Barbara Cartland
Kochankowie w raju
Od Autorki
W dniu 25 maja 1905 roku chiński parowiec został
wyrzucony na brzeg wyspy Sanur jakieś cztery mile od
Badungu. Balijczycy złupili wrak, jak to zwykli byli robić od
setek lat, ale holenderski rząd zażądał od radży Badungu
odszkodowania w wysokości siedmiuset tysięcy pięciuset
florenów. Radża uznał to za obelgę i odmówił zapłaty.
Holendrzy od dawna czekali na pretekst, by wkroczyć na
wyspę, i w roku 1906 wysłali ekspedycję wojskową na
południową część Bali. Otoczeni ze wszystkich stron przez
siły holenderskie Balijczycy, widząc, że nie mają szans, by
odeprzeć wroga, postanowili raczej umrzeć niż się poddać.
W nocy 20 września książę podpalił pałac i następnego
ranka otworzył bramy. Tysiące Balijczyków wolno podążało
w kierunku holenderskich armat. Mężczyźni, lśniący od
klejnotów, mieli na sobie swoje odświętne czerwono - czarno
- złote szaty, kobiety z dziećmi na rękach, obwieszone
biżuterią i perłami, ubrane były jedynie w białe sarongi.
Na
tronie,
podtrzymywanym
przez
najwyższych
wojowników, siedział radża, smukły młody mężczyzna, blady
i milczący. Nieoczekiwanie, w odległości około pięćdziesięciu
metrów od Holendrów, radża wyciągnął z pochwy swój kris.
Na ten sygnał Balijczycy rzucili się na swe miecze. Na myśl o
śmierci ogarnęła ich dziwna egzaltacja. Ofiara z ich ciał była
ofiarą złożoną bogom w odwiecznej walce dobra ze złem.
Holenderski kapitan rozkazał strzelać i rozpoczęła się
rzeź. Padł radża, a wraz z nim setki jego poddanych - ranne
kobiety zadawały śmiertelne ciosy swoim dzieciom, mężowie
zabijali żony. Balijscy wojownicy i dzieci, dzierżąc dzidy i
noże, atakowali ziejące ogniem działa. Trzykrotnie Holendrzy
wstrzymywali ogień, usiłując w ten sposób przerwać rzeź, lecz
Balijczycy postanowili umrzeć. Z wyjątkiem kilkorga dzieci
nikt nie przeżył masakry. To był koniec - teraz Holendrzy
zostali panami całej wyspy.
Dzisiaj na placu w Des Pasar (niegdyś Badung), gdzie to
się wydarzyło, jest boisko do gry w piłkę nożną.
W roku 1920 i 1924 wydano więcej zezwoleń katolickim i
protestanckim misjonarzom na prowadzenie działalności
misyjnej na Bali, ale cały ich wysiłek skazany był na
niepowodzenie.
W roku 1945 holenderskie Indie Wschodnie uzyskały
niepodległość. Pięć lat później proklamowano republikę, a
cały archipelag przyjął nazwę Indonezji.
R
OZDZIAŁ
1
1892
Hrabia Wiktor van Haan spoglądał ponuro na lśniące pola
ryżowe, pokryte lasami górskie szczyty i roziskrzone w słońcu
pierzaste palmy kokosowe. Wszystko było zielone: soczysto
zielone pola ryżowe, drzewa, doliny. Nawet kwiaty jaśminu i
tjempake zdawały się tracić swe delikatne, białe piękno pośród
otaczającej je zieleni.
Schodząc
z
parowca,
który
płynął
na
Bali
nieprawdopodobnie długo, hrabia pomyślał, że wygnanie,
nawet do najpiękniejszego zakątka świata, budzi zawsze
uczucie przygnębienia.
Mimo że jego pobyt na wyspie miał nie potrwać długo -
licząc miesiące podróży prawdopodobnie niecały rok - to
jednak było to wygnanie, które go w najwyższym stopniu
upokorzyło.
Kiedy królowa wdowa wezwała go do swego pałacu w
Amsterdamie, spodziewał się, że czeka go nowy obowiązek na
dworze lub przyjęcie w imieniu królowej dostojnego gościa,
który przybył do Holandii.
Często go o to prosiła wiedząc, że jego osobisty urok,
dyplomacja i wiedza o świecie były zawsze niezwykle
przydatne w sytuacji, kiedy Niderlandy nie miały króla, który
pełniłby reprezentacyjne funkcje.
Powiedział sobie jednakże, że królowa wdowa zabrała mu
już wystarczająco dużo czasu w ciągu ostatnich kilku
miesięcy, nie ulegnie więc naciskom i nie będzie robić
niczego, na co nie miałby ochoty.
Zbyt często obarczano go towarzystwem wyjątkowo
nudnych i nadętych mężów stanu, a przeciągające się bankiety
oraz nie kończące się konferencje stały się dlań istną
męczarnią.
Poza tym hrabia, którego uważano za najatrakcyjniejszego
mężczyznę w Holandii i który był dalekim kuzynem królowej
wdowy, był w każdym domu mile widziany, toteż zapraszano
go chętnie.
W dniu śmierci Wilhelma III w 1890 roku dziesięcioletnia
księżniczka Wilhelmina została królową, a jej matka
mianowana regentką. Dwa lata później młodziutka królowa
Wilhelmina nadal pobierała nauki.
Hrabia był szczerze oddany jej matce, a swojej kuzynce, i
zawsze okazywał swą lojalność i szacunek królowej wdowie.
Gotów był być na jej usługi i spełniać liczne obowiązki, jakie
nań nakładała, jeśli nie kolidowały zanadto z jego własnymi
planami. Nic więc dziwnego, że przed trzydziestym rokiem
życia stał się samolubny i miał wygórowane pojęcie o swojej
osobie. Trzeba jednak przyznać, że był niezwykle przystojny,
a ponadto jego osobowość wywierała wrażenie na każdym,
kto
gościł
na
nudnym,
konserwatywnym
dworze
holenderskim.
Być może wynikało to z tego, że hrabia był tylko w
połowie Holendrem.
Jego ojciec stał na czele jednej z najbardziej szanowanych
i liczących się rodzin w całym kraju.
Historia rodziny van Haanów była jednocześnie historią
Niderlandów i trudno by wymienić ważne wydarzenie
dziejowe, w którym nie zapisałby się chlubnie jakiś van Haan.
Natomiast matka hrabiego była Francuzką, córką księcia
de Briaca. Słynęła nie tylko z urody, ale też ze swej
inteligencji i żywiołowej radości życia. Chętnie więc widziano
ją w intelektualnych salonach Paryża, gdzie bywały liczące się
osobistości. Wszyscy więc zgodnie przepowiadali, że związek
hrabiego Hendriha van Haana i Madeleine de Briac zaowocuje
niezwykłym potomstwem.
I rzeczywiście, ich syn Wiktor spełniał wszelkie
oczekiwania i obecnie, po śmierci ojca, znalazł się w
posiadaniu iście królewskiego majątku.
Idąc teraz przez udekorowane z nadmiernym przepychem
komnaty pałacowe w stronę apartamentów królowej wdowy,
hrabia pomyślał - jak zwykł to często czynić - że wymagają
one renowacji i zmiany wystroju.
Znajdowały się tam skarby, zwłaszcza obrazy o
niewyobrażalnej wartości. Były jednak źle wyeksponowane i
hrabiego, mającego niewątpliwie dobry smak, nieustannie
drażnił fakt, iż królowa wdowa wraz ze swym najbliższym
otoczeniem zadowala się istniejącym stanem rzeczy i nie ma
najmniejszego zamiaru wprowadzać jakichkolwiek zmian.
Lokaj w błyszczącej królewskiej liberii otworzył mu drzwi
do prywatnego salonu królowej wdowy i hrabia stwierdził -
jak się tego zresztą spodziewał - że królowa jest sama.
Skłonił się zgodnie z etykietą i nie był wcale zaskoczony
widząc błysk podziwu w jej oczach.
Przyzwyczaił się do takiego błysku zawsze, gdy jakaś
kobieta - starsza lub młoda - spoglądała na niego, i pewnie
zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Jednak w oczach królowej
wdowy odkrył również niepokój.
- Posłałam po ciebie, Wiktorze - odezwała się cichym
głosem - by cię powiadomić o pewnej bardzo ważnej sprawie.
Chcę, byś usłyszał o tym ode mnie, a nie od osób postronnych.
- Cóż takiego mogło się wydarzyć? - spytał hrabia.
Mówiąc to podejrzewał, że może doniesiono królowej
wdowie o niechlubnej biesiadzie, jaką niedawno u siebie
wyprawił. Już w trakcie zabawy myślał, że zachowanie jego
gości może wywołać skandal.
Społeczeństwo jednak, nawet holenderskie, akceptowało
lekkość obyczajów i frywolność ludzi teatru, a już ze
szczególnym pobłażaniem patrzono na Francuzów. Uznał
więc za mało prawdopodobne, by ktoś poinformował królową
wdowę o niektórych pożałowania godnych ekscesach owej
nocy, choć nigdy nie można mieć całkowitej pewności, czy
nie znajdzie się ktoś, kto będzie sączył jej do ucha zjadliwe
uwagi, i czy nie wynikną z tego jakieś kłopoty.
- Co jest przyczyną zmartwienia waszej wysokości? -
zapytał. - Jeśli o mnie chodzi, mogę tylko wyrazić najgłębszy
żal, że wasza wysokość ma kłopoty.
Zawsze tytułował królową wdowę oficjalnie wiedząc, że
docenia fakt, iż nie wykorzystuje ich pokrewieństwa.
- Jestem rzeczywiście zmartwiona - odparła - i obawiam
się, Wiktorze, że nie jesteś tu bez winy.
Hrabia uniósł ze zdziwieniem brwi.
Nie obawiał się tak naprawdę tego, co może usłyszeć.
Wiedział aż nadto dobrze, jak łatwo rozdmuchać
najdrobniejszą plotkę w kręgach dworskich. Zresztą przywykł
już do tego, że podejrzewano go zawsze o różne niecne
sprawki.
Królowa wdowa zaczerpnęła głęboko powietrza, jakby jej
go zabrakło, po czym powiedziała:
- Luiza van Heydberg zabiła się wczorajszej nocy!
Mówiła bez emocji, a mimo to wydawało się, że jej
monotonny głos wypełnia cały pokój i odbija się niczym echo.
Hrabia wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
- Nie wierzę! - wykrztusił wreszcie z siebie.
- A jednak to prawda. Połknęła tyle pigułek nasennych, że
wystarczyłoby, aby zabić dwóch silnych mężczyzn. Kiedy
pokojówka znalazła ją dziś rano, nie żyła od ośmiu, dziesięciu
godzin.
- Wielki Boże!
Hrabia wyrzucił te słowa z siebie. Następnie zapominając
o obowiązującym na dworze ceremoniale, przemaszerował
przez pokój i stanął przy oknie wychodzącym na ogołocony
ogród szarzejący na tle listopadowego nieba.
- Uczynię wszystko, co w mej mocy, aby twoje nazwisko
nie było w to zamieszane - odezwała się po chwili królowa
wdowa - nie chcę dopuścić do skandalu.
- Dlaczego miałbym mieć coś z tym wspólnego? -
buńczucznie zapytał hrabia.
- Ponieważ Luiza pokłóciła się z Wilhelmem o ciebie.
- O mnie?
- Napisała do ciebie list, list intymny, jak dobrze
rozumiem, którego żaden mąż nie mógłby tolerować.
- W jaki sposób Wilhelm go zobaczył?
- Luiza pisała w swoim salonie, kiedy Wilhelm wszedł
nieoczekiwanie. Miała występek wypisany na twarzy i
próbowała zasłonić list, odebrał go jej siłą.
- To właśnie jest w stylu Wilhelma! - rzucił hrabia ostro.
Królowa wdowa westchnęła.
- Wiesz równie dobrze jak ja, jak jest zazdrosny, a gdy
chodzi o ciebie, nie można mu się dziwić.
- Między nami wszystko jest skończone od dwóch... nie,
prawie trzech miesięcy.
- Być może z twojego punktu widzenia - odparła królowa
wdowa - lecz Luiza była nadal w tobie zakochana i zachowała
się, muszę przyznać, w sposób zbyt impulsywny. - Królowa
wdowa zamilkła na chwilę, po czym dodała: - Umarła więc.
Hrabia wpatrywał się nie widzącymi oczyma w starannie
utrzymany park za oknem. Już nieraz żałował, że zbyt
pochopnie związał się z baronową van Heydberg, jedyną
atrakcyjną kobietą na dworze królowej wdowy.
Na ogół wszystkie damy dworu były otyłe, w średnim
wieku i przysadziste, toteż sam ich widok kojarzył mu się z
kleistym kisielem i kluskami oblanymi tłuszczem, których nie
cierpiał w dzieciństwie.
Luiza van Heydberg natomiast była jak świeży podmuch
wiosny w zimowy dzień. Piękna, zgrabna i bardzo młoda,
zajmowała na dworze pozycję odpowiadającą wysokiej randze
w hierarchii dworskiej jej męża.
Była drugą żoną barona, na tyle młodą, że niektórzy
sądzili, iż jest jego córką. Ani trochę nie była zakochana w
mężczyźnie, którego poślubiła. Baron odkrył to niebawem po
ślubie.
Ponieważ wywodziła się z rodziny, która nie liczyła się w
eleganckim świecie, małżeństwo to stanowiło dla niej
doskonałą partię i rodzice Luizy, którzy nie dowierzali
własnemu szczęściu, z zachwytem mu przyklasnęli. Nieważne
było, że baron jest po pięćdziesiątce i że jego obsesja na
punkcie Luizy od chwili, gdy tylko ją ujrzał, może wzbudzić
w młodziutkiej dziewczynie raczej strach, a nawet odrazę. Dla
nich liczyło się jedynie, że jako baronowa van Heydberg ich
córka będzie damą dworu królowej wdowy i zyska pozycję, o
jakiej nawet nie marzyli.
Dla hrabiego związek z Luizą był tylko kolejnym flirtem,
dzięki któremu obowiązki na dworze stawały się łatwiejsze do
zniesienia.
Nie miał zamiaru utrzymywać intymnych stosunków z
kobietą zamężną, nie chciał też być tematem plotek
towarzyskich, które poszukiwacze skandali z lubością
rozpowiadali na jego temat.
A jednak fakt, że Luiza nie odrzuciła jego awansów,
zdecydowanie pochlebiał jego próżności. Młoda kobieta nie
kryła, że ucieleśniał wszystko, o czym marzyła w swoich
dziewczęcych snach, i że był romantycznym bohaterem, do
jakiego od dawna wzdychała.
- Uwielbiam cię! - rzekła pewnego razu. - Wyglądasz jak
Apollo. Wnosisz światło w otchłań mojego życia.
Hrabiego, mimo że odczuwał przesyt pięknymi kobietami
i „sprawami sercowymi", w które był bez przerwy uwikłany,
wzruszała siła uczucia, jakie Luiza żywiła do niego. Ale jakieś
trzy miesiące temu uświadomił sobie, iż sprawy przybierają
niebezpieczny obrót.
Luiza była w nim do tego stopnia zakochana, że nie
potrafiła ukryć swoich uczuć, nawet gdy czuła na sobie
surowe, krytyczne spojrzenia tych, dla których etykieta
dworska stanowiła rzecz świętą. Błagała go, by częściej się z
nią spotykał. Gotowa była podjąć każde ryzyko, aby tylko być
razem z ukochanym. Pragnęła, by ją pieścił i całował nie
zważając, że jej mąż znajduje się w pobliżu.
Hrabia zaczął się bać. Czuł się jak ktoś, kto zrobił małą
dziurkę w tamie, a teraz patrzy, jak przez nią wlewa się całe
morze pochłaniające i jego, i wszystko dokoła.
I tak jak robił to dotychczas w podobnych przypadkach,
starał się z tej niezręcznej sytuacji jakoś wyplątać. Chciał się
uwolnić od uścisków, pożądliwych, spragnionych pocałunków
warg, nieustępliwych żądań.
Intuicja kobiety podpowiedziała Luizie, co się za tym
kryje. Dlatego też zasypywała go Ustami i liścikami, a kiedy
zostawali sami, błagała, by kochał ją bez opamiętania,
wprawiając hrabiego w pewne zakłopotanie.
Zbyt późno zdał sobie sprawę, że Luiza jest kobietą
impulsywną, wręcz nieobliczalną, i że spowodował lawinę,
której nie jest w stanie powstrzymać.
- Nie zapominaj, Luizo, że jesteś mężatką - powtarzał
przy każdej okazji. - Masz obowiązki wobec męża. Jeżeli nie
będziesz ostrożna, baron wywiezie cię na wieś i już nigdy
więcej się nie zobaczymy.
Mówiąc tak, myślał, że właściwie to byłoby najlepsze
rozwiązanie, ale jego słowa wywoływały strumienie łez i
protesty. Kiedyś Luiza nawet uklękła u jego stóp, błagając z
mokrymi od łez policzkami, aby nie odchodził.
Wobec kobiet hrabia zawsze zajmował postawę
dominującą. W istocie jego imię pasowało do niego w tym
sensie, iż był zwycięzcą, zdobywcą, a kobiety, które znalazły
się w jego objęciach, ulegały mu całkowicie we wszystkim,
czego od nich zażądał. Jednakże większość z nich była na tyle
rozsądna i wyrafinowana, by chronić swą reputację.
Hrabia nieraz myślał z cynizmem, że to właśnie kobiety
(nawet w chwili największego uniesienia) nasłuchiwały
odgłosu kroków na schodach, skrzypienia drzwi, najlżejszego
dźwięku, który groził zdemaskowaniem.
Zrozumiał,
że
popełnił
błąd,
uwodząc
tak
niedoświadczoną istotę jak Luiza. Można go jednak było
usprawiedliwić, że nie przewidział jej reakcji: była wszak
zamężna od czterech lat, dała mężowi upragnionego potomka,
nie mogła wiec uchodzić za młodą, niewinną mężatkę.
Nie wziął jednak pod uwagę tego, że Luiza nigdy jeszcze
nie kochała żadnego mężczyzny. I teraz była niczym rażona
piorunem. Odkąd dała się ponieść rozbudzonej po raz
pierwszy namiętności, świat przestał dla niej istnieć.
Natomiast hrabia był bardzo doświadczonym kochankiem.
Potrafił pieścić kobietę z wyjątkową czułością i delikatnością i
choć mężczyźni uważali, że jest pozbawiony skrupułów, w
intymnych chwilach czasem zaskakiwał swoją subtelnością i
łagodnością, której później się wstydził,
Gdy stał teraz w salonie królowej, uświadomił sobie, że w
ciągu wszystkich lat miłosnych podbojów nie spotkał kobiety,
która byłaby w nim tak do szaleństwa zakochana jak Luiza.
Głośno, nie odwracając się, spytał:
- Co Wilhelm zamierza w tej sprawie uczynić, wasza
wysokość?
- Już z nim rozmawiałam - odparła królowa wdowa. -
Jest, jak można się było spodziewać, niezwykle rozgoryczony
i gdyby tylko mógł, zabiłby cię!
- Sądzę, że to mało prawdopodobne - zauważył hrabia
lakonicznie.
- Nie w tym rzecz - odpowiedziała ostro królowa wdowa.
- Wiesz równie dobrze jak ja, Wiktorze, że jeśli sprawa
nabierze rozgłosu, wybuchnie skandal, który odbije się echem
po całej Europie i wyrządzi nam krzywdę. A do tego nie chcę
dopuścić. Postanowiłam, zostając regentką, że dwór, na
którym wzrasta Wilhelmina, musi stanowić wzór moralnej
czystości i przyzwoitości.
Hrabia chciał powiedzieć: „Bardzo chwalebne!", ale bał
się, że może to zabrzmi sarkastycznie. Dwór holenderski
nigdy nie był niczym innym niż wzorem nudnej, pozbawionej
wyobraźni monarchii, której nikt nie miał zamiaru
naśladować. Sądząc jednak z powagi, z jaką królowa wdowa
do niego przemawiała, hrabia wiedział, że była mocno
przeświadczona o słuszności swego postanowienia.
- Chyba zdajesz sobie sprawę - mówiła dalej - że ty i
Wilhelm nie możecie się spotkać. Dlatego też podjęłam
decyzję, która jak sądzę, w każdym razie na jakiś czas
rozwiąże ten problem.
Hrabia odwrócił się od okna.
- A więc czego sobie życzysz, łaskawa pani? - spytał.
- Otóż postanowiłam - odparła królowa wdowa - że
musisz stąd natychmiast wyjechać. Wyruszysz na pokładzie
statku, który odpływa dziś wieczorem z Szetlandów do Indii
Wschodnich.
- Do Indii Wschodnich?
Hrabia był tak zaskoczony, że wypowiedział te słowa
nieco za głośno.
-
Poinformuję Radę Królewską, iż otrzymałam
niepokojące wieści z wyspy Bali - ciągnęła królowa wdowa - i
że wysłałam ciebie jako swego osobistego doradcę, byś w
raportach donosił, co się dzieje w tej części świata.
- Bali! - powtórzył hrabia, jak gdyby nigdy przedtem nie
słyszał o tej wyspie.
- Jeśli dzisiaj wyjedziesz - kontynuowała królowa wdowa
- Wilhelm ogłosi śmierć żony dopiero jutro, kiedy ty będziesz
już poza krajem.
- W jaki sposób uda mu się to odwlec? - odruchowo
spytał hrabia,
- Na szczęście doktor, który został wezwany do Luizy,
jest jednym z moich prywatnych lekarzy - odparła królowa
wdowa - tylko on, Wilhelm, ty i ja wiemy, że Luiza nie żyje -
poza, oczywiście, jej osobistą służącą, która znała ją od
dziecka, ale do niej można mieć pełne zaufanie.
Hrabia nie odezwał się, toteż po chwili królowa wdowa
ciągnęła dalej:
- Powinieneś być bardzo wdzięczny Wilhelmowi, że
kiedy znalazł Luizę martwą, natychmiast przyszedł do mnie z
pytaniem, co ma robić. Służąc od dawna Koronie, był
świadom, iż wiadomość o czynie jego żony może przynieść
uszczerbek monarchii.
- Życzeniem waszej wysokości jest, bym wyjechał
dzisiaj?
- Jeżeli chcesz zdążyć na statek, o którym mówiłam,
pozostało ci zaledwie kilka godzin na spakowanie rzeczy. -
Zamilkła, jakby oczekując, że hrabia się odezwie, ponieważ
nadal nic nie mówił, kontynuowała: - Przed odjazdem
otrzymasz listy uwierzytelniające i tajne dokumenty, które
zawieziesz w moim imieniu, oraz oczywiście nazwiska tych
dostojników, z którymi przeprowadzisz rozmowy po
przyjeździe na Bali.
Hrabia wciąż milczał i królowa wdowa, która dobrze znała
swego kuzyna, pomyślała, że w tej chwili po raz pierwszy w
życiu stracił pewność siebie.
Spojrzała na jego przystojną twarz i wyraz jej oczu nieco
złagodniał, i przybrała bardziej życzliwy ton, gdy przemówiła:
- Przykro mi, że tak się stało, Wiktorze, ale winę za to
ponosisz tylko ty sam.
- Tak, tylko ja! - przyznał hrabia.
Było to zdanie, które raz po raz powtarzał sobie w
myślach przez cały rejs.
Statek, na którym podróżował, był wygodny, a hrabiego w
dowód szacunku dla jego tytułu i prestiżu traktowano po
królewsku od chwili wejścia na pokład. Kiedy podczas
długich dni i jeszcze dłuższych nocy na morzu zaglądał w głąb
samego siebie, przyznawał, że własne grzechy doprowadziły
go do sytuacji, w jakiej się znalazł, i że w pełni zasługuje na
karę.
Hrabia był niezwykle inteligentnym mężczyzną i - choć
gotów przyjąć na siebie winę za śmierć Luizy - jednocześnie
zdawał sobie sprawę, że to samo mogło się przytrafić
każdemu mężczyźnie, który rozbudziłby jej uczucia. Ale nie
stanowiło to dla niego żadnej pociechy. Musiał porzucić swoje
włości i liczne rezydencje, które urządził podług własnego
gustu i ku ogólnemu podziwowi, oraz wiele zajęć, którym z
upodobaniem się oddawał.
To, co najbardziej mu teraz doskwierało, to nuda podróży
morskiej.
Jedyną rozrywką były książki. Starannie dobrał sobie
lekturę, zostawiając lokajowi troskę o inne przedmioty
osobistego użytku.
Poza czytaniem trudno było znaleźć jakieś wypełniające
czas zajęcie, gdyż poziom intelektualny reszty pasażerów, a
nawet kapitana, dał mu się we znaki na długo, zanim dotarli
do Morza Czerwonego.
Miał natomiast mnóstwo czasu, by dowiedzieć się czegoś
o Bali z lektury. Niewiele słyszał o tej wyspie i z niejakim
zdziwieniem odkrył, że jedynie jej północna część należy do
Holandii.
Wyobrażał sobie, iż podobnie jak na Jawie rządzą tam
niepodzielnie jego rodacy; tymczasem większa część
terytorium Bali znajdowała się ciągle pod panowaniem
radżów.
Dla hrabiego było rzeczą naturalną, że Holendrzy powinni
za wszelką cenę skonsolidować swoje imperium na
wschodzie, ale wiedział, że o agresji mówi się dziś niechętnie
i dla usprawiedliwienia podboju należy znaleźć jakiś
wiarygodny pretekst, który zarówno uspokoiłby sumienie, jak
i usankcjonował ekspansję. Powodzenie agresji otworzyłoby
drogę podboju sąsiedniej wyspy Lombak.
Hrabia mógł w różnych sytuacjach uchodzić za człowieka
bez skrupułów, lecz nienawidził nierównej walki czy to
pomiędzy ludźmi, czy też narodami. Aż nadto dobrze zdawał
sobie sprawę, że choć radżowie i ich świta byli dzielnymi
wojownikami, nie mogliby stawić czoła karabinom
maszynowym i nowoczesnym armatom. Podejrzewał również,
że Holendrzy jako kolonizatorzy są okrutni i niewrażliwi na
krzywdę ludzką, toteż postanowił, że jeśli zauważy jakieś
uchybienia, nie zawaha się przed podjęciem odpowiednich
kroków po powrocie do kraju.
Ale o tym na razie nie mogło być mowy.
Poza tym podróż do celu tak go znudziła, że nie mógłby
myśleć o podjęciu równie nużącej podróży powrotnej.
Jakkolwiek wyglądało życie na Bali, powtarzał sobie, będzie
musiał jakoś się tu urządzić, gdyż tego właśnie żądała od
niego królowa wdowa.
Wiedział, że po ukończeniu swej misji będzie mógł w tej
części świata zwiedzić wiele interesujących miejsc. Z wielką
chęcią odwiedziłby Indie i porównał Brytyjczyków jako
kolonizatorów z jego rodakami w tej samej roli. Wart
zwiedzenia był także Syjam, a może nawet - już bliżej Europy
- Persja i Konstantynopol. Nazwy tych miejsc brzmiały
zdecydowanie bardziej pociągająco niż Bali, toteż hrabia
nieco poweselał na samą myśl o nich.
Przywołał się jednak do porządku. Stwierdził, ze najpierw
obowiązki, i spoglądając dookoła krytycznym okiem,
postanowił jak najszybciej przygotować pierwszy raport dla
królowej wdowy.
W porcie oczekiwał go gubernator w jakimś niezwykle
staroświeckim powozie zaprzężonym w konie, których
posiadanie poczytywano by w Holandii za dyshonor.
Gubernator był wysokim, otyłym mężczyzną około
czterdziestki; kolor jego twarzy kazał hrabiemu podejrzewać,
że lubi zaglądać do kieliszka. Mówił ostrym, urywanym
głosem człowieka przyzwyczajonego do wydawania poleceń i
hrabia odniósł wrażenie, że nie bez wysiłku przychodzi mu
zachowanie uprzejmej i życzliwej postawy wobec swego
gościa.
- Nie mogliśmy się doczekać pańskiej wizyty, Mijnheer! -
powiedział.
Hrabia był niemal pewien, że to nieprawda, ale skwitował
tę uwagę słabym uśmiechem, gdy zaś wyjeżdżali z portu,
rozglądał się w taki sposób, aby gubernator pomyślał, że jest
niezwykle zainteresowany tym, co widzi dokoła.
Z książek, które czytał w czasie podróży, dowiedział się,
że kobiety na wyspie są niezwykle urodziwe. Teraz mógł się o
tym przekonać na własne oczy.
Zwyczaj noszenia wszystkiego na głowie sprawiał, że
poruszały się jak boginie. Były przy tym smukłe niczym
kwiaty na długich łodygach.
Intrygowało też hrabiego, że były nagie do pasa, a ich
ciała koloru złota przysłaniały jedynie naszyjniki z korali,
które przy każdym kroku kołysały się i lśniły w słońcu.
Zarówno mężczyźni, jak i kobiety mieli we włosach kwiaty.
Gubernator, jak gdyby czując, iż hrabia chciałby usłyszeć
coś właśnie na ten temat, zaczął dość obcesowo rozwodzić się
nad atrakcyjnością płci pięknej na Bali.
- Musi pan zobaczyć je w tańcu - powiedział. - Jest to coś,
co warto obejrzeć, i jestem pewien, Mijnheer, że spodoba się
też panu walka kogutów.
Hrabia nic nie odpowiedział.
Był to sport, którego nie cierpiał, ale wiedział z lektury, że
Balijczycy pasjonują się nim, tak jak niewątpliwie ich
kolonizatorzy.
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by się pan tu nie
nudził - ciągnął gubernator - choć obawiam się, że tutejsze
życie wyda się panu monotonne. Na północy nie toczą się
żadne walki. Już nasza w tym głowa. - Wyszczerzył zęby w
uśmiechu i mówił dalej: - Tymczasem radżowie z południa
bez przerwy walczą ze sobą, tak że wcześniej czy później
dostarczą nam pretekstu, aby wkroczyć i zaprowadzić pokój.
- Czy rzeczywiście zamierza pan tak uczynić? - spytał
hrabia, skrzywiwszy usta.
Gubernator uśmiechnął się.
- Dla wieśniaka każdy władca jest taki sam.
- Wątpię, czy tak jest rzeczywiście - skomentował hrabia,
ale nie chciał dalej rozwijać tego tematu.
Dotarli do pałacu gubernatora zbudowanego w stylu, jaki
można było spotkać niemal wszędzie na Wschodzie. W
obszernych, wysoko sklepionych komnatach pod sufitem
poruszały się punkah, ale pomimo to ciężkie, wilgotne
powietrze zdawało się przytłaczać.
Przejazd z portu trwał długo, więc gubernator
zaproponował, by hrabia odpoczął w swoim apartamencie.
Ten jednakże odmówił i kiedy zasiadł w dużym i wygodnym
salonie - podczas gdy gubernator zamawiał napoje - odezwał
się z nutą stanowczości w głosie:
- Pragnąłbym podczas mojego tu pobytu zapoznać się z
pracą pańskiej administracji. Królowa wdowa prosiła mnie,
bym sporządził specjalny raport o sytuacji w północnej części
Bali.
- Podejrzewałem, że po to właśnie pan tu przybył - odparł
gubernator. - Mam tylko nadzieję, że pański raport ułatwi nam
zdobycie większej liczby karabinów i armat, dzięki którym
moglibyśmy podbić resztę wyspy.
- Nie do tego zmierzam - odrzekł hrabia - ale, skoro pan
sobie tego życzy, nie omieszkam zamieścić pańskiej prośby w
moim raporcie.
- Podbój południa leży w naszym interesie - stwierdził
gubernator.
Miał właśnie coś jeszcze powiedzieć, gdy podszedł do
niego służący.
- O co chodzi? - zapytał rozdrażnionym tonem.
- Juffrouw Barclay, którą pan zaprosił na wczoraj, właśnie
przybyła, wasza ekscelencjo.
- Zaprosiłem ją na wczoraj! - ostro rzucił gubernator.
- Sądzę, że Juffrouw zamierza pana przeprosić, wasza
ekscelencjo, gdyż nie mogła przyjść.
Gubernator wstał z miejsca.
- Proszę mi wybaczyć - zwrócił się do hrabiego - ktoś
chciałby się ze mną zobaczyć.
- Barclay to chyba nieholenderskie nazwisko.
- Młoda dama jest istotnie Angielką.
- Angielka? Tu na Bali?
Jak gdyby niechętnie udzielając informacji, gubernator
powiedział:
- Przybyła tutaj ze swym wujem misjonarzem, który był
Holendrem.
-
Misjonarzem?!
-
wykrzyknął hrabia wyraźnie
zaskoczony.
Z książek, które studiował w czasie podróży, dowiedział
się, że w 1877 roku uchwalono ustawę zakazującą
misjonarzom osiedlania się na Bali.
- Zapewne pan nie wie - wyjaśnił gubernator, widząc
zdziwienie na twarzy hrabiego - że w zeszłym roku
tymczasowo przyznano prawo nauczania zarówno katolickim,
jak i protestanckim misjonarzom.
- Nie wiedziałem tego - przyznał hrabia.
- Sądzę, że stało się tak za sprawą kościołów różnych
wyznań, które uważały, że nie wypełniamy właściwie naszych
obowiązków, skoro ci poganie ciągle odrzucają korzyści i
dobrodziejstwa płynące z chrześcijaństwa.
- Wydawało mi się, że Balijczycy mają własną religię.
- To prawda.
- Wiem również, iż smutny los pierwszego nawróconego
tu chrześcijanina urósł do rangi legendy - rzekł hrabia.
Była to historia, o jakiej czytał w każdej przeglądanej
książce o wyspie. Mężczyzna ów miał na imię Nikodem i był
jednocześnie uczniem oraz służącym pierwszego misjonarza,
który postawił swą stopę na Bali.
Kiedy społeczność, do której należał, dowiedziała się, że
został chrześcijaninem, wypędzono go z rodzinnej wioski,
zabroniono wszelkich kontaktów z pobratymcami i ogłoszono
moralnie „martwym".
Nieszczęśnik próbował nawrócić innych wieśniaków, lecz
ci, sterroryzowani pogróżkami swoich kapłanów, nie słuchali
jego nauk. Zlekceważony przez wszystkich, biedny Nikodem
nie miał lekkiego życia, aż pchnięty rozpaczą zabił w końcu
swojego mistrza i oddał się w ręce sprawiedliwości, by zostać
skazanym na śmierć.
Nic w tym dziwnego, pomyślał hrabia, że wprowadzono w
życie prawo zakazujące misjonarzom ich działalności. Z
trudem przyszło mu uwierzyć, że zaledwie czternaście lat
później sytuacja na tyle się zmieniła, że chrześcijańscy
misjonarze znów zostali wpuszczeni na wyspę.
Spojrzał na gubernatora i doznał wrażenia, jakby ten coś
przed nim ukrywał.
Powodowany impulsem, hrabia rzekł:
- Chciałbym poznać tę kobietę, która przybyła tu, by się z
panem zobaczyć. Ciekaw jestem, jak wygląda praca w jej
misji.
- To nie jest jej misja - kwaśno zauważył gubernator. -
Należała do jej wuja.
- Ale ona z nim pracuje?
- On umarł.
- Umarł? - zapytał hrabia.
- Tak, dwa miesiące temu.
- Śmiercią naturalną czy został zabity? - Śmiercią
naturalną.
- Przypuszczam, że jego siostrzenica kontynuuje jego
pożyteczną pracę. Chciałbym z nią porozmawiać.
Hrabia podejrzewał, że gubernator pod jakimś pretekstem
nie dopuści, by przedstawić mu kobietę, która czekała na
zewnątrz. I choć było to tylko przelotne wrażenie, miał
pewność, że się nie myli i że z jakichś powodów gubernator
byłby niechętny jego kontaktom z tą „Miss Barclay".
Przez krótką chwilę oczy obu mężczyzn spotkały się i
wydawało się, że toczy się między nimi milcząca walka. Po
czym gubernator skapitulował.
- Poproś Juffrouw do salonu - powiedział do służącego i
usiadł z powrotem na krześle.
Hrabia był zaintrygowany. Czyżby tak prędko od chwili,
kiedy postawił swą stopę na Bali, miał być świadkiem czegoś,
czego gubernator nie życzył sobie przed nim ujawniać?
Rozbawiło go, że był w stanie narzucić swoją wolę
dostojnemu urzędnikowi, który jak okazało się przy
pierwszym spotkaniu, nadużywał przywilejów przynależnych
gubernatorowi i nie miał zamiaru z nich rezygnować.
Żaden z mężczyzn się nie odezwał, aż służący przy
drzwiach zaanonsował:
- Juffrouw Roksana Barclay, wasza ekscelencjo.
Wymówił z błędami oba angielskie słowa, ale hrabia
zrozumiał, co ów usiłował powiedzieć. Po czym do pokoju
weszła szczupła młoda kobieta, która poruszała się z gracją
Balijki.
Zdawało się, że unosi się nad drewnianą podłogą w
kierunku, gdzie siedział gubernator z hrabią. Miała na sobie
prostą białą sukienkę z obcisłym stanikiem, podkreślającym
krągłość piersi i szczupłość talii. Z tyłu suknia zebrana była w
tiurniurę, której fałdy nadawały dziewczynie wygląd greckiej
bogini - wrażenie to potęgował jej sposób trzymania głowy i
piękne włosy.
Hrabiego zdziwiło jednak, że jest wbrew zwyczajowi bez
kapelusza; miała za to parasolkę, która chroniła jej
nieskazitelnie białą skórę przed palącymi promieniami słońca.
Jej włosy nie były zwyczajnie złote jak łan pszenicy czy
promienie słońca, jeśli użyć słów poety, miały kolor
pierwszych jesiennych liści o rdzawym odcieniu. Z tyłu głowy
związane były w węzeł, lecz niesfornie wymykały się z
narzuconych im rygorów i opadały łagodnie drobnymi
loczkami na szyję i czoło. Miała duże zielone oczy ze złotymi
cętkami pochodzącymi, zdawałoby się, od światła
słonecznego. Jej twarz nie była klasycznie piękna, ale
niezwykle oryginalna i pociągająca.
Kiedy Roksana Barclay zbliżyła się do gubernatora na
odległość dwóch metrów, złożyła pełen wdzięku ukłon.
- Dzień dobry, wasza ekscelencjo - powiedziała - i proszę
przyjąć ode mnie wyrazy ubolewania, że nie przybyłam tu
wczoraj, jak mi pan polecił.
- Przywykłem, iż spełnia się moje rozkazy - odrzekł
oschle gubernator tonem, który - hrabia to wiedział -
specjalnie przybrał z powodu jego tu obecności, lecz oczy
gubernatora, kiedy patrzył na stojącą przed nim kobietę,
wyrażały całkiem inne uczucia.
- Nie otrzymałam pańskiej wiadomości - wyjaśniła
Roksana Barclay. - Przebywałam poza domem.
- W lesie, jak przypuszczam? - ostro rzucił gubernator. -
Niebezpiecznie jest chodzić samej po okolicy, mówiłem to już
pani.
- Nikt mnie nie skrzywdzi - padła odpowiedź - poszłam
jedynie nazbierać chrustu.
- Chrustu?!
Hrabia nie mógł się powstrzymać, by nie wtrącić okrzyku
zdziwienia.
Nie potrafił sobie wyobrazić, do czego tej eleganckiej
młodej dziewczynie potrzebny mógł być chrust. Może do
gotowania? Ale przecież mogła w tym celu posłać służącego.
Jak gdyby dopiero teraz dostrzegła obecność obcego
mężczyzny, Roksana Barclay spojrzała w jego stronę.
Z widoczną niechęcią gubernator zwrócił się do hrabiego:
- Przedstawiam panu Miss Roksanę Barclay. Jak już
mówiłem, jej obecność jest tutaj tolerowana. Jej wuj miał
pozwolenie na pozostanie na wyspie przez dwa lata, które już
wygasło.
Roksana ukłoniła się, kiedy gubernator ją przedstawiał, i
hrabia odruchowo wstał i wyciągnął do niej rękę.
- Cieszę się, że panią poznałem, Miss Barclay -
powiedział w jej ojczystym języku i ujrzał w oczach
dziewczyny radość, która sprawiła, że wydawały się jeszcze
większe.
- Pan mówi po angielsku?
- Mam nadzieję, że na tyle dobrze, by mogła mnie pani
zrozumieć.
- Jest pan zbyt skromny, Mijnheer, mówi pan z
doskonałym akcentem. Jestem zaskoczona!
- Dlaczego?
- Może to zabrzmi niegrzecznie, ale służący powiedział
mi, że przyszłam w nieodpowiednim czasie, gdyż jakiś bardzo
ważny dostojnik holenderski przebywa u gubernatora, a
wszyscy dostojnicy holenderscy, jakich poznałam, mówią
wyłącznie w swoim języku.
- To, co pani słyszała lub czego nie słyszała, nikogo nie
interesuje - ostro rzucił gubernator.
- Przepraszam... - wyszeptała Roksana.
- Przeciwnie - zaprotestował hrabia. - Mnie interesuje i
chciałbym dowiedzieć się czegoś bliżej, Miss Barclay, o pani
pracy tutaj. Wyglądała na zdziwioną.
- O... mojej pracy? - Po czym uśmiechnęła się ze
zrozumieniem. - Och, ma pan na myśli działalność mojego
wuja. Ja się tym nie zajmuję.
- Pani nie jest misjonarką?
- Nie i nie mam zamiaru nawracać tych szczęśliwych
ludzi na wiarę, która jest całkiem obca ich naturze.
- Nie powinna pani tak mówić - zganił ją gubernator. -
Wie pani równie dobrze jak ja, Roksano, że polityką rządu
holenderskiego jest krzewienie na wyspie chrześcijaństwa.
Hrabia znów zaczął podejrzewać, że gubernator tak mówi,
by zrobić dobre wrażenie. Jednocześnie nie uszedł uwagi
hrabiego poufały ton, jakim zwracał się do Angielki.
Roksana zignorowała tę skierowaną do niej uwagę i
powiedziała do hrabiego:
- Powinnam wyjaśnić, że teraz, kiedy mój wuj nie żyje,
interesuje mnie wyłącznie moja praca.
- A cóż pani robi?
- Rzeźbię w drewnie.
- Czy mam rozumieć, że zajmuje się pani snycerstwem?
- To raczej zbyt prozaiczne określenie na coś, co jest
sztuką, zwłaszcza na tej wyspie.
- Czytałem, że snycerstwo jest tu powszechnym zajęciem.
Robi się ozdoby dla świątyń i maski, które służą z okazji
różnych świąt.
Hrabia miał tę satysfakcję, iż mógł zaprezentować się jako
człowiek oczytany.
- Widzę, że pan dużo wie o tutejszych obyczajach,
Mijnheer. - Gubernator był wyraźnie zdziwiony.
- Zawsze staram się dowiedzieć jak najwięcej o miejscu,
które odwiedzam - odparł hrabia. - Czy nie zechciałaby pani
usiąść, Miss Barclay? O wielu rzeczach chciałbym z panią
porozmawiać, podejrzewam, że od Balijczyków niewiele będę
mógł się dowiedzieć, a tym bardziej od Holendrów.
Roksana usiadła na krześle, które wskazał. Po czym,
zerknąwszy na gubernatora, rzekła:
- Jeśli powiem za dużo, czekają mnie kłopoty,
- Dlaczego?
- Ponieważ moja obecność jest tu zaledwie tolerowana.
Sądzę, że dość wielu holenderskich rezydentów już uznało, że
teraz, skoro mój wuj nie żyje, powinnam opuścić wyspę.
- Mieszka pani samotnie? - W głosie hrabiego brzmiało
niedowierzanie.
- Niezupełnie - odpowiedziała. - Mam tu kogoś, kogo
uważam za wystarczająco dobrego opiekuna: starszą kobietę,
która przez wiele lat towarzyszyła mojej ciotce.
- To służąca! - gubernator stwierdził sucho.
- Moja ciotka traktowała Gertrudę jak towarzyszkę życia,
którą jest w istocie teraz i dla mnie.
Gubernator westchnął, jak gdyby rozdrażniony.
- Zaproponowałem, Mijnheer - zwrócił się do hrabiego -
żeby Miss Barclay, jeśli życzy sobie pozostać na Bali,
zamieszkała przy jakiejś szanowanej holenderskiej rodzinie.
Mógłbym z łatwością znaleźć dla niej takie miejsce, ale ona
nie chce się zgodzić.
- Wolę mieszkać sama - rzekła Roksana. - Pracuję bardzo
ciężko i czasami do późna w nocy, co z pewnością
przeszkadzałoby większości ludzi.
- Powinna pani przyjąć rozwiązanie, jakie pani
zaproponowałem.
Hrabia zauważył, że Roksana zesztywniała.
- To, co pan zaproponował, ekscelencjo, jest nie do
przyjęcia! Nie zgodzę się na to w żadnym wypadku! -
powiedziała lodowatym tonem.
R
OZDZIAŁ
2
Roksana była zdenerwowana.
Miała nadzieję, że nie okazała tego, ale jednocześnie w
pełni zdawała sobie sprawę z kłopotów, jakich może narobić
ów nowo przybyły.
Już i tak miała sporo problemów z kobietami ze
społeczności holenderskiej, które kategorycznie żądały, by
teraz, po śmierci wuja, opuściła Bali. Zdawała sobie sprawę,
że były po prostu o nią zazdrosne. Grube, nieatrakcyjne
Mevrouws, z cerą wysuszoną przez słońce i wieloma
kilogramami nadwagi wskutek nadmiernego apetytu, nie
mogły ścierpieć młodej atrakcyjnej kobiety.
Obserwowały ją podejrzliwie i od momentu, kiedy
pojawiła się na Bali, dawały jej do zrozumienia, że zarówno
misjonarz, jak i jego krewni nie są osobami liczącymi się w
towarzystwie.
Roksana często myślała z rozbawieniem, że zmieniłyby
natychmiast swój stosunek do niej, gdyby dowiedziały się,
kim są jej rodzice. Ale byłoby to zbyt dla niej niebezpieczne,
toteż wolała ich niechęć niż protekcję. Czasami myślała w
panice, że toczy samotną walkę z przeciwnikiem, który osacza
ją z każdej strony. Ale zaraz wrodzone poczucie humoru
kazało jej się śmiać z własnych obaw.
Było tak aż do chwili, kiedy gubernator stał się bardziej
podstępnym i groźnym wrogiem niż Holendrzy, którzy mu
podlegali.
Gdy wuj żonaty z jej ciotką postanowił odwiedzić Bali
jako misjonarz i zgodził się wziąć ją ze sobą, wydało jej się to
tak intrygującą i fascynującą przygodą, iż Roksana każdego
dnia składała modlitwy dziękczynne, że los się do niej
uśmiechnął.
Tak się bała, że coś może w ostatniej chwili pokrzyżować
ich plany i zmusić do zrezygnowania z podróży na Wschód,
który jawił się w jej oczach niczym Eldorado.
Lecz wkrótce po śmierci ojca, kiedy Roksana przyjechała
do Holandii i zamieszkała u siostry swojej matki, zdała sobie
sprawę, że mąż ciotki Pieter Helderik jest człowiekiem
niespokojnym, który nie zaskarbił sobie serc swych parafian.
Ten błyskotliwie inteligentny, lecz nadwrażliwy
mężczyzna był kłębkiem nerwów. Codzienne obowiązki
duchownego stały się dlań nudne i uciążliwe. Jego płomienne
kazania poderwałyby każdego z wyjątkiem nieugiętych
holenderskich mieszczan, których nie był w stanie zarazić
swym entuzjazmem. Siedzieli co niedzielę sztywno w swych
kościelnych ławkach z wyrazem twarzy, który według
Roksany mógł oznaczać tylko jedno - dezaprobatę.
Uważali Pietera Helderika za człowieka nazbyt
teatralnego, nazbyt dramatyzującego i nie chcieli żywić
żadnych wzniosłych uczuć wobec wyznawanego przez siebie
Boga poza tym, że miał zaspokajać ich potrzeby i stanowić
pocieszenie w ich ubogim w wydarzenia życiu.
- Jak ich poruszyć? - pewnego razu Pieter Helderik rzekł
w rozpaczy do siostrzenicy swej żony.
- Sądzę, że tylko dynamit mógłby to uczynić, wujku
Pieterze - odpowiedziała Roksana.
Zaśmiał się z lekkim żalem.
- Usiłuję, Bóg jeden wie jak bardzo, przekazać im ducha
Bożego, ale to zupełnie tak, jakbym próbował przebić głową
mur i świetnie zdaję sobie sprawę, że nic sobie nie robią z
moich wysiłków.
Z wielkim trudem, chodząc od urzędu do urzędu, Pieter
Helderik uzyskał zgodę na wyjazd w celu działalności
misyjnej na Bali.
Popierali go w tym katolicy i udało mu się również uczulić
opinię publiczną na fakt, że błędem jest pozostawianie
podbitego kraju bez oparcia, jakim jest wiara chrześcijańska.
W końcu z oporami i sceptycyzmem, których nie
skrywano, władze holenderskie ustąpiły, przyznając czasowe
pozwolenia
zaledwie
kilku
specjalnie
wybranym
misjonarzom. Miały być one pod koniec każdego roku
weryfikowane, a te, które już przyznano, obwarowano bardzo
surowymi warunkami.
Chwilami Roksana nie była pewna, czy otrzyma zgodę na
towarzyszenie wujostwu w ich podróży.
Sądziła jednak, że władze holenderskie - znużone
nieustannymi petycjami Pietera Helderika - z ulgą pozbędą się
człowieka, którego uważały za nieznośnego natręta.
I tak małżonkowie Helderik i Roksana ostatecznie
odpłynęli z Holandii na pokładzie małego i niewygodnego
parowca. Byli tak szczęśliwi, że wyruszyli wreszcie w drogę,
iż czuli się jak na żaglowcu „Santa Maria", który wraz z
Krzysztofem Kolumbem wyruszał na podbój nowego
kontynentu.
Tylko ciotka Agnes - jak później wspominała Roksana -
nie była zachwycona perspektywą podróży do nowego kraju i
pozostawieniem swego dotychczasowego życia.
Była to cicha kobieta, o przemiłym usposobieniu, która
uwielbiała swego męża i która w istocie poszłaby za nim do
samego piekła, gdyby tylko tego od niej zażądał.
Roksana była przekonana, że ów zabiera je do nieba.
Ze swych studiów na temat wyspy Bali Roksana
dowiedziała się, że nazywano ją Rajską Wyspą, Czarodziejską
Wyspą i Wyspą Bogów. Im więcej czytała i dowiadywała się
o Bali, tym bardziej była podekscytowana na myśl, że
naprawdę ujrzy całe to piękno, które tak pobudzało jej
wyobraźnię i którego nie miała nadziei kiedykolwiek ujrzeć na
własne oczy.
Dopiero na Morzu Czerwonym, kiedy ciotka Agnes
cierpiała z powodu upałów, Roksana poznała jej sekret: po
piętnastu latach małżeństwa z Pieterem Helderikiem Agnes
zaszła nieoczekiwanie w ciążę!
- Gorąco modliliśmy się do Boga, by nas pobłogosławił -
wyznała swej siostrzenicy - ale oboje straciliśmy nadzieję.
- Dlaczego nie powiedziałaś nam o tym przed wyjazdem,
ciociu?
- Gdybym to zrobiła - uśmiechnęła się - Pieter odroczyłby
wyjazd, a oni mogliby mu cofnąć pozwolenie.
- Dlaczego mieliby tak zrobić?
- Holendrzy wyrazili się bardzo jasno, że nie pozwolą
misjonarzom z małymi dziećmi płynąć na Bali. Nie uważają,
by było tam bezpiecznie.
- Ciociu Agnes! - wykrzyknęła Roksana wyraźnie
zaniepokojona. - Co cni teraz powiedzą?
Ciotka uśmiechnęła się.
- Być może uda nam się ukryć ten fakt.
Od kiedy ciotka wyznała jej prawdę, Roksana zaczęła
wyobrażać sobie liczne trudności, z jakimi przyjdzie im się
zmierzyć.
Przede wszystkim sam Pieter Helderik nie może niczego
się domyślić, dopóki nie wylądują na wyspie. Ale to wcale nie
było trudne! Pochłonięty bowiem całkowicie perspektywą
nowego życia, nawet nie zauważyłby - jak z uśmiechem
pomyślała Roksana - gdyby jego żona i jej siostrzenica
zmieniły w nocy kolor skóry!
Jedyne, o czym myślał i co wypełniało mu każdą wolną
chwilę dnia, to była praca, jakiej chciał się bez reszty
poświecić.
Posiadał, jak to odkryła Roksana, rozległą wiedzę o
Balijczykach i ich obyczajach. Zwykł przesiadywać na
pokładzie bez względu na pogodę, pochylony nad książkami.
Czytając robił notatki, a następnie pouczał żonę i Roksanę, jak
powinny postępować, co wolno, a czego nie wolno, żeby nie
obrazić ludzi, pośród których miały teraz żyć.
- Miesza mi się w głowie od tych wszystkich tabu i
zakazów! - westchnęła Roksana.
- Jeden z naszych przyjaciół w Holandii uprzedzał nas, że
to kraina samych tabu - odparła pani Helderik - ale
podejrzewam, że przesadzał i że kiedy już tam dotrzemy, Bali
okaże się uroczym zakątkiem i będziemy się tam dobrze czuć.
Mówiła nieco zmęczonym głosem, jak gdyby z trudem jej
przychodziło dzielenie z mężem jego zapału i ukrywanie
przed nim swego często złego samopoczucia.
Roksana podtrzymywała ją na duchu i dopiero po dotarciu
na miejsce i zadomowieniu się we wsi, w której mieli
zamieszkać, Pieter Helderik poznał prawdę.
Wówczas zaczęły nim targać sprzeczne uczucia -
wdzięczności dla Boga, że ich modlitwy zostały wysłuchane, i
przerażenia, że z powodu dziecka może być odesłany do
Holandii.
Problem ten rozwiązała nieoczekiwanie Gertruda, która
wiernie służyła swojej pani przez cały okres jej małżeństwa i
traktowała ją jak dziecko potrzebujące opieki.
- Zostawcie to wszystko mnie, Juffrouw - rzekła do
Roksany. - Odbierałam wiele porodów we wsi, gdzie się
urodziłam. Moja matka była akuszerką i kiedy nie mogła pójść
do jakiejś rodzącej, ja ją zastępowałam.
- A kiedy dziecko będzie już na świecie? - spytała
Roksana.
Gertruda uśmiechnęła się.
- Dzieci są wszędzie - odparła. - Kto zwróci uwagę na
jedno więcej?
Była to z pewnością prawda.
Roksana nigdy przedtem nie widziała takiej gromady
dzieci, i w dodatku tak urodziwych, ale nie mogła odpędzić od
siebie myśli, że przecież wśród balijskich dzieci o złocistej
niczym miód skórze, jasnowłose dziecko holenderskie
(zwłaszcza jeśli będzie podobne do swego ojca) natychmiast
zwróci uwagę.
Gdy urodził się Karel, była nim tak zauroczona, że
postanowiła o niego walczyć, nawet jeśli miałoby ją to
kosztować ostatnią kroplę krwi!
I rzeczywiście, niełatwe czekało ją zadanie.
Gertruda odbierała poród Karela w tajemnicy i bardzo
sprawnie, choć wyznała, że matka ciężko go zniosła i jest u
kresu sił.
Niemniej, pomyślała Roksana, ta cudowna chwila, kiedy
ciotka wręczyła mężowi synka do potrzymania, warta była
przeżytych cierpień. W twarzy Pietera było coś tak nabożnego
i malował się na niej taki zachwyt, jakby otrzymany od Boga
dar wyniósł go ponad wszystkich innych śmiertelników.
Gdy Roksana wyszła z pokoju, aby pozostawić męża i
żonę samych wraz z ich nowo narodzonym dzieckiem, przez
moment miała wrażenie, że była świadkiem narodzin Jezusa
Chrystusa, i niemal oczekiwała gwiazdy betlejemskiej
świecącej ponad ich głowami.
Niestety ich szczęście nie trwało długo.
Pani Helderik dostała gorączki, na którą Gertruda nie
znała lekarstwa, z każdym dniem ulatywało z niej życie.
Tak naprawdę Roksana nie zdawała sobie sprawy, że stan
ciotki jest beznadziejny, aż pewnego ranka dowiedziała się, że
Agnes Helderik zmarła, spokojnie w nocy, podczas kiedy
wszyscy domownicy spali. Na jej ustach widniał uśmiech -
najwyraźniej nie cierpiała.
Istotnie zniknęła niezauważenie, pozostawiając na głowie
Gertrudy i Roksany wychowanie miesięcznego Karela oraz
kompletnie załamanego męża.
Dopiero w kilka miesięcy później Roksana uświadomiła
sobie, że przez swą śmierć ciotka pozostawiła w życiu męża
puste miejsce, którego nie dało się już zapełnić.
Agnes Helderik była kobietą tak cichą, łagodną i skromną,
że gdy odeszła, tylko nieliczni z jej otoczenia czasem ją
wspominali.
Kiedy wbrew woli ojca poślubiła człowieka, którego
kochała i uwielbiała, spełniając każde jego życzenie, Agnes
całkowicie zerwała z życiem, jakie wiodła w młodości w
Anglii.
Była córką właściciela ziemskiego o rozległych włościach,
cieszącego się uznaniem we własnym hrabstwie i mającego
liczne grono przyjaciół w Londynie, toteż jej ojciec
spodziewał się, że obie jego córki wyjdą korzystnie za mąż i
będą bywać w wielkim świecie.
Niewątpliwie udało się to matce Roksany dzięki
małżeństwu ze sporo od niej starszym lordem Barclayem,
który był znaczącą postacią na dworze.
To, że Agnes wolała holenderskiego misjonarza bez
grosza przy duszy, nie mieściło się w głowie ani jej ojca, ani
reszty rodziny.
- Bóg jeden wie, gdzie poznała tego człowieka! -
wykrzykiwał jej ojciec.
Roksana miała się później dowiedzieć, że tak się
pokochali, iż świata poza sobą nie widzieli. Agnes uciekła ze
swoim ukochanym. Jej starsza siostra uznała ten fakt za godny
pożałowania i zdecydowała, że w takiej sytuacji nie ma sensu,
by utrzymywały bliższe kontakty.
Dopiero kiedy Roksana dorosła, zaintrygowało ją, że
ciotka mieszka w Holandii z dala od świata, w którym
upłynęła jej młodość, i najwyraźniej tego nie żałuje.
Rodzina otrzymywała regularnie wieści od Agnes
Helderik z okazji urodzin i świąt Bożego Narodzenia, lecz
Roksana podejrzewała, że matka jest zbyt obojętna albo
leniwa, by jej odpisywać.
Kiedy więc Roksana postanowiła opuścić dom, by uciec
od atmosfery, w której nie mogła dłużej żyć, pomyślała o
swojej ciotce.
Zaledwie w rok po śmierci ojca Roksany, jej matka
postanowiła powtórnie wyjść za mąż. Było rzeczą zrozumiałą,
że tego pragnęła. Mając czterdzieści lat była ciągle jeszcze
bardzo atrakcyjną kobietą, ostatnie zaś sześć lat życia spędziła
opiekując się zniedołężniałym starcem, który tylko wtedy
otwierał usta, kiedy narzekał. Na szczęście matkę stać było na
opłacanie pielęgniarek, niemniej ich dotychczasowy tryb życia
skończył się bezpowrotnie. Już w chwili przekraczania progu
ich domu odczuwało się, że pan domu umiera i że zabiera mu
to „niezmiernie dużo czasu".
Roksana z całego serca współczuła matce. Jednocześnie
nie była jej obojętna świadomość, że flirtuje ona z każdym
mężczyzną, który tylko zaczynał się do niej zalecać.
Kiedy w końcu powiadomiła córkę, że chce ponownie
wyjść za mąż, Roksana nie była zaskoczona; ale kiedy matka
powiedziała, kto ma zostać jej ojczymem, wiedziała, że musi
odejść.
- Tylko nie Patrick Grenton, mamo! - wykrzyknęła
mimowolnie.
- A dlaczegóż nie? - lady Barclay spytała zimno. - Wiesz
równie dobrze jak ja, że jest mi od dawna oddany, i jestem
pewna, że będziemy ze sobą bardzo szczęśliwi.
Roksana z trudem powstrzymała słowa cisnące się jej na
usta. Jak miała wyjawić matce, że Patrick odwiedzając lady
Barclay i pochlebiając jej swoimi względami, równocześnie
ugania się za jej córką?
Znienawidziła Patricka Grentona od pierwszej chwili,
kiedy go ujrzała. A dalsze przebywanie w jego towarzystwie
utwierdziło ją w niechęci do tego ziemianina nadużywającego
alkoholu, który na polowaniach zawsze kręcił się w pobliżu,
nie dopuszczając do niej innych mężczyzn, którzy mieliby
ochotę jechać u jej boku.
A gdy latem zdarzało jej się samotnie spacerować lub
wyruszyć na przejażdżkę konną, wyrastał przy niej jak spod
ziemi.
Dopiero po pewnym czasie Roksana zdała sobie sprawę,
że Patrick Grenton prowadzi podwójną grę.
W dodatku sposób, w jaki matka witała go, kiedy
przychodził do ich domu, jej dbałość o własny wygląd,
czułość, z jaką się do niego zwracała, dawały Roksanie dużo
do myślenia. Szybko pojęła, że podczas gdy ona sama pociąga
Patricka Grentona jako kobieta, majętna lady Barclay jest
bardziej ponętna jako żona.
Na samą myśl, że jest on tak dwulicowy, robiło się
Roksanie niedobrze.
Patrick był pięć lat młodszy od jej matki, a przy tym, o
czym zresztą wszyscy dobrze wiedzieli, zawsze było u niego
krucho z pieniędzmi. Po ślubie jej matka mogłaby zapewnić
mu pozycję i komfort, na jaki z powodu rozrzutnego trybu
życia nie było go stać.
„Muszę stąd odejść! - powiedziała do siebie Roksana. -
Nie mogę żyć pod jednym dachem z mamą i Patrickiem
Grentonem!"
Nie mogła pogodzić się z faktem, ze ten człowiek ma
zostać jej ojczymem, a w dodatku dręczyło ją niepokojące
uczucie, że poślubiwszy jej matkę, nadal będzie się do niej
zalecać, jak to czynił do tej pory.
Zastanawiała się, co ze sobą począć. Miała wielu
przyjaciół, ale trudno przebywać u kogoś w nieskończoność.
Poza tym ze względu na matkę nie chciała prosić nikogo z
rodziny ojca o pomoc.
Nagle przyszła jej do głowy myśl, żeby napisać do ciotki
w Holandii. Ostatecznie to zrozumiałe, że pragnie
wyprowadzić się z domu po ślubie matki, i byłoby to całkiem
naturalne, gdyby siostra matki zaprosiła ją do siebie.
Nie wspominając nikomu ani słowem o swoim planie,
Roksana zasiadła do pisania listu do Agnes Helderik z prośbą,
czy nie mogłaby przyjechać na pewien czas do Holandii.
List, jaki nadszedł w odpowiedzi, był niezwykle serdeczny
i - choć matka Roksany okazała zdziwienie - wkrótce po
cichych zaślubinach lady Barclay z Patrickiem Grentonem
Roksana opuściła Anglię.
Prawdę mówiąc, Patrick Grenton bardziej protestował niż
jego żona.
- Dlaczego chcesz wyjechać? - zapytał ze złością, kiedy
dowiedział się o planach Roksany. - Chcę, żebyś została tutaj!
- Nie mam najmniejszego zamiaru być przyzwoitką dla
ciebie i mamy - odparła Roksana.
Spojrzał gniewnie, a wyraz jego oczu nieco ją
przestraszył.
- Wiesz, że to nie tak - rzekł.
- Wiem dobrze, w czym rzecz, i nie zamierzam o tym
dyskutować - zimno odpowiedziała Roksana.
- Przypuśćmy, że się nie zgodzę, byś wyjechała?
- Nie możesz mi tego zabronić.
- Skąd taka pewność? Ostatecznie, jako twój ojczym
jestem także twym opiekunem.
- Mam zamiar opuścić ten dom, jak tylko ty i mama
weźmiecie ślub, i radzę ci, byś nie robił mi trudności!
Roksana powiedziała to w taki sposób, że usta mu się
zacięły, a oczy rozbłysły gniewem.
- Jeśli takie masz plany na przyszłość - powiedział - to
wcześniej czy później pożałujesz tego!
Nie zadała sobie trudu, by mu odpowiedzieć; spojrzała
tylko z pogardą. Gdy wyszła z pokoju, usłyszała, iż zaklął tak
szpetnie, że aż ją przeszły ciarki.
Bez względu na to, jaka okaże się jej ciotka, Roksana
postanowiła, że ją polubi i zamieszka u niej jak tylko się da
najdłużej. W Holandii przynajmniej nie będzie jej dręczył
Patrick Grenton.
W rzeczywistości pokochała panią Helderik od pierwszej
chwili, kiedy tylko ją ujrzała, a ciotka przyjęła ją jak własną
córkę.
Jaka szkoda, pomyślała Roksana, że taka nie jest moja
matka. Zdawała sobie jednak sprawę, że lady Barclay
zgorzkniała pielęgnując przez wiele lat nieuleczalnie chorego
męża.
Lady Barclay była początkowo w małżeństwie bardzo
szczęśliwa, pomimo dużej różnicy wieku między nią a ojcem
Roksany.
Lord Barclay był niezwykle inteligentnym mężczyzną,
zasłużonym w służbie Koronie i cieszył się wielkim
szacunkiem w kręgach politycznych. Kiedy jednak
zachorował, był niczym stary dąb rażony piorunem. Gdyby
umarł w czasie pierwszych dziesięciu lat małżeństwa, wszyscy
szczerze by go opłakiwali, tymczasem z tym zwlekał i
stopniowo tracił przyjaciół oraz miłość żony i córki.
Roksana powtarzała sobie, że nie należy cieszyć się z
czyjejś śmierci, a mimo to, kiedy cała w czerni szła za trumną
ojca, zdawała sobie sprawę, że oznaki żałoby to żałosna farsa.
Po tylu długich latach ojciec został wreszcie uwolniony od
swego udręczonego ciała. Tymczasem teraz po śmierci ciotki
Roksana wylała tyle fez, ile chyba nigdy do tej pory.
Wydawało jej się to okrutne, że zaznawszy wreszcie
największego szczęścia, rodząc mężowi syna, którego od tak
dawna pragnął, Agnes Helderik zeszła z tego świata.
Jeśli jednak Roksana czuła się nieszczęśliwa, to było to
niczym wobec cierpienia Pietera Helderika, który nie tylko
uwielbiał swoją żonę z całego serca i z całej duszy, ale
stanowiła ona część niego samego i nie wyobrażał sobie życia
bez niej. Był teraz jak okręt pozbawiony steru. Rzeczywiście
zgasło światło jego życia, myślała Roksana.
Po śmierci żony Pieter Helderik rzucił się w wir pracy na
Bali z nie mniejszym entuzjazmem, ale nie było już w nim
dawnej charyzmy i czasami Roksana wręcz sądziła, że udawał
uczucia, które w nim zgasły. Nie umiała powiedzieć, na czym
to polega, ale uważała, że jej ciotka zabrała ze sobą do grobu
coś, bez czego Pieter Helderik nie mógł się obejść.
Wkrótce po przybyciu na Bali Roksana pojęła, dlaczego
Holendrzy niechętnie wydawali zgodę na działalność misyjną.
Przekonała się, że nieustępliwość mieszkańców w sprawach
wiary z góry skazuje wszelkie usiłowania misjonarzy na
niepowodzenie.
Na podstawie wszystkiego, co czytała o wyspie i co
widziała na własne oczy, uświadomiła sobie, że kapłani -
pedandas - potępią każdego Balijczyka, który by przeszedł na
nową religię.
Jeśli jacyś ludzie przyjęli chrześcijaństwo, bojkotowano
ich i przepędzano ze społeczności. Balijscy lekarze odmawiali
leczenia chrześcijan, grożono im też, że po śmierci nie będą
mogli być pogrzebani na balijskich cmentarzach.
Roksana starała się zwrócić uwagę Pietera Helderika na to,
co się wokół nich dzieje, ale on nie słuchał i udawał, że jej nie
wierzy. Nie mógł jednak nie zauważyć, że unikano go, kiedy
przechodził przez wioski.
Balijczycy - zwykle uśmiechnięci, łagodni ludzie - znikali
w swoich chatach z trzciny, kiedy tylko się pojawiał, lub
odwracali się, gdy próbował nawiązać z nimi rozmowę.
Jedynie dzieci nie bały się i nie przejmowały niczym,
wyciągając ręce po cukierki, a czasami zabawki.
- To beznadziejne! Zupełnie beznadziejne! - powtarzała
raz po raz Roksana.
Nie śmiała jednak powiedzieć tego na głos, by nie sprawić
przykrości wujowi. Wiedziała, że zdaje sobie sprawę z tej
sytuacji, gdyż bruzdy na jego twarzy pogłębiły się i tak
schudł, że ubranie, które przywiózł ze sobą z Holandii, wisiało
na nim jak na strachu na wróble, Z trudem przełykał nawet
ulubione swoje potrawy przygotowywane przez Gertrudę.
Nabrał zwyczaju oddalania się, przemierzania pól i lasów
niczym duch lub - jak by to powiedzieli Balijczycy - leyak,
którego się wszyscy obawiali.
Roksana wiedziała, że Balijczycy mieli tak głęboko
zakorzeniony strach przed złymi duchami, iż jeśli kogoś
utożsamiali z leyakiem, musiał mieć się na baczności.
Oznaczało to dla nich, że ten ktoś „tańczy w płomieniach,
straszy na cmentarzach, a starzy ludzie wierzyli, że w
kolejnym życiu wcieli się w jakąś groźną bestię, taką jak
tygrys, małpa czy rekin".
Przypuszczała, iż Pieter Helderik wędrując przez lasy i
powtarzając na głos modlitwy - które czasem podtrzymywały
go na duchu, ale często brzmiały jak udręczona spowiedź
skruszonego grzesznika -
wystraszył już niejednego
Balijczyka.
Roksana była całkiem pewna, że z jej wujem dzieje się coś
bardzo niedobrego; zaczął opadać z sił, a ze swych wędrówek
wracał do domu tak wyczerpany, że odmawiał wszelkiego
jadła i kładł się do łóżka, patrząc przed siebie zamglonym
wzrokiem.
- Wygląda, jak człowiek, na którego rzucono urok! -
pewnego dnia orzekła Gertruda.
Roksana zdawała sobie sprawę, że Gertruda wyraziła to,
do czego ona sama obawiała się przyznać nawet w myślach.
W Anglii czy Holandii roześmiałaby się słysząc takie
podejrzenie, ale teraz - znając moc kapłanów i powszechną
wiarę w czarną magię - intuicyjnie wyczuwała, że zdarzyło się
coś, z czym zdrowy rozsądek nie ma nic wspólnego.
Pewnego dnia Pieter Helderik nie powrócił z długiego
spaceru. Znaleziono go martwego w lesie i Roksana była
przekonana, że nie umarł śmiercią naturalną, ale wskutek
interwencji sił nadprzyrodzonych. Jakiż sens miałoby jednak
rozgłaszanie tych podejrzeń? Nie przywróciłaby mu tym
życia!
Kiedy Pieter Helderik został pochowany na holenderskim
cmentarzu, Roksana stanęła w obliczu niezwykle trudnego
problemu.
Władze holenderskie wydały rozporządzenie, że sieroty
spośród zamieszkałej tu ludności będą umieszczane w
sierocińcach na Bali lub na Jawie.
Świadomość, że taki los może spotkać Karela, przerażała
Roksanę. Nie dopuszczała do siebie myśli, że chłopiec mógłby
się wychowywać bez miłości i czułości. Wiedziała, że gdyby
ciotka Agnes żyła, nie zniosłaby tego.
Przez pamięć dla ciotki i wuja, których bardzo kochała,
postanowiła, że zrobi dla ich dziecka wszystko, co tylko
będzie w jej mocy.
Wiedziała, że w Anglii żyją krewni, którzy by się nim
zaopiekowali i otoczyli miłością, gdyby tylko udało jej się go
wysłać do Europy.
Problem w tym, że nie wiedziała, jak to zrobić. Jeśliby
teraz wyznała, że misjonarz i jego żona zataili fakt narodzin
Karela, uznano by to za postępek haniebny, za próbę oszustwa
władz holenderskich. I z pewnością konsekwencje poniosłaby
nie tylko ona, ale przede wszystkim Karel.
Chłopiec nie dostałby zezwolenia na opuszczenie wyspy,
wysłano by go do sierocińca, a ją zmuszono do powrotu do
domu.
Jednocześnie miała świadomość, że gdyby udało się
umieścić chłopca u krewnych w Anglii, całe lata mogłyby
upłynąć, zanim odzyskałaby dziecko. Nie była też pewna, czy
rodzina jej ciotki miałaby prawo do wychowywania go,
ponieważ Karel był obywatelem holenderskim.
Wszystko to przerażało ją i Roksana doszła do wniosku,
że jedynym rozwiązaniem bezpiecznym dla dziecka jest
utrzymywanie jego istnienia w tajemnicy.
Miała szczęście, że znalazła w lesie rodzinę, która ukryła
Karela zaraz po śmierci Pietera Helderika, kiedy dom
nachodzili bez przerwy urzędnicy holenderscy.
Wkrótce po przyjeździe na Bali Roksana odkryła swe
powołanie.
Jeszcze mieszkając w Anglii bardzo interesowała się
rzeźbą i pomimo protestów matki nalegała, by pozwolono jej
pobierać lekcje modelowania w glinie. Jednak dopiero na
widok Balijczyków rzeźbiących w drewnie, którego było w
lasach pod dostatkiem, uświadomiła sobie, co najbardziej
chciałaby robić w życiu.
Wysoko na wzgórzach zobaczyła snycerzy mieszkających
w chatach ukrytych wśród drzew, którzy pracowali z dłutem w
dłoni przez cały Boży dzień aż do zapadnięcia nocy.
Przytrzymując zręcznie bosymi stopami kawał drewna,
rzeźbili wytrwale, pochyleni nad swym dziełem. Przyglądała
się, jak nadają kształt ogromnym blokom sowo,
ciemnoczerwonego drewna, przemieniając je w tancerki i
byki, czy też pracują w drzewie tekowym, które - jak się
dowiedziała - szczególnie dobrze nadaje się do modelowania
postaci kobiecych lub smukłych jeleni.
Co zręczniejsi snycerze z genialną precyzją i dbałością o
szczegóły wycinali dłutem młodego boga Wisznu
dosiadającego skrzydlatego Garudę o ludzkich nogach.
Figurki były bardzo małe i często wyrzeźbione z przepięknie
pachnącego drzewa sandałowego.
Roksana postanowiła, że nauczy się tej sztuki, i znalazła
nauczyciela w osobie Idy Anaka Temu.
Był to mały, zasuszony człowieczek, o którym
doświadczeni rzeźbiarze mówili z szacunkiem, a młodzi - z
obawą.
Błagała go, by zechciał ją uczyć, a on, kiedy zobaczył, jak
zręczne są jej palce, zgodził się. Od tej chwili odmieniło się jej
życie. Znalazła w nim szczęście i odkryła zainteresowania, tak
różne od tych, które znała do tej pory.
Balijczycy mieli w zwyczaju malować swe rzeźby,
nadając im jaskrawe barwy czerwieni, błękitu, żółci i zieleni -
kolorów tradycyjnie używanych do dekorowania świątyń i
masek, noszonych z okazji różnych świąt. Czerwony smok ze
złotymi skrzydłami, ogromnymi kłami szczerzącymi się w
górnej i dolnej szczęce, i ze złotą koroną na głowie wyglądał
bardzo malowniczo; podobnie skrzydlaty demon o złośliwej
twarzy, stojący na piedestale. Głowy lampartów, tańczące
postacie, owady i zwierzęta o często wynaturzonych
kształtach, wszystkie najpierw były robione z różnych
gatunków drewna, a potem malowane najbardziej jaskrawymi
barwami, jakie ich twórcy potrafili znaleźć.
Błękit, czerwień, żółć, czerń i biel uzupełniane były
złotem i każda świątynia mieniła się kalejdoskopem barw,
które dla europejskiego oka nabierały piękna dopiero po
sześciu miesiącach, gdy kolory nieco wyblakły w wilgotnym
powietrzu.
Już po krótkim czasie Roksana doszła do wniosku, iż
drewno samo w sobie jest tak piękne, że ani malowanie, ani
pozłacanie nie są mu potrzebne.
Kiedy powiedziała Idzie Anakowi Temu, że nie ma
zamiaru upiększać swoich rzeźb, początkowo popatrzył na nią
ze zdziwieniem. Potem jednak, jako artysta, zrozumiał jej
decyzję i zaakceptował.
I właśnie Idzie Anakowi Temu Roksana zwierzyła się ze
swego problemu dotyczącego Karela.
Jego zachowanie było typowym przykładem balijskiej
szlachetności i wyrozumiałości; kiedy powiedziała, że chce
ukryć dziecko przed władzami holenderskimi, zaofiarował
swą pomoc, o nic nie pytając.
Balijczycy nienawidzili holenderskich kolonizatorów.
Jako ludzie kochający wolność, woleli tyranię swoich radżów
od upokarzającego jarzma obcej władzy.
- My wziąć to dziecko, moja żona i ja. W naszym domu
ono być szczęśliwe i bezpieczne - zapewnił Ida Anak Temu.
Roksana poznała już na tyle Balijczyków, by docenić ich
dobroć i szlachetność. Podziękowała z całego serca swemu
mistrzowi, a wyraz wdzięczności w jej oczach i ton jej głosu
mówiły więcej niż wypowiedziane słowa.
Tej samej nocy wyruszyła z wioski w stronę lasu z
Gertrudą niosącą Karela na rękach.
Ciemne drzewa wyglądały tajemniczo i niesamowicie, ale
księżyc oświetlił im ścieżkę wspinającą się po poszarpanych
głazach i w końcu dostrzegły przed sobą światła domu Idy
Anaka Temu, w którym opuszczone były bambusowe maty,
co nadało wnętrzu wyraz intymności.
Przy pełgającym świetle jednej oliwnej lampki żona Idy
Anaka Temu wzięła delikatnie śpiące dziecko na ręce. Jej
opiekuńczy gest upewnił Roksanę, że chłopiec będzie
bezpieczny i szczęśliwy.
Często widywała malca, gdyż nadal pobierała lekcje u Idy
Anaka Temu i nikt nie mógł żywić żadnych podejrzeń, gdy
widział ją idącą w stronę jego domu.
Jednakże po śmierci Pietera Helderika Roksana stanęła
wobec nowego problemu. Na drodze jej życia nieoczekiwanie
stanął gubernator wyspy, Mijnheer van Kaerstock!
Spotykała go przy wielu okazjach, kiedy Pieter Helderik
bywał wzywany do siedziby gubernatora, by odnowić
pozwolenie na swą działalność misyjną, a ona mu
towarzyszyła.
Wtedy to właśnie Roksana instynktownie wyczuła
niebezpieczeństwo we wzroku, jakim gubernator patrzył na
nią.
Domagał się - zdaniem Roksany bez wyraźnej potrzeby -
długich rozmów i wypełniania skomplikowanych formularzy.
Przychodził do nich kilkakrotnie, wypytując, jak im się żyje
na Bali; lecz Roksana wiedziała, że to ona jest przyczyną tych
odwiedzin. Uważała jednak, że w domu wuja nic jej nie grozi,
sądząc, że gubernator nie odważy zalecać się do niej.
Lecz śmierć wuja odebrała jej poczucie bezpieczeństwa, a
z powodu Karela zrozumiała, jak bardzo jest bezradna.
Nie trwało długo, zanim gubernator wyłożył karty na stół.
Wezwał ją do swej rezydencji i zaproponował pracę, jako że
mówi biegle po angielsku i holendersku. Powiedział, że
utrzymuje stałe kontakty z Anglikami w Singapurze i że
potrzebuje kogoś, kto tłumaczyłby jego listy. Wszystko to
brzmiało dość prawdopodobnie, lecz Roksanie wystarczyło
spojrzeć na wyraz oczu gubernatora, by wiedzieć, co się kryje
za tą propozycją.
Uprzejmie mu odmówiła.
- Jak wasza ekscelencja wie, interesuje mnie snycerstwo -
odpowiedziała mu - i pragnę kontynuować nie tylko lekcje,
jakie pobieram, ale także sama chcę rzeźbić.
- Dopilnuję, by pani miała mnóstwo czasu na własne
zainteresowania, podczas gdy będzie pani dla mnie pracować.
- To uprzejme ze strony waszej ekscelencji, ale nie
potrzebuję płatnego zajęcia.
- Stać panią na to?
Pytanie to było grubiaństwem, ale odpowiedziała na nie
uprzejmie.
- Mam własne dochody.
To go zaskoczyło. Widocznie sądził, iż narzuci jej swą
wolę choćby dlatego, że znalazła się w trudnej sytuacji
materialnej.
- Może powinna pani wrócić do Anglii, skoro pani wuj
nie żyje.
Wiedziała, że mówi to tylko po to, żeby ją przestraszyć, bo
w rzeczywistości wcale nie życzy sobie jej wyjazdu.
- Jestem na Bali bardzo szczęśliwa.
- Nie wiem, czy będę mógł wydać pani zezwolenie na
dalszy pobyt.
Była to groźba. Roksana nie zareagowała, ale dobrze
wiedziała, że od tej chwili nieraz ją usłyszy.
Kiedy
poprzedniego
dnia
otrzymała
polecenie
gubernatora, by się stawiła u niego w domu, nawet się nie
zdziwiła, gdyż wiedziała, że gubernator ma wszelkie
podstawy, by po nią posłać; nie miała dokumentów w
porządku. Żywiła jednak nadzieję, że zostawi ją w spokoju i
nadal będzie mogła korzystać z tymczasowego zezwolenia
wydanego Pieterowi Helderikowi i jego rodzinie.
Wezwanie nadeszło w dniu, który cały rzekomo spędziła z
Idą Anakiem Temu, lecz w rzeczywistości bawiła się z
Karelem. Chłopiec miał teraz szesnaście miesięcy i z dnia na
dzień stawał się coraz ładniejszy. Rozpoznawał ją, kiedy
zjawiała się, i wyciągał małe, pulchne rączki, usiłując
wymówić jej imię.
Był roześmianym i pogodnym dzieckiem, toteż
przyciskając go mocno do piersi Roksana poprzysięgła sobie,
że nigdy nie pozwoli, by go zamknięto w surowym
holenderskim sierocińcu, gdzie życie było równie pozbawione
uczuć, nudne i bez wyobraźni jak ludzie, którzy zajmowali się
dziećmi.
Siedząc teraz z Karelem, Roksana zwróciła uwagę na
bawiące się w pobliżu balijskie dzieci, które wyglądały
niczym małe, złociste amorki z rysunków Fragonarda.
Wystarczyło spojrzeć, by wiedzieć, że są szczęśliwe. Patrząc
na rozbawioną gromadkę, którą ponosiła wyobraźnia, Roksana
pomyślała, że chyba nie ma na świecie miejsca, które by
bardziej przypominało raj.
- Musisz tu pozostać, Karelii, ale pewnego dnia zabiorę
cię do Anglii - powiedziała.
Słowa te zabrzmiały niemal jak przysięga. Spoglądając na
nią, Karel gaworzył radośnie i wyciągnął pełną dołeczków
rączkę, aby dotknąć jej policzka.
Siedząc teraz u gubernatora w pokoju gościnnym,
przypominającym oficjalny, salon holenderski, Roksana
spojrzała na hrabiego i serce jej się ścisnęło, że oto ma przed
sobą następnego wroga: wysokiego urzędnika, który stanowi
niebezpieczeństwo dla niej i dla Karela.
Przez krótką chwilę pomyślała, że jeśli ów nowo przybyły
będzie nadmiernie gorliwy i wścibski, w ostateczności odwoła
się do gubernatora.
Wiedziała jednak, jaką cenę musiałaby wtedy zapłacić, i
wolała o tym nie myśleć.
Ponieważ obdarzona była naturalnym dziewczęcym
wdziękiem, nikt nie spostrzegł, jak bardzo jest zdenerwowana.
Wszystkie nerwy jej ciała były napięte, a umysł nastawiony na
rozważanie i analizowanie każdego pytania, jakie jej zadawał
hrabia, na wypadek, gdyby chciał zastawić na nią pułapkę.
- Czy podoba się pani życie na Bali, Miss Barclay? -
spytał hrabia.
- Uważam, że jest bardzo interesujące i że warto pozostać
tu dłużej.
- Ma pani na myśli snycerstwo?
- Tak, pobieram lekcje u jednego z największych
rzeźbiarzy na wyspie.
- Czy jest naprawdę taki dobry?
Wydawało jej się, że za jego słowami kryje się kpina,
toteż odpowiedziała:
- Sądzę, że gdyby jego prace wystawiono w Londynie lub
Amsterdamie, bez wątpienia zdobyłyby uznanie.
- Nie przypuszczałem, że żyje wśród nas taki geniusz! -
wtrącił się gubernator. - Muszę odwiedzić tego człowieka i
sam się o tym przekonać.
- Myślę, że dla jego ekscelencji byłoby to trudno dostępne
miejsce - szybko powiedziała Roksana. - Lecz jestem pewna,
że on poczułby się niezwykle uhonorowany, gdyby mógł
przynieść parę swych rzeźb do pałacu.
Zdała sobie sprawę, iż popełniła błąd, mówiąc w imieniu
Idy Anaka Temu. Upomniała siebie, że musi uważać na
wypowiadane przez siebie słowa i że musi być ostrożniejsza.
- A czy uważa pani, Miss Barclay, że pani prace
dorównują jego rzeźbom? - indagował hrabia.
Wydało się jej, że mówi to z sarkazmem, więc
odpowiedziała:
- Nie przypuszczam, bym mogła dorównać Balijczykom,
których rodziny od pokoleń zajmowały się snycerstwem.
- Czy jednak jest pani zadowolona ze swoich prac?
- Sądzę, że dużo w nich jeszcze niedociągnięć - odparła
Roksana.
- Chciałbym zobaczyć, nad czym pani pracuje, i czy
rzeczywiście jest sens, żeby pani pozostawała na wyspie.
Roksana wstrzymała oddech. Miała uczucie, że hrabia dał
jasno do zrozumienia, że wątpi, czy jej obecność tutaj jest
uzasadniona. Ponieważ bardzo przestraszyła się, podniosła
oczy na gubernatora.
- Proszę... waszą ekscelencję - błagała - o przedłużenie...
zezwolenia na pobyt.
Mówiąc to zauważyła błyski w jego oczach. Był
zachwycony, iż dziewczyna zmuszona jest błagać go o pomoc.
- Odkładam decyzję do czasu, aż hrabia obejrzy pani
prace. Nie wątpię, iż jest autorytetem w dziedzinie snycerstwa.
Teraz hrabia, a nie Roksana, zaczął podejrzewać, że
gubernator powiedział to z sarkazmem.
Hrabia istotnie posiadał ogromną kolekcję rzeźbionych
figur, które przedstawiały dużą artystyczną wartość. Wiele z
nich kupił w Rzymie, kilka w Grecji i nagle przyszło mu do
głowy, że mógłby pokazać je Roksanie i porównać jej prace z
tymi, które posiadał.
Było w tej młodej kobiecie coś, co przywodziło mu na
myśl Afrodytę, którą nabył w Atenach. Rzeźba była
uszkodzona, ale doskonała linia piersi i bioder pozostały
nietknięte. Często stawał przed nią i myślał, że daje mu
poczucie satysfakcji, jakiej żaden eksponat z jego kolekcji nie
był w stanie wywołać.
I musiał przyznać, że żadna kobieta nie budziła w nim
takich uczuć jak rzeźba Afrodyty. Teraz nagle pomyślał, że
było coś w Roksanie, co uparcie przypominało mu ten
fragment marmuru.
- Jak to jego ekscelencja sugeruje - powiedział na głos -
chciałbym obejrzeć pani prace.
Uważając, że posłuchanie dobiegło końca, Roksana
podniosła się.
- O której godzinie przyjdzie pan jutro, Mijnheer? -
zapytała.
- Z rana - odpowiedział hrabia,
Roksana dygnęła. Zerknęła na gubernatora i w jego oczach
dostrzegła taki wyraz, że odwróciła się ze wstrętem. Jeszcze
raz dygnęła i bez słowa wyszła z pokoju.
R
OZDZIAŁ
3
Na małym balijskim koniku hrabia dotarł do wioski, w
której mieszkała Roksana.
Po obu stronach drogi ciągnęły się głębokie rowy, a za
nimi wznosiły się domy otoczone wysokimi murami z gliny,
zwieńczonymi strzechą z kunsztownie rzeźbionymi bramami.
Niektóre z mijanych przez niego ulic wyglądały jak
ciemnozielone tunele utworzone przez zwieszające się drzewa.
Wszędzie przy drodze bawiły się dzieci, goluteńkie jak je
Pan Bóg stworzył, a wychudzone psy ujadały przed każdym
wejściem.
Tresowane do walk koguty, trzymane w koszykach,
tworzyły barwny i hałaśliwy deseń na tle ścian. Hrabia
wiedział, że walczące koguty nie powinny być izolowane,
toteż ich właściciele umieszczali je od strony ulicy, by
obserwowały przechodniów.
Czerwone hibiskusy i purpurowe bugenwille rosły wokół,
a opadłe kwiecie jaśminu tworzyło biały dywan na drodze, po
której stąpał koń hrabiego.
Na obrzeżach wioski rozpoznał dom Roksany na
podstawie opisu, którego cierpkim i nieprzyjaznym tonem
udzielił mu gubernator.
Prawdę mówiąc, to właśnie jego ekscelencja przypomniał
mu przy śniadaniu, że mają odwiedzić Roksanę Barclay i
obejrzeć jej rzeźby.
- To bardzo uzdolniona młoda kobieta - powiedział
jowialnie - i właśnie z tego powodu, pomimo nacisków
starszych dam z holenderskiej społeczności, zezwoliłem jej
pozostać na wyspie.
Hrabia był wystarczająco spostrzegawczy, by nabrać
pewności, że inna była przyczyna takiej decyzji. Gdy zobaczył
gości, których gubernator zaprosił poprzedniego wieczora na
przyjęcie, by poznali holenderskiego wysłannika królowej, nie
był zdziwiony, że gubernator szuka innych rozrywek.
Jego żona bawiła obecnie w Holandii u swych rodziców i
jej rolę pełniła żona pierwszego ministra. Była to wielka,
tłusta i nudna kobieta, jedna z tych, jakie hrabia tysiące razy
spotykał na bankietach w Holandii. Tego wieczora, kiedy na
dworze zapadł już zmierzch, na niebie błyszczały gwiazdy, a
przez otwarte okna wpadał aromat kwiatów, hrabia westchnął
z żalem, że musi tracić czas na zabawianie holenderskich
mieszczuchów, którzy potrafią rozmawiać tylko o swoich
przyziemnych sprawach.
Nawet się nie dziwił, że zupełnie nie interesowali się
rządzonym przez siebie krajem i że wspaniale rzeźbione
świątynie, które podobnie jak balijskie obyczaje wywodziły
się od Hindusów osiedlonych z dawna na wyspie, nie robiły na
nich wrażenia.
Mógł łatwo zrozumieć, że te holenderskie kobiety miały
za złe Roksanie wyłącznie to, że jest zbyt piękna.
Uroda, gdziekolwiek by to było, zawsze wzbudza kobiecą
zazdrość u innych kobiet, a ponieważ hrabia był uważnym
obserwatorem, wiedział, że wzbudziła u gubernatora całkiem
inne uczucie.
Postanowił tamtego wieczoru, że musi dowiedzieć się
czegoś istotnego o Balijczykach, a ponieważ podejrzewał, że
obecność gubernatora tylko mu w tym przeszkodzi,
powiedział więc stanowczo, posilając się kawałkiem
wspaniale dojrzałej papai:
- Myślę, wasza ekscelencjo, że lepiej będzie, jeśli sam
odwiedzę Miss Barclay. Zobaczę wsie oraz tych, którzy tam
mieszkają, bez onieśmielania ich waszą dostojną obecnością.
Nie chciał, by jego słowa brzmiały protekcjonalnie,
dostrzegł jednak, że oczy gubernatora rozbłysły gniewem.
- Uważam za swój obowiązek - powiedział po chwili -
eskortować pana i zapewnić mu bezpieczeństwo.
- Nie wierzę, by mi coś tu groziło - odrzekł hrabia.
W przysyłanych do Holandii raportach nieustannie
podkreślano fakt, iż na terytorium Bali okupowanym przez
Holendrów panuje całkowity spokój.
„Ludność - donosił jeden z komunikatów - zadowolona
jest z rządów swych nowych władców i nie przejawia żadnych
buntowniczych nastrojów".
Ponieważ gubernator milczał, hrabia odezwał się:
- Chciałbym, jeśli to możliwe, pojechać konno.
Potrzebuję ruchu i sądzę także, że skoro jest tu niewiele dróg,
łatwiej w ten sposób poznam okolice.
Odprawił chłopca stajennego i odjechał z rezydencji,
zdając sobie sprawę, jak naraził się gubernatorowi. Nie przejął
się tym zbytnio. Życic przyzwyczaiło go, że zawsze stawiał na
swoim, i jeśli komuś robił tym przykrość, mało go to
wzruszało.
Teraz, kiedy ujrzał domostwo otoczone murem ulepionym
z gliny i zwieńczonym strzechą, z wysoką bramą, nad którą
wisiał krzyż, wiedział, że to dom Roksany.
Przypominając sobie jej wdzięk i urodę, był coraz bardziej
podniecony.
Po raz pierwszy od czasu opuszczenia Holandii poczuł w
sobie chęć do życia, która zwykle wstępowała weń, gdy nabył
nowe dzieło sztuki albo - przed każdą nową przygodą miłosną.
Zeskoczył z siodła i wprowadził konia na główny
dziedziniec. Były tam, jak tego się spodziewał, liczne bale -
lekkie bambusowe konstrukcje kryte strzechą - i oczywiście
świątynia poświęcona rodowym bóstwom. Przypuszczał, że
jest teraz pusta, nie ma w niej kwiatów ani ofiar składanych w
postaci jedzenia.
Przed domem rosły wysokie palmy kokosowe i taki gąszcz
czerwonych hibiskusów i purpurowych bugenwilli, że miejsce
to mogłoby być świątynią ku czci samej Roksany.
Kiedy tak rozmyślał, dziewczyna wyszła z bale, a za nią
mały balijski chłopiec, który wziął od hrabiego konia.
- Dzień dobry, Miss Barclay! Ukłoniła mu się i spytała
zaskoczona:
- Przyjechał pan sam?
- Jak pani widzi - odparł hrabia - choć jego ekscelencja
miał wielką ochotę mi towarzyszyć.
Dostrzegł rumieńce, które pojawiły się na twarzy
dziewczyny, i wiedział już, że żywił słuszne podejrzenia.
- Czy zechce pan wejść do mojej pracowni? - zapytała
pośpiesznie, jakby chciała zmienić temat rozmowy.
- Oczywiście - odpowiedział hrabia. Odwróciła się i
poszła przed siebie, a on patrząc na jej smukłą talię ponad
tiurniurą eleganckiej bawełnianej sukni pomyślał, że jest
bardzo dobrze ubrana jak na misjonarkę.
Zastanawiał się, w jaki sposób mogła zapłacić za taką
suknię, która - jak oceniło jego doświadczone oko - nie była
uszyta w domu.
To, co Roksana nazywała pracownią, było dużym bale
pokrytym grubą strzechą z liści palmowych i z drewnianą
podłogą wznoszącą się trzy stopy nad ziemią. Dzięki
bambusowym matom można było utworzyć ściany z każdej z
czterech stron. Teraz tylko jedna była opuszczona, zasłaniając
wnętrze przed słońcem.
Hrabia był pewien, że Roksana rzeźbi niewielkie figurki, o
których czytał w książkach o sztuce Wschodu. Małe zwierzęta
albo znane z mitologii postacie półbogów, półludzi lub też
przepiękne ryby czy skrzydlate żółwie.
Kiedy wszedł na wzniesioną ponad poziom ziemi podłogę,
pomyślał w pierwszej chwili, że Roksana ma mu do pokazania
tylko ciężkie kloce drewna, które ktoś ściągnął z lasu i tu
ustawił.
I zdziwił się widząc, że niektóre kloce są już wyrzeźbione.
Przedstawiały postacie ludzi i zwierząt i zdały się wyrastać
wprost z drewna.
Hrabia znał się na rzeźbie, a zwłaszcza na rzeźbie
starożytnej Grecji, która najbardziej go fascynowała. I teraz
uświadomił sobie, że widzi coś zupełnie innego, lecz równie
urzekającego.
Przez chwilę milczał, a potem zapytał:
- Czy to pani dzieło, czy pani mistrza?
- To są moje prace - odpowiedziała Roksana. Hrabia
podszedł do miejsca, gdzie wielki blok drewna sowo
przedstawiał męski tors. Nie był on jeszcze całkiem
wykończony, a jednak mięśnie na plecach mężczyzny, sposób,
w jaki trzymał głowę, zachwycały swoją naturalnością.
Wydawało się, że postać żyje i zaraz się poruszy.
Wpatrywał się w rzeźbę z osłupieniem, a potem przy
drzwiach zobaczył wykonaną z drewna tekowego postać
kobiety, mającą około trzech stóp wysokości. Obnażona do
pasa kobieta klęczała na ziemi z rękami uniesionymi w
tradycyjnym modlitewnym geście, ale nie pochylała głowy i
nie miała spuszczonych oczu, tylko wpatrywała się w niebo,
jakby w nim szukała natchnienia.
Hrabia swym okiem znawcy dostrzegł, że Roksana
wykorzystała naturalne krzywizny drewna i każdy jego słój,
by oddać wdzięk modelki. Twarz dziewczyny wyrażała jednak
coś więcej - lęk, zachwyt i ekstazę.
Milczał, zaskoczony, a jednocześnie tak poruszony, jak
kiedyś na widok Afrodyty. Podziwiał linię szyi, krągłość
piersi, drobne palce i znów jego wzrok zatrzymał się na
twarzy.
Z wysiłkiem odwrócił się, nadal nic nie mówiąc, i spojrzał
na rzeźbę młodego jelenia węszącego z podniesioną głową
niebezpieczeństwo; mięśnie miał naprężone, a oczy czujne.
- Jak się pani udało tak szybko posiąść tę sztukę? -
zapytał.
- To było we mnie, zanim przyjechałam na Bali -
wyjaśniła Roksana. - Czułam to swoim umysłem i swoimi
palcami, ale nigdy nie miałam okazji rzeźbić, nikt mnie tego
nie uczył.
- Ten, którego pani wybrała na swego mistrza, musi być
nadzwyczajnym człowiekiem.
- O tak!
Hrabia odwrócił się i patrzył badawczo na dziewczynę,
jakby wciąż nie był pewny, że to ona jest twórcą tych prac.
- Jak to możliwe - zadawał sobie pytanie - by taka
delikatna i krucha istota rzeźbiła jak doświadczony artysta?
Roksana - widząc jego zdumienie, uśmiechnęła się i
rzekła:
- Może chciałby pan zobaczyć różne drobiazgi, które
robię dla tych, co są mi życzliwi?
Mówiąc to podeszła do stołu, na którym hrabia zobaczył
niewielkich rozmiarów rzeźby. Właśnie takie prace, jakie
spodziewał się zobaczyć w jej pracowni. Ale i one były dla
niego zaskoczeniem.
Była tam dłoń niewątpliwie balijskiej kobiety; prawie
naturalnych rozmiarów, z lekko zgiętymi palcami, delikatna i
piękna w swojej wielkiej prostocie. Jak również dłoń dziecka,
tłuściutka i pofałdowana, wykonana z drewna sandałowego.
- Uwielbiam pracować w drewnie sandałowym -
wyjaśniła Roksana, choć hrabia milczał. - Moje dłonie pachną
później przez wiele godzin i zawsze mam wrażenie, że w tym
aromacie jest zawarty cały czar Wschodu.
Hrabia wziął do ręki figurkę bogini. Wokół podstawy tej
małej statuetki węże i małpy ścigały się w szalonej gonitwie.
Bogini przypominała mu nieco Roksanę i nagle, jakby
zapominając o „urzędowej" uprzejmości, wykrzyknął:
- Chciałbym to kupić od pani! Roksana potrząsnęła
głową.
- Tu nic nie jest na sprzedaż.
- Ależ dlaczego?
- One są moje, nie chcę... ich stracić.
Hrabia pomyślał, że to samo czułby w przypadku swoich
skarbów, ale ponieważ pragnął mieć w swej kolekcji tę
boginię, nalegał:
- Czy to nie jest samolubne? Roksana roześmiała się.
- Mój wuj był takim gorącym chrześcijaninem, że gotów
był oddać ostatnią koszulę z grzbietu. Musiałam być
samolubna ze zwykłej konieczności i przyzwyczaiłam się do
tego.
- Chciałbym jednak kupić tę boginię!
- Więc ją panu ofiarowuję.
- Nie mogę przyjąć tak wielkodusznego podarunku.
- Dlaczego nie? - spytała. - Czy boi się pan oskarżeń o
łapownictwo i korupcję?
W pierwszej chwili hrabia nie zrozumiał, co ma na myśli,
ale nagle stwierdził:
- Może to i dobry pomysł. Jeżeli będę pani dłużnikiem,
nie będzie mi wypadało nalegać, by opuściła pani wyspę.
Gdy jego oczy napotkały jej wzrok, powiedziała już innym
tonem:
- Proszę... nie odsyłać mnie stąd.
- Nie mam takiej władzy - odpowiedział hrabia. - Mogę
tylko doradzać gubernatorowi.
- Więc proszę mu powiedzieć, że powinnam tu pozostać. -
Minęła chwila, zanim dodała: - Tylu jeszcze rzeczy chcę się
nauczyć.
- Nie mogę sobie wyobrazić, co mogłoby to być - odparł
hrabia. - Mówię szczerze: jestem pełen podziwu dla pani
talentu.
Spojrzała na niego, jakby chciała sprawdzić, czy mówi
prawdę, a potem powiedziała z wahaniem:
- Pan naprawdę myśli, że to jest dobre?
- Więcej niż dobre - odparł. - Pani jest geniuszem w tej
sztuce i mówię to jak najbardziej poważnie. - Czuł, że jej nie
przekonał, więc ciągnął dalej: - Ja sam posiadam trochę rzeźb
i nie jest to głos ignoranta, kiedy mówię, że pani prace są
wyjątkowe! - I dostrzegając wyraz radości na jej twarzy,
dodał: - Kiedy pani wykona ich więcej, chciałbym
zorganizować wystawę w Amsterdamie.
- Wolałabym, żeby to było w Londynie.
- Znowu jest pani samolubna.
- Tak się składa - powiedziała Roksana - że nie mam
ochoty nigdzie ich wystawiać. Rzeźbię dla siebie, ponieważ
czuję potrzebę, której nie mogę się oprzeć.
- Myślę, że właśnie tak czują wszyscy artyści - cicho
odrzekł hrabia i podszedł do torsu mężczyzny. - Co panią
natchnęło do wykonania tej rzeźby? - zapytał.
Roksana milczała przez chwilę. Wyraźnie biła się z
myślami, czy powiedzieć mu prawdę. W końcu
odpowiedziała, z trudem wydobywając z siebie słowa:
- Kiedy widzę kawał drewna, czuję... co w nim jest, co on
wyobraża, nawet zanim... go dotknę.
Hrabia milczał wiedząc, że to właśnie odczuwali wielcy
rzeźbiarze - Michał Anioł, Canova. Materiał, w którym
pracowali, narzucał im nie tylko kształt przyszłego arcydzieła,
ale i sposób, w jaki należało przystąpić do pracy.
Ponownie spojrzał na modlącą się kobietę i zobaczył, że
sprawia wrażenie, jakby nie została wyrzeźbiona, lecz
stworzona z naturalnych słojów drewna. Wyciągnął rękę, by
dotknąć jej głowy i odrzuconej w tył szyi. W tym momencie
wydało mu się, że dotyka samej Roksany i zaczął się
zastanawiać, czy jej gładka skóra zadrżałaby od
pieszczotliwego dotyku jego palców.
Ona zaś podeszła do wielkiego, jeszcze nie tkniętego kloca
drewna tekowego, które kryło w sobie gładkie piękno tak
charakterystyczne dla teku pochodzącego z lasów Bali.
Kiedy stała i patrzyła na nie, hrabia zbliżył się i zapytał:
- Co pani widzi?
- A co panu przywodzi ono na myśl?
- Pierwszeństwo daję zawsze paniom - rzekł. Posłała mu
przelotny uśmiech dziecka zadowolonego z zabawy.
- Nie jestem pewna - stwierdziła - ale myślę, że wewnątrz
jest rzeźba tancerki lelong, która prosi, by ją uwolnić.
Kiedy tylko to powiedziała, hrabia oczyma wyobraźni
zobaczył prężne, półnagie ciało, wyszukaną biżuterię i złocone
przybranie głowy, ruch szczupłych, delikatnych dłoni
posłusznych rytuałowi tańca liczącego setki lat.
- Jedno pani przyrzekam - rzekł cicho. - Nie wolno będzie
pani opuścić Bali, dopóki pani tego nie skończy.
Usłyszał jakby westchnienie ulgi, wydobywające się z
piersi dziewczyny.
- Może więc będę musiała postępować jak Penelopa i
niszczyć w nocy to, co zrobię w dzień, żeby nigdy nie
ukończyć tej pracy - odparła już bardziej odprężona.
- Trochę to trudne, gdy się pracuje w drewnie! Znów
uśmiechnęła się do niego i poczuł, że rezerwa, z jaką odnosiła
się do niego od chwili, kiedy wszedł na podwórze, już minęła.
Rozejrzała się po pracowni i powiedziała:
- Mam nadzieję, że pan rozumie, dlaczego to znaczy tak...
dużo dla mnie.
- Tak - odparł hrabia - i może pewnego dnia będę mógł
udowodnić, że naprawdę panią rozumiem.
Słowa popłynęły mu z ust, choć nie zastanowił się wcale,
czy powinien je powiedzieć. Ale wyobraził sobie nagle
Roksanę spacerującą wśród jego skarbów, oglądającą jego
obrazy, dotykającą jego rzeźb, rozumiejącą - jak chyba żadna
kobieta nie potrafiłaby zrozumieć - dlaczego pragnie to
wszystko posiadać.
Jego spojrzenie, które spoczęło na twarzy dziewczyny,
zawstydziło ją trochę, szybko więc powiedziała:
- Przepraszam, że zaniedbałam swoich obowiązków i nie
zaproponowałam panu żadnego poczęstunku. Balijczycy
byliby zgorszeni moimi złymi manierami.
- Poprosiłbym, jeśli to nie sprawi pani kłopotu, o coś
zimnego do picia - odparł hrabia. - Jest tu bardzo gorąco,
jeszcze się nie przyzwyczaiłem do tego klimatu.
- Ma pan zamiar zostać tu długo?
- To zależy... - odpowiedział wymijająco. Roksana zeszła
z podwyższenia, gdzie stały jej rzeźby, i poprowadziła go do
drugiego bale.
Znów podłoga wznosiła się ponad poziom gruntu, a z
trzech stron opadały bambusowe maty; budynek ten mógłby
być domem prostego wieśniaka.
Było tam jednak - ustępstwo na rzecz Zachodu - kilka
foteli, stół i dwie rzeźbione skrzynie stojące pod
bambusowymi ścianami.
Znajdowały się też wazony z kwiatami, czego nie
zobaczyłoby się w balijskim domu, i biblioteczka z licznymi
tomami, które w większości zabrała ze sobą z Holandii.
Kiedy rozsiedli się, a mała dziewczynka pobiegła
powiedzieć Gertrudzie, co ma im podać, hrabia zaczął
zastanawiać się, dlaczego Roksana prawie nie opuszcza
rezydencji.
Wydawało się, że wtopiła się w swe otoczenie, jakby była
jednym z kloców drewna stojących w pracowni. Było w niej
coś, co sprawiało, że pasowałaby wszędzie, gdziekolwiek by
się znalazła, nie tracąc nic ze swej odrębności i niezwykłości.
- Niech mi pani opowie o sobie - poprosił.
- Czy pyta pan oficjalnie czy nieoficjalnie? - zagadnęła
Roksana.
Roześmiał się.
- Błagam, proszę nie być wobec mnie taką podejrzliwą.
Teraz kiedy pokazała mi pani swoje rzeźby, gotów jestem
nawet namawiać panią, by nigdy nie opuszczała Bali.
- Czy mówi pan prawdę?
- Nie mówię tego ot, tak sobie, ale jako znawca piękna
drugiemu znawcy piękna.
- Czy tak właśnie pan o mnie myśli?
- Ja to wiem - odparł hrabia. - Różnica między nami
polega na tym, że kiedy ja kolekcjonuję, pani tworzy!
-
Uważam, że to najmilszy komplement, jaki
kiedykolwiek usłyszałam - powiedziała Roksana.
- Mógłbym powiedzieć pani jeszcze wiele innych -
odpowiedział.
Spojrzała na niego pytająco i nagle zrozumiał, że ona boi
się, że może mieć z jego powodu takie same kłopoty jak z
gubernatorem. Zanim zdołał powiedzieć coś, co by ją
uspokoiło, na podwórzu ukazała się kobieta i weszła po
stopniach do hale, gdzie siedzieli. Była w średnim wieku, o
wzbudzającym szacunek wyglądzie. Jej siwe włosy schowane
były pod białym lnianym czepkiem, jakie w Holandii nosiły
kobiety służące w domu hrabiego, kiedy usługiwały jego
rodzicom.
Gertruda postawiła tacę, którą trzymała w ręce, i
dygnąwszy z szacunkiem, powiedziała:
- Mam nadzieję, Mijnheer, że sok owocowy będzie panu
smakował.
- Goede morgan - zaczął hrabia i kontynuował po
holendersku. - Słyszałem od twojej pani, z jakim
poświęceniem opiekujesz się nią.
- Staram się, jak mogę, Mijnheer, ale to nie zawsze jest
łatwe w obcym kraju.
- Rozumiem i mam nadzieję, że będę ci mógł pomóc w
razie jakichś kłopotów.
- Dziękuję, Mijnheer.
Gertruda ponownie dygnęła i wyszła.
Kiedy już nie mogła ich usłyszeć, Roksana rzekła:
- Bardzo ładnie z pana strony, że był pan dla niej taki
uprzejmy. Gubernator jest zawsze opryskliwy wobec
Gertrudy, a nawet ją obraża.
- Jakie ma ku temu powody? - zapytał hrabia. Znów
dostrzegł rumieńce pojawiające się na policzkach Roksany i
zrozumiał, że wolałaby nie odpowiadać.
Po chwili rzekł:
- Zadałem pani pytanie, Roksano.
- Powiedziałam... mu, że Gertruda jest moją przyzwoitką,
i gubernator myśli, że ona... podsłuchuje, co on mówi do
mnie.
- Chciałaby pani, żebym z nim porozmawiał? - spytał po
chwili hrabia.
- Nie... w żadnym razie! Proszę... zapomnieć, co przed
chwilą powiedziałam... to było... głupie i niedyskretne z mojej
strony.
- Dlaczego pani się go boi?
- On mógłby... zażądać... opuszczenia Bali.
- Czy naprawdę pani myśli, że zrobiłby to?
- Może to zrobić...
Hrabia domyślał się, że koniec tego zdania mógłby
brzmieć:.....chyba że będę mu posłuszna".
Poczuł nagły przypływ gniewu. To nie do przyjęcia, żeby
gubernator, ten nieokrzesany prostak, mógł szykanować kogoś
tak delikatnego i wrażliwego jak Roksana!
Dziewczyna wstała, żeby wypić szklankę soku, i usiadła
przed nim.
Spojrzał na nią i zapytał:
- Jak mam pani pomóc?
- Proszę mu powiedzieć, że pana zdaniem powinnam tu
pozostać i kontynuować swą pracę.
- Tak właśnie zrobię, ale co stanie się, kiedy stąd wyjadę?
Wzruszyła ramionami i wykonała jakiś bezradny, jak mu
się wydawało, ruch dłonią.
- Będzie mi łatwiej - powiedziała tak cichym głosem, że
ledwo ją usłyszał - kiedy Mervrouw van Kaerstock wróci z
Holandii.
Hrabia zacisnął wargi. Zrozumiał, że niewiele może
zrobić, bo gdyby okazał swą sympatię tej angielskiej
dziewczynie, po jego wyjeździe znalazłaby się w znacznie
trudniejszej sytuacji.
Jakby odgadując jego myśli, Roksana rzekła:
- Proszę się mną nie martwić. Wszystko, czego chcę, to
żeby... zapomniano o mnie i... przestano się interesować moją
osobą.
- Myślę, że to jest niemożliwe, gdziekolwiek by pani była.
Ponownie
poczuł,
że
onieśmiela
ją
swoimi
komplementami, wypił więc kilka łyków pysznego soku, w
którym rozpoznał różne tutejsze owoce.
Ponieważ uznał za stosowne zmienić temat, rzekł:
- Chciałbym odwiedzić pani nauczyciela. Jak on ma na
imię?
Powiedział to mimochodem i przerażenie, jakie dostrzegł
w oczach Roksany, zaskoczyło go.
- Nie jest... łatwo tam się dostać - odparła. - On mieszka
wysoko w górach, w lesie. To... strome podejście.
Hrabia zauważył, że jak tylko to powiedziała, zdała sobie
sprawę, że ma przed sobą zdrowego i wysportowanego
młodego człowieka, dodała więc szybko:
- Poza tym Ida Anak Temu nie lubi gości, zwłaszcza
kiedy są nimi... Holendrzy!
Skrupulatność hrabiego kazała mu odnotować to imię.
- Gubernator zapewniał mnie, że wśród Balijczyków nie
ma nastrojów niechęci ani buntu - powiedział.
- Nie ośmieliliby się okazać tego otwarcie - odparowała
Roksana.
- A jednak tak czują!
- Oczywiście, że tak czują! - odrzekła.
- Z pani słów wnoszę, że pani także uważa, że powinno
się ich zostawić samych sobie.
Zauważył, że rozważa w duchu, czy powinna powiedzieć
prawdę.
- Balijczycy są bardzo pogodnymi ludźmi i przed
pojawieniem się Holendrów zbudowali zdumiewającą
cywilizację - rzekła po chwili, spojrzała na hrabiego, chcąc
sprawdzić, czy nie próbuje jej zaprzeczyć, i ciągnęła dalej: -
Tworzą wspólnotę poprzez religię i harmonię myśli. Są w
pełni zjednoczeni w czci dla wspaniałych bogów swych
przodków.
- Dziwne to stwierdzenie w ustach chrześcijanki i w domu
misjonarza - sucho zauważył hrabia.
- Nie jestem misjonarką - odcięła się Roksana - i
przeciwna jestem temu, co Holendrzy usiłują zrobić z
narodem, który jest w istocie szlachetny i do głębi dobry, jeśli
tylko pozostawia się go w spokoju. Wszystko w ich wierze
sprzeciwia się krzywdzie i złu. Czy chrześcijanie mogą
nauczyć ich czegoś lepszego?
- Zgadzam się z panią - odparł hrabia - ale wciąż
zaskakujący jest dla mnie sposób, w jaki to pani mówi.
- Na ogół nie wypowiadam się na ten temat - powiedziała
Roksana - ale czasami głupota i tępota Holendrów wprawiają
mnie we wściekłość!
Hrabia roześmiał się, po czym rzekł:
- Mogę jedynie panią błagać, by była pani bardziej
ostrożna w wypowiadaniu własnych poglądów w obecności
moich rodaków, zwłaszcza takich, jakich poznałem na kolacji
wczoraj wieczorem. To są bigoci i rozumiem, dlaczego mają
panią za element wywrotowy, który burzy im spokój
sumienia.
- Pragnę tylko uświadomić im, jak wielką krzywdę
wyrządzają tym prostym ludziom - odparła Roksana.
- Czy prowadzi pani tę krucjatę samotnie? - indagował.
- Sądzę, że mam po swojej stronie... niewidzialne siły -
odpowiedziała.
- Jestem tego pewny - stwierdził spokojnie. - Tymczasem
jednak proszę zachować ostrożność.
Westchnęła lekko.
- Robię, co mogę, a Gertruda upomina mnie bez przerwy,
bym trzymała język za zębami.
- I ma całkowitą słuszność - rzekł hrabia - jestem pewien,
że uważa, iż czas, bym sobie już poszedł, gdyż w przeciwnym
razie cała wioska będzie plotkowała na pani temat.
- To nie wioska będzie plotkować - odpowiedziała
Roksana - ale Holendrzy! Czasem ich nienawidzę za tę
podejrzliwość.
Znów uświadomiła sobie, że powiedziała za dużo, i
zerknęła szybko na niego, jakby sprawdzając, czy się nie
rozgniewał.
- Czy mam obiecać pani, że wszystko, co zostało tu
powiedziane w cztery oczy, nie będzie nikomu powtórzone?
Ja w każdym razie zachowam milczenie.
- Dziękuję panu. Nie chcę być niedelikatna, ale czasami
nie panuję nad sobą.
- I wtedy wygląda pani czarująco!
- Być może, jestem taka rozdrażniona, że nie mam do
kogo ust otworzyć - mówiła, jakby podążając za tokiem
własnych myśli. - Rozmawiam tylko z Gertrudą, ale ona, choć
bardzo jest mi droga, ma zbyt konwencjonalne poglądy.
- I ma rację! - rzekł z aprobatą hrabia. - Lecz ponieważ
mam uczucie, że w pewnym sensie wypełniam lukę w pani
życiu, czy mogę tu jeszcze kiedyś przyjść?
- Chciałabym, żeby pan mnie odwiedził - odparła - i
proszę przyjąć w prezencie boginię, którą pan tak podziwiał.
Chciałabym wierzyć, że będzie się panem opiekowała. -
Ujrzała zdziwienie na twarzy hrabiego, dodała więc: - Ona ma
w sobie pewien wyjątkowy i potężny czar, zapewniam pana!
Hrabia uniósł w górę ręce.
- W tym kraju gotów jestem uwierzyć we wszystko,
nawet w czary!
- Jeśli będzie pan tu mieszkał wystarczająco długo -
odrzekła Roksana - to nie tylko pan w nie uwierzy, ale i
zobaczy... na własne oczy.
Jakaś nuta w jej glosie potwierdziła to, co już wcześniej
podejrzewał. Zapytał więc:
- Pani uważa, że to czary zabiły pani wuja? Roksana
potaknęła.
- Podobno pedanda powiedział ludziom, że mój wuj to
leyak, zły duch. Po tym nie miał już żadnej szansy.
Hrabia pomyślał, że tydzień temu wyśmiałby takie
stwierdzenie. Teraz przyjął je z powagą.
Było coś w powietrzu Bali, co podsuwało myśli o jakichś
tajemnych siłach; coś, co sprawiało, że świątynie, które mijał
w drodze do wsi, wywoływały w nim dziwne uczucia, dla
niego samego niezrozumiałe.
Teraz miał wrażenie, że i Roksana należy jakby do innego
świata.
Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że potrafi dostrzec
kształty w bryle drewna i wyrazić w rzeźbie taką ekstazę, jaką
dotąd widział tylko w dziełach wielkich włoskich mistrzów?
- Przyjechałem na Bali, żeby dowiedzieć się różnych
rzeczy o jej mieszkańcach - rzekł ujmując jej dłoń. - Jeżeli
obiecam, że nie zrobię nic, by ich skrzywdzić, czy zaufa mi
pani?
Czuł, jak jej palce drżą w jego dłoni. Kiedy jednak
spojrzał w jej oczy, dostrzegł w nich tylko spokój.
- Nie chciałam tak się zachować - odpowiedziała cichym
głosem - ale... ufam panu.
Jadąc do domu hrabia czuł, że Roksana zmusiła go do
przemyślenia wielu spraw. Jednocześnie doszedł do wniosku,
że to samotne życie ze starą służącą uczyniło ją tak wrażliwą,
ale to stwierdzenie wcale nie przynosiło mu ulgi.
Sam sobie się dziwił, że znając tak krótko Roksanę,
niepokoi go zachowanie gubernatora wobec niej i wobec tej
holenderskiej prostej kobiety, która tak bardzo się od swojej
pani różni.
Ponieważ Roksana była, o ile mu wiadomo, jedyną
Angielką na wyspie, pomyślał, że nie ma nikogo, do kogo
mogłaby się zwrócić ze swoimi kłopotami. A miała ich
zapewne wiele, gdyż żadna kobieta tak piękna jak ona nie
byłaby w stanie obronić się przed natręctwem mężczyzn.
Tak rozmyślając hrabia przypomniał sobie gruby brzuch i
czerwoną twarz gubernatora, i był pewien, że ten człowiek nie
zawaha się przed użyciem swej władzy, byle tylko
podporządkować sobie Roksanę.
Zauważył, że ona wyraźnie się go boi i że gubernator na
próżno starał się ukryć gniew, kiedy hrabia postanowił, że sam
ją odwiedzi.
Hrabiego na ogół nie obchodziły kłopoty bliźnich, Miewał
oczywiście różne problemy w swoim życiu, ale dotyczyły one
przeważnie spraw państwowych, dyplomatycznych lub
podbojów miłosnych. Nie mógł sobie przypomnieć, by
kiedykolwiek zapragnął stanąć w obronie kobiety, z którą nie
był blisko związany. Ale też nie przypominał sobie, by spotkał
kogoś takiego jak Roksana. Przyznawał, że pociągała go, ale
w jakiś inny sposób. Nie miał ochoty flirtować z nią, nawet
nie pożądał jej w zwykłym tego słowa znaczeniu. Usiłował
natomiast zrozumieć ją, chciał poznać jej myśli i uczucia. A
najbardziej pragnął odkryć, skąd bierze się jej talent i
natchnienie, tak zaskakujące u osoby jej płci. Kiedy jednak
dotarł do siedziby gubernatora, zaczął niemal powątpiewać,
czy rzeźby Roksany są naprawdę tak wspaniałe, jak je ocenił
w pierwszej chwili. Ale jednocześnie jakiś wewnętrzny glos
mówił mu, że w tej dziewczynie jest niezaprzeczalny geniusz.
Była już prawie pora obiadowa, kiedy dotarł do domu, i
gdy umywszy się i przebrawszy wszedł do wielkiego salonu,
zastał gubernatora czekającego na niego ze szklanką w dłoni.
- Mam nadzieję, panie hrabio, że nie zawiódł się pan?!
Brzmienie jego głosu było bez wątpienia wrogie, ale
hrabia odparł spokojnie:
- Prace Miss Barclay wydały mi się interesujące.
Jednakże brak jej jeszcze wystarczającego doświadczenia w
snycerstwie.
- Takie rzeźby znajdzie pan na Bali w nadmiarze.
- Nie wątpię.
Kiedy służący podszedł z tacą z napojami, hrabia wziął
szklankę soku i patrzył przez okno na barwny ogród.
Gubernator odezwał się, jakby z trudem wypowiadając słowa:
- Co ta dziewczyna powiedziała panu?
- O czym?
- O swoim życiu tutaj, o ludziach, o tym, jak jest
traktowana.
- Mówiła głównie o swoich rzeźbach. Myślę, że powinna
nadal pobierać lekcje i pracować.
- A więc w jej imieniu prosi pan o przedłużenie prawa
pobytu?
- Bez wątpienia uważam, że taki talent nie powinien być
zmarnowany, ale sądzę, że jest wiele innych miejsc, gdzie
mogłaby znaleźć nauczyciela, jeżeli jej pobyt tutaj jest
niemożliwy.
Hrabia mówił obojętnym tonem i wiedział, że wywołało to
na gubernatorze zamierzony efekt.
- Spróbuję coś dla niej zrobić - powiedział gubernator -
ale zapewniam pana, że trudno jest wszystkich zadowolić.
- Nie wątpię - odparł hrabia - ale jak to się mówi, zawsze
są dwie strony medalu.
- Ma pan rację! Ma pan zupełną rację! - powiedział
gubernator z przesadną serdecznością.
Opadł na fotel obok hrabiego i wyciągnął nogi.
- Kłopot z tą cholerną wyspą - rzekł - polega na tym, że
nie ma tu żadnych rozrywek, chyba że ma się skłonność do
balijskich kobiet.
Kiedy tylko hrabia zniknął z oczu, Roksana pobiegła do
kuchni, gdzie Gertruda przygotowywała posiłek.
- Wszystko poszło nadspodziewanie dobrze! - zawołała
podniecona. - Hrabia ma zamiar mi pomóc. Nie musimy się
bać, że będzie nalegał, byśmy opuściły wyspę! - Wydało jej
się, że Gertruda patrzy z niedowierzaniem, więc mówiła dalej:
- On zrozumiał! Naprawdę zrozumiał, co próbuję oddać w
swoich pracach. Z pewnością zna się na rzeźbiarstwie.
- Słyszałam o nim jeszcze w Holandii - stwierdziła
Gertruda. - Jest bardzo bogaty, spokrewniony z królową
wdową, i miał więcej przygód miłosnych, niż ja mam palców!
Sposób, w jaki to mówiła, sprawił, że Roksana nagle
zamilkła.
Spojrzała na Gertrudę z zakłopotaniem.
- Dlaczego ty nie... lubisz hrabiego?
- Jest zbyt przymilny i zbyt gładki!. Roksana roześmiała
się.
- Przecież widziałaś go tylko przez moment!
- Powiadają, że ma wszystko, czego zapragnie!
- A jeśli zapragnął nam pomóc, to o co chodzi? - zapytała
Roksana. - Obiecał mi, że spróbuje wpłynąć na gubernatora,
żeby wydał zezwolenie. Tylko to jest ważne.
- Czy znowu tu przyjdzie? - zapytała podejrzliwie
Gertruda.
- Jestem... pewna, że ma mnóstwo... innych spraw i długą
listę... osób, z którymi ma się spotkać - wymijająco
odpowiedziała Roksana.
- Więc niech panienka mnie posłucha - rzekła Gertruda. -
Dość mamy kłopotów z węszącym tu o każdej porze dnia
gubernatorem, niepotrzebny jeszcze hrabia! Nie ufaj mu!
- Dlaczego?
- Bo jeśli odkryje Karela, to tak jak wszyscy inni każe go
posłać do sierocińca; jest on Holendrem i twoje zdanie nie
będzie miało żadnego znaczenia! - Roksana słabo
zaprotestowała, ale Gertruda ciągnęła: - Panienka jest
Angielką i niech nie zapomina o tym, że Holendrzy tylko
siebie słuchają. Przestrzegają swoich własnych praw i hrabia
nie jest inny niż cała reszta. Zapamiętaj moje słowa! -
zakończyła i gdy z trzaskiem postawiła na stole trzymane
naczynia, stwierdziła, że Roksana gdzieś zniknęła.
Z daleka zobaczyła jej białą suknię w cieniu strzechy z
palmowych liści kryjącej pracownię. Dotykała głowy
klęczącej dziewczyny w miejscu, na którym spoczęła dłoń
hrabiego. Nie dającym się opanować ruchem jej palce
podążyły ku odchylonej do tyłu szyi i powoli, łagodnie
pieściły gładkie drewno.
R
OZDZIAŁ
4
Roksana pracowała właśnie nad rzeźbą przedstawiającą
męski tors, gdy usłyszała na podwórzu odgłos końskich kopyt.
Nie odwróciła głowy, gdyż była pewna, kto nadchodzi, i
rzeczywiście kilka minut później hrabia stanął przed nią.
Było bardzo gorąco, więc miała na sobie swą najlżejszą
suknię. Jej skóra prześwitywała przez delikatny materiał, a na
policzkach wykwitły rumieńce. Nie podniosła oczu, ale po
chwili, gdy hrabia się nie odzywał, powiedziała:
- Wcześnie pan przyjechał tego ranka.
- Przyjechałem prosić panią o pomoc.
- Mnie... o pomoc?
Roksana była tak zaskoczona, że przerwała pracę i
spojrzała na hrabiego. Miał na sobie tylko koszulę i bryczesy
do jazdy konnej. Pomyślała, że zbudowany jest jak postać,
którą właśnie rzeźbi. Ale zaraz zawstydziła się, że robi takie
porównanie, i powiedziała spuszczając oczy:
- Wydaje mi się, że nie zrozumiałam. Jak ja mogę panu
pomóc?
Hrabia nie odpowiedział, tylko rzekł:
- Czy ma pani model do tej rzeźby?
- Nie. On zaistniał w mojej głowie, jak tylko przyniesiono
mi ten kawał drewna - i uśmiechając się dodała: - Mam panu
coś do pokazania.
Przeszła przez pracownię i w głębi hrabia zobaczył kilka
nowych wielkich kloców drewna. Jeden z nich był wysoki, o
bardzo dziwnym kształcie, a ociosane gałęzie na wierzchołku
zdawały się oplatać główny pień.
Czuł, że Roksana chce sprawdzić, czy jego wizja tego, co
kryje się w tym drewnie, jest taka sama jak jej. Stał wpatrzony
weń, zmuszając się do koncentracji i starając się na chwilę
zapomnieć o Roksanie, która - kiedy widział ją przy pracy -
wyglądała jeszcze bardziej uroczo niż poprzednio. Jej włosy o
rdzawym odcieniu zdawały się połyskiwać na tle mat z
włókna kokosowego zasłaniających słońce, które jednak
przebijało się przez nie z fascynującym blaskiem.
- Co pan widzi? - nalegała Roksana, kierując jego uwagę
na oryginalny kształt drewna.
Niespodziewanie roześmiał się.
- Boję się popełnić błąd i ujawnić swą ignorancję.
- Na pewno tak się nie stanie.
- Więc niech pani powie, co widzi? - dopytywał się.
- Oczywiste jest dla mnie, że to dwoje obejmujących się
ludzi, dotykających się głowami; zapewne się całują, choć to -
jak pan wie - nie leży w tutejszym zwyczaju.
Gdy to powiedziała, była pewna, że i on - jakby jej
oczyma - zobaczył, co skrywało w sobie drewno. Teraz
wydało mu się oczywiste, że mężczyzna obejmuje ramionami
kobietę, przyciska ją do serca, a ich ciała przywierają do
siebie. Nawet kształty ich głów - jedna wyżej niż druga - były
teraz widoczne. Pomyślał, że Roksana w jakiś niepojęty
sposób sprawiała, że widział to, co ona dostrzegała oczyma
duszy.
Czując się niemal urażony jej przewagą w tym względzie,
odezwał się:
- Gdybyśmy byli w Holandii, powiedziałbym, że pani
mnie zahipnotyzowała, ale tu na Bali...
Urwał w pół słowa.
- Pan po prostu widzi... oczyma swego ducha czy może
duszy - dokończyła Roksana.
- Przeraża mnie pani - zaprotestował - a jednak wracam
do swej prośby: musi pani mi pomóc.
- A o co chodzi?
Przerwał na chwilę. Potem powiedział:
- Kiedy przyjechałem na Bali, wbrew swej woli i - jeśli
mam być szczery - bardzo sceptycznie nastawiony do tego, co
tu spotkam, postanowiłem, że spróbuję zrozumieć tutejszych
ludzi i poznać ich życie.
- Bardzo słuszne postanowienie.
- Ale doszedłem do wniosku, że trudno jest to zrobić
mieszkając w rządowej rezydencji - ciągnął hrabia. - Prawdę
mówiąc dziś rano wyjechałem po prostu bez słowa, zanim
gubernator wstał na śniadanie.
- Na pewno jest teraz bardzo zły - wtrąciła Roksana.
- To mnie nie wzrusza - wyniośle odparł hrabia. - Zdaję
sobie sprawę, że jeśli miałbym przebywać tutaj w
towarzystwie Holendrów i analizować plany reform, które bez
wątpienia nie będą nigdy realizowane, to lepiej było nie ruszać
się z domu.
W duchu hrabia pomyślał, że pozostanie w domu i tak nie
było możliwe, gdyż sytuacja zmusiła go do wyjazdu na Bali.
A prawdę powiedziawszy jest zaintrygowany tym krajem,
jego mieszkańcami i... Roksaną. Nie miał zatem
najmniejszego zamiaru, by gubernator mieszał się w jego
sprawy i organizował mu rozrywki.
- Jak mogę panu pomóc? - spytała Roksana.
- Jego ekscelencja namawia mnie, bym obejrzał walki
kogutów, co mnie nigdy nie interesowało, bym poszedł na
wyścigi bawołów, które - o ile wiem - mają się odbyć chyba w
tym miesiącu, a także, żebym obejrzał... tańce dziewcząt.
Sposób, w jaki wypowiedział dwa ostatnie słowa, sprawił,
że Roksana spojrzała na niego przenikliwie.
- Mają przyjść do rezydencji gubernatora - dokończył.
- A więc na pewno nie będą to typowe balijskie tańce, bo
te powinny odbywać się w odpowiednim miejscu.
- Tak właśnie myślałem - odpowiedział hrabia. Nie
powiedział Roksanie, że gubernator zaprosił dziewczęta, które
będą gotowe po tańcach zabawiać ich w wymyślny sposób i
spełnią każde ich życzenie.
Hrabia był bardzo wybredny i nigdy - chociaż prawie nikt
w to nie wierzył - nie miał intymnych stosunków z kobietą,
która go nie pociągała. Nawet kiedy mieszkał w Paryżu, nie
odwiedzał „domu uciech", jak to czyniła większość mężczyzn
w jego wieku. Takie rozrywki nie bawiły go wcale i kobiety, z
którymi się kochał, należały do jego sfery lub były gwiazdami
sceny czy baletu.
Nie miał zamiaru potępiać gubernatora za to, że gdy nie
było żony, zabawiał się z pięknymi i pełnymi wdzięku
balijskimi kobietami, ale jemu osobiście to nie odpowiadało.
Interesował go folklor, a nie widowisko zainscenizowane
dla zysku. Z książek o Bali dowiedział się, że taniec lelong
wykonywany wyłącznie przez dziewczęta, które nie osiągnęły
jeszcze dojrzałości, jest szczytem perfekcji ruchów ciała
ludzkiego. Natomiast historyczny taniec topeng jest tańczony
w zasadzie przez starszych mężczyzn, którzy zmieniając
maski personifikują dzielnych królów, podstępnych książąt,
głupich pierwszych ministrów i wojowników. Wykonywano
również tańce religijne, choć mało było prawdopodobne, by
cudzoziemiec mógł je obejrzeć.
Zauważył, że Roksana nad czymś się zastanawia, aż nagle
klasnęła w ręce i mała dziewczynka, która poprzednio czekała
na nich, wybiegła z zabudowań kuchennych. Roksana
odezwała się do niej po balijsku i dziecko przebiegło przez
podwórze i zniknęło za bramą.
- Mam nadzieję, że za kilka minut rozwiążemy pański
problem - powiedziała Roksana do hrabiego. - A tymczasem
chyba powinnam wrócić do pracy.
- Skąd taki pośpiech? - dopytywał się hrabia. Wydawało
się, że zastanawia się nad jego pytaniem:
- Mam przeczucie - odpowiedziała po chwili - że jeśli
teraz tego nie skończę, nigdy już mi się to nie uda. To jest...
coś, czego nie umiem wyjaśnić, a jednak tak się zawsze dzieje.
- Myślę, że stara się pani być tajemnicza, by mnie
zaciekawić - mówiąc to żartobliwie, wiedział jednocześnie, że
Roksanie obce są takie wybiegi.
Ona zaś, ignorując jego uwagę, jakby nie warto było na
nią odpowiadać, podniosła dłuto i młotek i wróciła do pracy.
Hrabia znalazł jakieś wyplatane krzesło, usiadł na nim
okrakiem i założył ręce na plecy. Obserwował ją i zastanawiał
się, czy istnieje na świecie kobieta, obojętne jakiej rasy, która
byłaby równie piękna i miała w sobie tyle uroku.
Stwierdził, że jest podobna do posągu Afrodyty, który,
zanim go kupił, przeleżał setki lat w morzu, co nadało
marmurowi niemal miękkość prawdziwego ciała.
Pomyślał, że gdyby posąg ten miał nadal głowę, miałaby
ona twarz Roksany.
Wyprostowała się i spojrzała na niego.
- Zaczynam się przez pana... denerwować.
- Dlaczego?
- Ponieważ czuję, że pan... myśli o mnie.
- Dlaczego to miałoby panią denerwować? Zawahała się
na chwilę, a potem rzekła:
- Może boję się pańskiej krytycznej opinii.
Wiedział, że to nie była prawda i że w rzeczywistości
czuła, iż myśli on o czymś zupełnie innym. Już miał
odpowiedzieć, gdy w tej samej chwili dziewczynka wróciła na
podwórze, prowadząc mężczyznę w średnim wieku ubranego
w sarong owinięty wokół bioder.
Roksana zeszła z podwyższonej podłogi, by go powitać.
Hrabia obserwował błyski słonecznych promieni na jej
włosach, ruchy jej smukłych dłoni, którymi pomagała sobie w
rozmowie.
Po kilku minutach odwróciła się ku niemu z uśmiechniętą
twarzą.
- Mam dobre wiadomości!
Hrabia zerwał się na równe nogi, a ona gestem dłoni
wskazała stojącego na podwórzu mężczyznę.
- To jest Ponok - powiedziała - i choć nie będzie to łatwe,
obiecał, że zabierze nas dziś wieczorem, byśmy mogli
zobaczyć ketjak.
- Czy to taniec? - zapytał hrabia.
- To najdzikszy i najbardziej przejmujący ze wszystkich
balijskich tańców - wyjaśniła Roksana. - Ale tańczy się go
tylko w nocy i by go obejrzeć, będziemy musieli udać się do
lasu. - Spojrzała na hrabiego trochę niespokojnie i
powiedziała: - I uprzedzam, że można się tam dostać tylko
pieszo - w jej glosie brzmiał przepraszający ton.
- Czy sugeruje pani, że nie byłbym w stanie tam dojść?
- To nie tak - odpowiedziała Roksana - ale może pan jest
na to... zbyt dostojny.
- Zapewniam panią - roześmiał się - że jestem pokornym
pielgrzymem do źródeł wiedzy i dotrę wszędzie, niezależnie
od tego, gdzie się one znajdują.
- Zatem da pan radę tu przybyć po czwartej trzydzieści? -
spytała Roksana.
Hrabia nie był zaskoczony tak wczesną godziną. Wiedział,
że ponieważ wyspa znajdowała się niedaleko równika, zmrok
nadchodził około piątej, cienie wydłużały się o piątej
trzydzieści, a wkrótce potem przepiękne kwiaty i złociste
kamienie świątyń pogrążały się w mglistej szarości.
- Będę tu! - powiedział zdecydowanie - i jestem bardzo
wdzięczny temu człowiekowi. Czy mogłaby pani mu to
powiedzieć w moim imieniu?
Roksana przetłumaczyła jego słowa na balijski i Ponok
skłonił się z godnością typową dla przedstawicieli jego rasy.
- Czy mam mu dać trochę pieniędzy? - zapytał hrabia
Roksanę ściszonym głosem.
- W żadnym wypadku! - Potrząsnęła zdecydowanie
głową. - Zabiera nas przez grzeczność i robi to dla mnie. Jego
usług nie można kupić.
Zobaczyła zaskoczenie na twarzy hrabiego, więc dodała:
- Zrewanżuję się mu za jego uprzejmość jakąś małą
rzeźbą.
- Jestem przekonany - rzekł hrabia - że będzie dla niego
miała daleko większą wartość niż jakakolwiek rzecz, którą
można kupić.
Skinął na chłopca, który trzymał jego konia, i kiedy
przyprowadzono mu wierzchowca, odezwał się:
- Teraz muszę panią opuścić, choć wcale nie mam na to
ochoty. Będę uczestniczył w przeraźliwie nudnych
uroczystościach, które gubernator zorganizował dla mnie, ale
zapewniam panią, że wrócę tu przed czwartą trzydzieści i nic
mi w tym nie przeszkodzi.
- Przygotuję dla pana jakiś posiłek przed wyruszeniem -
obiecała Roksana.
- Brzmi to, jakby nadal obawiała się pani, że zasłabnę w
drodze - odparł hrabia.
- Oglądanie tańca ketjak to nie to samo co pójście do
opery na balet Sylfidy.
W drodze powrotnej hrabia myślał z rozdrażnieniem, że
uznała go za człowieka, który idzie na przedstawienie tylko
wtedy, gdy ma zapewnione miejsce w pierwszych rzędach i w
wygodnym fotelu.
Wiedział jednocześnie, ze będzie czekał na ten wieczór
niczym uczniak idący pierwszy raz do teatru.
Wieczór zapadł na długo przed tym, zanim Roksana i
hrabia dotarli do miejsca, które wyglądało jak sam środek
dżungli. W czarodziejskim zmroku widzieli wieśniaków
idących do domu z ciemniejących sawah, z motykami
zatkniętymi na ramię, z zabłoconymi nogami. Przechodzili
przez wioski, gdzie dym z palenisk odcinał się niebiesko na tle
cieni drzew i pomarańczowych murów. Chwilami zdawało się,
że powietrze wypełnione jest chmarami ważek, aż wreszcie po
długim marszu niespodzianie wyszli na polanę, gdzie wielu
wieśniaków już siedziało w kucki wokół ogniska. Kiedy szli
za Ponokiem idącym przodem i niosącym małą latarnię, którą
zapalił, gdy zapadły prawdziwe ciemności, Roksana cichym
głosem udzielała hrabiemu wyjaśnień na temat tańca ketjak.
- Nazywa się go „małpim tańcem" - mówiła - ponieważ
Garudzie, ptakowi symbolizującemu Wisznu, w uwolnieniu
księcia Ramy i księżniczki Sity, uprowadzonej przez króla
demonów, pomaga Hanuman wraz z armią swych małp.
Hrabia słuchał opowieści tylko jednym uchem, a
naprawdę poruszony był głosem Roksany, który miał w sobie
jakieś melodyjne brzmienie i wydawał się w cieniu wielkich
drzew i w otaczającym ich aromacie dżungli szczególnie
łagodny i czarodziejski.
- Pierwotnie ketjak był tańczony przez wieśniaków -
ciągnęła - gdy epidemia dziesiątkowała ich stada. Uważano,
że odpędza on złe duchy.
- A obecnie? - spytał hrabia.
- Na ogół jest jakiś wyjątkowy powód, dla którego
powinno się odtańczyć ketjak: może ktoś sądzi, że jest
opętany przez złego ducha albo że czarownica zwana Rangdą
rzuciła na niego urok.
- Czy uważa pani, że ketjak jest skuteczny w takich
przypadkach? - dopytywał się hrabia.
Roksana pomyślała, że sobie żartuje, i spojrzała pytająco,
zanim odpowiedziała:
- Myślę, że wiara... w cokolwiek by się wierzyło... może
czynić... cuda!
To była doskonała odpowiedź - pomyślał hrabia - ale ile
spośród znanych mu kobiet zdobyłoby się na nią?
Ponok wyprowadził ich poza krąg ludzi otaczających
ognisko. Hrabia dostrzegł pozostawioną w środku pustą
przestrzeń, gdzie jak sądził, pojawią się postacie dramatu.
Tymczasem próbował przyjrzeć się temu, co działo się wokół
niego. Pojawiało się coraz więcej ludzi i wraz z nimi coraz
więcej świateł, dzięki którym mógł wyraźniej widzieć
wszystko. Były to niemal wyłącznie kaganki z olejem
kokosowym i tylko kilka latarń. Potem płomienie ogniska
wzbiły się w górę i zapadła zupełna cisza. Wyglądało, jakby
wszyscy wstrzymali oddech, a hrabia czuł, iż oczekiwanie
stało się tak pełne napięcia, że prawie było nie do zniesienia.
Rozległo się głośne klaśnięcie, tak niespodziewane, że aż
podskoczył z wrażenia. Wówczas spoza kręgu migoczących
kaganków i stłoczonych półnagich ciał mężczyzn dobiegło
pierwsze zaklęcie: głuchy, przeciągły zew, przypominający
modlitwę z minaretu, który przeszedł w donośny, coraz
głośniejszy syk, a potem w przejmujący ryk i na koniec znów
w monotonny śpiew.
Chór zaintonował
ketjak,
chrapliwe, bełkotliwe,
skrzekliwe staccato, ostre i mrożące krew w żyłach.
Mężczyźni pochylili się w przód i wyciągnęli ręce, a ich głosy
zdawały się układać w mozaikę okrzyków, jęków i syków,
kończących się gardłowym dźwiękiem, niezbyt przyjemnym
dla ucha.
Hrabiemu wydawało się, że sam staje się uczestnikiem
dramatu.
Był księciem Ramą w błyszczącym stroju, oszalałym z
rozpaczy, szukającym utraconej żony. Czuł, że sam bierze
udział w walce, w której demon wypuścił strzałę zmieniającą
się w węża i oplatającą księcia. Ale bogowie przybyli mu na
pomoc i Hanumanowi udało się przy pomocy małp uwolnić
księcia i zwrócić mu jego małżonkę, księżniczkę Sitę. Gdy
chór
męskich
głosów,
śpiewający
bez
żadnego
akompaniamentu, wzbijał się w najwyższe rejestry, na księciu
cierpła skóra. Potem chór uderzał w niższe tony, a szum i
odgłosy strzelania z palców sprawiały, że napięcie sięgało
zenitu.
Kiedy dramat dobiegł końca, mężczyźni zwiesili głowy z
wyczerpania niczym - jak pomyślał hrabia - wioślarze po
długim męczącym wyścigu.
I on był fizycznie wyczerpany, ale czuł dziwne
wewnętrzne ukojenie, jak nigdy jeszcze w swym życiu.
Został uwolniony od swego "ja" i teraz, wracając z
powrotem na ziemię, spojrzał na Roksanę i przekonał się, że
odczuwa to samo.
Przez kilka minut nie byli w stanie się poruszyć. Siedzieli
w milczeniu, łapiąc z trudem powietrze, jakby przed chwilą
walczyli z gwałtownym prądem morskim i ledwo uszli z
życiem.
Nagle Ponok zerwał się na równe nogi, a hrabia podał rękę
Roksanie, by pomóc jej wstać. Kiedy dotknął jej dłoni, poczuł
jakby iskrę, która przeskoczyła z jego rozpalonego ciała
jednocząc się z płomieniem płonącym w niej. Ich oczy
spotkały się i po chwili odezwała się z wyraźnym trudem:
- Zr...rozumiał... pan? Przytaknął.
Wydawało się, że i on nie jest w stanie wymówić słowa. I
tak, trzymając się za ręce, szli za latarnią Ponoka wśród
milczącego tłumu, który rozpraszał się w ciemności. Wokół
nich nie było nic prócz najgłębszej gęstwiny lasu.
Przeszli spory kawałek drogi, zanim hrabia odezwał się:
- Gdybym tego nie widział na własne oczy i nie słyszał na
własne uszy, nigdy nie uwierzyłbym, że takie rzeczy są
możliwe!
- Miałam nadzieję, że taka właśnie będzie pana reakcja -
odparła Roksana.
Jego palce zacisnęły się na jej dłoni.
- Czy przyprowadziłaby mnie tu pani - zapytał - gdyby
wątpiła, że to może nie zrobić na mnie aż takiego wrażenia?
- Z pewnością nie!
- Skąd więc wiedziała pani, że tak to przeżyję?
- Po prostu wiedziałam - odpowiedziała z prostotą.
- Nigdy jeszcze nic tak mną nie wstrząsnęło - rzekł
hrabia. - Otworzyła pani drzwi, Roksano, które jak sądzę,
trudno będzie teraz zamknąć.
- Czy chce pan je zamknąć?
- Nie! Ale jednocześnie oznacza to zmianę mojego
sposobu myślenia.
- Myślę, że lepszym słowem byłoby... doskonalenie -
odpowiedziała,
- Tak, oczywiście - zgodził się z nią.
Szli w milczeniu, a jednak hrabia miał wrażenie, że
rozmawiają bez słów i mówią rzeczy, których przedtem nie
odkrywali przed sobą, a już nigdy przed innymi. Kiedy
wyłonili się z lasu, gwiazdy i księżyc oświetliły ryżowe pola
przed wioską, w której mieszkała Roksana.
Tajemniczo niebieskie, wypełnione drżeniem, które
wyczuwali; hrabia pomyślał, że wstąpił do zaczarowanego
świata, którego piękna nie mogły opisać żadne słowa.
Po chwili za polami zobaczyli jaśniejące w oddali światła.
Na pewno nie były to oliwne lampki stojące w oknach małych
domów.
- Co tam się dzieje? - zapytał.
- Sądzę, że to jakieś święto albo uczta - odpowiedziała
Roksana. - Każda wioska ma różne okazje do uroczystości, a
jeśli właśnie odbywa się ślub, będą tańce i składanie bogom
ofiar.
- Czy moglibyśmy tam pójść i zobaczyć? - spytał hrabia
zatrzymując się.
Nie tylko pragnął obejrzeć, co się tam dzieje, ale chciał
również, żeby ten wieczór jeszcze się nie skończył, żeby nie
dotarli zbyt szybko do domu Roksany, gdzie musiałby ją
pożegnać.
Zwróciła się z tym do Ponoka, który przez chwilę zdawał
się zastanawiać, czy nie będą niepożądanymi gośćmi.
Potem zdecydował, że mogą tam pójść, i Roksana, ciągnąc
hrabiego za rękę, skręciła w stronę świateł.
Brama do wsi udekorowana była chorągiewkami i
kwiatami, a kiedy weszli, ujrzeli świątynię, przed którą
piętrzył się stos darów od samego rana znoszonych na
głowach przez kobiety.
Wszystko mieniło się jaskrawymi kolorami rzeźb, ale tym
razem ich zieleń, róż, błękit i żółć uzupełniały barwy różnych
potraw i owoców.
Ryżowe satis i sól zostały pobłogosławione przez kapłana;
na stołach stały getjok, czyli mielone żółwie mięso z tartym
kokosem, prosięta przygotowane do wbicia na rożen, a obok
kurczaki tak chude i z tak długimi nogami, że nazywano je
„drobiem wyścigowym".
Wszystko było bardzo proste, a jednocześnie na swój
sposób piękne. Wieśniacy siedzieli kołem wpatrując się w
dwunasto-, trzynastoletnią dziewczynkę, odzianą od stóp do
głów w brokat, z wiankiem na głowie. Przygrywali jej
muzykanci, a ona z kamienną twarzą poruszała się w przód i
w tył w dziwnym tańcu. Ożywiały ją jedynie oczy.
Hrabia i Roksana, stanąwszy na podwórcu, przyglądali się
przez jakiś czas. Potem w milczeniu, by nie przeszkadzać
gościom, Roksana dała znak gestem, że pora wracać.
- Czy nie możemy zostać tu do końca - powiedział niemal
urażony.
- To jest lelong - odparła Roksana - często trwa przez pięć
godzin.
- Pięć godzin! - wykrzyknął. Roześmiała się lekko z jego
zaskoczenia.
- Na Bali nikt nigdzie się nie śpieszy.
- Ale pani popędza mnie do domu - poskarżył się.
- Myślę o Ponoku - odpowiedziała. - Balijczycy
nienawidzą ciemności. Gdyby szedł sam, bez naszego
towarzystwa, śpiewałby i krzyczał najgłośniej jak potrafi.
Hrabia uśmiechnął się.
- Zapewne, aby odegnać złe duchy!
- Widzę, że robi pan postępy - powiedziała Roksana. -
Ciemność jest pełna niespodzianek i dlatego właśnie kochają
oni światło i słońce, i nie mają ochoty na spotkanie z
leyakiem, który pojawia się tylko w nocy.
Szli dalej, wciąż trzymając się za ręce, i po pewnym
czasie, który hrabiemu wydał się zbyt krótki, doszli do wioski.
Hrabia zostawił konia na podwórzu pod opieką małego
chłopca i chociaż maty były opuszczone, widać było zza nich
słabe światełko; domyślał się, że Gertruda czeka na ich
powrót.
Przed bramą Ponok zatrzymał się, a kiedy Roksana
podziękowała mu, skłonił się i odszedł w stronę wioski.
Roksana też miała już wejść w bramę swego domu, gdy hrabia
odciągnął ją na bok, pod gałęzie drzewa uroczymi
nasycającego powietrze intensywnym zapachem. Kroki
Ponoka ucichły w oddali, zapanowała cisza, a gwiazdy i
księżycowa poświata oświetliły twarz dziewczyny. Zdziwiona,
podniosła pytająco oczy ku hrabiemu.
- Co się stało? - spytała, jak gdyby miał zakomunikować
jej coś ważnego.
- Muszę pani podziękować za urzekający wieczór -
odpowiedział.
- Czyżby istotnie był urzekający?
- To nie jest właściwe słowo, nie znam żadnego
określenia, którym bym mógł wyrazić to, co dziś przeżyłem
dzięki pani.
- Jestem szczęśliwa, że... sprawiłam panu przyjemność.
Hrabia uśmiechnął się.
- „Przyjemność" to za mało powiedziane - rzekł. Roksana
czekała. Nie puścił jej ręki, a ona nadal czekała z rosnącym
napięciem.
- Nie potrafię podziękować pani słowami - powiedział
hrabia - więc zrobię to w inny sposób.
Mówiąc to objął ją i przyciągnął do siebie. Nie stawiała
mu oporu, gdy jego usta znalazły się na jej wargach. Przez
chwilę jego pocałunek był delikatny, tak jakby hrabia wciąż
był pod wrażeniem tańca ketjak i piękna ryżowych pól. Potem
jednak miękkość jej warg i opanowujące go uniesienie,
jakiego nie zaznał nigdy przedtem, sprawiły, że jego usta stały
się bardziej natarczywe, bardziej zachłanne. Narastało w nim
nie tylko fizyczne pragnienie.
Była w tym po części emocja, którą obudzili w nim
tancerze, ale i wewnętrzne uniesienie, jakiego nigdy jeszcze
nie doświadczył. Pragnął Roksany, ale pragnął w taki sposób,
w jaki człowiek tęskni do świętości.
Trzymając ją w ramionach, czuł, że ona stanowi jego
cząstkę.
Dla Roksany hrabia był światłem księżyca, był
gwiazdami, krajem, który kochała, ludem, który wypełnił jej
serce. Czuła, że przenika go w głąb i czyta w jego sercu tak,
jak potrafiła przeniknąć kawał drewna i dostrzec, co jest w
środku.
A to, co zobaczyła, było wszystkim, w co wierzyła i czego
pragnęła.
To było jak powrót do domu i uświadomienie sobie, że
teraz nie istnieje nic poza teraźniejszością, i że miłosne
przeżycia i uczucia nie potrzebują żadnych wyjaśnień.
Kiedy hrabia całował ją, wiedziała, że wszystko, co
magiczne na Bali, zawiera się w tym pocałunku, i że
misterium, które razem oglądali, przywiodło ich do punktu, w
którym nie muszą już niczego udawać, w którym mogą się
odnaleźć.
Kiedy w końcu hrabia podniósł głowę i spojrzał na nią,
zobaczyła wokół niego światło, światło, które było jej
przewodnikiem, kiedy rzeźbiła, które było w jej myślach i
marzeniach.
- Kocham... cię!
Te dwa słowa hrabia słyszał przy wielu okazjach, ale teraz
wydało mu się, że słyszy je po raz pierwszy.
- Jak to się stało, że znalazłem cię właśnie tutaj? - zapytał.
- Czekałam na ciebie - szepnęła - i nieważne gdzie... ale
tutaj jest... cudowniej niż gdziekolwiek indziej.
- Masz rację - odpowiedział. - „Rajska Wyspa", „Wyspa
Bogów"!
- To bogowie nam pobłogosławili - wyszeptała Roksana -
i dzisiejszej nocy chcę uwierzyć, że ketjak odegnał całe zło.
- Będę cię bronił przed wszystkim - odparł, ale nie myślał
ani o demonach, ani o leyaku, ale o gubernatorze.
Znów ją pocałował i czas stanął w miejscu.
Mogła minąć może godzina, może całe stulecie, nim
szczekanie psa we wsi przywróciło ich do rzeczywistości.
- Muszę... już iść!
Słowa te wypowiedziała jakimś dziwnym nieswoim
głosem. Była w nim ekstaza, muzyka sfer niebieskich, drżenie
kwiatów nad ich głowami.
- Moja kochana, moja słodka! Nigdy nie sądziłem, że na
świecie istnieje ktoś taki jak ty!
Gdy to mówił, jego palce dotknęły jej policzka, a potem
delikatnej szyi, jakby dotykał rzeźby modlącej się kobiety.
Odgarnął włosy z jej czoła i patrząc w oczy powiedział:
- Idź już, mój skarbie. Zobaczymy się jutro, ale jeszcze
nie wiem, o której godzinie.
- Będę czekała - odpowiedziała Roksana.
Potem, jakby zdając sobie sprawę, że dla obojga nie do
zniesienia byłoby pożegnanie w obecności chłopca,
pilnującego konia hrabiego, wyślizgnęła się z jego ramion i
zniknęła w bramie.
Hrabia odczekał kilka minut, wsłuchując się w rytm swego
serca, które biło w piersi zupełnie innym nie znanym mu
rytmem.
To była miłość, powtarzał sobie, o jakiej nawet nie śnił. I
tej miłości ani przez chwilę nie można było porównać do
pożądania czy namiętności, uczuć, którymi obdarzył niejedną
kobietę, dopóki mu się nie znudziła i przestała być potrzebna.
Tłumaczył sobie w duchu, że był jak pielgrzym
niestrudzenie podążający ścieżką, która - jak przeczuwał -
wiodła go ku prawdziwej miłości, ale która tak wiła się i
skręcała, że wiele razy błądził, zanim znalazł tę właściwą.
Spojrzał w przeszłość i poczuł żal, że zmarnował tyle lat i
tyle kobiet zranił podczas swych bezowocnych wysiłków w
poszukiwaniu doskonałości, w którą już zwątpił. Na chwilę
nawet przestraszył się swych uczuć do Roksany. Przestraszył
się, że może być ukarany za grzechy, które popełni! w
przeszłości. Przestraszył się, że może ją stracić: bo zasłużył na
to.
Pomyślał jednak, że to absurd.
Walka między dobrem i złem, którą symbolizował taniec
ketjak, wciąż tkwiła mu w pamięci.
Powoli, niespiesznie przeszedł przez bramę i spojrzał w
kierunku domu Roksany, ale zobaczył tylko opuszczone
bambusowe maty. Chłopiec i koń czekali na niego. Dał
chłopcu monetę, na której widok tamten aż osłupiał, potem
bez słowa wsiadł na konia i wyjechał przez bramę.
Pożegnał jeszcze wzrokiem drzewo uroczynu, pod którym
całował Roksanę, i pomyślał, że nadal wygląda ono jak z
bajki.
A potem, czując rozpierającą go radość w sercu, ruszył
przez śpiącą wieś w stronę rezydencji gubernatora.
Roksana obudziła się rano z takim uczuciem szczęścia, że
poranne słońce zalewające pokój wydało jej się tak wspaniałe
jak nigdy przedtem.
Jak to możliwe, pytała samej siebie, że zakochała się tak
szybko i bez pamięci, że cały świat zdaje się teraz
przepełniony miłością, a jej ciało wibruje jakby od anielskiej
muzyki?
Zawsze myślała, że pewnego dnia znajdzie mężczyznę,
którego pokocha i który pokocha ją, i - tak jak w bajkach,
które czytała w dzieciństwie - będą żyli długo i szczęśliwie.
Ale jak mogła sobie wyobrazić, że znajdzie go właśnie na Bali
i że będzie on Holendrem?
Tak szczerze nie lubiła Holendrów od czasu, kiedy
poznała ich bliżej, że uważała za niemożliwe nawet
znalezienie bliskiej przyjaciółki wśród nich.
Jej uprzedzenia, prawdę mówiąc, miały swe źródło w
lekceważącym i pełnym wyższości stosunku Holendrów,
zarówno tych z Holandii, jak i osiedlonych na Bali, do jej
wuja.
Ponieważ Roksana pogardzała ich snobizmem, przysięgła
sobie, że nigdy nie wykorzysta swego pochodzenia, by
przetrzeć sobie szlaki w holenderskiej społeczności. Prawdę
mówiąc, jak to wyznała hrabiemu, pragnęła jedynie, by ją
zostawili w spokoju. Byłoby dla niej obrazą nie do zniesienia,
gdyby zapraszano ją ze względu na jej przodków, a nie dla
niej samej. I oto teraz, o dziwo, zakochała się właśnie w
Holendrze i zrozumiała, że - jeśli w grę wchodzi miłość -
wszystko w życiu może się zdarzyć, a narodowość nie ma
żadnego znaczenia.
- Kocham go! - mówiła promieniom słońca. - Kocham go
tak bardzo, że całkiem wypełnia mój umysł, moje serce i całe
moje ciało.
Jedyne, czego chciała, to, żeby godziny mijały szybko,
żeby znowu być z nim. I teraz nagle wydało jej się, że
rzeźbiąc w swej pracowni będzie jakby bliżej niego. On
rozumiał, on wiedział, co chciała wyrazić w swojej sztuce, a
ostatniej nocy była pewna, nawet zanim ją pocałował, że
emocje wspólnie przeżyte w czasie oglądania tańca ketjak
zbliżyły ich jeszcze bardziej do siebie. Jeszcze teraz Roksana
czuła na wargach usta hrabiego i przeżywała ekstazę, która
wznieciła w niej płomień i uniosła duszę ku niebiosom. „Czy
cokolwiek innego może mieć jakieś znaczenie?", zadała sobie
pytanie i nagle przypomniał jej się Kareł.
Przez chwilę poczuła jakby podmuch zimnego wiatru.
Czy hrabia zrozumie, zastanawiała się. Czy będzie gotów
dla niej złamać holenderskie prawo dotyczące sierot i zabrać
stąd Karela?
Pomyślała, że nie byłoby to łatwe, ale z pewnością nie
niemożliwe. Postanowiła, że kiedy hrabia przyjdzie, wyzna
mu szczerze swą tajemnicę, i była pewna, że on zrozumie.
Kiedy się ubrała i już miała opuścić pokój, przyszła Gertruda z
sokiem owocowym, który przynosiła jej co rano.
- Już panienka wstała! - wykrzyknęła nie wiadomo po co.
- Po co taki pośpiech?
- Już się obudziłam - odpowiedziała Roksana z blaskiem
w oczach, który zdawał się samym światłem słonecznym. -
Och, Gertrudo, spędziłam cudowny wieczór!
Służąca spojrzała na nią, a potem spytała ostro:
- Co się stało?
- Zakochałam się! - wyznała Roksana. - A moja miłość
jest bardziej doskonała, bardziej cudowna, bardziej pełna i
bardziej boska niż cokolwiek na świecie.
Gertruda zacisnęła usta.
- Czy poprosił panienkę o rękę? - spytała wolno, głosem,
który nie wróżył nic dobrego.
- Nie było czasu na rozmowy - odpowiedziała cicho
Roksana. - Przyjedzie tu dzisiaj. Powiem mu o Karelu i
weźmie nas wszystkich z powrotem do Holandii... do Anglii...
nieważne dokąd, bylebyśmy tylko byli razem.
- Jest panienka pewna, że on to zrobi? - nie dawała za
wygraną Gertruda.
- Wiem o nim wszystko - odrzekła Roksana rozmarzonym
głosem. - Czujemy to samo... myślimy tak samo... jesteśmy
tacy sami!
Gertruda postawiła sok na stoliku, twarz jej pociemniała,
ale nie odezwała się. Podniosła tylko nocną koszulę Roksany z
podłogi i posłała łóżko.
Po dłuższej chwili Roksana głęboko westchnęła.
- Jestem taka szczęśliwa, Gertrudo. Czuję się jak ptak
szybujący ponad drzewami lub jak motyl trzepoczący nad
kwiatami... Jeszcze nigdy nie byłam tak szczęśliwa!
- Ale musi panienka być pewna!
- Pewna czego?!
- Że hrabia zrozumie panienkę, kiedy dowie się o Karelu.
- Ja wiem, że on zrozumie.
- A przypuśćmy, że nie? I oni zabiorą dziecko i oddadzą
do sierocińca?
- Jak możesz myśleć, że na to pozwoli? Jak możesz
przypuszczać, że zdradzi naszą miłość?
- Nie mówię, że tak się stanie. Mówię tylko, żeby nie
robiła panienka niczego pochopnie. - Przerwała, a potem
odezwała się: - Jest już panienka osobą dorosłą, może
decydować o sobie, ale Kareł jest bezbronny. Nie ma nikogo
oprócz nas.
- Upewnię się, zanim powiem hrabiemu, gdzie ukryłyśmy
malca - przyrzekła Roksana. - Czuję, że mogę mu zaufać.
Kiedy przyjedzie dziś rano, wyznam mu wszystko i mam
zamiar być z nim szczera przez całe życie - mówiąc to wyszła
z sypialni i udała się do pracowni.
Zrezygnowana Gertruda złożyła ręce do modlitwy.
- O Boże - wyrwał się jej z piersi udręczony głos. -
Dlaczego właśnie musiał to być hrabia van Haan?
R
OZDZIAŁ
5
Roksana pracowała całe przedpołudnie, ale hrabia się nie
pojawiał. Gertruda przygotowała koło południa lekki posiłek,
a po nim - kiedy większość ludzi odpoczywała, chroniąc się
przed upalnym słońcem - Roksana znów wróciła do pracy. Nie
mogła się jednak skoncentrować. Prawdę mówiąc, cała w
napięciu oczekiwała zbliżającego się odgłosu końskich kopyt i
kroków hrabiego na podwórzu. Jednocześnie zdawała sobie
sprawę, że nigdy nie miała większego natchnienia. Czuła, że
miłość kieruje każdym ruchem jej dłuta.
Przez długi czas stała i patrzyła na kłodę drewna, w
którym widziała splecione postacie mężczyzny i kobiety. Fakt,
iż kloc ten trafił do niej właśnie teraz, uznała za proroczy
znak. Czuła, że wyrazistość widzianej w drewnie wizji jest
odbiciem jej wewnętrznych przeżyć.
Tak właśnie ona i hrabia wyglądali ostatniej nocy; jego
ramiona oplecione wokół niej, jego usta na jej wargach, ich
ciała blisko siebie, a dusze wypełnione niebiańskim światłem.
- Skąd mogłam wiedzieć, że miłość jest tak cudowna? -
pytała samej siebie.
Może dlatego, że hrabia pokochał ją tu, na Bali, kiedy
wiodła całkiem odmienne życie niż do tej pory, potrafiła
dostrzec piękno tego uczucia i widziała w nim cząstkę jakiejś
uniwersalnej miłości.
Już przed przybyciem na tę czarodziejską wyspę Roksana
uważała, że dla Balijczyków bogowie są w rzeczywistości
takim samym przedmiotem czci i kultu, co Bóg dla
chrześcijan, Allah dla mahometan i Budda dla buddystów.
Jacy głupi byli, myślała, ludzie pokroju jej wuja,
owładnięci fanatycznym pragnieniem szerzenia swej wiary,
próbujący zmieniać ludzi i zniszczyć coś, co od pokoleń było
w nich zakorzenione. Przecież znaczenie ma tylko to, jak
ludzie żyją, jak postępują, a nie wiara, którą wyznają. Roksana
czuła, że życie, jakie wiodą Balijczycy, ich silne więzy
rodzinne, życzliwość względem siebie, wyrozumiałość dla
dzieci i starców jest dowodem, że ich religia uczy tylko dobra.
Są o wiele bardziej świątobliwi, powtarzała sobie w duchu, niż
Holendrzy z ich barierami społecznymi i nietolerancją w
stosunku do każdego, kto nie zgadza się z ich sposobem
myślenia.
Podczas dwóch lat swego pobytu na Bali nigdy nie
widziała kłótni wśród dorosłych czy dzieci. Wieśniacy wręcz
dbali - czego nigdy nie zauważyła w Anglii czy Holandii - o
siebie nawzajem i o tych, którzy byli chorzy lub słabi.
Ale dzisiaj zbyt była szczęśliwa, by rozmyślać o tych,
którzy zignorowali jej wuja, czy o Patricku Grentonie, który
wręcz zmusił ją do opuszczenia Anglii, żeniąc się z jej matką.
To hrabia sprawił, że kocham cały świat!, pomyślała.
I serce w niej zabiło mocniej, gdyż usłyszała kroki na
podwórzu.
Była tak podekscytowana myślą, że znów ujrzy hrabiego,
a jednocześnie trochę onieśmielona przeżyciami wczorajszego
wieczora i jego pocałunkiem, że nie wybiegła na powitanie.
Stała tyłem do wejścia, kontynuując trochę mechanicznie
pracę nad torsem. Nagle drgnęła słysząc głos, który zawsze
napełniał ją lękiem:
- Tak sądziłem, że zastanę panią przy pracy, podczas gdy
wszyscy odbywają poobiednią sjestę.
Odwróciła się i ujrzała czerwoną twarz gubernatora, który
stanął nad nią. Była tak zaskoczona, a jednocześnie
przerażona, że zamarła w bezruchu.
- Chcę z panią pomówić, Roksano.
- O czym? - spytała.
- Chodzi o pani podanie...
Wiedziała, że próbuje ją nastraszyć, a ponieważ
spodziewała się, z czym przyszedł, nie okazywała lęku.
Hrabia van Haan uważa, że powinnam kontynuować tu
swoją pracę - powiedziała cichym głosem, nie patrząc na
niego.
Decyzja nie zależy od hrabiego, który zapewne nie
pozostanie tu długo, ale ode mnie!
- Mogę więc jedynie błagać waszą ekscelencję, by był dla
mnie łaskawy. Łaskaw... dla pani, tak, ale pod pewnym
warunkiem.
Na chwilę zapadła cisza. Po czym Roksana odezwała się:
- Mówiłam już panu, że nie zamierzam pracować w
biurze, a poza tym, jeśli mam nadal rzeźbić, nie miałabym na
to czasu.
- Całkowicie się z panią zgadzam, toteż mam inną
propozycję.
Pomimo iż gubernator starał się mówić normalnym
głosem, słowa te zabrzmiały złowieszczo i Roksana z
drżeniem serca czekała na dalsze wyjaśnienia.
- Nie jest rzeczą właściwą, by mieszkała tu pani tylko ze
służącą - rzekł po chwili. - Zresztą już to mówiłem, ale nawet
nie chciała mnie pani słuchać. Niektórzy spośród moich
ministrów uważają, że powinienem coś w tej sprawie zrobić.
- Jestem Angielką, nie uważam wiec, by holenderskich
ministrów mogło to cokolwiek obchodzić - nie poddawała się
Roksana.
- Ale mnie to obchodzi - odparł wolno gubernator.
Rzuciła mu krótkie spojrzenie, po czym znów odwróciła
wzrok. Czuła, że każda jego propozycja będzie sprowadzała
się do tego, by mieć ją bliżej siebie.
- W żadnym wypadku - ciągnął gubernator - nie powinna
pani mieszkać w czymś, co faktycznie jest tylko miejscowym
bale.
- To pomieszczenie było wystarczające dla mojego wuja i
ciotki, kiedy tu przyjechali.
- Pieter Helderik był misjonarzem - odparł pogardliwie
gubernator - ale pani, Roksano, powinna mieć stworzone inne
warunki.
- Mam prawo do takiego życia lub innego i to jest moja
sprawa. Ja jestem tu bardzo szczęśliwa.
- Chciałbym pani zaoferować przyzwoity dom -
powiedział gubernator. - W tej chwili stoi pusty, ponieważ
jeden z moich urzędników, który przybył tu trzy lata temu z
Holandii, musiał wrócić do domu.
Roksana milczała. Wiedziała, o kim mówił gubernator.
- To bardzo ładny dom - ciągnął - ma wszelkie wygody,
których brak pani tu. - Przerwał, po czym dodał: - No i
znajduje się na terenie rządowej rezydencji. W jego głosie
wyczuwało się nutę, której nie sposób było opacznie
zrozumieć.
W tym momencie, uświadomiwszy sobie, że musi mu się
koniecznie przeciwstawić, Roksana wstała ze stołka, na
którym dotąd siedziała.
- A jakie to może mieć znaczenie? - spytała z
podniesionym wysoko czołem, patrząc gubernatorowi prosto
w twarz.
- Dla mnie ma! - odparł.
- Obawiam się, że nie rozumiem, co wasza ekscelencja
chce przez to powiedzieć. Już mówiłam, że nie mam czasu, by
dla pana pracować.
- Jest pani w pełni świadoma, co usiłuję jej powiedzieć.
Pragnę pani, Roksano, i klnę się na Boga, że chcę, by pani
należała do mnie.
Nie cofnęła się, choć miała wrażenie, że stoi twarzą w
twarz z dziką bestią.
- Wasza ekscelencja ma żonę - rzekła chłodno. - Skoro
nie może mi pan zaproponować małżeństwa, trudno mi
uwierzyć, by chciał mnie pan znieważyć inną propozycją.
- Dam pani wszystko, co tylko zechce - odparł
gubernator. - Nie tylko dom, ale pieniądze, klejnoty.
Wystarczy jedno słowo.
- Czy naprawdę pan sądzi, bym mogła tak się poniżyć,
decydując się na taką rolę w pańskim lub czyimkolwiek
życiu?
- Jakie ma pani wyjście? Ma pani zamiar dalej żyć jak
wieśniaczka?
Być
lekceważona
przez
każdego
cywilizowanego człowieka?
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że zaakceptowano by
mnie, gdybym została pańską.., kochanką?
- Wtedy nikt inny nie byłby pani potrzebny! - odparował
gubernator.
- Pan musi być szalony sądząc, że kiedykolwiek bym
pana zechciała lub że mógłby pan coś dla mnie znaczyć! -
rzuciła Roksana. - Ponieważ sama propozycja i sposób, w jaki
pan ją przedstawił, obrażają mnie, nie pozostaje mi nic innego,
jak prosić, żeby pan opuścił mój dom!
Gubernator wydał z siebie odgłos przypominający ryk
zwierzęcia.
- Nie radzę traktować mnie tak bezceremonialnie. Jeśli
pani mnie nie posłucha, podejmę odpowiednie kroki.
- Pan mi grozi - stwierdziła Roksana - a ja tego nie lubię!
- Na miłość boską, po co ta ostra wymiana zdań? - spytał
gubernator z wściekłością. - Nie mam zamiaru pani grozić.
Ofiarowuję pani wszystko, o czym kobieta może zamarzyć.
- A ja pana proszę - odparła Roksana - żeby zostawił mnie
w spokoju.
- Wystarczy jedno moje słowo i będzie pani musiała
opuścić wyspę!
- Przynajmniej nie będę wysłuchiwać pańskich obelg! -
powiedziała Roksana z wyzywającą miną i zobaczyła w jego
spojrzeniu rosnącą wściekłość.
- Nie waż się do mnie tak mówić! - zakrzyknął. Zrobił
krok w jej stronę, a ponieważ Roksana sądziła, że chce ją
złapać w ramiona, wymierzyła w jego stronę dłuto, które
trzymała w ręku.
Było to wąskie, ostre narzędzie używane do delikatnej
roboty i niemal równie groźne jak sztylet.
- Naprawdę uderzyłaby mnie pani? - zapytał po chwili,
nie podchodząc bliżej.
- Jeśli mnie pan dotknie, nie będę miała innego wyjścia.
- A wie pani, co się z nią wtedy stanie? - zapytał przez
zaciśnięte zęby.
- Jeśli nawet nie wiem, to jestem pewna, że wymyśli pan
jakąś straszną karę.
- Nasze więzienia mają niezłą renomę.
- Mogę w to uwierzyć - pogardliwie powiedziała
Roksana.
- A kiedy wyrok się skończy, zostanie pani odesłana do
Anglii.
Po raz pierwszy od chwili, kiedy rzuciła wyzwanie
gubernatorowi, pomyślała o Karelu. I dopiero wtedy
zrozumiała, że powinna potraktować go łagodniej, grać na
zwłokę. Może dlatego, że oczekiwała hrabiego i spotkała ją
przykra niespodzianka, nie panowała nad sobą, jak to zwykle
czyniła. Mówiła to, co myślała.
Widząc chwilę jej słabości, gubernator odezwał się innym
tonem:
- Nareszcie zaczyna pani rozsądnie myśleć! Albo
więzienie, Roksano, albo wygodne i przyjemne życie w domu,
który dla pani wybrałem.
- To niemożliwe... zupełnie niemożliwe! - odpowiedziała
spokojnie, czując, że musi sprawić wrażenie bardziej uległej.
Opuściła rękę, w której trzymała dłuto.
- Nie uderzę pana - powiedziała - ale moja odpowiedź
brzmi nadal: nie.
- I ma pani zamiar odrzucić moją propozycję i nadal tu
mieszkać?
- Tak.
- Więc postawmy sprawę jasno - rzekł gubernator, tracąc
nad sobą panowanie. - Pragnę cię, Roksano, zbyt długo już
bawisz się ze mną! Jutro przyślę powóz i służących, żeby cię
zabrali. Jeśli odmówisz, mogę w ostateczności użyć siły.
Roksana przestała panować nad sobą.
- Jak śmie pan rozkazywać mi, jakbym była pana
niewolnicą! - tupnęła nogą. - Jestem obywatelką brytyjską i
jeśli spróbuje pan tak postąpić, wywołam międzynarodowy
skandal, którego gorzko pan pożałuje.
- Do kogo się pani zwróci? - zapytał gubernator z
obleśnym uśmiechem na wargach. - Do brytyjskiego konsula
w Dżakarcie? Zapewniam, że żaden pani list nie dotrze do
niego. A może wolałaby pani gubernatora Malajów?
Pomyślała, że celowo ją dręczy, i choć była jak osaczone
zwierzę, postanowiła walczyć do końca.
- Niech pan nie traci czasu - odparła - nie przysyła tu
powozu i nie przygotowuje dla mnie domu. Wolę spać na
gołej ziemi niż być panu wdzięczna za cokolwiek!
Niemal plunęła mu w twarz tymi słowami, toteż
gubernator na powrót zapłonął gniewem, choć jego oczy
błyszczały z pożądania. Nieoczekiwanie ruszył w jej stronę i
zanim zdążyła znów wymierzyć weń dłuto, silne ramiona
oplotły ją, krępując ręce.
Wydała z siebie cichy okrzyk: jego przemoc, dławiąca
bliskość, odraza, wszystko to sprawiło, że była bliska
omdlenia.
- Proszę mnie puścić! - zawołała.
Jego ramiona zacisnęły się jeszcze mocniej, usta zaczęły
szukać jej warg. Odwracała głowę na boki jak oszalała, łapiąc
z trudem oddech. Nie mogła krzyczeć ani wyrwać się z jego
uścisku.
Nagle za ich plecami odezwał się cichy i spokojny głos:
- To wasza ekscelencja jest tutaj?! Tak sądziłem, że to
pański powóz stoi na podwórzu.
Roksana poczuła się tak, jakby anioł zszedł z niebios, a
serce zabiło w niej mocniej, nie tylko dlatego, że została
ocalona, ale też i dlatego, że jej wybawicielem był hrabia.
Mamrocząc przekleństwa, gubernator wypuścił ją ze
swych objęć i odwrócił się. Hrabia stał poniżej, na dziedzińcu,
i nie zważając na groźną minę gubernatora, mówił dalej
spokojnie uprzejmym tonem, którym równie dobrze mógł
prowadzić konwersację w salonie:
- Zaaranżowane przez pana spotkanie skończyło się
wcześniej, niż przypuszczałem, i mam nadzieję, że możemy
razem wyruszyć w drogę powrotną, bo jak sądzę, wraca pan
do rezydencji?
Przez krótką chwilę wydawało się, że gubernator odpowie
mu opryskliwie lub ze złością. Jednakże spokój i swoboda, z
jaką mówił hrabia, sprawiły, że przyjął postawę
zdyscyplinowanego urzędnika. Wydawało się, że w ciągu tych
kilku chwil przypomniał sobie o powiązaniach hrabiego z
królową wdową, i o pozycji, jaką on jako gubernator zajmuje
na wyspie.
Zadawał sobie także pytanie, czy hrabia zauważył, co
naprawdę zaszło między nim a Roksaną.
Z widocznym trudem rzekł:
- Właśnie żegnałem się z Miss Barclay.
- To znakomicie! - wykrzyknął hrabia.
Następnie, gdy gubernator zszedł z wyższego poziomu, na
którym znajdowała się pracownia, na podwórze, hrabia
zachował się tak, jakby dopiero teraz dostrzegł Roksanę.
- Dzień dobry, Miss Barclay! - zawołał uchylając
kapelusza. - Mam nadzieję, że pomimo upału praca posuwa
się naprzód?
Roksana nie była w stanie wyrzec słowa. Wpatrywała się
w hrabiego nieruchomo, a jej oczy wyrażały zarazem ulgę i
bezgraniczną miłość.
- Będę czekał z niecierpliwością na następną okazję, by
zobaczyć pani postępy - kontynuował hrabia. - Teraz zechce
pani wybaczyć, ale ważne sprawy każą mi zabrać stąd jego
ekscelencję.
Ich oczy przelotnie spotkały się i Roksana wyczytała z
nich, że hrabia wie, co przed chwilą przeżyła.
Po tych słowach hrabia odwrócił się i w towarzystwie
gubernatora opuścił dziedziniec.
- Jestem pod wrażeniem... - Roksana usłyszała, jak mówił
swoim spokojnym, kulturalnym głosem - ...pańskich
dotychczasowych osiągnięć i z tego, co usłyszałem dziś rano,
wnoszę, że...
Obaj mężczyźni przeszli przez furtkę i ich głosy ucichły w
oddali.
Dopiero wtedy usiadła ciężko na swym drewnianym
stołku, jak gdyby nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Tym
razem hrabia ją uratował, ale była pewna, że gubernator nie da
za wygraną.
Wyrzucała sobie, że przeciwstawiała mu się tak otwarcie;
to uczucie szczęścia, miłość do hrabiego dodawały jej
pewności siebie i być może działała nazbyt porywczo.
Weszła do domu i stwierdziła z ulgą, że Gertruda, zajęta
gotowaniem, nie zauważyła całego zajścia. Po chwili służąca
zjawiła się w bale, które służyło za salon, z tacą w ręku:
- Mam nadzieję - powiedziała - że będzie panience
smakował ten kurczak. Znalazłam przepis w jednym z pism,
które przywieźliśmy z domu.
- Na pewno jest pyszny! - z wysiłkiem odpowiedziała
dziewczyna.
- Byłby lepszy, gdybyśmy miały dorodnego, tłustego
ptaka z Holandii - ciągnęła Gertruda. - Te małe stworzenia
mają więcej kości niż mięsa.
- Mnie to zupełnie wystarczy - odparła Roksana. Gertruda
postawiła tacę na skrzyni, przykryła stół białym obrusem i
postawiła półmisek.
- Proszę zjeść, zanim wystygnie - powiedziała.
Roksana dawno przekonała się, że nie ma sensu prosić, by
w czasie upałów Gertruda podawała zimne posiłki. Służąca
uważała, że na obiad, het middadmaal.. powinno być
przyzwoite, gorące danie i Roksana pogodziła się już z tym, że
obyczaje Gertrudy nie ulegną zmianie bez względu na to, czy
znajdować się będzie na równiku, czy też na biegunie
północnym. Ale dostała także duży półmisek różnych
pysznych owoców, więc żeby nie robić przykrości Gertrudzie,
włożyła na talerz małą porcję kurczaka. I mimo że niedawne
przejścia odebrały jej apetyt, wzięła do ust nieduży kęs i
powiedziała z uśmiechem:
- Przepyszne! Zawsze potrafisz, Gertrudo, wymyślić coś
nowego!
- Na wyspie nie jest to łatwe - odparła służąca - ale ciotka
panienki zawsze mówiła, że potrafię gotować z wyobraźnią.
Odeszła, a Roksana przełożyła z powrotem na półmisek
prawie całą swoją porcję. Jak mogłaby jeść, zadawała sobie
pytanie, gdy piętrzą się przed nią nowe problemy. Teraz nawet
hrabia nie ochroni jej przed natarczywością gubernatora.
Był jeszcze Kareł, musiała podjąć jakąś decyzję i
zapewnić mu bezpieczeństwo; zaczęła zastanawiać się, czy
dziecko nie będzie przeszkadzało hrabiemu.
Już sama ta myśl tak ją przestraszyła, że postanowiła
natychmiast udać się do lasu i zobaczyć, co słychać u chłopca.
Może gdy weźmie go na ręce, przytuli, jego bliskość pomoże
jej znaleźć jakieś wyjście.
Nie czekając na Gertrudę, pobiegła do kuchni.
- Idę zobaczyć Karela - powiedziała. - Nie zabawię tam
długo. Gdyby przyszedł hrabia, poproś, żeby zaczekał.
Zauważyła, że Gertruda zacisnęła usta, i zaczęła się
zastanawiać, dlaczego ona tak nie lubi hrabiego. Czym ją do
siebie zraził?
- Zmieni zdanie, jak go lepiej pozna - powiedziała do
siebie Roksana.
Szybkim krokiem ruszyła w stronę lasu, tak śpiesząc się
do Karela, że zapomniała o upale i o innych dręczących ją
sprawach.
Pomyślała, że byłoby jej o wiele łatwiej, gdyby dziecko
mogło zamieszkać z nimi. Jednak zbyt niebezpieczne byłoby
trzymanie go w domu, w którym ciągle niespodziewanie
pojawiał się gubernator.
Po drodze bez przerwy stawiała sobie pytanie, co też
powie hrabia, kiedy spyta go, czy opuszczając wyspę może
zabrać ze sobą chłopca. I nagle usłyszała, jakby
wypowiedziane w tej właśnie chwili, słowa Gertrudy: „Czy
poprosił panienkę o rękę?"
- Czy mógłby tego nie zrobić? - zapalczywie wyszeptała
Roksana. - On nie jest taki jak gubernator, a nasze uczucia są
święte i mogą być tylko zapowiedzią sakramentu małżeństwa.
Tak rozmyślając szła spiesznie po wijącej się kamienistej
ścieżce prowadzącej do domu Idy Anaka Temu. Tak jak się
spodziewała, mistrz siedział przed domem otoczony przez
gromadkę rzeźbiarzy; wszyscy przytrzymywali stopami
kawałki drewna i pracowali z wprawą i zręcznością balijskich
snycerzy. Ida Anak Temu pracował nad maską, ale nie miał
przed sobą modela.
Już dawniej powiedział Roksanie, kiedy poprosiła go, by
został jej nauczycielem, że gdy człowiek rzeźbi, jego dusza
wchodzi w drzewo, tak że żaden model nie jest mu w ogóle
potrzebny.
Ida Anak Temu był przystojnym starszym mężczyzną.
Siedział teraz w batikowym nakryciu głowy, nasuniętym
zawadiacko na siwe włosy, a kiedy pojawiła się Roksana,
spojrzał na nią pytającym wzrokiem.
Jego usta, podobnie jak pozostałych pracujących /. nim
mężczyzn, były pociemniałe od żucia betelu, ale uśmiech krył
w sobie życzliwość i balijską gościnność.
Roksana powitała go, a następnie wolno dobierając słowa
- pośpiech uważany jest na Bali za grubiaństwo - wyraziła
podziw dla maski, którą rzeźbił w miękkim, lekkim i zwartym
drewnie zwanym pule.
Spytała o zdrowie żony i dzieci, wreszcie, po wyczerpaniu
zwyczajowych uprzejmości, mogła wśliznąć się do
ocienionego przez drzewa ogrodzenia, gdzie przebywał Kareł
z resztą dzieci.
Spał smacznie w cieniu drzewa i wyglądał jak mały
amorek, śliczny i słodki. Uklękła przy nim, wpatrując się w
jasne rzęsy ocieniające zaróżowione policzki, i jakby nie
mogąc odmówić sobie dotknięcia go, wzięła malca delikatnie
w ramiona. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami, jak to czyniły
Balijki, i przytuliła go do piersi. Chłopiec poruszył się przez
chwilę, włożył palec do buzi i znów usnął.
W tym ciepłym, kojącym zadowoleniu dziecka było coś,
co sprawiło, że Roksanie zakręciły się łzy w oczach. Musi go
chronić. Musi opiekować się nim i jeśli to tylko będzie
możliwe, zabierze go do Anglii. Już w myślach postanowiła,
kto go zaadoptuje.
Jej matka i ciotka Agnes miały dużo od siebie młodszą
siostrę, która nie mogła mieć dzieci. Wkrótce po ślubie spadła
na polowaniu z konia i nieomal nie przypłaciła tego życiem.
Przeżyła, ale lekarze orzekli, że nie ma najmniejszej nadziei,
iż kiedykolwiek zostanie matką.
Na szczęście mężczyzna, którego poślubiła, tak bardzo ją
kochał, że pogodził się z jej bezpłodnością.
Roksana przypuszczała, iż ciotka Nancy byłaby
uszczęśliwiona, gdyby dano jej na wychowanie siostrzeńca i
że kochałaby go jak rodzona matka.
Lecz Anglia znajdowała się daleko, a otaczający ich świat
był im wrogi i obcy, z wyjątkiem balijskiej rodziny dającej
schronienie Karelowi, no i hrabiego, oczywiście. „On to
zrozumie, wiem, że zrozumie", mówiła do siebie Roksana.
Niemniej wątpliwości zaczęły podstępnie ją nurtować.
Przypuśćmy, że chciałby ją poślubić - choć tego jeszcze nie
powiedział - ale czy byłby gotów sprzeniewierzyć się prawu
własnego kraju i podstępnie zabrać z Bali sierotę?
Pytanie to wystarczająco przerażało ją, a oto już dręczyło
ją następne: „Przypuśćmy, że on wcale nie ma zamiaru ożenić
się ze mną?" Ostatecznie, nie miała żadnych podstaw, by być
tego pewna.
Roksana na tyle długo mieszkała w Amsterdamie, by
wiedzieć, że etykieta jest rzeczą niemal świętą zarówno dla
członków dworu, jak i dla holenderskich mieszczan.
Hrabia znajdował się na samym szczycie piramidy, która
wznosiła się wyżej i wyżej, aż sięgała samej królowej. Czyż
istotnie mogła oczekiwać, że on, krewny królowej wdowy,
człowiek niezwykle zamożny i bez wątpienia najbardziej
wzięty kawaler, byłby gotów, choćby nie wiem jak doskonała
była ich miłość, poślubić dziewczynę, o której nie wiedział nic
poza tym, że jest siostrzenicą żony misjonarza?
Roksana poczuła się tak, jakby czyjaś lodowata dłoń
chwyciła ją za serce. Jednocześnie poprzysięgła sobie, że nic
powie mu, kim był jej ojciec, dopóki hrabia nie przyjmie jej
taką, jaka jest.
„Jak mogę w niego wątpić?", pytała czując, że
wątpliwości niczym wąż w rajskim ogrodzie już się w niej
zagnieździły.
Oparła się plecami o pień drzewa, układając nieco
wygodniej Karela i próbując znaleźć w leśnej ciszy ukojenie,
którego nie dawały jej własne myśli.
Rozbawione dzieci odeszły nieco dalej, niniejsze, jak
Karel, zapadły w sen leżąc na trawie; ich nagie ciałka
tworzyły drobne, złociste plamy, a rzęsy rysowały się ciemno
na tle ich okrągłych twarzyczek.
Nie było na świecie piękniejszych dzieci niż na Bali, ale
nie sposób było nie dostrzec różnicy między nimi a Karelem,
nie tylko w karnacji ciała, ale także budowie. Karel już teraz
wydawał się szerszy w ramionach, mocniej zbudowany, i
Roksana zdawała sobie sprawę, że będzie taki jak jego ojciec:
wysoki, barczysty, przystojny.
Przyszło jej na myśl, że tak właśnie będą wyglądały jej
własne dzieci, jej i hrabiego, i na myśl, że pewnego dnia ona
też może będzie trzymała w ramionach własnego synka,
odczuła ciepło zalewające ją niczym promień słońca.
Musiała się zdrzemnąć, śniąc o hrabim i o dzieciach, które
mu urodzi, a kiedy otworzyła oczy, wydawało jej się, że ciągle
jeszcze śni, bo oto hrabia stał przed nią. Widziała go jak przez
mgłę. Nagle, na widok wyrazu jego twarzy, gwałtownie
wróciła do rzeczywistości.
- Czyje to dziecko? - Jego głos brzmiał ostro i nie tylko
przeszył otaczającą ich ciszę, ale niósł się po lesie
postrzępionym echem.
Roksana patrzyła na niego oniemiała, nie znajdując
odpowiedzi. Lecz podejrzliwość, jaką dostrzegła w oczach
hrabiego, oraz wrogi ton jego głosu przestraszyły ją i w
przypływie paniki, całkiem nieświadoma tego, co mówi,
usłyszała swoje słowa:
- On jest mój! Mój! - i przycisnęła mocniej do siebie
Karela, a on, rozbudzony, coś wymamrotał i próbował
wyswobodzić się z jej uścisku.
Po tych słowach zapadła cisza i Roksanie wydało się, że
zamglona twarz hrabiego przysunęła się do niej. Zadał jej
następne pytanie, głosem, który ją wciąż przerażał:
- Kto jest jego ojcem?
I znów, bez zastanowienia, wiedziona jedynie strachem,
którego nie umiała opanować, Roksana odparła:
- Ja... nie... wiem...
Dostrzegła teraz wyraz obrzydzenia na twarzy hrabiego,
który odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, wzbijając za
sobą drobne obłoczki kurzu.
I już go nie było.
Przez chwilę Roksana nie mogła uwierzyć, że to
wydarzyło się naprawdę, że on ją tu znalazł, zadał jej dwa
pytania, na które nie śmiała odpowiedzieć zgodnie z prawdą, i
że jej świat w jednej chwili legł w gruzach. Poczuła, jakby
znalazła się w nieprzeniknionej ciemności, która okrywała ją
niczym całun.
Ból, jaki jej zadał, był nie do zniesienia; przez dłuższy
czas siedziała z zamkniętymi oczyma, choć czuła, jak Kareł
wysuwa się z jej objęć na ziemię. Była samotna... przeraźliwie
samotna...
Podniosła się z wysiłkiem, jakby młodość i siły całkiem ją
opuściły. Powoli skierowała się do bale, w którym Ida Anak
Temu wciąż pracował.
- Chciałabym z tobą porozmawiać.
Trudno jej było dobrać właściwe balijskie słowa, ale
zrozumiał ją i odłożył dłuto. Wstał i poszedł za nią pod
rzucające cień drzewa.
- Pomóż mi... proszę, pomóż mi - błagała Roksana.
Spojrzał na nią z powagą i choć nic nie odrzekł, wiedziała,
że jej współczuje.
- Muszę uciekać - powiedziała. - Jeżeli tu zostanę, to
nawet jeśli nie znajdą Karela, mogę trafić do więzienia lub
doznać jeszcze większych upokorzeń.
Ida Anak Temu pokiwał głową, wiedząc, że niczego
dobrego nie można spodziewać się po holenderskich
władcach.
- Dokąd mogę się udać? Poradź mi! - błagała Roksana. -
Gdzie mogę się schronić, żeby gubernator mnie nie znalazł. -
Zawahała się, a potem powiedziała: - Muszę też zabrać
Karela. Jego ekscelencja wie, że jestem twoją uczennicą. Jeśli
zniknę, może na tobie wyładować swój gniew.
Mężczyzna spojrzał na nią i bez słów pojęła, że rozumiał,
co miała na myśli, mówiąc o gubernatorze. Na Bali nawet
ludzie żyjący samotnie w lesie wiedzieli o wszystkim, co
dzieje się na wyspie.
- Dokąd mogę pójść? - pytała przerażona Roksana.
Ida Anak Temu myślał chwilę, a potem powiedział tylko
jedno słowo:
- Badung!
Roksana zamarła z wrażenia.
- Południowa Bali? Ale jak się tam dostać?
Wiedziała, że Holendrzy nie zezwalają ludziom żyjącym
na północy na wyjazd do niepodległej części wyspy, gdzie nie
dosięgała ich władza.
- Znam drogę - odpowiedział Ida Anak Temu. Roksana
spojrzała na niego wyczekująco.
Ida Anak Temu milczał przez chwilę, koncentrując się tak
samo jak wtedy, gdy przystępował do pracy.
- Njoman cię poprowadzi.
Roksana znała go. Był to jeden z jego synów, silny młody
człowiek, którego głównym zajęciem było ścinanie drzew i
dostarczanie ojcu i innym rzeźbiarzom materiału do pracy.
- Jestem ci bardzo wdzięczna - powiedziała Roksana. -
Kiedy możemy wyruszyć?
- O świcie.
- Będziemy gotowi. Od razu wezmę Karela ze sobą.
Ponownie Ida Anak Temu skinął głową, a Roksana spojrzała
na chłopczyka, który raczkował w stronę swych rówieśników,
radośnie bawiących się liśćmi i pomalowanymi kawałkami
drewna.
- Jak mam... odwdzięczyć ci się za twoją... dobroć? -
zapytała Roksana cichym głosem.
Ida Anak Temu uśmiechnął się i pomimo zabarwionych
betelem warg było coś ciepłego w jego uśmiechu.
- Ty patrzysz oczyma duszy - rzekł. - Tacy uczniowie są
rzadkością.
To był największy komplement, jaki mogła usłyszeć od
Balijczyka. Roksana wyciągnęła ręce i ujęła jego popękane
dłonie.
- Będę ci wdzięczna aż do dnia swojej śmierci -
powiedziała. - Kiedy stąd odejdę, zaopiekujesz się moimi
rzeźbami? - Skinął głową, a ona dodała: - Cokolwiek tu
zostawię i co ma jakąś wartość, należy do ciebie. Weźmiemy
bardzo niewiele rzeczy.
Po raz pierwszy zastanowiła się, czy nie będzie musiała
podróżować pieszo, a Ida Anak Temu - jakby zgadując jej
myśli - powiedział:
- Njoman przygotuje gharry, ale bądź gotowa o brzasku.
Powiedz mu, że będziemy czekali - odrzekła Roksana i
wzięła na ręce Karela, który trochę protestował, że odrywa się
go od zabawy.
Kiedy była już gotowa do drogi, Ida Anak Temu zawołał:
- Soka! - i jego najstarsza córka wyszła z bale ukrytego
wśród drzew.
Wydał jej krótkie polecenie i po chwili dziewczyna
wróciła z sarongiem, którym owinęła Karela tak, że było
widać tylko jego twarzyczkę. Roksana podziękowała jej
serdecznie, gdyż to Soka właśnie opiekowała się chłopcem i
chowała go razem ze swoimi dziećmi. Chciała dać jej jakiś
upominek i przypomniała sobie, że wpięła do sukni małą
broszkę z pereł. Nie był to klejnot o dużej wartości, ale
ponieważ tak różnił się od tych, które Soka posiadała, wydał
się młodej Balijce godny złotej korony kapłanów.
Podziękowała tak wylewnie, że Roksana poczuła się
zażenowana. Pośpiesznie ruszyła w powrotną drogę wiedząc,
że w domu czeka ją dużo spraw do załatwienia. Myślała, że
wróci tak jak przyszła, samotnie, ale Ida Anak Temu nalegał,
żeby towarzyszyła jej jedna z wnuczek.
Roksana wiedziała, że uczynił tak dlatego, że gdyby
cokolwiek przydarzyło się po drodze, gdyby ktoś zadawał jej
jakieś pytania na temat niesionego w ramionach dziecka,
dziewczynka zawróciłaby i uprzedziła dziadka.
Ida Anak Temu chciał w ten sposób zapewnić
bezpieczeństwo nie tylko jej, ale także swemu synowi, na
wypadek gdyby Njoman pojawił się o świcie z gharry i został
oskarżony, że chce ich nielegalnie przewieźć przez granicę.
Upłynęły już ponad dwa miesiące, odkąd Roksana ukryła
Karela w lesie po śmierci wuja. Przez ten czas chłopiec
przybrał sporo na wadze, tak że zanim dotarli do domu, ręce
jej całkiem zdrętwiały. Przed wejściem rozejrzała się
niespokojnie po dziedzińcu, sprawdzając, czy przypadkiem
gubernator lub hrabia nie czekają na nią, ale nie widać było
żadnego powozu ani konia.
Tymczasem z kuchni wybiegła na jej spotkanie Gertruda i
na jej twarzy odmalowało się zdziwienie, gdy spostrzegła
Karela w ramionach Roksany, która bez słowa wyjaśnienia
poleciła służącej:
- Daj dziewczynce trochę jajek i owoców, a kiedy
wyjdzie, zamknij bramę!
- Mam zamknąć bramę?! - wykrzyknęła Gertruda ze
zdziwieniem.
Zrozumiała jednak, że polecenie to ma związek z
Karelem, zrobiła wiec tak, jak jej kazano. Po kilku minutach
wróciła do gościnnego bale.
- Co się stało? Czy mały chory? Dlaczego przyniosła go
panienka do domu? - pytała zatroskana,
- Wyjeżdżamy jutro o świcie.
- Dokąd jedziemy?
- Na południe, do Badungu.
Gertruda wyglądała na zdziwioną, toteż Roksana
wyjaśniała dalej:
- Hrabia poszedł za mną do lasu. Czy mówiłaś mu, dokąd
idę?
- Ależ oczywiście, że nie! - z irytacją odparła służąca. -
Mam przecież swój rozum!
- Jak zatem tam trafił? Gertruda zastanawiała się chwilę.
- Wydaje mi się, że słyszałam odgłos końskich kopyt na
dziedzińcu wkrótce po wyjściu panienki. Kiedy wyjrzałam,
nikogo już nie było.
- Hrabia pewnie przyjechał, by się ze mną zobaczyć -
rzekła Roksana - i przypuszczam, że dzieci, które bawiły się
przed domem, pokazały mu drogę.
- To więcej niż prawdopodobne! - żachnęła się Gertruda. -
Niemożliwe jest utrzymanie jakiejkolwiek tajemnicy na Bali!
Roksana była pewna, że tak właśnie się zdarzyło, po czym
przypomniała sobie, że wymknęło jej się kiedyś imię Idy
Anaka Temu w rozmowie z hrabią; mógł więc przypuszczać,
że tam właśnie ją znajdzie. Każdy napotkany w lesie człowiek
z radością wskazałby mu dom mistrza. Wszyscy byli tu z
niego dumni i podziwiali jego talent.
„Dlaczego byłam taka głupia, by iść tam właśnie dziś po
południu?", pytała siebie Roksana. Wiedziała jednak, że nie
czas teraz na takie rozważania. Straciła hrabiego. Straciła jego
miłość. I teraz liczy się tylko bezpieczeństwo Karela.
Równocześnie cała jej istota, serce, rozum, dusza
rozpaczały, ponieważ to, co stało się dla niej najważniejsze w
życiu, okazało się jedynie ulotnym marzeniem. Lecz
wiedziała, że pamięć o przeżytych chwilach pozostanie z nią
na długie, samotne lata, które ją czekają.
R
OZDZIAŁ
6
Jadąc przez las, hrabia aż kipiał z gniewu. Cały dygotał z
bezsilnej wściekłości.
Uwierzył w Roksanę, w jej doskonałość i czystość, i gdy
nadeszła noc, nie zmrużył oka. Wmówił wszak sobie, że
znalazł kobietę wyjątkową, niezwykłą, która była niczym dar
zesłany mu przez bogów.
Kiedy wszedł na dziedziniec i zauważył, że coś zaszło
między nią a gubernatorem, jego pierwszym impulsem było
powiedzieć jego ekscelencji, co o nim myśli, nawet chciał go
spoliczkować. Ale lata służby dyplomatycznej i umiejętność
panowania nad swoimi odruchami sprawiły, że natychmiast
się opanował, by nie wywołać awantury, która mogłaby
zaszkodzić Roksanie.
Ponieważ jednak gubernator i Roksana stali w głębi
pracowni, hrabia nie mógł wszystkiego widzieć dokładnie i
nie był w rzeczywistości całkowicie pewien, co się wydarzyło
i czy gubernator usiłował (jak hrabia podejrzewał) pocałować
dziewczynę.
Starał się więc zachować taktownie, a w każdym razie nie
dopuścić, by jego ekscelencja poczuł się urażony.
Ze sposobu, w jaki gubernator opadł na siedzenie powozu,
hrabia pojął, że jest niezwykle rozdrażniony i rzeczywiście
przez jakiś czas gubernator nie próbował nawiązać rozmowy.
Po czym, jak gdyby uznał za stosowne, że należy coś
powiedzieć na temat swej wizyty, rzekł:
- Jestem przekonany, że zainteresuje pana, hrabio, iż
rozwiązałem problem Miss Barclay.
- W jaki sposób?
- Przekonałem ją, by opuściła ten wiejski szałas i
przeprowadziła się do wygodnego domu, opuszczonego
niedawno przez jednego z urzędników.
- I ona się na to zgodziła? - spytał hrabia.
- Oczywiście, to jej bardzo odpowiada - odparł gubernator
- tym bardziej że dom stoi na terenie mojej rezydencji, ustaną
więc wszelkie niesmaczne plotki, jakie krążą na jej temat. -
Hrabia nic nie odpowiedział, a gubernator, odczekawszy
chwilę, ciągnął dalej: - Oczywiście, pan i ja, jako mężczyźni
bywali w świecie, jesteśmy w pełni świadomi, że uroda Miss
Barclay może nie być w smak niektórym damom. - Zaśmiał
się krótko. - Choć, niestety, muszę przyznać, że istnieją pewne
powody ich niechęci.
- Co pan przez to rozumie? - zapytał hrabia, celowo
nadając swemu głosowi obojętny ton.
- No cóż, po pierwsze, mówi się o jej licznych
kochankach - stwierdził gubernator - i wszyscy, ma się
rozumieć, mogą być podejrzani o romans. Moja żona jeszcze
przed wyjazdem do Holandii mówiła mi nawet, że jakoby
Miss Barclay ma dziecko!
Hrabia z trudem powstrzymywał się, żeby go nie
spoliczkować.
Jak ktoś śmiał tak mówić o Roksanie? Wierzył, że
wszystko to po prostu ludzka zawiść, która, zwłaszcza w
małych społecznościach, potrafi długo tlić się w ukryciu,
zanim wybuchnie niebezpiecznym i niszczącym wszystko
płomieniem.
- Jestem niemal pewien, że nie jest to prawda - zauważył.
Gubernator wzruszył ramionami.
- Nigdy nie wiadomo, jak to jest z Angielkami - rzekł. -
Są niczym góra lodowa, a potem często człowiek bywa mile
zaskoczony.
Mówił tak, jakby wspominał jakieś swoje przygody, i
ponownie hrabia gorąco zapragnął dać mu w twarz; wiedział
jednak, że musiałby wówczas natychmiast opuścić Bali.
Postanowił, że ostrzeże Roksanę, by miała się na
baczności, i że już teraz muszą postanowić o wspólnej
przyszłości, choć do tej chwili hrabia nie był jeszcze
ostatecznie zdecydowany, czy poprosi Roksanę o rękę.
Od dobrych paru lat chciano nakłonić go do małżeństwa,
tak że stał się bardzo rozważny i ostrożny w tych sprawach.
Nie tylko jego matka błagała go ze łzami w oczach, żeby się
ustatkował; również inni krewni ciągle przypominali mu, że
jest głową wielkiego i liczącego się rodu i że najwyższy czas,
by pomyślał o potomku.
Prosiła go też królowa wdowa.
- Musisz się ożenić, Wiktorze - mówiła mu wielokrotnie
jeszcze przed tragiczną śmiercią Luizy van Heydberg. - Wiesz
równie dobrze jak ja, że wywołujesz niepokój na dworze.
Jesteś zbyt przystojny i zbyt atrakcyjny. Potrzebna ci jest
żona.
- I wasza wysokość myśli, że trzymałaby mnie w ryzach?
- zapytał z uśmiechem hrabia.
- Może udałoby się jej tego dokonać - odparła królowa
wdowa - przynajmniej mógłbyś pokazać się światu z lepszej
strony niż teraz.
Hrabia roześmiał się, ale to wszystko tylko umocniło go w
przekonaniu, że nikt nie powinien zmuszać go do małżeństwa
ani że nie poprosi żadnej kobiety, by została jego żoną, dopóki
nie będzie pewny, iż jest to dokładnie taka osoba, jaka pod
każdym względem będzie mu odpowiadała.
Nie umiał nawet powiedzieć, czego się po niej spodziewa.
W świecie, w którym żył, małżeństwo było jedną sprawą, a
miłość zupełnie inną.
Jego żona, jako hrabina van Haan, zajęłaby na dworze
ważną, a jednocześnie z kobiecego punktu widzenia -
niezmiernie atrakcyjną pozycję. Istniały też pewne
dziedziczne zobowiązania wobec dworu, z których powinna
się wywiązywać.
Wszystkie drzwi najznakomitszych rodów w Holandii
stanęłyby przed nią otworem i niejako automatycznie - zaraz
po królowej i królowej wdowie - przysługiwałoby jej
najlepsze miejsce w teatrze, w operze, na wyścigach,
wszędzie, gdzie tylko by się pojawiła.
Posiadałaby też przywilej, który bardzo hrabiemu
odpowiadał,
oferowania
swej
gościny
najbardziej
dystyngowanym osobistościom odwiedzającym kraj. Co
więcej, byłaby mile widziana w najbardziej ekskluzywnych
kręgach towarzyskich Paryża, Anglii i w każdym innym kraju
Europy.
Ale zarazem hrabia nie miał zamiaru obciążać się żoną,
której jedynymi zaletami byłoby dobre pochodzenie i
umiejętność pełnienia obowiązków hrabiny van Haan w taki
sposób, by wzbudzać podziw jego przyjaciół.
O hrabim często mówiono, że jest doskonałym panem
domu, więc postanowił, że przyjmowanie gości weźmie po
części na siebie.
Zastanawiał się natomiast, czy Roksana okaże się kobietą
interesującą i atrakcyjną, kiedy będą tylko we dwoje. Przyznał
się sam przed sobą ostatniej nocy, że jest zakochany w sposób,
który go intryguje i zadziwia zarazem. Zadawał sobie pytanie,
co też takiego jest w Roksanie, i znał odpowiedź: wzbudzała
w nim uczucia, których nigdy przedtem nie doznał.
Ponieważ na ogół był cyniczny, jeśli chodziło o kobiety,
zastanawiał się, czy oczarowanie, którego doświadczył
podczas ich pocałunku pod drzewem uroczynu, nie było w
rzeczywistości ulotnym uczuciem wywołanym przez taniec
ketjak. Zdawał sobie sprawę, że to, co wtedy przeżył,
zawdzięczał w równym stopniu również Roksanie - ponieważ
była z nim, ponieważ odczuwali i przeżywali to samo,
ponieważ dotyk jej dłoni był bardziej podniecający i bardziej
zmysłowy niż wszystko, czego zaznał do tej pory.
- Kocham ją - powiedział do siebie hrabia.
Przeklinał fakt, że gubernator zaaranżował dla niego rundę
spotkań i oficjalny obiad z osobistościami, które przy innej
okazji mogły wydawać mu się interesujące.
W pośpiechu wyszedł po skończonym posiłku, sądząc, że
to jedyna okazja, by spotkać się z Roksaną sam na sam przed
jego oczekiwanym powrotem do rezydencji.
Kiedy dostrzegł powóz gubernatora przed wejściem do
domu Roksany, zaczął podejrzewać, że ów celowo pojawił się
tu w porze, w jakiej nie spodziewano się gości.
Lecz teraz, w drodze powrotnej do rezydencji, hrabia
postanowił, że skoro gubernator go oszukuje, on też nie
pozostanie mu dłużny.
- Czeka mnie sporo raportów do napisania dziś po
południu, ekscelencjo - powiedział - mam więc nadzieje, że mi
pan daruje, jeśli spotkamy się dopiero o piątej.
- Nie mam nic przeciw temu - odparł gubernator. Przy
tych słowach wjechali przez bramę wiodącą do rozległego
terenu, na którym mieścił się budynek rządowy. Otaczał go
tradycyjny gliniany mur, w bramie zaś stała warta, która - gdy
ją mijali - sprezentowała broń. Jechali ubitą aleją, bardzo
różniącą się od wielu innych dróg, jakimi podróżowali. I kiedy
rezydencja gubernatora znalazła się w zasięgu wzroku,
gubernator wskazał nieco w lewo na mały, otoczony drzewami
domek.
- To będzie dom Miss Barclay - w jego głosie brzmiała
nuta satysfakcji, która nie spodobała się hrabiemu.
Niewątpliwie jednak był to bardzo atrakcyjny dom z
szeroką werandą, którą obrastała kaskada bugenwilli. Hrabia
nie przeoczył faktu, że stał on blisko siedziby gubernatora,
pomiędzy oboma domami zaś gęsto wyrastały drzewa i
krzewy, tworząc naturalną zasłonę.
Zacisnął usta i z mocą powiedział sobie, że musi jak
najprędzej zabrać stąd Roksanę. Ale dokąd? I czy ona byłaby
gotowa podróżować z nim, nawet jeśliby to było możliwe?
- Muszę to przemyśleć spokojnie - rzekł do siebie hrabia.
Zaczął żałować, że nie spotkał Roksany w Holandii czy w
Anglii. Przed podjęciem tak ważnej decyzji dotyczącej jej
osoby zapragnął poznać jej rodzinę, jak również przedstawić
ją swojej matce i przyjaciołom.
Zaczął myśleć o strzechą krytych bale, gdzie obecnie
mieszkał, i wyobrażać ją sobie w swym ogromnym i
imponującym domu w Amsterdamie, w wiejskiej rezydencji
należącej do jego przodków, a także w dużym i luksusowym
apartamencie w Paryżu.
Wszystkie te siedziby były gotowe w każdej chwili na
jego przybycie. Posiadał także domek myśliwski w Bawarii, w
którym często odbywały się różne przyjęcia.
Skąd mógł wiedzieć, jak by się Roksana zachowywała w
tych miejscach?
Czy mógł być pewien, że to, co do niej czuje, nie jest tylko
chwilowym zauroczeniem, które niczym tropikalny kwiat nie
przetrwa w zimniejszym i bardziej surowym klimacie?
Dlatego też uznał za konieczne sprawdzić swe uczucia.
Ale teraz przede wszystkim chciał spotkać się z nią jak
najszybciej. Gdy gubernator oddalił się do swych
apartamentów w innej części budynku, hrabia rozkazał
służącemu przyprowadzić konia do bocznego wyjścia.
Nie miał skrupułów, że robi coś bez porozumienia z
gubernatorem, gdyż uważał, że w końcu może robić to, na co
ma ochotę.
Gdy tylko pojawił się koń, dosiadł go i oddalił się inną
ścieżką niż ta, którą zajechali z gubernatorem pod dom. Jechał
między drzewami, starając się, aby nikt nie zauważył jego
zniknięcia.
Zjawił się przed domem Roksany i rzuciwszy okiem na jej
pracownię, wiedział, że jej tam nie ma. Lecz kiedy zeskoczył z
siodła, z drugiego bale wyszedł chłopak, który nieraz pilnował
mu konia, i powiedział:
- Panienka wyjść!
Powiedział to po holendersku, toteż hrabia spytał:
- Dokąd poszła?
Wydawało mu się, że chłopiec nie rozumie, ale po chwili z
uśmiechem wskazał palcem na wschód w stronę lasu i hrabia
pomyślał, iż Roksana poszła odwiedzić Swego nauczyciela.
Dosiadł więc konia i odjechał w kierunku dżungli, z góry
ciesząc się, że pozna Idę Anaka Temu (którego imię
zapamiętał) i będzie mógł porównać jego prace z pracami
Roksany.
Mijani ludzie pokazali mu drogę. Nie sposób jednak było
jechać cały czas konno. Przywołał więc chłopca, prosząc, aby
popilnował mu konia, i zaczął się wspinać po skalnej ścieżce,
którą tak często przemierzała Roksana.
Już prawie dochodził do bale Idy Anaka Temu, kiedy
usłyszał głosy dzieci i skręcił w ich kierunku. Wkrótce ujrzał
je baraszkujące nago po lesie. Śmiały się uszczęśliwione i
wyglądały jak małe amorki. Było wśród nich kilkoro starszych
dzieci w sarongach, też pochłoniętych zabawą. Hrabia ruszył
dalej, spodziewając się zobaczyć Idę Anaka Temu. Właśnie
wtedy dostrzegł śpiącą pod drzewem Roksanę, a w jej
ramionach niemowlę o jasnej cerze i blond włosach.
Wszystko, co mówił gubernator, nagle stanęło mu w
pamięci; był tak wstrząśnięty, że poczuł dreszcze na całym
ciele. A więc to była prawda! Miała dziecko! Nie była czysta i
niewinna, jak sądził wówczas, kiedy tulił ją w objęciach
wierząc, że jest pierwszym mężczyzną, który ją kiedykolwiek
pocałował.
Było coś tak bardzo nieśmiałego, a zarazem tak
cudownego w sposobie, w jaki podała mu swe wargi, że
wydało mu się niemożliwe, by mógł być przed nim ktoś inny.
A teraz przytulała do siebie opiekuńczym gestem śpiące
dziecko, jego główka opierała się o jej pierś, i hrabia już nie
wątpił, iż łączą ich więzy krwi.
Stał wpatrzony w zarys jej ciemnych rzęs na policzkach,
rdzawe refleksy we włosach, szczupłe, delikatne dłonie
obejmujące malca.
Wreszcie otworzyła oczy...
W drodze powrotnej hrabia przeklinał siebie za to, że
okazał taką naiwność, że dał się oszukać jak nigdy przedtem.
Wciąż miał w pamięci słowa Roksany, które niczym echo
brzmiały mu w uszach; ale najgorsze ze wszystkiego i
najbardziej upokarzające było to, że przyznała, iż nie wie, kto
jest ojcem dziecka.
Gubernator wspominał o jej kochankach. Jeden z nich
musiał być blondynem i najprawdopodobniej Holendrem. I
wtedy hrabia stwierdził, że jej nienawidzi.
Perfidnie zniszczyła w nim uczucie, które wydawało mu
się tak piękne i wzniosłe. Z trudem przychodziło mu uwierzyć,
iż utracił je na zawsze.
„Nienawidzę jej!", usiłował powtarzać raz po raz, jadąc
bezmyślnie przed siebie, aż wreszcie znalazł się na
zadrzewionej alei prowadzącej do rezydencji gubernatora. Ale
wystarczyło, że stanęła mu przed oczami jej uduchowiona
twarz, że prowadzone rozmowy, ogarniający ich żar, kiedy
dotknął jej dłoni, by zrozumieć, iż to uczucie nie było
nienawiścią, lecz czymś całkiem innym.
W rezydencji gubernatora posłał lokaja po brandy i
wychylił parę szklanek tak, że służący patrzył na niego z
niedowierzaniem. Nie pamiętał, aby jego pan sięgał po
alkohol o tej porze i w takiej ilości.
Hrabia nie potrafił powiedzieć, co się potem wydarzyło.
Zmusił się do rozmowy z zaproszonymi gośćmi. Zniósł
przedłużającą się kolację i udało mu się sprawiać pozory, że
się dobrze bawi, a nawet śmiał się z dowcipów gubernatora.
Kiedy wreszcie znalazł się w swym pokoju i został sam, z
trudem opanował się, by nie pojechać konno do domu
Roksany i przekonać się, czy to wszystko mu się nie
przyśniło.
Po czym w gwałtownym odruchu pomyślał, że ona już go
więcej nie oszuka i jeśli o niego chodzi, wszystko między nimi
skończone.
Zasnął dopiero nad ranem z powodu ilości wypitej brandy
i dręczących myśli; czuł się chory i był w bardzo złym
nastroju.
- Możesz zacząć się pakować - powiedział do lokaja. - Im
szybciej stąd wyjedziemy, tym lepiej!
- Dokąd wyruszamy, Mijnheer? - spytał lokaj.
- Do Singapuru... Indii... co za różnica? - odparł z irytacją
hrabia. - Rób, co ci każę, i pakuj rzeczy!
Wyszedł z pokoju, a lokaj pokręcił głową. Jego pan nigdy
się tak nie zachowywał, toteż wiedział, że nie wróży to nic
dobrego.
Hrabia ruszył do pokoju, gdzie podawano śniadanie.
Zazwyczaj jadał sam, ale tego ranka nie mógł znieść
własnego towarzystwa. Poza tym chciał powiadomić
gubernatora o swym wyjeździe.
Śniadanie podano nie w pokoju, ale na obszernej
werandzie. O tak wczesnej porze było tam chłodno i
przyjemnie. Kiedy hrabia stanął w drzwiach, ujrzał siedzącego
doń tyłem gubernatora, a obok niego stojącego sztywno
dowódcę warty.
- Weź powóz, nie, dwa powozy. Jeden będzie potrzebny
na bagaże i dla służącej Miss Barclay - usłyszał hrabia i
zastygł w bezruchu. - Nie zgadzaj się na żadne wykręty -
ciągnął gubernator. - Jeśli nie zechce przyjechać dobrowolnie,
użyj siły, dyskretnie, oczywiście, ale nie zwracaj uwagi na
żadne protesty. zrozumiałeś?
- Tak jest, ekscelencjo - odrzekł oficer. Powiedział to
głosem, w którym brzmiała nuta powątpiewania, jak gdyby
uważał, że czeka go trudne zadanie.
- Później, może dziś po południu - kontynuował
gubernator - możesz pojechać po resztę rzeczy: rzeźby, meble,
które zechce zabrać do nowego domu.
- Tak jest, ekscelencjo!
- I jeszcze jedno... - ciągnął gubernator, ale hrabia nie
słuchał, co tamten mówił.
Odwrócił się i odszedł cicho tą samą drogą, którą
przyszedł. Użycie słowa „siła" wystarczyło, by zrozumiał, co
gubernator zamierza uczynić, a wiedział też, że cokolwiek by
o Roksanie myślał, jakkolwiek by go zwiodła, nie może
dopuścić, żeby tak z nią postąpiono. Poszedł do swego pokoju,
w którym zastał pakującego rzeczy służącego.
- Przyprowadź mi szybko konia! - rzucił hrabia. Służący
pośpieszył
wykonać
polecenie.
Hrabia
czekał
z
niecierpliwością przy bocznym wyjściu, aż wreszcie pojawił
się stajenny, prowadząc konia.
Odjeżdżając drogą, jaką obrał wczoraj po południu, hrabia
powtarzał sobie, że musi się pośpieszyć. Nie wiedział jeszcze,
w jaki sposób może pomóc Roksanie. W każdym razie nie
pozwoli uwięzić jej w domu, który znajduje się w tak bliskim
sąsiedztwie z prywatnymi apartamentami gubernatora.
Pędził więc jak mógł najszybciej do wioski, a potem przez
całą wieś tam, gdzie stał dom Roksany. Było gorąco i kiedy
wreszcie dotarł na miejsce, jego koń spływał potem. Wjechał
na dziedziniec i w osłupieniu dostrzegł wóz zaprzężony w
bawoły przed pracownią Roksany. Dwóch mężczyzn ładowało
jej rzeźby. Hrabia zeskoczył z konia i podszedł do nich.
- Co tu się dzieje? - spytał ostro.
Najpierw ostrożnie położyli tors mężczyzny, a potem z
szacunkiem spojrzeli na hrabiego; po wyrazie ich twarzy
widać było, że go nie zrozumieli.
- Gdzie jest Miss Barclay? - zapytał.
- Miss Barclay wyjechać! - odpowiedział starszy
mężczyzna z uśmiechem.
- Dokąd wyjechała?
Mężczyzna potrząsnął głową, a po kilku sekundach, jakby
szukając odpowiedniego określenia w swym bardzo
ograniczonym słownictwie, powiedział po holendersku:
- Da... leko, wyjechać da... leko!
Hrabia wpatrywał się w niego, a następnie, pozostawiwszy
konia bez opieki, poszedł w kierunku bale - salonu Roksany.
Od razu zauważył, że nie ma tam nikogo, przeszedł więc
przez pokój, odkrywając - jak podejrzewał - że był on
połączony z innym bale, gdzie - jak spostrzegł - musiała się
mieścić jej sypialnia.
Lecz pomieszczenie było puste, drzwi do szafy
pootwierane, a w szafie ani śladu ubrań.
Rozglądał się wokół siebie, po czym przeszukał pozostałą
część domu. Nigdzie nie było nikogo; znalazł nawet
pomieszczenie, w którym musiała spać Gertruda, ale tam też
nie było żadnych rzeczy. Wrócił na dziedziniec; prawie cały
wóz został zapełniony rzeźbami.
Hrabia wszedł na podwyższenie i zbliżył się do stołu,
gdzie leżały małe rzeźby, które Roksana przyrzekła mu
podarować. Myślał o wyrzeźbionej w drzewie sandałowym
bogini, która wedle słów Roksany miała go chronić; spojrzał
w dół na wyrzeźbioną delikatną, małą rękę z zagiętymi
palcami.
Podniósł ją i ogarnęło go uczucie lęku, że to może
wszystko, co mu po niej pozostało.
Trzymając rzeźbioną rękę ponownie wyszedł na podwórze
i chwycił swego konia za uzdę. Nie było sensu o nic pytać
ludzi powożących zaprzęgniętym w bawoły wozem; wiedział,
że nie zrozumieliby go. Wyszedł przed bramę i aż podskoczył
z radości, spostrzegłszy Ponoka idącego ku niemu od strony
wioski. Już wtedy, gdy Ponok zabrał ich, by obejrzeli ketjak,
zauważył, że jest to człowiek inteligentny, i pomyślał, że
może teraz od niego czegoś się dowie.
- Gdzie jest Miss Barclay, Ponok? - zapytał. Ponok
ukłonił się uprzejmie.
- Odjechać! - usłyszał taką samą odpowiedź.
- Dokąd? I dlaczego tak nagle? - pytał zniecierpliwiony,
ale spostrzegł, że Ponok go nie rozumie.
On z kolei widząc, jak bardzo hrabia pragnie się
dowiedzieć, podniósł rękę.
- Zaczekaj tu! - rzekł po balijsku, ale gest ręki wystarczył,
aby hrabia zrozumiał jego słowa.
Hrabia skinął głową i Ponok pobiegł do wioski. Mijały
niemiłosiernie długie minuty. Hrabia stał w cieniu drzew,
trzymając konia za uzdę i intensywnie myślał o wszystkim, co
się wydarzyło. Pewien był, że to nie tylko gubernator, ale i
jego zachowanie było powodem wyjazdu Roksany. Ale dokąd
odjechała? A może jest u Idy Anaka Temu?
Postanowił, że jak tylko Ponok wróci - chyba że będzie
miał mu coś istotnego do powiedzenia - wyruszy do lasu,
odszuka snycerza i spyta go, co on wie.
Kiedy już zaczął tracić nadzieję, że Ponok wróci z jakąś
wiadomością, dostrzegł go podążającego ze starszym
mężczyzną, który miał sztywną nogę i nie mógł iść zbyt
szybko. Hrabia poprowadził konia w ich kierunku i kiedy się
spotkali, nieznajomy mężczyzna odezwał się z trudem, ale
poprawnie po holendersku:
- Guten morgan, Mijnheer. Jestem Tunas Kantor,
naczelnikiem wioski.
Hrabia wydał westchnienie ulgi. Wiedział, że Holendrzy
wyznaczyli naczelników wiosek, którzy byli przez nich
opłacani, i oczywiście wybierali ludzi znających choć trochę
holenderski.
- Jestem hrabia van Haan - powiedział. - Mieszkam w
rezydencji jego ekscelencji gubernatora i miałem umówione
dziś rano spotkanie z Miss Barclay, ale jak widzę, wyjechała.
Naczelnik wdał się z Ponokiem w długą rozmowę, która
ciągnęła się i ciągnęła, niemal doprowadzając hrabiego do
furii. W końcu naczelnik odezwał się:
- Ponok tłumaczył mi, Mijnheer, że nie chce sprawiać
kłopotów Miss Barclay, ale ponieważ ona mówiła mu, że jest
pan jej przyjacielem, uważamy, że możemy panu zaufać.
- Obiecuję - powiedział uroczyście hrabia - że nie zrobię
nic, co w jakikolwiek sposób zraniłoby lub skrzywdziło Miss
Barclay.
Naczelnik przetłumaczył to Ponokowi, który znów zaczął
długą przemowę przerywaną tylko potakiwaniami naczelnika
na znak, że rozumie wszystko.
Kiedy wreszcie Ponok skończył, hrabia, nie mogąc dłużej
zapanować nad sobą, wykrzyknął:
- Gdzie ona jest? Co się z nią stało?!
- Ponok mówi - odpowiedział naczelnik - że Miss Barclay
i starsza pani wyruszyły o świcie w gharry. Widział, jak
odjeżdżały, ale myśli, że chciały uniknąć pożegnań.
- Dokąd pojechały? - dopytywał się hrabia. Naczelnik
spojrzał na Ponoka i hrabia dostrzegł, jak wykonał on prawie
niezauważalny gest oznaczający „nie".
- Słuchaj - powiedział z uporem. - Muszę wiedzieć, co się
stało z Miss Barclay, bo mam jej coś nadzwyczaj ważnego do
przekazania.
Naczelnik to przetłumaczył, ale choć hrabia bacznie
wpatrywał się w Ponoka, niczego z jego twarzy nie mógł
odczytać.
- Poproś go - rzeki do naczelnika - wytłumacz, że zapłacę,
ile zażąda, i że dla dobra Miss Barclay muszę wiedzieć, dokąd
się udała.
Ponownie naczelnik przetłumaczył i ponownie hrabia z
rozpaczą stwierdził, że Ponok w ogóle nie reaguje. Wtedy
powiedział:
- Gubernator wysyła żołnierzy. Mogą tu być w każdej
chwili, żeby doprowadzić Miss Barclay do jego rezydencji.
Dostrzegł wyraz przerażenia w oczach naczelnika, który
zupełnie już innym tonem przekazał tę wiadomość Ponokowi.
Dwaj mężczyźni zaczęli wymieniać słowa z zadziwiającą
szybkością, w końcu naczelnik zwrócił się do hrabiego:
- Ponok wierzy, że pan dobry przyjaciel Miss Barclay, ale
mówi: nie martwić się, ona bezpieczna.
- Skąd możecie to wiedzieć?
- Która godzina, Mijnheer?
Hrabia nie zrozumiał, co to miało wspólnego z jego
pytaniem, ale ponieważ postanowił być uprzejmy, by
wydobyć z obu mężczyzn wszystkie informacje, więc spojrzał
na zegarek.
- Właśnie minęła dziewiąta - powiedział.
Obaj mężczyźni popatrzyli na jego zegarek, a potem
Ponok powiedział kilka słów do naczelnika, zapewne pozwolił
mu mówić, gdyż ten odezwał się:
- Ponok mówi, że Miss Barclay wziąć ze sobą ubranie do
gharry.
- Co to oznacza? - spytał hrabia.
- Długą podróż - odpowiedział naczelnik.
- Ale dokąd? Dokąd wyruszyli?
- Ponok nie być pewny, ale myśli Miss Barclay pojechać
ukrytą drogą w góry.
- W góry? - powtórzył zaskoczony hrabia. - Ale dokąd w
góry?
Naczelnik zrobił krok w jego stronę, a potem głosem lak
cichym, że ledwie słyszalnym, powiedział:
- Na południe, gdzie nie być Holendrów.
Szlak, jaki obrali, był bardzo piękny i w innej sytuacji
Roksana byłaby podekscytowana i gotowa wspinać się wyżej i
wyżej po kamienistej, wijącej się dróżce, która pięła się w
górę od pól ryżowych.
Na początku wspinaczki minęli kilka kobiet idących
gęsiego, z ciężkimi koszami na głowie. Lecz wkrótce była już
tylko dzika uroda wznoszących się ponad nimi gór, o których
Njoman sądził, że zapełnione są bogami, różnymi duchami i
żądnymi zemsty demonami, mogącymi ich w każdej chwili
zaatakować. Każda wioska, przez którą przejeżdżali,
wyglądała jak miniaturowa forteca, otoczona wysokim na
półtora metra i zwieńczonym strzechą murem, który
wznoszono jako ochronę przed złymi duchami pełzającymi po
ziemi.
Pierwszą noc spędzili w wiosce u krewnego Idy Anaka
Temu, który powitał ich wylewnie, choć z niekłamaną
ciekawością, jak gdyby zeszli z nieba.
Wejście do wioski było nad wyraz wąskie, tak że
prowadząca do niej droga mieściła zaledwie jedną osobę.
Trzeba było zostawić gharry, ale ciągnący go dotąd koń
wspinał się razem z ludźmi.
Za bramą wznosiła się kolejna ściana z cegły mająca
przechwycić i zatrzymać każdego złośliwego dżina, któremu
udałoby się przekroczyć próg.
Aby mieć całkowitą pewność, że mieszkańcom wioski nic
już nie może grozić, z morza zieleni wystawały liczne cienkie
bambusowe kije, z których kępkami zwisały amulety różnych
kształtów i rozmiarów.
Pierwszego dnia podróż trwała bardzo długo. Trzymali się
z dala od Holendrów, którzy mogliby zmusić ich do powrotu.
Njoman, wyraźnie zdenerwowany, nieustannie ponaglał
swego konia. Ich bagaże wypełniły cały tył gharry i Roksanie
było wstyd, że obciążają takie małe stworzenie (konie na Bali
są dużo mniejsze niż w innych częściach świata).
To Gertruda zdecydowała, co mają wziąć ze sobą na
drogę. Zrezygnowała nawet ze skórzanych kufrów, w których
podróżowały ich ubrania z Anglii, zawinęła suknie Roksany i
swoje własne w czyste lniane prześcieradła, byle tylko
koniowi było lżej, ale i tak zabrały ze sobą sporo.
Jednakże zwierzę okazało się niezwykle silne, toteż
szybko wspięli się z płaskiego terenu na górskie zbocze i z
wilgotnego upału do przyjemnego chłodu.
Tej nocy zmęczeni podróżą owinęli się we wszystkie
ciepłe ubrania, jakie mieli, a Roksana i Gertruda, leżąc obok
siebie na słomianym materacu, tuliły do siebie śpiącego
między nimi Karela.
Następnego dnia, podziękowawszy gospodarzom i
pozostawiwszy im na odjezdnym niemałą sumę, która w pełni
ich usatysfakcjonowała, wyruszyli o świcie.
Na szczęście Roksanie nie brakowało pieniędzy.
Kiedy po raz pierwszy dotarli na Bali, jej wuj postanowił
umieścić wszystkie swoje oszczędności w sejfie w banku. Ale
tym sposobem ryzykował kontrolę nad nimi władz
holenderskich. I kiedy odkrył, że Balijczycy najczęściej
zakopują pieniądze w ziemi, poszedł w ich ślady.
W tym kraju nie było właściwie złodziei i Roksana później
dowiedziała się, że przed pojawieniem się Holendrów na tej
rajskiej wyspie w ogóle nie znano przestępczości. Drzwi do
domów w wiosce, gdzie mieszkali, nie miały ani zamków, ani
rygli. Wybudowane przez Holendrów więzienia były bardzo
małe, a groźniejszych przestępców trzeba było odsyłać do
zakładu karnego na Jawie.
Dlatego też przed wyruszeniem w drogę Roksana prędko
rozkopała podłogę w jednej z bale, by dostać się do pieniędzy,
które przywiózł ze sobą jej wuj. Ona sama miała znaczną
sumę ukrytą w strzesze nad jej sypialnią, a reszta leżała
beztrosko w szufladzie, gdzie nikt niczego nie ruszał.
- Mamy wystarczająco dużo pieniędzy na wiele miesięcy,
a nawet lat, jeśli będzie trzeba - powiedziała Gertrudzie.
- Co nie oznacza, że musimy być rozrzutni, Miss Barclay!
- pouczyła ją służąca, ale ucieszyła się, że w czasie podróży
będą mogły sowicie zapłacić tym, którzy udzielą im gościny.
Drugiego dnia Roksana po raz pierwszy zobaczyła w
oddali imponującą sylwetkę wulkanu Batur, który - jak jej
mówiono - miał trzy tysiące metrów wysokości. Zastanawiała
się, czy kiedykolwiek będzie miała okazję go zobaczyć i
odwiedzić słynną świątynię u stóp wulkanu. W tej chwili
całkowicie pochłaniała ją podróż i ich bezpieczny pobyt w
Badungu.
Wyspa miała osiemdziesiąt kilometrów szerokości od
północnego wybrzeża do południowego, ale nie mogli
posuwać się zbyt szybko, gdyż niektóre odcinki drogi były tak
wyboiste, że koń szedł tylko stępa.
Trzeciego dnia nie tylko oni, ale i koń był zmęczony. Na
szczęście trafiali do wiosek, w których imię Idy Anaka Temu
było dobrze znane. Czasami zatrzymywali się u jego
krewnych, czasami po prostu u jego wielbicieli, którzy czuli
się zaszczyceni, że mogą gościć uczennicę słynnego
rzeźbiarza.
Poza znanym im obyczajem mieszkańców, którzy żuli
betel i pluli nim, gdzie popadło, wszystko tu było
nieskazitelnie czyste. Mimo to Gertruda nalegała, żeby
rozścielać własne prześcieradła na miejscowych łóżkach, które
na ogół dzieliła z Roksaną. Jednakże były tak zmęczone, że
nawet gdyby leżały na gołej podłodze i tak spałyby głęboko,
Roksana obawiała się, że nieszczęśliwa miłość do
hrabiego spędzi jej sen z oczu, że będzie bezsennie leżała
myśląc o nim, tęskniąc i rozpamiętując rozpacz, która ją
ogarnęła, gdy odszedł, zostawiając ją bez słowa w lesie. Ale
zmęczenie podróżą, długie godziny przebywania z Karelem i
napięcie związane z ucieczką jakby przeważyły nad jej
uczuciami.
Czasami myśl o hrabim była niczym sztylet, który wbijał
się jej w pierś, tak ostry, tak śmiercionośny, że chciała
krzyczeć z bólu.
Ale oto Karel domagał się pieszczoty albo Gertruda robiła
jakąś trzeźwą, rozsądną uwagę i zwyczajne, codzienne sprawy
odrywały ją od tragedii rozgrywającej się w jej duszy.
Następnego dnia pozostawili za sobą zimne okolice i
zaczęli wchodzić w obszary wilgotnego, ciepłego powietrza,
pełne słonecznego blasku. Pojawiły się pola ryżowe. Rośliny i
krzewy pokryte były kwiatami, a mijani wieśniacy zdawali się
poruszać tak ociężale, jakby męczył ich każdy ruch. Po nocy
spędzonej w dość dużej wiosce dostrzegli w oddali błękit
morza, a koń jakby przyśpieszył kroku, widząc przed sobą
kres podróży.
Roksana dowiedziała się od Njomana, że zmierzają do
dużej nadmorskiej wioski, gdzie mieszka najzdolniejszy uczeń
Idy Anaka Temu, który już sam zdobył sławę rzeźbiarza.
Gueda Tano był najwyraźniej podekscytowany widząc
Roksanę i Njomana i jak tylko weszli do jego obejścia, chciał
koniecznie, żeby młoda rzeźbiarka obejrzała jego prace. W
jego domu było z tuzin bale i więcej świątynek, niż Roksana
kiedykolwiek przedtem widziała.
Młody rzeźbiarz był znany w całej okolicy i Njoman
powiedział jej, że spodziewa się zostać po śmierci Idy Anaka
Temu najsłynniejszym snycerzem na Bali.
Jego rzeźby zrobiły na Roksanie bardzo duże wrażenie,
chociaż stwierdziła w duchu - może trochę do niego
uprzedzona - że nie są aż tak dobre jak prace mistrza.
Mimo wszystko nie można było odmówić mu talentu.
Niektóre rzeźby były wspaniałe i Roksana nagle poczuła
potrzebę pokazania ich hrabiemu i usłyszenia jego opinii.
Kiedy skończyły się powitalne grzeczności i Gueda Tano
częstował ich przekąskami, Roksana spytała, czy zechciałby
wskazać jej jakiś dom, który mogłaby wynająć lub kupić.
Uśmiechnął się szeroko i zapewnił, że to drobnostka. We wsi
jest mnóstwo bale, które są za drogie dla zwykłych
wieśniaków, więc jeżeli tylko ma pieniądze...
Zapewniła go, że gotowa jest zapłacić każdą rozsądną
cenę, a Gueda Tano - jakby tylko na to czekał - powiedział, że
w pobliżu jest jeden taki dom. Poprzednio zajmował go jego
starszy syn, który wraz z rodziną wyjechał do Singapuru.
Roksana spojrzała, jakby chciała zapytać o przyczynę jego
wyjazdu, więc wyjaśnił:
- Mój syn jest malarzem i chce sprzedawać swoje obrazy,
a na Bali nikt ich nie kupuje. Ściany są za słabe, żeby wieszać
płótna w ramach.
Była to święta prawda i wszyscy się roześmieli.
Oprawiony obraz nie mógłby wisieć na bambusowych matach,
które podnoszono lub opuszczano w zależności od pogody lub
położenia słońca.
Gueda Tano przyniósł obraz, by pokazać, jakiego rodzaju
malarstwo uprawia jego syn, i Roksana od razu wysoko
oceniła jego wartość: był nie tylko piękny, ale i niezwykły.
Nie wątpiła, że w Singapurze znajdzie nabywców wśród
Brytyjczyków.
Dom bardzo im odpowiadał i Roksana odczuła ogromną
ulgę, że nie musi iść nigdzie dalej. Gueda Tano obiecał, że
pożyczy im wszystko, co tylko będą chciały, dopóki się nie
urządzą.
- To, czego mi potrzeba - rzekła Gertruda, kiedy ich
gadatliwy gospodarz poszedł do siebie - to kuchnia, w której
mogłabym ugotować solidny posiłek!
Roksana była zbyt nieszczęśliwa w czasie podróży, by
myśleć o jedzeniu, ale Gertruda uznała, że podawany w kółko
ryż, żółwie i mleko kokosowe są nie tylko monotonne, ale i
niesmaczne.
Roksana wiedziała, że gdyby Gueda Tano spodziewał się
ich przybycia, kazałby zabić prosię, by godnie przyjąć gości.
Ponieważ zaczynały już zapadać ciemności, mieli tylko ochotę
zjeść coś lekkiego i przyłożyć głowy do poduszek.
Karel dobrze znosił podróż, trzęsące się gharry
najwidoczniej kołysało go do snu, a pragnienie gasił
mleczkiem kokosowym, które było zawsze łatwo dostępne i
zawsze świeże. Podczas gdy Gertruda narzekała, że nie mogą
dostać odpowiedniego pożywienia dla dziecka, z malcem nie
działo się nic złego; śmiał się, zasypiał i ponownie budził z
uśmiechem.
Dopiero gdy Roksana wprowadziła się do domu obok
Guedy Tano, Njoman zaczął szykować się do powrotu na
północ. Na widok prezentów, które otrzymał za bezpieczne
dowiezienie ich tutaj, zaniemówił ze zdumienia.
Wszyscy byli zadowoleni. Gertruda dostała dość sprzętów
kuchennych, by czuć się szczęśliwa, a Roksana znalazła
wreszcie czas, by pomyśleć o sobie. Ale ból w piersi odezwał
się znowu. Tęskniła do hrabiego tak mocno, że wydawało jej
się, iż tonie w nieprzeniknionych ciemnościach, samotna jak
nigdy przedtem w życiu. Zawsze myślała, że miłość jest
spokojną i cichą przystanią. Teraz wydawała jej się czymś
zupełnie innym: mistyczną ekstazą, która unosiła ją ku
wysokościom, o jakich wcześniej nie śniła. Kiedy nagle spadła
w otchłań nieszczęścia i rozpaczy, czuła, jakby tysiące noży
raniło jej ciało i cięło na kawałki.
- Kocham go! Kocham go! - wyszeptała i zaczęła się
zastanawiać, dlaczego nie potrafi mu przebaczyć i zrozumieć
go.
Gertruda miała rację: powinna mieć pewność, że może mu
zaufać, nim zdradzi tajemnice Karela. Na szczęście dla
dziecka nie powiedziała prawdy.
Teraz była przekonana, że hrabia zawiadomiłby o
wszystkim władze holenderskie i zabrano by Karela. Bez
wątpienia dziecko zostałoby przekazane do sierocińca na
Jawie, skąd już nie miałaby prawa go odebrać.
Próbowała sobie wmówić, że najważniejsze, iż go
uratowała i że nie powinna o nic więcej prosić bogów. Ale to
nie ukoiło jej bólu i pustki, która zdawała się wypełniać jej
ciało, i nie mogła powstrzymać gorzkich łez wylewanych w
samotności.
Jak to możliwe, że odnalazła raj w tej pełnej ekstazy
chwili pod drzewem uroczymi, by utracić go w lesie już
następnego dnia?
Wystarczyło zamknąć oczy, by przywołać podejrzliwą
twarz hrabiego, usłyszeć jego szorstkie pytania, ujrzeć jego
gniew i obrzydzenie, gdy się odwracał i odchodził.
Powiedziała sobie, że w sytuacji, w jakiej się teraz znalazła, za
wszelką cenę musi opuścić Bali i zawieźć Karela do Anglii.
Już pierwszego dnia pobytu w Badungu dowiedziała się,
że do portu zawijają statki przeważnie pod banderą
holenderską, a tylko od czasu do czasu pojawiają się
angielskie parowce, ale zazwyczaj nie są to statki pasażerskie.
Mogłaby po prostu czekać i liczyć na szczęśliwy przypadek,
że jakiś cudzoziemski statek zgodzi się zabrać ich do
Singapuru. Wiedziała, że nikłe są na to szanse, więc
postanowiła pogodzić się z losem i pozostać tutaj, aż szczęście
ponownie się do niej uśmiechnie.
Gertruda bardzo troskliwie opiekowała się Karelem, tak że
Roksana nie musiała się zbyt wiele nim zajmować. Ponieważ
nie sposób było siedzieć bezczynnie, zaczęła pracować.
Zdobyła od dostawców Guedy Tano różne kawałki drewna
i w każdym oczami duszy widziała twarz hrabiego. Powtarzała
sobie, że to śmieszne, ale nie mogła się pozbyć tego wrażenia.
W końcu poddała się i zaczęła go rzeźbić, znajdując
przyjemność i zarazem ból w wydobywaniu z drewna dłutem
jego delikatnych rysów, szlachetnego, wysokiego czoła,
kształtnej głowy.
- Nie może panienka zająć się czymś innym? - zapytała ją
ostro Gertruda. Roksana nie odpowiedziała, więc dodała: -
Teraz jest panienka nieszczęśliwa, ale pewnego dnia
zrozumie, że miała szczęście, uciekając stamtąd.
- Co masz przeciwko hrabiemu? - spytała Roksana.
Choć Gertruda ją łajała, Roksana czuła, że rozmowa na ten
temat przynosi jej ulgę.
- Zbyt wiele kobiet go kochało! - wyrzuciła z siebie
służąca. - A panienka jest po prostu jedną z nich!
- Czy uważasz, że czuje to samo do każdej kobiety,
którą... kocha?
- Nie byłabym tym zaskoczona - odparła.
Ale Roksana wiedziała, że zadała pytanie, na które
Gertruda nie mogła znać odpowiedzi.
Kiedy odeszła, Roksana nagle uświadomiła sobie, że z
powodu płynących łez nie może nawet zobaczyć swej rzeźby.
Czyżby naprawdę ten pocałunek tak mało znaczył dla
niego?
Dla niej była to chwila pełna boskiego światła, upojenia
unoszącego w niebiosa jej duszę, która stała się wtedy jego
własnością i tak już pozostało.
Nie była w stanie powstrzymać się od płaczu, więc
odłożyła dłuto. Wiedząc, że nikt jej nie widzi, wzięła w
ramiona nie wykończone drewno i przytuliła się do twarzy
hrabiego, którą już zdążyła wygładzić i nadać naturalny
wygląd.
- Kocham... cię! - powiedziała bez tchu. - Kocham cię i
jeśli nadal będę musiała... tak cierpieć... jak teraz, to chyba...
umrę!
Łzy pociekły jej po twarzy i zmoczyły drewno.
I wtedy nagle uświadomiła sobie, że nie jest sama; uniosła
głowę. Nad nią stał hrabia!
R
OZDZIAŁ
7
Przez chwilę oboje stali jak skamieniali.
Potem Roksana z cichym okrzykiem dziecka, które
znalazło
bezpieczne
schronienie
po
przerażających
przeżyciach, rzuciła się w jego ramiona. Przycisnął ją mocno
do siebie, a potem całował usta, mokre oczy, łzy na policzkach
i znów usta. Czuła się, jakby jej modlitwa została wysłuchana.
Oto umarła i znalazła się w niebiosach tak wspaniałych, tak
cudownych, że nie mogła złapać oddechu. Całował ją tak
długo, aż przestała myśleć i tylko czuła, że on jest tutaj, że
wszystko się odmieniło, że nie jest już samotna i
nieszczęśliwa, że jest jego cząstką tak jak dawniej.
W końcu schylił głowę i spojrzał na jej twarz
promieniejącą pięknem jak nigdy przedtem, na jej mokre
rzęsy, wargi drżące nie ze strachu, ale od czaru jego
pocałunków.
- Kocham... cię! - wyszeptała czując, że jej głos dochodzi
gdzieś z oddali. - Jak mogłaś mnie opuścić? Jak mogłaś
odejść? - pytał. - Szalałem z rozpaczy, traciłem z przerażenia
głowę myśląc, że cię już nigdy nie znajdę!
Westchnęła cichutko z niewypowiedzianego szczęścia.
Potem znów ją całował, mocno przyciskając do siebie,
jakby bojąc się, że ponownie może ją stracić; ich ciała były
bliżej i bliżej, aż zlały się w jedno ciało, a ich dusze stały się
jednością. W końcu, kiedy wydawało się, że ludzka natura nie
zniesie dłużej takiego napięcia, hrabia odezwał się niepewnym
głosem:
- Znalazłem cię, moja kochana, i przysięgam, że nigdy
więcej cię nie utracę. Kiedy zostaniesz moją żoną?
Zobaczył światłość w jej oczach, jakby zapłonęło w nich
tysiące świec. Oparła głowę na jego ramieniu i powiedziała:
- Co powiedzą... Holendrzy? Jak się... tu dostałeś bez...
ich wiedzy?
Wydała cichy okrzyk przerażenia, jakby przypomniała
sobie niebezpieczeństwo grożące Karelowi.
- Nie ma ich... z tobą? Nie przyjechałeś zabrać nas... z
powrotem?
- Skądże - odrzekł. - Czy naprawdę myślisz, że mógłbym
to zrobić? Bardzo mądrze postąpiłaś, moja kochana, uciekając.
Wolałbym jednak, żebyś mi wtedy zaufała.
- Ale jak ty... mnie tutaj znalazłeś? Jak... się tu dostałeś?
Pytania cisnęły się jej na usta; hrabia najpierw pocałował
ją w czoło, a potem rzekł:
- To dość długa historia. Chodźmy w jakieś spokojne
miejsce. Jest bardzo gorąco i chętnie napiłbym się czegoś
zimnego.
Roksana wysunęła się z jego objęć i wzięła go za rękę tak
jak tamtej nocy, kiedy po ciemku szli przez las. Jednocześnie
uśmiechnęła się do mego tak promiennie, że poczuł, jak mu
serce topnieje w piersi.
- Nigdy - powiedział do siebie - żadna kobieta nie była
tak piękna, tak doskonała pod każdym względem!
Przenieśli się do przyległego bale, bardzo podobnego do
tego, które na północy służyło Roksanie jako salon; tylko
mebli było tu mniej. Najwygodniejszym do siedzenia meblem
było łóżko zasłane pięknie haftowanym sarongiem z grubego
jedwabiu.
Roksana opuściła hrabiego i usłyszał jej głos wołający
Gertrudę, głos wibrujący szczęściem i podnieceniem. Po kilku
sekundach znów była przy nim. Kiedy weszła do bale,
zatrzymała się na chwilę i spojrzała, jakby chciała się
upewnić, czy to rzeczywiście on, a potem podbiegła k u niemu
i zawołała jak szalona:
- Jesteś! Naprawdę tu jesteś! Czy może ja śnię?
- Czy często o mnie śniłaś? - zapytał swym niskim
głosem.
- Każdej nocy... a kiedy nie śniłam, to... myślałam o tobie.
- I płakałaś przeze mnie?
- Starałam się powstrzymać łzy.
- Te łzy są dla mnie najcenniejsze - powiedział i ucałował
jej oczy.
Usiedli na byle jak skleconym łóżku, jakby stracili siły od
nadmiaru uczuć. Po chwili Roksana wpatrzona w niego
pełnym uwielbienia wzrokiem poprosiła:
- Opowiedz mi, jak mnie tu znalazłeś.
- Musisz podziękować za to Idzie Anakowi Temu.
- Powiedział ci?! - z niedowierzaniem wykrzyknęła
Roksana. - Byłam pewna, że dotrzyma tajemnicy.
- Tak też postąpił, na początku.
- Ale jak się z nim porozumiałeś?
- Wziąłem ze sobą naczelnika wioski.
- Rzeczywiście... Tunas Kantor. On mówi kilkoma
językami.
- Z mojego punktu widzenia najważniejsze było, że mówi
po holendersku - rzekł hrabia - i zawsze będę miał wobec
niego dług wdzięczności.
- Mów mi... co dalej się stało - ponaglała Roksana.
- Ponok cię widział i choć zdawał sobie sprawę, że nie
chciałaś, by cię widziano, rozpoznał woźnicę gharry.
- Wiedział, że to był jeden z synów Idy Anaka Temu? -
zapytała Roksana.
- Tak mu się wydawało. Poszedłem więc z naczelnikiem
do lasu. - Uśmiechnął się, zanim zaczaj dalszy ciąg opowieści:
- Zapewniani cię, że twój mistrz był na początku bardzo
powściągliwy i twierdził, iż nie ma pojęcia, gdzie jesteś.
- Wiedziałam, że mnie nie zdradzi - szepnęła Roksana.
- Ale kiedy dałem mu do zrozumienia, że wiem, kto
zabierał twoje rzeźby i pomagał ci w wyjeździe, zaczął mieć
niepewną minę.
- Nie byłeś... niemiły dla niego?
- Nie mógłbym być niemiły dla nikogo z twoich
przyjaciół.
- Więc jak to się stało, że ci zaufał?
- Powiedziałem mu, że muszę cię znaleźć, bo mam zamiar
się z tobą ożenić, i że nie mogę utracić jedynej kobiety, jaką
pokochałem. - Roksana wpatrywała się w niego szeroko
otwartymi oczyma, a hrabia kontynuował: - Spojrzał wtedy na
mnie w taki sposób, jak ty patrzysz na kloc drewna, badał
mnie, patrzył do wnętrza...
- Oczami... duszy - wyszeptała Roksana.
- Dokładnie! - zawołał hrabia. - Wiedziałem, że to
właśnie robi, i jak się domyślasz, kochana, pomyślnie
przeszedłem próbę.
Mocniej przytuliła się do niego, jakby czując się
bezbronna, a ramiona hrabiego objęły ją mocniej.
- Kiedy powiedział mi, dokąd pojechaliście, i że będziecie
szukać bezpiecznego miejsca w domu jego najsławniejszego
ucznia Guedy Tano, stanąłem przed nowym problemem.
- Jak... dostać się do mnie?
- Zrozumiałem, że to nie będzie łatwe - mówił hrabia. -
Po pierwsze, nie chciałem wzbudzić podejrzeń Holendrów, a
po drugie, zdradzić im, że wiem, gdzie jesteś.
- Ja się... bałam - wyznała Roksana - strasznie się bałam,
że znajdą sposób... żeby mnie... zawrócić.
- Przysięgam, że nigdy im się to nie uda i że nie doznasz
już żadnych nieprzyjemności - powiedział hrabia. - Zwłaszcza
ze strony gubernatora.
Roksana zarumieniła się i ukryła twarz na jego ramieniu.
- Czułam... że coś knuje.
- Tego już nigdy nie zrobi - stanowczo rzekł hrabia. - A
jednocześnie nie radzę mu wysyłać do Amsterdamu żadnych
niepochlebnych raportów na twój temat.
- Mógłby to zrobić? - dopytywała się Roksana.
- To mało prawdopodobne - odparł hrabia - ponieważ
przybywając tu zatarłem ślady w sposób, jak mi się wydaje,
nadzwyczaj prosty.
- Powiedz mi, co zrobiłeś?
- Nie domyślasz się? Potrząsnęła głową.
- Nie! Jak dotarłeś do mnie?
Pomyślała, że to musiała być bardzo długa podróż konno i
że nie miał tyle szczęścia co oni, by w każdej wiosce spotykać
przyjaciół Idy Anaka Temu.
- Przypłynąłem morzem - rzekł hrabia.
- Morzem?! - wykrzyknęła ze zdumieniem Roksana.
- To był całkiem dobry pomysł - stwierdził. -
Powiedziałem gubernatorowi, że mam zamiar opłynąć wyspę
dookoła. Gorąco ostrzegał mnie przed lądowaniem na
południu, które jest niezależne od Holendrów, więc rzekłem,
że wobec tego wypłynę z Boulbeng na północy i okrążę
wyspę, cumując w Lambok, które jest pod holenderskim
protektoratem.
- Zaakceptował ten pomysł? - dopytywała się Roksana.
- Całkiem szczerze; myślę, że był zadowolony,
pozbywając się mnie. Przeszkadzałem mu w intensywnych
poszukiwaniach ciebie.
- Czy wiedział, dokąd uciekłam?
- Kiedy odjeżdżałem, był niemal pewien, że gdzieś do
lasu; ale ponieważ na północy jest sporo lasów, wydaje mi się,
że sporo czasu minie, zanim upewni się, iż nie ukrywasz się w
jakiejś zapadłej wiosce czy wręcz w jaskini.
Roksana oparła mu dłonie na ramionach, a on powiedział:
- Kiedy będziesz moją żoną, kochanie, żaden gubernator
na świecie nie będzie ci już zagrażał. Moja w tym głowa!
Roksana podniosła ku niemu twarz, ale zanim hrabia
zdołał ją pocałować, Gertruda weszła na wysoko umieszczoną
podłogę bale. W ręku trzymała tacę, na której stała wysoka
szklanka z sokiem owocowym.
- Zaskoczona jesteś moim widokiem, Gertrudo? - zapytał
hrabia po holendersku.
- Tak, Mijnheer!
- Nie masz radosnej miny! - rzekł hrabia oskarżycielskim
tonem. - A jednak mam nadzieję, że zostaniesz z nami, kiedy
weźmiemy ślub. Moja żona nie chciałaby cię stracić po tylu
latach, które spędziłyście razem.
- Ślub! - Oczy Gertrudy zabłysły nie ukrywaną radością.
- Tak! Weźmiemy ślub, Gertrudo, przy pierwszej
nadarzającej się okazji.
- Dzięki Ci, Boże, że wysłuchałeś mojej modlitwy! -
wykrzyknęła służąca.
Pośpiesznie odwróciła się, a Roksana wiedziała, że po
prostu nie chce, żeby hrabia zobaczył w jej oczach łzy radości.
- Ona była zupełnie pewna - powiedziała Roksana, kiedy
zostali sami - że bawisz się moimi uczuciami!
- Nigdy nie miałem takiego zamiaru, mój skarbie - rzekł. -
Ale chcę być uczciwy, więc ci powiem, że dopóki nie
zniknęłaś, nie uświadamiałem sobie, jak bardzo cię kocham!
Przez chwilę milczał, jakby przypominał sobie rozpacz,
jaką przeżywał na myśl, że ją utracił.
- Zupełnie jakbym był księciem Ramą - powiedział cicho
- oszalałym z rozpaczy, szukającym swej żony znajdującej się
w mocy demonów.
Roksana roześmiała się.
- A czy miałeś Hanumana i jego armię małp do pomocy?
- Miałem Lalora, który był moją ostoją - odparł hrabia. -
Znalazł mi dobrą i wygodną łódź, kierowaną przez
doskonałego żeglarza, który bezpiecznie przywiózł mnie tutaj.
- To był dobry pomysł - stwierdziła Roksana. - Chciałam
wydostać się z Bali, ale nigdy nie wsiadłabym na statek
holenderski.
- Teraz musimy znaleźć parowiec, który zawiezie nas do
Singapuru - rzekł hrabia. - Mówili mi, że w tutejszym porcie
jest sporo statków płynących na inne wyspy.
- Byle nie był to... statek holenderski - szybko
powiedziała Roksana.
- Wciąż się boisz? - zapytał z uśmiechem hrabia. -
Holendrzy nie zrobią ci krzywdy, kiedy będziesz pod moją
opieką, czy to jako żona, czy narzeczona.
- Ale... jest... Karel - odrzekła cichym głosem. - Mogą...
zabrać... Karela.
- Dlaczego? - dopytywał się hrabia.
- Ponieważ prawo mówi, że sieroty muszą być odesłane
do sierocińca na Jawie.
- Sieroty? - powtórzył hrabia zdziwionym głosem.
Roksana spojrzała na niego, a potem powiedziała:
- To Ida Anak Temu nie powiedział ci prawdy? Przez
dłuższą chwilę hrabia milczał. Potem zapytał:
- Czyżby Karel nie był... twoim dzieckiem?
- Nie, oczywiście że nie! - rzekła Roksana. -
Powiedziałam tak tylko, ponieważ byłam... przerażona, a ty
jesteś... Holendrem.
- Wiec czyj on jest? - spytał hrabia nieswoim głosem.
- Jest dzieckiem ciotki Agnes, która umarła wkrótce po
porodzie. - Roksana westchnęła cicho, przypomniawszy sobie
to nieszczęście, a potem mówiła dalej: - Jeszcze zanim
opuścili Holandię, wiedziała, że będzie miała dziecko po
piętnastu latach małżeństwa z Pieterem Helderikiem. Ale
trzymała to przed nim w tajemnicy, bo myślała, że
przeszkodziłoby im to w wyjeździe na Bali.
- Dziecko... twojej ciotki?! - Hrabia poczuł, że z trudem
wypowiada słowa.
- Czy chcesz przez to powiedzieć - spytała Roksana
bardzo cichym głosem - że poprosiłeś mnie o rękę, choć
sądziłeś, że mam... nieślubne dziecko?
- Przebacz mi, kochana - odpowiedział hrabia. -
Powinienem ci ufać. Powinienem wiedzieć, że jesteś
niewinna, choć wszelkie okoliczności świadczyły przeciwko
tobie.
Roksana nie odezwała się, więc mówił dalej:
- Tajemnice, insynuacje gubernatora, fakt, że zastałem cię
śpiącą z dzieckiem w ramionach i w dodatku powiedziałaś
mi...
- Przebacz mi! Przebacz! - przerwała Roksana. -
Przeraziłeś mnie i... wpadłam w panikę, że po tym wszystkim,
przez co przeszłyśmy obie z Gertrudą, by utrzymać Karela w
ukryciu, mógłby zostać... zabrany i... odesłany do sierocińca.
Przez chwilę hrabia nie był w stanie nic powiedzieć.
Zdołał tylko mocno przytulić Roksanę do siebie, składając
pocałunek na jej włosach. Kochał ją tak, jak żaden człowiek
nigdy jeszcze nie kochał, i gotów był poślubić ją bez względu
na to, co uczyniła w przeszłości. Kiedy jej rozpaczliwie
szukał, zrozumiał, że ich wzajemna miłość była zbyt wielka,
zbyt doskonała, by cokolwiek mogło im stanąć na
przeszkodzie, ich dusze połączyły się na zawsze.
Dopiero teraz odkrył, że Roksana była w pełni taka, jak
myślał, kiedy po raz pierwszy ją całował: czysta i niewinna.
Roksana, jakby rozumiejąc, co czuł, odezwała się:
- Pomyśleć, że chciałeś się... ożenić ze mną, pomimo że...
podejrzewałeś mnie o... Chyba żaden mężczyzna nie byłby
tak... szlachetny...
Podniosła głowę, a on przez chwilę popatrzył jej głęboko
w oczy, jakby z trudem mógł uwierzyć, że rzeczywiście są
razem. I zaczął całować ją porywczo, niecierpliwie,
pożądliwie, a Roksana pomyślała, że jest w tych pocałunkach
uwielbienie mężczyzny, który odkrył, że jego miłość jest nie
tylko namiętna i zaborcza, ale i święta.
Po dłuższym czasie hrabia odezwał się:
-
Musimy
coś
postanowić,
moja
najdroższa.
Porozmawiajmy z Guedą Tano, może wie, kiedy odpływa
jakiś statek do Singapuru.
Roksana czuła się tak szczęśliwa, że gotowa była na
wszystko, co on zadecyduje. Podniosła się, a hrabia znów ją
pocałował, zanim zdążyła rozłożyć parasolkę, by zasłonić się
przed palącymi promieniami słońca.
Zastali Guedę Tano pracującego nad swoimi rzeźbami.
Siedział ze skrzyżowanymi nogami i z pochyloną głową. Nie
wstał, ale nakazał jednemu ze swych uczniów przynieść im
krzesła.
Pracował nad skomplikowanym fragmentem wspaniałej
rzeźby. Roksana pomyślała, że na pewno przeznaczona jest
dla jednej ze świątyń.
Dopatrzył się on w kawałku drewna czerwonego hibiskusa
grupy muzykantów i właśnie teraz kończył figurkę flecisty.
Gueda Tano, w przeciwieństwie do swego nauczyciela,
nie mówił po holendersku, gdyż nienawidził tego języka, ale
znał trochę angielski.
- Znalazłeś Miss Barclay, Mijnheer? To dobrze -
powiedział.
- Tak, odnalazłem ją, a teraz potrzebujemy twojej
pomocy.
Gueda Tano wykonał gest oznaczający, że mogą na niego
liczyć, a hrabia spytał:
- Kiedy zawinie tu jakiś statek, który mógłby zabrać nas
do Singapuru? Pytałem w porcie, ale oni nie spodziewają się
wcześniej niż za dwa, trzy tygodnie.
- To prawda - odparł Gueda Tano. - Jeden odpłynął trzy
dni temu. Teraz trzeba poczekać na inny.
- A może wiesz, czy jest tu kapłan, który mógłby udzielić
nam ślubu? - Zaskoczona Roksana odwróciła się ku hrabiemu,
a on powiedział spokojnie: - Nie mogę już dłużej czekać, byś
została moją żoną, a czy może być wspanialsze miejsce na
miodowy miesiąc?
Oślepił go błysk szczęścia na twarzy Roksany, a potem
spojrzał błagalnie na siedzącego przed nimi ze skrzyżowanymi
nogami człowieka.
- Jesteście chrześcijanami? - zapytał Gueda Tano. Hrabia
potaknął.
- Żadnych chrześcijan nie ma w południowej Bali - rzekł.
- Anglicy odeszli. Holendrzy są na północy. - Widząc
rozczarowanie na twarzach hrabiego i Roksany, spytał: - A
dlaczego nie mielibyście wziąć ślubu balijskiego? Jesteście
dobrymi ludźmi, nasi bogowie pobłogosławią was. Miss
Barclay jest wielką rzeźbiarką.
Hrabia spojrzał na Roksanę i dostrzegł jej pytający wzrok.
Potem, skoro ona nic nie powiedziała, odezwał się:
- Czy weźmiesz ze mną ślub z błogosławieństwem
bogów, w których oboje nie wierzymy?
- Cz... czy możemy to... zrobić?
- Możemy! - odpowiedział. - A obiecuję ci, że weźmiemy
ślub w kościele, kiedy dotrzemy do Singapuru.
- Ja... chcę już być... twoją żoną.
- I będziesz - odparł - na mocy każdego prawa, przysięgi,
jaka istnieje, tak że nigdy już cię nie stracę! I nie mogę dłużej
czekać.
- Ani ja - wyszeptała Roksana.
Nie musieli mówić Guedzie Tano o swojej decyzji.
Mógł dostrzec ją na ich twarzach, więc powiedział z nutą
podniecenia w głosie:
- Zorganizuję wam bardzo piękny balijski ślub.
Porozmawiam z kapłanem.
Roksana spojrzała na hrabiego, a jej oczy błyszczały:
- Myślę, że nie mógłbyś mieć wspanialszego pomysłu -
powiedziała. - To będzie cudowne stać się twoją żoną na
Rajskiej Wyspie.
Ślub jest podniecającym wydarzeniem w każdym kraju i w
każdym obrządku, ale Balijczycy nigdy nie uczestniczyli w
zaślubinach młodych ludzi, którzy by przybyli z tak daleka i
jak Gueda Tano powiedział hrabiemu: „Byli tacy przystojni".
Hrabia świadom był, że powodem, dla którego kapłan
zgodził się odprawić obrządek, choć nie wyznawali jego
religii, było błogosławieństwo, jakiego bogowie udzielili
Roksanie, obdarzając ją tak wielkim talentem. Ale Roksana
podejrzewała, że hojna ofiara, jaką hrabia zobowiązał się
złożyć w świątyni, też miała swój wpływ na pełen entuzjazmu
stosunek kapłana do tej ceremonii. Nie miała jednak zamiaru
psuć sobie atmosfery przygotowań, myśląc o czymś tak
przyziemnym jak pieniądze.
Gueda Tano, który wszystko organizował, nalegał, że
muszą zaczekać dwa dni, by kobiety miały czas na
przygotowanie uczty, która była ważną częścią uroczystości.
- Jeśli mielibyśmy postępować zgodnie z tradycją -
powiedziała ze śmiechem Roksana - to najpierw musiałbyś
mnie porwać, jak to dawniej tu bywało.
- A co potem się działo? - dopytywał się hrabia.
- Chociaż wszyscy wiedzieli, co ma nastąpić, ojciec
wpadał we wściekłość i szedł z odsieczą. Ale wszystko tak
aranżowano, żeby podczas miodowego miesiąca nie odnaleźć
młodej pary w ich kryjówce.
Hrabia spojrzał zaskoczony, a Roksana roześmiała się.
- Na Bali miesiąc miodowy zawsze spędza się przed
ślubem.
- Trochę szokująca praktyka - sucho stwierdził hrabia -
nigdy bym jej nie zaryzykował, jeśli chodzi o ciebie.
Uśmiechnęła się, a on zobaczył miłość w jej oczach i
wiedział, że oto otrzymał błogosławieństwo, które uczyniło go
najszczęśliwszym człowiekiem na całym świecie.
- Jest pewna część uroczystości weselnych, którą z
pewnością będziesz chciał pominąć - powiedziała żartobliwie
Roksana.
- Co to takiego?
- Tuż przed ślubem odbywa się starodawny obrzęd
inicjacji: jeżeli zęby państwa młodych nie zostały dotychczas
spiłowane, muszą się poddać temu zabiegowi, zanim połączą
się węzłem małżeńskim.
- Wielkie nieba! - wykrzyknął hrabia.
- To część balijskiego hinduizmu - wyjaśniła Roksana -
po tym obrzędzie dusze młodych mogą ulecieć do świata
duchów.
- Nie zgadzam się pod żadnym pozorem, żeby piłowano
mi zęby! - zadeklarował hrabia.
- I ja też - zgodziła się z nim Roksana. - Więc miejmy
nadzieję, że uda się nam uniknąć tej części uroczystości!
- Możesz być tego pewna - odparł hrabia - a swoją drogą
twoje zęby są i teraz wspaniałe.
- Dziękuję - powiedziała Roksana wesoło, a on dodał
poważniejszym tonem:
- Wszystko w tobie wydaje mi doskonałe. Pewnego dnia
odkryję zapewne jakieś wady, ale jak dotąd nie znalazłem
żadnej.
- Więc proszę nie przyglądaj mi się zbyt dokładnie -
poprosiła Roksana. - Chcę być... doskonała i każdej nocy
modlę się, żeby być... godna ciebie.
Hrabia wydał z siebie okrzyk i wziął ją w ramiona.
- Jak możesz tak mówić? - zapytał. - W rzeczywistości
jest dokładnie odwrotnie. To ja nie jestem ciebie godzien.
Zrobiłem tyle rzeczy, których się teraz wstydzę.
Mówiąc to pomyślał o Luizie van Heydberg i przypomniał
sobie, jak przeraził się wtedy, że może utracił na zawsze
Roksanę, i że to jest właśnie cena, którą musi zapłacić za
niecne uczynki.
- Zapomnijmy o przeszłości - cicho powiedziała Roksana.
- Tylko przyszłość... się liczy i ja jestem twoją... przyszłością,
a ty... moją.
- Niczego innego nie pragnę - odparł hrabia. Uprzednio
opuścili bambusowe maty, więc kiedy rozmawiali, nie widać
ich było z podwórza.
- Jest jeszcze coś, co ci chcę powiedzieć - rzekła Roksana.
- Co takiego?
- Nie mówiłam Holendrom ani tutaj, ani w Holandii, kim
był mój ojciec.
- A kim był? - zapytał hrabia, który wcale nie wydawał
się tym zainteresowany.
Wpatrywał się w twarz Roksany, jakby każdy kontur go
zachwycaj, i miał pewność, że nigdy nie znuży go światło w
jej oczach ani kształt jej warg.
- Tata był pierwszym lordem Izby Lordów i marszałkiem
dworu królowej Wiktorii - odpowiedziała.
Hrabia uśmiechną! się.
- Robi to duże wrażenie, kochana, ale ja wiem, że
naprawdę twoim ojcem był Jowisz, a matką Wenus.
Objął ją ramionami, a jego usta zawładnęły jej wargami i
nic już nie było dla nich ważne.
Kiedy podjęli ostateczną decyzję o ślubie, bez przerwy
trwały jakieś przygotowania. Przez cały dzień kobiety
przyozdabiały podwórze wstęgami z bardzo młodych liści
palmowych, upinając je półcentymetrowymi kawałkami
bambusa, które były równie skuteczne jak metalowe szpilki.
Ciemna, jasna i prawie biała zieleń zręcznie spleciona
tworzyła na wstęgach zawiłe wzory.
W efekcie całe podwórze przybrało odświętny wygląd.
Okoliczni mieszkańcy bez przerwy znosili dary: owoce,
kwiaty, jaja, kurczaki i biały ryż na talerzach z bananowych
liści.
Z każdą godziną rosły różnokolorowe stosy.
W każdej kuchni w wiosce krzątano się nad
skwierczącymi na ogniu potrawami.
Były tam pieczone na rożnie prosięta, które po
uroczystości krajano i kładziono na bananowych liściach, z
wieprzowymi lub wołowymi satay i dużymi płatami tłustego
bekonu na cienkich patyczkach. Podawano je z penjon, czyli
wiórkami kokosowymi ostro przyprawionymi czerwonym i
zielonym chili, i z mritja, co po balijsku oznaczało paprykę.
Chociaż hrabia gotów był pokryć wszystkie koszty, Roksana
powiedziała mu, że trunków będzie mało.
- Mężczyźni lubią piwo, wino ryżowe i palmowe - rzekła
- ale są bardzo wstrzemięźliwymi ludźmi i nie nadużywają
alkoholu, upijanie się jest rozrywką, którą pogardzają.
Ponieważ ich ślub był tak inny, niż to sobie kiedykolwiek
wyobrażała, Roksana pomyślała, że na swój sposób będzie
wspanialszy niż tradycyjna uroczystość w rodzinnym domu.
Było to częścią zaklęcia, które rzucili na siebie nawzajem
w chwili, gdy się spotkali, zaklęcia, które spłynęło na nich w
czasie tańca ketjak i w pełnej ekstazy chwili, gdy się całowali
pod drzewem uroczymi.
Po przyjeździe do Badungu hrabia nie zamieszkał w
posesji Roksany, chociaż było kilka pustych bale. Gueda Tano
znalazł mu dom poza wsią należący kiedyś do pewnego
Anglika, który wyjechał przed rokiem, i od tego czasu stał
pusty. Pod okiem rzeźbiarza wiejskie kobiety wysprzątały go,
a służący hrabiego urządził wszystko tak - jak to czynił przez
wiele lat wspólnych podróży - żeby jego pan czuł się
wygodnie. Gertruda zaopatrzyła hrabiego w pościel, którą
przywieźli ze sobą. Natomiast Roksana, zbyt zajęta
przygotowaniami, by zajrzeć do willi, upewniła się tylko, że
jest tam bardzo wygodnie. Hrabia zdołał kupić kilka
brakujących rzeczy. Aż dziw, że nic nie zostało skradzione z
willi, mimo że nikt się nie spodziewał powrotu właściciela.
Roksana pomyślała, że gdyby hrabia nie zarządzał domem
przez te kilka tygodni, przez które musieli czekać na statek,
nadal nic by się tam nie zmieniło. Pająki, ptaki, a w końcu
nietoperze objęłyby go w posiadanie i popadłby w ruinę.
Miała natomiast inny problem. Wiedząc, jak wystrojeni
będą weselni goście z kwiatami we włosach i w swych
wspaniałych sarongach, bała się trochę, że będzie wśród nich
wyglądać niepozornie. Po długiej dyskusji postanowiła w
końcu, że włoży najładniejszą ze swych białych
wieczorowych kreacji. Miała ona stanik obszyty koronką i
opadała wzdłuż jej szczupłego ciała koronkowymi falbanami
niczym spływający ze wzgórza wodospad.
Gertruda uszyła welon, który okalał jej twarz po obu
stronach twarzy i sięgał poniżej talii, głowę zaś zdobił wianek
z białych kwiatów. Panna młoda wyglądała uroczo, a zarazem
tak nierealnie, że hrabiemu wydała się uosobieniem Afrodyty.
Posłał jej bukiet gardenii i kiedy Roksana czekała na
przybycie oblubieńca, pomyślała, że nie może być nic bardziej
cudownego niż ślub z błogosławieństwem balijskiego kapłana
wśród prostych, wrażliwych ludzi, których pokochała i którym
obca była zawiść, intrygi, pompatyczność, bez których nie
obyłoby się ich wesele czy to w Anglii, czy w Holandii.
- Już jest! - wykrzyknęła podniecona Gertruda, kiedy
hrabia wszedł do bale, gdzie oczekiwała go Roksana, ukryta
przed tłumem za bambusowymi zasłonami.
Przez moment stał i patrzył na nią, a ona nie widziała nic
prócz miłości w jego oczach i wyrazu twarzy, jakiego -
intuicja jej to mówiła - żadna kobieta wcześniej nie zobaczyła.
Przeszedł przez bale i nie dotykając jej, powiedział:
- To jest bardzo oryginalny ślub, moja kochana, ale
wierzę, że starożytni bogowie udzielą nam swego
błogosławieństwa. Wyglądasz jak bogini i wielbię cię całym
mym sercem, umysłem i duszą.
Roksana czuła, że dla niego ta przysięga była równie
święta, jakby wypowiadał jej słowa przed ołtarzem w katedrze
Świętego Pawła.
Spojrzała na niego i cicho odrzekła:
- Kocham cię... i nie ma... niczego... w całym świecie
poza... tobą!
Podał jej swe ramię, a Gertruda wzniosłym gestem uniosła
bambusową matę, która osłaniała ich przed ludźmi
zgromadzonymi na zewnątrz - i wyszli na podwórze
wypełnione ludźmi czekającymi tu od świtu.
Wszyscy mężczyźni mieli za uszami kwiaty czerwonego
hibiskusa, na obnażonych piersiach kobiet wisiały girlandy
kwiatów, a włosy ich zdobiły białe gardenie i pąki jaśminu.
Kapłan stał za udekorowaną przepięknie świątynią. Miał
na sobie zielony sarong i białe baju, ceremonialne nakrycie
głowy. Przed nim, na rzeźbionej skrzyni, leżał mosiężny
dzwonek, kwiaty i naczynia ze święconą wodą.
Gueda Tano pouczył Roksanę i hrabiego, co mają robić,
uklękli więc w skupieniu przed kapłanem.
Hrabia złożył symboliczną ofiarę z owoców na liściu
palmowym, którą kapłan poświęcił: dotknął dzwonkiem,
wymówił bezgłośnie słowa modlitwy i odłamał kawałek liścia,
skrapiając go święconą wodą. Następnie wyrwał z liścia białe
włókno, rzucił za siebie i cisnął w ślad za nim kilka pęków
gardenii.
Z zamkniętymi oczami modlił się, wykonując dłońmi
rytmiczne gesty nad kwiatami i nad głowami młodych.
Z głębi dobiegały srebrzyste dźwięki granej na
gamelanach muzyki, która brzmiała tak, jakby dobiegała z
falujących pól ryżowych lub z liści kołyszącego się na wietrze
drzewa uroczynu.
Wśród zebranych panowała idealna cisza i Roksana z
całego serca modliła się, aby potrafiła dać hrabiemu szczęście
i by kochali się do końca swoich dni.
W końcu kapłan wstał i wziąwszy miseczkę świeconej
wody, pokropił głowę Roksany i hrabiego. Następnie wręczył
im obojgu kwiat tjempaka, który hrabia włożył do butonierki -
balijski pan młody zatknąłby go za ucho - a Roksana wpięła
we włosy. Po chwili kapłan podał Roksanie kwadrat wycięty z
palmowego liścia, a hrabiemu wręczył kris z wysadzaną
klejnotami rękojeścią - tradycyjny miecz używany przez
Balijczyków w boju.
Hrabia przebił liść, zdając sobie sprawę, że Roksana nie
domyśla się, jakie jest symboliczne znaczenie tego gestu, i
wzruszyła go jej niewinność.
W końcu wręczył obojgu jajka symbolizujące płodność,
podawali je sobie nawzajem kilkakrotnie, a kapłan w tym
czasie dzwonił mosiężnym dzwonkiem. Potem wzniósł obie
ręce i donośnym głosem prosił bogów, by pobłogosławili
młodą parę.
Roksana spojrzała na hrabiego, zobaczyła wyraz jego oczu
i wzniosła do nieba modlitwę: „Boże, proszę, bym dała mu
synów tak silnych i pięknych jak on".
Następnie, jakby przeczuwając, że hrabia czyta w jej
myślach, spłonęła rumieńcem, a on pojął, iż jej ciało i dusza są
czyste i niewinne, i uświadomił sobie, że zawsze pragnął mieć
taką żonę.
Miłość wybuchła w nim jak żywy płomień, kiedy podała
mu dłoń, a jej wydało się, że za sprawą bogów unieśli się ku
niebiosom w najwyższej ekstazie...
Muzyka grała coraz głośniej, ceremonia dobiegała końca,
dzieci zaczęły śmiać się i biegać.
Gertruda, trzymając Karela na rękach, rozmawiała z
kilkoma balijskimi matkami, chociaż prawdę mówiąc, nie
zrozumiały się nawzajem.
Zaczęła się uczta. Kielichy balijskiego piwa warzonego z
suszonego ryżu krążyły dookoła, a dzieci patrzyły
wygłodniałym wzrokiem na lawar, drobno siekane surowe
mięso wymieszane z ostro przyprawionymi kokosami.
Hrabia i Roksana podziękowali kapłanowi i Guedzie Tano
i ucałowali Karela. Hrabia wziął swą żonę za rękę, odciągnął
od podnieconych, rozbawionych gości na podwórzu i
wyprowadził przez bramę.
- Dokąd idziemy? - spytała.
Uśmiechnął się i pomógł jej wsiąść do pomalowanego i
udekorowanego
kwiatami
gharry.
Tylko
kilka
osób
zauważyło, że opuszczają przyjęcie, i pośpieszyło pomachać
odjeżdżającej młodej parze.
Hrabia przycisnął dłoń Roksany do ust.
- Czy czujesz, że naprawdę jesteś moją żoną? - zapytał.
Jej oczy rozbłysły jak gwiazdy, gdy odpowiedziała:
- To była przepiękna uroczystość i wiem, że już noszę
twoje nazwisko, że jesteśmy małżeństwem na wyspie Bali.
- Mam zamiar wziąć z tobą jeszcze jeden ślub w
Singapurze i jeśli chcesz, w Indiach i wszędzie, gdzie się
zatrzymamy w drodze do domu!
- Jeśli takie jest twoje życzenie - cicho odpowiedziała
Roksana. - Teraz nie muszę o niczym decydować, bo ty to
robisz za mnie.
Hrabia objął ją ramieniem i jechali w milczeniu.
Droga skończyła się i dalej była tylko ścieżka wijąca się
wśród drzew, aż zobaczyli przed sobą dom, w którym
zatrzymał się hrabia.
Nie podcinane krzewy obsypane kwiatami tak się rozrosły,
iż zasłoniły werandę, wspięły się po kolumnach aż po dach i
sprawiły, że całość wyglądała jak bukiet jaskrawokolorowych
kwiatów.
Roksana wydala okrzyk szczerego zachwytu:
- To dom z bajki!
- Właśnie - rzekł hrabia - i dlatego, moja panno młoda z
bajki, przywiozłem cię tutaj.
Powóz zatrzymał się. Woźnica życzył im powodzenia i
odjechał szczerząc zęby w uśmiechu.
- Nasz pierwszy dom - powiedział łagodnie hrabia i wziął
Roksanę na ręce.
Przeniósł ją przez próg i znaleźli się w domu. Salon był
mały, ale przestronny dzięki białym ścianom; wszędzie było
mnóstwo kwiatów. Stojące w każdym rogu bukiety gardenii i
lilii napełniały powietrze zniewalającym zapachem. Przez
otwarte drzwi widać było sypialnię. Wielkie rzeźbione łoże
udrapowane pościelą jak żagle okrętowe skierowane było ku
wypełnionej kwiatami werandzie z widokiem na błękitne
morze zalane słonecznym światłem.
Roksana odwróciła się do hrabiego i spytała:
- Czy ci tu dobrze, mój kochany?
- Tu jest cudownie!
- Czy można było znaleźć lepsze miejsce dla naszej
miłości? - spytała.
- Nigdzie! - odrzekł stanowczo. - Kochani cię, moja
kochana, tak, że nie umiem tego opisać słowami.
Przyciągnął ją do siebie i Roksana pomyślała, że ze
wszystkich jego pocałunków ten był najcudowniejszy,
najbardziej wzruszający, bo teraz była jego żoną i nic nie
mogło ich już więcej rozdzielić.
- Kocham cię! - próbowała powiedzieć, ale słowa nie były
potrzebne.
Miłość przeniknęła ich ciała, umysły i serca. Była teraz
wszędzie, w zapachu kwiatów, urodzie małego domku, na
całej wyspie, na której poczuli się bezpieczni.
To wszystko było takie porywające i takie boskie, że kiedy
hrabia uniósł głowę, Roksana wydała z siebie cichy jęk,
ponieważ nie chciała, by przerywał uniesienie, jakie w niej
wywoływał.
Wypuścił ją z objęć, po czym podnosząc jej lewą dłoń,
wyciągnął z kieszeni kamizelki złotą obrączkę.
Podniósł ją do ust i powiedział bardzo cicho:
- Przyjmij tę obrączkę jako znak mojej miłości i
wierności.
Włożył obrączkę na jej palec i ucałował go.
Oczy Roksany napełniły się łzami szczęścia. Kiedy
znaleźli się w sypialni, najpierw zdjął wianek z jej głowy i
welon. Patrzył na nią przez chwilę, po czym delikatnie wyjął
spinki z jej włosów, tak że opadły na ramiona. Kiedy raz
jeszcze wziął ją w ramiona, drżała z podniecenia, jakiego
dotąd nie znała.
- Jesteś moja - rzekł. - Moja uwielbiana, wspaniała żono,
powiedz mi, że mnie kochasz.
Jego usta były bardzo blisko jej warg, wyszeptała więc,
dotykając ich:
- Kocham cię, mój cudowny... mężu. Jesteśmy...
kochankami... w raju.