Angela Carter
KRWAWA KOMNATA
Ze zbioru opowiadań Czarna Wenus
KRWAWA KOMNATA
Pamiętam, jak owej nocy leżałam w wagonie sypialnym nie śpiąc, w czułej,
rozkosznej ekstazie podniecenia, z policzkiem przyciśniętym do nieskazitelnego płótna
poduszki, z łomotem serca naśladującym łomot wielkich tłoków wprawiających w nieustanny
ruch pociąg, który uwoził mnie przez noc, daleko od Paryża, daleko od moich dziewczęcych
lat, daleko od białej, zamkniętej przystani matczynego domu, w nieodgadniona krainę
małżeństwa.
Pamiętam też, z jaką tkliwością wyobrażałam sobie, że właśnie w tym momencie
matka porusza się wolno w wąskiej sypialence, którą opuściłam na zawsze, porządkuje i
chowa wszelkie pamiątki po mnie, rozrzucone ubrania, które nie będą mi już potrzebne, nuty,
dla których zabrakło miejsca w moich kufrach, zapomniane programy koncertowe; zamyśla
się nad rozdartą wstążką, nad wyblakłą fotografią z uczuciem na poły radości, na poły
smutku, jakiego doświadcza każda kobieta w dzień ślubu córki. I pośród mego weselnego
tryumfu poczułam ból utraty, jak gdybym z chwilą gdy włożył mi na palec złotą obrączkę,
przestała w jakimś sensie być jej dzieckiem, stając się jego żoną.
Czy jesteś pewna, zapytała, kiedy przyniesiono olbrzymie pudło z suknią ślubną, którą
on mi kupił, w bibułce i z czerwoną wstążką, jak ofiarowane w prezencie gwiazdkowym
kandyzowane owoce. Czy jesteś pewna, że go kochasz? Dla niej też była suknia: czarny
jedwab o zgaszonym tęczowym połysku nafty na wodzie, nic równie pięknego nie miała na
sobie od czasu burzliwej młodości w Indochinach, gdzie się urodziła jako córka bogatego
plantatora herbaty. Moja nieustraszona matka o orlich rysach, któraż inna uczennica
konserwatorium mogła się pochwalić, że jej matka stawiła czoło bandzie chińskich piratów,
leczyła wioskę dotkniętą zarazą, własnoręcznie zastrzeliła tygrysa ludojada, a wszystko to
zanim doszła do mojego wieku?
- Czy jesteś pewna, że go kochasz?
- Jestem pewna, że chcę za niego wyjść - powiedziałam. I ani słowa więcej.
Westchnęła, jak gdyby niechętnie myślała o możliwości przepędzenia nareszcie
widma niedostatku z jego stałego miejsca przy naszym skromnym stole. Bo ona sama bez
wahania, niepomna na skandal, rzuciła wyzwanie i skazała się na biedę dla miłości, aż
pewnego pięknego dnia jej dzielny żołnierz nie powrócił z wojny, pozostawiając w spadku
żonie i dziecku łzy nigdy całkiem nie obeschłe, pudełko po cygarach pełne medali i
staromodny wojskowy rewolwer, który matka, w swojej ciężkiej doli imponująca
ekscentryczka, zawsze nosiła w torebce na wypadek - jakżeż się z niej śmiałam - gdyby ją
mieli zaskoczyć rozbójnicy w drodze ze sklepu warzywniczego do domu.
Od czasu do czasu światła rozpryskiwały się gwiaździście na zaciągniętych zasłonach,
jakby towarzystwo kolejowe iluminowało na cześć oblubienicy wszystkie stacje, przez które
przejeżdżaliśmy. Atłasowa nocna koszula, świeżo rozpakowana i strząśnięta, prześlizgnęła się
przez moje dziewczęce spiczaste piersi i ramiona i oblepiała mnie teraz niby szata z ciężkiej
wody, pieszczotliwie drażniąc się ze mną, bezczelna, dwuznaczna, wciskająca się między
uda, kiedy przewracałam się niespokojnie na wąskim łóżku. Jego pocałunek, pocałunek z
językiem i zębami, z szorstkością brody, czynił aluzję, choć z tym samym wyrafinowanym
taktem co koszula, prezent od niego, do nocy poślubnej, lubieżnie wstrzymywanej, póki nie
spoczniemy w jego wielkim rodowym łożu, w okolonej morzem, zdobnej w wieżyce
siedzibie, która leżała wciąż poza zasięgiem mojej wyobraźni... miejsce magiczne, baśniowy
zamek o ścianach z morskiej piany, legendarna posiadłość, w której przyszedł na świat, której
dziedzica być może urodzę pewnego dnia. Cel naszej podróży, moje przeznaczenie.
Ponad synkopowanym łoskotem pociągu dochodził do moich uszu jego spokojny,
równy oddech. Tylko wewnętrzne drzwi oddzielały mnie od męża, a te były otwarte. Jeśli
uniosłam się na łokciu, mogłam dostrzec ciemny, lwi zarys jego głowy, do moich nozdrzy zaś
dolatywał ciężki, aromatyczny, męski zapach juchtu i korzeni, który mu zawsze towarzyszył,
a niekiedy podczas naszego narzeczeństwa był jedynym sygnałem, jaki mi dawał, że oto
wszedł do saloniku mojej matki, bo chociaż był dużym mężczyzną, poruszał się tak cicho,
jakby każda para jego butów miała aksamitne podeszwy, jakby dotknięcie jego stopy
zmieniało dywan w śnieg. Uwielbiał zaskakiwać mnie podczas mojej samotnej zadumy przy
fortepianie. Nie pozwalał się zapowiedzieć, bezgłośnie otwierał drzwi i miękko podkradał się
od tyłu z bukietem cieplarnianych kwiatów albo pudełkiem kasztanów w cukrze, kładł
podarek na klawiaturze, a pianistce, zatopionej w preludium Debussy'ego, zakrywał oczy
rękami. Ale skórzano-korzenna woń perfum zawsze go zdradzała; po pierwszym szoku
nauczyłam się udawać zaskoczenie, żeby nie czuł się rozczarowany.
Był starszy ode mnie. Był dużo starszy ode mnie. W ciemnej grzywie przeświecały
pasma czystego srebra. Ale doświadczenie nie porysowało liniami dziwnej, ciężkiej, niemal
woskowej twarzy. Raczej mogłoby się wydawać, że doświadczenie zmyło ją do gładkości, na
podobieństwo kolejnych przypływów niwelujących żłobienia w kamieniu na plaży. Czasem,
kiedy przysłuchiwał się mojej grze, ta nieruchoma twarz, o ciężkich powiekach sfałdowanych
nad oczami, które mnie zawsze niepokoiły swoim całkowitym brakiem światła, zdawała mi
się maską, jak gdyby jego prawdziwa twarz, twarz, która rzeczywiście odzwierciedlała całe
życie, jakie wiódł na świecie przed naszym poznaniem, nawet przed moim urodzeniem, jakby
ta twarz znajdowała się pod ową maską. A może jeszcze gdzie indziej. Jak gdyby odłożył
twarz, z którą żył tak długo, żeby mojej młodości ofiarować twarz nie naznaczoną przez lata.
Gdzie indziej może umiałabym zobaczyć go takim, jakim był. Gdzie indziej. Ale
gdzie?
Chyba w tym zamku, do którego wiózł nas pociąg, tym wspaniałym zamku, w którym
się urodził.
Nawet kiedy mi się oświadczył, a ja powiedziałem „tak”, nie stracił tej swojej ciężkiej,
lubieżnej samokontroli. Wiem, że dziwne musi się wydać porównanie mężczyzny do kwiatu,
ale czasami przypominał mi kalię
1
. Tak jest. Kalię. Posiadał bowiem ów niezwykły, złowrogi
spokój czującej rośliny, jakby jednej z tych żałobnych kalii ze żmijową główką, których białe,
wywinięte konchy zdają się wykrojone z materii tak grubej i wrażliwej na dotyk jak welin.
Kiedy powiedziałam, że wyjdę za niego, nie drgnął mu w twarzy ani jeden mięsień, tylko z
głębi płuc wydobył się długo powstrzymywany oddech. Pomyślałam: Och! Jak on mnie
pragnie! Było to tak, jakby niewymierny ciężar jego pożądania stanowił siłę, której
mogłabym się nie oprzeć, nie z powodu jej gwałtowności, ale przez wzgląd na jej
przyciąganie.
Miał przygotowany pierścionek w skórzanym pudełeczku wyłożonym szkarłatnym
aksamitem, opal ognisty wielkości gołębiego jaja w wyszukanej oprawie z ciemnego starego
złota. Moja dawna niania, która nadal mieszkała z nami, popatrzyła na pierścionek kosym
okiem: opale przynoszą nieszczęście, oświadczyła. Ale ten opal należał niegdyś do jego
matki, a także babki, a przedtem do jej matki, któryś z przodków otrzymał go od Katarzyny
Medycejskiej... od niepamiętnych czasów każda oblubienica przybyła na zamek nosiła ten
opal. A czy swoim poprzednim żonom dawał go i potem odbierał? - spytała szorstko
staruszka. Była jednak snobką. Ukrywała pełną niedowierzania radość z powodu mojego
podboju - jej mała markiza - szukając dziury w całym. Ale tym mnie dotknęła. Wzruszyłam
ramionami i odwróciłam się od niej ze złością. Nie chciałam pamiętać, że kochał inne kobiety
przede mną, ale często nad ranem, kiedy pewność siebie osiąga punkt zerowy, dręczyłam się
tą świadomością. Miałam siedemnaście lat i nie znałam świata, mój markiz był przedtem
żonaty, więcej niż raz, i trochę mnie zastanawiało, dlaczego po tamtych wybrał właśnie mnie.
W końcu, czy nie był jeszcze w żałobie po ostatniej żonie? I niania nadal mruczała pod
nosem. Nawet matce niełatwo przyszło się pogodzić, że córkę porywa mężczyzna tak świeżo
owdowiały. Hrabianka rumuńska, światowa dama. Kiedy go poznałam, upłynęły zaledwie
trzy miesiące od jej śmierci, wypadek na łodzi w jego posiadłości w Bretanii. Nigdy nie
odnaleziono ciała, ale ja przetrząsnęłam stare numery eleganckich magazynów, które niania
trzymała w kufrze pod łóżkiem, i natrafiłam na jej fotografię. Ostry pyszczek ładnej,
zabawnej, nieznośnej małpki, przemożny, ekscentryczny urok ciemnowłosego, bystrego,
dzikiego, a zarazem modnego stworzenia, którego naturalnym środowiskiem musiała być
luksusowa dżungla - dzieło dekoratora wnętrz - pełna palm w donicach i oswojonych,
skrzeczących papużek.
Przed nią? Twarz tamtej jest własnością publiczną, wszyscy ją malowali, ale ja
najbardziej lubię sztych Redona Gwiazda Wieczorna wędrująca skrajem nocy. Podziwiając jej
eteryczny, tajemniczy wdzięk, nigdy by się nie odgadło, że stała za szynkwasem w kawiarni
na Montmartrze, póki nie zobaczył jej Puvis de Chavannes i nie kazał obnażyć płaskich piersi
i wydłużonych ud, by uwiecznić je na obrazie. A jednak absynt ją zgubił, tak przynajmniej
mówiono.
Pierwsza z jego dam? Ta olśniewająca diwa, słyszałam ją w partii Izoldy, byłam
bardzo muzykalna już jako dziecko, więc zabrano mnie do Opery, żeby zrobić mi
przyjemność na urodziny. Moja pierwsza opera: słuchałam jej w partii Izoldy. Jakim żarem
namiętności płonęła na scenie! Nietrudno było odgadnąć, że umrze młodo. Siedzieliśmy
wysoko, w pół drogi do bogów w niebie, a jednak mnie prawie oślepiła. A mój ojciec, żył
jeszcze (o jak dawno temu!), ujął moją lepką rączkę, żeby dodać mi otuchy w ostatnim akcie,
ale ja słyszałam tylko jej cudowny głos.
Żonaty trzykrotnie podczas mojego krótkiego życia, z trzema różnymi gracjami, teraz,
jak gdyby chcąc pokazać eklektyczność swojego gustu, zaprosił mnie, bym dołączyła do tej
galerii pięknych kobiet, mnie, dziecko ubogiej wdowy, z moimi włosami mysiego koloru o
wciąż wyraźnych śladach po warkoczach, z których tak niedawno zostały uwolnione,
kanciastymi biodrami, nerwowymi palcami pianistki.
Był bogaty jak Krezus. W wieczór poprzedzający dzień ślubu - skromna uroczystość
w „Mairie” przez wzgląd na niedawną śmierć hrabianki - zabrał nas z matką, ciekawy zbieg
okoliczności, na Tristana. I wiecie, moje serce było tak boleśnie przepełnione w trakcie
Liebestod, że pomyślałam, iż chyba naprawdę go kocham. Owszem. Tak pomyślałam. Kiedy
prowadził mnie pod rękę, wszystkie oczy zwracały się na mnie. Szepczący tłum w foyer
rozstąpił się jak Morze Czerwone, by nas przepuścić. Moja skóra tężała pod jego
dotknięciem.
Jakże zmieniła się moja sytuacja od tego pierwszego razu, gdy słuchałam owych
zmysłowych akordów, niosących w sobie taki ładunek śmiertelnej namiętności! Teraz
siedzieliśmy w loży w czerwonych aksamitnych fotelach, a wyszamerowany lokaj w peruce
przyniósł nam podczas przerwy szampana na lodzie w srebrnym kubełku. Piana przelała się
przez brzeg mojego kielicha i zmoczyła mi ręce, pomyślałam: przelewa się moja czara. Byłam
w sukni od Poireta. Skłonił moją oporną matkę, by pozwoliła mu kupić moją wyprawę.
Inaczej w czym bym do niego poszła? W dwukrotnie cerowanej bieliźnie, wyblakłych
samodziałowych spódniczkach w kratę, znoszonych bluzkach i sweterkach. Tak więc w
Operze miałam na sobie powiewną tunikę z białego muślinu, przewiązaną pod piersiami
jedwabnym sznurem. I wszyscy wpatrywali się we mnie. I w jego ślubny podarunek.
Jego ślubny podarunek ciasno opinający mi szyję. Obroża z rubinów, szeroka na parę
centymetrów, niby drogocenna szrama po poderżnięciu gardła.
Kiedy skończył się Terror, w pierwszym okresie Dyrektoriatu, wśród arystokratów,
którzy uniknęli gilotyny, zapanowała wyzywająca moda na wiązanie czerwonej wstążki
wokół szyi, dokładnie w miejscu, gdzie przeniknęłoby ostrze; czerwona wstążka - niby
wspomnienie rany. A jego prababka, zachwycona tym pomysłem, kazała sobie zrobić opaskę
z rubinów - co za wielkopański gest buntu! Ów wieczór w Operze przypomina mi się nawet
teraz... wątłe dziecko w białej sukni, z płonącymi szkarłatem klejnotami na szyi, jasnymi jak
tętnicza krew.
Widziałam, jak obserwuje mnie w złoconych lustrach taksującym okiem konesera,
który ocenia konia, albo nawet gospodyni domowej wybierającej na targowym straganie
kawałek mięsa. Nigdy nie widziałam, czy też może nie byłam świadoma tego spojrzenia,
czysto cielesnej chciwości, którą ono wyrażało, a którą dziwnie potęgował tkwiący w lewym
oku monokl. Kiedy dostrzegłam, że patrzy na mnie pożądliwie, spuściłam oczy, ale
odwracając wzrok od niego, uchwyciłam swoje odbicie w lustrze. I nagle ujrzałam siebie
taką, jaką on mnie widział: bladą, z mięśniami uwypuklającymi się na szyi niby cienkie druty.
Zobaczyłam, jak mi do twarzy w tym okrutnym naszyjniku. I po raz pierwszy w swoim
niewinnym i chronionym życiu odkryłam w sobie zdolność do zepsucia, która pozbawiła
mnie tchu. Następnego dnia zostaliśmy małżeństwem.
Pociąg zwolnił, szarpnął, zatrzymał się. Światła, zgrzyt metalu, głos obwieszczający
nazwę nieznanej stacji, której nigdy nie odwiedzę, cisza nocy, rytm jego oddechu, przy
którego akompaniamencie będę już teraz spała przez resztę życia. Ja nie mogłam usnąć.
Siadłam ostrożnie, uchyliłam zasłonę, przywarłam do zimnego okna, które zamgliło się od
mojego tchnienia, i wypatrywałam poprzez ciemny peron tych prostokątów światła domowej
lampy, które obiecywały ciepło, towarzystwo, kiełbaski na kolację dla zawiadowcy stacji,
skwierczące teraz na patelni, jego dzieci śpiące bezpiecznie w łóżeczkach w ceglanym domku
z malowanymi okiennicami... cały ten sztafaż zwyczajnego świata, z którego ja, robiąc tak
olśniewającą partię, sama siebie wykluczyłam.
Małżeństwo to wygnanie, czułam to, wiedziałam, że odtąd będę zawsze samotna.
Jednak częścią tego był znajomy już ciężar opalu ognistego, mieniącego się jak cygańska
czarnoksięska kula, tak że nie mogłam oderwać od niego oczu, kiedy grałam na fortepianie.
Pierścień, krwawy bandaż z rubinów, szafa sukien od Poireta i Wortha, zapach juchtu -
wszystko sprzysięgło się, by mnie uwieść, tak skutecznie, iż nie mogłam powiedzieć, że
doznaję najmniejszego ukłucia żalu za światem tartinek i maman, odsuwającym się teraz ode
mnie niczym dziecinna zabawka na sznurku, podczas gdy pociąg znowu zaczynał drgać, jak
gdyby w rozkosznym przeczuciu dali, w którą mnie powiezie.
Pierwsze szare chorągwie świtu rozwinęły się już na wietrze i do wagonu sączyło się
niesamowite półświatło. Nie słyszałam żadnej zmiany w jego oddechu, ale moje wyostrzone,
podniecone zmysły powiadomiły mnie, że nie śpi i patrzy na mnie. Wielki mężczyzna,
olbrzymi mężczyzna, o utkwionych we mnie oczach ciemnych i nieruchomych, jak oczy
starożytnych Egipcjan malowane na sarkofagach. Czułam lekkie ściskanie w żołądku, kiedy
mnie tak obserwował w całkowitym milczeniu. Rozbłysła zapałka. Przypalał romea i julietę
grubości rączki niemowlęcia.
- Niedługo - powiedział swoim donośnym głosem, przypominającym dźwięk dzwonu,
a mnie raptem nawiedziło ostre przeczucie lęku, które trwało tylko dopóty, dopóki paliła się
zapałka i mogłam widzieć białą, szeroką twarz, jakby zawisłą bez ciała nad prześcieradłem,
podświetloną od dołu niczym groteskowa karnawałowa maska. Po czym płomień zgasł,
cygaro zaczęło się żarzyć i napełniło przedział pamiętnym aromatem, który przypomniał mi
ojca i otaczającą go ciepłą, duszną woń hawany, kiedy mnie tulił, jak byłam mała, zanim mnie
ucałował, opuścił i zginął.
Ledwie mąż pomógł mi zejść z wysokiego stopnia wagonu, poczułam nasyconą
słoność oceanu. Był listopad, drzewa, okaleczone przez atlantyckie sztormy, nie miały liści, a
na samotnym przystanku kolejowym nie byłego żywego ducha, tylko szofer w skórzanych
getrach, oczekujący potulnie przy lśniącym czarnym aucie. Było zimno, owinęłam się futrem,
biało-czarną zarzutką z ułożonych szerokimi pasami gronostajów i soboli, moja głowa
wychylała się z kołnierza jak kielich polnego kwiatu. (Przysięgam, że nigdy nie byłam
próżna, póki jego nie spotkałam). Rozległ się dzwonek, prężący się pociąg zerwał smycz i
pozostawił nas na tym opustoszałym poboczu, na którym wysiedliśmy tylko on i ja. O cudzie!
Cała ta potęga żelaza i pary została zatrzymana tylko dla jego wygody. Najbogatszy człowiek
we Francji.
- Madame.
Szofer wpatrywał się we mnie: czy dokonywał ubliżających porównań z hrabianką, z
modelką malarza, ze śpiewaczką operową? Kryłam się za futrem niby za miękką tarczą. Mąż
lubił, jak nosiłam mój pierścionek na giemzowej rękawiczce - efekciarski, teatralny chwyt -
ale gdy tylko ironicznie spoglądający szofer dostrzegł migotliwy błysk opalu, uśmiechnął się,
jakby zdobył stuprocentowy dowód, że jestem żoną jego pana. Ruszyliśmy w kierunku
wstającego świtu, który teraz rozsypywał na nieboskłonie zimowy bukiet różowych róż,
pomarańczowych tygrysich lilii, jak gdyby mąż zamówił dla mnie niebo w kwiaciarni. Dzień
wstawał wokół mnie jak zimowy sen.
Morze, piasek, niebo, które stapia się z morzem - krajobraz mglistych pasteli,
wyglądający, jakby miał się za chwilę rozpłynąć. Krajobraz wszystkich rozlewnych harmonii
Debussy'ego, etiud, które mu grałam, Reverie, które wykonywałam tamtego popołudnia,
kiedy w salonie księżnej, wśród filiżanek herbaty i małych ciasteczek, spotkałam go po raz
pierwszy, ja, sierota, wynajęta z litości, by muzyką umilić im trawienie.
I ach! Jego zamek. Baśniowa samotność tej budowli; z mglistobłękitnymi
wieżyczkami, dziedzińcem, najeżoną bramą, spoczywający wprost na łonie morza zamek, w
którego poddaszach gnieżdżą się morskie ptaki, którego okienne wykusze otwierają się na
fioletowo-zielone efemeryczne odpływy oceanu, odcięty od lądu przez pół dnia... miejsce
tajemnicze, ziemnowodne, przekraczające materialność i ziemi, i wody, melancholijne jak
syrena, co przysiadła na skale i wypatruje bez końca kochanka, który utonął daleko stąd
dawno temu. Miejsce piękne i smutne, syrenie królestwo!
2
Fala była niska; o tej porze, tak wcześnie rano, grobla wynurzała się z morza. Kiedy
auto wjechało na wilgotne kocie łby między wąskimi przesmykami wody, wziął mnie za rękę,
na której błyszczał jego palący, czarnoksięski pierścień, ścisnął mi palce, ucałował dłoń z
niezwykłą czułością. Jego twarz pozostawała nieruchoma jak zwykle, nieruchoma niby staw
pokryty grubym lodem, jednak usta, zawsze tak czerwone i nagie pośród czarnych frędzli
brody, teraz wygięły się lekko. Uśmiechał się: witał w domu swoją oblubienicę.
Ani jednego pokoju, ani jednego korytarza, który nie rozbrzmiewałby szumem morza,
po wszystkich sufitach i po wszystkich ścianach, gdzie długim szeregiem tłoczyli się jego
przodkowie o ciemnych oczach i białych twarzach, ze srogimi insygniami swego
dostojeństwa, pełgało światło załamywane przez fale, które znajdowały się w ciągłym ruchu;
ten świetlisty, szemrzący zamek, którego byłam kasztelanką, ja, mała uczennica w klasie
fortepianu, której matka sprzedała całą swoją biżuterię, nawet obrączkę ślubną, żeby opłacić
czesne w konserwatorium.
Najpierw czekała mnie drobna przeprawa, czyli wstępna rozmowa z ochmistrzynią,
dzięki której ta niezwykła maszyneria, ten zwieńczony blankami liniowiec oceaniczny na
kotwicy, pracowała sprawnie i bez zakłóceń, niezależnie kto stał na mostku kapitańskim; jak
mizerny, pomyślałam sobie, musi być tutaj mój autorytet! Ochmistrzyni miała gładką, bladą
twarz, obojętną i niesympatyczną, pod nienagannie wykrochmalonym białym płóciennym
czepcem, jaki noszą kobiety w tym regionie. Jej powitanie, poprawne, ale bez cienia
serdeczności, zmroziło mnie; w marzeniach ośmieliłam się przywiązywać zbyt dużą wagę do
mego statusu... rozważałam nawet przez chwilę, czyby nie sprowadzić mojej starej niani, tak
bardzo kochanej i swojej, choć mało kompetentnej, na jej miejsce. Niefortunne pomysły!
Powiedział mi, że ochmistrzyni była jego mamka, jest związana z rodziną nierozerwalnymi
feudalnymi więzami współuczestnictwa, „należy do tego domu w równym stopniu co ja, moja
droga”. Teraz jej wąskie wargi obdarzyły mnie dumnym uśmieszkiem. Będzie moim
sprzymierzeńcem, jak długo ja będę jego. I tym muszę się zadowolić.
Ale tutaj łatwo być zadowoloną. Z apartamentu w wieży, który podarował mi na
własność, mogłam spoglądać na wzburzony Atlantyk i wyobrażać sobie, że jestem Królową
Mórz. W pokoju muzycznym zastałam fortepian Bechsteina, a na ścianie jeszcze jeden
prezent ślubny - wczesno-flamandzkie malowidło ze świętą Cecylią przy jej niebiańskich
organach. W czystym wdzięku świętej, z jej krągłymi, bladawymi policzkami i
kędzierzawymi włosami brąz, zobaczyłam siebie taką, jaką może chciałabym być. Wzruszyła
mnie subtelna czułość, o jaką dotąd go nie podejrzewałam. Następnie mąż poprowadził mnie
ażurowymi krętymi schodami do mojej sypialni; ochmistrzyni, zanim się dyskretnie wycofała,
wystąpiła z jakimś rubasznym, jak mi się wydało, błogosławieństwem dla nowożeńców w
swoim rodzimym dialekcie bretońskim. Tego nie zrozumiałam. Tego, uśmiechnąwszy się, on
nie zgodził się przetłumaczyć.
A oto olbrzymie rodowe łoże małżeńskie, nieomal wielkości mojego pokoiku w domu,
z chimerami rzeźbionymi na hebanowych powierzchniach, z cynobrowym lakierem,
złoceniami oraz zasłonami z białego muślinu, wydymającymi się w morskiej bryzie. Nasze
łoże. A dookoła same lustra! Lustra na wszystkich ścianach, w majestatycznych girlandach
złotych ram, odbijające więcej kalii, niż widziałam w życiu. Napełnił nimi pokój na powitanie
oblubienicy, młodej oblubienicy. Młodej oblubienicy, która stała się mnóstwem dziewcząt
oglądanych w lustrach, identycznych w modnych granatowych kostiumach szytych na miarę -
do podróży, madame, albo na spacer. Pokojówka zajęła się futrem. Odtąd pokojówka będzie
zajmować się wszystkim.
- Popatrz - powiedział, wskazując te eleganckie dziewczyny - sprawiłem sobie cały
harem!
Uświadomiłam sobie, że drżę. Oddychałam z trudem. Nie mogłam spojrzeć mu w
oczy, odwróciłam więc głowę, z dumy, z nieśmiałości, i obserwowałam, jak tuzin mężów
zbliża się ku mnie w tuzinie luster i powoli, metodycznie, prowokująco rozpina guziki mojego
żakietu i zsuwa mi go z ramion. Dość! Nie, to jeszcze nie wszystko! Jeszcze spódnica, a po
niej bluzka z płótna w kolorze morelowym, która kosztowała więcej niż moja sukienka do
pierwszej komunii. Gra fal w zimnym słońcu na zewnątrz odbijała się w jego monoklu, jego
ruchy zdawały mi się celowo prostackie i wulgarne. Krew napłynęła mi do twarzy i nie
chciała odpłynąć.
A jednak, widzicie, odgadywałam, że tak właśnie może się to odbyć, że będziemy
mieli formalne rozbieranie panny młodej, rytuał rodem z burdelu. Mimo że wiodłam życie
pod kloszem, czyż mogłam nie słyszeć, nawet w świecie skromnej cyganerii, w jakiej się
obracałam, aluzji na temat jego świata?
Zdejmował ze mnie ubranie, jak smakosz, którym był, zdejmuje liście z karczocha -
nie wyobrażajcie sobie jednak, żeby odbywało się to w sposób szczególnie wyszukany, ów
karczoch nie był specjalnym przysmakiem, ani też biesiadnik nie wykazywał jeszcze
żarłocznego pośpiechu. Podchodził do znajomej potrawy z umiarkowanym apetytem. A kiedy
nie pozostało już nic poza moją szkarłatną, palpitującą nagością, ujrzałam w lustrze ożywiony
szkic Ropsa, ze zbioru, który mi pokazywał, kiedy po naszych zaręczynach wolno nam już
było przebywać sam na sam... dziewczynka o patykowatych nogach i rękach, naga, jeśli nie
liczyć zapinanych na guziki trzewików i rękawiczek, zakrywa dłonią twarz, jakby twarz była
ostatnim przyczółkiem jej skromności, a stary, uzbrojony w monokl rozpustnik bada po kolei
wszystkie członki jej ciała. On w garniturze od londyńskiego krawca, ona goła jak jagnięcy
kotlet. Najbardziej pornograficzny zestaw z możliwych. A zatem mój nabywca rozpakował
swój zakup. I tak jak w Operze, kiedy to po raz pierwszy zobaczyłam swoją cielesność jego
oczami, przeraziłam się, czując, że jestem pobudzona.
Od razu zamknął mi nogi jak książkę i znowu zobaczyłam to nieczęste poruszenie
jego warg, oznaczające uśmiech.
Nie teraz. Później. Oczekiwanie to lepsza połowa przyjemności, moja maleńka.
Zaczęłam drżeć jak koń wyścigowy przed gonitwą, jednak nie bez lęku, odczuwałam
bowiem zarówno dziwne abstrakcyjne podniecenie na myśl o miłości, jak i odrazę, której nie
potrafiłam stłumić, do jego białego masywnego ciała, które miało zbyt wiele wspólnego z
naręczami kalii w wielkich szklanych słojach, wypełniającymi mój pokój, tych kalii
żałobnych z ciężkim pyłkiem, który osiada na palcach, jakby się je zanurzyło w kurkumie.
Kalie, które zawsze mi się z nim kojarzyły, kalie białe, które plamią.
Ta scena z rozwiązłego życia skończyła się raptownie. Okazało się, że on musi zająć
się interesami; jego posiadłość, jego spółki - nawet podczas miodowego miesiąca? Nawet
wtedy, odpowiedziały czerwone usta, które mnie pocałowały, zanim zostałam sama z moimi
oszołomionymi zmysłami - wilgotne, jedwabiste muśnięcie brody, minimalny ruch czubkiem
języka. Niezadowolona, owinęłam się peniuarem ze starej koronki i zabrałam do popijania
gorącej porannej czekolady, którą przyniosła mi pokojówka, a potem - jako że stało się to
moją drugą naturą - nie pozostało mi nic innego, jak udać się do pokoju muzycznego i zasiąść
przy fortepianie.
Jednak spod moich palców spłynęło tylko parę nieharmonijnych akordów;
rozstrojony... odrobinę tylko rozstrojony, ale obdarzona zostałam słuchem absolutnym i
niemożliwością było dla mnie grać dalej. Morskie bryzy nie są dobre dla fortepianu,
będziemy potrzebowali stroiciela na stałe w domu, jeśli mam kontynuować studia!
Rozczarowana, dość gwałtownie zatrzasnęłam wieko: co mam teraz robić ze sobą, jak
przepędzę długie godziny rozświetlone migotaniem fal, póki mąż nie pójdzie ze mną do
łóżka?
Na myśl o t y m przebiegł mnie dreszcz.
W bibliotece odkryłam chyba źródło jego wiecznego zapachu juchtu. Długie rzędy
tomów w cielęcej skórze, brązowych i oliwkowych, ze złoconym liternictwem na grzbietach,
woluminy w formacie octavo w okładkach z błyszczącego szkarłatnego marokinu. Skórzana
pikowana kanapa zapraszająca do spoczynku. Pulpit z orłem o rozłożonych skrzydłach, na
nim otwarte La-bas Huysmansa, wydanie jakiejś bardzo ekskluzywnej prywatnej oficyny,
oprawne, jak mszał, w miedź wysadzaną kolorowymi szkiełkami. Dywany na podłodze,
puszyste, mieniące się intensywnym szafirem nieba i czerwienią krwi prosto spod serca,
pochodziły z Isfahanu i Buchary; połyskiwała ciemna boazeria, kołysała do snu muzyka
morza, na kominku płonęły drwa z jabłoni, odblaski ognia ślizgały się po grzbietach książek,
które wyglądały na dobrze zachowane lub nowe. Eliphas Levy, nazwisko nic mi nie mówiło.
Odczytałam z ukosa kilka tytułów: Inicjacja, Klucz do tajemnic, Sekret puszki Pandory, i
ziewnęłam. Nic nie mogło tu przykuć uwagi siedemnastoletniej dziewczyny czekającej na
pierwszy uścisk. Najbardziej miałabym ochotę na powieść drukowaną na żółtym papierze,
chciałam zwinąć się w kłębek na dywanie przed płonącym kominkiem, zagłębić w tandetnej
powieści, chrupać lepkie czekoladki z likierem. Gdybym zadzwoniła, pokojówka
przyniosłaby mi czekoladki.
Niemniej otworzyłam szafę z książkami, ot tak sobie, żeby pobuszować. I myślę, że
wiedziałam, poznałam to po łaskotaniu w czubkach palców, zanim jeszcze otworzyłam
cieniutki tomik bez tytułu na grzbiecie, co znajdę w środku. Kiedy pokazywał mi Ropsa,
świeżo zakupionego po niebotycznej cenie, czyż nie napomknął, że jest koneserem takich
dzieł? Jednak nie byłam przygotowana na to: dziewczyna, na której policzkach zawisły łzy
jak przyklejone perły, z piczką niby przecięta figa pod ogromnymi kulami pośladków, na
które właśnie mają spaść zasupłane rzemienie bicza, podczas gdy mężczyzna w czarnej masce
wolną ręką manipuluje przy kutasie, zakrzywionym w górę jak szabla, którą dzierży. Podpis
pod rysunkiem głosił: „Ciekawość ukarana”. Matka w swojej ekscentryczności powiedziała
mi, nie obwijając w bawełnę, co robią kochankowie; byłam niewinna, ale nie naiwna.
Przygody Eulalii w haremie Wielkiego Turka, wydrukowane, według informacji na stronie
przedtytułowej, w Amsterdamie w roku 1748, były białym krukiem. Czy jakiś przodek
osobiście przywiózł książkę z tego północnego miasta? Czy też mój mąż kupił ją sobie w
jednej z tych małych zakurzonych księgarenek na Lewym Brzegu, gdzie stary człowiek
przypatruje się klientowi przez okulary grube na cal, zachęcając do obejrzenia towaru...
Przerzucałam kartki z najwyższym niepokojem, druk zrudział. Natknęłam się na inny staloryt:
„Złożenie w ofierze żon sułtana”. Wiedziałam dostatecznie dużo, żeby to, co zobaczyłam w
tej książce, pozbawiło mnie tchu.
Woń juchtu przepełniająca bibliotekę nabrała intensywności, cień męża padł na obraz
masakry.
- Moja zakonniczka znalazła modlitewniki, co? - dopytywał się władczo, z dziwną
mieszaniną drwiny i satysfakcji, po czym widząc moje bolesne zdumienie i gniew, wyśmiał
mnie głośno, wyrwał książkę z ręki i odłożył na kanapę.
- Czy brzydkie obrazki wystraszyły Bobo? Nie wolno Bobo bawić się zabawkami dla
dorosłych, póki nie nauczy się z nimi obchodzić.
Pocałował mnie. Tym razem żadnej powściągliwości. Pocałował mnie i położył mi
władczo rękę na piersi, pod osłoną starej koronki. Potknęłam się na krętych schodach
prowadzących do sypialni, do rzeźbionego złoconego łoża, w którym został poczęty.
Wyjąkałam niemądrze:
- Nie jedliśmy jeszcze obiadu, poza tym jest biały dzień.
Tym lepiej będę cię widział.
Kazał mi włożyć moją obrożę, rodowy klejnot przekazany w spadku przez kobietę,
która jedna uniknęła ostrza gilotyny. Drżącymi rękami zapięłam obrożę na szyi. Była zimna
jak lód i zrobiło mi się chłodno. Zwinął moje włosy jak powróz i uniósł znad ramion, tak że
łatwiej mu było ucałować pokryte puszkiem wgłębienia za uszami; przyprawiło mnie to o
dreszcz. Pocałował też owe płomienne rubiny. Pocałował je, zanim pocałował moje usta. W
uniesieniu zadeklamował: „Ze swego stroju zachowała tylko dźwięczącą biżuterię”
3
. Tuzin
mężów wbijało na pal tuzin oblubienic, podczas gdy na dworze skrzeczące mewy kołysały się
w powietrzu na niewidocznych trapezach.
Wyrwał mnie ze snu uparty i przeraźliwy dźwięk telefonu. Mąż leżał obok jak
powalony dąb, oddychając chrapliwie, można by myśleć, że stoczył ze mną walkę. W trakcie
tej jednostronnej walki zobaczyłam, jak jego śmiertelny spokój rozsypuje się niczym
porcelanowa waza rzucona o ścianę. Słyszałam jego ostry krzyk i bluźnierstwa w chwili
orgazmu, krwawiłam. I może widziałam jego twarz bez maski, a może nie. Jednak zostałam
nieodwołalnie zbrukana przez utratę dziewictwa.
Pozbierałam się, sięgnęłam do nocnej szafki koło łóżka, w której ukryty był telefon, i
odezwałam się do słuchawki. Jego agent w Nowym Jorku. Pilne.
Potrząsnęłam mężem, a kiedy się obudził, przetoczyłam się na moją stronę, oplótłszy
ramionami swoje wyczerpane ciało. Jego głos bzyczał jak ul dalekich pszczół. Mój mąż. Mąż,
który z taką miłością napełnił mi sypialnię kaliami, aż przybrała wygląd zakładu
balsamującego zwłoki. Senne kalie, które kołysały ciężkimi główkami, rozsiewając soczystą,
bezczelną woń, przypominającą zapach wypielęgnowanego ciała.
Skończywszy z agentem, zwrócił się ku mnie i pogłaskał rubinową obrożę, wpijającą
mi się w szyję, ale zrobił to z taką czułością, że przestałam się wzdragać, po czym zaczął
pieścić moje piersi. Moja droga, moja maleńka, moja dziecinka, czy to ją bolało? On bardzo
przeprasza za taką gwałtowność, nie potrafił się opanować, widzisz, tak ją kocha... pod
wpływem tej miłosnej litanii łzy puściły mi się strumieniem. Tuliłam się do niego, jak gdyby
tylko ten, kto zadał mi ból, mógł mnie pocieszyć w cierpieniu. Przez chwilę szeptał do mnie
głosem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam, głosem jak uspokajający szept morza. Ale
zaraz uwolnił pasma moich włosów z guzików swego smokingu, pośpiesznie pocałował mnie
w policzek i oświadczył, że agent z Nowego Jorku zadzwonił w sprawie tak nie cierpiącej
zwłoki, że musi wyjechać, jak tylko woda opadnie. Wyjechać z zamku? Wyjechać z Francji! I
nie będzie go co najmniej sześć tygodni.
- Ale przecież to nasz miesiąc miodowy!
Interes, wóz albo przewóz, w grę wchodzi kilka milionów, powiedział. Odgrodził się
ode mnie tym swoim woskowym spokojem, jestem tylko małą dziewczynką, nie rozumiem.
Poza tym, mówił bez słów do mojej urażonej próżności, przeżyłem zbyt wiele miesięcy
miodowych, by uważać je za zobowiązania w jakimkolwiek stopniu wiążące. Dobrze wiem,
że to dziecko, które kupiłem za garść kolorowych szkiełek i sierść martwych zwierząt, nie
ucieknie. Niemniej, kiedy zadzwoni do swego agenta w Paryżu, żeby mu zarezerwował bilet
do Stanów na następny dzień - tylko jeden mały telefon, maleńka - powinno wystarczyć nam
czasu na zjedzenie razem kolacji.
I tym musiałam się zadowolić.
Bażant w laskowych orzechach i czekoladzie - meksykańska potrawa; sałatka, biały,
przepyszny ser, sorbet z muszkatowych winogron i Asti spumante. Dla podkreślenia
uroczystej okazji wystrzelił toastowo szampan Kruga. Następnie cierpka czarna kawa w
bezcennych filiżaneczkach z porcelany, tak delikatnej, że płyn okrył cieniem ptaki, które były
na nich namalowane. Potem piliśmy, ja cointreau, on koniak, w bibliotece, gdzie zaciągnięte
pąsowe aksamitne story odgradzały nas od nocy. Usadowiony w skórzanym fotelu przed
kominkiem, na którym trzaskały drwa, wziął mnie na kolana. Kazał mi się przebrać w tę
niepokalaną, prostą suknię od Poirota z białego muślinu; wydawało się, że darzy ją
szczególnym upodobaniem. Powiedział, że moje piersi prześwitują przez cienki materiał jak
miękkie, białe śpiące gołębice, każda z otwartym różowym oczkiem. Ale nie pozwolił mi
zdjąć rubinowej obroży, choć coraz bardziej mnie uwierała, ani też upiąć rozpuszczonych
włosów, oznaki dziewictwa, tak świeżo zniszczonego, że pozostawało wciąż między nami jak
otwarta rana. Owijał sobie moje włosy wokół palców, dopóki nie skrzywiłam się z bólu.
Pamiętam, że ja mówiłam bardzo niewiele.
- Pokojówka zmieniła już prześcieradła - powiedział. - Nie wywieszamy
zakrwawionych prześcieradeł z okna, żeby dowieść całej Bretanii, że byłaś dziewicą, nie w
naszych cywilizowanych czasach. Muszę ci jednak powiedzieć, że po raz pierwszy w całym
moim małżeńskim życiu mógłbym pokazać moim ciekawskim dzierżawcom taką flagę.
Nagle uderzyła mnie myśl, że to moja niewinność musiała go podbić - milcząca
muzyka mojej nieświadomości, podobna La terrasse des audiences au clair de lune
4
, granej
na fortepianie o eterycznych klawiszach. Pamiętajcie, jak bardzo skrępowana się czułam w
tym przepysznym zamku, jak skrępowanie towarzyszyło mi nieustannie w całym okresie
zalotów tego poważnego satyra, który teraz łagodnie maltretował moje włosy. Odkrycie, że
moja naiwność sprawia mu pewną przyjemność, dodała mi otuchy. Odwagi! Przyjdzie jeszcze
dzień, że będę się zachowywać jak wielka dama, choć nie urodziłam się w pałacu.
Powoli, a zarazem drażniąc się, jakby miał dziecku sprawić wielką niespodziankę,
wyjął z którejś wewnętrznej, sekretnej kieszeni marynarki pęk kluczy - klucz po kluczu,
klucze, jak powiedział, do każdego zamka w tym domu. Klucze wszelkiego rodzaju - wielkie,
staroświeckie przedmioty z czarnego żelaza obok wysmukłych, delikatnych, niemal
barokowych; cienkie jak opłatki kluczyki yale do sejfów i szkatułek. Podczas jego
nieobecności to ja muszę sprawować nad nimi pieczę.
Przyglądałam się ciężkiemu pękowi podejrzliwie. Do tej chwili nie poświęciłam ani
jednej myśli praktycznej stronie małżeństwa, które oznaczało wielki dom, wielkie bogactwo,
wielkiego człowieka z kółkiem obwieszonym tyloma kluczami, co kółko dozorcy więzienia.
Były tu toporne i archaiczne klucze do lochów, bo lochów nam nie brakowało, choć zostały
przerobione na piwnice dla jego win; omszałe butelki leżakowały na kozłach we wszystkich
tych jamach męki wydrążonych w skale, na której zbudowany został zamek. To są klucze do
kuchni, to klucz do galerii obrazów, skarbca napełnianego od pięciu wieków przez chciwych
kolekcjonerów - ach! przewiduje, że spędzę tam wiele godzin.
Sam namiętnie zaspokajał swoje upodobanie do symbolistów, jak powiedział z
żarłocznym błyskiem w oku. Miał słynną Ofiarę złożoną bogom, wspaniały portret pierwszej
żony pędzla Moreau, ze śladami delikatnych jak koronka łańcuchów, odciśniętymi na jej
przezroczystej skórze. Czy znam historię tego obrazu? Jak kiedy po raz pierwszy obnażyła się
przed malarzem, wprost zza szynkwasu na Montmartrze, przystroiła się mimo woli w
rumieniec, który zabarwił jej piersi, barki, ramiona, całe ciało? Myślał o tej historii, o tamtej
drogiej dziewczynie, gdy po raz pierwszy mnie rozbierał... Ensor, wielki Ensor, jego
monolityczne płótno Głupie panny. Dwa czy trzy późne gauguiny, w tym ulubiony, z
ekstatyczną brązową dziewczyną w opuszczonym domu, zatytułowany Z nocy przychodzimy,
w noc odchodzimy. A poza tym, co sam nabył, imponujące dziedzictwo w postaci dzieł
Watteau, Poussina i dwóch bardzo specjalnych fragonardów, zamówionych przez rozpustnego
przodka, który podobno pozował mistrzowi osobiście razem z dwiema rodzonymi córkami...
Gwałtownie przerwał to wyliczanie skarbów.
Twoja szczupła, blada twarzyczka, cherie; powiedział to, jakby zobaczył ją po raz
pierwszy. Twoja szczupła, blada twarzyczka, z obietnicą rozpusty, którą potrafi dostrzec tylko
znawca.
Polano osunęło się w ogień, wzniecając deszcz iskier, opal na moim palcu strzelił
zielonym płomieniem. Czułam zawrót głowy, jakbym znalazła się nad brzegiem przepaści.
Bałam się, nie tyle jego, nie tyle jego potwornej obecności, tak intensywnej, jak gdyby przy
urodzeniu został obdarzony większym ciężarem gatunkowym niż reszta z nas, obecności,
która nawet wtedy, gdy wydawało mi się, że jestem w nim najbardziej zakochana, zawsze w
subtelny sposób mnie przygniatała... Nie. Nie jego się bałam, ale siebie. Zdawało mi się, że
rodzę się na nowo w jego oczach nie dających odbicia, rodzę w nie znanym mi kształcie.
Trudno mi było się rozpoznać w jego opisach, a jednak, jednak, czy nie zawierały ziarna
przerażającej prawdy? I w czerwonym świetle kominka zarumieniłam się znowu,
niepostrzeżenie, na myśl, że mógł mnie wybrać, ponieważ w mojej niewinności wyczuł
rzadką zdolność do deprawacji.
Oto klucz od serwantki z porcelaną - nie śmiej się, moje kochanie, tam jest zastawa
serwska godna króla i serwis z Limoges godny królowej. A oto klucz do pokoju o
zakratowanych oknach, w którym zamknięto pięć pokoleń stołowego srebra.
Klucze, klucze, klucze. Powierzy mi klucze od swego gabinetu, choć jestem tylko
dzieckiem, klucze do sejfów, gdzie przechowuje klejnoty, które będę nosiła - obiecuje mi to -
kiedy wrócimy do Paryża. Co za klejnoty! Będę mogła zmieniać kolczyki i kolie trzy razy
dziennie, jak cesarzowa Józefina bieliznę. Bardzo wątpi, dodał z tym charakterystycznym
głuchym, suchym dźwiękiem, który służył mu za śmiech, czy będę równie ciekawa jego
świadectw udziałowych, choć są one, oczywiście, nieporównanie więcej warte.
Słyszałam, jak na zewnątrz, poza kręgiem naszej oświetlonej blaskiem paleniska
prywatności, morze cofa się po nabrzeżnych kamykach; zbliżał się czas jego odjazdu. Na
kółku pozostał jeden klucz, o którym nic mi nie powiedział, i wydawało się teraz, że się waha.
Przez chwilę myślałam, że odłączy go od innych, schowa z powrotem do kieszeni i zabierze
ze sobą.
- Co to za klucz? - dopytywałam się, bo jego przekomarzanie dodało mi śmiałości. -
Klucz do twojego serca? Daj mi go!
Drocząc się, kołysał klucz nad moją głową, poza zasięgiem moich usiłujących go
pochwycić palców; nagie czerwone usta poruszyły się w krzywym uśmiechu.
- Och, nie - odpowiedział. - Nie klucz do mojego serca. Raczej klucz do mojego
inferno.
Zostawił go na kółku, które zamknął, potrząsając nim, żeby usłyszeć ton, jakby to był
kamerton. Następnie rzucił mi pęk podzwaniających kluczy na kolana. Poczułam chłód
metalu przez cienki muślin sukni. Pochylił się, by złożyć na moim czole zamaskowany
gęstwiną brody pocałunek.
- Mężczyzna musi mieć jeden sekret, choćby jeden jedyny, przed swoją żoną -
powiedział. - Obiecaj mi, moja bladolica pianistko, obiecaj mi, że użyjesz wszystkich kluczy
na tym kółku, z wyjątkiem tego ostatniego małego kluczyka, który ci pokazałem. Baw się
wszystkim, co znajdziesz, klejnotami, srebrną zastawą, zrób sobie papierowe łódki z moich
świadectw udziałowych, jeśli ci to sprawi przyjemność, i każ im pożeglować za mną do
Ameryki. Wszystko jest twoje, wszystko stoi przed tobą otworem - poza tym jednym
zamkiem, do którego pasuje tylko ten klucz. Przecież to tylko klucz do małego pokoju na dole
w zachodniej wieży, za spiżarnią, na samym końcu ciemnego korytarzyka, pełnego strasznych
pajęczyn, które wplątałyby ci się we włosy i wystraszyły, gdybyś się tam zapuściła. Och, ten
pokoik wydałby ci się bardzo nudny! Ale musisz mi obiecać, jeśli mnie kochasz, że nie
będziesz do niego wchodziła. To tylko prywatny gabinet, kryjówka, „nora”, jak mówią
Anglicy, gdzie mogę się czasami schronić w tych nieczęstych, ale nieuchronnych chwilach,
kiedy jarzmo małżeństwa wydaje mi się zbyt ciążyć na barkach. Mogę tam pójść, rozumiesz,
żeby delektować się rzadką przyjemnością wyobrażania sobie, że nie jestem żonaty.
Słaba gwiaździsta poświata oblewała dziedziniec, kiedy, otulona futrem,
odprowadzałam go do auta. Powiedział mi jeszcze tylko, że dzwonił na ląd i wynajął
stroiciela na stałe; ów człowiek ma się podjąć swoich obowiązków od jutra. Przycisnął mnie
do wielbłądziej wełny na swojej piersi raz jeden, po czym odjechał.
Zdrzemnęłam się trochę po południu i teraz nie mogłam spać. Rzucałam się i
przewracałam w jego rodowym łożu, póki następny świt nie odbarwił tuzina luster,
opalizujących od refleksów morza. Zapach kwiatów odurzał mi zmysły; kiedy pomyślałam,
że odtąd zawsze spoczywać będę w jednej pościeli z mężczyzną, którego skóra, jak i te kalie,
miała jakąś ropuszą, lepką wilgotność, odczułam coś w rodzaju osamotnienia i teraz, po
zagojeniu się mojej kobiecej rany, naszła mnie mdląca chętka, coś niby kaprys, który każe
kobietom w ciąży pożądać smaku kredy czy węgla, czy zepsutego jedzenia, na powtórzenie
jego pieszczot. Czy nie dał mi do zrozumienia, tyleż swoim ciałem, co słowami i spojrzeniem,
że istnieją tysiące, tysiące najprzeróżniejszych punktów stycznych pomiędzy ciałem a ciałem?
Leżałam w naszym szerokim łożu w towarzystwie mojej nowo zrodzonej ciekawości, która
nie pozwalała mi zasnąć.
Leżałam w łożu sama. I tęskniłam za nim. A on. napawał mnie odrazą.
Czy wystarczy klejnotów we wszystkich jego sejfach, żeby wynagrodzić mi tę
sytuację? Czy cały zamek mieści dostatecznie dużo bogactw, żeby wynagrodzić mi
towarzystwo libertyna, z którym muszę je dzielić? I jaka dokładnie była natura mojego
pożądliwego lęku wobec tej tajemniczej istoty, która, by mi okazać swoją nade mną władzę,
opuściła mnie w noc poślubną?
Nagle usiadłam wyprostowana w łóżku, pod sardonicznymi maskami gargulców
wyrzeźbionych nade mną, tknięta dzikim podejrzeniem. A może zostawił mnie nie dla Wall
Street, ale dla wymagającej kochanki, ukrytej Bóg wie gdzie, zdolnej dostarczyć mu o wiele
więcej rozkoszy, niż dziewczyna, której palce ćwiczyły dotąd tylko skale i arpeggia? I
powoli, uspokojona, opadłam z powrotem na spiętrzone poduszki; uświadomiłam sobie, że
ból zazdrości, który sobie sama zadałam, zawierał domieszkę ulgi.
Wreszcie zapadłam w sen, kiedy światło dnia napełniło pokój i przegnało złe myśli.
Ale ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałam zasypiając, był wysoki słój kalii koło łóżka, którego
grube szkło tak wykrzywiło obraz opasłych łodyg, że wyglądały jak ręce, odcięte ręce, tonące
w zielonkawej wodzie.
Kawa i croissanty na pociechę samotnego przebudzenia oblubienicy. Pyszne. Oraz
miód w plastrze na szklanym spodeczku. Pokojówka wyciskała aromatyczny sok z
pomarańczy w ochłodzony puchar, a ja obserwowałam ją, wylegując się w łóżku o południu
zwyczajem bogaczy. Nic jednak tego ranka nie było w stanie ucieszyć mnie na długo, z
wyjątkiem wiadomości, że stroiciel już pracuje. Kiedy pokojówka mi to powiedziała,
wyskoczyłam z łóżka, włożyłam starą samodziałową spódnicę i flanelową bluzkę, studencki
strój, w jakim czułam się o wiele swobodniej niż w którejkolwiek z pięknych nowych toalet.
Po trzech godzinach ćwiczeń wezwałam stroiciela, żeby mu podziękować. Był
oczywiście ślepy, ale młody, o łagodnych ustach i szarych oczach, utkwionych we mnie,
chociaż nie mogły mnie widzieć. Syn kowala z wioski za groblą, chórzysta w kościele,
którego poczciwy ksiądz wyuczył zawodu, żeby potrafił zarobić na utrzymanie. Wszystko jak
najlepiej. Tak. Myśli, że będzie mu tu dobrze. I gdyby, dodał nieśmiało, wolno mu było
czasem posłuchać, jak gram... bo, widzi pani, kocha muzykę. Tak. Oczywiście, powiedziałam.
Naturalnie. Chyba wiedział, że się uśmiechnęłam.
Mimo że obudziłam się tak późno, dopiero zbliżała się pora five o'clock'u, kiedy
odprawiłam stroiciela. Ochmistrzyni, troskliwie uprzedzona przez mojego męża,
powstrzymała się od przerywania mojej muzyki, teraz jednak złożyła mi uroczystą wizytę,
prezentując długaśne menu spóźnionego obiadu. Kiedy powiedziałam jej, że nie chcę obiadu,
spojrzała na mnie z ukosa, z kwaśną miną. Zrozumiałam natychmiast, że jednym z moich
głównych obowiązków jako kasztelanki jest dostarczanie roboty służbie. Jednak nie
zmieniłam zdania i oświadczyłam, że zaczekam do kolacji, chociaż lękiem napełniała mnie
myśl o samotnym posiłku. Następnie zorientowałam się, że muszę wydać dyspozycje, co mają
mi przygotować; popuściłam wodze fantazji, która nadal była fantazją uczennicy. Dzikie
ptactwo w śmietanie... a może przyspieszyć Boże Narodzenie indykiem w galarecie? Nie,
powzięłam decyzję. Awokado z krewetkami, cała masa krewetek, bez drugiego dania. Ale na
deser ma być niespodzianka w postaci wszystkich gatunków lodów, jakie tylko są w
chłodziarni. Wszystko zanotowała, chrząknęła jednak pogardliwie. Zgorszyłam ją. Co za
gust! Byłam jeszcze dzieckiem, zaczęłam chichotać, ledwo wyszła.
Ale tymczasem... co mam robić tymczasem?
Mogłabym spędzić szczęśliwą godzinę, rozpakowując kufry, które zawierały moją
wyprawę, ale pokojówka już to zrobiła; suknie, kostiumy wisiały w szafie w ubieralni,
kapelusze zostały umieszczone na drewnianych główkach dla zachowania kształtu, buty na
drewnianych prawidłach, jak gdyby wszystkie te nieożywione przedmioty miały udawać
pozory życia, by ze mnie zadrwić. Nie miałam ochoty pozostawać w wypełnionej rzeczami
ubieralni ani w sypialni przesyconej żałobnym zapachem kwiatów. Czym mam się zająć?
Wykąpię się we własnej łazience! Tu odkryłam, że krany są w kształcie małych
delfinów ze złota i mają oczka z okruchów turkusa. Było też akwarium ze złotymi rybkami,
które pływały tam i z powrotem między poruszającymi się liśćmi wodorostów, równie
znudzone, pomyślałam, jak ja. Co bym dała, żeby on nie był odjechał. Co bym dała za
możliwość pogawędki, powiedzmy, z którąś z pokojówek, albo ze stroicielem, ale wiedziałam
już, że moja pozycja nie pozwala na próby zaprzyjaźnienia się ze służbą.
Miałam nadzieję odkładać ten telefon, jak długo się da, żeby mieć na co czekać w
martwej pustce czasu, jaką przewidywałam po kolacji, ale za kwadrans siódma, kiedy
ciemność już otoczyła zamek, nie potrafiłam się dłużej powstrzymać. Zadzwoniłam do matki.
I zdumiałam sama siebie, wybuchając płaczem, kiedy usłyszałam jej głos.
Nie, nic się nie stało. Mamo, mam złote kurki w łazience.
Powiedziałam: złote kurki w łazience!
Nie, mamo, chyba to rzeczywiście nie jest powód do płaczu.
Źle było słychać, ledwie do mnie dochodziły jej gratulacje, pytania, troska, ale
poczułam się nieco lepiej, kiedy odłożyłam słuchawkę.
Jednak wciąż pozostawała pełna godzina do kolacji, a potem cała niewyobrażalna
pustynia reszty wieczoru.
Pęk kluczy leżał tam, gdzie on go zostawił, na dywaniku przed kominkiem w
bibliotece, a ogień tak je ogrzał, że nie były już zimne w dotyku, ale ciepłe, prawie jak moja
własna skóra. Jaka byłam nieuważna; pokojówka poprawiająca polana spojrzała na mnie z
wyrzutem, jak gdybym zastawiła na nią pułapkę, kiedy podniosłam brzęczące klucze, klucze
od wewnętrznych drzwi tego wspaniałego więzienia, którego byłam zarówno
pensjonariuszką, jak panią, i którego jeszcze właściwie nie widziałam. Uświadomiwszy to
sobie, poczułam podniecenie odkrywcy.
Światła! Więcej świateł!
Za dotknięciem kontaktu senna biblioteka rozbłysła światłami. Biegałam jak szalona
po zamku, zapalając każdą napotkaną po drodze lampę, kazałam służbie oświetlić również ich
pomieszczenia, tak żeby cały zamek płonął jak morski tort urodzinowy tysiącem świec, po
jednej na każdy rok jego życia, a ludzie na brzegu żeby przyglądali się ze zdumieniem. Kiedy
wszystko rozjarzyło się niby kawiarnia na Gare du Nord, znaczenie posiadania
symbolizowane tym pękiem kluczy już mnie nie przerażało, ponieważ teraz byłam
zdecydowana przeszukać każdy kąt, by odkryć prawdziwą naturę mojego męża.
Chyba najpierw jego gabinet.
Mahoniowe biurko szerokie na kilometr, z nieskazitelną bibułą i szeregiem telefonów.
Pozwoliłam sobie na luksus otwarcia sejfu, który mieścił klejnoty, i buszowałam dostatecznie
długo między skórzanymi pudełkami, żeby zorientować się, iż małżeństwo zapewniło mi
dostęp do sezamowych skarbów - garniturów biżuterii, bransolet, pierścieni... Kiedy tak
siedziałam pośród brylantów, pokojówka zapukała i weszła, nim zdążyłam się odezwać -
subtelna impertynencja. Powiem o tym mężowi. Popatrzyła hardo na moją samodziałową
spódnicę: czy madame ma zamiar przebrać się do kolacji?
Skrzywiła się pogardliwie, kiedy wybuchnęłam śmiechem na jej słowa, była w o wiele
większym stopniu damą niż ja. Ale wyobraźcie sobie tylko - wystroić się w którąś z
ekstrawaganckich kreacji Poireta, w turban zdobiony drogimi kamieniami i egretą, sznur pereł
do pępka, po to żeby zasiąść samej w książęcej jadalni u szczytu masywnego stołu, przy
którym podobno król Marek podejmował swoich rycerzy... Opanowałam się pod jej
spojrzeniem wyrażającym zimną dezaprobatę. Przybrałam suchy ton oficerskiej córki. Nie,
nie przebiorę się do kolacji. Co więcej, nie jestem na tyle głodna, by jeść kolację. Niech
powie ochmistrzyni, żeby odwołała pensjonarską ucztę, którą zamówiłam. Czy mogą mi
zostawić kanapki i termos z kawą w pokoju muzycznym? I czy mogą wszyscy oddalić się na
noc?
Mais oui, madame.
Jej suchy ton uświadomił mi, że znów ich zawiodłam, mało mnie to jednak obeszło,
byłam uzbrojona przeciwko nim przez wspaniałość jego bogactw. Ale serca jego nie znajdę
wśród tych błyszczących kamieni. Kiedy tylko drzwi zamknęły się za pokojówką,
rozpoczęłam systematyczne przeszukiwanie szuflad biurka.
Panował tu porządek, więc nic nie znalazłam, ani jednego machinalnego rysunku na
starej kopercie, żadnej wyblakłej fotografii kobiety. Tylko stosy korespondencji handlowej,
rachunki od dzierżawców, rachunki od krawców, billets-doux międzynarodowych
finansistów. Nic. I ten brak jakiegokolwiek śladu jego prawdziwego życia zaczął wywierać na
mnie dziwne wrażenie. Pomyślałam sobie, że wiele musi być do ukrywania, skoro on zadaje
sobie tyle trudu, by to ukryć.
Jego gabinet był wyjątkowo bezosobowym pokojem, z oknami zwróconymi na
wewnętrzny dziedziniec zamku, jak gdyby użytkownik chciał się tyłem odwrócić do
syreniego morza, by zachować jasny umysł, gdy doprowadzał do bankructwa drobnego
przedsiębiorcę w Amsterdamie lub - co zauważyłam z dreszczem obrzydzenia - zajmował się
interesami w Laosie, które musiały, sądząc z tajemniczych aluzji do amatorskich
zainteresowań botanicznych rzadką odmianą maków, dotyczyć opium. Czy nie był
dostatecznie bogaty, żeby nie angażować się w zbrodniczy proceder? Czy też właśnie ze
zbrodniczego procederu czerpał zyski? A jednak zobaczyłam wystarczająco dużo, żeby
zrozumieć jego zamiłowanie do tajemniczości.
Po przewróceniu biurka do góry nogami musiałam teraz poświęcić dobry kwadrans,
żeby spokojnie włożyć każdy list z powrotem tam, gdzie go znalazłam, i w trakcie zacierania
śladów swojej wizyty, sięgając do niewielkiej szuflady, która się zablokowała, najwidoczniej
dotknęłam przypadkiem ukrytej sprężyny, ponieważ wewnątrz szuflady otworzyła się
sekretna szufladka, a ta sekretna szufladka zawierała - wreszcie - plik z napisem „Osobiste”.
Byłam sama, jeśli nie liczyć mojego odbicia w nie zasłoniętym oknie.
Doznałam przelotnego wrażenia, że jego serce, zasuszone jak kwiat, szkarłatne i
cienkie jak bibułka, znajduje się w tym pliku. Był to bardzo cienki plik.
Wolałabym może nie znaleźć tej wzruszającej, nieortograficznej notatki na papierowej
serwetce z nadrukiem „La Coupole”
5
, zaczynającej się od słów: „Ukochany mój, nie mogę
doczekać się chwili, kiedy uczynisz mnie całkowicie Twoją”. Diwa przesłała mu fragment
partytury Tristana zawierający Liebstod z jednym tajemniczym słowem „Do...”, skreślonym
w poprzek. Najdziwniejsza jednak ze wszystkich tych listów miłosnych była pocztówka z
widokiem wiejskiego cmentarza w górach, gdzie jakiś trupojad w czarnej pelerynie ochoczo
rozkopywał grób; ów obrazek, wykonany z makabrycznym rozmachem w stylu Grand
Guignol, nosił podpis: „Typowa scenka z Transylwanii, północ, Zaduszki”. A na odwrocie
tekst: „Z okazji poślubienia potomkini Draculi pamiętaj zawsze - rozkosz jedyna, najwyższa
miłości tkwi w wyrządzaniu zła
6
. Toutes amities, C”.
Żart. Żart w najgorszym, jaki sobie można wyobrazić, guście, czyż bowiem nie
poślubił rumuńskiej hrabianki? Przypomniałam sobie jej ładną, zabawną twarzyczkę i jej
imię: Carmilla. Moja bezpośrednia poprzedniczka w tym zamku była, jak się zdaje,
najbardziej wyrafinowana.
Odłożyłam plik otrzeźwiona. Nic w moim życiu, przepełnionym rodzinną miłością i
muzyką, nie przygotowało mnie do tych zabaw dla dorosłych, a jednak stanowiły one
wskazówkę dotyczącą mojego męża, przynajmniej w tym sensie, że ukazywały mi, jak bardzo
był kochany, choć nie pozwalały się domyślać, z jakiego mianowicie powodu. Ale ja
chciałam wiedzieć jeszcze więcej, a kiedy zamykałam na klucz drzwi gabinetu, wpadły mi w
ręce środki pozwalające tego dokonać.
Dosłownie wpadły, w dodatku z łomotem, jakby rozsypały się wszystkie sztućce z
jakiejś kantyny, gdyż zamykając gładko chodzący zamek yale, zdołałam jakimś cudem
otworzyć kółko z kluczami, które luzem wylądowały na podłodze. I pierwszym kluczem, jaki
z tej kupki podniosłam, był, szczęściem czy nieszczęściem, klucz od pokoju, do którego on
zabronił mi wchodzić, pokoju, który chciał zatrzymać na swój wyłączny użytek, żeby móc
tam pójść, kiedy znowu zechce poczuć się kawalerem.
Zdecydowałam, że zobaczę ten pokój, zanim poczuję słaby przypływ nieokreślonego ,
lęku przed woskową nieporuszonością mojego męża. Być może na wpół wyobraziłam sobie
wtedy, że odnajdę jego prawdziwe ja w tej kryjówce, czekające, by się przekonać, czy
rzeczywiście go posłuchałam; że wysłał swój ruchomy posąg do Nowego Jorku,
samonapędzającą się powłokę swojej publicznej persony, podczas gdy prawdziwy człowiek,
którego twarz ujrzałam przelotnie w burzy orgazmu, zajmował się nie cierpiącymi zwłoki
prywatnymi interesami w gabinecie u stóp zachodniej wieży, za spiżarnią. Jeżeli jednak tak
było, to koniecznie musiałam go odnaleźć, musiałam go poznać, a zbyt mocno uwierzyłam w
jego rzekome mną zauroczenie, by myśleć, że moje nieposłuszeństwo może go naprawdę
dotknąć.
Wzięłam z wierzchu zabroniony klucz, a inne zostawiłam na podłodze.
Zrobiło się już bardzo późno, zamek oddalił się na swoją największą odległość od lądu
i pośród milczącego oceanu unosił się z mojego rozkazu jak girlanda świateł. A wszystko
milczące, wszystko ciche, nie słychać nic oprócz szumu fal.
Nie odczuwałam żadnego strachu, najmniejszego niepokoju. Stąpałam teraz tak
pewnie jak w domu matki.
Wcale nie wąski, zakurzony korytarzyk, dlaczego kłamał? Natomiast z pewnością źle
oświetlony, elektryczność z jakiegoś powodu tutaj nie docierała, cofnęłam się więc do
spiżarni, gdzie w kredensie znalazłam schowany razem z zapałkami pęk woskowych świec,
które miały rozświetlać dębowy stół przy uroczystych okazjach. Zapaliłam świecę i trzymając
ją w ręce, jak pokutnica, podążałam korytarzem o ścianach obwieszonych ciężkimi, chyba
weneckimi gobelinami. Płomień wydobywał z mroku to głowę mężczyzny, to znowu bujną
kobiecą pierś, wyrywającą się na zewnątrz przez rozdarcie sukni - Porwanie Sabinek, być
może? Obnażone miecze i broczące krwią konie wskazywałyby na jakąś przerażającą scenę
mitologiczną. Korytarz skręcał w dół, pod grubym dywanem dawało się wyczuć nieznaczną
stromiznę. Ciężkie gobeliny na ścianach tłumiły moje kroki, nawet mój oddech. Nie wiadomo
czemu zrobiło się bardzo ciepło, na czoło wystąpiły mi krople potu. Już nie słyszałam szumu
morza.
Długi, kręty korytarz, jak gdybym znalazła się w trzewiach zamku - ten korytarz
doprowadził mnie do nadgryzionych przez korniki dębowych drzwi, niskich, zaokrąglonych
na górze, ze sztabą z czarnego żelaza.
Nadal nie odczuwałam strachu; żadnego podnoszenia się włosów na karku, żadnego
mrowienia w czubkach palców.
Klucz wśliznął się w nową kłódkę tak łatwo jak gorący nóż w masło.
Żadnego strachu, ale chwila wahania, wstrzymanie duchowego oddechu.
Jeśli znalazłam ślady jego serca w papierach oznaczonych jako „Osobiste”, być może
w tym podziemnym azylu uda mi się odnaleźć część jego duszy. Właśnie świadomość szansy
takiego odkrycia, ewentualnego zaskoczenia sprawiła, że na moment zastygłam w bezruchu,
zanim, w ryzykanckiej odwadze mojej subtelnie już skażonej niewinności, przekręciłam
klucz. Skrzypiące drzwi odemknęły się z wolna.
„Miłość bardzo przypomina torturę”
7
- uważał ulubiony poeta mojego męża;
dowiedziałam się czegoś o naturze tego podobieństwa w małżeńskim łożu. Teraz świeca
ukazywała mi zarysy łoża tortur. Znajdowało się tu także wielkie koło, podobne do tych, które
widywałam na drzeworytach przedstawiających męczeństwo świętych w pobożnych
książkach mojej starej niani. Oraz - ledwo zdołałam ją dostrzec, nim mały płomyk zgasł i
znalazłam się w absolutnej ciemności - metalowa figura z zawiasami z boku, o której
wiedziałam, że ma w środku szpikulce i nazywana jest Żelazną Dziewicą.
Absolutna ciemność. A wokół narzędzia kaźni.
Do tej chwili rozpieszczone dziecko nie wiedziało, że odziedziczyło nerwy i wolę po
matce, która stawiła czoło żółtym banitom z Indochin. Duch matki pchał mnie naprzód, w
zimnym uniesieniu zdecydowana byłam dowiedzieć się najgorszego. Poszukałam w kieszeni
zapałek. Jakie przyćmione, żałobne dawały światło! A jednak dosyć, och, więcej niż dosyć,
żeby ukazać pokój przeznaczony do profanacji i ciemną noc niewyobrażalnych kochanków,
których uściski równały się unicestwieniu.
Ściany tej kompletnej komnaty tortur stanowiła naga skała; lśniły niby okryte potem
przerażenia. W czterech rogach rozmieszczono urny pogrzebowe, bardzo stare, być może
etruskie, a na hebanowych trójnogach wazy z kadzidłem, które pozostawił zapalone, by
napełniało pomieszczenie ofiarną wonią. Zobaczyłam, że koło, łoże tortur i Żelazna Dziewica
są wyeksponowane jak rzeźby i na chwilę niemal się uspokoiłam, niemal zdołałam przekonać
samą siebie, że może tylko odkryłam prywatne muzeum jego perwersji, że poustawiał tutaj te
potworne przedmioty jedynie dla kontemplacji.
Jednak na środku komnaty znajdował się katafalk, fatalne, złowróżbne mary, dzieło
renesansowego rzemiosła; otaczały go długie, białe świece, a u -stóp stał wysoki na metr
wazon, pokryty chińską laką w zgaszonej czerwieni, pełen takich samych kalii, jakimi mąż
napełnił moją sypialnię. Nie miałam odwagi przypatrzyć się bliżej katafalkowi ani
spoczywającej na nim postaci, wiedziałam jednak, że muszę.
Za każdym razem, kiedy pocierałam zapałkę, żeby zapalać po kolei świece wokół jej
łoża, wydawało mi się, że opada ze mnie szata niewinności, która budziła u mojego męża
takie pożądanie.
Śpiewaczka operowa leżała całkiem naga pod cienkim całunem z niezwykle rzadkiego
i cennego płótna, w jakie książęta włoscy zawijali tych, których otruli. Dotknęłam bardzo
delikatnie jej białej piersi, była zimna, zabalsamował ją. Na szyi dostrzegłam błękitny ślad
palców dusiciela. Chłodny, smutny płomień świec drgał na jej białych zamkniętych
powiekach. Najgorsze było to, że martwe usta się uśmiechały.
Za katafalkiem, pośród cieni, biały, perłowy połysk; kiedy moje oczy przywykły do
gęstniejących ciemności, zobaczyłam wreszcie - co za szok! - czaszkę, czaszkę tak odartą z
ciała, że wydawało się wprost niemożliwe, by tę nagą kość okrywało niegdyś bujne życie.
Czaszka, umocowana systemem niewidzialnych sznurków, zdawała się wisieć, odłączona od
ciała, w nieruchomym, ciężkim powietrzu; wieniec z białych róż i koronkowy welon
dopełniały ostatniego obrazu oblubienicy.
Jednak czaszka była nadal tak piękna, tak despotycznie, samymi swoimi
powierzchniami, rzeźbiła twarz niegdyś na niej istniejącą, że rozpoznałam ją od razu: twarz
gwiazdy wieczornej wędrującej skrajem nocy. Jeden fałszywy krok, o moja biedna, droga
dziewczyno, następna w przeklętym siostrzanym korowodzie jego żon, jeden fałszywy krok i
runęłaś w przepastną ciemność.
A gdzie była ona, zmarła niedawno rumuńska hrabianka, która może sądziła, że jej
krew przeżyje jego bezprawie? Wiedziałam, że musi być tutaj, w miejscu, które wiodło mnie
ku sobie przez zamek, jakby nawijając nić na nieubłaganą szpulę. Początkowo jednak nie
widziałam żadnego jej śladu. Raptem z jakiegoś powodu - może zmiany atmosfery,
spowodowanej moją obecnością - metalowa skorupa Żelaznej Dziewicy wydała nieziemski
zgrzyt: moja rozgorączkowana wyobraźnia powinna była odgadnąć, że mieszkanka usiłuje
wydostać się na zewnątrz, chociaż nawet mimo wzrastającej histerii rozumiałam, że musi być
martwa, skoro się tam znajduje.
Drżącymi palcami otworzyłam pokrywę tej pionowej trumny, na której wyryta była
twarz wykrzywiona spazmem bólu. Po czym, tracąc panowanie nad sobą, upuściłam klucz,
który ciągle trzymałam w drugiej ręce. Upadł w powiększającą się kałużę krwi.
Została przebita nie jednym, ale stoma szpikulcami, to dziecię krainy wampirów, które
wydawało się zmarłe dopiero co, tak pełne krwi... O Boże! Od kiedy on był wdowcem? Jak
długo trzymał ją w tej ohydnej komorze? Czy przez cały czas, kiedy zalecał się do mnie w
jasnym świetle Paryża?
Zamknęłam wieko jej trumny bardzo delikatnie i wybuchnęłam dzikim szlochem, w
którym żal nad jego ofiarami mieszał się z przerażającą udręką, gdyż wiedziałam, że jestem
jedną z nich.
Świece rozgorzały, jakby pod wpływem przeciągu z drzwi prowadzących dokądś
indziej. Światło padło na opal ognisty na mojej ręce tak, że i on błysnął, raz jeden, chciał dać
mi znać, że oko Boga - oko mojego męża - zwrócone jest na mnie. Moją pierwszą myślą na
widok pierścienia, za który wydałam siebie na taki los, było, jak tego losu uniknąć.
Zachowałam dostateczną przytomność umysłu, żeby palcami zgasić świece przy
katafalku, zabrać moją świeczkę i mimo że przyprawiało mnie to o dreszcz, rozejrzeć się
dookoła, by się upewnić, że nie pozostawiłam żadnych śladów swojej bytności.
Wydobyłam klucz z kałuży krwi, zawinęłam w chusteczkę, żeby nie pobrudzić rąk, i
wybiegłam z tego pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi.
Huknęły z przeciągłym echem, niby wrota piekieł.
Nie mogłam szukać schronienia w sypialni, bo przechowywała pamięć jego
obecności, uwięzioną w bezdennej srebrzystości luster. Pokój muzyczny wydawał się
najbezpieczniejszym miejscem, chociaż popatrzyłam na obraz świętej Cecylii z lekkim
przerażeniem: jaki charakter miało jej męczeństwo? Mój umysł doświadczał zamętu, kłębiły
się plany ucieczki... jak tylko woda odsłoni groblę, udam się na ląd - na piechotę, biegiem,
potykając się; nie ufałam szoferowi w skórzanym płaszczu ani ochmistrzyni o poprawnych
manierach, nie miałam też odwagi dopuścić do konfidencji żadnej z bladych, widmowych
pokojówek, ponieważ wszyscy byli jemu zaprzedani. Kiedy tylko dotrę do wioski, zdam się
natychmiast na łaskę żandarmerii.
Ale czy im z kolei mogę zaufać? Jego przodkowie rządzili wybrzeżem przez osiem
wieków, z tego zamku, którego fosą był Atlantyk. Czyż policja, adwokaci, nawet sędzia nie
będą wszyscy w służbie markiza, przymykając wspólnie oczy na jego zbrodnie, ponieważ był
jaśnie panem, którego słowo jest rozkazem? Kto na tym dalekim wybrzeżu da wiarę bladej
dziewczynie z Paryża, która przybiega ze wstrząsającą opowieścią o krwi i zgrozie, o
potworze pomrukującym w cieniu? Albo raczej będą natychmiast wiedzieli, że to prawda.
Jednak związani honorem, nie pozwolą mi ponieść jej w świat.
Pomoc. Matka. Rzuciłam się do telefonu, ale oczywiście był głuchy.
Martwy jak jego żony.
Gęsta ciemność, nie rozświetlona ani jedną gwiazdą, nadal szkliła okna. Wszystkie
lampy płonęły w pokoju, żeby utrzymać noc na zewnątrz, a jednak wydawało się, że wciąż
mnie ogarnia, znajduje się obok, tyle że zamaskowana światłami; ciemność jak przenikalna
substancja wsączała mi się pod skórę. Spojrzałam na bezcenny mały zegar w obudowie z
obłudnie niewinnych kwiatków, zrobiony dawno temu w Dreźnie; wskazówki ledwo posunęły
się o godzinę, odkąd wstąpiłam do tej jego prywatnej rzeźni. Czas także był jego sługą;
uwięzi mnie tutaj, w nocy, która będzie trwała dopóty, dopóki mąż nie wróci do mnie, jak
czarne słońce o poranku bez nadziei.
A jednak czas mógłby nadal być moim sprzymierzeńcem; o tej godzinie, dokładnie o
tej godzinie, on wyrusza na statku do Nowego Jorku.
Świadomość, że za kilka chwil mój mąż opuści Francję, uspokoiła trochę moje nerwy.
Rozsądek mówił mi, że nie mam się czego obawiać, przypływ, który go uniesie do Nowego
Świata, mnie wyzwoli z mojego uwięzienia na zamku. W końcu łatwo mogę uniknąć
spotkania ze służbą. Każdy może kupić bilet na stacji kolejowej. A jednak wciąż odczuwałam
niepokój. Otworzyłam pokrywę fortepianu, może myślałam, że moja własna, szczególna
magia potrafi mi teraz pomóc, że zdołam stworzyć pentagram z muzyki, który mnie uchroni
przed złem, bo skoro to moja muzyka go usidliła, dlaczego by nie miała obdarzyć mnie mocą
uwolnienia się od niego?
Mechanicznie zaczęłam grać, ale palce miałam sztywne i drżące. Z początku nie
udawało mi się zagrać nic ponad ćwiczenia Czernego, ale sama czynność grania uspokoiła
mnie, przeszukałam więc nuty i znalazłam Das wohltemperierte Klavier. Postanowiłam w
celach terapeutycznych przegrać wszystkie równania Bacha
8
, nie pomijając żadnego, i
powiedziałam sobie, że jeśli wykonam je wszystkie bez jednego błędu, wtedy ranek zastanie
mnie na powrót dziewicą.
Łoskot upuszczonej laski.
Jego laska ze srebrną gałką! Cóż by innego! Chytry, przebiegły, powrócił, czeka na
mnie za drzwiami.
Wstałam, strach dodał mi sił. Buntowniczo odrzuciłam głowę do tyłu. - Proszę! -
własny głos zdumiał mnie stanowczością, jasnością.
Drzwi uchyliły się powoli, niepewnie i zobaczyłam nie potężny masyw mojego
nieprzystępnego męża, ale drobną, pochyloną postać stoiciela, który sprawiał wrażenie, że boi
się mnie o wiele bardziej, niż córka mojej matki bałaby się samego diabła. W komnacie tortur
sądziłam, że nigdy już nie będę się śmiać, teraz roześmiałam się mimo woli, z ulgą, a po
chwili wahania twarz chłopca rozpogodziła się i on także się uśmiechnął nieśmiało, niemal
wstydliwie. Choć ślepe, jego oczy były wyjątkowo słodkie.
- Niech mi pani daruje - odezwał się Jean-Yves. - Wiem, że miałaby pani prawo mnie
wyrzucić, bo czaiłem się pod pani drzwiami o północy... ale słyszałem, jak pani spaceruje tam
i z powrotem, śpię w pokoju u stóp zachodniej wieży, i intuicja mi mówiła, że pani nie może
spać i pewnie spędzi bezsenne godziny przy fortepianie... Nie potrafiłem się oprzeć. W
dodatku potknąłem się na tych...
Podał mi kółko z kluczami, które upuściłam u drzwi gabinetu męża, kółko, na którym
brakowało jednego klucza. Wzięłam je i rozglądając się za jakimś schowkiem, pomyślałam o
taborecie od fortepianu, jak gdyby ukrycie kluczy miało mnie ocalić. Nadal stał i uśmiechał
się do mnie. Jak ciężko było prowadzić zwyczajną rozmowę.
- Doskonały jest - powiedziałam. - Fortepian. Doskonale nastrojony.
On jednak w swoim zażenowaniu nie przestawał mówić, jak gdybym mogła darować
mu zuchwalstwo tylko pod warunkiem, że dokładnie wyjaśni mi przyczynę.
- Kiedy słuchałem, jak pani grała po południu, pomyślałem sobie, że nigdy nie
słyszałem takiego uderzenia, takiej techniki. To uczta dla mnie słuchać witruoza! Więc teraz
podkradłem się pod pani drzwi, pokornie jak piesek, madame, przyłożyłem ucho do dziurki
od klucza i słuchałem, dopóki laska nie upadła mi na podłogę, co za niezdara ze mnie, i nie
zostałem odkryty.
Miał wzruszająco szczery uśmiech.
- Doskonale nastrojony - powtórzyłam. Ku memu zdumieniu, powiedziawszy to,
zdałam sobie sprawę, iż nie jestem w stanie powiedzieć nic innego. Mogłam tylko powtarzać
w kółko: „Nastrojony... doskonały... nastrojony”. Zobaczyłam zdumienie budzące się na
twarzy chłopca. Łomotało mi w głowie. Na widok jego wspaniałego, ślepego
człowieczeństwa doznawałam przenikliwego bólu gdzieś w głębi piersi, jego postać się
rozpływała, pokój zakołysał się wokół mnie. Po koszmarnym odkryciu krwawej komnaty ta
delikatna uroda sprawiła, że zemdlałam.
Kiedy odzyskałam przytomność, zobaczyłam, że leżę w ramionach stroiciela, który
wtyka mi pod głowę aksamitną poduszkę z taboretu od fortepianu.
- Pani ma jakieś wielkie strapienie - powiedział. - Żadna panna młoda nie powinna tak
cierpieć, tak rychło po ślubie.
Jego mowa miała melodię regionu, melodię morza.
- Każda panna młoda przywieziona do tego zamku powinna przybyć od razu w
żałobie, powinna przywieźć ze sobą księdza i trumnę - odrzekłam.
- Co to ma znaczyć?
Za późno było na milczenie, a jeśli on także był jednym z zauszników mego męża, to
przynajmniej okazał mi życzliwość. Więc opowiedziałam mu wszystko, o kluczach, zakazie,
moim nieposłuszeństwie, komnacie, łożu tortur, czaszce, trupach, krwi.
- Trudno mi w to uwierzyć - odezwał się z wahaniem. - Człowiek tak bogaty, tak
dobrze urodzony...
- Oto dowód - to mówiąc, wyplątałam fatalny klucz z chustki i rzuciłam na jedwabny
kilim.
- O Boże! - wykrzyknął. - Czuję zapach krwi.
Wziął mnie za rękę, otoczył ramionami. Chociaż był niemal chłopcem, poczułam
wielką siłę spływającą we mnie od jego dotknięcia.
- Na wybrzeżu opowiadamy sobie szeptem najrozmaitsze dziwne historie - mówił. –
Był kiedyś markiz, który polował na młode dziewczęta na lądzie, polował z psami, jakby to
były lisy. Mój dziadek słyszał od swojego dziadka, jak ów markiz wyciągnął głowę z torby
przytroczonej do siodła i pokazał kowalowi, który podkuwał mu konia: „Piękny egzemplarz
gatunku, brunetka, co, Guillaume?” A była to głowa kowalowej.
Natomiast w obecnych, bardziej demokratycznych czasach mój mąż musiał
podróżować aż do Paryża i uprawiać łowy na salonach. Jean-Yves wyczuł, że zadrżałam.
- Och, madame! Sądziłem, że to wszystko opowieści starych bab, plotkujących
głupców, bajki, którymi straszy się dzieci, żeby były grzeczne! Skąd jednak mogła pani
wiedzieć, nie będąc z tych stron, że dawna nazwa tego miejsca brzmi Zamczysko Zbrodni?
Rzeczywiście, skąd mogłam wiedzieć. Tyle że w głębi serca zawsze wiedziałam, że
pan tego zamku przyniesie mi śmierć.
- Proszę posłuchać! - wykrzyknął nagle mój przyjaciel. - Morze zmieniło ton, ranek
pewnie blisko, niedługo zacznie się odpływ.
Pomógł mi wstać. Wyjrzałam przez okno w kierunku lądu, na groblę, której kamienie
połyskiwały wilgocią w bladym świetle kresu nocy, i z niewyobrażalną wprost zgrozą, zgrozą
o intensywności, jakiej nie potrafię wam przekazać, dostrzegłam w oddali jeszcze odległe, ale
z każdą chwilą nieubłaganie się przybliżające bliźniacze lampy wielkiego czarnego auta,
które żłobiły tunele w podnoszącej się mgle.
Mój mąż naprawdę wrócił, tym razem nie była to fantazja.
- Klucz! - zawołał Jean-Yves. - Trzeba go włożyć z powrotem na kółko, razem z
innymi. Jak gdyby nigdy nic!
Ale klucz był wciąż umazany lepką krwią, pobiegłam więc do łazienki i włożyłam go
pod kran z gorącą wodą. Szkarłatna woda spłynęła do umywalki, jednak krwawy ślad nie
schodził, można by pomyśleć, że to sam klucz został zraniony. Turkusowe oczka w kranach
mrugały do mnie szyderczo, wiedziały delfiny, że mąż był dla mnie za sprytny! Szorowałam
plamę szczoteczką do paznokci, ale nie dawała się zmyć. Myślałam o tym, jak samochód
toczy się cicho w kierunku zamkniętej bramy wjazdowej, a im mocniej drapałam klucz, tym
jaskrawsza stawała się plama.
Zabrzęczy dzwonek w portierni. Syn portiera, wyrwany ze snu, odrzuci kołdrę zszytą
z kolorowych gałganków, ziewnie, wciągnie koszulę przez głowę, wsunie stopy w saboty...
wolno, wolno, otwieraj wrota swemu panu najwolniej, jak tylko potrafisz...
A krwawa plama dalej nic sobie nie robiła ze świeżej wody, wypływającej z pyska
obleśnie uśmiechniętego delfina.
- Nie ma już pani czasu - odezwał się Jean-Yves. - On tu jest. Wiem o tym. Muszę z
panią zostać.
- Ani się waż! - zaprotestowałam. - Wracaj natychmiast do swojego pokoju. Proszę!
Zawahał się. W moim głosie zabrzmiał stalowy ton, wiedziałam bowiem, że muszę stawić
czoło mojemu panu i władcy sama.
- Zostaw mnie!
Kiedy tylko wyszedł, ukryłam klucze i poszłam do sypialni. Grobla była pusta, Jean-
Yves miał rację, mój mąż wszedł już do zamku. Zaciągnęłam szczelnie story, zrzuciłam
ubranie i zasunęłam kotary wokół łoża, gdy ostra woń juchtu upewniła mnie, że mąż znowu
jest ze mną.
- Najdroższa!
Z najbardziej zdradziecką, lubieżną czułością ucałował moje oczy, a ja, udając
przebudzoną dopiero co młodą oblubienicę, zarzuciłam mu ramiona na szyję, bo od mojej
rzekomej uległości zależało moje zbawienie.
- Da Silva z Rio ubiegł mnie - powiedział sucho. - Mój agent z Nowego Jorku
zatelegrafował do Hawru i oszczędził mi daremnej podróży. Możemy więc wrócić do naszych
przerwanych uciech, moje kochanie.
Nie wierzyłam ani jednemu słowu. Wiedziałam, że zachowałam się dokładnie tak, jak
sobie życzył; czyż nie po to mnie kupił, żebym tak postąpiła? Dzięki własnej zdradzie
zostałam zwabiona w tę bezkresną ciemność, której źródła musiałam szukać pod jego
nieobecność, a teraz, kiedy poznałam już jego mroczną rzeczywistość, która ożywała tylko
przez swoje okropności, przyjdzie mi zapłacić cenę nowo nabytej wiedzy. Tajemnica puszki
Pandory, ale to on wręczył mi tę puszkę, wiedząc, że będę musiała poznać tajemnicę.
Zagrałam w grę, w której każdym ruchem rządziło przeznaczenie tak przemożne i
wszechwładne jak on sam, ponieważ to on był tym przeznaczeniem; i przegrałam. Przegrałam
w tych igraszkach niewinności i występku, w które mnie wciągnął. Przegrałam, jak przegrywa
ofiara z katem.
Pogłaskał moją pierś pod prześcieradłem. Trzymałam nerwy na wodzy, nie na tyle
jednak, by nie wzdrygnąć się pod tym intymnym dotknięciem, które przypomniało mi
przeszywający uścisk Żelaznej Dziewicy i martwe kochanki w lochu. Kiedy dostrzegł mój
opór, oczy zaszły mu mgłą, nie stracił jednak apetytu. Przesunął językiem po czerwonych, już
wilgotnych wargach. Milczący, tajemniczy, odsunął się ode mnie, żeby zdjąć marynarkę.
Odpiął złoty zegarek od kamizelki i położył na toaletce jak porządny burżuj; zgarnął
brzęczące drobniaki, a teraz - o Boże! - odgrywa całe przedstawienie, klepiąc się wielokrotnie
po kieszeniach, wydymając zdziwione usta, szukając czegoś, czego nie ma na miejscu. Nagle
zwraca się do mnie z upiornym, tryumfującym uśmiechem.
- Oczywiście! Przecież tobie dałem klucze!
- Twoje klucze? Ależ tak. Są tutaj, pod poduszką, zaczekaj... co... Ach! Nie... gdzie ja
je mogłam położyć? Pamiętam, że próbowałam sobie wieczorem wypełnić czas bez ciebie
przy fortepianie. Jasne! W pokoju muzycznym.
Szorstko rzucił mój koronkowy negliż na łóżko.
- Przynieś je!
- Teraz? W tej chwili? Czy to nie może zaczekać do rana, kochanie?
Zmuszałam się, żeby być uwodzicielska. Widziałam siebie bladą, giętką jak roślina,
która się prosi o zdeptanie, tuzin wrażliwych, przymilnych dziewcząt odbitych w tyluż
lustrach, i widziałam, że mało brakowało, a byłby mi uległ. Gdyby wtedy przyszedł do mnie
do łóżka, byłabym go udusiła.
Ale niemal warknął: - Nie, nie może zaczekać. Zaraz.
Nieziemskie światło brzasku napełniało pokój: czy naprawdę tylko jeden świt
przeżyłam przedtem w tym okropnym miejscu? Nie było rady, jak tylko pójść i przynieść
klucze, i modlić się, żeby nie przyglądał się im zbyt uważnie, modlić się do Boga, żeby wzrok
go zawiódł, żeby został porażony ślepotą.
Kiedy wróciłam do sypialni z pękiem kluczy, które za każdym krokiem dzwoniły jak
dziwny instrument muzyczny, siedział na łóżku w swojej nieskazitelnej koszuli, z głową
ukrytą w dłoniach.
I wydało mi się, że jest pogrążony w rozpaczy.
Dziwne. Mimo mojego przed nim lęku, który czynił mnie bielszą od mojej zarzutki,
czułam emanujący się z niego odór absolutnej rozpaczy, stęchły, upiorny, jakby kalie wokół
niego zaczęły gnić wszystkie naraz albo jakby jego perfumy o zapachu juchtu rozłożyły się na
składniki pierwsze swojej kompozycji: wyprawioną skórę i ekskrementy. Chtonicznym
ciężarem swojej obecności wywierał na pokój olbrzymią presję, tak że krew dzwoniła mi w
uszach, jak gdybyśmy zostali strąceni na dno morza, pod fale bijące o brzeg.
Trzymałam moje życie w moich rękach, razem z tymi kluczami, i za chwilę miałam je
złożyć w jego wymanikiurowane dłonie. To, co ujrzałam w krwawej komnacie, nie
pozostawiało wątpliwości, że nie mogę spodziewać się miłosierdzia. Jednak, gdy uniósł
głowę i popatrzył na mnie niewidzącymi, przymkniętymi oczyma, jak gdyby mnie nie
rozpoznawał, poczułam dla niego straszliwą litość, dla tego mężczyzny, który żył w tak
dziwnych, sekretnych miejscach, że gdybym kochała go dostatecznie mocno, by iść za nim,
musiałabym umrzeć.
Okrutna samotność tego potwora!
Monokl wypadł mu z oka. Kędzierzawa grzywa była zmierzwiona, jakby w szale
przeczesywał ją palcami. Zobaczyłam, że otrząsnął się z bierności i przepełnia go tłumione
podniecenie. Ręka, którą wyciągnął po owe liczmany w grze miłości i śmierci, drżała z lekka,
twarz, zwrócona teraz ku mnie, nosiła wyraz ponurego obłędu, w którym zdawało mi się, że
dostrzegam upiorny wstyd, tak jest, wstyd, ale też okrutną, nie pozbawioną poczucia winy
radość, gdy powoli nabierał pewności, że zgrzeszyłam.
Zdradziecka plama przybrała kształt i kolor serca na karcie do gry. Zdjął klucz z kółka
i przypatrywał mu się przez chwilę, nieobecny, zatopiony w myślach.
- To klucz, który wiedzie do królestwa rzeczy niewyobrażalnych - odezwał się. W
jego niskim głosie pobrzmiewały tony wielkich katedralnych organów, które grając, wydają
się rozmawiać z Bogiem.
Nie zdołałam powstrzymać krótkiego szlochu.
- Och, moje kochanie, moje małe kochanie, ty, która ofiarowałaś mi biały dar muzyki
- powiedział nieomal ze smutkiem. - Moje małe kochanie, nigdy się nie dowiesz, jak
nienawidzę światła dnia.
Po czym rozkazał ostro: - Klęknij!
Uklękłam przed nim, a on przycisnął lekko klucz do mojego czoła i chwilę go tak
przytrzymał. Skóra zapiekła mnie trochę, a gdy mimochodem spojrzałam w lustro,
zobaczyłam, że plama w kształcie serca przeniosła się na moje czoło, pomiędzy brwi, jak
znak kastowy u braminki. Albo jak znamię Kaina. Klucz natomiast połyskiwał teraz tak jasno,
jakby dopiero co opuścił warsztat. Mąż wsunął go z powrotem na kółko i wydał takie samo
ciężkie westchnienie, jak wtedy, kiedy powiedziałam, że za niego wyjdę.
- Moja dziewico arpeggiów, gotuj się na mękę.
- Jaką formę ona przybierze? - zapytałam.
- Ścięcia - wyszeptał prawie lubieżnie. - Idź i wykąp się, włóż tę białą suknię, którą
miałaś na sobie, kiedy słuchałaś Tristana, i naszyjnik, który wyobraża twój koniec. Ja
tymczasem udam się do zbrojowni, moja droga, naostrzyć paradny miecz pradziada.
- A służba?
- Odbędziemy naszą ostatnią posługę w ścisłym gronie rodzinnym. Odprawiłem ich.
Jeśli wyjrzysz przez okno, zobaczysz, jak zmierzają na ląd.
Wzeszło już pełne, blade światło poranka. Pogoda była szara, nieokreślona, oleiste
morze miało złowieszczy wygląd, ponury dzień na umieranie. Widziałam, jak posuwają się po
grobli, każda pokojówka i podkuchenna, każdy kuchcik i pomywaczka, lokaj, praczka, każdy
wasal zatrudniony w tym wielkim domu; większość piechotą, kilkoro na rowerach.
Pozbawiona oblicza ochmistrzyni wlokła się z wielkim koszem. Domyślałam się, że
wpakowała do niego, co tylko udało jej się wynieść ze spiżarni. Markiz najwidoczniej udzielił
szoferowi pozwolenia na wypożyczenie auta na cały dzień, pojawiło się bowiem na końcu,
sunąc majestatycznie, jak gdyby ów pochód był konduktem, a ono już wiozło moją trumnę na
pogrzeb na lądzie.
Wiedziałam jednak, że nie w poczciwej bretońskiej ziemi znajdę spoczynek jako
ostatnia, wierna kochanka. Inny los mnie czekał.
- Dałem im wolny dzień z okazji naszego ślubu - wyjaśnił. I uśmiechnął się.
Wpatrywałam się uważnie w rzednący pochód, ale nie mogłam dostrzec nigdzie
Jeana-Yves'a, naszego ostatniego sługi, najętego zaledwie poprzedniego ranka.
- Idź teraz. Wykąp się i przebierz. Oczyszczający obrzęd i ceremonialne wdzianie szat,
potem ofiara. Czekaj w pokoju muzycznym, aż zatelefonuję po ciebie. Nie, moja droga! -
uśmiechnął się, bo popatrzyłam zdziwiona, przypomniawszy sobie, że linia jest głucha. -
Wewnątrz zamku można telefonować do woli, ale na zewnątrz - wykluczone.
Szorowałam czoło szczotką do paznokci, jak przedtem klucz, ale czerwone znamię z
czoła też nie chciało zejść, choć robiłam, co mogłam, wiedziałam więc, że będę je nosić do
śmierci, co zresztą nie miało trwać długo. Następnie przeszłam do ubieralni i włożyłam ów
kostium ofiary autodafe, białą muślinową suknię, którą mi kupił, bym wysłuchała w niej
Liebestod. Dwanaście młodych kobiet rozczesywało w lustrach dwanaście apatycznych
snopów brązowych włosów; wkrótce nie będzie ani jednej. Masa otaczających mnie kalii
wydzielała teraz stęchłą woń. Wyglądały jak trąby aniołów śmierci.
Na toaletce, zwinięta jak wąż, który za chwilę zaatakuje, leżała rubinowa obroża.
Już teraz niemal bez życia, z chłodem w sercu zeszłam po spiralnych schodach do
pokoju muzycznego, gdzie odkryłam, że nie zostałam porzucona.
- Mogę być dla ciebie pewną pociechą - powiedział chłopiec. - Chociaż nie na wiele
się zdam.
Przysunęliśmy taboret do otwartego okna, żebym mogła, jak długo się da, czuć
prastary, kojący zapach morza, które z czasem oczyści wszystko, wybieli stare kości, zmyje
wszelkie plamy. Ostatnia pokojówka już dawno przebiegła groblę, którą teraz, skazany jak ja
na swój los, zagarniał przypływ; drobne fale rozpryskiwały się na starych kamieniach.
- Nie zasługujesz na to - powiedział.
- Któż może wiedzieć, na co zasługuję, na co nie - odparłam. - Nic nie uczyniłam, ale
być może jest to dostateczny powód, by mnie skazać.
- Okazałaś mu nieposłuszeństwo - zauważył. - Dla niego to dostateczny powód, żeby
cię ukarać.
- Zrobiłam tylko to, co wiedział, że zrobię.
- Jak Ewa - odrzekł.
Przeraźliwy, rozkazujący dźwięk telefonu. Niech sobie dzwoni. Ale mój kochanek
zdjął mnie z taboretu i postawił na podłodze. Wiedziałam, że muszę podnieść słuchawkę.
Była ciężka jak ziemia.
- Na dziedziniec. Natychmiast.
Kochanek pocałował mnie i wziął za rękę. Pójdzie ze mną, jeśli go poprowadzę.
Odwagi. Kiedy pomyślałam o odwadze, przypomniała mi się matka. Wtem zobaczyłam, że w
twarzy kochanka drgnął muskuł.
- Tętent konia! - zawołał.
Rzuciłam ostatnie, rozpaczliwe spojrzenie przez okno. Chyba cud: zobaczyłam
jeźdźca na koniu galopującym z zawrotną szybkością po grobli, choć fale uderzały już teraz
na wysokość końskich pęcin. Jeźdźcem była kobieta, która zamotała w pasie czarną spódnicę
i pędziła na złamanie karku - szalona, wspaniała amazonka we wdowich szatach.
I znowu zadzwonił telefon.
Z każdą chwilą matka się przybliżała.
- Przybędzie za późno - powiedział Jean-Yves, a jednak nie potrafił przytłumić w
głosie nuty nadziei, że choć musi się to zdarzyć, to jednak może się nie zdarzyć.
Trzeci nieprzejednany dzwonek.
- Czy mam wejść do nieba, by cię sprowadzić na dół, święta Cecylio? Ty zła kobieto,
chcesz, bym do swoich zbrodni dodał zbezczeszczenie małżeńskiego loża?
A więc mam zejść na dziedziniec, gdzie mój małżonek w spodniach od londyńskiego
krawca i koszuli od Turnbulla i Assera
9
oczekuje przy pieńku katowskim, dzierżąc w ręku
miecz, który jego pradziad ofiarował Małemu Kapralowi na znak poddania się Republice,
zanim się zastrzelił. Ciężki, nagi miecz, szary jak ten listopadowy poranek, ostry jak bóle
porodowe, śmiertelny.
Na widok mojego towarzysza mąż zauważył:
- Niech ślepiec prowadzi ślepca, tak? Ale czy nawet tak zadurzony młodzieniec jak ty
może sądzić, że ona naprawdę była ślepa na własne żądze, kiedy przyjęła ode mnie pierścień?
Oddaj mi go, wszetecznico.
W opalu zgasły wszystkie ognie. Chętnie zsunęłam pierścień z palca i nawet w tym
żałobnym miejscu moje serce stało się lżejsze, kiedy pozbyłam się klejnotu. Mąż wziął go
delikatnie i umieścił na czubku swego małego palca; dalej pierścień nie wchodził.
- Wystarczy mi dla tuzina kolejnych narzeczonych - powiedział. - Na pieniek, kobieto.
Nie, zostaw chłopca, zajmę się nim później przy użyciu mniej wzniosłego narzędzia niż to,
którym zaszczycam moją małżonkę, nie obawiajcie się bowiem, iż śmierć was rozłączy.
Wolno, wolno, noga za nogą przemierzałam bruk dziedzińca. Im dłużej odwlokę moją
egzekucję, tym więcej czasu zyska anioł zemsty, by zstąpić...
- Nie ociągaj się, dziewczyno! Czy myślisz, że stracę apetyt na posiłek, jeśli tak długo
będziesz go szykowała? Nie, z każdą chwilą będę bardziej głodny, bardziej pożądliwy,
bardziej okrutny... Biegnij do mnie, biegnij! Mam gotowe miejsce na twoje przepiękne zwłoki
w moim muzeum ciała!
Uniósł miecz i siekąc nim, napełniał powietrze błyskami, ale ja nadal zwlekałam, choć
nadzieja, tak niedawno obudzona, zaczynała słabnąć. Jeżeli dotąd jej nie ma, koń musiał się
potknąć na grobli, wpadł do morza... Cieszyłam się tylko z jednego, że mój kochanek nie
zobaczy, jak umieram...
Mąż złożył moje naznaczone czoło na kamiennym bloku i, jak to już raz kiedyś
uczynił, zwinął mi włosy niby powróz i odsłonił szyję.
- Taka piękna szyja - powiedział, chyba ze szczerą, tęskną czułością. - Szyja jak
łodyga młodej rośliny.
Poczułam jedwabistą szorstkość jego brody i wilgotny dotyk ust, kiedy pocałował
mnie w kark. I znowu ze swego stroju mogłam zachować jedynie klejnoty: niezawodne ostrze
na pół przecięło suknię, która ze mnie opadła. Drobny, zielony mech rosnący w szczelinach
katowskiego pieńka będzie ostatnią rzeczą, jaką zobaczę na ziemi.
Świst ciężkiego miecza.
I gwałtowne łomotanie i walenie do bramy, brzęczenie dzwonka, oszalałe rżenie
konia! Nieświęta cisza tego miejsca została przerwana w jednej chwili. Ostrze n i e spadło,
naszyjnik się n i e rozerwał, moja głowa się nie potoczyła. Na moment bowiem bestia
wstrzymała uderzenie, a ten ułamek sekundy zaskoczenia i niezdecydowania wystarczył, bym
skoczyła na równe nogi i puściła się biegiem pomóc kochankowi, który po omacku mocował
się z olbrzymimi ryglami, broniącymi matce wstępu.
Markiz stał jak wryty, w kompletnym oszołomieniu, niczego nie pojmując. Było to
tak, jak gdyby za dwunastym czy trzynastym razem, kiedy śledził swego ukochanego
Tristana, Tristan się nagle poruszył, po czym zeskoczył z mar w ostatnim akcie, oznajmił w
beztroskiej arii, zapożyczonej od Verdiego, że trzeba zapomnieć o przeszłości, z lamentu nad
rozlanym mlekiem nic nikomu nie przyjdzie i co do niego, zamierza odtąd żyć szczęśliwie aż
do śmierci. Animator kukiełek, z rozdziawionymi ustami, w najwyższym stopniu zdumiony i
wreszcie całkowicie bezsilny, patrzył, jak jego lalki zrywają sznurki, lekceważą obrzędy, w
których kazał im brać udział od początku świata, i rozpoczynają własne życie: przerażony
król jest świadkiem buntu swoich pionków.
Nigdy nie widzieliście takiej furii jak moja matka: z włosami niczym biała grzywa, bo
wiatr strącił do morza jej kapelusz, z nogami w czarnych fildekosowych pończochach,
odsłoniętymi do połowy ud, ze spódnicą zamotaną wokół talii, jedną ręką trzymająca lejce, w
drugiej ściskająca wojskowy rewolwer ojca, na koniu, który cofał się i stawał dęba, podczas
gdy w tle fale dzikiego, obojętnego morza pełniły rolę świadków rozsierdzonej
sprawiedliwości. A mój mąż stał porażony - jak gdyby była Meduzą - z mieczem ciągle
wzniesionym nad głową, niby w tych nakręcanych tableaux z Sinobrodego, jakie w szklanych
gablotach pokazują na jarmarkach.
I nagle można by pomyśleć, że ciekawe dziecko wrzuciło swego centyma w otwór i
wprawiło wszystko w ruch. Ciężka, brodata postać z głośnym rykiem, pieniąc się z
wściekłości i dzierżąc sławny miecz, jakby szło o śmierć albo chwałę, rzuciła się do ataku na
całą naszą trójkę.
W swoje osiemnaste urodziny matka rozprawiła się z tygrysem ludojadem, który
szerzył spustoszenie w górskich wioskach na północ od Hanoi. Teraz bez chwili wahania
uniosła broń mego ojca, wymierzyła i wpakowała jedną, idealnie celną kulę w głowę mojego
męża.
Prowadzimy spokojne życie we trójkę. Odziedziczyłam oczywiście olbrzymią fortunę,
ale większość rozdaliśmy na rozmaite cele charytatywne. W zamku jest teraz szkoła dla
niewidomych, chociaż modlę się, by mieszkających tam dzieci nie nawiedzały żadne smutne
duchy, szukające, opłakujące małżonka, który nigdy nie powróci do krwawej komnaty. Jej
zawartość została pogrzebana lub spalona, drzwi opieczętowane.
Uważałam, że mam prawo zatrzymać sobie pewną sumę, wystarczającą na założenie
niewielkiej szkoły muzycznej tu, na przedmieściach Paryża, i dajemy sobie zupełnie nieźle
radę. Stać nas nawet czasami na pójście do Opery, chociaż, rzecz jasna, nie na lożę. Wiemy,
że jesteśmy tematem różnych opowieści szeptanych na ucho i wielu plotek, ale my troje
znamy prawdę i pusta gadanina nigdy nie zdoła uczynić nam krzywdy. Mogę tylko
błogosławić tę - jak mam to nazwać? - matczyną telepatię, dzięki której matka owej nocy
pobiegła pędem na dworzec po moim telefonie. Nigdy przedtem nie słyszałam, żebyś płakała,
powiedziała gwoli wyjaśnienia. Nie kiedy jesteś szczęśliwa. A kto kiedy płakał z powodu
złotych kurków?
Nocny pociąg, ten, którym ja jechałam; leżała na wąskim łóżku, nie śpiąc tak jak ja.
Nie znalazłszy taksówki na opustoszałej stacyjce, pożyczyła poczciwą szkapę od zdumionego
farmera, bo jakiś wewnętrzny głos naglił ją, by dotarła do mnie, zanim przypływ odetnie mnie
od niej na zawsze. Moja biedna stara niania została w domu, zgorszona - co? przerywać jaśnie
panu miesiąc miodowy? - a wkrótce potem umarła. Kiedy po cichu tak się cieszyła, że jej
mała dziewczynka jest markizą, ja nagle zjawiam się z powrotem, bez majątku, owdowiała w
wieku lat siedemnastu w mocno podejrzanych okolicznościach i pilnie zajęta organizowaniem
wspólnego życia ze stroicielem fortepianów. Biedactwo, doznała smutnego rozczarowania
przed śmiercią.
Żadna barwiczka ani puder, choćby najgrubszy i najbielszy, nie są w stanie ukryć
czerwonego znamienia na moim czole. Cieszę się, że on nie może go zobaczyć - nie żebym
bała się wzbudzić w nim odrazę, ponieważ wiem, że widzi mnie jasno swoim sercem - ale
dlatego, że mi to oszczędza wstydu.
Tytuł oryginału: The Bloody Chamber. Pierwodruk w zbiorze opowiadań The Bloody
Chamber and Other Stones, Victor Gollancz, 1979.
1
Kwiat w niniejszym opowiadaniu ma wygląd kalii, a zapach lilii. W oryginale lilies zostały
w jednym miejscu uściślone na arum lilies, które z liliami nie mają nic wspólnego. Arum lily bowiem
to Zantedeschia aethiopica, należąca do rodziny obrazkowatych, nie zaś liliowatych, w Polsce
powszechnie, choć podobno błędnie, zwana kalią lub kallą. Kalie co prawda nie pachną, ale opis
konchy i łodygi nie pozostawia wątpliwości, o jaki kwiat chodzi, kalia figuruje też na okładce
pierwszego wydania The Bloody Chamber. Pozostaje jeszcze dylemat kalia czy kalla: rozstrzygająca
była dla mnie tradycja literacka (Orzeszkowa, Jasnorzewska-Pawlikowska).
2
Niniejszy fragment stanowi nawiązanie do Ody do słowika Johna Keatsa: „Zaklęte wnęki,
okna w groźnych wiatrach morza / wśród piany, tam - gdzie kraje baśni zatracone” (przekład J.
Pietrkiewicza), a także do nokturnów Claude'a Debussy'ego Morze i Syreny, wraz z komentarzami,
jakimi je kompozytor opatrzył („wśród fal srebrzonych światłem księżyca daje się słyszeć, wzmaga się
i oddala tajemniczy śpiew syren”); równocześnie sugeruje istniejący realnie wzór zamku markiza:
opactwo Saint-Michel.
3
Ch. Baudelaire, Klejnoty. Zob. też opowiadanie Czarna Wenus.
4
La terrasse des audiences au clair de lune - jedno z preludiów Debussy'ego z zeszytu 2,
powstałych w latach 1910-12.
5
„La Coupole” - słynna, do dziś istniejąca restauracja w Paryżu, niegdyś miejsce spotkań
artystycznej bohemy.
6
Ch. Baudelaire, Sztuka romantyczna. Dzienniki poufne, przekład A. Kijowskiego, Czytelnik
1971, s. 275.
7
Tamże.
8
Das wohltemperierte Klavier Bacha - dzieło o charakterze dydaktycznym, zawierające dwa
cykle po 24 preludia i fugi, które miały być materiałem do ćwiczeń pianistycznych we wszystkich
tonacjach.
9
Turnbull and Asser - elegancki magazyn dla panów, mieszczący się przy Jermyn Street w
Londynie.