Stanisław Łukasiewicz
BYŁEM SEKRETARZEM BIERUTA
Wspomnienia z pracy w Belwederze w latach 1945—1946
ainteresowanie historią polityczną Polski, w tym także czterdzie-
stolecia Polski Ludowej, w naszym społeczeństwie nie tylko nie
słabnie, ale raczej stale narasta i pogłębia się.
Z
Różne są tego przyczyny. Jedną z nich jest charakterystyczna
niewątpliwie dla młodego pokolenia Polaków chęć poznania swojego
narodowego życiorysu, potrzeba znalezienia odpowiedzi na wiele
pytań, skonfrontowania jakże różnych często opinii i poglądów.
Książka, którą proponujemy Czytelnikowi, spełnia te oczekiwania;
prezentuje postać wybitnego męża stanu, w szczególnym dla PRL
okresie, niesie również wiele istotnych informacji dotyczących lat
1945—1946. Ich koloryt, niepowtarzalna atmosfera, odnajdujące się
w wydarzeniach znaczących i w tych o charakterze anegdotycznym,
także przecież oczekiwanych przez Czytelnika, mogły być oddane
tylko przez takiego człowieka jak Autor, zajmujący wówczas ważną
pozycję w Belwederze.
Przybliżenie sylwetki Bolesława Bieruta — wybitnego działacza
partyjnego i polityka, pokazanie jej w sposób naturalny, w uwikła-
niach wielu konieczności i trudnych sytuacji społecznych, jest nie-
wątpliwie wielką zaletą tej książki.
Tak jak każde wspomnienia i te również wywołają zapewne w
pamięci uczestników tamtych wydarzeń inne nieco oceny i opinie.
Subiektywizm jest jednak nieodłączną cechą tego gatunku li-
terackiego, zarazem wadą i zaletą. Zdając sobie sprawę z niedosko-
nałości literatury pamiętnikarskiej, ale i doceniając niewątpliwe zalety
tekstów S. Łukasiewicza — polecamy tę książkę Czytelnikowi, z
przekonaniem, iż będzie dlań nie tylko interesującą lekturą, lecz
także wywoła refleksje i zadumę, jakże potrzebną dzisiaj nam
wszystkim — Polakom.
araz po wojnie część inteligencji polskiej, zwłaszcza związanej z
obozem londyńskim AK, przyjęła postawę biernego oporu w
stosunku do powstającej władzy ludowej. Nie uznawano jej w ogóle
za władzę, traktując ją jako obcą narodowi, narzuconą mu przemocą
i sprzeczną z prawdziwymi interesami Polski. Twierdzono w tych
kołach, że i polscy komuniści pozbawieni są prawdziwej
niezależności, że jedynie ją pozorują, a w gruncie rzeczy słuchać
muszą tajnych dyrektyw Moskwy. Prawica, rozgoryczona i zawie-
dziona postawą dotychczasowych sojuszników na Zachodzie, dla
których — i, zdawało się, dla wspólnej sprawy — nie żałowała trudu,
oceniała, iż zgotowali jej oni okrutny los zdania się na łaskę i
niełaskę nieprzejednanego wroga politycznego. Cały świat zresztą
przyglądał się z dużym zainteresowaniem poczynaniom nowej wła-
dzy ludowej w Polsce i śledził przebieg wydarzeń w naszym kraju.
Z
Putrament w późniejszej swojej książce pt. ,,Pół wieku" pisał o
tym okresie, że gdy wojska radzieckie zajęły Pragę i zjawiło się tam
w samochodzie kilku umundurowanych polskich literatów —
spoglądali oni na drugi brzeg, na walczącą jeszcze Warszawę ze
zgrozą, ze zdumieniem — jak na wielką niewiadomą.
Takie to były nastroje w kraju w pierwszych miesiącach po
wkroczeniu Armii Czerwonej, gdy w maju 1945 roku zgłosiłem się do
Związku Nauczycielstwa Polskiego, aby wrócić do swojej przed-
wojennej funkcji referenta prasowego, którą pełniłem około roku, od
września 1938 r. aż do wybuchu wojny. W pracy tej osiągnąłem
wtedy sporo sukcesów. Moje artykuliki, notatki, drukowane głównie w
warszawskiej prasie lewicowej, dotyczyły zagadnień społecznych,
ekonomicznych i politycznych w Polsce. Prezentowałem w nich
stanowisko organizującego się frontu ludowego, a właściwie —
najbardziej aktywnych w tym froncie komunistów.
Redagowałem tygodniowy biuletyn prasowy, dający wiadomości o
ruchu nauczycielskim. Dotyczyły one zawodowej sytuacji nauczyciela,
problemów szkoły, stanu oświaty w Polsce oraz ogólnych spraw
gospodarczych i społeczno-politycznych.
Mimo, iż coraz bardziej narastało zagrożenie niemieckie, które w
zasadzie łagodziło konflikty wewnątrzkrajowe — prasa endecka i jej
pokrewna wciąż jeszcze atakowały Związek Nauczycielstwa Polskiego
za jego prokomunistyczną i proradziecką działalność ideologiczną.
Często były to wulgarne napaści i pospolite insynuacje. W Łodzi
bojówkarze ,,Falangi" wrzucili do gmachu Związku bombę, raniąc
nauczyciela. Omawiałem zaraz takie wydarzenia w biuletynie
związkowym rozsyłanym do prasy, nie szczędząc mocnych słów i
dobitnych określeń przeciwko naszym kryptohitlerowcom, jak to wtedy
nazywano ,,falangistów".
Artykuliki moje chętnie przedrukowywała warszawska prasa lewicowa
(,,Robotnik" na pierwszej stronie). Po kilku takich publikacjach niektóre
pisma lewicowe zaprosiły mnie do stałej współpracy. Pisałem dla nich
teksty, w których podejmowałem polemikę z napaściami na Związek
(między innymi z Janem Wiktorem, który w faszyzującym tygodniku ,,
Prosto z mostu" oskarżał właśnie w tym czasie nauczycieli szkoły
podstawowej o sadyzm). Recenzowałem książki poświęcone szkole.
Fragmenty większej pracy pod tytułem ,,Szkoła w literaturze polskiej"
drukowałem w ,,Dzienniku Porannym". Pisałem zbeletryzowane felietony
o sytuacji nauczycieli, szczególnie samotnych nauczycielek na prowincji.
Jeden z takich artykułów, obrazujących pracę i dolę nauczycielki na
zapadłej wiosce, przedrukowało kilkadziesiąt lewicowych i prawicowych
pism w kraju. Pominęła go tylko prasa prorządowa.
Mój artykuł z prasowego biuletynu związkowego, omawiający problem
pozostawania poza szkołą coraz większej ilości dzieci — i to z różnych
środowisk społecznych — wykorzystała brukowa prasa endecka, aby
podnieść wielki krzyk przeciw kierownictwu Ministerstwa Oświaty. Artykuł
ukazał się na pierwszych stronach trzech endeckich gazet pod
sensacyjnym tytułem drukowanym wielką czcionką, jak to wtedy było w
modzie.
Ta intensywna działalność publicystyczna umocniła moją pozycję w
Związku. Zdobyłem pełną aprobatę dla tego rodzaju radykalnych
wystąpień ze strony mojego bezpośredniego szefa, wiceprezesa ZNP —
Czesława Wycecha. Zyskałem uznanie i poparcie (jawne bądź ciche)
lewicowych kół związkowych, grupujących się właśnie wokół jego osoby.
Czesław Wycech przeżywał wtedy w swojej społecznej, nauczy-
cielskiej i publicystycznej działalności piękny okres. Był wówczas
zażywnym, zdrowiem i energią promieniującym panem około czter-
dziestki, wzrostu raczej niskiego, o ujmującej powierzchowności. .,
Zjednywał sobie kolegów, budził w nich zaufanie i sympatię swoją
bezpośredniością, naturalnością, ciepłym, życzliwym uśmiechem.
Należał do lewego skrzydła ówczesnego PSL, solidaryzującego z
,,Wyzwoleniem" i z komunizującymi organizacjami chłopskimi.
Wcześniej był nauczycielem szkoły wiejskiej, krnąbrnym, buntującym
się. Przy każdej okazji występował w obronie praw nauczycielskich,
demonstrował żałosną rolę i dolę nauczyciela wiejskiego,
traktowanego przez władze sanacyjne niemal jak zło konieczne.
Wskazywał upadek oświaty, choćby poprzez to, że dla coraz więk-
szej liczby dzieci nie było miejsca w szkole. W sprawach społecz-
nych agitował za reformą rolną bez odszkodowania i za wszystkimi
innymi hasłami politycznymi organizującego się frontu ludowego.
Umieszczał mocne artykuły w prasie związkowej i chłopskiej; były
one pisane językiem prostym, bez modnych ówcześnie pretensjo-
nalnych sformułowań, trafiającym do czytelnika. Uczył, działał, pisał.
W swojej pracy był również reformatorem, wyrazicielem doli i potrzeb
środowiska wiejskiego, z którego wyrósł i któremu teraz chciał
pomagać. Szybko zatem naraził się władzom sanacyjnym.
Przenoszono go z jednej szkoły do drugiej, w coraz to dalsze i trud-
niejsze tereny Polski. Kiedy został wybrany do władz Związku Na-
uczycielstwa Polskiego, przeniósł się do Warszawy.
Po strajku szkolnym Czesław Wycech wybrany został wicepre-
zesem Związku, do którego próbował zbliżyć lewicę nauczycielską,
przede wszystkim ludzi umiejących władać słowem i piórem. Nakła-
niał Związek do sojuszu z rozwijającym się Stronnictwem Demokra-
tycznym i z innymi partiami — członkami frontu ludowego. W swoich
artykułach, licznie teraz publikowanych, propagował szkołę świecką,
hamował w szkolnictwie wpływy klerykalne. A nie były one małe w
masach nauczycielskich, szczególnie wśród nauczycieli szkół
średnich, wywodzących się z inteligencji. Kler polski miał swoich
zwolenników i w ZNP — także w centrali i w ówczesnym Zarządzie
Głównym. Prezes ZNP — Jan Kolanko, któremu w okresie strajku
szkolnego prawica przylepiła miano komunisty, bolszewika
wysługującego się Moskwie, jak się później okazało, był kle-rykałem,
składającym przy każdej okazji hołd papieżowi. Po strajku szkolnym
musiał ustąpić ze stanowiska prezesa, ale w Zarządzie Głównym
jeszcze przez jakiś czas pozostał. Był niezbyt długo opiekunem
,,Głosu Nauczycielskiego", którego redaktorem naczelnym był
Włodzimierz Racławicki. Obaj pochodzili w Małopolski.
Racławicki był mężczyzną przystojnym, średniego wzrostu, o
gładkiej, inteligentnej twarzy. Miał wtedy trzydzieści kilka lat, dobrze
się ubierał, wypowiadał się ciekawie, dowcipnie. Posługiwał się
sądami wyrobionymi, ujmował kwestie skrótowo i sensownie.
Skłonny był do miłych, przyjaznych uśmiechów. Ale swoje obowiązki
naczelnego redaktora i głównego w piśmie publicysty — do
czego był zobowiązany — traktował dość lekko. Sprawiał wrażenie,
jakby te sprawy nie były dla niego najważniejsze. Zdaje się, że cenił
on coś istotniejszego — to, co młodemu mężczyźnie mogło dać samo
życie. Przekonałem się później, iż tym czymś były młode i piękne
kobiety. Żonę miał już starzejącą się, którą formowały warunki życia
ówczesnego domu mieszczańskiego, powodujące, iż w ciągu paru lat
z pełnej wdzięku i zalotności panny stała się zwykłą, urzędową i już
spospoliciałą matroną. Szybko stała się korpulentna, z twarzy
zniknęły wdzięk i zalotność, jako już niezbyt przydatne. Szykowne
stroje zmieniła na praktyczne, mające przede wszystkim
zastosowanie w domu. Unikała wysiłków, lubiła przesiadywać z
podwiniętymi nogami na kanapie. Toteż wzorem wielu podobnych
żon stopniowo tyła, leniwiała, pospoliciała. Wreszcie wyglądała nie na
żonę, a na gospodynię swego męża.
Racławicki nie był rad, gdy żona przychodziła do redakcji, szcze-
gólnie, gdy byli tam koledzy redakcyjni lub obcy interesanci.
Chmurniał, zachowywał się tak, jakby to nie była jego żona, a jakaś
obca kobieta, która chyba przez pomyłkę tu weszła. Nie patrzył na
nią, udawał, że nie słyszy pytań i zaraz usiłował ją ,,wypchnąć". Nie
przejawiał również ochoty do publicznego prezentowania żony. Ta z
kolei, wcale nie myślała walczyć o jakieś dodatkowe swoje prawa;
szybko umykała z redakcji.
Naczelny redaktor musiał pisywać dosyć często; czynił to szcze-
gólnie przy ważniejszych aktualnych problemach, które trzeba było
właściwie przedstawić. Pisał tak, jak mówił: łatwo, dobrze, używał
zręcznych skrótów myślowych. Zawsze był zgodny z aktualną poli-
tyką Związku. Była w tym wszystkim tylko mechaniczna obowiąz-
kowość. Starał się pracować w redakcji dobrze, bo przecież za to mu
płacono. Niezależnie od oficjalnych, obowiązujących ówcześnie w
Związku oraz redaktora naczelnego ,,Głosu" poglądów, oboje z żoną
— jak się później przekonałem — byli klerykałami. Starał się jak mógł
kleru nie atakować, od tego rodzaju artykułów uchylał się. To on
dyskretnie pomagał Kolance — prezesowi Związku — w odzyskaniu
sympatii klerykalnych kół prawicowych. Okazją stały się najbliższe
imieniny papieża (w Polsce obchodzono je zawsze publicznie,
uroczyście). Prezydent państwa składał życzenia na ręce nuncjusza
papieskiego, rezydującego w Warszawie. Endecka i katolicka prasa,
właśnie w tym czasie — ostrych walk ideologicznych — starała się
uczynić z imieninowych uroczystości jakąś ogólnonarodową
manifestację. W prawicowych gazetach pojawiały się na pierwszych
stronach wielkie fotografie papieża. Właściciele sklepów również
lokowali na wystawach portrety Ojca Świętego. Kolanko dobrze
wykorzystał moment. W aktualnym numerze ,,Głosu Nau-
czycielskiego" całą pierwszą stronę zajął właśnie portret papieża,
drugą zaś wypełniał potężny okolicznościowy artykuł Kolanki. Wy-
10
wołało to w Związku zdumienie, gdyż jego działacze myśleli wtedy o
wszystkim, tylko nie o imieninach papieża. Materiał przeznaczony do
druku zwykle przeglądał Wycech, ale nie zawsze miał na to czas. I
oto ukazał się, ku ogólnemu zaskoczeniu, papieski numer ,,Głosu
Nauczycielskiego".
Racławicki miał minę zwycięską, złośliwą i był w świetnym hu-
morze. Ja narobiłem gwałtu, obruszyło mnie to nagłe odstępstwo od
linii ideologicznej Związku. W uniesieniu krytykowałem to w
obecności Wycecha, Szulkina i innych. Wysłuchiwano mnie z
dziwnymi uśmiechami, w milczeniu. Na koniec Wycech machnął
pogardliwie ręką i powiedział od niechcenia: To jeden z kolejnych
kawałów Kolanki. Z nim przecież zawsze mamy kłopoty. Ale wkrótce
się od niego uwolnimy, bo wraca do Rzeszowa.
Racławicki drukował moje wojownicze artykuły, recenzje, bo
popierał je Wycech. Ale z czasem Racławicki próbował stawiać opór,
zwlekał, odkładał termin druku. A gdy ukazało się kilka moich bardzo
mocnych, antyprawicowych tekstów w ,,Robotniku", w zwalczaniu
mnie w sukurs Racławickiemu przyszedł Stanisław Kwiatkowski,
prezes wydawnictw związkowych i dyrektor ,,Naszej Księgarni".
Należał on oficjalnie do OZON i, zdaje się, miał obowiązek
oczyszczania prasy związkowej z komunistów. Zbliżały się wybory do
magistratu warszawskiego, wziąłem i ja udział w akcji agitacyjnej
frontu ludowego. Opublikowałem w ,,Robotniku" i w innych gazetach
kilka artykułów, popierając w nich tezę komunistów o jedności
działania wszystkich związków zawodowych, pracowników fizycznych
i umysłowych. Dla OZON była to rzecz niebezpieczna i Kwiatkowski
po tych moich — początkującego pracownika związkowego —
artykulikach, wpadł w nagły gniew. Na najbliższym posiedzeniu
Zarządu Głównego oskarżył mnie o niesubordynację i o zbytni
radykalizm, niezgodny z zasadniczą polityką ZNP. Postawił wniosek
o wymówienie mi pracy. Wtedy rozgorzała gwałtowna debata
polityczna na temat, jaka właściwie powinna być aktualna polityka
Związku. Wycech wystąpił zdecydowanie w mojej obronie i sprzeciwił
się proponowanemu zwolnieniu. W rezultacie przeciwko mnie
głosowali tylko Kwiatkowski i Racławicki. Ostatecznie pozostałem w
Związku aż do wybuchu wojny.
Skryte, zdecydowanie prawicowe zapatrywania Racławickiego
były teraz częściej krytykowane, gdyż większość działaczy coraz
silniej spychała Związek ku radykalnej linii lewicy i ku hasłom sojuszu
ze Związkiem Radzieckim, jako najistotniejszego zabezpieczenia
przed napaścią Hitlera. Padały bardzo dobitne sformułowania.
Racławicki nasłuchał się ich niemało. Przy tym musiał grać lojalnego.
Ale znalazłszy się w swoim pokoju, pospiesznie czynił znak krzyża
świętego. Składał równiutko wyciągnięte dłonie, wznosił męczeńskie
oczy ku niebu i żarliwie trzepał paciorek.
Po Kolance prezesem Związku został Zygmunt Nowicki, stary
działacz związkowy o pięknej przeszłości. Pełnił on jednak funkcję
raczej już tylko' reprezentacyjną. Był to starszy pan, po siedem-
dziesiątce, wygląd miał nobliwy, był czyściutki, zawsze starannie
ubrany. Jego twarz była jakby martwa, o ceglastych policzkach,
ciemnym wąsiku. Jak przystało na mocno starszego pana — humor
miał zmienny, kapryśny. Brał udział w posiedzeniach Zarządu Głó-
wnego, ale z miną niechętną, przeważnie milczał sceptycznie. Zaj-
mował on w gmachu związkowym obszerne i ładne mieszkanie służ-
bowe. Mieszkał w nim sam. Usługiwała mu dziewczyna z bufetu.
Zazwyczaj rano opuszczał to swoje lokum, często w kiepskim humo-
rze. Powrót do normalnego codziennego życia jakoś nie budził w nim
entuzjazmu. Może nie był zadowolony ze śniadania? Dość, że witał
wszystkich chmurnym obliczem. Na posiedzeniach zarządu ten
przedłużający się u niego brak humoru akcentował milczeniem. Ale
koledzy wdzięczni mu byli za nie, gdyż, jeśli zabierał głos, to poruszał
jakieś raczej osobiste kwestie, gdy zaś włączał się do dyskusji — to
mieszał wszystko, wdawał się w nie kończące się, nużące dygresje.
Za swój obowiązek uważał zamykanie narad i podsumowywanie
wniosków. Ale i to nie wychodziło mu dobrze, gdyż przecież nie o ta-
kich sprawach na posiedzeniu mówiono i nie takie podjęto wnioski, o
jakich on mówił. Kilka razy po zebraniu zjeżdżałem na dół windą
wraz z prezesem i innymi kolegami, wśród których był Racławicki. W
takim towarzystwie prezes najczęściej sobie coś przypominał ze
spraw poruszanych na posiedzeniu, najpierw się solennie zastana-
wiał, po czym stwierdzał niecierpliwie:, Ale niektórzy koledzy wy-
powiadają sądy nie przemyślane, radykalne, po prostu awanturnicze.
Tak nie można. Musimy działać mądrzej, ostrożniej. Ostatnio na
przykład taki Racławicki... — i akurat patrzył usilnie na Racła-
wickiego, jak na kogoś innego. Gdy po chwili konsternacji informo-
wano, że chyba chodzi mu o kogoś innego, bo kolega Racławicki stoi
obok niego, prezes ze zniechęceniem machał ręką i pospiesznie
opuszczał windę. Mimo to przy następnej okazji znów utyskiwał na
zbyt komunistyczne wypowiedzi Racławickiego, w jego, zresztą,
obecności. Widocznie z jakichś powodów nazwisko to utkwiło na
stałe w pamięci prezesa.
W trakcie pracy trochę się zbliżyłem do naczelnego redaktora.
Parę razy zaprosił mnie do swojego mieszkania. Żona jego zajmo-
wała się wyłącznie sprawami domowymi. Mąż prawie wcale nie
zwracał na nią uwagi. Nakrywała do stołu, podawała jedzenie, herba-
tę, trochę przesiadywała z nami, przysłuchiwała się naszej rozmowie,
próbowała też wypowiadać jakieś własne zdanie, ale co chwilę
odbiegała od nas do spraw dla niej donioślejszych, tj. kuchennych.
Mimo to, w naszej lekkiej, hamowanej względami grze-
12
cznościowymi polemice, solidaryzowała się z mężem. Wyczułem, iż
jestem tu brany za zatwardziałego komunistę,
Gdy wybuchła wojna, Racławicki już nie krył się ze swoimi pra-
wdziwymi przekonaniami. W pierwszych dniach września urzędo-
waliśmy w Związku normalnie i prawie codziennie odbywały się
posiedzenia zarządu. Prezes Nowicki wypowiadał się teraz jakoś
przytomniej. Głośny natomiast, a nawet krzykliwy, stał się obecnie
Racławicki. Wygłaszał swoje własne sądy, kwestionujące ocenę sy-
tuacji prezentowaną przez lewicę. Niemal jawnie podkreślał, iż takie
poglądy są już teraz nieaktualne. Twierdził, że obecnie są inne siły,
które inaczej będą urządzać świat. Z hitlerowcami naturalnie nie
sympatyzował, ale przewidywał całkowitą klęskę komunistów.
Zmienił również zdecydowanie swój stosunek do mnie. Z moich
wypowiedzi drwił, śmiał się z nich głośno, robił błazeńskie miny do
kolegów, kiedy próbowałem dyskutować. W końcu zdobywał się na
trywialne gesty; na przykład, gdy ja kończyłem mówić, wyciągał po
łobuzersku w moją stronę wyprostowaną nogę, niby lufę jakiejś
strzelby do strzału — i przy wszystkich kolegach psuł powietrze z
trzaskiem. Rozdzieliły nas szybko, na szczęście, rozwijające się
wydarzenia wojenne.
Wracając do działalności Czesława Wycecha w Związku trzeba
przyznać, że do ostatniej chwili była ona bardzo intensywna. Zwią-
zek wciąż alarmował władze sanacyjne o pogarszającej się sytuacji
mas nauczycielskich. Zimą 1938/1939 roku Związek przygotował
najeżoną cyframi, opracowaniami, analizami, wykresami ogromną
,,białą księgę", wykazującą pogarszający się katastrofalnie stan
oświaty w Polsce. Księgę tę chciano złożyć ministrowi oświaty. Mi-
nister dobrze wiedział, co ta księga zawiera, godził się nawet w du-
chu z jej wywodami, ale delegacji związkowej nie chciał przyjąć.
Dość już miał i tak różnych przykrości na swoim urzędzie. Związek
jednak nie dawał za wygraną i różnymi drogami, nawet poprzez
sejm, zabiegał o audiencję. Wreszcie doszło do niej. Delegaci ZNP
odziani w wizytowe garnitury, niosąc ogromną księgę niby mszał
podążyli do ministerstwa. Minister wyraził szacunek dla tak wielkiej
pracy, ale minę miał chłodną, nieprzeniknioną.
Ze złożenia białej księgi w ministerstwie nie wynikło nic. Nikt nie
miał tam ochoty nie tylko na to, by ją przeczytać, ale nawet
przejrzeć. Zresztą urzędnicy ministerstwa nie musieli czytać księgi,
aby się dowiedzieć, jak jest naprawdę z oświatą w Polsce. Tylko, że
na taką szkołę, jakiej chcieli związkowcy, i na rzeczywiste zre-
alizowanie powszechności nauczania nie było pieniędzy. Polska nie
miała ich nawet na porządne dozbrojenie się, i to w momencie osta-
tecznego zagrożenia. W Polsce nigdy na nic nie było pieniędzy...
13
Wojna rozdzieliła mnie z Wycechem prawie na sześć lat. Spotka-
liśmy się dopiero w maju 1945 roku, gdy zgłosiłem się do ZNP.
Gmach związkowy wypełniony już był ludźmi, głównie nauczycielami
— działaczami z podziemia okupacyjnego. Wszyscy byli niezwykle
ożywieni, pełni ogromnych nadziei, gotowi do wielkich czynów, do
przyjmowania powierzonych funkcji. A ponieważ wciąż nie dawano im
sposobności do dokonywania wielkich czynów ani też nie
ofiarowywano im ważnych funkcji, więc wyżywali się w nieustannych
dyskusjach.
Były one burzliwe, doprowadzały zawsze do kategorycznych
wniosków, po których winno następować już tylko działanie. Na razie
polegało ono na tym, że zmęczeni dyskutanci rozbiegali się późnym
wieczorem do domów. Nazajutrz z nowym zapałem dyskutowali
zaciekle. Właśnie z takiej, nie kończącej się dyskusji musiałem
wywołać Wycecha, aby się z nim zobaczyć po raz pierwszy po wojnie.
Z trudem się stamtąd wydostał. Ucieszył się bardzo na mój widok,
uściskaliśmy się, po czym oznajmił, bym wracał do pracy w Związku i
wypisał mi kwit do kasy na kilkusetzłotową zaliczkę.
Wycech był wymizerowany, blady, wyglądał na bardzo zmęczo-
nego. Twarz jego wyrażała jakieś zakłopotanie i dezorientację. Zwią-
zał się on w czasie wojny z rządem londyńskim, z PSL i z
Mikołajczykiem. Był członkiem delegatury krajowej i z jej ramienia
pełnił funkcję dyrektora tajnego nauczania.
Po wojnie wiceprezesem Związku został Kazimierz Maj. Wkrótce
zasłynął on jako bardzo dobry, wielce dowcipny mówca, tryskający
humorem, ze skłonnościami do satyrycznego widzenia spraw i
problemów. Pierwsze zarządzenia nowych władz oświatowych dały
mu okazję do sarkastycznej krytyki. Atakował te zarządzenia z
drwiną, jadowicie, demaskował stare skłonności biurokratyczne, czym
zdobywał sobie popularność wśród nauczycieli. Do Zarządu
Głównego dokoptowano dwóch przedstawicieli PPR — Stefana
Żółkiewskiego (na stanowisko drugiego wiceprezesa) i Władysława
Ferenca (na kierownika Wydziału Prawnego). Obaj znali mnie z
dawnych prac publicystycznych, czytali również moją książkę pod
tytułem ,,Nauczyciele". Toteż po wojnie z miejsca zaczęli mnie
popierać, ale szybko spostrzegli — mieli zresztą rację — że jakoś
zmieniły się moje myśli i poglądy polityczne. W dalszym ciągu czułem
się bliski komunizmowi, ale nie akceptowałem działalności PPR i nie
entuzjazmowałem się rewolucyjną Rosją. Właściwie nie wiedziałem,
gdzie jest teraz moje miejsce, jeśli idzie o przekonania polityczne.
W ZNP, w którym objąłem dawną funkcję referenta prasowego,
panowały wówczas nastroje promikołajczykowskie i peeseIowskie.
Wycech, jak wspomniałem, w czasie okupacji należał do Delegatury
Rządu RP na Kraj. Jako działacz chłopski czuł się teraz
14
bliższy, Mikołajczykowi niż organizacjom ludowym, związanym z
PPR. .'
Wkrótce w Łodzi odbył się pierwszy ogólnopolski zjazd nauczy-
cieli. Udałem się nań jako dziennikarz związkowy. Główny referat
wygłosił prezes Związku, Czesław Wycech. Był bardzo przemęczony
i mówił, a właściwie czytał tekst bardzo źle, zacinał się, jąkał, nieraz
wielokrotnie powtarzał jedno słowo. Jego zastępca, Kazimierz Maj,
przeciwnie — olśniewał zebranych swoją znakomitą formą, do-
wcipem, błyskotliwym formułowaniem sądów. Maj zajął się przede
\wszystkim opisaniem bytowej i zawodowej sytuacji nauczycieli, w
jakiej znaleźli się oni zaraz po wojnie. Mówił, że ich sytuacja jest
niezwykle ciężka, że aby żyć, muszą chwytać się najrozmaitszych
prac dodatkowych, łącznie z chałupniczą pracą rzemieślniczą. Mowę
Kazimierza Maja nagrodzono burzliwymi oklaskami.
Do Warszawy wracałem z delegacją związkową. W sąsiednim
przedziale siedział Wycech, Maj i Inni koledzy z zarządu. Na którejś
stacji, gdzie pociąg zatrzymał się nieco dłużej, koledzy wysypali się
na oświetlony słońcem peron. Żywo rozprawiali o ciekawych
wieściach, które podano w komunikacie radiowym. Oto w Moskwie
utworzył się już polski Rząd Jedności Narodowej. Ministrem oświaty
z ramienia PSL został Czesław Wycech. Stał on teraz przy wagonie,
zmieszany, pobladły, dość dziwacznie się uśmiechał i dziękował
kolegom za gratulacje.
Już w następnych dniach atmosfera w siedzibie ZNP w Warsza-
wie zmieniła się zupełnie. Zdawało się, że tu ulokowało się kierow-
nictwo obozu, który dochodzi do władzy. Wycech jeszcze urzędował,
choć prezesem był już faktycznie Kazimierz Maj. PPR zaczynała
tracić swą dotychczasową pozycję. Niemal jawnie odsuwano się od
drugiego wiceprezesa — Stefana Żółkiewskiego i od Władysława
Ferenca.
Chciano jeszcze zrobić kilka wspólnych fotografii z Wycechem
jako prezesem. Cały Zarząd Główny wysypał się raźnie z gmachu na
słoneczny dziedziniec. Wycech i kilku kolegów stanęło na ławce,
przed nimi niżej — reszta. Tam na ławce prawie tulono się do Wy-
cecha.
Wycech w te dni stał się jeszcze bardziej blady, wymęczony, ale
uśmiech jego oznaczał, iż już zaczyna żyć stanowiskiem ministra.
Wszyscy się takim interesują, fotografują go. Natomiast Żółkiewski i
Ferenc wyraźnie spochmurnieli. Przewidywali oni zapewne
możliwość opanowania związku przez PSL na stałe.
Nastroje w ZNP stawały się coraz bardziej zdecydowane i wo-
jownicze. Mówcy jakby przestawali hamować się w swoich wypo-
wiedziach. Odbywały się tu prawie nieustannie wiece, narady, dy-
skusje. Najbardziej zajmował teraz słuchaczy swoimi przemówienia-
mi kierownik wydziału socjalnego, Stanisław Gałązka. Tuż przed
15
wojną przyjechał on do Polski ze Stanów Zjednoczonych. W kraju
zatrzymała go okupacja. Miał jakieś 40 lat, krępą, silną budowę, za-
żywną twarz i doskonały głos. Tym huczącym na całą salę głosem
domagał się on wysokich pensji dla nauczycieli, upominał władzę
ludową, by realizowała swój wielki program rozwoju oświaty, pod-
kreślał ważną rolę nauczycieli w kraju. Gałązka nie tylko mówił,
agitował, ale i działał. Wysyłał apele do aktualnych władz partii, do
rządu, groził gniewem mas nauczycielskich. Ale zarówno Minister-
stwo Oświaty jak i centralne władze partyjne po staremu, jak przed
wojną wymawiały się brakiem pieniędzy. W odpowiedzi na to Ga-
łązka zwołał w Związku zebranie nauczycieli — delegatów z całego
kraju — i zaproponował na nim ułożenie białej księgi o aktualnej
sytuacji szkolnictwa i nauczycieli. Księga owa miała być dostarczona
do Komitetu Centralnego. Wycech jeszcze nie zaczął urzędować jako
minister oświaty. Gałązkę popierał w swoich przemówieniach i
artykułach drukowanych w prasie peeselowskiej Kazimierz Maj,
faktyczny prezes.
Redaktorem ,,Głosu Nauczycielskiego" był wtedy Feliks Popła-
wski, czterdziestoparoletni pan, dawny działacz nauczycielski i zwią-
zkowy. Człowiek o dużej kulturze osobistej, towarzyski, wyznawał
bardzo wysublimowane idee demokratyczne i humanistyczne, według
których pragnął urządzić obecną Polskę.
Popławski nawoływał w ,,Głosie" do pięcioprzymiotnikowych
wyborów, które miały dopomóc w stworzeniu ludowego, w pełni de-
mokratycznego ustroju. W argumentacji posługiwał się romantycz-
nymi hasłami i cytatami z pism Żeromskiego. Do redakcji zachodził
czasami Zawieyski, również entuzjasta Żeromskiego. Obaj panowie
byli dość bliscy obozowi katolickiemu. W dyskusjach z Zawieyskim
Popławski nie był za zbyt brutalnym przeprowadzaniem reform, nie
chciał, na przykład, siłą wydziedziczać ludzi. Miał nadzieję, że do
władzy dojdzie Mikołajczyk, że naród wybierze właśnie jego na
prezydenta.
W swoich przeglądach prasy na łamach „Głosu Nauczycielskiego"
sporo miejsca poświęcałem streszczaniu przemówień i artykułów
Kazimierza Maja, chociaż ten, jako prezes Związku, coraz bardziej
wypowiadał się za PSL i Mikołajczykiem. Na posiedzeniu Zarządu
Głównego z udziałem Żółkiewskiego (wiceprezesa), bardzo ostro
zaatakował mnie Ferenc. Zarzucił moim pracom brak obiektywizmu i
chaos ideologiczny. W swojej gwałtownej wypowiedzi posługiwał się
cytatami. Była to akcja poważna, przemyślana i przygotowana.
Ferenc zażądał mojej dymisji. Nie bardzo nawet pozwalał mi się
bronić. Przy głosowaniu jednak tylko on jeden opowiedział się za tym
wnioskiem. Żółkiewski wstrzymał się od głosu.
Tymczasem Gałązka w swojej akcji o podwyżkę pensji nauczy-
cielskich wprost szalał. Zwoływał, organizował jedno zebranie po
16
drugim. Ponieważ pertraktacje z władzami nie dawały oczekiwanego
rezultatu, na jednym z kolejnych zebrań zaproponował uchwalenie
ogólnopolskiego, powszechnego strajku szkolnego. Zebranie to było
bardzo burzliwe, chmury dymu papierosowego przesłoniły salę. Z
trudem dostrzec można było poczerwieniałą, nabrzmiałą twarz
Stanisława Gałązki, który krzyczał już tylko zaciekle, z pasją:
Strajk! Strajk! Strajk!
I trwało to tak chyba ze dwa tygodnie. Gałązka był bliski praw-
dziwej furii, od nieustannego krzyku chrypł i już tylko rzęził głucho,
niby dorzynany wieprz: strajk, strajk, strajk. Strajk ten stawał się już
niemal osobistą ambicją Gałązki. Ale zebrania ostatecznie strajku nie
uchwaliły, nie nastąpiła podwyżka płac i strajku nie było. Zrażony i
załamany wreszcie Gałązka skorzystał z najbliższej okazji i opuścił
Warszawę. Delegacja ZNP udawała się do Anglii, aby nakłonić
polską emigrację wojenną do powrotu do kraju. Gałązka wkręcił się w
skład tej delegacji. Nie tylko jednak nie nakłonił nikogo z Polonii do
opuszczenia Anglii, ale i sam w niej pozostał. Z Londynu pojechał do
Stanów Zjednoczonych. Przychodziły wieści, że urządził się tam
podobno doskonale.
Stanisław Mikołajczyk miał przybyć wreszcie do Polski, do War-
szawy. Oczekiwano go w napięciu. Mikołajczyk stał się popularny w
kraju, głównie w ostatnich miesiącach wojny. W Polsce okupacyjnej
idealizowano emigrację polską na Zachodzie i rząd londyński. Nie
docierała tu realna wiedza o zwalczających się w Londynie różnych
koteriach politycznych, o ambicjach polityków, o małym w gruncie
rzeczy autorytecie rządu londyńskiego, nawet wśród jego
anglosaskich sojuszników. Londyn uważano u nas za głównego i
prawdziwego obrońcę wolności kraju, dysponującego całą militarną
potęgą Zachodu. Zachód przystąpił przecież do wojny w imię sojuszu
z Polską. Po prostu fanatycznie wierzono w Zachód i w nasz rząd
londyński.
Rząd lubelski traktowano powszechnie jako coś przejściowego.
Spodziewano się, iż dopiero powracający do kraju rząd londyński
zaprowadzi należyty ład i określi przyszłość Polski. Londyn od po-
czątku wojny był dla Polaków miastem — symbolem wolności,
nadzieją, podporą, wiarą w szczęśliwe dla narodu zakończenie
wojny. Przecież w najcięższych chwilach ten Londyn nie załamywał
się, nie ulegał przemocy, stawał do, zdawało się, beznadziejnej
walki.
Zanosiło się więc na to, że przybywający do Warszawy Mikołaj-
czyk zostanie przyjęty powszechną i potężną manifestacją. Istotnie,
17
na lotnisko spieszyły zewsząd tłumy, organizacje, instytucje z tran-
sparentami, z orkiestrami. W Związku przywitanie Mikołajczyka
obmyślano starannie — tłumna delegacja miała się udać na Okęcie
dwoma ciężarowymi samochodami. Wyglądało tak, jakby Mikołaj-
czyk miał przyjechać przede wszystkim do ZNP. Załadowaliśmy się
ciasno do ciężarówek i ruszyliśmy. Samochód wjechał w gęsty już,
wylęgający z Okęcia tłum ludzi o zawiedzionych i pomieszanych
twarzach. Okazało się, że Mikołajczyk przyleciał do Warszawy przed
godziną, że powitała go tylko garstka ludzi ze sfer rządowych. Radio i
prasa podały późniejszy o godzinę czas przybycia samolotu
Mikołajczyka. Manifestacja nie udała się.
Już od paru tygodni rząd i najwyższe władze partyjne funkcjo-
nowały w Warszawie. Niemal wszystkie urzędy ulokowały się w
ocalałym gmachu dyrekcji kolei na Pradze. Do tego głównego
rojowiska ludzi, spraw i zdarzeń, i ja niekiedy trafiałem; głównie po to,
aby odnaleźć tam dawnych znajomych. Któregoś dnia na wielkich
schodach gmachu dojrzałem idącego szybko pod górę Jana
Wasilewskiego. Od razu mnie poznał i powitał niemal okrzykiem:
— Kolego, ja przecież szukam was już od paru tygodni. Patrzyłem na
niego z uśmiechem, rad, że go widzę. — Jesteście już pewno jakimś
dygnitarzem — powiedziałem żartobliwie. Wasilewski przyglądał mi
się dziwnie badawczo, jakby od rzeczowej oceny uzależniał jakieś
swoje dalsze decyzje co do mojej osoby. Ubrany był w oficerski
trencz i cywilne spodnie. Z całej jego sylwetki i z twarzy biły energia i
pewność siebie. — Jestem w Krajowej Radzie Narodowej. Za jakiś
tydzień przenosimy się do Belwederu do Warszawy. Kolego,
przyjdźcie do mnie jak najszybciej, koniecznie. Mam coś dla was —
mówił szybko, jakby trochę komenderując, i podał mi rękę dość
władczo.
W ciągu tygodnia dowiedziałem się, że właśnie do Belwederu
sprowadza się ostatecznie Bolesław Bierut, przewodniczący Krajowej
Rady Narodowej, a pełniący w istocie funkcję prezydenta kraju. Jan
Wasilewski jest, ni mniej ni więcej, tylko dyrektorem kancelarii
cywilnej prezydenta. Taki obrót spraw zaszokował mnie wprost. Z
niecierpliwością czekałem na rozmowę z Wasilewskim.
O Bolesławie Bierucie nic dotąd nie wiedziałem. Zresztą, niewielu
ludzi, tak w kraju, jak i w samej Warszawie, wiedziało o nim coś
konkretnego. Toteż w powszechnym odczuciu nie traktowano jego
rządu serio, rac2ej uważano go za mistyfikację. Później dowie-
działem się, że nazwisko Bierut spotykało się dość często wśród
chłopskiej i robotniczej biedoty w Lubelskiem. Dowiedziałem się ró-
18
wnież, że Bierut jest autentycznym Polakiem, pochodzi z biednej ro-
dziny z przedmieść Lublina, był drukarzem, wcześnie zaczął swoją
działalność polityczną. Za swoje przekonania i działalność całe lata
przesiedział w więzieniu. A więc skąd mogli go znać Polacy? Prze-
cież podstawą i zasadą działalności komunistów była konspiracja,
ukrywanie się. Później w Belwederze poznałem drugiego Bieruta,
Antoniego, krewnego prezydenta. To jeszcze bardziej potwierdzało
autentyczność nazwiska prezydenta, a przeczyło pogłoskom, iż na-
prawdę to się nazywa Biernacki-Rutkowski, a Bierut jest tylko jego
pseudonimem partyjnym.
W skład rządu lubelskiego weszli też Wincenty Rzymowski i
Władysław Kowalski. Znałem ich obu osobiście. Rzymowski napisał
nawet przed wojną o moich ,,Nauczycielach" obszerne i piękne
studium. Namawiał mnie potem do współpracy z ,,Epoką". Tam wła-
śnie poznałem Kowalskiego, komunizującego działacza chłopskiego,
literata, publicystę, autora bardzo dobrej powieści po tytułem ,,W
Grzmiącej". Kowalski wtedy był skromnym człowiekiem, chętnym do
szerokiej i szczerej wymiany myśli. Po wojnie tak Rzymowski, jak i
Kowalski nie przejawiali ochoty do bliższych kontaktów ze mną.
Rzymowski został ministrem kultury i sztuki. W nadziei na dobre
przyjęcie, zaraz się do niego zgłosiłem, ale musiałem długo i
właściwie daremnie czekać na audiencję. Do rozmowy, przypad-
kowej zresztą, doszło, gdy Rzymowski wyszedł na korytarz ze swego
gabinetu. Potraktował mnie jednak nie jak dawny życzliwy krytyk
mojej książki, ale już jak minister. Rozmawiał ze mną raczej
wyniośle, niezbyt chętnie, nieufnie. Dowiedziałem się później, że bał
się osób, które spędziły wojnę w kraju, głównie domniemanych
akowców.
Rzymowski nie miał dla mnie żadnych propozycji; widok mojej
osoby nie nasuwał mu żadnych pomysłów. Inni literaci traktowani byli
podobnie. Bał się również swoich dawnych, przedwojennych
znajomości i Władysław Kowalski. Odbyło się pierwsze walne ze-
branie Krajowej Rady Narodowej. Tam ujrzałem po raz pierwszy
Kowalskiego. Siedział na krześle pod ścianą i udawał, że mnie nie
dostrzega.
Dowiedziałem się, że Wasilewski urzęduje w Belwederze. Ledwo
do niego zatelefonowałem, zaraz kazał mi przyjść do siebie.
I oto po raz pierwszy w życiu wkraczałem do Belwederu, najpierw
siedziby prezydenta Polski, Stanisława Wojciechowskiego, a potem
marszałka Józefa Piłsudskiego. Dotąd pałacyk mogłem oglądać tylko
z daleka, poprzez kraty wysokiego ogrodzenia.
19
Niemcy najpierw rozbudowali Belweder, a przy odwrocie częś-
ciowo go zniszczyli. Teraz był już całkowicie odremontowany, ume-
blowany. Na dziedzińcu były klomby, kwiaty. Wewnątrz — na scho-
dach, na korytarzach, w salonach — rozciągnięto drogie dywany,
ustawiono palmy, wszędzie połyskiwały lustra. Pięknie urządzono
reprezentacyjną Salę Pompejańską. Do gabinetu Wasilewskiego
wkroczyłem również po pięknym dywanie. Usadowił mnie zaraz w
fotelu, podał papierosa i zapytał:
— Znacie Wandę Górską?
— Tak, poznałem ją przez Szulkina — odrzekłem nieco zasko-
czony.
— Jest teraz osobistą sekretarką prezydenta — powiedział jakoś
nazbyt szybko Wasilewski — właśnie z nią rozmawialiśmy o was.
Krótko mówiąc, jest nam potrzebny ktoś, kto by pełnił funkcję —
zastanowił się chwilę nad właściwym określeniem tej funkcji — jakby
powiedzieć, kogoś w rodzaju sekretarza prasowego prezydenta.
Bierut trochę już słyszał o was, czytał bodajże waszych ,,Na-
uczycieli", no i raczej gotów jest przychylić się do waszej kandy-
datury, którą właśnie popieramy z Górską. Przyjmiecie to? — spojrzał
na mnie z dość osobliwym uśmiechem, jakby się już z góry trochę
bawił moją reakcją na podobną nowinę.
— Przyjmuję — odrzekłem wciąż oszołomiony.
— To chodźmy do Górskiej, porozmawiacie sobie — zawołał
dziarsko.
Pomaszerowaliśmy po pięknym puszystym dywanie na drugą
stronę sporego hallu na pierwszym piętrze. Nacisnął klamkę wyso-
kich drzwi. Znaleźliśmy się w bardzo obszernym gabinecie. Górska
podniosła się szybko zza dużego biurka. Z miłym uśmiechem zbliżyła
się do mnie i podała mi sporą, silną dłoń. Była w bluzce z krótkimi
rękawami, efektownie lśniły jej długie i kształtne ramiona.
— My się już znamy — powiedziała.
— To ja was zostawiam, porozmawiajcie sobie — oświadczył po
koleżeńsku Wasilewski i zaraz wrócił do siebie.
Przypatrywaliśmy się sobie z Górską przyjaźnie, ale i uważnie. Od
razu stwierdziłem, iż była to już inna Górska niż ta, której przedstawił
mnie kiedyś Szulkin w teatrze. Była ożywiona, przenikało ją jakieś
głębokie, osobiste ukontentowanie. Wybitnie odmłodniała i
wypiękniała. Rozmawiała ze mną ciepło, ale już trochę protekcjo-
nalnie.
— Właśnie przypomnieli nam pana pańscy ,,Nauczyciele", panie
Stanisławie — mówiła — to dobra książka, dojrzała ideologicznie. Od
razu więc powiedzieliśmy sobie z Wasilewskim, że pan byłby chyba
najlepszym kandydatem na to stanowisko. A jest nam właśnie
potrzebny inteligentny, zdolny i ideowy pracownik. Wie pan już o co
chodzi, Wasilewski mówił panu? Od siebie jeszcze
20
dodam, że trzeba będzie pełnić dyżury tu, w sekretariacie. Mam teraz
tyle spraw na głowie, tyle wyjazdów do miasta. Będziemy pana
oczekiwali za jakieś trzy dni, o na przykład w piątek, o godzinie
dziesiątej rano. Przyjmie pana wtedy prezydent — mówiła coraz
szybciej, jakby chciała zdążyć przed, w każdej chwili grożącymi,
telefonami. I rzeczywiście, zabrzęczały jednocześnie dwa w istnym
ich rojowisku, oplątującym oddzielny stolik przy biurku. Górska
szybko podała mi pachnącą dłoń na pożegnanie i podbiegła do te-
lefonów.
Przez parę dni rozmyślałem o czekającej mnie pracy, o tym, że
znajdę się w Belwederze, przy boku Bieruta. A więc będzie to chyba i
pełna aprobata polityczna dla rządu ludowego, a przecież tyle mnie
od tych nowych władz odstręczało, tyle miałem najróżniejszych
zastrzeżeń, wątpliwości, tyle wprost urazów odpychających mnie od
PPR i od całego tego środowiska nowych ludzi.
A przecież całkowitą i dobrowolną współpracę z jakimikolwiek
organami władzy ludowej nazywano w inteligenckich kołach war-
szawskich kolaboracją. Gdy już zacząłem pracować w Belwederze,
niektórzy przyjaciele nazywali mnie niby to żartobliwie, ale z do-
mieszką jadu — kolaboracjonistą, a moją żonę — ,,Bieruciną".
O możliwości podjęcia pracy w Belwederze powiedziałem naczel-
nemu redaktorowi ,,Głosu", Feliksowi Popławskiemu. Przyznałem się
przed nim do moich rozterek. Popławski nie od razu pojął, o czym to
ja mówię. Gdy wreszcie zrozumiał, że mam zostać sekretarzem
prasowym Bieruta, czym prędzej zaprowadził mnie do Kazimierza
Maja. Tam, gdy jeszcze raz o tej swojej szansie opowiedziałem, obaj
popadli w zadumę i dłuższy czas nie mogli się od niej uwolnić.
— Powinniście to przyjąć, kolego — wykrzyknęli wreszcie obaj.
Przecież jesteśmy w Polsce na przełomie dziejów. Mają miejsce wy-
darzenia doniosłe historyczne. Wy będziecie ich świadkami. Cóż to
dla was za szansa jako dla pisarza. A przecież, nie musicie zaraz
zrywać ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego — dodał jeszcze
Popławski jakimś sekretnym tonem.
Właściwie byłem już i tak zdecydowany na tę posadę w Belwe-
derze. W piątek zatelefonowałem do Górskiej z belwederskiego biura
przepustek już przed godziną dziesiątą. Zaraz kazała wydać mi
przepustkę. Na wartowni wypisywał ją, sądząc po ubiorze, jakiś były
partyzant z Gwardii Ludowej, przedstawiciel ludu polskiego. Był
niewysoki, o kabłąkowatych nogach, ale składał się — zdawało się
— z samych żył i mięśni. Twarz miał szeroką, mroczną i jakąś
twardą, niby kamień. Pomyślałem, że w swoim życiu przyzwyczaił się
pewnie do największych niewygód i trudów, jak do rzeczy zwykłych i
naturalnych. Do interesantów odnosił się chłodno, jakby z
obowiązującą partyzancką nieufnością. Nawet nie uspokajało go to,
że przepustki dla mnie zażądała Górska i sporządzając ją spoglą-
21
dał na mnie niby niedbale, ale badawczo. Spostrzegłem, że tak z
czytaniem, jak i z pisaniem miał spore trudności, ale nie przejmował
się tym i powoli — miał czas — stawiał swoje kulfony.
Gdy znalazłem się w Belwederze, Górska powitała mnie słowami:
Zaraz prezydent będzie wolny. W tym momencie w sąsiednim pokoju
rozległ się dzwonek, Górska porzuciła mnie i pobiegła tam.
Nagle drzwi otworzyły się i ukazała się w nich bardzo zdener-
wowana Górska. Prowadziła, jakby pod ramię, mężczyznę około
pięćdziesiątki, średniego wzrostu, o czerstwej, jakiejś nieruchomej
twarzy, z ciemnym podstrzyżonym wąsikiem, o oczach gdzieś przed
siebie daleko w przestrzeń wpatrzonych. Górska umiejętnie sterowała
nim ku drzwiom hallu. Mężczyzna posuwał się w dość osobliwy
sposób: drobił kroczki, jakby kolana miał połączone ze sobą.
Był to właśnie Bolesław Bierut, faktycznie pełniący funkcję pre-
zydenta Polski. Górska zeszła z nim szybko po szerokich schodach
gdzieś na dół. Zaraz wróciła mocno podekscytowana. Spojrzała na
mnie i oznajmiła, że będę musiał jeszcze poczekać, gdyż prezydent
przyjmuje w Sali Pompejańskiej niespodziewaną delegację. Usadowiła
mnie przy stoliku w westybulu, dała gazety, kazała czekać.
Tymczasem przez hali przechodziło lub siadało tu na krzesełkach
sporo ludzi: generałowie w mundurach polskich, generałowie w mun-
durach radzieckich, jacyś cywile o chmurnych, zawziętych twarzach
rozsiadający się w fotelach, gdzie się któremu spodobało. Jak im się
nudziło, to wchodzili do sekretariatu Górskiej, a nawet zaglądali do
pokoju prezydenta. Dowiedziałem się później, że ci mężczyźni, często
przychodzący do Belwederu, byli partyjnymi towarzyszami Bieruta.
Razem z nim siedzieli w wielu więzieniach, a obecnie zajmowali
wysokie stanowiska państwowe. Górska trochę ich przeganiała, ale
niewiele się tym przejmowali.
Bierut wrócił do siebie innym korytarzem i zaraz rozpoczął się
szturm do jego drzwi. Górska przebiegła przez hali i powiedziała do
mnie, żebym czekał cierpliwie.
Tymczasem wizyty u prezydenta nie ustawały, pojawiały się jakiejś
nowe delegacje. Przeważnie niewiele miały one do powiedzenia.
(Później ja przyjmowałem tego rodzaju delegacje z zadaniem
pozbycia się ich jak najszybciej).
Teraz przybywali tutaj jacyś dygnitarze państwowi czy też partyjni,
z nagłymi a doniosłymi troskami służbowymi. Byli pewnie
przeświadczeni, iż osobista konsultacja z prezydentem kraju troski te
usunie jak najskuteczniej. Później do moich obowiązków należało
badanie takich rozterek służbowych i kwalifikowanie ich, czy nadają
się one do bezpośredniego przekazywania Bierutowi czy też nie.
22
Byłem już umęczony wielogodzinnym wyczekiwaniem w ten sło-
neczny, gorący dzień lipcowy, gdy raptem tłoczący się dotąd ludzie
gdzieś poznikali i w całym Belwederze zrobiło się zupełnie cicho.
Była już godzina czwarta po południu, pora obiadowa. Górska sta-
nęła w drzwiach ze zmęczoną twarzą i powiedziała: Pan pozwoli. W
milczeniu poprowadziła mnie przez sekretariat ku uchylonym
drzwiom tamtego pokoju. Zaraz te drzwi cicho a dokładnie za mną
zamknęła.
Znalazłem się w bardzo obszernym gabinecie z trzema oknami.
Drzewa rozległego parku zaglądały tutaj tylko bujnie ulistnionymi
czubami. Gabinet wysłany był grubym, barwnym dywanem. Pod
ścianami stało trochę starych foteli i szafek. Pokój wypełniała cisza.
Pod oknem z lewej strony, przy dosuniętym krótszym bokiem do
ściany biurku — sporym, zarzuconym teczkami, aktami i przyborami
do pisania — siedział Bolesław Bierut. Był w okularach i patrzył na
mnie. Ukłoniłem się i szybko zbliżyłem się do niego. Wstał, zdjął
okulary, wyszedł zza biurka. Podał mi rękę. Uścisk męskiej, mocnej
dłoni był ufny, szczery. Wskazał fotel przed biurkiem. Milczał chwilę,
jakby był zakłopotany. Ponieważ zdawał się czekać na to, co ja
powiem, zacząłem mówić o tym, iż zgłaszam się z polecenia
dyrektora Jana Wasilewskiego i pani Wandy Górskiej, którzy znają
mnie sprzed wojny. Kandyduję do pracy w Belwederze, pracy o
charakterze dziennikarskim. Podawałem swoje kwalifikacje,
ukończone szkoły, wspomniałem o dawnej działalności publicysty-
cznej, o ogłoszonych drukiem pracach, o związku z postępowymi
działaczami i organizacjami.
Bierut nie spuszczał ze mnie oczu. Ja również patrzyłem z bliska
w jego twarz. Była to twarz zagadkowa, a raczej nieodgadniona,
twarz człowieka niepospolitego, którego udziałem nie był los zwykły,
zwykłe doznania a także zwyczajne myśli i uczucia. Spokój —
nieomal na granicy niewrażliwości — nadawał jego twarzy wyrazu
koncentracji, opanowania, którymi osłaniał się on przed otoczeniem,
przed zbytnią, a przecież naturalną ciekawością świata zewnętrzne-
go. Był w tym i nawyk mówienia nie od razu i w otwartej formie tego,
co się naprawdę myśli i co się naprawdę czuje.
Bolesław Bierut był długoletnim działaczem komunistycznym,
kilkanaście lat przesiedział w więzieniach, dopracował się więc
szczególnego rodzaju samodyscypliny. Składały się na nią myśli i
sądy, wynikające z surowej oceny zjawisk społecznych, a zarazem
konieczność przezornego formułowania tych sądów i właściwego ich
wypowiadania w stosownych okolicznościach. Doświadczenia
życiowe, cierpienia, lata walki i wierność ideałom, które pragnęło się
zrealizować nie ze względu na osobistą korzyść, zaostrzyły w tej
psychice szczególną ciekawość dla człowieka, dla
23
natury ludzkiej. W usposobieniu wytworzyły — jak się później o tym
przekonałem — jakąś miękkość i smutek.
Bierut słuchał mnie i milczał. Nie wiedziałem co o mojej wy-
powiedzi sądzi, czy pozytywnie ocenia to, co mu o sobie mówię.
Wreszcie umilkłem. Jeszcze kilka chwil namyślał się, po czym usły-
szałem jego matowy, ściszony głos. Mówił, jak on sobie wyobraża
taką funkcję prasową przy prezydencie Krajowej Rady Narodowej. Z
prezydentem chcą mówić liczni dziennikarze, często nie dają mu
wręcz spokoju. Co prawda, robią to, co do nich należy, jest to prze-
cież ich obowiązek, ale współpracę prasy z urzędem prezydenta
należy ująć w jakieś formy organizacyjne. Zgłaszają się do Belwe-
deru dziennikarze obcy, nagabują o wywiady. Okoliczności takiego
wywiadu trzeba przygotować, ktoś musi się tym zająć. O tym, co się
dzieje "w Belwederze oraz w Krajowej Radzie Narodowej, powinien
pisać sprawozdania do prasy pracujący w Belwederze dziennikarz,
zatrudniony przy prezydium KRN. Uniknęłoby się tym sposobem w
opisie przebiegu ważnych spraw państwowych różnych
dziennikarskich niespodzianek.
— Przy tej funkcji trzeba będzie wykonywać i inne, drobniejsze
czynności, na przykład przygotowywanie codziennie rano przeglądu
prasy dla prezydenta — mówił dalej. — Zresztą, to co ja mówię, to są
tylko z grubsza zarysowane ramy dla działalności pracownika pra-
sowego w Belwederze. Ja sam nie wiem dobrze, jak ta praca powin-
na być ostatecznie zorganizowana, trzeba będzie dochodzić do tego
poprzez doświadczenia.
— Kiedy mam się stawić do pracy? — zapytałem.
— Choćby jutro — zdecydował Bierut.
Uścisk jego dłoni przy pożegnaniu był mocny, zachęcający. W
sposób dyskretny nieustannie mnie obserwował, badał. Miałem
wrażenie, że interesował go nawet ton mojego głosu.
Powiedziałem Wasilewskiemu, że zgłoszę się do pracy w ponie-
działek rano. Tymczasem w sobotę prezydent brał udział w uroczy-
stościach szopenowskich, trzeba było dać komunikat do prasy i Bie-
rut dopytywał o swojego sekretarza prasowego. W rezultacie sam
napisał sprawozdanie. Poniedziałkowa prasa podała również
przemówienie Bieruta, wygłoszone na tej uroczystości. Było ono
bardzo ciekawe. Tekst stanowił właściwie esej literacki o czasach
Chopina, o dorobku tego muzyka. Język tekstu był poprawny, wy-
robiony, uderzała duża znajomość zagadnień muzycznych. Przeko-
nałem się później, i to nieraz, że Bierut — gdy miał czas i ochotę —
potrafił napisać piękny artykuł na każdy temat.
24
W poniedziałek rano prezydent przyjął mnie bez urazy, twarz miał
pogodną, uścisk dłoni był przyjacielski. Zdawało się, że był w dobrym
humorze, życzliwy światu i ludziom. Przekazałem mu gazetę z
podkreślonymi dla niego wiadomościami i artykułami. Wziął gazetę z
żywym zainteresowaniem i przeszedł do swego gabinetu.
Górska zjawiła się później. Do sekretariatu wstawiono dla mnie
długi stolik i rozpocząłem przy nim urzędowanie o nie określonych
na razie obowiązkach. Przede wszystkim musiałem dostarczać rano
prasę prezydentowi. Trzeba było biegać po mieście i kupować
gazety. Wszystko wtedy w Warszawie było jeszcze tak nie zorga-
nizowane, gazety na przykład z redakcji otrzymywaliśmy dopiero po
południu. Żadna redakcja nie chciała wysyłać numeru przez
specjalnego gońca, nie chciano sobie po prostu zawracać tym gło-
wy. Na moje telefony odpowiadali beztrosko, abyśmy sobie sami
zorganizowali te sprawy. Wtedy jeszcze poszczególne władze i róż-
ne ośrodki działania odznaczały się sporą niezależnością i nie bar-
dzo się przejmowały jedne drugimi. Ponieważ wkrótce przekonałem
się, że prawie cała prasa zawiera te same wiadomości, a nawet
podobne do nich komentarze, ograniczyłem się do kupowania dwóch
pism. Przeglądałem je i podkreśleniami zwracałem uwagę Bieru-towi
(tak umówiliśmy się) na sprawy najciekawsze. Nie mogło ich być
zbyt wiele, prezydent nie miał czasu na długie czytanie.
Później, gdy tych gazet przybywało (dołączyły się pisma Mikołaj
czyka, zaczęły pojawiać się również tygodniki), podkreślałem w nich
tyle kwestii i wiadomości — w moim przekonaniu ważnych dla
prezydenta — że wreszcie zaoponował on, jak zwykle w sposób
taktowny i delikatny: Ma pan w stosunku do mnie wysokie
wymagania — powiedział na zakończenie jakiejś przyjemnej roz-
mowy, w której za coś mnie pochwalił — tyle mi pan każe rano
czytać, że gdybym chciał być posłuszny, już na nic innego nie
miałbym czasu.
Wobec tego zacząłem podkreślać teraz dla prezydenta w gaze-
tach już tylko wiadomości i komunikaty najważniejsze.
Któregoś dnia wpadł raptem do sekretariatu Wasilewski. Górska
była obecna, Bierut już urzędował. Wasilewski chodził do niego
zwykle inną drogą, poprzez dość szeroki, jakby coś w rodzaju sa-
loniku, korytarz, łączący oba gabinety. Tym razem miał jakiś interes
do Górskiej. Wszedł i dojrzał na moim stoliku drugi egzemplarz
porannego pisma. Podszedł, chwycił niecierpliwie gazetę do rąk.
— A dlaczego ja tego nie dostaję rano? — zapytał nagle złowie-
szczym tonem, patrząc groźnie na mnie. — Jeśli pana nie stać na
dostarczanie mi pism, to ja sam sobie to zorganizuję — rzucił gazetę
na stolik i wyszedł, zapominając o sprawie do Górskiej.
— Prezydent dostaje gazety na czas — wykrztusiła wreszcie
Górska. Chciała jeszcze coś dodać, ale zrezygnowała.
25
Pod koniec urzędowania wezwał mnie do siebie Wasilewski. Był
uprzejmy, w dobrym humorze, trochę dobrodusznie bezceremonial-
ny, mówił mi panie Stanisławie. O rannym incydencie nie wspominał,
wyjął z szafki butelkę koniaku i napełnił dwa kieliszki. Pytał, jak się
czuję w nowym miejscu pracy, mówił, że robota się stopniowo
rozkręci. Wreszcie polecił mi, abym następnego dnia po południu
poszedł na odczyt premiera Osóbki-Morawskiego do Urzędu Rady
Ministrów. Wreszcie oświadczył, iż któregoś dnia musimy sobie
prywatnie pogawędzić.
Już parę razy siedziałem dłużej z Górską w sekretariacie. Oboje
nie mówiliśmy nic o naszym dawnym spotkaniu w teatrze. Nie py-
tałem jej również o Szulkina, choć nic o nim dotąd nie wiedziałem.
Któregoś dnia Górska zaznajomiła mnie ze swoimi czynnościami
sekretarki, na wypadek, gdybym musiał kiedyś ją zastąpić. Nie były to
sprawy skomplikowane; ograniczały się do umiejętności zręcznego
posługiwania się kilkoma telefonami, które ustawione były częściowo
na biurku, częściowo na podręcznym stoliku. Często miała trudności
w połączeniu się z jakąś tajemniczą instytucją, bo nieraz
wykrzykiwała w nieskończoność i nadaremnie w tubę: ,,Halo, mak,
mak, mak", albo też: ,,Halo, Wisła, Wisła, Wisła". Wśród wielu
aparatów telefonicznych zalegających stolik i biurko Górskiej,
łączących z ministerstwami poprzez centralę, z urzędem premiera,
był telefon do prezydenta, który przedtem trzeba było, oczywiście,
prezydentowi zgłaszać, oraz bezpośredni telefon do Bieruta, tylko dla
członków Biura Politycznego i kilku innych wtajemniczonych osób. W
kompetencji Górskiej leżało również kwalifikowanie próśb i petycji o
osobistą audiencję u prezydenta. Jeśli były to ważne osobistości
spoza kół rządowych, wówczas prośby te przedstawiała pre-
zydentowi z odpowiednimi, według jej odczuć, komentarzami o danej
osobie. Jeżeli petent był zwykłym, mało znanym obywatelem,
chcącym złożyć swoją petycję w Belwederze — wówczas takie
sprawy Górska kierowała do Wasilewskiego, który rozpatrywał je
dość opieszale, a czasem o nich zapominał. Miał mnóstwo o wiele
ważniejszych spraw na głowie. Gdy ja rozpocząłem urzędowanie,
któregoś ranka przyniósł mi cały stos takich petycji i polecił, abym je
przejrzał i zaopiniował. — Zajmie pana zapewne ta lektura —
powiedział — są to w dużej mierze fantastyczne elaboraty maniaków.
Przy kwalifikowaniu, niech pan obierze sobie zasadę: pięć szóstych z
tych spraw nie nadaje się dla nas, niektóre, rozsądniejsze, można
przesłać do innych instytucji według kompetencji.
Zagłębiłem się więc w czytaniu tych pism, podań, petycji. Naj-
więcej było kandydatów na doradców i współpracowników prezy-
denta kraju. Proponowano Bierutowi własne oryginalne koncepcje
sposobu przeprowadzenia reform społecznych w Polsce, w zakresie
26
właściwej polityki zagranicznej kraju, co do sojuszu z innymi pań-
stwami itd. Byłem zbudowany tym, iż tylu ludzi niepokoi się losem
państwa i tylu zdradza tak wielką aktywność obywatelską. Ale, nie-
stety, pomysły były przeważnie nieciekawe, niewarte poważnego
traktowania. Napływały również w dużej ilości skargi, donosy — na
sąsiadów, na wrogów osobistych. Donoszono często, iż są to wro-
gowie komunistów i aby ich zlikwidować chciano posłużyć się aż
samym Bierutem. Dużo było lamentów na metody działania prowin-
cjonalnych Urzędów Bezpieczeństwa, które to widziały wrogów kla-
sowych (nie bez pewnej racji), w poważnej części miejscowego
społeczeństwa. Tylko te bardzo jaskrawe skargi na UB prze-
kazywałem prezydentowi. Czytał je z chmurą na twarzy. Co się dalej
z tymi skargami działo, nie wiedziałem. Kilka razy słyszałem, jak
Bierut rozmawiał podniesionym głosem przez telefon ze Stani-
sławem Radkiewiczem — ministrem bezpieczeństwa.
Niekiedy trafiały do nas żałosne skargi na biedę, niedolę, krzywdę
wdów, matek z dziećmi, którym odpowiednie instytucje nie potrafiły
czy też nie chciały przyjść z pomocą. Jeżeli były to skandaliczne
historie, wówczas skargę przedstawiałem z krótkim komentarzem
Bierutowi. Zawsze ją czytał i od razu decydował, pisząc na podaniu
adnotację: załatwić zgodnie z prośbą. Kancelaria cywilna prezydenta
przesyłała to do odnośnego urzędu i skutek wtedy był
natychmiastowy.
Pewnego razu, gdy przyniesiono nowy stos takich podań i próśb,
Wasilewski zmiął je wszystkie w garści i z nagłą wściekłością wrzucił
do kosza. Dostrzegłem, że kosz był prawie wypełniony podobnymi
papierzyskami. — My tu państwo budujemy od podstaw —
wykrzyknął do mnie — a oni nam głowę zawracają jakimiś swoimi
duperelkami. My nie jesteśmy od ucierania wszystkim nosa.
Teraz wszystkie te podania falą spływały do mnie i musiałem je —
choć pobieżnie — przeglądać, mimo narastającej niechęci i sprze-
ciwu. Myślałem czasem przy tej okazji, że każda poważna instytucja
publiczna musi zapewne odpierać prawdziwą inwazję takich bzdur i
głupstw.
Górska miała często kłopoty z telefonami, gdyż wciąż się psuły;
belwederski technik naprawiał je nieustannie i z miną nabożną. A w
ogóle niemal wszystko w Warszawie; sieć telefoniczna, oświe-
tleniowa, komunikacyjna, wciąż rwały się, psuły, przewody często
trzeba było wyszarpywać z gruzów. W mieście wciąż widać było
licznych żołnierzy radzieckich, ,,wiszących" na słupach telefonicz-
nych lub naprawiających przewody tramwajowe.
Gdy Górska przekonała się, że już daję sobie radę z telefonami i
że sprawnie łączę prezydenta z miastem, zaczęła mnie pozostawiać
w sekretariacie na długie godziny. A ją jakieś żywioły ciągnęły do
miasta. Była teraz w nadzwyczajnej formie. Nastąpiła w jej
27
życiu przecież wielka zmiana. Z nauczycielki szkoły podstawowej
stała się raptem osobistą sekretarką prezydenta.
Niezadługo ujrzałem żonę Bolesława Bieruta w Belwederze. Była
to zwykła, poczciwa, siwawa pani, zachowująca się skromnie, cicho,
wyrażająca się składnie i poprawnie. Wyglądała na niewiastę
pochodzącą z inteligencji prowincjonalnej. Była teraz jakby ogłuszo-
na stanowiskiem Bieruta i swoją rolą. Zdawała się nie rozumieć ni-
czego, co się wokół niej działo. Była niewątpliwie odsunięta od
wszelkich spraw. Bo też i cóż to za mąż był z Bolesława Bieruta —
od młodości działacz komunistyczny, uwikłany w walkę, ciągle na-
rażający się, ciągle łapany, sądzony, osadzany w więzieniach, w któ-
rych spędził kilkanaście lat życia. Był i przebywał wszędzie, tylko. nie
we własnym domu, nie z żoną i dziećmi. Miał ich dwoje; mimo
trudnych warunków (lata okupacyjne) zdążyły się jakoś wykształcić.
Syn Jan — wtedy dwudziestoparoletni młodzieniec — był już po
maturze i na jakichś studiach wyższych w Krakowie; córka Krysia —
cicha, skromna i dosyć przyjemna panienka — właśnie kończyła
gimnazjum.
Bierut witał się z żoną z namaszczeniem; całował ją potulnie w
rękę, wymieniali pocałunki w policzki. Do dalszych rozmów
świadkowie nie byli już potrzebni i dlatego odbywały się one za
zamkniętymi drzwiami gabinetu prezydenta. Po jakimś czasie pani
Bierutowa z wolna opuszczała pałacyk, po drodze rozglądając się po
ścianach, a w Belwederze sprawy wartko ruszały naprzód.
Kiedyś, po jednej z takich wizyt w Belwederze, prezydent odesłał
żonę do domu swoim samochodem. Ponieważ i ja chciałem coś
załatwić w jakiejś instytucji, pojechaliśmy samochodem razem. Usia-
dłem w tyle wozu obok pani Bierutowej. Najpierw milczała, jak zwykle
osoby z prowincji przy kimś obcym. Ale gdy zadałem jej jakieś
pytanie, raptem ośmieliła się i zaczęła opowiadać o swojej ostatniej
podróży pociągiem z Lublina do Warszawy. Była u rodziny męża.
Okropnie się wymęczyła w czasie tej podróży.
Pracownicy Belwederu i urzędnicy ministerstw czy innych instytucji
państwowych otrzymywali wtedy spore przydziały unrowskie odzieży i
żywności. Potężną falą napływały te dostawy do Polski. Przydziały
pracownicze stanowiły główne i najistotniejsze podstawy poborów,
gdyż pensje w gotówce wciąż były bardzo niskie. U nas w
Belwederze Bierut był bardzo oszczędny; był to chyba rezultat
nawyku oszczędnego gospodarowania pieniędzmi partyjnymi,
wyniesionego z wcześniejszej, nielegalnej działalności.
Mieliśmy uposażenia nie wyższe od ministerialnych, przy czym
28
prezydent rzadko godził się na proponowane przez administrację
podwyżki i dodatki. Rachmistrze Belwederu mówili o Bierucie, że ma
węża w kieszeni. Tak więc przydziały unrowskie stanowiły dla nas
prawdziwą pomoc, również i dla mnie, ponieważ miałem na
utrzymaniu żonę i małe dziecko. Wiosną następnego roku dostawy
unrrowskie do Polski jeszcze się powiększyły i rosły, aż do nagłego i
otwartego konfliktu między UNRRA i Związkiem Radzieckim. W
pewnym miesiącu dostawy zostały w ogóle wstrzymane.
Bierut, jak mi się wydawało, usiłował wprowadzić w sprawy zwią-
zane z wydatkami ład i określone normy; wzywał do siebie od czasu
do czasu generalnego intendenta Belwederu, Papiewskiego (pana
już starszego, zawsze wytwornie ubranego i ogromnie ugrzecz-
nionego; podobno rodzinę Bierutów łączyła jakaś dawna zażyłość z
rodziną Papiewskich) i przeprowadzał z nim długie narady. Papie-
wski wychodził po tych rozmowach od prezydenta mocno sfatygo-
wany, poczerwieniały, ze spłoszonymi oczami, pełen, zdawało się,
chaosu myśli i różnych odczuć. Widocznie miał kłopoty z uzasadnie-
niem sensowności wydatków.
Obok Papiewskiego zatrudnionego w Belwederze, mieliśmy je-
szcze w kancelarii cywilnej naczelnika wydziału — Kazimierza Bi-
skupskiego. Jakiś działacz partyjny, przybywszy do Belwederu i
usłyszawszy te dwa nazwiska, wykrzyknął żartobliwie; Papiewski,
Biskupski — dokąd wy tu zmierzacie?
Szefem spraw gospodarczych Belwederu była pani Próchnikowa,
wdowa po wybitnym działaczu socjalistycznym. Załatwiała ona
wszystkie dostawy żywnościowe dla Belwederu, organizowała ban-
kiety, przyjęcia, obiady, którymi prezydent przyjmował u siebie
rozmaite osobistości, no i kierowała zaopatrzeniem kuchni, gdyż Bie-
rut jadał obiady w Belwederze. Była to pani już po pięćdziesiątce,
niska, otyła, z jakąś wieczną, z trudem hamowaną złością na twarzy.
Czasami rozmawiając z urzędnikami, ni stąd ni zowąd popadała w
wielkie i bez dostatecznej przyczyny rozdrażnienie. W sprawach
gospodarczych, przygotowywania posiłków dla prezydenta (z tej
samej kuchni korzystała również i osobista ochrona Bieruta) czy w
sprawie organizowania bankietów i przyjęć, Próchnikowa zawsze
naradzała się z Górską.
Kuchnia belwederska była zresztą świetna. Do pracy przyjęci tu
byli najlepsi kucharze (ze względu na bankiety). Toteż przynoszone
stamtąd przez dziewczyny potrawy, głównie w porze, gdy Bierut jadł
obiad, jakieś flaczki, paróweczki, ryby w galarecie, zupy, pieczyste —
rozsiewały na cały pałac niezwykle smakowite wonie. Dziewczyny
rozstawiały w sekretariacie na stole talerzyki z zakąskami dla gości
Górskiej. I ja czasami dostawałem talerz flaków.
Nasz główny woźny — Józef, były kamerdyner prezydenta
Mościckiego, miał wygląd — jak na kamerdynera przystało — nie-
29
zwykle dostojny. Józef był mężczyzną postawnym, wysokim, szczu-
płym. Na Jego prawdziwie arystokratycznej twarzy malowały się
wszystkie dostojeństwa i wspaniałości dawnych prezydenckich sa-
lonów. Jego ruchy były bardzo powściągliwe, zgodne z
kamerdynerskim fachem, który przywoływał w pamięci wszelkie
wzory dobrego wychowania. Ta uroczysta, a nawet namaszczona
twarz, stawała się jakby ostrzeżeniem i wyrzutem względem tych
wszystkich prostackich twarzy bywających tu osób z ludu, działaczy,
partyzantów, nawet ministrów. Józef mówił mi, że obecny Belweder
to tylko żałosne przypomnienie zamku Mościckiego; tam to zjawiały
się osoby, panowie, jacy wspaniali, jacy rośli, eleganccy, prawdziwi
panowie z panów. To był zamek prezydenta, to było otoczenie pre-
zydenta, prawdziwego prezydenta. W obliczu takiego dostojeństwa
każdy interesant truchlał. A teraz w Belwederze właśnie twarz Józefa
była chyba najbardziej szlachetna, od razu przyciągająca ku sobie
uwagę interesantów. Ogólnie biorąc, nikt o Józefa nie dbał w
Belwederze. Teraz jego funkcja — niby na wzór dawnego ka-
merdynera — była nieokreślona. Najbardziej był czynny w czasie
bankietów, na które przybywało wielu dyplomatów. Wtedy właśnie na
plan pierwszy wysuwał się Józef, dowodząc służbą i osobiście idąc z
tacą z napojami między gości. Wtedy wydawał się być figurą
reprezentacyjną. Ale na co dzień nie bardzo wiedziano, do czego
służy taki kamerdyner. Toteż Józef błąkał się po całym pałacu, wy-
szukiwał dla siebie sensowne zajęcia, obierał coraz to inne miejsca,
gdzie wartował. Tym bardziej, że w hallu przed sekretariatem pre-
zydenta (tam, gdzie urzędowaliśmy z Górską) dyżurowali stale przy
telefonie, w eleganckich mundurach ze srebrnymi sznurami, dwaj
młodzi podporucznicy. Dostawali oni specjalne rozkazy, gdy Bierut
chciał wyjechać z Belwederu. Głównym ich obowiązkiem było zry-
wanie się na baczność i dziarskie salutowanie, gdy ktoś wchodził do
sekretariatu prezydenta. Ale i oni całe dnie nudzili się piekielnie,
próbowali grać ze sobą dyskretnie w zatłuszczone warcaby. Niekiedy
w tym hallu próbował się zainstalować i Józef, ale nie miał tam do
roboty absolutnie nic. Wasilewski też go nie potrzebował, wszystko
załatwiała mu jego sekretarka. Na dole w sekretariatach nie honor
było mu przebywać z pospolitymi woźnymi, więc Józef przez cały
dzień przeważnie nie wiedział, co ze sobą począć.
Były jednak chwile, kiedy Józef odgrywał bodajże najważniejszą
rolę; było to w czasie składania w Belwederze listów uwierzy-
telniających przez posłów i ambasadorów zagranicznych. Wtedy w
pełnej kamerdynerskiej gali (strój przypominał mundur dyplomaty czy
też państwowego dygnitarza) stał z tyłu za prezydentem, trzymał
uroczyście jakieś akta i wyglądał tak dostojnie, że nowy ambasador w
swoim przemówieniu zwracał się głównie do niego, a nie do Bieruta,
ze względu na skromną powierzchowność tego ostat-
30
niego. Niekiedy szef protokołu dyplomatycznego MSZ (był nim wtedy
niebywale roztargniony młody pan Gubrynowicz) musiał dyskretnie
wskazywać takiemu ambasadorowi, kto tu jest prezydentem.
Na co dzień Józef chodził niemal w łachmanach. Jego duma nie
pozwalała mu zwracać się do nikogo z prośbą o cokolwiek. Pensję
dostawał u nas malutką, a miał na utrzymaniu żonę i dzieci. W tym
czasie często bywał głodny, jak kiedyś mi się z tego zwierzył. Pew-
nego dnia zemdlał z głodu.
Górska nie interesowała się ani Józefem, ani jego funkcją; dziw-
nie uchodził jej uwadze. Do Belwederu Józef zgłosił się zaraz po
wojnie, aby jako były kamerdyner Mościckiego sprawować dawną
swoją funkcję i mieć dawne uprawnienia. Wasilewski stanął na wy-
sokości zadania, zrozumiał ideę funkcji kamerdynera w nowym Bel-
wederze i przyjął Józefa.
Bierut pracował zazwyczaj w swoim gabinecie do późna w nocy.
Pisywał wtedy długie memoriały. Były to, jak się przekonałem, wy-
wody żarliwe, pryncypialne, pełne romantyki rewolucyjnej. Bierut
okazywał się w nich prawdziwym działaczem komunistycznym, żądał
posunięć gwałtownych, radykalnych, rewolucyjnych. Prezydent
przerywał pracę późną nocą lub już nad ranem i szedł piechotą do
pobliskiej, byłej siedziby Rydza-Smigłego. W Belwederze zjawiał się
nazajutrz o dziesiątej lub pół do jedenastej. Obiad jadał z Górską,
zazwyczaj o godzinie czternastej, w podłużnym saloniku, będącym
zarazem pokojem przechodnim, położonym między jego gabinetem
a gabinetem Wasilewskiego. Jednocześnie siadała do obiadu w ma-
łej izbie koszarowej, obok garażu z samochodami, straż przyboczna
prezydenta. Bierut zwykle zjadał swój obiad szybko i zaraz wracał do
pracy. Czasami obiadem przyjmowani byli goście (niekiedy Go-
mułka, w pierwszym okresie chyba dwa razy jadł z Bierutem obiad
Mikołajczyk); siedzieli wówczas przy stole i dwie godziny.
Górska martwiła się, że prezydent ,,nie kocha jeść", do jedzenia
nie przywiązuje żadnej wagi, że obrzydło mu ono w więzieniach,
gdzie rozchorował się na wątrobę, która wciąż dotkliwie dawała mu
się we znaki. To obrzydliwe jedzenie więzienne zostawiło w nim po
sobie również różne nadkwasoty, dolegliwości żołądkowe. Alkoholu
prawie nie pijał, za to sporo palił. Górska często mówiła z fra-
sunkiem, że ogólnie prezydent czuje się źle, niekiedy miewa długo-
trwałe ostre migreny. Mimo to pracował niezmordowanie, zwykle do
późnej nocy. Nie bardzo chciał się leczyć, niezbyt wierzył w lekarzy.
Mieszczący się w Belwederze urząd nosił oficjalną nazwę: Biura
31
Prezydialne Krajowej Rady Narodowej, a Bolesław Bierut był prze-
wodniczącym KRN. Powszechnie tytułowano go prezydentem. On
sam kiedyś w rozmowie ze mną nazwał Belweder siedzibą głowy
państwa. Biura w Belwederze rozbudowane były na
WLOT
biur pre-
zydenta państwa. Funkcjonował Urząd Szefa Kancelarii Cywilnej
Prezydenta; szefem tym był właśnie Jan Wasilewski. Poszczególne
wydziały i sekretariaty były podobne do dawnych na zamku. Rząd
Jedności Narodu powstał wskutek porozumienia między stronnict-
wami politycznymi. Ustanowiono Prezydium Krajowej Rady Naro-
dowej. Wchodzili do niego przedstawiciele stronnictw należących do
porozumienia. Bierut jako przewodniczący prezydium był bezpartyjny
(później wrócił do partii). Tak więc ze Stronnictwa Ludowego
wchodził do Prezydium KRN jako pierwszy wiceprzewodniczący —
Wincenty Witos. Właściwie nominalnie, gdyż był ciężko chory, prawie
już umierający. Wiceprzewodniczącym z ramienia PPS był Romuald
Miller, wybitny i zasłużony działacz, ale już stary i również ciągle
chorujący. W Belwederze prawie się już nie pokazywał, akta do
podpisu posyłano mu do domu. Wkrótce zresztą zmarł. Wincentego
Witosa reprezentował w Belwederze dość czynnie Stanisław Grabski.
Choć do urzędowania miał więcej chęci niż siły, starał się jednak
przebywać tu jak najczęściej.
Stanisław Grabski — to znana postać w Polsce przedwojennej.
Pełnił wówczas kilkakrotnie funkcję ministra. Teraz chciał również
odegrać ważną rolę polityczną; w Belwederze zjawiał się z pewną
ostentacją, w przeświadczeniu, iż jego przybycie robi na wszystkich
właściwe wrażenie. Ale i on był już starym człowiekiem i coraz
bardziej uciążliwym dla otoczenia. Głównie wskutek prawie już cał-
kowitej głuchoty; bardzo często nie rozumiał, co się do niego mówi.
Odpowiedzi na pytania dawał ni w pięć ni w dziesięć. Mimo to na
wszystkie posiedzenia Prezydium KRN, odbywające się w Bel-
wederze, on jeden spośród wiceprzewodniczących przychodził
systematycznie. Był przeświadczony, iż skoro uczestniczy w posie-
dzeniu, nabiera ono szczególnej wagi. Towarzyszył mu nieodłącznie
osobisty sekretarz, pan miły, dobrze ułożony, około czterdziestki.
Łatwo się do niego zbliżyłem i prawie się z nim zaprzyjaźniłem. Czę-
sto prowadziliśmy różne rozmowy. Sekretarz Grabskiego był zaufaną
osobą Stanisława Mikołajczyka. Oficjalnie reprezentował PSL i
Mikołajczyka — Grabski, a faktycznie jego sekretarz, człowiek
wtajemniczony, bystry, umiejący dostrzec wszystko, co należy. Po
ucieczce Mikołajczyka został aresztowany, bodajże również w trakcie
ucieczki, i ostatecznie skazany na wieloletnie więzienie. Nie miałem
już później o nim żadnych wieści.
W tym czasie Grabski zwracał na siebie uwagę w Belwederze
głównie ogromną machiną do słuchania, bez której nie mógł urzę-
dować. Do sali, w której miało się odbyć posiedzenie Prezydium
32
Krajowej Rady Narodowej — poszerzonej zazwyczaj o kilku mini-
strów, których resorty zainteresowane były omawianymi sprawami —
wchodził najpierw ze swoją machiną sekretarz Grabskiego. Musiał ją
odpowiednio ustawić i zmontować na stole. Przypominała jakąś
sporą fabryczkę; składała się z kilku części, był i komin, i coś w
rodzaju lokomobili. Zasilał ją mały akumulator. Wszystko to było
połączone pasami transmisyjnymi.
Uczestnicy zebrania wchodzili, zajmowali swoje miejsca. Na koń-
cu, parę minut po wszystkich, zjawiał się Bierut, uprzedzony przez
Józefa, że już może zejść na salę. Przedtem Józef czynił na sali
ostatnie porządki, to znaczy sprawdzał, czy są na swoich miejscach
pióra, ołówki, atrament i papier. Tuż przed Bierutem przybywał dosyć
żwawo Stanisław Grabski. Twarz jego jaśniała jakby optymizmem.
Pewno oznaczał on, że sprawy państwowe w tym historycznym
okresie nie są ani łatwe, ani proste, ale ludzie z takim doświad-
czeniem jak on podołają im przecież. Sekretarz, aby nie zabierać
obecnym zbyt wiele czasu, szybko i sprawnie podłączał Grabskiego
do jego machiny. Ten króciutki moment grzecznie odczekiwano, po
czym rozpoczynały się obrady. Grabskiego natychmiast pochłaniało
intensywne nasłuchiwanie. Wyraz nagłego osłupienia na twarzy
przekształcał się z wolna w wielkie zdumienie i wreszcie zdawało się,
że minister, w związku z tym co słyszał, zaczynał niedowierzać już i
własnemu rozumowi. Zresztą, poprawna treść nasłuchu zależała od
dobrego funkcjonowania aparatu, to znaczy od dobrze działających
w nim baterii i przewodów. Sekretarz musiał uważnie pilnować tego,
gdyż skomplikowana, kosztowna machina często jednak zawodziła i
Grabski raptem zaczynał słyszeć coś takiego, co budziło w nim
jedynie zdziwienie, a wreszcie i zupełną dezorientację. Wtedy
odkładał słuchawki i pytał głośno, co właściwie ma oznaczać tego
rodzaju sformułowanie w czyimś przemówieniu. Przytaczał je, co
dawało najczęściej efekt komiczny. Mogło się zdawać, że aparat
ministra Grabskiego służy mu głównie do przedrzeźniania mówców
w czasie poważnych obrad. Wówczas utyskiwano na sekretarza,
który poddenerwowany, poczerwieniały naprawiał w popłochu
usterki. Minister Grabski słyszał wreszcie dobrze i zadowolony kiwał
głową z podziwem i z aprobatą, co wyglądało na uznanie nie tyle dla
mówiącego, ile dla aparatu.
Prawdziwym jednak nieszczęściem i zakłóceniem na długo toku
obrad — i to kiedy już prawie zapomniano o obecności Grabskiego
— było jego nagłe włączenie się do dyskusji. Mimo usprawnień w
funkcjonowaniu aparatu, wiceprezydent Grabski nigdy nie wiedział
do końca, o co chodziło i był przeciwny lub pochwalał sprawy, o
jakich wcale nie mówiono w dyskusji. Na zakończenie posiedzenia
Grabski jeszcze raz zabierał głos; uważał niemal za swój obowiązek
wobec historii podsumowywać obrady. Odkładał
33
słuchawki i wygłaszał dłuższe, patriotyczne przemówienie, niestety
znów bez żadnego związku z tematem narady. Utrudnić Grabskiemu
przychodzenie na posiedzenia prezydium KRN nie można było, gdyż
nabierałoby to zaraz aktu o doniosłym znaczeniu politycznym, pod-
niósłby się krzyk w kraju, że likwiduje się inne partie. W szczegól-
ności, że podstępnie utrudnia się działalność Mikołajczykowi. Toteż,
gdy na obrady przybywał dziarsko, z wyrażającą ochotę do wysiłku
dla dobra państwa twarzą, z piersi uczestników posiedzenia wyrywał
się przytłumiony jęk.
Stanisław Grabski próbował często przymuszać Bieruta do dłuż-
szych rozmów dotyczących znalezienia jak najskuteczniejszego spo-
sobu na rozwiązanie skomplikowanej sytuacji w kraju. Ale prezydent
zazwyczaj zbywał go dobrodusznymi żarcikami albo też po prostu
kpił sobie z niego subtelnie. Bo też — jak się dowiedziałem —
Grabski oceniał sytuację w Polsce powojennej według wzorów i
schematów dwudziestolecia, według zwyczajów dawnych rozgrywek
politycznych, kiedy stosowano zawsze i wszędzie klucz partyjny.
Jego poglądy były raczej mieszaniną tradycjonalizmu, idealizmu,
mieszczańskiego liberalizmu, jakiejś niby to postępowości w
sprawach chłopskich, ale ze stanowiska oświeconego dworu, do-
strzegającego w szlachetności swej niedolę warstw niższych. Do
gruntownych przeobrażeń i rewolucyjnych reform przeprowadzanych
właśnie przez PPR w Polsce — Grabski miał wiele zastrzeżeń.
Zresztą, liczne zastrzeżenia wiceprezydenta były nie dość jasne, nie
dość sprecyzowane. Toteż Bierut zawsze uchylał się od dłuższych z
nim dyskusji. Czasami, gdy w dążeniu do takich rozmów Grabski był
zbyt natrętny — Bierut niecierpliwił się.
Po śmierci Millera, wiceprzewodniczącym KRN z ramienia PPS
został Schwalbe, stary działacz spółdzielczy, człowiek spokojny,
skromny. Zdawało się, że swoim ugrzecznieniem, dużą kulturą oso-
bistą chce delikatnie przysłonić swój sceptycyzm do spraw ludzkich.
Bierut sam był związany z ruchem spółdzielczym, Schwalbego znał i
cenił,
Każdy z wiceprezydentów miał u nas swoje biuro. Gdy ja scho-
dziłem do gabinetu Schwalbego, widział on zawsze we mnie przed-
stawiciela Bieruta i od razu stawał się bardzo grzeczny, uczynny;
niemal wszystko mogłem u niego załatwić.
W Belwederze działało sporo różnych biur i wielu urzędników.
Poszczególne sekretariaty i wydziały mieściły się w obu skrzydłach
pałacu. Główny, frontowy budynek był reprezentacyjny; znajdowało
się tu kilka pięknych sal, doprowadzonych teraz energią Wasile-
-34
wskiego do dawnej świetności. Gabinet Bieruta mieścił się, jak już
wspomniałem, na pierwszym piętrze z lewej strony budynku; okna
jego wychodziły na park łazienkowski. Nasz pokój (gdzie praco-
waliśmy z Górską) przylegał doń, ale nasze okna zwrócone były na
podwórze. Z ulicy Belwederskiej widać te okna na pierwszym piętrze,
po lewej stronie wielkich kolumn frontowych, począwszy od drugiego
z kolei.
Sekretarką Wasilewskiego była pani Zofia, Żydówka, niewiasta
blisko czterdziestoletnia, dość jeszcze przystojna, o dawnych do-
brych manierach warszawskiego inteligenckiego środowiska. Wła-
ściwie nigdy nie wiedziałem, co ona naprawdę myśli. Była scepty-
czna, niczemu się nie dziwiła. Jej pogląd na świat i ludzi kształtowały
chyba dwa uczucia: strachu i wstrętu, które na stałe ulokowały się w
jej świadomości w czasach okupacji. Dlatego też sama nie usiłowała
na nic wpływać: niech świat ze wszystkimi swoimi okropnościami
idzie sobie jak chce własną drogą. Była świetną, obowiązkową
pracownicą, Wasilewski cenił ją bardzo.
W biurach Belwederu zatrudnionych było kilkanaście młodych i
pięknych pań, widocznie chodziło również o to, aby nasza instytucja
była dobrze reprezentowana. Panie tu pracujące odnosiły się do
mnie z szacunkiem, skwapliwie tytułowały mnie panem dyrektorem i
zdawały się zabiegać o moje względy służbowe. Gdy wypadały
jakieś święta państwowe, przynosiły kwiaty, laurki. Stale starała się
być obecna w takiej delegacji młoda i bardzo rozważna panna z
kancelarii ogólnej. Przy okazji składania życzeń powiedziała kiedyś
do mnie: Nie mogę życzyć panu dyrektorowi nic więcej. Już bliżej
pana prezydenta pan dyrektor nie mógłby być. — Mógłbym —
odrzekłem — ale tak blisko nie chciałbym.
Wydział prawny w Belwederze był chyba najbardziej rozbudo-
wany. Kierował nim Bolesław Walawski, pan mniej więcej w wieku
Wasilewskiego i moim, to jest około czterdziestki. Pochodził z Wilna,
tam ukończył uniwersytet, ale w ówczesnym środowisku akade-
mickim zostawił po sobie niezbyt dobre wspomnienia. Pełniąc jakąś
funkcję w Bratniaku czy może w administracji uniwersytetu, gnębił
ponoć młodzież postępową. W wykonywaniu swoich funkcji był po-
dobno despotą, intrygantem. Taką właśnie opinię wystawił mu Pu-
trament w swojej ,,Rzeczywistości", opisując stosunki wileńskie w
środowiskach akademickich z czasu procesu komunizującej grupy
literatów. Ponoć Putrament poświęcił Walawskiemu sporo miejsca w
powieści, dając soczystą charakterystykę jego sylwetki, z typowymi
dla siebie przesądzeniami, wyolbrzymieniami, a zarazem
niedomówieniami.
„Czytelnik" przygotowywał już do druku książkę pt. ,,Rzeczywi-
stość". Pan Kasiński (zaczynający swoją pracę redaktorską w tym
wydawnictwie, gdzie z czasem awansował aż na stanowisko preze-
35
są) chwalił do mnie maszynopis książki. W tym czasie Putrament
przybył do Belwederu na rozmowę z Bierutem (ja wyjechałem wtedy z
grupą dziennikarzy na kilkanaście dni do Szwecji). Spotkał w
Belwederze Walawskiego i popadł w zdumienie i w złość. Czynił
Bierutowi 'wymówki o Walawskiego i obiecywał, że postać ta w jego
książce będzie jeszcze bardziej soczysta. Ale Bierut z niewiadomych
powodów (zdaje się, że Walawskiego zaprotegował do Belwederu
Jędrychowski) począł bronić Walawskiego. Oświadczył Pu-
tramentowi, iż Walawski pozostanie na stałe w Belwederze i będzie tu
pracował. Nie tylko nie chciał słyszeć o jego dymisji (jednego z
najlepszych pracowników), ale zażądał, by ,,Czytelnik" przesłał mu do
przejrzenia maszynopis powieści. Kazał potem Putramentowi usunąć
z książki wszystko to, co dotyczyło osoby Walawskiego. Putrament
upierał się, buntował, groził, iż porzuci wszystkie swoje stanowiska
(był właśnie posłem w Szwajcarii, pełnił funkcję w partii), że zajmie się
wyłącznie pracą literacką. Po wielu dyskusjach, różnych
interwencjach, Putrament ostatecznie poprawił maszynopis, a
Bolesław Walawski pozostał na swoim stanowisku.
Walawski był mężczyzną o bardzo ujmującej powierzchowności,
budzącej respekt i szacunek. Więcej niż średniego wzrostu, szczu-
pły, zręczny, zgrabny, ciemnowłosy, zawsze gładko uczesany. Jego
pociągła twarz, o męskim, sugestywnym wyrazie dobrze usposabiała
kobiety i przekonywała do niego mężczyzn. Zawsze nosił świetny,
elegancki garnitur i zawsze był niezwykle naturalny.
W pierwszym okresie pobytu w Belwederze był raczej na dalszym
planie. Ustępliwy, ostrożny, z zasady z nikim nie wchodził choćby w
najmniejszy konflikt. Niekiedy pogrążał się w zadumę, wówczas
twarz jego stawała się inna, oschła. Dopiero później odkryłem jego
ogromne upodobanie do pięknych kobiet.
Walawski zaglądał czasami do nas, na górę, do sekretariatu.
Górska witała go chętnie, rozmawiał z nią bardzo grzecznie, ale
swobodnie; mieli zresztą ze sobą jakieś tajemnice, które woleli
omawiać sam na sam — wtedy oboje spoglądali niespokojnie ku
mnie tak, że w rezultacie wychodziłem z pokoju i zostawiałem ich
samych.
Zastępcą Walawskiego był nieco starszy od niego Kleinerman. Był
prawnikiem, już przed wojną wybijającym się adwokatem. Wysoki,
tęgi, zwalisty. Jego duże pełne oblicze wyrażało powagę. Ruchy też
zdawały się być dostosowane do należytych interpretacji prawnych.
Wszystkich interesantów (również i mnie, gdy zgłasza-
38
łem się do niego z jakąś sprawą) starał się załatwiać zgodnie z obo-
wiązującymi normami prawnymi.
Kleinerman nie zdradzał się głośno ze swoimi poglądami polity-
cznymi, ale w koleżeńskich rozmowach poza gabinetem ujawniał
sporo różnych wątpliwości i sceptycyzmu wobec ówczesnej rzeczy-
wistości. Były to idealistyczne i estetyzujące rozterki, jakie wpoiło w
niego bardzo bogate żydowskie środowisko mieszczańskie, z którego
się wywodził.
Obaj byliśmy wychowani w dość dużym liberalizmie Polski bur-
żuazyjnej i ulegaliśmy zwyczajowi mówienia głośno i swobodnie tego,
co się myślało. Wypowiadaliśmy swoje poglądy nie tylko otwarcie, ale
i z pasją. Szczególną śmiałość wykazywali ludzie niezależni
materialnie, jak na przykład kiedyś Kleinerman. Dyskusje dawały
okazję do wymiany sądów i każdy był ciekaw, co naprawdę myśli
ktoś inny. W ten sposób i jakby z różnych stron badało się skompli-
kowane zjawiska polityczne, społeczne, ekonomiczne. Na tej drodze
właśnie dochodziło się do jakichś wypośrodkowanych, wyważonych
sądów. I w szczerej rozmowie z Kleinermanem obaj odwoływaliśmy
się do tych zwyczajów.
Bierut był zadowolony z Kleinermana jako pracownika, tym bar-
dziej, że odznaczał się on dyscypliną myślenia, absolutną ścisłością
dedukcji, z zupełnym pomijaniem wszelkich względów, na przykład
kurtuazyjnych. Nie wahał się prostować mylnych poglądów Bieruta,
czynił to ze swobodną prawniczą otwartością, która oznaczała, iż
chodzi o problem, a nie o czyjąś miłość własną. Zresztą umiał po-
stępować delikatnie i taktownie, rozmawiał z Bierutem w taki sposób
— jak to mogłem niekiedy usłyszeć — iż nade wszystko ważna była
rozumna solidarność intelektualistów, umiejących docenić wzajemne
słuszne sądy. A Bierut miał szacunek dla sprawnego myślenia,
chętnie przyznawał rację Kleinermanowi w różnych dyskusjach, starał
się także od niego czegoś nauczyć. Opracowane przez Kleinermana
akta prawne były wzorem ścisłości i logiki. W codziennej swojej pracy
Kleinerman był rzetelny, solidny i swoje obowiązki wypełniał
doskonale. Starał się być bez zarzutu dla samej idei pracy, a do
wszelkich pochwał nie przywiązywał wagi. Z czasem ustąpił z
Belwederu i przeniósł się do jakiegoś ministerstwa, a wreszcie
opuścił Polskę i wyjechał do Francji (od dziecka mówił po francusku).
Polsce, którą uważał zawsze za swoją ojczyznę, nigdy jednak nie
szkodził.
W naszym wydziale prawnym zatrudniony był również radca do
spraw ekonomicznych. Był to pan około czterdziestki, nazywał się
Karol Brzózka. Niskawy, krępy, o obfitej mięsistej twarzy, tchnącej
rzetelnością, energią i jakąś prawą odwagą. Do Belwederu dostał się
jako wybitny naukowiec i intelektualista. Posiadał tytuł doktora i miał
kilka ogłoszonych prac. Był wciąż niezwykle zajęty,
37
ciągle czytał, ciągle pisał. Z coraz większą pasją studiował kwestie
społeczno-gospodarcze w odradzającej się Polsce Ludowej. Badał je,
analizował, przyglądał się niektórym procesom w większych zakła-
dach pracy, konfrontował to wszystko z własną wiedzą teoretyczną i z
własnymi doświadczeniami. W sekretariacie zjawiał się zwykle z
teczką pod pachą. Prezydent cenił doktora Brzózkę jako współpra-
cownika; wiele jego spostrzeżeń, wniosków, wyrosłych z solidnego
gruntu naukowego, było słusznych i ułatwiało praktyczne działanie.
Pewnego razu Brzózka zgłosił się do Bieruta ze swoimi wywodami
spisanymi w dość obszernym memoriale. Bierut obiecał przejrzeć go
wkrótce. Zresztą naprawdę był bardzo ciekaw opracowania doktora.
Po kilku dniach wezwał Brzózkę do swojego gabinetu i zawiadomił
nas w sekretariacie, że przez jakiś czas nie będzie przyjmował żad-
nych telefonów. Już po kilku minutach w gabinecie Bieruta słychać
było ożywioną dyskusję, prowadzoną podniesionym tonem. Szybka
wymiana zdań zamieniła się nagle w dłuższy monolog. Obydwaj dy-
skutanci odwoływali się do jakichś danych, dokumentów, opracowań.
W dodatku zaczęli posługiwać się mną; musiałem biegać do naszej
biblioteczki po encyklopedię, roczniki statystyczne, dzieła Marksa,
Lenina, a nawet prace teoretyków burżuazyjnych. Nie dostrzegali
mnie, zaraz rzucali się do ksiąg. Brzózka nie dawał się przekonywać,
był nieustępliwy, zacietrzewiał się.
Dyskutanci coraz bardziej się emocjonowali, wypowiadali się to
krótko, to obficie, trwało to już dłuższy czas i wreszcie obaj zerwali się
ze swoich miejsc i poczęli niemal biegać po gabinecie. W
zacietrzewieniu zapomnieli o całym świecie; o tym kim są i w jakim
stosunku pozostają do siebie.
Nie wpuszczałem nikogo do sekretariatu, słuchałem. Bierut w
końcu ochłonął, uświadomił sobie chyba, że jest prezydentem kraju i
uroczyście wrócił za biurko. I Brzózka ze skromną miną urzędnika
usiadł z powrotem na krzesełku. Chwilę spoglądali na siebie
nieruchomo, wreszcie prezydent oświadczył oficjalnie, że nie zgadza
się z tezami memoriału, w ogóle nie przyjmuje go do wiadomości.
Doktor Brzózka skłonił się głęboko i z dziwnym uśmieszkiem wyszedł
z gabinetu. Następnego dnia Bierut żartował w sekretariacie przy
mnie i akurat obecnym Wasilewskim, że doktor Brzózka usiłował
nakłonić go do restytucji kapitalizmu w Polsce.
Doktor Brzózka pracował w Belwederze jeszcze dwa lata, znacz-
nie dłużej niż ja. W ocenie różnych bieżących zagadnień gospodar-
czych był dla Bieruta niezastąpiony; prezydent wciąż korzystał z jego
ocen i rad. Właśnie, gdy trzeba było jakiś aktualny społeczno--
gospodarczy problem przedstawić od strony jego błędów i niedo-
statków, doktor Brzózka robił to najlepiej.
38
W okresie, kiedy w partii odkryto i likwidowano tak zwane od-
chylenia nacjonalistyczno-prawicowe, doktor pracował już w jakimś
ministerstwie gospodarczym.
Zdarzało się, że około godziny czwartej po południu prezydent
Bierut miewał kilka chwil wolnych. Wzywał mnie wówczas do siebie.
Najczęściej prosił, abym mu przyniósł jakieś akta. Był to tylko
pretekst, gdyż po prostu chciał sobie pogawędzić ze mną, porozma-
wiać na temat sytuacji w kraju. Często pytał o nastroje w Warszawie.
Ciekaw był, jakie anegdoty krążą na temat władzy i o nim samym
jako prezydencie. Kilka takich, niezbyt zresztą mocnych dowcipów
powtórzyłem mu; słuchał uważnie, uśmiechał się, ale powiedział, że
są pewno i bardziej dokuczliwe. Poprosił, abym niektóre anegdoty
zapisywał. Chętnie sobie je przeczyta. A nawet służbowo nakazuje
mi zbierać takie anegdoty i przekazywać mu. Pogawędka schodziła
na sprawy polityczne i Bierut mówił wtedy, że w Polsce narasta ostra
walka polityczna, że cała reakcja, cała opozycja antykomunistyczna
mobilizuje się i grupuje wokół Mikołajczyka. Stara się on przyciągnąć
ogół swoim demonstrowanym patriotyzmem, do jakiego ponoć tylko
on ma prawo. Kusi również tym, że jest niby niezależny od
czynników zewnętrznych. Dopiero pod jego rządami Polska będzie
zupełnie wolna. A tymczasem Mikołajczyk pomaga polskiej reakcji w
przeprowadzeniu chytrego manewru. Tak jak to było zaraz po
pierwszej wojnie, reakcja chce utrącić sprzyjający moment dziejowy
do przeprowadzenia w Polsce wciąż oczekiwanych gruntownych
reform. A kraj czeka na te reformy tak, jak chory człowiek na
lekarstwa. Tylko one mogą pobudzić życie społeczno-gospodarcze
Polski. I właśnie te reformy, bez względu na różne trudne
okoliczności dzisiejszej doby dziejowej — jak mówił Bierut —
przeprowadzić mogą u nas tylko komuniści. A ponieważ oni
propagują, skuteczne, rewolucyjne przemiany społeczne, prawica —
jak zawsze — odmawia komunistom patriotyzmu. Bo tylko
utrzymanie wprost skandalicznego, feudalnego niemal jeszcze
porządku społeczno-gospodarczego w Polsce, zasługuje na miano
patriotyzmu. Kiedy pozwoliłem sobie wtrącić, że obóz Mikołajczyka
również występuje z projektem wielu reform, Bierut stwierdził, że to
tylko manewr, zwodnicze pozorowanie, gdyż na prawdziwe reformy
nie pozwolą im ich sojusznicy, mocodawcy. Mikołajczyk, według
prezydenta, gdyby doszedł do władzy, musiałby zapłacić reakcji
należytą cenę za poparcie, za sojusz. Po przeprowadzeniu naj-
ważniejszych reform; całkowitej reformy rolnej bez odszkodowania,
nacjonalizacji przemysłu, upaństwowienia banków, handlu kluczowe-
39
go, komuniści chcą zachować liberalną, demokratyczną republikę z
wieloma dawnymi partiami politycznymi, z sejmem. Pozwolono by
istnieć stanowi trzeciemu, kupiectwu, drobnemu rzemiosłu i nawet
bogacić się im — Bierut machnął pobłażliwie ręką. W Polsce przecież
w tym przejściowym okresie nie będzie chyba dyktatury proletariatu w
pełnym tego słowa znaczeniu, bo w naszym kraju na taką dyktaturę
może rzeczywiście za wcześnie.
Bierut wdał się teraz w charakterystykę rozmaitych sił politycz-
nych, stanu gospodarki w Polsce. Wypowiadał się umiarkowanie,
oględnie, ostro natomiast osądzał kler. Mówił, że proboszcz wiejski
jest główną podporą ciemnogrodu w naszym kraju, polski kler jest
zacofany, i ma, niestety, w dalszym ciągu ogromny wpływ na masy.
On, Bierut, nieraz się przekonał na własnej skórze, jak proboszczo-
wie wiejscy potrafią być chciwi i niedobrzy.
— Ale wcale nie będziemy prześladowali kościoła w Polsce —
ciągnął dalej prezydent — choć może księża by tego chcieli. Naród
polski jest katolicki, przywiązany do swojej wiary, łączą się z tym
różnego rodzaju formy obyczajowe, święta, obrzędy, śpiewy, nawet
stroje. Katolickie wierzenia w Polsce stały się już jakąś formą kultury
polskiej. Byłoby więc nonsensem likwidować to wszystko. Przecież i
ja muszę czasami chodzić do kościoła — uśmiechnął się. —
Niedawno na procesji Bożego Ciała w Warszawie prowadziłem
razem z Żymierskim pod ramię kardynała.
— Panie prezydencie — powiedziałem — w Warszawie żartowano,
że w tej procesji po raz pierwszy dwóch diabłów prowadziło pod
ramię anioła.
— Ale przecież — mówił dalej Bierut z uśmiechem — to nasze
pogodzenie się z faktem istnienia w Polsce kleru katolickiego ze
wszystkimi jego wpływami nie oznacza wcale, że powinniśmy zre-
zygnować z naszych koncepcji laickich, z naszego światopoglądu
laickiego i z propagandy na rzecz takiego właśnie rozumienia świata.
Nie możemy się przecież wyrzec wychowania młodzieży w duchu
laickim, szczególnie w naszych szkołach, gdzie antydialektyzm,
fideizm katolicki, a więc w istocie myślenie ogłupiające, tak mocno
zapuściło korzenie choćby w okresie dwudziestolecia. O to, że chce-
my szerzyć naszą propagandę laicką, udrapowaną w różne świętości
reakcja ma również do nas wielkie pretensje. W Polsce publicznie
można propagować tylko poglądy religijne, katolickie — mówił dalej.
Wróćmy jednak do toku prac Belwederu. Prezydent miał duże
poczucie humoru, często wprawiał dziennikarzy w zakłopotanie, gdyż
ci brali jego wypowiedzi zbyt dosłownie, traktowali niemal jak
40
świętość. Wciąż zgłaszały się tutaj delegacje z innych partii demo-
kratycznych, z najrozmaitszych ogólnospołecznych instytucji, ze
związków zawodowych; pragnęły one bezpośrednio prezydentowi
kraju zdać relację z dotychczasowej swojej działalności i uzyskać
aprobatę dla dalszych programów. Przeważnie było to zbędne zaj-
mowanie prezydentowi czasu, nie na wszystkich bowiem sprawach
znał się. Aby takiej delegacji powiedzieć coś nowego, musiał radzić
się rzeczoznawców w swoich wydziałach. Dlatego też często
odprawiał te delegacje lub kazał mnie przyjmować je w swoim za-
stępstwie. Dochodziło wówczas do dziwnej rozmowy, w czasie której
pociły się obie strony, po czym rozstawały się ze sobą z prawdziwą
ulgą.
Czasami jednak nie było wyjścia i prezydent musiał przyjąć de-
legację, na przykład Związku Samopomocy Chłopskiej. Był to prze-
cież gorący okres przeprowadzania reformy rolnej i zbierania pier-
wszych doświadczeń. Kiedyś przybył do Belwederu młody dzienni-
karz Antoni Olcha, smukły o miłym sposobie bycia działacz wiejski.
Bierut przyjmował delegację w swoim gabinecie, gdzie razem z Jó-
zefem rozstawialiśmy krzesła. Przedstawiciele Związku Samopomo-
cy Chłopskiej skarżyli się na trudny los tych, którym dostał się
kawałek ziemi bez zabudowań, bez inwentarza, bez narzędzi. Te
przydługie utyskiwania Bierut przerwał życzliwie: Widzę, że bę-
dziemy musieli ratować chłopa polskiego przed nieszczęściem re-
formy rolnej.
Zazwyczaj ja — z racji swojej funkcji — sporządzałem sprawo-
zdania z rozmów prezydenta z każdą delegacją w Belwederze i prze-
syłałem je do PAP, jako tak zwany komunikat obowiązujący. Ale tym
razem Olcha chciał napisać cały reportaż dla prasy chłopskiej ze
spotkania z Bierutem i przytoczył również owo dowcipne powie-
dzenie. Potem prosił mnie, abym dał ten reportaż prezydentowi do
akceptacji. Nie wiem, dlaczego przesłałem Bierutowi reportaż Olchy,
chociaż w Belwederze wyłącznie moim obowiązkiem było
kwalifikowanie tego rodzaju tekstów do druku. Bierut wezwał mnie
zaraz do siebie, zwrócił mi maszynopis z wykreślonym czerwonym
ołówkiem swoim powiedzeniem i rzekł niecierpliwie:
Jeszcze większym niż reforma rolna nieszczęściem są tacy dzien-
nikarze.
Prezydent dość często wypowiadał się ostro o ówczesnej propa-
gandzie. Uważał, że działa ona źle, ze posługuje się nie argumenta-
mi a pałką, co powoduje, że tego rodzaju działanie szkodzi sprawie
partii, a nie pomaga. A gdy mówiłem o konieczności reform w tej
dziedzinie, odpowiadał impulsywnie, że wszystkiego przecież sam
nie zrobi i żebym ja się tym zajął.
Któregoś dnia, wraz z delegacją chłopskich działaczy kulturalnych
przybył do Belwederu Marian Kubicki, później — redaktor
41
naczelny „Dziennika Ludowego". Kubicki nie zdążył powiedzieć
wszystkiego w rozmowie z Bierutem, gdyż ten spieszył się na posie-
dzenie Rady Ministrów. Na drugi dzień Kubicki dzwonił z prośbą, aby
prezydent dał do ich pisma jakąś zwięzłą wypowiedź, w której
ustosunkowałby się do ich działalności. Bierut wysłuchał mnie na-
chmurzony. Wreszcie rzekł, żebym przekazał im następującą wypo-
wiedź: Po pierwsze — kocham was, a po drugie — nie zawracajcie
mi więcej głowy.
Niekiedy Bierut miał trochę więcej czasu, aranżował niby to
przypadkową pogawędkę i mówił wtedy czasem o sobie. Całą jego
młodość i późniejsze lata wypełniała nieustanna praca nad sobą,
nauka i doskonalenie się pod każdym względem przy kontynuowaniu
działalności politycznej, przerywanej jedynie latami więzienia.
Samokształcenie pomagało mu w pracy politycznej. Był, oczywiście,
samoukiem, niekiedy brał lekcje u innych towarzyszy, mających
wykształcenie. Wciąż czytał mnóstwo, zawsze bardzo wiele pisał,
szczególnie w więzieniu. Lata spędzone w więzieniu były dla niego
okresem uniwersytetu. Poznawał dzieła socjologów, ekonomistów z
różnych szkół, dzieła teoretyków marksizmu. Studiował również
historię, filozofię, estetykę, historię kultury. Czytał także beletrysty-kę.
A właściwie — jak mówił — to jest wielbicielem literatury pięknej.
Starał się przeczytać wszystko, co na świecie ciekawsze, oczywiście,
w tłumaczeniu na język polski, gdyż z obcych znał tylko jako tako
język rosyjski i trochę niemiecki; miał zamiar uczyć się angielskiego.
Istotnie, parę tygodni później zaczął przychodzić do prezydenta,
aby dawać mu lekcje angielskiego, Polak, który wojnę spędził w
Anglii. Był to czterdziestoparoletni pan, o niezwykle dziarskim
wyglądzie. Nosił jakiś półwojskowy mundur i wyglądał w nim na
dowódcę batalionu. Pracował u nas jako naczelny ogrodnik w Ła-
zienkach, bo z zawodu był ogrodnikiem. Mimo swojej wojskowej i
dosyć srogiej postawy — pan nie był wcale groźny. Za największą
mądrość życiową bowiem przyjął zasadę — nie wyrywać się nigdy z
takimi sądami, szczególnie w kwestiach ogólnych, które budziłyby
zaciekawienie u innych. Toteż miał zwyczaj wypowiadać uwagi
absolutnie banalne, i to o rzeczach najpospolitszych, do tego stopnia,
że wszyscy w Belwederze na jego widok uciekali w popłochu. Miał
wtedy święty spokój. Wcześniej, niemal każdy z urzędników
Belwederu usiłował wdawać się z nim w pogawędkę, w nadziei, że
być może powie coś ciekawego o Bierucie. Niestety, na ten temat nie
miał on nikomu nic do powiedzenia. Poza tym był doskonałym
ogrodnikiem. Bierut, kiedy tylko wprowadził się do Belwederu, od
razu polecił uporządkować zaniedbywane przez Niemców Łazienki.
Na ogół oszczędny, na ten cel nie żałował pieniędzy.
Wróćmy jednak do moich pogawędek z Bierutem. Przekonałem
42
się, że prezydent w tych rozmowach posługiwał się sądami ostroż-
nymi, jakby dochodził do nich po długich analizach. Jak się orien-
towałem, nie był on arbitralny ani nie wypowiadał się demagogicznie.
Wyczuwało się, jak bardzo na jego osobowość wpłynęła ogólna
atmosfera życia publicznego w Polsce w okresie dwudziestolecia.
Posługiwał się wieloma obiegowymi pojęciami, charakterystycznymi
dla postępowej, ale liberalnej inteligencji polskiej. Odnosiłem
wrażenie, iż poziomem umysłu, racjonalnym pojmowaniem wielu
skomplikowanych spraw tego świata, znacznie chyba przewyższał
prezydenta Mościckiego.
Bierut rozmawiał również czasem ze mną na temat współczesnej
literatury polskiej, którą bardzo cenił. Wiele nadziei wiązał z pisa-
rzami grupującymi się przed wojną wokół tygodnika „Oblicze Dnia",
których dzieła miały wymowę zdecydowanie rewolucyjną. Mówił, że
nasze najlepsze utwory nie są wolne od szlachecko-ziemiańskich
obsesji, a także od mieszczańskiego snobizmu. Literatura polska,
może poza okresem pozytywistycznym, stopniowo porzucała odtwa-
rzanie prawdy społecznej i obyczajowej, która dałaby wierny obraz
życia. Stawała się natomiast rozrywką dla sfer posiadających. Ci,
którzy ujawniali prawdę społeczną i obyczajową, spotykali się z nie-
chęcią opinii tzw. narodowej. Stąd wrogość dobrze sytuowanej koł-
tunerii względem Żeromskiego, stąd brutalne napaści na niego z po-
wodu ,,Przedwiośnia". Może ta młoda, postępowa literatura — argu-
mentował Bierut — jaką sygnalizowało przed wojną ,,Oblicze Dnia",
pójdzie w oczekiwanym kierunku. Oby tylko w tej grupie wyrosły
prawdziwe talenty, a więc i dzieła o dużym poziomie artystycznym,
bo bez tego nie ma przecież wielkiej literatury.
Prezydent mówił również o ówczesnej, powojennej publicystyce
literackiej, nie solidaryzującej się z partią. — Zresztą, iluż to my
mamy prawdziwych sojuszników? — oznajmiał Bierut i patrzył na
mnie z goryczą. — Szczególnie w tygodnikach bliskich klerowi glo-
ryfikuje się teraz zawzięcie Mickiewicza, Sienkiewicza, jakby to oni
byli naszymi wrogami i jakby ich dzieła mówiły teraz przeciwko nam.
Któż z nas, polskich komunistów, jest przeciwnikiem wspaniałej
twórczości Mickiewicza, Sienkiewicza, będących podwaliną naszej
kultury. Ale reakcja kuje z ich dzieł oręż dla siebie. Nie można
przecież przeciwstawiać twórczości Sienkiewicza młodej, dopiero
powstającej literaturze rewolucyjnej, dla której władza ludowa w
naszym kraju chce stworzyć pełną szansę rozwoju. Jeżeli to panu
dogadza, niech pan napisze artykuł, dotyczący właśnie tego
problemu. Proszę nie dawać mi go do akceptacji, to będzie praca na
pańską odpowiedzialność. Natomiast, niech pan nada jej rozgłos.
Proszę posłać rzecz do PAP, jako komunikat obowiązujący — po-
wiedział Bierut na zakończenie naszej, tym razem nieco dłuższej,
rozmowy.
43
Wkrótce napisałem niezbyt długi, dość zwięzły artykulik, w którym
zawarłem główne myśli Bieruta, z jakimi się zresztą całkowicie
zgadzałem. Były w nim uwagi tego rodzaju, iż w przeszłości
Sienkiewicz, Żeromski, owszem..., ale... Jaka ma być i jaka będzie
nasza przyszła literatura? Artykuł skierowany był do biuletynu pa-
powskiego i wkrótce opublikowała go prawie cała prasa krajowa.
Niektóre tygodniki w komentarzach od redakcji poszerzyły jeszcze
główne tezy artykułu.
Parę dni później Bierut poprosił mnie do siebie. Był spokojny, w
dobrym humorze, z czegoś na poły zadowolony, na poły ubawiony.
Ledwo usiadłem na skinięcie jego ręki (nigdy bez zaproszenia nie
siadałem) naprzeciwko masywnego, zarzuconego stosem akt i
książek biurka (ale zawsze w wielkim ładzie) — Bierut podał mi jakiś
list i powiedział: Oto jest owoc pańskiej pracy. Za artykuł, który ja
przeczytałem dopiero w druku, mnie osobiście czyni się
odpowiedzialnym. Zostałem mianowicie porządnie zwymyślany przez
pana Kornackiego za to, że chcę zlikwidować wielką literaturę polską.
Ze dla mnie, dla nas komunistów, nie ma już żadnych świętości, nie
istnieje Sienkiewicz, Zeromski, a zapewne i Mickiewicz, i Słowacki.
Tego się zresztą, jego zdaniem, można było po nas spodziewać. Pan
Kornacki jako Polak, patriota, itd. gorąco protestuje, zabrania i nawet
ostrzega. A w naszych warunkach gróźb nie należy bagatelizować,
jeśli mamy prawie wojnę domową — mówiąc to Bierut uśmiechał się.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Byłem zakłopotany, bo nie
wiedziałem, co właściwie powiedzieć. — Otóż widzi pan — mówił
dalej prezydent — to jest ich typowe myślenie, tych naszych prze-
ciwników. Wmawiają w nas wady i błędy, jakich my nie posiadamy,
ale oni chcieliby, abyśmy je mieli. To im ułatwia sytuację. Czy jest to
właściwe zrozumienie naszych założeń w tych kwestiach? Czy to jest
w ogóle uczciwa polemika? To jest złośliwa deformacja, postawienie
wszystkiego na opak, wyważanie z hałasem otwartych drzwi. A jakież
to on ma prawo przemawiania w imieniu całej literatury czy nawet
kultury polskiej? Chyba nie większe niż my. Oni uzurpują sobie prawo
do wszystkiego: do patriotyzmu, do występowania w imieniu całego
narodu. Bo przecież to oni tym narodem dotąd rządzili. I tak we
wszystkim: w starciach, w polemikach fałszują nasze stanowiska,
nasze argumenty. I dyskutuj tu z nimi rzeczowo. A przecież to nas
posądza się o wszelkie fałsze, o to, że jesteśmy wrogami, zdrajcami.
Bierut umilkł na chwilę. — Pan Kornacki — ciągnął dalej — prosi
mnie o audiencję, aby przedyskutować ze mną ten artykuł. I jeszcze
raz, w osobistej rozmowie zaprotestować przeciwko tego rodzaju
potraktowaniu literatury narodowej. No, musiałbym się kłó-
44
cić z nim chyba cały dzień — dodał z uśmiechem — niech, mu pan
grzecznie odpisze, że z wielkim zainteresowaniem przeczytałem jego
list, ale z powodu nawału pracy audiencja jest niemożliwa.
Zwiększała się ilość krążących po Warszawie plotek dotyczących
osoby Bieruta. Opowiadano kawały coraz zjadliwsze, a nawet nie-
smaczne. Spotkałem się na przykład z takim określeniem Bieruta,
jako kolejnego władcy Polski: ,,Bolesław V". Opowiadano o nim naj-
rozmaitsze, fantastyczne historie, usiłowano w ten sposób rozprawić
się z narzuconym jakoby krajowi prezydentem. Mówiono, iż w ogóle
nie wiadomo, kto to jest, że to jest jakaś postać tajemnicza,
narzucona Polsce, że na pewno nie ten, kto miał być, że to ciemna,
podstawiona figura, że to ani Bierut, ani Biernacki-Rutkowski, ani
dawny działacz komunistyczny, nawet nie umie czytać, ni pisać, że
wszystko wykonuje za niego siedzący w Belwederze sztab i inne
tego rodzaju niestworzone brednie i historie, jakie tylko wyobrazić
sobie można.
Takie informacje ,,z najlepszych źródeł" słyszało się i w sklepie u
rzeźnika, i w prywatnych restauracjach, i w każdej niemal kolejce.
Pytali mnie o te sprawy sekretnie koledzy dziennikarze w ka-
wiarence, do której niekiedy zaglądałem, i domagali się wyjaśnień,
jak to jest naprawdę. Nie bywali w Belwederze i karmili się plotkami.
Nawet w kołach intelektualnych, naukowych, profesorskich, po-
wtarzano niesłychanie naiwne bajeczki, urągające najzwyczajniej
zdrowemu rozsądkowi, w które nawet dziecko nie mogłoby uwierzyć.
Zdumiewałem się, że dorośli i wykształceni ludzie nic nie rozumieli:
ani wielkiej polityki, ani procesu zdarzeń dziejowych. W ogóle
karykaturalnie wyobrażali sobie oni działacza komunistycznego,
przypisywali mu takie motywy działania, jakby to nie było życie a
baśń, gdzie wszystko istnieje w wymiarach fantastycznych. Im
bardziej w tych plotkach postać i rola Bieruta były nieprawdopodobne
— tym bardziej dawano im w kołach intelektualnych wiarę. Nie była
to tylko spontanicznie narastająca plotka, ale ktoś tu świadomie i
perfidnie urabiał taką opinię wokół osoby prezydenta. Nic dziwnego,
były przecież dostatecznie wrogie środowiska w kraju, aż do
kierującego zbrojnym podziemiem NSZ.
Któregoś ranka Bierut zatrzymał mnie w swoim gabinecie (przy-
niosłem mu teczkę akt), polecił siąść na foteliku i oznajmił, że z inte-
lektualnych kół katolickich wpłynął do niego memoriał, zawierający
prośbę o zezwolenie na wydawanie miesięcznika społeczno-lite-
rackiego. On nie ma czasu na przestudiowanie tego dość obszerne-
go tekstu, prosi więc, abym ja go przestudiował, zaopiniował i prze-
45
dłożył już konkretne wnioski. Patrzył przy tym na mnie dość dziwnie,
zastanawiając się jak gdyby nad czymś. Odniosłem wrażenie jakby
chciał poddać mnie jakiemuś egzaminowi. Przeczytałem więc
memoriał ze szczególną uwagą. Odnalazłem w nim z łatwością wszy-
stkie cechy myślenia fideistycznego, konserwatywnego, słabo za-
maskowanego ówczesnymi, mętnymi frazesami demokratycznymi.
Uciekano się przy tym do różnych wybiegów, pojęć maskujących, aby
tylko uzyskać zezwolenie na miesięcznik i w tych przełomowych
chwilach zamanifestować swoje istnienie i swoją ideologię. Ten
pogląd na świat, te racje polityczne były mi zupełnie obce.
Przypominała mi się dawna walka kół postępowych w Polsce z re-
akcją katolicką. Toteż, w swojej recenzji nazwałem składających
memoriał reakcją katolicko-intelektualną, ale postawiłem wniosek, by
dać zezwolenie na publikowanie pisma. Lepiej, aby to katolickie
środowisko wypowiadało się jawnie i publicznie, niżeliby miało
schodzić do podziemia i zasilać wrogą propagandę.
Recenzję wraz z memoriałem położyłem Bierutowi na biurku.
Przez ponad tydzień nic nie wiedziałem o losach swojej pracy, aż
Wasilewski, przybywszy po coś do sekretariatu, rzekł do mnie z
aprobującym uśmiechem: Reakcja intelektualna. Dobrze pan to
nazwał, panie Stanisławie. Prezydentowi podobała się pańska ocena
memoriału — z koleżeńską poufałością klepnął mnie po ramieniu.
Zdaje się, że Bierut zgadzał się z moją opinią. W każdym razie
miesięcznik taki wkrótce zaczął się ukazywać. Prezydent spoglądał
teraz na mnie jakoś tak bardziej przyjaźnie. Znów poprosił mnie na
rozmowę. Przyglądał mi się jakby trochę niepewnie. — Proszę pana,
niech pan napisze mój życiorys i prześle go do prasy — powiedział
nagle. Przygotowałem dla pana odpowiedni materiał — dodał z
nikłym uśmiechem i wskazał ręką broszurki i jakieś maszynopisy,
leżące na skraju biurka. Ale tym razem przed drukiem da mi pan
swój artykuł do przejrzenia.
Broszurki te były już kiedyś drukowane (w komunistycznej, kon-
spiracyjnej prasie). Wspomnienia Bieruta o jego młodości, rodzinie, o
udziale ojca i dziadka — od dawna zamieszkałych w okolicach
Lublina — w walkach, w powstaniu 1863 roku. O tym, jak Bierut
pracował nad sobą jako samouk i z jak wielkim trudem zdobywał
wiedzę. Niektóre maszynopisy pochodziły sprzed wojny. Były one
opracowaniami towarzyszy partyjnych, członków KPP, i przed-
stawiały między innymi sylwetkę Bieruta i jego działalność w partii.
Życiorys Bieruta konstruowałem rozważnie, w zgodzie z faktami,
ale i z emocją. Wzruszała mnie ta postać polskiego komunisty
wywodzącego się z ludu, z jego niedoli i krzywd, a potem przez całe
życie walczącego wciąż, nieugięcie o lepszą jego dolę. Jak wielu
46
innych komunistów narażony był na poniewierki i długoletnie wię-
zienie. Aż oto tak skomplikowane, dramatyczne okoliczności wy-
niosły go na funkcję prezydenta kraju. W biografii tej uwypukliłem
rozmyślnie okres walki z caratem, kiedy to Bierut, jako chłopak,
należał już do kółek rewolucyjnych i patriotycznych, i na konspira-
cyjnych zebraniach deklamował ze szczególną pasją fragmenty z III
części ,,Dziadów".
Maszynopis mój liczył około czterdziestu stron. Przedłożyłem go
Bierutowi. Zwrócił mi pracę po kilku dniach i oznajmił, iż można to
drukować. Zatrzymał mnie jeszcze parę chwil w swoim gabinecie.
Mówił przy okazji o jakiejś innej drobnej sprawie dotyczącej naszych
prac belwederskich, ale wyjątkowo ciepło. W jego głosie wy-
czuwałem jakby podziękowanie za mój trud.
Współpracowałem w tym czasie również z ,,Dziennikiem Ludo-
wym", wydawanym przez radykalne skrzydło Stronnictwa Ludowego.
Naczelnym redaktorem dziennika był Marian Kubicki. Znałem go
jeszcze sprzed wojny, z okresu współpracy ZNP z ajencją agrarną,
której wtedy dostarczałem wielu artykulików. W redakcji ,,Dziennika
Ludowego" pracował wtedy Henryk Korotyński, pani Natalia, młoda,
ładniutka dziennikarka (później — żona Korotyń-skiego), Roman
Zalewski, Kobyliński i inni dziennikarze o dosyć znanych
nazwiskach.
„Dziennik Ludowy" w tych pierwszych miesiącach swojego ist-
nienia ogarnięty był ambicją stania się wielkim, ogólnokrajowym
pismem, jednocześnie najpoczytniejszym w Warszawie. Aby zdobyć
popularność, redakcja chwyciła się sposobu charakterystycznego dla
dawnej prasy mieszczańsko-burżuazyjnej; była to głównie pogoń za
sensacją najróżniejszego typu, łącznie z frapującymi wiadomościami
politycznymi. Starano się też wyprzedzać inne dzienniki
wcześniejszym podawaniem różnych nadzwyczajnych wiadomości,
które redakcja starała się zdobyć na własną rękę. Urozmaicano pi-
smo organizowaniem dla Warszawy rozmaitych konkursów praso-
wych (na przykład wynalezienie jak najlepszej nazwy na po raz
pierwszy wprowadzone do komunikacji miejskiej trolejbusy). Dru-
kowano sporo popularnych dowcipów, michałków, gwoli jak naj-
większego rozbawienia publiczności, której wcale w tym trudnym
okresie nie było do zabawy. Przy tym wszystkim „Dziennik Ludowy"
jakby zapomniał o tym, że jest pismem chłopskim. Wkrótce zaczęto
o tym redakcji przypominać, z dużymi przykrościami dla Kubickiego,
jako redaktora naczelnego.
Jak długo pracowałem w Belwederze, Kubicki okazywał mi tak
zwaną wielką życzliwość i uznanie dla moich prac publicystycznych i
literackich. Taka była dla mnie zresztą i cała redakcja. Chcieli oni,
abym się z nimi dodatkowo związał, choćby przez jakąś stałą pensję
redaktorską, ale na to nie przystałem.
47
Kubicki, dowiedziawszy się, że piszę życiorys Bieruta i że będzie
on po raz pierwszy drukowany, wymógł na mnie, abym dał tę pracę
„Dziennikowi Ludowemu". Obiecał mi zresztą duże honorarium. Tak
więc napisany przeze mnie tekst zaczął ukazywać się w kolejnych
odcinkach ,,Dziennika Ludowego". Wzbudził on, oczywiście, wielkie
zainteresowanie, co spowodowało liczne przedruki w prasie, nie tylko
partyjnej. Nakład „Dziennika Ludowego" podniósł się znacznie, co
uznano w redakcji za duży sukces wydawniczy. Polskie Radio
nadawało również życiorys prezydenta.
Bierut był ponoć trochę zawiedziony; spodziewał się bowiem, że tę
pierwszą pracę o nim, dającą jego dane biograficzne, opublikuję w
piśmie literackim, w bardzo popularnym wówczas tygodniku
„Odrodzenie". Nie posłałem tam jednak swojego maszynopisu, gdyż
obawiałem się, że na decyzję redakcji będę czekał bardzo długo.
Grupy literackie były wtedy zupełnie niezależne (co stanowiło prze-
cież zjawisko pożyteczne) i rządziły się różnymi swoimi fanabe-riami.
Bierut nigdy nie wspominał o tym do mnie. W każdym razie
życiorys jego został opublikowany, był czytany, komentowany, często
przedrukowywany. Plotki na temat jego osoby prawie ustały.
Cofnę się teraz do pierwszych chwil urzędowania w Belwederze.
Zresztą, w tych swoich zapiskach nie stosuję absolutnie ścisłej chro-
nologii wydarzeń i sytuacji.
Wojna z Japonią jeszcze trwała. W Europie odbywały się wciąż,
ale w głębokiej tajemnicy, doniosłe konsultacje mężów stanu, dy-
plomatyczne rozmowy, wizyty. Któregoś sierpniowego dnia poranna
prasa warszawska podała wiadomość o użyciu przez armię amery-
kańską nie znanej dotąd bomby atomowej. Bombę taką zrzucono na
dwa japońskie miasta: Hiroszimę i Nagasaki. O tym nadzwyczajnym
wydarzeniu Wasilewski dowiedział się ode mnie, gdy wpadł po coś do
sekretariatu, jeszcze przed przyjściem prezydenta. Za chwilę
przyszedł Bierut. Wasilewski pokazał mu zaraz „Trybunę Ludu" z ową
sensacyjną wiadomością. Po paru dniach Bierut udał się na Krym, na
rozmowy ze Stalinem. Od nas towarzyszył mu jedynie Wasilewski.
Bawili tam około tygodnia. Wasilewski przekazał mi adres pobytu
prezydenta na Krymie. Codziennie wysyłałem mu pocztą gazety
warszawskie, które otrzymywał regularnie.
Bierut wrócił z Krymu zmęczony i w niezbyt dobrym humorze. W
ciągu następnych miesięcy prezydent jeszcze kilka razy był w
Moskwie.
48
Przedstawię teraz jeszcze innych pracowników Belwederu, nale-
żących do otoczenia prezydenta. Byli nimi: sprowadzony przez Wa-
silewskiego naczelnik wydziału w naszej administracji — Bukowski,
intendent — porucznik Stanisław Sadkowski, rodem z Wilna, również
protegowany Wasilewskiego, z kolei szef personalny, major
(nazwiska jego nie pamiętam), kierowniczka sporej biblioteki sej-
mowej, była działaczka partyjna, osoba już starsza, schorowana.
Naczelnik Bukowski był o wiele młodszy od Wasilewskiego, ni-
skawy, pulchny, o okrągłej, trochę babskiej twarzy. Był bardzo
energiczny, inteligentny, rzutki. Często załatwiał Wasilewskiemu
różne poufne sprawy.
Major, szef personalny, był mężczyzną raczej młodym, inteli-
gentnym, przedziwnie spokojnym, tak, jakby mu właściwie na niczym
nie zależało. Zdaje się, że przyszedł do Belwederu po służbie w UB,
gdzie w warunkach wojny domowej napatrzył się prawdopodobnie na
różne arcyciekawe i wstrząsające sceny. Sprawiał wrażenie, jakby
Belweder był dla niego światem nierealnym, nieprawdziwym,
urojonym. Toteż spokój jego tchnął jakby sceptycyzmem, który w
moim odczuciu oznaczał, iż w majorze jakby coś się zachwiało.
Intendent porucznik Sadkowski, chodzący w mundurze porucz-
nika nieokreślonej formacji wojskowej — miał lat ponad czterdzieści,
był dość wysoki, bardzo przystojny, o typowo polskiej twarzy. Robił
wrażenie, jakby cierpiał z tego powodu, że władza ludowa wzięła go
do niewdzięcznej służby. Miał żonę i dwóch małych synków.
Sadkowski pokazywał się w Belwederze niezbyt często, a i wtedy
przemykał się ostrożnie z gabinetu Wasilewskiego przez jego
sekretariat do wyjściowego hallu; nie chciał on zbyt często stawać
swoim zwierzchnikom przed oczami, aby w związku z jego osobą nie
przychodziły im do głowy jakieś niestosowne myśli. Porucznik bo-
wiem już przed wojną pracował w intendenturze wojskowej. W Bel-
wederze był powołany do załatwiania dostaw hurtowych; takie lubił
najbardziej i w takich wyspecjalizował się w swoim czasie aż do
doskonałości. Przy takich dostawach można było zarobić najwięcej i
śladu nie zostawić. Naturalnie, wszystkie swoje zadania inten-
denckie obmyślał on głównie od strony możliwości własnych zarob-
ków.
Dlaczego Wasilewski zaangażował tego „najwyższej klasy fa-
chowca" do Belwederu, nie miałem pojęcia. Widocznie istniały zawiłe
kwestie intendentury, które mógł tylko on jeden przeprowadzić
skutecznie. Za swoją ,,ofiarną działalność" dostał medal, który go do
takiej działalności zachęcał i od wszelkich przeszkód i złośliwości
chronił. Z jakąś nagłą sprawą mogłem wchodzić do Wasilewskiego w
każdej chwili, nawet gdy miał interesantów. Ale nie wtedy, gdy
obradował z Sadkowskim. Wówczas sekretarka, pani
49
Zofia, niemal z paniką na twarzy stawiała mi kategoryczny opór i
kazała czekać, aż gość wyjdzie.
Ponieważ mieszkaliśmy w tej samej kamieniczce, niekiedy od-
wiedzaliśmy się. Dom intendenta Sadkowskiego obfitował we
wszystko. Od czasu do czasu urządzał u siebie przyjęcia, a nawet
libacje. I tak trwało to dosyć długo, nawet gdy z Belwederu odszedł
Wasilewski. Sprzyjał temu szczególnie w owym czasie wielki chaos
gospodarczy, płynność cen, nieokreśloność źródeł dostaw. Na tak
sprzyjające okoliczności trafiało długoletnie, wytrawne doświadcze-
nie intendenta. Być może, że przebrał miarę, gdyż w końcu przestał
pracować
W
Belwederze. Wcześniej zainteresowano się jego kolej-
nymi transakcjami. Papiewski prosił go na dłuższe rozmowy, na które
Sadkowski chodził z miną spokojną i rzeczową. Sprawa dostała się
do Bieruta, gdy odezwał się z nagłą interwencją telefon od Wa-
silewskiego, już wiceministra Ziem Odzyskanych. Chętnie więc w
Belwederze porzucono sprawę Sadkowskiego i przekazano go dalej.
I dopiero tam, gdzie poszedł — jak wieść niosła — jego uzdolnienia
rozwinęły się w pełni.
Jeśli chodzi o moją pracę w Belwederze, to wciąż przybywały mi
nowe zadania; wskutek bardzo częstej nieobecności Górskiej mu-
siałem pełnić również i funkcję osobistego sekretarza prezydenta.
Kiedyś trzeba było podać do prasy rodzaj mojego stanowiska w Bel-
wederze i zapytałem Wasilewskiego, jak je określić oficjalnie. —
Naprawdę to jest pan sekretarzem prasowym prezydenta, ale dla
prasy nie będziemy tego tak nazywać. Niech pan się określi jako
dyrektor biura prasowego — powiedział z lekkim uśmiechem i szyb-
ko odszedł.
Rano, jak zwykle, przygotowywałem prasę dla prezydenta, kła-
dłem mu ją na biurku zanim przyszedł, z odpowiednimi podkreśle-
niami. Gdy Bierut przeglądał codzienną prasę, ja tymczasem szybko
robiłem wycinki z gazet warszawskich, aby wkleić do albumu artykuły
czy wiadomości, które najbardziej zaciekawiły prezydenta. Niekiedy
poszerzałem je sam o jakieś nowe artykuły.
Zaraz rozdzwaniały się telefony do Belwederu. Ministrowie, znane
osobistości na wysokich stanowiskach prosili często o połączenie z
prezydentem, pytali też o możliwość osobistej audiencji u Bieruta.
Bierut, zajęty akurat jakąś aktualnie ważną sprawą, wymagającą
studiowania akt, nie zawsze chciał z nimi rozmawiać. Mówił mi
krótko, że nie ma czasu. Wówczas ja musiałem taką odmowę w jak
najbardziej dyplomatycznej formie przekazać rozmówcy.
50
Któregoś dnia, wkrótce po obiedzie, Bierut otworzył drzwi do
mojego pokoju i poprosił (zwykle w bardzo uprzejmy sposób zwracał
się do swoich współpracowników), abym go przez godzinę z nikim
nie łączył telefonicznie. Wiedziałem, że studiuje akta żołnierza
polskiego, wartownika, który w starciu z pijanymi zastrzelił jedną
osobę i kilka poranił. Sąd polski skazał go na karę śmierci. Żołnierz
zwrócił się do prezydenta z prośbą o akt łaski. Bierut musiał (sprawa
była już opóźniona) wydać decyzję do dnia następnego. Tymczasem
na jego biurku piętrzył się stos akt dotyczących właśnie tej spr;:;wy.
Upłynęło może ze dwadzieścia minut, gdy na moim biurku zadzwonił
telefon, przeznaczony tylko dla członków rządu. Podniosłem
słuchawkę i usłyszałem męski, energiczny, bardzo pewny siebie
głos:
— Wiceminister Jakub Berman. Proszę połączyć mnie z obywa-
telem prezydentem.
— Panie ministrze — odrzekłem grzecznie, nic do tej pory nie
wiedziałem o Jakubie Bermanie — pan prezydent jest bardzo zajęty
i nie będzie mógł w tej chwili mówić przez telefon.
— Mimo to, obywatelu — głos Bermana brzmiał łagodną per-
swazją — proszę mnie oznajmić prezydentowi.
— Otrzymałem zakaz od pana prezydenta łączenia go w tej chwili
z kimkolwiek — upierałem się.
— Obywatelu sekretarzu, jeszcze raz proszę o połączenie mnie z
obywatelem prezydentem — głos Bermana zadrgał teraz głuchym i
tak władczym tonem, że mimo woli nacisnąłem guzik telefonu
Bieruta.
— Panie prezydencie — powiedziałem — bardzo przepraszam,
ale pan minister Jakub Berman koniecznie chce mówić z panem pre-
zydentem.
— Proszę, proszę — odrzekł Bierut tak, że aż mnie to zmieszało.
— Łączę, panie ministrze — powiedziałem do Bermana. Odbyła
się między nimi dość krótka rozmowa. Dowiedziałem się potem, że
Berman nie dzwonił — jak przypuszczałem — w sprawie owego
żołnierza. Takie rzeczy niewiele go ostatecznie obchodziły. To, że
jego, Bermaina, nie chciałem dopuścić do Bieruta, musiało go raczej
ubawić, bo gdy parę dni później przybył do prezydenta, przywitał się
ze mną z dosyć osobliwą miną i z nieokreślonym uśmieszkiem.
Zapewne powiedział do Bieruta, jakiego to ma w sekretariacie
służbistę, bo Bierut wezwał mnie zaraz po coś do swego gabinetu i
obaj panowie popatrzyli na mnie, jak na jakiś eksponat.
Zrozumiałem potem, że Berman spełniał w rządzie rolę szarej
eminencji, ale chodziło o to, by tego nie ujawniać. Któregoś dnia po
ważnym ,,politycznym bankiecie", musiałem na zlecenie Bieruta
podać do prasy listę obecnych na przyjęciu ministrów i innych
członków rządu. Sporządzając tę listę umieściłem Bermana w czo-
51
łowcę. Bierut przejrzał listę przed druidem i zaraz niecierpliwie, z
jakimś niesmakiem, zakwestionował pozycję Bermana. — Pan mi-
nister Berman jest osobą wielce szanowną, ale ulokujemy go gdzie
indziej, między wiceministrami i w kolejności alfabetycznej — po-
informował mnie i sam przesunął nazwisko Bermana na liście o kil-
kanaście pozycji niżej.
W tym czasie ministrem spraw zagranicznych został Wincenty
Rzymowski. W salonie ministerstwa — wciąż jeszcze w gmachu dy-
rekcji kolei na Pradze — odbyło się spotkanie Rzymowskiego ze
światem intelektualnym i z publicystami ze stolicy. Obecny był
również Jakub Berman. Rzymowski mówił o aktualnych zadaniach
polskiej polityki zagranicznej. Przemawiał nieśmiało, unikał jak mógł
jednoznaczności swoich sądów i opinii, powoływał się co chwilę na
Stalina, a w tytułowaniu poprawiał się w popłochu z marszałka na
generalissimusa. Po tego rodzaju odczycie słuchacze wiedzieli tyle
samo, co przed nim. Ale gdy głos zabrał Berman, od razu wszczęło
się poruszenie, zaostrzyła się ciekawość. Mnie tym razem mocno
uderzyła sylwetka Bermana. Był to pan około czterdziestki, bardzo
przystojny, o foremnej głowie i zdecydowanie inteligentnej, pełnej
wyrazu twarzy. Emanowała z niej wiedza, kultura, obycie. Był przy
tym bardzo elegancko ubrany, miał garnitur świetny, jakich po wojnie
raczej się nie widziało, piękną, lśniąco białą koszulę i bardzo
gustowny krawat. Sprawiał ogólnie tak estetyczne wrażenie, że z
przyjemnością patrzyło się na niego.
Był pewny siebie aż do nonszalancji, niemal do lekceważenia
obecnych. Zdawało się, że wprost rozkoszuje się i popisuje tą zu-
pełną pewnością siebie. Wyczuwało się, że jest, w jakimś niedobrym
sensie, panem sytuacji i do tego stopnia, iż nie potrzebuje się z nikim
liczyć. Mówił gładko, niedbale, rzucał od niechcenia sądy i opinie,
które budziły tysiące pytań, ale przesuwał się lekko ponad nimi dalej,
jakby nie przywiązywał wagi do niczego. Można było odnosić
wrażenie, że w ogóle niczego nie traktował serio, ani Polski, ani
polskiej polityki zagranicznej, ani siebie, ani tym bardziej słuchaczy.
Bardzo zręcznie, bez zająknięcia operował słowami: ZSRR, ge-
neralissimus Stalin itp.
Wróćmy jednak do sprawy owego żołnierza. Prezydent przeczytał
wreszcie jego akta, i wydał decyzję: uwolnić od winy i kary. Poprosił
mnie, abym akta, z racji pilności sprawy, przeniósł zaraz osobiście
(nie mógł ich odsyłać przez woźnego) do wydziału prawnego. Podał
mi je otwarte na stronie, na której wypisał swoją decyzję.
52
Co do mojego coraz częstszego urzędowania w zastępstwie Gór-
skiej — miałem instrukcje, aby nie łączyć zbyt pochopnie wszystkich,
którzy chcieli rozmawiać telefonicznie z prezydentem. Najpierw
wypytywałem o sprawę, po czym najczęściej łączyłem petenta z
którymś z wydziałów, albo w najlepszym razie z Wasilewskim. Ale i
ten robił mi sceny, gdy zbyt często narzucałem mu interesantów.
Poza dyżurowaniem przy biurku w sekretariacie, musiałem również
czytać depesze z kraju, kierowane do prezydenta osobiście. Sam
musiałem decydować, co dalej z nimi robić, bo Wasilewski piekielnie
nienawidził czytania czegoś takiego i gdy z początku zbyt często
przesyłałem te depesze do niego, myślał, że sobie z niego kpię lub
że może nie daję sobie rady ze swoją pracą. Wobec tego sam je
przeglądałem, klasyfikowałem, czasami kładłem niektóre Bierutowi
ma biurko, ale rzadko się zdarzało, aby prezydent w nawale pracy
zapoznawał się z którąś z nich.
Na wszelki wypadek prowadziłem ewidencję tych depesz, (choć
nikomu nie było to potrzebne), w niektórych wypadkach, według
uznania, odpowiadałem na nie w imieniu prezydenta. To samo było z
podaniami, kierowanymi do Belwederu na ręce głowy państwa. Dużo
było w tym różnych skarg, próśb o prawdziwą sprawiedliwość, to jest
taką, która by respektowała wszystkie żądania petenta, różnych
nieraz zabawnych memoriałów, dotyczących sposobu naprawy
Rzeczypospolitej, oraz doraźnych i dość apodyktycznych rad dla
Bieruta, jak ma krajem rządzić. Choć nieraz rady te były wcale po-
mysłowe i może nawet, kto wie, pożyteczne, nie przekazywałem ich
jednak prezydentowi. Wszystkie te papiery upychałem w szufladach
mojej szafy.
Musiałem być również obecny w czasie rozmów różnych dele-
gacji z prezydentem, z których pisałem sprawozdania. Były one
przesyłane do PAP, niekiedy zaś, gdy były ważniejsze, z adnotacją,
iż jest to komunikat obowiązujący (KO). Tych delegacji — była zrazu
— jak już wspomniałem — prawdziwa fala i wszyscy w Belwederze
musieliśmy ,,walczyć" z nimi solidarnie. Niekiedy Bierut przyjmował
poszczególnych działaczy społecznych, przeprowadzał z nimi
rozmowę w mojej obecności, po to, abym z takiej rozmowy dawał
odpowiednie sprawozdanie do prasy. Z reguły z posiedzeń
prezydium KRN, odbywających się na dole w sali posiedzeń przy
wielkim, okrągłym stole, musiałem przesyłać dla prasy obszerniejszy
komunikat.
Do mnie należało również zakwalifikowanie, w porozumieniu z
Ministerstwem Spraw Zagranicznych, dziennikarza z zagranicy do
osobistej rozmowy czy wywiadu z Bierutem. Przy takiej rozmowie
obecny był jedynie tłumacz, który pełnił jednocześnie rolę sekre-
tarza. Potem on referował mi przebieg rozmowy. Prezydent sprze-
ciwił się mojej obecności przy udzielaniu wywiadu zagranicznym
53
dziennikarzom. — Napisze potem — powiedział — że jego rozmowę
z prezydentem Polski pilnował UB.
Organizowałem w Belwederze spotkania z dziennikarzami kra-
jowymi; w dużej mierze sam decydowałem o tym, kogo spośród
zgłaszających się wybrać. Ponieważ takie przyjęcie dziennikarzy
przez Bieruta przeważnie kończyło się niezłym poczęstunkiem, więc
zgłaszających się na konferencje było co niemiara. Rozumiałem to
dobrze i starałem się zapraszać jak najwięcej osób.
Gdy w Belwederze zanosiło się na bankiet, w dniu tym otrzy-
mywałem od przedstawicieli warszawskiego świata dziennikarskiego
mnóstwo telefonów z prośbą o odbycie ze mną osobiście i akurat w
godzinach bankietu konferencji na niezwykle ważny temat. Na ogół
starałem się zrozumieć tę gorliwość w załatwianiu służbowych, nie
cierpiących zwłoki spraw i z góry przygotowywałem dla danego
dziennikarza czy dziennikarki przepustkę. Te ,,ważne sprawy" oma-
wialiśmy już przy stole bankietowym, a tyczyły one przeważnie ja-
kości podawanych w Belwederze win, bardzo chwalonych z reguły
przez moich rozmówców. Niekiedy, w tym pierwszym okresie dość
jeszcze poprawnych stosunków między państwami — członkami ko-
alicji antyhitlerowskiej, musiałem organizować większe konferencje
prasowe z licznymi przedstawicielami prasy zachodnioeuropejskiej,
którzy zjeżdżali się do Warszawy często i na nieco dłuższy pobyt. W
tym czasie w Polsce, w której toczyła się prawdziwa wojna domowa,
aż roiło się od cudzoziemców.
Towarzyszyłem Bierutowi również w jego reprezentacyjnych czy
okolicznościowych wyjazdach do innych miast Polski, a także w cza-
sie wizyt na zaproszenie różnych instytucji warszawskich. Z tych
spotkań również przygotowywałem sprawozdania do prasy.
Przyjmowanie w Belwederze posłów i ambasadorów obcych
państw z listami uwierzytelniającymi odbywało się także przy mojej
asyście prasowej. I z tych uroczystości pisałem sprawozdania.
Trzeba było niekiedy, na polecenie prezydenta, napisać artykuł na
specjalny temat, na przykład odpowiedź polemiczną na jakąś akcję
polityczną opozycji. Zresztą opozycja ta mimo wszystko była nikła,
jakby nieśmiała; Bierut niekiedy wyraźnie ,,martwił się", że prze-
ciwnik jest tak anemiczny i właściwie nie ma prawie z kim walczyć w
prasie. A tyle teraz czuł siły, aby się porządnie zmierzyć z wrogiem.
Zresztą wkrótce pragnienia jego spełniły się, gdyż zaczęła się na
całego rozgrywka z Mikołajczykiem.
Przykre było to, że większość nowych ,,urzędowych osób", krę-
cących się po Belwederze — różnych wojskowych w mundurach
polskich i radzieckich, wyższych urzędników przybywających z mi-
nisterstw, działaczy partyjnych, wysoko postawionych członków partii
— mówiło po polsku fatalnie, niegramatycznie, językiem jakimś
wydziwaczonym, gwarowym; często wtrącali słowa i wyraże-
54
nią rosyjskie. Bierut mówił po polsku bardzo dobrze, również dobrze
pisał; język polski był dla niego przecież językiem ojczystym.
Dostrzegałem, iż często zżymał się, wysłuchując nieporadnych ją-
kań rozmówców.
W Belwederze w tym czasie bywali różni ludzie. Niektórzy z nich
pchali się nachalnie na osobistą rozmowę z prezydentem, z
ostentacyjnym nieraz przeświadczeniem, że kto jak kto, ale oni mają
zdecydowane prawa do takiej rozmowy. Zachowywali się często
nonszalancko, lekceważąco w stosunku do belwederskich urzęd-
ników. Na mnie nie zwracali uwagi, nie bardzo chcieli ze mną roz-
mawiać.
Zjawiał się w Belwederze kilka razy między innymi nowo mia-
nowany wicedyrektor protokołu dyplomatycznego Ministerstwa
Spraw Zagranicznych. Był to zadziwiająco przystojny, bardzo ele-
gancko ubrany młody Żyd, około trzydziestki. Zachowywał się tak, że
trudno było z nim wytrzymać choć parę minut; biły od niego pycha,
arogancja, nonszalancja. Właził, gdzie tylko mu się podobało, rzucał
się na fotel, chwytał za słuchawki telefoniczne, aby dokądś
telefonować, grzebał w aktach leżących na biurkach, czegoś tam
szukał, nie zwracał uwagi na niczyje protesty i zastrzeżenia.
Wasilewski, bardzo teraz zajęty, z trudem się od niego uwolnił i
wreszcie skierowano go do mnie, jako do sekretarza prezydenta.
Przywitał się przez niedbałe podanie gładkiej, wypielęgnowanej dłoni
w taki sposób, iż od razu zrozumiałem, że sprawia mi tym wielki
zaszczyt. Akurat nie było Górskiej ani Bieruta \v jego gabinecie, więc
wicedyrektor rozsiadł się na fotelu, malowniczym ruchem założył
nogę na nogę. Wziął gazetę, by ją czytać, i zza tej gazety usiłował
od niechcenia ze mną rozmawiać. Ba, ale żeby można było choć
cokolwiek zrozumieć z tego, co pan dyrektor mówił. Posługiwał się
jakimś niesamowitym bełkotem, nie przypominającym żadnego
ludzkiego języka. Czasami ucho rozróżniało w tym, co prawda,
jakieś pojedyncze słowo polskie, ale to tylko pogłębiało chaos i
zamieszanie. Gdy raptem coś pana dyrektora w gazecie za-
interesowało, przestawał mówić, czytał, potem znów się odzywał,
będąc widać pewien, że ja siedzę, czekam i słucham.
Ponieważ nie mogłem się jakoś porozumieć z panem dyrektorem,
przejrzał więc do końca gazetę i z gniewem wyszedł z sekretariatu,
nie podając mi tym razem ręki. Pętał się jeszcze parę minut w hallu,
wyszedł wreszcie na dziedziniec, wsiadł do pięknego samochodu,
jaki miał do dyspozycji, i odjechał.
Spoglądałem na niego przez okno ubawiony, ale naraz ogarnęła
55
mnie wściekłość. Tego było już za dużo; były to kpiny ze wszystkiego
i to przechodzące wszelkie granice. Postanowiłem tego aroganckiego
typa więcej do Belwederu nie wpuścić. Za kilka dni, gdzieś około
godziny jedenastej, z biura przepustek (w pierwszych miesiącach
wszyscy musieli się w tym biurze meldować) zadzwonił wartownik z
zawiadomieniem, podawanym jak zwykle w niedbałej formie, że jakiś
tam wicedyrektor z MSZ (przekręcił nazwę) chce wejść do
Belwederu. Domyśliłem się, o kogo chodzi. Kazałem wartownikowi
przekazać mu słuchawkę. — Obywatel wicedyrektor? — zapytałem.
Odpowiedzią było jakieś niewyraźne chrząknięcie. — Proszę pana,
pan co prawda po polsku nie mówi, ale chyba jednak trochę rozumie
— starałem się, aby ton mojego głosu był mimo wszystko spokojny.
Mój rozmówca odpowiedział coś niecierpliwym bełkotem. — Słuchaj
pan — mówiłem głośno — takiego jakiegoś typa spod ciemnej
gwiazdy, jak pan, to ja do Belwederu nie wpuszczę. Takiego jak pan
my tu sobie nie życzymy. Nigdy żadnej przepustki do Belwederu pan
nie dostanie. Wynoś się pan stąd czym prędzej! — w słuchawce po
tamtej stronie była chwila ciszy, po czym wybuchł bełkot nieopisany,
,,upiększany" pokracznie wymawianymi słowami polskimi. Rzuciłem
słuchawkę na widełki.
Jeszcze tego samego dnia MSZ jęło bombardować Belweder te-
lefonami ze skargą na bezprzykładne wprost potraktowanie wice-
dyrektora ministerstwa przez sekretarza prasowego prezydenta. Na
telefony, których nie dopuszczałem do sekretariatu Bieruta, nie
umiano nic u nas odpowiedzieć; urzędnicy zrozumieli tylko, iż so-
lidnie obsztorcowałem owego aroganckiego pana, z czego wszyscy
u nas byli zadowoleni i spoglądali na mnie z uznaniem.
Wasilewski nigdy nie wspomniał o owym incydencie. Nazajutrz
powitał mnie tylko porozumiewawczym uśmieszkiem. Wicedyrektor
nie pojawił się już więcej w Belwederze, wyjechał ponoć w ogóle z
Warszawy.
Gdy stało się powszechnie wiadome wśród moich bliższych i dal-
szych znajomych, że pracuję w Belwederze i mam bezpośrednią sty-
czność z Bierutem, zwiększyła się zdecydowanie ilość „szczerze mi
oddanych" przyjaciół, o czym zawiadamiano mnie listownie, telefo-
nicznie i w czasie różnych rozmów. Przypominały mi się ze swoimi
najlepszymi intencjami osoby, których istnienie dawno już wypadło mi
z głowy. Wszyscy ci przyjaciele prosili teraz o radę i pomoc. O
zmianę posady na lepszą, o wyjazd na placówkę dyplomatyczną
(załatwiłem jedną taką sprawę, ku swojej kompromitacji, gdyż petent
— kolega szkolny, Henryk Król, na placówce tej dbał zbytnio
o swoje interesy), o wyjednanie wizy na wyjazd do USA. Próbowałem
to zrobić dla pewnego młodego Żyda, znajomego sprzed wojny, i
udałem się nawet na osobistą rozmowę z ambasadorem Bliss-La-
nem. Przyjął mnie bardzo serdecznie, ale uchylił się od udzielenia
wizy. Proszono mnie nawet o uwalnianie ludzi z aresztu za prze-
stępstwa polityczne i inne (na przykład od odsiadki za pędzenie
bimbru).
W tym samym mniej więcej czasie przybyła do Belwederu, do
mnie osobiście spora delegacja z rodzinnego Ciechanowa, gdzie
ukończyłem gimnazjum. Znaleźli się w niej moi koledzy szkolni,
którzy teraz zajęli kierownicze stanowiska w miejscowych władzach.
Był również mój dawny nauczyciel gimnazjalny oraz dwie starsze
osoby, reprezentujące tak zwaną niezależną, uczciwą opinię
miejscową. Nie widziałem, z jaką zjawiają się sprawą, więc, aby
przyjąć z jak najgłębszym szacunkiem krajan z rodzinnej niejako
miejscowości, poprosiłem ich na wstępną rozmowę na dół, do sali
konferencyjnej Belwederu. Józefowi poleciłem podać kawę (Próch-
nikowa w takich razach uwzględniała moje prośby). Przybyli zasiedli
przy wielkim okrągłym stole z minami uroczystymi, pełnymi respektu
dla miejsca, w którym się znaleźli, dla wagi mojego urzędu i dla
samych siebie, że oto są w tak dobrych stosunkach z tak wysokim
urzędnikiem Belwederu, przyjmującym ich kawą i uprzejmą
pogawędką. Rozmowa toczyła się swobodnie, aczkolwiek nie była
wolna od pewnej ostentacyjności. Ale gdy dowiedziałem się o celu
przybycia delegacji, ogarnęło mnie prawdziwe zdumienie, do tego
stopnia, że nie bardzo dowierzałem własnym uszom. Delegacja z ro-
dzinnego Ciechanowa zgłaszała się do Belwederu z niebagatelną
sprawą. Otóż wszyscy ci działacze społeczni, a już najbardziej czci-
godne osobistości, doszli — po zapoznaniu się z opinią ogółu — do
przekonania, że przeprowadzenie na terenie powiatu ciechanowskie-
go reformy rolnej obecnego typu, bez odszkodowania, jest stano-
wczo przedwczesne; wywołuje ono wiele kłopotliwych skutków i na
pewno powiat lepiej będzie się rozwijał przy zachowaniu w nim,
wyjątkowo, dawnej struktury rolnej, z okresu przedwojennego, a więc
z utrzymaniem jeszcze na jakiś czas większej ziemskiej własności
prywatnej. Po prostu chodzi o zawieszenie na jakiś czas w
Ciechanowskiem reformy rolnej. I z tą gorącą prośbą delegacja udaje
się właśnie do mnie, jako do osobistości, która wyszła z ziemi
ciechanowskiej, a obecnie jest jednym z najbliższych współpra-
kowników prezydenta Bieruta, głowy państwa. Oni właśnie liczą na tę
moją zażyłość z prezydentem Bierutem. Niestety, opuścili Belweder
niezadowoleni.
Na rozmowy z Bierutem, przeważnie zamawiane u mnie (bądź u
Górskiej) wciąż przychodziło do Belwederu wielu dygnitarzy, mi-
nistrów, członków rządu. Wkrótce miałem możność poznać prawie
57
wszystkie ważne osobistości w kraju. Niektórzy ministrowie witali się
ze mną skwapliwie i z ostentacją, inni skłonni byli nawet do składania
mi głębokich, pełnych atencji ukłonów, co zawstydzało mnie,
mieszało, kazało przypuszczać, iż moją funkcję przy Bierucie
tłumaczą sobie chyba jakoś inaczej, niż ja bym chciał, że przesadzają
w ocenie moich kompetencji i możliwości.
Kiedyś w restauracji hotelu sejmowego zmierzając do bufetu
ujrzałem odwracających się frontem do mnie czterech ministrów i
dygnitarzy PSL. Był wśród nich i Kiernik. Wszyscy oni czekali aż się
zbliżę dostatecznie blisko — i naraz wszyscy jednocześnie, jak na
komendę, złożyli mi głęboki ukłon. Pomieszali mi tym szyki, bo akurat
chciałem się skłonić z wielką atencją ministrowi Kiernikowi, którego
szanowałem i lubiłem. Kilka razy w sekretariacie Bieruta, gdy czekał
na przyjęcie przez prezydenta, zaszczycił mnie miłą rozmówką. Na
posiedzeniach prezydium KRN Kiernik odznaczał się śmiałością i
rzetelnością sądów. Teraz wystraszony i zażenowany szybko
podszedłem do tej grupy i przywitałem się z nimi wszystkimi po kolei.
Innym razem po południu wchodziłem do hotelu sejmowego i na-
raz przed bramą zatrzymał się samochód, jakimi jeździli zwykle
członkowie rządu. Wyskoczył z niego sam minister Stanisław Rad-
kiewicz, szef UB, kierownik Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicz-
nego. Dostrzegł mnie, zaniepokoił się i skłonił mi się zaraz przy sa-
mochodzie, jako ten, który należycie rozeznaje hierarchię stanowisk
państwowych. Wprost zaszokowany podszedłem szybko, wy-
ciągnąłem rękę; minister Radkiewicz przyjął moją dłoń z szacunkiem i
dziarsko, po wojskowemu, stuknął z ponownym ukłonem trzewikami.
Dawni moi znajomi, znalazłszy się w Belwederze i spotkawszy
mnie tam, z trudem ukrywali zdziwienie. Na moment popadali w za-
dumę i zaraz gruntownie zmieniali swój stosunek do mnie. Wyrażał on
niekiedy wprost niepohamowany respekt. Po minie tych osób
widziałem, że wyobrażają sobie Bóg wie co. Sądzili pewnie, że jeśli
ja, jakiś tam dotąd Łukasiewicz, znalazłem się na takim stanowisku
przy Bierucie w Belwederze, to znaczy, że musiałem pełnić przedtem
jakąś niezwykle tajemniczą funkcję, że najprawdopodobniej
pozyskałem zaufanie nie tylko Bieruta, ale już i samego Stalina. W
rozmowie ze mną przybierali zaraz ton oficjalny i zaczęli posługiwać
się sloganami. A gdy, apelując do dawnej zażyłości, próbowałem
porozmawiać z nimi po ludzku i wypowiadałem się o tych i o owych
sprawach, w kraju uszczypliwie, śmiali się, owszem, ale jakoś
nieskładnie, co oznaczało, iż należycie doceniają mój dobry humor.
Im bardziej ja starałem się być z nimi szczery — tym bardziej
odpłacali mi nieszczerością; dostrzegałem upór na ich twarzach,
jakby w żaden sposób nie chcieli dać się wywieść w pole.
58
Zdumiewała mnie naiwność ludzka, pochopność, skłonności do uo-
gólnień, do niemal dziecinnego ulegania pozorom, do szukania we
wszystkim nie rzeczy zwykłych, a jakichś szczególnych machinacji.
Gomułka przychodził do Belwederu umawiając się wcześniej z
Bierutem. Przyjeżdżał samochodem, a potem szedł na górę krokiem
szybkim, energicznym. Widać było, że nic sobie nie robi ani z
dywanów, ani z otoczenia, ani z Belwederu, że ani mu w głowie
przejmować się czymkolwiek. Na nikogo nie zwracał uwagi, ani na
adiutantów, ani też, oczywiście, i na mnie w sekretariacie. Byłem dla
niego chyba tylko jakimś meblem pomocniczym; bez słowa
przechodził obok mnie w sekretariacie i znikał za drzwiami gabinetu
Bieruta. W tym czasie był on młodym, czterdziestoletnim, pełnym
energii człowiekiem. Zazwyczaj nie był w zbyt dobrym nastroju, twarz
miał mroczną, zdawało się — zagniewaną. Miałem wrażenie, że coś
w sobie tłumił, jakby coś wielkiego przeżywał. Bardzo rzadko
widziałem go w tym okresie uśmiechniętego. Gomułka nie miał
nadzwyczajnej pozycji w partii; nie wysuwano go na wielkiego
przywódcę, chociaż w dołach partyjnych był popularny i często
uroczystości państwowe czy jakieś wielkie wiece publiczne kończyły
się manifestacjami na cześć towarzysza Wiesława. Ale nigdy w
obecności Bieruta.
Gdy Gomułka został ministrem Ziem Odzyskanych, ściągnął od
nas na stanowisko wiceministra Jana Wasilewskiego, który ponoć
pracował z nim w czasie okupacji.
Do Belwederu przyjeżdżał dość często marszałek Rola-Zymierski.
Zachowywał się hałaśliwie, żartował, witał się miło z Górską, robiącą
do niego wtedy różne miny. Mnie marszałek nie dostrzegał, czasami
spoglądał na mnie od niechcenia, przez ramię. Był mężczyzną około
pięćdziesiątki, postawnym, tęgim, przepisowo i elegancko ubranym w
oficerski mundur. Zażywna rumiana twarz zdradzała wciąż dobry
humor, ale raczej był on sztucznie nadrabiany. Tym humorem,
dobrodusznością marszałek usiłował jakby coś przezwyciężyć, ale
nie zawsze mu się to udawało. Otoczenie Bieruta, a przede
wszystkim Górska, choć przyjmowała marszałka z całą ostentacją —
nie w pełni aprobowała tę jego nienaturalną swobodę. Wokół
marszałka kształtowała się w Belwederze atmosfera lekkiego jakby
niedoceniania czy niedowierzania, zrozumiałego tylko dla najbardziej
wtajemniczonych. Toteż takim wojskowym sposobem bycia usiłował
marszałek wszystko to jakby zagłuszyć. I chociaż marszałek, jak to
było po nim widać, czuł się w Belwederze świetnie, to jednak czuł się
zapewne jeszcze lepiej, gdy Belweder opuszczał. Czasami do
Belwederu przychodził ze swoją piętnastoletnią córką, która na czas
rozmowy marszałka z prezydentem zostawała w sekretariacie pod
opieką Górskiej. Była to śliczna, wspaniale zbudowana dziewczyna.
Wyczuwało się u niej wychowanie w do-
59
brej, inteligenckiej i w dodatku jeszcze oficerskiej rodzinie. Marszałek
zadbał o to, aby córkę wychować należycie. I jakby się tą swoją córką
skrycie szczycił, chwalił, jakby była ona jego wielką rekompensatą za
wszystkie inne straty. Miała twarzyczkę (chyba po ojcu) o bardzo
regularnych rysach, zapłonioną ślicznie, o iskrzących się modrych
oczach i rozchylonych w dziewczęcym, nieodgadnionym uśmiechu
wargach, wykrojonych w sposób, który przykuwał uwagę. Poza tymi,
o najszlachetniejszym odcieniu czerwieni, wargami, połyskiwały ząbki
nieskalanej bieli. Uczesanie, jak u panienek z najlepszych domów,
podkreślało, że jest to jeszcze podlotek.
Wzrok młodych oficerów zaraz kierował się ku niej. Święciła już
niewieście triumfy. Gdy panna Żymierska szła przez hali, gdy była w
sekretariacie — młodzi podporucznicy, natychmiast zmobilizowani do
ostateczności jako mężczyźni, stawali przed panną na baczność w
taki sposób, jak nigdy przed prezydentem.
Gdy do Belwederu przychodził z córką marszałek Żymierski, za-
raz biegł na górę, do naszego sekretariatu, Bolesław Walawski. Tej
skłonności naczelnika, żywiołowego zachwytu nad płcią piękną, je-
szcze nie znałem.
Marszałek Michał Rola-Żymierski brał udział w posiedzeniu pre-
zydium KRN, gdy omawiano na nim sprawy wojska. Uczestniczyło
wtedy razem z nim kilku generałów, pułkowników. Na jednym z po-
siedzeń rozważano stan obronności okręgu szczecińskiego. Był
obecny, jak zawsze zresztą, Bierut i pełny skład prezydium. Refe-
rował marszałek. Stwierdził, że most na Odrze jest w stanie dobrym,
kilka razy zresztą powracał do tegoż mostu. Wtedy jeden z ge-
nerałów kręcił się niecierpliwie na swoim miejscu, wreszcie uczynił
głośną uwagę: Panie marszałku, na Odrze pod Szczecinom są dwa
mosty!, ale Żymierski ani drgnął i ciągnął dalej swoje wywody o
moście. W pewnym momencie powiedział dobitnie: Na tymże więc
moście na Odrze..., ale generał sądząc, iż marszałek nie dosłyszał,
powtórzył znowu swoje: Panie marszałku, na Odrze są dwa
jednakowej wielkości mosty. Wtedy Żymierski, poczerwieniały,
zwrócił się raptem do niego i powiedział nieoczekiwanie: Jeżeli jest
naprawdę jeden most, to nie ma potrzeby mówić o dwóch — i głosił
dalej swój referat. Na twarzach wszystkich obecnych, nie wyłączając
Bieruta, dostrzegłem subtelne uśmieszki.
Do Warszawy przybywał z oficjalną wizytą marszałek Związku
Radzieckiego, Konstanty Rokossowski, dowódca frontu białoruskiego.
Rokossowski miał być przyjęty w Belwederze bardzo uroczyście.
Przygotowano wielki bankiet, na który zaproszono wiele osób z kół
60
rządowych, partyjnych, kulturalnych, naukowych oraz wiele znanych
osobistości spośród społeczeństwa stolicy. Jednak niektóre z tych
osób zwróciły zaproszenia. Belweder tymczasem ogarnęła gorączka
przygotowań; Próchnikowa nie szczędziła na bankiet kosztów.
Były pierwsze dni sierpnia 1945 r., jak przed rokiem bardzo go-
rące. Gruzy Warszawy przesłoniła bujna zieleń, od dłuższego czasu
niebo było pogodne, bez chmurki. Miasto ogarnął nastrój odprężenia,
ufności, nadziei. W kilku salach Belwederu ustawiono długie stoły,
narzucono na nie piękne obrusy, zastawiono talerzami, sztućcami,
półmiskami z niezliczoną ilością zakąsek, butelkami doskonałego
wina w różnych gatunkach. Oddzielnie ciągnęły się niższe stoliki z
wódką, już ponalewaną do mnóstwa kieliszków. Śledziki, grzybki,
sałaty, wędliny, ryby na zimno ściągały tu wszystkie oczy męskie,
doceniające pod wódeczkę świetne, polskie zakąski. Kuchnia pod
bardzo energiczną, jak zawsze, komendą Próchniko-wej, stanęła na
wysokości zadania. Rojem dziewcząt zarządzał przywrócony
wreszcie do dawnej swojej władzy — Józef, przyodziany tym razem
w dość sensowny mundur kamerdynera. Ale i tak wykazywał on, iż
ten kto taki mundur nosi musi być nie tylko lokajem, ale i trochę
małpą. Wszystkiego dopilnowywała Górska, biegająca po salach,
pięknie ubrana i ufryzowana, pachnąca, nabrzmiała do-
brodusznością i gościnnością.
Już od rana dzwonili koledzy dziennikarze, wszyscy w niezmiernie
ważnych sprawach, wymagających natychmiastowej osobistej
konsultacji ze mną w Belwederze. Prawie każdemu obiecywałem
przepustkę.
Zajeżdżały już samochody z gośćmi. W głównym miejscu hallu
stał teraz, wyprężony na baczność, Józef, w swojej dość staro-
świeckiej liberii, z surową, uroczystą i majestatyczną miną. Dyplo-
maci z Zachodu spoglądali na Józefa niepewnie i z zakłopotaniem.
Nic im tutaj nie mówił jego strój.
Zapełniała się sala recepcyjna, Pompejańska, czekano na przy-
bycie Rokossowskiego wraz z całą jego świtą. Okna i drzwi na taras
były otwarte, w głębi wśród drzew widać było liczne straże wojskowe.
Łazienki, okryte w tym roku niezwykle bujną zielenią, pachniały jakąś
uciążliwą satysfakcją zbliżającego się końca lata, przemawiały jakąś
dogłębną prawdą życia i tymi wszystkimi pragnieniami, które budzi w
nas wielka harmonia przyrody. Chwytałem głęboko zapach już
dotkniętych pierwszym pędzlem jesieni liści, woń ciepłej kory drzew,
soczystej murawy, zwilżanej pierwszymi kroplami rosy zmierzchu.
Dużą, wychodzącą na ogród ścianę tej bocznej sali Belwederu,
przez którą szło się do sal bankietowych, zdobił, dziś z rana tu za-
wieszony, ogromny portret Stalina. Trzeba przyznać, że było to
ei
wspaniałe dzieło sztuki. Stalin wyglądał na portrecie niezwykle su-
gestywnie, można by powiedzieć, bohatersko, szlachetnie.
Tymczasem zajechały samochody z marszałkiem Rokossowskim i
jego świtą. Przez dziedziniec Belwederu, od bramy do wejścia,
rozciągnięty był wspaniały, czerwony chodnik. Honorowa kompania
piechoty z orkiestrą stała już murem. Marszałek wysiadł z samochodu
i ze świtą generałów szedł pieszo do Belwederu. Na stopniach
pojawił się Bierut. Rozległy się hymny państwowe: radziecki, potem
polski. Wszyscy znieruchomieli, po czym wielka gromada mundurów,
fraków, ciemnych ubrań, rozjaśnionych twarzy o błyszczących
oczach, z wesołą, swobodną wrzawą, wpłynęła do Sali
Pompejańskiej.
Naprzeciwko siebie, w pewnej odległości, stanęli Bierut i Ro-
kossowski, obaj w asyście tłumnego zaplecza swoich dygnitarzy.
Rozpoczęły się oficjalne przemówienia, którym z obowiązku przy-
słuchiwałem się skwapliwie, aby zrobić potem jak najpełniejszy
serwis prasowy. Bo chociaż zwykle w takich wypadkach dostawałem
później tekst przemówień na piśmie, to jednak inaczej mi się
redagowało komunikat, gdy sam wysłuchałem przemówienia.
Przyglądałem się Rokossowskiemu. Był wysoki, smukły, mroczny.
Robił wrażenie silnej indywidualności, ale ograniczonej jakimiś
potężnymi hamulcami. Był raczej znużony, smutny, nie przywiązywał
wagi do owacji, jakimi go obdarzano, jakby w cichości swego ducha
rozmyślał o czymś innym, istotniejszym. I przez cały czas pobytu w
Belwederze nie objawiał zbyt dobrego humoru. Starał się dostosować
do otoczenia, ale jakby czekał, by się to wszystko jak najszybciej
skończyło.
Obok marszałka stała jego młodziutka siostra, którą ostatnio od-
naleziono. Była nauczycielką w polskiej szkole podstawowej, gdzieś
w małym miasteczku. Rokossowski zaprosił ją do siebie i przybył
teraz z siostrą do Belwederu, może dla podkreślenia swojego polskie-
go pochodzenia. Stała obok swojego sławnego brata z miną natu-
ralną, miłą i z bukietem kwiatów w ręku, który na przywitanie wręczyła
jej Górska. Była tak jak marszałek dosyć wysoka, smukła.
Na dłuższe powitalne przemówienie Bieruta Rokossowski odpo-
wiedział krótko, po żołniersku i zaraz zgromadzeni wpłynęli ławą do
sal bankietowych. Bierut i marszałek oraz niektórzy przedstawiciele
korpusu dyplomatycznego przeszli do oddzielnej sali, gdzie usiedli
przy specjalnie dla nich przygotowanym stole. W przejściu
dostrzegłem, ku swojemu zdumieniu, że w tym czasie portret Stalina
z owej ściany znikł. Później nigdy nic na ten temat w Belwederze nie
mówiono.
Teraz dopiero wybuchł gwar na cały rozjaśniony rzęsiście Bel-
weder. Hurmem otoczono stoły. Gdzieś około ósmej, gdy nastrój w
pałacyku osiągnął szczyty, raptem zgasły światła i w mieście, ze
62
wszystkich stron, odezwała się gwałtownym ogniem artyleria prze-
ciwlotnicza. Od razu zapadła cisza, obecni zamarli w zdumionym
oczekiwaniu. Po chwili ktoś powiedział głośno, że to iluminacje i że
należy wyjść na taras. Goście wysypali się do ogrodu i podnieśli
głowy do góry.
Nad całą Warszawą przez ciemne, gwiazdami usianie niebo prze-
suwały się nieskończenie długie ramiona potężnych reflektorów,
sunęły chyłkiem, zdradziecko, na spotkanie nieprzyjaciela, zagra-
dzały mu drogę, drgającymi mackami broniły się przed grozą tego
nieba, które mogło zionąć na miasto ogniem, żelazem. Nieustanny,
nerwowy, zapobiegliwy huk artylerii przeciwlotniczej narastał.
Strzelały naraz chyba wszystkie niezliczone działa, wciąż jeszcze
otaczające miasto. Już przemówiły i te najcięższe zenitówki, szcze-
kające poważnie, gardłowo, na znak, że akcja wymaga i ich udziału.
Ze śpiewnym, przeciągłym świstem leciały w przestrzeń pociski
świetlne i układały się na niebie w efektowne ozdoby. Wszyscy tu w
Belwederze jakby się całkowicie odmienili, znów byli jedynie słabymi,
ludzkimi istotami, miotanymi żywiołem wojny. Nic jeszcze się nie
rozstrzygnęło, wszystko znów stanęło na granicy życia i śmierci.
Przyszłość tylko zionęła grozą tajemniczości. Oto wojna znów trwa,
cywile znów stali się żołnierzami, dygnitarze — wymęczonymi, w
łachmany odzianymi partyzantami, wciąż czyhającymi na
nieprzyjaciela na różnych zagubionych bezdrożach i wciąż ocze-
kującymi napaści. Twarze znów stały się do ostateczności szczere,
stały się na nowo tamtymi tragicznymi licami z czasów wojny i oku-
pacji, kiedy to z każdą chwilą ważyły się losy świata.
Noc pulsowała zaciekłym ogniem zenitówek, przez niebo War-
szawy, tak jak przed kilkoma zaledwie miesiącami, sunęły błyskotliwe
ramiona potężnych reflektorów, ostry, jadowity, smętnie przeciągły
świst przecinał powietrze. Niektórzy obecni, szczególnie panie, nie
mogli tego słuchać; siadali na fotelach w ociemniałych salach
Belwederu, zasłaniali twarze dłońmi i jakby czekali na koniec nalotu.
Inni poruszali się już dawnymi krokami żołnierskimi, tak jakby
dźwigali po staremu na sobie rynsztunek wojskowy, broń, plecaki.
Surowymi twarzami badali rozpoznawcze szalejący firmament. I
nagle w salach rozległa się pieśń:
Szumi dokoła las, czy to jawa czy sen
Co ci przypomina, co ci przypomina widok znajomy ten. I zaraz
potem:
Żołnierz drogą maszerował
nad serduszkiem się użalił...
Wreszcie smugi reflektorów splotły się w jeden, lejący potoki
światła bukiet nad Belwederem. Salę wypełnił zielonkawy, fosfory-
zujący blask, jak przy zapalaniu się wielu nocnych lampionów w
63
czasie nalotu. Był to już koniec iluminacji, goście ociężale wracali do
bufetu.
Rokossowski dość późno opuścił pałac. Bierut wszedł do siebie na
górę, jakiś rozrzewniony; być może bankietem, a może wspom-
nieniami. Wzruszenie i jakieś dobre odczucia widniały na jego twarzy.
Krok jego był trochę chwiejny, po drodze wyciągał rękę do swoich
urzędników i wylewnie dziękował. I mnie również uścisnął mocno
dłoń.
Odbyło się kolejne posiedzenie prezydium KRN z udziałem mi-
nistrów Mikołajczykowskich, Wycecha, Kiernika i innych przedsta-
wicieli PSL. Ministrowie ci, ponieważ minął już pierwszy wstępny
okres, mieli się ustosunkować do obecnych prac rządu i wysunąć od
siebie pewne projekty na przyszłość. Byli obecni wszyscy wiceprze-
wodniczący prezydium; po niedawnej śmierci Millera — Schwalbe był
z ramienia PPS. Sekretarz Grabskiego zamontował mu wcześniej na
wielkim okrągłym stole, wokół którego siedzieli uczestnicy zebrania,
,,fabrykę do słuchania" z wysokim kominem, na co wszyscy
spoglądali z wyraźną niechęcią, przewidując różne z tego tytułu
wynikające uciążliwości. Przybył także nowy wiceprzewodniczący,
przedstawiciel Stronnictwa Demokratycznego, Wacław Barcikowski,
były sędzia Sądu Najwyższego. Bierut był dzisiaj w dobrym humorze,
jaśniał tężyzną, zdrowiem, mimo że zdrowy nie był (wciąż dokuczała
mu wątroba).
Wypowiedzi ministrów PSL-owskich i ich ocena dotychczasowej
działalności rządu były krytyczne, ale, może na razie, dość ostrożne.
Tylko Wycech wygłosił mocny referat. Zobrazował stan szkolnictwa
przed wojną, wszystkie ówczesne katastrofalne zaniedbania,
podupadającą pozycję społeczną nauczyciela, oraz określił zadania,
jakie stoją w tym względzie przed Polską Ludową. Przypomniał
ogromny biologiczny ubytek kadr nauczycielskich, ruinę szkół,
powszechną biedę nauczycieli. Podkreślał, że w Polsce Ludowej
przyjdzie chyba y/reszcie czas na realizowanie wszystkich
wspaniałych programów, jakie głosiła lewica, a dotyczących
konieczności rozbudowy szkolnictwa, upowszechnienia kultury, sztu-
ki, dźwignięcia na właściwy poziom społeczny, bytowy kadry pe-
dagogicznej. Dobrze zorganizowana upowszechniona oświata wraz z
należytym doborem kadr nauczycielskich i ich odpowiednio wysoką
pozycją społeczną, przyczyni się do odrodzenia i właściwego
wychowania narodu polskiego. Na szkole i nauczycielu spocznie
teraz ogromne zadanie. Co już można powiedzieć o realizowaniu
tych programów na podstawie wstępnego okresu doświadczalnego?
Wycech, jako minister oświaty, przedkładał teraz sprawozdanie
64
z osiągnięć własnego resortu, ale jednocześnie atakował partię i
rząd za to, że po staremu, dawnym niedobrym zwyczajem sprawy
szkoły i oświaty już i teraz z miejsca zaczyna się traktować jako
drugo- a nawet trzecioplanowe. Resortowi oświaty nie przyznaje się
potrzebnych funduszy, nauczycielom nie zapewnia się dostatecznej
opieki materialnej, nawet w granicach obecnych możliwości.
Nauczyciel jest w biedzie i często bliski desperacji. W warunkach
wojny domowej — mówił Wycech... — W dużej mierze wy jesteście
winni tej wojnie — wtrącił naraz gniewnie któryś spośród obecnych
na sali przedstawicieli partii.
Wycech wystraszył się. Zamilkł, szukał być może jakichś poje-
dnawczych słów, gdyż nie lubił sprawiać ludziom przykrości, ale
Bierut, jako przewodniczący, przywołał owego peperowca do po-
rządku i Wycech dokończył swoją wypowiedź. — Nauczyciel na wsi
jako agitator pepeerowski — mówił Wycech — narażony jest w
warunkach wojny domowej na ogromne niebezpieczeństwo. Iluż to
już nauczycieli, wartościowych pracowników, zastrzelono? W
dalszym ciągu zgłaszał wiele zastrzeżeń politycznych pod adresem
partii.
Do jego przemówienia zaraz ustosunkował się wiceprezydent
Schwalbe i uczynił uwagę, natury niejako filozoficznej, że stanowisko
ministra Wycecha z natury rzeczy musiało być takie, gdyż jest
przedstawicielem opozycyjnego PSL, więc nie można się było
spodziewać po nim sądów entuzjastycznych. Wszyscy milczeli za-
kłopotani.
Zaraz potem zabrali się do referowania swoich spraw inni mi-
nistrowie. W podsumowaniu Bierut starał się zawsze zająć stano-
wisko rzeczowe, niejako ponadpartyjne, i dopomóc w zrealizowaniu
jakiejś części żądań poszczególnych resortów.
Wiceprezydent Barcikowski na razie milczał, „Instalował się"
dopiero w Belwederze. Był on poważnym panem około sześćdzie-
siątki, wysokim, raczej tęgim, ciężkawym. Widać było, iż odnosi się
do siebie, do swojej funkcji i wszystkich spraw związanych z jego
osobą nieomal uroczyście. Nie przeszkadzało to prezesowi Bar-
cikowskiemu (tak się go wtedy tytułowało) być niesłychanie dla
wszystkich uprzejmym. Ze mną odbył już kilka rozmów w swoim
gabinecie, dokąd mnie poprosił, w warunkach tak kurtuazyjnej swo-
bodnej szczerości, że się w niej rozpływałem, niemal wyzbywając się
własnej osobowości. Ale ta nadzwyczajna grzeczność dawała
prezesowi wyraźną przewagę, a nawet nakłaniała do jakiejś w sto-
sunku do niego uległości (może natury towarzyskiej, intelektualnej).
Wkrótce prezes Wacław Barcikowski, jako przedstawiciel Stron-
nictwa Demokratycznego, objął w Belwederze funkcję wiceprzewo-
dniczącego KRN.
Moje znajomości wciąż się poszerzały. W hotelu sejmowym
zamieszkało kilku generałów, którzy wrócili do kraju z Londynu:
generał Boruta-Spiechowicz, generał Modelski i inni. Spotykałem ich
często, kłanialiśmy się sobie, wymienialiśmy uśmiechy, grzecznoś-
ciowe słowa. Wkrótce generałów tych, głównie generała Borutę--
Spiechowicza, zacząłem widywać w modnej wówczas kawiarence na
Mokotowskiej, gdzie zbierał się świat dziennikarski, przedstawiciele
różnych odłamów inteligencji, literaci. Stoliki ciasno były stłoczone,
pito niezłą warszawską kawę, palono amerykańskie papierosy z
unrowskich przydziałów i zawzięcie dyskutowano. Snuto barwne,
zawsze wzruszające wspomnienia z czasów wojny, okupacji,
omawiano działalność przywódców politycznych i wojskowych na
emigracji i w kraju, przy czym wypowiadane sądy i opinie odznaczały
się niebywałą oryginalnością; takich zresztą tylko słuchano. Wobec
niekiedy rewelacyjnych wynurzeń, zwierzeń, ocen, wspomnień
przekazanych przez opowiadających, okazywało się, iż wiedza w tych
kwestiach, jaka przedostawała się do wiadomości publicznej, była nie
to, że niekompletna, ale zgoła fałszywa. Ludzie informowani byli o
wszystkim na opak; prawda wychodziła na wierzch dopiero w
dyskusjach, w kawiarence na ulicy Mokotowskiej.
Mnie przyjmowano tu z respektem, z ciekawością. Chciano do-
wiedzieć się ode mnie czegoś o Belwederze, o Bierucie, ale cokol-
wiek powiedziałem, nie wierzono mi. Prawda według nich była inna,
zgodna z jakimiś tajemniczymi domysłami tamtych.
Z czasem powstał tu projekt założenia pisma; rozmowom tym
patronował Henryk Korotyński, miły, układny, bardzo grzeczny, nie
obrażający się na żadne docinki, wysłuchujący wszystkich roz-
mówców z pełną życzliwością. Właśnie to ja miałem się zająć wy-
jednaniem zgody władz, a przede wszystkim prezydenta Bieruta na
założenie takiegoż pisma. I mnie pociągnął ten pomysł, tym bardziej,
że już w okresie przedwojennym miałem jakieś obsesyjne pragnienie
zostania redaktorem naczelnym pisma, które chciałem prowadzić
według własnych, jak mi się zdawało, bardzo atrakcyjnych pomysłów.
Podjąłem się trudu rozmowy o tym z Bierutem. Jednocześnie dałem
do zrozumienia, że, naturalnie, ja byłbym redaktorem naczelnym. Ale
ta moja uwaga (wyrażona zresztą dosyć ostrożnie) przyjęta została z
rezerwą, na razie kwestię obsady tego stanowiska pominięto
taktycznym milczeniem.
Głównym założeniem programowym owego pisma, miała być
zasada, że będzie ono lepsze od istniejących i takie, jakich jeszcze
nie ma. Ponieważ tę sprawę wzięto sobie do serca bardzo serio,
zbierano się w kawiarence częściej na dłuższe i uroczyste rozmowy.
Chodziło przecież nie o bagatelną rzecz, ale o to, by pismo do-
gadzało wszystkim projektantom, a zarazem, by się mogło spodobać
czytelnikom, co już było rzeczą trudniejszą, gdyż stawiało się na
niewiadomą. Zakładano, iż pismo winno dawać pełną informację
66
ze wszystkich dziedzin życia w kraju, przynosząc zarazem obszerny
serwis wiadomości z zagranicy, przedstawianych obiektywnie. W
artykułach i komentarzach odredakcyjnych można było i należało
odpowiednio ten materiał zaklasyfikować, ocenić, podkreślając jego
istotną wymowę w stosunku do podstawowych interesów kraju.
Pismo rządziłoby się zasadą wolności myśli i słowa, stałoby się w
pewnym sensie wolną trybuną dla wszystkich, którzy odczuwaliby
potrzebę wypowiadania się w zasadniczych problemach właśnie w
tym przełomowym okresie w kraju. Tyle przecież spraw wymagało
publicznego omówienia i przedyskutowania. Pismo byłoby lojalne,
ale nie prorządowe, zastrzegłoby sobie prawo krytyki działalności
rządu, władz terenowych, w imię tak zwanej obiektywnej słuszności i
rzetelnej sprawiedliwości.
Jakie hasła społeczno-polityczne pismo miało propagować? Za-
sadniczo oparłoby się na demokracji parlamentarnej, starałoby się
skupić wokół siebie wszystkich uczciwych ludzi, chcących pracować
dla postępowej Polski. Tym sposobem byłoby naprawdę pomocne
rządowi, partiom, chcącym zbudować socjalizm, gdyż uzewnętrz-
niałoby to, co naprawdę myśli ogół. Chroniłoby społeczeństwo od
błądzenia po manowcach, od zasadniczego braku wiadomości co do
swojego przyszłego losu i losu kraju, od zupełnej niewiedzy, jak się
naprawdę kształtuje nasze życie gospodarcze, co myśli o
stosunkach w Polsce zagranica. Co do podstaw finansowych pisma
— to nie wiążąc się z żadną partią, starałoby się ono być
samowystarczalne. To znaczy, utrzymywałoby się z kolportażu,
może z ogłoszeń. Na razie rząd udzieliłby pożyczki i potrzebnych
kredytów — na papier, drukarnię itd.
Takie mniej więcej ogólne ramy dla pisma wytyczyła trwająca w
kawiarence kilka tygodni, burzliwa przeważnie, dyskusja. Wreszcie
ja sporządziłem z tego wszystkiego referat, założenia ideologiczne
ująłem w kolejne punkty, po czym odczytałem to wszystko
projektantom. Niemal wszyscy mieli zastrzeżenia, że w memoriale
nie dość mocno uwypukliłem ich własne, a przecież tak istotne
koncepcje, ale ostatecznie dla szybkości działania przystano na mój
tekst. Radzono mi tylko, bym zwrócił się jeszcze przedtem do Je-
rzego Borejszy, bardzo popularnego wówczas prezesa spółdzielni
wydawniczej ,,Czytelnik", z pytaniem, czy ,,Czytelnik" nie zechciałby
ewentualnie finansować pisma na uzgodnionych wcześniej
warunkach.
Zdecydowałem się pójść do Borejszy. Przed wojną był on młodym
człowiekiem, świetnym publicystą w pismach lewicowych, drukował
doskonałe artykuły między innymi w komunizującym ,,Dzien-
87
niku Popularnym". Odznaczały się one wysokim poziomem publi-
cystycznym i literackim, indywidualnym wyrobionym stylem, bo-
gactwem słownictwa a także celnością argumentów. Opanowanie
sztuki publicystyczno-dziennikarskiej według jak najlepszych war-
szawskich tradycji łączyło się u Borejszy z ogólną kulturą osobistą,
świetnymi manierami towarzyskimi, eleganckim strojem, co w War-
szawie przed wojną absolutnie obowiązywało, oraz ujmującą
powierzchownością. Patrzyłem na niego zawsze z uznaniem, z
sympatią. Nie wiedziałem, że jest z pochodzenia Żydem. W kołach
partyjnych zresztą nie stanowiło to problemu, przeciwnie,
ostentacyjnie solidaryzowały się one z Żydami. Wobec wzmagania się
antyżydowskiej propagandy hitlerowskiej, braliśmy Żydów zawsze w
obronę.
Zadzwoniłem z Belwederu do prezesa Jerzego Borejszy z prośbą
o rozmowę w bardzo istotnej sprawie. Odpowiedział mi grzecznie, że
jest w każdej chwili do usług. Umówiliśmy się na spotkanie u niego w
,,Czytelniku". Borejsza był w tym okresie beniaminkiem kół
rządzących; znał się chyba ze wszystkimi ministrami, działaczami
politycznymi z okresu wspólnego pobytu w Związku Radzieckim, z
działalności w ZPP, oraz jeszcze z czasów przedwojennych. Był w
dobrych stosunkach, ale bez zażyłości, z Bierutem. Niekiedy dzwonił
do Belwederu, aby, jak to mawiał po wojskowemu, zameldować się u
prezydenta w danej sprawie. Bierut zawsze chciał z nim mówić.
Wokół ,, Czytelnika" zgromadziło się mnóstwo ludzi o różnej
przeszłości politycznej, o rozmaitych światopoglądach i różnym
(przeważnie jednak inteligenckim) pochodzeniu społecznym, ludzi
bystrych, inteligentnych, utalentowanych, twórczych. Borejsza w
swoim państwie prasowym umiał stworzyć jakąś wspólną platformę
porozumiewawczą, gospodarował ludźmi mądrze, czasami niby to
szorstko, ale doskonale dawał sobie radę. Miał autorytet, posłuch,
cieszył się sympatią. Od razu wiedział jak z kim rozmawiać, do jakiej
roboty go postawić. Wprowadził zwyczaj, że wszyscy czytelnikowscy
redaktorzy naczelni tak między sobą, jak i z prezesem Borejsza byli
na ,,ty".
Prezes Jerzy Borejsza stał się wnet przedmiotem miłych żartów,
dobrodusznie satyrycznych felietonów, drukowanych w jego własnych
tygodnikach, kupletów i żarcików, ogłaszanych w audycjach
radiowych, które kończyły się zawsze poważnym stwierdzeniem, iż
jednak w tym wszystkim ,,Borejsza najważniejsza..."
W czasie pobytu w Związku Radzieckim Borejsza przeżywał ponoć
jakieś załamanie, przestał dbać zupełnie o swoją powierzchowność,
chodził nie ogolony, w brudnej bieliźnie, w złachmanionym ubraniu,
rzadko czyszczonych trzewikach. Do tego stopnia był niechlujny, że
ludzie z trudem go znosili. Były z nim różne kłopoty.
68
Ale później obudziła się w nim raptem dawna energia, zaczął in-
tensywnie działać, szczególnie, gdy znalazł się już w Polsce. Pozo-
stała mu jednak niedbałość stroju; najczęściej pokazywał się ludziom
w zmiętych spodniach, wykrzywionych pantoflach, nie ogolony.
Gdy do niego przyszedłem, akurat był nieźle ubrany i nawet
ogolony. Sekretarka zaraz mnie do niego wpuściła. Gabinet prezesa
nie był zbyt wielki, zastawiony szafami. Na sporym biurku piętrzył się
stos wypchanych teczek, różnych papierów, akt, dokumentów. Od
razu zwracało się na to uwagę. Przyjął mnie grzecznie, trochę
mrocznie, gdyż nie bardzo się orientował co do mojej osoby, nic nie
wiedział o mojej przeszłości (byłem przed wojną jednym z wielu
początkujących literatów i publicystów) ani o tym, co zdecydowało o
przyjęciu mnie na tę funkcję w Belwederze. Skłonny był raczej, jak
inni, widzieć w tym nadzwyczajne powody, jakieś nie znane mu moje
wielkie zasługi. I ta niewiedza trochę go zawstydzała, domyślał się
pewnie jakiegoś mojego wtajemniczenia w sekrety państwowe i
partyjne, jemu niedostępne. Niewiele wiedział o moich
kompetencjach w Belwederze ani o tym, jaką ja tam naprawdę pełnię
funkcję. Skłonny był, również jak inni, sądzić, że znacznie
donioślejszą i istotniejszą, niż to było w rzeczywistości. Wszystko to
było oparte na, błędnym zresztą, przeświadczeniu, że sprawy świata
są bardziej skomplikowane, że decyzje ludzi na wyższych
stanowiskach są bardziej przemyślane i oparte na jakichś do-
nioślejszych przesłankach, niż nam się wydaje. Nic też nie jest i nie
może być kwestią przypadku czy też sprzyjającego zbiegu okoli-
czności. Ludzie na mój widok w Belwederze (nawet Rzymowski,
nawet Kowalski i Wycech) robili wielkie oczy i domyślali się Bóg wie
czego.
Borejsza, przerzucając tymczasem nerwowo akta na biurku, na
znak, że jego doniosłe czynności nie dają mu spokoju ani na mo-
ment, mówił mi zarazem grzecznie, że już przed wojną czytał moich
,,Nauczycieli", że docenia rolę, jaką wtedy odegrała ta moja powieść,
poruszająca po raz pierwszy w liter atur7e polskiej funkcję szkoły od
strony idei postępowych, że trafiła mu do gustu moja satyra na polski
zaduch małomieszczański. Pytał mnie oględnie o spray/y Belwederu,
o zdrowie prezydenta Bieruta (,,zresztą, niedawno się z nim
widziałem" — zaraz dodał). Sztucznie uśmiechnięci i sztucznie
spokojni pogawędziliśmy o błahostkach (prezes Borejsza wyraźnie
przedłużał ten wstęp), gdy zadźwięczał telefon i aż ja usłyszałem głos
telefonistki: Panie prezesie — jest Paryż. Borejsza zaraz począł
mówić płynnie po francusku, ze świetnym akcentem, na temat, jak się
coś niecoś zorientowałem, sposobów wymiany informacji prasowych
między obu krajami.
Przez cały czas Borejsza spoglądał na mnie z uśmiechem, niby to
porozumiewawczo, że doceniam w pełni tego rodzaju kontakty i tego
rodzaju inicjatywę. I tak powtarzało się to jeszcze dwukrotnie:
prezes za kilka minut przyciągnąwszy znów do siebie z rozmachem i
trzaskiem sprężyn specjalny telefon rzucał w słuchawkę: Proszę
Londyn. Wkrótce rozmawiał płynnie po angielsku, przy czym w tych
rozmowach uderzało mnie przede wszystkim to, że nie miały one
żadnych punktów spornych i że strona przeciwna zgadzała się
absolutnie na wszystkie propozycje Borejszy, jakby tam siedzieli
również tylko jego urzędnicy. Prezes połączył się jeszcze tylko z
Rzymem, przekazał tam komuś płynnie po włosku swoje polecenia —
i już mógł zająć się tylko mną i tylko ze mną rozmawiać.
Później dowiedziałem się, że takie ważne rozmowy z głównymi
stolicami europejskimi przeprowadzał on w obecności każdego co
znaczniejszego gościa. Złośliwi powiadali, że te połączenia telefo-
niczne nie były kłopotliwe. Prezes łączył się po prostu z jednym z
pokojów w swoim biurze, gdzie siedziały urzędniczki dobrze wła-
dające obcymi językami i były wtajemniczone w konieczność od-
grywania takiej sceny. A wszystko to — dla ważnych względów
reprezentacyjnych.
Borejsza teraz trochę oklapł, gdyż skończył się najbardziej atrak-
cyjny moment wizyty, i wysłuchał, zresztą z uwagą, mojego raczej
krótkiego referatu na temat projektu założenia nowego pisma, jego
charakteru i propozycji ewentualnego administracyjnego przejęcia
tego pisma przez ,,Czytelnika". Powiedziałem, że memoriał zostanie
przedłożony prezydentowi Bierutowi do akceptacji. Gdy skończyłem,
chwilę myślał, wreszcie rzekł: Istniejące już pisma czytelnikowskie są
niby trochę tego rodzaju. Ale jeśli prezydent zaakceptuje projekt —
pomożemy wam; jestem za każdą dobrą inicjatywą społeczną i
kulturalną.
Gdy opuściłem Belweder w warunkach dosyć dramatycznych,
Borejsza przestał okazywać mi — i czynił to ostentacyjnie — jakie-
kolwiek względy i poważanie. A nawet, gdy spotkałem się z nim na
międzynarodowym zjeździe pisarzy we Wrocławiu, zachował się
wobec mnie bardzo niegrzecznie: na jakieś moje zapytanie, odwrócił
się plecami i odszedł, lekceważąc mnie.
Wkrótce skończyła się jednak i kariera Borejszy. Trzeba powie-
dzieć, że w tym swoim rozbudowanym do ostateczności ,,Czytelniku",
organizującym w bardzo szerokim zakresie akcję upowszechniania
książki, prasy, czytelnictwa, urządzającym w kraju mnóstwo imprez
kulturalnych, stworzył on jakiś obóz, z czasem nabierający coraz
więcej cech niezależnych i wymykający się nieomal spod nadzoru
partii. ,,0bóz czytelnikowski" tworzył z wolna nie tylko własną opinię,
ale jakby i niezależną siłę polityczną, wywierającą w kraju wyraźne
wpływy. Przede wszystkim była to konfederacja wspólnych postaw
ludzkich, bez względu na przekonania
70
polityczne i przynależność partyjną. Jak już pisałem, wszystko to
cechował choć skryty, ale oczywisty nurt patriotyczny, pamięć
wielkiego bohaterstwa całego narodu w czasie okupacji, sympatia dla
AK, uszanowanie wielu dawnych tradycji, również pojęć i wyobrażeń
katolickich.
Wkrótce sam Borejsza dał okazję do tego, aby w niego uderzyć.
Postarał się o to, aby wysłano go do Ameryki w sprawie nawiązania
łączności z miejscową Polonią oraz zapoczątkowania (a był to dla
niego najważniejszy cel) współpracy z prasą amerykańską. Aby te
cele osiągnąć, stosował wielkie gesty. Już w połowie drogi depe-
szował na przykład ze statku do odpowiednich instytucji, do redakcji
pism, głównie o rozgłosie światowym, że płynie, że przybywa, że
niezadługo wyląduje i aby na niego oczekiwać.
W czasie pobytu w Ameryce działał głównie przy pomocy stwa-
rzania wielkich pozorów i efektów. Zawarł umowy z wieloma ame-
rykańskimi agencjami prasowymi, które w Polsce miały działać i
współpracować jedynie tylko z prasą ,,czytelnikowską". Pomyślał
nawet o uruchomieniu serwisu telefonicznego. Postanowił, że pisma
jego będą korzystały z tego rodzaju usług i podawały do publicznej
wiadomości, np.: ,,Nasz korespondent telefonuje z USA", ,,Wiado-
mości własnym kablem" itp. Miały to być dziennikarskie triki, dzia-
łające na wyobraźnię czytelnika. Redakcjom amerykańskim odpo-
wiadało to, z entuzjazmem godziły się na propozycje prezesa Bo-
rejszy.
W połowie drogi powrotnej znów zaczął depeszować i ,,kablować"
ze statku, ze środka oceanu do pism, z którymi się umówił, aby w ten
sposób przeprowadzić generalną próbę przekazywania sobie
wiadomości. Na nieszczęście, razem z nim płynęli, chyba już
Batorym (Borejsza chciał, aby go obserwowali liczni pasażerowie —
także zagraniczni) dziennikarze, którzy na te wszystkie praktyki
kierownika prasy polskiej spoglądali z ogromnym zdumieniem. Kiedy
tylko przybyli do Polski, zaraz zabrali się do pisania obszernego
protestu.
Wkrótce Borejsza pozbawiony został prezesury ,,Czytelnika", a
później i reszty wpływowych stanowisk. ,,Czytelnik" tracił dawną
swoją rolę, powoli się rozpadał i kończył. Pętałem się w tym okresie
po wydawnictwach ze swoimi maszynopisami literackimi. W
,,Czytelniku" dostrzegłem kiedyś w przedpokoju gabinetu nowego
kierownika działu wydawniczego, Zofii Dembińskiej, cierpliwie
czekającego na przyjęcie smutnego Borejszę.
Niedługo potem Borejsza począł chorować. Spotkałem go jeszcze
na jakimś przyjęciu dla literatów, urządzonym w Pałacu Rady Mi-
nistrów, w Alejach Ujazdowskich. Był już bardzo chory, wymizero-
wany. Po paru tygodniach zmarł na raka, w czterdziestym ósmym
roku życia. Wyprawiono mu uroczysty pogrzeb, pisano dużo o jego
71
wielkich zasługach. W prasie pojawiły się liczne o nim rozważania i
wspomnienia. Julian Tuwim ogłosił piękny wiersz pod tytułem ,,Na
śmierć komunisty".
Gdy przyniosłem Bierutow.i memoriał w sprawie nowego pisma,
był wyraźnie zaskoczony i jakby chciał powiedzieć: A to co nowego?
Takich komplikacji w swojej pracy i w swoim życiu zdawał się nie
oczekiwać. — Dobrze, przejrzę to — rzekł po chwili namysłu — i
gdzieś po tygodniu dam panu odpowiedź. Gdy skłoniłem się, aby już
odejść, dodał jeszcze: Na wszelki wypadek niech pan zrobi listę
członków redakcji przyszłego pisma. No, i chciałbym znać nazwisko
ewentualnego naczelnego redaktora — dodał, lekko uśmiechając
się.
Mniej więcej po tygodniu prezydent wezwał mnie do siebie, usa-
dowił w fotelu naprzeciwko swojego obszernego biurka, poczęstował
papierosem, a gdy zapaliliśmy i dmuchnęliśmy pierwszymi dymkami,
odezwał się do mnie z błyskiem jakiejś szczególnej wesołości na
twarzy: Na tego rodzaju pismo, jakie zaprezentowane zostało w tym
memoriale, nie zgadzam się, choć, powiedzmy, pewne myśli są w
tym referacie słuszne. Ale, proszę pana, z takim pismem mielibyśmy
tylko same kłopoty i to przez cały czas jego istnienia. W dodatku
wywoływałoby ono nieustannie najrozmaitsze zmartwienia. A po cóż
mamy brać sobie na głowę nowe kłopoty. Dosyć mamy już
istniejących. Przecież to wasze pismo, to nic innego — poza dość
słusznymi pomysłami co do sposobu zbierania i przekazywania in-
formacji — jak tylko natrętna chęć manifestowania mętniactwa ide-
ologicznego. A mętniactwo ideologiczne, światopoglądowe — teraz
kiedy chodzi o absolutnie dokładne rozgraniczenie idei — to chyba
nasz wróg główny. Ba, gdybyż to było tylko same mętniactwo, ale w
tym wszystkim jest również i próba obrony dawnych nawyków
myślenia w kwestiach społecznych, ekonomicznych, kulturalnych.
Poza różnymi pseudodemokratycznymi parawanami dochodzi tu
również do głosu zwyczajna reakcja, która chce, nie tak, to siak,
obronić swój stan posiadania. Mamy usankcjonować to, aby chaos w
tych umysłach ludzkich jeszcze się powiększył? My, komuniści,
którzyśmy wreszcie wskutek takich a nie innych losów wojny doszli w
Polsce do władzy, dążymy głównie do uporządkowania poglądów,
pojęć, racji. A pan zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma chyba
drugiego kraju w Europie, gdzie by panowało w głowach ludzkich
większe zamieszanie, większy chaos pojęć, poglądów, zapatrywań
niż właśnie w Polsce. Szczególnie w środowisku inteligenckim,
szczególnie w dobie obecnej, po krachu sanacji, po najrozma-
72
itszych nadziejach, hodowanych w czasie okupacji, i po tych wszy-
stkich rozczarowaniach, jakie egzaltowanym ludziom przyniosła rze-
czywistość powojenna — mówił Bierut patrząc na mnie poważnie.
— Odbyliście zapewne wiele rozmów — ciągnął, poprawiając
papierosa w cygarniczce. — I bardzo był pan zbudowany tymi dy-
skusjami? Przecież u nas mnóstwo ludzi — i to w rozmaitych war-
stwach — ma zupełny mętlik w głowach. W rezultacie jeśli chodzi o
projjekt pisma, to wszystko jest od Sasa do łasa. To są żadne
systemy, ani takie, ani siakie. Aż krzyczą tu różne pretensje, urazy,
często osobiste. Nie są zsynchronizowane motywy, niekiedy brak
nawet konsekwencji w rozumowaniu. Wie pan chyba nieźle o tym, co
przeciętny mieszczuch u nas mówi, czego chce, co planuje. To są
rzeczy niekiedy w swojej chaotyczności wprost przerażające. I czyż
można temu patronować, hodować to, pomagać w krzewieniu się
tego? Powtarzam, rzadko który człowiek u nas ma uporządkowane
sprawy światopoglądowe. Takich jest niewielu, a właśnie tacy są
wartościowymi sojusznikami czy też przeciwnikami, z którymi warto
polemizować.
— No właśnie, może by i niektóre nasze tezy zasługiwały na
polemikę — wtrąciłem, ale Bierut poruszył głową przecząco.
— Nie, bo przecież wy chcecie być niby to naszymi przyjaciółmi, a
w gruncie rzeczy tą swoją przyjaźnią tylko byście nam szkodzili. My
możemy polemizować serio z pismem endeków, przemysłowców,
nawet z gazetą Mikołajczyka, ale nie z wami. Ta wasza ideologia to
jest magma, to jest chaos. Czy pan wie, że właściwie konkretnie
myślących ludzi i w naszym obozie jest niewielu? Takich, którzy
jasno wiedzą, czego chcą i w jakim kierunku należy działać.
Prostactwo pojęć, wyobrażeń, pomysłów, zachcianek, najczęściej
osobistych., egoistycznych, pokutuje nawet wśród mas robotniczych,
wychowanych, mimo nastrojów rewolucyjnych, przecież w dawnej
Polsce burżuazyjno-katolickiej. Proszę pana, to co niekiedy mówi i
myśli również i robotnik — to jest wprost przerażające. W gruncie
rzeczy ludzie prawie w niczym się nie orientują i naprawdę nie
bardzo wiedzą, czego chcą. Przede wszystkim nikt nie chce zbyt
wiele pracować, a wszyscy chcą dobrze zarabiać. I taki rząd, który
nie da im tego natychmiast, będzie dla nich zły. Ludzi u nas trzeba
prowadzić jak dzieci za rękę — i musi to czynić ktoś naprawdę
świadomy. A jeszcze gorzej jest z tymi wszystkimi pojęciami i
wyobrażeniami wśród chłopów, których w dodatku wabi po swojemu,
a w gruncie rzeczy coraz bardziej mąci im w głowach, Mikołajczyk.
— Panie prezydencie — powiedziałem — rola Mikołajczyka, jego
cele, zamiary i stosunek opinii społecznej do tychże jest sprawą
skomplikowaną i niejednoznaczną.
— Tak — odrzekł dość gwałtownie Bierut — wiemy o tym wszy-
73
stkim. Mikołajczyk dyskontuje nie zaspokojone w pełni, być może, w
obecnych warunkach nastroje patriotyczne w kraju. Działają na jego
korzyść nieszczęsne losy AK i to, że PPR jest popierana przez
Związek Radziecki — nasz jedyny jak dotąd prawdziwy i dotrzymu-
jący słowa sojusznik. A przecież my, polscy komuniści, nie mamy
innego sojusznika, a do naszych wrogów politycznych, tak czy siak,
nie pójdziemy. Byliby oni dla nas bezlitośni. Bo w Polsce patriotyzm,
taki na przykład, jaki sugeruje nam Mikołajczyk, to również i wrogość
do wszelkich wielkich reform, których Polska potrzebuje już od zaraz.
Reformy te muszą być przeprowadzone — i my, komuniści, je
przeprowadzimy.
Bierut wstał ł począł przechadzać się po gabinecie.
— Dlaczego my zwalczamy Mikołajczyka, dlaczego uważamy go
w tej chwili za ogromne niebezpieczeństwo dla Polski? Bo on, właś-
nie ze względu na swoją popularność w kraju, wali nam się znowu
kłodą w poprzek naszych dążeń do wprowadzenia teraz od razu, za
jednym zamachem, takich gruntowych reform, jakich obóz postępo-
wy oczekiwał od dwustu lat. Jakich to reform? A więc, całkowita,
gruntowna reforma rolna bez odszkodowania, nacjonalizacja prze-
przemysłu, banków, wypędzenie obcego kapitału — tego prawdzi-
wego nieszczęścia Polski. Dalej — upowszechnienie oświaty, prze-
jęcie całego ciężaru rozbudowy szkolnictwa. Na niczym nam bardziej
nie zależy, jak na tym, abyśmy te reformy mogli przeprowadzić —
mówił prezydent.
Bierut znów usiadł za biurkiem.
— Gdy Mikołajczyk dojdzie do władzy — kontynuował — prze-
prowadzi reformy tylko połowicznie, na pokaz. I znowu lud polski
będzie oszukany, znowu przepadnie sprzyjający moment history-
czny. A niebezpieczeństwo jest wielkie.
Bierut nagle zamilkł, już od dłuższej chwili nie palił, w^jął pa-
pierośnicę, poczęstował i mnie papierosem. Natychmiast podałem
mu ogień. Błysnął na mnie dość osobliwym spojrzeniem i powiedział:
— Bez pomocy radzieckiej nic nie zrobimy. Pewne sprawy w
przyszłości się dotrą, ułożą. A gdzie indziej widzi pan prawdziwego
sojusznika Polski? Czy mamy znowu mówić o wszystkich ciężkich
grzechach Zachodu wobec nas?
Zajęliśmy się teraz swoimi papierosami tak, jakby tylko to nas
interesowało i jakbyśmy tylko w tym znajdowali główną satysfakcję.
— Reformy społeczno-ekonomiczne — ciągnął Bierut — oto nasz
główny cel, oto nasz zasadniczy obowiązek wobec narodu i historii.
Musimy narodowi polskiemu nadać inny kierunek rozwoju, wyzwolić
go z dawnych pęt. To brzmi jak slogan, ale ile w tym sloganie
życiowej prawdy, to pan sam wie. My, komuniści, mamy niesłycha-
74
nie ciężkie zadanie, działamy w niebywale trudnych warunkach. My,
którzyśmy lata całe siedzieli w więzieniach po to, aby dożyć takiego
właśnie momentu dziejowego i odmienić Polskę. Jakich my mamy
działaczy? Świadomych, konsekwentnie myślących, niezłomnych i
wytrwałych w swoich poglądach, chcących działać z pełną
odpowiedzialnością? Takich ludzi mamy jednak niewielu. Działa
przerażająco mało ludzi naprawdę zahartowanych ideowo, takich,
którzy chcą być i mogą być w każdej chwili prawdziwymi
przywódcami. W gruncie rzeczy operujemy szczupłą kadrą partyjną.
Wygramy tę walkę, gdyż musimy ją wygrać, bo tylko my, komuniści,
możemy przeprowadzić w tej historycznej dobie gruntowne,
nieodzownie potrzebne naszemu krajowi reformy społeczne. I
powtarzam: u nas wielu ludzi tonie w mętniactwie, a wy jeszcze
chcecie to mętniactwo pogłębiać.
Bierut uśmiechnął się, choć w uśmiechu tym był jakby wyrzut. Od
niechcenia spojrzał na kartkę z nazwiskami proponowanych
członków redakcji pisma, którą położyłem mu przedtem na biurku.
— Jedno jest pewne, że to, co jest naszym obowiązkiem, my
komuniści wypełnimy należycie — oświadczył na zakończenie naszej
dość długiej rozmowy.
Długo myślałem o tej rozmowie z prezydentem. Nie całkiem mnie
przekonał i niezupełnie usunął z mojej głowy ,,mętniactwo". W
każdym razie nie podważył we mnie oczywistej — mimo wszystko —
sympatii, jaką miałem wówczas dla Mikołajczyka i jego roli w Polsce
po wojnie.
W hotelu sejmowym i w kawiarence na Mokotowskiej spotykałem
często, jak wspomniałem, generała Borutę-Spiechowicza, z którym
wkrótce się zaprzyjaźniłem. Generał Spiechowicz był prawdziwym
gentlemanem, człowiekiem bardzo naturalnym w sposobie prze-
kazywania słuchaczowi swoich myśli, sądów, w manierach, w praw-
dziwie polskiej, skądinąd, oficerskiej grzeczności. Respektował przy
tym moje poglądy polityczne, podkreślając prawo każdego do jego
własnych przekonań. Dlatego też wkrótce przestałem widzieć w Bo-
rucie-Spiechowiczu generała, a tylko miłego kompana do interesu-
jących rozmów towarzyskich. Był mężczyzną dość wysokim, postaw-
nym. Jego czerstwa, świeża, zawsze doskonale wygolona twarz
wprost tryskała dziarskością. Nosił wciąż jeszcze mundur oficera
wojsk polskich w służbie angielskiej; mundur w zasadzie prosty,
skromny, ale generał wyglądał w nim bardzo elegancko. Słowem, był
to bardzo przyjemny pan, który niczym nie raził, a przeciwnie,
wzbudzał u innych dobre uczucie i myśli. W rozmowach w kawia-
75
rence przejawiał w tym pierwszym okresie jakąś filozoficzną neu-
tralność, niczego na razie nie brał zbyt serio, zdawał się na coś
czekać.
Generał Spiechowicz był przez pewien czas dowódcą I Korpusu
Pancerno-Motorowego w PSZ na Zachodzie. Ale to wysokie stano-
wisko spowodowało, że pokłócił się niemal ze wszystkimi. Dla ge-
nerała Spiechowicza bowiem dostatecznie wysoka funkcja stanowiła
przede wszystkim doskonałą okazję (wobec wielu nastręczających
się skomplikowanych sytuacji i zawiłych stosunków z rozmaitymi
osobami) do wyrażania własnych żywiołowych protestów wobec
poczynań różnych ludzi. Widział świat na swój sposób — trzeba
przyznać dosyć oryginalny — i nie uznawał poglądów, które
przeszkadzały mu w dostosowaniu rzeczywistości do jego świata.
Szczególnie w bardzo wysubtelniony i raczej trudny w życiu woj-
skowym sposób rozumiał on pojęcie ogólnej sprawiedliwości, a w
związku z tym i zagadnienie słuszności rozmaitych ludzkich decyzji,
które wydawały mu się przeważnie wątpliwe czy nieuzasadnione.
Toteż wkrótce doszło do bardzo ostrych konfliktów między
generałem Spiechowiczem a prawie całą resztą korpusu
oficerskiego. Było z nim sporo kłopotów, gdyż upierał się przy swoim
stanowisku, uzasadniał je zaraz rozbudowanymi memoriałami i
przesyłał do rozpatrzenia i oceny najwyższym władzom polskim na
Zachodzie. A w tym czasie do tego rodzaju lektur władze te nie miały
ani głowy, ani serca.
Dłuższy czas zastanawiano się nad tym, jak ocenić to skłonne do
stałego sprzeciwu usposobienie generała Spiechowicza, bardzo
dzielnego przecież żołnierza i dobrego dowódcy, który spisywał się
po bohatersku w kampanii wrześniowej. Sprawa była trudna. Aż
wreszcie ktoś wpadł na świetny pomysł — nazwano go po prostu
komunistą. Oskarżony o sympatie prokomunistyczne i probolsze-
wickie, generał Boruta-Spiechowicz pozbawiony został w wojsku —
jak mi o tym później szczerze opowiadał — swoich wysokich funkcji,
z dowództwem pokłócił się do tego stopnia, że z tego wojska pod
koniec wojny wystąpił. Mając po uszy emigracji i tamtejszych
stosunków przybył zaraz w miesiącach letnich do kraju, mniemając,
że znajdzie tu dla siebie odpowiednie warunki do pracy i działania.
Przez kilka miesięcy generał obserwował to, co się wokół niego
działo, a i jemu również się przyglądano. Mieszkał w hotelu sejmo-
wym, otrzymywał pobory, czarował ludzi swoimi świetnymi manie-
rami, budzącymi zakłopotanie wśród generalicji Ludowego Wojska
Polskiego, znającej się wcale nieźle na tym jak bić Niemca, ale nie
mającej pojęcia o salonowych manierach. Język tych generałów też
był uproszczony, przyzwyczajano się w twardych warunkach życia
frontowego nazywać mnóstwo spraw skrótowo i dosadnie.
76
Generał Boruta-Spiechowicz wkrótce po zainstalowaniu się w ho-
telu sejmowym dostrzegł pannę Wandę, a raczej — można by po-
wiedzieć — że to ona w pełni doceniła pojawienie się tutaj tak
wspaniałego, jeszcze niestarego, samotnego mężczyzny. Uśmiech
Wandy (nie mogłem mu się napatrzeć), jej spojrzenie, nie było ni-
czym innym, jak tylko owacją na cześć męskości generała Spiecho-
wicza. Zdaje się, że wkrótce zaczęli oni korzystać z tego wzajem-
nego piękna, w jakie obdarzyła ich natura, bo Wanda pokazywała się
już prawie stale w bufecie czy nawet w kawiarence na Mokotowskiej
u boku generała Spiechowicza. Wyglądała na zachwyconą i bardzo
szczęśliwą.
Wreszcie generał Boruta-Spiechowicz został powołany do wojska
na wysokie stanowisko. Pracował dobrze, ale z czasem zaczęło mu
się tak w wojsku ludowym jak i w życiu kraju sporo rzeczy zwy-
czajnie nie podobać. Również to, co generał głosił, nie przypadło do
gustu jego przełożonym, w przeciwieństwie do podwładnych, którzy
zawsze słuchali generała z zainteresowaniem. Poza tym, przełożeni
byli bardzo zadowoleni z generała; był doświadczonym dowódcą,
znał się doskonale na sprawach wojska i bardzo był pożyteczny jako
doradca i organizator. Ale generał ani myślał ich słuchać, krytykował
w dalszym ciągu głośno wiele spraw z życia publicznego. Robiono
więc wszystko, aby się przynajmniej w wojsku jak najmniej stykał z
ludźmi. Przy tego rodzaju współżyciu, przy którym cierpiały obie
strony, jako tako znoszono się przez pewien czas, póki nie wybuchł
otwarty konflikt między generałem Spiechowiczem i generałem
Karolem Swierczewskim.
Zadrażnienia jego z przełożonymi potęgowały się. W rezultacie
zwolniono generała Spiechowicza z wojska. Wobec okoliczności, że
generał Spiechowicz wrócił do kraju z Zachodu, poruszając się teraz
po mieście wciąż jeszcze w mundurze generalskim, miał nieustannie
wokół siebie tajną dokuczliwą asystę.
Od pewnego czasu wynajmował na Dolnym Mokotowie kawa-
lerskie mieszkanko i któregoś dnia, gdyśmy się przypadkiem spotkali
na ulicy, zaprosił mnie tam na skromną kolację. Ponieważ wtedy już
miałem opuścić Belweder, nie zależało mi na reputacji; byłem tak
samo przegrany jak i generał, więc bez oporu przyjąłem jego
zaproszenie.
W mieszkaniu generała była również panna Wanda. W bardzo
miły sposób, występując v/ roli gospodyni, przygotowała skromną
kolację. Usiedliśmy we trójkę przy okrągłym stole uwieńczonym
butelką wódki. Generał pozasuwał przedtem story; powiedział, że
jego inwigilatorzy są bardzo rzetelni w pełnieniu swoich obowiązków
i mają zwyczaj zaglądania nawet przez okna. Włażą na gałęzie
pobliskich drzew. I taki to już jest mój los — mówił z uśmiechem. —
W kołach emigracji polskiej w Londynie wzięto
77
mnie za komunistę, a tutaj dopracowałem się tego, że zostałem.
szpiegiem.
Opowiadał, co mu się ostatnio przydarzyło. Nie może udać się
nawet na plażę nad Wisłę, bo zaraz wokół pojawiają się jakieś typy,
które usadawiają się w pobliżu niego. Samochód swój kryją naj-
częściej gdzieś w pobliżu, w zaroślach. Kilka dni wcześniej trochę
ogarnięty strachem, a trochę dla przekory, postanowił tym swoim
stróżom spłatać figla. Gdy się już robiło na plaży pusto, umocował
sobie na karku węzełek z ubraniem — i wypuścił się wpław na drugi
brzeg Wisły. Wkrótce stróże jego zbiegli się nad wodę, badali ją
palcami nóg, nawet jakby już wchodzili do niej, nawoływali żałośnie,
wreszcie rzucili się co tchu ku samochodowi i pomknęli na przełaj ku
pobliskiemu mostowi, aby jak najszybciej zdążyć na drugą stronę.
Gdy się już tam wyładowali z samochodu, generał nawrócił ku
tamtemu brzegowi, wreszcie na ukos popłynął na Czer-niaków. Tam
się szybko ubrał i pocwałował uliczkami do swojego mieszkania.
Wkrótce warkot samochodu obwieścił, iż jego opiekunowie już są na
swoich stanowiskach.
Ponieważ jednak, niestety, generałowi Borucie-Spiechowiczowi
jako szpiegowi nic konkretnego nie można było udowodnić (poza
zamiłowaniem do kąpieli na odludnych plażach) — pozostawiono go
Y/reszcie samemu sobie. Wtedy generał wpadł na osobliwy pomysł.
Za uciułane oszczędności, jeszcze w czasie służby w Anglii (przy-
wiozła mu je jego żona Angielka) nabył niedaleko Szczecina pięcio-
morgowe gospodarstwo z ładnym dworkiem. Sprowadziła się tam
jego żona i generał sam, własnymi rękami, począł ten kawałek ziemi
uprawiać. Został małorolnym chłopem. Powiadał do znajomych, że
znalazł się teraz w najwygodniejszej sytuacji społecznej, bo spływają
na niego same tylko dobrodziejstwa nowego ustroju. Przy tym cieszy
się wprost idealną niezależnością, jaka jest udziałem indywidualnego,
małorolnego chłopa, tak zwanego biedaka. Władze nie tylko nie
mogą mu teraz szkodzić, ale, przeciwnie, muszą mu pomagać — i to
urzędowo. Nikt się do niego w niczym nie wtrąca i niczego od niego
nie chce. Może sobie myśleć, co mu się podoba i nawet mówić, co
mu się podoba; nikt nie śmie występować z jakimikolwiek
oskarżeniami na biedniaka. Jego gospodarstwo tutaj, na Ziemiach
Odzyskanych, było malutkie, a takie były pod szczególną ochroną.
Zwolniono go zatem od wszelkich świadczeń, poza niewielkim
podatkiem, który zapłacił za parę lat z góry. A gospodaruje nie byle
jak, stosując najwymyślniejsze zdobycze naukowe. Posiada konie,
krowy, świnki, owce, psy, koty, kury, kaczki, gęsi, obcuje ze
zwierzętami i czuje się w ich towarzystwie lepiej niż z ludźmi. Ale i
ludźmi nie gardzi. Wszystko robi sam, orze, sieje, zbiera, żona
opiekuje się drobiem. Mają taką spiżarnię i taką kuchnię, że gościom
oczy wychodzą na wierzch ze zdumienia. A jakie plony, jakie
78
zboża, jakie warzywa. Sąsiedzi, dosyć ciemni i nieporadni chłopi,. nie
mogą się temu nadziwić. Dopiero w okresie Października, w roku
1956, zobaczyłem znów generała Spiechowicza w Warszawie, na
jakimś małym przyjęciu u Stanisława Strumph-Wojtkiewicza. Generał
zmienił się bardzo. Miał już teraz ponad sześćdziesiąt lat. Wyglądał
wtedy rzeczywiście na chłopa małorolnego. Był pochylony,
zgarbiony, widocznie od częstego chodzenia za pługiem, ręce miał
szorstkie, dłonie szerokie, krok ciężki. Twarz chłopską, ogorzałą,
chropowatą. Nie czuł się już dobrze w błyskotliwym towarzystwie
warszawskim. Był surowy i jakoś taki bardzo serio. Raczej milczał
pogrążony w posępnym sceptycyzmie.
Październik przyniósł znów generałowi Spiechowiczowi szansę.
Oto szczeciński korpus oficerski wystosował do nowego wiceministra
obrony narodowej generała Mariana Spychalskiego uroczystą
petycję, aby generała Spiechowicza, znakomitego dowódcę z kam-
panii wrześniowej i walk na Zachodzie — znów powołać do czynnej
służby w wojsku. Ponoć przyjęto memoriał ten w Warszawie chętnie i
jakoby zaproponowano generałowi Borucie-Spiechowiczowi
stanowisko jednego z wiceministrów w Ministerstwie Obrony Na-
rodowej. Ale generał odpowiedział na to po jakimś czasie bardzo
obszernym elaboratem, wysłanym do Warszawy, w którym domagał
się — jako warunku przyjęcia ofiarowanej mu funkcji — odpo-
wiednich zmian, tak w gospodarce kraju jak i w zarządzaniu woj-
skiem. By się z tym elaboratem gruntownie zapoznać, trzeba by go
studiować z pół roku. Z kolei, by zastosować się do zaleceń gene-
rała, trzeba by przeprowadzić nową rewolucję gospodarczą w kraju.
Memoriału nie uwzględniono i generał Boruta-Spiechowicz pozostał
chłopem małorolnym.
Było to gdzieś pod koniec sierpnia, bodajże w ostatni czwartek
tego miesiąca. Około godziny jedenastej odezwał się na moim biurku
telefon z miasta. W słuchawce zabrzmiał głos:
— Tu mówi generał Rómmel. Chciałbym zapytać uprzejmie, czy
możliwa byłaby moja osobista rozmowa z panem prezydentem.
— W tej chwili panie generale — szybko odrzekłem, zelektryzo-
wany tym nazwiskiem — pan generał będzie łaskaw chwileczkę
poczekać.
Drugim telefonem połączyłem się z Bierutem.
— Panie prezydencie — powiedziałem — pan generał Rómmel
zapytuje telefonicznie, czy możliwa byłaby jego osobista rozmowa z
panem prezydentem?
Bierut jakby nieco dłużej milczał przy słuchawce.
— Tak, raczej się spodziewałem, że do nas przybędzie — od-
79
rzekł nieco zmęczonym głosem. — Niech pan powie generałowi —
znowu chwilę myślał — że bardzo jestem rad jego chęci widzenia się
ze mną i aby był łaskaw przybyć do Belwederu w sobotę o godzinie
pierwszej po południu. Zresztą proszę połączyć generała ze mną.
— Łączę pana, generale, z panem prezydentem — oznajmiłem
zaraz Rómmlowi.
Po chwili Rómmel znów się odezwał w mojej słuchawce.
— Dziękuję panu sekretarzowi. Zgodnie z poleceniem pana pre-
zydenta, stawię się w Belwederze w sobotę o godzinie pierwszej po
południu.
W następnych dniach trochę zapomniałem o tej wizycie Rómmla u
nas, gdyż w Belwederze piętrzyły się coraz ważniejsze i coraz
pilniejsze sprawy. Tętniło ostatnio nasilające się, gorączkowe życie,
miałem mnóstwo roboty z przygotowywaniem serwisu prasowego, z
organizowaniem spotkań Bieruta z rozmaitymi dygnitarzami. Nie-
dawno Zachód uznał Rząd Jedności Narodowej w Polsce i do War-
szawy przybywało coraz więcej ambasadorów, przedstawicieli ob-
cych państw. Bierut nieustannie przyjmował w Belwederze listy
uwierzytelniające. Uroczystości te traktował zawsze niechętnie, gdyż
musiał się do nich w oddzielnym pokoju, przy pomocy Józefa,
doraźnie przebierać i pędzić ze swego gabinetu na dół, do Sali Pom-
pejańskiej, aby zaraz potem czym prędzej wracać do porzuconej
pilnej roboty. Toteż widok w sobotę kompanii honorowej Wojska
Polskiego, ustawiającej się wraz ze swoją orkiestrą na dziedzińcu
Belwederu, gdzie zarazem rozciągano od wejścia aż do bramy wspa-
niały, suty, czerwony chodnik, używany przy przyjmowaniu amba-
sadorów wielkich państw — po prostu mnie przeraził. Przypomniałem
sobie, że w tym samym czasie mamy przecież wizytę generała
Rómmla, który wobec tego będzie musiał poczekać, a nie chciałbym,
aby doznał on u nas tego rodzaju przykrości.
Niekiedy byli generałowie sanacyjni długo musieli wysiadywać na
kanapie w sekretariacie zanim Bierut ich przyjął. Niedawno tak się
fatalnie złożyło, że przybywające na ściśle określony termin audiencji
u Bieruta żona Żeromskiego wraz z córką Moniką musiały czekać na
rozmowę ponad godzinę, bo tymczasem wpadł do Belwederu z jakąś
bardzo pilną sprawą któryś z członków rządu. Obie panie Żeromskie
musiał przez ten czas bawić u siebie Wasilewski.
W ową sobotę nie bardzo wiedziałem, co się dzieje w Belwederze,
gdyż przed pierwszą poczynały napływać do pałacu tłumy gości,
członków rządu, partii, mnóstwo generalicji wraz z wiceministrem
obrony narodowej — generałem Karolem Swierczewskim. Zaś v/
pałacu, w salach przyjęć służba co tchu rozsuwała długie stoły,
zastawiając je półmiskami i butelkami. W głowę zachodziłem, co się
stało. Czyżby przyjechał nagle do Warszawy Moło-
80
tow, na którego wizytę zanosiło się od pewnego czasu? Bierut prze-
kazał mi jednak telefonicznie polecenie, abym na dzisiaj nie umawiał
go już na żadne rozmowy.
Później generał Rómmel opowiadał mi o swoich osobliwych wra-
żeniach z tego dnia. Przed Belweder przyjechał taksówką, które już
się w Warszawie pokazały. Na tę wizytę u prezydenta państwa ubrał
się w swój dawny paradny mundur generalski. Wysiadł w bramie i
zakłopotany zawahał się. Widać było, że się tutaj coś nadzwy-
czajnego działo, jakaś wielka uroczystość. A więc trafił nie w porę.
Zastanawiał się, jak tu się przedostać w głąb niepostrzeżenie, pod
ścianami, poza tą kompanią honorową. Aby nie ściągnąć na siebie
niepotrzebnie uwagi, chciał już dać nura w bok, gdy oto wyrosło
przed nim dwóch strzelistych podporuczników w galowych mundu-
rach, którzy salutując zameldowali:
— Panie generale, oto droga — i wskazali mu czerwony chodnik.
Ledwo Rómmel zaczął po nim kroczyć, z wnętrza Belwederu
wysypał się na stopnie tłum gości, także generalicja z gen. Swier-
czewskim na czele. Z tej gromady wystąpił prezydent Bolesław Bie-
rut, który kroczył poważnie na to spotkanie. Znalazłszy się naprze-
ciwko Rómmla — zatrzymał się i wzniósł głośny okrzyk:
— Niech żyje generał Rómmel, bohaterski obrońca Warszawy!
— Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje! — okrzyk powtórzyła po
trzykroć generalicja.
Prezydent chwycił generała w ramiona i ucałował go w policzki.
Kompania honorowa sprezentowała broń, orkiestra odegrała hymn
państwowy. Po policzkach Rómmla, zamarłego w służbistym
salutowaniu, popłynęły łzy. Potem obaj ujęli się pod ramiona i pre-
zydent wprowadził generała do Sali Pompejańskiej.
Tu wśród mundurów wojskowych, w ciżbie gości, Bierut przed-
stawił pokrótce obraz bohaterskich zmagań osamotnionej Polski z
faszystowskim najeźdźcą w kampanii wrześniowej. Szczytowymi
chwilami w tej nieugiętej, dramatycznej i tragicznej walce była he-
roiczna obrona Warszawy. Generał Rómmel był bohaterskim wy-
razicielem tych najistotniejszych uczuć Polaków. I jeszcze raz Bierut
wzniósł okrzyk na cześć generała, powtórzony, niby huk wystrzału
armatniego, przez wszystkich zgromadzonych.
Generał Rómmel głosem łamiącym się podziękował za tak wzru-
szające przyjęcie w siedzibie prezydenta państwa. Owacje przyjmuje
jedynie jako cześć oddawaną pamięci Polaków, poległych na
wszystkich frontach wojny w obronie wolności narodów. Jeszcze raz
wszyscy zamarli w postawie na baczność.
Towarzystwo rozluźniło się zaraz w wesołej wrzawie, kierując się
do zastawionych stołów. Bierut i Rómmel, trzymając się pod ramię,
przeszli w otoczeniu kilkunastu generałów do oddzielnego gabinetu,
gdzie zjedli wspólnie obiad. Goście szturmowali stoły, Bel-
weder wypełniła niezwykle przyjemna, uniesieniem patriotycznym
nasycona, atmosfera.
Do mnie tymczasem niemal bez przerwy dzwoniono z miasta, z
rozmaitych kół dziennikarskich, z prośbą o rozmowę w niezwykle
ważnej, państwowej wagi sprawie. Ponieważ w pełni rozumiałem
doniosłość ,,państwowych spraw", a nie mogłem tkwić wciąż przy
telefonie, aby każdorazowo udzielać zgody na wydanie przepustki,
poprosiłem telefonicznie dyżurujących w bramie młodych oficerów, by
wpuszczali do Belwederu dziennikarzy jedynie za okazaniem
legitymacji służbowej. Wkrótce zaroiło się w salach od
współpracowników pism, ale dziennikarze przed konferencją ze mną
musieli się solidnie posilić, a czasu za wiele nie było.
Po jakiejś godzinie prezydent Bierut i generał Rómmel wraz ze
swoją grupą wyszli z gabinetu do sal ogólnych. Prezydent oznajmił,
że pomieszczenia Belwederu będą służyć gościom tak długo, jak
tylko będą mieli na to ochotę, by nie krępowali się i czuli jak u siebie
w domu. On będzie pełnił — w miarę możności — rolę gospodarza do
końca, ale na razie musi jeszcze na jakiś czas zniknąć, gdyż są
sprawy, które muszą być akurat dzisiaj załatwione. Mnie zaś
przywołał nieznacznym gestem i rzekł półgłosem, bym czuwał nad
salami i w odpowiednim momencie dał w dyplomatyczny sposób
gościom sygnał do powrotu do domu.
Teraz dopiero zaczęła się swobodna, hałaśliwa zabawa na całego.
Wszędzie potworzyły się oddzielne grupy, grupki, tęgo pijące i
smacznie zakąszające. Generała Rómmla, podchmielonego, rozpro-
mienionego, rozprawiającego głośno o rozmaitych epizodach obrony
Warszawy, otaczały wieńcem piękne panie. Były to dziennikarki oraz
kilka pań z administracji, wśród nich panna Wanda i pani Zofia,
sekretarka Wasilewskiego. Pani Zofia wyglądała dziś bardzo
przyjemnie. Była młoda, ładna. Generał, mężczyzna jeszcze
czerstwy, przystojny, chyba dopiero po sześćdziesiątce, usadowił ją
zaraz przy swoim boku na kanapie. Panie i panowie byli
podchmieleni, wesoło gawędzili, popijając smakowite wina. Generał
Rómmel malowniczo opowiadał pani Zofii o minionych walkach,
szeptał jej niekiedy coś do uszka; musiały się zdarzać w obronie
Warszawy i weselsze perypetie, bo generał parskał co chwilę
rubasznym, iście żołnierskim śmiechem. Piękne, nagie ramię pani
Zofii gładził pieszczotliwie dłonią, a nawet co chwila muskał je
wargami, jakby byt przeświadczony, iż i od ogółu ludności też mu się
coś, jako zasłużonemu, należy. Pani Zofia dobrze rozumiała swoją
patriotyczną powinność, bo na pocałunki pozwalała, a nawet i
odszeptywała coś w ucho generała.
Gdy przysiadłem się do nich, Rómmel powitał mnie owacyjnie.
Znów musieliśmy się napić wszyscy po tęgim kielichu wina, a generał
Rómmel oświadczył mi wprost:
82
— Niech sobie inni mówią o prezydencie Bierucie, co tylko chcą,
ja po dzisiejszym dniu jestem mu oddany całą duszą.
Towarzystwo bawiło się coraz lepiej. W oddzielnej salce zgro-
madziła się generalicja. Oficerowie siedzieli wokół generała Świer-
czewskiego, jak to zapewne bywało na biwaku. Pito tutaj nie jakieś
tam wino, ale mocną, polską wódkę. Twarz generała Świer-
czewskiego, duża, zażywna, o bardzo charakterystycznych, twardych
rysach, aż błyszczała od szelmowskiej (w tajonym uśmiechu) woj-
skowej wiedzy życiowej.
Gdy zajrzałem do tej sali rozległ się tam akurat chór głosów,
dyrygowany przez samego wiceministra, który wprost nie posiadał
się z uciechy z powodu tej swojej kapelmistrzowskiej funkcji.
Po jakimś czasie, gdy zorientowałem się, że generał Rómmel
skłonny już jest do opuszczenia Belwederu, podszedłem do jego
towarzystwa i powiedziałem:
— Panie generale, mam polecenie od pana prezydenta odwieźć
pana do domu samochodem belwederskim.
— A to dobrze, dobrze — ucieszył się generał Rómmel — to ja
właściwie już muszę wracać. I tak zasiedziałem się.
— Czy mogę już dzwonić do garażu? — spytałem.
— Tak, tak, już się zbieram do wyjścia — wesoło pogadywał
czemuś rad generał, podniósł się i ujął panią Zofię pod ramię.
Kazałem szoferowi reprezentacyjnego samochodu przyjechać z
garażu na dziedziniec belwederski. Tymczasem chodziłem po salach
pałacu (z ominięciem gabinetu, w którym był generał Swier-czewski) i
oznajmiałem głośno:
— Proszę państwa, pan generał Rómmel opuszcza już Belweder.
Tłumnie podnoszono się do wyjścia. Jedynie ociągali się dzien-
nikarze, ale kazałem Józefowi, gdyby zbyt długo marudzili, po prostu
ich wyprosić.
Do samochodu wsiedliśmy we trójkę: generał Rómmel, pani Zofia
i ja. Zapytałem generała, czy daleko ma szofer jechać.
— Nie, niedaleko — odrzekł niefrasobliwie — najpierw odwie-
ziemy do hotelu sejmowego panią Zofię.
Pomknęliśmy więc w świetnych nastrojach kipiącymi od zieleni
Alejami Ujazdowskimi. Generał Rómmel był w doskonałym humorze.
Próbował nawet śpiewać głośno pieśni patriotyczne. Ale już
stanęliśmy przed hotelem. Generał wysiadł prędko i powiedział:
Niech szofer wraca do Belwederu. Pojechaliśmy więc windą na
czwarte piętro, gdzie mieliśmy swoje pokoje, pani Zofia i ja. Tutaj
pani Zofia zaraz chwyciła generała za rękę i oboje rzucili mi wdzię-
czne: Do widzenia.
Zwołana została uroczysta, generalna sesja Krajowej Rady Na-
rodowej, na której miały być podjęte historyczne uchwały (właściwie
już tylko akceptujące stan faktyczny) o reformie rolnej, o na-
cjonalizacji kopalń, fabryk, banków, o wywłaszczeniu obcego ka-
pitału. Były to podstawowe, a tak długo przez lud pracujący wycze-
kiwane w Polsce reformy społeczne — główny fundament nowego
ustroju, do utwierdzenia którego i nadania mu mocy prawnej spie-
sznie dążyli teraz w kraju komuniści. Sesję poprzedzała nasilona
propaganda ze strony czynników rządowych i partii, nazywających
siebie obozem reform, w przeciwieństwie do ugrupowań mikołaj-
czykowskich, które publicznie oskarżano o to, iż te reformy chcieliby
— za cenę politycznego poparcia ze strony bardzo jeszcze silnej w
kraju reakcji — częściowo przyhamować, a częściowo (na czas bliżej
nie określony, aż znowu staną się nieaktualne) odłożyć.
Prasa mikołajczykowska rzeczywiście zajmowała stanowisko
jakby chwiejne, czemuś się sprzeciwiała nieśmiało, coś propagowała,
wysuwała jakieś nieokreślone zastrzeżenia, w sumie niezbyt
szczerze i nie dość jasno formułowała własny program. Odniosłem
wrażenie, że do zasadniczej, otwartej debaty dojdzie właśnie na ge-
neralnej sesji Krajowej Rady Narodowej, a kluczenie, niewypowia-
danie do końca przez prasę peeselowską własnych myśli — jest tyl-
ko jej przedsesyjnym manewrem politycznym.
W szerokich kołach reakcji najróżniejszych odmian i gatunków,
pokłóconej raz na zawsze z rozsądkiem i wszelkim dobrem publicz-
nym — propagowano pogląd, że nieopatrzne reformy społeczne
PPR, odbierające ludziom wszelką inicjatywę w zakresie produkcji, w
zakresie handlu, w krótkim czasie zrujnują ostatecznie i tak już bied-
ną Polskę. Był to po prostu brak zaufania do wiarygodności, przy-
najmniej tak argumentowano, ustroju socjalistycznego w danym
okresie historycznym.
W Polsce znalazło się wielu obrońców inicjatywy prywatnej, nawet
i w tych środowiskach, które nigdy z nią nie miały nic wspólnego.
Zadziwiające było przywiązanie do myśli społecznie wstecznych,
obskuranckich, wrogich wszelkiemu postępowi. Zawsze ci, którzy
propagowali istotne reformy, którzy śmiało myśleli — stanowili nie-
wielką grupkę. Musieli oni postanawiać, działać, walczyć w izolacji i
osamotnieniu. Ogólna opinia polska zawsze była oporna postępo-
wemu myśleniu, nie potrafiono w dodatku wyciągnąć z doświadczeń
historycznych żadnych istotnych wniosków. Poglądy społeczno--
ustrojowe w Polsce z trudem ulegały emancypacji, zawsze triumfo-
wała skłonność do jakiegoś irracjonalnego myślenia, wbrew wszelkim
racjom, dowodom, przyczynom. Nawoływanie do racjonalnego
myślenia w tych sprawach wywoływało tylko powszechne oburzenie.
Może to był wpływ długowiecznych wyobrażeń, poglądów spo-
łeczno-filozoficznych kleru katolickiego?
84
Generalna sesja Krajowej Rady Narodowej była bardzo tłumna;
zaproszono bowiem wiele osób, również z kół naukowych, profe-
sorskich. Galeria dla publiczności wypełniona była szczelnie, zjawiło
się wielu dziennikarzy, którzy na wszelki wypadek zapowiedzieli, iż
będą mieli do odbycia ze mną bardzo ważną rozmowę.
Stół prezydialny, mównicę, jak i całą zresztą salę udekorowano
suknem koloru czerwonego i biało-czerwonego. Na dole, obok stołu
prezydialnego, ulokował się sekretariat prezydium sesji. Tutaj było
kilka oddzielnych stanowisk, szczególnie bogato udrapowanych
suknem czerwonym i biało-czerwonym. Ja znalazłem się poniżej, z
prawej strony, w ławach dla prasy. Na sali zajęły swoje miejsca kluby
poselskie.
Historycznej sesji Krajowej Rady Narodowej przewodniczył Bo-
lesław Bierut. Twarz miał natchnioną, oczy jego płonęły blaskiem
entuzjazmu. Ten skupiony, bardzo opanowany i zazwyczaj powścią-
gliwy człowiek był teraz nad wyraz ożywiony, w doskonałym hu-
morze, przysposobiony do wielkiego działania. Oto realizowały się
jego wielkie marzenia komunisty, by wreszcie obalić przestarzały,
niemal feudalny ustrój społeczny Polski i wprowadzić masy pracu-
jące na drogę jak najpełniejszego rozwoju.
Rozpoczęły się referaty, przemówienia, dyskusja nad głównymi
projektami reform. Zrazu niezbyt ożywiona, dotycząca drobniejszych
rzeczy, ale z wolna przekształcająca się w zasadniczą polemikę.
Krytyka ze strony PSL polegała na ostrzeżeniu, by nie dać się
ponieść doktrynerskim namiętnościom, nie burzyć zbyt wiele po
straszliwych zniszczeniach wojennych, gdy budowanie nowego
może być bardzo trudne, zbyt długotrwałe. PSL atakowało także
poszczególne zasady projektowanych reform, było za oględną re-
formą rolną, w innych kwestiach zalecało również rozsądek i umiar-
kowanie. Mikołajczyk chciał coś osiągnąć taką walką na drobnych
frontach; zdaje się, że PSL liczyło, iż wielka rozgrywka odbędzie się
dopiero przy powszechnych wyborach. Spodziewano się wobec
istniejących nastrojów w kraju swojej znacznej wygranej, a wtedy
przyszedłby czas i na inne sprawy.
Zastrzeżenia wysuwane przez mówców PSL, jakiekolwiek zaj-
mowane przez nich odmienne stanowisko — wywoływały natych-
miast w ławach przedstawicieli PPR burzliwy sprzeciw.
Bierut uciszał całą salę i przypominał o zachowaniu prawdziwie
parlamentarnej atmosfery obrad.
Wyszedł na mównicę z dłuższym referatem sekretarz Polskiej
Partii Socjalistycznej, Józef Cyrankiewicz. Polemizując ze stanowi-
skiem peeselowców, wyślizgujących się jak wąż z zasadniczej dy-
skusji — jak to określił Cyrankiewicz — wystąpienie swoje poświęcił
on głównie sprawie napisanego rzekomo przez UB poematu,
trawestującego III część ,,Dziadów", a w bardzo niewybredny,
szkalujący sposób ośmieszającego PSL i jego głównych przywód-
ców, pomawianych o najrozmaitsze knowania przeciwko narodowi:
na przykład o chęć sprzedania Polski po niskiej cenie kapitałowi na
Zachodzie w zamian za poparcie polityczne. Broszura ta była jakoby
szeroko kolportowana w kraju.
Józef Cyrankiewicz był wtedy młodym, trzydziestoparoletnim
człowiekiem, szczupłym, o ujmującej powierzchowności, nienagan-
nych manierach dawnej przedwojennej szkoły towarzyskiej. Nie-
zwykle elokwentny, dowcipny, błyskotliwie formułował zdania, sądy.
Słuchało się go z przyjemnością. Cyrankiewicz wskrzeszał tradycję
świetnych przemówień z dawnych przedwojennych obrad sejmowych.
Zachowywał się skromnie, nie wykazywał przeświadczenia o własnej
wyjątkowej misji dziejowej, tak charakterystycznego dla bardzo wielu
ówczesnych działaczy. Trzymał się gdzieś na trzecim planie, w jakimś
naturalnym przekonaniu, że mu się jedynie takie miejsce należy. Ale
gdy zjawiał się na mównicy, wszystkich ogarniały dobre nastroje,
odprężenie, i słuchano go z prawdziwym zainteresowaniem. Nawet
wśród członków PSL; podejmował bowiem walkę dżentelmeńską.
Przed wojną Cyrankiewicz pracował w Krakowie w związkach
zawodowych, kończył prawo. W czasie wojny spędził kilka lat w
obozie w Oświęcimiu, gdzie był przywódcą — na równi z pisarzem
Tadeuszem Hołujem — ruchu oporu.
Józef Cyrankiewicz ubawił Izbę swoimi efektownymi, trochę jakby
na pół serio wywodami. Wykazywał mianowicie subtelnie, zręcznie,
dowcipnie, że to propaganda peeselowska, przyciśnięta do muru i
zdesperowana, sama chwyciła się tego pomysłowego szantażu w
stosunku do naszego UB, pomawiając go publicznie o zdolności do
pisania poematów i to jeszcze trawestujących Mickiewicza. — Nasze
UB — mówił ze spokojem Cyrankiewicz — można posądzić o
wszystko, ale chyba nie o zdolności do pisania poematów. — Bardzo
komicznie analizował teraz przed zgromadzonymi kolportowany
poemat, odczytując z posiadanego egzemplarza poszczególne, w je-
go interpretacji wypadające bardzo zabawnie, sceny. Cała sala hu-
czała od śmiechu; śmiali się również posłowie PSL. I oni nie bardzo
wiedzieli, czy mówca nie ma jednak racji. Może gdzieś tam w jakichś
kołach PSL rzeczywiście ktoś wpadł na taki osobliwy pomysł dy-
skredytowania UB.
W dzień generalnego głosowania nad projektami historycznych
reform na salę weszły poczty sztandarowe wielu organizacji spo-
łecznych, na galeriach z publicznością biły blaskiem gęsto ustawione
sztandary. W końcowych przemówieniach PSL zadeklarowało, że
mimo tych i owych zastrzeżeń będzie głosowało za reformami.
Niektórzy jednak posłowie PSL wstrzymali się od głosu.
Odbywało się głosowanie, potem obliczanie głosów, wreszcie
stało się wiadome, że Krajowa Rada Narodowa uchwaliła i zaakcep-
towała już dokonywające się wielkie reformy społeczne, na jakie lud
pracujący w Polsce czekał od bardzo dawna. Gdy Bolesław Bierut,
jako Przewodniczący Rady, fakt uchwały podał do wiadomości —
wszyscy powstali z miejsc. Jakaś ogromnie przejmująca w swojej
wymowie cisza zapadła na kilka sekund. I raptem runął potężny
śpiew Międzynarodówki. Wyklęty powstań ludu ziemi Powstańcie,
których, gnębi głód...
Na lewicy śpiewali wszyscy. Twarze pełne były ognia, uniesienia,
oczy rzucały błyskawice, otwarte usta wykrzykiwały gromkie hasła,
które tych ludzi w twardym działaniu dla lepszej przyszłości
wszystkich pracujących w kraju — łączyły przez długie lata w doli i
niedoli. Nasilający się śpiew dochodził przez otwarte okna na ulice
Warszawy, po których w tylu krwawych często demonstracjach
maszerował proletariat polski.
Prawdziwe, niezależne od mojej woli, od mojej świadomości,
nawet od moich tylu już po wojnie doznanych zawodów, wzruszenie
ścisnęło mnie za serce. Socjalizm był przecież płomiennym ideałem
mojej młodości, tyle dobrego widziałem dla życia, dla świata w
realizowaniu jego haseł, tyle z socjalizmem wiązałem nadziei. Tak
bardzo wierzyłem kiedyś w to, że zwycięski socjalizm uczyni życie
społeczne lepszym w Polsce, że uczyni lepszym człowieka, że stwo-
rzy jakąś ludzką, szlachetną atmosferę pracy, działania, rozwoju
osobistego i powszechnego, że w Polsce będzie się szło nareszcie
jakąś równą drogą ku lepszej przyszłości.
Patrzyłem na Bieruta. Płonął entuzjazmem; na jego twarzy wi-
doczne było wzruszenie. Życie swoje poświęcił trudom, więzieniom,
niebezpieczeństwom; wystawił się na najnikczemniejszy jad ludzkiej
publicznej złośliwości, aby tylko kiedyś móc widzieć realny kształt
swoich prac i zmagań. By idee, którym służył, mogły być rzeczywiście
wcielane w życie narodu, aby ten naród, po mękach, poświęcaniu się
i wielu wyrzeczeniach mógł się poczuć szczęśliwszy, aby w jego
dziejach zaczął się choćby na razie powolny, ale zwrot na lepsze.
Takie myśli, sądzę, promieniowały ze wzruszonej twarzy Bolesława
Bieruta.
Coraz donioślejszy śpiew Międzynarodówki łomotał po pobliskich
ulicach rozbitej wojną Warszawy.
Wkrótce po tym generalnym posiedzeniu Krajowej Rady Naro-
dowej zwołana została do Belwederu wielka konferencja prasowa
redaktorów naczelnych oraz najwybitniejszych publicystów pism z
całego kraju. Przygotowałem dla nich salę konferencyjną w Bel-
87
wederze, tę, w której odbywały się posiedzenia prezydium KRN.
Ogromny, okrągły stół wystarczył dla kilkudziesięciu ludzi.
Ponieważ spodziewano się sutego przyjęcia po naradzie (ale tym
razem była tylko skromna lampka wina), dziennikarze z Warszawy
zaczęli znów szturmować, prosząc o wpuszczenie do Belwederu.
Prośbom owym tym razem przeciwstawiałem się zdecydowanie, po-
lecając warcie, by pozwalała wejść do pałacu jedynie osobom z for-
malnym zaproszeniem.
Na salę przybył Bolesław Bierut, kilku członków prezydium,
przedstawiciele naszej kancelarii cywilnej łącznie z Wasilewskim,
który jednak nigdy nie potrafił wysiedzieć d'o końca żadnej narady.
Przed posiedzeniem witałem się z rozmaitymi dziennikarzami, z
którymi przy okazji pełnienia swojej belwederskiej funkcji jeszcze nie
zetknąłem się.
Konferencja prasowa zwołana była po to, aby jak najbardziej
zaangażować prasę do uświadomienia opinii publicznej o doniosłości
reform społecznych. Bierut pytał naczelnych redaktorów pism
wojewódzkich, jak kształtuje się w ich okręgach sytuacja społeczno--
polityczna, jak przebiega akcja zwalczania band, jak się umacnia
władza ludowa i w jakiej mierze pozyskuje dla siebie społeczeństwo.
Redaktorzy odpowiadali banalnie, stereotypowo, aby nie zawieść
oczekiwań Bieruta, że wszystko przebiega prawidłowo, a sytuacja z
wolna, ale zdecydowanie zmienia się na lepsze. Wypowiedzi były
podobne do tej, na jaką zdobył się kiedyś pewien sekretarz komitetu
w małym miasteczku, oświadczając, iż u niego ,,sytuacja jest dobra,
ale nie beznadziejna".
Po kilku tego rodzaju przemówieniach na twarzy Bieruta odbiły się
nuda i zniechęcenie. Zanosiło się na to, że konferencja nie będzie
udana, że nie przyniesie niczego interesującego. Czasami Bierut
stawiał pytania w ten sposób, aby ośmielić, a nawet i zachęcić
obecnych do ujawniania raczej niedobrych rzeczy, jakich jest prze-
cież jeszcze niemało w Polsce, a z którymi należy walczyć, o których
trzeba mówić publicznie. Ale żaden z dziennikarzy nie dał się nabrać
na tę przynętę i wszyscy niemal oświadczyli, że gdzie indziej może
tak, ale u niego nic podobnego się nie dzieje. Na koniec zapadło
martwe i jakieś krępujące milczenie.
Wówczas podniósł się redaktor naczelny pisma, bodajże z Byd-
goskiego. Robił wrażenie, jakby z dawna już przygotowywał się do
swojego wystąpienia i tylko czekał na stosowną okazję. Teraz, gdy
już nikt nie chciał mówić, on zabrał głos. Był to jegomość pod
czterdziestkę, blondyn, może już siwawy, otyły, o okrągłej twarzy.
Powierzchowność miał pospolitą, ale tacy często sprawiają otoczeniu
niespodziankę. Od razu oświadczył, że u niego jest absolutnie
inaczej niż na terenach kolegów. A sądzi, że podobne zjawiska wy -
stępują jednak i gdzie indziej; jeśli się teraz tu o tym nie mówi — nie
świadczy to chyba dobrze o odwadze naszych publicystów.
Bierutowi zaraz poprawił się humor, twarz jego straciła wyraz
przygnębiającej nudy. Z uśmiechem ożywienia i zaciekawienia przy-
słuchiwał się mówcy. Ten zaś mówił, że sposób sprawowania władzy
przez różnych sekretarzy, przewodniczących, kierowników wywołuje
głębokie rozczarowania i sprzeciw ogółu ludności. Okazuje się coraz
częściej, niestety — i to ma tragiczną wymowę — że sprawowanie
władzy — to często także demonstrowanie publiczne najróżniejszego
rodzaju chamstwa. Chamstwa, jeśli chodzi o postawę ideową, o
stosunek do generalnych spraw społecznych, o stosunek do innych
ludzi. Jest to chamstwo przy tym niesłychanie egoistyczne i
interesowne. Bardzo wielu traktuje swoje funkcje, które objęli, jak
własny, dobry prywatny interes. Ludzi naprawdę ideowych, takich,
którzy rozumieliby choć trochę co to jest socjalizm, na czym polega
władza ludowa, jakie powinna przynieść przeobrażenia społeczne i
czego po tej władzy ludowej oczekują ludzie, my u siebie mamy
niewielu. Obecnie mieć do czynienia z przedstawicielem władzy, z
milicjantem, z urzędnikiem starostwa — to dla ludzi czasem niemal
nieszczęście. Niektórzy nasi przedstawiciele z miejsca nauczyli się
chytrze markować ideowość, udawać ją na zewnątrz, aby mieć
argumenty w razie kontroli czynników nadrzędnych.
Bierut poruszył się teraz niespokojnie. — Jeszcze raz powtarzam
— zacietrzewiał się mówca — niektórzy z tych, których powołano na
kierownicze funkcje, będą traktować te funkcje niemal jak własną
dobrą posadę i będą się starać zebrać jak najwięcej dla siebie.
Ten „elokwentny" redaktor naczelny nie ograniczył się tylko do
krytyki. Przedstawił zaraz słuchaczom wykoncypowany przez siebie
sposób naprawy istniejącego zła. Na kartce wypisał proponowane
przez siebie zasady, jakimi chciał uszczęśliwić udręczony kraj.
Przybrał teraz twarz proroka i z nagłym błyskiem w oczach począł
objaśniać i zachwalać wymyślony przez siebie system społeczno-
polityczny. Czegoś takiego obecni na sali redaktorzy i publicyści,
otrzaskani przecież nie najgorzej z zasadami społeczno-po-
litycznymi, dotąd jeszcze nie słyszeli. Była to mieszanina pojęć za-
czerpniętych z kapitalizmu, z socjalizmu, z anarchizmu, i z wszelkich
jakichś innych teorii politycznych.
Na twarzach uczestników, dotąd skupionych i posępnych, ryso-
wało się teraz odprężenie, a nawet ubawienie. Bierut jednak był
zmartwiony. Prezydent podsumował dyskusję, podziękował szcze-
gólnie ostatniemu mówcy za szczere, otwarte przedstawienie trud-
ności życia publicznego i politycznego na jego terenie, z czego kie-
rownictwo partii w Warszawie postara się wyciągnąć wnioski o cha-
89
rakterze ogólnym. Może się da jednak coś naprawić. Co zaś tyczy się
nowego, trzeba powiedzieć, bardzo pomysłowego ustroju społe-
cznego, zaproponowanego Polsce przez mówcę — to on, osobiście,
widzi wielkie trudności w jego zrealizowaniu.
Po konferencji Bierut wrócił do swojego gabinetu, ja zasiadłem
przy telefonach w sekretariacie. Wkrótce odezwał się dzwonek, wzy-
wający mnie do prezydenta. Bierut ze stroskaną, postarzałą twarzą
chodził po dywanie jakimiś dziwnymi krokami. Gdy się pokazałem,
powiedział:
— W pierwszej części miał on prawie całkowitą rację. Tak, tak,
taka atmosfera, takie stosunki wytwarzają się w małych miasteczkach
w Polsce, a może i nie tylko w małych. Przy pomocy — jeśli to można
nazwać pomocą — nieraz takich oto ludzi musimy realizować
upragniony ustrój ludowy, mający przynieść ulgę masom pracującym.
Ale do kogo mamy się zwrócić o lepszych ludzi — do obozu naszych
wrogów politycznych? Mamy bardzo szczupłe kadry ideowych,
naprawdę zahartowanych ludzi, którzy wystarczą nam jedynie do
obsadzenia węzłowych, najbardziej odpowiedzialnych stanowisk. A
tak to musimy rządzić kim się da. Nieustannie musimy także walczyć
ze wszystkimi i ze wszystkim, wychowywać i zarazem przykładnie
karać, zamykać masowo w więzieniach, nie tylko tych, którzy
powodowani własnymi, może dla nich słusznymi, racjami występują
przeciwko nam z bronią w ręku, ale i naszych, niby to własnych ludzi.
Bierut przystanął, patrzył na mnie, jakby mój widok miał mu pomóc
w sformułowaniu jeszcze jakiejś ważnej, a może najważniejszej
myśli, ale zrezygnował i szybko wrócił za swoje biurko.
Wycofując się do sekretariatu, cichutko zamknąłem za sobą
wielkie drzwi.
Już od pewnego czasu chodziły po Warszawie pogłoski, iż do
Polski ma przybyć i złożyć oficjalną wizytę prezydentowi państwa,
głównodowodzący wojsk alianckich na Zachodzie — generał Eisen-
hower. Nie bardzo dawano temu wiarę wobec zdecydowanego ochło-
dzenia stosunków między Stalinem i aliantami i wobec dosyć ostrego,
polemicznego tonu gazet po obu stronach. Oba obozy coraz częściej
zajmowały się wyliczaniem u przeciwnika wad i skrytych, a
niedobrych zamysłów. Ale teraz polemika ta przycichła, znów zaczęto
zastanawiać się nad okolicznościami, które umożliwiłyby —
oczywiście dla dobra ludzkości — spokojną współpracę obu stron.
W Warszawie przebywała oficjalnie radziecka misja wojskowa,
której przewodniczył jakiś bardzo zasłużony w ostatniej wojnie ge-
90
nerał. I znów zaczęły krążyć po Warszawie wieści, że radziecka mi-
sja wojskowa, aby umożliwić Eisenhowerowi wizytę w Warszawie,
opuści Polskę. W stolicy narastały gorączkowe dyskusje, komento-
wano najrozmaiciej oba fakty, dociekano w spekulatywnych rozwa-
żaniach istotny ich wymowy — spodziewając się, oczywiście, jak to w
Warszawie, nadzwyczajnych wydarzeń.
Belweder na razie milczał. Absolutnie nie mówiło się u nas ani o
przyjeździe Eisenhowera, ani tym bardziej o wyjeździe radzieckiej
misji wojskowej. Belweder, jak zwykle, bardzo zajęty był bieżącymi
sprawami. Bierut przygotowywał się do wielkiej konferencji
politycznej z Mikołajczykiem, w której mieli wziąć udział najwybitniejsi
przedstawiciele obu stron to' jest: Kiernik, Wycech, Go-mułka,
Osóbka-Morawski i inni. Wasilewski utrudzony był kierowaniem
dosyć sporą administracją naszej instytucji. Wydział prawny,
kierowany przez Bolesława Walawskiego, zawalony był odczy-
tywaniem i analizowaniem coraz większej ilości akt i dokumentów.
Tymczasem polityczne konflikty w Polsce rozszerzały się, nabie-
rały rozmachu, zaciętości. Być może związane to było ze zbliżającą
się generalną rozgrywką Mikołajczyka z PPR. W sądach wojskowych
zapadało coraz więcej wyroków śmierci na ludzi oskarżonych o
zabójstwa działaczy państwowych. Bierut musiał poświęcać mnóstwo
czasu na przeglądanie tych akt, chciał sam przekonać się o
słuszności sprawy, zanim podjął decyzję.
U nas było głucho o przyjeździe Eisenhowera; nic nie wiedzie-
liśmy, że tak szumi od pogłosek i emocjonuje się tym Warszawa. Nie
uważałem za stosowne, choć nakłaniali mnie do tego koledzy —
dziennikarze, pytać o tę sprawę Wasilewskiego, ani tym bardziej
Bieruta. W każdym razie naczelny redaktor Polskiej Agencji
Prasowej, pani Mincowa — żona ministra Minca — zobowiązała
mnie, bym w razie czego, przede wszystkim i jak najszybciej zawia-
domił o wizycie właśnie PAP, aby Agencja mogła natychmiast prze-
kazać wiadomość całej prasie. Tylko Bierut mógł uznać za stosowne,
czy należy już powiadomić prasę o spodziewanej wizycie generała
Eisenhowera. Redaktorzy ,,Dziennika Ludowego" — Marian Kubicki,
Henryk Korotyński, Roman Zalewski — bardzo teraz zabiegali o moje
względy, deklarowali niemal przy każdej okazji gorącą przyjaźń.
Zapraszali, bym jak najczęściej składał wizyty w redakcji pisma,
gdzie zawsze będę przyjęty z honorami. Wreszcie uprosili mnie o
przybycie do redakcji na bardzo ważną i poufną konferencję. Gdy się
tam zjawiłem, zamknęli się ze mną we trzech w gabinecie redaktora
naczelnego i jęli referować swoją sprawę. Przede wszystkim zapytali
mnie o to, czy jestem życzliwie usposobiony do pisma i czy pragnę
jego jak największego rozwoju. Odpowiedziałem, że jestem bardzo
życzliwie usposobiony do całej prasy warszawskiej, że pragnę jak
najlepszego jej rozwoju, a ,,Dziennikowi Ludowemu"
91
życzę, by wyprzedził pod tym względem wszystkie inne pisma. Od-
krzyknęli, że oto ja mam teraz w ręku tę wielką szansę dla ,,Dzien-
nika". Proszą mnie o jedno: abym zechciał udzielić im oficjalnej,
wiadomości o przyjeździe Eisenhowera — jeśli na to będzie się po-
ważnie zanosiło — o jakieś sześć godzin wcześniej niż PAP i by w
ten sposób mogli powiększyć swoją popularność wśród czytelników.
W dyskusji przekonywali mnie, że mogę to uczynić nie narażając w
niczym autorytetu swojego stanowiska, że mam do tego prawo, że
później, po wizycie Eisenhowera bardzo chętnie wydrukują mój
komentarz do tej wizyty, za który dostanę bardzo wysokie
honorarium. Wymieniono nawet jego sumę, wynoszącą dziesię-
ciokrotnie więcej niż normalna należność za spory tekst. W ten
sposób miałem być wynagrodzony za swoją przysługę. Odpowie-
działem, iż ostatecznie zgadzam się, z tym, że w razie jakichś na-
głych, niesprzyjających okoliczności zastrzegam sobie prawo zmiany
decyzji w tej sprawie. Redaktorzy byli ukontentowani i już niemal
zaczęli magazynować papier.
Ale w Belwederze wciąż nic nie mówiło się o wizycie Eisenho-
wera. Zadzwonił właśnie do mnie znany w Warszawie dziennikarz,
Marian Podkowiński, zapraszając mnie na pogawędkę i na kawę do
,,Polonii". Chętnie przyjąłem to zaproszenie i umówiliśmy się na
określony wieczór. Podkowińskiego znałem od dość dawna, jeszcze
sprzed wojny. Był on dziennikarzem wykształconym, choć jeszcze
młodym (był młodszy ode mnie o parę lat). Zawsze bardzo dużo
czytał, znał biegle kilka języków obcych, specjalizował się w
publicystyce dotyczącej zagadnień polityki zagranicznej. Szczególnie
interesowała go kwestia niemiecka; wyjeżdżał często do Niemiec,
skąd przysyłał do prasy warszawskiej mądre, błyskotliwe reportaże.
Podkowiński z pochodzenia był Żydem, znalazł się więc teraz w
okolicznościach sprzyjających robieniu kariery dziennikarskiej, ale o
wysokie stanowiska nie zabiegał. Wystarczyło mu w pełni, gdy mógł
napisać i opublikować świetny artykuł, który był czytany z prawdziwą
przyjemnością przez wszystkich myślących ludzi. Formalnie
związany był z PAP, zdobywał dla Agencji wywiady ze znanymi
osobistościami zachodnioeuropejskimi.
W czasie umówionego spotkania wyłuszczył mi swoją sprawę:
w Warszawie przebywa pewien bardzo wybitny dziennikarz, przed-
stawiciel wielkiego amerykańskiego koncernu prasowego. Jest on
osobiście bardzo życzliwie usposobiony do Polski i do władzy lu-
dowej. Bardzo mu zależy na tym, aby odbyć osobistą rozmowę i
przeprowadzić wywiad z prezydentem Bolesławem Bierutem. Jest to
wielka okazja do zareklamowania Polski i do właściwego przed-
stawienia wszystkich naszych spraw w prasie światowej. W bardzo
zręczny, a nawet misterny sposób — tak, iż w każdej chwili mógł się
z tego swobodnie wycofać — dał mi do zrozumienia, że jeśli
92
namówię Bieruta do spotkania z amerykańskim dziennikarzem,
otrzymam wysokie honorarium w dolarach.
Nie chodziło mi o pieniądze, ale właśnie kilka tygodni wcześniej
Bierut oznajmił mi, że jeśli spotkam się z jakimiś staraniami ze strony
zachodnioeuropejskich dziennikarzy o uzyskanie z nim osobistej
rozmowy, żebym mu o tym zakomunikował, gdyż prawdopodobnie
przyjąłby takiego dziennikarza. Sytuacja Polski, wobec zbliżających
się wyborów i zasadniczych rozstrzygnięć na tle rywalizacji z obozem
Mikołajczyka, wymagała przedstawienia pewnych zagadnień na
forum międzynarodowym (kilka tygodni później doszło rzeczywiście
do konferencji prasowej z licznymi przedstawicielami prasy
zachodnioeuropejskiej i amerykańskiej).
Podkowiński nie wiedział, na jaką trafiał okazję. Wkrótce po-
wiedziałem Bierutowi o tym dziennikarzu i że proteguje go Podko-
wiński. Jednocześnie wręczyłem prezydentowi przygotowaną przez
Podkowińskiego karteczkę z informacjami o dziennikarzu i z jego
danymi personalnymi. Bierut w zasadzie zgodził się, nawet się oży-
wił, powiedział tylko, że musi jeszcze sprawdzić tego dziennikarza w
Ministerstwie Spraw Zagranicznych u ministra Modzelewskiego.
Po tygodniu poprosił mnie do siebie (Podkowiński tymczasem
dzwonił kilkakrotnie i już wyraźnie denerwował się, że jeszcze nie ma
decyzji) i oddając mi kartkę Podkowińskiego powiedział:
— To jest jakiś dziennikarzyna minorum gentium, ze skłonnością
do hochsztaplerstwa. W gruncie rzeczy nie wiadomo, kogo on
naprawdę reprezentuje, najprawdopodobniej ma już przygotowane
moje obszerne odpowiedzi na zadawane mi pytania. Chodzi mu
jedynie o stronę formalną, o to, abym go rzeczywiście przyjął. Dla
Zachodu będzie to dowód, że tak właśnie odpowiadałem, jak on
napisze. Być może, że chce w ten sposób wykorzystać okoliczności
związane z przyjazdem do nas Eisenhowera.
Przy okazji dowiedziałem się więc, że sprawa wizyty Eisenhowera
w Warszawie jest realna. Zaraz tedy zadzwoniłem do Podko-
wińskiego z zawiadomieniem, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych
wypowiedziało się negatywnie o owym dziennikarzu, wobec czego
Bierut go nie przyjmie. Podkowiński był głęboko zawiedziony, roz-
żalony, a ton jego głosu wyrażał niemal obraźliwe lekceważenie
moich możliwości i wpływów w Belwederze.
Tak więc i u nas zaczęło się już mówić o przyjeździe Eisenhowera.
Kubioki, Korotyński i Zalewski z ,,Dziennika Ludowego" dzwonili do
mnie systematycznie po kilka razy dziennie. Wreszcie któregoś
popołudnia Bierut wezwał mnie do siebie i stojąc pośrodku gabinetu
(widocznie spacerował rozmyślając) powiedział z nikłym uśmiechem:
— Może już pan podać wiadomość do prasy o przyjeździe gene-
93
rała Eisenhowera. Generał przybędzie do Warszawy jutro wieczorem.
Wizyta w Belwederze następnego dnia przed południem.
Chwileczkę myślałem, trzeba przyznać, oszołomiony tą wieścią.
— Czy mogę przekazać najpierw komunikat ,,Dziennikowi Lu-
dowemu?", bardzo o to proszą — powiedziałem.
Bierut rozmyślał i ruchem powolnym, jakby przezwyciężając jakieś
niejasne wątpliwości, skinął aprobująco głową.
Podniecony, pomknąłem do sekretariatu i zaraz połączyłem się z
,,Dziennikiem Ludowym". Na dyżurze był Roman Zalewski. Poin-
formowałem go o przyjeździe Eisenhowera i o wizycie w Belwederze.
Do PAP postanowiłem rozmyślnie i trochę przekornie zadzwonić
dopiero gdzieś około godziny dziesiątej wieczorem. Miałem teraz
trochę wolnego czasu i poszedłem na Marszałkowską, do po-
bliskiego Pałacu Prasy, gdzie drukowały się pisma warszawskie-,,
Życie Warszawy", (mieściła się tam jego redakcja), ,,Dziennik Lu-
dowy" i inne. Maszyny drukarskie pracowały głośno; do hali ma-
szynowej pilnowały wejścia warty z administracji ,,Dziennika Lu-
dowego". Powitał mnie tam szerokim uśmiechem Henryk Korotyń-ski
i zawołał:
— Nawet pan nie wie, jaką przysługę nam pan wyświadczył — po
czym obaj z ukontentowaniem patrzyliśmy jak na wspólne dzieło, na
taśmy różowego papieru, obracającego się błyskawicznie na bębnie
rotacyjnym. Drukowany był właśnie dodatek nadzwyczajny
„Dziennika Ludowego".
W tym dniu dyżurowałem w Belwederze do godziny dziesiątej
wieczorem, w oczekiwaniu na jakieś szczególnie ważne telefony z
MSZ czy też z Urzędu Rady Ministrów. Wkrótce przychodzący na
dyżury gońcy i urzędnicy naszej administracji donieśli mi, iż miasto
ogarnięte jest poruszeniem z powodu nadzwyczajnego dodatku w
sprawie przyjazdu Eisenhowera; ludzie zawzięcie dyskutują,
wyrywają sobie dodatek. Wciąż go zbyt mało, chociaż na mieście
nieustannie pojawiają się nowe wydania. Trochę dziwiłem się temu
uniesieniu wobec wiadomości, której przecież już od dawna
oczekiwano.
Około godziny dziesiątej wieczorem zadzwoniłem do PAP, prze-
kazując im urzędowy komunikat o przyjeździe generała Eisenhowera
do Warszawy. Mieli dosyć czasu na to, by podać tę wiadomość
warszawskim pismom porannym tak, by mogły ukazać się już z
komunikatem. Dyżurujący redaktor przyjął mój telefon kwaśno.
— Na mieście dawno już jest nadzwyczajny dodatek w tej spra-
wie. A my, PAP, jesteśmy poinformowani na końcu — biadolił, ale od
dalszej rozmowy uwolniłem się, narzekając na brak czasu i dość
energicznie odłożyłem słuchawkę.
Wyszedłem z biura do miasta. Starym zwyczajem, który w na-
stępnych latach zaginął w Warszawie, gazeciarze obwoływali już
94
schrypłymi głosami dodatek nadzwyczajny. Ale miasto już było nim
nasycone, rzadko który przechodzień kupował gazetę.
Raptem coś mnie uderzyło w wielkim, tłustym tytule na pierwszej
stronie. Kupiłem pismo i rozprostowałem jego szeroką płachtę. I od
razu wprost mnie zatkało z wrażenia: ,,Od jazd z Warszawy
rosyjskiej misji wojskowej. Przybycie generała Eisenhowera".
Teraz dopiero zrozumiałem przyczynę tak głębokiego poruszenia
w mieście. Wzburzony do ostateczności maszerowałem ciężkim kro-
kiem do hotelu sejmowego. Nie przypuszczałem, że moi niby to
przyjaciele z ,,Dziennika Ludowego" w ten sposób zużytkują podaną
im wcześniej wiadomość o wizycie Eisenhowera, że nic mi o tym nie
mówiąc zestawią ją z plotką.
Różne myśli krążyły mi po głowie. Nie mogłem zasnąć. Zdrzem-
nąłem się dopiero nad ranem i w rezultacie spóźniłem się do biura.
Do sekretariatu wszedłem z owym nieszczęsnym dodatkiem w ręku.
Tym razem, i to chyba dość wcześnie, była w sekretariacie Górska.
Nachmurzona, małomówna, moje wejście do sekretariatu powitała z
wyraźną niechęcią. Okazało się, że Bierut był już w swoim gabinecie.
Ledwo Górska mnie ujrzała zaraz oznajmiła lakonicznie:
— Pan będzie łaskaw pójść do prezydenta — a przez telefon
powiedziała: — Jest już pan Łukasiewicz. Czułem się podle, gdyż nie
wiedziałem, jak bronić tej naprawdę niesmacznej historii.
Bierut przywitał się ze mną jak zawsze bardzo uprzejmie. Na jego
biurku leżał bezładnie stos dokumentów, akt. Ostatnio pracował nad
czymś bardzo intensywnie. Na moje wejście zdjął okulary i położył je
na biurku, akurat obok szeroko rozpostartej płachty dodatku
,,Dziennika Ludowego".
— No więc, proszę pana — rzekł zatroskanym i bezradnym gło-
sem — jakżeż można było zestawiać te dwie wiadomości i to w nad-
zwyczajnym dodatku pisma. Przy tym pierwsza wiadomość jest
absolutnie nieprawdziwa. Radziecka misja wojskowa wcale od nas
nie odjeżdża tylko dlatego, że przybywa Eisenhower. Ani też od-
wrotnie. Te dwie sprawy nie mają ze sobą żadnego związku, nie
można też ich sobie przeciwstawić, tym bardziej, że Amerykanie i
Rosjanie, jak pan chyba wie, należą do tego samego obozu aliantów.
Dodatek wywołał w Warszawie, i to akurat w takiej chwili, sporo
zamieszania, niepotrzebnych rozmów, telefonów. Szczęściem, że
generał, szef misji radzieckiej, jest człowiekiem doświadczonym,
spokojnym i ma poczucie humoru. Kto redagował ten tekst? — za-
pytał na koniec Bierut obcesowo.
Począłem lamentującym tonem (nie mogłem się od tego uwolnić)
opowiadać Bierutowi o całej historii, przypominając mu nieśmiało, iż
dał zezwolenie na wcześniejsze przekazanie wiadomości ,,Dzien-
nikowi Ludowemu". Gdy kończyłem te swoje żarliwie wypowiadane
95
usprawiedliwienia, na biurku zadzwonił telefon. Prezydent ujął słu-
chawkę i począł rozmawiać z jakimś ministrem w niezbyt ważnej
sprawie, jednocześnie przypatrywał mi się z namysłem. Chyba coś
mu się spodobało, nie tyle może w moich wywodach, ile w tonie
głosu, bo za chwilę, niby to w związku z rozmową z ministrem,
pojawiły się w jego źrenicach iskierki życzliwości i jakby koleżeńskiej
pobłażliwości. Gdy odłożył słuchawkę powiedział do mnie:
— Niech pan będzie ostrożniejszy z dziennikarzami i z prasą — i
podał mi wyciągniętą dłoń gestem bagatelizującym pomyłki i za-
chęcającym do dalszej pracy.
Tymczasem w Belwederze w pełni trwały przygotowania do
przyjęcia Eisenhowera. Miał się odbyć bankiet gromadzący całą
polityczną i kulturalną Warszawę. Na mnie natarli przede wszystkim
dziennikarze oraz osoby podające się za dziennikarzy, aby tylko
uzyskać zaproszenie do Belwederu. Musiałem przeprowadzać sele-
kcję, ale i tak, jak się potem okazało, przybyło różnymi sposobami
sporo rozmaitych ludzi, którzy później niczym innym nie interesowali
się, jak tylko bufetem. Z miejsca tacy goście rzucali się do wódek i
zakąsek, tak, że Józef musiał ich formalnie przepędzać i trzymać na
wodzy.
W Belwederze zjawił się i Podkowiński, jako oficjalny przedsta-
wiciel PAP. Wydelegowano go, aby tym razem przypilnował mnie, co
do terminowego przekazaniu komunikatu Agencji. W całej Polsce, a
może i w Europie, przywiązywano ogromną wagę do tej wizyty;
spodziewano się po niej jakiegoś zwrotu w Europie Środkowej. Toteż
w napięciu oczekiwano przede wszystkim przemówienia
Eisenhovera, no i tego, co mu odpowie Bierut. PAP chciał mieć jak
najszybciej teksty obu przemówień; powiadomiono mnie więc, że
redakcja będzie nieustannie czuwała i oczekiwała przy telefonach na
podanie przeze mnie pełnego komunikatu o uroczystościach w
Belwederze.
W oznaczonym dniu, chyba gdzieś około godziny jedenastej rano,
dziedziniec Belwederu wypełniło raptem mnóstwo wojskowych sa-
mochodów, amerykańskich i polskich. Szybko, z łoskotem zamyka-
nych drzwiczek wyskoczyli z aut oficerowie w rozmaitych mundurach
i tłumnie wchodzili ławą na szerokie schody pałacyku, gdzie stał już
wraz z całym sztabem swoich współpracowników prezydent Bierut.
Za wojskowymi dreptała spiesznie gromada polskich cywilnych
urzędników z MSZ i innych instytucji, ubranych we fraki i bodajże w
cylindry (stroje te powyciągano pewnie z ja-
96
kichś rupieciarni), nie nadążających jednak za energicznym marszem
oficerów.
Eisenhower i Bierut przywitali się krótkim uściskiem dłoni. Tłum,
napęczniały od razu do niebywałych rozmiarów, wtłoczył się do
środka Belwederu, przepychając się do Sali Pompejańskiej, gdzie
miały być wygłoszone powitalne przemówienia. Sąsiednie komnaty
zostały od; razu tak szczelnie wypełnione, że nie można było tam po-
ruszyć ni ręką, ni nogą. Cywilni dyplomaci zostali wprost zmiażdżeni,
ich fraki w ścisku zdewastowano, pognieciono.
Pośrodku Sali Pompejańskiej utworzono z trudem niewielki odstęp
między Eisenhowerem i Bierutem, aby mogli do siebie przemawiać,
nie leżąc sobie w objęciach. Generał Eisenhower ubrany był w zwykły
mundur polowy, pomarszczony, dość zakurzony, noszony z beztroską
niedbałością. Stał naprzeciw Bieruta w postawie na spocznij, z jedną
ręką, po amerykańsku, w kieszeni. Twarz generała była ogorzała,
doskonale wygolona, lśniąca od ukontentowania i jakiegoś
absolutnego zadowolenia z samego siebie.
Starałem się przecisnąć jak najbliżej Eisenhowera, goły będzie
przemawiał. Ale daremne były to próby. Zbity tłum stanowił nie
poddającą się żadnym naporom ścianę. Łowiłem więc z trudem z
drugiej sali poszczególne słowa niezbyt długiego przemówienia
generała. W dodatku nie wszystkie z tych słów zrozumiałem.
Eisenhower odpowiedział na powitalne przemówienie Bieruta, po
czym wszyscy całym tłumem ruszyli dio reprezentacyjnych sal
Belwederu. Generał i pułkownicy amerykańscy rozglądali się jakby od
niechcenia.
Następnie prezydent chciał jeszcze przedstawić Eisenhowerowi
swoich najbliższych współpracowników. Stanęliśmy więc rzędem:
Górska, Wasilewski, ja, Walawski, Kleinerman, Brzózka, Bukowśki,
kierownik biura personalnego, kierownik kancelarii ogólnej, prezydent
z generałem szli obok tego rzędu. Bierut wymieniał po kolei nazwiska
i funkcje, generał witał każdego żołnierskim shake hands,
uśmiechając się życzliwie. Tym sposobem więc miałem możność
uścisnąć dłoń generałowi Eisenhowerowi, jednemu z tych ludzi,
którzy w ostatnich latach zdecydowali o losach świata.
Teraz Bierut i Eisenhower, obaj w otoczeniu generalicji i puł-
kowników, przeszli — jak to było w zwyczaju w Belwederze —- do
oddzielnego gabinetu na przygotowany dla nich posiłek, a ja zna-
lazłem się przy głównym, reprezentacyjnym stole w sali bankietowej,
akurat wśród samych wojskowych. Po lewej stronie miałem
pułkowników amerykańskich, młodych, wysokich, szczupłych. Za-
chowywali się tak, 'jakby ich przymuszano do tej roli, jaką teraz
odgrywali i właśnie w tym celu ubrano im mundury, które tylko
krępowały. Nie czuli się w nich sobą i to ich najbardziej rozdrażniało.
Zdawało się, że w każdej chwili gotowi są je zrzucić.
Po prawej stronie stali pułkownicy polscy, w nowych eleganckich
mundurach, na razie skąpo jedząc i powsciągiwie popijając
wódeczkę.
Moim najbliższym sąsiadem, pułkownikiem w nowiutkim mundu-
rze, na który spoglądałem z prawdziwym upodobaniem, był — jak mi
się przedstawił — Piotr Jaroszewicz. W rozmowie okazało się, że
wcześniej, w cywilu, i aż do wejścia Armii Czerwonej na tereny
Lubelszczyzny był nauczycielem szkoły podstawowej w Gar-
wolińskiem; nawet co nieco słyszał o moich ,,Nauczycielach".
Ż głębin Belwederu przybiegł Marian Podkowiński. — Komunikat
o przebiegu uroczystości i obie mowy! — wykrzyknął. Gdy mu
powiedziałem, że nie ma mowy Eisenhowera i że właśnie czekam na
.niego, aby coś wspólnie postanowić, spochmurniał.
Odnalazłem pułkownika amerykańskiego, którego widziałem czę-
sto przy boku Eisenhowera i zapytałem, czy mógłby mi pomóc w
otrzymaniu tekstu przemówienia generała. Pułkownik spojrzał na
mnie ze zdziwieniem. — Nie ma żadnego tekstu. Jak zwykle, generał
mówił bez przygotowania, jak więc można było taki tekst mieć
wcześniej?
Z tą hiobową wieścią wróciłem do Podkowińskiego. W moim ga-
binecie zadzwonił telefon. — To pewno gorączkuje się PAP — za-
wołałem do Podkowińskiego, który z wściekłością na twarzy pod-
biegł. do telefonu. Usłyszałem, jak wymyślał komuś i polecał, aby
cierpliwie czekali, że komunikat się pisze, powoli, rozważnie i że
wkrótce będzie z nim w redakcji.
Tymczasem ja przeczytałem sobie jeszcze raz przemówienie Bie-
ruta i zastanawiałem się, co na nie mógł odpowiedzieć Eisenhower.
Począłem wystukiwać na maszynie pierwsze zdania tego wykoncy-
powanego przemówienia. Wrócił Podkowiński i to przeczytał. —
Dobrze, dobrze! — zawołał — niech pan tak dalej ciągnie. Chodził po
dywanie i obmyślał dalszy ciąg przemówienia. — Niech pan wypisze
na karteczce wszystkie te słowa z przemówienia Eisenhowera,
choćby pojedyncze, które pan zrozumiał — wykrzyknął naraz.
Notowałem więc słowa, które zapamiętałem, odtworzyłem nawet kilka
całych zdań.
: Konstruowaliśmy ten tekst tak długo, aż się zebrało dwie strony
maszynopisu. (Bierut powiedział na trzy i pół). — Dosyć! — za-
wołałem — generał mówił znacznie krócej od prezydenta! Podko-
wiński jeszcze raz przeczytał uważnie to, co napisaliśmy i oznajmił:
Nasze przemówienie na pewno jest lepsze od tego, które wygłosił
Eisenhower! Powinien być nam tylko wdzięczny! — Przepisał po-
rządnie tekst jeszcze raz na maszynie, ja dałem część wstępną i Pod-
kowiński pomknął z maszynopisem do PAP.
98
Dzienniki otrzymały zakaz wydawania dodatków nadzwyczajnych
z opisem przebiegu uroczystości w Belwederze. Cały nasz tekst wraz
z przemówieniami Bieruta i Eisenhowera ukazał się w prasie polskiej
dopiero nazajutrz rano.
Znowu jednak miałem powód, by nie spać w nocy. Gnębiły mnie
ciężkie myśli, co będzie, gdy Eisenhower zakwestionuje tekst swo-
jego przemówienia i zgłosi protest, co było przecież możliwe, wprost
do Bieruta. A wtedy wylecę z posady. Rano chwyciłem gazetę i
przeczytałem przemówienie Eisenhowera jak, w pewnej mierze,
własne dzieło. Bardzo mi się nie spodobało; wiele zwrotów, wyrażeń
wydało mi się zbyt dosadnych.
Tymczasem Eisenhower ponoć zgoła inaczej — jak mówili potem
ci, którzy go z bliska słuchali — i to dość jaskrawo ujmował niektóre
kwestie dotyczące państw środkowej Europy. W naszym
przemówieniu znalazły się tylko niejasne tego echa. Eisenhower po
prostu zbył wiele poważnych zagadnień. Nie chciał ustosunkować się
do nich w czasie wizyty w Warszawie, którą jakby bagatelizował.
Toteż w jego przemówieniu — poza kilkoma bardziej zdecydowanymi
sformułowaniami (u nas wypadły one blado) — najwięcej było
zwrotów kurtuazyjnych.
W biurze nastrój był pogodny, przyjęcie wczorajsze bardzo się
udało, pułkownicy amerykańscy wreszcie się rozruszali, wypowia-
dając wiele serdeczności pod adresem Polski. Prezydent był w do-
brym humorze i choć przelotnie, rzucił na mnie przyjaźnie okiem.
Czyżby nie czytał jeszcze sprawozdania z przebiegu proczystości w
Belwederze?
Gdzieś około 12.00 nie wytrzymałem i wymknąłem się po cichu z
Belwederu, aby udać się czym prędzej do kwatery generała Eisen-
howera, gdzie w jednej z sal natknąłem się akurat na znajomego
pułkownika amerykańskiego. — Czy generał — zapytałem od razu —
jest zadowolony ze sprawozdań prasowych z przebiegu uroczy-
stości? Pułkownik spojrzał na mnie ze zdumieniem. — Przecież ge-
nerał tego nie czytał! Nie przywiązuje najmniejszej wagi do tego, co
pisze prasa! — informował mnie pułkownik z iście amerykańską
beztroską.
Do Belwederu leciałem jak na skrzydłach. Od razu odzyskałem
energię. Radosną wieścią podzieliłem się telefonicznie z Podko-
wińskim.
Wieczorem chodziłem po Warszawie, przyglądając się ożywionym
tłumom. Nieliczne kawiarnie były wypełnione po brzegi głośno
dyskutującą inteligencją. W którejś znalazłem wolny stolik. W pobliżu
inny stolik okupowała gromadka starszych ludzi. Mieli przed sobą
gazetę otwartą w miejscu, gdzie widniało moje sprawozdanie z
wczorajszych uroczystości. Kłócili się o to, co naprawdę
99
oznacza i co wróży przemówienie Eisenhowera. Każdy z panów da-
wał komentarz i upierał się przy swoim punkcie widzenia.
— Nie macie racji — odezwał się sędziwy pan o senatorskim
obliczu — to przemówienie znaczy więcej niż wam się zdaje. Za-
powiada nadzwyczaj doniosłe wydarzenia i zmiany. Nikt z was nie
zwrócił jakoś uwagi na następujące zdanie... — pan o senatorskim
obliczu odczytał je teraz głośno. Akurat było to zdanie wymyślone
przeze mnie. Cóż ono takiego zapowiada, jeśli nie nadzwyczajne
zmiany, ha?! — rozejrzał się triumfalnie po słuchaczach.
Wyszedłem.
Dyrekcja PAP zaprosiła prezydenta Bieruta do odwiedzenia jej
gmachu. Wizyta prezydenta w siedzibie PAP była wskazana, gdyż
podkreślała ważność instytucji i zwracała uwagę na jej doniosłą i
służebną funkcję dla Polski Ludowej, szczególnie w tak trudnym dla
niej okresie. Toteż zaproszenie prezydenta i ta jego wizyta były
ważnym aktem politycznym.
Dyrektorem PAP był wtedy Nowicki, o dwa, trzy lata młodszy ode
mnie, bardzo postawny, przystojny i nieco arogancki pan po-
chodzenia żydowskiego. Prezydent wyznaczył termin swojego
przybycia na godzinę jedenastą przed południem. Zabrał ze sobą wi-
ceprezydenta Barcikowskiego, kilku najbliższych współpracowników,
mnie (Wasilewski wymówił się) i kilkoma samochodami pojechaliśmy
na ul. Foksal, gdzie mieściła się wówczas siedziba PAP. To-
warzyszyły nam wozy z eskortą prezydenta. Na dość obszernym
dziedzińcu obok kamienicy PAP czekała na prezydenta honorowa
kompania wojska, kierownictwo PAP oraz orkiestra wojskowa. Sa-
mochody zatrzymały się. Bierut z Barcikowskim wysiedli z nich.
Orkiestra zagrała hymn państwowy, kompania prezentowała broń. W.
tych czasach, tak bliskich jeszcze grozie okupacyjnej, zawsze
wzruszała mnie bardzo melodia „ Mazurka" Dąbrowskiego.
Patrzyłem na twarz Bieruta. Ostatnio jakieś troski pojawiły się na
tym trochę jakby martwym, nieruchomym obliczu; coś go bardzo
gnębiło i aż zwiesił na chwilę głowę na piersi. Ale oto zaczęły się już
powitania, owacje, przemówienia, prezydent musiał z dziarsko
podniesioną głową i sprężystym krokiem maszerować na salę. Zaraz
otoczyli Bieruta Nowicki, Mincowa i inni. Pani Mincowa przywitała się
ze mną wymuszonym przez okoliczności grzecznym podaniem ręki.
Prezydent obejrzał po kolei pokoje redakcyjne, wreszcie w sali
bankietowej wygłosił krótkie przemówienie o doniosłości służby
publicystyczno-informacyjnej w okresie twardej walki o nową Polskę,
Polskę Ludową.
Prezydent oznajmił mi, że istnieje wreszcie możliwość przyjęcia
na zbiorowej audiencji obcych dziennikarzy, przedstawicieli najpo-
ważniejszych pism. europejskich i amerykańskich. Korespondenci
tych pism, będąc w Warszawie, wciąż go molestują różnymi drogami
o spotkania indywidualne bądź zbiorowe. Teraz będzie to można
zrealizować. Już MSZ pracuje nad tym. Ja mam ułożyć listę tych
korespondentów, których należałoby zaprosić do Belwederu. Obie
listy skonfrontuje się ze sobą: i ułoży się ostateczną. Miałem więc
teraz dużo pracy, aby zasięgnąć w Warszawie informacji dotyczącej
przedstawicieli obcych pism. Wciąż było ich tu wielu, wciąż tu
przesiadywali, czekając na Bóg wie co i spodziewając się jakichś
nadzwyczajnych, wydarzeń.
W warunkach kształtowania się władzy ludowej, przy toczącej się
przecież wojnie domowej, obecność Stanisława Mikołajczyka — który
od razu okazał wielkie ambicje polityczne i postawił komunistom
warunki, zgoła przez nich nie do przyjęcia — stawała się dla obcych
dziennikarzy okolicznością wróżącą, iż w Polsce znowu długo
spokoju nie będzie i jeszcze w ogóle nie wiadomo, co z tego
wszystkiego może wyniknąć. Warto więc było siedzieć w Warszawie i
czekać na wydarzenia. Wielu z tych dziennikarzy znałem osobiście.
Nie tracili oni okazji, by przysyłać mnie, szefowi prasowemu Bel-
wederu — jak to nazywali — swoich biletów wizytowych. Prze-
dostawali się na bankiety, wyciągali mnie na rozmówki, nierzadko
sprytne i chytre, by wyłowić jakąś cenną dla siebie wiadomość.
Niekiedy zapraszali mnie na kawę, aby odbyć ze mną rozmowę o
,,sprawach wielkich" i często abstrakcyjnych. Nie unikałem tych
rozmów, gdyż dzięki nim sporo się dowiedziałem o dziennikarzach
zagranicznych i różnych sprawach, które to' wiadomości przydawały
się czasem w Belwederze. Kilkakrotnie już przysłużyłem się pre-
zydentowi różnymi informacjami, orientującymi go w pewnych spra-
wach polityki światowej, nie ujawnianych otwarcie w prasie, za co był
mi wdzięczny.
Do tej ,,akcji wywiadowczej' nakłoniłem i redaktorów z ,,Dziennika
Ludowego"; niechby się mnie z kolei odwdzięczyli przysługą. Wkrótce
otrzymałem od nich nie najgorsze informacje dotyczące różnych
korespondentów. Odbyłem również rozmowę o prasie angielskiej z
generałem Borutą-Spiechowiczem, a także z niektórymi emigrantami
z Londynu, jak zwykle — w kawiarence na Mokotowskiej. W
rezultacie miałem gotową listę korespondentów zagranicznych,
których należało zaprosić na audiencję do Belwederu. Chodziło o to,
aby się nie prześliznął żaden hochsztapler, który mógłby wykorzystać
formalną wizytę u Bieruta jako okazję do napisania sensacyjnego
reportażu, w którym prezydent Polski mówiłby takie rzeczy, jakich
oczekiwała po nim prasa, głównie amerykańska.
Gdy przedstawiłem tę listę prezydentowi, sięgnął po nią skwa-
101
pliwie i z wyraźną ciekawością, tym bardziej, że przy każdym na-
zwisku dawałem krótką, ale treściwą charakterystykę korespondenta.
Bierut mruknął przy tym, że ma już listę z MSZ, wkrótce mi ją pokaże,
gdy sam podejmie ostateczną decyzję co do poszczególnych
dziennikarzy.
Po kilku dniach prezydent okazał mi trzy listy korespondentów:
swoją, moją i MSZ. Od razu spostrzegłem, że uwzględnił ponad trzy
czwarte nazwisk z mojej listy. Dostrzegłem tam również i nazwisko
owego korespondenta amerykańskiego, z którym chciał poznać Bie-
ruta Podkowiński. Czyżby i on maczał palce w układaniu owej listy w
MSZ? Bierut nie powiedział tym z MSZ — jak się potem przekonałem
— na jakich danych się opierał, sporządzając własną listę. Całkowicie
zataił moją współpracę (być może nie chciał narażać mnie)
oświadczając, że ma swoje własne rozeznanie w tej kwestii.
Audiencja obcych korespondentów u prezydenta wreszcie została
zorganizowana. Spotkanie odbyło się w wielkiej sali posiedzeń KRN.
Bierut kazał mi przygotować zebranie w ten sposób, by kore-
spondenci usiedli wokół na otwartej przestrzeni na krzesełkach, któ-
rych dalsze rzędy powinny być ulokowane na podwyższeniach, tak
by utworzył się amfiteatr. Bierut zajmie miejsce w fotelu na parterze,
naprzeciwko tego amfiteatru. Chce dobrze widzieć wszystkie twarze,
by, być może, ustrzec się od pytań nieodpowiedzialnych, złośliwych,
z tłumu, niejako anonimowych. Tak się też i stało.
Przybyło kilkudziesięciu korespondentów, reprezentujących prasę
całego świata. Usiedli oni swobodnie w krzesłach i na ławach w
amfiteatrze. Polaków, poza mną i kilkoma wyższymi urzędnikami z
MSZ, było zaledwie kilku. Bierut nie chciał, by nas było zbyt wielu, by
nie wyglądało to na jakąś obstawę jego osoby.
Czekałem na prezydenta w korytarzu parę minut, a gdy wreszcie
zbiegł od siebie po schodach drobnymi krokami, otworzyłem przed
nim drzwi i wprowadziłem go na salę. Wszyscy korespondenci wstali i
przywitali Bieruta oklaskami. Odpowiedział im miłym uśmiechem,
odwzajemnił oklaski, po czym zajął miejsce w fotelu. Korespondenci
siedli. Nieco z dala od prezydenta siedzieli rzędem, biegli w kilku
językach europejskich, tłumacze. Na małym stoliku, obok fotela
prezydenta leżała kartka czystego papieru i ołówek.
Przewodniczący grupy dziennikarzy zagranicznych przekazał ra-
dość swoich kolegów i swoją ze spotkania z prezydentem Polski, do
którego to wydarzenia przywiązują ogromną wagę. Powiedział, że
obecni mają wiele pytań do prezydenta i chcieliby wiedzieć, czy są
jakieś ograniczenia treści pytań, czy są pytania niedyskretne. Na to
Bierut odrzekł z całą swobodą, że niedyskretnymi może byłyby
pytania dotyczące jego spraw osobistych, natomiast w sprawach
publicznych — jego zdaniem — nie ma pytań niedyskretnych. Tę
dowcipną i zręczną odpowiedź przyjęto aprobującym, tłumionym
102
śmiechem. Wytworzyło to zaraz dobrą atmosferę. Bierut odpowiadał
na pytania błyskotliwie, zręcznie chwytał wszystkie ciosy, od-
parowywał je z dużą kurtuazją i według najlepszych wzorów sztuki
polemicznej. Toteż sala wciąż rozbrzmiewała szczerym śmiechem,
którym dawano wyraz niekłamanej satysfakcji z wysokiego poziomu
intelektualnego, na jakim odbywała się rozmowa z prezydentem. Po
minach dziennikarzy widać było, iż nie oczekiwali takiej właśnie
swobodnej rozmowy.
Bierut zdawał sobie sprawę z tego, jakim go sobie, pierwszego
komunistycznego prezydenta Polski, wyobrażają, i chciał im pokazać,
jak bardzo się mylą i że to oni właśnie skłonni są kierować się
schematami i mylnymi sugestiami. Toteż w tym przecież bystrym,
inteligentnym, w lot wszystko chwytającym zgromadzeniu szybko
nastąpiła zmiana nastroju. Zaczęto widzieć w Bierucie przedstawi-
ciela cywilizowanego i kulturalnego świata, czego mu przedtem ra-
czej odmawiano; odnoszono się doń
JUŻ
jak do równorzędnego i
niełatwego partnera. O ile na początku niektóre pytania miały cha-
rakter szykan i złośliwych intencji wytworzenia na zebraniu jakiejś
cyrkowej wesołości, co zresztą Bierut z miejsca przygważdżał do-
wcipnie ośmieszając aranżującego to dziennikarza, o tyle później
tego rodzaju uwagi absolutnie ustały. Rozpoczęła się poważna, rze-
czowa dyskusja, nie pozbawiona jednak cech walki szermierczej.
Dziennikarze sądzili zapewne, że swoim zwyczajem, pokonają Bieru-
ta frontalnym atakiem, że uczynią go w końcu bezradnym — jak to
bywało nieraz z mężami stanu, którzy osaczeni na takiej konferencji
zgrają dziennikarską na koniec gubili się; na rozmyślnie niemądre
pytania odpowiadali jeszcze bardziej niemądrze, powodując zabawne
dla dziennikarzy widowisko.
Bierut zdawał sobie sprawę z tych niebezpieczeństw i postanowił
stawić im czoła, a przy okazji i podrwić sobie trochę z tej dzien-
nikarskiej specyficznej ciekawości świata. Toteż nie tylko odpierał
ciosy, ale i sam atakował. Zawsze jednak z kurtuazją, na wysokim
poziomie, dowcipnie. Śmiech rozlegał się na sali prawie nieustannie,
nawet tłumacze z trudem zachowywali powagę.
Doprawdy podziwiałem Bieruta. Przeszedł on samego siebie,
zmobilizował w sobie wszystkie walory umysłu, ducha i zabłysnął
nimi w pełni. Reagował na pytania natychmiast, prawie bez namysłu,
a zawsze efektownie, koncepcyjnie, z sukcesem. Zadawano mu py-
tania bardzo różne, również z delikatnymi aluzjami, że nie jest on
prezydentem narodu polskiego, że jest prezydentem nieszczęścia, w
jakim Polska znalazła się po wojnie. Po tego rodzaju stwierdzeniu —
wyrażonym bodajże przez korespondenta amerykańskiego — za-
padło na sali dziwne milczenie. Ale i z tego nastroju Bierut wybrnął.
Mówił o ofiarach, jakie naród polski poniósł w ostatniej wojnie, o
ciężkiej walce, jaką prowadził na wszystkich frontach, o pragnie-
103
niu prawdziwej wolności. Mówił o tym również Stalin w nie tak
dawnym swoim przemówieniu, w którym oświadczył, iż „Polacy są
narodem, ceniącym wolność nade wszystko". Polacy — mówił dalej
Bierut — są wierni swoim sojusznikom, i to wierni do końca. Jeżeli się
więc teraz w jakichś kołach mówi o tragicznym położeniu Polski, to
przecież Polska czyniła wszystko, nie szczędząc ofiar, krwi,
zdobywając się na najwyższy wysiłek całego narodu, aby to
położenie nie było tak tragiczne. Tymczasem sojusznicy zawodzili i
opuszczali od samego początku naród polski. W najbardziej haniebny
i bezprzykładny w historii sposób Anglia i Francja opuściły Polskę w
pierwszych dniach wojny, oddając nasz kraj na łup Hitlerowi. Te dwa
państwa nie chciały z nim walczyć, aż doczekały się gwałtownego
ataku na granice ich terytoriów. Bierność i zdrada Anglii i Francji —
sojuszników Polski — przyczyniły się do przedłużenia tej wojny o
parę lat i do straszliwej hekatomby. Cynizm i egoizm Francji i Anglii
pogrążyły świat w morzu krwi. Ludzkość powinna w pełni zdać sobie
sprawę z tego, kto jest odpowiedzialny za obecną wojnę. A czy wie
się dostatecznie o tym, co obecnie mówi emigracja polska i polskie
koła wojskowe na Zachodzie? On, Bierut, jako komunista nie ma
specjalnego powodu brać w obronę reakcyjno-sanacyjnych kół
polskiej emigracji na Zachodzie; tych ludzi, którzy sprawując władzę
w kraju — skazywali komunistów na długoletnie więzienia. Jeżeli
obchodzą go, to tylko dlatego, że są to Polacy. Mają oni żal do
swoich anglosaskich sojuszników o to, że ich porzucili, że nie
odwdzięczyli im się za wysiłek wojenny i za przelaną krew. Bo
przecież anglosasi nie upomnieli się o ich miejsce w nowej Polsce. O
co ma główną pretensję polska emigracja na Zachodzie do swoich
anglosaskich sojuszników, jak nie o Teheran? Polska n'a sojuszu z
kapitalistycznym Zachodem zawiodła się tragicznie. Sojusz z Polską
służył temu kapitałowi jedynie do tego, by łatwiej Polską handlować.
A jednak komuniści polscy — kontynuował prezydent — na swoim
radzieckim sojuszniku i na Stalinie nie zawiedli się. Armia Czerwona
własnymi siłami wyzwoliła pół Europy, w tym całą Polskę. Stalin
pomógł komunistom polskim w przejęciu władzy w kraju — to jest
przecież oczywiste. Miał im w tym przeszkadzać czy też pozostawić
ich na pastwę reakcji? Stalin w Poczdamie nasze ziemie zachodnie
obronił przed zdecydowaną niechęcią przyznania ich Polsce ze
strony znowu tej samej Anglii (to Anglia jest głównym i najzacie-
klejszym wrogiem prawdziwie wolnej i silnej Polski, wykazała to
historia), Francji i Stanów Zjednoczonych, którzy z miejsca znów
zaczęli kokietować Niemcy, aby kosztem Polski stworzyć dostate-
czną przeciwwagę w stosunku do Związku Radzieckiego. Komuniści
polscy nie będą opierali się o kapitalistyczny Zachód, nadzieje
najlepszej, przyszłości dla narodu polskiego wiążą się z sojuszem
104
i współpracą z Rosją Radziecką. Komuniści polscy wierzą i ufają
Stalinowi, który już raz obronił polskie granice zachodnie.
Tej dłuższej wypowiedzi Bieruta, naładowanej pasją i żarliwością,
przysłuchiwano się w milczeniu. Trwało ono długo, jakby obecni nie
mogli się uporać z rozmaitymi myślami. Bierut pokierował teraz tak
rozmową, by mieć okazję do przedstawienia roli, jaką on widzi dla
partii komunistycznej w Polsce po wojnie. Oświadczył, że Polska aż
do wybuchu obecnej wojny była jednym z najbardziej zacofanych
krajów w Europie, była państwem nieomal feudalnym. To wpływało
na jej nieszczęśliwą politykę zagraniczną i przyczyniło się do jej
ostatecznej klęski, gdy doszło do nieuniknionej przecież w
ówczesnych warunkach wojny z Niemcami. Niezbyt mądra, uparta i
egoistyczna klasa posiadająca w Polsce nie dopuszczała do żadnych
reform, choć bezpieczeństwo kraju i jego przyszłość absolutnie tego
wymagały. Ilekroć obóz postępowy w Polsce chciał przeprowadzić w
ostatnich latach pożądane reformy, tylekroć udaremniano mu to w
sposób stanowczy i bezwzględny. Klasa posiadająca zawsze tylko
markowała reformy, tylko zwodziła i oszukiwała ogół;
właściwie ani trochę nie chciała zrezygnować z własnych przywilejów.
Dopiero teraz powstał sprzyjający moment i partia komunistyczna
może przeprowadzić w kraju wszystkie, upragnione przez naród,
gruntowne reformy społeczno-gospodarcze. W swoim czasie —
mówił dalej Bierut — Napoleon odmienił Europę. Dzisiaj tę Europę, w
jej części wschodniej, odmienia Armia Czerwona; Na komunistach
polskich ciąży w tej chwili wyjątkowy obowiązek wobec narodu i
wobec historii: wykorzystania w pełni sprzyjających okoliczności i
dokonania właśnie takich reform, a także kontroli, aby w pełni weszły
one w życie. Inaczej naród i historia nie darowałyby tego polskim
komunistom. Toteż oni spełniają swój obowiązek bez względu na
trudności, jakie napotykają na swojej drodze. O jakie reformy chodzi?
— mówił dalej Bierut. — Przede wszystkim, należało wreszcie
uporządkować w Polsce sprawy rolne. Należało przeprowadzić — i to
się uczyniło — zasadniczą, pełną reformę rolną, wywłaszczającą
obszarników bez odszkodowania. Stało się także bezwzględną
koniecznością przepędzenie obcego, pasożytniczego kapitału,
nacjonalizacja fabryk, hut, kopalń. To również zrobiono, co stworzyło
podstawy do rozbudowania wielkiego, rodzimego, polskiego
przemysłu. Kolejną ważną sprawą było upaństwowienie banków,
ukrócenie działalności wielkich prywatnych monopoli handlowych.
Dalej — wprowadzenie w życie powszechności nauczania i oświaty,
rozbudowy szkolnictwa, udostępnienie dostępu do oświaty najszer-
szym masom ludności. Państwo realizuje powszechność nauczania,
a częściowo i wychowania. Oto są zasadnicze kierunki tych podsta-
wowych reform, które przeprowadzają i będą dalej przeprowadzać w
Polsce komuniści.
105
Słuchano teraz Bieruta szczególnie uważnie. Wypytywano o dal-
sze szczegóły, notowano. Dyskusja odbywała się przy pełnej jaw-
ności poruszanych spraw, bez jakichś żenujących niedomówień, cze-
go oczekiwano. Korespondenci zawiedli się w swoich oczekiwaniach,
że na konferencji wyłowią jakieś zakulisowe niedyskrecje polityczne,
że przejrzą Bieruta na wylot, tego skorumpowanego prostaka, jakim
go wcześniej widziano. Bierut triumfował. Korespondenci zagraniczni
dowiedzieli się od niego właściwie tylko tego, co już przedtem
wiedzieli, natomiast on, z tych najróżniejszych podstępnych pytań —
zorientował się w nastrojach panujących w stosunku do Polski na
Zachodzie, w powstających tam najróżniejszych, karykaturalnych
fałszach. Były to więc pośrednio wytyczne i dla naszej propagandy
— czemu się należy przeciwstawiać.
W rezultacie konferencja prasowa stała się osobistym sukcesem
prezydenta Bieruta. W sprawozdaniach prasowych o Polsce za gra-
nicą pojawiły się teraz nieco bardziej obiektywne nuty. Prezydent
kazał mi napisać sprawozdanie z audiencji zagranicznych dziennika-
rzy w Belwederze jedynie informacyjnie i krótko, bez wdawania się w
szczegóły. Tekst tego sprawozdania potem przejrzał, kilka zdań
wykreślił. Materiał ten przesłałem do PAP. Tymczasem doszły mnie
wieści, że tam wytwarzają się ostatnio szczególnie niedobre nastroje
wokół mojej osoby. Nie mogli mi darować tego, iż na konferencję z
,,zagraniczn,iakami" nie został zaproszony przedstawiciel PAP. Gdy
ja pytałem Bieruta, czy na konferencji ma być obecny przedstawiciel
PAP, stanowczo i przecząco poruszył głową. Ten gest był dla mnie
dostatecznie wymowny.
Do Warszawy przyjechał z wizytą przyjaźni szef rządu jugosło-
wiańskiego, marszałek Józef Broz-Tito. Przebywał on ponoć kiedyś w
Polsce, jakoby mówił trochę po polsku, naród polski otaczał go
powszechną, niekłamaną sympatią i szacunkiem. Był symbolem tej
samej nieugiętej walki z Hitlerem o wolność swego kraju, jaką
prowadził naród polski. Toteż w Polsce witano teraz Broz-Titę
wylewnie, gorąco, niemal jak własnego, polskiego bohatera naro-
dowego.
Marszałek Józef Broz-Tito przybył do Warszawy ze sporą świtą
członków rządu, generałów i działaczy partyjnych. Wszystkich ich
ulokowano w wytwornym Pałacu Myślewickim, który na ten cel od
dłuższego czasu remontowano, odświeżano, ozdabiano. Pobyt Tity w
Warszawie i w Polsce miał potrwać ponad tydzień. Zaraz po za-
instalowaniu się w pałacu, przybył on następnego dnia do Belwederu
na wstępne, półoficjalne rozmowy z Bierutem. Później — poza
106
głównymi, uroczystymi wzajemnymi odwiedzinami — Tito wpadał do
Belwederu, do Bieruta kiedy chciał. Przywożono go tutaj z Pałacu
Myślewickiego samochodem.
W czasie tej pierwszej wizyty Tito podarował Bierutowi szczero-
złotą szkatułkę na papierosy. Byłem wtedy w sekretariacie razem z
Walawskim, który zjawił się u nas chyba tylko po to, by z bliska
przyjrzeć się marszałkowi. W czasie powitań w gabinecie Bieruta i
przy składaniu prezentu przez marszałka obecna była i Górska.
W następnych dniach Tito zjawiał się nieoficjalnie w Belwederze
chyba ze dwa razy, przechodził albo przez mój pokoik bądź też szedł
tylnym korytarzem, wiodącym z gabinetu Wasilewskiego. Do tego
korytarzyka prowadziły również schodki z głównego wejścia. Tito
wchodził do Bieruta bez opowiadania się, przesiadywał u niego dość
długo. Wtedy też prezydent odmawiał przyjmowania rozmów
telefonicznych.
W jednym z tych dni poranna prasa przyniosła obszerny i pełny
tekst najnowszego przemówienia Stalina, w którym Stalin zaatakował
niesłychanie gwałtownie — jak to miał w zwyczaju — Chur-chilla.
Ponieważ moim obowiązkiem było podkreślanie dla prezydenta w
prasie szczególnie ciekawych miejsc, aby od razu zwrócił na nie
uwagę, mowę Stalina spreparowałem podkreśleniami, wykrzyknikami
i znakami zapytania tak, że po prostu nie zostawiłem w tekście
wolnego miejsca. Przyglądałem się z zadowoleniem swojemu dziełu,
gdy raptem do sekretariatu wszedł Bierut. Niekiedy lubił on wchodzić
do swego gabinetu nie tylnym korytarzem, a przez sekretariat; może
przy okazji chciał zobaczyć, co się tu dzieje. Wstałem od biurka i
zaraz mu powiedziałem, że w porannej prasie jest mowa Stalina.
Bierut zapomniał nawet przywitać się, czego skrupulatnie
przestrzegał, chwycił gazetę i poszedł z nią pośpiesznie do swego
gabinetu. Zaskoczyło mnie to, że prezydent nic nie wiedział o
przemówieniu Stalina.
W kilkanaście minut później, gdy wyszedłem na moment do hal-lu,
dostrzegłem Titę idącego tylnym korytarzem do gabinetu Bieruta. Już
od pierwszych chwil, kiedy tylko zobaczyłem marszałka Titę w
Belwederze, zastanawiała mnie jego tragicznie zgnębiona, ponura
twarz. Marszałek nie uśmiechał się; jakieś głęboko nurtujące go myśli
i odczucia nie pozwalały widocznie na uśmiech. Nie wiedziałem, co
mu jest. Robił wrażenie człowieka chorego. Nie rozumiałem tych
nastrojów, myślałem, że jest zmęczony wojną i obecnymi trudami
budowania nowego ładu w państwie. Zresztą podobną minę miał w
tym czasie i Gomułka, był chudy, zamknięty w sobie, na nikogo nie
zwracał uwagi. Teraz marszałek kroczył zimny, oschły, zachmurzony.
Zwykle, gdy Tito zjawiał się w gabinecie Bieruta, zaraz dochodziło
tam do głośnych, swobodnych i pogodnych chyba rozmów. Ale
107
teraz zapadło dziwne milczenie. Widocznie obaj oni studiowali mowę
Stalina, która — jak się okazywało — i dla Tity była niespodzianką.
Czytali tę mowę, ustrojoną moimi komentarzami, naszpikowaną
wykrzyknikami, znakami zapytania. Gdy to sobie uświadomiłem,
ogarnął mnie niepokój. Przecież Bierut i Tito pełni są takiego
respektu dla Stalina. Tyle razy podkreślali publicznie wielką rolę
Stalina w ostatniej wojnie. Będą teraz obaj widzieli, jak to pracownik
Belewederu obszedł się z tekstem mowy największego przywódcy
światowego proletariatu, zwycięskiego wodza ostatniej wojny. W
gabinecie Bieruta po dość długiej ciszy dała się słyszeć wreszcie
rozmowa, półgłośna, mrukliwa. Słyszałem w niej i akcenty, które
zdawały się być groźbą dla mnie: zapewne oceniają mój sposób
zakwalifikowania słów Stalina.
Raptem otworzyły się drzwi i do sekretariatu weszli Tito i Bierut.
Zaskoczyły mnie ich odmienione twarze, nie dostrzegłem spo-
dziewanej chmury i niechęci, a tylko filuterny uśmiech. Tito zdawał
się odzyskiwać zdrowie, a z nim i chęć do życia; z jego twarzy biły
teraz energia i wiara w przyszłość. Bierut był również zadowolony;
zdawała się obu łączyć harmonia myśli, zgodność poglądów. Niby to
wybrali przez sekretariat drogę do hallu, ale ja czułem, że zjawili się
tutaj ze względu na mnie. Tito zapewne chciał zobaczyć, jak wygląda
ów zuchwały urzędnik Belwederu, który pozwolił sobie na tak śmiały
komentarz. Rzucił na mnie bystre spojrzenie i jakby od niechcenia
podał mi dłoń. Obaj wyszli,
Dopiero znacznie później dowiedziałem się, jak wielką wymowę
polityczną miała ta drobna scena i jaką niemal wyświadczyłem Bie-
rutowi w danym momencie przysługę. Nie orientowałem się, oczy-
wiście, w tym, że właśnie w owym okresie zaczęły się wielkie nie-
porozumienia między Titą i Stalinem.
Ale na razie, w czasie wizyty Tity w Warszawie, wszystko było
jeszcze dobrze; spotykano się i rozmawiano w warunkach nieomal
sielanki. Po uczcie w Belwederze, która znów zgromadziła całą po-
lityczną i kulturalną Warszawę, z kolei marszałek Tito wydał wielki
bankiet u siebie w Pałacu Myślewickim w Łazienkach. Byłem wtedy
przeziębiony i na bankiet tym razem, na szczęście, nie poszedłem.
Mówię na szczęście, bo kto wie, czy i ja nie uległbym tej swojskiej
atmosferze, jaka się w końcu na bankiecie wytworzyła. Bowiem, gdy
tylko opuścili pałac ministerialni goście i wszystkie ważne figury,
pozostało jeszcze dość liczne towarzystwo jugosłowiańsko-polskie;
członkowie ambasady jugosłowiańskiej, oficerowie jugosłowiańscy,
oficerowie polscy — wszyscy byli partyzanci, również wielu polskich
działaczy politycznych.
W Pałacu Myślowi ckim doszło do drugiego niemal bankietu.
Ujawniły się humory prostych żołnierskich dusz, doszła do głosu
wyzywająca szczerość, wyrażana w głośnych piosenkach, w to-
108
astach. Były partyzanckie piosenki, jugosłowiańskie i polskie. W ten
sposób ucztowano aż do białego rana.
Następnego dnia Bierut przywitał mnie w Belwederze szorstko, a
nawet gniewnie (ktoś mu powiedział, że i ja byłem w Pałacu My-
ślewickim aż do rana). Bierut spodziewał się, że w takim razie ja, jako
przedstawiciel Belwederu — wpłynę mitygujące na to towarzystwo w
pałacyku i że namówię je do wcześniejszego powrotu do domu.
Górska, siedząca dzisiaj przy swoim biurku, spytała mnie z
przekąsem, jak to tam było na bankiecie i czy dużo wódki zdążyliśmy
wypić do rana. Gdy jej oznajmiłem, że w ogóle w pałacyku nie byłem,
co poświadczyć może Wasilewski, z którym w tym czasie odbyłem
dłuższą rozmowę służbową, Górska raptem odmieniła się, pobiegła
korytarzem do Wasilewskiego, a Bierut wkrótce niby to od niechcenia
uchylił drzwi do sekretariatu i spojrzał na mnie pogodnie. Wkrótce
usłyszałem, jak rozmawiał przez telefon z komendantem ochrony
osobistej i małego grona oficerskiego, zatrudnionego w Belwederze.
Komendantem był trzydziestoparoletni major, awansowany w cza-
sie wojny. Charakteryzował go ogromny spokój, niemal flegma, jakby
żadne sprawy ludzkie nie były w stanie' wyprowadzić go z ró-
wnowagi. Pochodził z jakiegoś miasteczka pod Lwowem. Obdarzał
mnie jakimś dziwnym zaufaniem. Major był mężczyną bardzo przy-
stojnym; wysoki, silny, wspaniale zbudowany, miał szerokie ramiona
zapaśnika, szyję gladiatora. Smagłą twarz o regularnych rysach
często rozjaśniał miły, przyjazny uśmiech. Toteż miał on prawdziwy
krzyż pański z kobietami, gdyż wszystkie, młode i starsze, porządne i
tak zwane lekkiego prowadzenia domagały się od niego czułości...
I właśnie teraz słyszałem, jak Bierut wymyślał majorowi za to
wszystko, co się działo nad ranem w Pałacu Myślewickim, a w czym
brali udział i jego oficerowie. Po raz pierwszy usłyszałem ze zdu-
mieniem jak Bierut używał bardzo ostrych słów i krzyczał na majora
obcesowo. Ale major przy całym swoim spokoju miał zwyczaj
odpowiadać nawet Bierutowi w taki sposób, że albo go należało na-
tychmiast za to wyrzucić ze służby albo już więcej nigdy nie wdawać
się z nim w żadne rozmowy. Widocznie Bierut podjął tę ostatnią
decyzję, bo rzucił z wściekłością słuchawkę na widełki aparatu i jakiś
czas jeszcze prychał gniewnie.
Od kilku tygodni jechał do Moskwy — zwiedzając po drodze sto-
lice państw Europy — ponoć bardzo wpływowy działacz amery-
kański, prezes dużej grupy postępowych związków zawodowych,
Polak z pochodzenia. Nazywał się Leon Krżycki. We wszystkich sto-
109
licach europejskich przyjmowały go na uroczystej audiencji głowy
państw. Zaczęło się to od Francji, potem był w Belgii, w Szwajcarii. w
Austrii, w Czechosłowacji. Zawitał również do Polski, do Warszawy.
Było sprawą dość tajemniczą, dlaczego wszędzie witano go tak
owacyjnie, gdyż przedtem nikt o nim nic nie wiedział. Może to była
jakaś pomyłka, może wzięto go po prostu za kogoś innego, dość, że
wcześniej francuska prasa narobiła wielkiej wrzawy z powodu jego
przyjazdu do Paryża. Ni stąd ni zowąd zaczęto pisać o Leonie
Krzyckim tak, jakby to była niekoronowana głowa jakiegoś wielkiego
państwa. Wyliczano jego zasługi, podkreślano wpływy v,
7
Ameryce,
podawano do wiadomości, iż dysponuje on w swoich związkach
wieloma milionami głosów wyborczych, że to właśnie od niego w
dużej mierze zależy, kto będzie przyszłym prezydentem Sianów
Zjednoczonych. Aż się zaroiło w gazetach paryskich od fotografii
Leona Krzyckiego, przeprowadzono z nim tasiemcowe wywiady,
zadając mu mnóstwo pytań z najrozmaitszych dziedzin: nauki, sztuki,
na które Krzycki odpowiadał z jednakową swobodą i łatwością,
udzielając obszernych informacji. Nawet i mię dostrzeżono tego, (jak
mi później opowiadano o tym w naszym MSZ), że w tych
odpowiedziach Krzyckiego nie było zbyt wiele sensu, ale ci, którzy to
odkrywali, sądzili, że to jest typowa cecha wszystkich działaczy
amerykańskich i że to właśnie potwierdza niewątpliwą autentyczność
osoby Leona Krzyckiego.
Doszło do tego, iż Leona Krzyckiego przyjął najpierw na oficjalnej
audiencji premier, a kilka dni później i prezydent Francji. Prasa
podawała na pierwszych stronach przebieg konferencji, zilustrowanej
wieloma fotografiami, przekazała wypowiedzi premiera i ocenę
Krzyckiego dotyczącą obecnej sytuacji polityczno-społecznej Europy i
jej bliższej oraz dalszej przyszłości. Leon Krzycki mógł bowiem
mówić z jednakową łatwością tak o chwili bieżącej, jak i o tym, co
będzie za lat pięćdziesiąt, czy powiedzmy za sto. W swoich
wypowiedziach poddawał również gruntownej analizie obecne
położenie społeczno-ekonomiczne USA. Również bardzo interesują-
ca była jego rozmowa z prezydentem Francji. Nazbyt krytycznych
czytelników zastanawiała, co prawda, dość ryzykowna i niezbyt re-
alna diagnoza, stawiana przez amerykańskiego działacza związko-
wego na temat aktualnych spraw francuskich oraz jego niektóre,
wręcz osobliwe hipotezy dotyczące kształtowania się życia publiczne-
go w Europie w przyszłości. Ponieważ jednak ogół przyzwyczajony
był do tego, że tak premier, jak i prezydent nie grzeszyli w swoich
publicznych wypowiedziach zbyt wysokim poziomem intelektualnym
— sądzono, że gościowi po prostu nie wypadało odpowiadać mądrzej
na ich niezbyt inteligentne pytania. W każdym razie prasa traktowała
wizytę bardzo serio, dokładnie omówiła oceny i prognozy Leona
Krzyckiego.
110
Po sukcesach we Francji Leon Krzycki ruszył do Belgii, gdzie koła
oficjalne nie chciały być gorsze i gdzie przyjęto go podobnie. I tak
było po kolei we wszystkich następnych krajach, aż wreszcie Krzycki
dotarł i do Polski, do Warszawy. Zaanonsowany, oczywiście, przez
naszą prasę, choć — trzeba przyznać — dość powściągliwie i
ostrożnie. Niemniej nasze MSZ czuwało i doprowadziło do tego, że
Bierut postanowił również przyjąć Leona Krzyckiego na dłuższą
rozmowę. Jak mi prezydent zakomunikował, miała ona odbyć się w
gronie tylko kilku osób. I tym razem do mnie należał obowiązek
napisania sprawozdania. Poproszono na to spotkanie jedynie
Witaszewskiego, ówczesnego przewodniczącego polskich związków
zawodowych,, i Kuszyka — Jego zastępcę. Konferencja odbyła się w
Belwederze, w Sali Pompejańskiej, pod koniec chmurnego i
ciemnego dnia październikowego. Gość i prezydent siedzieli na tej
samej kanapie, my we trójkę na krzesełkach przy niewielkich
stoliczkach, na których Górska ustawiła wcześniej filiżanki, kieliszki,
dzbanek z kawą, butelkę z koniakiem. Prezydent i Krzycki siedzieli
obok siebie na kanapie i swobodnie gawędzili. Bierut poczęstował
gościa papierosem, sam przed zapaleniem — jak zwykle — osadzał
swojego długo i niemal z namaszczeniem w cygarniczce. Ja
nalewałem kawę i koniak.
Patrzyłem na Leona Krzyckiego z dużą ciekawością i niemalże z
nabożeństwem. Był to przecież człowiek cieszący się tak wielkim
rozgłosem w całej Europie. Miał już pod sześćdziesiątkę, wzrostu
niezbyt wysokiego, tęgawy, o pospolitej twarzy, ruchy miał dobro-
duszne, zamaszyste. Była to właściwie typowa powierzchowność ja-
kiegoś wzbogaconego amerykańskiego farmera.
Bierut prowadził rozmowę jak zwykle rzeczowo i z określonymi
zamiarami. Wypytywał przede wszystkim o stosunki w amerykańskim
świecie pracy, o stan zatrudnienia, o ilość bezrobotnych, o przeciętne
stawki płac, o koszty utrzymania rodzin robotniczych, o ceny w
Ameryce, o narodowościowy skład mas pracujących, o sytuację
materialną robotników polskich, a także jaka warstwa społeczna
poniosła głównie ciężary niedawnej wojny. Pytał o różnice socjalne i
klasowe, o toczącą się walkę z kapitałem i o to, jakie są w USA
szansę świata pracy w tej nieuchronnej przecież, nawet i w bogatej
Ameryce, wojnie z kapitałem. Ciekaw był również życia kulturalnego
robotników, w tym — robotników polskich. Bierut nie domagał się od
Krzyckiego analizy sytuacji w powojennej Europie czy wróżb na
przyszłość, gdyż komuniści mieli w tych sprawach swoje własne
zdanie. Tym sposobem Krzycki nie miał zatem możliwości
wypowiadania rozmaitych bzdur i głupstw.
Witaszewski i Kuszyk, przedstawiciele polskich związków zawo-
dowych, zadawali od siebie Krzyckiemu dodatkowe pytania i musiał
się mieć na baczności, aby nie palnąć jakiegoś głupstwa. Ale
111
i tak niektóre jego odpowiedzi były tego rodzaju, że słuchacze mieli
wrażenie, jakby się wzajemnie niezbyt dobrze rozumieli. Chociaż
Krzycki poinformował nas jako tako o sprawach robotniczych w
Ameryce, to jednak w uwagach jego było wiele dowolności, nie-
ścisłości i jakiegoś oczywistego dyletantyzmu. Bierut wyraźnie był
tym zmartwiony. Gość robił przy tym wrażenie — jak to często bywa
u Amerykanów — że mu w ogóle na niczym nie zależy i że
oczywiście co innego jest dla niego ważniejsze. Może to była taka
pewność siebie bogatego Amerykanina, gdyż ogólnie było wiadomo,
że Leon Krzycki, jak przystało na długoletniego działacza związków
zawodowych w Ameryce, posiadał również i duży majątek.
Leon Krzycki wybierał się z Warszawy prosto do Moskwy, gdzie
miał go przyjąć również i sam Stalin. Bierut wyraźnie ucieszył się z
tej konferencji Krzyckiego ze Stalinem. Krzycki miał wracać przez
Warszawę i Bierut zaprosił go, by znów zajrzał do Belwederu i po-
dzielił się z nim wrażeniami z pobytu w Moskwie. Leon Krzycki przy-
rzekł to w sposób nieco protekcjonalny.
Ze spotkania Bieruta z przedstawicielem amerykańskich związ-
ków zawodowych starałem się zrobić sprawozdanie jak najsolid-niej.
Prezydent w tym dość obszernym tekście dokonał tylko jednej
poprawki, przestawił w zdaniu szyk wyrazów. W dwa dni później cała
prasa polska podała mój opis pobytu Leona Krzyckiego w Bel-
wederze wraz z dokładną relacją z jego rozmowy z prezydentem. Ale
w moim ujęciu Krzycki był o wiele rezolutniejszy, niż to było
naprawdę. Bierut zgodził się na taki retusz.
W kilka dni później spotkałem na jakimś zebraniu Witaszewskie-
go i Kuszyka. Rzucili się ku mnie z bardzo rozjaśnionymi twarzami i
dziękowali mi wylewnie za świetny artykuł — jak to łaskawie określili.
Również i Bierut zadowolony był z mojej pracy.
Po jakichś dwóch tygodniach Leon Krzycki pojawił się znów w
Warszawie. Zaraz zgłosił się do Belwederu. Na Bieruta spadła jakaś
nagła praca i Krzycki musiał czekać w sekretariacie. Gość skinął na
mnie i usiedliśmy na kanapie w pokoju, gdzie Górska lokowała
zwykle swoich gości. Krzycki był jakiś odmieniony, jakby czymś
zatroskany. Przyglądał mi się szczególnie uważnie szeroko
otwartymi oczami. Wypowiadał się ostrożnie, wolno. Był w Moskwie,
odbył dłuższą rozmowę ze Stalinem. I otóż, jakie są jego wrażenia, o
czym się przede wszystkim przekonał? Od razu o tym, że Stalin
bardzo ceni Bieruta, ma do niego wielkie zaufanie. Dużo wypytywał o
Bieruta, o jego pracę, o to, 'czy bardzo jest zapracowany. Mówił, że
on zdaje sobie sprawę z trudności, jakie ma Bierut do pokonania.
Zapytałem go, jak wygląda Stalin, czy łatwa jest z nim rozmowa?
Przede wszystkim uderzyło go to, że Stalin jest tak niski, chyba
jeszcze niższy niż był Lenin. Szczupły, może nawet chudy, z różnymi
objawami starości, nerwowy. Nie mo-
112
że usiedzieć na jednym miejscu, rozmawiając chodzi. Odnosi się
wrażenie, że jakby nie bardzo potrafił czy też chciał skupić uwagi
zarówno na przedmiocie rozmowy, jak i na osobie rozmówcy. Krzy-
cki był w pewnym sensie rozczarowany; ta skromna i niezbyt efek-
towna osoba nie odpowiadała takiej legendzie i takiej sławie, jakie ją
otaczały. W dodatku Stalin miał niezbyt przyjemny ton głosu, głuchy,
szeleszczący. Niemniej, był to Stalin — rzekł na zakończenie
Krzycki. W tym momencie poprosił go do siebie Bierut, u którego
przebywał dosyć długo.
Krzycki zatrzymał się teraz w Warszawie na jakiś czas, nie kwapił
się z powrotem do Stanów. Jeszcze ze dwa razy widział się i roz-
mawiał z Bierutem. Podczas jednej z tych pogawędek przyszła im do
głowy osobliwa idea, aby zaprosić do Polski Uptona Sinclaira, by
zapoznał się on tu na miejscu z tym wszystkim, co naród polski
przeszedł w czasie okupacji, powstania warszawskiego i by napisał o
tym książkę. Widocznie i Bierut doszedł do wniosku, że gdyby taką
książkę napisał Sinclair — to od razu nabrałaby ona wielkiego
rozgłosu, a przecież o to chodziło. Prezydent przywołał mnie zatem
do siebie i obaj z Krzyckim niemal jednocześnie, dość autorytatywnie
i z pewnym pośpiechem oznajmili mi o decyzji zaproszenia Sinclaira
do Polski. Zarazem polecono mi napisać do Sinclaira odpowiedni list
zapraszający, który odczytywany będzie również przez Polskie
Radio.
Pomysł ten, moim zdaniem, był dziwaczny, ale obaj wielcy mę-
żowie byli tak sprawą przejęci, że po prostu nie śmiałem oponować.
Zabrałem się więc do pisania tego listu, starając się trafić jakoś w
mentalność amerykańskiego pisarza. Dałem tę pracę do prze-
czytania najpierw Górskiej. Przeczytała ona list niby to z przejęciem,
ale raczej niedbale. Bierutowi i Krzyckiemu dałem po jednej odbitce
listu. Długo jakoś nie mówili mi oni o tym, co ostatecznie sądzą o
moim ,,dziele". Widocznie, gdy sprawa przechodziła w stadium
realizacji, i ich pewno ogarnęły jakieś wątpliwości. W rezultacie
projekt ten został porzucony.
W jakiś czas po wizycie Tity wypadło święto jugosłowiańskie i
ambasada wydała wielkie przyjęcie, zorganizowane w jedynej
czynnej, nie zniszczonej, obszernej restauracji ,,Polonia", mieszczą-
cej się w hotelu o takiej samej nazwie. Na bankiet zaproszony byłem
jako przedstawiciel Belwederu. Ostatnio i Wasilewski, i Walawski
unikali takich dyplomatycznych przyjęć; na takie uroczystości
wypychali więc jak najczęściej mnie, przyznając mi zarazem lojalnie,
iż przede wszystkim ze względu na moją funkcję powinienem w
takich wypadkach reprezentować Belweder. Ja zaś takie bankiety
lubiłem, miałem bowiem możność poznawania coraz to nowych
ludzi. Przyjęcie to, jak wiele tego rodzaju w Warszawie, było tak
zorganizowane, że goście korzystali ze stołów jak z bufetu i jedli
113
stojąc. A stoły ustrojono wprost z przepychem zakąskami i napitkami;
rzucała się w oczy ogromna ilość butli ze wspaniałą jugosłowiańską
śliwowicą. Goście sypnęli się hurmem do stołu. Znaleźliśmy się przy
jednym stole z Wincentym Rzymowskim, wciąż jeszcze ministrem
spraw zagranicznych. Ale ostatnio miał on minę coraz bardziej
niewyraźną, jakby jego wysoki urząd sprawiał kłopoty nie tylko innym,
ale i jemu samemu. Stał więc z zatroskaną twarzą po drugiej stronie
stołu, z talerzykiem w ręku. Dostrzegł mnie ze swojego miejsca i
uśmiechał się bardzo dyplomatycznie, tak jak się. w takiej sytuacji
powinien był uśmiechać — to znaczy niby do mnie, ale niezupełnie.
W końcu spytał tonem pełnym respektu, czy prezydent już przyjechał
(Bierut był u Stalina w Moskwie). Odrzekłem, że właśnie przybył
wczoraj wieczorem, co Rzymowski zaakceptował ruchem głowy
pełnym aprobaty i szacunku, jakby sama' czynność wyjeżdżania i
przyjeżdżania Bieruta budziła w nim najwyższe uznanie. Chciał
jeszcze o coś zapytać, ale zawahał się. Powiedział tylko, że
prezydent pewnie jest wciąż bardzo zapracowany, co potwierdziłem
skinięciem głowy, tak jakbym i ja współuczestniczył w tym
zapracowaniu.
Wypiłem tego wieczoru bardzo wiele. Wciąż zgłaszali się do mnie
nowi kandydaci do przyjaźni, proponując na jej przypieczętowanie
szklaneczkę śliwowicy. Już pod koniec bankietu przyszedł do mnie
sekretarz ambasady jugosłowiańskiej i zaproponował pogawędkę
przy oddzielnym stoliku w sąsiedniej salce. Chcieliśmy wziąć ze sobą
ze stołu butelkę, których było nieprzebrane mnóstwo, ale
spostrzegłem, że stół jest doszczętnie ogołocony i raptem uprzy-
tomniłem sobie praktyki kelnerów. Oto od razu zaczęli oni kraść i
wynosić pod przykryciem opuszczonych ręczników butle śliwowicy;
czynili to sprawnie i szybko, zmykając tłumnie do pokoju
kelnerskiego, że nim się goście spostrzegli, już prawią jej na stołach
nie było. Co przytomniejsi łapali dla siebie butelki, okupowali je, nie
pozwalali kelnerom zabrać ich sobie.
Przyłączył się do nas Leon Krzycki. Usiedliśmy przy stoliku w
.sąsiedniej salce i poleciliśmy kelnerowi, by przyniósł butelkę
śliwowicy i zakąski. Wnet utonęliśmy w ożywionej, przyjemnej,
dowcipnej rozmowie. Nie przypominam już sobie jej tematu, ale
dyskusja- stawała się coraz zabawniejsza, tak, że .raz po raz wybu-
chaliśmy głośnym śmiechem. Wypiliśmy następną butelkę. Ja byłem
już prawie pijany; twarze moich rozmówców widziałem niby poprzez
głęboką wodę, w której chwiały się one jak meduzy. Aż raptem
oprzytomniałem, chcieliśmy już odejść, gdy oto kelner przedstawił
nam do zapłacenia wcale wysoki rachunek. Zorientował się, że moi
towarzysze są cudzoziemcami, że Krzycki jest Amerykaninem, i
sądził, że zapłacą rachunek natychmiast i bez szemrania. Ale obaj
zesztywnieli i bynajmniej nie kwapili się, by sięgać do
l H
portfeli. Wówczas kelner zażądał natarczywie zapłaty ode mnie.
Wtedy zwymyślałem go od łobuzów, bandytów. Kelner przybrał
zbójecką minę, pobiegł natychmiast niby po milicję i zjawił Się zaraz
z jakimś mężczyzną o wyglądzie siłacza, który prawdopodobnie
zwykł był sprawiać porządne manto opornym gościom. Ale nasz
widok zreflektował go nieco, ja zaś począłem wrzeszczeć jeszcze
głośniej, wymyślając im wszystkim.
Sekretarz ambasady spochmurniał, Krzycki znosił wszystko z ka-
miennym spokojem; widać było jedynie po nim, że utwierdził się w
decyzji niezapłacenia ani grosza. Wreszcie zażądałem, aby przy-
niesiono nam jeszcze po szklance śliwowicy i jakąś zakąskę, w prze-
ciwnym razie zadzwonię natychmiast po milicję. Po chwili kelner
dostarczył nam na tacy pełną butelkę i półmisek z łososiem, ukłonił
się głęboko i znikł.
Od dłuższego czasu, chyba już od sierpnia, udawałem się co
czwartek na godzinę piątą po południu do Pałacu Rady Ministrów,
gdzie premier Osóbka-Morawski urządzał tak zwany wieczór dy-
skusyjny z najwybitniejszymi przedstawicielami szerokiego grona
inteligencji warszawskiej. Zapraszani byli naukowcy, profesorowie
wyższych uczelni, wybitni lekarze, adwokaci, prawnicy, przedsta-
wiciele świata artystycznego, również niektórzy (znani w Warszawie)
byli kupcy, przemysłowcy, a nawet i ziemianie o historyczme
brzmiących nazwiskach. Naturalni", przychodziło tu także kilku
różnych, większych i mniejszych urzędników i rozmaitych działaczy
społecznych. Premier Osóbka-Morawsk; urządzał te spotkania po to,
by przedyskutować najważniejsze problemy państwowe w atmo-
sferze absolutnej szczerości, ujawniającej najistotniejsze myśli dy-
skutujących stron, gdyż tylko w takiej atmosferze można dojść do
czegoś konkretnego i do wniosków twórczych. Premier oświadczał
przy tym otwarcie, że przy pomocy takich dyskusji, polemik chce
pozyskać dla władzy ludowej najbardziej wartościową inteligencję
warszawską. Aby wytworzyć taką właśnie atmosferę, premier odpo-
wiednio zagajał dyskusję i stawiał problem zasadniczo i, można by
rzec, kapitalnie: Czy my, tworzący władzę ludową, jesteśmy zdraj-
cami? Premier z rozbrajającym uśmiechem, skierowanym ku obec-
nym na sali, oświadczał, aby go jak najlepiej zrozumiano, iż wie
dobrze, że w Polsce, powiedzmy w Warszawie, ludzi z obecnego
rządu nazywa się zdrajcami; za pieniądze, za stanowiska i wpływy.
— A
1
;
0
czy tak jest w istocie? — pytał premier głosem łagodnym,
przyjaznym, jakby poruszał kwestie, których omawianie może spra-
wić wszystkim jedynie prawdziwą przyjemność. Z kolei rozpoczy-
115
nał wyliczać (rzeczywiście, była to właśnie ta godna uznania i po-
dziwu szczerość) cechy owej ogólnie domniemanej ,,zdradzieckości"
władzy ludowej, po czym w drobiazgowej analizie udokumentowanej
różnymi faktami, pokazywał, że postawa ludzi z rządu świadczy o ich
patriotyzmie i że ci ludzie są bardzo potrzebni obecnej Polsce.
W dyskusjach padały najróżniejsze propozycje, najczęściej dzi-
waczne, wyrosłe z rozmaitych obsesji, życiowych urazów uczonych
mówców, z ich zbytniego przywiązania do swoistej dziedziny wiedzy,
która była dla nich pępkiem świata, alfą i omegą życia. W swoich
koncepcjach chcieli więc teraz Polskę tak urządzić, by z jednej strony
dać wreszcie satysfakcję własnym urazom i obsesjom, a z drugiej —
zapewnić dziedzinie wiedzy, którą reprezentowali, rolę
najważniejszą, niemal nadrzędną. Przy okazji mówcy ujawniali czę-
sto absolutną nieznajomość spraw społecznych, naiwność politycz-
ną, nieomal dziecięcą. W dodatku, to co jeden mówca proponował,
nie podobało się absolutnie pozostałym słuchaczom — i to jeszcze
bardziej niż to, co się już działo w Polsce. Z dwojga złego już wole-
liby ówczesną Polskę niż owe projekty. Przy tym, nawiasem mówiąc,
żaden rząd na świecie nie podjąłby się realizowania takiego ustroju
jaki proponowano, gdyż byłoby to po prostu niewykonalne.
Tak się więc działo, że niemal żaden z mówców nie zyskiwał
aplauzu sali. Najczęściej to, co wygłaszali, przyjmowano wzgardli-
wym milczeniem. A była to przecież elita, reprezentująca nieomal
całe społeczeństwo polskie. Z tej sporej przecież grupy nie dałoby
się utworzyć ani żadnej partii politycznej, ani żadnego rządu. A gdyby
nawet taki rząd powstał, to rychło pewnie sprowadziłby on cały kraj
na bezdroża.
Związek Nauczycielstwa Polskiego organizował pierwszy po woj-
nie wielki zjazd nauczycieli. Miał się on odbyć manifestacyjnie w
Bytomiu na Śląsku. Od czasu do czasu wpadałem do biur Zarządu
Głównego przy ul. Smulikowskiego, gdzie mnie witano i zachęcano
do jak najczęstszych wizyt, chciano nawet płacić mi po staremu pen-
sję dawnego referenta prasowego. Niekiedy umieszczałem w ,,Głosie
Nauczycielskim" jakiś artykulik, felietonik.
Rzesza nauczycielska dobrze się zasłużyła narodowi. Nauczyciel
szkoły podstawowej w terenie był zawsze, szczególnie właśnie w
czasie okupacji, największym patriotą, radykałem, człowiekiem
przeważnie ideowym, żyjącym sprawami ogółu. Nauczyciel w swoim
środowisku był sumieniem społecznym i narodowym. Toteż Niemcy
bacznie śledzili przede wszystkim zachowanie się nauczycieli;
bardzo często ich aresztowano, umieszczano w obozach, rozstrzeli-
ne
wano. Po wojnie władza ludowa z miejsca odwołała się do owego
społecznikostwa i ofiarności, chcąc uczynić z nich od razu swą pod-
porę. Nauczyciele narażali się zbrojnemu podziemiu, często też za-
bijano ich za działalność lewicową, za uprawianie propagandy na
rzecz nowego ustroju. Kler opowiedział się w Polsce po stronie opo-
zycji. Z klerem więc podziemie kłopotu nie miało, natomiast toczyła
się ostra walka o nauczyciela. Nauczycielstwo polskie dźwignęło
wszystkie ciężary, wykonywało swoje obowiązki ofiarnie i chlubnie.
W Zarządzie Głównym ZNP panowały nastroje PSL-owskie. Pre-
zesem został świetny i dowcipny mówca — Kazimierz Maj, którego
postawę życiową i filozoficzną cechowała szczególna wiara w war-
tość i przydatność sceptycyzmu. Twierdził on bowiem, iż sceptycyzm
rozkłada wszystko na zasadnicze składniki i tylko na tej drodze
można dojść do odkrycia tak zwanej prawdy — moralnej, filozoficz-
nej, społecznej — i uzyskania prawdziwego obrazu rzeczywistości.
Ponieważ jednak każdy sceptyk musi w coś lub kogoś wierzyć —
Kazimierz Maj uwierzył w Stanisława Mikołajczyka. Jego działalności
nie oceniał miarą swojego sceptycyzmu, przeciwnie — jak mógł tak
go popierał, a nawet dawał do zrozumienia, że po dojściu
Mikołajczyka do władzy jego sceptycyzm zmniejszy się do minimum.
Natomiast wszędzie i prawie nieustannie obnażał obecną dolę i
nędzę nauczyciela, jego ciężki żywot.
Bierut oznajmił mi w tych dniach, że ze względu na przygotowania
do owego zjazdu gotów jest przyjąć na audiencji, nawet i dłuższej —
delegację ZNP, o co Związek od dawna już prezydenta prosił.
Ponieważ Bierut wiedział, że ja kontaktuję się z ZNP (wszystkie moje
artykuły w ,,Głosie Nauczycielskim" przedkładałem mu lojalnie w
przeglądzie prasy), polecił mi zawiadomić Zarząd Główny, że
przyjmie delegację, o ile jej przewodniczącym będzie Stefan
Żółkiewski, pełniący wciąż funkcję wiceprezesa Związku. Ustalono
dzień, godzinę i wreszcie kilkuosobowa delegacja ZNP pojawiła się u
nas. Gabinet prezydenta przygotowałem osobiście. Józef otrzymał
polecenie przyniesienia w czasie konferencji tacy z kawą i koniakiem.
Bierut przyjął delegację nauczycieli bardzo serdecznie. Nie była to
zrazu oficjalna rozmowa, a przyjacielska pogawędka. Być może, iż
prezydenta dobrze usposabiała obecność Stefana Żółkiewskiego,
człowieka uczciwego, o nieprzeciętnych walorach umysłu i charak-
teru. Był on długoletnim działaczem partyjnym, w czasie okupacji
przebywał cały czas w Polsce, w Warszawie, był jednym z uczest-
ników pierwszego posiedzenia Krajowej Rady Narodowej w warun-
kach okupacyjnej konspiracji. Bierut rozpoczął konferencję od pytań,
jak się przedstawia sytuacja nauczycieli, szczególnie na wsi, jakie są
warunki ich pracy i bytu.
117
W składzie delegacji do Belwederu znaleźli się również i PSL--
owcy; między innymi dawny, przedwojenny działacz „Wici", Wa-
wrzyniec Dusza, wtedy — gorliwy zwolennik Mikołajczyka. Był on
przekonany, że wszystko zmieni się na lepsze, gdy tylko Mikołajczyk
obejmie, władzę w Polsce. Aby zaś niewdzięczny i kapryśny los nie
zapomniał o jego własnych, tj. pana Duszy zasługach przy
spodziewanych zmianach, trzymał się blisko boku Mikołajczyka, dość
często przybywającego do ZNP. W obecności Wawrzyńca Duszy
można było jeszcze jakoś wytrzymać, pod warunkiem, że. ten nie
odzywał się. Dusza wziął się jednak na sposób — zauważył, że ci
działacze mają szacunek i powodzenie, którzy na wszelkich zebra-
niach mówią dużo, głośno, z wielką pewnością siebie i z oczywistą
siłą przekonywania. Na każdym zatem ważniejszym zebraniu, posie-
dzeniu, naradzie zarządów głównych różnych organizacji — a nie
wiadomo, dlaczego zawsze bywał na wszystkie takie zebrania zapra-
szany — gdy po wygłoszonym referacie przewodniczący narady
zwracał się do obecnych z zapytaniem, kto chce zabrać głos, od razu
i czym prędzej objawiał się Dusza. Zaczynał mówić szybko, bardzo
głośno, z zapałem, z wielką pewnością siebie. To samo już reflekto-
wało obecnych w sensie pozytywnym dla mówcy, który w dodatku
pierwszy zgłaszał się, aby podzielić się z obecnymi swoimi myślami.
Ale, gdybyż to można było wiedzieć, o czym mówi i o co mu chodzi.
Wypowiadał on bowiem wiele luźnych uwag, nie mających żadnego
związku ani ze sobą, ani z poruszanym tematem. Jak to zwykle bywa
— nie przeszkadzano mu lojalnie, słuchano go cierpliwie; niektórzy
może oczekiwali, że powie wreszcie coś sensownego. Ale byli i tacy,
którzy, zasugerowani sposobem przemawiania Duszy, nie potrafili
'ocenić jego gadania i zupełnie serio wydawało im się, że Dusza
mówi mądrze. Wreszcie, po dostatecznie długim przemówieniu,
Dusza milkł i popadał w jakieś odrętwienie. Osiągał on leszcze inny
pożytek ze swojego wystąpienia: prasa miała zwyczaj wyliczania
mówców, zabierających głos na danym, zebraniu. Przy tym nie
oceniano wcale tego, czy mówili mądrze, czy głupio. Po prostu
pisano: w dyskusji zabierali głos — i wyliczano nazwiska.
Od tej pory wszędzie na pierwszych miejscach w notatkach pra-
sowych zaczął się. pojawiać Dusza. Wkrótce począł on urastać do
rangi bardzo aktywnego, bardzo popularnego działacza społecznego.
Tym bardziej więc zapraszano go na wielkie posiedzenia ,i narady.
I teraz, .ha audiencji u Bieruta, który ledwo zapytał o sytuację
nauczycieli, na wsi, od razu jako pierwszy wyrwał się Wawrzyniec
Dusza i .począł mówić, swoim zwyczajem, głośno kwieciście, dobitnie
— i oczywiście zupełnie bez. sensu. Bierut słuchał go uważnie, ale i z
narastającym zdziwieniem. Wreszcie, gdy trwało to. zbyt długo i gdy
Dusza „wciąż, jeszcze nie mówiło do rzeczy, przerwał mu Żółkiewski i
nadał konferencji właściwy ton. Wówczas pozostali, przedsta
stawiciele ZNP wprost zasypywali Bieruta informacjami o obecnej
doli nauczyciela na wsi, o jego przeciążeniu pracą i najróżniejszymi
obowiązkami, którymi zewsząd wszystkie czynniki partyjne d admi-
nistracyjne obarczają nauczyciela. Wyliczano skrupulatnie wszystkie
trudności i niedostatki, wytykając zarazem objawy niedbalstwa ze
strony władz. Stwierdzano, że nauczyciele należą do najmniej za-
rabiających w Polsce, że przy tylu społecznych zajęciach nie ma cza-
su na zarobek dodatkowy. Domagano się, aby spełnić obietnice i wy-
dźwignąć nauczyciela do należnej mu pozycji społecznej. A tego nie
da się uczynić inaczej, jak tylko poprzez odpowiednio dobre upo-
sażenie i zapewnienie takiej ilości wolnego czasu, jaka jest nieodzo-
wna do samokształcenia. Bo bez pracy nad sobą, bez samokształce-
nia, nauczyciel nie będzie mógł odegrać tej roli wychowawczo--
społecznej, do jakiej jest powołany.
Żółkiewski milczał, nie uważając za stosowne łagodzić tych wy-
powiedzi. Bierut powiedział, po dłuższej chwili namysłu, że nie-
zmiernie mu zależy na tym, aby nauczyciel był w pełni zadowolony z
warunków swojej pracy; nauczycielstwo, w swojej szerokiej masie
bardzo przecież postępowe, słusznie spodziewało się tyle po władzy
ludowej. Ta władza przyszła w naszym kraju i po to, by właśnie
zrealizować idee upowszechniania oświaty, nauki, kultury. By
dźwignąć cały naród, by uwolnić go od pęt ciemnoty i obskuran-
tyzmu. Nie uczyni się tego bez nauczycielstwa; musi ono mieć do tak
wytężonej pracy siły, a państwo ludowe winno ochraniać i wzmagać
te siły. Ale musimy uwzględnić i obecną sytuację kraju, dźwigającego
się ze straszliwych ruin. Właściwie, można powiedzieć, że ludzie
pracują teraz prawie darmo. Nie stać kraju nawet na takie
uposażenie, które zapewniłoby minimum egzystencji. Ale musimy
pracować ile sił — mówił Bierut — dla przyszłości Polski. Na razie
ludzie muszą jakoś sami sobie dawać radę, choć wiadomo, że
przymusowa sytuacja często może sprowadzać na bezdroża. Ale i
pod tym względem nauczycielstwo wykaże swój hart ideologiczny.
Przezwyciężymy pierwsze trudności, urządzimy kraj, a wtedy po
jakimś czasie, może niezbyt długim, nauczycielstwo w Polsce do-
czeka się takiej pozycji społecznej i takiego uposażenia, jakiego do
tej pory nigdy nie miało.
Wreszcie rozmowa zeszła na zagadnienia pedagogiczne, na róż-
nice w nauczaniu między szkołą dawną a obecną. Przed wojną osią
wychowawczą i światopoglądową była w szkołach polskich religia, a
rządy dusz sprawował ksiądz prefekt, który pełnił główną rolę wy-
chowawczą w szkole. Ówczesny system wychowania był zarazem
pełen różnych fałszywych pruderii, którymi maskowała się burżu-
azja. Istniały one dla mas, aby je wprowadzać w błąd; burżuazja nie
miała żadnych zasad, powodowała się najczęściej pogańskim kultem
użycia, w czym pomagały jej pieniądze. Nauczycielowi przy-
119
chodzi więc i obecnie wydać walkę różnym ciemnym siłom, rzą-
dzącym do niedawna umysłami Polaków. Musi on podjąć niezwykle
ciężką pracę nad przebudową umysłów i charakterów ludzkich.
Dalsza mowa Bieruta dotyczyła obecnej organizacji szkolnictwa,
jego upowszechniania, a następnie innych problemów z zakresu pe-
dagogiki. Bierut zdradzał przy tym dużą znajomość i tej dziedziny
wiedzy, ku zaskoczeniu delegacji, a przy uśmiechającym się z lekka
Żółkiewskim. Operował nawet fachowymi terminami pedagogiczny-
mi. Miałem wrażenie, że dobrze się przygotował do tej konferencji.
Zresztą Bierut nie tracił żadnej okazji, żeby się czegoś nowego
dowiedzieć, rzucał się na każdą naukową książkę, jakiej nie znał.
Kiedyś kazał mi dostarczyć główne dzieła z zakresu filozofii, psy-
chologii i historii sztuki. Potem, przy jakiejś okazji, dłużej rozma-
wialiśmy o zjawisku psychologicznym, określanym mianem „kata-
tymia" (wpływ uczuć na sądy).
W ogóle Bierut, jako kftmunista, wyznawał leninowski żarliwy kult
wiedzy. Miał ogromny szacunek dla rozumu ludzkiego, dla dzieł
naukowych. W swoim gabinecie rozbudowywał wciąż i tak już po-
tężną szafę biblioteczną. Niekiedy kazał mi sprowadzać nowe książ-
ki; na widok każdego nowego dzieła naukowego twarz jego rozjaś-
niała się. Mówił, że jego prawdziwym wypoczynkiem po pracy jest
samokształcenie. Na koniec Bierut z łagodnym wyrazem twarzy po-
dziękował obecnym za interesującą rozmowę i powiedział, że być
może będzie mógł przybyć na zjazd nauczycieli w Bytomiu. Jeszcze
tylko Wawrzyniec Dusza chciał na zakończenie zabrać głos, jakby
na początku nie dano mu mówić dostatecznie długo. Ale za
przykładem Żółkiewskiego wszyscy już powstawali z krzeseł i Żół-
kiewski wprost pociągnął nie spieszącego się Duszę za sobą.
W pierwszym krótkim sprawozdaniu z konferencji, wydrukowanym
nazajutrz w prasie, rozmyślnie pominąłem nazwisko Duszy. Po
ukazaniu się notatki informującej o przyjęciu delegacji ZNP przez
Bieruta, Dusza żalił się przez telefon z hamowanym szczerym gnie-
wem, że nazwisko jego zostało pominięte, a przecież przemawiał
pierwszy i dość długo.
Następnego dnia po obiedzie Bierut wezwał mnie do siebie i za-
chęcił do zajęcia miejsca w fotelu naprzeciwko jego biurka. Był to
znak, iż zanosi się na pogawędkę. Bierut poczęstował mnie papie-
rosem. — Czy oni poszaleli — nawiązał do konferencji — z tymi
swoimi żądaniami natychmiastowych, wielkich podwyżek pensji dla
nauczycielstwa? A skąd ja im na to wezmę? Gdzie znajdę potrzebne
na ten cel ogromne sumy pieniędzy? Ja wiem dobrze, co się tam u
nich dzieje. Z tymi swoimi żądaniami natychmiastowych podwyżek
popadli już po prostu w psychozę. Przecież nie tak dawno krzyczeli o
powszechny strajk nauczycieli. Teraz, zaraz po wojnie? Kiedy się
buduje wszystko od podstaw, kiedy się wypracowuje no-
120
wą rolę, nowe zadania dla nauczycielstwa? I to są prawdziwi ide-
owcy, postępowi pedagodzy? Od razu, z miejsca torpedować władzę
ludową strajkiem powszechnym? Wyraźnie żerują na tych nastrojach
PSL-owcy, którzy chcą nas od tej strony uderzyć. Mikołajczyk znalazł
sobie sojusznika i chce go poprowadzić do walki. Dam im, to będę
musiał dać i innym: głodującym urzędnikom, marnie płatnym
kolejarzom, służbie zdrowia, która haruje prawie bez zapłaty. Pan
sobie wyobraża, jak się przedstawia stan zdrowia społeczeństwa po
niedawnej wojnie, ile na przykład mamy ludzi zrujnowanych
kompletnie psychicznie? Gdybym poszedł na tego rodzaju podwyżki
— to trzeba by natychmiast zaniechać potężnego, dziejącego się
przecież u nas, procesu głębokich reform ustrojowych, a to pochłania
mnóstwo pieniędzy, wymaga ogromnych inwestycji. Czyż oni nie
zdają sobie sprawy z położenia kraju po wojnie? Przecież my nie
mamy nic, ale to absolutnie nic. Przez Polskę przetoczył się trzy razy
walec wojny, front nad Wisłą stał około pół roku, nasze miasta
zostały zrujnowane, Warszawa przestała istnieć. Naród rozgoniony
po świecie, podzielony politycznie. Ileż to zawodów, słusznych i
urojonych żalów, goryczy, zebrało się w psychice polskiej?
Zostaliśmy doszczętnie ograbieni przez okupanta. Nasza zasobna
rodzima emigracja zabrała ze sobą też co tylko mogła, wywieziono
od nas prawie wszystko złoto. Skąd możemy oczekiwać pomocy?
Właściwie naród musi się dźwigać własnymi siłami i własną pracą.
Usiłuje nas wesprzeć ZSRR, ale sam jest wyniszczony do ostatecz-
ności. Wciąż ważą się losy naszych ziem zachodnich. A przecież
naprawdę to tylko Związek Radziecki nas popiera, bo alianci, szcze-
gólnie Anglia, znów chcą nam dać na zachodzie jak najmniej. To jest
stara historia, znów nie chcą osłabić Niemców i znów naszym
kosztem. Polska nigdy ich nie obchodziła i tym bardziej nie obchodzi
teraz. Jak wobec tego wszystkiego można atakować nas tak bez-
względnie o podwyżki? — Bierut wpatrywał się we mnie udręczo-
nymi, żałosnymi i bezradnymi oczyma.
Zabrałem się teraz do napisania komunikatu z odbytej konferencji,
przy tym w dyskretny sposób uwzględniłem i ostatnią wypowiedź
Bieruta. Pisałem żarliwie, z pasją, starając się przy tym zachować
jakąś obiektywną proporcję między rajcami obu stron. Wydało mi się,
iż rzecz wypadła nie najgorzej. Dałem Bierutowi tekst do przejrzenia i
akceptacji. Zwrócił mi go bez żadnej poprawki. Przesłałem go więc
PAP z adnotacją: KO (komunikat obowiązujący). Nazajutrz cała
prasa w Polsce drukowała na pierwszych stronach to moje spra-
wozdanie.
Wkrótce przyszła reakcja opinii. Z kół rządowych i partyjnych
dzwoniono do Belwederu, do Wasilewskiego, a nawet i do Bieruta z
gratulacjami świetnego artykułu o wizycie nauczycieli w Belwederze.
121
Do Bieruta wpadł po coś Żółkiewski. Na mój widok od razu wy-
ciągnął do mnie wyprostowaną dłoń, jakby oddawał mi ją na wła-
sność, i rzekł z powagą: Tak, to zostało napisane rozsądnie.
Tylko w ZNP nie bardzo wiedziano, jak się ustosunkować do
mojego sprawozdania, bo chociaż uwzględniłem w nim wszystkie
postulaty delegacji — to jednak nie podkreśliłem, że najważniejszą w
tej chwili sprawą są natychmiastowe podwyżki pensji nauczy-
cielskich.
Bierut zaprosił mnie do siebie. Był zadowolony, ale jednocześnie
dręczyło go to, że cała prasa przedrukowała to sprawozdanie tak bez
zmian, tak posłusznie, bez własnego komentarza. Co należy uczynić,
aby było z tym nieco inaczej? Niestety, nie umiałem prezydentowi na
to odpowiedzieć.
Zjazd w Bytomiu wyznaczony został na drugą połowę listopada. W
ZNP bardzo mnie proszono o to, bym przekonał i namówił Bieruta do
zaszczycenia zjazdu swoją osobą. Przy każdej więc okazji w
Belwederze robiłem wzmiankę o tym zjeździe — troszkę zachęcając
do niego prezydenta, a gdy kiedyś i Żółkiewski otwarcie powiedział, iż
dobrze byłoby, aby Bierut przyjechał na ten zjazd, prezydent
wreszcie zdecydował się i oświadczył: Dobrze, więc pojadę.
Powiedzcie im, by w programie zrobili miejsce i na moje prze-
mówienie.
Na kilka dni przed zjazdem Bierut oznajmił mi, że do Bytomia
pojedziemy pociągiem. Na dwa dni przed wyprawą, w czasie mojej
nieobecności, zadzwonił do sekretariatu Kazimierz Rusinek, ówczes-
ny poseł do KRN, głośny obrońca Gdyni w 1939 r. w batalionach
czerwonych kosynierów, z prośbą, aby prezydent zezwolił mu (znali
się nieźle z Bierutem) na zabranie się z nim w salonce pociągu,
którym prezydent pojedzie na zjazd nauczycielski do Bytomia. I jak to
on, czyniący wszystko w pośpiechu, odłożył zaraz słuchawkę, nie
czekając na wyrażenie zgody przez Bieruta.
Wszedłem do sekretariatu akurat na koniec tej rozmowy. Górska
pobiegła zaraz do Bieruta, a po chwili prezydent wezwał mnie do
siebie. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Stał za biurkiem, był
całkowicie odmieniony, chmurny, surowy, sam nie siadał i mnie nie
prosił, bym usiadł.
— Komu pan mówił o tym, że ja pojadę w środę wieczorem po-
ciągiem do Bytomia? — spytał mnie ostro i dość obcesowo.
Zmieszałem się, nie wiedziałem, co się tu dzieje. Odrzekłem, że
nikomu nie mówiłem, że w ogóle nie wiem, o co chodzi. Bierut patrzył
przez chwilę na mnie zimno, z namysłem.
122
— Został podany do publicznej wiadomości absolutnie poufny
termin mojego wyjazdu pociągiem do Bytomia. Pan sobie zdaję
sprawę z tego, co to znaczy w warunkach prawie wojny domowej?
To byłaby dopiero gratka dla strony przeciwnej: upolowanie mnie —
przyglądał mi się w dalszym ciągu z osobliwą ciekawością, jakby w
specjalnych warunkach naszego życia przypominał sobie o konie-
czności niewierzenia nikomu.
— O niczym nie wiem, panie prezydencie — odrzekłem.
— No więc, dobrze — skinął mi na rozstanie głową. Ale nie było
całkiem dobrze, gdyż ledwo się znalazłem w sekretariacie wezwała
mnie do Wasilewski-ego jego sekretarka. Dyrektor przyjął mnie po
staremu przyjacielskim uśmiechem, ale czułem, że tym razem
uśmiech ten nie jest zupełnie szczery, bo zarazem coś bardzo
obcego powiało od Wasilewskiego.
— Panie Stanisławie — zaczął po koleżeńsku — pan bywa w
ZNP. Ostatnio rozmawiał pan z nimi w sprawie udziału prezydenta w
konferencji w Bytomiu. A nawet nakłaniał pan i namawiał prezydenta
do wyjazdu na tę konferencję. Prezydent zgodził się na nią, ustalony
został termin wyjazdu pociągiem. Czy więc nie powiedział pan komu
w Związku, może przypadkiem, o tym terminie, o jeździe pociągiem?
Odpowiadałem swobodnie, naturalnie, że absolutnie nikomu nic
nie mówiłem i że zdaję sobie sprawę z wagi takiej informacji, prze-
kazanej w obecnych warunkach na zewnątrz. Wasilewski na to od-
rzekł mi, że o wyjeździe prezydenta wiedzieli tylko: Górska, ja, on —
Wasilewski i Walawski. Nikt poza nami. A tymczasem Kazimierz
Rusinek dzwoni?, by zamówić się do salonki. Skąd on wie o tym
wyjeździe? A jeśli on wie, to wie już cała Warszawa. Niestety, i ja nie
miałem pojęcia, skąd Rusinek mógł się o tym dowiedzieć.
Po powrocie do sekretariatu odczułem, że spotkałbym się może
nawet, z jakimś protestem w przypadku, gdybym chciał iść teraz do
domu. Dyskretnie obserwowano mnie. Nawet porucznik w hallu tro-
chę popatrywał na mnie, zdaje się, że polecono mu pilnować mnie
dyskretnie. Trochę więc już całą tą sytuacją ubawiony powiedziałem
do Górskiej, że mam dzisiaj tyle pracy, że będę musiał siedzieć w
Belwederze chyba do jedenastej wieczorem. Wysłuchała tego w
milczeniu, ale w południe dziewczyna z kuchni i mnie przyniosła
obiad.
Tymczasem zaalarmowano cały UB, by jak najszybciej odnalazł
posła Kazimierza Rusinka. Jednocześnie wszelkimi drogami badano,
skąd Rusinek mógł dowiedzieć się o terminie wyjazdu prezydenta.
Godziny upływały i wciąż nie opuszczaliśmy Belwederu: Bisr-nt,
Górska, ja, Wasilewski i Walawski. Tymczasem pisałem sobie spo-
kojnie do ,,Trybuny Ludu" jakiś artykulik o sprawach oświatowych.
Gdzieś już przed godziną dziesiątą do Bieruta zadzwonił telefon
123
z linii najbardziej poufnej. Po rozmowie Bierut dzwonił do Wasi-
lewskiego. Po chwili ten ostatni wezwał mnie do swojego gabinetu.
— Panie Stanisławie! — powiedział stojąc przy biurku i nalewając
koniak do kieliszków. — Sprawa się wyjaśniła, to premier na
posiedzeniu Rady Ministrów powiedział głośno: Ponieważ w środę
wieczorem prezydent jedzie pociągiem do Bytomia... Zapomnieliśmy
zupełnie wszyscy o tym, że Osóbka dowiedział się o terminie od
prezydenta. I, jak często bywa, po prostu się wygadał. Nawet i Rada
Ministrów nie o wszystkim musi wiedzieć. Któryś z ministrów, chcąc
się z nami zabrać do Katowic, zadzwonił do zaprzyjaźnionego z nim
Rusinka i powiedział: To i ty możesz z nami pojechać. Uprzeź tylko o
tym Belweder. I stąd ta cała historia! — wykrzykiwał ochoczo
Wasilewski. — Cieszę się, że wszystko jest dobrze — zawołał i
uderzył mnie przyjacielsko po plecach.
Nazajutrz, gdy po zapowiedzeniu się wszedłem do gabinetu Bie-
ruta z jakimiś aktami, prezydent przywitał mnie pogodnie i robiąc
mejsce na swym biurku dla nowej teczki z papierami powiedział;
— Niech pan wchodzi do mojego gabinetu bez meldowania się i
pukania. Nie przeszkadzajmy sobie nawzajem — dodał tonem
swojskim i zaraz otworzył przyniesioną przeze mnie teczkę.
Spoglądano teraz na mnie z troską i z obawą, czy bardzo dotknął
mnie wczorajszy dzień, ale ja byłem w pogodnym nastroju; ostatecz-
nie ze względu na wagę instytucji mieli przecież prawo do podejrzli-
wości.
Na dzień przed terminem zjazdu w Bytomiu, wychodząc od Bie-
ruta. Górska powiedziała do mnie tonem przyjaznym: Pan prezydent
pana prosi. Bierut stał przy swoim biurku, naprzeciw niego
Wasilewski. Widocznie przed chwilą rozmawiali o czymś pogodnym,
bo jeszcze lekkie i miłe uśmiechy pozostały na ich twarzach.
— Proszę pana — powiedział Bierut — trzeba, by tak wyglądało,
że ja jednak pojadę tym pociągiem do Bytomia. Pociągu tego wcale
nie odwołaliśmy. Ale nie ja pojadę — tylko pan. Będzie pan wy-
stępował w mojej roli, w roli prezydenta — poprawił się — aż do
końca, to znaczy aż do momentu mojego zjawienia się w Katowicach.
Następnego dnia rano przylecę do Katowic samolotem. Nikt nie może
się dowiedzieć, że Bierut nie jedzie pociągiem. Proszę przyjść na
dziesiątą wieczorem do Belwederu. Pojedzie pan na stację do
pociągu moim samochodem z eskortą.
Bierut po wydaniu tego polecenia, skinął głową na znak, że to już
wszystko. O dziesiątej, ubrawszy się w swój dobry, ciemny garnitur,
stawiłem się w Belwederze. Pociąg do Katowic odchodził z Włoch o
godzinie 23.10. Dopiero od Włoch zaczynały się tory kolejowe zdatne
do użytku, dalej w kierunku miasta to już była Warszawa ze
wszystkimi jej rumowiskami, potrzaskanymi nasypami kolejowymi,
zerwanymi, przywalonymi ceglanymi blokami z rozbitych
124
domów. Uporządkowanie tych terenów wymagało wielu jeszcze mie-
sięcy ciężkiej pracy.
Wasilewski, który mi towarzyszył, powiedział, że wystarczy, jeżeli
wyjadę z Belwederu za piętnaście jedenasta. Wóz prezydenta,
samochody jego świty, były identyczne w kształcie, tak by nie można
było wiedzieć, w którym jedzie prezydent. Ta wzmożona ostrożność
była konieczna przy poruszaniu się po Warszawie późnym wie-
czorem. W mieście wieczorem i przez całą noc wciąż było słychać
strzały, często zajadłe terkoty broni maszynowej. W ciemnościach,
wśród ruin i dołów zniszczonego, a teraz wciąż jeszcze bardzo skąpo
oświetlonego miasta chodziły patrole UB i Korpusu Bezpieczeństwa.
Bardzo często nocami dochodziło do ostrych starć zbrojnych.
Na dziedzińcu przy samochodach stała kompania eskorty pre-
zydenta. Młodzi żołnierze w postawie na spocznij żartowali między
sobą. Byli uzbrojeni w pistolety i karabiny maszynowe oraz w ręczne
granaty. Dowódca eskorty, ów ogromnie przystojny, o sylwetce
siłacza, a zarazem dziwnie flegmatyczny major, przechadzał się po
dziedzińcu i ciągle ziewał. Ale w stosownym momencie od razu prze-
obraził się w sprawnego żołnierza, znakomitego przełożonego, gdy
żelaznym głosem krzyknął swojemu oddziałowi komendę. Żołnierze
błyskawicznie stanęli na baczność jak mur, a potem na nową
komendę rzucili się co tchu do swoich wozów, w których ulokowali
się natychmiast.
Tuż do stopni pałacu podjechała cicho limuzyna prezydenta, w
której ja — eskortowany przez Wasilewskiego — umieściłem się
zaraz. Długi wąż samochodów pomknął przez ociemniałe miasto.
Szczególnie teraz rozumiałem, jak było niebezpieczne to ujawnienie
terminu wyjazdu Bieruta. Przecież tu, po drodze, gdzieś w okolicach
Włoch można było urządzić zasadzkę i kolumnę samochodów pre-
zydenta rozbić granatami i ogniem karabinów maszynowych. Ale
dojechaliśmy szczęśliwie. Pociąg, złożony z salonki prezydenta i z
kilku ochraniających wagonów, stał już w prawie zupełnych
ciemnościach. Eskorta wyskoczyła na moment z wozów, ja skiero-
wałem się do salonki. Żołnierze wrócili wtedy do wozów, radzi, że już
mają czas wolny i pomknęli całą kawalkadą w głąb Warszawy.
Raptem dopadł mnie wysoki zawiadowca stacji w czerwonej czapce,
bardzo wystraszony i pomieszany.
— Proszę pana, nie widzę pana prezydenta. Czy pociąg...?
— niech pan zachowa całkowicie przy sobie to, co pan widzi czy
też to, czego pan nie widzi — odrzekłem zaraz niecierpliwie i
szorstko.
Ze zdumieniem spostrzegłem, że przybieram w tej sytuacji wład-
czy, arbitralny ton.
— Pociąg musi odejść dokładnie o wyznaczonej godzinie — do-
dałem.
125
Zawiadowca zasalutował i pobiegł szybko ku stacji. W salonce
siedziało już parę osób, dwóch ministrów, kilku wiceministrów i
dyrektorów departamentów. Uzgodnili oni przedtem z Belwederem,
że mogą zabrać się w salonce do Katowic. Moją obecność przyjęli z
respektem i jakby z jakimś lękiem, ponieważ słyszeli moją rozmowę z
naczelnikiem stacji. O nic już nie pytali. Przywitałem się z nimi po
kolei. Teraz byłem dla nich niemal samym Bierutem. Przeszedłem do
pokoju prezydenta. Za chwilę zjawił się steward w mundurze
kolejarza i spytał, czy będę coś jadł i pił. Zamówiłem parówki, piwo i
kawę.
Pięć minut przed odjazdem pociągu wskoczył do salonki z do-
broduszną miną, tak jakby się przyłączał do przyjaciół udających się
na wesołą wycieczkę, poseł Kazimierz Rusinek. Ponieważ stałem na
froncie, najpierw przywitał się dość niedbale ze mną, i zaraz pobiegł
do ministrów.
— Gdzie pan przebywał przez cały czas, panie pośle — wykrzy-
knąłem wesoło — skoro całe Ministerstwo Bezpieczeństwa nie mogło
pana w Warszawie odnaleźć?
— Tak, czyżby? — odrzekł Rusinek, który wszystko traktował
jakoś niefrasobliwie.— Było się u różnych znajomych, tu i tam.
Opowiedziałem mu potem o wszystkich tych komplikacjach, które
wywołał jego telefon do Belwederu. Ale i tym nie przejął się w ogóle.
Wróciłem do pomieszczenia prezydenta, gdzie po chwili steward
postawił przede mną na stole zamówione potrawy. Byłem głodny,
więc zabrałem się zaraz do jedzenia.
Pociąg teraz, zaledwie w kilka miesięcy po wojnie, miał się wlec
do Katowic całą noc. Położyłem się wobec tego do łóżka i wkrótce
twardo zasnąłem. Steward obudził mnie przed Katowicami. Ogoliłem
się starannie, ubrałem,, wypiłem kawę, niewiele jadłem. Wchodziłem
powoli rzeczywiście w skórę prezydenta kraju, który w takiej chwili
myślał przecież o tym, aby pojawienie się jego przed ludźmi wypadło
jak najlepiej. Już wjeżdżaliśmy na teren miasta. Po drodze
widzieliśmy przez okna wielu ludzi obok toru pociągu, którzy machali
powitalnie chorągiewkami. Stanąłem już przy wyjściu z salonki,
ministrowie jako świta, solidarnie za mną z tyłu. Ostatnich kilkaset
metrów przed dworcem widać już było tłumy publiczności; na
pierwszym planie na peronie kompania honorowa wojska z orkiestrą,
opodal grupka ubranych na czarno panów — zapewne miejscowi
dygnitarze.
Pociąg zatrzymał się z wolna, akurat naprzeciwko kompanii ho-
norowej. W tej chwili podbiegł do salonki jakiś wysokiej rangi kolejarz
i otworzył przede mną na całą szerokość drzwi. Zszedłem po
schodkach na peron, za mną świta. Kompania honorowa sprezento-
wała broń, orkiestra zagrała hymn narodowy. Kroczyłem wolnym
krokiem przed wyprężoną na baczność kompanią wojska, za mną
126
z minami odpowiednio uroczystymi — świta. Traktowali oni wszystko
serio, nie wiedzieli, jakiego rodzaju wysłannikiem Belwederu jestem. I
we mnie budziły się uczucia, jakich nigdy bym się po sobie nie
spodziewał. Nabrałem dostojnego kroku, czułem, iż twarz moja staje
się uroczysta, mądra i łaskawa. I już dygnitarze o obliczach
promiennych, jakby je rozjaśniło słońce, sypnęli się ku mnie z po-
witaniami, gdy nagle wkroczył między nas wszystkich szef miejsco-
wego UB wraz z kilkoma swoimi ludźmi. Zagarnął mnie, ministrów,
kilku miejscowych dygnitarzy i całe to towarzystwo poprowadził
szybkim krokiem bocznym wyjściem na dziedziniec, gdzie stało już
kilka wielkich limuzyn. Ale ministrowie zaraz gdzieś pierzchli (przy-
jechali do Katowic tylko w swoich sprawach służbowych), pozostał
tylko Rusinek i szef UB. Wsiedli ze mną do limuzyny prezydenta —
reszta umieściła się w pozostałych samochodach — i szybko poje-
chaliśmy gdzieś w głąb miasta. Po kilkunastu minutach zatrzyma-
liśmy się przed piękną willą, stojącą na uboczu w małym ogrodzie,
gdzie rosły choiny i drzewa liściaste. Tutaj wszyscy wysiedliśmy i
zaprowadzono nas do obszernego salonu wewnątrz willi. Szef UB
oświadczył, że ,,gospodarz przyleci samolotem na godzinę jedena-
stą, a my będziemy go tu oczekiwali".
Po jakiejś godzinie otrzymaliśmy z Warszawy telefon, że tam jest
pogoda i prezydent już zapewne wnet wystartuje. U; nas natomiast
zrobiło się ciemno, pochmurno i zaczął padać śnieg. Spoglądaliśmy z
niepokojem na zasnute gęstymi chmurami niebo. Za piętnaście minut
powiadomiono nas telefonicznie, że Bierut już leci. W ciągu
następnej półtorej godziny Katowice opanowała prawie zupełna
ciemność, walił gęsty śnieg. Wnet ubielił on miasto, pola. Czekaliśmy
na Bieruta z narastającym napięciem. Naraz usłyszeliśmy nad
miastem ciężki, głuchy warkot transportowca, jakim się prezydent
często posługiwał. Samolot jeszcze nie lądował, okrążył miasto jeden
raz, po czym —przy zupełnej ciszy w naszym salonie — po raz drugi.
— Jeśli będzie krążył trzeci raz, to nie Wyląduje — informował
przyciszonym głosem szef UB — chociaż prezydent będzie upierał
się przy lądowaniu. Gospodarz, niestety, nadto lekceważy wszelkie
niebezpieczeństwa — mówił szef jakimś osobliwym tonem.
W połowie trzeciego okrążenia ryk samolotu nagle ucichł.
— Wylądował — powiedział szef i odruchowo podszedł do okna.
Po upływie pół godziny szef wybiegł do zajeżdżających przed willę
dwóch samochodów i przyprowadził po chwili Bieruta i jeszcze kogoś
z miasta. Bierut przyleciał do Katowic nie zapowiadany, o czym
wiedziało tylko parę osób.
Teraz w salonie Bierut zbliżył się z uśmiechem 'najpierw do mnie i
podając mi dłoń powiedział żartobliwie:
127
— No, jak się pan czuje, panie prezydencie? Teraz to już musi
pan mnie przekazać swoją funkcję, bo jeszcze trochę i może by pan
nie zechciał tego uczynić.
— Nie byłbym godzien takiego stanowiska, panie prezydencie —
odrzekłem stając na baczność i doceniając ten żart.
— Nigdy nic nie wiadomo! — odrzekł szczególnym tonem Bierut,
a widząc wśród gości Kazimierza Rusinka — pogroził mu z daleka
palcem i powiedział: Z panem posłem to ja sobie na osobności
porozmawiam.
Rusinek ukłonił się z daleka dość niedbale i jakoś nie przejął się tą
żartobliwą pogróżką.
Bierut nie chciał koniaku, wypił jedynie kawę, coś zjadł. Stronił od
alkoholu; na przyjęciach stał przed nim wciąż prawie nie naruszony
kieliszek. Jadał również mało, do tego stopnia, iż Górska często
narzekała, że „prezydent nie kocha jeść".
Po telefonie z Bytomia informującym, że zjazd ZNP rozpocznie się
za pół godziny, wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy. Szef UB
został w Katowicach.
O godzinie siódmej rano wyjechała z Warszawy wojskowym sa-
mochodem z jakimś pułkownikiem Wanda Górska i już o godzinie
jedenastej była w Bytomiu. Zastaliśmy ją w hallu gmachu, w którym
mieściła się wielka sala konferencyjna, wypełniona już po brzegi de-
legatami na zjazd nauczycielski. Przy stołach na podwyższeniu sie-
dzieli członkowie prezydium zjazdu w pełnym składzie. Czekano
tylko na Bieruta. Weszliśmy gromadką: najpierw prezydent, za nim
Górska i ja. Wszyscy powstali z miejsc i poczęli witać Bieruta okla-
skami. Z miłym wyrazem twarzy Bierut pomachał przyjaźnie ręką i
zasiadł w trzecim rzędzie na widowni.
Wstępny referat wygłosił prezes ZNP, Kazimierz Maj. Powitał on
najpierw dostojnego gościa (sala znowu odpowiedziała oklaskami) i
przeszedł zaraz do zasadniczej sprawy: do określenia obecnej
sytuacji życiowej i zawodowej szerokich mas nauczycielstwa pol-
skiego. Od razu wyczułem, że to jego wystąpienie będzie ostre i wo-
jownicze. I tak też się stało. Przemówienie prezesa było pełne ironii,
szyderstw, prostackiego i złośliwego natrząsania się z władzy lu-
dowej. Maj, dostrzegając, że osiąga należyty efekt, że rozruszał ze-
branych i że swobodnie nimi kieruje, przeciągał swoją grę, wymyślał
już sytuacje niepoważne i paradoksalne, wywołując tym coraz
głośniejsze salwy śmiechu, aż do już wręcz obraźliwego rechotania.
Powstawała nieznośna atmosfera skandalu; wydawało się, że pod
adresem Bieruta padnie za chwilę z sali jakiś brutalny okrzyk. Maj
zaś wciąż podsycał to wszystko. Już się śmiano nie z tego, co on
mówił, ale wyraźnie z sytuacji, w jakiej znalazł się Bierut.
Odwróciłem się do tyłu i aż się przeraziłem tych twarzy o szeroko
rozdziawionych ustach od głośnego rechotu, pełnego złośliwej
128
satysfakcji; tych poczerwieniałych twarzy o rozbłysłych szyderczo
oczach. 2al mi się zrobiło Bieruta, który siedział nieruchomo, utkwi-
wszy wzrok w jedno miejsce. Jeszcze chwila, a nie wytrzymałbym i
głośno przerwałbym Majowi to jego zupełnie nieprawdopodobne
wydziwianie. Na szczęście akurat skończył i zszedł z mównicy z mi-
ną szczególnego ubawienia. Sala drżała od burzliwych, nie kończą-
cych się oklasków, które wielokrotnie przewyższały te, jakimi przy-
witano Bieruta. Ale Bierut ani drgnął, uparcie patrzył przed siebie.
Przyszedł wreszcie moment na zabranie głosu przez Bolesława
Bieruta. Gdy kroczył do mównicy, posypały się jakby wymuszone,
skąpe oklaski. Bierut wygłosił przemówienie takim tonem, jakby bez-
względnie musiał spełnić ten swój ciężki obowiązek do końca. Mówił
tak, jakby jego słowa nie były kierowane do obecnych tu na sali, ale
do szerokiej opinii, do opinii całego narodu. Mniej więcej powtórzył
swoje sądy, jakie wypowiedział na konferencji w Belwederze z
delegacją ZNP. Dłużej tylko wdał się w podkreślenie znaczenia
pedagoga, jego roli oświatowej i wychowawczej. Był zdania, że nie
docenia się w gruncie rzeczy ogromnych wpływów nauczycielstwa
na kształtowanie się świadomości narodu, na jego rozwój. Stwierdził,
że właściwie nauczyciel i szkoła wychowują społeczeństwo. Dłużej' i
rozmaitymi przykładami udowadniał tę swoją tezę. Stąd wielka
odpowiedzialność nauczycieli, stąd konieczność nabrania jak
największego przeświadczenia o tym, że to niebagatelna praca, i
stąd, oczywiście, obowiązek otoczenia nauczyciela ze strony
państwa jak największą opieką.
Po wygłoszeniu swojej mowy, Bierut skierował się od razu ku
drzwiom wyjściowym. Powstano z miejsc i pożegnano prezydenta
bladymi oklaskami.
Ja miałem obowiązek pozostania do końca posiedzenia. Dalsze
obrady odbywały się w nastroju niejakiej konsternacji, choć Maj
swoimi dowcipami znów próbował rozruszać salę. Pod koniec kon-
ferencji Kazimierz Rusinek zaproponował mi, abyśmy wrócili do
Warszawy obaj koleją. Przystałem na to chętnie. Wyszliśmy z sali,
Rusinek pożegnał obradujących pogardliwym machnięciem ręki.
Więcej już o konferencji nie rozmawialiśmy.
Po zjeździe bytomskim nastroje W Belwederze były kiepskie,
choć Bierut zdawał się nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi do całej
tej sprawy. Taki przebieg zjazdu stanowił właściwie wypowiedzenie
wojny przez Związek. W ZNP podjęto jednak próby odrobienia
powstałego zła. Zaangażowano do tego ważne osoby. Któregoś
dnia, już po posiedzeniu prezydium KRN w Belwederze, usłyszałem
naraz pukanie do drzwi mojego gabinetu, a na moje zachęcające
zaproszenie, w drzwiach ukazał się promiennie uśmiechnięty
minister Czesław Wycech; Podbiegł do mnie żwawym kroczkiem,
ukłonił się, a następnie szepnął przymilnie:
129
— Chciałbym z wami, kolego, zamienić parę słów, ale pewnie nie
macie czasu, pewno nie macie czasu! — i szastnął nóżką.
Zawsze szanowałem i lubiłem Wycecha, ceniłem jego wybitnie
postępową działalność przedwojenną. W ten sposób nigdy nie zwra-
cał się do mnie, więc teraz zmieszany i nawet przerażony, zerwałem
się z miejsca, oddałem mu ukłon pełen szacunku i wyrzekłem
pospiesznie:
— Ależ skąd! Zawsze jestem do dyspozycji kolegi ministra.
Wycech nieco się stropił i mówił już spokojniej:
— Bo, widzicie, najlepiej byłoby, gdybyśmy mogli porozmawiać
spokojniej gdzieś na zewnątrz. Czy nie chcielibyście, o tak na przy-
kład, przyjść do mnie w najbliższą niedzielę na obiad? — spytał
wprost. — Mam mieszkanie w gmachu Ministerstwa Oświaty na
Szucha.
W mieszkaniu ministra jedliśmy obiad tylko we dwóch. Był niezły,
z butelką wina, z kawą. Podawała nam pyzata i po wiejsku
uśmiechająca się dziewczyna. Rozmawialiśmy sobie przyjemnie i
dość swobodnie. Czuliśmy się już tylko kolegami, nauczycielami, jak
za dawnych, przedwojennych czasów, kiedy łączyła nas wspólnota
myśli i zupełna szczerość wypowiadanych sądów. Przy winku z
rozrzewnieniem wracaliśmy do tamtego okresu, kiedy byliśmy
młodzi, pełni wiary w człowieka i w świat.
Wycech począł oceniać obecną sytuację polityczną w Polsce.
Narzekał na wiele spraw; jako ministrowi PSL wolno było mu to czy-
nić, miał do tego prawo. Zaskoczyło mnie jednak to, że w swojej
ocenie ówczesnej Polski posługiwał się banalnymi, jakby powiedzieć
— staroendeckimi argumentami. Człowiek na takim stanowisku,
mógł mieć sądy bystrzejsze. Tym bardziej, że Wycech kiedyś, jako
postępowy publicysta, odznaczał się roztropnością i krytycyzmem.
Widocznie bieg późniejszych wydarzeń zmienił go nieco.
Po obiedzie Wycech przeszedł wreszcie do zasadniczej kwestii.
Jako dawny działacz Związku Nauczycielstwa Polskiego, podobnie
jak wiele innych wybitnych osób ze Związku i z warszawskiego śro-
dowiska nauczycielskiego potępiał bezwzględnie to, co zaszło na
zjeździe w Bytomiu. Zdaje sobie w pełni sprawę z absolutnie nie-
właściwej atmosfery, jaka wtedy tam powstała. Ale wszystkiemu —
twierdził — jak winien Kazimierz Maj, z powodu po prostu swojej
głupoty. I on właśnie rzucił złe światło na cały ogół nauczycielski.
Wszyscy byli zaskoczeni niepoważnym przemówieniem Maja.
— Otóż, kolego — kontynuował — prosilibyśmy was, jako byłego
nauczyciela i również związkowca, byście konferencję w Bytomiu
naświetlili prezydentowi od tej strony, że wszystko popsuł Maj przez
swoją głupotę i że ogół nauczycielstwa absolutnie się z nim nie
zgadza i potępia jego zachowanie się na zjeździe.
Tak więc obdarzono mnie niejako oficjalną misją przekonania
130
Bieruta o nieodpowiedzialności Kazimierza Maja — prezesa ZNP.
Widocznie w wyższych kołach nauczycielskich głowiono się nad tym,
jak naprawić złą atmosferę, wynikłą po zjeździe bytomskim, i po
dłuższych deliberacjach — i to prawdopodobnie w obecności
samego Kazimierza Maja -— nabrano przekonania, że nie ma
innego wyjścia, jak tylko zwalić wszystko na niego. Musiał się on na
to zgodzić, jeśli chciał sprawować dalej funkcję prezesa.
Czekałem na sprzyjający moment, aby skierować rozmowę z Bie-
rutem na zjazd bytomski. Trafiłem na taką okazję, zresztą ostatnio
coraz rzadszą, i szybko począłem mówić o opinii, jaka kształtuje się
w środowisku nauczycielskim, że ogół nauczycielski potępia nie-
dobrą atmosferę zjazdu i całe zło przypisuje głupocie prezesa Zwią-
zku, Kazimierza Maja.
— Głupi ludzie dochodzą do wielkich wpływów w Związku Na-
uczycielstwa? — zapytał Bierut ze zdziwieniem, ale i tonem jakby
bagatelizującym, gdyż w tym czasie miał ważniejsze sprawy na gło-
wie.
W jakiś tydzień po zjeździe w Bytomiu, Bierut dzwonkiem wezwał
mnie do siebie (gdy chciał ze mną mówić naciskał dzwonek
dwukrotnie). Wcześniej wszedł do jego gabinetu marszałek Rola-
Zymierski. Bierut rozmawiał z marszałkiem, już zmierzającym do
odejścia, na stojąco przy biurku. Prezydent, gdy mnie dojrzał, po-
wiedział głośno:
— Proszę pana, umarł Wincenty Witos. Na pogrzeb wyjadę do
Krakowa jutro wieczorem, pociągiem. Niech pan omówi i zorganizuje
wraz z Ministerstwem Komunikacji tę moją podróż.
Ukłoniłem się im obu i wyszedłem z gabinetu. Gdy wracałem do
sekretariatu ogarnęło mnie wzruszenie: prezydent zapewne chciał mi
dać po niedawnej nieufności jawną, i to w obecności marszałka,
pełną satysfakcję.
Udałem się do Ministerstwa Komunikacji, bo nie chciałem takiej
sprawy załatwiać przez telefon. Ustaliliśmy dokładną godzinę
wyjazdu prezydenta, omówiliśmy wszystkie inne szczegóły.
Do Krakowa pociąg z prezydentem przybył wczesnym rankiem.
Byliśmy wszyscy wyspani, bo mieliśmy miejsca w wagonie sypial-
nym. W pociągu ulokowało się także sporo dziennikarzy. W Kra-
kowie zawieziono prezydenta i jego świtę do specjalnych sal repre-
zentacyjnych w mieście, gdzie czekało na nich śniadanie. Tak się
złożyło, że przy długim stole zasiadło sporo osób, a w pobliżu prezy-
denta — no wiadomo dlaczego i kto to spowodował — znalazła sę
delegacja PSL. Wśród nich i Mierzwa,' bardzo 'agresywny działacz
131
PSL-owski. Zachowywał się niespokojnie, był podrażniony, wojo-
wniczy. Na widok Bieruta spochmurniał. Prezydent był zwykle bardzo
uprzejmy dla ludzi, którzy znajdowali się w jego towarzystwie. Tak
więc i teraz, sądząc, że okolicznościowo wszyscy znajdują się na
jakimś gruncie neutralnym, zwrócił się do Mierzwy z jakąś żartobliwą
uwagą. Mierzwa odpowiedział Bierutowi niezbyt grzecznie, a za
chwilę począł urągać na krytyczną sytuację, w jakiej znajduje się kraj.
Tak więc korzystając ze spotkania z Bierutem (może mu to ktoś
ułatwił) w niesamowitej ciszy wygłosił przy stole swoje polityczne
expose.
Bierut wysłuchał zacietrzewionego, o histerycznie zmienionej
twarzy Mierzwę, z jakąś ciekawością, jakby w tym sprzyjającym
zbiegu okoliczności chciał się od niego dowiedzieć o opozycji jak
najwięcej, całą prawdę. Ale gdy Mierzwa umilkł i tylko jeszcze z
emocji sapał — Bierut nie odzywał się, nie uważał widać za sto-
sowne polemizować z nim. Odpowiedział Mierzwie, obecny przy
stole, inżynier Jan Rabanowski, minister komunikacji. Był to prosty,
poczciwy i dobroduszny człowiek, wyrosły z ludu, bez manier. Teraz
uważał za swój zwyczajny obowiązek, by w obecności Bieruta
odpowiedzieć Mierzwie. Bierut słuchał, a potem uśmiechnął się bla-
do. Na koniec wstał i powiedział: No, czas już iść do kościoła. Wszy-
scy rączo podążyli za Bierutem, radzi, że uwalniają się od dalszej
polemiki z Mierzwą, który już teraz nie mógł się wypowiadać, gdyż
nie miał słuchaczy.
Bierut musiał wraz z całą świtą udać się na nabożeństwo do ba-
zyliki Mariackiej. Wiedziałem, ile go to kosztowało, gdyż największą i
najbardziej szczerą niechęć Bierut przejawiał do księży i ich
wszelkich religijnych praktyk. Widocznie w okresie swojej działalności
komunistycznej przed wojną miał jakąś ciężką przeprawę z nimi,
czego jednak nie mogłem odnaleźć w jego biografii. Dość, że o klerze
wypowiadał się zawsze z prawdziwą złością. Ale prezydent zdawał
sobie sprawę z wpływów kleru w Polsce, wiedział, że jest to potęga o
międzynarodowym zasięgu, dysponująca nie tylko potężnymi
ośrodkami propagandy, ale i różnymi nieodgadnionymi
możliwościami działań zakulisowych. Właściwie, w nowej powojennej
rzeczywistości na jawną i to często bezkompromisową opozycję mógł
sobie pozwolić -w Polsce jedynie kler. Czynił to zresztą uparcie i
konsekwentnie, aż doszło do bardzo ostrego konfliktu. Bierut, jak to
dostrzegałem, starał się mimo wszystko oceniać polski kler
obiektywnie, a nawet' przyznawał mu duże. zasługi w czasie okupac-
ji. Toteż, w toczącej się teraz w Polsce walce ideowo-politycznej
hamował- nieco- w prasie 'partyjnej/publicystyczne zapędy tych,
którzy -przy podejmowania tematu opolscy-księża.- i papież" gotowi
byli-wypisywać Bóg .wie ;co,
132
Ale to pozyskiwanie kleru przez władzę ludową jakoś nie bardzo
wychodziło; była to dla partii sprawa najtrudniejsza. Tak wiać, gdy
kiedyś zadzwonił do mnie jakiś proboszcz z Dolnego Śląska z
zapytaniem, czy możliwa byłaby jego osobista audiencja u pre-
zydenta — Bierut na tę wiadomość tak się przyjemnie ożywił, jakby
bardzo tęsknił do widoku sutanny. Oznajmił mi, abym poprosił pro-
boszcza, by zechciał
ZA
trzy dni jeszcze raz zadzwonić w tej
sprawie. Bierut rzekł do mnie, że przedtem trzeba sprawdzić, kto to
taki. Wkrótce ustalono, że jest to czterdziestoparoletni, energiczny
proboszcz, przebywający od niedawna w tej parafii, przejawia sporą i
raczej dobrą inicjatywę społeczną, w każdym razie stara się po-
zyskać dla polskości bardzo trudny tam jeszcze teren. Więcej danych
nie było. Bierut, zachęcony tą charakterystyką, zgodził się na au-
diencję.
I oto w wyznaczonym dniu w Belwederze pojawił się po raz
pierwszy autentyczny ksiądz w sutannie. Był wysoki, o silnej bu-
dowie, ale twarz miał nieco mroczną. Czynił wrażenie człowieka z
charakterem. Bierut przyjął go życzliwie. Rozmawiali dość długo,
twarze obu jaśniały potem wyraźnym ukontentowaniem. Bierut był
zadowolony.
Wizyty proboszcza w Belwederze powtarzały się. Akurat zbliżały
się święta. I było to miłym, niemal swojskim obrazkiem, gdy wysoki,
w długiej sutannie ksiądz szedł przez dziedziniec do Belwederu,
jakby z bożonarodzeniowymi opłatkami. Prawie za każdym razem
ksiądz zmierzał do Wasilewskiego, który wręczał mu kwit na
pieniądze. Wreszcie przez jakiś czas przestał się u nas pokazywać.
Ale za to przyszły o nim wieści z jego parafii, że pobrane pieniądze
nie poszły na te cele, o jakich proboszcz żarliwie się przed Bierutem
rozwodził.
Po jakimś czasie ksiądz znów zadzwonił, ale prezydent nie chciał
go przyjąć. Proboszcz nie dał jednak za wygraną; telefonował co
kilka dni, nawet ze swojej parafii z Dolnego Śląska, z prośbą o au-
diencję w niezmiernie ważnej sprawie. Widocznie inwestycje wy-
magały nowych funduszów. Bierut jednak nie chciał go widzieć i
odmawiał stanowczo.
Teraz, zmierzając na nabożeństwo do kościoła, zdawał sobie Bie-
rut sprawę ze swej roli prezydenta i z konieczności, jakie z tego wy-
nikają. Stanął w pobliżu trumny Wincentego Witosa w otoczeniu
swojej świty i jakiś obolały, posępny, pogrążył się w zadumie. Ta
pobladła twarz Bieruta przykuwała powszechną uwagę. Cała grupa
komunistów wysłuchała nabożeństwa w katolickim kościele; stali
sztywni, poważni. W kościele było wielu duchownych — biskupów i
pomniejszej rangi księży. Modły odprawiano niezwykle uroczyście,
wystawnie, przeciągając je w nieskończoność, jakby chodziło o
zademonstrowanie całej władzy kleru nad duszami ludzkimi. Swo-
133
je praktyki religijne wykonywali tak długo i z takim namaszczeniem w
obecności Bieruta, jakby mieli cichą nadzieję, iż może się nawróci.
Żaden cud jednak nie nastąpił.
Wreszcie ruszył przez miasto długi kondukt pogrzebowy; prezy-
dent Bolesław Bierut wraz z całą świtą szedł pieszo za trumną.
Tak więc zmarł Wincenty Witos — jeden 2 wiceprezydentów KRN,
przedstawiciel Stronnictwa Ludowego, które odegrało poważną rolę
w minionym dwudziestoleciu, stając się obok partii robotniczych
jedną z głównych sił politycznych kształtujących losy państwa.
Chłopskie stronnictwo Witosa miało wtedy swoich premierów,
ministrów, bogatą i dobrą prasę, prowadziło własny ruch oświatowy.
Ku wściekłości pewnych kół mieszczańskich i związków zie-
miańskich, chłop zaczynał być współgospodarzem w państwie. Naj-
wybitniejszy jego przywódca — Wincenty Witos reprezentował tę
karierę polityczną chłopa polskiego. Teraz, po zasłużonym życiu,
odprowadzano go z wielkimi honorami.
Po pogrzebie Witosa, podczas obiadu dotarła do mnie dzienni-
karka z warszawskiego PAP, o różowej uśmiechniętej buzi, i błagała,
bym umożliwił jej odbycie choćby króciutkiej rozmowy z prezy-
dentem. Podszedłem do Bieruta, i powiedziałem mu o dziennikarce.
— Początkująca? — zapytał. Skinąłem głową.
— Niech przyjdzie.
Po chwili panna znalazła się przy stole razem z prezydentem.
Zadała mu jakieś pytania, otrzymała jakieś odpowiedzi i uszczęśli-
wiona pobiegła, by to wszystko przepisać. Później prosiła mnie, bym
dał tekst prezydentowi do zatwierdzenia. Bierut rzucił nań od niech-
cenia okiem i zaraz mi zwrócił. Ale dziewczyna prosiła, aby wywiad
był autoryzowany, aby ona mogła się poszczycić wywiadem z panem
prezydentem, własnoręcznie przez niego autoryzowanym. Bierut na
moich parę słów, z końcowym ,,debiutantka", złożył swój podpis na
maszynopisie. Dziewczyna porwała tekst i znikła.
Jednym z zajęć prezydenta było przyjmowanie w Belwederze
obcych ambasadorów, składających listy uwierzytelniające. Obo-
wiązkowo przesyłałem do prasy krótkie sprawozdania z tych uro-
czystości, z podaniem nazwisk osób biorących w nich udział. W swo-
im czasie Wasilewski kazał mi, abym dla prestiżu Belwederu w spra-
wozdaniach tych wymieniał i własne nazwisko, określając swoją
funkcji; służbową, jako dyrektor biura prasowego albo sekretarz pras-
owy prezydenta. Sprawozdania te kierowałem zawsze do PAP.
134
Prezydent ogromnie nie lubił ceremonii związanych z przyjmo-
waniem w Belwederze posłów i ambasadorów, gdyż zabierały mu
one czas, mąciły tok zajęć. Bierut absolutnie nie był przywiązany do
mieszczańskiego trybu życia, czymś takim nauczył się gardzić przez
długie lata siedzenia w więzieniu. Przyzwyczaił się jako działacz
interesować się jedynie sprawami i problemami konkretnymi. Do
takich spraw, jak kto gdzie mieszkał, co jadał, i w czym chodził — nie
przywiązywał prawie żadnej wagi. Toteż Górska musiała niekiedy
niemal siłą nakłaniać Bieruta do założenia wizytowego garnituru na
przyjęcie jakiegoś ambasadora. Z czasem, wobec mnożących się
tego rodzaju uroczystości w Belwederze, postanowiono kupić pre-
zydentowi frak. Ja miałem to uczynić w czasie mojej okolicznościo-
wej wizyty w Szwecji. Ale Bierut stanowczo i niezwykle gwałtownie
zaprotestował.
— Jak dudek w żaden sposób wystroić się nie dam — wołał —
małpę w cyrku do publicznych występów również ubierają we frak.
Swoją osobą nie dam jeszcze jednego powodu do ogólnych szy-
derstw — mówił sarkastycznie. — Jako prezydent na frak jeszcze
nie zasłużyłem.
Niekiedy z powodu uroczystości przyjmowania ambasadora ob-
cego państwa z listami uwierzytelniającymi powstawały nieoczeki-
wane kłopoty. Pewnego razu przegapiono w Belwederze dzień przy-
bycia jakiegoś ambasadora. A potem nikt nie wiedział, kto jest
odpowiedzialny za pilnowanie tych terminów i kogo ewentualnie
należałoby teraz strofować. Na przyszłość mnie obciążono jeszcze i
tym obowiązkiem, gdyż chyba najlepiej znałem terminarz zajęć
prezydenta.
Otóż któregoś dnia, gdy Bierut w swoim gabinecie prowadził jakąś
ważną rozmowę z działaczem partyjnym, nagle na dziedziniec
Belwederu zajechały samochody dyplomatyczne wraz z autem na-
szego MSZ. Wyfrakowani i umundurowani goście tłumnie weszli do
belwederskich sal. Zaalarmowano prezydenta, że przybył amba-
sador z listami uwierzytelniającymi. Nie było chwili do stracenia;
ambasador wraz z osobami towarzyszącymi wkroczył już do salo-
niku, sąsiadującego z Salą Pompejańską, gdzie odbywały się wszy-
stkie tego rodzaju uroczystości. Było przyjęte, iż ambasador chwilę
czekał na prezydenta, ale przecież niezbyt długo; wszelkie opóźnie-
nia bowiem nabierały już wymowy niemal politycznej i mogły spo-
wodować niepożądane komplikacje. Bierut więc porzucił przedsta-
wiciela KC i czym prędzej pobiegł do swojej małej garderoby, by
założyć ,,odświętny" garnitur. Przycwałował wystraszony Józef i jął
prezydentowi co tchu pomagać w ubieraniu się. Józef musiał zresztą
rygorystycznie dopilnowywać, by wszystko było w porządku. Po
schodach biegliśmy wszyscy niemal galopem. Był już ostatni
dzwonek. Dyplomatyczny zwyczaj nakazywał, by na salę wchodził
t35
najpierw ambasador ze swoją świtą, a dwie sekundy później pre-
zydent. Obie grupy stawały naprzeciwko siebie w odległości kilku-
nastu metrów, jak do pojedynku. Ambasador odczytywał przygo-
towany na piśmie tekst, po czym prezydent czytał swój tekst, gdzie
znajdowała się również przetłumaczona przedtem mowa ambasa-
dora. A tymczasem fotoreporterzy z PAP i z pism robili zdjęcia.
W tym dniu dostrzegliśmy, że Bierut raptem daje do tyłu wy-
suniętą dłonią jakieś rozpaczliwe znaki. Po chwili dopiero zorien-
towaliśmy się, że chodzi właśnie o tekst tej odpowiedzi, której Bierut
w pośpiechu i nie zabrał ze swojego biurka. Górska wycofała się
więc ostrożnie tyłem i schodami pobiegła na górę do gabinetu pre-
zydenta. Gdy nieobecność Górskiej przeciągała się, szef protokołu
dyplomatycznego MSZ, Gubrynowicz, syn profesora uniwersytetu,
znakomitego historyka literatury, pobiegł do samochodu i pojechał do
MSZ. Na szczęście ministerstwo mieściło się niemal o krok od
Belwederu, w pięknym gmachu przy dawnej alei Szucha. Szef pro-
tokołu dyplomatycznego biegł do swojego gabinetu po kopię prze-
mówienia (zawsze zachowywaną w aktach MSZ) jak szalony, na
ostatnich metrach w popłochu usuwano mu się z drogi. Urzędnikom
wydawało się, że zaszło coś absolutnie niebywałego, co się w
rozumie ludzkim pomieścić nie może. A tymczasem w Belwederze
po cichu uaktywniono fotoreporterów.
Gdy ambasador skończył przemówienie, powiedziano mu bardzo
uprzejmie, że będzie chwila przerwy celem dokonania wspólnej uro-
czystej fotografii. Zrezygnowano jednak z tego, gdy w Belwederze
niemal z językiem na brodzie i obłąkanymi oczyma pokazał się Gu-
brynowicz. Bierutowi dyskretnie przekazano tekst, który ten począł
głośno odczytywać. Tymczasem na twarzach polskiej świty odbiło się
pomieszanie i przerażenie. Okazało się, że Gubrynowicz w galopie
chwycił przez pomyłkę tekst powitania ambasadora, który już przed
miesiącem złożył listy uwierzytelniające. Na szczęście, asysta
obecnego ambasadora nie rozumiała ani słowa po polsku i słuchała
Bieruta z uroczystymi twarzami. Prezydent musiał się jeszcze pomę-
czyć kilkanaście minut na tradycyjnej lampce wina. Dopiero kiedy
wszystko skończyło się, Bierut zwrócił się do nas z zapytaniem:
— Powiedzcie mi teraz wreszcie, skąd był ten ambasador?
Do Polski przyjechał ze swoją sporą świtą były prezydent USA —
Hoover, który już od czasów pierwszej wojny zajmował się orga-
nizowaniem pomocy właśnie dla państw środkowej Europy, najbar-
dziej dotkniętych nieszczęściami i klęskami wojennymi. Ta działal-
136
ność stała się już niemal jego hobby, jakąś namiętnością. Były pre-
zydent nie mógł już podobno żyć bez czynienia ludziom dobro-
dziejstw, i to w skali międzynarodowej.
Co prawda, po pierwszej wojnie prezydent sądził, że nasz kon-
tynent tego rodzaju zabaw będzie miał już na długo dosyć. Zajął się
tedy udzielaniem pomocy narodom dotkniętym klęskami żywio-
łowymi. Ale niezmordowana Europa niespodziewanie szybko urzą-
dziła sobie nową, jeszcze pokaźniejszą niż poprzednia, awanturę
wojenną i znów na gwałt trzeba było udzielać jej pomocy. Prezydent
zabrał się do tego poważnie, z całą swoją energią i dużym przecież
doświadczeniem. Do Polski przyjeżdżał po to, by na miejscu zbadać
raz jeszcze i osobiście rozmiary klęsk i nieszczęść, i zdecydować,
czy jednak nie należałoby Polsce mię tylko przywrócić, ale i
rozszerzyć niedawne przydziały UNRRA.
Belweder czekał z uroczystym obiadem na prezydenta Hoovera.
Zaproszono dwanaście najwybitniejszych 'osób z kół politycznych.
Oczywiście, byli tu i ministrowie PSL, gdyż prezydent Hoover życzył
sobie ponoć ich obecności. Posłano więc od nas zaproszenie
ministrowi Wycechowi i ministrowi Piernikowi. Mikołajczyka miało nie
być; byłaby to już zbyt wyraźna demonstracja polityczna, a Hoover w
te rzeczy nie chciał się mieszać. Swojej pomocy nie uzależniał od
jakichś warunków politycznych, głosząc, iż nieszczęśliwi ludzie są
nieszczęśliwi wszędzie jednakowo.
Mikołajczyk zresztą pokazywał się w Belwederze dość rzadko.
Urzędował wśród swoich zwolenników i pracowników jak w twierdzy.
Nadchodził jednak okres zasadniczych pertraktacji, rozmów,
ostatecznych rozgrywek politycznych — i okoliczności te zmuszały
niejako Mikołajczyka do przychodzenia do Belwederu. W miarę jak
zbliżał się okres wyborów, walka z PSL nasilała się.
W dniu tym już na godzinę przed terminem stałem w hallu Bel-
wederu, aby witać przybywających amerykańskich gości i naszych
ministrów. Mnie powierzono tę rolę, ponieważ Wasilewski przepro-
wadzał akurat u siebie jakieś bardzo ważne rozmowy z niektórymi
ministrami. Ubrałem się w swój elegancki garnitur i w otoczeniu kilku
urzędników z kancelarii głównej witałem co chwilę przybywających
ministrów.
Wkrótce samochody z ambasady amerykańskiej zatrzymały się
przed pałacem. Wysiadł z nich Hoover, ambasador Bliss-Lane i je-
szcze dwóch panów o wybitnie anglosaskich twarzach. Wkroczyli oni
do hallu, a Bliss-Lane pośpieszył zaraz do mnie i głośno oznajmił
Hooverowi: Mister Łukasiewicz, press secretary of president Bierut.
Wysoki, chmurny Hoover w milczeniu podał mi dłoń. Poprowa-
dziłem ich wszystkich do Sali Pompejańskiej, do której w tym samym
momencie wszedł prezydent Bierut. Po powitaniu grono dostoj-
137-
nych osób ruszyło do sali obok, gdzie był już przygotowany stół do
obiadu. Górska i Józef powiedli gościa na honorowe miejsce,
pozostali (poza ambasadorem Bliss-Lanem, który usiadł obok
Hoovera) odznajdywali swoje krzesła według bilecików, leżących na
stole.
Przy stole bankietowym zapanowała niemal uroczysta cisza. Jó-
zef roznosił na tacy zakąski. Prezydent Hoover siedział zimny, bez
najmniejszego ruchu, niby automat, który dopiero specjalnymi za-
biegami można doprowadzić do właściwego funkcjonowania. Józef
rozlewał do wspaniałych kielichów rodzime wino owocowe. Gubry-
nowicz z MSZ oznajmił teraz głośno, nieco żartobliwie, że do obiadu
poleca się szanownym gościom świetne wino produkcji krajowej.
Amerykanie więc dość pospiesznie umoczyli usta w kielichach, zaś
Polacy o sztucznie uprzejmych minach czynili to mniej skwapliwie.
Hoover po wypiciu pół kielicha ,,świetnego wina produkcji krajowej"
robił wrażenie człowieka czymś niemile zaskoczonego.
Prezydent Bierut powitał serdecznie amerykańskich gości, a tłu-
macz zaraz to wszystko przetłumaczył. Wzniesiono toast, a więc
trzeba było znów pić „świetne wino". Czynił to odruchowo i Hoover,
niemal jak wprowadzony w ruch automat. Ale automat ten przejawiał
teraz bardziej ludzkie uczucia, które coraz wyraziściej odbijały się na
jego obliczu — właśnie po wypiciu wina. Hoover odpowiedział dość
krótko Bierutowi. Tłumacz znowu przetłumaczył. Ja niewiele co
usłyszałem, bo Hoover mówił niewyraźnie. Zrozumiałem zaledwie
kilka słów. Ale do prasy podałem, (miałem już pod tym względem
doświadczenie z czasów Eisenhowera) dość obszerne przemówienie
gościa. Potem znajomi mówili do mnie: Przeczytaliśmy z satysfakcją
wypowiedź Hoovera — to była prawdziwa mowa amerykańskiego
męża stanu.
Do końca obiadu wygłoszono jeszcze kilka toastów, więc znów
trzeba było pić wino i Hoover czynił to ulegle. Obiad skończył się o
wyznaczonej porze i amerykańscy goście odjechali — jak dostrze-
głem — na jakieś ponaglające znaki Hoovera.
Rzeczywiście przewidywane wcześniej przez Józefa nieszczęście
nastąpiło. Hoover zarządził natychmiastowy wyjazd z Polski. Na
odjezdnym oświadczył w ambasadzie: Polscy komuniści chcieli mnie
dla jakichś swoich celów otruć, życia pozbawić. To są straszni ludzie.
Nikt nie był w stanie byłemu prezydentowi amerykańskiemu
wytłumaczyć, że być może jego żołądek nie znosi takich potraw i
win, jak polskie. Upierał się on, że był to „zamach" na niego — i o
Polsce więcej słyszeć nie chciał.
138
Bierut bardzo dbał o rozwój Łazienek; nie żałował na ich odbu-
dowę pieniędzy, choć z reguły był oszczędny. Czynił wszystko, aby
uporządkować i odbudować ten najpiękniejszy park Warszawy,
mocno zniszczony przez wojnę. Aby mieć gdzie lokować ważnych
gości, a także dla celów reprezentacyjnych, najpierw odrestaurowano
Pałac Myślewicki i Bierut kazał rozpocząć roboty w Pałacu Na
Wyspie. Kiedyś udaliśmy się tam z grupą architektów i radnych
miasta, aby obejrzeć ruiny.
Bierut miał rower, który chował w specjalnym składziku. Otóż
czasami wymykał się na nim w głąb Łazienek i używał sobie sa-
motnie jeżdżąc wszystkimi alejkami. Gdy uczynił to po raz pierwszy,
dopiero po jakimś czasie zorientowano się w Belwederze, że
prezydenta nie ma. Szukano go wszędzie i na wszelkie sposoby,
nawet w piwnicach — daremnie. Wojskowa ochrona miotała się jak
dzika, również bezskutecznie. Wreszcie wszyscy najbliżsi współpra-
cownicy Bieruta zeszli się w sekretariacie i długo w absolutnym mil-
czeniu na siebie spoglądali. Przecież minęło już cale dwie godziny
poszukiwań. Na koniec Wasilewski zadzwonił do Urzędu Rady Mi-
nistrów, bezpośrednio do samego Osóbki-Morawskiego z ostrożnym,
dyplomatycznym zapytaniem, czy nie ma tam prezydenta Bieruta. Ale
premier skłonny do wszelkich krotochwili, roześmiał się i powiedział
niefrasobliwie: To wy z Belwederu mnie pytanie, gdzie jest
prezydent? Pilnujcie go lepiej. Może pojechał do Gomułki? Ale
Gomułki nie było w Warszawie, udał się na wiec do Lublina.
Stopniowo wytwarzała się więc sytuacja wręcz dramatyczna; wszy-
scy zaczęli już u nas myśleć, że to może zbrojne podziemie porwało
prezydenta i rozglądaliśmy się po sobie podejrzliwie. Kto też spośród
nas mógł im to ułatwić? Minęła jeszcze dłuższa chwila i już chciano
ogłosić alarm, gdy od strony parku Bierut wjechał z impetem na
rowerze na dziedziniec Belwederu, zręcznie zeskoczył z siodełka z
lekkością młodzieńca wbiegł po schodach do swego gabinetu. Tego
dnia był w znakomitym humorze i długo pracował w swoim gabinecie.
Od tej pory ochrona dobrze pilnowała prezydenta i kiedy się tylko
wyrwał do Łazienek na swoim rowerze — oni co tchu jechali
samochodem za nim. Bierut spostrzegł, że i w ogrodzie go pilnują,
zatarasował więc rowerem drogę samochodowi i... zwymyślał
porzędnie ochronę, krzycząc, że jeśli i w Łazienkach będą go
prześladowali — to będzie do nich strzelał. Było to niewykonalne,
gdyż prezydent nigdy nie miał przy sobie żadnej broni. Głowiono się
więc nad tym, w jaki to niezauważalny sposób strzec prezydenta i w
Łazienkach.
Z czasem Bierut zajął się bliżej pracą ogrodnika i jeździł już do
niego na grządki warzywne, bo i takie on uprawiał. Siadywali sobie
tam gdzie rosła marchew, pietruszka, młode ogórki, oglądali je z
wielką uwagą, grzebali w ziemi i o czymś długo gawędzili.
139
W tych chwilach Bierut nie był prezydentem, a jego rozmówca
ogrodnikiem. Stawali się zwykłymi ludźmi, cieszącymi się rozmową,
która ich frapowała.
Z czasem prezydent powziął myśl o ustanowieniu funkcji gene-
ralnego intendenta Łazienek. Na stanowisko to powołał, ku pewnemu
zaskoczeniu administracji Belwederu, swojego ciotecznego brata,
Antoniego Bieruta, przebywającego dotąd na jakiejś posadzie w
Krakowskiem. My wszyscy nie podejrzewaliśmy istnienia jeszcze
innego Bieruta, a oto ujrzeliśmy go wreszcie prawdziwego, z krwi i
kości, czekającego najspokojniej w sekretariacie na rozmowę z pre-
zydentem.
Antoni Bierut wyglądał interesująco. Był od prezydenta młodszy o
jakieś dziesięć lat (mógł mieć lat czterdzieści kilka), wyższy, tęższy,
przystojniejszy, o regularnych rysach twarzy, sprawiającej miłe
wrażenie. Był spokojny, zrównoważony, chyba zdawał sobie w pełni
sprawę ze swojej pozycji bliskiego krewnego prezydenta. Nie bez
pewnej satysfakcji zameldowałem go teraz Bierutowi.
— Panie prezydencie, pan Antoni Bierut czeka na rozmowę.
— Niech wejdzie — odrzekł zwyczajnie Bierut.
Krewny prezydenta podniósł się z fotela i z godnością wszedł do
gabinetu. Odbyła się niezbyt długa rozmowa i Antoni Bierut został
mianowany głównym intendentem Łazienek, ze szczególnymi
kompetencjami w sprawach restauracji zabytkowych pałacyków i
gruntownego odnowienia ogrodu.
Antoni Bierut zaczął urzędować bardzo uroczyście. Przeprowadzał
najpierw rozmowy z odpowiednimi urzędnikami Belwederu, wzywając
ich do siebie do kancelarii głównej, gdzie obrał sobie reprezentacyjne
biurko. Ale wnet wpadł na pomysł, że powinien mieć własny pokój,
raczej w samym Belwederze, w pobliżu prezydenta;
przecież cząstka jego władzy spadała teraz w jakimś sensie i na
niego. Kazał więc ustawić odpowiednie biurko w rogu Sali Pompe-
jańskiej. Wyglądał tutaj rzeczywiście bardzo imponująco, może nawet
o wiele bardziej efektownie niż sam prezydent. Urzędnik, wezwany
teraz do Bieruta, nie wiedział o kogo chodzi i biegł, skruszony i
wystraszony, do prezydenta, ale gdy okazywało się, że prosi go
Antoni, a nie Bolesław nie zdążył wyzbyć się uniżoności, która
Antoniemu sprawiała wyraźną satysfakcję. Wkrótce przekonano się,
że poczyna on sobie z pracownikami Belwederu jak prawdziwy za-
stępca prezydenta, a może i od niego jeszcze ważniejszy. Ruchy
przybrał powściągliwe, dostojne, minę miał uroczystą. Mówił przy tym
takim tonem, jakby jego polecenia nie podlegały żadnej dyskusji.
Wyczułem, że Antoni Bierut chce być w pewnym sensie i moim
zwierzchnikiem i że zanosi się, iż będzie bardziej wymagający niż
jego cioteczny brat. Poważnie się zastanawiałem, jaką obrać taktykę
140
postępowania z tym człowiekiem. Jego pycha rosła zastraszająco
szybko. Pracownicy Belwederu już bali się nie prezydenta, który dla
wszystkich był miły i uprzejmy, i w tym co czynił bardzo taktowny, ale
Antoniego Bieruta. Wreszcie zdecydowano, że najlepiej będzie, jeśli
Antoni Bierut umieści swoje biuro w jednym z wolnych skrzydeł
Pałacu Myślewickiego. Propozycje tę przyjął zadziwiająco chętnie i
zaraz zaczął to swoje biuro urządzać z rozmachem, a do Belwederu
przychodził teraz coraz rzadziej. Nie upłynęło zbyt wiele czasu, gdy
do otoczenia prezydenta poczęły się przesączać niejasne wieści o
tym, jak Antoni Bierut pojmuje swoją funkcję generalnego inspektora
Łazienek. Ze, owszem, sprowadza on piękne meble, wspaniałe
dywany, ale część tych rzeczy wędruje do jego prywatnego
mieszkania, które sobie wybrał również w tymże Pałacu
Myślewickim. Zrazu życzliwi obserwatorzy przypuszczali, że chodzi
tu o bezpieczne przechowywanie najcenniejszych rzeczy. Ale
gromadzone rzeczy wkrótce gdzieś znikały. Nie było ich w Pałacu
Myślewickim, nie ozdabiały sal Belwederu, ani też nie znajdowały się
na przechowaniu w prywatnym mieszkaniu intendenta.
Niezadługo głównym pomocnikiem generalnego intendenta —
Antoniego Bieruta został również intendent — Stanisław Sadkowski,
dokonujący dla Belwederu większych zakupów, głównie na Ziemiach
Odzyskanych. Ci dwaj panowie jakoś szybko i bez żadnych
trudności porozumieli się całkowicie ze sobą. I nawet nie było w tym
przeszkodą wysokie mniemanie o sobie Antoniego Bieruta.
Sadkowski, zawsze w dobrym humorze, teraz jeszcze poweselał,
wprost chwytał ludzi za serca promieniującym optymizmem.
Przyjemnie było w tych ciężkich chwilach patrzeć na niego — na
człowieka zadowolonego ze wszystkiego.
Sadkowski miał teraz mnóstwo pracy, był w ciągłym ruchu;
restauracja pałacyków wymagała ciągle nowych zakupów, więc jeź-
dził bardzo często na Ziemie Odzyskane. W niektórych częściach
parku ciągle warczały samochody ciężarowe; jeździły do Łazienek
tam i z powrotem. Nikt się temu nie dziwił, gdyż restauracja pała-
cyków wymagała hurtowych zakupów wielu towarów. Część tego
lokował na przechowanie w swoim prywatnym mieszkaniu, w którym
odbywały się także liczne, niemal przez całą dobę trwające,
przyjęcia. Intendent generalny też był w nieustannym ruchu, można
go było odszukać teraz w Łazienkach tylko wśród samochodów cię-
żarowych, pak, skrzyń. I do Krakowa wypadało mu jeździć częściej,
aby osobiście nadzorować cenne transporty. Wszystko to trwało czas
dłuższy, zresztą nikt się nie spodziewał, by rekonstrukcja pałacyku
mogła być dokonana w najbliższych tygodniach.
Ale był jeszcze jeden intendent, od biur KRN, Jan Papiewski.
Starszy, elegancki pan, którego łączyły ponoć jakieś dawne, zaży-
141
łe stosunki z rodziną Bieruta. To co się działo w Pałacu Myśle-wickim,
od dawna już budziło jego czujność i uwagę. Przespacerował się on
po placach budowy, przyjrzał się pakom, skrzyniom, odnotował ruch
samochodów — nie musiał zbierać zbyt licznych dowodów. Był
doświadczony na tyle, że od razu zorientował się, w czym rzecz.
Kiwał tylko z podziwem głową. Na koniec udał się na poufną
rozmowę do dyrektora Wasilewskiego. Rozmowa ta przeciągnęła się.
Powstała umowa, że jak nadejdzie odpowiedni moment — to
Wasilewski da znak i Papiewski poprosi o audiencję u prezydenta.
Wreszcie Papiewski udał się do Bieruta pod pozorem złożenia je-
dnego ze swoich zwykłych sprawozdań. Zamknął za sobą bardzo do-
kładnie drzwi i rozmawiał z prezydentem dłuższy czas. Podobno Bie-
rut poza oczami i uszami ludzkimi był z Papiewskim na ty. Papiewski
zaczął od spraw 'ogólnych, po czym stopniowo przeszedł do
działalności Antoniego Bieruta (później Górska bąknęła mi coś
niecoś o przebiegu tej rozmowy). Właściwie przedłożył on tylko
prezydentowi niewielką kartkę papieru z wykazem osobistych
przychodów generalnego intendenta. W systematycznej kolejności
uszeregowanych było na niej kilka kolumn cyfr. Bierut chwycił kartkę
do rąk i dłuższy czas przypatrywał się jej w milczeniu. Twarz jego
nabiegła krwią od hamowanej ostatkiem sił pasji. Wreszcie skinął
głową Papiewskiemu na znak, że może odejść. Zadzwonił zaraz do
Wasilewskiego i polecił mu, by nakazał Antoniemu Bierutowi zgłosić
się następnego dnia z samego rana. Tego dnia Wasilewski miał
twarz niezwykle poważną, chmurną; przesłał polecenie Antoniemu
Bierutowi tonem spokojnym i bardzo uprzejmym.
Nazajutrz rano Antoni Bierut przybył do sekretariatu z pewnością
graniczącą niemal z nonszalancją. Po chwili udałem się do gabinetu i
oznajmiłem o przybyciu obywatela Antoniego Bieruta. — Prosić —
'odpowiedział głucho Bolesław Bierut. Generalny intendent Łazienek
szedł tam niezbyt spiesznym krokiem. Usiadłem przy swoim biurku
podekscytowany, jakby to i na mnie miały za chwilę spaść jakieś
ciosy.
W gabinecie prezydenta rozpoczęła się rozmowa, zrazu spokojna
i nawet monotonna; jej nieomal kojący pomruk sączył się do mnie
poprzez drzwi. Nagle rozległ się wprost niesamowity ryk prezydenta.
Takiego jego głosu nie słyszeliśmy dotąd w Belwederze. Zaczynało
się dziać coś dziwnego. Bierut krzyczał tak dobrych kilka chwil.
Jeszcze kilka minut upłynęło i do sekretariatu wpadł Antoni Bierut o
twarzy ciemnej, dziko odmienionej. Biegł przed siebie tak, iż
obawiałem się, że nie znajdzie drogi do drzwi i wpadnie na moje
biurko. Zachowywał się jak wielki i mocny zwierz, który najnie-
spodziewaniej znalazł się w tak przeciwnych okolicznościach ży-
ciowych, iż instynktownie ratował się rejteradą.
142
Bierut chodził jakiś czas nerwowo po swoim gabinecie, po czym
poprosił do siebie telefonicznie Wasilewskiego. Oznajmił mu o swojej
decyzji: Antoni Bierut przestaje być od tej chwili intendentem
Łazienek, w ciągu trzech dni uporządkuje wszystkie sprawy gospo-
darcze, wpłaci również w tym terminie do kasy Belwederu znaczną
sumę własnych pieniędzy, tytułem odszkodowania. Po tych trzech
dniach musi bezwzględnie zniknąć z Warszawy. A zarazem w ciągu
tych trzech dni ścisły dozór nad nim sprawować będą władze
bezpieczeństwa. Ta nagła odmiana losu Antoniego panicznie po-
działała na innych.
Sadkowski bawił w tym czasie, na swoje szczęście, na terenie
Ziem Odzyskanych. Widocznie musiał dowiedzieć się o tym, co za-
szło w Belwederze, gdyż przedłużył swój pobyt jeszcze o kilka dni, a
zarazem nadesłał do administracji Belwederu raport, z którego
wynikało jasno jak słońce, że za wszystkie decyzje o sprawach go-
spodarczych Belwederu wyłączną odpowiedzialność ponosił gene-
ralny intendent, Antoni Bierut. Ten ostatni wykonał to wszystko,
czego od niego wymagano, i wyjechał z Warszawy.
Przed świętami Bożego Narodzenia Bierut wezwał mnie do siebie i
powiedział: Niech pan napisze mi przemówienie. Muszę je wygłosić
przy otwarciu takiej to a takiej instytucji naukowej. Ja już nie mam
czasu na jego opracowanie. Niech pan zapozna się z odpowiednimi
danymi i przygotuje to na pojutrze.
Zabrałem się do tej roboty trochę wystraszony, bowiem dotąd
prezydent takich usług ode mnie nie wymagał. Przemówienia przy-
gotowywał i opracowywał zawsze sam, pisał zresztą naprawdę nieźle.
Był to umysł głęboki, sprawnie działający, przy tym ożywiały go
wielkie idee społeczne zmuszające do myślenia. Wciąż pracował nad
sobą i wciąż się rozwijał. Jeśli chodzi o jego dość liczne prze-
mówienia publiczne, to za czasów mojego pobytu w Belwederze —
wszystkie napisał sobie sam. Zresztą lubił tę pracę. Raz jeden Mi-
nisterstwo Spraw Zagranicznych przysłało mu gotowe przemówienie,
w innym wypadku Komitet Centralny PPR — i to była cała pomoc z
zewnątrz. Teraz biedziłem się, czy dorównam prezydentowi swoim
tekstem. I rzeczywiście, tekst mój wypadł słabo. Jeszcze część
pierwsza była do rzeczy, ale dalej zaczynałem nudzić, wpadać w
niezbyt potrzebne dygresje i dłużyzny. Dopiero w końcowych
zdaniach wszedłem na ,,właściwą drogę". Bierut przejrzał maszynopis
i powiedział do mnie na drugi dzień: No, niezbyt się panu udała ta
moja mowa, ale muszę ją wygłosić, bo już czasu nie ma na napisanie
innej. Trochę ją tylko skrócę, jeśli pan pozwoli. Po wy-
t43
głoszeniu tego przemówienia spotkałem się z opinią wśród znajo-
mych, która mnie zaskoczyła, że Bierutowi bardzo się udało ostatnie
wystąpienie. Gdy potem prezydent pytał mnie przy jakiejś okazji o
echa ,,mojego przemówienia" — powiedziałem mu wprost, że, o
dziwo, chwalą je. — I ja spotkałem się z podobną opinią — rzekł z
uśmiechem Bierut — tak niekiedy bywa i w świecie literackim:
dzieło słabe, a tymczasem czytelnicy je chwalą. Już więcej prezydent
nie zwracał się do mnie o napisanie wystąpień. Pisał je sobie sam.
Szczególnie starannie Bolesław Bierut przygotował swoje prze-
mówienie na dzień wigilijny pierwszych po wojnie świąt Bożego Na-
rodzenia. Obchodzono je i u nas bardzo uroczyście, w familijnych
nastrojach. Wspólną tradycyjną wieczerzę przygotowano w sali ja-
dalnej hotelu sejmowego. Zaproszono na kolację tym razem cały
personel administracyjny Belwederu, KRN, przybyło wiele osób z
rządu i wielu działaczy partyjnych. Główny stół zajęły liczne władze, z
Bierutem pośrodku. Ja ulokowałem się z rodziną przy oddzielnym
stoliku, zresztą w zaszczytnej bliskości stołu prezydenckiego.
Bierut wygłosił serdeczne świąteczne przemówienie. Już dawno
spostrzegłem, że ilekroć prezydent zwracał się do całego narodu,
zdobywał się na jakieś wprost dramatyczne akcenty żarliwości, prze-
konywania, prośby. Wystąpienia swoje zaczynał zwykle od słów:
,,Bracia i siostry". Błagał, wprost błagał, by mu zaufano, by trakto-
wano go jak prezydenta, który naprawdę z całej duszy chce praco-
wać dla dobra narodu i tylko dla dobra narodu polskiego; że przy-
chodzi mu działać w warunkach niełatwych, w okolicznościach
szczególnych, ale przecież nie ma innej historycznej drogi. W wi-
gilijnym przemówieniu Bierut wspomniał o tradycjach religijnych, tak
mocnych w narodzie polskim. Zapowiedział, że po głębokich re-
formach społeczno-ekonomicznych przyjdzie okres wielkiego roz-
woju, nastąpi gwałtowny wzrost dobrobytu, tak, że nasze półmiski i
talerze świąteczne już w niedalekiej przyszłości będę o wiele lepiej i
obficiej zaopatrzone.
Po wystąpieniu prezydenta rozpoczęła się wieczerza. Śpiewano
kolędy i pieśni partyzanckie. Na sali zapanowały patriotyczne na-
stroje, właściwe dla kraju, którym kieruje Rząd Jedności Narodu.
Wreszcie zaczęły się tańce. Pierwszego walczyka z jakąś panienką o
słodkiej buzi zainaugurował prezydent. Śmiało podeszła do niego od
sąsiedniego stolika. Tańczył nieźle, z jakimś lirycznym nawrotem do
swych młodzieńczych wspomnień.
144
Zaraz po Nowy Roku rozpoczął się okres intensywnej pracy •w
Belwederze; nasilała się rozgrywka z PSL i Mikołajczykiem, co
prowadziło do ostatecznego określenia się postaw politycznych i
mobilizacji sił w obozie związanym z PPR.
Na korzyść PSL działał kościół, poprzez ambonę i konfesjonał,
apelując do już przygotowanych i od dawna przez siebie urobionych
umysłów szerokich rzesz ludności polskiej. Kościół stawiał teraz na
swoich niezawodnych sojuszników, a więc na ciemnotę, bez-
krytycyzm i naiwność ludu, instynktownie wrogiego wszelkiemu po-
stępowi, wszelkiej słusznej i rozsądnej myśli, z natury niezdolnego do
jakiegokolwiek krytycyzmu, posługującego się baśniowym systemem
myślenia, gdzie możliwe i logiczne było to, co z natury swojej nie
mogło być ani możliwe, ani logiczne. Nadzieje swoje ludzie prości
wiązali niemal zawsze z wydarzeniami nadprzyrodzonymi, z cudami,
choć, oczywiście, w żaden sposób nie mogli być pewni swoich
urojeń, to jednak byli do nich fanatycznie przywiązani. Tego, kto by
ich — dla ich dobra zresztą — od nich odwodził, rozszarpaliby na
kawałki. A więc kościół mógł się posłużyć grożącym w każdej chwili
wybuchem wściekłości, fanatyzmem tłumów.
Ten tłum polski, bardzo zręcznie popychany do działania, co jakiś
czas ukazywał swoje groźne oblicze. Przedstawię tu jeden z
przykładów. Ekipy naukowców wyruszyły w Polskę, aby stwierdzić
rozmiary zniszczeń i odnaleźć to, co się jeszcze zachowało z
historycznych zabytków spośród nagrobków i pomników na starych
cmentarzach. Jedna z ekip odnalazła na Kielecczyźnie, na jakimś
zapomnianym cmentarzu, groby o niezwykłej wartości muzealnej.
Zaczęto je rozkopywać, dobywać z nich stare przedmioty, badać
mogiły. Okoliczna ludność została podburzona wieściami, że
komuniści rozpoczęli niszczenie wszystkich cmentarzy katolickich, że
na ich miejsce mają być wprowadzone inne, bezwyznaniowe, z
jednakowymi dla każdego nagrobkami. Sfanatyzowane , rozjuszone
kobiety z okolicy, poparte przez ponurych chłopów, w duszach
których życie nagromadziło wiele nienawiści, oraz przez rozmaitych
miejscowych pomyleńców — uzbrojone w motyki, drągi, siekiery,
napadły na pracującą na cmentarzu ekipę naukowców, wśród
których były i młode kobiety. Kilka osób spośród nich zabito, kilka
ciężko zraniono. Wystraszone niedobitki uciekły do najbliższej stacji
kolejowej.
Wydarzenia te posłużyły jako argument dla obu walczących ze
sobą stron. Komuniści alarmowali z powodu odwiecznej, nieprze-
branej ciemnoty tłumu polskiego, naturalnego sojusznika wszelkich
mętów i pasożytów społecznych, zaś tak zwana opinia narodowa
rozpuszczała wyolbrzymione, poprzekręcane, odpowiednio skompo-
nowane i najperfidniej ,,uzasadnione" wieści, że PPR-owcy, bolsze-
wicy likwidują wszelkie stare pomniki, nawet na cmentarzach ka-
145
tolickich, i że nie tylko tradycje religijne, ale i kultura naszego narodu
zagrożone są od podstaw. Tego rodzaju opinie i karykaturalne wieści
(myśmy w Belwederze mieli obiektywny, kilkakrotnie sprawdzany na
żądanie Bieruta, raport o wydarzeniach, sporządzony przez
miejscowe władze bezpieczeństwa) dotarły, naturalnie, i do naj-
bardziej kulturalnych środowisk Warszawy, gdzie dano im zaraz, i to
skwapliwie, wiarę.
Miałem potem możność rozmawiania na ten temat z dwoma pro-
fesorami uniwersytetu. Opowiedzieli mi oni całą historię (nie bez
pewnych złośliwości w stosunku do mnie — ze względu na moją
pracę w Belwederze), niby to rozbudowaną odpowiednio krytycznie i
przepuszczoną przez subtelne filtry pragmatyki naukowej. Tym
sposobem wieści te miały formę bardziej kulturalną, ale wymowę tym
zjadliwszą. Próbowałem z profesorami polemizować, przekazać im
dane obiektywne, znane mi przecież dobrze. Ale tym bardziej mi nie
wierzyli, byli fanatycznie przekonani, że ten niby to obiektywizm — to
właśnie taka perfidna propaganda komunistów. Oni wiedzieli lepiej,
byli o wszystkim lepiej poinformowani. Gdy nie chciałem przystać na
ich rację, obrażali się na mnie.
W walce z PPR przyszły również na pomoc PSLowi ,,siły nad-
przyrodzone". Kler katolicki wcześniej zapowiadał, że mogą zacząć
dziać się cuda. I rzeczywiście, długo nie trzeba było czekać. Zaczęły
się one zdarzać w wiejskich kościółkach, najczęściej w pobliżu
silnych posterunków milicji i UB lub w takim miasteczku, gdzie
miejscowe komitety partyjne przejawiały zbyt wielką aktywność
propagandową. A ponieważ komuniści robili spokojnie swoje — cuda
zaczęły się pojawiać i w wielkich miastach wojewódzkich.
Jak wiadomo, władza ludowa ukonstytuowała się najpierw w Lu-
blinie. I właśnie w tymże samym Lublinie, na znak protestu, wydarzył
się jeden z największych ówczesnych cudów w Polsce — i to w
samej katedrze. Z potężnymi, poruszonymi tłumami nie mogła sobie
dać rady milicja, którą w rezultacie porządnie poturbowano. Ale cuda
miały jednak wymowę błahą — dotyczyły tylko spraw formalnych,
zewnętrznych — w każdym razie nie zmieniały one układów
międzyludzkich i stosunków społeczno-politycznych w kraju.
Widocznie w tych kwestiach siły nadprzyrodzone były jednak bezsilne
i ograniczały się w zasadzie do tak drobnych działań, jak ronienie łez
przez figury czy obrazy Matki Boskiej po kościołach (rzecz sama w
sobie wzruszająca), czy też wyrastanie Panu Jezusowi włosów na
jego wyrzeźbionych w drzewie lub w marmurze postaciach. Tłumy
popadały w fanatyczne wzburzenie i demonstrowały zaraz swoją
wrogość w stosunku do władzy ludowej. Naturalnie Mikołajczykowi
pomagało również i zbrojne podziemie (tutaj argumenty zastępowała
kula), choć wypierał się on jakiegokolwiek z nim związku. PSL-owi
pomagał również i Zachód oraz wojownicza pol-
146
ska emigracja. Zachód — jak mógł, tak dyskredytował wewnętrzne
stosunki w Polsce i zachęcał masy do oporu. Zasilał podziemie w pie-
niądze i broń.
Kraj wchodził w okres plebiscytu i wyborów. One to właśnie miały
przyczynić się do ujawnienia się prawdziwej woli narodu co do tego,
jak chce ułożyć swoją przyszłość. Tymczasem z tym narodem
identyfikowała się z jednej strony PPR, a z drugiej PSL. Ogół
emocjonował się, choć był to dopiero początek długiego okresu
przygotowawczego.
W Belwederze miała się odbyć generalna, niezwykle doniosła
konferencja polityczna między PPR i PSL z udziałem najwybitniej-
szych osób i przedstawicieli obu ugrupowań. Zaczęliśmy czynić
przygotowania. Ja dostałem polecenie powiadomienia PAP, by ta jak
najszybciej dokonała analizy wszystkich odnotowanych w prasie
publicznych wieców, wystąpień, przemówień członków PSL na
zebraniach i w radio. Sądzę, że Bierut chciał się bronić tym nagro-
madzonym materiałem przed zarzutem hamowania przez państwowe
czynniki administracyjne swobody propagandy peeselowskiej.
Konferencję wyznaczono na godzinę czwartą po południu. W se-
kretariacie miałem pełnić dyżur tylko ja. Na dole z całym swoim
biurem prawnym (na wypadek konieczności dostarczenia jakichś akt)
urzędował Bolesław Walawski. Bierut przeszedł przez sekretariat do
swego gabinetu. Był w złym humorze, gniewny, zdecydowany. Jego
ruchy stały się jakby brutalne, twarz była odmieniona;
sprawiał wrażenie człowieka gotującego się do bezwzględnej walki.
Spojrzał na mnie odruchowo, wkroczył do gabinetu i zaraz pogrążył
się w stosie akt.
Przybywali członkowie Komitetu Centralnego PPR, wśród nich —
Roman Zambrowski. Zjawili się również przedstawiciele PSL;
wysoki, pochylony, o twarzy wytrawnego wyjadacza sejmowego —
Kiernik. Za nim nadbiegł uśmiechnięty, poczciwy i wesoły Czesław
Wycech. Przyszedł do Belwederu i Stanisław Mikołajczyk; towa-
rzyszył mu jakiś jego sztabowiec. Mikołajczyk — wysoki, zażywny,
dobrotliwie uśmiechnięty — był elegancko ubrany. Zatrzymał się w
sekretariacie na sekundę, podniósł z biurka jakiś tygodnik, spojrzał
na jego pierwszą stronę i swobodnie, bez pukania, przeszedł do
gabinetu Bieruta.
Na konferencji zebrało się około dziesięciu osób. Dziewczyny
przyniosły do gabinetu Bieruta wielkie dzbany z gorącą kawą i
filiżanki. Rozpoczęły się rozmowy. Na początku głosy za drzwiami
były spokojne, przytłumione, monotonne, po czym narastały w nich
jakby tarcia, ostre zgrzyty, gniewne tony. Brzmiało czyjeś dłuższe,
gwałtowne przemówienie. To znów zaczynał mówił równym, spokoj-
nym, grzecznym, choć twardym głosem Bierut. Następnie słychać
było równie długą przemowę Gomułki. Obficie wypowiadał się z ko-
10- 147
lei Mikołajczyk. Mówili inni, znowu przemawiali główni przywódcy.
Głosy zderzały się, mieszały ze sobą, wreszcie zaczęła szumieć w
gabinecie nierozerwalna kipiel czy też jakby jakiś potężny, wichrowaty
kłąb słów, okrzyków, wypowiedzi. Wreszcie nastała cisza. Po chwili
było słychać jakiś głos pojedynczy, po nim znowu milczenie i znów
czyjąś dłuższą wypowiedź — i tak na zmianę, aż do wybuchu nowej,
tym gwałtowniejszej kipieli. Znowu nastąpiła cisza, a po niej po kolei,
jakby przy ostatniej wymianie strzałów, odzywały się głosy
pojedyncze, krótkie, dobitne, gniewne, po czym znowu cisza, a
następnie już tylko głosy odsuwanych krzeseł i foteli.
Po chwili gabinet Bieruta zaczęli opuszczać po kolei przedstawi-
ciele PSL. Najpierw wybiegł niemal truchtem Czesław Wycech; pędził
teraz z wystraszoną niemal twarzą tak szybko, jakby pragnął, by
zapomniano, że on kiedykolwiek tu był. Za nim wysunął się z ga-
binetu minister Kiernik, z 'osobliwą miną gracza, który, najniespo-
dziewaniej dla siebie, zgrał się do ostatniej nitki. Wywołało to w nim
taką depresję, że nie potrafił odnaleźć drogi do drzwi wyjściowych,
zderzył się ze stołem i zaskoczony przyglądał mu się gniewnie, jakby
to właśnie stół był winien wszystkiemu. Raptem dojrzał leżący,
ilustrowany tygodnik i zaczął przerzucać go z dziwną ciekawością i
niezbyt mądrym uśmieszkiem, jakby znalazł nieoczekiwane, a dość
zabawne komentarze do znanych sobie myśli. I naraz ocknął się,
wyprostował, dumnie spojrzał na mnie i już krokiem stanowczym
wyszedł z sekretariatu.
Po paru chwilach gabinet prezydenta opuścił Stanisław Mikołaj-
czyk. Był chmurny, ale nie zgnębiony.
Pepeerowcy pozostali jeszcze w gabinecie Bieruta. Naradzali się
dość długo, ale już w ciszy i skupieniu. Słychać było tylko nieco
donioślejszy głos Gomułki. Wyglądało na to, że w jakiejś kwestii nie
bardzo zgadza się z Bierutem. Dochodziła godzina dziesiąta, kiedy
wyszli. Gabinet prezydenta wypełniały tak gęste kłęby dymu z
papierosów, jakby tam powstał pożar. Bierut z niedopalonym papie-
rosem w ręku wyszedł energicznym, zdecydowanym krokiem. Lekko
zbiegł po schodach i na piechotę, bez palta, pomaszerował przez
dziedziniec do swojego mieszkania.
Nie od razu dowiedziałem się o rezultacie narady. Okazało się, że
z planowanej ugody nic nie wyszło. Wręcz przeciwnie — wojna z PSL
na całego. Mikołajczyk nie chce pójść na żaden kompromis, na
żadne ustępstwa. A proponowano mu niezłe warunki: 50% posłów na
sejm z PSL. Przy takich warunkach wszystkie partie do wyborów
szłyby razem, ławą, bez wrogiej propagandy, bez podstawiania sobie
nogi, w ramach ogólnego bloku Rządu Jedności Narodu Mikołajczyk
oświadczył na to, że w ten sposób chce się go podstępnie zmusić do
rezygnacji z walki wyborczej. Nawet na 55°/o nie przystawał.
Owszem, jeżeli PPR i jej partnerzy polityczni za-
148
wrą z PSL odpowiednią umowę na piśmie, gwarantującą że PSL
otrzyma w sejmie nie 50% a 75% mandatów, wówczas Mikołajczyk
na takie warunki zgodzi się i zaniecha walki wyborczej. W tej sytuacji
zaprzestano dalszych pertraktacji: komuniści wycofali się z rozmów i
oświadczyli, że niech wybory wyjaśnią ostatecznie sytuację i niech
sprawę rozstrzygnie głos narodu. Nasili się za to bardzo walka
polityczna, co nie jest zbyt wskazane dla kraju i tak rozdartego prawie
wojną domową.
Kraj wchodził więc teraz w okres nasilającej się walki wyborczej.
PSL i oddane mu rozmaite autorytety w życiu kraju, a więc
naukowcy, profesorowie i inni, wzmogli teraz szczególnie intensywną
propagandę na rzecz wolnych wyborów. Argumentowano, iż wybory
zapewniła Polsce umowa między aliantami, że w tym celu powstał
Rząd Jedności Narodu, aby właśnie doprowadzić do wolnych
wyborów i wyłonienia potem takiego stałego rządu, jakiego kraj
będzie sobie życzył.
Bierut znów utonął w pracy; różne bieżące sprawy, które tylko on
sam mógł rozstrzygnąć, piętrzyły się. Brakowało mu czasu, by
podołać coraz to nowym zadaniom. Ale pracował coraz więcej.
Prowadził tryb życia pozbawiony niemal całkowicie jakichkolwiek
atrakcji, rozrywek, radości. Rosły natomiast przykrości i zgryzoty.
Bierut miał teraz o czym myśleć. Już nie chodziło tylko o pokonanie
Mikołajczyka, czemu nie mógł przecież być przeciwny; powstawało
wiele skomplikowanych, dramatycznych problemów. Gdy
zachodziłem do gabinetu prezydenta, nierzadko zastawałem go teraz
nie przy biurku, a stojącego przy oknie, skąd roztaczał się widok na
piękny, tarasami spadający park. Był bardzo zamyślony. Patrzył
zachłannie na park, jakby te historyczne Łazienki, o które tak bardzo
dbał, mogły mu najbardziej pomóc w jego ciężkich rozterkach.
Układałem w milczeniu na biurku prezydenta przyniesione .akta i
cicho wychodziłem z gabinetu.
W trudnych dla mnie okolicznościach, które stawały się już czymś
upokarzającym, korzystając kiedyś z tego, iż Bierut miał akurat
wolniejszą chwilę, poprosiłem go o rozmowę. Zaraz się na to zgodził,
kazał mi usiąść w fotelu. Na jego twarzy pojawił się nieokreślony,
niby to smętnawy uśmiech. Począłem mówić jakby nie swoim
głosem, iż od pewnego czasu odnoszę wrażenie, że na swoim
stanowisku w Belwederze nie jestem już nieodzowny, a zatem czy
149
nie powinienem odejść. Bierut milczał, pomału wkładał papierosa do
cygarniczki. Zdawał się przemyśliwać coś niełatwego. Wreszcie od-
rzekł z męską otwartością:
— I ja też sądzę, że powinniśmy się rozstać. Całą minioną pańską
działalność ogólnie oceniam bardzo pozytywnie. Ale zmieniły się
czasy i stosunki. Pan jest w zasadzie literatem i powinien pan chyba
zająć się przede wszystkim pracą literacką. Jeśli będzie pan szukał
jakiejś zarobkowej posady, to może pan liczyć na moje poparcie.
Właściwie wszystko już było powiedziane i Bierut zamilkł. Ale za
chwileczkę jakby trochę się przymuszając, zapytał jeszcze:
— Nad czym pan obecnie pracuje?
Parę minut trwała ta dosyć sztuczna rozmowa o literaturze. Na
biurku zadzwonił bezpośredni telefon do prezydenta, wstałem zatem
i ukłoniłem się. Bierut skinął głową i grzecznie podał mi dłoń.
W dalszym ciągu niby to urzędowałem, siedziałem w sekretaria-
cie, przyjmowałem telefony i łączyłem Bieruta, gdy Górska wycho-
dziła poza biuro. Właściwie to czekałem już tylko na przybycie
mojego następcy.