Autorka należy do Klubu Artystycznego „Miś*
Projekt okładki
Dariusz Rybicki
Opracowanie redakcyjne
Maria Czernik
Opracowanie typograficzne
Luiza Pindral
© Copyright by Beata Ostrowicka and Zaklad Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo
Wrocław 2002
ISBN 83-04-04617-2
Skład i łamanie
Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo
www.ossolineum.pl, osso_bn@pwr. wroc.pl
Druk i oprawa Drukarnia TINTA,
51-315 Wrocław, ul. Kiełczowska 62
LUTY
piątego, poniedziałek
- Sześć tygodni temu umarła Mama, sześć tygodni - po-
wtarzam półgłosem i wpatruję się w białawą tarczę zegara wi-
szącego na prawo od okna.
Trzecia dziesięć.
Siedzę w kuchni od przeszło trzech godzin i rozmyślam.
Nie płaczę.
Kiedyś ryczałam o byle głupstwo. O to, że Kukuśka doku-
cza, że czegoś nie potrafię, że Szymek przeszkadza, gdy są
u mnie dziewczyny.
Nie płakałam nawet na pogrzebie Mamy.
Za to Kukuśka tak spazmowała, że aż zasłabła. Szymek
pochlipywał, tata był przeraźliwie blady i drgała mu lewa po-
wieka.
Sześć tygodni temu Mamę przejechał samochód.
Kierowca miał 2,8 promila alkoholu we krwi.
Trzecia dwadzieścia.
Wspinam się po schodach na piętro. Za środkowymi drzwia-
mi znajduje się pokój mój i Kukuśki. Mama nazywała go córu-
siowym. Dwa kroki do przodu, lampka po prawej stronie. Pstryk!
Ś
wieci. Córusiowy w całej okazałości.
Moje biurko i mój tapczan po prawej stronie, Kukuśki po
lewej. U mnie normalnie, u niej zawsze idealnie poukładane
(nie wiadomo, po kim to ma). Dwie rozsuwane szafy (zawsze
w nich za ciasno), dwie biblioteczki, mój ciemnobrązowy kufer
z metalowymi okuciami. Dała mi go babcia Marysia. Trzymam
w nim szpargały. Swoje Kuka upchnęła w trzech pudłach z Ikei,
stojących jedno na drugim.
Jeszcze jest biurko z komputerem. Na monitorze leży ma-
lachitowa popielniczka i malachitowy słoń z obtłuczoną trąbą.
Młoda wyczytała, w tych swoich kolorowych gazetach, że ma-
lachit neutralizuje złe promieniowanie.
Komputer to kość niezgody w naszej rodzinie. Małego in-
teresują wyłącznie gry (im więcej strzelania, kopania, tym le-
piej). Kuka godzinami surfuje i mailuje. Ma jakieś trzy przyja-
ciółki, których nigdy nie widziała na oczy, ale którym namięt-
nie opisuje swoje i nasze życie. Niech sobie opisuje, skoro lubi
taki emocjonalny ekshibicjonizm, ale wtedy nikt nie może się
do nas dodzwonić.
Pośrodku pokoju, wzdłuż popielato-beżowego dywanu, jest
nasza niewidzialna linia demarkacyjna. Gdy byłyśmy młod-
sze, rozciągnięte skakanki na podłodze wyznaczały prywat-
ność każdej z nas.
Córusiowy jest duży, jasny, ale gdybym miała do wyboru
klitkę bez okien i bez Kukuśki albo superpokój z Kukuśką,
zdecydowanie wybrałabym klitkę. Młoda jest paskudną współ-
lokatorką. W rankingu (przeprowadzonym wśród znajomych)
najbardziej upierdliwego rodzeństwa, bezapelacyjnie zajmuje
pierwsze miejsce.
Młoda, jak zwykle, śpi w poprzek łóżka. Rozczochrane ciem-
ne włosy, delikatne rysy, długie nogi, niezachwiana pewność
dwunastolatki i parszywa natura.
Uprzytamniam sobie, że chociaż Kuka to dzieciak (obrazi-
łaby się śmiertelnie o to!), bo przecież młodsza ode mnie o czte-
ry lata, to ostatnio funkcjonuje nawet, nawet. Szkoła, angiel-
ski, zbiórki, lekcje plastyki. Jest tylko bardziej opryskliwa.
Za to Mały zaczai sikać do łóżka.
Dobiega Szymkowe kaszlenie. Dla mnie kaszel to kaszel.
Mama rozróżniała wilgotne, suche, krtaniowe, płytkie, głębo-
kie. Zawijam się szczelniej szlafrokiem i człapię do niego. Pa-
skudna lampka w kształcie Myszki Miki oświetla pokoik (Mały
nie pozwala jej gasić w nocy). Wszędzie pełno klocków lego,
pluszaków i samochodów.
Mała głowa z krótko ściętymi włosami i lekko odstającymi
uszami, chude ramiona osłonięte granatową piżamą i długie
nogi wystające poza krawędź łóżka. Skopana kołdra na dy-
wanie.
Przesuwam ręką po prześcieradle. Mokre. W drzwiach sta-
je tata. Jest całkowicie nieprzytomny.
-
Olka, co się dzieje? - Ziewa i mruży oczy. - Szymek chory?
-
Zsikany - odpowiadam i wyjmuję z szafy piżamę.
-
Poradzisz sobie? - Znowu ziewa.
-
Mhm. Ale nie będę zmieniała pościeli. Weź go do siebie.
-
A jak tam się zleje?
-
To będzie mokro.
Szymek śpi jak zabity. Ani nie czuje mojego przebierania
(a wcale nie robię tego zbyt delikatnie), ani tego, jak tata go
przenosi.
Wyłączam Myszkę. Po raz pierwszy od sześciu tygodni jest
zgaszona w nocy.
Wracam do córusiowego.
Zwijam się w kłębek i nakrywam kołdrą po czubek głowy.
Zimno. Usiłuję liczyć barany. Nic z tego. Doliczam do czter-
dziestego dziewiątego barana, a potem znowu „sześć tygodni
temu umarła Mama, sześć tygodni..."
jedenastego, niedziela
Gdy patrzę wstecz i staram się przypomnieć sobie pierw-
sze tygodnie po pogrzebie, w głowie mam pustkę. Byłam zbyt
skupiona na sobie, swoim bólu, a nie na tym, co dzieje się z resz-
tą mojej rodziny.
Za to doskonale pamiętam pogrzeb.
Cały rój krewnych, znajomych, koleżanek obsypał Mamę
tonami wiązanek, które nie mieściły się na płycie grobu, nas -
najpierw - kondolencjami (tata zapomniał zaznaczyć w klep-
sydrze, że ich nie chcemy), a potem telefonami, przypominają-
cymi, że zawsze możemy liczyć, że gdyby coś się działo, i że to
wszystko takie straszne.
Mniej więcej po trzech tygodniach telefony ustały. Na pla-
cu boju pozostały tylko dwie osoby - ciotka Kryśka (starsza
0 dwa lata siostra Mamy) i Malwinka - przyjaciółka Mamy
(jeszcze z czasów studenckich).
Obie sprawnie zajęły się mną, Kuka, Szymkiem i tatą. Tak,
tatą też. Bo ojciec, po załatwieniu wszystkich formalności po-
grzebowych i złożeniu dokumentów potrzebnych do uzyska-
nia renty, opadł z sił.
Wziął nawet kilka dni urlopu, które spędził zamknięty w po-
koju Mamy.
Początkowo ciotka i Malwinka zaglądały do nas codzien-
nie, potem co drugi, trzeci dzień. Prały, gotowały, sprzątały,
przytulały, a potem biegiem wracały do swoich spraw. W koń-
cu wymogły na tacie, żeby porozglądał się za jakąś osobą do
pomocy.
Rzeki życia ciotki i Malwinki coraz szybciej wracały do ich
wcześniej ustalonych koryt. Za to nasza rozlewała się bez ładu
1 składu i zaczęła nas topić w swej codzienności.
Szkoła, praca, angielski, lekcje, zbiórki, gimnastyka korek-
cyjna, Kukuśkowe wybuchy płaczu, Szymka nocne sikanie,
ciągłe pytania o Mamę, kiedy wróci, czyją bolało, gdy umiera-
ła, i strach, że zaraz umrze tata, skoro jest starszy od Mamy
o trzy lata. Ja nadal nie mogłam sypiać i nocami łaziłam po
domu.
Tata postarzał się o kilka lat, jeszcze bardziej zamknął
w sobie i chwilami się go bałam. Ożywał tylko w niedzielę.
Zabierał nas na pizzę, a później szliśmy do Mamy.
Tak jest i dziś. Była pizzeria, potem bukiet róż i ciemna
płyta grobu.
Teraz siedzimy w samochodzie.
Nie rozmawiamy.
Jeżeli już ktoś się odezwie, to raczej mówi coś zdawkowe-
go, że korki, chociaż już późno, że ten z prawej w oplu to pa-
lant, że jutro znowu zaczyna się kierat, i że Szymek niepo-
trzebnie właził do kałuży.
Nie lubię niedziel.
Często chodzę sama do Mamy, ale aż mi skóra cierpnie, gdy
idziemy tam wszyscy. Szymek zawsze płacze, ojciec go upomi-
na, jakieś babcie nam się przyglądają, a jedna, taka w zielo-
nym płaszczu, traktuje nas jak swoich dobrych znajomych.
Wita się, pożycza zapałki i prosi, żeby jej przynieść w butelce
wodę z cmentarnej pompy. Nazywamy ją Pompową Staruszką.
Dom sprawia wrażenie, jakby przed chwilą wybuchła w nim
bomba. Zwały porozrzucanych butów pod wieszakiem, w kuch-
ni brudne naczynia ze śniadania (wyszliśmy dosyć wcześnie),
w dużym pokoju kosz z wypranymi ubraniami, na stałe już roz-
łożona deska do prasowania, zabawki Szymka, i wszędzie, gdzie
tylko okiem sięgnąć, rzeczy nie na swoich miejscach. Na górze,
w pokojach niezasłane łóżka i podłoga do umycia, bo Małemu
rozlał się sok.
Jak to możliwe, że Mama dawała sobie z tym wszystkim
radę? Przecież jeszcze pracowała w szkole i dawała korepety-
cje z matematyki.
Jak to możliwe, że nasza czwórka nagle tak zaczęła bała-
ganić? Za życia Mamy nikt by nie poszedł do szkoły, zostawia-
jąc rozbebeszone łóżko, talerze po śniadaniu na stole w kuch-
ni, czy brudne skarpetki rzucone w kąt łazienki.
„Kota nie ma, myszy harcują", złości się ciotka Kryśka,
gdy przychodzi do nas i próbuje zapanować nad bałaganem
i nad naszym niefrasobliwym do niego stosunkiem.
Mam szczerą ochotę wskoczyć do łóżka, nakryć się kołdrą
i nie myśleć o tym, że pod marmurową płytą, w tej chwili ozdo-
bioną różami, leży Mama.
Nic z tego.
Wiem, że w szkole skończył się mój okres ochronny. Cóż
znaczy prawie dorosła uczennica, która straciła matkę, wobec
trzech narkomanów z IV b, nakrytych przez policję w jednym
z mieszkań, czy ciężarnej uczennicy z III c?
Muszę jeszcze skończyć matematykę, poprawić ćwiczenie
z angielskiego i doczytać o Słowackim. Na początek postana-
wiam uporać się z matmą.
Szymek, jak to on, nieprzeciętnie długo marudzi przy zdej-
mowaniu kurtki, butów, potem szuka pantofli, czerwonego
resoraka, a na koniec utyka w toalecie. Ojciec w tym czasie już
dawno zmienia pilotem programy w telewizorze. Kukuśka
gdzieś dzwoni. Ledwo kończy, telefon piszczy. Odbieram.
8
-
Olusiu, to ty? - poznaję głos ciotki - Gdzieście byli?
-
U Mamy.
-
No tak. Ciągłe się do niej wybieram, tylko jakoś nie mogę
znaleźć czasu. Nie przyjdę do was jutro. Mam kurs BHP, po
tem wywiadówkę u Agnieszki.
-
A Malwinka?
-
Ma grypę. Na własne życzenie. Tyle razy powtarzałam
jej, żeby się zaszczepiła, ale ona woli wydać na krem niż na
szczepionkę. - Głos wibruje oburzeniem.
Ciocia, w przeciwieństwie do Malwinki, uważa, że kobieta
stworzona jest tylko po to, by być matką i gospodynią domo-
wą. I do tego wcale niepotrzebne są jej modne bluzeczki czy
kremy z koenzymami.
Zdaniem ciotki Malwinka zmarnowała sobie życie. Bo co to
za życie rozwódki z dwoma dorastającymi synami? Na prze-
kór mniemaniu ciotki Malwinka jest wyraźnie zadowolona
z tego „zmarnowanego życia". Synów trzyma krótko, chodzi
do kina i teatru, ma siwawego narzeczonego, który zwraca się
do niej per „Malwisiu".
No i kupuje kremy.
Co do mnie, to Malwinkę lubię, ciotka mnie denerwuje i za-
wsze w jej obecności czuję się niepewnie.
- Słuchasz?
-M hm .
-
To z obiadem tak, jak mówiłam. Trzeba zrobić pranie,
przynieść pościel z magla. - Ciotka tłumaczy coraz mniej cier
pliwie, ja przytakuję, ale gdyby trzeba było coś powtórzyć, nie
potrafiłabym. - Przyjdę z końcem tygodnia. Pa.
-
Kto dzwonił? - pyta tata.
-
Ciotka.
-
Co chciała?
No to mówię. Na ojcu ta wiadomość nie robi większego
wrażenia.
- Zaprowadzę Szymka do szkoły, Kasia go przyprowadzi,
a ty zajmiesz się obiadem. Aha, po drodze zrób jakieś zaku
py - zarządza i szura gazetą.
Po co komu te równania kwadratowe? A co gorsza, wyglą-
10
da na to, że wcześniejsze zadanie zrobiłam do bani. I kiedy tak
usiłuję się skupić, do pokoju wchodzi Młoda. Coś tam przekła-
da na swoim biurku ozdobionym kasztanami (wytwarzają zdro-
wą aurę), figurkami słoni i mówi:
-
Może teraz kolacja, co? Skończysz potem.
-
Daj mi spokój... - Jak ona może ciągle myśleć o jedzeniu?!
Ledwo wyszliśmy z cmentarza, przyuważyła obskurną budkę
z hot-dogami i oczywiście tata kupił jej jednego. - Albo chodź
my. - Przeciągam się.
Najszybsze, a przede wszystkim najprostsze, są kanapki.
Mechanicznie kroję chleb i smaruję masłem. W głowie mam
pustkę. Do kuchni wchodzi tata, po nim zaraz Szymek. Na
twarzy ma nadal rozmazany katar.
-
Gdzie są moje czyste koszule? - pyta tata i sięga po butel
kę mineralnej.
-
Chyba w szafie.
-
Nie ma.
-
Może w pralni, w koszu.
-
Poszukam. - Wychodzi z kuchni.
-
Pani powiedziała, że jutro muszę mieć akwarele, a sta
re już się skończyły - mówi Szymek. - A sklepy już pozamy
kane.
-
Nie mogłeś o tym powiedzieć wczoraj? - warczę.
-
Zapomniałem.
-
Z takiego zapominania to są minusy - warczę dalej.
Do kuchni wpada Kukuśka. Spogląda na stół, a potem
otwiera lodówkę.
-
Nie ma żadnego sera! Co będę jadła? - wrzeszczy.
-
Jajka - odpowiadam.
-
Jest tylko jedno! A co z jutrzejszym śniadaniem? Prze
cież nie mogę pójść głodna do szkoły! - wścieka się moja sio-
stra-wegetarianka.
-
Co z moimi farbami? Jeszcze naboje mi się kończą -
marudzi Szymek.
-
Nie ma koszul! - krzyczy tata z pralni.
Nie wiedzieć czemu, każde z nich kieruje swoje pytania i ża-
le do mnie.
11
-
Unimarket jeszcze czynny - wtrąca Szymek.
-
Nikt cię nie pytał! - wrzeszczy Kukuśka.
-
Kończcie kanapki - mówię, jak gdyby nigdy nic, i ruszam
do pralni nastawić pralkę.
Parę minut po dwudziestej trzeciej Kuka i Szymek naresz-
cie śpią, ojciec tkwi przed telewizorem i ogląda film o ludziach
porywanych przez UFO, a ja ziewam nad angielskim. Spać
mi się chce coraz bardziej, więc postanawiam matmę przepi-
sać jutro od Majki, aKordiana przekartkować na przerwach.
-
Już późno - szepcze tata, stając w drzwiach. Z dużego
pokoju dobiegają odgłosy reklamy fanty Podchodzi do Kuki
i poprawia jej kołdrę. - Kończ.
-
Już zaraz.
- Dobranoc. Spij spokojnie.
Łatwo powiedzieć.
dwunastego, poniedziałek
Budzik ćwierka. Otwieram oczy. Siódma dwadzieścia. Jezu!
Pomyliłam się wczoraj. Miałam nastawić na szóstą dwadzie-
ś
cia. Kuka jeszcze śpi.
- Pobudka! Pobudka!
Wyskakuję z łóżka, łapię ubranie i wybiegam z pokoju. I
szok! Na korytarzu stoi ziewający Szymek.
-
Co tu robisz? - pytam głupio.
-
Idę siku.
-
A tata?
-
Już poszedł. Słyszałem, jak wychodził. - Staje przy muszli.
Tego nie przewidziałam.
-
O której zaczynasz lekcje? - panikuję.
-
A co dziś jest? - Zamknął klapę i teraz myje ręce nad
wanną.
-
A co może być po niedzieli? - nie wytrzymuję. - Środa?
-
No, poniedziałek - odpowiada szybko. Chwilami mam
wrażenie, że się mnie boi. - Na dziesiątą czterdzieści.
A ja na ósmą. Już wiem! Kukuśka odprowadzi Małego do
12
ś
wietlicy. W poniedziałki ma na dziewiątą czterdzieści pięć. Na
szczęście ich szkoły są blisko siebie.
- Leć się ubierać, ale już. I przestań wreszcie ziewać. - Wy
pycham go z łazienki.
Dosłownie po sekundzie ktoś puka.
-
Czego? - Kończę się namydlać.
-
Pospiesz się! - miauczy Kuka.
-
Idź na dół! - krzyczę.
-
Chcę się umyć, a nie siku!
-
Które bojówki? - pyta Szymek.
-
Jakie znowu bojówki? - Spłukuję się w tempie ekspreso
wym.
-
No... Te stare. Założyć je?
Już mam wrzasnąć, że siedmioletni chłopak mógłby sam
rozwiązać ten trudny problem, które spodnie wybrać, ale Mały
dodaje, że przecież najpierw Mama przygotowywała mu ubra-
nie, a ostatnio ja. Robi mi się głupio.
- Zaraz przyjdę. Poczekaj.
Wciągam ciuchy na wilgotne jeszcze ciało. W lustrze moja
twarz i Mamy niebieski szlafrok wiszący na ścianie. Odwra-
cam wzrok od lustra.
Dokładnie wiem, jak wyglądam.
Nic nadzwyczajnego. Mały nos, małe uszy i małe piersi.
Długie włosy i długie nogi. Cera jasna, włosy ciemne, oczy zie-
lone. Ogólnie szarość i nijakość.
Kukuśka nadal marudzi pod drzwiami, że spóźni się prze-
ze mnie i że powinnam obudzić się wcześniej, żeby nie bloko-
wać teraz łazienki.
Zła jak osa wyskakuję na korytarz.
-
Odprowadzisz Szymka do szkoły.
-
Nie mogę. Umówiłam się z dziewczynami w sprawie ga
zetki.
-
Nie zdążę - jęczę. - Pierwszą mam fizykę. I kartkówkę.
Nie mogę się spóźnić.
-
To niech idzie sam. - Wzrusza ramionami.
Szymek siedzi półgoły na dywanie i składa klocki lego. Na
biurku piórnik, porozrzucane kredki i kilka zeszytów.
13
-
Patrz, jaki pojazd! - Szczupłą buzię rozjaśnia uśmiech.
-
Zgłupiałeś? Nie masz rozumu? Zaraz musimy wyjść.
Wszystko na mojej głowie, a ty mi jakieś pojazdy każesz podzi
wiać? Pakuj się i ubieraj, raz dwa!
Parę minut po ósmej Szymek kończy jeść kanapkę, popija-
jąc ją mlekiem wprost z kartonu.
-
Idziemy, idziemy już, pospiesz się - poganiam go bez prze
rwy.
-
Muszę do toalety.
To mam piętnaście minut z głowy. Za pięć dziewiąta wpy-
cham Małego do jego szatni.
-
Nie mam akwarel.
-
Trudno.
-
Dostanę minus.
-
Trzeba było pamiętać. Wieszaj worek.
-
A Mama zawsze dawała mi kanapki - niespodziewanie
zaczyna płakać - i wodę.
Zamykam oczy, żeby nie widzieć szczupłych, zgarbionych
pleców i ramion trzęsących się od płaczu. Szymek szlocha co-
raz rozpaczliwiej.
- Idź do świetlicy. Przyniosę ci farby i coś do jedzenia.
-
Naprawdę?
-Mhm .
-
A pędzel też mi kupisz?
- Duży czy mały? - Rękawem kurtki wycieram mu mokre
policzki i nos.
- A mógłbym dwa?
-OK.
Pomagam mu założyć nad podziw ciężki tornister, a potem
odprowadzam na pierwsze piętro, do świetlicy.
Najbliższy papierniczy jest na Wiślnej. Po drodze kupuję
kartonik soku i rogala z czekoladą. Forsy starcza na farby
i mały pędzel. Potem pędem do świetlicy. Szymek z kilkoma
szczerbatymi kolegami przegląda album z kolorowymi stwor-
kami.
-
Masz - sapię. - Kuka przyjdzie po ciebie.
-
Ooo! Z czekoladą? - cieszy się. - Mój ulubiony.
l 14
- Patrz, to psajdak! - woła w zachwycie jeden ze szczerbu-
li dziobiąc palcem w obrazek. Jasnobrązowy stworek z wiel
kim żółtym dziobem. Coś pośredniego między dziobakiem
a kaczką.
Szymek mi macha i dołącza do kumpli.
Do szkoły docieram w połowie chemii. Fizyka i zapowie-
dziana kartkówka należą do zamierzchłej przeszłości. Leżą na
półce opatrzonej napisem „będą z tego kłopoty".
-
Przepraszam - dyszę, wpadając do klasy.
Chemiczka, młoda i szczupła, odkłada kredę, wyciera pal
ce chusteczką wyjętą z kieszeni dzwonów.
-
Korki? Czy zepsuty budzik? - pyta.
-
Raczej zwykłe życie - mruczę pod nosem, siadając w ław
ce obok Majki.
Czuję się podle, a przecież dzień dopiero się zaczął.
- Aleksandra, nie dosłyszałam. Jeszcze raz, tylko głośniej.
Wstawać nie musisz.
Jestem spocona, zła, obrażona na cały świat, a najbardziej
na tę parszywą Kukę.
-No?
Zaciskam zęby.
Wiem, co powinnam. Powinnam powiedzieć prawdę. Że
musiałam odprowadzić młodszego brata, a potem uciekł mi
autobus. Ale nie mam odwagi. Wolę się skulić i czekać, aż to
się skończy.
A w ogóle nie lubię chemiczki. Denerwuje mnie, że siada
na ławce, że zwraca się do nas przezwiskami, że jest taka, jaką
ja nigdy nie będę. Pewną siebie młodą kobietą.
- Jej umarła mama - mówi ktoś zduszonym szeptem za
moimi plecami.
Odwracam się błyskawicznie. Który to kretyn? Który?
Pawłowski czy Sierdel?
- Siadaj, Aleksandro. Przerwałaś nam.
Chemica odwraca się do tablicy i pisze wzory. Na policz-
kach mam rumieńce. Czym prędzej pochylam się nad pleca-
kiem.
Boże, czemu na świecie są tacy gruboskórni kretyni?
l 15
To tylko początek dzisiejszej katorgi. Na polskim wychodzi
na jaw, że nie znam Kordiana, więc w dzienniku przy moim
nazwisku pojawia się pała, a później w szatni okazuje się, że
gdzieś zgubiłam polarowy szalik.
W parszywym nastroju wracam do domu. Nastawiam ra-
dio i nieruchomieję w fotelu. Niby nic się nie wydarzyło, bo
jedynka to dla mnie nie pierwszyzna, a mam szczerą ochotę
powiesić się.
Uświadamiam sobie, że nie mamy obiadu. Zwlekam się do
kuchni. Mrożonka do garnka. To brązowawe, pomarszczone,
to chyba pieczarki. Woda, kostka rosołowa i pół łyżeczki soli.
Piszczy telefon.
-
Państwo Winnicy?
-
Tak.
-
Dzwonię ze świetlicy. Już jest wpół do piątej! Świetlica
czynna jest do szesnastej.
-
Nie rozumiem...
- Szymek nadal tu jest.
A to małpa z tej Kukuśki!
- Bardzo przepraszam, siostra miała przyjść po niego... Będę
za piętnaście minut.
Gruba świetliczanka wysłuchuje jeszcze raz moich zziaja-
nych przeprosin. Rozumie, ale chce, by inni zrozumieli, że ona
też ma dom. I że bardzo, ale to bardzo się śpieszy.
Całą drogę Mały zamęcza mnie opowiadaniami o pokemo-
nach. Mam serdecznie dość słuchania o ewolucjach, rodzajach
i o tym, co który potrafi. Z ulgą wchodzę do domu. Bałagan
wszechobecny, a Jopek tak wyje, że aż szyby dzwonią.
-
Zapomniałaś wyłączyć zupę - mówi Kuka. - Dobrze, że
wróciłam i dolałam wody.
-
Przycisz! - nie wytrzymuję i wrzeszczę.
-
Oj, zaraz. - Znika w córusiowym.
-
Nie odebrałaś Szymka! - Idę za nią. - Szymek, rozbieraj
się i do lekcji! - krzyczę.
Kuce rzednie mina. Ale tylko trochę i nie na długo.
l 16
-
Każdemu może się zdarzyć. Za to uratowałam zupę.
-
Głodny jestem - odzywa się Szymek.
Chrobocze klucz w zamku. Wchodzi tata, trzymając przed
sobą firmowe pudełko „Cracovii".
-
Na deser - mówi. - Kremówki. Coś się stało?
-
Nie odprowadziłeś Szymka, nie zostawiłeś pieniędzy -
odpowiadam.
-
Przypomniałem sobie o tym dopiero w południe. - Ojciec
wiesza płaszcz, a Szymek obwąchuje pudełko. - Ale byłem
pewny, że moje córeczki sobie poradzą.
-
Ja uratowałam zupę, bo Olka nalała za mało wody!
-
Dzielna dziewczynka. - Tata cmoka Młodą w czubek gło
wy. - Można na tobie polegać. Właśnie... Olusiu, nie przygoto
wałaś mi koszuli.
Patrzę na tatę. Ciemne spodnie, ciemna marynarka i grana-
towa sportowa koszulka z kołnierzykiem. Średnio to wygląda.
-
Przepraszam.
-
Tylko dziś nie zapomnij - odzywa się małpa-Kukuśka.
-
Właśnie - przytakuje tata. - Co na obiad?
-
Zupa i frytki. Znalazłam je w zamrażalniku - mruczę. -
Potem trzeba iść do sklepu. Lodówka pusta.
Po obiedzie i kremówkach przygotowuję listę zakupów. Jest
tak długa, że ojciec postanawia jechać do Tesco, a wcześniej do
bankomatu. I proponuje Szymkowi, żeby z nim pojechał, bo
mężczyźni muszą trzymać się razem.
Zamykam za nimi drzwi i idę do córusiowego. Kukuśka
siedzi przy swoim biurku, w uszach słuchawki.
- Ej, chcę porozmawiać - mówię.
-
No? - Wyłącza walkmana, co biorę za dobrą monetę.
-
Przegięłaś dzisiaj z Szymkiem.
Od razu nastroszą się.
-
Ale uratowałam zupę.
-
Rób to, co zostało wcześniej ustalone!
-
Nic nie ustalałam. Tylko ty i tata.
Mam szczerą ochotę wytargać ją za kudły. Szczeniara za-
chowuje się tak, jakby zjadła wszystkie rozumy. I jak pogardli-
wie się odzywa!
l 17
-
Kuka, tak nie można. Musimy jakoś przeżyć. Razem.
-
Ja uratowałam zupę. Bylibyśmy głodni - mówi bezna
miętnie i wsadza słuchawki w uszy.
dwudziestego drugiego, czwartek
Boli mnie każdy mięsień, każda kość. A w głowie szum. Nie
mogę sobie z niczym poradzić. Z sobą, z domem, ze szkołą.
Doba ma za dużo godzin na rozmyślania, a za mało na to,
bym mogła zorganizować nam jako tako życie. Dom...
Co innego sporadycznie ugotować zupę, usmażyć kotlety,
nastawić białe pranie, wyprasować koszule dla ojca, a co inne-
go jednocześnie pamiętać o tych stu tysiącach rzeczy, bez któ-
rych nasze życie kuleje.
Szkoła...
Lekcje, referaty, lektury, zadania. Jak mam skoncentrować
się nad wielomianami, romantyzmem i jamochłonami, gdy je-
stem zmęczona robieniem zakupów, gotowaniem obiadów i świa-
domością, że zaraz powinnam brać się za kolację?
Zapominam o tym, że trzeba kupić masło, że skończyło się
mydło, że w toalecie na dole wisi nieświeży ręcznik, który trze-
ba koniecznie wymienić, że dwa dni temu miałam przygotować
referat z geografii o glebach, że trzeba popilnować Szymka, gdy
kreśli te swoje koślawe literki, że czas oddać taty spodnie do
pralni, że jasne rzeczy powinny być już dawno wyprasowane,
a ciemne wyjęte z pralki. Dużo tego.
Mogłabym robić wszystko, gdyby ktoś, krok po kroku, mną
kierował. Zrób to, a teraz to...
Przykład?
Proszę bardzo.
Dzisiaj... Po lekcjach pędem do domu. Przecież trzeba zro-
bić obiad. Ziemniaki już się gotują, gdy zauważam, że pokój na
dole trzeba koniecznie odkurzyć. Ktoś pogniótł na dywanie
l 18
paluszki. Odkurzam, gdy raptem przypomina mi się, że muszę
nastawić pralkę. Ale jak ją nastawić, kiedy w bębnie tłoczy się
uprana wczoraj pościel? Gdy wyciągam poszewki i prześciera-
dła z poszwy (jak one tam wlazły?) w domu rozchodzi się swąd
przypalonych ziemniaków.
I tak do wieczora. Im późniejsze godziny, tym jestem bar-
dziej zmęczona i bardziej zła.
Zaraz będzie północ.
Nie mam siły do życia i nie mam lekcji na jutro. Podobnie
było wczoraj i przedwczoraj. Więcej przepisuję, niż sama ro-
bię. Kordiana nie przeczytałam, tylko korzystałam z bryków.
Jutro w szkole będzie trudny dzień.
Nawet nie mam siły się myć.
Rzucam dżinsy na podłogę. W koszulce i majtkach wślizguję
się do łóżka.
Kuka nie śpi. Czyta ostatni numer „Dziewczyny".
Patrzy na mnie z potępieniem.
Zazdroszczę jej, że o tej porze ma siłę cokolwiek wyrażać
wzrokiem.
Ja nie potrafię zapanować nad opadaniem powiek.
Zasypiam od razu.
dwudziestego szóstego, poniedziałek
-
Halo?
-
Olka, tu tata. Co słychać?
-
Właśnie wróciłam ze szkoły. Pamiętaj, że odbierasz
Szymka.
-
Jasne. Załatwiłem panią do sprzątania. Zaraz tam bę
dzie.
-
Jaką znowu panią?
-
Bochenek. Kolega mi ją polecił, sprząta u nich.
-
Ale co ona ma robić?
Tata jest już zdenerwowany.
-
Posprzątać. To proste.
Krzywo się uśmiecham. Dla niego to takie proste!
Zresztą
nie może być inne, skoro nigdy nie uczestniczył w domowych
sprawach. On to z tych mężów, co pensję do domu przyniesie,
kran naprawi, walizki na dworzec zataszczy, ale codzienne mycie
naczyń, pranie i sprzątanie, jako drobne prace domowe, zosta-
wia żonie.
- Niech umyje okna, zapastuje, wytrzepie dywan, zasło-
ny są brudne... - Jasne. Pani Bochenek niczym Sziwa ma
osiem rąk. - No, wszystko to, co robiła Mama przed świę-
tami.
Teraz ja się denerwuję. Mama nie utrzymywała w do-
mu nigdy idealnego porządku (nie to, co mieszkanie-muzeum
ciotki Kryśki), ale przed świętami zawsze dostawała napadu
sprzątania. Taty biuro tradycyjnie miało wtedy huk roboty,
więc wracał do domu bardzo późno i omijały go uroki przed-
ś
wiątecznych porządków.
A gdy już nastały święta i zmęczona Mama zapowiadała,
ż
e na kolejne nic nie piecze, nie gotuje i w ogóle wyjeżdża, tata
odpowiadał, że Mama niepotrzebnie histeryzuje, bo wszystko
jest zrobione, makowce takie pyszne, i widać tych ważnych
domowych rzeczy nie było aż tak dużo.
-
Jej trzeba zapłacić, nie mam pieniędzy - mówię.
-
Są w szufladzie w biurku.
-
Ile dać?
-
Musisz sama wyczuć, pa. - Odkłada słuchawkę.
Spełnia się marzenie Mamy. Pani do pomocy.
Rozglądam się po domu. Jezu, jaki bałagan. Gorączkowo
układam, sprzątam. Na nic. Bałagan już wrósł za głęboko. W ciągu
kilkunastu minut nic nie zrobię.
Pani Bochenek jest szara, cicha i nijaka. Przebiera się z sza-
roburej sukienki w szarobury fartuch i wygląda niczym jedna
z naszych szkolnych pań sprzątaczek.
- Co mam robić, proszę pani? - pyta cicho.
Sposób, w jaki się do mnie zwraca, ogromnie mnie peszy.
Uśmiecham się niepewnie.
- Proszę mi poradzić...
- Ja tam nie wiem. Każdy ma inne wymagania. Robię, co
mi każą.
l 20
Po co mi błyszczące okna, gdy wszędzie totalny syf? Co by
Mama poleciła w takiej sytuacji? Pani Bochenek lituje się nad
moją niewiedzą i niepewnością.
-
Odkurzyć mogę. Potem podłogi umyję. Poukładam w sza
fach.
-
O dobrze, dobrze. Zrobić pani kawy?
-
Kawy nie. Herbatę. I proszę mi jeszcze pokazać, gdzie
odkurzacz, szmaty.
Już po chwili odkurzacz warczy. Siedzę przy biurku i robię
lekcje. Dziś mam angielski, obiecałam też Majce, że potem do
niej na chwilę wpadnę.
„Rewolucja francuska, 1789-99, rewolucja burżuazyjna,
która obaliła francuską monarchię absolutną i..." Po co mi
to? Jak można lubić historię? Nic, czytam dalej. Koniec. Te-
raz matematyka. Jak można lubić matematykę? Dla relaksu
tomik wierszy... Mogłabym tak godzinami spędzać czas.
Warkot nasila się. Otwierają się drzwi do mojego pokoju.
- Już kończę, mamo - mówię trochę nieprzytomnie.
I raptem błysk w głowie!
Mamy przecież nie ma.
MARZEC
pierwszego, czwartek
W domu bez zmian, za to w szkole dużo sprawdzianów
i kartkówek, które nie idą mi najlepiej. Ale szczerze mówiąc,
mało mnie to obchodzi.
Mam znowu „smutne dni" (to określenie Szymka).
Codziennie po szkole chodzę do Mamy.
W domu spędzam długie godziny nad pudłami ze zdjęciami
i na okrągło układam rzeczy w pokoju Mamy.
A nocami, zamiast spać, łażę.
Jest mi wszystko jedno, czy reszta mojej rodziny ma
czyste
ubrania, i czy ma co jeść. Mnie wystarczają jogurty, wytarte
dżinsy i bluzy.
Tata zauważył mój stan, chyba rozmawiał z Kukuśką, bo
ostatnio zachowuje się nawet wcale, wcale. Dwa razy była
Malwinka (ciotka Kryśka miała grypę). Przyniosła swoją słyn-
ną drożdżówkę z kruszonką, nagotowała gary zup, gulaszów,
posprzątała, poprasowała i kazała brać się w garść.
Nie mam na to wcale ochoty.
Ż
yję w zawieszeniu i zaczyna mi to odpowiadać.
Leżę zwinięta na tapczanie w pokoju Mamy. Stoi tu biurko
(po dziadku), dwa krzesła (po ciotce z Katowic), duża biblio-
teczka (z Desy) i wielki fotel obity zielonym sztruksem (Mama
zawsze planowała, że kiedyś będzie skórzany). Tutaj Mama
poprawiała zeszyty, tony kartkówek i dawała „korki".
Pokój pachnie jeszcze perfumami, na stoliku piętrzą się
książki, a na krześle wisi popielata bluzka od kostiumu.
Patrzę w sufit i zastanawiam się, co by było, gdyby w tam-
ten piątek Mama nie szła na tę kretyńską konferencję?
Albo gdyby nie szła do szkoły Karmelicką, tylko Rajską?
Albo czemu żaden głos mi nie podpowiedział, żeby zatrzy-
mać Mamę w domu?
I gdzie był Pan Bóg, gdy w naszą Mamę wjechał żółty sa-
mochód dostawczy?
Chrobocze zamek i do domu wchodzą Młoda i Mały. Kuka
mówi coś przyciszonym głosem, nie rozróżniam słów, Szymek
pociąga nosem, jakby miał katar.
-
Jesteś straszliwy głupek! Jak można zgubić piórnik?! -
wybucha. I mówi to tak pogardliwie i wyniośle, jak tylko ona
potrafi.
-
Może wypadł mi w świetlicy. Wyciągałem wodę z tornistra.
-
Kto pije w świetlicy? No kto? I co z tą uwagą?
-
Beniek zaczai...
- Zawsze tak się mówi. Gdzie stawiasz te buty, no gdzie?
Sądząc z odgłosów, przenoszą się do kuchni. Szymkowe
siąkanie przybiera na sile.
-Aha, jak jutro nie znajdziesz szalika, to... - Kukuśką waha
się - to szlaban na oglądanie pokemonów.
l 22
-Nie! -
Tak!
-
Ale u nas kradną! - płacze Szymek.
-
Ktoś miałby się połakomić na taki stary szalik? Nie bzdurz.
A teraz do lekcji.
Szymek znika w swoim pokoju, Kuka zostaje w kuchni.
W domu zalega cisza. Poprawiam poduszkę i nakrywam się
kocem. Raptem strzelają Szymkowe drzwi. Mały człapie do ła-
zienki. I naraz na tym malutkim odcinku, między komódką
a wazonem z suchymi różami, mówi sam do siebie: „Ja już nie
chcę żyć!".
On ma dopiero siedem lat...
A my wszyscy traktujemy go niczym worek treningowy. Ja
wyżywam się, bo nie mogę poradzić sobie z domem i szkołą,
a Kukuśką za coś równie ważnego. Biedny szczerbul.
- Hej! Co tam ciekawego? - wołam głośno, wychodząc z po
koju, gdzie postanawiam zostawić bezpowrotnie swoje „smut
ne dni".
Rozpacz Szymka nie pozwala na to, by użalać się wyłącznie
nad sobą. Idę na dół.
Kuka siedzi przy stole. Nogi oparte o szafkę, w rękach
„Girl".
- Patrz, co było w gazecie. - Macha czerwoną szklaną kul
ką nawleczoną na czarną żyłkę. - Wisiorek. Odlot, co? A może
kupię drugą? Miałabym komplet. I na rękę, i na szyję.
Nie bardzo wiem, jaki dziś dzień tygodnia, a ona mi tu gada
0 kulkach!
Zaglądam do lodówki. Na szczęście są resztki z produkcji
Malwinki.
- Będzie jakiś obiad?
- Gryczana i gulasz. Co z Szymkiem?
Wzrusza ramionami.
- Nie wiem. Jest dzisiaj niemożliwy. - Ponownie pochyla się
nad gazetą.
Wracam na górę. Szymek siedzi w swoim ukochanym kąci-
ku - między biurkiem a łóżkiem. Zapłakany, w szarej bluzie
1 nowych dżinsach brudnych na kolanach.
- Słyszałam twoją rozmowę z Kuka. Wszystko będzie do
brze. - Dotykam jego ramienia. Chciałabym pogłaskać go po
głowie, ale ani ja, ani on nie jesteśmy przyzwyczajeni do ta
kich czułości. - Czas do fryzjera - mówię żartobliwie. - Ni
czym się nie martw. Masz po prostu zły dzień.
-
Nie zły. Smutny.
-
Minie. Będzie dobrze.
Nic nie odpowiada, tylko jeszcze bardziej się garbi. Wyglą-
da jak kupka nieszczęścia.
-
Ej, co ty? - Delikatnie mierzwię mu włosy.
-
Chcę do mamy - szepcze i zaczyna płakać na nowo.
Obejmuję go. Ależ jest kościsty! I cały spięty! Przypomi-
nam sobie, jak Mama często mnie kołysała, rytmicznie klepiąc
po plecach.
Kołyszę szczerbulcem i klepię. Łup, łup, łup. Szymek po-
woli przestaje być sztywny niczym kij od szczotki. Przytula się
do mnie.
I naraz nad jego ramieniem widzę Kukę. Staje w drzwiach
pokoju i długo przygląda się nam bez słowa.
Potem tak samo szybko i cicho jak się pojawiła, znika.
* * *
Nasz rodzinny czas zatrzymał si
ę
. Nagle. Bezpowrotnie. Nie-
odwołalnie. Tata, Kuka, Szymek i ja jeste
ś
my uwi
ę
zieni wewn
ą
trz
zepsutego mechanizmu.
Zabrakło jednego elementu i... trach! Pozostałe nie potrafi
ą
prawidłowo funkcjonowa
ć
. Jeden element. Serce całego
rodzinnego mechanizmu.
* * *
siódmego, środa
Lekcje skończyły się wcześniej, bo facet od PO zachorował.
Dziś obyło się bez bandażowania i uczenia, które to są rany
kłute, a które tłuczone.
| 24
Majka, Gośka i Krzywa wyciągają mnie na spacer do parku.
Jest wyjątkowo ciepło i wiosennie. Przez gałęzie prześwieca
słońce, na ławkach całują się pary, a po alejkach biegają
dzieci i psy.
Dziewczyny są w wyśmienitych humorach. Siadamy na ław-
ce. Gośka coś paple o jakiejś Aśce i jakimś Krzyśku, który oka-
zał się strasznym chamem, bo na ostatniej imprezie spił się
i zaczął dobierać się do jakiejś Kingi.
Krzywa słucha i klnie jak szewc, Majka słucha i podpala,
a ja wpatruję się w grupkę dzieci bawiących się w piaskowni-
cy. Tylko jedno z nich ma łopatkę i wiaderko, więc inne patrzą
na nie pożądliwie, bawiąc się patyczkami. Na pobliskich ław-
kach mamy wystawiają twarze do słońca.
Zaczynam przyporządkowywać dzieci i mamy. Ciemnowło-
sa szczupła dziewczyna jest chyba od tego chłopczyka w po-
marańczowej kurtce. A do tej rozlazłej blondynki pasuje pulch-
na dziewczynka w czerwonym skafandrze.
Do naszej Mamy najbardziej podobny jest Szymek. Ten sam
uśmiech, niesforne włosy nad czołem, taki sam dołeczek w le-
wym policzku.
Kukuśka to wykapany tata.
Ja jestem ni to, ni sio.
-
Olka, słuchasz? - Gośka szturcha mnie w plecy.
-
Pewnie.
-
I co ty na to?
Wzruszam ramionami.
-
Kuźwa, nie słuchasz - wścieka się Krzywa. - Gośka opo
wiada takie historie, a ty co? O czym myślisz?
-
O Mamie - odpowiadam bez zastanowienia.
Zalega ciężka cisza. Dziewczyny patrzą na siebie ukrad-
kiem, mnie omijają wzrokiem. Zepsułam im wiosenny spacer.
- Przepraszam.
- Daj spokój. - Majka na moment dotyka mojej ręki.
Nastrój pryska.
Gośka milknie, Krzywa klnie za dwóch.
- Muszę wracać.
l 25
Gośka wstaje i obciąga spódniczkę na pulchnych biodrach.
-
Kuźwa, ja też. - Krzywa wyrzuca niedopałek i przeciąga
się. - Do jutra...
-
Przepraszam - mruczę jeszcze raz, gdy dziewczyny są już
daleko.
W piaskownicy pustoszeje. Pora spania albo obiadu.
-
Oj, przestań. - Majka krzywi się.
Patrzy na mnie raz i drugi.
-No?
-
Chciałam zrobić imprezę w najbliższą sobotę.
-
W sobotę?
- Mhm. - Jest wyraźnie spłoszona. - Albo wiesz co? Ja ją
odwołam... - plącze się - no... przesunę na później.
Odwoła, przesunie? O co chodzi? Już wiem!
Majki urodziny były dziesięć dni po pogrzebie.
- Niepotrzebnie to zrobiłaś.
-
Myślisz, że wtedy miałam głowę do takich pierdoł? Mną
to wstrząsnęło.
-
Mną też.
-
Olka, nie łap mnie za słówka. Przyjdź, proszę. - Kręcę
przecząco głową. - Choć na małą chwilkę. Co to za urodziny
bez najlepszej przyjaciółki?
Impreza? W tej chwili brzmi to dla mnie równie egzotycz-
nie, jak wyprawa na Borneo.
-
Nie męcz mnie.
-
Oj, przyjdź.
-
Nie nadaję się jeszcze. Kto będzie?
-
Ludzie z budy, z żagli. Większość znasz. Twoja Mama
pewnie by powiedziała, że to ja mam rację! - wybucha.
Tego się nie spodziewałam.
-
Koniec rozmowy! - Podnoszę się z ławki.
-
Musisz żyć dalej. Takie zamykanie, uciekanie nie jest ani
mądre, ani dobre. Rozumiem cię, ale...
-
Tak ci się tylko wydaje - mówię twardo i patrzę na nią. -
Nikt mnie nie rozumie. Nikt nie wie, co czuję.
Niebieskie oczy mówią mi, że moja najlepsza przyjaciółka
rzeczywiście nie rozumie.
| 26
I oby nigdy nie musiała.
Ale Majce należy się wyjaśnienie.
- Wrócisz zaraz do domu, do mamy. I choćbyś się z nią co
dziennie kłóciła, a ona cię wyzywała i biła... to ona... jest.
Milkniemy. Słychać śpiew ptaków, szum samochodów, szcze-
kanie psa i płacz dziecka.
-
Przepraszam.
-
Daj spokój.
-
Nie chodzi mi o te głupie urodziny, ale ogólnie o... - Wy
konuje ręką nieokreślony ruch.
-
Mhm. - Robię głęboki wdech. - Muszę wracać. Trzeba
odebrać Szymka, ugotować obiad.
-
Olewam angielski. Idę z tobą. Umiem robić lane ciasto.
-
Pasuje do krupniku?
- Chyba nie.
Uśmiecham się.
To znowu jest moja Majka.
dziesiątego, sobota
Mam już umyte włosy i nakręcone na kolorowe papiloty. Wy-
grzebałam z szafy popielaty top i teraz szukam do niego spódni-
cy. Wszystkie te zajęcia nie wzbudzają we mnie więcej emocji
niż obieranie ziemniaków.
Ganiam po domu w papilotach, starając się jako tako po-
sprzątać. Gdyby udało mi się chociaż połowę przedmiotów
położyć na swoim miejscu, odniosłabym sukces. Szymek i Ku-
ka oglądają kreskówki.
- Wybierasz się dokądś? - chce wiedzieć tata.
Wyjątkowo nie siedzi na kanapie przed telewizorem, tylko
przy stole. Przegląda papiery, które przyniósł z pracy.
- Majka ma urodziny.
-
Ś
miesznie wyglądasz - zaśmiewa się Szymek. Nadal pa
raduje w piżamie. - Jak ufoludek.
-
Idziesz na imprezę? I będziesz się bawić? - pyta Młoda
tym swoim wrednym tonem.
l 27
Ojciec leciutko się krzywi.
- Przecież nie będę tańczyła ani robiła striptizu! - wybu
cham. - Dam prezent i wracam.
- Co to jest ten striptiz? - dopytuje się Szymek.
Wracam do łazienki. Ściągam papiloty. Wredna małpa! A ta-
ta? Jakoś się nie krzywił, gdy parę dni temu była w kinie (bo
to film trójwymiarowy), ani jak słuchała na cały głos ostatnie-
go CD Britney Spears.
- Nie złość się. - Szymek niespodziewanie staje obok mnie.
Już mam krzyknąć, żeby dał mi święty spokój, ale prze-
cież parę dni temu obiecałam sobie, że nie będę się na niego
złościła.
-
No...
-
Zrobić Majce laurkę?
-
Ucieszy się.
-
A jaki kolor najbardziej lubi? - pyta poważnie.
-
Czerwony - mówię bez zastanowienia.
-
Mam dużo czerwonych kredek. Tobie to dobrze - wzdy
cha.
-
Czemu?
-
Idziesz sobie. A ja cały czas tylko siedzę w domu. Do szko
ły i do domu. I tak w kółko.
Ma rację. A w niedzielę na cmentarz. W ramach urozmaice-
nia chodzimy jeszcze na grób dziadków ze strony Mamy. Ro-
dzice taty są pochowani na Śląsku.
Podejmuję decyzję.
-
Rób tę laurkę. Pójdziemy do Majki razem. Zjemy tort i wró
cimy.
-
Super! - rozpromienia się.
-
I wyleź wreszcie z tej piżamy.
- Mam chodzić goły? - chichocze szczerbate.
Dawno nie widziałam go tak zadowolonego.
Jeszcze raz patrzę w lustro. A gdyby tak zrobić sobie hen-
nę? W szafce za lustrem powinna być jeszcze tubka grafitowej.
Jest. Jak to Mama robiła? Kamienna miseczka, pasek henny,
parę kropel wody utlenionej, szczoteczka i do dzieła.
Wytrzymuję trzy minuty. Oczy szczypią mnie coraz bardziej,
l 28
wiec czym prędzej zmywam wacikami ciemną papkę. Teraz krem
nawilżający i wracam do córusiowego. Lekcje czekają.
Nasze wyjście do Majki nie bardzo podoba się tacie. Ot tak,
bez powodu. A Kukuśka po prostu się wścieka.
Atmosfera jest burzowa.
Na obiad podaję cztery gorące kubki knora i pierogi z se-
rem. Ich różne wersje masowo zalegają dolną szufladę zamra-
ż
alnika. W górnej leżą niezjadliwe pizze (tata kupił je, bo aku-
rat była promocja i sprzedawano dwie w cenie jednej, a jak się
kupiło pięć, to butelka keczupu gratis).
Siadam do referatu z geografii, a przed piątą zaczynam or-
ganizować nasze wyjście.
- Szymek! Spiesz się! Załóż te czarne spodnie!
Stoję w łazience przed lustrem i rozczesuję włosy. Kukuś-
ka siedzi na brzegu wanny i wytrwale daje mi w kość.
- Ale po co tam ciągniesz Szymka? Po co? - pyta po raz
setny.
- Bo mu się też coś od życia należy. Wynocha.
Obraża się i trzaska drzwiami do córusiowego.
Ostatnie spojrzenie w lustro. Zeszczuplałam, włosy do pod-
cięcia, twarz do wymiany. Rzęsy wcale niezłe, brwi mogłyby
być ciut, ciut ciemniejsze.
- Tato, przypomnij Kuce, żeby powiesiła rzeczy. - Nadal
szukam spódnicy.
-
Jakie znowu rzeczy?
-
Z pralki. Suche trzeba poskładać. No, i są jeszcze naczy
nia do umycia - dorzucam z mściwą satysfakcją.
- Mam lekcje! - wrzeszczy Kuka z góry.
-Ja też. A potem jeszcze muszę ci zrobić kolację i wypraso-
wać twoje bluzy!
- Nic mi nie musisz robić! Poradzę sobie bez twojej pomo
cy! - Znowu trzaska drzwiami.
Tata patrzy na mnie z dezaprobatą.
-
Co? To nie moja wina!
-
Oj, Ola, oj...
-
No co?
Znajduję spódnicę. Za fotelem.
l 29
-
Jesteś starsza. Powinnaś być mądrzejsza.
Mam już serdecznie dosyć. Czy ojciec zawsze musi brać jej
stronę?
-
Tato, może byś odkurzył, co?
-
Przecież odkurzałem.
-
W zeszłym tygodniu. No, idziemy.
Opatulam Szymka szalikiem, chowam prezent do kieszeni
kurtki i wychodzimy. Znowu zimno, wieje mi po nogach.
-
Zapomniałem laurki! - woła Szymek, gdy dochodzimy do
przystanku. - No, tej dla Majki. - Jest wyraźnie przestraszony
moim prawdopodobnym wrzaskiem.
-
Leć. Czekam.
-
Zaraz wracam!
Wraca rzeczywiście szybko. Z wymiętą laurką i bardzo, ale
to bardzo zasmuconą buzią.
-
Ja... ja chyba nie pójdę z tobą.
-
Czemu?
Dzielnie walczy ze łzami.
- No, nic. Zmieniłem zdanie. Odechciało mi się.
Kucam i delikatnie nim potrząsam.
-Mów.
Łzy płyną strumieniami.
- Gdy wróciłem... to Kaśka powiedziała, że jak się nie ma
Mamy, to się nie powinno chodzić na zabawy. I że Mamie jest
wtedy przykro.
Zamieram.
Jak ona mogła coś takiego zrobić! Nie czuję wściekłości,
tylko ogromny smutek. Moja siostra jest zła! Moja siostra jest
zła i wredna, tłucze mi się po głowie.
Szymek ciągle płacze. Zazwyczaj takie ślimaczenie wner-
wia mnie, teraz przytulam szczerbulca do siebie z całej siły.
Chwilę trwamy w uścisku.
-
Nasza siostra jest głupia. Nie słuchaj jej - szepczę.
-
Ja wiem. Ale nie pójdę.
-
Pójdziesz - mówię stanowczo. - Wiesz dla kogo? - Kręci
przecząco głową. - Dla Mamy.
- Dla Mamy? - powtarza z niedowierzaniem.
| 30
- Mhm. Myślisz, że Mama by chciała, żebyśmy tylko płaka
li i płakali? Rozumiesz? - pytam bez większej nadziei.
Jak mam to wszystko wytłumaczyć mojemu zasmarkane-
mu młodszemu bratu, skoro sama nie pojmuję?
Ku mojemu zdziwieniu kilkakrotnie kiwa głową. Odsuwa
się ode mnie, rękawem wyciera mokrą buzię i coś mruczy.
-Co?
-
A nie powiesz im? - szepcze.
-
Czego?
-
Ona powiedziała, że ty powiesz, że ja sikam - mówi ledwo
dosłyszalnie.
-
Pewnie, że nie powiem! - Ale małpa trafiła nam się w ro
dzinie! - Idziemy?
-
Mhm. Ja tutaj, o tutaj, na wierzchu, to może nie płaczę,
ale tam, w środku... - klepie się po mostku - to ciągle.
-
Ja też - mówię cicho.
Niesamowite jest to, jak Szymek z rozpaczy i smutku szyb-
ko przeszedł do prawdziwej euforii (też bym tak chciała!). Wi-
dać dla siedmioletniego rozumku wystarczyło w zupełności, że
Majka zachwyciła się laurką, kazała ją wszystkim podziwiać,
podarowała mu komplet cienkopisów (ot tak, właśnie znalazła
je w swoim biurku), a następnie posadziła w pokoju z butelką
coli i torbą chipsów.
Majka i ja stoimy w kuchni obok stołu uginającego się od
talerzy z koreczkami, kanapkami i górami chipsów. Na podło-
dze baterie coli, fanty i piwa.
Nieliczni goście (impreza dopiero się rozkręca) zajmują się
Szymkiem. Zupełnie jakby był gadającym pluszowym zwierząt-
kiem.
„Super są takie małe dzieci, co?", mówi już po r
z rzędu Gośka. Są super, bo są tylko na chwilę.
- Jesteś - śmieje się Majka.
Wygląda zupełnie inaczej niż na co dzień. Le
na ramiączkach, delikatny makijaż, rozpuszczon
l 31
sy sięgające ramion. Jasna cera, duże niebieskie oczy. Ładna
jest. Zdecydowanie ładniejsza niż większość dziewczyn, które
znam, ale nie potrafi tego wyeksponować. Bojówki, bluzy, wiel-
kie koszule, ciężkie buty to jej zwyczajowy rynsztunek.
- Mhm - przytakuję niewyraźnie.
Chcę wyżalić się Majce. Ona potrafi słuchać i czasami coś
mądrego doradzić. Sama o sobie nie lubi mówić. Już otwieram
usta, gdy raptem mnie oświeca, że to przecież jej dzień. Nie
czas na psucie nastroju.
- Głowa mnie boli od rana. Dla ciebie. - Wręczam pre
zent.
Rozrywa papier. Na podłogę wysypują się szklane gomół-
ki. Niebieskie, czerwone, zielone i dwie żółte (ostatnie w skle-
pie). Majka lubi takie bzdurki. Zbiera kamienie, muszelki,
szklane kulki, więc te drobiazgi są jak najbardziej dla niej.
- Lał! - uśmiecha się. - Nawet wiem, w czym je będę trzy
mać. Już je lubię.
-
Nie gniewasz się, że wzięłam Małego?
Szturcha mnie w plecy.
-
Gniewam. Jak wyglądam? Bo czuję się... paskudnie.
-OK.
- Niech będzie. Coś ty z sobą zrobiła? - Patrzy na mnie
uważnie. - Teraz widzę, że masz oczy.
- Odczep się. Jeszcze mnie szczypią. A jak tam wielbiciel?
Darek. Zakochany bez pamięci. Łazi za Majką krok w krok,
oczu od niej nie odrywa i jest szczęśliwy, kiedy na niego spoj-
rzy. Poznali się na angielskim.
-
Nie wkurzaj mnie.
-
Oświadczył się? Nareszcie!
-
Jest tu.
-
Czemuś go zaprosiła?
Bawi mnie wściekła mina Majki.
- Miałam dzień litości. Dobra, idziemy do reszty. Zobaczysz,
co wymyślił.
Wchodzimy do pokoju. I szok! W wazonach, dużych słojach,
a nawet plastikowym zielonym wiadrze stoją wspaniałe róże.
Wysokie, płomiennoczerwone.
l 32
Ich ofiarodawca, krępy, szeroko uśmiechnięty, stoi przy
oknie. Rozjaśnia się na widok Majki.
-
Ile ich jest? - pytam szeptem.
_ Sto szesnaście.
-
Ho, ho. Będziesz miała co wspominać na siwe lata.
-
Daj spokój.
Majkę bardziej by ucieszyła kapusta od Łukasza.
Majka ma złamane serce.
Ostatniego lata na Mazurach spotkała czarnowłosego stu-
denta Łukasza. Spędzili z sobą sześć dni i jedną noc. Dni były
cudowne, a noc niezapomniana. Majka zapewniła mnie, że choć
nic o niej nie powie, życzy mi i wszystkim innym dziewczynom,
ż
eby ten pierwszy raz był podobny do tego, co ją spotkało.
Łukasz wrócił do siebie, chyba gdzieś w okolice Wrocławia,
a Majka do siebie. Zakochana po uszy, na przemian w stanie
skrajnego przygnębienia („bo nie dzwoni, nie pisze i czemu
nie dał mi swojego adresu?"), to znowu w stanie idiotycznej
radości („gdybym miała dziecko, to z pewnością byłoby podob-
ne do niego").
Od ośmiu miesięcy, czyli od żagli na Mazurach, czarnowło-
sa miłość Majki nie daje znaku życia. Tłumaczyłam, że ma prze-
stać myśleć o Łukaszu, bo to już dawno nieaktualne, ale Majka
jest oślo uparta. Cały czas pielęgnuje w sercu uczucie do niego,
raz na tydzień pisze list miłosny, który potem chowa między
majtki i skarpetki („oddam mu wszystkie, gdy się spotkamy"),
i jest wyjątkowo nieprzystępna dla chłopaków.
Tak bardzo chciałam, żeby Majka coś więcej mi powiedzia-
ła. Ale ona uparła się, że nie.
Chociaż większość osób tu znam, jestem spłoszona.
Jakbym przybyła z zupełnie innej galaktyki. Dziewczyny
wesołe, swobodne i obce. Najbardziej w oczy rzuca się Gośka.
Niezbyt zgrabna, niezbyt ładna, ale za to na pewno efektowna.
Obcisła fioletowa sukienka, ostry makijaż, długie paznokcie,
wielkie piersi i jeszcze większy tyłek. Czuję się przy niej ni-
czym szary kij od szczotki.
- Ale kurwiszon, co? - szepcze do mnie Krzywa. W ręku
trzyma butelkę piwa. - Kuźwa, ona chyba nie ma majtek. -
l 33
Przechyla butelkę do ust i idzie dalej. Teraz zatrzymuje się
przy grupce dziewczyn. Szepcze coś do nich, wskazując ręką
Gośkę.
-
Szymek, ty gdzie? - pytam, bo Mały z cienkopisami i kart
kami wychodzi z pokoju.
-
Idę porysować.
-
OK. Bądź grzeczny.
Siadam w wielkim fotelu, przepchniętym w kąt pokoju.
Obserwuję wciąż napływających gości, rozmyślam o mojej głu-
piej siostrze, której chętnie bym powyrywała kudły, zastana-
wiam się nad kwestią majtek Gośki i próbuję policzyć róże.
Jacek pogłośnił muzykę, Margaryna zgasiła światło. Im-
preza się rozkręca.
Terkocze dzwonek i pojawia się trzech chłopaków. Jeden
wyższy od drugiego. Znam najniższego. To Rura. Kumpel Majki
z podstawówki.
Znowu dzwonek. Tym razem dwie dziewczyny. Znajome
z żagli. W obcisłych topach, króciutkich spódniczkach, z wyma-
lowanymi paznokciami. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że Majka
z nimi w lecie szoruje pokład i zażera się konserwami.
W mieszkaniu robi się imprezowo. Piwo, wino, papierosy,
niecenzuralne kawały, Gośki wyzywające kołysanie piersiami,
rzyganie Krzywej (na szczęście dobiegła do toalety). Już naj-
wyższy czas, żeby zabrać szczerbulca do domu.
Podnoszę się z fotela, ale jakoś tak nieudolnie, że prawa
noga zaplątuje mi się w spódnicę i w efekcie tracę równowagę.
- Aauu - wyrywa mi się nie najgłośniej. Już mam wylądo
wać na podłodze, gdy ktoś mnie podtrzymuje. - Dziękuję.
Stoję naprzeciwko wysokiego chłopaka. Tego najwyższego.
Nadal trzyma mnie za przedramiona.
-
Nie ma sprawy - mówi wesoło. Ma bardzo miły głos. -
Zatańczymy?
-
Nie - odpieram niewyraźnie i próbuję uwolnić się z uści
sku.
Patrzy na mnie uważnie. Robi mi się głupio, schylam się i
smykam pod jego ramieniem. Ruszam na poszukiwanie Majki.
34
- Szymek gdzie?
Kątem oka widzę, że wysoki chłopak tańczy z Gośką, a ra-
czej z jej biustem.
_ W pokoju rodziców. Czemu masz taką minę?
Przed przyjaciółką nic się nie ukryje.
-
Wszystko w porządku. Idziemy.
Majka krzywi się.
-
Zostań. To się dopiero zaczyna.
-
Nie jestem w nastroju.
Idę do Małego. Zawzięcie rysuje. Potem tylko dwa razy
mówi, że chce jeszcze zostać, poza tym ubiera się całkiem
sprawnie, jeśli nie liczyć szukania buta i szalika.
-
A tu co masz? - Wskazuję na wypchaną reklamówkę.
-
Aaa... dostałem kawałek tortu - uśmiecha się.
-
No - potwierdza Majka.
- Duży ten kawałek. Jeszcze raz wielkie dzięki. Baw się
dobrze.
Po drodze myślę o wysokim chłopaku. Szymek, cały w skow-
ronkach, opowiada i opowiada.
- Fajnie było, co? - Podskakuje. - Jeden chłopak narysował
mi czołg i samolot. W domu je pokoloruję.
W domu... W domu to powinnam zachować się jak starsza,
mądra siostra.
Czyli nie krzyczeć na Kukę, tylko zrozumieć, że jest w trud-
nej sytuacji.
Ze ma dwanaście lat i że straciła Mamę.
- Ciii, Kasia śpi - szepcze tata, ledwo wchodzimy do domu.
Mam wrażenie, że czekał tutaj na nas. - Spłakała się i zasnęła.
Szymek zerka na mnie, ale nic nie mówi.
- Jak było? - pyta ojciec.
-
Fajnie! - wykrzykuje Mały.
-Cii!
-
Pranie wisi? - ziewam.
- Pranie? - Ojciec kilkakrotnie mruga. - Jakie znowu pra
nie. Najpierw Kasia oglądała jakiś film, a potem zasnęła.
Wchodzę do naszego pokoju. Kukuśka z walkmanem półle-
ż
y na tapczanie. Podchodzę i wyrywam jej słuchawki.
l 35
-
No co?! - wrzeszczy.
-
Pranie czeka! - odpowiadam podobnie.
-
Obudziłaś Kasię! - Tata jest oburzony. Stoi w drzwiach
i patrzy na mnie ze zgrozą.
- Ona nie spała! Miała coś zrobić. Sama sobie nie poradzę.
Młoda ma tak zbolałą minę, że nic, tylko siąść i płakać.
Ojciec znowu się na to łapie. Najpierw głaszcze tę swoją Kasię,
potem wzdycha i mówi:
- Oj, dziewczyny, oj. Zajmę się tym nieszczęsnym pra
niem. - Wychodzi.
Zostajemy same.
Dwie rodzone siostry. Już nie dzieci, ale jeszcze nie doro-
słe. Mieszkające w tym samym pokoju, mające wspólne koszul-
ki i spódnice, a czasami majtki i skarpetki.
Ale nie mogące znaleźć wspólnego języka.
dwudziestego pierwszego, środa
Rano postanawiam, że nie pójdę do szkoły.
Nikomu o tym nie mówię. Kolejny „smutny
dzień".
Pospiesznie robię kanapki, poganiam Szymka i marzę o
tym, żeby już sobie poszli i dali mi spokój. A tu jak na złość
Mały szuka butelki na wodę i stroju na wuef, a Kuka koniecznie
chce wiedzieć, które podpaski są najlepsze. Też sobie wybrała
czas na takie pytania! Zbywam ją, ona się obraża, czyli
wszystko jest w normie. Wychodzą. Parę godzin spokoju.
Układam ubrania Mamy. Ciotka sugerowała, żeby ich się
pozbyć. Może chciałaby dla siebie? Mama nie miała dużo ciu-
chów, ale wszystko, co kupowała, było tak pomyślane, że paso-
wało do siebie.
Wiem, że Kuka podbiera Mamy rzeczy. Rajtki, swetry albo tę
polarową spódnicę z kamizelką. No, poukładane. Teraz zdjęcia.
| 36
Zawsze po ich obejrzeniu mam ochotę się powiesić. Wyj-
muję z szuflady biurka gruby album i niebieskie pudło. Na
wierzchu fotka z ostatnich wakacji.
Krynica Morska, plaża, roześmiana Mama w kostiumie
bikini my wokół. Patrząc na dziewczęcą sylwetkę Mamy, trud-
no uwierzyć, że nas urodziła. To był przyjemny wyjazd.
Są zdjęcia, są muszelki zebrane na plaży. W garażu wisi
sieć którą ojciec kupił od rybaka za butelkę wódki, mnie pobo-
lewa prawa stopa nadwyrężona przy upadku na molo.
A Mamy już nie ma.
Rozmyślania przerywa piszczenie telefonu.
-Halo?
-
Bochenek mówi, dzień dobry.
-
Dzień dobry.
-
Jedni państwo wyjechali i mam teraz wolne. Przyjść?
Nie! Chcę spokoju, a ona będzie mówiła i mówiła. Równie
szaro i nieciekawie, jak sama wygląda. O sąsiadach z bloku,
o kwiatach, o mężu nieboszczyku i o córce w Toruniu.
-
Może jutro?
-
Zajęte mam do końca miesiąca. To co?
-
Proszę - poddaję się.
Przychodzi za dwadzieścia minut. Przebiera się, nadal zwra-
ca się do mnie „proszę pani", ale teraz to ona mówi, co trzeba
zrobić.
- Dam sidoluksu na parkiet. - „Nie, tylko nie ten zapach",
myślę, ale nie mam odwagi tego powiedzieć. - Okno w kuchni
um
yJ
e
i wypiorę zasłony z tego pokoju na dole i z sypialni.
Powiesimy mokre, to nie trzeba będzie prasować. Oj, widać, że
tu brakuje kobiecej ręki - wzdycha.
Chowam zdjęcia. Nie będę ich oglądać. Do tego trzeba spo-
koju. Atu podśpiewywania o Marynie i jej czarnych oczach.
Koło piętnastej przychodzi Majka z Gośką. Dziewczyny
przynoszą ciastka i soki, a specjalnie dla Gośki główkę sałaty
(odchudza się przed latem). Zamykamy się w kuchni. Majka
Pije herbatę w moim kubku, Gośka wyjada z miseczki solone
orzeszki.
Mówią, co było w budzie, a potem Gośka streszcza jakiś
l 37
film. Dyskretnie sięgam po gazety Kukuśki. Już po chwili czu.
je, że obniża mi się iloraz inteligencji. Młoda powinna mieć
szlaban na taki chłam.
-
Mam randkę jutro - mówi naraz Gośka.
-
Z tym wysokim? - pytam bez
zastanowienia.
Patrzy na mnie ze zdumieniem.
- Jakim znowu wysokim?
Czerwienię się pod badawczym spojrzeniem Gośki. Z kolei
Majka uśmiecha się niczym Mona Lisa.
-
No... tym... tańczyłaś z nim u Majki.
-
Aaa... Nie. A propos. Pytał o ciebie.
W jednej chwili wilgotnieją mi dłonie.
-Kt o?
-
Ten wysoki. Mateusz.
-1 co? - Majka wybawia mnie z kłopotu, bo przecież ja nie
mogę tego pytania zadać.
- Chodziło mu o to, czy z kimś przyszłaś. Powiedziałam, że
z Szymkiem. Zawsze mówię prawdę. - Puszcza do mnie oko. -
Dodałam jeszcze, że Szymek to równy gość i że jest ci bardzo
bliski.
-
Przegięłaś, Gośka. - Majka jest autentycznie wściekła.
Od paru dni zachowuje się dziwnie.
-
Oj, rany... To był żart.
-
Masz dziwne poczucie humoru!
-
Dajcie mi spokój! - Znowu sięga po orzeszki.
Pytał o mnie! Pytał!
Ale tańczył z Gośka.
- Wiesz, ile to kalorii? - odzywa się mściwie Majka, gdy
miska jest już pusta. - Co z sałatą?
Gośka wygląda, jakby chciała nas udusić.
- Zapomniałam! Nie mogłyście mi przypomnieć? - podnosi
głos.
-1 nie rzygaj tu przypadkiem - mówi surowo Majka. - Wy-
starczy, że narzygałaś mi na dywan.
- Jesteście głupie!
- Ona jest wkurzająca - syczy Majka, gdy Gośka trzaska
drzwiami wejściowymi.
38
-
Po coś ją tu przyprowadziła?
-
Sama się przyczepiła i przyszła.
Majka dopija herbatę. Widać, że nad czymś usilnie roz-
myśla.
-
Podoba ci się Mateusz?
Udaje mi się nie zaczerwienić.
-
Widziałam go z pół sekundy.
-
Ale widziałaś, że tańczył z Gośka.
Najlepszą obroną jest atak.
-
Co ty z tym Mateuszem?
-
Chyba pasujecie do siebie...
-
Przecież go nie znasz - mówię kąśliwie. - Znasz tylko
Rurę.
-
Pasujecie do siebie - powtarza z uporem.
-
Niech będzie. Pasujemy.
-
No, widzisz? - cieszy się. - Słuchaj, on chodzi do jedynki,
jest w trzeciej językowej, ma zajoba na punkcie surfingu, kom
puterów, piwa, snowboardu i...
-
Skąd to wszystko wiesz?
-
Od Rury. Zaproszę kiedyś Mateusza i przyjdziesz do mnie,
ot tak, przez przypadek.
-
Ty swatką?
-
Wypchaj się!
-
Co? No co? Proponuję coś zdrożnego?
Gdzieś z zamierzchłej przeszłości wygrzebuję obraz płowo-
włosego Pawła, którego spotykałam na angielskim. Śnił mi się
kilkakrotnie, dwa razy odezwał się do mnie, co przyjęłam za
dar niebios. A jaka byłam nieszczęśliwa, gdy kiedyś całował
szczupłą brunetkę!
Takie to wszystko odległe... i śmieszne.
~ Majka, nie mam teraz nastroju do randek.
-
Kto mówi o randce? - Znowu jest nie w humorze. Wstaje
i zaczyna przestawiać bibeloty na lodówce. Jak zwykle są sza
re od kurzu.
-
O co ci chodzi?
-
O nic.
-
Znam cię. Mów.
l 39
Podchodzi do mnie.
- Ola, tak się boję... Nie dostałam jeszcze okresu. Spóźnia
się już tydzień.
Łup! Jak obuchem w głowę. Zamykam oczy. Roztrzęsiony
głos dobiega z bardzo daleka.
-
Ojciec mnie zabije, mama też. A co ze szkołą?
-
Po co trupowi szkoła?
-
Nie żartuj! - Tak wściekłej jeszcze jej nie widziałam.
-
Słuchaj, ty głupia... No, nie spałaś z nikim ostatnio, nie?
-
Co za głupoty wygadujesz? Tylko wtedy...
-
I to było osiem miesięcy temu. Rozumiesz? Osiem mie
sięcy temu - powtarzam dobitnie.
-
Wiem. Piętnastego lipca.
- Dziś byś była gruba jak słonica.
Twarz Majki rozświetla uśmiech.
- Kuźwa! Dam na mszę! To przez tę ciążę w budzie wszyst
ko mi się pomieszało... Od paru dni nie śpię, nie jem, tylko
rozmyślam. Wymyśliłam, że łóżeczko by stało tam gdzie bi
blioteczka, ty byś została matką chrzestną... i że... że wcale
nie chcę tego dziecka!
-
Nie zabezpieczyłaś się? - pytam bez zastanowienia.
Prycha.
-
Miałyśmy nie rozmawiać.
-
Ty zaczęłaś.
-
Oj, przestań.
-
Zabezpieczyłaś się, czy nie?
-
Łukasz powiedział, że za pierwszym razem nie trzeba.
-
Co? Jak to?
-
Ż
e można. Że dziewica nigdy nie zachodzi w ciążę. Za ból
jest nagroda.
-
To bzdura! Wiesz o tym! A ciebie... bardzo bolało?
-
Trochę. Ale to bez znaczenia.
Próbuję sobie wyobrazić nagą Majkę i nagiego czarnowło-
sego chłopaka. Oboje opaleni, wakacyjni, zakochani.
-
Słuchaj, skoro pierwszy raz jest wolny od dziecka, to cze
mu przed chwilą umierałaś ze strachu?
-
Zrobiliśmy to dwa razy.
| 40
Majka kochała się dwa razy... Pewno były świece, roman-
tyczne słowa, nastrojowa muzyka. Dwa razy.
Moje doświadczenia seksualne ograniczają się do całowa-
nia z Krzyśkiem poznanym na imprezie u Anki. Całowaliśmy
się na balkonie, chociaż była późna jesień. Szumiało mi w gło-
wie od martini. Krzysiek pachniał piwem i jakąś obrzydliwie
duszną wodą kolońską. W pewnym momencie wsunął mi rękę
pod bluzkę. Zesztywniałam. Ręka powędrowała w stronę brzu-
cha, a potem do góry. Pisnęłam i uciekłam z balkonu jak opa-
rzona.
Mam ochotę jeszcze o coś zapytać. Wstydzę się, ale wiem,
ż
e taka okazja może już się nie powtórzyć.
- Majka, a skąd... no, jak... skąd wiedziałaś, jak się zacho
wać?
Wzrusza ramionami.
- Nie wiem.
- A nie... bałaś się, nie wstydziłaś? Jego? Siebie?
Patrzy na mnie z wyższością.
Mamy ten sam rok urodzenia, ale ona jest już kobietą, ja
nastoletnią dziewicą, więc może sobie tak patrzeć. Coś mi jesz-
cze przychodzi do głowy.
-
A jakby cię zaraził, to co? Za pierwszym razem nie
można?
-
Jakby, jakby. Przestań.
-
Przestań, przestań - przedrzeźniam ją. - Co za idiota
z tego Łukasza! - wybucham nagle. - A ty? O AIDS nie słysza
łaś? Nie stać go było na prezerwatywę?
-
Olka! Zabraniam ci!
-
Co?! Kit ci wciskał, a ty go jeszcze bronisz! A to ty byś
chodziła z brzuchem! Albo z AIDS!
-
Nie twoja sprawa!
-
Jego też nie! - wołam i widzę, jak sztywnieje jej twarz. -
Przez ponad pół roku nie raczył zadzwonić! To zwykły... su
kinsyn!
Cisza! Nareszcie wyrzuciłam z siebie to, co od paru miesię-
cy we mnie rosło. Majka ma łzy w oczach. Żal mi jej, ale nie
Pokażę tego po sobie.
l 41
- Pewno nawet nie pamięta twojego imienia.
Kuli się. Gładzę ją po głowie.
To dla jej dobra.
A takich Łukaszów to się powinno wieszać.
I to wcale nie za szyję.
Późnym wieczorem wystukuję numer Majki.
- Słucham? - mówi zduszonym głosem.
Sto procent pewności, że płakała.
-To ja.
- N o?
-
Jak tam?
-
Normalnie.
To ma być rozmowa przyjaciółek? Zlepki nic nieznaczą-
cych słów?
-
Przepraszam - wyrzucam z siebie. - Chodzi mi o Łuka
sza. Nie powinnam się wtrącać, nie moja sprawa.
-
Daj spokój. - Głos jest martwy.
-
Przepraszam - powtarzam z uporem.
-
Dużo myślałam. On mnie nie kochał... Wmawiałam sobie,
ż
e go kocham, że on mnie kocha... Oszukiwałam sama siebie.
-
Co ty bredzisz?
Majka się śmieje. To taki gorzki śmiech, nieprzyjemny, ale
lepszy niż ten wcześniejszy martwy głos.
-
Nie rozumiesz?
-
Nie. Po co sobie wmawiałaś?
-
Straciłam dziewictwo z chłopakiem, który nawet nie pa
mięta mojego imienia... Jedna więcej, jedna mniej... Chciałam
sobie to uromantycznić...
-
Nic sobie nie uromantyczniaj - odzywam się ostro. -
Najlepiej zapomnij o całej tamtej sprawie.
-1 o sukinsynie.
- I o sukinsynie - powtarzam.
- Nie pamiętasz przypadkiem, jak on miał na imię?
Parskam śmiechem.
| 42
-
Nie. Śpij dobrze. I nie martw się.
-
Pewnie. Jest zarąbiście. Nie mam brzucha ani AIDS. Hej.
-
Hej.
Odkładam słuchawkę. Dobrze, że zadzwoniłam. A tak dłu-
go zastanawiałam się, czy to zrobić!
-
Ola...? - Szept dobiega z kuchni.
Rozciągnięta piżama, a w niej ziewający Szymek.
-
Co się stało? Zsikałeś się?
_ Nie. Kolano mnie boli. - Masuje nogę. - Nie mogę spać.
Już nie sikam - mówi cicho.
- Oj, ja wiem. Tak mi się powiedziało. Wiesz? Kuka też
się kiedyś zsikała do łóżka. Śniło jej się, że jest w toalecie... -
zagaduję Małego i sięgam do szafki z lekarstwami.
Dwie łyżeczki syropu przeciwbólowego i szybki masaż ko-
lana. Całus już w łóżku.
-
Już późno. Spij. - Otulam go kołdrą. - Spij.
Posłusznie przytula się do niebieskiego pluszaka. To któ
ryś z pokemonów.
-
Olka, co to jest ten sukinsyn?
-
Klawesyn. Klawesyn. Musiałeś źle usłyszeć - mówię
szybko. - Taki instrument klawiszowy. Majka rozwiązywała
krzyżówkę.
-
Aha. Pa.
-
Pa.
Zamykam drzwi i szeroko się uśmiecham.
Klawesyn Łukasz.
dwudziestego czwartego, sobota
Tata wyszedł do pracy. Wieczorem idziemy do Malwinki. żde
z nas ma lekcje, ja zaległe prasowanie i pranie. Jak na razie
Kuka i ja snujemy się w piżamach. Szymek wyjątkowo Jest w
dżinsach i bluzie.
Podłogi, schody błyszczą, zasłony pachną lawendowo, w se-
etarzyku jest o jedną stówkę mniej, a poza tym bałagan jak
°yi, tak jest. Za oknami pada.
l 43
- Chyba pójdę do Michała. - Kukuśka ziewa.
Już zjadła śniadanie, które jej zrobiłam, i obejrzała połowę
czarno-białego filmu na Polonii.
- Dziś twoja kolej robienia zakupów - przypominam i sia
dam przy stole z kartką i długopisem.
- Ale on czeka.
- Jak kocha, to poczeka - mówię cicho, jednak nie na tyle,
ż
eby nie słyszała.
Usłyszała i obraża się. Udaję, że nie dostrzegam wykrzy-
wionych ust i zmarszczonego czoła.
-
Jeszcze cytryny. - Dopisuję. -1 rosołki. Tylko nie wołowe.
-
Strasznie tego dużo - jęczy. - Nie doniosę.
-
Doniesiesz. - Jestem twarda. - Wczoraj na ulicy nosiłaś
grubą Martę.
-
Szpiegujesz mnie! - piszczy.
Powtarzam sobie w myślach, że to zagubiona smarkula i do-
piero wtedy mówię:
-
Wyrzucałam śmieci i widziałam was.
-
Ciekawe, że ja cię nie widziałam!
-
Oleńka, wpisz jeszcze paluszki i chipsy - prosi Szymek,
wypadając z łazienki. Na policzku ślad po paście, rękawy blu
zy mokre.
-
Po co?
-
Bo się już skończyły - odpowiada z wrodzoną sobie lo
giką. - I jeszcze jakiś sok.
-
O, nie! Nie będę tyle dźwigać.
-
Spokój! Szymek, o co chodzi?
-
To dla Mateusza.
-
A Mateusz, to kto? Z twojej klasy?
-Nie.
-
Ze świetlicy? - pytam cierpliwie.
-Nie.
Poddaję się.
-
Sam powiedz.
-
On mi wtedy narysował czołg...
Coś mi zaczyna świtać.
-
Nie zaprasza się obcych!
l 44
- Właśnie! - włącza się Kukuśka. Do tej pory słuchała łap
czywie, nie bardzo orientując się w rozmowie, teraz jest coś,
na czym się zna. - Aleś ty głupek!
- To żaden obcy! On zna Majkę! - rozdziera się Szymek.
Dla świętego spokoju dopisuję chipsy, wypycham Kukuśkę
z domu i biorę Szymka na spytki.
Rozmowa z minuty na minutę staje się coraz bardziej za-
skakująca.
-
Dzwoniła wczoraj Majka, ty byłaś na angielskim. Powie
działa, że wpadnie tu wczoraj... to znaczy jutro, czyli dziś.
-
Coś kręcisz!
-
Mówię prawdę! To spytałem, czy by nie przyprowadziła
Mateusza. Obiecał, że narysuje mi samolot. Nie był u nas,
nie zna drogi - tłumaczy. - Jak Majka to usłyszała, to strasznie
się śmiała. - Tego mogłam być pewna. - I powiedziała, że to
doskonały pomysł.
Skaranie boskie z tym szczerbulcem! A Majka?! Czy ona
zgłupiała?
-
Dzwonię do Majki i wszystko odwołuję! - krzyczę.
-
O, nie! Nie masz prawa!
-
Co ty pleciesz?
-
Mateusz przychodzi do mnie! Nie do ciebie! Do cie
bie przychodzi Majka! - wykłóca się Mały. - Ją sobie od
wołaj! - Pędem wbiega do swego pokoju, a potem trzaska
drzwiami.
-
O której będą? - krzyczę za nim.
-
Nie pamiętam! Ale na pewno dziś! Ubierz się, co? I mo
głabyś trochę posprzątać.
-
Tort też upiec?!
Co robić? Może Majka żartowała? Gdzie słuchawka? Jest.
-
Dzień dobry. Mówi Ola. Czy zastałam Majkę?
-
Witaj. Gdzieś poszła. Zaraz, zaraz, wybierała się do cie
bie. Coś się stało?
-
Wszystko w porządku. Chciałam tylko o coś zapytać. Do
widzenia.
Muszę natychmiast umyć głowę. Dżinsy i bluza? A może
spódnica i top?
l 45
Wraca Kuka. Ledwo otwiera drzwi widać, że gradowa chmu-
ra to nic w porównaniu z nią.
-
Wystarczyło ci pieniędzy? - Rozczesuję mokre włosy.
-
Nic do mnie nie mów! Trzeba być chorym, żeby mi kazać
kupować, a potem przynosić takie tony rzeczy. Rąk nie czuję!
Jeszcze zmokłam! Grypa murowana! - wrzeszczy, zdejmuje
kozaki i puchówkę, a potem rzuca się na kanapę.
Pstryk... Włączyła telewizor. Kolejna reklama cudownego
wszystkopiorącego proszku. Ciekawe, że ja nadal wyjmuję
z pralki przybrudzone skarpetki i zaplamione bluzy Szymka.
A używam tego samego proszku, co ta uśmiechnięta pani.
-
Rozpakowuj siatki! - Strzepuję okruszki ze stołu. -1 wy
szoruj wannę! Szymek, odkurz dywan!
-
Nie umiem!
-
To się naucz.
Decyduję się na dżinsy i bawełnianą beżową koszulkę. Nie-
zobowiązujące, a co najważniejsze tylko to nadaje się w tej
chwili do włożenia. Reszta niewyprasowanych ubrań zalega
w pokoju Mamy.
-
A ty co tak sprzątasz? - Kukuśka leży na kanapie, a za
kupy nadal w holu.
-
Odczep się - warczę. - Nie można wcale na tobie polegać.
Jak zawsze.
Frruu! Rozwścieczona przelatuje obok mnie, a potem z hu-
kiem trzaska drzwiami do naszego pokoju. I dobrze. Nie mam
wcale ochoty patrzeć na nią.
Inna sprawa, że u nas to chyba tylko ojciec nie trzaska.
Biegam, układając rzeczy. Jednocześnie przygotowuję ma-
karon z sosem napoli. Szymek mozoli się z odkurzaczem, a Ku-
kuśka zawodzi razem z Jopek.
0 czym rozmawiać? A może on rzeczywiście przychodzi do
Szymka? Niezależnie od tego, co wymyśliła i zaplanowała Maj
ka. Skoro przychodzi do Szymka, to nie mogę mu siedzieć nad
głową, żeby nie wyglądało, że się narzucam.
Szymek jest tylko pretekstem.
Przecież pytał o mnie! Pytał!
Przychodzi do mnie!
1 46
Ale to pomysł szczerbulca...
Mam mętlik w głowie.
Kukuśka wychodzi z pokoju wtedy, gdy pachnie oregano.
-
A zupy nie ma? - marudzi.
-
Jak chcesz, to sobie ugotuj. Obiad dziś w kuchni.
-
Ho, ho, w pokoju posprzątane, nowy obrusik... To praw
dziwy cud!
-
Zamknij się.
Pseudoobiad jemy w nieprzyjaznej atmosferze. Szymek pró-
buje być śmieszny i ładuje do buzi ogromne ilości makaronu,
a potem to, co mu z niej wystaje, obcina nożyczkami.
-
To obrzydliwe - krzywi się Kukuśka.
Terkocze dzwonek, a ja wpadam w panikę.
-
Kończcie... Talerze do zlewu! Szymek, wytrzyj się.
-
To Mateusz! Mateusz! - krzyczy.
Już po chwili, oblepiony makaronem i sosem, otwiera drzwi.
- Pani da na chleb, pani, ja głodna - zawodzi młoda Ru
munka. - Ja mam dzieci. Ony też głodne.
Dać jej coś? Ile? Pięć złotych? To za mało... Nie dam. Tyle
się mówi o żebrakach-oszukańcach. A jeśli rzeczywiście jest
głodna? Stoję tak i rozmyślam, a kobieta w tym czasie wcho-
dzi do holu.
-
Pani, ony głodne, chore... Ja głodna...
-
Proszę stąd wyjść! - wrzeszczy naraz Kukuśka. Podska
kuje do Rumunki, wypychają z domu, a potem z hukiem zamy
ka drzwi. Z ogródka słychać gniewne pokrzykiwania. - A gdyby
to był bandzior z nożem? - pyta wystraszonego Szymka.
-
Myślałem, że to Mateusz...
-
Indyk myślał o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścięli! - Kuka
wisi na oknie w kuchni. - Poszła. Teraz dzwoni do Lutowej.
-
Kukuśka ma rację - wtrącam. - Musisz patrzeć przez
okno. A gdy jesteś sam, to najlepiej nikomu nie otwieraj.
-
A jak ona była głodna?! - woła Szymek. - A jak to był
Pan Jezus? Siostra na religii mówiła, że tak może być.
-
To nie był Pan Jezus - mówi stanowczo Kukuśka.
-
Tak? A skąd wiesz?
-
Bo wiem.
47
-
A jak ona była głodna?
-
Nie była.
-
Skąd wiesz?
Tym razem to ja pytam.
- Bo miała farbowane włosy. Jak ją stać na farbę, to i stać
na bułkę.
Znowu dzwonek.
-
Sami sobie otwierajcie - burczy Szymek.
-
Same - poprawiam.
Wychowawczo zerkam przez okno, wciskam guzik otwie-
rający bramkę i wpuszczam Majkę.
-
Gdzie Mateusz? - Szymek podskakuje. - Gdzie? Scho
wał się?
-
Hej, wszystkim. A ja nie wystarczę?
Choćby mnie mieli kroić żywcem, nie zdradzę, że czuję się
zawiedziona.
- No, gdzie Mateusz?
Majka wiesza płaszcz, a potem kuca przed szczerbulcem.
-
Coś mu wypadło. Postara się przyjść.
-
A o której? No, za godzinę? Za pół?
-
Jak przyjdzie, to będzie! - huczę. - Przestań gęgać.
-
Możesz sobie sam zajadać chipsy - śmieje się Kukuśka
i znika w pokoju. Po chwili wyje razem z Britney.
-
Majka, tyś chyba zgłupiała! - wybucham w kuchni. Szy
mek, obrażony, poszedł grać na komputerze.
-
Wyluzuj się.
-
Jakoś nie potrafię. - Zdejmuję naczynia z suszarki.
-
Oj, przestań.
-
Jak mogłaś postawić mnie w takiej sytuacji?
-
W jakiej? Mateusza nie ma. A w ogóle to on przychodzi
do Szymka - denerwuje się. - Zje cię? Histeryzujesz ostatnio.
Możliwe.
-
Myj - zarządza i skubie z durszlaka kilka nitek makaro
nu. - Zrób kawę, co?
-
Sama sobie zrób. - Nadal jestem wściekła.
-
Wkurzasz mnie. Idę do Szymka.
Powinien przyjść. Skoro obiecał Małemu... Rany! Nic nie
l 48
obiecywał. I szczerze mówiąc, to w tym wszystkim wcale nie
chodzi mi o Szymka.
Zdenerwowana myję, wycieram, układam. Kuchnia dawno
tak ładnie nie wyglądała. Za życia Mamy to było jedyne miej-
sce, gdzie zawsze panował idealny porządek.
Chcę wyrzucić resztki obiadu do kubła, ale okazuje się, że
jest pełen.
-
Kukuśka! Leć ze śmieciami! - wrzeszczę.
-
Uczę się! - odwrzaskuje.
Mnę w ustach przekleństwo. Czapka na głowę, bo włosy
jeszcze wilgotnawe. Niech będzie i Szymkowa, z pomponem. Po-
rywam kosz i frunę do pojemnika. Jak zwykle, wszystko prze-
pełnione. Trzeba wrócić do kuchni po wielki worek i do niego
wrzucić śmieci. A gdy przyjadą śmieciarze, trzeba im go wci-
snąć (i pięć złotych za fatygę).
„Cześć", słyszę, gdy akurat z kubła wypada mi przed nogi
sterta łupin ziemniaczanych.
Stoi po drugiej stronie ogrodzenia.
- Cześć - odpowiadam cicho.
Rany! Dlaczego musiał mnie spotkać akurat w takim miej-
scu!
I czemu w tej czapce!?
Jest jeszcze wyższy, niż zapamiętałam.
Ostry nos, niebieskie oczy. Nie ma harmonijnych rysów.
Na pewno jest inny niż te wymuskane chłopaki z gazet dla
dziewcząt. Przystojny... i bardzo męski.
-
Coś się stało? - Patrzy na mnie niebiesko, lekko prze
krzywiając głowę.
-
Nie, wszystko w porządku.
Właśnie zastanawiam się, co zrobić z czapką.
-
Majka już jest?
-
Mhm. Poczekaj, wpuszczę cię.
Z kieszeni spodni wyławiam klucz i otwieram nim bramkę.
Stoimy naprzeciwko siebie. On spokojny, ja spłoszona, zaczer-
wieniona, z brudnym koszem i w pomponiastej czapce.
- Dawaj kosz - mówi i bierze ode mnie to brązowe paskudz
two.
49
Idziemy.
Do drzwi dwanaście dużych kroków lub szesnaście małych.
Szymek na widok Mateusza wyje, a potem dostaje szału:
- Mam chipsy dla ciebie! I paluszki. Wiedziałem, że przyj
dziesz. I nowe kredki. Co z samolotem? A wiesz, że ona nie
była Synem Bożym? Chcesz soku?
Brudny kosz i brat-wariat. Nieźle się prezentujemy.
- Szymek! Cicho! - nie wytrzymuję. - Daj żyć.
Ale Mateusz się śmieje.
Rzuca kurtkę na wieszak, podaje rękę Małemu, a ten cią-
gnie go na górę, do swojego pokoju.
Nie bardzo wiem, jak się zachować. Na ratunek przychodzi
Majka:
-
Kończ te gary, co? - Wpycha mnie do kuchni.
Wręczam Majce fartuszek Mamy, a sama siadam i rozmy
ś
lam.
-
Iść do nich? Mam sok...
-
Będą chcieli, to sami przyjdą. Wyluzuj się.
Jestem strasznie spięta. Łapię się na tym, że już ze dwa
razy poprawiłam włosy, a trzy obciągnęłam koszulkę. Majka
wyczuwa mój niepokój.
- Mam coś dla ciebie - mówi i kiwa głową, żebym do niej po
deszła. - Proszę. - Wręcza mi przypalony garnek.
Wchodzi Mateusz.
Patrzy na Majkę, a potem robi w tył zwrot. Podchodzi do
wieszaka i sięga do kieszeni kurtki.
Po chwili podaje mi drewnianego tulipanka.
-
Proszę.
-
Dziękuję... - pospiesznie wycieram ręce w ręcznik - za
raz go wstawię do wody.
Mateusz chyba chce coś powiedzieć, ale akurat wczłapuje
Kukuśka.
-
To są te z Unimarketu. Po pięć czterdzieści - stwierdza
beznamiętnie. - Cześć.
-
Cześć. Ja zapłaciłem cztery sześćdziesiąt. Zdzierają z was
w tym Unimarkecie - odpowiada podobnym tonem, na co
Majka parska śmiechem.
l 50
Kukuśka wzrusza ramionami i wynosi się. Wtykam tuli-
panka do doniczki z kaktusem.
-
Zginęła mi kredka! - rozdziera się Szymek ze swojego
pokoju. - Nie mogę skończyć lufy!
-
Już idę! - odkrzykuje Majka i wychodzi.
W kuchni panuje względna cisza przerywana bulgotaniem
ekspresu. Muszę zająć czymś ręce. Porywam ścierkę i przecie-
ram blat szafki.
- Nie gniewasz się, że przyszedłem?
-
Nie ma sprawy. Szymek się cieszy - odpowiadam szybko.
Gdybyśmy byli bohaterami jakiegoś romansu, to on powi
nien spytać, czyja też.
-
Fajny gościu - uśmiecha się.
-
Mhm - zgadzam się bez przekonania.
Szymek fajny? Nigdy nie myślę o nim w tych kategoriach.
Szczerbul to brudne kolana, mokre prześcieradła, zaganianie
do lekcji, wybrzydzanie nad mlekiem, męczące opowiadania
o pokemonach. A ostatnio zabawy, że jest małym kotkiem.
- Może pójdziemy do pokoju? - proponuję i wyłączam eks
pres.
Przekrzywia głowę i patrzy na mnie badawczo. Wytrzymuję
spojrzenie.
-
Jesteś zła.
-
Nie jestem.
-
Jak chcesz, to ci kupię drugiego tulipanka.
-
Tego za cztery sześćdziesiąt?
-
Skłamałem. Za pięć dziewięćdziesiąt.
Wbrew sobie uśmiecham się i widzę, jak zapalają się oczy
Mateusza.
-
Soku? - pytam.
-
Mhm. I kawę.
Sok, szklanki bez smug, chipsy i jakieś stare pierniczki,
które znajduję w szafce. Jeszcze filiżanka z kawą. Wszystko to
ustawiam na tacy i przechodzimy do pokoju.
-
Twoja? - Sięga po zniszczony egzemplarz Ani z Zielonego
Wzgórza.
-
Siostry.
l 51
Muszę skłamać. Żaden facet nie zrozumie, że jeśli dziew-
czyna czyta tego typu książki (między innymi), to nie znaczy,
ż
e jest infantylna.
Odkładam książkę pod fotel.
-
A co ty czytasz?
-
Najchętniej historyczne...
Cichusieńko piszczy telefon.
-
Przepraszam. - Wyławiam słuchawkę spod poduszek le
żą
cych na kanapie. - Słucham?
-
Oleńko, tu ciocia Marysia.
Ciocia Marysia? W głowie pustka. Już wiem! Przyszywana
ciotka z Rabki, u której kiedyś byliśmy na wakacjach. Drew-
niany dom, pieczenie podpłomyków na blasze w kuchni i wiel-
kie pierzyny, pod którymi było okropnie gorąco. Ostatnio ciot-
kę widziałam na pogrzebie.
- Dzień dobry.
- Jesteście w domu?
-Tak.
-
Będę za jakieś pół godziny. Mam coś dla was... Pogadamy,
jak przyjdę, nie ma co niepotrzebnie wydawać pieniędzy. Pa.
-
Dobrze, ciociu. - W moim głosie nie słychać zbytniego
entuzjazmu. - Pa, pa.
Mateusz patrzy na mnie uważnie.
-
Przeszkadzam, tak?
-
Teraz jeszcze nie. Dopiero gdy ciotka przyjdzie. Niezapo
wiedziana wizyta.
- Nie ma sprawy. Idę na chwilę do Szymka.
-Mhm .
Patrzę przez okno. Jednocześnie nadsłuchuję głosu Mate-
usza i chichotu Małego.
-
Jakaś ciotka, tak? - Majka zbiega po schodach.
-
Też sobie wybrała czas na wizyty - mruczę.
Stukają Szymkowe drzwi i w holu pojawia się Mateusz. Zza
jego pleców wychyla się roześmiany Mały.
-
Przyjdziesz jutro? Przyjdziesz? - dopytuje się szczerbul.
Mateusz mierzwi Szymkowi włosy.
-
Chłopie, czas dać zarobić fryzjerowi.
l 52
-
Ale przyjdziesz?
-
Kiedyś przyjdę.
-
Obiecujesz?
- Szkoda, że nie jesteś taki uparty, gdy chodzi o lekcje -
jęczę, a Szymek patrzy na mnie naburmuszony. - Żartowałam.
- Skoro mamy iść, to chodźmy. - Majka zapina płaszcz.
Stoimy przed domem. Jestem pewna, że nasza sąsiadka,
pani Lutowa patrzy przez okno. Mama zawsze żartowała, że
jakbym się miała całować, to nigdy przed domem.
Jak by to było całować się z Mateuszem?
Na policzkach łuna.
Szybko wracam do rzeczywistości.
- Hej. Przepraszam, że tak wyszło. - Majka i Mateusz stoją
już za bramką.
- Nic się nie stało - mówi Mateusz.
W podłym nastroju wracam do domu. Zaprezentowałam
się niebywale ciekawie! Nie ma co! Śmietnik, gary, opryskliwa
siostra i ciotka dzwoniąca, najbardziej jak tylko można sobie
wyobrazić, nie w porę.
Tulipanka przenoszę na swoje biurko.
-
Paskudny - odzywa się naraz Kukuśka ze swego kąta. -
Paskudny - powtarza. - I czemu niebieski?
-
Zamknij się. - Sięgam po zeszyt do chemii.
Na poniedziałek zapowiedziana jest klasówka. Ostatnio che-
mia to dla mnie czarna magia. Tak samo jest z matmą i fizyką.
Jak to możliwe? Mama uczyła matematyki w gimnazjum
i społecznej podstawówce. Tata skończył geologię na AGH,
a ja - beztalencie matematyczno-fizyczno-chemiczne. Na szczę-
ś
cie z przedmiotami humanistycznymi nie mam problemu.
Pamiętam, jak mnie Mama „doszkalała".
Zawsze kończyło się to straszliwą awanturą. Ona nie mo-
gła zrozumieć, jak można być takim bezmózgowcem. Uważa-
ła, że matematykę umiem, tylko wmówiłam sobie, że jej nie
rozumiem. Ja obrażałam się, że podnosi głos. „Jak możesz
spokojnie uczyć innych? Przecież wiem, że są jeszcze głupsi
ode mnie", zawodziłam, prawie płacząc. „Na nich mi nie zale-
ż
y. Zależy mi na własnej córce!", krzyczała.
l 53
Ciotka Marysia (czterdziestoletnia, korpulentna szatynka,
z grubym warkoczem zwiniętym na czubku głowy) zasapana,
zmęczona i obładowana siatkami. Cztery pękate, dziwnie lek-
kie reklamówki.
-
Nóg nie czuję -jęczy. - Uff...
Tupot po schodach. Biegnie Szymek.
-
Ciocia! Masz coś dla mnie?
-
Szymek!
-
Mam, mam. - Cmoka go w czubek głowy. - Oj, Szymuś,
zarosłeś. No nic, zaraz cię podetnę. Mam w tym wprawę. Ja
siek nie wie, co to fryzjer. - Jasiek to syn. Starszy od Szymka,
młodszy od Kuki. Typowy „wybijokno".
-
Nie trzeba, ciociu, pójdę z nim do fryzjera.
-
Po co pieniądze wyrzucać? Dajcie mi tylko ostre no
ż
yczki.
-
Aaa. Mamy znajomą fryzjerkę. Kawa?
-
Już dwie piłam. Zrób mi, Oleńko, herbaty. Okna by trze
ba umyć... A Kasi nie ma?
-
Na górze.
-
Zajrzę potem do niej.
Szymek znika w swoim pokoju. Podśpiewuje. Zadowolony
do kwadratu.
Torebka do kubka, na to wrzątek i herbata gotowa. Sta-
wiam ją w pokoju obok chipsów. Kiedy wypada zaprosić Mate-
usza? I czy wypada? Muszę pogadać z Majką. I to nie telefo-
nicznie. Pójdę dziś do niej.
-
Uff. - Tym razem jęk słychać, gdy ciotka kładzie się na
kanapie. - Co to znowu? - stęka i wyjmuje spod pleców samo
chodzik. - Od rana biegam. Jeden bus mi uciekł, w drugim
było tłoczno, no, ale już jestem. Jak tam u was?
-
Bez zmian.
-
Krysia pomaga?
Pomaga? Raczej pomagała. Przez ostatnie dni jedynie dzwo-
ni i to nie z radami, a raczej delikatnymi pretensjami (miałaś
robić surówki, znowu nie kupiłaś Szymusiowi witamin, Kasia
ż
aliła mi się, że potrzebne są jej nowe buty).
- Oleńko!
54
-
Zamyśliłam się. Oczywiście, że pomaga.
-
Rentę załatwiliście?
-Tak.
-
Przysyłają?
-Mhm.
-
To dobrze. A rachunki, jak?
-
Ojciec płaci, jak płacił.
- Waldek mówił mi ostatnio, że wam trudno. - Wzruszam
ramionami. Też mi wielkie odkrycie! - Jemu chodziło o to, że
z pieniędzmi krucho. Wiesz, jakie teraz życie drogie? Moja
pensja ledwo na rachunki starcza.
To ja wygoniłam Mateusza, żeby wysłuchiwać takich tek-
stów?
-
Przecież mamy rentę!
-
To tyle, co kot napłakał. Mama dawała korepetycje i za
wsze był z tego kawał grosza... Ubrań by się wam przydało,
sama mam dziecko, to wiem.
Ciotka coś kręci. Tylko co?
-
Herbata - przypominam. - Może ją podam?
-
Nie... i tak wstaję.
Podchodzi do reklamówek i wysypuje ich zawartość na
stół.
Ciuchy, ciuchy, ciuchy. Na pierwszy rzut oka widać, że to
używane.
- U nas na osiedlu likwidują ciucharnię. Za pięć złotych
kilo ubrań. - Z wniebowziętą miną macha mi przed nosem
pasiastą spódniczką. - Nawet są koszule dla taty. Szymuś!
Kasia! Mam coś dla was!
Stukają drzwi i już po chwili obok ciotki stoi moje rodzeń-
stwo.
-
Po co tyle tego? - pyta Szymek.
-
Na pewno każdemu coś się nada. - Ciotka siada przy sto
le i sięga po kubek z herbatą.
Co robić? Odmówić? Nie, bo się obrazi. Wziąć coś?
Znowu sytuacja, w której nie potrafię się znaleźć. Z jed-
nej strony wiem, że nie chcę tych ubrań za żadne skarby
ś
wiata, z drugiej myślę o ciotce. Poszła, kupiła, przydźwi-
I 55
gała. Wszystko z myślą o nas. Obrazi się, jak nic nie weź-
miemy.
Patrzę bezradnie na Kukuśkę. Stoi bez ruchu. Szymek
chichocze i przykłada do siebie plisowaną spódniczkę.
-
Nie zniszcz jej, Szymusiu. To dla Kasi, do szkoły.
-
Nic z tego nie chcę - odzywa się twardo Kukuśka. - Nic.
-
Najpierw przymierz.
-
Nie. - Krótko i dobitnie. Skąd w tej smarkuli tyle odwa
gi? - Nie chcę. Olka może sobie wziąć wszystko. - Patrzy na
mnie wyzywająco.
-
Ja też nie chcę, ciociu...
-
Ta zielona jest śmieszna - zaśmiewa się Szymek. - A ja
kie spodnie.
-
Szymek, cicho!
-
To ładne rzeczy, pięć złotych za kilo. - Ciotce jest przy
kro.
Podchodzę i na chybił trafił coś podnoszę. Ciemnoniebie-
ska bluzka. Wezmę ją, będzie święty spokój. A potem wyrzucę.
Mnie nic nie ubędzie, a ciotka się ucieszy.
-
Z czego to? - Mnę w palcach materiał.
-
Silk. Czyli czysty jedwab. - Ciotka uśmiecha się szeroko.
Znowu jest zadowolona z życia i tryska energią. Przykłada do
mnie bluzkę. - Mnie też się podoba. Jakbym była szczuplejsza,
to bym ci jej nie dała - śmieje się.
Odwzajemniam uśmiech.
Czemu nie potrafię powiedzieć, o co mi naprawdę chodzi?
Czemu nie mam na to odwagi?
-
Olce jest brzydko w niebieskim - odzywa się stanowczo
Kukuśka, wyrywa mi bluzkę, a potem pakuje ciuchy do re
klamówek.
-
Kasiu, pooglądaj. To ładne rzeczy. - Ciotka znowu ma
usta w podkówkę. - W Krakowie nie ma takich sklepów?
- S ą .
- To czemu tego nie chcecie?
Zerkam na Kukę. Niech nas ratuje, skoro zaczęła.
-
Nie lubimy... - odzywa się Młoda.
-
To trudno wytłumaczyć... Jak cioci ciężko z tymi siatka-
56
mi, to tata niedługo je przywiezie - mówię szybko, żeby za-
trzeć złe wrażenie.
Ciotka sięga po cukierniczkę. Powoli słodzi, miesza. Jej
milczenie jest aż nazbyt wymowne.
Stoję z pochyloną głową i czuję się tak, jakby to była moja
wina.
- Aauu! - jęczy naraz ciotka. - Chyba złamałam ząb na
pierniczku. A to pech!
Przed chwilą wróciliśmy od Malwinki. Była pyszna sałat-
ka, wędliny, ciastka i siwawy narzeczony. Zabawiał nas kawa-
łami.
Zaganiam Szymka do łazienki. Ma się wykąpać w tempie
ekspresowym.
Muszę pogadać z Kuka.
Jest w córusiowym. Owinięta kocem, z przymkniętymi
oczami i walkmanem na uszach. Stukam ją w ramię.
- No? - pyta.
Odbieram to jako zachętę. Siadam obok. Z tego miejsca
widzę swoją część pokoju. Ujmując delikatnie, jest zabałaga-
niona.
- Czemu mi nie pozwoliłaś zatrzymać tej bluzki?
Uśmiecha się leciutko.
-
Bo jakbyś coś wzięła, to jutro by cała Rabka wiedziała, że
dzieci tej nauczycielki z Krakowa ubierają się w szmateksach.
-
Przesadzasz.
- A pamiętasz, co było z tatą i z tym jej Wackiem?
Jasne! Tata i wujek Wacek poszli kiedyś na piwo, wrócili
podpici późnym wieczorem, a na drugi dzień ciotka opowiada-
ła swoim kumochom, jakie trudne życie ma Alinka z tym swo-
im pijakiem.
- Boja wiem...
- Ale ja wiem. A poza tym, już do końca życia zasypywała
by nas takimi ciuchami. A potem twoje dzieci, rozumiesz?
Jak zwykle wyolbrzymia.
57
Kiwam głową, że niby się zgadzam. Inna sprawa, że smarkula
wykazuje niezwykłą dojrzałość jak na kogoś w tym wieku. Albo
ona jest normalna, albo to ja byłam niedorozwinięta.
- Ciucholandy są fajne. - Kukuśka grzebie w koszu z kase
tami. - Moje kumpele mają odjazdowe spodnie czy bluzki z ta
kich sklepów. Ale ja chcę sama sobie coś kupić, gdy mi przyj
dzie na to ochota, a nie dostawać od dobrej cioci, bo jestem
biedną półsierotką, rozumiesz?
-M hm .
Lata świetlne chyba nie rozmawiałyśmy tak normalnie.
Zawsze pokrzykujemy, powarkujemy, wrzeszczymy.
Coś jeszcze nie daje mi spokoju. Postanawiam wykorzystać
sytuację.
-
Mhm. Słuchaj... Powiedz mi.... Jak to robisz, że tak łatwo
odmawiasz?
-
Normalnie. Mówię to, co myślę. Ty tak nie robisz?
-
Jasne, oczywiście, tak tylko pytałam - kwituję szorstko
i nastrój życzliwości równie szybko pryska, jak się pojawił.
Znowu jesteśmy nielubiącymi się siostrami.
-
Jak ci ciotka każe płacić za ząb, to dopiero będziesz miała
- chichocze z tym swoim uśmieszkiem, którego nie cierpię.
-
Odwal się - mruczę i siadam przy biurku.
Nad otwartym zeszytem do chemii, ale wpatrzona w tuli-
panka.
Ciekawe, co on sobie o mnie myśli?
Do Majki można dzwonić i w środku nocy. Tak też robię.
W domu już wszyscy śpią. Zwijam się na tapczanie w pokoju
Mamy.
- Miałam przyjść, ale się nie wyrobiłam - mówię na wstę
pie. -1jak?
-Co?
-
Jak to wszystko wypadło?
-
W porządku.
-
Majka... Proszę.
58
- No... Wszystko OK. Chwalił Szymka, śmiał się z Kuki...
No wiesz...
Wiem.
Majka się boi, że zapytam, co Mateusz mówił o mnie. A on
nic nie mówił.
To po co mi przyniósł tulipanka?
-
Dobra, kończymy.
-
Olka, nie martw się. Słyszałam od Rury, że Mateusz ma
teraz trudny okres.
- Ząbkuje?
Odkładam słuchawkę.
KWIECIEŃ
drugiego, poniedzialek
Postanawiam zafundować sobie psychiczny luz. Wczoraj
wieczorem zadzwoniła Malwinka. Obiecała, że dziś odbierze
Szymka ze szkoły, nakarmi, zaprowadzi do parku, przypilnu-
je, żeby odrobił lekcje i wieczorem odwiezie do domu.
Bardzo mi to odpowiada.
Dla ojca jest w lodówce porcja wczorajszego kurczaka,
a ewentualna pustka w parszywym żołądku Kuki nie interesuje
mnie. I tak do późna będzie na tej swojej idiotycznej zbiórce.
Majka proponuje kino. Ja mam ochotę na ploty. Idziemy do
pubu. Na piwo. Będę piła z sokiem. Majce wszystko jedno, co
ż
łopie. Obie jesteśmy w podłym nastroju.
W pubie pustawo, ciemnawo, głośno i śmierdzi papierosa-
mi. Ceglaste, wysokie ściany, metalowe wykończenia, gołe ża-
rówki, kable puszczone luzem, muzyka techno, srebrzysta kula
u sufitu.
Naprzeciw nas stoi długowłosy chłopak. Wpatrzony w pod-
łogę nie rusza się od dobrych paru minut. Stolik dalej siedzą
dwie dziewczyny. Jedna ma na głowie masę warkoczyków
59
omotanych chustką, druga spodnie biodrówki, spod których
widać czarne tanga i ponad połowę pośladków.
- Życie jest do dupy - mówi naraz Majka.
Podpala. Rzadko, bo rzadko, ale jednak.
-
Co ty możesz o tym wiedzieć... Masz mamę, nie masz
AIDS, młodszego rodzeństwa ani brzucha. Nie musisz prać,
gotować... Myśleć o wszystkim...
-
Nie chrzań. - Strzepuje popiół obok popielniczki i sięga
po szklankę.
-
To już lepiej się zamknij.
Majka pije drugie piwo, ja się męczę z pierwszym. Raz już
mi się odbiło, chce mi się siku, powieki same opadają. A jaki
szum w głowie! Najchętniej bym ją położyła na stoliku. Cho-
ciaż na minutkę.
-
Wielbiciel do mnie... - mamrocze.
-
Co? - krzyczę. Muzyka jest fajna, tyle że głośna.
-
Dzwonił wczoraj!
-No?
-
Codziennie dzwoni. Chce się spotkać.
-
No? - Usta mam jak nie swoje. To i tak cud, że mogę tyle
mówić.
-
Spotkam się. A co mi tam. - Wzrusza ramionami i zapala
kolejnego papierosa. - Sukinsyn nigdy nie zadzwoni.
-
Klawesyn.
-
Co? Co ty bredzisz? - Patrzy na mnie uważnie i raptem
wybucha śmiechem. - Oleńka upiła się piwem z soczkiem.
-No.
Gdy odsunę popielniczkę i swoją szklankę, akurat robi się
tyle miejsca, że mogę położyć plecak (w roli poduszki), a na
nim głowę. Ooo! Jak wspaniale!
Kątem oka widzę wielkie metalowe śmigło, które powoli,
bardzo powoli kręci się u sufitu w przyległej salce. Napływają
kolejni ludzie.
Naraz ręka Majki wystrzeliwuje w górę.
- Hej! Tu jesteśmy!
Przymykam oczy. Żeby jeszcze przestało szumieć.
- Cii...
60
- Tu jesteśmy! - wydziera się Majka. - Hej - mówi, na szczę
ś
cie już znacznie ciszej.
Znajomy zapach.
Unoszę jedną powiekę.
Mateusz. Patrzący na mnie jak sroka w kość.
-
Co jest?
-
Spiła się piwkiem dla dzieci - chichocze Majka.
-
No - potwierdzam.
Mateusz nadal patrzy na mnie uważnie.
-
Olka, zaprowadzę cię do domu - mówi stanowczo.
-
Sama pójdę.
Wstaję. Zajmuje mi to tyle czasu, że Majka zdążyła zebrać
nasze rzeczy i zapłacić. Idziemy w stronę wyjścia. Trzeba jesz-
cze wdrapać się po wąskich schodach. Uda mi się, jeśli będę
mocno trzymała się drewnianej poręczy zakończonej wielką
dłonią z rozcapierzonymi palcami.
Mam coraz słabsze nogi i coraz cięższe powieki.
Na zewnątrz Majka i Mateusz opatulają mnie polarem. Coś
tam szepczą.
- Idę do siebie. Mateusz cię odprowadzi. Będzie dobrze. -
Majka cmoka mnie w policzek.
-No.
Do domu? To przecież strasznie daleko... Nigdy tam nie
dojdę. Mateusz jedną ręką mnie trzyma, drugą wyciąga ko-
mórkę i dzwoni po taksówkę. Jedziemy. Przed domem szuka-
my w moim plecaku kluczy. Mateusz otwiera bramkę. Dwana-
ś
cie dużych kroków. Moich chwiejnych jest dwa razy tyle.
Drzwi. Tak jak stoję, padam na kanapę.
- Ja tylko na chwilę - mruczę w poduszkę. - Tylko zamknę
oczy.
Pochyla się nade mną. Bierze mnie na ręce i wspina się po
schodach.
Znajomy zapach.
Wchodzimy do córusiowego. Kładzie mnie na tapczanie.
Czuję, jak ściąga mi adidasy, przykrywa kocem.
Zwijam się w kłębek.
- Miłych snów... - słyszę gdzieś nad uchem.
61
-M hm .
- Hej - przesuwa dłonią po moim policzku - raczej pijaj
sam sok, co?
-No.
- Spij - powtarza. - Zatrzasnę drzwi za sobą. Odezwę się
niedługo. Hej.
Nic nie odpowiadam.
Ale całym sercem uśmiecham się do niego.
A na policzku nadal czuję ciepło jego palców.
-
Co on sobie o mnie pomyśli! - zawodzę w słuchawkę. -
No?
-
Ż
e masz słabą głowę. - Majka nie ma już do mnie cierpli
wości. Rozmawiamy tak ponad dwadzieścia minut, a jest po
północy. - Powiedz lepiej, co ojciec na widok pijanej córki.
-
Powiedziałam, że znowu boli mnie głowa. Ale jak to wy
gląda! Spiłam się! Co on sobie pomyśli! - zawodzę na nowo.
-
Może w ogóle o tobie nie myśli?! - huczy wściekła. - Nic
się nie stało. Rozumiesz? No, chyba że... - nagle zaczyna chi
chotać jak wariatka.
-Co?
-
Chyba że... - znów nie kończy.
-
Mów.
-
Chyba, że składałaś mu niemoralne propozycje. Wiesz,
jak to się mówi. Kobieta pijana...
-
Idiotka! Idiotka!
-
Ż
artowałam. A teraz daj spać. Hej.
- Hej - mówię smętnie i rozłączam się.
Głupie żarty jedynej przyjaciółki.
trzeciego, wtorek
- Porozmawiajmy, Oluś - proponuje tata, stając w drzwiach
kuchni.
-
Co? - pytam nieprzytomnie. Cały czas myślę o Mateuszu
i o tym, co on myśli o mnie.
-
Chcę porozmawiać.
-
Może tutaj, co?
Gary, brudne talerze ze śniadania (jajecznica ze szczypior-
kiem), ja w fartuchu, a przede mną koszyk z ziemniakami.
Robię obiad na jutro. Zupa jarzynowa, ziemniaki i jakieś bry-
zole. Według ściągawki na etykiecie wystarczy je podsmażyć.
- Zbieraj się. Wychodzimy.
Bardzo chętnie. Mam dość czterech ścian, bałaganu i nie-
wesołych myśli.
Szymek jest u swojego szczerbatego kolegi Kacpra, Kuka
na zbiórce.
Jestem gotowa w pięć minut.
Tata prowadzi mnie do chińskiej knajpki niedaleko Czar-
no wiejskiej.
Na stoliku płonie lampka oliwna, klientów mało, przyciszo-
na oryginalna muzyka. Zamawiamy zupy słodko-kwaśne, kacz-
ki po pekińsku, jedną porcję białego ryżu i surówki z kiełków.
-
Jak tam, Oleńko?
-
Smutno.
- Wiem, ale musimy sobie poradzić. Będzie lepiej.
Nieprawda! Już zawsze będzie smutno.
Mieszam łyżką w zupie. Ależ tu pływa różności!
-
Oleńko, biorę jeszcze jeden etat. Ubezpieczenia samocho
dowe. Będzie więcej pieniędzy, ale...
-
Ale nie będzie cię w domu.
-
To najwcześniej za miesiąc.
Nie bardzo potrafię te wiadomości przełożyć na nasze co-
dzienne życie. Więcej pieniędzy to dobrze, bo ostatnio ojciec
daje mi coraz mniej na zakupy i strasznie się rzuca, gdy któreś
z nas zgłasza, że potrzebuje nową bluzę, spodnie, skarpetki,
zeszyty czy pióro i kredki.
Parę dni temu robiłam porządki w szafie. Okazało się, że
Szymek wyrósł z wiosennych półbutów, kurtka Kuki nadaje
się tylko do wyrzucenia, a moje dżinsy są przetarte na ko-
lanach.
62
63
Nie będzie go w domu?
Gdy jest i tak siedzi przed telewizorem. W soboty robi za-
kupy w Tesco i niedokładnie odkurza. To wszystko.
-
Poradzimy sobie - mówię, bo coś powiedzieć trzeba. Tata
wyraźnie na to czeka.
-
Mądra córeczka!
Przed nami talerze z kaczką.
-
Aha, dzwoniła do mnie pani... pani Chlebek.
-
Bochenek. Po co?
-
Rezygnuje. Nie opłaca jej się u nas sprzątać.
A ciotka, gdy się dowiedziała, ile u nas robi i za ile, powie-
działa, że pani Bochenek ma jak w niebie!
-
Co będzie?
-
Musicie radzić sobie z Kasią razem. Potem kogoś znaj
dziemy.
Radzić sobie z Kasią? Przecież ona nawet palcem nie kiwa
i nie kiwnie.
-
Tato, to się nie da.
-
Mamy kłopoty finansowe.
Kaczka staje mi w gardle. Ile za nią zapłacimy? A ile by
było za to wędliny? Sałatki kukurydzianej z Unimarketu,
na widok której Szymek zawsze się ślini? Owoców dla Ku-
kuśki?
- Wezmę chyba piwko.
Nie rozumiem! Jednym tchem mówi, że mamy oszczędzać
i że piwko?
- Wracajmy, już późno - proponuję.
Już nie podoba mi się muzyka, ceglaste ściany, drewniane
stoły i bladobłękitne talerze. Odkładam pałeczki.
-
Czemu nie jesz?
-
Wracajmy - powtarzam.
- Olka, nie popisuj się. Zjadaj.
Jem, bo muszę.
-
Szymek zaraz wróci i będzie głodny - mówię, kiedy tale
rze są już puste. Siedzimy w części dla palących i ojciec rozko
szuje się papierosem.
-
Aaa, dobrze, że mi przypomniałaś. - Przerzuca czerwo-
I 64
no-złote menu, a potem idzie do salki obok. Widzę, jak roz-
mawia z kelnerką w czerwonej jedwabnej bluzce. - Co to za
mina? - pyta po chwili, gdy już siedzi przy naszym stoliku. -
Chodzi o tę panią Bochonek?
-
Bochenek - poprawiam odruchowo.
-
Będzie dobrze. Tylko na razie musimy ostrożniej wyda
wać pieniądze.
Cały tata!
Wracamy do domu biegiem, bo ojciec niesie pierożki dla
Kasi, a dla Szymka kurczaka i ryż.
Nawet nie chcę myśleć, ile to wszystko kosztowało.
Kuka zjada pierogi i mówi, że paskudne, Szymek nic nie
mówi, tylko zajada, aż mu się uszy trzęsą. Mrożonki i pizze to
nie jest najlepsza karma dla siedmiolatka.
-
Chcę jeszcze kanapkę - mówi szczerbul po chwili.
-
Pękniesz. A lekcje zrobiłeś? - pytam.
-
Pewnie... Jeszcze tylko szlaczek w matmie i pokolorować
w zeszycie do religii.
-
Rób szlaczek. Religii jutro nie masz?
-Nie.
-
To ją sobie dzisiaj daruj.
Kolację mam już z głowy, więc kończę przygotowanie obia-
du na jutro. Lekcje zrobiłam. Potem szybka kąpiel i kładę się
do łóżka z książką. To Szymborska.
Rany! Jak dawno tego nie robiłam!
Ź
le mi się dziś czyta.
Myślę o tacie, o tym, że Mateusz nie dał znaku życia, że nie
dam sobie rady ze szkołą i z domem. Nawet jeśli Kuka ma mi
pomóc.
Kukuśka już śpi. Prosiłam, żeby posprzątała w kuchni. Wło-
ż
yła naczynia, garnki, sztućce do zlewu. Aha, jeszcze przetar-
ła stół i blaty szafek.
Napracowała się dziewczyna, nie ma co.
Odkładam książkę na dywan i gaszę lampkę.
Zamykam oczy i myślę o Mateuszu.
Czemu nie dzwoni?
Czemu nie przychodzi?
l 65
Może Majka ma rację? W pubie nic się nie stało. Zwykła
rzecz.
A kiedy już prawie zasypiam, przychodzi zaspany Szymek.
Coś mruczy o duchach i pokemonach. Zanim zdążę mu wytłu-
maczyć, że to tylko sen, włazi pod kołdrę, przytula się do mnie
i zasypia.
Wsłuchana w jego miarowy oddech też zasypiam.
Ś
ni mi się Mateusz.
czwartego, środa
Za nami historia sztuki, biologia (znowu było o płaziń-
cach i obleńcach!) i matematyka. Przed nami dwie godziny
polskiego i fizyka. Środa to najtrudniejszy dzień tygodnia.
Przerwa zaraz się skończy. Siedzimy na murku przy skle-
pie. To dosyć daleko od szkoły, więc palacze czują się tu swo-
bodnie.
-
Oj, zgódź się! - prosi Majka i wydmuchuje dym.
-
Nie wkurzaj mnie! Jak sobie to wyobrażasz?
-
Normalnie. Jutro po szkole idziesz do mnie, nocujesz,
a rano razem do budy. - Zaciąga się.
-
Wracajmy, co? - Kulę się i chowam zgrabiałe dłonie w rę
kawy bluzy.
-
Oj, zaraz. Czujesz wiosnę?
Wiosna. Trzeba kupić buty dla Szymka, kurtkę dla Kuki,
pomyśleć o zgrabieniu liści z trawnika. Umyć okna. Zbliżają
się święta.
-
Idę. - Zeskakuję z murku.
Majka gasi papierosa.
-
Starych nie ma, chata wolna. Będzie zarąbiście.
Kiwam głową. Kiedyś bardzo lubiłam nocować u Majki. Pół
nocy gadałyśmy i było rzeczywiście zarąbiście, choć wtedy
mówiło się „super".
Ale kiedyś to było kiedyś.
Teraz jest inaczej.
- Nie da się.
66
-
Co się nie da? Nawet służąca miewała wychodne!
-
Odpuść sobie te gadki!
-
A Kuka? Co? Nie ma rąk? Zrób kanapki do lodówki, na-
gotuj garnek zupy. Olka, tobie też należy się odpoczynek.
Tak.
- Poradzą sobie.
Nie.
- Przez ten czas świat się nie zawali, a oni zobaczą, ile dla
nich robisz.
O tym nie pomyślałam.
- Dobra.
piątego, czwartek
Za radą Majki nagotowałam na dwa dni (dwie mrożone zupy
do garnka zamiast jednej). Kuka niech odgrzewa łopatkę, któ-
rą upiekła Malwinka.
Szymek był niepocieszony, więc obiecałam, że w sobotę
pójdziemy z hulajnogą do parku (dostał dwa dni temu od taty,
ot tak, po prostu).
Rano do plecaka pakuję majtki, szczotkę do zębów, grze-
bień, dezodorant i wychodzę. Dziś Kukuśka prowadzi szczer-
bulca do szkoły.
Siedzimy w klasie i czekamy na polonistkę. Coś zatrzyma-
ło ją u dyrektora. Plotka głosi, że to ciągle sprawa narkoma-
nów z klasy, w której jest wychowawczynią.
-
Zmieniłaś zdanie? - pyta Majka.
-
Mhm. Teraz dawaj angielski.
Wyciągam z plecaka zeszyt i książkę. Pióro znowu gdzieś
diabli wzięli. Powinnam jeszcze mieć długopis. Naraz, na wy-
sokości kolan, słyszę przeciągły gwizd.
- No, no, a co my tu mamy? Całkiem niezłe.
To Robert. Już nie klęczy. W dwóch palcach trzyma moje
figi. Kolesie w klasie ryczą.
-
Czyje to cudo? - Robert chodzi z nimi wzdłuż ławek.
-
Dawaj - mówię półgłosem.
67
- Cudo? - krzywi się Gośka. - Gdzieś ty się uchował? Cuda
są koronkowe i jest ich znacznie mniej.
- A znaleźne? - Staje obok mnie.
Patrzę błagalnie na Majkę.
- Oddawaj, co nie twoje, i przestań się wygłupiać - mówi
ostro.
Robert uparcie wpatruje się we mnie. Majki nie słyszy. Po
wyrazie jego oczu jestem pewna, że ma kosmate myśli.
Kolesie rechoczą, jakby nigdy majtek nie widzieli. Dziew-
czyny szepczą. Dużo wysiłku mnie kosztuje, żeby nie zapaść
się pod ziemię.
- Znaleźne - przypomina i delikatnie kołysze figami przed
moim nosem.
Nagle ten sprośny kretyn przytula swoją wstrętną gębę do
moich ulubionych majtek! Czuję ogromną złość. A to bydlak!
-
Co chcesz?
-
Co? Coś tylko twojego, intymnego - mówi rozmarzonym
głosem i mruga do kolesiów.
Wiem, co myślą. Nieśmiała i ciapowata Ola zaraz spłonie
ze wstydu.
-
Coś bardzo intymnego? - pytam podobnym tonem.
-
Jak najbardziej.
- Z ręki do ręki?
-M hm .
Sięgam do torby. Muszę tylko wymacać boczną kieszeń.
Jest. Trzymam w niej podpaski. Zawsze noszę na wszelki wy-
padek.
OK. Bawmy się dalej. Zwijam podpaskę i w zaciśniętej dło-
ni wciskam ją w spocone łapsko Roberta. Jednocześnie drugą
zabieram majtki.
-
No, co my tu mamy? - woła Robert i otwiera dłoń.
Rechot kolesiów wynagradza mi wszystko.
-
Ze skrzydełkami. Coś jak najbardziej intymnego.
Podchodzę do kosza w kącie i ostentacyjnie wrzucam do
niego figi.
Kolesie klaszczą i gwiżdżą.
Zwycięstwo w majtkowej bitwie należy do mnie.
68
Już po lekcjach. Figowa potyczka i sprawdzian z anglika
całkowicie mnie nadwątliły.
Wędrujemy po „Oczku" i kupujemy rzeczy na kolację. W ple-
cakach mamy już kasety z wypożyczalni. Same romanse.
-
Wcale nie byłaś do siebie podobna - powtarza któryś raz
z rzędu Majka. - Ale miał minę! - chichocze.
-
Nawet sobie nie wyobrażasz, ile mnie to kosztowało ner
wów.
-
Warto było.
-
Czyja wiem? - Wrzucam do koszyka pumpernikiel i tub
kę pasty kawiorowej. - Straciłam majtasy.
-
I podpaskę - dodaje Majka i chichoczemy jak wariatki.
-
Ze skrzydełkami.
Brzuch mnie boli. Dawno tak się nie śmiałam.
-
A widziałaś, jak Maciek patrzył na ciebie?
-
Wszyscy patrzyli.
- Ale on patrzył szczególnie. On w ogóle patrzy na ciebie.
Mnie też tak się wydaje. Ale chudy, wiecznie rozczochrany
Maciek jest całkowicie nie w moim typie.
Odkąd poznałam Mateusza, przestałam zwracać uwagę na
innych chłopaków.
A przecież jeszcze nie tak dawno moje kolana stawały się
miękkie na widok tego wysokiego blondyna z sąsiedniej ulicy.
Jego kitka i brązowe oczy śniły mi się dwukrotnie. Podobał
też mi się ciemny chłopak, o nieco skośnych oczach, którego
kilkakrotnie widziałam w autobusie 139.
-
Mam ochotę na coś słodkiego - mówię, żeby zmienić temat.
-
Weźmiemy ciacha.
Po siedemnastej jesteśmy już u Majki. Robimy sałatkę z ku-
kurydzy, szynki, ogórków i majonezu, na talerz wykładamy
ciastka, stawiamy soki i wino z barku rodziców, i zaczynamy
oglądanie.
Na stoliku leżą przygotowane chusteczki. Majka zawsze
ś
limaczy się podczas romansideł.
Ciekawe, co tam w domu.
- Zaraz wracam! - Podrywam się i biegnę do telefonu.
69
- Miałaś sobie zrobić emocjonalny luz. - Idzie za mną. -
A zastanawiasz się, czy Szymek umył uszy, a Kuka wyrzuciła
ś
mieci.
Dzwonię.
-
Proszę? - woła zdyszanym głosem Kukuśka.
-To ja. I jak?
-
Radzimy sobie - sapie.
-
Szymek już jest?
-Mhm.
-
Co robisz? Meble przesuwasz?
-
Tak jakby. Coś jeszcze?
-
Nie. Zadzwonię później. Cześć.
-
Cześć.
- Mówiłam - wzdycha. - Jak będą czegoś chcieli, to za
dzwonią. No, wracamy do pokoju.
Do trzeciej w nocy oglądamy perypetie miłosne, jemy, pije-
my. Majka przynosi z barku jeszcze jakieś wino i tak je sączy-
my aż do ostatniej kropelki.
Majka wysmarkuje dwie paczki chusteczek. Mnie tylko raz
zrobiło się wilgotno pod powiekami, gdy Stan obładowany ró-
ż
ami płynął gondolą na spotkanie z Ann.
szóstego, piątek
Budzę się nieprzytomna, ale jestem znacznie spokojniejsza
niż zwykle. Do szkoły wędrujemy w wyśmienitych humorach
(ja we wczorajszych majtkach). Zadania przepiszemy od Maćka.
Cały dzień nie opuszcza mnie pogodny nastrój.
Chociaż nie.
Nie cały.
Około szesnastej jestem w domu.
I dowiaduję się, że Kuka przeprowadziła się do pokoju Mamy.
Malwinka patrzy na mnie z troską.
- Oleńko, to dobrze. Stał pusty, wy się gniotłyście. W czym
problem?
70
Nie potrafię ująć w słowa tego, co czuję.
-
Powinna ze mną porozmawiać!
-
Ale cię nie było! Rozmawiała z tatą. Masz pokój dla sie
bie. Dom niby duży, a jakiś taki nieustawny.
Malwinka mnie nie zrozumie.
Zadzwoniłam do niej w przypływie rozpaczy. Nie mówiłam,
o co chodzi, ale widocznie wyczuła coś w moim głosie. Przyje-
chała prawie od razu. Sprawnie umyła naczynia, nastawiła
zupę jarzynową, wyrzuciła zapleśniałe jabłka z koszyka, włą-
czyła kolorowe pranie, a teraz ze mną rozmawia. Jednocze-
ś
nie porządkuje ubrania w szafie Szymka.
-
Tak się nie robi - bronię swego zdania.
-
Oj, przestań! Właśnie tak się robi! Co? Matki pokój na
wieczną pamiątkę? Wy żyjecie! Żyjecie - powtarza dobitnie i ma
cha spodniami, aż furkoczą. - Macie układać swoje życie. A pa
mięć o matce ma się nijak do jej pokoju. I powiem ci coś jesz
cze. Pasuje do tego, o czym tu rozmawiamy. Mówiłam Waldko-
wi, żeby was przestał ciągać co tydzień na cmentarz.
-
Malwinko!
-
Co Malwinko, Malwinko?! Wiem, co mówię. I słuchaj mnie
uważnie, a nie łap za słówka. Musicie nauczyć się zapominać.
Macie żyć, a nie rozpamiętywać! Rozumiesz?
-Nie!
- Zrozumiesz, jak będziesz miała moje lata. Dobrze, zoba
czymy co z zupą i wracam. Muszę odmieszkać czynsz.
Malwinka idzie. Jestem rozżalona na nią, na ojca, a przede
wszystkim na gruboskórną Kukę.
Chodzę po pustym domu (Kuka poszła po coś do sklepu,
Szymek jest u Kacpra). W dużym pokoju biurko i fotel z Ma-
my pokoju. Pewnie Kuce nie pasowały, więc tata tu przepchnął.
Postoją chwilę, a potem ojciec wyniesie je do piwnicy.
O, nie! Przeciągam fotel do swojego pokoju. Będzie stał tam,
gdzie stało biurko Kuki. Co z biureczkiem Mamy? Już wiem.
Przesuwam kanapę i ustawiam je między nią a oknem. Nawet
nieźle.
Zziajana padam na dywan. A to hiena z tej Kuki! A na po-
grzebie najgłośniej ryczała!
71
Wstaję i idę do nie-pokoju Mamy.
To już zdecydowanie pokój Kuki. Jej biurko, pudła, jej uko-
chana, idiotyczna pościel w baranki. Na półkach słonie, dur-
nostojki, na ścianie plakat Britney Spears.
Zaglądam do szafy. Nie ma ubrań Mamy, są ubrania jej
młodszej córki. Tak samo w szufladach komódki. Szybko się
Kuka uwinęła. Tylko gdzie są rzeczy Mamy?
Ktoś staje obok mnie.
Szymek.
-
Aleś mnie przestraszył!
-
Już nigdy nie pójdę do Kacpra. Jest głupi! - krzyczy.
Powtarza tak po każdej wizycie. Potem zapomina i po
dwóch dniach znowu nie mogą żyć bez siebie.
- On to samo mówi o tobie - krzywię się. - To po co łazisz
do niego?
Wzrusza ramionami.
- Masz teraz cały pokój dla siebie - zręcznie zmienia te
mat.
-Mhm .
- Jakbyś chciała... to... bo pomyślałem, że mógłbym wpro
wadzić się do ciebie. Pewnie teraz będziesz się bała sama spać.
Patrzę uważnie na szczerbulca. Ostatnio (żeby tylko nie
zapeszyć) nie sika do łóżka. Za to boi się w nocy.
- Serio? Mógłbyś?
Z całą powagą kiwa głową. Wygląda jak strach na wróble.
Jutro nieodwołalnie idzie do fryzjera.
-
Nie ma sprawy - mówi nonszalancko i pociąga nosem.
-
Przenosimy twoją pościel?
-
Już przeniosłem - uśmiecha się szeroko.
- Zamienił stryjek Kukuśkę na Szymka - mruczę.
Zgrzyta klucz. Kuka. Rozradowana. Przed sobą trzyma
wielką donicę z zielonym chabaziem. Roślina ma drobne,
błyszczące listki i jasnobrązowe łodyżki zaplecione w war-
koczyk.
- Co to za drzewo? - śmieje się Szymek wychylony przez
poręcz.
72
- Fikus beniamina - odpowiada Młoda i idzie ostrożnie po
schodach do nie-pokoju Mamy.
Stawia donicę na podłodze, tuż obok biurka.
-
Skąd to masz? - pytam.
-
Kupiłam.
-
A skąd miałaś pieniądze?
Kuka wzrusza ramionami. Z ważną miną przestawia do-
niczkę pięć centymetrów w prawo, a potem w lewo.
-
Skąd miałaś pieniądze? - powtarzam.
-
Oj, no, pożyczyłam...
-
Od kogo?
-
Wzięłam tylko trochę. Z tych za jakiś tam rachunek. Tata
zostawił, żeby zapłacić. Między biurkiem a oknem urządzę
sobie zielony kącik. Kupię jeszcze inne rośliny i jakieś super
doniczki. I ratanowy fotel.
Z trudem hamuję się, żeby nie rozwalić jej głowy tym ple-
cionym beniaminem. To ja biegam dwie ulice dalej po masło,
bo jest tańsze o trzydzieści groszy od tego w Unimarkecie, co
wieczór wysłuchuję od ojca, że mamy żyć oszczędnie, nie mam
forsy na nowy stanik (stare są już do niczego), kupuję tańsze
podpaski, a tu smarkula mi wyjeżdża z historiami o zielonym
kątku!
-
Nie waż się więcej brać nie swoich pieniędzy - mówię
głucho.
-
Przecież oddam.
-
Tak? Z czego?
Kuka wzrusza ramionami. Ten zwykły gest, tak przecież
częsty w naszej rodzinie, tym razem doprowadza mnie do sza-
łu. Trzaskam donicą o podłogę. Grudki ziemi leżą dosłownie
wszędzie. Posypało się też trochę listków.
Kuka ma bladą twarz.
Szymek oczy jak spodki.
-
Ty wariatko! - piszczy Kuka. - Idiotko!
-
Zamknij się!
-
Ciebie trzeba leczyć - piszczy nadal, a przestraszony Szy
mek patrzy raz na nią, raz na mnie.
Boże, co ja zrobiłam!
73
Karczemna awantura o głupi kwiatek.
Schylam się po niego. Wygląda nawet nieźle. Chyba nie stało
mu się nic poważnego. Gorzej z parkietem. Kilka rys i dwa
większe zadrapania.
-
Wiem, czemu się wściekasz! - mówi naraz Młoda.
-
To dobrze. - Podnoszę się z kolan.
-
Jesteś zazdrosna, bo to ja zajęłam pokój Mamy.
-
Szymek! Idź do sklepu i kup sobie coś! - Podaję Małemu
garść pieniędzy, które wyjmuję z kieszeni spodni.
Szczerbul zdecydowanie kręci głową.
-
Nie, zostaję.
-
I słusznie - prycha Kuka. - Już jesteś na tyle duży, że
możesz brać udział w życiu rodzinnym. I co, zazdrośnico? Żal
ci pokoju? A tata powiedział, że kupi mi nowe zasłony. Co ty
na to?
Zabiję ją! Tu i teraz! Wredna małpa! Wredna.
-
Nic nie rozumiesz - ledwo mówię ze zdenerwowania.
-
To mnie oświeć. Aha, w pralni są dwa wielkie worki z Ma
my ubraniami. Weź, co chcesz, bo resztę wynoszę do kościoła,
dla biednych.
Nie wytrzymuję. Porywam beniamina i rozrywam go na
strzępy. Fruwają liście, plecione gałązki są już połamane.
-
Olka! - krzyczy prosząco Szymek.
-
Olka! - ryczy Kukuśka i szarpie mną.
Nie zastanawiając się wiele, uderzam ją przez plecy reszt-
ką chabazia. Czuję straszliwą złość.
Nienawidzę Kuki. Nienawidzę! To zła, perfidna smarkula.
Ale córka mojej Mamy.
Upuszczam beniamina. Najchętniej bym ich tu wszyst-
kich zostawiła i gdzieś pojechała. Siadam na podłodze, pleca-
mi oparta o ścianę. Spuszczam głowę i przymykam powieki.
-
Powiem tacie! Powiem mu wszystko! - piszczy Kuka.
-
Nie wolno donosić - odzywa się Mały. - Tak mówiła Mama.
-
Zamknij się! - wrzeszczy Kuka. - Jesteś głupek. Nic nie
rozumiesz.
-
Rozumiem! Rozumiem. To ty jesteś głupek. I Olka też!
Wy nic nie rozumiecie.
74
-
Co ten smarkul plecie?
-
My jesteśmy rodzina. Rodzina! Takie trzy w jednym! -
drze się histerycznie. - Takie cztery w jednym!
Przypadam do niego i przytulam z całej siły. Dygoce, koł-
nierzyk bluzki zalewa mi katarem. Kołyszę nim i szepczę: „cii,
cii, już dobrze".
Nie zauważamy, kiedy ojciec staje w drzwiach pokoju.
- Co to za wrzaski? Słychać was na ulicy! - Z trudem ha
muje wściekłość. - Co tu się dzieje? Olka! Kaśka! Cholera,
człowiek wraca do domu i co...
Wzruszam ramionami.
-
Doniczka spadła - mówi naraz Szymek i patrzy na Kukę.
-
To może posprzątajcie, co? Nie stójcie tak! Jest jakiś obiad?
- pyta już spokojniej.
-
Zaraz podgrzeję - odpowiadam i schodzę do kuchni. Niech
Kuka sama sobie radzi z beniaminem.
Rodzina, ach, rodzina.
-
Halo, Ola, przepraszam, że tak późno, ale coś mi przyszło
do głowy - Malwinka mówi szybko, to znaczy, że jest zdener
wowana.
-
Jeszcze nie śpię, nic się nie dzieje.
-
Zamordowałaś już Kaśkę?
-
Najpierw musiałam zrobić kolację i posprzątać.
-
Posłuchaj, Oleńko. Rozumiem cię. Naprawdę. Ale... zro
zum też Kaśkę. Ona jest... no wiesz...
-
Wiem. Nienormalna.
-
To jeszcze dziecko.
-
To małpa! Wredna małpa! - wybucham.
-
Olka!
-
Małpa!
-
Ta małpa to twoja siostra! - traci cierpliwość - To nie jest
twój wróg. Córka twojej mamy i twojego taty! Zastanawiałaś
się, czemu Kaśka tak się zachowuje? A ty, co? Święta? - Roz
łącza się.
75
siódmego, sobota
Szymek pamięta, że obiecałam mu wyjście do parku i od
samego rana zamęcza mnie. A wstał parę minut po siódmej.
- Jak chcesz iść z takim katarem? Kaszlesz. Zgrzejesz się.
Zaraz dostaniesz lekarstwa - tłumaczę jak komu mądremu.
Już jest pora obiadu, a my ciągle wałkujemy ten sam te-
mat.
-
Obiecałaś. - Kicha.
-
Ale to chyba zrozumiałe, że mówiłam o zdrowym dziec
ku! - krzyczę. Jestem zła, bo chciałam się dziś wyspać, a Mały
już o ósmej do mnie szeptał. - Może potem pójdziemy do Uni-
marketu - poddaję się. - Kupię ci coś. - Mrugam do niego.
-
Bez łaski!
Obraża się i idzie do siebie. Siadam do lekcji. W poniedzia-
łek test z angielskiego. Dla mnie to być albo nie być.
Małpa Kukuśka ostatnio dostała napadów uczenia się.
W domu nawet palcem nie ruszy. Przestała chodzić po zakupy.
Jemy to, co przytaszczę.
W zeszłym tygodniu powiedziałam o tym tacie. Wysłuchał
i poszedł porozmawiać z Kuka. A jak porozmawiał, to mi oznaj-
mił, że Kasia musi ponadrabiać zaległości, że jako mądra dziew-
czynka wzięła się do nauki, że muszę jeszcze trochę obyć się
bez pomocy siostry, ale sama rozumiem. Niedługo gimnazjum,
ble, ble, ble... Szkoła rzecz najważniejsza.
To, że ja też mam zaległości, tacie jakoś umknęło.
Patrzyłam na ojca i obiecywałam sobie solennie, że jak już
będę miała swoje dzieci, to na pewno będę traktowała je jedna-
kowo.
Od ostatniej awantury z Kuka nie mogę się uspokoić. Ku-
piłam sobie butelkę neospasminy (tylko pięć pięćdziesiąt w ap-
tece na rogu) i podpijam ją systematycznie.
Chyba pomaga, bo Kukuśki jeszcze nie udusiłam.
Za to w szkole sypią się złe oceny.
Przymykam oczy. Muszę się uspokoić. Muszę. Dla własne-
go dobra. Sięgam do szuflady biurka. Papiery, butelka zielone-
go atramentu i ciemna butelka. Dwa duże łyki.
76
Obok mnie staje Szymek.
- Chcesz mój pojazd?
Byłam z nim u fryzjera, więc wygląda po ludzku. Wyrósł.
Wszystkie spodnie za krótkie. Jak ojciec dostanie wypłatę, od
razu trzeba mu kupić ze dwie pary.
Od awantury z beniaminem unika Kuki, za to lgnie do
mnie.
Dziwne, bo przecież wtedy zachowywałam się jak wariatka.
-
A muszę?
-
Patrz, jaki fajny!
Na wyciągniętej dłoni niebiesko-żółta rakieta. Z kołami,
skrzydłami, najeżona seledynowymi antenkami.
-
Dawaj na biurko. I zmykaj. Muszę się uczyć. Lekcje odro
bione?
-
Mhm. Jeszcze szlaczek w tym małym do kaligrafii.
-
Przynieś. Tu zrobisz.
Idę do kuchni po sok. Przy stole Młoda. Robi kanapki. Dla
siebie.
Nie rozmawiamy ze sobą. Tak było wczoraj i przedwczoraj.
Tak będzie jutro i pojutrze. Zaglądam do lodówki. Wędliny nie
ma, z sera został plasterek, masło właśnie Kukuśka kończy.
- Zrobisz zakupy? - pytam z przyzwyczajenia.
- Uczę się - odpowiada wyniośle.
No jasne, jak mogłam zapomnieć!
- Szymek, idę do sklepu. Idziesz? - krzyczę, wbijając się
w kurtkę i adidasy.
-
Jestem chory - przypomina.
-OK.
-
Kupisz mi marsa? - Podskakuje koło mnie.
-
Jak mi pieniędzy wystarczy.
-
Szymek, kup mi maślankę - mówi Kuka - i kefir.
-
Nie idę - odpowiada Mały.
-Mhm .
Ostatnio tak się komunikujemy. Niby mówimy do Szymka,
a tak naprawdę do siebie.
Wychodzę. W sklepie na szczęście pustki. Dwie wypchane
reklamówki. Kosztowało to prawie siedemdziesiąt złotych.
77
W domu ryczy telewizor. Kukuśka na fotelu śpiewa z Bra-
thankami.
-
Co oglądasz? - drze się Szymek zbiegając z góry.
-
Jakiś koncert. Nie przeszkadzaj!
To ja przerywani kucie, a ona ma czas na telewizję?
-
Kupiłeś maślankę?
-
Przecież nie byłem w sklepie!
-
Przynieś, dobra? Czerwone korale, czerwone korale...
Wyjmuję półlitrowy kubek, odrywam folię i wylewam za
wartość do zlewu.
-
Gdzie maślanka? - woła smarkul, wpadając do kuchni.
Bez słowa podaję mu kubek.
-
Zanieś - mówię półgłosem. - Nie krzyw się. Nieś.
Posłusznie wraca do dużego pokoju. Idę za nim niczym cień.
-
Co to ma być? Żarty sobie stroisz?! - wrzeszczy Kuka. -
Gdzie maślanka?
-
W zlewie - odpowiadam spokojnie.
Ale to tylko udawany spokój. W środku wszystko we mnie kipi
i buzuje. Dłużej tu nie wytrzymam. Zrobię coś złego. Albo
sobie, albo Kukuśce.
-
Szymek, zajmij się czymś. Muszę wyjść - mówię roztrzę
sionym głosem. Wszystko leci mi z rąk. I klucze, i portfel.
-
Kiedy wrócisz?
- Nie wiem. - Trzaskam drzwiami.
Byle dalej od domu, byle dalej.
Do Majki? Nie. Ona nie ma rodzeństwa, więc nigdy pew-
nych rzeczy nie zrozumie. Do ciotki? Do Malwinki? Też nie.
Od pewnego czasu ma same kłopoty. Choroby synów, siwawy
narzeczony złamał nogę, ktoś jej okradł piwnicę.
Dochodzę do przystanku. Za mną ciemna bryła kościoła.
Chodziliśmy do niego co niedziela. Ostatnio w kościele byłam
w dniu pogrzebu.
Czemu właśnie moja Mama???
Przecież była młoda, zdrowa! Miała tyle rzeczy do zro-
bienia!
Czemu my?
78
Trójka dzieci i ojciec.
To niesprawiedliwe!
O proszę, tu na pobliskiej ławce siedzi dwóch obdartych
i obrzyganych pijaków. Wyglądają jak zwierzęta. Czemu nie oni?
Czemu Mama?
Ksiądz mówił nad trumną, że taka wola Boża, że widocznie
taki jest zamysł Pana Boga i nie nam, maluczkim, go oceniać.
Bzdura! Gówno prawda!
Odwracam się na pięcie.
Idę na przystanek i wsiadam do jedynki. Jadę do Mamy.
Pięć przystanków, potem parę minut pod górę w cieniu rozło-
ż
ystych kasztanowców i jestem na cmentarzu Salwatorskim.
Główną aleją prosto, potem trzecią w prawo, drugą w pra-
wo i dalej prosto. Po prawej stronie niewielki śmietnik, póź-
niej ogromny czarny grobowiec z płaczącym aniołem i na koń-
cu alejki ciemna płyta z napisem: „Alina... zginęła tragicznie".
Klękam, opierając dłonie na grobowcu. Zamykam oczy.
Mamo.
Mój świat przewrócił się do góry nogami. Czuję się tak,
jakby ktoś zabrał mi moje dotychczasowe życie i moją rodzinę.
W zamian dostałam puste życie kogoś, kto nie może sobie z ni-
czym poradzić, i wiecznie kłócących się bliskich.
Jak dalej żyć? Wszyscy mówią, że będzie dobrze, że potrze-
ba nam trochę czasu... Ile to jest „trochę czasu"? Jak na razie
jest tak, że nie mam ochoty wracać do domu!
Dlaczego najbliżsi tak mnie denerwują?
-
Co robić? - szepczę bezgłośnie. - Jest koszmarnie... Już
nie mam siły... Co robić?
-
Nie tylko tobie jest trudno.
Przerażona otwieram oczy. Obok mnie stara kobieta w zie-
lonym płaszczu. Niebieskie, wyblakłe spojrzenie, siateczka
zmarszczek na twarzy, zniszczone ręce. Już wiem. Pompowa
Staruszka.
-
Proszę? - pytam głupio. Podnoszę się z klęczek.
-
Obserwuję was już dłuższy czas. Przychodzę tutaj do męża
i dwóch synów. - Wskazuje na pobliski grobowiec obsadzony
bukszpanem. - Mąż zginął na wojnie, na Helu. Tu go przenio-
79
słam. Jeden z synów, ten starszy, wpadł pod samochód, drugi
zamarzł w górach. Jestem sama na świecie jak ten palec.
Wszystkich bliskich pochowałam... Jak mąż zginął, to żyłam
dla dzieci. Potem - szare oczy zachodzą łzami - umarł Antoś,
ż
yłam dla Tadzia... A jak zginął Tadzio, to.... - milknie.
-
Czemu pani mi to mówi? - pytam.
-
Czemu? - trzęsie głową - Ty dorosła jesteś, a twoje ro
dzeństwo to dzieci. Dłużej byłaś z mamą. Im trudniej...
Akurat! Trudniej?! Hiena-Kuka już mieszka w pokoju
Mamy.
-
Muszę iść. - Robię krok w tył.
-
Masz dla kogo żyć. Nie jesteś sama.
Właśnie, że jestem! Ojciec zapracowany, Szymek dziecinny,
Kuka wredna.
- Myśl o mamie, dziecko, myśl. Ale nie zapominaj o rodzi
nie. - Podaje mi słoik. - Przyniesiesz wody? Pamiętaj, jest ta
tuś, siostrzyczka i braciszek. To promyczki twego życia.
dwudziestego pierwszego, sobota
Głupolowaty promyczek mojego życia budzi mnie o siód-
mej rano.
- Rany, co się dzieje?
Jestem całkowicie nieprzytomna, bo wczoraj do późna uczy-
łam się angielskiego, awanturowałam z drugim promyczkiem
w osobie Kukuśki (nie chciała, smarkata, pomóc mi w domu,
pomimo tego, że miała czas na oglądanie telewizji. „Ja się re-
laksuję, relaksuję!", wrzeszczała), a potem nie mogłam długo
zasnąć.
W ogóle ostatnie dwa tygodnie były koszmarne.
Ś
więta Wielkanocne.
Ile mogłam, odsprzątałam. Upiekłam kurczaka, dwie bab-
ki drożdżowe. Były makowce od Mai winki, sernik od ciotki,
pisanki, które zrobił Szymek, rzeżucha wysiana przez Młodą.
Tata nakupił wędlin, serów, sałatek, owoców tyle, że ledwo to
wszystko zmieściło się w lodówce.
80
I było bardzo smutno.
Każdy każdemu schodził z drogi. Odwiedziliśmy dwa razy
Mamę, Malwinkę i ciotkę. Wszystko po to, by nie siedzieć w do-
mu. Ojciec nawet grabił liście w ogródku.
- Mieliśmy iść z hulajnogą - szepcze Mały. - Już nie kaszlę
i nie mam kataru.
Zawinięty w kołdrę siedzi na dawnym łóżku Kuki. W całym
pokoju przybyło jego rzeczy. Ostatnio nawet tutaj robi lekcje.
- Wiesz, która godzina? -jęczę i patrzę na zegarek.
Przypominam sobie starą reklamę, jak to synek budził ta-
tusia w środku nocy, bo ten mu obiecał wyjście do McDonalda.
Wtedy sądziłam, że reklama jest całkowicie bezsensowna.
- Dobrze, dobrze - nadal szepcze. - Spij. Spij. Ja poczekam.
Zapadam w poduszki. Panuje cisza, za oknami jakieś ptaki
popiskują. Nagle suchy, niezbyt głośny trzask! I znowu! Trzask!
-
Zaraz wrócisz do siebie! Na stałe! - wrzeszczę. - Co wy
prawiasz?
-
Bawię się lego. - Jest wystraszony.
-
Weź koc i leć na dół. O tej porze są te twoje głupie kre
skówki - mruczę z głową pod kołdrą.
Zalega upragniona cisza. Ale nie na długo. Rozszczekuje
się zwariowany pies sąsiadki. On jak zacznie, to może tak
hałasować ze dwadzieścia minut. Czasami jeszcze wyje.
Koniec spania. Wstaję.
Chłodny prysznic. Nic. Dalej jestem śpiąca i zła, bo na do-
datek teraz mi zimno.
-
Idziemy? - woła Szymek.
-
A śniadanie?
-
Nie jestem wcale głodny.
-
Ja jestem.
-
Zostały makowce. I kawałek twojej babki.
-
Na mojej babce to można zęby połamać - mruczę. - Mam
jeszcze lekcje.
-
Ja swoje odrobiłem wczoraj! - chwali się - Żeby mieć dziś
wolne.
-A obiad? Kto zrobi obiad? - Dramatycznie rozkładam ręce.
- Kuka.
81
Uśmiechnięty Szymek ma na wszystko odpowiedź.
Ale mnie się nie chce iść do parku! Powiem to szczerbulowi
i już. Obrazi się, a potem wygonię go z hulajnogą na alejki przed
dom.
Nie. Nie mogę tak zrobić. Jedna wredna w rodzinie wy-
starczy.
-
Usmażę jajecznicę i wychodzimy.
-
Znowu! - krzywi się.
-
Jak ci się nie podoba, możemy nie iść - mówię bez zasta
nowienia.
Robi mi się głupio. Co ma jedno do drugiego? Po prostu
szukam pretekstu, żeby nie iść.
-
Dobra, ubieraj się. Nie będzie jajecznicy.
-
To mój szczęśliwy dzień!
Jak to niewiele trzeba do szczęścia.
Hulajnoga i nie-jajecznica.
Robię omlet dla Szymka, sobie przygotowuję pieczywo
chrupkie z serkiem ziołowym, a dla Kukuśki liścik. Gdy pan-
na hrabianka raczy pojawić się w kuchni, to sobie przeczyta.
„Dzisiaj ty zajmujesz się obiadem. Zupa z mrożonki, ziemnia-
ki, mięso w zamrażalniku".
Jak nie zrobi obiadu, to zabiorę Szymka do McDonalda.
Mam jeszcze zakamuflowane trzydzieści złotych.
Park jest pełen mam, dzieci, zakochanych par, staruszków
siedzących na ławeczkach i szczerbulców na hulajnogach i ro-
werach. No i, rzecz jasna, całe sfory psów.
-
Gdzie idziemy? - pyta Mały.
-
W stronę Okrąglaka, a potem wzdłuż Błoń.
Pomiędzy dwoma klonami wypatruję złamaną ławkę.
-
Tu zostaję. Ty sobie szalej, OK?
-
OK. - Szura nogą raz i drugi i już go nie ma.
Siadam i z plecaka wyjmuję Dziennik Bridget Jones. Nie
mogę go doczytać do końca. Majka zna już na pamięć drugą
część, a ja się morduję z pierwszą.
82
Czytam i kontrolnie patrzę na szczerbula. Jeździ z dziew-
czynką w zielonej bluzie. Oczy kleją mi się coraz bardziej. Nie
wysiedzę. Muszę wstać i chodzić.
Nagle wrzask Szymka!
Zrywam się z ławki. Jeden z tych psów, które spacerują tu
bez kagańca... Albo rozpędzony rowerzysta.
Wybiegam na alejkę.
Mateusz.
Szeroko uśmiechnięty stoi obok roześmianego Szymka.
Patrzy na mnie.
Mam miękkie nogi i szczerą ochotę dać Małemu po tyłku.
Tak mnie wystraszyć! Podchodzę do nich.
-
Olka, co ci jest? - pyta Mateusz. - Jesteś potwornie blada.
Próbuję się uśmiechnąć.
-
Myślałam, że - brodą wskazuję Małego - coś mu się stało.
Mateusz bierze mnie pod rękę.
-
Tylko nie zemdlej, co?
- Wtedy byś musiał zrobić sztuczne oddychanie. Metodą
usta-usta! - wrzeszczy Szymek.
Czerwienię się, więc szybko pochylam głowę. Mateusz źle
interpretuje ten gest. Jednym ruchem porywa mnie na ręce.
- Była umowa. Miałaś nie mdleć, mała.
„Mała".
Zwykłe, najzwyklejsze słowo.
Ale jak on to ładnie powiedział.
Z przejęcia wstrzymuję oddech. Kątem oka widzę niebie-
skie tęczówki, gęste brwi, zmarszczone czoło, nos z kilkoma
piegami, krótko ścięte ciemne włosy Czuję korzennie pachną-
cą wodę toaletową.
-
Puść mnie - szepczę. Jestem speszona, bo ludzie na nas
patrzą.
-
Dopiero przy jakiejś ławce.
-
W prawo, pod klonami.
Siadamy. Ja na jednym brzeżku, on na drugim. Pośrodku
złamane siedzisko, pod nim papiery, puszki po piwie i moja
książka. Okładką do góry. Musiała upaść, gdy wstawałam. Się-
gam po nią i chowam do plecaka.
83
Szymek jeździ jak oszalały, nawet skacze. Raz po raz do
nas macha, a my mu odmachujemy. Zerkam na Mateusza.
-
Co u ciebie? - pyta i patrzy na mnie niebiesko.
-
A u ciebie?
-
Bywało lepiej - krzywi się.
Ale rozmowa! Uśmiecham się. Mateusz to zauważa i mru-
ga do mnie.
- Koniec mdlenia?
-M hm .
Znowu się uśmiecham, a on patrzy na mnie, przekrzywia
jąc głowę.
/
- Masz niesamowicie zielone oczy. Teraz dopiero zauważy
łem. Myślałem, że szare.
Mam niesamowicie zielone oczy i niesamowicie czerwoną
twarz. Pochylam głowę.
Wiem, że nadal na mnie patrzy.
- Chodźmy na kawę... - proponuje. - Ale nie do Okrąglaka,
co ty na to?
Przecież nie mogę wiecznie siedzieć z pochyloną głową. Pro-
stuję się.
- Hm... Dobrze. Szymek! Szymek!
Radość Małego utwierdza mnie w przekonaniu, że gdyby
Mateusz zaproponował mu wizytę u dentysty, też przyjąłby to
z ogromną radością.
Wsiadamy do osiemnastki i jedziemy w kierunku Rynku.
Instalujemy się w kafejce na Tomasza. Ciemne tapety, stylowe
stoliki i krzesełka, biel kuchenki mikrofalowej, w której leżą
hamburgery. Mały mlaska na ich widok.
-
Kuka gotuje obiad. Przyjdziesz do nas? - pyta po chwili
z pełną buzią.
-
Innym razem. - Mateusz mruga do szczerbulca.
-
Obiecałeś... - marudzi Mały.
-
Przyjdę. Na pewno.
Bawię się serwetką. Moje usta ciągle chcą się uśmiechać.
Nie wiem, jak to określić... W każdym razie ten stan mi odpo-
wiada. Nawet to, że czerwienię się co chwila, gdy czuję na so-
bie spojrzenie Mateusza.
84
-
Dostałem plusa z matematyki - chwali się Szymek. - Jak
masz długopis, to ci napiszę, co było na teście.
-
Przecież nie masz kartki - wyrywa mi się.
-
Są serwetki - odpowiada beztrosko. Jestem pod wraże
niem jego niespodziewanej zaradności.
Mateusz i Szymek pochylają się nad stołem. Dzisiaj grafy
mnie nie interesują. Przerabiam je kilka razy tygodniowo.
Powoli sączę herbatę i pogryzam sernik.
Stukają drzwi. Pojawiają się dwie dziewczyny. Kolorowe,
zadbane, głośne, pewne siebie. Wiśniowowłosa bardziej rzuca
się w oczy. Smukła, ładna. Jak modelka. Druga to przesadnie
wymalowana anorektyczka. Chwilę rozmawiają, a potem wy-
chodzą.
-
Aaa! - miauczy naraz Szymek - Sok się wylał.
-
Nie się, tylko ty go wylałeś. - Pospiesznie wycieram
serwetkami blat stołu i próbuję ratować spodnie szczerbulca.
Dżinsy mają dwie wielkie plamy. - Uduszę cię. I to zaraz -
syczę.
- Chodźmy. - Mateusz wstaje. - Zbierajcie się. Idę za
płacić.
Jest jakiś dziwny, jakby podenerwowany. Trudno się dzi-
wić. Narobiliśmy mu wstydu.
-
Przepraszam - odzywam się, gdy jesteśmy na Rynku.
-
Nie ma sprawy. Tyle że... muszę iść, coś sobie przypo
mniałem. - Już nie patrzy na mnie niebiesko. Ucieka spojrze
niem w bok.
-
A kiedy przyjdziesz do nas? - zaczyna Szymek.
Nie wytrzymuję:
-
Cicho! Dzięki.
Mam coś jeszcze powiedzieć? Zaprosić? Mateusz wybawia
mnie z kłopotu.
- Muszę lecieć. Cześć - mówi, a potem szybko idzie w stro
nę Wiślnej.
Co się stało? Czemu nagle zrobił się taki oschły? Przecież
go przeprosiłam. Szymek patrzy na mnie uważnie.
- Pewnie zapomniał wyłączyć żelazko. Wracamy? Może są
jakieś bajki w telewizji.
85
- Najpierw lekcje - odpowiadam automatycznie. - Idziemy
na przystanek.
Jest mi bardzo smutno.
Poduszka na głowę, na to wszystko koc. Zwinąć się jak
naj ciaśniej.
Nie myśleć o Kuce.
Myśleć o Mateuszu.
To przychodzi mi bez trudu.
W domu pachnie tymiankiem i pomidorami.
-
Spaghetti? - woła Szymek i zrzuca buty.
-
Pomidorowa, ty głupku - odpowiada Kukuśka.
Ale mówi to jakoś tak, że Szymek się nie obraża, tylko bie-
gnie do niej.
- Spotkaliśmy Mateusza i byliśmy w kafejce!
Siadam w kąciku obok lodówki. Kuka, w fartuszku, posy-
puje majerankiem kotlety. Minę ma nadal obrażoną.
- Szymek, przebierz się. Spodnie do wanny i zalej je zimną
wodą - mówię.
-
Dzwoniła Majka - rzuca Kuka w powietrze.
-I co?
-
Masz zadzwonić.
Patrzę na nią. Znacznie sprawniej idzie jej kucharzenie niż
mnie.
- Szkoda, że tak rzadko mi pomagasz - stwierdzam bez
zastanowienia.
Czemu zrobił się taki dziwny? Co się stało?
Kukuśka parska i prycha.
-
A kto robi zakupy? No kto?! - wrzeszczy.
-
Ostatnio na pewno nie ty.
-
Bo się uczę!
-
Ja też! - podnoszę głos. - Też jestem uczennicą, tyle że ty
i tata o tym w ogóle nie pamiętacie! Też się muszę uczyć!
- To po co łazisz do parku? A ja siedzę nad garami w kuchni!
Nie rozumiemy się.
Ż
yjemy pod tym samym dachem, mamy wspólnych rodzi-
ców, ale patrzymy na świat całkowicie różnie. Jak to możliwe?
- Nie mam do ciebie siły...
- Może za krótko byłaś na spacerze? - pyta z fałszywą tro
ską w głosie. - Albo zjadłaś za mało lodów?
Idę do córusiowego.
l 86
-
Spotkałaś się z nim... - Majka szepcze do telefonu.
-
Skąd wiesz? - pytam apatycznie. Głowa mnie boli. Już
zasypiałam, gdy zadzwoniła.
-
Rozmawiałam z Rurą i się zgadało. Jak było?
Jak było? Usiłuję zebrać myśli. Dzisiejsze przedpołudnie
wydaje mi się takie odległe.
-
Fajnie... I raptem zrobił się taki dziwny...
-
Powiedziałaś coś głupiego?
Pewnie tak. Ostatnio doszłam do wniosku, że jestem głupia.
-
No...
-
Ale co? Co?
- W ogóle nic nie mówiłam! - wybucham.
- A o n ?
-
Rozwiązywał te głupie grafy z Szymkiem. A potem zrobił
się...
-
Obcy - podpowiada.
-
Mówił ci?
-
Odbiło ci? No i co? - niecierpliwi się.
-
Nie wiem, dlaczego - skarżę się.
-
Spokojnie sobie wszystko przypomnij - radzi.
-
Spokojnie? - wściekam się. - To ty go znasz. Powiedz, co
wiesz.
-
Zaraz „znam" - prycha. - To kumpel Rury. Wtedy wi
działam go może trzeci raz w życiu.
-
Wypytaj Rurę! W końcu po coś ma się przyjaciół! A może
mu się przypomniało, że ma randkę?
-
Albo że nie kupił żonie masła, a dziecku pampersów? -
kpi. - Jesteś nie do wytrzymania. Do jutra. Hej. - Odkłada słu
chawkę.
Teraz szybko pod koc.
l 87
- Oluś, co się dzieje? - Tata stoi obok mnie. - No co? Oluś?
Dawno tak do mnie nie mówił.
-Nic.
- Pogadamy - rzuca zachęcająco.
Idziemy do kuchni. Nie wiedzieć czemu, tutaj każdy z na-
szej rodziny lubi przesiadywać. Mama i ja z książkami, tata
z piwem, Szymek z lego, a Kuka z tymi swoimi dziewczyński-
mi gazetami.
Siadamy przy stole. Tata na swoim miejscu obok lodówki,
ja na prawo od niego. Na krześle Mamy nikt nigdy nie siada.
- Mów. - Patrzy na mnie uważnie.
Dawno tak nie było... Czuję się nieco skrępowana tą psy-
chiczną bliskością.
-
Nie mogę sobie z niczym poradzić. - Tylko tak potrafię
ująć w słowa to, co się ze mną dzieje.
-
Ze szkołą?
-
Mhm. I z domem. I z sobą.
Tata w zamyśleniu pociera policzek.
-
Oluś, to minie.
-
Mam chandrę gigant.
-
Minie - mówi takim tonem, jak byśmy rozmawiali o ka
tarze.
-
Nie mogę się do niczego zebrać. Do niczego.
-
Trzeba czasu.
„Trzeba czasu, trzeba czasu". To refren ostatnich tygodni
i miesięcy. „Trzeba czasu", ale to nieprawda! Jest coraz go-
rzej! Coraz beznadziejniej i coraz smutniej.
-
Jak tam twoje sercowe sprawy?
-
Co? - pytam głupio.
-
Szymek wspominał o jakimś Mariuszu.... nie, Mateuszu.
-
Nie mam żadnych sercowych spraw! - odpowiadam gło
ś
niej, niż zamierzałam.
-
Tak tylko pytam. Aha, w przyszłym tygodniu przyjdzie
tu jakaś baba do sprzątania. Już w porządku?
Ja o chandrze (w domyśle o depresji), a ojciec o pomocy do
sprzątania.
Ręce opadają.
88
MAJ
siódmego, poniedzialek
Majka czeka na mnie w szatni.
-
Hej. Mam dla ciebie wiadomości.
-
Jakie?
-
Zarąbiste. O Mateuszu.
Łuna na policzkach. A tu akurat wchodzi Maciek. Patrzy
na moje rumieńce i wyraźnie się peszy. Majka chichocze, a ja
czerwienię się jeszcze bardziej.
Na szczęście dla mnie wbiega Krzysiek i zagaduje Maćka.
Wraz z chichoczącą Majką biegnę na piętro. Wpadamy do
klasy. Zaraz geografia.
-
Ale miałaś minę! - Majka wyciąga zeszyt do matmy.
-
Mów. - Zaczynam przepisywać zadanie. Nie pamiętam,
kiedy ostatnio sama odrobiłam matematykę.
-
Rura powiedział, że po pierwsze - chłopaki nie plotkują.
Ze po drugie - on nic nie wie, a jeśli nawet wie, to nie powie,
patrz punkt pierwszy.
-1 to są te zarąbiste wiadomości? - Ze zdenerwowania mylę
symbole. Muszę skreślać.
-
Nie. Zarąbista jest taka, że Mateusz nie ma żony i dziecka.
-
Rura... coś jeszcze powiedział?
-
Ż
e ma jakieś kłopoty, ale tak dokładnie, to nie wie... Za
dowolona?
Kiwam głową. Uff. Kamień spadł mi z serca.
- Dzięki. - Oddaję zeszyt i uśmiecham się do Majki.
Odwzajemnia uśmiech. Rozumiemy się bez słów.
Już po lekcjach. Majka wymogła na mnie, żebym ruszy-
ła z nią w trasę, w poszukiwaniu prezentu dla Aśki, jej ku-
zynki. Nie cierpię chodzić po sklepach bez pieniędzy przy
duszy.
Obeszłyśmy chyba pół miasta. Majce nic się nie podobało.
89
Byłyśmy nawet w „Fabryce Prezentów". Wszystko tam było
odjazdowe. Dla mnie. Majka kręciła tylko nosem.
Teraz stoimy przed indyjskim. Na wystawie słonie, meta-
lowy kufer ozdobiony agatami (cena 5500 zł), muszle, bele
wzorzystego materiału i kilka prześlicznych sukienek.
-
Kupię słonia, co? - pyta Majka zrezygnowanym głosem.
-
Kup, kup - przytakuję z ożywieniem i wpycham ją do
sklepu.
Wchodzimy.
Wszechobecny zapach kadzidełek i brzdęk dzwoneczków
nad głowami. Lada, gruba dziewczyna z kolczykiem w nosie,
a nad jej głową półka ze słoniami. Małe, duże, kamienne, mo-
siężne, drewniane. Do wyboru i koloru.
-
Ale co ona z nim zrobi?
-
Postawi sobie na półce albo w kącie pokoju.
-
Ma małe mieszkanie.
-
Bierz tego z prawej.
-
Nie, zmieniłam zdanie. Idziemy dalej.
Jest wyjątkowo zimno i perspektywa dalszego bezowocne-
go łażenia po mieście (pewnie jeszcze jutro) zmusza mnie do
małego fortelu.
- Ta Aśka będzie stara i dzieciata, a twój słoń zostanie -
mówię.
Majka uśmiecha się szeroko. Sięga po portfel. Podchodzę
do wieszaka ze spódnicami. Przydałaby mi się jakaś jasna. Coś
z beżu lub z błękitu. Ta ruda też jest niebrzydka. Gdybym
miała spotkać się Mateuszem, byłaby jak znalazł.
A co tu mamy, blisko ściany? Jest! Jak marzenie. Wąska,
długa, błękitna, w niebiesko-beżowe kwiatki. Moje kolory, mój
fason. A cena? Cena nie moja. Powala z nóg. Stoję przed zma-
terializowanym marzeniem i zastanawiam się, ile mam forsy
(nie domowej, tylko mojej). Już wiem. Wystarczy mi na jakieś
dziesięć centymetrów spódnicy.
Nieustannie dźwięczą dzwoneczki. Majka ogląda spodnie.
W plecaku ma już słonia. Postanawiam kupić kadzidełka.
- Zgubiłam pieniądze -jęczę naraz. - Zgubiłam.
Majka jednym susem przypada do mnie. Wysypuję na pod-
90
łogę z plecaka książki i zeszyty... Nie ma. Ile było w portfelu?
Trzysta złotych i niezapłacony rachunek za telefon. I kwit
z pralni. Jezu, gdzie go zgubiłam?
-
Olka. Spokojnie! A w polarze?
-
Zawsze noszę w plecaku! - histeryzuję. - Z kluczami!
-
Zobacz w kurtce. - Wsuwam rękę do bocznej kieszeni. -
Czemu masz taką minę? O co chodzi?
-
Skąd się tu wziął? Przecież rano pakowałam go do plecaka.
Majka spogląda na mnie uważnie.
-
Kupowałaś precle na rynku - mówi cicho. - Dla Szymka.
-
Tak... Zapomniałam... Ale czemu nie pamiętałam, że port
fel schowałam do kieszeni? Czemu?
-
Bo też zapomniałaś. No, chodźmy. Koniec przedstawienia.
-
Mam alzheimera! Oglądałam ostatnio o tym program
w telewizji. Ciągle o czymś zapominam. Nie pamiętam, czy wy
łączyłam żelazko, czy zamknęłam dom... Jestem chora.
-
Jesteś przemęczona. I to wszystko. Zapomnij o alzheime-
rze. W najbliższej aptece kupię ci magnez. - Pakuje rzeczy do
plecaka. - Do widzenia - mówi głośno w stronę sprzedawczyni.
W drzwiach wpadamy na roześmianą Gośkę i skwaszoną
Krzywą.
-
Dobrze, że jesteście - woła Gośka i zagarnia nas z powro
tem do sklepu. - Poradzicie mi coś, bo ona - wskazuje na Krzy
wą -jest do niczego. - Zdejmuje z wieszaka bordową bluzecz
kę z cudownie cienkiego i przezroczystego materiału. - Rewe
lacja, co?
-
Tandeta - parska Krzywa. - Tandeta - powtarza. - W sam
raz dla taniej dziwki.
-
Zamknij się. Majka? - pyta Gośka.
-
Zarąbista.
-
Biorę! Mam czarny stanik. I kupię sobie czerwony.
- Po co? - Krzywa wychyla się spomiędzy wieszaków ze
spódnicami. - Przyda ci się, gdy będziesz stara.
Powoli uspokajam się. Majka ma rację. Jestem po prostu
przemęczona.
Dziewczyny oglądają teraz bluzeczki. Grzebię w wielkim
wiklinowym koszu wypełnionym kolorowymi apaszkami. Stać
91
mnie na taką kolorową szmatkę. Kupię sobie na polepszenie
humoru.
I na pewno nie będę miała problemu, czy włożyć do niej
stanik, czy nie.
Knajpka jest nieduża, z pięterkiem i wielkim oknem. Nad
wejściem maszyna do szycia, obok dynda biały manekin. Przy
barze na półkach metry, igły, resztki materiałów. Stoliki ma-
lutkie, zrobione ze starych maszyn do szycia.
Jestem tutaj po raz pierwszy.
Zajmujemy stolik na górze. Tu jest więcej miejsca, a przede
wszystkim Gośka ma idealny widok na chłopaka pracującego
na dole, w barze.
- Nowy - szepcze przechylona w naszą stronę. - Od tygo
dnia. Przychodzę tu codziennie. Super, nie?
Super. Wysoki, krótkie włosy na żel, kolczyk w uchu, wiel-
kie spodnie, wąski sweterek odsłaniający kawałek brzucha
i oliwkowa karnacja.
- Co zamawiamy? - marudzi Krzywa. - Kuźwa, chcę ka
wy.
-Sok.
-
Dla mnie piwo - mówi Majka.
-
Ja też piwo. - Gośka podrywa się i frunie na dół. Opiera
wdzięcznie biust o bufet. - Dwa piwa, sok, kawa.
-
Biała czy czarna? - Głos chłopaka brzmi apatycznie.
-
Biała! - ryczy Krzywa z góry.
-
Szarlotki cztery?
- Trzy. Dla mnie nie - śmieje się Gośka.
Wraca do nas cała w pąsach.
-
Kuźwa, jakoś nie bardzo zwracał na ciebie uwagę. - Krzy
wa uśmiecha się słodko. Bawi się atłasową poduszeczką na
igły przyczepioną do lampki.
-
Spieprzaj - cedzi przez zęby Gośka.
-
Załóż bluzkę - radzi Krzywa. - Na pewno zrobisz na nim
wrażenie.
92
Jestem przekonana, że Gośka zaraz ją wyśmieje. Ale nie!
Łapie swoją torbę i zbiega z nią do toalety!
- Ocipiała - śmieje się Krzywa. -1 ja zaraz ocipieję, jak nie
zapalę.
Na dole robi się gwarno. Wchodzą dwie dziewczyny. Jedna
ma tak szerokie usta wymalowane ciemnobrązową kredką, że
na jej bladej, wąskiej twarzy wyglądają jak wielka blizna, dru-
ga, tłusta blondynka w zielonej sukience i błękitnym minigol-
fiku, raz za razem śmieje się perliście.
- Im też podoba się oliwkowy piękniś - zauważa półgłosem
Majka. - Co tak długo? Skoczył po piwo do sklepu na róg?
Strzelają drzwi do toalety. Gośka w nowej bluzce. Rozpu-
ś
ciła włosy i chyba podciągnęła spódnicę. Swobodnym krokiem
podchodzi do chłopaka.
-
Są lody? - Biust znowu na ladzie.
-
Ona nie ma stanika - szepczę.
-
Jaja sobie robisz, czy co? - Majka podchodzi do barierki
i przechyla się przez nią. - Rzeczywiście.
-
Lodów nie ma.
-
Szkoda. - Gośka wspina się po schodach. Teraz jestem
pewna, że podciągnęła spódnicę.
Bliznousta i minigolfik szepczą i nie spuszczają wzroku
z Gośki. Majka, ja i Krzywa, która właśnie skończyła palić, też.
- I co? Raczej go nie powaliło - ironizuje Krzywa.
-
Co jest, do kurwy nędzy?! - Gośka nie kryje wściekłości.
Skrzypią schody. Chłopak idzie do nas. Z tacą. Kawa wyla
na, soki wychlapane, twarz obojętna.
- Jednak poproszę szarlotkę. - Gośka uśmiecha się do nie
go i kołysze piersiami.
-OK.
Piękniś jest już na dole, Gośka pudruje nos. Do knajpki
ktoś wchodzi. Chłopak. Drobny blondynek w skórzanych
spodniach i czarnym sweterku.
- Hej! - rzuca śpiewnie.
Piękniś wyszczerza niesłychanie białe zęby. Wdzięcznie
opiera się o ladę. Cały jaśnieje.
- To zagadka rozwiązana. - Majka wierzchem dłoni wy-
93
ciera pianę z ust. - Mogłabyś być goła, a jego by to nie ru-
szyło.
Gośka nie odpowiada. Wyjmuje z torby sweter i wciąga go
na siebie.
- Kuźwa, nareszcie - wzdycha z ulgą Krzywa. - Jeszcze
by mnie zobaczyli znajomi i pytali, z jaką to ja się dziwką
zadaję.
dziewiątego, środa
Dzisiaj są urodziny Mamy. Czterdzieste drugie.
Odkąd tylko zaterkotał budzik, każde z nas ma podły na-
strój i zaczerwienione oczy. Po południu wybieramy się na
cmentarz.
Teraz życie musi toczyć się normalnie.
Szymek powinien zjeść śniadanie, Kuka potrzebuje pienię-
dzy na klasową wycieczkę. Trzeba być skoncentrowanym
w szkole i dobrze wypaść na sprawdzianie z historii.
-
Zrobić Mamie laurkę? - pyta naraz Szymek.
-
Pewnie - mówi szybko Młoda.
Patrzę podejrzliwie. Coś knuje? Chyba nie. Wygląda jak
zbity pies.
-
Co narysować?
-
Co chcesz - burczę.
-
Spiesz się! - Kuka podrywa się od stołu.
Wychodzą. Mam jeszcze godzinę. Dziś nie ma matmy. Elip
sa zachorowała.
Chodzę po domu i bezmyślnie przekładam rzeczy z miej-
sca na miejsce.
Pierwsze urodziny Mamy bez Mamy.
Niespiesznie wychodzę do szkoły. Czterdzieści dwa lata.
Kobieta w pełni sił. Tyle lat mogło jeszcze być przed Nią. Gdy-
by nie ten pijany klawesyn w samochodzie.
Na lekcjach nie potrafię się skupić. Sprawdzian z historii
wypadł mi koszmarnie. Z dat znałam tylko pierwszą cyfrę. A na
chemii wywołana do tablicy nie potrafię rozpisać wzoru.
l 94
- Aleksandra, co z tobą? - Chemica patrzy na mnie suro
wo. Pochylona nad dziennikiem, z piórem w ręku, zaraz wpi
sze mi jedynkę. - Przecież to nie jest trudne. Wystarczy po
myśleć.
Myślę. O Mamie.
-
Przepraszam - mówię bez zastanowienia.
W klasie chichot.
-
Spokój. Aleksandra, do ławki.
-
Co jest? - szepcze Majka, gdy już siedzę obok niej.
- Nic - odpowiadam niemrawo i gapię się przez okno. Na
gałęzi skrzeczy sroka.
Majka delikatnie dotyka mojego ramienia. Niepokoi się
o mnie. Powinnam odwrócić głowę w j ej stronę i uśmiechnąć
się.
Nie mogę. Jest mi całkowicie obojętne wszystko, co dzieje
się obok mnie.
Dlaczego tak się stało?
Dźwięczy dzwonek. Koniec budy na dziś. Teraz jak naj-
szybciej do domu. Coś zjemy i do Mamy. O dwudziestej w ko-
ś
ciele św. Anny jest msza za Mamę.
Na pewno nie pójdę.
Jestem już jedną nogą na korytarzu, gdy chemica łapie mnie
za łokieć.
- Porozmawiajmy.
Wracamy do klasy. Kładę plecak na ławkę. Chemica już
wskoczyła na katedrę. Siedzi na niej i majta nogami. Czego
ona ode mnie chce?
- Podejdź. - Kiwa na mnie. Otwiera dziennik. Powoli prze
kłada kartki. - Przypatrz się swoim ocenom. Właściwie to mo
głabyś powiedzieć, żebym się nie wtrącała, bo nawet nie jestem
twoją wychowawczynią, ale czy ona rozmawiała z tobą?
-
Raz. Na samym początku.
-I co?
-
Powiedziała, że jej przykro i że... - urywam.
l 95
-
Ż
e co? - podchwytuje.
-
Ze czas uleczy. Że trzeba czasu... - W moim głosie brzmi
gorycz. - Wszyscy mi to w kółko powtarzają - dorzucam.
Chemica spogląda na mnie uważnie. W jej spojrzeniu wi-
dzę smutek i coś jeszcze, czego nie potrafię określić. Jedno
jest pewne. Jej wzrok podobny jest do wzroku Pompowej Sta-
ruszki. Wzrok wychowawczyni nie wyrażał nic.
- To prawda.
-Ni e.
-
Prawda - kiwa głową, aż rozsypują się jej na ramionach
ciemne włosy - choć trudno ci teraz w to uwierzyć.
-
A kiedy uwierzę? Ile czasu mi to zajmie?
-
Mnie zajęło osiem lat. - Cisza. W głowie pustka. Za
drzwiami szkolny gwar. - Ale mnie było gorzej niż tobie.
-
Gorzej?
-
Jednocześnie straciłam oboje rodziców. Mieli wypadek.
Zostałam sama. Siedmioletnia dziewczynka. Najpierw byłam
w jednym domu dziecka, potem u ciotki, później w innym domu
dziecka... Byłam sama jak palec. Rozumiesz? Sama! Samiut-
ka! Masz ojca. I brata, tak?
-
Jeszcze siostrę. - O Kuce nie można zapomnieć.
-
No widzisz. Nie jesteś sama... I nie będziesz smutku dźwi
gać całe życie... Uwierz mi. Ale z tym... - wskazuje na dzien
nik - musisz coś zrobić.
- Nie potrafię prowadzić domu i nie zawalać szkoły.
Kiwa głową, jakby oczekiwała takiej odpowiedzi.
- Jasne, ale jak nie wyprasujesz, nie odkurzysz czy nie
posprzątasz, świat się nie zawali. Szkoła jest najważniejsza.
Dla ciebie, dla twojego przyszłego męża i twoich dzieci. Chcesz
iść na studia?
-Tak.
- To zacznij o tym myśleć już teraz. Aleksandra? Dobrze?
-Tak.
Wszystko zostało już powiedziane. Obie kierujemy się
w stronę drzwi. Naraz przystaję.
-
Dlaczego tak się stało? - pytam.
-
Sama sobie do dziś zadaję to pytanie.
l 96
Na płycie leży przywiędła wiązanka żółtych róż.
-
To nie nasze - mówi sztywno Kukuśka. - Nasze były
czerwone.
-
Białe. Przedostatnie były czerwone - odzywa się po chwi
li tata.
-
Ładne - dorzuca ciotka.
Po powrocie ze szkoły zadzwoniłam do niej i do Malwinki.
Zaproponowałam, żeby poszły z nami na cmentarz. Malwinka
powiedziała, że wybiera się wieczorem. Teraz przygotowuje
obiad, bo jej chłopaki zaraz przyjdą, a ciotka, że to dobry po-
mysł, bo gdybyśmy po nią przyjechali, nie musiałaby tłuc się
autobusami. Ona ma taki zły dojazd na cmentarz!
Teraz tego żałuję. Już na samym początku, gdy tylko nas
zobaczyła, powiedziała, że Szymek ma brudne bojówki, a Ku-
ka nie powinna nosić takich krótkich spódnic.
Młoda wyjmuje z plecaka znicze, układa z nich krzyż, a po-
tem je zapala.
Tata szeleści papierami. Zdejmuje je, podaje Kuce i na środ-
ku płyty kładzie czterdzieści dwie bladoróżowe róże.
- Dla ciebie, Alinko, takie jak lubisz - szepcze.
Długo, bardzo długo stoimy bez jednego słowa.
-
Musiały słono kosztować - krzywi się ciotka i kładzie obok
krzyża wianuszek z suchotników.
-
Wszystko jedno! - Ojciec reaguje ostro. - Tak ma być.
-
Pieniądze można było mądrzej wydać. - Ciotka ma coś
jeszcze na wątrobie. - O, proszę - wskazuje na Szymka - chło
pakowi by się przydała nowa wiatrówka. Z tej już przecież
dawno wyrósł.
-
Krysiu, przestań.
- Można było kupić owoców albo witamin w aptece...
Urodziny Mamy.
A tu nad grobem głupia awantura.
- Krysiu! - Ojcu lata szczęka i drga lewa brew.
- A tak co? Jutro róż już nie będzie. Wcześniej dopadnie je
jakaś hiena cmentarna. Zostanie tylko mój wianuszek... Mój
Boże. Czterdzieści dwie róże...
97
Nienawidzę ciotki! Nigdy za nią nie przepadałam, ale teraz
mam ochotę ją rozszarpać. Jak ona może? Ukradkiem patrzę
na swoich.
Kuka jest blada, Szymek chlipie. Tata trzyma go za ra-
miona. Ma puste oczy. Dopiero teraz zauważam, jak bardzo
postarzał się przez ostatnie miesiące. Pomimo posiwiałych
włosów wygląda niczym zagubione dziecko. Porywa mnie fala
czułości. Impulsywnie podchodzę do niego i całuję w policzek.
- Róże, takie jak Mama lubiła - mówię. - Szymek, co z two
ją laurką?
Szczerbul wyciąga ją z kieszeni kurtki i kładzie na kwia-
tach.
- Daj pod spód - radzi Kuka. - Jeszcze wywieje ją wiatr.
Ciotka otwiera usta, potem je zamyka. Ogranicza się tylko
do westchnięcia.
- Idziemy. - Biorę Szymka za zimną rękę. - A za rok... Za
rok też kupimy Mamie róże. - Patrzę zimno na ciotkę.
Problem rozwiązany. -
Tak.
- Tak dalej być nie może. - Zgadza się. - Musisz coś z tym
zrobić.
Do końca roku już niedaleko. Jakoś dociągnę. Potem zajmę
się Szymkiem. Będę pilnowała, żeby nie koślawił literek, żeby
przy rysowaniu nie wychodził poza linie.
Nie zmarnuję czasu. Będę czytać, chodzić na wystawy, do
teatru. No i będę miała kontakt ze szkołą przez Majkę.
-Tak .
-
Cieszę się, że wyjaśniłyśmy pewne rzeczy. - Znowu pa
trzy na zegarek. - Aha, poproś ojca, żeby przyszedł do mnie
w najbliższych dniach. Muszę z nim porozmawiać.
-
Dobrze.
-
Może chcesz coś powiedzieć?
-
Nie, pani profesor.
- Przypomnij ojcu, żeby się ze mną skontaktował.
Po moim trupie.
dziesiątego, czwartek
Podjęłam decyzję.
A raczej to matematyk i polonistka podjęli ją za mnie. Pała
z ostatniej klasówki, pała z pytania, dwójka z wypracowania.
Wszystko w ciągu jednego dnia.
A na dodatek teraz ta rozmowa z wychowawczynią.
Właściwie to jej monolog. O tym, że przestałam się uczyć,
ż
e moje oceny są najgorsze w klasie, że tak nie można. Zwykłe
ble, ble, ble. I oczy, które nic nie wyrażają. Mimowolnie porów-
nuję ją z chemicą.
-1 co będzie? - Spogląda na mnie badawczo. Przed chwilą
zerknęła na zegarek. Już po lekcjach. Najpierw biadoliła nad
każdą moją oceną, teraz monologuje. - Przecież nie radzisz
sobie ze szkołą.
Już dawno na to wpadłam. „Nie radzisz sobie ze szkołą!"
Dotrwam do końca tej klasy, a potem zajmę się wyłącznie ro-
dziną.
98
czternastego, poniedziałek
Nie mam siły. Dobrze, że oddychanie dzieje się niezależnie
ode mnie.
Chyba wiem, co mnie tak powaliło.
Od ponad trzech tygodni Mateusz nie daje znaku życia.
Wczoraj odpuściłam sobie szkołę i angielski. Padłam na
kanapę przed telewizorem. I tak przeleżałam do wieczora.
Ż
ycie toczy się obok mnie.
Gdzieś jest Mateusz.
Pustka w lodówce zmusiła Kukę do zrobienia zakupów.
Potem Młoda upichciła obiad. Tata dwukrotnie próbował ze
mną rozmawiać. Skończyło się to tym, że nakrzyczał na mnie,
ż
e niby jestem dorosła, muszę zrozumieć, że nie tylko mnie
jest ciężko i że czas wszystko uleczy.
Czas wszystko uleczy, czas wszystko uleczy.
Nie mogę już tego słuchać.
99
Aha, ojciec jeszcze zagroził, że jak się nie wezmę w garść,
to czeka mnie wizyta u psychiatry. Dla mojego dobra.
Wieczorem zwlekam się sprzed telewizora i tak jak stoję,
w bluzie i dżinsach, idę spać do córusiowego.
szesnastego, środa
Dziś znowu tkwię przed telewizorem. Obok mnie słoik
nutelli, łyżeczka i butelka wody mineralnej. Tym się żywię,
tym się poję. Szymek i Kuka już w szkole, ojciec w pracy.
Cały dom dla mnie.
Godzina mija za godziną. Nie odbieram telefonów, nie re-
aguję na dzwonki do drzwi. Na przemian śpię i bezmyślnie
wpatruję się w sufit lub równie bezmyślnie w telewizor.
Czas schodzi mi do powrotu młodszych i Mai winki. Mal-
winka mówi, że przyszła niby tak, przez przypadek, zobaczyć
co u nas, ale podejrzewam, że to Kuka naskarżyła na mnie.
- No, koleżanko Olu, co to znowu? - Nawet nie mam siły
wzruszyć ramionami. - Jeśli sądzisz, że będę się nad tobą uża-
lała, to jesteś w wielkim błędzie. Rusz ten swój leniwy tyłek
i obierz ziemniaki. - Malwinka wyraźnie nie ma cierpliwości
do młodocianych w depresji. - A ja opowiem ci, jak to wstałam
o szóstej rano i cały czas jestem na nogach.
Zdenerwowana idzie do kuchni, wydaje polecenia, co ma
zrobić Kuka, co Szymek. Wyłączam telewizor i znikam w có-
rusiowym. Tu mam przynajmniej spokój.
Zza drzwi dochodzą odgłosy rodzinnego życia. Szymek po-
krzykuje nad lekcjami, Kuka odkurza, Malwinka urzęduje
w kuchni. Wychodzi po „Wiadomościach".
Z powrotem przenoszę się na kanapę. Pilot do lewej ręki,
nutella już otwarta, łyżka do prawej. Cyk pilotem. Henryczek
Iglesias, reklama czarnych podpasek, sport, leniwiec, durna
kreskówka, przepis na zupę cebulową, jakiś przedwojenny film.
Wymalowana brunetka płacze.
Pstryk i znowu od początku.
Nie ma już Henryczka. Teraz wydziera się jakaś blondyna.
100
Chyba młodsza ode mnie. Kuka pewnie wie, co to za jedna.
W tym wieku taki biust? Ciekawe, jak bym z czymś takim wy-
glądała? Co u leniwca? Pstryk. Siedzi na drzewie, jak siedział.
A u brunetki? Pstryk. Już nie płacze. Modli się do Tego, Który
Zabiera Dzieciom Matki. Czterdzieści dwa lata. Pstryk. Zupa
cebulowa skończona. Teraz przepis na schab ze śliwkami.
Pstryk. Blok reklamowy.
Dzwonek. Nie ruszam się. Niech to sobie nawet będzie i pre-
zydent.
Kuka, pospiesznie wycierając mokre ręce w ścierkę, wpusz-
cza rozeźloną Majkę.
-
Do szkoły nie chodzisz, telefonów nie odbierasz! Co się
dzieje, do jasnej kuźwy? - Zauważa Szymka i mityguje się. -
Co się dzieje, Oleńko?
-
Daj mi spokój. - Pstryk. Jest postęp. Leniwiec zszedł
z drzewa.
-
Robi kupę! - ryczy Szymek wpatrzony w telewizor.
-
Idź do Kuki, co? Pogadam z Olka. - Majka pochyla się
nad Małym.
-
Nie uda ci się. Ona tylko tak siedzi i siedzi - informuje
szczerbul.
-
Idź, spróbuję.
-
OK. - Znika w kuchni i starannie zamyka za sobą drzwi.
Co w telewizorni? Reklamy. Co jedna, to głupsza. A na trój-
ce? O kurcze! Jakiś tysięczny odcinek argentyńskiej teleno-
weli.
-
Olka, nie wpieniaj mnie! - Majka wyrywa mi pilota i wy
łącza telewizor.
-
Daj mi spokój. Wszyscy dajcie mi spokój. - Kulę się i pod
ciągam koc pod brodę. - Po coś przyszła?
-
A jak myślisz? Słuchaj, rozmawiałam wczoraj z Rurą
o Mateuszu. Nie interesuje cię to?
- Nie - odpowiadam po chwili. - Zupełnie nie.
Najważniejsze jest to, że ja nie interesuję Mateusza.
A może by tak zażyć tę Mamy tabletkę na spanie? Mogła-
bym spać, spać, o niczym nie myśleć. Gdzie Mama trzymała
swoje lekarstwa? Chyba w łazience na górze.
101
- Oleńko, co z tobą?
-Nic.
Majka patrzy na mnie i patrzy. W końcu wychodzi z duże-
go pokoju. Idzie do kuchni. Szepcze z Kukuśką. Szymek coś
tam od siebie wtrąca. Raz po raz słyszę swoje imię odmieniane
we wszystkich przypadkach.
Niech gadają, na zdrowie.
Ciekawe, co u leniwca.
osiemnastego, piątek
Rano musi być śniadanie, w południe obiad, a wieczorem
kolacja. Trzeba mieć czyste spodnie, czystą bluzę, świeże maj-
tki i skarpetki. A w lodówce powinno być minimum, czyli ma-
sło, ser, wędlina, mleko i jajka. No i chleb. Ponieważ ja się tym
kompletnie nie zajmuję, na księżniczkę Kukę spadają moje
obowiązki.
Ojciec wyjechał dziś rano na jakieś szkolenie. Do Warsza-
wy. Wraca w poniedziałek rano.
Wczoraj na mnie nawrzeszczał. Że mam się brać do życia.
Ż
e tak nie można, ble, ble, ble. Że już nie ma do mnie siły.
Malwinka mówi to samo. I osobiście, i przez telefon. Do-
datkowo klepie mnie pocieszająco po łopatkach i głaszcze po
głowie.
Aha, ojciec pozwolił mi nie chodzić do szkoły do końca ty-
godnia. Bez jego zgody też bym nie chodziła. Mam ten czas
poświęcić na przemyślenia.
Nadal poleguję przed telewizorem. Właściwie to oglądam
wszystko. Oprócz „Panoramy", „Wiadomości" i „Teleexpressu".
Od czasu do czas zerkam na powtórki z reality show. O, pro-
szę. Ona i on. Ona w skąpej bieliźnie, on w stroju karateki. On
masuje jej plecy i okolice pośladków i gadają o życiu. Zasób słów
porównywalny z Szymkowym, ale co za pewność w ich głosach!
A jakie mądre uwagi... Że „życie to gówno", że „różnie się lu-
dziom układa", że „szkoda, że nie można cofnąć czasu".
To już chyba wolę argentyńskie telenowele.
102
-
Olka, do ciebie. - Obok mnie stoi Kuka i podaje mi słu
chawkę.
-
Kąpię się.
-
Mateusz.
Dwadzieścia siedem dni od ostatniego naszego przypadkowego
spotkania w parku. Trzy tygodnie i sześć dni. Czemu dzwoni?
Jeszcze nigdy nie dzwonił.
- Halo? - Serce bije mi jak oszalałe, mam nadzieję, że on
tego nie słyszy.
-
Hej, przepraszam, jeśli przeszkadzam, ale zapytam
wprost. Masz czas w niedzielę?
-
Niedzielę? - powtarzam schrypniętym głosem.
-
Mhm. Moglibyśmy się gdzieś wybrać.
Słucham Mateusza i jednocześnie rejestruję, że obok mnie
stoi Szymek i Kuka. On robi głupie miny, ona strzyże uszami.
-
Ola, jesteś tam?
-Tak.
-
To co, spotkamy się?
-
Mhm.
-
Pod Skarbonką. O siedemnastej. Może być?
-Tak .
-Hej.
Odkładam powoli słuchawkę.
Właśnie Mateusz umówił się ze mną.
-
Mogę pójść z tobą? Mogę? - Przypada do mnie Szymek. -
Będę grzeczny! Obiecuję.
-
Daj spokój - wtrąca Kuka.
Ma surową minę, poplamiony fartuszek. Teraz ona jest
panią domu. Gotuje i sprząta. Robi zakupy. Pilnuje, czy Szy-
mek zrobił lekcje. Nawet odzywa się do mnie. Nie ma teraz
klimatów na obrażanie się.
- Będę grzeczny.
- Na randki nie chodzi się z młodszym bratem - mówi
Kuka.
Randka?
Randka z Mateuszem.
Powtarzam sobie to kilkakrotnie w myślach i zastana-
wiam się, co czuję. Radość? Ożywienie? Upojne trzepotanie
serca?
Raczej nie.
- Nie siedź tak! - wybucha naraz Kuka. Jest wściekła. -
Zrób coś z sobą. Wykąp się, umyj głowę, nałóż maseczkę.
Patrzę uważnie na smarkatą. Może i jest wredna, ale teraz
ma rację. Wręczam jej pilota i idę do łazienki.
Gorąca kąpiel, biała ściana lawendowo pachnącej piany.
Myślę o niedzieli.
Co będzie? Czy to naprawdę randka? W co się ubrać? Do-
kąd pójdziemy? Do kina? Czemu zadzwonił? Czemu nagle so-
bie o mnie przypomniał? Nie potrafię się cieszyć. Gdzieś tkwi
zadra, która psuje całą radość.
- Olka! Olka! - wydziera się Kuka pod drzwiami. - Telefon.
Chce odwołać randkę. Zmienił zdanie.
Wyłażę z wanny i otwieram drzwi.
-
Halo? - Mam nadzieję, że głos mi nie drży. - Słucham?
-
Minął zły humorek? - pyta Majka.
- Mija - odpowiadam zgodnie z prawdą, a kamień spada
mi z serca (bezgłośnie) wprost na mokrą podłogę. - Dzwonił. -
Wie, o kim mowa.
- No, no - cmoka. - I co?
No to mówię co.
Majka z tej randki cieszy się chyba bardziej niż ja.
dwudziestego, niedziela
Sześćdziesiąt osiem minut do spotkania z Mateuszem.
Jestem coraz bardziej zdenerwowana. Zagoniłam Szymka
do oglądania jakichś bajek, bo co chwila pytał, czy jednak nie
może ze mną pójść.
Kuka odgrzała resztki wczorajszego obiadu, wmusiła we
mnie talerz rosołu, a teraz stoję przed lustrem, oglądam swoją
bladą twarz i zachodzę w głowę, w co się ubrać. Po całym có-
rusiowym poniewierają się moje ciuchy.
Wchodzi Kuka. Jak zwykle bez pukania. Kiedyś jej to wy-
I 104
tknęłam. Odparła, że trudno jej pukać do córusiowego, sko-
ro tak długo w nim mieszkała. „Jeszcze nie wyrobiłam sobie
nawyku".
-
Musisz pomału wychodzić. - Stuka palcem w zegarek.
-
Goła? - prycham. - Na nic nie mogę się zdecydować. -
Z wściekłością kopię dżinsy.
-
Załóż tę indyjską sukienkę.
-
A do niej co? Wszystko albo brudne, albo mokre.
-
Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej, zamiast leżeć
przed telewizorem - mruczy.
-
Wyny!
-
Rany! Przecież nie idziesz na bal do królowej. Bierz ten
fioletowy sweter.
- Wyny! Wyny!
Jestem wściekła na wszystko i na wszystkich. Już przy-
mierzałam sweter. Ze swą bladością wyglądam w nim niczym
topielica.
Młoda wzrusza ramionami i wychodzi. Ale nie na długo.
Wraca po chwili. W rękach trzyma wie wiórkowy sweterek.
- Nie - mówię cicho.
- Co nie? Co nie? Mama sama pożyczała ci go setki razy.
-Nie.
-Tak.
Stoimy naprzeciwko siebie, a między nami ruda szmatka.
Kuka pierwsza przerywa milczenie.
-
Nie masz większych problemów? - Robi krok w moją stro
nę. Szczupła buzia i błyszczące oczy, w których jest złość. - To
takie ważne, czy pójdziesz w Mamy swetrze, czy nie, gdy aku
rat jest ci potrzebny? Albo czyja przeniosę się do pokoju Mamy,
bo już mam po dziurki w nosie gniecenia się z tobą?
-
Nie zaczynaj na nowo.
- Bo co? Bo co?! - teraz już krzyczy. - Znowu usiądziesz
przed telewizorem na trzy dni? Znowu nic cię nie będzie in
teresowało? Wszyscy będą obchodzić się z tobą jak z jajkiem?
A co z Szymkiem? Co ze mną? Bierz się do życia!!! - Rzuca we
mnie swetrem. - Nie tylko ty masz „smutne dni"! - Wybiega
z pokoju.
„Nie tylko ty masz »smutne dni«!"
„Nie tylko ty masz »smutne dni«!"
Czuję się tak jak kiedyś dawno, dawno temu.
Szymka jeszcze nie było na świecie, a Kuka była maleńka.
Miałam grypę i ogromnie użalałam się nad sobą. Domaga-
łam się od Mamy, żeby cały czas przy mnie siedziała, czyta-
ła, trzymała dłoń na moim rozpalonym czole. I w końcu Ma-
ma wykrzyknęła, że Kuka też jest chora. I to znacznie bardziej
niż ja.
Teraz też tak jest.
„Nie tylko ty masz »smutne dni«".
Na dywanie leży wiewiórkowy sweterek. Schylam się po
niego. Jeszcze pachnie Mamą. Przymykam oczy.
Mamo...
Jak ciężko bez ciebie.
Włażę na tapczan. Nakrywam się kocem. Na poduszce obok
twarzy kładę sweter.
Czas stanął.
Nie wiem, jak długo tak leżę otulona Mamy zapachem.
Minutę, pięć, może godzinę.
Raptem ktoś zrywa mi z głowy koc. Blady Szymek.
-
Olka, chodź szybko! Do kuchni! Kaśka jadła rybę i chyba
zjadła ość!
-
Nie mogła uważać? - Biegnę po schodach za Małym. -
Nic jej nie będzie - dodaję i w tej chwili słyszę, że Kuka wymio
tuje.
Stoi obok stołu. Ma mokre policzki, zaczerwienione oczy,
chrapliwy oddech. Przed nią, na podłodze, zwymiotowana ko-
lacja.
-
Boli mnie - chrypi na mój widok. - Boję się.
-
Będzie dobrze - uśmiecham się do niej z wysiłkiem.
Co robić? Co? W takich przypadkach Mama kazała zjeść
skórkę od chleba. Drżącą ręką odkrawam piętkę i podaję Kuce.
- Zjedz.
Posłusznie zatapia zęby w skórce. Krztusi się. Znowu wy-
miotuje.
- Szymek! Przynieś papier! - wołam.
l 106
Spomiędzy filiżanek i talerza z rozbebeszoną makrelą wy-
jawiam słuchawkę. Wystukuję numer pogotowia i jednocześnie
wycieram Młodej twarz.
-
Pogotowie, słucham.
-
Proszę pani, moja siostra zjadła ość. Wymiotuje.
-
Ile ma lat?
-
Prawie trzynaście.
-
Kłopoty z oddychaniem?
-
Charkocze, krztusi się.
-
Adres?
Podaję. I jeszcze numer telefonu. Teraz tylko musimy cze-
kać. Kuka jest blada, ma spocone włosy. Związuję je frotką,
chusteczką wycieram policzki. Wszystkie moje ruchy śledzą
dwie pary wystraszonych oczu.
-
Będzie dobrze - mówię.
-
Co mi zrobią? - chrypi i znowu zaczyna kaszleć. A potem
zaraz wymiotuje.
-
Wyjmą ci ość.
Gdzie książeczka zdrowia? I legitymacja ubezpieczeniowa
taty? Chyba wszystko leży w Mamy biurku.
Na ulicy rozlega się wycie karetki. Kuka blednie, Szymek
szeroko otwiera oczy.
-
To do nas? Ale heca!
-
Bierz klucze, leć otwierać bramkę - poganiam go. -
Wszystko będzie dobrze. Nic nie będzie bolało.
-
Już są! - woła przejęty Szymek.
Za nim dwóch mężczyzn w zielonych strojach. Młodszy, po-
dobny do Brada Pitta, trzyma wielką, srebrną walizkę, star-
szy, brunet, plastikową przezroczystą rurę, z jednej strony za-
kończoną maseczką, a z drugiej dużą gruszką.
- Ty dzwoniłaś? - pyta Brad Pitt. Na szyi dynda mu zawie
szone na taśmie etui, a w nim komórka. Widać, że to on jest tu
szefem.
-Tak.
- Zadławiła się ością - wtrąca Szymek.
Kuka nic nie mówi. Jest śmiertelnie przerażona.
- Zabieramy cię - mówi do niej lekarz.
l 107
-
Panie doktorze... - ze zdenerwowania ledwo mówię. -
A może tę ość da się tutaj wyjąć?
-
Wątpię, ale mogę popatrzeć.
W ręku Pitta pojawia się mała latarka.
- Otwórz szeroko usta. Szerzej, szerzej. To bez sensu...
Jedziemy... Czekaj! Jest! Widzę!
Potem półgłosem wydaje polecenia koledze. Ten idzie do
karetki. Wraca z drewnianymi szpatułkami i czymś pomiędzy
peseta a nożyczkami. Kuka na ten widok zielenieje. Robię krok
w jej stronę i biorę ją za rękę.
Młoda jest zasmarkana, zapłakana, wcale niepodobna do
Kuki, którą znam. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat budzi
we mnie inne uczucia niż złość, wściekłość i rozżalenie.
- Siadasz! - Lekarz wskazuje Kuce krzesło.
„Żeby tylko się udało! Żeby się udało!", powtarzam w my-
ś
lach. Kukuśka charkocze, kaszle, o mało znowu nie wymio-
tuje.
-
Jest! - Brad Pitt w pęseto-nożyczkach trzyma długą
ość. - No, mała, nigdzie nie jedziesz. A już chcieliśmy wieźć
cię na sygnale.
-
Na sygnale? A jak zjadła drugą? - woła Szymek. - Mogę
jechać z siostrą?
Lekarze śmieją się, Kuka z wolna odzyskuje kolorki. Jesz-
cze tylko muszę odpowiedzieć, do której należymy przychodni,
gdzie pracuje ojciec i koniec. Zostajemy sami. Obrzygana Kuka,
przejęty Szymek i ja.
-
A twoja randka? - chrypi Kuka.
Wzruszam ramionami.
-
Przepadła.
-
Nie zrobiłam tego specjalnie.
Absurdalność tej wypowiedzi wywołuje mój chichot. Kuka
patrzy na mnie wyniośle. Widać, że wraca już do formy.
- Pójdę się położyć - chrypi znowu i pociera ręką gardło.
- Może najpierw kąpiel? - odzywa się Szymek i mruga do
mnie.
Kuka nie raczy odpowiedzieć. Wspina się po schodach. W
głowie gonitwa myśli.
108
Nie spotkam się dziś z Mateuszem. Nie wiadomo, co o mnie
pomyśli. Może nie będzie chciał już nigdy mnie widzieć.
Młodej nic nie jest.
Skończyły się moje „smutne dni".
Uśmiecham się do Małego. Odwzajemnia uśmiech.
I chociaż wiem, że do wieczora Kuka będzie się nad sobą
użalać, że cała kuchnia jest do gruntownego posprzątania, czuję
się tak radośnie i dziwnie lekko, jakbym wróciła do domu po
długiej, bardzo długiej nieobecności.
Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt.
A on nawet nie zadzwonił.
dwudziestego pierwszego, poniedzialek
Wypchnęłam Kukę do szkoły, bo chciała sobie zrobić wolne
(„Nawet nie wiesz, jaka jestem zestresowana! A gardło mam
całe podrapane przez tego konowała!"). Zaprowadziłam Małe-
go do świetlicy, a teraz pędzę do szkoły.
Dzwonił ojciec. Wrócił samochodem z kolegą, pojechali od
razu do pracy, jest zmęczony, ale wszystko OK. Co w domu?
Powiedziałam, że też OK. Nie będę go teraz martwić i opowia-
dać o akcji z ością.
Nie lubię pierwszych dni po „smutnych dniach".
Dużo wysiłku kosztuje mnie wkręcenie się na nowo w daw-
ne tryby. Wszystko, co działo się przed, jest dziwnie odległe.
A dzisiaj jestem przygnębiona.
Wczorajsza chwilowa radość minęła jak ręką odjął.
Mateusz nie zadzwonił.
Idę z pochyloną głową. To zwyczaj jeszcze z dzieciństwa.
Mama mówiła, że jak coś przeskrobałam albo w jakichś sytu-
acjach czułam się niepewnie, od razu kuliłam się, starając się
jak najmniej rzucać w oczy.
Mijam sexshop (Majka chciała, żebyśmy do niego kiedyś
weszły, ale stchórzyłyśmy), Sezam, biuro nieruchomości,
109
skręcam w lewo i jestem przed szkołą. Wielki, kremowy bu-
dynek.
Moja zmora. Zmora ostatnich miesięcy.
Mam jeszcze parę minut do rozpoczęcia lekcji. Spokojnie
przepiszę zadania i porozmawiam z Majką.
Wskakuję po dwa stopnie. Wpadam na kogoś.
Znajomy zapach.
Znajomy niebieski uśmiech.
I znajome, zdradzieckie rumieńce.
-Hej!
-
Cześć...
-
Blokujemy wejście - zauważa przytomnie. Bierze mnie
za łokieć i prowadzi na pobliski murek. - Czemu cię wczoraj
nie było?
-
Nie mogłam - mówię zgodnie z prawdą. - Przepraszam.
Przekrzywia głowę. Taksuje mnie spojrzeniem.
-
Dzwoniłem.
Co?!
-
Jak to? - pytam niezbyt przytomnie.
-
Cały czas było zajęte.
Może słuchawka była źle odłożona... Nie! Kuka wczoraj
siedziała w Internecie.
- Dzisiaj będziesz mogła spotkać się ze mną?
Chyba tak. Młoda zapowiedziała, że już w życiu nie tknie
ryby.
-M hm .
- O której kończysz?
Zdecydowanie myślę na wolniejszych obrotach. Dziś jest
wtorek, więc... Nie. Poniedziałek.
-
Jaki dziś dzień tygodnia?
-
Za przeproszeniem, jaja sobie ze mnie robisz?
-Nie.
-
Poniedziałek.
-
Czternasta dziesięć.
- Dobra. Nie mam dziś anglika i kończę wcześniej. Będę tu
czekał. Miłego dnia.
Przygnębienie mija. Spotkam się dziś z Mateuszem! Cze-
I 110
kał na mnie pod szkołą! Specjalnie przyszedł! Dzisiaj randka...
Poniedziałek? Kuka ma zbiórkę... Potrząsam głową. Jest mi
głupio.
-
Muszę przyprowadzić Szymka do domu - mówię pół
głosem.
-
Przyprowadzimy razem. A potem coś wymyślimy.
Na skrzydłach frunę do szatni.
Wymarzona randka! Nareszcie! Tylko czemu pójdę na
nią w bluzie i w dżinsach? Wiem. Urwę się z ostatniej
lekcji, pognam do domu, przebiorę i będę pod szkołą na
czas.
- Cześć.
Podnoszę głowę. Maciek.
- Cześć. - Wieszam kurtkę. Jeszcze tylko wyjmę
klucze
z kieszeni. Są. Portfel też.
Maciek stoi, jak stał. Nie spuszcza ze mnie wzroku.
Dobra,
teraz na górę.
-
Zrobiłaś fizykę? - pyta naraz.
-
Nie - kręcę głową. - Idę ją przepisać - dodaję z
uśmiechem.
-
Masz. - Podaje mi zeszyt.
Niech będzie. On nigdy się nie myli w zadaniach. Klękam
przy ławce i zaczynam pisać. Nic z tego nie rozumiem. Ale
to bez znaczenia.
-Ola?
-No?
- Słuchaj... Tak sobie pomyślałem. Może wybrałabyś się ze
mną dziś na koncert bluesowy... Mam dwa bilety.
Ale jest zdenerwowany!
- Nie mogę. - Jestem na bieżąco z telenowelami i wiem,
jak powinnam się zachować. Powinnam powiedzieć, że najle
piej będzie, gdy postawimy sprawę jasno. Że nie jest w
moim
typie, że moje serce bije dla kogoś innego i niech
przestanie
o mnie myśleć. Że powinniśmy zostać na etapie przepisywa
nia fizyki. Ale nie potrafię tego powiedzieć. Nie lubię Maćka,
ale żal mi go. - Mam już plany na dzisiaj - dodaję cicho.
-
Nie ma sprawy - mówi szybko. - Może kiedy indziej?
-
Może... - Już pluję sobie w brodę, że od razu nie okaza
łam się dosyć twarda.
l 111
Oddaję mu zeszyt i pędzę do Majki. Do klasy wpadam rów-
no z dzwonkiem.
-
Coś taka uśmiechnięta? Chcesz fizę? - pyta Majka.
Patrzę na nią uważnie. Czarne bojówki i nowy błękitny swe
terek. Zdecydowanie nie pasuje jedno do drugiego.
-
Chcę twój sweterek - sapię.
-
Jasne. Spodnie, buty i majtki też?
-
Idę dziś na randkę.
-
Mów tak od razu.
Wchodzi polonistka. Od drzwi widać, że ma zły humor. Le-
piej jej nie podpaść. Dopiero gdy dźwięczy dzwonek na prze-
rwę, możemy gadać.
-
Jak tam wczorajsza randka? - pyta Majka. Pędzimy do
toalety.
-
Będzie dzisiaj.
-
Dlaczego? - Jesteśmy w łazience. Majka podaje mi swete
rek, ja jej bluzę.
-
Nawet nie wiesz, co się wczoraj u nas działo. Kuka zeżar
ła ość.
-
Pokarało ją - śmieje się. - Ładnie ci. Lepiej niż mnie. - Co
z randką?
Parskam śmiechem.
- Gdzieś pójdziemy. Słuchaj, nie mówiłam ci, ale się zebrał
na odwagę i zaprosił mnie na koncert bluesowy. - Grzebię
w torbie Majki. Czasami nosi ze sobą dezodorant.
-I co?
-
Odmówiłam.
Majka kuca obok mnie.
-
Dla mnie to zbyt skomplikowane.
Strzelają drzwi. Wchodzą dwie chude pierwszoklasistki
i Gośka.
- Coś przegapiłam? - pyta, podchodząc.
-
Oświeć mnie - prycha Majka. - Olka właśnie wydębiła
ode mnie sweterek na randkę. A teraz mi mówi...
-
Z kim ta randka?
-
Maciek mnie zaprosił - śmieję się - ale...
-
Maciek? Nasz naukowiec zauważył, że na świecie istnie-
I 112
je płeć przeciwna? No, no. Idę mu pogratulować. - Wychodzi
z łazienki.
-
Poczekaj - wołam za nią, ale już mnie nie słyszy.
Majka patrzy na mnie jak na wariatkę.
-
To my mówimy o Maćku?
-
Idę na randkę z Mateuszem. Maćkowi odmówiłam.
- Dzwonek. Fizyka. Przy tobie wydaje mi się dziwnie jasna
i zrozumiała.
Szymek wariuje na widok Mateusza.
-
Fajnie, że jesteś! Dostałem plusa z matematyki. Strzeli
łem gola! Wiesz, że u nas wczoraj było pogotowie?
-
Pogotowie?
-
Do Kuki. Już wszystko dobrze - wyjaśniam.
-
Zjadła ość. Gdzie idziemy? - Szymek podskakuje wo
kół nas.
-
Do domu - mówię szybko i poprawiam mu bejsbolówkę.
-
Dawaj. - Mateusz bierze tornister. - Kamienie tu nosisz?
-
Książki, strój na wuef i piórnik. Zagramy na kompu
terze?
-
Dziś nie. Szymek, przebieraj szybko tymi nogami! - po
ganiam.
Szczerbul zatrzymuje się.
-
Będę grzeczny.
-
Szymek!
-
Weźcie mnie ze sobą. - Patrzy na nas błagalnie. - Mogę
sam nieść tornister.
- Daj spokój. - Biorę go za rękę.
- Nie! Chcę iść z wami.
Udusić go teraz czy w domu?
- Czy ja ci siedzę na głowie, jak przychodzą twoi kum
ple?
Mały wyrywa rękę. Bez słowa rusza przed siebie. I nagle
zaczyna biec.
- Poczekaj! Poczekaj!
- Bez łaski! - odpowiada, nie zatrzymując się. - Wypchaj
cie się.
Dobiegamy do niego jednocześnie.
Na policzkach wielkie łzy i usta w podkowę.
- Szymek - przesuwam dłonią po mokrym policzku - nie
można tak.
- Nic od ciebie nie chcę - mówi hardo. - Idziemy?
Patrzę na milczącego Mateusza.
Co robić?
Iść na randkę ze szczerbulcem? Ale wtedy to nie jest rand-
ka. Zostawić go w domu, tak jak planowałam, i mieć wyrzuty
sumienia?
Boże, ależ on jest smutny!
Kiwam na Mateusza i odchodzimy parę kroków od Małego.
-
Mateusz - szepczę. - Nie wiem, co robić. To jeszcze fąfel.
-
Niech idzie z nami. To dla niego ważne.
-
Przepraszam.
- Nie przepraszaj. I nie denerwuj się. Następnym razem
będziemy sami.
Leciutko uśmiecham się.
-
Naprawdę?
-
Mhm. I zadzwoń, że będziecie później. - Podaje mi ko
mórkę.
-
Idziesz z nami, wiesz?! - wołam do szczerbulca, który nie
spuszcza z nas wzroku.
- Oj, Ola! Naprawdę? A gdzie? - Podbiega do nas.
Policzki jeszcze mokre, ale usta rozciągnięte w uśmiechu.
Aż serce topnieje na ten widok.
- Zaraz coś ustalimy. - Mateusz wyciera Małemu twarz. -
Olka, szkoda czasu.
Dzwonię do domu. Nikt nie odbiera. Kuka jeszcze na zbiór-
ce, ojciec w pracy. Dzwonię na komórkę.
-
Tato, tu Olka. Jestem z Szymkiem. Będziemy później.
-
To znaczy kiedy?
-
Nie wiem, może koło siódmej... Poczekaj chwilę... - Po
chylam się w stronę szczerbula, który ciągnie mnie za rękę. -
Tak, z tatą... Mały chce ci coś powiedzieć.
l 114
- Tatuś? To ja, Szymek. Wiesz co? Idę z Olą i Mateuszem
na randkę...
Słyszę, jak ojciec wybucha śmiechem. Szymek cmoka do
telefonu i wyłącza się.
-
Idziemy na przystanek. - Mateusz też się śmieje. - Mam
superplan. - Zarzuca tornister na ramię.
-
Powiedz, powiedz - prosi Szymek.
-
Niespodzianka.
Mały łapie Mateusza za rękę. Cały jaśnieje. Naraz
Mateusz pochyla się w moją stronę. Zanim zdążę się
zaczerwienić, całuje mnie w usta.
- Jesteś wspaniała - mówi cicho. - Najwspanialsza.
Moja trzyosobowa randka odbyła się w Płazie. Mateusz wziął
nas na trójwymiarowy film o życiu w morzu. Niesamowite
wrażenie. Szymek co chwila wyciągał ręce i próbował łapać
ryby. A ja, gdy rekin machnął ogonem, pisnęłam i wcisnęłam
się w róg fotela. Potem byliśmy w McDonal-dzie na
spóźnionym obiedzie. Szymek jadł i jadł, jakbyśmy go głodzili
od miesięcy.
Mateusz odprowadził nas pod dom i kiedy Szymek zniknął za
drzwiami, przytulił mnie mocno do siebie i pocałował.
„Zadzwonię. Dziękuję", powiedział i znowu mnie pocałował.
Dziwna ta randka. Z młodszym bratem.
Ciekawe, który chłopak zgodziłby się na zabranie szczer-
bulca. Mateusz jest inny niż chłopcy, których znam. Choć
metrykowo do nich podobny, wewnętrznie bardziej dojrzały.
Zaimponował mi dziś. Teraz, podśpiewując, fruwam po
domu. W ciągu godziny posprzątałam, nastawiłam pranie i
zrobiłam cały ogrom drobnych czynności, które w efekcie
stworzyły obraz domu nie tak znowu bardzo zaniedbanego.
Ojciec w wannie, a Szymek ciągle marudzi nad lekcjami.
I też sobie podśpiewuje.
l 115
Postanawiani porozmawiać z Kuka. Jest w nie-pokoju
Mamy.
Siedzi w zielonym kątku (dostała od ciotki i mamy Kacpra
jakieś chabaziaki). Obok niej na podłodze prosiakowaty, kwa-
dratowy zeszyt.
Na kilometr pachnie pamiętnikiem.
- Od kiedy piszesz? - pytam zdumiona.
Nigdy bym jej o to nie podejrzewała. Ona, taka racjonalna
i przyziemna!
-
Od czterech lat - odpowiada spokojnie.
-
Nie wiedziałam.
-
Bo o takich rzeczach się nie trąbi - parska pogardliwie.
Milkniemy.
Prosiakowaty zeszyt intryguje.
- Kaśka... - Patrzy na mnie ze zdumieniem, bo bardzo rzad
ko tak się do niej zwracam. - O ostatnich dniach już napisałaś?
Przygląda mi się bez słowa. Ma niesymetryczne brwi -
prawa jest wyżej - tak jak u Mamy. Wytrzymuję spojrzenie.
Sięga po pamiętnik. Otwiera.
- „Wszystko na mojej głowie. Szkoła, dom, Szymek, obiady.
Ani chwilki dla siebie..." Dalej?
-Tak.
- OK. „Olka znowu wszystko olewa. Zachowuje się idio
tycznie. Wcale nie jak starsza siostra. Nie można na niej pole-
gać..."
Łup! Jak obuchem w głowę. Tego się nie spodziewałam.
Sadziłam, że usłyszę hymny pochwalne nad Kasią, jej dzielno-
ś
cią, zaradnością, a tu...
- Obrazisz się? - pyta buńczucznie.
-
Nie - mówię przez ściśnięte gardło.
Kuka zagryza wargi. Stuka w pamiętnik.
-
Coś tu jeszcze mam...
-No?
- „Przecież nie tylko ona straciła mamę" - czyta ledwie
dosłyszalnie. - Koniec. Jeszcze napiszę o ości - dorzuca nor
malnym tonem.
Gonitwa myśli, suchość w ustach, pragnienie powiedzenia
l 116
kilku słów wyjaśnienia, może jakiś miły gest i obawa, że mnie
wyśmieje.
Jak się zachować?
Mam świadomość niepowtarzalności tych chwil. Teraz ruch
należy do mnie.
-
Nie mogę sobie z niczym poradzić - mówię cicho.
-
Co ty powiesz? - kpi.
Ź
le zaczęłam. Nie tędy droga.
- Co dla ciebie jest najgorsze? - pytam.
Bure oczy patrzą na mnie ze zdumieniem. Jak nic zaraz
wyrzuci mnie z pokoju.
-
Najgorsze?
-
Mhm.
Oplata ramionami kolana. Ja też tak siedzę! Pierwszy raz
to zauważam.
Ile rzeczy w takim razie mi umyka?
A ile umknęło?
- Najgorsze jest to - ma ciemny głos, jeszcze takiego u niej
nie słyszałam - że...
- No? - staram się jej pomóc.
- Że nigdy nie będzie jej przy mnie w najważniejszych chwi
lach życia. Gimnazjum, matura, randki. Moje dzieci nie będą
znały babci.
Dwunastoletnia smarkata myśli o takich rzeczach?
W nie-pokoju Mamy jest cicho. Kuka czeka na to, co po-
wiem. Mam pustkę w głowie. Potrzebne są jakieś mądre sło-
wa pocieszenia. A ja takich nie potrafię teraz znaleźć.
A może Kuce wcale nie zależy na ich usłyszeniu?!
I tak ma pewnie dość zapewniania, że „będzie lepiej" i „trze-
ba czasu, trochę czasu".
- Wiesz co? - zaczynam zdecydowanie, ale pewność mnie
opuszcza. A na dodatek Kuka nie odrywa spojrzenia od moich
warg. - Wiesz, Ku... Kaśka... Lubię cię.
Cisza.
Długa.
- Ja też cię lubię - mówi zachrypniętym głosem - ale cza
sami mnie nieziemsko wpieprzasz.
Cała Kuka!
- Ty mnie też - odpowiadam zgodnie z prawdą i usta układają
mi się w uśmiech. Odwzajemnia uśmiech. Najważniejsze
zostało powiedziane. Nie zmarnowałyśmy tego dnia.
„Jesteś wspaniała. Najwspanialsza".
- Olka! - woła Mama od progu. - Jeste
ś
?
- Jestem - odkrzykuj
ę
leniwie z góry.
Kuki jeszcze nie ma, wi
ę
c korzystam z wolno
ś
ci. Tapczan, pu-
chaty koc, czekolada, cisza i ksi
ąż
ka.
- Córeczko, nastaw mi kaw
ę
. Zaraz musz
ę
wyj
ść
.
- Kolejna wa
ż
na konferencja? - Zbiegam ju
ż
po schodach.
Na podłodze w kuchni le
żą
białe reklamówki. Z jednej wystaj
ą
pory, druga pachnie pieczonym kurczakiem.
- Ta jest bardzo wa
ż
na. - Mama wchodzi do kuchni.
Pachnie „Thru". Lubi
ę
ten zapach, cho
ć
z pocz
ą
tku wydawał
mi si
ę
nieco duszny. Grafitowa spódnica, czarny bli
ź
niak, na szyi
srebrny ła
ń
cuszek, a na nim mleczny bursztyn, który tata kupił
w Krynicy Morskiej. Jasne, krótkie włosy z baleja
ż
em, zm
ę
czone
bure oczy i szeroki u
ś
miech.
- O ka
ż
dej tak mówisz.
- Tak uwa
ż
a pani dyrektor. Nawet urwana noga nie byłaby
usprawiedliwieniem mojej nieobecno
ś
ci.
Nalewam wod
ę
do ekspresu, sypi
ę
kaw
ę
, wciskam guzik.
Mama w tym czasie rozpakowuje torby.
- Gdzie Szymek?
- U Kacpra - odpowiadam. - A Kuka ma zbiórk
ę
. - Uprzedzam
kolejne pytanie.
- Uff... Nie wiem, w co wło
ż
y
ć
r
ę
ce. Obiad nie zrobiony, trze
ba nastawi
ć
pralk
ę
, posprz
ą
ta
ć
. Pi
ęć
minut dla mnie. - Siada przy
stole.
118
Ekspres ju
ż
dawno wypluł kaw
ę
. Przelewam j
ą
do czarnej fili-
ż
anki i podaj
ę
Mamie.
-
Jednak dzieci to nie tylko kłopoty - u
ś
miecha si
ę
.
Siadam naprzeciwko i przysuwam do siebie miseczk
ę
z orze
chami nerkowca. Mama pije pospiesznie, raz czy dwa si
ę
ga do
miseczki.
- Zrobi
ę
obiad. Nie przejmuj si
ę
.
- Ugotuj ry
ż
, tylko przypilnuj. Ostatnio wyszedł ci z niego klaj-
ster. Kurczaka podgrzej. Surówki pewnie ju
ż
nie zd
ąż
ysz zrobi
ć
.
Aha, w lodówce jest zupa. Zagotuj i przypraw. Co jeszcze? Nasta
wi
ę
pranie. Wyjmij potem, dobrze?
Zgrzyta klucz.
- Wróciłam! - woła Kuka. - Jest obiad? Strasznie zgłod
niałam.
- To nie knajpa! - wrzeszcz
ę
.
- Odwal si
ę
! O, Mama! Nie wiedziałam,
ż
e ju
ż
jeste
ś
- mówi
speszona. - Dzie
ń
dobry.
Mama odstawia fili
ż
ank
ę
do zlewu.
- Dzie
ń
dobry, kochanie. Umyj r
ę
ce, przebierz si
ę
i zrób su
rówk
ę
z marchewki, dobrze?
Kuka, wygl
ą
daj
ą
ca idiotycznie w tym swoim szarym mundur-
ku, krzywi si
ę
.
- Mam lekcje.
- Wiem.
- A Olka by nie mogła zrobi
ć
?
- Ja te
ż
chodz
ę
do szkoły! - Patrz
ę
z nienawi
ś
ci
ą
na młodsz
ą
,
która da sobie wypru
ć
ż
yły, je
ś
li trzeba zrobi
ć
co
ś
dla swej uko
chanej dru
ż
yny, ale palcem nie kiwnie dla nas.
Jak nic zaraz wybuchnie awantura. Potem si
ę
na siebie obra-
zimy na kilka dni i wszystko b
ę
dzie normalnie.
- Ka
ś
ka robi surówk
ę
, Olka to, co wcze
ś
niej mówiłam. - Mama
podnosi głos. - Zaraz wychodz
ę
. Nie wiem, kiedy wróc
ę
. Potem
poprawiam kartkówki, a pó
ź
niej zajmuj
ę
si
ę
domem. Jakie
ś
ewen
tualne uwagi? Za
ż
alenia? - Patrzy surowo na Kuk
ę
.
- Nie - burczy Młoda. Wyra
ź
nie spuszcza z tonu. - Przebior
ę
si
ę
. - Idzie na gór
ę
.
Mama znika w pralni, ja skubi
ę
orzeszki. Zupa ju
ż
si
ę
grzeje.
119
Do kuchni wchodzi Kuka. Obra
ż
ona. Jej sprawa. Mama jest ju
ż
koło wieszaka. Palcami przeczesuje włosy. Zakłada płaszcz, jak
zwykle szuka szalika, r
ę
kawiczek i kluczy.
- Spotkamy si
ę
wieczorem. Pa! - Wychodzi, a my z Kuka za-
czynamy si
ę
straszliwie kłóci
ć
.
Tamtego dnia po raz ostatni widziałam Mamę.
* * *
dwudziestego szóstego, sobota
Rano, zaraz po obudzeniu, czuję dziwną wilgoć na udach.
Okres! Dwa tygodnie przed czasem. Miło zaczął się dzień, nie
ma co. Ja do wanny, a majtki i piżama do miedniczki z vani-
shem.
Zła na cały świat zaglądam do szafki. Na dolnych półkach
ręczniki, wyżej mydła, pasty, szampony (ojciec kupuje to
wszystko w Makro, zgrzewkami), suszarka i podpaski. Nie ma
podpasek! Są tylko dwa puste opakowania po nich. Nie ma
nawet kawałeczka waty.
To sprawka Młodej.
Zawijam się ręcznikiem i drobiąc, przemieszczam do nie--
pokoju Mamy. Kuka słodko śpi. Jedną ręką przytrzymuję ręcz-
nik, a drugą szarpię Młodą za ramię.
Bure oczy patrzą na mnie ze złością.
-
Ś
pię. Czego?
-
Gdzie podpaski?
-
Potrzebowałam.
Teraz jako starsza siostra powinnam jej powiedzieć, że sta-
ła się kobietą, pogratulować, spytać kiedy miała pierwszą mie-
siączkę, czy ją boli, ble, ble, ble.
Ale jak mam o tym myśleć, gdy znowu czuję na udzie cie-
pły strumyczek?
- Bierz tyłek w troki i leć do Unimarketu. Kup dwie paczki
ze skrzydełkami.
Kuka ziewa.
120
-
Daj żyć. - Naciąga kołdrę na głowę. - W szafce widziałam
stosy chusteczek.
-
Nie chcę chusteczek! Leć do sklepu!
-
W plecaku powinnam mieć jeszcze jedną podpaskę. Sama
sobie leć. - Odwraca się do ściany.
Znajduję plecak, a w nim podpaskę. Jestem wściekła i jed-
nocześnie rozżalona. Jak mogła się tak wrednie zachować?
Gdzie solidarność kobieca? I co? Przejść nad tym do porządku
dziennego? Jedno jest pewne. Takiego świństwa nie puszczę
jej płazem.
Wychodzę do Unimarketu. Pustki, ziewające kasjerki. Ro-
bię zakupy na dziś i na jutrzejszy obiad.
Oby tylko przy kasie nie okazało się, że mam za mało pie-
niędzy.
Raz już mnie to spotkało.
Rumieńce, spocone dłonie, gorączkowe przeszukiwanie
kieszeni, za mną kolejka, próba przekonania młodej kasjerki,
ż
e mieszkam w pobliżu sklepu, że zaraz doniosę brakującą
resztę, i solenne obiecywanie sobie, że już nigdy więcej takiego
wstydu.
Obładowana siatami wracam do domu. Szymek jest na
górze, sądząc z odgłosów, gra na komputerze. Ojciec chyba
jeszcze śpi. W kuchni Kukuśka zajada płatki z mlekiem.
Wykładam zakupy do szafek i lodówki. Kuka nie kwapi się
do pomocy. Znowu czyta którąś z tych durnych gazet.
-
Co na obiad? - pyta.
-
To, co ugotujesz - odpowiadam bez namysłu.
-
Ż
artujesz? - Prawa brew podniesiona - Nie mam czasu.
Zaraz siadam do lekcji, potem idę do Magdy.
-
Wszystko kupiłam. Aha, są frytki - mówię spokojnie.
-
Ogłuchłaś?
-
W lodówce masz buraczki.
-
Nie słuchasz mnie! - wybucha. - Gówno obchodzą mnie
buraczki i frytki!
- Katarzyna! - mówi cicho ojciec. Stoi oparty o framugę. -
Do swojego pokoju!
Kuka z bladą twarzą wychodzi z kuchni.
-
Aleksandra! Co się dzieje?
-
Słyszałeś.
Te awantury z Kuka wpędzą mnie do grobu. Ojciec wyglą-
da jak zbity pies. Nie mam siły na rozładowywanie sytuacji,
tłumaczenie, że Kuka wstała lewą nogą, że wszystko będzie
dobrze, że to jej kolejny zły dzień.
- Porozmawiam z nią.
O nie! Ostatnio po takim „porozmawiam z nią", dowiedzia-
łam się, że Kasia musi się uczyć. Teraz pewnie usłyszę, że jest
przemęczona i podenerwowana.
No i że dalej musi się uczyć.
-
Kuka ma czas na wszystko, tylko nie na dom. Zostałam
jej służącą. Szymek bardziej mi pomaga.
-
Przesadzasz. Jesteś zdenerwowana. O! Przecież wczoraj
kupiła chleb.
Biorę głęboki wdech.
-
Przestaję gotować obiady. - Patrzę ojcu prosto w oczy.
-
Co? Jak to?
-
Normalnie! Nie widzisz mojej pracy. Ani tego, że ja też
mam szkołę. Widzisz tylko, że Kuka przyniosła chleb. - Wymi
jam ojca i biegnę do córusiowego.
Pod koc, pod poduszkę.
Tylko wcześniej wezmę sobie pół tej tabletki na spanie.
-
Ola, to ja.
-
Cześć - odpowiadam i przenoszę się z telefonem do pral
ni. Tutaj mam pewność, że nikt nam nie przeszkodzi.
-
Co u ciebie?
-
W normie.
-
Jesteśmy w Warszawie. Takie rodzinne sprawy. Nie spo
tkamy się jutro. Przepraszam. Rano wyjechaliśmy. Nagła de
cyzja ojca. Jesteś tam?
-
Jestem.
A tak się cieszyłam! Nawet zrobiłam sobie hennę!
- Zadzwonię, jak wrócę.
l 122
-
Dobrze.
-
Nie gniewaj się. Naprawdę wolałbym być z tobą niż tutaj.
Kończę.
-
Cześć.
-
Myśl o mnie ciepło.
Myślę. Aż za ciepło.
dwudziestego siódmego, niedziela
Głowa boli mnie i boli. Wypiłam już kawę, po której zro-
biło mi się niedobrze, zjadłam dwa apapy. Nic. Żadnej po-
prawy. Marzę o łóżku.
Dzień trwa i trwa.
Mateusz dzwonił dwa razy.
Będzie w Krakowie dziś w nocy. Jutro się odezwie.
Teraz robię kolację. Jednocześnie układam plan na na-
stępny dzień, kontrolnie zerkam na Szymka, jak tam jego
rysunek.
Chcę wyrzucić resztki białego sera (co za smród!), ale szaf-
ka pod zlewem okazuje się pusta.
-
Gdzie kubeł? - krzyczę.
-
Kasia poszła - odpowiada tata sprzed telewizora. - Wzię
ła butelki.
Niedaleko nas, na terenie miasteczka studenckiego, stoją
kosze do segregacji odpadów. Od pewnego czasu Młoda wręcz
chorobliwie zbiera plastiki i papier.
Zwariowała? Przecież jest po kąpieli (ostatnio kąpie się
o idiotycznych porach). Kręciła się w kuchni, kiedy myłam
naczynia. Liczę w myślach... jakieś dwadzieścia minut temu.
Do ulicy i do koszy tyle, co rzut zdechłym kotem. Wszystko
powinno zamknąć się w pięciu minutach.
A jak coś jej się stało? Jak ją potrącił samochód? Parę dni
temu na przejściu zginął rowerzysta. Blada wchodzę do duże-
go pokoju.
- Idę po Kukę. - Głos mi się trzęsie. - Za długo jej nie
ma - dodaję, widząc pytające spojrzenie ojca.
- Zostań! - rozkazuje i już go nie ma.
Boże! Żeby tylko nic się jej nie stało! Biegam od drzwi do
okna w kuchni. Czemu tak długo ich nie ma! Są! Ojciec i Ku-
ka. Już w ogródku.
Wchodzą.
On wściekły, ona blada i wystraszona.
- Panienka sobie urządza schadzki z kawalerem. Za śmiet
nikiem!!! Gówniara! Szczeniara! Co ty sobie wyobrażasz? Nogi
z tyłka powyrywam!
Patrzę na Kukę. Ona się wymalowała. Ale jak koszmarnie!
Wygląda jak nastoletnia zdzira.
Ma przekichane. Malowanie się smarkul działa na ojca ni-
czym płachta na byka. Ile razy widzi w telewizji małolatę z ma-
kijażem, nie obywa się bez komentarza, z którego wynika, że to
przyszła puszczalska.
Krzyki zwabiają Szymka. Zbiega po schodach i staje obok
mnie.
- Wiesz, która godzina? - huczy ojciec nadal. - Dziesiąta
dziesięć - wymownie stuka palcem w zegarek - a ty po nocy
na randkę uciekasz. Co tak patrzysz? Co to za chłopak? Mów!
Znam Kukę.
Uparła się i choćby ją teraz kołem łamali, nie odezwie się ani
słówkiem. Znam ojca.
Zaraz wybuchnie i ukochana córeczka jak nic dostanie
w tyłek.
Głupia smarkula. Niech teraz sama wypije piwo, którego
nawarzyła.
-
Pytam po raz ostatni. - Ojciec już nie krzyczy, tylko mówi
cicho, co zwiastuje, że zaraz będzie katastrofa. - Co to za chło
pak, smarkulo jedna? Czemu w ogóle tak późno poszłaś?
-
Wysłałam Kukę ze śmieciami - odzywam się niespodzie
wanie sama dla siebie.
-
Po kąpieli? - Przenosi na mnie ciężkie spojrzenie, a ja
jestem zdumiona. Jednak coś tam do niego dociera poza „Wia
domościami".
- Bo z kosza tak cuchnęło, że się nie dało wytrzymać.
| 124
- Co to za chłopak?! Odpowiadaj, do jasnej cholery! I... - na
moment dosłownie traci głos - coś ty z sobą zrobiła? Jak ty
wyglądasz? Jak dziwka! Szlaban na miesiąc na wychodzenie
z domu, kieszonkowe obcinam na dwa. Zakaz telewizji na
miesiąc.
Kuka, na szczęście, już nie jest taka blada. Drżą jej usta,
ale oślica nie kwapi się do mówienia. Sama sobie kopie grób.
Tata patrzy na nią z rosnącym smutkiem. Chyba znam jego
myśli. Ta uparcie milcząca, krnąbrna, wymalowana smarkula
ma być jego Kasią?
Kasiunią, dla której zawsze miał najwięcej serca, czasu
i cierpliwości? Z którą rozumiał się bez słów?
„Kasiuńka tatusiuńka".
Gdy byłam młodsza, mniej więcej w takim wieku jak Kuka
teraz, bolało mnie bardzo, że gdy tata myśli „dzieci", to za-
wsze jakoś tak najpierw myśli mu się Kasia.
Z czasem przebolałam, że z naszej trójki tatę najbardziej
ciągnie do Kuki. Stało się to wtedy, gdy uzmysłowiłam sobie,
ż
e z rodziców bardziej kocham Mamę, a i rodzeństwa nie ob-
darzam taką samą miłością.
A Mama?
Jej serce najbardziej wyrywało się w kierunku Szymka.
Najmłodszy, zagrożona ciąża, długo inkubator z racji wcze-
ś
niactwa.
Tata idzie na górę.
- Jak się całowałaś, to była randka - odzywa się niespo
dziewanie Szymek.- Tyle że co to za randka w śmietniku -
chichocze.
Kuka tupie, a potem wbiega na piętro. I trzaska drzwiami.
- Pakuj tornister - mówię.
Szymek znika u siebie, a ja bez zastanowienia i bez puka-
nia wchodzę do nie-pokoju Mamy.
Kuka ryczy. Makijaż na policzkach, usta w podkowę. Wy-
gląda przekomicznie. Jeśli teraz wybuchnę śmiechem, nie za-
pomni mi tego do końca życia.
Ale jeżeli jeszcze nie wyrzuciła mnie z pokoju, to znaczy, że
moja obecność jest jej potrzebna.
- Jak tam? - zagajam.
Pytanie jest, oględnie mówiąc, szerokie niczym rzeka. Może
dotyczyć wszystkiego. Od Młodej zależy, z jakiej „dziedziny"
odpowie.
-Źle.
Kontakt nawiązany.
Tyle że odpowiedź podobna do pytania. Nadal mnie nie
wyrzuca.
- Może się umyj, co?
Przypada do biurka i z szuflady wyciąga Mamy lusterko.
-
Jak ja wyglądam! Koszmar! - zawodzi.
-
Kuka, co ci strzeliło do głowy? - ryzykuję - Nie ma bar
dziej romantycznych miejsc niż miasteczkowy śmietnik?
Wierzchem dłoni przeciera policzki. Makijaż ma już na
uszach.
- Daj mi spokój - mówi buńczucznie.
- Nie zgrywaj się. Przecież musisz z kimś pogadać, nie?
Wlepia we mnie te swoje bure ślepia i patrzy, patrzy. Bez
jednego słowa. Już chcę iść do siebie, bo szkoda mi czasu, gdy
naraz przeciągle wzdycha.
-
Nie umawiam się... tam - mówi ledwo dosłyszalnie. - Gdy
idzie, to wtedy tam lecę... - Nic nie rozumiem. Czy ona zna
tylko tyle słów, co nasz dwuletni kuzyn Hubert?
-
Skąd wiesz, że idzie? - pytam cierpliwie.
-
Widzę przez okno. On chodzi z psem. Zawsze tą samą
trasą.
Pomału układa mi się to w całość. Brakuje jeszcze najważ-
niejszego elementu.
- Kto to jest?
^ - P i o t r .
Piotr? Nie ma tu takiego. Nasi sąsiedzi, i ci bliżsi, i dalsi,
są raczej wiekowi. Piotr? Zaraz, zaraz. Dom na końcu ulicy,
ruchliwy foksterier. Już wiem!
-
Ale on jest starszy ode mnie! - wołam ze zgrozą.
-
No to co? Tylko dwa lata.
-
Kuka!
-
Co Kuka? Co Kuka? Wcale nie wyglądam na swój wiek! -
l 126
Chcę powiedzieć, że wygląda na znacznie młodszą, niż wska-
zywałaby metryka, ale nie dopuszcza mnie do głosu. - Anka
mówi, że dałaby mi piętnaście, ajak się wymaluję, to...
- To jesteś wymalowaną dwunastolatką - mówię twardo. -
I do tego źle wymalowaną. Oczu nie masz? Przeglądasz na
okrągło te swoje gazety i co? Z taką maską na randkę? Twoje
szczęście, że przy śmietniku było ciemno.
Kuka znowu beczy. W tej chwili bardzo przypomina Szymka.
-
Co wy tam robicie? - pytam.
-
Rozmawiamy. - Ożywia się.
-
Ooo...
-
Wiesz, co dziś powiedział? „Hej..."
- Aż tyle?
Uszczęśliwiona przytakuje.
-
Powiedziałby jeszcze więcej, ale akurat przyszedł oj
ciec. - Ojciec? Ona zawsze mówi tata lub tatuś. - A wczoraj
to powiedział: „Nie za bardzo cię starzy wykorzystują?".
-
Czegoś nie rozumiem. Piętnaście minut mówił „hej"?
-
Zobaczyłam go z psem już na skwerku. Jak zawsze. No
to wyszłam z domu. Ale on po drodze kogoś spotkał i z nim
gadał...
- A ty tkwiłaś przy śmietniku.
Takiej Kukuśki nie znam. Nawet nie przypuszczałam, że
istnieje. Naiwna aż do bólu, zagubiona. Nie-Kukuśka.
Nieracjonalna, niepraktyczna.
-
Długo to już trwa?
-
Spotykamy się reguralnie od tygodnia.
„Spotykamy"! „Reguralnie"!
Idiotka.
Zaraz wybuchnę śmiechem.
- Umyj się.
Idę do kuchni.
Szymek i tata kończą kolację. Ojciec się sprężył i zrobił
jajecznicę z pomidorami i z serem.
- I co? - pyta tata.
- OK. Szymek, skończyłeś? To spać.
l 127
-
A muszę się dziś cały myć?
-
Ręce, buzię, zęby.
Szczęśliwy szczerbul znika w łazience. Siadam naprzeciw-
ko ojca.
-
Tato, nic złego się nie dzieje.
-
A to siksa! Z tobą tak nie było.
-
Teraz też nic nie ma. Wszystko w normie. Idę do lekcji.
-
A w szkole w porządku?
Koniec roku za pasem, mam najgorsze oceny w klasie.
Wychowawczyni się czepia. Że ojciec jeszcze się do niej nie
zgłosił (powiedziałam, że wyjechał za granicę), że się wcale nie
uczę, że nie wiadomo, czy z takimi ocenami przejdę do następ-
nej klasy.
Majka od paru tygodni też mi truje, że mam się uczyć.
Ale na tak mimochodem rzucone pytanie, może być tylko
jedna odpowiedź.
- W porządku.
trzydziestego, środa
Zaczynają się trudne dni dla Młodej.
Ojciec sprawdza ją dosłownie na każdym kroku.
Gdzie była, z kim, o której skończyła lekcje. Ma absur-
dalny zakaz wyrzucania śmieci, co w efekcie mnie obarcza
pamiętaniem o tym, żeby kosz był pusty (Szymek nie nosi,
bo zawsze mu się coś wysypie i mam tylko dodatkowe sprzą-
tanie).
Kuka udaje, że ma to wszystko w nosie.
Nie/ogląda TV - bo nie lubi.
NJ£ sobie nie kupuje - bo nie ma ochoty.
Poza szkołą, zbiórkami i angielskim nigdzie nie chodzi -
bo jej się nie chce.
Jest mi jej żal, ale nie powiem tego głośno za żadne skarby
ś
wiata.
Taty też mi żal.
Chyba nie wie, jak się zachować. W końcu Kuka nie popeł-
I 128
niła żadnego przestępstwa. Przesadził. No, ale jemu nie wypa-
da cofać swych słów. I kółko się zamyka.
Atmosfera w domu napięta. Szymek jest cichy, nie wygłu-
pia się po swojemu. Każdy każdemu schodzi z drogi.
Już trzy dni tak kiśniemy.
Kupuję dziś lody i czekoladki, żeby cokolwiek nam życie
umilić. Młoda beznamiętnie pożera swój przydział i ponownie
kryje się w nie-pokoju Mamy.
- Przestaję się wami zajmować! - wściekam się. - Mam
dosyć wszystkiego.
Strzelają drzwi u Szymka. Szczerbul biegnie po schodach.
- Wołałaś mnie? - uśmiecha się szeroko.
Aniołek z brudnymi palcami od atramentu (pierwszaki już
nie piszą ołówkiem, tylko piórem) i łopatami zamiast jedynek.
Zaczynam śmiać się nieco histerycznie. Szymek patrzy na
mnie trochę niepewnie, ale po chwili chichocze.
- Nie porysuj zębami podłogi - mówię, a on się obraża.
Zapomniałam, że ostatnio jest drażliwy na punkcie łopat.
Szczęka klucz w zamku i wchodzi tata. Przystojny, wysoki.
Ciemna marynarka, elegancki krawat. A teraz jeszcze te sre-
brzyste skronie.
On na pewno podoba się kobietom!
W jednej chwili uśmiech mi gaśnie.
Nowa żona?
Macocha?
Ona zamiast Mamy?
-
Cześć. Kaśka już jest?
-
Pewnie! - Szymek podskakuje i zawisa ojcu na szyi.
-
Co z obiadem? - pyta ojciec i łaskocze Małego, który prze
ciągle piszczy.
-
Nie wiem - odpowiadam drętwo. - Spytaj Kukę.
-
Jeszcze nie zmądrzałaś?
-Nie.
-
Katarzyna! Katarzyna!
Przychodzi nabzdyczona Kuka.
-
Jest obiad?
-Tak.
Kuka serwuje nam jarzynową z mrożonki. Już gotują się
pierogi z mrożonki, a w dzbanku jest kompot z mrożonki. Jemy.
To znaczy ojciec udaje, że je, ale wyraźnie mu nie smakuje,
a Kuka i Szymek tylko grzebią w talerzach. Trudno im się
dziwić. Przecież wcześniej były lody i czekoladki.
- Jutro jedziecie do ciotki Marysi - odzywa się naraz tata. -
Wracacie w niedzielę.
To Jedziecie" i „wracacie" odnosi się do Szymka i Kuki. Ja
na pewno nie jadę. Ciotka Marysia, Rabka.
Cztery dni wolnego! Nie chodzę do szkoły, nie gotuję, nie
prasuję, nie sprzątam. Ploty z Majką. Może pójdziemy do kina?
Może zadzwoni Mateusz.
I spotkamy się.
- Super! - cieszy się Szymek. - Ciotka smacznie gotuje.
- A co ze szkołą? - raczy odezwać się Kuka.
Tata łypie na nią.
-
Cieszy mnie twoja pilność. Nic się nie martw. Napiszę
wam usprawiedliwienia.
-
To jakieś wakacje? - pyta Szymek.
- Potrzebny wam odpoczynek. Chociaż parę dni.
Rozumiem. Rabka to sposób na przerwanie tej niezręcznej
sytuacji, która zaistniała - z Kuka zrzuconą z piedestału uko-
chanej córki.
- Nie jadę - mówi twardo Młoda. - Nie mogę.
- A co? Kolejna romantyczna randka ze śmietnikowym
Romeo?
Cios poniżej pasa. Ale nie znajduję w sobie odwagi, żeby to
powiedzieć głośno.
Kuka nadyma się i milknie.
Wie, że zanudzi się u ciotki. Ciotka nie pozwala jej nigdzie
samej chodzić (bo jest za nią odpowiedzialna), a spacery z ciot-
ką to coś, czego nie życzę największemu wrogowi. Sklepy, wi-
zyty u kumoszek („Poznasz moją przyjaciółkę. Bardzo miła
pani. Mówiłam jej o tobie").
Za to Szymek gada jak najęty. O ciotkowym Jaśku, o Pi-
ce, która na niego nie szczeka i o oscypkach. Aż jaśnieje z ra-
dości.
130
-
Zaległości w szkole nadrobicie, przyda wam się odmiana. -
Tata odsuwa talerz.
-
Ale Ola też jedzie? - pyta Mały.
-
Nie jadę - mówię szybko - odsprzątam. Poukładam w sza
fach. Pranie w pralni kiśnie, trzeba umyć podłogi.
I będę czekała na telefon od Mateusza. Ale tego nie po-
wiem.
- Zostanę i pomogę - odzywa się Kuka. - Niech jedzie tylko
Szymek. Pomogę Oli! - powtarza. - We dwie zrobimy więcej.
- Szkoda, że nie pomyślałaś o tym wcześniej. - Ojciec pa
trzy na nią zimno. - Dobrze, że mi się przypomniało. Pojutrze
ma przyjść jakaś kobieta do sprzątania. Wyjazd jutro rano,
o ósmej. Zawiozę was, a potem wracam do pracy. Co z drugim?
CZERWIEC
drugiego, sobota
Wyjechali.
Szymek dzwoni codziennie, Kuka nadal obrażona. W do-
mu cicho, spokojnie i bałaganiasto jak było. Teraz posprzątam,
potem młodsi przyjadą i wszystko wróci do stanu codzienne-
go, czyli chaosu.
Postanowiłam wolny czas poświęcić sobie. Spokojne posił-
ki, miłe chwile z książką i z magnetowidem.
Zastanawiałam się, czy zająć się odrabianiem zaległości
w szkole, ale zrezygnowałam nawet z chodzenia do niej.
Ojciec wychodzi rano, śpię do dziesiątej albo i dłużej. Po-
tem leniuchuję. Jestem spokojniejsza. Nie szukam kluczy, port-
fela, kubka z herbatą. Mam też czas zastanowić się nad kilko-
ma sprawami.
Właściwie, to tylko nad jedną.
Mateusz.
Myślę o nim cały czas. Od czasu tamtej randki dzwonił wiele
razy. Ale nie spotkaliśmy się. Tłumaczył, że ma jakieś kłopoty,
ale że pomału wychodzi na prostą.
Smutno.
Za parę minut ma przyjść Majka. Idziemy do kina, a potem
do pubu na piwo. Zrobiłam sobie pachnącą kąpiel. Teraz
w majtkach i staniku biegam po domu, czekając, aż podeschną
mi włosy. Szukam sukienki na ramiączkach. Jest! Tyle że po-
twornie wygnieciona. Może pójdę jednak w dżinsach? Nie. Dziś
jest wyjątkowy dzień. Mam wychodne. Włączam żelazko. No,
teraz sukienka wygląda super.
Pukanie do drzwi. To Majka. Ostatnio dałam jej klucz do
furtki.
Otwieram drzwi.
Mateusz.
A ja w majtkach!!!
Łup! Tak strzelam drzwiami, że o mało nie wylatują z za-
wiasów.
Za co to? Czemu nie mogę spotkać się z nim normalnie?
Albo śmietnik, albo negliż? Pospiesznie wciągam na siebie
dżinsy i sweter taty leżący na kanapie.
Delikatne pukanie.
Co teraz? Otworzyć?
Pukanie staje się coraz bardziej natarczywe.
Przecież na plaży czy na basenie też się chodzi w majtkach!
Otwieram.
- Cześć - uśmiecha się.
Niebiesko, rzecz jasna.
Nie stać mnie na to, by cokolwiek z siebie wydusić. Gardło
mam ściśnięte. Gestem zapraszam go do środka. Zamykam
drzwi. Idziemy do dużego pokoju. Siadam w fotelu. On stoi.
- Jesteś na mnie zła? - Źle interpretuje moje milczenie.
Kulę się, bo właśnie uzmysłowiłam sobie, że jestem naj-
głupszą dziewczyną pod słońcem. Jak mogłam tak się zacho-
wać?
Mateusz kuca obok mnie. Bez zastanowienia przykrywam
dłońmi twarz.
Będę tak siedziała do końca świata i o jeden dzień dłużej.
l 132
-
Olka, co z tobą? Naprawdę nie mogłem się z tobą spo
tkać. - Głos mu mrocznieje. - Kiedyś ci wyjaśnię, teraz nie. -
Delikatnie dotyka moich palców. - Powiedz coś.
-
Nie - burczę. Za zasłoną z palców czuję się nieco pewniej.
-
Gniewasz się?
-Nie.
-
To o co chodzi?
O majtki. Ale tego nie powiem za żadne skarby świata. I całe
szczęście, że jak większość facetów, jest mało domyślny.
- Olka, daj spokój - mówi cicho, a ja sztywnieję. - Nic się
nie stało... Rozumiesz?
Z taką siłą kręcę głową, że spada frotka i jeszcze wilgotne
włosy zasłaniają mi twarz.
Nagle, jednym ruchem, odrywa ręce od mojej twarzy i wię-
zi je w swojej dłoni. Drugą podnosi mi brodę. Patrzę na niego,
on na mnie.
Przesuwa palcami po moich wargach.
- Nic się nie stało - powtarza dobitnie. - Przyszedłem spy
tać, czy jeszcze się ze mną umówisz.
Na nogi podrywa mnie pisk. Przypadam do telefonu.
-
Halo?
-
To ja - sapie Majka. - Sorry, ale plany się zmieniły. Nie
możemy dziś się spotkać.
-
Coś się stało?
-
Nie. Wszystko OK. Zadzwonię później. Miłego dnia - rzu
ca niejasno i rozłącza się.
-
To Majka. Miałyśmy iść do kina, ale coś jej wypadło -
mówię, żeby coś powiedzieć.
-
Na co się wybierałyście?
-
Na coś babskiego.
- Pójdziemy? - Podnosi się z klęczek i staje obok mnie.
-Nie.
- Nie daj się prosić.
A czemu nie? Nie o tym marzyłam przez ostatnie dni?
- Olka - znowu klęczy koło mnie - wyjaśnię ci kiedyś
wszystko. Obiecuję. Przez ten cały czas myślałem tylko o to
bie. - Odgarnia mi włosy za ucho. - Wierzysz mi?
razy. Ale nie spotkaliśmy się. Tłumaczył, że ma jakieś kłopoty,
ale że pomału wychodzi na prostą.
Smutno.
Za parę minut ma przyjść Majka. Idziemy do kina, a potem
do pubu na piwo. Zrobiłam sobie pachnącą kąpiel. Teraz
w majtkach i staniku biegam po domu, czekając, aż podeschną
mi włosy. Szukam sukienki na ramiączkach. Jest! Tyle że po-
twornie wygnieciona. Może pójdę jednak w dżinsach? Nie. Dziś
jest wyjątkowy dzień. Mam wychodne. Włączam żelazko. No,
teraz sukienka wygląda super.
Pukanie do drzwi. To Majka. Ostatnio dałam jej klucz do
furtki.
Otwieram drzwi.
Mateusz.
A ja w majtkach!!!
Łup! Tak strzelam drzwiami, że o mało nie wylatują z za-
wiasów.
Za co to? Czemu nie mogę spotkać się z nim normalnie?
Albo śmietnik, albo negliż? Pospiesznie wciągam na siebie
dżinsy i sweter taty leżący na kanapie.
Delikatne pukanie.
Co teraz? Otworzyć?
Pukanie staje się coraz bardziej natarczywe.
Przecież na plaży czy na basenie też się chodzi w majtkach!
Otwieram.
- Cześć - uśmiecha się.
Niebiesko, rzecz jasna.
Nie stać mnie na^o, by cokolwiek z siebie wydusić. Gardło
mam ściśnięte. Gestem zapraszam go do środka. Zamykam
drzwi. Idziemy do dużego pokoju. Siadam w fotelu. On stoi.
- Jesteś na mnie zła? - Źle interpretuje moje milczenie.
Kulę się, bo właśnie uzmysłowiłam sobie, że jestem naj-
głupszą dziewczyną pod słońcem. Jak mogłam tak się zacho-
wać?
Mateusz kuca obok mnie. Bez zastanowienia przykrywam
dłońmi twarz.
Będę tak siedziała do końca świata i o jeden dzień dłużej.
l 132
-
Olka, co z tobą? Naprawdę nie mogłem się z tobą spo
tkać. - Głos mu mrocznieje. - Kiedyś ci wyjaśnię, teraz nie. -
Delikatnie dotyka moich palców. - Powiedz coś.
-
Nie - burczę. Za zasłoną z palców czuję się nieco pewniej.
-
Gniewasz się?
-Nie.
-
To o co chodzi?
O majtki. Ale tego nie powiem za żadne skarby świata. I całe
szczęście, że jak większość facetów, jest mało domyślny.
- Olka, daj spokój - mówi cicho, a ja sztywnieję. - Nic się
nie stało... Rozumiesz?
Z taką siłą kręcę głową, że spada frotka i jeszcze wilgotne
włosy zasłaniają mi twarz.
Nagle, jednym ruchem, odrywa ręce od mojej twarzy i wię-
zi je w swojej dłoni. Drugą podnosi mi brodę. Patrzę na niego,
on na mnie.
Przesuwa palcami po moich wargach.
- Nic się nie stało - powtarza dobitnie. - Przyszedłem spy
tać, czy jeszcze się ze mną umówisz.
Na nogi podrywa mnie pisk. Przypadam do telefonu.
-
Halo?
-
To ja - sapie Majka. - Sorry, ale plany się zmieniły. Nie
możemy dziś się spotkać.
-
Coś się stało?
-
Nie. Wszystko OK. Zadzwonię później. Miłego dnia - rzu
ca niejasno i rozłącza się.
-
To Majka. Miałyśmy iść do kina, ale coś jej wypadło -
mówię, żeby coś powiedzieć.
-
Na co się wybierałyście?
-
Na coś babskiego.
-
Pójdziemy? - Podnosi się z klęczek i staje obok mnie.
-Nie.
-
Nie daj się prosić.
A czemu nie? Nie o tym marzyłam przez ostatnie dni?
- Olka - znowu klęczy koło mnie - wyjaśnię ci kiedyś
wszystko. Obiecuję. Przez ten cały czas myślałem tylko o to
bie. - Odgarnia mi włosy za ucho. - Wierzysz mi?
-
Wierzę. - Kiwam głową.
-
Idziemy? - uśmiecha się niebiesko.
-
Zaraz będę gotowa - mówię już na schodach.
Łazienkowe lustro ukazuje moją szczęśliwą twarz.
Kilkoma ruchami rozczesuję włosy, nakładam na powieki
odrobinę beżowego cienia, a po ustach przeciągam błyszczkiem
Młodej. Jeszcze tylko dwa psiknięcia perfumami.
Muszę zatrzeć wrażenie tego półgolasa.
Spojrzenie w lustro.
Tylko nie ten sweter! I nie dżinsy. Zbiegam do pokoju na
dole, porywam sukienkę, rzucam Mateuszowi przepraszający
uśmiech i wracam na górę. I jak?
Nie! Czuję się jak zdzira.
Pędem wracam do łazienki. Zmywam makijaż.
Jedziemy do Multikina. Mateusz kupuje colę, wielką por-
cję prażonej kukurydzy i zagłębiamy się w miękkich fotelach.
Film jak film. Trochę o miłości, trochę o rozterkach szlachet-
nego bandyty, złamanym sercu głównej bohaterki i o jej psie,
który namiętnie brudzi się farbami.
Pół sali rechocze cienko, pół grubo. Mnie nie jest do śmie-
chu. Kątem oka widzę, że Mateusz kilkakrotnie zerka w moją
stronę. On sam chyba dobrze się bawi.
Nagle w jasnozielonym mieszkaniu pojawia się Meggi (to
ta ze złamanym sercem). Właśnie wróciła z pracy. Dwoma
kopnięciami zrzuca czółenka. Potem rzuca na podłogę żakiet,
spódnicę i w jedwabnej koszulce i takich samych figach przy-
rządza sobie kolację.
Mnie wciska w fotel.
Mateusz pochyla, się w moją stronę.
Zamieram. Co powie?
- Jesteś od niej o niebo zgrabniejsza.
Od tego momentu film robi się zdecydowanie ciekawszy.
Siedzę przy komputerze i układam pasjansa. Ni cho-
lery nie chce wyjść. Ja dla pasjansa czy pasjans dla mnie?
l 134
Klik. Pasjans do okienka. Zobaczę, czy nie ma nic nowego
w poczcie.
Cztery nowe wiadomości. Jedna o skupie zużytych tone-
rów, druga o księgarni, trzecia podpisana przez jakąś „Larę".
To do Kuki. Internetowa przyjaciółka.
Czwarta do mnie. Od Majki. Majka nie lubi elektronicznej
poczty. Rzadko jej używa. Ciekawe, co napisała... Hejka:) Jak
tam randka?:))) Widzialam, jak Mateusz skakal przez ogro-
dzenie. Więc się ulotnilam. Tyrknij.
Pewnie. Ale jak powiem o majtkach, to umrze ze śmiechu.
Dlatego jeszcze nie zadzwoniłam.
trzeciego, niedziela
Przebrnęłam przez Dziennik Bridget Jones, ale przy dru-
giej części padłam.
Dom nawet odsprzątany. Była pani. Podczas odkurzania
rozbiła wazonik stojący na komodzie, opowiedziała o swoim
kocie i obiecała przyjść za dwa tygodnie.
Dziś wracają.
Stęskniłam się za nimi. Ojciec pojechał do Rabki. Powinni
być najpóźniej za godzinę.
Piszczy telefon.
- Olka? - Głos taty brzmi niewyraźnie. - Olka?
-Tak.
-
Będziemy jutro.
-
Co się stało? - krzyczę.
-
Wjechał we mnie taki jeden gówniarz i mam samochód
u mechanika. Blacharza i lakiernika załatwię już w Krakowie.
-
Nic wam nie jest?
-
Przecież mówię, że nie. Błotnik mam uszkodzony. Nocuje
my u Marysi. Będziemy jutro. U ciebie wszystko w porządku?
-Tak.
- Przywieźć ci oscypka?
- Ale białego.
- P a .
135
- P a .
Nic nikomu się nie stało. A ja mam dodatkowy dzień wol-
ności! Hurrra! Wystukuję numer Majki.
-
Zarąbiście - woła, gdy już powiedziałam, z czym dzwo
nię. - Malutka imprezka.
-
Myślałam, że ploty.
-
Imprezka. Od dziewiętnastej. Nic się nie martw. Wszyst
ko załatwię. - Rozłącza się.
Znowu telefon.
-
Masz coś do żarcia?! - pyta Majka.
-
Raczej mało.
-
Dobra... Przyniesiemy.
-
Kto jest z tobą?
-
Jeszcze nikt. Ale zaraz ludzie zwalą się do ciebie.
Co ta wariatka wymyśliła? A zresztą! Ostatni dzień wolno-
ś
ci. Niczym się nie przejmuję. Siadam z książką na schodkach.
Może zadzwonić do Mateusza? Nie, wyjdzie na to, że mu się
narzucam.
-
Kuźwa! Rąk już nie czuję - woła Krzywa. - Ratuj!
Krzywa obładowana siatkami! A to widok. Otwieram bram
kę, biorę jedną reklamówkę. Dzwonią butelki. Zaglądam. Piwo.
-
Po co to?
-
Każdy ma coś przynieść.
-
A kto będzie?
-
Wszystko jedno. - Wzrusza ramionami. - Grunt, że będzie
piwo i kasety. - Mruga do mnie. - Chodź przed dom, zapalę.
Kolejno nadciąga reszta. Wymalowana Gośka, Rura z chu-
dym Wieśkiem, Edem i Majka. Dziewczyny mają coś do jedze-
nia i do picia, chłopcy kilka kaset wideo. Majka wszystkim
dyryguje.
- Majka, mam problem. - Łapię ją za łokieć i wciągam po
schodach na górę. Idziemy do córusiowego.
-No?
-
Dzwonić do Mateusza?
-
Już dzwoniłam. Gdzieś wyjechał. Wróci jutro. - Siedzi na
tapczanie Szymka i bawi się Puchatkiem. - Za chwilę zaczy
namy oglądanie. A jakie zarąbiste filmy pożyczył Rura!
l 136
-
Dokąd wyjechał?
-
Mnie pytasz? - wzrusza ramionami - Ja z nim chodzę?
-
Majka!
Jestem zła. Dlaczego nie zadzwonił, nie pożegnał się? Wy-
starczyło jedno zdanie. Może znowu te sprawy rodzinne?
- Kończ to myślenie. Idziemy na dół.
W dużym pokoju obok kanapy stoją krzesła i taborety.
Pierwsze do siedzenia, drugie w charakterze stolików. Zasta-
wione wiaderkami z popcornem, sokami, puszkami piwa. Na
podłodze półmiski z kanapkami i micha sałatki.
- Nie palimy w domu - mówi rozkazująco Majka. - Nie rzy
gamy. No, Rura. Włączaj.
Rura klęczy, majstrując przy wideo.
-
Co puszczasz? - pyta Krzywa.
-
Bąka - odpowiada Rura i rechocze na pełne gardło.
-
Debil - podsumowuje go Krzywa.
Zaczyna się film.
Krwistoczerwona sypialnia, wielkie łoże nakryte czarną,
jedwabną pościelą. Pod prześcieradłami coś się kłębi. Chichoty,
jęki, westchnięcia, posapywania. Prześcieradła opadają na pod-
łogę. Na łóżku dwie gołe, całujące się dziewczyny. Szczupłe,
długonogie. Staniki chyba kupują w rozmiarze „z".
- Niezłe - cmoka Wiesiek - szczególnie te u brunetki.
-
Kuźwa! Wyłączcie to - wścieka się Krzywa. - Pornosów
im się zachciewa.
-
Majka mówiła, że ma być film o miłości. - Rura nie odry
wa wzroku od telewizora. Dziewczyny przeniosły się pod prysz
nic. Skąd się biorą takie piersi?
-
Silikonowe cycki - odzywa się z pogardą Gośka.
-
No to co? Cycek jest cycek - mówi Ed. - Mniam, mniam. -
Przesuwa palcami po ekranie.
-
Koniec! - Majka jest wściekła.
-
Ktoś dzwoni! - ryczy naraz Krzywa. - Kuźwa, ogłuchliście?
-
Majka, zapraszałaś jeszcze kogoś?
- Nie.
Sąsiadka? Że za głośno? Staję na schodkach. Ulica jest sła-
bo oświetlona. Nic nie widzę.
-
Kto tam? - pytam.
-
Jest tam może Wojtuś? - ktoś ćwierka.
-
Nie - odpowiadam stanowczo i w tej samej chwili uzmy
sławiam sobie, że Rura chyba jest Wojtuś.
-
Poczekaj! - wołam w kierunku dziewczyny. - Rura! Ja
kaś panienka pyta o ciebie - mówię, stając w drzwiach po
koju.
-
Co? - Rura nadal siedzi z nosem w telewizorze. Barasz
kują już trzy golaski. Ta nowa jest czarna.
-
Narzeczona przyszła! - ryczy Krzywa.
Rura zrywa się na równe nogi. Ma tak głupią minę, że wy-
buchamy śmiechem.
- Wyłączcie to! Szybciej! - panikuje, ciągnąc mnie jedno
cześnie za rękę do kuchni. - Olka, zapomniałem ci powiedzieć.
Zaprosiłem ją, ale nie wiedziałem, czy przyjdzie, więc ci nie
mówiłem, ale jednak przyszła...
Chciałabym, żeby Mateusz choć w jednym procencie był tak
przejęty spotkaniem ze mną, jak Rura z panienką.
- Nie ma sprawy.
Wciskam guzik domofonu. Rura szarmancko biegnie do
bramki. Po chwili słychać jego baryton i ćwierkanie panienki.
On duka, że się cieszy, ona go informuje, że przyszła, bo do jej
koleżanki przyjechał właśnie narzeczony.
Każde z nas strzyże uszami.
-
Ona mówi na niego „Wojtuś" - szepcze konspiracyjnie
Majka.
-
Wojtuś! - wyje Ed - Wojtuś, który zębami otwiera butelki
z piwem.
Rura-Wojtuś i panienka wchodzą do domu. On jest speszo-
ny, ona wygląda, jakby właśnie zeszła z okładki którejś Kuko-
wej gazety. Anorektycznie chuda, czarnowłosa, purpurowousta,
wymalowana do przesady, w wiśniowych rybaczkach i czarnej
koszulce na wąziutkich ramiączkach.
Gdzieś już ją widziałam!
-
Cześć wszystkim - ćwierka.
-
Hej - mówi Ed.
-
To Natalia - sapie Rura.
l 138
Następuje ogólna prezentacja. Natalia pod ostrzałem na-
szych spojrzeń siada w fotelu.
- Chcesz kawę albo herbatę? - pytam. Skąd ją mogę
znać?
- Dzięki, nie. Co oglądacie? - Zakłada jedną chudą nogę na
drugą.
-
Film - mówi Krzywa.
-
Jaki?
-
O miłości. - Majka uśmiecha się i szczypie mnie w łokieć.
-
Zmysłowej. Jak najbardziej. - Wiesiek mruga w kierun
ku rozanielonego Rury.
-
Lubię filmy o miłości.
-
Rura, włącz film.
-
Rura? Jaka rura?
-
Teraz „Matrix"! - woła Rura i przyklęka przed magneto
widem.
Po chwili rzeczywiście oglądamy „Matrixa". Już to kiedyś
widziałam.
- Dajcie piwo - odzywa się głośno Gośka - i sałatkę.
-
Cii - syczy Ed - cii.
-
Dajcie piwo. I sałatkę - Gośka tym razem szepcze. Rzuca
spojrzenie na wpatrzoną w ekran Natalię i dodaje: - Za sałat
kę dziękuję.
-
Cicho! - wścieka się Ed - Teraz są super dialogi.
-
On jest źle uczesany - mówi stanowczo Natalia.
-
Kto? - pytamy chórem.
-
Ten. Keaton. - Wskazuje palcem na Keanu Reeves'a. -
Całkiem źle.
-
To nie Keaton. To Chaplin - wtrąca Krzywa.
-
Nie mam głowy do nazwisk... - Natalia macha niedbale
chudziutką ręką.
-
Cholera jasna! Co się dzieje! - Ed wygląda, jakby miał
ochotę kogoś zamordować.
-
Natasza mówi, że Reeves był u złego fryzjera - wyjaśnia
słodko Krzywa.
-
Nie Natasza, tylko Natalia - prostuje Rura.
-
Sorry, Wojtuś.
Ryk, kwik, śmiech. Rura jest wściekły, Natalia nadal ma
kamienną twarz.
-
Wiem, co mówię. Właściwie to wszyscy w tym filmie są
ź
le uczesani.
-
Nie. Morfeusz jest OK - mówi Wiesiek.
-
Morfeusz? Który to?
- Ten czarny i łysy. - Wiesiek ma ciągle poważną minę.
Rechot Eda i Krzywej.
-
Ta dziewczyna ma nienajlepszy makijaż. - Natalia gesty
kuluje. - Przy jej kościach policzkowych...
-
Teraz już wiem, czemu ten film nigdy mi nie leżał! -
wykrzykuje Wiesiek.
Rura czerwienieje. Reszta śmieje się mniej lub bardziej
głośno.
- Wiele kobiet nie potrafi dobrać odpowiedniego dla siebie
makijażu lub fryzury. O, na przykład ty... - Wymalowana dłoń
wskazuje na Krzywą. - Twoja kwadratowa twarz wymaga
zupełnie innego podcięcia włosów.
-
Chy, chy, chy - śmieje się Gośka. - Skąd to wiesz?
Natalia patrzy na nią z wyższością.
-
Chodzę na kurs wizażu. Z kolei dla Marii...
-
Majki - poprawia uśmiechnięta Majka.
-
Majce radziłabym krótką, chłopięcą fryzurkę. Odrobinę
ż
elu na grzywkę i...
-
Słuchaj, a co sądzisz o makijażu permanentnym? - pyta
Gośka.
-——
-
Zaraz, zaraz... Czy ja jestem w jakimś pieprzonym sa
lonie piękności? - ryczy Ed. - Chcecie gadać o pierdołach, to
nie tu!
Natalia i Gośka idą na górę. Reszta ogląda źle uczesanego
Reeves'a. Rura raz po raz zerka na schody.
-
Ej, Wojtuś, gdzieś tyją wytrzasnął? - zaśmiewa się Majka.
-
Wizażystka cholerna - wścieka się Krzywa.
-
Cisza!
-
To już nie gustujesz w glanach i skórach? - pyta Wiesiek.
-
Teraz na topie anorektyczne panienki? - dorzuca Majka
i wciąga policzki.
140
- Spadaj - warczy Rura. - Gadasz tak, bo jesteś zazdrosna.
Krzywa, Gośka i ja wybuchamy śmiechem.
- Masz rację, Rura - szepcze Majka. - Jestem cholernie za
zdrosna o ciebie! - Jednym skokiem ląduje mu na kolanach. -
Jak chcesz, też się będę malowała. Wojtuś, powiedz coś...
Nawet Ed przestaje nas uciszać. Patrzy na wściekłego kum-
pla, rozanieloną Majkę i rechocze.
-
Pojebało was wszystkich? - Rura spycha Majkę na dywan.
-
Ktoś dzwoni - woła Krzywa. - Czemu tylko ja to słyszę?
-
Nowa panienka do Wojtusia. - Wiesiek sięga po kolejne
piwo.
-
Odchrzań się - obraża się Rura.
Niechętnie złażę z kanapy.
-
Kto tam? - wołam przez otwarte drzwi.
- J a .
Mateusz.
Ale jakim cudem?
Wracam do domu i biorę klucz z szafki. Dziesięć szybkich
kroków, przekręcenie klucza w zamku, skrzypnięcie bramki
i znajomy zapach.
Stoimy przytuleni.
Jak dobrze.
- Bardzo stęskniłem się za tobą.
Czuję na policzkach, czole i powiekach jego usta.
- Jakby ktoś chciał zobaczyć żywych całujących się, zapra
szam serdecznie! - woła Gośka. - To Ola i...
Wtulam głowę w ramię Mateusza.
-
Gośka, do domu! - grzmi Majka.
-
Palę.
- Właśnie skończyłaś. Do domu.
Trzaskają drzwi.
- Olka, powiedz coś - mruczy. - Albo nie... - Znowu błądzi
ustami po mojej twarzy i szyi.
Czas stanął w miejscu.
- Majka powiedziała, że jest impreza - mówi w pewnej
chwili Mateusz. Bawi się moimi włosami. - Czemu nie zadzwo
niłaś?
141
Zanim udaje mi się wymyślić jakąś sensowną odpowiedź,
w drzwiach staje Majka. Uśmiech od ucha do ucha.
- Chodźcie na chwilę. Potem znowu sobie tu przyjdziecie -
chichocze.
Jesteśmy już w domu. Majka łapie mnie za rękę i wciąga
do kuchni.
-
Olka, ale zarąbista niespodzianka, co?
-Mhm .
-
Całowałaś się? - szepcze.
-Mhm .
-
Rany, ale ci błyszczą oczy...
Zza drzwi słychać dziki wrzask Gośki.
- Zapraszam wszystkich! Wszystkich. Będzie niespodzianka.
Wchodzimy do dużego pokoju. Tam paraduje roześmiana
Gośka. Wyprostowana niczym struna, ręka na biodrze. -I
co? Ma nową fryzurę. Postrzępione boki, wygryziona
grzywka.
- Wpadłaś pod kosiarkę? - krzyczy Krzywa.
-
Najmodniejsza linia - ćwierka Natalia. - Radziłabym ci
jeszcze, żebyś zdecydowała się na odważniejsze zestawienia
kolorystyczne i... cześć - rzuca w stronę Mateusza.
-
Cześć - odpowiada oschle.
-
Cholera! Dajcie oglądać.
-
Chcę kawy - szepcze Gośka.
-
Zrób sobie - mówi stanowczo Majka.
-
Nie wiemygdzie co jest.
-
Zrobię. Kto jeszcze pije? - Idę do kuchni.
-
Ja! - ćwierka Natalia.
-
I ja! - dorzuca Ed.
Kończę załadowywanie ekspresu, gdy staje obok mnie
Krzywa.
-
Kawa? - pytam.
-
Daj mi wódki - zgrzyta zębami. - Kuźwa, widzimy się
pięć minut i panienka drugi raz mi mówi, że mam kwadrato
wą twarz.
-
Krzywa, daj spokój. - Przyszedł Mateusz, więc świat jest
wspaniały.
l 142
-
Zmieniłam zdanie - ćwierka Natalia, stając obok lodów
ki. - Napiję się kawy.
-
Gdzie ta wódka? - pyta Krzywa i wychodzi.
-
Nie gniewasz się, że przyszłam? Ale fajne kaktusy.
-
Mocną? - Ekspres już pluje kawą.
-
Raczej nie. Albo tak. Białą.
Wbiega chichocząca Majka.
-
Co się dzieje?
-
Ed błysnął kawałem o blondynkach. Gdzie cola?
- Zmieniłam zdanie. Nie chcę już kawy. Wolę colę. Masz
lód? Słuchaj... chodzisz z Mateuszem?
-
A co? - Sztywnieję nad ekspresem.
-Nic.
-
Znasz go? - pyta Majka. Siedzi na stole i nie spuszcza
wzroku z Natalii.
-
Oczywiście.
-
Długo?
-
Co z kawą?! - ryczy Ed.
-
Zarazi - odkrzykuję.
-
Powtarzam. Znasz go?
-
No, tak...
-
Długo?
-
Dwa lata. Jest lód?
-Ni e.
Czarne oczy obwiedzione czarną kredką patrzą na mnie
uważnie.
- Mam złą fryzurę? - próbuję żartować.
- Podetnij końce. I modeluj lokówką. Chodzisz z Mateuszem
czy nie?
-
A co? Podoba ci się? - wtrąca Majka.
Natalia prycha.
-
Nie wiesz, o czym mówisz.
- To mnie oświeć. - Majka skubie orzeszki. - Tylko szybko,
bo zaraz będzie kolejny film.
Natalia obciąga koszulkę, poprawia włosy. Wyraźnie gra
na czas.
- Powiedz.
Purpurowe usta zaciskają się na moment w wąską kreskę.
-
Nie ma o czym mówić.
-
To po co cała ta gadka? - złoszczę się.
-
Lepiej z nim uważaj - mówi Natalia i kilkakrotnie kiwa
głową. - Uważaj.
-
Tańczy przy rurze w klubie dla gejów?
Teraz ja prycham.
-
To by nie było takie złe.
-
Natalia, wyduś to wreszcie z siebie! - wścieka się Majka. -
Bo może jednak nie ma o czym rozmawiać.
-
Może jednak jest. On zrobił dziecko mojej przyjaciółce.
Dwa miesiące temu.
Siedzę na podłodze oparta plecami o lodówkę. Obok mnie
Majka. Coś mówi, coś tłumaczy, raz za razem powtarza, że
„kłamstwo", że „wierutne bzdury".
Zza zamkniętych drzwi słychać rechot Rury i ćwierkanie
anorektyczki.
Skrzypią drzwi. Wchodzi Mateusz. Klęka przy mnie.
-
Mała? Zasłabłaś?
-
Nie...
-
Czemu tak siedzisz? Majka, co się stało?
-
Olka ci powie - warczy i wychodzi.
-Ola?
Chce wziąć mnie za rękę, ale nie pozwalam na to. „Dwa
miesiące temu".
Czyli w kwietniu. Wtedy niósł mnie na rękach do córusio-
wego, dotykał mnie w policzek. Potem spotkaliśmy się w par-
ku, znowu nosił mnie na rękach, byliśmy w kafejce, wtedy na
mnie patrzył, ja się czerwieniłam...
Muszę zebrać siły.
- Natalia powiedziała, że zrobiłeś dziecko jej przyjaciółce.
Mówię to tylko po to, by zaprzeczył... Chcę usłyszeć, że „to
kłamstwo" i że „wierutne bzdury".
Mateusz milczy i patrzy na mnie smutno.
- Olka, wysłuchaj mnie...
l 144
Zamykam oczy. A potem mówię:
- Idź sobie. Już cię nigdy więcej nie chcę widzieć.
„Olka, wysłuchaj mnie..."
Zamiast: „to kłamstwo" i „wierutna bzdura".
piątego, wtorek
Od przeszło godziny ojciec chodzi po pokoju i grzmi.
Ż
e jestem gówniara! Że zawiodłam jego zaufanie! Że jestem
nieodpowiedzialna! Że pod jego nieobecność się puszczam! Że
jak można zostawiać pety w doniczkach, a butelki z piwem pod
kanapą! Że nie potrafię przejąć na siebie obowiązków, wynika-
jących z faktu, że moje młodsze rodzeństwo nie ma matki, i na-
wet nie gotuję im obiadów!
I czemu zamiast go słuchać, leżę na tapczanie i bezmyślnie
wpatruję się w sufit?
-
A co ze szkołą?
-
Dziś idę później - kłamię.
Ostatnio często wagaruję, jeden dzień więcej czy jeden mniej
już nic nie zmieni.
-
To wstań i zacznij sprzątać.
-
Chcę być sama - mówię półgłosem.
-
Sama już byłaś! I co? Imprezę urządziłaś! Dom poprzew
racany do góry nogami.
Całą noc przepłakałam.
Jak on mógł!!!
Wtedy, w kuchni, chciał mi coś tłumaczyć, ale zatkałam uszy
rękoma i zaczęłam tak krzyczeć, że zbiegli się ludzie. Majka
rozgoniła towarzystwo do domów, Mateusza ostentacyjnie nie
zauważała, potem chciała zostać, ale wcisnęłam jej bajeczkę, że
już nic mi nie jest i mam ochotę zaharować się, żeby tylko nie
rozmyślać.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
-Nie.
Ojciec podchodzi do mnie i wymierza mi policzek. A potem
trzaska drzwiami i wychodzi.
Skóra mnie piecze i zrobiła się gorąca. Akcja równa się
reakcji. Ciekawe, czy go boli ręka. Na pewno mniej niż mnie
twarz.
Uderzył mnie! A przecież nic złego nie zrobiłam!
Dostałam w twarz od własnego ojca.
Nie idę do szkoły.
Będę spała.
Stukają drzwi garażowe. Ojciec wyjeżdża do pracy. Szcze-
ka pies sąsiadki. Głośno. Nie zasnę. A sen by mi się przydał.
Wtedy bym nie myślała o Mateuszu.
Muszą się pobrać!
Albo teraz, póki nie widać brzucha, albo dopiero po po-
rodzie.
Wyśpię się, a potem ugotuję im obiad. Trzydaniowy.
Dwa miesiące temu.
Dziecko dawno ma już serduszko. Ciekawe, jakie jest duże?
Dziewczynka.
Chłopiec.
Dziecko Mateusza.
Ż
eby ten pies zdechł!
Telefon piszczy. A co tam. Nie odbiorę.
Spać! Spać! Spać!
Sięgam za tapczan. Torebka foliowa, a w niej dwa listki re-
lanium. Żółte, niewielkie tabletki. Ile ich razem zostało? Dzie-
sięć. Wezmę dwie. Nie, za mało. Trzy. Jeszcze dwie. Na parape-
cie, między usychającymi bluszczami, stoi butelka z wodą. Eee,
wstrętna. Ale przynajmniej mokra. Ile zostało? Trzy. Muszę się
porządnie wyspać. Wezmę wszystkie.
Zasuwam żaluzje, nakrywam się kocem. Poduszka na gło-
wę. Upiekę im jeszcze jakieś ciasto... O Mateuszu już nigdy
nie pomyślę... Pozwolę się zaprosić Maćkowi... I dam mu się
nawet pocałować. Nareszcie ten głupi kundel szczeka ciszej.
Znowu telefon.
Może to Mateusz?
Odbiorę i powiem mu, żeby się odchrzanił ode mnie. Niech
kupuje pieluchy i co tam trzeba... Niech się zajmuje swoją brze-
mienną narzeczoną.
Jeszcze mu powiem, że... Nie mam siły wstać.
l 146
LIPIEC
piątego, czwartek
Pani Hania i ciotka Krysia patrzą na mnie z troską. One
tak patrzą już ponad tydzień. A ja ponad tydzień wegetuję
w domu pani Hani, na końcu Jabłonki Orawskiej.
Pani psycholog powiedziała ojcu, że muszę koniecznie zmie-
nić otoczenie. Że już ze mną „wszystko absolutnie w porząd-
ku". Wtedy ciotka Krysia zaproponowała, że weźmie mnie i Ma-
łego. „Pojedziemy do mojej przyjaciółki. Jestem u niej co roku".
Ojciec się ucieszył, Szymek rozpłakał. „Nie chcę! Tam na pew-
no jest nudno".
Ma rację. Tu jest straszliwie nudno.
W rezultacie Szymek jest u ciotki Marysi. Bawi się z Jaś-
kiem, szczeka razem z Piką i je smaczne ciotczyne obiady.
Kuka zdobywa kolejne sprawności na obozie harcerskim
w Borach Tucholskich.
Ciotka Krysia i ja wakacjujemy w Jabłonce. Ja na pierw-
szym piętrze, ona przy gospodarzach na dole. Od lat ma tam
swój pokoik.
Na piętrze są dwa pokoje. Duży, paskudnie różowy, z dwo-
ma tapczanami i mniejszy, niebieski, z jednym. Jest żółta ła-
zienka, zielona kuchenka i balkon. Poza tym nie ma zasłon,
firanek i połowy mebli. Mnie to nie przeszkadza.
Niby jestem sama. Tyle że nigdy nie wiem, kiedy wpadnie
ciotka. Ona wpada kontrolnie. Często to robi.
-
Malinek uzbierasz, jagódek jeszcze trochę zostało. Chodź
z nami, Oleńko.
-
Zostanę. A potem pójdę nad rzekę.
-
Waldek prosił, żebyś dużo chodziła - przypomina ciotka.
Prosił... A wcześniej o mało mnie nie rozszarpał z wście
kłości. Ale nie chcę o tym teraz myśleć.
Ciotka, pani Hania, jej piątka dzieci, których imion nie
mogę spamiętać, i jakieś dwie szwagierki wyruszają z koszami
do lasu.
W domu nareszcie spokój. Nie biegają Konradki, Dawidki,
147
Tomusie, nie piszczą Adrianki i Izusie, a Grzesie nie trzaskają
drzwiami.
I nikt mnie nie sprawdza.
Siadam na balkonie. Niskie domy, rozwalające się płoty,
krowie placki na drodze, brązowe kury. Już zdążyłam poznać
okoliczne pola, zaśmiecony lasek za pagórkiem i największą
tutejszą atrakcję, czyli tamę na rzece, umożliwiającą kąpiel
dzieciakom.
Wracam do pokoju. W szafie, pod ubraniami, leży gruby
czarny zeszyt w linię. Dostałam go od Kukuśki. „Porozmawiaj
sama z sobą", powiedziała smarkata.
To nie takie łatwe.
Po co pisać? Czy przez takie bazgranie zmieni się coś w mo-
im życiu?
Ale z drugiej strony, co mam do stracenia? I co mam lep-
szego do roboty w tej zabitej deskami dziurze? Niech będzie.
Napiszę. Skoro Młoda potrafi, to ja też. Jeszcze tylko muszę
znaleźć jakiś długopis. Jest.
Niewiele pamiętam. Za to dużo wiem z opowiadań ojca.
(głównie polegających na wrzeszczeniu)...
Grdy dojechał do pracy, zauważył, że zapomniał teczki z
dokumentami. Wrócił do aomu.
Coś go tk.ne.ta; wszedł do córusiowego i dostał szału. Ja w
łóżku zamiast w szkole i wszędzie dziki bałagan. Zerwał ze mnie
koc, poduszkę i przestraszył się mojego wyglądu. Bytam blada i
spocona.
Pamiętam, że gdy zaczął mnie tarmosić za ramiona i klepać
po policzkach, wybełkotałam, żeby trzymał ręce przy sobie i niech
idzie, bo będę teraz długo, bardzo długo spała.
Zobaczył puste listki po relanium. Zadzwonił po pogotowie,
przyjechała erka reanimacyjna i na sygnale zawiozła mnie do
kliniki.
Pamiętam chudego lekarza, który krzyczał: „ile wzięłaś? ile
wzięłaś?".
Jak im wybełkotałam ile, to mi zrobili płukanie żołądka. l 148
A potem przez tydzień trzymali mnie w Klinice. To się
nazywa Detoksykacja". Crehenna.
Oni tam nie mogli zrozumieć, że nie chciatam popełnić samo-
bójstwa, tylko chciałam się porządnie wyspać i o niczym nie myśleć.
Jak długo zamierzałaś tak spać?" Wzruszatam tylko ramionami. A
jedna pielęgniarka nazywała mnie ,Źpiącą Królewną".
Koszmarnie było w szpitalu, ale jeszcze koszmarnie), gdy
wrócitam do domu.
Piszczy komórka. Dostałam ją od ojca. Mam z nią wszędzie
chodzić, nawet do toalety. Tatuś kontrolnie dzwoni do mnie
o różnych porach.
-
Halo?
-
Olka! Żyjesz? Jak tam? - śmieje się Majka.
Jak dobrze ją usłyszeć!
-
Tu jest strasznie!
- Nie przesadzaj. Masz wakacje. Spełniły się twoje marze
nia. Nie musisz prać, prasować. Co robisz?
Mam poprawkę z matmy, anglika i fizyki. Jestem na tym
zesłaniu też po to, by się uczyć do egzaminów. Jak na razie
książki tak leżą pod stołem, jak je ojciec położył.
-
A ty? - zmieniam temat.
-
Dopływamy do Ełku, wczoraj nas złapała gigantyczna
burza...
-
Wczoraj to się pies sąsiadów urwał z łańcucha.
-
Co robisz?
-
Piszę pamiętnik.
-
Całkiem ci padło na mózg?
-
Ż
artowałam - mówię szybko.
-
Kiedy wracasz do domu?
-
Najwcześniej za dwa tygodnie.
-
OK. Trzymaj się... I żadnych głupot. Słyszysz?
-
Mhm.
-
Uczysz się? Olka! Umawiałyśmy się.
-
Mam jeszcze czas.
-
Olka, nie gadaj głupot. Zadzwonię jeszcze.
149
Koniec rozmowy. Dopiero dziesiąta! Jeszcze cały dzień
przede mną. Znowu znajomy pisk. Pewnie ojciec.
-
Słucham.
-
To znowu ja. Pisz ten pamiętnik. To dobry pomysł. Sły
szysz mnie?
-
Mhm.
-
Pisz. I ucz się! Aha. Jak się spotkamy, to ci opowiem za-
rąbistą historię. Muszę kończyć. Hej!
W domu było wysprzątane jak nigdy, w córusiowym frezje l
talerzyk z czekoladkami Wszyscy zwracali się do mnie stodko.
„Ołusiu", „Oleńko".
Szymek dat mi plastikowe serduszko, które przywidzi z Rab-
ki. Zawiesiłam je sobie od razu na szyi (nosze do dziś), a Maty
rozpłynął się w uśmiechu.
Smarkulowi się powiedziało, że byłam w szpitalu, bo miałam
ktopoty z wyrostkiem, ilwierzyt.
Leżatam w córusiowym, obok toczyto się życie.
Po dwóch dniach {frezje oklapty i coś zaczelo szwankować.
Ojciec raz mnie gtaskat po gtowie i przynosił dziewczyńskie pisma,
które porywała Kuka, a po chwili patrzył na mnie wilkiem i
wrzeszczał bez powodu.
Wywalił z domu prawie wszystkie lekarstwa. Pochował co
większe noże. Absurd, l przynajmniej kilka razy dziennie powta-
rzał, że się na mnie zawiódł.
Przez pierwsze dwa tygodnie nie wolno mi było wychodzić
z domu.
Co piątek ojciec zawoził mnie na wizytę, do pani psycholog,
która, polecit mu znajomy (ten kolega od sprzątania). Pani
każdorazowo brała WO zł, a ojciec był zadowolony, że zapewnia
mi fachowa, pomoc.
\ 150
Pierwsza wizyta. Obcy, jasny pokój i obca, drobna kobieta, która
chciała, „bym zaczęła od początku, bo przecież musimy wszystko
uporządkować, zanim wyciągniemy wnioski". I „że bytam dzielna, i
ż
e ona rozumie, jak straszne musiato być to wszystko dla mnie".
Na kolejnych spotkaniach, ledwo przekraczałam próg jasnego
pokoju, wyłączałam się. Wtączatam zaś' wtedy, gdy pani psycholog
ś
ciskała mi dłoń i mówita „to do zobaczenia w przyszłym
tygodniu". Ojciec ptacit i zawozit mnie do domu, jednocześnie
zabawiając niezobowiązującą rozmową. Do końca dnia wszyscy
byli dla mnie wkurzająco mili i stodcy.
W soboty byto już na szczęście normalniej...
Wtedy Kuka podarowata mi ten zeszyt.
„Porozmawiaj sama z sobą". Rozmawiam. Co jeszcze napi-
sać? Która godzina? Trzynasta dziesięć? Niesamowite. Czas
jednak ruszył z miejsca.
Ojciec, pani psycholog i lekarze sądzili, że śmierć Marny, ktopo-
ty w szkole (wyszły na jaw moje oceny), ktopoty z prowadzeniem domu
„pchnety mnie do tak nierozważnego kroku".
O Mateuszu i jego dziecku wiedziała tylko Majka.
Ojciec wziąt ją kiedyś' na rozmowę. Zeznawata mętnie i na te-
mat Mateusza nie pus'cita pary z ust. Owszem, spotykata się Olka
z jakimś' chtopcem, ale to nieaktualne, i to nie byto nic ważnego.
Na początku ciotka i Malwinka wpadały częściej niż normal-
nie. Malwinka tylko jeden jedyny raz dobitnie wyraziła się, co
sądzi o mojej gtupocie. Ciotka przy każdej wizycie dawata do
zrozumienia, że zachowałam się idiotycznie, nieodpowiedzialnie, że
to zły przykład dla Kasi, a teraz jeszcze te drogie wizyty.
Pani Kela (ta od sttuczonego wazonu) pojawita się u nas l
151
w dzień po moim wyjściu ze szpitala. Potem przychodziła codzien-
nie. Przed południem, na parę godzin. (Dotowała, prała, sprzątata.
Mniej więcej po trzech tygodniach porzucita legginsy i bluzę, na
rzecz obcisłych spodni i obcisłych sweterków. Zmieniła fryzurę l
zaczęta przychodzić późnym popołudniem. Akurat wtedy, kiedy
ojciec wracał z pracy. Podawała dwudaniowy obiad, kawę, dla
„pana inżyniera", zawsze znajdowała jakieś ciasto do niej.
Mimochodem wycierała Szymkowi nos, a Kuke i mnie starała śle
pogłaskać.
Ojciec wychwalał pod niebiosa obiady, kawkę, ciasta. Nie mógł
się. nadziwić, że koszule można tak ładnie wyprasować, że okna
takie czyste, ble, ble, ble.
Kuka i ja patrzyłyśmy zezem na odmienioną panią Hele..
„Musimy na nią uważać", szepnęła kiedyś Młoda.
Któregoś' dnia, miedzy drugim daniem a kawą, pani Kela
zapytała, czy mogłaby cześć nieużywanych garnków wynieść do
piwnicy. Wtedy pozostałe garnki i patelnie przeniosłaby do szafki
po lewej stronie, a talerze do szafki po garnkach. Ojciec odparł,
ż
e zupełnie śle na tym nie zna.
„Tak by było poręczniej".
„Zdaje, się całkowicie na panią.".
„Skoro pan tak uważa", us'miechneła się miło, a Kuka kopnę-
ła mnie pod stołem. „Chciałam jeszcze o coś zapytać..."
„Słucham, słucham".
„Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć". Kuka znowu mnie
kopnęła. Oddałam jej.
„Niech pani mówi śmiało".
„Oj, zaraz... Mam przecież babeczkę do kawy". Pani Hela
postawiła przed ojcem talerz z drożdżówka..
„Wspaniała. Jak pani znalazła czas na upieczenie takiego cuda?"
„Chii, chii, chii" zaśmiała śle pani Hela, ale uśmiech jej znik-
nął, gdy Kuka burknęła, że to babeczka Malwinki.
„No... tak, tak".
„Tak sobie pomyślałam... Skoro pan Inżynier l dzieci przy-
l 152
chodzą, do domu o różnych porach, to bardzo by się przydała
kuchenka mikrofalowa".
„Wtedy byśmy przychodzili punktualnie?", spytała grzecznie
Kuka.
„No, nie... Ale bym nie musiała tyle czasu spędzać nad
garnkami, żeby podgrzewać".
Ojciec dopił kawę., zjadł drożdżówkę. Na twarzy miał błogi
us'miech.
Jeszcze babeczkę? Sprawdzałam, wiem, gdzie są mikrofalówki
w cenie promocyjnej... Już nic nie mówię".
Tego samego dnia pojechała z ojcem do Tesco. Ojciec wrócił
po dwudziestej pierwszej.
,/rdzie kuchenka?.'", ryknęła Kuka.
„Nie było takiej, jaka. chciała pani Hela. Jutro szukamy dalej".
„To gdzie byłeś' tak długo?"
„No... Najpierw w sklepach, potem wstąpilis'my na kawę".
„Ona poluje na tatę", szeptała zdenerwowana Młoda tego
samego dnia. Siedziałyśmy w córusiowym, Szymek już spał.
„Widziałaś, jak się szarogęsi?"
„Olka, jesteś' starsza. Masz pomysł?"
„Mam", l nie miałam żadnych skrupułów. Byłam ws'ciekła na
ojca, że daje się tak prostacko łapać na obiadki i ciasto, „Ale
pod jednym warunkiem".
„No?"
„Będziesz musiała mi pomóc".
„Teraz?"
Jak nie będzie pani Heli. Bo przyjmie Inna.".
„OK".
Zadzwoniłam do pani Heli i powiedziałam, żeby nie przycho-
dziła przez kilka następnych dni, bo przyjeżdża do nas ciocia.
Tatę poinformowałam, że pani Hela nie pojawi się do końca
tygodnia albo i dłużej. „Coś śle stało?", przestraszył się ojciec. „Nie.
Normalka. Mąż jej zachorował. Ale to chyba nic poważnego".
l 153
Z początkiem kolejnego tygodnia, pani Kela zadzwoniła.
Przeprosiłam ją w imieniu taty i swoim i oświadczyłam, że
ciotka znalazła nam nową panią. Redzie przychodziła na dłużej
i mniej brała, co nie jest dla nas bez znaczenia.,
Znowu zaczęłam zajmować się. domem, l tak jak sobie
kiedyś obiecałam, Szymkiem. Kuka mi pomagała.
Pani Hela jeszcze raz zadzwoniła. Chciała wpaść na chwile,, bo
chyba zostawiła sweterek. Akurat napatoczyła się na Kuke. Młoda
powiedziała jej, że teraz nie mamy głowy do sweterków, bo
robimy w domu generalne porządki „Tatuś się żeni 'Będziemy
mieć nowa, mamusie., l nową siostrzyczkę. Albo braciszka".
Pani Hela już nie dała znaku życia.
O/ciec był na rozmowie w szkole. Dowiedział się, że mam złe
oceny, że są nieusprawiedliwione nieobecności, że z pewnością,
z matematyki, fizyki, chemii i angielskiego grożą mi niedostatecz
ne. Ustalono, że do końca, roku szkolnego mam „zbierać się. do
ż
ycia". A na konferencji nauczyciele postanowią, czy przejdę do
trzeciej z poprawkami, czy po wakacjach będę repetować
w drugiej.
/
Było mi dokładnie wszystko jedno. Żałowałam tylko tego, że
nie będą chodziła z Majką.
Czas dzieliłam na dom, spacery i czytanie.
Majka odwiedzała mnie prawie codziennie. 'Była moim łączni-
kiem ze szkoła, i z dziewczynami.
„Bierz się. w garść i wracaj do budy".
„Dobrze jest, jak jest".
Jasne, a za rok znów będziesz czytać „Dziady". Wkuwać o obleń-
cach i plazińcach i uczyć się., która rzeka jest najdłuższa w Polsce".
„Daj spokój".
„Chowasz się przed życiem".
Chowałam się przed Mateuszem. Cfdy słyszałam jego głos
przez telefon, rzucałam słuchawką. A dzwonił bardzo często.
154
Raz tylko nie wytrzymałam i krzyknęłam, żeby pilnował
ciężarnej narzeczonej.
Crdy stawał przed furtką, a byłam sama w domu, nie otwierałam
drzwi. Crdy ktoś był, kazałam mówić, że wyjechałam.
E-maile kasowałam na wejściu.
Dużo wtedy płakałam.
W końcu Mateusz przestał dzwonić, przychodzić.
Wtedy płakałam jeszcze bardziej.
Nie będę pisała o nim! Na pewno nie. Wychodzę. Lepsze
łażenie między krowimi plackami, niż rozmyślanie o tym kla-
wesynie.
Zamykam dom na klucz i przez pola idę w stronę lasu. Mam
tylko nadzieję, że nikogo nie spotkam i nie będę musiała od-
powiadać na uwagi, że ciepło, że ładnie, skąd jestem i gdzie
mieszkam.
Do lasu wpadam zgrzana i zziajana. O kurcze! Zapomnia-
łam „smyczy"! A co będzie, jak tatuś akurat zadzwoni? Od-
pocznę i wracam. Nie mam siły na nowe awantury.
-
Dzień dobry. - Gruby, łysiejący mężczyzna w ciemnych
spodniach i flanelowej koszuli podchodzi do mnie. - Na
grzyby?
-
Nie - burczę i tyłem idę w kierunku pastwiska, na któ
rym pasą się biało-czarne krowy. A jak to gwałciciel?
-
Mam trzy prawdziwki. - Z kieszeni wyjmuje kraciastą
chustkę i wyciera nią spocone czoło.
Od strony pola ktoś idzie. Odwracam się. Kulawy mężczy-
zna. Znam go. Mieszka niedaleko sklepu.
- Szczęść Boże - mówi z szacunkiem i zdejmuje brązowy
beret.
-
Szczęść Boże. Dokąd to, panie Alojzy?
-
Po krowy.
-
To z Bogiem.
-
Z Bogiem, księże proboszczu.
Ten spocony grubas to ksiądz proboszcz?
- Jak człowiek w domu siedzi, to mu się wydaje, że wszyst-
I 155
kie te lasy raz dwa obskoczy i kosz grzybów znajdzie. A ja le-
dwo tutaj doszedłem. Ale panienka to chyba nie stąd? - uśmie-
cha się. -Nie.
-
A skąd?
-
Z Krakowa.
No, koniec tej konwersacji. Co powiedzieć? Do widzenia?
- Na szczęście pogoda dopisała. Z rodzicami?
-Nie.
- Racja. Teraz jest tak, że ojciec w domu zostaje i pracuje,
a mama i dzieci letniskują.
Guzik prawda.
- Nie mam mamy - mówię twardo i robię zdecydowane dwa
kroki w stronę ścieżki prowadzącej na pola. - Pański Bóg ją
zabrał.
Niebieskie oczy księdza patrzą na mnie uważnie.
-
Dawno?
-
W grudniu zeszłego roku.
-
Obraziłaś się na Pana Boga... - stwierdza spokojnie.
-
Teraz muszę iść. Do widzenia.
-
Poczekaj. Pójdziemy razem.
-
Nie.
/
-
Nie bądź nieuprzejma.
Idziemy. Czekam, aż mi powie, że mama jest w niebie i do-
piero tam jest naprawdę szczęśliwa. A mąż i trójka dzieci to
była tylko taka „poczekalnia".
- Jaka była Mama?
Zdumiona zatrzymuję się na polnej ścieżce.
-
Jak to , jaka była"?
-
Jesteś do niej podobna?
-
Nie. Szymek jest podobny.
- Chcesz opowiedzieć?
-Nie.
Patrzę na góry. Widać Tatry, a po prawej, prawie na wycią-
gnięcie ręki, jest Babia Góra.
-
Masz rodzeństwo? Oprócz tego Szymka?
-
Siostrę.
l 156
- Jacy są?
- Nie wiem! - wykrzykuję ze złością. - Czemu mnie ksiądz
męczy?
- Już dobrze, dobrze, idziemy. Widziałaś nasz kościół?
A znasz kościółek w Orawce?
Mam dosyć grubego księdza. Przed nami droga się rozdzie-
la. W prawo do domu pani Hani, w lewo do miasteczka. Tu się
pożegnamy.
Jak na razie stoimy. Ksiądz patrzy na mnie, a ja na czarną
kozę pasącą się na pobliskiej łące.
-
Pomodlę się w twojej intencji. I dziś, i jutro, i pojutrze.
-
Za moje nawrócenie? - pytam złośliwie.
-
Nie. Żebyś zrozumiała, że na każdego czeka los.
-
Nigdy tego nie zrozumiem! - Odwracam się na pięcie i bie
gnę do domu.
Wpadam do pokoju. Gdzie komórka? Na łóżku, pod zeszy-
tem. Jeden SMS, jedna wiadomość głosowa. Najpierw SMS.
Numer ojca. Jaka pogoda? Zbieraj grzyby na święta. Tylko
tyle? Bez epitetów? Odpiszę... Miejscowe wszystko wy zbierali.
Sąsiad proponował 40 prawdziwków za pot litra.
Wysyłam i odsłuchuję pocztę. „Ola? To ja, no, Szymek.
Smutno mi, chciałem z tobą pogadać. Wiesz, Pika urwała się
z łańcucha. Atu jest takie super wesołe miasteczko! Czekaj!
Jakiś pies szczeka! To Pika!"
Wybieram numer ciotki Marysi.
-
Halo?
-
Dzień dobry. Tu Ola. Mogę rozmawiać z Szymkiem?
-
Olusia! Jak ci tam? - Głos ciotki tryska energią.
-
Dobrze. Szymek dzwonił i...
-
Kasia wczoraj dzwoniła. Zadowolona. No, jest Szymuś.
-
Ola? - dyszy radośnie szczerbul. - Pika wróciła. - Fajnie
go słyszeć.
-
Co porabiasz?
-
Kiedy?
-
Na przykład dziś.
- Byliśmy z Jaśkiem u jego kolegi. Tam są małe kotki.
Weźmiemy sobie jednego? Mnie się podoba taki czarno-biały...
157
-
Pomyślimy o tym.
-
Ola! Przyjedź! Sama go zobaczysz. Co? Przyjedziesz?
-
Postaram się. Trzymaj się. Pa.
-
Pa. Zadzwonisz jeszcze?
-
Pewnie. Hej.
A tata padnie, jak zobaczy rachunek.
dziewiątego, poniedzialek
Najgorsze w Jabłonce są wieczory. Piętro niżej życie aż
piszczy, krzyczy i trzaska, u mnie cicho.
I smutno.
Przeczytałam wszystko, co do tej pory napisałam.
To na pewno nie jest rozmawianie z samą sobą. To spisy-
wanie wydarzeń z ostatnich tygodni. Spisywanie bez żadnych
emocji i wyciągania wniosków.
Jakbym pisała o skupie żywca.
Jestem głodna. W lodówce pustki. Nie może być inaczej,
skoro ostatni raz byłam w skłepie trzy dni temu. Głównie żywię
się paluszkami i krowim mlekiem, które kupuję od gospodarzy.
Całe dnie spędzam w pokoju, najchętniej w łóżku. Słucham
radia, kaset. Nie piszę, nie czytam. Nie ma mowy o żadnym
uczeniu się. Dużo śpię.
Czy to są „smutne dni" w wydaniu wakacyjnym?
Jeśli jutro nie wybiorę się do sklepu, to będę ważyła mniej
niż Szymek. Pójdę, kupię mu jakieś autko, a pojutrze pojadę
do Rabki.
Ciotce powiedziałam, że się uczę i dlatego siedzę w pokoju.
Uwierzyła. Ile razy przyjdzie do mnie, zastaje mnie z nosem
w książce. Zawsze pyta, jak się czuję i czy czegoś nie potrzebu-
ję. Niezmiennie odpowiadam, że wszystko jest OK i że wszyst-
ko mam. Do lodówki, na szczęście, jeszcze mi nie zagląda.
Trzask! Wrzask, krzyk, tupot. Chyba ktoś przyszedł do
gospodarzy. Żeby tylko panu Emilowi nie przyszło do głowy
uhonorować gościa graniem na akordeonie! Wrzaski zostały
na parterze. Skrzypią drewniane schody prowadzące na pię-
I 158
tro. Teraz kolej na panią Hanię. Spyta, czy czegoś nie potrze-
buję, przypomni, żebym uważała w łazience, bo rura pod wan-
ną się zatyka.
Przygładzam włosy i łapię pierwszą książkę, która nawija
mi się pod rękę. Muszę stwarzać pozory. Tata dzwoni do ciotki
dwa razy w tygodniu.
- Proszę! - wołam, gdy słyszę pukanie.
Czarny plecak, a za nim uśmiechnięta, opalona Majka.
Ś
cięła włosy.
- Zajmuj się mną! - mówi.- Jadę już piętnastą godzinę. Co
masz do żarcia? -
Nic.
- Idź do gospodarzy i pożyczaj. - Leży na tapczanie. - Olka,
nie uśmiechaj się głupawo, tylko organizuj coś do żarcia.
Zbiegam na dół. Kupuję dziesięć jajek, w prezencie dostaję
talerz białego sera, trzy pomidory i ćwiartkę chleba pieczone-
go przez szwagierkę. Ciotka wypytuje, co to za dziewczyna.
Mówię, że to Majka. „Ta twoja Majka?" „Mhm..." „A tata wie,
ż
e tu jest?"
Wracam na górę. Majka chrupie paluszki.
-
Chcesz mleko czy herbatę? - pytam.
-
Mleko. Najpierw. Masz oscypki?
-Ni e.
Patrzy na mnie surowo.
- Coś robiła w wyrze? Z książką do góry nogami?
Wzruszam ramionami. Pierwsza kanapka z serem gotowa.
Jeszcze pokroję pomidory.
- Po coś przyjechała?
-
Na wakacje. Rozmawiałam telefonicznie z twoim ojcem.
Ale masz ciotkę! Mogę tu trochę pomieszkać. Czemu jesteś
taka blada? Słońce tu ukradli?
-
Byłaś głodna.
-
Miałaś wypoczywać. Wyglądasz okropnie.
-
Albo zmień temat, albo wracaj do Krakowa - odzywam
się ostro.
Majka patrzy na mnie niezrażona.
- Oleńka pokazuje pazurki, ho, ho. Dawaj żarcie. Rób
her-
batę, tylko dużo. W plecaku mam czekoladę... Nie, nie tam.
Tam są brudne skarpetki, w tej na prawo - mówi z pełnymi
ustami. - Po co te jajka? Zrobisz jajecznicę?
-
Mhm. - Idę do kuchenki.
-
Tylko dużo, dużo. Co porabiasz?
- N ic .
-
Podziwiać, podziwiać.
Zjadamy wszystko, co się do jedzenia nadaje. Przygotowuję
dzbanek herbaty. Majka znowu leży na tapczanie. Siadam obok.
- Mów. - Szturcham ją w kolano.
-
Wyjazd jak wyjazd. Ludzie znośni. Wiesz, co? - Patrzy
na mnie błyszczącymi oczami. - Zgadnij, kogo spotkałam? -
szepcze.
-
Nie wiem - śmieję się. Majka ma rumieńce.
-
Nie uwierzysz. Musieliśmy uzupełnić zapasy. Idę do skle
pu, a tu... - urywa nagle i zagryza wargi.
-
No co?
-
Powiem ci, ale musisz mi ^oś obiecać.
-
Co ty gadasz?
-
Warto. Dowiesz się czegoś niesamowitego.
-
Dobra. Obiecuję. Mów.
Majka złazi z tapczanu i staje na baczność.
-
Zgłupiałaś? - zaśmiewam się do łez.
-
To poważna sprawa. Nie mogę o niej mówić, ot tak, na
leżąco. Wymaga szacunku. Spotkałam...
-
Twojego wspaniałego, choć niewysokiego, Toma Cruise'a.
Wpadłaś mu w oko i pobieracie się za tydzień.
-
Lepiej, lepiej! - Dalej stoi wyciągnięta jak struna. - Spo
tkałam klawesyna. Spocznij.
Tego się nie spodziewałam.
-
Którego? - pytam ponuro. - Mojego czy twojego?
-
Mojego. - Siada koło mnie.- Twój to nie klawesyn.
- Klawesyn - mówię z uporem. - I co?
Parska śmiechem.
-
Musisz się wczuć... Jestem w wiejskim sklepiku. Kupuję
tony masła, chleba, kiełbas. Chłopcy mają zaraz przyjść.
-
Jacy chłopcy?
l 160
-
Nasi. Z żagli. Żeby pomóc mi to zanieść... Czuję, że ktoś
na mnie patrzy. Odwracam się... a obok worków z nawozami
stoi Łukasz. I dosłownie pożera mnie wzrokiem.
-
Czemu?
-
Było bardzo gorąco. Miałam na sobie tylko szorty i top -
chichocze. - Podszedł i spytał, czy sobie z tym wszystkim po
radzę. Odparłam, że nie. Zaproponował pomoc w zamian za
wspólną kawę.
Czegoś nie rozumiem.
- Nie przepraszał, nie tłumaczył?
Majka patrzy na mnie z politowaniem.
-
Oj, Olka, jak ty nic nie kapujesz. Klawesyn mnie nie po
znał.
-
Ż
artujesz!
-
Nie - śmieje się.
-
I tak lekko o tym mówisz?
-
Słuchaj dalej. Stoimy w kącie, ja taka skromna, cicha,
a on mi rzuca swój stary tekst.
-
Jaki stary?
-
Ten sam, którym uraczył mnie w zeszłym roku. Że jak
tylko mnie zobaczył, to poczuł, o tutaj... - zaśmiewa się i kle
pie na wysokości klatki piersiowej - błogi spokój. I że wszyst
ko jest piękniejsze, i bardziej kolorowe.
-
Czemuś mu nie napluła w twarz?
- To prostackie - krzywi się. - Umówiłam się z nim na
wieczorną randkę. Dziewczyny wymalowały mnie, pożyczyły
kieckę... Dawaj tę herbatę. Zaschło mi w gardle.
Stawiam na taborecie dzbanek i kubki. Majka pije i pije.
-
Kończ już. Opowiadaj - poganiam.
-
Wypiliśmy kawę, zjedliśmy lody. Potem po piwku. On cały
czas mówił, że nie spotkał nigdy takiej dziewczyny jak ja. Ja
tylko skromnie opuszczałam oczęta. Trochę tańczyliśmy.
-
Nie wierzę ci. Musiał cię poznać.
- Niby jak? Widział mnie rok temu, teraz mam krótkie
włosy.
-
Ale mówiłaś, że znaliście się sześć dni!
-
A ty się z Maćkiem znasz dwa lata. - Puszcza do mnie oko.
! 161
- To nocy też z nim nie spędziłaś?
- Spędziłam. Ale było wtedy ciemno. Mam opowiadać czy
nie?
-Tak.
-
Zaproponował, żebyśmy poszli do jego pokoju. Wynaj
mował u jakichś gospodarzy - dodaje szybko na widok mo
jej miny. - Straszliwie się zawstydziłam.
-
Miał super kasety? Czy fajne znaczki?
-
Aparat - śmieje się. - Poszliśmy. Polaroidem zrobił mi
kilka zdjęć.
-I co?
-
Zaraz ci pokażę. - Grzebie w plecaku. - I cały czas tak
słodko do mnie mówił „Oleńko".
-
„Oleńko"?!
-
Jakbym powiedziała, że jestem Majka, to może by mu coś
tam z aj ar żyło w tej łepetynie. Znalazłam.
Majka niczym modelka. Króciutka, kolorowa sukienka,
postrzępiona fryzurka, długie opalone nogi. A tu Majka i kla-
wesyn. Ciemnowłosy i diabelnie przystojny.
-
Co dalej?
-
Włączył radio, tańczyliśmy, przygasił światło. Chciał się
całować, ale się wzbraniałam. Spytał, czemu nie chcę. Szepnę
łam, że chcę i to bardzo, ale obiecałam sobie kiedyś, że zrobię
to tylko z miłości. Wtedy mnie przytulił i powiedział, że mnie
kocha - mówi martwym głosem i mruga do mnie.
-
Naprawdę? - Zwijam się ze śmiechu.
-
Jeszcze dodał, że zawsze mnie kochał - Majka leży na ple
cach i kwiczy - że taka miłość jak nasza zdarza się raz na sto
tysięcy lat. Ze czekał na mnie i że zawsze będziemy razem.
-
Miło z jego strony.
-
Szepnęłam, że jestem szczęśliwa. Co tak patrzysz? Ja tam
cały czas szeptałam, bo mnie śmiech dusił, a on się rozpływał,
ż
e jestem taka delikatna, eteryczna i zwiewna.
-
Eteryczna! Chi, chi.
-
Cicho! Znowu się zabrał do całowania. Szepnęłam, że mam
swoją tajemnicę. A on, że chętnie jej wysłucha.
-
Coś mu wcisnęła? - Ze śmiechu brzuch mnie boli.
l 162
- Że jeszcze nigdy tego nie robiłam, że nawet nie umiem się
całować. Wtedy już leżeliśmy na łóżku. On był bez koszulki
i prawie bez dżinsów. Spytałam, czy będziemy ze sobą na
zawsze? Na dobre i na złe? Odpowiedział, że szczególnie na
złe... Jest coś jeszcze do picia?
No nie! Ma paskudny zwyczaj przerywania w najciekaw-
szych miejscach. Prawie jak bloki reklamowe w filmach.
- Dostaniesz, jak skończysz.
Przewraca się na brzuch i bierze do ręki zdjęcia. Szturcham
ją w bok.
- Pozwoliłam się pocałować. A jak zaczai mnie rozbierać,
to szepnęłam, że mam jeszcze jedną tajemnicę. Wydyszał:
Jaką?". Powiedziałam, że w szpitalu zarazili mnie AIDS. Na
początku nie usłyszał, bo mocował się z suwakiem sukienki -
ryczy ze śmiechu. - Musiałam mu krzyknąć do ucha.
-
I co on na to?
-
Zgłupiał. A ja ćwierkałam, że to było usunięcie wyrostka
i nawet chciałam mu pokazać bliznę. Wyskoczył z łóżka jak
oszalały. Pobiegł do łazienki. Szorował zęby, płukał gardło,
0 mało się nie udusił.
-A ty?
-
Zabrałam zdjęcia i poszłam.
-
Wymyśliłaś to wszystko.
-
Nie - wzdycha. - Tyle że potem pół nocy przepłakałam.
1 przez trzy dni nie mogłam się pozbierać. - Milknie i zamyka
oczy.
Na dole cicho, pewno śpią. A w ogóle, która to godzina?
Dwadzieścia cztery minuty po północy. Patrzę na
Majkę. Zasnęła. Narzucam na nas koc z
sąsiedniego tapczanu. Fajnie, że przyjechała.
dziesiątego, wtorek
Od przeszło godziny jesteśmy w lesie. Majka wyciągnęła
mnie z łóżka parę minut po szóstej. „Ubrane już jesteśmy, do
ż
arcia nic nie ma, idziemy na spacer, potem do sklepu".
163
Pilnuję, żeby trzymać pion, a Majka raz po raz smyrga
w krzaki i pod drzewa. „Jak nazbieram grzybów, to zrobimy
sobie pyszną jajecznicę".
Buntuję się naraz:
-
Majka, odwrót. Muszę się napić.
-
Procenty? Tak od rana? - Mruga do mnie i zeskakuje
z powalonego drzewa, po którym łazi.
-
Mocna herbata! Z cytryną - burczę i ruszam w kierunku
ś
cieżki.
Ależ my jesteśmy daleko od domów! A do ryneczku ze
sklepami dwa razy tyle. Dojdziemy tam najwcześniej w porze
obiadu.
-
Naprawdę piszesz pamiętnik? - pyta, gdy przedzieramy
się przez maliniak.
-
Przestałam.
-
Czemu?
^ -
-
Bo mi się odechciało. Kurcze, podrapałam się!
- Pytam, czemu zaczęłaś - sapie.
Wzruszam ramionami.
- Najpierw z nudów, potem myślałam, że sobie to wszystko
poukładam i zrozumiem.
Maliniak za nami. Siedzimy na trawie. Obok nas trzy ja-
kieś brązowe grzyby i puszka po piwie. Majka gryzie trawę, ja
skubię szyszkę.
-
Poukładałaś?
-
Nie. Tak. Nie wiem. Tak się czuję, jakbym z zamknięty
mi oczami łaziła po labiryncie.
-
Błądziła - poprawia mnie.
-
Wszystko jedno. Ostatnio doszłam do wniosku, że mam
popieprzone życie.
Majka prycha, przekrzywia głowę i patrzy na mnie uważ-
nie.
-
Ola...?
-
Jak rany! - wybucham. - Tylko nie pytaj mnie, czy na
prawdę chciałam się zabić! Mam już dość tych pytań.
-
Chcę cię zapytać, czy masz jakieś pieniądze. Bo jak nie, to
musimy wrócić do domu.
l 164
trzynastego, piątek
Wykąpałam się, a teraz suszę włosy. Majka śpi jak zabita.
Nie przeszkadzającej ani wrzaski dobiegające z dołu, ani stu-
kania i pukania z podwórka. To gospodarz tłucze stare da-
chówki.
Zaglądam do lodówki. Pustki. Trzeba iść do sklepu. Zbu-
dzę Majkę, bo inaczej padnę z głodu.
Wracam do pokoju. Szukam nowej koszulki i mniej brud-
nych spodni. Ale historia! Próbuję wyobrazić sobie minę pół-
gołego Łukasza, gdy usłyszał te rewelacje. Parskam śmie-
chem.
I naraz coś sobie przypominam.
Kazała mi coś obiecać. Zaraz dowiem się, o co chodziło.
- Pobudka! Pobudka!
Otwierają się niebieskie oczy.
Przypominają mi się inne niebieskie.
Zalewa mnie całe morze smutku. Mam ochotę płakać, krzy-
czeć, kopać, rzucać czym popadnie, tłuc naczynia! Cokolwiek,
co by mi pomogło pozbyć się smutku i tęsknoty, które nagro-
madziły się we mnie aż po dziurki w nosie.
- Olka! Co jest? - Majka jednym susem wyskakuje z łóż
ka i staje przy mnie. - Jesteś straszliwie blada! Będziesz
mdleć?
- Nie. To z głodu. Wstawaj.
Wracam do łazienki. Zimna woda na twarz. Pęknięte w ro-
gu lustro pokazuje bladą, mokrą gębę i zmierzwione włosy.
„Lubię twoje włosy. Są takie ciepłe, miękkie".
Lubisz?
Gdzie kosmetyczka? Jest. Gdzie nożyczki? Są. Tnę włosy,
a po twarzy spływają mi łzy. Z
hukiem otwierają się drzwi.
Przerażona Majka.
-
Olka! Olka!
-
Idź stąd.
Z prawej włosy sięgają do ucha. Teraz lewa strona.
- Oszalałaś? - Podbiega do mnie. - Dawaj nożyczki.
- Możesz być spokojna. Żył sobie nie podetnę!!! - wrzeszczę.
Majka patrzy na mnie bez słowa. Mocuję się z włosami,
z nożyczkami. Skończone.
- Ola, czemu? - pyta cicho.
Wzruszam ramionami. I tak nie zrozumie. Nikt mnie nie
zrozumie.
- Moje włosy, moja sprawa - mówię trochę bez sensu.
Kątem oka patrzę w lustro. Boże, jak ja wyglądam! Łzy
płyną na nowo. Tylko się zeszpeciłam.
-
Do pokoju! - huczy naraz Majka. - Nie stój tak. -
Posłusznie siadam na tapczanie. Wciska mi na głowę swo
ją bejsbolówkę. - Zaraz wrócę. Nie ruszaj się. Słyszysz?
-
Mhm - przytakuję. Już nie jestem ani buńczuczna,
ani pewna siebie. Czuję się jak balon, z którego uszło po
wietrze.
Wychodzi. Wraca po chwili z połówką chleba i dzbankiem
mleka.
-
Zjadaj. Raz dwa. Zaraz idziemy.
-
Dokąd?
-
Zobaczysz. Wiesz co?
-No?
-
Jesteś naprawdę szurnięta.
Bejsbolówka w kieszeni dżinsów, w kilku reklamówkach je-
dzenie i cztery puszki piwa.
Na głowie mam włosy długości zapałki, postrzępione, pach-
nące żelem. Majka zaprowadziła mnie do miejscowego fryzje-
ra. Wcisnęła grubej właścicielce, że sama chciała mnie ostrzyc,
ale jak widać, nie poradziła sobie.
Patrząc na fryzurę właścicielki i kiczowaty wystrój zakła-
du, spodziewałam się, że kobieta założy mi na głowę garnek,
a potem obetnie wszystko to, co spod niego wystaje.
Zamknęłam oczy. Majka i szefowa szeptały, szeleściły kart-
kami żurnalu. Fryzjerka szczękała nożyczkami i wzdycha-
I 166
ła, że tak krzywo podciętych włosów jeszcze nigdy nie wi-
działa.
Gdy spojrzałam w lustro, ujrzałam bladą, szczupłą twarz,
ś
mieszną fryzurkę, duże zielone oczy, wyraźne łuki brwiowe
i uśmiechniętą szefową.
Jesteśmy dopiero w połowie drogi do domu. Przed nami ta
gorsza połowa - pod górkę.
- Masz jakieś plany? - pyta Majka.
-Nie.
-
Jakieś wyrywanie sobie rzęs? Wybijanie zębów?
-
Odczep się!
Na pełnym gazie mija nas pomarańczowy maluch gospo-
darza.
- Mógł nas podwieźć! - wścieka się Majka. - Ale cię nie
poznał. I musimy tarabanić się z tym wszystkim.
-
Mogę zanieść sama.
-
Jasne. A mnie weź na barana. Niech mi nikt nie mówi, że
piątki trzynastego nie są feralne...
Bez jednego słowa dochodzimy do domu.
- Oleńko! A gdzie masz włosy? - woła pani Hania z balko
nu. - Krysiu! Widziałaś?
Ciotka, w kwiecistej sukience, na bosaka, z okularami na
nosie i plikiem kolorowych gazet staje obok gospodyni.
-
Ola!
-
Dzień dobry!
-
Co się stało?
-
Tak wygodniej! - mówi głośno Majka.
-
Pozazdrościłam jej - dodaję.
- Właśnie - uśmiecha się Majka. - No, właź, co tak sto
isz? - szepcze do mnie. - Ręce mam już do ziemi.
Wypakowuję rzeczy do szafek i lodówki. Wypijam pół kar-
tonu soku. Majka leży na tapczanie. Wpatrzona w wiązankę
wrzosów suszących się na ścianie obok okna.
-
Herbata? - pytam.
-
Później. Mam coś do załatwienia. - Wychodzi z pokoju.
Miała w ręku komórkę!
Dopadam ją na półpiętrze.
167
-
Nie dzwoń do ojca!
-
Zgłupiałaś? Mam swoje sprawy. Ty się, Olka, lecz. Wracaj
i zrób parę kanapek.
Wracam. Ale zamiast do kuchni, idę do łazienki. Jak wy-
glądam? Inaczej. Chyba ładniej. Na podłodze włosy „ciepłe
i miękkie". Trzeba to posprzątać. Gdzie szczotka i szufelka?
Kanapki zrobione, herbata w kubkach. Majkę wcięło. Wy-
chylam się przez balkon. Siedzi obok krzaków porzeczek i jesz-
cze gada przez telefon. Widać, że jest wściekła.
Gdzie zeszyt? Powinien być w szafce. Nie ma. Poszukam
potem.
„Stęskniłem się za tobą".
Nie. Inaczej powiedział.
„Bardzo stęskniłem się za tobą".
Cholera! Gdzie ona jest?
- Majka! Herbata wystygła! - wrzeszczę-przez okno. - Kończ.
Wpada zdyszana Majka. Patrzy na mnie zezem.
-
Ż
eby ten piątek już się skończył - mruczy i sięga po ka
napkę.
-
Do kogo dzwoniłaś?
- Mam swoje sprawy. Coś jeszcze?
-Nie.
Majka włącza radio. Siada na tapczanie. W jednej ręce zdję-
cia, w drugiej kanapka.
- Ale mam pamiątkę, co? - wybucha naraz i rzuca zdjęcia
za siebie.
-
Coś mi kazała obiecać?
Zagryza wargi.
-
Miałam pewien pomysł, ale...
Piszczy moja komórka. Przyszedł SMS. Od taty? Nie. Nu-
mer, którego nie znam.
Pozwól sobie wytlumaczyć. Daj mi szansę. Mateusz.
Podaję Majce telefon.
-
I co? - pyta cicho. W jej głosie nie ma już śladu złości.
-
To samo, co zawsze. - Kasuję wiadomość.
-
Czyli co?
-
Nie istnieje dla mnie. Okłamał mnie!
l 168
-
Rozmawiałaś z nim?
-
Przecież wiesz, że nie. Ostatnio nawet przestał dzwonić,
przychodzić.
-
Nic dziwnego. Twój szanowny ojciec nawtykał mu i zaka
zał jakiegokolwiek kontaktowania się z tobą.
-
Skąd to wiesz? - ze zdenerwowania ledwo mówię.
-
Od niego.
-
Od ojca?
-
Od Mateusza - wyjaśnia niechętnie. - Przyszedł do mnie
kiedyś.
-
I co? - pytam zachłannie.
-
Nic...
Czegoś nie rozumiem.
- Dlaczego ojciec mu nawtykał? Przecież nic nie wiedział...
- Profilaktycznie. Żeby ci nie zakłócał spokoju. Po cho
robie.
Nie mogę usiedzieć w miejscu. Chodzę po pokoju i próbuję
zebrać myśli.
-
Skąd miał mój numer?
-
Nie wiem - mówi szybko. - Olka, spotkaj się z nim.
-Nie!
- Naplujesz mu w twarz, kopniesz w jaja, podrapiesz. Ale
porozmawiasz...
- O płci dziecka? - pytam twardo.
Wstaje i sięga do swojego plecaka. Podaje mi czarny ze-
szyt.
-
Piszesz głupoty o garnkach, o mikrofalówce. Ale ani słów
kiem nie wspominasz o tym, co jest dla ciebie istotne.
-
Czytałaś...
-
Musiałam. Z tobą nie można się dogadać. Jak cię wczoraj
zobaczyłam, to mnie ścięło. A z tym - wskazuje na moje wło
sy - to przegięłaś.
-
Odwal się! Odwal! To moje sprawy! Mój pamiętnik! Moje
włosy! - krzyczę.
Majka dopada okna i zamyka je szybko. Potem włącza ra-
dio na maksa.
- Olka! - Trzyma mnie mocno za nadgarstki. - Wiem, co
mówię. Spotkaj się z nim. Wyjaśnij. Dla swojego dobra. Ola.
Proszę.
- Nie. On się mną bawił. Nie wybaczę mu tego nigdy.
szesnastego, poniedziałek
Patrzymy na siebie wilkiem, warczę do wszystkich. Nawet
oberwało się ojcu. Czemu dzwoni tak wcześnie, skoro wie, że
mam wakacje i chcę się wreszcie wyspać?
Dni spędzam na tapczanie.
Majka mnie pociesza, próbuje karmić i poić. Pić mogę, myśl
o jedzeniu wzbudza we mnie odruchy wymiotne. Kanapki, któ-
re z taką pieczołowitością przygotowuje, po kryjomu wyrzucam
z balkonu. Kudłaty Misiek zjada je do ostatniej okruszyny.
Majka cały czas patrzy na mnie zatroskanym wzrokiem.
W pewnej chwili nie wytrzymuję:
\
-
Idź gdzieś. Na spacer albo do ciotki na ploty...
-
Ciotki nie ma - odpowiada spokojnie.
-
Wilki ją zeżarły?
-
Przecież wczoraj pojechała do Krakowa. Ktoś jej tam
zachorował. Ma męża?
-M a.
-
No to mąż.
-
Nic o tym nie wiedziałam.
-
Mówiłam ci. Ale nie słuchałaś.
-
Wszystko jedno. Idź. Muszę zebrać myśli.
-Nie.
-
Majka!
-
Zostaję.
Czemu ona się tak upiera? Już wiem.
-
Nie bądź idiotką - parskam - nic sobie nie zrobię.
-
Nie wierzę ci.
- Jakbym chciała, to bym już sobie zrobiła. Na przykład
wtedy, kiedy smacznie śpisz - mówię spokojnie.
Wytrzymuję jej spojrzenie. Majka bierze plecak, telefon
i portfel.
- Jadę do sklepu.
l 170
-
Jedziesz?
-
Mhm. Gospodarz pożyczy mi rower. Na co masz ochotę?
-
Na nic.
-
Olka, musisz jeść. Chcesz jakąś sałatkę?
-Mhm .
-
Szynkę?
-
Mięsa nie.
-
Kupię sery. Jestem za pół godziny. Wykąp się, zrelaksuj.
Wyjątkowo jest gorąca woda. - Wychodzi.
Uff.
Zatroskane spojrzenia są dołujące.
Złażę z tapczanu. Rany, ale jestem słaba. Z szafy biorę
spodenki i świeżą koszulkę. Jeszcze figi i ręcznik z balkonu.
Stanik sobie daruję.
Wchodzę pod prysznic. Gorąca woda, migdałowy żel. Schu-
dłam. I dobrze. Teraz ja będę podkradała Kuce ciuchy.
Nie mam siły się wytrzeć. Wciągam ubranie na mokre cia-
ło. Kilkakrotnie przesuwam rozcapierzonymi palcami po wło-
sach. Jestem gotowa. Czysta, pachnąca i wilgotna mogę zno-
wu polegiwać na tapczanie.
Wchodzę do pokoju.
Znajomy zapach.
Kręci mi się w głowie, kolana robią się miękkie niczym z wa-
ty. Policzki palą, serce skacze.
Naprzeciwko mnie stoi wymizerowany Mateusz.
- Ola - głos ma mroczny - Ola...
Zaraz wrzasnę, żeby stąd spieprzał, tylko niech przestanie
mi być tak słabo! O, już mogę mówić.
- Mateusz...
Chcę dodać, żeby zajął się narzeczoną, ale coraz bardziej
kręci mi się w głowie i ciemnieje przed oczami. Przypada do
mnie. Jestem na jego rękach. Delikatnie kładzie mnie na
tapczanie. Pod stopami układa
górkę z pościeli.
- Ola? Lepiej? Chcesz wody? - Przesuwa ręką po mojej
wilgotnej głowie. - Powiedz coś. l
-
Spieprzaj - cedzę przez zęby i widzę, jak kąciki ust pod
noszą mu się w leciutkim uśmiechu.
-
Chyba już ci lepiej.
Boże! Ależ on wygląda! Czuję ucisk w sercu. Tak bardzo
bym chciała przytulić się do niego.
- Idź stąd.
Siadam. Tak czuję się pewniej, choć nadal mi słabo.
Naprzeciwko niebieskie oczy.
Bardzo smutne.
Podciągam nogi. Na kolanach opieram głowę.
-
Gdzie twoje włosy? Tak mi się podobały.
-
Dlatego je ścięłam. Wracaj do Krakowa.
-
Najpierw mnie wysłuchaj!
Niedługo wróci Majka i wtedy pomoże mi wypieprzyć stąd
Mateusza. -OK. Przesuwa ręką po włosach.
- Tyle razy przygotowywałem sobie, co ci powiedzieć...
- Wystarczyło wtedy w kuchni zaprzeczyć. Jak narzeczo
na? Dobrze znosi ciążę?
Mateusz pochyla się w moją stronę. Kładzie mi dłoń na
ustach.
- Ola! Na litość boską! Ty mi wcale nie ułatwiasz!
Ze złości przybywa mi sił. Zrywam się z tapczanu i staję
przed Mateuszem. Nie przeszkadza mi, że mam na sobie mo-
krą koszulkę i spodenki, że kapie mi na plecy, że muszę wyglą-
dać nieciekawie.
-
Przecież nic od ciebie nie chcę. Grzecznie pytam o narze
czoną.
-
Nie mam żadnej narzeczonej!!! Rozumiesz?
Nie ma? Czyli te ostatnie tygodnie pełne tęsknoty były wy-
nikiem mojego bezrozumnego zachowania?
- Natalia skłamała? - pytam cicho.
Ucieka spojrzeniem w bok.
Rozumiem.
A wraz ze zrozumieniem przychodzi bezbrzeżny smu-
tek i słabość. Zwijam się na tapczanie i narzucam na siebie koc.
l 172
Nie płakać! Nie teraz. Dopiero jak wyjdzie.
- Pozwól mi wszystko wyjaśnić... - Zrywa koc i klęka na
podłodze. - Nie płacz... Ola... Ola...
Łzy płyną mi strumieniami. Zakrywam twarz dłońmi.
Mateusz przysuwa się i delikatnie całuje mnie po rękach.
Potem odsuwa je i błądzi ustami po moich mokrych powiekach,
policzkach i ustach.
Trzepot serca.
Brak tchu.
Dziwny ucisk w dole brzucha.
Jakby ktoś mi dolał wrzątku do krwi.
Mateuszowe ręce dotykają mojej szyi, przesuwają się po
ramionach i plecach. Raz czy dwa muskają piersi.
Już nie mam krwi. Tylko wrzątek.
I naraz Mateusz odsuwa się ode mnie. Trzyma mnie moc-
no za ręce. Otwieram oczy.
- Ola - głos ma chrapliwy - najpierw mnie wysłuchaj.
Krew stygnie. Zagryzam usta.
Miejmy to za sobą. Siadam.
-
Pod jednym warunkiem.
-
Jakim?
-
Powiesz wszystko. I nie będziesz kłamał.
Kiwa głową.
-
Ale pod jednym warunkiem.
-Co?
-
Wysłuchasz mnie do końca. Obiecujesz?
-
Tak - burczę.
Siedzimy naprzeciwko siebie. Między nami złączone ręce.
-
Poznałem Elwirę w pierwszej licealnej. Chodziliśmy ze
sobą. Zrywaliśmy i znowu do siebie wracaliśmy. Było coraz
gorzej. Pod koniec lutego rozstaliśmy się definitywnie. Po paru
tygodniach przyszła do mnie. Chciała zacząć wszystko od po
czątku.
-
Zgodziłeś się? - przerywam.
-
Nie. Wtedy zaczęła wystawać przed domem, szkołą.
Wydzwaniała do mnie, do starych... Przysyłała listy. Ze jak
do niej nie wrócę, to sobie odbierze życie. Jeden wpadł w rę-
I 173
ce jej matki. Nawet nie wiesz, co było dalej... Jej matka przy-
jechała do nas, rozmawiała ze starymi, a potem wszyscy wsie-
dli na mnie, że to moja wina. Ustalili, że Elwira i ja porozma-
wiamy...
Mateuszowe dłonie wilgotnieją. Już od paru chwil trzyma
mnie coraz mocniej.
Przed nami gwóźdź programu.
-
Mateusz?
-
Przyszedłem do Elwiry. Nikogo nie było. Przepraszała...
Piliśmy wino i...
I co? Pocałował ją? A teraz nie ma odwagi o tym mówić?
-
Mów!
-
Wróciła jej matka. I o mało mnie nie zabiła.
-
Dlaczego?
- Leżałem w łóżku z Elwirą.
Wyrywam ręce.
„Pocałował ją!" „Teraz się wstydzi!"
Kretynka zbolała ze mnie.
-
Idź stąd! Idź sobie!
-
Obiecałaś mnie wysłuchać... - Znowu trzyma moje dłonie.
-
Kończmy tę farsę! Mów i spieprzaj.
-
Nic z tego wieczoru nie pamiętam. Tylko wino, a potem
wrzeszczącą matkę Elwiry. Że jak będzie dziecko, to musi być
ś
lub. Potem zadzwoniła do starych.
-
Spałeś z nią czy nie?!
- Wtedy nie! Upozorowała to! Wsypała coś do wina.
„Wtedy nie".
-
Mogłeś jej to dziecko zrobić wcześniej. To nie ma znacze
nia. Tydzień w tę czy w tę...
-
Spałem z nią wtedy, gdy nie znałem ciebie - mówi twar
do. - To ma znaczenie?
Ma. Ale tego nie powiem. Na razie muszę do końca wysłu-
chać tej historii niczym z jednej z południowoamerykańskich
telenowel.
- Olka? Zadałem ci pytanie.
Niebieskie błagalne spojrzenie.
-Mów.
174
- Potem był względny spokój. I nagle ta wariatka zaczęła
rozpowiadać wszystkim, że jest ze mną w ciąży.
-
Jest czy nie jest?
-Nie.
-
To czemu mi tego nie powiedziałeś w kuchni?! - wrzeszczę.
-
Wtedy tego nie wiedziałem!
To zbyt skomplikowane dla takiej kretynki jak ja.
- Nie rozumiem - poddaję się.
- Olka... Ona mówiła, że jest w ciąży. Ja, że to niemożliwe.
Ona, że to się stało wtedy, kiedy do niej przyszedłem... Jej
matka szalała. Opowiadała, jak na własne oczy widziała wy
miotującą Elwirkę. Stary wiercił mi dziurę w brzuchu, że je
stem taki głupi, bo nie słyszałem o bezpiecznym seksie. Matka
płakała. To był koszmar. W końcu wymogłem, żeby zaprowa
dzili Elwirę do ginekologa. Powiedział, że nie ma mowy o żad
nej ciąży...
-I co?
- Koniec. Sprawa z Elwirą już się skończyła. Ola, powiedz
coś.
Najchętniej bym mu wydrapała te niebieskie ślepia za
to, że spał z Elwirą!
Ż
e już był ktoś ważny w jego życiu!
Ż
e ja najwyżej będę tylko tą drugą!
Niebieskie proszące spojrzenie.
I wtedy rozdzwania się Mateuszowa komórka.
-
Wyłączę. - Sięga do kieszeni spodni.
-
Odbierz.
-
Słucham? Tak. Już tak. Mhm. Cześć. - Rzuca telefon na
tapczan. - Ola?
-Tak?
Mateusz bierze głęboki wdech. W tej samej chwili strzelają
drzwi i wchodzi Majka objuczona siatkami.
- Co tu robisz?! Ty dzieciorobie! A ty, Olka? Odchrzań się
od mojego chłopaka! - krzyczy i wybucha niepohamowanym
ś
miechem. -Ale macie miny! Mateusz, rozpakowuj siatki, Olka
musi coś zjeść. Niedługo zostanie z niej tylko cień. - Wpycha
Mateusza do kuchni, zamyka za nim drzwi i podchodzi do mnie.
175
-
Majka, co jest grane? - pytam nerwowo.
-
Spotkałam panią Hanię. Widziała Mateusza. Wypyty
wała. Powiedziałam, że to mój chłopak - szepcze. - Dogadali
ś
cie się?
-
Nie ma tego dziecka.
-
To wiem - prycha. - Dogadaliście się czy nie?
-
Skąd wiesz o dziecku?
Wzrusza ramionami.
-
Rozmawiałam z nim... Ola?
-Co?
- Tylko spokojnie, spokojnie... Pamiętasz, że mi coś obie
całaś?
-Tak.
- Chciałam wymóc na tobie, żebyś zgodziła się na spotka
nie z nim... - Macha ręką w kierunku kuchni.
Ukartowali to za moimi plecami! „Przyjedź, ona jest ta-
ka biedna". „Niech będzie". „Tylko szybko. I cicho. To tajem-
nica".
- Ty go tu ściągnęłaś! - wybucham. - Taka przyjacielska
przysługa!
Mateusz wychodzi z kuchni.
-
Olka! To nie tak.
-
A jak?
-
Sam chciałem przyjechać. - Podchodzi do mnie. - Od
Majki tylko wiedziałem, gdzie jesteś.
-
Właśnie - burczy Majka. - Teraz się poprzytulajcie, a ja
idę do kuchni.
Mateusz jest za ścianą w niebieskim pokoju. Pewnie smacznie
ś
pi. Majka pochrapuje na tapczanie pod oknem. Gonitwa
myśli. Mieszane uczucia.
Czegoś mi w tym opowiadaniu Mateusza brakuje.
Przewracam się na drugi bok. Nie ma szans. Nie zasnę.
176
Skrzypi drewniana podłoga. Ktoś idzie korytarzem.
To Mateusz. Podchodzi do mnie.
-
Ola - przesuwa dłonią po moich włosach - Ola.
-
Coś się stało? - Siadam na tapczanie.
-
Nie... Tylko...
Trudno rozmawiać z kimś, kogo ma się na wyciągnięcie
ręki, ale którego twarzy nie widać.
-
Mateusz?
-
Muszę ci jeszcze coś powiedzieć - szepcze.
Ze zdenerwowania zasycha mi w ustach. Zaraz będę wie-
działa, czego brakowało we wcześniejszym opowiadaniu.
Ale nie tutaj. Obecność śpiącej Majki przeszkadza mi. Bez
słowa wstaję i kieruję się do kuchni. Mateusz idzie za mną. Po
prawej stronie jest kontakt. Błyska goła żarówka. Mateusz staje
obok lodówki. Ma zmierzwione włosy, bose stopy, czarne bok-
serki i popielaty T-shirt.
- No? - Głos mi drży.
Robi krok w moją stronę. Bierze mnie za dłonie. Spusz-
czam głowę i patrzę na nasze bose nogi.
- Ola... Jeszcze jedna rzecz. Ja...
Co? Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że jednak Elwi-
ra nadal jest ważna?
- Szybko. Bo zimno - mówię trochę bez sensu.
Jednym ruchem porywa mnie na ręce. Wtula twarz w moje
zapałczane włosy.
-
Ola... Kocham cię. - Niespodziewanie dla samej siebie
wybucham płaczem. Mateusz jest przerażony. - Ola? Co się
dzieje... Ola... proszę...
-
Mateusz, ja nie wiem...
-
Cii. Już dobrze.
Wyciągam rękę. Palcami delikatnie dotykam jego policzka.
Niebieskie oczy jaśnieją.
Mateusz siedzi na krześle. Jestem na jego kolanach. Moc-
no mnie obejmuje i delikatnie kołysze.
Już nie płaczę. Wypłakałam na szary T-shirt smutek ostat-
nich tygodni i miesięcy. Czuję się lekko.
177
-
Ola? Chciałem ci to wszystko wytłumaczyć wcześniej. Ale
nie pozwoliłaś - mruczy z ustami w moich włosach.
-
Wiem.
-
Potem twój ojciec urządził mi awanturę. Ze jesteś bardzo
chora, a ja ci przeszkadzam. Majka też nie chciała nic mówić.
Co ci było?
-
Zeżarłam za dużo relanium - mówię bez zastanowienia.
Odsuwa mnie na odległość ramion. Ma bladą twarz i wy
straszone oczy.
- Olka!
-
Ż
ałuję, że ci powiedziałam! - Zeskakuję na podłogę.
Łapie mnie za przedramiona. I potrząsa.
-
Coś ty zrobiła! Jak mogłaś?
-
Chciałam tylko spać! Spać!
-
„Tylko spać?" To jakieś bzdury! Dziecko jesteś? Masz
rozum! Trzeba było z niego zrobić użytek!
-
Co ty wiesz? Nic... Już miałam dosyć myślenia. Ciągle
tylko te same myśli... Że z niczym nie daję sobie rady, że wszyst
ko zawalam. I jakby tego wszystkiego było mało, że masz dziec
ko! - krzyczę i nie obchodzi mnie wcale, że Majka pewnie już
nie śpi.
Mateusz nadal jest blady. Już nie trzęsie mną niczym wor-
kiem gruszek.
-
Nie wiedziałem...
-
Pewnie. Niby skąd?
-
O... Nie wiem, co powiedzieć. - Zagryza wargi i bierze
mnie za rękę. - Obiecasz mi coś?
-Co?
-
Ż
e już nigdy nie zrobisz niczego podobnego. Obiecaj.
-
Mogę obiecać.
Stoimy naprzeciwko siebie.
Między nami moja tajemnica, jego smutek i żal. Między
nami już zawsze będzie jego Elwira i moje relanium.
-
Było, minęło - mówię, żeby przerwać tę ciężką i długą ciszę.
-
Ola? Teraz jesteś ty i ja. Razem sobie poradzimy. Będzie
dobrze.
-
Na pewno lepiej - uśmiecham się smutno.
178
-
Olka! Co ty bredzisz?
-
Mnie już nigdy nie będzie dobrze, tak w stu procentach.
Mój świat jest do góry nogami. Rozumiesz?
Patrzy na mnie w milczeniu, a potem leciutko kiwa głową.
Siada i bierze mnie na kolana. Słucham jego oddechu i liczę
uderzenia serca. Powieki same opadają.
- Ola, zbudź się - szepcze Mateusz. - Porozmawiamy ju
tro... - Całuje mnie w kark.
A potem zanosi na tapczan i otula kocem.
„Kocham cię". „Kocham cię".
Jest za ścianą.
W jednej chwili zrywam się i biegnę do drugiego pokoju.
-
Ola? - Głos jest cichy i niepewny.
-
Nie chcę być sama.
Podchodzę do tapczanu i szybko, szybciutko, zanim zdążę
zastanowić się nad tym, co robię, kładę się koło Mateusza.
Obejmuje mnie, a ja w tej samej chwili sztywnieję.
- Spokojnie, spokojnie, głuptasku. - Chociaż nic nie wi
dzę, dam sobie obciąć resztkę włosów, że się uśmiecha. - Znam
cię. - Takiego czułego głosu jeszcze u niego nie słyszałam. -
Nie zrobię ci krzywdy... - Narzuca na mnie koc, a potem opusz
kami palców głaszcze moje powieki. - Śpij, śpij. Wszystko bę
dzie dobrze.
Wierzę w to z całej siły.
Łapię go za rękę i mocno ściskam.
-
Mateusz... ja... nie wiem...
-
Cii. Ja wiem. Mówiłem, że cię znam.
siedemnastego, wtorek
Budzi mnie warkot samochodu i słońce świecące prosto
w twarz. Otwieram oczy.
Niebieskie uśmiechnięte spojrzenie.
- Cześć. Wyspałaś się? - Bawi się moimi włosami. - Czy
one kiedyś odrosną?
179
-
Mhm.
-Ola?
-Mhm?
-
Coś się dzieje?
Wstydzę się, że przyszłam tutaj w nocy. Że zachowałam się
tak impulsywnie. Ale spanie w objęciach Mateusza wydaje mi
się szczytem marzeń.
-
Myślę - burczę i wtulam głowę w jego ramię.
-
Tak od rana? I co?
-
Za szybko to wszystko się dzieje... Raz nie chcę cię wi
dzieć, potem... no... tu przychodzę. Jestem szurnięta?
-
Jesteś wspaniała. Najwspanialsza. Już ci to kiedyś mówi
łem. - Całuje mnie w czubek nosa.
Uśmiecham się szeroko. Cmokam go w policzek i wybie-
gam z pokoju. W drzwiach kuchni stoi Majka i pogryza pomi-
dora. Na jej widok gaśnie mi uśmiech.
- Musimy porozmawiać - mówi twardo. - Mateusz, pobud
ka! - krzyczy.
Idziemy do naszego pokoju. Majka starannie zamyka drzwi.
Patrzy na mnie surowo.
-
Olka? Spałaś z nim?
-
To moja sprawa!
- Mów w tej chwili! Spałaś?!
-Tak.
Ze świstem wypuszcza powietrze.
-
Zabezpieczyłaś się?
-
Nie... Myśmy tylko spali.
-
Jak to? - Patrzy na mnie z niedowierzaniem.
-
Nie kochaliśmy się.
-Nie?
-
Przecież mówię wyraźnie. Co?
-
Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach - stwierdza ci
cho. - Rozumiesz?
-
Nie...
-
Trafiłaś na właściwego faceta.
-
Wiem. - Sięgam do szafy po ubranie. - Mnie wystarcza
całowanie i przytulanie. To normalne?
-
Jak widać.
-
Majka, czy ja zrobiłam dobrze? - pytam szeptem.
-
Ale co?
-
Ż
e do niego przyszłam.
Wzrusza ramionami.
-
Facet też człowiek. Tak jak ty potrzebuje miłych słów,
gestów...
-
Nie jestem zdzira?
Wybucha niepohamowanym śmiechem i otwiera drzwi.
- Olka, ale z ciebie dziecko. Ej, dzieciorób! - krzyczy. - Na
dywanik!
osiemnastego, środa
-
Ola, jak tam?
-
Dobrze, tato. Co u ciebie?
-
Dużo pracy. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak duszno
w mieście. Majka jeszcze jest?
-
Pewnie.
-
Pani Hania mówiła, że przyjechał do niej jakiś chłopiec.
-
Mhm...
-
Słuchaj, Krysia musi tu zostać jeszcze trochę. Wujek po-
będzie parę dni w szpitalu. Poradzicie sobie?
-
Pewnie.
-
Kasia dzwoniła przedwczoraj. Skręciła nogę, nie może
chodzić.
-I co?
-
Dzwoniłem potem do... druha Zdobysława.
-
Ziemomysła.
-Właśnie. Powiedział, że noga jest nadwyrężona i to wszyst-
ko. Szymek dzwoni?
- Chce kota.
-
A ja gwiazdkę z nieba. Oluś, trzeba ci czegoś?
-Nie.
-
Pozdrów Majkę. I ucz się. Pa.
- P a .
180
181
Majka w sklepie, Mateusz z gospodarzem, już którąś go-
dzinę z rzędu, próbują uruchomić malucha. Czyszczę grzyby,
które uzbieraliśmy rano.
Piszczy komórka.
- Halo?
Rozpaczliwy szloch szczerbula.
-
Szymek! Co się dzieje?
-
Oni chcą ją zabrać jutro!
-
Kogo! I jacy oni? - Ze zdenerwowania ledwo mogę mówić.
-
Weronikę! Powiedzieli, że im się podoba! A ja ją pierwszy
zamówiłem! - I znowu szloch.
Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówi, ale wiem, że jest
głęboko zrozpaczony.
-
Szymek, najpierw się uspokój. No, już lepiej?
-Tak.
-
Zaczynaj.
- Jutro ją zabiorą. Aż do Sącza! - krzyczy. -A Jasiek mówi,
ż
e tamten pies ją pewnie zje!
To nie ma sensu. Zapłakany Szymek nie nadaje się do żad-
nej rozmowy.
-
Jest ciocia?
-
Poszła z nimi.
-
Kiedy wróci?
-
Nie wiem... Ola, pomóż mi, dobrze?
-
Dobrze. Umawiamy się tak. Wycierasz nos i idziesz się
bawić.
-
Z Jaśkiem?
-
Z Jaśkiem. Zadzwonię później. I coś wymyślimy. Może
być?
-
Mhm. Pomożesz mi?
-
Jasne.
-
Zadzwonisz? Powiesz im? Ja jej nawet parówkę swoją
kiedyś dałem.
- To fajnie. Uspokój się, wszystko będzie dobrze. Pa.
- P a .
182
Co też przytrafiło się szczerbulcowi, że jest taki nieszczę-
ś
liwy? Myję ręce, zmieniam szorty na dżinsy. Plecak, pienią-
dze, komórka.
Zbiegam po schodach. W garażu rozbebeszony maluch.
Mateusz i gospodarz piją kawę.
-
A ty gdzie? - śmieje się Mateusz.
-
Do Szymka. Mam za dwadzieścia minut autobus.
-
Czemu tak nagle?
-
Muszę.
-
Jadę z tobą. - Mateusz już stoi nad zardzewiałym zle
wem i myje ręce. - Panie Emilu, skończymy, jak wrócę.
-
Nie ma sprawy.
Do autobusu wpadamy w ostatniej chwili. Muszę złapać
oddech, zanim powiem wszystko Mateuszowi.
- Może chodzi o jakąś koleżankę?
- Nie wiem. Gadał jak potłuczony.
Milczymy.
Zapłakany telefon Szymka rozbił bajkę, w której żyłam
od paru dni. Skupiona byłam tylko na Mateuszu. Ze czuły,
opiekuńczy, że zaczyna lubić moje zapałczane włosy, że jest
wegetarianinem, że potrafimy rozmawiać godzinami. Majka
chodziła do sklepu, gotowała. Ja żyłam tylko uczuciem do Ma-
teusza.
Nikt poza nim nie był ważny.
Gdzieś daleko była rzeczywistość.
Szymek, ojciec i Kuka ze złamanym sercem i skręconą nogą.
Właściwie o nich nie myślałam. Tak jak nie potrafiłam dłu-
ż
ej usiedzieć na miejscu, tak nie potrafiłam dłużej skupić uwagi
na nikim innym niż na Mateuszu.
Cały mój umysł, serce, oczy pełne były jego zapachu, doty-
ku, niebieskich oczu, czułego głosu.
-
Ola, chyba dojeżdżamy.
-
Mateusz, myślisz, że mu się coś stało?
- Wtedy by dzwoniła ta pani, u której mieszka - odpowiada
spokojnie.
Autobus zatrzymuje się. Teraz w prawo, wzdłuż długiego
ż
ółtego budynku (to chyba szpital), potem w lewo, pod górę
l 183
między blokami, później jest kilka alejek obsadzonych kaszta-
nowcami i dom ciotki Marysi.
Szymek płacze i śmieje się na nasz widok. Jest opalony,
z posiniaczonymi kolanami i z włosami na jeżyka. Jasiek wy-
gląda podobnie.
- Powiesz im? Ola? Mnie nie chcieli słuchać. Weronika woli
mnie.
Mateusz kuca.
-
Powiedz mi chłopie, kto to jest ta Weronika.
-Kot.
-
Kotka - wtrąca Jasiek.
-
Dziewczynka - dodaje Szymek.
Już wszystko jasne.
Szymek i Jasiek prowadzą nas do sąsiadów. Tam, w gara-
ż
u, leży w koszu szara kocica i kilka puszystych kłębków. Szy-
mek porywa na ręce czarno-białego kociaka.
- To Weronika - mówi z dumą.
-
Coś ty! - prycha Jasiek. - Wojtka nie poznajesz? Weroni
ka jest obok Kuby.
-
Weronika ma prawą białą łapkę, a Wojtek lewą - odpo
wiada Szymek. - Obiecałem jej, że tu przyjedziesz i pozwolisz
ją wziąć do domu.
-
Chyba jednak nie - mówię.
-
Ale obiecałem! - wyje Szymek. - Mateusz, powiedz jej!
-
Oli czy Weronice?
-
Oli! - krzyczy.
Mateusz podnosi się z klęczek.
-
Ola? Słyszałaś? Szymek obiecał. To poważna sprawa...
-
Gardłowa - dodaje Jasiek.
-
Kot to nie zabawka.
-
Tak. Trzeba poić i karmić - wymądrza się Mały z po
wagą. - Patrz, jakie ma wąsiki.
-
Właśnie. A kwiatek w twoim pokoju usycha.
-
Ola! Będę wszystko przy niej robił.
Nie będzie. Pozajmuje się nią przez tydzień, a potem opie-
ka nad kotem spadnie na mnie.
A może warto spróbować? Niech ma jakieś obowiązki. Tro-
184
chę odpowiedzialności mu nie zaszkodzi. Szymka łatwo uszczę-
ś
liwić, a kociak jest słodki.
-
Weronika pojedzie z nami... - mówię uroczyście.
-
Super! - krzyczy Mały.
Wciska Mateuszowi kociaka i przypada do mnie. Brudna
buzia jaśnieje.
-
Wiem o kotach wszystko. Będę ją karmił, głaskał. Na
uczę ją łapać myszy. Będę dawał jej wodę.
-
Wymieniał piasek w kuwecie - wpadam mu w słowo.
-
Co? - Bure oczy szeroko otwarte.
Tłumaczę. Bure ślepka są już wielkości talerzyków.
-
Zmieniłeś zdanie? - pytam.
-
Coś ty! Nie.
-
Brawo.
-
Ona będzie moja i twoja. Chcesz?
-
Pewnie. I Kuki. I trochę taty. - Głaszczę go po jeżyku.
-
Ola? Kocham cię, wiesz?
Wilgotnieją mi oczy. Pierwszy raz to powiedział.
-
Też cię kocham.
-Ola?
-
Co jeszcze?
- A... jak Weronika będzie też twoja, to może ty byś zmie
niała piasek w kuwecie, co?
Jesteśmy już w Jabłonce. Przyjechaliśmy okazją. Mateusz
narzucił na mnie swoją bluzę i teraz idziemy do domu.
Nic nie mówimy.
Raptem zatrzymuję się przy kapliczce świętego Nepomu-
cena.
-
Muszę zadzwonić do Kuki.
-
Nie wziąłem komórki.
-
Wiem. A moja się wyładowała. Wrócisz ze mną do knaj
py? Tam jest automat.
-
Pewnie. Ola? Ten telefon nie może poczekać?
185
- Mateusz... Nie zadzwoniłam do niej ani razu - mówię
cicho.
Wracamy na rynek. Za Sezamem w prawo, potem schodka-
mi w dół. Obskurny, zadymiony lokal. W portfelu powinnam
mieć kartę telefoniczną i numer do Kukuśki.
Już wybieram ostatnią cyfrę. Jest sygnał. Naraz szybko
odkładam słuchawkę.
-Ola?
-
Mateusz, co jej powiem? Przecież nie będzie chciała ze mną
rozmawiać. Ma do tego prawo. Zapomniałam o niej już w Kra
kowie. Sama musiała się spakować... To nie ma sensu - kończę
cicho.
-
Ola! - Podnoszę głowę. Niebieskie poważne spojrzenie. -
Jutro albo pojutrze będzie ci jeszcze trudniej zadzwonić. Źle
się stało, że nie zrobiłaś tego wcześniej. Zastanów się, jak to
wszystko odkręcić.
-
Nie znasz jej.
-
To twoja młodsza siostra... - zawiesza głos.
-Co?
-
Musisz do niej dotrzeć. Jeszcze coś...
-No?
-
Jej świat też jest do góry nogami.
Wystukuję cyfry. Zgłasza się druh Ziemomysł. Przed-
stawiam się. Słyszę, jak woła, żeby tu przyszła Kaśka, potem
ktoś biegnie, ktoś śpiewa. Ktoś idzie. Kroki są coraz głośniej-
sze. To Kuka.
-
Halo? - sapie w słuchawkę.
-
To ja. Olka.
-
Cześć - rzuca sztywno.
-
Przepraszam, że nie dzwoniłam. Zbierałam się do kupy.
-
Nie ma sprawy - mówi nonszalancko. - Coś jeszcze?
-
Jak tam noga?
-
Skąd wiesz?
-
Od taty. Boli?
-Nie.
- Kuka? Nie gniewaj się. Wiesz co? Szymek załatwił nam
kotkę. Weronikę. Co ty na to?
186
-
Może być.
-
Ubierasz się ciepło?
-
Nie jestem dzieckiem - prycha. Nareszcie! Już dosyć te
go martwego głosu. - Zapomniałam kurtki.
-
To jak sobie radzisz?
-
Aaa... no, taki kolega mi pożyczył. - Ma wyraźnie kłopoty
z oddychaniem.
-
Co to za kolega?
-
Taki jeden. O rok starszy.
-
Z Krakowa?
-
Tu wszyscy są z Krakowa - znowu prycha.
-
Kolega jak najbardziej zarąbisty?
-
Wszystkim dziewczynom się podoba - wzdycha.
-
Ale kurtkę pożyczył tobie - mówię dobitnie. - A sam mar
znie. Może po powrocie zaprosisz do nas kolegę-dżentelmena?
-
I co on sobie o mnie pomyśli?
-
Ej, Kukuśka! Weź od niego adres.
-
Zgłupiałaś? - wścieka się.
-
Przecież musisz mu oddać wypraną kurtkę.
-
Olka! Ty masz głowę! Muszę kończyć.
-
To hej.
-
Zadzwonisz jeszcze?
-
Pewnie. Pa.
Wieszam słuchawkę, wyciągam kartę. Uśmiecham się do
Mateusza.
-
Zadowolona? - pyta.
-
Jak najbardziej. Dziękuję. - Wspinam się na palce i cmo
kam go w policzek.
-
Pamiętasz, co ci mówiłem? Teraz jesteś ty i ja. Razem
sobie poradzimy. Będzie dobrze.
dwudziestego, piątek
Wybieramy się na wieczorny spacer. Jak na razie Majka
utknęła w łazience, a Mateusz w garażu. Z gospodarzem na-
prawiają rower dla Grzesia.
187
Kroję chleb i smaruję go masłem. Zrobię jajecznicę z pomi-
dorami. Do tego po kubku mleka.
- Gdzie sól? - Pukam i wchodzę do łazienki.
Majka w króciutkiej sukience, z wilgotnymi włosami, ma-
luje sobie oczy.
-
Nie masz pudru?
-
Nie. Do lasu tak się stroisz?
Odkłada cienie.
-
No, mam spotkanie...
-
Nie mogłaś powiedzieć wcześniej?
-
Zadzwonił pół godziny temu!
Rzeczywiście. Niedawno z wypiekami na policzkach mówi-
ła coś zduszonym głosem do telefonu. Potem od razu wpadła
do łazienki.
-
Kto to? Zostaw ten krem. Będziesz się po nim świecić.
Majka nastroszą palcami grzywkę.
-
Nie masz żelu?
-
Nie. Co to za chłopak?
-
Spotkałam go parę dni temu, w sklepie.
-
Tu? W Jabłonce?
- Mhm. Super jest. Wcale niepodobny do klawesyna. Przy
pomina twojego Mateusza.
Robi mi się ciepło na sercu. Majka grzebie w mojej kosme-
tyczce.
-
Jak ma na imię?
-
Andrzej.
- I co? Będziecie razem gazdować?
Chichocze.
-
On jest z Kielc. Dostał się w Krakowie na prawo. Brać
coś cieplejszego?
-
Brać.
Przechodzimy do pokoju. Majka wyjmuje z plecaka bluzę.
-
Ż
ycz mi szczęścia.
-
Ż
yczę. O której będziesz?
-
Nie wiem. Dobrze się czujesz? - Patrzy na mnie z tro
ską. - Dziwnie wyglądasz.
-
Nic mi nie jest - mówię szybko. - Idź, jak masz iść.
188
-Hej.
W drzwiach wpada na Mateusza.
-
Pani kierowniczka ma randkę?
-
Jasne. Dzieciorób, jak wyglądam?
-
Zarąbiście.
Wybucham śmiechem.
Majka i Mateusz.
Moja przyjaciółka i mój chłopak.
dwudziestego pierwszego, sobota
Mateusz jeszcze śpi. Majka, roześmiana od ucha do ucha,
i ja siedzimy na moim tapczanie i plotkujemy.
-
Późno wróciłaś. - Ziewam.
-
Bardzo późno. Fantastycznie było.
-
Co można robić na takim zadupiu?
Wybucha śmiechem.
-
To samo, co ty z Mateuszem. Romantyczny spacer w bla
sku gwiazd, nad brzegiem szemrzącej rzeki.
-
Wieczorami nad rzekę nie chodzimy, bo nie widać kro
wich placków.
Majka rzuca we mnie poduszką.
-
Super jest, nie?
-
Zarąbiście - przytakuję. - Dziś też będziesz gazdować?
-
Czekam na telefon. Może wybierzemy się nad jezioro.
-
Jaki on jest?
Majka czerwieni się. I zaczyna energicznie kręcić głową.
-
Nie będę nic więcej mówić, bo zapeszę. Zmieniamy te
mat. Co u ciebie?
-
Normalka.
Patrzy na mnie uważnie.
-
Nieprawda. Od powrotu z Rabki jesteś jakaś inna...
-
Jaka?
-
Inna. Poobserwuję cię jeszcze trochę i będę wiedzieć. Olka,
ty mnie słuchasz?
-
Już nie.
-
Pokłóciłaś się z Mateuszem?
189
-
Nie. Wszystko w porządku.
-
Martwisz się czymś? Już wiem! Poprawkami! Będzie do
brze. Przysiądziemy, nauczysz się i zdasz. Olka! O co chodzi?
Odrzucam koc i zaczynam drapać się w stopę. Pożarły mnie
wczoraj wieczorem komary. Mateusz dalej siedział w garażu,
więc poszłam sobie na spacer. Musiałam się nad czymś zasta-
nowić.
-
Olka?
-
Ten grubas mi wszystko zburzył - rzucam.
-
Jaki znowu grubas?
-
Ataki... Miejscowy. Spytał mnie kiedyś, jacy są Kuka
i Szymek.
Majka zrywa się na równe nogi. Jest wściekła.
-
Słuchaj, ustalmy coś na wstępie. Jestem zarąbisto głupia
i tępa. Nic nie rozumiem. Tłumacz mi wszystko, jak chłop kro
wie na rowie. Jasne?
-
Jasne.
-
Zaczynaj.
Opowiadam o spotkaniu z proboszczem.
- Rozumiesz?
-Nie.
-
On mi zburzył to, co sobie poukładałam! - powtarzam
z uporem.
-
Co zburzył? Dwie minuty z nim rozmawiałaś.
-
Wystarczyło. I teraz nie mogę się pozbierać.
Majka wzdycha.
-
Przecież on ci nic nie powiedział. Nie zdążył.
-
Nic nie rozumiesz!
-
Kiedyś z nim rozmawiała? Wczoraj?
-
Dawno temu.
-
I teraz ci się przypomniało? Coś kręcisz. Idę do łazienki.
Wychodzi. Zwijam się w kłębek i narzucam na siebie koc.
Muszę z kimś porozmawiać. Z Majką, z Mateuszem? Nie.
„Porozmawiaj sama z sobą".
Gdzie czarny zeszyt? Od czasu, gdy Majka go przeczytała,
używany jest jedynie do wyrywania kartek, na których zapisu-
jemy, co trzeba kupić.
190
Zrywam się z tapczanu i z naręczem ubrań porwanych
z krzesła wpadam do łazienki. Goła, namydlona Majka pisz-
czy w wannie.
- Nie krępuj się. - Sięgam po szczotkę i pastę. - Gdzie mój
zeszyt?
-
Ten czarny?
-M hm .
-
W twojej torbie. Po co ci?
Jedną ręką szoruję zęby, drugą próbuje wciągnąć spodenki.
Krótkie włosy to jednak wygodna sprawa. Dwa ruchy ręką i je-
stem uczesana. Zanim Majka się spłucze, całkowicie ubrana
wpadam do różowego pokoju.
Plecak, zeszyt, długopis. Nie ma! Zawsze leżał na stole. Jest.
Tyle że na podłodze. Co jeszcze? Ołówek. Tak na wszelki wy-
padek. Komórki nie biorę. Wczorajsza bułka i butelka mine-
ralnej. Aha, zapałki. Powinny być w na półce, obok świeczki.
Z plecakiem wchodzę do niebieskiego pokoju.
Mateusz jeszcze śpi.
Tylko raz wtedy spaliśmy obok siebie. Potem już nie odwa-
ż
yłam się na to.
Cmokam go w policzek.
Uśmiecha się niebiesko.
- Ola? Idziesz do sklepu? Poczekaj na mnie.
- Nie idę do sklepu. Nie wiem, kiedy wrócę. Mam coś do
załatwienia.
-
Pójdę z tobą.
-Nie.
-
Ola? - Patrzy na mnie uważnie. - Co to za sprawa?
-
Poważna.
Siedzę na polance w cieniu drzew. Na kolanach zeszyt,
w głowie groch z kapustą, przede mną panorama Tatr. Na nie-
bieskim niebie puchate białe chmury.
Miałam pisać. Jak na razie zapełniłam jedną kartkę kółe-
czkami, a drugą esami-floresami.
191
Spróbuję jeszcze raz...
Już wiem, gdzie widziałam Natalie. W tej kafejce Ma Toma-
sza. Czy ta druga to byta Elwira?
Mateusz powiedział, że po sprawie z Elwirą nie miat ochoty
na żadne związki. Układ z Elwirą kosztował" go za dużo
nerwów. Spotkat mnie, spodobałam mu się., ale byt przekonany,
ż
e nie jestem nim zainteresowana.
W mordę jeża! Nie o tym miałam sama z sobą rozmawiać.
Caty czas wracato do mnie pytanie grubego księdza. Jacy
są?" Jaka jest Kuka, jaki jest Szymek i jaka jestem ja? Bytam
przekonana, że ja jestem tą dobrą, zagonioną, poświęcająca, się. dla
rodziny, Kuka to wredna matpa, na której nie można polegać, a
Szymek catkiem nieciekawy gościu. Mtoda doprowadzała mnie
do szalu, Szymek przeszkadzał. Byli, ale równie dobrze mogto ich
nie być.
To byta średnia córka i jedyny syn rodziców. A nie moja
siostra i mój brat.
Więcej wiedziałam o Majce niż o wtasnej siostrze, z która,
przez dtugie lata dzieliłam pokój. A Szymek? Nawet nie starałam
się. go poznać. Bo czy taki smarkul może być kimś' ciekawym?
Nie znałam ich wcale. Dopiero teraz powoli poznaje..
Nie powiem, żeby taka rozmowa z sobą pomagała. Raczej
mam ochotę powiesić się na gałęzi najbliższego drzewa.
Przejdę do tamtego maliniaka, ochłonę i znowu będę pisać.
Ale robaczywe maliny! Która godzina? Już tak późno? Jak
w tym tempie będę rozmawiała sama z sobą, to do domu wró-
cę przy świetle księżyca.
192
Do roboty.
Mama umarta, o Kuce i Szymku myslatam jeszcze
gorzej.
Przede wszystkim jako o osobach, których istnienie zmusza
mnie do taszczenia większej ilości zakupów do domu, przygo-
towywania positków i spędzania durnych godzin nad deską do
prasowania.
Mtoda i Mały to była tylko fizycznosć.
Do nakarmienia, ubrania, zadbania o czyste uszy i kolana.
Nie zastanawiato mnie, co mysią, czują. Nie znałam ich marzeń,
planów.
Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że to umarta moja
Mama. Że tylko ja nie wiem, jak poradzić sobie z dalszym
ż
yciem. Że smutek i żal są uczuciami, o których Kuka nie ma
zielonego pojęcia. Nadal chodzila na swoje zbiórki, podczas gdy to
ja miatam „smutne dni"!
No, to już chyba jest prawdziwe rozmawianie.
Dalej...
Z Szymkiem byto jeszcze jako tako, ale z Młodą wojowa-
tam...
Zamykam z trzaskiem zeszyt. Kładę się na trawie.
Co teraz?
Wracać do Krakowa i twardo uczyć się do poprawek. Maj-
ka i Mateusz obiecali mi pomóc. Jak nie zdam, to nie będę
siedziała z Majką w jednej ławce, a za rok nie będziemy razem
kuły do matury.
Zmusić tatę, żeby poszedł do lekarza. Przecież nie może
cały czas boleć go żołądek.
Szymkowi kupić białą koszulę do szkoły i zaprowadzić do
ortodonty. Nie krzyczeć na niego.
A Kuka... Tu mam pole do popisu. To już nie dziecko, ale
193
jeszcze nie dziewczyna. Do tego z charakterkiem. Ale rodzeń-
stwa się nie wybiera.
Kupić kotu kuwetę i coś do niej. Jakieś kamyczki? Zorgani-
zować panią do pomocy. Niech nie myje okien co miesiąc, tylko
odkurza i sprząta.
Kurcze! Chmury już nie są białe. Zrobiły się jakieś takie
szarobure, przybyło ich i zaczyna wiać.
Już nie będę pisała. Pomalutku zaczyna mi się wszystko
porządkować.
Gdzie zapałki? Są. Nie. Nie mogę palić w pobliżu drzew. Za
drugim maliniakiem jest malutki wąwóz. Na jego kamiennym
dnie płynie mały strumyk.
Porywam plecak i ruszam do lasu. Ale się ochłodziło. Jest
wąwóz. Teraz na dół. Uwaga na pokrzywy. Doskonałe miejsce;
Kartki łatwo wyrwać. Gorzej z okładką. Nie podrę jej. Mo-
ż
e spali się w całości? Przykładam zapałkę. Kartki palą się jak
marzenie. Okładka trochę kopci, trochę pali się niebieskawo-
zielonym płomieniem. Ładnie. Już kropi. To nic, zdążyłam.
Na brzegu strumyka leży popiół z mojego zeszytu. Zaraz
zmyją go krople deszczu. A ja nie będę już wracała do prze-
szłości.
Koniec.
Muszę zająć się naszym dzisiaj i jutro.
Wspinam się z powrotem. Leje już na całego. Czekać czy
biec do domu? Jak tam na niebie? Czarno. Zaczyna się bły-
skać. Poprawiam plecak i wychodzę z lasu. Woda chlupie w bu-
tach, koszulka i spodenki mokre. Ślizgam się na błotnistej
ś
cieżce prowadzącej do wsi.
Ktoś idzie od strony domów.
Pewnie jakiś gospodarz po krowy. Ale sobie wybrał porę.
Ciemna kurtka z kapturem. Długi krok. Wysoka postać.
To Mateusz.
Biegnę do niego.
-
Olka! - Ma spiętą twarz. - Wszystko w porządku?
-
Zimno... - Szczękam zębami.
Z kieszeni swojej kurtki wyciąga moją wiatrówkę. Pomaga
mi ją założyć.
194
-
Zaraz będziemy w domu.
-
Mateusz? Szukałeś mnie?
-
Od dwóch godzin.
Wyciągam rękę i dotykam jego mokrego policzka. Niebie-
ski uśmiech. Ciepło w sercu.
-
Mateusz?
-
Wiem. Daj rękę. Biegniemy do domu.
Leżę na tapczanie. Ciągle nie mogę się zagrzać. Kicham
i prycham. Mateusz zaaplikował mi już podwójną dawkę aspi-
ryny, a Majka herbatę z sokiem malinowym.
Mateusz nie odstępuje mnie ani na krok. Siedzi na Majko-
wym tapczanie z książką w ręku. Niby czyta, a naprawdę raz
po raz zerka na mnie zatroskanym spojrzeniem.
Majka, otulona kurtką, pognała na spotkanie z Andrzejem.
-
Nic mi nie jest! - wybucham nagle. - Myślę. - Narzucam
na siebie koc.
-
A nie możemy porozmawiać? Umiem słuchać.
-
Najpierw muszę sobie wszystko poukładać do końca -
mówię zduszonym głosem.
Słyszę, że wstaje. Gdzieś idzie. Chyba do swojego pokoju.
Wraca po chwili. Zerkam na niego spod koca. Staje obok mnie.
-
Wystaw rękę.
-
Którą?
-
Wszystko jedno. - Podaje mi coś. - Żeby ci się lepiej my
ś
lało.
W dłoni mam coś niewielkiego i szeleszczącego. Co to? Pa-
pierowa, niebieska torebka. A w niej srebrny łańcuszek i srebr-
ny wisior. Kształtem przypomina kroplę.
Zeskakuję na podłogę. Mateusz siedzi uśmiechnięty w fo-
telu.
Podbiegam do niego i przytulam się.
-
Ś
liczne.
-
Cieszę się. Zakładamy?
195
- Pewnie.
Już po chwili łańcuszek mam zapięty na szyi, a na karku
czuję ciepło Mateuszowych warg.
-
Co teraz? Dalej myślisz?
-
Mhm. Czy tobie też się czasami wydaje, że ci zaraz głowa
eksploduje?
-
Jasne.
Znowu leżę pod kocem. W ręku trzymam wisior.
Obok siedzi Mateusz. Trzyma mnie za stopę.
Gdzieś jest Majka.
Szymek pewnie teraz bawi się z kotem.
Kuka szczęśliwa paraduje przed koleżankami w kurtce ko-
legi.
Ojciec... O nim wiem mało. Muszę to zmienić.
Mam świat wywrócony do góry nogami. Tego już nic nie
zmieni. To prawda.
Ale jest jeszcze jedna prawda.
Ten świat to zawsze Szymek, Kuka i ojciec...
I Mateusz.
KONIEC