Swiat Ksi
ąż
ki, Warszawa 2003
Copyright 1987 by Paulo Coelho
Copyright for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2003
PIELGRZYM
Oni rzekli: „Panie, tu są dwa miecze". Odpowiedział im: „Wystarczy".
Ewangelia wg œw. Łukasza, 22, 38.
Kiedy przed dziesięciu laty przekraczałem próg małego domu w Saint-Jean-Pied-de-
Port, byłem przekonany, że tracę czas. W tym okresie w poszukiwaniach duchowych
kierowałem się myślą, że istnieją sekrety, tajemne ścieżki, ludzie zdolni rozumieć i kontrolować
zjawiska niedostępne dla większości śmiertelników. Toteż podążanie „drogą zwykłego
człowieka" uważałem za niegodne uwagi.
Wielu przedstawicieli mojego pokolenia -a wśród nich ja - uległo fascynacji sektami,
tajemnymi stowarzyszeniami i uwierzyło, iż zrozumienie tego, co trudne i złożone, prowadzi ku
zgłębieniu tajemnicy życia. W 1974 roku przyszło mi drogo za to zapłacić. Mimo to, gdy
uwolniłem się od strachu, trwałe miejsce w moim życiu zajęła fascynacja tym co tajemne.
Dlatego kiedy mój Mistrz wspominał o wędrówce do Santiago de Compostela, uznałem tę
pielgrzymkę za męczącą i bezsensowną. Rozważałem nawet możliwość porzucenia RAM,
małego, niewiele znaczącego bractwa, opierającego się na ustnym przekazie języka
symbolicznego.
Gdy wreszcie okoliczności skłoniły mnie do wypełnienia prośby Mistrza, postanowiłem
zrobić to na własny sposób. W pierwszych dniach pielgrzymki starałem się uczynić z Petrusa
czarownika, don Juana, postać, którą pisarz Carlo Castańeda posłużył się jako łącznikiem z
tym co niezwykłe. Byłem przekonany, że przy odrobinie wyobraźni zdołam czerpać
zadowolenie z doświadczenia, jakim była droga do Santiago, i zastąpić prawdy ujawnione
tajemniczością, proste złożonym, zrozumiałe niepojętym.
Ale Petrus potrafił się oprzeć każdej mojej próbie przemienienia go w bohatera. To
bardzo utrudniało nam kontakt i ostatecznie rozstaliśmy się, czując, że nasza zażyłość
przywiodła nas donikąd.
Długo po tym rozstaniu pojąłem, co przypominały mi tamte przeżycia. Dziś to wiem:
niezwykłe napotkać można na ścieżkach zwykłych ludzi. Dzięki zrozumieniu tej prawdy,
najcenniejszemu, jakie posiadam, gotów jestem podjąć największe choćby ryzyko, dążąc do
osiągnięcia tego, w co wierzę. Z niego czerpałem odwagę, pisząc swą pierwszą książkę,
Pielgrzyma. Ono dawało mi siłę do walki, nawet gdy mówiono, że żaden Brazylijczyk nie
zdoła żyć z literatury. Pomogło zachować godność i wytrwałość w Dobrej Walce, którą muszę
co dnia toczyć z samym sobą, jeśli chcę nadal podążać „drogą zwykłego człowieka".
Nigdy już nie spotkałem mojego przewodnika. Usiłowałem nawiązać z nim kontakt po opubli-
kowaniu tej książki w Brazylii, lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Kiedy pojawił się angielski
przekład Pielgrzyma, cieszyłem się, że nareszcie będzie mógł poznać moją wersję naszych
wspólnych przeżyć. I znów próbowałem się z nim skontaktować, ale zmienił numer telefonu.
W dziesięć lat później Pielgrzym został wydany w kraju, od którego zacząłem tamtą podróż.
To na francuskiej ziemi po raz pierwszy ujrzałem Petrusa. Mam nadzieję, że pewnego dnia się
spotkamy, a wtedy powiem: „Dziękuję i dedykuję ci tę książkę!".
Paulo Coelho
Prolog
- I stojąc przed Świętym Obliczem RAM, dotknij dłońmi Słowa życia, zyskując dość
siły, by świadczyć za nim tu i choćby na kraju świata!
Mistrz wzniósł mój nowy miecz, nie wysunąwszy go z pochwy. Płomienie
wystrzeliwały z trzaskiem. Przychylna wróżba oznaczała, że wolno nam kontynuować rytuał.
Pochyliłem się więc i gołymi rękami zacząłem kopać ziemię.
Działo się to nocą 2 stycznia 1986 roku. Znajdowaliśmy się na szczycie pasma Serra
do Mar, w pobliżu masywu zwanego Czarnymi Wierchami, Oprócz mnie i Mistrza była tam
moja żona, jeden z uczniów, miejscowy przewodnik oraz reprezentant wielkiego bractwa, które
obejmowało znane pod nazwą „Tradycja" ezoteryczne zakony całego świata. Towarzysząca mi
piątka, także przewodnik, którego wcześniej uprzedzono o celu naszej wyprawy, uczestniczyła
w wyświęceniu mnie na Mistrza Zakonu RAM, starego bractwa chrześcijańskiego założonego
w 1492 roku.
Wygrzebałem w ziemi niezbyt głęboki, lecz szeroki dół. Z wielkim namaszczeniem
uderzałem w glebę, wypowiadając rytualne słowa. Wtedy podeszła do mnie żona. Wręczyła mi
miecz, którym posługiwałem się przez z górą dziesięć lat i który przez cały ten czas był mi
pomocny. Złożyłem w dole miecz, potem przysypałem go ziemią i wyrównałem powierzchnię.
Gdy wykonywałem te ruchy, wracały wspomnienia trudnych chwil, które przeżyłem, rzeczy,
których się nauczyłem, i zjawisk, które mogłem wywołać tylko dlatego, że był przy mnie ten
stary miecz, mój wierny druh. Teraz miała go trawić ziemia, stal jego ostrza i drewno rękojeści
miały znowu żywić miejsce, z którego zaczerpnęły tak wielką moc.
Mistrz zbliżył się do mnie i położył nowy miecz w miejscu, gdzie pogrzebałem stary. Wtedy
wszyscy otwarli ramiona, a Mistrz sprawił, że wokół mnie roztoczyła się niezwykła poświata,
która nie dawała światła, ale była widoczna i kładła się na sylwetkach zebranych barwą od-
mienną od żółtego blasku ognia.
Dobywszy z pochwy własnego miecza, dotykał nim moich ramion i głowy, mówiąc:
- Mocą i miłością RAM mianuję cię Mistrzem i kawalerem Zakonu, dziś i po kres twych dni. R
jak Rygor, A jak Afirmacja Miłości, M jak Miłosierdzie; R jak Regnum, A jak Agnus, M jak
Mundi. Przyjmując ten miecz, pamiętaj, by nigdy nie spoczywał zbyt długo w pochwie, gdyż
przeżarłaby go rdza. Kiedy jednak go dobędziesz, niechaj nigdy nie wraca na miejsce, nie
uczyniwszy dobra, nie otwarłszy nowej drogi.
Ostrzem swego miecza lekko zranił mą głowę. Nie musiałem już milczeć. Nic nie
zobowiązywało mnie teraz do ukrywania, czego potrafię dokonać, ani do tajenia cudów, jakie
nauczyłem się czynić na drodze Tradycji. Odtąd byłem jednym z braci.
Wyciągnąłem rękę, żeby chwycić nowy miecz, wykuty z doskonałej stali, miecz o
czarno-czerwonej rękojeści z drewna, którego nie strawi ziemia, drzemiący w czarnej pochwie.
Lecz w chwili, gdy moje ręce dotknęły pochwy i gdy zamierzałem zabrać miecz, Mistrz
postąpił krok do przodu i nadepnął mi na palce z takim impetem, że krzyknąłem z bólu i
upuściłem miecz.
Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc. Dziwne światło zniknęło, a blask płomieni sprawił,
ż
e jego twarz wyglądała jak twarz zjawy.
Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem, przywołał moją żonę i wręczył jej nowy miecz.
Potem zwrócił się do mnie i wypowiedział te słowa:
- Cofnij rękę, która cię zdradziła! Albowiem droga Tradycji nie jest drogą kilku
wybranych, lecz drogą wszystkich ludzi! A moc, którą, jak ci się wydaje, posiadłeś, nic nie
znaczy, ponieważ nie dzielisz się nią z innymi ludźmi! Powinieneś był odmówić przyjęcia
miecza. Wówczas bym ci go wręczył, wiedząc, że twoje serce jest czyste.
Jak się jednak obawiałem, w tej samej chwili poślizgnąłeś się i upadłeś. Zaślepiony
żą
dzą, będziesz musiał raz jeszcze ruszyć drogą w poszukiwaniu miecza. Okazałeś pychę,
przyjdzie ci zatem szukać wśród prostych ludzi. Zafascynowany cudami, będziesz musiał
długo walczyć, by odnaleźć to, co chciano ci tak hojnie podarować.
Poczułem się, jakby nagle runął świat. Klęczałem, niezdolny przemówić, z pustką w
sercu. Teraz, kiedy zwróciłem ziemi mój stary miecz, nie mogłem go już odzyskać. A ponieważ
nie otrzymałem nowego, znów znalazłem się w położeniu debiutanta, bezsilny i bezbronny. W
dniu najwyższych niebiańskich święceń mój gwałtowny Mistrz, miażdżąc mi palce, zesłał mnie
do świata Nienawiści i Ziemi.
Przewodnik wygasił ogień, żona podeszła do mnie i pomogła mi się podnieść. To ona
trzymała mój nowy miecz; ja, zgodnie z regułą Tradycji, nie mogłem go nawet dotknąć bez
pozwolenia Mistrza. Schodziliśmy w ciszy leśną ścieżką, podążając za latarnią przewodnika, i
wreszcie dotarliśmy do ziemnego duktu, gdzie zaparkowaliśmy samochody.
Nikt mnie nie żegnał. Żona schowała miecz do bagażnika i uruchomiła silnik. Przez
dłuższy czas milczeliśmy. Żona jechała powoli, omijając wyboje i dziury na drodze.
- Nie martw się - powiedziała, chcąc dodać mi otuchy. - Jestem pewna, że go odnajdziesz.
Zapytałem, co powiedział jej Mistrz.
- Trzy rzeczy. Po pierwsze, że powinien zabrać ciepłe ubranie, bo na górze było znacznie
zimniej, niż przypuszczał. Po drugie, że cała ta sytuacja wcale go nie zaskoczyła i że zdarzało
się to już wielu innym, którzy osiągnęli to, co ty. Po trzecie, że miecz będzie na ciebie czekał w
pewnym punkcie drogi, którą przyjdzie ci przemierzyć. Nie znamy dnia ani godziny. Wskazał
mi tylko miejsce, w którym mam go ukryć, abyś go odnalazł.
- Co to za droga? - zapytałem nerwowo.
- Ach, tego dokładnie mi nie wyjaśnił. Powiedział tylko, że powinieneś odnaleźć na mapie
Hiszpanii stary średniowieczny szlak, znany pod dziwną nazwą Camino de Santiago.
Przyjazd
Celnik długo przypatrywał się mieczowi, który wiozła moja żona, i w końcu zapytał,
co zamierzamy z nim zrobić. Odparłem, że jeden z naszych przyjaciół przeprowadzi ekspertyzę
przed wystawieniem miecza na aukcji. Kłamstwo okazało się przekonywające - celnik wydał
nam zaświadczenie, z którego wynikało, że wwieźliśmy miecz przez granicę celną na lotnisku
Barajas, i poinformował, że gdybyśmy mieli problemy przy ponownym przekraczaniu granicy,
wystarczy okazać celnikom ten dokument.
Podeszliśmy do biura wynajmu, żeby potwierdzić rezerwację dwóch aut. Już z
dokumentami wpadliśmy do lotniskowej restauracji, żeby coś przekąsić. Potem każde z nas
miało już podążyć własną drogą.
Miałem za sobą bezsenną noc w samolocie -nie zmrużyłem oka po trosze ze strachu
przed lataniem, po trosze z obawy przed tym, co miało się wydarzyć, mimo to byłem bardzo
podniecony i nie czułem znużenia.
- Nie martw się - powtórzyła żona po raz enty. - Musisz jechać do Francji i odszukać
w Saint-Jean-Pied-de-Port panią Savin. Skontaktuje cię z kimś, kto poprowadzi cię Camino de
Santiago.
- A ty? - zapytałem także po raz enty, doskonale znając odpowiedź.
- Ja udam się tam, dokąd muszę, i przekażę to, co mi powierzono. Potem zatrzymam
się na kilka dni w Madrycie i wrócę do Brazylii. Równie dobrze jak ty potrafię poprowadzić
nasze sprawy.
- Nie wątpię - uciąłem, nie chcąc poruszać tej kwestii.
Interesy, które prowadziłem w Brazylii, zaprzątały mnie niemal bez reszty. W ciągu
dwóch tygodni po zajściu na Czarnych Wierchach zebrałem najważniejsze informacje o szlaku
wiodącym do Santiago de Compostela, jednak dopiero po siedmiu miesiącach postanowiłem
rzucić wszystko i odbyć tę podróż.
W końcu pewnego ranka moja żona oznajmiła, że godzina i dzień są bliskie i że jeśli
nie podejmiemy decyzji, na zawsze już mogę zapomnieć o magii i Zakonie RAM. Próbowałem
ją przekonać, że Mistrz powierzył mi niewykonalne zadanie, ponieważ nie mogę tak po prostu
zrzucić z siebie odpowiedzialności za codzienną pracę. Roześmiała się i orzekła, że to kiepska
wymówka, bo przecież przez ostatnie siedem miesięcy niewiele zrobiłem, całymi dniami i
nocami zastanawiając się, czy powinienem odbyć tę podróż, czy też nie. I jakby nigdy nic,
podała mi dwa bilety z wpisaną datą lotu.
- Dlaczego podjęłaś tę decyzję teraz, kiedy już tu jesteśmy? - zapytałem ją w
kawiarence. -Nie wiem, czy słusznie jest pozostawiać komuś innemu decyzję o przystąpieniu
do poszukiwań mojego miecza.
Ż
ona odparła, że jeśli mamy znów opowiadać głupstwa, lepiej od razu się rozstać.
- Nie dopuściłbyś do tego, by najdrobniejszą decyzję dotyczącą twojego życia podjął
ktoś inny. Chodźmy, robi się późno.
Zabrała swój bagaż i poszła w kierunku agencji. Nie ruszyłem się z miejsca.
Siedziałem, przypatrując się, jak z namaszczeniem niesie mój miecz, który w każdej chwili
mógł się jej wyślizgnąć spod ręki.
W połowie drogi przystanęła; wróciła do stolika, przy którym siedziałem, głośno
cmoknęła mnie w usta i długo przyglądała mi się w milczeniu. Nagle zrozumiałem, że to
Hiszpania, że już nie mogę się cofnąć. Miałem przerażającą pewność, że ryzyko porażki jest
ogromne, ale uczyniłem przecież pierwszy krok. Pocałowałem ją więc bardzo czule, włożywszy
w pocałunek wiele przepełniającej mnie w tej chwili miłości, i tuląc ją w ramionach, błagałem
wszystko, w co wierzyłem, prosiłem z głębi serca o siłę, która pozwoli mi powrócić z mieczem.
- Widziałeś, jaki piękny miecz? - rozbrzmiał przy sąsiednim stoliku kobiecy głos, gdy
tylko żona odeszła.
- Nie martw się - odparł głos męski. - Kupię ci dokładnie taki sam. Tu, w Hiszpanii, w
butikach dla turystów są takich setki.
Po godzinie siedzenia za kierownicą zacząłem odczuwać zmęczenie, które narastało po
nieprzespanej nocy. A sierpniowy upał był tak dotkliwy, że nawet na w miarę pustej drodze
samochód przejawiał oznaki przegrzania. Postanowiłem zatrzymać się na trochę w miasteczku
oznaczonym na mapach samochodowych jako zabytkowe. Wspinając się stromą drogą, która
do niego wiodła, po raz kolejny przypomniałem sobie wszystko, czego dowiedziałem się na
temat Camino de Santiago.
Muzułmańska tradycja nakazuje, żeby każdy wierny przynajmniej raz w życiu odbył
pielgrzymkę do Mekki. Również chrześcijaństwo pierwszego tysiąclecia miało trzy święte
szlaki, zapewniające wiele błogosławieństw i odpustów każdemu, kto przemierzy jeden z nich.
Pierwszy wiódł do Grobu Świętego Piotra w Rzymie. Symbolem tej drogi był krzyż. Tych,
którzy wędrowali szlakiem rzymskim, zwano romeros. Drugi prowadził do Grobu
Chrystusowego w Ziemi Świętej, do Jerozolimy, tych zaś, którzy go obrali, zwano palmeros,
symbolem tej pielgrzymki były bowiem palmy, które witały Chrystusa wjeżdżającego do
miasta. I wreszcie trzecia droga -szlak tych, którzy pragnęli przyklęknąć przy relikwiach
apostoła Jakuba, pogrzebanych w miejscu, gdzie pewien pasterz ujrzał migocącą nad polem
gwiazdę. Legenda głosi, że święty Jakub i Maryja Dziewica szli tamtędy po śmierci Chrystusa,
głosząc Słowo Boże i nakłaniając ludy do nawrócenia. Miejscu temu nadano nazwę
„Compostela" - Gwiezdne Pole - i wkrótce wyrosło tu miasto, do którego ściągać zaczęli
wędrowcy z całego świata chrześcijańskiego. Tych, którzy wybrali trzecią ze świętych dróg,
zwano peregrinos iacobitas, a ich symbolem stała się muszla.
W złotym wieku, który przypadał na XIV stulecie, ponad milion osób przybywających
z całej Europy podążało każdego roku Drogą Mleczną (którą nazywano tak, ponieważ nocą ta
właśnie galaktyka wskazywała kierunek wędrowcom). Jeszcze w dzisiejszych czasach żarliwi
katolicy, duchowni i badacze przemierzają pieszo siedmiusetkilometrowy szlak wiodący z
francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port do katedry w Santiago de Compostela w Hiszpanii.
Dzięki francuskiemu kapłanowi, Aymeriemu Picaudowi, który odbył pielgrzymkę do
Composteli w 1123 roku, droga pokonywana przez współczesnych pielgrzymów jest tą samą,
którą podążali w średniowieczu Karol Wielki, Franciszek z Asyżu, Izabela Kastylijska, a w
bliższych nam czasach Jan XXIII. Picaud opisał swoje przeżycia w pięciu księgach, które
ś
wiat poznał jako dzieło Kaliksta II, owego papieża darzącego świętego Jakuba szczególnym
uwielbieniem, a które to dzieło nazwano później Codex Calixttinus. W księdze V Kodeksu,
Liber Sancti Jacobi, Picaud wymienia charakterystyczne cechy ukształtowania terenu, źródła,
gospody i klasztory, w których można się schronić, a także miasta leżące przy szlaku.
Opierając się na przekazie Picauda, Stowarzyszenie Przyjaciół Świętego Jakuba (Santiago to
po francusku Saint Jacques, Saint James po angielsku, Santo Giacomo po włosku, a Sanctus
lacobo po łacinie) postanowiło zadbać o to, by wszystkie te znaki dotrwały do naszych czasów,
nadal stanowiąc wskazówkę dla pątników.
Mniej więcej w XII wieku naród hiszpański począł wykorzystywać kult świętego
Jakuba w walce z Maurami, którzy zawładnęli półwyspem. Przy szlaku powstawały zakony
rycerskie, a szczątki apostoła przeistoczyły się w potężny bastion duchowy w zmaganiach z
muzułmanami, którzy utrzymywali, że po ich stronie stoi Mahomet. Kiedy jednak rekonkwista
dobiegała kresu, zakony rycerskie tak bardzo obrosły w siłę, że stały się zagrożeniem dla
państwa. Toteż Arcykatoliccy Królowie musieli podjąć działania, które miały zapobiec
zwróceniu się tych zakonów przeciw szlachcie. Wówczas to Camino de Santiago popadła w
zapomnienie i gdyby nie dzieła nielicznych artystów, jak Droga Mleczna Buńuela czy
Caminante Joana Manuela Serrata, dziś nikt już by nie pamiętał, że wędrowały nią tysiące
ludzi podobnych tym, którzy później ruszyli, by osiedlić się w Nowym Świecie.
Miasteczko, gdzie zatrzymałem samochód, wyglądało na wyludnione. Po długich
poszukiwaniach trafiłem do barku mieszczącego się w starej budowli w stylu
ś
redniowiecznym. Właściciel, który nie oderwał oczu od ekranu telewizora, pochłonięty jakimś
serialem, mruknął tylko, że to pora sjesty, a ja muszę być szaleńcem, skoro podróżuję w taki
upał.
Zamówiłem coś zimnego do picia, potem opanowała mnie chęć, by pooglądać
telewizję, ale nie byłem w stanie się skupić. Wciąż powracała myśl, że w ciągu dwóch dni
przyjdzie mi przeżyć - teraz, w XX wieku - choć cząstkę wielkiej przygody ludzkości i doznać
tego, co wiodło Ulissesa spod Troi, co towarzyszyło Don Kichotowi z Manczy, prowadziło
Dantego i Orfeusza do Piekieł, a Krzysztofa Kolumba do Ameryki. To była przygoda
wyprawy w Nieznane.
Do samochodu wróciłem już nieco spokojniejszy. Choćbym nawet nie odnalazł mojego
miecza, to pielgrzymka Szlakiem Świętego Jakuba pomoże mi w końcu odkryć samego siebie.
Saint-Jean-Pied-de-Port
Zamaskowane twarze postaci defilujących przy dźwięku fanfar, wszyscy ubrani w
czerń, zieleń i biel - barwy francuskiej Gaskonii - wypełniały główną ulicę Saint-Jean-Pied-de-
Port. Była niedziela, a ja spędziłem dwa dni za kierownicą samochodu i nie mogłem stracić już
ani minuty, nawet na udział w tym festynie. Utorowałem sobie drogę przez tłum, wysłuchałem
paru francuskich obelg, ale w końcu minąłem fortyfikacje, które otaczają najstarszą część
miasta, gdzie miałem się spotkać z panią Savin. Nawet w tym zakątku Pirenejów w dzień było
gorąco, toteż z samochodu wysiadłem zlany potem.
Zapukałem do drzwi. Po chwili zapukałem raz jeszcze, lecz na próżno. I po raz trzeci.
Jedyną odpowiedzią była głucha cisza. Zaniepokojony, przysiadłem na murku. Żona
powiedziała mi, że mam się tu pojawić właśnie dziś, telefonowałem, ale nikt nie odpowiadał.
Być może pani Savin wyszła popatrzeć na defiladę, pomyślałem; nie mogłem jednak
wykluczyć, że przyjechałem za późno i postanowiła się ze mną nie spotykać. Wędrówka do
Santiago kończyła się więc, zanim jeszcze się na dobre zaczęła.
Nagle drzwi się otwarły, a na ulicę wybiegło dziecko. Poderwałem się błyskawicznie i
łamaną francuszczyzną zapytałem o panią Savin. Dziewczynka ze śmiechem wskazała teren za
ogrodzeniem. Dopiero wtedy zrozumiałem, co się stało: drzwi prowadziły na rozległy
dziedziniec, otoczony starymi, pamiętającymi średniowiecze domami o jednakowych
balkonach. Drzwi stały przede mną otworem, ą ją nie śmiałem nawet dotknąć klamki.
Wbiegłem na dziedziniec, kierując się w stronę domu wskazanego przez dziewczynkę.
Wewnątrz podstarzała gruba kobieta wrzeszczała po baskijsku na wątłego chłopca o smutnych
piwnych oczach. Czekałem, aż wreszcie krzyki ucichły i stara odprawiła chłopca do kuchni,
ciskając w ślad za nim obelgi. Dopiero wtedy spojrzała na mnie i nawet nie pytając, czego
chcę, poprowadziła - na przemian uprzejma i burkliwa - na drugie piętro niewielkiego domu.
Tu otwarte były drzwi tylko jednego pomieszczenia -gabinetu zarzuconego książkami,
rozmaitymi drobiazgami, posążkami świętego Jakuba i pamiątkami z Camino. Wyjęła z
biblioteki książkę i usiadła przy jedynym w tym pokoju stole, pozwalając, bym stał.
- Pewnie jest pan kolejnym pielgrzymem do Composteli - oznajmiła bez zbędnych
wstępów. -Muszę wpisać pańskie nazwisko do rejestru osób, które ruszają w tę drogę.
Podałem jej nazwisko, ona zaś zapytała, czy przyniosłem muszle. Tak nazywano duże
konchy składane na grobie apostoła - symbol pielgrzymki umożliwiający pątnikom rozpoznanie
się na szlaku. Przed wyjazdem do Hiszpanii wybrałem się do brazylijskiego sanktuarium
Aparecida do Norte. Kupiłem tam wizerunek Matki Boskiej z Aparecida, wykonany na trzech
muszlach. Wydobyłem go z torby i podałem pani Savin.
- Ładny, ale niezbyt praktyczny - oceniła, zwracając mi muszle. - Może się potłuc
w drodze.
- Nie potłucze się. Złożę go na grobie apostoła.
Pani Savin najwyraźniej nie zamierzała poświęcać mi wiele czasu. Wyjęła karnecik,
który miał mi ułatwić zatrzymywanie się w klasztorach przy szlaku, i opatrzyła go pieczęciami
Saint--Jean-Pied-de-Port, aby wiadomo było, skąd wyruszyłem, po czym oznajmiła, że mogę
iść z błogosławieństwem bożym.
- A co z moim przewodnikiem? - zapytałem.
- Z jakim przewodnikiem? - odpowiedziała pytaniem, nieco zaskoczona, lecz w jej
oczach pojawił się blask.
Zrozumiałem, że pominąłem rzecz wielkiej wagi. Chcąc jak najszybciej się tu dostać i
spotkać z moją rozmówczynią, nie wypowiedziałem pradawnego Słowa, znaku
rozpoznawczego tych, którzy należą lub należeli do zakonu Tradycji. Czym prędzej
naprawiłem ten błąd i wyrzekłem Słowo. Pani Savin gwałtownym ruchem wyrwała z moich rąk
karnet, który wręczyła mi przed kilkoma minutami.
- Nie będzie panu potrzebny -- powiedziała, zdejmując stertę gazet z kartonowego
pudła. - Pańska droga i odpoczynek zależeć będą od decyzji przewodnika.
Wydobyła z pudła kapelusz i płaszcz. Wyglądały jak stare ubrania, ale były w
doskonałym stanie. Poprosiła, żebym stanął pośrodku izby, i zaczęła modlić się w ciszy. Potem
zarzuciła mi płaszcz na ramiona i wcisnęła kapelusz na głowę. Zauważyłem, że kapelusz, a
także epolety płaszcza ozdobione są muszlami. Nie przerywając modłów, starsza pani chwyciła
pątniczy kij stojący w rogu pokoju i wcisnęła mi go do prawej ręki. Do tej długiej laski
przywiązany był bukłak na wodę. Stałem przed panią Savin ubrany w bermudy z teksasu i
bawełnianą koszulkę z napisem: I love NY, oraz w średniowieczny strój pielgrzymów
podążających do Composteli.
Stara kobieta zbliżyła się do mnie. Jak w transie złożyła dłonie na mojej głowie i
rzekła:
- Niechaj prowadzi cię apostoł Jakub i niechaj wskaże ci jedyne, co musisz odkryć.
Nie idź krokiem zbyt spiesznym ani zbyt powolnym, lecz zawsze szanując prawa i potrzeby
Drogi, i słuchaj tego, który będzie twym przewodnikiem, choćby rozkazał ci zabić, bluźnić
lub popełnić bezsensowny czyn. Musisz złożyć przysięgę bezwzględnego posłuszeństwa
swojemu przewodnikowi.
Przysiągłem.
- Duch dawnych pielgrzymów Tradycji towarzyszyć ci będzie w tej podróży.
Kapelusz ochroni cię przed słońcem i złymi myślami; płaszcz ochroni przed deszczem i złymi
słowami; laska da ci ochronę przed wrogami i złymi uczynkami. Niechaj błogosławieństwo
Boga, świętego Jakuba i Maryi Panny będzie z tobą przez wszystkie noce i dni. Amen.
Po chwili zachowywała się już zwyczajnie -pospiesznie zebrała ubrania i manifestując
przy tym zły humor, schowała je do pudła, odstawiła kij i bukłak w kąt pokoju, podała mi
hasło i poprosiła, żebym natychmiast wyszedł, ponieważ mój przewodnik czeka już kilometr
czy dwa za Saint-Jean-Pied-de-Port.
- Nie znosi fanfar -- poinformowała mnie. -Ale pewnie nawet z odległości dwóch
kilometrów dobrze je słychać: Pireneje to świetne pudło rezonansowe.
I nie mówiąc nic więcej, zeszła na dół, do kuchni, żeby dalej dręczyć chłopca o
smutnych oczach. Zanim opuściłem jej dom, zapytałem, co mam zrobić z samochodem, a ona
poradziła, żebym zostawił kluczyki, ponieważ ktoś przyjedzie go stąd zabrać. Wyjąłem z
bagażnika mały niebieski plecak, do którego przymocowałem śpiwór. Do najlepiej chronionej
kieszeni wsunąłem wizerunek Matki Boskiej z Aparecida, założyłem plecak i wróciłem do
domku, żeby zostawić pani Savin kluczyki do wozu.
- Z miasta wyjdzie pan tą ulicą; prowadzi aż do ostatniej bramy murów. Kiedy dotrze
pan do Santiago de Compostela, proszę odmówić za mnie Ave Maria. Wielokrotnie
przemierzałam tę drogę. Teraz muszę zadowolić się zapałem, który widzę w oczach
pielgrzymów. Sama wciąż jeszcze go odczuwam, ale wiek nie pozwala mi w pełni cieszyć się
ż
yciem. Niech pan o tym powie świętemu Jakubowi. Proszę mu także powiedzieć, że nadejdzie
czas, gdy dotrę na spotkanie z nim inną drogą, prostszą i mniej męczącą.
Opuściłem miasteczko, wychodząc Bramą Hiszpańską poza mury obronne. Dawniej
tędy wiodła ulubiona droga rzymskich najeźdźców, tędy maszerowały armie Karola Wielkiego
i Napoleona. Szedłem w milczeniu, słysząc brzmiące w dali fanfary, aż nagle, gdy szedłem
przez opuszczoną wioskę nieopodal Saint-Jean, ogarnęło mnie bezgraniczne wzruszenie i łzy
stanęły mi w oczach. Tu, pośród tych ruin, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że moje stopy
wędrują niezwykłą Camino de Compostela.
Otaczające dolinę Pireneje, strojne muzyką i porannym słońcem, piętrzyły się przede
mną niczym zjawisko pierwotne zapomniane przez rasę ludzką - zjawisko, którego w żaden
sposób nie potrafiłem zidentyfikować. Mimo wszystko doznanie było tak niezwykłe i silne, że
postanowiłem przyspieszyć kroku i jak najszybciej dojść do miejsca, gdzie zgodnie z
zapowiedzią pani Savin miał czekać przewodnik. Wciąż idąc, zdjąłem koszulkę i schowałem ją
do plecaka. Paski zaczynały dotkliwie wpijać się w obnażone ramiona, tym bardziej więc
doceniłem wygodne stare trampki, idealnie dopasowane do moich stóp. Mniej więcej po
czterdziestu minutach marszu, na łuku drogi, która okrążała gigantyczną skałę, zauważyłem
porzuconą starą studnię. Obok, na ziemi, siedział mężczyzna około pięćdziesiątki,
czarnowłosy, o urodzie Cygana, i szukał czegoś w plecaku.
- Witam - zagadnąłem po hiszpańsku, onieśmielony jak zawsze, gdy po raz pierwszy
spotykam się z nieznajomym. - Pewnie na mnie czekasz. Mam na imię Paulo.
Mężczyzna przestał grzebać w plecaku i zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów.
W jego oczach dostrzegłem chłód. Nie wydawał się zaskoczony moim nadejściem. Ja także
odniosłem niejasne wrażenie, że skądś się znamy.
- Tak, czekałem na ciebie, ale nie sądziłem, że tak szybko się spotkamy. Czego chcesz?
Nieco zbity z tropu, odparłem, że to mnie poprowadzić ma Drogą Mleczną, gdy ruszę
w poszukiwaniu miecza.
- Nie warto się trudzić - powiedział mężczyzna. - Jeśli chcesz, odnajdę go za ciebie.
Tylko natychmiast podejmij decyzję.
Ta rozmowa wprawiała mnie w coraz większe zdziwienie. Ponieważ jednak
przysiągłem być bezwzględnie posłusznym, zamierzałem udzielić odpowiedzi. Gdyby wyręczył
mnie w poszukiwaniu miecza, zyskałbym mnóstwo czasu i mógłbym znacznie szybciej wrócić
do Brazylii, do najbliższych i do interesów, o których nawet na chwilę nie potrafiłem
zapomnieć. Może miałem do czynienia ze zwykłym oszustem, ale przecież udzielenie
odpowiedzi nie było niczym złym.
Postanowiłem przyjąć jego propozycję. I nagle, tuż za plecami, usłyszałem głos, który
po hiszpańsku, z silnym obcym akcentem, oznajmił:
- Nie trzeba wspinać się na szczyt góry tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy jest
wysoka.
To było nasze hasło. Odwróciłem się i ujrzałem mężczyznę około czterdziestki,
ubranego w bermudy koloru khaki i przepoconą białą koszulę. Nowo przybyły uporczywie
przypatrywał się Cyganowi. Miał szpakowate włosy i spaloną słońcem skórę. Działając w
pośpiechu, zapomniałem o elementarnych zasadach bezpieczeństwa i na oślep rzuciłem się w
ramiona pierwszemu napotkanemu człowiekowi.
- Statek jest bezpieczniejszy, gdy kotwiczy w porcie, nie po to jednak buduje się
statki - odpowiedziałem hasłem na hasło.
Mimo to mężczyzna nie odrywał oczu od Cygana, wciąż mu się przyglądając. Ta
wymiana spojrzeń, w których nie było ani obawy, ani zaczepki, trwała kilka minut. Aż do
chwili, gdy Cygan z lekceważącym uśmiechem ruszył w kierunku Saint-Jean-Pied-de-Port.
- Na imię mam Petrus - odezwał się wreszcie przybysz, gdy Cygan zniknął za skałą,
którą niedawno okrążałem. Następnym razem bądź ostrożniejszy.
Jego głos zabrzmiał miło; tej nutki zabrakło mi u Cygana, a nawet u pani Savin.
Podniósł plecak, na którego klapie widniała muszla. Wydobył z niego butelkę wina, wypił łyk,
a potem mi ją podał. Napiłem się i zapytałem, kim jest ten Cygan.
- To droga wiodąca do granicy. Przechodzi tędy wielu przemytników i
ukrywających się terrorystów z Kraju Basków - wyjaśnił Petrus. - Policja prawie nigdy się tu
nie zapuszcza.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Popatrzyliśmy na siebie jak starzy znajomi. - I
ja mam wrażenie, że już go spotkałem, dlatego zachowywałem się tak śmiało.
Petrus roześmiał się i stwierdził, że czas ruszać w drogę. Zabrałem rzeczy. Szliśmy w
milczeniu, lecz uśmiech Petrusa pozwolił mi odgadnąć, że myśli to samo co ja: spotkaliśmy de-
mona.
Przez pewien czas wędrowaliśmy bez słowa. Pani Savin miała całkowitą rację - nawet
z odległości trzech kilometrów słychać było dźwięk fanfar, które nie milkły ani na chwilę.
Miałem ochotę zasypać Petrusa pytaniami o jego życie, pracę, dowiedzieć się, co go tu
przywiodło. Wiedziałem jednak, że czeka nas jeszcze siedemset kilometrów wspólnej wędrówki
i nadejdzie właściwa chwila, bym na każde z tych pytań uzyskał odpowiedź. Mimo to nie
mogłem uwolnić się od myśli o Cyganie, toteż w końcu przerwałem milczenie.
- Petrusie, sądzę, że ten Cygan był demonem.
- Tak, to był demon.
Kiedy potwierdził moje domysły, ogarnęło mnie przerażenie, zarazem jednak doznałem
ulgi.
- Ale to nie ten demon, którego znałeś z Tradycji.
W Tradycji demon jest duchem, którego nie cechuje ani dobro, ani zło. Uważa się go
za strażnika większości tajemnic dostępnych dla ludzi i przypisuje mu się moc i władzę nad
ś
wiatem rzeczy materialnych. Jako upadły anioł utożsamia się z rodzajem ludzkim i zawsze
gotów jest zawrzeć pakt lub odpłacić przysługą za przysługę.
Zapytałem więc, w czym tkwi różnica między Cyganem a demonami z Tradycji.
- Spotkamy jeszcze inne na tej drodze - odparł ze śmiechem Petrus. - Sam to
zrozumiesz. Ale spróbuj przypomnieć sobie rozmowę z Cyganem, a zdołasz się już trochę w
tym zorientować.
Przywołałem w pamięci dwa zdania, które z nim zamieniłem. Powiedział, że mnie
oczekiwał, i zaproponował, że odnajdzie mój miecz.
Wówczas Petrus wyjaśnił, że te dwa zdania doskonale pasują do złodzieja
przyłapanego na gorącym uczynku - stara się zyskać na czasie i zdobyć względy, szykując się
do ucieczki. W owych słowach mógł się kryć głębszy sens, być może też były dokładnym
odzwierciedleniem jego myśli.
- Która z tych dwóch hipotez jest trafna?
- Obie są słuszne. Ten nieszczęsny złodziej, broniąc się, w lot chwycił, jakich słów
oczekujesz. Myślał, że jest bystry, tymczasem stał się narzędziem w ręku siły wyższej. Gdyby
umknął, kiedy tylko przyszedłem, nie mielibyśmy powodu prowadzić tej rozmowy. Ale stanął
ze mną twarzą w twarz, a ja wyczytałem z jego oczu imię demona, którego spotkasz na swej
drodze.
Według Petrusa to spotkanie było dobrą wróżbą, skoro demon ujawnił się tak
wcześnie.
- Mimo wszystko teraz nie zaprzątaj sobie nim głowy. Mówiłem ci już, że nie z
nim jednym będziesz miał do czynienia. Możliwe, że ten jest najpotężniejszy, ale na pewno nie
jedyny.
Kontynuowaliśmy wędrówkę. Pustynną dotąd roślinność zastąpiły rozrzucone z rzadka
krzewy. Może rzeczywiście powinienem posłuchać rady Petrusa i pozwolić, żeby sprawy
rozwijały się własnym tokiem. Od czasu do czasu mój kompan opowiadał o wydarzeniach
historycznych, których świadkami były mijane przez nas miejsca. Zobaczyłem dom, gdzie
pewna królowa spędziła ostatnią noc życia, i wykutą w skale kapliczkę, pustelnię świętego
męża, o którym nieliczni rdzenni mieszkańcy tego regionu opowiadali, że potrafił czynić cuda.
- Nie sądzisz, że cuda są bardzo ważne? - zapytał.
Odparłem, że owszem, dodając jednak, że nigdy nie zetknąłem się z prawdziwym,
wielkim cudem. Terminując w Tradycji, przyjąłem skrajnie intelektualną postawę. Wierzyłem,
ż
e odzyskawszy miecz - ale dopiero wówczas - ja także będę zdolny dokonywać wielkich
czynów, jakie były dziełem mojego Mistrza.
- Nie są to jednak Cuda, ponieważ nie odmieniają praw natury. To, co czyni mój
Mistrz, polega na wykorzystywaniu tych sił do...
Nie mogłem dokończyć zdania, nie umiejąc wyjaśnić faktu, że Mistrz potrafi
materializować duchy, przemieszczać rzeczy, których wcale nie dotyka, albo, co nieraz
widziałem na własne oczy, odsłaniać błękit nieba w środku zasnutego gęstymi chmurami
popołudnia.
- A może robi to, by cię przekonać, że posiadł wiedzę i moc? - zasugerował Petrus.
- Możliwe - przytaknąłem mu z przekonaniem.
Przysiedliśmy na kamieniu, bo Petrus wspomniał, że nie znosi palić podczas marszu.
Uważał, że płuca wdychają wtedy znacznie więcej nikotyny, a dym przyprawiał go o mdłości.
- Dlatego Mistrz odmówił ci prawa do miecza. Bo nie potrafiłeś dostrzec powodu,
który każe mu dokonywać cudów. Bo zapomniałeś, że droga wiedzy stoi otworem przed
wszystkimi ludźmi, przed każdym zwykłym człowiekiem. Podczas tej podróży nauczę cię kilku
ć
wiczeń i pewnych rytuałów zwanych Praktykami RAM. Każdy w jakiejś chwili życia ma
okazję dostąpić przynajmniej jednego z nich. Ten, kto w poszukiwaniach wykaże cierpliwość
i przenikliwość, zdoła odkryć je wszystkie bez wyjątku, wyciągając wnioski z lekcji,
jakich udziela mu życie. Praktyki RAM są tak proste, że ludziom twojego pokroju,
przyzwyczajonym do komplikowania życia, często wydają się pozbawione wartości. Ale to
one, podobnie jak trzy inne grupy praktyk, czy-się, że śpię, a ta cząstka nalegała. Najpierw to
ona poruszyła moimi palcami, potem palce ożywiły ramiona. A jednak to ani palce, ani ramio-
na, lecz właśnie ta mała cząsteczka walczyła, próbując pokonać siłę ziemi i ruszyć „w górę".
Poczułem, że moje ciało poddaje się ruchom ramion i idzie ich śladem. Każda sekunda była jak
wieczność, ale nasienie musiało się narodzić, chciało się dowiedzieć, czym jest owo „w górze".
Z ogromnym trudem wzniosła się najpierw moja głowa, potem tułów. Wszystko było zbyt
spowolnione i musiałem zmagać się z siłą, która ściągała mnie w głąb ziemi, gdzie dotąd
spokojnie spałem snem wiecznym. Lecz w końcu mi się udało - złamałem tę siłę i powstałem.
Przebiłem się przez skorupę ziemi i już otaczało mnie to „na górze".
Byłem na wsi. Czułem ciepło promieni słonecznych, słyszałem bzyczenie owadów,
szmer rzeki, która gdzieś daleko toczyła wody. Wstawałem bardzo wolno, wciąż z
zamkniętymi oczami, i przez cały czas miałem wrażenie, że lada chwila stracę równowagę i
wrócę do ziemi. A jednak stale rosłem. Moje ręce wznosiły się, ciało było bardziej prężne.
Byłem tu, odradzałem się, marząc, żeby to ogromne słońce, które świeci i zachęca, bym nadal
wzrastał, bym wyciągał się i w końcu dosięgną! go wszystkimi gałęziami, rozgrzewało me
wnętrze, muskało miłym ciepłem z zewnątrz. Wyciągałem ramiona najwyżej, jak mogłem,
czułem ból ogarniający wszystkie napię te mięśnie, wydawało mi się, że wyrosłem do tysiąca
metrów, że mógłbym objąć góry. Ciało prężyło się i prężyło, aż ból mięśni stał się tak silny, że
nie mogłem go już znieść. Wtedy krzyknąłem.
Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa.
Ś
wiatło dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdumieniem, że słońce nie grzeje tak
mocno, jak mi się wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego
doznałem. Odpowiedział, że nie.
- To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oceniać?
Należą do ciebie.
Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a
ja przygotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed
przyjazdem do Saint-Jean. Petrus poszedł nad płynący nieopodal strumień i wrócił z rybami.
Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj ułożyliśmy się w śpiworach.
Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do
Composteli pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach
czułem jeszcze smak wina, którym poczęstował mnie Petrus. Patrzyłem w niebo i
obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi szlak, który mieliśmy te mięśnie, wydawało
mi się, że wyrosłem do tysiąca metrów, że mógłbym objąć góry. Ciało prężyło się i prężyło, aż
ból mięśni stał się tak silny, że nie mogłem go już znieść. Wtedy krzyknąłem.
Otworzyłem oczy i ujrzałem przed sobą Petrusa, który uśmiechał się, paląc papierosa.
Ś
wiatło dnia jeszcze nie zagasło, ale stwierdziłem ze zdumieniem, że słońce nie grzeje tak
mocno, jak mi się wydawało. Zapytałem mojego przewodnika, czy chce, żebym opisał, czego
doznałem. Odpowiedział, że nie.
- To bardzo osobiste przeżycia, powinieneś zachować je dla siebie. Jakże miałbym je oceniać?
Należą do ciebie.
Dodał, że spędzimy tu noc. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko, dopiliśmy resztę wina, a
ja przygotowałem kilka kanapek z pasztetem z gęsich wątróbek, który kupiłem przed
przyjazdem do Saint-Jean. Petrus poszedł nad płynący nieopodal strumień i wrócił z rybami.
Upiekł je nad ogniskiem. Potem obaj ułożyliśmy się w śpiworach.
Pośród wszystkich wrażeń, jakich doznałem w życiu, ta pierwsza noc pielgrzymki do
Composteli pozostanie niezapomniana. Choć działo się to latem, było zimno, a w ustach
czułem jeszcze smak wina, którym poczęstował mnie Petrus. Patrzyłem w niebo i
obserwowałem Drogę Mleczną, wskazującą długi szlak, który mieliśmy przemierzyć. W innych
okolicznościach ta odległość, ów, zdawałoby się, bezmiar, budziłaby straszliwy lęk, a ja
bałbym się, że nie sprostam trudom wędrówki. Ale dziś byłem ziarnem i urodziłem się na
nowo. Odkryłem, że choć w ziemi jest wygodnie i głęboko tam śpię, życie na górze okazuje się
znacznie piękniejsze. Mogłem narodzić się jeszcze tyle razy, ile chciałem, aż me ramiona staną
się dość długie, by objąć ziemię, z której wyszedłem.
Ć
WICZENIE ZASIEWU
Uklęknij na ziemi. Potem usiądź na piętach i pochyl się tak, aby głowa dotykała kolan.
Wyciągnij ramiona do tylu. Przybrałeś pozycję płodową. Teraz odpręż się i uwolnij od wszelkich
napięć. Oddychaj spokojnie i głęboko. Stopniowo narasta w tobie wrażenie, że jesteś maleńkim
ziarenkiem, które otacza dobro tej ziemi. Wszystko wokół jest ciepłe i cudowne. Śpisz spokojnym
snem.
Nagle drga jeden z palców. Ziarno nie chce już być nasieniem, pragnie narodzin.
Zaczynasz z wolna poruszać ramionami, potem twoje ciało prostuje się i oto znów siedzisz na
piętach. Teraz się podnosisz i wolno, bardzo wolno, z wyprostowanymi plecami, klękasz na
kolanach. Przez cały ten czas wyobrażasz sobie, że jesteś nasieniem, które przemienia się i
pęcznieje, i wolniutko rozbija grudki ziemi.
Przyszedł czas rozkruszyć ziemię. Podnosisz się powoli, stawiając najpierw jedną, potem
także drugą stopę. Przez chwilę trudno ci utrzymać równowagę, więc walczysz niczym ziarno,
które zdobywa przestrzeń dla rośliny. Aż wreszcie stajesz wyprostowany. Wyobraź sobie
otaczające cię pola, słońce, wodę, wiatr i ptaki: jesteś nasieniem, które wy-kiełkowało i
wypuszcza pierwszy pęd. Łagodnym gestem wyciągasz ręce ku niebu. Potem wyprężasz się coraz
bardziej, jakbyś chciał chwycić ogromne słońce, które świeci nad tobą, daje ci siłę i wabi. Twoje
ciało zyskuje większą sztywność, mięśnie prężą się, a ty czujesz, jak rośniesz, roś-niesz, by stać się
ogromnym. Napięcie narasta, wreszcie staje się dotkliwe, przyprawia o nieznośny ból. Nie możesz
go już wytrzymać, krzyk wyrywa się z twoich ust i otwierasz oczy.
Powtarzaj to ćwiczenie przez siedem kolejnych dni, zawsze o tej samej godzinie.
Stwórca i stworzenie
Przez sześć dni przemierzaliśmy Pireneje, to wspinając się, to schodząc. Petrus
czuwał, abym codziennie, kiedy słońce padało już tylko na najwyższe szczyty, powtarzał
ć
wiczenie zasiewu. Trzeciego dnia ujrzeliśmy cementowy słup informacyjny i dowiedzieliśmy
się, że od tej chwili stąpamy po hiszpańskiej ziemi. Petrus po trosze wyjawiał mi informacje o
swoim życiu prywatnym. Okazało się, że jest Włochem, projektantem urządzeń
przemysłowych. Zapytałem, czy nie ucieka myślą do wszystkich spraw, które musiał odłożyć
na później, by przeprowadzić pielgrzyma wyruszającego w poszukiwaniu miecza.
- Chciałbym, żebyś coś zrozumiał - odparł. - Ja nie prowadzę cię do miecza.
Tylko ty jeden możesz go odnaleźć. Jestem tu, by przeprowadzić cię Camino de Santiago i
nauczyć Praktyk RAM. To, w jaki sposób je wykorzystasz, poszukując miecza, zależy od
ciebie.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Podróżując, w bardzo praktyczny sposób doświadczasz aktu odrodzenia.
Stajesz przed zupełnie nowymi sytuacjami, dzień przemija wolniej, przeważnie nie rozumiesz
języka, którym mówią miejscowi. Zupełnie jak dziecko, które wyszło z łona matki. W
takich warunkach zaczynasz przywiązywać znacznie większą wagę do tego, co cię otacza,
ponieważ od tego zależy twoje przetrwanie. Stajesz się bardziej otwarty na kontakty z ludźmi,
bo wiesz, że mogliby ci pomóc w trudnych sytuacjach. A każdy przejaw łaskawości bogów
przyjmujesz z wielką radością, jakby chodziło o wydarzenie, które trzeba zapamiętać na całe
ż
ycie. Równocześnie, ponieważ wszystko wokół ciebie jest nowe, dostrzegasz w rzeczach
wyłącznie piękno i bardziej cieszysz się życiem. Dlatego pielgrzymki religijne zawsze były
jednym z najbardziej obiektywnych sposobów osiągnięcia iluminacji. Aby odpokutować za
grzechy, trzeba iść coraz to dalej, dostosowując się do zmienności sytuacji. W zamian
otrzymuje się niezliczone dobrodziejstwa, których życie nie skąpi tym, co o nie proszą. Wydaje
ci się, że mógłbym zamartwiać się z powodu paru projektów, których nie wykonam, bo jestem
tu z tobą?
Oczy Petrusa zwróciły się w innym kierunku, a ja natychmiast podążyłem wzrokiem za
jego spojrzeniem. Stado kóz szło zboczem góry. Jedna z nich, najodważniejsza, stała na
niewielkim, bardzo stromym występie skalnym. Zastanawiałem się, jakim cudem zdołała
wdrapać się tak wysoko i jak się stamtąd wydostanie. Jednak właśnie wówczas, gdy nad tym
dumałem, koza skoczyła i znajdując oparcie na niewidocznej dla mnie części stoku, dołączyła
do stada. Wszystko w tym miejscu przepojone było pełnym życia, dynamicznym spokojem
ś
wiata, który może jeszcze wypięknieć i wiele stworzyć i który wie, że aby tak się stało, trzeba
iść, wciąż iść przed siebie. Chociaż czasem straszliwe trzęsienie ziemi albo niszczycielska
burza rodzą we mnie przekona nie, że natura jest okrutna, zrozumiałem, że takie właśnie są
zmienne koleje drogi zwanej losem. Natura również wędrowała w poszukiwaniu iluminacji.
- Jestem bardzo zadowolony, że się tu znalazłem - powiedział Petrus. - Bo praca,
której nie wykonani, nic już nie znaczy, a prace, które zrealizuję potem, będą znacznie lepsze.
Po przeczytaniu dzieła Carlosa Castańedy gorąco pragnąłem spotkać starego
indiańskiego czarownika, don Juana. Obserwując spoglądającego na góry Petrusa, poczułem,
ż
e u mego boku stoi ktoś podobny do niego jak brat.
Po południu siódmego dnia, wyszedłszy z sosnowego lasu, dotarliśmy na szczyt
wzgórza. Tu Karol Wielki modlił się po raz pierwszy na hiszpańskiej ziemi. Na starym
pomniku widniała łacińska inskrypcja nakłaniająca wędrowca, by dla upamiętnienia tamtych
wydarzeń odmówił Salve Regina. Obaj wypełniliśmy to, do czego wzywała inskrypcja. Potem
Petrus poprosił, abym po raz ostatni poddał się ćwiczeniu Zasiewu.
Wiał silny wiatr i było zimno. Zaoponowałem, twierdząc, że jest jeszcze bardzo
wcześnie - wydawało mi się, że ledwie dochodzi trzecia po południu - ale polecił mi zamilknąć
i natychmiast uczynić, co każe.
Przyklęknąłem na ziemi i zacząłem wykonywać ćwiczenie. Wszystko przebiegało
normalnie aż do chwili, kiedy uniosłem ręce i usiłowałem wyobrazić sobie słońce. Gdy już mi
się to udało, a przede mną rozbłysło ogromne słońce, poczułem, że ogarnia mnie wielka
ekstaza. Me człowiecze wspomnienia powoli wygasały; ja już nie wykonywałem ćwiczenia,
lecz stałem się drzewem. Czułem przepełniające mnie szczęście i ogromną satysfakcję. Słońce
ś
wieciło i wirowało wokół własnej osi, co nigdy dotąd się nie zdarzyło. Stałem w miejscu z
wyciągniętymi gałęziami, wiatr targał mymi liśćmi, a ja pragnąłem na zawsze tak pozostać. Aż
nagle coś mnie dotknęło i na ułamek sekundy wszystko spowiło się mrokiem.
Natychmiast otworzyłem oczy. Petrus uderzył mnie w twarz i chwycił za ramiona.
- Nie zapominaj, co jest twoim celem! - krzyknął pełen gniewu. - Nie
zapominaj, że musisz się jeszcze wiele nauczyć, zanim znajdziesz miecz!
Usiadłem na ziemi, drżąc w podmuchach lodowatego wiatru.
- Czy zawsze tak się dzieje? - zapytałem.
- Prawie zawsze. Zwłaszcza z ludźmi takimi jak ty, zafascynowanymi i łatwo
zapominającymi o celu poszukiwań.
Petrus wyciągnął z plecaka sweter i szybko się ubrał. Ja włożyłem drugi t-shirt na mój
I love NY - nawet nie przyszło mi na myśl, że w środku lata, przez gazety okrzykniętego
najbardziej upalnym w ostatnim dziesięcioleciu, może zrobić się tak zimno. Dwie warstwy
bawełny nieco skuteczniej chroniły przed wiatrem, jednak poprosiłem Petrusa, żeby
przyspieszył kroku, musiałem się bowiem rozgrzać.
Ś
cieżka biegła teraz bardzo łagodnym zboczem. Pomyślałem, że chłód, który
odczuwam, jest skutkiem kiepskiego jedzenia, bo żywiliśmy się wyłącznie rybami i owocami
drzew. Ale Petrus wyjaśnił, że marzniemy, ponieważ dotarliśmy do najwyżej położonego
miejsca na naszym górskim szlaku.
Przeszliśmy może pół kilometra, gdy nagle, za załomem drogi, krajobraz uległ zmianie.
Rozległa, lekko pofałdowana dolina ciągnęła się aż po horyzont. Na lewo, w kotlinie, w
odległości najwyżej dwustu metrów, czekała wioska, a w niej domki z dymiącymi kominami.
Chciałem przyspieszyć kroku, lecz Petrus mnie powstrzymał.
- Myślę, że to najwłaściwsza chwila, żeby nauczyć cię drugiej Praktyki RAM -
powiedział, siadając na ziemi i dając znak, żebym uczynił to samo.
Usiadłem wbrew sobie. Widok wioski i wydobywającego się z kominów dymu zburzył
mój wewnętrzny spokój. Nagle uświadomiłem sobie, że od tygodnia przebywaliśmy na
pustkowiu, nie widzieliśmy żywego ducha, spaliśmy pod gołym niebem i całymi dniami
wędrowaliśmy. Zabrakło mi papierosów i musiałem palić paskudne skręty z tytoniu Petrusa.
Spać w śpiworze i jeść ryby nawet bez soli - uwielbiałem to, ale jako dwudziestolatek, teraz, na
Camino de Santiago, było to dla mnie wielkim poświęceniem. Niecierpliwie czekałem, aż
Petrus skończy zwijać papierosa i go wypali. Milczałem, marząc o cieple kieliszka wina w
barze, który widziałem o pięć minut drogi od nas. Opatulony w sweter Petrus siedział sobie
spokojnie i w roztargnieniu spoglądał na rozległą nizinę.
- Jak ci się podobała przeprawa przez Pireneje? - zapytał po krótkiej chwili.
- Wspaniała - odparłem, nie chcąc przedłużać rozmowy.
- Całe szczęście, bo poświęciliśmy sześć dni na przejście odcinka, który zazwyczaj
pokonuje się w ciągu dnia.
Nie uwierzyłem. Wyciągnął mapę i pokazał mi cały szlak, który liczył zaledwie
siedemnaście kilometrów. Nawet wolno się wspinając i pokonując strome zejścia, tę drogę
należało przejść w sześć godzin.
- Z tak wielkim uporem dążysz do odnalezienia miecza, że zapomniałeś o
najważniejszym: trzeba do niego dotrzeć. Zapatrzony w stronę Composteli, której stąd na
pewno nie ujrzysz, nie zauważyłeś, że w niektóre miejsca wracaliśmy cztero- albo
pięciokrotnie, raz po raz, chociaż różnymi drogami.
Teraz, kiedy Petrus to powiedział, zdałem sobie sprawę, że górę Itchasheguy,
najwyższą w tym rejonie, widywałem to po mojej lewej, to znów po prawej stronie. I chociaż
przypadkiem to dostrzegłem, nie wyciągnąłem jedynego słusznego wniosku: przez tydzień
krążyliśmy po niewielkim skrawku gór.
- Po prostu wybierałem różne drogi, wykorzystywałem wiodące przez las ścieżki
przemytników. Jednak powinieneś był się zorientować. Nie zauważyłeś tego, ponieważ
wędrówka sama w sobie nic dla ciebie nie znaczy. Liczy się tylko wola dotarcia do celu.
- A gdybym się zorientował?
- I tak wędrowalibyśmy przez siedem dni, bo Praktyki RAM tego wymagają. Ale
wówczas w inny sposób cieszyłbyś się pięknem Pirenejów.
Tak bardzo mnie zaskoczył, że zapomniałem o zimnie i o wiosce.
- W podróży do obranego celu - podjął Petrus - szczególnie ważne jest baczne
obserwowanie drogi. Bo właśnie droga najlepiej nam podpowiada, jak osiągnąć ten cel,
każdego dnia podróży wzbogaca nas i uczy. Gdyby porównać to z seksem, powiedziałbym, że
gra wstępna, faza pieszczot, decyduje o sile orgazmu. Wszyscy o tym wiemy. Tak to jest,
kiedy ma się cel w życiu. Może okazać się wspaniały lub zły, wszystko zależy od tego, jaką
obierzemy drogę, i tego, jak ją przemierzamy. Dlatego druga Praktyka RAM jest tak ważna:
polega na odkrywaniu w tym, na co patrzymy każdego dnia, tajemnic, które obojętnie
mijamy, pochłonięci rutynowym działaniem.
I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA SZYBKOŚCI.
- W mieście, gdzie zaprzątają nas codzienne zajęcia., na to ćwiczenie należy
poświęcić dwadzieścia minut. Ponieważ jednak wędrujemy niezwykłym szlakiem Santiago de
Compostela, przeznaczymy godzinę na dotarcie do wioski.
Chłód, o którym na chwilę zapomniałem, znów zaczął mi doskwierać. Zniechęcony pa-
trzyłem na Petrusa. Lecz on tego nie zauważał: wziął plecak i w przytłaczającym, żółwim tem-
pie zaczęliśmy przemierzać dwustumetrową odległość.
Początkowo patrzyłem wyłącznie na tawernę, stary dwupiętrowy budynek z
drewnianym szyldem nad drzwiami. Byliśmy tak blisko, że mogłem nawet odczytać datę
budowy: 1652. Zbliżaliśmy się, a jednak miałem wrażenie, że stoimy w miejscu. Petrus
niezwykle wolno wysuwał stopę przed stopę, a ja go naśladowałem. Sięgnąłem do plecaka po
zegarek i założyłem go na rękę.
- Będzie jeszcze gorzej - powiedział - bo czas nie zawsze przemija w jednakowym
rytmie. To my zdecydujemy o rytmie czasu.
Raz po raz spoglądając na zegarek, zrozumiałem, że Petrus ma rację. Im częściej
patrzyłem na wskazówki, tym wolniej się przesuwały. Postanowiłem posłuchać jego rady i
schowałem zegarek do plecaka. Usiłowałem skoncentrować się na krajobrazie, na nizinie, na
kamieniach, które trącałem nogami, ale przez cały czas zerkałem w kierunku tawerny i wciąż
miałem wrażenie, że nie ruszyliśmy się z miejsca. Pomyślałem, że będę opowiadał sobie w
myśli różne historyjki, lecz to ćwiczenie tak mnie irytowało, że nie mogłem się skupić. Kiedy
nie będąc w stanie dłużej tego wytrzymać, wyjąłem z plecaka zegarek, przekonałem się, że
upłynęło zaledwie jedenaście minut.
- Nie rób z tego ćwiczenia tortur, bo nie po to je wymyślono - powiedział Petrus. -
Staraj się czerpać przyjemność z tempa, do którego nie przywykłeś. Wykonując codzienne
ruchy w zupełnie inny sposób, pozwalasz, aby rozwinął się w tobie nowy człowiek. Zresztą,
decyzja należy do ciebie.
Ż
yczliwość, z jaką dodał to ostatnie zdanie, trochę mnie uspokoiła. Skoro sam
decydowałem o tym, co zrobię, należało jak najlepiej wykorzystać sytuację. Odetchnąłem
głęboko i starałem się nie rozmyślać. Wprawiłem się w cudowny stan, miałem wrażenie, że
czas jest sprawą odległą, że mnie nie dotyczy. Spokojniejszy z każdą chwilą, innym okiem
spojrzałem na otoczenie. Wyobraźnia, która buntowała się, kiedy byłem spięty, teraz znów
ożyła i zaczęła mnie wspierać. Spoglądałem na rozpościerające się przede mną miasteczko i
tworzyłem jego historię: jak zostało zbudowane, jak zatrzymywali się w nim pielgrzymi, jak
czuli się uszczęśliwieni, widząc wreszcie ludzi i zaznając gościnności po wędrówce przez
Pireneje, gdzie smagał ich przejmujący chłodem wiatr. W pewnej chwili wydało mi się, że w
sercu wioski dostrzegam potężną, tajemniczą i mądrą obecność. Moja wyobraźnia wypełniała
dolinę rycerzami i bitwami. Widziałem nawet połyskujące w słońcu miecze i słyszałem okrzyki
wojenne. Wioska przestawała być tylko miejscem, gdzie rozgrzeję duszę winem, a ciało ciepłą
kołdrą. Teraz stała się pomnikiem historii, dziełem heroicznych ludzi, którzy porzucili
wszystko, aby osiąść na tym pustkowiu. Świat był tu, wokół mnie, i zrozumiałem, że dotąd
bardzo rzadko zwracałem na niego uwagę.
Kiedy sobie to uświadomiłem, staliśmy już przed drzwiami tawerny, a Petrus zapraszał
mnie do środka.
- Stawiam wino - powiedział. - Powinniśmy wcześnie iść spać, bo jutro muszę ci
przedstawić wielkiego maga.
Spałem kamiennym snem, nie śniąc. Świt ledwie rozjaśnił dwie jedyne uliczki
Roncesvalles, gdy Petrus zapukał do drzwi mojego pokoju. Mieszkaliśmy na drugim piętrze
tawerny, która pełniła jednocześnie rolę hotelu.
Zamówiliśmy kawę, pieczywo i oliwę. Zaraz po śniadaniu wyszliśmy. Wioskę
spowijała gęsta mgła. Zrozumiałem, że Roncesvalles nie jest typową wsią, jak mi się wydawało
w pierwszej chwili; w epoce wielkich pielgrzymek Szlakiem Świętego Jakuba istniał tu
najpotężniejszy klasztor w regionie, obejmujący wpływami terytorium sięgające aż po granice
Nawarry. Do dziś Ronces-valles zachowało znamiona swej roli z tamtych lat - kilka budynków
należało do kolegium zakonnego. Jedynym domem o charakterze świeckim była tawerna, w
której się zatrzymaliśmy.
Wędrowaliśmy pośród mgły, by po chwili wejść do kolegiaty. Ubrani w białe
kapłańskie szaty zakonnicy modlili się, uczestnicząc w pierwszej porannej mszy. Nie
rozumiałem słów ich modlitw, bo nabożeństwo odprawiano po baskij-sku. Petrus usiadł w
ławce z dala od ołtarza i poprosił, żebym trzymał się w pobliżu.
Kościół był ogromny, wypełniony bezcennymi dziełami sztuki. Petrus wyjaśnił mi
szeptem, że wzniesiono go dzięki darowiznom królów i królowych Portugalii, Hiszpanii,
Francji i Niemiec, miejsce budowy natomiast wskazał Karol Wielki. Na ołtarzu Maryja Panna
z Roncesvalles, wykonana ze srebra, o twarzy wyrzeźbionej w szlachetnym drewnie, trzymała
w ręce bukiet kwiatów z cennych kamieni. Woń kadzidła, gotycka świątynia, kapłani i ich
kantyczki wprowadziły mnie w stan bliski transu, którego doświadczyłem już, poddając się
obrzędom Tradycji.
- A mag? - zapytałem Petrusa, przypomniawszy sobie, co zapowiedział poprzedniego
dnia.
Skinieniem głowy wskazał kapłana w średnim wieku, chudego mężczyznę w
okularach, siedzącego z innymi mnichami na jednej z długich ławek, które otaczały ołtarz. Mag
zakonnik! Pragnąłem, żeby msza szybko się skończyła, ale -jak tłumaczył wczoraj Petrus - to
my określamy rytm czasu: mój lęk sprawił, że obrządek religijny trwał przeszło godzinę.
Gdy msza dobiegła końca, Petrus zostawił mnie samego w ławce i zniknął za
drzwiami, którymi wyszli kapłani. Zupełnie sam, podziwiałem świątynię, myśląc o tym, że
powinienem odmówić modlitwę, jednak nie byłem w stanie się skupić. Obrazy wydawały mi się
odległe, uwięzione w przeszłości, która już nie powróci, jak nie wróci złoty wiek Camino de
Santiago.
Petrus stanął w drzwiach i nie mówiąc ani słowa, gestem nakazał, żebym poszedł za
nim.
Znaleźliśmy się w ogrodzie zamkniętym murami klasztoru i otaczającymi klauzurę. Na
obrzeżu usytuowanej pośrodku fontanny czekał na nas zakonnik w okularach.
- Padre Jordi, oto pielgrzym - przedstawił mnie Petrus.
Kapłan podał mi rękę, którą uścisnąłem na powitanie. Potem zamilkliśmy.
Spodziewałem się, że coś się wydarzy, lecz do moich uszu dobiegło tylko pianie kogutów
gdzieś w oddali i krzyki mew polujących na codzienną strawę. Mnich przypatrywał mi się
spokojnie, a jego spojrzenie podobne było do tego, którym obrzuciła mnie pani Savin, gdy
wypowiedziałem pradawne Słowo.
Ć
WICZENIE SZYBKOŚCI
Idź przez dwadzieścia minut dwukrotnie wolniej niż zazwyczaj. Zwracaj uwagę na każdy
szczegół, na ludzi i krajobrazy wokół ciebie.
Najstosowniejsza pora do wykonywania tego ćwiczenia przypada po obiedzie.
Powtarzaj to ćwiczenie przez siedem kolejnych dni.
W końcu, przerywając długą i ciążącą mi ciszę, padre Jordi przemówił.
- Ponoć przedwcześnie pokonałeś szczeble Tradycji, drogi chłopcze.
Odpowiedziałem, że mam trzydzieści osiem lat i przeszedłem wszystkie ordalia.
- Oprócz jednej, ostatniej i najważniejszej próby - podjął, nadal spoglądając na
mnie pozbawionymi wyrazu oczyma. - A bez niej wszystko, czego się nauczyłeś, jest niczym.
- Dlatego przemierzam Camino de Santiago.
- To niczego nie gwarantuje. Chodź ze mną. Petrus został w ogrodzie, a ja podążyłem
za
padre Jordim. Minęliśmy klauzurę, przeszliśmy obok miejsca pochówku króla Sancha
el Fuerte i zatrzymaliśmy się w małej kaplicy, usytuowanej na tyłach budynku klasztoru
Roncesvalles.
Jej wnętrze było praktycznie puste - tylko stół, księga i miecz. Ale nie mój.
Padre Jordi usiadł przy stole, nie proponując, bym również spoczął. Potem sięgnął po
jakieś zioła, podpalił je, a ich woń wypełniła pomieszczenie. Cała ta sytuacja coraz bardziej
przypominała mi spotkanie z panią Savin.
- Przede wszystkim udzielę ci przestrogi -oznajmił padre Jordi. - Rota jacobea to
tylko jedna z czterech dróg. To droga Pikowa. Może dać ci moc, ale to nie wystarczy.
- A trzy pozostałe drogi?
- Słyszałeś o co najmniej dwóch z nich - drodze Jerozolimy, która jest szlakiem Kiera
albo Graala i da ci zdolność czynienia cudów; i drodze Rzymu, która jest szlakiem Trefla, a
umożliwi ci porozumienie z innymi światami.
- Brakuje tylko drogi Karo, a mielibyśmy wszystkie cztery kolory - dodałem
ż
artobliwie.
Padre Jordi roześmiał się.
- Słusznie. To tajemna droga i gdybyś kiedyś ją przeszedł, nie mógłbyś nikomu o tym
opowiedzieć. Ale nie czas zajmować się tą sprawą. Gdzie twoja muszla?
Otworzyłem plecak i wyjąłem muszle z wizerunkiem Matki Boskiej z Aparecida.
Mnich położył je na stole. Trzymając nad nimi dłonie, zaczął się koncentrować. Poprosił, abym
czynił to, co on. Woń ziół stawała się coraz silniejsza. Zarówno kapłan, jak i ja mieliśmy
otwarte oczy i nagle stwierdziłem, że powtarza się zjawisko, jakie widziałem już na Itatiaia:
muszle rozbłysły światłem, które nie oświetla. Blask stawał się coraz silniejszy, ja zaś
usłyszałem tajemniczy głos dobywający się z gardła padre Jordiego:
- „Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje".
Było to zdanie z Biblii.
- Tam zaś, gdzie jest twoje serce, będzie kolebka ponownego przyjścia Chrystusa;
niczym muszle, pielgrzym na drodze świętego Jakuba jest tylko skorupą. Jeśli ta skorupa, która
powstaje z życia, pęknie, wyłoni się Życie, które uczynione jest z Agape.
Cofnął dłonie i blask muszli zagasł. Potem zapisał moje nazwisko w księdze, która
leżała na stole. Na szlaku Composteli natknąłem się na trzy księgi, w których zapisano moje
nazwisko: pierwszą u pani Savin, drugą u padre Jordiego i trzecią, księgę Mocy, w której
później sam zapisałem swoje imię.
- Skończyliśmy. Idź i niechaj cię błogosławią Przenajświętsza Panna z Roncesvalles i
ś
więty Jakub od Miecza.
- Camino de Santiago wytyczają żółte znaki wiodące przez całą Hiszpanię - mówił
kapłan, gdy wracaliśmy do miejsca, gdzie zostawiłem Petrusa. - Gdybyś w pewnym
momencie się zgubił, szukaj tych znaków na drzewach, na kamieniach, tablicach
informacyjnych, a bez trudu znajdziesz bezpieczne schronienie.
- Mam dobrego przewodnika.
- Spróbuj polegać przede wszystkim na sobie. Żeby nie krążyć przez tydzień po
Pirenejach.
A zatem mnich znał już tę historię.
Dołączyliśmy do Petrusa i niemal natychmiast mnich nas pożegnał. Był jeszcze ranek,
gdy opuszczaliśmy Roncesvalles, ale mgły, które wcześniej spowijały okolicę, zniknęły bez
ś
ladu. Otwierała się przed nami prosta jak na równinach droga, a ja zaczynałem szukać żółtych
znaków, o których powiedział mi padre Jordi. Niosłem teraz nieco cięższy plecak, bo w
tawernie kupiłem butelkę wina, chociaż Petrus powiedział, że nie ma takiej potrzeby. Za
Roncesvalles droga wiodła przez setki wsi, a noclegi pod gołym niebem mogły nam się zdarzyć
od przypadku do przypadku.
- Petrusie, padre Jordi mówił o powtórnym przyjściu Chrystusa tak, jakby ono już się
wydarzyło.
- I wciąż się wydarza. To tajemnica twojego miecza.
- A poza tym powiedziałeś, że spotkam się z magiem, tymczasem rozmawiałem z
kapłanem. Co to ma wspólnego z Kościołem katolickim?
Odpowiedź Petrusa zamknęła się w jednym słowie:
- Wszystko.
Okrucieństwo
- Właśnie tu, w tym miejscu, zamordowano Miłość -- powiedział stary wieśniak,
wskazując wykutą w skale kapliczkę.
Wędrowaliśmy przez pięć dni, zatrzymując się tylko na posiłki i noclegi. Petrus
zachowywał dyskrecję w sprawach dotyczących jego prywatnego życia, okazując ogromne
zainteresowanie Brazylią i moją pracą. Mówił, że lubi mój kraj ojczysty, ponieważ najbliższym
mu obrazem był wizerunek Chrystusa Zbawiciela z Corcovado, przedstawionego z
rozpostartymi ramionami, a nie umęczonego na krzyżu. Chciał wiedzieć wszystko i na każdym
kroku wypytywał, czy brazylijskie kobiety były równie ładne jak tutejsze. W ciągu dnia
panował nieznośny upał, toteż w każdym barze i w każdej wiosce, do której zawitaliśmy,
ludzie uskarżali się na suszę. Przerywaliśmy wędrówkę między drugą a czwartą po południu,
gdy słońce grzało najmocniej, i przyjęliśmy hiszpański zwyczaj sjesty.
Tego popołudnia, gdy odpoczywaliśmy w gaju oliwnym, stary wieśniak przyszedł
poczęstować nas winem. Nawet podczas największych upałów mieszkańcy tego regionu nie
wyrzekali się panującego tu od stuleci obyczaju picia wina.
- Dlaczego zamordowano tu miłość? - zapytałem, widząc, że staruszek stara się
zagaić rozmowę.
- Przed wiekami pewna księżniczka, która ruszyła na pielgrzymkę do
Composteli, Felicja Akwitańska, postanowiła rzucić wszystko i osiąść tu, gdy odwiedzi już
grób świętego Jakuba. To była prawdziwa Miłość, bo księżniczka dzieliła się dobrami z
miejscową biedotą i leczyła chorych.
Petrus zapalił swego paskudnego skręta i chociaż minę miał obojętną, wyczułem, że
uważnie słucha opowieści starca.
- Wówczas jej brat, książę Wilhelm, otrzymał od ojca rozkaz sprowadzenia jej do
domu. Felicja odmówiła. Zrozpaczony książę zasztyletował ją w kaplicy, którą tu widzicie, a
którą ona budowała własnymi rękami, żeby opiekować się ubogimi i chwalić Pana. Kiedy się
opamiętał i pojął, co uczynił, uciekł do Rzymu błagać papieża o rozgrzeszenie. Jako pokutę
Ojciec Święty nakazał mu odbyć pielgrzymkę do Composteli.
I wtedy wydarzyło się coś niezwykłego - w drodze powrotnej, dotarłszy tu, ogarnięty
pragnieniem, któremu uległa Felicja, osiadł w kapliczce wzniesionej przez siostrę, aby po kres
długiego życia opiekować się biedakami.
- Oto i prawo zwrotu - podsumował ze śmiechem Petrus.
Wieśniak nie zrozumiał jego uwagi, lecz ja dokładnie wiedziałem, co Petrus miał na
myśli. W drodze odbyliśmy niejedną dyskusję teologiczną o relacjach między Bogiem a ludźmi.
Przyznawałem, że w Tradycji zawsze mamy do czynienia z relacją człowiek-Bóg, ale na
drodze zupełnie innej niż ta obierana podczas pielgrzymki do Santiago - pełna księży magów,
Cyganów, którzy stali się demonami, i świętych, którzy czynią cuda. To wszystko wydawało
mi się bardzo archaiczne, zbyt mocno związane z chrześcijaństwem, odarte z uniesienia, w
jakie niekiedy wprowadzały mnie obrzędy Tradycji. Petrus zawsze powtarzał, że droga do
Composteli jest jedną z tych, które każdy jest zdolny przemierzyć, i że tylko taką drogą można
dotrzeć do Boga.
- Uważasz, że Bóg istnieje, i ja również tak myślę - ciągnął Petrus. - A zatem według
nas Bóg istnieje. Lecz jeśli ktoś w Niego nie wierzy, On mimo to nie przestaje istnieć. Lecz to
nie oznacza, że osoba, która w Niego nie wierzy, jest w błędzie.
- Bóg miałby sprowadzać się do pragnień i władzy człowieka?
- Miałem przyjaciela, który zawsze chodził pijany, ale co wieczór odmawiał trzy
zdrowaśki, ponieważ w dzieciństwie wpoiła mu to matka. Nawet kiedy wracał do domu
kompletnie zalany, nawet nie wierząc w Boga, mój przyjaciel co wieczór klepał trzy
zdrowaśki. Po jego śmierci, uczestnicząc w jednym z rytuałów Tradycji, zwróciłem
się do ducha Starszych, pytając, gdzie przebywa mój przyjaciel. A duch powiedział, że zmarły
miewa się doskonale, że otacza go światło. Choć w życiu zabrakło mu wiary, ocalił go
wysiłek ograniczony do automatycznego odmawiania trzech modlitw, po prostu z poczucia
obowiązku. Bóg przejawiał swą obecność w jaskiniach naszych praprzodków, dla nich istniał
w piorunach; kiedy człowiek odkrył, że to zjawisko naturalne, On zamieszkał w
niektórych zwierzętach i świętych drzewach. Nadeszła epoka, kiedy istniał wyłącznie w
katakumbach wielkich miast starożytności. Lecz przez cały czas przepełniał ludzkie serca,
przybierając postać Miłości. Za naszych czasów Bóg jest tylko ideą, niemal dowiedzioną
naukowo. Ale na tym etapie istnienia dokonuje zwrotu i wszystko zaczyna się od nowa. To jest
prawo zwrotu. Kiedy padre Jordi przytoczył Jezusowe zdanie: „Gdzie jest twój skarb, tam
będzie i serce twoje", właśnie do tego nawiązał. Gdziekolwiek zapragniesz ujrzeć oblicze Boga,
tam je zobaczysz. Jeśli zaś nie chcesz go widzieć, nic się nie zmienia, o ile tylko twe wysiłki są
szlachetne. Kiedy Felicja Akwitańska wybudowała kaplicę i zaczęła wspierać biedaków,
zapomniała o Bogu z Watykanu i głosiła Go na swój prosty i mądry sposób: poprzez Miłość.
Dlatego wieśniak miał całkowitą rację, mówiąc, że Miłość została zamordowana.
Wieśniak, który nie był w stanie pojąć naszej dyskusji, czuł się, nawiasem mówiąc,
trochę nieswojo.
- Prawo zwrotu zadziałało, gdy jej brat został przymuszony do podjęcia dzieła,
które chciał zniweczyć. Wolno nam wszystko - nie wolno tylko stawać na drodze miłości.
Kiedy do tego dochodzi, ten, kto próbował zburzyć jej dzieło, musi je odbudować.
Wyjaśniłem mu, że w moim kraju prawo zwrotu oznacza, iż ludzkie kalectwo i
choroby są karą za przewiny poprzednich wcieleń.
- Głupstwa! - oburzył się Petrus. - Bóg nie jest mściwy, Bóg jest miłością. Jedyna
kara, po jaką sięga, polega na przymuszeniu tego, kto przerwał dzieło miłości, do jego
kontynuacji.
Wieśniak uciekł się do wymówki, twierdząc, że zrobiło się późno i musi wracać do
pracy. Petrus uznał to za doskonały pretekst, by wyruszyć w dalszą drogę.
- Oto co kładzie kres rozmowie - powiedział, gdy przechodziliśmy przez gaj oliwny.
Bóg jest we wszystkim, co nas otacza, trzeba Go przeczuwać, przeżywać, a ja próbuję uczynić
Go kwestią logiki, abyś zrozumiał. Ćwicz się dalej w powolnym marszu, a coraz lepiej
będziesz uświadamiał sobie Jego obecność.
W dwa dni później musieliśmy pokonać szczyt zwany Górą Wybaczenia. Wspinaczka
zajęła nam wiele godzin, kiedy zaś dotarliśmy na wierzchołek, stałem się świadkiem sceny,
która mną wstrząsnęła: grupa turystów, przy grającym na cały regulator radiu
samochodowym, zażywała kąpieli słonecznej, popijając piwo. Dotarli tu wiejską drogą,
biegnącą wzdłuż zbocza na górę.
- Tak to już jest - powiedział Petrus. - Myślałeś, że spotkasz tu jednego z rycerzy
Cyda, który pełni wartę, by w porę ostrzec przed kolejnym atakiem Maurów?
Podczas gdy schodziliśmy, po raz ostatni wykonałem ćwiczenie Szybkości. Przed nami
znów rozpościerała się rozległa dolina, otoczona szarawymi wzgórzami, porośnięta lichą
zielenią wypaloną przez suszę. Drzew prawie tu nie było, kamienistą ziemię przebijały tylko
nieliczne iglaki. Kiedy zakończyłem ćwiczenie, Petrus zapytał mnie o pracę i wtedy zdałem
sobie sprawę, że już od dawna o niej nie myślałem. Obawa o interesy i zadania, które
zaniedbałem, praktycznie zniknęła. Przypomniałem sobie o sprawach zawodowych dopiero
owego wieczoru, ale nawet w tej chwili nie przywiązywałem do nich większej wagi. Cieszyłem
się, że jestem na Camino de Santiago.
- Jeszcze trochę, a prześcigniesz Felicję Akwi-tańską - zażartował Petrus, kiedy
zwierzyłem się mu ze swoich odczuć. Potem zatrzymał się i poprosił, żebym położył plecak na
ziemi. - Rozejrzyj się wokół i zatrzymaj wzrok na wybranym punkcie.
Wybrałem krzyż kościoła, który widać było w dali.
- Nie odrywaj oczu od tego punktu i spróbuj się skupić na tym, co będę mówił. Nawet
gdybyś czuł, że coś się zmienia, nie rozpraszaj się. Zrób, jak mówię.
Stałem całkowicie odprężony, z oczyma zwróconymi na dzwonnicę, podczas gdy
Petrus stanął za moimi plecami i naciskał mi palcami punkt na karku.
- Droga, którą teraz przemierzasz, jest ścieżką mocy, toteż uczyć cię będę ćwiczeń
Mocy. Podróż, która początkowo była dla ciebie czystą udręką, ponieważ pragnąłeś tylko
dotrzeć do celu, z upływem czasu przemieniła się w przyjemność, przyjemność
poszukiwania przygody. W ten sposób podsycasz marzenia, które są najistotniejsze. Człowiek
nigdy nie przestaje marzyć. Marzenie jest pokarmem dla duszy, jak żywność jest strawą dla
ciała. Przez lata naszego życia bardzo często się zdarza, że marzenia niosą rozczarowanie, a
pragnienia kończą się zawodem, mimo to wciąż trzeba marzyć, w przeciwnym razie nasza
dusza umiera i Agape nie może jej przeniknąć. Wieś, którą masz przed oczyma, spływała
krwią, toczyły się tu najstraszliwsze bitwy rekonkwisty. Kto miał rację albo kto znał prawdę,
nie ma znaczenia. Ważne, by wiedzieć, że obie strony toczyły Dobrą Walkę. A Dobra Walka
to taka, którą podejmujemy, bo chce tego nasze serce. W epokach heroicznych, w czasach
błędnych rycerzy, wydawało się to łatwe -tyle było ziem do podbicia, tyle należało zrobić. Dziś
ś
wiat bardzo się zmienił, a Dobra Walka przeniosła się z pól bitewnych do wnętrza nas
samych. Dobra Walka to ta, którą podejmujemy w imię naszych marzeń. Kiedy wybucha w
nas z pełną mocą - w młodości - mamy wielką odwagę, ale nie potrafimy jeszcze walczyć. Gdy
po licznych wysiłkach zdołamy posiąść tę umiejętność, nie mamy już tyle odwagi w walce.
Wówczas zwracamy się przeciw sobie, by w końcu stać się swym najgorszym wrogiem.
Uważamy własne marzenia za infantylne, nieziszczalne, za owoc nieznajomości realiów życia.
Zabijamy nasze marzenia, bojąc się podjąć Dobrą Walkę.
Nacisk palca Petrusa na mój kark stawał się coraz silniejszy. Wydawało mi się, że
dzwonnica się przemienia - zarys krzyża upodabniał się do skrzydlatego człowieka. Do anioła.
Zmrużyłem oczy i krzyż odzyskał rzeczywisty kształt.
- Pierwszym symptomem, który ujawnia, że zabijamy marzenia, jest brak czasu -
ciągnął Pe-trus. - Najbardziej zajęci ludzie, jakich zdarzyło mi się spotkać, zawsze mieli czas
na wszystko. Ci, którzy nic nie robili, byli wciąż zmęczeni, nie zdawali sobie sprawy, jak mało
pracują, i stale narzekali, że dzień jest za krótki. W rzeczywistości bali się podjąć Dobrą
Walkę. Drugim objawem śmierci naszych marzeń jest pewność przekonań. Ponieważ nie
chcemy spoglądać na życie jak na wielką przygodę do przeżycia, zaczynamy uważać się za
rozważnych, sprawiedliwych i przykładnych, ale naprawdę wymagamy od siebie równie mało
jak od życia. Zerkamy poza mury dnia powszedniego i odkrywamy szczęk kruszonych
kopii, odór potu i kurzu, wielkie klęski i spojrzenia żądnych zdobyczy wojowników. Nigdy
jednak nie odczuwamy radości, niewypowiedzianej radości, która przepełnia serce walczącego,
dla niego bowiem nie ma znaczenia ani zwycięstwo, ani klęska, ważna jest tylko Dobra Walka.
I wreszcie trzecim symptomem śmierci naszych marzeń jest spokój: życie staje się niedzielnym
popołudniem, nie żąda od nas niczego szczególnego, a i my nie mamy ochoty wiele z siebie
dawać. Wtedy sądzimy, że dojrzeliśmy, że odsuwamy od siebie dziecięce fantazje i że
osiągnęliśmy spełnienie w życiu osobistym oraz zawodowym. Jesteśmy zaskoczeni, gdy
osoba w naszym wieku mówi, że wciąż lubi to czy tamto. Ale naprawdę, w głębi ducha,
wiemy, co się stało: wyrzekliśmy się naszych marzeń i walki o nie, Dobrej Walki.
Dzwonnica kościoła przemieniała się raz po raz, a na jej miejscu pojawiał się anioł z
rozpostartymi skrzydłami. Na próżno mrugałem powiekami, postać wciąż tam była. Miałem
ochotę powiedzieć o tym Petrusowi, lecz czułem, że jeszcze nie skończył.
- Kiedy wyrzekamy się marzeń i odnajdujemy spokój - podjął po chwili - zaznajemy
krótkiego okresu cichego zadowolenia. Jednak trupy marzeń zaczynają w nas gnić i zatruwać
atmosferę. Stajemy się okrutni wobec otoczenia, a w końcu to okrucieństwo zwraca się przeciw
nam samym. Skądś wyłaniają się cierpienie i psychozy. Ryzykowne skutki walki, której
chcieliśmy uniknąć -rozczarowanie i klęska - okazują się jedynymi owocami naszego
tchórzostwa. A pewnego pięknego dnia martwe, przegniłe marzenia czynią powietrze
cuchnącym i dławiącym, my zaś pragniemy śmierci, która uwolni nas od niepodważalnych
przekonań, od zajęć, od tego straszliwego spokoju niedzielnych popołudni.
Teraz miałem pewność, że naprawdę widzę anioła, i nie byłem w stanie słuchać
Petrusa. Prawdopodobnie domyślił się, że tak jest, bo zdjął palec z mojego karku i zamilkł.
Obraz anioła przez chwilę jeszcze unosił się przy kościele, lecz wkrótce zniknął. Na jego
miejscu znów pojawiła się dzwonnica.
Przez parę minut staliśmy w milczeniu. Petrus zwinął i zapalił papierosa. Ja sięgnąłem
do plecaka po butelkę wina: było ciepłe, lecz pełne aromatu.
- Co zobaczyłeś? - zapytał. Opowiedziałem mu o aniele. Wspomniałem, że
początkowo obraz znikał, gdy mrugałem oczyma.
- I ty także musisz się nauczyć Dobrej Walki. Nauczyłeś się godzić na przygody i
wyzwania rzucane przez życie, ale wciąż usiłujesz przeczyć temu, co nadzwyczajne.
Petrus wydobył z plecaka jakiś drobiazg. Była to złota spinka.
- To prezent od mojego dziadka. W zakonie RAM każdy ze Starszych miał taki
przedmiot. Nazywa się go Ostrzem Okrucieństwa. Widząc, jak na dzwonnicy kościoła pojawia
się anioł, chciałeś zaprzeczyć temu zjawisku. Bo nie przywykłeś do takich rzeczy. W twojej
wizji świata kościoły są kościołami, a widzenia zdarzają, się wyłącznie w stanie ekstazy, w
jaką wprowadzają rytuały Tradycji!
Odpowiedziałem, że widzenie musiało być skutkiem nacisku jego palca na mój kark.
- To prawda, ale prawda, która niczego nie zmienia. Faktem jest, że odrzuciłeś
widzenie. Felicja Akwitańska prawdopodobnie dostąpiła podobnego widzenia, ale ona za to, co
ujrzała, rzuciła na szalę całe swe życie. W efekcie przemieniła pracę w miłość. To samo stało
się zapewne z jej bratem, to samo dzieje się z każdym z nas, co dnia: zawsze widzimy tę
najlepszą z dróg, wybieramy jednak tę, do której przywykliśmy.
Petrus ruszył w drogę, a ja podążyłem za nim. Promienie słońca ożywiały blask spinki,
którą trzymałem w ręce.
- Jedyny sposób ocalenia marzeń to hojność wobec samego siebie. Trzeba srogo
rozprawić się z każdą próbą samokarania, choćby najłagodniejszego. Aby wiedzieć, kiedy
stajemy się okrutni wobec siebie, musimy przemienić w ból fizyczny najlżejsze objawy bólu
duchowego, takiego jak poczucie winy, wyrzuty sumienia, brak zdecydowania, tchórzostwo.
Czyniąc ból duchowy fizycznym, poznajemy zło, jakie może on spowodować.
I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA OKRUCIEŃSTWA.
- Niegdyś używano złotej spinki - powiedział. - Dziś wiele się zmieniło, jak
zmieniają się pejzaże na szlaku do Santiago.
Petrus miał rację. Widziana z dołu dolina wyglądała jak pokryta kurhanami.
- Pomyśl o czymś okrutnym, co zrobiłeś dzisiaj przeciwko sobie, i wykonaj ćwiczenie.
Nie potrafiłem sobie niczego takiego przypomnieć.
- Zawsze tak jest. Na szlachetność wobec siebie zdobywamy się tylko w rzadkich
chwilach, gdy zasługujemy na surowość.
Nagle uświadomiłem sobie, jak zwymyślałem się od głupców tylko dlatego, że z takim
trudem
wdrapałem się na Górę Wybaczenia, podczas gdy turyści znaleźli łatwiejszą drogę.
Wiedziałem, że to absurdalny i okrutny zarzut; turyści szukali słońca, ja chciałem odnaleźć
mój miecz. Nie byłem głupcem, ale tak się czułem.
Mocno wbiłem paznokieć palca wskazującego u nasady paznokcia kciuka. Poczułem
ostry ból i skupiając się na cierpieniu fizycznym, obserwowałem, jak znika wrażenie, że jestem
durniem. Powiedziałem o tym Petrusowi, a on roześmiał się tylko.
Tego wieczoru zatrzymaliśmy się w przytulnym hotelu we wsi, której kościołowi
przypatrywałem się z daleka. Po kolacji postanowiliśmy się wybrać na przechadzkę, żeby
potem lepiej spać.
- Spośród wszystkich wymyślonych przez człowieka sposobów zadawania bólu sobie
samemu najgorszym jest Miłość. Cierpimy zawsze dla kogoś, kto nas nie kocha, kto nas porzu-
cił, dla kogoś, kto nie chce nas opuścić. Żyjemy samotnie, jeśli nikt nas nie kocha: mając żonę
lub męża, czynimy z małżeństwa niewolę. To naprawdę potworne - dodał Petrus, zniechęcony.
Dotarliśmy do placyku, gdzie wznosił się kościół, który widziałem z góry. Usiłowałem
wypatrzyć anioła, ale mi się nie udało.
Petrus przyglądał się krzyżowi. Myślałem, że on widzi anioła, ale nie -- prawie
natychmiast odezwał się do mnie.
Ć
WICZENIE OKRUCIEŃSTWA
Zawsze, gdy w twej głowie rodzi się myśl, która czyni ci zło - zazdrość, zawiść, litość nad
sobą, cierpienie miłosne, nienawiść i inne - postępuj zgodnie z poniższymi wskazówkami.
Wbij paznokieć palca wskazującego w ciało u nasady paznokcia kciuka tak, aby ból stał
się silny. Skoncentruj się na cierpieniu: jest ono fizycznym odbiciem bólu duchowego, który cię
gnębi. Nie osłabiaj nacisku paznokcia, dopóki zła myśl cię nie opuści.
Powtarzaj to ćwiczenie tyle razy, ile będzie trzeba, nawet bez przerwy, aż wyzbędziesz się tej
myśli. Będzie wracała coraz rzadziej, a wreszcie zupełnie zniknie, o ile nie zapomnisz poddawać
się ćwiczeniu zawsze, kiedy się ona pojawi.
- Kiedy Syn Boży zstąpił na Ziemię, przyniósł ludziom miłość. Ponieważ jednak
rodzaj człowieczy nie potrafi pojąć miłości, która nie jest cierpieniem, Jezus został w końcu
ukrzyżowany. Gdyby nie to, nikt by nie uwierzył w jego miłość, ludzie przywykli bowiem do
tego, że dzień za dniem cierpią z powodu władających nimi namiętności.
Przysiedliśmy na niskim murku i razem przypatrywaliśmy się kościołowi. I znowu
milczenie przerwał Petrus.
- Czy wiesz, co znaczy Barabasz, Paulo? Bar to syn, a abba - ojciec.
Nie odrywał spojrzenia od krzyża na dzwonnicy. Jego oczy błyszczały, a ja czułem, że
coś nim zawładnęło, może ta miłość, o której mówił, a której nie potrafiłem w pełni zrozumieć.
- Jakże mądre są ścieżki chwały bożej! - wykrzyknął, a echo tych słów brzmiało jeszcze
przez chwilę nad wyludnionym placem. - Kiedy Piłat zwrócił się do tłumu, by dokonał wyboru,
w rzeczywistości nie pozostawił mu żadnego wyboru. Wystawił na widok publiczny
mężczyznę wychłostanego, złamanego oraz tego, który dumnie wznosił głowę - Barabasza,
rewolucjonistę. Bóg wiedział, że lud pośle na śmierć słabszego, aby dowiódł swej miłości.
I Petrus dodał:
- A tymczasem, bez względu na dokonany tamtego dnia wybór, Syn Boży i tak w końcu zo-
stałby ukrzyżowany.
Posłaniec
„W tym miejscu wszystkie drogi wiodące do Santiago de Compostela łączą się w
jedną".
Wczesnym rankiem przybyliśmy do Puentę La Reina. Zdanie to było wykute na cokole
posągu pielgrzyma w średniowiecznym stroju - trój graniastym kapeluszu i pelerynie -
trzymającego w ręce muszlę, bukłak i kij wędrowca. Przypominało niemal już zapomnianą
epopeję podróży, którą teraz przeżywałem, mając za przewodnika Petrusa.
Ostatnią noc spędziliśmy w jednym z wielu na tym szlaku klasztorów. Witając nas,
brat furtian uprzedził, że w obrębie murów nie wolno wypowiedzieć ani słowa. Młody mnich
odprowadził nas kolejno do cel wyposażonych tylko w najprostsze sprzęty - twarde łóżko,
pościel sfatygowaną, ale czystą, dzbanek z wodą i miskę, w której mogliśmy się umyć. Nie
było tam ani kranów, ani ciepłej wody, a pory podawania posiłków wypisano na drzwiach.
Gdy wybiła godzina, poszliśmy do refektarza. Zakonnicy, którzy złożyli śluby
milczenia, porozumiewali się wyłącznie wzrokiem i może dlatego odniosłem wrażenie, że ich
oczy błyszczą silniej niż oczy zwykłych ludzi. Jedzenie czekało już na długich stołach, przy
których usiedliśmy pośród mnichów w habitach z grubej wełny. Petrus spojrzał na mnie i
wykonał gest, którego znaczenie wydało mi się zupełnie oczywiste - oddałby wszystko za
papierosa, a tymczasem wyglądało na to, że przez całą noc jego pragnienie pozostanie
niespełnione. I mnie to dotknęło, więc wbiłem paznokieć w nasadę paznokcia kciuka, niemal
raniąc się do krwi. Ta chwila była zbyt piękna, bym mógł się dopuścić wobec siebie naj-
mniejszego choćby okrucieństwa.
Kolacja składała się z zupy jarzynowej, chleba, ryb i wina. Przyłączyliśmy się do
modlitwy mnichów. Podczas gdy jedliśmy, młody lektor monotonnym głosem czytał fragmenty
listów świętego Pawła.
- „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców,
wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć - oznajmiał delikatny, ale pewny głos
zakonnika. - My głupi dla Chrystusa. Staliśmy się jakby śmieciem tego świata i odrazą dla
wszystkich aż do tej chwili. Albowiem nie w słowie, lecz w mocy przejawia się Królestwo
Boże".
Adresowane do Koryntian napomnienia Pawła rozbrzmiewały pośród gołych ścian
refektarza już do końca posiłku.
Do Puentę La Reina dotarliśmy, rozprawiając o krótkim pobycie wśród mnichów.
Wyznałem Petrusowi, że ukradkiem wypaliłem w celi papierosa i że umierałem ze strachu, by
ktoś nie poczuł zapachu tytoniowego dymu. Wybuchnął śmiechem, a ja odgadłem, że i on
zrobił to samo.
- Święty Jan Chrzciciel odszedł na pustynię, lecz Jezus pozostał wśród grzeszników i
nie zaprzestał wędrówki - powiedział. - I ja to wolę.
Rzeczywiście, nie licząc pobytu na pustyni, Chrystus całe życie spędził pośród ludzi.
- Pamiętaj, że jego pierwszy cud to nie ocalenie czyjejś duszy, uleczenie chorego czy
przepędzenie demona, lecz przemiana wody w wyborne wino podczas uczty weselnej, gdy
okazało się, że pan domu nie ma już czym napoić gości.
Wypowiedziawszy te słowa, nagle znieruchomiał. Uczynił to tak gwałtownie, że i ja
zatrzymałem się, zaniepokojony. Znajdowaliśmy się tuż przed mostem, który dał nazwę
miasteczku. Ale Petrus nie patrzył na drogę. Jego wzrok skierowany był na dwójkę dzieci
bawiących się nad brzegiem rzeki gumową piłką. Jedno wyglądało na osiem, drugie na dziesięć
lat. Chłopcy zdawali się nie dostrzegać naszej obecności. Zamiast przejść przez most, Petrus
zbiegł po stromym brzegu i skierował się w stronę dzieciaków. Ja, jak zawsze, poszedłem w
jego ślady, o nic nie pytając.
Dzieci nadal nie zwracały na nas uwagi. Petrus usiadł i przypatrywał się ich zabawie,
dopóki piłka nie upadła tuż obok niego. Chwycił ją zwinnym ruchem i rzucił do mnie.
Złapałem ją w locie i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń.
Podszedł do nas chłopiec wyglądający na starszego. W pierwszym odruchu chciałem
oddać mu piłkę, ale zachowanie Petrusa było tak dziwne, że postanowiłem sprawdzić, co się
teraz stanie.
- Proszę pana, proszę mi oddać piłkę - powiedział chłopiec.
Przyglądałem się małej postaci stojącej dwa metry ode mnie. Wyczułem w tym dziecku
coś znajomego, podobnie jak wówczas, kiedy natknąłem się na Cygana.
Chłopiec wielokrotnie ponawiał prośbę, w końcu, widząc, że nie reaguję, pochylił się i
chwycił kamień.
- Niech pan odda tę piłkę albo rzucę w pana kamieniem - napierał.
Petrus i drugi dzieciak obserwowali mnie bez słowa.
- Rzuć - powiedziałem - ale jeśli trafisz, złapię cię i stłukę na kwaśne jabłko.
Poczułem, że Petrus odetchnął z ulgą. Coś usiłowało wydostać się z głębi mego
jestestwa. Miałem nieodparte wrażenie, że już przeżyłem tę sytuację. Wystraszyłem chłopaka.
Upuścił kamień i zastosował inną technikę.
- Tutaj, w Puentę La Reina, jest relikwiarz, który należał do bardzo bogatego
pielgrzyma. Macie muszle i plecaki, a to znaczy, że też jesteście pielgrzymami. Jeżeli odda
mi pan piłkę, ja dam panu ten relikwiarz. Leży zagrzebany w piasku nad rzeką.
- Chcę piłkę - odrzekłem bez przekonania.
W rzeczywistości pragnąłem zdobyć relikwiarz. Wyglądało na to, że dzieciak mówi
prawdę. Ale może Petrus z jakiegoś powodu potrzebował tej piłki. Nie mogłem go zawieść, był
moim przewodnikiem.
- Przecież ta piłka wcale nie jest panu potrzebna - wykrztusił chłopiec bliski łez. - Jest
pan silny, podróżuje i zna świat. Ja nie widziałem niczego oprócz brzegów tej rzeki, a piłka jest
moją jedyną zabawką. Proszę ją oddać.
Słowa dziecka raniły mi serce. Ale ta dziwnie znajoma atmosfera i wrażenie, że już
zetknąłem
się - może w książkach, a może w życiu - z tą sytuacją, skłoniły mnie do uporu.
- Nie. Ta piłka jest mi potrzebna. Dam ci pieniądze, żebyś mógł sobie kupić nową,
ładniejszą, ale ta będzie moja.
Gdy to powiedziałem, czas jakby się zatrzymał. Krajobraz się zmienił, chociaż Petrus
nie uciskał punktu u podstawy mojej czaszki - na ułamek sekundy jakaś siła przeniosła nas na
rozległą pustynię popiołów. Nie było tam ani Pe-trusa, ani drugiego chłopca, tylko ja i stojący
przede mną dzieciak. Był starszy, miał miłą i przyjazną twarz, jednak w jego oczach do-
strzegłem blask, który mnie przerażał.
Wizja rozwiała się niemal natychmiast. Powróciłem do Puentę La Reina, miejsca, w
którym zbiegały się liczne drogi do Santiago de Compo-stela, wiodące z różnych stron Europy.
Stąd prowadziła już tylko jedna. Przede mną stało dziecko proszące o piłkę, a jego oczy były
łagodne i smutne.
Petrus podszedł, wyjął piłkę z moich rąk i oddał ją chłopcu.
- Gdzie ukryto ten relikwiarz? - zapytał malca.
- Jaki relikwiarz? - burknął chłopak, biorąc przyjaciela za rękę, i razem z nim
wskoczył do wody.
Wdrapaliśmy się na skarpę i w końcu przeszliśmy na drugi brzeg. Teraz zasypałem
Petrusa pytaniami o to, co się wydarzyło, powiedziałem mu o wizji pustyni, on jednak zmienił
temat i obiecał, że do tej sprawy wrócimy, kiedy znajdziemy się nieco dalej stąd.
W pół godziny później doszliśmy do odcinka drogi, na którym przetrwał bruk z czasów
rzymskich. Był tu także inny most, ale w kompletnej ruinie. Urządziliśmy sobie krótki postój,
ż
eby zjeść śniadanie przygotowane przez zakonników - żytni chleb, jogurt i kozi ser.
- Dlaczego chciałeś mieć piłkę tego chłopca? - zapytał Petrus.
Odparłem, że nie chciałem tej piłki. Że zachowałem się tak, ponieważ on, Petrus,
przyjął według mnie dziwną postawę. Jakby ta piłka miała w jego oczach ogromne znaczenie.
- Bo rzeczywiście miała. Postępowałem tak, abyś mógł stoczyć zwycięską walkę ze
swoim osobistym demonem.
Mój osobisty demon... Od początku tej podróży nie słyszałem czegoś równie
absurdalnego. Przez sześć dni krążyłem po Pirenejach, poznałem zakonnika maga, który nie
uprawiał magii, pokancerowałem sobie palec, bo za każdym razem, kiedy w głowie zaświtała
mi okrutna myśl -hipochondria, poczucie winy, kompleks niższości - musiałem wbijać
paznokieć w ranę. Przyznaję, że tym razem Petrus miał rację - negatywne myśli pojawiały się
coraz rzadziej. Ale ta bajeczka o demonie osobistym była czymś zupełnie nowym. I trudno
było mi ją przełknąć.
- Dzisiaj, zanim przeszliśmy przez most, bardzo wyraźnie czułem czyjąś obecność,
jakby ktoś
chciał udzielić nam przestrogi. Ale ta przestroga była przeznaczona raczej dla ciebie
niż dla mnie. Zapowiada się bój i przyjdzie ci stoczyć Dobrą Walkę. Dopóki nie znasz swojego
osobistego demona, ten przeważnie staje przed tobą pod postacią bliskiej ci osoby.
Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem bawiące się dzieciaki; doszedłem do wniosku, że właśnie
w tym miejscu powinien się objawić. Ale to było tylko przeczucie. Nie byłem pewien, czy to
twój osobisty demon. Aż do chwili, gdy powiedziałeś, że nie oddasz piłki.
Odparłem, że postąpiłem tak, ponieważ myślałem, że on, Petrus, tego ode mnie
oczekuje.
- Dlaczego ja? Czy w którymś momencie coś powiedziałem?
Poczułem lekki zawrót głowy. Może z powodu jedzenia, które po kilkugodzinnej
wędrówce na czczo pochłaniałem z ogromną żarłocznością. Ale przez cały ten czas nie mogłem
uwolnić się od przeświadczenia, że chłopiec miał w sobie coś znajomego.
- Twój osobisty demon kusił cię na trzy klasyczne sposoby: groźbą, obietnicą i
trafiając w czuły punkt. Gratuluję - dzielnie odparłeś jego ataki.
Teraz przypomniałem sobie, że wypytywałem chłopca o relikwiarz. W pierwszej
chwili pomyślałem, że próbuje mnie oszukać. A jednak tam naprawdę musiał gdzieś
spoczywać ukryty relikwiarz - demon nigdy nie posuwa się do fałszywych obietnic.
- Chłopiec nie pamiętał o relikwiarzu, dlatego że wtedy twój osobisty demon już
odszedł. -I dodał bez wahania: - Czas go wezwać. Będzie ci teraz potrzebny.
Siedzieliśmy na ruinach starego mostu. Petrus starannie pozbierał resztki jedzenia i
schował do papierowej torby, którą dali nam mnisi. Ludzie szli do pracy na rozpościerające się
przed nami pola, lecz z daleka nie mogłem usłyszeć, co mówią. Teren był pofałdowany, a
uprawiane ręką człowieka skrawki ziemi tworzyły w krajobrazie zagadkowe kształty. U
naszych stóp wody rzeki, której poziom obniżył się w okresie suszy, płynęły niemal
bezszelestnie.
- Zanim Chrystus wyruszył w świat, udał się na pustynię i odbył rozmowę ze swoim
osobistym demonem - podjął Petrus. - Dowiedział się tego, co powinien wiedzieć o człowieku,
ale nie pozwolił, aby demon narzucił mu reguły gry, i dzięki temu go pokonał. Jak rzekł
pewien poeta: „Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą". Aby podjąć Dobrą Walkę,
potrzebujemy wsparcia. Potrzebujemy przyjaciół, a kiedy ci są daleko, naszą najpotężniejszą
bronią musimy uczynić samotność. Wszystko dookoła musi nam pomagać w pokonywaniu
odległości dzielącej nas od celu. Wszystko musi być osobistą manifestacją woli zwycięstwa w
Dobrej Walce. W przeciwnym razie, jeśli nie rozumiemy, że potrzebni są nam wszyscy i
wszystko, jesteśmy tylko pełnymi arogancji wojownikami. I ta arogancja w końcu nas
zniszczy, bo zbytnia pewność siebie sprawia, że nie dostrzegamy zasadzek na polu bitwy.
Opowieść o wojownikach i walkach znów przypomniała mi don Juana Carlosa
Castańe-dy. Zastanawiałem się, czy stary indiański czarownik udzielał lekcji rankiem, zanim
jego uczeń zdążył strawić śniadanie. Ale Petrus mówił dalej.
- U naszego boku, oprócz otaczających nas i wspierających sił fizycznych, stoją też
dwie główne siły duchowe: anioł i demon. Anioł zawsze nas ochrania, jest darem boskim - nie
trzeba go wzywać. Oblicze twego anioła ukazuje się zawsze, gdy ze szlachetnością odnosisz się
do świata. Jest strumieniem, polem, błękitem nieba. Na tym starym moście, który umożliwia
nam przejście suchą nogą na drugi brzeg, a który wybudowały anonimowe ręce rzymskich
legionistów, także na tym moście widać twarz twojego anioła. Nasi przodkowie znali go jako
anioła stróża, anioła obrońcę i opiekuna. Demon również jest aniołem, lecz to potęga
oswobodzona, zbuntowana. Wolę nazywać go Posłańcem, ponieważ odgrywa rolę głównego
łącznika między tobą a światem. W starożytności pojawiał się jako Merkury, Hermes
Trismegistos, posłaniec bogów. Działa wyłącznie w sferze materialnej. Jest obecny w złocie
Kościoła, ponieważ złoto pochodzi z ziemi, a ziemia to jego władztwo. Jest obecny w naszej
pracy i stosunku do pieniądza.
Jeśli dajemy mu wolność, zaczyna nas rozpraszać. Jeśli poddajemy go egzorcyzmom,
tracimy wszystko, co dobre, a czego mógł nas nauczyć, ponieważ doskonale zna świat i ludzi.
Jeżeli jednak ulegniemy fascynacji jego mową, zawładnie nami i zniechęci do Dobrej Walki.
Mimo wszystko jedynym sposobem poznania naszego Posłańca jest pozyskanie jego przyjaźni.
Słuchając rad, wzywając go na pomoc, kiedy to konieczne, nigdy nie wolno pozwolić, by to on
dyktował warunki. Tak postąpiłeś z tym dzieciakiem. Musisz jednak przede wszystkim
wiedzieć czego chcesz, a ponadto znać jego twarz i imię.
- Jak mam je poznać? - zapytałem.
I Petrus nauczył mnie RYTUAŁU POSŁAŃCA.
- Zrób to raczej wieczorem, wtedy będzie łatwiej. Dziś, podczas waszego pierwszego
spotkania, wyjawi ci swoje imię. To imię jest tajemnicą i nikomu nie możesz go zdradzić,
nawet mnie. Każdy, kto pozna imię twojego Posłańca, będzie mógł go zniszczyć.
Petrus wstał i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce dotarliśmy do pól, na których
pracowali wieśniacy. Wymieniliśmy kilka buenos dias i poszliśmy dalej.
- Gdybym miał odwołać się do jakiegoś obrazu, powiedziałbym, że anioł jest
twą zbroją, a Posłaniec mieczem. Zbroja chroni cię bez względu na okoliczności, ale
miecz może wypaść z ręki podczas walki, uśmiercić przyjaciela lub zwrócić się przeciwko
właścicielowi. Nawiasem mówiąc, mieczem można zrobić prawie wszystko, nie można tylko
na nim siadać - zakończył, parskając śmiechem.
Zatrzymaliśmy się we wsi na obiad. Kelner, który nas obsługiwał, nie krył złego
humoru. Nie odpowiadał nawet na nasze pytania. Niechętnie, byle jak postawił przed nami
jedzenie, a na domiar złego zachlapał spodnie Petrusa. Wtedy zobaczyłem, jak w moim
przewodniku zachodzi przemiana: wpadł w gniew, wezwał właściciela i żywo protestował. W
końcu poszedł do toalety zmienić bermudy, właścicielowi pozostawiając usunięcie plamy i
rozwieszenie ubrania.
Kiedy czekaliśmy, aż ostre popołudniowe słońce wysuszy bermudy Petrusa, myślałem
o naszej porannej rozmowie. Faktem było, że większość opinii Petrusa o chłopcu okazała się
trafna. Poza tym ujrzałem pustynię i twarz. Ale ta opowieść o Posłańcu wydawała się bardzo
archaiczna. Żyliśmy w XX wieku i pojęcia piekła, grzechu i demona dla nikogo już nie miały
sensu, nawet dla głupców. W Tradycji, której nauki zgłębiałem znacznie dłużej, niż trwała
nasza wędrówka Camino de Santiago, Posłaniec, zwany po prostu demonem - któremu to
słowu nie nadawano pejoratywnego sensu - był dominującym duchem sił ziemskich. Często
odwoływano się do niego, nigdy jednak nie przypisywano mu roli sprzymierzeńca ani doradcy
w sprawach powszednich. Petrus dał mi do zrozumienia, że mógłbym wykorzystać przyjaźń
Posłańca, aby osiągnąć sukces w pracy lub wśród ludzi. Taka idea wydała mi się godna
profana, a w dodatku infantylna.
Ale przecież przysięgałem pani Savin, że będę bezwzględnie posłuszny. I po raz
kolejny musiałem wbić paznokieć w kciuk, do żywego.
- Nie powinienem był się unosić - powiedział Petrus, kiedy wyszliśmy z gospody. - Nie
wylał tej kawy na mnie, tylko na świat, do którego pała nienawiścią. Wie, że istnieje ogromny
ś
wiat, gdzieś poza granicami jego wyobraźni, a jego obecność w tym świecie sprowadza się do
wczesnego wstawania, chodzenia do piekarni, obsługiwania przypadkowych klientów i
nocnych ma-sturbacji, które pomagają mu marzyć o kobiecie, jakiej nigdy nie spotka.
Nadeszła pora sjesty, lecz Petrus zrezygnował z postoju i ruszyliśmy dalej. Powiedział,
ż
e to forma pokuty za jego brak wyrozumiałości. Ja, choć nic złego nie uczyniłem, musiałem
podążać za nim w palącym słońcu. Myślałem o Dobrej Walce i milionach ludzi, którzy w tej
chwili, w różnych punktach planety, robili rzeczy, których robić nie lubili. Ćwiczenie
Okrucieństwa do żywego raniło mój palec, mimo to było źródłem dobra. Pozwoliło mi
zrozumieć, jak dalece zdradzał mnie czasami umysł, skłaniając do czynów, które uważałem za
naganne, i do uczuć, które niczemu nie służyły.
RYTUAŁ POSŁAŃCA
Usiądź i całkowicie się rozluźnij. Pozwól myślom swobodnie wędrować, płynąć poza
wszelką kontrolą.
Po paru chwilach powiedz sobie: „Teraz jestem odprężony, a moje oczy śpią snem
ś
wiata".
Kiedy poczujesz, że twój umysł uwolnił się od wszelkich trosk, wyobraź sobie słup ognia po
prawicy. Spraw, żeby płomienie były silne i błyszczące. Wtedy powiedz półgłosem:
„Rozkazuję, aby moja podświadomość się ujawniła. Niechaj otworzy się przede mną i
odkryje magiczne sekrety". Skup się chwilę na słupie ognia. Jeżeli pojawi się obraz, będzie
projekcją twojej podświadomości. Spróbuj go zatrzymać.
A teraz, wciąż mając po prawicy słup ognia, wyobraź sobie jeszcze jeden, po lewej
stronie. Kiedy płomienie nabiorą życia, wypowiedz szeptem te słowa: „Niechaj moc Baranka,
który żyje we wszystkim i we wszystkich, zamieszka także we mnie, kiedy będę wzywać mego
Posłańca. [Imię Posłańca] stanie wtedy przede mną".
Rozmów się z Posłańcem, który ukaże się między dwoma słupami ognia. Podziel się z
nim swoim problemem, poproś o radę i wydaj niezbędne rozkazy.
Po zakończeniu rozmowy zwolnij go, mówiąc: „Dziękuję Barankowi za cud, którego
dokonałem. Niechaj [imię Posłańca] wraca na każde wezwanie i choćby był daleko, niechaj
pomaga mi wypełnić zadanie".
Uwaga! W pierwszej inwokacji - lub w pierwszych inwokacjach, zależnie od
koncentracji osoby, która dopełnia rytuału - nie wypowiada się imienia Posłańca. Mówi się
tylko „On". Jeżeli rytuał został wypełniony prawidłowo, Posłaniec ujawni swe imię,
posługując się telepatią. W przeciwnym razie nalegaj, by zdradził to imię, i potem podejmij
dialog. Im częściej powtarzać będziesz rytuał, tym silniejsza okaże się obecność Posłańca, a
jego działania szybsze.
W tej chwili pragnąłem, aby Petrus miał rację - aby naprawdę istniał Posłanieć, z
którym można dyskutować o praktyce życia, którego można poprosić o pomoc w sprawach
doczesnych. Z niecierpliwością czekałem, aż zapadnie zmrok.
Tymczasem Petrus nieustannie mówił o kelnerze. W końcu, raz jeszcze sięgając po
chrześcijański argument, zdołał przekonać samego siebie, że postąpił słusznie.
- Chrystus wybaczył jawnogrzesznicy, przeklął jednak figowiec, który poskąpił mu
figi. Ja również nie muszę być zawsze pełen życzliwości.
Słusznie. Nękający go problem został rozwiązany. Raz jeszcze ocaliła go Biblia.
Do Estelli dotarliśmy około dziewiątej wieczorem. Wziąłem kąpiel, a potem poszliśmy
na kolację. Autor pierwszego przewodnika po szlaku wiodącym do Composteli, Aymeri
Picaud, opisał Estellę jako skrawek „żyznej ziemi, gdzie nie brakuje dobrego chleba,
wybornego wina, mięsa oraz ryb. Wody Egi są łagodne, zdrowe i smaczne". Nie skosztowałem
wody z rzeki, lecz jeśli idzie o strawę, opinia Picauda pozostaje prawdziwa nawet po ośmiu
stuleciach. Podano nam plastry jagnięciny, karczochy i doskonałe rioja. Popijając wino i
gawędząc o tym i owym, spędziliśmy przy stole długie chwile. W końcu Petrus oznajmił, że to
dobry moment, abym nawiązał pierwszy kontakt z Posłańcem.
Wstaliśmy i zaczęliśmy szybko przemierzać uliczki miasta. Kilka wiodło prosto nad
rzekę - jak w Wenecji - i właśnie przy jednej z nich postanowiłem usiąść. Petrus powiedział, że
od tej chwili ja jestem mistrzem ceremonii, trzymał się więc nieco na uboczu.
Długo wpatrywałem się w rzekę. Jej wody, jej szmer stopniowo odgradzały mnie od
ś
wiata i napawały głębokim spokojem. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie pierwszy słup
ognia. Pojawił się po chwili.
Wypowiedziałem rytualne słowa i po lewej stronie buchnął drugi słup ognia.
Przestrzeń, która je dzieliła, rozświetlona ich blaskiem, była zupełnie pusta. Stałem, wpatrując
się w tę pustkę i starając się nie myśleć, aby mógł się pojawić Posłaniec. Zamiast niego jednak
ujrzałem egzotyczne scenki - wejście do piramidy, kobietę odzianą w czyste złoto, czarnych
mężczyzn, którzy tańczyli wokół ogniska. Obrazy zmieniały się błyskawicznie, a ja pozwoliłem
im się przesuwać, nie usiłując ich nawet kontrolować. Stanęły przede mną także liczne sceny z
kolejnych etapów Drogi, którą przemierzałem z Petrusem -krajobrazy, restauracje, lasy. Aż
nagle, bez uprzedzenia, między słupami ognia wyrosła pustynia popiołów, którą widziałem
rankiem. Pośród niej stał sympatyczny mężczyzna, a w jego oczach połyskiwały iskierki
perfidii.
Roześmiałem się, wprawiony w trans. Pokazał mi zamkniętą sakiewkę, potem ją
otworzył i zajrzał do środka, ale z miejsca, w którym stałem, nie mogłem niczego zobaczyć.
Wtedy na myślprzyszło mi pewne imię: Astrain*. Wyobraziłem sobie to imię, sprawiłem, że
zadrgało między słupami ognia, a Posłaniec z własnej woli przytaknął; odgadłem jego imię.
Nadszedł czas, by zakończyć ćwiczenie. Wypowiedziałem rytualne słowa i ugasiłem
słupy ognia - najpierw po lewej, potem po prawej. Otworzyłem oczy - przede mną znów
płynęła Ega.
- To było znacznie trudniejsze, niż się spodziewałem - przyznałem, opowiedziawszy
Petru-sowi, co się wydarzyło.
- To był twój pierwszy kontakt. Kontakt wzajemnego zrozumienia, wzajemnej
przyjaźni. Rozmowa z Posłańcem stanie się owocna, jeśli będziesz go wzywał codziennie, jeśli
będziesz dzielił się z nim problemami i nauczysz się doskonale odróżniać prawdziwą pomoc od
zasadzek. Podczas spotkań z nim nigdy nie trać z oczu swego miecza.
- Ale przecież nie mam jeszcze miecza - odburknąłem.
- Dlatego nie będzie mógł ci wyrządzić wielkiej krzywdy. Jednak lepiej nie ułatwiać
mu zadania.
Rytuał dobiegał końca. Życząc Petrusowi dobrej nocy, wróciłem do hotelu. Leżałem w
łóżku i rozmyślałem o nieszczęsnym kelnerze, który obsługiwał nas przy obiedzie. Miałem
ochotę tam
To imię jest oczywiście nieprawdziwe.
wrócić, spotkać się z nim, nauczyć go rytuału Posłańca i powiedzieć, że jeśli tego
pragnie, wszystko może odmienić. Ale nie warto było podejmować próby ocalenia świata - nie
zdołałem jeszcze ocalić nawet siebie.
Miłość
- Rozmowa z Posłańcem to nie zadawanie pytań na temat świata duchowego -
powiedział nazajutrz Petrus. - Posłaniec może być pomocny wyłącznie w świecie materialnym.
Ale udzieli ci wsparcia tylko wówczas, gdy będziesz dokładnie wiedział, co chcesz osiągnąć.
Zatrzymaliśmy się w wiosce, żeby ugasić pragnienie. Petrus zamówił piwo, ja wodę
sodową. Podstawę mojej szklanki stanowił plastikowy krążek wypełniony zabarwioną wodą.
Palcami
rysowałem na nim abstrakcyjne kształty. Rozmyślałem.
- Wspomniałeś, że Posłaniec objawił się w chłopcu, ponieważ miał mi coś do
powiedzenia.
- Coś niecierpiącego zwłoki - potwierdził.
Rozmawialiśmy jeszcze o Posłańcu, o aniołach i demonach. Z trudem przychodziło mi
pogodzić się z tak praktycznym wykorzystaniem tajemnic Tradycji. Petrus podkreślał, że
zawsze powinniśmy pragnąć zadośćuczynienia, a ja miałem w pamięci słowa Jezusa: bogaci
nie wejdą do Królestwa Niebieskiego.
- Jezus nagrodził człowieka, który potrafił pomnożyć majątek swego pana. Poza
tym ludzie uwierzyli w niego nie tylko za sprawą jego zdolności oratorskich - musiał czynić
cuda, wynagradzać tych, którzy za nim podążali.
- W moim barze nikt nie będzie źle mówił o Jezusie - przerwał właściciel, który
przysłuchiwał się naszej dyskusji.
- I nikt nie mówi źle o Jezusie - odparł Petrus. - Źle mówić o Jezusie to grzeszyć,
wzywając jego imienia. Jak pan zrobił tu, w tym. miejscu.
Właściciel baru zmieszał się na chwilę. Ale zaraz zripostował:
- Nie mam z tym nic wspólnego. Byłem jeszcze dzieckiem.
- Winę zawsze ponoszą inni - zgromił go Petrus.
Właściciel baru zniknął za kuchennymi drzwiami. Zapytałem, o czym mówili.
- Przed pięćdziesięciu laty, w dwudziestym wieku, tam, na wprost, spalono
pewnego Cygana. Oskarżono go o czary i zbezczeszczenie hostii. Sprawę dało się wyciszyć, bo
trwała potworna wojna domowa, i dziś nikt już o tym nie pamięta. Z wyjątkiem mieszkańców
tego miasteczka.
- Skąd więc ty o tym wiesz, Petrusie?
- Po prostu wędrowałem już szlakiem do Composteli.
I dalej piliśmy w opustoszałym barze. Słońce zalewało ziemię oślepiającym blaskiem -
była pora sjesty. Wkrótce właściciel baru wrócił w towarzystwie miejscowego proboszcza.
- Kim jesteście? - zapytał ksiądz.
Petrus pokazał mu narysowaną na plecaku muszlę. Przez tysiąc dwieście lat
pielgrzymi przechodzili obok tego baru i tradycją było każdego z nich traktować z szacunkiem,
zawsze udzielając schronienia. Toteż teraz kapłan zwrócił się do nas zupełnie inaczej.
- Jakże to możliwe, żeby wędrujący do Composteli pielgrzymi źle wyrażali się o
Jezusie? -zapytał tonem katechety.
- Nikt tu nie powiedział niczego złego o Jezusie. Wspominaliśmy zbrodnie popełnione
w imię Jezusa. Na przykład sprawę tego Cygana, którego spalono na placu.
Także właściciela baru muszla na plecaku Petrusa zmusiła do zmiany zachowania.
Tym razem odezwał się z respektem.
- Klątwa Cygana ciąży na nas do dziś - oświadczył mimo karcącego spojrzenia
proboszcza.
Petrus chciał się dowiedzieć, na czym to polega. Ksiądz odparł, że to tylko krążące
wśród ludu bajki, które nie zyskały potwierdzenia Kościoła. Ale właściciel ciągnął:
- Przed śmiercią Cygan powiedział, że najmłodsze dziecko we wsi będzie nawiedzone
i opętane przez demony. Kiedy to dziecko się zestarzeje, a w końcu umrze, demony wybiorą
inne. I tak bez końca, przez całe wieki.
- Ziemia tu jest taka jak w innych okolicznych wsiach - wtrącił ksiądz. - Kiedy tam
panuje susza, panuje także i u nas. Kiedy tam pada i plony są obfite, my też zapełniamy
spichlerze. Nie przydarza się nam nic, co nie działoby się w sąsiednich wsiach. Cała ta
opowiastka to czyste wymysły.
- Nic się nie stało, bo odizolowaliśmy klątwę -wyjaśnił właściciel baru.
- Chodźmy więc do niej - zaproponował Petrus.
Kapłan skwitował te słowa śmiechem. Właściciel się przeżegnał. Lecz żaden z nich nie
ruszył się z miejsca.
Petrus uregulował rachunek i ponowił prośbę, by ktoś zaprowadził nas do osoby, na
którą padła klątwą. Proboszcz przeprosił - musiał wracać do kościoła, ponieważ został
oderwany od pilnej pracy. I wyszedł, zanim którykolwiek z nas zdążył otworzyć usta.
Właściciel baru obrzucił Petrusa pełnym niepokoju spojrzeniem.
- Niech się pan nie obawia - powiedział mój przewodnik. - Wystarczy wskazać nam
dom, w którym mieszka klątwa. A my spróbujemy uwolnić od niej wieś.
Właściciel baru wyszedł z nami na uliczkę, nad którą unosiły się tumany kurzu, a
bezlitosne słońce oślepiało każdego, kto zerknął w górę. Dotarliśmy do skraju wsi. Właściciel
baru wskazał nam oddalony dom przy drodze.
- Zawsze posyłamy tam żywność, odzież, wszystko, czego trzeba - tłumaczył się, jakby
przepraszając. - Ale nawet proboszcz nigdy tam nie zachodzi.
Pożegnaliśmy go. Stary czekał, myśląc pewnie, że nie zatrzymamy się przy tym domu.
Ale Petrus zapukał do drzwi. Kiedy się odwróciłem, właściciela baru już nie było.
Otworzyła nam kobieta około sześćdziesiątki. Obok niej stało ogromne czarne psisko,
merdaniem ogona okazując zadowolenie z odwiedzin. Kobieta zapytała, po co przyszliśmy, i
wyjaśniła, że przeszkodziliśmy jej w praniu, a poza tym zostawiła garnki na ogniu. Nie
sprawiała wrażenia zaskoczonej naszą wizytą. Z jej zachowania wywnioskowałem, że wielu
pielgrzymów, którzy nie słyszeli o klątwie, pukało do tych drzwi, szukając schronienia.
- Jesteśmy pielgrzymami, podążamy do Composteli i potrzeba nam trochę gorącej
wody - powiedział Petrus. - Wiem, że nam pani nie odmówi.
Trochę wbrew sobie starucha szeroko otworzyła drzwi. Weszliśmy do izdebki,
schludnej, ale biednie urządzonej. Była tam sofa z podartym plastikowym obiciem, kredens,
obraz Przenajświętszego Serca Jezusowego, święci i krucyfiks z gałęzi kolczastego krzewu. Na
izbę otwierało się dwoje drzwi: za jednymi zobaczyłem sypialnię, drugimi, wiodącymi do
kuchni, kobieta poprowadziła Petrusa.
- Mam trochę wrzątku - powiedziała. - Poszukam jakiegoś naczynia, żebyście mogli
zaraz iść, skąd przyszliście.
Zostałem sam na sam z psiskiem. Zwierzak merdał ogonem, łagodny i zadowolony. Po
chwili kobieta wróciła, niosąc starą puszkę po konserwie. Napełniła ją wrzątkiem i podała
Petrusowi.
- Proszę. Idźcie i niechaj Bóg wam błogosławi.
Ale Petrus nie ruszył się z miejsca. Wyjął z plecaka saszetkę herbaty, włożył do wody i
oznajmił, że chętnie podzieli się skromnym wiktem z gospodynią, aby podziękować za
ż
yczliwość.
Wyraźnie zakłopotana kobieta przyniosła dwie filiżanki i usiadła z Petrusem przy
stole. Ja tymczasem przypatrywałem się psu, równocześnie słuchając rozmowy, którą zagaił
Petrus.
- We wsi słyszałem, że nad tym domem ciąży klątwa - powiedział beznamiętnym
tonem.
Oczy psa rozbłysły, jakby i on zrozumiał sens tych słów. Stara kobieta poderwała się z
krzesła.
- To kłamstwo! Stare przesądy! Proszę, niech pan szybciej pije tę herbatę, mam
mnóstwo pracy.
Pies wyczuł nagłą zmianę nastroju swej pani. Nie poruszył się, ale wzmógł czujność.
Petrus jednak zachował niezmącony spokój. Powoli napełnił herbatą filiżankę i uniósł ją do ust,
by odstawić, nie wypiwszy nawet łyka.
- Jest gorąca. Zaczekajmy, aż trochę wystygnie.
Kobieta nie usiadła. Było widać, że drażni ją nasza obecność i że żałuje, iż otwarła
nam drzwi. Zauważywszy, że uparcie przyglądam się psu, przywołała go do siebie. Zwierzę
usłuchało, jednak nadal nie spuszczało ze mnie oka.
- Właśnie dlatego, mój drogi - Petrus zwracał się teraz do mnie - właśnie dlatego twój
Posłaniec ukazał się pod postacią dziecka.
Nagle uświadomiłem sobie, że to nie ja przypatrywałem się psu. Odkąd tu wszedłem,
zwierzak mnie hipnotyzował i zmuszał, żebym patrzył mu prosto w oczy. To pies mi się
przyglądał i powodował, że spełniałem jego wolę. Ogarniało mnie narastające zmęczenie,
miałem ochotę zwinąć się w kłębek na podartej sofie i zasnąć, ponieważ na dworze panował
upał i nie chciało mi się ruszać w drogę. Wszystko to wydawało się dziwne; czułem się,
jakbym wpadł w pułapkę.
Pies wpatrywał się we mnie, a im dłużej to robił, tym większej ulegałem senności.
- Rusz się - powiedział Petrus, wstając i podając mi filiżankę herbaty. • Napij się. Pani
chciałaby, żebyśmy się jak najszybciej wynieśli.
Zatoczyłem się, ale jakoś utrzymałem filiżankę, a gorąca herbata pomogła mi się
ocknąć. Chciałem coś powiedzieć, zapytać, jak wabi się to zwierzę, ale nie mogłem wykrztusić
słowa. Coś się we mnie obudziło, coś, czego Petrus mi nie przekazał, zaczynało dawać o sobie
znać. Była to niepohamowana chęć wypowiadania słów, których znaczenia nie znałem. Byłem
przekonany, że Petrus dodał czegoś do herbaty. Wszystko stało się odległe, odnosiłem niejasne
wrażenie, że kobieta powtarza Petrusowi, iż powinniśmy już sobie iść. Ogarnęła mnie swoista
euforia i postanowiłem głośno wymawiać dziwne słowa, które przychodziły mi do głowy.
Nie potrafiłem już wyraźnie dostrzec w tej izbie niczego oprócz psa. Kiedy zacząłem
wypowiadać obce słowa, zareagował warczeniem. On rozumiał. Podniecony, mówiłem coraz
głośniej. Pies wyprężył się i obnażył zęby. Nie był już tym łagodnym stworzeniem, które
zobaczyłem, wchodząc, ale złą i groźną bestią, gotową lada chwila skoczyć mi do gardła.
Wiedziałem, że słowa mnie chronią, więc wypowiadałem je coraz głośniej, koncentrując
wszystkie siły na psie i czując w sobie dziwną moc, która powstrzymywała zwierzę przed
atakiem.
Teraz wydarzenia toczyły się jakby w zwolnionym tempie. Zauważyłem, że kobieta
zbliżyła się do mnie i próbowała wypchnąć za drzwi, że Petrus ją przytrzymywał, a pies nie
zwracał uwagi na ich szamotaninę. Utkwił we mnie ślepia i wstał, warcząc i szczerząc
zęby. Starałem się zrozumieć obcy język, którym mówiłem, ale kiedy tylko milkłem, żeby
zastanowić się nad znaczeniem słów, moja moc słabła, pies się zbliżał, jego agresja zaś
narastała. W pewnej chwili wrzasnąłem, a kobieta zawtórowała mi krzykiem. Pies
ujadał i wciąż groził, dopóki jednak nie przestawałem mówić, nic nie mogło mi się stać.
Usłyszałem gromki śmiech, nie wiedziałem jednak, czy jest rzeczywisty, czy też zrodził się w
mojej wyobraźni.
Nagle, jakby wszystko działo się w jednej chwili, do izby wdarł się wicher, a pies
potężnym susem skoczył na mnie. Uniosłem ramię, by osłonić twarz, wykrzyknąłem jakieś
słowo i czekałem bez ruchu. Zwierzę runęło całym ciężarem i przewróciło mnie na sofę. Przez
kilka chwil patrzyliśmy sobie prosto w oczy, po czym psisko odskoczyło i pędem wybiegło z
domu.
Wybuchnąłem płaczem. Myślami byłem z rodziną, z żoną i przyjaciółmi. Odczułem
gwałtowny przypływ miłości, nieuzasadnioną, absurdalną radość, równocześnie jednak byłem
ś
wiadom tego, co zaszło między mną a psem. Petrus ujął mnie pod ramię i wyprowadził z
domu, a kobieta popychała nas obu. Rozejrzałem się wokół - po psie nie było już ani śladu.
Przytuliłem się do Petrusa i wciąż płakałem, w palącym słońcu przemierzając drogę.
Nie zachowałem żadnych wspomnień z tego odcinka Szlaku. Doszedłem do siebie,
kiedy siedzieliśmy przy źródełku. Petrus skrapiał mi wodą twarz i kark. Domagałem się
jakiegoś napoju, ale odparł, że jeśli teraz coś wypiję, skończy się to wymiotami. Trochę mnie
mdliło, a mimo to czułem się dobrze. Spłynęła na mnie bezgraniczna miłość do wszystkich i
wszystkiego. Rozejrzałem się i zobaczyłem drzewa na skraju drogi, źródełko, przy którym się
zatrzymaliśmy, poczułem rześki powiew wiatru, usłyszałem śpiew ptaków w lesie. Widziałem
twarz mojego anioła, jak powiedział Petrus. Zapytałem, czy odeszliśmy daleko od domu tej
kobiety. Odparł, że dzieli nas od niego kwadrans pieszej wędrówki.
- Pewnie chciałbyś się dowiedzieć, co tam zaszło - powiedział.
W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia. Pies, kobieta, właściciel baru -
wszystko to stało się już odległym wspomnieniem, które zdawało się nie mieć nic wspólnego z
tym, co teraz czułem. Zaproponowałem Petrusowi, żebyśmy przeszli jeszcze kawałek drogi,
czułem się bowiem całkiem dobrze.
Podniosłem się i ruszyliśmy Szlakiem Świętego Jakuba. Przez resztę popołudnia
prawie się nie odzywałem, pochłonięty tym zbawiennym uczuciem, które zdawało się
przepełniać wszystko. Od czasu do czasu myślałem o tym, że Petrus dodał jakiegoś narkotyku
do herbaty, ale i to nie miało dla mnie znaczenia. Liczyło się tylko, by napawać się pięknem
gór, strumieni, przydrożnych kwiatów, dumnych rysów twarzy mojego anioła.
O ósmej wieczorem natrafiliśmy na hotel, a ja wciąż - choć już nie bez reszty -
trwałem w błogostanie. Właściciel zażądał paszportu, by dopełnić formalności, więc mu go
podałem.
- Pochodzi pan z Brazylii? Kiedyś już tam byłem. Mieszkałem w hotelu przy plaży
Ipanema.
To absurdalne zdanie sprowadziło mnie na ziemię. Gdzieś na szlaku pielgrzymki do
Compo-steli, we wzniesionym przed wiekami miasteczku, żył hotelarz, który znał Ipanemę.
- Teraz jestem w stanie podjąć dyskusję -oznajmiłem Petrusowi. Muszę
zrozumieć wszystko, co się dziś wydarzyło.
Poczucie błogostanu zniknęło. Jego miejsce znów zajął rozum, a wraz z nim powróciły
obawa przed nieznanym i paląca potrzeba stąpania po twardym gruncie.
- Po kolacji - odparł.
Petrus poprosił właściciela o włączenie telewizora, ale bez dźwięku. Wyjaśnił mi, że to
najlepszy sposób, abym wysłuchał opowieści, nie zadając zbyt wielu pytań, ponieważ jakaś
cząstka mnie będzie pochłonięta scenami pojawiającymi się na ekranie. Próbował się
zorientować, w jakim stopniu pamiętam to, co zaszło. Powiedziałem, że przypominam sobie
wszystko oprócz tego kwadransa drogi do źródła.
- To nie ma najmniejszego znaczenia - odparł.
W telewizji zaczynał się film, którego akcja toczyła się w kopalni węgla kamiennego.
Bohaterowie ubrani byli w stroje z początku wieku.
- Wczoraj, kiedy wyczułem presję twojego Posłańca, zrozumiałem, że do walki
dojdzie na Camino de Santiago. Przybyłeś tu, aby odnaleźć miecz i poznać Praktyki RAM.
Lecz zawsze, gdy przewodnik prowadzi pielgrzyma, pojawia się co najmniej jedna okoliczność,
która wymyka się im obu spod kontroli. To rodzaj praktycznego testu, sprawdzającego,
czego się nauczyłeś. W twoim przypadku było to spotkanie z psem. Szczegóły walki i
obecność wielu demonów w zwierzęciu wyjaśnię ci później. Teraz najważniejsze jest, abyś
zrozumiał, że ta kobieta była oswojona z klątwą. Pogodziła się z nią, jakby to było normalne, a
podłość ludzi wydała jej się dobrem. Nauczyła się żyć tak, by niewiele wystarczało jej do
szczęścia, podczas gdy życie zawsze chce nam dać jak najwięcej. Przepędziłeś z biednej
staruszki demony, lecz w ten sposób zburzyłeś równowagę jej świata. Któregoś dnia
rozmawialiśmy o okrucieństwach, do jakich ludzie są wobec siebie zdolni. Bardzo często, gdy
ktoś próbuje pokazać, co jest dobre, pokazać, że życie jest hojne, inni odrzucają te wizje, jakby
ich oczom ukazał się demon. Nikt nie lubi oczekiwać od życia zbyt wiele, a to w obawie przed
porażką. Lecz ten, kto pragnie toczyć Dobrą Walkę, musi patrzeć na świat jak na nieprzebraną
skarbnicę, która czeka, by ktoś ją odnalazł i zdobył.
Petrus zapytał, czy wiem, co właściwie robię na Szlaku Świętego Jakuba.
- Poszukuję mego miecza - odparłem.
- Dlaczego chcesz zdobyć ten miecz?
- Ponieważ da mi moc i mądrość Tradycji. Czułem, że moja odpowiedź nie w pełni go
zadowoliła. Podjął:
- Jesteś tu, bo pragniesz nagrody. Ośmieliłeś się marzyć i czynisz, co w twojej mocy,
aby przemienić marzenie w rzeczywistość. Powinieneś dokładniej wiedzieć, co zrobisz z
mieczem. To musi być dla ciebie jasne, zanim do niego dotrzemy. Ale masz pewien atut:
pragniesz zdobyć nagrodę. Przemierzasz Camino de Santiago tylko dlatego, że pragniesz
zostać nagrodzony za wysiłek. Zauważyłem, że wszystko, czego cię uczę, wykorzystujesz z
myślą o praktycznym celu. To bardzo pozytywna reakcja. Pozostaje ci już tylko wesprzeć
Praktyki RAM intuicją. To mowa twojego serca wskaże właściwy sposób odkrycia i
wykorzystania miecza. W przeciwnym razie Praktyki RAM zatracą się w bezużytecznej
mądrości Tradycji.
Petrus mówił mi to już wcześniej, innymi słowy, mnie zaś, nawet gdybym się z
nim zgadzał, nie to najbardziej interesowało. Zetknąłem się z dwoma zjawiskami, których nie
potrafiłem wyjaśnić: z dziwnym językiem, którym mówiłem, i tym uczuciem radości i miłości,
którego doznałem po przepędzeniu psa.
- Radość się zrodziła, ponieważ twój gest natchniony był Agape.
- Wiele mówisz o Agape, ale dotąd nie wytłumaczyłeś mi dokładnie, czym ona jest.
Mam wrażenie, że to wyższa forma miłości.
- Właśnie tym jest Agape. Już wkrótce nadejdzie czas, byś odczuł tę potężną Miłość,
która trawi tego, kto kocha. Na razie niech wystarczy ci świadomość, że taka Miłość rodzi się
sama z siebie.
- Doznałem już tego uczucia, lecz było bardziej przelotne i odmienne. Pojawiało się
zawsze po sukcesie zawodowym, podboju lub wówczas, gdy czułem, że los znów mi sprzyja.
Jednak kiedy mnie ogarniało, zamykałem się i bałem w pełni je przeżywać. Jakby taka
radość mogła być powodem ludzkiej zazdrości albo jakbym nie był godzien jej doznać.
- Wszyscy tak postępujemy, dopóki nie poznamy Agape - przyznał, wpatrując się w
ekran telewizora.
Zapytałem go o nieznany język, którym przemówiłem.
- Zaskoczyło mnie to. Takie zjawisko nie należy do Praktyk Camino de Santiago.
Chodzi tu o rodzaj charyzmy, która stanowi element Praktyk RAM na drodze do Rzymu.
Słyszałem o charyzmach, poprosiłem jednak Petrusa o bliższe wyjaśnienia.
- Charyzmy są darami Ducha Świętego, przejawiającymi się w każdym z nas. Może to
być dar uzdrawiania, dar czynienia cudów, dar wieszczenia, a także wiele innych. Ty zaznałeś
władania językami, czyli tego daru, który otrzymali apostołowie w dniu Zesłania Ducha
Ś
więtego. Dar języków jest ściśle powiązany z bezpośrednim porozumieniem z Duchem
Ś
więtym. Jest warunkiem mów, które oddziałują na słuchaczy, egzorcyzmów jak w twoim
przypadku i mądrości. Dni wędrówki i Praktyk RAM przypadkowo rozbudziły dar języków,
gdy pies stał się dla ciebie niebezpieczny. Ten dar już nie wróci, chyba że odnajdziesz miecz i
zdecydujesz się podążyć drogą do Rzymu. W każdym razie to dobry znak.
Na ekranie niemego telewizora kopalniana opowieść przeistoczyła się w serię
następujących po sobie obrazów, których bohaterowie - kobiety i mężczyźni - bez przerwy
mówili, spierali się, gawędzili. Od czasu do czasu jakiś aktor całował aktorkę.
- I jeszcze jedno - dodał Petrus. - Może się zdarzyć, że znowu spotkasz tego psa. Nie
próbuj wówczas ożywić daru języków, ponieważ nie powróci. Zdaj się całkowicie na intuicję.
Nauczę cię innej Praktyki RAM, która rozbudzi twoją intuicję. W ten sposób będziesz
stopniowo poznawał tajemny język twej duszy, bardzo przydatny w całym naszym życiu.
Petrus wyłączył telewizor, właśnie gdy zainteresowałem się intrygą filmu. Potem
podszedł do baru i poprosił o butelkę wody mineralnej. Wypiliśmy po parę łyków.
Przenieśliśmy się w chłodnę miejsce i siedzieliśmy tam dość długo, lecz żaden z nas nie
odezwał się słowem. Wokół panowała niezmącona najlżejszym szmerem cisza nocy, a Droga
Mleczna na niebie nieustannie przypominała o celu wędrówki - odnalezieniu miecza. Po
pewnym czasie Petrus przedstawił mi ĆWICZENIE WODY.
- Jestem zmęczony, pójdę już spać - powiedział. - Ty jednak wykonaj teraz to
ć
wiczenie. Obudź swoją intuicję, ukryte strony osobowości. Nie przejmuj się logiką, woda to
ż
ywioł płynny, nie pozwoli się tak łatwo zdominować. Alę pomoże ci stopniowo, unikając
gwałtowności, wypracować nowy stosunek do wszechświata.
Zanim wszedł do hotelu, dodał jeszcze:
- Nie codziennie pomocy udziela ci pies.
Jeszcze przez pewien czas napawałem się chłodem i spokojem nocy. Hotel leżał z dala
od miast i miasteczek, nikt nie przejeżdżał biegnącą przed nim drogą. Przypomniałem sobie
spotkanie z właścicielem, który znał Ipanemę, a mój przyjazd na tę jałową ziemię, co dnia
wypalaną przez rozwścieczone, zdawałoby się, słońce, musiał uważać za szaleństwo.
Ogarniała mnie senność, postanowiłem więc bez dalszej zwłoki wykonać ćwiczenie.
Wylałem resztę wody z butelki na cementową posadzkę. Natychmiast utworzyła się kałuża.
Niczego nie przypominała, nie miała żadnego kształtu i nie była tym, czego oczekiwałem.
Wodziłem palcami po zimnej wodzie i poczułem się jak w hipnotycznym śnie, po trosze tak,
jak to się dzieje, gdy wpatrujemy się w ogień. Nie myślałem o niczym, bawiłem się. Bawiłem
się kałużą. Narysowałem parę linii na jej obrzeżach, a wówczas przemieniła się w mokre
słońce, ale zaraz potem rysunek rozmazał się i zlał. Otwartą dłonią uderzyłem w środek kałuży
- rozprysnęła się, pokrywając cement kroplami, czarnymi gwiazdkami na szarym tle. Bez
reszty skupiłem się na tym dziwnym ćwiczeniu bez określonego początku i zakończenia, a
jednak zabawnym dla ćwiczącego. Poczułem, że mój umysł niemal całkowicie uwolnił się od
myśli, a to udawało mi się osiągnąć dopiero po długich medytacjach i ćwiczeniach
relaksacyjnych. Równocześnie coś mi mówiło, że w głębi mojego jestestwa, w najskrytszych
zakamarkach, formowała się jakaś siła, która wkrótce dojrzeje do tego, by się ujawnić.
Długo siedziałem, bawiąc się wodą, bo trudno mi było położyć kres tej czynności.
Gdyby Petrus nauczył mnie ćwiczenia Wody na początku podróży, z pewnością uznałbym je
za stratę czasu.
Ale teraz, kiedy mówiłem różnymi językami i przepędzałem demony, ta kałuża
umożliwiła mi nawiązanie kontaktu - choć kruchego - z Drogą Mleczną. Odbijała gwiazdy,
tworząc rysunki, których nie potrafiłem zinterpretować, i budziła we mnie nie poczucie
trwonienia czasu, lecz poczucie tworzenia nowego języka komunikacji ze światem. Tajemnego
języka duszy - języka, który tak słabo znamy i w który tak rzadko się wsłuchujemy.
Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, było już bardzo późno. Lampy przed wejściem
dawno zgaszono, wślizgnąłem się więc bezszelestnie do budynku. W pokoju raz jeszcze
wezwałem Astraina. Ukazał się wyraźniej, a ja przez chwilę opowiadałem mu o mieczu i
celach, jakie wyznaczałem sobie w życiu.
Nie odezwał się do mnie, ale Petrus uprzedzał, że Astrain dopiero po wielu
przywołaniach stanie się u mego boku bytem żywym i potężnym.
Ć
WICZENIE WODY
Wylej wodę na gładką i niechłonną powierzchnię, tworząc maleńką kałużę. Wpatruj
się w nią przez chwilę. Potem zacznij się bawić tą wodą, bezcelowo, bezmyślnie. Kreśl
rysunki, które zupełnie nic nie znaczą. Wykonuj to ćwiczenie codziennie przez tydzień,
przeznaczając na nie za każdym razem co najmniej dziesięć minut.
Nie doszukuj się w nim praktycznego celu ani efektów. To ćwiczenie stopniowo
rozbudza twoją intuicję. Kiedy zaś już da ona o sobie znać w innych porach dnia, zawsze jej
ufaj.
Ś
lub
Logrońo jest jednym z większych miast na szlaku pielgrzymów podążających do
Composteli. Dotąd zawitaliśmy tylko do jednego dużego miasta, Pampeluny, lecz nawet nie
zatrzymaliśmy się tam na noc.
Po południu w dzień naszego przybycia do Logrońo miasto miało hucznie się bawić i
Petrus zaproponował, abyśmy zostali przynajmniej na tę jedną noc.
Lecz ja przywykłem do wiejskiego spokoju i swobody, toteż ten pomysł
nieszczególnie przypadł mi do gustu. Od incydentu z psem upłynęło pięć dni i od tamtej pory
co wieczór wywoływałem Astraina, a także powtarzałem ćwiczenie Wody. Czułem się o wiele
spokojniejszy, świadom znaczenia, jakie Camino de Santiago ma dla mych dalszych losów.
Choć na tej jałowej ziemi nużył oczy pustynny krajobraz, jedzenie bywało nie najlepsze i
doskwierało nam zmęczenie po dniach spędzonych w drodze, żyłem jak we wspaniałym śnie.
Wszystko to uleciało, kiedy dotarliśmy do Logrońo. Tu już nie było gorącego i
czystego powietrza pól i wsi, lecz miasto pełne samochodów, dziennikarzy i ekip
telewizyjnych. Petrus wszedł do pierwszego na naszej drodze baru, żeby zapytać, co się dzieje.
- Jak to?! Nie wie pan?! Córka pułkownika M. wychodzi za mąż - odparł mężczyzna. -
Na placu odbędzie się bankiet dla mieszkańców, więc dziś wcześniej zamykam.
Trudno było znaleźć miejsce w hotelu, jednak starsze małżeństwo, widząc muszlę na
plecaku Petrusa, zaproponowało nam schronienie. Po kąpieli ubrałem się w jedyną parę
zapasowych spodni, jaką zabrałem w tę podróż, i wyszliśmy.
Na placu służba - dziesiątki kobiet w czarnych sukienkach i mężczyzn w smokingach -
krzątała się przy rozstawionych wokół stołach, modląc się zapewne o odrobinę chłodu i
dokonując ostatnich przygotowań. Hiszpańska telewizja utrwalała na taśmie te chwile przed
uroczystością. My tymczasem ruszyliśmy uliczką wiodącą do parafii Santiago el Real, gdzie
wkrótce miała się odbyć ceremonia ślubna.
Tłumy elegancko ubranych gości - kobiet, których makijaż mógł lada chwila spłynąć w
potwornym upale, dzieci w białych strojach - dumnie przestępowały próg kościoła. W
powietrze wystrzeliły z hukiem sztuczne ognie i przed świątynią zatrzymała się czarna
limuzyna. Przyjechał pan młody. Petrus i ja, nie zdoławszy się dostać do przepełnionego
kościoła, postanowiliśmy wrócić na plac. On wybrał się na przechadzkę po mieście, ja
usiadłem na ławce, czekając, aż zakończy się ceremonia, a rozpocznie bankiet. Obok stał
sprzedawca prażonej kukurydzy, licząc, że po ślubie nadejdą klienci.
- Pan także został zaproszony? - zapytał.
- Nie. Jesteśmy pielgrzymami, idziemy do Composteli.
- Z Madrytu można tam dojechać bezpośrednim pociągiem, a jeżeli kupi pan bilet na
piątek, dostanie pan darmowy nocleg w hotelu.
- Ale to ma być pielgrzymka. Sprzedawca przyjrzał mi się uważniej i dodał z wielką
powagą:
- Pielgrzymki to zajęcie dla świętych. Wolałem nie podejmować dyskusji. Staruszek
zaczął opowiadać, jak to wydał za mąż córkę, która teraz żyje w separacji z mężem.
- Za czasów Franco ludzie odnosili się do siebie z większym szacunkiem - westchnął. -
Dzisiaj nikt już nie troszczy się o rodzinę.
Nawet w obcym kraju, gdzie raczej nie należy rozmawiać o polityce, nie mogłem nie
zareagować na takie stwierdzenie. Powiedziałem, że Franco był dyktatorem i że nic, co działo
się za jego czasów, nie mogło być dobre.
Stary spąsowiał.
- Kim pan jest, żeby wygłaszać takie poglądy?
- Znam historię tego kraju. Wiem, że wasz naród walczył o wolność. Czytałem o
zbrodniach hiszpańskiej wojny domowej.
- Byłem na wojnie. I mogę o tym mówić, bo moja rodzina przelewała tu krew.
Historia, którą pan gdzieś wyczytał, nic mnie nie obchodzi. Obchodzi mnie to, co dzieje się w
mojej rodzinie. Walczyłem przeciw Franco, ale po jego zwycięstwie mnie też żyło się lepiej.
Nie jestem biedakiem, mam swój wózek do prażenia kukurydzy. I nie zdobyłem go dzięki
pomocy tego socjalistycznego rządu. Dziś jest mi gorzej, niż było dawniej.
Przypomniałem sobie, co mówił Petrus: ludzie potrafią zadowolić się w życiu małym.
Nie podjąłem dalszej dyskusji i przesiadłem się na inną ławkę.
Po chwili wrócił Petrus. Opowiedziałem mu o sprzedawcy prażonej kukurydzy.
- Dyskusja to doskonały sposób, by przekonać samego siebie o słuszności tego, co się
mówi - podsumował. - Należę do PCI, a nie zauważyłem w tobie faszystowskich przekonań.
- Jakich faszystowskich przekonań?! - krzyknąłem oburzony.
- Pomogłeś staruszkowi utwierdzić się w przekonaniu, że reżim Franco był lepszy.
Może dotąd biedak nie miał pojęcia dlaczego, ale teraz już wie.
- Nigdy bym nie przypuścił, że PCI wierzy w dary Ducha Świętego!
Roześmialiśmy się. Znów wystrzeliły sztuczne ognie. Orkiestra zajęła miejsce na
podium i muzycy zaczęli stroić instrumenty. Od rozpoczęcia uroczystości dzieliły nas zaledwie
minuty.
Spojrzałem w niebo. Zapadała noc i już rozbłysło kilka gwiazd. Petrus podszedł do
jednego z kelnerów, a ten wrócił po chwili, niosąc dwa plastikowe kubeczki wina.
- Podobno picie wina przed rozpoczęciem przyjęcia przynosi szczęście -
powiedział Petrus, podając mi kubeczek. - To ci pomoże zapomnieć o staruszku od prażonej
kukurydzy.
- Już o nim zapomniałem.
- A jednak będziesz musiał o nim pomyśleć. To, co się stało, jest zwiastunem
niewłaściwej postawy. Na każdym kroku staramy się jednać adeptów naszego postrzegania
ś
wiata. Uważamy, że jeśli zwiększy się liczba ludzi wierzących w to, w co my wierzymy, ta
wiara stanie się rzeczywi stością. Rozejrzyj się wokół. Szykuje się wielka uroczystość. Ludzie
będą tu świętować równocześnie wiele spraw: marzenie ojca, który chciał wydać za mąż córkę,
marzenie dziewczyny, która chciała wyjść za mąż, marzenie pana młodego. To dobrze, bo
wierzą w te marzenia i chcą pokazać wszystkim, że się ziściły. To nie jest święto, które ma
kogoś o czymś przekonać, i dlatego będzie wesołe. Wszystko wskazuje na to, że ci ludzie
podjęli Dobrą Walkę miłości.
- Ale ty przecież usiłujesz mnie przekonać, Petrusie. Prowadzisz mnie Szlakiem
Ś
więtego Jakuba.
Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem.
- Uczę cię Praktyk RAM. Ale odnajdziesz swój miecz, tylko jeśli zrozumiesz, że w
twoim sercu wypisana jest ta droga, i prawda, i życie.
Uniósł palec, wskazując niebo, na którym lśniły już gwiazdy.
- Droga Mleczna wytycza szlak aż do Composteli. Żadna religia nie potrafi zebrać
wszystkich gwiazd, bo gdyby tak było, wszechświat stałby się bezkresną próżnią i straciłby
rację bytu. Każda gwiazda - i każdy człowiek - ma swą przestrzeń i specyficzne cechy. Istnieją
gwiazdy zielone, żółte, niebieskie, białe, komety, meteory i meteoryty, mgławice i
pierścienie. To, co z Ziemi wygląda jak jednakowe punkty, w rzeczywistości składa się z
milionów rozmaitych elementów, rozproszonych w przestrzeni niepojętej dla ludzkiego rozumu.
Bukiet sztucznych ogni rozbłysł na niebie i na moment przyćmił światło gwiazd.
Kaskada migoczących zielonych punkcików rozprysła się w powietrzu.
- Przedtem postrzegaliśmy tylko dźwięk, ponieważ było widno. Teraz możemy patrzeć
na ich blask - zakończył Petrus. - To jedyna odmiana, do jakiej może dążyć człowiek.
Panna młoda wyszła z kościoła, tłum sypał ryżem i wiwatował. Była to chuda, mniej
więcej siedemnastoletnia dziewczyna, krocząca u boku odświętnie ubranego chłopca. Tłum
ruszył w stronę placu.
- To pułkownik M.! Popatrz na suknię panny młodej! Jaka piękna! - wykrzykiwały
stojące w pobliżu dziewczęta.
Goście podeszli do stołów, kelnerzy podali wino, zagrała orkiestra. Sprzedawcę
prażonej kukurydzy natychmiast obiegły podekscytowane dzieciaki, które wyciągały monety i
szybko układały torebki popcornu na ziemi. Pomyślałem, że dla mieszkańców Logrońo,
przynajmniej tego wieczoru, reszta świata, groźba wojny nuklearnej, bezrobocie, zbrodnie po
prostu nie istniały. Ten wieczór był świętem, na placu rozstawiono stoły dla mieszkańców i
każdy czuł się ważny.
Ekipa telewizyjna kierowała się w naszą stronę, więc Petrus osłonił twarz. Jednak
dziennikarze podeszli wprost do jednego z gości, znajdującego się w pobliżu. Natychmiast
rozpoznałem tego człowieka - był to Manolo, kapitan reprezentacji Hiszpanii podczas
Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w Meksyku. Kiedy udzielił już wywiadu, podszedłem do
niego. Powiedziałem, że jestem Brazylijczykiem, a on, udając oburzonego, wypomniał mi
bramkę ukradzioną podczas pierwszego meczu mistrzostw. Zaraz potem jednak serdecznie
mnie uścisnął, mówiąc, że Brazylia znów będzie miała najlepszych piłkarzy na świecie.
- Jak możesz obserwować grę, skoro bez przerwy biegasz po boisku i kierujesz
drużyną? -zapytałem. Było to jedno ze spostrzeżeń, które uczyniłem, oglądając retransmisje z
mistrzostw świata.
- Dla mnie to przyjemność, że pomagam drużynie wierzyć w zwycięstwo.
I na zakończenie, jakby i on był przewodnikiem na Camino de Santiago, dodał:
- Drużyna, której brak wiary, pozbawia swój klub zwycięskiej gry.
Wkrótce Manola obiegli inni rozmówcy, ja jednak długo jeszcze rozmyślałem nad jego
słowami. On także, choć zapewne nigdy nie przemierzył Szlaku Świętego Jakuba, wiedział, co
znaczy prowadzić Dobrą Walkę.
Odszukałem Petrusa, który ukrył się w jakimś kącie, najwyraźniej zakłopotany
obecnością ekip telewizyjnych. Dopiero gdy zniknęli kamerzyści, wysunął się zza rosnących na
placu drzew i nieco odprężył. Poprosiliśmy o wino, ja napełniłem talerz kanapkami, a Petrus
wybrał stół, przy którym usiedliśmy wśród innych gości. Państwo młodzi przystąpili do
krojenia imponującego tortu weselnego. Znów rozbrzmiały wiwaty.
- Na pewno bardzo się kochają - myślałem głośno.
- Oczywiście, że się kochają - włączył się siedzący przy naszym stole jegomość w
ciemnym garniturze. - Spotkał pan już kogoś, kto brałby ślub z innego powodu?
Odpowiedź na to pytanie zachowałem dla siebie, wspominając słowa, jakimi Petrus
skomentował potyczkę ze sprzedawcą prażonej kukurydzy. Ale mój przewodnik nie
przemilczał tej uwagi.
- Jaki rodzaj miłości ma pan na myśli - spod znaku Erosa, Filos czy Agape?
Mężczyzna spojrzał na niego zbity z tropu. Petrus wstał, napełnił szklankę winem i
zaproponował, żebyśmy rozprostowali nogi.
- Greka ma trzy słowa na określenie miłości -zaczął. - Dziś byłeś świadkiem
manifestowania się Erosa, tego uczucia, które łączy dwoje ludzi.
Młodzi małżonkowie uśmiechali się do obiektywów i przyjmowali powinszowania.
- Wyglądają na zakochanych powiedział, wskazując na młodą parę. - Myślę, że miłość
to uczucie, które się rozwija. Wkrótce będą sami toczyć walkę, założą rodzinę, będą przeżywać
wspólną przygodę. To powoduje wzrost miłości, czyni ją szlachetną. On będzie dalej robił
karierę w wojsku, ona pewnie już świetnie gotuje i zostanie wspaniałą panią domu, bo do tego
przygotowywano ją od dziecka. Będzie jego towarzyszką, urodzą im się dzieci, a jeśli teraz już
przeczuwają, że razem coś zbudują, to znaczy, że podjęli Dobrą Walkę. I jeśli tak jest, to
wbrew wszelkim przeszkodom nigdy nie przestaną być szczęśliwi. Lecz historia, którą ci
opowiadam, może się potoczyć zupełnie inaczej. Może on poczuje, że nie jest wolny, lub nie
dość wolny, aby dawać wyraz pełni Erosa, całej miłości, jaką żywi do innych kobiet. Ona może
sobie uświadomić, że poświęciła karierę i wspaniałe życie, aby podążyć za mężem. Wówczas,
zamiast wspólnie tworzyć, oboje poczują się ograbieni w pojmowaniu miłości. Eros, nić, która
ich łączy, będzie stopniowo odsłaniać swe najgorsze aspekty. I to, co Bóg dał człowiekowi jako
najszlachetniejsze z uczuć, stanie się źródłem nienawiści i zniszczenia.
Rozejrzałem się wokół. Eros zawładnął wieloma z obecnych tu par. Ćwiczenie Wody
obudziło język mojego serca i teraz inaczej patrzyłem na ludzi. Być może sprawiły to dni
samotności na wsi, może też Praktyki RAM. Potrafiłem odróżnić obecność dobrego Erosa i
złego Erosa, dokładnie tak, jak opisywał to Petrus.
- Widzisz, jakie to ciekawe - podjął mój przewodnik, który dostrzegł to samo. - Dobry
czy zły, Eros dla każdego człowieka ma inne oblicze. Zupełnie jak gwiazdy, o których
mówiłem pół godziny temu. Nikt nie umknie przed Erosem. Wszyscy potrzebujemy jego
obecności, choć to właśnie on często sprawia, że czujemy się odizolowani od świata,
zasklepieni w samotności, odtrąceni.
Muzycy zagrali walca. Goście wychodzili na estradę ustawioną tuż obok orkiestry i
tańczyli. Wszyscy wyglądali na lekko podchmielonych i szczęśliwszych niż na co dzień.
Zwróciłem uwagę na ubraną w błękit dziewczynę, która najwyraźniej czekała na to wesele, by
teraz zatańczyć walca, gdyż chciała, żeby wziął ją w ramiona chłopak, o którym marzyła już
jako gąska. Śledziła każdy ruch eleganckiego chłopca w jasnym garniturze, stojącego z grupą
przyjaciół. Młodzieńcy prowadzili ożywioną dyskusję i nie zauważyli, że zaczął się walc ani że
kilka metrów dalej dziewczyna w błękitnej sukience uporczywie przypatruje się jednemu z
nich.
Pomyślałem o małych miasteczkach, o pielęgnowanych od dziecka marzeniach o ślubie
z tym jednym jedynym, wybranym chłopcem.
Dziewczyna w błękitnej sukience zauważyła, że ją obserwuję, i odeszła od podium.
Teraz to chłopak jej szukał, rozglądając się wokół. Kiedy ją odnalazł, już w grupie innych
dziewcząt, powrócił do rozmowy z przyjaciółmi.
Zwróciłem uwagę Petrusa na tych dwoje młodych ludzi. Przez jakiś czas śledził grę
spojrzeń, po czym skupił się na swojej szklaneczce wina.
- Zachowują się, jakby uważali, że okazanie sobie miłości to wstyd - stwierdził po
prostu.
Z przeciwka przyglądała się nam jakaś dziewczyna. Była prawdopodobnie o połowę
młodsza od nas. Petrus odwzajemnił jej spojrzenie i uniósł szklaneczkę jak przy toaście.
Smarkula zachichotała, wyraźnie speszona, i gestem ręki wskazała rodziców, niemal
przepraszając, że do nas nie podeszła.
- Oto piękna strona miłości - powiedział Petrus. - Miłość, która rzuca wyzwanie,
miłość do dwóch obcych i starszych, którzy przybyli z daleka, a jutro odejdą. W świat, który
ona także chciałaby przemierzać.
Wyczułem z jego głosu, że wino trochę go oszołomiło.
- Dziś pomówimy o miłości! - oznajmił nieco za głośno mój przewodnik. -
Pomówmy o tej prawdziwej miłości, pewnej, że to ona nieustannie rządzi światem i czyni
człowieka mędrcem!
Szykowna kobieta, która kręciła się w pobliżu, zdawała się nawet nie obserwować
zabawy. Chodziła od stołu do stołu, ustawiając szklanki, talerze, układając widelce.
- Popatrz na tę panią, która nieustannie sprząta - powiedział Petrus. - Wiesz, że
Eros ma wiele twarzy, a to jest jedna z nich. To miłość zawiedziona, która spełnia się w
szczęściu innych. Całując pannę młodą i pana młodego, w głębi ducha będzie szeptała, że nie
są dla siebie stworzeni. Stara się uładzić cały świat, bo sama popadła w stan bezładu. A tam -
wskazał jakąś parę, kobieta była zbyt mocno umalowana i wy-fiokowana - to Eros oswojony,
miłość jako rodzaj spółki, wyzbyta choćby resztek uczucia. Ta kobieta zaakceptowała swoją
rolę i przecięła wszelkie więzi ze światem i Dobrą Walką.
- Przemawia przez ciebie gorycz, Petrusie. Czyż nikt tu nie wymyka się tym
normom?
- A jakże! Dziewczyna, która się nam przyglądała. Młodzież, która tańczy i zna tylko
dobrego Erosa. Jeżeli nie ulegną wpływowi hipokryzji miłości, która opanowała starsze
pokolenie, świat na pewno się zmieni.
A potem wskazał na siedzącą przy stole parę staruszków.
- I jeszcze tych dwoje. Nie pozwolili, aby zawładnęła nimi hipokryzja, w której
pogrążyło się tylu innych. Sądząc z wyglądu, to małżeństwo wieśniaków. Głód i potrzeba
zmusiły ich do wspólnej pracy. Nauczyli się Praktyk, które znasz, chociaż nigdy nie
słyszeli o RAM. Ponieważ czerpali siłę miłości z pracy. Eros tak odsłania najpiękniejszą ze
swych twarzy, jest bowiem wówczas zjednoczony z Filos.
- Czym jest Filos?
- Filos to Miłość, która przybiera postać przyjaźni. Nią właśnie darzę ciebie i wielu
innych. Kiedy płomień Erosa zatraca już moc i blask, Fi-los utrzymuje jedność małżeństw.
- A Agape?
- To nie jest odpowiednia chwila, by mówić o Agape. Agape żyje w Erosie i w Filos,
ale to tylko frazes. Zabawmy się trochę na tym weselu, nie zbliżając się do Miłości, która trawi
człowieka. - I Petrus dolał sobie wina.
Wokół nas panowała zaraźliwa wesołość. Petrus był pijany. Początkowo to mnie
zaszokowało. Przypomniałem sobie jednak, co powiedział pewnego dnia - że Praktyki RAM
mają sens tylko wówczas, gdy może je wypełniać zwyczajny człowiek. Tej nocy Petrus wydał
mi się najzwyklejszym z ludzi. Był kumplem, przyjacielem, klepał po plecach nowo poznanych,
wdawał się w dyskusje z tymi, którzy chcieli zwrócić na niego uwagę. Wkrótce potem był już
tak pijany, że musiałem zawlec go do hotelu.
Po drodze zdałem sobie sprawę z sytuacji. Stałem się przewodnikiem mojego
przewodnika. Zrozumiałem, że w żadnym momencie podróży Petrus nie zrobił nic, aby
udowodnić, że jest mądrzejszy, bliższy świętości czy lepszy ode mnie. Ograniczał się do
przekazywania mi swych doświadczeń w Praktykach RAM. Poza tym chciał pokazać, że jest
takim samym człowiekiem jak inni, zdolnym do odczuwania Erosa, Filos i Agape.
Poczułem się silniejszy. Camino de Santiago była drogą zwykłych ludzi.
Zapał
- „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak
miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania (...) i wszelką
wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym".
Petrus znów przywołał słowa świętego Pawła. Uważał tego apostoła za wielkiego
komentatora przesłania Chrystusowego. Tego popołudnia, po porannej wędrówce, łowiliśmy
ryby. Jak dotąd żadna nie połknęła haczyka, ale mój przewodnik wcale się tym nie przejmował.
Jego zdaniem ćwiczenie połowu było w pewnym sensie symbolem relacji między człowiekiem a
ś
wiatem: wiemy, czego chcemy, osiągamy to, jeśli mamy dość wytrwałości, ale czas, jakiego
trzeba na realizację zamierzeń, uzależniony jest od pomocy, której udziela nam Bóg.
- Dobrze oddawać się zajęciom wymagającym powolnych działań, zanim podejmie się
ważną życiową decyzję - powiedział. - Mnisi zen przysłuchują się, jak rosną skały. Ja wolę
łowić ryby.
O tej porze, podczas upałów, nawet rozleniwione złote rybki, snujące się tuż pod
powierzchnią wody, nie interesowały się przynętą. To, czy spławik był zanurzony, czy leżał na
brzegu, nie miało znaczenia. Wolałem więc zostawić wędkę i wybrać się na przechadzkę po
okolicy. Dotarłem do starego, zapomnianego cmentarza, którego brama wydała mi się
nieproporcjonalnie duża, a potem wróciłem do Petrusa. Zapytałem go o cmentarz.
- Brama wiodła niegdyś do domostwa, w którym zatrzymywali się pielgrzymi - odparł.
- Ale z czasem zapominano o tym miejscu. Później komuś przyszedł do głowy pomysł, żeby
wykorzystać fasadę, a za nią założyć cmentarz.
- Który także popadł w zapomnienie.
- Rzeczywiście. Na tym świecie wszystko skazane jest na krótki żywot.
Powiedziałem mu, że minionego wieczoru bardzo surowo osądzał weselnych gości.
Przyjął to z zaskoczeniem. Przyznał, że to, o czym mówiliśmy, jest odzwierciedleniem
doświadczeń życia osobistego każdego z nas. Wszyscy szukamy Erosa, a kiedy Eros chce
przerodzić się w Filos, uznajemy miłość za zbędną. Nie rozumiemy, że to Filos prowadzi nas
ku najwyższej formie miłości - Agape.
- Opowiedz mi o Agape - poprosiłem.
Petrus odparł, że o Agape nie można opowiedzieć, trzeba jej doznać. Jeżeli nadarzy się
okazja, jeszcze dziś pokaże mi jeden z aspektów Agape. Aby jednak mógł to uczynić, świat
musi przybrać postawę wędkarza - współpracować, by wszystko potoczyło się pomyślnie.
- Posłaniec cię wspiera, jest jednak coś, co wykracza poza domenę Posłańca, twoich
pragnień i twoją.
- Co to takiego?
- Iskra boża. To, co ludzie nazywają szczęściem.
Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak Świętego
Jakuba wiódł przez winnice i pola uprawne, o tej porze całkowicie wyludnione. Minęliśmy
jedną z głównych dróg, gdzie także nie było żywego ducha, i znaleźliśmy się pośród zarośli. W
dali dostrzegłem szczyt San Lorenzo, dominujący nad królestwem Kastylii. Od spotkania z
Petrusem, tam, pod Saint-Jean-Pied-de-Port, dokonały się we mnie wielkie zmiany. Moje troski
- Brazylia, interesy - właściwie zniknęły. Liczył się tylko cel i co noc rozmawiałem o nim z
Astrainem, który stawał przede mną coraz wyraźniejszy i bliższy. Udawało mi się widzieć go
teraz siedzącego tuż obok, zauważyłem, że miał nerwowy tik - drgała mu prawa powieka - i
uśmiechał się pogardliwie, kiedy powtarzałem mu pewne rzeczy, chcąc się upewnić, czy mnie
zrozumiał. Jeszcze kilka tygodni temu, szczególnie w pierwszych dniach, zdarzało mi się lękać,
ż
e nigdy nie dotrę do celu wędrówki. Kiedy byliśmy w Roncesvalles, ogarnęło mnie głębokie
znużenie wyprawą i zapragnąłem jak najszybciej znaleźć się w Santiago, zabrać miecz i
poświęcić się temu, co Petrus nazywał Dobrą Walką. Odtąd więzi z cywilizacją, którą
porzucałem wbrew sobie, praktycznie za-niknęły. Teraz obchodziło mnie jedynie słońce nad
głową i podniecenie przeżywaniem Agape.
Szliśmy po trzęsawiskach. Przeprawa przez strumień zakończyła się mozolną
wspinaczką na stromy brzeg. Kiedyś na pewno płynęła tędy rzeka, a nurt żłobił ziemię,
wdzierając się w jej głębie i odkrywając tajemnice. Nie była to struga, którą można przejść
suchą nogą. Ale jej dzieło, głębokie koryto, które niegdyś wypełniały wody, pozostało.
- Na tym świecie wszystko skazane jest na krótki żywot - usłyszałem kilka godzin
temu z ust Petrusa.
- Petrusie, czy w twoim życiu dużo było miłości?
Pytanie wyrwało mi się z ust; sam byłem zaskoczony, że ośmieliłem się je zadać.
Dotąd nie wiedziałem prawie nic o prywatnym życiu mojego przewodnika.
- Byłem z wieloma kobietami, jeśli to masz na myśli. I każdą z nich bardzo kochałem.
Ale tylko z dwiema zaznałem Agape.
Wyznałem, że i ja kochałem wiele razy i że zaczynałem się już martwić niezdolnością
do trwania przy jednej osobie. Jeśli to nie uległoby zmianie, skończyłbym jako samotny
starzec, a myśl o takim życiu wprawiała mnie w panikę.
- Zatrudnij pielęgniarkę roześmiał się. Prawdę mówiąc, nie sądzę, żebyś miłość
uważał za gwarancję spokojnej starości.
Dochodziła dziewiąta wieczorem, kiedy na dobre się ściemniło. Minęliśmy winnice i
znaleźliśmy się w pustynnej niemal krainie. Rozglądając się wokół, dostrzegłem w dali wykutą
w skale kaplicę, jakich wiele widzieliśmy na naszym szlaku. Szliśmy jeszcze przez chwilę,
oddalając się od żółtych znaków i kierując wprost ku małej budowli.
Kiedy byliśmy wystarczająco blisko, Petrus wykrzyknął jakieś imię, którego nie
zrozumiałem, i przystanął, czekając na odzew. Ale odpowiedziała nam tylko cisza. Petrus
zawołał raz jeszcze, jednak i teraz bez skutku.
- Chodźmy - powiedział.
Były to tylko cztery pobielone wapnem ściany. Drzwi stały otworem, a raczej - wcale
ich nie było, zastępowała je jakby furtka wysokości pół metra, wisząca na jednym zawiasie.
We wnętrzu stał kamienny piec i piętrzył się stos starannie ułożonych misek. Dwie z nich były
napełnione ziarnem i ziemniakami.
Usiedliśmy, nie odzywając się do siebie. Petrus zapalił papierosa i zaproponował,
ż
ebyśmy chwilę zaczekali. Nogi miałem obolałe ze zmęczenia, lecz coś w tej kapliczce, zamiast
mnie uspokajać, ekscytowało, a gdyby nie obecność Petrusa, czułbym wręcz przerażenie.
- Kimkolwiek jest mieszkający tu człowiek, gdzieś chyba musi sypiać? - zapytałem,
przerywając ciszę, która zaczynała mi ciążyć.
- Śpi tam, gdzie teraz siedzisz - odparł Petrus, wskazując na gołą ziemię.
Chciałem się przesunąć, ale poprosił, żebym został dokładnie tam, gdzie byłem.
Musiało się trochę ochłodzić, bo zaczynało mi być zimno.
Czekaliśmy prawie godzinę. Petrus jeszcze dwukrotnie wywoływał tajemnicze imię,
potem jednak zrezygnował z dalszych prób. Kiedy sądziłem już, że wstaniemy i pójdziemy
dalej, przemówił.
- Tu obecna jest jedna z dwóch postaci Aga-pe - wyjaśnił, gasząc trzeciego papierosa.
- Nie jedyna, ale jedna z najbardziej czystych. Agape jest właśnie totalną Miłością, która trawi
tego, kto ją czuje. Ten, kto poznał lub przeżywa Agape, wie, że na tym świecie liczy się tylko
miłość. Taką miłością darzył ludzkość Jezus, a była ona tak potężna, że sięgnęła gwiazd i
odmieniła bieg historii świata. Samotnie osiągnął to, czego nie udało się dokonać królom,
armiom i imperiom. Przez tysiąclecia dziejów cywilizacji wielu było ludzi ogarniętych tą
miłością, która trawi. Tak dużo mieli do ofiarowania, a świat żądał tak mało, że musieli szukać
pustyni lub pustelni, bo potęga tej miłości czyniła ich lepszymi. Stawali się świętymi
eremitami, których dziś dobrze znamy. Tobie i mnie, odczuwającym inną postać Agape, życie
tu może wydawać się surowe, straszne. Lecz miłość, która pochłania bez reszty, sprawia, że
wszystko - wszystko bez wyjątku - traci znaczenie. Tacy ludzie żyją wyłącznie po to, by
strawiła ich miłość.
Petrus powiedział mi, że mieszka tu mężczyzna imieniem Alfonso. Spotkał go podczas
pierwszej pielgrzymki do Composteli, zbierającego owoce. Jego przewodnik, wizjoner, z
którym nie mógłby się równać, był przyjacielem Alfonsa i we trzech dopełnili rytuału Agape,
ć
wiczenia Błękitnego Globu. Petrus powiedział, że było to jedno z najważniejszych
doświadczeń w jego życiu, że jeszcze dziś, gdy je wypełnia, myśli o kaplicy i o Alfonsie. W
jego głosie wyczuwałem silne wzruszenie, którego nigdy dotąd nie zauważyłem.
- Agape to miłość, która trawi -- powtórzył, jakby była to najtrafniejsza definicja tej
dziwnej odmiany miłości. - Martin Luther King powiedział ongiś, że kiedy Chrystus nauczał
miłości do nieprzyjaciół, czynił aluzję do Agape. Ponieważ, twierdził King, „nie jest możliwe,
byśmy kochali naszych wrogów, tych, którzy nas krzywdzą i pragną pogłębić nasze codzienne
cierpienia". Ale Agape to znacznie więcej niż miłość. To wszechogarniające uczucie, które
wdziera się przez każde okienko i obraca w pył każdego agresora, nim ten rozpocznie
napaść. Potrafisz już dokonać własnego odrodzenia, powściągnąć okrucieństwo wobec siebie,
rozmawiać ze swym Posłańcem. Lecz wszystko, co do tej chwili robiłeś, wszelkie korzyści,
jakie przyniosła ci wędrówka Camino de Santiago, zatraca sens, jeśli nie ogarnie cię Miłość,
która trawi.
Przypomniałem Petrusowi, że mówił o dwóch formach Agape. On nie doznał zapewne
tej pierwszej, gdyż nie został pustelnikiem.
- Masz rację. Ty i ja, jak większość pielgrzymów, którzy przemierzali Camino de
Santiago w słowach RAM, poznaliśmy inne oblicze Agape: to entuzjazm. Starożytni uważali,
ż
e entuzjazm oznacza trans, ekstazę, kontakt z bogiem. Entuzjazm jest Agape wykierowaną na
pewną ideę lub obiekt. Każdy z nas doświadczył tego przeżycia. Kiedy kochamy lub głęboko w
coś wierzymy, czujemy się silniejsi od całego świata, ogarnia nas pogoda ducha, która bierze
się z pewności, że nic nie zdoła pokonać naszej wiary. Ta niepojęta siła pomaga nam
podejmować trafne decyzje we właściwym czasie, a kiedy osiągniemy cel, jesteśmy zaskoczeni
swoimi zdolnościami. Bo podczas Dobrej Walki nic już się nie liczy, a entuzjazm wiedzie nas
do celu. Zwykle entuzjazm daje o sobie znać z pełną mocą w pierwszych latach naszego życia.
Wówczas łączy nas jeszcze silna więź z elementem boskości, bardzo przywiązujemy się do
zabawek - lalki ożywają, ołowiane żołnierzyki potrafią maszerować. Kiedy Jezus powiedział,
ż
e Królestwo Niebieskie należy do dzieci, czynił aluzję do Agape przyjmującej postać
entuzjazmu. Dzieci przyszły do niego, chociaż nie interesowały ich jego cuda, mądrość,
faryzeusze ani apostołowie. Przyszły szczęśliwe, powodowane entuzjazmem.
Opowiedziałem Petrusowi, że właśnie tego popołudnia pojąłem, iż bez reszty
pochłonęła mnie pielgrzymka do Santiago. Noce i dnie spędzone na hiszpańskiej ziemi
sprawiły, że niemal zapomniałem o mieczu, i stały się niezwykłym doświadczeniem.
- Po południu wybraliśmy się na ryby. Pamiętasz, wcale nie brały - przypomniał
Petrus. - Zazwyczaj pozwalamy sobie na okazywanie entuzjazmu w sytuacjach pozbawionych
znaczenia, niewywierających wpływu na rzecz tak wielkiej wagi jak życie ludzkie. Zatracamy
entuzjazm z powodu drobnych i nieuniknionych porażek w Dobrej Walce. A ponieważ nie
wiemy, że entuzjazm jest siłą wyższą, spoglądającą ku końcowemu zwycięstwu, pozwalamy,
by przeciekał nam przez palce, i nie zauważamy, że wyzbywając się go, tracimy z oczu także
prawdziwy sens życia. Obwiniamy świat o monotonię życia, o własne porażki, zapominając, że
sami pozwoliliśmy umknąć tej potężnej sile, która wszystko usprawiedliwia -Agape
przyjmującej postać entuzjazmu.
Przypomniałem sobie cmentarz nieopodal strumienia. Ta dziwna brama, o wiele za
duża, była doskonałym symbolem zatracenia sensu życia. Za tymi drzwiami nie było nikogo
oprócz zmarłych.
Petrus jakby czytał w moich myślach.
- Kilka dni temu - podjął - byłeś pewnie zaskoczony, widząc, jak tracę zimną krew i
rugam nieszczęsnego chłopaka, który wylał odrobinę kawy na moje spodnie, i tak już brudne
po długiej wędrówce. W rzeczywistości w irytację wprawił mnie wyraz oczu tego dzieciaka -
entuzjazm wyciekał z nich jak krew z podciętej żyły nadgarstka. Zobaczyłem, jak silny i pełen
ż
ycia chłopak powoli kona, bo z każdą chwilą gaśnie w nim odrobina Agape. Nauczyłem się
ż
yć, nie troszcząc się o to, ale ten kelner swym wyglądem i całym dobrem, które, czułem to,
mógł dać światu, wstrząsnął mną i zasmucił. Jestem pewien, że moje agresywne zachowanie
zraniło jego dumę i przynajmniej na pewien czas powstrzymało konanie Agape. Również ty,
odmieniając ducha w psie tamtej kobiety, odczułeś Agape w czystej postaci. Twój gest był
szlachetny, cieszyłem się więc, że jestem obok ciebie jako twój przewodnik. Dlatego po raz
pierwszy wykonam to ćwiczenie razem z tobą.
I Petrus nauczył mnie rytuału Agape, ĆWICZENIA BŁĘKITNEGO GLOBU.
- Pomogę ci rozbudzić entuzjazm, stworzyć siłę, która zamknie w błękitnej kuli całą
planetę - powiedział. - Dowiodę, że szanuję cię za twe poszukiwania, za to, jaki jesteś.
Nigdy wcześniej Petrus nie wygłaszał żadnych opinii - ani dobrych, ani złych - o
sposobie, w jaki wykonuję ćwiczenia. Pomógł mi zinterpretować wyniki pierwszego spotkania
z Posłańcem, wyprowadził z transu po ćwiczeniu Zasiewu, nigdy jednak nie interesował się
rezultatami. Nieraz go pytałem, dlaczego nic nie chce wiedzieć o moich doznaniach, a on
odpowiadał, że jego jedynym obowiązkiem jako przewodnika jest prowadzić mnie Drogą i
zapoznawać z Praktykami RAM. To ja miałem czerpać korzyści z moich osiągnięć lub je
lekceważyć.
Kiedy Petrus oświadczył, że będzie współuczestnikiem ćwiczenia, poczułem się
niegodny jego pochwał: znał przecież moje ułomności i wielokrotnie powątpiewał, czy potrafi
poprowadzić mnie Drogą. Chciałem mu o tym powiedzieć, ale nie dał mi dojść do słowa.
- Nie bądź okrutny wobec siebie, bo uznam, że nie skorzystałeś z lekcji, której ci
udzieliłem. Bądź miły. Przyjmij pochwałę, na którą zasłużyłeś.
Łzy napłynęły mi do oczu. Petrus wziął mnie za rękę i wyszliśmy. Noc była wyjątkowo
ciemna. Usiadłem obok niego. Zaczęliśmy śpiewać. Melodia wypływała z mych ust, a on mi
wtórował, bez trudu podchwyciwszy nutę. Teraz klaskałem jeszcze z cicha w dłonie, a moje
ciało kołysało się w przód i w tył. Tempo klaskania się wzmagało, muzyka płynęła ze mnie
swobodnie, wyśpiewując hymn ku chwale mrocznego nieba, pustynnej równiny, zastygłych w
bezruchu skał. Wkrótce moim oczom ukazali się święci, w których wierzyłem, będąc
dzieckiem, a których oddaliło ode mnie życie, bo także i ja zabiłem w sobie dużą cząstkę
Agape. Lecz teraz Miłość, która pochłania, powracała, hojna i szlachetna, święci uśmiechali
się z nieba, a ich twarze były niezmienione i wyrażały tyle samo miłości co wówczas, gdy
pojawiały mi się w dzieciństwie.
Rozłożyłem ręce, żeby Agape swobodnie wypływała, a tajemniczy strumień
błyszczącego błękitnego światła przepływał przeze mnie, obmywając mą duszę i niosąc
wybaczenie za grzechy. Światło najpierw przeniknęło krajobraz, potem wypełniło świat, a ja
się rozpłakałem. Płakałem, bo znów ogarnął mnie entuzjazm, byłem dzieckiem życia i nic w tej
chwili nie mogło sprawić mi najlżejszego bólu. Czułem, że jakaś istota zbliża się do nas i siada
po mojej prawicy; wyobrażałem sobie, że to mój Posłaniec, że tylko on jeden mógł dostrzec to
wydobywające się ze mnie i wnikające we mnie silne światło, które zalewało cały świat.
Blask światła się nasilał, odgadłem więc, że ogarnęło już cały glob, wdzierało się przez
wszystkie drzwi, wnikało w każdą uliczkę, przepełniając przez ułamek sekundy każdą żywą
istotę.
Poczułem, że ktoś ujmuje me rozłożone, wzniesione ku niebu ręce. Wtedy strumień
niebieskiego światła nabrał takiej siły, że sądziłem, iż lada chwila zniknie. Zdołałem jednak
zatrzymać go jeszcze na kilka minut, do końca mojej piosenki.
A potem odprężyłem się, wyczerpany, ale wolny, uszczęśliwiony życiem i tym, czego
doznałem. Ręce, które trzymały moje, cofnęły się. Zrozumiałem, że jedna jest dłonią Petrusa, a
w głębi serca wiedziałem też, do kogo należy druga.
Otworzyłem oczy: tuż obok stał pustelnik Alfonso. Uśmiechnął się i powiedział:
Buenas noches. Odwzajemniłem uśmiech, chwyciłem jego rękę i mocno przytuliłem ją do
piersi. Nie pozwolił mi na to, delikatnie wysuwając dłoń z mego uścisku.
Ż
aden z nas trzech nie odezwał się słowem. Po chwili Alfonso podniósł się i ruszył ku
swej kamienistej równinie. Odprowadzałem go spojrzeniem, dopóki nie zniknął w ciemności.
Wkrótce potem Petrus przerwał milczenie. Nie wspomniał jednak o Alfonsie.
RYTUAŁ BŁĘKITNEGO GLOBU
Usiądź wygodnie i odpręż się. Staraj się oddalić wszelkie myśli.
Poczuj, jak dobrze kochać życie. Daj sercu wolność, niechaj wzniesie się, przyjazne,
ponad małostkowe sprawy. Zanuć po cichu piosenkę z dzieciństwa. Wyobraź sobie, że twoje
serce rośnie, wypełnia pokój, a potem cały dom błękitnym światłem, silnym i pełnym blasku.
Kiedy to osiągniesz, poczuj przyjazną obecność świętych, w których wierzyłeś, będąc
dzieckiem. Upewnij się, że już są, że przybywają zewsząd, uśmiechnięci, i niosą ci wiarę i
zaufanie do życia. Wyobraź sobie świętych, którzy się zbliżają, kładą ręce na twej głowie,
ż
ycząc ci miłości, spokoju i harmonii ze światem. Harmonii świętych.
Kiedy to wrażenie nabierze siły, odczuj płynność błękitnego światła, które napełnia
cię i wypływa niczym błyszcząca, nieustannie tocząca wody rzeka. To światło zalewa dom,
potem całą dzielnicę i miasto, kraj i świat, który otula ogromnym Błękitnym Globem. Jest
upostaciowaniem Miłości wyższej, która wznosi się ponad codzienne zmagania, dodając ci
sił, energii, wigoru i kojąc.
Zatrzymaj możliwie najdłużej to światło, które spowija blaskiem świat. Twoje serce
jest otwarte, obdarza miłością. Ta część ćwiczenia musi trwać co najmniej pięć minut.
Stopniowo wychodzisz z transu i powracasz do rzeczywistości. Święci pozostaną przy
tobie. Błękitne światło zawsze będzie świecić.
Ten rytuał może i powinien być dopełniany przez kilka osób. Wówczas jednak
uczestnicy winni trzymać się za ręce.
- Wykonuj to ćwiczenie, kiedy tylko będziesz mógł. Z czasem Agape znów w tobie
zamieszka. Powtarzaj je przed przystąpieniem do realizacji nowego projektu, w pierwszych
dniach podróży albo kiedy poczujesz, że coś cię wzruszyło do głębi. Jeżeli to możliwe,
wykonuj je z kimś, kogo kochasz. Tym ćwiczeniem trzeba się dzielić.
Znów miałem przed sobą dawnego Petrusa - technika, instruktora i przewodnika, o
którym tak mało wiedziałem. Emocje, którym pozwolił się ujawnić w kapliczce, zniknęły.
Jednak kiedy podczas ćwiczenia uścisnął mą dłoń, poczułem wielkość jego ducha.
Wróciliśmy do białej kapliczki, gdzie zostały nasze rzeczy.
- Myślę, że jej lokator dziś już nie wróci, więc możemy tu przenocować - oznajmił,
kładąc się.
Rozłożyłem śpiwór, wypiłem łyk wina i także się położyłem. Byłem wyczerpany
Miłością, która trawi. Ale było to przyjemne zmęczenie. Nim zamknąłem powieki,
wspomniałem chudego, brodatego mnicha, który życzył mi dobrej nocy i usiadł obok mnie.
Gdzieś tam pośród pól pozostał człowiek trawiony boskim płomieniem. Być może właśnie
dlatego ta noc była taka mroczna -bo w nim skupiło się całe światło globu.
Ś
mierć
- Jesteście pielgrzymami? - zapytała starsza pani, podając nam śniadanie.
Byliśmy w Azofrze, osadzie, której kilka domostw, o fasadach zdobionych
ś
redniowiecznymi puklerzami, skupiało się wokół studni, gdzie parę minut wcześniej
napełniliśmy bukłaki.
Potwierdziłem jej przypuszczenie, a ona spojrzała na nas z szacunkiem i dumą.
- Kiedy byłam mała, chodziłam na pielgrzymkę do Composteli przynajmniej raz w
roku. Po wojnie i w czasach Franco jakby coś się stało, sama nie wiem co, i pielgrzymki chyba
nie są już w modzie. Powinni wybudować dobrą drogę. W dzisiejszych czasach ludzie
podróżują chętnie tylko samochodami.
Petrus milczał. Obudził się w fatalnym nastroju. Przyznałem kobiecie rację i
wyobraziłem sobie nowoczesną asfaltową szosę, która biegnie przez góry i doliny, samochody
z wymalowanymi na maskach muszlami i sklepiki z pamiątkami przy klasztornych furtach.
Wypiłem kawę z mlekiem, zjadłem chleb z oliwą. Zerknąwszy do przewodnika Aymeriego
Picauda, obliczyłem, że po południu powinniśmy dotrzeć do Santo Domingo de la Calzada, i
zaplanowałem nocleg w parador nacional. Moje wydatki okazały się znacznie niższe od
przewidywanych, chociaż codziennie jadaliśmy po trzy posiłki. Nadszedł czas, żeby pozwolić
sobie na drobne szaleństwo i zapewnić ciału takie same względy, jakimi cieszył się żołądek.
Obudziłem się ogarnięty dziwnym pragnieniem, by jak najszybciej znaleźć się w Santo
Domingo, choć jeszcze przed dwoma dniami, kiedy szliśmy w stronę kapliczki, byłem pewien,
ż
e nie doznam już tego uczucia. Także Petrus wyglądał na pogrążonego w melancholii i
cichszego niż zwykle, a ja zadawałem sobie pytanie, czy taki nastrój był wynikiem spotkania z
Alfonsem. Miałem wielką ochotę przywołać Astraina. Jednak nigdy dotąd nie wzywałem go
rankiem i nie wiedziałem, czy to się uda, więc zrezygnowałem.
Skończyliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy średniowieczny dom,
na którym widniał herb, ruiny starej oberży dla pielgrzymów i park na skraju wsi. Kiedy
skręcałem w ścieżkę wiodącą przez pola, wyczułem z lewej strony silną obecność.
Petrus mnie zatrzymał.
- Ten bieg na nic się nie zda. Przystań na chwilę i staw temu czoło.
Zapragnąłem rozstać się z moim przewodnikiem i dalej iść samotnie. Doznałem
przykrego uczucia, jakby ściskało mnie w żołądku. Przez moment wierzyłem nawet, że to za
sprawą chleba z oliwą, ale kiedyś już mnie to dopadło i wiedziałem, że nie ma mowy o
pomyłce. Napięcie. Napięcie i strach.
- Obejrzyj się za siebie! - krzyknął Petrus, a w jego głosie brzmiało ponaglenie. -
Obejrzyj się, póki nie jest za późno!
Odwróciłem się gwałtownie. Po lewej stronie zobaczyłem opuszczony domek. Rośliny,
które wdzierały się już niemal do jego wnętrza, były spalone słońcem. Drzewko oliwne
wznosiło ku niebu poskręcane gałęzie. A między oliwką i domem, wpatrując się we mnie, stał
pies. Czarny pies. Ten sam, którego parę dni temu przegnałem z domu starej kobiety.
Zapomniałem o obecności Petrusa i patrzyłem zwierzęciu prosto w ślepia, starając się
nie mrugać powiekami. Coś we mnie - może głos Astraina, a może mojego anioła stróża -
szeptało, że jeśli odwrócę oczy, on mnie zaatakuje. Staliśmy tak przez minuty długie jak
wieczność. Gdy już zaznałem potęgi Miłości, która trawi, przyszło mi znowu zmierzyć się z
powszednimi zagrożeniami, czyhającymi na każdym kroku naszego życia. Zastanawiałem się,
po co zwierzę tak długo za mną podążało i czego właściwie mogło ode mnie chcieć, ponieważ
ja pielgrzym poszukujący miecza - nie miałem ani ochoty, ani cierpliwości borykać się na tej
drodze z problemami i nie obchodziło mnie, czy ich źródłem są ludzie, czy zwierzęta.
Usiłowałem powiedzieć mu to oczyma - pamiętałem przecież mnichów, którzy porozumiewali
się wzrokiem - ale pies nawet nie drgnął. Wciąż na mnie patrzył, bez cienia emocji, gotów
zaatakować, jeśli się odwrócę albo okażę strach.
I nagle zrozumiałem, że strach zniknął. Miałem ściśnięty żołądek, silne napięcie
przyprawiało mnie o mdłości, ale się nie bałem. Po prostu nie mogłem odwrócić oczu, nawet
kiedy dostrzegłem po lewej zbliżającą się ścieżką postać.
Zatrzymała się na kilka chwil, po czym ruszyła prosto ku nam. Przecięła linię naszych
spojrzeń i wypowiedziała parę słów, których nie zdołałem zrozumieć. Głos był kobiecy. A
obecność dobra, przyjazna, przychylna.
Wystarczył ułamek sekundy, odkąd postać pojawiła się na linii spojrzeń - mojego i psa
-żeby skurcz żołądka ustąpił. Miałem przyjaciółkę, która przyszła pomóc mi w tej absurdalnej,
niepotrzebnej walce. Kiedy postać zniknęła, pies spuścił ślepia. Jednym susem skoczył za
opuszczony dom i zaraz straciłem go z oczu.
Dopiero wówczas strach przyprawił mnie o tak gwałtowne bicie serca, że stałem
oszołomiony i myślałem, że zemdleję. Świat wokół wirował, a ja patrzyłem na drogę, którą
kilka minut temu szedłem z Petrusem. Szukałem tam postaci, która dodała mi sił i wsparła, gdy
zmagałem się z psem.
Była zakonnicą. Odwrócona do nas plecami, szła w stronę Azofry. Nie mogłem
zobaczyć jej twarzy, ale przypomniałem sobie brzmienie głosu i uznałem, że miała najwyżej
dwadzieścia lat. Spoglądałem na drogę, którą nadeszła - była to ścieżka wiodąca donikąd.
- To ona... to ona mi pomogła - wyszeptałem, coraz bardziej oszołomiony.
- Nie zapełniaj nowymi fantazjami tego niezwykłego świata - powiedział Petrus,
chwytając mnie za ramię i podtrzymując. - Przyszła tu z klasztoru w Cańas, to około pięciu
kilometrów stąd. Nic dziwnego, że nie możesz go dostrzec.
Serce tłukło mi się w piersi, obawiałem się, że zasłabnę. Zbyt przerażony, żeby mówić
czy żądać wyjaśnień, usiadłem na ziemi, a Petrus skropił mi wodą głowę i kark.
Przypomniałem sobie, że podobnie postąpił, kiedy opuściliśmy dom starej kobiety, tyle że
tamtego dnia płakałem i czułem się dobrze. Teraz było zupełnie inaczej.
Petrus dał mi dość czasu na odpoczynek. Powoli dochodziłem do siebie, mdłości
stopniowo ustępowały. W końcu Petrus zapytał, czy możemy ruszać w dalszą drogę, a ja
potakująco skinąłem głową. Ale po kwadransie marszu wycieńczenie dało o sobie znać.
Usiedliśmy u stóp rollo, średniowiecznej kolumny zwieńczonej krzyżem, charakterystycznej dla
niektórych odcinków Camino de Santiago.
- Strach wyrządził ci większą krzywdę niż pies - stwierdził Petrus, kiedy
odpoczywałem.
Chciałem poznać przyczyny i cel tej absurdalnej konfrontacji.
- W życiu i na Szlaku Świętego Jakuba pewne wydarzenia pozostają niezależne od
naszej woli. Podczas pierwszej rozmowy powiedziałem ci, że z oczu Cygana udało mi się
wyczytać imię demona, z którym przyjdzie ci się zmierzyć. Zaskoczyło mnie, że ten demon
miał być psem, ale nie wspomniałem o tym. Dopiero kiedy weszliśmy do domu tej kobiety, a ty
po raz pierwszy okazałeś Miłość, która trawi, ujrzałem twojego wroga. Przepędzając psa tej
kobiety, nie znalazłeś mu nowego miejsca. A przecież na tym świecie nic nie znika bez śladu,
wszystko się przeobraża. Nie puściłeś, jak to uczynił Jezus, duchów nieczystych w stado świń,
które pognały na oślep i spadły w przepaść. Ty po prostu przepędziłeś psa. Teraz ta siła błąka
się bez celu i podąża za tobą. Zanim odnajdziesz miecz, musisz zdecydować, czy chcesz być
niewolnikiem, czy panem tej siły.
Zmęczenie powoli ustępowało. Oddychałem głęboko, czując chłód bijący od kamiennej
kolumny. Petrus dał mi jeszcze trochę wody.
- Obsesje - mówił - wyłaniają się z mroków, kiedy człowiek traci kontrolę nad mocami
ziemskimi. Klątwa Cygana przelała na tę kobietę strach, a strach wyżłobił szczelinę, przez
którą wtargnął Posłaniec Śmierci. Nie jest to zjawisko typowe, ale nie zalicza się też do
wyjątkowych. Wiele zależy od reakcji człowieka na groźby innych.
Tym razem to mnie przyszedł na myśl pewien urywek z Biblii. W Księdze Hioba jest
napisane: „Spotkało mnie, czegom się lękał, bałem się, a jednak to przyszło".
- Groźba nie wywoła zła, jeśli nie została przyjęta. Nigdy o tym nie zapominaj,
tocząc Dobrą Walkę. Nie zapominaj również, że i atak, i ucieczka są nieodłączną częścią
walki. Poddanie się paraliżującemu strachowi nie jest jej jedynym elementem.
Nie odczuwałem strachu. Sam byłem tym zaskoczony i postanowiłem podzielić się
wrażeniami z Petrusem.
- Dostrzegłem to - odparł. - Gdyby było inaczej, pies by cię zaatakował. I z pewnością
wygrałby tę walkę, ponieważ i on się nie bał. Ale najzabawniejsze było pojawienie się tej
zakonnicy. Gdy zauważyłeś obecność dobra, twoja ożywiona wyobraźnia podsunęła ci myśl,
ż
e ktoś przybył ci z pomocą. I ta wiara cię ocaliła. Chociaż była oparta na całkowicie błędnej
interpretacji faktów.
Petrus miał rację. Śmiał się teraz serdecznie, a ja mu wtórowałem. Postanowiliśmy
wyruszyć w drogę. Byłem odprężony i miałem doskonały nastrój.
- Jest jednak coś, o czym musisz wiedzieć - oznajmił Petrus, kiedy oddaliliśmy się od
miejsca postoju. Pojedynek z psem musi zakończyć się zwycięstwem jednej ze stron. On
jeszcze wróci. Następnym razem postaraj się położyć kres tej walce. W przeciwnym razie
zjawa będzie cię nękała do końca twych dni.
Po spotkaniu z Cyganem Petrus wyznał mi, że zna imię demona. Zapytałem, jak brzmi
to imię.
- Legion - odparł. - Ponieważ jest ich wielu.
Szliśmy przez pola przygotowywane pod zasiew. Tu i ówdzie widać było beczkowozy,
których rolnicy używali w trudnych zmaganiach z wyjaławiającą glebę suszą. Po obu stronach
drogi do Composteli, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się kamienne murki, które krzyżowały się i
wtapiały w krajobraz wsi. Te ziemie uprawiane są od stuleci - pomyślałem - a mimo to wciąż
wyrzucają z siebie kamienie, które trzeba usuwać, kamienie, które tępią ostrza pługów, koniom
ranią kopyta, a dłonie rolnika pokrywają odciskami. To walka, która co roku wybucha na
nowo i nigdy się nie kończy.
Petrus sprawiał wrażenie spokojniejszego niż zazwyczaj. Uświadomiłem sobie, że od
rana prawie się nie odzywał. Po rozmowie przy średniowiecznej kolumnie pogrążył się w
milczeniu i nie odpowiadał na większość moich pytań. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej
o „wielu demonach", ale on wyraźnie nie miał ochoty wracać do tego wątku. Postanowiłem
więc zaczekać na bardziej sprzyjającą okazję.
Weszliśmy na niewielkie wzniesienie i z góry ujrzałem dzwonnicę kościoła w Santo
Domingo de la Calzada. Ten widok dodał mi otuchy; oddałem się marzeniom o wygodach i
urokliwej magii parador nacional. Z lektury wiedziałem, że gmach został wzniesiony przez
ś
więtego Dominika i miał być schronieniem dla pielgrzymów. Święty Franciszek z Asyżu
spędził tam jedną noc w drodze do Composteli. Wszystko to wprawiało mnie w radosne
podniecenie.
Zbliżała się już chyba siódma wieczorem, kiedy Petrus zaproponował krótki postój.
Przypomniałem sobie Roncesvalles, ów powolny marsz w chwilach, gdy byłem zziębnięty i
marzyłem o kieliszku wina, i ogarnęła mnie obawa, że i tym razem Petrus szykuje dla mnie
podobną niespodziankę.
- Żaden Posłaniec nie pomoże ci nigdy w pokonaniu innego. Nie są ani dobrzy, ani źli,
już ci to mówiłem, po prostu mają silne poczucie lojalności wobec pobratymców. Nie licz na
Astraina, jeśli chcesz pokonać psa.
Teraz ja z kolei nie miałem nastroju do rozmów o Posłańcu. Chciałem jak najszybciej
znaleźć się w San Domingo.
- Posłańcy zmarłych mogą zawładnąć ciałem tego, który żyje w strachu. Dlatego w
przypadku psa jest ich wielu, zwabionych przez strach tkwiący w kobiecie. I nie tylko
Posłaniec zamordowanego Cygana, ale i inne błądzą w poszukiwaniu szansy na nawiązanie
łączności z mocami ziemskimi.
Dopiero teraz odpowiedział na moje pytanie. Jednak w jego głosie brzmiała
sztuczność, jakby w gruncie rzeczy nie chciał ze mną na ten temat rozmawiać. Intuicja
natychmiast mi to podszepnęła.
- Czego właściwie chcesz, Petrusie? - zapytałem, z lekka poirytowany.
Mój przewodnik nie odpowiadał. Zszedł z drogi i ruszył w stronę starego, niemal
bezlistnego drzewa, rosnącego kilkadziesiąt metrów dalej pośród pól - jedynego drzewa w
zasięgu wzroku. Ponieważ nie dał mi znaku, bym za nim podążył, stałem na drodze, nie
wiedząc, co robić. I wtedy na mych oczach rozegrała się dziwna scena: Petrus zaczął krążyć
wokół drzewa i głośno mówić, wpatrując się w ziemię. Pod koniec tej wędrówki skinął na mnie.
- Usiądź tu. - W jego głowie brzmiał nowy dla mnie ton i nie potrafiłem odgadnąć, czy
to rozczulenie, czy cierpienie. - Zostaniesz tu. Jutro spotkamy się w Santo Domingo de la Cal-
zada.
Zanim zdążyłem otworzyć usta, Petrus podjął: - W najbliższych dniach, ale zaręczam,
ż
e nie dziś, przyjdzie ci zmierzyć się z najgroźniejszym z twoich wrogów na Camino de
Santiago -z psem. Bądź spokojny - kiedy wybije ta godzina, nie zostawię cię samego i dam ci
potrzebną do walki siłę. Lecz dziś stawisz czoło przeciwnikowi innego rodzaju, przeciwnikowi
fikcyjnemu, który może cię zniszczyć, ale może też stać się twoim najlepszym kompanem:
Ś
mierci. Człowiek jest jedyną na świecie istotą świadomą bliskości swej śmierci. Z tego i
choćby tylko z tego względu żywię wobec rodzaju ludzkiego głęboki szacunek i wierzę, że jego
przyszłość będzie o wiele lepsza od teraźniejszości. Nawet wiedząc, że jego dni są policzone i
ż
e kres wszystkiego nastąpi w najmniej spodziewanym momencie, człowiek czyni ze swego
ż
ycia walkę godną istoty nieśmiertelnej. To, co ludzie zwą dumą - pozostawić po sobie trwałe
dzieło, potomstwo, uczynić coś, by ich imię nie popadło w zapomnienie - uważam za
najwyższą formę człowieczej godności. W świecie ludzi występuje pewna prawidłowość: ta
krucha istota, jaka jest człowiek, stara się za wszelką cenę ukryć przed sobą to, czego ma
absolutną pewność - świadomość nieuniknionej śmierci. I nie dostrzega, że w ludzkim życiu to
właśnie ona mobilizuje do czynienia najwspanialszych rzeczy. Człowiek boi się przejścia na
mroczną stronę, z przerażeniem spogląda na nieznane, a jedynym znanym mu sposobem
przezwyciężenia tego strachu jest zapomnienie, że dni są policzone. Nie potrafi zrozumieć, że
ś
wiadom śmierci mógłby zdobyć się na większą brawurę, posunąć znacznie dalej w
codziennych bojach, ponieważ nie miałby nic do stracenia, pamiętając, że śmierć jest
nieunikniona.
Myśl o spędzeniu nocy w San Domingo pozostała już tylko odległym wspomnieniem.
Z coraz większym zainteresowaniem wsłuchiwałem się w słowa Petrusa. Na horyzoncie, przed
nami, powoli umierało słońce. Może i ono usłyszało te słowa.
- Śmierć jest naszą wierną towarzyszką, ponieważ właśnie ona nadaje sens naszemu
ż
yciu. Aby jednak ujrzeć prawdziwe oblicze śmierci, musimy najpierw poznać wszystkie
pragnienia i wszystkie lęki, jakie potrafi wzbudzić w każdej istocie żywej samo przywołanie jej
imienia.
Petrus usiadł pod drzewem i poprosił, abym i ja to uczynił. Wyjaśnił mi, że przed
chwilą chodził wokół drzewa, bo przypomniał sobie, co się wydarzyło, kiedy sam jako
pielgrzym podążał do Santiago. Potem wyjął z plecaka i podał mi dwie ogromne kanapki, które
kupił w porze obiadowej .
- Tu, gdzie jesteś, nic ci nie zagraża - powiedział. - Nie ma tu jadowitych węży, a pies
ponowi atak dopiero, kiedy zapomni o dzisiejszej porażce. W tej okolicy nie spotkasz ani
włóczęgów, ani złoczyńców. Znajdujesz się w miejscu całkowicie bezpiecznym, z jednym
jedynym wyjątkiem - jesteś zagrożony strachem.
I wytłumaczył mi, że przed dwoma dniami doznałem uczucia równie silnego i
gwałtownego jak śmierć: Miłości, która trawi. Nawet przez chwilę nie wahałem się ani nie
bałem, ponieważ do uniwersalnej miłości nie żywiłem żadnych uprzedzeń. Lecz każdy z nas ma
uprzedzenia wobec śmierci, nikt nie rozumie, że jest ona inną formą Agape.
Odpowiedziałem Petrusowi, że po wielu latach terminowania lęk przed śmiercią
właściwie we mnie wygasł. Prawdę mówiąc, bardziej bałem się tego, jak przyjdzie mi umierać,
niż śmierci samej w sobie.
- W takim razie dziś wieczorem będziesz miał okazję doświadczyć najbardziej
przerażającej postaci śmierci.
I Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA POGRZEBANIA ŻYWCEM.
- Musisz je wykonać tylko ten jeden raz - powiedział, a ja przypomniałem sobie
bardzo podobne ćwiczenie teatralne. - Musisz obudzić całą prawdę, cały strach
konieczny do tego, by ćwiczenie mogło wypływać z głębi twej duszy i by opadła przerażająca
maska, która zakrywa miłe oblicze śmierci.
Petrus wstał. Ujrzałem jego sylwetkę odcinającą się na tle nieba, które płonęło
zachodem słońca. Siedziałem i może dlatego wydał mi się potężny niczym ogromna, władcza
postać.
- Petrusie, chcę ci zadać jeszcze jedno pytanie.
- Jakie?
- Dziś rano byłeś milczący i zachowywałeś się dziwnie. Wcześniej niż ja domyśliłeś
się, że pies znowu się pojawi. Jak to możliwe?
- Kiedy wspólnie doznaliśmy Miłości, która trawi, złączyliśmy się również w
absolucie. A absolut ujawnia ludziom, kim naprawdę są, odkrywa ogromną osnowę przyczyn i
skutków, a każdy najdrobniejszy gest jednego człowieka znajduje odbicie w życiu innych.
Tego ranka owa cząstka absolutu była jeszcze bardzo żywa w mojej duszy. Rozumiałem
ciebie - i nie tylko ciebie, lecz wszystko, co istnieje na tym świecie, bez żadnych ograniczeń w
czasie i przestrzeni. Teraz te wrażenia osłabły i ożywia, się dopiero, gdy powtórnie wykonam z
tobą ćwiczenie Miłości, która trawi.
Przypomniałem sobie, w jak fatalnym nastroju był dziś rano Petrus. Jeżeli mówił
prawdę, to świat przeżywał bardzo trudny okres.
- Będę na ciebie czekał w parador - powiedział, odchodząc. - Podam twoje nazwisko
w recepcji.
Odprowadzałem go wzrokiem, aż zniknął w oddali. Rolnicy zakończyli pracę na
polach i wracali do domów. Postanowiłem wykonać ćwiczenie, skoro tylko zapadnie noc.
Byłem spokojny. Po raz pierwszy od początku tej niezwykłej wędrówki Szlakiem
Ś
więtego Jakuba zostałem zupełnie sam. Wstałem i przeszedłem parę kroków, ale noc gęstniała
bardzo szybko i postanowiłem wrócić pod drzewo, obawiając się, że za chwilę nie zdołam go
odnaleźć. Zanim zrobiło się zupełnie ciemno, określiłem odległość dzielącą drzewo od drogi.
Ponieważ w okolicy nie było żadnych świateł, które mogłyby przytłumić blask księżyca,
czułem się na siłach dotrzeć do Santo Domingo w blasku cienkiego rogalika, który pojawił się
już na niebie.
Powiedziałem sobie, że tylko usilna praca bujnej wyobraźni mogłaby rozbudzić we
mnie lęk przed straszliwą śmiercią. Jednak bez względu na to, ile lat człowiek przeżył,
zapadająca noc niesie ze sobą obrazy skrywane w duchu od najwcześniejszego dzieciństwa. Im
ciemniej robiło się wokół, tym bardziej czułem się nieswojo.
Znalazłem się tu samotny pośród pól i nawet gdybym krzyknął, nikt by mnie nie
usłyszał. Przypomniałem sobie, że dziś rano byłem bliski omdlenia. Jeszcze nigdy w życiu nie
czułem, by serce tak okropnie miotało się w mej piersi.
A gdybym umarł? Logicznie rzecz ujmując, wszystko by się skończyło. Lecz przecież
na drodze Tradycji rozmawiałem już z wieloma duchami. Byłem całkowicie przekonany o
istnieniu życia po życiu, nigdy jednak nie zastanawiałem się, jak dokonuje się to przejście.
Pomyślałem, że przekraczanie granicy obu wymiarów musi być potworne, choćbyśmy nie
wiedzieć jak dobrze się do niego przygotowali. Gdybym na przykład umarł dzisiejszego ranka,
pielgrzymka do Composteli, lata studiów, żal rodziny, pieniądze ukryte w moim pasku -
wszystko to nie miałoby już najmniejszego sensu. Na myśl przyszła mi roślina, która stała na
moim biurku, w Brazylii. Ta roślina wciąż by była, podobnie jak omnibus, sprzedawca
warzyw z mojej uliczki, który zawsze oszukiwał klientów, czy telefonistka, która bez
większego oporu podawała mi zastrzeżone numery. Wszystkie te drobiazgi, które mogłyby
zniknąć, gdybym rano dostał zawału, nagle okazały się niesłychanie ważne. To właśnie one, a
nie gwiazdy czy mądrość, przekonywały mnie, że naprawdę żyję.
Noc była już ciemna, a na horyzoncie dostrzegłem bladą łunę miasta. Ułożyłem się na
ziemi i zapatrzyłem w gałęzie drzewa nad głową. Po chwili usłyszałem dziwne, różnorodne
dźwięki. To nocne zwierzęta wyruszały na łowy. Petrus nie mógł wiedzieć wszystkiego, był
przecież, tak jak ja, zwykłym człowiekiem. Czy rzeczywiście mógł mi zagwarantować, że nie
ma tu jadowitych węży? A wilki, odwiecznie europejskie wilki? Może, czując mój zapach,
postanowiły podejść tu tej nocy? Drgnąłem, słysząc jakiś gwałtowny hałas podobny do trzasku
łamiącej się gałęzi, a moje serce biło znów jak szalone.
Czułem, że ogarnia mnie coraz większe napięcie. Uznałem, że najlepiej będzie
wykonać ćwiczenie i ruszyć do hotelu. Powoli wytłumiłem emocje i splotłem ręce na piersi, jak
splata się je zmarłym. Tuż obok mnie coś się poruszyło. Zerwałem się na równe nogi.
Nic się nie stało. Noc zawładnęła światem, wiodąc za sobą orszak ludzkich lęków.
Znów ułożyłem się na ziemi, postanawiając, że tym razem każdy element strachu wykorzystam
jako czynnik pobudzający mnie do ćwiczenia. Stwierdziłem, że pomimo znacznego spadku
temperatury mocno się pocę.
Wyobraziłem sobie zamkniętą trumnę, którą skręcono już śrubami. Leżałem
nieruchomo, lecz żyłem i chciałem powiedzieć najbliższym krewnym, którzy byli w pobliżu,
jak bardzo ich kocham, ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Ojciec, zapłakana
matka, wokół mnie przyjaciele, a ja byłem zupełnie sam! Wszystkie drogie memu sercu istoty
stały tu i nikt nie potrafił dostrzec, że jestem żywy, że jeszcze nie dokonałem wszystkiego,
czego zamierzałem dokonać na tym świecie. Podejmowałem rozpaczliwe próby, pragnąc
otworzyć oczy, dać jakiś znak, uderzyć w pokrywę trumny. Lecz w moim ciele nic nawet nie
drgnęło.
Poczułem, że trumna się kołysze. Niesiono mnie do grobu. Słyszałem nawet zgrzyt
metalowych ogniw trących o żelazne okucia, kroki ludzi podążających w kondukcie, odgłosy
rozmów. Ktoś powiedział, że po pogrzebie odbędzie się kolacja, ktoś inny stwierdził, że młodo
umarłem. Oszałamiała mnie woń kwiatów leżących nad moją głową.
Ć
WICZENIE POGRZEBANIA ŻYWCEM
Usiądź na ziemi i odpręż się. Spleć ręce na piersi, przybierając pozycję zmarłego.
Wyobraź sobie, szczegół po szczególe, własny pogrzeb, jakbyś wiedział, że odbędzie
się już jutro. Jedyna różnica polega na tym, że jesteś pogrzebany żywcem. Wraz z rozwojem
sytuacji - od kaplicy poprzez drogę do grobu - napinaj mięśnie, czyniąc rozpaczliwy wysiłek,
by się ruszyć. Ale nie ruszaj się. Nie ruszaj się aż do chwili, gdy - nie mogąc wytrwać dłużej -
jednym ruchem, który poderwie całe ciało, odrzucisz deski trumny, nabierzesz tchu i będziesz
oswobodzony. Efekt tego ruchu się nasili, jeśli będzie mu towarzyszył krzyk, krzyk
dobywający się z głębi twego ciała.
Przypomniałem sobie, że nie odważyłem się zalecać do kilku kobiet, ponieważ
obawiałem się, że mnie nie zechcą. Wspomniałem także kilka innych sytuacji, gdy stłumiłem
własne pragnienia, sądząc, że zdążę je zrealizować w przyszłości. Ogarnął mnie głęboki żal - i
nie tylko dlatego, że grzebano mnie żywcem, ale także dlatego, że dotąd bałem się życia. Czym
jest obawa przed odtrąceniem, odkładanie planów na później, skoro liczy się przede wszystkim
to, by cieszyć się pełnią życia? Stałem się więźniem tej trumny i było już za późno, żeby
zacząć od nowa, wykazując odwagę, na którą dawno powinienem się zdobyć.
Byłem dla siebie Judaszem, zdrajcą samego siebie. Leżałem tu, nie mogąc poruszyć
ż
adnym mięśniem, i w myśli wołałem o pomoc, podczas gdy tamci ludzie na zewnątrz nurzali
się w życiu, pochłonięci myślą o tym, co mają robić dzisiejszego wieczoru; spoglądali na
posągi i budowle, których ja miałem już nigdy nie zobaczyć. Ogarnęło mnie poczucie
straszliwej niesprawiedliwości, krzywdy, jaką mi wyrządzano, zamykając w grobie, kiedy
tamci mieli dalej żyć. Wolałbym już jakąś wielką katastrofę; wolałbym, abyśmy wszyscy
razem znaleźli się na statku, sunąc ku czarnemu punktowi, do którego mnie ponieśli. Ratunku!
Ja żyję, nie umarłem, mój mózg funkcjonuje prawidłowo!
Ludzie ustawili trumnę nad przygotowanym grobem. Zaraz zostanę pogrzebany! Żona
o mnie zapomni, wyjdzie powtórnie za mąż i będzie trwoniła pieniądze, które przez te
wszystkie lata staraliśmy się odkładać... i cóż z tego! Chcę z nią teraz być, bo przecież żyję!
Słyszę plącz i czuję, że mnie także łzy kręcą się w oczach. Gdyby w tej chwili ktoś
otworzył trumnę, zauważyliby to i byłbym uratowany. Ale trumna bezlitośnie opuszcza się w
dół. Nagle wszystko ogarniają ciemności. Dotąd słaba smuga światła docierała do mnie przez
szparę pod pokrywą, teraz mrok jest nieprzenikniony. Łopaty grabarzy zasypują grób, a ja
przecież żyję! Pogrzebany żywcem! Powietrze staje się ciężkie, woń kwiatów nieznośna, słyszę
odgłos kroków ludzi, którzy odchodzą. Wpadam w straszliwe przerażenie. Nie jestem w stanie
się poruszyć, a oni już odeszli. Zaraz nastanie noc i nikt nie usłyszy pukania w głębi grobu!
Krzyk dobywający się z mych myśli nie dotarł do żałobników, zostałem sam, a
ciemności, duszące powietrze i zapach kwiatów doprowadzały mnie do szaleństwa. I nagle
hałas. To robaki, robaki, które pełzną, żeby pożreć mnie żywcem. Staram się ze wszystkich sił
poruszyć ręką lub nogą, ale wciąż jestem bezwładny. Robaki wtargnęły już na moje ciało. Są
tłuste i zimne. Chodzą mi po twarzy, wpełzają pod spodnie. Jeden wślizguje się do odbytu, inny
wyłazi przez dziurkę w nosie. Ratunku! One pożerają mnie żywcem, a nikt nie słyszy mego
krzyku, nikt nic nie mówi. Robal wpełza do nozdrza i przedostaje się do gardła. Inny wsuwa
się do ucha. Muszę się stąd wydostać! Gdzie jest Bóg, dlaczego nie odpowiada? One zaczęły
już zjadać moje gardło, teraz nie będę mógł nawet krzyczeć! Wdzierają się przez każdy otwór,
okiem, kącikiem ust, przez penis. Czuję w sobie te tłuste i odrażające stwory, muszę krzyknąć,
muszę się oswobodzić! Tkwię w tym mrocznym i zimnym grobie zupełnie sam, pożerany
ż
ywcem. Brakuje mi powietrza i zjadają mnie robaki! Muszę się poruszyć. Muszę roztrzaskać
trumnę! Boże, pomóż mi zebrać wszystkie siły, bo naprawdę muszę się poruszyć! MUSZĘ
STĄD WYJŚĆ, MUSZĘ! PORUSZĘ SIĘ! PORUSZĘ! UDAŁO SIĘ!
Deski trumny wzleciały z trzaskiem, grób zniknął, a ja pełną piersią czerpałem czyste
powietrze pól wzdłuż Camino de Santiago. Drżałem od stóp do głów, zlany rzęsistym potem.
Otrząsnąłem się i po chwili zrozumiałem, że wyrzuciłem z siebie całą zawartość przewodu
pokarmowego. Ale takie drobiazgi nie miały znaczenia: żyłem!
Drżenie nie ustępowało, a ja nawet nie usiłowałem go opanować. Ogarnęło mnie
wrażenie niewyczerpanego wewnętrznego spokoju, czułem, że ktoś stoi u mego boku.
Spojrzałem w stronę tej siły i zobaczyłem oblicze mojej śmierci. Nie była to śmierć, jakiej
doświadczyłem przed paroma minutami, ale moja prawdziwa śmierć, przyjaciółka i
doradczyni, dzięki której już nigdy, nawet przez jeden dzień życia, nie będę tchórzem. Od tej
chwili ona udzieli mi wsparcia pewniejszego niż ręka i rady Petrusa. Nie pozwoli mi już
odkładać na potem tego, co mogę przeżyć teraz. Nie pozwoli uchylać się od zmagań życia i
pomoże prowadzić Dobrą Walkę. Już nigdy, w żadnej chwili, nie będę czuł się śmieszny
dlatego, że pozwalam sobie na jakiś drobny gest. Była tu, zapewniała, że kiedy wyciągnie rękę,
by zabrać mnie w podróż ku innym światom, nie będę musiał dźwigać najcięższego spośród
wszystkich grzechów: żalu. Pewien, że przy mnie stoi, patrząc w jej życzliwą twarz,
wiedziałem teraz, że pobiegnę ukoić pragnienie u źródła żywej wody, jaką jest nasz byt
doczesny.
Noc nie kryła już przede mną tajemnic ani lęków. To była szczęśliwa noc, noc
spokoju. Kiedy drżenie ustąpiło, podniosłem się i ruszyłem w stronę beczkowozów
pozostawionych przez rolników. Uprałem bermudy i przebrałem się w te zapasowe, które
miałem w plecaku. Potem wróciłem pod drzewo i zjadłem kanapki od Petrusa. Było to
najsmakowitsze jedzenie, jakie kiedykolwiek miałem w ustach, bo przecież żyłem, a śmierć już
mnie nie przerażała.
Postanowiłem spędzić tu noc. Ciemności nigdy jeszcze nie emanowały takim spokojem.
Przywary ludzkie
Znaleźliśmy się na bezkresnym polu zboża, gładkim i monotonnym polu, które
ciągnęło się aż po horyzont. Jednostajność krajobrazu zakłócała tylko zwieńczona krzyżem
ś
redniowieczna kolumna, która znaczyła szlak pielgrzymki. Przed tą kolumną Petrus rzucił
plecak na ziemię i padł na kolana. Polecił mi uczynić to samo.
- Pomódlmy się. Pomódlmy się, by przezwyciężyć to, co wiedzie do porażki
pielgrzyma, gdy odnajdzie już swój miecz -- ludzkie przywary.
Choćby bardzo długo uczył się u Wielkich Mistrzów władać ostrzem, jedna z rąk na
zawsze pozostanie jego najgroźniejszym wrogiem. Będziemy się modlić, abyś - jeśli
rzeczywiście odnajdziesz miecz - dzierżył go w dłoni, która cię nie zawiedzie.
Była druga po południu. Wokół panowała niezmącona cisza.
- Zmiłuj się, Panie, albowiem jesteśmy pielgrzymami podążającymi do Composteli i
być może to nasza wada. Spraw w swym niewyczerpanym miłosierdziu, abyśmy nigdy nie
zwrócili naszej wiedzy przeciw sobie samym.
Zmiłuj się nad tymi, którzy okazują zmiłowanie wobec siebie i uważają się za ludzi
dobrych, uznając, że życie jest wobec nich niesprawiedliwe, ponieważ nie zasłużyli sobie na to,
co ich spotkało - albowiem ci nigdy nie będą zdolni podjąć Dobrej Walki. Zmiłuj się także nad
tymi, którzy są wobec siebie okrutni, dostrzegają w swych czynach samo zło i winią się za
niesprawiedliwość tego świata. Albowiem ci nie znają Twego prawa, które głosi: „U was zaś
nawet włosy na głowie wszystkie są policzone".
Zmiłuj się nad tymi, którzy rozkazują, i tymi, którzy przestrzegają swych godzin
pracy, sobie zaś poświęcają w zamian niedzielę, kiedy wszystko jest zamknięte i nie ma dokąd
iść. Zmiłuj się wszelako także nad tymi, którzy uświęcając Twe dzieło, przekraczają granice
Twego szaleństwa i kończą zadłużeni lub przybici do krzyża przez własnych braci. Ci bowiem
nie znali Twego prawa, które głosi: „Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak
gołębie!".
Zmiłuj się, albowiem człowiek może pokonać świat, a nigdy nie stoczyć Dobrej Walki
z sobą samym. Zmiłuj się wszelako także nad tymi, którzy wygrali Dobrą Walkę i teraz tkwią
na rozdrożach albo w karczmach życia, gdyż nie zdołali pokonać świata. Ci nie znają bowiem
Twego prawa, które głosi: „Kto (...) słów moich słucha i wypełnia je (...) dom swój zbudował
na skale".
Zmiłuj się nad tymi, którzy lękają się sięgnąć po pióro, pędzel, instrument lub dłuto.
Sądzą bowiem, że inni lepiej potrafią się nimi posługiwać, oni zaś uważają się za niegodnych,
by przestąpić progi świątyni sztuki. Lecz więcej miłosierdzia okaż tym, którzy chwycili za
pióro, pędzel, instrument czy dłuto i przemienili natchnienie w niskie uczucie, siebie zaś
uważają za lepszych od innych. Ci nie znają Twego prawa, które głosi: „Nie ma bowiem nic
ukrytego, co by nie miało być ujawnione, ani nic tajemnego, co by nie było poznane i na jaw
nie wyszło".
Zmiłuj się nad tymi, którzy jedzą, piją i dogadzają sobie, lecz są samotni i
nieszczęśliwi pośród dostatku. Jednak więcej miłosierdzia okaż tym, którzy poszczą,
wzbraniają i karcą, uważając się za świętych, i w Twoim imieniu głoszą nauki. Ci nie znają
bowiem Twego prawa, które głosi: „Gdybym Ja wydawał świadectwo o sobie samym, sąd mój
nie byłby prawdziwy".
Zmiłuj się nad tymi, którzy lękają się śmierci, niepomni, jak wiele przemierzyli
królestw i jak wieloma śmierciami już umarli, i czują się nieszczęśliwi, ponieważ sądzą, że
pewnego dnia nadejdzie kres wszystkiego. Lecz więcej miłosierdzia miej dla tych, którzy
zaznali już wielu śmierci i dziś uważają się za nieśmiertelnych, zapomnieli bowiem o Twym
prawie, które głosi: „Jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć Królestwa Bożego".
Zmiłuj się nad tymi, którzy pozwalają się zniewolić, dobrowolnie przyjmując jedwabne
pęta miłości, uważają się za pana drugiego człowieka, żywią zazdrość i zatruwają swój umysł,
udręczając się, ponieważ nie potrafią dostrzec, że miłość jest zmienna niczym wiatr - jak
wszystko na tym świecie. Lecz więcej miłosierdzia okaż tym, którzy umierają ze strachu przed
miłością i odrzucają ją w imię miłości wyższej, której nie znają, nie znają bowiem Twego
prawa, które głosi: „Kto (...) będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki".
Zmiłuj się nad tymi, którzy chcą zamknąć wszechświat w ścisłych formułach, Boga
uczynić magicznym napojem, a człowieka istotą o podstawowych potrzebach, które trzeba
zaspokoić, oni nigdy bowiem nie usłyszą muzyki sfer niebieskich. Zmiłuj się jednak i nad tymi,
którzy, zaślepieni wiarą, w laboratoriach przemieniają rtęć w złoto i zagłębiają się w księgach,
opisujących sekrety tarota i moc piramid. Ci nie znają bowiem Twego prawa, które głosi: „Kto
nie przyjmie Królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego".
Zmiłuj się nad tymi, którzy nie dostrzegają nikogo poza sobą, dla których inni są
ledwie zamazanymi zjawami, oni zaś widzą ich tylko z daleka niczym zjawy poruszające się po
ulicach oglądanych z okien limuzyny, sami zaś, odizolowani w klimatyzowanych gabinetach na
najwyższych piętrach biurowców, boleją w milczeniu nad samotnością swej władzy. Jednak
okaż miłosierdzie także tym, którzy, zawsze hojni, są miłosierni i pragną pokonać zło samą
miłością, ci bowiem nie znają Twego prawa, które głosi: „Kto nie ma [miecza], niech sprzeda
swój płaszcz i kupi miecz!".
Zmiłuj się, Panie, nad nami, którzy szukamy i ośmielamy się chwycić miecz, który Ty
nam obiecujesz, jesteśmy bowiem ludem świętym a grzesznym, rozproszonym po świecie.
Albowiem nie rozpoznajemy samych siebie i często sądzimy, że jesteśmy przyodziani, choć
jesteśmy nadzy, myślimy, że dopuszczamy się zbrodni, w rzeczywistości zaś niesiemy ocalenie.
Nie zapominaj o nas w swym miłosierdziu, o nas, którzy dzierżymy miecz ręką anioła i ręką
demona. Ponieważ jesteśmy na tym świecie, trwamy na nim i potrzebujemy Cię. Zawsze
potrzebujemy Twego prawa, które głosi: „Czy brak wam było czego, kiedy was posyłałem bez
trzosa, bez torby i bez sandałów?".
Petrus zamilkł. Cisza trwała długo. A on wpatrywał się w otaczające nas łany zboża.
Zwycięstwo
Któregoś popołudnia stanęliśmy u stóp starego zamku, a raczej ruin zamku
templariuszy. Usiedliśmy, żeby trochę odpocząć. Petrus, zgodnie ze swym zwyczajem, zapalił
papierosa, a ja wypiłem resztkę wina, specjalnie w tym celu zostawioną po śniadaniu.
Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem kilka wiejskich domów, zamkową wieżę, ciągnące się po
horyzont pagórki i pola uprawne przygotowane już pod zasiew. Nagle, na prawo ode mnie, tuż
pod ruinami, pojawił się pasterz, który prowadził z pastwiska stado owiec. Pył unoszący się
spod racic zwierząt przesłonił czerwone niebo szarawą mgiełką, nadając pejzażowi charakter
wizji ze snu albo krainy magii. Pasterz uniósł ramię w powitalnym geście. Odpowiedzieliśmy
mu skinieniem ręki.
Owce minęły nas, podążając swoją drogą. Petrus wstał. Ta scenka zrobiła na nim silne
wrażenie.
- Chodźmy. Musimy się pospieszyć - powiedział.
- Dlaczego?
- Po prostu. Nie wydaje ci się, że spędziliśmy na Camino de Santiago sporo czasu?
Coś mi mówiło, że jego nagły pośpiech miał związek z pojawieniem się pasterza i
stada owiec.
W dwa dni później znaleźliśmy się u podnóża gór, których pasma, usytuowane na
południu, przerywały monotonię bezkresnych łanów zbóż. Nawet pośród naturalnych
wzniesień żółte znaki, o których powiedział mi padre Jordi, były doskonale widoczne. Lecz
Petrus bez słowa wyjaśnienia coraz bardziej się od nich oddalał, kierując się na północ.
Zwróciłem na to jego uwagę, ale rzucił tylko oschłym tonem, że to on jest przewodnikiem i wie,
dokąd mnie prowadzi.
Po mniej więcej półgodzinnej wędrówce usłyszałem szum, który kazał mi pomyśleć, że
znaleźliśmy się w pobliżu wodospadu. Wokół rozpościerały się jednak tylko spalone słońcem
pola. Rozglądałem się więc, szukając źródła tych dźwięków. Im dalej się posuwaliśmy, tym
szum był głośniejszy, aż w końcu rozwiały się moje wątpliwości -- to naprawdę był wodospad.
Ze zdumieniem stwierdziłem, że mam do czynienia z niezwykłym zjawiskiem - wciąż
rozglądałem się wokół siebie, nie mogąc dostrzec jednak ani gór, ani wody.
Lecz po chwili minęliśmy lekkie wzniesienie i niespodziewanie znalazłem się przed
zadziwiającym wytworem natury: teren gwałtownie się obniżał, a sunąca w dół woda gładkim
lustrem opadała w głąb ziemi. Brzegi tego wąwozu porastała bujna roślinność, całkiem
odmienna od tej, którą dotąd widzieliśmy.
- Zejdziemy na dno wąwozu -- oznajmił Petrus.
Gdy ruszyliśmy w dół, przypomniałem sobie Juliusza Verne'a - czułem się, jakbyśmy
podjęli wyprawę do wnętrza Ziemi. Zbocze było urwiste i musiałem chwytać się kolczastych
gałęzi i ostrych kamieni, żeby nie runąć. Zanim dotarłem na dno wąwozu, miałem pokaleczone
ręce i nogi.
- Imponujące dzieło przyrody - stwierdził Petrus.
Przytaknąłem. To była oaza pośród pustyni. Bujna roślinność i unoszące się pomiędzy
listowiem krople wody tworzyły tęczę, a widok był równie piękny z dołu jak z góry.
- Tutaj natura dowiodła swej potęgi - ciągnął Petrus.
- Rzeczywiście - wtrąciłem.
- Nam także pozwala dowieść naszej siły. Teraz wdrapiemy się na górę. Pójdziemy
ś
rodkiem wodospadu.
Jeszcze przez chwilę podziwiałem wspaniały widok. Teraz dostrzegałem w nim coś
więcej niż tylko piękną oazę, wyrafinowany kaprys natury. Stałem przed ścianą wysokości
ponad piętnastu metrów, po której z hukiem lała się woda. Rozlewisko utworzone u stóp
wodospadu było płytkie, woda mogła tam sięgać najwyżej do pasa, rzeka natomiast toczyła
nurt przez jamę wiodącą chyba do trzewi Ziemi. Na skalnej ścianie nie było żadnego załomu
ani występu, który mógłbym wykorzystać jako punkt oparcia, a woda w dole była za płytka,
ż
eby zamortyzować upadek. Zadanie wymyślone przez Petrusa wydawało mi się absolutnie
niewykonalne.
Przypomniałem sobie pewne wydarzenie sprzed pięciu lat. Było to podczas spełniania
wyjątkowo niebezpiecznego rytuału, którego element, podobnie jak teraz, stanowiła
wspinaczka. Mistrz pozostawił mi decyzję o kontynuowaniu lub przerwaniu rytuału. Byłem
młodszy, fascynowała mnie moc, jaką posiadł, i świat cudów Tradycji. Postanowiłem nie
rezygnować. Uznałem, że muszę dowieść swej odwagi i brawury.
Miałem za sobą mniej więcej godzinę wspinaczki, przed sobą -- najtrudniejsze
podejście, gdy zerwał się nadspodziewanie silny wiatr i musiałem z całych sił uczepić się
małego występu skalnego, do którego przylgnąłem, żeby nie runąć w przepaść. Zamknąłem
oczy, licząc się z najgorszym i wczepiając paznokcie w skałę. Z ogromnym zdumieniem
stwierdziłem po chwili, że ktoś pomaga mi utrzymać wygodną i bezpieczną pozycję.
Otworzyłem oczy tuż przy mnie stał Mistrz. Kreślił w powietrzu jakieś figury i oto wiatr ucichł
równie nieoczekiwanie, jak się zerwał. Ze zdumiewającą zręcznością, czasem wykonując
manewry bliskie lewitacji, zszedł na dół i polecił mi uczynić to samo.
Gdy wreszcie stanąłem u podnóża góry, drżały pode mną nogi. Oburzony zapytałem,
dlaczego uciszył wiatr, zanim mnie dosięgnął.
- Ponieważ to ja poderwałem ten wiatr.
- Żeby mnie zabić?
- Żeby cię ocalić. Nie zdołałbyś wspiąć się na ten szczyt. Kiedy zapytałem, czy chcesz
go zdobyć, nie wystawiałem na próbę twojej odwagi. Poddałem próbie twą rozwagę.
Wymyśliłeś sobie rozkaz, którego wcale ci nie wydałem - wyjaśnił Mistrz. -- Gdybyś posiadł
sztukę lewitacji, nie byłoby problemów. Ale ty chciałeś wykazać się odwagą, kiedy należało
dowieść rozsądku.
Tamtego dnia opowiedział mi o magach, którzy popadli w szaleństwo, dążąc do
iluminacji, i nie potrafili już odróżnić własnej mocy od mocy swoich uczniów. W mym życiu,
przez lata wędrówki drogami Tradycji, poznawałem wielkich ludzi podążających tą samą
ś
cieżką. Spotkałem nawet trzech Mistrzów - w tym mojego - którzy sztukę panowania nad
materią fizyczną posiedli w stopniu nieosiągalnym, a wręcz niewyobrażalnym dla zwykłych
ludzi. Widywałem cuda, przepowiednie, które się spełniały, reinkarnacje. Mój Mistrz
powiedział mi o wojnie o Malwiny na dwa dni przed zajęciem wysp przez Argentyńczyków.
Szczegółowo opisał mi jej przebieg i wyjaśnił przyczyny konfliktu, opierając się na układzie
gwiazd.
Od tego czasu miałem okazję odkryć, że niektórzy magowie - jak ujął to Mistrz -
„popadli w obłęd, dążąc do iluminacji". Ci ludzie byli pod niemal każdym względem podobni
do Mistrzów, także pod względem posiadanej mocy: widziałem, jak jeden z nich, dzięki
maksymalnej koncentracji, w ciągu kwadransa sprawił, że wy-kiełkowało ziarno. Lecz ten
człowiek, podobnie jak kilku innych, wpędził wielu uczniów w obłęd i desperację. Niektórzy
skończyli w szpitalach psychiatrycznych, raz, co udało się potwierdzić, doszło do
samobójstwa. Ludzie ci figurowali na sławetnej „czarnej liście" Tradycji, nie istniała jednak
możliwość zachowania kontroli nad ich poczynaniami. Do dziś wielu z nich nie zaprzestało
działalności.
Wszystko to w ułamku sekundy przemknęło mi przez myśl, gdy stałem przed
urwiskiem, na które nie można było się wspiąć. Rozmyślałem o dniach, które Petrus i ja
spędziliśmy na wspólnej wędrówce, wspominałem psa, który mnie zaatakował, jemu nie
wyrządzając najmniejszej krzywdy, rozdrażnienie postawą kelnera, pijaństwo podczas
przyjęcia weselnego.
- Petrusie, nie zamierzam wspinać się po tej ścianie. A to z pewnej prostej przyczyny -
to niewykonalne.
Nie odpowiedział ani słowem. Usiadł na trawie, a ja poszedłem w jego ślady. Przez
dobre piętnaście minut żaden z nas nie przerywał ciszy. Rozbrojony jego milczeniem,
postanowiłem przejąć inicjatywę i odezwałem się pierwszy.
- Petrusie, nie chcę wdrapywać się pod wodospadem, bo wiem, że spadnę. Wiem też,
ż
e się nie zabiję, ponieważ kiedy ujrzałem oblicze mojej śmierci, zobaczyłem także dzień, w
którym po mnie przyjdzie, jeśli pozostanę wierny obranej drodze. Ale przecież mogę spaść i do
końca życia zostać kaleką.
- Paulo, Paulo... - Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Dokonała się w nim jakaś
gruntowna przemiana. W jego głosie brzmiała nutka Miłości, która trawi, oczy się rozświetliły.
- Może powiesz, że łamię przysięgę posłuszeństwa, którą złożyłem, zanim
wyruszyliśmy na pielgrzymi szlak?
- Nie złamałeś przysięgi. Nie kierujesz się ani strachem, ani lenistwem. Zapewne nie
przyszło ci na myśl, że wydałem ci bezużyteczny rozkaz. Nie chcesz się wspinać, ponieważ
prawdopodobnie myślisz o czarnych magach. Korzystanie z prawa do decyzji nie oznacza
złamania przysięgi. Tego prawa pielgrzym nigdy nie jest pozbawiony.
Przez moment przyglądałem się wodospadowi, a potem zwróciłem oczy na Petrusa.
Próbowałem ocenić szansę podejścia pod górę, ale tylko umocniłem się w przekonaniu, że to
niewykonalne.
- Uważaj - podjął. - Wejdę pierwszy, nie wykorzystując żadnych mocy. I powiedzie mi
się. A jeśli zdołam to zrobić wyłącznie dzięki temu, że znajdę oparcie dla stóp, ty także
będziesz musiał wejść. Będąc na górze, pozbawię cię prawa do decyzji. Jeżeli odmówisz,
wiedząc, że wszedłem, uznam to za złamanie przysięgi.
Petrus zdjął buty. Był ode mnie starszy o co najmniej dziesięć lat, więc gdyby mu się
powiodło, nie miałbym żadnej wymówki. Zerknąłem na wodospad i poczułem, jak ściska mi się
ż
ołądek.
Lecz on nie ruszył się z miejsca. Już boso, wciąż siedział na trawie obok mnie.
Spoglądając w niebo, zaczął opowiadać:
- W tysiąc pięćset drugim roku kilka kilometrów stąd Maryja Dziewica objawiła się
pasterzowi. Dziś przypada Jej święto -- Matki Boskiej Opiekunki Pielgrzymów -- toteż złożę
w ofierze me zwycięstwo. Tobie radzę uczynić to samo. Dar zwycięstwa. Nie składaj Jej w
darze bólu strudzonych nóg ani blizn na pokaleczonych przez skały rękach. Cały świat składa
w ofierze tylko ból i cierpienie. Nie sądzę, aby było to godne potępienia, uważam jednak, że
uradowałaby się, gdyby ludzie obdarzali Ją także swymi radościami.
Nie byłem w nastroju do rozmów. Nadal powątpiewałem, by Petrus miał siły i
umiejętności, jakich wymagała wspinaczka po tej ścianie. Powtarzałem sobie, że to tylko jakaś
farsa. Próbował zmylić mnie pięknymi słówkami, żeby potem zmusić do zrobienia czegoś,
czego nie chciałem się podjąć. Jednak na wszelki wypadek zamknąłem oczy i modliłem się do
Przenajświętszej Panny Opiekunki Pielgrzymów. Ślubowałem, że jeśli Petrus i ja szczęśliwie
pokonamy tę stromiznę, pewnego dnia powrócę w to miejsce.
- Wszystko, czego się dotąd nauczyłeś, zatraci sens, jeśli nie potrafisz znaleźć
zastosowania dla tej wiedzy. Pamiętaj, że Camino de Santiago jest drogą zwykłych ludzi.
Powtarzałem ci to setki razy. Na tej drodze, podobnie jak w życiu, mądrość jest coś warta
tylko wówczas, gdy może pomóc człowiekowi w pokonywaniu przeszkód. Istnienie młotka nie
miałoby sensu, gdyby nie istniały gwoździe, które trzeba wbijać. Ale istnienie gwoździ to
jeszcze nie wszystko. Młot musi trafić w ręce Mistrza, który użyje go zgodnie z
przeznaczeniem.
Przypomniało mi się, co powiedział mój Mistrz na szczycie Serra do Mar: „Ten, kto
posiada miecz, musi wciąż wystawiać go na próbę, aby nie zardzewiał w pochwie".
- Wodospad jest miejscem, w którym praktycznie wykorzystasz wszystko, czego się
dotąd nauczyłeś - dodał mój przewodnik. - Masz już pewien atut: znasz datę własnej śmierci,
więc strach przed nią nie sparaliżuje cię, kiedy nadejdzie czas, by podjąć błyskawiczną
decyzję, szukając punktu oparcia dla stopy. Pamiętaj jednak, że musisz liczyć się z wodą i że
to ona przyniesie ci to, czego będziesz potrzebował. Nie zapomnij też wbić paznokcia w kciuk,
jeśli najdzie cię zła myśl. Przede wszystkim zaś podczas tej wspinaczki musisz szukać oparcia
w Miłości, która trawi. To ona cię prowadzi i uzasadnia każdy twój krok.
Petrus zamilkł. Rozebrał się do naga. Potem zanurzył ciało w zimnych wodach tej
małej laguny i wzniósł ręce ku niebu. Zrozumiałem, że jest zadowolony, że radością napawają
go rześka woda i tęcze, które tworzyły wokół nas rozpryskujące się krople.
- I jeszcze jedno - powiedział, zanim skrył się za kotarą wodospadu. - Ta sunąca w dół
woda nauczy cię, jak być Mistrzem. Pójdę pierwszy, lecz przez cały ten czas między nami
pozostanie zasłona wodna. Będę się wspinał, a ty nie zdołasz dostrzec, gdzie dokładnie
stawiam stopy ani czego chwytam się dłońmi. Podobnie uczeń nigdy nie może naśladować
wszystkich poczynań swego przewodnika. Każdy postrzega życie na własny sposób, każdy
inaczej przeżywa porażki, problemy i triumfy. Uczyć się znaczy stać się znośnym dla siebie
samego.
Nie odpowiadałem. Wsunąłem się między skałę a opadającą wodę i zacząłem go
obserwować. Widziałem jego sylwetkę, jak widzimy kogoś przez matowe szkło. Wolno, lecz
pewnie wspinał się po ścianie. Im bliżej był szczytu, tym bardziej się bałem, bo chwila, gdy
miałem pójść jego śladem, nieuchronnie się zbliżała. I wreszcie nadeszła ta przerażająca
minuta -- zmagając się z wodą, musiał się spod niej wynurzyć, stale podążając w górę. Siła
wodospadu o mało nie odrzuciła go w dół, na skały. Lecz głowa Petrusa wyłoniła się ponad
wodę, która sunąc w dół, przyodziewała go niczym srebrzysty płaszcz. Widziałem scenę ledwie
przez ułamek sekundy. Petrus błyskawicznie wyprężył się, chwycił z całych sił skał na szczycie
i przylgnął do nich wszystkimi członkami, wciąż jednak tkwił w środku rwącego nurtu. Na
kilka chwil straciłem go z oczu.
Wreszcie pojawił się na brzegu. Mokry, skąpany w blasku słońca, uśmiechał się
promiennie.
- Widzisz! - krzyknął, machając mi ręką. -Teraz twoja kolej!
Musiałem mu dorównać. Albo już na zawsze wyrzec się miecza.
Zdjąłem ubranie i jeszcze raz odmówiłem modlitwę, oddając się pod opiekę
Przenajświętszej Panny Opiekunki Pielgrzymów. Potem zanurzyłem głowę w wodzie. Była
lodowata, więc na chwilę zdrętwiałem, ale zaraz potem to doznanie ustąpiło miejsca
przyjemności. Nie zastanawiając się dłużej, ruszyłem prosto ku wodospadowi.
Silny strumień wody lejącej się na głowę przywrócił mi absurdalne „poczucie
rzeczywistości", które osłabia człowieka w chwili, gdy jak nigdy dotąd potrzebuje wiary i
mocy. Wodospad toczył wody o wiele gwałtowniej, niż przypuszczałem. Uderzeniem w klatkę
piersiową mógłby mnie zwalić z nóg, nawet gdy dno rozlewiska dawało mi pewne oparcie dla
obu stóp. Ominąłem rozszalały strumień i przylgnąłem do skał, kuląc się w ciasnej przestrzeni
między ścianą wody a kamiennym urwiskiem. I właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że ta
wspinaczka jest dużo łatwiejsza, niż początkowo sądziłem.
To, co z daleka wyglądało na gładką ścianę, teraz okazało się porowatą skałą. Na
samą myśl, że o mało nie wyrzekłem się miecza ze strachu przed śliskimi kamieniami,
wpadłem we wściekłość. Stwierdziłem, że jest to zwykła ściana, jakich pokonałem dziesiątki.
Wydało mi się, że słyszę głos Petrusa: „A widzisz? Kiedy już rozwiążesz jakiś problem,
przekonujesz się, że było to dziecinnie łatwe".
Wspinałem się, tuląc twarz do wilgotnych skał. W ciągu dziesięciu minut miałem za
sobą ponad połowę odległości dzielącej mnie od szczytu. Teraz pozostało mi już tylko
zmierzyć się z najwyżej położonym odcinkiem wodospadu. Zwycięstwo nad skalną ścianą
byłoby nic niewarte, gdybym nie pokonał małego ostańca dzielącego mnie od otwartej
przestrzeni. Ten fragment drogi był najbardziej niebezpieczny, a ja nie widziałem dokładnie,
jak poradził sobie z nim Petrus. Znów więc zacząłem się modlić do Przenajświętszej Panny
Opiekunki Pielgrzymów, o której nigdy wcześniej nie słyszałem, a w której pokładałem teraz
całą wiarę, całą nadzieję na zwycięstwo. Bardzo ostrożnie wsunąłem najpierw czubek głowy,
potem także twarz pod strumień spienionej wody.
Zalała mnie, zmąciła wzrok. Poczułem jej siłę i mocno przywarłem do skały,
spuszczając głowę tak, by utworzyć sobie rodzaj powietrznej kieszeni i mieć czym oddychać.
Musiałem bez reszty zawierzyć mym stopom i dłoniom. Te dłonie trzymały przecież stary
miecz, nogi przemierzały Szlak Świętego Jakuba. Były moimi wiernymi
sprzymierzeńcami. Lecz huk wody stał się ogłuszający, z coraz większym trudem chwytałem
też oddech. Zanurzyłem głowę w spienionych wodach i na kilka sekund pogrążyłem się w
nieprzeniknionej ciemności. Zmagałem się z żywiołem, kurczowo trzymając się skał, ale
czułem, że ten huczący wodospad unosi mnie ku tajemniczemu i odległemu miejscu, gdzie nic
już nie ma najmniejszego znaczenia. Wiedziałem, że dotrę tam, jeśli oddam się we władanie
tej mocy. Nadludzki wysiłek, na który próbowałem się zdobyć, żeby nie odpaść od ściany, był
bezcelowy: za chwilę wszystko mogło stać się wytchnieniem i spokojem.
Lecz moje nogi i ręce oparły się zabójczej pokusie. A głowa zaczęła się powoli
wynurzać spod tafli wody tak samo, jak się w niej zanurzyła. Ogarnęła mnie głęboka miłość do
własnego ciała, które pomagało mi w tym szaleńczym przedsięwzięciu, w przygodzie
człowieka, który w poszukiwaniu miecza pokonuje wodospad.
I wówczas zwróciłem oczy ku słońcu nad głową i odetchnąłem pełną piersią. Ta
odrobina świeżego powietrza przywróciła mi siły i zapał. Rozejrzałem się wokół i o parę
centymetrów od siebie zobaczyłem wyżynę, którą przemierzaliśmy i która wytyczała kres
podróży. Doznałem silnej pokusy, żeby po niej biegać, żeby chwycić się tej ziemi, ale nie
mogłem znaleźć żadnej podpory, która pomogłaby mi się wydostać spod lustra sunącej w dół
wody. Uczucia, jakie owładnęły mną u szczytu ściany, były gwałtowne, ale moment triumfu
jeszcze nie nadszedł, musiałem zachować kontrolę nad sobą, nad każdym ruchem. To był
przecież krytyczny moment wspinaczki: woda uderzała w mój tułów, napór był tak silny, że w
każdej chwili mogłem runąć ku ziemi, od której ośmieliłem się oderwać, ulegając marzeniom.
Nie była to odpowiednia chwila, żeby myśleć o Mistrzach, o przyjaciołach. Nie
mogłem spoglądać w bok, żeby się przekonać, czy Petrus byłby w stanie pospieszyć mi z
pomocą, gdybym się poślizgnął. Pewnie odbył tę wspinaczkę setki razy - pomyślałem - i
doskonale wie, że rozpaczliwie potrzebuję wsparcia. Ale mnie zostawił. A może wcale nie
zostawił, może stoi tuż za mną, tylko ja nie mogę odwrócić głowy, bo straciłbym równowagę.
Muszę sam zdobyć ten szczyt!
Mocno stojąc na skałach i podtrzymując się jedną ręką, oswobodziłem drugą, aby
mogła osiągnąć harmonię z wodą. A woda nie powinna już stawiać oporu, ponieważ
wykorzystywałem pełnię swych sił. I oto ręka stała się rybą, mogła swobodnie wybierać drogi,
którymi podąży, doskonale jednak wiedziała, dokąd chce dotrzeć. Przypomniałem sobie film,
który oglądałem jako mały chłopiec, i pokazane w nim łososie, skaczące do wodospadów, aby
dotrzeć do celu.
Moja ręka unosiła się wolno, czerpiąc siłę z wody. Oswobodziła się i niczym łosoś,
bohater filmu zapamiętanego z dzieciństwa, zanurkowała w poszukiwaniu punktu, od którego
mogłaby się odbić, aby wykonać ten ostatni skok. Dokonująca się przez stulecia erozja
wygładziła kamienie. Na pewno była tu jakaś szczelina lub występ. Skoro udało się Petrusowi,
mnie także musi się udać. Zaledwie krok dzielił mnie od osiągnięcia celu i była to ta chwila,
kiedy człowiek opada z sił i traci wiarę w siebie. Wcześniej zdarzało mi się już przegrywać w
ostatniej chwili: przepłynąłem wpław ocean i o mały włos nie utonąłem przy silnej fali
nieopodal brzegu. Ale teraz wędrowałem Camino de Santiago, a historia nie mogła powtarzać
się bez końca - tym razem musiałem zwyciężyć.
Wolna ręka wędrowała po gładkiej skale, napór wody był coraz silniejszy. Czułem, że
słabną mi nogi i druga ręka, w każdej chwili mógł mnie złapać skurcz. Woda mocno uderzała
także w genitalia, ból stawał się dotkliwy. Nagle wolna ręka znalazła oparcie - było nieco poza
linią wspinaczki, mogło jednak później posłużyć drugiej ręce. Zapisałem w pamięci jego
położenie, a wtedy dłoń, która szukała dla mnie ocalenia, natrafiła na drugi wyłom w skale,
oddalony od pierwszego o zaledwie kilka centymetrów.
To było miejsce, w którym przez wieki pielgrzymi zmierzający do Santiago de
Compostela znajdowali oparcie. Z całych sił chwyciłem się tej szczeliny, uwalniając drugą
rękę. Siła wodospadu w pierwszej chwili odrzuciła ją w tył, zaraz jednak dłoń natrafiła na
otwór w skale. A wtedy ciało podążyło drogą utorowaną przez ręce. Wdrapałem się na
płaskowyż.
Zdołałem wykonać ten ostatni krok. Wyrwałem się z wartkich nurtów, które nagle z
nieokiełznanych zmieniły się w niemal leniwe. Wdrapałem się na brzeg i pozwoliłem odpocząć
zmęczonemu ciału. Słońce rozgrzewało mnie i myślałem tylko o tym, że mi się powiodło, że
jestem żywy jak przed chwilą na dole. Mimo hałasu, który czyniła woda, usłyszałem odgłos
kroków zbliżającego się Petrusa.
Chciałem się podnieść, okazać radość, ale strudzone mięśnie odmówiły posłuszeństwa.
- Leż spokojnie, odpocznij. Staraj się zwolnić oddech.
Tak właśnie zrobiłem i niemal natychmiast zapadłem w głęboki sen bez marzeń. Kiedy
się obudziłem, słońce stało tuż nad horyzontem, a Petrus, już ubrany, podał mi moją odzież i
powiedział, że czas ruszać w dalszą drogę.
- Jestem bardzo zmęczony - odparłem.
- Nie martw się. Nauczę cię, jak czerpać siły ze wszystkiego, co cię otacza.
I Petrus nauczył mnie TCHNIENIA RAM.
Wykonywałem to ćwiczenie przez pięć minut i poczułem się znacznie lepiej. Wstałem,
ubrałem się i sięgnąłem po plecak.
- Podejdź tu - powiedział Petrus. Zbliżyłem się do skraju płaskowyżu. Niemal
spod moich nóg tryskało źródło.
- Stąd podejście wydaje się znacznie łatwiejsze niż z dołu - zauważyłem.
- To prawda. I gdybym wcześniej pokazał ci tę panoramę, w pewnym sensie bym cię
zdradził. Źle oceniłbyś własne siły.
Wciąż czułem się słaby, powtórzyłem więc ćwiczenie. Wkrótce między mną a
wszechświatem zapanowała harmonia, która przeniknęła serce. Zapytałem Petrusa, dlaczego
wcześniej nie nauczył mnie Tchnienia RAM, skoro na Camino de Santiago często bywałem
zmęczony i rozleniwiony.
- Ponieważ nigdy tego nie okazywałeś - odparł, śmiejąc się, i zapytał, czy mam jeszcze
pyszne maślane herbatniki kupione w Astordze.
TCHNIENIE RAM
Opróżnij płuca z powietrza, wydychając go możliwie najwięcej. Potem, unosząc ręce,
powoli wdychaj powietrze. Wykonując wdech, skoncentruj się, aby twe serce wypełniło się
miłością, spokojem i poczuciem harmonii ze wszechświatem.
Zatrzymaj oddech i nie opuszczaj rąk, jak długo potrafisz, napawając się wewnętrzną
i zewnętrzną harmonią. Potem wykonaj szybki wydech, wypowiadając słowo: RAM.
Powtarzaj to ćwiczenie przez pięć minut.
Szaleństwo
Upłynęły już prawie trzy dni, odkąd wędrowaliśmy niemal bez wytchnienia. Petrus
budził mnie przed wschodem słońca, a zatrzymywaliśmy się dopiero o dziewiątej wieczorem.
Jedyne chwile wypoczynku przeznaczaliśmy na posiłki, ponieważ mój przewodnik odstąpił od
zwyczaju odbywania sjesty wczesnym popołudniem. Miałem wrażenie, że realizuje jakiś
tajemny program, którego nie wolno mi poznać.
Także pod innymi względami jego zachowanie gwałtownie się zmieniło. Początkowo
sądziłem, że to z powodu mego zwątpienia przy wodospadzie, potem jednak zrozumiałem, że
tak nie jest. Łatwo wpadał w irytację i nie krył tego w kontaktach z ludźmi, a poza tym raz po
raz zerkał na zegarek. Przypomniałem mu, co kiedyś powiedział: „To my sami tworzymy
pojęcie czasu".
- Z każdym dniem stajesz się coraz mądrzejszy - zareplikował. - Przekonamy się, czy
potrafisz wykorzystać tę wiedzę w praktyce, kiedy będzie trzeba.
Pewnego popołudnia ostre tempo marszu tak mnie zmęczyło, że wprost nie byłem w
stanie zrobić ani kroku. Wtedy Petrus polecił mi zdjąć koszulę i oprzeć się plecami o rosnące w
pobliżu drzewo. Stałem w tej pozycji przez kilka minut; wkrótce poczułem się znacznie lepiej.
Petrus wyjaśnił, że rośliny, a przede wszystkim stare drzewa, mają moc przekazywania
harmonii każdemu, kto dotknie ich pnia kręgosłupem, który stanowi część układu nerwowego.
Przez całe godziny rozprawiał o fizycznych, energetycznych i duchowych właściwościach
roślin.
Wszystko to już gdzieś czytałem, toteż nie zamierzałem robić notatek. Jednak wykład
Petru-sa przyniósł pewien dodatkowy efekt -- zatarł wrażenie, że przewodnik się na mnie
obraził. Odtąd z większym szacunkiem przyjmowałem jego małomówność, a on, być może
odgadując moją niepewność, w tych dniach fatalnego nastroju starał się być tak miły, jak tylko
potrafił.
Pewnego ranka doszliśmy do ogromnego mostu, którego rozmiary raziły w zestawieniu
z wątłym strumyczkiem wijącym się w dole. Była niedziela, a o tak wczesnej porze tawerny i
bary pobliskiego miasteczka drzemały zamknięte. Usiedliśmy, żeby zjeść śniadanie.
- Człowiek i natura miewają podobne kaprysy - rzuciłem, chcąc zagaić rozmowę. -
Budujemy piękne mosty, aby suchą nogą przechodzić przez strumyczki.
- To z powodu suszy - wyjaśnił. - Zjedz szybko tę kanapkę, musimy ruszać w drogę.
Zdecydowałem w końcu zapytać o przyczyny tego pośpiechu.
- Od dawna wędruję Camino de Santiago, mówiłem ci o tym. Mam we Włoszech
sporo obowiązków. Wkrótce będę musiał wracać.
Ta odpowiedź wcale mnie nie przekonała. Być może mówił prawdę, ale z pewnością
nie był to jedyny powód. Chciałem drążyć temat, jednak Petrus skierował rozmowę na inny tor.
- Co wiesz o tym moście?
- Nic. Ale nawet uwzględniając skutki suszy, jego rozmiary rażą nad taką rzeką.
Przypuszczam, że kiedyś zmieniła koryto.
- Nie mam pojęcia - odparł. - Ale ten most znany jest na Camino de Santiago jako
Trakt Honoru. Pola wokół nas to scena, na której rozgrywały się krwawe bitwy między
Szwabami a Wizygotami, a potem między rycerzami Alfonsa III a Maurami. Być może jest
taki długi, żeby cała krew mordowanych w boju mogła spływać, nie zalewając miasta.
To już był czarny humor. Nie roześmiałem się. Nieco zbity z tropu, Petrus podjął:
- Jednak nie od wojsk Wizygotów i nie od triumfalnych okrzyków Alfonsa III wzięła
się nazwa tego mostu. Bo upamiętnia dzieje pewnej miłości i śmierci. W pierwszych wiekach
pielgrzymek do Santiago za pątnikami, kapłanami, szlachtą, a nawet królami, którzy pragnęli
złożyć hołd świętemu, ściągali na Szlak także rozbójnicy i wszelkiego autoramentu bandyci,
zwykle grasujący przy uczęszczanych drogach. Historia opisuje niezliczone przypadki rabunku
dokonywanego na karawanach i straszliwe zbrodnie, których ofiarą padali samotni
pielgrzymi.
Wszystko się powtarza - pomyślałem w skry-tości ducha.
- Dlatego szlachetni rycerze postanowili otoczyć pielgrzymów opieką i każdy
zobowiązał się strzec odcinka Szlaku. Lecz jak rzeka zmienia swój bieg, tak zmieniają się
ideały człowieka. Żywiący wrogość do złoczyńców, błędni rycerze toczyli spory o to, który z
nich jest najsilniejszym i najodważniejszym stróżem Szlaku. Wkrótce zaczęli ze sobą walczyć,
a bandyci znów bezkarnie grasowali po drogach. Działo się tak bardzo długo, aż do chwili, gdy
w roku tysiąc czterysta trzydziestym czwartym pewien szlachcic z miasta Leon rozkochał
się w pięknej damie. Nazywał się Suero de Ruińones, był bogaty i potężny. Użył wszelkich
sposobów, by zdobyć rękę tej damy, lecz ona - historia nie odnotowała jej imienia - nie chciała
słuchać zakochanego do szaleństwa rycerza i odrzuciła jego względy.
Chciałem się wreszcie dowiedzieć, jaki związek istniał między odtrąconą miłością a
walkami błędnych rycerzy. Petrus dostrzegł moje zainteresowanie i obiecał opowiedzieć dalszy
ciąg historii pod warunkiem, że natychmiast zjem kanapkę, abyśmy mogli czym prędzej ruszyć
w kierunku Santiago.
- Zachowujesz się jak moja matka, kiedy byłem mały - zażartowałem. Przełknąłem
jednak resztkę chleba, wziąłem plecak i już po chwili szliśmy przez uśpione miasteczko.
Petrus kontynuował opowieść:
- Zraniony w swej dumie rycerz postanowił uczynić to, co czynią wszyscy
mężczyźni, gdy czują się odtrąceni: stoczyć własną wojnę. Poprzysiągł sobie, że dokona czynu
tak wielkiego, by pannica na zawsze zapamiętała jego imię. Przez długie miesiące poszukiwał
szlachetnego ideału, któremu mógłby poświęcić swą odrzuconą miłość. Aż pewnego wieczoru,
słuchając opowieści o zbrodniach i walkach na Camino de Santiago, wpadł na pewien pomysł.
Skrzyknął dziesięciu przyjaciół, osiadł w miasteczku, w którym teraz jesteśmy, i rozpuścił
wieść, iż gotów jest pozostać tu trzydzieści dni i skruszyć trzysta kopii, aby dowieść, że jemu
należy się sława największego siłacza i śmiałka pośród rycerzy Szlaku. Wraz z przyjaciółmi
rozbił obóz, przystroił namioty chorągwiami i herbami. Pośród giermków i sług w jego
barwach oczekiwał na tego, kto rzuci mu wyzwanie.
Wyobraziłem sobie, jak bawili się tu owi rycerze. Pieczone dziki, wino lejące się
strumieniami, muzyka, opowieści przy ognisku, turnieje. Przed oczyma stawały mi żywe
obrazy, a tymczasem Petrus snuł historię:
- Pojedynki na kopie zaczęły się dziesiątego lipca, po przybyciu pierwszych rycerzy.
Quińo-nes i jego przyjaciele we dnie toczyli walki, nocą urządzali huczne zabawy. Pojedynki
staczano zawsze na moście, aby nikt nie mógł umknąć chyłkiem. Chętni do walki nadciągali
tak licznie, że pochodnie trzeba było zapalać wzdłuż całego mostu. Dzięki temu pojedynki
mogły trwać aż do świtu. Każdy pokonany rycerz musiał przysiąc, że nigdy więcej nie zwróci
broni przeciw żadnemu z biorących udział w turniejach, lecz pełnić będzie jedyną misję,
polegającą na chronieniu pielgrzymów na Szlaku Świętego Jakuba. W ciągu kilku tygodni imię
Quińonesa powtarzano już w całej Europie. Oprócz rycerzy Szlaku zmierzyć się z nim
przybywali wodzowie, żołnierze i bandyci. Wszyscy wiedzieli, że ten, kto zdoła pokonać
dzielnego rycerza z Leon, zyska sławę i okryje się chwałą. Lecz gdy tamci pragnęli tylko
sławy, jemu przyświecał znacznie szlachetniejszy cel: miłość do kobiety. I dzięki temu ideałowi
wychodził zwycięsko ze wszystkich potyczek. Dziewiątego sierpnia zakończyły się turnieje, a
don Suero de Quińones został uznany za najdzielniejszego i najwaleczniejszego spośród
wszystkich rycerzy Szlaku Świętego Jakuba. Od tej chwili nikt już nie śmiał podawać w
wątpliwość jego odwagi, a rycerze znów wiedli walkę ze wspólnym wrogiem - rozbójnikami
grasującymi po drogach i napadającymi na pielgrzymów. Pamiątką tej epopei, w znacznie
późniejszej epoce, pozostać miał order Świętego Jakuba od Miecza.
Szliśmy przez miasteczko. Chciałem zawrócić, żeby jeszcze raz spojrzeć na Trakt
Honoru, most, na którym wydarzyła się cała ta historia. Ale Petrus nalegał, byśmy ruszyli w
dalszą drogę.
- A co się stało z don Quińonesem? - zapytałem.
- Udał się do Santiago de Compostela, aby złożyć w ofierze złoty łańcuch, który do
dziś zdobi figurę świętego Jakuba Starszego.
- Zastanawiam się, czy poślubił w końcu damę swego serca.
- Och, tego nie wiem - odparł Petrus. - W tamtych czasach dziejopisarstwo było
wyłączną domeną mężczyzn. Któż, mogąc zaprezentować tyle scen bitewnych, interesowałby
się historią jednej miłości?
Wypowiedziawszy te słowa, mój przewodnik znów stał się milczkiem i przez
najbliższe dwa dni wędrowaliśmy w ciszy, prawie się nie zatrzymując i odpoczywając
wyłącznie nocą.
Trzeciego dnia Petrus narzucił mi niezwykle powolny rytm marszu. Jak powiedział,
trochę go zmęczył wysiłek minionego tygodnia, a wiek i kondycja nie pozwalały mu już na
utrzymywanie szybkiego rytmu podróży. I znowu byłem przekonany, że nie mówi prawdy -
jego twarz zdradzała raczej silny niepokój niż zmęczenie -czułem, że ma to związek z wielkiej
wagi wydarzeniem, którego się spodziewa.
Po południu dotarliśmy do Foncebadón, osady ogromnej, lecz całkowicie zrujnowanej.
Domy wznoszono tu z kamienia, a kryto łupkiem, który nie oparł się niszczycielskiemu
działaniu czasu, podobnie jak przegniłe dziś drewniane belki dachowe. Za osadą otwierała się
przepaść, po drugiej stronie, przed nami, na tle wzgórza, wznosił się Żelazny Krzyż - jeden z
najważniejszych punktów Szlaku Świętego Jakuba.
Tym razem to mnie było pilno stanąć przed niezwykłym dziełem ludzkich rąk - przed
krzyżem z żelaza wznoszącym się na dwumetrowym cokole. Krzyż ustawiono tu ku czci
Merkurego za czasów Cezara. Wierni pogańskiej tradycji pielgrzymi zwykli byli składać pod
krzyżem przyniesiony z daleka kamień. Korzystając z tego, iż opuszczone miasteczko pełne
było kamieni, podniosłem z ziemi łupek.
Potem, zdecydowany przyspieszyć kroku, zauważyłem, że Petrus porusza się bardzo
wolno. Przyglądał się ruinom domostw, myszkował pomiędzy pniami uschniętych drzew,
podnosił szczątki książek, a w pewnej chwili postanowił usiąść na środku placu, u podnóża
drewnianego krzyża.
- Odetchnijmy chwilkę - zaproponował.
Było jeszcze widno i gdybyśmy nawet spędzili w osadzie godzinę, zdążylibyśmy przed
zapadnięciem zmroku dotrzeć do Żelaznego Krzyża.
Usiadłem obok mojego przewodnika i przyglądałem się wyludnionej osadzie. Jak rzeki
zmieniają bieg, tak ludzie przenoszą się z miejsca na miejsce. Domy wydawały się solidne, na
pewno długo jeszcze mogły się opierać kompletnej ruinie. Miejsce było urokliwe, w dali
rysowały się szczyty gór, na pierwszym planie rozpościerała się dolina. Zadałem sobie pytanie:
dlaczego ludzie opuścili taki zakątek?
- Uważasz, że don Suero de Quińones był szaleńcem? - zapytał Petrus.
Zdążyłem już zapomnieć, kim był don Suero, i przewodnik musiał mi przypomnieć
Trakt Honoru.
- Nie sądzę, żeby był szaleńcem - odparłem. Ale powątpiewałem w słuszność mojej
odpowiedzi.
- A jednak był nim, podobnie jak Alfonso, pustelnik, do którego cię zaprowadziłem. I
jak ja. Daję wyraz swemu szaleństwu w rysunkach. Albo jak ty, człowiek poszukujący
miecza. We wnętrzu każdego z nas kryje się gorący, święty ogień szaleństwa, którym żywi się
Agape. Aby tak było, nie trzeba wcale marzyć o odkryciu Ameryki ani nawróceniu ptaków
wzorem świętego Franciszka z Asyżu. Sprzedawca warzyw ze sklepiku na rogu twojej ulicy
może nosić w sobie święty płomień szaleństwa, jeśli kocha to, co robi. Agape istnieje ponad
sferą pojęć i idei; jest zaraźliwa, ponieważ ludzie są jej spragnieni.
Petrus przypomniał mi, że potrafię rozbudzić Agape dzięki ćwiczeniu Błękitnego
Globu. Aby jednak Agape mogła rozkwitnąć, muszę uwolnić się od strachu przed zburzeniem
spokoju mojego życia. Jeżeli kocham to, co robię, wszystko jest w porządku, lecz jeśli nie,
nigdy nie jest za późno, aby to zmienić. Godząc się na zmiany, mogłem stać się urodzajnym
skrawkiem ziemi i pozwolić twórczej wyobraźni, by zasiała we mnie ziarno.
- Wszystko, czego cię uczyłem, także Agape, ma sens pod warunkiem, że jesteś z
siebie zadowolony. W przeciwnym razie ćwiczenia, które poznałeś, stopniowo rozbudzą w
tobie pragnienie zmiany. Aby nie zwróciły się przeciw tobie, musisz przystać na tę przemianę.
To najtrudniejsza chwila w życiu człowieka. Chwila, gdy pragnie podjąć Dobrą Walkę, lecz
czuje się niezdolny do zaakceptowania zmiany, która umożliwi mu stoczenie tej walki.
Wówczas wiedza zwraca się przeciwko temu, kto ją posiadł.
Spoglądałem na Foncebadón. Może wszyscy ci ludzie, wszyscy razem, odczuli
potrzebę zmiany. Zapytałem Petrusa, czy celowo wybrał ten pejzaż, aby mi to powiedzieć.
- Nie wiem, co tu się wydarzyło - odparł. -Ludzie często są zmuszeni zgodzić się na
zmianę narzuconą przez los, ja jednak nie o tym mówię. Mówię o celowym działaniu, o
konkretnym pragnieniu walki ze wszystkim, co nie zadowala cię w codziennym życiu. Często
stajemy twarzą w twarz z poważnymi problemami. Na przykład: jak wspiąć się środkiem
wodospadu na górę i nie pozwolić masom wody zepchnąć się w przepaść. W takiej sytuacji
trzeba pozwolić, by zadziałała twórcza wyobraźnia. W twoim przypadku stawką było życie
lub śmierć, nie miałeś czasu na wahanie: Agape wytyczyła ci jedną jedyną drogę. Istnieją
jednak problemy, które zmuszają nas do wyboru drogi - innej niż ta. Są to sprawy powszednie,
takie jak decyzje zawodowe, zerwanie związku, zawieranie znajomości. Każda z tych drobnych
decyzji może oznaczać wybór między życiem a śmiercią. Kiedy rankiem wychodzisz z domu,
ż
eby udać się do pracy, wybierasz środek transportu, a ten albo dowiezie cię całego i zdrowego
przed wejście do biura, albo przydarzy mu się wypadek, który pociągnie za sobą śmierć
pasażerów. W ten sposób banalna decyzja może zaważyć na całym ludzkim życiu.
Rozmyślałem, słuchając Petrusa. Dokonałem wyboru, decydując się wyruszyć na
Szlak Świętego Jakuba w poszukiwaniu miecza. Tak wiele dla mnie znaczył, musiałem go
zdobyć. Musiałem podjąć uczciwą i słuszną decyzję.
- Jedynym sposobem podjęcia właściwej decyzji jest uświadomienie sobie, jaka
decyzja byłaby zła - wyjaśnił Petrus, kiedy podzieliłem się z nim swoimi wątpliwościami. -
Trzeba rozważyć inne możliwości, bez obaw i trzeźwo oceniając ich walory, a potem dokonać
wyboru.
I wtedy Petrus nauczył mnie ĆWICZENIA CIENI.
- Twoim problemem jest miecz - powiedział, kiedy już zapoznał mnie z ćwiczeniem.
Skinąłem głową.
- Wykonaj więc to ćwiczenie teraz. Ja trochę się przejdę. Wiem, że po moim powrocie
będziesz już znał słuszne rozwiązanie.
Pomyślałem o ostatnich dniach, o ciągłym pośpiechu Petrusa i o rozmowie w
opuszczonej osadzie. Można by powiedzieć, że starał się zyskać na czasie, aby także podjąć
jakąś decyzję. Zdobyłem się na odwagę i wykonałem ćwiczenie.
Zacząłem od Tchnienia RAM, aby wytworzyć harmonię pomiędzy mną a otoczeniem.
Następnie przez kwadrans przypatrywałem się cieniom. Cieniom chylących się ku upadkowi
domostw, kamieni, drzew, starego krzyża, który stał za mną. Obserwując je przez dziesięć
minut, zrozumiałem, jak trudno określić, która część rzeczy ma swe odbicie. Nigdy dotąd nie
zastanawiałem się nad tym. Czasami równiutki pień przeobrażał się w wężowaty kształt, a
kamień o nieregularnych formach wyglądał na odbiciu jak otoczak. Nie miałem kłopotów z
koncentracją, ponieważ ćwiczenie było fascynujące. Potem zacząłem analizować rozwiązania,
które odpowiadały mojemu celowi, czyli odnalezieniu miecza. Do głowy przychodziły mi
niezliczone pomysły: od „wsiądź do autokaru, który dowiezie cię do Composteli" po „zadzwoń
do żony i uciekając się do emocjonalnego szantażu, zmuś ją do wyjawienia, gdzie ukryła
miecz".
Kiedy wrócił Petrus, uśmiechałem się do siebie.
- No i co?
- Już wiem, jak Agatha Christie pisała powieści kryminalne - zażartowałem. -
Przetwarzała najgorszą z hipotez tak, by uczynić ją trafną. Na pewno znała ćwiczenie Cieni.
Petrus zapytał, gdzie jest mój miecz.
- Najpierw przedstawię ci najogólniejszą z hipotez, jakie mi się nasunęły, gdy
obserwowałem cienie: miecza nie ma na Camino de Santiago.
- Jesteś genialny! Odkryłeś, że od początku wędrujemy w poszukiwaniu twojego
miecza. Sądziłem, że powiedziano ci to już w Brazylii.
- I jest przechowywany w bezpiecznym miejscu - ciągnąłem - do którego moja żona
nie ma wstępu. Wnioskuję z tego, że jest to miejsce całkowicie otwarte, ale w sposób
niewidoczny.
Tym razem. Petrus nie zareagował śmiechem. Mówiłem dalej:
- Ponieważ zaś najbardziej absurdalne wydaje się, że mógłby leżeć w miejscu pełnym
ludzi, musi znajdować się w miejscu niemal bezludnym. Posunąłbym się nawet nieco dalej: aby
nieliczni, którzy go widzą, nie zauważyli różnicy między moim mieczem a typowym
mieczem hiszpańskim, musi spoczywać gdzieś, gdzie nikt nie potrafi odróżnić tych stylów.
- Sądzisz, że jest gdzieś tu?
- Nie, tu go nie ma. Popełniłbyś poważny błąd, każąc mi wykonywać to
ć
wiczenie w miejscu, w którym ukryto mój miecz. Natychmiast odrzuciłem tę hipotezę. Musi
się jednak znajdować w miasteczku podobnym do tego. W grę nie wchodzi opuszczone miasto,
bo tam zwracałby uwagę pielgrzymów i turystów. I wkrótce byśmy go odnaleźli, ale jako
ozdobę na ścianie restauracji.
- Świetnie - powiedział i zauważyłem, że jest dumny ze mnie, a może z ćwiczenia,
którego mnie nauczył.
- I jeszcze jedno - podjąłem.
- Co takiego?
- Najgorszym schronieniem dla miecza jednego z braci byłoby miejsce świeckie. On
musi spoczywać w miejscu świętym. Na przykład w kościele, z którego nikt nie
poważyłby się go ukraść. Podsumowując: mój miecz został ukryty w kościele w małym
miasteczku nieopodal Santiago de Compostela, w zasięgu ludzkich oczu, lecz tam, gdzie
pasując do otoczenia, nie zwraca
na siebie uwagi. Odtąd będę zaglądał do wszystkich kościołów na Szlaku.
- Nie ma takiej potrzeby - zaoponował. - Na pewno nie przeoczysz właściwej chwili,
gdy ta nadejdzie.
Udało mi się.
- Powiedz mi, Petrusie, dlaczego szliśmy tak szybko i dlaczego tracimy tyle czasu w
opuszczonym miasteczku.
- Jaka byłaby najgorsza z decyzji, które możesz podjąć?
Ć
WICZENIE CIENI
Odpręż się.
Przez pięć minut obserwuj pojawiające się wokół cienie rzeczy czy istot. Postaraj się
dokładnie określić, jaka część rzeczy lub istoty ma swe odbicie.
Przez kolejne pięć dni kontynuuj obserwację, równocześnie jednak skoncentruj uwagę
na problemie, który pragniesz rozwiązać, i rozważ wszystkie niewłaściwe decyzje, jakie
mógłbyś podjąć.
Wreszcie poświęć najbliższe pięć minut na przyglądanie się cieniom i wybierz słuszne
rozwiązania, które ci pozostały. Odrzucaj je kolejno, aż pozostanie ci tylko jedno,
najwłaściwsze.
Raz jeszcze zerknąłem na cienie. Miał rację, nie znaleźliśmy się tu przypadkowo.
Słońce zniknęło za górą, ale jego jaskrawe światło nie ustępowało jeszcze
zapadającemu zmierzchowi. Kilka promieni muskało Żelazny Krzyż - ten, który pragnąłem
obejrzeć, a od którego dzieliło nas zaledwie kilkaset metrów. Chciałem poznać przyczyny tego
wyczekiwania. Przez ostatni tydzień szliśmy bardzo szybko i sądziłem, że działo się tak
dlatego, że musieliśmy przybyć w to miejsce w wyznaczonym dniu i o wyznaczonej porze.
Usiłowałem zagaić rozmowę, choćby po to, żeby zapełnić czas, ale wyczułem, że
Petrus jest spięty i mocno skupiony. Często zdarzało mi się widywać go w złym humorze, nie
przypominałem sobie jednak, żeby kiedykolwiek przejawiał takie napięcie. I nagle
uzmysłowiłem sobie, że raz już się to zdarzyło - wtedy gdy jedliśmy śniadanie w wiosce, której
nazwy zapomniałem, tuż przed spotkaniem z...
Uniosłem głowę. On tu był. Pies. Napastliwy pies, który najpierw przewrócił mnie na
ziemię, tchórzliwe psisko, które uciekło pędem, kiedy spotkaliśmy się powtórnie. Petrus obiecał
mi pomoc, jeśli dojdzie do kolejnego starcia, więc zwróciłem się w jego stronę. Ale obok mnie
nikogo już nie było.
Utkwiłem oczy w ślepia zwierzęcia i pospiesznie zastanawiałem się, jak stawić czoło
tej sytuacji. Żaden z nas nawet nie drgnął. Przez myśl przesunęły mi się sceny pojedynków z
westernów, rozgrywające się w miastach-widmach. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, żeby
pokazać pojedynek między człowiekiem a psem - to wydawało się zbyt nieprawdopodobne.
Miałem przed sobą Legion, bo było ich wielu. W pobliżu stał opuszczony dom.
Gdybym poderwał się do biegu, mógłbym wdrapać się na dach, a Legion nie podążyłby za
mną. Uwięziony w ciele psa, był więźniem psich możliwości.
Szybko odrzuciłem ten pomysł. Przez cały czas patrzyłem psu prosto w oczy. Na
Szlaku wielokrotnie z obawą myślałem o tej chwili -i oto nadeszła. Przed odnalezieniem miecza
musiałem stanąć twarzą w twarz z wrogiem i zwyciężyć lub ponieść klęskę. Nie miałem
wyboru -musiałem się z nim zmierzyć. Gdybym teraz uciekł, wpadłbym w pułapkę. Być może
pies już by nie powrócił, ale strach towarzyszyłby mi aż do Santiago de Compostela. I nawet
potem całymi nocami śniłbym o psie, obawiając się, że zaraz przede mną stanie, i już po kres
moich dni żyjąc w ciągłym lęku.
Gdy snułem te rozmyślania, pies przesunął się w moją stronę. Natychmiast
skoncentrowałem się wyłącznie na walce, która miała wybuchnąć lada moment. Petrus uciekł i
zostałem sam. Ogarnął mnie strach. I w tej samej chwili pies powoli ruszył w moją stronę,
cicho powarkując. Ten głuchy pomruk brzmiał o wiele groźniej niż głośne ujadanie, toteż
strach się nasilił. Czytając z mych oczu słabość, pies rzucił się na mnie.
To było, jakby głaz runął na mą pierś. Upadłem na ziemię. Przez głowę przemknęła mi
niejasna myśl - widziałem przecież swoją śmierć, wiedziałem, że nie tak przyjdzie mi skończyć,
ale strach narastał i nie potrafiłem nad nim zapanować. Walczyłem tylko w obronie twarzy i
gardła. Silny ból sprawił, że zwinąłem się w kłębek. Zrozumiałem, że psisko wyszarpało mi
kawał ciała z łydki. Oderwałem ręce od twarzy, żeby dotknąć rany. Pies wykorzystał tę chwilę
i już szykował się do ataku na moją głowę. I właśnie wtedy natrafiłem palcami na kamień.
Chwyciłem go i uderzyłem bestię z całą siłą rozpaczy.
Pies nieco się odsunął, raczej zaskoczony niż ranny, a mnie udało się w tym czasie
poderwać z ziemi. Cofnął się jeszcze trochę, mnie zaś ten zakrwawiony kamień w ręce dodał
odwagi. Nadmiar szacunku wobec wroga okazał się pułapką. Zwierzę nie mogło być silniejsze
ode mnie. Może bardziej zwinne, ale na pewno nie silniejsze, bo to ja byłem cięższy i większy
od niego. Teraz nie bałem się już tak bardzo, jednak utraciłem kontrolę nad sytuacją i zacząłem
potwornie krzyczeć, ściskając kamień. Zwierzę znów się cofnęło, a potem, nagle, zatrzymało
się.
Miałem wrażenie, że czyta w moich myślach. Pełen desperacji, czułem się silny i tę
walkę z psem uważałem za żałosną. Niespodziewanie ogarnęło mnie przeświadczenie o własnej
mocy, a nad opuszczonym miastem powiał ciepły wiatr. Odczułem bezgraniczną niechęć do
ciągnięcia tego pojedynku - wystarczyło przecież cisnąć kamieniem w psi łeb, żeby pokonać to
zwierzę. Chciałem położyć kres sprawie, obejrzeć skaleczoną nogę, zakończyć to absurdalne
doświadczenie z mieczem i dziwaczną pielgrzymką do Composteli.
Lecz okazało się, że to kolejna pułapka. Pies skoczył i znów przewrócił mnie na
ziemię. Tym razem zręcznie uniknął uderzenia kamieniem i wbił zęby w moją rękę, zmuszając
mnie do wypuszczenia tej broni. Zacząłem okładać go pięściami, gołą ręką, ale nie zdołałem
wyrządzić mu większej krzywdy. Mogłem tylko unikać kolejnych ugryzień. Jego ostre pazury
rwały na strzępy ubranie, kaleczyły ramiona, ja zaś zrozumiałem, że to tylko kwestia czasu i że
psisko zdobędzie nade mną przewagę. Nagle rozbrzmiał we mnie głos, który mówił, że jeśli
pies weźmie górę, walka się zakończy i będę ocalony. Pokonany, ale żywy. Doskwierał mi ból
nogi, paliła pokaleczona i podrapana skóra. Głos namawiał, żebym zaprzestał walki, a ja
poznałem ten głos: mówił do mnie Astrain, mój Posłaniec. Pies zamarł na moment, jakby także
usłyszał jego głos, a mnie znów ogarnęła chęć, by wszystko rzucić. Astrain przekonywał, że
wielu ludzi nie odnajduje w tym życiu swego miecza. Jakie znaczenie mógł mieć ten miecz? W
głębi ducha pragnąłem wrócić do domu, znaleźć się blisko żony, mieć dzieci i wykonywać
pracę, którą lubię. Dość tych bzdur, dość pojedynków z psami i wspinaczek po wodospadach!
Powtarzałem sobie to już po raz drugi, ale teraz pragnienie było znacznie silniejsze i
wiedziałem, że poddam się niemal natychmiast.
Hałas dobiegający z ulicy odwrócił uwagę psa. To pasterz prowadził owce z
pastwiska. Nagle przypomniałem sobie, że taka scena już się zdarzyła przy ruinach starego
zamku. Kiedy pies zauważył owce, puścił mnie i potężnym susem rzucił się w ich kierunku.
Byłem ocalony. Pasterz zaczął krzyczeć i owce rozpierzchły się na wszystkie strony. Zanim
pies zdążył się oddalić, zdobyłem się na odrobinę odwagi i chcąc zostawić zwierzętom nieco
więcej czasu na ucieczkę, chwyciłem go za tylną łapę. Miałem absurdalną nadzieję, że pasterz
pospieszy mi z pomocą, i na moment odzyskałem wiarę w miecz i potęgę RAM.
Pies próbował się oswobodzić. Przestałem być dla niego wrogiem, byłem tylko
natrętem. To, czego teraz pożądał, znajdowało się tam, tuż przed nim - to były owce. Ale ja
wciąż trzymałem go za łapę, czekając na pasterza, który nie nadchodził.
Ta sekunda ocaliła moją duszę. Wyrosła we mnie potężna siła, tym razem już nie
iluzja potęgi, która rodzi rezygnację i chęć odwrotu. Astra-in znów szeptał mi do ucha:
powinienem zawsze, mierząc się ze światem, sięgać po taką samą broń, jaką on mnie atakuje.
Aby zatem zmierzyć się z psem, powinienem także stać się psem.
To było szaleństwo, o którym Petrus opowiadał mi rano. Wyszczerzyłem zęby i głucho
warknąłem, całą nienawiść zamykając w wydobywającym się z mych ust dźwięku. Kątem oka
dostrzegłem przerażoną twarz pasterza i owce, które bały się mnie tak samo jak psa.
Legion zrozumiał i wystraszył się nie na żarty. Wtedy przypuściłem szturm. Pierwszy
podczas tej potyczki. Zaatakowałem go zębami i pazurami, próbowałem kąsać jego gardziel,
chwycić za kark - zrobić to, czego sam się obawiałem, kiedy to on atakował. Ogarnęła mnie
nieodparta wola zwycięstwa. Nic innego nie miało znaczenia. Rzuciłem się na zwierzę i
powaliłem je na ziemię. Pies walczył, próbował się uwolnić, jego pazury wbijały się w moją
skórę, ale i ja gryzłem i drapałem. Gdyby mi się wyrwał, znów by uciekł, a ja nie chciałem
dopuścić, by czyhał gdzieś na kolejną okazję. Musiałem pokonać prześladowcę tu i teraz - i
pozbyć się go na zawsze.
Zwierzę patrzyło na mnie, zdezorientowane. Teraz ja byłem psem, on, jak się
wydawało, stał się człowiekiem. Mój dawny strach zawładnął nim tak dalece, że choć pies
zdołał mi się wyrwać, to jednak dał się zamknąć w opustoszałej zagrodzie. Za niskim
kamiennym murem była już tylko przepaść - żadnej drogi ucieczki. Pies przeobraził się w
człowieka, który teraz ujrzeć miał oblicze swej śmierci.
Nagle zrozumiałem, że wydarzyło się coś dziwnego. Byłem zbyt silny. Myśli zaczęły
mi się mącić, widziałem twarz Cygana, a wokół niej jakieś niewyraźne obrazy. Stałem się
Legionem. W tym tkwiła tajemnica mojej mocy. Demony opuściły to nieszczęsne, wystraszone
psisko, które już za chwilę mogło zginąć na dnie przepaści, i teraz żyły we mnie. Poczułem
straszliwą chęć rozerwania na strzępy bezbronnego stworzenia.
„Jesteś Księciem, a oni to Legion" - szepnął Astrain. Lecz ja nie chciałem być
Księciem; gdzieś w dali rozbrzmiewał także głos mojego Mistrza, który powtarzał z naciskiem,
ż
e powinienem odnaleźć miecz. Nie wolno mi było zabić tego psa.
To, co wyczytałem z oczu pasterza, potwierdziło moje przypuszczenia. Teraz bardziej
bał się mnie niż psa. Zakręciło mi się w głowie, świat wokół mnie zawirował. Nie mogłem
zemdleć, to oznaczałoby triumf Legionu. Musiałem znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie walczyłem
już ze zwierzęciem, zmagałem się z mocą, która mnie opętała. Czułem, że nogi się pode mną
uginają, przytrzymałem się ściany, ale zawaliła się pod moim ciężarem. Upadłem twarzą na
ziemię pomiędzy drewniane belki i kamienie.
Ziemia. Legion był ziemią, owocem ziemi. Owocami - dobrymi i złymi - ale owocami
ziemi. Ona była jego domem, rządzonym albo zarządzanym przez świat. Gwałtowny przypływ
Agape sprawił, że ze wszystkich sił wczepiłem się palcami w ziemię. Wydałem przeraźliwy
okrzyk, podobny do tego, który usłyszałem podczas pierwszego spotkania z psem. Poczułem,
ż
e Legion przenika moje ciało, umykając ku ziemi, ponieważ we mnie była Agape: Legion nie
chciał być pochłonięty przez Agape, która trawi. Taka była moja wola, wola, która kazała mi
oprzeć się omdleniu, wola Agape tkwiącej w mej duszy, Agape trwalszej od innych uczuć.
Zadrżałem całym ciałem.
Wymiotowałem, czułem jednak, że to narastająca Agape wychodzi wszystkimi porami
mego ciała. Wciąż drżałem i było tak aż do chwili, gdy, znacznie później, zrozumiałem, że
Legion powrócił do swego królestwa.
Usiadłem na ziemi, okaleczony i wyczerpany, i wtedy przed oczyma stanęła mi
absurdalna wizja: ujrzałem ociekającego krwią, merdającego ogonem psa i przerażonego
pasterza, który mi się przypatrywał.
- Musiał pan zjeść jakieś paskudztwo - powiedział pasterz, najwyraźniej nie chcąc
uwierzyć w to, co widział. - Teraz, kiedy udało się panu zwymiotować, poczuje się pan lepiej.
Pokiwałem głową. Podziękował, że powstrzymałem „swojego" psa, i odszedł wraz ze
stadkiem owiec.
Petrus zbliżył się do mnie w milczeniu. Oderwał kawałek koszuli i owinął tkaniną moją
nogę. Mocno krwawiła. Poprosił, żebym poruszył rękami i nogami, a potem tułowiem, i orzekł,
ż
e nie doznałem poważniejszych obrażeń.
- Strach na ciebie patrzeć - stwierdził, uśmiechając się. Był, co ostatnio rzadko się
zdarzało, w dobrym nastroju. - W tej sytuacji oglądanie Żelaznego Krzyża z bliska nie wchodzi
w grę. Na pewno jest tam sporo turystów, wystraszyłbyś ich.
Przemilczałem jego uwagę. Podniosłem się, otrzepałem brud z ubrania i stwierdziłem,
ż
e mogę chodzić. Petrus poradził mi wykonać ćwiczenie Tchnienia RAM i przyniósł mój
plecak. Ćwiczenie przywróciło mi harmonię ze światem. W pół godziny później stałem już przy
Ż
elaznym Krzyżu.
Pewnego dnia Foncebadón odrodzi się z ruin. Legion tchnął w to miejsce ogromną
moc.
Rozkaz i posłuszeństwo
Do stóp Żelaznego Krzyża dotarłem podtrzymywany przez Petrusa, ponieważ okazało
się, że rana nogi uniemożliwia mi samodzielne chodzenie. Kiedy mój przewodnik zrozumiał,
jak poważne są skutki pogryzienia, zdecydował, że przerwiemy pielgrzymkę i podejmiemy ją
dopiero, gdy wykuruję się na tyle, by iść dalej. W położonej nieopodal osadzie zawsze można
było znaleźć miejsce dla pielgrzymów, których zaskoczyła tu noc. Petrus wynajął dwa pokoje u
kowala i zaraz się tam udaliśmy.
Mój pokoik miał niewielki balkon, co kiedyś stanowiło rewolucję architektoniczną,
która została zapoczątkowana w tym miasteczku i w VIII wieku rozpowszechniła się na całą
Hiszpanię. W dali dostrzegłem wzgórza, które prędzej czy później miałem pokonać, aby
dotrzeć do Santiago. Zwinąłem się w kłębek na łóżku i spałem tak aż do rana. Obudziłem się
trochę rozpalony, poza tym jednak w całkiem niezłej formie.
Petrus poszedł po wodę do studni zwanej przez miejscowych studnią bez dna i przemył
moje rany. Po południu przyprowadził staruszkę, która mieszkała w okolicy. Obłożyli
okaleczenia rozmaitymi ziołami, a kobieta zmusiła mnie do wypicia gorzkiego naparu.
Codziennie, dopóki rany całkowicie się nie zasklepiły, Petrus kazał mi je wylizywać. Zawsze
wtedy czułem metaliczny, słodkawy smak krwi, co przyprawiało mnie o mdłości, ale mój
przewodnik twierdził, że ślina to doskonały antyseptyk i że w ten sposób zdołam
zapobiec infekcji.
Drugiego dnia znów gorączkowałem. Petrus i staruszka i tym razem wmusili we
mnie napar, nacierali rany jakimiś ziołowymi maściami. Mimo to gorączka, chociaż
niezbyt wysoka, nie ustępowała. Wtedy mój przewodnik poszedł do pobliskiej bazy wojskowej
po bandaże, bo w całej osadzie nie udało się zdobyć ani gazy, ani plastrów do opatrzenia ran.
Wrócił po kilku godzinach z bandażami i z młodym lekarzem wojskowym, a ten
koniecznie chciał się dowiedzieć, gdzie jest zwierzę, które mnie pokąsało.
- Wygląd ran wskazuje, że zwierzę jest chore na wściekliznę - stwierdził, patrząc
na mnie z troską.
- Ależ skąd! - zaprzeczyłem. - To była zabawa, która wymknęła się spod kontroli.
Znam to stworzenie od bardzo dawna.
Nie zdołałem przekonać lekarza. Zdecydował podać mi szczepionkę przeciw
wściekliźnie i musiałem się zgodzić na przyjęcie pierwszej dawki, zagrożony przewiezieniem
do szpitala w bazie wojskowej. Potem znów zaczął wypytywać, gdzie jest zwierzę, które mnie
pogryzło.
- W Foncebadón - odparłem.
- Foncebadón to ruiny miasta. Nie ma tam psów - stwierdził z miną człowieka, który
przyłapał rozmówcę na kłamstwie.
Zacząłem pojękiwać, udając zbolałego, a Petrus wyprowadził lekarza z pokoju. Medyk
zostawił nam wszystko, czego potrzebowaliśmy - czyste bandaże, plaster i maść
wspomagającą gojenie ran.
Petrus i staruszka nie zastosowali tej maści. Zabandażowali rany, kładąc na nie gazę
nasączoną ziołami. Bardzo mnie to cieszyło, ponieważ teraz nie musiałem przynajmniej
wylizywać własnego ciała. Nocą oboje uklękli przy moim łóżku i trzymając ręce wyciągnięte
nad moim ciałem, zaczęli się głośno modlić. Pytania o tę modlitwę Petrus skwitował niejasną
aluzją do charyzmatów i pielgrzymiego szlaku do Rzymu. Próbowałem drążyć problem, ale
mój przewodnik milczał.
Po dwóch dniach byłem już zdrowy. Z okna zauważyłem żołnierzy, którzy prowadzili
poszukiwania w osadzie i okolicznych dolinach. Zapytałem jednego z nich, czego lub kogo
szukają.
- Gdzieś po okolicy błąka się wściekły pies -wyjaśnił.
Tego samego dnia po południu zapukał do mnie kowal, który wynajmował nam pokoje,
i poprosił, żebym opuścił miasto, kiedy tylko będę zdolny do dalszej wędrówki. Wieść obiegła
całą osadę; ludzie obawiali się, że zachoruję na wściekliznę i stanę się źródłem zarazy. Petrus i
staruszka usiłowali przekonać gospodarza, on jednak był niezłomny. Uciekł się nawet do
stwierdzenia, że kiedy spałem, widział pianę w kąciku moich ust.
Nie trafiały do niego żadne argumenty, nie chciał uwierzyć, że we śnie każdemu z nas
może się to zdarzyć. Tej nocy staruszka i mój przewodnik długo się modlili, trzymając nade
mną wyciągnięte ręce. A przed południem, z lekka utykając, znów ruszyłem na Szlak Świętego
Jakuba.
Zapytałem Petrusa, czy nie niepokoi go stan mojego zdrowia.
- Na Camino de Santiago obowiązuje zasada, o której nigdy ci nie wspominałem -
odparł. -Głosi ona: Tego, kto podjął pielgrzymkę do Santiago, z jej zaniechania usprawiedliwia
tylko jedno - choroba. Gdyby twój organizm nie radził sobie z ranami, gdybyś wciąż
gorączkował, byłby to dla mnie znak, że czas przerwać wędrówkę. Ale - dorzucił z dumą -
twoje modlitwy zostały wysłuchane.
A mnie ogarnęła pewność, że ten zapał jest równie ważny dla niego, jak i dla mnie.
Na tym odcinku droga biegła cały czas w dół, a Petrus uprzedził mnie, że będzie tak
jeszcze przez dwa dni. Wróciliśmy do poprzedniego rytmu wędrówki, przerywanej poobiednią
sjestą w porze, gdy słońce grzało najmocniej. Ze względu na opatrunki, których mi jeszcze nie
zdjęto, Petrus niósł mój plecak. Właściwie już nam się nie spieszyło - zdążyłem na tamto
spotkanie.
Stan mego zdrowia poprawiał się z godziny na godzinę i nawet byłem z siebie dumny:
wspiąłem się po ścianie wodospadu i pokonałem demona Szlaku. Teraz mogłem się skupić na
najważniejszym zadaniu - odnalezieniu miecza. Podzieliłem się refleksjami z Petrusem.
- To było piękne zwycięstwo, ale przeoczyłeś najistotniejszy problem.
Jego słowa zmroziły mnie.
- Co masz na myśli?
- Wyczucie dokładnego czasu pojedynku. Musiałem narzucić nam ostrzejsze tempo,
iść forsownym marszem, ale ty skupiałeś się wyłącznie na jednym - na poszukiwaniu miecza.
Po co jednak miecz człowiekowi, który nie wie, gdzie może natknąć się na wroga?
- Miecz to moje narzędzie mocy - odparłem.
- Za bardzo wierzysz w swą moc. Wodospad, Praktyki RAM, rozmowy z
Posłańcem - to wszystko sprawiło, że zapomniałeś, iż musisz jeszcze pokonać wroga. A
przecież miałeś go spotkać. Zanim ręka poruszy mieczem, musi odnaleźć wroga i wiedzieć, jak
z nim walczyć. Miecz służy tylko do zadania ciosu. Tymczasem ręka jest zwycięska lub
pokonana na długo przed zadaniem ciosu. Zdołałeś bez miecza odnieść zwycięstwo nad
Legionem. W tym poszukiwaniu tkwi pewien sekret, którego jeszcze nie odkryłeś, a nie
znając go, nigdy nie zdołasz odnaleźć tego, czego szukasz.
Milczałem. Za każdym razem, kiedy byłem już pewien, że zbliżam się do celu, Petrus z
uporem powtarzał, że jestem zwykłym pielgrzymem i że stale jeszcze brakuje mi czegoś, co jest
konieczne, by osiągnąć cel. Szczęście, którego doświadczyłem na parę minut przed tą
rozmową, znik-nęło bez śladu.
Po raz kolejny znalazłem się na początku Ca-mino de Santiago i ogarnęło mnie
zniechęcenie. Tą drogą, po której stąpały moje nogi, od dwunastu wieków wędrowały miliony
ludzi, którzy zmierzali do Composteli lub z niej wracali. W ich sytuacji dotarcie do celu było
jednak tylko kwestią czasu. W moim przypadku pułapki Tradycji raz po raz stawiały na mej
drodze przeszkody, które musiałem pokonywać, i coraz to nowe zadania, z których musiałem
się wywiązać.
Powiedziałem Petrusowi, że czuję się zmęczony, i usiedliśmy w cieniu na zboczu.
Wysokie drewniane krzyże ciągnęły się wzdłuż drogi. Petrus położył plecaki na ziemi.
- Wróg jest zawsze odzwierciedleniem naszych słabostek - podjął. - Może to być
strach przed bólem fizycznym albo przedwczesna wiara w zwycięstwo, albo chęć wycofania
się z walki pod pozorem, że triumf nie jest godzien wysiłku. Nasz wróg podejmuje walkę tylko
dlatego, że wie, iż może nas ugodzić. I to dokładnie w punkt, który w swej pysze uważamy za
najsilniejszy. Podczas walki staramy się zawsze osłaniać naszą słabą stronę, wróg zaś
uderza w miejsca źle chronione - te, których jesteśmy najpewniejsi. I ostatecznie ponosimy
klęskę, ponieważ stało się to, do czego nie powinno było dojść: pozostawiliśmy wrogowi wybór
sposobu walki.
Wszystko, o czym mówił Petrus, wydarzyło się podczas mojej szamotaniny z psem.
Równocześnie odrzucałem myśl, że mam nieprzyjaciół i że muszę z nimi walczyć. Kiedy
Petrus wspominał o Dobrej Walce, zawsze byłem przekonany, że chodzi wyłącznie o walkę w
imię życia.
- Masz rację, lecz Dobra Walka to znacznie więcej - powiedział, kiedy podzieliłem się
z nim wątpliwościami. - Nie jest grzechem toczyć wojnę. Toczenie wojny to akt miłości.
Wróg daje nam okazję do rozwoju i spełnienia się, tak jak pies dał ją tobie.
- A ja odnoszę wrażenie, że nigdy nie jesteś zadowolony. Zawsze jeszcze czegoś
brakuje. Teraz powiedz mi o tajemnicy mojego miecza.
A Petrus odparł, że to powinienem był wiedzieć, zanim wyruszyłem w tę podróż. I
dalej mówił o wrogu.
- Wróg jest cząstką Agape. Pojawia się, żeby sprawdzić naszą rękę, naszą wolę i
przekonać się, jaki użytek zrobimy z miecza. Został nam dany nie bez celu, a my nie bez celu
zostaliśmy przypisani jemu. Toteż ucieczka przed walką jest czymś najgorszym, co może się
nam przytrafić. Jest o wiele gorsza od przegranej, ponieważ klęska zawsze może stać się dla
nas źródłem doświadczenia i nauką, a ucieczka daje nam tylko jedną możliwość: głosić
zwycięstwo naszego wroga.
Zaskoczyło mnie, że Petrus, właśnie on, głęboko przywiązany do Jezusa, tak mówi o
przemocy i walce, i natychmiast podzieliłem się z nim tą refleksją.
- Weź pod uwagę, jak nieodzowny był Jezusowi Judasz - odparł. - Chrystus musiał
znaleźć sobie wroga, w przeciwnym razie nie doszłoby do gloryfikacji jego ziemskiej walki.
Drewniane krzyże przy drodze przypominały, jak rodziła się ta chwała. Z krwi, zdrady
i porzucenia. Podniosłem się i powiedziałem, że jestem gotów kontynuować podróż.
Już idąc, zapytałem, jaki jest ów najsilniejszy punkt mogący zapewnić człowiekowi
oparcie w walce i zwycięstwo nad wrogiem.
- Jego teraźniejszość. Najlepszym oparciem jest dla człowieka to, co właśnie robi, w
tym bowiem skupia się Agape, entuzjastyczne pragnienie triumfu i siła sprawcza dalszych
działań. Chciałbym, żebyś to dokładnie zrozumiał: nieprzyjaciel rzadko uosabia Zło. Lecz
zawsze jest w pobliżu, ponieważ miecz, który niczemu nie służy, tylko spoczywa w pochwie, w
końcu pokrywa się rdzą.
Przypomniałem sobie, że kiedyś, podczas budowy naszego wiejskiego domu, żona
nagle postanowiła zmienić wygląd jednego z pomieszczeń. Mnie przypadło niemiłe zadanie
poinformowania o tej zmianie wykonawcy. Był to mężczyzna około sześćdziesiątki.
Powiedziałem mu, czego chce żona. Popatrzył na plany, zastanawiał się dłuższą chwilę i
zaproponował znacznie ciekawsze rozwiązanie, pozwalające wykorzystać ścianę, którą
częściowo już wzniesiono. Żona uznała jego pomysł za wspaniały.
Być może to właśnie pragnął wyrazić Petrus, używając tak skomplikowanych słów:
aby pokonać wroga, wykorzystuj siłę tego, co właśnie robisz.
Opowiedziałem mu o budowniczym naszego domu.
- Życie zawsze uczy nas więcej niż niezwykły Szlak Świętego Jakuba - stwierdził. -
My jednak nie pokładamy wielkiej wiary w naukach życia.
Krzyże co trzydzieści metrów wytyczały Cami-no de Santiago. Zapewne wzniósł je
któryś z pielgrzymów, człowiek obdarzony nadludzką siłą, pozwalającą dźwignąć ciężkie,
mocne drewno. Zapytałem Petrusa, co mają oznaczać.
- To stare i już niestosowane narzędzie tortur.
- Zastanawiam się jednak, co tu robią.
- Pewnie ktoś złożył ślubowanie. Skąd zresztą miałbym wiedzieć?
Zatrzymaliśmy się przy jednym z tych krzyży, który w odróżnieniu od pozostałych
leżał na ziemi.
- Może drewno przegniło - zastanawiałem się.
- Zrobiono go z takiego samego drewna jak wszystkie inne. I żaden z tamtych nie
przegnił.
- Może po prostu nie został wystarczająco mocno wbity w ziemię.
Petrus rozejrzał się wokół. Rzucił plecak na ziemię i usiadł. Odpoczywaliśmy zaledwie
kilka minut temu, nie rozumiałem więc jego postępowania. Instynktownie szukałem wzrokiem
psa.
- Psa już pokonałeś - powiedział, jakby czytając w moich myślach. - Nie bój się
duchów zmarłych.
- Dlaczego w takim razie przerwałeś wędrówkę?
Petrus gestem nakazał mi zamilknąć i przez kilka minut w ogóle się nie odzywał.
Poczułem, jak ożywa we mnie strach przed psem, i postanowiłem się podnieść, by stojąc,
poczekać, aż mój przewodnik przemówi.
- Co słyszysz? - zapytał po chwili.
- Nic. Ciszę.
- Gdybyśmy byli tak mądrzy, by wsłuchać się w ciszę! Lecz wciąż jesteśmy ludźmi i
nie potrafimy nawet słuchać własnych rozmów. Nigdy nie zapytałeś, jak odgadłem przybycie
Legionu, ale teraz ci to powiem: dzięki słuchowi. Te odgłosy pojawiły się wiele dni wcześniej,
kiedy jeszcze byliśmy w Astordze. Wtedy właśnie narzuciłem szybkie tempo marszu,
ponieważ wszystko wskazywało, że nasze drogi skrzyżują się w Fon-cebadón. Ty również
słyszałeś te dźwięki, lecz nie wsłuchałeś się w nie. Wszystko zapisane jest w dźwiękach.
Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość człowieka. Człowiek, który nie potrafi ich słuchać, nie
usłyszy też wskazówek, których życie udziela nam na każdym kroku. Tylko ten, kto słucha
szmeru teraźniejszości, może podjąć trafną decyzję.
Petrus poprosił, żebym usiadł i zapomniał o psie. Potem opowiedział mi o jednej z
najłatwiejszych, ale zarazem najważniejszych Praktyk RAM na Camino de Santiago.
I nauczył mnie ĆWICZENIA SŁUCHU. - Wykonaj je niezwłocznie.
Skoncentrowałem się na ćwiczeniu. Wsłuchałem się w wiatr, w dobiegający z oddali
kobiecy głos i w pewnej chwili usłyszałem trzask łamiącej się gałęzi. Ćwiczenie nie było trudne
i zafascynowała mnie właśnie jego prostota. Przytknąłem ucho do ziemi i słuchałem jej
głuchego pomruku. Stopniowo zacząłem rozróżniać dźwięki: szmer zamarłych w bezruchu
liści, brzmiący gdzieś w dali głos, łopot ptasich skrzydeł. Gdzieś pomrukiwało jakieś zwierzę,
ale nie potrafiłem odgadnąć jakie. Piętnaście minut poświęconych temu ćwiczeniu upłynęło
bardzo szybko.
- Z czasem przekonasz się, że to ćwiczenie pomaga w podejmowaniu trafnych decyzji
- powiedział Petrus, nie pytając, czego słuchałem. -Agape wyraża się przez Błękitny Glob, ale
także poprzez wzrok, dotyk, zapach, serce i słuch. Wystarczy tydzień, aby nauczyć się
słuchania głosów. Początkowo nieśmiałe, wkrótce zaczną mówić o coraz istotniejszych
sprawach. Strzeż się tylko poczynań swego Posłańca, który będzie próbował wprowadzić
cię w błąd. Ale przecież znasz jego głos, więc nie będzie stanowił dla ciebie zagrożenia.
Petrus zasypał mnie pytaniami, chcąc się dowiedzieć, czy usłyszałem radosne wołanie
wroga, wabiący głos kobiety czy może sekret mojego miecza.
- Słyszałem tylko dobiegający z oddali głos kobiety - odparłem. - Ale to była
wieśniaczka wołająca dziecko.
- W takim razie zwróć oczy na ten powalony krzyż i podnieś go siłą myśli.
Zapytałem, co to za ćwiczenie.
- Ćwiczenie wiary twej myśli.
Usiadłem na ziemi w pozycji jogi. Wiedziałem, że po tym, czego dotąd dokonałem -
psie, wodospadzie - podołam także temu zadaniu. Wbiłem wzrok w krzyż. Wyobraziłem sobie,
jak wychodzę z własnego ciała, chwytam jego ramiona i unoszę je mocą ciała astralnego. Na
drodze Tradycji dokonałem już kilku takich drobnych „cudów". Potrafiłem kruszyć szkło,
rozbijać porcelanowe figurki i przesuwać przedmioty leżące na stole. Były to łatwe działania,
których nie należało uważać za przejaw mocy. Jednak właśnie one pomagały skutecznie
przekonać „bezbożników". Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z rzeczą o wadze i wielkości
tego krzyża, ale skoro Petrus tak kazał, musiało mi się powieść.
Przez pół godziny podejmowałem najrozmaitsze próby. Uciekałem się do metody
gwiezdnej podróży i sugestii. Przypominałem sobie, w jaki sposób Mistrz panował nad siłą
grawitacji, i starałem się odtworzyć słowa, które zawsze wtedy wypowiadał. Nic się nie
wydarzyło. Byłem skoncentrowany, lecz krzyż nawet nie drgnął. Przywołałem Astraina, który
pojawił się między dwoma słupami ognia. Kiedy jednak powiedziałem mu o krzyżu, odparł, że
pała nienawiścią do tego przedmiotu.
Ć
WICZENIE SŁUCHU
Odpręż się. Zamknij oczy.
Spróbuj na kilka minut skoncentrować się na dźwiękach, które rozbrzmiewają wokół
ciebie, jakbyś słuchał orkiestry, gdy grają wszystkie jej instrumenty.
Stopniowo wygaszaj dźwięk po dźwięku. Skup uwagę na każdym z nich kolejno jak na
grającym solową partię instrumencie. W tym samym czasie ignoruj pozostałe.
Dzięki codziennemu wykonywaniu tego ćwiczenia zaczniesz słyszeć głosy.
Początkowo pomyślisz, że to wytwory twojej wyobraźni, z czasem jednak odkryjesz, że to
głosy osób z przeszłości, teraźniejszości lub przyszłości, zapisane w pamięci czasu.
To ćwiczenie może wykonywać tylko ten, kto poznał już głos swego Posłańca.
Minimalny czas trwania ćwiczenia: dziesięć minut.
W końcu Petrus chwycił mnie za ramiona i, potrząsając, wyprowadził z transu.
- Już dość, to staje się nieprzyjemne. Skoro nie możesz sobie poradzić,
wykorzystując siłę myśli, podźwignij go rękami.
- Rękami?
- Usłuchaj!
Drgnąłem. Stojący przede mną mężczyzna nieoczekiwanie stał się twardy i surowy, tak
odmienny od przyjaciela, który troskliwie opatrywał moje rany. Nie wiedziałem, co powiedzieć
ani co robić!
- Usłuchaj! - powtórzył. - To rozkaz!
Po walce z psem wciąż jeszcze miałem zabandażowane dłonie i ramiona. Nie
wierzyłem własnym uszom. Bez słowa pokazałem Petrusowi opatrunki. Lecz on nadal patrzył
na mnie lodowatym, niewzruszonym wzrokiem. Oczekiwał, że go usłucham. Przewodnik i
przyjaciel, który towarzyszył mi przez całą pielgrzymkę, ucząc Praktyk RAM i snując piękne
opowieści o Cami-no de Santiago, zniknął bez śladu. Jego miejsce zajął mężczyzna, który
widział we mnie zwykłego niewolnika i wydawał idiotyczny rozkaz.
- Na co czekasz? - ponaglał.
Przypomniałem sobie sytuację przy wodospadzie. I przypomniałem sobie, że tamtego
dnia zwątpiłem w Petrusa, on zaś okazał się wobec mnie szlachetny. Dowiódł swej miłości, nie
dopuścił, żebym zrezygnował z poszukiwania miecza. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego
człowiek tak szlachetny nagle stał się brutalny, dlaczego uosabiał teraz wszystko, co cała
ludzkość stara się przezwyciężyć - prześladowanie bliźniego.
- Petrusie...
- Usłuchaj. Albo zakończy się twoja pielgrzymka do Composteli!
Strach powrócił. Bałem się Petrusa bardziej niż wodospadu, bardziej niż tego psiska,
które tak długo mnie przerażało. Rozpaczliwie błagałem naturę, aby dała znak, który pomoże
mi dostrzec jakieś uzasadnienie tego bezsensownego rozkazu. Ale wokół panował niezmącony
spokój. Musiałem usłuchać Petrusa albo na zawsze wyrzec się miecza. Jeszcze raz uniosłem
zabandażowane ręce, on jednak usiadł na ziemi i czekał, aż wypełnię rozkaz.
Wtedy postanowiłem go usłuchać.
Podszedłem do krzyża i spróbowałem pchnąć go nogą, żeby oszacować jego ciężar.
Ledwie drgnął. Nawet gdybym miał zdrowe ręce, tylko z najwyższym trudem mógłbym unieść
tego drewnianego kolosa, a wiedziałem, że moje poranione dłonie nie podołają temu ciężarowi.
A jednak zdecydowałem się usłuchać Petrusa. Jeśli będzie trzeba, skonam przy krzyżu, poleje
się ze mnie krwawy pot niczym z Jezusa, kiedy przyszło mu dźwigać tak wielki ciężar, ale
Petrus pozna mą godność i dumę. Może to skruszy jego serce i każe zwolnić mnie z tej próby.
Krzyż był złamany u podstawy, lecz trzymał się jej kilkoma skrawkami drewna. Nie
miałem noża, aby je przeciąć. Przezwyciężywszy ból, chwyciłem go i usiłowałem oderwać od
podstawy, nie trudząc dłoni. Poranione ciało ramion zetknęło się z drewnem. Wrzasnąłem z
bólu. Spojrzałem na Petrusa, który obojętnie obserwował moje zmagania. Postanowiłem, że
odtąd będę dławił każdy jęk w zarodku, każąc mu skonać, zanim wyrwie się z piersi.
Stwierdziłem, że w tej chwili najtrudniejszym zadaniem jest nie podniesienie krzyża,
ale oderwanie go od podstawy. Potem trzeba będzie wykopać w ziemi dół i osadzić w nim
drzewce. Wybrałem ostry kamień i pokonując cierpienie, zacząłem piłować włókna drewna.
Ból nasilał się z każdą chwilą, włókna przecierały się, ale bardzo wolno i opornie. A ja
musiałem skończyć pracę jak najszybciej, zanim otworzą się świeże jeszcze rany, a cierpienie
stanie się nieznośne. Postanowiłem jednak pracować nieco wolniej, aby skończyć, zanim ból
mnie pokona. Zdjąłem koszulę, owinąłem nią rękę i znów zacząłem przecinać włókna, teraz
lepiej chroniąc okaleczenia. Pomysł okazał się dobry: pierwsze włókno pękło, po nim drugie.
Zebrałem więcej ostrych kamieni i co pewien czas je wymieniałem, aby łagodzić doznanie bólu
w rozgrzanej ręce. Udało mi się przeciąć prawie wszystkie włókna, pozostało już tylko jedno,
najgrubsze. Pracowałem teraz gorączkowo, wiedząc, że wkrótce cierpienie stanie się nieznośne.
To była już tylko kwestia czasu, musiałem nad sobą zapanować. Ciąłem i uderzałem
kamieniem, czując, że gromadząca się między skórą a bandażem lepka substancja zaczyna
utrudniać mi ruchy. To pewnie krew - pomyślałem, ale uczyniłem co w mojej mocy, żeby jak
najszybciej o tym zapomnieć. W pewnej chwili wydało się, że najgrubsze włókno pęka. Byłem
tak podenerwowany, że błyskawicznie się poderwałem i zbierając siły, gwałtownie kopnąłem
drzewce.
Krzyż z potężnym trzaskiem runął na ziemię, oderwany od podstawy.
Przypływ sił trwał zaledwie kilka sekund. Ręka zaczęła mi gwałtownie drżeć, chociaż
dopiero przystąpiłem do właściwej pracy. Zerknąłem na Petrusa - spał. Przez moment
rozważałem, czy nie da się postawić krzyża tak, by mój przewodnik niczego nie zauważył. Ale
przecież Petrus właśnie tego chciał - chciał, abym postawił krzyż. Nie mogłem w żaden sposób
go oszukać, bo wykonanie tej pracy zależało wyłącznie ode mnie.
Spojrzałem na ziemię, suchą i żółtą. Kamienie znowu okazały się jedynym ratunkiem.
Nie mogłem dłużej posługiwać się prawą ręką, zbyt obolałą, pokrytą lepką substancją, która
przerażała mnie do głębi. Ostrożnie zsunąłem osłaniającą bandaż koszulę - krew przesiąkła już
przez gazę, chociaż rana prawie się zagoiła. Petrus był nieludzki.
Rozejrzałem się, szukając cięższego kamienia. Owinąwszy koszulą lewą rękę,
zacząłem uderzać w ziemię u stóp krzyża, żeby wydrążyć dół. Początkowo szło mi szybko,
wkrótce jednak natrafiłem na opór twardej, wyschniętej ziemi. Wciąż drążyłem glebę, ale dołek
już się nie pogłębiał. Uznałem, że otwór nie może być zbyt szeroki, w przeciwnym razie krzyż
nie wbiłby się w niego i nie zyskał stabilności u podstawy. Tym trudniej jednak przychodziło
mi wygrzebywać ziemię z dna. Ból prawej ręki ustąpił, ale zapach krzepnącej krwi przyprawiał
mnie o mdłości. Ponieważ nie przywykłem posługiwać się lewą ręką, kamień co chwila
wyślizgiwał mi się z dłoni.
Wygrzebywałem tę dziurę całą wieczność. A przy każdym uderzeniu kamienia o
ziemię, każdym wsunięciu ręki w dół, z którego wydobywałem suche grudki i pył, myślałem o
Petrusie. Obserwowałem jego spokojny sen i nienawidziłem go z całego serca. Wydawało się,
ż
e ani hałasy, ani moja nienawiść nie zakłócają jego wypoczynku. Petrus na pewno ma swoje
powody - powtarzałem sobie w duchu, nie mogłem jednak pojąć, dlaczego potraktował mnie
jak niewolnika i poniżył. Chwilami ziemia stawała się jego twarzą, a ja tłukłem ją kamieniem.
Wściekłość dodawała mi sił, więc drążyłem glebę głębiej i głębiej. Prędzej czy później musiało
mi się udać.
Kiedy tak rozmyślałem, kamień natrafił na silny opór i po raz kolejny wypadł mi z
ręki. Tego się właśnie obawiałem -- po długiej pracy natknąłem się na skałę zbyt dużą, by ją
usunąć i kopać dalej.
Wstałem, otarłem pot z czoła. Nie miałem dość siły, by przesunąć krzyż. Nie mogłem
zacząć od nowa, bo lewa ręka, teraz, kiedy przerwałem pracę, zaczęła przejawiać oznaki
bezwładu. Było to gorsze od bólu i poważnie mnie zaniepokoiło. Popatrzyłem na palce - wciąż
się poruszały, posłuszne mej woli, ale instynkt podpowiadał, że nie mogę dłużej nadwerężać tej
ręki.
Przyjrzałem się dołkowi. Nie był wystarczająco głęboki, żeby utrzymać krzyż.
„Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe". Przypomniałem sobie ćwiczenie Cieni i
słowa Pe-trusa. Zwykł był także powtarzać, że Praktyki RAM mają sens tylko wówczas, gdy
potrafię je zastosować, stając wobec wyzwań dnia powszedniego. Nawet w sytuacji tak
absurdalnej jak ta Praktyki RAM miały okazać się przydatne.
„Złe rozwiązanie podsunie ci to właściwe". Niemożnością było przesunięcie krzyża, bo
przerastało moje siły. Inną drogą, której nie mogłem wybrać, było wykopanie głębszego dołu.
Skoro zatem wdzieranie się w głąb ziemi okazało się złym rozwiązaniem, dobre polegało na
podniesieniu ziemi. Ale jak?
I nagle powróciła cała miłość, jaką darzyłem Petrusa. Miał rację. Mogłem podnieść
ziemię.
Zacząłem znosić wszystkie leżące w pobliżu kamienie i układać je wokół dołu.
Przesypywałem je ziemią, którą wydobyłem. Z wielkim wysiłkiem uniosłem nieco podstawę
krzyża. W pół godziny później dół otaczał kopczyk i otwór w ziemi był już wystarczająco
głęboki.
Teraz pozostało mi tylko ciągnąć krzyż i wciskać go w dół. To był wielki, ale zarazem
ostatni wysiłek. Musiało mi się udać. Straciłem czucie w jednej ręce, druga dotkliwie bolała.
Ale plecy miałem tylko lekko podrapane. Kładąc się pod krzyżem i bardzo wolno unosząc,
mogłem go stopniowo wsuwać do dołu.
Położyłem się na ziemi. Poczułem, że piach wciska mi się do ust i do oczu.
Pozbawioną czucia ręką, nadludzkim wysiłkiem, uniosłem nieco krzyż i wsunąłem się pod
niego. Bardzo ostrożnie manewrowałem ciałem, ażeby drewno znalazło się na moim
kręgosłupie. Przychodziło mi na myśl, że krzyż się ześlizgnie, i poruszałem się niezwykle
wolno, aby utrzymać go w równowadze, korygując jego położenie ustawieniem ciała. W końcu
przybrałem pozycję płodową, z kolanami wysuniętymi do przodu, a krzyż spoczywał w
doskonałej równowadze na moich plecach. Przez chwilę dolna część drzewca chwiała się na
kopcu z kamieni, jednak krzyż pozostał na miejscu.
Całe szczęście, że nie muszę ocalić wszechświata - pomyślałem, przytłoczony ciężarem
krzyża oraz wszystkiego, co symbolizował. Ogarnęła mnie głęboka nabożność -
przypomniałem sobie, że ktoś już dźwigał go na plecach i że jego okaleczone ręce nie miały
ucieczki - jak moje - przed bólem i przed drewnem. Moją religijność przenikało cierpienie,
które natychmiast wyrzuciłem z serca. Musiałem zebrać siły i skupić uwagę, bo krzyż na
moich plecach znów się zakołysał.
Potem, podnosząc się bardzo wolno, zacząłem się odradzać. Nie mogłem obejrzeć się
za siebie i tylko dźwięki były dla mnie źródłem orientacji. Niedawno nauczyłem się słuchać
głosów świata, zupełnie jakby Petrus przewidywał, że tej umiejętności będę potrzebował.
Czułem, że krzyż z każdą chwilą ciąży mi nieco mniej, i wiedziałem, że kamienie układają się,
jak należy. Krzyż wolno się podnosił, aby uwolnić mnie od trudu i znów grać swą rolę przy
Camino de Santiago.
Musiałem zdobyć się już tylko na wysiłek, który sprawi, że dokonam tego dzieła.
Kiedy usiądę na piętach, drzewce powinno zsunąć się po moich plecach i wbić w dołek. Kilka
kamieni stoczyło się na bok, ale teraz krzyż mi pomagał, nie oddalając się od miejsca, w
którym usypałem kopiec. W końcu rytmiczne uderzenia w plecy obwieściły mi, że podstawa
opada. Nadeszły ostatnie chwile, podobne do tych, które przeżyłem, wyłaniając się spod lustra
sunącej w dół wody - te najtrudniejsze chwile, bo towarzyszył im strach przed klęską i chęć
odwrotu, zanim ona nastąpi. I znowu w pełni sobie uświadomiłem, jak absurdalne było to
zadanie polegające na postawieniu krzyża, podczas gdy pragnąłem tylko jednego - odnaleźć
miecz i obalić wszystkie krzyże, żeby na świecie odrodził się Chrystus Zbawiciel. Cała reszta
była bez znaczenia. Podniosłem się gwałtownie, krzyż zsunął się z moich pleców i wtedy
zrozumiałem, że to przeznaczenie kierowało każdym moim krokiem. Spodziewałem się, że
krzyż runie, rozrzucając na wszystkie strony kamienie, z których ułożyłem kopiec. Potem
pomyślałem, że może nie pchnąłem go dość mocno i że zaraz opadnie, przygniatając mnie. Ale
usłyszałem tylko głuchy odgłos ciężkiego uderzenia o ziemię.
Odwróciłem się powoli. Krzyż stał, kołysał się jeszcze z lekka. Kilka kamieni stoczyło
się z kopca, lecz krzyż był stabilny. Szybko ułożyłem kamienie na miejscu i objąłem krzyż
rękami, aby powstrzymać jego kołysanie. Poczułem, że on żyje, jest ciepły, i już wiedziałem, że
przez cały ten czas był moim przyjacielem.
Przez chwilę z dumą patrzyłem na moje dzieło i stałem tak, aż dotkliwy ból mi
przypomniał, że otworzyły się rany. Petrus wciąż jeszcze spał. Zbliżyłem się do niego i lekko
trąciłem go nogą.
Ocknął się natychmiast i spojrzał na krzyż.
- Doskonale - powiedział krótko. - W Ponferradzie zmienimy opatrunki.
Tradycja
- Wolałbym unieść drzewo. Kiedy dźwigałem ten krzyż na plecach, powtarzałem sobie,
ż
e poszukiwanie mądrości jawi się człowiekowi niczym ofiara.
Tam gdzie się teraz znajdowałem, moje słowa zdawały się pozbawione sensu.
Przygoda z krzyżem była już tylko wydarzeniem z odległej przeszłości, które zaszło nie
wczoraj, ale bardzo dawno temu. Nie przystawało do łazienki z czarnego marmuru, do
chłodnej wody w wannie z hydro-masażem i pieszczoty kryształu wypełnionego doskonałym
rioja, które sączyłem powoli. Petrus siedział gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku w
luksusowym pokoju hotelowego apartamentu, w którym się zatrzymaliśmy.
- Dlaczego właśnie krzyż? - domagałem się wyjaśnień.
- Z trudem przekonałem personel recepcji, że nie jesteś żebrakiem! - krzyknął mój
przewodnik z sypialni.
Zmienił temat rozmowy i wiedziałem z doświadczenia, że nie warto nalegać. Wstałem,
włożyłem czyste spodnie i koszulę, po czym zająłem się opatrywaniem ran. Ostrożnie
usunąłem stare bandaże, spodziewając się, że ujrzę pod nimi otwarte rany, zobaczyłem jednak
tylko pęknięty strup, z którego wysączyła się odrobina krwi. Ale i tu zaczął się proces gojenia,
a ja czułem się zdrów i pełen sił.
Kolację zjedliśmy w hotelowej restauracji. Petrus zamówił specjalność firmy - paellę
po wa-lencku, którą jedliśmy w milczeniu, delektując się wyśmienitym rioja. Pod koniec
posiłku Petrus zaproponował wspólną przechadzkę.
Opuściliśmy hotel i skierowaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Mój przewodnik
znów zapadł w milczenie i praktycznie nie odzywał się aż do końca spaceru. Dotarliśmy w
pobliże parowozowni, w miejsce brudne i cuchnące smarami. Petrus przysiadł na schodku
ogromnej lokomotywy.
- Zatrzymajmy się na chwilę - zaproponował.
Nie chciałem poplamić spodni, toteż wolałem stać. Zapytałem, czy nie lepiej dojść do
rynku Ponferrady.
- Wkrótce pokonasz cały Szlak Świętego Jakuba - powiedział mój przewodnik. - A
ponieważ nasza rzeczywistość jest znacznie bliższa tych wagonów i pachnących smarami
lokomotyw niż wiejskich krajobrazów, które widzieliśmy po drodze, lepiej przeprowadzić tę
rozmowę w takim miejscu.
Petrus poprosił, żebym zdjął koszulę i trampki. Potem poluzował bandaż na moim
ramieniu, nie dotknął jednak żadnego z opatrunków na dłoniach.
- Nie martw się. Nie będziesz potrzebował teraz rąk, w każdym razie nie do chwytania
ani dźwigania.
Był poważniejszy niż zazwyczaj, a ton jego głosu wzbudził we mnie niepokój.
Najwyraźniej Petrus wiedział, że wkrótce nastąpi ważne wydarzenie.
Siedząc na schodku lokomotywy, długo mi się przyglądał. Potem znów zaczął mówić.
- Nie zamierzam wracać do tego, co stało się wczoraj. Sam odkryjesz znaczenie
owego epizodu, jeśli pewnego dnia postanowisz przemierzyć drogę do Rzymu, drogę
charyzmatów i cudów. Powiem ci tylko jedno: ludzie, którzy uważają się za mądrych, nie
potrafią podjąć decyzji, kiedy nadchodzi czas, by wydawać rozkazy, a buntują się, gdy trzeba
być posłusznym. Uważają, że wydawanie rozkazów to wstyd, a ich wypełnianie to hańba.
Nigdy tak nie postępuj. Przed chwilą, w apartamencie, powiedziałeś, że droga mądrości
prowadzi ku ofierze. Mylisz się. Czas twojego terminowania nie dobiegł końca wczoraj -
musisz odnaleźć miecz i odkryć jego tajemnicę. Praktyki RAM przygotowują człowieka do
podjęcia Dobrej Walki i zwiększają jego szansę na zwycięstwo w życiu. Doświadczenie, które
masz za sobą, to tylko jedna z prób Szlaku - jeśli wolisz, przygotowanie do drogi rzymskiej -
dlatego zasmuciły mnie twoje poglądy.
W jego głosie rzeczywiście pobrzmiewała nuta smutku. Zdałem sobie sprawę, że
niemal przez cały czas, jaki spędziliśmy razem, nieustannie powątpiewałem w jego nauki. Nie
byłem skromnym, lecz potężnym Castańedą, który słucha nauk don Juana, tylko człowiekiem
pełnym pychy i buntującym się przeciw wszystkiemu, co jest prostotą Praktyk RAM.
Pragnąłem mu o tym powiedzieć, wiedziałem jednak, że już trochę na to za późno.
- Zamknij oczy -- polecił Petrus. -- Wykonaj Tchnienie RAM i spróbuj uzyskać
harmonię z tym żelazem, z maszynami i zapachem smarów. To jest nasz świat. Otworzysz
oczy dopiero wtedy, gdy zakończywszy to, co należy do mnie, nauczę cię nowego ćwiczenia.
Zamknąwszy powieki, skoncentrowałem się na Tchnieniu i moje ciało stopniowo się
odprężało. Otaczały mnie odgłosy miejskiego życia, dobiegające z oddali ujadanie psów,
szmery rozmów toczących się gdzieś w pobliżu. Nagle usłyszałem, że Petrus śpiewa włoską
piosenkę, bardzo popularną, kiedy byłem nastolatkiem, a wykonywaną przez Peppina Di
Capri. Nie rozumiałem słów, lecz piosenka przywołała miłe wspomnienia i pomogła mi docenić
niezwykły spokój tej chwili.
- Jakiś czas temu - powiedział, kiedy przestał śpiewać - przygotowując projekt, który
miałem złożyć w mediolańskiej prefekturze, otrzymałem wiadomość od mojego Mistrza.
Ktoś pokonał całą drogę Tradycji, ale nie otrzymał miecza. Miałem być jego
przewodnikiem na Camino de Santiago. To wydarzenie wcale mnie nie zaskoczyło. Byłem
przygotowany na takie wezwanie w każdej chwili, ponieważ nie wywiązałem się jeszcze ze
swego zobowiązania - nie poprowadziłem pielgrzyma Drogą Mleczną, jak niegdyś ktoś inny
poprowadził mnie. Ale wpadłem w podenerwowanie, ponieważ miałem wykonać to zadanie po
raz pierwszy i jedyny i nie wiedziałem, jak zdołam się z nim uporać.
Słowa Petrusa bardzo mnie zaskoczyły. Byłem przekonany, że robił to już dziesiątki
razy.
- Przyszedłeś i poprowadziłem cię. Wyznaję, że na początku było mi trudno. O wiele
bardziej interesowały cię intelektualne aspekty nauczania niż prawdziwe znaczenie Camino de
Santiago, która jest drogą zwykłych ludzi. Po spotkaniu z Alfonsem nasze kontakty stały się
znacznie bliższe i bardziej otwarte, toteż uwierzyłem, że pomogę ci odkryć tajemnicę miecza.
Ale nie udało mi się tego dokonać i teraz będziesz musiał poznać ją sam w tym krótkim czasie,
który ci jeszcze pozostał.
Te słowa mnie zdenerwowały i nie potrafiłem już skupić się na Tchnieniu RAM.
Petrus zapewne to zauważył, bo znów zaczął śpiewać starą piosenkę i zamilkł dopiero, kiedy
zdołałem się odprężyć.
- Jeśli odkryjesz tajemnicę i znajdziesz miecz, poznasz także oblicze RAM i zostaniesz
Mistrzem Mocy. Ale to nie wszystko: aby osiągnąć mądrość, będziesz musiał przemierzyć trzy
inne drogi, w tym tę tajemną, o której nie powie ci nawet ten, kto nią podążał. Mówię ci to
wszystko, ponieważ spotkamy się już tylko raz.
Poczułem, że serce skacze mi do gardła, i mimowolnie otworzyłem oczy. Petrusa
spowijała światłość, którą widziałem na Serra do Mar wokół mego Mistrza.
- Zamknij oczy!
Usłuchałem natychmiast. Ale miałem ściśnięte serce i nie potrafiłem już się skupić.
Mój przewodnik znów zaśpiewał włoską piosenkę, a ja odprężyłem się dopiero po dłuższym
czasie.
- Jutro otrzymasz liścik, z którego dowiesz się, gdzie jestem. To będzie rytuał
zbiorowej inicjacji, honorowy rytuał Tradycji. Przybędą mężczyźni i kobiety, którzy przez
wieki podsycali płomień mądrości, Dobrej Walki i Agape. Nie wolno ci będzie się do mnie
odzywać. Miejsce naszego spotkania jest święte, zroszone krwią rycerzy, którzy podążali drogą
Tradycji i choć dzierżyli ostre miecze, nie zdołali pokonać ciemności. Lecz ich ofiara nie
poszła na marne, czego dowodzi fakt, iż po wielu wiekach ludzie obierający odmienne drogi
przybędą tam, aby złożyć im hołd. To bardzo ważne, nigdy o tym nie zapominaj - nawet jeśli
zostaniesz Mistrzem, wiedz, że twoja droga jest tylko jedną spośród wielu wiodących do Boga.
Jezus powiedział kiedyś: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele"
Petrus dodał, że pojutrze już go nie zobaczę.
- Pewnego dnia dostaniesz ode mnie depeszę z prośbą, byś poprowadził kogoś
Szlakiem Świętego Jakuba, jak ja prowadziłem ciebie. Wtedy będziesz mógł przeżyć wielką
tajemnicę tej podróży, tajemnicę, którą teraz ci ujawnię, lecz tylko poprzez słowa. Aby ją
pojąć, trzeba ją przeżyć.
Cisza, jaka zapanowała po tych słowach, przedłużała się. Pomyślałem już nawet, że
Petrus zmienił zdanie albo że po prostu odszedł. Ogarnęło mnie nieodparte pragnienie, by
otworzyć oczy i przekonać się, co się wydarzyło, jednak siłą woli narzuciłem sobie spokój i
skupienie, potrzebne podczas wykonywania Tchnienia RAM.
- A oto i tajemnica - odezwał się w końcu Petrus. - Sam uczysz się tylko wtedy, kiedy
nauczasz. Przemierzaliśmy razem niezwykłą Cami-no de Santiago, lecz podczas gdy ty uczyłeś
się Praktyk, ja odkrywałem ich znaczenie. Ucząc cię, w rzeczywistości sam się uczyłem.
Grając rolę przewodnika, zdołałem odnaleźć własną drogę. Jeżeli uda ci się zdobyć miecz,
będziesz musiał komuś wskazać ten Szlak. Dopiero wtedy, gdy weźmiesz na siebie rolę
Mistrza, odkryjesz wszystkie odpowiedzi, a wskaże ci je serce. Każdy z nas wie już wszystko, i
to zanim cokolwiek czy ktokolwiek nam o tym powie. Życie uczy nas na każdym kroku, a
tajemnica tkwi tylko w jednym: w akceptacji faktu, że każdy z nas może być na co dzień mądry
jak Salomon i potężny jak Aleksander Wielki. Lecz dowiadujemy się o tym dopiero wtedy, gdy
los zmusza nas do uczenia innych i uczestnictwa w przygodach tak niezwykłych jak nasza.
Przeżywałem jedno z najbardziej nieoczekiwanych rozstań w życiu. Ktoś, z kim
czułem się już mocno związany, z kim spodziewałem się dotrzeć do celu, porzucał mnie teraz
na środku drogi. Na cuchnącym smarami dworcu kolejowym. I kazał mi słuchać tego z
zamkniętymi oczyma.
- Nie lubię pożegnań - podjął Petrus. - Jestem Włochem, a Włosi są uczuciowi. Jednak
prawo nakazuje, abyś samodzielnie odnalazł miecz - jedynie w ten sposób uwierzysz we własne
siły. Przekazałem ci wszystko, co miałem przekazać. Pozostało nam już tylko ćwiczenie Tańca,
którego nauczę cię teraz, żebyś mógł wykonać je jutro, gdy będziemy odprawiać rytuał.
Zamilkł na chwilę, po czym dodał jeszcze:
- Kto szuka chwały, niechaj znajdzie ją w chwale Pańskiej. Możesz otworzyć
oczy.
Petrus siedział spokojnie na schodkach lokomotywy. Wolałem się nie odzywać, bo jako Bra-
zylijczyk również łatwo się wzruszałem. Lampa rtęciowa, która świeciła nad nami, zaczęła
migać, gdzieś w dali gwizdał pociąg, obwieszczając rychły przyjazd. I wtedy Petrus nauczył
mnie ĆWICZENIA TAŃCA.
- I jeszcze jedno - dodał, patrząc mi prosto w oczy. - Kiedy wróciłem z pielgrzymki,
namalowałem ogromny obraz przedstawiający wszystko, co mi się przydarzyło. To droga
zwykłych ludzi, toteż i ty możesz tak zrobić, jeśli zechcesz. A jeżeli nie umiesz malować, spisz
to lub wyraź poprzez balet. W ten sposób ludzie, gdziekolwiek są, będą mogli przemierzyć
Szlak Świętego Jakuba, Drogę Mleczną, niezwykłą Camino de Santiago.
Pociąg, który przed chwilą gwizdał, wtoczył się na dworzec. Petrus skinął mi ręką i
wsiadł do wagonu. A ja zostałem pośród zgrzytu hamulców i kół trących o stalowe tory,
próbując rozszyfrować zagadkę Drogi Mlecznej nad moją głową, jej gwiazd, które przywiodły
mnie tutaj i które, zawsze milczące, spoglądały na człowieczą samotność i zmienne losy.
Ć
WICZENIE TAŃCA
Odpręż się. Zamknij oczy.
Przypomnij sobie pierwsze piosenki, jakie słyszałeś w dzieciństwie. Nuć je w myśli.
Kolejno pozwalaj, by wybrana część twojego dala - nogi, brzuch, ręce, głowa itd. - ale tylko
ta wybrana część, tańczyła w rytm nuconej melodii.
Po pięciu minutach przestań śpiewać i wsluchaj się w otaczające dźwięki. Skomponuj
z nich melodię i tańcz, teraz już całym ciałem. Nie myśl o niczym szczególnym, postaraj się
tylko zapamiętać obrazy, które spontanicznie pojawią się przed twymi oczyma.
Taniec jest jedną z najdoskonalszych form kontaktu z nieskończoną inteligencją.
Czas wykonywania ćwiczenia: piętnaście minut.
Nazajutrz w skrzynce hotelowej mojego pokoju znalazłem tylko krótką wiadomość:
„Godzina 7 wieczorem, zamek templariuszy".
Przez resztę popołudnia błądziłem bez celu. Kilka razy obszedłem uliczki Ponferrady,
wciąż patrząc w dal, w stronę zawieszonej na wzgórzu budowli - zamku, do którego miałem
udać się o zmierzchu. Templariusze zawsze pobudzali moją wyobraźnię, a zamek w
Ponferradzie nie był jedynym ich śladem na Camino de Santiago. Zakon założyło dziewięciu
rycerzy, którzy postanowili nie wracać z wyprawy krzyżowej. Wkrótce ich wpływy ogarnęły
całą Europę, wywołując na początku tego tysiąclecia istną rewolucję obyczajową. Podczas gdy
lwia część szlachty myślała wyłącznie o bogaceniu się kosztem pracy poddanych, templariusze
poświęcali życie i majątek, służąc mieczem ochronie pielgrzymów podążających do
Jerozolimy; zakonnicy-rycerze wskazywali wzór życia duchowego, którego celem było dążenie
do mądrości.
W roku 1118 Hugon z Payns wraz z ośmioma innymi rycerzami stanął na dziedzińcu
starego, opuszczonego zamczyska, by ślubować miłość do ludzi. W dwa wieki później istniało
ponad pięć tysięcy komandorii rozrzuconych po całym ówczesnym świecie. Zakon godził dwa
style życia, dotąd, jak się wydawało, całkowicie nieprzy-stawalne - rycerski i religijny. Donacje
członków zakonu oraz tysięcy wdzięcznych pielgrzymów pozwoliły templariuszom
błyskawicznie zgromadzić nieoszacowane bogactwa, a majątek ten często służył wypłacaniu
okupów za wolność możnych chrześcijan pojmanych przez muzułmanów. Uczciwość tych
kawalerów była tak nieskazitelna, że królowie i szlachta powierzali im swe dobra, podróżując
jedynie z dokumentem poświadczającym posiadanie owego majątku. Taki dokument można
było wymienić w każdym zamku templariuszy na odpowiednią sumę. Z niego zrodziły się
funkcjonujące do dziś weksle trasowane.
Dzięki zaangażowaniu w życie duchowe kawalerowie potrafili pojąć prawdę, o której
przypomniał mi poprzedniego wieczoru Petrus: że w domu Ojca jest wiele mieszkań. Dążyli do
położenia kresu walkom toczonym w imię wiary i do pojednania dominujących religii
monoteistycznych swojej epoki - chrześcijaństwa, judaizmu i islamu. Ich świątynie zwieńczone
były kopułami przypominającymi kopułę judaistycznej Świątyni Salomona, budowane na
planie ośmiokątów jak arabskie meczety, ale z nawami charakterystycznymi dla kościołów
chrześcijańskich.
Lecz jak wszystko, co choć trochę wyprzedza swoją epokę, zakon templariuszy zaczął
wzbudzać nieufność. Potęga ekonomiczna sprawiła, że królowie spoglądali na nich z
zazdrością i niechęcią, a przychylność wobec innych religii stanowiła zagrożenie dla Kościoła.
W piątek 13 października 1307 roku Watykan, wspierany przez najpotężniejszych władców
Europy, przeprowadził jedną z największych operacji policyjnych średniowiecza: nocą w
zamkach templariuszy aresztowano i wtrącono do więzień Mistrzów zakonu. Zostali oskarżeni
o tajemne praktyki, w tym o oddawanie czci diabłu, bluźnierstwo wobec Jezusa Chrystusa,
urządzanie orgii i zmuszanie nowicjuszy do spółkowania. Okrutne tortury, oszczerstwa, a
wreszcie zdrada sprawiły, że zakon templariuszy zniknął z kart średniowiecznych kronik.
Skonfiskowano jego bogactwa, braci-rycerzy rozpędzono po świecie. Ostatni Wielki Mistrz
zakonu, Jakub z Molay, został wraz z jednym ze swych towarzyszy spalony na stosie, który
wzniesiono na wyspie Cite w sercu Paryża. Jego ostatnim życzeniem było, aby konając, mógł
patrzeć na wieże katedry Notre Dame.
Jednak Hiszpania, prowadząca rekonkwistę Półwyspu Iberyjskiego, uznała, że warto
przyjąć opuszczających inne państwa templariuszy, licząc na ich wsparcie w walce z
Maurami. Rycerzy przygarnęły hiszpańskie zakony, a wśród nich Zakon Świętego Jakuba od
Miecza, czuwający nad bezpieczeństwem Camino de Santiago.
Pochłonięty takimi myślami, punktualnie o siódmej wieczorem przekroczyłem
bramę wiodącą do starego zamku templariuszy w Pon-ferradzie, gdzie wyznaczono mi
spotkanie z Tradycją.
Nikogo nie było. Czekałem pół godziny, paląc papierosa za papierosem, aż do chwili,
kiedy pomyślałem o najgorszym: rytuał odbył się o siódmej rano. Jednak gdy zamierzałem już
odejść, pojawiły się dwie dziewczyny, które na ubraniach miały naszyte flagi Holandii i muszle
-symbol Camino de Santiago. Podeszły do mnie, zamieniliśmy kilka słów i doszliśmy do
wniosku, że czekamy na to samo. Do liściku nie zakradł się błąd - pomyślałem z ulgą.
Co kwadrans przybywał ktoś nowy. Australijczyk, pięcioro Hiszpanów, jeszcze jeden
Holender. Nie licząc paru pytań o godzinę spotkania, która wszystkich nas niepokoiła, prawie
się do siebie nie odzywaliśmy. Usiedliśmy razem w jednym z pomieszczeń - zrujnowanym
przedsionku, dawniej pełniącym rolę spiżarni, i postanowiliśmy czekać na to, co zapewne
miało się wydarzyć. Nawet gdyby trzeba było tak czekać cały dzień i noc.
Czas płynął. W końcu zaczęliśmy rozmawiać o motywach, które skłoniły nas do
przybycia w to miejsce. Przy okazji dowiedziałem się, że Szlak Świętego Jakuba jest
wykorzystywany przez inne bractwa, na ogół związane z Tradycją. Ludzie, których tu
spotkałem, przeszli już przez wiele prób i inicjacji, ale były to próby, które poznałem dawno
temu w Brazylii. Tylko Australijczyk i ja zdobywaliśmy wyższy stopień Pierwszej Drogi.
Nawet nie wdając się w szczegóły, zrozumiałem, że postępowanie Australijczyka
zdecydowanie odbiega od Praktyk RAM.
Mniej więcej za dwadzieścia dziewiąta, kiedy zaczynaliśmy już opowiadać o swoim
ż
yciu prywatnym, rozbrzmiał gong. Dźwięk dochodził ze starej zamkowej kaplicy.
Ten widok robił ogromne wrażenie. Kaplicę, a raczej to, co z niej zostało, bo znaczna
część budowli była ruiną, oświetlały pochodnie. Tam gdzie dawniej wznosił się ołtarz,
rysowało się siedem sylwetek odzianych w świecki strój templariuszy: kaptur, stalowy hełm i
kolczugę. Postacie miały u boku miecze, a w rękach tarcze. Zaparło mi dech w piersi - można
by pomyśleć, że czas nagle się cofnął. Jedynym, co nie pozwalało zatracić poczucia
rzeczywistości, były nasze ubrania - dżinsy i bawełniane koszulki, na których widniały muszle.
Choć światło pochodni ledwie rozpraszało mrok, w jednym z rycerzy zdołałem
rozpoznać
Petrusa.
- Zbliżcie się do swoich Mistrzów - powiedział ten, który wyglądał na najstarszego. -
Patrzcie im prosto w oczy. Rozbierzcie się i przywdziejcie szaty.
Ruszyłem w stronę Petrusa. Wyglądał, jakby był w transie, i miałem wrażenie, że mnie
nie poznaje. Lecz w oczach mojego przewodnika dostrzegłem cień smutku, takiego jak ten,
który pobrzmiewał w jego głosie minionej nocy. Zdjąłem ubranie, a Petrus odział mnie w
czarną, pachnącą tunikę, która opadła mi do samych stóp. Zorientowałem się, że jeden z
Mistrzów miał kilku uczniów, nie mogłem jednak zobaczyć który, musiałem bowiem patrzeć
Petrusowi w oczy.
Zostali poprowadzeni na środek kaplicy przez najwyższego kapłana, który - podczas
gdy dwóch rycerzy rysowało wokół nas krąg - zaczął odprawiać modły:
- Trinitas, Soter, Mesjasz, Emmanuel, Sabaoth, Adonaj, Atanatos, Jezus...
Krąg, nieodzowna ochrona dla tych, którzy w nim się znajdowali, został wytyczony.
Zauważyłem, że cztery spośród tych osób noszą białe tuniki, co oznacza drogę absolutnej
czystości.
- Amides, Teodonias, Anitor! - ciągnął najwyższy kapłan. - Dzięki pomocy aniołów
wdziewam szatę zbawienia i czerpię wszystko, co pragnę ujrzeć rzeczywistym, z Twej dobroci,
o przenajświętszy Adonaj, którego Królestwo trwać będzie po wsze czasy. Amen!
Najwyższy kapłan zarzucił na kolczugę biały płaszcz z wyszytym na plecach krzyżem
templariuszy. Inni rycerze uczynili to samo.
Była dokładnie dwudziesta pierwsza, godzina Merkurego Posłańca. A ja znów
znalazłem się w środku kręgu Tradycji. Woń mięty, bazylii i żywicy wypełniła kaplicę.
Wszyscy rycerze wypowiadali teraz wielką inwokację:
- O wielki i potężny królu N., który mocą Boga Najwyższego, EL, władasz wszystkimi
duchami wyższymi i niższymi, a przede wszystkim piekielnym światem kręgu wschodniego
[...], wzywam cię, abym mógł spełnić moje pragnienie, jakiekolwiek by ono było, o ile
pozostaje w zgodzie z twym dziełem, wzywam cię z mocy Boga, EL, stwórcy wszystkich
rzeczy na niebie, w przestworzach, na ziemi i w piekle, i ich pana.
Niezmącona cisza zapadła pośród starych murów i choć go nie widzieliśmy, mogliśmy
poczuć obecność tego, którego imię zostało wypowiedziane. To było zwieńczenie rytuału.
Uczestniczyłem już w setkach podobnych ceremonii, które przynosiły znacznie bardziej
zadziwiające niespodzianki, gdy nadchodziła ta chwila. Ale zamek templariuszy z pewnością
pobudził mą wyobraźnię - wydawało mi się, że w lewej nawie kaplicy widzę unoszącego się
lśniącego ptaka, jakiego dotąd nie spotkałem.
Najwyższy kapłan, stojąc poza kręgiem, skropił nas wodą. Potem święconym tuszem
wypisał na podłodze siedemdziesiąt dwa imiona, którymi w Tradycji nazywa się Boga.
Wszyscy, pielgrzymi i rycerze, poczęli wypowiadać święte imiona. Płomienie pochodni
trzeszczały, co oznaczało, że wezwany duch się podporządkował.
Nadszedł czas Tańca. Zrozumiałem, dlaczego Petrus uczył mnie wczoraj tańca, tak
różniącego się od tych, które przywykłem wykonywać w tej fazie ceremonii. Nie podano nam
tej zasady, ale wszyscy już ją znaliśmy: nie wolno było wystawić nogi poza krąg, ponieważ nie
mieliśmy osłon, jakie rycerze włożyli pod kolczugi. Zapisałem w pamięci wielkość kręgu i
robiłem dokładnie to, czego nauczył mnie Petrus.
Wróciłem myślami w świat dzieciństwa. Głos, daleki głos kobiety, nucił w mej głowie
piosenki. Ukląkłem, potem skuliłem się w pozycji płodu. Mój tułów, i tylko tułów, wirował w
rytm melodii. Czułem się dobrze i już pogrążyłem się w rytuale Tradycji. Z czasem
rozbrzmiewająca we mnie muzyka odmieniała się, poruszałem się coraz gwałtowniej, ogarnięty
potężną ekstazą. Wokół panowała ciemność, a moje ciało zatraciło pośród tego mroku wszelki
ciężar. Wówczas ruszyłem na przechadzkę po ukwieconych polach Agaty i spotkałem się z
dziadkiem i wujem, który w dzieciństwie miał na mnie bardzo silny wpływ. Poczułem wibracje
czasu i jego osnowy, której wszystkie drogi krzyżują się, splatają, a wreszcie łączą w spójne
całości tak, że trudno już odróżnić poszczególne ścieżki, choć każda jest odmienna od
pozostałych. W pewnej chwili ujrzałem pędzącego Australijczyka - jego ciało lśniło czerwoną
poświatą.
Potem mym oczom ukazały się kielich i patena. Ten obraz trwał bardzo długo, jakby
usiłował mi coś przekazać. Próbowałem odgadnąć jego wymowę, lecz nie potrafiłem zrozumieć
przesłania; byłem tylko pewien, że ma związek z moim mieczem. Potem wydawało mi się, że
widzę Oblicze RAM wyłaniające się z ciemności, która nagle zajęła miejsce kielicha i pateny.
Lecz kiedy twarz się przybliżyła, okazała się tylko obliczem N., przywołanego ducha, mojego
dobrego znajomego. Nie nawiązaliśmy bliższego kontaktu i twarz rozproszyła się w mroku, z
którego się wyłoniła.
Nie wiem, jak długo tańczyliśmy. Nagle dobiegł mnie głos: „Jahwe, Tetragrammaton...
Te-tragrammaton..." Nie chciałem wychodzić z transu, jednak najwyższy kapłan powtarzał:
„Jahwe, Tetragrammaton..." Rozgniewało mnie to. Wciąż jeszcze trwała więź z Tradycją i nie
chciałem wracać. Ale Mistrz nalegał.
Niechętnie powróciłem na Ziemię. Znów znajdowałem się w magicznym kręgu, pośród
przesiąkniętej pradawną historią atmosfery zamku templariuszy.
My, pielgrzymi, spoglądaliśmy na siebie. Nagłe przerwanie kontaktu dla wszystkich
było przykre. Miałem wielką chęć porozmawiać z Australijczykiem o tym, co zobaczyłem.
Kiedy na niego spojrzałem, zrozumiałem, że słowa są zbędne - on także mnie widział.
Rycerze stanęli wokół nas. Uderzali mieczami o tarcze, a my słuchaliśmy tych
ogłuszających dźwięków. Ucichły po chwili i wtedy najwyższy kapłan powiedział:
- O duchu N., ponieważ gorliwie wypełniłeś me prośby, teraz pozwalam ci odejść,
zaklinając, byś nie szkodził ludziom ani zwierzętom. Odejdź, powiadam, i bądź gotów i chętny
przybyć tu ponownie, gdy wezwą cię należycie odprawione święte rytuały i egzorcyzmy
Tradycji. Zaklinam, byś odszedł w pokoju i ciszy, i niechaj pokój boży po wsze czasy panuje
między tobą i mną. Amen.
Krąg zniknął, a my uklękliśmy, pochylając głowy. Jeden z rycerzy odmówił z nami
siedem Pater noster i siedem Ave Maria. Najwyższy kapłan po siedemkroć odmówił Credo,
wyjaśniając, iż poleciła mu tak uczynić Matka Boska z Med-jugorie, która objawiała się w
Jugosławii od roku 1982. Postępowaliśmy zatem zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim.
- Andrew, powstań i podejdź tu – rozkazał najwyższy kapłan.
Australijczyk ruszył w stronę ołtarza, przed którym stało siedmiu rycerzy.
Jeden z nich, zapewne przewodnik Australijczyka, zapytał:
- Bracie, czy chcesz zostać przyjęty do naszego Domu?
- Tak - odparł Andrew.
I zrozumiałem, w jakim rytuale chrześcijańskim bierzemy udział. Była to inicjacja
templariusza.
- Świadom jesteś surowości reguły Domu i zawartych w niej nakazów służenia
ludziom?
- Gotów jestem znieść wszystko dla Boga i pragnę być sługą i niewolnikiem
Domu na zawsze, po kres mego żywota - odrzekł Australijczyk.
Potem nastąpiła seria rytualnych pytań, z których część nie miała we współczesnym
ś
wiecie żadnego sensu, podczas gdy inne oznaczały pełne oddanie i ogrom miłości. Andrew, ze
spuszczoną głową, odpowiadał na wszystkie zadawane pytania.
- Dobry bracie, prosisz o wiele, gdyż z naszej reguły widzisz jeno pozór zewnętrzny,
piękne rumaki, wspaniałe szaty - powiedział jego przewodnik. - Nie znasz jednak surowych
nakazów, które kryją się pod tą powłoką. Trudno bowiem przyjdzie tobie, któryś sam sobie
panem, stać się sługą innych, gdyż rzadko czynił będziesz to, czego pragniesz. Jeśli zechcesz
tu zostać, wyślemy cię za morze. Jeśli zapragniesz być w Akce, wyślemy cię do ziemi
Trypolisu, Antiochii lub Armenii. Gdy zapragniesz snu, trzeba ci będzie czuwać. Jeśli
zechcesz poświęcić się zajęciom dnia, rozkażemy ci udać się na spoczynek.
- Chcę należeć do Domu - odparł Australijczyk.
I było, jakby dawni templariusze, którzy mieszkali w zamku, z zadowoleniem
obserwowali ceremonię inicjacji. Pochodnie głośno trzeszczały.
Potem nastąpiła seria przestróg, a Australijczyk przyjmował je wszystkie,
powtarzając, że pragnie wstąpić do Zakonu. Wreszcie jego przewodnik zwrócił się do
najwyższego kapłana i powtórzył odpowiedzi udzielone przez Australijczyka. Kapłan raz
jeszcze uroczyście zapytał, czy postulant gotów jest zaakceptować wszystkie nakazy Domu.
- Tak, Mistrzu, jeśli taka jest wola boża. Staję przed Bogiem i przed tobą, Mistrzu, a
także przed braćmi, by błagać w imię Boga i Maryi Dziewicy o przyjęcie mnie do Zakonu i
dopuszczenie do jego dobrodziejstw, zarówno duchowych, jak i doczesnych, jako tego, który
pragnie zostać sługą i niewolnikiem Domu po kres swego żywota.
- Przywiedźcie go do mnie w imię Boże - rzekł wówczas najwyższy kapłan.
Wtedy rycerze dobyli z pochew mieczy i unieśli je ku niebu. Potem opuścili broń, by
po chwili stalową koroną otoczyć głowę Australijczyka. Ostrza połyskiwały w ogniu złotawym
blaskiem, który podkreślał świętość tej chwili.
Mistrz Australijczyka zbliżył się do niego, by uroczyście wręczyć mu miecz. Ktoś
uderzył w dzwon, którego dźwięk odbił się echem w starym zamczysku, by brzmieć w
nieskończoność. Wszyscy spuściliśmy oczy, a rycerze gdzieś zniknęli. Kiedy podnieśliśmy
głowy, było nas już tylko dziewięcioro, ponieważ Andrew udał się z rycerzami na obrzędową
ucztę.
Przebraliśmy się i bez zbędnych formalności każdy z nas ruszył w swoją stronę.
Taniec musiał trwać bardzo długo, ponieważ właśnie świtało. Ogarnęło mnie poczucie
bezgranicznej samotności. Zazdrościłem Australijczykowi, który znalazł swój miecz i zdołał
osiągnąć cel. Byłem teraz sam, nikt nie wskazywał mi dalszej drogi, ponieważ Tradycja
odtrąciła mnie w dalekim kraju Ameryki Południowej, nie podpowiadając, jak mogę wrócić na
jej łono. Musiałem przemierzyć niezwykły Szlak Świętego Jakuba, a byłem już coraz bliżej
jego kresu i wciąż nie znałem tajemnicy mojego miecza ani nie wiedziałem, w jaki sposób mam
go odnaleźć.
Dzwon nadal bił. Wychodząc z zamku, stwierdziłem, że głos dochodzi z pobliskiego
kościoła i wzywa wiernych na poranną mszę. Miasto budziło się, by pracować, kochać,
cierpieć albo oddawać się marzeniom i płacić rachunki. I ani ten dzwon, ani miasto nie
wiedziały, że tej nocy odprawiono pradawny rytuał i że to, co świat uważał za martwe od
wieków, wciąż się odradzało, dowodząc swej wielkiej mocy.
Cebreiro
- Jest pan pielgrzymem? -- zapytała dziewczynka, jedyna żywa istota, na jaką się
natknąłem w to skwarne popołudnie w Villafranca del Bierzo.
Popatrzyłem na nią bez słowa. Miała około ośmiu lat i była biednie ubrana. Podbiegła
do fontanny, na której obrzeżu usiadłem, żeby trochę odpocząć. Myślałem wyłącznie o tym,
ż
eby szybko dotrzeć do Santiago de Compostela i raz na zawsze zakończyć to szaleństwo. Nie
potrafiłem zapomnieć smutnego głosu Petrusa, jaki słyszałem, gdy żegnał się ze mną na
bocznicy kolejowej, ani jego obcego spojrzenia, które dostrzegłem, gdy zwróciłem nań oczy
podczas rytuału Tradycji. Wydawało się, że sądzi, iż wszystkie jego starania, aby mi pomóc,
poszły na marne. Jestem pewien, że kiedy przywołano do ołtarza Australijczyka, Petrus
pragnął, aby wezwano także i mnie. Mój miecz mógł przecież spoczywać w ukryciu właśnie w
tym zamczysku, pełnym legend i mądrości przodków. To miejsce doskonale spełniało warunki,
które uznałem za nieodzowne, rozmyślając nad taką idealną kryjówką: było opustoszałe,
odwiedzane przez nielicznych pielgrzymów, którzy szanowali pamiątki po zakonie
templariuszy, uświęcone.
Lecz wezwano tylko Australijczyka. A Petrus zapewne czuł się poniżony, bo nie
dowiódł, że jako przewodnik potrafi doprowadzić mnie do miecza.
Poza tym jednak rytuał Tradycji rozbudził we mnie fascynację wiedzą tajemną, choć
nauczyłem się w sobie tłumić, wędrując zadziwiającym Szlakiem Świętego Jakuba, „drogą
zwykłych ludzi". Inwokacje, niemal pełne panowanie nad materią, kontakt z zaświatami -
wszystko to interesowało mnie znacznie bardziej niż Praktyki RAM. Może te Praktyki miały
bardziej rzeczywiste zastosowanie w moim życiu. Niewątpliwie znacząco się zmieniłem od
chwili wyruszenia na Szlak. Dzięki pomocy Petrusa odkryłem, że wiedza, którą posiadłem,
może mi pomóc wspiąć się po ścianie wodospadu, pokonać wrogów i rozmawiać z Posłańcem
o sprawach praktycznych. Poznałem oblicze mojej śmierci, Błękitny Glob Miłości, która trawi,
zalewający cały świat. Gotów byłem toczyć Dobrą Walkę i uczynić z życia pasmo zwycięstw.
A jednak jakaś ukryta cząstka mej duszy wciąż żałowała magicznych kręgów,
transcendentalnych formuł, kadzideł i święconego atramentu. To, co Petrus nazywał hołdem
składanym Starszym, dla mnie było silną więzią i nostalgią za starymi, zapomnianymi
naukami. A myśl, że prawo wstępu do tego świata miałoby mi zostać odebrane, pozbawiała
mnie motywacji do dalszej wędrówki.
Kiedy po rytuale Tradycji wróciłem do hotelu, znalazłem przymocowany do klucza
Przewodnik pielgrzyma- książkę, po którą sięgał Petrus, kiedy żółte znaki były słabo widoczne
albo gdy chciał obliczyć odległość między miastami. Opuściłem Ponferradę tego samego ranka,
nie tracąc czasu na sen, i ruszyłem na Szlak. Pierwszego wieczoru przekonałem się, że mapa
ma źle oznaczoną skalę, i musiałem spać pod gołym niebem, pod osłoną skały.
Tu, rozmyślając nad tym, co mi się przydarzyło od wizyty u pani Savin, uświadomiłem
sobie, jak uporczywie Petrus starał się mnie przekonać, że, wbrew temu, czego zawsze nas
uczono, liczą się przede wszystkim efekty naszych poczynań. Wysiłek jest zbawienny i
konieczny, ale jeśli nie przynosi oczekiwanego skutku, nic nie znaczy.
Od siebie, po wszystkim, co się stało, mogłem oczekiwać spełnienia tylko jednego celu
- odnalezienia miecza. A tego wciąż jeszcze nie dokonałem. Od Santiago de Compostela
dzieliło mnie już zaledwie kilka dni wędrówki.
- Jeżeli jest pan pielgrzymem, mogę pana zaprowadzić do Bramy Przebaczenia. -
Dziewczynka nachalnie proponowała swoje usługi, stojąc przy fontannie w Villafranca del
Bierzo. -- Kto przejdzie przez tę bramę, nie musi już wędrować do Composteli.
Dałem jej parę peset, żeby sobie poszła i czym prędzej zostawiła mnie w spokoju. Ale
ona zaczęła się bawić, ochlapując wodą z fontanny mój plecak i bermudy.
- Proszę pana, proszę pana.
I wtedy właśnie przyszły mi na myśl tak często powtarzane przez Petrusa słowa:
„Oracz ma orać w nadziei, a młocarz młócić w nadziei, że będzie miał coś z tego". Był to
urywek listu apostoła Pawła.
Musiałem jeszcze trochę wytrwać. Szukać, nie poddając się strachowi przed porażką.
Zachować nadzieję, że odnajdę miecz i poznam jego sekret. Kto wie, czy ta dziewczynka nie
próbowała mi powiedzieć czegoś, czego nie chciałem zrozumieć? Jeżeli Brama Przebaczenia,
która znajdowała się w kościele, mogła zapewnić osiągnięcie tego samego efektu duchowego co
przybycie do Santiago de Compostela, dlaczego mój miecz nie miałby czekać właśnie tu?
- Chodźmy powiedziałem w końcu do dziewczynki.
Spojrzałem na górę, z której niedawno schodziłem. Teraz trzeba było zawrócić i
częściowo wspiąć się na zbocze. Minąłem Bramę Przebaczenia, nawet nie starając się jej
przyjrzeć, bo wytyczyłem sobie konkretny cel - dotrzeć do Santiago. Ale znalazła się mała
dziewczynka, jedyna żywa istota, która wyszła z domu w to upalne popołudnie, a teraz
nalegała, żebym się cofnął i zwrócił oczy na coś, co ominąłem. Pośpiech i zniechęcenie mogły
spowodować, że przeszedłem obok przedmiotu moich poszukiwań, po prostu go nie
zauważając. Dlaczego właściwie ta dziewczynka nie odeszła, kiedy dałem jej pieniądze?
Petrus ciągle powtarzał, że lubię opowiadać sobie bajki. A może się mylił?
Idąc za dziewczynką, przypomniałem sobie historię Bramy Przebaczenia. Kościół
zawarł swoisty układ z chorymi pielgrzymami. Ponieważ od tego miejsca do Composteli droga
znów stawała się niebezpieczna i wiodła przez góry, w XII wieku papież ogłosił, że wystarczy,
jeśli ten, komu zbrakło sił, by kontynuować wędrówkę, przekroczy Bramę Przebaczenia.
Uzyska takie same odpusty, jakie otrzymywali ci, którzy docierali do ostatecznego celu
pielgrzymki. W ten sposób papież rozwiązał problem wielu pątników i zachęcił do
pielgrzymek.
Szliśmy drogą, którą już pokonywałem - krętymi, stromymi ścieżkami biegnącymi po
ś
liskim zboczu. Dziewczynka wyprzedzała mnie, zwinna i szybka jak strzała, a ja nieraz
musiałem prosić, by zwolniła kroku. Słuchała mnie, ale już po chwili znów ruszała biegiem. Po
półgodzinie i wielu moich protestach stanęliśmy wreszcie przed Bramą Przebaczenia.
- Mam klucze do kościoła - powiedziała. -Wejdę i otworzę bramę, aby mógł ją pan
przekroczyć.
Weszła bramą główną, a ja czekałem na zewnątrz. Kaplica była mała. Bramę,
zwróconą na północ, zdobiły muszle i sceny z życia świętego Jakuba. W chwili gdy usłyszałem
zgrzyt klucza w zamku, potężny owczarek niemiecki wyskoczył nie wiadomo skąd i stanął
między mną a bramą.
Moje ciało natychmiast przygotowało się do walki.
Znowu - pomyślałem. Wygląda na to, że ta historia nigdy się nie skończy. Wciąż nowe
próby walki, poniżenia. I ani śladu miecza.
Jednak w tej chwili otwarła się Brama Przebaczenia i stanęła w niej dziewczynka.
Widząc wpatrującego się we mnie psa i mnie, z oczyma utkwionymi w jego ślepia,
wypowiedziała kilka ciepłych słów i w ten sposób udobruchała zwierzę. Merdając ogonem,
pies pobiegł w głąb kościoła.
Być może Petrus miał rację - uwielbiałem snuć opowieści. Zwykły owczarek niemiecki
wyrósł w moich oczach do rozmiarów groźnego zwierzęcia nie z tego świata. To był zły znak -
przejaw zmęczenia, które czasem sprawia, że dajemy się zwodzić.
Lecz wciąż jeszcze była nadzieja. Dziewczynka skinęła ręką, prosząc, bym wszedł.
Pełen oczekiwań przekroczyłem Bramę Przebaczenia i uzyskałem łaski, jakich dostępują
pielgrzymi w Com-posteli.
Ogarnąłem spojrzeniem pustą świątynię, w której prawie nie było posągów ani
obrazów, szukając jedynej rzeczy, która mnie interesowała.
- Można tu zobaczyć kapitele w kształcie muszli, symbolu Camino de Santiago
- zaczęła opowiadać mała, grając rolę przewodniczki. Oto święta Agata z... wieku...
Wkrótce zrozumiałem, że nie warto było zawracać z drogi.
- A to święty Jakub Matamoros z uniesionym mieczem i Maurowie pod kopytami jego
koma, posąg z... wieku...
Tu znajdował się miecz świętego Jakuba. Ale nie mój. Dałem dziewczynce jeszcze
kilka peset, ale ich nie przyjęła. Z lekka urażona, nie udzielając żadnych wyjaśnień,
powiedziała, żebym wyszedł.
Zszedłem po stromym zboczu i ruszyłem w kierunku Composteli. Kiedy powtórnie
wędrowałem uliczkami Villafranca del Bierzo, stanął przede mną mężczyzna, który
oświadczył, że ma na imię Angel, i zapytał, czy zechcę zwiedzić kościół Świętego Józefa
Cieśli. Choć imię mężczyzny miało w sobie tyle magii, tuż po doznanym rozczarowaniu
doszedłem do wniosku, że Petrus był wielkim znawcą ludzkich dusz. Cechuje nas skłonność do
snucia opowieści o tym, co nie istnieje, a nie wierzymy w rzeczy oczywiste, rzucające się w
oczy.
Jednak wyłącznie po to, by potwierdzić swe przekonania, pozwoliłem Angelowi
zaprowadzić się także i do tego kościoła. Był zamknięty, a on nie miał klucza. Pokazał mi
usytuowany nad portalem posąg świętego Józefa trzymającego narzędzia ciesielskie.
Popatrzyłem, podziękowałem mężczyźnie i chciałem dać mu kilka peset. Nie przyjął ich i
zostawił mnie na środku ulicy.
- Jesteśmy dumni z naszego miasta - oznajmił. - Nie robimy tego dla pieniędzy.
I znów ruszyłem tą samą drogą, by po kwadransie zostawić za sobą Villafranca del
Bierzo z jej bramami, uliczkami i tajemniczymi przewodnikami, którzy za swe usługi nie
przyjmowali zapłaty.
Przez jakiś czas przemierzałem górzyste tereny, co kosztowało mnie wiele wysiłku i
zajmowało dużo czasu. Początkowo myślałem wyłącznie o tym, co zaprzątało mnie już
wcześniej - o samotności, poczuciu wstydu, bo zawiodłem Petrusa, o moim mieczu i jego
tajemnicy. Ale postacie dziewczynki i Angela wciąż stały mi przed oczyma. Podczas gdy ja
szedłem skupiony wyłącznie na nagrodzie, której pożądałem, oni dali mi z siebie to, co mieli
najlepszego - swą miłość do tego miasta. Nie otrzymując nic w zamian. Niejasna jeszcze myśl
przybrała wyraźniejszy kształt w zakamarkach mej duszy. To była więź łącząca wszystkie
siły natury. Petrus nieustannie podkreślał, że pragnienie nagrody jest konieczne, by osiągnąć
zwycięstwo. Lecz za każdym razem, kiedy zapominałem o całym świecie, myśląc wyłącznie o
mieczu, przywoływał mnie do porządku, stosując bolesne chwyty. Takie sytuacje wielokrotnie
powtarzały się na Camino de Santiago.
Robił to z rozmysłem. I w tym musiał tkwić sekret mojego miecza. Zagrzebane w
najgłębszych zakamarkach mej duszy przeczucia drgnęły, przeniknęła je odrobina światła. Nie
uświadamiałem sobie jeszcze, ku czemu zmierzam, coś mi jednak podpowiadało, że jestem na
dobrej drodze.
Byłem wdzięczny za spotkanie z dziewczynką i z Angelem; w ich sposobie mówienia
o kościołach kryła się Miłość, która trawi. Zmusili mnie, abym dwukrotnie przemierzył drogę,
którą planowałem pokonać po południu. Teraz znów zapomniałem o fascynacji rytuałem
Tradycji i powróciłem na hiszpańską ziemię.
Pomyślałem o dniu, już bardzo odległym, w którym Petrus powiedział mi, że
wielokrotnie przeszliśmy tę samą drogę w Pirenejach. Zatęskniłem za tamtym dniem. To mógł
być dobry początek - kto wie, czy powtórzenie takiej sytuacji właśnie teraz nie wróżyło
szczęśliwego zakończenia?
Wieczorem dotarłem do wioski i wynająłem pokój u starszej pani, która zażądała
ś
miesznie niskiej zapłaty za nocleg i posiłki. Pogawędziliśmy trochę, a ona wyznała mi, jak
głęboką wiarę pokłada w Przenajświętszym Sercu Jezusa i jak martwi się o zbiór oliwek w tym
roku, kiedy panuje straszliwa susza. Wypiłem trochę wina, zjadłem zupę i wcześnie poszedłem
spać.
Byłem teraz znacznie spokojniejszy dzięki tej kiełkującej we mnie myśli, która wkrótce
miała wybuchnąć. Pomodliłem się, wykonałem kilka ćwiczeń, których nauczył mnie Petrus, i
wezwałem Astraina. Musiałem porozmawiać z nim o walce z psem. Usiłował wtedy za wszelką
cenę wyrządzić mi krzywdę, a kiedy odmówił mi pomocy w zmaganiach z krzyżem,
postanowiłem na zawsze usunąć go ze swego życia. Gdybym nie rozpoznał jego głosu,
uległbym kuszeniu, któremu poddawał mnie przez całą walkę.
- Zrobiłeś wszystko co w twojej mocy, żeby pomóc Legionowi mnie pokonać -
powiedziałem.
- Nie sprzymierzam się przeciw moim braciom - odparł Astrain.
Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Przecież zostałem o tym uprzedzony, a absurdem
było gniewać się na Posłańca tylko dlatego, że pozostał posłuszny swej naturze. Powinienem
widzieć w nim towarzysza, który pomaga mi w chwilach takich jak ta - to było jedyne jego
zadanie. Puściłem w niepamięć urazę i zaczęliśmy rozmawiać o Szlaku, o Petrusie, o tajemnicy
miecza, o moim przeczuciu, że ten sekret tkwi we mnie. Nie powiedział mi niczego istotnego,
może poza tym, że takie tajemnice były dla niego niedostępne. Ale przynajmniej miałem z kim
pogawędzić po całym popołudniu milczenia. Rozmawialiśmy do późna., aż staruszka zapukała
do drzwi, żeby zwrócić mi uwagę, że mówię przez sen.
Obudziłem się w znacznie lepszej formie i wczesnym rankiem wyruszyłem w
drogę. Zgodnie z moimi obliczeniami już po południu powinienem znaleźć się w Galicji, gdzie
leży Santiago de Compostela. Droga wciąż pięła się w górę i przez cztery godziny
utrzymywałem tempo marszu tylko dzięki zdwojonemu wysiłkowi. Przez cały ten czas
ż
ywiłem nadzieję, że za następnym zakrętem droga pobiegnie w dół. Ale ta chwila nie
nadchodziła, więc w końcu przestałem wierzyć, że tego popołudnia uda mi się posuwać nieco
szybciej. W dali dostrzegałem jeszcze wyższe szczyty i nie mogłem uwolnić się od myśli, że
prędzej czy później będę musiał je pokonać. Jednak wysiłek fizyczny niemal całkowicie
oswobodził mnie od innych trosk i ogarnęła mnie życzliwość wobec samego siebie.
Psiakość! -- pomyślałem. Ilu ludzi potraktowałoby poważnie kogoś, kto rzuca
wszystko, żeby wyruszyć na poszukiwanie miecza? I jakie znaczenie w moim prawdziwym
ż
yciu miałby fakt, że nie zdołałem go odnaleźć? Nauczyłem się Praktyk RAM, poznałem
mojego Posłańca, walczyłem z psem i ujrzałem własną śmierć - powtórzyłem sobie raz jeszcze,
próbując przekonać samego siebie o znaczeniu, jakie miała dla mnie Camino de Santiago.
Miecz był tylko efektem. Bardzo chciałbym go odnaleźć, ale jeszcze bardziej pragnąłem
wiedzieć, co z nim począć. Bo przecież musiałem zrobić z niego praktyczny użytek, tak jak
stosowałem w praktyce ćwiczenia, których nauczył mnie Petrus.
Zatrzymałem się nagle. Myśl, dotąd stłumiona, eksplodowała. Wszystko wokół stało
się jasnością, a fala niekontrolowanej Agape wypłynęła ze mnie. Gorąco pragnąłem, żeby był
tu teraz Petrus, abym mógł mu wyznać to, czego chciał się o mnie dowiedzieć - to jedyne
odkrycie, jakiego ode mnie oczekiwał, bo to odkrycie miało zwieńczyć długi okres nauk na
niezwykłym Szlaku Świętego Jakuba - pragnąłem wyjawić mu sekret mojego miecza.
A sekret mojego miecza, jak sekret każdej zdobyczy, której człowiek pożąda w tym
ż
yciu, sprowadzał się do najprostszego pod słońcem pytania: co z nim uczynić?
Nigdy nie snułem takich rozważań. Pokonując Camino de Santiago, chciałem
dowiedzieć się jedynie, gdzie, w jakim miejscu ukryto miecz. Nie zastanawiałem się, dlaczego
pragnę go znaleźć ani do czego jest mi potrzebny. Całą uwagę skoncentrowałem na nagrodzie i
nie rozumiałem, że kiedy ktoś czegoś pragnie, musi jasno określić powód tego pragnienia. To
było jedynym motywem szukania nagrody i na tym właśnie polegał sekret mojego miecza.
Petrus powinien był się dowiedzieć, że dokonałem tego odkrycia, byłem jednak przekonany, że
nigdy już nie zobaczę mojego przewodnika.
Dlatego przyklęknąłem w milczeniu, wyrwałem kartkę z notesu i zapisałem, jak
zamierzam wykorzystać miecz. Potem starannie złożyłem tę kartkę i wsunąłem ją pod kamień,
który przypominał mi o jego imieniu i jego przyjaźni. Czas szybko zniszczy ten skrawek
papieru, lecz ja w ten sposób symbolicznie wręczyłem go Petrusowi.
On już wiedział, co uczynię z mieczem. Teraz moja i Petrusowa misja została
spełniona.
Wędrowałem po coraz wyższych partiach gór, a Agape przepływała przeze mnie i
rozświetlała wokół świat. Teraz, kiedy znałem już tajemnicę, musiałem znaleźć to, czego
szukałem. Całe moje jestestwo opanowała niezachwiana pewność. Szedłem, śpiewając włoską
piosenkę, którą Pe-trus nucił na bocznicy kolejowej. Ponieważ nie znałem słów, sam je
wymyślałem. W pobliżu nie było żywego ducha, szedłem przez gęsty las, więc w samotności
zacząłem śpiewać głośniej. Wkrótce uświadomiłem sobie, że słowa mojej piosenki nabierają
absurdalnego znaczenia - to był sposób porozumiewania się ze światem, który tylko ja znałem,
bo teraz świat stał się moim nauczycielem.
Doświadczyłem tego, choć w inny sposób, podczas pierwszego spotkania z Legionem.
Wówczas ujawnił się we mnie dar języków. Stałem się sługą Ducha, który mnie wykorzystał,
aby ocalić kobietę, stworzyć mego wroga i ukazać okrutną twarz Dobrej Walki. Teraz było
inaczej - byłem panem samego siebie i uczyłem się rozmawiać ze wszechświatem.
Podejmowałem dialog ze wszystkim, co pojawiło się na mej drodze z pniami drzew,
kałużami, zeschniętymi liśćmi i wspaniałymi pnączami. To było ćwiczenie zwykłych ludzi,
dobrze znane dzieciom, a zapomniane przez dorosłych. Kryła się w nim tajemnicza odpowiedź
rzeczy, jakby rozumiały, co mówię, i w zamian otaczały mnie Miłością, która trawi. Wszedłem
w rodzaj transu i ogarnął mnie strach, lecz byłem gotów prowadzić tę grę, póki starczy mi sił.
Jeszcze raz okazało się, że Petrus miał rację -ucząc siebie, stawałem się Mistrzem.
Nadeszła pora obiadu, jednak nie zatrzymałem się na posiłek. Idąc przez małe osady,
zniżałem głos do szeptu, śmiałem się do siebie, gdyby więc przypadkiem ktoś zwrócił na mnie
uwagę, uznałby, że za naszych czasów do katedry w Santiago przybywali pielgrzymi dotknięci
obłędem. Lecz to nie miało znaczenia, bo oddawałem cześć otaczającemu mnie życiu i
wiedziałem już, jak wykorzystam miecz, kiedy wreszcie go znajdę.
Przez resztę popołudnia szedłem w transie, świadom, dokąd zmierzam, lecz jeszcze
bardziej świadom życia, które obdarzało mnie Aga-pe. Po raz pierwszy na niebie zaczęły się
zbierać ciężkie chmury. Modliłem się, żeby spadł deszcz, bo po długiej wędrówce, po całej tej
suszy, byłby nowym, ekscytującym doświadczeniem. O trzeciej po południu stanąłem na
galicyjskiej ziemi i spojrzałem na mapę - już tylko jedna góra dzieliła mnie od końca tego etapu
drogi. Uznałem, że muszę ją pokonać i spędzić noc w pierwszej osadzie u stóp góry -
Tricasteli, gdzie potężny król, Alfons XI, pragnął wznieść wielkie miasto, lecz ono nawet po
wiekach było tylko maleńką wioską.
Wciąż śpiewając i mówiąc w języku, który sam stworzyłem, żeby gawędzić z naturą,
zacząłem się wspinać na ostatnią górę - Cebreiro. Nosiła imię starożytnej osady rzymskiej,
oznaczające prawdopodobnie luty, w którym nastąpiło jakieś ważne wydarzenie. Niegdyś
uważano, że to najtrudniejsza przeprawa na trasie pielgrzymki do Santiago, lecz dziś sytuacja
wygląda inaczej. Oczywiście zbocze nadal jest strome, jednak wysoka antena telewizyjna na
sąsiednim szczycie służy pielgrzymom jako punkt orientacyjny i dzięki niej nie zbaczają ze
Szlaku, co dawniej zdarzało się często i niemal równie często miało tragiczne skutki.
Chmury wisiały coraz niżej i wiedziałem, że wkrótce zacznę poruszać się we mgle.
Ż
eby dotrzeć do Triscateli, musiałem kierować się żółtymi znakami, ponieważ antenę
telewizyjną zakryła mgła. Gdybym się zgubił, czekałaby mnie kolejna noc pod gołym niebem,
lecz tego dnia, kiedy zbierało się na deszcz, taka perspektywa wydawała mi się raczej
nieprzyjemna. Poczuć na twarzy kropelki wody, napawać się każdą chwilą, cieszyć się
wolnością i życiem, spędzić noc w gościnnym domu, gdzie znajdzie się kieliszek wina i
wygodne łóżko, bym mógł wypocząć, myśląc o czekającej mnie jutro drodze - to jedno. Ale
borykać się z bezsennością, usiłując zdrzemnąć się w błocie, i bać się zakażenia kolana, bo
przemięka bandaż - to zupełnie co innego. Musiałem szybko dokonać wyboru: albo iść
najkrótszą drogą, pośród mgły, dopóki nie zapadnie całkowita ciemność, albo zawrócić i
przenocować w wiosce, którą opuściłem przed kilkoma godzinami, a przejście Cebreiro
zostawić sobie na jutro.
W chwili gdy zrozumiałem, że muszę natychmiast podjąć decyzję, zauważyłem, że
stało się ze mną coś dziwnego. Pewność, że poznałem tajemnicę miecza, kazała mi iść dalej,
prosto we mgłę, która już-już miała mnie otoczyć. To uczucie bardzo różniło się od impulsu,
który kazał mi podążyć za dziewczynką do Bramy Przebaczenia czy za mężczyzną do kościoła
Ś
więtego Józefa Cieśli.
Przypomniałem sobie, że kiedy - co zdarzało się rzadko - prowadziłem wykłady w
Brazylii, zawsze porównywałem doświadczenie mistyczne ze znanym nam wszystkim
doświadczeniem, jakim jest nauka jazdy na rowerze. Wsiadając po raz pierwszy na rower,
większość z nas porusza pedałami i przewraca się. Potem przejeżdżamy króciutki odcinek
drogi i znów się przewracamy. Mimo to niespodziewanie uczymy się utrzymywać równowagę i
panować nad rowerem. Nie polega to na gromadzeniu doświadczeń, ale raczej na swoistym
„cudzie", który się dokonuje, kiedy rower „zaczyna prowadzić" jadącego. Rowerzysta godzi się
poddać „brakowi równowagi" pojazdu dwukołowego, natomiast początkowy upadek
wykorzystuje, by przyjąć właściwą postawę i nabrać rozpędu.
Podczas wspinaczki na Cebreiro, o czwartej po południu, stwierdziłem, że stał się
właśnie taki cud. Po tak długiej wędrówce Szlak Świętego Jakuba zaczął mnie „prowadzić".
Podążyłem za tym, co ludzie nazywają intuicją. Za sprawą towarzyszącej mi przez cały ten
dzień Miłości, która trawi, za sprawą odkrycia sekretu mojego miecza, a także dlatego, że
człowiek w trudnych chwilach zawsze podejmuje słuszną decyzję -bez lęku ruszyłem ku mgle.
Ta chmura gdzieś się przecież kończy - myślałem, usiłując wypatrzyć żółte znaki na
kamieniach i drzewach Szlaku. Już od blisko godziny widoczność była bardzo słaba, a ja
ś
piewałem, aby przepędzić strach, i czekałem, aż wydarzy się coś niezwykłego. Otoczony
przez mgłę, sam pośród irrealnego świata, spoglądałem na Ca-mino de Santiago jak na scenę z
filmu, kiedy to widzimy bohatera robiącego coś, czego nikt nie ważyłby się uczynić, a
widzowie myślą, że takie rzeczy zdarzają się tylko w kinie. Ale ja naprawdę tu byłem i
przeżywałem tę sytuację w realnym świecie. Las ogarniała coraz głębsza cisza, mgła zaczynała
się rozpraszać. Być może zbliżałem się do celu, lecz światło przebijające się przez chmury
raziło moje oczy i odmieniało koloryt pejzażu, czyniąc go tajemniczym i przerażającym.
Teraz wokół panowała niezmącona cisza, a ja, wsłuchując się w nią, odniosłem w
pewnej chwili wrażenie, że słyszę, gdzieś po lewej stronie drogi, kobiecy głos. Natychmiast się
zatrzymałem. Sądziłem, że głos odezwie się znowu, ale nie dobiegł mnie nawet najlżejszy
szmer, żadne z brzmień lasu, żaden szelest suchych liści, pośród których buszują zwierzęta,
ż
aden łopot ptasich czy owadzich skrzydeł. Zerknąłem na zegarek - było piętnaście po piątej.
Obliczyłem, że do Torrestreli zostało mi jeszcze około czterech kilometrów - miałem dość
czasu, by pokonać tę odległość przed zapadnięciem zmroku.
Gdy podniosłem oczy, ponownie usłyszałem kobiecy głos. To, co się potem wydarzyło,
okazało się jednym z najważniejszych doświadczeń w moim życiu.
Głos dobiegał znikąd, a może raczej brzmiał we mnie. Słyszałem go bardzo wyraźnie.
Moja intuicja sprawiła, że stawał się coraz silniejszy. Nie ja byłem panem tego głosu, nie był
nim też Astrain. Ten głos powtarzał tylko, że powinienem iść dalej, a ja usłuchałem go bez
zmrużenia oka. Było tak, jakby wrócił Petrus i przypominał mi o rozkazach i posłuszeństwie, i
o tym, że w tej chwili jestem tylko narzędziem Szlaku, który mnie „prowadzi". Mgła stawała
się coraz bardziej przejrzysta, miejscami prawie całkiem się rozwiała. Obok mnie drzewa rosły
rzadko, skały były mokre i śliskie, a zbocze równie strome jak na odcinku, który
przemierzałem od dłuższego czasu.
Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mgła zniknęła. A przede mną, na
szczycie góry, wznosił się krzyż. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem morze chmur, z których
się wynurzyłem, i drugie morze chmur, wysoko ponad głową. Pomiędzy tymi dwoma oceanami
sterczały wierzchołki najwyższych gór i szczyt Cebreiro. Ogarnęła mnie głęboka potrzeba
modlitwy. Nawet gdybym musiał z tego powodu zboczyć z drogi do Torrestreli, chciałem
wejść na sam szczyt i pomodlić się u stóp krzyża. To było czterdzieści minut wspinaczki
pośród wewnętrznej i zewnętrznej ciszy. Język, który wymyśliłem, zamilkł we mnie, nie był mi
już potrzebny do rozmowy z ludźmi ani z Bogiem. „Wiódł" mnie Szlak Świętego Jakuba i on
miał mi wskazać miejsce, w którym spoczywał mój miecz. Petrus i tym razem miał rację.
Na szczycie, niedaleko krzyża, siedział mężczyzna, który coś pisał. Przeszło mi przez
myśl, że to wysłannik, nadnaturalna wizja. Lecz intuicja podszepnęła mi, że jest inaczej, i
wtedy dostrzegłem wyszytą na jego ubraniu muszlę -mężczyzna był pielgrzymem. Przyglądał
mi się przez dłuższą chwilę, a potem odszedł, urażony, że zakłóciłem jego spokój. Być może
obaj czekaliśmy na to samo na przybycie anioła? A obaj ujrzeliśmy przed sobą człowieka. Na
drodze zwykłych ludzi.
Choć tak bardzo pragnąłem się modlić, nie byłem w stanie wyrzec ani słowa. Długo
stałem przy krzyżu, patrząc na góry i na zakrywające niebo i ziemię obłoki, zza których
wyłaniały się tylko najwyższe szczyty. W dole zapalały się światła osady złożonej z piętnastu
domów i kościoła. A zatem będę miał gdzie spędzić tę noc, jeśli Szlak mi na to zezwoli. Nie
wiedziałem dokładnie, o której może to nastąpić, ale, pomimo nieobecności Petrusa, miałem
przewodnika. „Prowadziła" mnie Camino de Santiago.
Zbłąkany baranek wszedł na szczyt i stanął między krzyżem a mną. Spoglądał na
mnie, trochę wystraszony. Stałem tak długo, wpatrując się w niemal czarne już niebo, w krzyż
i białego baranka u stóp krzyża. I nagle odczułem zmęczenie długim okresem prób, walk, nauki
i marszu. Potworny, ściskający żołądek ból podszedł mi do gardła i wyrwał się szlochem bez
łez, tu, przed barankiem i ogromnym samotnym krzyżem, ukazującym, jaki los człowiek
zgotował nie swemu Bogu, lecz sobie. W mej pamięci ożyły wszystkie nauki Camino de
Santiago, gdy szlochałem nad tą samotną owieczką.
- Boże - zacząłem, odzyskując wreszcie zdolność wypowiadania słów modlitwy. - Nie
przybili mnie do tego krzyża, nie widzę na nim i Ciebie. Ten krzyż jest pusty i takim powinien
zostać po wsze czasy, ponieważ czas śmierci przeminął, a bóg odradza się teraz we mnie. Ten
krzyż był symbolem niesłychanej władzy, którą posiedliśmy wszyscy, władzy ukrzyżowania
drugiego człowieka i wydania go na śmierć. Teraz ta moc odradza się dla życia, świat jest
ocalony, a ja potrafię dokonywać Twych cudów. Albowiem przemierzyłem drogę zwykłych
ludzi i w nich odnalazłem Twój sekret. I Ty przemierzyłeś drogę zwykłych ludzi. Przybyłeś,
aby nauczyć nas wszystkiego, co byliśmy zdolni pojąć lub uczynić, my jednak nie chcieliśmy
przyjąć Twych nauk. Pokazałeś nam, że potęga i chwała są dostępne dla wszystkich, lecz tak
nagłe objawienie naszych zdolności przerosło nas. Ukrzyżowaliśmy Cię nie dlatego, żeby
okazać niewdzięczność Synowi Bożemu, lecz dlatego, że bardzo baliśmy się zaakceptować
nasze zdolności. Ukrzyżowaliśmy Cię, ponieważ baliśmy się stać bogami. Mocą czasu i
tradycji stałeś się tylko dalekim bóstwem, a my znów wypełnialiśmy swój człowieczy los.
Nie, to nie grzech być szczęśliwym. Pół tuzina ćwiczeń i uważne wsłuchanie się w
ś
wiat wystarczają, by człowiek zdołał ziścić najśmielsze marzenia. Pyszniłem się mą
mądrością, kazałeś mi więc przemierzyć drogę, którą przejść może każdy, i odkryć to, co
odkryłby każdy, kto nieco uważniej przyglądałby się życiu. Pokazałeś mi, że pogoń za
szczęściem jest sprawą osobistą i że nie istnieje wzorzec, który moglibyśmy przekazać innym.
Aby odnaleźć mój miecz, musiałem zgłębić jego tajemnicę, a to okazało się takie proste -
wystarczyło wiedzieć, co z nim uczynić. Co zrobić z mieczem i ze szczęściem, jakie dla mnie
oznacza.
Przeszedłem każdy kilometr tej drogi, aby odkrywać to, co już wiedziałem, co wie
każdy z nas, z czym jednak trudno się pogodzić. Cóż bowiem trudniejszego dla człowieka,
Panie, niż odkryć, że może posiąść władzę?
Ból, który rozdziera teraz mą pierś, który wyrywa się szlochem z mego gardła, płosząc
owieczkę, istnieje, odkąd istnieje człowiek. Niewielu jest takich, którzy przyjęli sztandar
zwycięstwa - większość wyrzeka się marzeń, kiedy te stają się nierealne. Rezygnują z podjęcia
Dobrej Walki, nie wiedzą bowiem, co uczynić z własnym szczęściem, są więźniami spraw
doczesnych. Jak ja, który pragnąłem odnaleźć miecz, choć nie miałem pojęcia, co z nim czynić.
Uśpiony bóg rozbudził się we mnie i ból narastał z każdą chwilą. Czułem, że jest przy
mnie mój Mistrz, i nareszcie udało mi się przemienić szloch we łzy. Płakałem, pełen
wdzięczności dla człowieka, który kazał mi ruszyć na Szlak Świętego Jakuba w poszukiwaniu
miecza. Płakałem, pełen wdzięczności dla Petrusa, który uczył mnie, nie wspominając o tym,
ż
e me marzenia się spełnią, jeśli wcześniej odgadnę, jaki zrobię z nich użytek. Patrzyłem na
nagi krzyż i na baranka, który - wolny - mógł biegać po tych górach i spoglądać w obłoki.
Baranek wstał, a ja podążyłem za nim. Wiedziałem, dokąd mnie prowadzi. Nawet
pośród chmur świat wydał mi się przejrzysty i jasny. Choć nie widziałem Drogi Mlecznej na
niebie, byłem pewien, że tam jest i że wskazuje wszystkim Szlak Świętego Jakuba. Baranek
pobiegł w kierunku wioski noszącej, jak góra, nazwę Ce-breiro. Tam wydarzył się pewnego
dnia cud -cud przemiany tego, co się robi, w to, w co się wierzy. W tajemnicę miecza i
niezwykłego Szlaku Świętego Jakuba.
Kiedy szedłem w dół, przypomniała mi się ta historia. Pewien wieśniak z sąsiedniej
osady przyszedł do Cebreiro na mszę. Tego dnia szalała straszliwa burza. Mszę odprawiał
mnich małej wiary, który w duchu drwił sobie z poświęcenia wieśniaka. Lecz gdy nadeszła
chwila podniesienia, hostia przemieniła się w ciało Chrystusa, a wino w Jego krew. Relikwie
do dziś przechowywane są w tej małej kapliczce. To skarb wspanialszy od wszystkich bogactw
Watykanu.
Baranek zatrzymał się na skraju wioski, skąd jedyna biegnąca przez nią uliczka
wiedzie wprost do kościoła. Ogarnięty przerażeniem, powtarzałem w duchu: „Panie, nie jestem
godzien przekroczyć progów Domu Twego". Lecz baranek zwrócił oczy w moją stronę, a jego
spojrzenie przejęło mnie do głębi. Mówiło, abym na zawsze zapomniał o swych
niegodziwościach, moc bowiem odrodziła się we mnie, jak mogła się odrodzić w każdym
człowieku, który ze swego życia uczyni Dobrą Walkę. Nadejdzie dzień - mówiły oczy baranka
- gdy człowiek znów będzie z siebie dumny, a wtedy cała natura sławić będzie rozbudzenie
boga, który trwał w nim uśpiony.
Baranek był teraz moim przewodnikiem na Camino de Santiago. W pewnej chwili
wokół zapanowała ciemność, a ja miałem wizję. Ujrzałem sceny łudząco podobne do opisanych
w Apokalipsie: Baranka zasiadającego na tronie i ludzi, którzy płukali swe szaty, oczyszczając
je we krwi Baranka. To było przebudzenie śpiącego w każdym z ludzi boga. Ujrzałem także
bitwy, czas niepokoju, katastrofy, które miały spaść na Ziemię w nadchodzących latach. Lecz
wszystko to zakończyło się triumfem Baranka, bo każda istota ludzka stąpająca po tej ziemi
obudziła swą wielką mocą uśpionego w niej boga.
Szedłem za barankiem do kaplicy wzniesionej przez wieśniaka i mnicha, który
uwierzył w to, co czynił. Nikt nie wie, kim byli. Dwa bezimienne kamienie nagrobne na
sąsiadującym z kościołem cmentarzu wskazują tylko, gdzie pogrzebano ich szczątki doczesne.
Ale nie wiadomo nawet, w którym grobie spoczywa mnich, a w którym wieśniak. Ponieważ,
aby cud mógł się ziścić, dwie siły musiały stoczyć Dobrą Walkę.
Kaplica była rzęsiście oświetlona, kiedy stanąłem w jej progu. Tak, byłem godzien tam
wejść, ponieważ miałem miecz i wiedziałem, jak go używać. To nie była Brama Przebaczenia -
ja przebaczenie już uzyskałem, oczyściłem szaty w krwi Baranka. Teraz chciałem tylko wziąć
do ręki mój miecz i podjąć Dobrą Walkę.
W małej świątynce nie było krzyża. Na ołtarzu ujrzałem relikwie cudu - kielich i
patenę, które widziałem, tańcząc, i srebrny relikwiarz, kryjący ciało i krew Jezusa.
Odzyskiwałem wiarę w cuda, które co dnia czynić może człowiek. Otaczające mnie wysokie
szczyty górskie zdawały się mówić, że są tu wyłącznie po to, by rzucać wyzwanie
człowiekowi. I że człowiek żyje tylko po to, by przyjąć to zaszczytne wyzwanie.
Baranek skrył się za ławkę, ja patrzyłem przed siebie. Przy ołtarzu, uśmiechnięty,
może odczuwający ulgę, stał Mistrz. W ręce trzymał mój miecz.
Zatrzymałem się. Zbliżył się do mnie, minął i wyszedł. Podążyłem za nim. Uniósł
ostrze i zaczął recytować święty psalm tych, którzy podróżują i walczą, aby zwyciężyć.
Polegnie u twego boku tysiąc i dziesięć tysięcy po prawicy
twojej, a ciebie zło nie dosięże. Nie przypadnie na ciebie zło i
zaraza nie zbliży się do namiotu twego.
Albowiem aniołom swoim przykazał o tobie, aby cię strzegli na
wszystkich drogach twoich.
Ukląkłem, a on uderzył płazem kolejno oba moje ramiona, mówiąc:
Po lwie i żmii stąpać będziesz,
deptać będziesz młodego lwa i smoka.
Gdy kończył wypowiadać te słowa, z nieba spadły pierwsze krople deszczu. Padało, a
deszcz ożywiał ziemię. Ta woda miała powrócić do nieba, dopiero gdy wspomoże kiełkowanie
ziarna, wzrost drzewa, kwitnienie kwiatu. Padało coraz mocniej, a ja trzymałem uniesioną
głowę, czując po raz pierwszy na Szlaku Świętego Jakuba wodę zesłaną przez niebo.
Pomyślałem o wypalonych polach i poczułem się szczęśliwy, bo tej nocy miały wreszcie ukoić
pragnienie. Pomyślałem o kamieniach z Leon, o łanach zboża Nawarry, o spękanej kastylijskiej
ziemi, o winnicach Rioja, dziś chłonących te strugi deszczu, z których sączyła się potęga
niebios.
Przypomniałem sobie krzyż, który dźwignąłem, a który burza prawdopodobnie
przewróciła, by inny pielgrzym mógł nauczyć się posłuszeństwa. Pomyślałem o wodospadzie,
teraz potężnym, bo zasilonym opadami, i o Foncebadón, gdzie dałem z siebie tak wiele, by
przywrócić życie tej ziemi.
Pomyślałem o wodzie, którą czerpałem z tylu studzien, teraz znów obfitszych. Byłem
godzien miecza, ponieważ wiedziałem, jak go używać.
Mistrz wyciągnął miecz w moją stronę, ja go przyjąłem. Rozglądałem się, szukając
baranka, ale zniknął bez śladu. Jednak nie miało to już znaczenia woda życia płynęła z niebios,
a ostrze mego miecza połyskiwało w jej strugach.
Epilog Santiago de Compostela
Z okna hotelowego pokoju widzę katedrę Świętego Jakuba i grupkę turystów przed
ś
wiątynią. Pośród tłumu przechadzają się studenci w ciemnych średniowiecznych strojach, a
sprzedawcy pamiątek kręcą się przy swoich straganach. Jest wczesny ranek, a nie licząc
notatek, te linie są pierwszymi, jakie skreśliłem na Camino de Santiago.
Przybyłem do miasta wczoraj autobusem, który zapewniał połączenie między
Pedrafitą, położoną w pobliżu Cebreiro, a Compostela. W ciągu czterech godzin pokonaliśmy
sto pięćdziesiąt kilometrów dzielących obie miejscowości, a ja wspominałem pieszą wędrówkę
z Petrusem -zdarzało się, że na przejście takiej odległości poświęcaliśmy dwa tygodnie.
Wkrótce wyjdę, żeby złożyć na grobie świętego Jakuba wykonany na muszlach wizerunek
Matki Boskiej z Aparecidy. Potem, jeżeli okaże się to możliwe, wsiądę do samolotu i wrócę do
Brazylii; gdzie czeka mnie dużo pracy. Nie zapomniałem słów Petrusa, który opowiadał mi,
jak zamknął w jednym obrazie całe swoje doświadczenie. Przeszło mi przez myśl, żeby napisać
książkę o tym, co przeżyłem, ale na razie był to tylko odległy projekt, bo teraz, kiedy
odnalazłem miecz, czekało mnie wiele zajęć.
Tajemnica mojego miecza należy do mnie i nigdy jej nie ujawnię. Została zapisana i
spoczęła pod głazem, ale po deszczu, który niedawno spadł, prawdopodobnie już nie istniała.
Dobrze się stało. Petrus nie musiał jej znać.
Zapytałem Mistrza, skąd wiedział, kiedy dotrę do Cebreiro. Czy może czekał tam na
mnie już od jakiegoś czasu?
Roześmiał się i powiedział, że przyjechał poprzedniego dnia rano i że wyjechałby
nazajutrz, nawet gdybym się nie pojawił.
Chciałem się dowiedzieć, jak to możliwe, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Kiedy się
ż
egnaliśmy, zanim wsiadł do wynajętego samochodu i wyjechał do Madrytu, wręczył mi
symbol Zakonu Świętego Jakuba od Miecza i powiedział, że miałem już wielkie objawienie,
gdy patrzyłem w oczy baranka.
Jednak przy odrobinie wysiłku zdołam może kiedyś zrozumieć, że ludzie zawsze
przybywają punktualnie tam, gdzie są oczekiwani.