieprzem w dwa dni po upadku Warszawy?
Wyjaśnia to w skrócie następujący fragment ostatniego, wydanego 5 października rozkazu generała
Kleeberga: „Żołnierze! Z dalekiego Polesia, znad Narwi, z oddziałów, które oparły się demoralizacji,
zebrałem Was pod swoją komendę, by walczyć do końca. Chciałem iść najpierw na południe, gdy to stało się
niemożliwe — nieść pomoc Warszawie. Warszawa padła, nim doszliśmy. Mimo to nie straciliście nadziei i
walczyliście dalej. Wykazaliście hart i odwagę w masie zwątpień i dochowaliście wierności Ojczyźnie do
końca”.
Już z powyższych chociażby słów wynika, że i sama SGO „Polesie”, i wiele jej oddziałów musiały być
* Zbiory Zbowidowskiego Środowiska Kleeberczyków, rel. nr 511 (podkr. A. Z.).
** Tamże, rel. nr 313.
*** Tamże, rel. nr 201.
formacjami improwizowanymi. I rzeczywiście: ani w ówczesnym pokojowym schemacie organizacyjnym
Wojska Polskiego, ani w jego planach mobilizacyjnych nie figurowała dywizja kawalerii, bataliony „Wilk”,
„Olek” czy też pułki piechoty o numerach od 178 do 184 (o których jeszcze napiszemy).
Geneza wymienionych oddziałów i związku taktycznego sięga końcowych dni pierwszej dekady
września, kiedy to ówczesny Wódz Naczelny WP powziął spóźnioną już poważnie decyzję o tzw.
koncentracji sił własnych na południu. Generał Franciszek Kleeberg, dowódca Okręgu Korpusu nr IX,
otrzymał wtedy rozkaz stworzenia zapory celem „zabezpieczenia wojsk polskich przed głębokim
obejściem”. Tego zadania nie można było powierzyć żadnym jednostkom liniowym istniejącym w czasie
pokoju lub też powstałym podczas mobilizacji. Takich na terenie OK IX już wtedy prawie zupełnie nie było.
Znajdowały się tam tylko ośrodki zapasowe niektórych związków taktycznych, formowane tu zgodnie z
planem mob lub wycofane z zachodu. Istniały też mniejsze i większe zwarte oddziały czy nie zorganizowane
grupy — oderwane od macierzystych jednostek, wycofujące się czasem w szyku, czasem bezładnie. Można
było również spotkać wielu szukających okazji wzięcia udziału w obronie ojczyzny: przedpoborowych i
rezerwistów nie powołanych pod broń lub nie mogących dotrzeć do jednostki mobilizującej, żołnierzy z
oddziałów „rozbitych” lub samowolnie przez dowódców „rozwiązanych” oraz ewakuowanych instytucji i
zakładów wojskowych, piechurów bez karabinów i bagnetów, artylerzystów bez dział i map, ułanów bez
koni i szabel, pancerniaków bez czołgów, lotników bez samolotów, marynarzy, strażaków, harcerzy, elewów
z Przysposobienia Wojskowego i junaków z Hufców Pracy. Wszyscy oni pochodzili z najrozmaitszych
formacji i ze wszystkich okolic kraju: z Podlasia i Pomorza, z Kielc i Katowic, z Warszawy i z Przemyśla,
spod Kutna i z Niziny Mazowieckiej. W rowach przydrożnych, w zaroślach, zagajnikach i lasach walało się
wiele porzuconej broni, masek pgaz, hełmów, lornetek i innego dobra wojskowego.
Z tej masy ludzi, koni i sprzętu, częściowo tylko uporządkowanej, częściowo bezładnej, powstawały
dzięki energii i pomysłowości dowódcy i sztabu okręgu oraz wielu innych oficerów, podoficerów i
szeregowców oddziały zwarte, w miarę uzbrojone, nieźle dowodzone. Nadawano im lub też same
przybierały nazwy i numery nigdy dotychczas nie używane i nigdzie nie figurujące. W ośrodkach
zapasowych formowano pododdziały marszowe. Wcielano do nich nie tylko rezerwistów posiadających
przydziały mobilizacyjne, ale także zgłaszających się ochotniczo oraz oderwańców, jednak tylko takich,
którzy naprawdę chcieli się bić nadal. Organizowano patrole sanitarne z harcerek i „pewukaczek”
(uczestniczek Przysposobienia Wojskowego Kobiet). Przyjmowano do szeregów chłopców w mundurkach
licealnych.
„Chłopcy ci — pisał o nich pułkownik Epler — byli radością naszego wojska. Bili się tak, jak tylko
młodzi chłopcy bić się potrafią”.
„Owszem — stwierdza Tadeusz Brozi, jeden z owych chłopców, przeczytawszy po latach te słowa —
biliśmy się dobrze, nie gorzej od innych żołnierzy, ale i nie lepiej” *. Jak widać, odwaga szła w tym
wypadku w parze ze skromnością.
Do 14 września na obszarze OK IX powstano kilka związków taktycznych. Najliczniejszym z nich była
improwizowana dywizja piechoty „Kobryń”, sformowana w Ośrodku Zapasowym 30 Dywizji Piechoty,
składająca się z trzech dwubatalionowych pułków (182, 183, 184) **, jednego samodzielnego batalionu
(samodzielny batalion 179 pp) zorganizowanego w Słonimiu oraz kilku baterii artyleryjskich i pododdziałów
pozapułkowych. Poza tym utworzono zgrupowania „Jasiołda”, „Drohiczyn” i „Brześć”, mające w swym
składzie przede wszystkim żołnierzy z Ośrodków Zapasowych 9 i 20 DP oraz pododdziały forteczne. Dużym
niedostatkiem tych wszystkich związków było bardzo słabe wyposażenie w niektóre techniczne środki,
zwłaszcza w artylerię, broń przeciwpancerną i maszynową, a także w materiały sanitarne i żywnościowe.
Wiele jednak owych oddziałów miało za sobą ciężkie boje, obfitujące i w porażki, i w sukcesy. W walkach
tych nie tylko chłopcy z PW, ale i rezerwiści oraz poborowi pokazywali, jak Polak bić się potrafi.
Mimo tych niewątpliwych powodzeń ogólna sytuacja militarna Polski, po bankructwie koncepcji
Naczelnego Wodza utrzymania środkowej Wisły i Sanu oraz po podejściu wojsk niemieckich pod Lwów,
powodowała, iż obrona Polesia na dotychczasowych rubieżach stała się niecelowa i niemożliwa.
Wobec tego generał Kleeberg postanowił przede wszystkim skoncentrować swoje wojska bardziej na
południe i wydał im odpowiednie rozkazy, które okazały się zgodne z zawartym w radiogramie poleceniem
generała Rómmla, by oddziały obrony Polesia zaczęły wycofywać się na Węgry lub do Rumunii.
Realizowanie tego rozkazu trwało do wieczora 21 września, kiedy to generał Kleeberg, przeprowadziwszy
podczas odprawy analizę położenia i terenu, doszedł do wniosku, że dalsze przebijanie się w
* Tamże, rel. nr 145.
** Numery o 100 większe niż numery pułków 30 DP.
dotychczasowym kierunku nie ma sensu i nie istnieją żadne szanse osiągnięcia przez podległe mu wojska
ówczesnej południowej granicy państwa. Wtedy to właśnie postanowił on pośpieszyć na pomoc bohatersko
broniącej się Warszawie.
Powziąwszy powyższą decyzję generał poinformował o niej podległych mu bezpośrednio dowódców
zgromadzonych na codziennej odprawie. Jednocześnie wydał on rozkaz sformowania dowodzonych przezeń
jednostek i oddziałów w jednolity związek operacyjny noszący odpowiednią nazwę. Wyjaśnił on to
zebranym następującymi słowami:
„Siły nasze są większe niż dywizja, nie dorównują jednakże nawet niewielkiej armii. Polskie
regulaminy nie przewidują organizacji korpuśnej, wobec tego postanawiam użyć terminu niezbyt udanego,
lecz stosowanego podczas naszych gier wojennych: »Grupa operacyjna«. Poza tym nie mamy już nad sobą
żadnego dowództwa, a oddziały nasze zostały sformowane na Polesiu. Będzie to więc Samodzielna Grupa
Operacyjna »Polesie«” *.
We wspomnianej odprawie oprócz oficerów reprezentujących dotychczasowe zgrupowania uczestniczył
także generał Kmicic-Skrzyński, dowódca Podlaskiej Brygady Kawalerii, która po walkach w składzie SGO
„Narew” zdołała, co prawda niekompletna, przedrzeć się do wojsk obrony Polesia. Wkrótce uzupełniono ją
szwadronami sformowanymi w Ośrodku Zapasowym Nowogródzkiej BK i dyonem kawalerii KOP
„Niewirków”.
Podczas przegrupowywania się w kierunku Warszawy siły SGO „Polesie” zwiększyły się o dwa jeszcze
zgrupowania. Pierwsze z nich, noszące nazwę „Brzoza”, sformowało się w dniach od 25 do 26 września z
żołnierzy spływających w rejon Małoryty ze wschodu i północy, a nawet z zachodu kraju. Niektórzy z nich
poruszali się w zorganizowanych oddziałach, jak na przykład 18 baon Junackich Hufców Pracy, stołeczny
baon PW, batalion OZ 14 DP, baon „Różan” z OZ Rezerw Piechoty i inne. Wśród tych oddziałów znalazła
się dowodzona przez porucznika pilota Piorunkiewicza zmotoryzowana kompania... lotników, która wkrótce,
uruchomiwszy porzucony samolot PWS-26 i dwa płatowce RWD-8, przekształciła się w 13 eskadrę
obserwacyjną.
Zgrupowanie tak powstałe liczyło łącznie około 5 baonów piechoty i kombinowany dyon artylerii.
Wchodziły w nie także pewne pododdziały tyłowe. 22 września organizowanie go i dowodzenie nim przejął
od majora Bezega pułkownik artylerii w st. sp. Ottokar Brzoza-Brzezina. Zaczął on przesuwać swoje
oddziały na lewy brzeg Bugu i tworzyć przedmoście. Wkrótce podporządkował się formalnie generałowi
Kleebergowi. 27 września zameldował mu, że nawiązał styczność z Suwalską Brygadą Kawalerii, która
przebija się na południe i walczy właśnie nad Wieprzem o zdobycie i rozszerzenie przyczółków na
południowym brzegu tej rzeki.
W rzeczywistości była to improwizowana dywizja kawalerii „Zaza” złożona z dwu, również
improwizowanych, brygad. Jedna z nich nosząca miano „Plis”, od nazwiska dowódcy pułkownika
Kazimierza Plisowskiego, utworzona została z 2 pułku ułanów, należącego etatowo do Suwalskiej BK, oraz
z 10 pułku ułanów i dyonu 5 pułku ułanów, których macierzystym związkiem taktycznym była Podlaska BK.
Drugą brygadę — „Edward”, zorganizowano z 3 pułku szwoleżerów i 1 pułku ułanów pochodzących z
Suwalskiej BK oraz 3 pułku strzelców konnych odkomenderowanego na czas wojny z Nowogródzkiej BK.
Ponadto wspomniana dywizja kawalerii dysponowała dwoma kombinowanymi baonami piechoty: „Wilk” —
majora Adama Wilczyńskiego, i „Olek” — majora Aleksandra Rybnika, a także szeregiem pododdziałów
pozabrygadowych. Nazwa „Zaza” pochodziła od popularnego jeszcze w czasach pokojowych zdrobnienia
imienia generała Zygmunta Podhorskiego. Ten, po nawiązaniu kontaktu z dowódcą SGO „Polesie”,
podporządkował się mu i przybył na odprawę, podczas której generał Kleeberg nakreślił koncepcję dalszego
działania.
Napłynęły bowiem wiarygodne informacje o rozpoczęciu przez dowództwo armii „Warszawa” rozmów
kapitulacyjnych. W tej sytuacji stało się bezcelowe kontynuowanie marszu w kierunku obranym przed
kilkoma dniami. Ani nie było już komu nieść pomocy, ani rejon stolicy nie nadawał się do prowadzenia
działań dywersyjnych na większą skalę wobec braku odpowiednich ku temu warunków terenowych.
Natomiast można było spodziewać się, że sojusznicy, to jest Francja i Anglia, którzy co prawda jeszcze nie
wystąpili czynnie, zrobią to już „jutro lub pojutrze”. Trzeba zatem pokazać im, że Polska nie zaprzestała
walki. Grupa nie ma sił na prowadzenie „wielkiej wojny”, może jednak uprawiać działania typu
partyzanckiego, wykorzystując przy tym duże kompleksy leśne. Celowe więc będzie dokonanie próby
dotarcia do Gór Świętokrzyskich. Może tam uda się wytrwać nawet do zimy i wiązać dzięki temu pewne siły
nieprzyjaciela na wschodzie, podczas gdy sprzymierzeńcy będą rozwijać działania ofensywne na zachodzie.
* Grzeszkiewicz, op. cit., s. 163—164.
Należy wobec tego przekroczyć najpierw Wisłę, a po drodze starać się uchwycić znajdującą się w Stawach k.
Dęblina składnicę uzbrojenia, której Niemcy zapewne jeszcze nie zdążyli opróżnić *.
Koncepcja powyższa została zaakceptowana przez dowódców zebranych na odprawie. Wobec tego
wydano rozkazy — operacyjny i organizacyjny.
Dywizja „Kobryń” otrzymała numer 60. Z formacji „Drohiczyn”, „Brzoza” oraz kilku pododdziałów
artyleryjskich i innych uworzono 50 dywizję piechoty. Znalazły się w niej m.in. improwizowane pułki
piechoty: 178, 179, 180 (a więc noszące powiększone o „100” numery pułków 20 DP).
Kawalerię (DK „Zaza” i Podlaską BK) włączono do SGO w ich dotychczasowym składzie.
Od tego dnia (tzn. od 27 września) począwszy generał Kleeberg zaczął podpisywać swe rozkazy jako
dowódca SGO „Polesie”. Czynił to w pewnych przypadkach już i wcześniej, ale tylko przy sporządzaniu
dokumentów mniejszej wagi.
Zgodnie z przedstawioną wyżej strukturą organizacyjną Grupy kilka oddziałów należało do różnych
związków taktycznych (zwanych w ówczesnej nomenklaturze „wielkimi jednostkami”). Między innymi
dotyczyło to 5 pułku ułanów, którego trzy szwadrony (1, 3 i 4) tworzyły dywizjon majora Korpalskiego
wchodzący do brygady „Plis”, natomiast pozostałe pododdziały tego pułku wraz z nowo przydzielonymi
szwadronami, dowodzone przez podpułkownika Jerzego Andersa, należały nadal do Podlaskiej Brygady
Kawalerii jako 5 pułk ułanów. Podobnie marszowy batalion 79 pp wcielono jako „samodzielny” do GO, a
nowo sformowany 179 pp — do 50 dywizji.
*
W rezultacie wykonania rozkazów operacyjnych wydanych podczas powyższej odprawy 50 Dywizja
Piechoty i DK „Zaza” znalazły się wieczorem 30 września w widłach Wieprza i Tyśmienicy. Na północ od
obu wymienionych związków taktycznych 60 DP zbliżała się do szosy Kock — Radzyń. Na prawym, nieco
wysuniętym w przód skrzydle SGO była Podlaska BK. Jej pułki rozlokowały się w miejscowościach
położonych o 10—18 km na południe od Łukowa, a o 15—20 km na wschód od Radzynia.
Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” zbliżyła się więc wspomnianego wieczoru do obszaru
leżącego na północny zachód od linii Kock — Radzyń, na południe od Łukowa i na północ od szosy
biegnącej z Dęblina na wschód — do Kocka. Mniej więcej w centrum owego obszaru rozciągał się średniej
wielkości masyw leśny noszący wówczas miano „las majątku Gułów”.
Tu właśnie: wśród wiejskich chat i domków małych miasteczek, w niewielkich lasach, na łąkach,
piaskach i moczarach, miała rozegrać się bitwa z niemieckimi dywizjami zmotoryzowanymi: 13 DZmot —
działającą zaczepnie z kierunku Dęblina, i 29 DZmot — zbliżającą się od północnego zachodu.
*
Początkiem tej bitwy stało się opisane wyżej zlikwidowanie 1 października przed południem
niemieckiego patrolu pancernego, jadącego z Kocka na północny zachód w kierunku Radzynia, oraz
późniejsze walki dyonu 5 puł, a także baonów „Wilk” i „Olek”, o Kock i w Kocku. Pozostałe oddziały SGO
„Polesie” kontynuowały ruch w kierunku północno-zachodnim, niepokojone tylko sporadycznie z powietrza.
Polscy lotnicy też nie próżnowali. Nie osłaniali oni wprawdzie przegrupowujących się wojsk własnych,
nie bombardowali nieprzyjaciela. Nie latali przecież ani na myśliwcach, ani na bombowcach. Mieli, jak to
pisaliśmy, tylko trzy samoloty łącznikowe, używane jako obserwacyjne i nie wyposażone w żadną broń
pokładową. Całym ich uzbrojeniem był jeden zwyczajny erkaem piechoty oraz trochę granatów ręcznych.
Co więcej: załogi tych samolotów nie miały nawet spadochronów. Trzeba było nie lada odwagi, by latać na
takich aparatach w warunkach bojowych, gdy nieprzyjaciel dysponował najnowocześniejszymi myśliwcami i
każde zetknięcie się z nim w powietrzu groziło pewnym niemal zestrzeleniem i śmiercią załogi.
Toteż żołnierze z Ośrodka Zapasowego artylerii pomiarów, maszerujący pod dowództwem kapitana
Chodania w składzie 50 DP do Czemiernik, zaobserwowali niezwykłe zjawisko. Oto z kierunku Parczewa
nadleciał PWS-26, wykonujący najrozmaitsze figury akrobacyjne — zwroty bojowe, uniki, spirale, a nawet
korkociąg. Goniły go trzy myśliwce Luftwaffe lecące wprawdzie z dużą szybkością, lecz nie nadążające za
ruchami polskiego samolotu, który tymczasem zdołał zniżyć lot, przelecieć tuż nad wierzchołkami drzew
rosnących wzdłuż szosy i wylądować w pobliżu Milanowa na niewielkiej, dopiero co skoszonej łące między
stojącymi na niej stogami siana. Zanim podbiegli doń kanonierzy plutonu topograficzno-ogniowego
Por. tamże, s. 214.
wspomnianego ośrodka, z aparatu wyskoczyli dwaj lotnicy wołając:
— Prędzej! Prędzej!
Samolot z licznymi przestrzelinami w płatach i kadłubie przetoczono wspólnymi siłami i zamaskowano
sianem — jako jeszcze jeden stóg.
— Czegoś takiego, jak żyję, oczy moje nie oglądały — rzekł, potrząsając z podziwem głową, porucznik
Jan Zając.
No chyba! Knyplem i orczykiem płatowca władał sam dowódca eskadry porucznik pilot Piorunkiewicz,
celujący absolwent Kursu Wyższego Pilotażu.
W kilkanaście minut później nadjechał swoim Buickiem generał Kleeberg. Wysłuchał on meldunku o
wynikach rozpoznania rejonu Biała Podlaska — Terespol, po czym, uśmiechając się, podał pilotowi rękę i
powjedział:
— Poza odznaczeniem, które pan na pewno otrzyma, największą satysfakcją dla pana niech będzie fakt,
że jest pan ostatnim naszym pilotem jeszcze latającym jesienią trzydziestego dziewiątego roku na tym
skrawku polskiego nieba! *
Częściowo odtworzona przed kilkoma dniami 13 eskadra obserwacyjna, nie posiadająca prawie niczego
prócz olbrzymich braków w sprzęcie i wyposażeniu, używająca do lotów benzyny samochodowej
wzmacnianej (zresztą niezbyt skutecznie) spirytusem gorzelnianym, mogła się nie tylko poszczycić swoim
dowódcą. Była ona swego rodzaju małym odbiciem frontu jedności narodu, który zaczął się tworzyć w
obliczu niemieckiego najazdu. Służyli w niej dwaj potomkowie największego i bodaj najbogatszego rodu
magnackiego w Polsce — podporucznicy rezerwy Konstanty i Karol Radziwiłłowie, oraz dwaj lewicowi
działacze rewolucyjni — takoż podporucznicy rezerwy — Kazimierz Jarzyna i Józef Wodnicki, którzy w
kilka dni po wybuchu wojny zdołali się wydostać z obozu w Berezie Kartuskiej i dołączyli do pierwszego
napotkanego oddziału Wojska Polskiego. Notabene Wodnicki, w przyszłości oficer Armii Ludowej i
uczestnik powstania warszawskiego, dosłużył się stopnia pułkownika i nie zapomniał o swym dowódcy z
Wojny Obronnej 1939 r.
Przez cały dzień, a częściowo i w nocy, wojska SGO „Polesie” kontynuowały marsz w kierunku
północno-zachodnim. Najdalej w przód wysunęła się Podlaska BK. Osiągnęła ona rankiem 2 października
rejon Olszewnicy, by później przejść w okolice Krzywdy, Radoryża, Wrobliny i tam osłaniać oddziały
polskie od zachodu i północy. Na lewo i nieco w tył, a więc na południowy wschód od tej brygady,
ześrodkowała się 60 DP, obsadzając obrzeża i centrum wspomnianego już lasu majątku Gułów. W
szczególności: samodzielny baon 179 pp ubezpieczył północno-wschodnie skrzydło ugrupowania dywizji
zamykając drogę wiodącą z Gułowa na zachód, do Hordzieszki: na lewo odeń, w wymienionej wsi i w
nadleśniczówce leżącej na południe, rozlokował się 184 pp; jeszcze dalej w lewo rozmieszczono 183 pp
wzdłuż zachodniego skraju lasu, którego południową lizjerę zajął 182 pp — równolegle do traktu Czarna —
Wola Gułowska — Okrzeja.
Dwa pozostałe związki taktyczne SGO „Polesie” musiały jeszcze przeprawić się przez Tyśmienicę,
wskutek czego ich ruch był trochę opóźniony.
50 DP dopiero późnym wieczorem i nocą z 1 na 2 października przeszła rzekę mostem zbudowanym na
zachód od m. Bełcząc przez saperów, po czym 179 i 180 pp zajęły obronę w rejonie na wschód rz. Czarnej,
płynącej tu z północy na południe i wpadającej do Wieprza pod Kockiem.
Brygady „Plis” i „Edward” przeprawiły się w bród przez Tyśmienicę, pozostawiwszy jednak nad nią,
przy moście, 1 puł. Po opanowaniu walką Kocka przez dyon 5 puł oraz baony „Wilk” i „Olek” DK „Zaza”
rozmieściła się na przestrzeni od Hordzieszy i Serokomli poprzez Rudę do Talczyna, równolegle do drogi
łączącej Serokomlę z Kockiem. (Na zachód od tej drogi płynęła wspomniana już rzeczka Czarna). Dołączył
tu do swej brygady 1 puł, osłoniwszy wpierw przeprawę 50 DP przez Tyśmienicę i zniszczywszy most na tej
rzece.
„Generał Kleeberg jest w tym czasie bardzo ruchliwy. Przejeżdża od jednej jednostki do innej,
sprawdza, rozmawia z dowódcami średnich szczebli; interesuje się najdrobniejszymi szczegółami, rozmawia
z żołnierzami” — relacjonuje szef wydziału operacyjnego SGO „Polesie” **.
Już po zapadnięciu ciemności mała kawalkada złożona z trzech tylko samochodów wiozących generała
i ścisły jego sztab, uzbrojony jedynie w 5 karabinów i 6 pistoletów ze skąpą ilością amunicji, zajeżdża do
młyna w miasteczku Borki leżącym nie opodal szosy Kock — Radzyń. Właściciele tego obiektu, Żydzi,
witają przybyłych bardzo serdecznie. Widok munduru generalskiego budzi w nich zapewne nadzieję, że
* Zbiory Zbowidowskiego Środowiska Kleeberczyków, rel. nr 73.
** Grzeszkiewicz, op. cit., s, 246.
jeszcze nie wszystko stracone, że może uda im się ocaleć. Odstępują własną sypialnię z łóżkami pełnymi
poduszek i pierzyn. Przynoszą wodę i przybory do mycia. Wtem zjawia się komendant Kwatery Głównej
SGO, major Czabański, który dopiero co dokonał przeglądu okolicy i nadzorował instalowanie się drugiego
rzutu sztabu w pobliskiej wsi Nowiny:
— Panie generale! Melduję posłusznie, że krążą tu nieprzyjacielskie patrole motocyklowe. Dobrze
byłoby przenieść się dalej od szosy, na przykład do Pasmug. Tam znajdę odpowiednie kwatery, a cały sztab i
pluton ochrony będzie blisko. W razie czego potrafimy się obronić.
— Dziękuję za troskliwość. Ale skąd tu patrole niemieckie? Z Radzynia? Tam przecież Podlaska. Idą w
ślad za Eplerem?
— Melduję posłusznie, że ludność miejscowa tak informuje. A może od Kocka? Z tego kierunku przed
południem...
— Wiem przecież. Ale od tego czasu wiele się zmieniło. Patrol pancerny zlikwidowali ułani. A w
Kocku od kilku godzin Korpalski, „Wilk”, „Olek” i Boratyński... *.
Rozmowa trwała kilkanaście minut. Wreszcie generał zgadza się:
— No dobrze, niech pan rusza najpierw i zadba o łączność. A kto się orientuje, jak się jedzie do
Pasmug?
Rzeczywiście, na mapie w skali 1:300 000, a taką tylko dysponował sztab, miejscowość o tej nazwie nie
figurowała. Ale od czego „polski Bezard”? **
Samochody ruszają w drogę. Ciemno choć oko wykol. Pacja gęsta mżawka. Światła wozów
przesłonięte. Tu i ówdzie wychylają się z chat mieszkańcy. Udzielają chętnie odpowiedzi, ale sami jakoś nie
bardzo się orientują.
— Pasmug? Samochodem to będzie prędko. Trzeba chyba drogą na Adamów i Hordzieszkę.
Mała kawalkada zagłębia się w jakiś lasek. Wyjeżdża na polną drogę. Wszędzie pustki. Wreszcie
pokazuje się zziębnięty i przemoknięty mężczyzna, który na pytanie odpowiada:
— Panowie! Do Pasmug to nie tędy. Trzeba zawrócić, dojechać do skrzyżowania, potem na lewo, polną
drogą.
Ba! Ale krzyżuje się kilka dróg, dwie z nich idą na lewo, a jedna prowadzi do jakiegoś lasku.
Wędrówka tam i z powrotem trwa jeszcze jakiś czas, wreszcie generał mówi:
— Tu zostajemy. Do świtu niedaleko, jakoś prześpimy się w wozach. Chyba nie zamarzniemy.
Rano okazało się, że sztab jest we wsi Nowiny, bardzo blisko od miejsca prowizorycznego noclegu.
Także niedaleko — o 4 km, leżą Pasmugi, gdzie wygodne kwatery przygotował major Czabański. Natomiast
osada o nazwie Pasmug jest rzeczywiście odległa: znajduje się za Adamowem i Hordzieszką, w odległości
około 30 km od Borków. Jedną i drugą miejscowość pokazał generałowi na mapie w skali 1:100 000 kapitan
Łoś, dowódca kombinowanego dywizjonu artylerii lekkiej.
— Takim to dobrze! — westchnął ktoś ze sztabu. — Może by tak zarekwirować mu tę mapę?
— O, co to, to nie! — zaprotestował energicznie generał Kleeberg, sam artylerzysta z krwi i kości.
A podjazdy nieprzyjacielskie rzeczywiście krążyły po okolicy, ale w poprzednich dniach.
Dowódca niemieckiej 13 DZmot, generał Paul Otto, zaniepokojony zaginięciem patrolu pancernego
wysłanego do Radzynia i podenerwowany wyparciem z Kocka swego baonu rozpoznawczego przez
niezidentyfikowane siły polskie, posiadające — jak sądził — niewielką zdolność bojową, wezwał jeszcze w
nocy do siebie dowódcę 93 pułku zmechanizowanego i wydał mu taki mniej więcej rozkaz:
— Zrekonesansujesz mi pan okolice Kocka i szosę idącą z niego do Radzynia. Wysłać w tym celu
batalion, wzmocniony baterią, którą panu przydzielam z trzynastego pułku artylerii lekkiej. Niech się
postarają stwierdzić, co się stało z naszym patrolem, który wczoraj tam pojechał. Tych polskich niedobitków,
co w nocy wdarli się do miasta, zlikwidować lub wziąć do niewoli. Wyruszyć jutro rano, o godzinie ósmej.
Meldować przez radio co pół godziny, w razie potrzeby częściej. Po wykonaniu zadania obsadzić batalionem
ten strumyk — mówiąc to Otto pokazał na mapie rzeczkę Czarną.
* Dowódca 2 baonu 179 pp.
** Nazwisko francuskiego konstruktora busoli używanej wówczas i w WP, a ułatwiającej mierzenie kąta
kierunkowego na mapie i wytyczanie go w terenie. Wyrażenie „polski Bezard” oznaczało to samo, co „koniec języka za
przewodnika”.
AKT PIERWSZY DRAMATU
Słońce w dniu 2 października wstało około godz. 5.30. Po nocnej mżawce i zamgleniach niebo zrobiło
się bezchmurne. Toteż jeszcze na blisko godzinę przed rozpoczęciem wykonywania powyższego rozkazu
dowódca 13 DZmot otrzymał meldunki z porannego rozpoznania lotniczego. Wynikało z nich, że w lasach
na północ i zachód od Kocka znajduje się polska kawaleria i piechota w sile około jednego związku
taktycznego. Ponadto w rowie przy szosie z Kocka do Radzynia rozpoznano trzy wraki niemieckich
samochodów pancernych. Wobec tego generał Otto zmienia decyzję. Wysyła nie batalion z baterią, lecz cały
pułk wzmocniony dyonem artylerii.
Korespondent „Neue Magdeburger Zeitung” tak opisuje dalszy przebieg wydarzeń: „Generał sam
towarzyszy temu przedsięwzięciu. Krajobraz jest razie spokojny. Prawie nie widać śladów wojny. Słońce
wznosi się na bezchmurnym niebie wyżej i wyżej. Jest około godz. 11.00, kiedy generał na czele swych
wojsk zbliża się na odległość trzech do czterech kilometrów od Kocka. Nagle okolica robiąca dotychczas
wrażenie spokojnej — zmienia się. Jak grom z jasnego nieba spadają granaty i wybuchają obok naszej drogi,
w odległości może 50 m od wozu generała. Momentalnie wszystko się kryje, ale już wybucha następna seria,
leży jeszcze bliżej, a trzecia obrzuca błotem uszy leżącej w rowie przydrożnym piechoty. Nieprzyjacielskie
karabiny maszynowe również jazgoczą i tłuką. To jest uwertura Kocka... Tak wywiązała się zażarta walka: w
południe i przez całe popołudnie artyleria wysyłała swe błogosławieństwo na miasto. Płomienie i chmury
dymu są pierwszymi oznakami sukcesu... Prawie nieustannie trwał w różnych miejscach napór na całe nasze
kompanie, bataliony... Wszystkie, będące w rozporządzeniu oddziały, nawet pionierzy, kanonierzy działek
ppanc, gońcy, pracownicy sztabów itd., musiały wziąć udział w walce, aby wytrzymać atak Polaków.
Niejeden nasz dzielny żołnierz musiał oddać życie. Nazwy Kock i Serokomla weszły do historii wyprawy na
Polskę”.
Opowiadanko hitlerowskiego żurnalisty budzi kilka uwag.
Po pierwsze, owi „nasi dzielni żołnierze” zostali obrzuceni nie tylko błotem, lecz także czymś jeszcze
mniej przyjemnym, skoro niejeden z nich „musiał oddać życie”.
Po drugie, płomienie i dymy unoszące się z cywilnych przecież zabudowań miasteczka,
bombardowanego „po rycersku” przez artylerzystów generała Otto, chyba nie były oznakami zbyt wielkiego
sukcesu tego pana, skoro dowodzone przezeń wojska ani tego dnia, ani do nocy następnego nie zdobyły
Kocka.
Przecież to jego oddziały były stroną atakującą! Polacy bronili się i kontratakowali.
A co robił sam pan generał? O nim w reportażu więcej nie wspomina się. Wolno przypuszczać, że
pojechał umyć swoje „obrzucone błotem uszy” i w tym celu pośpiesznie udał się do swego m.p. w Dęblinie
odległym o ok. 40 km od miejsca, gdzie spotkała go owa wątpliwa przyjemność opisana przez gorliwego
dziennikarzynę.
A wreszcie: co tu ma do rzeczy Serokomla? Do tej sprawy jeszcze wrócimy. Zobaczymy wpierw, co
dalej działo się pod Kockiem.
Batalion „Wilk” — jak pamiętamy, rozlokowany wraz z innymi oddziałami w tym mieście wieczorem
poprzedniego dnia — wystawił ubezpieczenie na zachodnim jego skraju, nad Czarną. Na jej lewym brzegu
zajął stanowiska pluton podporucznika Dziadka z 2 kompanii porucznika Balickiego.
Kilkanaście minut po godz. 11 czujki zasygnalizowały zbliżanie się od zachodu zmotoryzowanego
nieprzyjaciela. Natychmiast powiadomiono dowódcę baonu. W parę minut później pojawiła się kolumna
niemieckich wozów jadąca szosą — prostą tu jak sierpem rzucił. Przywitały ją pociski wystrzeliwane z
polskich granatników i moździerzy. Nieprzyjaciel nie pozostał dłużny. Wywiązała się walka ogniowa.
Ówczesny podporucznik, Józef Hubert, potomek osiadłej w Polsce francuskiej rodziny hugonotów,
wspomina: „Miasto znalazło się pod ogniem artylerii. Zaczęły płonąć różne zabudowania, unosiły się dymy
pożarów. Wojska szybko i sprawnie opuściły miasto, ruszając w kierunku nacierającego nieprzyjaciela”. *
Były to pozostałe kompanie baonu „Wilk”: 1 — kapitana Papiza, 3 — kapitana Porębskiego i
pododdział „Rawicz” dowodzony przez porucznika Antoniego Macioła, a sformowany w większości z
resztek baonu marszowego 55 pp i innych żołnierzy OZ 14 DP. Pobiegli także w przód piechurzy batalionu
„Olek”.
Po jakimś czasie pododdziały te zostały zluzowane przez 2 i 3 baon 179 pp, a same, idąc do
macierzystej brygady „Edward”, zajęły przejściowo stanowiska „...w najbliższych lasach, skąd miasto było
widoczne, Niemcy uderzyli na Kock z całą zaciekłością. Oddziały nasze parokrotnie kontratakowały; tu i
* Józef Hubert, Odwrócone losy. Warszawa 1983, s. 29.
tam dochodziło do walki wręcz. Dzień się kończył, a nasze wojska nadal trzymały zajęte pozycje” *.
W początkowej fazie tej walki wzięli udział kawalerzyści z dyonu 5 puł, a wśród nich znany nam
celowniczy działka ppanc., teraz już plutonowy Władysław Mierzejewski. Jedną rękę nosił jednak na
temblaku. Cóż się stało? „Po zakończeniu tej imprezy (chodzi o zlikwidowanie przezeń trzech samochodów
pancernych — przyp. A.Z.) — wspomina on sam — udaliśmy się do Kocka. Tam zakwaterowaliśmy na noc i
tam też, po wymianie koni na folwarku, zostałem uderzony przez konia w lewą rękę. Została ona złamana do
tego stopnia, że do obecnej chwili mam skurcz palców. A z bólu i ze złości rozbiłem rano jeszcze dwie
niemieckie ciężarówki” **.
Jak widać, do dobrej obsługi Boforsa może wystarczyć jedna sprawna ręka i... dobre oko, Dodajmy, że
nieprzyjaciel, wycofując się spod Kocka na zachód, pozostawił na polu walki wraki co najmniej 7 pancerek i
kilku motocykli.
Dywizjon 5 puł nie walczył długo w okolscy Kocka. Stępem „dodanym” (tj. wyciągniętym) i kłusem
ruszył niebawem w ślad za swoją brygadą w kierunku Serokomli. A był tam bardzo potrzebny. Najbliższe
bowiem okolice Kocka nie stanowiły jedynego ogniska walk w tym dniu. Drugie, może nawet gorętsze,
rozgorzało w rejonie Serokomli, 10 kilometrów na północny zachód od pierwszego. Tam właśnie z
maszerującgo na Kock 93 pp jego dowódca, zgodnie z rozkazem generała Otto, skierował najpierw
kompanię, a potem cały 3 baon. Pododdziały te odłączyły się od posuwającego na zachód pułku w m.
Przytoczno i ruszyły drogą wiodącą w ogólnym kierunku na północ — przez Charlejów, Poznań, Serokomlę
i Wojcieszków do Łukowa. Ich awangarda wyminęła chyba drzemiące po całonocnym marszu ubezpieczenie
wystawione przez 3 szwadron 10 puł i wjechała znienacka do Serokomli, gdzie dopiero napotkała opór
stacjonujących tu pozapułkowych pododdziałów brygady „Plis”.
Dowódca improwizowanej baterii marszowej (a więc bez dział) 14 dywizjonu artylerii konnej porucznik
rezerwy Stanisław Załęski, który dopiero o godz. 1 w nocy rozkwaterował swój pododdział w budynkach
urzędu gminnego, zdołał jeszcze rankiem zarządzić wydanie kanonierom spóźnionego śniadania i sam
spokojnie dopalał papierosa, gdy około godz. 10 z południowego skraju wsi doszło jego uszu echo
gwałtownej strzelaniny. Zanim zdążył ogłosić alarm, ujrzał niedaleko dym płonących domów, zapalonych
pociskami artyleryjskimi.
Załęski i jego żołnierze, stanowiący niewielki oddziałek, spieszą na południowy skraj wsi. Przed gęsto
sypiącymi się odłamkami granatów i świszczącymi pociskami karabinowymi chronią się wśród zabudowań
stojących między kuźnią a cegielnią leżącą na lewo, to jest na wschód od niej. Tuż koło kuźni szeroka,
wysadzona topolami droga prowadzi w kierunku lasu i dalej przez wieś Poznań do Charlejowa. Posuwają się
nią nieprzyjacielskie pojazdy. Po obu jej stronach biegną skokami niemieccy żołnierze. Polacy otwierają
ogień. Po chwili docierają tu ułani przybyłego spod Kocka dyonu.
Wkrótce zjawia się sam pułkownik Plisowski, obejmuje dowództwo nad całością, przystępuje do
organizowania doraźnej obrony, a potem kontrataku. Pada komenda: „bagnet na broń”. Słysząc to hitlerowcy
nie czekają na szturm, lecz zapobiegają mu w niezwykle prosty sposób: wyłażą z przydrożnych rowów
trzymając ręce podniesione do góry. Ułani ustawiają ich w dwuszereg, przeliczają i odprowadzają w
kierunku Hordzieszy — wioski niemal przylegającej do Serokomli od północy. Nie wszystkich jednak
napastników spotkał ten sam łaskawy los, sporo ich wcześniej zostało już na zawsze wyłączonych z walki. I
z Polaków też niejeden wyruszył w marsz, z którego nie ma powrotu...
Odparcie czołowego nieprzyjacielskiego pododdziału, usiłującego wedrzeć się do Serokomli, było
dziełem nie tylko kanonierów porucznika Załęskiego i ułanów majora Korpalskiego. Obrońcy tej wsi już
wcześniej zorientowali się, że są wśród nich także żołnierze 1 szwadronu pionierów przynależnego etatowo
do Podlaskiej BK, ale obecnie działającego w składzie brygady „Plis” i dowodzonego przez rotmistrza Szelę.
Ponadto w ślad za idącymi do niewoli Niemcami ukazali się... ułani 3 szwadronu 10 puł, którzy przyczajeni
w zagajniku przepuścili pojazdy i żołnierzy 93 pzmot i otworzyli do nich ogień od tyłu. To były właśnie te
strzały, które usłyszał Załęski szykujący się do spóźnionego śniadania.
Na upajanie się sukcesem nie było jednak czasu ani specjalnego powodu do tego. Należało
przypuszczać, że nieprzyjaciel większymi siłami ponowi tu natarcie i że wyjdzie ono z lasu leżącego na
południu koło wsi Poznań. Rozpoznano tam skupienie większych sił nieprzyjaciela. Ostrzeliwała je z rzadka,
ogniem nękającym, 1 bateria 4 dywizjonu artylerii konnej, która jednak nie mogła szafować arnunicją.
W tej sytuacji pułkownik Plisowski nakazuje dotychczas walczącym w pierwszej linii oddziałom
(dyonowi 5 puł, 3 szwadronowi 10 puł i szwadronowi pionierów) umocnić się obronnie na skraju Serokomli
* Tamże.
** Zbiory Zbowidowskiego Środowiska Kleeberczyków, rel. nr 201.
i w samej wiosce, gdzie nadal zajmowała stanowisko 1 bateria 4 dak. Stawia zarazem w gotowości bojowej
oddziały znajdujące się na północny zachód od tej miejscowości, a mianowicie: pozostałe szwadrony 10 puł
w Hordzieszy, 2 puł — bardziej na zachód, w Józefowie i Bielanach, jego zaś 3 szwadron najdalej, bo w
Czarnej. Można przypuszczać więc, że dowódca brygady zamierzał słabszymi siłami zatrzymać
ewentualnego nacierającego przeciwnika i mieć silny odwód, którego użyje w zależności od położenia.
Początkowo uderzenia rozwijały się na ogół z powyżej przedstawionymi przewidywaniami, już około
południa ze wspomnianego lasu ruszyło wzdłuż alei ponowne natarcie nieprzyjaciela, wykonywane jednak
większymi siłami, niż się spodziewano, wspartymi ponadto wydatnie ogniem artylerii. Toteż po
uporczywych walkach wdarły się one do Serokomli. Na jej uliczkach i placu rozgorzał zaciekły bój.
Rozgorzał w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż dalsze domy miasteczka ogarnął ogień.
Dowódca brygady postanowił więc, zgodnie z wcześniejszymi zamierzeniami, uruchomić najbliżej
znajdującą się część drugiego rzutu swojego ugrupowania. Chciał czołowym uderzeniem całości 10 puł
wesprzeć jego 3 szwadron, walczący już od rana, i wyrzucić nieprzyjaciela ze wsi. Nie doszło jednak do
wykonania odpowiednich rozkazów, zostały one bowiem zmienione przez generała Podhorskiego. Być może
obawiał się on, że przedwczesno zaangażowanie zbyt słabych sił, stanowiących właściwie odwód w
środkowej części odcinka całej dywizji, może w razie niepowodzenia ułatwić wachlarzowate
rozprzestrzenienie się oddziałów przeciwnika na tyłach dywizji „Zaza” i sąsiadów. Mógł tez uważać, że
skuteczniejsze od czołowego uderzenia będzie głębokie obejście atakujących oddziałów nieprzyjaciela.
Dość, że rozkazał uderzyć na ich skrzydło i tyły z zachodu, a wykonać to zadanie miał 2 pułk ułanów.
Trudno dociec, kto i dlaczego powierzył je nie całemu pułkowi, lecz tylko jego 3 szwadronowi
dowodzonemu przez rotmistrza Cyngotta i rozlokowanemu, jak pamiętamy, najbardziej na zachód, w rejonie
Czarnej. W rezultacie sprawdziła się i w tym przypadku reguła znana już za czasów Napoleona i Suworowa:
„ordres, contrordres — désordre” („rozkazy, kontrrozkazy — bałagan”), czy też jeszcze starsza maksyma
naszych antenatów: „gdzie dużo nianiek, tam dziecko garbate”.
Tak czy inaczej zamiast szybkiego i dość silnego uderzenia wyszło ostatecznie spóźnione i zbyt słabe.
Dopiero znacznie po godz. 14 szwadron, w niepełnym składzie (bez 3 plutonu wysłanego na rozpoznanie),
ale za to z jednym cekaemem, przystąpił do akcji. Spośród wielu autorów opracowań i wspomnień
dotyczących tego wydarzenia bodaj że najplastyczniej przedstawia je Stanisław Bochno, ówczesny
podporucznik kawalerii i dowódca 1 plutonu. Oficer ów jest najbardziej kompetentnym uczestnikiem tego
boju, bowiem objął obowiązki poległego w czasie walki rotmistrza Cyngotta.
Szwadron wyruszył na podstawę wyjściową wierzchem. Koniowodnych wraz z szefem, plutonowym
Janem Marciniakiem,, pozostawiono nad rzeczką, w podmokłej olszynce. Ruszono do natarcia — rzecz jasna
— w szyku pieszym, jak wymagały tego regulaminy, a nie konno, jak piszą niektórzy domorośli historycy.
Na prawym skrzydle szedł dowódca ze swoim pocztem oraz 1 pluton, na lewym — 2 pluton podporucznika
Henryka Jodkowskiego.
„Teren był otwarty — wspomina Stanisław Bochno * — lekko wznoszący się ku nieprzyjacielowi. Z
lewej strony, ze stojących w dali zabudowań, szedł ogień niemieckich karabinów maszynowych. Ułani
posuwali się skokami. W pewnym momencie polski cekaem zamilkł. Ognia własnej artylerii od dawna także
nie słyszano. Nacierający zbliżają się do nieprzyjaciela na odległość ok. 200 m. Słyszą, jak Niemcy
przygotowują się do przeciwuderzenia. W pierwszej linii jak zawsze idzie rotmistrz Cyngott, który już
wcześniej zyskał sobie miano »Babinicz«. Daje przykład podwładnym. W pewnym momencie, choć sam już
ranny w pachwinę, bierze karabinek kontuzjowanego starszego ułana Perkowskiego, przyklęka za stosem
naci kartoflanej i strzela do gniazda niemieckich cekaemów. Po oddaniu kilku strzałów pada trupem,
przeszyty wiązką nieprzyjacielskich pocisków”.
Porucznik Bochno wysyła do dowódcy pułku meldunek o śmierci przełożonego, ranie podporucznika
Wojtaszczyka i trudnej sytuacji szwadronu. Ułani nadal leżą na odkrytym polu, ostrzeliwani ogniem
artyleryjskim i maszynowym. Okopują się, czym kto może i jak się da, lecz nie ustępują ani kroku w tył.
Po dłuższym czasie wraca goniec z rozkazem wycofania się do Woli Gułowskiej i zabrania tam zwłok
rotmistrza. Rozkaz odbiera jedyny oficer będący w zasięgu wzroku gońca, dowódca 2 plutonu podporucznik
Jodkowski. Wydaje on jak na placu ćwiczeń komendę: „skok w tył, biegiem marsz” i sam wraz ze
wszystkimi pędzi w kierunku stanowiska koni wierzchowych. Po wskoczeniu na nie ułani galopują w
kierunku zbawczego lasku. Na miejscu pozostaje tylko sam Jodkowski z jednym kapralem i luzakiem.
Czekają blisko pół godziny na podporucznika Bochnę i podchorążego Świerczewskiego, którzy wcześniej
udali się na poszukiwanie ciała poległego dowódcy szwadronu. O zmierzchu jednak już wszyscy znajdują się
* Tamże, rel. nr 430.
w Turzystwie, wsi przylegającej od zachodu do Woli Gułowskiej i ciągnącej się wzdłuż drogi, idącej z
Hordzieszy południowym skrajem lasu majątku Gułów, na zachód do Lipin i Okrzei. Pozostali przy życiu
ułani zaznali wreszcie zasłużonego odpoczynku.
Tymczasem obrońcy Serokomli — dyon 5 pułku ułanów, 3 szwadron 10 pułku ułanów, 1 szwadron
pionierów, kanonierzy porucznika Załęskiego oraz grupa ochotników junaków PW — stawiają nadal
zaciekły opór nieprzyjacielowi ponawiającemu ataki coraz to większymi siłami. Południowa część wsi
przechodzi z rąk do rąk. W użyciu są bagnety, kolby i łopatki. Padają zabici i ranni. Wśród tych ostatnich
major Korpalski i dowódca wspomnianego szwadronu rotmistrz Ludwik Mościcki. Ale i przeciwnik poniósł
straty — w liczbach bezwzględnych nawet większe, choć dlań mniej dotkliwe, gdyż dysponował znacznymi
rezerwami ludzi oraz zapasami broni, amunicji i innego sprzętu bojowego. Bądź co bądź ubyło mu ponad
300 ludzi w zabitych i wziętych do niewoli, a w przydrożnych rowach i na poboczach traktu idącego z
Charlejowa poprzez Poznań i las serokomski tkwiły zniszczone lub porzucone samochody pancerne,
transportery, motocykle, działka i granatniki. Tu i ówdzie walały się dokumenty, w tym mapy i meldunki.
Wielu rannych nieprzyjaciel pozostawił w lesie, zaroślach i opłotkach. Niektórych nocą wynieśli niemieccy
sanitariusze, co zresztą nie natrafiało na przeszkody z polskiej strony.
Wojacy generała Otto usiłowali tegoż dnia atakować broniące Serokomli oddziały także wzdłuż drogi
wiodącej od południowego wschodu z Kocka. Zamiar ten wyperswadowali im ogniem piechurzy III baonu
180 pp, zwanego „Różan”, ponieważ z organizowanego tam Ośrodka Wyszkolenia Rezerw Piechoty
pochodziła większość żołnierzy owego batalionu, w tym jego dowódca major Miodowski oraz wielu innych
oficerów, m.in. porucznik Jan Kudła, podporucznik Janusz Wieczorek, a także Mieczysław Pruszyński —
późniejszy bohater spod Tobruku i rajdów lotniczych nad III Rzeszę.
Tak więc wszelkie podejmowane przez nieprzyjaciela próby opanowania rejonu Kocka i Serokomli i
„zlikwidowania lub wzięcia do niewoli” znajdujących się tam żołnierzy polskich spaliły na panewce, mimo
iż 13 DZmot Wehrmachtu miała swobodę manewru i znaczną przewagę w ludziach oraz sprzęcie.
Pozostałe dwa związki taktyczne SGO „Polesie” nie były w tym dniu niepokojone przez hitlerowców.
Podlaska Brygada Kawalerii, posuwając się nadal na północny zachód, szła na prawym skrzydle,
przekroczyła tor kolejowy idący z Dęblina do Łukowa i osiągnęła rejon Radoryża. Prowadziła ona
rozpoznanie w kierunku Garwolina. 60 dywizja piechoty, która przez Adamów przeszła do lasu majątku
Gułów, stała tam cały dzień, również nie mając styczności z nieprzyjacielem.
Z meldunków niezmordowanego porucznika Piorunkiewicza, uwijającego się na sprawnym, choć
sfatygowanym PWS-26, wynikało, że — tak jak to donosił generał Kmicic-Skrzyński — Łuków i Żelechów
są na razie wolne od nieprzyjaciela. Dowódca SGO sprawdził osobiście wiarygodność tych meldunków.
Wraz ze swym szefem Oddziału Operacyjnego udał się dwoma samochodami do Łukowa, nie napotykając
po drodze żadnych przeszkód. Major Grzeszkiewicz zakupił nawet w miejscowym sklepiku kilka paczek
papierosów. Z tej strony więc nic Polakom nie groziło. Ale czy długo tak będzie?
Kończył się drugi dzień bitwy pod Kockiem.
Przejmujący ziąb zapadającej bezchmurnej nocy październikowej nie przeszkodziłby wyczerpanym
żołnierzom generała Kleeberga postąpić w myśl słów ułańskiej piosenki mówiącej, że „gdy na pole bitwy
ciemnej nocy spłynął mrok”, wówczas „znużona dziennym bojem wiara tęgo śpi”. Nie przeszkodziłyby w
tym nawet rozlegające się od czasu do czasu odgłosy wybuchów pocisków nieprzyjacielskiej artylerii
ostrzeliwującej okoliczne lasy i osiedla ogniem nękającym, choć nie pozwalało to nawet posilić się czymś
ciepłym albo ogrzać przy ognisku i zmuszało do zadowolenia się konsumowaniem skromnych racji
noszonych w chlebakach lub wożonych w sakwach rzędów końskich. Ale i na to nie bardzo starczało czasu.
Po dokonaniu doraźnych napraw broni i sprzętu należało wykorzystać „mrok ciemnej nocy” do przesunięcia
oddziałów i ugrupowania ich zgodnie z rozkazami przełożonych.
Ci także niewiele mają czasu na odpoczynek.
Wieczorem zgłaszają się oni w sztabie dowódcy SGO „Polesie” we dworze Gułów. Składają ostatnie
tego dnia meldunki i czekają na rozkazy. Generał Kleeberg, opierając się na treści tych meldunków i
wynikach rozpoznania, analizuje sytuację. Dochodzi do przekonania, że nazajutrz istnieć będą te same
ogniska walki, co dotychczas: jedno w okolicy Serokomla, Hordziesz, drugie bardziej na południe — w
rejonie Kocka. Nieprzyjaciel, który zdołał już na ogół rozpoznać polskie ugrupowanie, będzie starał się na
tym pierwszym kierunku skupić swój główny wysiłek, tu przełamać obronę, rozciąć wojska SGO „Polesie” i
likwidować je częściami. Trzeba nie tylko czynnie przeciwstawić się owym usiłowaniom, lecz wywalczyć
sobie swobodę manewru, by następnie zrealizować przede wszystkim pierwszy etap powziętego przed kilku
dniami zamiaru: opanowanie składnicy uzbrojenia w Stawach.
Strona polska wie także już dość dużo o nieprzyjacielu, z którym walczy. Jest to 13 dywizja
zmotoryzowana. Zaangażowała ona dotychczas w bitwie dwa swoje pułki: 33 i 93. Trzeci znajduje się gdzieś
w odwodzie. Korpusy wehrmachtowskie są dwudywizyjne. Trzeba więc brać pod uwagę, że za jakiś czas
może wejść do akcji druga dywizja tego samego 14 korpusu zmotoryzowanego, o której jeszcze nic nie
wiadomo.
Przebieg dotychczasowych walk wykazał, że Grupa Operacyjna, niedawno zorganizowana, złożona w
znacznej mierze z improwizowanych oddziałów i związków taktycznych rozmaitej proweniencji, nie zżytych
ze sobą, a często i niespójnych wewnętrznie, potrafi jako całość dobrze wykonywać zadania bojowe.
Żołnierz, w istocie rzeczy ochotnik, bije się dzielnie i ofiarnie, chociaż wiele oddziałów cierpi na dotkliwe
niedostatki w zaopatrzeniu. Niektórym brak bagnetów, łopatek, a nawet menażek. W ogóle z żywnością był
duży kłopot — nie dało się jej kupić, chociaż pieniędzy nie brakowało.
Skończywszy mówić, generał prosi dowódców związków taktycznych o zgłaszanie propozycji.
Najwięcej do powiedzenia mają ci, których wojska w ostatnich dniach były bezpośrednio w akcji.
Generał Podhorski, stwierdziwszy słusznie (i to podwójnie słusznie, gdyż jest on przecież kawalerzystą!), że
najlepsza forma obrony to atak, proponuje, by w dniu 3 października nie tylko odpierać natarcia
nieprzyjaciela, lecz dokonać dwustronnego przeciwuderzenia na jego główne siły uwikłane w walkach.
Dywizja „Zaza” jest w stanie zrealizować znaczną część tego manewru, mianowicie: przeciwstawić się
obronnie nieprzyjacielowi pod Serokomlą i Hordzieszą oraz uderzyć na niego od zachodu — w ogólnym
kierunku Wola Gułowska — Czarna — Leonardów — Poznań.
Dowódca SGO „Polesie”, który początkowo miał nieco inny zamiar, po wysłuchaniu wszystkich
propozycji oraz po konsultacji z oficerami swego sztabu (co zawsze czynił przed wydaniem ważnego
rozkazu) podjął następującą decyzję: Propozycja generała Podhorskiego zostaje w ogólnych zarysach
zatwierdzona. Swoją dywizją zapewni on obronę Serokomli oraz dokona uderzenia na nieprzyjaciela od
zachodu. Od wschodu i południa uderzy 50 DP. Kierowanie walką na tym obszarze sprawować będzie
dowódca Dywizji Kawalerii „Zaza”. 60 DP pozostanie w dotychczasowym rejonie działania, to jest w
masywie lasu majątku Gułów, obsadzi mocno zwłaszcza Hordzieszkę i przesmyk leśny na drodze z Gułowa
oraz dozorować będzie kierunek prowadzący do wspomnianego lasu z zachodu, od m. Okrzeja. Podlaska
Brygada Kawalerii ubezpiecza jak dotychczas od północy i północnego zachodu, skoncentruje swoje
oddziały w rejonie Budki — Radoryż — Krzywda. Stanowisko dowodzenia generała Kleeberga przeniesie
się w godzinach południowych do nadleśniczówki znajdującej się około półtora kilometra na południe od
Hordzieszki.
Zgodnie z tym dowódcy poszczególnych związków taktycznych wydali odpowiednie rozkazy. Nie
wszyscy zapewne ucieszyli się powziętą przez generała Kleeberga decyzją. Są dane, by przypuszczać, że
pułkownik Brzoza-Brzezina nie był zachwycony podporządkowaniem go innemu dowódcy dywizji. Wolno
chyba mniemać, iż to skłoniło generała Podhorskiego do dyplomatycznego postawienia sprawy. Orzekł on,
że do wykonania rozkazu potrzebne mu jest wzmocnienie dywizji tylko pięcioma dodatkowymi baonami
piechoty, ponieważ ma już i tak od dawna w składzie swego związku taktycznego dwa takie oddziały:
„Wilk” i „Olek”. Prosi więc pułkownika Brzozę-Brzezinę o skierowanie jednego batalionu do Serokomli
oraz o utworzenie kilkubatalionowego zgrupowania, które zluzuje brygadę „Edward” rozmieszczoną na
wschodnim brzegu rz. Czarna i rano uderzy w ogólnym kierunku na zachód.
Całą noc, a nawet jeszcze o świcie pięknego, pogodnego dnia 3 października, trwały nakazane
przegrupowania. Najdłuższą drogę miała brygada „Edward”, która musiała po zwinięciu swych stanowisk
ruszyć na północny zachód, dojść na wysokość Hordzieszy, ominąć ją od północy, po czym zmienić kierunek
marszu na zachodni i zająć podstawy wyjściowe do natarcia w rejonie Józefów — Czarna — Konorzatka, by
uderzyć potem na południowy wschód. Równie daleką a bardziej męczącą drogę przebyły baony „Wilk” i
„Olek”. I one dopiero o świcie dotarły do Serokomli. Nieco wcześniej od nich zjawił się tam baon z 178 pp,
skierowany przez pułkownika Brzozę-Brzezinę.
Cała 50 DP, prócz wymienionego wyżej batalionu, została doraźnie podzielona na dwa zgrupowania.
Pierwsze, w składzie 178 i 180 pp, dowodzone przez podpułkownika Gorzkowskiego * i rozmieszczone na
wschodnim brzegu Czarnej, miało nacierać w kierunku zachodnim — na Poznań. Drugie, złożone ze 179 pp
i baonu majora Żurawskiego, wsparte dwoma działonami artylerii lekkiej, rozwinięte w rejonie Kocka,
powinno kontynuować działanie z poprzedniego dnia i uderzyć w kierunku zachodnim — na Poizdów.
Dowodzić miał tu podpułkownik Mieczysław Gumkowski **.
Między tymi dwoma ugrupowaniami 50 dywizj wokół folwarku Annopol, zajął stanowiska oddział
majora Stanisława Nowickiego. Były to resztki 135 pp liczące niewiele ponad 200 żołnierzy. Mieli oni
* Dowódca piechoty dywizyjnej 50 DP.
** Dowódca 179 pp.
wypełnić jakoś istniejącą tu lukę, trzymając mocno folwark.
Jak wspomniano, przegrupowania trwały całą noc. Rozpoczęcia działań wszyscy dowódcy oczekiwali z
niecierpliwością. Szczególnie zadowolony, ale i zdenerwowany był porucznik Bogusław Cereniewicz.
Dowodzony i zorganizowany przezeń III batalion 178 pp miał przecież po raz pierwszy jako całość wziąć
udział w boju. Co prawda w szeregach tego sformowanego przed kilku zaledwie dniami oddziału znalazło
się wielu już ostrzelanych żołnierzy, zwłaszcza zaprawionych w walkach 1 dywizji piechoty nad Narwią i
nad Bugiem, pod Pułtuskiem i pod Kałuszynem. Było też sporo takich, którzy bili się na wielu innych
odcinkach, w składzie różnych dywizji, brygad czy oddziałów formowanych przez rozmaite zakłady oraz
instytucje wojskowe, i nie chcieli rzucić broni ani złożyć jej przed wrogiem. Znalazło się wśród nich i kilku
zabijaków w rodzaju komilitonów kmicicowych, których przywódca, przypominający swym zachowaniem
raczej Zagłobę, ulotnił się przezornie, gdy poczuł, iż jego dobremu samopoczuciu zaczyna zagrażać
dyscyplina.
TALCZYN, BIAŁOBRZEGI, POZNAŃ, ANNOPOL
Jakże ten zespół, a raczej konglomerat, zachowa się w boju? — zastanawiał się Cereniewicz, podczas
gdy w gajówce Annówka, wysuniętym SD pułkownika Brzozy-Brzeziny, trwała do późna odprawa
dowódców pułków.
Zgodnie z wydanymi tam wytycznymi III baon „dobrze już po północy” wyruszył z Pasmug w kierunku
Talczyna. Po przemarszu na podstawę wyjściową w tej wsi, rozciągniętej wzdłuż błotnistej rzeczki Czarna,
żołnierze rozeszli się po stodołach, by tam choć trochę wypocząć przed czekającymi ich trudami. Tylko
dowódcy pododdziałów nie zaznali wytchnienia. Zgromadzili się w jednej z chat, w której porucznik
Cereniewicz zapoznał ich z sytuacją, przekazał im treść otrzymanych rozkazów i wydał swoje. W celu
lepszego ich wyjaśnienia dowódca batalionu poprowadził zebranych na dziedziniec zagrody leżącej na
niewielkim wzniesieniu.
W promieniach wschodzącego słońca widać było wyraźnie niewielką strugę, płynącą z północy na
południe, i dalej równolegle do niej szosę oraz kontury lasków, poza którymi kryła się wieś Poznań —
przedmiot natarcia mającego ruszyć o godz. 8.00. Bliżej zaś rozciągała się druga wieś — Wola Bukowska.
Niedaleko jej północnego skraju wznosił się niewielki grzbiet.
Oficerowie, trzymając lornetki przy oczach, zapoznają się z terenem, ustalają szczegóły współdziałania
pododdziałów; za chwilę mają rozejść się do nich. Jeszcze ten i ów zaciąga się papierosem. Może to już
ostatni w życiu?
Wtem za laskiem coś błysnęło. Po kilku sekundach słychać przerywany szum, później wybuch, drugi,
trzeci, czwarty. Dowódca baonu wybiega na podwórko i... Ale oddajmy mu głos: „Tuż przy wierzejach
stodoły leżał straszliwie zmasakrowany trup ośmioletniego synka naszego gospodarza. Przed piętnastoma
minutami częstowałem go czekoladą. Widziałem, z jakim zainteresowaniem chłonął wszystkie nasze
wojskowe obrządki. Trochę dalej leżało chyba ze sześć poćwiartowanych koni. Niektóre z trudem usiłowały
dźwignąć porozrywane zady. Jucha aż tryskała z otwartych żył. Inne wystraszone i nieprzytomne starały się
zerwać rzemienie, którymi uwiązano je do płotów. Zaraz też zaczęła palić się stodoła... ogień (artylerii) był
najwyraźniej kierowany. Wzmagało się też jego natężenie. Strzelał co najmniej jeden dywizjon. Zrobił się
nie lada bałagan. Wozy wyjeżdżały z zagród na wiejską uliczkę. Woźnice smagali batami konie i pędzili na
oślep, gdzie się dało...” *.
Cereniewicz podejmuje jedyną rozsądną w tej sytuacji decyzję. Mimo iż do planowanej godziny
rozpoczęcia natarcia pozostało jeszcze kilkanaście minut, daje natychmiast sygnał do ataku. Rozlegają się
komendy dowódców kompanii, plutonów, drużyn. I oto spotyka go przyjemne (jeśli w takiej chwili w ogóle
o przyjemności rnożna mówić) zaskoczenie. Niedawne wątpliwości okazały się nieuzasadnione. Wszyscy
żołnierze, choć różniący się znacznie wiekiem, charakterem, kondycją i stopniem zaprawy fizycznej oraz
jakością i rodzajem wyszkolenia, sprawnie, chętnie, bez ociągania się wyskakują z ukryć, ze stodół i rowów,
formują szyki bojowe i pędzą do przodu — tak jakby czynili to w tym samym zespole już dziesiątki razy na
placach ćwiczeń i poligonach. Brną przez trzęsawisko. Przebiegają na drugi brzeg rzeczki mostkami i
groblami, nie bacząc na to, że wokół — jak pisała poetka — „świszczą kule, lud się ściele niby snopy”.
Padają gęsto ranni i zabici, szeregowcy, podoficerowie i oficerowie. Młode dziewczęta i chłopcy, przeważnie
harcerki i harcerze, wchodzący w skład patroli sanitarnych, ryzykując własne życie, wynoszą rannych i ciała
* Bogusław Cereniewicz, Wrześniowe drogi, Warszawa 1969, s. 205.
poległych. Z rzadka strzela polska artyleria. Karabiny maszynowe, powyciągane z lamusa stare Hotchkissy,
zacinają się raz po raz.
A piechurzy posuwają się. Wprawdzie coraz wolniej, lecz wciąż naprzód i naprzód. Docierają na
wysokość Woli Bukowskiej. Tu zatrzymuje ich ściana ognia. Nieliczni, którzy mają łopatki, okopują się i
pożyczają narzędzia innym. Wehrmachtowcy kilkakrotnie ponawiają przećiwuderzenie. Bezskutecznie. W
walce wręcz bezapelacyjnie górują Polacy. Nie posuwają się już dalej, ale też nie oddają nawet metra
zdobytego terenu. Na tejże mniej więcej rubieży zwarły się z wrogiem i zaległy nacierające z lewa sąsiednie
bataliony: I ze 178 pp oraz I i II ze 180 pp.
W krótkich chwilach przerw w walce, leżąc w bruzdach, rowach i naprędce wykopanych dołach
strzeleckich, z nadzieją wsłuchują się żołnierze w odgłosy boju dochodzące z północy — spod Serokomli, i z
południa — z kierunku folwarku Annopol i Kocka. Od rana bowiem i w tamtych rejonach rozgorzały walki.
Generał Otto, nauczony doświadczeniem dnia poprzedniego, kiedy to spełzły na niczym jego zamiary
„rozgromienia z marszu” sił polskich uważanych przezeń za posiadające niewielką zdolność bojową,
postanowił teraz zaangażować wszystkie pułki dywizji. Wysłuchał on zresztą kilku cierpkich uwag swego
przełożonego, generała Wietersheima. Dowiedział się ponadto od niego, że wkrótce wejdzie do akcji drugi
związek taktyczny 14 korpusu, a mianowicie 29 dywizja zmotoryzowana.
Powziął więc decyzję nacierania 3 października w dwu kierunkach: 33 pzmot na wschód od Poizdowa
przez Annopol na Talczyn, a 93 pzmot — podobnie jak poprzedniego dnia — w kierunku północnym, na
Serokomlę i Hordziesz.
I w tym ostatnim rejonie Niemcy spotkali się również, tak jak w okolicy Talczyna, z polskim
przeciwuderzeniem.
W istocie nie było to właściwie przeciwuderzenie, lecz natarcie, które wyszło niemal równocześnie z
początkiem akcji zaczepnej wroga. Starły się jak gdyby dwie fale. Mimo iż nieprzyjaciel miał dużą przewagę
ogniową, polscy piechurzy zepchnęli go do znanego nam już lasu między Serokomlą a Poznaniem. Nie
najmniejszy udział mieli w tym żołnierze batalionu „Wilk”, zwłaszcza jego kompania „Rawicz”, która
później okopała się okrakiem na alei topolowej, gdzie poprzedniego dnia toczyły się tak zacięte walki.
Przed natarciem, jeszcze skoro świt, artylerzyści z 4 dywizjonu artylerii konnej rozpoczęli
wstrzeliwanie rozpoznanych celów. Później ze stanowisk odległych o około 2 kilometrów na północ od
Hordzieszy prowadzili do wieczora ogień skuteczny kierowany przez porucznika Jerzego Korwin-Kijucia z
punktu obserwacyjnego zainstalowanego na dachu jednej ze stodół w pobliżu rozwidlenia dróg oraz przez
podchorążego Bekira Assanowicza, znajdującego się w pierwszych liniach piechoty.
Około południa zamarł ruch na północnym i wschodnim odcinku linii zetknięcia się sił przeciwników
— obrońców ostatniego skrawka wolnej ojczyzny z jednej strony, a najeźdźców — z drugiej. Wzmagał się
tylko ogień niemieckiej artylerii, moździerzy i karabinów maszynowych. Wybuchy pocisków coraz szybciej
następowały po sobie, zlewały się w jeden rwący uszy ryk. Coraz gęstszy sypał się grad odłamków i kul.
Padali miażdżeni nimi i rozszarpywani piechurzy, kawalerzyści, saperzy, łącznościowcy, marynarze, lotnicy.
Ginęli nie wiedząc, że żołnierze ich potężnego sojusznika w ciepłych jeszcze promieniach jesiennego słonka
wygrzewali się na fortach linii Maginota, sączyli czerwone winko, zafundowane im przez stęsknione
rodaczki i rodaków, z nudów podgrywali w pikietkę i nie mogli zrozumieć, dlaczego mają narażać swoją
skórę z powodu jakiegoś tam portowego miasta, leżącego gdzieś w krainie białych niedźwiedzi i noszącego
w języku tubylców dziwaczną, trudną do wymówienia nazwę. „Mourir pour Danzig? Pourquoi? Cela n'a pas
de sens!” Ginęli polscy żołnierze na szarej podlaskiej ziemi łudząc się, że Hel broni się dotychczas, i żywiąc
nadzieję, że lada dzień, lada godzina na tym wolnym jeszcze odcinku wybrzeża wylądują sprzymierzone
wojska, podwiezione przez najpotężniejszą flotę świata. Żegnali się z życiem Polacy, wierząc zasłyszanym
pogłoskom, że ich Wódz Naczelny osobiście, z bagnetem w ręku jak Poniatowski pod Raszynem, broni
wrogowi dostępu do Warszawy, zaś wspaniałe Łosie w proch i pył obracają stolicę „tysiącletniej” Trzeciej
Rzeszy.
Podobnie jak pod Talczynem i Serokomlą, choć nieco inaczej, rozwijały się wydarzenia bardziej na
południe, w najbliższym rejonie Kocka. Podczas wspomnianej wieczornej odprawy w folwarku Annówka
pułkownik Brzoza-Brzezina zwrócił się do dowódcy 179 pp, podpułkownika Gumkowskiego:
— Pan będzie koordynować działania dwóch zgrupowań. Jedno uderzy szosą z Kocka wprost na zachód
w kierunku Przytoczna. Drugie, wspomagające, pójdzie na południe od pierwszego łukowatą frasą z dworu
poprzez Białobrzegi do Poizdowa leżącego tuż przy szosie. Stąd razem z pierwszym na Przytoczno, a z
niego na północ, na tyły nieprzyjaciela znajdującego się w okolicy Charlejowa... aby potem...
— Czy pan pułkownik mógłby wskazać na mapie?
— Nie mam mapy. A pan ma?
— Tak jest. Mam setkę.
— Skąd ją pan wziął?
— Cyms ją wytrzasnął od harcerzy w Kocku. Znalazł w szkole jakiegoś drużynowego czy zastępowego
i...
— No dobrze. Daj pan ją tu. Widzisz pan: tędy. Tu idzie chyba jakaś polna droga. W lewo Tyśmienica
łączy się z Wieprzem.
— Tak jest. Widzę. A tu jakiś wąwóz czy parów...
— Szczegóły pan sobie obmyśli. Aha! Ma pan do dyspozycji baon Żórawskiego. Jest pan wolny.
Tak się złożyło, że najpierw, o godz. 8.00, wyszło to drugie uderzenie. W tej sytuacji III baonowi 179
pp, nacierającemu właśnie na lewym skrzydle, sprzyjał czynnik zaskoczenia. Korzyści tej nie miał prawy
sąsiad, który wyruszył półtorej godziny później.
Kapitan Adam Jarosiński, dowódca wymienionego batalionu, po otrzymaniu nad ranem 3 października
rozkazu natarcia przesunął swoją odwodową 8 kompanię z centrum miasta do zabudowań folwarcznych
majątku Kock, a sam udał się do pierwszorzutowych pododdziałów. Na punkcie obserwacyjnym kapitana
Zbosia, dowódcy 9 kompanii, zapoznał się dokładniej z terenem, porównał go z tym, co zapamiętał z mapy
pokazanej mu przez adiutanta pułku, kapitana Cymsa, i sprecyzował sposób realizacji zadania stojącego
przed baonem.
Widoczność tu była znacznie gorsza niż na północ od miasta. Opary gęstej porannej mgły unosiły się
nad stawami rybnymi oraz zbiegającymi się niedaleko dwoma rzekami. Mimo to dostrzec można było trzy
większe obiekty: papiernię, krochmalnię i chmielarnię ze sterczącymi wysokimi drągami czy też tyczkami.
Dalej teren się nieco wznosił i skryty był za mgłą. Jarosiński pamiętał, że na mapie figurowała ciągnąca się
poprzecznie do kierunku natarcia duża wieś Białobrzegi, a z lewej strony prostopadły do niej wąwóz, z
prawej zaś droga polna i dalej szosa.
— Na najbliższym przedpolu nie macie nieprzyjaciela? — zapytał Jarosiński dowódcę kompanii.
— Wieczorem Niemców nie było. Ale nasz patrol wysłany tuż przed świtem został ostrzelany ogniem
maszynowym w okolicy krochmalni. Chyba w nocy wystawili tam jakieś ubezpieczenie.
— Taak. Trzeba więc będzie najpierw wyprosić ich stamtąd. Niech na początek Andrzej pośle im kilka
granatów. Później pójdzie porucznik Winkler ze swoją kompanią. Po nim ruszy ósma i dziewiąta.
Następnie kapitan Jarosiński zamierzał dojść wąwozem do Białobrzegów, a stąd, zgodnie z rozkazem,
dotrzeć opłotkami w pobliże szosy i uderzyć z boku na nieprzyjaciela, z którym od czoła ma walczyć
sąsiedni batalion.
Wykonanie tego, zdawałoby się, rozsądnie pomyślanego planu, okazało się nie tak proste.
Najpierw zawieruszył się gdzieś moździerzysta porucznik Andrzej Gurdak, a z nim i tabele strzelnicze
do tej broni.
Nie było pod ręką nikogo, kto potrafiłby kierować ogniem moździerzy. Musiał wziąć się do tego sam
dowódca batalionu. Zrobił to tak umiejętnie, że po kilku strzałach zobaczył przez lornetkę sylwetki
wehrmachtowców chyłkiem umykających do tyłu.
Strzelcy 7 kompanii porucznika Grota-Winklera, złożonej z elewów szkoły podoficerskiej, natychmiast
sprawnie formują kolumienki, przebiegają groble, rozwijają się w tyralierę i dopadają chmielarni. Przed nimi
rozciąga się ściernisko pokryte kopkami snopków, z których tu i ówdzie sterczą hełmy. Dowódca kompanii
rozkazuje otworzyć do nich ogień z przydzielonych cekaemów. Wkrótce kilka kopek płonie, a z nich, jak
muchy polane ukropem wyskakują niemieccy żołnierze, rzucają broń i inne części oporządzenia i wieją co
sił w nogach albo podnoszą ręce do góry. Podbiega reszta batalionu wraz z jego dowódcą. Po kilku minutach
odzywa się nieprzyjacielska artyleria. Padają zabici i ranni. Kapitan Jarosiński rozkazuje wycofać się w
kierunku rzeki. Po jakimś czasie wszyscy znajdują się w wąwozie i docierają nim do wsi, ciągnącej się w
stronę szosy.
To pewnie Białobrzegi — myśli dowódca batalionu.
Lecz jedna z wieśniaczek, które wychylają się ciekawie z domów, a nawet podają żołnierzom jabłka i
inne owoce, informuje:
— Tu jest Ruska Wieś, a Białobrzegi tam dalej, przy tej samej drodze, tylko bliżej szosy.
Czołowa kompania idzie opłotkami we wskazanym kierunku. Płyną stamtąd odgłosy walki. Słychać z
dala terkot karabinów maszynowych. Po przejściu przez Białobrzegi jeden ze szperaczy nagle podnosi
energicznie rękę do góry. To sygnał „stój!”, który w warunkach polowych oznacza zarazem „padnij!”.
Stopniowi powtarzają tę komendę głosem. Dowódca kompanii chyłkiem biegnie do przodu. Dostrzega
nieprzyjacielską baterię, stojącą u podnóża niewielkiego pagórka z lewej strony wsi i strzelającą w kierunku
Kocka. Obsługa dział najwidoczniej nie spodziewa się, że ktoś może ją zajść z boku lub od tyłu. Plutony
rozsypują się w tyralierki, na skrzydłach karabiny maszynowe. Padają ich pociski na działa, dzwonią po
tarczach, odbijają się od luf, roztrzaskują przyrządy celownicze, ścinają z nóg zaskoczonych żołnierzy
wroga, trafiają w skrzynki z amunicją, zapalnikami i ładunkami prochowymi. Po kilku minutach rozlegają
się cztery silne detonacje. Nie wiadomo, czy to skutek polskiego ognia, czy też część obsługi sama niszczy
sprzęt. Tak czy inaczej, bateria przestaje istnieć. Lecz polscy żołnierze nie mają chwili wytchnienia. Już
zbliża się nieprzyjacielska piechota. Porucznik Winkler podrywa kompanię do szturmu. Ale komendy
„bagnet na broń” nikt nie wykonuje. Z prostego powodu: bagnetu żaden żołnierz nie ma... Kapitan
Jarosiński, który tymczasem nadbiegł, podejmuje rozsądną w tej sytuacji decyzję. Wycofuje baon do
Białobrzegów, tu porządkuje szyki mocno już przerzedzone walką i rusza w kierunku szosy, zostawiwszy na
miejscu odwód w sile dwóch plutonów, jednego ciężkiego karabinu maszynowego oraz... patrolu
telefonicznego. Tak, tak! Zabrakło kabla, którego zapas wystarczył w SGO tylko na zaspokojenie potrzeb
sztabów oraz na budowę artyleryjskich linii ogniowych, to jest połączeń punktów obserwacyjnych ze
stanowiskami.
Osłabiony batalion ruszył rowami potorfowymi. Wielkim wysiłkiem zdołano przenieść cekaemy w
pobliże Poizdowa. Ale dalsze posuwanie się w tym kierunku okazało się nierealne, a nawet niecelowe.
Sądząc z odgłosów walki sąsiad — oddział majora Żórawskiego, mający nacierać wzdłuż szosy na zachód,
nie uzyskał powodzenia i wycofał się na podstawę wyjściową, w wyniku czego batalion dowodzony przez
kapitana Jarosińskiego został odcięty od Kocka. Ostrzeliwany ogniem artylerii, moździerzy oraz broni
ręcznej i maszynowej, atakowany raz po raz przez piechotę podwożoną transporterami, został on
przeskrzydlony także od południa. Kompania porucznika Winklera wysłana wcześniej w celu ubezpieczenia
baonu z tego kierunku została niemal cała zniszczona, a jej bohaterski dowódca poległ. W tej, zdało się,
beznadziejnej sytuacji batalion walczył kilka godzin na tyłach wroga, oczekując wytrwale, lecz
bezskutecznie na pomoc odwodu pułkowego. Meldunki wysyłane przez gońców do Białobrzegów, a stamtąd
przekazywane dalej telefonicznie, pozostawały bez echa.
Wreszcie dowódca baonu doszedł do przekonania, że najwyższy czas ratować tych, co pozostali przy
życiu. Z trudem zdołali oni rowami wymknąć się z okrążenia, a potem, ścigani ogniem, dotrzeć otwartym
terenem do wsi, tracąc kilkuset żołnierzy w zabitych i rannych oraz znaczne ilości sprzętu. „Po tak ciężkich
stratach baon przechodził reorganizację, która trwała do chwili zawieszenia broni” — wspomina kapitan
Jarosiński *.
Podczas gdy baony zgrupowania pułkownika Gorzkowskiego tkwiły na linii szosy idącej z Kocka na
północ, a zdekompletowane kompanie kapitana Jarosińskiego debuszowały na tyłach hitlerowców między
Białobrzegami a Poizdowem i Bugiem, brygada „Edward” szykowała się do wykonania planowanego
uderzenia od zachodu na lewy bok oddziałów 93 pzmot, atakującego Serokomlę i trzymanego w ryzach
przez obrońców tej miejscowości.
W pierwszym rzucie natarcia szły: 3 pułk szwoleżerów i 1 pułk ułanów. Przeznaczony do odwodu 3
pułk strzelców pozostał we wsi Czarna.
Postawione w gotowość bojową już przed świtem oba pierwszorzutowe pułki wyruszyły dopiero przed
południem w rejon Bielan i Józefowa. Po przekroczeniu traktu idącego z Hordzieszki na zachód oraz
strumyka noszącego tę samą nazwę co wioska — Czarna, pada komenda: „Do walki pieszej! Z koni!”
Koniowodni zostają w zaroślach na skraju lasu. Dalszy marsz w szyku pieszym prowadzi lasem przez teren
wczorajszych walk brygady „Plis”. Od pó\nocy i wschodu dochodzi basowy głos haubic i tenorowy terkot
broni maszynowej. Od czasu do czasu daje się słyszeć brzęk i świst pocisku karabinowego.
Podporucznik Ryszard Migurskl idący ze swoim plutonem w szpicy szwadronu straży przedniej ** 3
pszwol, nie mając mapy, z trudem tylko „zdobywał języka władającego palcem wskazującym”. Dopiero po
przejściu pewnego lasku dojrzał jakiegoś podoficera artylerii w stopniu ogniomistrza, w garnizonowej
rogatywce i wyjściowym mundurze, spokojnie, aczkolwiek z wysiłkiem jadącego na starej pedałówce polną
piaszczystą drogą. Wezwany do zatrzymania się nie tracąc równowagi ducha służbiśce zameldował, że
zgodnie z otrzymanym uprzednio rozkazem zmierza do Poznania. Po wymianie kilku mniej lub bardziej
uprzejmych zdań okazało się, że chodzi tu nie o leżący nad Wartą gród Przemysława, lecz o wieś o tej samej
nazwie, której zabudowania prześwitywały właśnie zza krzaków, a która stała się przedmiotem natarcia teraz
i w dwa dni później. W pobliżu niej dostrzeżono stojącą na polanie wehrmachtowską baterię.
Tym samym lasem, chociaż trochę odmiennym trasami, zbliżały się do Poznania inne szwadrony i
plutony brygady „Edward”. One również zobaczyły nieprzyjacielskie działa lub dowiedziały się o nich.
Dowódca plutonu w tymże 3 pszwol, Aleksy Zenon Piątkowski, wspomina: „Na polanie rysowały się
kontury potężnych haubic oraz widać było ruchy niemieckich żołnierzy i słyszeliśmy ożywione
* Zbiory Zbowidowskiego Środowiska Kleeberczyków, rel. nr 406.
** Obecnie stosowany termin: „awangarda”.
nawoływania. Rozdawano śniadanie... Haubice niemieckie czekały spokojnie na dzień pracy, mając w gór
wzniesione paszcze. Za krzakami, pod lasem, parkowały gąsienicowe ciągniki... Po naszej stronie cisza. Cele
wskazane, celowniki nastawione. Oficerowie i podoficerowie z lornetkami przy oczach. Celowniczowie
przywarci do broni, z palcami spustach. Czekamy na sygnał. I nagle przeraźliw świst: z dwunastu cekaemów
wyskoczyły pociski. Na polanie jakby wielka kosa siekła przez całą długość i szerokość. W parku nastąpił
wybuch, coś tam wyleciało w powietrze i dłuższy czas unosił się słup dymu... Obsługi starały się obniżyć
lufy haubic i natychmiast padały ścięte... Działa zostały zdobyte i częściowo uszkodzone...” *
Kto otworzył ogień? Kto pierwszy dobiegł do nieprzyjacielskich stanowisk? Nie pretendując do
rozstrzygania, która z kilku wersji jest najprawdziwsza, sądzimy, iż sukces można zapisać na dobro obu
wymienionych pułków, a nawet całej brygady. Każdy szybko i sprawnie wykonywał przypadające mu
zadanie.
Przemawia za takim sądem między innymi treść relacji ówczesnego porucznika Sołowskiego, oficera
ordynansowego dowódcy 1 puł. Stwierdza on, iż owódca brygady rozkazał 3 pszwol zająć w lesie Krzówka
podstawę wyjściową do natarcia na Poznań od zachodu, a 1 puł — obsadzić skraj polany leżącej w
odległości ok. 800 m od nieprzyjaciela. „O ustalonym czasie — czytamy we wspomnianej relacji — zespół
złożony z 12 ciężkich karabinów maszynowych i dwóch działek ppanc. (po 6 cekaemów z każdego pułku)
pod dowództwem porucznicznika Filipczuka z 1 puł dokonał zmasowanej nawały ogniowej na baterię npla
siejąc spustoszenie i obezwładniając ich obsługę i ochronę baterii...” A potem: „Szwoleżerowie
wykorzystują moment zaskoczenia: dopadli baterii, łamiąc opór ocalałych Niemców, którzy popodnosili ręce
do góry, po czym 1 puł pomaszerował dalej z zamiarem obejścia wsi Poznań i uderzenia na nią od
wschodu”**. Jednakże czynnik zaskoczenia już przestał działać. Zaalarmowany nieprzyjaciel ostrzelał co
najmniej dwiema bateriami cały rejon lasu, zadając polskim oddziała znaczne straty. A, jak wiemy,
ugrupowanie 50 DP, mające od wschodu współdziałać z nacierającą kawalerią, zatrzymane również silnym
ogniem artylerii i broni maszynowej utknęło na linii drogi Kock — Serokomla. W tej sytuacji pułki brygady
„Edward” otrzymały rozkaz powrotu na podstawy wyjściowe.
Tak więc bilans zmagań w dniu 3 października zamknął się dla strony polskiej saldem dodatnim.
Wprawdzie zamierzenia nie zostały w pełni spełnione, ale także i nieprzyjaciel nie zrealizował swoich
zaczepnych planów. Zniszczono dwie jego baterie i zadano mu poważne straty w innym sprzęcie i ludziach.
Dokonały tego dwa spośród czterech związków taktycznych: 50 DP i „Zaza”. Dwa dalsze pozostały prawie
nie naruszone. Co więcej, ich żołnierze mieli nawet czas na pewne wytchnienie po trudach bojów i marszów
minionych dni. W sumie Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” zachowała swą sprawność bojową i
zdolność manewrowania mimo poważnych strat zadanych jej wojskim przede wszystkim ogniem artylerii, na
której brak, jak również i niedostatek amunicji, strona polska dotkliwie cierpiała.
Nakreślony bilans byłby jednak dalece niepełny, gdybyśmy nie uwzględnili biegu wydarzeń
rozgrywających się na niewielkim skrawku wschodniego odcinka działań zaczepnych 50 DP.
To właśnie rejon folwarku Annopol miał odgrywać rolę „pivot” — nieruchomego punktu, niejako
zawiasy, łączącej dwa ramiona natarcia: zgrupowanie pułkownika Gorzkowskiego uderzające wprost z
okolicy Talczyna na zachód i oddziały podpułkownika Gumkowskiego, atakujące początkowo również w
kierunku zachodnim, ale począwszy od Przytoczna mające skręcić na północ.
Obsadę owego ważnego punktu stanowiły resztki 135 pp zaprawionego już w walkach w składzie SGO
„Narew” i zgrupowania „Grodno”. Składały się one z dwu batalionów. Dwa bataliony! Brzmi to „szumnie i
bogato”, jednakże teraz liczyły one łącznie niewiele ponad dwie setki żołnierzy — to jest prawie dziesięć
razy mniej, niż wynosiłby stan rzeczywistych dwu ówczesnych polskich batalionów piechoty na stopie
wojennej.
Nie wiadomo, czy niemiecki dowódca wiedział o słabości polskiej obrony w tym punkcie, czy też
kierował się słusznym przypuszczeniem, iż zdobycie rejonu Annopola oznaczałoby przecięcie 50 DP na
dwie części i dawałoby niemal stuprocentowe szanse zlikwidowania jej. Dość że dobrze już po godz. 12.00,
gdy „Zaza” i 50 DP związane były walką na północy, wschodzie i południu, wyruszyło natarcie pełnego
zmotoryzowanego batalionu niemieckiej piechoty wspartego kilkunastoma działami kalibru od 77 do 150
mm oraz znaczną ilością broni towarzyszącej, w tym moździerzami, granatnikami, działkami ppanc. itd.
Polscy zaś obrońcy nie bardzo mogli liczyć nawet na wsparcie ogniem artylerii. Cała bowiem dywizja
zamiast trzech dyonów artylerii lekkiej i jednego ciężkiej posiadała tylko jeden, i to kombinowany,
składający się z trzech różnych rodzajów dział: zdezelowanych „francuskich” siedemdziesiątekpiątek wz. 97
* Zbiory Zbowidowskiego Środowiska Kleeberczyków, rel. 445.
** Tamże, rel. 334.
bez przyrządów celowniczych, „prawosławnych” armat wz. 02/26 tegoż kalibru i stumilimetrowych haubic
wz. 14/19 P.
Mimo miażdżącej przewagi nacierającego pod Annopolem wroga garstka polskich piechurów spełniła
swój obowiązek. Tego dnia nie szturmowali oni z bagnetem na karabinie nieprzyjacielskich transzei, nie
debuszowali na zapleczu wroga, nie zdobywali jego baterii, nie dokonywali śmiałych wypadów
rozpoznawczych na dalekie przedpole. Ale w ogłuszającym huku dział, w dymie eksplodujących bomb i
granatów, w trzasku nieprzyjacielskich karabinów maszynowych trwali niezachwianie na wyznaczonym
odcinku, tworząc ze swych ciał żywy mur, o który rozbijały się fale kolejnych uderzeń uzbrojonego po zęby
najeźdźcy. Raz po raz zrywali się sami do skutecznych kontrataków: wypierali przeciwnika z dopiero co
opanowanych przezeń wzgórz, zagajników, zabudowań. Ginęli, odnosili rany, ale nie ustępowali. I jak
wszyscy ich towarzysze broni, jak inni piechurzy Brzozy, mazowieccy szwoleżerowie, krechowieccy ułani i
strzelcy konni hetmana Czarnieckiego spełnili do końca w tym dniu swój obowiązek. Nie dopuścili do
rozerwania szyków bojowych 50 pp. Zapłacili za to wysoką cenę. Straty w sile żywej „batalionów” 135 pp
dochodziły do 80 procent ich niewielkiego, jak wiemy, stanu. Nazwiska niewielu tylko są znane. I choć nie
widnieją na nagrobkach, choć nazwa „Annopol” nie figuruje na cokołach pomników i pamiątkowych
tablicach, jednak oni także, a raczej przede wszystkim, zasłużyli na miano bohaterów paździrnikowej bitwy
Września.
*
Około godz. 20 w budynku stacji kolejowej Krzywda odbywała się codzienna odprawa dowódców i
szefów sztabów związków taktycznych oraz oficerów sztabu SGO. Na wstępie znany nam już ówczesny
major Grzeszkiewicz, referuje wiadomości o nieprzyjacielu oraz położenie własnych wojsk. Później generał
Kleeberg, odebrawszy ostatnie meldunki bojowe swych bezpośrednich podwładnych, ocenia sytuację i
wydaje rozkazy na dzień następny.
Dowódca i sztab SGO utwierdzili się w przekonaniu, że oddziały polskie walczą przeciwko
nieprzyjacielskiej 13 dywizji zmotoryzowanej z 14 korpusu zmotoryzowanego. Wyszła ona z Dęblina i
uderza z Przytoczna wzdłuż dwu osi: na wschód w kierunku Kocka i Talczyna oraz na północny wschód —
przez Charlejów na Serokomlę. Dywizja owa posiada pewną liczbę samochodów pancernych, wszystkie jej
oddziały piechoty przewożone są transporterami opancerzonymi, tabor zaś i artyleria poruszają się za
pomocą ciągników. Dotychczas już co najmniej dwa jej pułki oraz dwanaście baterii zaangażowały się w
walkę.
„Jeśli chodzi o nasze położenie — powiedział generał Kleeberg — to biły się po tej stronie Wieprza
tylko: »Zaza« i 50 DP. Pozostałe wielkie jednostki właściwie nie miały tu styczności z nieprzyjacielem i jest
możliwe, że on jeszcze o nich nie wie. Są one w pełni zdolne do walki. Najbardziej wyczerpanej bojem
dywizji »Brzoza« * udało się oderwać od przeciwnika i jest w marszu na północny zachód — do rejonu
Adamowa, gdzie już jeden z jej batalionów przygotowuje stanowiska obronne. W tej sytuacji zamierzam
pobić 13 DZmot, zanim pojawi się na polu walki reszta wojsk 14 korpusu, przyjąć potem ugrupowanie
najbardziej dogodne do uderzenia w kierunku Dęblina i opanowania składnicy uzbrojenia w Stawach. W
związku z tym należy w ciągu nocy przesunąć odpowiednio oddziały, jednostkom, które biły się dziś i są
nadwerężone, dać możność szybkiego odtworzenia ich zdolności bojowej, tak by jutro mogły stawiać
skutecznie czynny opór ewentualnym poczynaniom zaczepnym przeciwnika. 60 DP pozostanie w odwodzie i
będzie użyta wtedy, gdy zajdzie możliwość pobicia 13 dywizji. Podlaska Brygada Kawalerii zapewni
swobodę działania pozostałym wojskom grupy ubezpieczając je od północy, z kierunku Garwolin —
Żelechów — Łuków” **.
— A z kierunku Ryki, panie generale? — spytał pułkownik Epler. — Dziś rano zgłosił się do
Łyskawy*** jakiś młody oficer artylerii, którego kazałem skierować do Łosia i który...
— Tak. Meldował mi o tym Grzeszkiewicz. Toteż już wcześniej poruczyłem generałowi Podhorskiemu
zorganizowanie ubezpieczenia z tego kierunku.
Około godz. 23 major Grzeszkiewicz przystąpił do rozsyłania ogólnego rozkazu operacyjnego
sporządzonego według powyższych wytycznych dowódcy SGO i przezeń podpisanego. Potem samochodem
wyruszył w drogę wraz z generałem Kleebergiem, który chciał osobiście bliżej zapoznać się z sytuacją na
* 50 DP.
** Grzeszkiewicz, op. cit., s. 261—262.
*** Por. Alfons Łyskawa, oficer ordynansowy dcy 60 DP.
kierunkach wiodących z Garwolina, Żelechowa i Łukowa. Dokonawszy inspekcji ubezpieczeń
wystawionych przez Podlaską Brygadę Kawalerii, dowódca SGO utwierdził się w przekonaniu, że stamtąd
na razie nic jeszcze nie grozi. Wprawdzie szosą łączącą Garwolin z Rykami jeździły w dzień pojedyncze
samochody nieprzyjaciela, a nawet małe ich grupy, ale nikt z nich nie wysiadał i nie penetrował terenu.
Natomiast w rozmowie ze swym szefem oddziału operacyjnego generał mniej optymistycznie niż podczas
odprawy wyrażał się o możliwości szybkiego odtworzenia przez 50 DP jej zdolności bojowej. Stwierdził
bowiem naocznie, że żołnierze tego związku taktycznego są bardzo wyczerpani, a straty dywizja poniosła
bardzo duże. Największą troskę budził niski stan zasobów amunicji, zwłaszcza artyleryjskiej.
Godzi się tylko jeszcze wyjaśnić, co miał do zameldowania ów „młody oficer artylerii”, który zgłosił się
rankiem 3 października w sztabie 60 DP. Chodziło mianowicie o potyczkę, a raczej tylko incydent zbrojny
między niemieckim patrolem i polskimi artylerzystami, którzy, wędrując w walkach aż spod Sandomierza
„na odsiecz Warszawie”, dotarli w okolice Żelechowa, a potem zawrócili „na głos dział” i znaleźli się
późnym popołudniem dnia poprzedniogo w Okrzei.
Ale oddajmy głos oficerowi tej baterii podporucznikowi artylerii Tadeuszowi Kwiatkowskiemu. Pisze
on m.in.: „Zostawiamy konie i część zwiadu w stodole pod opieką podoficera na Jego ochotnicze zgłoszenie
się. (Używam słowa Jego przez dużą literę, bo On będzie bohaterem opowieści dnia dzisiejszego).
Sami udajemy się do gospody * w rynku na zdobycie pożywienia. Jest nas kilku, w tym: dowódca
baterii, ja i chorąży. Jesteśmy w zasadzie bezbronni, bo w naszym posiadaniu tylko trzy pistolety i dwa
karabinki. Początek »uczty«, gdy nagle wpada gospodarz z okrzykiem: »uciekajcie, Niemcy przyjechali!«.
Rzeczywiście dookoła bezładna bieganina, okrzyki: »halt, Hände hoch« i liczne strzały. Chałupka ma dwa
wyjścia. Decydujemy się stanąć w korytarzu i, w razie wejścia Niemców frontem, strzelać do nich, a uciekać
tylnymi drzwiami. Przy próbie wtargnięcia wehrmachtowców drugą stroną — postąpić odwrotnie. Jeden z
hitlerowców przebiega za naszymi drzwiami. Nerwy nie wytrzymują. Dowódca baterii otwiera gwałtownie
drzwi, likwiduje pistoletem Niemca. Dopełzamy do węgła domu. Mamy już trzy mauzery. Strzelamy do
Niemców zgrupowanych przy murze kościoła. Jeden się »kładzie«. Naraz wybuch granatu. Niemcy tworzą
wokół samochodu i motocykli kordon z ludności cywilnej i wycofują się. Okazuje się, że podoficer
pozostawiony przy koniach (kapral Tadeusz Musiał) wszedł na strych stodoły, rozsunął słomiane poszycie
dachu i systematycznie zastrzelił lub ranił 3 Niemców. Ruszamy w ostatni etap naszej wędrówki i jesteśmy
wśród swoich” **.
Dodać trzeba, iż ów patrol nieprzyjacielski umknął chyba w stronę Ryk. Stąd troska pułkownika Eplera
o tamten kierunek.
*
W nocy z 3 na 4 października nie było wprawdzie bezpośrednich starć z nieprzyjacielem, jednakże
ostrzeliwał on ogniem nękającym wszystkie drogi i trakty przechodzące przez teren zajmowany przez
polskie oddziały oraz znajdujące się na tym terenie wioski i lasy. Utrudniało to i opóźniało ruchy wojsk SGO
„Polesie”.
Uzasadnione okazały się zwłaszcza obawy generała Kleeberga dotyczące 50 DP. Jej pułki i bataliony
wprawdzie oderwały się nocą od nieprzyjaciela, nie zdążyły jednak przed świtem przyjąć nakazanego
ugrupowania, a tym bardziej zregenerować i uporządkować swych sił. W szczególności 180 pp dopiero we
wczesnych godzinach rannych osiągnął rejon Adamowa i obsadził miejscowości Szczałb i Dębowica
położone na zachód od tego miasta oraz jego południowy skraj i przedmieście Pragę. Znalazła się tu także
część stołecznego batalionu PW dowodzonego przez majora Gorazdowskiego. 179 pp miał najdłuższą drogę
i dopiero o świcie dotarł poprzez Adamów do położonego odeń na północ rejonu wsi Wola Burzecka, z tym
że jego III baon rozproszony pod Białobrzegami nie zdołał się zreorganizować, a samodzielne pododdziały i
sztab pułku ześrodkowały się w okolicy stacji kolejowej Krzywda. Wreszcie 178 PP zgodnie z otrzymanym
rozkazem wyruszył dopiero po godz. 2.00 w nocy i maszerował jako straż tylna *** dywizji.
Podlaska Brygada Kawalerii otrzymała stosunkowo łatwe zadanie: powinna była nadal ubezpieczać
pole bitwy od północy — z kierunku Żelechowa. W związku z tym prowadziła rozpoznanie i poprawiała
swoje ugrupowanie, przesuwając niektóre oddziały w bardziej dogodne do obrony miejsca.
* Budynek ten spalił się podczas wojny, znajdował się w m. Okrzeja.
** Tadeusz Kwiatkowski, W drodze od Kielc do Kocka. Zbiory Zbowidowskiego Środowiska Kleeberczyków, rel.
nr 196.
*** Obecnie stosowany termin: „ariergarda”.
Bazą terenową tak zaczepnych, jak i obronnych działań dwu pozostałych związków taktycznych SGO
„Polesie” miał być nadal znany nam masyw lasu gułowskiego. Wykonując wydany zgodnie z tym
założeniem rozkaz, DK „Zaza” ugrupowała się wzdłuż rubieży biegnącej na południe i zachód od owego
kompleksu, z tym że bataliony „Wilk” i „Olek” pod wspólnym dowództwem majora Wilczyńskiego zajęły
stanowiska obronne we wsi Czarna, a 3 psk pozostał na ubezpieczeniu od strony Ryk. 60 DP zaś obsadzała
nadal sam las, skupiając się w południowej jego części i ubezpieczając się od zachodu — z kierunku Okrzei.
W tym rejonie zajął obronę I batalion 183 pułku piechoty.
SMAK ZWYCIĘSTW, GORYCZ PORAŻEK
Tak jak się spodziewano, niemiecka 13 DZmot od wczesnych godzin rannych podjęła działania
zaczepne. Jej główny wysiłek skierowany był na północny zachód, co potwierdzało obawy, że stamtąd
nadejdzie na spotkanie z nią drugi związek taktyczny 14 korpusu.
Natarcie zmotoryzowanej piechoty poprzedził nawałowy ogień artyleryjski. Pierwsze pociski spadły na
znajdujące się w otwartym polu bataliony „Wilk” i „Olek”, które przegrupowywały się właśnie w kierunku
wzgórz położonych na skraju lasu gułowskiego, tuż obok Czarnej i Konorzatki. Straty ich były znaczne, co
gorsza, został ciężko ranny, uważany początkowo nawet za zabitego, dowódca tego ugrupowania major
Wilczyński. W takiej sytuacji rozpoczął się bezładny odwrót obu batalionów, a część ich poszła nawet w
rozsypkę. Pozostał jedynie na swych stanowiskach wchodzący w skład baonu „Olek” pluton Legii
Oficerskiej, który wysłano nocą na placówkę i do którego nie dotarł rozkaz o zmianie ugrupowania. Resztki
baonów udało się z trudem oficerom jako tako uporządkować i poprowadzić w głąb lasu. Najszybciej zdołał
to uczynić porucznik Macioł, dowódca kompanii „Rawicz”, w której m.in. walczył, jak wspominaliśmy,
podporucznik rezerwy józef Hubert. Garstka żołnierzy tej kompanii — było ich około pięćdziesięciu —
wykorzystując pokrycie i rzeźbę terenu dotarła do gajówki „Grabina”. W odległości ok. 150 m od niej
znajdowało się skrzyżowanie kilku dróg leśnych. Blisko 4 km stąd na wschód leżała wieś Czarna.
Kompania, podzielona przez swego dowódcę na trzy niewielkie grupy, zajęła stanowiska obronne na skraju
polany.
„Ta garstka — pisze Hubert — miała powstrzymać nacierające od strony lasu oddziały niemieckie,
dysponujące artylerią i bronią maszynową. Tymczasem z głębi lasu dochodziły nas pojedyncze strzały
karabinowe... Po południu strzały w lesie zamilkły. Tuż po godz. 14 zauważyłem wychodzących z lasu
trzech wojskowych. Dwóch z nich prowadziło trzeciego, który był rozebrany do pasa. Już z daleka mogłem
dostrzec, że jest poważnie ranny... Miał przestrzał płuca, z jego lewej piersi wypływała cieniutka strużka
krwi. Słaniał się i jęczał: »Wody, wody!«” *.
Porucznik Hubert napoił go i oddał swój opatrunek osobisty. Wszyscy trzej byli oficerami,
umundurowanymi i uzbrojonymi jak zwykli szeregowcy. Wkrótce ukazało się jeszcze trzech.
„Grupa oficerów, dla których nie było żołnierzy — kontynuuje Hubert — poszła walczyć jako zwykły
oddział piechoty **. W gęstym lesie trwała mordercza walka... Wzburzony pytałem: »Ilu was weszło do tego
lasu?« — »Osiemdziesięciu«. Nagle jeden z oficerów podnosząc odpięte klapy ładownic zawołał: »Niech
pan patrzy! Nie mam ani jednego naboju! A niech pan chwyci za lufę — jaka gorąca!«
Objąłem palcami jej wylot. Prawie parzyła. I nikt już więcej z tego lasu nie wyszedł. Stało się dla nas
jasne, że pozostało tam na zawsze siedemdziesięciu czterech (z osiemdziesięciu) młodych oficerów...” ***
Ofiary były duże. Śmiało powiedzieć można: straszliwe. Ale ten jeden pluton zdołał uczynić rzecz,
zdałoby się, niemożliwą: odparł wychodzące z Konorzatki natarcie batalionu niemieckiej piechoty
zmotoryzowanej, wspieranej artylerią ppanc. i kompanią karabinów maszynowych. Nie udało się
nieprzyjacielowi opanować tu wejścia do lasu gułowskiego.
Zdziesiątkowany batalion „Wilk” dzielnie kontynuował walkę Legii Oficerskiej. Przez dłuższy czas
uniemożliwiał posuwanie się wehrmachtowców w głąb lasu. Kompania „Rawicz” odpierała kolejne ataki na
zabudowania gajówki „Grabina”, a potem wioząc na wózkach amunicyjnych najciężej rannych (w tym
podchorążego Burżę), wycofała się w nakazanym kierunku. W rejonie majątku Gułów dołączyła do reszty
batalionów „Wilk” i „Olek”. Widok dymiących kuchni polowych, spokojnie stojących w parku dworskim,
* Hubert, op. cit., s. 35—37 i inne.
** Był to pluton Legii Oficerskiej batalionu „Olek”, złożony przeważnie z oficerów rezerwy OZ 17 DP (przyp.
A.Z.).
*** Hubert, op. cit., s. 36—37.
wzbudził nadzieję na odpoczynek i posiłek, którego żołnierze od wieczora nie mieli w ustach. Niestety,
wkrótce rejon znalazł się pod nawałowym ogniem nieprzyjacielskiej artylerii, który trwał blisko pół godziny
i wyrządził szkody nie tylko w drzewostanie. Na szczęście dalszych ofiar w ludziach nie było. Jedynie
trafiony odłamkiem pocisku pochłaniacz maski przeciwgazowej uratował życie podporucznikowi
Hubertowi.
Nakarmieni tym, co zostało w kuchniach polowych oraz zerwaną na zagonach marchwią i rzepą,
żołnierze opuścili zabudowania majątku i po kilku dziesięciu minutach ułożyli się wreszcie do snu na
wymoszczonych słomą podłogach kilku chat wsi Hordzieszka. „Byliśmy wszyscy straszliwie znużeni —
wspomina podporucznik Hubert — lecz mimo to gotowi w każdej chwili do nowej akcji. Jednego z
podoficerów posłaliśmy do sztabu dowództwa. Nadal figurowaliśmy tam jako... kompania »Rawicz«, a było
nas już tylko czterdziestu” *. Za cenę tych dużych strat uderzenie nieprzyjaciela idące po osi południe —
północ zostało ostatecznie zatrzymane. Wprawdzie nacierający tu (a przesunięty w nocy z odwodu) 66
pzmot opanował wieś Zakępie i nawiązał styczność ogniową z pododdziałami 180 pp broniącymi Adamowa,
lecz nie zdołał posunąć się dalej. Istotna w tym była także zasługa młodych chłopców ze stołecznego
batalionu Przysposobienia Wojskowego.
Batalion ów, dowodzony przez majora Gorazdowskiego, zorganizowano w pierwszych dniach wrześ nia
z członków i absolwentów PW kilku warszawskich szkół średnich. Mieli oni początkowo pełnić tylko służbę
pomocniczą, to jest brać udział w ochronie obiektów wojskowych, budowaniu polowych umocnień,
pomagać w organizowaniu łączności oraz ewakuowaniu mienia i ludzi itp. Wkrótce jednak zostali, na
zasadzie ochotniczego zaciągu, wcieleni formalnie w szeregi wojska, umundurowani i uzbrojeni (co prawda
w pamiętające wojnę światową francuskie Lebelle i Berthiery) oraz sformowani w kompanie i bataliony.
Przed dokonaniem tych zmian ogłoszono, że kto nie chce być żołnierzem, ten może wracać do domu. Z
około ośmiuset młodzieńców tylko kilku paniczyków i maminsynków skorzystało z tej możliwości. Żegnały
ich drwiny i gwizdy kolegów. Tym, którzy nie ukończyli 17 lat, polecono wprost opuścić szeregi.
Oczywiście, podobnie jak kilka lat później w Sielcach, nie znalazł się nikt taki. To była młodzież owych
czasów!
Wieczorem 3 października żołnierze tego batalionu, strudzeni marszami i kontrmarszami, w czasie
których bywało i głodno, i chłodno, otrzymali (po krótkim odpoczynku w Terebie, gdzie ubezpieczali sztab
50 DP) rozkaz spiesznego przesunięcia się w rejon Adamowa. Nieludzko zmęczeni dotarli późną nocą do
przedmieścia tej miejscowości zwanego „Praga”, stoczywszy po drodze kilka potyczek z grasującymi już na
północ od Kocka patrolami niemieckiej piechoty zmotoryzowanej. Tu wraz z miejscową ludnością kopią
umocnienia ziemne, posiliwszy się uprzednio tylko kilkunastoma bochenkami chleba, otrzymanymi od
właścicielki małej żydowskiej piekarni. A przed południem 4 października razem z żołnierzami przybyłego o
świcie I baonu 180 pp ogniem powstrzymywali nieprzyjaciela nacierającego na przerzedzone i utrudzone
bojem pododdziały batalionu „Olek”.
Skuteczna i ofiarna obrona dostępu do lasu gułowskiego przez pluton Legii Oficerskiej umożliwiła
pododdziałom 182 pp odparcie następnych natarć nieprzyjaciela i na tym odcinku, a nawet zmuszenie go do
częściowego ustąpienia z terenu zajętego przezeń w pierwszej połowie dnia.
*
Nie tak pomyślnie przedstawiała się sytuacja bardziej na południe, gdzie część oddziałów 66 pzmot
natarła grubo po godz. 10 wzdłuż drogi wiodącej z Konorzatki do Woli Gułowskiej. Ataku nie zdołał
odeprzeć broniący się tu dyon 5 pułku ułanów i wycofał się na skraj lasu gułowskiego. Nieprzyjaciel
rozwijając swe powodzenie, wyparł później 2 szwadron 2 pułku ułanów z sąsiedniej wioski Zarzecze. Na
pomoc spieszą: 4 szwadron tego pułku, uderzając z rejonu Helenówka — przysiółka Woli Gułowskiej, oraz 3
szwadron, który pospiesznie okopawszy się powstrzymywał posuwanie się nieprzyjaciela w wymienionej
wsi. Niemałą rolę w opanowaniu sytuacji odegrały szwadrony 10 puł, które ze skraju lasu gułowskiego
prażyły ogniem nacierającego rojami nieprzyjaciela.
„Teren opadał tu w naszym kierunku — wspomina podporucznik Stefan Majewski — żołnierze
niemieccy szli nie tyralierą, lecz grupami po 8—10 ludzi. Toteż działo nasze, znajdujące się na pozycji
ogniowej nie opodal stanowiska dowódcy szwadronu, strzelało ogniem bezpośrednim, i to z takim skutkiem,
że każdy pocisk był trafny. Po każdym strzale 2 lub 3 Niemców uciekało do tyłu, reszta pozostawała na
placu boju... Potem do natarcia na nas wyszły samochody pancerne w ilości 7 sztuk. Na naszym przedpolu
* Tamże, s. 44.
znajdował się 3 szwadron rotmistrza Mościckiego. Ten pododdział rozpoczął walkę. Działko ppanc. pod
dowództwem kaprala Domańskiego uszkodziło wszystkie samochody, lecz cała jego obsługa zginęła. Sam
kapral, choć już ranny, strzelał do ostatnich chwil swojego życia” *.
W dalszym rozwoju wydarzeń doszło do starcia wręcz szwadronów 2 i 10 pułku ułanów z najeźdźcą. W
ruch poszły nie tylko bagnety, kolby, granaty ręczne, lecz — z naszej strony — także saperki, a nawet...
kamienie. Kościół w Woli Gutowskiej i położony odeń o ponad kilometr cmentarz przechodziły z rąk do rąk.
W tej trudnej sytuacji generał Podhorski zażądał pomocy od dowódcy 60 DP, której dwa pułki — 182 i
184 — znajdowały się w pobliżu na podstawach wyjściowych. Pułkownik Epler wydał odpowiednie rozkazy
komandorowi podporucznikowi Kamińskiemu — dowódcy III baonu 182 pp sformowanego przeważnie z
marynarzy Flotylli Pińskiej, oraz kapitanowi Kozyrze, któremu od 12 września podlegał II baon 184 pp.
Ostatnio wymieniony oddział pierwszy wyrusza ze skraju lasu gułowskiego na południe, w kierunku m.
Lipiny. Ściemnia się. Zaczyna siąpić dokuczliwy, drobny, lodowato zimny deszczyk. Batalion w szyku
rozczłonkowanym przebywa otwartą przestrzeń dzielącą las od wiejskich zabudowań ciągnących się
szeregowo w kierunku majaczącego w dali kościoła. Żołnierze sprawnie wykonują regulaminowe skoki i
szybko posuwają się w przód. Nieprzyjaciel nie strzela.
— Na razie wszystko gra jak na ćwiczeniach — mruczy do siebie podchorąży Jan Zaborowski,
dowódca lewoskrzydłowej drużyny złożonej niemal w całości z absolwentów dywizyjnych kursów
podchorążych rezerwy piechoty. — Jak tak dalej pójdzie, to zdążymy nawet coś przełknąć.
I rzeczywiście: skąpe resztki suchego prowiantu, wydobyte z chlebaków, urozmaica nawet jajecznica
przygotowana naprędce przez jedną z gospodyń pozostałych we wsi.
— To Turzystwo — informuje wieśniaczka — Lipiny minęliście panowie bokiem.
Nagle rozlegają się grzmoty wystrzałów i wybuchów artyleryjskich. Terkoce broń maszynowa.
Ciemność późnego wieczoru przeszywają gęste ogniki świetlnych pocisków. Zaborowski wybiega na czele
drużyny z zagrody. Porucznik Kulma już formuje swój pododdział do natarcia. Na prawo odeń atakuje
czwarta kompania, w drugim rzucie posuwa się piąta. Przedpole raz po raz oświetlają błyski silnych
nieprzyjacielskich reflektorów. W ich blasku widać, jak co chwila ktoś z biegnących do przodu pada — nie
wiadomo, czy trafiony kulą lub...odłamkiem, czy też celowo, po wykonaniu krótkiego skoku. Batalion
opanowuje cmentarz i tu zalega.
Po jakimś czasie, około północy, kompania porucznika Kulmy poderwana do nocnego szturmu wdziera
się częściowo do nieprzyjacielskich stanowisk i zostaje zatrzymana silnym ogniem. Straty jej są dotkliwe,
wynoszą ok. 50 procent stanu. Sam dowódca, ciężko ranny, umiera w ciągu kilku minut, wydając do
ostatniego tchnienia rozkazy.
Całą noc odzywają się zewsząd nawoływania i jęki rannych. Zaborowski, który przejął obowiązki
poległego dowódcy plutonu, stara się jak może zorganizować im pomoc. Nie jest to łatwe ze względu na
brak sanitariuszy i środków opatrunkowych. Niejeden z byłych żołnierzy baonu mimo to zawdzięcza swe
ocalenie przyszłemu luminarzowi wojskowej palestry, obecnemu przewodniczącemu zbowidowskiego
środowiska Kleeberczyków.
Batalion kapitana Kozyry całą noc i przez wiele godzin następnego dnia wytrwał na osiągniętej pozycji,
odpierając kilkakrotnie ponawiane przeciwnatarcia Niemców.
Szwadronów 3 pszwol i 1 puł oraz III baonu 182 pp nie zdołano tego dnia przed zmrokiem wprowadzić
do walki. Nie uznano chyba za celowe czynić to o tak późnej porze, zwłaszcza że sytuacja wydawała się
chyba opanowana. Natarcia nieprzyjaciela bowiem zostały, tak jak wczoraj, powstrzymane na wszystkich
kierunkach. Sukces obronny osiągnięto, a własne działania zaczepne w tym dniu nie były przewidziane.
Straty hitlerowców okazały się większe niż strony polskiej, zwłaszcza jeśli chodzi o jeńców. Wielokrotnie
stwierdzono, że wehrmachtowcy poddają się dziwnie łatwo, gdy tylko znajdą się w opałach. „Jeśli tak dalej
pójdzie — żartował porucznik Łyskawa zwracając się do swego przyjaciela podporucznika Henia
Zajączkowskiego — to oni pobiją nas przez oddawanie się w niewolę. Przecież nie będziemy mieli czym ich
żywić i kim pilnować!”
W istocie jednak sytuacja SGO „Polesie” nie przedstawiała się optymistycznie. Siły wojsk generała
Kleeberga stale topniały. Straty strony polskiej w ludziach i sprzęcie, chociaż niższe niż nieprzyjacielskie,
były jednak bardziej dotkliwe i nie dały się wyrównać. Niemcom na miejsce zniszczonych napływały wciąż
nowe działa, samochody i inne materiały. Dochodzili też ludzie. A Polakom kończyła się nawet amunicja.
Bywało nawet tak, że w niektórych szwadronach koniowodni oddawali swoje naboje walczącym pieszo. A
że o jeńców niemieckich było teraz łatwiej niż na początku wojny — nic w tym dziwnego. Wehrmachtowcy,
* Zbiory Zbowidowskiego Środowiska Kleeberczyków, rel. nr 291.
przekonani o rychłym zakończeniu zwycięskiej dla nich (jak byli pewni) wojny i powrocie do rodzinnych
pieleszy, gdzie miało ich czekać rzekomo dostatnie i beztroskie życie, nie byli zbyt skłonni ryzykować głowę
w ostatnich dniach walk. Wiedzieli, że ani Wielka Brytania, ani Francja nie wystąpiły jeszcze czynnie i nie
wiadomo, czy w ogóle to zrobią. A zresztą w razie czego führer jakoś wszystko załatwi... Rok temu przecież
także gromadziły się ciemne chmury, a w Monachium...
Najbardziej niepokojące dla strony polskiej były wiadomości uzyskane drogą różnorodnego
rozpoznania.
Już we wczesnych godzinach popołudniowych generał Kmicic-Skrzyński meldował swemu
przełożonemu, że elementy rozpoznawcze Podlaskiej Brygady Kawalerii weszły w kontakt z oddziałami
nieprzyjacielskiej piechoty zmotoryzowanej napływającej z kierunku Żelechowa. Jeńcy pochodzili z 71
pzmot z 14 KZmot, a więc ze związku taktycznego nie biorącego dotychczas udziału w walkach przeciwko
SGO „Polesie”. Również i bardziej na południe — w okolicy Okrzei i Woli Okrzejskiej, doszło do potyczki
kawalerii dywizyjnej 60 DP z jakimś zmotoryzowanym patrolem nieprzyjacielskim, który wycofał się w
kierunku Ryk, lecz po drodze, w rejonie Grabowa Szlacheckiego, został zlikwidowany przez żołnierzy 3 psk.
Wreszcie i niezmordowany porucznik Piorunkiewicz, wykonujący na swym zwinnym PWS-26 po dwa
loty dziennie i nieraz wymykający się nieprzyjacielskim myśliwcom, meldował o nadciąganiu z różnych
kierunków znacznych sił nieprzyjacielskich. „Ilość i wielkość niemieckich oddziałów — wspomina on —
podążających z pomocą walczącym z nami wojskom, wzbudzały wątpliwości co do możności prowadzenia
przez nasze siły działań bojowych na dłuższą metę, tym bardziej że wiedzieliśmy o wyczerpywaniu się
amunicji i środków opatrunkowych. W eskadrze również odczuwaliśmy niedostatek amunicji i paliwa do
samolotu i samochodów” *.
Tak to czas pracował na korzyść hitlerowców. Nie można było zwlekać z podjęciem działań
zaczepnych, gdyż tylko ich powodzenie mogło dać szanse realizacji uprzednio powziętego planu:
zaopatrzenia się w amunicję i sprzęt ze składnicy uzbrojenia w Stawach, a potem przegrupowania się w rejon
nadający się do prowadzenia „małej wojny”, co umożliwiłoby przetrwanie do czasu wyruszenia ofensywy
sojuszników.
Generał Kleeberg zresztą osobiście przekonał się o niebezpieczeństwie zagrażającym z północnego
zachodu. Jeszcze za dnia, znajdując się w rejonie działania Podlaskiej BK, zaobserwował on, wraz ze swym
szefem oddziału operacyjnego, dwa niemieckie wozy bojowe posuwające się drogą idącą przesmykiem
pośród pobliskich stawów między Radoryżem Smolanym a Kościelnym. Ostrzelała je i spędziła polska
artyleria zajmująca stanowiska ogniowe w rejonie Krzywdy. Dowódca grupy pozwolił sobie nawet w Wólce
Radoryskiej zjeść spokojnie skromną kolację, składającą się z mleka, jaj na twardo i chleba, mimo że od
nieprzyjaciela dzieliła go tylko kilometrowa podmokła dolina, którą płynęła Mała Bystrzyca, przechodząca
przez wspomniane stawy.
O godz. 20.00, jak co dzień, rozpoczęła się odprawa dowódców i szefów sztabów związków
taktycznych. Wezwani na nią oficerowie zgromadzili się na stacji PKP Krzywda. W poczekalni ustawiono
duży stół, krzesła i ławki, oświetlono je lampami kolejowymi. Głodni mieli nawet czym posilić się.
Dowódca SGO, po zreferowaniu przez szefa Oddziału Operacyjnego sytuacji, podaje swoją decyzję.
Przyznawszy, że czas nagli, wyraża przekonanie, że jednak nieprzyjacielska 29 DZmot nie zdąży wejść w
pełni 5 października do akcji, chociaż możliwe są drobne starcia z jej czołowymi elementami. Pojutrze
natomiast strona polska mieć będzie do czynienia z dwoma dywizjami przeciwnika. Dlatego, chcąc
wykorzystać istniejący dotychczas rozdział jego sił, trzeba już w dniu jutrzejszym pobić 13 DZmot, by, jeśli
osiągnie się powodzenie, zyskać możność urzeczywistnienia przyjętego planu.
W celu realizacji powyższego zamiaru generał wydał dowódcom związków taktycznych ustnie
szczegółowe rozkazy, ujęte potem łącznie na piśmie w ogólnym rozkazie operacyjnym, rozesłanym przed
północą wszystkim bezpośrednim zainteresowanym.
Myślą przewodnią manewru określonego powyższym rozkazem było: związać walką nieprzyjacielskie
ugrupowanie nacierające na północ (w kierunku Adamowa i Burzca) i jednocześnie uderzyć na jego lewe
skrzydło i tył.
Owo „związanie walką” powinna zrealizować 50 DP. Ponadto musi ona przygotować grupę mającą
współdziałać ze wspomnianym uderzeniem, które silnym zgrupowaniem wykona 60 DP wzmocniona
brygadą kawalerii „Edward”. Pozostałe siły dywizji kawalerii „Zaza” (brygada „Plis” oraz bataliony „Wilk” i
„Olek”) zapewnią zgrupowaniu uderzeniowemu swobodę działania poprzez ubezpieczenie i obronę
wschodniej rubieży lasu gułowskiego.
* Tamże, rel. nr 73.
Zadaniem Podlaskiej Brygady Kawalerii było, jak tychczas, ubezpieczenie sił głównych Grupy od
północy i zachodu.
Po podpisaniu rozkazów i telefonicznym sprawdzeniu, że dotarły one do dowódców związków
taktycznych, generał Kleeberg zarządził przeniesienie swego miejsca postoju i stanowiska dowodzenia z
Krzywdy do wsi Hordzieszka i leśniczówki leżącej ok. 1,5 km na południe od niej, po czym wyrusza
samochodem, by raz jeszcze naocznie przekonać się o sytuacji na północno-zachodnim odcinku swego
obszaru.
Ówczesny major dypl. Grzeszkiewicz tymi słowy opisuje ów wyjazd: „Generał z tyłu z mapą i latarką
elektryczną, ja koło kierowcy z nieodłącznym karabinkiem. Jedziemy przez Horodzieszkę, Wolę Okrzejską,
Okrzeję, Sokolę — aż do lasku na północ od Gęsiej Wólki. Jedziemy z włączonymi pełnymi światłami, tak
jak wiemy, że teraz jeżdżą po szosach wozy niemieckie. Dojeżdżając do traktu z Ryk do Żelechowa,
zatrzymujemy się w lasku, gasimy światła i obserwujemy nocny ruch na drogach.
Widać z daleka posuwające się światła na drodze z Żelechowa na Łuków, więc w naszym kierunku. Jest
ich dużo, widocznie idą jakieś kolumny. Są kilkunastominutowe przerwy, jest ciemno. Potem znów widać
jakieś światła.
Wyszliśmy z samochodu, podchodzimy laskiem prawie do drogi właśnie akurat na to miejsce, gdzie był
zerwany mostek i objazd przez mokry rów. Musiało przejeżdżać tu dużo samochodów. Z daleka widać
zbliżające się światła. Spiesznie odchodzimy w głąb lasku. Podjeżdża kilka samochodów ciężarowych.
Zatrzymały się przed zerwanym mostkiem. Objazd trwa dobrych kilkanaście minut. Przejechali. Siadamy do
samochodu i wracamy tą samą drogą... Nie było nas przeszło trzy godziny. Płk Łapicki * jest już mocno
zaniepokojony. Ale my przekonaliśmy się, że wiadomość o nowej jednostce nieprzyjacielskiej jest
prawdziwa i że Niemcy zachowują się tak, jakby byli zupełnie bezpieczni. Poruszają się bez ubezpieczeń i
bez rozpoznania. Przecież ciężarówki objeżdżające zerwany mostek były w tym czasie bezbronne i gdyby
znajdował się tam jakiś nasz oddział, stałyby się bardzo łatwo jego łupem.
Po powrocie sierżanci napoili nas herbatą. W leśniczówce była kuchnia i rozpalono ogień.
Przygotowano spanie na rozścielonych na ziemi snopkach owsa przykrytych płachtami namiotowymi” **.
Nieprzyjaciel w nocy zachowywał się spokojnie, jedynie od czasu do czasu oświetlał przedpole
rakietami. Aż do świtu trwały natomiast ruchy polskich oddziałów przyjmujących nakazane ugrupowanie.
KULMINACJA
Rankiem 5 października gotowa była w pełni do działania grupa uderzeniowa składająca się z 60 DP i
podporządkowanych jej dwu pułków kawalerii (3 pszwol i 1 puł). Miała ona dwoma ramionami uderzyć na
lewe skrzydło i tyły sił 13 DZmot uwikłanych na północy w walkę z polską 50 DP. 3 psk w dalszym ciągu
dozorował kierunek Dęblin — Ryki. Brygada „Plis” oraz przerzedzone bataliony „Wilk” i „Olek” obsadzały
obronnie wschodnie obrzeże lasu gułowskiego, osłaniając w ten sposób przewidywane natarcie grupy
uderzeniowej przed zagrożeniem ze strony części 13 Dzmot.
W celu ubezpieczenia głównych sił SGO „Polesie” od północnego zachodu Podlaska BK, wzmocniona
batalionem saperów, poczyniła na swoim odcinku zawały leśne i szeregiem innych sposobów umocniła
zajmowany przez siebie teren oraz obsadziła przeprawy przez Małą Bystrzycę.
Tylko mocno przerzedzona, wyczerpana trzydniowymi nieustannymi walkami 50 DP, mająca utrzymać
Adamów i znajdujący się na północ odeń rejon wsi Burzec oraz Wolę Burzecką, nie w pełni skończyła
przygotowania do realizacji czekających ją zadań obronnych. Nie zorganizowała również grupy, która
powinna była wykonać ewentualne natarcie wiążące z Adamowa wprost na południe. Zaniepokojony tym
generał Kleeberg jedzie wraz ze swym szefem sztabu, pułkownikiem dypl. Łapickim, do dowódcy tej
dywizji.
Mijają minuty i godziny oczekiwania. Opada poranna mgiełka. Słońce wznosi się coraz wyżej na
bezchmurnym niebie.
Poprzedniego dnia wieczorem kapitan Tadeusz Jabłoński, dowódca nowo sformowanej baterii haubic
100 mm wz. 14/19P, powiadomił swego oficera zwiadowczego, że nazajutrz, tj. 5 października o godz. 6.00,
rusza 182 pp do natarcia z m. Lipiny w kierunku południowo-wschodnim.
— Pan — kontynuował kapitan — jako wysunięty obserwator będzie posuwał się w pierwszych rzutach
* Szef sztabu SGO „Polesie”.
** Grzeszkiewicz, op. cit., s. 274—275.
piechoty przy majorze Bandoła, dowódcy czołowego, pierwszego batalionu.
Jasne. Oficer zwiadowczy otrzymywał dziesiątki podobnych rozkazów podczas ćwiczeń w terenie i
wyjazdów na poligony. A teraz zaledwie przed kilkoma minutami przyprowadził wymieniony pododdział z
zachodniego skraju lasu gułowskiego na stanowisko ogniowe leżące tuż na wschód od leśniczówki „Ofiara”.
Po drodze nieoczekiwanie spotkał swego dawno nie widzianego młodszego brata studenta, który znad
Wisłoki zawędrował aż nad Bug, stamtąd w szeregach batalionu marynarzy przyszedł w okolice Kocka, a tu
poprosił o wcielenie go do artylerii.
Resztę nocy major i oficer zwiadowczy przesypiają na słomie w jednej z chałup. O świcie wychodzą na
skraj wsi Lipiny. Przedpole puste, z lewej strony stoi wiatrak. Telefoniści kręcą korbkami i dmuchają w
mikrofony — sprawdzają łączność ze stanowiskiem ogniowym. Od czasu do czasu gdzieś z dali dobiega
terkot krótkiej serii z kaemu lub dźwięk pojedynczego wystrzału armatniego. Nieprzyjaciela nie widać. I
gdyby nie brzęk z rzadka przelatujących pocisków karabinowych, wszystko byłoby jak na manewrach.
„Jak na manewrach” — wspomina także ówczesny porucznik Stanisław Szczepaniak, dowódca 3
kompanii 184 pp, która z podstawy wyjściowej na południowym skraju lasu dopiero około godz. 8.30
wyrusza, po dłuższym oczekiwaniu, do natarcia na Wolę Gułowską, w składzie I baonu dowodzonego od 17
września przez porucznika Komarnickiego. Z prawej strony uderzają zorganizowani w III batalion 182 pp
marynarze Flotylli Pińskiej, którzy już od wieczora czekają na tę okazję. W przedzie, w Turzystwie, wsi
przylegającej od zachodu do Woli Gułowskiej, również od wieczora i również czekają, ale na zluzowanie,
żołnierze II batalionu 184 pp, skrwawionego we wczorajszych dziennych i nocnych walkach.
Nacierające na czele w otwartym terenie, po kartoflisku i polu ornym, kompanie 1 i 2 lekko zboczyły z
kierunku. Idąca początkowo w odwodzie kompania porucznika Szczepaniaka, która oderwała się szybko od
podstawy wyjściowej, otrzymuje zadanie wysunięcia się do przodu i utrzymania kierunku na kościół. Jego
wieże błyszczą blaskiem odbijanych promieni słonecznych. Mimo huraganowego ognia nieprzyjacielskich
dział, moździerzy i karabinów maszynowych kompanie posuwają się prędko naprzód. Zatrzymuje je na jakiś
czas fałda terenowa silnie ostrzeliwana przez nieprzyjaciela. Żołnierze 3 kompanii, z których większość nie
ma łopatek, drą ziemię kartofliska rękoma. Dowódca biega wzdłuż leżącej tyraliery i woła: „Chłopcy,
naprzód!” W pewnym momencie pada z rozkrzyżowanymi ramionami. Dowodzący batalionem porucznik
Komarnicki sądzi, że już stracił kolegę. Lecz to było tylko potknięcie. Szczepaniak podnosi się szybko i
biegnie dalej. Widząc go jeden z ciężko rannych, straszliwie cierpiący żołnierz, błaga: „Poruczniku, dobij!”.
Ten odbiera jakiemuś młodemu celowniczemu zapiaszczony erkaem, usuwa zanieczyszczenie i kilkoma
krótkimi seriami przepędza obsługę nieprzyjacielskiego ciężkiego karabinu maszynowego, którego ogień
raził nacierającą kompanię.
Po pewnym czasie rusza ona ponownie do przodu. Posuwa się w tym kierunku cały batalion. Niemcy
nie stają do walki wręcz, lecz nacierających prażą gęstym ogniem wszystkich rodzajów uzbrojenia. Polacy
mają niewiele amunicji lub nie mają jej już wcale. Ówczesny porucznik Komarnicki do dziś pamięta taki
obrazek: Oto jeden z polskich żołnierzy gonił uciekającego Niemca mającego podoficerskie naramienniki i
wołał raz po raz: „Stój! Stój!” Zmęczony nie mógł jednak nadążyć. W pewnym momencie schylił się,
chwycił kamień i cisnął nim w plecy uciekającego. Ten zatrzymał się i podniósł ręce do góry. Komarnicki
przebiegając obok żołnierza krzyknął: „Dlaczego nie strzelałeś?” i usłyszał w odpowiedzi: „A czym, panie
poruczniku?”
Nic zatem dziwnego, że gdy grupa około 80 wehrmachtowców poddała się do niewoli, polscy żołnierze
czym prędzej rzucili się do zdobytych pojazdów ze skrzynkami amunicji i zaczęli nią napychać sobie nie
tylko ładownice, lecz i kieszenie, a nawet chlebaki.
Ludzie porucznika Szczepaniaka, znów poruszający się skokami naprzód, przesuwają się obok
cmentarza, na którym wśród zmarłych, pochowanych w mogiłach, leżą od nocy nie pogrzebane trupy
żołnierzy baonu kapitana Kozyry. Ci, co pozostali żywi, powoli podnoszą się teraz kolejno z przejść
pomiędzy grobami i wraz ze swym dowódcą udają się, jako odwód, do lasu, z którego wyszło natarcie.
Około południa 3 kompania dociera do samego kościoła i zajmuje stanowiska z jego lewej, północnej
strony. Kompania druga, dowodzona przez podporucznika Janusza Pauli, dochodzi na wysokość cmentarza,
po jego prawej stronie, i broni się tam aż do chwili otrzymania rozkazu powrotu na podstawę wyjściową.
Rejon leżący od południowego wschodu zdobywa i trzyma 1 kompania podporucznika Kazimierza
Wróblewskiego.
Na tych stanowiskach batalion odpiera przeciwuderzenia przeciwnika, ponosząc od jego ognia bolesne
straty, zwalcza nieprzyjacielskich obserwatorów i strzelców wyborowych usadowionych na kościelnych
wieżach i w koronach drzew. Bezskutecznie stara się nawiązać łączność z lewym sąsiadem, którym ma być
samodzielny batalion 179 pp. Wysłane w tym kierunku patrole powracają. Z jednym takim patrolem idzie
sam porucznik Szczepaniak oraz nominalny dowódca baonu kapitan Bilczewski, który mimo choroby nie
wytrzymał na zapleczu i zjawił się na placu boju. Raniony ciężko w obie nogi, zmarł w kilka dni potem. Tuż
przy samej bramie cmentarnej odniósł ranę także Jan Nieciejowski, dopiero przed dwoma miesiącami
promowany na podchorążego, w ostatnim dniu bitwy pod Kockiem — dowódca szperaczy 2 kompanii 184
pp. Ten na szczęście, dzięki pomocy swych towarzyszy broni, został szybko opatrzony. Podleczony później
w szpitalu radomskim działał podczas okupacji w ruchu oporu, a w ostatnim okresie wojny i tuż po niej
służył w odrodzonym Wojsku Polskim. Zwolniony z niego jako inwalida wojenny, mający odłamek pocisku
artyleryjskiego w płucach, ukończył studia wyższe, uzyskał stopień magistra inżyniera i jest dzisiaj znanym
działaczem społecznym oraz racjonalizatorem i wynalazcą, zwłaszcza w dziedzinie konstrukcji
instrumentów muzycznych. Habent sua fata homines!
Samodzielny batalion 179 pp, z którym kompania porucznika Szczepaniaka nie mogła nawiązać
łączności, rzeczywiście nacierał. Jednak uderzenia tych dwu pododdziałów szły koncentrycznie w kierunku
kościoła, istniała zatem między nimi luka, początkowo dość nawet szeroka, w której znajdował się
nieprzyjaciel i skąd strzelała jego broń maszynowa. Ogień ten wyrządził nacierającym dotkliwe straty, a
nawet spowodował pewne zamieszanie w dowodzeniu. W najbardziej bowiem krytycznym momencie
polegli: dowódca samodzielnego batalionu 179 pp — major Michał Bartula, jego adiutant porucznik Wilski,
dowódca 2 kompanii porucznik Smoleński, dowódcy plutonów: porucznik Kruszewski, podporucznicy
Aleksandrowicz, Waleszyński, Leitgeber i Moń. Ciężko ranni zostali: dowódca innej kompanii i zastępca
Bartuli kapitan Wacławowicz, a także podporucznik Józef Czapnik.
Z dowódców kompanii bez szwanku wyszedł tylko Józef Podgóreczny, który m.in. tak pisze o
wydarzeniach owego dnia: „Na skraju lasu major zarządził odprawę. Bartulę nazywaliśmy między sobą
»Michał Ponury«, co mu nie przeszkadzało żartować. Żołnierze lubili go, a my szanowaliśmy jako zdolnego
dowódcę. Przed nami rozciągało się puste pole, a na horyzoncie wyłaniały się z ciemności kontury wsi i
kościoła z dwiema wieżami... »To jest Wola Gułowska, którą nasz batalion ma zdobyć — zaczął major
Bartula. — Po jej zdobyciu zostaną wydane dalsze rozkazy. Na prawo od nas idzie inna jednostka. Łączność
z nią będzie utrzymywać 2 kompania... Na lewym skrzydle ma nacierać 1 kompania. Trzecia pójdzie jako
odwód«. Na uszykowanie pododdziałów i podejście ich na pozycje wyjściowe dano nam 20 minut. Przed
pójściem na swoje stanowisko dowodzenia major Bartula powiedział do mnie: »Poruczniku Podgóreczny! Z
lewej pustka. Nie ma tam naszych. Proszę zaryglować ten kierunek, by nie ostrzelano nas stamtąd ogniem
flankowym«. Ugrupowałem kompanię i lasem przesunąłem się z nią szybko na lewe skrzydło. Zauważyłem
wgłębienie terenowe biegnące w kierunku wsi. W tejże chwili dostrzegliśmy okopane gniazdo hitlerowskich
karabinów maszynowych. Przygotowane one były do ostrzelania ogniem flankowym naszych tyralier. A
więc mogło stać się to, czego obawiał się major. Jak najszybciej obeszliśmy lasem to gniazdo i od tyłu
zaatakowaliśmy Niemców bagnetem w momencie, gdy otwierali oni właśnie ogień na pozostałe nasze
kompanie. Zanim dobiegliśmy do hitlerowców, wszyscy oni wyskoczyli z okopów i podnieśli ręce do
góry” *.
Nieprzyjacielskie karabiny maszynowe zostały więc zdobyte, jeńców odprowadzono na tyły. Gdy
jednak kompania miała przystąpić do kontynuowania natarcia, przybiegł do Podgórecznego goniec i
zameldował mu, iż z rozkazu szefa sztabu dywizji musi przejąć dowodzenie batalionem, ponieważ major
Bartula został zabity, a jego zastępca kapitan Wacławowicz ciężko ranny. Okazało się, iż dowódca batalionu,
w chwili gdy składał telefonicznie meldunek o sytuacji, został trafiony w czoło pociskiem wystrzelonym
prawdopodobnie przez snajpera, który pozbawił życia lub ranił jeszcze wielu innych oficerów.
Kompanie ponownie zaległy przygniecione ogniem niemieckiej artylerii i kaemów. Porucznik
Podgóreczny zorganizował wznowienie natarcia, spowodował obezwładnienie nieprzyjacielskiej broni
maszynowej przez baterię haubic kapitana Nowakowskiego, co pozwoliło baonowi odeprzeć kontrataki i
ostatecznie wtargnąć do wsi. Natomiast nikt nie przybył, by objąć obowiązki poległego Bartuli. Wprawdzie
w pewnej chwili zjawił się jakiś major, Podgóreczny nawet przekazał mu dowodzenie, ale wkrótce musiał je
ponownie przejąć, gdyż zameldowano mu, iż ów major, zorientowawszy się w sytuacji, zniknął jak kamfora.
Oczekujący od wieczora na rozkaz natarcia marynarze, którzy wchodzili w skład 182 pp jako jego III
batalion, wyruszają wreszcie znacznie po godz. 8. Atakują oni wprawdzie na prawo od I baonu 184 pp,
jednak nie w bezpośredniej z nim styczności, lecz dalej — poprzez laski położone na południe od Lipin i
Helenowa. Poruszają się skokami śmiało naprzód, dobrze wykorzystując teren i jego pokrycie. Tylko
dowodzący nimi komandor podporucznik Kamiński nie szuka ukrycia. Wydaje rozkazy z konia. Również
konno galopuje tam i sam jakiś podchorąży marynarki, przewożąc zapewne meldunki czy rozkazy.
Widząc to oficer zwiadowczy baterii wspierającej 182 pp mówi do majora Bandoły: „No, jak mamy już
* Tamże, rel. 63.
marynarkę konną, to wojny tej nie przegramy”. Nieprzyjaciela jednak artylerzysta nie widzi. Coraz natrętniej
natomiast przelatują mu koło uszu brzęczące pociski karabinowe. Wreszcie przez lornetkę dostrzega coś, co
wygląda na obsługę karabinu maszynowego: na skraju wsi, w opłotkach, ledwo wystające nad ziemią trzy
kopułki hełmów. Podaje komendę. Po skutecznym ogniu polska piechota podrywa się naprzód.
Przebiegnąwszy kilkadziesiąt metrów, znów zalega. Dowódca batalionu prosi, by położyć ogień na całym
skraju wsi. Wysuniętemu obserwatorowi artylerii trudno się zdecydować, bo otrzymał polecenie
oszczędzania amunicji. A łączności z dowódcą baterii nie ma, nie znajduje się on też na stanowisku
ogniowym, jest chyba przy dowódcy pułku piechoty. Podporucznik oblicza tymczasem dane. Wtem słyszy
pytanie:
— Gdzie pan chce strzelać?
To pyta dowódca baterii. Przyszedł tu wzdłuż linii telefonicznej. Będą chwilowo obaj przy baonie,
potem oficer zwiadowczy znów pójdzie dalej. Dane już obliczone i komenda przekazana na baterię. Pociski
padają na zabudowania. Piechota idzie do przodu. Przebiega małą wioskę i niewielki lasek. Ale nieprzyjaciel
też nie próżnuje. Coraz częściej brzęczą pociski. Strzela jakaś artyleria. Granaty przelatują nad piechotą i
wybuchają gdzieś z tyłu. Leży kilku zabitych. Polscy żołnierze odprowadzają do tyłu rannych i jeńców.
Bateria strzela już na celowniku 4400, potem 4800. W pewnym momencie telefonista melduje:
— Bateria jest pod ogniem.
Wkrótce łączność urywa się.
— Jedź pan na stanowisko — mówi kapitan Jabłoński do swego oficera zwiadowczego — zobaczyć, co
się tam dzieje.
*
Wydarzenia rozgrywające się bardziej na północ, w rejonie Adamowa, przybierają obrót wyraźnie
niekorzystny dla strony polskiej. Dowódca SGO, który, jak pamiętamy, udał się do 50 DP, po powrocie nie
kryje przed swoimi oficerami, że w okolicy miasteczka Adamów jest bardzo ciężko i trzeba się liczyć z tym,
iż zostanie ono zajęte przez nieprzyjaciela. Obawy okazały się uzasadnione. Około godz. 10 szturm na tę
miejscowość przypuściła niemiecka piechota wsparta samochodami pancernymi i artylerią, której ogniem
kierował obserwator z samolotu krążącego nad polskimi stanowiskami. Broniące się tu pododdziały 180 pp,
pozbawione ognia artylerii, wyczerpane trwającymi już piąty dzień nieustannymi walkami, nie wytrzymały
nacisku i nieco bezładnie wycofały się na północny zachód — w kierunku miejscowości Gułów, Dębowica,
Sczałb i Burzec. I tylko podobnie jak poprzedniego dnia pluton Legii Oficerskiej, tak teraz garstka odzianych
w mundury żołnierskie uczniaków ze stołecznego baonu PW nie opuściła swojego rejonu obrony. Chłopcy
stawiali opór, szukając ukrycia w rowach i zaułkach. Elew Pakuła wraz z Dąbrowskim i kilkoma innymi
kolegami dopada solidnie wyglądającego budyneczku z zakratowanymi oknami. To jakaś remiza maszyn
rolniczych czy też lamus ich wraków.
Jedyni teraz obrońcy Adamowa zostają okrążeni w tej „reducie” lecz nie poddają się. Przed pociskami
chronią się pod ścianami oraz młockarnią stojącą w kącie i ostrzeliwują się. W pewnym momencie jednemu
z Niemców udaje się wrzucić granat przez okratowane okno. Następuje wybuch. Rozbity zostaje leżący na
podłodze rower, młockarnia jest nienaruszona. Ale Dąbrowski, uderzony w głowę odłamkiem granatu, traci
przytomność. Podobnie dzieje się z Pakułą ranionym częścią rozerwanego na kawałki roweru. Niemcy
jednak nie zdołali wedrzeć się do budynku. W jakiś czas potem odbijają go na krótko pozostali towarzysze
broni, którzy obu nieprzytomnych kolegów dostarczają na punkt opatrunkowy. Uratowali oni dla Warszawy
powstańca i przyszłego współbudowniczego jej wszystkich nowych dworców kolejowych, Trasy
Łazienkowskiej i Toruńskiej, uczestnika renowacji hotelu Europejskiego, Głównej Poczty i szeregu innych
obiektów użyteczności publicznej. Dąbrowski niestety nie miał tego szczęścia. Nie przeżył okupacji.
Osiągnąwszy powodzenie pod Adamowem, nieprzyjaciel rozszerzył natarcie w kierunku zachodnim,
obejmując nim północno-wschodnie obrzeże lasu gułowskiego, między Konorzatką a Hordzieszką.
Generał Podhorski, zgodnie z ustalonym podczas ostatniej odprawy u dowódcy SGO planem bitwy,
rozkazuje dwom pułkom brygady kawalerii „Plis” obronić zagrożoną rubież. Przodem spieszy tam 10 puł, w
lewo odeń 2 puł, w drugim rzucie posuwa się bateria marszowa 14 dak, która obsadza wkrótce gajówkę
„Grabina”, bronioną wczoraj przez kompanię „Rawicz”. 10 puł po spieszeniu się uderza na nieprzyjaciela.
Ten jednakże nie tak łatwo ustępuje, a nawet zdobywa wznoszące się na przedpolu wzgórze 170 i wdziera
się do lasu. Walka przybliża się do wysuniętego punktu dowodzenia SGO „Polesie”, mieszczącego się w
nadleśniczówce położonej około 1 1/2 km na południe od Horodzieszki. Po pewnym co prawda czasie ułani,
wsparci strzelcami baonu „Wilk”, dowodzonego teraz przez majora Boglewskiego, zdołali powstrzymać
nieprzyjaciela, sytuacja wszakże jest tu nadal trudna. Niemcy utrzymali wzgórze 170 i mając zabezpieczone
skrzydło, nacierają energicznie na 2 puł, co grozi rozerwaniem styku między 60 a 50 dywizją.
Zaniepokojony tym pułkownik Epler, który dotychczas był zajęty przede wszystkim wydarzeniami
rozgrywającymi się pod Wolą Gułowską i na wschód od niej, prosi, aby 50 DP uderzyła z północy i
zaabsorbowała w ten sposób Niemców. Otrzymawszy tę prośbę i biorąc pod uwagę całokształt sytuacji,
generał Kleeberg wraz ze swoim szefem sztabu udaje się do pułkownika Brzozy-Brzeziny.
Interwencja dowódcy SGO odnosi skutek. 178 i 180 pp podrywają się do przeciwnatarcia. Ten pierwszy
uderza z rejonu wsi Burzec na Wojcieszków, opanowuje go nawet na krótko, musi jednak cofnąć się na
podstawę wyjściową, a potem dalej — w kierunku Krzywdy. Kierujący się w stronę Adamowa 180 pp
wyrusza ze skraju lasu Szczałb, posuwa się frontem do wsi Wola Burzecka.
„Co siły w nogach wypadamy z lasu — relacjonował wspomniany już ówczesny porucznik i dowódca
kompanii Mieczysław Pruszyński — i pędzimy polem w stronę wioski położonej o jakieś dwa i pół
kilometra przed nami. Każdy z nas rozumie, że musimy jak najwięcej drogi ubiec, zanim Niemcy otworzą
ogień. Dopiero po dobrej chwili odzywają się jeden po drugim niemieckie karabiny maszynowe. Biegniemy
dalej. Ktoś koło mnie upadł, jęknął. Padam w bruzdę, aby chwilę wytchnąć. Naprzód! I już rwiemy dalej,
długimi skokami naprzód. Kule gwiżdżą coraz bliżej. Coraz to ktoś padnie i już zostaje na ściernisku.
Naprzód! Musimy dobiec jak najszybciej do łąki przed wioską, tam widać jakieś krzaki, doły. Jeszcze 100
kroków, jeszcze 50. Docieram do irygacyjnego rowu, padam doń jak nieżywy, jestem nieprzytomny ze
zmęczenia.
Gdy podnoszę głowę, dostrzegam na łące jakieś postacie chyłkiem uchodzące w stronę rzeki. To
Niemcy. Wycofują się. Trzeba więc dalej nacierać, wyprzeć ich ze wsi. Dzieli nas od niej już tylko pięćset
metrów. W tejże chwili podczołguje się do mnie rowem dwu żołnierzy. Ranni. Sanitariuszy nie widać.
Rozcinam na pół swój opatrunek osobisty i przewiązuję rany. Niemcy ze stanowisk we wsi strzelają coraz
zacieklej i celniej. Nad nami nieprzerwanie krąży lotnik i naprowadza artylerię, która wali po nas coraz
mocniej” *.
Polacy zdobyli jednak na pewien czas nie tylko Wojcieszków, ale także Wolę Burzecką, a nawet jakiejś
prawdopodobnie niewielkiej grupce elewów ze stołecznego baonu PW udało się dotrzeć do owego
okratowanego budyneczku Adamowa, skąd wynieśli rannych i gdzie wybawili z opresji pozostałych
kolegów.
Dzięki opisanemu niepełnemu powodzeniu przeciwnatarcia 50 DP sytuacja na północnym odcinku walk
została wprawdzie złagodzona, lecz bynajmniej nie opanowana. Odrzucone przez nieprzyjaciela siły, które
nacierały na Adamów i Wojcieszków, odchodziły, częściowo nieuporządkowane, na północny zachód. Impet
przeciwnika skierował się na 2 i 10 puł. Te z natury słabe liczebnie, a do tego mocno wykrwawione pułki,
praktycznie nie posiadające już wsparcia artyleryjskiego, dysponujące znikomą ilością własnej broni
towarzyszącej i amunicji, cofały się w głąb lasu na coraz nowsze rubieże obronne, ponosząc przy tym
dotkliwe straty. Stawało się coraz bardziej prawdopodobne, że opór ich może zostać złamany, a one same
będą zepchnięte na lewe s|rzydło i tyły walczących w Woli Gułowskiej oddziałów. Toteż pułkownik Epler
doszedł do przekonania, że musi uruchomić ostatni człon północnej części swojego odwodu. Kazał połączyć
się z dowódcą 183 pp podpułkownikiem Władysławem Sewerynem.
— Przyszedł czas. Bierz wszystko, co masz, i uderzaj. Orientujesz się chyba, gdzie i na kogo.
— Melduję posłusznie, że to ja wiem. A „wszystko co mam”, to prócz batalionu jeszcze trzy sprawne
cekaemy, kilku kolarzy, no i ci chłopcy z PW, którzy jeszcze w Kobryniu...
— No, z tych masz przecież pociechę. Szkoda czas tracić. Powodzenia! Do dzieła!
— Rozkaz!
Wychodzące z rejonu położonego na północ od leśniczówki „Ofiara” uderzenie II baonu i pułkowych
pododdziałów 183 pp dotarło bez większych trudów do wyjść z lasu gułowskiego. Tu gwałtownym atakiem,
w brawurowym szturmie na bagnety, odrzucono nieprzyjaciela, który pospiesznie wycofał się na „z góry
upatrzone pozycje” pod Adamowem. Zdobyto wzgórze 170. Baon okopał się na nim. Położenie w rejonie
Gułowa ustabilizowało się: nieprzyjaciel został związany przez 50 DP od czoła, a przez II baon 183 pp i dwa
pułki brygady „Plis” — ze skrzydła.
*
Wysłany przez kapitana Jabłońskiego na stanowisko ogniowe oficer zwiadowczy pędzi do zabudowań
folwarku Lipiny, tam wsiada na koń. Przejeżdża galopem otwartą przestrzeń. Na baterii rzeczywiście leżała
* Tamże, rel. nr 149.
seria pocisków, ale tylko jeden z nich wyrządził szkody. Obsługa trzeciego działa częściowo wybita,
częściowo ranna *. Patrol telefoniczny wysłany na linię. Wkrótce łączność nawiązana, przychodzą komendy
ogniowe. Celowniki już ponad 5000. A więc Polacy idą do przodu. Nieoceniony szef baterii podjeżdża z
kuchnią polową i wiadomościami. Podobno nie jest źle. Na tym południowym odcinku wszystko gra, a
kawaleria zrobiła nawet rajd i zaatakowała od tyłu jakąś nieprzyjacielską baterię.
Ta ostatnia wiadomość okazała się prawdziwa, z tym że uderzenie na lewe skrzydło nieprzyjaciela
wykonała nie tylko kawaleria, lecz całe południowe zgrupowanie odwodu Eplera — to jest dwa pułki
kawalerii (3 pszwol i 1 puł) oraz I batalion 183 pp, który po nocnym i to forsownym, 20-kilometrowym
przemarszu spod Radoryża dotarł do wioski Niedźwiedź. Tam rankiem dowiedzieli się żołnierze tego
oddziału, iż otrzymał on zadanie wyjścia wraz z kawalerią na głębokie tyły nieprzyjaciela poprzez
Ferdynandów, Charlejów, Poznań na Serokomlę. Tak więc trzeba będzie, orientując się sposobami
harcerskimi (bo kto ma mapę i kompas?), ruszyć najpierw na wschód, a później skręcić na północ.
Oczywiście jeżeli nieprzyjaciel zechce uprzejmie nie przeszkadzać, na co raczej liczyć nie należy...
Dowódca 2 kompanii I batalionu, ówcześnie porucznik Henryk Jasionowski, był, tak jak i jego
podwładni, szczerze zadowolony z treści powyższego rozkazu. Po kilku dniach bezczynności, wypełnionych
jedynie przemarszami i służbą patrolową, wszyscy aż palili się do walki.
O świcie 5 października Jasionowski, pokonawszy wraz ze swoimi strzelcami kilkunastokilometrową
trasę, uszykował kompanię wzdłuż drogi wiodącej z lasu Janówek do wsi Niedźwiedź i zarządził wydawanie
z kuchni polowej śniadania złożonego ze zbożowej kawy konserwowej i chleba ze słoniną. Opodal
przemknęła kawaleria. Wśród galopujących na czele oficerów porucznik ujrzał znanego mu z 3 pułku
szwoleżerów rotmistrza dyplomowanego Radziukinasa i krzyknął do niego; „Czołem, Suwałki” **. Ten
zasalutował — i grupa jeźdźców wpada w las, za którym kryje się Ferdynandów.
— Czas i na nas! — woła kapitan Sroczyński. — Poruczniku Jasionowski, pan rusza pierwszy. Wraz z
przydzielonym nam plutonem Boforsów przejdzie pan całą wieś Niedźwiedź, obsadzi jej południowo-
-wschodni wylot i wystawi ubezpieczenie z kierunku wiodącego od przysiółka Lendo. Uważaj pan! Tam się
coś rusza. Ale idziemy za panem: pierwsza i trzecia kompania i cały batalion.
Po niespełna półgodzinie przegrupowanie ukończone. Kompanie rozłożone tyralierką w opłotkach. Na
przedpolu wystawione czujki. Od jednej z nich — wkrótce sygnał wzrokowy: karabin podniesiony poziomo
nad głową. To oznacza: „Uwaga! Nieprzyjacielska broń pancerna”. Ci oficerowie, którzy mają lornetki,
patrzą przez nie.
— Broń pancerna, wszędzie widzą broń pancerną. A przecież czołgów od kilku dni nie spotykamy —
mruczy do siebie kapitan.
W lornetce ukazują się jakieś pojazdy mechaniczne. To nie czołgi, lecz samochody. Są pewnie wśród
nich pancerne. A może transportery? Jeden podjeżdża wolno do zakrętu.
— Ognia! — woła porucznik Jasionowski.
— Pal! Pal! — krzyczą prawie jednocześnie karabinowy i działonowy po obu stronach dowódcy
kompanii.
Pada krótka seria z cekaemu, który zaraz zacina się. Zresztą i tak niczego by nie zwojował. Z pancerza
tylko posypały się iskry. Samochód włącza wsteczny bieg i cofa się do zakrętu. Dosięga go jednak pocisk z
działka ppanc. Drugi dostaje również. Załogi wyskakują, padają, otwierają ogień z broni ręcznej. W prawo i
lewo podobny obrazek: ugrzęzło kilka uszkodzonych pociskami pojazdów. Ich pasażerowie nie bronią się
długo. Pozostawieni na pastwę losu „sami oddają się w ręce”, w tym przypadku Polaków, i „błagają tylko o
życie”. W takim momencie najłatwiej z jeńców coś „wyciągnąć”, toteż przed odesłaniem ich do tyłu kapitan
dowiaduje się, że pochodzą oni z jakiegoś batalionu saperów i ze zmotoryzowanej kompanii karabinów
maszynowych. Potem, ponieważ łączność już działa, składa meldunek telefoniczny dowódcy brygady i pyta
o dalsze rozkazy.
— Kawaleria poszła dalej. Niech pan posuwa się za nią schodami w prawo w tył i ubezpiecza skrzydło
— słyszy w słuchawce odpowiedź.
Rzeczywiście — od strony Budzisk, Charlejowa, a potem od północy dobiegają odgłosy walki. Podjazd
w sile kombinowanego dywizjonu kawalerii, złożonego z 1 szwadronu 3 pszwol i 2 szwadronu 1 puł,
prowadzi rozpoznanie walką, dochodzi do Poznania, zaskakuje tam nieprzyjacielską baterię na stanowisku i
likwiduje ją.
* Wbrew niektórym opracowaniom nie poległ tu żaden oficer. Został on zabity później i pochodził z innej baterii,
o czym niżej.
** W tym mieście stacjonował 3 pszwol.
O tym właśnie mówił chorąży (tak!) Wojciech Mudryk, szef baterii kapitana Jabłońskiego, do oficera
zwiadowczego tego pododdziału.
Łączność bezdrutowa, jak się okazuje, działała, choć radiostacji ani w baterii, ani w całym dywizjonie
na pewno nie było.
Oficer zwiadowczy nie ma na stanowisku ogniowym już nic więcej do roboty. Rozmawia telefonicznie
z dowódcą baterii, melduje mu o stratach i obiedzie.
— Policz pan jeszcze pociski i wracaj na punkt. Może i nam przywieziecie coś ciepłego?
Punkt obserwacyjny przesunął się już dalej — do małego lasku. W przodzie znowu wieś.
— Co to za wieś? — pyta kapitan kanoniera Mardułę, pochodzącego z tych stron.
— To Budziska, a dalej jest Krzówka.
Bateria nieprzyjaciela z lewej już nie strzela, ale padają pociski z prawej. Serie z kaemu coraz gęstsze.
Wtem niecodzienny spektakl. Jak za czasów Bema do lasku, który jest teraz przecież punktem
obserwacyjnym kapitana Jabłońskiego, wjeżdża galopem czwórka koni zaprzężona do armaty 75 mm.
Odważny to wyczyn, ale tak sprzeczny z tym, czego uczą regulaminy! Działonowy podchorąży rezerwy
Kazimierz Antecki z 55 pal pyta:
— Gdzie strzelać?
— Co wy robicie?! — krzyczy ktoś. — To przecież punkt!
— Strzelamy na wprost. Działo nie ma przyrządów celowniczych.
— Zjeżdżaj!
Ale kanonierzy już odprzodkowali. Oddają kilka strzałów na Budziska. W minutę później na lasek
spada lawina pocisków najrozmaitszego rodzaju. Karabinowych, artyleryjskich, moździerzowych. Robi się
ciemno od dymu i pyłu. Łamią się gałęzie, lecą w górę kępy trawy. Kto żyw wtula się w ziemię. Oficer
zwiadowczy przykrywa ponadto głowę torbą polową. W kłębach dymu majaczą sylwetki koni i ludzi
leżących płasko jak masło rozsmarowane na chlebie.
Ogień nieprzyjacielski wreszcie ustaje. Kanonierzy mocują się z działem. Jeden koń zabity, drugi stoi ze
strzaskaną nogą. Ktoś strzela mu z pistoletu między oczy. Wreszcie nieszczęsne działo odjeżdża,
zaprzęgnięte już tylko w parę koni. Oficer zwiadowczy wstaje, zrzuca torbę z głowy, wyciera ręką i
chusteczką sączącą się z ucha krew.
Nikt więcej nie został poszkodowany. Dowódca baterii prowadzi nadal ogień. Ma już tylko kilkanaście
pocisków. Nagle z tyłu słychać słabe odgłosy wystrzałów. Artylerzyści poznają jednak, że to ciężkie działa.
Ich pociski padają na wieś z dwuwieżowym kościołem, leżącą na lewo w tył. Wybiega z niej kilku polskich
piechurów, potem kilkunastu, potem jeszcze więcej. Ale wkrótce wracają.
Robi się już ciemno. Dowódców batalionów i baterii wzywają telefonicznie na odprawę. Gdyby to były
manewry, to teraz powinna zagrać trąbka. Przyjdą rozjemcy — i koniec ćwiczeń. Potem tylko omówienie. To
ostatnie rzeczywiście nastąpiło, chociaż dopiero w kilkanaście lat później.
W tym samym mniej więcej czasie co kapitana Jabłońskiego wezwano także i kapitana
Nowakowskiego, dowódcę baterii haubic wspierającej samodzielny batalion 179 pp i 184 pp, walczące w
Woli Gułowskiej. Kapitan około godz. 18.30 daje porucznikowi Lebiedzkiemu rozkaz postawienia baterii na
koła i przeprowadzenia jej ze stanowiska ogniowego, znajdującego się między wschodnim skrajem lasu
gułowskiego a torem, w pobliże leśniczówki, w której mieścił się polski sztab. Jeden z działonowych tej
baterii, ówczesny plutonowy Stanisław Stefanko, pisze w swej relacji:
„Po przyjechaniu mojego działonu na miejsce postoju postanowiłem zostawić jaszcz w odległości 60—
70 m od działa, do którego udałem się, by dopilnować wykonania danych nam rozkazów. Wtem podchodzi
do mnie porucznik Matysiak * i mówi: »Plutonowy, do jasnej cholery, natychmiast ściągnąć mi jaszcz do
działa, niech ludzie odpoczną«. Czym prędzej to wykonałem. Po ściągnięciu jaszcza sam z koniem
odszedłem w krzaki. Działon był ustawiony pod dębem. Niemcy, mimo prowadzenia rozmów
kapitulacyjnych, w dalszym ciągu prowadzili po całym lesie ogień nękający... Jeden z pocisków trafia w dąb,
pod którym stał mój działon. Przy moim działonie położył się na wozie porucznik Matysiak. Chciał
odpocząć... Eksplozja była straszna: wybija mi ludzi i konie. Porucznik Matysiak dostaje dużym odłamkiem
w brzuch i ginie na miejscu, ja natomiast otrzymałem lekką ranę w nogę. Wybuch był tak silny, że wóz
został wywrócony do góry kołami” **.
Strzały, które słyszeli artylerzyści znajdujący się na punkcie obserwacyjnym w lasku pod Budziskami,
nie były złudzeniem. To ostrzeliwały Wolę Gułowska ciężkie haubice 150 mm, należące do niemieckiej 29
* Oficer ogniowy baterii kapitana Nowakowskiego.
** Zbiory Zbowidowskiego Środowiska Kleeberczyków rel. nr 92.
DZmot. Dywizja ta, po wstępnych utarczkach z ubezpieczeniami wystawionymi przez Podlaską BK w
północno-zachodnim sektorze obszaru walki SGO, przeszła wczesnym popołudniem do metodycznego
natarcia dwoma pułkami. Jeden z nich uderzył z rejonu Fiukówki na 5 puł pod Radoryżem Kościelnym,
drugi — z podstawy wyjściowej Kosuty—Stanin na Wróblinę i Jonik, gdzie broniły się 9 psk i dyon
„Niewirków”.
Nieprzyjacielowi wprawdzie udało się na jego lewym skrzydle zepchnąć polskich kawalerzystów do
Gąsówki, a na prawym — opanować przeprawy przez Małą Bystrzycę, ale dalsze posuwanie się obu pułków
29 DZmot zostało w ciężkich walkach ostatecznie powstrzymane.
GASNĄCE OGNIE
Jednakże mimo ustabilizowania się położenia na rubieży lasu gułowskiego i w Woli Gułowskiej oraz
sukcesów na południe od niej sytuacja SGO, zwłaszcza na północnym odcinku, i perspektywa prowadzenia
walki na dwa fronty budzi niepokój generała Kleeberga. Postanawia on osobiście udać się na stanowisko
dowodzenia generała Kmicica-Skrzyńskiego i pułkownika Brzozy-Brzeziny. Przedtem wzywa kwatermistrza
pułkownika dypl. Stawiarskiego i pyta go o stan amunicji. Odpowiedź jest niepocieszająca: kwatermistrz ma
w zapasie jedynie 40 pocisków kalibru 75 mm, kalibru 100 mm brak, może tylko jest tam coś w jaszczach
bateryjnych, amunicji do broni piechoty jest tyle ile w ładownicach żołnierskich.
Generał wsiada do samochodu z towarzyszącym mu, jak zwykle, majorem Grzeszkiewiczem.
Rozmawia w Krzywdzie z dowódcą Podlaskiej Brygady Kawalerii i dowódcą 50 DP. Kmicic-Skrzyński
melduje, że jego brygada będzie jutro dobrze walczyć. Nie wie, czy uda mu się zupełnie zatrzymać
spodziewane natarcie nieprzyjaciela, ale na pewno będzie w stanie opóźnić wejście 29 DZmot do bitwy
toczącej się na północ od Adamowa. Prośba tylko o amunicję, zwłaszcza artyleryjską, bo ta jest na
wyczerpaniu.
Podobnie ocenia możliwości swojej dywizji pułkownik Brzoza-Brzezina. Jest on przekonany, że jego
żołnierze mimo zmęczenia, niewyspania i niedostatecznego zaopatrzenia w żywność są zdolni i chcą po
wypoczynku nocnym bić się dzielnie i skutecznie. Mają już ku temu zaprawę i znają słabe strony
przeciwnika. Ale pilnie potrzebna jest amunicja i materiały sanitarne.
Major dyplomowany Grzeszkiewicz: „Wracamy do Hordzieszki... Generał z szefem sztabu na tylnym
siedzeniu, ja obok kierowcy. W pewnej chwili dowódca zatrzymuje wóz, siada za kierownicą... Jest
zamyślony, nic nie mówi. Prowadzi samochód jak zwykle spokojnie i pewnie, mimo że droga jest dość
wąska i wyboista.
Dojeżdżamy na miejsce,, Generał zatrzymuje wóz przed chatą, w której jest mój oddział sztabu.
Wychodzi, udaje się do izby, każe zapalić lampę, siada, wyjmuje swoje pióro i na podanym mu przez
sierżanta arkuszu coś pisze. My stoimy cicho... Gdy skończył pisać, przywołuje mnie do siebie i podając mi
arkusz mówi:
— To jest rozkaz o kapitulacji. Niech major odbije go na maszynie i roześle do oddziałów.
— Pan generał zwykł wydawać rozkaz po wysłuchaniu dowódców podczas odprawy.
— Ten rozkaz wydaję bez opinii dowódców. Nie mogę i nie chcę z nikim dzielić ciężaru kapitulacji.
Biorę na siebie całą odpowiedzialność przed historią” *.
Ironia losu chciała, że w chwili gdy u dowódcy 13 DZmot, generała Otto, zjawili się polscy
parlamentariusze z propozycją zawieszenia broni, on sam był w trakcie wydawania swoim wojskom rozkazu
„przegrupowania się w tył”, czyli mówiąc wprost odwrotu. Doszedł bowiem do wniosku, iż jego dywizja,
związana walką na północy, zablokowana na wschodnim skraju lasu gułowskiego i w Woli, atakowana i
okrążona na południu — ze skrzydła i od tyłu, nie ma szans przebicia się do 29 DZmot czy na Okrzeję, a
może łatwo zostać jutro zniszczona.
Ten sam pogląd wyraził generał Kleeberg, mówiąc podczas odprawy w Horodzieszce o godz. 20.00:
„Mamy sukces. Możemy jutro jeszcze kontynuować bitwę i doprowadzić do zniszczenia trzynastej
dywizji, ale zwiążemy się walką z nią i odsłonimy nasze tyły dla dwudziestej dziewiątej dywizji... Nie mamy
dość amunicji, aby stawić czoło aż dwóm przeciwnikom, zresztą już dziś od nas dużo silniejszym, gdyż mają
wiele dział i amunicji. Dalsza walka w tej sytuacji to niepotrzebna śmierć naszych żołnierzy. Jutro, gdy
wkroczy nowa dywizja, będą nas brać z pola walki, stworzy to dla nas gorsze warunki”.
Decyzja o tymczasowym zawieszeniu broni dotarła w różny sposób i różnymi drogami do polskich
* Grzeszkiewicz, op. cit., s. 281.
oddziałów. Do swoich kolegów ze stołecznego PW przyniósł ją Władysław Matkowski, również
późniejszy powstaniec warszawski, ekonomista, przedstawiciel polskich przedsiębiorstw w wielu krajach —
od Filipin począwszy po Stany Zjednoczone, od Skandynawii po Afrykę Środkową. I on, który werbalnie nie
deklarował patriotyzmu, bo dla niego było to uczucie wrodzone i oczywiste, stanął jak jego koledzy w
żołnierskich szeregach PW, przewędrował szmat drogi tam i z powrotem, ranny nie opuścił szyku i znalazł
się pod Kockiem i Adamowem. Teraz, 5 października wieczorem, po całym dniu marszu, biegania i walki,
zmian pozycji, sukcesów i przygnębiających niepowodzeń otrzymuje polecenie udania się do sztabu dywizji.
Tam każą mu iść do jednej z chat i... czekać. Głodny, bo od poprzedniego wieczora nic nie miał w ustach, i
zmarznięty dopiero po kilku godzinach dostaje zaklejoną kopertę. W niej rozkaz o kapitulacji.
Młodzież wówczas tak łatwo nie rezygnowała. Formuje się grupa, której pod dowództwem kapitana
Sautera już 9 października udaje się sobie tylko wiadomymi sposobami dotrzeć do Warszawy.
Pułkownik Brzoza-Brzezina pierwszy dowiedział o zamiarach zawieszenia broni, gdyż jeszcze przed
odprawą dostał polecenie wysłania parlamentariuszy. Telefonicznie powiadomieni zostali generałowie
Podhorski i Kmicic-Skrzyński oraz pułkownik Epler. Początkowo niektórzy z nich zamierzali przebijać się z
podporządkowanymi im oddziałami na własną rękę. Generał Kleeberg nie sprzeciwiał się temu, choć
uprzedzał, iż nieprzestrzeganie zawieszenia broni może doprowadzić do masakry danego oddziału.
Ostatecznie, po analizie możliwości, wszyscy podporządkowali się postanowieniu o zawieszeniu broni i
kapitulacji.
Wiadomość o tym nie dotarła jedynie do 3 psk, który cały dzień odpierał pod Grabowem Szlacheckim i
na południe od niego nieprzyjacielskie patrole, usiłujące poruszać się szosą z Dęblina i Ryk na Żelechów.
Wieczorem uderzył silniejszy oddział nieprzyjaciela i odrzucił pułk na północ. Jego dowódca podpułkownik
Małysiak doszedł do wniosku, że oddział ten został okrążony. Uporządkował go więc doraźnie i próbował
przebijać się nocą na południowy wschód. W okolicy Kalinowego Dołu (niedaleko m. Niedźwiedź) kolumna
natknęła się na silną zasadzkę, poniosła olbrzymie straty i rozproszyła się. Pewnym niewielkim grupom
udało się przedostać na południe od Wieprza. Inne zdołały skontaktować się z oddziałami polskimi, od
których dowiedziały się o kapitulacji.
Ze strony niemieckiej przerwała ogień tylko 13 DZmot, z którą bezpośrednio toczyły się pertraktacje.
Była ona zresztą sama mocno nadwerężona. Natomiast 29 DZmot całą niemal noc okładała pociskami
artyleryjskimi oddziały polskie zbierające się w lasach i wioskach między Wolą Gułowską, Adamowem,
Krzywdą i Okrzeją. Od jednego z tych pocisków poległ m.in. właśnie porucznik Matysiak i zginęła obsługa
działa plutonowego Stefanki.
Całą noc na 6 października żołnierze polscy niszczyli lub zakopywali broń maszynową, ręczną i
amunicję, topili w strumieniach i moczarach zamki do dział i przyrządy optyczne. Rozdawali nielicznym
pozostałym na miejscu mieszkańcom wiosek części uprzęży, wymieniali im gorsze konie na lepsze wraz z
ich książeczkami (dowodami). Opatrywali też rannych i grzebali zabitych. Czynności te przeciągnęły się do
późnego rana.
Cytowany wcześniej plutonowy Stefanko pogrzebał już swych zabitych towarzyszy broni, gdy około
godz. 10 rano, kiedy znajdował się w odległości mniej więcej 300 m od leśniczówki, „przywieziono tam —
jak wspomina — zwłoki majora Bartuli, który poległ prowadząc swój batalion do ataku. Zaczęliśmy szybko
kopać dół, by jak najprędzej pochować ciało. Złożyliśmy je do grobu, przykryli płaszczem i zaczęliśmy
zasypywać dół. Wtedy przyniesiono pięć czy sześć pocisków artyleryjskich. Ułożyliśmy je w grobie obok
zmarłego.
Były to ostatnie nasze pociski” *.
Rozkaz pożegnalny i szczególny, podający podwładnym do wiadomości i wykonania warunki
kapitulacji, odczytano przed frontem wszystkich pododdziałów.
W tym pierwszym dowódca SGO „Polesie” zwracał się do podwładnych m.in. następującymi słowy:
„Wykazaliście hart i odwagę w masie zwątpień i dochowaliście wierności Ojczyźnie do końca.
Dziś jesteśmy otoczeni, amunicja i żywność są na wyczerpaniu. Dalsza walka nie rokuje nadziei, tylko
rozleje krew żołnierską, która jeszcze przydać się może. Przywilejem dowódcy jest brać odpowiedzialność
na siebie. Dziś biorę ją w tej najcięższej chwili — każę zaprzestać walki, by nie przelewać krwi daremnie.
Dziękuje Wam za Wasze męstwo i Waszą karność. Wiem, że staniecie, gdy będzie potrzeba.
Jeszcze Polska nie zginęła i nie zginie!”
Zgodnie z rozkazem szczególnym 6 października od godz. 10.00 składają broń: 50 dywizja piechoty i
tabory w Woli Burzeckiej, kawaleria we dworze Gułów, 60 dywizja piechoty — w Woli Gułowskiej.
* Zbiory Zbowidowskiego Środowiska Kleeberczyków, rel. 92.
Niewielka grupa Kleeberczyków (bo tak ich zaczęto nazywać), którzy mieli ubrania cywilne lub dostali
je od miejscowej ludności, nie poszła do niewoli. Jedni ukryli się w kraju i walczyli w ruchu oporu, inni
przedostali się za granicę i bili się na wszystkich istniejących w czasie tej wojny frontach, na wszystkich
kontynentach, oceanach i w powietrznych przestworzach.
Dowódca Grupy, który w ostatnich dniach września miał kilkakrotnie możność udania się samolotem za
granicę, nie skorzystał z odpowiednich propozycji. Nawet jeszcze bezpośrednio po kapitulacji nadarzyła mu
się okazja ukrycia się i uniknięcia niewoli. Nie opuścił wszakże i teraz swych żołnierzy. Poszedł z nimi.
Jednak nie do obozu jenieckiego, ale na śmierć. I musiał zdawać sobie z tego sprawę. W latach pierwszej
wojny światowej przebył on dwie poważne choroby układu trawiennego: dur brzuszny i dyzenterię. Nie
minęły one bez śladu. Utrzymanie generała przy zdrowiu wymagało ścisłej diety oraz poddawania się co
roku specjalnej kuracji szpitalnej obejmującej rozmaite skomplikowane zabiegi. Pewne było, że w
hitlerowskiej niewoli ani takiego leczenia, ani nawet odpowiedniej diety nie będzie. A to oznaczało śmierć...
Nie czekał na nią długo. Atropos przecięła nić Jego życia 5 kwietnia 1941 roku o godz. 22.15. Uczucia,
które na wieść o tym ogarnęły wszystkich znających Go bliżej, znalazły wyraz w wielu listach przesyłanych
wdowie po Nim, Wandzie.
Dyrektor szkoły w Zakopanem, do której uczęszczał Zbigniew, syn Generała, pisał: „... Płaczę nie tyle
nad nami, nad gronem rodziny i przyjaciół, których osierocił, jak nad naszą biedną Polską, która takiego
straciła syna...”. A Teresa Czartoryska, składając kondolencje w imieniu swoim, męża i wielu znajomych,
wyznawała: „... Jesteśmy do głębi przejęci stratą tak wyjątkowego człowieka wielkiej dobroci i
kryształowego charakteru, tak wielce zasłużonego aż do ostatnich chwil przez swą niezłomną odwagę, którą
przynosił najwyższy honor całemu narodowi — tak w chwilach pokoju, jak w tragicznych zmaganiach
ostatniej wojny. Wszyscy widzieliśmy w nim uosobienie honoru żołnierza polskiego, który wytrwał do
końca!...”
Słowa: honor, odwaga, patriotyzm, powtarzają się we wszystkich prawie wspomnianych listach. Na
miejscu zatem będzie uzupełnić przytoczone na wstępie dane dotyczące generała Kleeberga kilkoma
przynajmniej informacjami szczególnie dobrze charakteryzującymi Jego osobowość.
GLORIA VICTIS
Franciszek Kleeberg, syn powstańca i wnuk kurierki Rządu Narodowego z okresu zrywu
wolnościowego Polaków w 1863 r., nigdy nie pomijał żadnej okazji zademonstrowania swojej polskości i
przywiązania do swego narodu.
Po wybuchu I wojny światowej jego usilne starania i wielokrotne prośby o skierowanie do Legionów
Polskich uwieńczone zostały pomyślnym skutkiem dopiero w maju 1915 r. Będąc dzielnym żołnierzem
otrzymał wiele odznaczeń bojowych, sprawował szereg funkcji w 2 i 3 brygadzie tej formacji oraz w
jednostkach artyleryjskich, a także w Komendzie Legionów, której szefem sztabu był jego serdeczny
przyjaciel, towarzysz służby w latach wiedeńskich i poważnych rozmów o przyszłej, niepodległej Polsce.
Ten oficer, również syn powstańca z 1863 r., Włodzimierz Zagórski, późniejszy generał WP, został
uwięziony po majowym zamachu stanu w r. 1926 i „zaginął bez wieści” w tajemniczych okolicznościach.
Piłsudski, jak wiadomo, nie był ani twórcą, ani komendantem Legionów. Władze austriackie mianowały go
tylko dowódcą pułku, a potem 1 brygady. To, że w tej właśnie brygadzie Kleeberg nie służył, oraz przyjaźń z
Zagórskim miało się w przyszłości negatywnie odbić na wojskowej karierze bohatera Wojny Obronnej
Polski 1939.
W początkach 1918 r. ówczesny major Franciszek Kleeberg dał szczególnie dobitny wyraz swej
polskości a zarazem dużej odwagi osobistej. 9 lutego owego roku Niemcy i Austro-Węgry podpisały z
utworzoną przez nich burżuazyjną, nacjonalistyczną Ukraińską Radą Centralną (tzw. Ukrainą „hetmana”
Skoropadskiego) traktat oddający owemu marionetkowemu tworowi państwowemu rdzennie polską
Chełmszczyznę. Oburzony tym (jak i olbrzymia większość Polaków) Franciszek Kleeberg złożył raport, w
którym zrzekał się obywatelstwa austriackiego i oświadczał, że czuje się obywatelem Polski. W rezultacie
został oddany pod sąd i karnie przeniesiony na front włoski w stopniu kapitana. Zgłosiwszy się ponownie,
jesienią 1918 r., do powstającego Wojska Polskiego, od razu zaskarbił sobie uznanie przełożonych i
szacunek oraz sympatię podwładnych.
„Nadzwyczaj inteligentny, ambitny oficer z dużą wiedzą. Posiada talent organizacyjny i rutynę oficera
sztabu generalnego...” — pisał o nim w r. 1919 szef departamentu organizacyjno-mobilizacyjnego
Ministerstwa Spraw Wojskowych pułkownik Rybak. Generał Skierski zaś, inspektor armii nr 3, w grudniu
1921 r. podkreślał: „Posiada niezwykłe zalety osobiste ducha i serca. Dbałość o żołnierzy uwydatnia się w
nieustającej trosce o ich dobro cielesne i duchowe. Odwaga i zachowanie się jego w boju są mi znane.
Cechuje się nadzwyczajną inteligencją, ogólnym i fachowym wykształceniem, które pracą umysłową
nieustannie pogłębia... Śmiały i oryginalny w koncepcjach operacyjnych i organizacyjnych”. A wiceminister
spraw wojskowych, generał Sosnkowski, stwierdził w r. 1919 krótko i dobitnie: „Zdolny, pracowity i
sumienny oficer. Posiada duże wykształcenie teoretyczne”.
Nic więc dziwnego, że Franciszek Kleeberg szybko awansuje na kolejne stopnie wojskowe i zajmuje
coraz wyższe stanowiska służbowe: szefa sztabu grupy operacyjnej, szefa oddziału i zastępcy szefa
departamentu Ministerstwa Spraw Wojskowych, szefa sztabu DO Gen *, dowódcy dywizji. Dużym
wyróżnieniem było odkomenderowanie go w r. 1924 na studia we francuskiej Ecole Supérieure de Guerre.
W opinii wystawionej mu po ukończeniu tej wyższej uczelni wojskowej zawarte są m.in. słowa:
„Inteligencja żywa i otwarta, rozległa wiedza i wykształcenie ogólne, solidna wiedza wojskowa, duża
zdolność obejmowania terenu, wybitne zdolności topograficzne...” **.
Dzięki tej pozytywnej opinii pułkownik Franciszek Kleeberg zostaje mianowany II dyrektorem Wyższej
Szkoły Wojennej ***.
Niedługo jednak wykonywał te obowiązki. Po majowym zamachu stanu został w r. 1927 przeniesiony z
Warszawy do Grodna, i to na stanowisko dowódcy dywizji, a więc takie, jakie zajmował już przed pięcioma
laty. Dalsza jego kariera wojskowa zostaje zahamowana. Wprawdzie jeszcze w okresowych opiniach
pozytywnie ocenia się jego wiedzę i zdolności, wprawdzie z dniem 1 stycznia 1928 r. otrzymuje stopień
generała brygady, ale jest to ostatni jego awans. W roku 1931 odrzucono nawet wniosek o nadanie mu
Krzyża Niepodległości, mimo że odznaczenie to, zgodnie z odpowiednią ustawą, należało się wszystkim,
którzy „zasłużyli się czynnie dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej przed wojną światową lub w
czasie wojny światowej”. Po dziewięciu latach dowodzenia 29 dywizją piechoty wyznaczono go na dowódcę
OK III (Grodno). „Stanowisko — jak pisze pułkownik Grzeszkiewicz — niby wyższe, ale odsuwające
zdolnego i mądrego generała na boczny tor. Dowództwa OK traktowane były bowiem jak duże KRU. W
roku zaś 1939 przeniesiono go do Brześcia na teren zupełnie już bierny pod względem założeń wojennych”
****.
Nietrudno odgadnąć powody tej niełaski. Kleeberg, który nie był piłsudczykiem, nie ukrywał swego
negatywnego stosunku do rządów pomajowych. W opinii o nim generał Litwinowicz pisał w roku 1928: „...
zaczął on (tj. generał Kleeberg — A.Z.) prowadzić politykę niezgodną z moimi zamierzeniami
odpowiadającymi tendencjom rządu” *****. A faktem, który wywołał zgorszenie generała Litwinowicza,
było — jak on sam donosił ****** — wydanie przez generała Kleeberga rozkazu usunięcia wykonanej z
dykty i papieroplastyki, a wiszącej na ścianie jednej z izb żołnierskich 76 pp, oznaki 1 brygady Legionów.
Polecenie to było najzupełniej zgodne z postanowieniami ówczesnego Regulaminu Służby Wewnętrznej (cz.
V), który zabraniał jakiegokolwiek ozdabiania izb przeznaczonych na zakwaterowanie szeregowych służby
zasadniczej. Nie dozwalał on nawet zawieszania tam portretów dostojników państwowych i wojskowych czy
też przyozdabiania okien firankami.
Tak, ale w danym przypadku chodziło o brygadę Piłsudskiego! Usuwając jej oznakę i w ogóle nie
godząc się z polityką rządów sanacyjnych, generał Kleeberg przejawiał swoją wysoką odwagę cywilną i siłę
charakteru. Wartości tych ówczesne władze wojskowe nie ceniły zbyt wysoko. Toteż wydający wspomniany
rozkaz naraził się na szykany i zamknął sobie drogę do dalszej, tak dobrze zapowiadającej się dotychczas
kariery wojskowej.
„Przeznaczenie jednakże — pisze pułkownik Grzeszkiewicz — pokierowało wypadkami zupełnie
inaczej, niż to sobie wyobrażali ci, którym zależało za usunięciu Go z pola widzenia. Nazwisko Kleeberg
weszło do historii” *******.
*
Wśród szeregu chwalebnych epizodów dramatu Wojny Obronnej Polski bitwa pod Kockiem zajmuje
* DO Gen (Dowództwo Okręgu Generalnego) — termin zastąpiony później przez DOK (Dowództwo Okręgu
Korpusu).
** Tłumaczenie oficjalne, zapewne niedoskonałe, zachowane w CAW (t.a.p. 7658).
*** Drugim — to jest polskim, bo „pierwszym dyrektorem” był wówczas francuski oficer.
**** Grzeszkiewicz, op. cit., s. 6 (OK — Okręg Korpusu; KRU — Komenda Rejonu Uzupełnień).
***** CAW, t.a.p. 7658.
****** Tamże.
******* Grzeszkiewicz, op. cit., s. 6.
poczesne miejsce. Tam grupa Wojska Polskiego zwana co prawda „operacyjną” i „samodzielną”,
licząca jednak zaledwie tyle żołnierzy, ile ówczesna polska dywizja piechoty na stopie wojennej, a
posiadająca siłę ognia niewiele większą niż pułk piechoty wzmocniony dywizjonem artylerii lekkiej *,
stawiła dzielnie czoło dwóm pełnym niemieckim dywizjom zmotoryzowanym, mającym absolutną przewagę
w broni pancernej i wspartym lotnictwem. Przez sześć dni —- od 1 do 5 października włącznie — skutecznie
broniła ostatniego wolnego jeszcze skrawka ziemi polskiej.
„Najmocniejszą bowiem stroną grupy — pisał po latach już pułkownik dypl. Grzeszkiewicz — był stan
moralny jej oddziałów. Właściwie wszyscy żołnierze SGO »Polesie« szli do boju z własnej chęci, bez
najmniejszego przymusu ze strony przełożonych” **.
Jak dalej wspomina autor relacji, pewnego dnia oficjalnie ogłoszono, że kto nie chce dłużej bić się, ten
może iść do domu. Skorzystało z tej możliwości bardzo niewielu. Ci, co zostali, byli w istocie ochotnikami.
Zdarzało się nawet, że niektórzy prosili o przepustkę na kilka godzin, by zobaczyć się z rodzinami
mieszkającymi w pobliżu. Wszyscy oni wrócili z powrotem do szeregów. Wszyscy też żołnierze Grupy
Kleeberga wykonywali bez wahania i z jak najlepszą wolą otrzymane rozkazy. Każdemu więc z nich należy
się uznanie bez względu na pełnioną przezeń funkcję, posiadany stopień czy przynależność do tego lub
innego oddziału.
Respektując w pełni tę zasadę, chciałoby się jednak wspomnieć o rodzaju broni ***, która miała w
Polsce najbardziej demokratyczne tradycje i w której nawet za czasów feudalnych oficer nie musiał
legitymować się klejnotem szlacheckim. Artylerzyści wszędzie, również więc i w SGO „Polesie”, byli tak
samo jak piechurzy, kawalerzyści, saperzy, „druciki”, taboryci — jak wszyscy żołnierze, a czasem nawet
bardziej — narażeni na kule, granaty, szrapnele i bomby. Tak samo groziły im rany i śmierć na polu chwały.
Tak samo ponosili trudy i niewygody, cierpieli głód i chłód, doskwierał im brak snu i tęsknota za domem
rodzinnym. Ale w Grupie Kleeberga niektórzy z nich odegrali szczególną rolę w kierowaniu walką.
Artylerzystą był sam generał Kleeberg i jego szef sztabu pułkownik dypl. Łapicki. Do tego samego
rodzaju broni należeli dowódcy obu dywizji piechoty — pułkownicy dyplomowani Brzoza-Brzezina i Epler
oraz ich szefowie sztabów — podpułkownik dypl. Adamowicz i major dypl. Schoener. Z artylerii wywodził
się szef oddziału operacyjnego Grupy — major dypl. Grzeszkiewicz i wielu oficerów sztabu.
W dużej mierze zasługą wymienionycłi osób było sprawne, szybkie i celowe, rzec by można —
nowatorskie, działanie nietypowych przecież jednostek, związków taktycznych i całej grupy. Wiązała ona
wszak swoją walką dość duże siły nieprzyjaciela, które nie mogłyby zostać użyte na froncie zachodnim,
gdyby taki rzeczywiście istniał. Ale przecież ani wojska lądowe, ani siły morskie, ani lotnictwo Anglii i
Francji nie stanęły wówczas do walki z najeźdźcą, który pustoszył naszą Ojczyznę. I, jak wiadomo, nie one
wyzwalały Polskę, lecz zupełnie inna armia, do której w okresie międzywojennym bynajmniej nie wpajano
żołnierzom polskim uczuć braterstwa broni.
*
W trzydzieści lat od dni, kiedy to dopalały się pod Kockiem ostatnie płomienie Wojny Obronnej Polski,
delegacja Rady Naczelnej ZBoWiD pod przewodnictwem generała Bukojemskiego udała się samolotem do
NRD, by przejąć i przewieźć do kraju urnę z prochami Franciszka Kleeberga. Ceremonia przekazania i
transportu jej na lotnisko przerodziła się w wielką antywojenną i antyfaszystowską manifestację. Na
cmentarzu obecne były tłumy ludzi. Kondukt towarzyszący prochom Generała wiezionym w asyście
oddziału wojsk zmechanizowanych Narodowej Armii Ludowej NRD przeciągnął przez całe miasto. Działo
się to na niegdyś nam nieprzyjaznej, dziś gościnnej dla nas ziemi w starej rezydencji Wettynów, zabytkowym
Dreźnie.
5 października 1969 r. znów wielotysięczne rzesze zgromadziły się w celu uczczenia pamięci Generała.
Przed trybuną, na rynku w Kocku, ustawiono na łożu działa trumnę zawierającą urnę z prochami dowódcy
SGO „Polesie”. Obok sztandary, flagi narodowe, warta i kompania honorowa. Są przedstawiciele partii,
stronnictw politycznych, władz miejscowych i organizacji społecznych, żołnierze służby czynnej i weterani
wojny.
Po przemówieniach sekretarza ówczesnego Komitetu Powiatowego PZPR Stanisława Jasińskiego oraz
* Analogicznie liczebność oraz siła ognia pododdziałów i oddziałów SGO „Polesie” były trzy- lub nawet
czterokrotnie mniejsze, niż przewidywały wojenne normy etatowe.
** Grzeszkiewicz, op. cit., s. 217.
*** Obecnie stosowany termin: „rodzaj wojsk”.
przewodniczącego Rady Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa ministra Janusza Wieczorka, dowódcy
kompanii podczas bitwy pod Kockiem, wyrusza długi kondukt w kierunku cmentarza żołnierskiego. Nad
otwartą mogiłą, w imieniu ministra obrony narodowej generała Wojciecha Jaruzelskiego, zabiera głos
generał Ziemiński. Jeszcze kilka słów od towarzyszy broni. Hasło Wojska Polskiego. Salwy honorowe.
Zgromadzeni powoli rozchodzą się...
Cześć oddawana Franciszkowi Kleebergowi to zarazem hołd dla wszystkich, którzy w październikowej
bitwie Września złożyli życie w ofierze Ojczyźnie.
Do każdego z nich można z pełną słusznością odnieść słowa wielkiego poety:
I ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu.
Jeżeli poległym ciałem
Dał innym szczebel do sławy grodu.