Ze wspomnień sekretarza Bolesława Bieruta
Jakub Berman
Któregoś dnia, wkrótce po obiedzie, Bierut otworzył drzwi do mojego pokoju i poprosił (zwykle w
bardzo uprzejmy sposób zwracał się do swoich współpracowników), abym go przez godzinę z nikim nie
łączył telefonicznie. Wiedziałem, że studiuje akta żołnierza polskiego, wartownika, który w starciu z
pijanymi zastrzelił jedną osobą i kilka poranił. Sąd polski skazał go na karę śmierci. Żołnierz zwrócił się
do prezydenta z prośbą o akt łaski. Bierut musiał (sprawa była już opóźniona) wydać decyzję do dnia
następnego. Tymczasem na jego biurku piętrzył się stos akt dotyczących właśnie tej sprawy. Upłynęło
może ze dwadzieścia minut, gdy na moim biurku zadzwonił telefon, przeznaczony tylko dla członków
rządu. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem męski, energiczny, bardzo pewny siebie głos:
— Wiceminister Jakub Berman. Proszę połączyć mnie z obywatelem prezydentem.
— Panie ministrze — odrzekłem grzecznie, nic do tej pory nie wiedziałem o Jakubie Bermanie — pan
prezydent jest bardzo zajęty i nie będzie mógł w tej chwili mówić przez telefon.
— Mimo to, obywatelu — głos Bermana brzmiał łagodną perswazją — proszę mnie oznajmić
prezydentowi.
— Otrzymałem zakaz od pana prezydenta łączenia go w tej chwili z kimkolwiek — upierałem się.
— Obywatelu sekretarzu, jeszcze raz proszę o połączenie mnie z obywatelem prezydentem — głos
Bermana zadrgał teraz głuchym i tak władczym tonem, że mimo woli nacisnąłem guzik telefonu Bieruta.
— Panie prezydencie — powiedziałem — bardzo przepraszam, ale pan minister Jakub Berman
koniecznie chce mówić z panem prezydentem.
— Proszę, proszę — odrzekł Bierut tak, że aż mnie to zmieszało.
— Łączę, panie ministrze — powiedziałem do Bermana.
Odbyła się między nimi dość krótka rozmowa. Dowiedziałem się potem, że Berman nie dzwonił —
jak przypuszczałem — w sprawie owego żołnierza. Takie rzeczy niewiele go ostatecznie obchodziły. To,
że jego, Bermana, nie chciałem dopuścić do Bieruta, musiało go raczej ubawić, bo gdy parę dni później
przybył do prezydenta, przywitał się ze mną z dosyć osobliwą miną i z nieokreślonym uśmieszkiem.
Zapewne powiedział do Bieruta, jakiego to ma w sekretariacie służbistę, bo Bierut wezwał mnie zaraz po
coś do swego gabinetu i obaj panowie popatrzyli na mnie, jak na jakiś eksponat.
Zrozumiałem potem, że Berman spełniał w rządzie rolę szarej eminencji, ale chodziło o to, by tego nie
ujawniać. Któregoś dnia po ważnym "politycznym bankiecie", musiałem na zlecenie Bieruta podać do
prasy listę obecnych na przyjęciu ministrów i innych członków rządu. Sporządzając tę listę umieściłem
Bermana w czołówce. Bierut przejrzał listę przed drukiem i zaraz niecierpliwie, z jakimś niesmakiem,
zakwestionował pozycję Bermana. — Pan minister Berman jest osobą wielce szanowną, ale ulokujemy
go gdzie indziej, między wiceministrami i w kolejności alfabetycznej — poinformował mnie i sam
przesunął nazwisko Bermana na liście o kilkanaście pozycji niżej.
W tym czasie ministrem spraw zagranicznych został Wincenty Rzymowski. W salonie ministerstwa —
wciąż jeszcze w gmachu dyrekcji kolei na Pradze — odbyło się spotkanie Rzymowskiego ze światem
intelektualnym i z publicystami ze stolicy. Obecny był również Jakub Berman. Rzymowski mówił
o aktualnych zadaniach polskiej polityki zagranicznej. Przemawiał nieśmiało, unikał jak mógł
jednoznaczności swoich sądów i opinii, powoływał się co chwilę na Stalina, a w tytułowaniu poprawiał
się w popłochu z marszałka na generalissimusa. Po tego rodzaju odczycie słuchacze wiedzieli tyle samo,
co przed nim. Ale gdy głos zabrał Berman, od razu wszczęło się poruszenie, zaostrzyła się ciekawość.
Mnie tym razem mocno uderzyła sylwetka Bermana. Był to pan około czterdziestki, bardzo przystojny, o
foremnej głowie i zdecydowanie inteligentnej, pełnej wyrazu twarzy. Emanowała z niej wiedza, kultura,
obycie. Był przy tym bardzo elegancko ubrany, miał garnitur świetny, jakich po wojnie raczej się nie
widziało, piękną, lśniąco białą koszulę i bardzo gustowny krawat. Sprawiał ogólnie tak estetyczne
wrażenie, że z przyjemnością patrzyło się na niego.
Był pewny siebie aż do nonszalancji, niemal do lekceważenia obecnych. Zdawało się, że wprost
rozkoszuje się i popisuje tą zupełną pewnością siebie. Wyczuwało się, że jest, w jakimś niedobrym
sensie, panem sytuacji i do tego stopnia, iż nie potrzebuje się z nikim liczyć. Mówił gładko, niedbale,
rzucał od niechcenia sądy i opinie, które budziły tysiące pytań, ale przesuwał się lekko ponad nimi dalej,
jakby nie przywiązywał wagi do niczego. Można było odnosić wrażenie, że w ogóle niczego nie
traktował serio, ani Polski, ani polskiej polityki zagranicznej, ani siebie, ani tym bardziej słuchaczy.
Bardzo zręcznie, bez zająknięcia operował słowami: ZSRR, generalissimus Stalin itp.
XYZ
W Belwederze w tym czasie bywali różni ludzie. Niektórzy z nich pchali się nachalnie na osobistą
rozmowę z prezydentem, z ostentacyjnym nieraz przeświadczeniem, że kto jak kto, ale oni mają
zdecydowane prawa do takiej rozmowy. Zachowywali się często nonszalancko, lekceważąco w stosunku
do belwederskich urzędników. Na mnie nie zwracali uwagi, nie bardzo chcieli ze mną rozmawiać.
Zjawiał się w Belwederze kilka razy między innymi nowo mianowany wicedyrektor protokołu
dyplomatycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Był to zadziwiająco przystojny, bardzo elegancko
ubrany młody Żyd, około trzydziestki. Zachowywał się tak, że trudno było z nim wytrzymać choć parę
minut; biły od niego pycha, arogancja, nonszalancja. Właził, gdzie tylko mu się podobało, rzucał się na
fotel, chwytał za słuchawki telefoniczne, aby dokądś telefonować, grzebał w aktach leżących na biurkach,
czegoś tam szukał, nie zwracał uwagi na niczyje protesty i zastrzeżenia.
Wasilewski, bardzo teraz zajęty, z trudem się od niego uwolnił i wreszcie skierowano go do mnie, jako
do sekretarza prezydenta. Przywitał się przez niedbałe podanie gładkiej, wypielęgnowanej dłoni w taki
sposób, iż od razu zrozumiałem, że sprawia mi tym wielki zaszczyt. Akurat nie było Górskiej ani Bieruta
w jego gabinecie, więc wicedyrektor rozsiadł się na fotelu, malowniczym ruchem założył nogę na nogę.
Wziął gazetę, by ją czytać, i zza tej gazety usiłował od niechcenia ze mną rozmawiać. Ba, ale żeby można
było choć cokolwiek zrozumieć z tego, co pan dyrektor mówił. Posługiwał się jakimś niesamowitym
bełkotem, nie przypominającym żadnego ludzkiego języka. Czasami ucho rozróżniało w tym, co prawda,
jakieś pojedyncze słowo polskie, ale to tylko pogłębiało chaos i zamieszanie. Gdy raptem coś pana
dyrektora w gazecie zainteresowało, przestawał mówić, czytał, potem znów się odzywał, będąc widać
pewien, że ja siedzę, czekam i słucham.
Jerzy Borejsza
Zdecydowałem się pójść do Borejszy. Przed wojną był on młodym człowiekiem, świetnym publicystą
w pismach lewicowych, drukował doskonałe artykuły między innymi w komunizującym "Dzienniku
Popularnym". Odznaczały się one wysokim poziomem publicystycznym i literackim, indywidualnym
wyrobionym stylem, bogactwem słownictwa a także celnością argumentów. Opanowanie sztuki
publicystyczno-dziennikarskiej według jak najlepszych warszawskich tradycji łączyło się u Borejszy z
ogólną kulturą osobistą, świetnymi manierami towarzyskimi, eleganckim strojem, co w Warszawie przed
wojną absolutnie obowiązywało, oraz ujmującą powierzchownością. Patrzyłem na niego zawsze z
uznaniem, z sympatią. Nie wiedziałem, że jest z pochodzenia Żydem. W kołach partyjnych zresztą nie
stanowiło to problemu, przeciwnie, ostentacyjnie solidaryzowały się one z Żydami. Wobec wzmagania
się antyżydowskiej propagandy hitlerowskiej, braliśmy Żydów zawsze w obronę.
Zadzwoniłem z Belwederu do prezesa Jerzego Borejszy z prośbą o rozmowę w bardzo istotnej
sprawie. Odpowiedział mi grzecznie, że jest w każdej chwili do usług. Umówiliśmy się na spotkanie u
niego w "Czytelniku". Borejsza był w tym okresie beniaminkiem kół rządzących; znał się chyba ze
wszystkimi ministrami, działaczami politycznymi z okresu wspólnego pobytu w Związku Radzieckim, z
działalności w ZPP, oraz jeszcze z czasów przedwojennych. Był w dobrych stosunkach, ale bez zażyłości,
z Bierutem. Niekiedy dzwonił do Belwederu, aby, jak to mawiał po wojskowemu, zameldować się u
prezydenta w danej sprawie. Bierut zawsze chciał z nim mówić.
Wokół "Czytelnika" zgromadziło się mnóstwo ludzi o różnej przeszłości politycznej, o rozmaitych
światopoglądach i różnym (przeważnie jednak inteligenckim) pochodzeniu społecznym, ludzi bystrych,
inteligentnych, utalentowanych, twórczych. Borejsza w swoim państwie prasowym umiał stworzyć jakąś
wspólną platformę porozumiewawczą, gospodarował ludźmi mądrze, czasami niby to szorstko, ale
doskonale dawał sobie radę. Miał autorytet, posłuch, cieszył się sympatią. Od razu wiedział jak z kim
rozmawiać, do jakiej roboty go postawić. Wprowadził zwyczaj, że wszyscy czytelnikowscy redaktorzy
naczelni tak między sobą, jak i z prezesem Borejszą byli na "ty".
(Źródło: Stanisław Łukasiewicz, BYŁEM SEKRETARZEM BIERUTA, KAW, Kraków 1987.)