Stanisław Bełza
W Ojczyźnie Faraonów
(Z podróży i przechadzek po Egipcie)
Stałą komunikację naszej części świata z Egiptem utrzymuje kilka Towarzystw okrętowych.
Z tych dwa: Lloydu austrjackiego i niemieckiego, dla nas mieszkańców północo-wschodu
Europy są najdogodniejsze.
Bo gdy statki parowe pierwszego wyruszają z Trjestu, miasta najbliżej Polski na morzu
połud- niowem położonego, drugie przenoszą podróżnych do Aleksandrji z Neapolu,
skracając im drogę wodną o całą dobę. Kto więc w obawie przed chorobą morską rad krócej
kołysać się na wodzie, gdy z Polski do Afryki lub z Afryki do Polski jedzie, wybiera statki
Towarzystwa drugiego, kto jednak jak ja otrzaskany z morzem, morza się nie lęka, o- wszem
przekłada je nad kolej żelazną, chociażby z tego powodu, że jak mówi Tomasz Moor, na jego
bałwanach czuje się dopiero prawdziwie wolnym, ten gdy z Warszawy chce się przenieść w
ojczyznę Faraonów, jedzie do Trjestu, by tam raz jeden na tydzień we czwartek w południe
wsiąść na statek, który na cztery dni bez kilku zaledwie godzin, oderwie go od stałego lądb.
Ja też jadę do Trjestu, — naWiedeń, na Se- mering, na Lublanę, jednj u, że się tak wyrażę
tchem, przebywam przestrzeń ze wschodu na zachód i kiedy trzeciego dnia po wyruszeniu z
Warszawy, około godziny dziesiątej wieczorem, omnibusem hotelowym udaję się do hotelu
„de la Ville
u
, mam sposobność zauważyć poważną zmianę w klimatach dwóch, oddalonych
od siebie, o setki mil miast.
Tej zmiany nie czułem, choć przebiegałem przestrzenie znaczne, wszędzie do samego
Trjestu niemal, miałem przykry Styczeń, miejscami nawet ostrzej i dotkliwiej dokuczający
mi niż w domu, ale gdym się nad morzem znalazł, doznałem słodszych wrażeń.
Miałem dokoła noc gwiaździstą i pogodną, nad sobą niebo bez zwykłych o tej porze w
kraju moim chmur, a od strony morza wiatr ciepły, różny, ach jak różny! od tego, jaki poza
sobą pozostawiłem.
Był-li to powiew Afryki, pozdrowienie od strony dalekiej, w której miałem za dni kilka
się znaleźć, nie wiem, ale wiem to, że na progu Egiptu (Trjest jest jego progiem) dawał mi on
Egiptu przedsmak słodki.
I pozwolił gdym się do snu w hotelu ułożył, marzyć o Egipcie, o jego cudach i czarach, i
cieszyć się, że twarde okoliczności życia, pozwolą mi go nareszcie nie w wyobraźni lecz w
rzeczywistości oglądać.
Nie w wyobraźni, gdyż tą, stworzyłem go już sobie przed ducha wzrokiem od lat szeregu,
gdyż na jej skrzydłach biegałem ku niemu nieraz, obcowałem z grobowcami Faraonów,
wpatrywałem sie w piramidy pomniki ich wielkości, a jak powiada Buckie, nieokiełznanej
niczem tyranii i niewoli podwładnego im ludu.
Za dni kilka, obrazy, jakie mi wyobraźnia rysowała, miały przybrać kształty realne.
Kto przeżył choć raz jeden w życiu, przejście od jednycli do drugich, pojmie radość, jaka,
gdym się w Trjeście znalazł, przejęła moją duszę.
Statki zatem Lloydu austrjackiego, wyruszają z tego miasta raz na tydzień, do wschodniej
Afryki.
Kołyszą mi się właśnie w przystani awa: Śe- miramida i Habsburg.
Oba wielkie, oba należące do tego samego To - warzystwa, oba utrzymujące stałą
komunikację między dwiema częściami świata.
Ale Semiramida wczoraj dopiero przypłynęła, jak się dowiaduję, do Europy, pojedzie
więc Habsburg, ustępujący jej jedynie młodszą o tysiące lat nazwą.
Zresztą niczem.
Bo oba są wielkości jednakowej, oba jednakowo wspaniale oku się przedstawiają, oba (co
jest najważniejsze) porusza maszyna parowa, o sile pięciu tysięcy koni.
Olbrzymy,—jeżeli więc idąc na pokład Habsburga, żałuję czego, to tego chyba, że mnie
nie wiezie ku Egiptowi ten, który na przodzie swoim niesie nazwę kobiety, co Wschód cały
do którego podążam, opromieniła blaskiem swojej chwały.
Łączyło by mnie to bowiem ściślej, już w czasie mojej podróży z tym tajemniczym
wschodem.
Morze, w chwili gdy wstępuję na pokład mojego okrętu, jest zupełnie spokojne.
Spokojne jest, gdy znajduję się już daleko od brzegu.
Żadna jego fala nie unosi się wyżej, wszystkie kołyszą się miarowo.
Jak na olbrzymiem jeziorze.
Chpć jest zima, choć to Adrjatyk, jedno z naj- burzliwszych o tej porze mórz.
Daje mi więc ten spokój jego wód, nieporu- szającycn nawet statku, sposobność
przyjrzenia się dokładnie jego urządzeniu, jego wygodnym i obszernym kajutom, dwóm jego
salom, przeznaczonym na pogadankę o niczem, lub słodkie „far nienłe* z cygarem lub
papierosem w ustach.
Zatrzymują mnie przed sobą piękne freski na ścianach tych sal.
Kolorowe, przedstawiają mi obrazy Egiptu, pomniki jego budownictwa.
Zanim więc zobaczę kraj Faraonów, mam go już na statku przed oczami, zidealizowany
zapewne, jak na obrazach, ale mam.
Dozwala mi to częściej myśleć o nim, choć książki angielskie o tym kraju, które
przeglądam, nie po za nim trzymają moją myśl.
Dopóki słońce jest na widnokręgu, towarzyszy nam w dali po wschodniej stronie morza,
ziemia.
Zrazu Istija, później dalmackie wyspy.
Jedna i drugie piętrzą się nam niezDyt wysoko, załamują w wdzięcznych linjach
rzucających swój cień na wodę.
Po stronie drugiej nie widać nic.
Spoglądamy więc wszyscy ku wschodowi, czujemy bowiem, że tego co nam ten wschód
w tej chwili ukazuje, w ciągu tej dalekiej podróży nie będziemy mieli do przesytu.
Jakoż nie mamy.
Zawadzamy na chwilę tylko o Brindisi, po- czem do wysp greckich płyniemy już
powierzchnią jednostajną, jak śmierć.
Ale te wyspy greckie rysują się na widnokrę gu majestatycznie i wspaniale.
Mara je właśnie przed sobą dwie.
Po prawej stronie Cefalonję, po lewej: Itakę.
Obie malownicze nad wyraz.
Cefalonja o wiele większa, ale Itaka, ileż wspomnień budzi!
Odysej, Penelopa, Telemak, a nadewszystko Homer,—postacie te przesuwają się, gdy na
nią patrzę przea duszy mojej wzrokiem, pierwsze w kształtach, jakie im bard grecki nadał,
ostatni w blasku nieśmiertelnej poezji, której był on wcieleniem.
I myślę o tycn postaciach, o tej poezji, której ludzkość tyle ma do zawdzięczenia, bez
której, gay jak słusznie się wyrażono: „katde uderzenie serca zadaje nam ranężycie byłoby
„ciągłem krwi broczeniem'.
Za Cefalonją, za Itaką, już tylko Zante ukazuje nam kształty ziemne, dalej do samej
Aleksan- drji woda i woda.
Ciągle spokojna.
Bo nie porusza jej ani wiatr, wiejący nam jak biednemu w oczy, ani zachmurzone nad
nami niebo, które na dobre rozpłakało się deszczem. Nic.
Jak gdyby to było lato, lub jesieni dni wczesne, kołysze się zlekka, nie grozi nam
przecież, owszem garnie ku sobie, nucąc pluskiem swoich miarowych uderzeń o ściany
okrętu, pieśń jakąś słodką.
I tą pieśnią usypia nas wszystkich do snu, by nią znowu rozbudzić, ale już u progów
Aleksandtji.
Jest godzina wczesna bardzo, zmrok otacza mnie dokoła, gdy opuszczam ściany kajuty
mojej,, aby się znaleźć na pokładzie.
Na pokładzie ruch.
Ale nie podróżnych, ci śpią jeszcze, śniąc pewno o tem, co za chwilę ujrzą, — czuwają
przy boku kapitana jego pomocnicy i służba okrętowa.
I czuwając, wypełniają jego urywane rozkazy.
Rzucam wzrok przed siebie, widzę w dali, na półkolistej olbrzymiej linji, jarzące się
silniej i sła- biej światła.
Wśród nich jaskrawych parę.
To pozdrowienie dla nas od strony lądu, jesteśmy już bowiem niedaleko jego wybrzeży.
Nie wysadzają nas na nie przecież prędko jeszcze.
Do Habsburga naszego przybija od strony Aleksandrji niewielki statek, na nim pilot,
mający wprowadzić go do portu i doktór mający orzec czy nie wieziemy zarazy z Europy.
Dźwięk zatem przeraźliwy dzwonu daje mi się słyszeć, na jego głos opróżniają się
wszystkie kajuty, przed czuwającym nad zdrowiem mieszkańców Egiptu eskulapem w
arabskim fezie na głowie, przesuwamy się wszyscy w milczeniu.
Nareszcie, rewizja lekarska skończona, pilot, odebrawszy zarząd statku naszego od
kapitana, powoli wprowadza go, drogą podobno nie wolną od
niebezpieczeństw do przystani, i jasno już jest dokoła, kiedy po rzuconej na brzeg kładce, z
podróżnym moim tłomokiem w ręku, z Europy, której częścią był nasz okręt (okręt uważa się
za część składową ziemi, do której należy) przechodzę do Afryki.
Działo się to czwartego dnia po opuszczeniu w Trjeście Europy.
II.
Twierdza żelazna, najeżona paszczami armat, uderzyła moje oczy, gdy w dniu przybycia
do Egiptu słońce zajaśniało na widnokręgu, rozpędzając mroki nocne, niedozwalające mi
rozróżnić bliżej dokoła nic innego, nad jaskrawe światłalatarń morskich na brzegu
afrykańskim
Zdała od lądu, stała ona nieruchomie, nie na lądzie przecież, lecz na wodzie, niby jakiś
szary głaz bodła morze, ciężką swoją masą gniotąc je, na znak swojej niepodzielnej nad niem
władzy.
Kto zna wvbrzeża Anglji od strony morza Północnego i cieśniny Kaletańskiej, temu
twierdze takie na wodzie nie są obce.
Strzegą one tam jej niezależności, stoją na jej straży, niemym głosem zdają się śpiewać
swoim i obcym dumną' pieśń: „Panuj Brytanjo" (Rule Britania).
Tu, u wrót tej Aleksandrji, ta, która mi wpada w oczy, nie inne spełnia posłannictwo i
spełniając je, również swoim i obcym wyraźnie mówi, że ziemia ukazująca się w oddali, jest
ziemią wciągniętą w sferę angielskich interesów, i że obrona jej należy do żywotnych Anglji
spraw.
Bo Egipt dzisiejszy choć stanowi przynależy- tość Turcji, choć ma własnego wice-króla,
w rzeczywistości jest częścią składową olbrzymiego, rozrzuconego po całym świecie,
państwa Brytańskiego.
Jak Bośnia i Hercegowina po Kongresie Berlińskim, w stosunku do Austrji.
W dzielnicy arabskiej Aleksandrji.
Datuje to od roku 1882.
W polowie tego roku, mianowicie w dniu 11 czerwca, wybuchły zamieszki w
Aleksandrji, konsul angielski przez motłoch uliczny został pobity nie- ledwie na śmierć, a
misjonasz Ribton, jeden oficer i dwóch majtków zostali zabici. Gdy się wyjaśniło, że władze
egipskie, nie tylko że patrzały przez szpary na orgie tłumów, ale nawet przyjmowały w nich
czynny udział, Gladstone, stojący wtedy na czele rządów w Londynie, rozkazał
bombardować miasto.
Od tej chwili niezależność Egiptu stała się fikcją.
15 lipca tego roku, zajętą została przez Anglików Aleksandrja, w miesiąc później Kanał
Suezki, a w dniu 15 września po bitwie pod Tell el-Kebir, w której generał Wolseley pobił na
głowę egipskie wojska, stolica kraju Kair, ujrzała w swoich murach Anglików.
1- nie pozbyła się ich do dziś, i nie pozbędzie się chyba prędko, zwłaszcza że Egipt i jego
przesmyk morski oddzielający go od Azji, dla Anglji mają pierwszorzędne znaczenie.
Morze Śródziemne robią właściwie ich jeziorem.
Gibraltar i Port Said u dwóch jego krańców w ich rękach, ich własność stanowiące: Malta
i Cypr w jego wnętrzu, nadają mu takie znaczenie.
I pozwalają, z większem podobieństwem do prawdy niż Ludwikowi XIV-emu kiedyś,
dziś z dumą orzec, że bez ich pozwolenia, „nikt w morzu Sródziemnem rąk sobie umyć nie
może".
To objaśnienie uważam za konieczne, zanim postawię nogę na ziemi Faraonów, w
którąkolwiek bowiem stronę Egiptu w przyszłości się zwrócimy, wszędzie spotkamy się ze
śladami Anglji.
W podniesieniu kultury tego kraju.
Niecnźe więc czytelnik zapamięta, czyja ręka i od jak dawna ziarna jej po nim rozsiała.
Ale oto jestem już w Aleksandrji.
Nie „trzęsiono mnie, nie badano, nie pytano" jak za Mickiewiczowskich czasów w
Petersburgu, upamiętnionych w znanym z dodatku do „Dziadów" dwuwierszu:
Już zdjęto łańcuch, bramy otwierają, Trzęsą, badają, pytają, wpuszczają", —
jeno po bardzo powierzchownej rewizji celnej, do wnętrza miasta wejść mi pozwolono.
. Znalazłem się na jego ulicach.
Wśród jego murów.
I dostrzegłem co?
Miasto jedno z najstarszych na świecie, wyglądające ze wszystkich chyba jakie są miast,
naj- młodziej.
I to wszędzie.
Na całej przestrzeni.
Nad morzem i zdała od morza.
Aleksander Wielki je założył, władali tu w kolei wieków Ptolomeusze, Rzymianie i
Bizantyńczy- cy, ale tylko po Rzymianach pozostał i to drobny ślad.
Wszystko co tu stworzyli inni, znikło.
Jak cień.
Jak koło na wodzie utworzone uderzeniem kamienia w powierzchnię wody.
Wielką Bibljotekę, dzieło Ptolomeusza I-ego. Sotera, puszczono z dymem, z tego co
wzniosło w tem miejscu po śmierci Aleksandra Macedońskiego dziewięć, do zawojowania
Egiptu przez Arabów wieków, nie widzę w Aleksandrji nic.
Bo ta kolumna Pompejusza, te tuż tuż katakumby, i te drugie bliżej morza,—to prawie nic
jak na miasto tego co Aleksandrja w dawnych wiekach znaczenia.
I sławy.
Ten drobiazg jaki też tu po dawnych czasach w ich postaci pozostał, sprawia, że
przyjezdny do
—
Egiptu zazwyczaj tylko przejeżdża przez Aleksandrię,
n
'
e
zatrzymując się w niej wcale.
Ułatwia to mu i zarząd drogi żelaznej, gdyż od stacji kolejowej położonej w środku
miasta, na powitanie przybijającego do portu statku parowego z Europy, wysyła przed sam
statek specjalny pociąg.
Nie masz tu po co pozostawać, zdaje się mówić do niego, gdy pokład tego statku on
opuści, ciekawego nie znajdziesz tu nic, a to co znajdziesz, jest atomem w porównaniu z tem
co ci pokażę za chwilę. Nie oglądaj się więc dokoła siebie, wsiadaj do pociągu, i co prędzej
ku Nilowi, ku Kairowi, ku pustyni.
A jednak tak, jak przyjezdnemu ten pociąg niemą wymową zdaje się mówić, w
rzeczywistości nie jest.
I ta kolumna i te katakumby warte są i to bardzo widzenia, a jest tu i coś innego jeszcze,
co na progu Afryki, gdy patrzeć on potrafi, ząjąć go i to bardzo powinno.
Afryki przedsmak,—w jej narodowych typach, tak odrębnych od tych, jakie się
pozostawiło w Eu ropie, w jej życiu, pulsującem tu tak odmiennem od europejskiego,
życiem.
Więc też nie zwracam uwagi na ten pociąg, przechodzę obojętnie mimo, i na pagórku
zarzuconym gruzami i głazami, stoję właśnie przed kolumną Pompejusza.
Stoję i patrzę.
To nazwisko Pompejusza budzi mi wiele wspomnień.
Kawał historji przesuwa przed wzrokiem mojego ducha.
Staje mi na pamięci Cezar, Antoniusz, Oktawian, zdaje mi się, że widzę piękną Kleopatrę
przykładającą po straceniu już wszelkich nadziei, jadowitą żmiję do swojej piersi.
Ale ta tu kolumna, — z Pompejuszem, z ttj strasznej dla Egiptu ale i romantycznej
zarazem epoki, nie wiele ma wspólnego.
Datuje ona z innych czasów.
Uwiecznia pamięć nie tego bohatera, po bitwie pod Farsalami zamordowanego na
wybrzeżu afrykańskiem.
Wzniósł ją w trzy wieki później, gdy Egipt był już własnością Rzymu, ku czci jego cezara
Dioklecjana, prefekt tego nazwiska, i wstydu Rzymowi doprawdy nią nie przyniósł.
Bo jest ona piękna.
W całem znaczeniu tego słowa.
Z różowego granitu Assuanu, unosi się na dwadzieścia metrów ponad ziemią, a że stoi na
wzniesieniu, przeto o wiele wyższą się przedstawia.
Gładka, wysmukla, ozdobiona kapitelem ko- rynckim u szczytu, panuje też nad całem
otoczeniem, symbolizując epokę, co wycisnęła na tym Egipcie swoje piętno, by po swojem
przejściu otworzyć przed nim nowe drogi rozwoju.
Drogi kultury arabskiej.
Ponad ziemią więc, przypomina ona w tej o nowym wyglądzie Aleksandrji, dawne czasy,
pod ziemią przypominają ją katakumby, wykute w skale, i związane z wspomnieniem
Serapeum, wielkiej świątyni Serapisa, boga, którego kult łączył niegdyś przed jego ołtarzami
Egipcjan i Hellenów.
Nie tak dawno jeszcze, było coś więcej w Aleksandrji, co świadczyło wymownie o tem,
że jest ona miastem nie dzisiejszem.
Dwa wspaniale obeliski, Igłami Kleopatry zwane.
Ale podobało się kedywowi zrobić z nich podarunek Anglji i Ameryce, i stoją dziś one na
obcej ziemi, niczem z nią nie związane, ku niepowetowanej krzywdzie Egiptu.
O ileż interesowniejszą byłaby ta Aleksandija, gdyby przybysza z dalekich stron oko,
zanim jesz-
Kolumna Pompejusza w Aleksandrji
cze progi jej on przestąpił, zatrzymać się mogło na ich szczytach.
Fantazja samowładcy wschodniego, nieograniczonego niczem w swoich kaprysach,
pozbawiła to oko tej przyjemności, a ten kraj tego, co winno było stać w nim nietknięte jako
jego odwieczny szyld.
Gdy więc dwóch tych obelisków w mieście tem dziś już nie ma, a kolumna Pompejusza
nie nad wybrzeżem morskiem się wznosi, skoro się dopływa do Aleksandrji, nie widzi się
nawet, że się ma miasto, zwłaszcza tej wielkości przed sobą. Bo leży ona na powierzchni
płaskiej, leży nizko, tak nizko, że od strony morza zdaje się nawet, iż grunt jej jest niższy od
powierzchni morza.
Oryginalny niezmiernie jest ten grunt.
Weźcie do ręki mapę, a przekonacie się o tem.
Jestto wązki i długi pas ziemi, ciągnący się między dwiema wodami.
Morzem i jeziorem.
Pierwsze olbrzymie, drugie stosunkowo nie wielkie, oba tak zbliżone w tem miejscu do
siebie, źe gdyby nie on, zlało by się z niem w jedną całość.
On do tego nie dopuścił, a ludzie postarali się o to, aby mu nadać znaczenie, niegdyś
jedno z. najpierwszych w świecie.
Bo był czas, że Aleksandrja, była czemś w rodzaju stolicy świata.
Materjalnej ale i intelłektualnej.
Trzymała w swoich rękach cały handel wschodu z zachodem, zaopatrywała ten ostatni w
chleb.
Bez niej, nie mieliby go mieszkańcy stron dalekich codziennie poddostatkiem na swoim
stole, potężne Grecja i Rzym, skazane na bezczynność, przymierałyby głodem.
I głodne, może nie pozostawiłyby światu w spu- iściżnie tego, czem tylko syci obdarzają
jego kulturę.
W epoce więc w mgle wieków utopionej, okręty Aleksandrji przebiegały wszystkie
wody, i gdy Egipt był Spichlerzem ówczesnej Europy, z tym Spichlerzem utrzymywały jej
związek.
Ale karmiło ją to miasto, nie tylko tem, co siły ciała wzmaga.
Nie tylko.
Niosło pożywną strawę jej duchowi.
Bo tu, w tym ubłogosławionym zaiste przez bogów starożytnych punkcie, duch ten
strzelał ku górze, niby słońce rozsiewał dokoła moc promieni, świecił i grzał wszystkich co
ku niemu zwrócili swoje oczy.
Niby słońce.
Tu była książnica, o dziewięciuset tysiącach za Cezara tomów, tu przez tysiąc bez mała
lat (od 323 przed Chrystusem, do 640 po Nim) kwitły nauki, rozwijały się szkoły
filozoficzne, matematyczne i przyrodnicze, tu astronomja postawiona została po raz pierwszy
na stanowisku umiejętności. Rzym i Grecja, ku Aleksandrji kierowały swoje oczj', z niej
czerpały to, co przetrawione i w krew wssa- ne, utrzymywało ich życie.
Najście Arabów, położyło temu wszystkiemu
kres.
V Bo choć wbrew legendzie, nie oni byli sprawcami zniszczenia sławnej Bibljoteki, przecież
oni, przez usadowienie się jako w stolicy w Kairze, Aleksandrji zadali śmiertelny cios.
Zredukowali jej polityczne znaczenie, a co za tem idzie i znaczenie ducnowe.
Upada też ona materjalnie i moralnie pod ich rządami, a upada tak szybko, że schodzi z
czasem na miasto bez znaczenia.
Z trzystu tysięcy mieszkańców za czasów jej rozkwitu, przeobraża się w początku
ubiegłego wieku, w osadę zaledwie sześciotysiączną.
I dopiero w epoce ostatniej się podnosi.
Dzięki Kanałowi Suezkiemu, ku niej, jak za dawnych czasów kieruje się znowu handel
świata, i on przywraca jej dawną chwałę.
W tej chwili Aleksandrja liczy czterysta ty-
:
sięcy dusz, o sto tysięcy więc więcej niż za
czasów największej swojej świetności.
Tylko że te dusze, nie są duszami dawnemi.
Skrajane na miarę „krawca, nie Fidjasza", przed cielcem złotym gną swoje kolana.
Z nauką nie wiele mają wspólnego, a jeżeli jaka sztuka zajmuje ich myśl, to sztuka mięsa
na suto zastawionym stole.
Ta, boska, która nosi miano poezji, malarstwa, muzyki, która unosi człowieka na wyżyny,
oczyszcza go i uszlachetnia przejmując świętym dreszczem, jest dla nich pustym dźwiękiem.
A teraz jakżeż ta Aleksandrja nowa, przedstawia się oku?
Jak rzecz nowa.
Europejska nad morzem, arabska w głębi.
Nad morzem ma wygląd miasta włoskiego.
Z dachami miast włoskich, ubraniem zewnętrznych fasad ich domów. Ustawiły się tu one
szeregami dokoła powietrznych placów, z gankami i sklepami, z różnojęzycznymi napisami,
z ludnością różnojęzyczną.
Kiedy dokoła też tych tu domów chodzisz, nie czujesz niemal, że jesteś w Afryce,
słyszysz wszędzie języki europejskie, wszędzie masz europejskie twarze, i tylko kiedy
niekiedy przesunie ci się chyłkiem czarny jak smoła mieszkaniec dalekiego Sudanu, lub
zakwefiona arabska piękność pomknie chyżo jak spłoszona sarna, by zniknąć w wązkiej
uliczce doprowadzającej ją do własnego środowiska.
Ale nie ta ludność, którą nad morzem widzisz, jest tu ludnością tubylczą przecież.
Ona napłynęła po złote runo.
Z Francji, Włoch, Grecji, Syiji przedewszyst- kiem, mniej z Niemiec i Anglji.
Przyszła tu. by grosz zdobyć, odejdzie ztąd, gdy nim napełni swoje kieszenie, jest niby
falą, co po powierzchni morza przypływa i odpływa, w miarę posuwającego ją lub
oddalającego od brzegów morza.
Morzem, — jest kto inny.
Arab.
Pan tego kraju.
Od tysiąca trzystu lat.
Przywędrował tu w roku 640 po Chrystusie, obalił rozsiadłe w tych stronach podtenczas
państwo Bizantyńskie, i na jego gruzach ufundował swoją potęgę.
I wiarę.
I ugruntowawszy jedną i drugą, — pozostał.
Mimo że usiłowano go ztąd wyprzeć.
Mimo że dziś, nie on jest tu faktycznym wielkorządcy, że lejce spraw publicznych trzyma
przybysz z dalekich brytańskich wysp, a ekonomicznych: Francuz, Włoch, Niemiec.
Pozostał jako liczba, i tą liczbą imponuje swoim i obcym.
W tej Aleksandrji mamy Arabów trzy czwarte ludności.
Na czterysta blizko tysięcy mieszkańców, — trzysta.
Odparli go przybysze z Europy od tego morza, od tych pięknych domów, słonecznych
ulic, przestronnych placów,—nie wyparli z miasta przecież.
Przekonać się o tem można, gdy się te place i te słoneczne ulice opuści.
Bo wchodzi się w mrowisko.
W ul pszczół.
To mrowisko, ten ul, — to dzielnica arabska Aleksandrji.
Odcinająca się swoim charakterem od europejskiej, jak niebo od ziemi, ogień od wody.
Mówią tu inaczej, mieszkają inaczej, żyją ina-
Jak ludzie nam zupełnie obcy.
Wykołysani w kolebce, nic z nami wspólnego nie mającej cywilizacji.
Urośli na podłożu, w które wsiąkły ideje nie nasze.
Ludzi tych mam tu dokoła tłumy.
Snują mi się wszędzie, gromadzą wszędzie.
Na ulicach, po sklepach, u progu swoich domów modlitw, — dżamii i meczetów.
Przeważnie mężczyźni, i kobiety przecież wchodzą mi w oczy.
Kobiety? — raczej widma.
Gdyż w swych czarnych strojach, w zasłoniętych szczelnie twarzach, lękliwych i
ostrożnych poruszeniach, raczej mi widma niź postacie ludzkie przypominają.
Mieszkają tu oni i one w tych tu obok domach, ale jakże odmiennych od tych, jakie mam
nad morzem, lub na placu centralnym miasta: Meh- meda Ali.
Oni w izbach otwartych i powietrznych, one w klatkach.
Bo klatkami są te ich balkony, bez rozwartych nigdy okien, na które powietrze
wpuszczają jedynie drobne otwory w drewnianej siatce, pokrywającej szyby, i odcinające je,
gdy są w domach, od świata.
Niby zapowietrzone.
By nie niosły zarazy światu.
Swojem spojrzeniem, uśmiechem, — smętnym lub zalotnym twarzy wyrazem.
Świat mahometański, uważa je za złe, złe konieczne, bo gdyby ich nie było, nie byłoby i
tego świata, ale za złe.
I odsuwa jak najdalej od świata.
W myśl przepisu swojego proroka, który (bynajmniej nie dla poniżania tego proroka
nawiasem dodaję), bardzo chętnie przysuwał je do siebie.
I nie zadawalając się przestawaniem z jedną, miał ich zawsze dokoła swojej dostojnej i
poświęconej osoby, — kilka.
Ci Arabowie zaludniający trzyczwarte tego miasta, żyją przecież w znacznej części, z
tych stosunkowo nielicznych Europejczyków.
Dostarczają im produkta swojej ziemi, pośredniczą we wszystkiem.
Służba domowa męzka, (żeńskiej arabskiej wcale nie ma) rekrutuje się z pomiędzy nich,
wszystkie niższe szeregi zajęć, przez nich są obsiadłe.
Przeważnie bardzo przemyślni i sprytni, posiadają oni zdumiewającą łatwość do języków
obcych, w krótkim stosunkowo przeciągu czasu obznaj- miają się i to z niejednym.
Zanim się w dfalszych wycieczkach moich po Egipcie nauczyłem obchodzić bez
przewodników, na pierwszym wstępie w Aleksandrii, zmuszony zostałem posłużyć się
jednym z nich.
Był to młody murzyn, urodzony w Nubii, od niedawna dopiero osiadły z rodzicami w tem
mieście.
Otóż znał on oprócz arabskiego, trzy języki europejskie; angielski, francuzki i włoski.
Pierwszymi dwoma mówił z błędami, ale ostatnim posługiwał się zupełnie poprawnie, i
rozmakając z nim tym językiem, zapominałem chwilo-
że jestem nie we. Włoszech.
Otóż ten młody murzyn, nie należał w Egipcie wcale do wyjątków, w dalszych bowiem
moich J^ycieczkach po tym kraju, spotykałem się z podobnymi ir.u nieraz, dochodzę więc do
tego przekonania, że Arabowie cer twarzy przeróżnych, jeżeli ^ czem znajdują przeszkody, to
nie w szybkiem Wyuczeniu się języków, którymi my w Europie mówimy.
Nawet nasza litera /, nie robi im trudności, ' gdy Francuz, Niemiec, Anglik, Włoch i
Skandy- nawczyk, dobrze się napocić potrzebują, zanim coś
przypominającego ją zaledwie wyksztuszą, z ich ust wychodzi ona w niepokalanym dźwięku.
Ale pojętni, zdolni, przemyślni, nadmiarem cnót nie grzeszą.
Zwłaszcza cnoty, która się uczciwością nazywa.
Przekonałem się o tem w ciągu dalszej podróży po Egipcie, przedsmak tego dała mi Ale-
ksandrja.
Kto nie był w tym kraju, nie wie o tem, że jego pieniądze, nie noszą napisów
europejskich.
Na egipskich piastrach, pół piastrach (piastri- nach, jak je tam nazywają) i sztukach
większych, widzi się litery malownicze niezmiernie, dla Europejczyka przecież niepojęte.
Otóż dzięki niesumienności Arabów, za tę nie- pojętność, płacić trzeba.
Bo korzystają oni z tego, że się dobrze (w pierwszych naturalnie dniach pobytu w tym
kraju) na nich nie zna, i zamiast sztuki monety dwupiastrowej (podobnej wielkością zupełnie
do piastriny) wydają Europejczykowi bardzo często pół piastra.
Zdarzyło mi się to w dwóch dniach pobytu mojego w Aleksandrji dwukrotnie, ale
zdarzyło i to także, źe mój towarzysz po mieście murzyn, porozumiawszy się oczami z
arabskim sklepikarzem, za przedmioty wartujące pół piastra, kazał mi płacić po trzy.
I tem co ze mnie zdarł, dzielił się ze sklepikarzem.
Złapałem go przy jednym takim podziale, gdy «iu przy wyjściu jeden z nich nieznacznie
wsuwał rąk piastra, i naturalnie dałem mu natychmiast nieograniczony urlop,
poczęstowawszy go gradem Niekoniecznie salonowych, ale jedynie zrozumia- *ych przez
jego typu i moralności Arabów, wyra-
perfiao negro, maledetto nero diavolo — sza*
c
hraju murzynie, przeklęty czarny djable.
Dłuższy pobyt mój w Egipcie przekonał mnie o tem, że zamieszkali w nim Europejczycy,
znając się na ich odnośnych cnotach, do mniej jeszcze salonowych, bo wyciskających ślady
na ich grzbietach, w analogicznych wypadkach się uciekają.
Powiedziałem wyżej, źe Aleksandrja leży tak nizko, iż gdy się do niej od strony morza
podjeżdża, nie widzi się zdaleka jej wcale.
Tak rzeczywiście jest.
Przyczynia się do tego i to, że zajmuje ona na wązkim przesmyku pomiędzy dwiema
wodami wklęsłe półkole, i że większe jej domy odsunięte są od wybrzeża.
Potrzeba więc, by jej całokształt okiem uchwycić, przyglądać jej się z odległości
niewielkiej.
Wtedy ukaże mu ona, jak obraz Meissoniera wszystkie swoje powaby.
Linje jej fortów i domów wyjdą na wyraźny plan, strzeliste ale nie nazbyt wysokie
minarety meczetów odetną się od grupy dachów i jasnych ścian, kopuły domów modlitwy,
gdzie od trzynastu wieków rozbrzmiewa chwała AlTaha, zarysują się powabnie i wdzięcznie,
na tle przejrzystego powietrza.
I wtedy dostrzeże się, co to jest.
Że to świat inny,
Że nie podobny on do tego, który pozostawiliśmy po za sobą.
Że posiada on coś takiego w sobie, czego naszemu brak, i czego ten nasz, choć
codziennie niemal na nim swój stempel odbija, nie pozbawi go nigdy.
To przekonanie prowadzi też ku niemu rok rocznie, tłumy z Europy, nie inne towarzyszy
i mnie, gdy po zapoznaniu się z tą Aleksandrją, mknę pociągiem kolei ku Kairowi, gdzie to
„coś" w wyższej niż tej Aleksandiji mierze, świadczy Europejczykowi o tem.
Idźmy więc ku temu Kairowi, bo nie przybywa się do Egiptu po to, aby na tej
europejskiej w jednej czwartej części Aleksandrji, poprzestawać. Dusza tego kraju nie tu jest.
Więc ku tej duszy...
III.
Tak nazwaną Deltą Nilu jedzie się do Kairu.
Jeżeli z pojęciem o kraju połączy się pojęcie
0 tem co życie w tym kraju ludziom umożliwia, to ta Delta jest właściwie Egiptem.
Naturalnie nie w geograficznem i nie w histo- rycznem rozumieniu.
Bo w tem rozumieniu, ciągnie się on daleko- w głąb Afryki, ku granicom Nubii.
Że jednak gdzie się Delta kończy, kończą się i obszary szersze urodzajnej ziemi, a
zaczyna pustynia piaszczysta, na któ rej wzdłuż Nilu jedynie rozpostarty jest pas gruntu, któ-
ry pustynią nie jest, przeto Egipt rodzący
1
żywiący zamyka się w tej Delcie.
W widłach Nilu, który poniżej Kairu rozszczepia się na dwa ramiona, by ją oblewać i
użyźniać.
A oblewając i u- żyźniając, robić tem, czem Egipt za czasów rzymskich już
byŁ
Typ Araba.
Spichlerzem i żywicielem świata. O cztery tylko godziny drogi koleją żelazną, oddalona
jest Aleksandrja od Kairu.
Jakżeż zajmującą przecież jest ta niewielka droga!
Bo o ileż różni się ona od tej, jaką ma się na bez porównania większej nawet przestrzeni
w Europie, jakżeż odmienne przedstawia obrazy.
Więc też nie próżnują oczy, kiedy się nią jedzie, nie siedzi się spokojnie na miejscu, gdy
konduktor wywołuje dziwnie dla naszego ucha brzmiące stacje: Szubra, Benha, El-Beda, lub
Sidi Gaber.
Bo cóż za osobliwości niezwykłe są na tej drodze do widzenia!
Typ Arabki.
Dworzec kolejowy
leży w środku miasta, kawałkiem więc jego wschodnim prowadzą najpierw szyny.
Ale me długo.
Bo przebywają wkrótce kanał słodkiej wody, i zbliżają nas w stronę jeziora Mariut, które
dzięki tylko wązkiemu pasowi ziemi, nie jest zatoką morza Śródziemnego.
Za czasów starożytnych, jezioro to było nie tem, czem jest dziś.
Było jak gdyby Aleksandrji drugiem morzem.
Miało port wielki, bezpośrednie połączenie z Nilem, grunt wysoce urodzajny dokoła.
Horacy i Wirgili, znający się nie tylko na rymowanej mowie bogów i na pięknych
kobietach, ale i na dobrem winie, sławili je w swych wierszach za to, jakiem płodne
wybrzeża jego darzyły obficie świat, a Herodot nie ma słów, na opisanie jego dla Egiptu
znaczenia.
Ale wszystko mija.
Czas wszystko kończy, bo jak poeta powiada, „ma czas".
Więc minęła i sława jeziora tego, skończył się czas jego rozkwitu.
Za pierwotnych Arabów i Turków zaczęło ono wysychać, i dziś przedstawia rozmiary
mniej więcej takie same jak dawniej, nie takiej przecież jak dawniej głębokości.
Nie widzę też na jego wodach żadnego statku parowego, gdy mknę jego wybrzeżem,
nawet barki o rozpiętych szeroko żaglach nie urozmaicają mi na nich jednostajnych obrazów,
ale za to wchodzą mi w oczy na jego powierzchni czarne plamy, świadectwo wyraźne, że
kiedy niekiedy tylko, jak na weneckich lagunach przerywają one stały związek z ziemią.
Plamy te, to jego śmierć.
Mówią mi one, że się jego świetność, jak tych Faraonów i Rzymian, za których kwitnęło,
skończyła.
1 że nie zakwitnie ono już, jak kwiat o łodydze oschłej, — nigdy.
Im więcej oddala mnie kolej żelazna od brzegów morza Śródziemnego, im bardziej
posuwa na południe, tem więcej obrazy wchodzące mi dokoła w oczy, stają się ciekawsze.
Ale niech nikt nie myśli, że z racji charakteru gruntu, po którym jadę.
Wcale nie.
Bo grunt ten to jedna tu płaszczyzna.
Bez lasów jak tu i owdzie w Polsce i w ogóle w Europie, bez gór, jakie i w Europie i w
okolicach przy tatrzańskich w Polsce, taki interes w podróżnym budzą.
Nawet bez pagórków, wyskakujących nad poziom, monotonję krajobrazu
urozmaicających powabniej i żywiej.
Bo ta cała do Kairu droga, ta cała nawet do Kanału Suezkiego Delta, to jedna
płaszczyzna.
Jednostajna, otwarta, szeroka.
Niby uśpione morze.
Niby jezioro jakieś rozległe, na którego wodach wszystkie fale, w chwilach spokoju
drzemią słodko, me unosząc się jedne nad drugie.
Bo i tu wszystko zdaje się słodko drzemać, i tu, nic nad drugie się nie unosi.
Jakiś wielki strychulec zrównał w tych stronach wszystko, jakiś mocarz nie z tego świata
i o nie tego świata siłach, wszystko upodobnił do siebie.
Pokrył pokostem jednym.
Sprowadził do jednego mianownika.
I obdarłszy brutalną ręką z tak ponętnej zawsze i wszędzie rozmaitości, rzucił na
powierzchnię ziemi, by niczem nie przykuwało wzroku do siebie.
A przecież!...
Patrzę, jadąc, przyznaję źe tak jest, że to co tu mam przed oczyma jednostajne jest i
nudne, że przyglądać się temu nie warto, bo jedno i to samo ciągle mi się powtarza, chcę
odejść od okna by odpocząć w wagonie, — i nie mogę.
Bo coś trzyma mnie na nogach, jakaś siła przykuwa do szyby mojego pociągu.
To coś, ta siła, — to człowiek, i to, co ten tu człowiek stworzył.
Więc gdy jadąc ciągle, obojętnieję coraz bardziej dla przyrody tego kraju, ten ostatni
coraz więcej mnie zajmuje.
I on to właśnie sprawia, że podróż w gruncie rzeczy najjednostajniejsza na świecie,
przemie
ni a mi się w najbardziej rozmaitą, i że kilkogodzin- na droga z Aleksandrji do Kairu, temu
tylko spokojnie na miejscu usiedzieć pozwala, do którego duszy przemawia nie wszystko
czem Bóg tę ziemię ubłogosławił, ale tylko niektóre jej, wstrząsające jego wyobraźnią i
duszą, głosy.
Ten tu człowiek, z krwi i kości, jak my wszyscy w Europie jest złożony, ale o jakże
różnej od Europejczyka psychice!
I różnym wyglądzie.
W Aleksandrji stanowił on przeważającą ludność, tu jest: wyłączną ludnością.
Po po za nim nie widzę tu nikogo innego.
Chyba nas samych, co pędzimy tym pociągiem ku Kairowi.
Ale podobny do tych współwierców i współ- plemieóców swoich, jakich pozostawiłem
po za sobą, różni się od nich przecież bardzo.
O wiele więcej niż nasz chłop polski dajmy na to, od polskiego robotnika.
Wieś go przeinaczyła.
Atmosfera, którą oddycha wlała w jego żyły odmienną krew.
Więc mieszka tu inaczej, żyje inaczej.
W Aleksandrji gnieździł się w brudnych, ciasnych i nie wygodnych domach, o
podwórkach wąz- kich i cuchnących, gankach zwieszonych, jak jaskółcze gniazda nad
ulicami.
Ale w domach.
Tu mieszka w komórkach.
Jak nasza trzoda chlewna.
Komórki te, mam tu na polu gęsto.
Z daleka robią mi one wrażenie jakichś ruin, z blizka pudełek przyprószonych śmieciem.
Bo są to pudełka.
Z drzwiczkami i okienkami maleńkiemi, z dachami z włókna z trzciny cukrowej.
Nie natrudzili się do zbytku ci, którzy je tu budowali.
Doprawdy, że nie.
Wzięli nieco do ręki gliny, rozrobili ją wodą Nilową, dodali do tego błota nieco żwiru i
kamieni, i pudełko było gotowe.
I w to pudełko, pokryte zrzadka zaledwie ruchomym dachem, który lada silniejszy wiatr
ździera, weszli wszyscy.
Ludzie, psy, osły.
Ale niech kto nie myśli przypadkiem, że pobudowali tu takie ale nie inne mieszkania z
powodu czego innego jak nędzy, że gorący klimat Egiptu, dogodniejszych dla istot żyjących
nie wymaga.
Niech tak nie pomyśli.
Bo klimat Egiptu jest rzeczywiście gorący stale, ale tylko w lecie, w zimowe miesiące,
jest jednym z gorszych, jakie znam.
Przekonałem się o tem dowodnie.
Bawiąc w tym kraju od stycznia, do połowy marca.
Otóż w tym czaśie, w którym ci tu ludzie w takich, nie w innych pudełkach
przemieszkują, •dnie są rzeczywiście bardzo ciepłe, ale ranki, wieczory i noce zimne i to
przerażająco.
Piece dobrze ogrzane nie byłyby w nich nie na właściwem miejscu.
A tu nie ma pieców, nie ma ścisłego dachu, ■ciepło niezbędne dzieciom zwłaszcza,
dawać w nocy muszą psy i osły, dokoła których zasypiają przy kobietach, grzejąc się ich
zwierzęcem ciepłem.
Mieszkań więc tu takich jakie zajmuje u nas najostatniejszy nędzarz, po wsiach, jadąc ku
Kairowi nie widzę.
Nie widzę na Arabach i Fellahach, potomkach dawnych Egipcjan, i odpowiednich ubrań.
Bo na te co są na nich zawieszone, a które im służą i na dzień i na noc, z pogardą tylko
spoglądałby nasz polski chłop lub wyrobnik.
Jak na parodję ubrań.
Na obrazkach malowniczo się one przedstawiają, w rzeczywistości są ubrania parodją.
Kobietę przemieniają w jakieś odstraszające czarne straszydło, nie dozwalają jej biednej
porządnie odetchnąć, na mężczyźnie wiszą jak łachmany.
Jednym tylko dzieciom wybornie służą.
Wiecie dla czego?
Bo przeważnie w Egipcie zwłaszcza głębokim, chodzą one z wielką pewnością siebie i
godnością, ale nago...
Ci tu ludzie (mówiąc ludzie, mam na myśli rzeważnie mężczyzn, kobiety zrzadka mi się
tył- o, jak cienie ukazują) ci tu, powtarzam ludzie, mieszkając odmienniej niż w Aleksandrji,
odmien- niejsze życie pędzą.
Na roli zabierają się już o tej porze, kiedy u nas jest wszystko jeszcze mrozem ścięte, do
orki, uprawiają ją, charakterystycznymi, czasy przedhistoryczne zapewne pamiętającymi
pługami, po drogach mkną sznurem przy wielbłądach, objuczonych drzewem i workami.
Te wielbłądy też, choć to nie pustynia jeszcze, bardzo tu już liczne, nadają charakter
jakżeż odmienny temu krajowi.
Nadają mu go również i ciągnące się przede- mną, jako dzieło tych tu ludzi, kanały.
Mam je nieledwie co krok, towarzyszą mi wszędzie.
Większe i mniejsze, służą tu do rozprowadzania wody Nilowej, tej błogosławionej zaiste
wody, która życie Egiptowi daje.
Bez której nie byłoby Egiptu.
Właśnie ukazuje mi się ten Nil w dali.
Zbliżam się ku świętemu dla Arabów miastu Tanta, i widzę szeroką jego linję, biegnącą
prosto z południa na północ.
Linja ta, zrazu wązka i cienka, w miarę posuwania się naprzód pociągu rozszerza się i po-
grubia, wreszcie znajduje się przedemną.
Mam ją tuż tuż w dole, gdy przebywam most żelazny łączący z sobą dwa Nilu wybrzeża,
i opisać mi trudno wrażenie, jakiego doznaję spoglądając z góry na nią.
Bo wiem czem ten Nil dla tego kraju jest, czem był on i będzie dla niego, dopóki jakiś ka-
taklizm nie zmieni jego użyźniającej rolę swym mułem, natuiy.
Wiem.
I to mi od jego koryta oczów odwrócić nie dozwala, a gdy je odwrócić muszę, bo go już
w pobliżu nie mam, każe mej myśli być ustawicznie przy nim.
Jest więc przy nim, stwarza mi przed oczyma mej duszy, „in my mind eyes," jak mówi
Szekspir, obrazy niesłychanej potęgi materjalnej i kultury duchowej za Faraonów i po
Faraonach, dzięki temu tylko, że Opatrzność płynąć mu tu kazała.
Dla szczęścia Egiptu.
Ale i dla szczęścia świata, którego Egipt był żywicielem i nauczycielem.
Za miastem Tanta, którego wspaniały meczet, znowu jak te kanały dzieło tego tu
człowieka, strzela mi powiewnym swoim minaretem do góry, Nil skręca w bok ku pustyni
Libijskiej, ukazuje mi się przecież niedługo znowu, by rozstać się znów ąż do Kairu ze mną.
I mam znowu dokoła pociągu swojego te kanały, tych ludzi, te wielbłądy, te domy, które
pudełka mi przypominają, i znowu choć przyroda dokoła tak jednostajna i melancholji pełna,
na niedostatek rozmaitości użalać się nie mogę.
Nie ku książce więc, którą mam w ręku kieruję moje oczy, nie w wagonie szukam
wypoczynku, stoję jak po wyjeździe z Aleksandrji w przedziale przechodniego pociągu, nie
czując zajęty tem, co się przedemną jak w panoramie przesuwa, najmniejszego umęczenia.
Nareszcie widzę dokoła siebie ruch, znikają pola które mi towarzyszyły dotąd, i
niezwykłe domy, szare plamy na tych zielonych polach, spostrzegam domy takie jakie w
Europie pozostawiłem, i coraz więcej ludzi takich, z jakimi się w Europie rozstałem.
Po czterogodzinnej o kilku tylko i krótkich przystankach drodze, jestem na skraju tej
Nilowej Delty, na progu bezbrzeżnej pustyni, — w Kairze.
IV.
Czterysta meczetów, więcej zatem niż Rzym kościołów katolickich, ma podobno Kair.
Nie weźmiecie mi więc chyba za złe, że od meczetów rozpocznę wędrówkę z wami po
stolicy Egiptu.
Lubię systematyczność, ale w opisach podróży, utartymi przez szablonowych
podróżopisarzy gościńcami chodzić nie lubię.
I rozpoczynać opis danego miasta tak, jak się rozpoczyna oglądanie mieszkania, do
którego się wchodzi: — od przedpokoju.
Co zatem w danej miejscowości, którą się zwiedza, wyobraźnię uderza
przedewszystkiem, to ma prawo stanąć mojem zdaniem w opisie podróży na pierwszem
miejscu, podporządkowując sobie wszystko, i byle tylko charakterystyka ogólna obrazu na
tem nie ucierpiała, pretensji o to, do piszącego nikt mieć nie może i nie powinien.
Więc niech nikt, z tych, którzy mnie odczytywaniem tego co piszę zaszczycać będą, nie
ma pretensji o to do mnie, że nie rozpocznę i tego opisu od stereotypowych słów: Kair,
stolica Egiptu, leżąca nad Kilem, posiada 640 tysięcy mieszkańców, wśród których jest tylko
70 tysięcy Europejczyków, lecz pominąwszy na razie to, że nad Nilem jestem i o kogo
ocieram się na ulicach łokciami, dom modlitwy Araba wysunę na pierwszy plan.
W myśl tego, czem taki dom dla wyznawcy wiary Proroka wszędzie jest.
W czem on ogniskuje wszystkie nadzieje swoje w tem i przyszłem życiu.
Otóż Kair liczy jak powiedziałem takich domów podobno czterysta.
Podobno.
Bo zliczyć ich wszystkich nie łatwo.
Zwłaszcza Europejczykowi, który znalazłszy się tu, widzieć może to tylko, co mu
widzieć pan tego miasta dozwoli.
Meczet Melimeda Ali.
A nie dozwala mu on przeniknąć wszędzie.
Pokazuje mu to tyJko co chce, i za co musi za każdym razem złożyć mu, w postaci dwóch
pia- strów, haracz.
Oprowadza go więc, wynająwszy mu przedtem niezbędne do oglądania takich domów,
panto-
łle, po niektórych tylko z pomiędzy nich, resztę pozostawia na rozmowę z Bogiem, wyłącznie
sobie.
Nie wierzcie więc tym, którzy wam opowiadać będą, że widzieli wszystkie tu meczety,
choćby bowiem i w Kairze i w Heluanie pod Kairem spędzili, jak to się często zdarza, całą
zimę, i do najciekawszych na świecie należeli, poprzestać muszą na kilku, co najwięcej
kilkunastu tylko z pomiędzy nich.
„Patrz, na co patrzeć możesz, — mówi każdemu z takich Arab, — reszta, nie powinna cię
obchodzić nic".
„Bo stanowi coś takiego, czego twoje niewierne oko, plamić swojem spojrzeniem jak w
„Sonetach Krymskich" Mogił Haremu, Mickiewicza, nie powinno".
Zatem „plammy" niem to tylko, co on nam „plamić"
dozwala, przechodźmy te tylko progi, po za którymi znajduje się to, co nam pokazać chce.
A pokazać chce on przedewszyst- kiem niewiernemu przybyszowi meczet Mehmeda Ali. By
go olśnić. By mu potęgę swoją objawić, a zarazem i przypomnieć potęgę tego, który był jego
założycielem, i który w nim w śnie
„:nieprzespanym" spoczywa.
Roznosiciel wody w Kairze.
Ten meczet Mehmeda Ali jest że tak powiem szyldem Kairu.
Panuje nad jego meczetami i gmachami, wysuwa się z pomiędzy nich na wybitny plan.
Dzięki temu że leży na wzniesieniu.
W miejscu, gdzie w roku 1166, Saladyn wybudował groźną bardzo niegdyś fortecę.
Jeden z najmłodszych z pomiędzy tych jakie tu widzę, jest on z nich niezawodnie
najpiękniejszy.
Najwięcej mi przypomina, najpiękniejsze na całym świecie meczety Konstantynopola.
O kilku, jednej większej a innych mniejszych kopułach, dwóch lekkich i powiewnych
strzelających w niebo cienkiemi linjami minaretach, stoi na otwartym placu, otoczony
murem, w odosobnieniu od innych i do żadnego z tych, jakie widzę dokoła, niepodobny.
Jego twórca, tak niepodobny do ludzi, którzy przed nim i po nim tu władali, chciał go
wyróżnić od wszystkich innych, więc wziął plan z nad Bosforu, i zmanierowanej nieco kopji
meczetu Nuri - Osmanie dał podstawy w tem pamiątkowem miejscu.
Podstawy tylko, gdyż umarł nie dokończywszy budowli, pomysł j ego głowy
przyoblekli w te kształty jakie dziś podziwiamy, jego następcy.
Etiopczyk z ulic Kairu.
Meczet ten więc z zewnątrz, przypomina mi swoim wyglądem, tak różnym od wyglądu
reszty świątyń mahometańskich w Kairze, meczety Konstantynopola, wewnątrz uderza
przepychem niespotykanym w żadnym w całej jak szeroka i długa dolinie Nilu.
Gdyż w żadnym, nie widziałem tyle zbytku, żaden na ołtarzu Allaha nie poustawiał tylu
wspaniałości.
Kiedy się do niego, po obejrzeniu pięknej studni do nakazanych przez Koran omywań
przed modlitwami wejdzie, narazie nie może się zoijentować, gdzie się jest.
I co to takiego właściwie jest.
Oko uderzone zostaje jasnością i blaskiem, bi- jącemi w części ód okien, przeważnie od
alabastrowych ścian.
Bo wszystko tu dokoła jasne, i to światło co idzie ku nam z góry i te ściany, co
współzawodniczą z niem w jasności.
Więc patrzy się w górę i dookoła, a kiedy się spojrzy wprost, ma się przed wzrokiem las
lamp większych i mniejszych, zwieszających się ze sklepienia ku ziemi.
Lamp tylu nie widziałem nigdzie w żadnej ze świątyń mahometańskich.
Ani w tym tu Kairze, ani w Konstantynopolu i Smyrnie, ani w Algierze i Tunisie, ani
wreszcie w słowiańskich z języka, mahometańskich i to fanatycznie z wiary, Sarajewie i
Mostarze.
Nigdzie.
Bo nigdzie wnętrzem świątyni nie chciano przemówić tak potężnie do zmysłów.
Nigdzie nie zapragniono tak jak tu wstrząsnąć wyobraźnią,
Nigdzie cel olśnienia wiernych i nie wiernych, nie był brany w tym stopniu pod uwagę co
tu.
Tu, o osiągnięcie tego celu chodziło przede- wszystkiem.
' I tym, co swym sumptem tą świątynię stawiali, i tym, którzy według ich planu
wykonywali wszystkie jej szczegóły.
Gdyby ona była jedynie dziełem Mehmeda Ali, znającego się tylko na tem co w sile
mater-
Ulica w Kairze.
jalnej ma źródło, i siłą cel swój osiąga, być może że we wnętrzu'swojem przedstawiałaby się
o wiele skromniej, ale zapoczątkowana za niego, dokończona została przez jego syna i ten
takim blaskiem zapragnął upamiętnić Masie swego ojca.
Bo cóż to za blask niezwykły olśniewać oczy musi, gdy w dnie świąt wielkich zapłoną te
niezliczone tu lampy, odbiją swoje światło od tych ścian, morze ognia roztoczą dokoła, cóż
za wspaniały obraz stworzą tu wtedy te rozmodlone tłumy, bijące w ciszy w otoczeniu
takiego światła, pokłony temu, który jest światła źródłem.
Cóż za blask, cóż za wspaniały obraz!
Opowiadał mi ten, który ranie po meczecie oprowadzał, że z niczem one porównane być
nie mogą, że wprost w osłupienie wprowadzają tych, którzy na to, w dnie świąt uroczystych
patrzą.
Wierzę temu, któż bo nie wie o tem, jakim czarodziejem, gdy zmrok zapadnie, jest we
wnętrzu po czarodziejsku urządzonych gmachów, światło.
A ten gmach, toż to jeden czar.
Sen nocy letniej...
Wschodniej Szeherezady baśń...
Na ten sen, na tę baśń, składa tu się wszystko.
Co Bóg stworzył, i co jest dziełem ludzkich
rąk.
A więc promienie słońca w dzień, refleksy elektryczności w nocy, a więc złoto i
drogocenne kamienie z wnętrza ziemi, płaskorzeźby i napisy z Koranu, z człowieczych rąk.
Nie pożałowano tu niczego.
Ani pieniędzy, ani pracy, ani fantazji, byle przybytek mający upodobniać pamięć
zasłużonego dla Egiptu człowieka, był godnym tego człowieka.
' Jest więc go godnym, tylko wykwintnością swoich mnogich ozdób, jakżeż nie licuje z
człowiekiem, który mu nazwisko dał.
Jakżeż miękkością swoją odbiega od cech twar dych i okrutnych jego duszy.
Właśnie stoję przed jego sarkofagiem i myślę o tem.
Kto w sarkofagu tym tak wspaniałym tu spoczywa'!"
Kto tę świątynię Allaha połączył ze swojem wspomnieniem?
Ktoś taki, czyje nazwisko nie mówi nam Polakom wiele, które przecież dla Arabów tego
Egiptu, brzmi w uszach dźwiękiem tak słodkim, jak głos Muezina, wzywającego ze szczytu
minaretu wiernych do modlitwy.
Więc gdy nie wiele nam a tak wiele im o nim wiadomo, poświęćmy mu w obec jego
doczesnych szćzątków słów kilka, aby nie powiedziano o nas, że wiemy o postaciach
historycznych, co przeszły przez dzieje jak przez powietrze grom, — mniej niż oni.
Jeżeli opis podróży ma nie tylko zajmować, ale i kształcić, wspomnień historycznych w
momentach właściwych takiego jak ten mój opisu, nie należy pokrywać mgłą milczenia.
Czy się pisze rzecz lekką czy poważną, zawsze się powinno dbać o to, aby coś
poważniejszego choć w drobnej kropli, pozostawić w umyśle czytających.
Mehmed Ali, powiedzieć o sobie gdyby żył mógłby, jak nasz niezapomniany Stefan
Czarniecki, że „wyrósł nie z soli ani z roli".
„Co boli", wyniosło go na wierzch.
Szabla która krew z ciała wytacza.
Rusznica, co przerywa życia nić.
Syn' jeśli nie ludu w ścisłem znaczeniu tego słowa, to warstwy bardzo blizko stojącej
ludu, sierota w młodym wieku, urodził się on w drugiej połowie ośmnastego stulecia w Turcji
europejskiej i wcześnie bardzo zapoznał z zapachem i kształtem prochu.
Kiedy więc Francuzi z Bonapartem naszli Egipt, powołany został przez rząd sułtana do
szeregów wojskowych.
I w tych szeregach znalazł ideał swego życia.
I z tych szeregów nie wyszedł, aż do trumny.
Po porażce przez Francuzów, gdy duch wojska tureckiego upadł, jego duch me doznał
najmniejszego wstrząśnienia, owszem, skupił się w sobie, wykrzesał z siebie siły nieznane ao
podtrzy-' mania w innych ducha.
I tym siłom zawdzięczył, że wyniósł się, on tu w tym kraju obcy, do najwyższych
stanowisk.
Spekulując zręcznie na współzawodnictwie Arabów egipskich z Turkami.
Na tej spekulacji zdobył tron.
W roku 1805, lud okrzyknął go baszą Egiptu, i Turcja zmuszona została wybór ludu
uznać i potwierdzić.
A jego czyny publiczne?
Założenie Chartumu w Sudanie i wyprawa do tego kraju, zwycięska wojna z Turcją, która
utrwaliła jego potęgę, zorganizowanie silnej armji lądowej i morskiej, dążenie nie osiągnięte
całkowicie do uniezależnienia Egiptu.
Jako więc mąż publiczny zasłynął on szeroko w dziejach tego kraju, nikt mu z następców
jego nie dorównał, i doczekał się też tego, że mu na placu Aleksandrji postawiono wielki
pomnik, w tym tu meczecie wspaniały grób.
Ale energiczny i pełen zasług jako władca i mąż stanu, był on małym jako człowiek.
Cechowały go mściwość i okrucieństwo.
Kiedy wkrótce po dojściu do władzy, wojska jego pobiły Anglików, rozkazał pokonanym
poucinać głowy, i przesłał je w liczbie dwóch tysięcy dla ozdoby jednego z placów w Kairze,
kiedy widząc że przywódcy Mameluków, dawnych panów Egiptu a za jego czasów
wpływowych jeszcze niezmiernie, mogli mu podstawić nogę, polecił ich bez miłosierdzia
pomordować, by się od ich groźby uwolnić.
A jak przeniewierczo zabrał się do tego, z jaką perfidją dokonał morderstwa!
Ten jego meczet, jak powiedziałem leży w uniesionej nad miastem cytadeli, w otoczeniu
wysokich murów.
Do jej wnętrza, prowadzi wązka pod górę pnąca się droga, niby korytarz o wysokich
kamiennych ścianach.
Otóż sprosił on ich do siebie w roku 1811 na ucztę, przyjął u bram cytadeli z rękami
otwarterai, wprowadził do tego korytarza, a gdy się w nim wszyscy w liczbie kilkuset już
znaleźli, zatrzasnąć kazał fatalne wrota, i wszystkich co do nogi (z wyjątkiem jednego, który
przeskoczył mur na koniu i uciekł) wymordował.
Z krwią zimną wschodniego despoty.
Otóż to mi ten sarkofag przypomina, w tym meczecie błyszczącym od złota i drogich
kamieni.
W tym wspaniałym pomniku Mehmeda Ali, jednym z najwspanialszych jakie ludzie
ludziom na ziemi, ku ich upamiętnieniu, postawili.
A przypominając to- każe myśli mojej w głowie pracować.
Rozważać względność pojęć o wielkości.
Zastanawiać się nad prawdziwem dla ludzkości przekleństwem, dwóch miar, jakiemi
waży ona na świecie uczynki człowiecze.
Gdyż te dwie miary są jej przekleństwem prawdziwem.
Pchają ją w błoto, wznieść się jej na wyżyny nie pozwalają.
Bo moralność jest jedna, jeden tylko i jedyny nakaz Boga nieśmiertelnego.
1
Jeden.
Dla prywatnych i dla publicznych ludzi.
Co jest złem w jednych, powinno być uznane za złe w drugich.
Za co jednych karzą, nie należy drugich kwiatami zasypywać.
Kto wie, czy świat nie byłby dziś tak blizkim barbarzyństwa i zezwierzęcenia, gdyby ta
elemen-
tama prawda przeniknęła w jego duszę, i gdyby takim okrutnikom jak ten tu w tym
czarodziejskim meczecie, potomność nie stawiała takich jak w Aleksandrji i tu pomników,
ale piętnowała ich pamięć bez miłosierdzia, niby średniowieczny kat mordercę, żelazem
rozpalonem.
V.
Zatem ten meczet Mehmeda Ali jest najpiękniejszym z meczetów Kairu.
Popatrzmy na inne, starsze o wiele od niego, zanim na pustyni okolicznej przyjrzymy się
tym, które będąc miejscami poświęconemi, są zarazem i grobami, dawnych władców tych
stron.
Meczety Kairu, mają właściwość obcą domom modlitwy w Konstantynopolu.
Przedstawiają niejednakowe budowlane typy.
Odrębne jedne od drugich.
I gdy nad Bosforem, wszystkie jakie tam są, mniej lub więcej podobne są d.o siebie, tu te,
które podróżnemu w oczy wchodzą, przemawiają do niego jak gdyby odmiennymi językami.
Widzieliśmy dopiero co meczet Mehmeda Ali, podziwialiśmy jego rozłożyste kopuły,
powiewne minarety, urocze wnętrze, i chodząc po niem nakryci półkolistem sklepieniem i
szczelnie otoczeni ścianami, aniśmy się być może domyślali, że są tu meczety inne, zupełnie
odsłonięte, w których pobożni składając hołd Allahowi, nie są ukryci przed wzrokiem
ludzkim.
A jednak są i to najstarsze w Egipcie, powstałe w czasach gdy nowa wiara podbijała te
stro • ny, gdy rozlewając się niby fala morska, niby fala pogrążała w przepaści wszystko co
jej na drodze stanęło.
Chodźmy na drugi kraniec miasta, do starego Kairu, zobaczymy jeden z nich, — gdy
powrócimy, ukaże nam się, budząc wielkie zainteresowanie, drugi.
Ten stary Kair, jest pierwotnym Kairem.
Kiedy w roku 640 po Chrystusie, a w dśiri lat po śmierci Mahometa, Amr Ibn al-Asi
postanowił z rozkazu kalifa Omara zawojować Egipt, dzisiejszej stolicy tego kraju nie było
jeszcze na świecie.
Była nad Nilem obronna twierdza Babilonem zwana, a dokoła niej, coś w rodzaju
dawnego mia-
Mali handlarze jaj w Kairze.
sta. Otóż to .coś" i tę twierdzę, śmiały ten wojownik zdobył, prawdopodobnie zrobił swojemu
sercu tę słodką przyjemność, że ich mury z ziemią zrównał, a gdy chciwy i zazdrosny Omar
nie pozwolił mu osiąść na stałe w Aleksandrji, na zgliszczach i popiołach tego co zniszczył,
ufundował nowe dla siebie miasto.
1 to miasto nazwał Masr el Atika, i ono dało początek temu, co dziś Kairem się zowie.
Bo pęczniejąc w kolei wieków, jak ciasto na
drożdżach, zagarnęło coraz więcej pod siebie prze - strzeni, a że nie wygodnie musiało mu
iść w swoim rozwoju po za Nil, przeto posunęło się ku arabskiej pustyni, przeobrażając z
małego w coraz więk sze, póki nie urosło na największe miasto, w całej jak szeroka i długa
Afryce.
Kto zna dzieje Arabów, ten wie o tem, że gdziekolwiek oni nogę postawili, dźwigali
natychmiast świątynię Panu, tak też zrobił Amr Ibn al- Asi, i jemu zawdzięcza stary Kair, że
posiada dziś najstarszy meczet w całym Egipcie
Właśnie z placu Ezbekie przyjechałem tramwajem elektrycznym do tego meczetu,
przeszedłem kilka wązkich uliczek oddzielających go od stacji, i stojąc przed nim stwierdzam
to, co zaznaczyłem wyżej, że meczety tego miasta niepodobne są zupełnie do siebie.
Bo jakżeż ten, który tu widzę, odróżnia się od tamtego, jakżeż całym swoim wyglądem
świadczy mi o tem, że zupełnie czem innem jest.
Przedewszystkiem nie widzę w nim kopuł, nie widzę tych powiewnych minaretów, które
tamtemu dodają tyle lekkości i powabu.
Ale nie widzę i czegoś więcej.
Drzwi.
Otwarty bowiem on jest i to zupełnie od strony wchodowej.
Wstępujesz na podwórze, masz z jednej strony bardzo zwyczajny i nie wyszukany
minaret, z drugiej las marmurowych kolumn.
Las nakryty płaskim dachem.
Podpierający go, jak gdyby dla utrzymania się nad powierzchnią potrzebował on tak
silnych podpór.
I ten Jas, to właśnie meczet.
Tu się wierni schodzą, tu po omyciu się w studni stojącej na podwórzu, modlą się do
swojego Boga, tu naradzają gdy tego wymaga]ą okoliczności, tu rozdają biednym nakazaną
przez Koran jałmużnę.
Kolumny są kosztowne i marmurowe, pospro- wadzano je z różnych stron, te tu z Arabji,
te znowu z Bagdadu, ale wszystkie ustawiono w dość pierwotny sposób, wszystkim kazano
przemawiać wszystkiem, tylko jako żywo nie artystycznem pięknem.
Więc budzą one we mnie szacunek swoim wiekiem, w panującym tu półmroku nastrajają
poważnie swojem ugrupowaniem, przenoszą myślą w surowe czasy, które je tu
posprowadzały.
W czasy pierwszych wyznawców proroka i jego następców krwawych, co z mieczem w
dłoni przebiegli Afrykę, oparli się o Sycylję, shołdowali Hiszpanję, i gdyby nie męztwo i
patrjotyzm Hiszpanów, możeby dziś poili konie swoje w wodach Sekwany, Renu i Elby.
Bo ten meczet, choć w dzisiejszym swym kształcie, być może nawet nie przypomina
tego, który w tem miejscu wzniósł zdobywca Egiptu, przecież surowością swoją te czasy na
myśl patrzącemu przywodzi.
Nie te późniejsze, miękkie, w których Islam zatraci! swój pierwotny charakter, a te jest
jak namiot Araba na pustyni otwarty, że odbiega ód typu do jakiego przywykło oko nasze,
nie tylko w meczetach, ale we wszystkich świątyniach całego świata, przeto acz nie piękny,
budzi ze wszystkich jakie w tym Kairze są, największe zainteresowanie.
W tym meczecie kolumn kiedyś miało być kilkaset, w tej chwili liczą ich sto pięćdziesiąt.
Podprowadza mnie ku jednej mój przewodnik.
— Ta z pomiędzy tych, jakie pan dokoła nas widzi—odzywa się do mnie po angielsku,—
jest dla nas Arabów ze wszystkich najdroższa. Aniołowie z Mekki, przynieśli ją na
skrzydłach do Egiptu, — i powiedziawszy to schyla głowę ku ziemi, oddając w duchu hołd
Allahowi, który dla uświęcenia tego miejsca, cudu takiego dokonał.
Otóż ten tu meczet w tym starym Kairze, ja
ko otwarty zupełnie, jest odrębnym od o- gółnego typu, meczetów świata mahome-
tańskiego.
Odrębnym, ale jak powiedziałem, nie jedynym w tem mieście.
Ma on bowiem to- w arzysza w Kairze nowym.
W tak nazwanym meczecie IbnTuluna.
Nie na skrzydłach jak ta tu kolumna, ale na ośle udaję się do meczetu tego,i stwierdzam w
nim te same właściwości, które przed chwilą uderzały moje oczy.
Podwórze obszer-
Z ulic Kairu,
nezstudniąpośrodku.
Minaret nieco oddalony.
Rząd kolumn dookoła.
Miejsce modlitwy odsłonięte od strony wchn- dowei.
To samo więc, ale i nie to samo, gdyż wszyst- k o tu o rozmiarach większych, wszystko o
wiele wspanialsze.
Ale bo też i jego twórca kalif Ahmet Ibn. Tulun, nie był tem czem pierwotny twórca
tamtego.
Był żołnierzem, lecz i zamiłowanym w naukach.
Potrafił ścinać harde przeciwników swoich głowy, lecz i dźwigać budowle pełne
elegancji sm aku.
Znał się podobno na sztuce.
A że powiedział mu ktoś z bardzo uświado
mionych, iż w tem właśnie miejscu, które obrał pod ten meczet, Bóg rozmawiać miał z
Mojżeszem, przeto zapragnął upamiętnić je czemś takiem, coby godne było takiego
wielkiego wydarzenia.
I na wzór Kaaby w Mekce wzniósł świątynię.
Podobnie jak meczet Amru w starym Kairze, i ten tu, w kolei czasów uległ
przeobrażeniom i przybudowlom, zmieniał pierwotne kształty, przystrajał się w duchu
przeróżnych epok, podobnie przecież jak tamten nie postradał charakteru otwartego meczetu.
Zwracają w nim moją uwagę ozdoby z drzewa na suficie, Kibla, miejsce modłów,
wyłożona złotem i mozajkami z drogich kamieni, zwraca minaret wyróżniający się od
wszystkich jakie w Kairze są.
0 kręconych schodach, kilku obszernych platformach, prowadzi on ponad uniesiony nad
całem miastem szczyt, ukazując z najwyższej, w całym majestacie to miasto.
Jego domy białe, wieże świątyń wyznań wszystkich, kopuły.
Mam pod sobą gdy tu stoję kawał Egiptu.
Cały Kair, ale nie tylko Kair.
Mam Nilu prostą i długą wstęgę, piramidy po za Nilem, pustynne piaski z jednej i drugiej
strony.
1 widzę dopiero gdzie jestem.
Że to co tu jest, ukradzione jest pustyni.
Że to miasto, to owoc śmiertelnej walki człowieka z nią.
Że jest ono czemś w rodzaju fortecy, co stacza z nią bój nieustanny.
Przy pomocy tego Nilu, który ją od murów tej fortecy odpiera.
Przyglądam się uważnie wszystkiemu co mam pod sobą, garnę wzrokiem ku sobie
szerokie widnokręgi.
I zachwycony jestem tem co widzę.
Obraz rzeczywiście wspaniały.
Dostrzegam na nim wszystko.
I dziwaczne, nie widziane w Europie mury, co mi się kłębią jedne nad drugimi, i wody
olbrzymie lustro co mi się toczą długiem i prostem jak strzała korytem, i pagórki z piasku,
unoszące się na morzu piasku i urozmaicające jego powierzchnie jednostajną.
Wszystko.
A to wszystko pokryte całunem melancholji, spowite w dziwnym jakimś smutku,
rozpływające się w mgle czarodziejskiego marzenia.
Dokoła pusto i głucho.
Słońce chyli się ku zachodowi, na ziemi i nad ziemią cisza cmentarna.
Ptak nie śpiewa, człowiek znużony pracą całego dnia gotuje się do wypoczynku.
Ponad wszystkiem zwiesza się ponura noc.
Spływa ku ziemi, garnie wszystko co się na świetle krzątało pod swoją władzę ponurą.
Zejść stąd na dół czas, bo gdy ta władza jej ponad ziemią się rozpostrze, w ciasnych
odległych ulicach arabskiego miasta, mogę nie znaleźć drogi do mego domu, a jednak stoję i
przyglądam się temu co mam dokoła siebie i pod sobą.
I przyglądając się w zachwycie, oddaję hołd temu Kairowi, który wczoraj upiększając
tylko ten dokoła krajobraz, dziś go ożywia twórczą myślą, pokojowej, jedynie godnej
człowieka walki z tem, co tak niedawno jeszcze pogrążając wszystkich, którzy tu, niby
zwierzęta bezmyślnie pólżyciem żyli, w ciemnocie, nędzy i w śnie ducha, dziś wprzęgł ich
żelazną wolą swoich cudzoziemskich władców, do woza oświaty, względnego dobrobytu i
kultury względnej.
VI.
Aby dokładnie zwiedzić wszystkie meczety stolicy Egiptu, potrzeba sprzyjających
okoliczności i miesięcy czasu, aby obejrzeć najgłówniejsze z nich, tydzień zaledwie na to
wystarczy.
Bo cóż w nich za rozmaitość, jakaż mnogość rzeczy godnych widzenia.
Każdy nieledwie, to karta historji politycznej i histoiji sztuki, każdy, to owoc
architektonicznych pomysłów budzących podziw, bądź swoją monumentalnością, bądź
wykończeniem.
Ot naprzykład ten pierwszy lepszy z brzegu, — meczet sułtana Hassana.
Cóż to za wielka osobliwość w tym Kairze!
Bo jestto meczet-twierdza, albo twierdza-me- czet, — jak wolicie?
Dom modlitwy, ale i niezdobyta warownia.
Przybytek czci Boga poświęcony, ale i bezpieczne schronienie przed nieprzyjacielem.
Kiedy mu się przyglądasz, nie wiesz doprawdy co w nim przeważa, co jego budowniczy
miał na głównym planie.
Bo sharmonizował w tych murach wdzięk i siłę, poezję z prozą.
Zrobił rzecz, jakiej przed nim nikt w świecie mahometańskim nie zrobił, i doczekał się tej
wielkiej wdzięczności, że mu po wykończeniu jego dzieła, obcięto obie ręce, aby nikogo
innego podobnem temu, nigdy w życiu nie obdarował.
Meczet jest olbrzymi, wychodzi na dwa place i kiedy się ku niemu podchodzi od strony
ulicy Mehmeda Ali, daje obraz czegoś niezwykłego.
Wymową olbrzymich swoich murów, przywodzi na pamięć jak tamten w starym Kairze,
tych twardych ludzi 14 stulecia, co to jedną ręką trzymali przed oczami Koran, a drugą
doskonale wyostrzony miecz.
I przy pomocy tego miecza, jak znani nam dobrze z dziejów i obrazu Gersona,
apostołowie ger-
Meczet w Kairze.
mańscy wśród Słowian, święte prawdy gruntowali w opornych na przyjęcie ich sercach,
wytaczając z nich potoki krwi, aby ci, w których piersiach one biły, mniej byli na te prawdy
odpornymi.
Wchodzisz po schodach, kupujesz za dwa pia- stry u wejścia bilet, a za jednego
nieodzowne pantofle, które ci wkładają na obuwie, przyczepia się do ciebie słabo mówiący
po angielsku jakiś
nieodstępujący nigdy tych schodów Arab, i czy chcesz czy nie chcesz, w jego towarzystwie
wstępujesz do wnętrza.
Jak zewnątrz, tak i wewnątrz, uderzają oczy twoje w przedsionku wysokie grube ściany,
dalej o dwóch studniach podwórze.
Dwóch, jednej większej, drugiej mniejszej.
Obie w kształtach zwykłych studzien arabskich do obmywali przed modlitwą, obie
nakryte, dziwne tu robią na tem podwórzu wrażenie.
Bo wiem po co tu są, nie wiem dla czego jest ich aż dwie.
Objaśnia rai to mój przewodnik.
— Dawniej — opowiada mi on, tak lichą angielszczyzną, że go zaledwie zrozumieć
mogę, — Arabowie i Turcy w Kairze, nie żyli w najserdeczniejszych stosunkach. Modlili się
razem, ale myli, zanim weszli do świątyni, oddzielnie. To skłoniło przebudowujących ten
meczet, że dla ich dogodności, umożliwili im dokonywanie tej ceremonji z obopólnem
zadowoleniem. Tuż przy sobie bowiem ustawili oni dwie studnie, i tym sposobem nie kazali
jednym wyczekiwać aż się drudzy umyją.
Rzecz szczególna, ten meczet sułtana Hassa- na ma wewnątrz kształt krzyża.
Krzyża regularnego.
Rozpościera się on na wielkiej przestrzeni i zamyka w sobie wszystko to, co jest w nim
najcenniejszego.
Więc kamienny piękny mambar, na który w uroczystych chwilach wstępował sułtan, by
przemawiać do ludu, więc wspaniały grób Hassana, miejsce czci tych, którzy na modlitwy się
schodzą.
Kiedy tu się znajdujesz, widzisz dopiero całą majestatyczność tej świątyni Allaha.
Przy jej sile, jej wdzięk.
Jakżeż różny przecież od tego, który cię zachwycał w meczecie Mehmeda Ali.
Jakżeż odmienny noszący na sobie charakter.
Bo tam jest kokieteija, tu powaga, tam zmysły mają rozkoszy więcej, tu — dusza.
Te ornamentacje wykute w kamieniu i zwie szające się nad twoją głową, te patyną czasu
powleczone mozajki z kamieni drogich, o które ocierasz się w najświętszein dla
mahometanina miejscu rękami, te wreszcie olbrzymie napisy z Koranu, dzięki malowniczości
liter arabskich będące praw-
Pielgrzymka do Mekki.
dziwemi ozdobami, — wszystko to, jakże jest niepodobne do tego ro tam miałeś, wszystko,
jakimż odmiennym do ciebie przemawia językiem!
To też tamten, przypomina mi raczej salę teatralną, ten, dom takiego nie innego
przeznaczenia, tamten pasuje raczej dla zbiorowiska w dnie uroczyste mun(iurów złoconych
na dostojnikach i flarach państwowych, ten dla fanatycznego wyznaw-
cv wiary Mahometa, który dla tej wiary poświęcić jest gotów każdej chwili, wszystko.
I gdy tam, skoro zapłoną zwieszone w nim "ze sklepienia niezliczone lampy, daje się
oczom widzieć obraz, przechodzący urokiem swoim obrazy wszystkie, jakimi miękka sztuka
pieści ludzki wzrok, tu, gdy się on po brzegi wiernymi zapełni, można ■dopiero wyczuć
potęgę duchową świata, co oparty jak o granit o swoją odrębną od naszej wiarę, kto wie, czy
dzięki właśnie tej skupiającej go w scementowaną jedność wierze, nie gotuje chrze-
ścijańskiemu światu wielu niespodzianek.
Podprowadza mnie mój przewodnik, ku oknu, z którego widzę dobrze kule tkwiące w
murze
— Patrz pan,—mówi,—look on sir—co za siła jest w tych murach; kiedy Napoleon był w
Egipcie, bombardował ten meczet armatami, i pociski jego nie zdołały mu żadnej szkody
wyrządzić. Uwię- zły w cegle jak w cieście.
Rzeczywiście, widzę je tkwiące w zewnętrznej ścianie świątyni, i stwierdzam naocznie to
com ■wyżej powiedział, że budowano ją w tym celu, aby w razie potrzeby służyła za fortecę.
Dwa place, które przylegają do tego meczetu, właściwie powinny się nazywać placami
meczetów.
Gdyż mamy ich tu aż cztery.
Nie do uwierzenia, — cztery.
Wszystkie okazałe, wszystkie przylegające niemal do siebie, nadają jakiś poświęcony
charakter temu miejscu, czynią je jedynem nie tylko w Kairze, ale w każdem
mahometańskiem mieście.
Jest bo ono też istotnie jedynem.
I drogiem sercu każdego mahometanina.
Tu bo nie gdzieindziej, po święcie Bajramu gromadzą się niezliczone tłumy z całej
okolicznej Afryki, stąd z modłami głośnemi wyruszają do Mekki, by bić czołem przed
grobem proroka.
I wtedy te place przemieniają się jak gdyby w przedsionki tego grobu, martwe zazwyczaj
pul
sują życiem gorączkowem, a te meczety pomieścić nie mogą przybyszów ze stron
najdalszych, szukających w nich duchowego pokrzepienia do wędrówki dalekiej.
Otóż najsilniejsze pokrzepienie znajdują oni w meczecie Hassana.
60 tu jest coś takiego, czego nie ma w żadnym z meczetów Kairu.
Bo tu dusza mahometanina poi się nektarem, jakim ją żaden inny nie darzy.
W tych wspaniałościach w półmroku utopionych, w tym dziwnym jakimś rozlanym po
jega wnętrzu smętku, ale przedewszystkiem w tej powadze, jakiej nie zaraąca nigdy nic.
To też tu nie gdzieindziej najwięcej dusz znajduje ukojenie, jakie tylko zbolałemu religja
daje, tu spieczone wargi wiernych z najsilniejszem wzruszeniem szepczą, zanim grób
wybranego przez Al- laha zobaczą, piękną modlitwę do Allana, która wstrząsa każdego
sercem:
„Boże wszechmogący, jeślim popełnił wiarołomstwo ustami mojemi, lub niegodziwą
myślą moją, jeślim nie wypełnił świętych przykazań Twoich, lub naruszył prawość wiary,
którą nam Twój prorok Mahomet objawił, serdecznie żałuję za te wszystkie grzechy moje i
błagam przebaczenia"-
VII.
Rzecz bardzo naturalna, że w mieście liczą- cem tyle meczetów co Kair, spotyka się je
niele- dwie wszędzie.
Nieledwie.
Mniej lub więcej widoczne przechodnia oku.
Bo wiele z pomiędzy nich wtuliło się tak głęboko w mury domostw, że trzeba wiedzieć
gdzie są, aby je odnaleźć, wiele bez minaretów, tylko z drobną kopulką na szczycie, niczem
nie mówią, że są meczetami.
Oczywiście o takich, ani Baedecker, król przewodników, ani Meyer, usiłujący go
daremnie strącić z jego tronu, przybysza do Kairu nie informują, pozostawiają je na stronie,
choć niejeden z pomiędzy nich, wart jest, zwłaszcza w dnie modlitwy, widzenia.
Ale na świecie co jest skromne, zajmuje skromne miejsce, co błyszczy, wysuwa się na
wybitny plan, nic więc dziwnego, że kto widział przed chwilą takiego „Hassana", nie po to
sadowiony jest na osła, aby go wieziono przed miniaturowy przybytek, który nieledwie
niczem od ścian sąsiednich domów się nie wyróżnia. Gdzież go więc wiodą, co mu z dumą,
pewni jego zachwytu pokazują?
Meczety, które acz nie tak jak „ Hassan" wspaniałe, nie maleją przecież przy Hassanie,
nie robią mu, ani zewnątrz ani wewnątrz, sromu.
Meczetami tymi są: Muayad, El-Ghuri, Bar- kuk, Kait-Bey, Ei-Azhar, wreszcie te.
osobliwe na pustyni, które pod nazwą Grobów Kalifów i Ma- meluków, są grobami i
meczetami.
Kiedy się z uwagą przygląda mahometańskim świątyniom Kairu, po Konstantynopolu,
gdzie władca wiernych przebywa, mającym największe znaczenie w całym świecie
mahometańskim i porówna je z domami, w których Arab w swojej dzielnicy stale
przemieszkuje, widzi się dopiero, czem jest religja dla tego ludu, cały jego duchowy świato-
pogląd staje przed oczyma.
Światopogląd tych, którzy mało dbając o doczesność, trosce o życie przyszłe poświęcają
wszystko, a nie wiele myśląc o własnych na tej ziemi wygodach, uważając ją za przystanek w
drodze do wieczności, nie szczędzą ofiar i pracy, by ku czci tego, który ich do życia powołał,
wszędzie nie mai gdzie nogę postawią, wznosić przybytki godne jego wielkości.
Gdyż On jak mówi ich Koran;
„jest jednym i jedynym stworzy! wszystko, umęczenia najmniejszego nie doznawszy, „do
życia powołał wszystkich by mu cześć oddawali",—
i będąc: niezliczonym w swoich dziełach, — .myśli o wszystkiem, i prowadzi ludzi według
swojej woli, po dobrych i złych ścieżkach".
Brama w meczecie Hassana.
Więc gdy jego czci - ciel, sam przeważnie gnieździ się niemal w norach, wkopuje
wziemię jak na pustyni, lub zwiesza w klatkach nad ziemią jak w tym Kairze,— Temu, bez
woli którego byłby on niczem, nie szczędzi niczego, by jego chwała jak najszerzej się
rozprzestrzeniała.
Bogaty i ubogi.
Pan i sługa.
Władca i nieled- wie niewolnik.
Każdy kto może, a nie każdy tu wiele może, odejmuje sobie i swoim ostatni niemal grosz,
i niesie go do skarbnicy ogólnej, na ołtarz potrzeby, którą uważa za najżywotniejszą ze
swoich potrzeb.
Nie dzieło to zatem przypadku, że tu jest tyle i takich meczetów, dzieło to filozoficznego
poglądu na to, czem się jest w stosunku do Stwórcy, i na to, jakie się ma względem Stwórcy
obowiązki.
Wszystkie te meczety, do których kolejno się udaję, (nie w dniu jednym naturalnie)
wyszły z rąk władców tego kraju, wszystkie więc noszą na sobie stempel władzy i co za
władzą idzie, — bogactwa.
Bo bogactwa wielkie widzę w nich wszystkich nagromadzone, szeroką rękę czuję w nich
wszystkich.
W mozajkowych ozdobach, w kolumnach drogocennych, płaskorzeźbach, złocie i
kamieniach kosztownych, któremi powykładano w nich ściany.
Ale widzą i coś więcej nad bogactwa.
Widzę gust wykwintny.
Przy szkatule napełnionej dobrze dukatami, talent niepospolity rzeczoznawców, co dla
wcielania w zmysłowe kształty swoich pomysłów, pukali do tej szkatuły.
Każdy z tych meczetów to osobliwość w swoim rodzaju.
Po co innego, do każdego z nich się przychodzi.
W meczecie Muayada podziwiasz więc majestatyczną bramę bronzową, marmurowe
sanktuar- jum, złote fryzy, pełne gustu arkady, opierające się na powabnych słupach, w
Ghurfego. starą niezmiernie kunsztowną fasadę z drugiej połowy X-go wieku, bardzo
malownicze szczyty gmachu, podczas gdy ci przewodnik twój szepcze do ucha, że kiedyś
znajdował tu się skarb nad skarby: koszula samego proroka.
A Barkuk, a Kait Bey, a El-Azhar?
Pierwszy, to wspaniałe drzwi bronzowe, drugi architektoniczne dzieło, pełne lekkości i
wdzięku z piętnastego stulecia, o bardzo, ale to bardzo pięknym minarecie i interesujących
płaskorzeźbach w drzewie, a trzeci, to dom Boży, najmniej być może z nich wszystkich
bogaty i ciekawy, ale najsławniejszy z tego względu, że przy nim i w nim nawet, znajduje się
najsławniejsza w całym świecie mahometańskim, uczelnia.
Zanim zwiedziłem był ten meczet, znajdowałem się, przypominam sobie, w Muzeum
egipskiem w Kairze, w gabinecie konserwatora tego Muzeum Ahmeda Kamei Beya.
Miałem do niego komis naukowy z Warszawy, od kogoś, zajmującego się zbieraniem
szczegółów dotyczących stóp osób świętych, odbitych przez nie na kamieniach, gdy
wędrowały po szerokim świecie.
Otóż Kamei Bey zajmował się również tym
przedmiotem, i widząc w różnych miejscowościach Egiptu wyciski nóg, które legenda
arabska uważała za nogi Mahometa, poświęcił temu przedmiotowi rozprawę francuską, którą
nawet był uprzejmy dać mi, gdym gościł u niego, do przejrzenia.
Opowiadał mi więc, że choć sam wierzący Mahometanin, nie wierzy w to, aby Mahomet
wędrował po Egipcie, i wędrując po nim pozostawił ślady na kamieniu, i że przedsięwziął
nawet kroki,
Uniwersytet arabski w Kairze.
aby ślady te, jako uwłaczające jego religji, usunięte zostały z meczetów.
— Posłałem — dodał, — moją broszurę, którą pan ma przed oczami do El-Azharu,
niestety przecież, poważna ta tnstytucja nie wypowiedziała swojego zdania w tym względzie.
Kiedy mi to mówił, nie byłem jeszcze w El-
Azharze, nic nie słyszałem o powadze mającej się tam znajdować instytucji, musiał się on
tego domyśleć, uniósł się bowiem na krześle i spoglądając na mnie ze zdziwieniem, odezwał
się po chwili:
— Jakto, pan nic nie wie o naszym przesławnym El-Azharze? Przecież to najstarszy
uniwersytet na całym świecie.
Na całym świecie? — tak podobno rzeczywiście jest.
Groby Kalifów.
Tak, jeżeli do uniwersytetu tego nie będziemy przykładali miary europejskiej.
Jeżeli pod tę nazwę, podciągniemy pojęcie uczelni.
Bo jako uczelnia dla starszych i młodszych o kursie wyższym i niższym, El-Azhar nie ma
podobnej sobie pod względem wieku nigdzie.
Zaglądam do jego metryki, i cóż w niej znajduję?
Że między rokiem 975 a 996 po Chrystusie, panował w tych stronach Kalif Al-Azis, za
którego Egipt zażywał dobrobytu i spokoju.
Otóż miał on przy swoim boku wezyra Abul- Faraga, męża podobno wielkiej nauki, i ten
miał mu poradzić, aby uświetnił swoje panowanie dziełem godnem ludzi wyższych.
I podał mu myśl, którą on skwapliwie podjął i urzeczywistnił, do założenia w Kairze tej
uczelni.
Jakoż uczelnia powstała, otrzymała nazwę uniwersytetu, i istnieje w tem miejscu i w tyrh
kształ tach, excusons du pen, lat bez mała tysiąc.
Miał więc rację czcigodny Ahmed Kamei Bey, gdy mi powiedział z dumą, że El-Azhar,
to najstarsza uczelnia na całym świecie.
Czy to jest jednak uniwersytet?
Przechodzę próg gmachu, co ukr}
-
wając meczet przed moim wzrokiem, ukazuje mi
jedynie bramę i w dali oryginalny minaret wkładam na moje obuwie pantofle, płacę dwa
piastry i znajduję się na obszernem podwórzu.
Widzę co?
Miejsce powietrzne i otwarte, po którem w przeróżnych kierunkach snują się ó różnej
cerze twarzy ludzie, w kątach którego, małe, podzielone na grupy płci obojej dzieci, kiwają
się. jak żydzi na pokucie, nad blaszanemi tabliczkami zapisanemi alfabetem arabskim.
Przy każdej z tych grup, starszy.
Siedzi jak one na nogach, kiwa się jak i one, i tłomaczy im głosem, w którym czuć
znużenie, ta jemnice alfabetu.
To pierwsza sala, — jeśli miejsce dachu pozbawione, salą nazwać można.
Przechodzę do drugiej.
Już prawdziwej sali.
Sklepionej i ubranej w kolumny.
Długa, nieco przyciemna, łączy się ona z in- nemi, choć gdy drzwi między jedną a drugą
nie
6
ma, nie czuje się tego, że ta, do której nieznacznie cię wpowadza, jest nie tą samą salą.
Tu też jak tam, grupy ale inne.
Grupy dorosłych.
Dorosłych i przerosłych nawet.
Bo widzę przy profesorze siedzącym na czemś co naszą katedrę przypomina,
siwobrodych tu i owdzie starców, widzę luazi, na których bladych obliczach, długie lat
dziesiątki wyryły niedający się zatrzeć ślad.
Siedzą wszyscy na ziemi, jedni na kozich skórach, inni na cienkiej słomiance, podobni w
tem do grup dzieci, które pozostawiłem w poprzedniej sali.
Nie podobni są tylko do tych grup w jednem.
Nie widzę między nimi kobiet.
Sami mężczyźni.
Wpatrują się w twarz nauczyciela, zapisują skwapliwie jego słowo, powtarzają i tłomaczą
po cichu je jedni drugim.
Co za rozmaitość pomiędzy nimi, jakież bogactwo typów całego mahometańskiego
wschodu!
Gdyż cały ten wschód, mam w chwili gdy patrzę na nich, przed oczami.
Dominuje Arab Egiptu, ale mieszają się z nim przedstawiciele ludów innych.
Turcy, Słowianie mahometańscy Bośni i Hercegowiny, Persowie, Tatarzy, Etiopczycy,
Murzyni mieszkańcy Indji nadgangesowych.
Ludzie biali, czarni, miedziani, bronzowi.
Ludzie w kostiumach czarnych, białych, jaskrawych jak stroje lekkich pstrych motyli z
półświatka, co rzucającym się w oczy strojem, pragną utonąć w drugiej płci oczach i
kieszeniach.
Jedni z nich się- uczą, drudzy spacerują po sali, inni ubierają, nie wiele sobie ceremonji
ze mnie, obcego tu robiąc, inni wreszcie spożywają swój posiłek.
Słuchałem, nie zrozumiawszy ani jednego słowa uczonego wykładu, spoglądałem na
ubierają
cych się przy swoich szafkach, rozumiejąc, że gotowali się oni do wyjścia po mozolnej lekcji
na miasto,—stoję w tej chwili przed tymi, którzy z namaszczeniem spożywają dary Boże.
Siedzą na nogach podwiniętych, po dwóch, trzech, przy sobie.
Przy każdej partji miska napełniona grochem z so3em, i płaski okrągły chleb.
Coś w rodzaju naszego podpłomyka.
Łamią chleb, nakładają patyczkami lub palcami na niego groch, maczają go w
rozpuszczonem maśle, czy nawet sadle, i jedzą.
Jest-li to apetyczne dla jedzących?—nie wiem, ale dla patrzących apetyczne nie jest.
Przecież jest ciekawe.
I charakterystyczne niezmiernie.
Gdyż w tej wielkiej sali, o kolumnach niezliczonych, mam wszystko.
Świątynię, bo tam w dali przy Kibli mahome- tańskiej, widzę modlących się z
namaszczeniem, uczelnię, bom dopiero co od katedry profesorskiej odszedł, aleję spacerową,
bo wzdłuż jej i wszerz ciągną mi szeregi używających ruchu, ubieralnię, bo przed chwilą paru
studentów nakładało na siebie w oczach moich kaftan, wreszcie zaimprowizowaną
restaurację, tylko z bardzo niewybrednymi pokarmami.
Modlą mi się więc, uczą, używają po nauce wypoczynku, ubierają i karmią w tym
dziwnym uniwersytecie, najdziwniejszym ze wszystkich jakie zna szeroki świat.
Nawet śpią.
Bo widzę rozłożonych paru z pomiędzy nich w kącie przy ścianie, widzę innych w
siedzącej postawie, zamkniętemi oczyma świadczących mi o tem, że na chwilę przerwali
łączność z tymi, którzy tuż przy nich, myśląc o doczesnych i duchowych potrzebach ciał
grzesznych, czuwają.
Widzę w miniaturze, rozproszony niemal po
całym świecie, a skłębiony w Afryce świat maho- metański.
Ze wszystkiemi jego właściwościami.
Z jego prostotą, ustrojem demokratycznym, poprzestawaniem na tem co się ma,
fatalizmem.
Gdyż ten świat przyszedł mi tu, w osobach najlepszych swoich synów, by się uczyć, gdyż
każdy przybysz wniósł do tego uniwersytetu właściwości swojego ośrodka, zlał, że się
figurycznie wyrażę, do jednego jeziora wody krajów różnych, po-
Groby Mameluków.
wstałych przecież z jednego źródła na podłożu jed- nakowem.
I stworzył tym sposobem w tym Kairze, przy całej rozmaitości, jednorodność, od obrazu
których ćmi się w oczach, w głowie powstaje prawdziwy chaos.
— Ilu tu jest w tej chwili studentów?—zapytuję po angielsku oprowadzającego mnie
Araba, widząc ich tłumy przed sobą i za sobą.
— Ilu? alboż kto to dokładnie wie? Bywają lata, że liczą ich dziewięć tysięcy, ale bywają
i takie, w których ilość uczących się w £1-Azharze jest o trzy przeszło tysiące większą!
Pomyślcie teraz.
Niecn będzie ich tylko dziewięć tysięcy, niech będzie nawet o tysiąc mniej, a stworzycie
sobie wyobrażenie o typach, jakie tu spotykałem, gdy wam jednocześnie dodam, że z tej
liczby jedna ósma część zaledwie pochodzi z Egiptu, reszta z najdalszych stron trzech części
kuli ziemskiej, gdzie niby piasek na morskiem wybrzeżu, rozsiani są czciciele Allaha.
Grobami Kalifów i Mameluków zamykam rzecz o meczetach Kairu.
Bo te groby to także meczety.
Prawdziwe cuda arabskiej architektury.
Tylko że są one, że tak powiem, meczetami umarłymi.
W których Bóg mieszka, tylko że nikt tego Boga w nich nie nawiedza.
Gdyż każdy czuje, iż nie są one już dziś godne jego wielkości.
Gdyż każdy nieledwie doznaje żalu i wstydu, iż dozwolił im dojść do tego stanu, w jakim
dziś są.
Stan to straszny.
Rozpadają się bowiem i nikną, kruszeją z każdym dniem, i nadejdzie niezadługo, bo
nadejść musi, ten czas, że z powierzchni ziemi znikną zupełnie.
Utoną w morzu piasku dokoła.
Dokoła nich bowiem piasku morze.
Pustynia, która przy nich biorąc początek, idzie na wschód, by uśmiercać powoli
wszystko, co na tym wschodzie jest.
Pod tym Kairem pokazała ona co potrafi.
Zabija te meczety-groby.
I do współki z człowiekiem, który widząc nieu chronną już ich śmierć, znosi na swoje
nędzne domostwa głazy z ich murów, jak rdza żelazo lub ro
bak drzewo, toczy i rozkłada wspaniałe niegdyś budowle, póki ich nareszcie
niepowstrzymana w niszczycielskiej swojej robocie, nie roztoczy i nie rozłoży.
Oby ta chwila dla tego Kairu nadeszła jak najpóźniej.
Gdy nadejdzie, na artystycznym i archeologicznym jego nieboskłonie zagasną dwie
piękne i czyste gwiazdy, które wiek i długie rozniecały światło dokoła.
VIIf.
Stoję w hotelu „Bristol et du Nil", może nie najlepszym, ale najlepiej ze wszystkich hoteli
położonym w Kairze.
Bo znajduje się on przy zbiegu ulic ruchliwych, niedaleko kolei poczty i Opery, w
miejscu, gdzie się krzyżują prawie wszystkie linje tramwajów elektrycznych.
Długi szereg jego frontowych okien wychodzi na południe, po za niemi zatem leżące
pokoje mają przez cały dzień słońce, co nie jest rzeczą drugorzędnego w stolicy Kairu
znaczenia, gdyż w zimie w nich, gdzie słońce nie dochodzi, jest przerażająco smutno i zimno.
Dając te, hotelu tego okna światło i ciepło pokojom, dają im one jednocześnie i
powietrze, „Bristol" bowiem zajmuje róg placu Ezbekje, w którego środku rozpościera się
olbrzymi, ale to w ca- łem znaczeniu tego słowa, olbrzymi ogród.
I ten plac i ten ogród, wielkie to osobliwości Kairu.
Nie tak dawno jeszcze było tu środowisko życia mahometańskiego, stały domy brudne i
biedne, w których się gnieździli jak w klatkach wyznawcy wiary Proroka.
Dziś jest inaczej.
Dziś w tem miejscu Europa ze wszystkiemi swojemi cechami.
Wtargnęła tu jak w Aleksandrji na plac Mehmeda Ali, wywłaszczyła z posiadłości, nie
drogą przymusową jak chcą wywłaszczać z ziemi na zachodnich naszych kresach Polaków,
Prusacy, ale drogą skupu domów, Arabów, i urządziła się tu )ak u siebie w domu.
I ma tu to co w domu.
Wspaniałe hotele, kawiarnie, wykwintne pałace mieszkalne, miejsca zabaw, sklepy.
Ma coś więcej niż w domu.
Ma park w środku, jaki stworzony mógł być tylko w tym klimacie.
Pałace Kairu. — Hotel Bristol.
O drzewach, o jakich pomyśleć nawet, klimat jej nie pozwoliłby w domu.
Park ten, datuje od roku 1870, ale kiedy po jego alejach chodziłem, zdawało mi się, że
istnieje on bez mała tak długo, jak nasz w Warszawie Ogród Saski.
Bo widziałem w nim drzewa olbrzymie, rozpościerające swoje korony na szerokich nad
moją głową przestrzeniach, bo pnie ich i gałęzie, cech młodości na sobie nie nosiły.
To też gdy się tu jest, nie czuje się wcale,
że to jest park stosunkowo tak młody i błogosławi się tę Luropę, źe w to zaduszone miejsce
Kai ru, gdzie tuż tuż ciągną się uliczki arabskie ciasne i brudne, wpuśćiła silny prąd
odżywczego powietrza.
Że nie tylko tym okolicznym ulicom, cuchnącym kanałom, po których ściekają męty
miejskie, ale całemu nawet Kairowi, dała zdrowe do oddychania płuca.
Bo płucami temi on cały niemal oddycha.
Pałace Kairu. — Hotel Szeferd.
Świadczy mi o tem, aż nadto wymownie każdy nieledwie dzień.
Rano snują mi się tu przeważnie Europejczycy, piękne panie, szczebioczące po francusku
i angielsku z bonami dzieci, ale popołudniu i wieczorem mam tu Egipt arabski.
Zasłonięte czarnemi chustkami na twarzach kobiety, mężczyzn w kaftanach i fezach
wschodnich, o charakterystycznym wyglądzie młode nadzieje świata mahometańskiego.
Ściągają tu one i oni, nie czekając swoich świąt z najdalszych stron miasta, spacerują po
wszystkich alejach, tłoczą się dokoła estrady, na której przygrywa egipska orkiestra,
rozsiadają po krzesłach i ławkach mnogich tu kawiarni.
Są wszędzie, wchodzą mi w oczy wszędzie.
Opuszczają najdalsze swe nory, w których się gnieżdżą niby robactwo w zaduchu i
mroku, oddychają pełną piersią.
I nie cierpiąc tej Europy, która im zabrała tu tyle, błogosławią ją przecież być może w
głębi dusz swoich, za to tu powietrze, za tę oazę, jaką im na skrzydłach cywilizacji swojej
przyniosła.
Lepianki Kairu. — Ulica arabska.
Błogosławią słusznie, gdyż tam gdzie jeszcze nie dotarła, jeśli Bóg nie posiał tak
niezbędnego do życia człowieka drzewa, oni go w takiej jak tu ilości nie posiali nigdzie.
Piekąc się od słońca, gdy chcą odetchnąć szerzej, lub dusząc w zgniliźnie, gdy im słońce
do nocnego wypoczynku się ułoży.
Nie potrzeba stąd daleko w głęboki Kair się zapuszczać aby przekonać się o tem, jak się
oni na niem pieką, lub bez niego duszą.
Wystarczy odejść od tego placu i parku kilkaset zaledwie kroków, a ukaże się naszemu
oku obraz, który każdą duszę poruszyć musi.
Odejść i wejść w jedną z okolicznych ulic,' gdzie Europa jest jeszcze nieobecną, gdzie
Arab, jest u siebie w domu.
I przedstawia Europie, w całej pełni swój •
dom.
Właśnie chodzę po jednej z takich ulic.
Tuż tuż ciągnącej się przy tym placu Ezbekje i przy tym wspaniałym ogrodzie.
Wychodzi ona od hotelu Bristol, i jak gdyby na szyderstwo temu hotelowi,
przypominającemu mi w tem miejscu Paryż lub Wiedeń, ukazuje coś takiego, czego
najostatniejsze zaułki tych dwóch miast nie ukazują nikomu nigdzie.
Kair taki, jakim on był, gdy tu jeszcze Anglików nie było.
Kair nie tknięty palcem europejskim.
Ulica ta stanowi dzielnicę samorodną.
Gdyż ciągnie mi się prosto przed oczami, ale ze swojego głównego koryta, wypuszcza
strumienie na prawo i na lewo.
Strumienie? nie, — raczej rynsztoki.
I to jej koryto i te jej rynsztoki, zabudowane są domami, pozornie więc niczem się one nie
różnią od innych arterji miejskiego ruchu, ale spójrz na dół, rzuć okiem dokoła, a doznasz
jeśli nie przerażenia, to wstrząśnienia.
Przedewszystkiem bruk.
Jest on tu, ale go i niema.
Gdzieniegdzie widzę kamienie ułożone symetrycznie przy sobie, ale znajduję miejsca,
gdzie ich wcale nie widać.
Czarna ziemia.
W tem głównem przecież korycie, ta ziemia jest przynajmniej równa.
Chodzi się po niej, potykając o wyboje lub
brnąc w mule, ale chodzi się jak po czemś gład- kiem.
Nie tak w rynsztokach.
Tu mam przed oczami pagórki i doliny, tu powierzchnia kreśli mi linje fantazji pełne, to
się unosi, to zniża, wreszcie rozszerza w rynsztoki inne.
I ginie, już nie wiem gdzie.
A na tej ulicy i uliczkach, w tem korycie i w tych rynsztokach, Boże wielki! jakaż nędza i
jakież zepsucie uwiły sobie gniazda.
Ludzie obdarci i wynędzniali, dzieci bose w łachmanach, upiory co się tu kobietami nazy-
wają, rozpościerające dokoła siebie woń, przyprawiającą o mdłości na mdłości
najodporniejszych.
To świat uczciwy.
A nieuczciwy?
Wysypał mi się przed te na tych ulicach i uliczkach domy, w postaci kobiet, nie jak tamte
czarnych i zasłoniętych, ale jaskrawych i o odkrytych obliczach, i rozsiadłszy się na ich
progach, wabi ku sobie mężczyzn, do nor odgrodzonych od oka firankami lub dywanami
brudnymi, by wyciągnąć im ostatni ich grosz z kieszeni.
Wabi publicznie, bezwstydnie, niczego się nie obawiając i niczem nie krępując.
Nie kontroluje ich tu nikt, nie ogranicza w ich rzemiośle nikt, wśród tej nędzy, tego
brudu, tego ścisku, tego zaduchu, siedzą one na stołkach przed domami swymi, lub biegają
jak pstre motyle, nie dozwalając wyminąć ich przecho*dniom, i złorzecząc tym, którzy
oporni i opancerzeni od uroków niewieścich, z niesmakiem, a może i politowaniem
spoglądają na ich wdzięki.
A o to wszystko ocierają się wszyscy, kobiety arabskie biedne ale uczciwe, ojcowie
rodzin, co po pracy pościągali tu z najodleglejszych stron miasta po posiłek i wypoczynek,
nie rozumiejące jeszcze tego wszystkiego, ale wyczuwające to już być może, — dzieci.
I uważa się to wszystko za zupełnie naturalne, za niepotrzebujące żadnych osłonek, za
coś takiego, bez czego żyć tu byłoby niepodobna, i nie tylko że się to toleruje, jak coś
naturalnego zupełnie, ale owszem, jak gdyby się chciało chwalić że to i tu nawet jest.
Śmiech przy łzach, świecący się szych przy krepie, śpiew przy jękach!...
Przy kobietach, które tylko przerażać i odstraszać mogą, od których odwraca się ludzkie
oko,
Pałace Kairu — Hotel Continental.
kobiety na które przecież ktoś, niewybredny naturalnie, spojrzeć pożądliwiej może.
Takich ulic bez nazw, jest w tym Kairze wiele. W starym i nowym.
Dość wyjść w bok z tych, które przerzynają tramwajowe linje, aby się z niemi spotkać, a to
że tu ich jest przy tych całkiem odmiennych wiele, nadaje dziwnemu temu miastu osobliwy
charakter. Charakter miasta sprzeczności.
Bo na taką rzeczywiście nazwę ten Kair zasługuje.
Od lat kilkudziesięciu.
Od chwili gdy tu usadowili się Anglicy, a za Anglikami inne europejskie narody.
Wtedy to rozpoczęła się w tych stronach ze starem walka.
Znalazłszy się w Kairze, Europa uczuła że się
dusi.
Że w tym labiryncie dróg i dróżynek miejskich, poruszać się nie może.
Że jej tu jest ciasno jak w więziennej celi.
Ze nie ma gdzie pomieścić tego, z czem nad ten Nil przyszła.
I uczuwszy to, przypuściła szturm do tego miasta.
Zaczęła walić stare domy, budować nowe, usuwać kręte ścieżki, by im przeciwstawić
słoneczne i powietrzne gościńce.
I padło od tej chwili w stolicy Egiptu wiele, zmieniło się do niepoznania wiele.
Ale nie wszystko.
Na to brakło pieniędzy i czasu.
Więc skutkiem tego, z jednostajnego Kairu, zrobił się Kair różnolity.
Jak rzadko które miasto na świecie.
Nie o odciętych od siebie ostrą demarkacyjną linją dzielnicach, ale o skłębionych i
pomieszanych z sobą.
Właściwie więc, nie ma w tem mieście ściśle biorąc, wielkiej i jednolitej dzielnicy
wyłącznie arabskiej i europejskiej, są pomieszane z sobą ulice i place, na których tu
mieszkają przeważnie Europejczycy, tam Arabowie.
Pałac więc trąca w tem miejscu o lepiankę, gmach wspaniały żywcem z Paryża nad Nil
przeniesiony o komórkę, ulica o sklepach wykwintnych, elektrycznością oświeconych o
drożyny, w których
utonęło wszystko, co tu jest najmniej dla oka ponętnego.
A co panowało tu wszechwładnie i wyłącznie, jeszcze kilkadziesiąt lat temu.
Czy żałować należy, że dziś nie panuje, że padają powoli ale ciągle jedne po drugich
filary podtrzymujące to, co z Europą nie przed stawiało podobieństwa najmniejszego?
Wielu mówi że tak, ja wołam na cały głos: nie.
Bo to co tu stało wyłącznie dawniej, a dziś powoli znika, było charakterystyczne
niezawodnie, różne od tego, na co spoglądają w domu nasze oczy, ale było jednocześnie
brudne, nędzne, cuch-" nące.
Na obrazku wyglądało pięknie i poetycznie, w rzeczywistości przejmowało wstrętem i
bólem.
Jak te uliczki przy placu Ezbekje, które wam w krótkości opisałem, jak tyle innych
podobnych im na północy i południu, na wschodzie i zachodzie tego Kairu, które wkraczając
w ulice inne, Kairowi nadają piętno odrębne.
Ćwierć wieku temu jeszcze, piętna takiego tu nie było.
Zestawiam z sobą dwie mapy miasta, jedną z ubiegłego roku, drugą z roku 1885 i widzę
to najoczywiściej.
Na mapie z przed ćwierci wieku, mam Kair, zupełnie różny oa dzisiejszego.
Ulic prostych i długich zaledwie kilka: Abdul Azisa, Mehmeda Ali, Bulak, Solimana
baszy, Ciot Beya, i Kasr Ali nad Nilem.
Reszta — ciasne i krótkie drożyny.
Jak pokłębione nici wyglądają mi one, gdy spoglądam na nie na planie, jak nici rzucone
niedbałą ręką na stół, ciągną mi się wązkiemi linijkami w tę i ową stronę.
Dziś, jakaż zmiana.
Nici jeszcze są, wciskają się wszędzie, ale wszędzie poprzecinały je szerokie linje ulic
słone-
ęzńych i szerokich. O wyglądzie europejskim.
Gdzie się ludzie nie duszą jak tam, gdzie mieszkają nie jak zwierzęta, lecz jak ludzie.
Z każdym rokiem przybywa w Kairze ulic tych coraz więcej, znikają koryta, powstają
wygodne łożyska.
A wraz z niemi powstaje i to, co nosi charakter naszej kultury.
Jeśli nie dobrobyt wszędzie (tego i u nas nie stety wszędzie nie ma) to byt znośny.
Jeśli nie warunki umożliwiające rozkwit, to dozwalające przynajmniej po ludzku żyć.
Dawniej, tych tu warunków zgoła nie było. •Jak ich nie ma na wielu jeszcze ulicach w
Kairze, dziś.
Gdzie Europa jeszcze nie wtargnęła. Gdy więc dziś, tu i owdzie już tylko nie
dostrzegałem jej, chodząc po stolicy Egiptu i zaglądając do najustronniejszych jej kątów,
wczoraj niemal jeszcze nie do strzegał jej tu w ogóle nigdzie nikt.
Była olbrzymia zabudowana przestrzeń nad Nilem, o wspaniałych tylko meczetach i o
niemniej wspaniałych pałacach wschodnich despotów.
Była zresztą nędza, duszących się i umie rających niemal z głodu, setek tysięcy istot
Gmach, jckich wiele w Kairze ludzkich.
Kultura nasza nie przekroczyła jeszcze brudnych i cuchnących Kairu wrót. Zatrzymała się
na ich progu.
Czyż więc żałować należy, że dziś je przekroczyła, że przeobraziła już w części i
przeobraża to miasto, że w części stworzyła i wciąż w niem stwarza warunki życia znośne,
czyż więc płakać, że pod jej oskardem, padają tu brudne ale malownicze zakątki, by ustąpić
miejsca dzielnicom higienicznym i czystym, o formach przecież mniej fantastycznych i mniej
łechcących artystyczne oko?
Niech żałuią tego i niech po tem łzami gorz- kiemi płaczą, syci filistrzy szukający po
dobrym obiedzie wrażeń nieznanych, ja tego nie żałuję.
I przyklaskuję tym wszystkim, którzy tu przyszli z chęcią robienia dobrze, tonącemu
podali deskę ratunku.
A choć podając mu ją, zniszczyli to i owo, to i owo z tego co tu odrębnem było zatarli,
nie policzy im tego zaiste za grzech Bóg bo niszcząc to i zacierając, najszlachetniejszemu
stworzeniu Boga: człowiekowi, umożliwili w tych stronach człowieczy byt.
6
IX.
Chcąc poznać dobrze Kair, trzeba przez dłuższy szereg dni, włóczyć się po jego ulicach.
Wałęsać po nich, „fłaner", jak się wyrażają Francuzi, „andar'ą sottzo", jak mówią Włosi.
Włóczęga taka nie jest wcale bezmyślną rzeczą.
Wcale nie.
Ale pod warunkiem jednym.
Aby nie poprzestawać na tem na co jedynie Baedeker i Meyer w swoich drukowanych
przewodnikach zwracają uwagę, nie słuchać przewodników żywych, którzy tam zazwyczaj
przyjezdnego prowadzą, gdzie prowadzili już przed nim setki innych, jeżeli nie tysiące, ale
samemu bez przewodnika, z mapą miasta jedynie w ręku chodzić po wszystkich arterjach
miejskiego ruchu, zaglądać do wszystkich kątów, tych nawet, które oddalone od szerokich
gościńców, z gościńcami tymi, nie zdają się mieć wiele wspólnego.
Tym dopiero sposobem nabierze się dokładniejszego pojęcia o mieście, które przeobraża
się niezmiernie szybko, zmienia swój pierwotny, czysto arabski charakter, i pozostając
arabskiem w gruncie rzeczy, powierzchownie się „europeizuje".
Gdybym się innej, że tak rzeknę, „metody" trzymał, nie poznałbym uliczek krętych tuż
przy Ezbekje, którym poświęciłem w poprzednim rozdziale nieco gorzkich uwag,
wyjechałbym ze stoli
cy Egiptu, mając o niej bardzo niedokładne tylko wyobrażenie.
Tak, — mam wyobrażenie nieco lepsze, i gdy dziś piszę o niej te wspomnienia,
przedstawia mi się ona nie tylko z całą oryginalnością swoich etnograficznych typów, ale w
całej mozajce barw przeróżnych, urozmaicających jej wspaniały obraz.
Kiedy się tak wałęsa po Kairze, i z ulicy europejskiej przechodzi na arabską, by
zabawiwszy na niej czas jakiś, znowu na europejskiej się znaleźć, uderza przedewszystkiem
jedno.
Wielka rola, jaką w nim odgrywa Europa.
Wzmiankowałem już wyżej, że Kair liczy 640,000 mieszkańców, i że z tej liczby, tylko
70,000 nie zalicza się do narodowości arabskiej.
Siedmdziesiąt tysięcy, to jest mało co więcej, niż dziesięć procentów.
I cóż? Te dziesięć procentów, ten drobny ułamek, nadaje tu wszystkiemu ton.
Wysuwa się na pierwszy plan wszystkiego.
Podporządkowywa sobie wszystko.
I to we wszystkiem.
Bo wszystko wielkie co tu w tem mieście widzę, wszystko, z wyjątkiem jedynie
meczetów, które są dziełem przeważnie sił arabskich, zawdzięcza swój byt temu ułamkowi.
Nie byłoby go tu, gdyby jego nie było.
Wspaniałe zatem domy i hotele, majestatyczne składy towarów, mosty łączące z sobą oba
wybrzeża Nilu, tramwaje elektryczne, których rozgałęziona sieć należy do lepszych jakie
znam, uniwersytet europejski, nie mający nic wspólnego z tamtym opisanym wyżej
przezemnie arabskim z przed tysiąca lat, parki, koleje żelazne i statki parowe na rzece, ogród
zoologiczny i akwarjum— wszystko to, czego śladu nawet kilkadziesiąt lat temu jeszcze tu
nie było, przyniosła z sobą ta Europa, wszystkiego dokonała ona.
Przy pomocy swojego kapitału, ale przede- wszystkiem, dzięki swojemu rozumowi.
Arab miejscowy uczył się w swoich szkołach, słuchając w swojej najwyższej uczelni w
El Azha- rze wykładów mądrych, szydził w duchu z tej Europy, że ją swoim uniwersytetem
wyprzedził o tak wiele, gdy jednak nasiąkły naukami wkroczył w praktyczne życie, okazał
się do tego, co to życie praktyczne wygodnem czyni, — niedołężnym.
Gnił w brudzie, zaduchu, ciasnocie.
I niech nikt nie mówi, że gnił z powodu nędzy.
Wcale nie.
Tak nazwana Delta Nilu należała zawsze do bogatszych krajów na świecie, posiadała
zawsze wielu zamożnych, wzbogaconych na hodowli chociażby tylko bawełny, ludzi, któizy
za punkt honoru powinni sobie mieć, aby ich stolica miała to, w co pieniądz każdą stolicę w
Europie wszędzie przyozdabia.
Tymczasem o nic oni nie dbali.
Używali dość bezmyślnie dostatków swoich na miejscu, trwonili je gdy im się Europy
zachciało w Paryżu, nie pomyśleli przecież nawet o tem, aby swój Kair upodobnić jeżeli nie
do Paryża, to do trzeciorzędnego chociażby miasta, przez które do tego Paryża, od Trjestu,
Genuy, lub Marsylji jechali.
Pomyślał o tem ktoś inny.
Ten Europejczyk.
Ten drobny tu wśród ludności ułamek.
Naprzód jako kupiec, później jako wpływowy czynnik w kraju.
I dokonał rzeczywiście cudów.
Bo zaiste, cudem prawdziwym jest, wnieść w tak krótkim stosunkowo czasie tyle, co on
tu wniósł, cudem przeobrazić doszczętnie tyle.
To bo co on tu zrobił, przechodzi doprawdy pojęcie wszelkie, i jeśli dziś człowiek o
wymaganiach kulturalnych nie czuje się w Kairze jak nie
u siebie w domu, jemu i tylko jemu ma to on do zawdzięczenia.
Arab nie dopomógł mu w jego pracy niczem.
A raczej dopomógł, ale tak jak dopomogli Faraonom do wzniesienia Piramid Fellahowie
pustyni.
Nie głową swoją, jeno rękami.
Zapłacony, wziął oskard i kielnię w rękę, walił stare zmurszałe mury, budował nowe,
gdyby to od niego przecież zależało, nie tknąłby zmurszałych nigdy. Jak nie tyka ich tam,
gdzie Europejczyk jeszcze wtargnąć nie miał czasu.
Ale Europejczycy w Kairze wycisnęli swoją pieczęć nie tylko na szkielecie miasta.
Nie tylko usunęli tu starego tyle, wznieśli tyle nowego.
Nie tylko.
W ciągu tak krótkiego czasu, zdołali tu oni pochwycić w swoje ręce nieledwie wszystkie
gałęzie wewnętrznego życia.
Mam więc tu ich na najwybitniejszych stanowiskach.
W charakterze bankierów wielkich, przedsiębiorców, inżynierów, doktorów, adwokatów,
właścicieli hoteli, kupców i przemysłowców.
Z tej liczby siedmdziesięciu tysięcy tu osiadłych (o przyjezdnych chorych i turystach nie
mówię) nikt w Kairze nie wypoczywa, każdy chwyta coś do rąk, i dzięki apatji społeczeństwa
miejscowego, wypływa rychło na wierzch.
A Arabowie?
Choć i wśród nich nie brak i zamożnych i ruchliwych, na ogól robią wrażenie czynnika
biernego, silnego jedynie swoją liczbą, nie tem przecież, co martwą na świecie liczbę w
rzeczywistą siłę przei nacza.
Niezawodnie że przyczynił się do tego oręż angielski, nie wątpię o tem, że gdyby nie
decyzja Gladstone'a zagarnięcia Egiptu, nie czułoby się tu tyle Europy co się dziś jej czuje,
sądzę przecież,
że tak jak wszędzie wśród świata mahometańskie- go, gdzie postawiła raz ona nogę, i tu
korzystając z apatji tego świata, szłaby ciągle naprzód.
Może wolniej, niż dziś, może paraliżowana silniej niż dziś w swoim pochodzie, ale
szłaby.
I z czasem wzięłaby intelektualną dyrektywę nad tym światem.
Ta wielka rola, jaką odegrała i odgrywa ciągle w Kairze Europa,—to pierwsze
spostrzeżenie jakie się robi, kiedy się po ulicach tego miasta bez okreś lonego celu uważnie
chodzi, kiedy się widzi czem tu ona rzeczywiście jest, ale gdy nie dla podziwiania Europy,
Europejczyk nad Nil przybywa, — to co tu jest samorodnym wytworem, co kultura
miejscowa porodziła, o ileż w większej mierze, zająć musi jego uwagę.
Popatrzmyż więc na to, do całokształtu obrazu dodajmy barwy, które go uwypuklą i
ujaskra- wią przed naszym wzrokiem.
O meczetach już mówiłem, tych wielkich, które każdy kto tu przybywa widzieć musi, ale
oto zarysowuje się przed moim okiem, w labiryncie uliczek, przylegających do pustyni
arabskiej, maleńka dżamja, a hałas dzieci powtarzających głośno jedne wyrazy, świadczy mi
o tem, że tuż przy niej znajduje się i początkowa uczelnia: medresa.
Zdejmuję obuwie, pytam stojącego na ulicy Araba, czy jedną i drugą zwiedzić mogę, i
otrzymawszy kiwnięciem głowy pozwolenie, wchodzę z uszanowaniem do dżamji.
Jestto meczet w miniaturze.
Meczet, dla najostatniejszych z ostatnich.
Przylega do komórek wtłoczonych w poszarpane mury, nie wiele przecież od tych
komórek się wyróżnia.
Nie ma minaretu, tylko coś u góry w rodzaju kopuły niekształtnej, ma okrągłą wewnątrz
izbę, z kiblą zwróconą w stronę Mekki, przed którą siedzi na nogach kilku mężczyzn.
I powtarza za jednym z pomiędzy nich słowa Koranu.
Powtarza, nie zwracając wcale na mnie uwagi.
Zapatrzeni w tego, z którego ust najpierw one wychodzą, kiwają się wszyscy, w miarę jak
je wygłaszają, zapominając nieledwie o świecie całym, obcując jedynie ze swoim Bogiem.
Wszyscy wynędzniali i obdarci, bogaci są przecież tem co nad najbogatszych wszystkich
unosi, swoją wiarą, która maluje się na ich zbiedzo- nych twarzach.
To też patrzę na nich z uszanowaniem, gdyż ta wiara jak słusznie powiedziała Ouida, jest
„życia kwiatem", a gdy ona minie, „przejść musi wtedy i wiosna naszego życia".
0 parę kroków: medresa.
Obraz taki sam jak na podwórzu uniwersytetu El-Azharu.
Tylko dzieci tu mniej.
Tylko wygląd ich nędzniejszy o wiele.
Bo są to dzieci dzielnicy najuboższej.
Spędzono je tu z zaułków miejskich lub nor na pustyni, dano im do rąk tabliczki blaszane,
i posadziwszy przy nich na nogach nauczyciela, nie wiele więcej od nich umiejącego, udziela
się im początki nauki, by je uzdolnić do zgłębienia największej, jaka zamyka się w Koranie.
Kiedy znalazłem się na progu ich szkoły, wszystkie odwróciły od swoich tabliczek oczy
ku mnie, a ich nauczyciel przerwawszy naukę, wyciągnął do mnie z niemą prośbą o piastra,
rękę.
Za jego przykładem poszły dzieci.
1 nie czując zapewne tego, że jałmużna poniża tych, których ta nauka ma podnieść,
wspólnie z nim szeptały mi wyraz bakseisz, mówiąc wyrazem zbiedzonych twarzy swoich, że
jeśli serca mojego nie wzruszą, może po wyjściu z tej biednej szkoły nie spotkają się z
kawałkiem chleba.
Takie meczety, takie medresy i takie wołanie
ciągłe o ten bakszisz, spotyka się w Kairze w nie- jędnem miejscu.
Pierwsze i drugie wtłoczone są w całe miasto, gdzie tylko Arabowie gnieżdżą się gęściej,
ostatnie •daje się słyszeć wszędzie.
Literalnie wszędzie.
Bo gdy ich jest tu tylu, nie ma miejsca, gdzie- by się ich nie widziało, a gdzie tylko ich się
widzi, tam dochodzi do u- cha ten wyraz.
Co on oznacza?
Dosłownie, oznacza: podarunek.
Taki podarunek jest
duszą mahometańskiego Wschodu.
Jest osią około której kręci się na nim wszystko.
Dają go kedywo- wie egipscy sułtanom w Konstantynopolu, baszowie kedy- wowi, niżsi
urzędnicy baszom.
Dają urzędnikom mający do załatwienia interesa po biurach.
Na to wszystko pa-
, . .... .
trzy Arab.
Bakszisz! bakszisz!..
I gdy widzi że wszyscy go dają, żąda go od wszystkich.
Naturalnie przybywających do niego w odwie- ■dziny z Europy.
Ale gdy wszyscy tamci dają ten podarunek za coś, on go żąda od nich za nic.
Za to że jest Arabem, a oni Europejczykami.
Za to, że zamiast siedzieć w domu, przyjeżdżają do niego.
Literalnie za to.
Bo o ten „bakśzisz" wołają do ciebie gdy przechodzisz po ulicach, wsiadasz na statek na
Nilu, gdy kupujesz bilet kolejowy, gdy wstępujesz w progi meczetu.
Oburzy się na ciebie wynajmujący ci osła lub wielbłąda, jeśli mu oprócz umówionej
zapłaty nie dorzucisz paru piastrów w charakterze „bakszisza", wtargnie do twojego
mieszkania, gdy dawszy mu to co mu się należało, nie dodasz tego, co on uważa za dodatek
niezbędny.
I nie wiele jest warte, że najmując kogoś do swoich usług, najwyraźniej zastrzeżesz, iż po
nad umówioną zapłatę nie dasz „bakszisza", by ci wynająć swoje usługi on się na to zgodzi,
ale ośmiel się tylko stać przy swojem zastrzeżeniu a zobaczysz co cię spotka.
Zwiedzałem na ośle w okolicach miasteczka Bedraszin nad Nilem, tak nazwane „Martwe
pole Sakkary", i zwiedziwszy je, zamierzałem tą samą. drogą powrócić do Kairu.
To się jednak wynajmującemu mi osła nie podobało.
Pragnął zarobić odemnie więcej.
Więc zaczął nalegać, abym do Bedraszinu nie powracał, lecz jechał pustynią do piramid i
sfinksa w Gizeh, i stamtąd wsiadł w tramwaj by się w stolicy Egiptu z powrotem znaleźć.
Projekt uśmiechał mi się bardzo, bo z tego pola do Gizeh blizko trzygodzinna droga
piaskami była niezmiernie oryginalna, więc choć piramidy i sfinksa już widziałem,
przystałem na jego propo- zycję.
— Ile chcesz? — zapytałem.
— Trzydzieści piastrów,—brzmiała odpowiedź-
— Dobrze, ale bakszisza nie dam ani piastra.
— Zgoda, żądać go od pana nie będę.
Znając już coś niecoś Arabów, wiedząc co to jest bakszisz, nie dowierzam mu przecież,
wyjmuję więc mój notatnik z kieszeni, i napisawszy na karcie po angielsku: „To Giseh 30
piastres, but no baksckish" (Do Gizeh 30 piastrów, ale bez bakszisza) każę mu te słowa
podpisać.
Podpisuje zygzakami arabskimi,—jedziemy.
Przyjechawszy, płacę mu 30 piastrów.
— A mój bakszisz?
— Przecież podpisałeś się że go nie będziesz żądał.
— No sir (nie panie) baksckish is obligatory, (bakszisz jest obowiązkowy) a gdy do
żywego oburzony, rzucam mu pieniądze ze złością na ziemię i wsiadam do tramwaju,
pozostawia osła przy murze i biegnie za mną, krzycząc po arabsku na cały głos, jak gdybym
mu wielką krzywdę wyrządził.
I dostaje swój bakszisz.
Dałem mu go, gdyż wstyd mi poprostu było moich tramwajowych pasażerów, którzy
słysząc jego rozpaczliwe wyrzekania, ręczę że byli pewni, iż mu niesprawiedliwość wielką
wyrządziłem.
Oto, czem jest w Egipcie bakszisz.
Radzą ci, gdy przyjeżdżasz do hotelu w Kairze, abyś go nigdy nikomu nie dawał,
ogłoszenia rządu angielskiego wywieszone w miejscach publicznych pouczają cię, o ile znasz
języki francuski i angielski, że jest on źródłem demoralizacji Arabów, słuchasz wszystkich,
przyznajesz im zupełną słuszność, i... dajesz.
Bo dawać musisz.
Bo po to jesteś Europejczykiem a oni Arabami.
Bo bakszisz wsiąkł w Arabów krew.
Stał się zwyczajem.
Dajesz więc wszystkim, którzy się do ciebie po niego odezwą, mężczyznom i kobietom,
dorosłym i małym dzieciom, i dopóki nie przestaniesz nad Nil przybywać, dawać go
będziesz.
Jestto mahometański haracz na ciebie za to, że nie siedzisz w domu.
Jeździsz po świecie, więc jesteś bogaty (tak twierdzi Arab), jesteś bogaty, więc
powinieneś biedniejszym dopomagać, a że podarunek pieniężny jest pomocą, zatem
domagają się od ciebie podarunku.
I domagać się go będą, póki nie zmienią się warunki bytu tego ludu, póki proces duchowy
nie przeobrazi go doszczętnie.
Ale zanim to nastąpi, twoje i twoich następców kości, próchnieć już będą dobrze w
grobie, przemieniając się powoli w proch.
Czarno i biało osłonięte na twarzach mahometań- skie kobiety, wchodzą mi w oczy na
ulicach Kairu.
W tramwajach i na oryginalnych swoich wozach.
W tramwajach widzę je w przedziałach, odgrodzonych od miejsc mężczyzn, na wozach,
będących nie czem innem jak spojonemi z sobą sze- rokiemi deskami, które ciągnie koń lub
osioł, same z dziećmi.
Nigdzie upośledzenie kobiety nie daje mi się tak dotkliwie uczuwać, jak gdy spoglądam
na te wozy.
Bo porzucone je tu widzę jak tłomoki, bez ża- • dnego względu nie tylko na ich wygodę,
ale nawet na bezpieczeństwo.
0 resorach mowy tu nie ma, więc każdy dół na ulicy, (a ulice w Kairze, w znacznej
części mają na swojej źle zabrukowanej powierzchni pagórki i doliny) daje im się gorzko we
znaki.
Gdyby też nie te ich zasłony na twarzach, czarne u Egipcjanek, białe u Turczynek, miał-
bym możność obserwowania, ile im taka jazda przykrości sprawia, tak, odczuwam tylko
drogą kombinowania spostrzeżeń, ich katusze.
1 współczuję doli tych, które nie pod tym jednym względem, w świecie w którym
goszczę, o ileż gorzej od mężczyzn są traktowane.
Bo chociażby te ich zasłony na twarzach.
Mężczyzna ma usta odkryte, może oddychać pełną piersią, wciągać do płuc powietrze
zdrowe.
A one?
Duszą się literalnie w swoich osłaniających im pół twarzy zawojach, oddychają czemś nie
prze- filtrowanem, ale zanieczyszczonem przejściem przez pełną kurzu i brudu chustkę,
wprowadzają nie po-
Omnibus kobiecy w Kairze.
wietrze do swoich piersi, ale jakiś rozczyn, który urąga zdrowemu powietrzu.
Bo tak chciał, nie mający żadnego względu na nie, ich Prorok.
„Zaleć kobietom—powiada on w Koranie—aby spuszczały oczy, aby strzegły czystości, i
ukazywały ze swoich ozdób tylko te, które znajdują się na zewnątrz. Łona swe, winny one
zasłaniać, a swoje twarze mogą pokazywać tylko swoim mężom, ojcom, dziadom, dzieciom
mężów swo-
ich, braciom, synowcom, kobietom, niewolnikom, służbie męzkiej nie potrzebującej kobiet, i
dzieciom, nie mającym eszcze pojęcia o różnicach płci".
Więc stosując się do tego zalecenia, odgradzają się murem zasłony od oczów, i wszędzie
gdzie konieczność zniewoli je wkroczyć, dają obraz nieszczęśliwych ofiar, budzących
politowanie w każ- dem sercu.
Kobiety arabskie.
Kiedy się więc patrzy na te dziwne omnibusy w Kairze, na których natłoczone są w więk-
szej ilości, niż się je spotyka na ulicach, przyklaskuje się w duszy tym reformatorkom w
Konstantynopolu, które stojąc przy religji Mahometa i przestrzegając jej nakazów, buntują
się przeciwko temu z pomiędzy nich, który im odebrał gdy wyjrzą po za swój dom, to co jest
dobrem wszystkich, przez Allaha do życia powołanych: powietrze.
I pragnie się, gorąco pragnie, aby koło ich reformy pod tym względem rozszerzyło się i
na ten Egipt, w którym w chwili, gdym na nie duszące się w tych zasłonach w Kairze
spoglądał, termometr wskazywał w południe i to w porze zimowej, dwa dzieścia stopni
gorąca!... Jakież więc w nich męki przechodzić one muszą w lecie?
W ogóle jednak widzi się w Kairze na ulicach kobiet arabskich nie wiele.
Na tych omnibusach dziwnych, w ogrodzie na placu Esbekje, dostrzegałem ich większe
gromady,, po za tem, nie wchodziły liczniej w moje oko- Siedziały zamknięte w domu.
Zajęte gospodarstwem i dziećmi, lub też gdy im warunki życia na to pozwalały, zabijając
czas- w bezczynności słodkiej, zrzadka tylko przestępu- jąc jego próg.
Chyba że wyprowadziły je poza nie wesele- lub pogrzeb.
Wtedy wylęgały na ulice, przyjmowały udział w procesjach.
Odsunięte od wszystkiego, nawet od Boga w chwilach modłów zwykłych, w tych
uroczystościach grom.adniej się grupowały, by uczestnictwem swem powiększać radość
ogólną, lub ogólny smutek.
Oto właśnie ukazuje mi się jedna z takich procesji.
Procesja weselna.
Jestem w okolicach dworca kolei żelaznej, szukam domu, w którym mieszka mój
znajomy z Muzeum Egipskiego Ahmed Kamei Bey, i nagle uszów moich aochodzą głośne
dźwięki muzyki.
Oglądam się, widzę za sobą orszak.
Orszak jaskrawy i liczny.
Kroczą na jego czele mężczyźni, uderzają pałeczkami w bębny, które trzymają w rękach,
od czasu do czasu wydają okrzyki radosne.
Za nimi grupa kobiet.
Osłonięte na twarzach jak zwykle, staranniej tylko nieco ubrane, postępują miarowym za
nimi krokiem, niczem nie zdradzając uczuć, jakie ożywiają ich serca.
Bo tylko widzę ich oczy, a i te w myśl na- kazu Proroka spuszczone ku ziemi, aby nawet
w takiej chwili, w nikim pociągu ku nim nie wywoływały.
A za niemi oryginalne pudło, zawieszone na dwóch postępujących przed niem i za niem
koniach.
Pochód weselny w Kairze.
W tem pudle o otworach z boku odciętych od wzroku ludzkiego firankami, —
narzeczona.
Procesje takie spotyka się w Kairze często.
Na odludnych i uczęszczanych ulicach.
Gromadzą one dokoła siebie zawsze tłumy, które łączą się z niemi, sztucznie
powiększając orszak, miałem więc je przed oczami i ja w tem mieście nieraz. Wmięszany w
tłum, towarzyszyłem im czas jakiś, nie powiem przecież, by taki wesoły orszak, wesołe myśli
nasuwał mi do głowy.
7
Bo patrząc na te jego uczestniczki, liczniej mi tu niż gdzieindziej zgromadzone, na te
młodą pannę, mającą za chwilę pomnożyć liczbę nieszczęśliwych, przypominałem sobie
groźne słowa Koranu, ciążące nad całym ich światem, niby głaz:
„Mężczyźni mają pierwszeństwo nad kobietami, ponieważ Bóg dal im wyższość nad
niemi i wyposaża je przez mężczyzn. Żony powinny być posłuszne, zachowywać tajemnice
mężów swoich, gdyż pod ich straż niebo je oddało; mężowie doznający ich nieposłuszeństwa,
mogą je karać, zostawić w osobnych łożach, a nawet bić je. Bóg jest wielki i przenikający".
0 tak! jest wielki, rzeczywiście Bóg jest wielki, tylko że tę Jego wielkość, ludzie mali i
nędzni, niegodnemi nogami depczą zbyt często, zwłaszcza, ilekroć jak tu w obec tych słabych
i nieszczęśliwych istot, potrzebne im to jest, dla osiągnięcia religijnych lub społecznych
poziomych celów.
1 w orszakach pogrzebowych mam przed sobą liczniejsze grupy kobiet w Kairze.
Orszaki te częściej spotykam gdy tu goszczę.
Więcej naturalnie wszędzie na świecie ludzi umiera, niż się łączy z sobą na dolę i niedolę,
więc i w tem mieście pogrzebów mam więcej.
I przyglądam się im z zajęciem większem. niż tym ślubnym.
„Kiedy pobożny mahometanin, czuje że śmierć się przybliża,—powiada badacz życia
Arabów w Egipcie Wiliam Lane,—jak przed modlitwą dokonywa on zwykłych omywań,
pragnąc rozstać się z tym światem w stanie czystości ciała, i zazwyczaj powtarza głośno,
wyznanie swojej wiary: Nie ma bóstwa jak tylko w Bogu, Mahomed jest apostołem boskim".
A skoro umrze, —
„Otaczający go wołają: O Ałlaiiu, w Bogu jest tylko potęga i siła. Do Boga należymy, do
niego powracamy, niech Bóg ma miłosierdzie nad nim. A kobiety rodziny podnoszą
jednocześnie głośny krzyk, wymawiając nazwisko umarłego. Zazwyczaj wychodzą wtedy
takie wyrazy z ust jego żon lub dzieci: „O mój panie, o mój wielbłądzie (to
jest ty, który znosiłeś mi pożywienie i dźwigałeś moje ciężary), mój lwie, moja chwało, moja
ucieczko, o mój ojcze!"
Tyle Wiliam Lane o samym zgonie. Nie byłem jego świadkiem gdym gościł w Kairze,
posługuję się więc w tym względzie jego słowami, spoglądam już sam przecież na
pogrzebowy orszak, własnemi już zatem oddam to co widzę.
Co widzę?
Przez szeroką ulicę Mehmeda Ali wije się długi różnobarwny sznur. Jest godzina popołu-
dniowa, właśnie opuściłem Muzeum arabskie, kieruję się ku cytadeli, by z wzniesienia
popatrzeć na Kair.
Sznur, przecina mi drogę.
I zmienia mój pierwotny projekt.
Mam przed oczami pogrzeb, pogrzeb jakiegoś niezwyczajnego Araba, czyż więc podobna
puścić go przed sobą obojętnie, nie towarzyszyć mu gdy kroczy poważnie ulicą?
Więc przystaję na chwilę, przepuszczam pierwsze szeregi idące przed ciałem umarłego, i
widząc że nie ja jeden tylko z Europejczyków ciekawy jestem tego obrzędu, wmieszany w
dalsze, postępuję za trumną miarowym krokiem.
I obserwuję wszystko z uwagą wielką.
Jak w orszaku weselnym mam i tu muzykę, jak w weselnym, i tu w większej ilości
zgromadzone kobiety.
Ale o ileż i pierwsze i drugie są do tamtych niepodobne!
Tam muzyką brzmiała mi wesoło, kobiety nie zdradzały niczem swoich uczuć, tu ponure
dźwięki wchodzą do moich uszów, płacze i krzyki bolesne targają moje nerwy.
Bo łka mi muzyka, łkają kobiety, a wtórują im smętnymi okrzykami męzcy uczestnicy
procesji.
I roztacza się przedemną coś poważnego niezmiernie, ale i coś niezmiernie rzewnego.
Ogrom smutku.
Moc żalu.
I rezygnacji.
Słyszę to i widzę.
Słyszę w dźwiękach, płaczach, okrzykach, widzę we wszystkich oczach.
Wszyscy mi całem zachowaniem się mówią, że stało się coś strasznego, ale że z tem co
się stało, godzić się, jako z czemś nieuniknionem potrzeba.
Wszyscy.
I ci ślepcy na czele, co mi tonem jednostajnym jęczą, że .nie ma bóstwa nad Boga" i ci z
chorągwiami za nimi, co głośniej od nich wywołują nazwisko Mahometa, i te rozpłakane
kobiety.
Wsłuchany w ich skargi, ale nie wyrzekania, bo czytam w Koranie, „że śmierć rozłącza
ciało z duszą aby cieszyć się mogła żywotem wiecznym, zatem dla prawowiernego
Muzułmanina, nie ma ona w so bie nic okropnego", i w tym obrzędzie smutnym wyczuwam
duszę tego ludu.
I w chórze tych śpiewów, okrzyków, płaczów, ani się spostrzegam, jak dochodzę
wybrzeży pustyni, gdzie za chwilę ten, którego mi czterej mężczyźni na drągach w zwykłei
skrzyni niosą, spocznie w piasku, by wskrzesnąć do żywota wiecznego.
A te kobiety?
Otrą łzy, które im smutek wyciskał, rozsypią się po swoich odciętych siatkami
drewnianemi od oka klatkach, wsiąkną w miasto, by się kiedy niekiedy tylko gromadniej
ukazać na placach i ulicach, w kształtach, budzących dla nich, jako żyjących i na cierpienia
niezasłużone zaiste skazanych, uczucia współubolewania i żalu.
Oby ich Allah, jak głosi ich Koran:
Miłosierny i dobrotliwy Król dnia sądnego, Władca świata, —
jak najrychlej sprawił, by te uczucia opromieniło światło nadziei, że i im będzie w tym
Egipcie i po za tym Egiptem, gdziekolwiek wiara Proroka panuje, weselej i lepiej.
XI.
Jest w Kairze ulica arabska, którą należy koniecznie zwiedzić, jako coś niezmiernie
osobliwego.
Nazywa się ta ulica: Muski.
Wychodzi z placu Atabet, centralnego dla wszystkich linji tramwajowych, których jest w
stolicy Egiptu wielka mnogość, i wraz z jej przedłużeniem: ulicą Nową, wyprowadza wprost
na pustynię.
Kiedy więc wiatr zawieje, szaleje po niej piasek, zasypuje wszystkim oczy, i przejmując
przerażeniem wszystkich w mieście, bo piasek to jedna z większych klęsk Kairu, wszystkie
znajdujące się na niej sklepy pokrywa szarym pyłem.
Jeśli jak powiedziałem wyżej, nie ma w Kairze odciętych od siebie ostrą demarkacyjną
linją dzielnic: arabskiej i europejskiej, to przecież ta ulica, wraz z tą, która z niej wychodzi,
stanowi w tem orzeczeniu wyjątek, choć wyjątek nie bez wyjątku znowu, gdyż znajdujące się
w niewielkiej od niej w północnej stronie odległości świątynie chrześcijańskie, tworzą dokoła
siebie środowiska, zacierające jednostajność obrazu.
Ale tą drogą dochodzisz do Bazarów, tą, do najwspanialszych Kairu meczetów i
sławnego uniwersytetu El-Azharu, kiedy zatem tu jesteś, czujesz być może najsilniej w
nowym Kairze świat,
z tym twoim chrześcijańskim nie wiele mający wspólnego.
Więc gdy pragniesz świat ten lepiej poznać, idź ku niemu i wpatruj się we wszystko
dokoła, choć nie dostrzeżesz tam tego, w co cię wtajemniczyłem na jednej z tych wysp
arabskich przylegających do ogrodu Esbekje, o których żaden drukowany przewodnik nie
wspomina, a które przecież na tem różnolitem morzu tworzą coś, odcinającego się od wysp
innych, i znamiennego niezmiernie.
Muski,—to sklep przy sklepie, ale sklep, gdzie przecież mieszkają znośnie ludzie,
Bazary, na które cię ta ulica wraz z Nową wprowadza, to miasto samych sklepów.
Gdzie się przebywa o tyle tylko, o ile się towary sprzedaje,
Gdzie z wybiciem godziny w której ustaje handel, ustaje wszelkie życie,
Gdzie jeśli się w otoczeniu rodzin swoich chwile wczasu przepędza, to w ogołoceniu ze
wszystkiego, co ten wczas jako tako znośnym czyni.
Powiedziano nie dziś, że Bazary Kairu, należą do najoryginalniejszych w całym
mahometańskim świecie.
Choć nie znam całego tego świata, ale znając Konstantynopol, Smirnę, mahometańskie
dzielnice miast Bośni i Hercegowiny, wreszcie Tunis, Algier, Konstantynę i Oran w Afryce
północnej, przyznać muszę że tak istotnie jest.
Bo po pierwsze, w żadnem z tych miast, nie zajmują one tak wielkiej przestrzeni, a
powtóre, w żadnem nie ukazują mi tylu afrykańskich typów, tylu najróżnorodniejszych
produktów czarnego lądu.
Nie przyjechałem do Egiptu po to, aby śledzić zażyciem wyłącznie arabskiem, w tem
mojem sprawozdaniu pozostawić muszę sporo kart na odbicie tego, które zanim do Egiptu
Arabowie przyszli, wycisnęło na tym kraju nie dający się zetrzeć
stempel, muszę więc być powściągliwym w moim opisie.
Zaznaczam więc tylko, gdy w tych Bazarach jestem, że uderzają moje oczy te typy
odrębne, te towary sprowadzone tu ze stron, gazie cywilizacja nasza jeżeli już dotarła, to nie
zdołała przecież na miejscową wywrzeć znacznego wpływu.
W Bazarze w Kairze.
Bo ci przybysze z tych dalekich stron, od źródeł nieledwie Nilu, zmięszali tu się z
kupcami arabskimi w stopniu, w jakim nie dało mi się to dotąd nigdzie widzieć, rzucili na
rynek handlowy Kairu to,'co gdyby nie oni, nie znalazłoby się na nim nigdy.
Widzę więc tu twarze jakich nie widziałem jeszcze, odstraszające swoją brzydotą,
uderzające
■oryginalnością, widzę surowe płody, jakich ziemia na której goszczę nie rodzi, i narzędzia,
jakiemi się tu nie posługuje nikt.
I w tym chaosie, jakim otoczony jestem, ludzi i przedmiotów martwych, wybijają mi się
oni i one na pierwszy plan, w całej mozaice barw najprzeróżniejszych.
Jak więc w Konstantynopolu, mam i tu dzielnice obuwia, krawców, wyrobów
safianowych, luster, żelaztwa, korzeni, jubilerów, perfum, dywanów, ale mam i to, czego
Konstantynopolowi nie dostaje, kramarzy na poły dzikich, którzy na to największe
targowisko mahometańskiego świata, ściągnęli z na poły dzikich stron, by mu przedstawić to,
co te strony wytwarzają.
Więc płody ziemi bajecznie różnorodne i bogate, więc rąk ludzkich płody, ubogie w
pomysły i prymitywne, jak gdyby były płodami ludzi z przed tysiąca lat.
Te Bazary Kairu, to labirynt w całem znaczeniu tego wyrazu, labirynt, i obraz
pierwotnego miasta afrykańskiego.
Bez przewodnika tu ani rusz.
Zginiesz w kanałach pokłębionych, utoniesz w bezbrzeżnem nieledwie morzu, z którego
wyjścia nie ukazuje ci nic.
Jeśli zatem chodzę po Kairze, po kilkunasto- dniowym w nim pobycie sam i daję sobie
jako tako radę, tu oglądam się co chwila, czy przy mnie mój dragoman stoi.
Zwłaszcza, że uczuwam mego języka niemoc.
Chociaż po za ojczystym moim polskim, władam pięcioma europejskimi.
Ale w tem miejscu na niewiele się to przydaje; tu i owdzie trafisz na Kopta lub Greka, co
ci na zapytanie po angielsku lub włosku odpowie mniej więcej zrozumiale, po za tem
przecież nie rozumie cię tu nikt.
I ty nikogo.
Zwłaszcza że nikogo ty tu nie obchodzisz, że patrzą wszyscy na ciebie obojętnie, jeżeli
nie z pogardą, że dbają o ciebie o tyle tylko, o ile wyciągasz ku nim dłoń, z tkwiącymi w niej
srebrnymi piastrami.
W towarzystwie więc tego dragomana przechodzisz tu z uliczki na uliczkę, przez jego
pośrednictwo przedostajesz się do barnów, przez niego ograbiony jesteś, gdy płacąc za
flakonik wschodnich perfum ośm lub dziesięć piastrów, domyślasz się
Kawiarnia arabska
prawie na pewno, że pięć z nich, jeżeli nie więcej, utonie drogą milczącego porozumienia ze
sprzedawcą, w jego bezdennej kieszeni.
Ale dość tych Bazarów, dość, — jestem znużony trzygodzinnem krążeniem po ich
zaułkach, chcę wypocząć, spostrzegam kawiarnię arabską, i oto siedzę przy okrągłym stoliku
mając małą filiżankę kawy przed sobą.
Kawiarnia nie wybredna, nie wybredni dokoła mnie goście.
Jedyny Europejczyk wśród nich, to ja, reszta Arabowie.
Siedzą grupami przy małych stołach, palą fajki, piją kawę i grają w kości.
Grają prawie wszyscy.
W kącie na wzniesieniu muzykant.
Trzyma w ręku coś w rodzaju sparodjowa- nych skrzypiec, i niby na harfie, szczypie po
strunach palcami, wydobywając ze swojego, instrumentu również niewybredne dźwięki.
Wśród grających i pijących kawę, uwijają się mali chłopcy, i czy kto chce czy nie chce,
wciskają mu gazetę arabską do rąk.
Mnie za pół piastra dostaje się miejscowa, ale angielska.
Czytam ją, piję moją kawę, nie mogąc nie słuchać, słucham muzyki, choć szarpie ona
mojemi nerwami, wreszcie wypoczęty, zamierzam skierować się w stronę ulicy Abdul-Azisa,
by odetchnąć śwież- szem powietrzem.
Nagle robi się w mojej kawiarni ruch.
Z uliczki na którą jej drzwi wychodzą, wstępuje w jej progi jakiś obdarty Arab, i
usiadłszy na nogach na ziemi, zaczyna coś zebranym głośno prawić.
Naturalnie nie rozumiem z tego co mówi ani słowa, ale z zainteresowania moich
sąsiadów wnoszę, że mówi coś interesującego.
Okrzyki: Aah, Allah, AUahu Akbarl dochodzą do moich uszów, nie dziwię się więc, że
gdy po jedno godzinnem blisko opowiadaniu kończy rzecz swoją, sypią mu się do ręki
piastry i piastryny z rąk uradowanych jego słuchaczy.
Takie kawiarnie i tacy w niej bajarze fantastycznych historii, nie do zliczenia są wprost w
Kairze.
Nie ma dzielnicy, gdziebyś się z niemi nie spotkał.
Przy kawiarniach włoskich, gdzie również palą namiętnie i namiętnie grają w kości,
gnieżdżą się one niby rodzeństwo młodsze, i nie powiem aby im poważnej konkurencji nie
robiły.
Bo właśnie dla tych bajarzy, schodzą się do
Tancerka brzuchem w Kairze.
nich tłumy, a że oprócz muzyki i ich baśni urozmaicają czas niewybrednym gościom,
wieczorami zwłaszcza, często tancerki dziwne, które nie nogami lecz brzuchami tańcują,
wyrabiając nimi poruszenia w takt muzyki niby baletnica nogami, przeto
ta rozmaitość tych kawiarni, jest silnym nawet dla Europejczyków magnesem.
Naturalnie kobiet miejscowych wśród nich nie ma, te, nawet kawę w klatkach swoich pić
jedynie, mogą, panie przecież z poza drugiej strony morza Śródziemnego, nie rzadko się tu
zawieruszają-
Piękność arabska.
I wspólnie z panami przyglądają się z ciekawością życiu tego ludu, któremu kawiarnie te
sporo czasu ujmują.
I odciągając go od kobiet i dzieci, ściśle biorąc krzywdę dzieciom i kobietom wyrządzają.
Ale kto w mahometańskim świecie myśli poważnie o tem, aby kobiecie ogołoconej w
nim niemal ze wszystkiego, krzywda się nie działa?
XII
Powiedziałem, bawiącna ulicach: „Muski" i „Nowej", że piasek jest jedną z plag Kairu.
Powtarzam to, choć się na nich w tej chwili nie znajduję.
Weźcie mapę do rąk, a zrozumiecie dla czego tak jest
Jakże bo Egipt na tej mapie wygląda?
Jak trójkąt, z którego dolnego kąta wychodzi na dół długi ogon.
Ten trójkąt, to Delta urodzajna i bogata, a ten kąt, z którego na dół ogon wychodzi, to
właśnie Kair.
Na mapie, Delta pociągnięta jest kolorem zielonym, co oznacza, że ziemia umożliwia w
niej człowiekowi życie, ale tuż przy Kairze, macie po prawej i po lewej stronie barwę na niej
żółtą.
Ta barwa ciągnąca się przy wązkich niezmiernie zielonych smugach ku dołowi, mówi
wam, że otacza go z trzech stron pustynia, że jak półwysep, jednym tylko swoim krańcem
styka się on z tem, co morzem-piaskiem nie jest.
Ale że ten jego półwysep jest drobnym, przeto ściśle biorąc, to morze-piasek, jest na nim
wszyst- kiem.
Wyciska na nim swój ślad.
I zabarwia go tak, jak żadne miasto, tej wielkości na świecie.
Bo żadne, tej wielkości, ściśle biorąc na pustyni nie leży.
A on leży.
Jest z nią w powinowactwie bliskiem. Wystawiony jest na oddziaływanie jej ciągle. To
sąsiedztwo oryginalne niezmiernie, przy- jemnem jako żywo nie jest. Wcale nie.
Bo jej piasek wyrabia w nim straszne rzeczy. Gdy rozszaleje, zasypuje wszystko. Raz więcej,
raz mniej daje się on miastu temu we znaki, gdy cisza w powietrzu, śpi na pustyni spokojnie,
niech no jednak wiatr zawieje, a wtedy na cztery wiatry uciekaj z Kairu.
Bo uniesie ci się przed oczami w postaci gęstych kłębów, zasypie oczy, przedostanie do
nosa i ust, a powietrze? możecie sobie wyobrazić jak odświeży powietrze.
Bawiłem w Kairze dwoma przejazdami, przed zwiedzeniem i po zwiedzeniu górnego
Egiptu kilkanaście dni, i miałem takich uczt piaskowych trzy.
Obfitszych i skromniejszych, aleje miałem.
Siedziałem raz w moim hotelu .Bristol" przy drugiem śniadaniu, przy oddzielnym stoliku,
tuż przy oknie. Dzień był pónury, bez słońca, po ulicach hulał wiatr.
Siedziałem i rozważałem, że w dniu takim najlepiej będzie iść do Muzeów, gdy nagle huk
dochodzi do moich uszów.
Kedyw egipski.
Pałac Kedywa w Kairze.
słodzenia mu trudów panowania, z haremu wtedy do pałacu sprowadził.
Trzecim razem (omne trinum perfectum) była późna wieczorna pora.
Powracałem do hotelu. I znowu spotkałem się z dobrym tym moim znajomym.
Zaszumiało dokoła, i gdy w sieni hotelowej się znalazłem, musiałem się poddać operacji
czyszczenia, by się upodobnić do stworzenia Boskiego.
W ogóle w Kairze, operacji takiej każdy powracający do swojego hotelu poddawać się musi
ciągle W każdym hotelu jest specjalny chło piec {boy—po angiel sku, piccolo po wło
sku nazywający się),
Narzeczona.
Sąsiednie okno otwiera się gwałtownie.
To wiatr je otworzył, i jak gdyby na świadectwo tego, że gdy on zawieje w Kairze, nie
jest osamotnionym, lecz ma przy sobie w piasku towarzysza, pokrył stół i talerze pyłem.
Poszedłem drugim razem w głąb miasta, bjr zobaczyć pałac Wice-króla.
Było gorąco, nic nie zapowiadało najmniejszej atmosferycznej zmiany.
Chodzę po Wielkim pustym placu, i przyglądam się mustrze żołnierzy egipskich i
pięknym pałacowym linjom.
Nagle ukazuje się moim oczom słup szary.
To piasek
poruszony zawieją, która powstała nagle.
Od środka placu uniósł się on ku górze, i rozpierzchnął w postaci miłego proszku, po wszyst-
kiem co dokoła niego stało.
Wyobraziłem sobie, jak tam wtedy musiały wyglądać meble Wice-króla, i suknie jego
uroczych pań, jeśli je sobie dla o-
Palmy w Kairze.
114
którego rola polega na tem, aby każdego przesypującego z miasta hotelowy próg, w stanie
czystości przeprowadzać do sal, gdzie są zgromadzone te, które najmniejszą nieczystość na
ubraniu wyśledzają bystrem okiem.
Trzyma więc szczotkę i miotełkę w ręku, i manewruje niemi od poranku do wieczora,
oswaba- dzając wchodzących od tego, z czem się spotkali w mieście.
Kiedy więc to sobie przypomnę wszystko, pojąć doprawdy nie jestem w stanie, jak mogą
niektórzy, nieuświadomieni
o właściwościach Kairu doktorzy nasi, wysyłać chorych po zdrowie do Egiptu.
Pojąć nie mogę, i choćbym ściągnął na
siebie gniew ich wszystkich jacy są, twierdzę z całą stanowczością na pod stawie własnego
doświadczenia, że jeśli rzeczywiście niektórzy chorzy odzysku-
Rodzina arabska, ją je w
tym kraju, to
kosztem zawsze swoich pluc. Gdyż z wyjątkiem jednej Delty, poczynając od tego Kairu, jest
tam piasek w powietrzu wszędzie.
Raz w mniejszej dozie, drugi raz w większej, ale wszędzie.
Zarówno w Kairze, jak w Heluanie, zarówno w Luksorze, jak w Assiucie i u progów
Katarakty.
Bo poczynając od Kairu, wszędzie tam jest pustynia.
Ruchoma i bezbrzeżna.
Nie na wie-. le się więc zda usiłowanie człowieka, aby jej wpływ na miejsca, które on
gęściej obsiadł paraliżować, nic sobie ona z niegonierobi, —nie on tam bowiem, ale ona jest
panią. Panią wszechwładną. I okrutną.
Bo niszczy mu co może,
wydziera czego nie pilnuje, na każdym kroku ukazując mu swoją potęgę. W tym Kairze
zabudowanym na wielkiej przestrzeni szczelnie, ukazuje ją w mniejszym naturalnie niż w
innych miastach stopniu, ale wystarcza w nim pobyć czas jakiś, aby dojść do przekonania, że
ukazuje.
I sądzę, że jeżeli w Europie mężowie strojących się pań skarżą się, iż wiele na ubrania swoich
żon wydatkują, to w stolicy Egiptu skarżyć się bez porównania głośniej na to muszą.
Naturalnie ci, którzy je stroją. Tak dobrze Europejczycy, jak bogaci Arabowie. •
■m
Bóg jest wielki i Mahomet jego Prorok!...
To też nie dziwię się wcale, gdy chodząc po tem mieście, na pierwszorzędnych iego
ulicach do strzegam mnóstwo magazynów kobiecych, i jestem pewny, że jeżeli kto tę
pustynię w niem błogosławi, to właściciele i właścicielki tych magazynów.
Bo ile razy przechodząc około nich, ciekawe oko przepuściłem przez szyby drzwi
wchodowycli, zawsze widziałem w nich tłumy niewieście, nurzające się w rozpostartych
dokoła nich materjach "barwnych, a przy nich o rozpromienionych obliczach kupcowe,
piaskom tej pustyni zawdzięczające zakładów swoich byt.
A przy bycie, — rozkwit.
Nie na pochwałę zaiste tej okalającej Kair pustyni powiedzieć mogę, że prócz nich
jednych, nikt jej nic tu nie ma do zawdzięczenia.
Chyba te mumje, grobowce i posągi, które niezadługo zobaczymy, a które dzięki jej
piaskom, przeleżały nienaruszone w ziemi tysiące długich lat.
Ale też mumje, grobowce i posągi, płuc nie mają, i nie potrzebują płacić sążnistych
rachunków za stroje uroczych pań.
XIII.
Publicznych galerji obrazów Kair nie posiada, ma prywatne po europejskich domach.
Publicznych nie ma.
Głęboka przeszłość nie pozostawiła mu ich, nie stworzyła i bliższa, obie pracowały w
kamieniu, drzewie i metalu, a choć pierwszej, świat barw nie był nieznanym, to jednak i te
barwy, do dziś nam tu i owdzie przedziwnie zachowane, tylko na kamieniu ukazywał on
oczom.
Jako ilustrację kamienia.
"Ale tego co się malarstwem, w ścisłem znaczeniu wyrazu nazywa, zarówno dawny, jak
dzisiejszy Egipt nie znał i nie zna, więc plastyczna sztuka, uboższą tu jest o jedną gałęż, tak
wspaniałym kwiatem pokrytą w Europie.
Kto zatem nad Nil przyjeżdża, musi się po-
fodzić z tem, że obrazów widzieć nie będzie, chy- a jeśli przeniknie do prywatnych salonów
bogatych przybyszów z Europy.
I wtedy przecież zobaczy na tych obrazach Europę, z jej światopoglądem artystycznym.
Egiptu, rękami dawnych i dzisiejszych Egipcjan odtworzonego, nie zobaczy.
Bo go na świecie nie ma.
Za to ujrzy coś takiego, co go hojnie wynagrodzi po tej stracie.
Egipt w kamieniu, drzewie i metalu.
Wczorajszy i dzisiejszy.
Z bogami, grobowcami i Faraonami, z przedzi- wnemi ozdobami domów modłów
wzniesionych ku czci Allaha.
Gdzie ujrzy? W dwóch tak wspaniałych i tak wspaniale urządzonych muzeach, że
mogłyby one stanowić ozdobę naj pierwszych stolic Europy.
W muzeum arabskiem, i starożytności egipskich.
Przy placu Bab-el Chalk leży gmach muzeum pierwszego, ale przeciwległym swoim
frontem wychodzi na ulicę Mehmeda Ali.
I ozdabia i tę ulicę i ten plac.
O stylu maurytań- skim, o kształtach majestatycznych, należy on do piękniejszych
gmachów w Kairze, i po meczetach najdłużej zatrzymuje na sobie oko.
k Zatrzymuje sprawiedliwie, gdyż stylem swoim nie małpuje Europy, jak te hotele i składy
towarów, rozsiane tu obficie, i niczem nie powiązane ze światem w którym stoją.
Muzeum arabskie powiązane przecież z nim jest, nie stanowi w nim anachro- Sala lamp.
nizmu, nie kłóci się
z jego rodzimemi ar- chitektonicznemi linjami, jako więc takie, jest godnym przytułkiem
dla tego, co w tym świecie światło dzienne ujrzało.
Sala w Muzeum arabskiem.
Histoijatego muzeum jest ciekawa niezmiernie.
Powstało ono w Kairze, w celu ochrony przed Europą.
Ochrony dzieł sztuki Arabów.
Bo zetknąwszy się w ostatnich czasach z Egiptem, zagroziła ona nie na żarty
dzisiejszemu Egiptowi.
Wznosząc w nim nowe budowle na miejscu starych, które oskardem swym obracała w
proch, wywożąc artystyczne części składowe tego, co usuwała z powierzchni ziemi, by je
nowem zastąpić.
Bo tuli tu się do jego ścian wiele z tego. Świadczą mi o tem szczelnie zapełnione w niem
sale.
Grobowymi kamieniami, szczątkami kolumn i kapiteli, wazami, mozajkami, rzeźbami w
kamieniu drzewie i metalu.
Świadczą uchowane tu od zniszczenia cząstki rozpadających się meczetów, Kible
artystyczne, fajansowe ozdoby i kosztowne niezmiernie lampy.
Ta wandalska pod tym względem jej nad Nilem gospodarka, nie mogła być tolerowaną
wiecznie.
Zrozumiano do czego to doprowadzi.
Że jeżeli tak dalej pójdzie, to dla studiowania wielu okazów sztuki arabskiej, wypadnie
Arabowi jeździć do Londynu, Paryża i Berlina, gdyż tu gdzie od trzynastu wieków żył i
tworzył, sprzątnięte mu z przed oczów niemal wszystko zostanie.
Więc choć apatyczny z natury, ocknął się.
I zawołał, jak nasi niegdyś smutni zrywacze sejmów, tylko dla osiągnięcia
szlachetniejszego o wiele celu: „veto" — nie pozwalam.
I założył w Kairze to muzeum.
By go Europa więcej nie ograbiała, by miało gdzie się przytulić to, co pozostawione na wolę
Bożą, stawało się jej pastwą.
Zaczęto więc robić poszukiwania po całym kraju, wezwano wszystkich, którym przeszłość
tego kraju jest drogą, by nie dozwalali ginąćtemu, co porywane przez Europejczyków, dla
Arabów bezpowrotnie ginęło, by stanęli na straży: „narodowego pamiątek kościoła".
I rzeczywiście uratowano niezmiernie wiele.
Gdyby zatem nie a rabskie muzeum, rozpierzchłoby się to po świecie jak liście gnane
wiatrem, tak, pozostało w swojem gnieździe.
Szafa do przechowywania Koranu.
I do spółki z tem, co w postaci meczetów przytwierdzone jest do gruntu i wywiezione
poza morze być nie mogło, daje obraz przedziwnej sztuki, która w architekturze wzniosła się
na szczyt, nie do- sięgly przez żaden naród świata.
Bo architektura króluje tu wszechwładnie, kamień wysuwa się na pierwszy plan.
Wyrwano go z rozpadających się domów modlitw, z prywatnych pałaców i grobowców,
wyrwano z ozdabiającemi go płaskorzeźbami, z napisami z przed tysiąca lat.
Jakżeż wspaniałe są niektóre z tych płaskorzeźb, jakżeż charakterystyczne niektóre na
kamieniach napisy.
Stoję przed całym ich szeregiem właśnie, czytam w katalogu przekład angielski na
jednym z nich.
Oto on:
.Dziwne! Jak może człowiek się cieszyć, skoro wie o tem, iż -śmierć jest nieunikniona.
Dziwne! Jak może człowiek się smucić, skoro wierzy w swoje, przeznaczenie.
Dziwne! Jak może człowiek czuć się pewnym na tym świecie, gdy zna niepewność
wszystkiego".
Czytam to, i myślę, co by dało Muzeum Bry- tańskie w Londynie, gdyby mogło posiąść z
tym napisem ten kamień, który nawiasem dodaję, pochodzi z dziewiątego wieku ery
chrześcijańskiej, liczy więc nie mniej nie więcej, tylko tysiąc sto wiosen!
A czyż on tu jest jeden?
Trzy pierwsze salony, to tron, na którym się kamień rozsiadł, ze swymi napisami,
mozajkowemi ozdobami, płaskorzeźbami, w następnych dopiero króluje drzewo.
Potrzeba tu przyjść, aby zobaczyć, co Arab był w stanie zrobić z drzewa.
Miał on tu go niegdyś poddostatkiem. w lasach, które dziś w Egipcie znikły doszczętnie,
a że
wiedział o tem, iż dzięki suchości klimatu, przechowuje się ono doskonale, przeto pracował
w niem, pewny, że to co z niego wytworzy, przechowa się tak długo jak kamień.
Choćbym zapomniał o ozdobach drzewnych meczetu Ibn Tuluna, które przetrwały w nim
więcej niż tysjąc lat, to, co tu w tem muzeum w drzewie widzę, świadczy mi o tem jak
najwyraźniej.
Bo mam tu okazy tak stare, że wobec nich, ten dąb Mickiewiczowski z „Pana Tadeusza",
co to:
„Włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty,
Wspiera się jak na gmachów połamanych słupach,
Na dębów, przodków swoich skamieniałych trupach",—
jest nieledwie młodzieńcem, mam drobiazgi z meczetów, pamiętające czasy, gdy Mieczysław
1 z Dąbrówką, religję chrześcijańską wprowadzał do Polski.
A cóż to za kunsztowne rzeczy, jakaż biegłość artysty, jakaż cierpliwość wykonawcy
uderzają moje oczy, kiedy im się zdumiony przyglądam!
Nisze do modlitw, tak nazwane Kible, zasłony do okien haremów, chroniące kobiety od
grzesznego mężczyzn wzroku, szkatułki na Korany, części sufitów, drzwi, stoły, balkony,
wszystko to nie tylko poważne wiekiem swoim, ale nacechowane pieczęcią prawdziwego
piękna, wypieszczone dłonią nie ludzi lecz czarodziei, co nie mogąc rzucać pomysłów
swoich w farbach na malarskie płótna, w twardym i niewdzięcznym materjale przechowali je,
ku zachwytowi potomnych.
Wszystko co tu mam, powstało nie w jednym czasie, nie w jednem miejscu, zdobiło
gmachy, których już nie ma, wyszło z rąk przeważnie twórców nieznanych, godne jest
przecież stanąć obok najpiękniejszych okazów artystycznej twórczości Europy.
Cóż to za szkoda, cóż to za niepowetowana dla sztuki byłaby szkoda, gdyby to wszystko
rozpierzchło się po Europie, wsiąkło jako ułamki do
jej zbiorów, utonęło w gromadzie okazów ideowo z nimi nie powiązanych.
Tam, co prawda uczyły by one również, ale jak uczą fragmenta, do zrozumienia których
potrzebne są komentarze, tu uczą jako całokształt jednej kultury w historycznym jej rozwoju.
Po kamieniu, po drzewie, manty w dalszych salonach tego muzeum to,, co Arab wytworzył w
metalu!
Nie powiem a- by to było mniej interesujące, ~ vi:
Zwłaszcza te lampy, zwieszające się nad głowami przechodniów.
O najprzeróżniejszych kształtach, o linj ach pełnych fantazji, już swoim zewnętrznym
rysunkiem
zwracają one uwagę-
A cóż dopiero,, gdy się im bliżej
przyjrzy. Ujrzy się wtedy Stara nisza dla modłów w meczecie, na nich, cyzelator-
ską robotę samorodnych artystów, pomysłem i wykończeniem przechodzącą wszystko co
sobie wyobrazić można, małe w swoim rodzaju arcydzieła.
I one pochodzą z czasów dawnych, i one po
kryte są napisami arabskimi, i one, jak wyroby z drzewa i kamienia, wraz z innymi
metalowymi przedmiotami jak drzwi i artystyczne szkatułki, ja - kich tu widzę mnóstwo, dają
mi wyraźne świadectwo o mistrzowstwie Arabów, umiejących wszystkiemu czego biegłą
ręką się dotknęli, nadawać formy miłe oku.
Glina, skóra i szkło, uzupełniają to ciekawe muzeum
Róg pokoju z Muzeum arabskiego.
Więc garnki i wazony, więc oprawy do książek, więc przedmioty użytku codziennego.
Tu już zatrzymuję się krócej, choć i tu, zwłaszcza w dziale robót introligatorskich, mam
okazy zastanawiające jak na swój czas.
Ale umysł jest już znużony tem co widział, a i to zresztą co tu jest, porównania z tamtem
nie wytrzymuje.
Opuszcza się zatem to muzeum, błogosławiąc tym, którzy to wszystko od
rozpierzchnięcia się
po świecie lub zniszczenia uchronili, i gdy się już na ruchliwym placu Bab-el-Chalk
znajdzie, myśli się z bólem, ile to cennych pamiątek zniknie w kraju naszym bezpowrotnie,
zanim w stolicy naszej Warszawie, wzniesiemy muzeum, dla przechowania ich potomności.
Chwała Arabom, którzy w tym Kairze dla swojej sztuki muzeum takie wznieśli, chwała
tym, którzy zachęceni ich przykładem, wstąpią u nas. kiedyś w ich ślady.
XIV.
„Muzeum egipskie" leży w przeciwnej stronie Kairu.
Chcąc się z „arabskiego" do niego dostać, należy wyjść z ulicy Mehmeda Ali, i na placu
Atabet et Chadra wsiąść w tramwaj elektryczny, który doprowadza prawie przed jego progi,
Na obszernym placu Kasr en Nil, wznosi się ono, frontem zwrócone na podwórze, i choć
mniej oryginalne od arabskiego, nie mniej przecież wspaniale przedstawia się wzrokowi.
Właśnie stoję przed niem, i przedewszystkiem co mnie uderza? Bronzowy na wzniesieniu
posąg.
Posąg Europejczyka, choć w fezie arabskim na głowie.
Zasłużył się on światu całemu, zasłużył Egiptowi, ale przedewszystkiem tym
pogrzebionym od tysięcy lat Faraonom, gdyż ich wielkość, w wielkich ich dziełach całemu
światu ukazał.
Kiedy się przed takim posągiem stoi, nie można rozważać tego tylko, co się rozważa w
obec tylu posągów innych: kształtności linii figury, poprawności rzeźbiarskiego
wykończenia, umysł Dowiem pochłonięty zostaje wielkością przedstawionej na nim
osobistości, tem co zrobiła ona, goszcząc na tej ziemi.
Myślę więc o tem, stojąc przed tym posągiem, i zanim wejdę z wami do muzeum, czuję
potrzebę
zapoznania bliższego was z mężem, który jest duchowym tego muzeum ojcem.
W chwili gdy Mariette w roku 1850 przybył do Egiptu, zamarła kraju tego od tysięcy lat
przeszłość, znana była jedynie światu ze starych kronik.
I z kamiennych okruchów.
Egipt ówczesny nie był tem, czem jest dziś, nawiedzali go z rzadka tylko światli
Europejczycy, gospodarowali w nim despoci wschodni, których całą myślą było z rządzącą
wraz z nimi klasą, grabić i wyzyskiwać nieszczęśliwy lud.
Kto o Faraonach wtedy w nim myślał, kto troszczył się o to, co po nich nad Nilem
pozostało, więc z wyjątkiem Piramid i w połowie tkwiącego w ziemi Sfinksa w Gizeh, w
łonie piasków drzemały skarby wieków, niczem nie świadcząc o tem, że w tych piaskach są.
I godził się z tym świat, gdyż w Egipcie i po za Egiptem nie było człowieka, któryby
mocą ge- njuszu swego z tego piasku je wyswobodził.
Otóż w Mariecie, genjusz taki się znalazł.
Przybył on z Francji nad Nil z zamiarem innym, i nad Nilem powziął myśl ukazania
światu, czem dolina jego za Faraonów była.
I myśl tę wielką urzeczywistnił.
Że więc dziś świat o tem wie, jego to przedewszystkiem zasługa, —
Posąg dozorcy robót przy Piramidzie.
Ze wiatr pustynny nie "wieje głucito po nad pogrzebionymi pomnikami kultury
niezrównanej, jego tytuł do chwały.
Co ten człowiek zrobił w ciągu 30-letniego swego pobytu w Egipcie, przechodzi
doprawdy pojęcie ludzkie.
Odkopał stary Egipt. Wydobył go z ukrycia na świat. Niema nieledwie miejsca, gdzieby
nie dotarł, nie ma grobu, do którego by nie przeniknął, jak
kret wkopał się w zie- mię i rył ziemię, pó- Jp^.ll^^^^t ki z jej wnętrzem nie zapoznał
wszystkich.
Tanis, Abydos, E- dfu, Karnak, Dende- rach, Madinet Habu, Der al Bahari, — oto
dźwięki puste zaiste dla was, ale dla tego, kto jak ja, w tych miejscowościach był, — światy
to całe, wyprowadzone przez niego na słońce.
Nie było ich na świecie przed nim, a raczej były, ale jak trupy pochowane w ziemi przed lat
tysiącami, dziś są w kształtach czarodziejskich z przed tysiąca lat, niby trupy, wktóre wstą-
piło napowrót życie. Dzięki jemu. On był bo tu duszą wszystkiego,dzia- Mumja Faraona. łał
za wszystkich.
Kiedy tu przybył, ówcześni wielkorządcy kraju nie pojmowali doniosłości robót, którym
swe życie poświęcił, szydzili z niego, stawiali mu na każdym kroku przeszkody, uważając go
za zuchwałego marzyciela, z głową nabitą planami, których człowiek ziścić nie jest w stanie.
On im bielmo zdjął z oczów, On ich do swojej wielkiej myśli zapalił, On ich wprzągł do
woza swoich zamierzeń. I zdumionym ukazał co posiadali. Nie chcę się zbyt długo przy
pomniku tego wielkiego człowieka zatrzymywać, śpieszno mi do
muzeum, które myśl jego zrodziła, i którego on jest ojcem duchowym, powiem więc tylko, że
gdyby tu w tem miejscu Mariette pomnika nie miał, możnaby mieć pogardę dla ludzi
dzisiejszego Egiptu.
Ale zanim zbiory Mariette'a przyszły wraz z innemi do tego wspaniałego gmachu, przy
którym stoi jego posąg, wpierw się tułały po gmachach innych.
W Bulaku, gdzie im Nil groził wciąż zniszczeniem, naprzeciwko malej wysepki Roda,
gdzie
jak gdyby na szyderstwo z ich powagi i nauki,
schroniono je po wyniesieniu z Bulaku, w haremowych pokojach pałacu Kedywa.
I po latach dopiero starań i zabiegów przybyły tu, po latach dostały się do murów,
odpowiadających i zewnętrznym wyglądem i wewnętrzoem urządzeniem ich wielkiemu
znaczeniu.
Kosztowało to skarb egipski niemało, gdyż około 15 miljonów złotych polskich, ale
przyznać należy, że zbiory bezcenne pozyskały nareszcie to, co im się należało.
Gmach muzeum egipskiego jest rozległy, ale nie wysoki.
Piętrowy tylko.
Ma jednak sal wiele, światła i powietrza wiele
Urządzony jest tak, że na dole pomieszczono w nim przedmioty kamienne ciężkie:
kolumny, części świątyń, sarkofagi, olbrzymie figury, na piętrze zaś lekkie, w przeważającej
ilości drewniane.
Każdy więc kto tu wchodzi, wie czego gdzie ma szukać, studjować może stary Egipt
logicznie, nie rozpierzchając swojej uwagi na wszystkie strony.
Nie rozpierzcham jej więc i ja gdy tu chodzę, nie rozpierzchnie się i wasza, gdy wam w
krótkości powiem co tu jest.
Co tu jest?
Jak w muzeum arabskiem, które dopiero co opuściłem Egipt cały mahometański, tak tu
cały Egipt Faraonów.
Od najdawniejszych czasów, od pierwszych chwil jego wejścia na widownię dziejową, do
chwil jego ostatnich.
Czego tu doprawdy nie ma, która tu epoka nie ukazuje nam się z tem co dla kultury stwo-
rzyła?
Znany jest wiek zgrzybiały historji egipskiej, mniej znanem to, że w każdym, nawet od
nas najbardziej oddalonym, w dolinie Nilu kwitła sztuka, znacząc swe ślady na budowlach,
grobowcach, statuach bogów i królów.
Otóż okazy tej sztuki mam tu przed sobą.
Z czasów, gdy nad moją Wisłą ludzie mało co niezawodnie jeszcze, od zwierząt się
trybem swojego życia wyróżniali,^
Gdy nie o ozdobie i osłodzie życia tego myśleli, ale o zachowaniu go w ręcznych walkach
z dzikiemi zwierzętami.
Ćmi się w oczach, kiedy się na to oczy zwróci, wierzyć się nie chce, że to już wtedy na
świecie było.
A jednak wierzyć trzeba.
Bo stwierdzają to dowody niezbite.
Stwierdzają, że na cztery tysiące przeszło lat przed narodzeniem Chrystusa, myśl ludzka
pracowała tu z powodzeniem, nad zaspakajaniem wcale nie materjalnych potrzeb.
Kto jest jako tako obeznany z przeszłością Egiptu, wie o tem, że w tych odległych cza-
sach władali tym krajem królowie z dyna- stji memfiskich.
Zanim przenieśli stolicę jego do Teb, w pobliżu tego Kairu mieli swoje siedlisko, tu się
zabudowywali, tu wkopywali w ziemię, by stworzyć schronienie niezniszczalne, dla swoich
po śmierci ciał.
Otóż w rzędzie najstarszych pomników mam tu i te, które wyszły z ich rąk.
I to nie w drobnych i nielicznych okazach.
Posąg Mycerinusa.
Wcale nie.
W tem Muzeum egipskiem, pokoje znaczone są nie liczbami, lecz literami.
Dam wam zatem pojęcie, ile się tu okazów z tych zamierzchłych czasów znajduje, jeżeli
powiem, że zapełnione są nimi szczelnie sale, czte rech pierwszych liter naszego alfabetu.
Od A do D, mam tu dokoła nic innego tylko to, co cywilizacja Egiptu stworzyła
pomiędzy rokiem czterotysiącznym, a dwu tysiącznym pięćsetnym, przed przyjściem na
świat, by go odrodzić. Zbawiciela świata.
Niechaj nikt jednak nie myśli, aby dzieła czasów tak odległych, nosiły na sobie stempel
barbarzyństwa, jakim gdzieindziej oznaczone jest wszystko, co o wiele, bardzo wiele później,
wyszło z czło wieczych rąk.
Niech nie myśli, a gdyby tak pomyślał, to mu powiem, że tak przechwalana nasza
dzisiejsza cy wilizacja, z niezmiernymi swoimi technicznymi środkami i zasobami, kto wie
czy potrafiłaby niejeden przedmiot tak wykonać, jak to co tu przedemną stoi.
Co uderza mnie przedewszystkiem, gdy na to co tu jest patrzę?
Ogrom przedmiotów, ale nie w sensie tylko ich ilości, lecz wielkości.
Bo wszystko jest tu kolosalnych rozmiarów.
Sarkofagi, kolumny, figury.
Wszystko, — jak gdyby było robione przez Tytanów i dla Tytanów.
Zwłaszcza figury.
Kiedy się przy każdej z nich stanie, czy jest ona Bogiem czy królem lub kapłanem, nie
czuje się, że tak powiem, nieledwie siebie.
Znika się przy tych kamiennych olbrzymach.
Sięgają one głowami sufitów, każda z nich zajmuje sobą przestrzeń, na której
pomieściłoby się kilkunastu dzisiejszych ludzi, każda imponuje rozmiarami swymi.
Ale przy tem wszystkiem, wykończeniem dro- biazgowem wszystkich szczegółów.
Mam więc tu twarze na ogół brzydkie, członki jakie nigdy na świecie nie były
przenależytościami człowieka, wszystko powiększone dziesięciokrotnie, ale wszystko
wykonane z dokładnością, nie pozostawiającą wiele do życzenia.
Podziwia się więc tę dokładność, i choć się na te figury z przerażeniem spogląda, oddaje
się hołd w duszy artyzmowi zamierzchłej epoki, która rozporządzając tak śmiesznie słabymi
technicznymi środkami, przy ich pomocy, tak wielkich rzeczy była w stanie dokonać.
Granit, kamień wapienny i alabaster, mam tu przeważnie przed sobą.
Nic dziwnego, toć to bowiem na co patrzę, nosi na sobie piętno kilkudziesięciu wieków,
spotykam się tu przecież w tem archiwum starożytności i z drzewem.
Czy słyszycie, z drzewem pochodzącem z czasów Cheopsa, który wzniósł wielką
Piramidę a żył na świecie 5,644 lat temu...
I z jakiem drzewem?
Nie z kłodą nieobrobioną, co nietknięta ręką ludzką przeleżała 56 stuleci, ale z
wykończoną figurą, która nie będąc artystyczną w dzisiejszem rozumieniu sztuki w swym
całokształcie, w szczegółach jest bardzo bliską artyzmowi.
Jest bo to figura niepospolita w swoim rodzaju.
Przedstawia nadzorcę budowy Piramidy, z kijem w ręku i z głową uniesioną do góry.
Stoi on jak nasz dumny ekonom, w smutnych dla Polski czasach pańszczyźnianych, i
przygląda się, czy nieszczęśliwi Fellahowie, nie ociągają się w pracy układania głazów na
głazy na Piramidzie.
Oczy jak gdyby żywe, wyraz twarzy, jak gdyby pulsowała pod jej skórą krew.
To też ta figura wzbudza tu ogólny podziw,.
choć bowiem grzeszy pewną dysproporcją członków, wynagradza swoje grzechy tem, co
trudniej jest o wiele artyście oddać niż ich proporcje: niemą swoją wymową. Nic wiec
dziwnego, że gromadzi przed sobą tłumy, nic dziwnego, że wpatruje się z zachwytem w jej
twarz, jak gdyby w oczekiwaniu, prędko-li z jej ust wydobędą się słowa pochwały lub nagany
dla niewolników, co tu pod jej okiem budują gmachy, mające przetrwać tysiące długich lat.
Przecież drzewa nie widzę tu dużo w tych pokojach, mieszczących w sobie tak stare
dzieła.
Mam tu jeszcze figurę niejakiego Piupianuku, liczącą 5 tysięcy lat, ale ustępuje już ona, i
to o wiele, powyżej opisanej.
Porównania z nią nie wytrzymuje.
Patrzy się więc na nią z uszanowaniem dla jej wieku, bez uwielbienia przecież dla jej
twórcy, i to przenosi się na inne kamienne już figury, które rzeczywiście na uwielbienie
zasługują.
W oznaczonych czterema pierwszemi literami naszego alfabetu pokojach, i w następnych,
do ostatniej w alfabecie, jest ich tu moc.
Niektóre uszkodzone przez czas, ale niektóre, jak gdyby wczoraj wyszły z rąk rzeźbiarza.
Tłomaczę to sobie tem, że przez tysiące lat, powietrze nie miało do nich przystępu, że
spoczywały w głębi ziemi, szczelnie pokryte piaskiem.
Piasek więc je od zniszczenia uchował.
Ale nie wszystkie.
Bo wiele z nich przedstawia mi się w postaci kalek, z poodtrącanemi rękami i nogami,
wielu kształty pełne potrzeba sobie wyobraźnią odtwarzać.
Przecież na ogół więcej jest tu dobrych niż uszkodzonych, nie okruchy więc cywilizacji
staro- egipskiej ma się przed sobą gdy się tu jest, ale całą cywilizację.
Ze wszystkiemi jej właściwościami i odmianami.
Te odmiany jakżeż się różnią od tych, jakie się we wszystkich muzeach europejskich
spotyka.
U nas znaczą się one wiekami, tu, lat tysiącami.
Gdyż mam, jak powiedziałem wyżej, w pierwszych salach tego Muzeum, okazy z przed
pięciu tysięcy lat, mam w ostatnich, z czasów trzy dziestej dynastji która panowała w Egipcie
na niecałe cztery wieki przed Chrystusem, zanim kraj ten dostał się do rąk Persów.
I to właśnie jest wielką osobliwością tego muzeum.
To je robi jedynem w całym świecie.
I to budzi ku niemu jedyny interes.
Na dole i na górze.
Gdyż i na górze, mam taką samą rozmaitość, tylko w przedmiotach mniej ciężkich niż te,
z jakimi spotykałem się na dole.
Sarkofagi więc drewniane, posągi małe, mumje, ozdoby kobiece, wazy, papyrusy, meble i
w ogóle domowe utensylja, — oto co uderza tu mój wzrok, i wraz z tem com na dole
pozostawił, uzupełnia charakterystykę czarodziejskiego zaiste, wczorajszego świata, któremu
ten nasz dzisiejszy, tak wiele ma do zawdzięczenia.
Błogosławieni ci, którzy jak Mariette, ukazali świat ten nam w kształtach dotykalnych.
Arcydzieło Muzeum Egipskiego.
XV.
A Nil?
Gdzież on jest w tym Kairze?
Obejrzeliśmy meczety tego miasta, obeszliśmy jego place i ulice, zwiedziliśmy wiele
miejsc publicznych, a z Nilem nie spotkaliśmy się dotąd nigdzie.
Jak gdyby go tu nie było.
Jak gdyby ukazawszy się nam w Delcie, skręcił gdzieś w bok, i stolicę Egiptu pozbawił
sąsiedztwa z błogosławionemi swojemi wodami.
Tak przecież nie jest.
Nil jest w Kairze, tylko na podobieństwo naszej Wisły pod Warszawą, nie przerzyna go
jak dajmy na to Sekwana Paryż przez sam środek, ale jak gdyby nie interesował go on wiele,
płynie bokiem, nie dochodząc do środowiska jego ruchu i życia.
Jak pod Warszawą Wisła.
Chcąc więc tę rzekę tam zobaczyć, potrzeba opuścić to środowisko, i długo jechać
tramwajem elektrycznym, zanim się dotrze do jego wybrzeży.
Skoro się jednak do nich dotrze, ujrzy się prawdziwie majestatyczny obraz.
Zanim przyjrzę się z wami obrazowi temu i wybrzeżom tej rzeki, stanowiącym że tak
powiem jej ramy, niech mi wpierw wolno będzie, w krótkich, ale niezbędnych słowach, dać
ogólną chara-
kterystykę Nilu, który właściwie stworzył i utrzymuje przy życiu Egipt.
Nil, jest jedną z największych rzek na świecie.
Tylko Amazonka i Congo na dłuższej niż on przestrzeni płyną. Tylko one dwie, na całej
kuli ziemskiej, więcej od niego wód oddają morzu. Tylko one dwie. Wszystkie inne
porównania z nim nie wytrzymują, a nasza Wisła, gdyby ją nakreślić na mapie, przy nim
wyglądałaby jak dziecko przy ojcu.
Ale jak dziecko, którego początek jest wiadomy, podczas gdy początek Nilu, jest dotąd
zagadkowy.
Bo nauka z całą stanowczością nie orzekła jeszcze, gdzie się znajdują jego źródła, w któ-
rem miejscu niezawodnie on się rodzi.
Wiedzą wszyscy
0 tem, że wypływa z głębi Afryki,
1 niemal prostą li- nją biegnie ku morzu Śródziemnemu, nie wiedzą
przecież, w którym
Dziewczę z nad Nilu.
mianowicie punkcie na Czarnym lądzie stoi jego kolebka.
Gdy więc jedni twierdzą, że stoi na rzece Ka- gara, inni z całą stanowczością utrzymują,
iż Nil wypływa z jezior Albert Nyanza i Wiktorja Nyan- za, położonych w sferze ciągłych
deszczów.
Ta ostatnia teorja ma dziś najwięcej stronników.
Oświadczyli się za nią kapitanowie Grant i Spe- ke, oraz Samuel Baker, a Lyons w swojej
„Fizjografii" pisze, iż wątpić że tak jest, niepodobna.
Ale czy rzeka Kagara czy te dwa zwrotnikowe jeziora są źródłem Nilu, to, które istotnie
niem jest, ma zasługę dla świata olbrzymią.
Bo dało mu jedną z rzek najpotężniejszych.
Bo zrobiło ją, dzięki jej właściwościom, twórczynią cywilizacji potężnej i wspaniałej,
która zrodziła cywilizację naszą.
Ściśle mówiąc, Nil długi na 4,000 mil angielskich, powstaje skutkiem połączenia dwóch
koryt wodnych, tak nazwanego Białego Nilu i Niebieskiego.
Koryta te, zlewają się z sobą przy Chartumie i tworzą już koryto jedno, a co je wyróżnia
od innych to to, że z wyjątkiem niewielkiej rzeczki Atba- ra, wpadającej do niego od strony
wschodniej, nie przyjmuje ono, aż do swojego ujścia żadnej innej.
Gay więc taka stosunkowo drobna w porównaniu z Nilem nasza Wisła, zanim z
Bałtykiem się spotka, odbiera dań od rzek i rzeczółek wielu, on Tytan prawdziwy, gardzi
ofiarami, i sam, o własnych siłach przerzyna przestrzenie, w obec których ta, jaką Wisła
przebiega, jest śmiesznie zaiste małą.
Pan, dumny tem, że danin żadnych, jak inne rzeki świata nie pożąda, jest Nil hojnym i
wspaniałomyślnym panem.
Dzięki temu, że płynie środkiem wyżyn Abi- syńskich.
I płynąc niem, zabiera z sobą ich muł.
141
Mul ten, nagromadziły na tycb wyżynach Jat tysiące, jego wiec wody, stykając się z nim,
wchłaniają go w siebie, osadzając w swojem łonie.
By zagrabiwszy go ziemi, oddać następnie ziemi,
jako nieoceniony wprost nawóz.
Zabiera więc wyżynom Abisyńskim ta rzeka to, co posiadają one do zbytku, co im do
niczego nie jest potrzebne, oddaje to nizinom Egipskim znowu, bez czego one byłyby
pustynią.
Że jednak zabiera i oddaje od czasów niepamiętnych, wnosić z tego można o olbrzymich
roz-
Krajobraz z nad Nilu.
miarach tych warstw mułowych, z jakiemi się Ni. styka w swoim biegu.
Olbrzymie to istotnie muszą być warstwy, skoro nie ma takiego perjodu w dziejach
Egiptu, któryby o obdarowywaniu nim tego kraju przez tę rzekę nie świadczył.
Jak wiadomo, czas istnienia historycznego Egiptu liczy się na dynastje.
Dzieje podają nam ich trzydzieści jeden. Od pięciu tysięcy lat wedle Mariette'a przed
Chrystusem, do 340 przed jego przyjściem na świat.
Otóż te dynastje, to świadectwo tu życia, życia, które byłoby niemożliwe, gdyby Nil
mułem tym go nie obdarowywał.
Zatem (o tem co przed nastaniem tam pierwszej dynastji było nie mówię) obdarowuje go
on nim do dziś, sieam tysięcy dziewięćset jedenaście lat!
Ośm tysięcy, bez lat ośmdziesięciu dziewięciu!
I nie ogołocił z niego wyżyn Abisynii, nie wyczerpał sił swoich w tak długiej pracy.
Pełni swoją rolę tak, jak ją pełnił w czasach zamierzchłych.
Skutkiem jak powiedziałem ciągłych deszczów, panujących w okolicach zwrotnikowych
jezior Egiptu, gdzie Nil najprawdopodobniej początek swój bierze, rzeka ta, acz nie
podsycana innemi, ma pod- dostatkiem wód zawsze.
Raz mniej, raz więcej, ale ma.
Kiedy nasza Polska ścięta jest lodem, w Styczniu i Lutym, w korycie jej nadmiaru ich nie
dostrzegasz, ale w miesiącach letnich przepełniają je one, i nie mogąc się w nich pomieścić,
rozlewają po całym kraju.
Rozlewają siecią większych i mniejszych kanałów, przerzynających go w różnych
kierunkach od niepamiętnych czasów.
Kanały te, gdy się jest w Egipcie, widzi się na każdym kroku.
Jak w Holandji.
Cała Delta od Aleksandrji jest nimi przecięta, a gdzie tylko dostrzega się najmniejsza
chociażby oaza, wszędzie widać krzyżujące się ich linje.
Gdyby Nil był zwyczajną rzeką jak Wisła, Pilica lub Narew, a wylewał perjodycznie, jak
od tysięcy lat wylewa, kanały te odprowadzałyby tylko nadmiar jego wód do morza,
ponieważ jednak zwyczajną rzeką nie jest, przeto grają one w Egipcie zupełnie inną rolę.
Rolę zbiorników, przyjmujących do depozytu
to, co jako rzecz cenna przechowywane być powinno.
Rolę żył i arterji, przez które do całego organizmu państwowego, przedostają się
odżywiające ten organizm soki.
Za Faraonów i ich dzisiejszych następców Arabów, Nil wezbrawszy w letnich naszych
miesiącach, wtłaczał swe wody w te kanały kiedy chciał i jak chciał, zasługa to dopiero
dzisiejszych panów Egiptu Anglików, że wtłacza je do nich, tak iak chcą oni.
Bo, aby go do tego zniewolić, pobudowali oni w kilku miejscach tej rzeki olbrzymie
kamienne tamy, zamykające się i otwierające jak drzwi do komnat, i przy pomocy tych tam,
regulują wysokość wody w jej korycie, kierują je gdy potrzeba w jego bok, lub swobodnie im
do morza płynąć pozwalają.
Tuż pod Kairem, gdzie Nil rozszczepia się na dwa koryta, jest jedna taka tama, mamy je
jednak w górze rzeki w Assiucie i w Esneh, a przy Assu- anie nad pierwszą kataraktą,
największą ze wszystkich, prawdziwe cudo inżynierji wodnej.
Otóż te cztery olbrzymie tamy, to regulatory wód Nilowych, przy ich pomocy manewruje
się niemi jak szeregami karnych i posłusznych żołnierzy, w sprawnych rękach spełniają one
rolę siewców Egiptu.
Bo Nil jest Egiptu siewcą.
l\ie rzuca on wprawdzie w jego rolę ziarna, ale to, bez czego rzucone w nią przez
człowieka ziarno, zmarniałoby niby na podłożu kamiennem.
Rzuca nawóz.
I gdy dawniej, bez tych tam, w ścisłem zna czeniu tego słowa, rozrzucał on ten nawóz i
marnował, dziś niesie go każdej części kraju tyle, ile dla jej rozkwitu potrzeba.
I ile dla obfitego plonu, przetrawić go kraj w łonie swojem może.
Starzy Egipcjanie, oddawali Nilowi cześć jak bogom.
Most w Kairze.
Przez wdzięczność za to czem on dla nieb
był.
Uważali go nawet za ojca swoich bogów, a w jednym doszłym do nas hymnie powiadają,
że gdyby jego kiedy niestało, „wszyscy bogowie runęliby na ziemię, a wszyscy ludzie
przestaliby istnieć
Tę cześć dla Nilu, odziedziczyli po Egipcjanach Arabowie, i choć wierząc w jednego
swego Allaha, nie ubóstwiają go jak ich poprzednicy, dzień 17 Czerwca, będący dniem
wezbrania jego wód, obchodzą przecież z wielką uroczystością.
I wierzą w to, że cudowna kropla, w dniu tym spływa z nieba do jego koryta.
A aby ta kropla była jak najobfitszą, był czas nawet, że topili gdy dzień ten nadszedł,
młodą dziewicę w wezbranych jego falach.
Ta ofiara z niewinnego życia, miała być w ich mniemaniu, wywdzięczeniem się Nilowi,
za ofiary jakie krajowi on niósł.
Nawodnienie prawidłowe Egiptu, a więc i plenność ziemi Egipskiej, zawdzięcza dziś
wiele tym pobudowanym przez Anglików na nim tamom, od
£ # -^'ŚjHfl
Tama na Nilu.
większego przecież lub mniejszego w korycie bo gactwa nilowych wód, zależnym jest
urodzaj, a więc w każdym poszczególnym roku dobrobyt.
Wysokość tych wód pod Assuanem, wyrokuje w ostatniej instancji o tem.
Gdy więc pod tera miastem, poziom ich podniesie się tylko do 21 stóp, można
przewidzieć głód w kraju, gdy dojdzie do stóp 28, zatopione zostanie w mm wszystko.
Dwadzieścia pięć, do 26 stóp, — oto czego rok r<3fcznie Egipt pożąda.
Przy takim stanie wody w Czerwcu pod Assuanem, na stole każdego mieszkańca tej
ziemi, znajdzie się w dostatecznej ilości dopiero chleb.
Że się jednak znajdzie, zawdzięcza to ten mieszkaniec tym tamom angielskim, i
sprawiedliwemu rozprowadzaniu dzięki im, wody po Egipcie.
Gdy ich nie było, pomimo tak pomyślnego przyboru w Nilu, chleb poddostatkiem miał
tylko, grabiący mu dla siebie wyłącznie jego wodę pan w tym kraju, a niewolnik patrząc jak
on umierał z przesytu, ginął z rodziną swoją z głodu...
Pod Kairem, Nit tworzy dwie nierównej wiel-
10
kości wyspy, większą noszącą nazwę: Bulak, i mniejszą: Roda.
Bulak leży tuż przy mieście nowem, Roda przy starem, obie urozmaicają pięknie
krajobraz, kiedy się na wybrzeżu rzeki tej stanie.
Bulak posiada Akwarjum i wspaniały hotel, noszący nazwę pałacu Gesireh, pamiętnego
tem. że przebywała w nim w swoim czasie piękna Eu genja, cesarzowa Francuzów, Roda,
gdyDy nie stary Nilometr, nie przedstawiałaby dla przyjezdnych żadnego interesu.
Tragarze wody w Kairze.
Ale dla zobaczenia tego Nilometru, mierzącego jeszcze za czasów Faraonów wysokość
wód nilowych, przebywa się ze starego Kairu na promie ramię rzeki, i gdy się mu przyjrzy,
wpatruje się z zadumą w miejsce, w którem weale tradycji, córka władcy tego kraju miała
znaleźć Mojżesza na wodzie.
Myśli się zatem o przeszłości Egiptu, o potędze i kulturze Faraonów, i o tym ludzie, który
w nie-
woli u nich, nabierał hartu do walki z przeciwnościami życiowemi.
I podziwia się jednocześnie ten Nil, w tyra punkcie rozlany wspaniale i szeroko,
rozmiarami swymi przypominający mi Wisłę pod Warszawą, tylko szybciej o wiele toczący
swoje wody, niż Wisła.
Ale bo też nagromadził ich on na olbrzymiej drodze, jaką z głębin Czarnego lądu do
Kairu przebył, o ileż więcej od Wisły, ale bo też bliżej ma niż ona morze, któremu pragnie
jak najprędzej oddać to, co rozpiera jego brzegi.
Więc się śpieszy, więc pędzi ku dołowi szybko, niosąc jednocześnie morzu w dani,
pozdrowienie od przysiadłych do niego różnojęzycznych ludów, które darząc życiem, łączy
srebrną swoją nicią z kulturą zachodniego świata.
Gdyby nie ta nić, — pytam, — czy ta kultura wiedziałaby co o tych ludach, jeśli w ogóle,
przy jej w tych stronach niebycie, zamieszkałe dziś miejscowości, nie byłyby zasypane
doszczętnie piaskiem pustynnym jak sąsiednia Sahara?
XVI.
Zatem w całym tym Kairze, śladów po Faraonach nie ma.
W żadnem miejscu, pod otwartem niebem.
Choć zanim to miasto pod dzisiejszą nazwą powstało, były tu zamki i warownie
Faraonów, fala czasu zmiotła je, jak pył z powierzchni ziemi.
I nie pozostało po nich nic.
Nie tylko po nich.
Bo i ich następcy, co ich miejsce w kolei czasów zajęli, Persowie, Macedończycy,
Ptolomeusze, Rzymianie i Bizantyńczycy, również pochwalić się tu niczem nie mogą, coby
świadczyło, że kiedyś tu byli, a będąc, siali ziarna kultury, odrębnej od sta- roegipskiej.
Wszystko to starł doszczętnie czas.
A raczej Arab, do spółki z czasem.
Rozpostarł się tu więc on szeroko, zabudował po swojemu, i w właściwym Kairze
wtłoczo • nym między pustynię arabską a koryto Nilu, stworzył swój odrębny świat.
Niby w Arabii, zkąd tu przyszedł.
Niby w swojem gnieździe, gdzie się na słońce wykluł.
Po za miasto więc iść potrzeba by stary Egipt zobaczyć, do Gizeh, do Heliopolis, w
okolice Be- draszinu, tam dopiero bowiem po za muzeum egip-
skiem, w którem przed chwilą z wami byłem, uczuje się, że te strony nie są gniazdem Araba.
Uczuje w tem, co się w pełni zachwytu i podziwu zobaczy.
Opis podróży, nie może być opisem historycznym, więc historji za wiele poświęcać w
nim nie można, ale nie może nie potrącać o historię, zatem pomijać jej nie podobna.
Sfinks i Piramida.
Zwłaszcza, gdy się jest w takim kraju jak ten.
Gdzie historja pisze się od Manesa, to jest bez mała od ośmiu tysięcy lat.
Więc wybaczcie, że zanim was poprowadzę w okolice Kairu, przed najstarsze pomniki
tego kraju, w kilku słowach przypomnę wam o tych, którzy te pomniki wznieśli, na
świadectwo swojej potęgi.
Najstarszą znaną historją świata, jest historja Egiptu.
Wiemy o niej na ogół więcej, niż o historji Babilończyków, choć najstarsi królowie
babilońscy, żyli nieco później, niż najstarsi egipscy.
Ale Babilończycy nie wkopali w ziemię tylu co Egipcjanie śladów swojego życia, więc są
nam mniej od nich znani, choć reflektując na późniejszy czas swojego bytowania na ziemi,
znani być lepiej powinni.
Że nie są znani lepiej, że o najdawniejszych władcach Egiptu wiemy bezporównania
więcej niż o ich władcach, zawdzięcza się to właśnie tym wkopanym przez nich w ziemię
śladom: słynnej Uście królów w Papyrusie turyńskim, oraz tablicom znalezionym w grobie
Tunureia przez Mariet- te'a i w Karnaku przez Burtona.
Mając je przed sobą, nauka nowoczesna dokonała tego, czego w stosunku do
Babilończyków zrobić nie mogła była: odsłoniła oczom naszym zamierzchłą egipską
przeszłość, ukazała ją w takich kształtach, jak gdyby nie oddzielały jej od nas całe tysiące
długich lat.
Wiemy więc już, że po bogach i pół bogach, którzy władali Egiptem około trzynastu
tysięcy lat, dostał się do władzy, bez mała ośm tysięcy lat te • mu król Manes, i że w roku
4400 przed Chrystusem, Mena rozpoczął szereg królów z dynastji pierwszej.
On to założył przy dzisiejszym Kairze miasto Memfis, jego następcy zabudowali się w
Heliopolis, wznosili Piramidy w Gizeh i w okolicah Be- draszinu.
Po Memfisie nie pozostało nic, gdzie dzisiejszy Kair stoi, jak powiedziałem, Arab zatarł
doszczętnie ślady przeszłości, pójdźmy więc tam, gdzie ten stary Egipt przemawia do nas
głosem wyraźnym, gdzie ukazuje sę nam w glorji swojej wielkiej chwały, w majestacie
swoich olbrzymich dziel.
Jadę tramwajem elektrycznym do Piramid i Sfinksa w Gizeh, i czytam co Buckie w
swojej Histoi^i Cywilizacji Anglji o nich mówi.
Posłuchajmy go, zanim ukażą się naszym oczom.
Zdaniem wybitnego tego pisarza i niepospolitego myśliciela, Piramidy egipskie są
wyraźnym dowodem niewoli, w jakiej żył lud za czasów Faraonów.
„Lud,— oto jego w tym względzie słowa,— znaczył tam niewiele więcej jak bydlęta
robocze (than beasts of burden). a wszystko czego domagano się od niego, streszczało się w
nieustającej pracy («» umemiłłing and unreąuitted labour). Jeśli ociągał się on w robocie, był
smagany (/logged), a ta kara stosowana była również do sług, a nawet i do kobiet. Taki
porządek był powszechnym, i był w usługach tego szerokiego socjalnego systemu, który
ponieważ miał za podstawę despotyzm, utrzymany mógł być jedynie przy pomocy
okrucieństwa". (because ił was based on despołism, coułd only be iipkeld by cruelty).
I dodaje, że dzięki tylko temu despotyzmowi i okrucieństwu, możliwe było coś
podobnego, iż w starym Egipcie powstały te Piramidy.
Ale oto zbliżam się, rozważając te jego słowa ku tym Piramidom.
Przejechałem wszerz i wzdłuż cały prawie Kair, przebyłem most na Nilu, i po lewej jego
stronie mam zielony pas ziemi, przysiadły dłuższą niż szeroką powierzchnią do jego
wybrzeży.
Na tym pasie leży właśnie wieś.
Wioszczyzna raczej niż wieś.
Ale wioszczyzna położona pięknie.
Wśród pól zielonych.
Przystaje w niej tramwaj elektryczny, co daje okazję małym chłopcom i dziewczętom
arabskim do zarzucenia nas pomarańczami, poczem dro
gą prostą i pięknie po obu stronach wysadzoną drzewami, rusza dalej.
Wprost do Piramid.
Do Piramid elektrycznością!...
Jak to brzmi dziwnie, jak to nie licuje z wiekiem tych Piramid.
Nie tak dawno jeszcze, po przebyciu koryta Nilu, dojeżdżało się do nich na ośle lub
wielbłądzie, nie tak dawno nocą księżycową w otoczeniu Beduinów pustyni skradało się do
tych olbrzymów, świadków czcigodnych tylu pogrzeDionych w mgle niepamięci, wieków.
Nie tak dawno.
Jechało się od tego Nilu długo, miało się czas rozważać gdzie się jedzie, przygotowywać
do tego co się zobacz}', nastrajać ducha do wrażenia, jakiego się na widok czegoś tak
nadzwyczajnego dozn^.
Przenoszę się wyobraźnią w te chwile, widzę się otoczonym karawaną niby z przed lat
tysiąca, słyszę głosy zachwytu, w miarę jak kołyszącemu się na grzbiecie „okrętu-pusłyni",
ukazują się wierzchołki budowli jedynych na całym świecie, i żałuję, niezmiernie żałuję,
czemum nie zawitał do tego Egiptu, jak tego od młodych moich lat pragnąłem, gdy jeszcze
nie czuło się tu tyle Europy co dziś, nie doświadczało na każdym kroku tak wielkiego jak
dziś rozdźwięku, z Egiptem z Ramzeso- wych czasów.
Czemu?
O ileż potężniejszych doznałbym był wtedy wrażeń, o ileż poetyczniejszą byłaby
powolna ta, i dająca mi czas do refleksji moja podróż, niż dziś. gdy mknę w tramwaju ku
pustyni, wśród której Piramidy te się wznoszą, w szalonym no śpiechu, niby żyd na jarmark
pędzący bez wytchnienia, by mu współzawodnik nie sprzątnął z przed nosa towaru, na który
ma apetyt.
Tam gdzie się kończy oaza poza nilowa, tam się urvwa i linja szyn tramwaju.
Wfasz jeszcze po za nią parę domków i szop, masz piękny i obszerny hotel Mana hóuse,
przypominający ci nazwiskiem swoim tego, który w tych
Wędrówka na Piramidę.
stronach przeszło 6000 lat temu władał, dalej piasek.
Pustyni Libijskiej.
Olbrzymiej, bezgranicznej pustyni, będącej na olbrzymiej przestrzeni zaprzeczeniem
życia.
A na progu tej pustyni to, do czego z upragnieniem się zbliżasz.
Na szczęście, na wielkie szczęście już tak, jak się do tego zbliżać musieli Faraonowie.
Na wielbłądzie.
Podprowadzają ci Arabowie jednego z nich, spogląda on na ciebie, jak każdy wielbłąd na
człowieka spogląda: wzrokiem wyższości swojej nad tobą i pogardy, pada na ziemię, by ci
umożliwić przedostanie się na jego grzbiet, uderzony w szyję unosi się do góry wydając jęk
bolesny niby nowonarodzone dziecię, — ruszasz naprzód?
Słońce, gdyż jest godzina południowa, choć to jest Luty, pali niemiłosiernie, przy tobie
jak Dawid przy Goliacie, jedzie na ośle przewodnik, któ ry ci za dwadzieścia piastrów
nieproszony wcale sam się narzucił, a ty kołyszesz się na siodle na którym cię osadzono, jak
rybak na poruszanej falami morskiemi wodzie, podczas gdy myśli rozsadzają ci głowę, a
uczucia, którym trudno mi nawet dać wyraz, przepełniają duszę twoją.
Myśli... uczucia...
Bo to co ujrzysz za chwilę, jakże jest od te go różne coś dotąd widział, jak nie podobne
do tego z czem się spotkasz w całem swem życiu, choćbyś jak Matuzal żył długich lat całe
setki.
Czy porodziły to, jak Buckie, którego cytowałem przed chwilą, powiedział: wielka
niewola i wielki despotyzm, czy też niedościgły przez późniejsze pokolenia genjusz i kultura,
zawsze jest to coś nadzwyczajnego.
Coś, co przynosi człowiekowi cześć.
Co mu śpiewa „glorja".
Co świadczy o potędze jego nieśmiertelnego ducha.
Bo kiedy tu to wszystko powstało?
Trzy Piramidy, do których jadę: Cheopsa, Szefrena i Mycerynusa, na trzy tysiące lat
przed Chrystusem, a Sfinks prawdopodobnie w czasach
przedhistorycznych, zanim Mena, sześć tysięcy lat przeszło temu, ukazał się na widowni
dziejowej.
Kręci się w głowie, kiedy się o tak odległych epokach pomyśli, wierzyć się nie chce, że
po tak zamierzchłych, pozostały takie ślady.
Że czas, który wszystko niszczy, bo jak poeta powiada „ma czas", — tego nie naruszył,
Że choć jest on wiecznotrwały, a człowiek, niby roślina wątła znikomy i kruchy, w walce
z tem pokonany przez to został. I legł bezsilny u tego nóg. Powiedziałem, że jadę na tym
moim wielbłądzie do trzech Piramid.
Powiedziałem nie ściśle. Bo jest ich tu więcej.
Unoszą one swe głowy z piasków w różnych punktach o- kolicznej pustyni, wiankiem
okalają te trzy.
Ale kto się długo w drobne gwiazdy wpatruje, gdy ma wspaniały przed o- kiem w pełni
księżyc na niebie, więc gdy one wszystkie są drobne, ku tym trzem biegną, gdy się powoli ku
nim przj'- bliżam, moje myśli, ku nim, zwraca się mój wzrok.
Bo wielbłąd, świadomy doskonale celu do którego dążył, Dla spragnionych po powrocie
przystanął, przystanął z Piramid.
i osioł mojego przewodnika, przedemną rozpostarła się olbrzymia bryła kamienna.
Dzieło Cheopsa ukazało mi się w całym swym majestacie.
Największe z trzech mu pokrewnych jakie tu są, przedstawia się ono nie największem,
gdy się ku nim wszystkim na wielbłądzie przybliżam.
Bo pustynia, na którą się przedostałem nie jest równą jak stół, bo niby dno morskie,
którem kiedyś podobno była, ukazuje na swej powierzchni wgłębienia i wypukłości.
Otóż Cheops wzniósł swoją Piramidę we wgłębieniu, i choć jej dał rozmiary daleko
większe od dwóch Piramid swoich następców, nie zabezpieczył jej od efektu, że nie jest
największą.
I dopiero potrzeba przy niej przystanąć blisko, powieść okiem po dwóch innych, aby się
przekonać czem ona jest.
Kolosem, przechodzącym rozmiarami swoimi wszystkie gmachy świata,
Budowlą, we wnętrzu której pomieściłaby się najwygodniej, największa znana budowla,
jaką wzniósł na ziemi człowiek.
Co ci ta budowla, głosem niemym, a przecież jakże wymownym, gdy przed nią się
znajdziesz mówi?
Czy jak cię Buckie uczył, o despotyzmie jedynie tyranów w starym Egipcie, czy o
niewoli jedynie w starym Egipcie ludu?
Zapewne, zapewne, aby nad jedną tą Piramidą, jak on powiada pracowało przez 20 lat
trzysta sześćdziesiąt tysięcy ludzi, aby jak czytam w innem miejscu jego wielkiego dzieła,
jeden kamień, z wyspy Elefantyny do Saisu toczyło po piaskach przez trzy łata dwa ich
tysiące, a przy budowaniu kanału nad morzem Czerwonem, sto dwadzieścia tysięcy Fellahów
stracić mogło z wysiłku życie,*)
*) Czytaj Buckie. History of civiłisation in Egland. Londyn 1901. Tom 1 str. 92 i 93.
na to potrzeba było: u góry srogiego i potężnego pana, u dołu pokornego i zbydlęconego
tłumu.
Zapewne.
Ale i czegoś więcej nad to.
Między pierwszym a drugim, genjalnego człowieka.
Wielkiego architekta.
Wielkiego matematyka.
Artysty wielkiego.
Gdyby takiego nie było, byłby srogi i bezduszny Cheops na wierzchołku, byłby
ograniczony i posłuszny na nizinie lud, ani pierwszy przecież ani drugi, nie pozostawiliby po
sobie śladu.
Przeszliby przez świat jak przez powietrze burza.
Gdyż ani siła, ani posłuszeństwo, nie budują.
Stworzyć nie mogą nic.
Nic, prócz zniszczenia.
Bo są niedołężne...
Bo są głupie...
Bo w swych istotach noszą ziarno nie życia, jeno śmierci.
Ducha w nich nie ma, nie ma myśli, a te jedynie są płodne i twórcze.
0 tem wszystkiem nie pamiętał Buckie.
Tyran i bydło,—zasłonili mu bezdusznemi bryłami swemi, człowieka.
1 o człowieku zapomnieć kazali.
A przecież w tym starym Egipcie człowiek był.
I jaki człowiek!
Spotkamy się z jego duchem wielkim jeszcze później, ujrzymy jego nieśmiertelną cząstkę
w nie- jednem jeszcze dziele, wstrząśnie on nami w dalszych wędrówkach po Egipcie jeszcze
nieraz.
Dziś mamy go tu.
Przed tą " Cneopsową Piramidą, przed temi dwiema wielkiemi, co stoją tuż obok, przed
tym Sfinksem, który spoczywa w piaskach, nieco od nich wszystkich niżej.
I oddając mu w duszy hołd, zapominamy o tem co Buckie mówi, nie widzimy tyranii i
niewoli,—tego co zezwierzęca ludzkość, widzimy to, co ją podnosi ku górze.
Jego twórczy genjusz.
Jego zapaloną na ołtarzu nieśmiertelności,
myśl.
I niech nikt nie mówi, że te Piramidy to rzeczy bezużyteczne, że tylko wszechmoc dzika i
nieokiełznana mogła sie na nie zdobyć, bo czy one były tylko grobami Faraonów, czy
wzniesiono je w tycn miejscach po to, by się o ich ściany rozbijał piasek gnany wiatrem z
pustyni Libijskiej, a niosący Egiptowi zniszczenie,—nie możnaby o postawieniu ich tu nawet
pomyśleć, gdyby człowieka takiego nie było pod ręką.
Ze był, dowód to, oczywisty dowód, czem był za Faraonów Egipt.
I Sfinks przekonywa mnie o tem wymownie.
Przekonywa o wiele więcej.
Bo jest od Piramid o wiele starszym.
Bo jest od nich kunsztowniejszym o wiele.
One są bryłami, arcytworami budownictwa, arcyzręcznością w układaniu głazów na
głazy, ar- cyaowcipem w wydrążaniu we wnętrzu mas słońca pozbawionych, korytarzy i
komnat na grobowce, on rzeźby arcytworem.
Gdyż jest rzeźbą.
Rzeźbą jakiej nie stworzył już po nim świat.
O kształtach zwierzęcia i człowieka.
O harmonii linii cielesnych, i wyrazie ludzkim oblicza.
O połączeniu materyi, z duchem.
Piramidy wstrząsają kiedy się przy nich znajdzie, swoim ogromem, surowością swoich
linii.
On zachwytem przejmuje.
Gdy się obchodzi uważnie jego cielsko zwierzęce, gdy się jego ludzkiej twarzy przygląda.
Ta twarz, ta niezapomniana przez nikogo, kto ją raz w życiu ujrzał,—twarz!...
Bo twórca dał jej człowieczy wyraz, ze zwierzęciem ją zespolił, zjednoczył z sobą to, co
jest w życiu sprzecznością.
Dla czego, w jakim celu?—nie wiem, bo mi tego ona nie mówi.
Bo zamarło na jej ustach słowo.
Spogląda więc tylko na mnie okiem tajemnicy, boleści i zadumy, spogląda, i patrzącemu
na nią, każe domyślać się, coby powiedziała do niego gdyby mówić mogła. Co?
Że nie tylko za Faraonów ale i przed Faraonami, w tym cudownym zakątku świata, który
się Egiptem nazywa, kwitła cywilizacja przejmująca zdumieniem,
Że zarówno ten Sfinks jak i te Piramidy» są jej namacalnym dowodem,
Że ma zatem słuszność zupełną Buckie gdy twierdzi, iż w przejawianiu się jej brali żywy
udział, z jednej strony wszechwładcy okrutni, z drugiej wszechbierny lud, nie mają jej
przecież ci, którzy czytając jego słowa myln.e sądzą, iż tylko siła i niemoc były cywilizacji
tej czynnikami.
Gdyż to jest nieprawdą.
A prawdą jest, że na ich podłożu, rył koryta duch nieśmiertelny, rył je wtedy, gdy materja
gruba wszystko na całym świecie, z wyjątkiem tego kraju, w sen śmierci zmysłowej
spowijała, i ryjąc je, wprzągł do pracy swojego ducha siły tytaniczne ale kunsztowne bardzo,
w obec których te, jakie- mi my dziś rozporządzamy, są zaiste siłami Pigmejów.
XVII.
Jadę do Heliopolis, miasta słońca, jak Mem- fis wspaniałego klejnotu w koronie
Faraonów.
I jak Memfis, przechowanego jedynie w wspomnieniu.
Gdyż nie pozostało po nim budowli żadnych, ani na ziemi ani w ziemi, znikły mury, które
je otaczały, świątynie
bóstwa szeroko czczonego, które miało w tem miejscu swoje ołtarze, zdobywcy starego
Egiptu obrócili w proch.
Nie obrócili jedynie, jednej po dawnych władcach tego kraju pamiątki.
Obelisku, liczącego w tej chwili cztery tysiące trzysta czterdzieści cztery lat.
Obelisk egipski w Heliopolis.
stusem
Bo wzniesiono go tu, na 2433 lat przed Chry- m, na świadectwo potęgi i cywilizacji tych,
161
którzy tu gościli, i gdy wszystko dokoła po nich znikło, on jeden nietknięty zębem czasu
pozostał.
I stoi na świadectwo dawnych czasów.
Więc dla zobaczenia go, a zarazem miejscowości przesławnej, wsiadam pewnego
popołudnia do wagonu kolei żelaznej, i środkiem pól urodzajnych i uprawnych, mknę ku
niemu, podziwiając bogactwo kraju, dzięki nawodnieniu drogą kanałów nieźlicżorij^ch,
zaliczającemu się do najbogatszych krajów świata.
Matarije nazywa się dziś ta miejscowość, gdzie stał Heliopolis dawny, i przedstawia
obraz wsi arabskiej.
Mam zatem, gdy dworzec stacyjny opuszczę, porozpraszane dokoła mnie domy, mam
charakterystyczną studnię arabską, pompującą wodę do kanałów.
A o sto jakie kroków od studni, — obelisk.
Na odsłoniętem miejscu, wśród pola, w tem miejscu gdzie się znajduję, drzewami
porosłego.
Otoczony barjerą, stoi on tu od lat tysięcy, i powierzchownością swoją wcale nie mówi o
tem, że tak długo stoi.
Bo wygląda niemal jak nowy.
Jak gdyby wczoraj dopiero kamieniarz wykuwający hieroglify na jego ścianach, odjął od
niego swoją dłoń.
Istotnie, hieroglify zapełniają wszystkie wolne na nim miejsca od góry do dołu.
I ubierają go pięknie.
Nadają mu wygląd artystyczny.
Nie licujący wprawdzie z otoczeniem odmiennego charakteru, ale wnoszący W to
otoczenie coś takiego, co je podnosi i uszlachetnia.
W tem miejscu kiedyś, stało największe kolegium egipskie dla duchowych, wznosiła się
świątynia, do której schodziły się w dnie uroczyste ze wszech stron, tłumy.
Ale gdy Kambizes ze swoimi Persami na pół
tysiąca lat przed Chrystusem tu zawitał, gmachy te chyliły się już ku upadkowi.
A za Strabona nie było po nich śladu.
Tylko ten obelisk i porozrzucane posągi, przypominały o tem, co tu się kiedyś
znajdowało, tylko one, niemym głosem opowiadały o miasta tego chwale.
Dziś opowiada o niej on jedynie, niespożyty, i jak gdyby dopiero wczoraj na tem
pamiętnem miejscu ustawiony.
Drzewo Madei Boskiej.
Ten Heliopolis, przeszłością swoją tak bogaty, nicią tradycji wiąże się z wspomnieniem
dro- giem dla każdego Chrześcijanina.
Z pobytem rodziny świętej w Egipcie.
Otwieram Biblję Wujka, i oto co w rozdziale II, Ewangelji Świętego Mateusza czytam:
„Anioł pański ukazał się we śnie Józefowi mówiąc, wstań a weżmij dziecię i matkę jego,
a uciecz do Egiptu, i bądź tam, aż ci powiem; albowiem stanie się, że Herod szukać będzie
dziecięcia, aby je zatracił; który wstawszy, wziął dziecię i matkę jego w nocy, i uszedł do
Egiptu.
„I był tam aż do śmierci Herodowej, aby się spełniło: co powiedziano jest od Pana przez
proroka mówiącego, z Egiptu wezwałem mojego syna*.
Otóż do tego Heliopolis, rodzina święta uciekając przed okrutnikiem przybyć miała.
I tu bezpieczna osiadła.
W miejscu gdzie dziś rośnie, a raczej ze starości próchnieje, odwieczne drzewo
sykamory.
Podprowadzają mnie do tego miejsca, .widzę studnię, w której Matka Boska, wedle
tradycji prała suknie Chrystusa, a dalej połamany pień, jedną ogołoconą z liści już gałęzią
rozpostarty tuż nad ziemią.
I słyszę od Araba, który mnie tu przyprowadził, że studnia ta i to drzewo, choć w Egipcie
leżą, nie stanowią przecież własności Egiptu, gdyż je podarował byłej cesarzowej Francuzów
Eugenii, Ismail pasza, kiedy przybyła do tego krąju na otwarcie Kanału suezkiego.
Co się z jedną i drugiem stanie gdy Euge- nja umrze, i czy, choć jej bezcenne te pamiątki
zostały ofiarowane, nie powinny one przecież stać Się wieczną przynależytością kraju,
którego była ona monarchinią, a który jedynie jest w stanie tego znaczenia dla wszystkich
Chrześcian zakątek uchronić od losu, związanego z sukcesjami po osobach prywatnych?
Dopóki żona Napoleona III go żyje, los ten nie przedstawia się tragicznie, ale pomyślmy
tylko o czynności działowej, spisie inwentarza i licytacjach, towarzyszących nieraz
przechodzeniu własności prywatnej z rąk do rąk, a wzdrygniemy się na myśl, że miejsce
takie, może być od czegoś podobnego niezabezpieczone.
Jak powiedziałem, Heliopolis zwali dawni Egipcjanie miastem słońca.
Tu jego bóstwo miało swoją główną kwaterę, stąd na kraj cały rozlewało swoje jasne pro-
mienie.
Oświecało i ogrzewało, garnąc ku sobie wszystko, co dążyło ku światłu.
I co żyło światłem.
To przecież co siłą żyło, co wierzyło w siłę i siłą imponowało, nie tu miało swoje
gniazdo.
Po drugiej stronie Nilu, niedaleko od Piramid i Sfinksa w Gizeh, w miejscowości dziś już
nawet w nazwie zamarłej.
Bo Heliopolis, acz nie ten sam co był dawniej, acz obeliskiem tylko dawny
przypominający, dziś przecież na mapie obok tego Matarije jest, Memfis nawet w nazwie się
nie uchował.
Znikł z powierzchni ziemi jak pył.
Ze jednak pozostał w ziemi, że w głębi piasków pustynnych ukazuje ślady swego życia,
przeto gdy się już Piramidy ze Sfinksem widziało, gdy się zetknęło z obeliskiem, jedzie się
zazwyczaj do niego, zanim się zapozna w dzisiejszym Luksorze z pomnikami przesławnymi,
które już wzniosła nie memfiska aynastja.
Ścisłą nicią przeszłość Memfisu, złączona jest z przeszłością najstarszych egipskich
dynastii.
Założyć go miał Mena, na 4400 lat przed Chrystusem, i aby go zabezpieczyć od
wylewów Nilu, jak pisze Herodot, zbudował dokoła niego olbrzymią tamę.
Ale za tego króla, był on drobnym i słabym jak dziecko w kolebce,' rozrósł się i
spotęźniał, za jego następców.
Powstały wspaniałe gmachy, wzniesiona została wielka świątynia, ku czci ojca bogów
egipskich, Ptaha.
I ściągała do siebie tłumy wiernych z całego Egiptu.
Nawet wtedy, gdy Memfis przestał być stolicą tego kraju, gdy późniejsi jego królowie
przenieśli swoją rezydencję do Teb.
Nie dbając już o miasto, dbali przecież oni. o to, co miasta tego było najdroższą ozdobą,
słali
na ołtarze Ptahowi ofiary cenne, świadcząc niemi wymownie, czem ten bóg dla nich był.
I ubierali jego chram posągami, nad wykuciem których, dziesiątki lat trudziły się tysiące
niewolników.
Właśnie stoję przed dwoma takimi posągami.
Przyjechałem tu przed chwilą, wsiadłszy na osła w Bedraszynie, jadę ku pustyni by
zobaczyć to, co na piasku i w piaskach królowie w dawnym Memfisie wznieśli, i oto widzę
rozciągniętą na ziemi olbrzymią statuę.
Posąg Ramzesa II na Sakkarze.
Statua kamienna, rozmiarów nadludzkich, przedstawia Ramzesa drugiego.
Stał on niegdyś przed świątynią Ptaha, przysłany z Teb przez tego Faraona w hołdzie
temu bogu, gdy następnie świątynia koleją czasów znikła w powierzchni ziemi, runął z
podstopia swego i skrył się w ziemi.
Ale już w szczątkach tylko tego, czem był.
Bo ukruszyły mu się nogi, zmniejszył się
o trzecią część swojej wielkości, stracił wygląd jaki mu twórcy jego nadali.
Przecież imponuje swoją kolosalnością.
I budzi podziw wypieszczeniem rysów twarzy.
Podobnie jak jego sobowtór, który leży, ale już w szopie pod nakryciem nieco dalej.
Ten tu na ziemi, obchodzi się dokoła długo, by zobaczyć tamtego w szopie, wstępować
potrzeba na schody.
I ze schodów przyglądać się figurze olbrzyma, z której wykuć możnaby kilkunastu
dzisiejszych ludzi.
Cóż to za świątynia musiała tu być, jeśli tak kolosalnych rozmiarów statuy mogły stać na
jej progach, cóż to za miasto, jeśli w niem znajdować się mogły świątynie takiel
Ale bo też Memfis był miastem miast, miastem olbrzymem, wobec którego dzisiejsze
miasta nasze są jak wsie lub osady.
Zbudowany po lewej stronie Nilu, zdała od pustyni arabskiej, zkąd grozić mu mogły
napady bitnych ludów, zabezpieczony szeroką w tem miejscu rzeką od wrogów ze wschodu,
a nie potrzebujący lękać się niczego od zachodu, przysiadł do pustyni Libijskiej, w okolicach
dzisiejszego Bedra- szynu, i kwitł niby w ogrodzie czarodziejskim gaj tulipanów, na jasnem i
pogodnem słońcu.
Świadczą mi o tem, gdy nawet o historji zapomnę, te dwie kolosalne statuy Ramzesa,
świadczą dalej Piramidy, i groby w piaskach, noszące „ntasłab" nazwę.
Piramidy po za Gizeh, gdzie dopiero co opisane przezemnie wraz ze Sfinksem stoją?
Tak jest, — Piramidy.
Bo mylnie sądzą ci, którym się zdaje, że tylko u progów Kairu znajdują się one, że po za
tem miastem, Egiptowi nie są znane.
Tak bowiem nie jest, zna on ich bowiem w różnych punktach na swojej przestrzeni
kilkadziesiąt,
a te jakie tu są, do najmniej ciekawych nie należą.
Kształtem swym przecież różnią się one od Piramid w Gizeh.
Mniejsze od nich, patrzą na budowle o wiele mniej trwałe, choć najciekawsza z nich, tak
nazwana: Piramida stopni (Step Pyramid, Stufen Piramidę) powstała tu, gdy tamtych jeszcze
na świecie nie było.
Kiedy im się wszystkim przyglądam z oddalenia, robią one na mnie wrażenie olbrzymich
brył, usypanych z ugniecionego piasku, i na tem morzu
Piramida stopni na Sakkarze.
piasku, wyglądają jak wyspy górzyste, unoszące ponad jego poziom wierzchołki śpiczaste.
I gdy tamte w Gizeh, są niby niezdobyte twierdze, stojące na straży pustyni, te tu, robią
mi wrażenie porozpraszanych jedynie na niej szańców, więcej dla postrachu najezaników, niż
dla obrony przed nimi wzniesionych.
Jak tamte w Gizeh, i one tu są grobami Faraonów.
Kiedy się znajdziemy w dzisiejszym Luksorze a dawnych Tebach, zobaczymy grobowce
władców Egiptu nie na ziemi, lecz w ziemi; wryte w piasek, wykute w skale, zasypanej nim
doszczętnie, niby korytarze krecie, ukażą się nam one, budząc odziw swojemi wewnętrznemi
na ścianach ozdo- ami.
I dowiemy się wtedy, że monarchowie tego kraju, po przeniesieniu się z Memfisu do Teb,
zerwali ze zwyczajami swoich przodków, nie w Piramidach spoczywać chcieli po śmierci.
Ci jednak, którzy tu mieli rezydencję, grzebali się w Piramidach, i gdy ich podwładni
kładli się do snu nieprzespanego w łonie piasków, oni na piaskach wznosili swoje sarkofagi,
jakgdyby na urągowisko rozkładającej wszystko potędze czasu, groźniejszej przecież o wiele
więcej dla tego, co na jasnem słońcu stoi, niż co w mrokach ziemi jest skryte.
Na urągowisko słuszne, bo choć tamte w głębi piasków grobowce, przetrwały ukryte od
oka tysiące lat, mniej to zdumieniem o wiele przejmuje, niż gdy się widzi, że te tu, na widoku
całego świata, wystawione od wieków na niszczące wpływy i człowieka i powietrza, jak
gdyby nie były dziełem człowieka, oparły się huraganowi ruiny.
A przecież i w Gizeh i tu na tem martwem polu Sakkary (Totenfeld von Sakkara) huragan
ten wiał raz z większą to mniejsza siłą, a przecież i tam i tu, chciwy i nienasycony nigdy
niczem człowiek, gwałcił świętość grobowisk, podejrzewając, że wraz z martwemi ciałami
mieszczą one w sobie skarby, dla większej czci umarłym w trumny składane.
Gwałcił, i to nie raz jeden.
Każdy bo z najeźdźców po upadku dynastii starych, widząc te oznaki ich potęgi, na nich
kładł zbrojną swoją rękę, do ich głębi wprowadzał ogień i żelazo.
Piramidy w Gizeh otwierali Persowie i Rzy
mianie, bez zachowywania niezawodnie środków, mających na celu zabezpieczenie ich od
zniszczenia, kalif arabski Mamun w 9 wieku, bobrował w nich jak we własnej piwnicy,
Melik al-Kaimil w dwunastym i w zeszłym Mehmed Ali, postanowili je, dla zrobienia użytku
z ich głazów zniszczyć, te tu na tych memfiskich piaskach, również jak świadczą znalezione
w nich ślady, widziały niejednokrotnie w swojem wnętrzu, barbarzyńców niosących im
zagładę.
I cóż?
Stoją jak stały.
Wyglądają jak wyglądały, i szydząc i z czasu i człowieka, zdają się być czemś takiem, co
się uchyla z pod praw przyrody,
Co się z nich śmieje,
Co logikę ich, niby siatkę pajęczą targa,
Co zniszczalności wszelkiej materji, przeciwstawia jej niezniszczalność.
Zaiste, dużo w tym Egipcie jest dla otwartego umysłu bezcennej, nauki, dużo korzyści
wyciągnąć każdy może, kto go uważnie nie żałując trudów zwiedza, ale ta nauka, ta korzyść
jakie się patrząc na Piramidy zdobywa, bodaj czy do najważniejszych nie należą.
Bo mu mówią, jaką w rzeczywistości potęgą jest człowiek, i jakie niespożyte twory
wychodzić mogą z jego pozornie kruchych rąk, jeśli zaprzęgnie je ao swoich usług, tak
niespożyty jak tych starych Egipcjan, duch.
Czy świat późniejszy i dzisiejszy nawet, pomimo swój postęp na tylu polach, pod
pewnym względem nie pozostał w tyle po za ich światem, gdy to co wznosi, jak szkła w
kalejdoskopie, znika ledwo się oczom ludzkim pokaże, niby na świadectwo, że jak poeta
powiedział:
„Nie ma on nic przed ptakiem, Którego łowczy grot zabija, I tak jak kwiat w dolinie mija,
Mkną jego dni marności szlakiem".
Zatem ci Faraonowie z dynastji memfiskiej, co tu roztaczali w zamierzchłej starożytności
czasach., koła swojej potęgi, grzebali się w Piramidach.
Ich poddani, bez względu na ich stanowisko, szli do łona ziemi.
Nie tylko poddani.
Bo tuż przy tych tu Piramidach, mam groby Apisów, czczonych jako świętość przez
Egipcjan, tuż przy nich w granitowych sarkofagach spoczywają mumje zwierząt, z bogami
pozostających w pokrewieństwie ścisłem.
I jedne i drugie zwą się Mastabami, i jedne i drugie, zawdzięczamy Mariette'owi, który
tyle dla Egiptu zrobił.
Tych Mastab mam tu na tej pustyni kilka.
Mastabę Ti, Mereruki i Ptahhotepa, wreszcie Serapeum czyli mauzoleum Apisa.
Wszystkie w ziemi, na zewnątrz niczem nie uderzają oka, i dopiero w głębi piasków
budzą zachwyt wewnętrznem swojem urządzeniem.
Bo są korytarzami ozdobionymi wspaniałymi tu i owdzie rysunkami, bo dają obraz, tem
co się na ich ścianach widzi, domowego życia Egipcjan, odtworzonego na nich z całą
dokładnością.
Widzimy więc, przyglądając się tym rysunkom, życie nie Faraonów, ale ich doradców i
powierników, dygnitarzy starego Egiptu.
Tylko nie przy dygnitarskich zajęciach.
Przy związanych z ich prywatnemi czynnościami.
Więc w chwili modłów przed ołtarzami bóstw, na łowach na ptactwo i ryby w Nilu,
wśród tańców i zabaw, przy ucztach w gronie rodzin i zaproszonych gości.
Do historji wewnętrznego życia mieszkańców tego kraju, materjał -to nieoszacowany
Jak znowu w Serapeum, grobie szkieletów Apisowych, do historii czci świętości
egipskich.
Bo wół Apis był świętością Egiptu, czcili go tu wszyscy, uważając za syna boga, gdy
więc schodził z tego świata, nie dozwalali czcigodnym jego szczątkom gnić w piaskach.
Balsamowali je jak ciała swych królów, i jak królewskie w granitowych sarkofagach,
umieszczali pod ziemią.
Otóż w tem miejscu właśnie, jest szereg sarkofagów takich.
Widzę ich przed sobą, gdy mnie Arab ze świecą ku nim prowadzi, dwadzieścia cztery,
wszystkie wielkie i masywne, wszystkie wybornie zachowane.
Ale wszystkie puste.
Gdyż tu, jak do Piramid, przedostał się niegdyś z bronią w ręku, poszukujący skarbów na-
jeźdźca Egiptu, i tu, obojętny dla tych ciał, mścił się na nich, niszcząc je bez litości, gdy nie
znalazł dokoła nich tego, co poszukiwał.
Więc Apisów tu nie ma.
Jest to, co ważniejsze dla nas od Apisów.
Co jak Piramidy i Mastaby, dozwala nam dziś po lat tysiącach, odtwarzać przeszłość
Egiptu, i drogą rozumowań i wywodów, odbudowywać przed wzrokiem naszym całokształt
wspaniałego organizmu, z jego kultem nie tylko dla tych co wśród niego rządy sprawowali,
ale i tych, co jak te Api- sowe bóstwa, na duchowem życiu kraju tego, wyciskali niestarty falą
czasu, stempel.
Maleńki domek stoi w pobliżu tych Mastab i tego grobu Apisa.
Przychodniu na tę pustynię, gdy cię w progi jego, dla posilenia się po mozołach dnia
spędzonego na zwiedzaniu tych tu cudów przyprowadzą, wstępuj do niego z uszanowaniem.
Bo tu w roku 1851, mieszkał gdy wkopywał
się w głębie tych piasków dla celów naukowych Mariette, tu noce bezsenne spędzał na
planowaniu w dzień poszukiwań, które jemu sławę, a światu całemu, tak wielką korzyść
przynieść miały.
Tu, pracowała myśl w genjalnej jego głowie, łamały się z rozpaczy ręce, gdy niedołężni
wykonawcy jego rozkazów uszkadzali to, co wyprowadzić pragnął w nienaruszonej całości
na słońce.
Tu.
Ile radości przenikało w tem miejscu jego duszę, ile zawodów ryło na niej ślady, ile
pomysłów snuło tu się w jego głowie!
Zdała od ojczyzny i od swoich, pozbawiony nieraz najniezbędniejszej w potrzebie
pomocy, głodny i spragniony nieraz, z tych skromnych progów, niby wódz walczącej armji,
przyglądał się szeregom pracowników, co w miejsca wskazane przezeń wgrzebywali się, by z
nich odgrzebać skarb bezcenny.
Tylko o ileż szlachetniejszem i czystśzem, od walczącej armii wodza, okiem.
Bo gdy ten niszczy, on budował, gdy ten dla szalonej nieraz pychy egoistów i tyranów,
wtrącał do grobów, on z grobów na świat pogrzebione w nich wyprowadzał.
I nie ubożył świata, jak tamten, lecz go bogacił, barbarzyńskiej ręki nie przykładał do
jego ruiny, lecz kulturę jego pomnażał.
Sława Francji, zaszczyt ludzkości całej, jeden z tych wielkich, co gdy tyle duchów
dzikich i ciemnych zalewa ią bez miłosierdzia krwią, roztoczył wspaniałomyślnie i
szlachetnie nad nią, jasne i pogodne nauki słońce.
Co wzmógł jej dorobek umysłowy, wskazał w naśladowaniu czego znaleźć powinna,
skołatana i po omacku jak ślepy stąpająca, godny jej cel.
Więc przychodniu na tę pustynię, gdy cię w progi domu tego wprowadzą, wstępuj do
niego z uszanowaniem!..
XVIII.
„Stal się potem głód w ziemi, — czytam w pierwszej Księdze Mojżeszowej, — i wstąpił
Abraham do Egiptu, aby tam gościem był, ciężki bowiem był głód w ziemi.
„A gdy już blisko był, aby wszedł do Egiptu, rzekł do Sarai, żony swej: wiem żeś piękna
niewiasta.
„A iż gdy cię ujrzą Egipcjanie rzekną: żona to jego, i zabiją mnie, a ciebie zachowają.
„Mów przeto proszę cię, żeś jest siostra moja, aby mi było dobrze dla ciebie, i dusza moja
aby żyła dla ciebie.
„Gdy tedy wszedł Abraham do Egiptu, ujrzeli Egipcjanie niewiastę, że była bardzo
piękna.
„I dali znać książęta Faraonowi, i chwalili ją przed nim i wzięto niewiastę do domu
Faraonowego.
„A Abrahamowi czynili dobrze dla niej: i miał owce, i woły, i osły, i niewolniki, i oślice,
i wielbłądy.
„Ale Pan skarał Faraona plagami, i dom jego, dla Sarai, żony Abrahamowej.
„1 zawołał Faraon Abrahama, i rzekł mu: cóż wżdy to- jest coś mi uczynił? Czemuś mi
nie oznajmił, że to żona twoja?
„Czemuś powiedział, że jest siostra twoja, abym ją wziął sobie za żonę? Ale teraz oto
żona twoja, weźmij że ją, a idź.
„I przykazał Faraon o Abrahamie mężom, i odprowadzili go, i żonę jego, i wszystko co
miał.
„A tak, wyszedł Abraham z Egiptu".
Jadę koleją żelazną, by zobaczyć zanim się udam w głąb Egiptu, Kanał suezki, i mając po
opuszczeniu Zagazigu, po prawej stronie mojego pociągu, ziemię Goszen, w której przed
tysiącami lat gościli Izraelici, czytam w Biblii Wujka, ustęp
174
odnoszący się do pierwszego z Żydów, Abrahama, który wypędzony okrutnym głodem z
Palestyny, przywędrował tu, poszukując chleba i schronienia.
Pierwszego, ale nie ostatniego, przedstawiać bowiem ta ziemia musiała i dla jego
następców czar niezwykły, skoro pomimo niebezpieczeństw grożących ich żonom, zwłaszcza
gdy jak Abraha mowa były piękne i ponętne, szli tu oni gromadami calemi, rozbijając
namioty swoje zdała od ich ojczyzny.
Czarem tym, była niezwykła urodzajność tej
Groby Apisów.
Bo Egipt, dzięki Nilowi, słynął w najdawniejszych czasach jako kraj mlekiem i miodem
płynący, bo imponował okolicznym ludom, nie tylko swoją potęgą i kulturą, ale i swojemi
przyrodzonemi bogactwami.
Imponował, zwłaszcza tu w tych stronach, które po opuszczeniu Kairu, jadąc do Port
Saidu, przerzynam, więc gdy Syrję nawiedzały często głody,
175
przyjmował gościnnie jej synów, darząc tem czego miał poddostatkiem. I oddawszy im na
siedlisko tę ziemię Goszen, dozwalał zapominać o niedostatku, jaki ich trapił w domu.
Bi bij a już zatem świadczy nam wymownie o tem, że ten kraj był zawsze Spichlerzem
świata, a jej słowa z rozdziału 40-go, pierwszej księgi Mojżeszowej: „i wszystkie prowincje
przyjeżdżały do Egiptu aby kupowały żywność, a nędze niedostatku ulżyłysą najstarszem,
jakie zna świat, świadectwem piśmiennem jego plenności.
Gdyby nie było świadectw innych, a są, już to samo, że od najdawniejszych czasów
widział on tylu najeźdźców ze stron najdalszych, zbrojną ręką pozbawiających go
niezależności, byłoby oczywistym dowodem (gdy jak trafne przysłowie powiada: „goły
rozboju się nit boi"), że ta plenność i idące ślad w ślad za nią bogactwa, w postępie czasu nie
malały, lecz owszem rosły, czyniąc Egipt przedmiotem pożądania dla Persów, Macedończy-
ków, Rzymian, Bizantyńczyków i wreszcie Arabów.
Istotnie, ta bo tu ziemia była zawsze i jest do dziś plenna.
Plenna niezwykle.
Nawadniana, dzięki niezliczonym kanałom jak mało która na świecie, bez żadnego ze
strony rolnika trudu, darzy go ziarnem, stokrotnie niemal przewyższającem to, które wrzucił
do jej łona.
Rodzi w obfitości wielkiej: trzcinę cukrową, ryż, kukurydzę, jarzyny, oliwki, ale
przedewszystkiem bawełnę, która stanowi największe bogactwo kraju.
Po Ameryce i po Indjacb, produkuje jej Egipt najwięcej, a dzięki temu właśnie, że ma
ziemię tak bajecznie urodzajną, w najlepszym gatunku.
I rozsyłając ją -po całym świecie, z całego ściąga złoto, do kieszeni swoich krezusów.
A że największym z nich wszystkich jest Ke- dyw, w jego i jego familii posiadaniu
bowiem znaj-
duje się czwarta część uprawnej roli w Egipcie, przeto jego przedewszystkiem bogaci ta
ziemia, dozwalając jemu przedewszystkiem gromadzić olbrzymie kapitały.
Kiedy się z Kairu jedzie na północo-wschód Delty do Port Saidu nad morzem
Śródziemnem, widzi się bogactwo tego kraju.
Choć wczesna to, w chwili gdy mu się z okien pociągu przyglądam pora roku, zieleni mi
się dokoła bujnie wszystko, na wszystkiem co wchodzi w moje oczy widzę wyciśnięty
dobrobytu stempel.
Kraj po jednej i po drugiej stronie szyn, zabudowany porządnie i zaludniony
Domostw ulepionych z gliny i pokrytych łodygami trzciny cukrowej coraz mniej,
Odżywionych dobrze wielbłądów i osłów na łąkach coraz więcej...
A człowiek, przedstawia mi typ, nie takiego, jaki mi z ręką wyciągniętą ciągle do mnie,
nie dozwalał spokojnie chodzić po odleglejszych ulicach Kairu, ale zadowolonego z tego co
ma, i używającego bez ograniczania się w niczem, życia.
Do Port Saidu najdogodniejsze pociągi wychodzą z Kairu rano i przybywają po południu.
Pięć godzin zatem trwa tylko ta podróż,, w krótkim tym przecież przeciągu czasu
przedstawia rozmaitości wiele.
Gdyż jak powiedziałem, biegnie naprzód krajem urodzajnym niezmiernie, przez Zagazik,
Tell el-Kebir i Ismailję, zahacza następnie o pustynię, i mając z jednej strony kanał słodkiej
wody a z drugiej sueski, jak strzała wyprowadza cię prosto do morza Śródziemnego.
Do wyjścia tej wielkiej arterji wodnej, łączącej najbliższą drogą daleki Wschód z
Zachodem.
Port Said jest miastem nowego zupełnie typu.
Jednem z najświeższych miast na świecie.
Bo 50 lat temu, zaledwie jako osada istniał na mapach, ani przewidując, że zanim pół
wieku upły
nie, stanie się miastem jednem z najbardziej na świecie znanych.
W tej chwili liczy 60,000 mieszkańców, i przedstawia obraz czegoś jakby na urząd
stworzonego.
Ma ulice proste i powietrzne, i nawet w dzielnicy arabskiej nie przedstawia tego labiryntu
ciasnych drożynek, które w Kairze i Aleksandrji najlepiej orjentującego się, do szaleństwa
doprowadzają.
W dniach żniw w Egipcie.
Przeciwnie, chodzi się po wszystkich jakie w nim są z łatwością, przyglądając się
uważnie wspaniałym sklepom, jakie na nicn narody dalekiego wschodu: Japończycy,
Chińczycy i Indjanie, kusząc Europejczyków, pootwierali.
Niezmiernie miłej niespodzianki doznałem gdym przebywał w Port Saidzie.
Zetknąłem się tam z Polakiem, stale w tem mieście od dawna zamieszkałym.
Zwiedziwszy miasto, z posągiem twórcy Kanału suezkiego Lessepsa, rzuconym na
granitowej tamie w głąb morza i imponującym swojemi rozmiarami każdemu, kto z Europy
do tych stron Egiptu na statku przybija, postanowiłem objechać jego port, a zarazem
zobaczyć sławny zakład, w którym woda dostarczana kanałem z Nilu, czyściła się, by stać się
możliwą dla mieszkańców do codziennego użycia.
Łódka przystanęła w pobliżu pięknego gmachu, opuściłem ją, i wprowadzony do jego
wnętrza, ujrzałem się w obliczu, wyszłego na moje spotkanie, o sympatycznych rysach
mężczyzny.
Zwyczajna prośba o pozwolenie zwiedzenia zakładu.
Zwyczajna odpowiedź, by proszący okazał swój bilet wizytowy...
Okazuję go nieznajomemu, i ku mojemu zdziwieniu, na moje przemówienie w języku
francuz- kim, dochodzi do moich uszów mowa polska.
I przy miłych dla każdego Polaka, zwłaszcza bawiącego wśród obcych, jej dźwiękach,
zwiedzam już to, po co tu przybyłem.
Pan Mieczysław Geniusz, bo tak się nazywa nasz rodak, od lat szeregu zajmujący
wybitne sta nowisko w zakładzie wodnym Port Saidu, był tyle uprzejmym, że po okazaniu mi
olbrzymich zbiorników, w których się woda czyściła, zaprosił mnie do swojego mieszkania, i
zawiązawszy ze mną rozmowę, ukazał kim jest.
Że rzucony o setki mil od ojczyzny, nie przepadł dla ojczyzny,
Że otoczony powietrzem innem i ludźmi innymi, myśli o niej i pragnie jej służyć.
Do roku 1915, obowiązki przykuwają go do ziemi egipskiej, rozstać się z nią nie może,
ale gdy ten upragniony rok nastąpi, powraca do kraju.
I oddany tu w tych stronach w chwilach od zawodowych zajęć wolnych badaniom
metampsy- chicznym, ognisko tych badań zamierza założyć pod Krakowem, kupiąc dokoła
siebie ludzi, rozumiejących znaczenie dociekań, nad najwyższemi zagadkami bytu ludzkości.
Ulica w Port Saldzie.
Zamiar piękny, bo wszystko ćo oczyszcza ducha, odrywając luazi od szarej prozy życia,
pięknem jest, — ale czy nie piękniejsza od niego o wiele, ta miłość, tego odciętego od
własnego kraju czło
wieka, ojczystego kraju, która mu każe myśleć oddalonemu o nim, pragnąć, by mu po latach
wysługiwania się nie swoim, dozwolonem było resztki sił oddać swoim w ofierze.
W chwili rozstania, pan Geniusz wręczył mi na pamiątkę, wydaną przez siebie w
Krakowie broszurę, pod tytułem: „Znaj siebie samego
Oto co z niej w tem miejscu wypisuję, dla ogólnej jego charakterystyki:
„Młodzieńczość moja,— pisze on, — dostała na drogę życia słaby zasiłek duchowy. Ź
kościoła, trochę niezrozumiałych praktyk, twierdzeń katechizmowych, i jaskrawych legend
biblijnych, Ze szkoły, trochę zawieszonych w powietrzu, bez stosunku z życiem wiadomości,
obok niewiadomo- ści zupełnej życia. Z rodziny, obyczaje i zwyczaje towarzyskie, w
ciasnym zakresie stosunków. Ze środowiska narodowego, obejmującego stosunki koleżeńskie
i towarzyskie, wyniosłem poczucie honoru i miłość ojczyzny".
Poczucie honoru, — to go nakazało szanować cudzoziemcom, którzy ceniąc w nim
obowiązkowość i pracę, wysunęli go tu na stanowisko wydatne, —
Miłość ojczyzny,—ta mu nakazała, myśleć wciąż o niej i pragnąć jej duchowego
odrodzenia.
I ta, wedle trafnego orzeczenia Mickiewicza:
„Świętą i czysta, jak pierwsze kochanie Nie zaburzona błędów przypomnieniem, Ani
zmieniona wypadków strumieniem",—
powróci go, da Bóg w pełni zdrowia, dla jej usług „na ojczyzny łono".
Tam, gdzie nie sądzonem było powrócić temu, który czem jest ta miłość dla człowieka,
tak genjal- nie w krótkich słowach określił.
Więc Port Said, jest wyjściem dla Kanału suezkiego.
Tego największego dzieła 19 stulecia.
Tej największej w tem stuleciu chwały ducha ludzkiego.
Zaznajommy z nim w krótkich słowach czytelników, zanim koleją wzdłuż jego
wybrzeży, gdyż niestety nie statkiem, ich środkiem, przedostaniemy się do Suezu na morzu
czerwonem.
Natura zrobiła Afrykę pólwyspem.
Półwyspem olbrzymem, największym jaki zna świat.
Oblawszy ją ze wszystkich stron wodą, maleńkim skrawkiem ziemi na północo-
wschodzie przyczepiła ją do Azji, łącząc drogą suchą z resztą starego świata.
Ten skrawek, to międzymorze Suez- kie.
W czasach dawnych, grał on w tych- stronach wybitną rolę, był traktem, którym ludy
azjatyckie gnane głodem i żądzą krwi, przeuikały do Egiptu, był niebezpieczną furtką, przez
Którą przedostawały się do niego, by pożywić się jego chlebem, jak w ziemi Go- szen
Izraelici, lub o- grabić go z przyrodzonych bogactw, jak Persowie.
To też już starzy Egipcjanie starali się
Pomnik Lessepsa.
przejście przez tę furtkę utrudnić, budowali na międzymorzu twierdze, kopali na niem
kanały, pragnąc by ich woda stała s:ę dla nich tarczą ochronną.
Ale na przekopanie go wzdłuż od morza do morza, nie mieli dostatecznych sił, a może też
obawiali się, by śródziemne, nie wtargnęło zbyt gwałtownie, mając rozwartą drogę, ku
czerwonemu, i nie zalało im ich kraju.
Co w tem dziwnego, przecież gdy Napoleon Bonaparte przybywszy w roku 1798 do
Egiptu zapragnął międzymorze to przekopać, wydelegowany przez niego jako rzeczoznawca
dla wydania o możliwości tego przedsięwzięcia uczony Lepere, oświadczył w swojej opinii
naukowej, że to jest niepodobieństwem, gdyż różnica między poziomami obu tych mórz
wynosi 30 stóp!
Co przecież było nad siły dla Egipcjan, czego wieki średnie wykonać nie mogły (bo i one
o to się kusiły) w obec czego cofnął się sam Napoleon, który przecież nie przed lada czem się
cofał, — to wykonał jeden człowiek.
Ferdynand Lesseps.
Oparty na opinii Linant Beya, Stefensona i innych mężów nauki, którzy tę sprawę w roku
1846 badali, wsparty przez własny genjusz, przekonał on ówczesnego władcę Egiptu Saida
baszę, że to jest możliwe, i przy oklaskach całego świata przystąpił do dzieła.
Czytelnicy! których głowy przepełniane są w szkołach datami odnoszącemi się do rzezi i
spustoszeń, jakie niszczyciele i tyrani sprawili ludzkości, zapamiętajcie sobie dobrze tę, w
której ten człowiek szczęścia i pokoju, w tym Port Saidzie puścił w ruch poraź pierwszy
armję swoich robotników.
By ludzi uszczęśliwić,
By narody ku sobie zbliżyć,
By przez wymianę produktów świata, umniejszyć nędzę na świecie.
Pamiętną datę 25 Kwietnia 1858 roku.
I zapamiętawszy ją dobrze, oddajcie mu hołd w duchu, gdyż on jest jednym z
największych ludzi, nie kąpał się jak tamci w oceanie krwi, życia tysięcy nie ma jak tamci na
sumieniu swojem.
Ale świadomy najszczytniejszego posłannictwa człowieka, przez zaszczyt jemu i Francji
przynoszące dzieło sprawił, że jak się o podobnych mu, tylko nie tak jak on wielkich, wyraził
pewien pisarz angielski, „na tem miejscu, gdzie dotąd rosł jeden kłos zboża rosną obecnie
dwa".
Zatem 25 Kwietnia 1858 roku, rozpoczęto pod kierunkiem Lessepsa pracę, nad
przekopaniem kanału suezkiego.
Armja dwudziestu pięciu tysięcy robotników, którą pod jego komendę oddał Kedyw
Egiptu, puszczona została w ruch, i nie spoczęła, aż gdy ją
w dniu 16 Listopada 1869 roku, odwołano jako już niepotrzebną, z pola zaszczytnej, chlubę
człowiekowi przynoszącej walki.
Po jedenastoletniej przeszło pracy.
Pracy w klimacie tak upalnym, że aby robo tników zaopatrywać w niezbędną do picia
wodę, potrzeba było codzień dla dostarczenia im jej w skórzanych workach, tysiąca
sześciuset wielbłądów, a co tydzień 50,000 franków, na pompowanie i dostawę takowej na
właściwe miejsca.
Koszt przekopania tego kanału wyniósł 19 mil- jonów funtów szterlingów, to jest licząc
na nasze złote polskie, bez różnicy kursu: miljard sto czterdzieści miljonów złotych.
Z tych, mniejszą część pokrył Kedyw, resztę (12 miljonów ośmset tysięcy funtów
szterlingów) akcjonarjusze.
Gdy w tej chwili, najwięcej akcji tego kanału, znajduje się w rękach Anglików, oni
właściwie są jego obecnymi panami.
A teraz nieco cyfr, ciekawych i charakterystycznych.
Zimne one i suche, jak wszystkie cyfry, ale dadzą nam wyobrażenie o tem, czem ten
kanał dziś dla świata jest, i gdy ruch na nim ciągle rośnie, czem w przyszłości dla niego
będzie.
Bawiąc w Egipcie, postarałem się u źródeł an gielskich o statystykę ruchu na tym kanale
w roku 1905.
I cóż w niej znajduję?
Oto, że w tym roku przepłynęło przez jego wody 4116 okrętów, o pojemności 13
miljonów stu tysiącach beczek, przewiózłszy z jednego końca świata na drugi, ćwierć miljona
przeszło pasażerów,
Oto, że za prawo przejazdu tych okrętów, kompania kanału pobrała sto czternaście blisko
miljonów franków, i
Że większa połowa tych okrętów, była przy-
należytością Anglii, a lwia część dochodu za przejazd dostała się jej w udziale.
Jak bardzo rosło znaczenie kanału tego z rokiem każdym, przekonam gdy powiem, że
gdy w roku jego otwarcia (1869) przepłynęło przez niego dziesięć zaledwie statków paro-
wych, już w następ nym mamy ich 486, a w dziesięć lat potem (1879 r.) —1477,
(
a
9
we_dwa
4
dzieścia
Cyfra ta, rość będzie z każdym rokiem, i oddana do użytku światu przez Lessepsa droga
wodna, z każdym nabierać będzie większego znaczenia, Zbliżając do siebie ludy, wciągając
je w koło jednych interesów, zacierając między nimi różnice.
Oby jak wszystkie dzieła pokoju, zatarła ona i dzielące je, ku hańbie świata,—
nienawiści.
W wagonie kolei żelaznej jadę z Port Saidu, do Suezu.
W wagonie, — dla czego nie w kajucie na okręcie?
Przecież droga wodna jest wygodniejsza, choć dłuższa o wiele, przecież o wiele
ciekawsza jest od lądowej.
Kiedy przybyłem do Port Saidu, pierwszą moją myślą było poszukać statku, na którym
mógłbym
przerzucić się z morza śródziemnego na czerwone.
Statku wielkiego, gdyż drobne utrzymujące stałą komunikację między dwoma
połączonemi z sobą przez Lessepsa miastami, dla chcącego poznać dobrze kanał, nie mogą
być brane w rachubę, z pokładu ich bowiem gdy się nimi płynie, ze względu na wzniesione
wybrzeża, nie widzi się nic.
A że nie po to chciałem tym kanałem jechać, aby prócz wody niczego innego na nim nie
zobaczyć, przeto musiałem myśleć o wielkim parowcu, bym wysoko uniesiony na nim, mógł
swobodnie wzrokiem ogarniać szerokie widnokręgi.
Otóż parowiec taki został zasygnalizowany w Port Saidzie.
Doniesiono stacji morskiej, że płynie z Europy, i że jeżeli ważne przeszkody nie zajdą,
dobije do brzegów Afryki wieczorem.
I odpłynie nazajutrz rano.
Uradowała mnie ta wiadomość, czułem się już- bowiem w myśli na jego pokładzie,
okiem ducha ogarniałem już z niego szerokie przestrzenie Azji i Afryki.
Nie brałem bowiem pod uwagę tych przeszkód.
Niestety! gdy się jest nad morzem, brać je zawsze pod uwagę należy.
Po południu, niebo się zasępiło, powiał wiatr, i w jednej chwili woda zaczęła szaleć.
Ale szaleć tak, jak ona jedna tylko potrafi.
Unosiła się górami fal przedemną, biła o brzegi jak gdyby Afrykę zalać chciała, wsuniętą
w morze kolumnę Lessepsa, obryzgiwała białą jak śmietanka pianą.
I mówiła wszystkim, którzy jej głos rozumieją, że łudzą się, jeżeli sądzą, iż dozwoli na
czas oznaczony dosięgnąć płynącym z Europy okrętom wybrzeży Afryki.
Jakoż nie dozwoliła.
Nie dozwoliła tym, które z północy do nich zmierzały, nie dozwoliła i temu, na który ja
tak bardzo liczyłem .
Miał przybyć o 10 wieczorem, nazajutrz przecież rano, jeszcze go w porcie nie było.
A że morze wciąż było niespokojne, więc nie wiedząc kiedy przybędzie, a potrzebując
rachować się z czasem, zmuszony zostałem drogą lądową dostać się ^^^^^^^^^^^^^^^^^ do
Suezu. IImr^,
1
^^^J2?
I zamiast na pokła-
jjj^^pB dzie okrętu, znalazłem się w wagonie
- Dziecko pustyni.
kolei.
rrawdę powiedziawszy, mniej na tem straciłem, niż przypuszczałem, kolej bowiem do
łsmailii biegnie prostą linją tuż przy kanale, a poczynając od tego miasta nieopodal.
Ma się więc ten kanał ciągle przy sobie, ma i jeziora, przez które koryto jego przechodzi.
Małe jezioro Timsach, i dwa wielkie: wód gorzkich.
I widzi się, że biegnie on pustynią, wśród ruchomych piasków, w świecie, ogołoconym z
roślinności, skazanym jak gdyby przez Opatrzność na śmierć.
Rozpoczęty u brzegów jeziora Menzale, prowadzi mnie z początku przy swoich brzegach,
pod El Kantarą przecież wkracza na pustynię.
I do Suezu niemal już jej nie opuszcza.
A że w Suezie, urywa się i linja kolei, przeto tu wysiadam, z obrazem w duszy czegoś
takiego
y
co wprawdzie z jednego wybrzeża tylko miałem sposobność widzieć, co jednak
pomimo to, ukazało mi w pełnem świetle, cały swój osobliwy charakter.
Nie wielkie to miasto, ten dzisiejszy Suez.
Niewielkie i nie piękne.
Leży nad zatoką morza czerwonego, ale że zasiana jest ona w tem miejscu lagunami,
przeto chcąc je wyprowadzić na szerokie morze, musiano ich środkiem zbudować, niby w
Wenecji od Mae- stre olbrzymi pomost do Portu Ibrabima, do którego wielkie parowce mogą
swobodnie przybijać*
Właściwie więc jedno miasto, jest przepołowione na dwie części, starą i nową,
i gdy w pierwszej gnieździ się Arab w ciasnocie i brudzie, druga, oddana jest we władztwo
Europejczykowi.
Panuje też on tu wszechwładnie, urzą dził się jak u siebie w domu, pobudował piękne
kamienice, doki, bulwary nad wodą i strzegąc wrót tego kanału, strzeże materjalnych intere-
sów tej Europy.
I na tym wsuniętym w morze szańcu,
każe ją Arabowi sza-
Kobieta pustyni,
nować.
Szanuje więc ją tu z nich każdy, zwłaszcza gdy na straży tego szacunku stoją jej
dalekonośne działa, i przyglądając się jej z przestrachem w zdumieniu, schyla z pokorą ze
swoim Kedywem przed nią głowę.
Czy jednak schylając ją, nie myśli o wyparciu jej z tych stron, gdy zapoznawszy się z jej
metodami, poczuje się, jak Japończyk na siłach, stanowi to wielkie pytanie, gdy bowiem jak
to już najlepszy znawca Wschodu Vambery zauważył, Islam się odradza, mając tedy na uwa-
dze liczebność jego czcicieli w jednej tylko Afryce, można kreślić w wyobraźni ho-
Na
pustyni, roskopy, niekoniecznie uspakające obawy pod tym względem Europy.
Ale zanim te horoskopy się zjiszczą, niejedna nadzieja rozwieje się jak pyl, niejedno
dążenie rozbije się na proch, o skały przeciwności.
XIX.
„Religja starych Egipcjan, powiada w ciekawem swojem dziele „Nil", (The Nile) uczony
kustosz starożytności egipskich i asyryjskich w „British Museum" w Londynie, Wallis
Budge, — stanowi jedno z najtrudniejszych zagadnień Egiptologii, i luno w ostatnich latach,
wiele przybyło do niej ma- terjałów piśmiennych, wiele jej zagadek zostało wyjaśnionych,
pozostała przecież bez odpowiedzi olbrzymia liczba, związanych z nią pytań".
I twierdzi, że gdy już starzy Grecy dokładali wszelkich starań, aby religję tę doskonale
zgłębić, tem gorliwiej o to troszczyć się nasz dzisiejszy świat powinien, dla którego Egipt
przedstawia tak wielkie znaczenie.
Zapoznajmyż się więc i my choć pokrótce z ogólnym jej zarysem, zanim ujrzymy ją w
świątyniach i posągach bogów, w starych Tebach i ich okolicach, na wybrzeżach górnego
Nilu.
Dzięki odkopanym pomnikom staroegipskiego budownictwa, grobom Faraonów i
mumjom wydobytym z tych grobów, nie tylko nazwy dokładne, ale i kształty bogów Egiptu,
znane nam są jaknajlepiej.
Wiemy więc, że najstarszym z nich jest Heru, którego symbolem był jastrząb, znamy
dobrze Kne- mu, który reperował członki umarłego Osirisa,
i Ptaha ojca wszystkich bogów, którzy wyszli z jego oka, oraz ludzi, którzy wyszli z jego ust.
I znamy również wszystkich kolegów ich na egipskim Olimpie.
Temu — twórcę dnia i nocy, Kefera — twórcę świata, Ra — boga słońca, Horusa —
słońce poranne, Amen-Ra, Mula i Konsu — trójcę Teb, Seta — boga złego, Attubisa—boga
śmierci, Seba, albo Ke~ ba — z ptakiem na głowie, Tosa — pisarza wszystkich bogów,
wreszcie dalej Sebeka, I-em hetepa
y
Szu, Hazora, Hapi — boga Nilu, i Serapisa.
Wiemy i więcej o nich.
Że w swoich zaświatach, nie byli pozbawieni osłód, umilających wszystkiemu co istnieje
życie,, że mieli towarzyszki pocieszające ich w utrapieniach, i że te towarzyszki zwały się:
Maał, Neftys, Isis, Basł, Nit, Muł. i Hazor.
Z wyjątkiem jednej szanownej pani Bast, noszącej na swojem ciele głowę kota, i drugiej
nazywającej się Hazor, o twarzy sępa, wszystkie one mają twarze kobiece, a nawet niektóre z
nich, jak
Isis i Neftys tak są powabne, że w niejednym ze śmiertelnych mogłyby obudzić grzeszne
myśli. Za to oni prawie wszyscy, są straszni. Potwory.
Istoty przejmujące przerażeniem i wstrętem.
Bo mają wszyscy przeważnie postawy ludzi, głowy zwierząt: psów, wilków, lwów,
szakali, oraz ptaków drapieżnych, bo gdy Bogowie Egiptu. się na nich spogląda
budzą nie uczucie słodkie w duszy, ale targają nią niby ciało rozpalonemi do czerwoności
kleszczami.
Przecież są pomiędzy nimi i ładni: Seb, Osiris, Amen - Ra, Ptah, ale i oni choć do
stworzeń boskich są z całej swej po-wierzchowności podobni, w ludzkich swoich rysach i
nadludzkich kształtach, mają coś takiego, co obawę, gdy się na nich spogląda w sercach
budzi.
Bo też o budzenie tej obawy chodziło bogom starego Egiptu.
Nie chcieli oni być kochani, chcieli by się ich lękano.
By drżano przed nimi,
By na ich myśl krew ścinała się w ludzkich żyłach.
Gdyż byli bogami nie miłości, ale postrachu, nie o pociechę w niedoli więc się
przeważnie do nich ludzie z prośbami błagalnemi zwracali, ale aby im nie wyrządzali złego.
Aby ich oszczędzali,
Pozwolili im spokojnie żyć, unikając ich gniewu i zemsty.
Więc im schlebiali w swoich modlitwach, podnoszeniem ich przymiotów wkradali się w
ich łaski, w obawie, że gdy tego czynić nie będą, ci którzy spoglądali na nich oczami
zwierząt drapieżnych potrafią niełaskawie się z niemi obejść.
— Hołd tobie, — wołali oni w jednej z tych modlitw do boga Horusa, który patrzał na
nich okiem strasznym jastrzębia, wyciągając ku nim dziób jakgdyby im żyły chciał z ciał
wypruć,—hołd tobie, który jesteś koronowanym królem bogów.
Ty jesteś panem nieba i ziemi, twórcą wszystkiego co przebywa na wysokościach, i
wszystkiego co się. znajduje na nizinach.
Ty jesteś jedynym bogiem, który powstał w początku czasu.
Ty stworzyłeś ziemię, dałeś kształt człowiekowi, stworzyłeś niebo i Nil, jesteś twórcą
wszystkich strumieni i głębin, dałeś życie wszystkiemu co się w ich łonie znajduję."
„Chwała tobie—modlili się w innej,—panie czasu i roz- dawco lat.
„Chwała, panie życia na wiek wieków.
„Chwała, panie inirjadów i miljonów,
„Chwała tobie panie postrachu, i postrach budzącemu" «).
Nigdzie wzmianki, że ci bogowie, do których się modlili, są bogami miłości, nigdzie
prośby o miłosierdzie, uznanie tylko ich potęgi i siły, korzenie się przed ich bezlitosną
wszechwładzą.
Tak licujące z ich powierzchownością odstraszającą.
Ci bogowie egipscy, choć potęgą o wiele przerastający ludzi, mieli przecież naturę i
namiętności ludzkie.
W poza światach, żyli jak ludzie.
Bawili się, ucztowali, wśród łowów spędzali
czas.
Niekiedy, jak to widzimy na rysunkach niektórych, poufalili się z Faraonami, jak równy z
równym zasiadali przy nich na tronie, ale częściej odbierali od nich należne hołdy.
W postaci ofiar, mleka, wina, chleba, bo lubili dobrze jeść.
W świątyniach staroegipskich ukazują się też nam oni w postaci ofiarobierców ciągle, i
gdy Faraonowie w chwilach kiedy są bez nich, przedstawiają nam się przeważnie jako
pogromcy wrogów, oni gdy się znajdują w ich towarzystwie, zawsze od nich coś biorą.
Że im, i ich poddanym, w zamian za to, nic nigdy nie od dawali, jest to najlepszym dowodem
tego, czem w tym Egipcie byli.
I jakim zasobem łask darzyli jego córy i synów.
Bogowie Egiptu.
*) Wallis Budgc. The Nile. Londyn 1907 >tr. 977 i 097.
Politeizm zatem, jest cechą religji Egiptu, gromada bogów, o twarzach przeważnie
odstraszających, jego Olimpem groźnym.
Czuwali oni nad każdym z jego mieszkańców gdy żył, — sądzili go gdy umarł.
Horus, bóg słońca.
Bo stary Egipt wierzył w to, że dobre nagrodę, a złe karę po śmierci odbiera, uznawał nie-
śmiertelność duszy.
Wedle jego wiary, istota ludzka, składała się z trzech, ściśle za życia złączonych z sobą
części,
Ciała, to jest mateiji,
Duszy, przenikającej tę materję, — wreszcie: Inteligencji.
Ciało po śmierci, szło w postaci mumji do grobu, dusza szła na sąd ostateczny.
Odbierała nagrodę, gdy była dobrą, karę, gdy ku złemu ciało wiodła.
Posłuchajmy w jakich słowach, spowiadać się musiała przed strasznymi sędziami swymi,
gdy się stawiła na sądzie ostatecznym.
„O ty! który zstąpiłeś z Heliopolis, nie zrobiłam nio
złego,
„O ty! który ogarnąłeś płomienie, idąc z Ker-aha, nie popełniłam kradzieży,
„O Fentiu! który idziesz z Heliopolis, nie dokonałam czynu gwałtownego,
„O zjadaczu cieni! który idziesz z Qernetu, nie zabiłam człowieka,
.O ty! lwie podwójny, który zstępujesz z niebios, nie uchybiłam nikomu,
.„O wzroku płomienial który przychodzisz z Siutu, nie okradłam nigdy bogów,
„O Qererti! który idziesz z podziemi, nie popełniłam aktu nieczystości,
„O Ser-tepie, który schodzisz ze swego ołtarza, nie obdarłam nigdy umarłych".
I tak dalej, i tak dalej.
Nie kradłam więc, nie kłamałam, nie godziłam na niczyje życie, nie starałam się
wzbogacić cudzym kosztem, nie cudzołożyłam, nie spiskowałam, nie sprawiłam nikomu
przykrości, nie przeklinałam nikogo, nie bluźniłam bogu...
Byłam dobra, dobra, i jeszcze raz dobra, nie zasługuję zatem na twój o boże, srogi gniew,
a raczej o wasz bogowie gniew, gdyż spowiadała się ona w ten sposób nie przed jednym
tylko bogiem, ale w obliczu czterdziestu ich dwóch!
I u czterdziestu dwóch, musiała znaleźć uspra wiedli wienie.
Ale ta spowiedź nie wystarczała aby duszę zmarłego wpuścić do nieba.
Należało ją zważyć.
I to dopiero decydowało o jej losie.
Więc ją ważono w obecności Osirisa, księcia wieczności, kładziono ją na jedną szalę, na
drugiej umieszczano ciężar, podczas gdy bóg Anubis o twarzy szakala stał na uboczu i
przyglądał się z uwagą tej ceremonii.
Koronacja boga.
Jeźli przeważyła dusza, odchodził niepocieszo- ny, gdy jeduak ujrzał że unosi się do góry.
rzucał się na nią jak tygrys na ofiarę i pożerał bez miłosierdzia.
Te ceremonje ważenia dusz, przechowały nam papyrusy.
Widziałem ie w Londynie, zanim jeszcze Egipt nawiedziłem, widziałem w muzeum
egipskiem w Kairze, w oddzielnej sali, gdzie są z wielką troskliwością przechowywane.
I przyglądałem się im z niezmierną uwagą, o- derwać od nich oka nie mogłem, bo mi
były one świadectwem, że już w zaraniu swojego istnienia, człowiek w tym kraju odczuwał
potrzebę sprawiedliwości, i odczuwając ją, widział niezbędność karania złego.
Cóż to za potężny zaiste był tam człowiek! Gdy wziął się do dzieła, wychodziły z jego
rąk
Ważenie duszy po śmierci.
Piramidy, a gdy kreślił zasady swojej wiary, opieraj ją na granitowej podstawie prawa!
Obrazy takiego sądu dusz, umieszczali Egipcjanie w księdze, którą „ Księgą śmierci"
nazywali.
I tę księgę wkładali zmarłym do grobów, włączając w nią przepisy, jak się dusza ma na
tamtym świecie zachować.
Z niej więc wiemy, jak się oni na pośmiertne jej losy zapatrywali.
I przerażając się karami, jakie ponosiła za złe
uczynki, z duszami dobremi myślą krążymy w nieznanych przestrzeniach, w których
Egipcjanie kazali im czas długi po śmierci krążyć, zanim przemienili je w nagrodę w istoty
szczęśliwe, ożywione iskrą bożego rozumu, stanowiące cząstkę bóstwa.
Byli więc liczni i straszni bogowie w starym Egipcie, były sądy po śmierci, było i
zmartwychwstanie ciał, w kształtach, w jakich złożone zostały do grobów.
Te Piramidy, które przed chwilą zaledwie opuściliśmy, i te wspaniałe podziemne
królewskie
Ceremonją pogrzebowa w starym Egipcie.
groby, które za chwilę na pustyni pod Lusorem zobaczymy, są tego najoczywistszym
dowodem.
„Piękne groby, przedmiot podziwu na płaszczyznach Teb i Sakkary,—powiada Mariette
w swoich „Uwagach nad głównemi budowlami" nie są jedynie wynikiem pychy tych, którzy
je powołali do życia. Szersza myśl wywołała ich powstanie (a presidi i leur consłruction). Im
większe są bu
ii
I
11
Pi
dowie, tem większa wiara, że spełnione będą przyrzeczenia religji. Tak rozumiane, nie są
Pirami dy, jedynie budynkami świadczącymi o próżności królów, stanowią one przeszkodę
niemożliwą do obalenia, świadectwo olbrzymie pocieszającego dogmatu", (d'un dogme
consolanf).
A. ja dodaję, — i dogmatu szczytnego.
Gdyż z tym sądem dusz po śmierci, wywołanym poczuciem sprawiedliwości, daje ten
dogmat świadectwo wspaniałej kultury duchowej starych Egipcjan, każąc się nam
doszukiwać w ich przeszłości wiele nauki, której świat, zawdzięczać w przyszłości, wiele
jeszcze niezawodnie będzie.
I
Teby! stubramne Teby, gdzie jesteście?
Miasto, jedno z największych jakie znał świat, budzące podziw i grozę w całym świecie,
co się z tobą stało?
Opiewał cię Homer, olśniony twoją wspaniałością, Diodor i Strabo nie mieli słów, na
opisanie twoich cudów, na dźwięk twego imienia drżało prżez piętnaście stuleci, wszystko co
dokoła ciebie w trzech częściach świata żyło...
Chwało Egiptu, gniazdo potęgi niedoścignionej przez nikogo, zanim ukazałoś się na
słońce, królu miast wszystkich, którym przyświecało słońce, gdzie jesteś?
Szukam cię na dzisiejszej mapie ojczyzny Faraonów i znaleźć cię nigdzie nie mogę,
dopytuję się o ciebie płynąc łódką po Nilu, nad którym z dwóch stron straż przez półtora
tysiąca lat trzymałoś, nikt mi o tobie nie mówi, zamarłoś jak Mem- fis, tylko o ileż
wspanialsze od Memfisu, anioł śmierci, roztoczył ponad tobą, czarne niby noc, skrzydła.
Gdzie jesteś, miasto przesławne i przebogate, gdzie jesteś?
Takie pytanie zadaje sobie każdy podróżnik, gdy opuściwszy Kair rano, dobija po
kilkunastogodzinnej podróży koleją żelazną do Luksoru, rozsiadłego dziś na małej części
olbrzymiego terytor- jum, które zajmowały niegdyś Teby, takie zadałem
sobie ja, gdy po szczegółowem zwiedzeniu Assiu- tu, miasta Koptów, romantycznie nad
Nilem położonego, już nie tego samego dnia, w którem rozstałem się z Kairem, ale nazajutrz
o popołudniowej godzinie, przez uwijającego się na stacji Araba, prowadzony byłem ao
hotelu, w którym za trzydzieści piastrów, miałem w ciągu doby otrzymać wszystko czego mi
było potrzeba.
Więc jestem w Tebach, mówiłem sam do siebie, a Teb nie mam, stąpam po ziemi, którą
ubie-
A s s i u t.
rało jak powiada Diodor tyle budowli błyszczących od złota, srebra i kości słoniowej, że pod
słońcem nic podobnego nie dało się nigdzie widzieć, a wcho dzą mi w oczy pospolite domy
Arabów, zamiast pałaców Faraonów budzących zachwyt powszechny* piętrzą mi się tu i
owdzie nowoczesne hotele, zamiast bram i dwudziestu tysięcy wozów o których mi Ujada
wspomina, sterczą bazary, w których
przekupnie kuszą mnie podrobionemi starożytnościami.
Bo tak rzeczywiście wyglądają dziś te Teby, gdy się do nich w wagonie kolei lub na
pokładzie statku parowego przybija, taki dają obraz każdemu, kto, by zwiedzić szczątki
dawnego, w tem miejscu się zatrzymuje.
Widzi on miasto nowożytne zupełnie, mięsza- ninę Europy i Afryki, o ulicach, tam gdzie
przybysze z naszego świata mieszkają porządnych i prostych, o krętych i zadusznych, gdzie
brudny na ogół- i nie wiele Wymagający Arab rozbił namioty swoje.
Przy gmachu, wprost jak gdyby z Paryża pod to niebo przeniesionym, marna lepianka,
przy sklepie błyszczącym od barw jasnych drogocennych makat i jubilerskich kosztowności,
światła pozbawiony kram, przy wspaniałej alei spacerowej nad Nilem, piasczysta ścieżka, po
której kroczą karawany osłów, zasypując oczy przechodniów, piaskiem.
Gdyż takim jest ten Luksor, spadkobierca Teb dawnych, tak się przedstawia, gdy się na
jego progach stanie.
Wczoraj nieledwie jeszcze osada, dziś przeinaczył się już w miasto, ale że to miasto
powstało w sztuczny sposób, by dawać niezbędne wygody tym, którzy dla zobaczenia tego,
co po starych Tebach pozostało, tu przyjeżdżają, przeto dla cudzoziemców jest on olbrzymim
hotelem, zaopatrującym ich w to, co im rzuconym w tak odległe strony jest do wygodnego
życia konieczne.
Mieszka się więc dłużej w nim, gdy się powietrza potrzebuje, gości chwilowo, gdy się z
te- mi Tebami zapoznać pragnie, ale gdy się go opuści, powiada się sobie, że niczem
wybitniejszem nie odbił się on, jako nowoczesne miasto w pamięci, niczem w niej nie
zaznaczył, coby ku niemu z dalekiej obczyzny myśl kierowało.
Chyba tem jednem, co własnością jego nie
204
jest, co luźnie tylko jest z nim związane, chyba ruinami Teb starych, które chcąc zobaczyć,
należy koniecznie z nim zabrać znajomość.
Dzisiejszy Luksor, leży na wsćhodniem wybrzeżu Nilu, ale dawne Teby, zajmowały obie
jego strony.
I to przestrzenią olbrzymią.
Taką, na jakiej dziś rozsiadł się Paryż.
Nie o wiele mniejszą od tej, co za podstawę Londynowi służy.
Luksor.
Kiedy po wygaśnięciu dziesiątej dynastji Faraonów, jedenasta postanowiła środek
ciężkości kraju przesunąć z Memfisu na południe, wybrano na stolicę Egiptu Teby, gdyż tu
wyczuwano źródło wielkiej odżywczej dla całego Egiptu siły.
Wyczuwano dobrze, tu bo dopiero urosła po- tęga, przed którą drżał cały ówczesny świat.
A przy potędze, bogactwo niesłychane.
Więc założono w tem miejscu gród stubrara- ny, uczyniono go niezdobytym, ozdobiono
pomni
205
kami budownictwa i rzeźby, — dowodem wyraźnym, że potęga jaka tu się urodziła, nie była
jedynie potęgą barbarzyństwa.
Że zlewało na nią jasne światło słońce wielkiej kultury.
Cóż z kultury tej dziś pozostało, co świeci światu niby blask z poza światów?
W porównaniu z tem co tu niegdyś było, niezmiernie mało, wobec tego, czem darzy dziś
świat Egipt, bardzo zaiste dużo.
Bo tu mamy na prawym brzegu Nilu dwie świątynie, tu na lewym w morzu piasku
pustyni libijskiej cały ich szereg, powiększony grobowcami królów, jak Mastaby memfiskie
w głębi piasków roztaczającymi swoje czary.
Zaczynam od świątyń prawego brzegu gdyż te mam bliżej, gdyż pierwszą z nich widzę
dobrze gdy nad zwierciadłem wód Nilowych stanę, więc ku niej naprzód kieruje moje kroki,
uderzony majestatem piętrzących mi się wspaniale zdale- ka, jej olbrzymich kolumn.
Świątynia to Amenhotepa III-go i Ramzesa II-go.
Pierwszy rozpoczął jej budowanie na 1500 lat przed Chrystusem, drugi w sto
siedmdziesiąt lat później ją ukończył.
Jest ona więc dziełem ich dwóch, i wymo- wnem świadectwem, źe Egipt nie w jednej
tylko epoce swojego politycznego bytu szczycił się pierwszorzędnymi architektami, których
mu pozazdrościć może cały świat.
Jak z wyjątkiem Piramid, wszystkie budowle tego kraju, i ta, zawdzięcza dzisiejszy swój
byt temu, źe zasypała ją doszczętnie ziemia.
Kiedy padli bogowie egipscy, kiedy nowe wiary na miejsce dawnych powznosiły
wszędzie nowe świątynie i ołtarze, dawne porzucone zostały niepamięci, jak rzecz
bezużyteczna na łaskę zdane losu.
Co mógł z nich, pouprzątał człowiek, czego uprzątnąć nie mógł, zasypał piasek i muł.
I wbiwszy się w mury. otoczył je swoją skorupą, uformował dokoła nich i nad nimi gruby
futerał, zabezpieczający je od zniszczenia.
I w tym futerale trzymał je setki lat, a trzy mał tak szczelnie, że zlał się z niemi w jedną
całość, stworzył powłokę, nie różniącą się niczem od zwyczajnej skorupy ziemi.
Świątynia w Luksorze.
To też Arab, ani się domyślając tego, co pod swojemi nogami miał, rozsiadł tu się niby na
zwyczajnej skorupie, zabudował sztucznie utworzoną wyżynę domami, ozdobił ją meczetem,
ku chwale swojego Allaha.
I przeżył by tak lat tysiące nie zaniepokojony przez nikogo, gdyby nie Europejczyk, który
jego spokój zakłócił.
Ale ten, spać mu tu nie pozwolił.
Wygnał go ztąd, jak intruza.
Podniósł rękę na to co on tu wzniósł.
I zburzywszy całą dzielnicę zbudowanych przez niego komórek i domów, wrył się w głąb
ziemi jak kret, i odwaliwszy ją wysiłkiem nadludzkim, odsłonił światu to, na co spoglądały
tysiące lat temu potężnych Faraonów oczy.
Działo się to wszystko niedawno, tak niedawno, że wierzyć się nie chce, aby w tak
krótkim przeciągu czasu przemiana tu taka nastąpiła, aby tyle tu usunięto, odsłonięto tyle.
A jednak usunięto, a jednak tyle tu odsłonięto.
W ciągu lat pięciu.
Od roku 1883 do 1888.
Niezapomniany Mariette już nie żył, żyła przecież w Egipcie jego myśl.
I ta działała.
Ta zapałała serca, wyprężała ramiona, głowom nie dawała spokoju.
Na scenę wystąpił nowy pionier.
Gaston Maspero.
Zamianowany po Mariecie dyrektorem muzeum egipskiego w Kairze, pozazdrościł sławy
swemu wielkiemu poprzednikowi.
I postanowił nazwisko swoje zespolić z od- kopanemi Tebami.
I zespolił.
Zebrawszy przeważnie w Anglji fundusze niezbędne, wziął się do dzieła, i wielkiego
dzieła dokonał.
Że więc w tej chwili nad Nilem, w miejscu gdzie wznosi się dziś Luksor, nie sterczy, jak
ćwierć wieku jeszcze temu niekształtny pagórek, zabudowany niekształtniejszemi od niego
arabskie- mi lepiankami, ale wznosi się las kolumn wspaniałych i szereg figur przenoszących
nas myślą w światy zamarłe, jego to niespożyta zasługa.
Nie wyniosła go ona na te szczyty, na których Mariette stoi, ale na drabinie wielkiej
chwały
i wielkiej dla nauki zasługi, postawiła o parę zaledwie od niego szczebli niżej.
Dumą szlachetną pierś wzbiera, gdy odwróciwszy oczy z pogardą od dzieła zniszczenia,
jakiego przędzę ciemne duchy ludzkości snują dziś, gotując jej przyszłość cmentarną, wzrok
się zwróci na taką drabinę...
* *
Dwie więc, powiedziałem świątynie, stoją na wschodniem wybrzeżu Nilu, w miejscu,
gdzie dzisiejszy Luksor się wznosi.
Ta tu, i nieco dalej na południe położona, nosząca miano Karnaku.
Dziś oddziela jedną od drugiej przestrzeń znaczna, zabudowana murami i drzewami
porosła na przebycie której zużywałem pół godziny czasu, jazdy na ośle, ale w epoce
Faraonów obie połączone były z sobą, stanowiły jak gdyby jedną całość.
Tam gdzie się pierwsza rozpoczynała, biegła ku drugiej, długa na 6500 stóp, aleia
sfinksów, podawała jej rękę, czyniła z obu, poświęconych różnym bogom, jak gdyby chram
jeden.
Bogom, śpiewający hymn nad hymny...
Królom, którzy ich obu byli fundatorami, niemą wymową przewspaniałych swoich
murów oddający hołd...
Ale gdy o tem co tu było dawniej, mówić nie można, gdyż tego niestety, w dawnych
kształtach już nie ma, pomówmy o tem, co tu w tych dwóch miejscach dziś jest, co z całego
świata ściąga tu rok rocznie dziesiątki tysięcy podróżnych, i ściągać je będzie, póki ludzie
szukać nie przestaną wstrząsających duszę idealnych wrażeń po świecie, póki nie skostnieją
w przeżuwaniu tych, jakiemi ich darzy szara codzienność, jaśniejszych słonecznych blasków,
pozbawionego w domu materjalnego życia.
Świątynia w Luksorze, rozpościera się tuż nad Nilem na wielkiej przestrzeni.
Nie tak przecież wielkiej jak w Karnaku.
Tam, rozrzuconą jest ona na rozległej płaszczyźnie, tworzy chaos ruin i kolumn
oddzielonych od siebie, tu przedstawia się harmonijniej o wiele.
Widzisz to, kiedy ku niej z nilowych wybrzeży podchodzisz, widzisz, gdy się w jej
wnętrzu znajdziesz.
Co cię uderza, gdy się do jej murów przedostaniesz.
Las kolumn.
Kolumn olbrzymich i wspaniałych.
Piętrzą się one przed twojem okiem na prawo i na lewo, regularnemi szeregami
przesuwają, raz większe to znowu nieco mniejsze wychodzą z cieni, by cię subtelnością
swojego wykończenia, w każdej ich kondygnacji innego, olśnić.
Ale przedewszystkiem przerazić.
Bo są to kolumny — potwory, nad-kolumny, w obec których te greckie i rzymskie jakie
pozostawiłeś po za sobą w Europie są zabawkami dzie- cinnemi, wydłubanemi rękami
Pigmejów.
Te, wykuwały Tytany,
Z brył tytanicznych.
I wykuwszy je, gdzieś tam na okolicznej pustyni, ustawiały tu, by jak te bóstwa, które
wśród nich mieszkać miały, ludzi grozą przejąć.
Wszystkie bez dachu, niektóre tylko pokryte prostokątnymi głazami, wszystkie jakże
odmienne od tych znanycn nam dobrze: doryckich, korync- kich i jońskich, jakimi
przyozdabiamy chętnie dzisiejsze nasze gmachy, poszczególnie pięknemi nie są, w masie,
stanowią coś czarodziejskiego.
Coś takiego, od czego oczów oderwać nie podobna.
Co fantazyjnością, i dzikością pomysłu, na wyobraźnię oddziaływa, jak baśń wschodnia.
Co ją rozpłomienia...
Co ją z równowagi wytrąca.
Trzeba tu przyjść o zmroku, aby się o tem przekonać.
Wtedy, olbrzymie z natury rzeczy wyolbrzy- miewa tu wszystko, staje się czemś nie z
tego świata, nic z tem na którem się przypadkowo zna lazło, nie mającem wspólnego.
I mówiącem o tem, czego ten nasz dzisiejszy zrozumieć nawet nie jest w stanie.
Taki drobny,
Taki wymuskany,
Taki we wszystkiem co wyszło z dzisiejszych jego rąk, poprawny aż do zawrotu głowy...
Tu drobnego nic nie ma, tu nic wymuskanem jako żywo nie jest, tu przemawia do ciebie
bryła, z całą nieokrzesanej bryły potęgą.
I grozi ci,
I mówi że jesteś niczem,
A wszystkiem te bogi, dla chwały których napiętrzono tu tyle nadzwyczajności.
Świątynia luksorska, przedstawia cztery sale.
Nie jednakowej rozległości,
Ale połączone z sobą i stanowiące jak gdyby jedną prostokątną.
Każda z tych sal, budzi interes inny, największy przecież ta, gdzie Ramzes Il-i u stóp
kolumn ustawił samego siebie.
W figurach wielu.
Bo gdy bóstw dawnych tu dziś nie widzę, mam go w tem miejscu odtworzonego wiele
razy, zadumanego, lub obojętnie spoglądającego w daleką przestrzeń.
Uzupełniał i ozdabiał on tę świątynię bogów, więc pragnął oczywiście budzić cześć dla
bogów, ale nie zapomniał przy tem i o sobie.
Wiedział, kim był...
Co dla Egiptu zrobił...
Że wstąpiwszy na tron w roku 1333 przed Chrystusem, podbił Nubię, Libję, Syiję, i
Mezopo-
Ramzes Il-gi.
Mógł że, bogom niemal równy, nie zapragnąć, by go czczono jak boga?
Więc kazał się wykuć w granicie, białym i czerwonym, w postaci siedzącej i stojącej, z
żoną i bez żony, kazał wykuć w kształtach nadludzkich, a aby
tamję, że był opiekunem nauk i sztuk, że był budowniczym kanału, łączącego morze
Czerwone z Nilem.
Mógł że więc tak wielki, nie chcieć przekazać wielkości swojej potomnym?
dać pojęcie jak był wielkim, umieścił przy sobie dozgonną towarzyszkę dni swoich, o postaci
naturalnej, sięgającą mu szczytem głowy zaledwie do kolan...
To też wszystko co tu jest niemal, głosi jego chwałę, wszystko niemal świadczy o jego
bezgranicznej próżności, tak jak to, na czem dzisiejszy cezar Niemiec rękę swoją kładzie,
przekonywa do- . wodnie o tem, że po za sobą, przynajmniej w całych jak szerokie i długie
Niemczech, nie widzi on nikogo innego.
Tylko jakaż pomiędzy nimi dwoma różnical
Nazwisko Ramzesa unieśmiertelniło się wielkimi czynami, przetrwało trzy tysiące
dwieście lat, a Wilhelm kochający się również w posągach swoich, nawet na świątyniach
pańskich jak tamten, po dwudziestu trzech latach panowania zdobył sławę... oratora
kompromitującego Niemcy, i rozśmieszającego świat, swojem nieokiełznanem gadulstwem.
Więc bóstw tu w tej świątyni nie ma.
Tyle Ramzesowych figur, a figury żadnego z nich nie widzę.
Tylko rysunki na ścianie.
W tych, ukazują mi się one, w towarzystwie jak zwykle Faraonów, rozmawiające z nimi,
lub przyjmujące od nich ofiary.
Zajmujące te rysunki niezawodnie, nie budzą przecież tego interesu co te Ramzesa, to też
nie przy nich gromadzą się zwiedzających tłumy.
Magnesem dla nich, jest on.
I choć nie on świątyni tej dał początek, jest rzeczywistym duchem tej świątyni.
Kto powie, iż dzięki temu tylko, że go tu w tylu odmianach się widzi, a nie temu, że gdy
tu się chodzi, jest się pod urokiem wielkich czynów i wielkiej sławy, a nie pragnień
komedjanckich, by brak pierwszych i drugiej zastąpić, jak we wszystkiem
w czem mi się dzisiejszy Hohenzollern przedstawia, sztuczną, lecz i śmieszną zarazem pozą.
.
Ale nie tylko figurami swojemi, chciał Ramzes H-i po wiek wieków przypominać tu o
sobie potomności.
Nie tylko.
Bo fronton świątyni ubrał dwoma olbrzymie- mi obeliskami, pewny że te jako prostsze od
figur oprą się niszczącej potędze czasu.
Oparły się, i gdy wiele z tych jego figur ma pootrącane głowy i ręce, one stoją jak stały
przed lat tysiącami.
Tylko nie przy sobie jak za jego czasów.
Nie.
Bo jedna z nich jedynie tu pozostała, a druga powędrowała do Paryża, i tam na placu
„Zgody", przypomina Europie nazwisko nadzwyczajnego człowieka, który w jednej ręce
miecz ostry wprawdzie trzymał, ale drugą niósł wysoko ponad głową pochodnię kultury i
sztuki, i to tak wysoko, że gdy to, czego mieczem dokonał, rozpadło się jak domek z kart,
pomniki jego sztuki roztaczają dziś jeszcze dokoła blask niezrównany, ucząc wszystkich
niszczycieli i zdobywców, ile wartości przedstawiają ich dzieła, krwią zbroczone i w krwi
mające swoje fundamenta.
Ale czy ich nauczą?
Świątynia luksorska, choć budowana przez dwóch Faraonów w długich odstępach czasu,
na ogół nie przedstawia rażących rozdźwięków.
Oko znawcy rozróżni naturalnie stylowe różnice epok, ale przeciętny widz patrzy na
wszystko, jak gdyby poczęte w jednej architektonicznej myśli.
Bo kolumny tu nie wiele różnią sie od siebie, bo poza statuami Rarazesowemi stanowią
one wszystko.
Nie tak w Karnaku.
Tam świątynia jak tu jedna, ale złożona z sze
regu budowli przeróżnych, tam kolumny dominują w głównym korpusie wprawdzie, ale nie
stanowią wszystkiego.
Uzupełniają je bramy i gmachy, rozpadłe i wybornie zachowane, uzupełniają aleje
sfinksów, zniszczone w Luskorze zupełnie.
Wsiadam na osła, gdym już Luksor dokładnie zwiedził, i jadę do Karnaku.
Jadę arogą wygodną i równą.
Nie dawno była tu pustynia, tumany piasku zasypywały oczy, gdzieniegdzie tylko
sterczała buda, z wnętrza której wychylały się głowy arabskich dzieci.
Dziś wybornie ubita szosa, piękne hotele, wygodne domy mieszkalne!
Wszystkiego tego dokonał Anglik.
Do współki z Amerykaninem.
Bo i ten tu przyszedł, i gdy pierwszy pomyślał o kulturze materjalnej, on wniósł w te
strony moralną kulturę.
W postaci zakładów naukowych, jakie tu na tej drodze wzniósł.
Widzę je jadąc, i hołd w duchu oddaję rasie anglosaskiej, która wszędzie na świecie gdzie
nogę postawiła, ślad po niej zaznaczyła dziełem twórczem.
Już dojeżdżając do świątyni w Karnaku, widzi się co to jest.
Że to nie świątynia, a świątynie, że to raczej miejsce święte, na którem cały szereg
Faraonów wznosił ołtarze, ku czci bóstw, które każdy z nich szczególniej ukochał.
Rzeczywiście, święte to miejsce, upodobane było przez niejednego boga.
Przez niejednego.
Bo Amen odbierał tu chętnie hołdy od wiernych, Muł ożywiał wszystko swoim duchem,
ale i Ptak, ściągał do stóp swoich tłumy pobożnych.
Więc od Usertsena I-ego, który władał Egiptem na 2433 lat przed Chrystusem, do
Aleksandra
II-go żyjącego o dwa tysiące sto lat później, wszyscy monarchowie tego kraju, jak nasi
królowie do Częstochowy, ciągnęli tu ze swojemi ofiarami, zdobiąc to miejsce, już to
budowlami kolosalnemi, już statuami, mającemi je. ożywiać.
Co tu jest teraz, opowiem za chwilę, co było, dam o tem jakie takie wyobrażenie, gdy
zaznaczę, że w jednym tylko roku 1905, odkopano w tem miejscu ośm tysięcy większych i
mniejszych posągów Ozirisa, a dwa łata przedtem archeologiczny plon tego miejsca, dał
światu 8519 przeróżnych przedmiotów, z czcią zamieszkałych tu bogów związanych.
Cóżto więc za majestat musiał w tym Karnaku być, jakie wspaniałości roztaczać się
musiały przed oczyma śmiertelnych, skoro wsiąkło w ziemię ofiar tyle, że te, jakie w tak
krótkim tylko
przeciągu czasu zdołano tu odkopać, zapełniłyby parę sal muzealnych.
A nie ma dnia przecież, aby nie odkopywano ich coraz więcej.
Na zwiedzenie świątyń w Karnaku, bawiąc w Luksorze, poświęciłem trzy dni.
Byłem tam rano i wieczorem, przyglądałem się uważnie temu co stało już odsłonięte na
ziemi, i temu, co pracujący od świtu do zmroku małoletni przeważnie a- rabscy robotnicy,
wydobywali przy
mnie z ziemi. I naliczyłem, w ciągu tych dni, kilkanaście sztuk, pomiędzy któremi
znajdowały się wspaniałe głowy i torsy bogów z granitu, i bron- zowe fragmenty figur
taraonów.
Więc porównywając to, z tem co dotąd z ziemi tu wydobyto, patrząc na to co ozdabia w
postaci olbrzymiej dumnie ziemię, i myśląc o tera, co się z niej jeszcze na światło dzienne
wydostanie, bez przesady mogę twierdzić, że mało miejsc na kuli ziemskiej, budzi tak wielki
dla historyka, archeologa i filozofa, jak ten Karnak interes.
Choć ściśle biorąc, jest to jedna olbrzymia ruina.
Kiedy się od strony południowo wschodniej podjeżdża na ośle do tak nazwanej Wielkiej
Świątyni (Large tempie) doznaje się wrażenia, jak gdyby się miało przed sobą obraz
potężnego grodu, zniszczonego wielkiem trzęsieniem ziemi.
Uderzają w dali oko kolumny i dwa obeliski, co się oparły jej konwulsjom, ale bliżej ma
się po trzaskane głazy, i poszarpane na części mury.
I dopiero potrzeba zejść z siodła, wejść w środek tych murów, aby się przekonać co to
jest.
Źe w tej wielkiej ruinie, są części przedziwnie zachowane,
Że kolumny, jakie bądź oparły się niszczącej potędze czasu, bądź odrestaurowano
umiejętnie, o wiele, wielkością i wspaniałością przechodzą, te jakie się miało dopiero co
przed sobą w Luksorze,
Że stanowią one kompleks tak zadziwiający, iż wrażenie jakiego się w obec nich doznaje,
porównać można jedynie z tem, jakie w duszy wywołują Piramidy.
Rzeczywiście, ogrom ich, jedynie ogrom Płra- mid przypomina, i tu dopiero czuje się gdy
się w obec nich stanie, czem ten Karnak dla starego Egiptu był.
I czem zarazem jest dziś dla tych, którzy obraz
tego nadzwyczajnego kraju, w całej okazałości przedstawić sobie pragną.
W żaduem też może miejscu Egiptu, historyk i archeolog przedewszystkiem, nie święcą
tak wielkich jak tu tryumfów.
Bo mają tu w jednem miejscu prawie wszystko, czem kraj Faraonów, bogów swoich
nieśmiertelnych czcił.
Kolumny najprzeróżniejszych kształtów, o wiele większe i o wiele wspanialsze od
luksorskich, obeliski, dwa w pobliżu siebie, gdyż nie odważono się jak w Luksorze usunąć z
tych, jakie tu ustawiono żadnego, aleje Sfinksów lepiej i gorzej zachowanych, dające
przecież doskonałe wyobrażenie o tej długiej na 6500 stóp, jaka łączyła dzisiejszy Luksor z
Karnakiem, bramy wchodowe prowadzące do poszczególnych świątyń, świątynie bogów
Konsu i Ptaha, przechowane z małemi zmianami w tyra kształcie, w jakim ujrzały światło
dzienne przed tysiącami lat.
A przy tem wszystkiem, bogate kollekcje płaskorzeźb na ścianach, całe stosy hieroglifów
opowiadające nam o przeszłości kraju.
I jednego tylko tu nie ma: grobów podziemnych, ale przepraw się łódką na drugą stronę
Nilu, a spotkasz się i z nimi, i powiesz gdy je zwiedzisz, że tu w tem miejscu jest
rzeczywiście cały stary Egipt, z wyjątkiem chyba jednych Piramid, które były zupełnie tu
niepotrzebne, gdy królowie z dynastji tebańskicb, nie chcieli się już jak ich poprzednicy
memfiscy grzebać nad powierzchnią ziemi, lecz woleli iść po zgonie do jej łona.
I tam w sarkofagach przewspaniałych, spokoj • nie czekać na sąd ostateczny.
Powiedziałem, że w tym Karnaku, są dwie świątynie bogów: Konsu i Ptaha, przechowane
wcale dobrze.
Obie też one, w tym świecie ruiny na miano ruin nie zasługują.
Mają nie tylko jak boga Konsu, kolumny w porządku, ale nienaruszony dach nad sobą,
rozkład wewnętrznych izb taki jak dawniej.
Z nich zatem można sobie w wyobraźni stworzyć obraz świątyni głównej, i stworzywszy
go sobie, doznać podziwu na myśl, że coś podobnie nadludzkich rozmiarów, a o wielkości
czego świadczą chociażby tylko kolumny, dźwigała kiedyś ziemia.
I nie zadziwić się, że utrzymać tego po dzień dzisiejszy nie mogła, gdy to wszystko nie
odznaczało się tą bryłowatą prostotą, co Piramidy.
Te ruiny świątyń Karnaku, z pośród których tyle modłów błagalnych szło kiedyś przed
tron tych okrutnych egipskich bóstw, dziś przez dzień cały roją się zgiełkliwem życiem.
Na każdym kroku masz gromady zwiedzających, gdzie się zwrócisz słyszysz objaśnienia
głośne przewodników w przeróżnych językach, wszędzie gdzie tylko nauka wskazuje że
pozostało coś do odkopania, z łopatą i siekierą w rękach uwijają się robotnicy, otoczeni
szeregami dzieci, wynoszących z miejsc opróżnionych gruz i piasek.
Cisza zalega te miejsca, gay jak w „Grażynie", ponad zamkiem „na barkach
Nowogrodzkiej gdry", „księżyc niecałe pokaże oko".
I zleje na te rumowiska światło smętne.
Wtedy przybiera tu wszystko inny obraz.
Obraz licujący o wiele lepiej z tem co tu jest.
Bo w mroku, jaki wtedy rozpościera się dokoła, zlewa się z ziemią wszystko co padło na
ziemię, tworząc z nią jednostajną szarą masę.
Wysuwa na plan widoczny to, co na niej stoi.
Kolumny-olbrzymy.
Bramy-tryumfalne łuki.
I stercząc na tem rumowisku, niby nagrobki na cmentarzu zawalonym kamieniami
pamiątkowymi, marzyć jak na cmentarzu pozwala o tem wszystkiem, co tu zamarło przed
długimi szeregami lat.
Na co uwziął się czas, do współki z dzikim
z lat dawnych człowiekiem, czego jednak zniszczyć doszczętnie nie potrafił.
I co stojąc tu, w kształtach nie dawnych niezawodnie, ale zbliżonych do dawnych
kształtów, temu dzisiejszemu człowiekowi, oddaje, i po wsze czasy oddawać hołd będzie, za
trudy i poświęcenie, jakich i w tem miejscu nie szczędził, by dziełu rozkładu i ruiny postawić
skuteczną zaporę.
Najcenniejsze wykopalisko: Święta krowa.
XXI.
DziwDy to doprawdy zaiste kraj, ten Egipt.
Przynajmniej ta jego część, która poczynając od Kairu, ciągnie się na południe w głąb
Afryki.
Przysiadły trójkątem do morza śródziemnego, na mapie wygląda on jak kraj zwykły, ale
poczynając od tego miasta, jest korytem wsuniętem w morze piasku.
Czy więc jedziesz ku granicom Nubii statkiem po Nilu, czy wagonem kolei żelaznej,
masz piasek, piasek i jeszcze raz piasek przed oczami.
On jest tu regułą, ty, ze swoimi środkami lokomocji, wyjątkiem.
I urodzajna ziemia ciągnąca się wązką linijką zaledwie, na południe.
Toleruje on was, jak pan samowładny toleruje swoich poddanych, ale dość jest znalazłszy
się poza Kairem, rozejrzeć się dokoła, aby się przekonać, iż wszystko co tu jest, znajduje się
na jego łasce.
Niechby tylko, zawezwawszy wiatru do pomocy, rozszaleć on na dobre zechciał, a
zobaczylibyśmy, co by z tego wszystkiego co tu dziś żyje, pozostało.
Olbrzymią drogę od Kairu do Assuanu, odbywałem lądem i wodą, patrząc więc uważnie
dokoła i widząc co tu jest, dochodzę do przekonania, źe chyba nie wiele.
O krajobrazach wodnych pomówię z wami,
gdy powracać Nilem z Assuanu będę, w tej chwili należy powiedzieć coś niecoś o lądowych,
tych, które kolej przerzyna, zanim przedostawszy się łódką z Luksoru na drugą stronę Nilu,—
na ośle, środkiem pustyni libijskiej podążę do progów pozo- stałycn budowli, jakie w
dawnych Tebach Faraonowie ku czci bogów i pamięci własnej, wznieśli.
Kolej łącząca Kair z Assuanem, na przestrzeni 89 mil (dziesięciokilometrowych) jak
wszystko niemal co tu dla dobrobytu kraju powstało, jest dziełem Anglików.
Dziełem wielkiem.
Bo poprowadzenie jej, nie należało do łatwych rzeczy.
Wprawdzie na całej tej długiej przestrzeni nie ma gór, nie potrzebowali więc ich
inżynierowie budować jak na Semeringu ani wiaduktów ani tuneli, ale mieli tu do czynienia z
nieprzyjacielem o wiele niespokojniejszym niż góry, z ruchomym piaskiem, który im na
każdym kroku płatał przykre figle.
I z tropikalnym upałem, figle te przemieniającym w prawdziwe katusze,
I z rojem robactwa, chyba nie umniejszającym przykrości tych katuszy.
Trzeba było opędzać się od tego robactwa, gasić ciągle pragnienie obezwładniające siły,
odpierać piasek, gdy gnany wiatrem zasypywał nie tylko to, co ręce zrobiły, ale i to, bez
czego ręce nic zrobić nigdzie nie potrafią: oczy.
Aby mieć o tem pojęcie, co ludzie, którzy tę kolej tu budowali wycierpieć musieli,
wystarcza przejechać tą koleją.
I to nie w wagonie trzeciej klasy, w którym biedny Arab podróżuje, nie w pociągu
zwykłym,, urządzonym bez żadnego komfortu.
Wcale nie.
Wsiadam w Kairze coś około godziny 9 rano
do expresu luksorskiego, i od razu widzę że nie bylegdzie siedzę.
Mam wygodną pod sobą kanapę skórzaną, urządzenie wewnętrzne i zewnętrzne w niczem
nie różniące się od expresów europejskich, daszki nad oknami, z jakimi w Europie się nie
spotykałem.
Pytam konduktora po angielsku, co te daszki znaczą, odpowiada mi w tymże języku, że
są one ochroną oa słońca i piasku.
Od słońca i piasku, a więc wybornie, — myślę,—będę miał chłód i powietrze czyste, i
myśląc o tem z zadowoleniem, jadę.
Z początku wszystko dobrze, mijam Gizeh z Piramidami, mijam Bedraszin, błogosławię
moje daszki nad oknami, nie czuję bowiem że jadę pustynią.
I nie czując tego, biorę do ręki nieodstępu- jącego mnie nigdy i nigdzie Pana Tadeusza, i
po raz nie wiem już który w życiu, rozkoszuję się czarodziejskim opisem przyrody wielkiego
wieszcza, patrząc nieledwie, na te:
„czeremchy oplatane dzikich chmielów wieńcem.
„jarzębiny ze świeżym pasterskim rumieńcem'', —
jakie potęgą genjuszu swego, rozpostarł on w arcydziele swojem, przed duchowym wzrokiem
czytelnika.
Nagle oczy odwracam od książki, zwracam je na sąsiadującego ze mną Anglika, który
rozmawiając głośno ze swoją żoną, przeszkadzał mi w czytaniu.
Widzę że mój Anglik siedzi literalnie w piasku.
Patrzę na siebie, widzę to samo.
Pomimo daszków, pomimo szyb spuszczonych w oknach, pustynia wtargnęła do nas, i
powiedziała nam swoje: witajcie mi.
Witajcie, i bądźcie pozdrowionymi.
Jesteśmy więc nimi, a gdy na każdej stacji
wchodzi do każdego wagonu posługacz z miotełką, i by oczyścić nasze siedzenia, otwiera
okna i wpuszcza z zewnątrz, już nie gorąco, ale płomień,—powiadamy sobie wszyscy jacy w
tym wagonie jesteśmy,—że ci Anglicy, którzy tę kolej tu budowali, zasługują nie tylko na
hołd za to, co dla dogodności naszej zrobili, ale i za to, co robiąc, przecierpieć tu musieli.
Jak rzadko też która kolej na świecie, jest tu w tych stronach ta, pomnikiem cierpliwości i
energii tego niespożytego narodu, który rasę anglosaską stanowi.
W tem miejscu gdzie dzisiejszy Luksor z Kar- nakiem stoją, Egipt zielony i urodzajny nie
przekroczył koryta Nilu.
Wązkiem pasemkiem przysiadł się jedynie do wschodniego jego wybrzeża.
Na zachodniem pozostał pustynią.
Zaledwie więc wysiadamy na brzegu z promów, z dostarczonymi nam z hoteli osłami,
mamy bezbrzeżny piasek dokoła siebie.
Ani źdźbła trawy nigdzie, ani jednej chociażby palmy, coby oku odpocząć dozwoliła.
Słońce rozżarzone nad głowami, pod nogami wierzchowców naszych, pył ruchomy
zasypujący nam oczy i wciskający się do ust, na prawo i na lewo ćma robactwa, tak natrętnie
atakującego nasze twarze i ręce, że nie wiele nam pomagają drobne miotełki, jakiemi nas
obdarowali Arabowie, byśmy się od niego opędzać mogli.
Nie wiele, bo albo tak jest ono wygłodzone tu na tem bezludziu, albo też tak mu wybornie
smakujemy, że zabijać się uderzane miotełką na twarzy pozwala, a nie opuszcza jej, gdy się
do niej raz przysiadło. .
Otóż ta pustynia spalona, bezdrzewna, rojem robactwa zawalona, to ciąg dalszy dawnych
olbrzymich Teb.
Tu mieszkali ludzie, tu się modlili, tu grzebali po śmierci.
Tu wznieśli pomniki, nie tak może majestatyczne jak po drugiej stronie Nilu, ale budzące
w zwiedzającym niemniejszy przecież zachwyt.
Nazwy ich: Ramasseum, Kurna, Madinet Ha- bu, Der-al-Bahari, Kolosy Memnona.
Wszystko to stoi nad ziemią, w mniejszej lub większej okazałości, z większą lub mniejszą
ilością kolumn, wszystko przecież jest szczątkiem tego, co tu niegdyś było.
Świątynia Madinet Habu.
Najlepiej zachowaną mam świątynię Madinet Habu, najdłużej przecież zatrzymuję się
przed kolosami, gdyż robią one ze wszystkiego co tu widzę wrażenie najsilniejsze.
Co to jest? — pyta się naprzód, kiedy się przed nimi przystanie.
Wielkim budowniczym Egiptu był Faraon Ame- nofis Ill-ci.
Znamy go dobrze, z tego co po drugiej stro
nie Nilu wzniósł, tu mamy go odtworzonego w kamieniu.
W tem miejscu bowiem zbudował on olbrzymią świątynię, a aby nikt nie zapomniał o
tem, że on ją zbudował, na jej progu ustawił się w dwóch figurach, jak Ramzes Il-gi
przekazując się tym sposobem potomności.
Tylko w postaci o ileż większej niż Ramzes.
Tamten dźwignął olbrzymy, jemu się zachciało kolosów.
I kolosy stanęły.
I stoją do dziś, mimo że po świątyni jego nie pozostało najmniejszego śladu.
Mimo że znikła ona, jak mgła rozpędzona światłem słonecznem.
Wstrząsające prawdziwie wrażenie robią te dwa kolosy.
Raz dla tego że są takie wielkie, a powtóre, źe są bez związku z niczem.
Że gdy się nie wie iż tu była świątynia, nie wiadomo po co tu one stoją,
A raczej poco siedzą.
Gdyż usadowiły się wygodnie na swoich tronach, i ułożywszy ręce na kolanach, patrzą
kamiennem o- kiem w dal.
Patrzą (wybaczcie że tak krótko) od trzech tysięcy czterystu jedenastu lat.
Runęła po za nimi świątynia, której były ozdobą, rozpadło Kolosy Memnona.
się prawie zupełnie Ramasseum, Madinet Habu poczuło dobrze na swoich murach ząb czasu,
nie drgnęła im nawet powieka...
Nie zachmurzyło się czoło, gdy dynastie znikały po dynastiach, gdy na 358 lat przed
Chrystusem, schodziła z widowni świata, trzydziesta, ostatnia...
Gdy przyszedł tu Pers, Macedończyk, Ptolo- meusz, Rzymianin, Bizantyńczyk, Arab...
Gdy o zgrozo! obalili się w poniewierce na ziemię, i Horus, bóg jasnego słońca, i Temu,
twórca dnia i nocy, i Amebis, straszny bóg śmierci...
Czas zmienił tu wszystko, prócz nich jednych.
Pogryzł je swoim strasznym zębem, poodtrą- cał im tu i owdzie części składowe ciał, jak
Piramid przecież, nie potrafił ich zetrzeć z powierzchni ziemi, w całej wspaniałości
pierwotnych ich kształtów.
Więc jak Piramidy pozostały.
I na tem słońcu, wśród tego piasku, i tej pustki i tej martwoty, — są.
I budząc przerażenie niezawodnie, gdy się im zwłaszcza o zmroku przygląda,
jednocześnie głosem zrozumiałym dla wszystkich, mówią i w tem opuszczonem przez ludzi
miejscu, o tym wczorajszym przesławnym Egipcie, którego ten dzisiejszy arabski, jest
zaledwie śmiechu godną parodją...
Ale najciekawszym niezawodnie zabytkiem, na tej pustyni piasczystej po lewej stronie
Nilu, na której rozsiadła się kiedyś druga połowa przesławnych Teb, są groby królów.
Położone w tem jej miejscu, gdzie przybiera ona charakter geologicznie oa całokształtu
swego odmienny, gdzie w głąb ziemi i ponad ziemią wciska się i wyskakuje skałą, tak nie
licującą swoją masywnością z sypkim pierwiastkiem, będącym przeważnie jej częścią
składową, rozpostarte są one
po przeciwległej stronie wyniosłości, do której przysiadła się świątynia Der-al-Bahari.
Groby te, budowały tu dla siebie trzy dyna- stje tebańskie, 18-a, 19-a i 20-a, a budowały
je w ciągu lat beż mała siedmiuset, gdyż od roku 1700 przed Chrystusem, do 1050-ego.
Czas ten, był najsławniejszym perjodem hi- storji egipskiej, Syrja, Palestyna, Libja,
Nubia i część północnego Sudanu, słały Faraonom dary w postaci złota i kamieni
kosztownych, nie brakowało im więc środków, do stawiania i ozdabiania najfantas-
tyczniejszych gmachów.
A że mieli jak memfiscy ich poprzednicy posłusznego i wytrzymałego niewolnika pod
sobą, więc na ziemi i pod ziemią wznosili budowle, przejmujące nas dziś jeszcze, po
tysiącach lat podziwem.
Tylko gdy na ziemi wznosili je dla swoich bogów, dzielnice pod ziemią pozostawiali dla
siebie.
Dla swoich ciał.
I w niej tworzyli sobie miejsca spoczynku.
Już Strabo pisał o tych grotach z zachwytem, podając ich liczbę na czterdzieści, czasy
dzisiejsze dopiero przecież, posiadły możność rozkoszowania się nimi w całem znaczeniu
tego słowa.
I podziwiania twórczego genjuszu starych Egipcjan.
Te w tem miejscu groby królów, do pewnego stopnia przypominają Mastaby wśród
piasków dawnego Memfisu.
Ale tylko do pewnego stopnia.
Bo Mastaby, to ich miniatura zaledwie, a przy tem miniatura, o ileż mniej uderzająca
swojemi ozdobami wewnętrznemi.
Nic dziwnego, w Mastabach grzebali się poddani, w Tebach, bogom nieśmiertelnym
równi niemal władcy. ■
Kiedy więc przystaniemy u stóp wysokiej spieczonej skały, i zwrócimy wzrok przed
siebie, długa ich litanja przesuwa się nam przed okiem
ducha, a przed ciała okiem, długi szereg okratowa- nych korytarzy, prowadzących do miejsc,
gdzie spowici w makaty oczekiwali na sąd ostateczny.
Wchodzę do jednego z tych korytarzy, i cóż przedstawia się oczom moim?
Szereg podziemnych pokoi.
Pokoi zstępujących z góry na dół.
Kwadratowe przeważnie, ciągną się one długą prostą linją przedemną, i wprowadzają
mnie do ostatniego, gdzie właśnie znajduje się grób.
Korytarze te są nie jednakowe) długości, ale mam przed sobą długie i na trzysta stóp, a
krótsze świadczą mi o tem, że Faraon, który je dla siebie w skale podziemnej wykuwał,
panował od tych, którzy pierwsze ryli krócej, i nie starczyło mu już czasu na wykonanie
dłuższych.
Ale starczyło przecież na ozdobienie tych, jakie dla swego ciała przygotował.
Bo wszystkie bez wyjątku jakie widzę, mają rzeźby i malowidła na ścianach, wszystkie
zapełnione są figurami bogów i ludzi, i napisami bądź wyjętemi z księgi śmierci (book ot the
dead) bądź opowiadającymi o chwale tego, który miał tu przyjść po swoim zgonie.
Te figury też i te napisy, budzą tu w tych grobach podziw powszechny.
Budzą słusznie.
Raz że są bardzo piękne, a powtóre że powstały w warunkach, w których każdemu
artyście, dziś opadłyby z rozpaczy na ziemię ręce.
Bo ryto je w głębi skały,
Ryto w miejscu, do którego światło nie dochodziło.
Ryto narzędziami, budzącymi śmiech w naj- niedołężniejszym naszym dziś rzemieślniku.
A mimo to...
Stwarzano rzeczy przedziwne artystycznie, zdumiewające swoją prawidłowością, bez
zarzutu w harmonii rysunku.
Arcydzieła swojego rodzaju.
Nie żałuje się więc wielkiego trudu gdy się przed nimi stanie, zapomina się i o tym ogniu
co z nieba prażył nas, gdyśmy na ośle przez pustynię głodni i zmęczeni ku nim spieszyli, i o
tym piasku co zasypywał nam oczy i wtłaczał się do naszych ust, i o tem robactwie
niezliczonem, co zabijać się na ciele naszem pozwalało, a nie opuszczało go, gdy się raz do
niego przysiadło,
Zapomina się o wszystkiem.
A rozkoszując się widokiem, jakiego oczy ludzkie nigdzie na świecie nie oglądają, woła
się
Dekoracja grobów królów.
w głębi ducha: chwała ci Egipcie, za to co genjusz twoich synów przed wiekami w dziele
piękna stworzył, bo gdy się jak tu w tych krecich jamach pomyśli o tem jak tworzył, uczuwa
się jak nigdzie na świecie jego potęgę i wszechmoc.
Te groby królów, nie posiadają tych, którzy je na pałace swoje pośmiertne pobudowali.
Jedni z nich znikli z sarkofagów swoich w niewiadomy sposób, zanim przeniknął do nich
człowiek dzisiejszy, inni poszli do muzeum w Kairze, i tam leżą wyszczerzając zęby do
zwiedzających,
w otoczeniu trumien i figur powykradanych z różnych zakątków Egiptu.
Przecież w jednym z grobów, od tej reguły jest wyjątek.
W miejscu, gdzie korytarz długi rozszczepia się na kilka komnat, przewodnik Arab
zatrzymuje się z tajemniczą miną, i zapalając światło magne- zjowe, odzywa się do mnie po
angielsku: look down — patrz pan w dół.
Patrzę.
I widzę co?
Trzy martwe ciała przy sobie.
Nie mumje, — odsłonięte ciała.
Kiedyś mumjami one były, okolone płótnem dawały obraz niemowląt, spowitych
czarnemi pieluchami, dziś są czem innem.
Szkieletami ludzkimi, ogołoconymi z tego, w co je troskliwa ręka po zabalsamowaniu
ubrała.
Spoczywały zapewne w sarkofagach oddzielnych, miały miejsca powyznaczane sobie
zdała jedno od drugiego, i sądziły że przeleżą tak do końca świata.
Ale nie podobało się komuś ich rozłączenie, i oto leżą martwe przy sobie.
Dreszcz przejmuje kiedy się na te ciała patrzy, dreszcz silniejszy o wiele od tego, jakiego
się doświadcza, na widok szkieletów wydartych ziemi, i rozpostartych w salach muzealnych
stolicy Egiptu.
Bo tam trupy przyszły do ciebie, przeniknęły w świat twój żyjący, — w świat dnia.
Tu, ty zstąpiłeś do trupiarni,—do świata nocy.
1 gdyby nie to mdłe sztuczne światło, które ci płonie tu przed oczami, sądziłbyś, że sam
jesteś już trupem.
Że cię jak je pogrzebała ziemia,
Że jak one pozostaniesz już w jej łonie na wiek wieków.
Więc ciągniesz za rękę swego Araba aby cię stąd co rychlej wyprowadził, wpatrujesz się
w to
światło przypominające ci świat żyjący, lękając się by ci nie zgasło, a kiedy się nareszcie
wydostaniesz z tych podziemi, powiadasz sobie w duchu, żeś doświadczył czegoś
niezwyczajnego.
I długo jeszcze te trzy ciała stoją ci przed oczyma, długo na tle obrazów artystycznego
piękna, jakiego w tych grobach czarodziejskich byłeś szczęśliwym świadkiem, wskrzeszają ci
zamarłe od wieków postacie tych, którzy sami śmiertelni, pozostawili przecież światu w
tworach swojego ducha, spuściznę nie śmiertelną.
XXII.
Na Tebach, — Luksorze dzisiejszym, większość przyjezdnych po Egipcie kończy
wędrówkę swoją.
Dalej nie jedzie.
Odstrasza ich nużąca droga, upał dający się więcej niż tu ludziom we znaki, wreszcie
świadomość, że dalej już nie znajdą po nad to, co dotąd mieli, — nic.
Zapewne, kto stanął przed Piramidami, widział Mastaby i Ramzesa rozciągniętego
olbrzy- miem kamiennem cielskiem pod Bearaszinem, wreszcie świątynię w Luksorze,
Karnak i przy kolosach Memnona, te tu podziemne groby królów, może powiedzieć że
widział cały stary Egipt, kto jednak słyszał że w górze Nilu jest jeszcze coś do zobaczenia,
nie waha się ani chwili, i jedzie do pierwszej katarakty tej rzeki, do Asuanu.
Tak ja uczyniłem, zwłaszcza, źe postanowiłem powrotną drogę odbyć przynajmniej do
Luksoru Nilem, wstąpić w progi świątyń w Edfu i Es- neh, a jednocześnie przyjrzeć się lepiej
tej potężnej egipskiej arterji wodnej, bez której choćby tu był przed tysiącami lat, człowiek,
nie mógłby nawet pomyśleć o zrobieniu tego, czem świat po dzisiejszy dzień w podziw
wprawia.
Wsiadam więc do wagonu kolei żelaznej i jadę.
Jadę znowu pustynią.
Tylko o wiele smutniejszą i biedniejszą od tej, jaką z Kairu jechałem dotąd.
Bo ziemi tu urodzajnej przy mnie mniej, mniej osad ludzkich ożywiających
najstraszniejsze pustkowia, bo nędzy tu ludzkiej przed oczami coraz więcej.
Pociąg mój, zasypany znowu piaskiem'zatrzymuje się przed pierwotnymi domami
stacyjnymi, od czasu do czasu mam więc możność przyjrzeć się tej nędzy, gdyż podchodzi
ona ku drzwiczkom
A s u a n.
mojego pociągu, domagając się mojego miłosierdzia.
Wyciągają się więc do mnie ręce nagich dzieci, kobiety w łachmanach, od piekielnych
upiorów brzydsze częstują mnie wyrobami z łyka, handlarze powarańcz i jaj pamiętających
czasy faraono- we, gryząc trzcinę cukrową zachwalają mi w języku niezrozumiałym dla
mnie, swój towar.
A o uszy moje obija się ciągle wyraz arabski „moje", z jakim małe wynędzniałe
dziewczęta
wciskają mi do rąk szklanki wody, mającej jakoby ugasić moje pragnienie, a tak przecież
ciepłej, że wzięta do ust powodowała mdłości, przy tym panującym tu od rana do zmroku
upale, bynajmniej nie powiększające rozkoszy przebywania w tych stronach.
— Z czego ci ludzie żyją? — zapytuję po francusku dystyngowanego Araba, który w tym
języku prowadził rozmowę ze mną od Luksoru.
— Z czego? z niczego, literalnie z niczego, ta ziemia bowiem prócz piasku i słońca nic
innego sama nie posiada.
Katarakta Nilu.
Rzeczywiście, widzę to doskonale, widzę, gdy po za dworek stacyjny rzucę wzrok.
Tuż przy szynach Nil, dalej piasek i piasek.
Gdzieniegdzie skrawek zielony, tu i owdzie spalona palma — wszędzie szara jednostajna
powierzchnia, miejscami tylko uniesiona nieco w górę.
I tak na przestrzeni długiej.
Do samego Asuanu, odległego od Luksoru o siedm godzin drogi żelaznej.
W Asuanie, przy pierwszej katarakcie Nilu, krajobraz się nieco urozmaica, ale niby
uśmiech na umierającego twarzy, zasępia się wkrótce potem.
Blada, straszna, trupia pustynia, odzyskuje znowu swoje prawa.
I powiada, że jest znowu tu wszechwładną panią.
Pamiętne jest to miejsce w historji Egiptu, gdzie Asuan dziś stoi.
i
Wyspa Elefantyna pod Asuanem.
Pamiętne dynastją Faraonów, która tu wzięła swój początek na 3500 lat przed
Chrystusem.
Na środku Nilu, naprzeciwko tego miasta, leży górzysta wyspa Elefantyna.
Górzysta, i jak wszystko tu w tych stronach, piasczysta.
Ma piękny, z wielkiemi wygodami urządzony hotel dla podróżnych, stary Nilometr dla
mierzenia wody w świętej rzece, wiele zieloności zawdzię-
czającej swój byt wyborowemu nawadnianiu, wreszcie parę dziesiątków tubylców, w nędzy i
poniewierce pędzących swoje niewesołe dni.
Krajobraz na ogół bardzo romantyczny, upiększa też tu ona niezmiernie, wnosi w niego
uroku wiele, całej bowiem olbrzymiej drogi wodnej z Kairu jest jedynem urozmaiceniem.
Otóż na tej wyspie urodziła się przed wiekami piąta z rzędu dynastja, i przez okrągłe lat
200 władała krajem, w przerwie pomiędzy dynastjami memfiskiemi.
A choć nie odznaczyła się niczem wybitnem, gdyż przy każdym niemal z jej Faraonów,
historyk angielski, którego dzieło mam pod ręką, zapisuje jedynie steoretypowe słowa:
„budował Piramidę," „he builł a Pyramid", świadcząc tem, że niczem więcej żaden z nich w
księdze dziejów się nie uwiecznił, przecież oddalone te strony łączy nicią historycznego
związku z temi, gdzie królowały niegdyś z taką chwałą Memfis i przesławne Teby.
I nadaje im ten interes, jaki budzi każdy zakątek świata, w którym w kolei wieków nie
było głucho jak na bezludnej pustyni.
Że tu w tym Asuanie nie było głucho, choć właściwie jest tu pustynia, świadczą mi o tem
pomniki budownictwa, jakie uderzają mój wzrok.
Popatrzmy na nie, gdyż czas mojego powrotu do kraju się zbliża, nie danem mi więc już
będzie patrzeć na podobne im długo.
*
* *
Chcąc zobaczyć w Asuanie pozostałości po starym Egipcie, należy wyjść po za granicę
Asuanu.
Nad ten sam Nil, który i u jego wrót płynie, ale nieco dalej na południe.
Tam, gdzie ta wielka rzeka szerokiem łożyskiem od Vadi Halfa ku morzu biegnąca,
wciska się w kamieniste koryto, i rozbiwszy się na pianę,
dalej już, prawidłowej po niej żegludze, nie piętrzy żadnych jak dotąd przeszkód.
Wsiadam więc do pociągu kolei żelaznej, i z biletem do stacji Szellal, jadę, opędzając się
arabskim przewodnikom, wciskającym mi niemal gwałtem swoje adresy w rękę.
Jadę niedługo, bo Szellal oddalony jest od Asuanu o niecałe trzy kwadranse kolejowej
drogi.
Urywa się ona przy nim, kto więc stąd ao Vadi Halfa pragnie się udać, czy chce czy nie
chce musi korzystać z usług statków parowych, i przy ich pośrednictwie docierać do drugiej
katarakty Nilu.
Wyspa File z Kioskiem i świątynią Izydy.
Ja o Vadi Halfa nie myślę, obojętnie więc spoglądam na wielki parowiec, gotujący się do
wyruszenia ku czarnej Nubii, ale za to wyszukuję sobie niewielką barkę, i usadowiwszy się w
niej wygodnie, płynę ku wyspie File, na której wznosi się świątynia, kto wie czy
przeznaczona do długiego bytowania jeszcze na ziemi.
• Dla czego, powiem gdy ją zobaczę, w tej chwili jestem na Nilu, wpatrując się w dziki
do-
238
koła ranie krajobraz, i wsłuchując się w smętnie jednostajne dźwięki, dwóch kierujących
łodzią przewoźników.
Dziki bo to zaiste krajobraz, smętne bo te ich dźwięki.
Pierwszy ukazuje mi się w postaci rozlanej szeroko wody wśród płaszczyzny
piaszczystej, ze skalistemi wyspami unoszącemi się po nad powierzchnię wilgotną, drugie
przejmują moją duszę jakimś bezgranicznym bólem, nad dolą wiekową tych, z ust których
przedostają się do moich uszów.
Kiosk w File.
Patrzę więc i słucham, ale więcej słucham niż patrzę, i powiadam sobie, że tak tylko jak
ci tu płynący ze mną śpiewają, śpiewać mogą dzieci ludu, który tysiące lat ulegał tyranii
bezprzykładnej swoich panów i władców, i nie marząc o zrzuceniu z bark swoich gniotącego
go jarzma, w pieśni zamknął swoje cierpienia i swój ucisk wiekowy.
Płacze też on tą pieśnią do dziś, choć minęli jak burza Faraonowie, którzy go gnietli, choć
po całym szeregu ich następców, humanitarny władca
dzisiejszego Egiptu, Anglik, stworzył mu o wiele znośniejsze warunki bytu.
I płakać tak będzie, dopóki ten Nil nie .wyschnie, bo pieśń ta smętna wsiąkła w jego
krew, zlała się z jego naturą.
A płacząc, przywodzić na myśl dzieje swojej męki wiekowej, będącej przecież i dziejami
zarazem, wielkiej kultury i wielkiej chwały wczorajszego Egiptu.
Ale aby tę kulturę i chwałę osiągnąć, ci, których on dziś jest następcą, ileż łez i krwi
ciepłej wylać musieli?
Pocieszmy się jednak tem, źe na podłożu łzami temi i tą krwią skropionemi, stanął gmach
kultury bezprzykładnej, bo gdy się rozejrzymy po szerokim świecie, przekonamy się ze
smutkiem, iż nieraz płynęły one z ócz i żył pracowników ziemi, dla celów nie jak tu
podnioślejszych, ale dla przyczynienia jedynie materjalnych środków, do rozpusty i zbytku
tyranom.
W miejscu, w którem wsiadłem do barki, Nil płynący dotąd jednostajnej prawie
szerokości korytem, rozszerza się, ukazując w swojem łożysku większe i mniejsze wyspy.
Wyspy skaliste.
Bo z koryta piasczystego przedostał się on tu w granitowej i zasłał powierzchnię swoją
roman- tycznemi skałami, piętno dzikości nadającemi całemu krajobrazowi.
Skały mam też tu dokoła, na wodzie i lądzie, mam je do Asuanu, a nawet nieco po za
Asuan, i przypominam sobie, że one to właśnie posłużyły Faraonom za materjał do wielkich
dzieł, jakie pozostawili potomności w postaci figur i obelisków.
W tych stronach je wydobywano, przy Asu- anie nadawano im kształty pożądane, stąd
wleczono przy pośrednictwie tysięcy ludzi lata całe, na pustynie Teb i Memfisu.
Bez nich nie byłoby tu tego co dotąd jest, tylko bowiem granit był w stanie oprzeć się
niszczącym wszystko zębom srogiego czasu.
Wyspa File, z tycn jakie płynąc mam przed oczami, należy do mniejszych.
Ukochała ją bogini starych Egipcjan Izyda, jedna z tych nielicznych w Egipcie pań
niebios, które miały ładne twarze kobiece.
I czarowały temi twarzami.
Siostra i żona zarazem Osirisa, panowała wraz z nim w Egipcie, zlała wraz z nim na ten
kraj niezliczone dobrodziejstwa.
Ale Set, brat osirisowy. nie mógł znieść miłości ludu jaka ich oboje za nie otoczyła, więc
pozbawił jej małżonka życia, a żeby nie powstał on już nigdy, pokrajał go po śmierci na
drobne kawałki.
Ale Izyda zaradziła temu.
Pozbierała szczątki zamordowanego z pietyzmem, i przy pomocy innych bogów
nieśmiertelnych, skleiła z nich podobną ao żyjącej całość.
A ponieważ będąc boginią była jednocześnie czarnoksiężniczką, więc przy pomocy magii
przywróciła mu życie.
Otóż tej to bogini w tem miejscu oddawano wielką cześć.
W tem, wzniesiono jej do dziś istniejącą świątynię.
Tu ją czczono z przejęciem jako jedną z opatrzności Egiptu.
Wysiadam z łódki i kieruję się ku jej chra- mo wi.
Ale pierwej nawiedzam Kiosk, bez związku z nim nieopodal stojący.
Nie wielki, otwarty ze wszystkich stron, wygląda on jak coś nieskończonego, coś co
porodzone w twórczym prawdziwego artysty umyśle, nie wyszło przecież z granic
budowlanego projektu.
Kolumny bardzo piękne, ozdoby na nich bardzo misterne, każą mi przypuszczać, że jego
twórca chciał coś zrobić niezwyczajnego, ale doznać musiał jakiejś przeszkody, bo odszedł
pozostawiając dzieło niekompletnem.
I takiem jest.
Ze swoimi czternastoma słupami, kapitelami
0 kształtach roślin, ze swoimi płaskorzeźbami na ścianach, wśród których widzę cesarza
rzymskiego Trajana, składającego ofiary Izydzie, w obecności jej męża i brata Osirisa.
Ale jeżeli Kiosk ten jest niekompletnym, kompletną jest, tuż tuż stojąca świątynia Izydy.
Kompletną, i na szczęście mało uszkodzoną przez czas.
Po ruinach więc przeważnie Teb starych, wygląda ona jak gdyby wczoraj dopiero
wykończona,
1 daje dokładny obraz, jak wyglądały świątynie staroegipskie.
Mam więc, kiedy się w niej znajduję, pylon ozdobiony płaskorzeźbami ostatnich
Faraonów, podwórze o szeregu kolumn, na których widzę ślady cezarów: Augusta i
Tyberiusza, mam drugi pylon, podobny do pierwszego, wreszcie właściwą świątynię z
ołtarzem ofiarnym w głębi.
Szczególny mój interes budzi tu komnata Osirisa, „Osiris chamber" jak ją Anglicy
nazywają, mam bo na jej ścianach odtworzone tragiczne dzieje tego wielkiego boga.
Więc jego straszną śmierć z ręki brata, więc jego wskrzeszenie do życia, z łaski
kochającej go Izydy. Przypominam zatem sobie patrząc na to, legendę mitologiczną Egiptu,
wskrzeszam w pamięci jeden z bajecznych faktów jego historji, pełen tragizmu ale zarazem i
tkliwej miłości.
Wśród płaskorzeźb i napisów zapełniających każde nieledwie puste miejsce na ścianie tej
świątyni, uderza mnie tablica niemal współczesna.
Upamiętniająca pobyt Napoleona Bonapartego w tych stronach.
Opowiada ona językiem francuzkim, jako w dniu szóstym Rzeczypospolitej a trzynastym
miesiąca Messidora, zawitała tu armja Francuzów, w dwadzieścia dni potem pokonała pod
Piramidami Ma- meluków, jako ich następnie rozbitych na łeb na szyję, ścigał aż do tej tu
katarakty generał De- saix.
Tama pod Asuanem.
Tablica ta niezupełnie tu na miejscu, obudziła niezadowolenie w kimś, komu wydała się
profanacją odwiecznej pamiątki, więc wywarł na niej swoją złość, zatarł wiele liter
opowiadających nam o tym czynie.
Nie zdołał jej jednak zniszczyć.
1 widnieje po dziś, świadcząc bądź co bądź o próżności tych, którzy przekonani snać w
swojej pysze o tem, że najazd Egiptu był czemś tak fortunnem dla świata, jak ta tu świątynia,
wśród
jej prastarych murów, uważali za stosowne przypominać o tem przybyszom.
Ten Kiosk i ta świątynia, kto wie czy długo jeszcze zachwycać będą oczy podróżujących
po głębokim Egipcie.
Kto wie.
Bo grozi im zagłada z rąk tych samych, które-, tyle uczyniły i po dziś czynią dla
zachowania pamiątek starego Egiptu.
Z rąk Anglików.
Wzmiankowałem już wyżej, co zrobili oni dla prawidłowego nawodnienia ziemi
Faraonów, dla wzmożenia jej bogactw, miałem sposobność bawiąc w Kairze i Asiucie,
przyjrzeć się pobudowanym przez nich olbrzymim tamom, przy pomocy których wody
nilowe wtłaczają w chwilach stosownych do kanałów, doprowadzając je ich drogą do
najbardziej oddalonego zagona ziemi egipskiej.
Otóż do ostatnich czasów poprzestawali oni na tych, jakie pourządzali w dole rzeki,
zdaniem ich bowiem wystarczały one Egiptowi zupełnie.
W roku jednak 1899 zmienili pod tym względem zapatrywanie, i doszli do przekonania,
że dzieło nawodnienia Egiptu wtedy dopiero można będzie uważać za skończone, jeśli nie
zadawalając się temi tamami jakie już były, zbuduje się ostatnią największą tam, gdzie jej
jeszcze nie ma.
Pod Asuanem.
Gdzie rzeka dążąc z południa rozbija się o skały podwodne.
Tu ją zatrzymać, stąd skierować w porozpro- wadzane na prawo i na lewo Nilu koryta, —
oto co utkwiło w genjalnych głowach ich mężów stanu, oto co w postaci rachunku,
przedstawiło im się, jako rokroczne pomnożenie bogactwa narodowego, nie mniej nie więcej
tylko o dwa miljony sześćset tysięcy funtów szterlingów (13 miljonów dwieście tysięcy rubli,
bez różnicy kursu)
Mogliż się więc w obec tego zawahać, mo- gliż nie pragnąć zlania tak wielkich
dobrodziejstw na kraj którym rządzili, gdy błogosławieństwo icb rządów w zajętych przez
nich krajach, zawsze polegało nie na umniejszaniu, lecz na wzmaganiu do brobytu ich
mieszkańców?
Ale wielki ten zamiar zaledwie powzięty został, spotkał się z energiczną opozycją.
Opozycją archeologów.
— Jakto, zawołali oni jednogłośnie, wasza tama stanie poniżej wyspy File, gdy więc ją
dla waszych celów zamkniecie, podnosząc tym sposobem
Biszarjanie na pustyni.
wodę w górze rzeki, zalejecie wyspę doszczętnie, splókując z jej powierzchni Kiosk
wspaniały i świątynię Izydy.
I wszczęła się szalona agitacja przeciwko zamierzonej tamie, i była chwila, że wahano się
co robić, czy przez miłość starych murów, patrzeć obojętnie na to, jak skutkiem braku wody
nilowej,
tysiące ludzi w górnym Egipcie cierpieć będą głód, czy też przeciwnie, wyżej postawić życie
ludzkie nad istnienie kamienia, i robić to co nakazuje miłość człowieczeństwa i współczucie
niedoli.
Nie byłby rząd angielski — angielskim, gdyby miał w tym względzie wątpliwość, to też
krzyki archeologów pozostawiwszy na stronie, zabrał się do budowania tamy.
Ale nie tak wysokiej, jaką pierwotnie zbudować w tem miejscu zamierzał.
I jemu się zrobiło żal tych pięknych zabytków, zrobił więc ją niższą niż należało, w
nadziei źe tym sposobem osiągnąć zdoła dwa cele: wzmoże przez dostarczenie najuboższym
wody ich dobrobyt, ocali budowle, które gdyby wyższą tamę budował, niechybnie zniknąć
musiałyby z powierzchni ziemi.
I rozpoczęta w roku 1899 tama pod Asuanem, w trzy lata później oddana została do
użytku.
I cóż się okazało?
Że skutkiem chęci pogodzenia dwóch celów, nie osiągnięto w zupełności żadnego, nie
nawodniono bowiem górnego Egiptu na tyle, ile tego potrzeba było, nie zabezpieczono
świątyń na wyspie File od smutnego losu, że od czasu do czasu dostęp do nich suchą nogą
został uniemożliwiony.
Więc postanowiono z sentymentem wziąć rozbrat, interes (busines) postawić na głównym
planie.
I tamę pod Asuanem podnieść.
Podnoszą ją teraz zatem, i kiedym ją po zobaczeniu świątyni zwiedzał, widziałem tłumy
robotników, zajętych układaniem na niej głazów na głazy.
Gdy więc dla nawodnienia górnego Egiptu, po ukończeniu jej, zawartą ona zostanie, i
Kiosk i chram Izydy znajdą się do połowy przynajmniej swojej wysokości w wodzie, być
może że kąpieli takiej długo nie wytrzymają, i że jeżeli w inne
246
stąd miejsce przeniesione nie będą, doświadczą losu murów pogrążonych czas długi w
wilgoci.
Ale za to kraj okoliczny się wzbogaci, zakwitną pola dziś martwe i piaskiem zasypane, na
stole każdego z umierających dziś niemal z głodu nę- dzarek i nędzarzy, znajdzie się kawałek
chleba.
Czy więc płakać że to się stanie, że garść kamieni wspaniałych co prawda i szacownych,
ale zawsze kamieni, zachwycać już nie będzie być mo-
Obóz Biszarjanów.
że oczów naszych, gdy się do górnego Egiptu zawita?
Czy płakać?
Niech płaczą i to potokami łez ci, którzy dla człowieka mają twarde serca, jak te
kamienie.
W granitowem więc korycie płynie pod Asuanem Nil, na granitowem podłożu rozsiadło
się to dalekie miasto.
247
Mniejsze o wiele od Luksoru, jako miasto, ma wiele cech wspólnych z Luksorem.
Takie same uliczki arabskie wązkie i • kręte, takie same bazary pełne surowych
produktów Egi- tu i Sudanu, podoDnie wspaniałe hotele jak w Lu- sorze.
Tylko krajobraz dzikością i romantycznością swoją, przechodzi luksorski o wiele.
Tara piasek stanowi jego cechę składową, gdy wychylisz oko po za okalającą miasto
zieloną oazę, masz na płaszczyźnie i wzniesieniach szare jego masy, tu piętrzą ci się naprawo
i nalewo skaliste góry, świadcząc o tem, że znajdujesz się w zupełnie odmiennym świecie.
W świecie bajecznych głazów.
Widzę to, gdy stoję naprzeciwko wyspy Ele- fantyny, widzę, gdy na ośle jadę zabrać
znajomość z asuańską okolicą.
I tu mam morze piasku dokoła, i tu pustynia smętny swój obraz roztacza przed moim
wzrokiem, ale obraz ten urozmaicają granitowe olbrzymy, i mówią mi, że pod mojemi
nogami grunt jest zupełnie inny.
Powoli też posuwam się na moim wierzchowcu naprzód, coraz szersza roztacza mi się
przestrzeń, w miarę jak unoszę się na jego grzbiecie pod górę, a gdy się na wierzchołku gór
znajdę, mam przed sobą krajobraz, jakiemu podobnego żaden inny punkt w Egipcie
podróżnemu nie daje.
Przyjeżdżają też tu z całego świata artyści, aby z nim bliższą znajomość zabrać, a gdy
uchwyciwszy jego czar, zwłaszcza o zachodzie słońca, przeniosą go na płótno, tworzą dzieła
od których oczy oderwać trudno.
Wzmiankowałem o tem, że większość figur i gmachów w Tebach i Memfisie, wykuta
została z asuańskiego granitu.
Widzę tu jego odwieczne i omy, widzę w jednem miejscu niewykończony obelisk, w
stanie w ja kim odeszli od niego robotnicy.
Leży u stoku jednej z kamienistych gór na ziemi, i gdy mu się w milczeniu przyglądam,
przed okiem ducha przesuwają mi się jak za faraonowych czasów ich niezliczone tłumy,
wydzierające skałom materjał, przeznaczony w artystycznem obrobieniu do budzenia
podziwu w całym świecie.
Te skaliste okolice Asuanu, bezludne są dziś i puste dokoła.
Spotykam też tu gdy jadę, więcej grobów niż
ludzi.
Grobów smutnych i biednych jak ten tu dokoła świat.
Porozrzucane po pustyni, odznaczone tylko grupami kamieni ułożonymi u głowy i u nóg
zmarłego, dają mi one obraz nie wesołego życia tych, którzy znaleźli w nich wieczny
spoczynek.
I świadczą o tem, czem to życie być musiało.
Przecież mam tu w większej ilości i ludzi.
Obóz Biszaijanów, którzy przywędrowali tu z nad morza Czerwonego, i upodobawszy
sobie te strony, osiedli w nich, niby w swoich rodzinnych.
Co ich do tego skłoniło, nie wiem, bo więcej martwej i niegościnnej ziemi wyobrazić
sobie nie mogę:
A jednak żyją tu oni, i w swoich skórzanych namiotach, dają obraz koczowniczego
społeczeństwa, z zarania dziejów ludzkich.
I na tej pustce, wśród tej spiekoty, tego robactwa i tego opuszczenia, mówią mi wesołemi
swojemi twarzami, jak mało człowiekowi do życia potrzeba, jeśli jak oni, wyzbędzie się on z
wszelkich pożądań, zamknąwszy się w stanie natury.
XXIII.
Koleją żelazną, czy statkiem parowym? — oto pytanie, jakie postawiłem sobie, gdy
powróciwszy do mojego hotelu po zwiedzeniu całego Asuanu i charakterystycznego obozu
Biszarjanów na pustyni, gotowałem się do powrotu do Kairu.
Koleją czy statkiem?
Kolej doprowadziłaby mnie w ciągu kilkunastu godzin do tego miasta, statek o całą dobę
później, ale statek to Nil, a Nil,—toć przecież Egipt.
Nad jego korytem, jak to już tylokrotnie zaznaczałem, urodziła się wielka jego kultura, na
jego progach stanęły najwspanialsze świątynie, z piasków przysiadłych do jego wybrzeży,
niezapomniany Mariette wygrzebywał cuda architektury i rzeźby, u jego mętnych wód umysł
dzisiejszych władców tego kraju, Anglików, osnuł plany dobro bytu i pomyślności miljonów
istot człowieczych.
Więc choć nie gdzieindziej, tylko nad Nilem przebywałem prawie ciągle i dotąd, choć na
jego wodach kołysałem się już w lekkich arabskich barkach kilkakrotnie, uśmiechała mi się
długa podróż tą rzeką, bo dawała mi możność przyjrzenia się jeszcze lepiej temu Egiptowi,
który bliski już byłem opuścić, niezawodnie na zawsze.
1 oto jestem na pokładzie statku parowego „Nubia", i oto od siedmiu godzin płynę w dół
rzeki, arterją komunikacyjną najciekawszą i najsławniejszą niezawodnie na całym świecie.
Wypłynąłem z Asuanu o godzinie 11 wieczorem. Po dniu marcowym, ale tak skwarnym
jak rzadko bywają dnie lipcowe w Polsce.
Po powrocie z obozu Biszananów, gdzie literalnie piekło mnie słońce, do spółki z rojem
owadów i piaskiem zasypującym mi oczy, przypominając uciążliwą podróż na ośle od
kolosów Memno- na ao grobów królów w Tebach, spędziłem resztę
Pompujący wodę z Nilu.
tego dnia na wyspie Elefantynie, gdzie miałem z jednej strony w postaci wspaniałego hotelu
„Savoy" wykwit cywilizacji, a z drugiej w osobnikach biednych zaludniających ją Arabów,
obraz nędzy i rozpaczy najostatniejszycn z ostatnich.
I gdym po przejściu wzdłuż tej wyspy i przyjrzeniu się odwiecznemu jej Nilometrowi,
objeżdżał ją dla lepszego poznania w łódce, spotkałem się znowu z Biszarjanami, którzy tu z
głębi pustyni przybyli, by wyżebrać kilka piastrów.
251
Na lekkich czółenkach towarzyszyli mi tu oni, niezrozumiałym głosem kołacząc do
mojego miłosierdzia, a kiedym się przyglądał zbiedzonym twarzom, i bronzowym, nie
okrytym żadną szmatą ciałom ich dzieci, na których każda kość rysowała się linją ostrą,
przypominały mi się słowa zapytania, skierowane przez Konopnicką do wszystkich w ogó le
powstających niewiadomo z czego, i żyjących niewiadomo czem, niezliczonych nędzarzy na
całym świecie:
„I z czegóż wy się tak rodzicie? Z biedy;
To z czegóż znowu umieracie? Z głodu".
S a k i j a.
Ale w tej chwili gdy płynę w dół rzeki „Nubią" i wyspa Elefantyna i Asuan i ci
Biszarjanie, daleko już za mną pozostali, i kiedy po siedmio - godzinnej żegludze, wychodzę
na pusty jeszcze pokład mego parowca, mam przed sobą obrazy zu-
pełnie inne niż te, jnlcie uderzały tam, wczoraj jeszcze mój wzrok.
Przedewszystkiem nie mam dokoła siebie jak w Asuanie skalistych gór, nie mam tylu co
tam ludzi dokoła.
Podemną i przedemną wstęga mętnej, moją Wisłę przypominającej mi, z żółtego swego
wyglądu wody, a na prawo i na lewo bezbrzeżne szare przestrzenie, gdzieniegdzie tylko
ubrane grupami domostw biednych, gdzieniegdzie przeplecione pasmem pól zielonych i
kępami chorych palm.
Wstęga tej wody ciągnie mi się długą, prostą linią przed oczyma.
Załamuje się rzadko łukiem głębszym, tu i owdzie tylko pozwala sobie na
fantastyczniejszy niewielki przecież zakręt, w żadnem miejscu nie przyjmuje jak wszystkie
inne na całym świecie rzeki, dopływu najsłabszego.
O własnych siłach pędzi z szalonym pośpiechem naprzód.
Wysusza jej wody nie zaćmione nigdy naj- lżejszemi chmurami słońce, nie wzmaga jej
prawie nigdy, do rzadkości zaliczający się w Egipcie deszcz, pije ją bezustannie piasek
rozpalonej pustyni, zagrabia ją na użyźnienie swoich pól ciągle człowiek.
. I gdy płynąc każdą inną większą rzeką, widzi się, jak przysiadły do niej na prawo i na
lewo ląd, zasila ją wewnętrznemi swojemi sokami, znosząc je jej w dani, drogą
przerzynających go w różnych kierunkach rzeczólek i ruczai, — płynąc Nilem widzi się co
innego, ląd który mu nic z siebie nie daje, a natomiast przez pośrednictwo niezliczonych
swoich kanałów, ogałaca go wciąż z tego, co mu do życia, jak powietrze do oddychania
człowiekowi jest niezbędne.
Ta nienasycona więc chciwość tego lądu, by Nilowi jak najwięcej wody zabrać, i ta
pewność tej rzeki, dowód oczywisty jej bogactwa, że starczy jej takowej, pomimo to, na
dobiegnięcie do
morza, oto pierwsza charakterystyka krajobrazów Nilu.
I to nie tylko w jednem miejscu, ale ną całej olbrzymiej do Kairu, a nawet i po za Kair
przestrzeni.
Wszędzie kanały, niby gąbki pijące jego wody.
Wszędzie, tam gdzie te kanały leżą wyżej jego koryta, wtłaczający je do nich, człowiek.
Sam, lub przy pomocy wielbłądów i bawołów, pracuje on tu od świtu do późnej nocy nad
tem, by ten skarb nad skarby, będący i wilgocią i nawozem zarazem, stał się jego własnością,
niby gałeź drzewa oderwany oa wielkiego pnia wodnego, zużytkowany został dla jego
korzyści.
Zabezpieczając go, od nieuchronnej w przeciwnym razie śmierci.
Widzę go więc, do połowy nagiego, przelewającego kubłami wodę do koryt co raz wyżej
uniesionych jedne nad drugiemi, widzę przy studniach tak nazwanych: Sakijach, jak
poganiając juczne bydlęta pompuje ją do nich, kierując tam, gdzie jej brak, pozbawiłby go
wraz z dziećmi kawałka chleba.
I jak Katedra Świętego Piotra w Rzymie, Aja Sofja w Konstantynopolu, Pałac Dożów w
Wenecji, kościół Panny Maryi i Sukiennice w Krakowie, są niby szyldami stolic Włoch i
Turcji i tych przesławnych dwóch miast, tak tu szyldem krajobrazu nadnilowego jest ta
skrzypiąca bezustannie pompa, symbol zabiegów, od czasów faraonowych człowieka, by
rzucony przez los na te pustkowia mógł wśród nich, niby płaz marny, nie zginąć.
Stoi zatem ten szyld tu wszędzie, uderza oczy moje co krok, wszędzie mi mówi o tem, że
świat, w którym chwilowo goszczę, jest do żadnego ze światów niepodobnym.
Źe żyje on w warunkach żadnemu nie znanych,
Że gdyby skutkiem kataklizmu jakiego uległy one najmniejszemu przeobrażeniu, w
jednej chwili uległby doszczętnej zmianie i on.
Z żyjącego stał się trupem.
Statek mój przejeżdża pobliżu tych pracowników wody.
Mam ich przed sobą.
Słyszę ich śpiew,—w Egipcie ludzie pracujący, śpiewem ciągłym, osładzają sobie swój
ciężki trud,—widzę pot, płynący po ich czołach.
Zwłaszcza tych, co kubłami wodę z Nilu do kanałów przeprowadzają.
Oni tu nie znają wytchnienia.
Spełniają funkcje zatrzymywanej na czas krótki jedynie maszyny.
Świątynia w Edfu.
Obraz jaki mi dają, to obraz żywej drabiny.
Nil płynie w dole, brzegi na których ich widzę są uniesione.
Nad korytem rzeki niżej, wyżej w dalszej pustyni. A koryta mam przed sobą niżej i
wyżej.
Więc ustawiano icn na różnych wysokościach, niby na drabiny szczeblach, i gdy
pierwszy z nich, stoi na najniższym i wodę z Nilu do tuż przy nim leżącego kanału kubłem
przelewa, ten,
którego umieszczono po nad nim, czerpie ją stąd, gdzie ją tamten wlał przed chwilą i
przelewa wyżej.
I tak dalej, aż póki ostatni nie wleje jej do kanału ostatniego, z którego już siłą
naturalnego biegu rozprowadza się ona po kraju.
Robota pierwotna, najpierwotniejsza niezawodnie z robót na świecie, i kiedy jej się
przyglądam, zdaje mi się, że żyję za czasów Ramzesa lub Ame- nofisa przed lat tysiącami,
gdyż i za czasów tych Faraonów, nie inaczej niezawodnie czerpano na uży tek, z Nilu wodę.
Typowe ozdoby ścienne świątyni egipskiej.
I to nadaje urok nieznany mojej podróży, i to do spółki z obrazami tych Saku,
spełniających tę samą rolę co ci ludzie, tylko sprawniej i prędzej, gdyż porusza je siła bydlęca
a więc o wiele większa, ukazuje moim oczom Egipt dzisiejszy i jutrzejszy zarazem, ale i ten,
którego powietrzem oddychali i budowniczowie Piramid najstarszych, i Żydzi, gdy ich los
niefortunny zapędził do niewoli egipskiej.
I jedni i drudzy nie inny obraz mieli przed sobą, i jednym i drugim, gdy tu przystanęli
skrzy
piały jak mnie w uszach koła poruszające sznury z kubłami, stali przed oczami nadzy prawie
nędza rze, unoszący ją z dołu do góry.
Jak przedemną, i jak przed tymi, którzy tu po mnie przyjdą.
I świat się postarzeje, wieki upłyną, dzięki postępującej wciąż kulturze, wzmoże się
dobrobyt Egiptu, ale nad tym Nilem, jak przed lat tysiącami i jak dziś, nieinaczej woda
błogosławiona wydzierana będzie świętej rzece, by kraj żywić, pełniąc w nim posłannictwo
błogosławione.
Kolumnada świątyni w Esneh.
Oto więc pierwsza charakterystyka krajobrazów z nad Nilu, poszukajmy innych.
Naturalnie jak ta ogólnych, i wyróżniających je od innych nadrzecznych krajobrazów.
Pustynię na prawo i na lewo pomijam, wiadoma to rzecz bowiem, że Nil od Kairu
bezgraniczną pustynią płynie, podkreślam to co niezależnie od tej pustyni, cechy swojego
rodzaju rzece tej nadaje.
Co je w pierwszym rzędzie jej nadaje?
Niezmierna stosunkowo rzadkość większych zbiorowisk, — wybitniejszych miast.
Widzę to, gdy jadę tą wielką drogą.
Porozpraszane jak stada cyranek osady ludzkie gdzieniegdzie, miasta znaczniejsze jak na
lekarstwo.
Wszędzie nad korytami wielkich rzek, Wisły, Elby, Dunaju, Renu, człowiek wzniósł
centra kulturalnej swojej działalności, skąd promieniuje sze- szeroka myśl.
Brama świątyni w Denderah,
Tu nie.
Bo mu na to ziemia nie pozwoliła.
Bo za słabym skrawkiem gleby rodzącej odcięła się od bezpłodnych piasków, i do wody
przysiadła.
Więc w zbitych większych masach, nie przechodzących przecież jak w Asiucie 50.000
ludzi, mam go tu rzadko, żyje przeważnie maleńkiemi grupami, upodabniając swe życie do
życia koczowniczego.
I po za ideały koczowniczego, o ile jest tubylcem, nie wychodzi.
Kiedy się więc długo płynie Nilem, doświadcza się uczuć takich jak nigdzie. Uczuć
melancholii i monotonii.
Wszędzie Sakt/e, wszędzie półnadzy ludzie unoszący kubły wody do góry, piasek
wszędzie, gdzieniegdzie tylko liczniejsza osada, świadcząca o tem, że pulsuje silniejsze
życie.
Świątynia w Denderah.
A tu niewielki las palm, tu wprzężony w staroświecki pług wielbłąd, z postępującym za
nim rolnikiem, tam karawana sunąca miarowym krokiem po pustyni, lub wydłużona szyja
komina, — świadectwo cukrowni, którą dla użytku Arabów, nie Arab założył.
Więc kiedy dostrzeże się w dali wysoki minaret i kopułę, znamionujące meczet, i z poza
mgły zaczną wychodzić na plan jasny, Europę przypominające piętrowe kamienice,
doświadcza się wrażenia, jak gdyby po śnie słodkim coś cię budziło nagle, mącąc spokój,
który sądziłeś, że nie wypuści cię z objęć swych nigdy.
Oto co stanowi charakterystykę podróży statkiem po Nilu.
Długiej, nie urozmaiconej jaskrawymi efektami podróży.
Kto pożąda coraz świeższych wrażeń, i wrażeniami jak szklą w kalejdoskopie
ustępującemi jedne drugim, wyłącznie żyć lubi, niech się zadziwi gdy mu powiem, że
podróży podobnej nie zamieniłbym na żadną inną.
— „Das wieder- hollsich,"—„to się powtarza", powiedział mi pewien Niemiec w Asu-
anie, gdym mu o- powiadał, że nie zadawalam się tem co dotąd w Egipcie widziałem, i jadę
do Edfu. Esneli i Denderah, zobaczyć świeżo odkopane świątynie.
I zaczął mnie Kolumnada świątyni w Denderah. przekonywać, że to się już nie opłaca, że
kto widział Memfis, Teby, Karnak i File, może powiedzieć że widział wszystko.
Zapewne.
Kolumn większych jak w Karnaku na całym świecie nie ma, świątynie Konsu i Ptaha pod
Luksorem, dają nam typ krytych świątyń jakie w Edfu i Dendtran się znajdują, a
płaskorzeźby ścienne
w tej ostatniej, są typem płaskorzeźb jakie nie tu tylko wchodzą w oczy.
Zapewne.
Mimo to wszystko przecież, przejść obojętnie obok tych nieznanych mi do ostatniej
chwili progów świątyń nie mogłem.
I spędziłem w mrocznych ich murach wiele chwil wzruszających i szczytnych.
Ale opisywać wrażeń moich doznanych w tych murach, już nie będę.
Za bardzo są one indywiduąlne.
Za bliskie tym, jakie już opisałem.
Więc na tem rzecz moją urywam.
I żegnając ten Egipt, który mi tyle dał, żegnam go z uczuciem głębokiej wdzięczności,
bom wśród jego piasków pustynnych, snuł nić myśli, jaką nieliczni tylko prawdziwie
szczęśliwi snuć mogą, na widok dzieł nieśmiertelnego ludzkiego ducha, któremu w mgle
zamierzchłych wieków, przyświecała, chlubę człowiekowi przynosząca, a nic poziomymi
instynktami nie mająca pokrewnego, — myśl.
KONIEC