Stanisław Łukasiewicz
BYŁEM SEKRETARZEM BIERUTA
Wspomnienia z pracy w Belwederze w latach 1945-1946
Zainteresowanie historią polityczną Polski, w tym także czterdziestolecia Polski Ludowej, w naszym społeczeństwie nie tylko nie słabnie, ale raczej stale narasta i pogłębia się.
Różne są tego przyczyny. Jedną z nich jest charakterystyczna niewątpliwie dla młodego pokolenia Polaków chęć poznania swojego narodowego życiorysu, potrzeba znalezienia odpowiedzi na wiele pytań, skonfrontowania jakże różnych często opinii i poglądów.
Książka, którą proponujemy Czytelnikowi, spełnia te oczekiwania; prezentuje postać wybitnego męża stanu, w szczególnym dla PRL okresie, niesie również wiele istotnych informacji dotyczących lat 1945-1946. Ich koloryt, niepowtarzalna atmosfera, odnajdujące się w wydarzeniach znaczących i w tych o charakterze anegdotycznym, także przecież oczekiwanych przez Czytelnika, mogły być oddane tylko przez takiego człowieka jak Autor, zajmujący wówczas ważną pozycję w Belwederze.
Przybliżenie sylwetki Bolesława Bieruta - wybitnego działacza partyjnego i polityka, pokazanie jej w sposób naturalny, w uwikłaniach wielu konieczności i trudnych sytuacji społecznych, jest niewątpliwie wielką zaletą tej książki.
Tak jak każde wspomnienia i te również wywołają zapewne w pamięci uczestników tamtych wydarzeń inne nieco oceny i opinie. Subiektywizm jest jednak nieodłączną cechą tego gatunku literackiego, zarazem wadą i zaletą. Zdając sobie sprawę z niedoskonałości literatury pamiętnikarskiej, ale i doceniając niewątpliwe zalety tekstów S. Łukasiewicza - polecamy tę książkę Czytelnikowi, z przekonaniem, iż będzie dlań nie tylko interesującą lekturą, lecz także wywoła refleksje i zadumę, jakże potrzebną dzisiaj nam wszystkim - Polakom.
Zaraz po wojnie część inteligencji polskiej, zwłaszcza związanej z obozem londyńskim AK, przyjęła postawę biernego oporu w stosunku do powstającej władzy ludowej. Nie uznawano jej w ogóle za władzę, traktując ją jako obcą narodowi, narzuconą mu przemocą i sprzeczną z prawdziwymi interesami Polski. Twierdzono w tych kołach, że i polscy komuniści pozbawieni są prawdziwej niezależności, że jedynie ją pozorują, a w gruncie rzeczy słuchać muszą tajnych dyrektyw Moskwy. Prawica, rozgoryczona i zawiedziona postawą dotychczasowych sojuszników na Zachodzie, dla których - i, zdawało się, dla wspólnej sprawy - nie żałowała trudu, oceniała, iż zgotowali jej oni okrutny los zdania się na łaskę i niełaskę nieprzejednanego wroga politycznego. Cały świat zresztą przyglądał się z dużym zainteresowaniem poczynaniom nowej władzy ludowej w Polsce i śledził przebieg wydarzeń w naszym kraju.
Putrament w późniejszej swojej książce pt. „Pół wieku” pisał o tym okresie, że gdy wojska radzieckie zajęły Pragę i zjawiło się tam w samochodzie kilku umundurowanych polskich literatów - spoglądali oni na drugi brzeg, na walczącą jeszcze Warszawę ze zgrozą, ze zdumieniem - jak na wielką niewiadomą.
Takie to były nastroje w kraju w pierwszych miesiącach po wkroczeniu Armii Czerwonej, gdy w maju 1945 roku zgłosiłem się do Związku Nauczycielstwa Polskiego, aby wrócić do swojej przedwojennej funkcji referenta prasowego, którą pełniłem około roku, od września 1938 r. aż do wybuchu wojny. W pracy tej osiągnąłem wtedy sporo sukcesów. Moje artykuliki, notatki, drukowane głównie w warszawskiej prasie lewicowej, dotyczyły zagadnień społecznych, ekonomicznych i politycznych w Polsce. Prezentowałem w nich stanowisko organizującego się frontu ludowego, a właściwie - najbardziej aktywnych w tym froncie komunistów.
Redagowałem tygodniowy biuletyn prasowy, dający wiadomości o ruchu nauczycielskim. Dotyczyły one zawodowej sytuacji nauczyciela, problemów szkoły, stanu oświaty w Polsce oraz ogólnych spraw gospodarczych i społeczno-politycznych.
Mimo, iż coraz bardziej narastało zagrożenie niemieckie, które w zasadzie łagodziło konflikty wewnątrzkrajowe - prasa endecka i jej pokrewna wciąż jeszcze atakowały Związek Nauczycielstwa Polskiego za jego prokomunistyczną i proradziecką działalność ideologiczną. Często były to wulgarne napaści i pospolite insynuacje. W Łodzi bojówkarze „Falangi” wrzucili do gmachu Związku bombę, raniąc nauczyciela. Omawiałem zaraz takie wydarzenia w biuletynie związkowym rozsyłanym do prasy, nie szczędząc mocnych słów i dobitnych określeń przeciwko naszym kryptohitlerowcom, jak to wtedy nazywano „falangistów”.
Artykuliki moje chętnie przedrukowywała warszawska prasa lewicowa („Robotnik” na pierwszej stronie). Po kilku takich publikacjach niektóre pisma lewicowe zaprosiły mnie do stałej współpracy. Pisałem dla nich teksty, w których podejmowałem polemikę z napaściami na Związek (między innymi z Janem Wiktorem, który w faszyzującym tygodniku „Prosto z mostu” oskarżał właśnie w tym czasie nauczycieli szkoły podstawowej o sadyzm). Recenzowałem książki poświęcone szkole. Fragmenty większej pracy pod tytułem „Szkoła w literaturze polskiej” drukowałem w „Dzienniku Porannym”. Pisałem zbeletryzowane felietony o sytuacji nauczycieli, szczególnie samotnych nauczycielek na prowincji. Jeden z takich artykułów, obrazujących pracę i dolę nauczycielki na zapadłej wiosce, przedrukowało kilkadziesiąt lewicowych i prawicowych pism w kraju. Pominęła go tylko prasa prorządowa.
Mój artykuł z prasowego biuletynu związkowego, omawiający problem pozostawania poza szkołą coraz większej ilości dzieci - i to z różnych środowisk społecznych - wykorzystała brukowa prasa endecka, aby podnieść wielki krzyk przeciw kierownictwu Ministerstwa Oświaty. Artykuł ukazał się na pierwszych stronach trzech endeckich gazet pod sensacyjnym tytułem drukowanym wielką czcionką, jak to wtedy było w modzie.
Ta intensywna działalność publicystyczna umocniła moją pozycję w Związku. Zdobyłem pełną aprobatę dla tego rodzaju radykalnych wystąpień ze strony mojego bezpośredniego szefa, wiceprezesa ZNP - Czesława Wycecha. Zyskałem uznanie i poparcie (jawne bądź ciche) lewicowych kół związkowych, grupujących się właśnie wokół jego osoby.
Czesław Wycech przeżywał wtedy w swojej społecznej, nauczycielskiej i publicystycznej działalności piękny okres. Był wówczas zażywnym, zdrowiem i energią promieniującym panem około czterdziestki, wzrostu raczej niskiego, o ujmującej powierzchowności...
Zjednywał sobie kolegów, budził w nich zaufanie i sympatię swoją bezpośredniością, naturalnością, ciepłym, życzliwym uśmiechem. Należał do lewego skrzydła ówczesnego PSL, solidaryzującego z „Wyzwoleniem” i z komunizującymi organizacjami chłopskimi. Wcześniej był nauczycielem szkoły wiejskiej, krnąbrnym, buntującym się. Przy każdej okazji występował w obronie praw nauczycielskich, demonstrował żałosną rolę i dolę nauczyciela wiejskiego, traktowanego przez władze sanacyjne niemal jak zło konieczne. Wskazywał upadek oświaty, choćby poprzez to, że dla coraz większej liczby dzieci nie było miejsca w szkole. W sprawach społecznych agitował za reformą rolną bez odszkodowania i za wszystkimi innymi hasłami politycznymi organizującego się frontu ludowego. Umieszczał mocne artykuły w prasie związkowej i chłopskiej; były one pisane językiem prostym, bez modnych ówcześnie pretensjonalnych sformułowań, trafiającym do czytelnika. Uczył, działał, pisał. W swojej pracy był również reformatorem, wyrazicielem doli i potrzeb środowiska wiejskiego, z którego wyrósł i któremu teraz chciał pomagać. Szybko zatem naraził się władzom sanacyjnym. Przenoszono go z jednej szkoły do drugiej, w coraz to dalsze i trudniejsze tereny Polski. Kiedy został wybrany do władz Związku Nauczycielstwa Polskiego, przeniósł się do Warszawy.
Po strajku szkolnym Czesław Wycech wybrany został wiceprezesem Związku, do którego próbował zbliżyć lewicę nauczycielską, przede wszystkim ludzi umiejących władać słowem i piórem. Nakłaniał Związek do sojuszu z rozwijającym się Stronnictwem Demokratycznym i z innymi partiami - członkami frontu ludowego. W swoich artykułach, licznie teraz publikowanych, propagował szkołę świecką, hamował w szkolnictwie wpływy klerykalne. A nie były one małe w masach nauczycielskich, szczególnie wśród nauczycieli szkół średnich, wywodzących się z inteligencji. Kler polski miał swoich zwolenników i w ZNP - także w centrali i w ówczesnym Zarządzie Głównym. Prezes ZNP - Jan Kolanko, któremu w okresie strajku szkolnego prawica przylepiła miano komunisty, bolszewika wysługującego się Moskwie, jak się później okazało, był klerykałem, składającym przy każdej okazji hołd papieżowi. Po strajku szkolnym musiał ustąpić ze stanowiska prezesa, ale w Zarządzie Głównym jeszcze przez jakiś czas pozostał. Był niezbyt długo opiekunem „Głosu Nauczycielskiego”, którego redaktorem naczelnym był Włodzimierz Racławicki. Obaj pochodzili w Małopolski.
Racławicki był mężczyzną przystojnym, średniego wzrostu, o gładkiej, inteligentnej twarzy. Miał wtedy trzydzieści kilka lat, dobrze się ubierał, wypowiadał się ciekawie, dowcipnie. Posługiwał się sądami wyrobionymi, ujmował kwestie skrótowo i sensownie. Skłonny był do miłych, przyjaznych uśmiechów. Ale swoje obowiązki naczelnego redaktora i głównego w piśmie publicysty - do czego był zobowiązany - traktował dość lekko. Sprawiał wrażenie, jakby te sprawy nie były dla niego najważniejsze. Zdaje się, że cenił on coś istotniejszego - to, co młodemu mężczyźnie mogło dać samo życie. Przekonałem się później, iż tym czymś były młode i piękne kobiety. Żonę miał już starzejącą się, którą formowały warunki życia ówczesnego domu mieszczańskiego, powodujące, iż w ciągu paru lat z pełnej wdzięku i zalotności panny stała się zwykłą, urzędową i już spospoliciałą matroną. Szybko stała się korpulentna, z twarzy zniknęły wdzięk i zalotność, jako już niezbyt przydatne. Szykowne stroje zmieniła na praktyczne, mające przede wszystkim zastosowanie w domu. Unikała wysiłków, lubiła przesiadywać z podwiniętymi nogami na kanapie. Toteż wzorem wielu podobnych żon stopniowo tyła, leniwiała, pospoliciała. Wreszcie wyglądała nie na żonę, a na gospodynię swego męża.
Racławicki nie był rad, gdy żona przychodziła do redakcji, szczególnie, gdy byli tam koledzy redakcyjni lub obcy interesanci. Chmurniał, zachowywał się tak, jakby to nie była jego żona, a jakaś obca kobieta, która chyba przez pomyłkę tu weszła. Nie patrzył na nią, udawał, że nie słyszy pytań i zaraz usiłował ją „wypchnąć”. Nie przejawiał również ochoty do publicznego prezentowania żony. Ta z kolei, wcale nie myślała walczyć o jakieś dodatkowe swoje prawa; szybko umykała z redakcji.
Naczelny redaktor musiał pisywać dosyć często; czynił to szczególnie przy ważniejszych aktualnych problemach, które trzeba było właściwie przedstawić. Pisał tak, jak mówił: łatwo, dobrze, używał zręcznych skrótów myślowych. Zawsze był zgodny z aktualną polityką Związku. Była w tym wszystkim tylko mechaniczna obowiązkowość. Starał się pracować w redakcji dobrze, bo przecież za to mu płacono. Niezależnie od oficjalnych, obowiązujących ówcześnie w Związku oraz redaktora naczelnego „Głosu” poglądów, oboje z żoną - jak się później przekonałem - byli klerykałami. Starał się jak mógł kleru nie atakować, od tego rodzaju artykułów uchylał się. To on dyskretnie pomagał Kolance - prezesowi Związku - w odzyskaniu sympatii klerykalnych kół prawicowych. Okazją stały się najbliższe imieniny papieża (w Polsce obchodzono je zawsze publicznie, uroczyście). Prezydent państwa składał życzenia na ręce nuncjusza papieskiego, rezydującego w Warszawie. Endecka i katolicka prasa, właśnie w tym czasie - ostrych walk ideologicznych - starała się uczynić z imieninowych uroczystości jakąś ogólnonarodową manifestację. W prawicowych gazetach pojawiały się na pierwszych stronach wielkie fotografie papieża. Właściciele sklepów również lokowali na wystawach portrety Ojca Świętego. Kolanko dobrze wykorzystał moment. W aktualnym numerze „Głosu Nauczycielskiego” całą pierwszą stronę zajął właśnie portret papieża, drugą zaś wypełniał potężny okolicznościowy artykuł Kolanki. Wywołało to w Związku zdumienie, gdyż jego działacze myśleli wtedy o wszystkim, tylko nie o imieninach papieża. Materiał przeznaczony do druku zwykle przeglądał Wycech, ale nie zawsze miał na to czas. I oto ukazał się, ku ogólnemu zaskoczeniu, papieski numer „Głosu Nauczycielskiego”.
Racławicki miał minę zwycięską, złośliwą i był w świetnym humorze. Ja narobiłem gwałtu, obruszyło mnie to nagłe odstępstwo od linii ideologicznej Związku. W uniesieniu krytykowałem to w obecności Wycecha, Szulkina i innych. Wysłuchiwano mnie z dziwnymi uśmiechami, w milczeniu. Na koniec Wycech machnął pogardliwie ręką i powiedział od niechcenia: To jeden z kolejnych kawałów Kolanki. Z nim przecież zawsze mamy kłopoty. Ale wkrótce się od niego uwolnimy, bo wraca do Rzeszowa.
Racławicki drukował moje wojownicze artykuły, recenzje, bo popierał je Wycech. Ale z czasem Racławicki próbował stawiać opór, zwlekał, odkładał termin druku. A gdy ukazało się kilka moich bardzo mocnych, antyprawicowych tekstów w „Robotniku”, w zwalczaniu mnie w sukurs Racławickiemu przyszedł Stanisław Kwiatkowski, prezes wydawnictw związkowych i dyrektor „Naszej Księgarni”. Należał on oficjalnie do OZON i, zdaje się, miał obowiązek oczyszczania prasy związkowej z komunistów. Zbliżały się wybory do magistratu warszawskiego, wziąłem i ja udział w akcji agitacyjnej frontu ludowego. Opublikowałem w „Robotniku” i w innych gazetach kilka artykułów, popierając w nich tezę komunistów o jedności działania wszystkich związków zawodowych, pracowników fizycznych i umysłowych. Dla OZON była to rzecz niebezpieczna i Kwiatkowski po tych moich - początkującego pracownika związkowego - artykulikach, wpadł w nagły gniew. Na najbliższym posiedzeniu Zarządu Głównego oskarżył mnie o niesubordynację i o zbytni radykalizm, niezgodny z zasadniczą polityką ZNP. Postawił wniosek o wymówienie mi pracy. Wtedy rozgorzała gwałtowna debata polityczna na temat, jaka właściwie powinna być aktualna polityka Związku. Wycech wystąpił zdecydowanie w mojej obronie i sprzeciwił się proponowanemu zwolnieniu. W rezultacie przeciwko mnie głosowali tylko Kwiatkowski i Racławicki. Ostatecznie pozostałem w Związku aż do wybuchu wojny.
Skryte, zdecydowanie prawicowe zapatrywania Racławickiego były teraz częściej krytykowane, gdyż większość działaczy coraz silniej spychała Związek ku radykalnej linii lewicy i ku hasłom sojuszu ze Związkiem Radzieckim, jako najistotniejszego zabezpieczenia przed napaścią Hitlera. Padały bardzo dobitne sformułowania. Racławicki nasłuchał się ich niemało. Przy tym musiał grać lojalnego. Ale znalazłszy się w swoim pokoju, pospiesznie czynił znak krzyża świętego. Składał równiutko wyciągnięte dłonie, wznosił męczeńskie oczy ku niebu i żarliwie trzepał paciorek.
Po Kolance prezesem Związku został Zygmunt Nowicki, stary działacz związkowy o pięknej przeszłości. Pełnił on jednak funkcję raczej już tylko' reprezentacyjną. Był to starszy pan, po siedemdziesiątce, wygląd miał nobliwy, był czyściutki, zawsze starannie ubrany. Jego twarz była jakby martwa, o ceglastych policzkach, ciemnym wąsiku. Jak przystało na mocno starszego pana - humor miał zmienny, kapryśny. Brał udział w posiedzeniach Zarządu Głównego, ale z miną niechętną, przeważnie milczał sceptycznie. Zajmował on w gmachu związkowym obszerne i ładne mieszkanie służbowe. Mieszkał w nim sam. Usługiwała mu dziewczyna z bufetu. Zazwyczaj rano opuszczał to swoje lokum, często w kiepskim humorze. Powrót do normalnego codziennego życia jakoś nie budził w nim entuzjazmu. Może nie był zadowolony ze śniadania? Dość, że witał wszystkich chmurnym obliczem. Na posiedzeniach zarządu ten przedłużający się u niego brak humoru akcentował milczeniem. Ale koledzy wdzięczni mu byli za nie, gdyż, jeśli zabierał głos, to poruszał jakieś raczej osobiste kwestie, gdy zaś włączał się do dyskusji - to mieszał wszystko, wdawał się w nie kończące się, nużące dygresje.
Za swój obowiązek uważał zamykanie narad i podsumowywanie wniosków. Ale i to nie wychodziło mu dobrze, gdyż przecież nie o takich sprawach na posiedzeniu mówiono i nie takie podjęto wnioski, o jakich on mówił. Kilka razy po zebraniu zjeżdżałem na dół windą wraz z prezesem i innymi kolegami, wśród których był Racławicki. W takim towarzystwie prezes najczęściej sobie coś przypominał ze spraw poruszanych na posiedzeniu, najpierw się solennie zastanawiał, po czym stwierdzał niecierpliwie:, Ale niektórzy koledzy wypowiadają sądy nie przemyślane, radykalne, po prostu awanturnicze. Tak nie można. Musimy działać mądrzej, ostrożniej. Ostatnio na przykład taki Racławicki... - i akurat patrzył usilnie na Racławickiego, jak na kogoś innego. Gdy po chwili konsternacji informowano, że chyba chodzi mu o kogoś innego, bo kolega Racławicki stoi obok niego, prezes ze zniechęceniem machał ręką i pospiesznie opuszczał windę. Mimo to przy następnej okazji znów utyskiwał na zbyt komunistyczne wypowiedzi Racławickiego, w jego, zresztą, obecności. Widocznie z jakichś powodów nazwisko to utkwiło na stałe w pamięci prezesa.
W trakcie pracy trochę się zbliżyłem do naczelnego redaktora. Parę razy zaprosił mnie do swojego mieszkania. Żona jego zajmowała się wyłącznie sprawami domowymi. Mąż prawie wcale nie zwracał na nią uwagi. Nakrywała do stołu, podawała jedzenie, herbatę, trochę przesiadywała z nami, przysłuchiwała się naszej rozmowie, próbowała też wypowiadać jakieś własne zdanie, ale co chwilę odbiegała od nas do spraw dla niej donioślejszych, tj. kuchennych. Mimo to, w naszej lekkiej, hamowanej względami grzecznościowymi polemice, solidaryzowała się z mężem. Wyczułem, iż jestem tu brany za zatwardziałego komunistę, Gdy wybuchła wojna, Racławicki już nie krył się ze swoimi prawdziwymi przekonaniami. W pierwszych dniach września urzędowaliśmy w Związku normalnie i prawie codziennie odbywały się posiedzenia zarządu. Prezes Nowicki wypowiadał się teraz jakoś przytomniej. Głośny natomiast, a nawet krzykliwy, stał się obecnie Racławicki. Wygłaszał swoje własne sądy, kwestionujące ocenę sytuacji prezentowaną przez lewicę. Niemal jawnie podkreślał, iż takie poglądy są już teraz nieaktualne. Twierdził, że obecnie są inne siły, które inaczej będą urządzać świat. Z hitlerowcami naturalnie nie sympatyzował, ale przewidywał całkowitą klęskę komunistów.
Zmienił również zdecydowanie swój stosunek do mnie. Z moich wypowiedzi drwił, śmiał się z nich głośno, robił błazeńskie miny do kolegów, kiedy próbowałem dyskutować. W końcu zdobywał się na trywialne gesty; na przykład, gdy ja kończyłem mówić, wyciągał po łobuzersku w moją stronę wyprostowaną nogę, niby lufę jakiejś strzelby do strzału - i przy wszystkich kolegach psuł powietrze z trzaskiem. Rozdzieliły nas szybko, na szczęście, rozwijające się wydarzenia wojenne.
Wracając do działalności Czesława Wycecha w Związku trzeba przyznać, że do ostatniej chwili była ona bardzo intensywna. Związek wciąż alarmował władze sanacyjne o pogarszającej się sytuacji mas nauczycielskich. Zimą 1938/1939 roku Związek przygotował najeżoną cyframi, opracowaniami, analizami, wykresami ogromną „białą księgę”, wykazującą pogarszający się katastrofalnie stan oświaty w Polsce. Księgę tę chciano złożyć ministrowi oświaty. Minister dobrze wiedział, co ta księga zawiera, godził się nawet w duchu z jej wywodami, ale delegacji związkowej nie chciał przyjąć. Dość już miał i tak różnych przykrości na swoim urzędzie. Związek jednak nie dawał za wygraną i różnymi drogami, nawet poprzez sejm, zabiegał o audiencję. Wreszcie doszło do niej. Delegaci ZNP odziani w wizytowe garnitury, niosąc ogromną księgę niby mszał podążyli do ministerstwa. Minister wyraził szacunek dla tak wielkiej pracy, ale minę miał chłodną, nieprzeniknioną.
Ze złożenia białej księgi w ministerstwie nie wynikło nic. Nikt nie miał tam ochoty nie tylko na to, by ją przeczytać, ale nawet przejrzeć. Zresztą urzędnicy ministerstwa nie musieli czytać księgi, aby się dowiedzieć, jak jest naprawdę z oświatą w Polsce. Tylko, że na taką szkołę, jakiej chcieli związkowcy, i na rzeczywiste zrealizowanie powszechności nauczania nie było pieniędzy. Polska nie miała ich nawet na porządne dozbrojenie się, i to w momencie ostatecznego zagrożenia. W Polsce nigdy na nic nie było pieniędzy...
Wojna rozdzieliła mnie z Wycechem prawie na sześć lat. Spotkaliśmy się dopiero w maju 1945 roku, gdy zgłosiłem się do ZNP. Gmach związkowy wypełniony już był ludźmi, głównie nauczycielami - działaczami z podziemia okupacyjnego. Wszyscy byli niezwykle ożywieni, pełni ogromnych nadziei, gotowi do wielkich czynów, do przyjmowania powierzonych funkcji. A ponieważ wciąż nie dawano im sposobności do dokonywania wielkich czynów ani też nie ofiarowywano im ważnych funkcji, więc wyżywali się w nieustannych dyskusjach.
Były one burzliwe, doprowadzały zawsze do kategorycznych wniosków, po których winno następować już tylko działanie. Na razie polegało ono na tym, że zmęczeni dyskutanci rozbiegali się późnym wieczorem do domów. Nazajutrz z nowym zapałem dyskutowali zaciekle. Właśnie z takiej, nie kończącej się dyskusji musiałem wywołać Wycecha, aby się z nim zobaczyć po raz pierwszy po wojnie. Z trudem się stamtąd wydostał. Ucieszył się bardzo na mój widok, uściskaliśmy się, po czym oznajmił, bym wracał do pracy w Związku i wypisał mi kwit do kasy na kilkusetzłotową zaliczkę.
Wycech był wymizerowany, blady, wyglądał na bardzo zmęczonego. Twarz jego wyrażała jakieś zakłopotanie i dezorientację. Związał się on w czasie wojny z rządem londyńskim, z PSL i z Mikołajczykiem. Był członkiem delegatury krajowej i z jej ramienia pełnił funkcję dyrektora tajnego nauczania.
Po wojnie wiceprezesem Związku został Kazimierz Maj. Wkrótce zasłynął on jako bardzo dobry, wielce dowcipny mówca, tryskający humorem, ze skłonnościami do satyrycznego widzenia spraw i problemów. Pierwsze zarządzenia nowych władz oświatowych dały mu okazję do sarkastycznej krytyki. Atakował te zarządzenia z drwiną, jadowicie, demaskował stare skłonności biurokratyczne, czym zdobywał sobie popularność wśród nauczycieli. Do Zarządu Głównego dokoptowano dwóch przedstawicieli PPR - Stefana Żółkiewskiego (na stanowisko drugiego wiceprezesa) i Władysława Ferenca (na kierownika Wydziału Prawnego). Obaj znali mnie z dawnych prac publicystycznych, czytali również moją książkę pod tytułem „Nauczyciele”. Toteż po wojnie z miejsca zaczęli mnie popierać, ale szybko spostrzegli - mieli zresztą rację - że jakoś zmieniły się moje myśli i poglądy polityczne. W dalszym ciągu czułem się bliski komunizmowi, ale nie akceptowałem działalności PPR i nie entuzjazmowałem się rewolucyjną Rosją. Właściwie nie wiedziałem, gdzie jest teraz moje miejsce, jeśli idzie o przekonania polityczne.
W ZNP, w którym objąłem dawną funkcję referenta prasowego, panowały wówczas nastroje promikołajczykowskie i peeseIowskie. Wycech, jak wspomniałem, w czasie okupacji należał do Delegatury Rządu RP na Kraj. Jako działacz chłopski czuł się teraz bliższy, Mikołajczykowi niż organizacjom ludowym, związanym z PPR..'
Wkrótce w Łodzi odbył się pierwszy ogólnopolski zjazd nauczycieli. Udałem się nań jako dziennikarz związkowy. Główny referat wygłosił prezes Związku, Czesław Wycech. Był bardzo przemęczony i mówił, a właściwie czytał tekst bardzo źle, zacinał się, jąkał, nieraz wielokrotnie powtarzał jedno słowo. Jego zastępca, Kazimierz Maj, przeciwnie - olśniewał zebranych swoją znakomitą formą, dowcipem, błyskotliwym formułowaniem sądów. Maj zajął się przede wszystkim opisaniem bytowej i zawodowej sytuacji nauczycieli, w jakiej znaleźli się oni zaraz po wojnie. Mówił, że ich sytuacja jest niezwykle ciężka, że aby żyć, muszą chwytać się najrozmaitszych prac dodatkowych, łącznie z chałupniczą pracą rzemieślniczą. Mowę Kazimierza Maja nagrodzono burzliwymi oklaskami.
Do Warszawy wracałem z delegacją związkową. W sąsiednim przedziale siedział Wycech, Maj i Inni koledzy z zarządu. Na którejś stacji, gdzie pociąg zatrzymał się nieco dłużej, koledzy wysypali się na oświetlony słońcem peron. Żywo rozprawiali o ciekawych wieściach, które podano w komunikacie radiowym. Oto w Moskwie utworzył się już polski Rząd Jedności Narodowej. Ministrem oświaty z ramienia PSL został Czesław Wycech. Stał on teraz przy wagonie, zmieszany, pobladły, dość dziwacznie się uśmiechał i dziękował kolegom za gratulacje.
Już w następnych dniach atmosfera w siedzibie ZNP w Warszawie zmieniła się zupełnie. Zdawało się, że tu ulokowało się kierownictwo obozu, który dochodzi do władzy. Wycech jeszcze urzędował, choć prezesem był już faktycznie Kazimierz Maj. PPR zaczynała tracić swą dotychczasową pozycję. Niemal jawnie odsuwano się od drugiego wiceprezesa - Stefana Żółkiewskiego i od Władysława Ferenca.
Chciano jeszcze zrobić kilka wspólnych fotografii z Wycechem jako prezesem. Cały Zarząd Główny wysypał się raźnie z gmachu na słoneczny dziedziniec. Wycech i kilku kolegów stanęło na ławce, przed nimi niżej - reszta. Tam na ławce prawie tulono się do Wycecha.
Wycech w te dni stał się jeszcze bardziej blady, wymęczony, ale uśmiech jego oznaczał, iż już zaczyna żyć stanowiskiem ministra. Wszyscy się takim interesują, fotografują go. Natomiast Żółkiewski i Ferenc wyraźnie spochmurnieli. Przewidywali oni zapewne możliwość opanowania związku przez PSL na stałe.
Nastroje w ZNP stawały się coraz bardziej zdecydowane i wojownicze. Mówcy jakby przestawali hamować się w swoich wypowiedziach. Odbywały się tu prawie nieustannie wiece, narady, dyskusje. Najbardziej zajmował teraz słuchaczy swoimi przemówieniami kierownik wydziału socjalnego, Stanisław Gałązka. Tuż przed wojną przyjechał on do Polski ze Stanów Zjednoczonych. W kraju zatrzymała go okupacja. Miał jakieś 40 lat, krępą, silną budowę, zażywną twarz i doskonały głos. Tym huczącym na całą salę głosem domagał się on wysokich pensji dla nauczycieli, upominał władzę ludową, by realizowała swój wielki program rozwoju oświaty, podkreślał ważną rolę nauczycieli w kraju. Gałązka nie tylko mówił, agitował, ale i działał. Wysyłał apele do aktualnych władz partii, do rządu, groził gniewem mas nauczycielskich. Ale zarówno Ministerstwo Oświaty jak i centralne władze partyjne po staremu, jak przed wojną wymawiały się brakiem pieniędzy. W odpowiedzi na to Gałązka zwołał w Związku zebranie nauczycieli - delegatów z całego kraju - i zaproponował na nim ułożenie białej księgi o aktualnej sytuacji szkolnictwa i nauczycieli. Księga owa miała być dostarczona do Komitetu Centralnego. Wycech jeszcze nie zaczął urzędować jako minister oświaty. Gałązkę popierał w swoich przemówieniach i artykułach drukowanych w prasie peeselowskiej Kazimierz Maj, faktyczny prezes.
Redaktorem „Głosu Nauczycielskiego” był wtedy Feliks Popławski, czterdziestoparoletni pan, dawny działacz nauczycielski i związkowy. Człowiek o dużej kulturze osobistej, towarzyski, wyznawał bardzo wysublimowane idee demokratyczne i humanistyczne, według których pragnął urządzić obecną Polskę.
Popławski nawoływał w „Głosie” do pięcioprzymiotnikowych wyborów, które miały dopomóc w stworzeniu ludowego, w pełni demokratycznego ustroju. W argumentacji posługiwał się romantycznymi hasłami i cytatami z pism Żeromskiego. Do redakcji zachodził czasami Zawieyski, również entuzjasta Żeromskiego. Obaj panowie byli dość bliscy obozowi katolickiemu. W dyskusjach z Zawieyskim Popławski nie był za zbyt brutalnym przeprowadzaniem reform, nie chciał, na przykład, siłą wydziedziczać ludzi. Miał nadzieję, że do władzy dojdzie Mikołajczyk, że naród wybierze właśnie jego na prezydenta.
W swoich przeglądach prasy na łamach „Głosu Nauczycielskiego” sporo miejsca poświęcałem streszczaniu przemówień i artykułów Kazimierza Maja, chociaż ten, jako prezes Związku, coraz bardziej wypowiadał się za PSL i Mikołajczykiem. Na posiedzeniu Zarządu Głównego z udziałem Żółkiewskiego (wiceprezesa), bardzo ostro zaatakował mnie Ferenc. Zarzucił moim pracom brak obiektywizmu i chaos ideologiczny. W swojej gwałtownej wypowiedzi posługiwał się cytatami. Była to akcja poważna, przemyślana i przygotowana. Ferenc zażądał mojej dymisji. Nie bardzo nawet pozwalał mi się bronić. Przy głosowaniu jednak tylko on jeden opowiedział się za tym wnioskiem. Żółkiewski wstrzymał się od głosu.
Tymczasem Gałązka w swojej akcji o podwyżkę pensji nauczycielskich wprost szalał. Zwoływał, organizował jedno zebranie po drugim. Ponieważ pertraktacje z władzami nie dawały oczekiwanego rezultatu, na jednym z kolejnych zebrań zaproponował uchwalenie ogólnopolskiego, powszechnego strajku szkolnego. Zebranie to było bardzo burzliwe, chmury dymu papierosowego przesłoniły salę. Z trudem dostrzec można było poczerwieniałą, nabrzmiałą twarz Stanisława Gałązki, który krzyczał już tylko zaciekle, z pasją:
Strajk! Strajk! Strajk!
I trwało to tak chyba ze dwa tygodnie. Gałązka był bliski prawdziwej furii, od nieustannego krzyku chrypł i już tylko rzęził głucho, niby dorzynany wieprz: strajk, strajk, strajk. Strajk ten stawał się już niemal osobistą ambicją Gałązki. Ale zebrania ostatecznie strajku nie uchwaliły, nie nastąpiła podwyżka płac i strajku nie było. Zrażony i załamany wreszcie Gałązka skorzystał z najbliższej okazji i opuścił Warszawę. Delegacja ZNP udawała się do Anglii, aby nakłonić polską emigrację wojenną do powrotu do kraju. Gałązka wkręcił się w skład tej delegacji. Nie tylko jednak nie nakłonił nikogo z Polonii do opuszczenia Anglii, ale i sam w niej pozostał. Z Londynu pojechał do Stanów Zjednoczonych. Przychodziły wieści, że urządził się tam podobno doskonale.
Stanisław Mikołajczyk miał przybyć wreszcie do Polski, do Warszawy. Oczekiwano go w napięciu. Mikołajczyk stał się popularny w kraju, głównie w ostatnich miesiącach wojny. W Polsce okupacyjnej idealizowano emigrację polską na Zachodzie i rząd londyński. Nie docierała tu realna wiedza o zwalczających się w Londynie różnych koteriach politycznych, o ambicjach polityków, o małym w gruncie rzeczy autorytecie rządu londyńskiego, nawet wśród jego anglosaskich sojuszników. Londyn uważano u nas za głównego i prawdziwego obrońcę wolności kraju, dysponującego całą militarną potęgą Zachodu. Zachód przystąpił przecież do wojny w imię sojuszu z Polską. Po prostu fanatycznie wierzono w Zachód i w nasz rząd londyński.
Rząd lubelski traktowano powszechnie jako coś przejściowego. Spodziewano się, iż dopiero powracający do kraju rząd londyński zaprowadzi należyty ład i określi przyszłość Polski. Londyn od początku wojny był dla Polaków miastem - symbolem wolności, nadzieją, podporą, wiarą w szczęśliwe dla narodu zakończenie wojny. Przecież w najcięższych chwilach ten Londyn nie załamywał się, nie ulegał przemocy, stawał do, zdawało się, beznadziejnej walki.
Zanosiło się więc na to, że przybywający do Warszawy Mikołajczyk zostanie przyjęty powszechną i potężną manifestacją. Istotnie, na lotnisko spieszyły zewsząd tłumy, organizacje, instytucje z transparentami, z orkiestrami. W Związku przywitanie Mikołajczyka obmyślano starannie - tłumna delegacja miała się udać na Okęcie dwoma ciężarowymi samochodami. Wyglądało tak, jakby Mikołajczyk miał przyjechać przede wszystkim do ZNP. Załadowaliśmy się ciasno do ciężarówek i ruszyliśmy. Samochód wjechał w gęsty już, wylęgający z Okęcia tłum ludzi o zawiedzionych i pomieszanych twarzach. Okazało się, że Mikołajczyk przyleciał do Warszawy przed godziną, że powitała go tylko garstka ludzi ze sfer rządowych. Radio i prasa podały późniejszy o godzinę czas przybycia samolotu Mikołajczyka. Manifestacja nie udała się.
Już od paru tygodni rząd i najwyższe władze partyjne funkcjonowały w Warszawie. Niemal wszystkie urzędy ulokowały się w ocalałym gmachu dyrekcji kolei na Pradze. Do tego głównego rojowiska ludzi, spraw i zdarzeń, i ja niekiedy trafiałem; głównie po to, aby odnaleźć tam dawnych znajomych. Któregoś dnia na wielkich schodach gmachu dojrzałem idącego szybko pod górę Jana Wasilewskiego. Od razu mnie poznał i powitał niemal okrzykiem:
- Kolego, ja przecież szukam was już od paru tygodni. Patrzyłem na niego z uśmiechem, rad, że go widzę. - Jesteście już pewno jakimś dygnitarzem - powiedziałem żartobliwie. Wasilewski przyglądał mi się dziwnie badawczo, jakby od rzeczowej oceny uzależniał jakieś swoje dalsze decyzje co do mojej osoby. Ubrany był w oficerski trencz i cywilne spodnie. Z całej jego sylwetki i z twarzy biły energia i pewność siebie. - Jestem w Krajowej Radzie Narodowej. Za jakiś tydzień przenosimy się do Belwederu do Warszawy. Kolego, przyjdźcie do mnie jak najszybciej, koniecznie. Mam coś dla was - mówił szybko, jakby trochę komenderując, i podał mi rękę dość władczo.
W ciągu tygodnia dowiedziałem się, że właśnie do Belwederu sprowadza się ostatecznie Bolesław Bierut, przewodniczący Krajowej Rady Narodowej, a pełniący w istocie funkcję prezydenta kraju. Jan Wasilewski jest, ni mniej ni więcej, tylko dyrektorem kancelarii cywilnej prezydenta. Taki obrót spraw zaszokował mnie wprost. Z niecierpliwością czekałem na rozmowę z Wasilewskim.
O Bolesławie Bierucie nic dotąd nie wiedziałem. Zresztą, niewielu ludzi, tak w kraju, jak i w samej Warszawie, wiedziało o nim coś konkretnego. Toteż w powszechnym odczuciu nie traktowano jego rządu serio, raczej uważano go za mistyfikację. Później dowiedziałem się, że nazwisko Bierut spotykało się dość często wśród chłopskiej i robotniczej biedoty w Lubelskiem. Dowiedziałem się również, że Bierut jest autentycznym Polakiem, pochodzi z biednej rodziny z przedmieść Lublina, był drukarzem, wcześnie zaczął swoją działalność polityczną. Za swoje przekonania i działalność całe lata przesiedział w więzieniu. A więc skąd mogli go znać Polacy? Przecież podstawą i zasadą działalności komunistów była konspiracja, ukrywanie się. Później w Belwederze poznałem drugiego Bieruta, Antoniego, krewnego prezydenta. To jeszcze bardziej potwierdzało autentyczność nazwiska prezydenta, a przeczyło pogłoskom, iż naprawdę to się nazywa Biernacki-Rutkowski, a Bierut jest tylko jego pseudonimem partyjnym.
W skład rządu lubelskiego weszli też Wincenty Rzymowski i Władysław Kowalski. Znałem ich obu osobiście. Rzymowski napisał nawet przed wojną o moich „Nauczycielach” obszerne i piękne studium. Namawiał mnie potem do współpracy z „Epoką”. Tam właśnie poznałem Kowalskiego, komunizującego działacza chłopskiego, literata, publicystę, autora bardzo dobrej powieści po tytułem „W Grzmiącej”. Kowalski wtedy był skromnym człowiekiem, chętnym do szerokiej i szczerej wymiany myśli. Po wojnie tak Rzymowski, jak i Kowalski nie przejawiali ochoty do bliższych kontaktów ze mną. Rzymowski został ministrem kultury i sztuki. W nadziei na dobre przyjęcie, zaraz się do niego zgłosiłem, ale musiałem długo i właściwie daremnie czekać na audiencję. Do rozmowy, przypadkowej zresztą, doszło, gdy Rzymowski wyszedł na korytarz ze swego gabinetu. Potraktował mnie jednak nie jak dawny życzliwy krytyk mojej książki, ale już jak minister. Rozmawiał ze mną raczej wyniośle, niezbyt chętnie, nieufnie. Dowiedziałem się później, że bał się osób, które spędziły wojnę w kraju, głównie domniemanych akowców.
Rzymowski nie miał dla mnie żadnych propozycji; widok mojej osoby nie nasuwał mu żadnych pomysłów. Inni literaci traktowani byli podobnie. Bał się również swoich dawnych, przedwojennych znajomości i Władysław Kowalski. Odbyło się pierwsze walne zebranie Krajowej Rady Narodowej. Tam ujrzałem po raz pierwszy Kowalskiego. Siedział na krześle pod ścianą i udawał, że mnie nie dostrzega.
Dowiedziałem się, że Wasilewski urzęduje w Belwederze. Ledwo do niego zatelefonowałem, zaraz kazał mi przyjść do siebie.
I oto po raz pierwszy w życiu wkraczałem do Belwederu, najpierw siedziby prezydenta Polski, Stanisława Wojciechowskiego, a potem marszałka Józefa Piłsudskiego. Dotąd pałacyk mogłem oglądać tylko z daleka, poprzez kraty wysokiego ogrodzenia.
Niemcy najpierw rozbudowali Belweder, a przy odwrocie częściowo go zniszczyli. Teraz był już całkowicie odremontowany, umeblowany. Na dziedzińcu były klomby, kwiaty. Wewnątrz - na schodach, na korytarzach, w salonach - rozciągnięto drogie dywany, ustawiono palmy, wszędzie połyskiwały lustra. Pięknie urządzono reprezentacyjną Salę Pompejańską. Do gabinetu Wasilewskiego wkroczyłem również po pięknym dywanie. Usadowił mnie zaraz w fotelu, podał papierosa i zapytał:
- Znacie Wandę Górską?
- Tak, poznałem ją przez Szulkina - odrzekłem nieco zaskoczony.
- Jest teraz osobistą sekretarką prezydenta - powiedział jakoś nazbyt szybko Wasilewski - właśnie z nią rozmawialiśmy o was. Krótko mówiąc, jest nam potrzebny ktoś, kto by pełnił funkcję - zastanowił się chwilę nad właściwym określeniem tej funkcji - jakby powiedzieć, kogoś w rodzaju sekretarza prasowego prezydenta. Bierut trochę już słyszał o was, czytał bodajże waszych „Nauczycieli”, no i raczej gotów jest przychylić się do waszej kandydatury, którą właśnie popieramy z Górską. Przyjmiecie to? - spojrzał na mnie z dość osobliwym uśmiechem, jakby się już z góry trochę bawił moją reakcją na podobną nowinę.
- Przyjmuję - odrzekłem wciąż oszołomiony.
- To chodźmy do Górskiej, porozmawiacie sobie - zawołał dziarsko.
Pomaszerowaliśmy po pięknym puszystym dywanie na drugą stronę sporego hallu na pierwszym piętrze. Nacisnął klamkę wysokich drzwi. Znaleźliśmy się w bardzo obszernym gabinecie. Górska podniosła się szybko zza dużego biurka. Z miłym uśmiechem zbliżyła się do mnie i podała mi sporą, silną dłoń. Była w bluzce z krótkimi rękawami, efektownie lśniły jej długie i kształtne ramiona.
- My się już znamy - powiedziała.
- To ja was zostawiam, porozmawiajcie sobie - oświadczył po koleżeńsku Wasilewski i zaraz wrócił do siebie.
Przypatrywaliśmy się sobie z Górską przyjaźnie, ale i uważnie. Od razu stwierdziłem, iż była to już inna Górska niż ta, której przedstawił mnie kiedyś Szulkin w teatrze. Była ożywiona, przenikało ją jakieś głębokie, osobiste ukontentowanie. Wybitnie odmłodniała i wypiękniała. Rozmawiała ze mną ciepło, ale już trochę protekcjonalnie.
- Właśnie przypomnieli nam pana pańscy „Nauczyciele”, panie Stanisławie - mówiła - to dobra książka, dojrzała ideologicznie. Od razu więc powiedzieliśmy sobie z Wasilewskim, że pan byłby chyba najlepszym kandydatem na to stanowisko. A jest nam właśnie potrzebny inteligentny, zdolny i ideowy pracownik. Wie pan już o co chodzi, Wasilewski mówił panu? Od siebie jeszcze dodam, że trzeba będzie pełnić dyżury tu, w sekretariacie. Mam teraz tyle spraw na głowie, tyle wyjazdów do miasta. Będziemy pana oczekiwali za jakieś trzy dni, o na przykład w piątek, o godzinie dziesiątej rano. Przyjmie pana wtedy prezydent - mówiła coraz szybciej, jakby chciała zdążyć przed, w każdej chwili grożącymi, telefonami. I rzeczywiście, zabrzęczały jednocześnie dwa w istnym ich rojowisku, oplątującym oddzielny stolik przy biurku. Górska szybko podała mi pachnącą dłoń na pożegnanie i podbiegła do telefonów.
Przez parę dni rozmyślałem o czekającej mnie pracy, o tym, że znajdę się w Belwederze, przy boku Bieruta. A więc będzie to chyba i pełna aprobata polityczna dla rządu ludowego, a przecież tyle mnie od tych nowych władz odstręczało, tyle miałem najróżniejszych zastrzeżeń, wątpliwości, tyle wprost urazów odpychających mnie od PPR i od całego tego środowiska nowych ludzi.
A przecież całkowitą i dobrowolną współpracę z jakimikolwiek organami władzy ludowej nazywano w inteligenckich kołach warszawskich kolaboracją. Gdy już zacząłem pracować w Belwederze, niektórzy przyjaciele nazywali mnie niby to żartobliwie, ale z domieszką jadu - kolaboracjonistą, a moją żonę - „Bieruciną”.
O możliwości podjęcia pracy w Belwederze powiedziałem naczelnemu redaktorowi „Głosu”, Feliksowi Popławskiemu. Przyznałem się przed nim do moich rozterek. Popławski nie od razu pojął, o czym to ja mówię. Gdy wreszcie zrozumiał, że mam zostać sekretarzem prasowym Bieruta, czym prędzej zaprowadził mnie do Kazimierza Maja. Tam, gdy jeszcze raz o tej swojej szansie opowiedziałem, obaj popadli w zadumę i dłuższy czas nie mogli się od niej uwolnić.
- Powinniście to przyjąć, kolego - wykrzyknęli wreszcie obaj. Przecież jesteśmy w Polsce na przełomie dziejów. Mają miejsce wydarzenia doniosłe historyczne. Wy będziecie ich świadkami. Cóż to dla was za szansa jako dla pisarza. A przecież, nie musicie zaraz zrywać ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego - dodał jeszcze Popławski jakimś sekretnym tonem.
Właściwie byłem już i tak zdecydowany na tę posadę w Belwederze. W piątek zatelefonowałem do Górskiej z belwederskiego biura przepustek już przed godziną dziesiątą. Zaraz kazała wydać mi przepustkę. Na wartowni wypisywał ją, sądząc po ubiorze, jakiś były partyzant z Gwardii Ludowej, przedstawiciel ludu polskiego. Był niewysoki, o kabłąkowatych nogach, ale składał się - zdawało się - z samych żył i mięśni. Twarz miał szeroką, mroczną i jakąś twardą, niby kamień. Pomyślałem, że w swoim życiu przyzwyczaił się pewnie do największych niewygód i trudów, jak do rzeczy zwykłych i naturalnych. Do interesantów odnosił się chłodno, jakby z obowiązującą partyzancką nieufnością. Nawet nie uspokajało go to, że przepustki dla mnie zażądała Górska i sporządzając ją spoglądał na mnie niby niedbale, ale badawczo. Spostrzegłem, że tak z czytaniem, jak i z pisaniem miał spore trudności, ale nie przejmował się tym i powoli - miał czas - stawiał swoje kulfony.
Gdy znalazłem się w Belwederze, Górska powitała mnie słowami: Zaraz prezydent będzie wolny. W tym momencie w sąsiednim pokoju rozległ się dzwonek, Górska porzuciła mnie i pobiegła tam.
Nagle drzwi otworzyły się i ukazała się w nich bardzo zdenerwowana Górska. Prowadziła, jakby pod ramię, mężczyznę około pięćdziesiątki, średniego wzrostu, o czerstwej, jakiejś nieruchomej twarzy, z ciemnym podstrzyżonym wąsikiem, o oczach gdzieś przed siebie daleko w przestrzeń wpatrzonych. Górska umiejętnie sterowała nim ku drzwiom hallu. Mężczyzna posuwał się w dość osobliwy sposób: drobił kroczki, jakby kolana miał połączone ze sobą.
Był to właśnie Bolesław Bierut, faktycznie pełniący funkcję prezydenta Polski. Górska zeszła z nim szybko po szerokich schodach gdzieś na dół. Zaraz wróciła mocno podekscytowana. Spojrzała na mnie i oznajmiła, że będę musiał jeszcze poczekać, gdyż prezydent przyjmuje w Sali Pompejańskiej niespodziewaną delegację. Usadowiła mnie przy stoliku w westybulu, dała gazety, kazała czekać.
Tymczasem przez hali przechodziło lub siadało tu na krzesełkach sporo ludzi: generałowie w mundurach polskich, generałowie w mundurach radzieckich, jacyś cywile o chmurnych, zawziętych twarzach rozsiadający się w fotelach, gdzie się któremu spodobało. Jak im się nudziło, to wchodzili do sekretariatu Górskiej, a nawet zaglądali do pokoju prezydenta. Dowiedziałem się później, że ci mężczyźni, często przychodzący do Belwederu, byli partyjnymi towarzyszami Bieruta. Razem z nim siedzieli w wielu więzieniach, a obecnie zajmowali wysokie stanowiska państwowe. Górska trochę ich przeganiała, ale niewiele się tym przejmowali.
Bierut wrócił do siebie innym korytarzem i zaraz rozpoczął się szturm do jego drzwi. Górska przebiegła przez hali i powiedziała do mnie, żebym czekał cierpliwie.
Tymczasem wizyty u prezydenta nie ustawały, pojawiały się jakiejś nowe delegacje. Przeważnie niewiele miały one do powiedzenia. (Później ja przyjmowałem tego rodzaju delegacje z zadaniem pozbycia się ich jak najszybciej).
Teraz przybywali tutaj jacyś dygnitarze państwowi czy też partyjni, z nagłymi a doniosłymi troskami służbowymi. Byli pewnie przeświadczeni, iż osobista konsultacja z prezydentem kraju troski te usunie jak najskuteczniej. Później do moich obowiązków należało badanie takich rozterek służbowych i kwalifikowanie ich, czy nadają się one do bezpośredniego przekazywania Bierutowi czy też nie.
Byłem już umęczony wielogodzinnym wyczekiwaniem w ten słoneczny, gorący dzień lipcowy, gdy raptem tłoczący się dotąd ludzie gdzieś poznikali i w całym Belwederze zrobiło się zupełnie cicho. Była już godzina czwarta po południu, pora obiadowa. Górska stanęła w drzwiach ze zmęczoną twarzą i powiedziała: Pan pozwoli. W milczeniu poprowadziła mnie przez sekretariat ku uchylonym drzwiom tamtego pokoju. Zaraz te drzwi cicho a dokładnie za mną zamknęła.
Znalazłem się w bardzo obszernym gabinecie z trzema oknami. Drzewa rozległego parku zaglądały tutaj tylko bujnie ulistnionymi czubami. Gabinet wysłany był grubym, barwnym dywanem. Pod ścianami stało trochę starych foteli i szafek. Pokój wypełniała cisza. Pod oknem z lewej strony, przy dosuniętym krótszym bokiem do ściany biurku - sporym, zarzuconym teczkami, aktami i przyborami do pisania - siedział Bolesław Bierut. Był w okularach i patrzył na mnie. Ukłoniłem się i szybko zbliżyłem się do niego. Wstał, zdjął okulary, wyszedł zza biurka. Podał mi rękę. Uścisk męskiej, mocnej dłoni był ufny, szczery. Wskazał fotel przed biurkiem. Milczał chwilę, jakby był zakłopotany. Ponieważ zdawał się czekać na to, co ja powiem, zacząłem mówić o tym, iż zgłaszam się z polecenia dyrektora Jana Wasilewskiego i pani Wandy Górskiej, którzy znają mnie sprzed wojny. Kandyduję do pracy w Belwederze, pracy o charakterze dziennikarskim. Podawałem swoje kwalifikacje, ukończone szkoły, wspomniałem o dawnej działalności publicystycznej, o ogłoszonych drukiem pracach, o związku z postępowymi działaczami i organizacjami.
Bierut nie spuszczał ze mnie oczu. Ja również patrzyłem z bliska w jego twarz. Była to twarz zagadkowa, a raczej nieodgadniona, twarz człowieka niepospolitego, którego udziałem nie był los zwykły, zwykłe doznania a także zwyczajne myśli i uczucia. Spokój - nieomal na granicy niewrażliwości - nadawał jego twarzy wyrazu koncentracji, opanowania, którymi osłaniał się on przed otoczeniem, przed zbytnią, a przecież naturalną ciekawością świata zewnętrznego. Był w tym i nawyk mówienia nie od razu i w otwartej formie tego, co się naprawdę myśli i co się naprawdę czuje.
Bolesław Bierut był długoletnim działaczem komunistycznym, kilkanaście lat przesiedział w więzieniach, dopracował się więc szczególnego rodzaju samodyscypliny. Składały się na nią myśli i sądy, wynikające z surowej oceny zjawisk społecznych, a zarazem konieczność przezornego formułowania tych sądów i właściwego ich wypowiadania w stosownych okolicznościach. Doświadczenia życiowe, cierpienia, lata walki i wierność ideałom, które pragnęło się zrealizować nie ze względu na osobistą korzyść, zaostrzyły w tej psychice szczególną ciekawość dla człowieka, dla natury ludzkiej. W usposobieniu wytworzyły - jak się później o tym przekonałem - jakąś miękkość i smutek.
Bierut słuchał mnie i milczał. Nie wiedziałem co o mojej wypowiedzi sądzi, czy pozytywnie ocenia to, co mu o sobie mówię. Wreszcie umilkłem. Jeszcze kilka chwil namyślał się, po czym usłyszałem jego matowy, ściszony głos. Mówił, jak on sobie wyobraża taką funkcję prasową przy prezydencie Krajowej Rady Narodowej. Z prezydentem chcą mówić liczni dziennikarze, często nie dają mu wręcz spokoju. Co prawda, robią to, co do nich należy, jest to przecież ich obowiązek, ale współpracę prasy z urzędem prezydenta należy ująć w jakieś formy organizacyjne. Zgłaszają się do Belwederu dziennikarze obcy, nagabują o wywiady. Okoliczności takiego wywiadu trzeba przygotować, ktoś musi się tym zająć. O tym, co się dzieje „w Belwederze oraz w Krajowej Radzie Narodowej, powinien pisać sprawozdania do prasy pracujący w Belwederze dziennikarz, zatrudniony przy prezydium KRN. Uniknęłoby się tym sposobem w opisie przebiegu ważnych spraw państwowych różnych dziennikarskich niespodzianek.
- Przy tej funkcji trzeba będzie wykonywać i inne, drobniejsze czynności, na przykład przygotowywanie codziennie rano przeglądu prasy dla prezydenta - mówił dalej. - Zresztą, to co ja mówię, to są tylko z grubsza zarysowane ramy dla działalności pracownika prasowego w Belwederze. Ja sam nie wiem dobrze, jak ta praca powinna być ostatecznie zorganizowana, trzeba będzie dochodzić do tego poprzez doświadczenia.
- Kiedy mam się stawić do pracy? - zapytałem.
- Choćby jutro - zdecydował Bierut.
Uścisk jego dłoni przy pożegnaniu był mocny, zachęcający. W sposób dyskretny nieustannie mnie obserwował, badał. Miałem wrażenie, że interesował go nawet ton mojego głosu.
Powiedziałem Wasilewskiemu, że zgłoszę się do pracy w poniedziałek rano. Tymczasem w sobotę prezydent brał udział w uroczystościach szopenowskich, trzeba było dać komunikat do prasy i Bierut dopytywał o swojego sekretarza prasowego. W rezultacie sam napisał sprawozdanie. Poniedziałkowa prasa podała również przemówienie Bieruta, wygłoszone na tej uroczystości. Było ono bardzo ciekawe. Tekst stanowił właściwie esej literacki o czasach Chopina, o dorobku tego muzyka. Język tekstu był poprawny, wyrobiony, uderzała duża znajomość zagadnień muzycznych. Przekonałem się później, i to nieraz, że Bierut - gdy miał czas i ochotę - potrafił napisać piękny artykuł na każdy temat.
W poniedziałek rano prezydent przyjął mnie bez urazy, twarz miał pogodną, uścisk dłoni był przyjacielski. Zdawało się, że był w dobrym humorze, życzliwy światu i ludziom. Przekazałem mu gazetę z podkreślonymi dla niego wiadomościami i artykułami. Wziął gazetę z żywym zainteresowaniem i przeszedł do swego gabinetu.
Górska zjawiła się później. Do sekretariatu wstawiono dla mnie długi stolik i rozpocząłem przy nim urzędowanie o nie określonych na razie obowiązkach. Przede wszystkim musiałem dostarczać rano prasę prezydentowi. Trzeba było biegać po mieście i kupować gazety. Wszystko wtedy w Warszawie było jeszcze tak nie zorganizowane, gazety na przykład z redakcji otrzymywaliśmy dopiero po południu. Żadna redakcja nie chciała wysyłać numeru przez specjalnego gońca, nie chciano sobie po prostu zawracać tym głowy. Na moje telefony odpowiadali beztrosko, abyśmy sobie sami zorganizowali te sprawy. Wtedy jeszcze poszczególne władze i różne ośrodki działania odznaczały się sporą niezależnością i nie bardzo się przejmowały jedne drugimi. Ponieważ wkrótce przekonałem się, że prawie cała prasa zawiera te same wiadomości, a nawet podobne do nich komentarze, ograniczyłem się do kupowania dwóch pism. Przeglądałem je i podkreśleniami zwracałem uwagę Bierutowi (tak umówiliśmy się) na sprawy najciekawsze. Nie mogło ich być zbyt wiele, prezydent nie miał czasu na długie czytanie.
Później, gdy tych gazet przybywało (dołączyły się pisma Mikołaj czyka, zaczęły pojawiać się również tygodniki), podkreślałem w nich tyle kwestii i wiadomości - w moim przekonaniu ważnych dla prezydenta - że wreszcie zaoponował on, jak zwykle w sposób taktowny i delikatny: Ma pan w stosunku do mnie wysokie wymagania - powiedział na zakończenie jakiejś przyjemnej rozmowy, w której za coś mnie pochwalił - tyle mi pan każe rano czytać, że gdybym chciał być posłuszny, już na nic innego nie miałbym czasu.
Wobec tego zacząłem podkreślać teraz dla prezydenta w gazetach już tylko wiadomości i komunikaty najważniejsze.
Któregoś dnia wpadł raptem do sekretariatu Wasilewski. Górska była obecna, Bierut już urzędował. Wasilewski chodził do niego zwykle inną drogą, poprzez dość szeroki, jakby coś w rodzaju saloniku, korytarz, łączący oba gabinety. Tym razem miał jakiś interes do Górskiej. Wszedł i dojrzał na moim stoliku drugi egzemplarz porannego pisma. Podszedł, chwycił niecierpliwie gazetę do rąk.
- A dlaczego ja tego nie dostaję rano? - zapytał nagle złowieszczym tonem, patrząc groźnie na mnie. - Jeśli pana nie stać na dostarczanie mi pism, to ja sam sobie to zorganizuję - rzucił gazetę na stolik i wyszedł, zapominając o sprawie do Górskiej.
- Prezydent dostaje gazety na czas - wykrztusiła wreszcie Górska. Chciała jeszcze coś dodać, ale zrezygnowała.
Pod koniec urzędowania wezwał mnie do siebie Wasilewski. Był uprzejmy, w dobrym humorze, trochę dobrodusznie bezceremonialny, mówił mi panie Stanisławie. O rannym incydencie nie wspominał, wyjął z szafki butelkę koniaku i napełnił dwa kieliszki. Pytał, jak się czuję w nowym miejscu pracy, mówił, że robota się stopniowo rozkręci. Wreszcie polecił mi, abym następnego dnia po południu poszedł na odczyt premiera Osóbki-Morawskiego do Urzędu Rady Ministrów. Wreszcie oświadczył, iż któregoś dnia musimy sobie prywatnie pogawędzić.
Już parę razy siedziałem dłużej z Górską w sekretariacie. Oboje nie mówiliśmy nic o naszym dawnym spotkaniu w teatrze. Nie pytałem jej również o Szulkina, choć nic o nim dotąd nie wiedziałem. Któregoś dnia Górska zaznajomiła mnie ze swoimi czynnościami sekretarki, na wypadek, gdybym musiał kiedyś ją zastąpić. Nie były to sprawy skomplikowane; ograniczały się do umiejętności zręcznego posługiwania się kilkoma telefonami, które ustawione były częściowo na biurku, częściowo na podręcznym stoliku. Często miała trudności w połączeniu się z jakąś tajemniczą instytucją, bo nieraz wykrzykiwała w nieskończoność i nadaremnie w tubę: „Halo, mak, mak, mak”, albo też: „Halo, Wisła, Wisła, Wisła”. Wśród wielu aparatów telefonicznych zalegających stolik i biurko Górskiej, łączących z ministerstwami poprzez centralę, z urzędem premiera, był telefon do prezydenta, który przedtem trzeba było, oczywiście, prezydentowi zgłaszać, oraz bezpośredni telefon do Bieruta, tylko dla członków Biura Politycznego i kilku innych wtajemniczonych osób. W kompetencji Górskiej leżało również kwalifikowanie próśb i petycji o osobistą audiencję u prezydenta. Jeśli były to ważne osobistości spoza kół rządowych, wówczas prośby te przedstawiała prezydentowi z odpowiednimi, według jej odczuć, komentarzami o danej osobie. Jeżeli petent był zwykłym, mało znanym obywatelem, chcącym złożyć swoją petycję w Belwederze - wówczas takie sprawy Górska kierowała do Wasilewskiego, który rozpatrywał je dość opieszale, a czasem o nich zapominał. Miał mnóstwo o wiele ważniejszych spraw na głowie. Gdy ja rozpocząłem urzędowanie, któregoś ranka przyniósł mi cały stos takich petycji i polecił, abym je przejrzał i zaopiniował. - Zajmie pana zapewne ta lektura - powiedział - są to w dużej mierze fantastyczne elaboraty maniaków. Przy kwalifikowaniu, niech pan obierze sobie zasadę: pięć szóstych z tych spraw nie nadaje się dla nas, niektóre, rozsądniejsze, można przesłać do innych instytucji według kompetencji.
Zagłębiłem się więc w czytaniu tych pism, podań, petycji. Najwięcej było kandydatów na doradców i współpracowników prezydenta kraju. Proponowano Bierutowi własne oryginalne koncepcje sposobu przeprowadzenia reform społecznych w Polsce, w zakresie właściwej polityki zagranicznej kraju, co do sojuszu z innymi państwami itd. Byłem zbudowany tym, iż tylu ludzi niepokoi się losem państwa i tylu zdradza tak wielką aktywność obywatelską. Ale, niestety, pomysły były przeważnie nieciekawe, niewarte poważnego traktowania. Napływały również w dużej ilości skargi, donosy - na sąsiadów, na wrogów osobistych. Donoszono często, iż są to wrogowie komunistów i aby ich zlikwidować chciano posłużyć się aż samym Bierutem. Dużo było lamentów na metody działania prowincjonalnych Urzędów Bezpieczeństwa, które to widziały wrogów klasowych (nie bez pewnej racji), w poważnej części miejscowego społeczeństwa. Tylko te bardzo jaskrawe skargi na UB przekazywałem prezydentowi. Czytał je z chmurą na twarzy. Co się dalej z tymi skargami działo, nie wiedziałem. Kilka razy słyszałem, jak Bierut rozmawiał podniesionym głosem przez telefon ze Stanisławem Radkiewiczem - ministrem bezpieczeństwa.
Niekiedy trafiały do nas żałosne skargi na biedę, niedolę, krzywdę wdów, matek z dziećmi, którym odpowiednie instytucje nie potrafiły czy też nie chciały przyjść z pomocą. Jeżeli były to skandaliczne historie, wówczas skargę przedstawiałem z krótkim komentarzem Bierutowi. Zawsze ją czytał i od razu decydował, pisząc na podaniu adnotację: załatwić zgodnie z prośbą. Kancelaria cywilna prezydenta przesyłała to do odnośnego urzędu i skutek wtedy był natychmiastowy.
Pewnego razu, gdy przyniesiono nowy stos takich podań i próśb, Wasilewski zmiął je wszystkie w garści i z nagłą wściekłością wrzucił do kosza. Dostrzegłem, że kosz był prawie wypełniony podobnymi papierzyskami. - My tu państwo budujemy od podstaw - wykrzyknął do mnie - a oni nam głowę zawracają jakimiś swoimi duperelkami. My nie jesteśmy od ucierania wszystkim nosa.
Teraz wszystkie te podania falą spływały do mnie i musiałem je - choć pobieżnie - przeglądać, mimo narastającej niechęci i sprzeciwu. Myślałem czasem przy tej okazji, że każda poważna instytucja publiczna musi zapewne odpierać prawdziwą inwazję takich bzdur i głupstw.
Górska miała często kłopoty z telefonami, gdyż wciąż się psuły; belwederski technik naprawiał je nieustannie i z miną nabożną. A w ogóle niemal wszystko w Warszawie; sieć telefoniczna, oświetleniowa, komunikacyjna, wciąż rwały się, psuły, przewody często trzeba było wyszarpywać z gruzów. W mieście wciąż widać było licznych żołnierzy radzieckich, „wiszących” na słupach telefonicznych lub naprawiających przewody tramwajowe.
Gdy Górska przekonała się, że już daję sobie radę z telefonami i że sprawnie łączę prezydenta z miastem, zaczęła mnie pozostawiać w sekretariacie na długie godziny. A ją jakieś żywioły ciągnęły do miasta. Była teraz w nadzwyczajnej formie. Nastąpiła w jej życiu przecież wielka zmiana. Z nauczycielki szkoły podstawowej stała się raptem osobistą sekretarką prezydenta.
Niezadługo ujrzałem żonę Bolesława Bieruta w Belwederze. Była to zwykła, poczciwa, siwawa pani, zachowująca się skromnie, cicho, wyrażająca się składnie i poprawnie. Wyglądała na niewiastę pochodzącą z inteligencji prowincjonalnej. Była teraz jakby ogłuszona stanowiskiem Bieruta i swoją rolą. Zdawała się nie rozumieć niczego, co się wokół niej działo. Była niewątpliwie odsunięta od wszelkich spraw. Bo też i cóż to za mąż był z Bolesława Bieruta - od młodości działacz komunistyczny, uwikłany w walkę, ciągle narażający się, ciągle łapany, sądzony, osadzany w więzieniach, w których spędził kilkanaście lat życia. Był i przebywał wszędzie, tylko nie we własnym domu, nie z żoną i dziećmi. Miał ich dwoje; mimo trudnych warunków (lata okupacyjne) zdążyły się jakoś wykształcić. Syn Jan - wtedy dwudziestoparoletni młodzieniec - był już po maturze i na jakichś studiach wyższych w Krakowie; córka Krysia - cicha, skromna i dosyć przyjemna panienka - właśnie kończyła gimnazjum.
Bierut witał się z żoną z namaszczeniem; całował ją potulnie w rękę, wymieniali pocałunki w policzki. Do dalszych rozmów świadkowie nie byli już potrzebni i dlatego odbywały się one za zamkniętymi drzwiami gabinetu prezydenta. Po jakimś czasie pani Bierutowa z wolna opuszczała pałacyk, po drodze rozglądając się po ścianach, a w Belwederze sprawy wartko ruszały naprzód.
Kiedyś, po jednej z takich wizyt w Belwederze, prezydent odesłał żonę do domu swoim samochodem. Ponieważ i ja chciałem coś załatwić w jakiejś instytucji, pojechaliśmy samochodem razem. Usiadłem w tyle wozu obok pani Bierutowej. Najpierw milczała, jak zwykle osoby z prowincji przy kimś obcym. Ale gdy zadałem jej jakieś pytanie, raptem ośmieliła się i zaczęła opowiadać o swojej ostatniej podróży pociągiem z Lublina do Warszawy. Była u rodziny męża. Okropnie się wymęczyła w czasie tej podróży.
Pracownicy Belwederu i urzędnicy ministerstw czy innych instytucji państwowych otrzymywali wtedy spore przydziały unrowskie odzieży i żywności. Potężną falą napływały te dostawy do Polski. Przydziały pracownicze stanowiły główne i najistotniejsze podstawy poborów, gdyż pensje w gotówce wciąż były bardzo niskie. U nas w Belwederze Bierut był bardzo oszczędny; był to chyba rezultat nawyku oszczędnego gospodarowania pieniędzmi partyjnymi, wyniesionego z wcześniejszej, nielegalnej działalności.
Mieliśmy uposażenia nie wyższe od ministerialnych, przy czym prezydent rzadko godził się na proponowane przez administrację podwyżki i dodatki. Rachmistrze Belwederu mówili o Bierucie, że ma węża w kieszeni. Tak więc przydziały unrowskie stanowiły dla nas prawdziwą pomoc, również i dla mnie, ponieważ miałem na utrzymaniu żonę i małe dziecko. Wiosną następnego roku dostawy unrrowskie do Polski jeszcze się powiększyły i rosły, aż do nagłego i otwartego konfliktu między UNRRA i Związkiem Radzieckim. W pewnym miesiącu dostawy zostały w ogóle wstrzymane.
Bierut, jak mi się wydawało, usiłował wprowadzić w sprawy związane z wydatkami ład i określone normy; wzywał do siebie od czasu do czasu generalnego intendenta Belwederu, Papiewskiego (pana już starszego, zawsze wytwornie ubranego i ogromnie ugrzecznionego; podobno rodzinę Bierutów łączyła jakaś dawna zażyłość z rodziną Papiewskich) i przeprowadzał z nim długie narady. Papiewski wychodził po tych rozmowach od prezydenta mocno sfatygowany, poczerwieniały, ze spłoszonymi oczami, pełen, zdawało się, chaosu myśli i różnych odczuć. Widocznie miał kłopoty z uzasadnieniem sensowności wydatków.
Obok Papiewskiego zatrudnionego w Belwederze, mieliśmy jeszcze w kancelarii cywilnej naczelnika wydziału - Kazimierza Biskupskiego. Jakiś działacz partyjny, przybywszy do Belwederu i usłyszawszy te dwa nazwiska, wykrzyknął żartobliwie; Papiewski, Biskupski - dokąd wy tu zmierzacie?
Szefem spraw gospodarczych Belwederu była pani Próchnikowa, wdowa po wybitnym działaczu socjalistycznym. Załatwiała ona wszystkie dostawy żywnościowe dla Belwederu, organizowała bankiety, przyjęcia, obiady, którymi prezydent przyjmował u siebie rozmaite osobistości, no i kierowała zaopatrzeniem kuchni, gdyż Bierut jadał obiady w Belwederze. Była to pani już po pięćdziesiątce, niska, otyła, z jakąś wieczną, z trudem hamowaną złością na twarzy. Czasami rozmawiając z urzędnikami, ni stąd ni zowąd popadała w wielkie i bez dostatecznej przyczyny rozdrażnienie. W sprawach gospodarczych, przygotowywania posiłków dla prezydenta (z tej samej kuchni korzystała również i osobista ochrona Bieruta) czy w sprawie organizowania bankietów i przyjęć, Próchnikowa zawsze naradzała się z Górską.
Kuchnia belwederska była zresztą świetna. Do pracy przyjęci tu byli najlepsi kucharze (ze względu na bankiety). Toteż przynoszone stamtąd przez dziewczyny potrawy, głównie w porze, gdy Bierut jadł obiad, jakieś flaczki, paróweczki, ryby w galarecie, zupy, pieczyste - rozsiewały na cały pałac niezwykle smakowite wonie. Dziewczyny rozstawiały w sekretariacie na stole talerzyki z zakąskami dla gości Górskiej. I ja czasami dostawałem talerz flaków.
Nasz główny woźny - Józef, były kamerdyner prezydenta Mościckiego, miał wygląd - jak na kamerdynera przystało - niezwykle dostojny. Józef był mężczyzną postawnym, wysokim, szczupłym. Na Jego prawdziwie arystokratycznej twarzy malowały się wszystkie dostojeństwa i wspaniałości dawnych prezydenckich salonów. Jego ruchy były bardzo powściągliwe, zgodne z kamerdynerskim fachem, który przywoływał w pamięci wszelkie wzory dobrego wychowania. Ta uroczysta, a nawet namaszczona twarz, stawała się jakby ostrzeżeniem i wyrzutem względem tych wszystkich prostackich twarzy bywających tu osób z ludu, działaczy, partyzantów, nawet ministrów. Józef mówił mi, że obecny Belweder to tylko żałosne przypomnienie zamku Mościckiego; tam to zjawiały się osoby, panowie, jacy wspaniali, jacy rośli, eleganccy, prawdziwi panowie z panów. To był zamek prezydenta, to było otoczenie prezydenta, prawdziwego prezydenta. W obliczu takiego dostojeństwa każdy interesant truchlał. A teraz w Belwederze właśnie twarz Józefa była chyba najbardziej szlachetna, od razu przyciągająca ku sobie uwagę interesantów. Ogólnie biorąc, nikt o Józefa nie dbał w Belwederze. Teraz jego funkcja - niby na wzór dawnego kamerdynera - była nieokreślona. Najbardziej był czynny w czasie bankietów, na które przybywało wielu dyplomatów. Wtedy właśnie na plan pierwszy wysuwał się Józef, dowodząc służbą i osobiście idąc z tacą z napojami między gości. Wtedy wydawał się być figurą reprezentacyjną. Ale na co dzień nie bardzo wiedziano, do czego służy taki kamerdyner. Toteż Józef błąkał się po całym pałacu, wyszukiwał dla siebie sensowne zajęcia, obierał coraz to inne miejsca, gdzie wartował. Tym bardziej, że w hallu przed sekretariatem prezydenta (tam, gdzie urzędowaliśmy z Górską) dyżurowali stale przy telefonie, w eleganckich mundurach ze srebrnymi sznurami, dwaj młodzi podporucznicy. Dostawali oni specjalne rozkazy, gdy Bierut chciał wyjechać z Belwederu. Głównym ich obowiązkiem było zrywanie się na baczność i dziarskie salutowanie, gdy ktoś wchodził do sekretariatu prezydenta. Ale i oni całe dnie nudzili się piekielnie, próbowali grać ze sobą dyskretnie w zatłuszczone warcaby. Niekiedy w tym hallu próbował się zainstalować i Józef, ale nie miał tam do roboty absolutnie nic. Wasilewski też go nie potrzebował, wszystko załatwiała mu jego sekretarka. Na dole w sekretariatach nie honor było mu przebywać z pospolitymi woźnymi, więc Józef przez cały dzień przeważnie nie wiedział, co ze sobą począć.
Były jednak chwile, kiedy Józef odgrywał bodajże najważniejszą rolę; było to w czasie składania w Belwederze listów uwierzytelniających przez posłów i ambasadorów zagranicznych. Wtedy w pełnej kamerdynerskiej gali (strój przypominał mundur dyplomaty czy też państwowego dygnitarza) stał z tyłu za prezydentem, trzymał uroczyście jakieś akta i wyglądał tak dostojnie, że nowy ambasador w swoim przemówieniu zwracał się głównie do niego, a nie do Bieruta, ze względu na skromną powierzchowność tego ostatniego. Niekiedy szef protokołu dyplomatycznego MSZ (był nim wtedy niebywale roztargniony młody pan Gubrynowicz) musiał dyskretnie wskazywać takiemu ambasadorowi, kto tu jest prezydentem.
Na co dzień Józef chodził niemal w łachmanach. Jego duma nie pozwalała mu zwracać się do nikogo z prośbą o cokolwiek. Pensję dostawał u nas malutką, a miał na utrzymaniu żonę i dzieci. W tym czasie często bywał głodny, jak kiedyś mi się z tego zwierzył. Pewnego dnia zemdlał z głodu.
Górska nie interesowała się ani Józefem, ani jego funkcją; dziwnie uchodził jej uwadze. Do Belwederu Józef zgłosił się zaraz po wojnie, aby jako były kamerdyner Mościckiego sprawować dawną swoją funkcję i mieć dawne uprawnienia. Wasilewski stanął na wysokości zadania, zrozumiał ideę funkcji kamerdynera w nowym Belwederze i przyjął Józefa.
Bierut pracował zazwyczaj w swoim gabinecie do późna w nocy. Pisywał wtedy długie memoriały. Były to, jak się przekonałem, wywody żarliwe, pryncypialne, pełne romantyki rewolucyjnej. Bierut okazywał się w nich prawdziwym działaczem komunistycznym, żądał posunięć gwałtownych, radykalnych, rewolucyjnych. Prezydent przerywał pracę późną nocą lub już nad ranem i szedł piechotą do pobliskiej, byłej siedziby Rydza-Smigłego. W Belwederze zjawiał się nazajutrz o dziesiątej lub pół do jedenastej. Obiad jadał z Górską, zazwyczaj o godzinie czternastej, w podłużnym saloniku, będącym zarazem pokojem przechodnim, położonym między jego gabinetem a gabinetem Wasilewskiego. Jednocześnie siadała do obiadu w małej izbie koszarowej, obok garażu z samochodami, straż przyboczna prezydenta. Bierut zwykle zjadał swój obiad szybko i zaraz wracał do pracy. Czasami obiadem przyjmowani byli goście (niekiedy Gomułka, w pierwszym okresie chyba dwa razy jadł z Bierutem obiad Mikołajczyk); siedzieli wówczas przy stole i dwie godziny.
Górska martwiła się, że prezydent „nie kocha jeść”, do jedzenia nie przywiązuje żadnej wagi, że obrzydło mu ono w więzieniach, gdzie rozchorował się na wątrobę, która wciąż dotkliwie dawała mu się we znaki. To obrzydliwe jedzenie więzienne zostawiło w nim po sobie również różne nadkwasoty, dolegliwości żołądkowe. Alkoholu prawie nie pijał, za to sporo palił. Górska często mówiła z frasunkiem, że ogólnie prezydent czuje się źle, niekiedy miewa długotrwałe ostre migreny. Mimo to pracował niezmordowanie, zwykle do późnej nocy. Nie bardzo chciał się leczyć, niezbyt wierzył w lekarzy.
Mieszczący się w Belwederze urząd nosił oficjalną nazwę: Biura Prezydialne Krajowej Rady Narodowej, a Bolesław Bierut był przewodniczącym KRN. Powszechnie tytułowano go prezydentem. On sam kiedyś w rozmowie ze mną nazwał Belweder siedzibą głowy państwa. Biura w Belwederze rozbudowane były na wlot biur prezydenta państwa. Funkcjonował Urząd Szefa Kancelarii Cywilnej Prezydenta; szefem tym był właśnie Jan Wasilewski. Poszczególne wydziały i sekretariaty były podobne do dawnych na zamku. Rząd Jedności Narodu powstał wskutek porozumienia między stronnictwami politycznymi. Ustanowiono Prezydium Krajowej Rady Narodowej. Wchodzili do niego przedstawiciele stronnictw należących do porozumienia. Bierut jako przewodniczący prezydium był bezpartyjny (później wrócił do partii). Tak więc ze Stronnictwa Ludowego wchodził do Prezydium KRN jako pierwszy wiceprzewodniczący - Wincenty Witos. Właściwie nominalnie, gdyż był ciężko chory, prawie już umierający. Wiceprzewodniczącym z ramienia PPS był Romuald Miller, wybitny i zasłużony działacz, ale już stary i również ciągle chorujący. W Belwederze prawie się już nie pokazywał, akta do podpisu posyłano mu do domu. Wkrótce zresztą zmarł. Wincentego Witosa reprezentował w Belwederze dość czynnie Stanisław Grabski. Choć do urzędowania miał więcej chęci niż siły, starał się jednak przebywać tu jak najczęściej.
Stanisław Grabski - to znana postać w Polsce przedwojennej. Pełnił wówczas kilkakrotnie funkcję ministra. Teraz chciał również odegrać ważną rolę polityczną; w Belwederze zjawiał się z pewną ostentacją, w przeświadczeniu, iż jego przybycie robi na wszystkich właściwe wrażenie. Ale i on był już starym człowiekiem i coraz bardziej uciążliwym dla otoczenia. Głównie wskutek prawie już całkowitej głuchoty; bardzo często nie rozumiał, co się do niego mówi. Odpowiedzi na pytania dawał ni w pięć ni w dziesięć. Mimo to na wszystkie posiedzenia Prezydium KRN, odbywające się w Belwederze, on jeden spośród wiceprzewodniczących przychodził systematycznie. Był przeświadczony, iż skoro uczestniczy w posiedzeniu, nabiera ono szczególnej wagi. Towarzyszył mu nieodłącznie osobisty sekretarz, pan miły, dobrze ułożony, około czterdziestki. Łatwo się do niego zbliżyłem i prawie się z nim zaprzyjaźniłem. Często prowadziliśmy różne rozmowy. Sekretarz Grabskiego był zaufaną osobą Stanisława Mikołajczyka. Oficjalnie reprezentował PSL i Mikołajczyka - Grabski, a faktycznie jego sekretarz, człowiek wtajemniczony, bystry, umiejący dostrzec wszystko, co należy. Po ucieczce Mikołajczyka został aresztowany, bodajże również w trakcie ucieczki, i ostatecznie skazany na wieloletnie więzienie. Nie miałem już później o nim żadnych wieści.
W tym czasie Grabski zwracał na siebie uwagę w Belwederze głównie ogromną machiną do słuchania, bez której nie mógł urzędować. Do sali, w której miało się odbyć posiedzenie Prezydium Krajowej Rady Narodowej - poszerzonej zazwyczaj o kilku ministrów, których resorty zainteresowane były omawianymi sprawami - wchodził najpierw ze swoją machiną sekretarz Grabskiego. Musiał ją odpowiednio ustawić i zmontować na stole. Przypominała jakąś sporą fabryczkę; składała się z kilku części, był i komin, i coś w rodzaju lokomobili. Zasilał ją mały akumulator. Wszystko to było połączone pasami transmisyjnymi.
Uczestnicy zebrania wchodzili, zajmowali swoje miejsca. Na końcu, parę minut po wszystkich, zjawiał się Bierut, uprzedzony przez Józefa, że już może zejść na salę. Przedtem Józef czynił na sali ostatnie porządki, to znaczy sprawdzał, czy są na swoich miejscach pióra, ołówki, atrament i papier. Tuż przed Bierutem przybywał dosyć żwawo Stanisław Grabski. Twarz jego jaśniała jakby optymizmem. Pewno oznaczał on, że sprawy państwowe w tym historycznym okresie nie są ani łatwe, ani proste, ale ludzie z takim doświadczeniem jak on podołają im przecież. Sekretarz, aby nie zabierać obecnym zbyt wiele czasu, szybko i sprawnie podłączał Grabskiego do jego machiny. Ten króciutki moment grzecznie odczekiwano, po czym rozpoczynały się obrady. Grabskiego natychmiast pochłaniało intensywne nasłuchiwanie. Wyraz nagłego osłupienia na twarzy przekształcał się z wolna w wielkie zdumienie i wreszcie zdawało się, że minister, w związku z tym co słyszał, zaczynał niedowierzać już i własnemu rozumowi. Zresztą, poprawna treść nasłuchu zależała od dobrego funkcjonowania aparatu, to znaczy od dobrze działających w nim baterii i przewodów. Sekretarz musiał uważnie pilnować tego, gdyż skomplikowana, kosztowna machina często jednak zawodziła i Grabski raptem zaczynał słyszeć coś takiego, co budziło w nim jedynie zdziwienie, a wreszcie i zupełną dezorientację. Wtedy odkładał słuchawki i pytał głośno, co właściwie ma oznaczać tego rodzaju sformułowanie w czyimś przemówieniu. Przytaczał je, co dawało najczęściej efekt komiczny. Mogło się zdawać, że aparat ministra Grabskiego służy mu głównie do przedrzeźniania mówców w czasie poważnych obrad. Wówczas utyskiwano na sekretarza, który poddenerwowany, poczerwieniały naprawiał w popłochu usterki. Minister Grabski słyszał wreszcie dobrze i zadowolony kiwał głową z podziwem i z aprobatą, co wyglądało na uznanie nie tyle dla mówiącego, ile dla aparatu.
Prawdziwym jednak nieszczęściem i zakłóceniem na długo toku obrad - i to kiedy już prawie zapomniano o obecności Grabskiego - było jego nagłe włączenie się do dyskusji. Mimo usprawnień w funkcjonowaniu aparatu, wiceprezydent Grabski nigdy nie wiedział do końca, o co chodziło i był przeciwny lub pochwalał sprawy, o jakich wcale nie mówiono w dyskusji. Na zakończenie posiedzenia Grabski jeszcze raz zabierał głos; uważał niemal za swój obowiązek wobec historii podsumowywać obrady. Odkładał słuchawki i wygłaszał dłuższe, patriotyczne przemówienie, niestety znów bez żadnego związku z tematem narady. Utrudnić Grabskiemu przychodzenie na posiedzenia prezydium KRN nie można było, gdyż nabierałoby to zaraz aktu o doniosłym znaczeniu politycznym, podniósłby się krzyk w kraju, że likwiduje się inne partie. W szczególności, że podstępnie utrudnia się działalność Mikołajczykowi. Toteż, gdy na obrady przybywał dziarsko, z wyrażającą ochotę do wysiłku dla dobra państwa twarzą, z piersi uczestników posiedzenia wyrywał się przytłumiony jęk.
Stanisław Grabski próbował często przymuszać Bieruta do dłuższych rozmów dotyczących znalezienia jak najskuteczniejszego sposobu na rozwiązanie skomplikowanej sytuacji w kraju. Ale prezydent zazwyczaj zbywał go dobrodusznymi żarcikami albo też po prostu kpił sobie z niego subtelnie. Bo też - jak się dowiedziałem - Grabski oceniał sytuację w Polsce powojennej według wzorów i schematów dwudziestolecia, według zwyczajów dawnych rozgrywek politycznych, kiedy stosowano zawsze i wszędzie klucz partyjny. Jego poglądy były raczej mieszaniną tradycjonalizmu, idealizmu, mieszczańskiego liberalizmu, jakiejś niby to postępowości w sprawach chłopskich, ale ze stanowiska oświeconego dworu, dostrzegającego w szlachetności swej niedolę warstw niższych. Do gruntownych przeobrażeń i rewolucyjnych reform przeprowadzanych właśnie przez PPR w Polsce - Grabski miał wiele zastrzeżeń. Zresztą, liczne zastrzeżenia wiceprezydenta były nie dość jasne, nie dość sprecyzowane. Toteż Bierut zawsze uchylał się od dłuższych z nim dyskusji. Czasami, gdy w dążeniu do takich rozmów Grabski był zbyt natrętny - Bierut niecierpliwił się.
Po śmierci Millera, wiceprzewodniczącym KRN z ramienia PPS został Schwalbe, stary działacz spółdzielczy, człowiek spokojny, skromny. Zdawało się, że swoim ugrzecznieniem, dużą kulturą osobistą chce delikatnie przysłonić swój sceptycyzm do spraw ludzkich. Bierut sam był związany z ruchem spółdzielczym, Schwalbego znał i cenił, Każdy z wiceprezydentów miał u nas swoje biuro. Gdy ja schodziłem do gabinetu Schwalbego, widział on zawsze we mnie przedstawiciela Bieruta i od razu stawał się bardzo grzeczny, uczynny; niemal wszystko mogłem u niego załatwić.
W Belwederze działało sporo różnych biur i wielu urzędników. Poszczególne sekretariaty i wydziały mieściły się w obu skrzydłach pałacu. Główny, frontowy budynek był reprezentacyjny; znajdowało się tu kilka pięknych sal, doprowadzonych teraz energią Wasilewskiego do dawnej świetności. Gabinet Bieruta mieścił się, jak już wspomniałem, na pierwszym piętrze z lewej strony budynku; okna jego wychodziły na park łazienkowski. Nasz pokój (gdzie pracowaliśmy z Górską) przylegał doń, ale nasze okna zwrócone były na podwórze. Z ulicy Belwederskiej widać te okna na pierwszym piętrze, po lewej stronie wielkich kolumn frontowych, począwszy od drugiego z kolei.
Sekretarką Wasilewskiego była pani Zofia, Żydówka, niewiasta blisko czterdziestoletnia, dość jeszcze przystojna, o dawnych dobrych manierach warszawskiego inteligenckiego środowiska. Właściwie nigdy nie wiedziałem, co ona naprawdę myśli. Była sceptyczna, niczemu się nie dziwiła. Jej pogląd na świat i ludzi kształtowały chyba dwa uczucia: strachu i wstrętu, które na stałe ulokowały się w jej świadomości w czasach okupacji. Dlatego też sama nie usiłowała na nic wpływać: niech świat ze wszystkimi swoimi okropnościami idzie sobie jak chce własną drogą. Była świetną, obowiązkową pracownicą, Wasilewski cenił ją bardzo.
W biurach Belwederu zatrudnionych było kilkanaście młodych i pięknych pań, widocznie chodziło również o to, aby nasza instytucja była dobrze reprezentowana. Panie tu pracujące odnosiły się do mnie z szacunkiem, skwapliwie tytułowały mnie panem dyrektorem i zdawały się zabiegać o moje względy służbowe. Gdy wypadały jakieś święta państwowe, przynosiły kwiaty, laurki. Stale starała się być obecna w takiej delegacji młoda i bardzo rozważna panna z kancelarii ogólnej. Przy okazji składania życzeń powiedziała kiedyś do mnie: Nie mogę życzyć panu dyrektorowi nic więcej. Już bliżej pana prezydenta pan dyrektor nie mógłby być. - Mógłbym - odrzekłem - ale tak blisko nie chciałbym.
Wydział prawny w Belwederze był chyba najbardziej rozbudowany. Kierował nim Bolesław Walawski, pan mniej więcej w wieku Wasilewskiego i moim, to jest około czterdziestki. Pochodził z Wilna, tam ukończył uniwersytet, ale w ówczesnym środowisku akademickim zostawił po sobie niezbyt dobre wspomnienia. Pełniąc jakąś funkcję w Bratniaku czy może w administracji uniwersytetu, gnębił ponoć młodzież postępową. W wykonywaniu swoich funkcji był podobno despotą, intrygantem. Taką właśnie opinię wystawił mu Putrament w swojej „Rzeczywistości”, opisując stosunki wileńskie w środowiskach akademickich z czasu procesu komunizującej grupy literatów. Ponoć Putrament poświęcił Walawskiemu sporo miejsca w powieści, dając soczystą charakterystykę jego sylwetki, z typowymi dla siebie przesądzeniami, wyolbrzymieniami, a zarazem niedomówieniami.
„Czytelnik” przygotowywał już do druku książkę pt. „Rzeczywistość”. Pan Kasiński (zaczynający swoją pracę redaktorską w tym wydawnictwie, gdzie z czasem awansował aż na stanowisko prezesą) chwalił do mnie maszynopis książki. W tym czasie Putrament przybył do Belwederu na rozmowę z Bierutem (ja wyjechałem wtedy z grupą dziennikarzy na kilkanaście dni do Szwecji). Spotkał w Belwederze Walawskiego i popadł w zdumienie i w złość. Czynił Bierutowi `wymówki o Walawskiego i obiecywał, że postać ta w jego książce będzie jeszcze bardziej soczysta. Ale Bierut z niewiadomych powodów (zdaje się, że Walawskiego zaprotegował do Belwederu Jędrychowski) począł bronić Walawskiego. Oświadczył Putramentowi, iż Walawski pozostanie na stałe w Belwederze i będzie tu pracował. Nie tylko nie chciał słyszeć o jego dymisji (jednego z najlepszych pracowników), ale zażądał, by „Czytelnik” przesłał mu do przejrzenia maszynopis powieści. Kazał potem Putramentowi usunąć z książki wszystko to, co dotyczyło osoby Walawskiego. Putrament upierał się, buntował, groził, iż porzuci wszystkie swoje stanowiska (był właśnie posłem w Szwajcarii, pełnił funkcję w partii), że zajmie się wyłącznie pracą literacką. Po wielu dyskusjach, różnych interwencjach, Putrament ostatecznie poprawił maszynopis, a Bolesław Walawski pozostał na swoim stanowisku.
Walawski był mężczyzną o bardzo ujmującej powierzchowności, budzącej respekt i szacunek. Więcej niż średniego wzrostu, szczupły, zręczny, zgrabny, ciemnowłosy, zawsze gładko uczesany. Jego pociągła twarz, o męskim, sugestywnym wyrazie dobrze usposabiała kobiety i przekonywała do niego mężczyzn. Zawsze nosił świetny, elegancki garnitur i zawsze był niezwykle naturalny.
W pierwszym okresie pobytu w Belwederze był raczej na dalszym planie. Ustępliwy, ostrożny, z zasady z nikim nie wchodził choćby w najmniejszy konflikt. Niekiedy pogrążał się w zadumę, wówczas twarz jego stawała się inna, oschła. Dopiero później odkryłem jego ogromne upodobanie do pięknych kobiet.
Walawski zaglądał czasami do nas, na górę, do sekretariatu. Górska witała go chętnie, rozmawiał z nią bardzo grzecznie, ale swobodnie; mieli zresztą ze sobą jakieś tajemnice, które woleli omawiać sam na sam - wtedy oboje spoglądali niespokojnie ku mnie tak, że w rezultacie wychodziłem z pokoju i zostawiałem ich samych.
Zastępcą Walawskiego był nieco starszy od niego Kleinerman. Był prawnikiem, już przed wojną wybijającym się adwokatem. Wysoki, tęgi, zwalisty. Jego duże pełne oblicze wyrażało powagę. Ruchy też zdawały się być dostosowane do należytych interpretacji prawnych. Wszystkich interesantów (również i mnie, gdy zgłaszałem się do niego z jakąś sprawą) starał się załatwiać zgodnie z obowiązującymi normami prawnymi.
Kleinerman nie zdradzał się głośno ze swoimi poglądami politycznymi, ale w koleżeńskich rozmowach poza gabinetem ujawniał sporo różnych wątpliwości i sceptycyzmu wobec ówczesnej rzeczywistości. Były to idealistyczne i estetyzujące rozterki, jakie wpoiło w niego bardzo bogate żydowskie środowisko mieszczańskie, z którego się wywodził.
Obaj byliśmy wychowani w dość dużym liberalizmie Polski burżuazyjnej i ulegaliśmy zwyczajowi mówienia głośno i swobodnie tego, co się myślało. Wypowiadaliśmy swoje poglądy nie tylko otwarcie, ale i z pasją. Szczególną śmiałość wykazywali ludzie niezależni materialnie, jak na przykład kiedyś Kleinerman. Dyskusje dawały okazję do wymiany sądów i każdy był ciekaw, co naprawdę myśli ktoś inny. W ten sposób i jakby z różnych stron badało się skomplikowane zjawiska polityczne, społeczne, ekonomiczne. Na tej drodze właśnie dochodziło się do jakichś wypośrodkowanych, wyważonych sądów. I w szczerej rozmowie z Kleinermanem obaj odwoływaliśmy się do tych zwyczajów.
Bierut był zadowolony z Kleinermana jako pracownika, tym bardziej, że odznaczał się on dyscypliną myślenia, absolutną ścisłością dedukcji, z zupełnym pomijaniem wszelkich względów, na przykład kurtuazyjnych. Nie wahał się prostować mylnych poglądów Bieruta, czynił to ze swobodną prawniczą otwartością, która oznaczała, iż chodzi o problem, a nie o czyjąś miłość własną. Zresztą umiał postępować delikatnie i taktownie, rozmawiał z Bierutem w taki sposób - jak to mogłem niekiedy usłyszeć - iż nade wszystko ważna była rozumna solidarność intelektualistów, umiejących docenić wzajemne słuszne sądy. A Bierut miał szacunek dla sprawnego myślenia, chętnie przyznawał rację Kleinermanowi w różnych dyskusjach, starał się także od niego czegoś nauczyć. Opracowane przez Kleinermana akta prawne były wzorem ścisłości i logiki. W codziennej swojej pracy Kleinerman był rzetelny, solidny i swoje obowiązki wypełniał doskonale. Starał się być bez zarzutu dla samej idei pracy, a do wszelkich pochwał nie przywiązywał wagi. Z czasem ustąpił z Belwederu i przeniósł się do jakiegoś ministerstwa, a wreszcie opuścił Polskę i wyjechał do Francji (od dziecka mówił po francusku). Polsce, którą uważał zawsze za swoją ojczyznę, nigdy jednak nie szkodził.
W naszym wydziale prawnym zatrudniony był również radca do spraw ekonomicznych. Był to pan około czterdziestki, nazywał się Karol Brzózka. Niskawy, krępy, o obfitej mięsistej twarzy, tchnącej rzetelnością, energią i jakąś prawą odwagą. Do Belwederu dostał się jako wybitny naukowiec i intelektualista. Posiadał tytuł doktora i miał kilka ogłoszonych prac. Był wciąż niezwykle zajęty, ciągle czytał, ciągle pisał. Z coraz większą pasją studiował kwestie społeczno-gospodarcze w odradzającej się Polsce Ludowej. Badał je, analizował, przyglądał się niektórym procesom w większych zakładach pracy, konfrontował to wszystko z własną wiedzą teoretyczną i z własnymi doświadczeniami. W sekretariacie zjawiał się zwykle z teczką pod pachą. Prezydent cenił doktora Brzózkę jako współpracownika; wiele jego spostrzeżeń, wniosków, wyrosłych z solidnego gruntu naukowego, było słusznych i ułatwiało praktyczne działanie. Pewnego razu Brzózka zgłosił się do Bieruta ze swoimi wywodami spisanymi w dość obszernym memoriale. Bierut obiecał przejrzeć go wkrótce. Zresztą naprawdę był bardzo ciekaw opracowania doktora. Po kilku dniach wezwał Brzózkę do swojego gabinetu i zawiadomił nas w sekretariacie, że przez jakiś czas nie będzie przyjmował żadnych telefonów. Już po kilku minutach w gabinecie Bieruta słychać było ożywioną dyskusję, prowadzoną podniesionym tonem. Szybka wymiana zdań zamieniła się nagle w dłuższy monolog. Obydwaj dyskutanci odwoływali się do jakichś danych, dokumentów, opracowań. W dodatku zaczęli posługiwać się mną; musiałem biegać do naszej biblioteczki po encyklopedię, roczniki statystyczne, dzieła Marksa, Lenina, a nawet prace teoretyków burżuazyjnych. Nie dostrzegali mnie, zaraz rzucali się do ksiąg. Brzózka nie dawał się przekonywać, był nieustępliwy, zacietrzewiał się.
Dyskutanci coraz bardziej się emocjonowali, wypowiadali się to krótko, to obficie, trwało to już dłuższy czas i wreszcie obaj zerwali się ze swoich miejsc i poczęli niemal biegać po gabinecie. W zacietrzewieniu zapomnieli o całym świecie; o tym kim są i w jakim stosunku pozostają do siebie.
Nie wpuszczałem nikogo do sekretariatu, słuchałem. Bierut w końcu ochłonął, uświadomił sobie chyba, że jest prezydentem kraju i uroczyście wrócił za biurko. I Brzózka ze skromną miną urzędnika usiadł z powrotem na krzesełku. Chwilę spoglądali na siebie nieruchomo, wreszcie prezydent oświadczył oficjalnie, że nie zgadza się z tezami memoriału, w ogóle nie przyjmuje go do wiadomości. Doktor Brzózka skłonił się głęboko i z dziwnym uśmieszkiem wyszedł z gabinetu. Następnego dnia Bierut żartował w sekretariacie przy mnie i akurat obecnym Wasilewskim, że doktor Brzózka usiłował nakłonić go do restytucji kapitalizmu w Polsce.
Doktor Brzózka pracował w Belwederze jeszcze dwa lata, znacznie dłużej niż ja. W ocenie różnych bieżących zagadnień gospodarczych był dla Bieruta niezastąpiony; prezydent wciąż korzystał z jego ocen i rad. Właśnie, gdy trzeba było jakiś aktualny społeczno-gospodarczy problem przedstawić od strony jego błędów i niedostatków, doktor Brzózka robił to najlepiej.
W okresie, kiedy w partii odkryto i likwidowano tak zwane odchylenia nacjonalistyczno-prawicowe, doktor pracował już w jakimś ministerstwie gospodarczym.
Zdarzało się, że około godziny czwartej po południu prezydent Bierut miewał kilka chwil wolnych. Wzywał mnie wówczas do siebie. Najczęściej prosił, abym mu przyniósł jakieś akta. Był to tylko pretekst, gdyż po prostu chciał sobie pogawędzić ze mną, porozmawiać na temat sytuacji w kraju. Często pytał o nastroje w Warszawie. Ciekaw był, jakie anegdoty krążą na temat władzy i o nim samym jako prezydencie. Kilka takich, niezbyt zresztą mocnych dowcipów powtórzyłem mu; słuchał uważnie, uśmiechał się, ale powiedział, że są pewno i bardziej dokuczliwe. Poprosił, abym niektóre anegdoty zapisywał. Chętnie sobie je przeczyta. A nawet służbowo nakazuje mi zbierać takie anegdoty i przekazywać mu. Pogawędka schodziła na sprawy polityczne i Bierut mówił wtedy, że w Polsce narasta ostra walka polityczna, że cała reakcja, cała opozycja antykomunistyczna mobilizuje się i grupuje wokół Mikołajczyka. Stara się on przyciągnąć ogół swoim demonstrowanym patriotyzmem, do jakiego ponoć tylko on ma prawo. Kusi również tym, że jest niby niezależny od czynników zewnętrznych. Dopiero pod jego rządami Polska będzie zupełnie wolna. A tymczasem Mikołajczyk pomaga polskiej reakcji w przeprowadzeniu chytrego manewru. Tak jak to było zaraz po pierwszej wojnie, reakcja chce utrącić sprzyjający moment dziejowy do przeprowadzenia w Polsce wciąż oczekiwanych gruntownych reform. A kraj czeka na te reformy tak, jak chory człowiek na lekarstwa. Tylko one mogą pobudzić życie społeczno-gospodarcze Polski. I właśnie te reformy, bez względu na różne trudne okoliczności dzisiejszej doby dziejowej - jak mówił Bierut - przeprowadzić mogą u nas tylko komuniści. A ponieważ oni propagują, skuteczne, rewolucyjne przemiany społeczne, prawica - jak zawsze - odmawia komunistom patriotyzmu. Bo tylko utrzymanie wprost skandalicznego, feudalnego niemal jeszcze porządku społeczno-gospodarczego w Polsce, zasługuje na miano patriotyzmu. Kiedy pozwoliłem sobie wtrącić, że obóz Mikołajczyka również występuje z projektem wielu reform, Bierut stwierdził, że to tylko manewr, zwodnicze pozorowanie, gdyż na prawdziwe reformy nie pozwolą im ich sojusznicy, mocodawcy. Mikołajczyk, według prezydenta, gdyby doszedł do władzy, musiałby zapłacić reakcji należytą cenę za poparcie, za sojusz. Po przeprowadzeniu najważniejszych reform; całkowitej reformy rolnej bez odszkodowania, nacjonalizacji przemysłu, upaństwowienia banków, handlu kluczowego, komuniści chcą zachować liberalną, demokratyczną republikę z wieloma dawnymi partiami politycznymi, z sejmem. Pozwolono by istnieć stanowi trzeciemu, kupiectwu, drobnemu rzemiosłu i nawet bogacić się im - Bierut machnął pobłażliwie ręką. W Polsce przecież w tym przejściowym okresie nie będzie chyba dyktatury proletariatu w pełnym tego słowa znaczeniu, bo w naszym kraju na taką dyktaturę może rzeczywiście za wcześnie.
Bierut wdał się teraz w charakterystykę rozmaitych sił politycznych, stanu gospodarki w Polsce. Wypowiadał się umiarkowanie, oględnie, ostro natomiast osądzał kler. Mówił, że proboszcz wiejski jest główną podporą ciemnogrodu w naszym kraju, polski kler jest zacofany, i ma, niestety, w dalszym ciągu ogromny wpływ na masy. On, Bierut, nieraz się przekonał na własnej skórze, jak proboszczowie wiejscy potrafią być chciwi i niedobrzy.
- Ale wcale nie będziemy prześladowali kościoła w Polsce - ciągnął dalej prezydent - choć może księża by tego chcieli. Naród polski jest katolicki, przywiązany do swojej wiary, łączą się z tym różnego rodzaju formy obyczajowe, święta, obrzędy, śpiewy, nawet stroje. Katolickie wierzenia w Polsce stały się już jakąś formą kultury polskiej. Byłoby więc nonsensem likwidować to wszystko. Przecież i ja muszę czasami chodzić do kościoła - uśmiechnął się. - Niedawno na procesji Bożego Ciała w Warszawie prowadziłem razem z Żymierskim pod ramię kardynała.
- Panie prezydencie - powiedziałem - w Warszawie żartowano, że w tej procesji po raz pierwszy dwóch diabłów prowadziło pod ramię anioła.
- Ale przecież - mówił dalej Bierut z uśmiechem - to nasze pogodzenie się z faktem istnienia w Polsce kleru katolickiego ze wszystkimi jego wpływami nie oznacza wcale, że powinniśmy zrezygnować z naszych koncepcji laickich, z naszego światopoglądu laickiego i z propagandy na rzecz takiego właśnie rozumienia świata. Nie możemy się przecież wyrzec wychowania młodzieży w duchu laickim, szczególnie w naszych szkołach, gdzie antydialektyzm, fideizm katolicki, a więc w istocie myślenie ogłupiające, tak mocno zapuściło korzenie choćby w okresie dwudziestolecia. O to, że chcemy szerzyć naszą propagandę laicką, udrapowaną w różne świętości reakcja ma również do nas wielkie pretensje. W Polsce publicznie można propagować tylko poglądy religijne, katolickie - mówił dalej.
Wróćmy jednak do toku prac Belwederu. Prezydent miał duże poczucie humoru, często wprawiał dziennikarzy w zakłopotanie, gdyż ci brali jego wypowiedzi zbyt dosłownie, traktowali niemal jak świętość. Wciąż zgłaszały się tutaj delegacje z innych partii demokratycznych, z najrozmaitszych ogólnospołecznych instytucji, ze związków zawodowych; pragnęły one bezpośrednio prezydentowi kraju zdać relację z dotychczasowej swojej działalności i uzyskać aprobatę dla dalszych programów. Przeważnie było to zbędne zajmowanie prezydentowi czasu, nie na wszystkich bowiem sprawach znał się. Aby takiej delegacji powiedzieć coś nowego, musiał radzić się rzeczoznawców w swoich wydziałach. Dlatego też często odprawiał te delegacje lub kazał mnie przyjmować je w swoim zastępstwie. Dochodziło wówczas do dziwnej rozmowy, w czasie której pociły się obie strony, po czym rozstawały się ze sobą z prawdziwą ulgą.
Czasami jednak nie było wyjścia i prezydent musiał przyjąć delegację, na przykład Związku Samopomocy Chłopskiej. Był to przecież gorący okres przeprowadzania reformy rolnej i zbierania pierwszych doświadczeń. Kiedyś przybył do Belwederu młody dziennikarz Antoni Olcha, smukły o miłym sposobie bycia działacz wiejski. Bierut przyjmował delegację w swoim gabinecie, gdzie razem z Józefem rozstawialiśmy krzesła. Przedstawiciele Związku Samopomocy Chłopskiej skarżyli się na trudny los tych, którym dostał się kawałek ziemi bez zabudowań, bez inwentarza, bez narzędzi. Te przydługie utyskiwania Bierut przerwał życzliwie: Widzę, że będziemy musieli ratować chłopa polskiego przed nieszczęściem reformy rolnej.
Zazwyczaj ja - z racji swojej funkcji - sporządzałem sprawozdania z rozmów prezydenta z każdą delegacją w Belwederze i przesyłałem je do PAP, jako tak zwany komunikat obowiązujący. Ale tym razem Olcha chciał napisać cały reportaż dla prasy chłopskiej ze spotkania z Bierutem i przytoczył również owo dowcipne powiedzenie. Potem prosił mnie, abym dał ten reportaż prezydentowi do akceptacji. Nie wiem, dlaczego przesłałem Bierutowi reportaż Olchy, chociaż w Belwederze wyłącznie moim obowiązkiem było kwalifikowanie tego rodzaju tekstów do druku. Bierut wezwał mnie zaraz do siebie, zwrócił mi maszynopis z wykreślonym czerwonym ołówkiem swoim powiedzeniem i rzekł niecierpliwie:
Jeszcze większym niż reforma rolna nieszczęściem są tacy dziennikarze.
Prezydent dość często wypowiadał się ostro o ówczesnej propagandzie. Uważał, że działa ona źle, ze posługuje się nie argumentami a pałką, co powoduje, że tego rodzaju działanie szkodzi sprawie partii, a nie pomaga. A gdy mówiłem o konieczności reform w tej dziedzinie, odpowiadał impulsywnie, że wszystkiego przecież sam nie zrobi i żebym ja się tym zajął.
Któregoś dnia, wraz z delegacją chłopskich działaczy kulturalnych przybył do Belwederu Marian Kubicki, później - redaktor naczelny „Dziennika Ludowego”. Kubicki nie zdążył powiedzieć wszystkiego w rozmowie z Bierutem, gdyż ten spieszył się na posiedzenie Rady Ministrów. Na drugi dzień Kubicki dzwonił z prośbą, aby prezydent dał do ich pisma jakąś zwięzłą wypowiedź, w której ustosunkowałby się do ich działalności. Bierut wysłuchał mnie nachmurzony. Wreszcie rzekł, żebym przekazał im następującą wypowiedź: Po pierwsze - kocham was, a po drugie - nie zawracajcie mi więcej głowy.
Niekiedy Bierut miał trochę więcej czasu, aranżował niby to przypadkową pogawędkę i mówił wtedy czasem o sobie. Całą jego młodość i późniejsze lata wypełniała nieustanna praca nad sobą, nauka i doskonalenie się pod każdym względem przy kontynuowaniu działalności politycznej, przerywanej jedynie latami więzienia. Samokształcenie pomagało mu w pracy politycznej. Był, oczywiście, samoukiem, niekiedy brał lekcje u innych towarzyszy, mających wykształcenie. Wciąż czytał mnóstwo, zawsze bardzo wiele pisał, szczególnie w więzieniu. Lata spędzone w więzieniu były dla niego okresem uniwersytetu. Poznawał dzieła socjologów, ekonomistów z różnych szkół, dzieła teoretyków marksizmu. Studiował również historię, filozofię, estetykę, historię kultury. Czytał także beletrystykę. A właściwie - jak mówił - to jest wielbicielem literatury pięknej. Starał się przeczytać wszystko, co na świecie ciekawsze, oczywiście, w tłumaczeniu na język polski, gdyż z obcych znał tylko jako tako język rosyjski i trochę niemiecki; miał zamiar uczyć się angielskiego.
Istotnie, parę tygodni później zaczął przychodzić do prezydenta, aby dawać mu lekcje angielskiego, Polak, który wojnę spędził w Anglii. Był to czterdziestoparoletni pan, o niezwykle dziarskim wyglądzie. Nosił jakiś półwojskowy mundur i wyglądał w nim na dowódcę batalionu. Pracował u nas jako naczelny ogrodnik w Łazienkach, bo z zawodu był ogrodnikiem. Mimo swojej wojskowej i dosyć srogiej postawy - pan nie był wcale groźny. Za największą mądrość życiową bowiem przyjął zasadę - nie wyrywać się nigdy z takimi sądami, szczególnie w kwestiach ogólnych, które budziłyby zaciekawienie u innych. Toteż miał zwyczaj wypowiadać uwagi absolutnie banalne, i to o rzeczach najpospolitszych, do tego stopnia, że wszyscy w Belwederze na jego widok uciekali w popłochu. Miał wtedy święty spokój. Wcześniej, niemal każdy z urzędników Belwederu usiłował wdawać się z nim w pogawędkę, w nadziei, że być może powie coś ciekawego o Bierucie. Niestety, na ten temat nie miał on nikomu nic do powiedzenia. Poza tym był doskonałym ogrodnikiem. Bierut, kiedy tylko wprowadził się do Belwederu, od razu polecił uporządkować zaniedbywane przez Niemców Łazienki. Na ogół oszczędny, na ten cel nie żałował pieniędzy.
Wróćmy jednak do moich pogawędek z Bierutem. Przekonałem się, że prezydent w tych rozmowach posługiwał się sądami ostrożnymi, jakby dochodził do nich po długich analizach. Jak się orientowałem, nie był on arbitralny ani nie wypowiadał się demagogicznie. Wyczuwało się, jak bardzo na jego osobowość wpłynęła ogólna atmosfera życia publicznego w Polsce w okresie dwudziestolecia. Posługiwał się wieloma obiegowymi pojęciami, charakterystycznymi dla postępowej, ale liberalnej inteligencji polskiej. Odnosiłem wrażenie, iż poziomem umysłu, racjonalnym pojmowaniem wielu skomplikowanych spraw tego świata, znacznie chyba przewyższał prezydenta Mościckiego.
Bierut rozmawiał również czasem ze mną na temat współczesnej literatury polskiej, którą bardzo cenił. Wiele nadziei wiązał z pisarzami grupującymi się przed wojną wokół tygodnika „Oblicze Dnia”, których dzieła miały wymowę zdecydowanie rewolucyjną. Mówił, że nasze najlepsze utwory nie są wolne od szlachecko-ziemiańskich obsesji, a także od mieszczańskiego snobizmu. Literatura polska, może poza okresem pozytywistycznym, stopniowo porzucała odtwarzanie prawdy społecznej i obyczajowej, która dałaby wierny obraz życia. Stawała się natomiast rozrywką dla sfer posiadających. Ci, którzy ujawniali prawdę społeczną i obyczajową, spotykali się z niechęcią opinii tzw. narodowej. Stąd wrogość dobrze sytuowanej kołtunerii względem Żeromskiego, stąd brutalne napaści na niego z powodu „Przedwiośnia”. Może ta młoda, postępowa literatura - argumentował Bierut - jaką sygnalizowało przed wojną „Oblicze Dnia”, pójdzie w oczekiwanym kierunku. Oby tylko w tej grupie wyrosły prawdziwe talenty, a więc i dzieła o dużym poziomie artystycznym, bo bez tego nie ma przecież wielkiej literatury.
Prezydent mówił również o ówczesnej, powojennej publicystyce literackiej, nie solidaryzującej się z partią. - Zresztą, iluż to my mamy prawdziwych sojuszników? - oznajmiał Bierut i patrzył na mnie z goryczą. - Szczególnie w tygodnikach bliskich klerowi gloryfikuje się teraz zawzięcie Mickiewicza, Sienkiewicza, jakby to oni byli naszymi wrogami i jakby ich dzieła mówiły teraz przeciwko nam. Któż z nas, polskich komunistów, jest przeciwnikiem wspaniałej twórczości Mickiewicza, Sienkiewicza, będących podwaliną naszej kultury. Ale reakcja kuje z ich dzieł oręż dla siebie. Nie można przecież przeciwstawiać twórczości Sienkiewicza młodej, dopiero powstającej literaturze rewolucyjnej, dla której władza ludowa w naszym kraju chce stworzyć pełną szansę rozwoju. Jeżeli to panu dogadza, niech pan napisze artykuł, dotyczący właśnie tego problemu. Proszę nie dawać mi go do akceptacji, to będzie praca na pańską odpowiedzialność. Natomiast, niech pan nada jej rozgłos. Proszę posłać rzecz do PAP, jako komunikat obowiązujący - powiedział Bierut na zakończenie naszej, tym razem nieco dłuższej, rozmowy.
Wkrótce napisałem niezbyt długi, dość zwięzły artykulik, w którym zawarłem główne myśli Bieruta, z jakimi się zresztą całkowicie zgadzałem. Były w nim uwagi tego rodzaju, iż w przeszłości Sienkiewicz, Żeromski, owszem... ale... Jaka ma być i jaka będzie nasza przyszła literatura? Artykuł skierowany był do biuletynu papowskiego i wkrótce opublikowała go prawie cała prasa krajowa. Niektóre tygodniki w komentarzach od redakcji poszerzyły jeszcze główne tezy artykułu.
Parę dni później Bierut poprosił mnie do siebie. Był spokojny, w dobrym humorze, z czegoś na poły zadowolony, na poły ubawiony. Ledwo usiadłem na skinięcie jego ręki (nigdy bez zaproszenia nie siadałem) naprzeciwko masywnego, zarzuconego stosem akt i książek biurka (ale zawsze w wielkim ładzie) - Bierut podał mi jakiś list i powiedział: Oto jest owoc pańskiej pracy. Za artykuł, który ja przeczytałem dopiero w druku, mnie osobiście czyni się odpowiedzialnym. Zostałem mianowicie porządnie zwymyślany przez pana Kornackiego za to, że chcę zlikwidować wielką literaturę polską. Ze dla mnie, dla nas komunistów, nie ma już żadnych świętości, nie istnieje Sienkiewicz, Zeromski, a zapewne i Mickiewicz, i Słowacki. Tego się zresztą, jego zdaniem, można było po nas spodziewać. Pan Kornacki jako Polak, patriota, itd. gorąco protestuje, zabrania i nawet ostrzega. A w naszych warunkach gróźb nie należy bagatelizować, jeśli mamy prawie wojnę domową - mówiąc to Bierut uśmiechał się.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Byłem zakłopotany, bo nie wiedziałem, co właściwie powiedzieć. - Otóż widzi pan - mówił dalej prezydent - to jest ich typowe myślenie, tych naszych przeciwników. Wmawiają w nas wady i błędy, jakich my nie posiadamy, ale oni chcieliby, abyśmy je mieli. To im ułatwia sytuację. Czy jest to właściwe zrozumienie naszych założeń w tych kwestiach? Czy to jest w ogóle uczciwa polemika? To jest złośliwa deformacja, postawienie wszystkiego na opak, wyważanie z hałasem otwartych drzwi. A jakież to on ma prawo przemawiania w imieniu całej literatury czy nawet kultury polskiej? Chyba nie większe niż my. Oni uzurpują sobie prawo do wszystkiego: do patriotyzmu, do występowania w imieniu całego narodu. Bo przecież to oni tym narodem dotąd rządzili. I tak we wszystkim: w starciach, w polemikach fałszują nasze stanowiska, nasze argumenty. I dyskutuj tu z nimi rzeczowo. A przecież to nas posądza się o wszelkie fałsze, o to, że jesteśmy wrogami, zdrajcami.
Bierut umilkł na chwilę. - Pan Kornacki - ciągnął dalej - prosi mnie o audiencję, aby przedyskutować ze mną ten artykuł. I jeszcze raz, w osobistej rozmowie zaprotestować przeciwko tego rodzaju potraktowaniu literatury narodowej. No, musiałbym się kłócić z nim chyba cały dzień - dodał z uśmiechem - niech, mu pan grzecznie odpisze, że z wielkim zainteresowaniem przeczytałem jego list, ale z powodu nawału pracy audiencja jest niemożliwa.
Zwiększała się ilość krążących po Warszawie plotek dotyczących osoby Bieruta. Opowiadano kawały coraz zjadliwsze, a nawet niesmaczne. Spotkałem się na przykład z takim określeniem Bieruta, jako kolejnego władcy Polski: „Bolesław V”. Opowiadano o nim najrozmaitsze, fantastyczne historie, usiłowano w ten sposób rozprawić się z narzuconym jakoby krajowi prezydentem. Mówiono, iż w ogóle nie wiadomo, kto to jest, że to jest jakaś postać tajemnicza, narzucona Polsce, że na pewno nie ten, kto miał być, że to ciemna, podstawiona figura, że to ani Bierut, ani Biernacki-Rutkowski, ani dawny działacz komunistyczny, nawet nie umie czytać, ni pisać, że wszystko wykonuje za niego siedzący w Belwederze sztab i inne tego rodzaju niestworzone brednie i historie, jakie tylko wyobrazić sobie można.
Takie informacje „z najlepszych źródeł” słyszało się i w sklepie u rzeźnika, i w prywatnych restauracjach, i w każdej niemal kolejce. Pytali mnie o te sprawy sekretnie koledzy dziennikarze w kawiarence, do której niekiedy zaglądałem, i domagali się wyjaśnień, jak to jest naprawdę. Nie bywali w Belwederze i karmili się plotkami. Nawet w kołach intelektualnych, naukowych, profesorskich, powtarzano niesłychanie naiwne bajeczki, urągające najzwyczajniej zdrowemu rozsądkowi, w które nawet dziecko nie mogłoby uwierzyć. Zdumiewałem się, że dorośli i wykształceni ludzie nic nie rozumieli: ani wielkiej polityki, ani procesu zdarzeń dziejowych. W ogóle karykaturalnie wyobrażali sobie oni działacza komunistycznego, przypisywali mu takie motywy działania, jakby to nie było życie a baśń, gdzie wszystko istnieje w wymiarach fantastycznych. Im bardziej w tych plotkach postać i rola Bieruta były nieprawdopodobne - tym bardziej dawano im w kołach intelektualnych wiarę. Nie była to tylko spontanicznie narastająca plotka, ale ktoś tu świadomie i perfidnie urabiał taką opinię wokół osoby prezydenta. Nic dziwnego, były przecież dostatecznie wrogie środowiska w kraju, aż do kierującego zbrojnym podziemiem NSZ.
Któregoś ranka Bierut zatrzymał mnie w swoim gabinecie (przyniosłem mu teczkę akt), polecił siąść na foteliku i oznajmił, że z intelektualnych kół katolickich wpłynął do niego memoriał, zawierający prośbę o zezwolenie na wydawanie miesięcznika społeczno-literackiego. On nie ma czasu na przestudiowanie tego dość obszernego tekstu, prosi więc, abym ja go przestudiował, zaopiniował i przedłożył już konkretne wnioski. Patrzył przy tym na mnie dość dziwnie, zastanawiając się jak gdyby nad czymś. Odniosłem wrażenie jakby chciał poddać mnie jakiemuś egzaminowi. Przeczytałem więc memoriał ze szczególną uwagą. Odnalazłem w nim z łatwością wszystkie cechy myślenia fideistycznego, konserwatywnego, słabo zamaskowanego ówczesnymi, mętnymi frazesami demokratycznymi. Uciekano się przy tym do różnych wybiegów, pojęć maskujących, aby tylko uzyskać zezwolenie na miesięcznik i w tych przełomowych chwilach zamanifestować swoje istnienie i swoją ideologię. Ten pogląd na świat, te racje polityczne były mi zupełnie obce. Przypominała mi się dawna walka kół postępowych w Polsce z reakcją katolicką. Toteż, w swojej recenzji nazwałem składających memoriał reakcją katolicko-intelektualną, ale postawiłem wniosek, by dać zezwolenie na publikowanie pisma. Lepiej, aby to katolickie środowisko wypowiadało się jawnie i publicznie, niżeliby miało schodzić do podziemia i zasilać wrogą propagandę.
Recenzję wraz z memoriałem położyłem Bierutowi na biurku. Przez ponad tydzień nic nie wiedziałem o losach swojej pracy, aż Wasilewski, przybywszy po coś do sekretariatu, rzekł do mnie z aprobującym uśmiechem: Reakcja intelektualna. Dobrze pan to nazwał, panie Stanisławie. Prezydentowi podobała się pańska ocena memoriału - z koleżeńską poufałością klepnął mnie po ramieniu.
Zdaje się, że Bierut zgadzał się z moją opinią. W każdym razie miesięcznik taki wkrótce zaczął się ukazywać. Prezydent spoglądał teraz na mnie jakoś tak bardziej przyjaźnie. Znów poprosił mnie na rozmowę. Przyglądał mi się jakby trochę niepewnie. - Proszę pana, niech pan napisze mój życiorys i prześle go do prasy - powiedział nagle. Przygotowałem dla pana odpowiedni materiał - dodał z nikłym uśmiechem i wskazał ręką broszurki i jakieś maszynopisy, leżące na skraju biurka. Ale tym razem przed drukiem da mi pan swój artykuł do przejrzenia.
Broszurki te były już kiedyś drukowane (w komunistycznej, konspiracyjnej prasie). Wspomnienia Bieruta o jego młodości, rodzinie, o udziale ojca i dziadka - od dawna zamieszkałych w okolicach Lublina - w walkach, w powstaniu 1863 roku. O tym, jak Bierut pracował nad sobą jako samouk i z jak wielkim trudem zdobywał wiedzę. Niektóre maszynopisy pochodziły sprzed wojny. Były one opracowaniami towarzyszy partyjnych, członków KPP, i przedstawiały między innymi sylwetkę Bieruta i jego działalność w partii.
Życiorys Bieruta konstruowałem rozważnie, w zgodzie z faktami, ale i z emocją. Wzruszała mnie ta postać polskiego komunisty wywodzącego się z ludu, z jego niedoli i krzywd, a potem przez całe życie walczącego wciąż, nieugięcie o lepszą jego dolę. Jak wielu innych komunistów narażony był na poniewierki i długoletnie więzienie. Aż oto tak skomplikowane, dramatyczne okoliczności wyniosły go na funkcję prezydenta kraju. W biografii tej uwypukliłem rozmyślnie okres walki z caratem, kiedy to Bierut, jako chłopak, należał już do kółek rewolucyjnych i patriotycznych, i na konspiracyjnych zebraniach deklamował ze szczególną pasją fragmenty z III części „Dziadów”.
Maszynopis mój liczył około czterdziestu stron. Przedłożyłem go Bierutowi. Zwrócił mi pracę po kilku dniach i oznajmił, iż można to drukować. Zatrzymał mnie jeszcze parę chwil w swoim gabinecie. Mówił przy okazji o jakiejś innej drobnej sprawie dotyczącej naszych prac belwederskich, ale wyjątkowo ciepło. W jego głosie wyczuwałem jakby podziękowanie za mój trud.
Współpracowałem w tym czasie również z „Dziennikiem Ludowym”, wydawanym przez radykalne skrzydło Stronnictwa Ludowego. Naczelnym redaktorem dziennika był Marian Kubicki. Znałem go jeszcze sprzed wojny, z okresu współpracy ZNP z ajencją agrarną, której wtedy dostarczałem wielu artykulików. W redakcji „Dziennika Ludowego” pracował wtedy Henryk Korotyński, pani Natalia, młoda, ładniutka dziennikarka (później - żona Korotyńskiego), Roman Zalewski, Kobyliński i inni dziennikarze o dosyć znanych nazwiskach.
„Dziennik Ludowy” w tych pierwszych miesiącach swojego istnienia ogarnięty był ambicją stania się wielkim, ogólnokrajowym pismem, jednocześnie najpoczytniejszym w Warszawie. Aby zdobyć popularność, redakcja chwyciła się sposobu charakterystycznego dla dawnej prasy mieszczańsko-burżuazyjnej; była to głównie pogoń za sensacją najróżniejszego typu, łącznie z frapującymi wiadomościami politycznymi. Starano się też wyprzedzać inne dzienniki wcześniejszym podawaniem różnych nadzwyczajnych wiadomości, które redakcja starała się zdobyć na własną rękę. Urozmaicano pismo organizowaniem dla Warszawy rozmaitych konkursów prasowych (na przykład wynalezienie jak najlepszej nazwy na po raz pierwszy wprowadzone do komunikacji miejskiej trolejbusy). Drukowano sporo popularnych dowcipów, michałków, gwoli jak największego rozbawienia publiczności, której wcale w tym trudnym okresie nie było do zabawy. Przy tym wszystkim „Dziennik Ludowy” jakby zapomniał o tym, że jest pismem chłopskim. Wkrótce zaczęto o tym redakcji przypominać, z dużymi przykrościami dla Kubickiego, jako redaktora naczelnego.
Jak długo pracowałem w Belwederze, Kubicki okazywał mi tak zwaną wielką życzliwość i uznanie dla moich prac publicystycznych i literackich. Taka była dla mnie zresztą i cała redakcja. Chcieli oni, abym się z nimi dodatkowo związał, choćby przez jakąś stałą pensję redaktorską, ale na to nie przystałem.
Kubicki, dowiedziawszy się, że piszę życiorys Bieruta i że będzie on po raz pierwszy drukowany, wymógł na mnie, abym dał tę pracę „Dziennikowi Ludowemu”. Obiecał mi zresztą duże honorarium. Tak więc napisany przeze mnie tekst zaczął ukazywać się w kolejnych odcinkach „Dziennika Ludowego”. Wzbudził on, oczywiście, wielkie zainteresowanie, co spowodowało liczne przedruki w prasie, nie tylko partyjnej. Nakład „Dziennika Ludowego” podniósł się znacznie, co uznano w redakcji za duży sukces wydawniczy. Polskie Radio nadawało również życiorys prezydenta.
Bierut był ponoć trochę zawiedziony; spodziewał się bowiem, że tę pierwszą pracę o nim, dającą jego dane biograficzne, opublikuję w piśmie literackim, w bardzo popularnym wówczas tygodniku „Odrodzenie”. Nie posłałem tam jednak swojego maszynopisu, gdyż obawiałem się, że na decyzję redakcji będę czekał bardzo długo. Grupy literackie były wtedy zupełnie niezależne (co stanowiło przecież zjawisko pożyteczne) i rządziły się różnymi swoimi fanaberiami.
Bierut nigdy nie wspominał o tym do mnie. W każdym razie życiorys jego został opublikowany, był czytany, komentowany, często przedrukowywany. Plotki na temat jego osoby prawie ustały.
Cofnę się teraz do pierwszych chwil urzędowania w Belwederze. Zresztą, w tych swoich zapiskach nie stosuję absolutnie ścisłej chronologii wydarzeń i sytuacji.
Wojna z Japonią jeszcze trwała. W Europie odbywały się wciąż, ale w głębokiej tajemnicy, doniosłe konsultacje mężów stanu, dyplomatyczne rozmowy, wizyty. Któregoś sierpniowego dnia poranna prasa warszawska podała wiadomość o użyciu przez armię amerykańską nie znanej dotąd bomby atomowej. Bombę taką zrzucono na dwa japońskie miasta: Hiroszimę i Nagasaki. O tym nadzwyczajnym wydarzeniu Wasilewski dowiedział się ode mnie, gdy wpadł po coś do sekretariatu, jeszcze przed przyjściem prezydenta. Za chwilę przyszedł Bierut. Wasilewski pokazał mu zaraz „Trybunę Ludu” z ową sensacyjną wiadomością. Po paru dniach Bierut udał się na Krym, na rozmowy ze Stalinem. Od nas towarzyszył mu jedynie Wasilewski. Bawili tam około tygodnia. Wasilewski przekazał mi adres pobytu prezydenta na Krymie. Codziennie wysyłałem mu pocztą gazety warszawskie, które otrzymywał regularnie.
Bierut wrócił z Krymu zmęczony i w niezbyt dobrym humorze. W ciągu następnych miesięcy prezydent jeszcze kilka razy był w Moskwie.
Przedstawię teraz jeszcze innych pracowników Belwederu, należących do otoczenia prezydenta. Byli nimi: sprowadzony przez Wasilewskiego naczelnik wydziału w naszej administracji - Bukowski, intendent - porucznik Stanisław Sadkowski, rodem z Wilna, również protegowany Wasilewskiego, z kolei szef personalny, major (nazwiska jego nie pamiętam), kierowniczka sporej biblioteki sejmowej, była działaczka partyjna, osoba już starsza, schorowana.
Naczelnik Bukowski był o wiele młodszy od Wasilewskiego, niskawy, pulchny, o okrągłej, trochę babskiej twarzy. Był bardzo energiczny, inteligentny, rzutki. Często załatwiał Wasilewskiemu różne poufne sprawy.
Major, szef personalny, był mężczyzną raczej młodym, inteligentnym, przedziwnie spokojnym, tak, jakby mu właściwie na niczym nie zależało. Zdaje się, że przyszedł do Belwederu po służbie w UB, gdzie w warunkach wojny domowej napatrzył się prawdopodobnie na różne arcyciekawe i wstrząsające sceny. Sprawiał wrażenie, jakby Belweder był dla niego światem nierealnym, nieprawdziwym, urojonym. Toteż spokój jego tchnął jakby sceptycyzmem, który w moim odczuciu oznaczał, iż w majorze jakby coś się zachwiało.
Intendent porucznik Sadkowski, chodzący w mundurze porucznika nieokreślonej formacji wojskowej - miał lat ponad czterdzieści, był dość wysoki, bardzo przystojny, o typowo polskiej twarzy. Robił wrażenie, jakby cierpiał z tego powodu, że władza ludowa wzięła go do niewdzięcznej służby. Miał żonę i dwóch małych synków. Sadkowski pokazywał się w Belwederze niezbyt często, a i wtedy przemykał się ostrożnie z gabinetu Wasilewskiego przez jego sekretariat do wyjściowego hallu; nie chciał on zbyt często stawać swoim zwierzchnikom przed oczami, aby w związku z jego osobą nie przychodziły im do głowy jakieś niestosowne myśli. Porucznik bowiem już przed wojną pracował w intendenturze wojskowej. W Belwederze był powołany do załatwiania dostaw hurtowych; takie lubił najbardziej i w takich wyspecjalizował się w swoim czasie aż do doskonałości. Przy takich dostawach można było zarobić najwięcej i śladu nie zostawić. Naturalnie, wszystkie swoje zadania intendenckie obmyślał on głównie od strony możliwości własnych zarobków.
Dlaczego Wasilewski zaangażował tego „najwyższej klasy fachowca” do Belwederu, nie miałem pojęcia. Widocznie istniały zawiłe kwestie intendentury, które mógł tylko on jeden przeprowadzić skutecznie. Za swoją „ofiarną działalność” dostał medal, który go do takiej działalności zachęcał i od wszelkich przeszkód i złośliwości chronił. Z jakąś nagłą sprawą mogłem wchodzić do Wasilewskiego w każdej chwili, nawet gdy miał interesantów. Ale nie wtedy, gdy obradował z Sadkowskim. Wówczas sekretarka, pani Zofia, niemal z paniką na twarzy stawiała mi kategoryczny opór i kazała czekać, aż gość wyjdzie.
Ponieważ mieszkaliśmy w tej samej kamieniczce, niekiedy odwiedzaliśmy się. Dom intendenta Sadkowskiego obfitował we wszystko. Od czasu do czasu urządzał u siebie przyjęcia, a nawet libacje. I tak trwało to dosyć długo, nawet gdy z Belwederu odszedł Wasilewski. Sprzyjał temu szczególnie w owym czasie wielki chaos gospodarczy, płynność cen, nieokreśloność źródeł dostaw. Na tak sprzyjające okoliczności trafiało długoletnie, wytrawne doświadczenie intendenta. Być może, że przebrał miarę, gdyż w końcu przestał pracować w Belwederze. Wcześniej zainteresowano się jego kolejnymi transakcjami. Papiewski prosił go na dłuższe rozmowy, na które Sadkowski chodził z miną spokojną i rzeczową. Sprawa dostała się do Bieruta, gdy odezwał się z nagłą interwencją telefon od Wasilewskiego, już wiceministra Ziem Odzyskanych. Chętnie więc w Belwederze porzucono sprawę Sadkowskiego i przekazano go dalej. I dopiero tam, gdzie poszedł - jak wieść niosła - jego uzdolnienia rozwinęły się w pełni.
Jeśli chodzi o moją pracę w Belwederze, to wciąż przybywały mi nowe zadania; wskutek bardzo częstej nieobecności Górskiej musiałem pełnić również i funkcję osobistego sekretarza prezydenta. Kiedyś trzeba było podać do prasy rodzaj mojego stanowiska w Belwederze i zapytałem Wasilewskiego, jak je określić oficjalnie. - Naprawdę to jest pan sekretarzem prasowym prezydenta, ale dla prasy nie będziemy tego tak nazywać. Niech pan się określi jako dyrektor biura prasowego - powiedział z lekkim uśmiechem i szybko odszedł.
Rano, jak zwykle, przygotowywałem prasę dla prezydenta, kładłem mu ją na biurku zanim przyszedł, z odpowiednimi podkreśleniami. Gdy Bierut przeglądał codzienną prasę, ja tymczasem szybko robiłem wycinki z gazet warszawskich, aby wkleić do albumu artykuły czy wiadomości, które najbardziej zaciekawiły prezydenta. Niekiedy poszerzałem je sam o jakieś nowe artykuły.
Zaraz rozdzwaniały się telefony do Belwederu. Ministrowie, znane osobistości na wysokich stanowiskach prosili często o połączenie z prezydentem, pytali też o możliwość osobistej audiencji u Bieruta. Bierut, zajęty akurat jakąś aktualnie ważną sprawą, wymagającą studiowania akt, nie zawsze chciał z nimi rozmawiać. Mówił mi krótko, że nie ma czasu. Wówczas ja musiałem taką odmowę w jak najbardziej dyplomatycznej formie przekazać rozmówcy.
Któregoś dnia, wkrótce po obiedzie, Bierut otworzył drzwi do mojego pokoju i poprosił (zwykle w bardzo uprzejmy sposób zwracał się do swoich współpracowników), abym go przez godzinę z nikim nie łączył telefonicznie. Wiedziałem, że studiuje akta żołnierza polskiego, wartownika, który w starciu z pijanymi zastrzelił jedną osobę i kilka poranił. Sąd polski skazał go na karę śmierci. Żołnierz zwrócił się do prezydenta z prośbą o akt łaski. Bierut musiał (sprawa była już opóźniona) wydać decyzję do dnia następnego. Tymczasem na jego biurku piętrzył się stos akt dotyczących właśnie tej spr;:;wy. Upłynęło może ze dwadzieścia minut, gdy na moim biurku zadzwonił telefon, przeznaczony tylko dla członków rządu. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem męski, energiczny, bardzo pewny siebie głos:
- Wiceminister Jakub Berman. Proszę połączyć mnie z obywatelem prezydentem.
- Panie ministrze - odrzekłem grzecznie, nic do tej pory nie wiedziałem o Jakubie Bermanie - pan prezydent jest bardzo zajęty i nie będzie mógł w tej chwili mówić przez telefon.
- Mimo to, obywatelu - głos Bermana brzmiał łagodną perswazją - proszę mnie oznajmić prezydentowi.
- Otrzymałem zakaz od pana prezydenta łączenia go w tej chwili z kimkolwiek - upierałem się.
- Obywatelu sekretarzu, jeszcze raz proszę o połączenie mnie z obywatelem prezydentem - głos Bermana zadrgał teraz głuchym i tak władczym tonem, że mimo woli nacisnąłem guzik telefonu Bieruta.
- Panie prezydencie - powiedziałem - bardzo przepraszam, ale pan minister Jakub Berman koniecznie chce mówić z panem prezydentem.
- Proszę, proszę - odrzekł Bierut tak, że aż mnie to zmieszało.
- Łączę, panie ministrze - powiedziałem do Bermana. Odbyła się między nimi dość krótka rozmowa. Dowiedziałem się potem, że Berman nie dzwonił - jak przypuszczałem - w sprawie owego żołnierza. Takie rzeczy niewiele go ostatecznie obchodziły. To, że jego, Bermaina, nie chciałem dopuścić do Bieruta, musiało go raczej ubawić, bo gdy parę dni później przybył do prezydenta, przywitał się ze mną z dosyć osobliwą miną i z nieokreślonym uśmieszkiem. Zapewne powiedział do Bieruta, jakiego to ma w sekretariacie służbistę, bo Bierut wezwał mnie zaraz po coś do swego gabinetu i obaj panowie popatrzyli na mnie, jak na jakiś eksponat.
Zrozumiałem potem, że Berman spełniał w rządzie rolę szarej eminencji, ale chodziło o to, by tego nie ujawniać. Któregoś dnia po ważnym „politycznym bankiecie”, musiałem na zlecenie Bieruta podać do prasy listę obecnych na przyjęciu ministrów i innych członków rządu. Sporządzając tę listę umieściłem Bermana w czołowcę. Bierut przejrzał listę przed druidem i zaraz niecierpliwie, z jakimś niesmakiem, zakwestionował pozycję Bermana. - Pan minister Berman jest osobą wielce szanowną, ale ulokujemy go gdzie indziej, między wiceministrami i w kolejności alfabetycznej - poinformował mnie i sam przesunął nazwisko Bermana na liście o kilkanaście pozycji niżej.
W tym czasie ministrem spraw zagranicznych został Wincenty Rzymowski. W salonie ministerstwa - wciąż jeszcze w gmachu dyrekcji kolei na Pradze - odbyło się spotkanie Rzymowskiego ze światem intelektualnym i z publicystami ze stolicy. Obecny był również Jakub Berman. Rzymowski mówił o aktualnych zadaniach polskiej polityki zagranicznej. Przemawiał nieśmiało, unikał jak mógł jednoznaczności swoich sądów i opinii, powoływał się co chwilę na Stalina, a w tytułowaniu poprawiał się w popłochu z marszałka na generalissimusa. Po tego rodzaju odczycie słuchacze wiedzieli tyle samo, co przed nim. Ale gdy głos zabrał Berman, od razu wszczęło się poruszenie, zaostrzyła się ciekawość. Mnie tym razem mocno uderzyła sylwetka Bermana. Był to pan około czterdziestki, bardzo przystojny, o foremnej głowie i zdecydowanie inteligentnej, pełnej wyrazu twarzy. Emanowała z niej wiedza, kultura, obycie. Był przy tym bardzo elegancko ubrany, miał garnitur świetny, jakich po wojnie raczej się nie widziało, piękną, lśniąco białą koszulę i bardzo gustowny krawat. Sprawiał ogólnie tak estetyczne wrażenie, że z przyjemnością patrzyło się na niego.
Był pewny siebie aż do nonszalancji, niemal do lekceważenia obecnych. Zdawało się, że wprost rozkoszuje się i popisuje tą zupełną pewnością siebie. Wyczuwało się, że jest, w jakimś niedobrym sensie, panem sytuacji i do tego stopnia, iż nie potrzebuje się z nikim liczyć. Mówił gładko, niedbale, rzucał od niechcenia sądy i opinie, które budziły tysiące pytań, ale przesuwał się lekko ponad nimi dalej, jakby nie przywiązywał wagi do niczego. Można było odnosić wrażenie, że w ogóle niczego nie traktował serio, ani Polski, ani polskiej polityki zagranicznej, ani siebie, ani tym bardziej słuchaczy. Bardzo zręcznie, bez zająknięcia operował słowami: ZSRR, generalissimus Stalin itp.
Wróćmy jednak do sprawy owego żołnierza. Prezydent przeczytał wreszcie jego akta, i wydał decyzję: uwolnić od winy i kary. Poprosił mnie, abym akta, z racji pilności sprawy, przeniósł zaraz osobiście (nie mógł ich odsyłać przez woźnego) do wydziału prawnego. Podał mi je otwarte na stronie, na której wypisał swoją decyzję.
Co do mojego coraz częstszego urzędowania w zastępstwie Górskiej - miałem instrukcje, aby nie łączyć zbyt pochopnie wszystkich, którzy chcieli rozmawiać telefonicznie z prezydentem. Najpierw wypytywałem o sprawę, po czym najczęściej łączyłem petenta z którymś z wydziałów, albo w najlepszym razie z Wasilewskim. Ale i ten robił mi sceny, gdy zbyt często narzucałem mu interesantów. Poza dyżurowaniem przy biurku w sekretariacie, musiałem również czytać depesze z kraju, kierowane do prezydenta osobiście. Sam musiałem decydować, co dalej z nimi robić, bo Wasilewski piekielnie nienawidził czytania czegoś takiego i gdy z początku zbyt często przesyłałem te depesze do niego, myślał, że sobie z niego kpię lub że może nie daję sobie rady ze swoją pracą. Wobec tego sam je przeglądałem, klasyfikowałem, czasami kładłem niektóre Bierutowi ma biurko, ale rzadko się zdarzało, aby prezydent w nawale pracy zapoznawał się z którąś z nich.
Na wszelki wypadek prowadziłem ewidencję tych depesz, (choć nikomu nie było to potrzebne), w niektórych wypadkach, według uznania, odpowiadałem na nie w imieniu prezydenta. To samo było z podaniami, kierowanymi do Belwederu na ręce głowy państwa. Dużo było w tym różnych skarg, próśb o prawdziwą sprawiedliwość, to jest taką, która by respektowała wszystkie żądania petenta, różnych nieraz zabawnych memoriałów, dotyczących sposobu naprawy Rzeczypospolitej, oraz doraźnych i dość apodyktycznych rad dla Bieruta, jak ma krajem rządzić. Choć nieraz rady te były wcale pomysłowe i może nawet, kto wie, pożyteczne, nie przekazywałem ich jednak prezydentowi. Wszystkie te papiery upychałem w szufladach mojej szafy.
Musiałem być również obecny w czasie rozmów różnych delegacji z prezydentem, z których pisałem sprawozdania. Były one przesyłane do PAP, niekiedy zaś, gdy były ważniejsze, z adnotacją, iż jest to komunikat obowiązujący (KO). Tych delegacji - była zrazu - jak już wspomniałem - prawdziwa fala i wszyscy w Belwederze musieliśmy „walczyć” z nimi solidarnie. Niekiedy Bierut przyjmował poszczególnych działaczy społecznych, przeprowadzał z nimi rozmowę w mojej obecności, po to, abym z takiej rozmowy dawał odpowiednie sprawozdanie do prasy. Z reguły z posiedzeń prezydium KRN, odbywających się na dole w sali posiedzeń przy wielkim, okrągłym stole, musiałem przesyłać dla prasy obszerniejszy komunikat.
Do mnie należało również zakwalifikowanie, w porozumieniu z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, dziennikarza z zagranicy do osobistej rozmowy czy wywiadu z Bierutem. Przy takiej rozmowie obecny był jedynie tłumacz, który pełnił jednocześnie rolę sekretarza. Potem on referował mi przebieg rozmowy. Prezydent sprzeciwił się mojej obecności przy udzielaniu wywiadu zagranicznym dziennikarzom. - Napisze potem - powiedział - że jego rozmowę z prezydentem Polski pilnował UB.
Organizowałem w Belwederze spotkania z dziennikarzami krajowymi; w dużej mierze sam decydowałem o tym, kogo spośród zgłaszających się wybrać. Ponieważ takie przyjęcie dziennikarzy przez Bieruta przeważnie kończyło się niezłym poczęstunkiem, więc zgłaszających się na konferencje było co niemiara. Rozumiałem to dobrze i starałem się zapraszać jak najwięcej osób.
Gdy w Belwederze zanosiło się na bankiet, w dniu tym otrzymywałem od przedstawicieli warszawskiego świata dziennikarskiego mnóstwo telefonów z prośbą o odbycie ze mną osobiście i akurat w godzinach bankietu konferencji na niezwykle ważny temat. Na ogół starałem się zrozumieć tę gorliwość w załatwianiu służbowych, nie cierpiących zwłoki spraw i z góry przygotowywałem dla danego dziennikarza czy dziennikarki przepustkę. Te „ważne sprawy” omawialiśmy już przy stole bankietowym, a tyczyły one przeważnie jakości podawanych w Belwederze win, bardzo chwalonych z reguły przez moich rozmówców. Niekiedy, w tym pierwszym okresie dość jeszcze poprawnych stosunków między państwami - członkami koalicji antyhitlerowskiej, musiałem organizować większe konferencje prasowe z licznymi przedstawicielami prasy zachodnioeuropejskiej, którzy zjeżdżali się do Warszawy często i na nieco dłuższy pobyt. W tym czasie w Polsce, w której toczyła się prawdziwa wojna domowa, aż roiło się od cudzoziemców.
Towarzyszyłem Bierutowi również w jego reprezentacyjnych czy okolicznościowych wyjazdach do innych miast Polski, a także w czasie wizyt na zaproszenie różnych instytucji warszawskich. Z tych spotkań również przygotowywałem sprawozdania do prasy.
Przyjmowanie w Belwederze posłów i ambasadorów obcych państw z listami uwierzytelniającymi odbywało się także przy mojej asyście prasowej. I z tych uroczystości pisałem sprawozdania. Trzeba było niekiedy, na polecenie prezydenta, napisać artykuł na specjalny temat, na przykład odpowiedź polemiczną na jakąś akcję polityczną opozycji. Zresztą opozycja ta mimo wszystko była nikła, jakby nieśmiała; Bierut niekiedy wyraźnie „martwił się”, że przeciwnik jest tak anemiczny i właściwie nie ma prawie z kim walczyć w prasie. A tyle teraz czuł siły, aby się porządnie zmierzyć z wrogiem. Zresztą wkrótce pragnienia jego spełniły się, gdyż zaczęła się na całego rozgrywka z Mikołajczykiem.
Przykre było to, że większość nowych „urzędowych osób”, kręcących się po Belwederze - różnych wojskowych w mundurach polskich i radzieckich, wyższych urzędników przybywających z ministerstw, działaczy partyjnych, wysoko postawionych członków partii - mówiło po polsku fatalnie, niegramatycznie, językiem jakimś wydziwaczonym, gwarowym; często wtrącali słowa i wyrażenią rosyjskie. Bierut mówił po polsku bardzo dobrze, również dobrze pisał; język polski był dla niego przecież językiem ojczystym. Dostrzegałem, iż często zżymał się, wysłuchując nieporadnych jąkań rozmówców.
W Belwederze w tym czasie bywali różni ludzie. Niektórzy z nich pchali się nachalnie na osobistą rozmowę z prezydentem, z ostentacyjnym nieraz przeświadczeniem, że kto jak kto, ale oni mają zdecydowane prawa do takiej rozmowy. Zachowywali się często nonszalancko, lekceważąco w stosunku do belwederskich urzędników. Na mnie nie zwracali uwagi, nie bardzo chcieli ze mną rozmawiać.
Zjawiał się w Belwederze kilka razy między innymi nowo mianowany wicedyrektor protokołu dyplomatycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Był to zadziwiająco przystojny, bardzo elegancko ubrany młody Żyd, około trzydziestki. Zachowywał się tak, że trudno było z nim wytrzymać choć parę minut; biły od niego pycha, arogancja, nonszalancja. Właził, gdzie tylko mu się podobało, rzucał się na fotel, chwytał za słuchawki telefoniczne, aby dokądś telefonować, grzebał w aktach leżących na biurkach, czegoś tam szukał, nie zwracał uwagi na niczyje protesty i zastrzeżenia.
Wasilewski, bardzo teraz zajęty, z trudem się od niego uwolnił i wreszcie skierowano go do mnie, jako do sekretarza prezydenta. Przywitał się przez niedbałe podanie gładkiej, wypielęgnowanej dłoni w taki sposób, iż od razu zrozumiałem, że sprawia mi tym wielki zaszczyt. Akurat nie było Górskiej ani Bieruta w jego gabinecie, więc wicedyrektor rozsiadł się na fotelu, malowniczym ruchem założył nogę na nogę. Wziął gazetę, by ją czytać, i zza tej gazety usiłował od niechcenia ze mną rozmawiać. Ba, ale żeby można było choć cokolwiek zrozumieć z tego, co pan dyrektor mówił. Posługiwał się jakimś niesamowitym bełkotem, nie przypominającym żadnego ludzkiego języka. Czasami ucho rozróżniało w tym, co prawda, jakieś pojedyncze słowo polskie, ale to tylko pogłębiało chaos i zamieszanie. Gdy raptem coś pana dyrektora w gazecie zainteresowało, przestawał mówić, czytał, potem znów się odzywał, będąc widać pewien, że ja siedzę, czekam i słucham.
Ponieważ nie mogłem się jakoś porozumieć z panem dyrektorem, przejrzał więc do końca gazetę i z gniewem wyszedł z sekretariatu, nie podając mi tym razem ręki. Pętał się jeszcze parę minut w hallu, wyszedł wreszcie na dziedziniec, wsiadł do pięknego samochodu, jaki miał do dyspozycji, i odjechał.
Spoglądałem na niego przez okno ubawiony, ale naraz ogarnęła mnie wściekłość. Tego było już za dużo; były to kpiny ze wszystkiego i to przechodzące wszelkie granice. Postanowiłem tego aroganckiego typa więcej do Belwederu nie wpuścić. Za kilka dni, gdzieś około godziny jedenastej, z biura przepustek (w pierwszych miesiącach wszyscy musieli się w tym biurze meldować) zadzwonił wartownik z zawiadomieniem, podawanym jak zwykle w niedbałej formie, że jakiś tam wicedyrektor z MSZ (przekręcił nazwę) chce wejść do Belwederu. Domyśliłem się, o kogo chodzi. Kazałem wartownikowi przekazać mu słuchawkę. - Obywatel wicedyrektor? - zapytałem. Odpowiedzią było jakieś niewyraźne chrząknięcie. - Proszę pana, pan co prawda po polsku nie mówi, ale chyba jednak trochę rozumie - starałem się, aby ton mojego głosu był mimo wszystko spokojny. Mój rozmówca odpowiedział coś niecierpliwym bełkotem. - Słuchaj pan - mówiłem głośno - takiego jakiegoś typa spod ciemnej gwiazdy, jak pan, to ja do Belwederu nie wpuszczę. Takiego jak pan my tu sobie nie życzymy. Nigdy żadnej przepustki do Belwederu pan nie dostanie. Wynoś się pan stąd czym prędzej! - w słuchawce po tamtej stronie była chwila ciszy, po czym wybuchł bełkot nieopisany, „upiększany” pokracznie wymawianymi słowami polskimi. Rzuciłem słuchawkę na widełki.
Jeszcze tego samego dnia MSZ jęło bombardować Belweder telefonami ze skargą na bezprzykładne wprost potraktowanie wicedyrektora ministerstwa przez sekretarza prasowego prezydenta. Na telefony, których nie dopuszczałem do sekretariatu Bieruta, nie umiano nic u nas odpowiedzieć; urzędnicy zrozumieli tylko, iż solidnie obsztorcowałem owego aroganckiego pana, z czego wszyscy u nas byli zadowoleni i spoglądali na mnie z uznaniem.
Wasilewski nigdy nie wspomniał o owym incydencie. Nazajutrz powitał mnie tylko porozumiewawczym uśmieszkiem. Wicedyrektor nie pojawił się już więcej w Belwederze, wyjechał ponoć w ogóle z Warszawy.
Gdy stało się powszechnie wiadome wśród moich bliższych i dalszych znajomych, że pracuję w Belwederze i mam bezpośrednią styczność z Bierutem, zwiększyła się zdecydowanie ilość „szczerze mi oddanych” przyjaciół, o czym zawiadamiano mnie listownie, telefonicznie i w czasie różnych rozmów. Przypominały mi się ze swoimi najlepszymi intencjami osoby, których istnienie dawno już wypadło mi z głowy. Wszyscy ci przyjaciele prosili teraz o radę i pomoc. O zmianę posady na lepszą, o wyjazd na placówkę dyplomatyczną (załatwiłem jedną taką sprawę, ku swojej kompromitacji, gdyż petent - kolega szkolny, Henryk Król, na placówce tej dbał zbytnio o swoje interesy), o wyjednanie wizy na wyjazd do USA. Próbowałem to zrobić dla pewnego młodego Żyda, znajomego sprzed wojny, i udałem się nawet na osobistą rozmowę z ambasadorem Bliss-Lanem. Przyjął mnie bardzo serdecznie, ale uchylił się od udzielenia wizy. Proszono mnie nawet o uwalnianie ludzi z aresztu za przestępstwa polityczne i inne (na przykład od odsiadki za pędzenie bimbru).
W tym samym mniej więcej czasie przybyła do Belwederu, do mnie osobiście spora delegacja z rodzinnego Ciechanowa, gdzie ukończyłem gimnazjum. Znaleźli się w niej moi koledzy szkolni, którzy teraz zajęli kierownicze stanowiska w miejscowych władzach. Był również mój dawny nauczyciel gimnazjalny oraz dwie starsze osoby, reprezentujące tak zwaną niezależną, uczciwą opinię miejscową. Nie widziałem, z jaką zjawiają się sprawą, więc, aby przyjąć z jak najgłębszym szacunkiem krajan z rodzinnej niejako miejscowości, poprosiłem ich na wstępną rozmowę na dół, do sali konferencyjnej Belwederu. Józefowi poleciłem podać kawę (Próchnikowa w takich razach uwzględniała moje prośby). Przybyli zasiedli przy wielkim okrągłym stole z minami uroczystymi, pełnymi respektu dla miejsca, w którym się znaleźli, dla wagi mojego urzędu i dla samych siebie, że oto są w tak dobrych stosunkach z tak wysokim urzędnikiem Belwederu, przyjmującym ich kawą i uprzejmą pogawędką. Rozmowa toczyła się swobodnie, aczkolwiek nie była wolna od pewnej ostentacyjności. Ale gdy dowiedziałem się o celu przybycia delegacji, ogarnęło mnie prawdziwe zdumienie, do tego stopnia, że nie bardzo dowierzałem własnym uszom. Delegacja z rodzinnego Ciechanowa zgłaszała się do Belwederu z niebagatelną sprawą. Otóż wszyscy ci działacze społeczni, a już najbardziej czcigodne osobistości, doszli - po zapoznaniu się z opinią ogółu - do przekonania, że przeprowadzenie na terenie powiatu ciechanowskiego reformy rolnej obecnego typu, bez odszkodowania, jest stanowczo przedwczesne; wywołuje ono wiele kłopotliwych skutków i na pewno powiat lepiej będzie się rozwijał przy zachowaniu w nim, wyjątkowo, dawnej struktury rolnej, z okresu przedwojennego, a więc z utrzymaniem jeszcze na jakiś czas większej ziemskiej własności prywatnej. Po prostu chodzi o zawieszenie na jakiś czas w Ciechanowskiem reformy rolnej. I z tą gorącą prośbą delegacja udaje się właśnie do mnie, jako do osobistości, która wyszła z ziemi ciechanowskiej, a obecnie jest jednym z najbliższych współpracowników prezydenta Bieruta, głowy państwa. Oni właśnie liczą na tę moją zażyłość z prezydentem Bierutem. Niestety, opuścili Belweder niezadowoleni.
Na rozmowy z Bierutem, przeważnie zamawiane u mnie (bądź u Górskiej) wciąż przychodziło do Belwederu wielu dygnitarzy, ministrów, członków rządu. Wkrótce miałem możność poznać prawie wszystkie ważne osobistości w kraju. Niektórzy ministrowie witali się ze mną skwapliwie i z ostentacją, inni skłonni byli nawet do składania mi głębokich, pełnych atencji ukłonów, co zawstydzało mnie, mieszało, kazało przypuszczać, iż moją funkcję przy Bierucie tłumaczą sobie chyba jakoś inaczej, niż ja bym chciał, że przesadzają w ocenie moich kompetencji i możliwości.
Kiedyś w restauracji hotelu sejmowego zmierzając do bufetu ujrzałem odwracających się frontem do mnie czterech ministrów i dygnitarzy PSL. Był wśród nich i Kiernik. Wszyscy oni czekali aż się zbliżę dostatecznie blisko - i naraz wszyscy jednocześnie, jak na komendę, złożyli mi głęboki ukłon. Pomieszali mi tym szyki, bo akurat chciałem się skłonić z wielką atencją ministrowi Kiernikowi, którego szanowałem i lubiłem. Kilka razy w sekretariacie Bieruta, gdy czekał na przyjęcie przez prezydenta, zaszczycił mnie miłą rozmówką. Na posiedzeniach prezydium KRN Kiernik odznaczał się śmiałością i rzetelnością sądów. Teraz wystraszony i zażenowany szybko podszedłem do tej grupy i przywitałem się z nimi wszystkimi po kolei.
Innym razem po południu wchodziłem do hotelu sejmowego i naraz przed bramą zatrzymał się samochód, jakimi jeździli zwykle członkowie rządu. Wyskoczył z niego sam minister Stanisław Radkiewicz, szef UB, kierownik Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Dostrzegł mnie, zaniepokoił się i skłonił mi się zaraz przy samochodzie, jako ten, który należycie rozeznaje hierarchię stanowisk państwowych. Wprost zaszokowany podszedłem szybko, wyciągnąłem rękę; minister Radkiewicz przyjął moją dłoń z szacunkiem i dziarsko, po wojskowemu, stuknął z ponownym ukłonem trzewikami.
Dawni moi znajomi, znalazłszy się w Belwederze i spotkawszy mnie tam, z trudem ukrywali zdziwienie. Na moment popadali w zadumę i zaraz gruntownie zmieniali swój stosunek do mnie. Wyrażał on niekiedy wprost niepohamowany respekt. Po minie tych osób widziałem, że wyobrażają sobie Bóg wie co. Sądzili pewnie, że jeśli ja, jakiś tam dotąd Łukasiewicz, znalazłem się na takim stanowisku przy Bierucie w Belwederze, to znaczy, że musiałem pełnić przedtem jakąś niezwykle tajemniczą funkcję, że najprawdopodobniej pozyskałem zaufanie nie tylko Bieruta, ale już i samego Stalina. W rozmowie ze mną przybierali zaraz ton oficjalny i zaczęli posługiwać się sloganami. A gdy, apelując do dawnej zażyłości, próbowałem porozmawiać z nimi po ludzku i wypowiadałem się o tych i o owych sprawach, w kraju uszczypliwie, śmiali się, owszem, ale jakoś nieskładnie, co oznaczało, iż należycie doceniają mój dobry humor. Im bardziej ja starałem się być z nimi szczery - tym bardziej odpłacali mi nieszczerością; dostrzegałem upór na ich twarzach, jakby w żaden sposób nie chcieli dać się wywieść w pole.
Zdumiewała mnie naiwność ludzka, pochopność, skłonności do uogólnień, do niemal dziecinnego ulegania pozorom, do szukania we wszystkim nie rzeczy zwykłych, a jakichś szczególnych machinacji.
Gomułka przychodził do Belwederu umawiając się wcześniej z Bierutem. Przyjeżdżał samochodem, a potem szedł na górę krokiem szybkim, energicznym. Widać było, że nic sobie nie robi ani z dywanów, ani z otoczenia, ani z Belwederu, że ani mu w głowie przejmować się czymkolwiek. Na nikogo nie zwracał uwagi, ani na adiutantów, ani też, oczywiście, i na mnie w sekretariacie. Byłem dla niego chyba tylko jakimś meblem pomocniczym; bez słowa przechodził obok mnie w sekretariacie i znikał za drzwiami gabinetu Bieruta. W tym czasie był on młodym, czterdziestoletnim, pełnym energii człowiekiem. Zazwyczaj nie był w zbyt dobrym nastroju, twarz miał mroczną, zdawało się - zagniewaną. Miałem wrażenie, że coś w sobie tłumił, jakby coś wielkiego przeżywał. Bardzo rzadko widziałem go w tym okresie uśmiechniętego. Gomułka nie miał nadzwyczajnej pozycji w partii; nie wysuwano go na wielkiego przywódcę, chociaż w dołach partyjnych był popularny i często uroczystości państwowe czy jakieś wielkie wiece publiczne kończyły się manifestacjami na cześć towarzysza Wiesława. Ale nigdy w obecności Bieruta.
Gdy Gomułka został ministrem Ziem Odzyskanych, ściągnął od nas na stanowisko wiceministra Jana Wasilewskiego, który ponoć pracował z nim w czasie okupacji.
Do Belwederu przyjeżdżał dość często marszałek Rola-Zymierski. Zachowywał się hałaśliwie, żartował, witał się miło z Górską, robiącą do niego wtedy różne miny. Mnie marszałek nie dostrzegał, czasami spoglądał na mnie od niechcenia, przez ramię. Był mężczyzną około pięćdziesiątki, postawnym, tęgim, przepisowo i elegancko ubranym w oficerski mundur. Zażywna rumiana twarz zdradzała wciąż dobry humor, ale raczej był on sztucznie nadrabiany. Tym humorem, dobrodusznością marszałek usiłował jakby coś przezwyciężyć, ale nie zawsze mu się to udawało. Otoczenie Bieruta, a przede wszystkim Górska, choć przyjmowała marszałka z całą ostentacją - nie w pełni aprobowała tę jego nienaturalną swobodę. Wokół marszałka kształtowała się w Belwederze atmosfera lekkiego jakby niedoceniania czy niedowierzania, zrozumiałego tylko dla najbardziej wtajemniczonych. Toteż takim wojskowym sposobem bycia usiłował marszałek wszystko to jakby zagłuszyć. I chociaż marszałek, jak to było po nim widać, czuł się w Belwederze świetnie, to jednak czuł się zapewne jeszcze lepiej, gdy Belweder opuszczał. Czasami do Belwederu przychodził ze swoją piętnastoletnią córką, która na czas rozmowy marszałka z prezydentem zostawała w sekretariacie pod opieką Górskiej. Była to śliczna, wspaniale zbudowana dziewczyna. Wyczuwało się u niej wychowanie w dobrej, inteligenckiej i w dodatku jeszcze oficerskiej rodzinie. Marszałek zadbał o to, aby córkę wychować należycie. I jakby się tą swoją córką skrycie szczycił, chwalił, jakby była ona jego wielką rekompensatą za wszystkie inne straty. Miała twarzyczkę (chyba po ojcu) o bardzo regularnych rysach, zapłonioną ślicznie, o iskrzących się modrych oczach i rozchylonych w dziewczęcym, nieodgadnionym uśmiechu wargach, wykrojonych w sposób, który przykuwał uwagę. Poza tymi, o najszlachetniejszym odcieniu czerwieni, wargami, połyskiwały ząbki nieskalanej bieli. Uczesanie, jak u panienek z najlepszych domów, podkreślało, że jest to jeszcze podlotek.
Wzrok młodych oficerów zaraz kierował się ku niej. Święciła już niewieście triumfy. Gdy panna Żymierska szła przez hali, gdy była w sekretariacie - młodzi podporucznicy, natychmiast zmobilizowani do ostateczności jako mężczyźni, stawali przed panną na baczność w taki sposób, jak nigdy przed prezydentem.
Gdy do Belwederu przychodził z córką marszałek Żymierski, zaraz biegł na górę, do naszego sekretariatu, Bolesław Walawski. Tej skłonności naczelnika, żywiołowego zachwytu nad płcią piękną, jeszcze nie znałem.
Marszałek Michał Rola-Żymierski brał udział w posiedzeniu prezydium KRN, gdy omawiano na nim sprawy wojska. Uczestniczyło wtedy razem z nim kilku generałów, pułkowników. Na jednym z posiedzeń rozważano stan obronności okręgu szczecińskiego. Był obecny, jak zawsze zresztą, Bierut i pełny skład prezydium. Referował marszałek. Stwierdził, że most na Odrze jest w stanie dobrym, kilka razy zresztą powracał do tegoż mostu. Wtedy jeden z generałów kręcił się niecierpliwie na swoim miejscu, wreszcie uczynił głośną uwagę: Panie marszałku, na Odrze pod Szczecinom są dwa mosty!, ale Żymierski ani drgnął i ciągnął dalej swoje wywody o moście. W pewnym momencie powiedział dobitnie: Na tymże więc moście na Odrze... ale generał sądząc, iż marszałek nie dosłyszał, powtórzył znowu swoje: Panie marszałku, na Odrze są dwa jednakowej wielkości mosty. Wtedy Żymierski, poczerwieniały, zwrócił się raptem do niego i powiedział nieoczekiwanie: Jeżeli jest naprawdę jeden most, to nie ma potrzeby mówić o dwóch - i głosił dalej swój referat. Na twarzach wszystkich obecnych, nie wyłączając Bieruta, dostrzegłem subtelne uśmieszki.
Do Warszawy przybywał z oficjalną wizytą marszałek Związku Radzieckiego, Konstanty Rokossowski, dowódca frontu białoruskiego. Rokossowski miał być przyjęty w Belwederze bardzo uroczyście. Przygotowano wielki bankiet, na który zaproszono wiele osób z kół rządowych, partyjnych, kulturalnych, naukowych oraz wiele znanych osobistości spośród społeczeństwa stolicy. Jednak niektóre z tych osób zwróciły zaproszenia. Belweder tymczasem ogarnęła gorączka przygotowań; Próchnikowa nie szczędziła na bankiet kosztów.
Były pierwsze dni sierpnia 1945 r., jak przed rokiem bardzo gorące. Gruzy Warszawy przesłoniła bujna zieleń, od dłuższego czasu niebo było pogodne, bez chmurki. Miasto ogarnął nastrój odprężenia, ufności, nadziei. W kilku salach Belwederu ustawiono długie stoły, narzucono na nie piękne obrusy, zastawiono talerzami, sztućcami, półmiskami z niezliczoną ilością zakąsek, butelkami doskonałego wina w różnych gatunkach. Oddzielnie ciągnęły się niższe stoliki z wódką, już ponalewaną do mnóstwa kieliszków. Śledziki, grzybki, sałaty, wędliny, ryby na zimno ściągały tu wszystkie oczy męskie, doceniające pod wódeczkę świetne, polskie zakąski. Kuchnia pod bardzo energiczną, jak zawsze, komendą Próchnikowej, stanęła na wysokości zadania. Rojem dziewcząt zarządzał przywrócony wreszcie do dawnej swojej władzy - Józef, przyodziany tym razem w dość sensowny mundur kamerdynera. Ale i tak wykazywał on, iż ten kto taki mundur nosi musi być nie tylko lokajem, ale i trochę małpą. Wszystkiego dopilnowywała Górska, biegająca po salach, pięknie ubrana i ufryzowana, pachnąca, nabrzmiała dobrodusznością i gościnnością.
Już od rana dzwonili koledzy dziennikarze, wszyscy w niezmiernie ważnych sprawach, wymagających natychmiastowej osobistej konsultacji ze mną w Belwederze. Prawie każdemu obiecywałem przepustkę.
Zajeżdżały już samochody z gośćmi. W głównym miejscu hallu stał teraz, wyprężony na baczność, Józef, w swojej dość staroświeckiej liberii, z surową, uroczystą i majestatyczną miną. Dyplomaci z Zachodu spoglądali na Józefa niepewnie i z zakłopotaniem. Nic im tutaj nie mówił jego strój.
Zapełniała się sala recepcyjna, Pompejańska, czekano na przybycie Rokossowskiego wraz z całą jego świtą. Okna i drzwi na taras były otwarte, w głębi wśród drzew widać było liczne straże wojskowe. Łazienki, okryte w tym roku niezwykle bujną zielenią, pachniały jakąś uciążliwą satysfakcją zbliżającego się końca lata, przemawiały jakąś dogłębną prawdą życia i tymi wszystkimi pragnieniami, które budzi w nas wielka harmonia przyrody. Chwytałem głęboko zapach już dotkniętych pierwszym pędzlem jesieni liści, woń ciepłej kory drzew, soczystej murawy, zwilżanej pierwszymi kroplami rosy zmierzchu.
Dużą, wychodzącą na ogród ścianę tej bocznej sali Belwederu, przez którą szło się do sal bankietowych, zdobił, dziś z rana tu zawieszony, ogromny portret Stalina. Trzeba przyznać, że było to wspaniałe dzieło sztuki. Stalin wyglądał na portrecie niezwykle sugestywnie, można by powiedzieć, bohatersko, szlachetnie.
Tymczasem zajechały samochody z marszałkiem Rokossowskim i jego świtą. Przez dziedziniec Belwederu, od bramy do wejścia, rozciągnięty był wspaniały, czerwony chodnik. Honorowa kompania piechoty z orkiestrą stała już murem. Marszałek wysiadł z samochodu i ze świtą generałów szedł pieszo do Belwederu. Na stopniach pojawił się Bierut. Rozległy się hymny państwowe: radziecki, potem polski. Wszyscy znieruchomieli, po czym wielka gromada mundurów, fraków, ciemnych ubrań, rozjaśnionych twarzy o błyszczących oczach, z wesołą, swobodną wrzawą, wpłynęła do Sali Pompejańskiej.
Naprzeciwko siebie, w pewnej odległości, stanęli Bierut i Rokossowski, obaj w asyście tłumnego zaplecza swoich dygnitarzy. Rozpoczęły się oficjalne przemówienia, którym z obowiązku przysłuchiwałem się skwapliwie, aby zrobić potem jak najpełniejszy serwis prasowy. Bo chociaż zwykle w takich wypadkach dostawałem później tekst przemówień na piśmie, to jednak inaczej mi się redagowało komunikat, gdy sam wysłuchałem przemówienia.
Przyglądałem się Rokossowskiemu. Był wysoki, smukły, mroczny. Robił wrażenie silnej indywidualności, ale ograniczonej jakimiś potężnymi hamulcami. Był raczej znużony, smutny, nie przywiązywał wagi do owacji, jakimi go obdarzano, jakby w cichości swego ducha rozmyślał o czymś innym, istotniejszym. I przez cały czas pobytu w Belwederze nie objawiał zbyt dobrego humoru. Starał się dostosować do otoczenia, ale jakby czekał, by się to wszystko jak najszybciej skończyło.
Obok marszałka stała jego młodziutka siostra, którą ostatnio odnaleziono. Była nauczycielką w polskiej szkole podstawowej, gdzieś w małym miasteczku. Rokossowski zaprosił ją do siebie i przybył teraz z siostrą do Belwederu, może dla podkreślenia swojego polskiego pochodzenia. Stała obok swojego sławnego brata z miną naturalną, miłą i z bukietem kwiatów w ręku, który na przywitanie wręczyła jej Górska. Była tak jak marszałek dosyć wysoka, smukła.
Na dłuższe powitalne przemówienie Bieruta Rokossowski odpowiedział krótko, po żołniersku i zaraz zgromadzeni wpłynęli ławą do sal bankietowych. Bierut i marszałek oraz niektórzy przedstawiciele korpusu dyplomatycznego przeszli do oddzielnej sali, gdzie usiedli przy specjalnie dla nich przygotowanym stole. W przejściu dostrzegłem, ku swojemu zdumieniu, że w tym czasie portret Stalina z owej ściany znikł. Później nigdy nic na ten temat w Belwederze nie mówiono.
Teraz dopiero wybuchł gwar na cały rozjaśniony rzęsiście Belweder. Hurmem otoczono stoły. Gdzieś około ósmej, gdy nastrój w pałacyku osiągnął szczyty, raptem zgasły światła i w mieście, ze wszystkich stron, odezwała się gwałtownym ogniem artyleria przeciwlotnicza. Od razu zapadła cisza, obecni zamarli w zdumionym oczekiwaniu. Po chwili ktoś powiedział głośno, że to iluminacje i że należy wyjść na taras. Goście wysypali się do ogrodu i podnieśli głowy do góry.
Nad całą Warszawą przez ciemne, gwiazdami usianie niebo przesuwały się nieskończenie długie ramiona potężnych reflektorów, sunęły chyłkiem, zdradziecko, na spotkanie nieprzyjaciela, zagradzały mu drogę, drgającymi mackami broniły się przed grozą tego nieba, które mogło zionąć na miasto ogniem, żelazem. Nieustanny, nerwowy, zapobiegliwy huk artylerii przeciwlotniczej narastał. Strzelały naraz chyba wszystkie niezliczone działa, wciąż jeszcze otaczające miasto. Już przemówiły i te najcięższe zenitówki, szczekające poważnie, gardłowo, na znak, że akcja wymaga i ich udziału.
Ze śpiewnym, przeciągłym świstem leciały w przestrzeń pociski świetlne i układały się na niebie w efektowne ozdoby. Wszyscy tu w Belwederze jakby się całkowicie odmienili, znów byli jedynie słabymi, ludzkimi istotami, miotanymi żywiołem wojny. Nic jeszcze się nie rozstrzygnęło, wszystko znów stanęło na granicy życia i śmierci. Przyszłość tylko zionęła grozą tajemniczości. Oto wojna znów trwa, cywile znów stali się żołnierzami, dygnitarze - wymęczonymi, w łachmany odzianymi partyzantami, wciąż czyhającymi na nieprzyjaciela na różnych zagubionych bezdrożach i wciąż oczekującymi napaści. Twarze znów stały się do ostateczności szczere, stały się na nowo tamtymi tragicznymi licami z czasów wojny i okupacji, kiedy to z każdą chwilą ważyły się losy świata.
Noc pulsowała zaciekłym ogniem zenitówek, przez niebo Warszawy, tak jak przed kilkoma zaledwie miesiącami, sunęły błyskotliwe ramiona potężnych reflektorów, ostry, jadowity, smętnie przeciągły świst przecinał powietrze. Niektórzy obecni, szczególnie panie, nie mogli tego słuchać; siadali na fotelach w ociemniałych salach Belwederu, zasłaniali twarze dłońmi i jakby czekali na koniec nalotu. Inni poruszali się już dawnymi krokami żołnierskimi, tak jakby dźwigali po staremu na sobie rynsztunek wojskowy, broń, plecaki. Surowymi twarzami badali rozpoznawcze szalejący firmament. I nagle w salach rozległa się pieśń:
Szumi dokoła las, czy to jawa czy sen Co ci przypomina, co ci przypomina widok znajomy ten. I zaraz potem:
Żołnierz drogą maszerował nad serduszkiem się użalił...
Wreszcie smugi reflektorów splotły się w jeden, lejący potoki światła bukiet nad Belwederem. Salę wypełnił zielonkawy, fosforyzujący blask, jak przy zapalaniu się wielu nocnych lampionów w czasie nalotu. Był to już koniec iluminacji, goście ociężale wracali do bufetu.
Rokossowski dość późno opuścił pałac. Bierut wszedł do siebie na górę, jakiś rozrzewniony; być może bankietem, a może wspomnieniami. Wzruszenie i jakieś dobre odczucia widniały na jego twarzy. Krok jego był trochę chwiejny, po drodze wyciągał rękę do swoich urzędników i wylewnie dziękował. I mnie również uścisnął mocno dłoń.
Odbyło się kolejne posiedzenie prezydium KRN z udziałem ministrów Mikołajczykowskich, Wycecha, Kiernika i innych przedstawicieli PSL. Ministrowie ci, ponieważ minął już pierwszy wstępny okres, mieli się ustosunkować do obecnych prac rządu i wysunąć od siebie pewne projekty na przyszłość. Byli obecni wszyscy wiceprzewodniczący prezydium; po niedawnej śmierci Millera - Schwalbe był z ramienia PPS. Sekretarz Grabskiego zamontował mu wcześniej na wielkim okrągłym stole, wokół którego siedzieli uczestnicy zebrania, „fabrykę do słuchania” z wysokim kominem, na co wszyscy spoglądali z wyraźną niechęcią, przewidując różne z tego tytułu wynikające uciążliwości. Przybył także nowy wiceprzewodniczący, przedstawiciel Stronnictwa Demokratycznego, Wacław Barcikowski, były sędzia Sądu Najwyższego. Bierut był dzisiaj w dobrym humorze, jaśniał tężyzną, zdrowiem, mimo że zdrowy nie był (wciąż dokuczała mu wątroba).
Wypowiedzi ministrów PSL-owskich i ich ocena dotychczasowej działalności rządu były krytyczne, ale, może na razie, dość ostrożne. Tylko Wycech wygłosił mocny referat. Zobrazował stan szkolnictwa przed wojną, wszystkie ówczesne katastrofalne zaniedbania, podupadającą pozycję społeczną nauczyciela, oraz określił zadania, jakie stoją w tym względzie przed Polską Ludową. Przypomniał ogromny biologiczny ubytek kadr nauczycielskich, ruinę szkół, powszechną biedę nauczycieli. Podkreślał, że w Polsce Ludowej przyjdzie chyba wreszcie czas na realizowanie wszystkich wspaniałych programów, jakie głosiła lewica, a dotyczących konieczności rozbudowy szkolnictwa, upowszechnienia kultury, sztuki, dźwignięcia na właściwy poziom społeczny, bytowy kadry pedagogicznej. Dobrze zorganizowana upowszechniona oświata wraz z należytym doborem kadr nauczycielskich i ich odpowiednio wysoką pozycją społeczną, przyczyni się do odrodzenia i właściwego wychowania narodu polskiego. Na szkole i nauczycielu spocznie teraz ogromne zadanie. Co już można powiedzieć o realizowaniu tych programów na podstawie wstępnego okresu doświadczalnego? Wycech, jako minister oświaty, przedkładał teraz sprawozdanie z osiągnięć własnego resortu, ale jednocześnie atakował partię i rząd za to, że po staremu, dawnym niedobrym zwyczajem sprawy szkoły i oświaty już i teraz z miejsca zaczyna się traktować jako drugo - a nawet trzecioplanowe. Resortowi oświaty nie przyznaje się potrzebnych funduszy, nauczycielom nie zapewnia się dostatecznej opieki materialnej, nawet w granicach obecnych możliwości. Nauczyciel jest w biedzie i często bliski desperacji. W warunkach wojny domowej - mówił Wycech... - W dużej mierze wy jesteście winni tej wojnie - wtrącił naraz gniewnie któryś spośród obecnych na sali przedstawicieli partii.
Wycech wystraszył się. Zamilkł, szukał być może jakichś pojednawczych słów, gdyż nie lubił sprawiać ludziom przykrości, ale Bierut, jako przewodniczący, przywołał owego peperowca do porządku i Wycech dokończył swoją wypowiedź. - Nauczyciel na wsi jako agitator pepeerowski - mówił Wycech - narażony jest w warunkach wojny domowej na ogromne niebezpieczeństwo. Iluż to już nauczycieli, wartościowych pracowników, zastrzelono? W dalszym ciągu zgłaszał wiele zastrzeżeń politycznych pod adresem partii.
Do jego przemówienia zaraz ustosunkował się wiceprezydent Schwalbe i uczynił uwagę, natury niejako filozoficznej, że stanowisko ministra Wycecha z natury rzeczy musiało być takie, gdyż jest przedstawicielem opozycyjnego PSL, więc nie można się było spodziewać po nim sądów entuzjastycznych. Wszyscy milczeli zakłopotani.
Zaraz potem zabrali się do referowania swoich spraw inni ministrowie. W podsumowaniu Bierut starał się zawsze zająć stanowisko rzeczowe, niejako ponadpartyjne, i dopomóc w zrealizowaniu jakiejś części żądań poszczególnych resortów.
Wiceprezydent Barcikowski na razie milczał, „Instalował się” dopiero w Belwederze. Był on poważnym panem około sześćdziesiątki, wysokim, raczej tęgim, ciężkawym. Widać było, iż odnosi się do siebie, do swojej funkcji i wszystkich spraw związanych z jego osobą nieomal uroczyście. Nie przeszkadzało to prezesowi Barcikowskiemu (tak się go wtedy tytułowało) być niesłychanie dla wszystkich uprzejmym. Ze mną odbył już kilka rozmów w swoim gabinecie, dokąd mnie poprosił, w warunkach tak kurtuazyjnej swobodnej szczerości, że się w niej rozpływałem, niemal wyzbywając się własnej osobowości. Ale ta nadzwyczajna grzeczność dawała prezesowi wyraźną przewagę, a nawet nakłaniała do jakiejś w stosunku do niego uległości (może natury towarzyskiej, intelektualnej). Wkrótce prezes Wacław Barcikowski, jako przedstawiciel Stronnictwa Demokratycznego, objął w Belwederze funkcję wiceprzewodniczącego KRN.
Moje znajomości wciąż się poszerzały. W hotelu sejmowym zamieszkało kilku generałów, którzy wrócili do kraju z Londynu: generał Boruta-Spiechowicz, generał Modelski i inni. Spotykałem ich często, kłanialiśmy się sobie, wymienialiśmy uśmiechy, grzecznościowe słowa. Wkrótce generałów tych, głównie generała Borutę-Spiechowicza, zacząłem widywać w modnej wówczas kawiarence na Mokotowskiej, gdzie zbierał się świat dziennikarski, przedstawiciele różnych odłamów inteligencji, literaci. Stoliki ciasno były stłoczone, pito niezłą warszawską kawę, palono amerykańskie papierosy z unrowskich przydziałów i zawzięcie dyskutowano. Snuto barwne, zawsze wzruszające wspomnienia z czasów wojny, okupacji, omawiano działalność przywódców politycznych i wojskowych na emigracji i w kraju, przy czym wypowiadane sądy i opinie odznaczały się niebywałą oryginalnością; takich zresztą tylko słuchano. Wobec niekiedy rewelacyjnych wynurzeń, zwierzeń, ocen, wspomnień przekazanych przez opowiadających, okazywało się, iż wiedza w tych kwestiach, jaka przedostawała się do wiadomości publicznej, była nie to, że niekompletna, ale zgoła fałszywa. Ludzie informowani byli o wszystkim na opak; prawda wychodziła na wierzch dopiero w dyskusjach, w kawiarence na ulicy Mokotowskiej.
Mnie przyjmowano tu z respektem, z ciekawością. Chciano dowiedzieć się ode mnie czegoś o Belwederze, o Bierucie, ale cokolwiek powiedziałem, nie wierzono mi. Prawda według nich była inna, zgodna z jakimiś tajemniczymi domysłami tamtych.
Z czasem powstał tu projekt założenia pisma; rozmowom tym patronował Henryk Korotyński, miły, układny, bardzo grzeczny, nie obrażający się na żadne docinki, wysłuchujący wszystkich rozmówców z pełną życzliwością. Właśnie to ja miałem się zająć wyjednaniem zgody władz, a przede wszystkim prezydenta Bieruta na założenie takiegoż pisma. I mnie pociągnął ten pomysł, tym bardziej, że już w okresie przedwojennym miałem jakieś obsesyjne pragnienie zostania redaktorem naczelnym pisma, które chciałem prowadzić według własnych, jak mi się zdawało, bardzo atrakcyjnych pomysłów. Podjąłem się trudu rozmowy o tym z Bierutem. Jednocześnie dałem do zrozumienia, że, naturalnie, ja byłbym redaktorem naczelnym. Ale ta moja uwaga (wyrażona zresztą dosyć ostrożnie) przyjęta została z rezerwą, na razie kwestię obsady tego stanowiska pominięto taktycznym milczeniem.
Głównym założeniem programowym owego pisma, miała być zasada, że będzie ono lepsze od istniejących i takie, jakich jeszcze nie ma. Ponieważ tę sprawę wzięto sobie do serca bardzo serio, zbierano się w kawiarence częściej na dłuższe i uroczyste rozmowy. Chodziło przecież nie o bagatelną rzecz, ale o to, by pismo dogadzało wszystkim projektantom, a zarazem, by się mogło spodobać czytelnikom, co już było rzeczą trudniejszą, gdyż stawiało się na niewiadomą. Zakładano, iż pismo winno dawać pełną informację ze wszystkich dziedzin życia w kraju, przynosząc zarazem obszerny serwis wiadomości z zagranicy, przedstawianych obiektywnie. W artykułach i komentarzach odredakcyjnych można było i należało odpowiednio ten materiał zaklasyfikować, ocenić, podkreślając jego istotną wymowę w stosunku do podstawowych interesów kraju. Pismo rządziłoby się zasadą wolności myśli i słowa, stałoby się w pewnym sensie wolną trybuną dla wszystkich, którzy odczuwaliby potrzebę wypowiadania się w zasadniczych problemach właśnie w tym przełomowym okresie w kraju. Tyle przecież spraw wymagało publicznego omówienia i przedyskutowania. Pismo byłoby lojalne, ale nie prorządowe, zastrzegłoby sobie prawo krytyki działalności rządu, władz terenowych, w imię tak zwanej obiektywnej słuszności i rzetelnej sprawiedliwości.
Jakie hasła społeczno-polityczne pismo miało propagować? Zasadniczo oparłoby się na demokracji parlamentarnej, starałoby się skupić wokół siebie wszystkich uczciwych ludzi, chcących pracować dla postępowej Polski. Tym sposobem byłoby naprawdę pomocne rządowi, partiom, chcącym zbudować socjalizm, gdyż uzewnętrzniałoby to, co naprawdę myśli ogół. Chroniłoby społeczeństwo od błądzenia po manowcach, od zasadniczego braku wiadomości co do swojego przyszłego losu i losu kraju, od zupełnej niewiedzy, jak się naprawdę kształtuje nasze życie gospodarcze, co myśli o stosunkach w Polsce zagranica. Co do podstaw finansowych pisma - to nie wiążąc się z żadną partią, starałoby się ono być samowystarczalne. To znaczy, utrzymywałoby się z kolportażu, może z ogłoszeń. Na razie rząd udzieliłby pożyczki i potrzebnych kredytów - na papier, drukarnię itd.
Takie mniej więcej ogólne ramy dla pisma wytyczyła trwająca w kawiarence kilka tygodni, burzliwa przeważnie, dyskusja. Wreszcie ja sporządziłem z tego wszystkiego referat, założenia ideologiczne ująłem w kolejne punkty, po czym odczytałem to wszystko projektantom. Niemal wszyscy mieli zastrzeżenia, że w memoriale nie dość mocno uwypukliłem ich własne, a przecież tak istotne koncepcje, ale ostatecznie dla szybkości działania przystano na mój tekst. Radzono mi tylko, bym zwrócił się jeszcze przedtem do Jerzego Borejszy, bardzo popularnego wówczas prezesa spółdzielni wydawniczej „Czytelnik”, z pytaniem, czy „Czytelnik” nie zechciałby ewentualnie finansować pisma na uzgodnionych wcześniej warunkach.
Zdecydowałem się pójść do Borejszy. Przed wojną był on młodym człowiekiem, świetnym publicystą w pismach lewicowych, drukował doskonałe artykuły między innymi w komunizującym „Dzienniku Popularnym”. Odznaczały się one wysokim poziomem publicystycznym i literackim, indywidualnym wyrobionym stylem, bogactwem słownictwa a także celnością argumentów. Opanowanie sztuki publicystyczno-dziennikarskiej według jak najlepszych warszawskich tradycji łączyło się u Borejszy z ogólną kulturą osobistą, świetnymi manierami towarzyskimi, eleganckim strojem, co w Warszawie przed wojną absolutnie obowiązywało, oraz ujmującą powierzchownością. Patrzyłem na niego zawsze z uznaniem, z sympatią. Nie wiedziałem, że jest z pochodzenia Żydem. W kołach partyjnych zresztą nie stanowiło to problemu, przeciwnie, ostentacyjnie solidaryzowały się one z Żydami. Wobec wzmagania się antyżydowskiej propagandy hitlerowskiej, braliśmy Żydów zawsze w obronę.
Zadzwoniłem z Belwederu do prezesa Jerzego Borejszy z prośbą o rozmowę w bardzo istotnej sprawie. Odpowiedział mi grzecznie, że jest w każdej chwili do usług. Umówiliśmy się na spotkanie u niego w „Czytelniku”. Borejsza był w tym okresie beniaminkiem kół rządzących; znał się chyba ze wszystkimi ministrami, działaczami politycznymi z okresu wspólnego pobytu w Związku Radzieckim, z działalności w ZPP, oraz jeszcze z czasów przedwojennych. Był w dobrych stosunkach, ale bez zażyłości, z Bierutem. Niekiedy dzwonił do Belwederu, aby, jak to mawiał po wojskowemu, zameldować się u prezydenta w danej sprawie. Bierut zawsze chciał z nim mówić.
Wokół „Czytelnika” zgromadziło się mnóstwo ludzi o różnej przeszłości politycznej, o rozmaitych światopoglądach i różnym (przeważnie jednak inteligenckim) pochodzeniu społecznym, ludzi bystrych, inteligentnych, utalentowanych, twórczych. Borejsza w swoim państwie prasowym umiał stworzyć jakąś wspólną platformę porozumiewawczą, gospodarował ludźmi mądrze, czasami niby to szorstko, ale doskonale dawał sobie radę. Miał autorytet, posłuch, cieszył się sympatią. Od razu wiedział jak z kim rozmawiać, do jakiej roboty go postawić. Wprowadził zwyczaj, że wszyscy czytelnikowscy redaktorzy naczelni tak między sobą, jak i z prezesem Borejsza byli na „ty”.
Prezes Jerzy Borejsza stał się wnet przedmiotem miłych żartów, dobrodusznie satyrycznych felietonów, drukowanych w jego własnych tygodnikach, kupletów i żarcików, ogłaszanych w audycjach radiowych, które kończyły się zawsze poważnym stwierdzeniem, iż jednak w tym wszystkim „Borejsza najważniejsza...”
W czasie pobytu w Związku Radzieckim Borejsza przeżywał ponoć jakieś załamanie, przestał dbać zupełnie o swoją powierzchowność, chodził nie ogolony, w brudnej bieliźnie, w złachmanionym ubraniu, rzadko czyszczonych trzewikach. Do tego stopnia był niechlujny, że ludzie z trudem go znosili. Były z nim różne kłopoty.
Ale później obudziła się w nim raptem dawna energia, zaczął intensywnie działać, szczególnie, gdy znalazł się już w Polsce. Pozostała mu jednak niedbałość stroju; najczęściej pokazywał się ludziom w zmiętych spodniach, wykrzywionych pantoflach, nie ogolony.
Gdy do niego przyszedłem, akurat był nieźle ubrany i nawet ogolony. Sekretarka zaraz mnie do niego wpuściła. Gabinet prezesa nie był zbyt wielki, zastawiony szafami. Na sporym biurku piętrzył się stos wypchanych teczek, różnych papierów, akt, dokumentów. Od razu zwracało się na to uwagę. Przyjął mnie grzecznie, trochę mrocznie, gdyż nie bardzo się orientował co do mojej osoby, nic nie wiedział o mojej przeszłości (byłem przed wojną jednym z wielu początkujących literatów i publicystów) ani o tym, co zdecydowało o przyjęciu mnie na tę funkcję w Belwederze. Skłonny był raczej, jak inni, widzieć w tym nadzwyczajne powody, jakieś nie znane mu moje wielkie zasługi. I ta niewiedza trochę go zawstydzała, domyślał się pewnie jakiegoś mojego wtajemniczenia w sekrety państwowe i partyjne, jemu niedostępne. Niewiele wiedział o moich kompetencjach w Belwederze ani o tym, jaką ja tam naprawdę pełnię funkcję. Skłonny był, również jak inni, sądzić, że znacznie donioślejszą i istotniejszą, niż to było w rzeczywistości. Wszystko to było oparte na, błędnym zresztą, przeświadczeniu, że sprawy świata są bardziej skomplikowane, że decyzje ludzi na wyższych stanowiskach są bardziej przemyślane i oparte na jakichś donioślejszych przesłankach, niż nam się wydaje. Nic też nie jest i nie może być kwestią przypadku czy też sprzyjającego zbiegu okoliczności. Ludzie na mój widok w Belwederze (nawet Rzymowski, nawet Kowalski i Wycech) robili wielkie oczy i domyślali się Bóg wie czego.
Borejsza, przerzucając tymczasem nerwowo akta na biurku, na znak, że jego doniosłe czynności nie dają mu spokoju ani na moment, mówił mi zarazem grzecznie, że już przed wojną czytał moich „Nauczycieli”, że docenia rolę, jaką wtedy odegrała ta moja powieść, poruszająca po raz pierwszy w liter atur7e polskiej funkcję szkoły od strony idei postępowych, że trafiła mu do gustu moja satyra na polski zaduch małomieszczański. Pytał mnie oględnie o sprawy Belwederu, o zdrowie prezydenta Bieruta („zresztą, niedawno się z nim widziałem” - zaraz dodał). Sztucznie uśmiechnięci i sztucznie spokojni pogawędziliśmy o błahostkach (prezes Borejsza wyraźnie przedłużał ten wstęp), gdy zadźwięczał telefon i aż ja usłyszałem głos telefonistki: Panie prezesie - jest Paryż. Borejsza zaraz począł mówić płynnie po francusku, ze świetnym akcentem, na temat, jak się coś niecoś zorientowałem, sposobów wymiany informacji prasowych między obu krajami.
Przez cały czas Borejsza spoglądał na mnie z uśmiechem, niby to porozumiewawczo, że doceniam w pełni tego rodzaju kontakty i tego rodzaju inicjatywę. I tak powtarzało się to jeszcze dwukrotnie: prezes za kilka minut przyciągnąwszy znów do siebie z rozmachem i trzaskiem sprężyn specjalny telefon rzucał w słuchawkę: Proszę Londyn. Wkrótce rozmawiał płynnie po angielsku, przy czym w tych rozmowach uderzało mnie przede wszystkim to, że nie miały one żadnych punktów spornych i że strona przeciwna zgadzała się absolutnie na wszystkie propozycje Borejszy, jakby tam siedzieli również tylko jego urzędnicy. Prezes połączył się jeszcze tylko z Rzymem, przekazał tam komuś płynnie po włosku swoje polecenia - i już mógł zająć się tylko mną i tylko ze mną rozmawiać.
Później dowiedziałem się, że takie ważne rozmowy z głównymi stolicami europejskimi przeprowadzał on w obecności każdego co znaczniejszego gościa. Złośliwi powiadali, że te połączenia telefoniczne nie były kłopotliwe. Prezes łączył się po prostu z jednym z pokojów w swoim biurze, gdzie siedziały urzędniczki dobrze władające obcymi językami i były wtajemniczone w konieczność odgrywania takiej sceny. A wszystko to - dla ważnych względów reprezentacyjnych.
Borejsza teraz trochę oklapł, gdyż skończył się najbardziej atrakcyjny moment wizyty, i wysłuchał, zresztą z uwagą, mojego raczej krótkiego referatu na temat projektu założenia nowego pisma, jego charakteru i propozycji ewentualnego administracyjnego przejęcia tego pisma przez „Czytelnika”. Powiedziałem, że memoriał zostanie przedłożony prezydentowi Bierutowi do akceptacji. Gdy skończyłem, chwilę myślał, wreszcie rzekł: Istniejące już pisma czytelnikowskie są niby trochę tego rodzaju. Ale jeśli prezydent zaakceptuje projekt - pomożemy wam; jestem za każdą dobrą inicjatywą społeczną i kulturalną.
Gdy opuściłem Belweder w warunkach dosyć dramatycznych, Borejsza przestał okazywać mi - i czynił to ostentacyjnie - jakiekolwiek względy i poważanie. A nawet, gdy spotkałem się z nim na międzynarodowym zjeździe pisarzy we Wrocławiu, zachował się wobec mnie bardzo niegrzecznie: na jakieś moje zapytanie, odwrócił się plecami i odszedł, lekceważąc mnie.
Wkrótce skończyła się jednak i kariera Borejszy. Trzeba powiedzieć, że w tym swoim rozbudowanym do ostateczności „Czytelniku”, organizującym w bardzo szerokim zakresie akcję upowszechniania książki, prasy, czytelnictwa, urządzającym w kraju mnóstwo imprez kulturalnych, stworzył on jakiś obóz, z czasem nabierający coraz więcej cech niezależnych i wymykający się nieomal spod nadzoru partii. „0bóz czytelnikowski” tworzył z wolna nie tylko własną opinię, ale jakby i niezależną siłę polityczną, wywierającą w kraju wyraźne wpływy. Przede wszystkim była to konfederacja wspólnych postaw ludzkich, bez względu na przekonania polityczne i przynależność partyjną. Jak już pisałem, wszystko to cechował choć skryty, ale oczywisty nurt patriotyczny, pamięć wielkiego bohaterstwa całego narodu w czasie okupacji, sympatia dla AK, uszanowanie wielu dawnych tradycji, również pojęć i wyobrażeń katolickich.
Wkrótce sam Borejsza dał okazję do tego, aby w niego uderzyć. Postarał się o to, aby wysłano go do Ameryki w sprawie nawiązania łączności z miejscową Polonią oraz zapoczątkowania (a był to dla niego najważniejszy cel) współpracy z prasą amerykańską. Aby te cele osiągnąć, stosował wielkie gesty. Już w połowie drogi depeszował na przykład ze statku do odpowiednich instytucji, do redakcji pism, głównie o rozgłosie światowym, że płynie, że przybywa, że niezadługo wyląduje i aby na niego oczekiwać.
W czasie pobytu w Ameryce działał głównie przy pomocy stwarzania wielkich pozorów i efektów. Zawarł umowy z wieloma amerykańskimi agencjami prasowymi, które w Polsce miały działać i współpracować jedynie tylko z prasą „czytelnikowską”. Pomyślał nawet o uruchomieniu serwisu telefonicznego. Postanowił, że pisma jego będą korzystały z tego rodzaju usług i podawały do publicznej wiadomości, np.: „Nasz korespondent telefonuje z USA”, „Wiadomości własnym kablem” itp. Miały to być dziennikarskie triki, działające na wyobraźnię czytelnika. Redakcjom amerykańskim odpowiadało to, z entuzjazmem godziły się na propozycje prezesa Borejszy.
W połowie drogi powrotnej znów zaczął depeszować i „kablować” ze statku, ze środka oceanu do pism, z którymi się umówił, aby w ten sposób przeprowadzić generalną próbę przekazywania sobie wiadomości. Na nieszczęście, razem z nim płynęli, chyba już Batorym (Borejsza chciał, aby go obserwowali liczni pasażerowie - także zagraniczni) dziennikarze, którzy na te wszystkie praktyki kierownika prasy polskiej spoglądali z ogromnym zdumieniem. Kiedy tylko przybyli do Polski, zaraz zabrali się do pisania obszernego protestu.
Wkrótce Borejsza pozbawiony został prezesury „Czytelnika”, a później i reszty wpływowych stanowisk. „Czytelnik” tracił dawną swoją rolę, powoli się rozpadał i kończył. Pętałem się w tym okresie po wydawnictwach ze swoimi maszynopisami literackimi. W „Czytelniku” dostrzegłem kiedyś w przedpokoju gabinetu nowego kierownika działu wydawniczego, Zofii Dembińskiej, cierpliwie czekającego na przyjęcie smutnego Borejszę.
Niedługo potem Borejsza począł chorować. Spotkałem go jeszcze na jakimś przyjęciu dla literatów, urządzonym w Pałacu Rady Ministrów, w Alejach Ujazdowskich. Był już bardzo chory, wymizerowany. Po paru tygodniach zmarł na raka, w czterdziestym ósmym roku życia. Wyprawiono mu uroczysty pogrzeb, pisano dużo o jego wielkich zasługach. W prasie pojawiły się liczne o nim rozważania i wspomnienia. Julian Tuwim ogłosił piękny wiersz pod tytułem „Na śmierć komunisty”.
Gdy przyniosłem Bierutow i memoriał w sprawie nowego pisma, był wyraźnie zaskoczony i jakby chciał powiedzieć: A to co nowego? Takich komplikacji w swojej pracy i w swoim życiu zdawał się nie oczekiwać. - Dobrze, przejrzę to - rzekł po chwili namysłu - i gdzieś po tygodniu dam panu odpowiedź. Gdy skłoniłem się, aby już odejść, dodał jeszcze: Na wszelki wypadek niech pan zrobi listę członków redakcji przyszłego pisma. No, i chciałbym znać nazwisko ewentualnego naczelnego redaktora - dodał, lekko uśmiechając się.
Mniej więcej po tygodniu prezydent wezwał mnie do siebie, usadowił w fotelu naprzeciwko swojego obszernego biurka, poczęstował papierosem, a gdy zapaliliśmy i dmuchnęliśmy pierwszymi dymkami, odezwał się do mnie z błyskiem jakiejś szczególnej wesołości na twarzy: Na tego rodzaju pismo, jakie zaprezentowane zostało w tym memoriale, nie zgadzam się, choć, powiedzmy, pewne myśli są w tym referacie słuszne. Ale, proszę pana, z takim pismem mielibyśmy tylko same kłopoty i to przez cały czas jego istnienia. W dodatku wywoływałoby ono nieustannie najrozmaitsze zmartwienia. A po cóż mamy brać sobie na głowę nowe kłopoty. Dosyć mamy już istniejących. Przecież to wasze pismo, to nic innego - poza dość słusznymi pomysłami co do sposobu zbierania i przekazywania informacji - jak tylko natrętna chęć manifestowania mętniactwa ideologicznego. A mętniactwo ideologiczne, światopoglądowe - teraz kiedy chodzi o absolutnie dokładne rozgraniczenie idei - to chyba nasz wróg główny. Ba, gdybyż to było tylko same mętniactwo, ale w tym wszystkim jest również i próba obrony dawnych nawyków myślenia w kwestiach społecznych, ekonomicznych, kulturalnych. Poza różnymi pseudodemokratycznymi parawanami dochodzi tu również do głosu zwyczajna reakcja, która chce, nie tak, to siak, obronić swój stan posiadania. Mamy usankcjonować to, aby chaos w tych umysłach ludzkich jeszcze się powiększył? My, komuniści, którzyśmy wreszcie wskutek takich a nie innych losów wojny doszli w Polsce do władzy, dążymy głównie do uporządkowania poglądów, pojęć, racji. A pan zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma chyba drugiego kraju w Europie, gdzie by panowało w głowach ludzkich większe zamieszanie, większy chaos pojęć, poglądów, zapatrywań niż właśnie w Polsce. Szczególnie w środowisku inteligenckim, szczególnie w dobie obecnej, po krachu sanacji, po najrozmaitszych nadziejach, hodowanych w czasie okupacji, i po tych wszystkich rozczarowaniach, jakie egzaltowanym ludziom przyniosła rzeczywistość powojenna - mówił Bierut patrząc na mnie poważnie.
- Odbyliście zapewne wiele rozmów - ciągnął, poprawiając papierosa w cygarniczce. - I bardzo był pan zbudowany tymi dyskusjami? Przecież u nas mnóstwo ludzi - i to w rozmaitych warstwach - ma zupełny mętlik w głowach. W rezultacie jeśli chodzi o projjekt pisma, to wszystko jest od Sasa do łasa. To są żadne systemy, ani takie, ani siakie. Aż krzyczą tu różne pretensje, urazy, często osobiste. Nie są zsynchronizowane motywy, niekiedy brak nawet konsekwencji w rozumowaniu. Wie pan chyba nieźle o tym, co przeciętny mieszczuch u nas mówi, czego chce, co planuje. To są rzeczy niekiedy w swojej chaotyczności wprost przerażające. I czyż można temu patronować, hodować to, pomagać w krzewieniu się tego? Powtarzam, rzadko który człowiek u nas ma uporządkowane sprawy światopoglądowe. Takich jest niewielu, a właśnie tacy są wartościowymi sojusznikami czy też przeciwnikami, z którymi warto polemizować.
- No właśnie, może by i niektóre nasze tezy zasługiwały na polemikę - wtrąciłem, ale Bierut poruszył głową przecząco.
- Nie, bo przecież wy chcecie być niby to naszymi przyjaciółmi, a w gruncie rzeczy tą swoją przyjaźnią tylko byście nam szkodzili. My możemy polemizować serio z pismem endeków, przemysłowców, nawet z gazetą Mikołajczyka, ale nie z wami. Ta wasza ideologia to jest magma, to jest chaos. Czy pan wie, że właściwie konkretnie myślących ludzi i w naszym obozie jest niewielu? Takich, którzy jasno wiedzą, czego chcą i w jakim kierunku należy działać. Prostactwo pojęć, wyobrażeń, pomysłów, zachcianek, najczęściej osobistych., egoistycznych, pokutuje nawet wśród mas robotniczych, wychowanych, mimo nastrojów rewolucyjnych, przecież w dawnej Polsce burżuazyjno-katolickiej. Proszę pana, to co niekiedy mówi i myśli również i robotnik - to jest wprost przerażające. W gruncie rzeczy ludzie prawie w niczym się nie orientują i naprawdę nie bardzo wiedzą, czego chcą. Przede wszystkim nikt nie chce zbyt wiele pracować, a wszyscy chcą dobrze zarabiać. I taki rząd, który nie da im tego natychmiast, będzie dla nich zły. Ludzi u nas trzeba prowadzić jak dzieci za rękę - i musi to czynić ktoś naprawdę świadomy. A jeszcze gorzej jest z tymi wszystkimi pojęciami i wyobrażeniami wśród chłopów, których w dodatku wabi po swojemu, a w gruncie rzeczy coraz bardziej mąci im w głowach, Mikołajczyk.
- Panie prezydencie - powiedziałem - rola Mikołajczyka, jego cele, zamiary i stosunek opinii społecznej do tychże jest sprawą skomplikowaną i niejednoznaczną.
- Tak - odrzekł dość gwałtownie Bierut - wiemy o tym wszystkim. Mikołajczyk dyskontuje nie zaspokojone w pełni, być może, w obecnych warunkach nastroje patriotyczne w kraju. Działają na jego korzyść nieszczęsne losy AK i to, że PPR jest popierana przez Związek Radziecki - nasz jedyny jak dotąd prawdziwy i dotrzymujący słowa sojusznik. A przecież my, polscy komuniści, nie mamy innego sojusznika, a do naszych wrogów politycznych, tak czy siak, nie pójdziemy. Byliby oni dla nas bezlitośni. Bo w Polsce patriotyzm, taki na przykład, jaki sugeruje nam Mikołajczyk, to również i wrogość do wszelkich wielkich reform, których Polska potrzebuje już od zaraz. Reformy te muszą być przeprowadzone - i my, komuniści, je przeprowadzimy.
Bierut wstał i począł przechadzać się po gabinecie.
- Dlaczego my zwalczamy Mikołajczyka, dlaczego uważamy go w tej chwili za ogromne niebezpieczeństwo dla Polski? Bo on, właśnie ze względu na swoją popularność w kraju, wali nam się znowu kłodą w poprzek naszych dążeń do wprowadzenia teraz od razu, za jednym zamachem, takich gruntowych reform, jakich obóz postępowy oczekiwał od dwustu lat. Jakich to reform? A więc, całkowita, gruntowna reforma rolna bez odszkodowania, nacjonalizacja przemysłu, banków, wypędzenie obcego kapitału - tego prawdziwego nieszczęścia Polski. Dalej - upowszechnienie oświaty, przejęcie całego ciężaru rozbudowy szkolnictwa. Na niczym nam bardziej nie zależy, jak na tym, abyśmy te reformy mogli przeprowadzić - mówił prezydent.
Bierut znów usiadł za biurkiem.
- Gdy Mikołajczyk dojdzie do władzy - kontynuował - przeprowadzi reformy tylko połowicznie, na pokaz. I znowu lud polski będzie oszukany, znowu przepadnie sprzyjający moment historyczny. A niebezpieczeństwo jest wielkie.
Bierut nagle zamilkł, już od dłuższej chwili nie palił, wyjął papierośnicę, poczęstował i mnie papierosem. Natychmiast podałem mu ogień. Błysnął na mnie dość osobliwym spojrzeniem i powiedział:
- Bez pomocy radzieckiej nic nie zrobimy. Pewne sprawy w przyszłości się dotrą, ułożą. A gdzie indziej widzi pan prawdziwego sojusznika Polski? Czy mamy znowu mówić o wszystkich ciężkich grzechach Zachodu wobec nas?
Zajęliśmy się teraz swoimi papierosami tak, jakby tylko to nas interesowało i jakbyśmy tylko w tym znajdowali główną satysfakcję.
- Reformy społeczno-ekonomiczne - ciągnął Bierut - oto nasz główny cel, oto nasz zasadniczy obowiązek wobec narodu i historii. Musimy narodowi polskiemu nadać inny kierunek rozwoju, wyzwolić go z dawnych pęt. To brzmi jak slogan, ale ile w tym sloganie życiowej prawdy, to pan sam wie. My, komuniści, mamy niesłychanie ciężkie zadanie, działamy w niebywale trudnych warunkach. My, którzyśmy lata całe siedzieli w więzieniach po to, aby dożyć takiego właśnie momentu dziejowego i odmienić Polskę. Jakich my mamy działaczy? Świadomych, konsekwentnie myślących, niezłomnych i wytrwałych w swoich poglądach, chcących działać z pełną odpowiedzialnością? Takich ludzi mamy jednak niewielu. Działa przerażająco mało ludzi naprawdę zahartowanych ideowo, takich, którzy chcą być i mogą być w każdej chwili prawdziwymi przywódcami. W gruncie rzeczy operujemy szczupłą kadrą partyjną. Wygramy tę walkę, gdyż musimy ją wygrać, bo tylko my, komuniści, możemy przeprowadzić w tej historycznej dobie gruntowne, nieodzownie potrzebne naszemu krajowi reformy społeczne. I powtarzam: u nas wielu ludzi tonie w mętniactwie, a wy jeszcze chcecie to mętniactwo pogłębiać.
Bierut uśmiechnął się, choć w uśmiechu tym był jakby wyrzut. Od niechcenia spojrzał na kartkę z nazwiskami proponowanych członków redakcji pisma, którą położyłem mu przedtem na biurku.
- Jedno jest pewne, że to, co jest naszym obowiązkiem, my komuniści wypełnimy należycie - oświadczył na zakończenie naszej dość długiej rozmowy.
Długo myślałem o tej rozmowie z prezydentem. Nie całkiem mnie przekonał i niezupełnie usunął z mojej głowy „mętniactwo”. W każdym razie nie podważył we mnie oczywistej - mimo wszystko - sympatii, jaką miałem wówczas dla Mikołajczyka i jego roli w Polsce po wojnie.
W hotelu sejmowym i w kawiarence na Mokotowskiej spotykałem często, jak wspomniałem, generała Borutę-Spiechowicza, z którym wkrótce się zaprzyjaźniłem. Generał Spiechowicz był prawdziwym gentlemanem, człowiekiem bardzo naturalnym w sposobie przekazywania słuchaczowi swoich myśli, sądów, w manierach, w prawdziwie polskiej, skądinąd, oficerskiej grzeczności. Respektował przy tym moje poglądy polityczne, podkreślając prawo każdego do jego własnych przekonań. Dlatego też wkrótce przestałem widzieć w Borucie-Spiechowiczu generała, a tylko miłego kompana do interesujących rozmów towarzyskich. Był mężczyzną dość wysokim, postawnym. Jego czerstwa, świeża, zawsze doskonale wygolona twarz wprost tryskała dziarskością. Nosił wciąż jeszcze mundur oficera wojsk polskich w służbie angielskiej; mundur w zasadzie prosty, skromny, ale generał wyglądał w nim bardzo elegancko. Słowem, był to bardzo przyjemny pan, który niczym nie raził, a przeciwnie, wzbudzał u innych dobre uczucie i myśli. W rozmowach w kawiarence przejawiał w tym pierwszym okresie jakąś filozoficzną neutralność, niczego na razie nie brał zbyt serio, zdawał się na coś czekać.
Generał Spiechowicz był przez pewien czas dowódcą I Korpusu Pancerno-Motorowego w PSZ na Zachodzie. Ale to wysokie stanowisko spowodowało, że pokłócił się niemal ze wszystkimi. Dla generała Spiechowicza bowiem dostatecznie wysoka funkcja stanowiła przede wszystkim doskonałą okazję (wobec wielu nastręczających się skomplikowanych sytuacji i zawiłych stosunków z rozmaitymi osobami) do wyrażania własnych żywiołowych protestów wobec poczynań różnych ludzi. Widział świat na swój sposób - trzeba przyznać dosyć oryginalny - i nie uznawał poglądów, które przeszkadzały mu w dostosowaniu rzeczywistości do jego świata. Szczególnie w bardzo wysubtelniony i raczej trudny w życiu wojskowym sposób rozumiał on pojęcie ogólnej sprawiedliwości, a w związku z tym i zagadnienie słuszności rozmaitych ludzkich decyzji, które wydawały mu się przeważnie wątpliwe czy nieuzasadnione. Toteż wkrótce doszło do bardzo ostrych konfliktów między generałem Spiechowiczem a prawie całą resztą korpusu oficerskiego. Było z nim sporo kłopotów, gdyż upierał się przy swoim stanowisku, uzasadniał je zaraz rozbudowanymi memoriałami i przesyłał do rozpatrzenia i oceny najwyższym władzom polskim na Zachodzie. A w tym czasie do tego rodzaju lektur władze te nie miały ani głowy, ani serca.
Dłuższy czas zastanawiano się nad tym, jak ocenić to skłonne do stałego sprzeciwu usposobienie generała Spiechowicza, bardzo dzielnego przecież żołnierza i dobrego dowódcy, który spisywał się po bohatersku w kampanii wrześniowej. Sprawa była trudna. Aż wreszcie ktoś wpadł na świetny pomysł - nazwano go po prostu komunistą. Oskarżony o sympatie prokomunistyczne i probolszewickie, generał Boruta-Spiechowicz pozbawiony został w wojsku - jak mi o tym później szczerze opowiadał - swoich wysokich funkcji, z dowództwem pokłócił się do tego stopnia, że z tego wojska pod koniec wojny wystąpił. Mając po uszy emigracji i tamtejszych stosunków przybył zaraz w miesiącach letnich do kraju, mniemając, że znajdzie tu dla siebie odpowiednie warunki do pracy i działania.
Przez kilka miesięcy generał obserwował to, co się wokół niego działo, a i jemu również się przyglądano. Mieszkał w hotelu sejmowym, otrzymywał pobory, czarował ludzi swoimi świetnymi manierami, budzącymi zakłopotanie wśród generalicji Ludowego Wojska Polskiego, znającej się wcale nieźle na tym jak bić Niemca, ale nie mającej pojęcia o salonowych manierach. Język tych generałów też był uproszczony, przyzwyczajano się w twardych warunkach życia frontowego nazywać mnóstwo spraw skrótowo i dosadnie.
Generał Boruta-Spiechowicz wkrótce po zainstalowaniu się w hotelu sejmowym dostrzegł pannę Wandę, a raczej - można by powiedzieć - że to ona w pełni doceniła pojawienie się tutaj tak wspaniałego, jeszcze niestarego, samotnego mężczyzny. Uśmiech Wandy (nie mogłem mu się napatrzeć), jej spojrzenie, nie było niczym innym, jak tylko owacją na cześć męskości generała Spiechowicza. Zdaje się, że wkrótce zaczęli oni korzystać z tego wzajemnego piękna, w jakie obdarzyła ich natura, bo Wanda pokazywała się już prawie stale w bufecie czy nawet w kawiarence na Mokotowskiej u boku generała Spiechowicza. Wyglądała na zachwyconą i bardzo szczęśliwą.
Wreszcie generał Boruta-Spiechowicz został powołany do wojska na wysokie stanowisko. Pracował dobrze, ale z czasem zaczęło mu się tak w wojsku ludowym jak i w życiu kraju sporo rzeczy zwyczajnie nie podobać. Również to, co generał głosił, nie przypadło do gustu jego przełożonym, w przeciwieństwie do podwładnych, którzy zawsze słuchali generała z zainteresowaniem. Poza tym, przełożeni byli bardzo zadowoleni z generała; był doświadczonym dowódcą, znał się doskonale na sprawach wojska i bardzo był pożyteczny jako doradca i organizator. Ale generał ani myślał ich słuchać, krytykował w dalszym ciągu głośno wiele spraw z życia publicznego. Robiono więc wszystko, aby się przynajmniej w wojsku jak najmniej stykał z ludźmi. Przy tego rodzaju współżyciu, przy którym cierpiały obie strony, jako tako znoszono się przez pewien czas, póki nie wybuchł otwarty konflikt między generałem Spiechowiczem i generałem Karolem Swierczewskim.
Zadrażnienia jego z przełożonymi potęgowały się. W rezultacie zwolniono generała Spiechowicza z wojska. Wobec okoliczności, że generał Spiechowicz wrócił do kraju z Zachodu, poruszając się teraz po mieście wciąż jeszcze w mundurze generalskim, miał nieustannie wokół siebie tajną dokuczliwą asystę.
Od pewnego czasu wynajmował na Dolnym Mokotowie kawalerskie mieszkanko i któregoś dnia, gdyśmy się przypadkiem spotkali na ulicy, zaprosił mnie tam na skromną kolację. Ponieważ wtedy już miałem opuścić Belweder, nie zależało mi na reputacji; byłem tak samo przegrany jak i generał, więc bez oporu przyjąłem jego zaproszenie.
W mieszkaniu generała była również panna Wanda. W bardzo miły sposób, występując w roli gospodyni, przygotowała skromną kolację. Usiedliśmy we trójkę przy okrągłym stole uwieńczonym butelką wódki. Generał pozasuwał przedtem story; powiedział, że jego inwigilatorzy są bardzo rzetelni w pełnieniu swoich obowiązków i mają zwyczaj zaglądania nawet przez okna. Włażą na gałęzie pobliskich drzew. I taki to już jest mój los - mówił z uśmiechem. - W kołach emigracji polskiej w Londynie wzięto mnie za komunistę, a tutaj dopracowałem się tego, że zostałem szpiegiem.
Opowiadał, co mu się ostatnio przydarzyło. Nie może udać się nawet na plażę nad Wisłę, bo zaraz wokół pojawiają się jakieś typy, które usadawiają się w pobliżu niego. Samochód swój kryją najczęściej gdzieś w pobliżu, w zaroślach. Kilka dni wcześniej trochę ogarnięty strachem, a trochę dla przekory, postanowił tym swoim stróżom spłatać figla. Gdy się już robiło na plaży pusto, umocował sobie na karku węzełek z ubraniem - i wypuścił się wpław na drugi brzeg Wisły. Wkrótce stróże jego zbiegli się nad wodę, badali ją palcami nóg, nawet jakby już wchodzili do niej, nawoływali żałośnie, wreszcie rzucili się co tchu ku samochodowi i pomknęli na przełaj ku pobliskiemu mostowi, aby jak najszybciej zdążyć na drugą stronę. Gdy się już tam wyładowali z samochodu, generał nawrócił ku tamtemu brzegowi, wreszcie na ukos popłynął na Czerniaków. Tam się szybko ubrał i pocwałował uliczkami do swojego mieszkania. Wkrótce warkot samochodu obwieścił, iż jego opiekunowie już są na swoich stanowiskach.
Ponieważ jednak, niestety, generałowi Borucie-Spiechowiczowi jako szpiegowi nic konkretnego nie można było udowodnić (poza zamiłowaniem do kąpieli na odludnych plażach) - pozostawiono go wreszcie samemu sobie. Wtedy generał wpadł na osobliwy pomysł. Za uciułane oszczędności, jeszcze w czasie służby w Anglii (przywiozła mu je jego żona Angielka) nabył niedaleko Szczecina pięciomorgowe gospodarstwo z ładnym dworkiem. Sprowadziła się tam jego żona i generał sam, własnymi rękami, począł ten kawałek ziemi uprawiać. Został małorolnym chłopem. Powiadał do znajomych, że znalazł się teraz w najwygodniejszej sytuacji społecznej, bo spływają na niego same tylko dobrodziejstwa nowego ustroju. Przy tym cieszy się wprost idealną niezależnością, jaka jest udziałem indywidualnego, małorolnego chłopa, tak zwanego biedaka. Władze nie tylko nie mogą mu teraz szkodzić, ale, przeciwnie, muszą mu pomagać - i to urzędowo. Nikt się do niego w niczym nie wtrąca i niczego od niego nie chce. Może sobie myśleć, co mu się podoba i nawet mówić, co mu się podoba; nikt nie śmie występować z jakimikolwiek oskarżeniami na biedniaka. Jego gospodarstwo tutaj, na Ziemiach Odzyskanych, było malutkie, a takie były pod szczególną ochroną. Zwolniono go zatem od wszelkich świadczeń, poza niewielkim podatkiem, który zapłacił za parę lat z góry. A gospodaruje nie byle jak, stosując najwymyślniejsze zdobycze naukowe. Posiada konie, krowy, świnki, owce, psy, koty, kury, kaczki, gęsi, obcuje ze zwierzętami i czuje się w ich towarzystwie lepiej niż z ludźmi. Ale i ludźmi nie gardzi. Wszystko robi sam, orze, sieje, zbiera, żona opiekuje się drobiem. Mają taką spiżarnię i taką kuchnię, że gościom oczy wychodzą na wierzch ze zdumienia. A jakie plony, jakie zboża, jakie warzywa. Sąsiedzi, dosyć ciemni i nieporadni chłopi,. nie mogą się temu nadziwić. Dopiero w okresie Października, w roku 1956, zobaczyłem znów generała Spiechowicza w Warszawie, na jakimś małym przyjęciu u Stanisława Strumph-Wojtkiewicza. Generał zmienił się bardzo. Miał już teraz ponad sześćdziesiąt lat. Wyglądał wtedy rzeczywiście na chłopa małorolnego. Był pochylony, zgarbiony, widocznie od częstego chodzenia za pługiem, ręce miał szorstkie, dłonie szerokie, krok ciężki. Twarz chłopską, ogorzałą, chropowatą. Nie czuł się już dobrze w błyskotliwym towarzystwie warszawskim. Był surowy i jakoś taki bardzo serio. Raczej milczał pogrążony w posępnym sceptycyzmie.
Październik przyniósł znów generałowi Spiechowiczowi szansę. Oto szczeciński korpus oficerski wystosował do nowego wiceministra obrony narodowej generała Mariana Spychalskiego uroczystą petycję, aby generała Spiechowicza, znakomitego dowódcę z kampanii wrześniowej i walk na Zachodzie - znów powołać do czynnej służby w wojsku. Ponoć przyjęto memoriał ten w Warszawie chętnie i jakoby zaproponowano generałowi Borucie-Spiechowiczowi stanowisko jednego z wiceministrów w Ministerstwie Obrony Narodowej. Ale generał odpowiedział na to po jakimś czasie bardzo obszernym elaboratem, wysłanym do Warszawy, w którym domagał się - jako warunku przyjęcia ofiarowanej mu funkcji - odpowiednich zmian, tak w gospodarce kraju jak i w zarządzaniu wojskiem. By się z tym elaboratem gruntownie zapoznać, trzeba by go studiować z pół roku. Z kolei, by zastosować się do zaleceń generała, trzeba by przeprowadzić nową rewolucję gospodarczą w kraju. Memoriału nie uwzględniono i generał Boruta-Spiechowicz pozostał chłopem małorolnym.
Było to gdzieś pod koniec sierpnia, bodajże w ostatni czwartek tego miesiąca. Około godziny jedenastej odezwał się na moim biurku telefon z miasta. W słuchawce zabrzmiał głos:
- Tu mówi generał Rómmel. Chciałbym zapytać uprzejmie, czy możliwa byłaby moja osobista rozmowa z panem prezydentem.
- W tej chwili panie generale - szybko odrzekłem, zelektryzowany tym nazwiskiem - pan generał będzie łaskaw chwileczkę poczekać.
Drugim telefonem połączyłem się z Bierutem.
- Panie prezydencie - powiedziałem - pan generał Rómmel zapytuje telefonicznie, czy możliwa byłaby jego osobista rozmowa z panem prezydentem?
Bierut jakby nieco dłużej milczał przy słuchawce.
- Tak, raczej się spodziewałem, że do nas przybędzie - odrzekł nieco zmęczonym głosem. - Niech pan powie generałowi - znowu chwilę myślał - że bardzo jestem rad jego chęci widzenia się ze mną i aby był łaskaw przybyć do Belwederu w sobotę o godzinie pierwszej po południu. Zresztą proszę połączyć generała ze mną.
- Łączę pana, generale, z panem prezydentem - oznajmiłem zaraz Rómmlowi.
Po chwili Rómmel znów się odezwał w mojej słuchawce.
- Dziękuję panu sekretarzowi. Zgodnie z poleceniem pana prezydenta, stawię się w Belwederze w sobotę o godzinie pierwszej po południu.
W następnych dniach trochę zapomniałem o tej wizycie Rómmla u nas, gdyż w Belwederze piętrzyły się coraz ważniejsze i coraz pilniejsze sprawy. Tętniło ostatnio nasilające się, gorączkowe życie, miałem mnóstwo roboty z przygotowywaniem serwisu prasowego, z organizowaniem spotkań Bieruta z rozmaitymi dygnitarzami. Niedawno Zachód uznał Rząd Jedności Narodowej w Polsce i do Warszawy przybywało coraz więcej ambasadorów, przedstawicieli obcych państw. Bierut nieustannie przyjmował w Belwederze listy uwierzytelniające. Uroczystości te traktował zawsze niechętnie, gdyż musiał się do nich w oddzielnym pokoju, przy pomocy Józefa, doraźnie przebierać i pędzić ze swego gabinetu na dół, do Sali Pompejańskiej, aby zaraz potem czym prędzej wracać do porzuconej pilnej roboty. Toteż widok w sobotę kompanii honorowej Wojska Polskiego, ustawiającej się wraz ze swoją orkiestrą na dziedzińcu Belwederu, gdzie zarazem rozciągano od wejścia aż do bramy wspaniały, suty, czerwony chodnik, używany przy przyjmowaniu ambasadorów wielkich państw - po prostu mnie przeraził. Przypomniałem sobie, że w tym samym czasie mamy przecież wizytę generała Rómmla, który wobec tego będzie musiał poczekać, a nie chciałbym, aby doznał on u nas tego rodzaju przykrości.
Niekiedy byli generałowie sanacyjni długo musieli wysiadywać na kanapie w sekretariacie zanim Bierut ich przyjął. Niedawno tak się fatalnie złożyło, że przybywające na ściśle określony termin audiencji u Bieruta żona Żeromskiego wraz z córką Moniką musiały czekać na rozmowę ponad godzinę, bo tymczasem wpadł do Belwederu z jakąś bardzo pilną sprawą któryś z członków rządu. Obie panie Żeromskie musiał przez ten czas bawić u siebie Wasilewski.
W ową sobotę nie bardzo wiedziałem, co się dzieje w Belwederze, gdyż przed pierwszą poczynały napływać do pałacu tłumy gości, członków rządu, partii, mnóstwo generalicji wraz z wiceministrem obrony narodowej - generałem Karolem Swierczewskim. Zaś w pałacu, w salach przyjęć służba co tchu rozsuwała długie stoły, zastawiając je półmiskami i butelkami. W głowę zachodziłem, co się stało. Czyżby przyjechał nagle do Warszawy Mołotow, na którego wizytę zanosiło się od pewnego czasu? Bierut przekazał mi jednak telefonicznie polecenie, abym na dzisiaj nie umawiał go już na żadne rozmowy.
Później generał Rómmel opowiadał mi o swoich osobliwych wrażeniach z tego dnia. Przed Belweder przyjechał taksówką, które już się w Warszawie pokazały. Na tę wizytę u prezydenta państwa ubrał się w swój dawny paradny mundur generalski. Wysiadł w bramie i zakłopotany zawahał się. Widać było, że się tutaj coś nadzwyczajnego działo, jakaś wielka uroczystość. A więc trafił nie w porę. Zastanawiał się, jak tu się przedostać w głąb niepostrzeżenie, pod ścianami, poza tą kompanią honorową. Aby nie ściągnąć na siebie niepotrzebnie uwagi, chciał już dać nura w bok, gdy oto wyrosło przed nim dwóch strzelistych podporuczników w galowych mundurach, którzy salutując zameldowali:
- Panie generale, oto droga - i wskazali mu czerwony chodnik. Ledwo Rómmel zaczął po nim kroczyć, z wnętrza Belwederu wysypał się na stopnie tłum gości, także generalicja z gen. Swierczewskim na czele. Z tej gromady wystąpił prezydent Bolesław Bierut, który kroczył poważnie na to spotkanie. Znalazłszy się naprzeciwko Rómmla - zatrzymał się i wzniósł głośny okrzyk:
- Niech żyje generał Rómmel, bohaterski obrońca Warszawy!
- Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje! - okrzyk powtórzyła po trzykroć generalicja.
Prezydent chwycił generała w ramiona i ucałował go w policzki. Kompania honorowa sprezentowała broń, orkiestra odegrała hymn państwowy. Po policzkach Rómmla, zamarłego w służbistym salutowaniu, popłynęły łzy. Potem obaj ujęli się pod ramiona i prezydent wprowadził generała do Sali Pompejańskiej.
Tu wśród mundurów wojskowych, w ciżbie gości, Bierut przedstawił pokrótce obraz bohaterskich zmagań osamotnionej Polski z faszystowskim najeźdźcą w kampanii wrześniowej. Szczytowymi chwilami w tej nieugiętej, dramatycznej i tragicznej walce była heroiczna obrona Warszawy. Generał Rómmel był bohaterskim wyrazicielem tych najistotniejszych uczuć Polaków. I jeszcze raz Bierut wzniósł okrzyk na cześć generała, powtórzony, niby huk wystrzału armatniego, przez wszystkich zgromadzonych.
Generał Rómmel głosem łamiącym się podziękował za tak wzruszające przyjęcie w siedzibie prezydenta państwa. Owacje przyjmuje jedynie jako cześć oddawaną pamięci Polaków, poległych na wszystkich frontach wojny w obronie wolności narodów. Jeszcze raz wszyscy zamarli w postawie na baczność.
Towarzystwo rozluźniło się zaraz w wesołej wrzawie, kierując się do zastawionych stołów. Bierut i Rómmel, trzymając się pod ramię, przeszli w otoczeniu kilkunastu generałów do oddzielnego gabinetu, gdzie zjedli wspólnie obiad. Goście szturmowali stoły, Belweder wypełniła niezwykle przyjemna, uniesieniem patriotycznym nasycona, atmosfera.
Do mnie tymczasem niemal bez przerwy dzwoniono z miasta, z rozmaitych kół dziennikarskich, z prośbą o rozmowę w niezwykle ważnej, państwowej wagi sprawie. Ponieważ w pełni rozumiałem doniosłość „państwowych spraw”, a nie mogłem tkwić wciąż przy telefonie, aby każdorazowo udzielać zgody na wydanie przepustki, poprosiłem telefonicznie dyżurujących w bramie młodych oficerów, by wpuszczali do Belwederu dziennikarzy jedynie za okazaniem legitymacji służbowej. Wkrótce zaroiło się w salach od współpracowników pism, ale dziennikarze przed konferencją ze mną musieli się solidnie posilić, a czasu za wiele nie było.
Po jakiejś godzinie prezydent Bierut i generał Rómmel wraz ze swoją grupą wyszli z gabinetu do sal ogólnych. Prezydent oznajmił, że pomieszczenia Belwederu będą służyć gościom tak długo, jak tylko będą mieli na to ochotę, by nie krępowali się i czuli jak u siebie w domu. On będzie pełnił - w miarę możności - rolę gospodarza do końca, ale na razie musi jeszcze na jakiś czas zniknąć, gdyż są sprawy, które muszą być akurat dzisiaj załatwione. Mnie zaś przywołał nieznacznym gestem i rzekł półgłosem, bym czuwał nad salami i w odpowiednim momencie dał w dyplomatyczny sposób gościom sygnał do powrotu do domu.
Teraz dopiero zaczęła się swobodna, hałaśliwa zabawa na całego. Wszędzie potworzyły się oddzielne grupy, grupki, tęgo pijące i smacznie zakąszające. Generała Rómmla, podchmielonego, rozpromienionego, rozprawiającego głośno o rozmaitych epizodach obrony Warszawy, otaczały wieńcem piękne panie. Były to dziennikarki oraz kilka pań z administracji, wśród nich panna Wanda i pani Zofia, sekretarka Wasilewskiego. Pani Zofia wyglądała dziś bardzo przyjemnie. Była młoda, ładna. Generał, mężczyzna jeszcze czerstwy, przystojny, chyba dopiero po sześćdziesiątce, usadowił ją zaraz przy swoim boku na kanapie. Panie i panowie byli podchmieleni, wesoło gawędzili, popijając smakowite wina. Generał Rómmel malowniczo opowiadał pani Zofii o minionych walkach, szeptał jej niekiedy coś do uszka; musiały się zdarzać w obronie Warszawy i weselsze perypetie, bo generał parskał co chwilę rubasznym, iście żołnierskim śmiechem. Piękne, nagie ramię pani Zofii gładził pieszczotliwie dłonią, a nawet co chwila muskał je wargami, jakby byt przeświadczony, iż i od ogółu ludności też mu się coś, jako zasłużonemu, należy. Pani Zofia dobrze rozumiała swoją patriotyczną powinność, bo na pocałunki pozwalała, a nawet i odszeptywała coś w ucho generała.
Gdy przysiadłem się do nich, Rómmel powitał mnie owacyjnie. Znów musieliśmy się napić wszyscy po tęgim kielichu wina, a generał Rómmel oświadczył mi wprost:
- Niech sobie inni mówią o prezydencie Bierucie, co tylko chcą, ja po dzisiejszym dniu jestem mu oddany całą duszą.
Towarzystwo bawiło się coraz lepiej. W oddzielnej salce zgromadziła się generalicja. Oficerowie siedzieli wokół generała Świerczewskiego, jak to zapewne bywało na biwaku. Pito tutaj nie jakieś tam wino, ale mocną, polską wódkę. Twarz generała Świerczewskiego, duża, zażywna, o bardzo charakterystycznych, twardych rysach, aż błyszczała od szelmowskiej (w tajonym uśmiechu) wojskowej wiedzy życiowej.
Gdy zajrzałem do tej sali rozległ się tam akurat chór głosów, dyrygowany przez samego wiceministra, który wprost nie posiadał się z uciechy z powodu tej swojej kapelmistrzowskiej funkcji.
Po jakimś czasie, gdy zorientowałem się, że generał Rómmel skłonny już jest do opuszczenia Belwederu, podszedłem do jego towarzystwa i powiedziałem:
- Panie generale, mam polecenie od pana prezydenta odwieźć pana do domu samochodem belwederskim.
- A to dobrze, dobrze - ucieszył się generał Rómmel - to ja właściwie już muszę wracać. I tak zasiedziałem się.
- Czy mogę już dzwonić do garażu? - spytałem.
- Tak, tak, już się zbieram do wyjścia - wesoło pogadywał czemuś rad generał, podniósł się i ujął panią Zofię pod ramię.
Kazałem szoferowi reprezentacyjnego samochodu przyjechać z garażu na dziedziniec belwederski. Tymczasem chodziłem po salach pałacu (z ominięciem gabinetu, w którym był generał Swierczewski) i oznajmiałem głośno:
- Proszę państwa, pan generał Rómmel opuszcza już Belweder. Tłumnie podnoszono się do wyjścia. Jedynie ociągali się dziennikarze, ale kazałem Józefowi, gdyby zbyt długo marudzili, po prostu ich wyprosić.
Do samochodu wsiedliśmy we trójkę: generał Rómmel, pani Zofia i ja. Zapytałem generała, czy daleko ma szofer jechać.
- Nie, niedaleko - odrzekł niefrasobliwie - najpierw odwieziemy do hotelu sejmowego panią Zofię.
Pomknęliśmy więc w świetnych nastrojach kipiącymi od zieleni Alejami Ujazdowskimi. Generał Rómmel był w doskonałym humorze. Próbował nawet śpiewać głośno pieśni patriotyczne. Ale już stanęliśmy przed hotelem. Generał wysiadł prędko i powiedział:
Niech szofer wraca do Belwederu. Pojechaliśmy więc windą na czwarte piętro, gdzie mieliśmy swoje pokoje, pani Zofia i ja. Tutaj pani Zofia zaraz chwyciła generała za rękę i oboje rzucili mi wdzięczne: Do widzenia.
Zwołana została uroczysta, generalna sesja Krajowej Rady Narodowej, na której miały być podjęte historyczne uchwały (właściwie już tylko akceptujące stan faktyczny) o reformie rolnej, o nacjonalizacji kopalń, fabryk, banków, o wywłaszczeniu obcego kapitału. Były to podstawowe, a tak długo przez lud pracujący wyczekiwane w Polsce reformy społeczne - główny fundament nowego ustroju, do utwierdzenia którego i nadania mu mocy prawnej spiesznie dążyli teraz w kraju komuniści. Sesję poprzedzała nasilona propaganda ze strony czynników rządowych i partii, nazywających siebie obozem reform, w przeciwieństwie do ugrupowań mikołajczykowskich, które publicznie oskarżano o to, iż te reformy chcieliby - za cenę politycznego poparcia ze strony bardzo jeszcze silnej w kraju reakcji - częściowo przyhamować, a częściowo (na czas bliżej nie określony, aż znowu staną się nieaktualne) odłożyć.
Prasa mikołajczykowska rzeczywiście zajmowała stanowisko jakby chwiejne, czemuś się sprzeciwiała nieśmiało, coś propagowała, wysuwała jakieś nieokreślone zastrzeżenia, w sumie niezbyt szczerze i nie dość jasno formułowała własny program. Odniosłem wrażenie, że do zasadniczej, otwartej debaty dojdzie właśnie na generalnej sesji Krajowej Rady Narodowej, a kluczenie, niewypowiadanie do końca przez prasę peeselowską własnych myśli - jest tylko jej przedsesyjnym manewrem politycznym.
W szerokich kołach reakcji najróżniejszych odmian i gatunków, pokłóconej raz na zawsze z rozsądkiem i wszelkim dobrem publicznym - propagowano pogląd, że nieopatrzne reformy społeczne PPR, odbierające ludziom wszelką inicjatywę w zakresie produkcji, w zakresie handlu, w krótkim czasie zrujnują ostatecznie i tak już biedną Polskę. Był to po prostu brak zaufania do wiarygodności, przynajmniej tak argumentowano, ustroju socjalistycznego w danym okresie historycznym.
W Polsce znalazło się wielu obrońców inicjatywy prywatnej, nawet i w tych środowiskach, które nigdy z nią nie miały nic wspólnego. Zadziwiające było przywiązanie do myśli społecznie wstecznych, obskuranckich, wrogich wszelkiemu postępowi. Zawsze ci, którzy propagowali istotne reformy, którzy śmiało myśleli - stanowili niewielką grupkę. Musieli oni postanawiać, działać, walczyć w izolacji i osamotnieniu. Ogólna opinia polska zawsze była oporna postępowemu myśleniu, nie potrafiono w dodatku wyciągnąć z doświadczeń historycznych żadnych istotnych wniosków. Poglądy społeczno-ustrojowe w Polsce z trudem ulegały emancypacji, zawsze triumfowała skłonność do jakiegoś irracjonalnego myślenia, wbrew wszelkim racjom, dowodom, przyczynom. Nawoływanie do racjonalnego myślenia w tych sprawach wywoływało tylko powszechne oburzenie. Może to był wpływ długowiecznych wyobrażeń, poglądów społeczno-filozoficznych kleru katolickiego?
Generalna sesja Krajowej Rady Narodowej była bardzo tłumna; zaproszono bowiem wiele osób, również z kół naukowych, profesorskich. Galeria dla publiczności wypełniona była szczelnie, zjawiło się wielu dziennikarzy, którzy na wszelki wypadek zapowiedzieli, iż będą mieli do odbycia ze mną bardzo ważną rozmowę.
Stół prezydialny, mównicę, jak i całą zresztą salę udekorowano suknem koloru czerwonego i biało-czerwonego. Na dole, obok stołu prezydialnego, ulokował się sekretariat prezydium sesji. Tutaj było kilka oddzielnych stanowisk, szczególnie bogato udrapowanych suknem czerwonym i biało-czerwonym. Ja znalazłem się poniżej, z prawej strony, w ławach dla prasy. Na sali zajęły swoje miejsca kluby poselskie.
Historycznej sesji Krajowej Rady Narodowej przewodniczył Bolesław Bierut. Twarz miał natchnioną, oczy jego płonęły blaskiem entuzjazmu. Ten skupiony, bardzo opanowany i zazwyczaj powściągliwy człowiek był teraz nad wyraz ożywiony, w doskonałym humorze, przysposobiony do wielkiego działania. Oto realizowały się jego wielkie marzenia komunisty, by wreszcie obalić przestarzały, niemal feudalny ustrój społeczny Polski i wprowadzić masy pracujące na drogę jak najpełniejszego rozwoju.
Rozpoczęły się referaty, przemówienia, dyskusja nad głównymi projektami reform. Zrazu niezbyt ożywiona, dotycząca drobniejszych rzeczy, ale z wolna przekształcająca się w zasadniczą polemikę. Krytyka ze strony PSL polegała na ostrzeżeniu, by nie dać się ponieść doktrynerskim namiętnościom, nie burzyć zbyt wiele po straszliwych zniszczeniach wojennych, gdy budowanie nowego może być bardzo trudne, zbyt długotrwałe. PSL atakowało także poszczególne zasady projektowanych reform, było za oględną reformą rolną, w innych kwestiach zalecało również rozsądek i umiarkowanie. Mikołajczyk chciał coś osiągnąć taką walką na drobnych frontach; zdaje się, że PSL liczyło, iż wielka rozgrywka odbędzie się dopiero przy powszechnych wyborach. Spodziewano się wobec istniejących nastrojów w kraju swojej znacznej wygranej, a wtedy przyszedłby czas i na inne sprawy.
Zastrzeżenia wysuwane przez mówców PSL, jakiekolwiek zajmowane przez nich odmienne stanowisko - wywoływały natychmiast w ławach przedstawicieli PPR burzliwy sprzeciw.
Bierut uciszał całą salę i przypominał o zachowaniu prawdziwie parlamentarnej atmosfery obrad.
Wyszedł na mównicę z dłuższym referatem sekretarz Polskiej Partii Socjalistycznej, Józef Cyrankiewicz. Polemizując ze stanowiskiem peeselowców, wyślizgujących się jak wąż z zasadniczej dyskusji - jak to określił Cyrankiewicz - wystąpienie swoje poświęcił on głównie sprawie napisanego rzekomo przez UB poematu, trawestującego III część „Dziadów”, a w bardzo niewybredny, szkalujący sposób ośmieszającego PSL i jego głównych przywódców, pomawianych o najrozmaitsze knowania przeciwko narodowi: na przykład o chęć sprzedania Polski po niskiej cenie kapitałowi na Zachodzie w zamian za poparcie polityczne. Broszura ta była jakoby szeroko kolportowana w kraju.
Józef Cyrankiewicz był wtedy młodym, trzydziestoparoletnim człowiekiem, szczupłym, o ujmującej powierzchowności, nienagannych manierach dawnej przedwojennej szkoły towarzyskiej. Niezwykle elokwentny, dowcipny, błyskotliwie formułował zdania, sądy. Słuchało się go z przyjemnością. Cyrankiewicz wskrzeszał tradycję świetnych przemówień z dawnych przedwojennych obrad sejmowych. Zachowywał się skromnie, nie wykazywał przeświadczenia o własnej wyjątkowej misji dziejowej, tak charakterystycznego dla bardzo wielu ówczesnych działaczy. Trzymał się gdzieś na trzecim planie, w jakimś naturalnym przekonaniu, że mu się jedynie takie miejsce należy. Ale gdy zjawiał się na mównicy, wszystkich ogarniały dobre nastroje, odprężenie, i słuchano go z prawdziwym zainteresowaniem. Nawet wśród członków PSL; podejmował bowiem walkę dżentelmeńską. Przed wojną Cyrankiewicz pracował w Krakowie w związkach zawodowych, kończył prawo. W czasie wojny spędził kilka lat w obozie w Oświęcimiu, gdzie był przywódcą - na równi z pisarzem Tadeuszem Hołujem - ruchu oporu.
Józef Cyrankiewicz ubawił Izbę swoimi efektownymi, trochę jakby na pół serio wywodami. Wykazywał mianowicie subtelnie, zręcznie, dowcipnie, że to propaganda peeselowska, przyciśnięta do muru i zdesperowana, sama chwyciła się tego pomysłowego szantażu w stosunku do naszego UB, pomawiając go publicznie o zdolności do pisania poematów i to jeszcze trawestujących Mickiewicza. - Nasze UB - mówił ze spokojem Cyrankiewicz - można posądzić o wszystko, ale chyba nie o zdolności do pisania poematów. - Bardzo komicznie analizował teraz przed zgromadzonymi kolportowany poemat, odczytując z posiadanego egzemplarza poszczególne, w jego interpretacji wypadające bardzo zabawnie, sceny. Cała sala huczała od śmiechu; śmiali się również posłowie PSL. I oni nie bardzo wiedzieli, czy mówca nie ma jednak racji. Może gdzieś tam w jakichś kołach PSL rzeczywiście ktoś wpadł na taki osobliwy pomysł dyskredytowania UB.
W dzień generalnego głosowania nad projektami historycznych reform na salę weszły poczty sztandarowe wielu organizacji społecznych, na galeriach z publicznością biły blaskiem gęsto ustawione sztandary. W końcowych przemówieniach PSL zadeklarowało, że mimo tych i owych zastrzeżeń będzie głosowało za reformami. Niektórzy jednak posłowie PSL wstrzymali się od głosu.
Odbywało się głosowanie, potem obliczanie głosów, wreszcie stało się wiadome, że Krajowa Rada Narodowa uchwaliła i zaakceptowała już dokonywające się wielkie reformy społeczne, na jakie lud pracujący w Polsce czekał od bardzo dawna. Gdy Bolesław Bierut, jako Przewodniczący Rady, fakt uchwały podał do wiadomości - wszyscy powstali z miejsc. Jakaś ogromnie przejmująca w swojej wymowie cisza zapadła na kilka sekund. I raptem runął potężny śpiew Międzynarodówki. Wyklęty powstań ludu ziemi Powstańcie, których, gnębi głód...
Na lewicy śpiewali wszyscy. Twarze pełne były ognia, uniesienia, oczy rzucały błyskawice, otwarte usta wykrzykiwały gromkie hasła, które tych ludzi w twardym działaniu dla lepszej przyszłości wszystkich pracujących w kraju - łączyły przez długie lata w doli i niedoli. Nasilający się śpiew dochodził przez otwarte okna na ulice Warszawy, po których w tylu krwawych często demonstracjach maszerował proletariat polski.
Prawdziwe, niezależne od mojej woli, od mojej świadomości, nawet od moich tylu już po wojnie doznanych zawodów, wzruszenie ścisnęło mnie za serce. Socjalizm był przecież płomiennym ideałem mojej młodości, tyle dobrego widziałem dla życia, dla świata w realizowaniu jego haseł, tyle z socjalizmem wiązałem nadziei. Tak bardzo wierzyłem kiedyś w to, że zwycięski socjalizm uczyni życie społeczne lepszym w Polsce, że uczyni lepszym człowieka, że stworzy jakąś ludzką, szlachetną atmosferę pracy, działania, rozwoju osobistego i powszechnego, że w Polsce będzie się szło nareszcie jakąś równą drogą ku lepszej przyszłości.
Patrzyłem na Bieruta. Płonął entuzjazmem; na jego twarzy widoczne było wzruszenie. Życie swoje poświęcił trudom, więzieniom, niebezpieczeństwom; wystawił się na najnikczemniejszy jad ludzkiej publicznej złośliwości, aby tylko kiedyś móc widzieć realny kształt swoich prac i zmagań. By idee, którym służył, mogły być rzeczywiście wcielane w życie narodu, aby ten naród, po mękach, poświęcaniu się i wielu wyrzeczeniach mógł się poczuć szczęśliwszy, aby w jego dziejach zaczął się choćby na razie powolny, ale zwrot na lepsze. Takie myśli, sądzę, promieniowały ze wzruszonej twarzy Bolesława Bieruta.
Coraz donioślejszy śpiew Międzynarodówki łomotał po pobliskich ulicach rozbitej wojną Warszawy.
Wkrótce po tym generalnym posiedzeniu Krajowej Rady Narodowej zwołana została do Belwederu wielka konferencja prasowa redaktorów naczelnych oraz najwybitniejszych publicystów pism z całego kraju. Przygotowałem dla nich salę konferencyjną w Belwederze, tę, w której odbywały się posiedzenia prezydium KRN. Ogromny, okrągły stół wystarczył dla kilkudziesięciu ludzi.
Ponieważ spodziewano się sutego przyjęcia po naradzie (ale tym razem była tylko skromna lampka wina), dziennikarze z Warszawy zaczęli znów szturmować, prosząc o wpuszczenie do Belwederu. Prośbom owym tym razem przeciwstawiałem się zdecydowanie, polecając warcie, by pozwalała wejść do pałacu jedynie osobom z formalnym zaproszeniem.
Na salę przybył Bolesław Bierut, kilku członków prezydium, przedstawiciele naszej kancelarii cywilnej łącznie z Wasilewskim, który jednak nigdy nie potrafił wysiedzieć d'o końca żadnej narady. Przed posiedzeniem witałem się z rozmaitymi dziennikarzami, z którymi przy okazji pełnienia swojej belwederskiej funkcji jeszcze nie zetknąłem się.
Konferencja prasowa zwołana była po to, aby jak najbardziej zaangażować prasę do uświadomienia opinii publicznej o doniosłości reform społecznych. Bierut pytał naczelnych redaktorów pism wojewódzkich, jak kształtuje się w ich okręgach sytuacja społeczno-polityczna, jak przebiega akcja zwalczania band, jak się umacnia władza ludowa i w jakiej mierze pozyskuje dla siebie społeczeństwo. Redaktorzy odpowiadali banalnie, stereotypowo, aby nie zawieść oczekiwań Bieruta, że wszystko przebiega prawidłowo, a sytuacja z wolna, ale zdecydowanie zmienia się na lepsze. Wypowiedzi były podobne do tej, na jaką zdobył się kiedyś pewien sekretarz komitetu w małym miasteczku, oświadczając, iż u niego „sytuacja jest dobra, ale nie beznadziejna”.
Po kilku tego rodzaju przemówieniach na twarzy Bieruta odbiły się nuda i zniechęcenie. Zanosiło się na to, że konferencja nie będzie udana, że nie przyniesie niczego interesującego. Czasami Bierut stawiał pytania w ten sposób, aby ośmielić, a nawet i zachęcić obecnych do ujawniania raczej niedobrych rzeczy, jakich jest przecież jeszcze niemało w Polsce, a z którymi należy walczyć, o których trzeba mówić publicznie. Ale żaden z dziennikarzy nie dał się nabrać na tę przynętę i wszyscy niemal oświadczyli, że gdzie indziej może tak, ale u niego nic podobnego się nie dzieje. Na koniec zapadło martwe i jakieś krępujące milczenie.
Wówczas podniósł się redaktor naczelny pisma, bodajże z Bydgoskiego. Robił wrażenie, jakby z dawna już przygotowywał się do swojego wystąpienia i tylko czekał na stosowną okazję. Teraz, gdy już nikt nie chciał mówić, on zabrał głos. Był to jegomość pod czterdziestkę, blondyn, może już siwawy, otyły, o okrągłej twarzy. Powierzchowność miał pospolitą, ale tacy często sprawiają otoczeniu niespodziankę. Od razu oświadczył, że u niego jest absolutnie inaczej niż na terenach kolegów. A sądzi, że podobne zjawiska wy - stępują jednak i gdzie indziej; jeśli się teraz tu o tym nie mówi - nie świadczy to chyba dobrze o odwadze naszych publicystów.
Bierutowi zaraz poprawił się humor, twarz jego straciła wyraz przygnębiającej nudy. Z uśmiechem ożywienia i zaciekawienia przysłuchiwał się mówcy. Ten zaś mówił, że sposób sprawowania władzy przez różnych sekretarzy, przewodniczących, kierowników wywołuje głębokie rozczarowania i sprzeciw ogółu ludności. Okazuje się coraz częściej, niestety - i to ma tragiczną wymowę - że sprawowanie władzy - to często także demonstrowanie publiczne najróżniejszego rodzaju chamstwa. Chamstwa, jeśli chodzi o postawę ideową, o stosunek do generalnych spraw społecznych, o stosunek do innych ludzi. Jest to chamstwo przy tym niesłychanie egoistyczne i interesowne. Bardzo wielu traktuje swoje funkcje, które objęli, jak własny, dobry prywatny interes. Ludzi naprawdę ideowych, takich, którzy rozumieliby choć trochę co to jest socjalizm, na czym polega władza ludowa, jakie powinna przynieść przeobrażenia społeczne i czego po tej władzy ludowej oczekują ludzie, my u siebie mamy niewielu. Obecnie mieć do czynienia z przedstawicielem władzy, z milicjantem, z urzędnikiem starostwa - to dla ludzi czasem niemal nieszczęście. Niektórzy nasi przedstawiciele z miejsca nauczyli się chytrze markować ideowość, udawać ją na zewnątrz, aby mieć argumenty w razie kontroli czynników nadrzędnych.
Bierut poruszył się teraz niespokojnie. - Jeszcze raz powtarzam - zacietrzewiał się mówca - niektórzy z tych, których powołano na kierownicze funkcje, będą traktować te funkcje niemal jak własną dobrą posadę i będą się starać zebrać jak najwięcej dla siebie.
Ten „elokwentny” redaktor naczelny nie ograniczył się tylko do krytyki. Przedstawił zaraz słuchaczom wykoncypowany przez siebie sposób naprawy istniejącego zła. Na kartce wypisał proponowane przez siebie zasady, jakimi chciał uszczęśliwić udręczony kraj. Przybrał teraz twarz proroka i z nagłym błyskiem w oczach począł objaśniać i zachwalać wymyślony przez siebie system społeczno-polityczny. Czegoś takiego obecni na sali redaktorzy i publicyści, otrzaskani przecież nie najgorzej z zasadami społeczno-politycznymi, dotąd jeszcze nie słyszeli. Była to mieszanina pojęć zaczerpniętych z kapitalizmu, z socjalizmu, z anarchizmu, i z wszelkich jakichś innych teorii politycznych.
Na twarzach uczestników, dotąd skupionych i posępnych, rysowało się teraz odprężenie, a nawet ubawienie. Bierut jednak był zmartwiony. Prezydent podsumował dyskusję, podziękował szczególnie ostatniemu mówcy za szczere, otwarte przedstawienie trudności życia publicznego i politycznego na jego terenie, z czego kierownictwo partii w Warszawie postara się wyciągnąć wnioski o charakterze ogólnym. Może się da jednak coś naprawić. Co zaś tyczy się nowego, trzeba powiedzieć, bardzo pomysłowego ustroju społecznego, zaproponowanego Polsce przez mówcę - to on, osobiście, widzi wielkie trudności w jego zrealizowaniu.
Po konferencji Bierut wrócił do swojego gabinetu, ja zasiadłem przy telefonach w sekretariacie. Wkrótce odezwał się dzwonek, wzywający mnie do prezydenta. Bierut ze stroskaną, postarzałą twarzą chodził po dywanie jakimiś dziwnymi krokami. Gdy się pokazałem, powiedział:
- W pierwszej części miał on prawie całkowitą rację. Tak, tak, taka atmosfera, takie stosunki wytwarzają się w małych miasteczkach w Polsce, a może i nie tylko w małych. Przy pomocy - jeśli to można nazwać pomocą - nieraz takich oto ludzi musimy realizować upragniony ustrój ludowy, mający przynieść ulgę masom pracującym. Ale do kogo mamy się zwrócić o lepszych ludzi - do obozu naszych wrogów politycznych? Mamy bardzo szczupłe kadry ideowych, naprawdę zahartowanych ludzi, którzy wystarczą nam jedynie do obsadzenia węzłowych, najbardziej odpowiedzialnych stanowisk. A tak to musimy rządzić kim się da. Nieustannie musimy także walczyć ze wszystkimi i ze wszystkim, wychowywać i zarazem przykładnie karać, zamykać masowo w więzieniach, nie tylko tych, którzy powodowani własnymi, może dla nich słusznymi, racjami występują przeciwko nam z bronią w ręku, ale i naszych, niby to własnych ludzi.
Bierut przystanął, patrzył na mnie, jakby mój widok miał mu pomóc w sformułowaniu jeszcze jakiejś ważnej, a może najważniejszej myśli, ale zrezygnował i szybko wrócił za swoje biurko.
Wycofując się do sekretariatu, cichutko zamknąłem za sobą wielkie drzwi.
Już od pewnego czasu chodziły po Warszawie pogłoski, iż do Polski ma przybyć i złożyć oficjalną wizytę prezydentowi państwa, głównodowodzący wojsk alianckich na Zachodzie - generał Eisenhower. Nie bardzo dawano temu wiarę wobec zdecydowanego ochłodzenia stosunków między Stalinem i aliantami i wobec dosyć ostrego, polemicznego tonu gazet po obu stronach. Oba obozy coraz częściej zajmowały się wyliczaniem u przeciwnika wad i skrytych, a niedobrych zamysłów. Ale teraz polemika ta przycichła, znów zaczęto zastanawiać się nad okolicznościami, które umożliwiłyby - oczywiście dla dobra ludzkości - spokojną współpracę obu stron.
W Warszawie przebywała oficjalnie radziecka misja wojskowa, której przewodniczył jakiś bardzo zasłużony w ostatniej wojnie generał. I znów zaczęły krążyć po Warszawie wieści, że radziecka misja wojskowa, aby umożliwić Eisenhowerowi wizytę w Warszawie, opuści Polskę. W stolicy narastały gorączkowe dyskusje, komentowano najrozmaiciej oba fakty, dociekano w spekulatywnych rozważaniach istotny ich wymowy - spodziewając się, oczywiście, jak to w Warszawie, nadzwyczajnych wydarzeń.
Belweder na razie milczał. Absolutnie nie mówiło się u nas ani o przyjeździe Eisenhowera, ani tym bardziej o wyjeździe radzieckiej misji wojskowej. Belweder, jak zwykle, bardzo zajęty był bieżącymi sprawami. Bierut przygotowywał się do wielkiej konferencji politycznej z Mikołajczykiem, w której mieli wziąć udział najwybitniejsi przedstawiciele obu stron to' jest: Kiernik, Wycech, Gomułka, Osóbka-Morawski i inni. Wasilewski utrudzony był kierowaniem dosyć sporą administracją naszej instytucji. Wydział prawny, kierowany przez Bolesława Walawskiego, zawalony był odczytywaniem i analizowaniem coraz większej ilości akt i dokumentów.
Tymczasem polityczne konflikty w Polsce rozszerzały się, nabierały rozmachu, zaciętości. Być może związane to było ze zbliżającą się generalną rozgrywką Mikołajczyka z PPR. W sądach wojskowych zapadało coraz więcej wyroków śmierci na ludzi oskarżonych o zabójstwa działaczy państwowych. Bierut musiał poświęcać mnóstwo czasu na przeglądanie tych akt, chciał sam przekonać się o słuszności sprawy, zanim podjął decyzję.
U nas było głucho o przyjeździe Eisenhowera; nic nie wiedzieliśmy, że tak szumi od pogłosek i emocjonuje się tym Warszawa. Nie uważałem za stosowne, choć nakłaniali mnie do tego koledzy - dziennikarze, pytać o tę sprawę Wasilewskiego, ani tym bardziej Bieruta. W każdym razie naczelny redaktor Polskiej Agencji Prasowej, pani Mincowa - żona ministra Minca - zobowiązała mnie, bym w razie czego, przede wszystkim i jak najszybciej zawiadomił o wizycie właśnie PAP, aby Agencja mogła natychmiast przekazać wiadomość całej prasie. Tylko Bierut mógł uznać za stosowne, czy należy już powiadomić prasę o spodziewanej wizycie generała Eisenhowera. Redaktorzy „Dziennika Ludowego” - Marian Kubicki, Henryk Korotyński, Roman Zalewski - bardzo teraz zabiegali o moje względy, deklarowali niemal przy każdej okazji gorącą przyjaźń. Zapraszali, bym jak najczęściej składał wizyty w redakcji pisma, gdzie zawsze będę przyjęty z honorami. Wreszcie uprosili mnie o przybycie do redakcji na bardzo ważną i poufną konferencję. Gdy się tam zjawiłem, zamknęli się ze mną we trzech w gabinecie redaktora naczelnego i jęli referować swoją sprawę. Przede wszystkim zapytali mnie o to, czy jestem życzliwie usposobiony do pisma i czy pragnę jego jak największego rozwoju. Odpowiedziałem, że jestem bardzo życzliwie usposobiony do całej prasy warszawskiej, że pragnę jak najlepszego jej rozwoju, a „Dziennikowi Ludowemu” życzę, by wyprzedził pod tym względem wszystkie inne pisma. Odkrzyknęli, że oto ja mam teraz w ręku tę wielką szansę dla „Dziennika”. Proszą mnie o jedno: abym zechciał udzielić im oficjalnej, wiadomości o przyjeździe Eisenhowera - jeśli na to będzie się poważnie zanosiło - o jakieś sześć godzin wcześniej niż PAP i by w ten sposób mogli powiększyć swoją popularność wśród czytelników. W dyskusji przekonywali mnie, że mogę to uczynić nie narażając w niczym autorytetu swojego stanowiska, że mam do tego prawo, że później, po wizycie Eisenhowera bardzo chętnie wydrukują mój komentarz do tej wizyty, za który dostanę bardzo wysokie honorarium. Wymieniono nawet jego sumę, wynoszącą dziesięciokrotnie więcej niż normalna należność za spory tekst. W ten sposób miałem być wynagrodzony za swoją przysługę. Odpowiedziałem, iż ostatecznie zgadzam się, z tym, że w razie jakichś nagłych, niesprzyjających okoliczności zastrzegam sobie prawo zmiany decyzji w tej sprawie. Redaktorzy byli ukontentowani i już niemal zaczęli magazynować papier.
Ale w Belwederze wciąż nic nie mówiło się o wizycie Eisenhowera. Zadzwonił właśnie do mnie znany w Warszawie dziennikarz, Marian Podkowiński, zapraszając mnie na pogawędkę i na kawę do „Polonii”. Chętnie przyjąłem to zaproszenie i umówiliśmy się na określony wieczór. Podkowińskiego znałem od dość dawna, jeszcze sprzed wojny. Był on dziennikarzem wykształconym, choć jeszcze młodym (był młodszy ode mnie o parę lat). Zawsze bardzo dużo czytał, znał biegle kilka języków obcych, specjalizował się w publicystyce dotyczącej zagadnień polityki zagranicznej. Szczególnie interesowała go kwestia niemiecka; wyjeżdżał często do Niemiec, skąd przysyłał do prasy warszawskiej mądre, błyskotliwe reportaże. Podkowiński z pochodzenia był Żydem, znalazł się więc teraz w okolicznościach sprzyjających robieniu kariery dziennikarskiej, ale o wysokie stanowiska nie zabiegał. Wystarczyło mu w pełni, gdy mógł napisać i opublikować świetny artykuł, który był czytany z prawdziwą przyjemnością przez wszystkich myślących ludzi. Formalnie związany był z PAP, zdobywał dla Agencji wywiady ze znanymi osobistościami zachodnioeuropejskimi.
W czasie umówionego spotkania wyłuszczył mi swoją sprawę: w Warszawie przebywa pewien bardzo wybitny dziennikarz, przedstawiciel wielkiego amerykańskiego koncernu prasowego. Jest on osobiście bardzo życzliwie usposobiony do Polski i do władzy ludowej. Bardzo mu zależy na tym, aby odbyć osobistą rozmowę i przeprowadzić wywiad z prezydentem Bolesławem Bierutem. Jest to wielka okazja do zareklamowania Polski i do właściwego przedstawienia wszystkich naszych spraw w prasie światowej. W bardzo zręczny, a nawet misterny sposób - tak, iż w każdej chwili mógł się z tego swobodnie wycofać - dał mi do zrozumienia, że jeśli namówię Bieruta do spotkania z amerykańskim dziennikarzem, otrzymam wysokie honorarium w dolarach.
Nie chodziło mi o pieniądze, ale właśnie kilka tygodni wcześniej Bierut oznajmił mi, że jeśli spotkam się z jakimiś staraniami ze strony zachodnioeuropejskich dziennikarzy o uzyskanie z nim osobistej rozmowy, żebym mu o tym zakomunikował, gdyż prawdopodobnie przyjąłby takiego dziennikarza. Sytuacja Polski, wobec zbliżających się wyborów i zasadniczych rozstrzygnięć na tle rywalizacji z obozem Mikołajczyka, wymagała przedstawienia pewnych zagadnień na forum międzynarodowym (kilka tygodni później doszło rzeczywiście do konferencji prasowej z licznymi przedstawicielami prasy zachodnioeuropejskiej i amerykańskiej).
Podkowiński nie wiedział, na jaką trafiał okazję. Wkrótce powiedziałem Bierutowi o tym dziennikarzu i że proteguje go Podkowiński. Jednocześnie wręczyłem prezydentowi przygotowaną przez Podkowińskiego karteczkę z informacjami o dziennikarzu i z jego danymi personalnymi. Bierut w zasadzie zgodził się, nawet się ożywił, powiedział tylko, że musi jeszcze sprawdzić tego dziennikarza w Ministerstwie Spraw Zagranicznych u ministra Modzelewskiego.
Po tygodniu poprosił mnie do siebie (Podkowiński tymczasem dzwonił kilkakrotnie i już wyraźnie denerwował się, że jeszcze nie ma decyzji) i oddając mi kartkę Podkowińskiego powiedział:
- To jest jakiś dziennikarzyna minorum gentium, ze skłonnością do hochsztaplerstwa. W gruncie rzeczy nie wiadomo, kogo on naprawdę reprezentuje, najprawdopodobniej ma już przygotowane moje obszerne odpowiedzi na zadawane mi pytania. Chodzi mu jedynie o stronę formalną, o to, abym go rzeczywiście przyjął. Dla Zachodu będzie to dowód, że tak właśnie odpowiadałem, jak on napisze. Być może, że chce w ten sposób wykorzystać okoliczności związane z przyjazdem do nas Eisenhowera.
Przy okazji dowiedziałem się więc, że sprawa wizyty Eisenhowera w Warszawie jest realna. Zaraz tedy zadzwoniłem do Podkowińskiego z zawiadomieniem, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych wypowiedziało się negatywnie o owym dziennikarzu, wobec czego Bierut go nie przyjmie. Podkowiński był głęboko zawiedziony, rozżalony, a ton jego głosu wyrażał niemal obraźliwe lekceważenie moich możliwości i wpływów w Belwederze.
Tak więc i u nas zaczęło się już mówić o przyjeździe Eisenhowera. Kubioki, Korotyński i Zalewski z „Dziennika Ludowego” dzwonili do mnie systematycznie po kilka razy dziennie. Wreszcie któregoś popołudnia Bierut wezwał mnie do siebie i stojąc pośrodku gabinetu (widocznie spacerował rozmyślając) powiedział z nikłym uśmiechem:
- Może już pan podać wiadomość do prasy o przyjeździe generała Eisenhowera. Generał przybędzie do Warszawy jutro wieczorem. Wizyta w Belwederze następnego dnia przed południem.
Chwileczkę myślałem, trzeba przyznać, oszołomiony tą wieścią.
- Czy mogę przekazać najpierw komunikat „Dziennikowi Ludowemu?”, bardzo o to proszą - powiedziałem.
Bierut rozmyślał i ruchem powolnym, jakby przezwyciężając jakieś niejasne wątpliwości, skinął aprobująco głową.
Podniecony, pomknąłem do sekretariatu i zaraz połączyłem się z „Dziennikiem Ludowym”. Na dyżurze był Roman Zalewski. Poinformowałem go o przyjeździe Eisenhowera i o wizycie w Belwederze. Do PAP postanowiłem rozmyślnie i trochę przekornie zadzwonić dopiero gdzieś około godziny dziesiątej wieczorem. Miałem teraz trochę wolnego czasu i poszedłem na Marszałkowską, do pobliskiego Pałacu Prasy, gdzie drukowały się pisma warszawskie-” Życie Warszawy”, (mieściła się tam jego redakcja), „Dziennik Ludowy” i inne. Maszyny drukarskie pracowały głośno; do hali maszynowej pilnowały wejścia warty z administracji „Dziennika Ludowego”. Powitał mnie tam szerokim uśmiechem Henryk Korotyński i zawołał:
- Nawet pan nie wie, jaką przysługę nam pan wyświadczył - po czym obaj z ukontentowaniem patrzyliśmy jak na wspólne dzieło, na taśmy różowego papieru, obracającego się błyskawicznie na bębnie rotacyjnym. Drukowany był właśnie dodatek nadzwyczajny „Dziennika Ludowego”.
W tym dniu dyżurowałem w Belwederze do godziny dziesiątej wieczorem, w oczekiwaniu na jakieś szczególnie ważne telefony z MSZ czy też z Urzędu Rady Ministrów. Wkrótce przychodzący na dyżury gońcy i urzędnicy naszej administracji donieśli mi, iż miasto ogarnięte jest poruszeniem z powodu nadzwyczajnego dodatku w sprawie przyjazdu Eisenhowera; ludzie zawzięcie dyskutują, wyrywają sobie dodatek. Wciąż go zbyt mało, chociaż na mieście nieustannie pojawiają się nowe wydania. Trochę dziwiłem się temu uniesieniu wobec wiadomości, której przecież już od dawna oczekiwano.
Około godziny dziesiątej wieczorem zadzwoniłem do PAP, przekazując im urzędowy komunikat o przyjeździe generała Eisenhowera do Warszawy. Mieli dosyć czasu na to, by podać tę wiadomość warszawskim pismom porannym tak, by mogły ukazać się już z komunikatem. Dyżurujący redaktor przyjął mój telefon kwaśno.
- Na mieście dawno już jest nadzwyczajny dodatek w tej sprawie. A my, PAP, jesteśmy poinformowani na końcu - biadolił, ale od dalszej rozmowy uwolniłem się, narzekając na brak czasu i dość energicznie odłożyłem słuchawkę.
Wyszedłem z biura do miasta. Starym zwyczajem, który w następnych latach zaginął w Warszawie, gazeciarze obwoływali już schrypłymi głosami dodatek nadzwyczajny. Ale miasto już było nim nasycone, rzadko który przechodzień kupował gazetę.
Raptem coś mnie uderzyło w wielkim, tłustym tytule na pierwszej stronie. Kupiłem pismo i rozprostowałem jego szeroką płachtę. I od razu wprost mnie zatkało z wrażenia: „Od jazd z Warszawy rosyjskiej misji wojskowej. Przybycie generała Eisenhowera”.
Teraz dopiero zrozumiałem przyczynę tak głębokiego poruszenia w mieście. Wzburzony do ostateczności maszerowałem ciężkim krokiem do hotelu sejmowego. Nie przypuszczałem, że moi niby to przyjaciele z „Dziennika Ludowego” w ten sposób zużytkują podaną im wcześniej wiadomość o wizycie Eisenhowera, że nic mi o tym nie mówiąc zestawią ją z plotką.
Różne myśli krążyły mi po głowie. Nie mogłem zasnąć. Zdrzemnąłem się dopiero nad ranem i w rezultacie spóźniłem się do biura. Do sekretariatu wszedłem z owym nieszczęsnym dodatkiem w ręku. Tym razem, i to chyba dość wcześnie, była w sekretariacie Górska. Nachmurzona, małomówna, moje wejście do sekretariatu powitała z wyraźną niechęcią. Okazało się, że Bierut był już w swoim gabinecie. Ledwo Górska mnie ujrzała zaraz oznajmiła lakonicznie:
- Pan będzie łaskaw pójść do prezydenta - a przez telefon powiedziała: - Jest już pan Łukasiewicz. Czułem się podle, gdyż nie wiedziałem, jak bronić tej naprawdę niesmacznej historii.
Bierut przywitał się ze mną jak zawsze bardzo uprzejmie. Na jego biurku leżał bezładnie stos dokumentów, akt. Ostatnio pracował nad czymś bardzo intensywnie. Na moje wejście zdjął okulary i położył je na biurku, akurat obok szeroko rozpostartej płachty dodatku „Dziennika Ludowego”.
- No więc, proszę pana - rzekł zatroskanym i bezradnym głosem - jakżeż można było zestawiać te dwie wiadomości i to w nadzwyczajnym dodatku pisma. Przy tym pierwsza wiadomość jest absolutnie nieprawdziwa. Radziecka misja wojskowa wcale od nas nie odjeżdża tylko dlatego, że przybywa Eisenhower. Ani też odwrotnie. Te dwie sprawy nie mają ze sobą żadnego związku, nie można też ich sobie przeciwstawić, tym bardziej, że Amerykanie i Rosjanie, jak pan chyba wie, należą do tego samego obozu aliantów. Dodatek wywołał w Warszawie, i to akurat w takiej chwili, sporo zamieszania, niepotrzebnych rozmów, telefonów. Szczęściem, że generał, szef misji radzieckiej, jest człowiekiem doświadczonym, spokojnym i ma poczucie humoru. Kto redagował ten tekst? - zapytał na koniec Bierut obcesowo.
Począłem lamentującym tonem (nie mogłem się od tego uwolnić) opowiadać Bierutowi o całej historii, przypominając mu nieśmiało, iż dał zezwolenie na wcześniejsze przekazanie wiadomości „Dziennikowi Ludowemu”. Gdy kończyłem te swoje żarliwie wypowiadane usprawiedliwienia, na biurku zadzwonił telefon. Prezydent ujął słuchawkę i począł rozmawiać z jakimś ministrem w niezbyt ważnej sprawie, jednocześnie przypatrywał mi się z namysłem. Chyba coś mu się spodobało, nie tyle może w moich wywodach, ile w tonie głosu, bo za chwilę, niby to w związku z rozmową z ministrem, pojawiły się w jego źrenicach iskierki życzliwości i jakby koleżeńskiej pobłażliwości. Gdy odłożył słuchawkę powiedział do mnie:
- Niech pan będzie ostrożniejszy z dziennikarzami i z prasą - i podał mi wyciągniętą dłoń gestem bagatelizującym pomyłki i zachęcającym do dalszej pracy.
Tymczasem w Belwederze w pełni trwały przygotowania do przyjęcia Eisenhowera. Miał się odbyć bankiet gromadzący całą polityczną i kulturalną Warszawę. Na mnie natarli przede wszystkim dziennikarze oraz osoby podające się za dziennikarzy, aby tylko uzyskać zaproszenie do Belwederu. Musiałem przeprowadzać selekcję, ale i tak, jak się potem okazało, przybyło różnymi sposobami sporo rozmaitych ludzi, którzy później niczym innym nie interesowali się, jak tylko bufetem. Z miejsca tacy goście rzucali się do wódek i zakąsek, tak, że Józef musiał ich formalnie przepędzać i trzymać na wodzy.
W Belwederze zjawił się i Podkowiński, jako oficjalny przedstawiciel PAP. Wydelegowano go, aby tym razem przypilnował mnie, co do terminowego przekazaniu komunikatu Agencji. W całej Polsce, a może i w Europie, przywiązywano ogromną wagę do tej wizyty; spodziewano się po niej jakiegoś zwrotu w Europie Środkowej. Toteż w napięciu oczekiwano przede wszystkim przemówienia Eisenhovera, no i tego, co mu odpowie Bierut. PAP chciał mieć jak najszybciej teksty obu przemówień; powiadomiono mnie więc, że redakcja będzie nieustannie czuwała i oczekiwała przy telefonach na podanie przeze mnie pełnego komunikatu o uroczystościach w Belwederze.
W oznaczonym dniu, chyba gdzieś około godziny jedenastej rano, dziedziniec Belwederu wypełniło raptem mnóstwo wojskowych samochodów, amerykańskich i polskich. Szybko, z łoskotem zamykanych drzwiczek wyskoczyli z aut oficerowie w rozmaitych mundurach i tłumnie wchodzili ławą na szerokie schody pałacyku, gdzie stał już wraz z całym sztabem swoich współpracowników prezydent Bierut. Za wojskowymi dreptała spiesznie gromada polskich cywilnych urzędników z MSZ i innych instytucji, ubranych we fraki i bodajże w cylindry (stroje te powyciągano pewnie z jakichś rupieciarni), nie nadążających jednak za energicznym marszem oficerów.
Eisenhower i Bierut przywitali się krótkim uściskiem dłoni. Tłum, napęczniały od razu do niebywałych rozmiarów, wtłoczył się do środka Belwederu, przepychając się do Sali Pompejańskiej, gdzie miały być wygłoszone powitalne przemówienia. Sąsiednie komnaty zostały od; razu tak szczelnie wypełnione, że nie można było tam poruszyć ni ręką, ni nogą. Cywilni dyplomaci zostali wprost zmiażdżeni, ich fraki w ścisku zdewastowano, pognieciono.
Pośrodku Sali Pompejańskiej utworzono z trudem niewielki odstęp między Eisenhowerem i Bierutem, aby mogli do siebie przemawiać, nie leżąc sobie w objęciach. Generał Eisenhower ubrany był w zwykły mundur polowy, pomarszczony, dość zakurzony, noszony z beztroską niedbałością. Stał naprzeciw Bieruta w postawie na spocznij, z jedną ręką, po amerykańsku, w kieszeni. Twarz generała była ogorzała, doskonale wygolona, lśniąca od ukontentowania i jakiegoś absolutnego zadowolenia z samego siebie.
Starałem się przecisnąć jak najbliżej Eisenhowera, goły będzie przemawiał. Ale daremne były to próby. Zbity tłum stanowił nie poddającą się żadnym naporom ścianę. Łowiłem więc z trudem z drugiej sali poszczególne słowa niezbyt długiego przemówienia generała. W dodatku nie wszystkie z tych słów zrozumiałem.
Eisenhower odpowiedział na powitalne przemówienie Bieruta, po czym wszyscy całym tłumem ruszyli dio reprezentacyjnych sal Belwederu. Generał i pułkownicy amerykańscy rozglądali się jakby od niechcenia.
Następnie prezydent chciał jeszcze przedstawić Eisenhowerowi swoich najbliższych współpracowników. Stanęliśmy więc rzędem:
Górska, Wasilewski, ja, Walawski, Kleinerman, Brzózka, Bukowśki, kierownik biura personalnego, kierownik kancelarii ogólnej, prezydent z generałem szli obok tego rzędu. Bierut wymieniał po kolei nazwiska i funkcje, generał witał każdego żołnierskim shake hands, uśmiechając się życzliwie. Tym sposobem więc miałem możność uścisnąć dłoń generałowi Eisenhowerowi, jednemu z tych ludzi, którzy w ostatnich latach zdecydowali o losach świata.
Teraz Bierut i Eisenhower, obaj w otoczeniu generalicji i pułkowników, przeszli - jak to było w zwyczaju w Belwederze - do oddzielnego gabinetu na przygotowany dla nich posiłek, a ja znalazłem się przy głównym, reprezentacyjnym stole w sali bankietowej, akurat wśród samych wojskowych. Po lewej stronie miałem pułkowników amerykańskich, młodych, wysokich, szczupłych. Zachowywali się tak, `jakby ich przymuszano do tej roli, jaką teraz odgrywali i właśnie w tym celu ubrano im mundury, które tylko krępowały. Nie czuli się w nich sobą i to ich najbardziej rozdrażniało. Zdawało się, że w każdej chwili gotowi są je zrzucić.
Po prawej stronie stali pułkownicy polscy, w nowych eleganckich mundurach, na razie skąpo jedząc i powsciągiwie popijając wódeczkę.
Moim najbliższym sąsiadem, pułkownikiem w nowiutkim mundurze, na który spoglądałem z prawdziwym upodobaniem, był - jak mi się przedstawił - Piotr Jaroszewicz. W rozmowie okazało się, że wcześniej, w cywilu, i aż do wejścia Armii Czerwonej na tereny Lubelszczyzny był nauczycielem szkoły podstawowej w Garwolińskiem; nawet co nieco słyszał o moich „Nauczycielach”.
Z głębin Belwederu przybiegł Marian Podkowiński. - Komunikat o przebiegu uroczystości i obie mowy! - wykrzyknął. Gdy mu powiedziałem, że nie ma mowy Eisenhowera i że właśnie czekam na niego, aby coś wspólnie postanowić, spochmurniał.
Odnalazłem pułkownika amerykańskiego, którego widziałem często przy boku Eisenhowera i zapytałem, czy mógłby mi pomóc w otrzymaniu tekstu przemówienia generała. Pułkownik spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Nie ma żadnego tekstu. Jak zwykle, generał mówił bez przygotowania, jak więc można było taki tekst mieć wcześniej?
Z tą hiobową wieścią wróciłem do Podkowińskiego. W moim gabinecie zadzwonił telefon. - To pewno gorączkuje się PAP - zawołałem do Podkowińskiego, który z wściekłością na twarzy podbiegł do telefonu. Usłyszałem, jak wymyślał komuś i polecał, aby cierpliwie czekali, że komunikat się pisze, powoli, rozważnie i że wkrótce będzie z nim w redakcji.
Tymczasem ja przeczytałem sobie jeszcze raz przemówienie Bieruta i zastanawiałem się, co na nie mógł odpowiedzieć Eisenhower. Począłem wystukiwać na maszynie pierwsze zdania tego wykoncypowanego przemówienia. Wrócił Podkowiński i to przeczytał. - Dobrze, dobrze! - zawołał - niech pan tak dalej ciągnie. Chodził po dywanie i obmyślał dalszy ciąg przemówienia. - Niech pan wypisze na karteczce wszystkie te słowa z przemówienia Eisenhowera, choćby pojedyncze, które pan zrozumiał - wykrzyknął naraz. Notowałem więc słowa, które zapamiętałem, odtworzyłem nawet kilka całych zdań.
Konstruowaliśmy ten tekst tak długo, aż się zebrało dwie strony maszynopisu. (Bierut powiedział na trzy i pół). - Dosyć! - zawołałem - generał mówił znacznie krócej od prezydenta! Podkowiński jeszcze raz przeczytał uważnie to, co napisaliśmy i oznajmił:
Nasze przemówienie na pewno jest lepsze od tego, które wygłosił Eisenhower! Powinien być nam tylko wdzięczny! - Przepisał porządnie tekst jeszcze raz na maszynie, ja dałem część wstępną i Podkowiński pomknął z maszynopisem do PAP.
Dzienniki otrzymały zakaz wydawania dodatków nadzwyczajnych z opisem przebiegu uroczystości w Belwederze. Cały nasz tekst wraz z przemówieniami Bieruta i Eisenhowera ukazał się w prasie polskiej dopiero nazajutrz rano.
Znowu jednak miałem powód, by nie spać w nocy. Gnębiły mnie ciężkie myśli, co będzie, gdy Eisenhower zakwestionuje tekst swojego przemówienia i zgłosi protest, co było przecież możliwe, wprost do Bieruta. A wtedy wylecę z posady. Rano chwyciłem gazetę i przeczytałem przemówienie Eisenhowera jak, w pewnej mierze, własne dzieło. Bardzo mi się nie spodobało; wiele zwrotów, wyrażeń wydało mi się zbyt dosadnych.
Tymczasem Eisenhower ponoć zgoła inaczej - jak mówili potem ci, którzy go z bliska słuchali - i to dość jaskrawo ujmował niektóre kwestie dotyczące państw środkowej Europy. W naszym przemówieniu znalazły się tylko niejasne tego echa. Eisenhower po prostu zbył wiele poważnych zagadnień. Nie chciał ustosunkować się do nich w czasie wizyty w Warszawie, którą jakby bagatelizował. Toteż w jego przemówieniu - poza kilkoma bardziej zdecydowanymi sformułowaniami (u nas wypadły one blado) - najwięcej było zwrotów kurtuazyjnych.
W biurze nastrój był pogodny, przyjęcie wczorajsze bardzo się udało, pułkownicy amerykańscy wreszcie się rozruszali, wypowiadając wiele serdeczności pod adresem Polski. Prezydent był w dobrym humorze i choć przelotnie, rzucił na mnie przyjaźnie okiem. Czyżby nie czytał jeszcze sprawozdania z przebiegu proczystości w Belwederze?
Gdzieś około 12.00 nie wytrzymałem i wymknąłem się po cichu z Belwederu, aby udać się czym prędzej do kwatery generała Eisenhowera, gdzie w jednej z sal natknąłem się akurat na znajomego pułkownika amerykańskiego. - Czy generał - zapytałem od razu - jest zadowolony ze sprawozdań prasowych z przebiegu uroczystości? Pułkownik spojrzał na mnie ze zdumieniem. - Przecież generał tego nie czytał! Nie przywiązuje najmniejszej wagi do tego, co pisze prasa! - informował mnie pułkownik z iście amerykańską beztroską.
Do Belwederu leciałem jak na skrzydłach. Od razu odzyskałem energię. Radosną wieścią podzieliłem się telefonicznie z Podkowińskim.
Wieczorem chodziłem po Warszawie, przyglądając się ożywionym tłumom. Nieliczne kawiarnie były wypełnione po brzegi głośno dyskutującą inteligencją. W którejś znalazłem wolny stolik. W pobliżu inny stolik okupowała gromadka starszych ludzi. Mieli przed sobą gazetę otwartą w miejscu, gdzie widniało moje sprawozdanie z wczorajszych uroczystości. Kłócili się o to, co naprawdę oznacza i co wróży przemówienie Eisenhowera. Każdy z panów dawał komentarz i upierał się przy swoim punkcie widzenia.
- Nie macie racji - odezwał się sędziwy pan o senatorskim obliczu - to przemówienie znaczy więcej niż wam się zdaje. Zapowiada nadzwyczaj doniosłe wydarzenia i zmiany. Nikt z was nie zwrócił jakoś uwagi na następujące zdanie... - pan o senatorskim obliczu odczytał je teraz głośno. Akurat było to zdanie wymyślone przeze mnie. Cóż ono takiego zapowiada, jeśli nie nadzwyczajne zmiany, ha?! - rozejrzał się triumfalnie po słuchaczach.
Wyszedłem.
Dyrekcja PAP zaprosiła prezydenta Bieruta do odwiedzenia jej gmachu. Wizyta prezydenta w siedzibie PAP była wskazana, gdyż podkreślała ważność instytucji i zwracała uwagę na jej doniosłą i służebną funkcję dla Polski Ludowej, szczególnie w tak trudnym dla niej okresie. Toteż zaproszenie prezydenta i ta jego wizyta były ważnym aktem politycznym.
Dyrektorem PAP był wtedy Nowicki, o dwa, trzy lata młodszy ode mnie, bardzo postawny, przystojny i nieco arogancki pan pochodzenia żydowskiego. Prezydent wyznaczył termin swojego przybycia na godzinę jedenastą przed południem. Zabrał ze sobą wiceprezydenta Barcikowskiego, kilku najbliższych współpracowników, mnie (Wasilewski wymówił się) i kilkoma samochodami pojechaliśmy na ul. Foksal, gdzie mieściła się wówczas siedziba PAP. Towarzyszyły nam wozy z eskortą prezydenta. Na dość obszernym dziedzińcu obok kamienicy PAP czekała na prezydenta honorowa kompania wojska, kierownictwo PAP oraz orkiestra wojskowa. Samochody zatrzymały się. Bierut z Barcikowskim wysiedli z nich. Orkiestra zagrała hymn państwowy, kompania prezentowała broń. W. tych czasach, tak bliskich jeszcze grozie okupacyjnej, zawsze wzruszała mnie bardzo melodia „Mazurka” Dąbrowskiego.
Patrzyłem na twarz Bieruta. Ostatnio jakieś troski pojawiły się na tym trochę jakby martwym, nieruchomym obliczu; coś go bardzo gnębiło i aż zwiesił na chwilę głowę na piersi. Ale oto zaczęły się już powitania, owacje, przemówienia, prezydent musiał z dziarsko podniesioną głową i sprężystym krokiem maszerować na salę. Zaraz otoczyli Bieruta Nowicki, Mincowa i inni. Pani Mincowa przywitała się ze mną wymuszonym przez okoliczności grzecznym podaniem ręki. Prezydent obejrzał po kolei pokoje redakcyjne, wreszcie w sali bankietowej wygłosił krótkie przemówienie o doniosłości służby publicystyczno-informacyjnej w okresie twardej walki o nową Polskę, Polskę Ludową.
Prezydent oznajmił mi, że istnieje wreszcie możliwość przyjęcia na zbiorowej audiencji obcych dziennikarzy, przedstawicieli najpoważniejszych pism europejskich i amerykańskich. Korespondenci tych pism, będąc w Warszawie, wciąż go molestują różnymi drogami o spotkania indywidualne bądź zbiorowe. Teraz będzie to można zrealizować. Już MSZ pracuje nad tym. Ja mam ułożyć listę tych korespondentów, których należałoby zaprosić do Belwederu. Obie listy skonfrontuje się ze sobą: i ułoży się ostateczną. Miałem więc teraz dużo pracy, aby zasięgnąć w Warszawie informacji dotyczącej przedstawicieli obcych pism. Wciąż było ich tu wielu, wciąż tu przesiadywali, czekając na Bóg wie co i spodziewając się jakichś nadzwyczajnych, wydarzeń.
W warunkach kształtowania się władzy ludowej, przy toczącej się przecież wojnie domowej, obecność Stanisława Mikołajczyka - który od razu okazał wielkie ambicje polityczne i postawił komunistom warunki, zgoła przez nich nie do przyjęcia - stawała się dla obcych dziennikarzy okolicznością wróżącą, iż w Polsce znowu długo spokoju nie będzie i jeszcze w ogóle nie wiadomo, co z tego wszystkiego może wyniknąć. Warto więc było siedzieć w Warszawie i czekać na wydarzenia. Wielu z tych dziennikarzy znałem osobiście. Nie tracili oni okazji, by przysyłać mnie, szefowi prasowemu Belwederu - jak to nazywali - swoich biletów wizytowych. Przedostawali się na bankiety, wyciągali mnie na rozmówki, nierzadko sprytne i chytre, by wyłowić jakąś cenną dla siebie wiadomość. Niekiedy zapraszali mnie na kawę, aby odbyć ze mną rozmowę o „sprawach wielkich” i często abstrakcyjnych. Nie unikałem tych rozmów, gdyż dzięki nim sporo się dowiedziałem o dziennikarzach zagranicznych i różnych sprawach, które to' wiadomości przydawały się czasem w Belwederze. Kilkakrotnie już przysłużyłem się prezydentowi różnymi informacjami, orientującymi go w pewnych sprawach polityki światowej, nie ujawnianych otwarcie w prasie, za co był mi wdzięczny.
Do tej „akcji wywiadowczej' nakłoniłem i redaktorów z „Dziennika Ludowego ”; niechby się mnie z kolei odwdzięczyli przysługą. Wkrótce otrzymałem od nich nie najgorsze informacje dotyczące różnych korespondentów. Odbyłem również rozmowę o prasie angielskiej z generałem Borutą-Spiechowiczem, a także z niektórymi emigrantami z Londynu, jak zwykle - w kawiarence na Mokotowskiej. W rezultacie miałem gotową listę korespondentów zagranicznych, których należało zaprosić na audiencję do Belwederu. Chodziło o to, aby się nie prześliznął żaden hochsztapler, który mógłby wykorzystać formalną wizytę u Bieruta jako okazję do napisania sensacyjnego reportażu, w którym prezydent Polski mówiłby takie rzeczy, jakich oczekiwała po nim prasa, głównie amerykańska.
Gdy przedstawiłem tę listę prezydentowi, sięgnął po nią skwapliwie i z wyraźną ciekawością, tym bardziej, że przy każdym nazwisku dawałem krótką, ale treściwą charakterystykę korespondenta. Bierut mruknął przy tym, że ma już listę z MSZ, wkrótce mi ją pokaże, gdy sam podejmie ostateczną decyzję co do poszczególnych dziennikarzy.
Po kilku dniach prezydent okazał mi trzy listy korespondentów: swoją, moją i MSZ. Od razu spostrzegłem, że uwzględnił ponad trzy czwarte nazwisk z mojej listy. Dostrzegłem tam również i nazwisko owego korespondenta amerykańskiego, z którym chciał poznać Bieruta Podkowiński. Czyżby i on maczał palce w układaniu owej listy w MSZ? Bierut nie powiedział tym z MSZ - jak się potem przekonałem - na jakich danych się opierał, sporządzając własną listę. Całkowicie zataił moją współpracę (być może nie chciał narażać mnie) oświadczając, że ma swoje własne rozeznanie w tej kwestii.
Audiencja obcych korespondentów u prezydenta wreszcie została zorganizowana. Spotkanie odbyło się w wielkiej sali posiedzeń KRN. Bierut kazał mi przygotować zebranie w ten sposób, by korespondenci usiedli wokół na otwartej przestrzeni na krzesełkach, których dalsze rzędy powinny być ulokowane na podwyższeniach, tak by utworzył się amfiteatr. Bierut zajmie miejsce w fotelu na parterze, naprzeciwko tego amfiteatru. Chce dobrze widzieć wszystkie twarze, by, być może, ustrzec się od pytań nieodpowiedzialnych, złośliwych, z tłumu, niejako anonimowych. Tak się też i stało.
Przybyło kilkudziesięciu korespondentów, reprezentujących prasę całego świata. Usiedli oni swobodnie w krzesłach i na ławach w amfiteatrze. Polaków, poza mną i kilkoma wyższymi urzędnikami z MSZ, było zaledwie kilku. Bierut nie chciał, by nas było zbyt wielu, by nie wyglądało to na jakąś obstawę jego osoby.
Czekałem na prezydenta w korytarzu parę minut, a gdy wreszcie zbiegł od siebie po schodach drobnymi krokami, otworzyłem przed nim drzwi i wprowadziłem go na salę. Wszyscy korespondenci wstali i przywitali Bieruta oklaskami. Odpowiedział im miłym uśmiechem, odwzajemnił oklaski, po czym zajął miejsce w fotelu. Korespondenci siedli. Nieco z dala od prezydenta siedzieli rzędem, biegli w kilku językach europejskich, tłumacze. Na małym stoliku, obok fotela prezydenta leżała kartka czystego papieru i ołówek.
Przewodniczący grupy dziennikarzy zagranicznych przekazał radość swoich kolegów i swoją ze spotkania z prezydentem Polski, do którego to wydarzenia przywiązują ogromną wagę. Powiedział, że obecni mają wiele pytań do prezydenta i chcieliby wiedzieć, czy są jakieś ograniczenia treści pytań, czy są pytania niedyskretne. Na to Bierut odrzekł z całą swobodą, że niedyskretnymi może byłyby pytania dotyczące jego spraw osobistych, natomiast w sprawach publicznych - jego zdaniem - nie ma pytań niedyskretnych. Tę dowcipną i zręczną odpowiedź przyjęto aprobującym, tłumionym śmiechem. Wytworzyło to zaraz dobrą atmosferę. Bierut odpowiadał na pytania błyskotliwie, zręcznie chwytał wszystkie ciosy, odparowywał je z dużą kurtuazją i według najlepszych wzorów sztuki polemicznej. Toteż sala wciąż rozbrzmiewała szczerym śmiechem, którym dawano wyraz niekłamanej satysfakcji z wysokiego poziomu intelektualnego, na jakim odbywała się rozmowa z prezydentem. Po minach dziennikarzy widać było, iż nie oczekiwali takiej właśnie swobodnej rozmowy.
Bierut zdawał sobie sprawę z tego, jakim go sobie, pierwszego komunistycznego prezydenta Polski, wyobrażają, i chciał im pokazać, jak bardzo się mylą i że to oni właśnie skłonni są kierować się schematami i mylnymi sugestiami. Toteż w tym przecież bystrym, inteligentnym, w lot wszystko chwytającym zgromadzeniu szybko nastąpiła zmiana nastroju. Zaczęto widzieć w Bierucie przedstawiciela cywilizowanego i kulturalnego świata, czego mu przedtem raczej odmawiano; odnoszono się doń już jak do równorzędnego i niełatwego partnera. O ile na początku niektóre pytania miały charakter szykan i złośliwych intencji wytworzenia na zebraniu jakiejś cyrkowej wesołości, co zresztą Bierut z miejsca przygważdżał dowcipnie ośmieszając aranżującego to dziennikarza, o tyle później tego rodzaju uwagi absolutnie ustały. Rozpoczęła się poważna, rzeczowa dyskusja, nie pozbawiona jednak cech walki szermierczej. Dziennikarze sądzili zapewne, że swoim zwyczajem, pokonają Bieruta frontalnym atakiem, że uczynią go w końcu bezradnym - jak to bywało nieraz z mężami stanu, którzy osaczeni na takiej konferencji zgrają dziennikarską na koniec gubili się; na rozmyślnie niemądre pytania odpowiadali jeszcze bardziej niemądrze, powodując zabawne dla dziennikarzy widowisko.
Bierut zdawał sobie sprawę z tych niebezpieczeństw i postanowił stawić im czoła, a przy okazji i podrwić sobie trochę z tej dziennikarskiej specyficznej ciekawości świata. Toteż nie tylko odpierał ciosy, ale i sam atakował. Zawsze jednak z kurtuazją, na wysokim poziomie, dowcipnie. Śmiech rozlegał się na sali prawie nieustannie, nawet tłumacze z trudem zachowywali powagę.
Doprawdy podziwiałem Bieruta. Przeszedł on samego siebie, zmobilizował w sobie wszystkie walory umysłu, ducha i zabłysnął nimi w pełni. Reagował na pytania natychmiast, prawie bez namysłu, a zawsze efektownie, koncepcyjnie, z sukcesem. Zadawano mu pytania bardzo różne, również z delikatnymi aluzjami, że nie jest on prezydentem narodu polskiego, że jest prezydentem nieszczęścia, w jakim Polska znalazła się po wojnie. Po tego rodzaju stwierdzeniu - wyrażonym bodajże przez korespondenta amerykańskiego - zapadło na sali dziwne milczenie. Ale i z tego nastroju Bierut wybrnął. Mówił o ofiarach, jakie naród polski poniósł w ostatniej wojnie, o ciężkiej walce, jaką prowadził na wszystkich frontach, o pragnieniu prawdziwej wolności. Mówił o tym również Stalin w nie tak dawnym swoim przemówieniu, w którym oświadczył, iż „Polacy są narodem, ceniącym wolność nade wszystko”. Polacy - mówił dalej Bierut - są wierni swoim sojusznikom, i to wierni do końca. Jeżeli się więc teraz w jakichś kołach mówi o tragicznym położeniu Polski, to przecież Polska czyniła wszystko, nie szczędząc ofiar, krwi, zdobywając się na najwyższy wysiłek całego narodu, aby to położenie nie było tak tragiczne. Tymczasem sojusznicy zawodzili i opuszczali od samego początku naród polski. W najbardziej haniebny i bezprzykładny w historii sposób Anglia i Francja opuściły Polskę w pierwszych dniach wojny, oddając nasz kraj na łup Hitlerowi. Te dwa państwa nie chciały z nim walczyć, aż doczekały się gwałtownego ataku na granice ich terytoriów. Bierność i zdrada Anglii i Francji - sojuszników Polski - przyczyniły się do przedłużenia tej wojny o parę lat i do straszliwej hekatomby. Cynizm i egoizm Francji i Anglii pogrążyły świat w morzu krwi. Ludzkość powinna w pełni zdać sobie sprawę z tego, kto jest odpowiedzialny za obecną wojnę. A czy wie się dostatecznie o tym, co obecnie mówi emigracja polska i polskie koła wojskowe na Zachodzie? On, Bierut, jako komunista nie ma specjalnego powodu brać w obronę reakcyjno-sanacyjnych kół polskiej emigracji na Zachodzie; tych ludzi, którzy sprawując władzę w kraju - skazywali komunistów na długoletnie więzienia. Jeżeli obchodzą go, to tylko dlatego, że są to Polacy. Mają oni żal do swoich anglosaskich sojuszników o to, że ich porzucili, że nie odwdzięczyli im się za wysiłek wojenny i za przelaną krew. Bo przecież anglosasi nie upomnieli się o ich miejsce w nowej Polsce. O co ma główną pretensję polska emigracja na Zachodzie do swoich anglosaskich sojuszników, jak nie o Teheran? Polska n'a sojuszu z kapitalistycznym Zachodem zawiodła się tragicznie. Sojusz z Polską służył temu kapitałowi jedynie do tego, by łatwiej Polską handlować. A jednak komuniści polscy - kontynuował prezydent - na swoim radzieckim sojuszniku i na Stalinie nie zawiedli się. Armia Czerwona własnymi siłami wyzwoliła pół Europy, w tym całą Polskę. Stalin pomógł komunistom polskim w przejęciu władzy w kraju - to jest przecież oczywiste. Miał im w tym przeszkadzać czy też pozostawić ich na pastwę reakcji? Stalin w Poczdamie nasze ziemie zachodnie obronił przed zdecydowaną niechęcią przyznania ich Polsce ze strony znowu tej samej Anglii (to Anglia jest głównym i najzacieklejszym wrogiem prawdziwie wolnej i silnej Polski, wykazała to historia), Francji i Stanów Zjednoczonych, którzy z miejsca znów zaczęli kokietować Niemcy, aby kosztem Polski stworzyć dostateczną przeciwwagę w stosunku do Związku Radzieckiego. Komuniści polscy nie będą opierali się o kapitalistyczny Zachód, nadzieje najlepszej, przyszłości dla narodu polskiego wiążą się z sojuszem i współpracą z Rosją Radziecką. Komuniści polscy wierzą i ufają Stalinowi, który już raz obronił polskie granice zachodnie.
Tej dłuższej wypowiedzi Bieruta, naładowanej pasją i żarliwością, przysłuchiwano się w milczeniu. Trwało ono długo, jakby obecni nie mogli się uporać z rozmaitymi myślami. Bierut pokierował teraz tak rozmową, by mieć okazję do przedstawienia roli, jaką on widzi dla partii komunistycznej w Polsce po wojnie. Oświadczył, że Polska aż do wybuchu obecnej wojny była jednym z najbardziej zacofanych krajów w Europie, była państwem nieomal feudalnym. To wpływało na jej nieszczęśliwą politykę zagraniczną i przyczyniło się do jej ostatecznej klęski, gdy doszło do nieuniknionej przecież w ówczesnych warunkach wojny z Niemcami. Niezbyt mądra, uparta i egoistyczna klasa posiadająca w Polsce nie dopuszczała do żadnych reform, choć bezpieczeństwo kraju i jego przyszłość absolutnie tego wymagały. Ilekroć obóz postępowy w Polsce chciał przeprowadzić w ostatnich latach pożądane reformy, tylekroć udaremniano mu to w sposób stanowczy i bezwzględny. Klasa posiadająca zawsze tylko markowała reformy, tylko zwodziła i oszukiwała ogół; właściwie ani trochę nie chciała zrezygnować z własnych przywilejów. Dopiero teraz powstał sprzyjający moment i partia komunistyczna może przeprowadzić w kraju wszystkie, upragnione przez naród, gruntowne reformy społeczno-gospodarcze. W swoim czasie - mówił dalej Bierut - Napoleon odmienił Europę. Dzisiaj tę Europę, w jej części wschodniej, odmienia Armia Czerwona; Na komunistach polskich ciąży w tej chwili wyjątkowy obowiązek wobec narodu i wobec historii: wykorzystania w pełni sprzyjających okoliczności i dokonania właśnie takich reform, a także kontroli, aby w pełni weszły one w życie. Inaczej naród i historia nie darowałyby tego polskim komunistom. Toteż oni spełniają swój obowiązek bez względu na trudności, jakie napotykają na swojej drodze. O jakie reformy chodzi? - mówił dalej Bierut. - Przede wszystkim, należało wreszcie uporządkować w Polsce sprawy rolne. Należało przeprowadzić - i to się uczyniło - zasadniczą, pełną reformę rolną, wywłaszczającą obszarników bez odszkodowania. Stało się także bezwzględną koniecznością przepędzenie obcego, pasożytniczego kapitału, nacjonalizacja fabryk, hut, kopalń. To również zrobiono, co stworzyło podstawy do rozbudowania wielkiego, rodzimego, polskiego przemysłu. Kolejną ważną sprawą było upaństwowienie banków, ukrócenie działalności wielkich prywatnych monopoli handlowych. Dalej - wprowadzenie w życie powszechności nauczania i oświaty, rozbudowy szkolnictwa, udostępnienie dostępu do oświaty najszerszym masom ludności. Państwo realizuje powszechność nauczania, a częściowo i wychowania. Oto są zasadnicze kierunki tych podstawowych reform, które przeprowadzają i będą dalej przeprowadzać w Polsce komuniści.
Słuchano teraz Bieruta szczególnie uważnie. Wypytywano o dalsze szczegóły, notowano. Dyskusja odbywała się przy pełnej jawności poruszanych spraw, bez jakichś żenujących niedomówień, czego oczekiwano. Korespondenci zawiedli się w swoich oczekiwaniach, że na konferencji wyłowią jakieś zakulisowe niedyskrecje polityczne, że przejrzą Bieruta na wylot, tego skorumpowanego prostaka, jakim go wcześniej widziano. Bierut triumfował. Korespondenci zagraniczni dowiedzieli się od niego właściwie tylko tego, co już przedtem wiedzieli, natomiast on, z tych najróżniejszych podstępnych pytań - zorientował się w nastrojach panujących w stosunku do Polski na Zachodzie, w powstających tam najróżniejszych, karykaturalnych fałszach. Były to więc pośrednio wytyczne i dla naszej propagandy - czemu się należy przeciwstawiać.
W rezultacie konferencja prasowa stała się osobistym sukcesem prezydenta Bieruta. W sprawozdaniach prasowych o Polsce za granicą pojawiły się teraz nieco bardziej obiektywne nuty. Prezydent kazał mi napisać sprawozdanie z audiencji zagranicznych dziennikarzy w Belwederze jedynie informacyjnie i krótko, bez wdawania się w szczegóły. Tekst tego sprawozdania potem przejrzał, kilka zdań wykreślił. Materiał ten przesłałem do PAP. Tymczasem doszły mnie wieści, że tam wytwarzają się ostatnio szczególnie niedobre nastroje wokół mojej osoby. Nie mogli mi darować tego, iż na konferencję z „zagraniczniakami” nie został zaproszony przedstawiciel PAP. Gdy ja pytałem Bieruta, czy na konferencji ma być obecny przedstawiciel PAP, stanowczo i przecząco poruszył głową. Ten gest był dla mnie dostatecznie wymowny.
Do Warszawy przyjechał z wizytą przyjaźni szef rządu jugosłowiańskiego, marszałek Józef Broz-Tito. Przebywał on ponoć kiedyś w Polsce, jakoby mówił trochę po polsku, naród polski otaczał go powszechną, niekłamaną sympatią i szacunkiem. Był symbolem tej samej nieugiętej walki z Hitlerem o wolność swego kraju, jaką prowadził naród polski. Toteż w Polsce witano teraz Broz-Titę wylewnie, gorąco, niemal jak własnego, polskiego bohatera narodowego.
Marszałek Józef Broz-Tito przybył do Warszawy ze sporą świtą członków rządu, generałów i działaczy partyjnych. Wszystkich ich ulokowano w wytwornym Pałacu Myślewickim, który na ten cel od dłuższego czasu remontowano, odświeżano, ozdabiano. Pobyt Tity w Warszawie i w Polsce miał potrwać ponad tydzień. Zaraz po zainstalowaniu się w pałacu, przybył on następnego dnia do Belwederu na wstępne, półoficjalne rozmowy z Bierutem. Później - poza głównymi, uroczystymi wzajemnymi odwiedzinami - Tito wpadał do Belwederu, do Bieruta kiedy chciał. Przywożono go tutaj z Pałacu Myślewickiego samochodem.
W czasie tej pierwszej wizyty Tito podarował Bierutowi szczerozłotą szkatułkę na papierosy. Byłem wtedy w sekretariacie razem z Walawskim, który zjawił się u nas chyba tylko po to, by z bliska przyjrzeć się marszałkowi. W czasie powitań w gabinecie Bieruta i przy składaniu prezentu przez marszałka obecna była i Górska.
W następnych dniach Tito zjawiał się nieoficjalnie w Belwederze chyba ze dwa razy, przechodził albo przez mój pokoik bądź też szedł tylnym korytarzem, wiodącym z gabinetu Wasilewskiego. Do tego korytarzyka prowadziły również schodki z głównego wejścia. Tito wchodził do Bieruta bez opowiadania się, przesiadywał u niego dość długo. Wtedy też prezydent odmawiał przyjmowania rozmów telefonicznych.
W jednym z tych dni poranna prasa przyniosła obszerny i pełny tekst najnowszego przemówienia Stalina, w którym Stalin zaatakował niesłychanie gwałtownie - jak to miał w zwyczaju - Churchilla. Ponieważ moim obowiązkiem było podkreślanie dla prezydenta w prasie szczególnie ciekawych miejsc, aby od razu zwrócił na nie uwagę, mowę Stalina spreparowałem podkreśleniami, wykrzyknikami i znakami zapytania tak, że po prostu nie zostawiłem w tekście wolnego miejsca. Przyglądałem się z zadowoleniem swojemu dziełu, gdy raptem do sekretariatu wszedł Bierut. Niekiedy lubił on wchodzić do swego gabinetu nie tylnym korytarzem, a przez sekretariat; może przy okazji chciał zobaczyć, co się tu dzieje. Wstałem od biurka i zaraz mu powiedziałem, że w porannej prasie jest mowa Stalina. Bierut zapomniał nawet przywitać się, czego skrupulatnie przestrzegał, chwycił gazetę i poszedł z nią pośpiesznie do swego gabinetu. Zaskoczyło mnie to, że prezydent nic nie wiedział o przemówieniu Stalina.
W kilkanaście minut później, gdy wyszedłem na moment do hallu, dostrzegłem Titę idącego tylnym korytarzem do gabinetu Bieruta. Już od pierwszych chwil, kiedy tylko zobaczyłem marszałka Titę w Belwederze, zastanawiała mnie jego tragicznie zgnębiona, ponura twarz. Marszałek nie uśmiechał się; jakieś głęboko nurtujące go myśli i odczucia nie pozwalały widocznie na uśmiech. Nie wiedziałem, co mu jest. Robił wrażenie człowieka chorego. Nie rozumiałem tych nastrojów, myślałem, że jest zmęczony wojną i obecnymi trudami budowania nowego ładu w państwie. Zresztą podobną minę miał w tym czasie i Gomułka, był chudy, zamknięty w sobie, na nikogo nie zwracał uwagi. Teraz marszałek kroczył zimny, oschły, zachmurzony.
Zwykle, gdy Tito zjawiał się w gabinecie Bieruta, zaraz dochodziło tam do głośnych, swobodnych i pogodnych chyba rozmów. Ale teraz zapadło dziwne milczenie. Widocznie obaj oni studiowali mowę Stalina, która - jak się okazywało - i dla Tity była niespodzianką. Czytali tę mowę, ustrojoną moimi komentarzami, naszpikowaną wykrzyknikami, znakami zapytania. Gdy to sobie uświadomiłem, ogarnął mnie niepokój. Przecież Bierut i Tito pełni są takiego respektu dla Stalina. Tyle razy podkreślali publicznie wielką rolę Stalina w ostatniej wojnie. Będą teraz obaj widzieli, jak to pracownik Belewederu obszedł się z tekstem mowy największego przywódcy światowego proletariatu, zwycięskiego wodza ostatniej wojny. W gabinecie Bieruta po dość długiej ciszy dała się słyszeć wreszcie rozmowa, półgłośna, mrukliwa. Słyszałem w niej i akcenty, które zdawały się być groźbą dla mnie: zapewne oceniają mój sposób zakwalifikowania słów Stalina.
Raptem otworzyły się drzwi i do sekretariatu weszli Tito i Bierut. Zaskoczyły mnie ich odmienione twarze, nie dostrzegłem spodziewanej chmury i niechęci, a tylko filuterny uśmiech. Tito zdawał się odzyskiwać zdrowie, a z nim i chęć do życia; z jego twarzy biły teraz energia i wiara w przyszłość. Bierut był również zadowolony; zdawała się obu łączyć harmonia myśli, zgodność poglądów. Niby to wybrali przez sekretariat drogę do hallu, ale ja czułem, że zjawili się tutaj ze względu na mnie. Tito zapewne chciał zobaczyć, jak wygląda ów zuchwały urzędnik Belwederu, który pozwolił sobie na tak śmiały komentarz. Rzucił na mnie bystre spojrzenie i jakby od niechcenia podał mi dłoń. Obaj wyszli, Dopiero znacznie później dowiedziałem się, jak wielką wymowę polityczną miała ta drobna scena i jaką niemal wyświadczyłem Bierutowi w danym momencie przysługę. Nie orientowałem się, oczywiście, w tym, że właśnie w owym okresie zaczęły się wielkie nieporozumienia między Titą i Stalinem.
Ale na razie, w czasie wizyty Tity w Warszawie, wszystko było jeszcze dobrze; spotykano się i rozmawiano w warunkach nieomal sielanki. Po uczcie w Belwederze, która znów zgromadziła całą polityczną i kulturalną Warszawę, z kolei marszałek Tito wydał wielki bankiet u siebie w Pałacu Myślewickim w Łazienkach. Byłem wtedy przeziębiony i na bankiet tym razem, na szczęście, nie poszedłem. Mówię na szczęście, bo kto wie, czy i ja nie uległbym tej swojskiej atmosferze, jaka się w końcu na bankiecie wytworzyła. Bowiem, gdy tylko opuścili pałac ministerialni goście i wszystkie ważne figury, pozostało jeszcze dość liczne towarzystwo jugosłowiańsko-polskie; członkowie ambasady jugosłowiańskiej, oficerowie jugosłowiańscy, oficerowie polscy - wszyscy byli partyzanci, również wielu polskich działaczy politycznych.
W Pałacu Myślowi ckim doszło do drugiego niemal bankietu. Ujawniły się humory prostych żołnierskich dusz, doszła do głosu wyzywająca szczerość, wyrażana w głośnych piosenkach, w toastach. Były partyzanckie piosenki, jugosłowiańskie i polskie. W ten sposób ucztowano aż do białego rana.
Następnego dnia Bierut przywitał mnie w Belwederze szorstko, a nawet gniewnie (ktoś mu powiedział, że i ja byłem w Pałacu Myślewickim aż do rana). Bierut spodziewał się, że w takim razie ja, jako przedstawiciel Belwederu - wpłynę mitygujące na to towarzystwo w pałacyku i że namówię je do wcześniejszego powrotu do domu. Górska, siedząca dzisiaj przy swoim biurku, spytała mnie z przekąsem, jak to tam było na bankiecie i czy dużo wódki zdążyliśmy wypić do rana. Gdy jej oznajmiłem, że w ogóle w pałacyku nie byłem, co poświadczyć może Wasilewski, z którym w tym czasie odbyłem dłuższą rozmowę służbową, Górska raptem odmieniła się, pobiegła korytarzem do Wasilewskiego, a Bierut wkrótce niby to od niechcenia uchylił drzwi do sekretariatu i spojrzał na mnie pogodnie. Wkrótce usłyszałem, jak rozmawiał przez telefon z komendantem ochrony osobistej i małego grona oficerskiego, zatrudnionego w Belwederze.
Komendantem był trzydziestoparoletni major, awansowany w czasie wojny. Charakteryzował go ogromny spokój, niemal flegma, jakby żadne sprawy ludzkie nie były w stanie' wyprowadzić go z równowagi. Pochodził z jakiegoś miasteczka pod Lwowem. Obdarzał mnie jakimś dziwnym zaufaniem. Major był mężczyną bardzo przystojnym; wysoki, silny, wspaniale zbudowany, miał szerokie ramiona zapaśnika, szyję gladiatora. Smagłą twarz o regularnych rysach często rozjaśniał miły, przyjazny uśmiech. Toteż miał on prawdziwy krzyż pański z kobietami, gdyż wszystkie, młode i starsze, porządne i tak zwane lekkiego prowadzenia domagały się od niego czułości...
I właśnie teraz słyszałem, jak Bierut wymyślał majorowi za to wszystko, co się działo nad ranem w Pałacu Myślewickim, a w czym brali udział i jego oficerowie. Po raz pierwszy usłyszałem ze zdumieniem jak Bierut używał bardzo ostrych słów i krzyczał na majora obcesowo. Ale major przy całym swoim spokoju miał zwyczaj odpowiadać nawet Bierutowi w taki sposób, że albo go należało natychmiast za to wyrzucić ze służby albo już więcej nigdy nie wdawać się z nim w żadne rozmowy. Widocznie Bierut podjął tę ostatnią decyzję, bo rzucił z wściekłością słuchawkę na widełki aparatu i jakiś czas jeszcze prychał gniewnie.
Od kilku tygodni jechał do Moskwy - zwiedzając po drodze stolice państw Europy - ponoć bardzo wpływowy działacz amerykański, prezes dużej grupy postępowych związków zawodowych, Polak z pochodzenia. Nazywał się Leon Krżycki. We wszystkich stolicach europejskich przyjmowały go na uroczystej audiencji głowy państw. Zaczęło się to od Francji, potem był w Belgii, w Szwajcarii w Austrii, w Czechosłowacji. Zawitał również do Polski, do Warszawy. Było sprawą dość tajemniczą, dlaczego wszędzie witano go tak owacyjnie, gdyż przedtem nikt o nim nic nie wiedział. Może to była jakaś pomyłka, może wzięto go po prostu za kogoś innego, dość, że wcześniej francuska prasa narobiła wielkiej wrzawy z powodu jego przyjazdu do Paryża. Ni stąd ni zowąd zaczęto pisać o Leonie Krzyckim tak, jakby to była niekoronowana głowa jakiegoś wielkiego państwa. Wyliczano jego zasługi, podkreślano wpływy v,7 Ameryce, podawano do wiadomości, iż dysponuje on w swoich związkach wieloma milionami głosów wyborczych, że to właśnie od niego w dużej mierze zależy, kto będzie przyszłym prezydentem Sianów Zjednoczonych. Aż się zaroiło w gazetach paryskich od fotografii Leona Krzyckiego, przeprowadzono z nim tasiemcowe wywiady, zadając mu mnóstwo pytań z najrozmaitszych dziedzin: nauki, sztuki, na które Krzycki odpowiadał z jednakową swobodą i łatwością, udzielając obszernych informacji. Nawet i mię dostrzeżono tego, (jak mi później opowiadano o tym w naszym MSZ), że w tych odpowiedziach Krzyckiego nie było zbyt wiele sensu, ale ci, którzy to odkrywali, sądzili, że to jest typowa cecha wszystkich działaczy amerykańskich i że to właśnie potwierdza niewątpliwą autentyczność osoby Leona Krzyckiego.
Doszło do tego, iż Leona Krzyckiego przyjął najpierw na oficjalnej audiencji premier, a kilka dni później i prezydent Francji. Prasa podawała na pierwszych stronach przebieg konferencji, zilustrowanej wieloma fotografiami, przekazała wypowiedzi premiera i ocenę Krzyckiego dotyczącą obecnej sytuacji polityczno-społecznej Europy i jej bliższej oraz dalszej przyszłości. Leon Krzycki mógł bowiem mówić z jednakową łatwością tak o chwili bieżącej, jak i o tym, co będzie za lat pięćdziesiąt, czy powiedzmy za sto. W swoich wypowiedziach poddawał również gruntownej analizie obecne położenie społeczno-ekonomiczne USA. Również bardzo interesująca była jego rozmowa z prezydentem Francji. Nazbyt krytycznych czytelników zastanawiała, co prawda, dość ryzykowna i niezbyt realna diagnoza, stawiana przez amerykańskiego działacza związkowego na temat aktualnych spraw francuskich oraz jego niektóre, wręcz osobliwe hipotezy dotyczące kształtowania się życia publicznego w Europie w przyszłości. Ponieważ jednak ogół przyzwyczajony był do tego, że tak premier, jak i prezydent nie grzeszyli w swoich publicznych wypowiedziach zbyt wysokim poziomem intelektualnym - sądzono, że gościowi po prostu nie wypadało odpowiadać mądrzej na ich niezbyt inteligentne pytania. W każdym razie prasa traktowała wizytę bardzo serio, dokładnie omówiła oceny i prognozy Leona Krzyckiego.
Po sukcesach we Francji Leon Krzycki ruszył do Belgii, gdzie koła oficjalne nie chciały być gorsze i gdzie przyjęto go podobnie. I tak było po kolei we wszystkich następnych krajach, aż wreszcie Krzycki dotarł i do Polski, do Warszawy. Zaanonsowany, oczywiście, przez naszą prasę, choć - trzeba przyznać - dość powściągliwie i ostrożnie. Niemniej nasze MSZ czuwało i doprowadziło do tego, że Bierut postanowił również przyjąć Leona Krzyckiego na dłuższą rozmowę. Jak mi prezydent zakomunikował, miała ona odbyć się w gronie tylko kilku osób. I tym razem do mnie należał obowiązek napisania sprawozdania. Poproszono na to spotkanie jedynie Witaszewskiego, ówczesnego przewodniczącego polskich związków zawodowych” i Kuszyka - Jego zastępcę. Konferencja odbyła się w Belwederze, w Sali Pompejańskiej, pod koniec chmurnego i ciemnego dnia październikowego. Gość i prezydent siedzieli na tej samej kanapie, my we trójkę na krzesełkach przy niewielkich stoliczkach, na których Górska ustawiła wcześniej filiżanki, kieliszki, dzbanek z kawą, butelkę z koniakiem. Prezydent i Krzycki siedzieli obok siebie na kanapie i swobodnie gawędzili. Bierut poczęstował gościa papierosem, sam przed zapaleniem - jak zwykle - osadzał swojego długo i niemal z namaszczeniem w cygarniczce. Ja nalewałem kawę i koniak.
Patrzyłem na Leona Krzyckiego z dużą ciekawością i niemalże z nabożeństwem. Był to przecież człowiek cieszący się tak wielkim rozgłosem w całej Europie. Miał już pod sześćdziesiątkę, wzrostu niezbyt wysokiego, tęgawy, o pospolitej twarzy, ruchy miał dobroduszne, zamaszyste. Była to właściwie typowa powierzchowność jakiegoś wzbogaconego amerykańskiego farmera.
Bierut prowadził rozmowę jak zwykle rzeczowo i z określonymi zamiarami. Wypytywał przede wszystkim o stosunki w amerykańskim świecie pracy, o stan zatrudnienia, o ilość bezrobotnych, o przeciętne stawki płac, o koszty utrzymania rodzin robotniczych, o ceny w Ameryce, o narodowościowy skład mas pracujących, o sytuację materialną robotników polskich, a także jaka warstwa społeczna poniosła głównie ciężary niedawnej wojny. Pytał o różnice socjalne i klasowe, o toczącą się walkę z kapitałem i o to, jakie są w USA szansę świata pracy w tej nieuchronnej przecież, nawet i w bogatej Ameryce, wojnie z kapitałem. Ciekaw był również życia kulturalnego robotników, w tym - robotników polskich. Bierut nie domagał się od Krzyckiego analizy sytuacji w powojennej Europie czy wróżb na przyszłość, gdyż komuniści mieli w tych sprawach swoje własne zdanie. Tym sposobem Krzycki nie miał zatem możliwości wypowiadania rozmaitych bzdur i głupstw.
Witaszewski i Kuszyk, przedstawiciele polskich związków zawodowych, zadawali od siebie Krzyckiemu dodatkowe pytania i musiał się mieć na baczności, aby nie palnąć jakiegoś głupstwa. Ale i tak niektóre jego odpowiedzi były tego rodzaju, że słuchacze mieli wrażenie, jakby się wzajemnie niezbyt dobrze rozumieli. Chociaż Krzycki poinformował nas jako tako o sprawach robotniczych w Ameryce, to jednak w uwagach jego było wiele dowolności, nieścisłości i jakiegoś oczywistego dyletantyzmu. Bierut wyraźnie był tym zmartwiony. Gość robił przy tym wrażenie - jak to często bywa u Amerykanów - że mu w ogóle na niczym nie zależy i że oczywiście co innego jest dla niego ważniejsze. Może to była taka pewność siebie bogatego Amerykanina, gdyż ogólnie było wiadomo, że Leon Krzycki, jak przystało na długoletniego działacza związków zawodowych w Ameryce, posiadał również i duży majątek.
Leon Krzycki wybierał się z Warszawy prosto do Moskwy, gdzie miał go przyjąć również i sam Stalin. Bierut wyraźnie ucieszył się z tej konferencji Krzyckiego ze Stalinem. Krzycki miał wracać przez Warszawę i Bierut zaprosił go, by znów zajrzał do Belwederu i podzielił się z nim wrażeniami z pobytu w Moskwie. Leon Krzycki przyrzekł to w sposób nieco protekcjonalny.
Ze spotkania Bieruta z przedstawicielem amerykańskich związków zawodowych starałem się zrobić sprawozdanie jak najsolidniej. Prezydent w tym dość obszernym tekście dokonał tylko jednej poprawki, przestawił w zdaniu szyk wyrazów. W dwa dni później cała prasa polska podała mój opis pobytu Leona Krzyckiego w Belwederze wraz z dokładną relacją z jego rozmowy z prezydentem. Ale w moim ujęciu Krzycki był o wiele rezolutniejszy, niż to było naprawdę. Bierut zgodził się na taki retusz.
W kilka dni później spotkałem na jakimś zebraniu Witaszewskiego i Kuszyka. Rzucili się ku mnie z bardzo rozjaśnionymi twarzami i dziękowali mi wylewnie za świetny artykuł - jak to łaskawie określili. Również i Bierut zadowolony był z mojej pracy.
Po jakichś dwóch tygodniach Leon Krzycki pojawił się znów w Warszawie. Zaraz zgłosił się do Belwederu. Na Bieruta spadła jakaś nagła praca i Krzycki musiał czekać w sekretariacie. Gość skinął na mnie i usiedliśmy na kanapie w pokoju, gdzie Górska lokowała zwykle swoich gości. Krzycki był jakiś odmieniony, jakby czymś zatroskany. Przyglądał mi się szczególnie uważnie szeroko otwartymi oczami. Wypowiadał się ostrożnie, wolno. Był w Moskwie, odbył dłuższą rozmowę ze Stalinem. I otóż, jakie są jego wrażenia, o czym się przede wszystkim przekonał? Od razu o tym, że Stalin bardzo ceni Bieruta, ma do niego wielkie zaufanie. Dużo wypytywał o Bieruta, o jego pracę, o to, `czy bardzo jest zapracowany. Mówił, że on zdaje sobie sprawę z trudności, jakie ma Bierut do pokonania. Zapytałem go, jak wygląda Stalin, czy łatwa jest z nim rozmowa? Przede wszystkim uderzyło go to, że Stalin jest tak niski, chyba jeszcze niższy niż był Lenin. Szczupły, może nawet chudy, z różnymi objawami starości, nerwowy. Nie może usiedzieć na jednym miejscu, rozmawiając chodzi. Odnosi się wrażenie, że jakby nie bardzo potrafił czy też chciał skupić uwagi zarówno na przedmiocie rozmowy, jak i na osobie rozmówcy. Krzycki był w pewnym sensie rozczarowany; ta skromna i niezbyt efektowna osoba nie odpowiadała takiej legendzie i takiej sławie, jakie ją otaczały. W dodatku Stalin miał niezbyt przyjemny ton głosu, głuchy, szeleszczący. Niemniej, był to Stalin - rzekł na zakończenie Krzycki. W tym momencie poprosił go do siebie Bierut, u którego przebywał dosyć długo.
Krzycki zatrzymał się teraz w Warszawie na jakiś czas, nie kwapił się z powrotem do Stanów. Jeszcze ze dwa razy widział się i rozmawiał z Bierutem. Podczas jednej z tych pogawędek przyszła im do głowy osobliwa idea, aby zaprosić do Polski Uptona Sinclaira, by zapoznał się on tu na miejscu z tym wszystkim, co naród polski przeszedł w czasie okupacji, powstania warszawskiego i by napisał o tym książkę. Widocznie i Bierut doszedł do wniosku, że gdyby taką książkę napisał Sinclair - to od razu nabrałaby ona wielkiego rozgłosu, a przecież o to chodziło. Prezydent przywołał mnie zatem do siebie i obaj z Krzyckim niemal jednocześnie, dość autorytatywnie i z pewnym pośpiechem oznajmili mi o decyzji zaproszenia Sinclaira do Polski. Zarazem polecono mi napisać do Sinclaira odpowiedni list zapraszający, który odczytywany będzie również przez Polskie Radio.
Pomysł ten, moim zdaniem, był dziwaczny, ale obaj wielcy mężowie byli tak sprawą przejęci, że po prostu nie śmiałem oponować. Zabrałem się więc do pisania tego listu, starając się trafić jakoś w mentalność amerykańskiego pisarza. Dałem tę pracę do przeczytania najpierw Górskiej. Przeczytała ona list niby to z przejęciem, ale raczej niedbale. Bierutowi i Krzyckiemu dałem po jednej odbitce listu. Długo jakoś nie mówili mi oni o tym, co ostatecznie sądzą o moim „dziele”. Widocznie, gdy sprawa przechodziła w stadium realizacji, i ich pewno ogarnęły jakieś wątpliwości. W rezultacie projekt ten został porzucony.
W jakiś czas po wizycie Tity wypadło święto jugosłowiańskie i ambasada wydała wielkie przyjęcie, zorganizowane w jedynej czynnej, nie zniszczonej, obszernej restauracji „Polonia”, mieszczącej się w hotelu o takiej samej nazwie. Na bankiet zaproszony byłem jako przedstawiciel Belwederu. Ostatnio i Wasilewski, i Walawski unikali takich dyplomatycznych przyjęć; na takie uroczystości wypychali więc jak najczęściej mnie, przyznając mi zarazem lojalnie, iż przede wszystkim ze względu na moją funkcję powinienem w takich wypadkach reprezentować Belweder. Ja zaś takie bankiety lubiłem, miałem bowiem możność poznawania coraz to nowych ludzi. Przyjęcie to, jak wiele tego rodzaju w Warszawie, było tak zorganizowane, że goście korzystali ze stołów jak z bufetu i jedli stojąc. A stoły ustrojono wprost z przepychem zakąskami i napitkami; rzucała się w oczy ogromna ilość butli ze wspaniałą jugosłowiańską śliwowicą. Goście sypnęli się hurmem do stołu. Znaleźliśmy się przy jednym stole z Wincentym Rzymowskim, wciąż jeszcze ministrem spraw zagranicznych. Ale ostatnio miał on minę coraz bardziej niewyraźną, jakby jego wysoki urząd sprawiał kłopoty nie tylko innym, ale i jemu samemu. Stał więc z zatroskaną twarzą po drugiej stronie stołu, z talerzykiem w ręku. Dostrzegł mnie ze swojego miejsca i uśmiechał się bardzo dyplomatycznie, tak jak się w takiej sytuacji powinien był uśmiechać - to znaczy niby do mnie, ale niezupełnie. W końcu spytał tonem pełnym respektu, czy prezydent już przyjechał (Bierut był u Stalina w Moskwie). Odrzekłem, że właśnie przybył wczoraj wieczorem, co Rzymowski zaakceptował ruchem głowy pełnym aprobaty i szacunku, jakby sama' czynność wyjeżdżania i przyjeżdżania Bieruta budziła w nim najwyższe uznanie. Chciał jeszcze o coś zapytać, ale zawahał się. Powiedział tylko, że prezydent pewnie jest wciąż bardzo zapracowany, co potwierdziłem skinięciem głowy, tak jakbym i ja współuczestniczył w tym zapracowaniu.
Wypiłem tego wieczoru bardzo wiele. Wciąż zgłaszali się do mnie nowi kandydaci do przyjaźni, proponując na jej przypieczętowanie szklaneczkę śliwowicy. Już pod koniec bankietu przyszedł do mnie sekretarz ambasady jugosłowiańskiej i zaproponował pogawędkę przy oddzielnym stoliku w sąsiedniej salce. Chcieliśmy wziąć ze sobą ze stołu butelkę, których było nieprzebrane mnóstwo, ale spostrzegłem, że stół jest doszczętnie ogołocony i raptem uprzytomniłem sobie praktyki kelnerów. Oto od razu zaczęli oni kraść i wynosić pod przykryciem opuszczonych ręczników butle śliwowicy; czynili to sprawnie i szybko, zmykając tłumnie do pokoju kelnerskiego, że nim się goście spostrzegli, już prawią jej na stołach nie było. Co przytomniejsi łapali dla siebie butelki, okupowali je, nie pozwalali kelnerom zabrać ich sobie.
Przyłączył się do nas Leon Krzycki. Usiedliśmy przy stoliku w sąsiedniej salce i poleciliśmy kelnerowi, by przyniósł butelkę śliwowicy i zakąski. Wnet utonęliśmy w ożywionej, przyjemnej, dowcipnej rozmowie. Nie przypominam już sobie jej tematu, ale dyskusja - stawała się coraz zabawniejsza, tak, że raz po raz wybuchaliśmy głośnym śmiechem. Wypiliśmy następną butelkę. Ja byłem już prawie pijany; twarze moich rozmówców widziałem niby poprzez głęboką wodę, w której chwiały się one jak meduzy. Aż raptem oprzytomniałem, chcieliśmy już odejść, gdy oto kelner przedstawił nam do zapłacenia wcale wysoki rachunek. Zorientował się, że moi towarzysze są cudzoziemcami, że Krzycki jest Amerykaninem, i sądził, że zapłacą rachunek natychmiast i bez szemrania. Ale obaj zesztywnieli i bynajmniej nie kwapili się, by sięgać do portfeli. Wówczas kelner zażądał natarczywie zapłaty ode mnie. Wtedy zwymyślałem go od łobuzów, bandytów. Kelner przybrał zbójecką minę, pobiegł natychmiast niby po milicję i zjawił Się zaraz z jakimś mężczyzną o wyglądzie siłacza, który prawdopodobnie zwykł był sprawiać porządne manto opornym gościom. Ale nasz widok zreflektował go nieco, ja zaś począłem wrzeszczeć jeszcze głośniej, wymyślając im wszystkim.
Sekretarz ambasady spochmurniał, Krzycki znosił wszystko z kamiennym spokojem; widać było jedynie po nim, że utwierdził się w decyzji niezapłacenia ani grosza. Wreszcie zażądałem, aby przyniesiono nam jeszcze po szklance śliwowicy i jakąś zakąskę, w przeciwnym razie zadzwonię natychmiast po milicję. Po chwili kelner dostarczył nam na tacy pełną butelkę i półmisek z łososiem, ukłonił się głęboko i znikł.
Od dłuższego czasu, chyba już od sierpnia, udawałem się co czwartek na godzinę piątą po południu do Pałacu Rady Ministrów, gdzie premier Osóbka-Morawski urządzał tak zwany wieczór dyskusyjny z najwybitniejszymi przedstawicielami szerokiego grona inteligencji warszawskiej. Zapraszani byli naukowcy, profesorowie wyższych uczelni, wybitni lekarze, adwokaci, prawnicy, przedstawiciele świata artystycznego, również niektórzy (znani w Warszawie) byli kupcy, przemysłowcy, a nawet i ziemianie o historyczme brzmiących nazwiskach. Naturalni”, przychodziło tu także kilku różnych, większych i mniejszych urzędników i rozmaitych działaczy społecznych. Premier Osóbka-Morawsk; urządzał te spotkania po to, by przedyskutować najważniejsze problemy państwowe w atmosferze absolutnej szczerości, ujawniającej najistotniejsze myśli dyskutujących stron, gdyż tylko w takiej atmosferze można dojść do czegoś konkretnego i do wniosków twórczych. Premier oświadczał przy tym otwarcie, że przy pomocy takich dyskusji, polemik chce pozyskać dla władzy ludowej najbardziej wartościową inteligencję warszawską. Aby wytworzyć taką właśnie atmosferę, premier odpowiednio zagajał dyskusję i stawiał problem zasadniczo i, można by rzec, kapitalnie: Czy my, tworzący władzę ludową, jesteśmy zdrajcami? Premier z rozbrajającym uśmiechem, skierowanym ku obecnym na sali, oświadczał, aby go jak najlepiej zrozumiano, iż wie dobrze, że w Polsce, powiedzmy w Warszawie, ludzi z obecnego rządu nazywa się zdrajcami; za pieniądze, za stanowiska i wpływy. - A1;0 czy tak jest w istocie? - pytał premier głosem łagodnym, przyjaznym, jakby poruszał kwestie, których omawianie może sprawić wszystkim jedynie prawdziwą przyjemność. Z kolei rozpoczynał wyliczać (rzeczywiście, była to właśnie ta godna uznania i podziwu szczerość) cechy owej ogólnie domniemanej „zdradzieckości” władzy ludowej, po czym w drobiazgowej analizie udokumentowanej różnymi faktami, pokazywał, że postawa ludzi z rządu świadczy o ich patriotyzmie i że ci ludzie są bardzo potrzebni obecnej Polsce.
W dyskusjach padały najróżniejsze propozycje, najczęściej dziwaczne, wyrosłe z rozmaitych obsesji, życiowych urazów uczonych mówców, z ich zbytniego przywiązania do swoistej dziedziny wiedzy, która była dla nich pępkiem świata, alfą i omegą życia. W swoich koncepcjach chcieli więc teraz Polskę tak urządzić, by z jednej strony dać wreszcie satysfakcję własnym urazom i obsesjom, a z drugiej - zapewnić dziedzinie wiedzy, którą reprezentowali, rolę najważniejszą, niemal nadrzędną. Przy okazji mówcy ujawniali często absolutną nieznajomość spraw społecznych, naiwność polityczną, nieomal dziecięcą. W dodatku, to co jeden mówca proponował, nie podobało się absolutnie pozostałym słuchaczom - i to jeszcze bardziej niż to, co się już działo w Polsce. Z dwojga złego już woleliby ówczesną Polskę niż owe projekty. Przy tym, nawiasem mówiąc, żaden rząd na świecie nie podjąłby się realizowania takiego ustroju jaki proponowano, gdyż byłoby to po prostu niewykonalne.
Tak się więc działo, że niemal żaden z mówców nie zyskiwał aplauzu sali. Najczęściej to, co wygłaszali, przyjmowano wzgardliwym milczeniem. A była to przecież elita, reprezentująca nieomal całe społeczeństwo polskie. Z tej sporej przecież grupy nie dałoby się utworzyć ani żadnej partii politycznej, ani żadnego rządu. A gdyby nawet taki rząd powstał, to rychło pewnie sprowadziłby on cały kraj na bezdroża.
Związek Nauczycielstwa Polskiego organizował pierwszy po wojnie wielki zjazd nauczycieli. Miał się on odbyć manifestacyjnie w Bytomiu na Śląsku. Od czasu do czasu wpadałem do biur Zarządu Głównego przy ul. Smulikowskiego, gdzie mnie witano i zachęcano do jak najczęstszych wizyt, chciano nawet płacić mi po staremu pensję dawnego referenta prasowego. Niekiedy umieszczałem w „Głosie Nauczycielskim” jakiś artykulik, felietonik.
Rzesza nauczycielska dobrze się zasłużyła narodowi. Nauczyciel szkoły podstawowej w terenie był zawsze, szczególnie właśnie w czasie okupacji, największym patriotą, radykałem, człowiekiem przeważnie ideowym, żyjącym sprawami ogółu. Nauczyciel w swoim środowisku był sumieniem społecznym i narodowym. Toteż Niemcy bacznie śledzili przede wszystkim zachowanie się nauczycieli; bardzo często ich aresztowano, umieszczano w obozach, rozstrzeliwano. Po wojnie władza ludowa z miejsca odwołała się do owego społecznikostwa i ofiarności, chcąc uczynić z nich od razu swą podporę. Nauczyciele narażali się zbrojnemu podziemiu, często też zabijano ich za działalność lewicową, za uprawianie propagandy na rzecz nowego ustroju. Kler opowiedział się w Polsce po stronie opozycji. Z klerem więc podziemie kłopotu nie miało, natomiast toczyła się ostra walka o nauczyciela. Nauczycielstwo polskie dźwignęło wszystkie ciężary, wykonywało swoje obowiązki ofiarnie i chlubnie.
W Zarządzie Głównym ZNP panowały nastroje PSL-owskie. Prezesem został świetny i dowcipny mówca - Kazimierz Maj, którego postawę życiową i filozoficzną cechowała szczególna wiara w wartość i przydatność sceptycyzmu. Twierdził on bowiem, iż sceptycyzm rozkłada wszystko na zasadnicze składniki i tylko na tej drodze można dojść do odkrycia tak zwanej prawdy - moralnej, filozoficznej, społecznej - i uzyskania prawdziwego obrazu rzeczywistości. Ponieważ jednak każdy sceptyk musi w coś lub kogoś wierzyć - Kazimierz Maj uwierzył w Stanisława Mikołajczyka. Jego działalności nie oceniał miarą swojego sceptycyzmu, przeciwnie - jak mógł tak go popierał, a nawet dawał do zrozumienia, że po dojściu Mikołajczyka do władzy jego sceptycyzm zmniejszy się do minimum. Natomiast wszędzie i prawie nieustannie obnażał obecną dolę i nędzę nauczyciela, jego ciężki żywot.
Bierut oznajmił mi w tych dniach, że ze względu na przygotowania do owego zjazdu gotów jest przyjąć na audiencji, nawet i dłuższej - delegację ZNP, o co Związek od dawna już prezydenta prosił. Ponieważ Bierut wiedział, że ja kontaktuję się z ZNP (wszystkie moje artykuły w „Głosie Nauczycielskim” przedkładałem mu lojalnie w przeglądzie prasy), polecił mi zawiadomić Zarząd Główny, że przyjmie delegację, o ile jej przewodniczącym będzie Stefan Żółkiewski, pełniący wciąż funkcję wiceprezesa Związku. Ustalono dzień, godzinę i wreszcie kilkuosobowa delegacja ZNP pojawiła się u nas. Gabinet prezydenta przygotowałem osobiście. Józef otrzymał polecenie przyniesienia w czasie konferencji tacy z kawą i koniakiem.
Bierut przyjął delegację nauczycieli bardzo serdecznie. Nie była to zrazu oficjalna rozmowa, a przyjacielska pogawędka. Być może, iż prezydenta dobrze usposabiała obecność Stefana Żółkiewskiego, człowieka uczciwego, o nieprzeciętnych walorach umysłu i charakteru. Był on długoletnim działaczem partyjnym, w czasie okupacji przebywał cały czas w Polsce, w Warszawie, był jednym z uczestników pierwszego posiedzenia Krajowej Rady Narodowej w warunkach okupacyjnej konspiracji. Bierut rozpoczął konferencję od pytań, jak się przedstawia sytuacja nauczycieli, szczególnie na wsi, jakie są warunki ich pracy i bytu.
W składzie delegacji do Belwederu znaleźli się również i PSL-owcy; między innymi dawny, przedwojenny działacz „Wici”, Wawrzyniec Dusza, wtedy - gorliwy zwolennik Mikołajczyka. Był on przekonany, że wszystko zmieni się na lepsze, gdy tylko Mikołajczyk obejmie, władzę w Polsce. Aby zaś niewdzięczny i kapryśny los nie zapomniał o jego własnych, tj. pana Duszy zasługach przy spodziewanych zmianach, trzymał się blisko boku Mikołajczyka, dość często przybywającego do ZNP. W obecności Wawrzyńca Duszy można było jeszcze jakoś wytrzymać, pod warunkiem, że ten nie odzywał się. Dusza wziął się jednak na sposób - zauważył, że ci działacze mają szacunek i powodzenie, którzy na wszelkich zebraniach mówią dużo, głośno, z wielką pewnością siebie i z oczywistą siłą przekonywania. Na każdym zatem ważniejszym zebraniu, posiedzeniu, naradzie zarządów głównych różnych organizacji - a nie wiadomo, dlaczego zawsze bywał na wszystkie takie zebrania zapraszany - gdy po wygłoszonym referacie przewodniczący narady zwracał się do obecnych z zapytaniem, kto chce zabrać głos, od razu i czym prędzej objawiał się Dusza. Zaczynał mówić szybko, bardzo głośno, z zapałem, z wielką pewnością siebie. To samo już reflektowało obecnych w sensie pozytywnym dla mówcy, który w dodatku pierwszy zgłaszał się, aby podzielić się z obecnymi swoimi myślami. Ale, gdybyż to można było wiedzieć, o czym mówi i o co mu chodzi. Wypowiadał on bowiem wiele luźnych uwag, nie mających żadnego związku ani ze sobą, ani z poruszanym tematem. Jak to zwykle bywa - nie przeszkadzano mu lojalnie, słuchano go cierpliwie; niektórzy może oczekiwali, że powie wreszcie coś sensownego. Ale byli i tacy, którzy, zasugerowani sposobem przemawiania Duszy, nie potrafili `ocenić jego gadania i zupełnie serio wydawało im się, że Dusza mówi mądrze. Wreszcie, po dostatecznie długim przemówieniu, Dusza milkł i popadał w jakieś odrętwienie. Osiągał on leszcze inny pożytek ze swojego wystąpienia: prasa miała zwyczaj wyliczania mówców, zabierających głos na danym, zebraniu. Przy tym nie oceniano wcale tego, czy mówili mądrze, czy głupio. Po prostu pisano: w dyskusji zabierali głos - i wyliczano nazwiska.
Od tej pory wszędzie na pierwszych miejscach w notatkach prasowych zaczął się pojawiać Dusza. Wkrótce począł on urastać do rangi bardzo aktywnego, bardzo popularnego działacza społecznego. Tym bardziej więc zapraszano go na wielkie posiedzenia i narady.
I teraz, na audiencji u Bieruta, który ledwo zapytał o sytuację nauczycieli, na wsi, od razu jako pierwszy wyrwał się Wawrzyniec Dusza i począł mówić, swoim zwyczajem, głośno kwieciście, dobitnie - i oczywiście zupełnie bez sensu. Bierut słuchał go uważnie, ale i z narastającym zdziwieniem. Wreszcie, gdy trwało to zbyt długo i gdy Dusza „wciąż, jeszcze nie mówiło do rzeczy, przerwał mu Żółkiewski i nadał konferencji właściwy ton. Wówczas pozostali, przedstawiciele ZNP wprost zasypywali Bieruta informacjami o obecnej doli nauczyciela na wsi, o jego przeciążeniu pracą i najróżniejszymi obowiązkami, którymi zewsząd wszystkie czynniki partyjne i administracyjne obarczają nauczyciela. Wyliczano skrupulatnie wszystkie trudności i niedostatki, wytykając zarazem objawy niedbalstwa ze strony władz. Stwierdzano, że nauczyciele należą do najmniej zarabiających w Polsce, że przy tylu społecznych zajęciach nie ma czasu na zarobek dodatkowy. Domagano się, aby spełnić obietnice i wydźwignąć nauczyciela do należnej mu pozycji społecznej. A tego nie da się uczynić inaczej, jak tylko poprzez odpowiednio dobre uposażenie i zapewnienie takiej ilości wolnego czasu, jaka jest nieodzowna do samokształcenia. Bo bez pracy nad sobą, bez samokształcenia, nauczyciel nie będzie mógł odegrać tej roli wychowawczo-społecznej, do jakiej jest powołany.
Żółkiewski milczał, nie uważając za stosowne łagodzić tych wypowiedzi. Bierut powiedział, po dłuższej chwili namysłu, że niezmiernie mu zależy na tym, aby nauczyciel był w pełni zadowolony z warunków swojej pracy; nauczycielstwo, w swojej szerokiej masie bardzo przecież postępowe, słusznie spodziewało się tyle po władzy ludowej. Ta władza przyszła w naszym kraju i po to, by właśnie zrealizować idee upowszechniania oświaty, nauki, kultury. By dźwignąć cały naród, by uwolnić go od pęt ciemnoty i obskurantyzmu. Nie uczyni się tego bez nauczycielstwa; musi ono mieć do tak wytężonej pracy siły, a państwo ludowe winno ochraniać i wzmagać te siły. Ale musimy uwzględnić i obecną sytuację kraju, dźwigającego się ze straszliwych ruin. Właściwie, można powiedzieć, że ludzie pracują teraz prawie darmo. Nie stać kraju nawet na takie uposażenie, które zapewniłoby minimum egzystencji. Ale musimy pracować ile sił - mówił Bierut - dla przyszłości Polski. Na razie ludzie muszą jakoś sami sobie dawać radę, choć wiadomo, że przymusowa sytuacja często może sprowadzać na bezdroża. Ale i pod tym względem nauczycielstwo wykaże swój hart ideologiczny. Przezwyciężymy pierwsze trudności, urządzimy kraj, a wtedy po jakimś czasie, może niezbyt długim, nauczycielstwo w Polsce doczeka się takiej pozycji społecznej i takiego uposażenia, jakiego do tej pory nigdy nie miało.
Wreszcie rozmowa zeszła na zagadnienia pedagogiczne, na różnice w nauczaniu między szkołą dawną a obecną. Przed wojną osią wychowawczą i światopoglądową była w szkołach polskich religia, a rządy dusz sprawował ksiądz prefekt, który pełnił główną rolę wychowawczą w szkole. Ówczesny system wychowania był zarazem pełen różnych fałszywych pruderii, którymi maskowała się burżuazja. Istniały one dla mas, aby je wprowadzać w błąd; burżuazja nie miała żadnych zasad, powodowała się najczęściej pogańskim kultem użycia, w czym pomagały jej pieniądze. Nauczycielowi przychodzi więc i obecnie wydać walkę różnym ciemnym siłom, rządzącym do niedawna umysłami Polaków. Musi on podjąć niezwykle ciężką pracę nad przebudową umysłów i charakterów ludzkich.
Dalsza mowa Bieruta dotyczyła obecnej organizacji szkolnictwa, jego upowszechniania, a następnie innych problemów z zakresu pedagogiki. Bierut zdradzał przy tym dużą znajomość i tej dziedziny wiedzy, ku zaskoczeniu delegacji, a przy uśmiechającym się z lekka Żółkiewskim. Operował nawet fachowymi terminami pedagogicznymi. Miałem wrażenie, że dobrze się przygotował do tej konferencji.
Zresztą Bierut nie tracił żadnej okazji, żeby się czegoś nowego dowiedzieć, rzucał się na każdą naukową książkę, jakiej nie znał. Kiedyś kazał mi dostarczyć główne dzieła z zakresu filozofii, psychologii i historii sztuki. Potem, przy jakiejś okazji, dłużej rozmawialiśmy o zjawisku psychologicznym, określanym mianem „katatymia” (wpływ uczuć na sądy).
W ogóle Bierut, jako kftmunista, wyznawał leninowski żarliwy kult wiedzy. Miał ogromny szacunek dla rozumu ludzkiego, dla dzieł naukowych. W swoim gabinecie rozbudowywał wciąż i tak już potężną szafę biblioteczną. Niekiedy kazał mi sprowadzać nowe książki; na widok każdego nowego dzieła naukowego twarz jego rozjaśniała się. Mówił, że jego prawdziwym wypoczynkiem po pracy jest samokształcenie. Na koniec Bierut z łagodnym wyrazem twarzy podziękował obecnym za interesującą rozmowę i powiedział, że być może będzie mógł przybyć na zjazd nauczycieli w Bytomiu. Jeszcze tylko Wawrzyniec Dusza chciał na zakończenie zabrać głos, jakby na początku nie dano mu mówić dostatecznie długo. Ale za przykładem Żółkiewskiego wszyscy już powstawali z krzeseł i Żółkiewski wprost pociągnął nie spieszącego się Duszę za sobą.
W pierwszym krótkim sprawozdaniu z konferencji, wydrukowanym nazajutrz w prasie, rozmyślnie pominąłem nazwisko Duszy. Po ukazaniu się notatki informującej o przyjęciu delegacji ZNP przez Bieruta, Dusza żalił się przez telefon z hamowanym szczerym gniewem, że nazwisko jego zostało pominięte, a przecież przemawiał pierwszy i dość długo.
Następnego dnia po obiedzie Bierut wezwał mnie do siebie i zachęcił do zajęcia miejsca w fotelu naprzeciwko jego biurka. Był to znak, iż zanosi się na pogawędkę. Bierut poczęstował mnie papierosem. - Czy oni poszaleli - nawiązał do konferencji - z tymi swoimi żądaniami natychmiastowych, wielkich podwyżek pensji dla nauczycielstwa? A skąd ja im na to wezmę? Gdzie znajdę potrzebne na ten cel ogromne sumy pieniędzy? Ja wiem dobrze, co się tam u nich dzieje. Z tymi swoimi żądaniami natychmiastowych podwyżek popadli już po prostu w psychozę. Przecież nie tak dawno krzyczeli o powszechny strajk nauczycieli. Teraz, zaraz po wojnie? Kiedy się buduje wszystko od podstaw, kiedy się wypracowuje nową rolę, nowe zadania dla nauczycielstwa? I to są prawdziwi ideowcy, postępowi pedagodzy? Od razu, z miejsca torpedować władzę ludową strajkiem powszechnym? Wyraźnie żerują na tych nastrojach PSL-owcy, którzy chcą nas od tej strony uderzyć. Mikołajczyk znalazł sobie sojusznika i chce go poprowadzić do walki. Dam im, to będę musiał dać i innym: głodującym urzędnikom, marnie płatnym kolejarzom, służbie zdrowia, która haruje prawie bez zapłaty. Pan sobie wyobraża, jak się przedstawia stan zdrowia społeczeństwa po niedawnej wojnie, ile na przykład mamy ludzi zrujnowanych kompletnie psychicznie? Gdybym poszedł na tego rodzaju podwyżki - to trzeba by natychmiast zaniechać potężnego, dziejącego się przecież u nas, procesu głębokich reform ustrojowych, a to pochłania mnóstwo pieniędzy, wymaga ogromnych inwestycji. Czyż oni nie zdają sobie sprawy z położenia kraju po wojnie? Przecież my nie mamy nic, ale to absolutnie nic. Przez Polskę przetoczył się trzy razy walec wojny, front nad Wisłą stał około pół roku, nasze miasta zostały zrujnowane, Warszawa przestała istnieć. Naród rozgoniony po świecie, podzielony politycznie. Ileż to zawodów, słusznych i urojonych żalów, goryczy, zebrało się w psychice polskiej? Zostaliśmy doszczętnie ograbieni przez okupanta. Nasza zasobna rodzima emigracja zabrała ze sobą też co tylko mogła, wywieziono od nas prawie wszystko złoto. Skąd możemy oczekiwać pomocy? Właściwie naród musi się dźwigać własnymi siłami i własną pracą. Usiłuje nas wesprzeć ZSRR, ale sam jest wyniszczony do ostateczności. Wciąż ważą się losy naszych ziem zachodnich. A przecież naprawdę to tylko Związek Radziecki nas popiera, bo alianci, szczególnie Anglia, znów chcą nam dać na zachodzie jak najmniej. To jest stara historia, znów nie chcą osłabić Niemców i znów naszym kosztem. Polska nigdy ich nie obchodziła i tym bardziej nie obchodzi teraz. Jak wobec tego wszystkiego można atakować nas tak bezwzględnie o podwyżki? - Bierut wpatrywał się we mnie udręczonymi, żałosnymi i bezradnymi oczyma.
Zabrałem się teraz do napisania komunikatu z odbytej konferencji, przy tym w dyskretny sposób uwzględniłem i ostatnią wypowiedź Bieruta. Pisałem żarliwie, z pasją, starając się przy tym zachować jakąś obiektywną proporcję między rajcami obu stron. Wydało mi się, iż rzecz wypadła nie najgorzej. Dałem Bierutowi tekst do przejrzenia i akceptacji. Zwrócił mi go bez żadnej poprawki. Przesłałem go więc PAP z adnotacją: KO (komunikat obowiązujący). Nazajutrz cała prasa w Polsce drukowała na pierwszych stronach to moje sprawozdanie.
Wkrótce przyszła reakcja opinii. Z kół rządowych i partyjnych dzwoniono do Belwederu, do Wasilewskiego, a nawet i do Bieruta z gratulacjami świetnego artykułu o wizycie nauczycieli w Belwederze.
Do Bieruta wpadł po coś Żółkiewski. Na mój widok od razu wyciągnął do mnie wyprostowaną dłoń, jakby oddawał mi ją na własność, i rzekł z powagą: Tak, to zostało napisane rozsądnie.
Tylko w ZNP nie bardzo wiedziano, jak się ustosunkować do mojego sprawozdania, bo chociaż uwzględniłem w nim wszystkie postulaty delegacji - to jednak nie podkreśliłem, że najważniejszą w tej chwili sprawą są natychmiastowe podwyżki pensji nauczycielskich.
Bierut zaprosił mnie do siebie. Był zadowolony, ale jednocześnie dręczyło go to, że cała prasa przedrukowała to sprawozdanie tak bez zmian, tak posłusznie, bez własnego komentarza. Co należy uczynić, aby było z tym nieco inaczej? Niestety, nie umiałem prezydentowi na to odpowiedzieć.
Zjazd w Bytomiu wyznaczony został na drugą połowę listopada. W ZNP bardzo mnie proszono o to, bym przekonał i namówił Bieruta do zaszczycenia zjazdu swoją osobą. Przy każdej więc okazji w Belwederze robiłem wzmiankę o tym zjeździe - troszkę zachęcając do niego prezydenta, a gdy kiedyś i Żółkiewski otwarcie powiedział, iż dobrze byłoby, aby Bierut przyjechał na ten zjazd, prezydent wreszcie zdecydował się i oświadczył: Dobrze, więc pojadę. Powiedzcie im, by w programie zrobili miejsce i na moje przemówienie.
Na kilka dni przed zjazdem Bierut oznajmił mi, że do Bytomia pojedziemy pociągiem. Na dwa dni przed wyprawą, w czasie mojej nieobecności, zadzwonił do sekretariatu Kazimierz Rusinek, ówczesny poseł do KRN, głośny obrońca Gdyni w 1939 r. w batalionach czerwonych kosynierów, z prośbą, aby prezydent zezwolił mu (znali się nieźle z Bierutem) na zabranie się z nim w salonce pociągu, którym prezydent pojedzie na zjazd nauczycielski do Bytomia. I jak to on, czyniący wszystko w pośpiechu, odłożył zaraz słuchawkę, nie czekając na wyrażenie zgody przez Bieruta.
Wszedłem do sekretariatu akurat na koniec tej rozmowy. Górska pobiegła zaraz do Bieruta, a po chwili prezydent wezwał mnie do siebie. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Stał za biurkiem, był całkowicie odmieniony, chmurny, surowy, sam nie siadał i mnie nie prosił, bym usiadł.
- Komu pan mówił o tym, że ja pojadę w środę wieczorem pociągiem do Bytomia? - spytał mnie ostro i dość obcesowo.
Zmieszałem się, nie wiedziałem, co się tu dzieje. Odrzekłem, że nikomu nie mówiłem, że w ogóle nie wiem, o co chodzi. Bierut patrzył przez chwilę na mnie zimno, z namysłem.
- Został podany do publicznej wiadomości absolutnie poufny termin mojego wyjazdu pociągiem do Bytomia. Pan sobie zdaję sprawę z tego, co to znaczy w warunkach prawie wojny domowej? To byłaby dopiero gratka dla strony przeciwnej: upolowanie mnie - przyglądał mi się w dalszym ciągu z osobliwą ciekawością, jakby w specjalnych warunkach naszego życia przypominał sobie o konieczności niewierzenia nikomu.
- O niczym nie wiem, panie prezydencie - odrzekłem.
- No więc, dobrze - skinął mi na rozstanie głową. Ale nie było całkiem dobrze, gdyż ledwo się znalazłem w sekretariacie wezwała mnie do Wasilewskiego jego sekretarka. Dyrektor przyjął mnie po staremu przyjacielskim uśmiechem, ale czułem, że tym razem uśmiech ten nie jest zupełnie szczery, bo zarazem coś bardzo obcego powiało od Wasilewskiego.
- Panie Stanisławie - zaczął po koleżeńsku - pan bywa w ZNP. Ostatnio rozmawiał pan z nimi w sprawie udziału prezydenta w konferencji w Bytomiu. A nawet nakłaniał pan i namawiał prezydenta do wyjazdu na tę konferencję. Prezydent zgodził się na nią, ustalony został termin wyjazdu pociągiem. Czy więc nie powiedział pan komu w Związku, może przypadkiem, o tym terminie, o jeździe pociągiem?
Odpowiadałem swobodnie, naturalnie, że absolutnie nikomu nic nie mówiłem i że zdaję sobie sprawę z wagi takiej informacji, przekazanej w obecnych warunkach na zewnątrz. Wasilewski na to odrzekł mi, że o wyjeździe prezydenta wiedzieli tylko: Górska, ja, on - Wasilewski i Walawski. Nikt poza nami. A tymczasem Kazimierz Rusinek dzwoni?, by zamówić się do salonki. Skąd on wie o tym wyjeździe? A jeśli on wie, to wie już cała Warszawa. Niestety, i ja nie miałem pojęcia, skąd Rusinek mógł się o tym dowiedzieć.
Po powrocie do sekretariatu odczułem, że spotkałbym się może nawet, z jakimś protestem w przypadku, gdybym chciał iść teraz do domu. Dyskretnie obserwowano mnie. Nawet porucznik w hallu trochę popatrywał na mnie, zdaje się, że polecono mu pilnować mnie dyskretnie. Trochę więc już całą tą sytuacją ubawiony powiedziałem do Górskiej, że mam dzisiaj tyle pracy, że będę musiał siedzieć w Belwederze chyba do jedenastej wieczorem. Wysłuchała tego w milczeniu, ale w południe dziewczyna z kuchni i mnie przyniosła obiad.
Tymczasem zaalarmowano cały UB, by jak najszybciej odnalazł posła Kazimierza Rusinka. Jednocześnie wszelkimi drogami badano, skąd Rusinek mógł dowiedzieć się o terminie wyjazdu prezydenta. Godziny upływały i wciąż nie opuszczaliśmy Belwederu: Bisrnt, Górska, ja, Wasilewski i Walawski. Tymczasem pisałem sobie spokojnie do „Trybuny Ludu” jakiś artykulik o sprawach oświatowych. Gdzieś już przed godziną dziesiątą do Bieruta zadzwonił telefon z linii najbardziej poufnej. Po rozmowie Bierut dzwonił do Wasilewskiego. Po chwili ten ostatni wezwał mnie do swojego gabinetu.
- Panie Stanisławie! - powiedział stojąc przy biurku i nalewając koniak do kieliszków. - Sprawa się wyjaśniła, to premier na posiedzeniu Rady Ministrów powiedział głośno: Ponieważ w środę wieczorem prezydent jedzie pociągiem do Bytomia... Zapomnieliśmy zupełnie wszyscy o tym, że Osóbka dowiedział się o terminie od prezydenta. I, jak często bywa, po prostu się wygadał. Nawet i Rada Ministrów nie o wszystkim musi wiedzieć. Któryś z ministrów, chcąc się z nami zabrać do Katowic, zadzwonił do zaprzyjaźnionego z nim Rusinka i powiedział: To i ty możesz z nami pojechać. Uprzeź tylko o tym Belweder. I stąd ta cała historia! - wykrzykiwał ochoczo Wasilewski. - Cieszę się, że wszystko jest dobrze - zawołał i uderzył mnie przyjacielsko po plecach.
Nazajutrz, gdy po zapowiedzeniu się wszedłem do gabinetu Bieruta z jakimiś aktami, prezydent przywitał mnie pogodnie i robiąc miejsce na swym biurku dla nowej teczki z papierami powiedział;
- Niech pan wchodzi do mojego gabinetu bez meldowania się i pukania. Nie przeszkadzajmy sobie nawzajem - dodał tonem swojskim i zaraz otworzył przyniesioną przeze mnie teczkę.
Spoglądano teraz na mnie z troską i z obawą, czy bardzo dotknął mnie wczorajszy dzień, ale ja byłem w pogodnym nastroju; ostatecznie ze względu na wagę instytucji mieli przecież prawo do podejrzliwości.
Na dzień przed terminem zjazdu w Bytomiu, wychodząc od Bieruta. Górska powiedziała do mnie tonem przyjaznym: Pan prezydent pana prosi. Bierut stał przy swoim biurku, naprzeciw niego Wasilewski. Widocznie przed chwilą rozmawiali o czymś pogodnym, bo jeszcze lekkie i miłe uśmiechy pozostały na ich twarzach.
- Proszę pana - powiedział Bierut - trzeba, by tak wyglądało, że ja jednak pojadę tym pociągiem do Bytomia. Pociągu tego wcale nie odwołaliśmy. Ale nie ja pojadę - tylko pan. Będzie pan występował w mojej roli, w roli prezydenta - poprawił się - aż do końca, to znaczy aż do momentu mojego zjawienia się w Katowicach. Następnego dnia rano przylecę do Katowic samolotem. Nikt nie może się dowiedzieć, że Bierut nie jedzie pociągiem. Proszę przyjść na dziesiątą wieczorem do Belwederu. Pojedzie pan na stację do pociągu moim samochodem z eskortą.
Bierut po wydaniu tego polecenia, skinął głową na znak, że to już wszystko. O dziesiątej, ubrawszy się w swój dobry, ciemny garnitur, stawiłem się w Belwederze. Pociąg do Katowic odchodził z Włoch o godzinie 23.10. Dopiero od Włoch zaczynały się tory kolejowe zdatne do użytku, dalej w kierunku miasta to już była Warszawa ze wszystkimi jej rumowiskami, potrzaskanymi nasypami kolejowymi, zerwanymi, przywalonymi ceglanymi blokami z rozbitych domów. Uporządkowanie tych terenów wymagało wielu jeszcze miesięcy ciężkiej pracy.
Wasilewski, który mi towarzyszył, powiedział, że wystarczy, jeżeli wyjadę z Belwederu za piętnaście jedenasta. Wóz prezydenta, samochody jego świty, były identyczne w kształcie, tak by nie można było wiedzieć, w którym jedzie prezydent. Ta wzmożona ostrożność była konieczna przy poruszaniu się po Warszawie późnym wieczorem. W mieście wieczorem i przez całą noc wciąż było słychać strzały, często zajadłe terkoty broni maszynowej. W ciemnościach, wśród ruin i dołów zniszczonego, a teraz wciąż jeszcze bardzo skąpo oświetlonego miasta chodziły patrole UB i Korpusu Bezpieczeństwa. Bardzo często nocami dochodziło do ostrych starć zbrojnych.
Na dziedzińcu przy samochodach stała kompania eskorty prezydenta. Młodzi żołnierze w postawie na spocznij żartowali między sobą. Byli uzbrojeni w pistolety i karabiny maszynowe oraz w ręczne granaty. Dowódca eskorty, ów ogromnie przystojny, o sylwetce siłacza, a zarazem dziwnie flegmatyczny major, przechadzał się po dziedzińcu i ciągle ziewał. Ale w stosownym momencie od razu przeobraził się w sprawnego żołnierza, znakomitego przełożonego, gdy żelaznym głosem krzyknął swojemu oddziałowi komendę. Żołnierze błyskawicznie stanęli na baczność jak mur, a potem na nową komendę rzucili się co tchu do swoich wozów, w których ulokowali się natychmiast.
Tuż do stopni pałacu podjechała cicho limuzyna prezydenta, w której ja - eskortowany przez Wasilewskiego - umieściłem się zaraz. Długi wąż samochodów pomknął przez ociemniałe miasto. Szczególnie teraz rozumiałem, jak było niebezpieczne to ujawnienie terminu wyjazdu Bieruta. Przecież tu, po drodze, gdzieś w okolicach Włoch można było urządzić zasadzkę i kolumnę samochodów prezydenta rozbić granatami i ogniem karabinów maszynowych. Ale dojechaliśmy szczęśliwie. Pociąg, złożony z salonki prezydenta i z kilku ochraniających wagonów, stał już w prawie zupełnych ciemnościach. Eskorta wyskoczyła na moment z wozów, ja skierowałem się do salonki. Żołnierze wrócili wtedy do wozów, radzi, że już mają czas wolny i pomknęli całą kawalkadą w głąb Warszawy. Raptem dopadł mnie wysoki zawiadowca stacji w czerwonej czapce, bardzo wystraszony i pomieszany.
- Proszę pana, nie widzę pana prezydenta. Czy pociąg...? - niech pan zachowa całkowicie przy sobie to, co pan widzi czy też to, czego pan nie widzi - odrzekłem zaraz niecierpliwie i szorstko.
Ze zdumieniem spostrzegłem, że przybieram w tej sytuacji władczy, arbitralny ton.
- Pociąg musi odejść dokładnie o wyznaczonej godzinie - dodałem.
Zawiadowca zasalutował i pobiegł szybko ku stacji. W salonce siedziało już parę osób, dwóch ministrów, kilku wiceministrów i dyrektorów departamentów. Uzgodnili oni przedtem z Belwederem, że mogą zabrać się w salonce do Katowic. Moją obecność przyjęli z respektem i jakby z jakimś lękiem, ponieważ słyszeli moją rozmowę z naczelnikiem stacji. O nic już nie pytali. Przywitałem się z nimi po kolei. Teraz byłem dla nich niemal samym Bierutem. Przeszedłem do pokoju prezydenta. Za chwilę zjawił się steward w mundurze kolejarza i spytał, czy będę coś jadł i pił. Zamówiłem parówki, piwo i kawę.
Pięć minut przed odjazdem pociągu wskoczył do salonki z dobroduszną miną, tak jakby się przyłączał do przyjaciół udających się na wesołą wycieczkę, poseł Kazimierz Rusinek. Ponieważ stałem na froncie, najpierw przywitał się dość niedbale ze mną, i zaraz pobiegł do ministrów.
- Gdzie pan przebywał przez cały czas, panie pośle - wykrzyknąłem wesoło - skoro całe Ministerstwo Bezpieczeństwa nie mogło pana w Warszawie odnaleźć?
- Tak, czyżby? - odrzekł Rusinek, który wszystko traktował jakoś niefrasobliwie. - Było się u różnych znajomych, tu i tam.
Opowiedziałem mu potem o wszystkich tych komplikacjach, które wywołał jego telefon do Belwederu. Ale i tym nie przejął się w ogóle. Wróciłem do pomieszczenia prezydenta, gdzie po chwili steward postawił przede mną na stole zamówione potrawy. Byłem głodny, więc zabrałem się zaraz do jedzenia.
Pociąg teraz, zaledwie w kilka miesięcy po wojnie, miał się wlec do Katowic całą noc. Położyłem się wobec tego do łóżka i wkrótce twardo zasnąłem. Steward obudził mnie przed Katowicami. Ogoliłem się starannie, ubrałem” wypiłem kawę, niewiele jadłem. Wchodziłem powoli rzeczywiście w skórę prezydenta kraju, który w takiej chwili myślał przecież o tym, aby pojawienie się jego przed ludźmi wypadło jak najlepiej. Już wjeżdżaliśmy na teren miasta. Po drodze widzieliśmy przez okna wielu ludzi obok toru pociągu, którzy machali powitalnie chorągiewkami. Stanąłem już przy wyjściu z salonki, ministrowie jako świta, solidarnie za mną z tyłu. Ostatnich kilkaset metrów przed dworcem widać już było tłumy publiczności; na pierwszym planie na peronie kompania honorowa wojska z orkiestrą, opodal grupka ubranych na czarno panów - zapewne miejscowi dygnitarze.
Pociąg zatrzymał się z wolna, akurat naprzeciwko kompanii honorowej. W tej chwili podbiegł do salonki jakiś wysokiej rangi kolejarz i otworzył przede mną na całą szerokość drzwi. Zszedłem po schodkach na peron, za mną świta. Kompania honorowa sprezentowała broń, orkiestra zagrała hymn narodowy. Kroczyłem wolnym krokiem przed wyprężoną na baczność kompanią wojska, za mną z minami odpowiednio uroczystymi - świta. Traktowali oni wszystko serio, nie wiedzieli, jakiego rodzaju wysłannikiem Belwederu jestem. I we mnie budziły się uczucia, jakich nigdy bym się po sobie nie spodziewał. Nabrałem dostojnego kroku, czułem, iż twarz moja staje się uroczysta, mądra i łaskawa. I już dygnitarze o obliczach promiennych, jakby je rozjaśniło słońce, sypnęli się ku mnie z powitaniami, gdy nagle wkroczył między nas wszystkich szef miejscowego UB wraz z kilkoma swoimi ludźmi. Zagarnął mnie, ministrów, kilku miejscowych dygnitarzy i całe to towarzystwo poprowadził szybkim krokiem bocznym wyjściem na dziedziniec, gdzie stało już kilka wielkich limuzyn. Ale ministrowie zaraz gdzieś pierzchli (przyjechali do Katowic tylko w swoich sprawach służbowych), pozostał tylko Rusinek i szef UB. Wsiedli ze mną do limuzyny prezydenta - reszta umieściła się w pozostałych samochodach - i szybko pojechaliśmy gdzieś w głąb miasta. Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się przed piękną willą, stojącą na uboczu w małym ogrodzie, gdzie rosły choiny i drzewa liściaste. Tutaj wszyscy wysiedliśmy i zaprowadzono nas do obszernego salonu wewnątrz willi. Szef UB oświadczył, że „gospodarz przyleci samolotem na godzinę jedenastą, a my będziemy go tu oczekiwali”.
Po jakiejś godzinie otrzymaliśmy z Warszawy telefon, że tam jest pogoda i prezydent już zapewne wnet wystartuje. U; nas natomiast zrobiło się ciemno, pochmurno i zaczął padać śnieg. Spoglądaliśmy z niepokojem na zasnute gęstymi chmurami niebo. Za piętnaście minut powiadomiono nas telefonicznie, że Bierut już leci. W ciągu następnej półtorej godziny Katowice opanowała prawie zupełna ciemność, walił gęsty śnieg. Wnet ubielił on miasto, pola. Czekaliśmy na Bieruta z narastającym napięciem. Naraz usłyszeliśmy nad miastem ciężki, głuchy warkot transportowca, jakim się prezydent często posługiwał. Samolot jeszcze nie lądował, okrążył miasto jeden raz, po czym - przy zupełnej ciszy w naszym salonie - po raz drugi.
- Jeśli będzie krążył trzeci raz, to nie Wyląduje - informował przyciszonym głosem szef UB - chociaż prezydent będzie upierał się przy lądowaniu. Gospodarz, niestety, nadto lekceważy wszelkie niebezpieczeństwa - mówił szef jakimś osobliwym tonem.
W połowie trzeciego okrążenia ryk samolotu nagle ucichł.
- Wylądował - powiedział szef i odruchowo podszedł do okna.
Po upływie pół godziny szef wybiegł do zajeżdżających przed willę dwóch samochodów i przyprowadził po chwili Bieruta i jeszcze kogoś z miasta. Bierut przyleciał do Katowic nie zapowiadany, o czym wiedziało tylko parę osób.
Teraz w salonie Bierut zbliżył się z uśmiechem `najpierw do mnie i podając mi dłoń powiedział żartobliwie:
- No, jak się pan czuje, panie prezydencie? Teraz to już musi pan mnie przekazać swoją funkcję, bo jeszcze trochę i może by pan nie zechciał tego uczynić.
- Nie byłbym godzien takiego stanowiska, panie prezydencie - odrzekłem stając na baczność i doceniając ten żart.
- Nigdy nic nie wiadomo! - odrzekł szczególnym tonem Bierut, a widząc wśród gości Kazimierza Rusinka - pogroził mu z daleka palcem i powiedział: Z panem posłem to ja sobie na osobności porozmawiam.
Rusinek ukłonił się z daleka dość niedbale i jakoś nie przejął się tą żartobliwą pogróżką.
Bierut nie chciał koniaku, wypił jedynie kawę, coś zjadł. Stronił od alkoholu; na przyjęciach stał przed nim wciąż prawie nie naruszony kieliszek. Jadał również mało, do tego stopnia, iż Górska często narzekała, że „prezydent nie kocha jeść”.
Po telefonie z Bytomia informującym, że zjazd ZNP rozpocznie się za pół godziny, wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy. Szef UB został w Katowicach.
O godzinie siódmej rano wyjechała z Warszawy wojskowym samochodem z jakimś pułkownikiem Wanda Górska i już o godzinie jedenastej była w Bytomiu. Zastaliśmy ją w hallu gmachu, w którym mieściła się wielka sala konferencyjna, wypełniona już po brzegi delegatami na zjazd nauczycielski. Przy stołach na podwyższeniu siedzieli członkowie prezydium zjazdu w pełnym składzie. Czekano tylko na Bieruta. Weszliśmy gromadką: najpierw prezydent, za nim Górska i ja. Wszyscy powstali z miejsc i poczęli witać Bieruta oklaskami. Z miłym wyrazem twarzy Bierut pomachał przyjaźnie ręką i zasiadł w trzecim rzędzie na widowni.
Wstępny referat wygłosił prezes ZNP, Kazimierz Maj. Powitał on najpierw dostojnego gościa (sala znowu odpowiedziała oklaskami) i przeszedł zaraz do zasadniczej sprawy: do określenia obecnej sytuacji życiowej i zawodowej szerokich mas nauczycielstwa polskiego. Od razu wyczułem, że to jego wystąpienie będzie ostre i wojownicze. I tak też się stało. Przemówienie prezesa było pełne ironii, szyderstw, prostackiego i złośliwego natrząsania się z władzy ludowej. Maj, dostrzegając, że osiąga należyty efekt, że rozruszał zebranych i że swobodnie nimi kieruje, przeciągał swoją grę, wymyślał już sytuacje niepoważne i paradoksalne, wywołując tym coraz głośniejsze salwy śmiechu, aż do już wręcz obraźliwego rechotania. Powstawała nieznośna atmosfera skandalu; wydawało się, że pod adresem Bieruta padnie za chwilę z sali jakiś brutalny okrzyk. Maj zaś wciąż podsycał to wszystko. Już się śmiano nie z tego, co on mówił, ale wyraźnie z sytuacji, w jakiej znalazł się Bierut.
Odwróciłem się do tyłu i aż się przeraziłem tych twarzy o szeroko rozdziawionych ustach od głośnego rechotu, pełnego złośliwej satysfakcji; tych poczerwieniałych twarzy o rozbłysłych szyderczo oczach. 2al mi się zrobiło Bieruta, który siedział nieruchomo, utkwiwszy wzrok w jedno miejsce. Jeszcze chwila, a nie wytrzymałbym i głośno przerwałbym Majowi to jego zupełnie nieprawdopodobne wydziwianie. Na szczęście akurat skończył i zszedł z mównicy z miną szczególnego ubawienia. Sala drżała od burzliwych, nie kończących się oklasków, które wielokrotnie przewyższały te, jakimi przywitano Bieruta. Ale Bierut ani drgnął, uparcie patrzył przed siebie.
Przyszedł wreszcie moment na zabranie głosu przez Bolesława Bieruta. Gdy kroczył do mównicy, posypały się jakby wymuszone, skąpe oklaski. Bierut wygłosił przemówienie takim tonem, jakby bezwzględnie musiał spełnić ten swój ciężki obowiązek do końca. Mówił tak, jakby jego słowa nie były kierowane do obecnych tu na sali, ale do szerokiej opinii, do opinii całego narodu. Mniej więcej powtórzył swoje sądy, jakie wypowiedział na konferencji w Belwederze z delegacją ZNP. Dłużej tylko wdał się w podkreślenie znaczenia pedagoga, jego roli oświatowej i wychowawczej. Był zdania, że nie docenia się w gruncie rzeczy ogromnych wpływów nauczycielstwa na kształtowanie się świadomości narodu, na jego rozwój. Stwierdził, że właściwie nauczyciel i szkoła wychowują społeczeństwo. Dłużej' i rozmaitymi przykładami udowadniał tę swoją tezę. Stąd wielka odpowiedzialność nauczycieli, stąd konieczność nabrania jak największego przeświadczenia o tym, że to niebagatelna praca, i stąd, oczywiście, obowiązek otoczenia nauczyciela ze strony państwa jak największą opieką.
Po wygłoszeniu swojej mowy, Bierut skierował się od razu ku drzwiom wyjściowym. Powstano z miejsc i pożegnano prezydenta bladymi oklaskami.
Ja miałem obowiązek pozostania do końca posiedzenia. Dalsze obrady odbywały się w nastroju niejakiej konsternacji, choć Maj swoimi dowcipami znów próbował rozruszać salę. Pod koniec konferencji Kazimierz Rusinek zaproponował mi, abyśmy wrócili do Warszawy obaj koleją. Przystałem na to chętnie. Wyszliśmy z sali, Rusinek pożegnał obradujących pogardliwym machnięciem ręki. Więcej już o konferencji nie rozmawialiśmy.
Po zjeździe bytomskim nastroje W Belwederze były kiepskie, choć Bierut zdawał się nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi do całej tej sprawy. Taki przebieg zjazdu stanowił właściwie wypowiedzenie wojny przez Związek. W ZNP podjęto jednak próby odrobienia powstałego zła. Zaangażowano do tego ważne osoby. Któregoś dnia, już po posiedzeniu prezydium KRN w Belwederze, usłyszałem naraz pukanie do drzwi mojego gabinetu, a na moje zachęcające zaproszenie, w drzwiach ukazał się promiennie uśmiechnięty minister Czesław Wycech; Podbiegł do mnie żwawym kroczkiem, ukłonił się, a następnie szepnął przymilnie:
- Chciałbym z wami, kolego, zamienić parę słów, ale pewnie nie macie czasu, pewno nie macie czasu! - i szastnął nóżką.
Zawsze szanowałem i lubiłem Wycecha, ceniłem jego wybitnie postępową działalność przedwojenną. W ten sposób nigdy nie zwracał się do mnie, więc teraz zmieszany i nawet przerażony, zerwałem się z miejsca, oddałem mu ukłon pełen szacunku i wyrzekłem pospiesznie:
- Ależ skąd! Zawsze jestem do dyspozycji kolegi ministra. Wycech nieco się stropił i mówił już spokojniej:
- Bo, widzicie, najlepiej byłoby, gdybyśmy mogli porozmawiać spokojniej gdzieś na zewnątrz. Czy nie chcielibyście, o tak na przykład, przyjść do mnie w najbliższą niedzielę na obiad? - spytał wprost. - Mam mieszkanie w gmachu Ministerstwa Oświaty na Szucha.
W mieszkaniu ministra jedliśmy obiad tylko we dwóch. Był niezły, z butelką wina, z kawą. Podawała nam pyzata i po wiejsku uśmiechająca się dziewczyna. Rozmawialiśmy sobie przyjemnie i dość swobodnie. Czuliśmy się już tylko kolegami, nauczycielami, jak za dawnych, przedwojennych czasów, kiedy łączyła nas wspólnota myśli i zupełna szczerość wypowiadanych sądów. Przy winku z rozrzewnieniem wracaliśmy do tamtego okresu, kiedy byliśmy młodzi, pełni wiary w człowieka i w świat.
Wycech począł oceniać obecną sytuację polityczną w Polsce. Narzekał na wiele spraw; jako ministrowi PSL wolno było mu to czynić, miał do tego prawo. Zaskoczyło mnie jednak to, że w swojej ocenie ówczesnej Polski posługiwał się banalnymi, jakby powiedzieć - staroendeckimi argumentami. Człowiek na takim stanowisku, mógł mieć sądy bystrzejsze. Tym bardziej, że Wycech kiedyś, jako postępowy publicysta, odznaczał się roztropnością i krytycyzmem. Widocznie bieg późniejszych wydarzeń zmienił go nieco.
Po obiedzie Wycech przeszedł wreszcie do zasadniczej kwestii. Jako dawny działacz Związku Nauczycielstwa Polskiego, podobnie jak wiele innych wybitnych osób ze Związku i z warszawskiego środowiska nauczycielskiego potępiał bezwzględnie to, co zaszło na zjeździe w Bytomiu. Zdaje sobie w pełni sprawę z absolutnie niewłaściwej atmosfery, jaka wtedy tam powstała. Ale wszystkiemu - twierdził - jak winien Kazimierz Maj, z powodu po prostu swojej głupoty. I on właśnie rzucił złe światło na cały ogół nauczycielski. Wszyscy byli zaskoczeni niepoważnym przemówieniem Maja.
- Otóż, kolego - kontynuował - prosilibyśmy was, jako byłego nauczyciela i również związkowca, byście konferencję w Bytomiu naświetlili prezydentowi od tej strony, że wszystko popsuł Maj przez swoją głupotę i że ogół nauczycielstwa absolutnie się z nim nie zgadza i potępia jego zachowanie się na zjeździe.
Tak więc obdarzono mnie niejako oficjalną misją przekonania Bieruta o nieodpowiedzialności Kazimierza Maja - prezesa ZNP. Widocznie w wyższych kołach nauczycielskich głowiono się nad tym, jak naprawić złą atmosferę, wynikłą po zjeździe bytomskim, i po dłuższych deliberacjach - i to prawdopodobnie w obecności samego Kazimierza Maja - nabrano przekonania, że nie ma innego wyjścia, jak tylko zwalić wszystko na niego. Musiał się on na to zgodzić, jeśli chciał sprawować dalej funkcję prezesa.
Czekałem na sprzyjający moment, aby skierować rozmowę z Bierutem na zjazd bytomski. Trafiłem na taką okazję, zresztą ostatnio coraz rzadszą, i szybko począłem mówić o opinii, jaka kształtuje się w środowisku nauczycielskim, że ogół nauczycielski potępia niedobrą atmosferę zjazdu i całe zło przypisuje głupocie prezesa Związku, Kazimierza Maja.
- Głupi ludzie dochodzą do wielkich wpływów w Związku Nauczycielstwa? - zapytał Bierut ze zdziwieniem, ale i tonem jakby bagatelizującym, gdyż w tym czasie miał ważniejsze sprawy na głowie.
W jakiś tydzień po zjeździe w Bytomiu, Bierut dzwonkiem wezwał mnie do siebie (gdy chciał ze mną mówić naciskał dzwonek dwukrotnie). Wcześniej wszedł do jego gabinetu marszałek Rola-Zymierski. Bierut rozmawiał z marszałkiem, już zmierzającym do odejścia, na stojąco przy biurku. Prezydent, gdy mnie dojrzał, powiedział głośno:
- Proszę pana, umarł Wincenty Witos. Na pogrzeb wyjadę do Krakowa jutro wieczorem, pociągiem. Niech pan omówi i zorganizuje wraz z Ministerstwem Komunikacji tę moją podróż.
Ukłoniłem się im obu i wyszedłem z gabinetu. Gdy wracałem do sekretariatu ogarnęło mnie wzruszenie: prezydent zapewne chciał mi dać po niedawnej nieufności jawną, i to w obecności marszałka, pełną satysfakcję.
Udałem się do Ministerstwa Komunikacji, bo nie chciałem takiej sprawy załatwiać przez telefon. Ustaliliśmy dokładną godzinę wyjazdu prezydenta, omówiliśmy wszystkie inne szczegóły.
Do Krakowa pociąg z prezydentem przybył wczesnym rankiem. Byliśmy wszyscy wyspani, bo mieliśmy miejsca w wagonie sypialnym. W pociągu ulokowało się także sporo dziennikarzy. W Krakowie zawieziono prezydenta i jego świtę do specjalnych sal reprezentacyjnych w mieście, gdzie czekało na nich śniadanie. Tak się złożyło, że przy długim stole zasiadło sporo osób, a w pobliżu prezydenta - no wiadomo dlaczego i kto to spowodował - znalazła sę delegacja PSL. Wśród nich i Mierzwa,' bardzo `agresywny działacz PSL-owski. Zachowywał się niespokojnie, był podrażniony, wojowniczy. Na widok Bieruta spochmurniał. Prezydent był zwykle bardzo uprzejmy dla ludzi, którzy znajdowali się w jego towarzystwie. Tak więc i teraz, sądząc, że okolicznościowo wszyscy znajdują się na jakimś gruncie neutralnym, zwrócił się do Mierzwy z jakąś żartobliwą uwagą. Mierzwa odpowiedział Bierutowi niezbyt grzecznie, a za chwilę począł urągać na krytyczną sytuację, w jakiej znajduje się kraj. Tak więc korzystając ze spotkania z Bierutem (może mu to ktoś ułatwił) w niesamowitej ciszy wygłosił przy stole swoje polityczne expose.
Bierut wysłuchał zacietrzewionego, o histerycznie zmienionej twarzy Mierzwę, z jakąś ciekawością, jakby w tym sprzyjającym zbiegu okoliczności chciał się od niego dowiedzieć o opozycji jak najwięcej, całą prawdę. Ale gdy Mierzwa umilkł i tylko jeszcze z emocji sapał - Bierut nie odzywał się, nie uważał widać za stosowne polemizować z nim. Odpowiedział Mierzwie, obecny przy stole, inżynier Jan Rabanowski, minister komunikacji. Był to prosty, poczciwy i dobroduszny człowiek, wyrosły z ludu, bez manier. Teraz uważał za swój zwyczajny obowiązek, by w obecności Bieruta odpowiedzieć Mierzwie. Bierut słuchał, a potem uśmiechnął się blado. Na koniec wstał i powiedział: No, czas już iść do kościoła. Wszyscy rączo podążyli za Bierutem, radzi, że uwalniają się od dalszej polemiki z Mierzwą, który już teraz nie mógł się wypowiadać, gdyż nie miał słuchaczy.
Bierut musiał wraz z całą świtą udać się na nabożeństwo do bazyliki Mariackiej. Wiedziałem, ile go to kosztowało, gdyż największą i najbardziej szczerą niechęć Bierut przejawiał do księży i ich wszelkich religijnych praktyk. Widocznie w okresie swojej działalności komunistycznej przed wojną miał jakąś ciężką przeprawę z nimi, czego jednak nie mogłem odnaleźć w jego biografii. Dość, że o klerze wypowiadał się zawsze z prawdziwą złością. Ale prezydent zdawał sobie sprawę z wpływów kleru w Polsce, wiedział, że jest to potęga o międzynarodowym zasięgu, dysponująca nie tylko potężnymi ośrodkami propagandy, ale i różnymi nieodgadnionymi możliwościami działań zakulisowych. Właściwie, w nowej powojennej rzeczywistości na jawną i to często bezkompromisową opozycję mógł sobie pozwolić - w Polsce jedynie kler. Czynił to zresztą uparcie i konsekwentnie, aż doszło do bardzo ostrego konfliktu. Bierut, jak to dostrzegałem, starał się mimo wszystko oceniać polski kler obiektywnie, a nawet' przyznawał mu duże zasługi w czasie okupacji. Toteż, w toczącej się teraz w Polsce walce ideowo-politycznej hamował - nieco - w prasie partyjnej - publicystyczne zapędy tych, którzy - przy podejmowania tematu opolscy-księża - i papież” gotowi byli-wypisywać Bóg wie co, Ale to pozyskiwanie kleru przez władzę ludową jakoś nie bardzo wychodziło; była to dla partii sprawa najtrudniejsza. Tak wiać, gdy kiedyś zadzwonił do mnie jakiś proboszcz z Dolnego Śląska z zapytaniem, czy możliwa byłaby jego osobista audiencja u prezydenta - Bierut na tę wiadomość tak się przyjemnie ożywił, jakby bardzo tęsknił do widoku sutanny. Oznajmił mi, abym poprosił proboszcza, by zechciał za trzy dni jeszcze raz zadzwonić w tej sprawie. Bierut rzekł do mnie, że przedtem trzeba sprawdzić, kto to taki. Wkrótce ustalono, że jest to czterdziestoparoletni, energiczny proboszcz, przebywający od niedawna w tej parafii, przejawia sporą i raczej dobrą inicjatywę społeczną, w każdym razie stara się pozyskać dla polskości bardzo trudny tam jeszcze teren. Więcej danych nie było. Bierut, zachęcony tą charakterystyką, zgodził się na audiencję.
I oto w wyznaczonym dniu w Belwederze pojawił się po raz pierwszy autentyczny ksiądz w sutannie. Był wysoki, o silnej budowie, ale twarz miał nieco mroczną. Czynił wrażenie człowieka z charakterem. Bierut przyjął go życzliwie. Rozmawiali dość długo, twarze obu jaśniały potem wyraźnym ukontentowaniem. Bierut był zadowolony.
Wizyty proboszcza w Belwederze powtarzały się. Akurat zbliżały się święta. I było to miłym, niemal swojskim obrazkiem, gdy wysoki, w długiej sutannie ksiądz szedł przez dziedziniec do Belwederu, jakby z bożonarodzeniowymi opłatkami. Prawie za każdym razem ksiądz zmierzał do Wasilewskiego, który wręczał mu kwit na pieniądze. Wreszcie przez jakiś czas przestał się u nas pokazywać. Ale za to przyszły o nim wieści z jego parafii, że pobrane pieniądze nie poszły na te cele, o jakich proboszcz żarliwie się przed Bierutem rozwodził.
Po jakimś czasie ksiądz znów zadzwonił, ale prezydent nie chciał go przyjąć. Proboszcz nie dał jednak za wygraną; telefonował co kilka dni, nawet ze swojej parafii z Dolnego Śląska, z prośbą o audiencję w niezmiernie ważnej sprawie. Widocznie inwestycje wymagały nowych funduszów. Bierut jednak nie chciał go widzieć i odmawiał stanowczo.
Teraz, zmierzając na nabożeństwo do kościoła, zdawał sobie Bierut sprawę ze swej roli prezydenta i z konieczności, jakie z tego wynikają. Stanął w pobliżu trumny Wincentego Witosa w otoczeniu swojej świty i jakiś obolały, posępny, pogrążył się w zadumie. Ta pobladła twarz Bieruta przykuwała powszechną uwagę. Cała grupa komunistów wysłuchała nabożeństwa w katolickim kościele; stali sztywni, poważni. W kościele było wielu duchownych - biskupów i pomniejszej rangi księży. Modły odprawiano niezwykle uroczyście, wystawnie, przeciągając je w nieskończoność, jakby chodziło o zademonstrowanie całej władzy kleru nad duszami ludzkimi. Swoje praktyki religijne wykonywali tak długo i z takim namaszczeniem w obecności Bieruta, jakby mieli cichą nadzieję, iż może się nawróci. Żaden cud jednak nie nastąpił.
Wreszcie ruszył przez miasto długi kondukt pogrzebowy; prezydent Bolesław Bierut wraz z całą świtą szedł pieszo za trumną.
Tak więc zmarł Wincenty Witos - jeden z wiceprezydentów KRN, przedstawiciel Stronnictwa Ludowego, które odegrało poważną rolę w minionym dwudziestoleciu, stając się obok partii robotniczych jedną z głównych sił politycznych kształtujących losy państwa. Chłopskie stronnictwo Witosa miało wtedy swoich premierów, ministrów, bogatą i dobrą prasę, prowadziło własny ruch oświatowy. Ku wściekłości pewnych kół mieszczańskich i związków ziemiańskich, chłop zaczynał być współgospodarzem w państwie. Najwybitniejszy jego przywódca - Wincenty Witos reprezentował tę karierę polityczną chłopa polskiego. Teraz, po zasłużonym życiu, odprowadzano go z wielkimi honorami.
Po pogrzebie Witosa, podczas obiadu dotarła do mnie dziennikarka z warszawskiego PAP, o różowej uśmiechniętej buzi, i błagała, bym umożliwił jej odbycie choćby króciutkiej rozmowy z prezydentem. Podszedłem do Bieruta, i powiedziałem mu o dziennikarce.
- Początkująca? - zapytał. Skinąłem głową.
- Niech przyjdzie.
Po chwili panna znalazła się przy stole razem z prezydentem. Zadała mu jakieś pytania, otrzymała jakieś odpowiedzi i uszczęśliwiona pobiegła, by to wszystko przepisać. Później prosiła mnie, bym dał tekst prezydentowi do zatwierdzenia. Bierut rzucił nań od niechcenia okiem i zaraz mi zwrócił. Ale dziewczyna prosiła, aby wywiad był autoryzowany, aby ona mogła się poszczycić wywiadem z panem prezydentem, własnoręcznie przez niego autoryzowanym. Bierut na moich parę słów, z końcowym „debiutantka”, złożył swój podpis na maszynopisie. Dziewczyna porwała tekst i znikła.
Jednym z zajęć prezydenta było przyjmowanie w Belwederze obcych ambasadorów, składających listy uwierzytelniające. Obowiązkowo przesyłałem do prasy krótkie sprawozdania z tych uroczystości, z podaniem nazwisk osób biorących w nich udział. W swoim czasie Wasilewski kazał mi, abym dla prestiżu Belwederu w sprawozdaniach tych wymieniał i własne nazwisko, określając swoją funkcji; służbową, jako dyrektor biura prasowego albo sekretarz prasowy prezydenta. Sprawozdania te kierowałem zawsze do PAP.
Prezydent ogromnie nie lubił ceremonii związanych z przyjmowaniem w Belwederze posłów i ambasadorów, gdyż zabierały mu one czas, mąciły tok zajęć. Bierut absolutnie nie był przywiązany do mieszczańskiego trybu życia, czymś takim nauczył się gardzić przez długie lata siedzenia w więzieniu. Przyzwyczaił się jako działacz interesować się jedynie sprawami i problemami konkretnymi. Do takich spraw, jak kto gdzie mieszkał, co jadał, i w czym chodził - nie przywiązywał prawie żadnej wagi. Toteż Górska musiała niekiedy niemal siłą nakłaniać Bieruta do założenia wizytowego garnituru na przyjęcie jakiegoś ambasadora. Z czasem, wobec mnożących się tego rodzaju uroczystości w Belwederze, postanowiono kupić prezydentowi frak. Ja miałem to uczynić w czasie mojej okolicznościowej wizyty w Szwecji. Ale Bierut stanowczo i niezwykle gwałtownie zaprotestował.
- Jak dudek w żaden sposób wystroić się nie dam - wołał - małpę w cyrku do publicznych występów również ubierają we frak. Swoją osobą nie dam jeszcze jednego powodu do ogólnych szyderstw - mówił sarkastycznie. - Jako prezydent na frak jeszcze nie zasłużyłem.
Niekiedy z powodu uroczystości przyjmowania ambasadora obcego państwa z listami uwierzytelniającymi powstawały nieoczekiwane kłopoty. Pewnego razu przegapiono w Belwederze dzień przybycia jakiegoś ambasadora. A potem nikt nie wiedział, kto jest odpowiedzialny za pilnowanie tych terminów i kogo ewentualnie należałoby teraz strofować. Na przyszłość mnie obciążono jeszcze i tym obowiązkiem, gdyż chyba najlepiej znałem terminarz zajęć prezydenta.
Otóż któregoś dnia, gdy Bierut w swoim gabinecie prowadził jakąś ważną rozmowę z działaczem partyjnym, nagle na dziedziniec Belwederu zajechały samochody dyplomatyczne wraz z autem naszego MSZ. Wyfrakowani i umundurowani goście tłumnie weszli do belwederskich sal. Zaalarmowano prezydenta, że przybył ambasador z listami uwierzytelniającymi. Nie było chwili do stracenia; ambasador wraz z osobami towarzyszącymi wkroczył już do saloniku, sąsiadującego z Salą Pompejańską, gdzie odbywały się wszystkie tego rodzaju uroczystości. Było przyjęte, iż ambasador chwilę czekał na prezydenta, ale przecież niezbyt długo; wszelkie opóźnienia bowiem nabierały już wymowy niemal politycznej i mogły spowodować niepożądane komplikacje. Bierut więc porzucił przedstawiciela KC i czym prędzej pobiegł do swojej małej garderoby, by założyć „odświętny” garnitur. Przycwałował wystraszony Józef i jął prezydentowi co tchu pomagać w ubieraniu się. Józef musiał zresztą rygorystycznie dopilnowywać, by wszystko było w porządku. Po schodach biegliśmy wszyscy niemal galopem. Był już ostatni dzwonek. Dyplomatyczny zwyczaj nakazywał, by na salę wchodził najpierw ambasador ze swoją świtą, a dwie sekundy później prezydent. Obie grupy stawały naprzeciwko siebie w odległości kilkunastu metrów, jak do pojedynku. Ambasador odczytywał przygotowany na piśmie tekst, po czym prezydent czytał swój tekst, gdzie znajdowała się również przetłumaczona przedtem mowa ambasadora. A tymczasem fotoreporterzy z PAP i z pism robili zdjęcia.
W tym dniu dostrzegliśmy, że Bierut raptem daje do tyłu wysuniętą dłonią jakieś rozpaczliwe znaki. Po chwili dopiero zorientowaliśmy się, że chodzi właśnie o tekst tej odpowiedzi, której Bierut w pośpiechu i nie zabrał ze swojego biurka. Górska wycofała się więc ostrożnie tyłem i schodami pobiegła na górę do gabinetu prezydenta. Gdy nieobecność Górskiej przeciągała się, szef protokołu dyplomatycznego MSZ, Gubrynowicz, syn profesora uniwersytetu, znakomitego historyka literatury, pobiegł do samochodu i pojechał do MSZ. Na szczęście ministerstwo mieściło się niemal o krok od Belwederu, w pięknym gmachu przy dawnej alei Szucha. Szef protokołu dyplomatycznego biegł do swojego gabinetu po kopię przemówienia (zawsze zachowywaną w aktach MSZ) jak szalony, na ostatnich metrach w popłochu usuwano mu się z drogi. Urzędnikom wydawało się, że zaszło coś absolutnie niebywałego, co się w rozumie ludzkim pomieścić nie może. A tymczasem w Belwederze po cichu uaktywniono fotoreporterów.
Gdy ambasador skończył przemówienie, powiedziano mu bardzo uprzejmie, że będzie chwila przerwy celem dokonania wspólnej uroczystej fotografii. Zrezygnowano jednak z tego, gdy w Belwederze niemal z językiem na brodzie i obłąkanymi oczyma pokazał się Gubrynowicz. Bierutowi dyskretnie przekazano tekst, który ten począł głośno odczytywać. Tymczasem na twarzach polskiej świty odbiło się pomieszanie i przerażenie. Okazało się, że Gubrynowicz w galopie chwycił przez pomyłkę tekst powitania ambasadora, który już przed miesiącem złożył listy uwierzytelniające. Na szczęście, asysta obecnego ambasadora nie rozumiała ani słowa po polsku i słuchała Bieruta z uroczystymi twarzami. Prezydent musiał się jeszcze pomęczyć kilkanaście minut na tradycyjnej lampce wina. Dopiero kiedy wszystko skończyło się, Bierut zwrócił się do nas z zapytaniem:
- Powiedzcie mi teraz wreszcie, skąd był ten ambasador?
Do Polski przyjechał ze swoją sporą świtą były prezydent USA - Hoover, który już od czasów pierwszej wojny zajmował się organizowaniem pomocy właśnie dla państw środkowej Europy, najbardziej dotkniętych nieszczęściami i klęskami wojennymi. Ta działalność stała się już niemal jego hobby, jakąś namiętnością. Były prezydent nie mógł już podobno żyć bez czynienia ludziom dobrodziejstw, i to w skali międzynarodowej.
Co prawda, po pierwszej wojnie prezydent sądził, że nasz kontynent tego rodzaju zabaw będzie miał już na długo dosyć. Zajął się tedy udzielaniem pomocy narodom dotkniętym klęskami żywiołowymi. Ale niezmordowana Europa niespodziewanie szybko urządziła sobie nową, jeszcze pokaźniejszą niż poprzednia, awanturę wojenną i znów na gwałt trzeba było udzielać jej pomocy. Prezydent zabrał się do tego poważnie, z całą swoją energią i dużym przecież doświadczeniem. Do Polski przyjeżdżał po to, by na miejscu zbadać raz jeszcze i osobiście rozmiary klęsk i nieszczęść, i zdecydować, czy jednak nie należałoby Polsce mię tylko przywrócić, ale i rozszerzyć niedawne przydziały UNRRA.
Belweder czekał z uroczystym obiadem na prezydenta Hoovera. Zaproszono dwanaście najwybitniejszych `osób z kół politycznych. Oczywiście, byli tu i ministrowie PSL, gdyż prezydent Hoover życzył sobie ponoć ich obecności. Posłano więc od nas zaproszenie ministrowi Wycechowi i ministrowi Piernikowi. Mikołajczyka miało nie być; byłaby to już zbyt wyraźna demonstracja polityczna, a Hoover w te rzeczy nie chciał się mieszać. Swojej pomocy nie uzależniał od jakichś warunków politycznych, głosząc, iż nieszczęśliwi ludzie są nieszczęśliwi wszędzie jednakowo.
Mikołajczyk zresztą pokazywał się w Belwederze dość rzadko. Urzędował wśród swoich zwolenników i pracowników jak w twierdzy. Nadchodził jednak okres zasadniczych pertraktacji, rozmów, ostatecznych rozgrywek politycznych - i okoliczności te zmuszały niejako Mikołajczyka do przychodzenia do Belwederu. W miarę jak zbliżał się okres wyborów, walka z PSL nasilała się.
W dniu tym już na godzinę przed terminem stałem w hallu Belwederu, aby witać przybywających amerykańskich gości i naszych ministrów. Mnie powierzono tę rolę, ponieważ Wasilewski przeprowadzał akurat u siebie jakieś bardzo ważne rozmowy z niektórymi ministrami. Ubrałem się w swój elegancki garnitur i w otoczeniu kilku urzędników z kancelarii głównej witałem co chwilę przybywających ministrów.
Wkrótce samochody z ambasady amerykańskiej zatrzymały się przed pałacem. Wysiadł z nich Hoover, ambasador Bliss-Lane i jeszcze dwóch panów o wybitnie anglosaskich twarzach. Wkroczyli oni do hallu, a Bliss-Lane pośpieszył zaraz do mnie i głośno oznajmił Hooverowi: Mister Łukasiewicz, press secretary of president Bierut.
Wysoki, chmurny Hoover w milczeniu podał mi dłoń. Poprowadziłem ich wszystkich do Sali Pompejańskiej, do której w tym samym momencie wszedł prezydent Bierut. Po powitaniu grono dostojnych osób ruszyło do sali obok, gdzie był już przygotowany stół do obiadu. Górska i Józef powiedli gościa na honorowe miejsce, pozostali (poza ambasadorem Bliss-Lanem, który usiadł obok Hoovera) odznajdywali swoje krzesła według bilecików, leżących na stole.
Przy stole bankietowym zapanowała niemal uroczysta cisza. Józef roznosił na tacy zakąski. Prezydent Hoover siedział zimny, bez najmniejszego ruchu, niby automat, który dopiero specjalnymi zabiegami można doprowadzić do właściwego funkcjonowania. Józef rozlewał do wspaniałych kielichów rodzime wino owocowe. Gubrynowicz z MSZ oznajmił teraz głośno, nieco żartobliwie, że do obiadu poleca się szanownym gościom świetne wino produkcji krajowej. Amerykanie więc dość pospiesznie umoczyli usta w kielichach, zaś Polacy o sztucznie uprzejmych minach czynili to mniej skwapliwie. Hoover po wypiciu pół kielicha „świetnego wina produkcji krajowej” robił wrażenie człowieka czymś niemile zaskoczonego.
Prezydent Bierut powitał serdecznie amerykańskich gości, a tłumacz zaraz to wszystko przetłumaczył. Wzniesiono toast, a więc trzeba było znów pić „świetne wino”. Czynił to odruchowo i Hoover, niemal jak wprowadzony w ruch automat. Ale automat ten przejawiał teraz bardziej ludzkie uczucia, które coraz wyraziściej odbijały się na jego obliczu - właśnie po wypiciu wina. Hoover odpowiedział dość krótko Bierutowi. Tłumacz znowu przetłumaczył. Ja niewiele co usłyszałem, bo Hoover mówił niewyraźnie. Zrozumiałem zaledwie kilka słów. Ale do prasy podałem, (miałem już pod tym względem doświadczenie z czasów Eisenhowera) dość obszerne przemówienie gościa. Potem znajomi mówili do mnie: Przeczytaliśmy z satysfakcją wypowiedź Hoovera - to była prawdziwa mowa amerykańskiego męża stanu.
Do końca obiadu wygłoszono jeszcze kilka toastów, więc znów trzeba było pić wino i Hoover czynił to ulegle. Obiad skończył się o wyznaczonej porze i amerykańscy goście odjechali - jak dostrzegłem - na jakieś ponaglające znaki Hoovera.
Rzeczywiście przewidywane wcześniej przez Józefa nieszczęście nastąpiło. Hoover zarządził natychmiastowy wyjazd z Polski. Na odjezdnym oświadczył w ambasadzie: Polscy komuniści chcieli mnie dla jakichś swoich celów otruć, życia pozbawić. To są straszni ludzie.
Nikt nie był w stanie byłemu prezydentowi amerykańskiemu wytłumaczyć, że być może jego żołądek nie znosi takich potraw i win, jak polskie. Upierał się on, że był to „zamach” na niego - i o Polsce więcej słyszeć nie chciał.
Bierut bardzo dbał o rozwój Łazienek; nie żałował na ich odbudowę pieniędzy, choć z reguły był oszczędny. Czynił wszystko, aby uporządkować i odbudować ten najpiękniejszy park Warszawy, mocno zniszczony przez wojnę. Aby mieć gdzie lokować ważnych gości, a także dla celów reprezentacyjnych, najpierw odrestaurowano Pałac Myślewicki i Bierut kazał rozpocząć roboty w Pałacu Na Wyspie. Kiedyś udaliśmy się tam z grupą architektów i radnych miasta, aby obejrzeć ruiny.
Bierut miał rower, który chował w specjalnym składziku. Otóż czasami wymykał się na nim w głąb Łazienek i używał sobie samotnie jeżdżąc wszystkimi alejkami. Gdy uczynił to po raz pierwszy, dopiero po jakimś czasie zorientowano się w Belwederze, że prezydenta nie ma. Szukano go wszędzie i na wszelkie sposoby, nawet w piwnicach - daremnie. Wojskowa ochrona miotała się jak dzika, również bezskutecznie. Wreszcie wszyscy najbliżsi współpracownicy Bieruta zeszli się w sekretariacie i długo w absolutnym milczeniu na siebie spoglądali. Przecież minęło już cale dwie godziny poszukiwań. Na koniec Wasilewski zadzwonił do Urzędu Rady Ministrów, bezpośrednio do samego Osóbki-Morawskiego z ostrożnym, dyplomatycznym zapytaniem, czy nie ma tam prezydenta Bieruta. Ale premier skłonny do wszelkich krotochwili, roześmiał się i powiedział niefrasobliwie: To wy z Belwederu mnie pytanie, gdzie jest prezydent? Pilnujcie go lepiej. Może pojechał do Gomułki? Ale Gomułki nie było w Warszawie, udał się na wiec do Lublina. Stopniowo wytwarzała się więc sytuacja wręcz dramatyczna; wszyscy zaczęli już u nas myśleć, że to może zbrojne podziemie porwało prezydenta i rozglądaliśmy się po sobie podejrzliwie. Kto też spośród nas mógł im to ułatwić? Minęła jeszcze dłuższa chwila i już chciano ogłosić alarm, gdy od strony parku Bierut wjechał z impetem na rowerze na dziedziniec Belwederu, zręcznie zeskoczył z siodełka z lekkością młodzieńca wbiegł po schodach do swego gabinetu. Tego dnia był w znakomitym humorze i długo pracował w swoim gabinecie. Od tej pory ochrona dobrze pilnowała prezydenta i kiedy się tylko wyrwał do Łazienek na swoim rowerze - oni co tchu jechali samochodem za nim. Bierut spostrzegł, że i w ogrodzie go pilnują, zatarasował więc rowerem drogę samochodowi i... zwymyślał porzędnie ochronę, krzycząc, że jeśli i w Łazienkach będą go prześladowali - to będzie do nich strzelał. Było to niewykonalne, gdyż prezydent nigdy nie miał przy sobie żadnej broni. Głowiono się więc nad tym, w jaki to niezauważalny sposób strzec prezydenta i w Łazienkach.
Z czasem Bierut zajął się bliżej pracą ogrodnika i jeździł już do niego na grządki warzywne, bo i takie on uprawiał. Siadywali sobie tam gdzie rosła marchew, pietruszka, młode ogórki, oglądali je z wielką uwagą, grzebali w ziemi i o czymś długo gawędzili.
W tych chwilach Bierut nie był prezydentem, a jego rozmówca ogrodnikiem. Stawali się zwykłymi ludźmi, cieszącymi się rozmową, która ich frapowała.
Z czasem prezydent powziął myśl o ustanowieniu funkcji generalnego intendenta Łazienek. Na stanowisko to powołał, ku pewnemu zaskoczeniu administracji Belwederu, swojego ciotecznego brata, Antoniego Bieruta, przebywającego dotąd na jakiejś posadzie w Krakowskiem. My wszyscy nie podejrzewaliśmy istnienia jeszcze innego Bieruta, a oto ujrzeliśmy go wreszcie prawdziwego, z krwi i kości, czekającego najspokojniej w sekretariacie na rozmowę z prezydentem.
Antoni Bierut wyglądał interesująco. Był od prezydenta młodszy o jakieś dziesięć lat (mógł mieć lat czterdzieści kilka), wyższy, tęższy, przystojniejszy, o regularnych rysach twarzy, sprawiającej miłe wrażenie. Był spokojny, zrównoważony, chyba zdawał sobie w pełni sprawę ze swojej pozycji bliskiego krewnego prezydenta. Nie bez pewnej satysfakcji zameldowałem go teraz Bierutowi.
- Panie prezydencie, pan Antoni Bierut czeka na rozmowę.
- Niech wejdzie - odrzekł zwyczajnie Bierut.
Krewny prezydenta podniósł się z fotela i z godnością wszedł do gabinetu. Odbyła się niezbyt długa rozmowa i Antoni Bierut został mianowany głównym intendentem Łazienek, ze szczególnymi kompetencjami w sprawach restauracji zabytkowych pałacyków i gruntownego odnowienia ogrodu.
Antoni Bierut zaczął urzędować bardzo uroczyście. Przeprowadzał najpierw rozmowy z odpowiednimi urzędnikami Belwederu, wzywając ich do siebie do kancelarii głównej, gdzie obrał sobie reprezentacyjne biurko. Ale wnet wpadł na pomysł, że powinien mieć własny pokój, raczej w samym Belwederze, w pobliżu prezydenta; przecież cząstka jego władzy spadała teraz w jakimś sensie i na niego. Kazał więc ustawić odpowiednie biurko w rogu Sali Pompejańskiej. Wyglądał tutaj rzeczywiście bardzo imponująco, może nawet o wiele bardziej efektownie niż sam prezydent. Urzędnik, wezwany teraz do Bieruta, nie wiedział o kogo chodzi i biegł, skruszony i wystraszony, do prezydenta, ale gdy okazywało się, że prosi go Antoni, a nie Bolesław nie zdążył wyzbyć się uniżoności, która Antoniemu sprawiała wyraźną satysfakcję. Wkrótce przekonano się, że poczyna on sobie z pracownikami Belwederu jak prawdziwy zastępca prezydenta, a może i od niego jeszcze ważniejszy. Ruchy przybrał powściągliwe, dostojne, minę miał uroczystą. Mówił przy tym takim tonem, jakby jego polecenia nie podlegały żadnej dyskusji.
Wyczułem, że Antoni Bierut chce być w pewnym sensie i moim zwierzchnikiem i że zanosi się, iż będzie bardziej wymagający niż jego cioteczny brat. Poważnie się zastanawiałem, jaką obrać taktykę postępowania z tym człowiekiem. Jego pycha rosła zastraszająco szybko. Pracownicy Belwederu już bali się nie prezydenta, który dla wszystkich był miły i uprzejmy, i w tym co czynił bardzo taktowny, ale Antoniego Bieruta. Wreszcie zdecydowano, że najlepiej będzie, jeśli Antoni Bierut umieści swoje biuro w jednym z wolnych skrzydeł Pałacu Myślewickiego. Propozycje tę przyjął zadziwiająco chętnie i zaraz zaczął to swoje biuro urządzać z rozmachem, a do Belwederu przychodził teraz coraz rzadziej. Nie upłynęło zbyt wiele czasu, gdy do otoczenia prezydenta poczęły się przesączać niejasne wieści o tym, jak Antoni Bierut pojmuje swoją funkcję generalnego inspektora Łazienek. Ze, owszem, sprowadza on piękne meble, wspaniałe dywany, ale część tych rzeczy wędruje do jego prywatnego mieszkania, które sobie wybrał również w tymże Pałacu Myślewickim. Zrazu życzliwi obserwatorzy przypuszczali, że chodzi tu o bezpieczne przechowywanie najcenniejszych rzeczy. Ale gromadzone rzeczy wkrótce gdzieś znikały. Nie było ich w Pałacu Myślewickim, nie ozdabiały sal Belwederu, ani też nie znajdowały się na przechowaniu w prywatnym mieszkaniu intendenta.
Niezadługo głównym pomocnikiem generalnego intendenta - Antoniego Bieruta został również intendent - Stanisław Sadkowski, dokonujący dla Belwederu większych zakupów, głównie na Ziemiach Odzyskanych. Ci dwaj panowie jakoś szybko i bez żadnych trudności porozumieli się całkowicie ze sobą. I nawet nie było w tym przeszkodą wysokie mniemanie o sobie Antoniego Bieruta. Sadkowski, zawsze w dobrym humorze, teraz jeszcze poweselał, wprost chwytał ludzi za serca promieniującym optymizmem. Przyjemnie było w tych ciężkich chwilach patrzeć na niego - na człowieka zadowolonego ze wszystkiego.
Sadkowski miał teraz mnóstwo pracy, był w ciągłym ruchu; restauracja pałacyków wymagała ciągle nowych zakupów, więc jeździł bardzo często na Ziemie Odzyskane. W niektórych częściach parku ciągle warczały samochody ciężarowe; jeździły do Łazienek tam i z powrotem. Nikt się temu nie dziwił, gdyż restauracja pałacyków wymagała hurtowych zakupów wielu towarów. Część tego lokował na przechowanie w swoim prywatnym mieszkaniu, w którym odbywały się także liczne, niemal przez całą dobę trwające, przyjęcia. Intendent generalny też był w nieustannym ruchu, można go było odszukać teraz w Łazienkach tylko wśród samochodów ciężarowych, pak, skrzyń. I do Krakowa wypadało mu jeździć częściej, aby osobiście nadzorować cenne transporty. Wszystko to trwało czas dłuższy, zresztą nikt się nie spodziewał, by rekonstrukcja pałacyku mogła być dokonana w najbliższych tygodniach.
Ale był jeszcze jeden intendent, od biur KRN, Jan Papiewski. Starszy, elegancki pan, którego łączyły ponoć jakieś dawne, zażyłe stosunki z rodziną Bieruta. To co się działo w Pałacu Myślewickim, od dawna już budziło jego czujność i uwagę. Przespacerował się on po placach budowy, przyjrzał się pakom, skrzyniom, odnotował ruch samochodów - nie musiał zbierać zbyt licznych dowodów. Był doświadczony na tyle, że od razu zorientował się, w czym rzecz. Kiwał tylko z podziwem głową. Na koniec udał się na poufną rozmowę do dyrektora Wasilewskiego. Rozmowa ta przeciągnęła się. Powstała umowa, że jak nadejdzie odpowiedni moment - to Wasilewski da znak i Papiewski poprosi o audiencję u prezydenta.
Wreszcie Papiewski udał się do Bieruta pod pozorem złożenia jednego ze swoich zwykłych sprawozdań. Zamknął za sobą bardzo dokładnie drzwi i rozmawiał z prezydentem dłuższy czas. Podobno Bierut poza oczami i uszami ludzkimi był z Papiewskim na ty. Papiewski zaczął od spraw `ogólnych, po czym stopniowo przeszedł do działalności Antoniego Bieruta (później Górska bąknęła mi coś niecoś o przebiegu tej rozmowy). Właściwie przedłożył on tylko prezydentowi niewielką kartkę papieru z wykazem osobistych przychodów generalnego intendenta. W systematycznej kolejności uszeregowanych było na niej kilka kolumn cyfr. Bierut chwycił kartkę do rąk i dłuższy czas przypatrywał się jej w milczeniu. Twarz jego nabiegła krwią od hamowanej ostatkiem sił pasji. Wreszcie skinął głową Papiewskiemu na znak, że może odejść. Zadzwonił zaraz do Wasilewskiego i polecił mu, by nakazał Antoniemu Bierutowi zgłosić się następnego dnia z samego rana. Tego dnia Wasilewski miał twarz niezwykle poważną, chmurną; przesłał polecenie Antoniemu Bierutowi tonem spokojnym i bardzo uprzejmym.
Nazajutrz rano Antoni Bierut przybył do sekretariatu z pewnością graniczącą niemal z nonszalancją. Po chwili udałem się do gabinetu i oznajmiłem o przybyciu obywatela Antoniego Bieruta. - Prosić - `odpowiedział głucho Bolesław Bierut. Generalny intendent Łazienek szedł tam niezbyt spiesznym krokiem. Usiadłem przy swoim biurku podekscytowany, jakby to i na mnie miały za chwilę spaść jakieś ciosy.
W gabinecie prezydenta rozpoczęła się rozmowa, zrazu spokojna i nawet monotonna; jej nieomal kojący pomruk sączył się do mnie poprzez drzwi. Nagle rozległ się wprost niesamowity ryk prezydenta. Takiego jego głosu nie słyszeliśmy dotąd w Belwederze. Zaczynało się dziać coś dziwnego. Bierut krzyczał tak dobrych kilka chwil. Jeszcze kilka minut upłynęło i do sekretariatu wpadł Antoni Bierut o twarzy ciemnej, dziko odmienionej. Biegł przed siebie tak, iż obawiałem się, że nie znajdzie drogi do drzwi i wpadnie na moje biurko. Zachowywał się jak wielki i mocny zwierz, który najniespodziewaniej znalazł się w tak przeciwnych okolicznościach życiowych, iż instynktownie ratował się rejteradą.
Bierut chodził jakiś czas nerwowo po swoim gabinecie, po czym poprosił do siebie telefonicznie Wasilewskiego. Oznajmił mu o swojej decyzji: Antoni Bierut przestaje być od tej chwili intendentem Łazienek, w ciągu trzech dni uporządkuje wszystkie sprawy gospodarcze, wpłaci również w tym terminie do kasy Belwederu znaczną sumę własnych pieniędzy, tytułem odszkodowania. Po tych trzech dniach musi bezwzględnie zniknąć z Warszawy. A zarazem w ciągu tych trzech dni ścisły dozór nad nim sprawować będą władze bezpieczeństwa. Ta nagła odmiana losu Antoniego panicznie podziałała na innych.
Sadkowski bawił w tym czasie, na swoje szczęście, na terenie Ziem Odzyskanych. Widocznie musiał dowiedzieć się o tym, co zaszło w Belwederze, gdyż przedłużył swój pobyt jeszcze o kilka dni, a zarazem nadesłał do administracji Belwederu raport, z którego wynikało jasno jak słońce, że za wszystkie decyzje o sprawach gospodarczych Belwederu wyłączną odpowiedzialność ponosił generalny intendent, Antoni Bierut. Ten ostatni wykonał to wszystko, czego od niego wymagano, i wyjechał z Warszawy.
Przed świętami Bożego Narodzenia Bierut wezwał mnie do siebie i powiedział: Niech pan napisze mi przemówienie. Muszę je wygłosić przy otwarciu takiej to a takiej instytucji naukowej. Ja już nie mam czasu na jego opracowanie. Niech pan zapozna się z odpowiednimi danymi i przygotuje to na pojutrze.
Zabrałem się do tej roboty trochę wystraszony, bowiem dotąd prezydent takich usług ode mnie nie wymagał. Przemówienia przygotowywał i opracowywał zawsze sam, pisał zresztą naprawdę nieźle. Był to umysł głęboki, sprawnie działający, przy tym ożywiały go wielkie idee społeczne zmuszające do myślenia. Wciąż pracował nad sobą i wciąż się rozwijał. Jeśli chodzi o jego dość liczne przemówienia publiczne, to za czasów mojego pobytu w Belwederze - wszystkie napisał sobie sam. Zresztą lubił tę pracę. Raz jeden Ministerstwo Spraw Zagranicznych przysłało mu gotowe przemówienie, w innym wypadku Komitet Centralny PPR - i to była cała pomoc z zewnątrz. Teraz biedziłem się, czy dorównam prezydentowi swoim tekstem. I rzeczywiście, tekst mój wypadł słabo. Jeszcze część pierwsza była do rzeczy, ale dalej zaczynałem nudzić, wpadać w niezbyt potrzebne dygresje i dłużyzny. Dopiero w końcowych zdaniach wszedłem na „właściwą drogę”. Bierut przejrzał maszynopis i powiedział do mnie na drugi dzień: No, niezbyt się panu udała ta moja mowa, ale muszę ją wygłosić, bo już czasu nie ma na napisanie innej. Trochę ją tylko skrócę, jeśli pan pozwoli. Po wygłoszeniu tego przemówienia spotkałem się z opinią wśród znajomych, która mnie zaskoczyła, że Bierutowi bardzo się udało ostatnie wystąpienie. Gdy potem prezydent pytał mnie przy jakiejś okazji o echa „mojego przemówienia” - powiedziałem mu wprost, że, o dziwo, chwalą je. - I ja spotkałem się z podobną opinią - rzekł z uśmiechem Bierut - tak niekiedy bywa i w świecie literackim: dzieło słabe, a tymczasem czytelnicy je chwalą. Już więcej prezydent nie zwracał się do mnie o napisanie wystąpień. Pisał je sobie sam.
Szczególnie starannie Bolesław Bierut przygotował swoje przemówienie na dzień wigilijny pierwszych po wojnie świąt Bożego Narodzenia. Obchodzono je i u nas bardzo uroczyście, w familijnych nastrojach. Wspólną tradycyjną wieczerzę przygotowano w sali jadalnej hotelu sejmowego. Zaproszono na kolację tym razem cały personel administracyjny Belwederu, KRN, przybyło wiele osób z rządu i wielu działaczy partyjnych. Główny stół zajęły liczne władze, z Bierutem pośrodku. Ja ulokowałem się z rodziną przy oddzielnym stoliku, zresztą w zaszczytnej bliskości stołu prezydenckiego.
Bierut wygłosił serdeczne świąteczne przemówienie. Już dawno spostrzegłem, że ilekroć prezydent zwracał się do całego narodu, zdobywał się na jakieś wprost dramatyczne akcenty żarliwości, przekonywania, prośby. Wystąpienia swoje zaczynał zwykle od słów: „Bracia i siostry”. Błagał, wprost błagał, by mu zaufano, by traktowano go jak prezydenta, który naprawdę z całej duszy chce pracować dla dobra narodu i tylko dla dobra narodu polskiego; że przychodzi mu działać w warunkach niełatwych, w okolicznościach szczególnych, ale przecież nie ma innej historycznej drogi. W wigilijnym przemówieniu Bierut wspomniał o tradycjach religijnych, tak mocnych w narodzie polskim. Zapowiedział, że po głębokich reformach społeczno-ekonomicznych przyjdzie okres wielkiego rozwoju, nastąpi gwałtowny wzrost dobrobytu, tak, że nasze półmiski i talerze świąteczne już w niedalekiej przyszłości będę o wiele lepiej i obficiej zaopatrzone.
Po wystąpieniu prezydenta rozpoczęła się wieczerza. Śpiewano kolędy i pieśni partyzanckie. Na sali zapanowały patriotyczne nastroje, właściwe dla kraju, którym kieruje Rząd Jedności Narodu. Wreszcie zaczęły się tańce. Pierwszego walczyka z jakąś panienką o słodkiej buzi zainaugurował prezydent. Śmiało podeszła do niego od sąsiedniego stolika. Tańczył nieźle, z jakimś lirycznym nawrotem do swych młodzieńczych wspomnień.
Zaraz po Nowy Roku rozpoczął się okres intensywnej pracy w Belwederze; nasilała się rozgrywka z PSL i Mikołajczykiem, co prowadziło do ostatecznego określenia się postaw politycznych i mobilizacji sił w obozie związanym z PPR.
Na korzyść PSL działał kościół, poprzez ambonę i konfesjonał, apelując do już przygotowanych i od dawna przez siebie urobionych umysłów szerokich rzesz ludności polskiej. Kościół stawiał teraz na swoich niezawodnych sojuszników, a więc na ciemnotę, bezkrytycyzm i naiwność ludu, instynktownie wrogiego wszelkiemu postępowi, wszelkiej słusznej i rozsądnej myśli, z natury niezdolnego do jakiegokolwiek krytycyzmu, posługującego się baśniowym systemem myślenia, gdzie możliwe i logiczne było to, co z natury swojej nie mogło być ani możliwe, ani logiczne. Nadzieje swoje ludzie prości wiązali niemal zawsze z wydarzeniami nadprzyrodzonymi, z cudami, choć, oczywiście, w żaden sposób nie mogli być pewni swoich urojeń, to jednak byli do nich fanatycznie przywiązani. Tego, kto by ich - dla ich dobra zresztą - od nich odwodził, rozszarpaliby na kawałki. A więc kościół mógł się posłużyć grożącym w każdej chwili wybuchem wściekłości, fanatyzmem tłumów.
Ten tłum polski, bardzo zręcznie popychany do działania, co jakiś czas ukazywał swoje groźne oblicze. Przedstawię tu jeden z przykładów. Ekipy naukowców wyruszyły w Polskę, aby stwierdzić rozmiary zniszczeń i odnaleźć to, co się jeszcze zachowało z historycznych zabytków spośród nagrobków i pomników na starych cmentarzach. Jedna z ekip odnalazła na Kielecczyźnie, na jakimś zapomnianym cmentarzu, groby o niezwykłej wartości muzealnej. Zaczęto je rozkopywać, dobywać z nich stare przedmioty, badać mogiły. Okoliczna ludność została podburzona wieściami, że komuniści rozpoczęli niszczenie wszystkich cmentarzy katolickich, że na ich miejsce mają być wprowadzone inne, bezwyznaniowe, z jednakowymi dla każdego nagrobkami. Sfanatyzowane, rozjuszone kobiety z okolicy, poparte przez ponurych chłopów, w duszach których życie nagromadziło wiele nienawiści, oraz przez rozmaitych miejscowych pomyleńców - uzbrojone w motyki, drągi, siekiery, napadły na pracującą na cmentarzu ekipę naukowców, wśród których były i młode kobiety. Kilka osób spośród nich zabito, kilka ciężko zraniono. Wystraszone niedobitki uciekły do najbliższej stacji kolejowej.
Wydarzenia te posłużyły jako argument dla obu walczących ze sobą stron. Komuniści alarmowali z powodu odwiecznej, nieprzebranej ciemnoty tłumu polskiego, naturalnego sojusznika wszelkich mętów i pasożytów społecznych, zaś tak zwana opinia narodowa rozpuszczała wyolbrzymione, poprzekręcane, odpowiednio skomponowane i najperfidniej „uzasadnione” wieści, że PPR-owcy, bolszewicy likwidują wszelkie stare pomniki, nawet na cmentarzach katolickich, i że nie tylko tradycje religijne, ale i kultura naszego narodu zagrożone są od podstaw. Tego rodzaju opinie i karykaturalne wieści (myśmy w Belwederze mieli obiektywny, kilkakrotnie sprawdzany na żądanie Bieruta, raport o wydarzeniach, sporządzony przez miejscowe władze bezpieczeństwa) dotarły, naturalnie, i do najbardziej kulturalnych środowisk Warszawy, gdzie dano im zaraz, i to skwapliwie, wiarę.
Miałem potem możność rozmawiania na ten temat z dwoma profesorami uniwersytetu. Opowiedzieli mi oni całą historię (nie bez pewnych złośliwości w stosunku do mnie - ze względu na moją pracę w Belwederze), niby to rozbudowaną odpowiednio krytycznie i przepuszczoną przez subtelne filtry pragmatyki naukowej. Tym sposobem wieści te miały formę bardziej kulturalną, ale wymowę tym zjadliwszą. Próbowałem z profesorami polemizować, przekazać im dane obiektywne, znane mi przecież dobrze. Ale tym bardziej mi nie wierzyli, byli fanatycznie przekonani, że ten niby to obiektywizm - to właśnie taka perfidna propaganda komunistów. Oni wiedzieli lepiej, byli o wszystkim lepiej poinformowani. Gdy nie chciałem przystać na ich rację, obrażali się na mnie.
W walce z PPR przyszły również na pomoc PSLowi „siły nadprzyrodzone”. Kler katolicki wcześniej zapowiadał, że mogą zacząć dziać się cuda. I rzeczywiście, długo nie trzeba było czekać. Zaczęły się one zdarzać w wiejskich kościółkach, najczęściej w pobliżu silnych posterunków milicji i UB lub w takim miasteczku, gdzie miejscowe komitety partyjne przejawiały zbyt wielką aktywność propagandową. A ponieważ komuniści robili spokojnie swoje - cuda zaczęły się pojawiać i w wielkich miastach wojewódzkich.
Jak wiadomo, władza ludowa ukonstytuowała się najpierw w Lublinie. I właśnie w tymże samym Lublinie, na znak protestu, wydarzył się jeden z największych ówczesnych cudów w Polsce - i to w samej katedrze. Z potężnymi, poruszonymi tłumami nie mogła sobie dać rady milicja, którą w rezultacie porządnie poturbowano. Ale cuda miały jednak wymowę błahą - dotyczyły tylko spraw formalnych, zewnętrznych - w każdym razie nie zmieniały one układów międzyludzkich i stosunków społeczno-politycznych w kraju. Widocznie w tych kwestiach siły nadprzyrodzone były jednak bezsilne i ograniczały się w zasadzie do tak drobnych działań, jak ronienie łez przez figury czy obrazy Matki Boskiej po kościołach (rzecz sama w sobie wzruszająca), czy też wyrastanie Panu Jezusowi włosów na jego wyrzeźbionych w drzewie lub w marmurze postaciach. Tłumy popadały w fanatyczne wzburzenie i demonstrowały zaraz swoją wrogość w stosunku do władzy ludowej. Naturalnie Mikołajczykowi pomagało również i zbrojne podziemie (tutaj argumenty zastępowała kula), choć wypierał się on jakiegokolwiek z nim związku. PSL-owi pomagał również i Zachód oraz wojownicza polska emigracja. Zachód - jak mógł, tak dyskredytował wewnętrzne stosunki w Polsce i zachęcał masy do oporu. Zasilał podziemie w pieniądze i broń.
Kraj wchodził w okres plebiscytu i wyborów. One to właśnie miały przyczynić się do ujawnienia się prawdziwej woli narodu co do tego, jak chce ułożyć swoją przyszłość. Tymczasem z tym narodem identyfikowała się z jednej strony PPR, a z drugiej PSL. Ogół emocjonował się, choć był to dopiero początek długiego okresu przygotowawczego.
W Belwederze miała się odbyć generalna, niezwykle doniosła konferencja polityczna między PPR i PSL z udziałem najwybitniejszych osób i przedstawicieli obu ugrupowań. Zaczęliśmy czynić przygotowania. Ja dostałem polecenie powiadomienia PAP, by ta jak najszybciej dokonała analizy wszystkich odnotowanych w prasie publicznych wieców, wystąpień, przemówień członków PSL na zebraniach i w radio. Sądzę, że Bierut chciał się bronić tym nagromadzonym materiałem przed zarzutem hamowania przez państwowe czynniki administracyjne swobody propagandy peeselowskiej.
Konferencję wyznaczono na godzinę czwartą po południu. W sekretariacie miałem pełnić dyżur tylko ja. Na dole z całym swoim biurem prawnym (na wypadek konieczności dostarczenia jakichś akt) urzędował Bolesław Walawski. Bierut przeszedł przez sekretariat do swego gabinetu. Był w złym humorze, gniewny, zdecydowany. Jego ruchy stały się jakby brutalne, twarz była odmieniona; sprawiał wrażenie człowieka gotującego się do bezwzględnej walki. Spojrzał na mnie odruchowo, wkroczył do gabinetu i zaraz pogrążył się w stosie akt.
Przybywali członkowie Komitetu Centralnego PPR, wśród nich - Roman Zambrowski. Zjawili się również przedstawiciele PSL; wysoki, pochylony, o twarzy wytrawnego wyjadacza sejmowego - Kiernik. Za nim nadbiegł uśmiechnięty, poczciwy i wesoły Czesław Wycech. Przyszedł do Belwederu i Stanisław Mikołajczyk; towarzyszył mu jakiś jego sztabowiec. Mikołajczyk - wysoki, zażywny, dobrotliwie uśmiechnięty - był elegancko ubrany. Zatrzymał się w sekretariacie na sekundę, podniósł z biurka jakiś tygodnik, spojrzał na jego pierwszą stronę i swobodnie, bez pukania, przeszedł do gabinetu Bieruta.
Na konferencji zebrało się około dziesięciu osób. Dziewczyny przyniosły do gabinetu Bieruta wielkie dzbany z gorącą kawą i filiżanki. Rozpoczęły się rozmowy. Na początku głosy za drzwiami były spokojne, przytłumione, monotonne, po czym narastały w nich jakby tarcia, ostre zgrzyty, gniewne tony. Brzmiało czyjeś dłuższe, gwałtowne przemówienie. To znów zaczynał mówił równym, spokojnym, grzecznym, choć twardym głosem Bierut. Następnie słychać było równie długą przemowę Gomułki. Obficie wypowiadał się z kolei Mikołajczyk. Mówili inni, znowu przemawiali główni przywódcy. Głosy zderzały się, mieszały ze sobą, wreszcie zaczęła szumieć w gabinecie nierozerwalna kipiel czy też jakby jakiś potężny, wichrowaty kłąb słów, okrzyków, wypowiedzi. Wreszcie nastała cisza. Po chwili było słychać jakiś głos pojedynczy, po nim znowu milczenie i znów czyjąś dłuższą wypowiedź - i tak na zmianę, aż do wybuchu nowej, tym gwałtowniejszej kipieli. Znowu nastąpiła cisza, a po niej po kolei, jakby przy ostatniej wymianie strzałów, odzywały się głosy pojedyncze, krótkie, dobitne, gniewne, po czym znowu cisza, a następnie już tylko głosy odsuwanych krzeseł i foteli.
Po chwili gabinet Bieruta zaczęli opuszczać po kolei przedstawiciele PSL. Najpierw wybiegł niemal truchtem Czesław Wycech; pędził teraz z wystraszoną niemal twarzą tak szybko, jakby pragnął, by zapomniano, że on kiedykolwiek tu był. Za nim wysunął się z gabinetu minister Kiernik, z osobliwą miną gracza, który, najniespodziewaniej dla siebie, zgrał się do ostatniej nitki. Wywołało to w nim taką depresję, że nie potrafił odnaleźć drogi do drzwi wyjściowych, zderzył się ze stołem i zaskoczony przyglądał mu się gniewnie, jakby to właśnie stół był winien wszystkiemu. Raptem dojrzał leżący, ilustrowany tygodnik i zaczął przerzucać go z dziwną ciekawością i niezbyt mądrym uśmieszkiem, jakby znalazł nieoczekiwane, a dość zabawne komentarze do znanych sobie myśli. I naraz ocknął się, wyprostował, dumnie spojrzał na mnie i już krokiem stanowczym wyszedł z sekretariatu.
Po paru chwilach gabinet prezydenta opuścił Stanisław Mikołajczyk. Był chmurny, ale nie zgnębiony.
Pepeerowcy pozostali jeszcze w gabinecie Bieruta. Naradzali się dość długo, ale już w ciszy i skupieniu. Słychać było tylko nieco donioślejszy głos Gomułki. Wyglądało na to, że w jakiejś kwestii nie bardzo zgadza się z Bierutem. Dochodziła godzina dziesiąta, kiedy wyszli. Gabinet prezydenta wypełniały tak gęste kłęby dymu z papierosów, jakby tam powstał pożar. Bierut z niedopalonym papierosem w ręku wyszedł energicznym, zdecydowanym krokiem. Lekko zbiegł po schodach i na piechotę, bez palta, pomaszerował przez dziedziniec do swojego mieszkania.
Nie od razu dowiedziałem się o rezultacie narady. Okazało się, że z planowanej ugody nic nie wyszło. Wręcz przeciwnie - wojna z PSL na całego. Mikołajczyk nie chce pójść na żaden kompromis, na żadne ustępstwa. A proponowano mu niezłe warunki: 50% posłów na sejm z PSL. Przy takich warunkach wszystkie partie do wyborów szłyby razem, ławą, bez wrogiej propagandy, bez podstawiania sobie nogi, w ramach ogólnego bloku Rządu Jedności Narodu Mikołajczyk oświadczył na to, że w ten sposób chce się go podstępnie zmusić do rezygnacji z walki wyborczej. Nawet na 55°/o nie przystawał. Owszem, jeżeli PPR i jej partnerzy polityczni zawrą z PSL odpowiednią umowę na piśmie, gwarantującą że PSL otrzyma w sejmie nie 50% a 75% mandatów, wówczas Mikołajczyk na takie warunki zgodzi się i zaniecha walki wyborczej. W tej sytuacji zaprzestano dalszych pertraktacji: komuniści wycofali się z rozmów i oświadczyli, że niech wybory wyjaśnią ostatecznie sytuację i niech sprawę rozstrzygnie głos narodu. Nasili się za to bardzo walka polityczna, co nie jest zbyt wskazane dla kraju i tak rozdartego prawie wojną domową.
Kraj wchodził więc teraz w okres nasilającej się walki wyborczej. PSL i oddane mu rozmaite autorytety w życiu kraju, a więc naukowcy, profesorowie i inni, wzmogli teraz szczególnie intensywną propagandę na rzecz wolnych wyborów. Argumentowano, iż wybory zapewniła Polsce umowa między aliantami, że w tym celu powstał Rząd Jedności Narodu, aby właśnie doprowadzić do wolnych wyborów i wyłonienia potem takiego stałego rządu, jakiego kraj będzie sobie życzył.
Bierut znów utonął w pracy; różne bieżące sprawy, które tylko on sam mógł rozstrzygnąć, piętrzyły się. Brakowało mu czasu, by podołać coraz to nowym zadaniom. Ale pracował coraz więcej. Prowadził tryb życia pozbawiony niemal całkowicie jakichkolwiek atrakcji, rozrywek, radości. Rosły natomiast przykrości i zgryzoty. Bierut miał teraz o czym myśleć. Już nie chodziło tylko o pokonanie Mikołajczyka, czemu nie mógł przecież być przeciwny; powstawało wiele skomplikowanych, dramatycznych problemów. Gdy zachodziłem do gabinetu prezydenta, nierzadko zastawałem go teraz nie przy biurku, a stojącego przy oknie, skąd roztaczał się widok na piękny, tarasami spadający park. Był bardzo zamyślony. Patrzył zachłannie na park, jakby te historyczne Łazienki, o które tak bardzo dbał, mogły mu najbardziej pomóc w jego ciężkich rozterkach. Układałem w milczeniu na biurku prezydenta przyniesione akta i cicho wychodziłem z gabinetu.
W trudnych dla mnie okolicznościach, które stawały się już czymś upokarzającym, korzystając kiedyś z tego, iż Bierut miał akurat wolniejszą chwilę, poprosiłem go o rozmowę. Zaraz się na to zgodził, kazał mi usiąść w fotelu. Na jego twarzy pojawił się nieokreślony, niby to smętnawy uśmiech. Począłem mówić jakby nie swoim głosem, iż od pewnego czasu odnoszę wrażenie, że na swoim stanowisku w Belwederze nie jestem już nieodzowny, a zatem czy nie powinienem odejść. Bierut milczał, pomału wkładał papierosa do cygarniczki. Zdawał się przemyśliwać coś niełatwego. Wreszcie odrzekł z męską otwartością:
- I ja też sądzę, że powinniśmy się rozstać. Całą minioną pańską działalność ogólnie oceniam bardzo pozytywnie. Ale zmieniły się czasy i stosunki. Pan jest w zasadzie literatem i powinien pan chyba zająć się przede wszystkim pracą literacką. Jeśli będzie pan szukał jakiejś zarobkowej posady, to może pan liczyć na moje poparcie.
Właściwie wszystko już było powiedziane i Bierut zamilkł. Ale za chwileczkę jakby trochę się przymuszając, zapytał jeszcze:
- Nad czym pan obecnie pracuje?
Parę minut trwała ta dosyć sztuczna rozmowa o literaturze. Na biurku zadzwonił bezpośredni telefon do prezydenta, wstałem zatem i ukłoniłem się. Bierut skinął głową i grzecznie podał mi dłoń.
W dalszym ciągu niby to urzędowałem, siedziałem w sekretariacie, przyjmowałem telefony i łączyłem Bieruta, gdy Górska wychodziła poza biuro. Właściwie to czekałem już tylko na przybycie mojego następcy.