P@ulo Coelho Pielgrzym

background image

PIELGRZYM

background image

Oni rzekli: „Panie, tu są dwa miecze". Odpowiedział im: „Wystarczy".

Ewangelia wg œ w. Łukasza, 22, 38.

Kiedy przed dziesięciu laty przekraczałem próg małego domu w Saint-Jean-Pied-de-Port, byłem

przekonany, że tracę czas. W tym okresie w poszukiwaniach duchowych kierowałem się myślą, że istnieją
sekrety, tajemne ścieżki, ludzie zdolni rozumieć i kontrolować zjawiska niedostępne dla większości
śmiertelników. Toteż podążanie „drogą zwykłego człowieka" uważałem za niegodne uwagi.

Wielu przedstawicieli mojego pokolenia -a wśród nich ja - uległo fascynacji sektami, tajemnymi

stowarzyszeniami i uwierzyło, iż zrozumienie tego, co trudne i złożone, prowadzi ku zgłębieniu tajemnicy
życia. W 1974 roku przyszło mi drogo za to zapłacić. Mimo to, gdy uwolniłem się od strachu, trwałe
miejsce w moim życiu zajęła fascynacja tym co tajemne. Dlatego kiedy mój Mistrz wspominał o
wędrówce do Santiago de Compostela, uznałem tę pielgrzymkę za męczącą i bezsensowną. Rozważałem
nawet możliwość porzucenia RAM, małego, niewiele znaczącego bractwa, opierającego się na ustnym
przekazie języka symbolicznego.

Gdy wreszcie okoliczności skłoniły mnie do wypełnienia prośby Mistrza, postanowiłem zrobić to

na własny sposób. W pierwszych dniach pielgrzymki starałem się uczynić z Petrusa czarownika, don
Juana, postać, którą pisarz Carlo Castańeda posłużył się jako łącznikiem z tym co niezwykłe. Byłem
przekonany, że przy odrobinie wyobraźni zdołam czerpać zadowolenie z doświadczenia, jakim była droga
do Santiago, i zastąpić prawdy ujawnione tajemniczością, proste złożonym, zrozumiałe niepojętym.

Ale Petrus potrafił się oprzeć każdej mojej próbie przemienienia go w bohatera. To bardzo

utrudniało nam kontakt i ostatecznie rozstaliśmy się, czując, że nasza zażyłość przywiodła nas donikąd.

Długo po tym rozstaniu pojąłem, co przypominały mi tamte przeżycia. Dziś to wiem: niezwykłe

napotkać można na ścieżkach zwykłych ludzi. Dzięki zrozumieniu tej prawdy, najcenniejszemu, jakie
posiadam, gotów jestem podjąć największe choćby ryzyko, dążąc do osiągnięcia tego, w co wierzę. Z
niego czerpałem odwagę, pisząc swą pierwszą książkę, Pielgrzyma. Ono dawało mi siłę do walki, nawet
gdy mówiono, że żaden Brazylijczyk nie zdoła żyć z literatury. Pomogło zachować godność i wytrwałość
w Dobrej Walce, którą muszę co dnia toczyć z samym sobą, jeśli chcę nadal podążać „drogą zwykłego
człowieka".
Nigdy już nie spotkałem mojego przewodnika. Usiłowałem nawiązać z nim kontakt po opublikowaniu tej
książki w Brazylii, lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Kiedy pojawił się angielski przekład Pielgrzyma,
cieszyłem się, że nareszcie będzie mógł poznać moją wersję naszych wspólnych przeżyć. I znów
próbowałem się z nim skontaktować, ale zmienił numer telefonu.
W dziesięć lat później Pielgrzym został wydany w kraju, od którego zacząłem tamtą podróż. To na
francuskiej ziemi po raz pierwszy ujrzałem Petrusa. Mam nadzieję, że pewnego dnia się spotkamy, a
wtedy powiem: „Dziękuję i dedykuję ci tę książkę!".

Paulo Coelho

background image

Prolog

- I stojąc przed Świętym Obliczem RAM, dotknij dłońmi Słowa życia, zyskując dość siły, by

świadczyć za nim tu i choćby na kraju świata!

Mistrz wzniósł mój nowy miecz, nie wysunąwszy go z pochwy. Płomienie wystrzeliwały z trzas-

kiem. Przychylna wróżba oznaczała, że wolno nam kontynuować rytuał. Pochyliłem się więc i gołymi
rękami zacząłem kopać ziemię.

Działo się to nocą 2 stycznia 1986 roku. Znajdowaliśmy się na szczycie pasma Serra do Mar, w

pobliżu masywu zwanego Czarnymi Wierchami, Oprócz mnie i Mistrza była tam moja żona, jeden z
uczniów, miejscowy przewodnik oraz reprezentant wielkiego bractwa, które obejmowało znane pod
nazwą „Tradycja" ezoteryczne zakony całego świata. Towarzysząca mi piątka, także przewodnik, którego
wcześniej uprzedzono o celu naszej wyprawy, uczestniczyła w wyświęceniu mnie na Mistrza Zakonu
RAM, starego bractwa chrześcijańskiego założonego w 1492 roku.

Wygrzebałem w ziemi niezbyt głęboki, lecz szeroki dół. Z wielkim namaszczeniem uderzałem w

glebę, wypowiadając rytualne słowa. Wtedy podeszła do mnie żona. Wręczyła mi miecz, którym
posługiwałem się przez z górą dziesięć lat i który przez cały ten czas był mi pomocny. Złożyłem w dole
miecz, potem przysypałem go ziemią i wyrównałem powierzchnię. Gdy wykonywałem te ruchy, wracały
wspomnienia trudnych chwil, które przeżyłem, rzeczy, których się nauczyłem, i zjawisk, które mogłem
wywołać tylko dlatego, że był przy mnie ten stary miecz, mój wierny druh. Teraz miała go trawić ziemia,
stal jego ostrza i drewno rękojeści miały znowu żywić miejsce, z którego zaczerpnęły tak wielką moc.
Mistrz zbliżył się do mnie i położył nowy miecz w miejscu, gdzie pogrzebałem stary. Wtedy wszyscy
otwarli ramiona, a Mistrz sprawił, że wokół mnie roztoczyła się niezwykła poświata, która nie dawała
światła, ale była widoczna i kładła się na sylwetkach zebranych barwą odmienną od żółtego blasku ognia.

Dobywszy z pochwy własnego miecza, dotykał nim moich ramion i głowy, mówiąc:

- Mocą i miłością RAM mianuję cię Mistrzem i kawalerem Zakonu, dziś i po kres twych dni. R jak Rygor,
A jak Afirmacja Miłości, M jak Miłosierdzie; R jak Regnum, A jak Agnus, M jak Mundi. Przyjmując ten
miecz, pamiętaj, by nigdy nie spoczywał zbyt długo w pochwie, gdyż przeżarłaby go rdza. Kiedy jednak
go dobędziesz, niechaj nigdy nie wraca na miejsce, nie uczyniwszy dobra, nie otwarłszy nowej drogi.

Ostrzem swego miecza lekko zranił mą głowę. Nie musiałem już milczeć. Nic nie zobowiązywało

mnie teraz do ukrywania, czego potrafię dokonać, ani do tajenia cudów, jakie nauczyłem się czynić na
drodze Tradycji. Odtąd byłem jednym z braci.

Wyciągnąłem rękę, żeby chwycić nowy miecz, wykuty z doskonałej stali, miecz o czarno-

czerwonej rękojeści z drewna, którego nie strawi ziemia, drzemiący w czarnej pochwie. Lecz w chwili,
gdy moje ręce dotknęły pochwy i gdy zamierzałem zabrać miecz, Mistrz postąpił krok do przodu i
nadepnął mi na palce z takim impetem, że krzyknąłem z bólu i upuściłem miecz.

Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc. Dziwne światło zniknęło, a blask płomieni sprawił, że jego

twarz wyglądała jak twarz zjawy.

Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem, przywołał moją żonę i wręczył jej nowy miecz. Potem

zwrócił się do mnie i wypowiedział te słowa:

- Cofnij rękę, która cię zdradziła! Albowiem droga Tradycji nie jest drogą kilku wybranych, lecz

drogą wszystkich ludzi! A moc, którą, jak ci się wydaje, posiadłeś, nic nie znaczy, ponieważ nie dzielisz
się nią z innymi ludźmi! Powinieneś był odmówić przyjęcia miecza. Wówczas bym ci go wręczył,
wiedząc, że twoje serce jest czyste.

Jak się jednak obawiałem, w tej samej chwili poślizgnąłeś się i upadłeś. Zaślepiony żądzą, bę-

dziesz musiał raz jeszcze ruszyć drogą w poszukiwaniu miecza. Okazałeś pychę, przyjdzie ci zatem
szukać wśród prostych ludzi. Zafascynowany cudami, będziesz musiał długo walczyć, by odnaleźć to, co
chciano ci tak hojnie podarować.

Poczułem się, jakby nagle runął świat. Klęczałem, niezdolny przemówić, z pustką w sercu. Teraz,

kiedy zwróciłem ziemi mój stary miecz, nie mogłem go już odzyskać. A ponieważ nie otrzymałem
nowego, znów znalazłem się w położeniu debiutanta, bezsilny i bezbronny. W dniu najwyższych

background image

niebiańskich święceń mój gwałtowny Mistrz, miażdżąc mi palce, zesłał mnie do świata Nienawiści i
Ziemi.

Przewodnik wygasił ogień, żona podeszła do mnie i pomogła mi się podnieść. To ona trzymała

mój nowy miecz; ja, zgodnie z regułą Tradycji, nie mogłem go nawet dotknąć bez pozwolenia Mistrza.
Schodziliśmy w ciszy leśną ścieżką, podążając za latarnią przewodnika, i wreszcie dotarliśmy do
ziemnego duktu, gdzie zaparkowaliśmy samochody.

Nikt mnie nie żegnał. Żona schowała miecz do bagażnika i uruchomiła silnik. Przez dłuższy czas

milczeliśmy. Żona jechała powoli, omijając wyboje i dziury na drodze.
- Nie martw się - powiedziała, chcąc dodać mi otuchy. - Jestem pewna, że go odnajdziesz.
Zapytałem, co powiedział jej Mistrz.
- Trzy rzeczy. Po pierwsze, że powinien zabrać ciepłe ubranie, bo na górze było znacznie zimniej, niż
przypuszczał. Po drugie, że cała ta sytuacja wcale go nie zaskoczyła i że zdarzało się to już wielu innym,
którzy osiągnęli to, co ty. Po trzecie, że miecz będzie na ciebie czekał w pewnym punkcie drogi, którą
przyjdzie ci przemierzyć. Nie znamy dnia ani godziny. Wskazał mi tylko miejsce, w którym mam go
ukryć, abyś go odnalazł.
- Co to za droga? - zapytałem nerwowo.
- Ach, tego dokładnie mi nie wyjaśnił. Powiedział tylko, że powinieneś odnaleźć na mapie Hiszpanii
stary średniowieczny szlak, znany pod dziwną nazwą Camino de Santiago.

Przyjazd

Celnik długo przypatrywał się mieczowi, który wiozła moja żona, i w końcu zapytał, co zamie-

rzamy z nim zrobić. Odparłem, że jeden z naszych przyjaciół przeprowadzi ekspertyzę przed
wystawieniem miecza na aukcji. Kłamstwo okazało się przekonywające - celnik wydał nam za-
świadczenie, z którego wynikało, że wwieźliśmy miecz przez granicę celną na lotnisku Barajas, i
poinformował, że gdybyśmy mieli problemy przy ponownym przekraczaniu granicy, wystarczy okazać
celnikom ten dokument.

Podeszliśmy do biura wynajmu, żeby potwierdzić rezerwację dwóch aut. Już z dokumentami

wpadliśmy do lotniskowej restauracji, żeby coś przekąsić. Potem każde z nas miało już podążyć własną
drogą.

Miałem za sobą bezsenną noc w samolocie -nie zmrużyłem oka po trosze ze strachu przed

lataniem, po trosze z obawy przed tym, co miało się wydarzyć, mimo to byłem bardzo podniecony i nie
czułem znużenia.

- Nie martw się - powtórzyła żona po raz enty. - Musisz jechać do Francji i odszukać w Saint-

Jean-Pied-de-Port panią Savin. Skontaktuje cię z kimś, kto poprowadzi cię Camino de Santiago.

- A ty? - zapytałem także po raz enty, doskonale znając odpowiedź.
- Ja udam się tam, dokąd muszę, i przekażę to, co mi powierzono. Potem zatrzymam się na kilka

dni w Madrycie i wrócę do Brazylii. Równie dobrze jak ty potrafię poprowadzić nasze sprawy.

- Nie wątpię - uciąłem, nie chcąc poruszać tej kwestii.
Interesy, które prowadziłem w Brazylii, zaprzątały mnie niemal bez reszty. W ciągu dwóch

tygodni po zajściu na Czarnych Wierchach zebrałem najważniejsze informacje o szlaku wiodącym do
Santiago de Compostela, jednak dopiero po siedmiu miesiącach postanowiłem rzucić wszystko i odbyć tę
podróż.

background image

W końcu pewnego ranka moja żona oznajmiła, że godzina i dzień są bliskie i że jeśli nie po-

dejmiemy decyzji, na zawsze już mogę zapomnieć o magii i Zakonie RAM. Próbowałem ją przekonać, że
Mistrz powierzył mi niewykonalne zadanie, ponieważ nie mogę tak po prostu zrzucić z siebie
odpowiedzialności za codzienną pracę. Roześmiała się i orzekła, że to kiepska wymówka, bo przecież
przez ostatnie siedem miesięcy niewiele zrobiłem, całymi dniami i nocami zastanawiając się, czy
powinienem odbyć tę podróż, czy też nie. I jakby nigdy nic, podała mi dwa bilety z wpisaną datą lotu.

- Dlaczego podjęłaś tę decyzję teraz, kiedy już tu jesteśmy? - zapytałem ją w kawiarence. -Nie

wiem, czy słusznie jest pozostawiać komuś innemu decyzję o przystąpieniu do poszukiwań mojego
miecza.

Żona odparła, że jeśli mamy znów opowiadać głupstwa, lepiej od razu się rozstać.
- Nie dopuściłbyś do tego, by najdrobniejszą decyzję dotyczącą twojego życia podjął ktoś inny.

Chodźmy, robi się późno.

Zabrała swój bagaż i poszła w kierunku agencji. Nie ruszyłem się z miejsca. Siedziałem, przy-

patrując się, jak z namaszczeniem niesie mój miecz, który w każdej chwili mógł się jej wyślizgnąć spod
ręki.

W połowie drogi przystanęła; wróciła do stolika, przy którym siedziałem, głośno cmoknęła mnie

w usta i długo przyglądała mi się w milczeniu. Nagle zrozumiałem, że to Hiszpania, że już nie mogę się
cofnąć. Miałem przerażającą pewność, że ryzyko porażki jest ogromne, ale uczyniłem przecież pierwszy
krok. Pocałowałem ją więc bardzo czule, włożywszy w pocałunek wiele przepełniającej mnie w tej chwili
miłości, i tuląc ją w ramionach, błagałem wszystko, w co wierzyłem, prosiłem z głębi serca o siłę, która
pozwoli mi powrócić z mieczem.

- Widziałeś, jaki piękny miecz? - rozbrzmiał przy sąsiednim stoliku kobiecy głos, gdy tylko żona

odeszła.

- Nie martw się - odparł głos męski. - Kupię ci dokładnie taki sam. Tu, w Hiszpanii, w butikach

dla turystów są takich setki.

Po godzinie siedzenia za kierownicą zacząłem odczuwać zmęczenie, które narastało po nieprze-

spanej nocy. A sierpniowy upał był tak dotkliwy, że nawet na w miarę pustej drodze samochód przejawiał
oznaki przegrzania. Postanowiłem zatrzymać się na trochę w miasteczku oznaczonym na mapach
samochodowych jako zabytkowe. Wspinając się stromą drogą, która do niego wiodła, po raz kolejny
przypomniałem sobie wszystko, czego dowiedziałem się na temat Camino de Santiago.

Muzułmańska tradycja nakazuje, żeby każdy wierny przynajmniej raz w życiu odbył pielgrzymkę

do Mekki. Również chrześcijaństwo pierwszego tysiąclecia miało trzy święte szlaki, zapewniające wiele
błogosławieństw i odpustów każdemu, kto przemierzy jeden z nich. Pierwszy wiódł do Grobu Świętego
Piotra w Rzymie. Symbolem tej drogi był krzyż. Tych, którzy wędrowali szlakiem rzymskim, zwano
romeros. Drugi prowadził do Grobu Chrystusowego w Ziemi Świętej, do Jerozolimy, tych zaś, którzy go
obrali, zwano palmeros, symbolem tej pielgrzymki były bowiem palmy, które witały Chrystusa wjeż-
dżającego do miasta. I wreszcie trzecia droga -szlak tych, którzy pragnęli przyklęknąć przy relikwiach
apostoła Jakuba, pogrzebanych w miejscu, gdzie pewien pasterz ujrzał migocącą nad polem gwiazdę.
Legenda głosi, że święty Jakub i Maryja Dziewica szli tamtędy po śmierci Chrystusa, głosząc Słowo Boże
i nakłaniając ludy do nawrócenia. Miejscu temu nadano nazwę „Compostela" - Gwiezdne Pole - i wkrótce
wyrosło tu miasto, do którego ściągać zaczęli wędrowcy z całego świata chrześcijańskiego. Tych, którzy
wybrali trzecią ze świętych dróg, zwano peregrinos iacobitas, a ich symbolem stała się muszla.

W złotym wieku, który przypadał na XIV stulecie, ponad milion osób przybywających z całej

Europy podążało każdego roku Drogą Mleczną (którą nazywano tak, ponieważ nocą ta właśnie galaktyka
wskazywała kierunek wędrowcom). Jeszcze w dzisiejszych czasach żarliwi katolicy, duchowni i badacze
przemierzają pieszo siedmiusetkilometrowy szlak wiodący z francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port do
katedry w Santiago de Compostela w Hiszpanii.

Dzięki francuskiemu kapłanowi, Aymeriemu Picaudowi, który odbył pielgrzymkę do Composteli

w 1123 roku, droga pokonywana przez współczesnych pielgrzymów jest tą samą, którą podążali w
średniowieczu Karol Wielki, Franciszek z Asyżu, Izabela Kastylijska, a w bliższych nam czasach Jan
XXIII. Picaud opisał swoje przeżycia w pięciu księgach, które świat poznał jako dzieło Kaliksta II, owego

background image

papieża darzącego świętego Jakuba szczególnym uwielbieniem, a które to dzieło nazwano później Codex
Calixttinus.
W księdze V Kodeksu, Liber Sancti Jacobi, Picaud wymienia charakterystyczne cechy
ukształtowania terenu, źródła, gospody i klasztory, w których można się schronić, a także miasta leżące
przy szlaku. Opierając się na przekazie Picauda, Stowarzyszenie Przyjaciół Świętego Jakuba (Santiago to
po francusku Saint Jacques, Saint James po angielsku, Santo Giacomo po włosku, a Sanctus lacobo po
łacinie) postanowiło zadbać o to, by wszystkie te znaki dotrwały do naszych czasów, nadal stanowiąc
wskazówkę dla pątników.

Mniej więcej w XII wieku naród hiszpański począł wykorzystywać kult świętego Jakuba w walce

z Maurami, którzy zawładnęli półwyspem. Przy szlaku powstawały zakony rycerskie, a szczątki apostoła
przeistoczyły się w potężny bastion duchowy w zmaganiach z muzułmanami, którzy utrzymywali, że po
ich stronie stoi Mahomet. Kiedy jednak rekonkwista dobiegała kresu, zakony rycerskie tak bardzo obrosły
w siłę, że stały się zagrożeniem dla państwa. Toteż Arcykatoliccy Królowie musieli podjąć działania,
które miały zapobiec zwróceniu się tych zakonów przeciw szlachcie. Wówczas to Camino de Santiago
popadła w zapomnienie i gdyby nie dzieła nielicznych artystów, jak Droga Mleczna Buńuela czy
Caminante Joana Manuela Serrata, dziś nikt już by nie pamiętał, że wędrowały nią tysiące ludzi
podobnych tym, którzy później ruszyli, by osiedlić się w Nowym Świecie.

Miasteczko, gdzie zatrzymałem samochód, wyglądało na wyludnione. Po długich poszukiwaniach

trafiłem do barku mieszczącego się w starej budowli w stylu średniowiecznym. Właściciel, który nie
oderwał oczu od ekranu telewizora, pochłonięty jakimś serialem, mruknął tylko, że to pora sjesty, a ja
muszę być szaleńcem, skoro podróżuję w taki upał.

Zamówiłem coś zimnego do picia, potem opanowała mnie chęć, by pooglądać telewizję, ale nie

byłem w stanie się skupić. Wciąż powracała myśl, że w ciągu dwóch dni przyjdzie mi przeżyć - teraz, w
XX wieku - choć cząstkę wielkiej przygody ludzkości i doznać tego, co wiodło Ulissesa spod Troi, co
towarzyszyło Don Kichotowi z Manczy, prowadziło Dantego i Orfeusza do Piekieł, a Krzysztofa
Kolumba do Ameryki. To była przygoda wyprawy w Nieznane.

Do samochodu wróciłem już nieco spokojniejszy. Choćbym nawet nie odnalazł mojego miecza, to

pielgrzymka Szlakiem Świętego Jakuba pomoże mi w końcu odkryć samego siebie.

Saint-Jean-Pied-de-Port

Zamaskowane twarze postaci defilujących przy dźwięku fanfar, wszyscy ubrani w czerń, zieleń i

biel - barwy francuskiej Gaskonii - wypełniały główną ulicę Saint-Jean-Pied-de-Port. Była niedziela, a ja
spędziłem dwa dni za kierownicą samochodu i nie mogłem stracić już ani minuty, nawet na udział w tym
festynie. Utorowałem sobie drogę przez tłum, wysłuchałem paru francuskich obelg, ale w końcu minąłem
fortyfikacje, które otaczają najstarszą część miasta, gdzie miałem się spotkać z panią Savin. Nawet w tym
zakątku Pirenejów w dzień było gorąco, toteż z samochodu wysiadłem zlany potem.

Zapukałem do drzwi. Po chwili zapukałem raz jeszcze, lecz na próżno. I po raz trzeci. Jedyną

odpowiedzią była głucha cisza. Zaniepokojony, przysiadłem na murku. Żona powiedziała mi, że mam się
tu pojawić właśnie dziś, telefonowałem, ale nikt nie odpowiadał. Być może pani Savin wyszła popatrzeć
na defiladę, pomyślałem; nie mogłem jednak wykluczyć, że przyjechałem za późno i postanowiła się ze
mną nie spotykać. Wędrówka do Santiago kończyła się więc, zanim jeszcze się na dobre zaczęła.

Nagle drzwi się otwarły, a na ulicę wybiegło dziecko. Poderwałem się błyskawicznie i łamaną

francuszczyzną zapytałem o panią Savin. Dziewczynka ze śmiechem wskazała teren za ogrodzeniem.
Dopiero wtedy zrozumiałem, co się stało: drzwi prowadziły na rozległy dziedziniec, otoczony starymi,
pamiętającymi średniowiecze domami o jednakowych balkonach. Drzwi stały przede mną otworem, ą ją

background image

nie śmiałem nawet dotknąć klamki.

Wbiegłem na dziedziniec, kierując się w stronę domu wskazanego przez dziewczynkę. Wewnątrz

podstarzała gruba kobieta wrzeszczała po baskijsku na wątłego chłopca o smutnych piwnych oczach.
Czekałem, aż wreszcie krzyki ucichły i stara odprawiła chłopca do kuchni, ciskając w ślad za nim obelgi.
Dopiero wtedy spojrzała na mnie i nawet nie pytając, czego chcę, poprowadziła - na przemian uprzejma i
burkliwa - na drugie piętro niewielkiego domu. Tu otwarte były drzwi tylko jednego pomieszczenia -
gabinetu zarzuconego książkami, rozmaitymi drobiazgami, posążkami świętego Jakuba i pamiątkami z
Camino. Wyjęła z biblioteki książkę i usiadła przy jedynym w tym pokoju stole, pozwalając, bym stał.

- Pewnie jest pan kolejnym pielgrzymem do Composteli - oznajmiła bez zbędnych wstępów. -

Muszę wpisać pańskie nazwisko do rejestru osób, które ruszają w tę drogę.

Podałem jej nazwisko, ona zaś zapytała, czy przyniosłem muszle. Tak nazywano duże konchy

składane na grobie apostoła - symbol pielgrzymki umożliwiający pątnikom rozpoznanie się na szlaku.
Przed wyjazdem do Hiszpanii wybrałem się do brazylijskiego sanktuarium Aparecida do Norte. Kupiłem
tam wizerunek Matki Boskiej z Aparecida, wykonany na trzech muszlach. Wydobyłem go z torby i
podałem pani Savin.

- Ładny, ale niezbyt praktyczny - oceniła, zwracając mi muszle. - Może się potłuc w drodze.
- Nie potłucze się. Złożę go na grobie apostoła.
Pani Savin najwyraźniej nie zamierzała poświęcać mi wiele czasu. Wyjęła karnecik, który miał mi

ułatwić zatrzymywanie się w klasztorach przy szlaku, i opatrzyła go pieczęciami Saint--Jean-Pied-de-Port,
aby wiadomo było, skąd wyruszyłem, po czym oznajmiła, że mogę iść z błogosławieństwem bożym.

- A co z moim przewodnikiem? - zapytałem.
- Z jakim przewodnikiem? - odpowiedziała pytaniem, nieco zaskoczona, lecz w jej oczach

pojawił się blask.

Zrozumiałem, że pominąłem rzecz wielkiej wagi. Chcąc jak najszybciej się tu dostać i spotkać z

moją rozmówczynią, nie wypowiedziałem pradawnego Słowa, znaku rozpoznawczego tych, którzy należą
lub należeli do zakonu Tradycji. Czym prędzej naprawiłem ten błąd i wyrzekłem Słowo. Pani Savin
gwałtownym ruchem wyrwała z moich rąk karnet, który wręczyła mi przed kilkoma minutami.

- Nie będzie panu potrzebny -- powiedziała, zdejmując stertę gazet z kartonowego pudła. - Pańska

droga i odpoczynek zależeć będą od decyzji przewodnika.

Wydobyła z pudła kapelusz i płaszcz. Wyglądały jak stare ubrania, ale były w doskonałym stanie.

Poprosiła, żebym stanął pośrodku izby, i zaczęła modlić się w ciszy. Potem zarzuciła mi płaszcz na
ramiona i wcisnęła kapelusz na głowę. Zauważyłem, że kapelusz, a także epolety płaszcza ozdobione są
muszlami. Nie przerywając modłów, starsza pani chwyciła pątniczy kij stojący w rogu pokoju i wcisnęła
mi go do prawej ręki. Do tej długiej laski przywiązany był bukłak na wodę. Stałem przed panią Savin
ubrany w bermudy z teksasu i bawełnianą koszulkę z napisem: I love NY, oraz w średniowieczny strój
pielgrzymów podążających do Composteli.

Stara kobieta zbliżyła się do mnie. Jak w transie złożyła dłonie na mojej głowie i rzekła:
- Niechaj prowadzi cię apostoł Jakub i niechaj wskaże ci jedyne, co musisz odkryć. Nie idź

krokiem zbyt spiesznym ani zbyt powolnym, lecz zawsze szanując prawa i potrzeby Drogi, i słuchaj
tego, który będzie twym przewodnikiem, choćby rozkazał ci zabić, bluźnić lub popełnić bezsensowny
czyn. Musisz złożyć przysięgę bezwzględnego posłuszeństwa swojemu przewodnikowi.

Przysiągłem.
- Duch dawnych pielgrzymów Tradycji towarzyszyć ci będzie w tej podróży. Kapelusz ochroni

cię przed słońcem i złymi myślami; płaszcz ochroni przed deszczem i złymi słowami; laska da ci ochronę
przed wrogami i złymi uczynkami. Niechaj błogosławieństwo Boga, świętego Jakuba i Maryi Panny
będzie z tobą przez wszystkie noce i dni. Amen.

Po chwili zachowywała się już zwyczajnie -pospiesznie zebrała ubrania i manifestując przy tym

zły humor, schowała je do pudła, odstawiła kij i bukłak w kąt pokoju, podała mi hasło i poprosiła, żebym
natychmiast wyszedł, ponieważ mój przewodnik czeka już kilometr czy dwa za Saint-Jean-Pied-de-Port.

- Nie znosi fanfar -- poinformowała mnie. -Ale pewnie nawet z odległości dwóch kilometrów

dobrze je słychać: Pireneje to świetne pudło rezonansowe.

background image

I nie mówiąc nic więcej, zeszła na dół, do kuchni, żeby dalej dręczyć chłopca o smutnych oczach.

Zanim opuściłem jej dom, zapytałem, co mam zrobić z samochodem, a ona poradziła, żebym zostawił
kluczyki, ponieważ ktoś przyjedzie go stąd zabrać. Wyjąłem z bagażnika mały niebieski plecak, do
którego przymocowałem śpiwór. Do najlepiej chronionej kieszeni wsunąłem wizerunek Matki Boskiej z
Aparecida, założyłem plecak i wróciłem do domku, żeby zostawić pani Savin kluczyki do wozu.

- Z miasta wyjdzie pan tą ulicą; prowadzi aż do ostatniej bramy murów. Kiedy dotrze pan do

Santiago de Compostela, proszę odmówić za mnie Ave Maria. Wielokrotnie przemierzałam tę
drogę. Teraz muszę zadowolić się zapałem, który widzę w oczach pielgrzymów. Sama wciąż jeszcze go
odczuwam, ale wiek nie pozwala mi w pełni cieszyć się życiem. Niech pan o tym powie świętemu
Jakubowi. Proszę mu także powiedzieć, że nadejdzie czas, gdy dotrę na spotkanie z nim inną drogą,
prostszą i mniej męczącą.

Opuściłem miasteczko, wychodząc Bramą Hiszpańską poza mury obronne. Dawniej tędy wiodła

ulubiona droga rzymskich najeźdźców, tędy maszerowały armie Karola Wielkiego i Napoleona. Szedłem
w milczeniu, słysząc brzmiące w dali fanfary, aż nagle, gdy szedłem przez opuszczoną wioskę nieopodal
Saint-Jean, ogarnęło mnie bezgraniczne wzruszenie i łzy stanęły mi w oczach. Tu, pośród tych ruin, po raz
pierwszy uświadomiłem sobie, że moje stopy wędrują niezwykłą Camino de Compostela.

Otaczające dolinę Pireneje, strojne muzyką i porannym słońcem, piętrzyły się przede mną niczym

zjawisko pierwotne zapomniane przez rasę ludzką - zjawisko, którego w żaden sposób nie potrafiłem
zidentyfikować. Mimo wszystko doznanie było tak niezwykłe i silne, że postanowiłem przyspieszyć kroku
i jak najszybciej dojść do miejsca, gdzie zgodnie z zapowiedzią pani Savin miał czekać przewodnik.
Wciąż idąc, zdjąłem koszulkę i schowałem ją do plecaka. Paski zaczynały dotkliwie wpijać się w
obnażone ramiona, tym bardziej więc doceniłem wygodne stare trampki, idealnie dopasowane do moich
stóp. Mniej więcej po czterdziestu minutach marszu, na łuku drogi, która okrążała gigantyczną skałę,
zauważyłem porzuconą starą studnię. Obok, na ziemi, siedział mężczyzna około pięćdziesiątki,
czarnowłosy, o urodzie Cygana, i szukał czegoś w plecaku.

- Witam - zagadnąłem po hiszpańsku, onieśmielony jak zawsze, gdy po raz pierwszy spotykam się

z nieznajomym. - Pewnie na mnie czekasz. Mam na imię Paulo.

Mężczyzna przestał grzebać w plecaku i zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. W jego

oczach dostrzegłem chłód. Nie wydawał się zaskoczony moim nadejściem. Ja także odniosłem niejasne
wrażenie, że skądś się znamy.

- Tak, czekałem na ciebie, ale nie sądziłem, że tak szybko się spotkamy. Czego chcesz?
Nieco zbity z tropu, odparłem, że to mnie poprowadzić ma Drogą Mleczną, gdy ruszę w po-

szukiwaniu miecza.

- Nie warto się trudzić - powiedział mężczyzna. - Jeśli chcesz, odnajdę go za ciebie. Tylko

natychmiast podejmij decyzję.

Ta rozmowa wprawiała mnie w coraz większe zdziwienie. Ponieważ jednak przysiągłem być

bezwzględnie posłusznym, zamierzałem udzielić odpowiedzi. Gdyby wyręczył mnie w poszukiwaniu
miecza, zyskałbym mnóstwo czasu i mógłbym znacznie szybciej wrócić do Brazylii, do najbliższych i do
interesów, o których nawet na chwilę nie potrafiłem zapomnieć. Może miałem do czynienia ze zwykłym
oszustem, ale przecież udzielenie odpowiedzi nie było niczym złym.

Postanowiłem przyjąć jego propozycję. I nagle, tuż za plecami, usłyszałem głos, który po hisz-

pańsku, z silnym obcym akcentem, oznajmił:

- Nie trzeba wspinać się na szczyt góry tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy jest wysoka.
To było nasze hasło. Odwróciłem się i ujrzałem mężczyznę około czterdziestki, ubranego w

bermudy koloru khaki i przepoconą białą koszulę. Nowo przybyły uporczywie przypatrywał się
Cyganowi. Miał szpakowate włosy i spaloną słońcem skórę. Działając w pośpiechu, zapomniałem o
elementarnych zasadach bezpieczeństwa i na oślep rzuciłem się w ramiona pierwszemu napotkanemu
człowiekowi.

- Statek jest bezpieczniejszy, gdy kotwiczy w porcie, nie po to jednak buduje się statki - od-

powiedziałem hasłem na hasło.

Mimo to mężczyzna nie odrywał oczu od Cygana, wciąż mu się przyglądając. Ta wymiana

background image

spojrzeń, w których nie było ani obawy, ani zaczepki, trwała kilka minut. Aż do chwili, gdy Cygan z
lekceważącym uśmiechem ruszył w kierunku Saint-Jean-Pied-de-Port.

- Na imię mam Petrus - odezwał się wreszcie przybysz, gdy Cygan zniknął za skałą, którą nie-

dawno okrążałem. Następnym razem bądź ostrożniejszy.

Jego głos zabrzmiał miło; tej nutki zabrakło mi u Cygana, a nawet u pani Savin. Podniósł plecak,

na którego klapie widniała muszla. Wydobył z niego butelkę wina, wypił łyk, a potem mi ją podał.
Napiłem się i zapytałem, kim jest ten Cygan.

- To droga wiodąca do granicy. Przechodzi tędy wielu przemytników i ukrywających się ter-

rorystów z Kraju Basków - wyjaśnił Petrus. - Policja prawie nigdy się tu nie zapuszcza.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Popatrzyliśmy na siebie jak starzy znajomi. - I ja mam

wrażenie, że już go spotkałem, dlatego zachowywałem się tak śmiało.

Petrus roześmiał się i stwierdził, że czas ruszać w drogę. Zabrałem rzeczy. Szliśmy w milczeniu,

lecz uśmiech Petrusa pozwolił mi odgadnąć, że myśli to samo co ja: spotkaliśmy demona.

Przez pewien czas wędrowaliśmy bez słowa. Pani Savin miała całkowitą rację - nawet z od-

ległości trzech kilometrów słychać było dźwięk fanfar, które nie milkły ani na chwilę. Miałem ochotę
zasypać Petrusa pytaniami o jego życie, pracę, dowiedzieć się, co go tu przywiodło. Wiedziałem jednak,
że czeka nas jeszcze siedemset kilometrów wspólnej wędrówki i nadejdzie właściwa chwila, bym na
każde z tych pytań uzyskał odpowiedź. Mimo to nie mogłem uwolnić się od myśli o Cyganie, toteż w
końcu przerwałem milczenie.

- Petrusie, sądzę, że ten Cygan był demonem.
- Tak, to był demon.
Kiedy potwierdził moje domysły, ogarnęło mnie przerażenie, zarazem jednak doznałem ulgi.
- Ale to nie ten demon, którego znałeś z Tradycji.
W Tradycji demon jest duchem, którego nie cechuje ani dobro, ani zło. Uważa się go za strażnika

większości tajemnic dostępnych dla ludzi i przypisuje mu się moc i władzę nad światem rzeczy
materialnych. Jako upadły anioł utożsamia się z rodzajem ludzkim i zawsze gotów jest zawrzeć pakt lub
odpłacić przysługą za przysługę.

Zapytałem więc, w czym tkwi różnica między Cyganem a demonami z Tradycji.
- Spotkamy jeszcze inne na tej drodze - odparł ze śmiechem Petrus. - Sam to zrozumiesz. Ale

spróbuj przypomnieć sobie rozmowę z Cyganem, a zdołasz się już trochę w tym zorientować.

Przywołałem w pamięci dwa zdania, które z nim zamieniłem. Powiedział, że mnie oczekiwał, i

zaproponował, że odnajdzie mój miecz.

Wówczas Petrus wyjaśnił, że te dwa zdania doskonale pasują do złodzieja przyłapanego na

gorącym uczynku - stara się zyskać na czasie i zdobyć względy, szykując się do ucieczki. W owych
słowach mógł się kryć głębszy sens, być może też były dokładnym odzwierciedleniem jego myśli.

- Która z tych dwóch hipotez jest trafna?
- Obie są słuszne. Ten nieszczęsny złodziej, broniąc się, w lot chwycił, jakich słów oczekujesz.

Myślał, że jest bystry, tymczasem stał się narzędziem w ręku siły wyższej. Gdyby umknął, kiedy tylko
przyszedłem, nie mielibyśmy powodu prowadzić tej rozmowy. Ale stanął ze mną twarzą w twarz, a ja
wyczytałem z jego oczu imię demona, którego spotkasz na swej drodze.

Według Petrusa to spotkanie było dobrą wróżbą, skoro demon ujawnił się tak wcześnie.
- Mimo wszystko teraz nie zaprzątaj sobie nim głowy. Mówiłem ci już, że nie z nim jednym

będziesz miał do czynienia. Możliwe, że ten jest najpotężniejszy, ale na pewno nie jedyny.

Kontynuowaliśmy wędrówkę. Pustynną dotąd roślinność zastąpiły rozrzucone z rzadka krzewy.

Może rzeczywiście powinienem posłuchać rady Petrusa i pozwolić, żeby sprawy rozwijały się własnym
tokiem. Od czasu do czasu mój kompan opowiadał o wydarzeniach historycznych, których świadkami
były mijane przez nas miejsca. Zobaczyłem dom, gdzie pewna królowa spędziła ostatnią noc życia, i
wykutą w skale kapliczkę, pustelnię świętego męża, o którym nieliczni rdzenni mieszkańcy tego regionu
opowiadali, że potrafił czynić cuda.

- Nie sądzisz, że cuda są bardzo ważne? - zapytał.
Odparłem, że owszem, dodając jednak, że nigdy nie zetknąłem się z prawdziwym, wielkim

background image

cudem. Terminując w Tradycji, przyjąłem skrajnie intelektualną postawę. Wierzyłem, że odzyskawszy
miecz - ale dopiero wówczas - ja także będę zdolny dokonywać wielkich czynów, jakie były dziełem
mojego Mistrza.

- Nie są to jednak Cuda, ponieważ nie odmieniają praw natury. To, co czyni mój Mistrz, polega

na wykorzystywaniu tych sił do...

Nie mogłem dokończyć zdania, nie umiejąc wyjaśnić faktu, że Mistrz potrafi materializować

duchy, przemieszczać rzeczy, których wcale nie dotyka, albo, co nieraz widziałem na własne oczy,
odsłaniać błękit nieba w środku zasnutego gęstymi chmurami popołudnia.

- A może robi to, by cię przekonać, że posiadł wiedzę i moc? - zasugerował Petrus.
- Możliwe - przytaknąłem mu z przekonaniem.
Przysiedliśmy na kamieniu, bo Petrus wspomniał, że nie znosi palić podczas marszu. Uważał, że

płuca wdychają wtedy znacznie więcej nikotyny, a dym przyprawiał go o mdłości.

- Dlatego Mistrz odmówił ci prawa do miecza. Bo nie potrafiłeś dostrzec powodu, który każe mu

dokonywać cudów. Bo zapomniałeś, że droga wiedzy stoi otworem przed wszystkimi ludźmi, przed
każdym zwykłym człowiekiem. Podczas tej podróży nauczę cię kilku ćwiczeń i pewnych rytuałów
zwanych Praktykami RAM. Każdy w jakiejś chwili życia ma okazję dostąpić przynajmniej jednego z
nich. Ten, kto w poszukiwaniach wykaże cierpliwość i przenikliwość, zdoła odkryć je wszystkie bez
wyjątku, wyciągając wnioski z lekcji, jakich udziela mu życie. Praktyki RAM są tak proste, że ludziom
twojego pokroju, przyzwyczajonym do komplikowania życia, często wydają się pozbawione wartości.
Ale to one, podobnie jak trzy inne grupy praktyk, czy-się, że śpię, a ta cząstka nalegała. Najpierw to ona
poruszyła moimi palcami, potem palce ożywiły ramiona. A jednak to ani palce, ani ramiona, lecz właśnie
ta mała cząsteczka walczyła, próbując pokonać siłę ziemi i ruszyć „w górę". Poczułem, że moje ciało
poddaje się ruchom ramion i idzie ich śladem. Każda sekunda była jak wieczność, ale nasienie musiało się
narodzić, chciało się dowiedzieć, czym jest owo „w górze". Z ogromnym trudem wzniosła się najpierw
moja głowa, potem tułów. Wszystko było zbyt spowolnione i musiałem zmagać się z siłą, która ściągała
mnie w głąb ziemi, gdzie dotąd spokojnie spałem snem wiecznym. Lecz w końcu mi się udało - złamałem
tę siłę i powstałem. Przebiłem się przez skorupę ziemi i już otaczało mnie to „na górze".

Byłem na wsi. Czułem ciepło promieni słonecznych, słyszałem bzyczenie owadów, szmer rzeki,

która gdzieś daleko toczyła wody. Wstawałem bardzo wolno, wciąż z zamkniętymi oczami, i przez cały
czas miałem wrażenie, że lada chwila stracę równowagę i wrócę do ziemi. A jednak stale rosłem. Moje
ręce wznosiły się, ciało było bardziej prężne. Byłem tu, odradzałem się, marząc, żeby to ogromne słońce,
które świeci i zachęca, bym nadal wzrastał, bym wyciągał się i w końcu dosięgną! go wszystkimi
gałęziami, rozgrzewało me wnętrze, muskało miłym ciepłem z zewnątrz. Wyciągałem ramiona najwyżej,
jak mogłem, czułem ból ogarniający wszystkie napię te mięśnie, wydawało mi się, że wyrosłem do tysiąca
metrów, że mógłbym objąć góry. Ciało prężyło się i prężyło, aż ból mięśni stał się tak silny, że nie
mogłem go już znieść. Wtedy krzyknąłem.

Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa. Światło

dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdumieniem, że słońce nie grzeje tak mocno, jak mi się
wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego doznałem. Odpowiedział, że
nie.
- To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oceniać? Należą do
ciebie.

Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a ja przy-

gotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed przyjazdem do Saint-Jean.
Petrus poszedł nad płynący nieopodal strumień i wrócił z rybami. Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj
ułożyliśmy się w śpiworach.

Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do Composteli

pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach czułem jeszcze smak wina,
którym poczęstował mnie Petrus. Patrzyłem w niebo i obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi
szlak, który mieliśmy te mięśnie, wydawało mi się, że wyrosłem do tysiąca metrów, że mógłbym objąć
góry. Ciało prężyło się i prężyło, aż ból mięśni stał się tak silny, że nie mogłem go już znieść. Wtedy

background image

krzyknąłem.

Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa. Światło

dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdumieniem, że słońce nie grzeje tak mocno, jak mi się
wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego doznałem. Odpowiedział, że
nie.
- To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oceniać? Należą do
ciebie.

Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a ja przy-

gotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed przyjazdem do Saint-Jean.
Petrus poszedł nad płynący nieopodal strumień i wrócił z rybami. Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj
ułożyliśmy się w śpiworach.

Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do Composteli

pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach czułem jeszcze smak wina,
którym poczęstował mnie Petrus. Patrzyłem w niebo i obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi
szlak, który mieliśmy przemierzyć. W innych okolicznościach ta odległość, ów, zdawałoby się, bezmiar,
budziłaby straszliwy lęk, a ja bałbym się, że nie sprostam trudom wędrówki. Ale dziś byłem ziarnem i
urodziłem się na nowo. Odkryłem, że choć w ziemi jest wygodnie i głęboko tam śpię, życie na górze
okazuje się znacznie piękniejsze. Mogłem narodzić się jeszcze tyle razy, ile chciałem, aż me ramiona
staną się dość długie, by objąć ziemię, z której wyszedłem.

background image

ĆWICZENIE ZASIEWU

Uklęknij na ziemi. Potem usiądź na piętach i pochyl się tak, aby głowa dotykała kolan. Wyciągnij

ramiona do tylu. Przybrałeś pozycję płodową. Teraz odpręż się i uwolnij od wszelkich napięć. Oddychaj
spokojnie i głęboko. Stopniowo narasta w tobie wrażenie, że jesteś maleńkim ziarenkiem, które otacza dobro tej
ziemi. Wszystko wokół jest ciepłe i cudowne. Śpisz spokojnym snem.

Nagle drga jeden z palców. Ziarno nie chce już być nasieniem, pragnie narodzin. Zaczynasz z wolna

poruszać ramionami, potem twoje ciało prostuje się i oto znów siedzisz na piętach. Teraz się podnosisz i wolno,
bardzo wolno, z wyprostowanymi plecami, klękasz na kolanach. Przez cały ten czas wyobrażasz sobie, że jesteś
nasieniem, które przemienia się i pęcznieje, i wolniutko rozbija grudki ziemi.

Przyszedł czas rozkruszyć ziemię. Podnosisz się powoli, stawiając najpierw jedną, potem także drugą

stopę. Przez chwilę trudno ci utrzymać równowagę, więc walczysz niczym ziarno, które zdobywa przestrzeń dla
rośliny. Aż wreszcie stajesz wyprostowany. Wyobraź sobie otaczające cię pola, słońce, wodę, wiatr i ptaki:
jesteś nasieniem, które wy-kiełkowało i wypuszcza pierwszy pęd. Łagodnym gestem wyciągasz ręce ku niebu.
Potem wyprężasz się coraz bardziej, jakbyś chciał chwycić ogromne słońce, które świeci nad tobą, daje ci siłę i
wabi. Twoje ciało zyskuje większą sztywność, mięśnie prężą się, a ty czujesz, jak rośniesz, roś-niesz, by stać się
ogromnym. Napięcie narasta, wreszcie staje się dotkliwe, przyprawia o nieznośny ból. Nie możesz go już
wytrzymać, krzyk wyrywa się z twoich ust i otwierasz oczy.

Powtarzaj to ćwiczenie przez siedem kolejnych dni, zawsze o tej samej godzinie.

Stwórca i stworzenie

Przez sześć dni przemierzaliśmy Pireneje, to wspinając się, to schodząc. Petrus czuwał, abym

codziennie, kiedy słońce padało już tylko na najwyższe szczyty, powtarzał ćwiczenie zasiewu. Trzeciego
dnia ujrzeliśmy cementowy słup informacyjny i dowiedzieliśmy się, że od tej chwili stąpamy po
hiszpańskiej ziemi. Petrus po trosze wyjawiał mi informacje o swoim życiu prywatnym. Okazało się, że
jest Włochem, projektantem urządzeń przemysłowych. Zapytałem, czy nie ucieka myślą do wszystkich
spraw, które musiał odłożyć na później, by przeprowadzić pielgrzyma wyruszającego w poszukiwaniu
miecza.

- Chciałbym, żebyś coś zrozumiał - odparł. - Ja nie prowadzę cię do miecza. Tylko ty

jeden możesz go odnaleźć. Jestem tu, by przeprowadzić cię Camino de Santiago i nauczyć Praktyk
RAM. To, w jaki sposób je wykorzystasz, poszukując miecza, zależy od ciebie.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Podróżując, w bardzo praktyczny sposób doświadczasz aktu odrodzenia. Stajesz przed zu-

pełnie nowymi sytuacjami, dzień przemija wolniej, przeważnie nie rozumiesz języka, którym mówią
miejscowi. Zupełnie jak dziecko, które wyszło z łona matki. W takich warunkach zaczynasz
przywiązywać znacznie większą wagę do tego, co cię otacza, ponieważ od tego zależy twoje
przetrwanie. Stajesz się bardziej otwarty na kontakty z ludźmi, bo wiesz, że mogliby ci pomóc w trudnych

background image

sytuacjach. A każdy przejaw łaskawości bogów przyjmujesz z wielką radością, jakby chodziło o
wydarzenie, które trzeba zapamiętać na całe życie. Równocześnie, ponieważ wszystko wokół ciebie jest
nowe, dostrzegasz w rzeczach wyłącznie piękno i bardziej cieszysz się życiem. Dlatego pielgrzymki
religijne zawsze były jednym z najbardziej obiektywnych sposobów osiągnięcia iluminacji. Aby
odpokutować za grzechy, trzeba iść coraz to dalej, dostosowując się do zmienności sytuacji. W zamian
otrzymuje się niezliczone dobrodziejstwa, których życie nie skąpi tym, co o nie proszą. Wydaje ci się, że
mógłbym zamartwiać się z powodu paru projektów, których nie wykonam, bo jestem tu z tobą?

Oczy Petrusa zwróciły się w innym kierunku, a ja natychmiast podążyłem wzrokiem za jego

spojrzeniem. Stado kóz szło zboczem góry. Jedna z nich, najodważniejsza, stała na niewielkim, bardzo
stromym występie skalnym. Zastanawiałem się, jakim cudem zdołała wdrapać się tak wysoko i jak się
stamtąd wydostanie. Jednak właśnie wówczas, gdy nad tym dumałem, koza skoczyła i znajdując oparcie
na niewidocznej dla mnie części stoku, dołączyła do stada. Wszystko w tym miejscu przepojone było
pełnym życia, dynamicznym spokojem świata, który może jeszcze wypięknieć i wiele stworzyć i który
wie, że aby tak się stało, trzeba iść, wciąż iść przed siebie. Chociaż czasem straszliwe trzęsienie ziemi
albo niszczycielska burza rodzą we mnie przekona nie, że natura jest okrutna, zrozumiałem, że takie
właśnie są zmienne koleje drogi zwanej losem. Natura również wędrowała w poszukiwaniu iluminacji.

- Jestem bardzo zadowolony, że się tu znalazłem - powiedział Petrus. - Bo praca, której nie

wykonani, nic już nie znaczy, a prace, które zrealizuję potem, będą znacznie lepsze.

Po przeczytaniu dzieła Carlosa Castańedy gorąco pragnąłem spotkać starego indiańskiego

czarownika, don Juana. Obserwując spoglądającego na góry Petrusa, poczułem, że u mego boku stoi ktoś
podobny do niego jak brat.

Po południu siódmego dnia, wyszedłszy z sosnowego lasu, dotarliśmy na szczyt wzgórza. Tu

Karol Wielki modlił się po raz pierwszy na hiszpańskiej ziemi. Na starym pomniku widniała łacińska
inskrypcja nakłaniająca wędrowca, by dla upamiętnienia tamtych wydarzeń odmówił Salve Regina. Obaj
wypełniliśmy to, do czego wzywała inskrypcja. Potem Petrus poprosił, abym po raz ostatni poddał się
ćwiczeniu Zasiewu.

Wiał silny wiatr i było zimno. Zaoponowałem, twierdząc, że jest jeszcze bardzo wcześnie - wy-

dawało mi się, że ledwie dochodzi trzecia po południu - ale polecił mi zamilknąć i natychmiast uczynić,
co każe.

Przyklęknąłem na ziemi i zacząłem wykonywać ćwiczenie. Wszystko przebiegało normalnie aż

do chwili, kiedy uniosłem ręce i usiłowałem wyobrazić sobie słońce. Gdy już mi się to udało, a przede
mną rozbłysło ogromne słońce, poczułem, że ogarnia mnie wielka ekstaza. Me człowiecze wspomnienia
powoli wygasały; ja już nie wykonywałem ćwiczenia, lecz stałem się drzewem. Czułem przepełniające
mnie szczęście i ogromną satysfakcję. Słońce świeciło i wirowało wokół własnej osi, co nigdy dotąd się
nie zdarzyło. Stałem w miejscu z wyciągniętymi gałęziami, wiatr targał mymi liśćmi, a ja pragnąłem na
zawsze tak pozostać. Aż nagle coś mnie dotknęło i na ułamek sekundy wszystko spowiło się mrokiem.

Natychmiast otworzyłem oczy. Petrus uderzył mnie w twarz i chwycił za ramiona.
- Nie zapominaj, co jest twoim celem! - krzyknął pełen gniewu. - Nie zapominaj, że musisz

się jeszcze wiele nauczyć, zanim znajdziesz miecz!

Usiadłem na ziemi, drżąc w podmuchach lodowatego wiatru.
- Czy zawsze tak się dzieje? - zapytałem.
- Prawie zawsze. Zwłaszcza z ludźmi takimi jak ty, zafascynowanymi i łatwo zapominającymi o

celu poszukiwań.

Petrus wyciągnął z plecaka sweter i szybko się ubrał. Ja włożyłem drugi t-shirt na mój I love NY -

nawet nie przyszło mi na myśl, że w środku lata, przez gazety okrzykniętego najbardziej upalnym w
ostatnim dziesięcioleciu, może zrobić się tak zimno. Dwie warstwy bawełny nieco skuteczniej chroniły
przed wiatrem, jednak poprosiłem Petrusa, żeby przyspieszył kroku, musiałem się bowiem rozgrzać.

Ścieżka biegła teraz bardzo łagodnym zboczem. Pomyślałem, że chłód, który odczuwam, jest

skutkiem kiepskiego jedzenia, bo żywiliśmy się wyłącznie rybami i owocami drzew. Ale Petrus wyjaśnił,
że marzniemy, ponieważ dotarliśmy do najwyżej położonego miejsca na naszym górskim szlaku.

Przeszliśmy może pół kilometra, gdy nagle, za załomem drogi, krajobraz uległ zmianie. Rozległa,

background image

lekko pofałdowana dolina ciągnęła się aż po horyzont. Na lewo, w kotlinie, w odległości najwyżej dwustu
metrów, czekała wioska, a w niej domki z dymiącymi kominami. Chciałem przyspieszyć kroku, lecz
Petrus mnie powstrzymał.

- Myślę, że to najwłaściwsza chwila, żeby nauczyć cię drugiej Praktyki RAM - powiedział, sia-

dając na ziemi i dając znak, żebym uczynił to samo.

Usiadłem wbrew sobie. Widok wioski i wydobywającego się z kominów dymu zburzył mój we-

wnętrzny spokój. Nagle uświadomiłem sobie, że od tygodnia przebywaliśmy na pustkowiu, nie
widzieliśmy żywego ducha, spaliśmy pod gołym niebem i całymi dniami wędrowaliśmy. Zabrakło mi
papierosów i musiałem palić paskudne skręty z tytoniu Petrusa. Spać w śpiworze i jeść ryby nawet bez
soli - uwielbiałem to, ale jako dwudziestolatek, teraz, na Camino de Santiago, było to dla mnie wielkim
poświęceniem. Niecierpliwie czekałem, aż Petrus skończy zwijać papierosa i go wypali. Milczałem,
marząc o cieple kieliszka wina w barze, który widziałem o pięć minut drogi od nas. Opatulony w sweter
Petrus siedział sobie spokojnie i w roztargnieniu spoglądał na rozległą nizinę.

- Jak ci się podobała przeprawa przez Pireneje? - zapytał po krótkiej chwili.
- Wspaniała - odparłem, nie chcąc przedłużać rozmowy.
- Całe szczęście, bo poświęciliśmy sześć dni na przejście odcinka, który zazwyczaj pokonuje się

w ciągu dnia.

Nie uwierzyłem. Wyciągnął mapę i pokazał mi cały szlak, który liczył zaledwie siedemnaście

kilometrów. Nawet wolno się wspinając i pokonując strome zejścia, tę drogę należało przejść w sześć
godzin.

- Z tak wielkim uporem dążysz do odnalezienia miecza, że zapomniałeś o najważniejszym: trzeba

do niego dotrzeć. Zapatrzony w stronę Composteli, której stąd na pewno nie ujrzysz, nie zauważyłeś, że w
niektóre miejsca wracaliśmy cztero- albo pięciokrotnie, raz po raz, chociaż różnymi drogami.

Teraz, kiedy Petrus to powiedział, zdałem sobie sprawę, że górę Itchasheguy, najwyższą w tym

rejonie, widywałem to po mojej lewej, to znów po prawej stronie. I chociaż przypadkiem to dostrzegłem,
nie wyciągnąłem jedynego słusznego wniosku: przez tydzień krążyliśmy po niewielkim skrawku gór.

- Po prostu wybierałem różne drogi, wykorzystywałem wiodące przez las ścieżki przemytników.

Jednak powinieneś był się zorientować. Nie zauważyłeś tego, ponieważ wędrówka sama w sobie nic
dla ciebie nie znaczy. Liczy się tylko wola dotarcia do celu.

- A gdybym się zorientował?
- I tak wędrowalibyśmy przez siedem dni, bo Praktyki RAM tego wymagają. Ale wówczas

w inny sposób cieszyłbyś się pięknem Pirenejów.

Tak bardzo mnie zaskoczył, że zapomniałem o zimnie i o wiosce.
- W podróży do obranego celu - podjął Petrus - szczególnie ważne jest baczne obserwowanie

drogi. Bo właśnie droga najlepiej nam podpowiada, jak osiągnąć ten cel, każdego dnia podróży wzbogaca
nas i uczy. Gdyby porównać to z seksem, powiedziałbym, że gra wstępna, faza pieszczot, decyduje o sile
orgazmu. Wszyscy o tym wiemy. Tak to jest, kiedy ma się cel w życiu. Może okazać się wspaniały lub
zły, wszystko zależy od tego, jaką obierzemy drogę, i tego, jak ją przemierzamy. Dlatego druga Praktyka
RAM jest tak ważna: polega na odkrywaniu w tym, na co patrzymy każdego dnia, tajemnic, które
obojętnie mijamy, pochłonięci rutynowym działaniem.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA SZYBKOŚCI.
- W mieście, gdzie zaprzątają nas codzienne zajęcia., na to ćwiczenie należy poświęcić dwa-

dzieścia minut. Ponieważ jednak wędrujemy niezwykłym szlakiem Santiago de Compostela,
przeznaczymy godzinę na dotarcie do wioski.

Chłód, o którym na chwilę zapomniałem, znów zaczął mi doskwierać. Zniechęcony patrzyłem na

Petrusa. Lecz on tego nie zauważał: wziął plecak i w przytłaczającym, żółwim tempie zaczęliśmy
przemierzać dwustumetrową odległość.

Początkowo patrzyłem wyłącznie na tawernę, stary dwupiętrowy budynek z drewnianym szyldem

nad drzwiami. Byliśmy tak blisko, że mogłem nawet odczytać datę budowy: 1652. Zbliżaliśmy się, a
jednak miałem wrażenie, że stoimy w miejscu. Petrus niezwykle wolno wysuwał stopę przed stopę, a ja go
naśladowałem. Sięgnąłem do plecaka po zegarek i założyłem go na rękę.

background image

- Będzie jeszcze gorzej - powiedział - bo czas nie zawsze przemija w jednakowym rytmie. To my

zdecydujemy o rytmie czasu.

Raz po raz spoglądając na zegarek, zrozumiałem, że Petrus ma rację. Im częściej patrzyłem na

wskazówki, tym wolniej się przesuwały. Postanowiłem posłuchać jego rady i schowałem zegarek do
plecaka. Usiłowałem skoncentrować się na krajobrazie, na nizinie, na kamieniach, które trącałem nogami,
ale przez cały czas zerkałem w kierunku tawerny i wciąż miałem wrażenie, że nie ruszyliśmy się z
miejsca. Pomyślałem, że będę opowiadał sobie w myśli różne historyjki, lecz to ćwiczenie tak mnie
irytowało, że nie mogłem się skupić. Kiedy nie będąc w stanie dłużej tego wytrzymać, wyjąłem z plecaka
zegarek, przekonałem się, że upłynęło zaledwie jedenaście minut.

- Nie rób z tego ćwiczenia tortur, bo nie po to je wymyślono - powiedział Petrus. - Staraj się

czerpać przyjemność z tempa, do którego nie przywykłeś. Wykonując codzienne ruchy w zupełnie inny
sposób, pozwalasz, aby rozwinął się w tobie nowy człowiek. Zresztą, decyzja należy do ciebie.

Życzliwość, z jaką dodał to ostatnie zdanie, trochę mnie uspokoiła. Skoro sam decydowałem o

tym, co zrobię, należało jak najlepiej wykorzystać sytuację. Odetchnąłem głęboko i starałem się nie
rozmyślać. Wprawiłem się w cudowny stan, miałem wrażenie, że czas jest sprawą odległą, że mnie nie
dotyczy. Spokojniejszy z każdą chwilą, innym okiem spojrzałem na otoczenie. Wyobraźnia, która
buntowała się, kiedy byłem spięty, teraz znów ożyła i zaczęła mnie wspierać. Spoglądałem na
rozpościerające się przede mną miasteczko i tworzyłem jego historię: jak zostało zbudowane, jak
zatrzymywali się w nim pielgrzymi, jak czuli się uszczęśliwieni, widząc wreszcie ludzi i zaznając
gościnności po wędrówce przez Pireneje, gdzie smagał ich przejmujący chłodem wiatr. W pewnej chwili
wydało mi się, że w sercu wioski dostrzegam potężną, tajemniczą i mądrą obecność. Moja wyobraźnia
wypełniała dolinę rycerzami i bitwami. Widziałem nawet połyskujące w słońcu miecze i słyszałem
okrzyki wojenne. Wioska przestawała być tylko miejscem, gdzie rozgrzeję duszę winem, a ciało ciepłą
kołdrą. Teraz stała się pomnikiem historii, dziełem heroicznych ludzi, którzy porzucili wszystko, aby
osiąść na tym pustkowiu. Świat był tu, wokół mnie, i zrozumiałem, że dotąd bardzo rzadko zwracałem na
niego uwagę.

Kiedy sobie to uświadomiłem, staliśmy już przed drzwiami tawerny, a Petrus zapraszał mnie do

środka.

- Stawiam wino - powiedział. - Powinniśmy wcześnie iść spać, bo jutro muszę ci przedstawić

wielkiego maga.

Spałem kamiennym snem, nie śniąc. Świt ledwie rozjaśnił dwie jedyne uliczki Roncesvalles, gdy

Petrus zapukał do drzwi mojego pokoju. Mieszkaliśmy na drugim piętrze tawerny, która pełniła
jednocześnie rolę hotelu.

Zamówiliśmy kawę, pieczywo i oliwę. Zaraz po śniadaniu wyszliśmy. Wioskę spowijała gęsta

mgła. Zrozumiałem, że Roncesvalles nie jest typową wsią, jak mi się wydawało w pierwszej chwili; w
epoce wielkich pielgrzymek Szlakiem Świętego Jakuba istniał tu najpotężniejszy klasztor w regionie,
obejmujący wpływami terytorium sięgające aż po granice Nawarry. Do dziś Ronces-valles zachowało
znamiona swej roli z tamtych lat - kilka budynków należało do kolegium zakonnego. Jedynym domem o
charakterze świeckim była tawerna, w której się zatrzymaliśmy.

Wędrowaliśmy pośród mgły, by po chwili wejść do kolegiaty. Ubrani w białe kapłańskie szaty

zakonnicy modlili się, uczestnicząc w pierwszej porannej mszy. Nie rozumiałem słów ich modlitw, bo
nabożeństwo odprawiano po baskij-sku. Petrus usiadł w ławce z dala od ołtarza i poprosił, żebym trzymał
się w pobliżu.

Kościół był ogromny, wypełniony bezcennymi dziełami sztuki. Petrus wyjaśnił mi szeptem, że

wzniesiono go dzięki darowiznom królów i królowych Portugalii, Hiszpanii, Francji i Niemiec, miejsce
budowy natomiast wskazał Karol Wielki. Na ołtarzu Maryja Panna z Roncesvalles, wykonana ze srebra, o
twarzy wyrzeźbionej w szlachetnym drewnie, trzymała w ręce bukiet kwiatów z cennych kamieni. Woń
kadzidła, gotycka świątynia, kapłani i ich kantyczki wprowadziły mnie w stan bliski transu, którego
doświadczyłem już, poddając się obrzędom Tradycji.

- A mag? - zapytałem Petrusa, przypomniawszy sobie, co zapowiedział poprzedniego dnia.
Skinieniem głowy wskazał kapłana w średnim wieku, chudego mężczyznę w okularach, sie-

background image

dzącego z innymi mnichami na jednej z długich ławek, które otaczały ołtarz. Mag zakonnik! Pragnąłem,
żeby msza szybko się skończyła, ale -jak tłumaczył wczoraj Petrus - to my określamy rytm czasu: mój lęk
sprawił, że obrządek religijny trwał przeszło godzinę.

Gdy msza dobiegła końca, Petrus zostawił mnie samego w ławce i zniknął za drzwiami, którymi

wyszli kapłani. Zupełnie sam, podziwiałem świątynię, myśląc o tym, że powinienem odmówić modlitwę,
jednak nie byłem w stanie się skupić. Obrazy wydawały mi się odległe, uwięzione w przeszłości, która już
nie powróci, jak nie wróci złoty wiek Camino de Santiago.

Petrus stanął w drzwiach i nie mówiąc ani słowa, gestem nakazał, żebym poszedł za nim.
Znaleźliśmy się w ogrodzie zamkniętym murami klasztoru i otaczającymi klauzurę. Na obrzeżu

usytuowanej pośrodku fontanny czekał na nas zakonnik w okularach.

- Padre Jordi, oto pielgrzym - przedstawił mnie Petrus.
Kapłan podał mi rękę, którą uścisnąłem na powitanie. Potem zamilkliśmy. Spodziewałem się, że

coś się wydarzy, lecz do moich uszu dobiegło tylko pianie kogutów gdzieś w oddali i krzyki mew
polujących na codzienną strawę. Mnich przypatrywał mi się spokojnie, a jego spojrzenie podobne było do
tego, którym obrzuciła mnie pani Savin, gdy wypowiedziałem pradawne Słowo.

ĆWICZENIE SZYBKOŚCI

Idź przez dwadzieścia minut dwukrotnie wolniej niż zazwyczaj. Zwracaj uwagę na każdy szczegół, na

ludzi i krajobrazy wokół ciebie.

Najstosowniejsza pora do wykonywania tego ćwiczenia przypada po obiedzie.

Powtarzaj to ćwiczenie przez siedem kolejnych dni.

W końcu, przerywając długą i ciążącą mi ciszę, padre Jordi przemówił.
- Ponoć przedwcześnie pokonałeś szczeble Tradycji, drogi chłopcze.
Odpowiedziałem, że mam trzydzieści osiem lat i przeszedłem wszystkie ordalia.
- Oprócz jednej, ostatniej i najważniejszej próby - podjął, nadal spoglądając na mnie po-

zbawionymi wyrazu oczyma. - A bez niej wszystko, czego się nauczyłeś, jest niczym.

- Dlatego przemierzam Camino de Santiago.
- To niczego nie gwarantuje. Chodź ze mną. Petrus został w ogrodzie, a ja podążyłem za
padre Jordim. Minęliśmy klauzurę, przeszliśmy obok miejsca pochówku króla Sancha el Fuerte i

zatrzymaliśmy się w małej kaplicy, usytuowanej na tyłach budynku klasztoru Roncesvalles.

Jej wnętrze było praktycznie puste - tylko stół, księga i miecz. Ale nie mój.
Padre Jordi usiadł przy stole, nie proponując, bym również spoczął. Potem sięgnął po jakieś zioła,

podpalił je, a ich woń wypełniła pomieszczenie. Cała ta sytuacja coraz bardziej przypominała mi
spotkanie z panią Savin.

- Przede wszystkim udzielę ci przestrogi -oznajmił padre Jordi. - Rota jacobea to tylko jedna

background image

z czterech dróg. To droga Pikowa. Może dać ci moc, ale to nie wystarczy.

- A trzy pozostałe drogi?
- Słyszałeś o co najmniej dwóch z nich - drodze Jerozolimy, która jest szlakiem Kiera albo Graala

i da ci zdolność czynienia cudów; i drodze Rzymu, która jest szlakiem Trefla, a umożliwi ci porozumienie
z innymi światami.

- Brakuje tylko drogi Karo, a mielibyśmy wszystkie cztery kolory - dodałem żartobliwie.
Padre Jordi roześmiał się.
- Słusznie. To tajemna droga i gdybyś kiedyś ją przeszedł, nie mógłbyś nikomu o tym opowie-

dzieć. Ale nie czas zajmować się tą sprawą. Gdzie twoja muszla?

Otworzyłem plecak i wyjąłem muszle z wizerunkiem Matki Boskiej z Aparecida. Mnich położył

je na stole. Trzymając nad nimi dłonie, zaczął się koncentrować. Poprosił, abym czynił to, co on. Woń ziół
stawała się coraz silniejsza. Zarówno kapłan, jak i ja mieliśmy otwarte oczy i nagle stwierdziłem, że
powtarza się zjawisko, jakie widziałem już na Itatiaia: muszle rozbłysły światłem, które nie oświetla.
Blask stawał się coraz silniejszy, ja zaś usłyszałem tajemniczy głos dobywający się z gardła padre
Jordiego:

- „Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje".
Było to zdanie z Biblii.
- Tam zaś, gdzie jest twoje serce, będzie kolebka ponownego przyjścia Chrystusa; niczym muszle,

pielgrzym na drodze świętego Jakuba jest tylko skorupą. Jeśli ta skorupa, która powstaje z życia, pęknie,
wyłoni się Życie, które uczynione jest z Agape.

Cofnął dłonie i blask muszli zagasł. Potem zapisał moje nazwisko w księdze, która leżała na stole.

Na szlaku Composteli natknąłem się na trzy księgi, w których zapisano moje nazwisko: pierwszą u pani
Savin, drugą u padre Jordiego i trzecią, księgę Mocy, w której później sam zapisałem swoje imię.

- Skończyliśmy. Idź i niechaj cię błogosławią Przenajświętsza Panna z Roncesvalles i święty

Jakub od Miecza.

- Camino de Santiago wytyczają żółte znaki wiodące przez całą Hiszpanię - mówił kapłan, gdy

wracaliśmy do miejsca, gdzie zostawiłem Petrusa. - Gdybyś w pewnym momencie się zgubił, szukaj
tych znaków na drzewach, na kamieniach, tablicach informacyjnych, a bez trudu znajdziesz
bezpieczne schronienie.

- Mam dobrego przewodnika.
- Spróbuj polegać przede wszystkim na sobie. Żeby nie krążyć przez tydzień po Pirenejach.
A zatem mnich znał już tę historię.
Dołączyliśmy do Petrusa i niemal natychmiast mnich nas pożegnał. Był jeszcze ranek, gdy

opuszczaliśmy Roncesvalles, ale mgły, które wcześniej spowijały okolicę, zniknęły bez śladu. Otwierała
się przed nami prosta jak na równinach droga, a ja zaczynałem szukać żółtych znaków, o których
powiedział mi padre Jordi. Niosłem teraz nieco cięższy plecak, bo w tawernie kupiłem butelkę wina,
chociaż Petrus powiedział, że nie ma takiej potrzeby. Za Roncesvalles droga wiodła przez setki wsi, a
noclegi pod gołym niebem mogły nam się zdarzyć od przypadku do przypadku.

- Petrusie, padre Jordi mówił o powtórnym przyjściu Chrystusa tak, jakby ono już się wydarzyło.
- I wciąż się wydarza. To tajemnica twojego miecza.
- A poza tym powiedziałeś, że spotkam się z magiem, tymczasem rozmawiałem z kapłanem. Co

to ma wspólnego z Kościołem katolickim?

Odpowiedź Petrusa zamknęła się w jednym słowie:
- Wszystko.

Okrucieństwo

background image

- Właśnie tu, w tym miejscu, zamordowano Miłość -- powiedział stary wieśniak, wskazując

wykutą w skale kapliczkę.

Wędrowaliśmy przez pięć dni, zatrzymując się tylko na posiłki i noclegi. Petrus zachowywał

dyskrecję w sprawach dotyczących jego prywatnego życia, okazując ogromne zainteresowanie Brazylią i
moją pracą. Mówił, że lubi mój kraj ojczysty, ponieważ najbliższym mu obrazem był wizerunek
Chrystusa Zbawiciela z Corcovado, przedstawionego z rozpostartymi ramionami, a nie umęczonego na
krzyżu. Chciał wiedzieć wszystko i na każdym kroku wypytywał, czy brazylijskie kobiety były równie
ładne jak tutejsze. W ciągu dnia panował nieznośny upał, toteż w każdym barze i w każdej wiosce, do
której zawitaliśmy, ludzie uskarżali się na suszę. Przerywaliśmy wędrówkę między drugą a czwartą po
południu, gdy słońce grzało najmocniej, i przyjęliśmy hiszpański zwyczaj sjesty.

Tego popołudnia, gdy odpoczywaliśmy w gaju oliwnym, stary wieśniak przyszedł poczęstować

nas winem. Nawet podczas największych upałów mieszkańcy tego regionu nie wyrzekali się panującego
tu od stuleci obyczaju picia wina.

- Dlaczego zamordowano tu miłość? - zapytałem, widząc, że staruszek stara się zagaić rozmowę.
- Przed wiekami pewna księżniczka, która ruszyła na pielgrzymkę do Composteli, Felicja

Akwitańska, postanowiła rzucić wszystko i osiąść tu, gdy odwiedzi już grób świętego Jakuba. To była
prawdziwa Miłość, bo księżniczka dzieliła się dobrami z miejscową biedotą i leczyła chorych.

Petrus zapalił swego paskudnego skręta i chociaż minę miał obojętną, wyczułem, że uważnie

słucha opowieści starca.

- Wówczas jej brat, książę Wilhelm, otrzymał od ojca rozkaz sprowadzenia jej do domu. Felicja

odmówiła. Zrozpaczony książę zasztyletował ją w kaplicy, którą tu widzicie, a którą ona budowała
własnymi rękami, żeby opiekować się ubogimi i chwalić Pana. Kiedy się opamiętał i pojął, co uczynił,
uciekł do Rzymu błagać papieża o rozgrzeszenie. Jako pokutę Ojciec Święty nakazał mu odbyć
pielgrzymkę do Composteli.

I wtedy wydarzyło się coś niezwykłego - w drodze powrotnej, dotarłszy tu, ogarnięty pragnie-

niem, któremu uległa Felicja, osiadł w kapliczce wzniesionej przez siostrę, aby po kres długiego życia
opiekować się biedakami.

- Oto i prawo zwrotu - podsumował ze śmiechem Petrus.
Wieśniak nie zrozumiał jego uwagi, lecz ja dokładnie wiedziałem, co Petrus miał na myśli. W

drodze odbyliśmy niejedną dyskusję teologiczną o relacjach między Bogiem a ludźmi. Przyznawałem, że
w Tradycji zawsze mamy do czynienia z relacją człowiek-Bóg, ale na drodze zupełnie innej niż ta
obierana podczas pielgrzymki do Santiago - pełna księży magów, Cyganów, którzy stali się demonami, i
świętych, którzy czynią cuda. To wszystko wydawało mi się bardzo archaiczne, zbyt mocno związane z
chrześcijaństwem, odarte z uniesienia, w jakie niekiedy wprowadzały mnie obrzędy Tradycji. Petrus za-
wsze powtarzał, że droga do Composteli jest jedną z tych, które każdy jest zdolny przemierzyć, i że tylko
taką drogą można dotrzeć do Boga.

- Uważasz, że Bóg istnieje, i ja również tak myślę - ciągnął Petrus. - A zatem według nas Bóg

istnieje. Lecz jeśli ktoś w Niego nie wierzy, On mimo to nie przestaje istnieć. Lecz to nie oznacza, że
osoba, która w Niego nie wierzy, jest w błędzie.

- Bóg miałby sprowadzać się do pragnień i władzy człowieka?
- Miałem przyjaciela, który zawsze chodził pijany, ale co wieczór odmawiał trzy zdrowaśki,

ponieważ w dzieciństwie wpoiła mu to matka. Nawet kiedy wracał do domu kompletnie zalany, nawet nie
wierząc w Boga, mój przyjaciel co wieczór klepał trzy zdrowaśki. Po jego śmierci, uczestnicząc w
jednym z rytuałów Tradycji, zwróciłem się do ducha Starszych, pytając, gdzie przebywa mój
przyjaciel. A duch powiedział, że zmarły miewa się doskonale, że otacza go światło. Choć w
życiu zabrakło mu wiary, ocalił go wysiłek ograniczony do automatycznego odmawiania trzech modlitw,

background image

po prostu z poczucia obowiązku. Bóg przejawiał swą obecność w jaskiniach naszych praprzodków, dla
nich istniał w piorunach; kiedy człowiek odkrył, że to zjawisko naturalne, On zamieszkał w
niektórych zwierzętach i świętych drzewach. Nadeszła epoka, kiedy istniał wyłącznie w katakumbach
wielkich miast starożytności. Lecz przez cały czas przepełniał ludzkie serca, przybierając postać
Miłości. Za naszych czasów Bóg jest tylko ideą, niemal dowiedzioną naukowo. Ale na tym etapie
istnienia dokonuje zwrotu i wszystko zaczyna się od nowa. To jest prawo zwrotu. Kiedy padre Jordi
przytoczył Jezusowe zdanie: „Gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje", właśnie do tego nawiązał.
Gdziekolwiek zapragniesz ujrzeć oblicze Boga, tam je zobaczysz. Jeśli zaś nie chcesz go widzieć, nic się
nie zmienia, o ile tylko twe wysiłki są szlachetne. Kiedy Felicja Akwitańska wybudowała kaplicę i zaczęła
wspierać biedaków, zapomniała o Bogu z Watykanu i głosiła Go na swój prosty i mądry sposób: poprzez
Miłość. Dlatego wieśniak miał całkowitą rację, mówiąc, że Miłość została zamordowana.

Wieśniak, który nie był w stanie pojąć naszej dyskusji, czuł się, nawiasem mówiąc, trochę nie-

swojo.

- Prawo zwrotu zadziałało, gdy jej brat został przymuszony do podjęcia dzieła, które chciał

zniweczyć. Wolno nam wszystko - nie wolno tylko stawać na drodze miłości. Kiedy do tego dochodzi,
ten, kto próbował zburzyć jej dzieło, musi je odbudować.

Wyjaśniłem mu, że w moim kraju prawo zwrotu oznacza, iż ludzkie kalectwo i choroby są karą za

przewiny poprzednich wcieleń.

- Głupstwa! - oburzył się Petrus. - Bóg nie jest mściwy, Bóg jest miłością. Jedyna kara, po jaką

sięga, polega na przymuszeniu tego, kto przerwał dzieło miłości, do jego kontynuacji.

Wieśniak uciekł się do wymówki, twierdząc, że zrobiło się późno i musi wracać do pracy. Petrus

uznał to za doskonały pretekst, by wyruszyć w dalszą drogę.

- Oto co kładzie kres rozmowie - powiedział, gdy przechodziliśmy przez gaj oliwny. Bóg jest we

wszystkim, co nas otacza, trzeba Go przeczuwać, przeżywać, a ja próbuję uczynić Go kwestią logiki, abyś
zrozumiał. Ćwicz się dalej w powolnym marszu, a coraz lepiej będziesz uświadamiał sobie Jego
obecność.

W dwa dni później musieliśmy pokonać szczyt zwany Górą Wybaczenia. Wspinaczka zajęła nam

wiele godzin, kiedy zaś dotarliśmy na wierzchołek, stałem się świadkiem sceny, która mną wstrząsnęła:
grupa turystów, przy grającym na cały regulator radiu samochodowym, zażywała kąpieli słonecznej,
popijając piwo. Dotarli tu wiejską drogą, biegnącą wzdłuż zbocza na górę.

- Tak to już jest - powiedział Petrus. - Myślałeś, że spotkasz tu jednego z rycerzy Cyda, który

pełni wartę, by w porę ostrzec przed kolejnym atakiem Maurów?

Podczas gdy schodziliśmy, po raz ostatni wykonałem ćwiczenie Szybkości. Przed nami znów

rozpościerała się rozległa dolina, otoczona szarawymi wzgórzami, porośnięta lichą zielenią wypaloną
przez suszę. Drzew prawie tu nie było, kamienistą ziemię przebijały tylko nieliczne iglaki. Kiedy
zakończyłem ćwiczenie, Petrus zapytał mnie o pracę i wtedy zdałem sobie sprawę, że już od dawna o niej
nie myślałem. Obawa o interesy i zadania, które zaniedbałem, praktycznie zniknęła. Przypomniałem sobie
o sprawach zawodowych dopiero owego wieczoru, ale nawet w tej chwili nie przywiązywałem do nich
większej wagi. Cieszyłem się, że jestem na Camino de Santiago.

- Jeszcze trochę, a prześcigniesz Felicję Akwi-tańską - zażartował Petrus, kiedy zwierzyłem się

mu ze swoich odczuć. Potem zatrzymał się i poprosił, żebym położył plecak na ziemi. - Rozejrzyj się
wokół i zatrzymaj wzrok na wybranym punkcie.

Wybrałem krzyż kościoła, który widać było w dali.
- Nie odrywaj oczu od tego punktu i spróbuj się skupić na tym, co będę mówił. Nawet gdybyś

czuł, że coś się zmienia, nie rozpraszaj się. Zrób, jak mówię.

Stałem całkowicie odprężony, z oczyma zwróconymi na dzwonnicę, podczas gdy Petrus stanął za

moimi plecami i naciskał mi palcami punkt na karku.

- Droga, którą teraz przemierzasz, jest ścieżką mocy, toteż uczyć cię będę ćwiczeń Mocy. Podróż,

która początkowo była dla ciebie czystą udręką, ponieważ pragnąłeś tylko dotrzeć do celu, z
upływem czasu przemieniła się w przyjemność, przyjemność poszukiwania przygody. W ten sposób
podsycasz marzenia, które są najistotniejsze. Człowiek nigdy nie przestaje marzyć. Marzenie jest

background image

pokarmem dla duszy, jak żywność jest strawą dla ciała. Przez lata naszego życia bardzo często się zdarza,
że marzenia niosą rozczarowanie, a pragnienia kończą się zawodem, mimo to wciąż trzeba marzyć, w
przeciwnym razie nasza dusza umiera i Agape nie może jej przeniknąć. Wieś, którą masz przed oczyma,
spływała krwią, toczyły się tu najstraszliwsze bitwy rekonkwisty. Kto miał rację albo kto znał prawdę, nie
ma znaczenia. Ważne, by wiedzieć, że obie strony toczyły Dobrą Walkę. A Dobra Walka to taka, którą
podejmujemy, bo chce tego nasze serce. W epokach heroicznych, w czasach błędnych rycerzy, wydawało
się to łatwe -tyle było ziem do podbicia, tyle należało zrobić. Dziś świat bardzo się zmienił, a Dobra
Walka przeniosła się z pól bitewnych do wnętrza nas samych. Dobra Walka to ta, którą podejmujemy w
imię naszych marzeń. Kiedy wybucha w nas z pełną mocą - w młodości - mamy wielką odwagę, ale nie
potrafimy jeszcze walczyć. Gdy po licznych wysiłkach zdołamy posiąść tę umiejętność, nie mamy już tyle
odwagi w walce. Wówczas zwracamy się przeciw sobie, by w końcu stać się swym najgorszym wrogiem.
Uważamy własne marzenia za infantylne, nieziszczalne, za owoc nieznajomości realiów życia. Zabijamy
nasze marzenia, bojąc się podjąć Dobrą Walkę.

Nacisk palca Petrusa na mój kark stawał się coraz silniejszy. Wydawało mi się, że dzwonnica się

przemienia - zarys krzyża upodabniał się do skrzydlatego człowieka. Do anioła. Zmrużyłem oczy i krzyż
odzyskał rzeczywisty kształt.

- Pierwszym symptomem, który ujawnia, że zabijamy marzenia, jest brak czasu - ciągnął Pe-trus. -

Najbardziej zajęci ludzie, jakich zdarzyło mi się spotkać, zawsze mieli czas na wszystko. Ci, którzy nic
nie robili, byli wciąż zmęczeni, nie zdawali sobie sprawy, jak mało pracują, i stale narzekali, że dzień jest
za krótki. W rzeczywistości bali się podjąć Dobrą Walkę. Drugim objawem śmierci naszych marzeń jest
pewność przekonań. Ponieważ nie chcemy spoglądać na życie jak na wielką przygodę do przeżycia,
zaczynamy uważać się za rozważnych, sprawiedliwych i przykładnych, ale naprawdę wymagamy od sie-
bie równie mało jak od życia. Zerkamy poza mury dnia powszedniego i odkrywamy szczęk
kruszonych kopii, odór potu i kurzu, wielkie klęski i spojrzenia żądnych zdobyczy wojowników. Nigdy
jednak nie odczuwamy radości, niewypowiedzianej radości, która przepełnia serce walczącego, dla niego
bowiem nie ma znaczenia ani zwycięstwo, ani klęska, ważna jest tylko Dobra Walka. I wreszcie trzecim
symptomem śmierci naszych marzeń jest spokój: życie staje się niedzielnym popołudniem, nie żąda od
nas niczego szczególnego, a i my nie mamy ochoty wiele z siebie dawać. Wtedy sądzimy, że
dojrzeliśmy, że odsuwamy od siebie dziecięce fantazje i że osiągnęliśmy spełnienie w życiu osobistym
oraz zawodowym. Jesteśmy zaskoczeni, gdy osoba w naszym wieku mówi, że wciąż lubi to czy tamto.
Ale naprawdę, w głębi ducha, wiemy, co się stało: wyrzekliśmy się naszych marzeń i walki o nie, Dobrej
Walki.

Dzwonnica kościoła przemieniała się raz po raz, a na jej miejscu pojawiał się anioł z rozpo-

startymi skrzydłami. Na próżno mrugałem powiekami, postać wciąż tam była. Miałem ochotę powiedzieć
o tym Petrusowi, lecz czułem, że jeszcze nie skończył.

- Kiedy wyrzekamy się marzeń i odnajdujemy spokój - podjął po chwili - zaznajemy krótkiego

okresu cichego zadowolenia. Jednak trupy marzeń zaczynają w nas gnić i zatruwać atmosferę. Stajemy się
okrutni wobec otoczenia, a w końcu to okrucieństwo zwraca się przeciw nam samym. Skądś wyłaniają się
cierpienie i psychozy. Ryzykowne skutki walki, której chcieliśmy uniknąć -rozczarowanie i klęska -
okazują się jedynymi owocami naszego tchórzostwa. A pewnego pięknego dnia martwe, przegniłe
marzenia czynią powietrze cuchnącym i dławiącym, my zaś pragniemy śmierci, która uwolni nas od
niepodważalnych przekonań, od zajęć, od tego straszliwego spokoju niedzielnych popołudni.

Teraz miałem pewność, że naprawdę widzę anioła, i nie byłem w stanie słuchać Petrusa.

Prawdopodobnie domyślił się, że tak jest, bo zdjął palec z mojego karku i zamilkł. Obraz anioła przez
chwilę jeszcze unosił się przy kościele, lecz wkrótce zniknął. Na jego miejscu znów pojawiła się
dzwonnica.

Przez parę minut staliśmy w milczeniu. Petrus zwinął i zapalił papierosa. Ja sięgnąłem do plecaka

po butelkę wina: było ciepłe, lecz pełne aromatu.

- Co zobaczyłeś? - zapytał. Opowiedziałem mu o aniele. Wspomniałem, że początkowo obraz

znikał, gdy mrugałem oczyma.

- I ty także musisz się nauczyć Dobrej Walki. Nauczyłeś się godzić na przygody i wyzwania

background image

rzucane przez życie, ale wciąż usiłujesz przeczyć temu, co nadzwyczajne.

Petrus wydobył z plecaka jakiś drobiazg. Była to złota spinka.
- To prezent od mojego dziadka. W zakonie RAM każdy ze Starszych miał taki przedmiot.

Nazywa się go Ostrzem Okrucieństwa. Widząc, jak na dzwonnicy kościoła pojawia się anioł, chciałeś
zaprzeczyć temu zjawisku. Bo nie przywykłeś do takich rzeczy. W twojej wizji świata kościoły są
kościołami, a widzenia zdarzają, się wyłącznie w stanie ekstazy, w jaką wprowadzają rytuały Tradycji!

Odpowiedziałem, że widzenie musiało być skutkiem nacisku jego palca na mój kark.
- To prawda, ale prawda, która niczego nie zmienia. Faktem jest, że odrzuciłeś widzenie. Felicja

Akwitańska prawdopodobnie dostąpiła podobnego widzenia, ale ona za to, co ujrzała, rzuciła na szalę całe
swe życie. W efekcie przemieniła pracę w miłość. To samo stało się zapewne z jej bratem, to samo dzieje
się z każdym z nas, co dnia: zawsze widzimy tę najlepszą z dróg, wybieramy jednak tę, do której
przywykliśmy.

Petrus ruszył w drogę, a ja podążyłem za nim. Promienie słońca ożywiały blask spinki, którą

trzymałem w ręce.

- Jedyny sposób ocalenia marzeń to hojność wobec samego siebie. Trzeba srogo rozprawić się z

każdą próbą samokarania, choćby najłagodniejszego. Aby wiedzieć, kiedy stajemy się okrutni wobec
siebie, musimy przemienić w ból fizyczny najlżejsze objawy bólu duchowego, takiego jak poczucie winy,
wyrzuty sumienia, brak zdecydowania, tchórzostwo. Czyniąc ból duchowy fizycznym, poznajemy zło,
jakie może on spowodować.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA OKRUCIEŃSTWA.
- Niegdyś używano złotej spinki - powiedział. - Dziś wiele się zmieniło, jak zmieniają się

pejzaże na szlaku do Santiago.

Petrus miał rację. Widziana z dołu dolina wyglądała jak pokryta kurhanami.
- Pomyśl o czymś okrutnym, co zrobiłeś dzisiaj przeciwko sobie, i wykonaj ćwiczenie.
Nie potrafiłem sobie niczego takiego przypomnieć.
- Zawsze tak jest. Na szlachetność wobec siebie zdobywamy się tylko w rzadkich chwilach, gdy

zasługujemy na surowość.

Nagle uświadomiłem sobie, jak zwymyślałem się od głupców tylko dlatego, że z takim trudem
wdrapałem się na Górę Wybaczenia, podczas gdy turyści znaleźli łatwiejszą drogę. Wiedziałem,

że to absurdalny i okrutny zarzut; turyści szukali słońca, ja chciałem odnaleźć mój miecz. Nie byłem
głupcem, ale tak się czułem.

Mocno wbiłem paznokieć palca wskazującego u nasady paznokcia kciuka. Poczułem ostry ból i

skupiając się na cierpieniu fizycznym, obserwowałem, jak znika wrażenie, że jestem durniem.
Powiedziałem o tym Petrusowi, a on roześmiał się tylko.

Tego wieczoru zatrzymaliśmy się w przytulnym hotelu we wsi, której kościołowi przypatrywałem

się z daleka. Po kolacji postanowiliśmy się wybrać na przechadzkę, żeby potem lepiej spać.

- Spośród wszystkich wymyślonych przez człowieka sposobów zadawania bólu sobie samemu

najgorszym jest Miłość. Cierpimy zawsze dla kogoś, kto nas nie kocha, kto nas porzucił, dla kogoś, kto
nie chce nas opuścić. Żyjemy samotnie, jeśli nikt nas nie kocha: mając żonę lub męża, czynimy z
małżeństwa niewolę. To naprawdę potworne - dodał Petrus, zniechęcony.

Dotarliśmy do placyku, gdzie wznosił się kościół, który widziałem z góry. Usiłowałem wypatrzyć

anioła, ale mi się nie udało.

Petrus przyglądał się krzyżowi. Myślałem, że on widzi anioła, ale nie -- prawie natychmiast

odezwał się do mnie.

ĆWICZENIE OKRUCIEŃSTWA

Zawsze, gdy w twej głowie rodzi się myśl, która czyni ci zło - zazdrość, zawiść, litość nad sobą,

background image

cierpienie miłosne, nienawiść i inne - postępuj zgodnie z poniższymi wskazówkami.

Wbij paznokieć palca wskazującego w ciało u nasady paznokcia kciuka tak, aby ból stał się silny.

Skoncentruj się na cierpieniu: jest ono fizycznym odbiciem bólu duchowego, który cię gnębi. Nie osłabiaj
nacisku paznokcia, dopóki zła myśl cię nie opuści.
Powtarzaj to ćwiczenie tyle razy, ile będzie trzeba, nawet bez przerwy, aż wyzbędziesz się tej myśli. Będzie
wracała coraz rzadziej, a wreszcie zupełnie zniknie, o ile nie zapomnisz poddawać się ćwiczeniu zawsze, kiedy
się ona pojawi.

- Kiedy Syn Boży zstąpił na Ziemię, przyniósł ludziom miłość. Ponieważ jednak rodzaj człowie-

czy nie potrafi pojąć miłości, która nie jest cierpieniem, Jezus został w końcu ukrzyżowany. Gdyby nie
to, nikt by nie uwierzył w jego miłość, ludzie przywykli bowiem do tego, że dzień za dniem cierpią z
powodu władających nimi namiętności.

Przysiedliśmy na niskim murku i razem przypatrywaliśmy się kościołowi. I znowu milczenie

przerwał Petrus.
- Czy wiesz, co znaczy Barabasz, Paulo? Bar to syn, a abba - ojciec.

Nie odrywał spojrzenia od krzyża na dzwonnicy. Jego oczy błyszczały, a ja czułem, że coś nim

zawładnęło, może ta miłość, o której mówił, a której nie potrafiłem w pełni zrozumieć.
- Jakże mądre są ścieżki chwały bożej! - wykrzyknął, a echo tych słów brzmiało jeszcze przez
chwilę nad wyludnionym placem. - Kiedy Piłat zwrócił się do tłumu, by dokonał wyboru, w
rzeczywistości nie pozostawił mu żadnego wyboru. Wystawił na widok publiczny mężczyznę
wychłostanego, złamanego oraz tego, który dumnie wznosił głowę - Barabasza, rewolucjonistę. Bóg
wiedział, że lud pośle na śmierć słabszego, aby dowiódł swej miłości.
I Petrus dodał:
- A tymczasem, bez względu na dokonany tamtego dnia wybór, Syn Boży i tak w końcu zostałby
ukrzyżowany.

Posłaniec

„W tym miejscu wszystkie drogi wiodące do Santiago de Compostela łączą się w jedną".
Wczesnym rankiem przybyliśmy do Puentę La Reina. Zdanie to było wykute na cokole posągu

pielgrzyma w średniowiecznym stroju - trój graniastym kapeluszu i pelerynie - trzymającego w ręce
muszlę, bukłak i kij wędrowca. Przypominało niemal już zapomnianą epopeję podróży, którą teraz
przeżywałem, mając za przewodnika Petrusa.

Ostatnią noc spędziliśmy w jednym z wielu na tym szlaku klasztorów. Witając nas, brat furtian

uprzedził, że w obrębie murów nie wolno wypowiedzieć ani słowa. Młody mnich odprowadził nas kolejno
do cel wyposażonych tylko w najprostsze sprzęty - twarde łóżko, pościel sfatygowaną, ale czystą, dzbanek
z wodą i miskę, w której mogliśmy się umyć. Nie było tam ani kranów, ani ciepłej wody, a pory
podawania posiłków wypisano na drzwiach.

Gdy wybiła godzina, poszliśmy do refektarza. Zakonnicy, którzy złożyli śluby milczenia, poro-

zumiewali się wyłącznie wzrokiem i może dlatego odniosłem wrażenie, że ich oczy błyszczą silniej niż

background image

oczy zwykłych ludzi. Jedzenie czekało już na długich stołach, przy których usiedliśmy pośród mnichów w
habitach z grubej wełny. Petrus spojrzał na mnie i wykonał gest, którego znaczenie wydało mi się
zupełnie oczywiste - oddałby wszystko za papierosa, a tymczasem wyglądało na to, że przez całą noc jego
pragnienie pozostanie niespełnione. I mnie to dotknęło, więc wbiłem paznokieć w nasadę paznokcia
kciuka, niemal raniąc się do krwi. Ta chwila była zbyt piękna, bym mógł się dopuścić wobec siebie naj-
mniejszego choćby okrucieństwa.

Kolacja składała się z zupy jarzynowej, chleba, ryb i wina. Przyłączyliśmy się do modlitwy

mnichów. Podczas gdy jedliśmy, młody lektor monotonnym głosem czytał fragmenty listów świętego
Pawła.

- „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co

niemocne, aby mocnych poniżyć - oznajmiał delikatny, ale pewny głos zakonnika. - My głupi dla
Chrystusa. Staliśmy się jakby śmieciem tego świata i odrazą dla wszystkich aż do tej chwili. Albowiem
nie w słowie, lecz w mocy przejawia się Królestwo Boże".

Adresowane do Koryntian napomnienia Pawła rozbrzmiewały pośród gołych ścian refektarza już

do końca posiłku.

Do Puentę La Reina dotarliśmy, rozprawiając o krótkim pobycie wśród mnichów. Wyznałem

Petrusowi, że ukradkiem wypaliłem w celi papierosa i że umierałem ze strachu, by ktoś nie poczuł
zapachu tytoniowego dymu. Wybuchnął śmiechem, a ja odgadłem, że i on zrobił to samo.

- Święty Jan Chrzciciel odszedł na pustynię, lecz Jezus pozostał wśród grzeszników i nie za-

przestał wędrówki - powiedział. - I ja to wolę.

Rzeczywiście, nie licząc pobytu na pustyni, Chrystus całe życie spędził pośród ludzi.
- Pamiętaj, że jego pierwszy cud to nie ocalenie czyjejś duszy, uleczenie chorego czy przepę-

dzenie demona, lecz przemiana wody w wyborne wino podczas uczty weselnej, gdy okazało się, że pan
domu nie ma już czym napoić gości.

Wypowiedziawszy te słowa, nagle znieruchomiał. Uczynił to tak gwałtownie, że i ja zatrzymałem

się, zaniepokojony. Znajdowaliśmy się tuż przed mostem, który dał nazwę miasteczku. Ale Petrus nie
patrzył na drogę. Jego wzrok skierowany był na dwójkę dzieci bawiących się nad brzegiem rzeki gumową
piłką. Jedno wyglądało na osiem, drugie na dziesięć lat. Chłopcy zdawali się nie dostrzegać naszej
obecności. Zamiast przejść przez most, Petrus zbiegł po stromym brzegu i skierował się w stronę
dzieciaków. Ja, jak zawsze, poszedłem w jego ślady, o nic nie pytając.

Dzieci nadal nie zwracały na nas uwagi. Petrus usiadł i przypatrywał się ich zabawie, dopóki piłka

nie upadła tuż obok niego. Chwycił ją zwinnym ruchem i rzucił do mnie. Złapałem ją w locie i czekałem
na dalszy rozwój wydarzeń.

Podszedł do nas chłopiec wyglądający na starszego. W pierwszym odruchu chciałem oddać mu

piłkę, ale zachowanie Petrusa było tak dziwne, że postanowiłem sprawdzić, co się teraz stanie.

- Proszę pana, proszę mi oddać piłkę - powiedział chłopiec.
Przyglądałem się małej postaci stojącej dwa metry ode mnie. Wyczułem w tym dziecku coś

znajomego, podobnie jak wówczas, kiedy natknąłem się na Cygana.

Chłopiec wielokrotnie ponawiał prośbę, w końcu, widząc, że nie reaguję, pochylił się i chwycił

kamień.

- Niech pan odda tę piłkę albo rzucę w pana kamieniem - napierał.
Petrus i drugi dzieciak obserwowali mnie bez słowa.
- Rzuć - powiedziałem - ale jeśli trafisz, złapię cię i stłukę na kwaśne jabłko.
Poczułem, że Petrus odetchnął z ulgą. Coś usiłowało wydostać się z głębi mego jestestwa. Miałem

nieodparte wrażenie, że już przeżyłem tę sytuację. Wystraszyłem chłopaka. Upuścił kamień i zastosował
inną technikę.

- Tutaj, w Puentę La Reina, jest relikwiarz, który należał do bardzo bogatego pielgrzyma.

Macie muszle i plecaki, a to znaczy, że też jesteście pielgrzymami. Jeżeli odda mi pan piłkę, ja dam
panu ten relikwiarz. Leży zagrzebany w piasku nad rzeką.

- Chcę piłkę - odrzekłem bez przekonania.
W rzeczywistości pragnąłem zdobyć relikwiarz. Wyglądało na to, że dzieciak mówi prawdę. Ale

background image

może Petrus z jakiegoś powodu potrzebował tej piłki. Nie mogłem go zawieść, był moim przewodnikiem.

- Przecież ta piłka wcale nie jest panu potrzebna - wykrztusił chłopiec bliski łez. - Jest pan silny,

podróżuje i zna świat. Ja nie widziałem niczego oprócz brzegów tej rzeki, a piłka jest moją jedyną
zabawką. Proszę ją oddać.

Słowa dziecka raniły mi serce. Ale ta dziwnie znajoma atmosfera i wrażenie, że już zetknąłem
się - może w książkach, a może w życiu - z tą sytuacją, skłoniły mnie do uporu.
- Nie. Ta piłka jest mi potrzebna. Dam ci pieniądze, żebyś mógł sobie kupić nową, ładniejszą, ale

ta będzie moja.

Gdy to powiedziałem, czas jakby się zatrzymał. Krajobraz się zmienił, chociaż Petrus nie uciskał

punktu u podstawy mojej czaszki - na ułamek sekundy jakaś siła przeniosła nas na rozległą pustynię
popiołów. Nie było tam ani Pe-trusa, ani drugiego chłopca, tylko ja i stojący przede mną dzieciak. Był
starszy, miał miłą i przyjazną twarz, jednak w jego oczach dostrzegłem blask, który mnie przerażał.

Wizja rozwiała się niemal natychmiast. Powróciłem do Puentę La Reina, miejsca, w którym

zbiegały się liczne drogi do Santiago de Compo-stela, wiodące z różnych stron Europy. Stąd prowadziła
już tylko jedna. Przede mną stało dziecko proszące o piłkę, a jego oczy były łagodne i smutne.

Petrus podszedł, wyjął piłkę z moich rąk i oddał ją chłopcu.
- Gdzie ukryto ten relikwiarz? - zapytał malca.
- Jaki relikwiarz? - burknął chłopak, biorąc przyjaciela za rękę, i razem z nim wskoczył do wody.
Wdrapaliśmy się na skarpę i w końcu przeszliśmy na drugi brzeg. Teraz zasypałem Petrusa

pytaniami o to, co się wydarzyło, powiedziałem mu o wizji pustyni, on jednak zmienił temat i obiecał, że
do tej sprawy wrócimy, kiedy znajdziemy się nieco dalej stąd.

W pół godziny później doszliśmy do odcinka drogi, na którym przetrwał bruk z czasów rzym-

skich. Był tu także inny most, ale w kompletnej ruinie. Urządziliśmy sobie krótki postój, żeby zjeść
śniadanie przygotowane przez zakonników - żytni chleb, jogurt i kozi ser.

- Dlaczego chciałeś mieć piłkę tego chłopca? - zapytał Petrus.
Odparłem, że nie chciałem tej piłki. Że zachowałem się tak, ponieważ on, Petrus, przyjął według

mnie dziwną postawę. Jakby ta piłka miała w jego oczach ogromne znaczenie.

- Bo rzeczywiście miała. Postępowałem tak, abyś mógł stoczyć zwycięską walkę ze swoim

osobistym demonem.

Mój osobisty demon... Od początku tej podróży nie słyszałem czegoś równie absurdalnego. Przez

sześć dni krążyłem po Pirenejach, poznałem zakonnika maga, który nie uprawiał magii, pokancerowałem
sobie palec, bo za każdym razem, kiedy w głowie zaświtała mi okrutna myśl -hipochondria, poczucie
winy, kompleks niższości - musiałem wbijać paznokieć w ranę. Przyznaję, że tym razem Petrus miał rację
- negatywne myśli pojawiały się coraz rzadziej. Ale ta bajeczka o demonie osobistym była czymś zupełnie
nowym. I trudno było mi ją przełknąć.

- Dzisiaj, zanim przeszliśmy przez most, bardzo wyraźnie czułem czyjąś obecność, jakby ktoś
chciał udzielić nam przestrogi. Ale ta przestroga była przeznaczona raczej dla ciebie niż dla mnie.

Zapowiada się bój i przyjdzie ci stoczyć Dobrą Walkę. Dopóki nie znasz swojego osobistego demona, ten
przeważnie staje przed tobą pod postacią bliskiej ci osoby. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem bawiące
się dzieciaki; doszedłem do wniosku, że właśnie w tym miejscu powinien się objawić. Ale to było tylko
przeczucie. Nie byłem pewien, czy to twój osobisty demon. Aż do chwili, gdy powiedziałeś, że nie oddasz
piłki.

Odparłem, że postąpiłem tak, ponieważ myślałem, że on, Petrus, tego ode mnie oczekuje.
- Dlaczego ja? Czy w którymś momencie coś powiedziałem?
Poczułem lekki zawrót głowy. Może z powodu jedzenia, które po kilkugodzinnej wędrówce na

czczo pochłaniałem z ogromną żarłocznością. Ale przez cały ten czas nie mogłem uwolnić się od
przeświadczenia, że chłopiec miał w sobie coś znajomego.

- Twój osobisty demon kusił cię na trzy klasyczne sposoby: groźbą, obietnicą i trafiając w

czuły punkt. Gratuluję - dzielnie odparłeś jego ataki.

Teraz przypomniałem sobie, że wypytywałem chłopca o relikwiarz. W pierwszej chwili pomyś-

lałem, że próbuje mnie oszukać. A jednak tam naprawdę musiał gdzieś spoczywać ukryty relikwiarz -

background image

demon nigdy nie posuwa się do fałszywych obietnic.

- Chłopiec nie pamiętał o relikwiarzu, dlatego że wtedy twój osobisty demon już odszedł. -I

dodał bez wahania: - Czas go wezwać. Będzie ci teraz potrzebny.

Siedzieliśmy na ruinach starego mostu. Petrus starannie pozbierał resztki jedzenia i schował do

papierowej torby, którą dali nam mnisi. Ludzie szli do pracy na rozpościerające się przed nami pola, lecz z
daleka nie mogłem usłyszeć, co mówią. Teren był pofałdowany, a uprawiane ręką człowieka skrawki
ziemi tworzyły w krajobrazie zagadkowe kształty. U naszych stóp wody rzeki, której poziom obniżył się
w okresie suszy, płynęły niemal bezszelestnie.

- Zanim Chrystus wyruszył w świat, udał się na pustynię i odbył rozmowę ze swoim osobistym

demonem - podjął Petrus. - Dowiedział się tego, co powinien wiedzieć o człowieku, ale nie pozwolił, aby
demon narzucił mu reguły gry, i dzięki temu go pokonał. Jak rzekł pewien poeta: „Żaden człowiek nie
jest samoistną wyspą". Aby podjąć Dobrą Walkę, potrzebujemy wsparcia. Potrzebujemy przyjaciół, a
kiedy ci są daleko, naszą najpotężniejszą bronią musimy uczynić samotność. Wszystko dookoła musi nam
pomagać w pokonywaniu odległości dzielącej nas od celu. Wszystko musi być osobistą manifestacją woli
zwycięstwa w Dobrej Walce. W przeciwnym razie, jeśli nie rozumiemy, że potrzebni są nam wszyscy i
wszystko, jesteśmy tylko pełnymi arogancji wojownikami. I ta arogancja w końcu nas zniszczy, bo
zbytnia pewność siebie sprawia, że nie dostrzegamy zasadzek na polu bitwy.

Opowieść o wojownikach i walkach znów przypomniała mi don Juana Carlosa Castańe-dy.

Zastanawiałem się, czy stary indiański czarownik udzielał lekcji rankiem, zanim jego uczeń zdążył strawić
śniadanie. Ale Petrus mówił dalej.

- U naszego boku, oprócz otaczających nas i wspierających sił fizycznych, stoją też dwie główne

siły duchowe: anioł i demon. Anioł zawsze nas ochrania, jest darem boskim - nie trzeba go wzywać.
Oblicze twego anioła ukazuje się zawsze, gdy ze szlachetnością odnosisz się do świata. Jest strumieniem,
polem, błękitem nieba. Na tym starym moście, który umożliwia nam przejście suchą nogą na drugi brzeg,
a który wybudowały anonimowe ręce rzymskich legionistów, także na tym moście widać twarz twojego
anioła. Nasi przodkowie znali go jako anioła stróża, anioła obrońcę i opiekuna. Demon również jest
aniołem, lecz to potęga oswobodzona, zbuntowana. Wolę nazywać go Posłańcem, ponieważ odgrywa rolę
głównego łącznika między tobą a światem. W starożytności pojawiał się jako Merkury, Hermes
Trismegistos, posłaniec bogów. Działa wyłącznie w sferze materialnej. Jest obecny w złocie Kościoła,
ponieważ złoto pochodzi z ziemi, a ziemia to jego władztwo. Jest obecny w naszej pracy i stosunku do
pieniądza.

Jeśli dajemy mu wolność, zaczyna nas rozpraszać. Jeśli poddajemy go egzorcyzmom, tracimy

wszystko, co dobre, a czego mógł nas nauczyć, ponieważ doskonale zna świat i ludzi. Jeżeli jednak
ulegniemy fascynacji jego mową, zawładnie nami i zniechęci do Dobrej Walki. Mimo wszystko jedynym
sposobem poznania naszego Posłańca jest pozyskanie jego przyjaźni. Słuchając rad, wzywając go na
pomoc, kiedy to konieczne, nigdy nie wolno pozwolić, by to on dyktował warunki. Tak postąpiłeś z tym
dzieciakiem. Musisz jednak przede wszystkim wiedzieć czego chcesz, a ponadto znać jego twarz i imię.

- Jak mam je poznać? - zapytałem.
I Petrus nauczył mnie RYTUAŁU POSŁAŃCA.
- Zrób to raczej wieczorem, wtedy będzie łatwiej. Dziś, podczas waszego pierwszego spotkania,

wyjawi ci swoje imię. To imię jest tajemnicą i nikomu nie możesz go zdradzić, nawet mnie. Każdy, kto
pozna imię twojego Posłańca, będzie mógł go zniszczyć.

Petrus wstał i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce dotarliśmy do pól, na których pracowali

wieśniacy. Wymieniliśmy kilka buenos dias i poszliśmy dalej.

- Gdybym miał odwołać się do jakiegoś obrazu, powiedziałbym, że anioł jest twą zbroją, a

Posłaniec mieczem. Zbroja chroni cię bez względu na okoliczności, ale miecz może wypaść z ręki
podczas walki, uśmiercić przyjaciela lub zwrócić się przeciwko właścicielowi. Nawiasem mówiąc,
mieczem można zrobić prawie wszystko, nie można tylko na nim siadać - zakończył, parskając śmiechem.

Zatrzymaliśmy się we wsi na obiad. Kelner, który nas obsługiwał, nie krył złego humoru. Nie

odpowiadał nawet na nasze pytania. Niechętnie, byle jak postawił przed nami jedzenie, a na domiar złego
zachlapał spodnie Petrusa. Wtedy zobaczyłem, jak w moim przewodniku zachodzi przemiana: wpadł w

background image

gniew, wezwał właściciela i żywo protestował. W końcu poszedł do toalety zmienić bermudy,
właścicielowi pozostawiając usunięcie plamy i rozwieszenie ubrania.

Kiedy czekaliśmy, aż ostre popołudniowe słońce wysuszy bermudy Petrusa, myślałem o naszej

porannej rozmowie. Faktem było, że większość opinii Petrusa o chłopcu okazała się trafna. Poza tym
ujrzałem pustynię i twarz. Ale ta opowieść o Posłańcu wydawała się bardzo archaiczna. Żyliśmy w XX
wieku i pojęcia piekła, grzechu i demona dla nikogo już nie miały sensu, nawet dla głupców. W Tradycji,
której nauki zgłębiałem znacznie dłużej, niż trwała nasza wędrówka Camino de Santiago, Posłaniec,
zwany po prostu demonem - któremu to słowu nie nadawano pejoratywnego sensu - był dominującym
duchem sił ziemskich. Często odwoływano się do niego, nigdy jednak nie przypisywano mu roli
sprzymierzeńca ani doradcy w sprawach powszednich. Petrus dał mi do zrozumienia, że mógłbym
wykorzystać przyjaźń Posłańca, aby osiągnąć sukces w pracy lub wśród ludzi. Taka idea wydała mi się
godna profana, a w dodatku infantylna.

Ale przecież przysięgałem pani Savin, że będę bezwzględnie posłuszny. I po raz kolejny mu-

siałem wbić paznokieć w kciuk, do żywego.

- Nie powinienem był się unosić - powiedział Petrus, kiedy wyszliśmy z gospody. - Nie wylał tej

kawy na mnie, tylko na świat, do którego pała nienawiścią. Wie, że istnieje ogromny świat, gdzieś poza
granicami jego wyobraźni, a jego obecność w tym świecie sprowadza się do wczesnego wstawania,
chodzenia do piekarni, obsługiwania przypadkowych klientów i nocnych ma-sturbacji, które pomagają mu
marzyć o kobiecie, jakiej nigdy nie spotka.

Nadeszła pora sjesty, lecz Petrus zrezygnował z postoju i ruszyliśmy dalej. Powiedział, że to

forma pokuty za jego brak wyrozumiałości. Ja, choć nic złego nie uczyniłem, musiałem podążać za nim w
palącym słońcu. Myślałem o Dobrej Walce i milionach ludzi, którzy w tej chwili, w różnych punktach
planety, robili rzeczy, których robić nie lubili. Ćwiczenie Okrucieństwa do żywego raniło mój palec,
mimo to było źródłem dobra. Pozwoliło mi zrozumieć, jak dalece zdradzał mnie czasami umysł,
skłaniając do czynów, które uważałem za naganne, i do uczuć, które niczemu nie służyły.

RYTUAŁ POSŁAŃCA

Usiądź i całkowicie się rozluźnij. Pozwól myślom swobodnie wędrować, płynąć poza wszelką

kontrolą.

Po paru chwilach powiedz sobie: „Teraz jestem odprężony, a moje oczy śpią snem świata".

Kiedy poczujesz, że twój umysł uwolnił się od wszelkich trosk, wyobraź sobie słup ognia po prawicy.
Spraw, żeby płomienie były silne i błyszczące. Wtedy powiedz półgłosem: „Rozkazuję, aby moja
podświadomość się ujawniła. Niechaj otworzy się przede mną i odkryje magiczne sekrety". Skup się chwilę
na słupie ognia. Jeżeli pojawi się obraz, będzie projekcją twojej podświadomości. Spróbuj go zatrzymać.

A teraz, wciąż mając po prawicy słup ognia, wyobraź sobie jeszcze jeden, po lewej stronie. Kiedy

płomienie nabiorą życia, wypowiedz szeptem te słowa: „Niechaj moc Baranka, który żyje we wszystkim i
we wszystkich, zamieszka także we mnie, kiedy będę wzywać mego Posłańca. [Imię Posłańca] stanie wtedy
przede mną".

Rozmów się z Posłańcem, który ukaże się między dwoma słupami ognia. Podziel się z nim swoim

problemem, poproś o radę i wydaj niezbędne rozkazy.

Po zakończeniu rozmowy zwolnij go, mówiąc: „Dziękuję Barankowi za cud, którego dokonałem.

Niechaj [imię Posłańca] wraca na każde wezwanie i choćby był daleko, niechaj pomaga mi wypełnić
zadanie".

Uwaga! W pierwszej inwokacji - lub w pierwszych inwokacjach, zależnie od koncentracji osoby,

która dopełnia rytuału - nie wypowiada się imienia Posłańca. Mówi się tylko „On". Jeżeli rytuał został
wypełniony prawidłowo, Posłaniec ujawni swe imię, posługując się telepatią. W przeciwnym razie
nalegaj, by zdradził to imię, i potem podejmij dialog. Im częściej powtarzać będziesz rytuał, tym silniejsza

background image

okaże się obecność Posłańca, a jego działania szybsze.

W tej chwili pragnąłem, aby Petrus miał rację - aby naprawdę istniał Posłanieć, z którym można

dyskutować o praktyce życia, którego można poprosić o pomoc w sprawach doczesnych. Z
niecierpliwością czekałem, aż zapadnie zmrok.

Tymczasem Petrus nieustannie mówił o kelnerze. W końcu, raz jeszcze sięgając po chrześcijański

argument, zdołał przekonać samego siebie, że postąpił słusznie.

- Chrystus wybaczył jawnogrzesznicy, przeklął jednak figowiec, który poskąpił mu figi. Ja

również nie muszę być zawsze pełen życzliwości.

Słusznie. Nękający go problem został rozwiązany. Raz jeszcze ocaliła go Biblia.
Do Estelli dotarliśmy około dziewiątej wieczorem. Wziąłem kąpiel, a potem poszliśmy na kolację.

Autor pierwszego przewodnika po szlaku wiodącym do Composteli, Aymeri Picaud, opisał Estellę jako
skrawek „żyznej ziemi, gdzie nie brakuje dobrego chleba, wybornego wina, mięsa oraz ryb. Wody Egi są
łagodne, zdrowe i smaczne". Nie skosztowałem wody z rzeki, lecz jeśli idzie o strawę, opinia Picauda
pozostaje prawdziwa nawet po ośmiu stuleciach. Podano nam plastry jagnięciny, karczochy i doskonałe
rioja. Popijając wino i gawędząc o tym i owym, spędziliśmy przy stole długie chwile. W końcu Petrus
oznajmił, że to dobry moment, abym nawiązał pierwszy kontakt z Posłańcem.

Wstaliśmy i zaczęliśmy szybko przemierzać uliczki miasta. Kilka wiodło prosto nad rzekę - jak w

Wenecji - i właśnie przy jednej z nich postanowiłem usiąść. Petrus powiedział, że od tej chwili ja jestem
mistrzem ceremonii, trzymał się więc nieco na uboczu.

Długo wpatrywałem się w rzekę. Jej wody, jej szmer stopniowo odgradzały mnie od świata i na-

pawały głębokim spokojem. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie pierwszy słup ognia. Pojawił się po
chwili.

Wypowiedziałem rytualne słowa i po lewej stronie buchnął drugi słup ognia. Przestrzeń, która je

dzieliła, rozświetlona ich blaskiem, była zupełnie pusta. Stałem, wpatrując się w tę pustkę i starając się nie
myśleć, aby mógł się pojawić Posłaniec. Zamiast niego jednak ujrzałem egzotyczne scenki - wejście do
piramidy, kobietę odzianą w czyste złoto, czarnych mężczyzn, którzy tańczyli wokół ogniska. Obrazy
zmieniały się błyskawicznie, a ja pozwoliłem im się przesuwać, nie usiłując ich nawet kontrolować.
Stanęły przede mną także liczne sceny z kolejnych etapów Drogi, którą przemierzałem z Petrusem -
krajobrazy, restauracje, lasy. Aż nagle, bez uprzedzenia, między słupami ognia wyrosła pustynia
popiołów, którą widziałem rankiem. Pośród niej stał sympatyczny mężczyzna, a w jego oczach
połyskiwały iskierki perfidii.

Roześmiałem się, wprawiony w trans. Pokazał mi zamkniętą sakiewkę, potem ją otworzył i zajrzał

do środka, ale z miejsca, w którym stałem, nie mogłem niczego zobaczyć. Wtedy na myślprzyszło mi
pewne imię: Astrain*. Wyobraziłem sobie to imię, sprawiłem, że zadrgało między słupami ognia, a
Posłaniec z własnej woli przytaknął; odgadłem jego imię.

Nadszedł czas, by zakończyć ćwiczenie. Wypowiedziałem rytualne słowa i ugasiłem słupy ognia -

najpierw po lewej, potem po prawej. Otworzyłem oczy - przede mną znów płynęła Ega.

- To było znacznie trudniejsze, niż się spodziewałem - przyznałem, opowiedziawszy Petru-sowi,

co się wydarzyło.

- To był twój pierwszy kontakt. Kontakt wzajemnego zrozumienia, wzajemnej przyjaźni.

Rozmowa z Posłańcem stanie się owocna, jeśli będziesz go wzywał codziennie, jeśli będziesz dzielił się z
nim problemami i nauczysz się doskonale odróżniać prawdziwą pomoc od zasadzek. Podczas spotkań z
nim nigdy nie trać z oczu swego miecza.

- Ale przecież nie mam jeszcze miecza - odburknąłem.
- Dlatego nie będzie mógł ci wyrządzić wielkiej krzywdy. Jednak lepiej nie ułatwiać mu zadania.

background image

Rytuał dobiegał końca. Życząc Petrusowi dobrej nocy, wróciłem do hotelu. Leżałem w łóżku i

rozmyślałem o nieszczęsnym kelnerze, który obsługiwał nas przy obiedzie. Miałem ochotę tam

To imię jest oczywiście nieprawdziwe.
wrócić, spotkać się z nim, nauczyć go rytuału Posłańca i powiedzieć, że jeśli tego pragnie,

wszystko może odmienić. Ale nie warto było podejmować próby ocalenia świata - nie zdołałem jeszcze
ocalić nawet siebie.

background image

Miłość

- Rozmowa z Posłańcem to nie zadawanie pytań na temat świata duchowego - powiedział na-

zajutrz Petrus. - Posłaniec może być pomocny wyłącznie w świecie materialnym. Ale udzieli ci wsparcia
tylko wówczas, gdy będziesz dokładnie wiedział, co chcesz osiągnąć.

Zatrzymaliśmy się w wiosce, żeby ugasić pragnienie. Petrus zamówił piwo, ja wodę sodową.

Podstawę mojej szklanki stanowił plastikowy krążek wypełniony zabarwioną wodą. Palcami

rysowałem na nim abstrakcyjne kształty. Rozmyślałem.
- Wspomniałeś, że Posłaniec objawił się w chłopcu, ponieważ miał mi coś do

powiedzenia.

- Coś niecierpiącego zwłoki - potwierdził.
Rozmawialiśmy jeszcze o Posłańcu, o aniołach i demonach. Z trudem przychodziło mi pogodzić

się z tak praktycznym wykorzystaniem tajemnic Tradycji. Petrus podkreślał, że zawsze powinniśmy
pragnąć zadośćuczynienia, a ja miałem w pamięci słowa Jezusa: bogaci nie wejdą do Królestwa
Niebieskiego.

- Jezus nagrodził człowieka, który potrafił pomnożyć majątek swego pana. Poza tym ludzie

uwierzyli w niego nie tylko za sprawą jego zdolności oratorskich - musiał czynić cuda, wynagradzać tych,
którzy za nim podążali.

- W moim barze nikt nie będzie źle mówił o Jezusie - przerwał właściciel, który przysłuchiwał się

naszej dyskusji.

- I nikt nie mówi źle o Jezusie - odparł Petrus. - Źle mówić o Jezusie to grzeszyć, wzywając jego

imienia. Jak pan zrobił tu, w tym. miejscu.

Właściciel baru zmieszał się na chwilę. Ale zaraz zripostował:
- Nie mam z tym nic wspólnego. Byłem jeszcze dzieckiem.
- Winę zawsze ponoszą inni - zgromił go Petrus.
Właściciel baru zniknął za kuchennymi drzwiami. Zapytałem, o czym mówili.
- Przed pięćdziesięciu laty, w dwudziestym wieku, tam, na wprost, spalono pewnego Cygana.

Oskarżono go o czary i zbezczeszczenie hostii. Sprawę dało się wyciszyć, bo trwała potworna wojna
domowa, i dziś nikt już o tym nie pamięta. Z wyjątkiem mieszkańców tego miasteczka.

- Skąd więc ty o tym wiesz, Petrusie?
- Po prostu wędrowałem już szlakiem do Composteli.
I dalej piliśmy w opustoszałym barze. Słońce zalewało ziemię oślepiającym blaskiem - była pora

sjesty. Wkrótce właściciel baru wrócił w towarzystwie miejscowego proboszcza.

- Kim jesteście? - zapytał ksiądz.
Petrus pokazał mu narysowaną na plecaku muszlę. Przez tysiąc dwieście lat pielgrzymi

przechodzili obok tego baru i tradycją było każdego z nich traktować z szacunkiem, zawsze udzielając
schronienia. Toteż teraz kapłan zwrócił się do nas zupełnie inaczej.

- Jakże to możliwe, żeby wędrujący do Composteli pielgrzymi źle wyrażali się o Jezusie? -

zapytał tonem katechety.

- Nikt tu nie powiedział niczego złego o Jezusie. Wspominaliśmy zbrodnie popełnione w imię

Jezusa. Na przykład sprawę tego Cygana, którego spalono na placu.

Także właściciela baru muszla na plecaku Petrusa zmusiła do zmiany zachowania. Tym razem

odezwał się z respektem.

- Klątwa Cygana ciąży na nas do dziś - oświadczył mimo karcącego spojrzenia proboszcza.
Petrus chciał się dowiedzieć, na czym to polega. Ksiądz odparł, że to tylko krążące wśród ludu

background image

bajki, które nie zyskały potwierdzenia Kościoła. Ale właściciel ciągnął:

- Przed śmiercią Cygan powiedział, że najmłodsze dziecko we wsi będzie nawiedzone i opętane

przez demony. Kiedy to dziecko się zestarzeje, a w końcu umrze, demony wybiorą inne. I tak bez końca,
przez całe wieki.

- Ziemia tu jest taka jak w innych okolicznych wsiach - wtrącił ksiądz. - Kiedy tam panuje susza,

panuje także i u nas. Kiedy tam pada i plony są obfite, my też zapełniamy spichlerze. Nie przydarza się
nam nic, co nie działoby się w sąsiednich wsiach. Cała ta opowiastka to czyste wymysły.

- Nic się nie stało, bo odizolowaliśmy klątwę -wyjaśnił właściciel baru.
- Chodźmy więc do niej - zaproponował Petrus.
Kapłan skwitował te słowa śmiechem. Właściciel się przeżegnał. Lecz żaden z nich nie ruszył się

z miejsca.

Petrus uregulował rachunek i ponowił prośbę, by ktoś zaprowadził nas do osoby, na którą padła

klątwą. Proboszcz przeprosił - musiał wracać do kościoła, ponieważ został oderwany od pilnej pracy. I
wyszedł, zanim którykolwiek z nas zdążył otworzyć usta.

Właściciel baru obrzucił Petrusa pełnym niepokoju spojrzeniem.
- Niech się pan nie obawia - powiedział mój przewodnik. - Wystarczy wskazać nam dom, w

którym mieszka klątwa. A my spróbujemy uwolnić od niej wieś.

Właściciel baru wyszedł z nami na uliczkę, nad którą unosiły się tumany kurzu, a bezlitosne

słońce oślepiało każdego, kto zerknął w górę. Dotarliśmy do skraju wsi. Właściciel baru wskazał nam
oddalony dom przy drodze.

- Zawsze posyłamy tam żywność, odzież, wszystko, czego trzeba - tłumaczył się, jakby

przepraszając. - Ale nawet proboszcz nigdy tam nie zachodzi.

Pożegnaliśmy go. Stary czekał, myśląc pewnie, że nie zatrzymamy się przy tym domu. Ale Petrus

zapukał do drzwi. Kiedy się odwróciłem, właściciela baru już nie było.

Otworzyła nam kobieta około sześćdziesiątki. Obok niej stało ogromne czarne psisko, merdaniem

ogona okazując zadowolenie z odwiedzin. Kobieta zapytała, po co przyszliśmy, i wyjaśniła, że
przeszkodziliśmy jej w praniu, a poza tym zostawiła garnki na ogniu. Nie sprawiała wrażenia zaskoczonej
naszą wizytą. Z jej zachowania wywnioskowałem, że wielu pielgrzymów, którzy nie słyszeli o klątwie,
pukało do tych drzwi, szukając schronienia.

- Jesteśmy pielgrzymami, podążamy do Composteli i potrzeba nam trochę gorącej wody -

powiedział Petrus. - Wiem, że nam pani nie odmówi.

Trochę wbrew sobie starucha szeroko otworzyła drzwi. Weszliśmy do izdebki, schludnej, ale

biednie urządzonej. Była tam sofa z podartym plastikowym obiciem, kredens, obraz Przenajświętszego
Serca Jezusowego, święci i krucyfiks z gałęzi kolczastego krzewu. Na izbę otwierało się dwoje drzwi: za
jednymi zobaczyłem sypialnię, drugimi, wiodącymi do kuchni, kobieta poprowadziła Petrusa.

- Mam trochę wrzątku - powiedziała. - Poszukam jakiegoś naczynia, żebyście mogli zaraz iść,

skąd przyszliście.

Zostałem sam na sam z psiskiem. Zwierzak merdał ogonem, łagodny i zadowolony. Po chwili

kobieta wróciła, niosąc starą puszkę po konserwie. Napełniła ją wrzątkiem i podała Petrusowi.

- Proszę. Idźcie i niechaj Bóg wam błogosławi.
Ale Petrus nie ruszył się z miejsca. Wyjął z plecaka saszetkę herbaty, włożył do wody i oznajmił,

że chętnie podzieli się skromnym wiktem z gospodynią, aby podziękować za życzliwość.

Wyraźnie zakłopotana kobieta przyniosła dwie filiżanki i usiadła z Petrusem przy stole. Ja

tymczasem przypatrywałem się psu, równocześnie słuchając rozmowy, którą zagaił Petrus.

- We wsi słyszałem, że nad tym domem ciąży klątwa - powiedział beznamiętnym tonem.
Oczy psa rozbłysły, jakby i on zrozumiał sens tych słów. Stara kobieta poderwała się z krzesła.
- To kłamstwo! Stare przesądy! Proszę, niech pan szybciej pije tę herbatę, mam mnóstwo

pracy.

Pies wyczuł nagłą zmianę nastroju swej pani. Nie poruszył się, ale wzmógł czujność. Petrus

jednak zachował niezmącony spokój. Powoli napełnił herbatą filiżankę i uniósł ją do ust, by odstawić, nie
wypiwszy nawet łyka.

background image

- Jest gorąca. Zaczekajmy, aż trochę wystygnie.
Kobieta nie usiadła. Było widać, że drażni ją nasza obecność i że żałuje, iż otwarła nam drzwi.

Zauważywszy, że uparcie przyglądam się psu, przywołała go do siebie. Zwierzę usłuchało, jednak nadal
nie spuszczało ze mnie oka.

- Właśnie dlatego, mój drogi - Petrus zwracał się teraz do mnie - właśnie dlatego twój Posłaniec

ukazał się pod postacią dziecka.

Nagle uświadomiłem sobie, że to nie ja przypatrywałem się psu. Odkąd tu wszedłem, zwierzak

mnie hipnotyzował i zmuszał, żebym patrzył mu prosto w oczy. To pies mi się przyglądał i powodował,
że spełniałem jego wolę. Ogarniało mnie narastające zmęczenie, miałem ochotę zwinąć się w kłębek na
podartej sofie i zasnąć, ponieważ na dworze panował upał i nie chciało mi się ruszać w drogę. Wszystko
to wydawało się dziwne; czułem się, jakbym wpadł w pułapkę.

Pies wpatrywał się we mnie, a im dłużej to robił, tym większej ulegałem senności.
- Rusz się - powiedział Petrus, wstając i podając mi filiżankę herbaty. • Napij się. Pani chciałaby,

żebyśmy się jak najszybciej wynieśli.

Zatoczyłem się, ale jakoś utrzymałem filiżankę, a gorąca herbata pomogła mi się ocknąć.

Chciałem coś powiedzieć, zapytać, jak wabi się to zwierzę, ale nie mogłem wykrztusić słowa. Coś się we
mnie obudziło, coś, czego Petrus mi nie przekazał, zaczynało dawać o sobie znać. Była to niepohamowana
chęć wypowiadania słów, których znaczenia nie znałem. Byłem przekonany, że Petrus dodał czegoś do
herbaty. Wszystko stało się odległe, odnosiłem niejasne wrażenie, że kobieta powtarza Petrusowi, iż
powinniśmy już sobie iść. Ogarnęła mnie swoista euforia i postanowiłem głośno wymawiać dziwne słowa,
które przychodziły mi do głowy.

Nie potrafiłem już wyraźnie dostrzec w tej izbie niczego oprócz psa. Kiedy zacząłem wypowiadać

obce słowa, zareagował warczeniem. On rozumiał. Podniecony, mówiłem coraz głośniej. Pies wyprężył
się i obnażył zęby. Nie był już tym łagodnym stworzeniem, które zobaczyłem, wchodząc, ale złą i groźną
bestią, gotową lada chwila skoczyć mi do gardła. Wiedziałem, że słowa mnie chronią, więc
wypowiadałem je coraz głośniej, koncentrując wszystkie siły na psie i czując w sobie dziwną moc, która
powstrzymywała zwierzę przed atakiem.

Teraz wydarzenia toczyły się jakby w zwolnionym tempie. Zauważyłem, że kobieta zbliżyła się

do mnie i próbowała wypchnąć za drzwi, że Petrus ją przytrzymywał, a pies nie zwracał uwagi na ich
szamotaninę. Utkwił we mnie ślepia i wstał, warcząc i szczerząc zęby. Starałem się zrozumieć obcy
język, którym mówiłem, ale kiedy tylko milkłem, żeby zastanowić się nad znaczeniem słów, moja moc
słabła, pies się zbliżał, jego agresja zaś narastała. W pewnej chwili wrzasnąłem, a kobieta
zawtórowała mi krzykiem. Pies ujadał i wciąż groził, dopóki jednak nie przestawałem mówić, nic nie
mogło mi się stać. Usłyszałem gromki śmiech, nie wiedziałem jednak, czy jest rzeczywisty, czy też
zrodził się w mojej wyobraźni.

Nagle, jakby wszystko działo się w jednej chwili, do izby wdarł się wicher, a pies potężnym

susem skoczył na mnie. Uniosłem ramię, by osłonić twarz, wykrzyknąłem jakieś słowo i czekałem bez
ruchu. Zwierzę runęło całym ciężarem i przewróciło mnie na sofę. Przez kilka chwil patrzyliśmy sobie
prosto w oczy, po czym psisko odskoczyło i pędem wybiegło z domu.

Wybuchnąłem płaczem. Myślami byłem z rodziną, z żoną i przyjaciółmi. Odczułem gwałtowny

przypływ miłości, nieuzasadnioną, absurdalną radość, równocześnie jednak byłem świadom tego, co
zaszło między mną a psem. Petrus ujął mnie pod ramię i wyprowadził z domu, a kobieta popychała nas
obu. Rozejrzałem się wokół - po psie nie było już ani śladu. Przytuliłem się do Petrusa i wciąż płakałem,
w palącym słońcu przemierzając drogę.

Nie zachowałem żadnych wspomnień z tego odcinka Szlaku. Doszedłem do siebie, kiedy

siedzieliśmy przy źródełku. Petrus skrapiał mi wodą twarz i kark. Domagałem się jakiegoś napoju, ale
odparł, że jeśli teraz coś wypiję, skończy się to wymiotami. Trochę mnie mdliło, a mimo to czułem się
dobrze. Spłynęła na mnie bezgraniczna miłość do wszystkich i wszystkiego. Rozejrzałem się i zobaczyłem
drzewa na skraju drogi, źródełko, przy którym się zatrzymaliśmy, poczułem rześki powiew wiatru,
usłyszałem śpiew ptaków w lesie. Widziałem twarz mojego anioła, jak powiedział Petrus. Zapytałem, czy
odeszliśmy daleko od domu tej kobiety. Odparł, że dzieli nas od niego kwadrans pieszej wędrówki.

background image

- Pewnie chciałbyś się dowiedzieć, co tam zaszło - powiedział.
W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Pies, kobieta, właściciel baru - wszystko to

stało się już odległym wspomnieniem, które zdawało się nie mieć nic wspólnego z tym, co teraz czułem.
Zaproponowałem Petrusowi, żebyśmy przeszli jeszcze kawałek drogi, czułem się bowiem całkiem dobrze.

Podniosłem się i ruszyliśmy Szlakiem Świętego Jakuba. Przez resztę popołudnia prawie się nie

odzywałem, pochłonięty tym zbawiennym uczuciem, które zdawało się przepełniać wszystko. Od czasu
do czasu myślałem o tym, że Petrus dodał jakiegoś narkotyku do herbaty, ale i to nie miało dla mnie
znaczenia. Liczyło się tylko, by napawać się pięknem gór, strumieni, przydrożnych kwiatów, dumnych
rysów twarzy mojego anioła.

O ósmej wieczorem natrafiliśmy na hotel, a ja wciąż - choć już nie bez reszty - trwałem w

błogostanie. Właściciel zażądał paszportu, by dopełnić formalności, więc mu go podałem.

- Pochodzi pan z Brazylii? Kiedyś już tam byłem. Mieszkałem w hotelu przy plaży Ipanema.
To absurdalne zdanie sprowadziło mnie na ziemię. Gdzieś na szlaku pielgrzymki do Compo-steli,

we wzniesionym przed wiekami miasteczku, żył hotelarz, który znał Ipanemę.

- Teraz jestem w stanie podjąć dyskusję -oznajmiłem Petrusowi. Muszę zrozumieć

wszystko, co się dziś wydarzyło.

Poczucie błogostanu zniknęło. Jego miejsce znów zajął rozum, a wraz z nim powróciły obawa

przed nieznanym i paląca potrzeba stąpania po twardym gruncie.

- Po kolacji - odparł.
Petrus poprosił właściciela o włączenie telewizora, ale bez dźwięku. Wyjaśnił mi, że to najlepszy

sposób, abym wysłuchał opowieści, nie zadając zbyt wielu pytań, ponieważ jakaś cząstka mnie będzie
pochłonięta scenami pojawiającymi się na ekranie. Próbował się zorientować, w jakim stopniu pamiętam
to, co zaszło. Powiedziałem, że przypominam sobie wszystko oprócz tego kwadransa drogi do źródła.

- To nie ma najmniejszego znaczenia - odparł.
W telewizji zaczynał się film, którego akcja toczyła się w kopalni węgla kamiennego.

Bohaterowie ubrani byli w stroje z początku wieku.

- Wczoraj, kiedy wyczułem presję twojego Posłańca, zrozumiałem, że do walki dojdzie na

Camino de Santiago. Przybyłeś tu, aby odnaleźć miecz i poznać Praktyki RAM. Lecz zawsze, gdy
przewodnik prowadzi pielgrzyma, pojawia się co najmniej jedna okoliczność, która wymyka się im obu
spod kontroli. To rodzaj praktycznego testu, sprawdzającego, czego się nauczyłeś. W twoim
przypadku było to spotkanie z psem. Szczegóły walki i obecność wielu demonów w zwierzęciu
wyjaśnię ci później. Teraz najważniejsze jest, abyś zrozumiał, że ta kobieta była oswojona z klątwą.
Pogodziła się z nią, jakby to było normalne, a podłość ludzi wydała jej się dobrem. Nauczyła się żyć tak,
by niewiele wystarczało jej do szczęścia, podczas gdy życie zawsze chce nam dać jak najwięcej.
Przepędziłeś z biednej staruszki demony, lecz w ten sposób zburzyłeś równowagę jej świata.
Któregoś dnia rozmawialiśmy o okrucieństwach, do jakich ludzie są wobec siebie zdolni. Bardzo często,
gdy ktoś próbuje pokazać, co jest dobre, pokazać, że życie jest hojne, inni odrzucają te wizje, jakby ich
oczom ukazał się demon. Nikt nie lubi oczekiwać od życia zbyt wiele, a to w obawie przed porażką. Lecz
ten, kto pragnie toczyć Dobrą Walkę, musi patrzeć na świat jak na nieprzebraną skarbnicę, która czeka, by
ktoś ją odnalazł i zdobył.

Petrus zapytał, czy wiem, co właściwie robię na Szlaku Świętego Jakuba.
- Poszukuję mego miecza - odparłem.
- Dlaczego chcesz zdobyć ten miecz?
- Ponieważ da mi moc i mądrość Tradycji. Czułem, że moja odpowiedź nie w pełni go

zadowoliła. Podjął:

- Jesteś tu, bo pragniesz nagrody. Ośmieliłeś się marzyć i czynisz, co w twojej mocy, aby

przemienić marzenie w rzeczywistość. Powinieneś dokładniej wiedzieć, co zrobisz z mieczem. To
musi być dla ciebie jasne, zanim do niego dotrzemy. Ale masz pewien atut: pragniesz zdobyć nagrodę.
Przemierzasz Camino de Santiago tylko dlatego, że pragniesz zostać nagrodzony za wysiłek.
Zauważyłem, że wszystko, czego cię uczę, wykorzystujesz z myślą o praktycznym celu. To bardzo
pozytywna reakcja. Pozostaje ci już tylko wesprzeć Praktyki RAM intuicją. To mowa twojego serca

background image

wskaże właściwy sposób odkrycia i wykorzystania miecza. W przeciwnym razie Praktyki RAM zatracą
się w bezużytecznej mądrości Tradycji.

Petrus mówił mi to już wcześniej, innymi słowy, mnie zaś, nawet gdybym się z nim zgadzał,

nie to najbardziej interesowało. Zetknąłem się z dwoma zjawiskami, których nie potrafiłem wyjaśnić: z
dziwnym językiem, którym mówiłem, i tym uczuciem radości i miłości, którego doznałem po
przepędzeniu psa.

- Radość się zrodziła, ponieważ twój gest natchniony był Agape.
- Wiele mówisz o Agape, ale dotąd nie wytłumaczyłeś mi dokładnie, czym ona jest. Mam

wrażenie, że to wyższa forma miłości.

- Właśnie tym jest Agape. Już wkrótce nadejdzie czas, byś odczuł tę potężną Miłość, która trawi

tego, kto kocha. Na razie niech wystarczy ci świadomość, że taka Miłość rodzi się sama z siebie.

- Doznałem już tego uczucia, lecz było bardziej przelotne i odmienne. Pojawiało się zawsze po

sukcesie zawodowym, podboju lub wówczas, gdy czułem, że los znów mi sprzyja. Jednak kiedy mnie
ogarniało, zamykałem się i bałem w pełni je przeżywać. Jakby taka radość mogła być powodem
ludzkiej zazdrości albo jakbym nie był godzien jej doznać.

- Wszyscy tak postępujemy, dopóki nie poznamy Agape - przyznał, wpatrując się w ekran

telewizora.

Zapytałem go o nieznany język, którym przemówiłem.
- Zaskoczyło mnie to. Takie zjawisko nie należy do Praktyk Camino de Santiago. Chodzi tu o

rodzaj charyzmy, która stanowi element Praktyk RAM na drodze do Rzymu.

Słyszałem o charyzmach, poprosiłem jednak Petrusa o bliższe wyjaśnienia.
- Charyzmy są darami Ducha Świętego, przejawiającymi się w każdym z nas. Może to być dar

uzdrawiania, dar czynienia cudów, dar wieszczenia, a także wiele innych. Ty zaznałeś władania językami,
czyli tego daru, który otrzymali apostołowie w dniu Zesłania Ducha Świętego. Dar języków jest ściśle
powiązany z bezpośrednim porozumieniem z Duchem Świętym. Jest warunkiem mów, które oddziałują
na słuchaczy, egzorcyzmów jak w twoim przypadku i mądrości. Dni wędrówki i Praktyk RAM
przypadkowo rozbudziły dar języków, gdy pies stał się dla ciebie niebezpieczny. Ten dar już nie wróci,
chyba że odnajdziesz miecz i zdecydujesz się podążyć drogą do Rzymu. W każdym razie to dobry znak.

Na ekranie niemego telewizora kopalniana opowieść przeistoczyła się w serię następujących po

sobie obrazów, których bohaterowie - kobiety i mężczyźni - bez przerwy mówili, spierali się, gawędzili.
Od czasu do czasu jakiś aktor całował aktorkę.

- I jeszcze jedno - dodał Petrus. - Może się zdarzyć, że znowu spotkasz tego psa. Nie próbuj

wówczas ożywić daru języków, ponieważ nie powróci. Zdaj się całkowicie na intuicję. Nauczę cię innej
Praktyki RAM, która rozbudzi twoją intuicję. W ten sposób będziesz stopniowo poznawał tajemny język
twej duszy, bardzo przydatny w całym naszym życiu.

Petrus wyłączył telewizor, właśnie gdy zainteresowałem się intrygą filmu. Potem podszedł do

baru i poprosił o butelkę wody mineralnej. Wypiliśmy po parę łyków.

Przenieśliśmy się w chłodnę miejsce i siedzieliśmy tam dość długo, lecz żaden z nas nie odezwał

się słowem. Wokół panowała niezmącona najlżejszym szmerem cisza nocy, a Droga Mleczna na niebie
nieustannie przypominała o celu wędrówki - odnalezieniu miecza. Po pewnym czasie Petrus przedstawił
mi ĆWICZENIE WODY.

- Jestem zmęczony, pójdę już spać - powiedział. - Ty jednak wykonaj teraz to ćwiczenie. Obudź

swoją intuicję, ukryte strony osobowości. Nie przejmuj się logiką, woda to żywioł płynny, nie pozwoli się
tak łatwo zdominować. Alę pomoże ci stopniowo, unikając gwałtowności, wypracować nowy stosunek do
wszechświata.

Zanim wszedł do hotelu, dodał jeszcze:
- Nie codziennie pomocy udziela ci pies.
Jeszcze przez pewien czas napawałem się chłodem i spokojem nocy. Hotel leżał z dala od miast i

miasteczek, nikt nie przejeżdżał biegnącą przed nim drogą. Przypomniałem sobie spotkanie z
właścicielem, który znał Ipanemę, a mój przyjazd na tę jałową ziemię, co dnia wypalaną przez
rozwścieczone, zdawałoby się, słońce, musiał uważać za szaleństwo.

background image

Ogarniała mnie senność, postanowiłem więc bez dalszej zwłoki wykonać ćwiczenie. Wylałem

resztę wody z butelki na cementową posadzkę. Natychmiast utworzyła się kałuża. Niczego nie
przypominała, nie miała żadnego kształtu i nie była tym, czego oczekiwałem. Wodziłem palcami po
zimnej wodzie i poczułem się jak w hipnotycznym śnie, po trosze tak, jak to się dzieje, gdy wpatrujemy
się w ogień. Nie myślałem o niczym, bawiłem się. Bawiłem się kałużą. Narysowałem parę linii na jej
obrzeżach, a wówczas przemieniła się w mokre słońce, ale zaraz potem rysunek rozmazał się i zlał.
Otwartą dłonią uderzyłem w środek kałuży - rozprysnęła się, pokrywając cement kroplami, czarnymi
gwiazdkami na szarym tle. Bez reszty skupiłem się na tym dziwnym ćwiczeniu bez określonego początku
i zakończenia, a jednak zabawnym dla ćwiczącego. Poczułem, że mój umysł niemal całkowicie uwolnił
się od myśli, a to udawało mi się osiągnąć dopiero po długich medytacjach i ćwiczeniach relaksacyjnych.
Równocześnie coś mi mówiło, że w głębi mojego jestestwa, w najskrytszych zakamarkach, formowała się
jakaś siła, która wkrótce dojrzeje do tego, by się ujawnić.

Długo siedziałem, bawiąc się wodą, bo trudno mi było położyć kres tej czynności. Gdyby Petrus

nauczył mnie ćwiczenia Wody na początku podróży, z pewnością uznałbym je za stratę czasu.

Ale teraz, kiedy mówiłem różnymi językami i przepędzałem demony, ta kałuża umożliwiła mi

nawiązanie kontaktu - choć kruchego - z Drogą Mleczną. Odbijała gwiazdy, tworząc rysunki, których nie
potrafiłem zinterpretować, i budziła we mnie nie poczucie trwonienia czasu, lecz poczucie tworzenia
nowego języka komunikacji ze światem. Tajemnego języka duszy - języka, który tak słabo znamy i w
który tak rzadko się wsłuchujemy.

Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, było już bardzo późno. Lampy przed wejściem dawno

zgaszono, wślizgnąłem się więc bezszelestnie do budynku. W pokoju raz jeszcze wezwałem Astraina.
Ukazał się wyraźniej, a ja przez chwilę opowiadałem mu o mieczu i celach, jakie wyznaczałem sobie w
życiu.

Nie odezwał się do mnie, ale Petrus uprzedzał, że Astrain dopiero po wielu przywołaniach stanie

się u mego boku bytem żywym i potężnym.

background image

ĆWICZENIE WODY

Wylej wodę na gładką i niechłonną powierzchnię, tworząc maleńką kałużę. Wpatruj się w nią

przez chwilę. Potem zacznij się bawić tą wodą, bezcelowo, bezmyślnie. Kreśl rysunki, które zupełnie nic
nie znaczą. Wykonuj to ćwiczenie codziennie przez tydzień, przeznaczając na nie za każdym razem co
najmniej dziesięć minut.

Nie doszukuj się w nim praktycznego celu ani efektów. To ćwiczenie stopniowo rozbudza twoją

intuicję. Kiedy zaś już da ona o sobie znać w innych porach dnia, zawsze jej ufaj.

Ślub

Logrońo jest jednym z większych miast na szlaku pielgrzymów podążających do Composteli.

Dotąd zawitaliśmy tylko do jednego dużego miasta, Pampeluny, lecz nawet nie zatrzymaliśmy się tam na
noc.

Po południu w dzień naszego przybycia do Logrońo miasto miało hucznie się bawić i Petrus

zaproponował, abyśmy zostali przynajmniej na tę jedną noc.

Lecz ja przywykłem do wiejskiego spokoju i swobody, toteż ten pomysł nieszczególnie

przypadł mi do gustu. Od incydentu z psem upłynęło pięć dni i od tamtej pory co wieczór wywoływałem
Astraina, a także powtarzałem ćwiczenie Wody. Czułem się o wiele spokojniejszy, świadom znaczenia,
jakie Camino de Santiago ma dla mych dalszych losów. Choć na tej jałowej ziemi nużył oczy pustynny
krajobraz, jedzenie bywało nie najlepsze i doskwierało nam zmęczenie po dniach spędzonych w drodze,
żyłem jak we wspaniałym śnie.

Wszystko to uleciało, kiedy dotarliśmy do Logrońo. Tu już nie było gorącego i czystego

powietrza pól i wsi, lecz miasto pełne samochodów, dziennikarzy i ekip telewizyjnych. Petrus wszedł do
pierwszego na naszej drodze baru, żeby zapytać, co się dzieje.

- Jak to?! Nie wie pan?! Córka pułkownika M. wychodzi za mąż - odparł mężczyzna. - Na placu

odbędzie się bankiet dla mieszkańców, więc dziś wcześniej zamykam.

Trudno było znaleźć miejsce w hotelu, jednak starsze małżeństwo, widząc muszlę na plecaku

Petrusa, zaproponowało nam schronienie. Po kąpieli ubrałem się w jedyną parę zapasowych spodni, jaką
zabrałem w tę podróż, i wyszliśmy.

Na placu służba - dziesiątki kobiet w czarnych sukienkach i mężczyzn w smokingach - krzątała

się przy rozstawionych wokół stołach, modląc się zapewne o odrobinę chłodu i dokonując ostatnich
przygotowań. Hiszpańska telewizja utrwalała na taśmie te chwile przed uroczystością. My tymczasem
ruszyliśmy uliczką wiodącą do parafii Santiago el Real, gdzie wkrótce miała się odbyć ceremonia ślubna.

Tłumy elegancko ubranych gości - kobiet, których makijaż mógł lada chwila spłynąć w

potwornym upale, dzieci w białych strojach - dumnie przestępowały próg kościoła. W powietrze
wystrzeliły z hukiem sztuczne ognie i przed świątynią zatrzymała się czarna limuzyna. Przyjechał pan
młody. Petrus i ja, nie zdoławszy się dostać do przepełnionego kościoła, postanowiliśmy wrócić na plac.

background image

On wybrał się na przechadzkę po mieście, ja usiadłem na ławce, czekając, aż zakończy się ceremonia, a
rozpocznie bankiet. Obok stał sprzedawca prażonej kukurydzy, licząc, że po ślubie nadejdą klienci.

- Pan także został zaproszony? - zapytał.
- Nie. Jesteśmy pielgrzymami, idziemy do Composteli.
- Z Madrytu można tam dojechać bezpośrednim pociągiem, a jeżeli kupi pan bilet na piątek,

dostanie pan darmowy nocleg w hotelu.

- Ale to ma być pielgrzymka. Sprzedawca przyjrzał mi się uważniej i dodał z wielką powagą:
- Pielgrzymki to zajęcie dla świętych. Wolałem nie podejmować dyskusji. Staruszek
zaczął opowiadać, jak to wydał za mąż córkę, która teraz żyje w separacji z mężem.
- Za czasów Franco ludzie odnosili się do siebie z większym szacunkiem - westchnął. - Dzisiaj

nikt już nie troszczy się o rodzinę.

Nawet w obcym kraju, gdzie raczej nie należy rozmawiać o polityce, nie mogłem nie zareagować

na takie stwierdzenie. Powiedziałem, że Franco był dyktatorem i że nic, co działo się za jego czasów, nie
mogło być dobre.

Stary spąsowiał.
- Kim pan jest, żeby wygłaszać takie poglądy?
- Znam historię tego kraju. Wiem, że wasz naród walczył o wolność. Czytałem o zbrodniach

hiszpańskiej wojny domowej.

- Byłem na wojnie. I mogę o tym mówić, bo moja rodzina przelewała tu krew. Historia, którą pan

gdzieś wyczytał, nic mnie nie obchodzi. Obchodzi mnie to, co dzieje się w mojej rodzinie. Walczyłem
przeciw Franco, ale po jego zwycięstwie mnie też żyło się lepiej. Nie jestem biedakiem, mam swój wózek
do prażenia kukurydzy. I nie zdobyłem go dzięki pomocy tego socjalistycznego rządu. Dziś jest mi
gorzej, niż było dawniej.

Przypomniałem sobie, co mówił Petrus: ludzie potrafią zadowolić się w życiu małym. Nie

podjąłem dalszej dyskusji i przesiadłem się na inną ławkę.

Po chwili wrócił Petrus. Opowiedziałem mu o sprzedawcy prażonej kukurydzy.
- Dyskusja to doskonały sposób, by przekonać samego siebie o słuszności tego, co się mówi -

podsumował. - Należę do PCI, a nie zauważyłem w tobie faszystowskich przekonań.

- Jakich faszystowskich przekonań?! - krzyknąłem oburzony.
- Pomogłeś staruszkowi utwierdzić się w przekonaniu, że reżim Franco był lepszy. Może dotąd

biedak nie miał pojęcia dlaczego, ale teraz już wie.

- Nigdy bym nie przypuścił, że PCI wierzy w dary Ducha Świętego!
Roześmialiśmy się. Znów wystrzeliły sztuczne ognie. Orkiestra zajęła miejsce na podium i

muzycy zaczęli stroić instrumenty. Od rozpoczęcia uroczystości dzieliły nas zaledwie minuty.

Spojrzałem w niebo. Zapadała noc i już rozbłysło kilka gwiazd. Petrus podszedł do jednego z

kelnerów, a ten wrócił po chwili, niosąc dwa plastikowe kubeczki wina.

- Podobno picie wina przed rozpoczęciem przyjęcia przynosi szczęście - powiedział Petrus,

podając mi kubeczek. - To ci pomoże zapomnieć o staruszku od prażonej kukurydzy.

- Już o nim zapomniałem.
- A jednak będziesz musiał o nim pomyśleć. To, co się stało, jest zwiastunem niewłaściwej

postawy. Na każdym kroku staramy się jednać adeptów naszego postrzegania świata. Uważamy, że jeśli
zwiększy się liczba ludzi wierzących w to, w co my wierzymy, ta wiara stanie się rzeczywi stością.
Rozejrzyj się wokół. Szykuje się wielka uroczystość. Ludzie będą tu świętować równocześnie wiele
spraw: marzenie ojca, który chciał wydać za mąż córkę, marzenie dziewczyny, która chciała wyjść za
mąż, marzenie pana młodego. To dobrze, bo wierzą w te marzenia i chcą pokazać wszystkim, że się
ziściły. To nie jest święto, które ma kogoś o czymś przekonać, i dlatego będzie wesołe. Wszystko
wskazuje na to, że ci ludzie podjęli Dobrą Walkę miłości.

- Ale ty przecież usiłujesz mnie przekonać, Petrusie. Prowadzisz mnie Szlakiem Świętego

Jakuba.

Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem.
- Uczę cię Praktyk RAM. Ale odnajdziesz swój miecz, tylko jeśli zrozumiesz, że w twoim sercu

background image

wypisana jest ta droga, i prawda, i życie.

Uniósł palec, wskazując niebo, na którym lśniły już gwiazdy.
- Droga Mleczna wytycza szlak aż do Composteli. Żadna religia nie potrafi zebrać wszystkich

gwiazd, bo gdyby tak było, wszechświat stałby się bezkresną próżnią i straciłby rację bytu. Każda
gwiazda - i każdy człowiek - ma swą przestrzeń i specyficzne cechy. Istnieją gwiazdy zielone, żółte,
niebieskie, białe, komety, meteory i meteoryty, mgławice i pierścienie. To, co z Ziemi wygląda jak
jednakowe punkty, w rzeczywistości składa się z milionów rozmaitych elementów, rozproszonych w
przestrzeni niepojętej dla ludzkiego rozumu.

Bukiet sztucznych ogni rozbłysł na niebie i na moment przyćmił światło gwiazd. Kaskada

migoczących zielonych punkcików rozprysła się w powietrzu.

- Przedtem postrzegaliśmy tylko dźwięk, ponieważ było widno. Teraz możemy patrzeć na ich

blask - zakończył Petrus. - To jedyna odmiana, do jakiej może dążyć człowiek.

Panna młoda wyszła z kościoła, tłum sypał ryżem i wiwatował. Była to chuda, mniej więcej

siedemnastoletnia dziewczyna, krocząca u boku odświętnie ubranego chłopca. Tłum ruszył w stronę
placu.

- To pułkownik M.! Popatrz na suknię panny młodej! Jaka piękna! - wykrzykiwały stojące w

pobliżu dziewczęta.

Goście podeszli do stołów, kelnerzy podali wino, zagrała orkiestra. Sprzedawcę prażonej

kukurydzy natychmiast obiegły podekscytowane dzieciaki, które wyciągały monety i szybko układały
torebki popcornu na ziemi. Pomyślałem, że dla mieszkańców Logrońo, przynajmniej tego wieczoru, reszta
świata, groźba wojny nuklearnej, bezrobocie, zbrodnie po prostu nie istniały. Ten wieczór był świętem, na
placu rozstawiono stoły dla mieszkańców i każdy czuł się ważny.

Ekipa telewizyjna kierowała się w naszą stronę, więc Petrus osłonił twarz. Jednak dziennikarze

podeszli wprost do jednego z gości, znajdującego się w pobliżu. Natychmiast rozpoznałem tego człowieka
- był to Manolo, kapitan reprezentacji Hiszpanii podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w Meksyku.
Kiedy udzielił już wywiadu, podszedłem do niego. Powiedziałem, że jestem Brazylijczykiem, a on, udając
oburzonego, wypomniał mi bramkę ukradzioną podczas pierwszego meczu mistrzostw. Zaraz potem
jednak serdecznie mnie uścisnął, mówiąc, że Brazylia znów będzie miała najlepszych piłkarzy na świecie.

- Jak możesz obserwować grę, skoro bez przerwy biegasz po boisku i kierujesz drużyną? -

zapytałem. Było to jedno ze spostrzeżeń, które uczyniłem, oglądając retransmisje z mistrzostw świata.

- Dla mnie to przyjemność, że pomagam drużynie wierzyć w zwycięstwo.
I na zakończenie, jakby i on był przewodnikiem na Camino de Santiago, dodał:
- Drużyna, której brak wiary, pozbawia swój klub zwycięskiej gry.
Wkrótce Manola obiegli inni rozmówcy, ja jednak długo jeszcze rozmyślałem nad jego słowami.

On także, choć zapewne nigdy nie przemierzył Szlaku Świętego Jakuba, wiedział, co znaczy prowadzić
Dobrą Walkę.

Odszukałem Petrusa, który ukrył się w jakimś kącie, najwyraźniej zakłopotany obecnością ekip

telewizyjnych. Dopiero gdy zniknęli kamerzyści, wysunął się zza rosnących na placu drzew i nieco
odprężył. Poprosiliśmy o wino, ja napełniłem talerz kanapkami, a Petrus wybrał stół, przy którym
usiedliśmy wśród innych gości. Państwo młodzi przystąpili do krojenia imponującego tortu weselnego.
Znów rozbrzmiały wiwaty.

- Na pewno bardzo się kochają - myślałem głośno.
- Oczywiście, że się kochają - włączył się siedzący przy naszym stole jegomość w ciemnym

garniturze. - Spotkał pan już kogoś, kto brałby ślub z innego powodu?

Odpowiedź na to pytanie zachowałem dla siebie, wspominając słowa, jakimi Petrus skomentował

potyczkę ze sprzedawcą prażonej kukurydzy. Ale mój przewodnik nie przemilczał tej uwagi.

- Jaki rodzaj miłości ma pan na myśli - spod znaku Erosa, Filos czy Agape?
Mężczyzna spojrzał na niego zbity z tropu. Petrus wstał, napełnił szklankę winem i zaproponował,

żebyśmy rozprostowali nogi.

- Greka ma trzy słowa na określenie miłości -zaczął. - Dziś byłeś świadkiem manifestowania się

Erosa, tego uczucia, które łączy dwoje ludzi.

background image

Młodzi małżonkowie uśmiechali się do obiektywów i przyjmowali powinszowania.
- Wyglądają na zakochanych powiedział, wskazując na młodą parę. - Myślę, że miłość to uczucie,

które się rozwija. Wkrótce będą sami toczyć walkę, założą rodzinę, będą przeżywać wspólną przygodę.
To powoduje wzrost miłości, czyni ją szlachetną. On będzie dalej robił karierę w wojsku, ona pewnie już
świetnie gotuje i zostanie wspaniałą panią domu, bo do tego przygotowywano ją od dziecka. Będzie jego
towarzyszką, urodzą im się dzieci, a jeśli teraz już przeczuwają, że razem coś zbudują, to znaczy, że
podjęli Dobrą Walkę. I jeśli tak jest, to wbrew wszelkim przeszkodom nigdy nie przestaną być szczęśliwi.
Lecz historia, którą ci opowiadam, może się potoczyć zupełnie inaczej. Może on poczuje, że nie jest
wolny, lub nie dość wolny, aby dawać wyraz pełni Erosa, całej miłości, jaką żywi do innych kobiet. Ona
może sobie uświadomić, że poświęciła karierę i wspaniałe życie, aby podążyć za mężem. Wówczas,
zamiast wspólnie tworzyć, oboje poczują się ograbieni w pojmowaniu miłości. Eros, nić, która ich łączy,
będzie stopniowo odsłaniać swe najgorsze aspekty. I to, co Bóg dał człowiekowi jako najszlachetniejsze z
uczuć, stanie się źródłem nienawiści i zniszczenia.

Rozejrzałem się wokół. Eros zawładnął wieloma z obecnych tu par. Ćwiczenie Wody obudziło

język mojego serca i teraz inaczej patrzyłem na ludzi. Być może sprawiły to dni samotności na wsi, może
też Praktyki RAM. Potrafiłem odróżnić obecność dobrego Erosa i złego Erosa, dokładnie tak, jak
opisywał to Petrus.

- Widzisz, jakie to ciekawe - podjął mój przewodnik, który dostrzegł to samo. - Dobry czy zły,

Eros dla każdego człowieka ma inne oblicze. Zupełnie jak gwiazdy, o których mówiłem pół godziny
temu. Nikt nie umknie przed Erosem. Wszyscy potrzebujemy jego obecności, choć to właśnie on często
sprawia, że czujemy się odizolowani od świata, zasklepieni w samotności, odtrąceni.

Muzycy zagrali walca. Goście wychodzili na estradę ustawioną tuż obok orkiestry i tańczyli.

Wszyscy wyglądali na lekko podchmielonych i szczęśliwszych niż na co dzień. Zwróciłem uwagę na
ubraną w błękit dziewczynę, która najwyraźniej czekała na to wesele, by teraz zatańczyć walca, gdyż
chciała, żeby wziął ją w ramiona chłopak, o którym marzyła już jako gąska. Śledziła każdy ruch
eleganckiego chłopca w jasnym garniturze, stojącego z grupą przyjaciół. Młodzieńcy prowadzili ożywioną
dyskusję i nie zauważyli, że zaczął się walc ani że kilka metrów dalej dziewczyna w błękitnej sukience
uporczywie przypatruje się jednemu z nich.

Pomyślałem o małych miasteczkach, o pielęgnowanych od dziecka marzeniach o ślubie z tym

jednym jedynym, wybranym chłopcem.

Dziewczyna w błękitnej sukience zauważyła, że ją obserwuję, i odeszła od podium. Teraz to

chłopak jej szukał, rozglądając się wokół. Kiedy ją odnalazł, już w grupie innych dziewcząt, powrócił do
rozmowy z przyjaciółmi.

Zwróciłem uwagę Petrusa na tych dwoje młodych ludzi. Przez jakiś czas śledził grę spojrzeń, po

czym skupił się na swojej szklaneczce wina.

- Zachowują się, jakby uważali, że okazanie sobie miłości to wstyd - stwierdził po prostu.
Z przeciwka przyglądała się nam jakaś dziewczyna. Była prawdopodobnie o połowę młodsza od

nas. Petrus odwzajemnił jej spojrzenie i uniósł szklaneczkę jak przy toaście. Smarkula zachichotała,
wyraźnie speszona, i gestem ręki wskazała rodziców, niemal przepraszając, że do nas nie podeszła.

- Oto piękna strona miłości - powiedział Petrus. - Miłość, która rzuca wyzwanie, miłość do

dwóch obcych i starszych, którzy przybyli z daleka, a jutro odejdą. W świat, który ona także chciałaby
przemierzać.

Wyczułem z jego głosu, że wino trochę go oszołomiło.
- Dziś pomówimy o miłości! - oznajmił nieco za głośno mój przewodnik. - Pomówmy o tej

prawdziwej miłości, pewnej, że to ona nieustannie rządzi światem i czyni człowieka mędrcem!

Szykowna kobieta, która kręciła się w pobliżu, zdawała się nawet nie obserwować zabawy.

Chodziła od stołu do stołu, ustawiając szklanki, talerze, układając widelce.

- Popatrz na tę panią, która nieustannie sprząta - powiedział Petrus. - Wiesz, że Eros ma

wiele twarzy, a to jest jedna z nich. To miłość zawiedziona, która spełnia się w szczęściu innych. Całując
pannę młodą i pana młodego, w głębi ducha będzie szeptała, że nie są dla siebie stworzeni. Stara się
uładzić cały świat, bo sama popadła w stan bezładu. A tam - wskazał jakąś parę, kobieta była zbyt mocno

background image

umalowana i wy-fiokowana - to Eros oswojony, miłość jako rodzaj spółki, wyzbyta choćby resztek
uczucia. Ta kobieta zaakceptowała swoją rolę i przecięła wszelkie więzi ze światem i Dobrą Walką.

- Przemawia przez ciebie gorycz, Petrusie. Czyż nikt tu nie wymyka się tym normom?
- A jakże! Dziewczyna, która się nam przyglądała. Młodzież, która tańczy i zna tylko dobrego

Erosa. Jeżeli nie ulegną wpływowi hipokryzji miłości, która opanowała starsze pokolenie, świat na pewno
się zmieni.

A potem wskazał na siedzącą przy stole parę staruszków.
- I jeszcze tych dwoje. Nie pozwolili, aby zawładnęła nimi hipokryzja, w której pogrążyło się tylu

innych. Sądząc z wyglądu, to małżeństwo wieśniaków. Głód i potrzeba zmusiły ich do wspólnej
pracy. Nauczyli się Praktyk, które znasz, chociaż nigdy nie słyszeli o RAM. Ponieważ czerpali siłę
miłości z pracy. Eros tak odsłania najpiękniejszą ze swych twarzy, jest bowiem wówczas zjednoczony z
Filos.

- Czym jest Filos?
- Filos to Miłość, która przybiera postać przyjaźni. Nią właśnie darzę ciebie i wielu innych. Kiedy

płomień Erosa zatraca już moc i blask, Fi-los utrzymuje jedność małżeństw.

- A Agape?
- To nie jest odpowiednia chwila, by mówić o Agape. Agape żyje w Erosie i w Filos, ale to tylko

frazes. Zabawmy się trochę na tym weselu, nie zbliżając się do Miłości, która trawi człowieka. - I Petrus
dolał sobie wina.

Wokół nas panowała zaraźliwa wesołość. Petrus był pijany. Początkowo to mnie zaszokowało.

Przypomniałem sobie jednak, co powiedział pewnego dnia - że Praktyki RAM mają sens tylko wówczas,
gdy może je wypełniać zwyczajny człowiek. Tej nocy Petrus wydał mi się najzwyklejszym z ludzi. Był
kumplem, przyjacielem, klepał po plecach nowo poznanych, wdawał się w dyskusje z tymi, którzy chcieli
zwrócić na niego uwagę. Wkrótce potem był już tak pijany, że musiałem zawlec go do hotelu.

Po drodze zdałem sobie sprawę z sytuacji. Stałem się przewodnikiem mojego przewodnika.

Zrozumiałem, że w żadnym momencie podróży Petrus nie zrobił nic, aby udowodnić, że jest mądrzejszy,
bliższy świętości czy lepszy ode mnie. Ograniczał się do przekazywania mi swych doświadczeń w
Praktykach RAM. Poza tym chciał pokazać, że jest takim samym człowiekiem jak inni, zdolnym do
odczuwania Erosa, Filos i Agape.

Poczułem się silniejszy. Camino de Santiago była drogą zwykłych ludzi.

Zapał

- „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź

brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania (...) i wszelką wiarę, tak iżbym góry
przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym".

Petrus znów przywołał słowa świętego Pawła. Uważał tego apostoła za wielkiego komentatora

przesłania Chrystusowego. Tego popołudnia, po porannej wędrówce, łowiliśmy ryby. Jak dotąd żadna nie
połknęła haczyka, ale mój przewodnik wcale się tym nie przejmował. Jego zdaniem ćwiczenie połowu
było w pewnym sensie symbolem relacji między człowiekiem a światem: wiemy, czego chcemy,
osiągamy to, jeśli mamy dość wytrwałości, ale czas, jakiego trzeba na realizację zamierzeń, uzależniony
jest od pomocy, której udziela nam Bóg.

- Dobrze oddawać się zajęciom wymagającym powolnych działań, zanim podejmie się ważną

background image

życiową decyzję - powiedział. - Mnisi zen przysłuchują się, jak rosną skały. Ja wolę łowić ryby.

O tej porze, podczas upałów, nawet rozleniwione złote rybki, snujące się tuż pod powierzchnią

wody, nie interesowały się przynętą. To, czy spławik był zanurzony, czy leżał na brzegu, nie miało
znaczenia. Wolałem więc zostawić wędkę i wybrać się na przechadzkę po okolicy. Dotarłem do starego,
zapomnianego cmentarza, którego brama wydała mi się nieproporcjonalnie duża, a potem wróciłem do
Petrusa. Zapytałem go o cmentarz.

- Brama wiodła niegdyś do domostwa, w którym zatrzymywali się pielgrzymi - odparł. - Ale z

czasem zapominano o tym miejscu. Później komuś przyszedł do głowy pomysł, żeby wykorzystać fasadę,
a za nią założyć cmentarz.

- Który także popadł w zapomnienie.
- Rzeczywiście. Na tym świecie wszystko skazane jest na krótki żywot.
Powiedziałem mu, że minionego wieczoru bardzo surowo osądzał weselnych gości. Przyjął to z

zaskoczeniem. Przyznał, że to, o czym mówiliśmy, jest odzwierciedleniem doświadczeń życia osobistego
każdego z nas. Wszyscy szukamy Erosa, a kiedy Eros chce przerodzić się w Filos, uznajemy miłość za
zbędną. Nie rozumiemy, że to Filos prowadzi nas ku najwyższej formie miłości - Agape.

- Opowiedz mi o Agape - poprosiłem.
Petrus odparł, że o Agape nie można opowiedzieć, trzeba jej doznać. Jeżeli nadarzy się okazja,

jeszcze dziś pokaże mi jeden z aspektów Agape. Aby jednak mógł to uczynić, świat musi przybrać
postawę wędkarza - współpracować, by wszystko potoczyło się pomyślnie.

- Posłaniec cię wspiera, jest jednak coś, co wykracza poza domenę Posłańca, twoich pragnień i

twoją.

- Co to takiego?
- Iskra boża. To, co ludzie nazywają szczęściem.
Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak Świętego Jakuba

wiódł przez winnice i pola uprawne, o tej porze całkowicie wyludnione. Minęliśmy jedną z głównych
dróg, gdzie także nie było żywego ducha, i znaleźliśmy się pośród zarośli. W dali dostrzegłem szczyt San
Lorenzo, dominujący nad królestwem Kastylii. Od spotkania z Petrusem, tam, pod Saint-Jean-Pied-de-
Port, dokonały się we mnie wielkie zmiany. Moje troski - Brazylia, interesy - właściwie zniknęły. Liczył
się tylko cel i co noc rozmawiałem o nim z Astrainem, który stawał przede mną coraz wyraźniejszy i
bliższy. Udawało mi się widzieć go teraz siedzącego tuż obok, zauważyłem, że miał nerwowy tik - drgała
mu prawa powieka - i uśmiechał się pogardliwie, kiedy powtarzałem mu pewne rzeczy, chcąc się
upewnić, czy mnie zrozumiał. Jeszcze kilka tygodni temu, szczególnie w pierwszych dniach, zdarzało mi
się lękać, że nigdy nie dotrę do celu wędrówki. Kiedy byliśmy w Roncesvalles, ogarnęło mnie głębokie
znużenie wyprawą i zapragnąłem jak najszybciej znaleźć się w Santiago, zabrać miecz i poświęcić się
temu, co Petrus nazywał Dobrą Walką. Odtąd więzi z cywilizacją, którą porzucałem wbrew sobie,
praktycznie za-niknęły. Teraz obchodziło mnie jedynie słońce nad głową i podniecenie przeżywaniem
Agape.

Szliśmy po trzęsawiskach. Przeprawa przez strumień zakończyła się mozolną wspinaczką na

stromy brzeg. Kiedyś na pewno płynęła tędy rzeka, a nurt żłobił ziemię, wdzierając się w jej głębie i
odkrywając tajemnice. Nie była to struga, którą można przejść suchą nogą. Ale jej dzieło, głębokie koryto,
które niegdyś wypełniały wody, pozostało.

- Na tym świecie wszystko skazane jest na krótki żywot - usłyszałem kilka godzin temu z ust

Petrusa.

- Petrusie, czy w twoim życiu dużo było miłości?
Pytanie wyrwało mi się z ust; sam byłem zaskoczony, że ośmieliłem się je zadać. Dotąd nie

wiedziałem prawie nic o prywatnym życiu mojego przewodnika.

- Byłem z wieloma kobietami, jeśli to masz na myśli. I każdą z nich bardzo kochałem. Ale tylko z

dwiema zaznałem Agape.

Wyznałem, że i ja kochałem wiele razy i że zaczynałem się już martwić niezdolnością do trwania

przy jednej osobie. Jeśli to nie uległoby zmianie, skończyłbym jako samotny starzec, a myśl o takim życiu
wprawiała mnie w panikę.

background image

- Zatrudnij pielęgniarkę roześmiał się. Prawdę mówiąc, nie sądzę, żebyś miłość uważał za

gwarancję spokojnej starości.

Dochodziła dziewiąta wieczorem, kiedy na dobre się ściemniło. Minęliśmy winnice i znaleźliśmy

się w pustynnej niemal krainie. Rozglądając się wokół, dostrzegłem w dali wykutą w skale kaplicę, jakich
wiele widzieliśmy na naszym szlaku. Szliśmy jeszcze przez chwilę, oddalając się od żółtych znaków i
kierując wprost ku małej budowli.

Kiedy byliśmy wystarczająco blisko, Petrus wykrzyknął jakieś imię, którego nie zrozumiałem, i

przystanął, czekając na odzew. Ale odpowiedziała nam tylko cisza. Petrus zawołał raz jeszcze, jednak i
teraz bez skutku.

- Chodźmy - powiedział.
Były to tylko cztery pobielone wapnem ściany. Drzwi stały otworem, a raczej - wcale ich nie było,

zastępowała je jakby furtka wysokości pół metra, wisząca na jednym zawiasie. We wnętrzu stał kamienny
piec i piętrzył się stos starannie ułożonych misek. Dwie z nich były napełnione ziarnem i ziemniakami.

Usiedliśmy, nie odzywając się do siebie. Petrus zapalił papierosa i zaproponował, żebyśmy chwilę

zaczekali. Nogi miałem obolałe ze zmęczenia, lecz coś w tej kapliczce, zamiast mnie uspokajać,
ekscytowało, a gdyby nie obecność Petrusa, czułbym wręcz przerażenie.

- Kimkolwiek jest mieszkający tu człowiek, gdzieś chyba musi sypiać? - zapytałem,

przerywając ciszę, która zaczynała mi ciążyć.

- Śpi tam, gdzie teraz siedzisz - odparł Petrus, wskazując na gołą ziemię.
Chciałem się przesunąć, ale poprosił, żebym został dokładnie tam, gdzie byłem. Musiało się

trochę ochłodzić, bo zaczynało mi być zimno.

Czekaliśmy prawie godzinę. Petrus jeszcze dwukrotnie wywoływał tajemnicze imię, potem jednak

zrezygnował z dalszych prób. Kiedy sądziłem już, że wstaniemy i pójdziemy dalej, przemówił.

- Tu obecna jest jedna z dwóch postaci Aga-pe - wyjaśnił, gasząc trzeciego papierosa. - Nie

jedyna, ale jedna z najbardziej czystych. Agape jest właśnie totalną Miłością, która trawi tego, kto ją
czuje. Ten, kto poznał lub przeżywa Agape, wie, że na tym świecie liczy się tylko miłość. Taką miłością
darzył ludzkość Jezus, a była ona tak potężna, że sięgnęła gwiazd i odmieniła bieg historii świata.
Samotnie osiągnął to, czego nie udało się dokonać królom, armiom i imperiom. Przez tysiąclecia dziejów
cywilizacji wielu było ludzi ogarniętych tą miłością, która trawi. Tak dużo mieli do ofiarowania, a świat
żądał tak mało, że musieli szukać pustyni lub pustelni, bo potęga tej miłości czyniła ich lepszymi. Stawali
się świętymi eremitami, których dziś dobrze znamy. Tobie i mnie, odczuwającym inną postać Agape,
życie tu może wydawać się surowe, straszne. Lecz miłość, która pochłania bez reszty, sprawia, że
wszystko - wszystko bez wyjątku - traci znaczenie. Tacy ludzie żyją wyłącznie po to, by strawiła ich
miłość.

Petrus powiedział mi, że mieszka tu mężczyzna imieniem Alfonso. Spotkał go podczas pierwszej

pielgrzymki do Composteli, zbierającego owoce. Jego przewodnik, wizjoner, z którym nie mógłby się
równać, był przyjacielem Alfonsa i we trzech dopełnili rytuału Agape, ćwiczenia Błękitnego Globu.
Petrus powiedział, że było to jedno z najważniejszych doświadczeń w jego życiu, że jeszcze dziś, gdy je
wypełnia, myśli o kaplicy i o Alfonsie. W jego głosie wyczuwałem silne wzruszenie, którego nigdy
dotąd nie zauważyłem.

- Agape to miłość, która trawi -- powtórzył, jakby była to najtrafniejsza definicja tej dziwnej

odmiany miłości. - Martin Luther King powiedział ongiś, że kiedy Chrystus nauczał miłości do
nieprzyjaciół, czynił aluzję do Agape. Ponieważ, twierdził King, „nie jest możliwe, byśmy kochali
naszych wrogów, tych, którzy nas krzywdzą i pragną pogłębić nasze codzienne cierpienia". Ale Agape to
znacznie więcej niż miłość. To wszechogarniające uczucie, które wdziera się przez każde okienko i
obraca w pył każdego agresora, nim ten rozpocznie napaść. Potrafisz już dokonać własnego odrodzenia,
powściągnąć okrucieństwo wobec siebie, rozmawiać ze swym Posłańcem. Lecz wszystko, co do tej chwili
robiłeś, wszelkie korzyści, jakie przyniosła ci wędrówka Camino de Santiago, zatraca sens, jeśli nie
ogarnie cię Miłość, która trawi.

Przypomniałem Petrusowi, że mówił o dwóch formach Agape. On nie doznał zapewne tej

pierwszej, gdyż nie został pustelnikiem.

background image

- Masz rację. Ty i ja, jak większość pielgrzymów, którzy przemierzali Camino de Santiago w

słowach RAM, poznaliśmy inne oblicze Agape: to entuzjazm. Starożytni uważali, że entuzjazm oznacza
trans, ekstazę, kontakt z bogiem. Entuzjazm jest Agape wykierowaną na pewną ideę lub obiekt. Każdy z
nas doświadczył tego przeżycia. Kiedy kochamy lub głęboko w coś wierzymy, czujemy się silniejsi od
całego świata, ogarnia nas pogoda ducha, która bierze się z pewności, że nic nie zdoła pokonać naszej
wiary. Ta niepojęta siła pomaga nam podejmować trafne decyzje we właściwym czasie, a kiedy
osiągniemy cel, jesteśmy zaskoczeni swoimi zdolnościami. Bo podczas Dobrej Walki nic już się nie liczy,
a entuzjazm wiedzie nas do celu. Zwykle entuzjazm daje o sobie znać z pełną mocą w pierwszych latach
naszego życia. Wówczas łączy nas jeszcze silna więź z elementem boskości, bardzo przywiązujemy się do
zabawek - lalki ożywają, ołowiane żołnierzyki potrafią maszerować. Kiedy Jezus powiedział, że
Królestwo Niebieskie należy do dzieci, czynił aluzję do Agape przyjmującej postać entuzjazmu. Dzieci
przyszły do niego, chociaż nie interesowały ich jego cuda, mądrość, faryzeusze ani apostołowie. Przyszły
szczęśliwe, powodowane entuzjazmem.

Opowiedziałem Petrusowi, że właśnie tego popołudnia pojąłem, iż bez reszty pochłonęła mnie

pielgrzymka do Santiago. Noce i dnie spędzone na hiszpańskiej ziemi sprawiły, że niemal zapomniałem o
mieczu, i stały się niezwykłym doświadczeniem.

- Po południu wybraliśmy się na ryby. Pamiętasz, wcale nie brały - przypomniał Petrus. -

Zazwyczaj pozwalamy sobie na okazywanie entuzjazmu w sytuacjach pozbawionych znaczenia,
niewywierających wpływu na rzecz tak wielkiej wagi jak życie ludzkie. Zatracamy entuzjazm z powodu
drobnych i nieuniknionych porażek w Dobrej Walce. A ponieważ nie wiemy, że entuzjazm jest siłą
wyższą, spoglądającą ku końcowemu zwycięstwu, pozwalamy, by przeciekał nam przez palce, i nie
zauważamy, że wyzbywając się go, tracimy z oczu także prawdziwy sens życia. Obwiniamy świat o
monotonię życia, o własne porażki, zapominając, że sami pozwoliliśmy umknąć tej potężnej sile, która
wszystko usprawiedliwia -Agape przyjmującej postać entuzjazmu.

Przypomniałem sobie cmentarz nieopodal strumienia. Ta dziwna brama, o wiele za duża, była

doskonałym symbolem zatracenia sensu życia. Za tymi drzwiami nie było nikogo oprócz zmarłych.

Petrus jakby czytał w moich myślach.
- Kilka dni temu - podjął - byłeś pewnie zaskoczony, widząc, jak tracę zimną krew i rugam

nieszczęsnego chłopaka, który wylał odrobinę kawy na moje spodnie, i tak już brudne po długiej
wędrówce. W rzeczywistości w irytację wprawił mnie wyraz oczu tego dzieciaka - entuzjazm wyciekał z
nich jak krew z podciętej żyły nadgarstka. Zobaczyłem, jak silny i pełen życia chłopak powoli kona, bo z
każdą chwilą gaśnie w nim odrobina Agape. Nauczyłem się żyć, nie troszcząc się o to, ale ten kelner
swym wyglądem i całym dobrem, które, czułem to, mógł dać światu, wstrząsnął mną i zasmucił. Jestem
pewien, że moje agresywne zachowanie zraniło jego dumę i przynajmniej na pewien czas powstrzymało
konanie Agape. Również ty, odmieniając ducha w psie tamtej kobiety, odczułeś Agape w czystej postaci.
Twój gest był szlachetny, cieszyłem się więc, że jestem obok ciebie jako twój przewodnik. Dlatego po raz
pierwszy wykonam to ćwiczenie razem z tobą.

I Petrus nauczył mnie rytuału Agape, ĆWICZENIA BŁĘKITNEGO GLOBU.
- Pomogę ci rozbudzić entuzjazm, stworzyć siłę, która zamknie w błękitnej kuli całą planetę -

powiedział. - Dowiodę, że szanuję cię za twe poszukiwania, za to, jaki jesteś.

Nigdy wcześniej Petrus nie wygłaszał żadnych opinii - ani dobrych, ani złych - o sposobie, w jaki

wykonuję ćwiczenia. Pomógł mi zinterpretować wyniki pierwszego spotkania z Posłańcem, wyprowadził
z transu po ćwiczeniu Zasiewu, nigdy jednak nie interesował się rezultatami. Nieraz go pytałem, dlaczego
nic nie chce wiedzieć o moich doznaniach, a on odpowiadał, że jego jedynym obowiązkiem jako
przewodnika jest prowadzić mnie Drogą i zapoznawać z Praktykami RAM. To ja miałem czerpać
korzyści z moich osiągnięć lub je lekceważyć.

Kiedy Petrus oświadczył, że będzie współuczestnikiem ćwiczenia, poczułem się niegodny jego

pochwał: znał przecież moje ułomności i wielokrotnie powątpiewał, czy potrafi poprowadzić mnie
Drogą. Chciałem mu o tym powiedzieć, ale nie dał mi dojść do słowa.

- Nie bądź okrutny wobec siebie, bo uznam, że nie skorzystałeś z lekcji, której ci udzieliłem. Bądź

miły. Przyjmij pochwałę, na którą zasłużyłeś.

background image

Łzy napłynęły mi do oczu. Petrus wziął mnie za rękę i wyszliśmy. Noc była wyjątkowo ciemna.

Usiadłem obok niego. Zaczęliśmy śpiewać. Melodia wypływała z mych ust, a on mi wtórował, bez trudu
podchwyciwszy nutę. Teraz klaskałem jeszcze z cicha w dłonie, a moje ciało kołysało się w przód i w tył.
Tempo klaskania się wzmagało, muzyka płynęła ze mnie swobodnie, wyśpiewując hymn ku chwale
mrocznego nieba, pustynnej równiny, zastygłych w bezruchu skał. Wkrótce moim oczom ukazali się
święci, w których wierzyłem, będąc dzieckiem, a których oddaliło ode mnie życie, bo także i ja zabiłem w
sobie dużą cząstkę Agape. Lecz teraz Miłość, która pochłania, powracała, hojna i szlachetna, święci
uśmiechali się z nieba, a ich twarze były niezmienione i wyrażały tyle samo miłości co wówczas, gdy
pojawiały mi się w dzieciństwie.

Rozłożyłem ręce, żeby Agape swobodnie wypływała, a tajemniczy strumień błyszczącego

błękitnego światła przepływał przeze mnie, obmywając mą duszę i niosąc wybaczenie za grzechy. Światło
najpierw przeniknęło krajobraz, potem wypełniło świat, a ja się rozpłakałem. Płakałem, bo znów ogarnął
mnie entuzjazm, byłem dzieckiem życia i nic w tej chwili nie mogło sprawić mi najlżejszego bólu.
Czułem, że jakaś istota zbliża się do nas i siada po mojej prawicy; wyobrażałem sobie, że to mój
Posłaniec, że tylko on jeden mógł dostrzec to wydobywające się ze mnie i wnikające we mnie silne
światło, które zalewało cały świat.

Blask światła się nasilał, odgadłem więc, że ogarnęło już cały glob, wdzierało się przez wszystkie

drzwi, wnikało w każdą uliczkę, przepełniając przez ułamek sekundy każdą żywą istotę.

Poczułem, że ktoś ujmuje me rozłożone, wzniesione ku niebu ręce. Wtedy strumień niebieskiego

światła nabrał takiej siły, że sądziłem, iż lada chwila zniknie. Zdołałem jednak zatrzymać go jeszcze na
kilka minut, do końca mojej piosenki.

A potem odprężyłem się, wyczerpany, ale wolny, uszczęśliwiony życiem i tym, czego doznałem.

Ręce, które trzymały moje, cofnęły się. Zrozumiałem, że jedna jest dłonią Petrusa, a w głębi serca
wiedziałem też, do kogo należy druga.

Otworzyłem oczy: tuż obok stał pustelnik Alfonso. Uśmiechnął się i powiedział: Buenas noches.

Odwzajemniłem uśmiech, chwyciłem jego rękę i mocno przytuliłem ją do piersi. Nie pozwolił mi na to,
delikatnie wysuwając dłoń z mego uścisku.

Żaden z nas trzech nie odezwał się słowem. Po chwili Alfonso podniósł się i ruszył ku swej

kamienistej równinie. Odprowadzałem go spojrzeniem, dopóki nie zniknął w ciemności.

Wkrótce potem Petrus przerwał milczenie. Nie wspomniał jednak o Alfonsie.

RYTUAŁ BŁĘKITNEGO GLOBU

Usiądź wygodnie i odpręż się. Staraj się oddalić wszelkie myśli.
Poczuj, jak dobrze kochać życie. Daj sercu wolność, niechaj wzniesie się, przyjazne, ponad

małostkowe sprawy. Zanuć po cichu piosenkę z dzieciństwa. Wyobraź sobie, że twoje serce rośnie,
wypełnia pokój, a potem cały dom błękitnym światłem, silnym i pełnym blasku.

Kiedy to osiągniesz, poczuj przyjazną obecność świętych, w których wierzyłeś, będąc dzieckiem.

Upewnij się, że już są, że przybywają zewsząd, uśmiechnięci, i niosą ci wiarę i zaufanie do życia. Wyobraź
sobie świętych, którzy się zbliżają, kładą ręce na twej głowie, życząc ci miłości, spokoju i harmonii ze
światem. Harmonii świętych.

Kiedy to wrażenie nabierze siły, odczuj płynność błękitnego światła, które napełnia cię i wypływa

niczym błyszcząca, nieustannie tocząca wody rzeka. To światło zalewa dom, potem całą dzielnicę i miasto,
kraj i świat, który otula ogromnym Błękitnym Globem. Jest upostaciowaniem Miłości wyższej, która
wznosi się ponad codzienne zmagania, dodając ci sił, energii, wigoru i kojąc.

Zatrzymaj możliwie najdłużej to światło, które spowija blaskiem świat. Twoje serce jest otwarte,

obdarza miłością. Ta część ćwiczenia musi trwać co najmniej pięć minut.

background image

Stopniowo wychodzisz z transu i powracasz do rzeczywistości. Święci pozostaną przy tobie.

Błękitne światło zawsze będzie świecić.

Ten rytuał może i powinien być dopełniany przez kilka osób. Wówczas jednak uczestnicy winni

trzymać się za ręce.

- Wykonuj to ćwiczenie, kiedy tylko będziesz mógł. Z czasem Agape znów w tobie zamieszka.

Powtarzaj je przed przystąpieniem do realizacji nowego projektu, w pierwszych dniach podróży albo
kiedy poczujesz, że coś cię wzruszyło do głębi. Jeżeli to możliwe, wykonuj je z kimś, kogo kochasz. Tym
ćwiczeniem trzeba się dzielić.

Znów miałem przed sobą dawnego Petrusa - technika, instruktora i przewodnika, o którym tak

mało wiedziałem. Emocje, którym pozwolił się ujawnić w kapliczce, zniknęły. Jednak kiedy podczas
ćwiczenia uścisnął mą dłoń, poczułem wielkość jego ducha.

Wróciliśmy do białej kapliczki, gdzie zostały nasze rzeczy.
- Myślę, że jej lokator dziś już nie wróci, więc możemy tu przenocować - oznajmił, kładąc się.
Rozłożyłem śpiwór, wypiłem łyk wina i także się położyłem. Byłem wyczerpany Miłością, która

trawi. Ale było to przyjemne zmęczenie. Nim zamknąłem powieki, wspomniałem chudego, brodatego
mnicha, który życzył mi dobrej nocy i usiadł obok mnie. Gdzieś tam pośród pól pozostał człowiek
trawiony boskim płomieniem. Być może właśnie dlatego ta noc była taka mroczna -bo w nim skupiło się
całe światło globu.

background image

Śmierć

- Jesteście pielgrzymami? - zapytała starsza pani, podając nam śniadanie.
Byliśmy w Azofrze, osadzie, której kilka domostw, o fasadach zdobionych średniowiecznymi

puklerzami, skupiało się wokół studni, gdzie parę minut wcześniej napełniliśmy bukłaki.

Potwierdziłem jej przypuszczenie, a ona spojrzała na nas z szacunkiem i dumą.
- Kiedy byłam mała, chodziłam na pielgrzymkę do Composteli przynajmniej raz w roku. Po

wojnie i w czasach Franco jakby coś się stało, sama nie wiem co, i pielgrzymki chyba nie są już w
modzie. Powinni wybudować dobrą drogę. W dzisiejszych czasach ludzie podróżują chętnie tylko
samochodami.

Petrus milczał. Obudził się w fatalnym nastroju. Przyznałem kobiecie rację i wyobraziłem sobie

nowoczesną asfaltową szosę, która biegnie przez góry i doliny, samochody z wymalowanymi na maskach
muszlami i sklepiki z pamiątkami przy klasztornych furtach. Wypiłem kawę z mlekiem, zjadłem chleb z
oliwą. Zerknąwszy do przewodnika Aymeriego Picauda, obliczyłem, że po południu powinniśmy dotrzeć
do Santo Domingo de la Calzada, i zaplanowałem nocleg w parador nacional. Moje wydatki okazały się
znacznie niższe od przewidywanych, chociaż codziennie jadaliśmy po trzy posiłki. Nadszedł czas, żeby
pozwolić sobie na drobne szaleństwo i zapewnić ciału takie same względy, jakimi cieszył się żołądek.

Obudziłem się ogarnięty dziwnym pragnieniem, by jak najszybciej znaleźć się w Santo Domingo,

choć jeszcze przed dwoma dniami, kiedy szliśmy w stronę kapliczki, byłem pewien, że nie doznam już
tego uczucia. Także Petrus wyglądał na pogrążonego w melancholii i cichszego niż zwykle, a ja
zadawałem sobie pytanie, czy taki nastrój był wynikiem spotkania z Alfonsem. Miałem wielką ochotę
przywołać Astraina. Jednak nigdy dotąd nie wzywałem go rankiem i nie wiedziałem, czy to się uda, więc
zrezygnowałem.

Skończyliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy średniowieczny dom, na którym

widniał herb, ruiny starej oberży dla pielgrzymów i park na skraju wsi. Kiedy skręcałem w ścieżkę
wiodącą przez pola, wyczułem z lewej strony silną obecność.

Petrus mnie zatrzymał.
- Ten bieg na nic się nie zda. Przystań na chwilę i staw temu czoło.
Zapragnąłem rozstać się z moim przewodnikiem i dalej iść samotnie. Doznałem przykrego

uczucia, jakby ściskało mnie w żołądku. Przez moment wierzyłem nawet, że to za sprawą chleba z oliwą,
ale kiedyś już mnie to dopadło i wiedziałem, że nie ma mowy o pomyłce. Napięcie. Napięcie i strach.

- Obejrzyj się za siebie! - krzyknął Petrus, a w jego głosie brzmiało ponaglenie. - Obejrzyj się,

póki nie jest za późno!

Odwróciłem się gwałtownie. Po lewej stronie zobaczyłem opuszczony domek. Rośliny, które

wdzierały się już niemal do jego wnętrza, były spalone słońcem. Drzewko oliwne wznosiło ku niebu
poskręcane gałęzie. A między oliwką i domem, wpatrując się we mnie, stał pies. Czarny pies. Ten sam,
którego parę dni temu przegnałem z domu starej kobiety.

Zapomniałem o obecności Petrusa i patrzyłem zwierzęciu prosto w ślepia, starając się nie mrugać

powiekami. Coś we mnie - może głos Astraina, a może mojego anioła stróża - szeptało, że jeśli odwrócę
oczy, on mnie zaatakuje. Staliśmy tak przez minuty długie jak wieczność. Gdy już zaznałem potęgi
Miłości, która trawi, przyszło mi znowu zmierzyć się z powszednimi zagrożeniami, czyhającymi na
każdym kroku naszego życia. Zastanawiałem się, po co zwierzę tak długo za mną podążało i czego
właściwie mogło ode mnie chcieć, ponieważ ja pielgrzym poszukujący miecza - nie miałem ani ochoty,
ani cierpliwości borykać się na tej drodze z problemami i nie obchodziło mnie, czy ich źródłem są ludzie,
czy zwierzęta. Usiłowałem powiedzieć mu to oczyma - pamiętałem przecież mnichów, którzy

background image

porozumiewali się wzrokiem - ale pies nawet nie drgnął. Wciąż na mnie patrzył, bez cienia emocji, gotów
zaatakować, jeśli się odwrócę albo okażę strach.

I nagle zrozumiałem, że strach zniknął. Miałem ściśnięty żołądek, silne napięcie przyprawiało

mnie o mdłości, ale się nie bałem. Po prostu nie mogłem odwrócić oczu, nawet kiedy dostrzegłem po
lewej zbliżającą się ścieżką postać.

Zatrzymała się na kilka chwil, po czym ruszyła prosto ku nam. Przecięła linię naszych spojrzeń i

wypowiedziała parę słów, których nie zdołałem zrozumieć. Głos był kobiecy. A obecność dobra,
przyjazna, przychylna.

Wystarczył ułamek sekundy, odkąd postać pojawiła się na linii spojrzeń - mojego i psa -żeby

skurcz żołądka ustąpił. Miałem przyjaciółkę, która przyszła pomóc mi w tej absurdalnej, niepotrzebnej
walce. Kiedy postać zniknęła, pies spuścił ślepia. Jednym susem skoczył za opuszczony dom i zaraz
straciłem go z oczu.

Dopiero wówczas strach przyprawił mnie o tak gwałtowne bicie serca, że stałem oszołomiony i

myślałem, że zemdleję. Świat wokół wirował, a ja patrzyłem na drogę, którą kilka minut temu szedłem z
Petrusem. Szukałem tam postaci, która dodała mi sił i wsparła, gdy zmagałem się z psem.

Była zakonnicą. Odwrócona do nas plecami, szła w stronę Azofry. Nie mogłem zobaczyć jej

twarzy, ale przypomniałem sobie brzmienie głosu i uznałem, że miała najwyżej dwadzieścia lat.
Spoglądałem na drogę, którą nadeszła - była to ścieżka wiodąca donikąd.

- To ona... to ona mi pomogła - wyszeptałem, coraz bardziej oszołomiony.
- Nie zapełniaj nowymi fantazjami tego niezwykłego świata - powiedział Petrus, chwytając mnie

za ramię i podtrzymując. - Przyszła tu z klasztoru w Cańas, to około pięciu kilometrów stąd. Nic
dziwnego, że nie możesz go dostrzec.

Serce tłukło mi się w piersi, obawiałem się, że zasłabnę. Zbyt przerażony, żeby mówić czy żądać

wyjaśnień, usiadłem na ziemi, a Petrus skropił mi wodą głowę i kark. Przypomniałem sobie, że podobnie
postąpił, kiedy opuściliśmy dom starej kobiety, tyle że tamtego dnia płakałem i czułem się dobrze. Teraz
było zupełnie inaczej.

Petrus dał mi dość czasu na odpoczynek. Powoli dochodziłem do siebie, mdłości stopniowo

ustępowały. W końcu Petrus zapytał, czy możemy ruszać w dalszą drogę, a ja potakująco skinąłem głową.
Ale po kwadransie marszu wycieńczenie dało o sobie znać. Usiedliśmy u stóp rollo, średniowiecznej
kolumny zwieńczonej krzyżem, charakterystycznej dla niektórych odcinków Camino de Santiago.

- Strach wyrządził ci większą krzywdę niż pies - stwierdził Petrus, kiedy odpoczywałem.
Chciałem poznać przyczyny i cel tej absurdalnej konfrontacji.
- W życiu i na Szlaku Świętego Jakuba pewne wydarzenia pozostają niezależne od naszej woli.

Podczas pierwszej rozmowy powiedziałem ci, że z oczu Cygana udało mi się wyczytać imię demona, z
którym przyjdzie ci się zmierzyć. Zaskoczyło mnie, że ten demon miał być psem, ale nie wspomniałem o
tym. Dopiero kiedy weszliśmy do domu tej kobiety, a ty po raz pierwszy okazałeś Miłość, która trawi,
ujrzałem twojego wroga. Przepędzając psa tej kobiety, nie znalazłeś mu nowego miejsca. A przecież na
tym świecie nic nie znika bez śladu, wszystko się przeobraża. Nie puściłeś, jak to uczynił Jezus, duchów
nieczystych w stado świń, które pognały na oślep i spadły w przepaść. Ty po prostu przepędziłeś psa.
Teraz ta siła błąka się bez celu i podąża za tobą. Zanim odnajdziesz miecz, musisz zdecydować, czy
chcesz być niewolnikiem, czy panem tej siły.

Zmęczenie powoli ustępowało. Oddychałem głęboko, czując chłód bijący od kamiennej kolumny.

Petrus dał mi jeszcze trochę wody.

- Obsesje - mówił - wyłaniają się z mroków, kiedy człowiek traci kontrolę nad mocami

ziemskimi. Klątwa Cygana przelała na tę kobietę strach, a strach wyżłobił szczelinę, przez którą
wtargnął Posłaniec Śmierci. Nie jest to zjawisko typowe, ale nie zalicza się też do wyjątkowych. Wiele
zależy od reakcji człowieka na groźby innych.

Tym razem to mnie przyszedł na myśl pewien urywek z Biblii. W Księdze Hioba jest napisane:

„Spotkało mnie, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło".

- Groźba nie wywoła zła, jeśli nie została przyjęta. Nigdy o tym nie zapominaj, tocząc Dobrą

Walkę. Nie zapominaj również, że i atak, i ucieczka są nieodłączną częścią walki. Poddanie się

background image

paraliżującemu strachowi nie jest jej jedynym elementem.

Nie odczuwałem strachu. Sam byłem tym zaskoczony i postanowiłem podzielić się wrażeniami z

Petrusem.

- Dostrzegłem to - odparł. - Gdyby było inaczej, pies by cię zaatakował. I z pewnością wygrałby

tę walkę, ponieważ i on się nie bał. Ale najzabawniejsze było pojawienie się tej zakonnicy. Gdy
zauważyłeś obecność dobra, twoja ożywiona wyobraźnia podsunęła ci myśl, że ktoś przybył ci z pomocą.
I ta wiara cię ocaliła. Chociaż była oparta na całkowicie błędnej interpretacji faktów.

Petrus miał rację. Śmiał się teraz serdecznie, a ja mu wtórowałem. Postanowiliśmy wyruszyć w

drogę. Byłem odprężony i miałem doskonały nastrój.

- Jest jednak coś, o czym musisz wiedzieć - oznajmił Petrus, kiedy oddaliliśmy się od miejsca

postoju. Pojedynek z psem musi zakończyć się zwycięstwem jednej ze stron. On jeszcze wróci.
Następnym razem postaraj się położyć kres tej walce. W przeciwnym razie zjawa będzie cię nękała do
końca twych dni.

Po spotkaniu z Cyganem Petrus wyznał mi, że zna imię demona. Zapytałem, jak brzmi to imię.
- Legion - odparł. - Ponieważ jest ich wielu.
Szliśmy przez pola przygotowywane pod zasiew. Tu i ówdzie widać było beczkowozy, których

rolnicy używali w trudnych zmaganiach z wyjaławiającą glebę suszą. Po obu stronach drogi do
Composteli, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się kamienne murki, które krzyżowały się i wtapiały w krajobraz
wsi. Te ziemie uprawiane są od stuleci - pomyślałem - a mimo to wciąż wyrzucają z siebie kamienie,
które trzeba usuwać, kamienie, które tępią ostrza pługów, koniom ranią kopyta, a dłonie rolnika
pokrywają odciskami. To walka, która co roku wybucha na nowo i nigdy się nie kończy.

Petrus sprawiał wrażenie spokojniejszego niż zazwyczaj. Uświadomiłem sobie, że od rana prawie

się nie odzywał. Po rozmowie przy średniowiecznej kolumnie pogrążył się w milczeniu i nie odpowiadał
na większość moich pytań. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o „wielu demonach", ale on wyraźnie
nie miał ochoty wracać do tego wątku. Postanowiłem więc zaczekać na bardziej sprzyjającą okazję.

Weszliśmy na niewielkie wzniesienie i z góry ujrzałem dzwonnicę kościoła w Santo Domingo de

la Calzada. Ten widok dodał mi otuchy; oddałem się marzeniom o wygodach i urokliwej magii parador
nacional. Z lektury wiedziałem, że gmach został wzniesiony przez świętego Dominika i miał być
schronieniem dla pielgrzymów. Święty Franciszek z Asyżu spędził tam jedną noc w drodze do
Composteli. Wszystko to wprawiało mnie w radosne podniecenie.

Zbliżała się już chyba siódma wieczorem, kiedy Petrus zaproponował krótki postój.

Przypomniałem sobie Roncesvalles, ów powolny marsz w chwilach, gdy byłem zziębnięty i marzyłem o
kieliszku wina, i ogarnęła mnie obawa, że i tym razem Petrus szykuje dla mnie podobną niespodziankę.

- Żaden Posłaniec nie pomoże ci nigdy w pokonaniu innego. Nie są ani dobrzy, ani źli, już ci to

mówiłem, po prostu mają silne poczucie lojalności wobec pobratymców. Nie licz na Astraina, jeśli chcesz
pokonać psa.

Teraz ja z kolei nie miałem nastroju do rozmów o Posłańcu. Chciałem jak najszybciej znaleźć się

w San Domingo.

- Posłańcy zmarłych mogą zawładnąć ciałem tego, który żyje w strachu. Dlatego w przypadku

psa jest ich wielu, zwabionych przez strach tkwiący w kobiecie. I nie tylko Posłaniec zamordowanego
Cygana, ale i inne błądzą w poszukiwaniu szansy na nawiązanie łączności z mocami ziemskimi.

Dopiero teraz odpowiedział na moje pytanie. Jednak w jego głosie brzmiała sztuczność, jakby w

gruncie rzeczy nie chciał ze mną na ten temat rozmawiać. Intuicja natychmiast mi to podszepnęła.

- Czego właściwie chcesz, Petrusie? - zapytałem, z lekka poirytowany.
Mój przewodnik nie odpowiadał. Zszedł z drogi i ruszył w stronę starego, niemal bezlistnego

drzewa, rosnącego kilkadziesiąt metrów dalej pośród pól - jedynego drzewa w zasięgu wzroku. Ponieważ
nie dał mi znaku, bym za nim podążył, stałem na drodze, nie wiedząc, co robić. I wtedy na mych oczach
rozegrała się dziwna scena: Petrus zaczął krążyć wokół drzewa i głośno mówić, wpatrując się w ziemię.
Pod koniec tej wędrówki skinął na mnie.

- Usiądź tu. - W jego głowie brzmiał nowy dla mnie ton i nie potrafiłem odgadnąć, czy to

rozczulenie, czy cierpienie. - Zostaniesz tu. Jutro spotkamy się w Santo Domingo de la Cal-zada.

background image

Zanim zdążyłem otworzyć usta, Petrus podjął: - W najbliższych dniach, ale zaręczam, że nie dziś,

przyjdzie ci zmierzyć się z najgroźniejszym z twoich wrogów na Camino de Santiago -z psem. Bądź
spokojny - kiedy wybije ta godzina, nie zostawię cię samego i dam ci potrzebną do walki siłę. Lecz dziś
stawisz czoło przeciwnikowi innego rodzaju, przeciwnikowi fikcyjnemu, który może cię zniszczyć, ale
może też stać się twoim najlepszym kompanem: Śmierci. Człowiek jest jedyną na świecie istotą świadomą
bliskości swej śmierci. Z tego i choćby tylko z tego względu żywię wobec rodzaju ludzkiego głęboki
szacunek i wierzę, że jego przyszłość będzie o wiele lepsza od teraźniejszości. Nawet wiedząc, że jego dni
są policzone i że kres wszystkiego nastąpi w najmniej spodziewanym momencie, człowiek czyni ze swego
życia walkę godną istoty nieśmiertelnej. To, co ludzie zwą dumą - pozostawić po sobie trwałe dzieło,
potomstwo, uczynić coś, by ich imię nie popadło w zapomnienie - uważam za najwyższą formę
człowieczej godności. W świecie ludzi występuje pewna prawidłowość: ta krucha istota, jaka jest
człowiek, stara się za wszelką cenę ukryć przed sobą to, czego ma absolutną pewność - świadomość
nieuniknionej śmierci. I nie dostrzega, że w ludzkim życiu to właśnie ona mobilizuje do czynienia
najwspanialszych rzeczy. Człowiek boi się przejścia na mroczną stronę, z przerażeniem spogląda na
nieznane, a jedynym znanym mu sposobem przezwyciężenia tego strachu jest zapomnienie, że dni są
policzone. Nie potrafi zrozumieć, że świadom śmierci mógłby zdobyć się na większą brawurę, posunąć
znacznie dalej w codziennych bojach, ponieważ nie miałby nic do stracenia, pamiętając, że śmierć jest
nieunikniona.

Myśl o spędzeniu nocy w San Domingo pozostała już tylko odległym wspomnieniem. Z coraz

większym zainteresowaniem wsłuchiwałem się w słowa Petrusa. Na horyzoncie, przed nami, powoli
umierało słońce. Może i ono usłyszało te słowa.

- Śmierć jest naszą wierną towarzyszką, ponieważ właśnie ona nadaje sens naszemu życiu. Aby

jednak ujrzeć prawdziwe oblicze śmierci, musimy najpierw poznać wszystkie pragnienia i wszystkie lęki,
jakie potrafi wzbudzić w każdej istocie żywej samo przywołanie jej imienia.

Petrus usiadł pod drzewem i poprosił, abym i ja to uczynił. Wyjaśnił mi, że przed chwilą chodził

wokół drzewa, bo przypomniał sobie, co się wydarzyło, kiedy sam jako pielgrzym podążał do Santiago.
Potem wyjął z plecaka i podał mi dwie ogromne kanapki, które kupił w porze obiadowej .

- Tu, gdzie jesteś, nic ci nie zagraża - powiedział. - Nie ma tu jadowitych węży, a pies ponowi

atak dopiero, kiedy zapomni o dzisiejszej porażce. W tej okolicy nie spotkasz ani włóczęgów, ani
złoczyńców. Znajdujesz się w miejscu całkowicie bezpiecznym, z jednym jedynym wyjątkiem - jesteś
zagrożony strachem.

I wytłumaczył mi, że przed dwoma dniami doznałem uczucia równie silnego i gwałtownego jak

śmierć: Miłości, która trawi. Nawet przez chwilę nie wahałem się ani nie bałem, ponieważ do
uniwersalnej miłości nie żywiłem żadnych uprzedzeń. Lecz każdy z nas ma uprzedzenia wobec śmierci,
nikt nie rozumie, że jest ona inną formą Agape.

Odpowiedziałem Petrusowi, że po wielu latach terminowania lęk przed śmiercią właściwie we

mnie wygasł. Prawdę mówiąc, bardziej bałem się tego, jak przyjdzie mi umierać, niż śmierci samej w
sobie.

- W takim razie dziś wieczorem będziesz miał okazję doświadczyć najbardziej przerażającej

postaci śmierci.

I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA POGRZEBANIA ŻYWCEM.
- Musisz je wykonać tylko ten jeden raz - powiedział, a ja przypomniałem sobie bardzo podobne

ćwiczenie teatralne. - Musisz obudzić całą prawdę, cały strach konieczny do tego, by ćwiczenie
mogło wypływać z głębi twej duszy i by opadła przerażająca maska, która zakrywa miłe oblicze śmierci.

Petrus wstał. Ujrzałem jego sylwetkę odcinającą się na tle nieba, które płonęło zachodem słońca.

Siedziałem i może dlatego wydał mi się potężny niczym ogromna, władcza postać.

- Petrusie, chcę ci zadać jeszcze jedno pytanie.
- Jakie?
- Dziś rano byłeś milczący i zachowywałeś się dziwnie. Wcześniej niż ja domyśliłeś się, że pies

znowu się pojawi. Jak to możliwe?

- Kiedy wspólnie doznaliśmy Miłości, która trawi, złączyliśmy się również w absolucie. A

background image

absolut ujawnia ludziom, kim naprawdę są, odkrywa ogromną osnowę przyczyn i skutków, a każdy
najdrobniejszy gest jednego człowieka znajduje odbicie w życiu innych. Tego ranka owa cząstka
absolutu była jeszcze bardzo żywa w mojej duszy. Rozumiałem ciebie - i nie tylko ciebie, lecz
wszystko, co istnieje na tym świecie, bez żadnych ograniczeń w czasie i przestrzeni. Teraz te wrażenia
osłabły i ożywia, się dopiero, gdy powtórnie wykonam z tobą ćwiczenie Miłości, która trawi.

Przypomniałem sobie, w jak fatalnym nastroju był dziś rano Petrus. Jeżeli mówił prawdę, to świat

przeżywał bardzo trudny okres.

- Będę na ciebie czekał w parador - powiedział, odchodząc. - Podam twoje nazwisko w recepcji.
Odprowadzałem go wzrokiem, aż zniknął w oddali. Rolnicy zakończyli pracę na polach i wracali

do domów. Postanowiłem wykonać ćwiczenie, skoro tylko zapadnie noc.

Byłem spokojny. Po raz pierwszy od początku tej niezwykłej wędrówki Szlakiem Świętego

Jakuba zostałem zupełnie sam. Wstałem i przeszedłem parę kroków, ale noc gęstniała bardzo szybko i
postanowiłem wrócić pod drzewo, obawiając się, że za chwilę nie zdołam go odnaleźć. Zanim zrobiło się
zupełnie ciemno, określiłem odległość dzielącą drzewo od drogi. Ponieważ w okolicy nie było żadnych
świateł, które mogłyby przytłumić blask księżyca, czułem się na siłach dotrzeć do Santo Domingo w
blasku cienkiego rogalika, który pojawił się już na niebie.

Powiedziałem sobie, że tylko usilna praca bujnej wyobraźni mogłaby rozbudzić we mnie lęk

przed straszliwą śmiercią. Jednak bez względu na to, ile lat człowiek przeżył, zapadająca noc niesie ze
sobą obrazy skrywane w duchu od najwcześniejszego dzieciństwa. Im ciemniej robiło się wokół, tym
bardziej czułem się nieswojo.

Znalazłem się tu samotny pośród pól i nawet gdybym krzyknął, nikt by mnie nie usłyszał.

Przypomniałem sobie, że dziś rano byłem bliski omdlenia. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem, by serce tak
okropnie miotało się w mej piersi.

A gdybym umarł? Logicznie rzecz ujmując, wszystko by się skończyło. Lecz przecież na drodze

Tradycji rozmawiałem już z wieloma duchami. Byłem całkowicie przekonany o istnieniu życia po życiu,
nigdy jednak nie zastanawiałem się, jak dokonuje się to przejście. Pomyślałem, że przekraczanie granicy
obu wymiarów musi być potworne, choćbyśmy nie wiedzieć jak dobrze się do niego przygotowali.
Gdybym na przykład umarł dzisiejszego ranka, pielgrzymka do Composteli, lata studiów, żal rodziny,
pieniądze ukryte w moim pasku - wszystko to nie miałoby już najmniejszego sensu. Na myśl przyszła mi
roślina, która stała na moim biurku, w Brazylii. Ta roślina wciąż by była, podobnie jak omnibus,
sprzedawca warzyw z mojej uliczki, który zawsze oszukiwał klientów, czy telefonistka, która bez
większego oporu podawała mi zastrzeżone numery. Wszystkie te drobiazgi, które mogłyby zniknąć,
gdybym rano dostał zawału, nagle okazały się niesłychanie ważne. To właśnie one, a nie gwiazdy czy
mądrość, przekonywały mnie, że naprawdę żyję.

Noc była już ciemna, a na horyzoncie dostrzegłem bladą łunę miasta. Ułożyłem się na ziemi i

zapatrzyłem w gałęzie drzewa nad głową. Po chwili usłyszałem dziwne, różnorodne dźwięki. To nocne
zwierzęta wyruszały na łowy. Petrus nie mógł wiedzieć wszystkiego, był przecież, tak jak ja, zwykłym
człowiekiem. Czy rzeczywiście mógł mi zagwarantować, że nie ma tu jadowitych węży? A wilki,
odwiecznie europejskie wilki? Może, czując mój zapach, postanowiły podejść tu tej nocy? Drgnąłem,
słysząc jakiś gwałtowny hałas podobny do trzasku łamiącej się gałęzi, a moje serce biło znów jak szalone.

Czułem, że ogarnia mnie coraz większe napięcie. Uznałem, że najlepiej będzie wykonać

ćwiczenie i ruszyć do hotelu. Powoli wytłumiłem emocje i splotłem ręce na piersi, jak splata się je
zmarłym. Tuż obok mnie coś się poruszyło. Zerwałem się na równe nogi.

Nic się nie stało. Noc zawładnęła światem, wiodąc za sobą orszak ludzkich lęków. Znów

ułożyłem się na ziemi, postanawiając, że tym razem każdy element strachu wykorzystam jako czynnik
pobudzający mnie do ćwiczenia. Stwierdziłem, że pomimo znacznego spadku temperatury mocno się
pocę.

Wyobraziłem sobie zamkniętą trumnę, którą skręcono już śrubami. Leżałem nieruchomo, lecz

żyłem i chciałem powiedzieć najbliższym krewnym, którzy byli w pobliżu, jak bardzo ich kocham, ale z
moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Ojciec, zapłakana matka, wokół mnie przyjaciele, a ja byłem
zupełnie sam! Wszystkie drogie memu sercu istoty stały tu i nikt nie potrafił dostrzec, że jestem żywy, że

background image

jeszcze nie dokonałem wszystkiego, czego zamierzałem dokonać na tym świecie. Podejmowałem
rozpaczliwe próby, pragnąc otworzyć oczy, dać jakiś znak, uderzyć w pokrywę trumny. Lecz w moim
ciele nic nawet nie drgnęło.

Poczułem, że trumna się kołysze. Niesiono mnie do grobu. Słyszałem nawet zgrzyt metalowych

ogniw trących o żelazne okucia, kroki ludzi podążających w kondukcie, odgłosy rozmów. Ktoś
powiedział, że po pogrzebie odbędzie się kolacja, ktoś inny stwierdził, że młodo umarłem. Oszałamiała
mnie woń kwiatów leżących nad moją głową.

ĆWICZENIE POGRZEBANIA ŻYWCEM

Usiądź na ziemi i odpręż się. Spleć ręce na piersi, przybierając pozycję zmarłego.
Wyobraź sobie, szczegół po szczególe, własny pogrzeb, jakbyś wiedział, że odbędzie się już jutro.

Jedyna różnica polega na tym, że jesteś pogrzebany żywcem. Wraz z rozwojem sytuacji - od kaplicy
poprzez drogę do grobu - napinaj mięśnie, czyniąc rozpaczliwy wysiłek, by się ruszyć. Ale nie ruszaj się.
Nie ruszaj się aż do chwili, gdy - nie mogąc wytrwać dłużej - jednym ruchem, który poderwie całe ciało,
odrzucisz deski trumny, nabierzesz tchu i będziesz oswobodzony. Efekt tego ruchu się nasili, jeśli będzie
mu towarzyszył krzyk, krzyk dobywający się z głębi twego ciała.

Przypomniałem sobie, że nie odważyłem się zalecać do kilku kobiet, ponieważ obawiałem się, że

mnie nie zechcą. Wspomniałem także kilka innych sytuacji, gdy stłumiłem własne pragnienia, sądząc, że
zdążę je zrealizować w przyszłości. Ogarnął mnie głęboki żal - i nie tylko dlatego, że grzebano mnie
żywcem, ale także dlatego, że dotąd bałem się życia. Czym jest obawa przed odtrąceniem, odkładanie
planów na później, skoro liczy się przede wszystkim to, by cieszyć się pełnią życia? Stałem się więźniem
tej trumny i było już za późno, żeby zacząć od nowa, wykazując odwagę, na którą dawno powinienem się
zdobyć.

Byłem dla siebie Judaszem, zdrajcą samego siebie. Leżałem tu, nie mogąc poruszyć żadnym

mięśniem, i w myśli wołałem o pomoc, podczas gdy tamci ludzie na zewnątrz nurzali się w życiu,
pochłonięci myślą o tym, co mają robić dzisiejszego wieczoru; spoglądali na posągi i budowle, których ja
miałem już nigdy nie zobaczyć. Ogarnęło mnie poczucie straszliwej niesprawiedliwości, krzywdy, jaką mi
wyrządzano, zamykając w grobie, kiedy tamci mieli dalej żyć. Wolałbym już jakąś wielką katastrofę;
wolałbym, abyśmy wszyscy razem znaleźli się na statku, sunąc ku czarnemu punktowi, do którego mnie
ponieśli. Ratunku! Ja żyję, nie umarłem, mój mózg funkcjonuje prawidłowo!

Ludzie ustawili trumnę nad przygotowanym grobem. Zaraz zostanę pogrzebany! Żona o mnie

zapomni, wyjdzie powtórnie za mąż i będzie trwoniła pieniądze, które przez te wszystkie lata staraliśmy
się odkładać... i cóż z tego! Chcę z nią teraz być, bo przecież żyję!

Słyszę plącz i czuję, że mnie także łzy kręcą się w oczach. Gdyby w tej chwili ktoś otworzył

trumnę, zauważyliby to i byłbym uratowany. Ale trumna bezlitośnie opuszcza się w dół. Nagle wszystko
ogarniają ciemności. Dotąd słaba smuga światła docierała do mnie przez szparę pod pokrywą, teraz mrok
jest nieprzenikniony. Łopaty grabarzy zasypują grób, a ja przecież żyję! Pogrzebany żywcem! Powietrze
staje się ciężkie, woń kwiatów nieznośna, słyszę odgłos kroków ludzi, którzy odchodzą. Wpadam w
straszliwe przerażenie. Nie jestem w stanie się poruszyć, a oni już odeszli. Zaraz nastanie noc i nikt nie
usłyszy pukania w głębi grobu!

Krzyk dobywający się z mych myśli nie dotarł do żałobników, zostałem sam, a ciemności,

background image

duszące powietrze i zapach kwiatów doprowadzały mnie do szaleństwa. I nagle hałas. To robaki, robaki,
które pełzną, żeby pożreć mnie żywcem. Staram się ze wszystkich sił poruszyć ręką lub nogą, ale wciąż
jestem bezwładny. Robaki wtargnęły już na moje ciało. Są tłuste i zimne. Chodzą mi po twarzy, wpełzają
pod spodnie. Jeden wślizguje się do odbytu, inny wyłazi przez dziurkę w nosie. Ratunku! One pożerają
mnie żywcem, a nikt nie słyszy mego krzyku, nikt nic nie mówi. Robal wpełza do nozdrza i przedostaje
się do gardła. Inny wsuwa się do ucha. Muszę się stąd wydostać! Gdzie jest Bóg, dlaczego nie
odpowiada? One zaczęły już zjadać moje gardło, teraz nie będę mógł nawet krzyczeć! Wdzierają się przez
każdy otwór, okiem, kącikiem ust, przez penis. Czuję w sobie te tłuste i odrażające stwory, muszę
krzyknąć, muszę się oswobodzić! Tkwię w tym mrocznym i zimnym grobie zupełnie sam, pożerany
żywcem. Brakuje mi powietrza i zjadają mnie robaki! Muszę się poruszyć. Muszę roztrzaskać trumnę!
Boże, pomóż mi zebrać wszystkie siły, bo naprawdę muszę się poruszyć! MUSZĘ STĄD WYJŚĆ,
MUSZĘ! PORUSZĘ SIĘ! PORUSZĘ! UDAŁO SIĘ!

Deski trumny wzleciały z trzaskiem, grób zniknął, a ja pełną piersią czerpałem czyste powietrze

pól wzdłuż Camino de Santiago. Drżałem od stóp do głów, zlany rzęsistym potem. Otrząsnąłem się i po
chwili zrozumiałem, że wyrzuciłem z siebie całą zawartość przewodu pokarmowego. Ale takie drobiazgi
nie miały znaczenia: żyłem!

Drżenie nie ustępowało, a ja nawet nie usiłowałem go opanować. Ogarnęło mnie wrażenie

niewyczerpanego wewnętrznego spokoju, czułem, że ktoś stoi u mego boku. Spojrzałem w stronę tej siły i
zobaczyłem oblicze mojej śmierci. Nie była to śmierć, jakiej doświadczyłem przed paroma minutami, ale
moja prawdziwa śmierć, przyjaciółka i doradczyni, dzięki której już nigdy, nawet przez jeden dzień życia,
nie będę tchórzem. Od tej chwili ona udzieli mi wsparcia pewniejszego niż ręka i rady Petrusa. Nie
pozwoli mi już odkładać na potem tego, co mogę przeżyć teraz. Nie pozwoli uchylać się od zmagań życia
i pomoże prowadzić Dobrą Walkę. Już nigdy, w żadnej chwili, nie będę czuł się śmieszny dlatego, że
pozwalam sobie na jakiś drobny gest. Była tu, zapewniała, że kiedy wyciągnie rękę, by zabrać mnie w
podróż ku innym światom, nie będę musiał dźwigać najcięższego spośród wszystkich grzechów: żalu.
Pewien, że przy mnie stoi, patrząc w jej życzliwą twarz, wiedziałem teraz, że pobiegnę ukoić pragnienie u
źródła żywej wody, jaką jest nasz byt doczesny.

Noc nie kryła już przede mną tajemnic ani lęków. To była szczęśliwa noc, noc spokoju. Kiedy

drżenie ustąpiło, podniosłem się i ruszyłem w stronę beczkowozów pozostawionych przez rolników.
Uprałem bermudy i przebrałem się w te zapasowe, które miałem w plecaku. Potem wróciłem pod drzewo i
zjadłem kanapki od Petrusa. Było to najsmakowitsze jedzenie, jakie kiedykolwiek miałem w ustach, bo
przecież żyłem, a śmierć już mnie nie przerażała.

Postanowiłem spędzić tu noc. Ciemności nigdy jeszcze nie emanowały takim spokojem.

Przywary ludzkie

Znaleźliśmy się na bezkresnym polu zboża, gładkim i monotonnym polu, które ciągnęło się aż po

horyzont. Jednostajność krajobrazu zakłócała tylko zwieńczona krzyżem średniowieczna kolumna, która
znaczyła szlak pielgrzymki. Przed tą kolumną Petrus rzucił plecak na ziemię i padł na kolana. Polecił mi
uczynić to samo.

- Pomódlmy się. Pomódlmy się, by przezwyciężyć to, co wiedzie do porażki pielgrzyma, gdy

odnajdzie już swój miecz -- ludzkie przywary.

background image

Choćby bardzo długo uczył się u Wielkich Mistrzów władać ostrzem, jedna z rąk na zawsze

pozostanie jego najgroźniejszym wrogiem. Będziemy się modlić, abyś - jeśli rzeczywiście odnajdziesz
miecz - dzierżył go w dłoni, która cię nie zawiedzie.

Była druga po południu. Wokół panowała niezmącona cisza.
- Zmiłuj się, Panie, albowiem jesteśmy pielgrzymami podążającymi do Composteli i być może to

nasza wada. Spraw w swym niewyczerpanym miłosierdziu, abyśmy nigdy nie zwrócili naszej wiedzy
przeciw sobie samym.

Zmiłuj się nad tymi, którzy okazują zmiłowanie wobec siebie i uważają się za ludzi dobrych,

uznając, że życie jest wobec nich niesprawiedliwe, ponieważ nie zasłużyli sobie na to, co ich spotkało -
albowiem ci nigdy nie będą zdolni podjąć Dobrej Walki. Zmiłuj się także nad tymi, którzy są wobec siebie
okrutni, dostrzegają w swych czynach samo zło i winią się za niesprawiedliwość tego świata. Albowiem ci
nie znają Twego prawa, które głosi: „U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone".

Zmiłuj się nad tymi, którzy rozkazują, i tymi, którzy przestrzegają swych godzin pracy, sobie zaś

poświęcają w zamian niedzielę, kiedy wszystko jest zamknięte i nie ma dokąd iść. Zmiłuj się wszelako
także nad tymi, którzy uświęcając Twe dzieło, przekraczają granice Twego szaleństwa i kończą zadłużeni
lub przybici do krzyża przez własnych braci. Ci bowiem nie znali Twego prawa, które głosi: „Bądźcie
więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie!".

Zmiłuj się, albowiem człowiek może pokonać świat, a nigdy nie stoczyć Dobrej Walki z sobą

samym. Zmiłuj się wszelako także nad tymi, którzy wygrali Dobrą Walkę i teraz tkwią na rozdrożach albo
w karczmach życia, gdyż nie zdołali pokonać świata. Ci nie znają bowiem Twego prawa, które głosi: „Kto
(...) słów moich słucha i wypełnia je (...) dom swój zbudował na skale".

Zmiłuj się nad tymi, którzy lękają się sięgnąć po pióro, pędzel, instrument lub dłuto. Sądzą

bowiem, że inni lepiej potrafią się nimi posługiwać, oni zaś uważają się za niegodnych, by przestąpić
progi świątyni sztuki. Lecz więcej miłosierdzia okaż tym, którzy chwycili za pióro, pędzel, instrument czy
dłuto i przemienili natchnienie w niskie uczucie, siebie zaś uważają za lepszych od innych. Ci nie znają
Twego prawa, które głosi: „Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało być ujawnione, ani nic
tajemnego, co by nie było poznane i na jaw nie wyszło".

Zmiłuj się nad tymi, którzy jedzą, piją i dogadzają sobie, lecz są samotni i nieszczęśliwi pośród

dostatku. Jednak więcej miłosierdzia okaż tym, którzy poszczą, wzbraniają i karcą, uważając się za
świętych, i w Twoim imieniu głoszą nauki. Ci nie znają bowiem Twego prawa, które głosi: „Gdybym Ja
wydawał świadectwo o sobie samym, sąd mój nie byłby prawdziwy".

Zmiłuj się nad tymi, którzy lękają się śmierci, niepomni, jak wiele przemierzyli królestw i jak

wieloma śmierciami już umarli, i czują się nieszczęśliwi, ponieważ sądzą, że pewnego dnia nadejdzie kres
wszystkiego. Lecz więcej miłosierdzia miej dla tych, którzy zaznali już wielu śmierci i dziś uważają się za
nieśmiertelnych, zapomnieli bowiem o Twym prawie, które głosi: „Jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie,
nie może ujrzeć Królestwa Bożego".

Zmiłuj się nad tymi, którzy pozwalają się zniewolić, dobrowolnie przyjmując jedwabne pęta

miłości, uważają się za pana drugiego człowieka, żywią zazdrość i zatruwają swój umysł, udręczając się,
ponieważ nie potrafią dostrzec, że miłość jest zmienna niczym wiatr - jak wszystko na tym świecie. Lecz
więcej miłosierdzia okaż tym, którzy umierają ze strachu przed miłością i odrzucają ją w imię miłości
wyższej, której nie znają, nie znają bowiem Twego prawa, które głosi: „Kto (...) będzie pił wodę, którą Ja
mu dam, nie będzie pragnął na wieki".

Zmiłuj się nad tymi, którzy chcą zamknąć wszechświat w ścisłych formułach, Boga uczynić

magicznym napojem, a człowieka istotą o podstawowych potrzebach, które trzeba zaspokoić, oni nigdy
bowiem nie usłyszą muzyki sfer niebieskich. Zmiłuj się jednak i nad tymi, którzy, zaślepieni wiarą, w
laboratoriach przemieniają rtęć w złoto i zagłębiają się w księgach, opisujących sekrety tarota i moc
piramid. Ci nie znają bowiem Twego prawa, które głosi: „Kto nie przyjmie Królestwa Bożego jak
dziecko, ten nie wejdzie do niego".

Zmiłuj się nad tymi, którzy nie dostrzegają nikogo poza sobą, dla których inni są ledwie

zamazanymi zjawami, oni zaś widzą ich tylko z daleka niczym zjawy poruszające się po ulicach
oglądanych z okien limuzyny, sami zaś, odizolowani w klimatyzowanych gabinetach na najwyższych

background image

piętrach biurowców, boleją w milczeniu nad samotnością swej władzy. Jednak okaż miłosierdzie także
tym, którzy, zawsze hojni, są miłosierni i pragną pokonać zło samą miłością, ci bowiem nie znają Twego
prawa, które głosi: „Kto nie ma [miecza], niech sprzeda swój płaszcz i kupi miecz!".

Zmiłuj się, Panie, nad nami, którzy szukamy i ośmielamy się chwycić miecz, który Ty nam

obiecujesz, jesteśmy bowiem ludem świętym a grzesznym, rozproszonym po świecie. Albowiem nie
rozpoznajemy samych siebie i często sądzimy, że jesteśmy przyodziani, choć jesteśmy nadzy, myślimy, że
dopuszczamy się zbrodni, w rzeczywistości zaś niesiemy ocalenie. Nie zapominaj o nas w swym
miłosierdziu, o nas, którzy dzierżymy miecz ręką anioła i ręką demona. Ponieważ jesteśmy na tym
świecie, trwamy na nim i potrzebujemy Cię. Zawsze potrzebujemy Twego prawa, które głosi: „Czy brak
wam było czego, kiedy was posyłałem bez trzosa, bez torby i bez sandałów?".

Petrus zamilkł. Cisza trwała długo. A on wpatrywał się w otaczające nas łany zboża.

Zwycięstwo

Któregoś popołudnia stanęliśmy u stóp starego zamku, a raczej ruin zamku templariuszy.

Usiedliśmy, żeby trochę odpocząć. Petrus, zgodnie ze swym zwyczajem, zapalił papierosa, a ja wypiłem
resztkę wina, specjalnie w tym celu zostawioną po śniadaniu. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem kilka
wiejskich domów, zamkową wieżę, ciągnące się po horyzont pagórki i pola uprawne przygotowane już
pod zasiew. Nagle, na prawo ode mnie, tuż pod ruinami, pojawił się pasterz, który prowadził z pastwiska
stado owiec. Pył unoszący się spod racic zwierząt przesłonił czerwone niebo szarawą mgiełką, nadając
pejzażowi charakter wizji ze snu albo krainy magii. Pasterz uniósł ramię w powitalnym geście.
Odpowiedzieliśmy mu skinieniem ręki.

Owce minęły nas, podążając swoją drogą. Petrus wstał. Ta scenka zrobiła na nim silne wrażenie.
- Chodźmy. Musimy się pospieszyć - powiedział.
- Dlaczego?
- Po prostu. Nie wydaje ci się, że spędziliśmy na Camino de Santiago sporo czasu?
Coś mi mówiło, że jego nagły pośpiech miał związek z pojawieniem się pasterza i stada owiec.
W dwa dni później znaleźliśmy się u podnóża gór, których pasma, usytuowane na południu,

przerywały monotonię bezkresnych łanów zbóż. Nawet pośród naturalnych wzniesień żółte znaki, o
których powiedział mi padre Jordi, były doskonale widoczne. Lecz Petrus bez słowa wyjaśnienia coraz
bardziej się od nich oddalał, kierując się na północ. Zwróciłem na to jego uwagę, ale rzucił tylko oschłym
tonem, że to on jest przewodnikiem i wie, dokąd mnie prowadzi.

Po mniej więcej półgodzinnej wędrówce usłyszałem szum, który kazał mi pomyśleć, że

znaleźliśmy się w pobliżu wodospadu. Wokół rozpościerały się jednak tylko spalone słońcem pola.
Rozglądałem się więc, szukając źródła tych dźwięków. Im dalej się posuwaliśmy, tym szum był
głośniejszy, aż w końcu rozwiały się moje wątpliwości -- to naprawdę był wodospad. Ze zdumieniem
stwierdziłem, że mam do czynienia z niezwykłym zjawiskiem - wciąż rozglądałem się wokół siebie, nie
mogąc dostrzec jednak ani gór, ani wody.

Lecz po chwili minęliśmy lekkie wzniesienie i niespodziewanie znalazłem się przed

zadziwiającym wytworem natury: teren gwałtownie się obniżał, a sunąca w dół woda gładkim lustrem
opadała w głąb ziemi. Brzegi tego wąwozu porastała bujna roślinność, całkiem odmienna od tej, którą
dotąd widzieliśmy.

- Zejdziemy na dno wąwozu -- oznajmił Petrus.
Gdy ruszyliśmy w dół, przypomniałem sobie Juliusza Verne'a - czułem się, jakbyśmy podjęli

wyprawę do wnętrza Ziemi. Zbocze było urwiste i musiałem chwytać się kolczastych gałęzi i ostrych

background image

kamieni, żeby nie runąć. Zanim dotarłem na dno wąwozu, miałem pokaleczone ręce i nogi.

- Imponujące dzieło przyrody - stwierdził Petrus.
Przytaknąłem. To była oaza pośród pustyni. Bujna roślinność i unoszące się pomiędzy listowiem

krople wody tworzyły tęczę, a widok był równie piękny z dołu jak z góry.

- Tutaj natura dowiodła swej potęgi - ciągnął Petrus.
- Rzeczywiście - wtrąciłem.
- Nam także pozwala dowieść naszej siły. Teraz wdrapiemy się na górę. Pójdziemy środkiem

wodospadu.

Jeszcze przez chwilę podziwiałem wspaniały widok. Teraz dostrzegałem w nim coś więcej niż

tylko piękną oazę, wyrafinowany kaprys natury. Stałem przed ścianą wysokości ponad piętnastu metrów,
po której z hukiem lała się woda. Rozlewisko utworzone u stóp wodospadu było płytkie, woda mogła tam
sięgać najwyżej do pasa, rzeka natomiast toczyła nurt przez jamę wiodącą chyba do trzewi Ziemi. Na
skalnej ścianie nie było żadnego załomu ani występu, który mógłbym wykorzystać jako punkt oparcia, a
woda w dole była za płytka, żeby zamortyzować upadek. Zadanie wymyślone przez Petrusa wydawało mi
się absolutnie niewykonalne.

Przypomniałem sobie pewne wydarzenie sprzed pięciu lat. Było to podczas spełniania wyjątkowo

niebezpiecznego rytuału, którego element, podobnie jak teraz, stanowiła wspinaczka. Mistrz pozostawił
mi decyzję o kontynuowaniu lub przerwaniu rytuału. Byłem młodszy, fascynowała mnie moc, jaką
posiadł, i świat cudów Tradycji. Postanowiłem nie rezygnować. Uznałem, że muszę dowieść swej odwagi
i brawury.

Miałem za sobą mniej więcej godzinę wspinaczki, przed sobą -- najtrudniejsze podejście, gdy

zerwał się nadspodziewanie silny wiatr i musiałem z całych sił uczepić się małego występu skalnego, do
którego przylgnąłem, żeby nie runąć w przepaść. Zamknąłem oczy, licząc się z najgorszym i wczepiając
paznokcie w skałę. Z ogromnym zdumieniem stwierdziłem po chwili, że ktoś pomaga mi utrzymać
wygodną i bezpieczną pozycję. Otworzyłem oczy tuż przy mnie stał Mistrz. Kreślił w powietrzu jakieś
figury i oto wiatr ucichł równie nieoczekiwanie, jak się zerwał. Ze zdumiewającą zręcznością, czasem
wykonując manewry bliskie lewitacji, zszedł na dół i polecił mi uczynić to samo.

Gdy wreszcie stanąłem u podnóża góry, drżały pode mną nogi. Oburzony zapytałem, dlaczego

uciszył wiatr, zanim mnie dosięgnął.

- Ponieważ to ja poderwałem ten wiatr.
- Żeby mnie zabić?
- Żeby cię ocalić. Nie zdołałbyś wspiąć się na ten szczyt. Kiedy zapytałem, czy chcesz go zdobyć,

nie wystawiałem na próbę twojej odwagi. Poddałem próbie twą rozwagę. Wymyśliłeś sobie rozkaz,
którego wcale ci nie wydałem - wyjaśnił Mistrz. -- Gdybyś posiadł sztukę lewitacji, nie byłoby
problemów. Ale ty chciałeś wykazać się odwagą, kiedy należało dowieść rozsądku.

Tamtego dnia opowiedział mi o magach, którzy popadli w szaleństwo, dążąc do iluminacji, i nie

potrafili już odróżnić własnej mocy od mocy swoich uczniów. W mym życiu, przez lata wędrówki
drogami Tradycji, poznawałem wielkich ludzi podążających tą samą ścieżką. Spotkałem nawet trzech
Mistrzów - w tym mojego - którzy sztukę panowania nad materią fizyczną posiedli w stopniu
nieosiągalnym, a wręcz niewyobrażalnym dla zwykłych ludzi. Widywałem cuda, przepowiednie, które się
spełniały, reinkarnacje. Mój Mistrz powiedział mi o wojnie o Malwiny na dwa dni przed zajęciem wysp
przez Argentyńczyków. Szczegółowo opisał mi jej przebieg i wyjaśnił przyczyny konfliktu, opierając się
na układzie gwiazd.

Od tego czasu miałem okazję odkryć, że niektórzy magowie - jak ujął to Mistrz - „popadli w

obłęd, dążąc do iluminacji". Ci ludzie byli pod niemal każdym względem podobni do Mistrzów, także pod
względem posiadanej mocy: widziałem, jak jeden z nich, dzięki maksymalnej koncentracji, w ciągu
kwadransa sprawił, że wy-kiełkowało ziarno. Lecz ten człowiek, podobnie jak kilku innych, wpędził wielu
uczniów w obłęd i desperację. Niektórzy skończyli w szpitalach psychiatrycznych, raz, co udało się
potwierdzić, doszło do samobójstwa. Ludzie ci figurowali na sławetnej „czarnej liście" Tradycji, nie
istniała jednak możliwość zachowania kontroli nad ich poczynaniami. Do dziś wielu z nich nie zaprzestało
działalności.

background image

Wszystko to w ułamku sekundy przemknęło mi przez myśl, gdy stałem przed urwiskiem, na które

nie można było się wspiąć. Rozmyślałem o dniach, które Petrus i ja spędziliśmy na wspólnej wędrówce,
wspominałem psa, który mnie zaatakował, jemu nie wyrządzając najmniejszej krzywdy, rozdrażnienie
postawą kelnera, pijaństwo podczas przyjęcia weselnego.

- Petrusie, nie zamierzam wspinać się po tej ścianie. A to z pewnej prostej przyczyny - to

niewykonalne.

Nie odpowiedział ani słowem. Usiadł na trawie, a ja poszedłem w jego ślady. Przez dobre

piętnaście minut żaden z nas nie przerywał ciszy. Rozbrojony jego milczeniem, postanowiłem przejąć
inicjatywę i odezwałem się pierwszy.

- Petrusie, nie chcę wdrapywać się pod wodospadem, bo wiem, że spadnę. Wiem też, że się nie

zabiję, ponieważ kiedy ujrzałem oblicze mojej śmierci, zobaczyłem także dzień, w którym po mnie
przyjdzie, jeśli pozostanę wierny obranej drodze. Ale przecież mogę spaść i do końca życia zostać kaleką.

- Paulo, Paulo... - Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Dokonała się w nim jakaś gruntowna

przemiana. W jego głosie brzmiała nutka Miłości, która trawi, oczy się rozświetliły.

- Może powiesz, że łamię przysięgę posłuszeństwa, którą złożyłem, zanim wyruszyliśmy na

pielgrzymi szlak?

- Nie złamałeś przysięgi. Nie kierujesz się ani strachem, ani lenistwem. Zapewne nie przyszło ci

na myśl, że wydałem ci bezużyteczny rozkaz. Nie chcesz się wspinać, ponieważ prawdopodobnie myślisz
o czarnych magach. Korzystanie z prawa do decyzji nie oznacza złamania przysięgi. Tego prawa
pielgrzym nigdy nie jest pozbawiony.

Przez moment przyglądałem się wodospadowi, a potem zwróciłem oczy na Petrusa. Próbowałem

ocenić szansę podejścia pod górę, ale tylko umocniłem się w przekonaniu, że to niewykonalne.

- Uważaj - podjął. - Wejdę pierwszy, nie wykorzystując żadnych mocy. I powiedzie mi się. A

jeśli zdołam to zrobić wyłącznie dzięki temu, że znajdę oparcie dla stóp, ty także będziesz musiał wejść.
Będąc na górze, pozbawię cię prawa do decyzji. Jeżeli odmówisz, wiedząc, że wszedłem, uznam to za
złamanie przysięgi.

Petrus zdjął buty. Był ode mnie starszy o co najmniej dziesięć lat, więc gdyby mu się powiodło,

nie miałbym żadnej wymówki. Zerknąłem na wodospad i poczułem, jak ściska mi się żołądek.

Lecz on nie ruszył się z miejsca. Już boso, wciąż siedział na trawie obok mnie. Spoglądając w

niebo, zaczął opowiadać:

- W tysiąc pięćset drugim roku kilka kilometrów stąd Maryja Dziewica objawiła się pasterzowi.

Dziś przypada Jej święto -- Matki Boskiej Opiekunki Pielgrzymów -- toteż złożę w ofierze me
zwycięstwo. Tobie radzę uczynić to samo. Dar zwycięstwa. Nie składaj Jej w darze bólu strudzonych nóg
ani blizn na pokaleczonych przez skały rękach. Cały świat składa w ofierze tylko ból i cierpienie. Nie
sądzę, aby było to godne potępienia, uważam jednak, że uradowałaby się, gdyby ludzie obdarzali Ją także
swymi radościami.

Nie byłem w nastroju do rozmów. Nadal powątpiewałem, by Petrus miał siły i umiejętności,

jakich wymagała wspinaczka po tej ścianie. Powtarzałem sobie, że to tylko jakaś farsa. Próbował zmylić
mnie pięknymi słówkami, żeby potem zmusić do zrobienia czegoś, czego nie chciałem się podjąć. Jednak
na wszelki wypadek zamknąłem oczy i modliłem się do Przenajświętszej Panny Opiekunki Pielgrzymów.
Ślubowałem, że jeśli Petrus i ja szczęśliwie pokonamy tę stromiznę, pewnego dnia powrócę w to miejsce.

- Wszystko, czego się dotąd nauczyłeś, zatraci sens, jeśli nie potrafisz znaleźć zastosowania dla tej

wiedzy. Pamiętaj, że Camino de Santiago jest drogą zwykłych ludzi. Powtarzałem ci to setki razy. Na tej
drodze, podobnie jak w życiu, mądrość jest coś warta tylko wówczas, gdy może pomóc człowiekowi w
pokonywaniu przeszkód. Istnienie młotka nie miałoby sensu, gdyby nie istniały gwoździe, które trzeba
wbijać. Ale istnienie gwoździ to jeszcze nie wszystko. Młot musi trafić w ręce Mistrza, który użyje go
zgodnie z przeznaczeniem.

Przypomniało mi się, co powiedział mój Mistrz na szczycie Serra do Mar: „Ten, kto posiada

miecz, musi wciąż wystawiać go na próbę, aby nie zardzewiał w pochwie".

- Wodospad jest miejscem, w którym praktycznie wykorzystasz wszystko, czego się dotąd

nauczyłeś - dodał mój przewodnik. - Masz już pewien atut: znasz datę własnej śmierci, więc strach przed

background image

nią nie sparaliżuje cię, kiedy nadejdzie czas, by podjąć błyskawiczną decyzję, szukając punktu oparcia dla
stopy. Pamiętaj jednak, że musisz liczyć się z wodą i że to ona przyniesie ci to, czego będziesz
potrzebował. Nie zapomnij też wbić paznokcia w kciuk, jeśli najdzie cię zła myśl. Przede wszystkim zaś
podczas tej wspinaczki musisz szukać oparcia w Miłości, która trawi. To ona cię prowadzi i uzasadnia
każdy twój krok.

Petrus zamilkł. Rozebrał się do naga. Potem zanurzył ciało w zimnych wodach tej małej laguny i

wzniósł ręce ku niebu. Zrozumiałem, że jest zadowolony, że radością napawają go rześka woda i tęcze,
które tworzyły wokół nas rozpryskujące się krople.

- I jeszcze jedno - powiedział, zanim skrył się za kotarą wodospadu. - Ta sunąca w dół woda

nauczy cię, jak być Mistrzem. Pójdę pierwszy, lecz przez cały ten czas między nami pozostanie zasłona
wodna. Będę się wspinał, a ty nie zdołasz dostrzec, gdzie dokładnie stawiam stopy ani czego chwytam się
dłońmi. Podobnie uczeń nigdy nie może naśladować wszystkich poczynań swego przewodnika. Każdy
postrzega życie na własny sposób, każdy inaczej przeżywa porażki, problemy i triumfy. Uczyć się znaczy
stać się znośnym dla siebie samego.

Nie odpowiadałem. Wsunąłem się między skałę a opadającą wodę i zacząłem go obserwować.

Widziałem jego sylwetkę, jak widzimy kogoś przez matowe szkło. Wolno, lecz pewnie wspinał się po
ścianie. Im bliżej był szczytu, tym bardziej się bałem, bo chwila, gdy miałem pójść jego śladem,
nieuchronnie się zbliżała. I wreszcie nadeszła ta przerażająca minuta -- zmagając się z wodą, musiał się
spod niej wynurzyć, stale podążając w górę. Siła wodospadu o mało nie odrzuciła go w dół, na skały. Lecz
głowa Petrusa wyłoniła się ponad wodę, która sunąc w dół, przyodziewała go niczym srebrzysty płaszcz.
Widziałem scenę ledwie przez ułamek sekundy. Petrus błyskawicznie wyprężył się, chwycił z całych sił
skał na szczycie i przylgnął do nich wszystkimi członkami, wciąż jednak tkwił w środku rwącego nurtu.
Na kilka chwil straciłem go z oczu.

Wreszcie pojawił się na brzegu. Mokry, skąpany w blasku słońca, uśmiechał się promiennie.
- Widzisz! - krzyknął, machając mi ręką. -Teraz twoja kolej!
Musiałem mu dorównać. Albo już na zawsze wyrzec się miecza.
Zdjąłem ubranie i jeszcze raz odmówiłem modlitwę, oddając się pod opiekę Przenajświętszej

Panny Opiekunki Pielgrzymów. Potem zanurzyłem głowę w wodzie. Była lodowata, więc na chwilę
zdrętwiałem, ale zaraz potem to doznanie ustąpiło miejsca przyjemności. Nie zastanawiając się dłużej,
ruszyłem prosto ku wodospadowi.

Silny strumień wody lejącej się na głowę przywrócił mi absurdalne „poczucie rzeczywistości",

które osłabia człowieka w chwili, gdy jak nigdy dotąd potrzebuje wiary i mocy. Wodospad toczył wody o
wiele gwałtowniej, niż przypuszczałem. Uderzeniem w klatkę piersiową mógłby mnie zwalić z nóg, nawet
gdy dno rozlewiska dawało mi pewne oparcie dla obu stóp. Ominąłem rozszalały strumień i przylgnąłem
do skał, kuląc się w ciasnej przestrzeni między ścianą wody a kamiennym urwiskiem. I właśnie wtedy
zdałem sobie sprawę, że ta wspinaczka jest dużo łatwiejsza, niż początkowo sądziłem.

To, co z daleka wyglądało na gładką ścianę, teraz okazało się porowatą skałą. Na samą myśl, że o

mało nie wyrzekłem się miecza ze strachu przed śliskimi kamieniami, wpadłem we wściekłość.
Stwierdziłem, że jest to zwykła ściana, jakich pokonałem dziesiątki. Wydało mi się, że słyszę głos
Petrusa: „A widzisz? Kiedy już rozwiążesz jakiś problem, przekonujesz się, że było to dziecinnie łatwe".

Wspinałem się, tuląc twarz do wilgotnych skał. W ciągu dziesięciu minut miałem za sobą ponad

połowę odległości dzielącej mnie od szczytu. Teraz pozostało mi już tylko zmierzyć się z najwyżej
położonym odcinkiem wodospadu. Zwycięstwo nad skalną ścianą byłoby nic niewarte, gdybym nie
pokonał małego ostańca dzielącego mnie od otwartej przestrzeni. Ten fragment drogi był najbardziej
niebezpieczny, a ja nie widziałem dokładnie, jak poradził sobie z nim Petrus. Znów więc zacząłem się
modlić do Przenajświętszej Panny Opiekunki Pielgrzymów, o której nigdy wcześniej nie słyszałem, a w
której pokładałem teraz całą wiarę, całą nadzieję na zwycięstwo. Bardzo ostrożnie wsunąłem najpierw
czubek głowy, potem także twarz pod strumień spienionej wody.

Zalała mnie, zmąciła wzrok. Poczułem jej siłę i mocno przywarłem do skały, spuszczając głowę

tak, by utworzyć sobie rodzaj powietrznej kieszeni i mieć czym oddychać. Musiałem bez reszty zawierzyć
mym stopom i dłoniom. Te dłonie trzymały przecież stary miecz, nogi przemierzały Szlak Świętego

background image

Jakuba. Były moimi wiernymi sprzymierzeńcami. Lecz huk wody stał się ogłuszający, z coraz większym
trudem chwytałem też oddech. Zanurzyłem głowę w spienionych wodach i na kilka sekund pogrążyłem
się w nieprzeniknionej ciemności. Zmagałem się z żywiołem, kurczowo trzymając się skał, ale czułem, że
ten huczący wodospad unosi mnie ku tajemniczemu i odległemu miejscu, gdzie nic już nie ma
najmniejszego znaczenia. Wiedziałem, że dotrę tam, jeśli oddam się we władanie tej mocy. Nadludzki
wysiłek, na który próbowałem się zdobyć, żeby nie odpaść od ściany, był bezcelowy: za chwilę wszystko
mogło stać się wytchnieniem i spokojem.

Lecz moje nogi i ręce oparły się zabójczej pokusie. A głowa zaczęła się powoli wynurzać spod

tafli wody tak samo, jak się w niej zanurzyła. Ogarnęła mnie głęboka miłość do własnego ciała, które
pomagało mi w tym szaleńczym przedsięwzięciu, w przygodzie człowieka, który w poszukiwaniu miecza
pokonuje wodospad.

I wówczas zwróciłem oczy ku słońcu nad głową i odetchnąłem pełną piersią. Ta odrobina

świeżego powietrza przywróciła mi siły i zapał. Rozejrzałem się wokół i o parę centymetrów od siebie
zobaczyłem wyżynę, którą przemierzaliśmy i która wytyczała kres podróży. Doznałem silnej pokusy, żeby
po niej biegać, żeby chwycić się tej ziemi, ale nie mogłem znaleźć żadnej podpory, która pomogłaby mi
się wydostać spod lustra sunącej w dół wody. Uczucia, jakie owładnęły mną u szczytu ściany, były
gwałtowne, ale moment triumfu jeszcze nie nadszedł, musiałem zachować kontrolę nad sobą, nad każdym
ruchem. To był przecież krytyczny moment wspinaczki: woda uderzała w mój tułów, napór był tak silny,
że w każdej chwili mogłem runąć ku ziemi, od której ośmieliłem się oderwać, ulegając marzeniom.

Nie była to odpowiednia chwila, żeby myśleć o Mistrzach, o przyjaciołach. Nie mogłem

spoglądać w bok, żeby się przekonać, czy Petrus byłby w stanie pospieszyć mi z pomocą, gdybym się
poślizgnął. Pewnie odbył tę wspinaczkę setki razy - pomyślałem - i doskonale wie, że rozpaczliwie
potrzebuję wsparcia. Ale mnie zostawił. A może wcale nie zostawił, może stoi tuż za mną, tylko ja nie
mogę odwrócić głowy, bo straciłbym równowagę. Muszę sam zdobyć ten szczyt!

Mocno stojąc na skałach i podtrzymując się jedną ręką, oswobodziłem drugą, aby mogła osiągnąć

harmonię z wodą. A woda nie powinna już stawiać oporu, ponieważ wykorzystywałem pełnię swych sił. I
oto ręka stała się rybą, mogła swobodnie wybierać drogi, którymi podąży, doskonale jednak wiedziała,
dokąd chce dotrzeć. Przypomniałem sobie film, który oglądałem jako mały chłopiec, i pokazane w nim
łososie, skaczące do wodospadów, aby dotrzeć do celu.

Moja ręka unosiła się wolno, czerpiąc siłę z wody. Oswobodziła się i niczym łosoś, bohater filmu

zapamiętanego z dzieciństwa, zanurkowała w poszukiwaniu punktu, od którego mogłaby się odbić, aby
wykonać ten ostatni skok. Dokonująca się przez stulecia erozja wygładziła kamienie. Na pewno była tu
jakaś szczelina lub występ. Skoro udało się Petrusowi, mnie także musi się udać. Zaledwie krok dzielił
mnie od osiągnięcia celu i była to ta chwila, kiedy człowiek opada z sił i traci wiarę w siebie. Wcześniej
zdarzało mi się już przegrywać w ostatniej chwili: przepłynąłem wpław ocean i o mały włos nie utonąłem
przy silnej fali nieopodal brzegu. Ale teraz wędrowałem Camino de Santiago, a historia nie mogła
powtarzać się bez końca - tym razem musiałem zwyciężyć.

Wolna ręka wędrowała po gładkiej skale, napór wody był coraz silniejszy. Czułem, że słabną mi

nogi i druga ręka, w każdej chwili mógł mnie złapać skurcz. Woda mocno uderzała także w genitalia, ból
stawał się dotkliwy. Nagle wolna ręka znalazła oparcie - było nieco poza linią wspinaczki, mogło jednak
później posłużyć drugiej ręce. Zapisałem w pamięci jego położenie, a wtedy dłoń, która szukała dla mnie
ocalenia, natrafiła na drugi wyłom w skale, oddalony od pierwszego o zaledwie kilka centymetrów.

To było miejsce, w którym przez wieki pielgrzymi zmierzający do Santiago de Compostela

znajdowali oparcie. Z całych sił chwyciłem się tej szczeliny, uwalniając drugą rękę. Siła wodospadu w
pierwszej chwili odrzuciła ją w tył, zaraz jednak dłoń natrafiła na otwór w skale. A wtedy ciało podążyło
drogą utorowaną przez ręce. Wdrapałem się na płaskowyż.

Zdołałem wykonać ten ostatni krok. Wyrwałem się z wartkich nurtów, które nagle z

nieokiełznanych zmieniły się w niemal leniwe. Wdrapałem się na brzeg i pozwoliłem odpocząć
zmęczonemu ciału. Słońce rozgrzewało mnie i myślałem tylko o tym, że mi się powiodło, że jestem żywy
jak przed chwilą na dole. Mimo hałasu, który czyniła woda, usłyszałem odgłos kroków zbliżającego się
Petrusa.

background image

Chciałem się podnieść, okazać radość, ale strudzone mięśnie odmówiły posłuszeństwa.
- Leż spokojnie, odpocznij. Staraj się zwolnić oddech.
Tak właśnie zrobiłem i niemal natychmiast zapadłem w głęboki sen bez marzeń. Kiedy się

obudziłem, słońce stało tuż nad horyzontem, a Petrus, już ubrany, podał mi moją odzież i powiedział, że
czas ruszać w dalszą drogę.

- Jestem bardzo zmęczony - odparłem.
- Nie martw się. Nauczę cię, jak czerpać siły ze wszystkiego, co cię otacza.
I Petrus nauczył mnie TCHNIENIA RAM.
Wykonywałem to ćwiczenie przez pięć minut i poczułem się znacznie lepiej. Wstałem, ubrałem

się i sięgnąłem po plecak.

- Podejdź tu - powiedział Petrus. Zbliżyłem się do skraju płaskowyżu. Niemal
spod moich nóg tryskało źródło.
- Stąd podejście wydaje się znacznie łatwiejsze niż z dołu - zauważyłem.
- To prawda. I gdybym wcześniej pokazał ci tę panoramę, w pewnym sensie bym cię zdradził.

Źle oceniłbyś własne siły.

Wciąż czułem się słaby, powtórzyłem więc ćwiczenie. Wkrótce między mną a wszechświatem

zapanowała harmonia, która przeniknęła serce. Zapytałem Petrusa, dlaczego wcześniej nie nauczył mnie
Tchnienia RAM, skoro na Camino de Santiago często bywałem zmęczony i rozleniwiony.

- Ponieważ nigdy tego nie okazywałeś - odparł, śmiejąc się, i zapytał, czy mam jeszcze pyszne

maślane herbatniki kupione w Astordze.

TCHNIENIE RAM

Opróżnij płuca z powietrza, wydychając go możliwie najwięcej. Potem, unosząc ręce, powoli

wdychaj powietrze. Wykonując wdech, skoncentruj się, aby twe serce wypełniło się miłością, spokojem i
poczuciem harmonii ze wszechświatem.

Zatrzymaj oddech i nie opuszczaj rąk, jak długo potrafisz, napawając się wewnętrzną i zewnętrzną

harmonią. Potem wykonaj szybki wydech, wypowiadając słowo: RAM.

Powtarzaj to ćwiczenie przez pięć minut.

Szaleństwo

Upłynęły już prawie trzy dni, odkąd wędrowaliśmy niemal bez wytchnienia. Petrus budził mnie

przed wschodem słońca, a zatrzymywaliśmy się dopiero o dziewiątej wieczorem. Jedyne chwile
wypoczynku przeznaczaliśmy na posiłki, ponieważ mój przewodnik odstąpił od zwyczaju odbywania
sjesty wczesnym popołudniem. Miałem wrażenie, że realizuje jakiś tajemny program, którego nie wolno
mi poznać.

Także pod innymi względami jego zachowanie gwałtownie się zmieniło. Początkowo sądziłem, że

to z powodu mego zwątpienia przy wodospadzie, potem jednak zrozumiałem, że tak nie jest. Łatwo
wpadał w irytację i nie krył tego w kontaktach z ludźmi, a poza tym raz po raz zerkał na zegarek.

background image

Przypomniałem mu, co kiedyś powiedział: „To my sami tworzymy pojęcie czasu".

- Z każdym dniem stajesz się coraz mądrzejszy - zareplikował. - Przekonamy się, czy potrafisz

wykorzystać tę wiedzę w praktyce, kiedy będzie trzeba.

Pewnego popołudnia ostre tempo marszu tak mnie zmęczyło, że wprost nie byłem w stanie zrobić

ani kroku. Wtedy Petrus polecił mi zdjąć koszulę i oprzeć się plecami o rosnące w pobliżu drzewo. Stałem
w tej pozycji przez kilka minut; wkrótce poczułem się znacznie lepiej. Petrus wyjaśnił, że rośliny, a
przede wszystkim stare drzewa, mają moc przekazywania harmonii każdemu, kto dotknie ich pnia
kręgosłupem, który stanowi część układu nerwowego. Przez całe godziny rozprawiał o fizycznych,
energetycznych i duchowych właściwościach roślin.

Wszystko to już gdzieś czytałem, toteż nie zamierzałem robić notatek. Jednak wykład Petru-sa

przyniósł pewien dodatkowy efekt -- zatarł wrażenie, że przewodnik się na mnie obraził. Odtąd z
większym szacunkiem przyjmowałem jego małomówność, a on, być może odgadując moją niepewność, w
tych dniach fatalnego nastroju starał się być tak miły, jak tylko potrafił.

Pewnego ranka doszliśmy do ogromnego mostu, którego rozmiary raziły w zestawieniu z wątłym

strumyczkiem wijącym się w dole. Była niedziela, a o tak wczesnej porze tawerny i bary pobliskiego
miasteczka drzemały zamknięte. Usiedliśmy, żeby zjeść śniadanie.

- Człowiek i natura miewają podobne kaprysy - rzuciłem, chcąc zagaić rozmowę. - Budujemy

piękne mosty, aby suchą nogą przechodzić przez strumyczki.

- To z powodu suszy - wyjaśnił. - Zjedz szybko tę kanapkę, musimy ruszać w drogę.
Zdecydowałem w końcu zapytać o przyczyny tego pośpiechu.
- Od dawna wędruję Camino de Santiago, mówiłem ci o tym. Mam we Włoszech sporo

obowiązków. Wkrótce będę musiał wracać.

Ta odpowiedź wcale mnie nie przekonała. Być może mówił prawdę, ale z pewnością nie był to

jedyny powód. Chciałem drążyć temat, jednak Petrus skierował rozmowę na inny tor.

- Co wiesz o tym moście?
- Nic. Ale nawet uwzględniając skutki suszy, jego rozmiary rażą nad taką rzeką. Przypuszczam,

że kiedyś zmieniła koryto.

- Nie mam pojęcia - odparł. - Ale ten most znany jest na Camino de Santiago jako Trakt Honoru.

Pola wokół nas to scena, na której rozgrywały się krwawe bitwy między Szwabami a Wizygotami, a
potem między rycerzami Alfonsa III a Maurami. Być może jest taki długi, żeby cała krew mordowanych
w boju mogła spływać, nie zalewając miasta.

To już był czarny humor. Nie roześmiałem się. Nieco zbity z tropu, Petrus podjął:
- Jednak nie od wojsk Wizygotów i nie od triumfalnych okrzyków Alfonsa III wzięła się nazwa

tego mostu. Bo upamiętnia dzieje pewnej miłości i śmierci. W pierwszych wiekach pielgrzymek do
Santiago za pątnikami, kapłanami, szlachtą, a nawet królami, którzy pragnęli złożyć hołd świętemu,
ściągali na Szlak także rozbójnicy i wszelkiego autoramentu bandyci, zwykle grasujący przy
uczęszczanych drogach. Historia opisuje niezliczone przypadki rabunku dokonywanego na karawanach i
straszliwe zbrodnie, których ofiarą padali samotni pielgrzymi.

Wszystko się powtarza - pomyślałem w skry-tości ducha.
- Dlatego szlachetni rycerze postanowili otoczyć pielgrzymów opieką i każdy zobowiązał się

strzec odcinka Szlaku. Lecz jak rzeka zmienia swój bieg, tak zmieniają się ideały człowieka. Żywiący
wrogość do złoczyńców, błędni rycerze toczyli spory o to, który z nich jest najsilniejszym i
najodważniejszym stróżem Szlaku. Wkrótce zaczęli ze sobą walczyć, a bandyci znów bezkarnie grasowali
po drogach. Działo się tak bardzo długo, aż do chwili, gdy w roku tysiąc czterysta trzydziestym
czwartym pewien szlachcic z miasta Leon rozkochał się w pięknej damie. Nazywał się Suero de
Ruińones, był bogaty i potężny. Użył wszelkich sposobów, by zdobyć rękę tej damy, lecz ona - historia
nie odnotowała jej imienia - nie chciała słuchać zakochanego do szaleństwa rycerza i odrzuciła jego
względy.

Chciałem się wreszcie dowiedzieć, jaki związek istniał między odtrąconą miłością a walkami

błędnych rycerzy. Petrus dostrzegł moje zainteresowanie i obiecał opowiedzieć dalszy ciąg historii pod
warunkiem, że natychmiast zjem kanapkę, abyśmy mogli czym prędzej ruszyć w kierunku Santiago.

background image

- Zachowujesz się jak moja matka, kiedy byłem mały - zażartowałem. Przełknąłem jednak

resztkę chleba, wziąłem plecak i już po chwili szliśmy przez uśpione miasteczko.

Petrus kontynuował opowieść:
- Zraniony w swej dumie rycerz postanowił uczynić to, co czynią wszyscy mężczyźni, gdy

czują się odtrąceni: stoczyć własną wojnę. Poprzysiągł sobie, że dokona czynu tak wielkiego, by pannica
na zawsze zapamiętała jego imię. Przez długie miesiące poszukiwał szlachetnego ideału, któremu
mógłby poświęcić swą odrzuconą miłość. Aż pewnego wieczoru, słuchając opowieści o zbrodniach i
walkach na Camino de Santiago, wpadł na pewien pomysł. Skrzyknął dziesięciu przyjaciół, osiadł w
miasteczku, w którym teraz jesteśmy, i rozpuścił wieść, iż gotów jest pozostać tu trzydzieści dni i
skruszyć trzysta kopii, aby dowieść, że jemu należy się sława największego siłacza i śmiałka pośród
rycerzy Szlaku. Wraz z przyjaciółmi rozbił obóz, przystroił namioty chorągwiami i herbami. Pośród
giermków i sług w jego barwach oczekiwał na tego, kto rzuci mu wyzwanie.

Wyobraziłem sobie, jak bawili się tu owi rycerze. Pieczone dziki, wino lejące się strumieniami,

muzyka, opowieści przy ognisku, turnieje. Przed oczyma stawały mi żywe obrazy, a tymczasem Petrus
snuł historię:

- Pojedynki na kopie zaczęły się dziesiątego lipca, po przybyciu pierwszych rycerzy. Quińo-nes i

jego przyjaciele we dnie toczyli walki, nocą urządzali huczne zabawy. Pojedynki staczano zawsze na
moście, aby nikt nie mógł umknąć chyłkiem. Chętni do walki nadciągali tak licznie, że pochodnie trzeba
było zapalać wzdłuż całego mostu. Dzięki temu pojedynki mogły trwać aż do świtu. Każdy pokonany
rycerz musiał przysiąc, że nigdy więcej nie zwróci broni przeciw żadnemu z biorących udział w
turniejach, lecz pełnić będzie jedyną misję, polegającą na chronieniu pielgrzymów na Szlaku Świętego
Jakuba. W ciągu kilku tygodni imię Quińonesa powtarzano już w całej Europie. Oprócz rycerzy Szlaku
zmierzyć się z nim przybywali wodzowie, żołnierze i bandyci. Wszyscy wiedzieli, że ten, kto zdoła
pokonać dzielnego rycerza z Leon, zyska sławę i okryje się chwałą. Lecz gdy tamci pragnęli tylko sławy,
jemu przyświecał znacznie szlachetniejszy cel: miłość do kobiety. I dzięki temu ideałowi wychodził
zwycięsko ze wszystkich potyczek. Dziewiątego sierpnia zakończyły się turnieje, a don Suero de
Quińones został uznany za najdzielniejszego i najwaleczniejszego spośród wszystkich rycerzy Szlaku
Świętego Jakuba. Od tej chwili nikt już nie śmiał podawać w wątpliwość jego odwagi, a rycerze znów
wiedli walkę ze wspólnym wrogiem - rozbójnikami grasującymi po drogach i napadającymi na
pielgrzymów. Pamiątką tej epopei, w znacznie późniejszej epoce, pozostać miał order Świętego Jakuba od
Miecza.

Szliśmy przez miasteczko. Chciałem zawrócić, żeby jeszcze raz spojrzeć na Trakt Honoru, most,

na którym wydarzyła się cała ta historia. Ale Petrus nalegał, byśmy ruszyli w dalszą drogę.

- A co się stało z don Quińonesem? - zapytałem.
- Udał się do Santiago de Compostela, aby złożyć w ofierze złoty łańcuch, który do dziś zdobi

figurę świętego Jakuba Starszego.

- Zastanawiam się, czy poślubił w końcu damę swego serca.
- Och, tego nie wiem - odparł Petrus. - W tamtych czasach dziejopisarstwo było wyłączną

domeną mężczyzn. Któż, mogąc zaprezentować tyle scen bitewnych, interesowałby się historią jednej
miłości?

Wypowiedziawszy te słowa, mój przewodnik znów stał się milczkiem i przez najbliższe dwa dni

wędrowaliśmy w ciszy, prawie się nie zatrzymując i odpoczywając wyłącznie nocą.

Trzeciego dnia Petrus narzucił mi niezwykle powolny rytm marszu. Jak powiedział, trochę go

zmęczył wysiłek minionego tygodnia, a wiek i kondycja nie pozwalały mu już na utrzymywanie
szybkiego rytmu podróży. I znowu byłem przekonany, że nie mówi prawdy - jego twarz zdradzała raczej
silny niepokój niż zmęczenie -czułem, że ma to związek z wielkiej wagi wydarzeniem, którego się
spodziewa.

Po południu dotarliśmy do Foncebadón, osady ogromnej, lecz całkowicie zrujnowanej. Domy

wznoszono tu z kamienia, a kryto łupkiem, który nie oparł się niszczycielskiemu działaniu czasu,
podobnie jak przegniłe dziś drewniane belki dachowe. Za osadą otwierała się przepaść, po drugiej stronie,
przed nami, na tle wzgórza, wznosił się Żelazny Krzyż - jeden z najważniejszych punktów Szlaku

background image

Świętego Jakuba.

Tym razem to mnie było pilno stanąć przed niezwykłym dziełem ludzkich rąk - przed krzyżem z

żelaza wznoszącym się na dwumetrowym cokole. Krzyż ustawiono tu ku czci Merkurego za czasów
Cezara. Wierni pogańskiej tradycji pielgrzymi zwykli byli składać pod krzyżem przyniesiony z daleka
kamień. Korzystając z tego, iż opuszczone miasteczko pełne było kamieni, podniosłem z ziemi łupek.

Potem, zdecydowany przyspieszyć kroku, zauważyłem, że Petrus porusza się bardzo wolno.

Przyglądał się ruinom domostw, myszkował pomiędzy pniami uschniętych drzew, podnosił szczątki
książek, a w pewnej chwili postanowił usiąść na środku placu, u podnóża drewnianego krzyża.

- Odetchnijmy chwilkę - zaproponował.
Było jeszcze widno i gdybyśmy nawet spędzili w osadzie godzinę, zdążylibyśmy przed

zapadnięciem zmroku dotrzeć do Żelaznego Krzyża.

Usiadłem obok mojego przewodnika i przyglądałem się wyludnionej osadzie. Jak rzeki zmieniają

bieg, tak ludzie przenoszą się z miejsca na miejsce. Domy wydawały się solidne, na pewno długo jeszcze
mogły się opierać kompletnej ruinie. Miejsce było urokliwe, w dali rysowały się szczyty gór, na
pierwszym planie rozpościerała się dolina. Zadałem sobie pytanie: dlaczego ludzie opuścili taki zakątek?

- Uważasz, że don Suero de Quińones był szaleńcem? - zapytał Petrus.
Zdążyłem już zapomnieć, kim był don Suero, i przewodnik musiał mi przypomnieć Trakt Honoru.
- Nie sądzę, żeby był szaleńcem - odparłem. Ale powątpiewałem w słuszność mojej odpowiedzi.
- A jednak był nim, podobnie jak Alfonso, pustelnik, do którego cię zaprowadziłem. I jak ja. Daję

wyraz swemu szaleństwu w rysunkach. Albo jak ty, człowiek poszukujący miecza. We wnętrzu
każdego z nas kryje się gorący, święty ogień szaleństwa, którym żywi się Agape. Aby tak było, nie trzeba
wcale marzyć o odkryciu Ameryki ani nawróceniu ptaków wzorem świętego Franciszka z Asyżu.
Sprzedawca warzyw ze sklepiku na rogu twojej ulicy może nosić w sobie święty płomień szaleństwa, jeśli
kocha to, co robi. Agape istnieje ponad sferą pojęć i idei; jest zaraźliwa, ponieważ ludzie są jej spragnieni.

Petrus przypomniał mi, że potrafię rozbudzić Agape dzięki ćwiczeniu Błękitnego Globu. Aby

jednak Agape mogła rozkwitnąć, muszę uwolnić się od strachu przed zburzeniem spokoju mojego życia.
Jeżeli kocham to, co robię, wszystko jest w porządku, lecz jeśli nie, nigdy nie jest za późno, aby to
zmienić. Godząc się na zmiany, mogłem stać się urodzajnym skrawkiem ziemi i pozwolić twórczej
wyobraźni, by zasiała we mnie ziarno.

- Wszystko, czego cię uczyłem, także Agape, ma sens pod warunkiem, że jesteś z siebie

zadowolony. W przeciwnym razie ćwiczenia, które poznałeś, stopniowo rozbudzą w tobie pragnienie
zmiany. Aby nie zwróciły się przeciw tobie, musisz przystać na tę przemianę. To najtrudniejsza chwila w
życiu człowieka. Chwila, gdy pragnie podjąć Dobrą Walkę, lecz czuje się niezdolny do zaakceptowania
zmiany, która umożliwi mu stoczenie tej walki. Wówczas wiedza zwraca się przeciwko temu, kto ją
posiadł.

Spoglądałem na Foncebadón. Może wszyscy ci ludzie, wszyscy razem, odczuli potrzebę zmiany.

Zapytałem Petrusa, czy celowo wybrał ten pejzaż, aby mi to powiedzieć.

- Nie wiem, co tu się wydarzyło - odparł. -Ludzie często są zmuszeni zgodzić się na zmianę

narzuconą przez los, ja jednak nie o tym mówię. Mówię o celowym działaniu, o konkretnym pragnieniu
walki ze wszystkim, co nie zadowala cię w codziennym życiu. Często stajemy twarzą w twarz z
poważnymi problemami. Na przykład: jak wspiąć się środkiem wodospadu na górę i nie pozwolić masom
wody zepchnąć się w przepaść. W takiej sytuacji trzeba pozwolić, by zadziałała twórcza wyobraźnia. W
twoim przypadku stawką było życie lub śmierć, nie miałeś czasu na wahanie: Agape wytyczyła ci jedną
jedyną drogę. Istnieją jednak problemy, które zmuszają nas do wyboru drogi - innej niż ta. Są to sprawy
powszednie, takie jak decyzje zawodowe, zerwanie związku, zawieranie znajomości. Każda z tych
drobnych decyzji może oznaczać wybór między życiem a śmiercią. Kiedy rankiem wychodzisz z domu,
żeby udać się do pracy, wybierasz środek transportu, a ten albo dowiezie cię całego i zdrowego przed
wejście do biura, albo przydarzy mu się wypadek, który pociągnie za sobą śmierć pasażerów. W ten
sposób banalna decyzja może zaważyć na całym ludzkim życiu.

Rozmyślałem, słuchając Petrusa. Dokonałem wyboru, decydując się wyruszyć na Szlak Świętego

Jakuba w poszukiwaniu miecza. Tak wiele dla mnie znaczył, musiałem go zdobyć. Musiałem podjąć

background image

uczciwą i słuszną decyzję.

- Jedynym sposobem podjęcia właściwej decyzji jest uświadomienie sobie, jaka decyzja byłaby

zła - wyjaśnił Petrus, kiedy podzieliłem się z nim swoimi wątpliwościami. - Trzeba rozważyć inne
możliwości, bez obaw i trzeźwo oceniając ich walory, a potem dokonać wyboru.

I wtedy Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA CIENI.
- Twoim problemem jest miecz - powiedział, kiedy już zapoznał mnie z ćwiczeniem.
Skinąłem głową.
- Wykonaj więc to ćwiczenie teraz. Ja trochę się przejdę. Wiem, że po moim powrocie będziesz

już znał słuszne rozwiązanie.

Pomyślałem o ostatnich dniach, o ciągłym pośpiechu Petrusa i o rozmowie w opuszczonej

osadzie. Można by powiedzieć, że starał się zyskać na czasie, aby także podjąć jakąś decyzję. Zdobyłem
się na odwagę i wykonałem ćwiczenie.

Zacząłem od Tchnienia RAM, aby wytworzyć harmonię pomiędzy mną a otoczeniem. Następnie

przez kwadrans przypatrywałem się cieniom. Cieniom chylących się ku upadkowi domostw, kamieni,
drzew, starego krzyża, który stał za mną. Obserwując je przez dziesięć minut, zrozumiałem, jak trudno
określić, która część rzeczy ma swe odbicie. Nigdy dotąd nie zastanawiałem się nad tym. Czasami
równiutki pień przeobrażał się w wężowaty kształt, a kamień o nieregularnych formach wyglądał na
odbiciu jak otoczak. Nie miałem kłopotów z koncentracją, ponieważ ćwiczenie było fascynujące. Potem
zacząłem analizować rozwiązania, które odpowiadały mojemu celowi, czyli odnalezieniu miecza. Do
głowy przychodziły mi niezliczone pomysły: od „wsiądź do autokaru, który dowiezie cię do Composteli"
po „zadzwoń do żony i uciekając się do emocjonalnego szantażu, zmuś ją do wyjawienia, gdzie ukryła
miecz".

Kiedy wrócił Petrus, uśmiechałem się do siebie.
- No i co?
- Już wiem, jak Agatha Christie pisała powieści kryminalne - zażartowałem. - Przetwarzała

najgorszą z hipotez tak, by uczynić ją trafną. Na pewno znała ćwiczenie Cieni.

Petrus zapytał, gdzie jest mój miecz.
- Najpierw przedstawię ci najogólniejszą z hipotez, jakie mi się nasunęły, gdy obserwowałem

cienie: miecza nie ma na Camino de Santiago.

- Jesteś genialny! Odkryłeś, że od początku wędrujemy w poszukiwaniu twojego miecza.

Sądziłem, że powiedziano ci to już w Brazylii.

- I jest przechowywany w bezpiecznym miejscu - ciągnąłem - do którego moja żona nie ma

wstępu. Wnioskuję z tego, że jest to miejsce całkowicie otwarte, ale w sposób niewidoczny.

Tym razem. Petrus nie zareagował śmiechem. Mówiłem dalej:
- Ponieważ zaś najbardziej absurdalne wydaje się, że mógłby leżeć w miejscu pełnym ludzi, musi

znajdować się w miejscu niemal bezludnym. Posunąłbym się nawet nieco dalej: aby nieliczni, którzy go
widzą, nie zauważyli różnicy między moim mieczem a typowym mieczem hiszpańskim, musi
spoczywać gdzieś, gdzie nikt nie potrafi odróżnić tych stylów.

- Sądzisz, że jest gdzieś tu?
- Nie, tu go nie ma. Popełniłbyś poważny błąd, każąc mi wykonywać to ćwiczenie w

miejscu, w którym ukryto mój miecz. Natychmiast odrzuciłem tę hipotezę. Musi się jednak znajdować w
miasteczku podobnym do tego. W grę nie wchodzi opuszczone miasto, bo tam zwracałby uwagę
pielgrzymów i turystów. I wkrótce byśmy go odnaleźli, ale jako ozdobę na ścianie restauracji.

- Świetnie - powiedział i zauważyłem, że jest dumny ze mnie, a może z ćwiczenia, którego

mnie nauczył.

- I jeszcze jedno - podjąłem.
- Co takiego?
- Najgorszym schronieniem dla miecza jednego z braci byłoby miejsce świeckie. On musi

spoczywać w miejscu świętym. Na przykład w kościele, z którego nikt nie poważyłby się go ukraść.
Podsumowując: mój miecz został ukryty w kościele w małym miasteczku nieopodal Santiago de
Compostela, w zasięgu ludzkich oczu, lecz tam, gdzie pasując do otoczenia, nie zwraca

background image

na siebie uwagi. Odtąd będę zaglądał do wszystkich kościołów na Szlaku.
- Nie ma takiej potrzeby - zaoponował. - Na pewno nie przeoczysz właściwej chwili, gdy ta

nadejdzie.

Udało mi się.
- Powiedz mi, Petrusie, dlaczego szliśmy tak szybko i dlaczego tracimy tyle czasu w

opuszczonym miasteczku.

- Jaka byłaby najgorsza z decyzji, które możesz podjąć?

ĆWICZENIE CIENI

Odpręż się.
Przez pięć minut obserwuj pojawiające się wokół cienie rzeczy czy istot. Postaraj się dokładnie

określić, jaka część rzeczy lub istoty ma swe odbicie.

Przez kolejne pięć dni kontynuuj obserwację, równocześnie jednak skoncentruj uwagę na

problemie, który pragniesz rozwiązać, i rozważ wszystkie niewłaściwe decyzje, jakie mógłbyś podjąć.

Wreszcie poświęć najbliższe pięć minut na przyglądanie się cieniom i wybierz słuszne

rozwiązania, które ci pozostały. Odrzucaj je kolejno, aż pozostanie ci tylko jedno, najwłaściwsze.

Raz jeszcze zerknąłem na cienie. Miał rację, nie znaleźliśmy się tu przypadkowo.
Słońce zniknęło za górą, ale jego jaskrawe światło nie ustępowało jeszcze zapadającemu

zmierzchowi. Kilka promieni muskało Żelazny Krzyż - ten, który pragnąłem obejrzeć, a od którego
dzieliło nas zaledwie kilkaset metrów. Chciałem poznać przyczyny tego wyczekiwania. Przez ostatni
tydzień szliśmy bardzo szybko i sądziłem, że działo się tak dlatego, że musieliśmy przybyć w to miejsce w
wyznaczonym dniu i o wyznaczonej porze.

Usiłowałem zagaić rozmowę, choćby po to, żeby zapełnić czas, ale wyczułem, że Petrus jest

spięty i mocno skupiony. Często zdarzało mi się widywać go w złym humorze, nie przypominałem sobie
jednak, żeby kiedykolwiek przejawiał takie napięcie. I nagle uzmysłowiłem sobie, że raz już się to
zdarzyło - wtedy gdy jedliśmy śniadanie w wiosce, której nazwy zapomniałem, tuż przed spotkaniem z...

Uniosłem głowę. On tu był. Pies. Napastliwy pies, który najpierw przewrócił mnie na ziemię,

tchórzliwe psisko, które uciekło pędem, kiedy spotkaliśmy się powtórnie. Petrus obiecał mi pomoc, jeśli
dojdzie do kolejnego starcia, więc zwróciłem się w jego stronę. Ale obok mnie nikogo już nie było.

Utkwiłem oczy w ślepia zwierzęcia i pospiesznie zastanawiałem się, jak stawić czoło tej sytuacji.

Żaden z nas nawet nie drgnął. Przez myśl przesunęły mi się sceny pojedynków z westernów, rozgrywające
się w miastach-widmach. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, żeby pokazać pojedynek między
człowiekiem a psem - to wydawało się zbyt nieprawdopodobne.

Miałem przed sobą Legion, bo było ich wielu. W pobliżu stał opuszczony dom. Gdybym poderwał

się do biegu, mógłbym wdrapać się na dach, a Legion nie podążyłby za mną. Uwięziony w ciele psa, był
więźniem psich możliwości.

Szybko odrzuciłem ten pomysł. Przez cały czas patrzyłem psu prosto w oczy. Na Szlaku

wielokrotnie z obawą myślałem o tej chwili -i oto nadeszła. Przed odnalezieniem miecza musiałem stanąć
twarzą w twarz z wrogiem i zwyciężyć lub ponieść klęskę. Nie miałem wyboru -musiałem się z nim
zmierzyć. Gdybym teraz uciekł, wpadłbym w pułapkę. Być może pies już by nie powrócił, ale strach
towarzyszyłby mi aż do Santiago de Compostela. I nawet potem całymi nocami śniłbym o psie, obawiając
się, że zaraz przede mną stanie, i już po kres moich dni żyjąc w ciągłym lęku.

Gdy snułem te rozmyślania, pies przesunął się w moją stronę. Natychmiast skoncentrowałem się

background image

wyłącznie na walce, która miała wybuchnąć lada moment. Petrus uciekł i zostałem sam. Ogarnął mnie
strach. I w tej samej chwili pies powoli ruszył w moją stronę, cicho powarkując. Ten głuchy pomruk
brzmiał o wiele groźniej niż głośne ujadanie, toteż strach się nasilił. Czytając z mych oczu słabość, pies
rzucił się na mnie.

To było, jakby głaz runął na mą pierś. Upadłem na ziemię. Przez głowę przemknęła mi niejasna

myśl - widziałem przecież swoją śmierć, wiedziałem, że nie tak przyjdzie mi skończyć, ale strach narastał
i nie potrafiłem nad nim zapanować. Walczyłem tylko w obronie twarzy i gardła. Silny ból sprawił, że
zwinąłem się w kłębek. Zrozumiałem, że psisko wyszarpało mi kawał ciała z łydki. Oderwałem ręce od
twarzy, żeby dotknąć rany. Pies wykorzystał tę chwilę i już szykował się do ataku na moją głowę. I
właśnie wtedy natrafiłem palcami na kamień. Chwyciłem go i uderzyłem bestię z całą siłą rozpaczy.

Pies nieco się odsunął, raczej zaskoczony niż ranny, a mnie udało się w tym czasie poderwać z

ziemi. Cofnął się jeszcze trochę, mnie zaś ten zakrwawiony kamień w ręce dodał odwagi. Nadmiar
szacunku wobec wroga okazał się pułapką. Zwierzę nie mogło być silniejsze ode mnie. Może bardziej
zwinne, ale na pewno nie silniejsze, bo to ja byłem cięższy i większy od niego. Teraz nie bałem się już tak
bardzo, jednak utraciłem kontrolę nad sytuacją i zacząłem potwornie krzyczeć, ściskając kamień. Zwierzę
znów się cofnęło, a potem, nagle, zatrzymało się.

Miałem wrażenie, że czyta w moich myślach. Pełen desperacji, czułem się silny i tę walkę z psem

uważałem za żałosną. Niespodziewanie ogarnęło mnie przeświadczenie o własnej mocy, a nad
opuszczonym miastem powiał ciepły wiatr. Odczułem bezgraniczną niechęć do ciągnięcia tego pojedynku
- wystarczyło przecież cisnąć kamieniem w psi łeb, żeby pokonać to zwierzę. Chciałem położyć kres
sprawie, obejrzeć skaleczoną nogę, zakończyć to absurdalne doświadczenie z mieczem i dziwaczną
pielgrzymką do Composteli.

Lecz okazało się, że to kolejna pułapka. Pies skoczył i znów przewrócił mnie na ziemię. Tym

razem zręcznie uniknął uderzenia kamieniem i wbił zęby w moją rękę, zmuszając mnie do wypuszczenia
tej broni. Zacząłem okładać go pięściami, gołą ręką, ale nie zdołałem wyrządzić mu większej krzywdy.
Mogłem tylko unikać kolejnych ugryzień. Jego ostre pazury rwały na strzępy ubranie, kaleczyły ramiona,
ja zaś zrozumiałem, że to tylko kwestia czasu i że psisko zdobędzie nade mną przewagę. Nagle rozbrzmiał
we mnie głos, który mówił, że jeśli pies weźmie górę, walka się zakończy i będę ocalony. Pokonany, ale
żywy. Doskwierał mi ból nogi, paliła pokaleczona i podrapana skóra. Głos namawiał, żebym zaprzestał
walki, a ja poznałem ten głos: mówił do mnie Astrain, mój Posłaniec. Pies zamarł na moment, jakby także
usłyszał jego głos, a mnie znów ogarnęła chęć, by wszystko rzucić. Astrain przekonywał, że wielu ludzi
nie odnajduje w tym życiu swego miecza. Jakie znaczenie mógł mieć ten miecz? W głębi ducha
pragnąłem wrócić do domu, znaleźć się blisko żony, mieć dzieci i wykonywać pracę, którą lubię. Dość
tych bzdur, dość pojedynków z psami i wspinaczek po wodospadach! Powtarzałem sobie to już po raz
drugi, ale teraz pragnienie było znacznie silniejsze i wiedziałem, że poddam się niemal natychmiast.

Hałas dobiegający z ulicy odwrócił uwagę psa. To pasterz prowadził owce z pastwiska. Nagle

przypomniałem sobie, że taka scena już się zdarzyła przy ruinach starego zamku. Kiedy pies zauważył
owce, puścił mnie i potężnym susem rzucił się w ich kierunku. Byłem ocalony. Pasterz zaczął krzyczeć i
owce rozpierzchły się na wszystkie strony. Zanim pies zdążył się oddalić, zdobyłem się na odrobinę
odwagi i chcąc zostawić zwierzętom nieco więcej czasu na ucieczkę, chwyciłem go za tylną łapę. Miałem
absurdalną nadzieję, że pasterz pospieszy mi z pomocą, i na moment odzyskałem wiarę w miecz i potęgę
RAM.

Pies próbował się oswobodzić. Przestałem być dla niego wrogiem, byłem tylko natrętem. To,

czego teraz pożądał, znajdowało się tam, tuż przed nim - to były owce. Ale ja wciąż trzymałem go za łapę,
czekając na pasterza, który nie nadchodził.

Ta sekunda ocaliła moją duszę. Wyrosła we mnie potężna siła, tym razem już nie iluzja potęgi,

która rodzi rezygnację i chęć odwrotu. Astra-in znów szeptał mi do ucha: powinienem zawsze, mierząc się
ze światem, sięgać po taką samą broń, jaką on mnie atakuje. Aby zatem zmierzyć się z psem, powinienem
także stać się psem.

To było szaleństwo, o którym Petrus opowiadał mi rano. Wyszczerzyłem zęby i głucho

warknąłem, całą nienawiść zamykając w wydobywającym się z mych ust dźwięku. Kątem oka

background image

dostrzegłem przerażoną twarz pasterza i owce, które bały się mnie tak samo jak psa.

Legion zrozumiał i wystraszył się nie na żarty. Wtedy przypuściłem szturm. Pierwszy podczas tej

potyczki. Zaatakowałem go zębami i pazurami, próbowałem kąsać jego gardziel, chwycić za kark - zrobić
to, czego sam się obawiałem, kiedy to on atakował. Ogarnęła mnie nieodparta wola zwycięstwa. Nic
innego nie miało znaczenia. Rzuciłem się na zwierzę i powaliłem je na ziemię. Pies walczył, próbował się
uwolnić, jego pazury wbijały się w moją skórę, ale i ja gryzłem i drapałem. Gdyby mi się wyrwał, znów
by uciekł, a ja nie chciałem dopuścić, by czyhał gdzieś na kolejną okazję. Musiałem pokonać
prześladowcę tu i teraz - i pozbyć się go na zawsze.

Zwierzę patrzyło na mnie, zdezorientowane. Teraz ja byłem psem, on, jak się wydawało, stał się

człowiekiem. Mój dawny strach zawładnął nim tak dalece, że choć pies zdołał mi się wyrwać, to jednak
dał się zamknąć w opustoszałej zagrodzie. Za niskim kamiennym murem była już tylko przepaść - żadnej
drogi ucieczki. Pies przeobraził się w człowieka, który teraz ujrzeć miał oblicze swej śmierci.

Nagle zrozumiałem, że wydarzyło się coś dziwnego. Byłem zbyt silny. Myśli zaczęły mi się

mącić, widziałem twarz Cygana, a wokół niej jakieś niewyraźne obrazy. Stałem się Legionem. W tym
tkwiła tajemnica mojej mocy. Demony opuściły to nieszczęsne, wystraszone psisko, które już za chwilę
mogło zginąć na dnie przepaści, i teraz żyły we mnie. Poczułem straszliwą chęć rozerwania na strzępy
bezbronnego stworzenia.

„Jesteś Księciem, a oni to Legion" - szepnął Astrain. Lecz ja nie chciałem być Księciem; gdzieś w

dali rozbrzmiewał także głos mojego Mistrza, który powtarzał z naciskiem, że powinienem odnaleźć
miecz. Nie wolno mi było zabić tego psa.

To, co wyczytałem z oczu pasterza, potwierdziło moje przypuszczenia. Teraz bardziej bał się

mnie niż psa. Zakręciło mi się w głowie, świat wokół mnie zawirował. Nie mogłem zemdleć, to
oznaczałoby triumf Legionu. Musiałem znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie walczyłem już ze zwierzęciem,
zmagałem się z mocą, która mnie opętała. Czułem, że nogi się pode mną uginają, przytrzymałem się
ściany, ale zawaliła się pod moim ciężarem. Upadłem twarzą na ziemię pomiędzy drewniane belki i
kamienie.

Ziemia. Legion był ziemią, owocem ziemi. Owocami - dobrymi i złymi - ale owocami ziemi. Ona

była jego domem, rządzonym albo zarządzanym przez świat. Gwałtowny przypływ Agape sprawił, że ze
wszystkich sił wczepiłem się palcami w ziemię. Wydałem przeraźliwy okrzyk, podobny do tego, który
usłyszałem podczas pierwszego spotkania z psem. Poczułem, że Legion przenika moje ciało, umykając ku
ziemi, ponieważ we mnie była Agape: Legion nie chciał być pochłonięty przez Agape, która trawi. Taka
była moja wola, wola, która kazała mi oprzeć się omdleniu, wola Agape tkwiącej w mej duszy, Agape
trwalszej od innych uczuć. Zadrżałem całym ciałem.

Wymiotowałem, czułem jednak, że to narastająca Agape wychodzi wszystkimi porami mego

ciała. Wciąż drżałem i było tak aż do chwili, gdy, znacznie później, zrozumiałem, że Legion powrócił do
swego królestwa.

Usiadłem na ziemi, okaleczony i wyczerpany, i wtedy przed oczyma stanęła mi absurdalna wizja:

ujrzałem ociekającego krwią, merdającego ogonem psa i przerażonego pasterza, który mi się
przypatrywał.

- Musiał pan zjeść jakieś paskudztwo - powiedział pasterz, najwyraźniej nie chcąc uwierzyć w

to, co widział. - Teraz, kiedy udało się panu zwymiotować, poczuje się pan lepiej.

Pokiwałem głową. Podziękował, że powstrzymałem „swojego" psa, i odszedł wraz ze stadkiem

owiec.

Petrus zbliżył się do mnie w milczeniu. Oderwał kawałek koszuli i owinął tkaniną moją nogę.

Mocno krwawiła. Poprosił, żebym poruszył rękami i nogami, a potem tułowiem, i orzekł, że nie doznałem
poważniejszych obrażeń.

- Strach na ciebie patrzeć - stwierdził, uśmiechając się. Był, co ostatnio rzadko się zdarzało, w

dobrym nastroju. - W tej sytuacji oglądanie Żelaznego Krzyża z bliska nie wchodzi w grę. Na pewno jest
tam sporo turystów, wystraszyłbyś ich.

Przemilczałem jego uwagę. Podniosłem się, otrzepałem brud z ubrania i stwierdziłem, że mogę

chodzić. Petrus poradził mi wykonać ćwiczenie Tchnienia RAM i przyniósł mój plecak. Ćwiczenie

background image

przywróciło mi harmonię ze światem. W pół godziny później stałem już przy Żelaznym Krzyżu.

Pewnego dnia Foncebadón odrodzi się z ruin. Legion tchnął w to miejsce ogromną moc.

Rozkaz i posłuszeństwo

Do stóp Żelaznego Krzyża dotarłem podtrzymywany przez Petrusa, ponieważ okazało się, że rana

nogi uniemożliwia mi samodzielne chodzenie. Kiedy mój przewodnik zrozumiał, jak poważne są skutki
pogryzienia, zdecydował, że przerwiemy pielgrzymkę i podejmiemy ją dopiero, gdy wykuruję się na tyle,
by iść dalej. W położonej nieopodal osadzie zawsze można było znaleźć miejsce dla pielgrzymów,
których zaskoczyła tu noc. Petrus wynajął dwa pokoje u kowala i zaraz się tam udaliśmy.

Mój pokoik miał niewielki balkon, co kiedyś stanowiło rewolucję architektoniczną, która została

zapoczątkowana w tym miasteczku i w VIII wieku rozpowszechniła się na całą Hiszpanię. W dali
dostrzegłem wzgórza, które prędzej czy później miałem pokonać, aby dotrzeć do Santiago. Zwinąłem się
w kłębek na łóżku i spałem tak aż do rana. Obudziłem się trochę rozpalony, poza tym jednak w całkiem
niezłej formie.

Petrus poszedł po wodę do studni zwanej przez miejscowych studnią bez dna i przemył moje rany.

Po południu przyprowadził staruszkę, która mieszkała w okolicy. Obłożyli okaleczenia rozmaitymi
ziołami, a kobieta zmusiła mnie do wypicia gorzkiego naparu. Codziennie, dopóki rany całkowicie się nie
zasklepiły, Petrus kazał mi je wylizywać. Zawsze wtedy czułem metaliczny, słodkawy smak krwi, co
przyprawiało mnie o mdłości, ale mój przewodnik twierdził, że ślina to doskonały antyseptyk i że w
ten sposób zdołam zapobiec infekcji.

Drugiego dnia znów gorączkowałem. Petrus i staruszka i tym razem wmusili we mnie napar,

nacierali rany jakimiś ziołowymi maściami. Mimo to gorączka, chociaż niezbyt wysoka, nie
ustępowała. Wtedy mój przewodnik poszedł do pobliskiej bazy wojskowej po bandaże, bo w całej osadzie
nie udało się zdobyć ani gazy, ani plastrów do opatrzenia ran.

Wrócił po kilku godzinach z bandażami i z młodym lekarzem wojskowym, a ten koniecznie chciał

się dowiedzieć, gdzie jest zwierzę, które mnie pokąsało.

- Wygląd ran wskazuje, że zwierzę jest chore na wściekliznę - stwierdził, patrząc na mnie z

troską.

- Ależ skąd! - zaprzeczyłem. - To była zabawa, która wymknęła się spod kontroli. Znam to

stworzenie od bardzo dawna.

Nie zdołałem przekonać lekarza. Zdecydował podać mi szczepionkę przeciw wściekliźnie i

musiałem się zgodzić na przyjęcie pierwszej dawki, zagrożony przewiezieniem do szpitala w bazie
wojskowej. Potem znów zaczął wypytywać, gdzie jest zwierzę, które mnie pogryzło.

- W Foncebadón - odparłem.
- Foncebadón to ruiny miasta. Nie ma tam psów - stwierdził z miną człowieka, który przyłapał

rozmówcę na kłamstwie.

Zacząłem pojękiwać, udając zbolałego, a Petrus wyprowadził lekarza z pokoju. Medyk zostawił

nam wszystko, czego potrzebowaliśmy - czyste bandaże, plaster i maść wspomagającą gojenie ran.

Petrus i staruszka nie zastosowali tej maści. Zabandażowali rany, kładąc na nie gazę nasączoną

ziołami. Bardzo mnie to cieszyło, ponieważ teraz nie musiałem przynajmniej wylizywać własnego ciała.
Nocą oboje uklękli przy moim łóżku i trzymając ręce wyciągnięte nad moim ciałem, zaczęli się głośno
modlić. Pytania o tę modlitwę Petrus skwitował niejasną aluzją do charyzmatów i pielgrzymiego szlaku
do Rzymu. Próbowałem drążyć problem, ale mój przewodnik milczał.

Po dwóch dniach byłem już zdrowy. Z okna zauważyłem żołnierzy, którzy prowadzili

poszukiwania w osadzie i okolicznych dolinach. Zapytałem jednego z nich, czego lub kogo szukają.

background image

- Gdzieś po okolicy błąka się wściekły pies -wyjaśnił.
Tego samego dnia po południu zapukał do mnie kowal, który wynajmował nam pokoje, i poprosił,

żebym opuścił miasto, kiedy tylko będę zdolny do dalszej wędrówki. Wieść obiegła całą osadę; ludzie
obawiali się, że zachoruję na wściekliznę i stanę się źródłem zarazy. Petrus i staruszka usiłowali
przekonać gospodarza, on jednak był niezłomny. Uciekł się nawet do stwierdzenia, że kiedy spałem,
widział pianę w kąciku moich ust.

Nie trafiały do niego żadne argumenty, nie chciał uwierzyć, że we śnie każdemu z nas może się to

zdarzyć. Tej nocy staruszka i mój przewodnik długo się modlili, trzymając nade mną wyciągnięte ręce. A
przed południem, z lekka utykając, znów ruszyłem na Szlak Świętego Jakuba.

Zapytałem Petrusa, czy nie niepokoi go stan mojego zdrowia.
- Na Camino de Santiago obowiązuje zasada, o której nigdy ci nie wspominałem - odparł. -Głosi

ona: Tego, kto podjął pielgrzymkę do Santiago, z jej zaniechania usprawiedliwia tylko jedno - choroba.
Gdyby twój organizm nie radził sobie z ranami, gdybyś wciąż gorączkował, byłby to dla mnie znak, że
czas przerwać wędrówkę. Ale - dorzucił z dumą - twoje modlitwy zostały wysłuchane.

A mnie ogarnęła pewność, że ten zapał jest równie ważny dla niego, jak i dla mnie.
Na tym odcinku droga biegła cały czas w dół, a Petrus uprzedził mnie, że będzie tak jeszcze przez

dwa dni. Wróciliśmy do poprzedniego rytmu wędrówki, przerywanej poobiednią sjestą w porze, gdy
słońce grzało najmocniej. Ze względu na opatrunki, których mi jeszcze nie zdjęto, Petrus niósł mój plecak.
Właściwie już nam się nie spieszyło - zdążyłem na tamto spotkanie.

Stan mego zdrowia poprawiał się z godziny na godzinę i nawet byłem z siebie dumny: wspiąłem

się po ścianie wodospadu i pokonałem demona Szlaku. Teraz mogłem się skupić na najważniejszym
zadaniu - odnalezieniu miecza. Podzieliłem się refleksjami z Petrusem.

- To było piękne zwycięstwo, ale przeoczyłeś najistotniejszy problem.
Jego słowa zmroziły mnie.
- Co masz na myśli?
- Wyczucie dokładnego czasu pojedynku. Musiałem narzucić nam ostrzejsze tempo, iść

forsownym marszem, ale ty skupiałeś się wyłącznie na jednym - na poszukiwaniu miecza. Po co jednak
miecz człowiekowi, który nie wie, gdzie może natknąć się na wroga?

- Miecz to moje narzędzie mocy - odparłem.
- Za bardzo wierzysz w swą moc. Wodospad, Praktyki RAM, rozmowy z Posłańcem - to

wszystko sprawiło, że zapomniałeś, iż musisz jeszcze pokonać wroga. A przecież miałeś go spotkać.
Zanim ręka poruszy mieczem, musi odnaleźć wroga i wiedzieć, jak z nim walczyć. Miecz służy tylko do
zadania ciosu. Tymczasem ręka jest zwycięska lub pokonana na długo przed zadaniem ciosu. Zdołałeś bez
miecza odnieść zwycięstwo nad Legionem. W tym poszukiwaniu tkwi pewien sekret, którego
jeszcze nie odkryłeś, a nie znając go, nigdy nie zdołasz odnaleźć tego, czego szukasz.

Milczałem. Za każdym razem, kiedy byłem już pewien, że zbliżam się do celu, Petrus z uporem

powtarzał, że jestem zwykłym pielgrzymem i że stale jeszcze brakuje mi czegoś, co jest konieczne, by
osiągnąć cel. Szczęście, którego doświadczyłem na parę minut przed tą rozmową, znik-nęło bez śladu.

Po raz kolejny znalazłem się na początku Ca-mino de Santiago i ogarnęło mnie zniechęcenie. Tą

drogą, po której stąpały moje nogi, od dwunastu wieków wędrowały miliony ludzi, którzy zmierzali do
Composteli lub z niej wracali. W ich sytuacji dotarcie do celu było jednak tylko kwestią czasu. W moim
przypadku pułapki Tradycji raz po raz stawiały na mej drodze przeszkody, które musiałem pokonywać, i
coraz to nowe zadania, z których musiałem się wywiązać.

Powiedziałem Petrusowi, że czuję się zmęczony, i usiedliśmy w cieniu na zboczu. Wysokie

drewniane krzyże ciągnęły się wzdłuż drogi. Petrus położył plecaki na ziemi.

- Wróg jest zawsze odzwierciedleniem naszych słabostek - podjął. - Może to być strach przed

bólem fizycznym albo przedwczesna wiara w zwycięstwo, albo chęć wycofania się z walki pod pozorem,
że triumf nie jest godzien wysiłku. Nasz wróg podejmuje walkę tylko dlatego, że wie, iż może nas
ugodzić. I to dokładnie w punkt, który w swej pysze uważamy za najsilniejszy. Podczas walki staramy
się zawsze osłaniać naszą słabą stronę, wróg zaś uderza w miejsca źle chronione - te, których jesteśmy
najpewniejsi. I ostatecznie ponosimy klęskę, ponieważ stało się to, do czego nie powinno było dojść:

background image

pozostawiliśmy wrogowi wybór sposobu walki.

Wszystko, o czym mówił Petrus, wydarzyło się podczas mojej szamotaniny z psem.

Równocześnie odrzucałem myśl, że mam nieprzyjaciół i że muszę z nimi walczyć. Kiedy Petrus
wspominał o Dobrej Walce, zawsze byłem przekonany, że chodzi wyłącznie o walkę w imię życia.

- Masz rację, lecz Dobra Walka to znacznie więcej - powiedział, kiedy podzieliłem się z nim

wątpliwościami. - Nie jest grzechem toczyć wojnę. Toczenie wojny to akt miłości. Wróg daje nam
okazję do rozwoju i spełnienia się, tak jak pies dał ją tobie.

- A ja odnoszę wrażenie, że nigdy nie jesteś zadowolony. Zawsze jeszcze czegoś brakuje. Teraz

powiedz mi o tajemnicy mojego miecza.

A Petrus odparł, że to powinienem był wiedzieć, zanim wyruszyłem w tę podróż. I dalej mówił o

wrogu.

- Wróg jest cząstką Agape. Pojawia się, żeby sprawdzić naszą rękę, naszą wolę i przekonać się,

jaki użytek zrobimy z miecza. Został nam dany nie bez celu, a my nie bez celu zostaliśmy przypisani
jemu. Toteż ucieczka przed walką jest czymś najgorszym, co może się nam przytrafić. Jest o wiele gorsza
od przegranej, ponieważ klęska zawsze może stać się dla nas źródłem doświadczenia i nauką, a ucieczka
daje nam tylko jedną możliwość: głosić zwycięstwo naszego wroga.

Zaskoczyło mnie, że Petrus, właśnie on, głęboko przywiązany do Jezusa, tak mówi o przemocy i

walce, i natychmiast podzieliłem się z nim tą refleksją.

- Weź pod uwagę, jak nieodzowny był Jezusowi Judasz - odparł. - Chrystus musiał znaleźć sobie

wroga, w przeciwnym razie nie doszłoby do gloryfikacji jego ziemskiej walki.

Drewniane krzyże przy drodze przypominały, jak rodziła się ta chwała. Z krwi, zdrady i

porzucenia. Podniosłem się i powiedziałem, że jestem gotów kontynuować podróż.

Już idąc, zapytałem, jaki jest ów najsilniejszy punkt mogący zapewnić człowiekowi oparcie w

walce i zwycięstwo nad wrogiem.

- Jego teraźniejszość. Najlepszym oparciem jest dla człowieka to, co właśnie robi, w tym bowiem

skupia się Agape, entuzjastyczne pragnienie triumfu i siła sprawcza dalszych działań. Chciałbym, żebyś to
dokładnie zrozumiał: nieprzyjaciel rzadko uosabia Zło. Lecz zawsze jest w pobliżu, ponieważ miecz,
który niczemu nie służy, tylko spoczywa w pochwie, w końcu pokrywa się rdzą.

Przypomniałem sobie, że kiedyś, podczas budowy naszego wiejskiego domu, żona nagle

postanowiła zmienić wygląd jednego z pomieszczeń. Mnie przypadło niemiłe zadanie poinformowania o
tej zmianie wykonawcy. Był to mężczyzna około sześćdziesiątki. Powiedziałem mu, czego chce żona.
Popatrzył na plany, zastanawiał się dłuższą chwilę i zaproponował znacznie ciekawsze rozwiązanie,
pozwalające wykorzystać ścianę, którą częściowo już wzniesiono. Żona uznała jego pomysł za wspaniały.

Być może to właśnie pragnął wyrazić Petrus, używając tak skomplikowanych słów: aby pokonać

wroga, wykorzystuj siłę tego, co właśnie robisz.

Opowiedziałem mu o budowniczym naszego domu.
- Życie zawsze uczy nas więcej niż niezwykły Szlak Świętego Jakuba - stwierdził. - My jednak

nie pokładamy wielkiej wiary w naukach życia.

Krzyże co trzydzieści metrów wytyczały Cami-no de Santiago. Zapewne wzniósł je któryś z

pielgrzymów, człowiek obdarzony nadludzką siłą, pozwalającą dźwignąć ciężkie, mocne drewno.
Zapytałem Petrusa, co mają oznaczać.

- To stare i już niestosowane narzędzie tortur.
- Zastanawiam się jednak, co tu robią.
- Pewnie ktoś złożył ślubowanie. Skąd zresztą miałbym wiedzieć?
Zatrzymaliśmy się przy jednym z tych krzyży, który w odróżnieniu od pozostałych leżał na ziemi.
- Może drewno przegniło - zastanawiałem się.
- Zrobiono go z takiego samego drewna jak wszystkie inne. I żaden z tamtych nie przegnił.
- Może po prostu nie został wystarczająco mocno wbity w ziemię.
Petrus rozejrzał się wokół. Rzucił plecak na ziemię i usiadł. Odpoczywaliśmy zaledwie kilka

minut temu, nie rozumiałem więc jego postępowania. Instynktownie szukałem wzrokiem psa.

- Psa już pokonałeś - powiedział, jakby czytając w moich myślach. - Nie bój się duchów

background image

zmarłych.

- Dlaczego w takim razie przerwałeś wędrówkę?
Petrus gestem nakazał mi zamilknąć i przez kilka minut w ogóle się nie odzywał. Poczułem, jak

ożywa we mnie strach przed psem, i postanowiłem się podnieść, by stojąc, poczekać, aż mój przewodnik
przemówi.

- Co słyszysz? - zapytał po chwili.
- Nic. Ciszę.
- Gdybyśmy byli tak mądrzy, by wsłuchać się w ciszę! Lecz wciąż jesteśmy ludźmi i nie

potrafimy nawet słuchać własnych rozmów. Nigdy nie zapytałeś, jak odgadłem przybycie Legionu, ale
teraz ci to powiem: dzięki słuchowi. Te odgłosy pojawiły się wiele dni wcześniej, kiedy jeszcze byliśmy
w Astordze. Wtedy właśnie narzuciłem szybkie tempo marszu, ponieważ wszystko wskazywało,
że nasze drogi skrzyżują się w Fon-cebadón. Ty również słyszałeś te dźwięki, lecz nie wsłuchałeś się w
nie. Wszystko zapisane jest w dźwiękach. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość człowieka. Człowiek,
który nie potrafi ich słuchać, nie usłyszy też wskazówek, których życie udziela nam na każdym kroku.
Tylko ten, kto słucha szmeru teraźniejszości, może podjąć trafną decyzję.

Petrus poprosił, żebym usiadł i zapomniał o psie. Potem opowiedział mi o jednej z

najłatwiejszych, ale zarazem najważniejszych Praktyk RAM na Camino de Santiago.

I nauczył mnie ĆWICZENIA SŁUCHU. - Wykonaj je niezwłocznie.
Skoncentrowałem się na ćwiczeniu. Wsłuchałem się w wiatr, w dobiegający z oddali kobiecy głos

i w pewnej chwili usłyszałem trzask łamiącej się gałęzi. Ćwiczenie nie było trudne i zafascynowała mnie
właśnie jego prostota. Przytknąłem ucho do ziemi i słuchałem jej głuchego pomruku. Stopniowo zacząłem
rozróżniać dźwięki: szmer zamarłych w bezruchu liści, brzmiący gdzieś w dali głos, łopot ptasich
skrzydeł. Gdzieś pomrukiwało jakieś zwierzę, ale nie potrafiłem odgadnąć jakie. Piętnaście minut
poświęconych temu ćwiczeniu upłynęło bardzo szybko.

- Z czasem przekonasz się, że to ćwiczenie pomaga w podejmowaniu trafnych decyzji -

powiedział Petrus, nie pytając, czego słuchałem. -Agape wyraża się przez Błękitny Glob, ale także
poprzez wzrok, dotyk, zapach, serce i słuch. Wystarczy tydzień, aby nauczyć się słuchania głosów.
Początkowo nieśmiałe, wkrótce zaczną mówić o coraz istotniejszych sprawach. Strzeż się tylko poczynań
swego Posłańca, który będzie próbował wprowadzić cię w błąd. Ale przecież znasz jego głos, więc nie
będzie stanowił dla ciebie zagrożenia.

Petrus zasypał mnie pytaniami, chcąc się dowiedzieć, czy usłyszałem radosne wołanie wroga,

wabiący głos kobiety czy może sekret mojego miecza.

- Słyszałem tylko dobiegający z oddali głos kobiety - odparłem. - Ale to była wieśniaczka

wołająca dziecko.

- W takim razie zwróć oczy na ten powalony krzyż i podnieś go siłą myśli.
Zapytałem, co to za ćwiczenie.
- Ćwiczenie wiary twej myśli.
Usiadłem na ziemi w pozycji jogi. Wiedziałem, że po tym, czego dotąd dokonałem - psie,

wodospadzie - podołam także temu zadaniu. Wbiłem wzrok w krzyż. Wyobraziłem sobie, jak wychodzę z
własnego ciała, chwytam jego ramiona i unoszę je mocą ciała astralnego. Na drodze Tradycji dokonałem
już kilku takich drobnych „cudów". Potrafiłem kruszyć szkło, rozbijać porcelanowe figurki i przesuwać
przedmioty leżące na stole. Były to łatwe działania, których nie należało uważać za przejaw mocy. Jednak
właśnie one pomagały skutecznie przekonać „bezbożników". Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z
rzeczą o wadze i wielkości tego krzyża, ale skoro Petrus tak kazał, musiało mi się powieść.

Przez pół godziny podejmowałem najrozmaitsze próby. Uciekałem się do metody gwiezdnej

podróży i sugestii. Przypominałem sobie, w jaki sposób Mistrz panował nad siłą grawitacji, i starałem się
odtworzyć słowa, które zawsze wtedy wypowiadał. Nic się nie wydarzyło. Byłem skoncentrowany, lecz
krzyż nawet nie drgnął. Przywołałem Astraina, który pojawił się między dwoma słupami ognia. Kiedy
jednak powiedziałem mu o krzyżu, odparł, że pała nienawiścią do tego przedmiotu.

background image

ĆWICZENIE SŁUCHU

Odpręż się. Zamknij oczy.
Spróbuj na kilka minut skoncentrować się na dźwiękach, które rozbrzmiewają wokół ciebie, jakbyś

słuchał orkiestry, gdy grają wszystkie jej instrumenty.

Stopniowo wygaszaj dźwięk po dźwięku. Skup uwagę na każdym z nich kolejno jak na grającym

solową partię instrumencie. W tym samym czasie ignoruj pozostałe.

Dzięki codziennemu wykonywaniu tego ćwiczenia zaczniesz słyszeć głosy. Początkowo pomyślisz,

że to wytwory twojej wyobraźni, z czasem jednak odkryjesz, że to głosy osób z przeszłości, teraźniejszości
lub przyszłości, zapisane w pamięci czasu.

To ćwiczenie może wykonywać tylko ten, kto poznał już głos swego Posłańca.
Minimalny czas trwania ćwiczenia: dziesięć minut.

W końcu Petrus chwycił mnie za ramiona i, potrząsając, wyprowadził z transu.
- Już dość, to staje się nieprzyjemne. Skoro nie możesz sobie poradzić, wykorzystując siłę

myśli, podźwignij go rękami.

- Rękami?
- Usłuchaj!
Drgnąłem. Stojący przede mną mężczyzna nieoczekiwanie stał się twardy i surowy, tak odmienny

od przyjaciela, który troskliwie opatrywał moje rany. Nie wiedziałem, co powiedzieć ani co robić!

- Usłuchaj! - powtórzył. - To rozkaz!
Po walce z psem wciąż jeszcze miałem zabandażowane dłonie i ramiona. Nie wierzyłem własnym

uszom. Bez słowa pokazałem Petrusowi opatrunki. Lecz on nadal patrzył na mnie lodowatym,
niewzruszonym wzrokiem. Oczekiwał, że go usłucham. Przewodnik i przyjaciel, który towarzyszył mi
przez całą pielgrzymkę, ucząc Praktyk RAM i snując piękne opowieści o Cami-no de Santiago, zniknął
bez śladu. Jego miejsce zajął mężczyzna, który widział we mnie zwykłego niewolnika i wydawał
idiotyczny rozkaz.

- Na co czekasz? - ponaglał.
Przypomniałem sobie sytuację przy wodospadzie. I przypomniałem sobie, że tamtego dnia

zwątpiłem w Petrusa, on zaś okazał się wobec mnie szlachetny. Dowiódł swej miłości, nie dopuścił,
żebym zrezygnował z poszukiwania miecza. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego człowiek tak szlachetny
nagle stał się brutalny, dlaczego uosabiał teraz wszystko, co cała ludzkość stara się przezwyciężyć -
prześladowanie bliźniego.

- Petrusie...
- Usłuchaj. Albo zakończy się twoja pielgrzymka do Composteli!
Strach powrócił. Bałem się Petrusa bardziej niż wodospadu, bardziej niż tego psiska, które tak

długo mnie przerażało. Rozpaczliwie błagałem naturę, aby dała znak, który pomoże mi dostrzec jakieś
uzasadnienie tego bezsensownego rozkazu. Ale wokół panował niezmącony spokój. Musiałem usłuchać
Petrusa albo na zawsze wyrzec się miecza. Jeszcze raz uniosłem zabandażowane ręce, on jednak usiadł na
ziemi i czekał, aż wypełnię rozkaz.

Wtedy postanowiłem go usłuchać.
Podszedłem do krzyża i spróbowałem pchnąć go nogą, żeby oszacować jego ciężar. Ledwie

drgnął. Nawet gdybym miał zdrowe ręce, tylko z najwyższym trudem mógłbym unieść tego drewnianego
kolosa, a wiedziałem, że moje poranione dłonie nie podołają temu ciężarowi. A jednak zdecydowałem się
usłuchać Petrusa. Jeśli będzie trzeba, skonam przy krzyżu, poleje się ze mnie krwawy pot niczym z
Jezusa, kiedy przyszło mu dźwigać tak wielki ciężar, ale Petrus pozna mą godność i dumę. Może to
skruszy jego serce i każe zwolnić mnie z tej próby.

background image

Krzyż był złamany u podstawy, lecz trzymał się jej kilkoma skrawkami drewna. Nie miałem noża,

aby je przeciąć. Przezwyciężywszy ból, chwyciłem go i usiłowałem oderwać od podstawy, nie trudząc
dłoni. Poranione ciało ramion zetknęło się z drewnem. Wrzasnąłem z bólu. Spojrzałem na Petrusa, który
obojętnie obserwował moje zmagania. Postanowiłem, że odtąd będę dławił każdy jęk w zarodku, każąc
mu skonać, zanim wyrwie się z piersi.

Stwierdziłem, że w tej chwili najtrudniejszym zadaniem jest nie podniesienie krzyża, ale

oderwanie go od podstawy. Potem trzeba będzie wykopać w ziemi dół i osadzić w nim drzewce.
Wybrałem ostry kamień i pokonując cierpienie, zacząłem piłować włókna drewna.

Ból nasilał się z każdą chwilą, włókna przecierały się, ale bardzo wolno i opornie. A ja musiałem

skończyć pracę jak najszybciej, zanim otworzą się świeże jeszcze rany, a cierpienie stanie się nieznośne.
Postanowiłem jednak pracować nieco wolniej, aby skończyć, zanim ból mnie pokona. Zdjąłem koszulę,
owinąłem nią rękę i znów zacząłem przecinać włókna, teraz lepiej chroniąc okaleczenia. Pomysł okazał
się dobry: pierwsze włókno pękło, po nim drugie. Zebrałem więcej ostrych kamieni i co pewien czas je
wymieniałem, aby łagodzić doznanie bólu w rozgrzanej ręce. Udało mi się przeciąć prawie wszystkie
włókna, pozostało już tylko jedno, najgrubsze. Pracowałem teraz gorączkowo, wiedząc, że wkrótce
cierpienie stanie się nieznośne. To była już tylko kwestia czasu, musiałem nad sobą zapanować. Ciąłem i
uderzałem kamieniem, czując, że gromadząca się między skórą a bandażem lepka substancja zaczyna
utrudniać mi ruchy. To pewnie krew - pomyślałem, ale uczyniłem co w mojej mocy, żeby jak najszybciej
o tym zapomnieć. W pewnej chwili wydało się, że najgrubsze włókno pęka. Byłem tak podenerwowany,
że błyskawicznie się poderwałem i zbierając siły, gwałtownie kopnąłem drzewce.

Krzyż z potężnym trzaskiem runął na ziemię, oderwany od podstawy.
Przypływ sił trwał zaledwie kilka sekund. Ręka zaczęła mi gwałtownie drżeć, chociaż dopiero

przystąpiłem do właściwej pracy. Zerknąłem na Petrusa - spał. Przez moment rozważałem, czy nie da się
postawić krzyża tak, by mój przewodnik niczego nie zauważył. Ale przecież Petrus właśnie tego chciał -
chciał, abym postawił krzyż. Nie mogłem w żaden sposób go oszukać, bo wykonanie tej pracy zależało
wyłącznie ode mnie.

Spojrzałem na ziemię, suchą i żółtą. Kamienie znowu okazały się jedynym ratunkiem. Nie

mogłem dłużej posługiwać się prawą ręką, zbyt obolałą, pokrytą lepką substancją, która przerażała mnie
do głębi. Ostrożnie zsunąłem osłaniającą bandaż koszulę - krew przesiąkła już przez gazę, chociaż rana
prawie się zagoiła. Petrus był nieludzki.

Rozejrzałem się, szukając cięższego kamienia. Owinąwszy koszulą lewą rękę, zacząłem uderzać

w ziemię u stóp krzyża, żeby wydrążyć dół. Początkowo szło mi szybko, wkrótce jednak natrafiłem na
opór twardej, wyschniętej ziemi. Wciąż drążyłem glebę, ale dołek już się nie pogłębiał. Uznałem, że
otwór nie może być zbyt szeroki, w przeciwnym razie krzyż nie wbiłby się w niego i nie zyskał stabilności
u podstawy. Tym trudniej jednak przychodziło mi wygrzebywać ziemię z dna. Ból prawej ręki ustąpił, ale
zapach krzepnącej krwi przyprawiał mnie o mdłości. Ponieważ nie przywykłem posługiwać się lewą ręką,
kamień co chwila wyślizgiwał mi się z dłoni.

Wygrzebywałem tę dziurę całą wieczność. A przy każdym uderzeniu kamienia o ziemię, każdym

wsunięciu ręki w dół, z którego wydobywałem suche grudki i pył, myślałem o Petrusie. Obserwowałem
jego spokojny sen i nienawidziłem go z całego serca. Wydawało się, że ani hałasy, ani moja nienawiść nie
zakłócają jego wypoczynku. Petrus na pewno ma swoje powody - powtarzałem sobie w duchu, nie
mogłem jednak pojąć, dlaczego potraktował mnie jak niewolnika i poniżył. Chwilami ziemia stawała się
jego twarzą, a ja tłukłem ją kamieniem. Wściekłość dodawała mi sił, więc drążyłem glebę głębiej i głębiej.
Prędzej czy później musiało mi się udać.

Kiedy tak rozmyślałem, kamień natrafił na silny opór i po raz kolejny wypadł mi z ręki. Tego się

właśnie obawiałem -- po długiej pracy natknąłem się na skałę zbyt dużą, by ją usunąć i kopać dalej.

Wstałem, otarłem pot z czoła. Nie miałem dość siły, by przesunąć krzyż. Nie mogłem zacząć od

nowa, bo lewa ręka, teraz, kiedy przerwałem pracę, zaczęła przejawiać oznaki bezwładu. Było to gorsze
od bólu i poważnie mnie zaniepokoiło. Popatrzyłem na palce - wciąż się poruszały, posłuszne mej woli,
ale instynkt podpowiadał, że nie mogę dłużej nadwerężać tej ręki.

Przyjrzałem się dołkowi. Nie był wystarczająco głęboki, żeby utrzymać krzyż.

background image

„Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe". Przypomniałem sobie ćwiczenie Cieni i słowa Pe-

trusa. Zwykł był także powtarzać, że Praktyki RAM mają sens tylko wówczas, gdy potrafię je zastosować,
stając wobec wyzwań dnia powszedniego. Nawet w sytuacji tak absurdalnej jak ta Praktyki RAM miały
okazać się przydatne.

„Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe". Niemożnością było przesunięcie krzyża, bo

przerastało moje siły. Inną drogą, której nie mogłem wybrać, było wykopanie głębszego dołu. Skoro
zatem wdzieranie się w głąb ziemi okazało się złym rozwiązaniem, dobre polegało na podniesieniu ziemi.
Ale jak?

I nagle powróciła cała miłość, jaką darzyłem Petrusa. Miał rację. Mogłem podnieść ziemię.
Zacząłem znosić wszystkie leżące w pobliżu kamienie i układać je wokół dołu. Przesypywałem je

ziemią, którą wydobyłem. Z wielkim wysiłkiem uniosłem nieco podstawę krzyża. W pół godziny później
dół otaczał kopczyk i otwór w ziemi był już wystarczająco głęboki.

Teraz pozostało mi tylko ciągnąć krzyż i wciskać go w dół. To był wielki, ale zarazem ostatni

wysiłek. Musiało mi się udać. Straciłem czucie w jednej ręce, druga dotkliwie bolała. Ale plecy miałem
tylko lekko podrapane. Kładąc się pod krzyżem i bardzo wolno unosząc, mogłem go stopniowo wsuwać
do dołu.

Położyłem się na ziemi. Poczułem, że piach wciska mi się do ust i do oczu. Pozbawioną czucia

ręką, nadludzkim wysiłkiem, uniosłem nieco krzyż i wsunąłem się pod niego. Bardzo ostrożnie
manewrowałem ciałem, ażeby drewno znalazło się na moim kręgosłupie. Przychodziło mi na myśl, że
krzyż się ześlizgnie, i poruszałem się niezwykle wolno, aby utrzymać go w równowadze, korygując jego
położenie ustawieniem ciała. W końcu przybrałem pozycję płodową, z kolanami wysuniętymi do przodu,
a krzyż spoczywał w doskonałej równowadze na moich plecach. Przez chwilę dolna część drzewca
chwiała się na kopcu z kamieni, jednak krzyż pozostał na miejscu.

Całe szczęście, że nie muszę ocalić wszechświata - pomyślałem, przytłoczony ciężarem krzyża

oraz wszystkiego, co symbolizował. Ogarnęła mnie głęboka nabożność - przypomniałem sobie, że ktoś
już dźwigał go na plecach i że jego okaleczone ręce nie miały ucieczki - jak moje - przed bólem i przed
drewnem. Moją religijność przenikało cierpienie, które natychmiast wyrzuciłem z serca. Musiałem zebrać
siły i skupić uwagę, bo krzyż na moich plecach znów się zakołysał.

Potem, podnosząc się bardzo wolno, zacząłem się odradzać. Nie mogłem obejrzeć się za siebie i

tylko dźwięki były dla mnie źródłem orientacji. Niedawno nauczyłem się słuchać głosów świata, zupełnie
jakby Petrus przewidywał, że tej umiejętności będę potrzebował. Czułem, że krzyż z każdą chwilą ciąży
mi nieco mniej, i wiedziałem, że kamienie układają się, jak należy. Krzyż wolno się podnosił, aby uwolnić
mnie od trudu i znów grać swą rolę przy Camino de Santiago.

Musiałem zdobyć się już tylko na wysiłek, który sprawi, że dokonam tego dzieła. Kiedy usiądę na

piętach, drzewce powinno zsunąć się po moich plecach i wbić w dołek. Kilka kamieni stoczyło się na bok,
ale teraz krzyż mi pomagał, nie oddalając się od miejsca, w którym usypałem kopiec. W końcu rytmiczne
uderzenia w plecy obwieściły mi, że podstawa opada. Nadeszły ostatnie chwile, podobne do tych, które
przeżyłem, wyłaniając się spod lustra sunącej w dół wody - te najtrudniejsze chwile, bo towarzyszył im
strach przed klęską i chęć odwrotu, zanim ona nastąpi. I znowu w pełni sobie uświadomiłem, jak
absurdalne było to zadanie polegające na postawieniu krzyża, podczas gdy pragnąłem tylko jednego -
odnaleźć miecz i obalić wszystkie krzyże, żeby na świecie odrodził się Chrystus Zbawiciel. Cała reszta
była bez znaczenia. Podniosłem się gwałtownie, krzyż zsunął się z moich pleców i wtedy zrozumiałem, że
to przeznaczenie kierowało każdym moim krokiem. Spodziewałem się, że krzyż runie, rozrzucając na
wszystkie strony kamienie, z których ułożyłem kopiec. Potem pomyślałem, że może nie pchnąłem go dość
mocno i że zaraz opadnie, przygniatając mnie. Ale usłyszałem tylko głuchy odgłos ciężkiego uderzenia o
ziemię.

Odwróciłem się powoli. Krzyż stał, kołysał się jeszcze z lekka. Kilka kamieni stoczyło się z

kopca, lecz krzyż był stabilny. Szybko ułożyłem kamienie na miejscu i objąłem krzyż rękami, aby
powstrzymać jego kołysanie. Poczułem, że on żyje, jest ciepły, i już wiedziałem, że przez cały ten czas
był moim przyjacielem.

Przez chwilę z dumą patrzyłem na moje dzieło i stałem tak, aż dotkliwy ból mi przypomniał, że

background image

otworzyły się rany. Petrus wciąż jeszcze spał. Zbliżyłem się do niego i lekko trąciłem go nogą.

Ocknął się natychmiast i spojrzał na krzyż.
- Doskonale - powiedział krótko. - W Ponferradzie zmienimy opatrunki.

Tradycja

- Wolałbym unieść drzewo. Kiedy dźwigałem ten krzyż na plecach, powtarzałem sobie, że

poszukiwanie mądrości jawi się człowiekowi niczym ofiara.

Tam gdzie się teraz znajdowałem, moje słowa zdawały się pozbawione sensu. Przygoda z

krzyżem była już tylko wydarzeniem z odległej przeszłości, które zaszło nie wczoraj, ale bardzo dawno
temu. Nie przystawało do łazienki z czarnego marmuru, do chłodnej wody w wannie z hydro-masażem i
pieszczoty kryształu wypełnionego doskonałym rioja, które sączyłem powoli. Petrus siedział gdzieś poza
zasięgiem mojego wzroku w luksusowym pokoju hotelowego apartamentu, w którym się zatrzymaliśmy.

- Dlaczego właśnie krzyż? - domagałem się wyjaśnień.
- Z trudem przekonałem personel recepcji, że nie jesteś żebrakiem! - krzyknął mój przewodnik z

sypialni.

Zmienił temat rozmowy i wiedziałem z doświadczenia, że nie warto nalegać. Wstałem, włożyłem

czyste spodnie i koszulę, po czym zająłem się opatrywaniem ran. Ostrożnie usunąłem stare bandaże,
spodziewając się, że ujrzę pod nimi otwarte rany, zobaczyłem jednak tylko pęknięty strup, z którego
wysączyła się odrobina krwi. Ale i tu zaczął się proces gojenia, a ja czułem się zdrów i pełen sił.

Kolację zjedliśmy w hotelowej restauracji. Petrus zamówił specjalność firmy - paellę po wa-

lencku, którą jedliśmy w milczeniu, delektując się wyśmienitym rioja. Pod koniec posiłku Petrus
zaproponował wspólną przechadzkę.

Opuściliśmy hotel i skierowaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Mój przewodnik znów zapadł

w milczenie i praktycznie nie odzywał się aż do końca spaceru. Dotarliśmy w pobliże parowozowni, w
miejsce brudne i cuchnące smarami. Petrus przysiadł na schodku ogromnej lokomotywy.

- Zatrzymajmy się na chwilę - zaproponował.
Nie chciałem poplamić spodni, toteż wolałem stać. Zapytałem, czy nie lepiej dojść do rynku

Ponferrady.

- Wkrótce pokonasz cały Szlak Świętego Jakuba - powiedział mój przewodnik. - A ponieważ

nasza rzeczywistość jest znacznie bliższa tych wagonów i pachnących smarami lokomotyw niż wiejskich
krajobrazów, które widzieliśmy po drodze, lepiej przeprowadzić tę rozmowę w takim miejscu.

Petrus poprosił, żebym zdjął koszulę i trampki. Potem poluzował bandaż na moim ramieniu, nie

dotknął jednak żadnego z opatrunków na dłoniach.

background image

- Nie martw się. Nie będziesz potrzebował teraz rąk, w każdym razie nie do chwytania ani

dźwigania.

Był poważniejszy niż zazwyczaj, a ton jego głosu wzbudził we mnie niepokój. Najwyraźniej

Petrus wiedział, że wkrótce nastąpi ważne wydarzenie.

Siedząc na schodku lokomotywy, długo mi się przyglądał. Potem znów zaczął mówić.
- Nie zamierzam wracać do tego, co stało się wczoraj. Sam odkryjesz znaczenie owego epizodu,

jeśli pewnego dnia postanowisz przemierzyć drogę do Rzymu, drogę charyzmatów i cudów. Powiem ci
tylko jedno: ludzie, którzy uważają się za mądrych, nie potrafią podjąć decyzji, kiedy nadchodzi czas, by
wydawać rozkazy, a buntują się, gdy trzeba być posłusznym. Uważają, że wydawanie rozkazów to wstyd,
a ich wypełnianie to hańba. Nigdy tak nie postępuj. Przed chwilą, w apartamencie, powiedziałeś, że droga
mądrości prowadzi ku ofierze. Mylisz się. Czas twojego terminowania nie dobiegł końca wczoraj - musisz
odnaleźć miecz i odkryć jego tajemnicę. Praktyki RAM przygotowują człowieka do podjęcia Dobrej
Walki i zwiększają jego szansę na zwycięstwo w życiu. Doświadczenie, które masz za sobą, to tylko jedna
z prób Szlaku - jeśli wolisz, przygotowanie do drogi rzymskiej - dlatego zasmuciły mnie twoje poglądy.

W jego głosie rzeczywiście pobrzmiewała nuta smutku. Zdałem sobie sprawę, że niemal przez

cały czas, jaki spędziliśmy razem, nieustannie powątpiewałem w jego nauki. Nie byłem skromnym, lecz
potężnym Castańedą, który słucha nauk don Juana, tylko człowiekiem pełnym pychy i buntującym się
przeciw wszystkiemu, co jest prostotą Praktyk RAM. Pragnąłem mu o tym powiedzieć, wiedziałem
jednak, że już trochę na to za późno.

- Zamknij oczy -- polecił Petrus. -- Wykonaj Tchnienie RAM i spróbuj uzyskać harmonię z tym

żelazem, z maszynami i zapachem smarów. To jest nasz świat. Otworzysz oczy dopiero wtedy, gdy
zakończywszy to, co należy do mnie, nauczę cię nowego ćwiczenia.

Zamknąwszy powieki, skoncentrowałem się na Tchnieniu i moje ciało stopniowo się odprężało.

Otaczały mnie odgłosy miejskiego życia, dobiegające z oddali ujadanie psów, szmery rozmów toczących
się gdzieś w pobliżu. Nagle usłyszałem, że Petrus śpiewa włoską piosenkę, bardzo popularną, kiedy byłem
nastolatkiem, a wykonywaną przez Peppina Di Capri. Nie rozumiałem słów, lecz piosenka przywołała
miłe wspomnienia i pomogła mi docenić niezwykły spokój tej chwili.

- Jakiś czas temu - powiedział, kiedy przestał śpiewać - przygotowując projekt, który miałem

złożyć w mediolańskiej prefekturze, otrzymałem wiadomość od mojego Mistrza. Ktoś pokonał całą
drogę Tradycji, ale nie otrzymał miecza. Miałem być jego przewodnikiem na Camino de Santiago. To
wydarzenie wcale mnie nie zaskoczyło. Byłem przygotowany na takie wezwanie w każdej chwili,
ponieważ nie wywiązałem się jeszcze ze swego zobowiązania - nie poprowadziłem pielgrzyma Drogą
Mleczną, jak niegdyś ktoś inny poprowadził mnie. Ale wpadłem w podenerwowanie, ponieważ miałem
wykonać to zadanie po raz pierwszy i jedyny i nie wiedziałem, jak zdołam się z nim uporać.

Słowa Petrusa bardzo mnie zaskoczyły. Byłem przekonany, że robił to już dziesiątki razy.
- Przyszedłeś i poprowadziłem cię. Wyznaję, że na początku było mi trudno. O wiele bardziej

interesowały cię intelektualne aspekty nauczania niż prawdziwe znaczenie Camino de Santiago, która jest
drogą zwykłych ludzi. Po spotkaniu z Alfonsem nasze kontakty stały się znacznie bliższe i bardziej
otwarte, toteż uwierzyłem, że pomogę ci odkryć tajemnicę miecza. Ale nie udało mi się tego dokonać i
teraz będziesz musiał poznać ją sam w tym krótkim czasie, który ci jeszcze pozostał.

Te słowa mnie zdenerwowały i nie potrafiłem już skupić się na Tchnieniu RAM. Petrus zapewne

to zauważył, bo znów zaczął śpiewać starą piosenkę i zamilkł dopiero, kiedy zdołałem się odprężyć.

- Jeśli odkryjesz tajemnicę i znajdziesz miecz, poznasz także oblicze RAM i zostaniesz Mistrzem

Mocy. Ale to nie wszystko: aby osiągnąć mądrość, będziesz musiał przemierzyć trzy inne drogi, w tym tę
tajemną, o której nie powie ci nawet ten, kto nią podążał. Mówię ci to wszystko, ponieważ spotkamy się
już tylko raz.

Poczułem, że serce skacze mi do gardła, i mimowolnie otworzyłem oczy. Petrusa spowijała

światłość, którą widziałem na Serra do Mar wokół mego Mistrza.

- Zamknij oczy!
Usłuchałem natychmiast. Ale miałem ściśnięte serce i nie potrafiłem już się skupić. Mój

przewodnik znów zaśpiewał włoską piosenkę, a ja odprężyłem się dopiero po dłuższym czasie.

background image

- Jutro otrzymasz liścik, z którego dowiesz się, gdzie jestem. To będzie rytuał zbiorowej

inicjacji, honorowy rytuał Tradycji. Przybędą mężczyźni i kobiety, którzy przez wieki podsycali
płomień mądrości, Dobrej Walki i Agape. Nie wolno ci będzie się do mnie odzywać. Miejsce naszego
spotkania jest święte, zroszone krwią rycerzy, którzy podążali drogą Tradycji i choć dzierżyli ostre
miecze, nie zdołali pokonać ciemności. Lecz ich ofiara nie poszła na marne, czego dowodzi fakt, iż po
wielu wiekach ludzie obierający odmienne drogi przybędą tam, aby złożyć im hołd. To bardzo ważne,
nigdy o tym nie zapominaj - nawet jeśli zostaniesz Mistrzem, wiedz, że twoja droga jest tylko jedną
spośród wielu wiodących do Boga. Jezus powiedział kiedyś: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele"

Petrus dodał, że pojutrze już go nie zobaczę.
- Pewnego dnia dostaniesz ode mnie depeszę z prośbą, byś poprowadził kogoś Szlakiem

Świętego Jakuba, jak ja prowadziłem ciebie. Wtedy będziesz mógł przeżyć wielką tajemnicę tej podróży,
tajemnicę, którą teraz ci ujawnię, lecz tylko poprzez słowa. Aby ją pojąć, trzeba ją przeżyć.

Cisza, jaka zapanowała po tych słowach, przedłużała się. Pomyślałem już nawet, że Petrus zmienił

zdanie albo że po prostu odszedł. Ogarnęło mnie nieodparte pragnienie, by otworzyć oczy i przekonać się,
co się wydarzyło, jednak siłą woli narzuciłem sobie spokój i skupienie, potrzebne podczas wykonywania
Tchnienia RAM.

- A oto i tajemnica - odezwał się w końcu Petrus. - Sam uczysz się tylko wtedy, kiedy nauczasz.

Przemierzaliśmy razem niezwykłą Cami-no de Santiago, lecz podczas gdy ty uczyłeś się Praktyk, ja
odkrywałem ich znaczenie. Ucząc cię, w rzeczywistości sam się uczyłem. Grając rolę przewodnika,
zdołałem odnaleźć własną drogę. Jeżeli uda ci się zdobyć miecz, będziesz musiał komuś wskazać ten
Szlak. Dopiero wtedy, gdy weźmiesz na siebie rolę Mistrza, odkryjesz wszystkie odpowiedzi, a wskaże ci
je serce. Każdy z nas wie już wszystko, i to zanim cokolwiek czy ktokolwiek nam o tym powie. Życie
uczy nas na każdym kroku, a tajemnica tkwi tylko w jednym: w akceptacji faktu, że każdy z nas może być
na co dzień mądry jak Salomon i potężny jak Aleksander Wielki. Lecz dowiadujemy się o tym dopiero
wtedy, gdy los zmusza nas do uczenia innych i uczestnictwa w przygodach tak niezwykłych jak nasza.

Przeżywałem jedno z najbardziej nieoczekiwanych rozstań w życiu. Ktoś, z kim czułem się już

mocno związany, z kim spodziewałem się dotrzeć do celu, porzucał mnie teraz na środku drogi. Na
cuchnącym smarami dworcu kolejowym. I kazał mi słuchać tego z zamkniętymi oczyma.

- Nie lubię pożegnań - podjął Petrus. - Jestem Włochem, a Włosi są uczuciowi. Jednak prawo

nakazuje, abyś samodzielnie odnalazł miecz - jedynie w ten sposób uwierzysz we własne siły.
Przekazałem ci wszystko, co miałem przekazać. Pozostało nam już tylko ćwiczenie Tańca, którego nauczę
cię teraz, żebyś mógł wykonać je jutro, gdy będziemy odprawiać rytuał.

Zamilkł na chwilę, po czym dodał jeszcze:
- Kto szuka chwały, niechaj znajdzie ją w chwale Pańskiej. Możesz otworzyć oczy.

Petrus siedział spokojnie na schodkach lokomotywy. Wolałem się nie odzywać, bo jako Bra-zylijczyk
również łatwo się wzruszałem. Lampa rtęciowa, która świeciła nad nami, zaczęła migać, gdzieś w dali
gwizdał pociąg, obwieszczając rychły przyjazd. I wtedy Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA TAŃCA.

- I jeszcze jedno - dodał, patrząc mi prosto w oczy. - Kiedy wróciłem z pielgrzymki,

namalowałem ogromny obraz przedstawiający wszystko, co mi się przydarzyło. To droga zwykłych ludzi,
toteż i ty możesz tak zrobić, jeśli zechcesz. A jeżeli nie umiesz malować, spisz to lub wyraź poprzez balet.
W ten sposób ludzie, gdziekolwiek są, będą mogli przemierzyć Szlak Świętego Jakuba, Drogę Mleczną,
niezwykłą Camino de Santiago.

Pociąg, który przed chwilą gwizdał, wtoczył się na dworzec. Petrus skinął mi ręką i wsiadł do

wagonu. A ja zostałem pośród zgrzytu hamulców i kół trących o stalowe tory, próbując rozszyfrować
zagadkę Drogi Mlecznej nad moją głową, jej gwiazd, które przywiodły mnie tutaj i które, zawsze
milczące, spoglądały na człowieczą samotność i zmienne losy.

background image

ĆWICZENIE TAŃCA

Odpręż się. Zamknij oczy.
Przypomnij sobie pierwsze piosenki, jakie słyszałeś w dzieciństwie. Nuć je w myśli. Kolejno

pozwalaj, by wybrana część twojego dala - nogi, brzuch, ręce, głowa itd. - ale tylko ta wybrana część,
tańczyła w rytm nuconej melodii.

Po pięciu minutach przestań śpiewać i wsluchaj się w otaczające dźwięki. Skomponuj z nich

melodię i tańcz, teraz już całym ciałem. Nie myśl o niczym szczególnym, postaraj się tylko zapamiętać
obrazy, które spontanicznie pojawią się przed twymi oczyma.

Taniec jest jedną z najdoskonalszych form kontaktu z nieskończoną inteligencją.
Czas wykonywania ćwiczenia: piętnaście minut.

background image

Nazajutrz w skrzynce hotelowej mojego pokoju znalazłem tylko krótką wiadomość: „Godzina 7

wieczorem, zamek templariuszy".

Przez resztę popołudnia błądziłem bez celu. Kilka razy obszedłem uliczki Ponferrady, wciąż

patrząc w dal, w stronę zawieszonej na wzgórzu budowli - zamku, do którego miałem udać się o
zmierzchu. Templariusze zawsze pobudzali moją wyobraźnię, a zamek w Ponferradzie nie był jedynym
ich śladem na Camino de Santiago. Zakon założyło dziewięciu rycerzy, którzy postanowili nie wracać z
wyprawy krzyżowej. Wkrótce ich wpływy ogarnęły całą Europę, wywołując na początku tego tysiąclecia
istną rewolucję obyczajową. Podczas gdy lwia część szlachty myślała wyłącznie o bogaceniu się kosztem
pracy poddanych, templariusze poświęcali życie i majątek, służąc mieczem ochronie pielgrzymów
podążających do Jerozolimy; zakonnicy-rycerze wskazywali wzór życia duchowego, którego celem było
dążenie do mądrości.

W roku 1118 Hugon z Payns wraz z ośmioma innymi rycerzami stanął na dziedzińcu starego,

opuszczonego zamczyska, by ślubować miłość do ludzi. W dwa wieki później istniało ponad pięć tysięcy
komandorii rozrzuconych po całym ówczesnym świecie. Zakon godził dwa style życia, dotąd, jak się
wydawało, całkowicie nieprzy-stawalne - rycerski i religijny. Donacje członków zakonu oraz tysięcy
wdzięcznych pielgrzymów pozwoliły templariuszom błyskawicznie zgromadzić nieoszacowane bogactwa,
a majątek ten często służył wypłacaniu okupów za wolność możnych chrześcijan pojmanych przez
muzułmanów. Uczciwość tych kawalerów była tak nieskazitelna, że królowie i szlachta powierzali im swe
dobra, podróżując jedynie z dokumentem poświadczającym posiadanie owego majątku. Taki dokument
można było wymienić w każdym zamku templariuszy na odpowiednią sumę. Z niego zrodziły się
funkcjonujące do dziś weksle trasowane.

Dzięki zaangażowaniu w życie duchowe kawalerowie potrafili pojąć prawdę, o której

przypomniał mi poprzedniego wieczoru Petrus: że w domu Ojca jest wiele mieszkań. Dążyli do położenia
kresu walkom toczonym w imię wiary i do pojednania dominujących religii monoteistycznych swojej
epoki - chrześcijaństwa, judaizmu i islamu. Ich świątynie zwieńczone były kopułami przypominającymi
kopułę judaistycznej Świątyni Salomona, budowane na planie ośmiokątów jak arabskie meczety, ale z
nawami charakterystycznymi dla kościołów chrześcijańskich.

Lecz jak wszystko, co choć trochę wyprzedza swoją epokę, zakon templariuszy zaczął wzbudzać

nieufność. Potęga ekonomiczna sprawiła, że królowie spoglądali na nich z zazdrością i niechęcią, a
przychylność wobec innych religii stanowiła zagrożenie dla Kościoła. W piątek 13 października 1307
roku Watykan, wspierany przez najpotężniejszych władców Europy, przeprowadził jedną z największych
operacji policyjnych średniowiecza: nocą w zamkach templariuszy aresztowano i wtrącono do więzień
Mistrzów zakonu. Zostali oskarżeni o tajemne praktyki, w tym o oddawanie czci diabłu, bluźnierstwo
wobec Jezusa Chrystusa, urządzanie orgii i zmuszanie nowicjuszy do spółkowania. Okrutne tortury,
oszczerstwa, a wreszcie zdrada sprawiły, że zakon templariuszy zniknął z kart średniowiecznych kronik.
Skonfiskowano jego bogactwa, braci-rycerzy rozpędzono po świecie. Ostatni Wielki Mistrz zakonu, Jakub
z Molay, został wraz z jednym ze swych towarzyszy spalony na stosie, który wzniesiono na wyspie Cite w
sercu Paryża. Jego ostatnim życzeniem było, aby konając, mógł patrzeć na wieże katedry Notre Dame.

Jednak Hiszpania, prowadząca rekonkwistę Półwyspu Iberyjskiego, uznała, że warto przyjąć

opuszczających inne państwa templariuszy, licząc na ich wsparcie w walce z Maurami. Rycerzy
przygarnęły hiszpańskie zakony, a wśród nich Zakon Świętego Jakuba od Miecza, czuwający nad
bezpieczeństwem Camino de Santiago.

Pochłonięty takimi myślami, punktualnie o siódmej wieczorem przekroczyłem bramę

wiodącą do starego zamku templariuszy w Pon-ferradzie, gdzie wyznaczono mi spotkanie z Tradycją.

Nikogo nie było. Czekałem pół godziny, paląc papierosa za papierosem, aż do chwili, kiedy

pomyślałem o najgorszym: rytuał odbył się o siódmej rano. Jednak gdy zamierzałem już odejść, pojawiły
się dwie dziewczyny, które na ubraniach miały naszyte flagi Holandii i muszle -symbol Camino de
Santiago. Podeszły do mnie, zamieniliśmy kilka słów i doszliśmy do wniosku, że czekamy na to samo. Do
liściku nie zakradł się błąd - pomyślałem z ulgą.

Co kwadrans przybywał ktoś nowy. Australijczyk, pięcioro Hiszpanów, jeszcze jeden Holender.

Nie licząc paru pytań o godzinę spotkania, która wszystkich nas niepokoiła, prawie się do siebie nie

background image

odzywaliśmy. Usiedliśmy razem w jednym z pomieszczeń - zrujnowanym przedsionku, dawniej
pełniącym rolę spiżarni, i postanowiliśmy czekać na to, co zapewne miało się wydarzyć. Nawet gdyby
trzeba było tak czekać cały dzień i noc.

Czas płynął. W końcu zaczęliśmy rozmawiać o motywach, które skłoniły nas do przybycia w to

miejsce. Przy okazji dowiedziałem się, że Szlak Świętego Jakuba jest wykorzystywany przez inne
bractwa, na ogół związane z Tradycją. Ludzie, których tu spotkałem, przeszli już przez wiele prób i
inicjacji, ale były to próby, które poznałem dawno temu w Brazylii. Tylko Australijczyk i ja
zdobywaliśmy wyższy stopień Pierwszej Drogi. Nawet nie wdając się w szczegóły, zrozumiałem, że
postępowanie Australijczyka zdecydowanie odbiega od Praktyk RAM.

Mniej więcej za dwadzieścia dziewiąta, kiedy zaczynaliśmy już opowiadać o swoim życiu

prywatnym, rozbrzmiał gong. Dźwięk dochodził ze starej zamkowej kaplicy.

Ten widok robił ogromne wrażenie. Kaplicę, a raczej to, co z niej zostało, bo znaczna część

budowli była ruiną, oświetlały pochodnie. Tam gdzie dawniej wznosił się ołtarz, rysowało się siedem
sylwetek odzianych w świecki strój templariuszy: kaptur, stalowy hełm i kolczugę. Postacie miały u boku
miecze, a w rękach tarcze. Zaparło mi dech w piersi - można by pomyśleć, że czas nagle się cofnął.
Jedynym, co nie pozwalało zatracić poczucia rzeczywistości, były nasze ubrania - dżinsy i bawełniane
koszulki, na których widniały muszle.

Choć światło pochodni ledwie rozpraszało mrok, w jednym z rycerzy zdołałem rozpoznać
Petrusa.
- Zbliżcie się do swoich Mistrzów - powiedział ten, który wyglądał na najstarszego. - Patrzcie im

prosto w oczy. Rozbierzcie się i przywdziejcie szaty.

Ruszyłem w stronę Petrusa. Wyglądał, jakby był w transie, i miałem wrażenie, że mnie nie

poznaje. Lecz w oczach mojego przewodnika dostrzegłem cień smutku, takiego jak ten, który
pobrzmiewał w jego głosie minionej nocy. Zdjąłem ubranie, a Petrus odział mnie w czarną, pachnącą
tunikę, która opadła mi do samych stóp. Zorientowałem się, że jeden z Mistrzów miał kilku uczniów, nie
mogłem jednak zobaczyć który, musiałem bowiem patrzeć Petrusowi w oczy.

Zostali poprowadzeni na środek kaplicy przez najwyższego kapłana, który - podczas gdy dwóch

rycerzy rysowało wokół nas krąg - zaczął odprawiać modły:

- Trinitas, Soter, Mesjasz, Emmanuel, Sabaoth, Adonaj, Atanatos, Jezus...
Krąg, nieodzowna ochrona dla tych, którzy w nim się znajdowali, został wytyczony. Zauważyłem,

że cztery spośród tych osób noszą białe tuniki, co oznacza drogę absolutnej czystości.

- Amides, Teodonias, Anitor! - ciągnął najwyższy kapłan. - Dzięki pomocy aniołów wdziewam

szatę zbawienia i czerpię wszystko, co pragnę ujrzeć rzeczywistym, z Twej dobroci, o przenajświętszy
Adonaj, którego Królestwo trwać będzie po wsze czasy. Amen!

Najwyższy kapłan zarzucił na kolczugę biały płaszcz z wyszytym na plecach krzyżem

templariuszy. Inni rycerze uczynili to samo.

Była dokładnie dwudziesta pierwsza, godzina Merkurego Posłańca. A ja znów znalazłem się w

środku kręgu Tradycji. Woń mięty, bazylii i żywicy wypełniła kaplicę. Wszyscy rycerze wypowiadali
teraz wielką inwokację:

- O wielki i potężny królu N., który mocą Boga Najwyższego, EL, władasz wszystkimi duchami

wyższymi i niższymi, a przede wszystkim piekielnym światem kręgu wschodniego [...], wzywam cię,
abym mógł spełnić moje pragnienie, jakiekolwiek by ono było, o ile pozostaje w zgodzie z twym dziełem,
wzywam cię z mocy Boga, EL, stwórcy wszystkich rzeczy na niebie, w przestworzach, na ziemi i w
piekle, i ich pana.

Niezmącona cisza zapadła pośród starych murów i choć go nie widzieliśmy, mogliśmy poczuć

obecność tego, którego imię zostało wypowiedziane. To było zwieńczenie rytuału. Uczestniczyłem już w
setkach podobnych ceremonii, które przynosiły znacznie bardziej zadziwiające niespodzianki, gdy
nadchodziła ta chwila. Ale zamek templariuszy z pewnością pobudził mą wyobraźnię - wydawało mi się,
że w lewej nawie kaplicy widzę unoszącego się lśniącego ptaka, jakiego dotąd nie spotkałem.

Najwyższy kapłan, stojąc poza kręgiem, skropił nas wodą. Potem święconym tuszem wypisał na

podłodze siedemdziesiąt dwa imiona, którymi w Tradycji nazywa się Boga. Wszyscy, pielgrzymi i

background image

rycerze, poczęli wypowiadać święte imiona. Płomienie pochodni trzeszczały, co oznaczało, że wezwany
duch się podporządkował.

Nadszedł czas Tańca. Zrozumiałem, dlaczego Petrus uczył mnie wczoraj tańca, tak różniącego się

od tych, które przywykłem wykonywać w tej fazie ceremonii. Nie podano nam tej zasady, ale wszyscy już
ją znaliśmy: nie wolno było wystawić nogi poza krąg, ponieważ nie mieliśmy osłon, jakie rycerze włożyli
pod kolczugi. Zapisałem w pamięci wielkość kręgu i robiłem dokładnie to, czego nauczył mnie Petrus.

Wróciłem myślami w świat dzieciństwa. Głos, daleki głos kobiety, nucił w mej głowie piosenki.

Ukląkłem, potem skuliłem się w pozycji płodu. Mój tułów, i tylko tułów, wirował w rytm melodii.
Czułem się dobrze i już pogrążyłem się w rytuale Tradycji. Z czasem rozbrzmiewająca we mnie muzyka
odmieniała się, poruszałem się coraz gwałtowniej, ogarnięty potężną ekstazą. Wokół panowała ciemność,
a moje ciało zatraciło pośród tego mroku wszelki ciężar. Wówczas ruszyłem na przechadzkę po
ukwieconych polach Agaty i spotkałem się z dziadkiem i wujem, który w dzieciństwie miał na mnie
bardzo silny wpływ. Poczułem wibracje czasu i jego osnowy, której wszystkie drogi krzyżują się, splatają,
a wreszcie łączą w spójne całości tak, że trudno już odróżnić poszczególne ścieżki, choć każda jest
odmienna od pozostałych. W pewnej chwili ujrzałem pędzącego Australijczyka - jego ciało lśniło
czerwoną poświatą.

Potem mym oczom ukazały się kielich i patena. Ten obraz trwał bardzo długo, jakby usiłował mi

coś przekazać. Próbowałem odgadnąć jego wymowę, lecz nie potrafiłem zrozumieć przesłania; byłem
tylko pewien, że ma związek z moim mieczem. Potem wydawało mi się, że widzę Oblicze RAM
wyłaniające się z ciemności, która nagle zajęła miejsce kielicha i pateny. Lecz kiedy twarz się przybliżyła,
okazała się tylko obliczem N., przywołanego ducha, mojego dobrego znajomego. Nie nawiązaliśmy
bliższego kontaktu i twarz rozproszyła się w mroku, z którego się wyłoniła.

Nie wiem, jak długo tańczyliśmy. Nagle dobiegł mnie głos: „Jahwe, Tetragrammaton... Te-

tragrammaton..." Nie chciałem wychodzić z transu, jednak najwyższy kapłan powtarzał: „Jahwe,
Tetragrammaton..." Rozgniewało mnie to. Wciąż jeszcze trwała więź z Tradycją i nie chciałem wracać.
Ale Mistrz nalegał.

Niechętnie powróciłem na Ziemię. Znów znajdowałem się w magicznym kręgu, pośród

przesiąkniętej pradawną historią atmosfery zamku templariuszy.

My, pielgrzymi, spoglądaliśmy na siebie. Nagłe przerwanie kontaktu dla wszystkich było przykre.

Miałem wielką chęć porozmawiać z Australijczykiem o tym, co zobaczyłem. Kiedy na niego spojrzałem,
zrozumiałem, że słowa są zbędne - on także mnie widział.

Rycerze stanęli wokół nas. Uderzali mieczami o tarcze, a my słuchaliśmy tych ogłuszających

dźwięków. Ucichły po chwili i wtedy najwyższy kapłan powiedział:

- O duchu N., ponieważ gorliwie wypełniłeś me prośby, teraz pozwalam ci odejść, zaklinając, byś

nie szkodził ludziom ani zwierzętom. Odejdź, powiadam, i bądź gotów i chętny przybyć tu ponownie, gdy
wezwą cię należycie odprawione święte rytuały i egzorcyzmy Tradycji. Zaklinam, byś odszedł w pokoju i
ciszy, i niechaj pokój boży po wsze czasy panuje między tobą i mną. Amen.

Krąg zniknął, a my uklękliśmy, pochylając głowy. Jeden z rycerzy odmówił z nami siedem Pater

noster i siedem Ave Maria. Najwyższy kapłan po siedemkroć odmówił Credo, wyjaśniając, iż poleciła mu
tak uczynić Matka Boska z Med-jugorie, która objawiała się w Jugosławii od roku 1982. Postępowaliśmy
zatem zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim.

- Andrew, powstań i podejdź tu - rozkazał najwyższy kapłan.
Australijczyk ruszył w stronę ołtarza, przed którym stało siedmiu rycerzy.
Jeden z nich, zapewne przewodnik Australijczyka, zapytał:
- Bracie, czy chcesz zostać przyjęty do naszego Domu?
- Tak - odparł Andrew.
I zrozumiałem, w jakim rytuale chrześcijańskim bierzemy udział. Była to inicjacja templariusza.
- Świadom jesteś surowości reguły Domu i zawartych w niej nakazów służenia ludziom?
- Gotów jestem znieść wszystko dla Boga i pragnę być sługą i niewolnikiem Domu na

zawsze, po kres mego żywota - odrzekł Australijczyk.

Potem nastąpiła seria rytualnych pytań, z których część nie miała we współczesnym świecie

background image

żadnego sensu, podczas gdy inne oznaczały pełne oddanie i ogrom miłości. Andrew, ze spuszczoną
głową, odpowiadał na wszystkie zadawane pytania.

- Dobry bracie, prosisz o wiele, gdyż z naszej reguły widzisz jeno pozór zewnętrzny, piękne

rumaki, wspaniałe szaty - powiedział jego przewodnik. - Nie znasz jednak surowych nakazów, które kryją
się pod tą powłoką. Trudno bowiem przyjdzie tobie, któryś sam sobie panem, stać się sługą innych, gdyż
rzadko czynił będziesz to, czego pragniesz. Jeśli zechcesz tu zostać, wyślemy cię za morze. Jeśli
zapragniesz być w Akce, wyślemy cię do ziemi Trypolisu, Antiochii lub Armenii. Gdy zapragniesz snu,
trzeba ci będzie czuwać. Jeśli zechcesz poświęcić się zajęciom dnia, rozkażemy ci udać się na
spoczynek.

- Chcę należeć do Domu - odparł Australijczyk.
I było, jakby dawni templariusze, którzy mieszkali w zamku, z zadowoleniem obserwowali

ceremonię inicjacji. Pochodnie głośno trzeszczały.

Potem nastąpiła seria przestróg, a Australijczyk przyjmował je wszystkie, powtarzając, że pragnie

wstąpić do Zakonu. Wreszcie jego przewodnik zwrócił się do najwyższego kapłana i powtórzył
odpowiedzi udzielone przez Australijczyka. Kapłan raz jeszcze uroczyście zapytał, czy postulant gotów
jest zaakceptować wszystkie nakazy Domu.

- Tak, Mistrzu, jeśli taka jest wola boża. Staję przed Bogiem i przed tobą, Mistrzu, a także przed

braćmi, by błagać w imię Boga i Maryi Dziewicy o przyjęcie mnie do Zakonu i dopuszczenie do jego
dobrodziejstw, zarówno duchowych, jak i doczesnych, jako tego, który pragnie zostać sługą i
niewolnikiem Domu po kres swego żywota.

- Przywiedźcie go do mnie w imię Boże - rzekł wówczas najwyższy kapłan.
Wtedy rycerze dobyli z pochew mieczy i unieśli je ku niebu. Potem opuścili broń, by po chwili

stalową koroną otoczyć głowę Australijczyka. Ostrza połyskiwały w ogniu złotawym blaskiem, który
podkreślał świętość tej chwili.

Mistrz Australijczyka zbliżył się do niego, by uroczyście wręczyć mu miecz. Ktoś uderzył w

dzwon, którego dźwięk odbił się echem w starym zamczysku, by brzmieć w nieskończoność. Wszyscy
spuściliśmy oczy, a rycerze gdzieś zniknęli. Kiedy podnieśliśmy głowy, było nas już tylko dziewięcioro,
ponieważ Andrew udał się z rycerzami na obrzędową ucztę.

Przebraliśmy się i bez zbędnych formalności każdy z nas ruszył w swoją stronę. Taniec musiał

trwać bardzo długo, ponieważ właśnie świtało. Ogarnęło mnie poczucie bezgranicznej samotności.
Zazdrościłem Australijczykowi, który znalazł swój miecz i zdołał osiągnąć cel. Byłem teraz sam, nikt nie
wskazywał mi dalszej drogi, ponieważ Tradycja odtrąciła mnie w dalekim kraju Ameryki Południowej,
nie podpowiadając, jak mogę wrócić na jej łono. Musiałem przemierzyć niezwykły Szlak Świętego
Jakuba, a byłem już coraz bliżej jego kresu i wciąż nie znałem tajemnicy mojego miecza ani nie
wiedziałem, w jaki sposób mam go odnaleźć.

Dzwon nadal bił. Wychodząc z zamku, stwierdziłem, że głos dochodzi z pobliskiego kościoła i

wzywa wiernych na poranną mszę. Miasto budziło się, by pracować, kochać, cierpieć albo oddawać się
marzeniom i płacić rachunki. I ani ten dzwon, ani miasto nie wiedziały, że tej nocy odprawiono pradawny
rytuał i że to, co świat uważał za martwe od wieków, wciąż się odradzało, dowodząc swej wielkiej mocy.

Cebreiro

- Jest pan pielgrzymem? -- zapytała dziewczynka, jedyna żywa istota, na jaką się natknąłem w to

skwarne popołudnie w Villafranca del Bierzo.

background image

Popatrzyłem na nią bez słowa. Miała około ośmiu lat i była biednie ubrana. Podbiegła do

fontanny, na której obrzeżu usiadłem, żeby trochę odpocząć. Myślałem wyłącznie o tym, żeby szybko
dotrzeć do Santiago de Compostela i raz na zawsze zakończyć to szaleństwo. Nie potrafiłem zapomnieć
smutnego głosu Petrusa, jaki słyszałem, gdy żegnał się ze mną na bocznicy kolejowej, ani jego obcego
spojrzenia, które dostrzegłem, gdy zwróciłem nań oczy podczas rytuału Tradycji. Wydawało się, że sądzi,
iż wszystkie jego starania, aby mi pomóc, poszły na marne. Jestem pewien, że kiedy przywołano do
ołtarza Australijczyka, Petrus pragnął, aby wezwano także i mnie. Mój miecz mógł przecież spoczywać w
ukryciu właśnie w tym zamczysku, pełnym legend i mądrości przodków. To miejsce doskonale spełniało
warunki, które uznałem za nieodzowne, rozmyślając nad taką idealną kryjówką: było opustoszałe,
odwiedzane przez nielicznych pielgrzymów, którzy szanowali pamiątki po zakonie templariuszy,
uświęcone.

Lecz wezwano tylko Australijczyka. A Petrus zapewne czuł się poniżony, bo nie dowiódł, że jako

przewodnik potrafi doprowadzić mnie do miecza.

Poza tym jednak rytuał Tradycji rozbudził we mnie fascynację wiedzą tajemną, choć nauczyłem

się w sobie tłumić, wędrując zadziwiającym Szlakiem Świętego Jakuba, „drogą zwykłych ludzi".
Inwokacje, niemal pełne panowanie nad materią, kontakt z zaświatami - wszystko to interesowało mnie
znacznie bardziej niż Praktyki RAM. Może te Praktyki miały bardziej rzeczywiste zastosowanie w moim
życiu. Niewątpliwie znacząco się zmieniłem od chwili wyruszenia na Szlak. Dzięki pomocy Petrusa
odkryłem, że wiedza, którą posiadłem, może mi pomóc wspiąć się po ścianie wodospadu, pokonać
wrogów i rozmawiać z Posłańcem o sprawach praktycznych. Poznałem oblicze mojej śmierci, Błękitny
Glob Miłości, która trawi, zalewający cały świat. Gotów byłem toczyć Dobrą Walkę i uczynić z życia
pasmo zwycięstw.

A jednak jakaś ukryta cząstka mej duszy wciąż żałowała magicznych kręgów, transcendentalnych

formuł, kadzideł i święconego atramentu. To, co Petrus nazywał hołdem składanym Starszym, dla mnie
było silną więzią i nostalgią za starymi, zapomnianymi naukami. A myśl, że prawo wstępu do tego świata
miałoby mi zostać odebrane, pozbawiała mnie motywacji do dalszej wędrówki.

Kiedy po rytuale Tradycji wróciłem do hotelu, znalazłem przymocowany do klucza Przewodnik

pielgrzyma- książkę, po którą sięgał Petrus, kiedy żółte znaki były słabo widoczne albo gdy chciał
obliczyć odległość między miastami. Opuściłem Ponferradę tego samego ranka, nie tracąc czasu na sen, i
ruszyłem na Szlak. Pierwszego wieczoru przekonałem się, że mapa ma źle oznaczoną skalę, i musiałem
spać pod gołym niebem, pod osłoną skały.

Tu, rozmyślając nad tym, co mi się przydarzyło od wizyty u pani Savin, uświadomiłem sobie, jak

uporczywie Petrus starał się mnie przekonać, że, wbrew temu, czego zawsze nas uczono, liczą się przede
wszystkim efekty naszych poczynań. Wysiłek jest zbawienny i konieczny, ale jeśli nie przynosi
oczekiwanego skutku, nic nie znaczy.

Od siebie, po wszystkim, co się stało, mogłem oczekiwać spełnienia tylko jednego celu -

odnalezienia miecza. A tego wciąż jeszcze nie dokonałem. Od Santiago de Compostela dzieliło mnie już
zaledwie kilka dni wędrówki.

- Jeżeli jest pan pielgrzymem, mogę pana zaprowadzić do Bramy Przebaczenia. - Dziewczynka

nachalnie proponowała swoje usługi, stojąc przy fontannie w Villafranca del Bierzo. -- Kto przejdzie
przez tę bramę, nie musi już wędrować do Composteli.

Dałem jej parę peset, żeby sobie poszła i czym prędzej zostawiła mnie w spokoju. Ale ona zaczęła

się bawić, ochlapując wodą z fontanny mój plecak i bermudy.

- Proszę pana, proszę pana.
I wtedy właśnie przyszły mi na myśl tak często powtarzane przez Petrusa słowa: „Oracz ma orać

w nadziei, a młocarz młócić w nadziei, że będzie miał coś z tego". Był to urywek listu apostoła Pawła.

Musiałem jeszcze trochę wytrwać. Szukać, nie poddając się strachowi przed porażką. Zachować

nadzieję, że odnajdę miecz i poznam jego sekret. Kto wie, czy ta dziewczynka nie próbowała mi
powiedzieć czegoś, czego nie chciałem zrozumieć? Jeżeli Brama Przebaczenia, która znajdowała się w
kościele, mogła zapewnić osiągnięcie tego samego efektu duchowego co przybycie do Santiago de
Compostela, dlaczego mój miecz nie miałby czekać właśnie tu?

background image

- Chodźmy powiedziałem w końcu do dziewczynki.
Spojrzałem na górę, z której niedawno schodziłem. Teraz trzeba było zawrócić i częściowo

wspiąć się na zbocze. Minąłem Bramę Przebaczenia, nawet nie starając się jej przyjrzeć, bo wytyczyłem
sobie konkretny cel - dotrzeć do Santiago. Ale znalazła się mała dziewczynka, jedyna żywa istota, która
wyszła z domu w to upalne popołudnie, a teraz nalegała, żebym się cofnął i zwrócił oczy na coś, co
ominąłem. Pośpiech i zniechęcenie mogły spowodować, że przeszedłem obok przedmiotu moich
poszukiwań, po prostu go nie zauważając. Dlaczego właściwie ta dziewczynka nie odeszła, kiedy dałem
jej pieniądze?

Petrus ciągle powtarzał, że lubię opowiadać sobie bajki. A może się mylił?
Idąc za dziewczynką, przypomniałem sobie historię Bramy Przebaczenia. Kościół zawarł swoisty

układ z chorymi pielgrzymami. Ponieważ od tego miejsca do Composteli droga znów stawała się
niebezpieczna i wiodła przez góry, w XII wieku papież ogłosił, że wystarczy, jeśli ten, komu zbrakło sił,
by kontynuować wędrówkę, przekroczy Bramę Przebaczenia. Uzyska takie same odpusty, jakie
otrzymywali ci, którzy docierali do ostatecznego celu pielgrzymki. W ten sposób papież rozwiązał
problem wielu pątników i zachęcił do pielgrzymek.

Szliśmy drogą, którą już pokonywałem - krętymi, stromymi ścieżkami biegnącymi po śliskim

zboczu. Dziewczynka wyprzedzała mnie, zwinna i szybka jak strzała, a ja nieraz musiałem prosić, by
zwolniła kroku. Słuchała mnie, ale już po chwili znów ruszała biegiem. Po półgodzinie i wielu moich
protestach stanęliśmy wreszcie przed Bramą Przebaczenia.

- Mam klucze do kościoła - powiedziała. -Wejdę i otworzę bramę, aby mógł ją pan przekroczyć.
Weszła bramą główną, a ja czekałem na zewnątrz. Kaplica była mała. Bramę, zwróconą na

północ, zdobiły muszle i sceny z życia świętego Jakuba. W chwili gdy usłyszałem zgrzyt klucza w zamku,
potężny owczarek niemiecki wyskoczył nie wiadomo skąd i stanął między mną a bramą.

Moje ciało natychmiast przygotowało się do walki.
Znowu - pomyślałem. Wygląda na to, że ta historia nigdy się nie skończy. Wciąż nowe próby

walki, poniżenia. I ani śladu miecza.

Jednak w tej chwili otwarła się Brama Przebaczenia i stanęła w niej dziewczynka. Widząc

wpatrującego się we mnie psa i mnie, z oczyma utkwionymi w jego ślepia, wypowiedziała kilka ciepłych
słów i w ten sposób udobruchała zwierzę. Merdając ogonem, pies pobiegł w głąb kościoła.

Być może Petrus miał rację - uwielbiałem snuć opowieści. Zwykły owczarek niemiecki wyrósł w

moich oczach do rozmiarów groźnego zwierzęcia nie z tego świata. To był zły znak -przejaw zmęczenia,
które czasem sprawia, że dajemy się zwodzić.

Lecz wciąż jeszcze była nadzieja. Dziewczynka skinęła ręką, prosząc, bym wszedł. Pełen

oczekiwań przekroczyłem Bramę Przebaczenia i uzyskałem łaski, jakich dostępują pielgrzymi w Com-
posteli.

Ogarnąłem spojrzeniem pustą świątynię, w której prawie nie było posągów ani obrazów, szukając

jedynej rzeczy, która mnie interesowała.

- Można tu zobaczyć kapitele w kształcie muszli, symbolu Camino de Santiago - zaczęła

opowiadać mała, grając rolę przewodniczki. Oto święta Agata z... wieku...

Wkrótce zrozumiałem, że nie warto było zawracać z drogi.
- A to święty Jakub Matamoros z uniesionym mieczem i Maurowie pod kopytami jego koma,

posąg z... wieku...

Tu znajdował się miecz świętego Jakuba. Ale nie mój. Dałem dziewczynce jeszcze kilka peset, ale

ich nie przyjęła. Z lekka urażona, nie udzielając żadnych wyjaśnień, powiedziała, żebym wyszedł.

Zszedłem po stromym zboczu i ruszyłem w kierunku Composteli. Kiedy powtórnie wędrowałem

uliczkami Villafranca del Bierzo, stanął przede mną mężczyzna, który oświadczył, że ma na imię Angel, i
zapytał, czy zechcę zwiedzić kościół Świętego Józefa Cieśli. Choć imię mężczyzny miało w sobie tyle
magii, tuż po doznanym rozczarowaniu doszedłem do wniosku, że Petrus był wielkim znawcą ludzkich
dusz. Cechuje nas skłonność do snucia opowieści o tym, co nie istnieje, a nie wierzymy w rzeczy
oczywiste, rzucające się w oczy.

Jednak wyłącznie po to, by potwierdzić swe przekonania, pozwoliłem Angelowi zaprowadzić się

background image

także i do tego kościoła. Był zamknięty, a on nie miał klucza. Pokazał mi usytuowany nad portalem posąg
świętego Józefa trzymającego narzędzia ciesielskie. Popatrzyłem, podziękowałem mężczyźnie i chciałem
dać mu kilka peset. Nie przyjął ich i zostawił mnie na środku ulicy.

- Jesteśmy dumni z naszego miasta - oznajmił. - Nie robimy tego dla pieniędzy.
I znów ruszyłem tą samą drogą, by po kwadransie zostawić za sobą Villafranca del Bierzo z jej

bramami, uliczkami i tajemniczymi przewodnikami, którzy za swe usługi nie przyjmowali zapłaty.

Przez jakiś czas przemierzałem górzyste tereny, co kosztowało mnie wiele wysiłku i zajmowało

dużo czasu. Początkowo myślałem wyłącznie o tym, co zaprzątało mnie już wcześniej - o samotności,
poczuciu wstydu, bo zawiodłem Petrusa, o moim mieczu i jego tajemnicy. Ale postacie dziewczynki i
Angela wciąż stały mi przed oczyma. Podczas gdy ja szedłem skupiony wyłącznie na nagrodzie, której
pożądałem, oni dali mi z siebie to, co mieli najlepszego - swą miłość do tego miasta. Nie otrzymując nic w
zamian. Niejasna jeszcze myśl przybrała wyraźniejszy kształt w zakamarkach mej duszy. To była więź
łącząca wszystkie siły natury. Petrus nieustannie podkreślał, że pragnienie nagrody jest konieczne, by
osiągnąć zwycięstwo. Lecz za każdym razem, kiedy zapominałem o całym świecie, myśląc wyłącznie o
mieczu, przywoływał mnie do porządku, stosując bolesne chwyty. Takie sytuacje wielokrotnie
powtarzały się na Camino de Santiago.

Robił to z rozmysłem. I w tym musiał tkwić sekret mojego miecza. Zagrzebane w najgłębszych

zakamarkach mej duszy przeczucia drgnęły, przeniknęła je odrobina światła. Nie uświadamiałem sobie
jeszcze, ku czemu zmierzam, coś mi jednak podpowiadało, że jestem na dobrej drodze.

Byłem wdzięczny za spotkanie z dziewczynką i z Angelem; w ich sposobie mówienia o

kościołach kryła się Miłość, która trawi. Zmusili mnie, abym dwukrotnie przemierzył drogę, którą
planowałem pokonać po południu. Teraz znów zapomniałem o fascynacji rytuałem Tradycji i powróciłem
na hiszpańską ziemię.

Pomyślałem o dniu, już bardzo odległym, w którym Petrus powiedział mi, że wielokrotnie

przeszliśmy tę samą drogę w Pirenejach. Zatęskniłem za tamtym dniem. To mógł być dobry początek -
kto wie, czy powtórzenie takiej sytuacji właśnie teraz nie wróżyło szczęśliwego zakończenia?

Wieczorem dotarłem do wioski i wynająłem pokój u starszej pani, która zażądała śmiesznie

niskiej zapłaty za nocleg i posiłki. Pogawędziliśmy trochę, a ona wyznała mi, jak głęboką wiarę pokłada w
Przenajświętszym Sercu Jezusa i jak martwi się o zbiór oliwek w tym roku, kiedy panuje straszliwa susza.
Wypiłem trochę wina, zjadłem zupę i wcześnie poszedłem spać.

Byłem teraz znacznie spokojniejszy dzięki tej kiełkującej we mnie myśli, która wkrótce miała

wybuchnąć. Pomodliłem się, wykonałem kilka ćwiczeń, których nauczył mnie Petrus, i wezwałem
Astraina. Musiałem porozmawiać z nim o walce z psem. Usiłował wtedy za wszelką cenę wyrządzić mi
krzywdę, a kiedy odmówił mi pomocy w zmaganiach z krzyżem, postanowiłem na zawsze usunąć go ze
swego życia. Gdybym nie rozpoznał jego głosu, uległbym kuszeniu, któremu poddawał mnie przez całą
walkę.

- Zrobiłeś wszystko co w twojej mocy, żeby pomóc Legionowi mnie pokonać - powiedziałem.
- Nie sprzymierzam się przeciw moim braciom - odparł Astrain.
Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Przecież zostałem o tym uprzedzony, a absurdem było

gniewać się na Posłańca tylko dlatego, że pozostał posłuszny swej naturze. Powinienem widzieć w nim
towarzysza, który pomaga mi w chwilach takich jak ta - to było jedyne jego zadanie. Puściłem w
niepamięć urazę i zaczęliśmy rozmawiać o Szlaku, o Petrusie, o tajemnicy miecza, o moim przeczuciu, że
ten sekret tkwi we mnie. Nie powiedział mi niczego istotnego, może poza tym, że takie tajemnice były dla
niego niedostępne. Ale przynajmniej miałem z kim pogawędzić po całym popołudniu milczenia.
Rozmawialiśmy do późna., aż staruszka zapukała do drzwi, żeby zwrócić mi uwagę, że mówię przez sen.

Obudziłem się w znacznie lepszej formie i wczesnym rankiem wyruszyłem w drogę.

Zgodnie z moimi obliczeniami już po południu powinienem znaleźć się w Galicji, gdzie leży Santiago de
Compostela. Droga wciąż pięła się w górę i przez cztery godziny utrzymywałem tempo marszu tylko
dzięki zdwojonemu wysiłkowi. Przez cały ten czas żywiłem nadzieję, że za następnym zakrętem droga
pobiegnie w dół. Ale ta chwila nie nadchodziła, więc w końcu przestałem wierzyć, że tego popołudnia uda
mi się posuwać nieco szybciej. W dali dostrzegałem jeszcze wyższe szczyty i nie mogłem uwolnić się od

background image

myśli, że prędzej czy później będę musiał je pokonać. Jednak wysiłek fizyczny niemal całkowicie
oswobodził mnie od innych trosk i ogarnęła mnie życzliwość wobec samego siebie.

Psiakość! -- pomyślałem. Ilu ludzi potraktowałoby poważnie kogoś, kto rzuca wszystko, żeby

wyruszyć na poszukiwanie miecza? I jakie znaczenie w moim prawdziwym życiu miałby fakt, że nie
zdołałem go odnaleźć? Nauczyłem się Praktyk RAM, poznałem mojego Posłańca, walczyłem z psem i
ujrzałem własną śmierć - powtórzyłem sobie raz jeszcze, próbując przekonać samego siebie o znaczeniu,
jakie miała dla mnie Camino de Santiago. Miecz był tylko efektem. Bardzo chciałbym go odnaleźć, ale
jeszcze bardziej pragnąłem wiedzieć, co z nim począć. Bo przecież musiałem zrobić z niego praktyczny
użytek, tak jak stosowałem w praktyce ćwiczenia, których nauczył mnie Petrus.

Zatrzymałem się nagle. Myśl, dotąd stłumiona, eksplodowała. Wszystko wokół stało się jasnością,

a fala niekontrolowanej Agape wypłynęła ze mnie. Gorąco pragnąłem, żeby był tu teraz Petrus, abym
mógł mu wyznać to, czego chciał się o mnie dowiedzieć - to jedyne odkrycie, jakiego ode mnie
oczekiwał, bo to odkrycie miało zwieńczyć długi okres nauk na niezwykłym Szlaku Świętego Jakuba -
pragnąłem wyjawić mu sekret mojego miecza.

A sekret mojego miecza, jak sekret każdej zdobyczy, której człowiek pożąda w tym życiu,

sprowadzał się do najprostszego pod słońcem pytania: co z nim uczynić?

Nigdy nie snułem takich rozważań. Pokonując Camino de Santiago, chciałem dowiedzieć się

jedynie, gdzie, w jakim miejscu ukryto miecz. Nie zastanawiałem się, dlaczego pragnę go znaleźć ani do
czego jest mi potrzebny. Całą uwagę skoncentrowałem na nagrodzie i nie rozumiałem, że kiedy ktoś
czegoś pragnie, musi jasno określić powód tego pragnienia. To było jedynym motywem szukania nagrody
i na tym właśnie polegał sekret mojego miecza. Petrus powinien był się dowiedzieć, że dokonałem tego
odkrycia, byłem jednak przekonany, że nigdy już nie zobaczę mojego przewodnika.

Dlatego przyklęknąłem w milczeniu, wyrwałem kartkę z notesu i zapisałem, jak zamierzam

wykorzystać miecz. Potem starannie złożyłem tę kartkę i wsunąłem ją pod kamień, który przypominał mi
o jego imieniu i jego przyjaźni. Czas szybko zniszczy ten skrawek papieru, lecz ja w ten sposób
symbolicznie wręczyłem go Petrusowi.

On już wiedział, co uczynię z mieczem. Teraz moja i Petrusowa misja została spełniona.
Wędrowałem po coraz wyższych partiach gór, a Agape przepływała przeze mnie i rozświetlała

wokół świat. Teraz, kiedy znałem już tajemnicę, musiałem znaleźć to, czego szukałem. Całe moje
jestestwo opanowała niezachwiana pewność. Szedłem, śpiewając włoską piosenkę, którą Pe-trus nucił na
bocznicy kolejowej. Ponieważ nie znałem słów, sam je wymyślałem. W pobliżu nie było żywego ducha,
szedłem przez gęsty las, więc w samotności zacząłem śpiewać głośniej. Wkrótce uświadomiłem sobie, że
słowa mojej piosenki nabierają absurdalnego znaczenia - to był sposób porozumiewania się ze światem,
który tylko ja znałem, bo teraz świat stał się moim nauczycielem.

Doświadczyłem tego, choć w inny sposób, podczas pierwszego spotkania z Legionem. Wówczas

ujawnił się we mnie dar języków. Stałem się sługą Ducha, który mnie wykorzystał, aby ocalić kobietę,
stworzyć mego wroga i ukazać okrutną twarz Dobrej Walki. Teraz było inaczej - byłem panem samego
siebie i uczyłem się rozmawiać ze wszechświatem.

Podejmowałem dialog ze wszystkim, co pojawiło się na mej drodze z pniami drzew, kałużami,

zeschniętymi liśćmi i wspaniałymi pnączami. To było ćwiczenie zwykłych ludzi, dobrze znane dzieciom,
a zapomniane przez dorosłych. Kryła się w nim tajemnicza odpowiedź rzeczy, jakby rozumiały, co
mówię, i w zamian otaczały mnie Miłością, która trawi. Wszedłem w rodzaj transu i ogarnął mnie strach,
lecz byłem gotów prowadzić tę grę, póki starczy mi sił.

Jeszcze raz okazało się, że Petrus miał rację -ucząc siebie, stawałem się Mistrzem.
Nadeszła pora obiadu, jednak nie zatrzymałem się na posiłek. Idąc przez małe osady, zniżałem

głos do szeptu, śmiałem się do siebie, gdyby więc przypadkiem ktoś zwrócił na mnie uwagę, uznałby, że
za naszych czasów do katedry w Santiago przybywali pielgrzymi dotknięci obłędem. Lecz to nie miało
znaczenia, bo oddawałem cześć otaczającemu mnie życiu i wiedziałem już, jak wykorzystam miecz, kiedy
wreszcie go znajdę.

Przez resztę popołudnia szedłem w transie, świadom, dokąd zmierzam, lecz jeszcze bardziej

świadom życia, które obdarzało mnie Aga-pe. Po raz pierwszy na niebie zaczęły się zbierać ciężkie

background image

chmury. Modliłem się, żeby spadł deszcz, bo po długiej wędrówce, po całej tej suszy, byłby nowym,
ekscytującym doświadczeniem. O trzeciej po południu stanąłem na galicyjskiej ziemi i spojrzałem na
mapę - już tylko jedna góra dzieliła mnie od końca tego etapu drogi. Uznałem, że muszę ją pokonać i
spędzić noc w pierwszej osadzie u stóp góry - Tricasteli, gdzie potężny król, Alfons XI, pragnął wznieść
wielkie miasto, lecz ono nawet po wiekach było tylko maleńką wioską.

Wciąż śpiewając i mówiąc w języku, który sam stworzyłem, żeby gawędzić z naturą, zacząłem się

wspinać na ostatnią górę - Cebreiro. Nosiła imię starożytnej osady rzymskiej, oznaczające
prawdopodobnie luty, w którym nastąpiło jakieś ważne wydarzenie. Niegdyś uważano, że to
najtrudniejsza przeprawa na trasie pielgrzymki do Santiago, lecz dziś sytuacja wygląda inaczej.
Oczywiście zbocze nadal jest strome, jednak wysoka antena telewizyjna na sąsiednim szczycie służy
pielgrzymom jako punkt orientacyjny i dzięki niej nie zbaczają ze Szlaku, co dawniej zdarzało się często i
niemal równie często miało tragiczne skutki.

Chmury wisiały coraz niżej i wiedziałem, że wkrótce zacznę poruszać się we mgle. Żeby dotrzeć

do Triscateli, musiałem kierować się żółtymi znakami, ponieważ antenę telewizyjną zakryła mgła.
Gdybym się zgubił, czekałaby mnie kolejna noc pod gołym niebem, lecz tego dnia, kiedy zbierało się na
deszcz, taka perspektywa wydawała mi się raczej nieprzyjemna. Poczuć na twarzy kropelki wody,
napawać się każdą chwilą, cieszyć się wolnością i życiem, spędzić noc w gościnnym domu, gdzie znajdzie
się kieliszek wina i wygodne łóżko, bym mógł wypocząć, myśląc o czekającej mnie jutro drodze - to
jedno. Ale borykać się z bezsennością, usiłując zdrzemnąć się w błocie, i bać się zakażenia kolana, bo
przemięka bandaż - to zupełnie co innego. Musiałem szybko dokonać wyboru: albo iść najkrótszą drogą,
pośród mgły, dopóki nie zapadnie całkowita ciemność, albo zawrócić i przenocować w wiosce, którą
opuściłem przed kilkoma godzinami, a przejście Cebreiro zostawić sobie na jutro.

W chwili gdy zrozumiałem, że muszę natychmiast podjąć decyzję, zauważyłem, że stało się ze

mną coś dziwnego. Pewność, że poznałem tajemnicę miecza, kazała mi iść dalej, prosto we mgłę, która
już-już miała mnie otoczyć. To uczucie bardzo różniło się od impulsu, który kazał mi podążyć za
dziewczynką do Bramy Przebaczenia czy za mężczyzną do kościoła Świętego Józefa Cieśli.

Przypomniałem sobie, że kiedy - co zdarzało się rzadko - prowadziłem wykłady w Brazylii,

zawsze porównywałem doświadczenie mistyczne ze znanym nam wszystkim doświadczeniem, jakim jest
nauka jazdy na rowerze. Wsiadając po raz pierwszy na rower, większość z nas porusza pedałami i
przewraca się. Potem przejeżdżamy króciutki odcinek drogi i znów się przewracamy. Mimo to
niespodziewanie uczymy się utrzymywać równowagę i panować nad rowerem. Nie polega to na
gromadzeniu doświadczeń, ale raczej na swoistym „cudzie", który się dokonuje, kiedy rower „zaczyna
prowadzić" jadącego. Rowerzysta godzi się poddać „brakowi równowagi" pojazdu dwukołowego,
natomiast początkowy upadek wykorzystuje, by przyjąć właściwą postawę i nabrać rozpędu.

Podczas wspinaczki na Cebreiro, o czwartej po południu, stwierdziłem, że stał się właśnie taki

cud. Po tak długiej wędrówce Szlak Świętego Jakuba zaczął mnie „prowadzić". Podążyłem za tym, co
ludzie nazywają intuicją. Za sprawą towarzyszącej mi przez cały ten dzień Miłości, która trawi, za sprawą
odkrycia sekretu mojego miecza, a także dlatego, że człowiek w trudnych chwilach zawsze podejmuje
słuszną decyzję -bez lęku ruszyłem ku mgle.

Ta chmura gdzieś się przecież kończy - myślałem, usiłując wypatrzyć żółte znaki na kamieniach i

drzewach Szlaku. Już od blisko godziny widoczność była bardzo słaba, a ja śpiewałem, aby przepędzić
strach, i czekałem, aż wydarzy się coś niezwykłego. Otoczony przez mgłę, sam pośród irrealnego świata,
spoglądałem na Ca-mino de Santiago jak na scenę z filmu, kiedy to widzimy bohatera robiącego coś,
czego nikt nie ważyłby się uczynić, a widzowie myślą, że takie rzeczy zdarzają się tylko w kinie. Ale ja
naprawdę tu byłem i przeżywałem tę sytuację w realnym świecie. Las ogarniała coraz głębsza cisza, mgła
zaczynała się rozpraszać. Być może zbliżałem się do celu, lecz światło przebijające się przez chmury
raziło moje oczy i odmieniało koloryt pejzażu, czyniąc go tajemniczym i przerażającym.

Teraz wokół panowała niezmącona cisza, a ja, wsłuchując się w nią, odniosłem w pewnej chwili

wrażenie, że słyszę, gdzieś po lewej stronie drogi, kobiecy głos. Natychmiast się zatrzymałem. Sądziłem,
że głos odezwie się znowu, ale nie dobiegł mnie nawet najlżejszy szmer, żadne z brzmień lasu, żaden
szelest suchych liści, pośród których buszują zwierzęta, żaden łopot ptasich czy owadzich skrzydeł.

background image

Zerknąłem na zegarek - było piętnaście po piątej. Obliczyłem, że do Torrestreli zostało mi jeszcze około
czterech kilometrów - miałem dość czasu, by pokonać tę odległość przed zapadnięciem zmroku.

Gdy podniosłem oczy, ponownie usłyszałem kobiecy głos. To, co się potem wydarzyło, okazało

się jednym z najważniejszych doświadczeń w moim życiu.

Głos dobiegał znikąd, a może raczej brzmiał we mnie. Słyszałem go bardzo wyraźnie. Moja

intuicja sprawiła, że stawał się coraz silniejszy. Nie ja byłem panem tego głosu, nie był nim też Astrain.
Ten głos powtarzał tylko, że powinienem iść dalej, a ja usłuchałem go bez zmrużenia oka. Było tak, jakby
wrócił Petrus i przypominał mi o rozkazach i posłuszeństwie, i o tym, że w tej chwili jestem tylko
narzędziem Szlaku, który mnie „prowadzi". Mgła stawała się coraz bardziej przejrzysta, miejscami prawie
całkiem się rozwiała. Obok mnie drzewa rosły rzadko, skały były mokre i śliskie, a zbocze równie strome
jak na odcinku, który przemierzałem od dłuższego czasu.

Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mgła zniknęła. A przede mną, na szczycie

góry, wznosił się krzyż. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem morze chmur, z których się wynurzyłem, i
drugie morze chmur, wysoko ponad głową. Pomiędzy tymi dwoma oceanami sterczały wierzchołki
najwyższych gór i szczyt Cebreiro. Ogarnęła mnie głęboka potrzeba modlitwy. Nawet gdybym musiał z
tego powodu zboczyć z drogi do Torrestreli, chciałem wejść na sam szczyt i pomodlić się u stóp krzyża.
To było czterdzieści minut wspinaczki pośród wewnętrznej i zewnętrznej ciszy. Język, który wymyśliłem,
zamilkł we mnie, nie był mi już potrzebny do rozmowy z ludźmi ani z Bogiem. „Wiódł" mnie Szlak
Świętego Jakuba i on miał mi wskazać miejsce, w którym spoczywał mój miecz. Petrus i tym razem miał
rację.

Na szczycie, niedaleko krzyża, siedział mężczyzna, który coś pisał. Przeszło mi przez myśl, że to

wysłannik, nadnaturalna wizja. Lecz intuicja podszepnęła mi, że jest inaczej, i wtedy dostrzegłem wyszytą
na jego ubraniu muszlę -mężczyzna był pielgrzymem. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, a potem
odszedł, urażony, że zakłóciłem jego spokój. Być może obaj czekaliśmy na to samo na przybycie anioła?
A obaj ujrzeliśmy przed sobą człowieka. Na drodze zwykłych ludzi.

Choć tak bardzo pragnąłem się modlić, nie byłem w stanie wyrzec ani słowa. Długo stałem przy

krzyżu, patrząc na góry i na zakrywające niebo i ziemię obłoki, zza których wyłaniały się tylko najwyższe
szczyty. W dole zapalały się światła osady złożonej z piętnastu domów i kościoła. A zatem będę miał
gdzie spędzić tę noc, jeśli Szlak mi na to zezwoli. Nie wiedziałem dokładnie, o której może to nastąpić,
ale, pomimo nieobecności Petrusa, miałem przewodnika. „Prowadziła" mnie Camino de Santiago.

Zbłąkany baranek wszedł na szczyt i stanął między krzyżem a mną. Spoglądał na mnie, trochę

wystraszony. Stałem tak długo, wpatrując się w niemal czarne już niebo, w krzyż i białego baranka u stóp
krzyża. I nagle odczułem zmęczenie długim okresem prób, walk, nauki i marszu. Potworny, ściskający
żołądek ból podszedł mi do gardła i wyrwał się szlochem bez łez, tu, przed barankiem i ogromnym
samotnym krzyżem, ukazującym, jaki los człowiek zgotował nie swemu Bogu, lecz sobie. W mej pamięci
ożyły wszystkie nauki Camino de Santiago, gdy szlochałem nad tą samotną owieczką.

- Boże - zacząłem, odzyskując wreszcie zdolność wypowiadania słów modlitwy. - Nie przybili

mnie do tego krzyża, nie widzę na nim i Ciebie. Ten krzyż jest pusty i takim powinien zostać po wsze
czasy, ponieważ czas śmierci przeminął, a bóg odradza się teraz we mnie. Ten krzyż był symbolem
niesłychanej władzy, którą posiedliśmy wszyscy, władzy ukrzyżowania drugiego człowieka i wydania go
na śmierć. Teraz ta moc odradza się dla życia, świat jest ocalony, a ja potrafię dokonywać Twych cudów.
Albowiem przemierzyłem drogę zwykłych ludzi i w nich odnalazłem Twój sekret. I Ty przemierzyłeś
drogę zwykłych ludzi. Przybyłeś, aby nauczyć nas wszystkiego, co byliśmy zdolni pojąć lub uczynić, my
jednak nie chcieliśmy przyjąć Twych nauk. Pokazałeś nam, że potęga i chwała są dostępne dla
wszystkich, lecz tak nagłe objawienie naszych zdolności przerosło nas. Ukrzyżowaliśmy Cię nie dlatego,
żeby okazać niewdzięczność Synowi Bożemu, lecz dlatego, że bardzo baliśmy się zaakceptować nasze
zdolności. Ukrzyżowaliśmy Cię, ponieważ baliśmy się stać bogami. Mocą czasu i tradycji stałeś się tylko
dalekim bóstwem, a my znów wypełnialiśmy swój człowieczy los.

Nie, to nie grzech być szczęśliwym. Pół tuzina ćwiczeń i uważne wsłuchanie się w świat

wystarczają, by człowiek zdołał ziścić najśmielsze marzenia. Pyszniłem się mą mądrością, kazałeś mi
więc przemierzyć drogę, którą przejść może każdy, i odkryć to, co odkryłby każdy, kto nieco uważniej

background image

przyglądałby się życiu. Pokazałeś mi, że pogoń za szczęściem jest sprawą osobistą i że nie istnieje
wzorzec, który moglibyśmy przekazać innym. Aby odnaleźć mój miecz, musiałem zgłębić jego tajemnicę,
a to okazało się takie proste - wystarczyło wiedzieć, co z nim uczynić. Co zrobić z mieczem i ze
szczęściem, jakie dla mnie oznacza.

Przeszedłem każdy kilometr tej drogi, aby odkrywać to, co już wiedziałem, co wie każdy z nas, z

czym jednak trudno się pogodzić. Cóż bowiem trudniejszego dla człowieka, Panie, niż odkryć, że może
posiąść władzę?

Ból, który rozdziera teraz mą pierś, który wyrywa się szlochem z mego gardła, płosząc owieczkę,

istnieje, odkąd istnieje człowiek. Niewielu jest takich, którzy przyjęli sztandar zwycięstwa - większość
wyrzeka się marzeń, kiedy te stają się nierealne. Rezygnują z podjęcia Dobrej Walki, nie wiedzą bowiem,
co uczynić z własnym szczęściem, są więźniami spraw doczesnych. Jak ja, który pragnąłem odnaleźć
miecz, choć nie miałem pojęcia, co z nim czynić.

Uśpiony bóg rozbudził się we mnie i ból narastał z każdą chwilą. Czułem, że jest przy mnie mój

Mistrz, i nareszcie udało mi się przemienić szloch we łzy. Płakałem, pełen wdzięczności dla człowieka,
który kazał mi ruszyć na Szlak Świętego Jakuba w poszukiwaniu miecza. Płakałem, pełen wdzięczności
dla Petrusa, który uczył mnie, nie wspominając o tym, że me marzenia się spełnią, jeśli wcześniej
odgadnę, jaki zrobię z nich użytek. Patrzyłem na nagi krzyż i na baranka, który - wolny - mógł biegać po
tych górach i spoglądać w obłoki.

Baranek wstał, a ja podążyłem za nim. Wiedziałem, dokąd mnie prowadzi. Nawet pośród chmur

świat wydał mi się przejrzysty i jasny. Choć nie widziałem Drogi Mlecznej na niebie, byłem pewien, że
tam jest i że wskazuje wszystkim Szlak Świętego Jakuba. Baranek pobiegł w kierunku wioski noszącej,
jak góra, nazwę Ce-breiro. Tam wydarzył się pewnego dnia cud -cud przemiany tego, co się robi, w to, w
co się wierzy. W tajemnicę miecza i niezwykłego Szlaku Świętego Jakuba.

Kiedy szedłem w dół, przypomniała mi się ta historia. Pewien wieśniak z sąsiedniej osady

przyszedł do Cebreiro na mszę. Tego dnia szalała straszliwa burza. Mszę odprawiał mnich małej wiary,
który w duchu drwił sobie z poświęcenia wieśniaka. Lecz gdy nadeszła chwila podniesienia, hostia
przemieniła się w ciało Chrystusa, a wino w Jego krew. Relikwie do dziś przechowywane są w tej małej
kapliczce. To skarb wspanialszy od wszystkich bogactw Watykanu.

Baranek zatrzymał się na skraju wioski, skąd jedyna biegnąca przez nią uliczka wiedzie wprost do

kościoła. Ogarnięty przerażeniem, powtarzałem w duchu: „Panie, nie jestem godzien przekroczyć progów
Domu Twego". Lecz baranek zwrócił oczy w moją stronę, a jego spojrzenie przejęło mnie do głębi.
Mówiło, abym na zawsze zapomniał o swych niegodziwościach, moc bowiem odrodziła się we mnie, jak
mogła się odrodzić w każdym człowieku, który ze swego życia uczyni Dobrą Walkę. Nadejdzie dzień -
mówiły oczy baranka - gdy człowiek znów będzie z siebie dumny, a wtedy cała natura sławić będzie
rozbudzenie boga, który trwał w nim uśpiony.

Baranek był teraz moim przewodnikiem na Camino de Santiago. W pewnej chwili wokół

zapanowała ciemność, a ja miałem wizję. Ujrzałem sceny łudząco podobne do opisanych w Apokalipsie:
Baranka zasiadającego na tronie i ludzi, którzy płukali swe szaty, oczyszczając je we krwi Baranka. To
było przebudzenie śpiącego w każdym z ludzi boga. Ujrzałem także bitwy, czas niepokoju, katastrofy,
które miały spaść na Ziemię w nadchodzących latach. Lecz wszystko to zakończyło się triumfem Baranka,
bo każda istota ludzka stąpająca po tej ziemi obudziła swą wielką mocą uśpionego w niej boga.

Szedłem za barankiem do kaplicy wzniesionej przez wieśniaka i mnicha, który uwierzył w to, co

czynił. Nikt nie wie, kim byli. Dwa bezimienne kamienie nagrobne na sąsiadującym z kościołem
cmentarzu wskazują tylko, gdzie pogrzebano ich szczątki doczesne. Ale nie wiadomo nawet, w którym
grobie spoczywa mnich, a w którym wieśniak. Ponieważ, aby cud mógł się ziścić, dwie siły musiały
stoczyć Dobrą Walkę.

Kaplica była rzęsiście oświetlona, kiedy stanąłem w jej progu. Tak, byłem godzien tam wejść,

ponieważ miałem miecz i wiedziałem, jak go używać. To nie była Brama Przebaczenia - ja przebaczenie
już uzyskałem, oczyściłem szaty w krwi Baranka. Teraz chciałem tylko wziąć do ręki mój miecz i podjąć
Dobrą Walkę.

W małej świątynce nie było krzyża. Na ołtarzu ujrzałem relikwie cudu - kielich i patenę, które

background image

widziałem, tańcząc, i srebrny relikwiarz, kryjący ciało i krew Jezusa. Odzyskiwałem wiarę w cuda, które
co dnia czynić może człowiek. Otaczające mnie wysokie szczyty górskie zdawały się mówić, że są tu
wyłącznie po to, by rzucać wyzwanie człowiekowi. I że człowiek żyje tylko po to, by przyjąć to
zaszczytne wyzwanie.

Baranek skrył się za ławkę, ja patrzyłem przed siebie. Przy ołtarzu, uśmiechnięty, może

odczuwający ulgę, stał Mistrz. W ręce trzymał mój miecz.

Zatrzymałem się. Zbliżył się do mnie, minął i wyszedł. Podążyłem za nim. Uniósł ostrze i zaczął

recytować święty psalm tych, którzy podróżują i walczą, aby zwyciężyć.

Polegnie u twego boku tysiąc i dziesięć tysięcy po prawicy twojej, a ciebie zło
nie dosięże. Nie przypadnie na ciebie zło i zaraza nie zbliży się do namiotu
twego.
Albowiem aniołom swoim przykazał o tobie, aby cię strzegli na wszystkich
drogach twoich.

Ukląkłem, a on uderzył płazem kolejno oba moje ramiona, mówiąc:

Po lwie i żmii stąpać będziesz,
deptać będziesz młodego lwa i smoka
.

Gdy kończył wypowiadać te słowa, z nieba spadły pierwsze krople deszczu. Padało, a deszcz

ożywiał ziemię. Ta woda miała powrócić do nieba, dopiero gdy wspomoże kiełkowanie ziarna, wzrost
drzewa, kwitnienie kwiatu. Padało coraz mocniej, a ja trzymałem uniesioną głowę, czując po raz pierwszy
na Szlaku Świętego Jakuba wodę zesłaną przez niebo. Pomyślałem o wypalonych polach i poczułem się
szczęśliwy, bo tej nocy miały wreszcie ukoić pragnienie. Pomyślałem o kamieniach z Leon, o łanach
zboża Nawarry, o spękanej kastylijskiej ziemi, o winnicach Rioja, dziś chłonących te strugi deszczu, z
których sączyła się potęga niebios.

Przypomniałem sobie krzyż, który dźwignąłem, a który burza prawdopodobnie przewróciła, by

inny pielgrzym mógł nauczyć się posłuszeństwa. Pomyślałem o wodospadzie, teraz potężnym, bo
zasilonym opadami, i o Foncebadón, gdzie dałem z siebie tak wiele, by przywrócić życie tej ziemi.

Pomyślałem o wodzie, którą czerpałem z tylu studzien, teraz znów obfitszych. Byłem godzien

miecza, ponieważ wiedziałem, jak go używać.

Mistrz wyciągnął miecz w moją stronę, ja go przyjąłem. Rozglądałem się, szukając baranka, ale

zniknął bez śladu. Jednak nie miało to już znaczenia woda życia płynęła z niebios, a ostrze mego miecza
połyskiwało w jej strugach.

background image

Epilog Santiago de Compostela

Z okna hotelowego pokoju widzę katedrę Świętego Jakuba i grupkę turystów przed świątynią.

Pośród tłumu przechadzają się studenci w ciemnych średniowiecznych strojach, a sprzedawcy pamiątek
kręcą się przy swoich straganach. Jest wczesny ranek, a nie licząc notatek, te linie są pierwszymi, jakie
skreśliłem na Camino de Santiago.

Przybyłem do miasta wczoraj autobusem, który zapewniał połączenie między Pedrafitą, położoną

w pobliżu Cebreiro, a Compostela. W ciągu czterech godzin pokonaliśmy sto pięćdziesiąt kilometrów
dzielących obie miejscowości, a ja wspominałem pieszą wędrówkę z Petrusem -zdarzało się, że na
przejście takiej odległości poświęcaliśmy dwa tygodnie. Wkrótce wyjdę, żeby złożyć na grobie świętego
Jakuba wykonany na muszlach wizerunek Matki Boskiej z Aparecidy. Potem, jeżeli okaże się to możliwe,
wsiądę do samolotu i wrócę do Brazylii; gdzie czeka mnie dużo pracy. Nie zapomniałem słów Petrusa,
który opowiadał mi, jak zamknął w jednym obrazie całe swoje doświadczenie. Przeszło mi przez myśl,
żeby napisać książkę o tym, co przeżyłem, ale na razie był to tylko odległy projekt, bo teraz, kiedy
odnalazłem miecz, czekało mnie wiele zajęć.

Tajemnica mojego miecza należy do mnie i nigdy jej nie ujawnię. Została zapisana i spoczęła pod

głazem, ale po deszczu, który niedawno spadł, prawdopodobnie już nie istniała. Dobrze się stało. Petrus
nie musiał jej znać.

Zapytałem Mistrza, skąd wiedział, kiedy dotrę do Cebreiro. Czy może czekał tam na mnie już od

jakiegoś czasu?

Roześmiał się i powiedział, że przyjechał poprzedniego dnia rano i że wyjechałby nazajutrz,

nawet gdybym się nie pojawił.

Chciałem się dowiedzieć, jak to możliwe, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Kiedy się żegnaliśmy,

zanim wsiadł do wynajętego samochodu i wyjechał do Madrytu, wręczył mi symbol Zakonu Świętego
Jakuba od Miecza i powiedział, że miałem już wielkie objawienie, gdy patrzyłem w oczy baranka.

Jednak przy odrobinie wysiłku zdołam może kiedyś zrozumieć, że ludzie zawsze przybywają

punktualnie tam, gdzie są oczekiwani.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Coelho P , Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym 2
Paulo Coelho Pielgrzym (wkd)
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym 2
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym
Paulo Coelho Pielgrzym 2
Coelho Paulo Pielgrzym
Fałszywy mistycyzm w Pielgrzymie P. Coelho, Zagrożenia duchowe
Coelho Paulo - Pielgrzym

więcej podobnych podstron