Peters Ellis
Kroniki Brata Cadfaela 15
Spowiedź brata Haluina
Rozdział pierwszy
Pamiętnego roku 1142 najsroższy atak zimy przyszedł wcześnie. Po łagodnych,
wilgotnych, elegijnych dniach przedłużającej się jesieni nastał grudzień z ołowianym niebem
i ciemnymi, krótkimi dniami, które zwisały z kalenic i kładły się na sercach niczym gniotące
je dłonie. W skryptorium tylko w samo południe było dość światła, by formować litery, ale
kolorów nie dało się użyć, bo zmierzch, nieubłagany i nie w porę, odbierał im cały blask.
Znawcy pogody przepowiadali obfite śniegi i te w połowie miesiąca nadeszły, ale nie
w zamieci, tylko jako oślepiający cichy opad, który trwał przez kilka dni i nocy, wygładzając
wszelkie sfalowania, wybielając wszystkie kolory, grzebiąc owce na wzgórzach i szałasy w
dolinach, tłumiąc wszelkie dźwięki, wspinając się na wszystkie ściany, zamieniając dachy w
grzbiety białych nieprzebytych gór, a samo powietrze między ziemią a niebem w
nieprzejrzysty wir płatków wielkich jak lilie. Kiedy opady w końcu ustały, a ciężkie chmury
podniosły się, podgrodzie leżało pogrzebane do połowy, tak wygładzone do jednego białego
poziomu, że nie było widać żadnych cieni, poza wysokimi budynkami opactwa
wyłaniającymi się z czystej bieli, a dziwne odbite światło robiło z nocy dzień, podczas gdy
ledwie tydzień wcześniej złowieszczy mrok zamieniał dzień w noc.
Te grudniowe śniegi, które pokryły większą część zachodu, spowodowały coś więcej
niż zakłócenie życia mieszkańców, wygłodzenie kilku odosobnionych osad, pogrzebanie
wcale niemałej liczby pasterzy z ich stadami na wzgórzach i unieruchomienie wszelkich
podróży. Odwróciły one losy wojny, z zaabsorbowania władców uczyniły sobie zabawę i
pchnęły historię nowym kursem w ów nowy rok 1143.
Zapoczątkowały też pewien dziwny ciąg wydarzeń w opactwie Świętych Piotra i
Pawła w Shrewsbury.
W ciągu tych pięciu lat, przez które król Stefan i jego kuzynka, cesarzowa Maud
walczyli o tron Anglii, wahadło fortuny wiele razy kołysało się między nimi. Podsuwała im
obojgu na chybił trafił puchar zwycięstwa po to tylko, żeby go odbierać niedopity i podawać
drugiemu ze współzawodników. Teraz w białym przebraniu zimy zdecydowała się
przywrócić możliwość postawienia wszystkiego do góry nogami i pozwoliło cesarzowej
wymknąć się cudem z okrytych żelazem rąk króla właśnie wtedy, gdy zdawał się trzymać
uwięzioną w garści i kończyć triumfalnie działania wojenne. Losy pięcioletnich zmagań
wróciły do początku i wszystko należało zacząć od nowa. To jednak działo się w Oksfordzie,
daleko poza tymi nieprzebytymi śniegami, i musiało minąć trochę czasu, zanim wiadomość
dotarła do Shrewsbury.
To, co się działo w opactwie Świętych Piotra i Pawła, było zaledwie drobnym
kłopotem w porównaniu z tamtym, a przynajmniej tak się z początku wydawało. Wysłannik
biskupa, ulokowany w jednej z górnych komnat domu gościnnego i już zirytowany i
niezadowolony z przymusowego postoju, dopóki drogi nie będą przejezdne, obudził się w
środku nocy, gdy strumień lodowatej wody spadł mu nagle na głowę, i dopilnował, by
wszyscy w zasięgu jego potężnego głosu usłyszeli o tym bez zwłoki. Brat Dionizy, szpitalnik,
zaraz go ułagodził i przeniósł do suchego łóżka gdzie indziej, ale w ciągu godziny stało się
jasne, że chociaż ów pierwszy przeciek stracił na sile, kapanie pozostało i wkrótce dołączył
do niego tuzin innych miejsc objętych kręgiem średnicy kilku kroków. Ciężki śnieg na
południowej połaci dachu domu gościnnego jakimś sposobem przedostał się przez ołów,
przeciskając się między płytkami, a może nawet odkształcając część z nich. Zaspy nawianego
śniegu stopniały we względnie ciepłym wnętrzu i z niemą złośliwością rzeczy martwych
postanowiły urządzić chrzest emisariuszowi biskupa. A przeciek gwałtownie się pogarszał.
Tego rana podczas kapituły naradzano się w trybie pilnym, co można i co należy
zrobić. Przykrych niebezpiecznych robót na dachu należało w miarę możliwości oczywiście
unikać przy takiej pogodzie, z drugiej strony jednak odłożenie naprawy aż do odwilży groziło
zalaniem, a szkody mogły być znacznie poważniejsze.
Kilku braci pracowało już wcześniej na budynkach należących do enklawy, stodołach,
stajniach i spichrzach, a brat Konradyn, który był po pięćdziesiątce, ale wciąż zdrów jak byk,
należał do pierwszych oblatów i jako chłopiec pracował pod kierownictwem zakonników z
Seez sprowadzonych przez earla fundatora, by nadzorowali budowę jego opactwa. Tam, gdzie
szło o budowle, opinia brata Konra - dyna miała wielką wagę, on zaś, widząc rozmiary
przecieku w domu gościnnym, oświadczył stanowczo, że nie mogą sobie pozwolić na
czekanie, bo inaczej będą musieli wymienić całą południową połać dachu. Mieli drewno,
mieli łupek, mieli ołów. Ta południowa połać była nadwieszona nad kanałem odpływowym
wyprowadzonym z młynówki, teraz twardo zamarzniętym, więc nie byłoby większych
trudności z ustawieniem rusztowania. To prawda, że będzie bardzo zimno przy pracy tam na
górze, usuwaniu najpierw góry śniegu, aby zmniejszyć ciężar odkształcający dach, a potem
wymianie połamanych lub przesuniętych płytek i naprawie ołowianych obróbek. Jeżeli jednak
będą pracowali przez krótki czas i udostępni im się ogrzewalnię, dopóki trwa praca, robota
może być wykonana.
Opat Radulfus wysłuchał, skinął swą budzącą lęk głową z szybkim jak zwykle
zrozumieniem i zdecydowaniem i rzekł:
—
Bardzo dobrze, zróbcie to!
*
Gdy tylko śnieg przestał padać, a niebo się przejaśniło, twardzi mieszkańcy
podgrodzia wyłonili się ze swoich domów, dobrze opatuleni i uzbrojeni w łopaty, miotły i
grabie na długich trzonkach, i zaczęli odkopywać sobie dojścia do gościńca, a między nimi
wykopali przejście do mostu i do miasta, gdy tymczasem dzielni mieszczanie wewnątrz
murów niewątpliwie walczyli z tym samym sezonowym nieprzyjacielem. Mróz nadal trzymał
i dzień po dniu tajemniczo wysysał w powietrze powierzchnie i brzegi wszystkich zasp,
nieskończenie powoli zmniejszając ich ciężar.
Do czasu gdy nieliczne główne gościńce były znowu przejezdne, ci nieliczni podróżni,
nieroztropni albo nie mający wyboru, zaczęli nimi jeździć, brat Konradyn ustawił swoje
rusztowanie, umocował drabiny na połaci dachowej i zapędził wszystkich po kolei na górę, w
niszczący chłód. Usuwali ostrożnie wielkie brzemię śniegu, by się dostać do poszarpanego
ołowiu i połamanych płytek. Istna morena nieporządnych śnieżnych pagórków utworzyła się
wzdłuż zamarzniętego kanału odpływowego, a jakiś nieostrożny brat, który nie usłyszał albo
zlekceważył ostrzegawczy krzyk z góry, został pogrzebany pod małą lawiną i musiał być
pośpiesznie wykopany i zaniesiony do ogrzewalni, żeby odtajał.
Do tego czasu została przetarta droga między miastem a podgrodziem i nowina,
chociaż opóźniona, mogła zostać przyniesiona z Winchestera nawet do Shrewsbury w porę,
by dotrzeć do garnizonu zamku i do szeryfa kilka dni przed Bożym Narodzeniem.
Hugo Beringar zjechał co prędzej z miasta, by się nią podzielić z Opatem Radulfusem.
W kraju osłabionym pięcioletnią wyniszczającą wojną domową wypadało, by państwo i
Kościół ściśle współpracowały ze sobą, a gdzie szeryf i opat byli podobnego zdania, mogli
zapewnić ludowi względny spokój i uporządkowane życie oraz stawić opór najgorszym
okrucieństwom tych czasów. Hugo był człowiekiem króla Stefana i lojalnie utrzymywał dla
niego hrabstwo, ale z jeszcze większym zapałem utrzymywał je dla ludzi, którzy w nim żyli.
Powitałby chętnie ostateczny triumf króla, a tej jesieni i zimy z pewnością go oczekiwał, ale
jego główną troską było przekazanie swemu panu hrabstwa we względnym dobrobycie,
zadowolonego i nienaruszonego, kiedy ostatnia bitwa została stoczona.
Przyszedł, szukając brata Cadfaela, gdy tylko opuścił mieszkanie opata, i znalazł
przyjaciela w jego pracowni w herbarium, zajętego mieszaniem czegoś w garnku bulgocącym
na piecyku. Nieuniknione zimą kaszle i przeziębienia, odmrożenia dłoni i pięt, zmuszały go
do stałego uzupełniania apteczki w infirmerii, a dzięki niezbędnemu piecykowi jego
drewniana pracownia była nieco cieplejsza niż przegrody w skryptorium.
Hugo wpadł w podmuchu zimnego powietrza i na fali wyczuwalnego podniecenia,
chociaż zewnętrzne tego oznaki uszłyby uwagi kogoś, kto go nie znał tak jak Cadfael.
Nagłość jego ruchów i szorstkość pozdrowienia sprawiły, że Cadfael przerwał swe mieszanie
i skupił uwagę na twarzy młodego szeryfa, ostrym błysku w jego czarnych oczach i
pulsowaniu policzków.
—
Wszystko na odwrót! - oznajmił Hugo. - Wszystko znowu do zrobienia od
początku!
Cadfael nie fatygował się pytać, co to znaczy, bo był pewny, że się dowie. Trudno
było jednak powiedzieć, aby rozczarowanie i rozdrażnienie w twarzy i głosie Hugona
ustępowały odprężeniu i uldze. Rzucił się na ławę pod drewnianą ścianą i zwiesił ręce między
kolanami w geście bezsilnej rezygnacji.
—
Kurier przedostał się dziś rano z południa powiedział, podnosząc oczy ku uważnej
twarzy przyjaciela. - Wymknęła się! Uciekła z pułapki, żeby się przyłączyć do swego brata w
Wallingfordzie. Król utracił swoją zdobycz. Nawet kiedy miał ją w rękach, dał jej się
wyślizgnąć między palcami. Zastanawiam się, zastanawiam - mówił Hugo, otwierając
szeroko oczy na tę nową myśl - czy on nie przymknął oka i nie pozwolił jej się wymknąć,
kiedy już do tego przyszło! To by było do niego podobne. Bóg wie, że chciał ją mieć, ale
mógł się przestraszyć, kiedy przyszło do zastanawiania się, co miałby z nią zrobić, kiedy ją
dostanie. O to jedno chciałbym go zapytać, ale nie zapytam! - zakończył z krzywym
uśmiechem.
—
Chcesz mi powiedzieć - spytał ostrożnie Cadfael, przyglądając mu się ponad
piecykiem - że cesarzowa mimo wszystko uciekła z Oksfordu? Otoczona przez armię króla i
głodująca w zamku z pustymi spichrzami, z tego co słyszałem? A jak sobie dała radę? Zaraz
mi powiesz, że wyrosły jej skrzydła i przeleciała nad liniami króla do Wallingfordu! Nawet
gdyby zdołała wyjść z zamku nie - spostrzeżenie, nie przedostałaby się pieszo przez jego
szańce.
—
Ach, ale ona to zrobiła, Cadfaelu! Jedno i drugie! Wydostała się z zamku
niespostrzeżenie i przeszła przynajmniej przez część linii Stefana. Domyślają się, że musiano
ją spuścić na linie z tyłu wieży, od strony rzeki, ją i dwóch albo trzech jej ludzi. Nie mogło
ich być więcej. Zawinęli się wszyscy w biel, żeby być niewidzialni na tle śniegu. Właściwie,
według relacji, padał właśnie wtedy śnieg, co ich jeszcze lepiej ukryło. Przeszli rzekę po
lodzie i szli sześć mil do Abingdon, bo tam dostali konie, żeby dojechać do Wallingfordu.
Trzeba przyznać, Cadfaelu, że to niezwykła kobieta. Z tego, co mówią, trudno z nią
wytrzymać, kiedy jest w dobrym humorze, ale na Boga, widzę, jak ludzie za nią idą, kiedy się
jej nie wiedzie.
—
Więc jest na powrót z FitzCountem, mimo wszystko - powiedział Cadfael, z
długim westchnieniem podziwu. Zaledwie przed miesiącem wydawało się pewne, że
cesarzowa i jej najwierniejszy, najbardziej oddany sprzymierzeniec są nieodwołalnie
rozdzieleni i mogą się już nigdy nie spotkać na tym świecie. Ta pani była od września
oblegana w zamku w Oksfordzie, otoczona przez wojska króla. Miasto było w jego rękach, on
zaś był rad, że może zagłodzić jej sponiewierany garnizon. Teraz zaś jedna śmiała próba i
jedna śnieżna noc sprawiły, że wydostała się z łańcuchów, mogła swobodnie zgromadzić
znów armię i podjąć walkę na równych warunkach. Z pewnością nigdy nie było króla, który
tak jak Stefan umiałby wyczarować porażkę ze zwycięstwa. Tę cechę mieli jednak wspólną,
być może dziedziczną w ich rodzie, bo także cesarzowa, kiedy już chwalebnie zainstalowała
się w Westminsterze i tylko parę dni dzieliło ją od koronacji, odnosiła się tak arogancko i
szorstko do upartych mieszczan swej stolicy, że powstali przeciw niej i wyrzucili ją z miasta.
Wydawało się, że za każdym razem, gdy któreś z nich miało koronę w zasięgu ręki, fortuna
pośpiesznie wyrywała tę nagrodę, bojąc się służyć tylko jednemu z dwojga.
—
A więc mimo wszystko - powiedział Cadfael już spokojniej, przenosząc swój
bulgocący garnek na ruszt z boku piecyka, by tam dochodził na wolnym ogniu - przynajmniej
Stefan pozbył się swego problemu. Nie musi się dłużej martwić, co z nią zrobić.
—
To prawda - zgodził się Hugo z goryczą. - Nie miałby nigdy dość hartu, by
jązakuć w łańcuchy jak ona jego, kiedy go wzięła w niewolę pod Lincoln. A teraz pokazała,
że trzeba czegoś więcej niż kamiennych murów, by ją zatrzymać. On chyba przez te
wszystkie miesiące uchylał się od rozwiązania, nie sięgając myślą dalej niż do jej poddania
się. Uwolnił się od kłopotów, które by się dopiero zaczęły w dniu, kiedy by ją wziął do
niewoli. Być może byłoby lepiej, gdyby rozwiał jej nadzieje tak dalece, by musiała wrócić do
Normandii. My jednak znamy dobrze tę panią - przyznał z żalem. - Ona nigdy nie zrezygnuje.
—
A jak król Stefan przełknął swą porażkę? - spytał ciekawie Cadfael.
—
Tak jak się tego spodziewałem - powiedział Hugo z rezygnacją i oddaniem. -
Kiedy tylko pani była daleko, zamek oksfordzki poddał mu się. Kiedy jej zabrakło, przestały
go interesować te wygłodzone szczury. Wielu innych wzięłoby odwet na garnizonie. Raz
kiedyś, jak pamiętasz aż za dobrze, on sam dał się namówić do takiej zemsty, tutaj w
Shrewsbury, i Bóg wie, że przeciw swej naturze. Nigdy więcej! Chyba to pamięć o
Shrewsbury uratowała Oksford. Pozwolił im wymaszerować, pod warunkiem że rozejdą się
do swych domów. Zostawił zamek dobrze obsadzony załogą i zaopatrzony i wyruszył do
Winchestera ze swym bratem biskupem, by tam obchodzić Boże Narodzenie. Wezwał tam
wszystkich swych szeryfów ze środkowych hrabstw, żeby je obchodzili wraz z nim. Dawno
go nie było w tych stronach, więc pilno mu znów nas zobaczyć i sprawdzić, czyjego
umocnienia się trzymają.
—
Teraz? - zdziwił się Cadfael. - Do Winchestera? Nie dojedziecie na czas.
—
Dojedziemy. Mamy cztery dni, a według kuriera odwilż na południu robi
postępy i drogi są przejezdne. Wyjeżdżam jutro.
—
I zostawiasz Alinę i chłopca, żeby obchodzili święta bez ciebie! A Egidiusz ma
właśnie trzecie urodziny! - Syn Hugona był dzieckiem Bożego Narodzenia i przyszedł na
świat podczas najsurowszej zimy, wśród mrozu, śniegu i zawiei. Cadfael był jego ojcem
chrzestnym i najbardziej oddanym wielbicielem.
—
Ach, Stefan nie zatrzyma nas długo - o - świadczył z pewnością siebie Hugo. -
Jesteśmy mu potrzebni tam, gdzie nas postawił, żebyśmy pilnowali dochodów z jego hrabstw.
Będę w domu przed końcem roku, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Alina będzie jednak rada,
jeśli jej złożysz wizytę albo dwie, kiedy ja wyjadę. Ojciec opat pozwala ci wyjść od czasu do
czasu, a ten twój dryblas - Winfryd, czy nie? - jest już dość zręczny, żeby go zostawić na
godzinę czy dwie samego.
—
Bardzo chętnie dopilnuję ci twojej trzódki w domu - powiedział Cadfael
serdecznie - gdy ty będziesz paradował na królewskim dworze. Ale będzie im ciebie brak
mimo wszystko. Ależ to był zwrot! To już trwa pięć lat, a żadna ze stron niczego nie zyskała.
A w nowym roku bez wątpienia wszystko musi się zacząć od nowa. Tyle strat i wysiłku i nic
się nie zmieniło!
—
Ależ tak, coś się zmieniło, cokolwiek to warte! - Hugo parsknął śmiechem. -
Na scenie pojawił się nowy zawodnik, Cadfaelu. Godfryd mógł wysłać na pomoc żonie
zaledwie garść rycerzy, ale za to wysłał jej coś, z czym mógł się chętniej rozłączyć. Albo to,
albo też ocenił wartość Stefana na tyle trafnie, by wiedzieć, co on będzie gotów założyć.
Wysłał pod opiekę Roberta swego syna, by sprawdzić, czy Anglicy nie będą zbierać się
chętniej przy nim niż przy jego matce. Henryk Plantagenet ma dziewięć lat - czy też dziesięć,
jak powiadają. Nie więcej niż tyle! Robert przyprowadził go do niej do Wallingfordu. Myślę
sobie, że do tej pory chłopiec został przewieziony do Bristolu albo do Gloucester z dala od
zagrożenia. Ale gdyby Stefan dostał go w ręce, co mógłby z nim zrobić? Najpewniej
wsadziłby go na okręt na własny koszt i wysłał pod dobrą strażą z powrotem do Francji.
Cadfael otworzył szeroko oczy ze zdumienia i ciekawości.
—
Mamy więc nową gwiazdę na horyzoncie, nieprawdaż? I zaskakująco młodą!
Wygląda na to, że przynajmniej jedna dusza ma zapewnione wesołe święta, sama wolna i z
synem w ramionach. Jego przybycie doda jej ducha, nie ma wątpliwości. Wątpię jednak, czy
on zdziała coś więcej dla jej sprawy.
—
Jeszcze nie teraz! - rzekł Hugo z proroczym ostrzeżeniem. - Poczekajmy, a
zobaczymy, jaki ma w sobie animusz. Z dzielnością swej matki i dowcipem Godfryda może
narobić królowi za parę lat kłopotów. Powinniśmy jak najlepiej wykorzystać dany nam czas i
dopilnować, żeby chłopak wrócił do Andegawenii i został tam, a jeszcze lepiej, żeby zabrał ze
sobą matkę. Chciałbym - powiedział, wstając z westchnieniem - żeby rodzony syn Stefana
lepiej się zapowiadał. Nie musielibyśmy się obawiać tego, co może pokazać latorośl
cesarzowej.
Wzruszył ramionami, otrząsając się z bieżących wątpliwości.
—
Cóż, pójdę się szykować do drogi. Wyjeżdżamy o świcie.
Cadfael odstawił swój stygnący garnek na klepisko i wyszedł z przyjacielem w
otoczonąmurem ciszę ogrodu, gdzie wszystkie jego zgrabne grządki przesypiały mrozy pod
głębokim śniegiem. Gdy tylko wyszli na ścieżkę biegnącą obok zamarzniętych stawów,
zobaczyli w oddali, ponad szklistą powierzchnią i rozległymi ogrodami na północnym stoku,
długą połać dachu domu gościnnego, zwieszającą się nad kanałem odpływowym, ciemną
drewnianą klatkę rusztowania i drabin, i dwie otulone postacie pracujące na odsłoniętych
łupkowych płytkach.
—
Widzę, że i wy macie kłopoty - powiedział Hugo.
—
Kto ich nie ma w zimie? Ten ciężki śnieg przesunął płytki, niektóre połamał i
znalazł sobie drogę, żeby skropić biskupiego kapelana w jego łóżku. Gdybyśmy z tym czekali
do odwilży, mielibyśmy powódź i dużo gorsze szkody do naprawienia.
—
A wasz majster uważa, że zdoła to naprawić bez względu na mróz. - Hugo
rozpoznał krzepką postać w połowie długiej drabiny, dźwigającą szta - pel płytek, którą
niewielu z jego młodszych pracowników zdołałoby unieść. - To jednak straszna robota -
stwierdził, wpatrując się w najwyższy pomost rusztowania obciążony wielkim stosem płytek i
w dwie drobne figurki poruszające się z bolesną ostrożnością po odsłoniętym dachu.
—
Pracujemy na krótkie zmiany i mamy ogień w ogrzewalni, kiedy schodzimy na
dół. My starsi jesteśmy zwolnieni od tej służby, ale większość z nas pełni ją po kolei, z
wyjątkiem chorych i niedołężnych. To uczciwe, ale wątpię, czy to cieszy Konra - dyna.
Drażnią go tam na górze młodzi ryzykanci, chociaż ma ich pod stałym nadzorem, i
najchętniej pracowałby z tymi, których jest pewny. Kiedy widzi, że ktoś blednie, zaraz mu
każe schodzić na ziemię. Nie wszyscy mamy głowy do tej pracy.
—
A ty tam byłeś? - zaciekawił się Hugo.
—
Wczoraj, zanim zaczęło się ściemniać. Krótkie dni nie sprzyjają pracy, ale w
przyszłym tygodniu powinniśmy skończyć.
Hugo zmrużył oczy przed nagłym błyskiem światła odbitym oślepiająco od
krystalicznej bieli.
—
Kto jest teraz na górze? Czy to brat Urien, ten ciemny? A kim jest ten drugi?
—
To brat Haluin. - Szczupła żwawa postać była prawie zasłonięta występem
rusztowania, ale Cadfael widział przed godziną tych dwóch wchodzących na drabinę.
—
Co takiego? Najlepszy iluminator Anzelma? Jak możecie tak narażać artystę?
Zniszczy sobie ręce na mrozie.
—
Anzelm by go wybłagał - przyznał Cadfael ale Haluin nie przyjąłby tego. Nikt
by mu nie miał za złe zwolnienia, wiedząc, jak cenna jest jego praca, ale jeśli w zasięgu ręki
Haluina jest włosiennica, sięga po nią, wkłada i nosi. Z tego chłopaka wieczny pokutnik, Bóg
wie za jakie grzechy, bo nic mi nie wiadomo o żadnym naruszeniu Reguły, odkąd tu wszedł
jako nowicjusz, a że nie miał więcej niż osiemnaście lat, kiedy przyjął śluby, nie zdążył chyba
wyrządzić światu żadnej krzywdy. Niektórzy są z natury urodzeni do pokuty. Może
dźwigająto brzemię za niektórych z nas, którzy przyjmują wygodnie, że jesteśmy ludźmi, a
nie aniołami. Jeżeli nadmiar skruchy i pobożności Haluina zmyje kilka moich
niedoskonałości, niech mu to będzie policzone na korzyść w rozrachunku. A ja nie będę
narzekał.
Było zbyt zimno, żeby stać dłużej w głębokim śniegu, przyglądając się ostrożnym
działaniom na dachu domu gościnnego. Poszli dalej przez ogrody, omijając zamarznięte
stawy, gdzie brat Szymon wykuwał przeręble, by ryby miały powietrze. Przeszli zasilającą
stawy młynówkę po wąskiej, zdradziecko oblodzonej kładce i zbliżyli się do podpór
rusztowania wysuniętych z południowej ściany domu gościnnego ponad kanałem
odpływowym, tracąc z oczu robotników na dachu.
—
Był ze mną w herbarium jako nowicjusz, dawno temu - mówił Cadfael, kiedy
szli między zaśnieżonymi grządkami górnego ogrodu i wyszli na wielki dziedziniec. - Mówię
o Haluinie. To było niedługo po tym, jak zakończyłem własny nowicjat. Przyszedłem tu po
czterdziestce, a on ledwie skończył osiemnaście. Skierowali go do mnie, bo był wykształcony
i miał łacinę w małym palcu, a ja po trzech czy czterech latach ciągle się uczyłem. Pochodzi z
ziemiańskiej rodziny i odziedziczyłby ładny majątek, gdyby nie wybrał klasztoru. Ma go teraz
jakiś kuzyn. Chłopca oddano wedle zwyczaju do nauki, a potem został pisarzem w dobrach
swego seniora, bo był niezwykle bystry w naukach i obliczeniach. Często się zastanawiałem,
czemu zmienił kierunek, ale każdy tutaj wie, że nie podaje się w wątpliwość powołania.
Przychodzi, kiedy chce, i nie ma odwołania.
—
Byłoby prościej posadzić chłopaka od razu w skryptorium, skoro przybył tu
tak wykształcony stwierdził rzeczowo Hugo. - Widziałem niektóre jego dzieła. On się
marnuje przy innej pracy.
—
Ach, ale sumienie kazało mu przejść przez wszystkie etapy zwykłego
terminowania. Miałem go przez trzy lata przy ziołach, potem był przez dwa lata w szpitalu
Świętego Idziego, wśród chorych i kalek, a potem jeszcze przez dwa lata pracował w
ogrodach w Gaye i pomagał przy owcach w Rhydycroseau, zanim zdecydował się na to, co
umie robić najlepiej. Nawet teraz, jak widzisz, nie korzysta z przywilejów, bo ma lekką rękę
do pędzla i pióra. Jeśli inni muszą ślizgać się po ośnieżonym dachu, to i on będzie. To dobra
wada - przyznał Cadfael - ale on ją doprowadza do skrajności, a Reguła nie pochwala
skrajności.
Przeszli przez wielki dziedziniec do strażnicy przy bramie, gdzie uwiązany był koń
Hugona, wysoki, kościsty siwek, który był jego ulubionym wierzchowcem i mógł unieść dwa
albo trzy razy więcej, niż ważył jego pan.
—
Dziś w nocy nie będzie już padać - powiedział Cadfael, patrząc na zamglone
niebo i wdychając słaby wietrzyk - ani jeszcze przez kilka dni, jak sądzę. Nie będzie też
wielkiego mrozu. Jesteśmy na jego skraju. Będę się modlił, byście mieli znośną podróż na
południe.
—
Wyjedziemy o świcie. A wrócimy, jak Bóg da, na Nowy Rok. - Hugo zebrał
wodze i wskoczył na wysokie siodło. - Oby odwilż zaczekała, aż wasze dachy będą znów
wodoszczelne! I pamiętaj, że Alina cię oczekuje.
Wyjechał z bramy z ostrym echem kopyt dźwięczących po kamieniach. Pojedyncza
jasna iskra błysnęła i zgasła pod podkową. Cadfael zawrócił ku drzwiom infirmerii i poszedł
sprawdzić zapasy w apteczce brata Edmunda. Jeszcze godzina, a zacznie się zmierzchać, jak
to w najkrótszych dniach roku. Brat Urien i brat Haluin będą ostatnią dwójką na dachu w tym
dniu.
Jak to się dokładnie stało, nikt nigdy nie wyjaśnił. Brat Urien, który posłuchał rozkazu
brata Konrady - na, by schodzić na dół natychmiast po wezwaniu, poskładał razem cząstki
tego, co uważał za prawdopodobny opis, ale nawet on przyznał, że nie ma żadnej pewności.
Konradyn przywykł do posłuchu i przyjmując rozsądnie, że nikt przy zdrowych zmysłach nie
zechce zwlekać na mrozie ani chwili dłużej, niż musi, wykrzyknął po prostu komendę i
odwrócił się, żeby usunąć resztę połamanych płytek z drogi swoich schodzących robotników.
Brat Urien zszedł z ulgą na pomost rusztowania i po długiej drabinie na ziemię, szczęśliwy, że
może porzucić pracę. Był silny i chętny do pracy, choć nie miał szczególnych umiejętności,
tylko bogate doświadczenie. Pracował dobrze, ale nie widział konieczności robienia więcej,
niż od niego wymagają. Odszedł kilka kroków w bok, by się przyjrzeć temu, co zrobił, i
zobaczył brata Haluina, który zamiast schodzić po krótkiej drabinie zaczepionej na połaci
dachowej po jego stronie, wspiął się kilka szczebli wyżej i wychylił w bok, by zmieść śnieg i
poszerzyć obszar odsłoniętych płytek. Podejrzewał chyba, że uszkodzenie dachu sięga po tej
stronie dalej, i chciał zapobiec gorszym szkodom, zmiatając śnieg, by zmniejszyć obciążenie.
Zaokrąglona ława śniegu przesunęła się, zsuwając się wielkimi fałdami, i spadła
częściowo na koniec pomostu i stos czekających tam płytek, częściowo poza krawędź, wprost
na ziemię w dole. Nie była to zamierzona lawina, ale zamarznięta masa straciła przyczepność
do płytek na pochyłości i spadła jako jedna całość, rozbijając się o rusztowanie. Brat Ha - luin
wychylił się za daleko. Drabina zsunęła się wraz ze śniegiem, który utrzymywał ją w
równowadze, on zaś spadł raczej przed nią niż z nią, uderzył w koniec pomostu i runął, nawet
nie krzyknąwszy, do zamarzniętego kanału w dole. Drabina i lawina śniegu spadły na pomost
i zwaliły go na dół wraz z ulewą ciężkich płytek o ostrych krawędziach.
Brat Konradyn, zajęty czymś prawie pod rusztowaniem, odskoczył w samą porę,
ochlapany, podrapany i na chwilę prawie oślepiony podmuchem. Brat Urien stojący z tyłu i
wołający do kolegi, żeby kończył, bo robi się ciemno, wydał spóźniony ostrzegawczy okrzyk
i skoczył naprzód, żeby zostać do połowy zagrzebanym na skraju osypiska. Otrząsając się ze
śniegu, dotarli razem do brata Haluina.
To brat Urien poszedł w pośpiechu i z ponurą miną szukać Cadfaela, podczas gdy
Konradyn pobiegł w drugą stronę na wielki dziedziniec i posłał pierwszego napotkanego brata
po brata Edmunda. Cadfael był w swej pracowni i dokładał właśnie torfu do piecyka, kiedy
Urien, ciemnowłosy i ponury, wpadł w drzwi ze złą nowiną.
—
Bracie, chodź szybko! Brat Haluin spadł z dachu!
Cadfael, nie mniej oszczędny w słowach, pchnął ostatni kawałek torfu i sięgnął na
półkę po wełniany pled.
—
Nie żyje? - Musiał spaść przynajmniej z czterdziestu stóp, z drewnianymi
przeszkodami po drodze i na lód, ale jeśli przypadkiem spadł w głęboki śnieg, pogłębiony
jeszcze przez odśnieżanie dachu, mógł mieć szczęście.
—
Oddycha, ale jak długo jeszcze? Konradyn pobiegł po pomoc, Edmund już
chyba wie.
—
Chodźmy! - Cadfael wybiegł i ruszył do kładki nad młynówką, ale zmienił
zdanie, rzucił się do przesmyku między stawami i przeskoczył młynówkę na jego końcu, żeby
dotrzeć szybciej do miejsca, gdzie leżał Haluin. Z wielkiego dziedzińca zbliżał się blask
dwóch pochodni i brat Edmund z paru pomocnikami i noszami, następując na pięty bratu
Konradynowi.
Brat Haluin, zagrzebany do kolan pod ciężkimi płytkami, leżał nieruchomo na
poplamionym krwią lodzie w środku zamętu, którego był sprawcą.
Rozdział drugi
Bez względu na ryzyko przenoszenia, pozostawienie go tam, gdzie leżał, dłużej, niż to
było konieczne, oznaczało zgodę i przyłożenie ręki do śmierci, która już go trzymała w
uścisku. W milczącym i celowym pośpiechu podnosili zwalone deski i odkopywali rękami
łupkowe płytki o ostrych jak noże krawędziach, które pokaleczyły jego stopy i kostki,
zmieniając je w miazgę krwi i kości. Był daleko od nich i nie czuł niczego, co z nim robiono,
kiedy go unoszono z lodowego łoża kanału na tyle, by podsunąć pod niego rzemienie i
podnieść go na nosze. W żałobnej procesji ponieśli go przez mroczne ogrody do infirmerii,
gdzie brat Edmund przygotował dla niego łoże w małej celi, z dala od starych i niedołężnych,
którzy spędzali tam swe ostatnie lata.
—
Nie przeżyje - powiedział Edmund, spoglądając w dół na nieobecną, bladą
twarz.
Tak myślał także Cadfael. Tak myśleli wszyscy. On jednak jeszcze dyszał, nawet jeśli
był to chrapliwy, jękliwy oddech, który mówił o uszkodzeniach głowy, być może nie do
uleczenia. Wszyscy zabrali się do pracy przy nim jak przy kimś, kto może i musi przeżyć,
mimo zupełnej pewności, że nie przeżyje. Z niezmierną dbałością rozebrali go ze
zlodowaciałych szat i obłożyli pledami owiniętymi wokół ogrzanych kamieni, podczas gdy
Cadfael obmacywał go ostrożnie, szukając złamanych kości. Zestawił i usztywnił lewe
przedramię, które zgrzytało przy dotknięciu, ale nie wywołało to nawet drgnienia nieruchomej
twarzy. Zbadał dokładnie głowę, zanim przemył i opatrzył krwawiącą ranę, ale nie potrafił
powiedzieć, czy czaszka nie jest pęknięta. Ten chrapliwy oddech wskazywał, że jest, ale
Cadfael nie miał pewności. Co do połamanych stóp i kostek, pracował nad nimi długi czas, po
tym jak okryli brata Haluina ogrzanymi brychanami, by zapobiec śmierci z zimna. Ułożyli go
prosto i zabezpieczyli na wszystkie sposoby przed wstrząsem i bólem, gdyby się poruszył,
wracając do zmysłów. Nikt nie wierzył, że wróci, chyba że była to uparta, skryta resztka
wiary, która kazała im się trudzić, by żywić nawet słabnącą iskierkę.
—
Nigdy już nie będzie chodził - powiedział brat Edmund, wzdrygając się na
widok poszarpanej stopy, którą Cadfael pracowicie przemywał.
—
Nie bez pomocy - przyznał posępnie Cadfael. - Nie na tym. - Mimo to jednak
nadal składał cierpliwie i najlepiej, jak potrafił, pokaleczone stopy.
Brat Haluin miał długie, wąskie i zgrabne stopy, pasujące do jego wysmukłej postaci.
Głębokie i okrutne cięcia łupkowych płytek sięgały w wielu miejscach do kości, a w kilku
rozłupały kość. Wiele czasu zajęło oczyszczenie krwawych szczątków i przywrócenie obu
stopom przynajmniej ich ludzkich kształtów, a potem zamknięcie ich w prowizorycznych
dobrze wyścielonych kołyskach z filcu dla unieruchomienia ich i zaleczenia na podobieństwo
tego, czym były kiedyś. Jeśli oczywiście da się je zaleczyć.
Przez cały ten czas brat Haluin leżał, dysząc chrapliwie i boleśnie, nieświadomy tego,
co z nim robiono, pogrążony głęboko pod blaskami i cieniami świata, dopóki jego dyszenie
nie osłabło do płytkiego szeptu, niczym poruszenia samotnego listka w ledwie wyczuwalnym
wietrzyku. Myśleli już, że odszedł, ale liść poruszał się nadal, chociaż słabo.
—
Jeśli dojdzie do siebie, choćby na chwilę, zaraz mnie zawołajcie - rzekł opat
Radulfus i zostawił ich na straży.
Brat Edmund poszedł się przespać. Cadfael dzielił nocną wachtę z bratem Rhunem,
najnowszym i najmłodszym pośród zakonników z chóru. Siedząc po obu stronach łóżka,
patrzyli na niezmącony sen ciała namaszczonego, pobłogosławionego i gotowego na śmierć.
Minęło wiele lat, odkąd Haluin przeszedł spod opieki Cadfaela do ręcznej roboty w
Gaye. Cadfael badał na nowo z głęboką uwagą niemal zapomniane rysy jego twarzy i
znajdował je teraz zarówno zmienione, jak i wzruszająco znajome. Brat Haluin był wzrostu
nieco więcej niż średniego, o długich, kształtnych kościach, na których więcej było teraz
ścięgien, a mniej ciała niż wtedy, kiedy przyszedł do klasztoru jako chłopiec jeszcze rosnący i
właśnie stający się mężczyzną. Teraz musiał mieć trzydzieści pięć lub trzydzieści sześć lat,
wtedy zaledwie osiemnaście, jeszcze w rozkwicie młodości. Twarz była wydłużonym
owalem, kości policzkowe i podbródek mocne i wyraźne, cienkie łuki brwi tak ciemne, że
prawie czarne, o ton ciemniejsze niż grzywa ciemnobrązowych włosów, które poświęcił dla
ton - sury. Twarz odwrócona teraz od poduszki była trupio blada, zapadnięte policzki i
oczodoły sine niczym cienie na śniegu, ta sama siność zbierała się wokół ściągniętych ust. Po
północy, gdy życie jest najkruchsze, poprawi się lub umrze.
Po drugiej stronie łoża brat Rhun klęczał, uważny i nielękający się czyjejś śmierci
bardziej niż któregoś dnia własnej. Nawet w mroku tej małej kamiennej izby promienna uroda
Rhuna, jego świeża młodzieńcza twarz, krąg płowych włosów i niebiesko - zielone oczy
rozsiewały łagodny blask. Tylko ktoś o dziewiczej pewności Rhuna mógł siedzieć spokojnie
przy łożu śmierci z taką miłością i dobrocią, a jednak bez cienia litości. Cadfael widywał już
inne młode istoty przychodzące do klasztoru z rodzajem tej samej czarującej wiary, która
potem gasła i stopniowo ulegała korozji pod brzemieniem lat i ludzkiego losu. Rhunowi to się
nie zdarzy. Święta Winifre - da, która obdarowała kalekę fizyczną doskonałością, nie
pozwoli, by ten dar został skażony jakąś niedoskonałością jego ducha.
Noc mijała powoli i bez żadnych zauważalnych zmian w nieustępliwej nieruchomości
brata Haluina. Miało się ku świtowi, kiedy w końcu brat Rhun powiedział cicho:
—
Spójrz, on się rusza!
Najsłabsze drżenie przebiegło po sinej twarzy, ciemne brwi ściągnęły się, powieki
zacisnęły z pierwszym odległym uświadomieniem bólu, a wargi wydłużyły w przelotnym
grymasie napięcia i paniki. Czekali, jak się zdawało dłuższą chwilę, nie mogąc zrobić nic
więcej, niż ocierać wilgotne czoło i strużkę śliny sączącą się z kącika ust.
O pierwszym słabym świetle odbitym od śniegu przed świtem brat Haluin otworzył
oczy, onyksowo - czarne w sinych oczodołach, i poruszył wargami, wydając głos cienki jak
włos. Rhun musiał pochylić swe młode czułe ucho, by go pochwycić i zinterpretować.
—
Spowiedzi... - powiedział szept z progu między życiem i śmiercią i przez
chwilę to było wszystko.
—
Idź po ojca opata - rzekł Cadfael.
Rhun wyszedł szybko i w milczeniu. Haluin leżał, odzyskując zmysły, i wraz z
rosnącą jasnością i ostrością widzenia zrozumiał, gdzie jest i kto przy nim siedzi, i zbierał to,
co mu pozostało z życia i rozumu z myślą o jakimś celu. Cadfael widział przyśpieszenie bólu
w napiętej białości ust i podbródka i wkropił nieco syropu makowego między wargi swego
pacjenta, ale Haluin zacisnął je mocno i odwrócił głowę. Nie chciał niczego, co przytępiłoby
mu albo stłumiło zmysły, nie teraz, nie dopóki wyrzuci z siebie, co ma do powiedzenia.
—
Ojciec opat już idzie - powiedział Cadfael tuż przy poduszce. - Czekaj i mów
tylko raz.
Opat Radulfus był już w drzwiach, pochylając się
pod niskim nadprożem. Zajął stołek, który zwolnił Rhun, i pochylił się nad rannym.
Rhun pozostał na zewnątrz, gotowy biec z poleceniami, gdyby było trzeba, i zamknął za sobą
drzwi. Cadfael wstał, by także się wycofać, i nagle żółte iskierki niepokoju zabłysły w
zapadniętych oczach Haluina, nagły skurcz przebiegł przez jego ciało i wydał jęk bólu, jakby
chciał podnieść dłoń, by go zatrzymać, ale nie mógł. Opat pochylił się, żeby być widzianym i
słyszanym.
—
Jestem tu, mój synu. Słucham. Co cię trapi?
Haluin nabrał tchu, zbierając go, by przemówić.
—
Mam grzechy... - powiedział -...nigdy niewyznane. - Słowa wychodziły z jego
ust powoli i z wysiłkiem, ale wyraźnie. - Jeden przeciw Cadfaelowi... Dawno temu... nigdy
nie wyznany.
Opat spojrzał na Cadfaela ponad łóżkiem.
—
Zostań! On tego chce. - A do Haluina, dotykając woskowej dłoni, zbyt słabej,
by się unieść. - Mów tak, jak możesz, słuchamy. Oszczędzaj słów, możemy czytać między
nimi.
—
Moje śluby - mówił cienki głos z oddali. - Nieczyste... nie z powołania...
Rozpacz!
—
Wielu tu wchodzi z niewłaściwych powodów rzekł opat - i pozostaje z właściwych.
Pewne jest, że przez cztery lata mojego opactwa nie znalazłem żadnej skazy w twojej wiernej
służbie. Co do tego, nie lękaj się. Bóg mógł cię sprowadzić do klasztoru z własnych
powodów.
—
Służyłem de Clary’emu w Hales - i cienkim głosem - raczej jego pani - on był
wtedy w Ziemi Świętej. Jego córka... - Długie milczenie, podczas którego zbierał
wytrzymałość, by wyjawić więcej i coś gorszego. - Kochałem ją... i byłem kochany. Ale
matka... moje zaloty zostały odrzucone. Wzięliśmy sami, czego zabroniono... - Kolejne i
dłuższe milczenie. Sine, zapadnięte powieki przesłoniły na chwilę płonące oczy. - Spaliśmy
ze sobą - powiedział wyraźnie. - Ten grzech wyznałem, nie wymieniłem tylko jej imienia.
Pani mnie wyrzuciła. W rozpaczy przyszedłem tutaj... żeby nie wyrządzać więcej szkód. A
najgorsze miało dopiero przyjść!
Opat zacisnął dłoń na pozbawionej czucia dłoni leżącej u boku Haluina. Trzymał ją
mocnym chwytem, bo twarz na poduszce była trupio bladą maską, a przez posiniaczone i
połamane ciało przebiegł długi dreszcz i pozostawił je napięte i chłodne w dotyku.
—
Odpocznij - powiedział Radulfus do ucha cierpiącego. - Odpręż się. Bóg słyszy
nawet to, czego nie mówisz.
Przypatrującemu się Cadfaelowi wydało się, że dłoń Haluina odpowiedziała, choćby i
słabo. Wziął kielich wina zaprawionego ziołami, którym zwilżał usta nieprzytomnego, i
wpuścił kilka kropel w rozchylone wargi. I po raz pierwszy oferta została przyjęta, a struny
szczupłego gardła podjęły próbę przełykania. Jego godzina jeszcze nie nadeszła. Cokolwiek
ciąży mu na sercu, będzie na to jeszcze czas. Poili go winem małymi łyczkami i przyglądali
się, jak trupie rysy jego twarzy znowu oblekają się w ciało, choćby nawet blade i drżące.
Kiedy tym razem wrócił do nich, oczy miał nadal zamknięte.
—
Ojcze?... - pytał z lękiem głos z oddali.
—
Jestem tu. Nie odejdę.
—
Jej matka przyszła... Nie wiedziałem wtedy, że Bertrada jest w ciąży! Pani bała
się strasznie gniewu swego męża, kiedy wróci do domu. Służyłem wtedy u brata Cadfaela,
uczyłem się... Znałem zioła... Wykradłem i dałem jej... hyzop, irys... Cadfael umie go lepiej
użyć!
Tak, o wiele lepiej! To samo jednak, co może pomóc w małych dozach na zabójczy
kaszel albo zwalczyć żółtaczkę, która zmienia cię w żółtego człowieka, może też przerwać
ciążę w obrzydliwym nadużyciu odrażającym dla Kościoła i niebezpiecznym dla kobiety
mającej urodzić. Ze strachu przed gniewem ojca, przed wstydem w oczach świata, ruiną
widoków na małżeństwo i rozpaleniem rodzinnej waśni. Czy to matka dziewczyny go
zmusiła, czy też on przekonał ją? Całe lata żalu i samoudręczenia nie przegnały tej zgrozy,
która wciąż skręcała jego ciało i mąciła wzrok.
—
Umarli - powiedział ochryple, głośno i z bólem. - Moja ukochana i dziecko,
oboje. Jej matka mnie zawiadomiła - umarli i pogrzebani. Gorączka. Tak ogłoszono. Śmierć
od gorączki - i nie trzeba się niczego bać. Mój grzech, mój najcięższy grzech... Bóg widzi, że
żałuję!
—
Bóg z pewnością widzi szczerą skruchę - rzekł opat Radulfus. - No cóż, to już
jest wyznane. Skończyłeś, czy masz jeszcze coś do powiedzenia?
—
Skończyłem - powiedział brat Haluin. - Błagam jednak o wybaczenie. Proszę o
to Boga - i Cadfaela, bo nadużyłem jego zaufania i jego sztuki.
I panią na Hales, za wielką krzywdę, jaką jej wyrządziłem. - Teraz panował już lepiej
nad głosem i słowami, napięcie ustąpiło, rozluźniając język. Słowa były słabe, ale jasne i
zrezygnowane. - Chciałbym umrzeć bez grzechu i z wybaczeniem.
—
Brat Cadfael przemówi we własnym imieniu rzekł opat. - Co do Boga, będę
mówił z jego łaski.
—
Wybaczam chętnie - powiedział Cadfael, dobierając słowa z większą niż
zwykle ostrożnością wykroczenie przeciw mojej sztuce w stanie wielkiego wzburzenia
umysłu. A że środki i wiedza były dostępne i mogły cię skusić, mnie zaś nie było tam, by
temu przeszkodzić, biorę to na siebie, jak zawsze. Pokój z tobą!
To, co miał do powiedzenia opat Radulfus w imieniu Boga, trwało dłużej. Cadfael
pomyślał, że niektórzy spośród braci nie wierzyliby własnym uszom, gdyby usłyszeli, że
groźna surowość ich opata zawiera również tyle kompetentnej i autorytatywnej czułości.
Haluin chciał ulżyć sumieniu i umrzeć z lekkim sercem. Za późno było żądać od
umierającego zadośćuczynienia, a pocieszenie przy łożu śmierci nie ma ceny i może być
jedynie darowane.
—
Złamane i skruszone serce - powiedział Radulfus - to jedyna ofiara, jakiej się
od ciebie wymaga, i nie będzie ona wzgardzona. - I udzielił mu rozgrzeszenia i uroczystego
błogosławieństwa, a potem wyszedł z pokoju chorego, wzywając skinieniem Cadfaela. Na
twarzy Haluina wyraz wdzięczności przygasł znowu w obojętności wyczerpania, a ognie
zgasły w oczach zamglonych i przymkniętych między omdleniem a snem.
W izbie na zewnątrz brat Rhun czekał cierpliwie, odsunąwszy się nieco, by nie
podsłuchać choćby mimowolnie ani słowa ze spowiedzi.
—
Wejdź i usiądź przy nim - powiedział opat.
—
Może teraz spać i nie będzie miał złych snów. Gdyby coś się działo, wezwij
brata Edmunda. A gdyby brat Cadfael był potrzebny, wezwij go z mojej kwatery.
W wykładanej drewnem rozmównicy w domu opata siedzieli razem, jedyni dwaj
ludzie wiedzący grzechu, który wyrzucał sobie Haluin, i mający prawo rozmawiać o jego
spowiedzi.
—
Jestem tu dopiero cztery lata - oświadczył wprost Radulfus - i nie znam
okoliczności, w których tu przyszedł Haluin. Wydaje się, że jednym z jego pierwszych
obowiązków była pomoc tobie przy ziołach i że wtedy zdobył tę wiedzę, którą tak źle
spożytkował. Czy to pewne, że ten wywar, który przyrządził, mógł zabić? Czy też może to
naprawdę była śmierć od gorączki?
—
Jeśli to matka dziewczyny go podała, byłoby jej trudno się pomylić. Tak,
hyzop może zabić. Byłem głupcem, trzymając go w zapasie, bo są inne zioła, które mogą
zająć jego miejsce. W małych dozach jednak zarówno ziele, jak i korzeń, ususzone
sproszkowane, są doskonałe na żółtaczkę i pomagają wraz z szantą na chorobę piersiową,
chociaż odmiana o niebieskich kwiatkach jest łagodniejsza i lepsza do tego. Wiem, że kobiety
używają go, by wywołać aborcję, w dużych dozach, co przeczyszcza do ekstremum. Nic
dziwnego, jeśli czasem biedna dziewczyna umiera.
—
I to z pewnością było podczas jego nowicjatu, bo nie mógł być tu długo, jeśli
to dziecko było jego, jak przypuszcza. Mógł być jeszcze chłopcem.
—
Zaledwie osiemnaście, a dziewczyna nie więcej, o ile choć tyle. Jest to jakieś
usprawiedliwienie oświadczył stanowczo Cadfael - jeśli żyli w tym samym domu, widując się
codziennie, równi sobie urodzeniem, bo pochodził z dobrej rodziny, i tak gotowi do miłości
jak większość dzieci. Prawdę mówiąc - ciągnął z zapałem - dziwię się, że jego zaloty zostały
od razu odrzucone. Był jedynakiem i był tam dobry majątek, który przypadłby jemu, gdyby
nie złożył ślubów. Był też bardzo miłym młodzieńcem, jak sobie przypominam,
wykształconym i utalentowanym. Wielu rycerzy chętnie by go widziało jako męża swojej
córki.
—
Może jej ojciec miał co do niej inne plany - rzekł Radulfus. - Mogła być
zaręczona już z kimś innym w dzieciństwie. A jej matka nie ośmieliła się zgodzić na inny
związek pod nieobecność męża, jeżeli tak się go bała.
—
Nie musiała jednak całkowicie odrzucać chłopca. Gdyby mu zostawiła
nadzieję, zaczekałby z pewnością i nie próbowałby wymuszać jej zgody, wyprzedzając
małżeństwo. Chociaż chyba źle go oceniam ustąpił Cadfael. - To nie kalkulacja przywiodła go
do łóżka dziewczyny, ale nieroztropne uczucie. Haluin nigdy nie był intrygantem.
—
No cóż, na dobre czy na złe - powiedział Radulfus ze znużonym
westchnieniem - stało się i już się nie odstanie. On nie jest pierwszym ani ostatnim młodym
człowiekiem popełniającym taki błąd, a ona nie jest pierwszą ani ostatnią biedną dziewczyną,
która przez to ucierpiała. Zachowała przynajmniej dobre imię. Łatwo zrozumieć, czemu nie
chciał go wyjawić dla jej dobra nawet pod tajemnicą spowiedzi. Ale to było dawno,
osiemnaście lat temu. I on tyle miał, kiedy to się stało. Zapewnijmy mu chociaż spokojny
koniec.
Panowało ogólne przekonanie, że spokojny koniec to najlepsze, czego można życzyć
bratu Haluinowi, i że modlitwy za niego nie powinny zakładać jakiegoś innego rozwiązania,
tym bardziej że jego krótki powrót do zmysłów przeszedł znów gwałtownie w głębszą
nieświadomość. Przez siedem dni, podczas gdy święta Bożego Narodzenia przyszły i
przeszły, leżał nieświadomy odwiedzin braci u jego łoża. Nic nie jadł i nie wydawał żadnego
dźwięku poza ledwie słyszalnym trzepotaniem oddechu. Ten oddech jednak, chociaż słaby,
był stały i równy, a krople osłodzonego miodem wina były za każdym razem akceptowane.
Struny gardła poruszały się, posłusznie przełykając, podczas gdy szerokie chłodne czoło i
zamknięte oczy najlżejszym drgnieniem nie zdradzały, że są świadome tego, co czyni ciało.
—
A jeżeli to tylko jego ciało tu leży - zastanawiał się trzeźwo brat Edmund - a
duch przebywa gdzie indziej, dopóki ten dom nie zostanie wysprzątany i nie będzie znów
gotowy do zamieszkania?
Cadfael pomyślał, że to dobra biblijna analogia, bo z pewnością sam Haluin wyrzucił
diabły zamieszkujące to ciało, a mieszkanie, które opuściły, mogło przez chwilę pozostawać
puste, tym bardziej jeśli miało nastąpić mimo wszystko niespodziewane i nieprawdopodobne
uzdrowienie. Bo chociaż to przedłużające się pogorszenie mogło przypominać śmierć, brat
Haluin nie umarł. Cadfael pomyślał, że lepiej mieć go pod nadzorem i zgodnie z
przypowieścią upewnić się, że siedem diabłów gorszych niż ten pierwszy nie postawi nogi w
drzwiach pod jego nieobecność. A modlitwy za Haluina trwały z niezmienną gorliwością
przez święta Bożego Narodzenia i podczas uroczystego powitania Nowego Roku.
Tymczasem zaczęła się odwilż. Była to powolna odwilż, usuwająca codziennie po
trochu zwały śniegu po wielkich opadach. Roboty na dachu zostały ukończone bez dalszych
wypadków, zdjęto rusztowania i dach gościnnego domu znowu był nieprzemakalny. Jedyną
pozostałością wielkiego przecieku był ten nieruchomy i milczący świadek w swoim
izolowanym łóżku w infirmerii, niezdecydowany, czy ma żyć, czy umrzeć.
Potem, w sam wieczór Trzech Króli, brat Haluin otworzył oczy i zaczerpnął tchu
długo i powoli, jak każdy budzący się bez pośpiechu. Obrzucił zdziwionym spojrzeniem
wąską izbę i zatrzymał wzrok na bracie Cadfaelu, niemym i uważnym na stołku obok niego.
—
Pić mi się chce - zwierzył się niczym dziecko. Pił, leżąc bezwładnie na
ramieniu Cadfaela.
Spodziewali się po części, że znów zapadnie w stan nieświadomości, ale pozostawał
przytomny choć powolny przez cały dzień, a w nocy spał zwykłym snem, płytkim, ale
spokojnym. Potem zwrócił się twarzą w stronę życia i już nie oglądał się przez ramię. Raz
podniesiony z tego podobieństwa śmierci, wrócił do krainy bólu, którego oznaki widać było w
zmarszczonym czole i zaciśniętych wargach, ale znosił go bez skargi. Złamana ręka zrosła
się, kiedy leżał nieświadomy swych okaleczeń, i dokuczał mu tylko ból gojących się ran.
Cadfaelowi i Edmundowi wydawało się po paru dniach przyglądania się, że cokolwiek
wypadło ze swego miejsca w jego głowie, zostało zaleczone, tak jak zaleczyły się rany
zewnętrzne przez spokój i odpoczynek. Jego umysł był czysty. Pamiętał oblodzony dach i
pamiętał swój upadek, a raz, kiedy był sam z Cadfaelem, okazał, że przypomina sobie bardzo
wyraźnie swoją spowiedź, bo powiedział po długiej chwili namysłu:
—
Postąpiłem z tobą nikczemnie dawno temu, a teraz opiekujesz się mną i
leczysz mnie, a ja cię nie przeprosiłem.
—
Nie domagałem się przeprosin - powiedział łagodnie Cadfael i zaczął
cierpliwie rozwijać bandaże z okaleczonej stopy, żeby zmienić opatrunek. Robił to przez cały
ten czas wieczorem i rano.
—
Muszę jednak zapłacić, co należy. Jak inaczej mogę być oczyszczony?
—
Odbyłeś pełną spowiedź - powiedział rozsądnie Cadfael. - Otrzymałeś
rozgrzeszenie samego opata, strzeż się prosić o więcej.
—
Ale nie odbyłem pokuty. Rozgrzeszenie tak tanim kosztem czyni ze mnie
dłużnika powiedział z naciskiem Haluin.
Cadfael odsłonił lewą stopę, bardziej zgniecioną niż druga. Powierzchowne cięcia i
rany zagoiły się, ale to, co się stało z labiryntem małych kostek wewnątrz, nigdy się nie
naprawi. Stopiły się w bezkształtny skrzep, skręcony i pokryty bliznami, zabarwiony ciemną
czerwienią i purpurą. Zaleczona skóra pokryła jednak to wszystko.
—
Jeżeli masz długi - powiedział bez ogródek będziesz je spłacać bólem do dnia
swojej śmierci. Widzisz to? Nie staniesz już nigdy na tej stopie. Wątpię, czy będziesz kiedyś
znowu chodził.
—
Tak - powiedział Haluin, patrząc przez wąski skrawek okna na zimowe
ciemniejące niebo. - Tak, będę chodził. Chcę chodzić. Jeśli Bóg pozwoli, będę chodził na
własnych nogach i na pożyczonych kulach. A jeśli ojciec opat się zgodzi, kiedy nauczę się
używać tego, co mi zostało, pójdę do Hales, żeby błagać o przebaczenie Adelais de Clary i
czuwać u grobu Bertrady.
Cadfael wątpił, czy tak żywi, jak i umarli będą mieli jakąś pociechę z
zadośćuczynienia Haluina, i czy w ogóle go jeszcze pamiętają po osiemnastu latach. Jeśli
jednak ta pobożna intencja dawała chłopcu odwagę i determinację, żeby żyć i pracować, i być
znowu przydatnym, czemu go zniechęcać? Powiedział więc tylko:
—
No cóż, wyleczmy najpierw wszystko, co musi zostać wyleczone, i
przywróćmy ci trochę utraconej krwi, bo nie dostaniesz pozwolenia na żadne wyjście w takim
stanie, w jakim jesteś. - A przyglądając się prawej stopie, która przynajmniej przypominała
ludzką i miała dostrzegalną i nieuszkodzoną kostkę, ciągnął z namysłem: - Możemy ci
sporządzić coś w rodzaju grubych butów z filcu, dobrze wyściełanych w środku. Możesz
stawać na jednej stopie, chociaż będziesz potrzebował kul. Jeszcze nie teraz i nie za parę
tygodni, raczej miesięcy. Ale weźmiemy twoją miarę i zobaczymy, co się da zrobić.
Po zastanowieniu się Cadfael uznał, że będzie mądrze zawiadomić opata Radulfusa o
pokucie, jaką wymyślił sobie brat Haluin, i zrobił to po kapitule, w zaciszu rozmównicy
opata.
—
Kiedy już zrzucił ten ciężar z serca - powiedział po prostu Cadfael - umarłby
szczęśliwy, gdyby mu los pozwolił. Ale on zamierza żyć. Umysł ma jasny, wolę silną, a jeśli
ciało odzyska dość krzepy, on nie poprzestanie na wywinięciu się z grzechów przez
rozgrzeszenie bez pokuty. Gdyby zmienił zdanie i dał się odwieść od tego postanowienia,
kiedy wy dobrzeje, nie miałbym mu tego za złe, byłbym nawet rad. Ale spowiedź bez pokuty
nigdy nie była po myśli Haluina. Zatrzymam go tak długo, jak zdołam,
ale wierz mi, ojcze, usłyszymy o tym znowu, kiedy on się poczuje na siłach, by tego dokonać.
—
Nie mogę mieć mu za złe tak stosownego życzenia - odpowiedział opatale
mogę tego zabronić, dopóki nie będzie zdolny do wykonania go. Jeśli ma mu to przywrócić
spokój ducha, nie mogę stawać na jego drodze. To może też być jakieś pocieszenie dla tej
nieszczęsnej pani, której córka zmarła tak tragicznie. Nie przypominam sobie - ciągnął
Radulfus, rozważając ostrożnie propozycję pielgrzymki tego majątku, chociaż słyszałem
nazwisko de Clary. Czy wiesz, gdzie leży Hales?
—
Przy wschodniej granicy hrabstwa, ojcze, jakieś dwadzieścia pięć mil od
Shrewsbury.
—
A ten wielmoża, który był w Ziemi Świętej - on może nie znać prawdy o
śmierci córki, jeśli jego pani tak się bała jego gniewu. Minęło wiele lat, ale jeśli on żyje, o
wizycie nie może być mowy. Byłoby bardzo źle, gdyby brat Haluin dla salwowania swej
duszy sprowadził niebezpieczeństwo na panią na Hales. Jakiekolwiek były jej błędy, już za
nie odcierpiała.
—
Z tego, co wiem, ojcze przyznał Cadfael - oboje mogą od lat nie żyć.
Widziałem kiedyś Hales po drodze z Lichfield na polecenie opata Heriberta, ale nic nie wiem
o rodzinie de Clarych.
—
Hugo Beringar będzie wiedział - powiedział opat z przekonaniem. - On ma w
małym palcu wszystkie szlachetne rody w hrabstwie. Kiedy wróci z Winchesteru, możemy go
zapytać. Nie ma pośpiechu. Nawet jeśli Haluin musi mieć swoją pokutę, to nie może być
teraz. On jeszcze nie wstaje ze swego łoża.
—
Rozdział trzeci
Hugo i jego eskorta wrócili do domu cztery dni po święcie Trzech Króli. Do tego
czasu ubyło mnóstwo śniegu, pogoda była ponura, dni krótkie i ciemne, noce z
przymrozkami, tak więc odwilż postępowała stopniowo i nie było roztopów. Po tak wielkich
opadach gwałtowna odwilż sprowadziłaby wielką masę wody spływającej rzeką, a Sevem
cofnęłaby potok Meole i zatopiła dolną część pól, nawet gdyby sama enklawa klasztorna
uniknęła zalania. W tym roku oszczędzono im kłopotów. Hugo, ściągając buty i zdejmując
płaszcz w swoim domu przy kościele Maryi Panny, gdy żona podawała mu futrzane pantofle,
a syn witał okrzykami należnego podziwu nowego malowanego drewnianego rycerza, mówił
o podróży, łatwej jak na tę porę roku, i o dobrym przyjęciu na dworze jego rządów w
hrabstwie.
—
Wątpię jednak, żeby świąteczny rozejm potrwał długo - mówił później do
Cadfaela po zaznajomieniu opata z wszystkimi nowinami z Winche - steru. - Przełknął swoją
oksfordzką porażkę dość gładko, ale mimo wszystko ambicja pchała go do odwetu. Nie
usiedzi długo spokojnie bez względu na zimę. Chce odzyskać Wareham, ale miasto jest
dobrze zaopatrzone i obsadzone załogą aż po blanki. Wolałby jakąś twierdzę bardziej na
zachód, żeby przenieść wojnę do kraju Roberta. Trudno zgadnąć, czego spróbuje najpierw.
Nie chce jednak mieć moich ludzi na południu, bo nazbyt się strzeże earla Chesteru, żeby
mnie trzymać z dala od hrabstwa. Bogu dzięki, bo jestem tej samej myśli - powiedział Hugo
pogodnie. - A jak wam tu idzie? Przykro mi, że wasz najlepszy iluminator miał wypadek,
który go prawie zabił. Ojciec opat mówił mi o tym. Tamtego dnia wyjechałem stąd ledwie
godzinę wcześniej. Czy to prawda, że wraca do zdrowia?
—
Lepiej, niż się ktokolwiek spodziewał - odrzekł Cadfael - a najmniej on sam,
bo z pewnością starał się oczyścić duszę przed śmiercią. Stopy ma jednak okaleczone do
końca życia, bo dachówki posiekały je na miazgę. Brat Łukasz struga mu kule na miarę.
Hugonie - spytał wprost Cadfael - co wiesz o de Clarych, posiadaczach majątku Hales? Jeden
z nich był krzyżowcem prawie dwadzieścia lat temu. Nie znałem go, to było po moich
czasach na wschodzie. Czy jeszcze żyje?
—
Bertrand de Clary - powiedział od razu Hugo i spojrzał na przyjaciela z nagłym
zainteresowaniem. - Co z nim? Umarł z dziesięć lat temu albo więcej. Nie mam z nimi do
czynienia, bo Hales jest ich jedynym dworem w tym hrabstwie, siedziba i główna część ich
ziemi leży w Staffordshire. Skąd ci przyszedł na myśl de Clary?
—
To przez Haluina. Był w ich służbie, zanim przyjął kaptur. On czuje, że ma
niespłacony dług po tamtej stronie. To wynika z jego spowiedzi w obliczu śmierci. Czuje, że
wyrządził krzywdę, i ma to wciąż na sumieniu.
To było wszystko, co mógł powiedzieć, nawet Hugonowi. Tajemnica spowiedzi była
święta, a Hugo nie pytał o nic więcej, skoro nic więcej mu nie powiedziano, chociaż mógł
snuć co do tego domysły.
On jest zdecydowany odbyć podróż, żeby wyrównać rachunek, kiedy będzie mógł ją
podjąć. Zastanawiam się... Jeśli wdowy po Bertrandzie także nie ma już na świecie, czy
Haluin nie powinien się tym dowiedzieć i pozbyć się tej myśli?
Hugo przyglądał się przyjacielowi z zainteresowaniem i wyrozumiałym uśmiechem.
A ty chcesz, żeby się niczym nie martwił wrócił do zwykłego trybu życia tak szybko,
jak się da. Nie pomogę w tym, Cadfaelu. Ta wdowa nadal żyje. Mieszka w Hales, na
Świętego Michała płaciła podatki. Jej syn ma staffordzką żonę i małego dziedzica, a z tego,
co mówią, jego matka nie mogłaby dzielić domu z inną kobietą bez wtrącania się. Hales jest
jej ulubionym dworem, mieszka tam z wyboru i pozostawia synowi rządzenie jego kurnikiem,
podczas gdy ona rządzi swoim. To niewątpliwie bardzo obojgu odpowiada. Nie byłbym tak
dobrze poinformowany - powiedział tonem wyjaśnienia - gdybyśmy nie przejechali paru mil
drogi z Winchesteru w towarzystwie ludzi de Clarych, rozpuszczonych po oblężeniu
Oksfordu. Jego samego nigdy nie widziałem, ale został jeszcze przy dworze, kiedyśmy
wyjeżdżali. Teraz pewnie już wraca do domu, chyba że Stefan zatrzymał go dla jakiegoś
następnego posunięcia.
Cadfael przyjął te nowiny filozoficznie, lecz bez przyjemności. Żyła więc nadal ta
kobieta, która szukała dla córki pomocy w przerwaniu ciąży, a zdołała tylko pomóc jej
umrzeć. Nie pierwsza to i nie ostatnia, którą spotkała taka śmierć. Jaka jednak musiała być
wtedy desperacja matki i poczucie winy, i jak gorzkie wspomnienia musiały pozostać nawet
teraz, pod popiołami osiemnastu lat? Lepiej byłoby z pewnością zostawić je nadal
pogrzebane. Ale zgłodniała zbawienia dusza Haluina i dręczące go sumienie też miały swoje
prawa. I mimo wszystko miał wtedy tylko osiemnaście lat! Ta kobieta, która mu zabroniła
starań o uczucia jej córki, musiała mieć dwa razy więcej. Cadfael pomyślał niemal z
oburzeniem, że mogła mieć dość rozumu, by dostrzec, co się zaczęło między tymi dwojgiem i
w porę ich rozdzielić.
Podnieśli brata Haluina z łoża w połowie stycznia, znaleźli mu w infirmerii kąt w
pobliżu ognia, skoro nie mógł poruszać się jak inni, żeby walczyć z chłodem, i traktowali jego
zesztywniałe od długiego leżenia ciało olejkami i masażami, żeby ścięgna podjęły pracę.
Żeby czymś zająć jego ręce i umysł, przynieśli mu farby i mały pulpit do pracy i dali mu jakąś
prostszą stronę do ozdabiania, dopóki jego palce nie odzyskają wrażliwości i pewności.
Zmiażdżone stopy zaleczyły się i zmieniły w bezkształtne formy. Nie było jeszcze mowy o
próbie wstawania, ale
Cadfael pozwolił mu wypróbować kule, które zrobił dla niego brat Łukasz, z
podparciem po obu stronach, żeby się przyzwyczaił do ich wagi, wyważenia i kształtu
wyścielanych podpórek pod pachy. Gdyby żadna ze stóp nie była zdolna znów go unieść,
nawet z kul nie byłoby pożytku, ale zarówno Cadfael, jak i Edmund zgodzili się, że jest
nadzieja, iż prawa stopa wróci z czasem do używalności, a nawet lewa w końcu będzie
pomocna przy pewnej pomysłowości inwalidy.
W tym celu Cadfael wezwał pod koniec miesiąca młodego Filipa Corvisera, syna
burmistrza. Razem zastanowili się nad problemem i razem wyprodukowali parę butów równie
niezgrabnych z wyglądu jak stopy, dla których były pomyślane, ale przystosowanych
najlepiej jak się dało do zapewnienia mocnego podparcia. Były z grubego filcu ze skórzaną
podeszwą, sięgały dobrze powyżej kostek i były ściągane rzemieniami dla podparcia i
ochrony uszkodzonych tkanek i pełnego wykorzystania nienaruszonych kości. Filip był
zadowolony ze swego dzieła, ale czekał z pochwałami, aż buty zostaną wypróbowane.
Wszystko to, co dla niego robiono, brat Haluin przyjmował z wdzięcznością i pokorą i
ciągnął uparcie ćwiczenia ręki i oka na swych czerwieniach, błękitach i cieniutko nakładanym
złocie. Równie często jednak w godzinach odpoczynku podnosił się ze swej ławy w kącie,
obejmując ramionami kule, gotów dosięgnąć ściany albo ławy, gdyby stracił równowagę.
Trzeba było czasu, żeby ścięgna w nogach odzyskały sprawność, ale już w początkach lutego
mógł stawać pewnie na prawej stopie i nawet stać krótko przy pulpicie. Od tego czasu zaczął
na serio używać kul i panować nad nimi. Znów go widywano, obowiązkowego i
punktualnego, w jego stalli w kaplicy i w prezbiterium na każdym nabożeństwie. Pod koniec
lutego mógł nawet stawiać tępy palec lewego buta na gruncie, co mu pomagało utrzymywać
się pewnie i bezpiecznie na kulach. Ta stopa nigdy jednak nie miała już unieść jego ciężaru,
choć ważył niewiele.
W jednym miał szczęście, że zima była lekka, po tym jak tamte pierwsze wczesne
śniegi stajały i znikły. Bywały nawroty mrozu, ale nie długotrwałe, a od stycznia opady
śniegu były kapryśne i lekkie i nie leżały długo. Kiedy przywykł do swego nowego chodu,
mógł ćwiczyć na dworze tak samo jak wewnątrz i nabierał wprawy, bojąc się tylko bruku na
dziedzińcu, kiedy lśnił od mrozu.
Na początku marca, gdy dni się wydłużały, a w powietrzu czuło się pierwsze, ostrożne
i ociągające się oznaki wiosny, brat Haluin wstał podczas kapituły, kiedy już omówiono
wszystkie pilne sprawy, i łagodnie, lecz rezolutnie przedstawił prośbę, którą tylko opat
Radulfus i brat Cadfael mogli w pełni zrozumieć.
—
Ojcze - powiedział, utkwiwszy czarne oczy w twarzy opata - wiesz, że w mej
chorobie powziąłem myśl, aby odbyć pewną pielgrzymkę, jeśli z łaski Boga wyzdrowieję.
Okazano mi wielką łaskę i jeżeli dasz mi pozwolenie, pragnę teraz zgłosić moje ślubowanie w
niebie. Proszę o twoją zgodę i o
modlitwy moich braci, abym mógł spełnić, co obiecałem, i wrócić w pokoju.
Radulfus przyglądał się proszącemu w milczeniu przez niepokojąco długi czas, z
twarzą nie zdradzającą ani aprobaty, ani dezaprobaty, chociaż niewzruszoność jego spojrzenia
sprawiła, że krew napłynęła na zapadłe policzki Haluina.
—
Przyjdź do mnie po kapitule - powiedział potem opat - a ja wysłucham, co
zamierzasz, i osądzę, czy jesteś w stanie się tego podjąć.
W rozmównicy opata Haluin powtórzył swoją prośbę otwarcie, bo mówił z ludźmi,
przed którymi obnażył już duszę. Cadfael wiedział, czemu go wezwano. Dwa powody były w
istocie jasne: był on jedynym świadkiem spowiedzi Haluina, mógł więc być zaliczony do jego
adwokatów, mógł też orzec, czy Haluin nadaje się do wyruszenia w taką podróż. Nie odgadł
jeszcze trzeciego powodu, ale był całkiem spokojny, słuchając.
—
Nie mogę i nie chcę cię powstrzymywać - przemówił opat - przed tym, co ci
jest potrzebne dla spokoju duszy. Myślę jednak, że prosisz za wcześnie. Nie mogłeś jeszcze
odzyskać swoich sił. I nie jest to jeszcze wiosna, jakkolwiek dobrze nam się powodziło przez
te ostatnie tygodnie. Mogą wciąż przyjść mrozy. Pomyśl, jak niedawno byłeś bliski śmierci i
oszczędź sobie takich trudów, dopóki nie będziesz zdatniejszy, by je znosić.
—
Ojcze - odrzekł żarliwie Haluin - właśnie dlatego, że byłem bliski śmierci, nie
mogę zwlekać. A jeśli śmierć znów po mnie sięgnie, zanim odkupię swój grzech? Widziałem,
jak kładzie ona dłoń na człowieku w jednej chwili, w mgnieniu oka. Dostałem ostrzeżenie.
Muszę na nie zważać. Jeśli umrę, spłacając zadośćuczynienie, przyjmę śmierć jak należy.
Umrzeć jednak i niczego nie naprawić byłoby dla mnie wieczną udręką. Ojcze - powiedział,
zapalając się niczym poruszony żar - ja ją naprawdę kochałem. Kochałem ją zgodnie z
zasadami małżeństwa. Kochałbym ją aż do śmierci. I zniszczyłem ją. Zbyt długo ukrywałem
moje grzechy. Teraz, kiedy je wyznałem, pragnę dopełnić pokuty.
—
A czy pomyślałeś o tych milach, które musisz przebyć tam i z powrotem? Czy
jesteś w stanie jechać konno?
Haluin pokręcił przecząco głową.
—
Ojcze, ślubowałem w sercu i powtórzę te śluby przy ołtarzu, że pójdę pieszo
do miejsca, gdzie ona jest pogrzebana, i pieszo wrócę - na tych nogach, które sprowadziły
mnie na ziemię i zmusiły do przyjrzenia się moim nierozgrzeszonym grzechom. Mogę
chodzić, nauczyłem się, jak musi chodzić niewinny kaleka. Czemu nie miałbym ja, tak bardzo
winny, znosić tych samych trudów? Mogę to znieść! Brat Cadfael wie!
Brat Cadfael nie był zbyt szczęśliwy z tego przywołania go na świadka i nie był zbyt
szczęśliwy, mówiąc cokolwiek, co mogło zachęcać do tego nawiedzonego przedsięwzięcia,
ale nie mógł też wyobrazić sobie prawdziwego spokoju umysłu dla tej udręczonej istoty
ludzkiej, dopóki ekspiacja nie zostanie dopełniona.
—
Wiem, że ma wolę i odwagę - powiedział.
—
Czy ma dość siły, to rzecz inna. A czy ma prawo narażać swoje ciało na
śmierć, żeby oczyścić duszę, nie mnie o tym sądzić.
Radulfus rozmyślał przez kilka minut w posępnym milczeniu, wpatrując się
nieruchomo w proszącego, co powinno zmusić tamtego do spuszczenia wzroku, gdyby w jego
zamiarach było coś pretensjonalnego albo fałszywego, ale szeroko otwarte, szczere oczy
Haluina wytrzymały to spotkanie.
—
Cóż, uznaję twoje pragnienie odpokutowania, chociaż przychodzi ono późno -
rzekł w końcu opat i rozumiem tym lepiej, że opóźnienie o całe lata nie działa na twoją
korzyść. Idź zatem, podejmij próbę. Nie pozwolę ci jednak iść samemu. Musi być z tobą ktoś,
na wypadek gdybyś zachorował, a gdyby to się stało, masz mu pozwolić podjąć takie kroki
dla twego bezpieczeństwa, jakie uzna za właściwe. Jeśli zniesiesz dobrze podróż, on nie musi
robić nic, co by umniejszyło twoje poświęcenie, ale gdybyś padł przy drodze, on wystąpi jako
mój przedstawiciel i musisz mu być posłuszny tak jak mnie.
—
Ojcze - zaprotestował niespokojnie Haluin mój grzech jest tylko mój, a moja
spowiedź u - święcona tajemnicą. Jak mogę pozwolić komuś zbliżyć się do mnie, nie
naruszając tajemnicy spowiedzi? Nawet zastanawianie się i pytania dotyczące mej pokuty
byłyby takim naruszeniem
—
Będziesz miał towarzysza, który nie musi się dziwić ani zadawać pytań -
odparł opat - bo już wszystko wie z twojej opowieści. Brat Cadfael pójdzie z tobą. Jego
towarzystwo i modlitwy będą ci jedynie pociechą i pomocą. Twoje zaufanie i pamięć tej pani
nie będą zagrożone, on zaś ma kwalifikacje, by się o ciebie troszczyć po drodze. - A
zwracając się do Cadfaela, zapytał: - Czy się podejmiesz tego zadania? Uważam, że on nie
zdoła przebyć tej drogi samotnie.
Cadfael pomyślał, że nie ma wyboru, ale nie był, ogólnie rzecz biorąc, niezadowolony
z tego polecenia. Wciąż jeszcze gdzieś głęboko w nim tkwiła cząstka tamtego wędrowca,
który przemierzał świat od Walii do Jerozolimy, i z powrotem do Normandii przez
czterdzieści lat, zanim poświęcił się stabilności w klasztorze. Wyprawa usankcjonowana, a
nawet nakazana przez władzę, mogła być powitana jako błogosławieństwo, gdy nie musiała
być unikana jako pokusa.
—
Jeśli sobie tego życzysz, ojcze - powiedział pójdę.
—
Ta podróż potrwa kilka dni. Zakładam, że brat Winfryd poradzi sobie pod
kierownictwem Edmunda z dystrybucją tego, czego nam trzeba.
—
Przez kilka dni powinni sobie poradzić - zgodził się Cadfael. - Wczoraj
właśnie uzupełniłem apteczkę w infirmerii, a w pracowni są w zapasie wszystkie potrzebne w
zimie remedia. Gdyby trzeba było czegoś niezwykłego, brat Oswin może wrócić od Świętego
Idziego, żeby pomóc.
—
Świetnie! Zatem, synu Haluinie, możesz szykować się do podróży i ruszać,
gdy będziesz gotowy, choćby jutro. Musisz jednak być posłuszny bratu
Cadfaelowi, jeśli cię zawiodą siły, i spełniać jego polecenia, tak jak w tych murach
spełniasz moje.
—
Ojcze, tak uczynię! - zapewnił z żarem Haluin.
Brat Haluin ogłosił swój uroczysty ślub przy ołtarzu świętej Winifredy jeszcze tego
samego wieczoru po nieszporach, nie pozostawiając sobie drogi odwrotu. Cadfael, który był
tego świadkiem na życzenie Haluina, pomyślał na widok jego pobladłej twarzy, że ten
zawzięty penitent w głębi serca boi się trudu i bólu, jakie sobie samemu narzucił, i że
przyjmuje je z pasją i zdecydowaniem, jakie lepiej byłoby poświęcić na jakieś bardziej
praktyczne i owocne przedsięwzięcie. Któż bowiem skorzysta na tej podróży, nawet jeśli się
ona powiedzie, poza penitentem, który odzyska szacunek dla samego siebie? Z pewnością nie
ta biedna dziewczyna, która nie popełniła żadnego większego grzechu niż podjęcie zbyt
wielkiego ryzyka dla miłości i która z pewnością od dawna cieszyła się łaską. I nie matka,
która zapewne dawno temu pozostawiła za sobą ten zły sen, a teraz będzie musiała znów
stawić mu czoło. A Cadfael nie był zdania, że głównym zadaniem człowieka na tym świecie
jest zbawienie własnej duszy. Są inne chore dusze i są inne chore ciała, które trzeba
doprowadzić do zdrowia.
Ale Haluin miał własne potrzeby. Z pewnością jego gorzkie lata samoobwiniania się
w milczeniu wołały o jakieś zadośćuczynienie.
—
Na te najświętsze relikwie - mówił brat Ha - luin, przykładając dłoń do
okrywającej relikwiarz tkaniny - ślubuję, że nie spocznę, póki nie dojdę na własnych nogach
do grobu Bertrady de Clary i nie spędzę przy nim nocy na czuwaniu i modlitwie za jej duszę.
I potem wrócę piechotą na miejsce mej posługi. A gdybym zawiódł, będę krzywoprzysiężcą i
umrę bez przebaczenia.
Wyruszyli po prymie, czwartego dnia marca, z bramy na podgrodziu ku Świętemu
Idziemu i gościńcem wprost na wschód. Dzień był pochmurny i bez wiatru, powietrze
chłodne, ale nie mroźne. Cadfael przeglądał tę drogę w pamięci i uznał ją za niezbyt
onieśmielającą. Zostawią za plecami zachodnie wzgórza i z każdą milą ku wschodowi kraj
będzie się obniżał i zielenił. Droga była sucha, bo ostatnio nie padało, a powłoka chmur
wysoka, blada i niegroźna. Było też po obu stronach szerokie, trawiaste pobocze, jakie można
znaleźć tylko na królewskich gościńcach, co ułatwiało chodzenie kalece.
Pierwszą milę lub dwie przejdą bez kłopotu, ale potem ciągły wysiłek zacznie się
odzywać. Będzie musiał być sędzią i ogłosić postój, bo Haluin zdaje się skłonny zacisnąć
zęby i przeć do upadłego. Gdzieś pod Wrekin znajdą gościnne schronienie na noc, bo wśród
chałupników są dzierżawcy opactwa, a każda chata przy drodze chętnie udzieli im miejsca
przy ogniu na odpoczynek w południe. Jedzenie mieli ze sobą w torbie, którą niósł Cadfael.
W rześkim poranku, gdy energia i ochota Haluina były u szczytu, mieli dobrą
szybkość i odpoczywali w południe bardzo przyjemnie u proboszcza w Attingham. Po
południu jednak tempo nieco spadło, a zmęczenie zaczęło się odzywać w ciężko pracujących
ramionach Haluina, obolałych od obciążenia powtarzanego bez końca napięcia, a chłód
zbliżającego się wieczoru usztywniał dłonie na uchwytach szczudeł, mimo owijania ich
wełnianą tkaniną. Cadfael ogłosił postój, gdy tylko światło zaczęło słabnąć w bezwietrznym
marcowym zmierzchu, szarym i zacierającym odległości, i skręcił do wioski Uppington prosić
we dworze o łóżko na noc.
Haluin był w drodze milczący, co zrozumiałe, bo potrzebował oddechu i całego swego
zdecydowania przy chodzeniu. Wieczorem pojedzeniu i chwili odpoczynku siedział jeszcze
przez chwilę, przyglądając się w milczeniu Cadfaelowi.
—
Bracie - przemówił w końcu - bardzo sobie cenię to, że idziesz ze mną w tej
podróży. Tylko z tobąmogę mówić, nie ukrywając tej dawnej troski, a zanim znowu ujrzymy
Shrewsbury, może będę musiał o tym mówić. Najgorsze o mnie już wiesz, a ja nigdy nie
powiem słowa na swe usprawiedliwienie. Ale przez osiemnaście lat nigdy nie wymówiłem jej
imienia, a teraz wymawianie go na głos jest jak jadło dla wygłodzonego.
—
Mów albo milcz, jak ci serce dyktuje - odrzekł Cadfael - a ja będę słuchał albo
będę głuchy zgodnie z twoim życzeniem. Ale dziś wieczorem powinieneś odpoczywać, bo
przebyłeś jedną trzecią drogi, a jutro, ostrzegam cię, nawet nie wiesz, jaki będziesz obolały po
tak długim wysiłku.
—
Jestem zmęczony - przyznał Haluin z nagłym i osobliwie poruszającym
uśmiechem, równie krótkim jak miłym. - Sądzisz więc, że nie dojdziemy jutro do Hales?
—
Nawet o tym nie myśl! Nie, dojdziemy do augustiańskich kanoników w
Wombridge i tam spędzimy noc. A ty dobrze się spiszesz, jeśli dojdziesz w porę tak daleko,
więc nie narzekaj na jeden dzień więcej.
—
Jak uważasz - powiedział ulegle Haluin i u - łożył się do snu z ufną prostotą
dziecka chronionego przez swe modlitwy.
Następny dzień był mniej miły, bo padał lekki, nerwowy deszczyk, czasem kłujący
śniegiem, i wiał zimniejszy wiatr z północnego wschodu, od którego nie chronił ich wcale
długi, zielony, urwisty masyw Wrekin, bo droga omijała go od północy. Dotarli jednak do
klasztoru przed zmierzchem, chociaż wargi Haluina były zaciśnięte z determinacją, a skóra na
kościach policzkowych napięta z wyczerpania. Cadfael rad był, mogąc go położyć w cieple i
wymasować mu oliwą ramiona i uda, które nosiły go tak dzielnie przez cały długi dzień.
A trzeciego dnia, wczesnym popołudniem, przybyli do dworu w Hales.
Dwór leżał nieco na boku od wioski i od kościoła, zbudowany z drewna na
kamiennym przyziemiu, na płaskim, dobrze osuszonym polu, z łagodnymi zalesionymi
stokami poza nim. Stajnia, stodoła i piekarnia uszeregowane przy palisadzie od wewnątrz
były porządnie utrzymane. Brat Haluin stał w otwartej bramie i patrzył na miejsce, gdzie
kiedyś służył, ze skupioną i nieruchomą twarzą. Tylko oczy były żywe i pełne bólu.
Przez cztery lata - powiedział - prowadziłem tu rejestry majątku. Bertrand de Clary
był seniorem mojego ojca. Nie miałem jeszcze czternastu lat, kiedy mnie tu przysłano, żebym
był paziem jego pani. Czy dasz wiarę, że jego samego nigdy nie widziałem? Zanim tu
przybyłem, on już był w Ziemi Świętej. To tylko jeden z jego dworów, jedyny w tych
stronach, ale jego syn już zajął miejsce ojca władał wszystkim w Staffordshire. Ona zawsze
wolała Hales, więc zostawiła synowi władanie i osiadła tutaj, i to właśnie tu przybyłem.
Lepiej byłoby dla niej, gdybym nigdy nie wszedł do tego domu. o wiele lepiej dla Bertrady!
—
Już za późno - powiedział łagodnie Cadfael żeby naprawić to, co wtedy poszło źle.
Dziś jest czas, żeby zrobić dobrze to, co przyrzekłeś sobie zrobić, i na to nie jest za późno.
Chyba będziesz się z nią czuł swobodniej, jeżeli poczekam.
—
Nie - rzekł Haluin. - Chodź ze mną! Potrzebuję twego świadectwa i wiem, że
to będzie właściwe.
Jakiś młodzik z włosami jak konopie wyszedł ze stajni z widłami w rękach, parując w
chłodnym powietrzu. Na widok dwóch benedyktyńskich habitów w bramie ruszył ku nim
swobodnie i przyjaźnie.
—
Jeśli szukacie łóżka i posiłku, bracia, wejdźcie. Wasze suknie są tu zawsze
mile widziane. Tu na poddaszu jest dobre spanie, a w kuchni was nakarmią, jeśli zechcecie
tam przejść.
—
Pamiętam - powiedział Haluin ze wzrokiem wciąż utkwionym w odległej
przeszłości - że wasza pani ma zawsze dom otwarty dla podróżnych. Ja nie potrzebuję jednak
łóżka na tę noc. Mam sprawę do samej pani Adelais de Clary, jeśli mi udzieli posłuchania.
Kilka chwil jej czasu to wszystko, o co proszę.
Chłopiec wzruszył ramionami, patrząc na nich szarymi, nieodgadnionymi saksońskimi
oczami wskazał im kamienne schody prowadzące do drzwi holu.
—
Wejdźcie i spytajcie ojej kobietę, Gertę. Ona się dowie, czy pani będzie z
wami mówić. - I stał, przyglądając się im, jak szli przez podwórze, zanim wrócił do swej
roboty przy koniach.
Jakiś sługa schodził właśnie po schodach z kuchni, kiedy weszli w wielkie drzwi.
Podszedł spytać o ich sprawę, a gdy mu powiedzieli, wysłał kuchcika do pokojowej, która
zaraz przyszła z holu zobaczyć zakonnych gości. Miała około czterdziestki, bardzo żwawa i
schludna, w prostej sukni i z ospowatą twarzą. Nie było jednak wątpliwości, że jest pewna
swego znaczenia. Patrzyła na nich trochę lekceważąco i wysłuchała łagodnie wyrażonej
prośby Haluina bez przychylnego uśmiechu, nie śpiesząc się z otwarciem drzwi i wyraźnie
uważając się za ich uprzywilejowaną strażniczkę.
—
Przychodzisz z opactwa w Shrewsbury? Chyba w sprawie pana opata?
—
W sprawie, którą pan opat akceptuje - odpowiedział Haluin.
—
To nie to samo - odparła ostro Gerta. - Jaka inna sprawa niż sprawa opactwa
może sprowadzić tutaj mnicha ze Shrewsbury? Jeżeli jakaś osobista, niechże moja pani się
dowie, z kim ma do czynienia.
—
Powiedz jej - odrzekł cierpliwie Haluin, opierając się ciężko na swych
szczudłach i odwracając wzrok od nieprzychylnej twarzy kobiety - że Haluin, benedyktyn z
opactwa Shrewsbury, pokornie prosi o łaskawe przyjęcie.
To imię nic jej nie mówiło. Najwyraźniej nie była w służbie Adelais de Clary, a z
pewnością nie była jej zaufaną dość długo, by odgadywać jej troski sprzed osiemnastu lat.
Jakaś inna kobieta, chyba bliższa wiekiem swojej pani, pełniła wtedy tę funkcję. Bliskie
służące, rosnące w zaufanie swojej pani, przechowują istne skarby sekretów, często aż do
śmierci. Przyglądający się w milczeniu Cadfael pomyślał, że musi tu gdzieś być kobieta, która
zesztywnieje i otworzy szeroko oczy na to imię, nawet jeśli nie rozpozna natychmiast
zmienionej i postarzałej twarzy.
—
Zapytam - powiedziała pokojowa, nadal protekcjonalnym tonem, i poszła
poprzez hol do zasłoniętych drzwi w jego drugim końcu. Minęło kilka minut, zanim pojawiła
się znowu, zaciągnęła zasłony i nie trudząc się podchodzeniem do nich, zawołała od drzwi:
—
Moja pani mówi, byście weszli.
Salonik, do którego wkroczyli, był mały i
ciemny, bo żaluzje dwóch okien zasłonięto okiennicami, a tkaniny na ścianach były stare i w
mocnych ciemnych kolorach. Nie było tu kominka, tylko na kamiennym palenisku w kącie
piecyk na węgiel drzewny, a między nim i jedynym oknem dającym światło, na wyściełanym
krześle siedziała kobieta przy ramce do wyszywania. W świetle z okna widać było, że jest
wysoka, wyprostowana, w ciemnym stroju, a blask piecyka rzucał miedziane błyski na jej
pogrążoną w cieniu twarz. Wbiła igłę w napiętą tkaninę, dłonie zacisnęła na poręczach
krzesła, a oczy utkwiła w drzwiach, w które brat Haluin wkraczał z trudem na swych kulach.
Krzywił się przy każdym stąpnięciu sprawną stopą, podczas gdy palce drugiej ledwie
dotykały podłogi. Ciągłe opieranie się na kulach przygarbiło mu ramiona i ugięło prosty
grzbiet. Usłyszawszy jego imię, musiała z pewnością oczekiwać kogoś bardziej podobnego do
przystojnego młodzieńca, którego przed laty wygnała.
Ledwie wszedł do komnaty, gdy nagle wstała, sztywna jak włócznia. Ponad ich
głowami przemówiła najpierw do pokojowej, która chciała wejść za nimi.
—
Zostaw nas! - powiedziała Adelais de Clary. A do Haluina, gdy skórzana
zasłona opadła ciężko na swe miejsce między salonem a holem: - Co to jest? Co oni z tobą
zrobili?
—
Rozdział czwarty
Cadfael pomyślał, przywykając do gry świateł cieni w tym pokoju, że dzieli ją niecałe
dziesięć lat od jego wieku, ale wygląda jeszcze młodziej. Ciemne włosy, upięte w grube
warkocze po obu stronach głowy, były ledwie muśnięte siwizną, a piękne, władcze rysy
twarzy zachowały swą nieprzemijającą wy twomość, choć cera nieco przywiędła, a ciało
wyszczuplało, gdy wyschły już soki młodości. Dłonie, chociaż wciąż kształtne, zdradzały ją
obrzmieniem stawów i żył. Nastąpiło też zwiotczenie bladej skóry na szyi i w przegubach,
gdzie kiedyś był połysk młodości. Ale mimo to w owalu twarzy, rezolutnych wargach i
wielkich, głęboko osadzonych oczach Cadfael widział popioły wielkiej piękności. Nie, nie
popioły, żarzące się węgle, wciąż żywe i tak gorące jak te węgle płonące w piecyku.
—
Zbliż się! - powiedziała. A gdy Haluin stanął przed nią, ze światłem na twarzy,
bladym i chłodnym z okna, rumianym od ognia, powiedziała: - To ty! Zastanawiałam się. Jak
do tego doszło?
Głos miała niski, głęboki i autorytatywny, ale pierwsze wrażenie konsternacji i
niepokoju zniknęło. Patrzyła na niego ani współczująco, ani chłodno, ale z czymś w rodzaju
niedbałej obojętności i ciekawości bez głębszych korzeni.
—
Nie ma w tym niczyjej winy prócz mojej - odrzekł Haluin. - Nie zważaj na to.
Mam, na co zasłużyłem. Przeżyłem ciężki upadek, ale z łaski Boga żyję, a już mnie uważano
za umarłego. A gdy ulżyłem duszy przed Bogiem i mym spowiednikiem ze starych grzechów,
przychodzę błagać cię o przebaczenie.
—
Czy to potrzebne? - spytała zdumiona. - Po tylu latach i w taki sposób?
—
Tak, to potrzebne. Bardzo mi trzeba usłyszeć, jak mówisz, że mi wybaczasz
zło, które wyrządziłem, i nieszczęście, które na ciebie ściągnąłem. Nie zaznam spokoju, póki
ostatnia plama nie zostanie starta z tej karty.
I powiedziałeś o wszystkim, co tam było napisane - powiedziała Adelais z pewną
goryczą. - Owszystkim, co było sekretne i wstydliwe, czyż nie? Swojemu spowiednikowi? I
ilu jeszcze? Temu zacnemu bratu, który ci dotrzymuje towarzystwa? Całemu zgromadzeniu
na kapitule? Czy nie mogłeś pobyć jeszcze nierozgrzeszonym grzesznikiem, zamiast
wyjawiać całemu światu imię mojej córki, od tak dawna leżącej w grobie? Ja bym raczej
poszła z grzechem do czyśćca!
Ja też! - wykrzyknął Haluin. - Ale nie, to nie jest tak. Brat Cadfael dotrzymuje mi
towarzystwa, bo on jeden wie, poza Opatem Radulfusem, który słuchał mojej spowiedzi. Nikt
inny nigdy się nie dowie. Jemu też wyrządziłem wielką krzywdę, więc miał prawo mi
przebaczyć albo nie. To z jego składu po jego naukach wykradłem te leki, które ci dałem.
Zwróciła wzrok na Cadfaela w długim, niezachwianym spojrzeniu, a jej twarz, teraz
widziana wyraźnie, była skupiona i spokojna.
—
No cóż - powiedziała, wracając do obojętności - to było bardzo dawno temu.
Kto by to teraz pamiętał? A ja jeszcze nie umieram. To wiem! Pewnego dnia będę
potrzebowała księdza, więc lepiej, bym ci odpowiedziała. No cóż, skończmy z tym... Masz, o
co prosisz! Przebaczam ci. Nie dołożę niczego do twych cierpień. Wracaj w pokoju do swego
klasztoru. Przebaczam ci, bo sama mam nadzieję na przebaczenie.
Było to powiedziane beznamiętnie, krótki poryw gniewu już minął. Rozgrzeszenie go
nie sprawiło jej trudu. Wydawało się, że robi to tak obojętnie i bez uczucia, jakby dawała
jedzenie żebrakowi. Kobiety dobrze urodzone były proszone o jałmużnę, a rozdawanie jej
było formą hojności i dopełnieniem rytuału władania. To jednak, co dała lekką ręką, było dla
Haluina prawdziwą łaską. Napięcie opuściło pochylone ramiona i zaciśnięte dłonie. Pochylił
pokornie głowę i wymamrotał swe podziękowania cichym i wahającym się głosem, jak ktoś
nagle oszołomiony.
- Pani, twoja łaska zdejmuje ze mnie wielki ciężar i z całego serca jestem ci
wdzięczny.
—
Wracaj do życia, które wybrałeś, i do obowiązków, których się podjąłeś -
powiedziała,
znowu siadając, chociaż nie sięgnęła jeszcze po igłę. - Nie myśl więcej o tym, co się zdarzyło
dawno temu. Mówisz, że oszczędzono twoje życie. Wykorzystaj je najlepiej, jak potrafisz, a
ja zrobię to ze swoim.
To była odprawa i tak to Haluin przyjął. Złożył jej głęboki ukłon i odwrócił się
ostrożnie na swych kulach, a Cadfael wyciągnął dłoń, by go podtrzymać w tym ruchu. Nie
prosiła ich nawet, by usiedli, być może zbyt zaskoczona wizytą, ale gdy doszli do drzwi,
zawołała za nimi nagle:
—
Zostańcie, jeśli chcecie, odpocznijcie i zjedzcie w moim domu. Moi słudzy
zadbają o wszystko, czego wam trzeba.
—
Dziękuję ci - odrzekł Haluin - ale nasze pozwolenie obejmuje powrót, kiedy
tylko zakończę moją pielgrzymkę.
—
Niech Bóg was zatem prowadzi - powiedziała Adelais de Clary i pewną ręką
ujęła znów igłę. Kościół leżał niedaleko dworu, gdzie krzyżowały się dwa trakty, a grupka
zagród skupiła się przy murze kościelnego dziedzińca.
—
Grobowiec jest wewnątrz - powiedział Haluin, gdy podeszli do bramy. - Nie
był nigdy otwierany, kiedy tu przebywałem, ale ojciec Bertranda jest tu pochowany, więc z
pewnością musiał zostać otwarty i dla Bertrady. Tu zmarła. Przepraszam Cadfaelu, że nie
przyjąłem gościny także i w twoim imieniu. Nie pomyślałem w porę. Ja nie potrzebuję dziś
snu.
—
Nie powiedziałeś o tym ani słowa pani dworu zauważył Cadfael.
—
Nie. Nie wiem dlaczego. Kiedy ją znowu zobaczyłem, serce mi mówiło, że źle
robię, budząc na nowo tamten dawny ból, że sam mój widok jest dla niej obrazą. A jednak mi
przebaczyła. Czuję się lepiej, a ona z pewnością nie gorzej. Ty jednak mogłeś spać wygodnie
dziś w nocy. Nie musimy czuwać we dwóch.
—
Ja się lepiej nadaję do spędzenia nocy na kolanach niż ty - powiedział Cadfael.
- I nie jestem pewien, czy przyjęcie byłoby bardzo ciepłe. Chciała się nas pozbyć. Nie, dobrze
jest, jak jest. Ona najpewniej myśli, że już wracamy, opuszczamy jej ziemie i jej życie.
Haluin zatrzymał się na chwilę z dłonią na ciężkim żelaznym pierścieniu zamka drzwi
kościoła z twarzą w cieniu. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem, on zaś chwycił swoje kule, żeby
zejść po dwóch szerokich, niskich stopniach do nawy. Wewnątrz był mrok i kamienny chłód.
Cadfael zaczekał chwilę na schodach, aż jego oczy oswoją się ze zmianą oświetlenia, ale
Haluin ruszył od razu przez nawę do ołtarza. Nic tu się prawie nie zmieniło przez osiemnaście
lat i nic nie zostało zapomniane. Poznawał nawet wyszczerbione krawędzie płytek posadzki.
Skręcił do ściany po prawej ręce, postukując kulami, a idący za nim Cadfael znalazł go
stojącego przy kamiennej płycie nagrobka wpasowanego między filary. Była tam
wyrzeźbiona podobizna leżącego rycerza w prostej kolczej zbroi, ze skrzyżowanymi nogami i
z dłonią na rękojeści miecza. Jeszcze jeden krzyżowiec, z pewnością ojciec Bertranda, który
w ślad za nim wyruszył do Ziemi Świętej. „Ten oto, pomyślał Cadfael, mógł w moich czasach
służyć w armii Roberta z Normandii przy zdobyciu Jerozolimy”. Najwyraźniej mężowie z
rodu de Clary byli dumni ze swego wojowania na wschodzie.
Ktoś wyszedł z zakrystii, a widząc dwa habity nieomylnie benedyktyńskie, zawrócił
ku nim przyjaźnie. Był w średnim wieku, nosił zrudziałą czarną sutannę i zbliżał się z nieco
pytającym wyrazem twarzy i powitalnym uśmiechem. Haluin usłyszał jego kroki, chociaż
były ciche, i obrócił się, rad powitać zapamiętanego sąsiada, ale cofnął się na widok obcego.
—
Dzień dobry, bracia! Bóg z wami! - powiedział ksiądz z Hales. - Dla
wędrowców w szatach mój dom, jak wasze, jest otwarty i ten dom Boży także. Z daleka
idziecie?
—
Ze Shrewsbury - odrzekł Haluin, dochodząc do siebie. - Niech mi ksiądz
wybaczy zaskoczenie. Spodziewałem się zobaczyć księdza Wulnotha. Głupio z mojej strony,
bo nie było mnie tu przez wiele lat, a już był siwiejący, kiedy go znałem, ale młodemu
wydawało się, że on tu będzie wiecznie. Teraz ledwie śmiem zapytać!
—
Ksiądz Wulnoth odszedł na wieczny spoczynek - odpowiedział kapłan - i to
już przed siedmioma laty. Ja tu przybyłem dziesięć lat temu, po tym jak udar powalił go do
łoża, i przez trzy lata zajmowałem się nim, póki nie umarł. Byłem wtedy nowym księdzem i
nauczyłem się wiele od Wulnotha. Umysł miał jasny i żywy, chociaż ciało go zawodziło. -
Jego dobroduszna okrągła twarz zdradzała życzliwą ciekawość. - Znasz zatem ten kościół i
ten dwór? Urodzony w Hales?
—
Nie, nie to. Ale przez kilka lat służyłem we dworze u pani Adelais. Poznałem
dobrze kościół i wioskę, zanim włożyłem habit w Shrewsbury. Teraz - powiedział otwarcie
Haluin, widząc, jak bystro jest obserwowany i czując konieczność wyjaśnienia swego
powrotu - mam dobry powód, żeby dziękować za wyjście z życiem z wypadku, który mógł
mnie zabić, i podjąłem myśl, żeby spłacić, dopóki mogę, wszelkie długi, jakie mam na
sumieniu. Jeden z nich sprowadza mnie do tego grobu. Była pewna pani z rodu de Clary,
której oddawałem cześć, a która zmarła przed czasem. Chciałbym spędzić noc tu, gdzie jest
pochowana, modląc się za nią. To było na długo przed twoim tu przybyciem. Czy ci nie
przeszkadza, że spędzę tu noc?
—
Jeśli o to chodzi, jesteś mile widziany - zapewnił serdecznie ksiądz. - Mogę ci
zapalić kaganek. To złagodzi trochę chłód. Z pewnością jednak mylisz się, bracie. To prawda,
że to, co mówisz, dotyczy dawniejszych czasów, ale ksiądz Wulnoth wiele mi opowiadał o
sprawach kościoła i dworu, bo całe życie służył panom na Hales. Nie było żadnych
pochówków w tym grobowcu od śmierci starego pana, tego, który jest tu wyrzeźbiony. A to
było trzydzieści lat temu. Teraz tu rządzi jego wnuk. I ta pani była z rodziny? I zmarła młodo?
—
Krewna - odpowiedział wstrząśnięty Haluin cicho, z oczami opuszczonymi na
kamień niepodno - szony od trzydziestu lat. - Umarła tu w Hales. Myślałem, że musi tu być
pochowana. - Nie wymienił jej imienia i nie wyjawił więcej, niż musiał, nawet tak miłemu
człowiekowi. A Cadfael odstąpił od nich. Przyglądał się tylko i zachowywał milczenie.
—
I zaledwie osiemnaście lat temu? Bądź pewny, bracie, że jej tu nie ma. Jeżeli
znałeś księdza Wulnotha, wiesz, że można polegać na tym, co mówił. A umysł miał jasny aż
do śmierci.
—
Wiem - rzekł Haluin, trzęsąc się w dreszczu rozczarowania. - On się nie mógł
mylić. Zatem - tu jej nie ma.
—
Ale to nie jest główna siedziba de Clarych - przypomniał ksiądz - bo jest nią
Elford w Staf - fordshire. Pan Ademar zabrał tam ojca, by go pochować, bo jest tam wielka
rodowa krypta. Jeżeli jacyś bliscy krewni zmarli w ostatnich latach, to leżą właśnie tam.
Niewątpliwie pani, o której mówisz, też została tam zabrana, żeby spocząć pośród krewnych.
Haluin chwycił się łapczywie tej nadziei.
—
Tak... tak, mogło tak być, musiało tak być. Tam ją znajdę.
—
Nie wątpię w to powiedział ksiądz - ale to długa droga na piechotę. -
Wyczuwał pośpiech, który nie słucha głosu rozsądku, ale robił, co mógł, by go powściągnąć. -
Radzę pojechać konno, jeżeli musicie teraz, albo odłożyć to na dłuższe dni i lepszą pogodę. A
przynajmniej wejdźcie do mojego domu, zjedzcie ze mną i odpocznijcie przez noc.
Ale dla brata Cadfaela było jasne, że Haluin nie chce tego zrobić, dopóki w oknach
widać jeszcze godzinę albo więcej dnia, a on miał siłę iść dalej. Usprawiedliwiał się i
dziękował z lekkim poczuciem winy i przyjął powściągliwe pożegnanie poczciwca, który
przyglądał im się ze zdziwieniem i zastanowieniem, dopóki nie weszli po stopniach kruchty i
nie zamknęli drzwi za sobą.
—
Nie! - powiedział stanowczo Cadfael, kiedy wyszli z kościelnego dziedzińca i
szli traktem między domami wioski, by dojść do gościńca. - Tego nie możesz zrobić!
—
Mogę i muszę! - odparł Haluin z nie mniejszą determinacją. - Czemu nie?
—
Bo po pierwsze, nie wiesz, jak daleko jest do Elfordu. Tyle, ile już
przeszliśmy, i jeszcze połowa tego. A sam wiesz najlepiej, jak ciężko ci było chodzić. A po
drugie, bo dostałeś pozwolenie na odbycie tej podróży w założeniu, że tu się ona skończy i
stąd wrócimy. I tak powinniśmy zrobić. Nie, nie kręć mi tu głową, bo dobrze wiesz, że ojciec
opat nie przewidywał niczego więcej niż to i nie udzieliłby nigdy zgody na nic więcej.
Powinniśmy tu zawrócić.
—
Jak mógłbym? - Głos Haluina był nieubłaganie rozsądny, nawet spokojny.
Widział jasno swoją drogę i był cierpliwy mimo różnicy zdań. - Jeśli zawrócę, będę
krzywoprzysiężcą. Nie wykonałem jeszcze tego, co ślubowałem, więc wróciwszy, byłbym
godny pogardy. Ojciec opat nie życzyłby sobie tego, chociaż tak samo jak ja nie oczekiwał
tak długiej pokuty. Udzielił mi zwolnienia, dopóki nie osiągnę tego, co przysiągłem. Gdyby tu
był, zapytany odpowiedziałby, żebym szedł dalej. Powiedziałem, że nie spocznę, póki nie
dojdę pieszo do grobu, w którym leży Bertrada, i tam spędzę noc na modlitwie i czuwaniu, a
tego jeszcze nie dokonałem.
—
Nie z twojej winy - nie ustępował Cadfael.
—
Czy to mnie usprawiedliwia? To sprawiedliwy dla mnie wyrok, że muszę
przejść podwójną drogę. Powiedziałem, że gdybym zawiódł, będę krzywoprzysiężcą i umrę
bez przebaczenia! Przysiągłem to na błogosławione relikwie świętej Winifredy, dobrodziejki
nas wszystkich. Jak mogę się wycofać? Wolałbym raczej umrzeć w drodze, nadal starając się
dopełnić ślubowania, niż wyrzec się wiary i honoru i wycofać się ze wstydem.
„I kto to mówi?”, zastanawiał się Cadfael. „Obowiązkowy mnich czy syn dobrego
normańskiego rodu z linii co najmniej tak starej, jak linia króla Wilhelma, kiedy sięgnął po
koronę Anglii, i bez żadnych bastardów do tego. Niewątpliwie jednak duma jest grzechem i
czymś bardzo niestosownym dla benedyktyna, ale niełatwo jest pozbyć się ostróg i
szlacheckich tytułów”.
Haluin także wyczuł tę nutę arogancji i zaczerwienił się, ale się nie wycofał.
Przystanął nagle, zachwiał się na swych kulach i pośpiesznie chwycił przegub brata Cadfaela.
—
Nie besztaj mnie! Dobrze wiem, że możesz, a twoja twarz mi mówi, że na to
zasługuję, ale nie potępiaj mnie. Nie mogę postąpić inaczej. Och, Cadfaelu, dobrze znam
wszystkie argumenty, których możesz użyć przeciw mnie. Myślałem o nich i ciągle myślę, ale
wciąż jestem związany ślubem, którego nie mogę i nie śmiem złamać. Choćby mój opat uznał
mnie za buntownika i choćby mnie moje opactwo wyrzuciło, zniósłbym to. Nie zniosę jednak
odstąpienia od tego, co ślubowałem Bertradzie.
Krew napłynęła mu do twarzy, rozgrzewając wycieńczenie i nawet ujmując mu kilka
lat. Wyprostował grzbiet zgięty dotąd nad kulami. Żadna perswazja go nie poruszy. Trzeba to
przyjąć.
—
Ty jednak, Cadfaelu - powiedział, ściskając trzymaną rękę - nie składałeś
żadnego ślubu, więc nie jesteś nim związany. Nie musisz iść dalej, zrobiłeś wszystko, czego
od ciebie żądano. Wracaj i wstaw się za mną u opata.
—
Synu - odparł Cadfael z sympatią i rozdrażnieniem zarazem. - Jestem tak samo
związany jak ty i powinieneś to wiedzieć. Mam polecenie, by iść z tobą, na wypadek gdybyś
zasłabł, i zadbać wtedy o ciebie. Ty idziesz we własnej sprawie, ja w sprawie opata. Nie mogę
wrócić, jeśli nie pójdziesz razem ze mną.
—
Ale twoja praca. - Haluin był skonsternowany, ale niezachwiany w zamiarach.
- Moja może czekać, ale ciebie będzie brakowało. Jak sobie poradzą tak długo?
—
Najlepiej, jak potrafią. Nie ma ludzi niezastąpionych - powiedział z
przekonaniem Cadfael bo każde życie ma swój kres. Nie, nic już nie mów. Jeśli jesteś
zdecydowany, to ja też. Gdzie idziesz ty, idę ja. Została nam godzina dnia, a sądzę, że chyba
nie chcesz szukać noclegu w Hales. Ruszajmy zatem i poszukajmy schronienia po drodze.
Adelais de Clary wstała rano i poszła na mszę, jak miała w zwyczaju. Wypełniała
skrupulatnie obowiązki religijne i pamiętała o rozdzielaniu jałmużny, podtrzymując zwyczaje
dworu swego męża. A jeśli jej miłosierdzie wydawało się czasem nieco chłodne, było
przynajmniej stałe i niezawodne. Kiedy tylko proboszcz miał kogoś potrzebującego wsparcia,
kierował go do niej, by jakoś zaradziła w kłopocie.
Podszedł do niej do drzwi po nabożeństwie.
—
Miałem wczoraj wizytę dwóch benedyktynów powiedział, gdy owijała się
płaszczem dla ochrony przed rzeźwym marcowym wiatrem. - Dwóch braci ze Shrewsbury.
—
Doprawdy? - zdziwiła się Adelais. - Czego chcieli?
—
Jeden szedł o kulach. Mówił, że był kiedyś w twojej służbie, zanim założył
kaptur. Pamiętał księdza Wulnotha. Myślałem, że pójdą złożyć ci uszanowanie, pani. Nie
zaszli?
Nie odpowiedziała na to, zauważyła tylko, patrząc w dal, jakby w połowie tylko
skupiona na tym, co mówiła:
—
Pamiętam, że miałam kiedyś pisarza, który wstąpił do klasztoru w Shrewsbury.
Jaką miał sprawę tu w kościele?
—
Mówił, że ledwie uszedł śmierci i że ma spłacić stare długi, żeby być lepiej do
niej przygotowanym. Zastałem ich przy grobie ojca twego pana męża. Pobłądzili, bo szukali
grobu jakieś kobiety zmarłej osiemnaście lat temu. Ten kulawy chciał spędzić noc na
czuwaniu i modlitwach za nią.
—
Dziwna pomyłka - powiedziała Adelais z tym samym wyrozumiałym brakiem
zainteresowania. - Niewątpliwie wyprowadziłeś go z błędu?
—
Powiedziałem mu, że się myli. Nie było mnie tu wtedy oczywiście, ale wiem
od księdza Wulnotha, że ten grobowiec nie był otwierany przez wiele lat i że to, co ten młody
brat myślał, nie mogło być prawdą. Powiedziałem mu, że wszystkich członków twej rodziny
chowa się teraz w Elfordzie, gdzie jest główna siedziba rodu.
—
Długa i trudna podróż pieszo dla kogoś kulawego - stwierdziła ze
współczuciem Adelais. - Mam nadzieję, że nie zamierza iść tak daleko.
—
Myślę, pani, że zamierza. Nie skorzystali z posiłku ani noclegu, tylko zaraz
wyruszyli. „Tam ją znajdę”, powiedział ten młody. Tak, jestem pewny, że kiedy doszli do
gościńca, zawrócili na wschód. Długa i trudna podróż, rzeczywiście, ale on ma siłę woli, by ją
odbyć.
Jego stosunki z patronką były dobre i swobodne, więc nie wahał się zapytać wprost:
—
Czy rzeczywiście znajdzie w Elfordzie tę, której szuka?
—
Może znaleźć - odpowiedziała Adelais, krocząc miarowo i spokojnie obok
niego. - Osiemnaście lat to długi czas, ja zaś nie mam wglądu w jego myśli. Byłam wtedy
młodsza i miałam więcej domowników. Były tam kuzynki, niektóre niemajętne. Mój pan mąż
trzymał wszystkich krewnych pod ojcowską opieką. Kiedy był nieobecny, ja byłam re -
gentką i robiłam to samo.
—
Będzie jeszcze padać śnieg, o ile nie deszcz powiedział ksiądz i kontynuował nieco
bez związku: - Osiemnaście lat! Być może ten mnich i jedna z tych młodych kuzynek mieli
się ku sobie, jak to młodzi, a jej wczesna śmierć była dla niego większym ciosem, niż ci się
odważył przyznać.
—
To możliwe - odrzekła chłodno Adelais i naciągnęła kaptur płaszcza, gdy kilka
drobniutkich igiełek lodu unoszących się w nieruchomym powietrzu ukłuło ją w policzek. -
Do widzenia.
—
Będę się modlił - rzucił ksiądz za nią - by ta pielgrzymka do jej grobu
przyniosła pociechę i pożytek żywemu i zmarłej.
—
Zrób to, księże - rzekła Adelais, nie odwracając głowy - i nie zapomnij dodać
modlitwy za mnie i za kobiety mego domu, żeby czas był dla nas łaskawy, kiedy nadejdzie
nasz dzień.
Cadfael leżał obudzony na sianie na strychu w gospodarstwie leśnika w królewskim
lesie Chenet, słuchając miarowego oddechu swego towarzysza, zbyt stałego i zbyt napiętego
jak na spanie. Była to ich druga noc po odejściu z Hales. Pierwszą spędzili u samotnego
czynszownika i jego żony o milę za osadą Weston. Dzień między nocami był długi i to drugie
schronienie na skraju lasu powitali bardzo ciepło i z wdzięcznością. Poszli wcześnie do swych
łóżek na strychu, bo Haluin, na którego naleganie zaszli tak daleko wieczorem, był bliski
wyczerpania. Cadfael zauważył, że sen przychodził do niego szybko i spokojnie, jako
uzdrawiająca łaska dla duszy zbyt znękanej na jawie. Wiele jest sposobów, na jakie Bóg
łagodzi brzemię. Haluin wstawał co rano odświeżony i bystry.
Nie było jeszcze jasno, mogła być jeszcze godzina do świtu. Nie było również słychać
żadnego ruchu, żadnego szelestu suchego siana z kąta, w którym leżał Haluin, ale Cadfael
wiedział, że tamten już się obudził. Ta cisza oznaczała, że ciało odpoczywa, gdziekolwiek
wędruje czuwający umysł.
—
Cadfaelu? - odezwał się cichy, odległy głos z ciemności. - Nie śpisz?
—
Nie - brzmiała równie cicha odpowiedź.
—
Nie pytasz mnie o nic. O to, co zrobiłem.
Onią...
—
Nie ma potrzeby. To, co chcesz powiedzieć, powiesz bez pytania.
—
Nigdy nie mogłem mówić o niej swobodnie powiedział Haluin - aż do dziś. A teraz
tylko z tobą, bo ty wiesz. - Potem było milczenie. Wydobywał z siebie słowa powoli i z
wysiłkiem, jak to robią samotni i nieśmiali. Po chwili podjął cicho: - Nie była tak piękna jak
jej matka. Nie miała tego mrocznego blasku, ale coś bardziej łagodnego. Nie było w niej
niczego mrocznego ani skrytego, była otwarta i słoneczna niczym kwiat. Nie bała się niczego,
nie wtedy. Tylko raz, i przez to umarła.
Kolejna, dłuższa cisza i tym razem siano poruszyło się krótko niczym westchnienie.
Potem zapytał nieomal lękliwie:
—
Cadfaelu, ty spędziłeś pół życia w świecie. Czy kochałeś kiedyś kobietę?
—
Tak - odrzekł Cadfael. - Kochałem.
—
Więc wiesz, jak to było z nami. Bo kochaliśmy, ona i ja. To najbardziej boli,
kiedy się jest młodym. Nie ma się przed tym gdzie schronić, nie ma się żadnej tarczy.
Widzieć ją co dzień i wiedzieć, że z nią jest tak samo jak ze mną...
Nawet jeśli przez te wszystkie lata odsunął to od siebie i starał się oddać ręce, umysł i
ducha służbie, którą podjął z własnej woli w ciężkim położeniu, nie zapomniał niczego. To
było w nim, gotowe w mgnieniu oka wybuchnąć jak uśpiony ogień, kiedy się otworzy drzwi.
Teraz w końcu mogło to umknąć w powietrze, w świat innych ludzi, zetknąć się z
cierpieniami innych, przyjąć i odwzajemnić współczucie. Od Cadfaela nie wymagano słów,
tylko zwykłego potwierdzenia obecności słuchających uszu.
Haluin zapadł w sen z ostatnim słowem na ustach wymruczanym prawie
niedosłyszalnie po dłuższym milczeniu. Mogło to być jej imię, Bertrada, albo mogło to być
„pochowana”. To nie było ważne. Ważne było, że wypowiedział to słowo na granicy snu, a
teraz znów będzie spał błogosławionym snem po ciężkim trudzie w drodze, być może długo
po świcie. Im dłużej, tym lepiej! Jeden dzień więcej w tej pielgrzymce z pewnością będzie
korzystny dla ciała, tak surowo traktowanego, choćby niecierpliwy duch był urażony.
Cadfael wstał bardzo cicho i zostawił swego towarzysza głęboko uśpionego i
właściwie uwięzionego na strychu, skoro potrzebował pomocy w schodzeniu po drabinie.
Przy otwartym włazie słuchający z dołu mógłby usłyszeć, że śpiący się budzi, ale sądząc po
wyglądzie i wyrazie szczupłej twarzy, będzie spał przez jakiś czas.
Cadfael wyszedł w jasny, ostry poranek, by wąchać nieruchome powietrze, pełne
ociągających się zimowych woni na wpół uśpionego jeszcze lasu. Z małej polany leśnika
wśród drzew można było dostrzec szarość traktu w prześwitach między starymi drzewami, bo
wzrost był skończony, a grunt wolny od poszycia. Jakiś ręczny wózek załadowany chrustem
wlókł się drogą, a szczebiotanie zaniepokojonych ptaków towarzyszyło mu w migotaniu
trzepoczących gałęzi i polatujących liści. Leśnik już wstał i był przy porannym obrządku, a
pies uwijał się przy jego nogach. Dzień był suchy, niebo zaciągnięte wysoko, światło jasne.
Dobry dzień do podróży. Do nocy mogą być w samym Chenet, a we dworze, w królewskich
dobrach znajdą przyjęcie. Jutro będą w Lichfield, a tam Cadfael był zdecydowany zrobić
postój, choćby Haluin napierał na przejście kilku pozostałych mil do Elfordu. Po wyspaniu się
w Lichfield Haluin będzie w lepszej kondycji, by wytrzymać nocne wspominki Bertrady i
spojrzeć w twarz powrotnej drodze, podczas której, dzięki Bogu, nie będzie w ogóle powodu
do pośpiechu ani do posuwania się do granic wytrzymałości.
Jakieś dźwięki nadleciały stłumione i ciche z ubitej ziemi gościńca, ale Cadfael
pochwycił raczej wibrację kopyt niż uderzenia. Jakieś konie zbliżały się szybko z zachodu,
dwa konie, bo tętent drżał w kontrapunkcie, zbliżając się szybkim cwałem, świeże po nocnym
odpoczynku i gotowe na wszystko w dzień. Podróżni kierowali się być może do Lichfield po
spędzeniu nocy we dworze w Stretton, dwie mile wstecz. Cadfael stał, by się przyjrzeć, jak
przejeżdżają.
Dwaj mężczyźni w ciemnych strojach, skórzanych kubrakach, swobodnie się
trzymający w siodłach, tak podobni z postawy i prowadzenia koni, że albo wyrastali razem od
dzieciństwa, albo jeden uczył drugiego. I rzeczywiście, jeden był dwukrotnie masywniej szy
od drugiego i o pokolenie starszy, i choć byli za daleko, by widzieć ich rysy, wszystko
wskazywało na to, że to krewni. Dwóch uprzywilejowanych koniuszych jakiegoś wysokiego
rodu, a każdy wiózł za sobą kobietę. Kobiety podróżujące w ciepłych płaszczach wyglądają
wszystkie podobnie, a jednak Cadfael wpatrywał się w pierwszą z nich z pobudzoną uwagą i
prowadził ją wzrokiem, dopóki konie i jeźdźcy nie znikli, a cichy tętent kopyt nie zamarł w
oddali.
Miał ją wciąż pod powiekami, kiedy zawrócił do szopy na siano, szukając
niespokojnie w pamięci, choć zrazu odrzucił możliwość, że już ją wcześniej widział i że
dobrze wie, gdzie to było.
Czy to jednak była prawda czy nie i cokolwiek to wróżyło, nie było tu nic do
zrobienia. Wzruszył ramionami, spychając to wrażenie w głąb umysłu, i wszedł posłuchać,
czy Haluin już się zbudził i czy go potrzebuje.
Wyszli z zagajników na otwartą przestrzeń płaskich łąk, nieco przybladłych i jeszcze
siwych w chłodnym powietrzu, ale dobrze utrzymanych, żyznej wysepce w hrabstwie, gdzie
indziej jeszcze opuszczonym po brutalnej pacyfikacji sprzed pięćdziesięciu lat. Mieli przed
sobą lśniące skręty rzeki Tame, stromy dach młyna i pobliskie skupisko domów Elfordu poza
wodą.
W ciepłej i serdecznej gościnności kleryków z Lichfield spędzili spokojną noc, dostali
wskazówki co do najlepszych dróg do Elfordu, i o pierwszym brzasku wyruszyli przebyć
ostatnie cztery mile tej pokutnej podróży. I oto leżał przed nimi cel pielgrzymki Haluina,
prawie w zasięgu ręki. Tylko przestrzeń spokojnych pól i drewniany mostek dzieliły go od
jego rozgrzeszenia. Szczęśliwe miejsce, kwitnące, kiedy tyle było zubożałych z nie jednym
młynem nad wodą, ale dwoma, bo w górze rzeki dostrzegli drugi, pod osłoną łąk i z żyzną
ziemią, tam gdzie były orne pola. To miejsce mogło obiecywać błogosławieństwo i spokój
umysłu po trudach i bólu.
Wątła nić ścieżki prowadziła ich naprzód, a dachy Elfordu rosły przed nimi okolone
drzewami i krzakami wciąż nagimi i ciemnymi z daleka, jeszcze nieukazującymi pierwszych
słabych i ulotnych śladów zieleni. Przeszli mostek, a rozchwiane deski zmusiły Haluina do
ostrożnego stawiania kul, i weszli na trakt między domami. Była to schludna wioska z
gospodyniami i gospodarzami idącymi wesoło do swych zajęć, czujnymi wobec obcych, ale
przyjaznymi na widok benedyktyńskiego habitu. Byli pozdrawiani przez całą drogę, a Haluin
zagrzany i przekonany o szczęśliwym zakończeniu swej podróży, rumienił się i promieniał
radością, widząc te zapowiedzi przyjęcia i uwolnienia.
Nie musieli pytać o drogę do kościoła, bo widzieli jego niską wieżę, zanim przeszli
mostek. Został zbudowany po przyjściu Normanów, mocny, z szarego kamienia, z
przestronnym dziedzińcem otoczonym palisadą, dla schronienia w potrzebie, pełnym starych,
pięknych drzew. Weszli pod sklepionym portykiem w znajomy chłód i dźwięczącą echem
ponurość kamiennych kościołów, z zapachem kurzu, woskowych świec, i domu, wybranego
stałego miejsca.
Haluin zatrzymał się w ciszy nawy, by ocenić położenie. Tu nie było kaplicy
maryjnej, by pomieścić grobowiec założyciela między ołtarzami. Panowie Elfordu musieli
leżeć z boku, w kamiennych murach, które wznieśli. Czerwone oko wiecznej lampki
wskazało im grobowiec, wielką kamienną płytę wypełniającą niszę po prawej. Jakiś zmarły
de Clary, być może pierwszy, który przybył tu z królem Wilhelmem i dostał potem swoją
nagrodę, ukazany był jako śpiąca postać w płaskorzeźbie na kamieniu. Haluin ruszył ku
niemu, by się cofnąć po pierwszym kroku, gdy zobaczył, że przy grobowcu klęczy jakaś
kobieta.
Widzieli ją tylko jako ciemną postać, bo jej płaszcz był szary niczym kamień w tym
słabym świetle, a poznali, że to kobieta, a nie mężczyzna, bo kaptur płaszcza był odrzucony,
odsłaniając biały lniany kwef i woalkę. Wycofaliby się do kruchty, pozwalając jej dokończyć
modlitw w spokoju, ale usłyszała już wcześniej stuk kul o płyty posadzki i odwróciła
gwałtownie głowę, by na nich spojrzeć. W jednym płynnym zgrabnym ruchu wstała i
podchodząc do nich, wstąpiła w światło z okna, ukazując im dumną, piękną, starzejącą się
twarz Adelais de Clary.
Rozdział piąty
—
—
To wy? - powiedziała zdumiona, przenosząc zaskoczone spojrzenie z jednej
twarzy na drugą i szukając, jak się zdawało, jakiejś logiki w tych nieoczekiwanych
odwiedzinach. Głos miała spokojny, ani witający ich, ani odpychający. - Nie myślałam, że
zobaczę was znowu tak szybko. Gzy chcesz mnie prosić o coś jeszcze, Haluinie, że śledziłeś
mnie aż tutaj. Wystarczy, żebyś poprosił. Powiedziałam już, że wybaczam.
—
Pani - odrzekł Haluin, wstrząśnięty i rozdygotany zjawieniem się jego dawnej
zwierzchniczki w tak niespodziewanym miejscu - nie śledziłem cię. Nigdy bym nie
przypuszczał, że cię tu zastanę. Jestem ci wdzięczny za twoją wyrozumiałość i za nic bym nie
chciał kłopotać cię dalej. Przybyłem tu tylko, by dopełnić ślubowania. Myślałem wcześniej,
że spędzę noc na modlitwie w Hales, wierząc, że tam jest pochowana moja pani a twoja
córka. Dowiedzieliśmy się jednak od księdza, że tak nie jest. Ona leży tu, w Elfordzie, w
grobowcu swoich dziadów. Poszedłem więc dalej, aż tak daleko. Muszę cię prosić tylko o
zgodę na odprawienie tu mego czuwania tej nocy, by spełnić, co przyrzekłem. Potem
odejdziemy i nie sprawimy ci więcej kłopotu.
—
Nie zaprzeczę - powiedziała łagodniejszym tonem - że rada będę, gdy
odejdziesz. Nie życzę ci źle. Otworzyłeś jednak znowu ranę, której wolałabym nie odwijać,
póki się nie zaleczy. Twoja twarz jest jak zaraza, która sprawia, że rana znów krwawi. Czy
myślisz, że wsiadłabym na koń i przyjechała tu tak szybko, gdybyś nie przywiódł mi na myśl
tamtego dawnego żalu?
—
Ufam i mam nadzieję - rzekł Haluin cichym i wstrząśniętym głosem - że może
twoja rana, pani, przestanie się jątrzyć za sprawą tej pokuty. Modlę się, by dla ciebie tym
razem uleczenie było łagodne i zupełne.
—
A dla ciebie? - rzuciła ostro i odwróciła się nieco od niego z ruchem ręki, który
nie dopuszczał odpowiedzi. - Łagodne i zupełne! Wiele żądasz od Boga, a jeszcze więcej ode
mnie. - W bocznym świetle z okna jej twarz była zawzięta i smutna. - Nauczyłeś się mówić na
sposób mnichów. Cóż, minęło wiele czasu! Głos miałeś kiedyś lżejszy i tak samo krok.
Muszę przyznać, że drogo zapłaciłeś za przybycie tutaj. Nie odmawiaj mi przyjęcia was
jadłem i spoczynkiem tym razem. Mam tu własny dom w obrębie dworu mego syna. Zajdź
tam i odpocznij przynajmniej do nieszporów, jeśli musisz dręczyć ciało na tych kamieniach
nocą.
—
Mogę więc mieć swoją noc modlitwy? - spytał Haluin łapczywie.
—
Dlaczego nie? Czy nie widziałeś mnie właśnie błagającej Boga w tej samej
sprawie? Nie chcę, byś nie dotrzymał przyrzeczenia. Tak, miej swoje pokutne czuwanie, ale
przyjmij wpierw posiłek w moim domu. Przyślę moich koniuszych, by was zaprowadzili,
kiedy się już pomodlicie.
Była już prawie przy drzwiach, nie zwracając uwagi na nieśmiałe podziękowania
Haluina i nie dając mu okazji do odrzucenia jej gościnności, gdy nagle zatrzymała się i
odwróciła do nich znowu.
—
Ale nie mów ani słowa - powiedziała poważnie - nikomu innemu o celu
waszego przybycia. Imię i dobra sława mojej córki są bezpieczne pod tym kamieniem i
pozwól im tu spoczywać w pokoju. Nie chcę, by komuś o tym przypominano, tak jak
przypomniano mnie. Niech to zostanie między nami dwojgiem i tym zacnym bratem, który ci
dotrzymuje towarzystwa.
—
Pani - odrzekł Haluin gorliwie. - Ani jedno słowo nie zostanie powiedziane
nikomu poza nami, teraz ani nigdy, tu ani gdzie indziej.
—
Zdejmujesz mi ciężar z serca. - Iw jednej chwili już jej nie było, a drzwi cicho
zamknęły się za nią.
Haluin nie mógł klęczeć bez jakiegoś pewnego oparcia przed sobą i bez pomocnego
przy klękaniu ramienia Cadfaela, dzielącego ciężar z jedyną sprawną stopą kulawego.
Odmówili należne modlitwy przy ołtarzu ramię przy ramieniu, a Cadfael śledził z troską
zmarszczki na twarzy młodego człowieka. Przetrwał ciężką pieszą podróż, ale nie tanim
kosztem. Noc na tych tu kamieniach będzie chłodna, przyprawiająca o odrętwienie, i długa,
ale Haluin nalegał na to ostatnie samoudręczenie. A potem długa droga powrotna. Dobrze by
było, gdyby ta pani mogła go przekonać do pozostania przynajmniej na drugą noc, choćby
tylko dla okazania, że pogodzili się z niedającą im spokoju wspólną przeszłością.
Bo z pewnością mogło być prawdą, że nagła wizyta Haluina posłała ją, co tchu, nocą
w jej własną pielgrzymkę, by skonfrontować swoją przeszłość z tamtą dawną tragedią. W
czasie tej nocnej jazdy minęła szybkim cwałem porębę leśnika pod Chenet z jedną dworką i
dwoma koniuszymi w orszaku, budząc ulotną iskrę w pamięci Cadfaela. To mogła być
prawda. Czy jednak takie ziarno mogło wydać owoc tak nagle? Był w tym jakiś nienaturalny
pośpiech. Cadfael ujrzał znów te dwa podwójnie obciążone konie, mijające go wczesnym
rankiem w miarowym i celowym biegu. W pośpiechu, by spłacić na wpół zapomniany dług,
okazać uczucie i żal? Czy też, by przybyć przed kimś innym i być gotowym i uzbrojonym na
jego przyjęcie? Chciała, żeby byli zadowoleni i żeby odeszli, to było całkiem naturalne.
Wtargnęli w jej spokój i podsunęli stare zwierciadło ze skazami przed jej piękną twarz.
—
Pomóż mi wstać! - rzekł Haluin i podniósł ręce niczym dziecko proszące o
postawienie go na nogach. Po raz pierwszy prosił o pomoc. Dotąd zawsze była mu
proponowana i przyjmowana raczej z zawstydzeniem i rezygnacją niż z wdzięcznością.
—
Nie powiedziałeś ani jednego słowa przez cały ten czas - zauważył nagle ze
zdumieniem, kiedy zawrócili ku drzwiom kościoła.
—
Nie miałem nic do powiedzenia - odrzekł Cadfael. - Ale słyszałem wiele słów.
I nawet chwile ciszy między nimi nie były całkiem nieme.
Koniuszy pani Adelais de Clary czekał na nich w kruchcie, jak obiecała, opierając się
leniwie o ościeże drzwiowe, jakby tam stał od pewnego czasu z niewzruszoną cierpliwością.
Jego wygląd potwierdzał wszystko, co brat Cadfael wypracował sobie w myśli z kilku
spojrzeń najeźdźców w przelocie między drzewami. To był młodszy z dwójki, krzepki młody
człowiek koło trzydziestki, krępy, z byczym karkiem, nieomylnie z normańskiej gliny. Być
może trzecie albo czwarte pokolenie po przodku, który przybył tu jako rycerz z pierwszym de
Clarym. Silne pierwotne cechy nadal przeważały, chociaż małżeństwa z Angielkami
stonowały jasność włosów do koloru ciemnej słomy i nieco złagodziły brutalność rysów
twarzy. Nadal nosił włosy przystrzyżone w garnek po normańsku, a podbródek miał gładko
wygolony. Wciąż miał także te jasne, świetliste, nieprzeniknione oczy z północy. Na ich
widok wyprostował się w swobodnej postawie.
- Moja pani przysyła mnie, bym wam wskazał drogę.
Głos miał matowy i nie czekał na odpowiedź, tylko ruszył przed nimi przez
dziedziniec kościelny krokiem, za którym Haluin ledwie mógł nadążyć. W bramie koniuszy
obejrzał się i zaczekał na nich, a potem szedł wolno, chociaż najwyraźniej go to irytowało.
Nie mówił nic z własnej woli, a na zwykłe grzecznościowe pytania odpowiadał dość
kordialnie, ale krótko. Tak, Elford to bardzo piękny majątek, dobra ziemia i dobry pan.
Przyznanie, że Ade - mar zna się na rzeczy w zarządzaniu swymi włościami, było dość
obojętne. Ten młody człowiek podlegał raczej Adelais niż jej synowi. Tak, jego ojciec jest w
tej samej służbie, którą pełnił przed nim ojciec jego ojca. Nie okazywał zaciekawienia swymi
zakonnymi gośćmi, chociaż pewnie jakieś czuł. Te jasnoszare obce oczy skrywały wszystkie
myśli albo być może sugerowały całkowitą ich nieobecność.
Poprowadził ich trawiastą ścieżką do bramy dworskiej enklawy, która była otoczona
murem i przestronna. Dom Ademara de Clary’ego przysiadł na samym środku. Poziom
mieszkalny wyniesiony był ponad kamienne przyziemie, a sądząc z okienek powyżej, były
tam co najmniej dwa pokoje nad pokojem dziennym. Podwórze obudowane było innymi
pomieszczeniami mieszkalnymi, a także zwyczajowymi i niezbędnymi stajniami, zbrojownią,
piekarnią i warzelnią piwa, spichrzami i warsztatami, i było wypełnione krzątaniną dużego i
czynnego gospodarstwa.
Koniuszy zaprowadził ich do małej drewnianej kwatery pod murem osłonowym.
—
Moja pani kazała przygotować dla was tę komnatę. Czujcie się jaku siebie,
powiedziała, a odźwierny zadba o to, żebyście mogli wchodzić i wychodzić swobodnie, idąc
do kościoła.
Jej gościnność, jak się przekonali, była drobiazgowa, ale bezosobowa. Zaopatrzyła ich
w wodę do umycia się i wygodne łoża do odpoczynku, przysłała im jedzenie z własnego stołu
i wydała rozkazy, by im dostarczono wszystko, o co mogą poprosić albo o czym sama
zapomniała, ale nie przyjęła ich osobiście. Być może jej przebaczenie nie sięgało tak daleko,
by mogła znieść skruszoną obecność Haluina. Nie czekał też na nich służący z dworu, tylko ci
dwaj, którzy przyjechali z nią z Hales. Starszy z nich przyniósł im mięso, chleb i ser, a także
małe piwo z kuchni. Cadfael nie pomylił się co do ich pokrewieństwa, bo to był oczywiście
ojciec tego pierwszego, barczysty mąż po pięćdziesiątce, równie milczący jak jego syn,
szerszy w ramionach i na nogach bardziej ugiętych po latach spędzonych na końskim
grzbiecie. Te same chłodne, nieufne oczy, ten sam potężny gładko wygolony podbródek. Ten
jednak był opalony na trwały brąz, który Cadfael rozpoznał z własnej przeszłości jako
pochodzący z bardzo odległego od Anglii klimatu. Jego pan był krzyżowcem. Ten człowiek z
pewnością był z nim w Ziemi Świętej i tam dorobił się tej smagłej cery pod palącym,
niezapomnianym słońcem.
Ten starszy koniuszy przyszedł późnym popołudniem przysłany nie do Haluina, lecz
do Cadfaela. Tak się złożyło, że Haluin spał na swoim łożu i wejście tamtego, cichego jak kot
mimo potężnej budowy, nie obudziło go, za co Cadfael był wdzięczny. Czekała ich długa noc
bez odpoczynku. Skinął na koniuszego, by czekał, i wyszedł na podwórze, zamykając cicho
drzwi za sobą.
—
Niech leży. Będzie musiał czuwać później.
—
Moja pani mówiła nam, jak on zamierza spędzić tę noc - powiedział koniuszy.
- To ciebie zaprasza do siebie, jeśli zechcesz pójść ze mną. Niech ten drugi brat odpoczywa,
mówiła, bo chorował i był bliski śmierci. Muszę przyznać, że z niego prawdziwy mężczyzna,
bo inaczej by nie zaszedł tak daleko. Tędy, bracie!
Jej dom był wbudowany w narożnik zewnętrznego muru, osłonięty od przeważających
wiatrów, mały, ale wystarczający na przypadkowe wizyty, które składała na dworze swego
syna. Wąski hol, komnata i kuchnia opierały się o mur zewnętrzny. Koniuszy wkroczył po
prostu do holu i dalej niczym ktoś uprzywilejowany wszedł do komnaty swojej pani, tak jak
mógłby to zrobić syn albo brat, ufny i zaufany. Adelais de Clary służono dobrze, ale bez uni -
żoności.
—
Oto jest brat Cadfael, pani moja. Ten drugi śpi.
Adelais siedziała przy kądzieli z ciemnoniebieską wełną, obracając lewą ręką
wrzeciono, ale z chwilą ich wejścia przestała je obracać i złożyła ostrożnie pod kądzielą, by
nie rozpleść przędzy.
—
Świetnie! Tego mu właśnie trzeba. Zostaw nas teraz, Lotarze. Nasz gość trafi z
powrotem. Czy mój syn już wrócił?
—
Jeszcze nie. Będę go wyglądał.
—
Ma ze sobą Roscelina - powiedziała - i psy.
Kiedy wrócą i odstawią psy i konie, weź sobie wolne, bo zasłużyłeś na nie.
Skinął po prostu głową, przyjmując polecenie do wiadomości, i wyszedł, milczący i
niewylewny jak zawsze, a jednak był w ich wymianie słów jakiś ton całkowitej pewności,
opartej na twardej jak skała podstawie. Adelais nie powiedziała ani słowa, dopóki drzwi nie
zamknęły się za jej sługą. Patrzyła na Cadfaela z milczącą uwagą i słabym cieniem uśmiechu.
—
Tak - powiedziała, jakby mu odpowiadając.
—
To więcej niż sługa. Był z moim panem przez te wszystkie lata, kiedy tamten
walczył w Palestynie. Nieraz ratował Bertrandowi życie. To inny rodzaj podległości. To jak
lenna powinność wasala i seniora. Odziedziczyłam go, jak mój pan przede mną. Zwie się
Lotar. Jego syn to Luk. Z tego samego tygla. Zauważyłeś podobieństwo. Bóg widzi, że trudno
je przeoczyć.
—
Zauważyłem - odrzekł Cadfael - i wiem, skąd Lotar ma tę miedzianą cerę.
—
Doprawdy? - Przyglądała mu się teraz ze skupioną uwagą, zadając sobie po raz
pierwszy ten trud.
—
Sam spędziłem kilka lat na wschodzie, przed jego czasem. Jeżeli pożyje dość
długo, jego brąz zblednie jak zbladł mój, ale to musi potrwać.
—
Ach, więc nie byłeś oddany do klasztoru w dzieciństwie? Tak myślałam, bo
nie wyglądasz jak te dziewicze niewiniątka.
—
Wstąpiłem z własnej woli - odrzekł Cadfael kiedy przyszedł mój czas.
—
I on także z własnej woli, chociaż chyba to nie był jego czas. - Poruszyła się i
westchnęła. - Posłałam po ciebie, żeby spytać, czy macie wszystko, czego wam trzeba, i czy
moi ludzie o was zadbali.
—
Zadbali doskonale. A za uprzejmość ich i twoją jesteśmy bardzo wdzięczni.
—
I żeby spytać o niego, o Haluina. Widziałam, w jak smutnym jest stanie. Czy
to się kiedyś poprawi?
—
Nie będzie już nigdy chodził jak dawniej - powiedział Cadfael - ale jeśli dać
jego ścięgnom czas, to ich siła na pewno się poprawi. Już myślał, że umiera. I my wszyscy tak
myśleliśmy, ale żyje i czeka go jeszcze wiele dobrego w życiu - gdy jego umysł znajdzie
spokój.
—
I znajdzie spokój po dzisiejszej nocy? Czy tego mu właśnie trzeba?
—
Wierzę, że znajdzie. Wierzę, że tak jest.
—
Ma zatem moje błogosławieństwo. A potem zabierzesz go z powrotem do
Shrewsbury? Mogę dać wam konie na drogę powrotną. Lotar zabierze je do Hales, kiedy tam
wrócimy.
—
Ta uprzejmość z pewnością będzie odrzucona powiedział Cadfael. - On
ślubował wypełnić pokutę na własnych nogach.
Skinęła głową ze zrozumieniem.
—
Zapytam go mimo to. Cóż, to wszystko, bracie. Jeśli nie zechce, nie mogę
zrobić nic więcej. Chociaż, jedno mogę! Idę dziś na nieszpory. Porozmawiam z księdzem i
dopilnuję, żeby nikt - nikt! nie pytał o nic ani nie przeszkadzał w czuwaniu.
Pojmujesz - nic się nie może wymknąć poza nas, którzy wiemy wszystko aż za
dobrze. Powiedz mu to. To zostanie między nim a Bogiem.
Pan domu wjeżdżał właśnie w bramę, gdy Cadfael wracał do kwatery, gdzie leżał
uśpiony Haluin. Brzęk uprzęży, kopyt i głosów wpadł przed kawalkadą, ożywczy dźwięk
wywołujący koniuszych i służbę niczym pszczoły z poruszonego ula do u - działu w
przybyciu ich pana. I oto wjechał, Ademar de Clary, na wysokim kasztanie, wielki mężczyzna
w czarnym, prostym, prawie roboczym stroju jeździeckim, bez żadnych ozdób, ale też żadne
nie były mu potrzebne, by go wskazać jako autorytet. Wjechał z gołą głową, kaptur krótkiego
płaszcza zwieszał mu się z ramion, a kędzierzawe włosy były tak samo czarne jak włosy jego
matki. Jednak kości policzkowe, nos o wysokim grzbiecie i wysokie czoło miał z pewnością
po swoim ojcu krzyżowcu.
Cadfael pomyślał, że nie ma jeszcze czterdziestu lat. Żywość jego ruchów, gdy zsiadł
z konia, sprężystość kroków, gesty dłoni przy ściąganiu rękawic, wszystko to było młode. A
jednak surowe rysy jego twarzy, autorytet, który go otaczał, skuteczność rządów i sprawność
służby czyniły go starszym w dominacji, niż był w latach. Cadfael przypomniał sobie, że był
on tu panem podczas długiej nieobecności ojca. Zaczynał wcześnie, zapewne przed
dwudziestką, a włości de Clarych były wielkie i rozproszone. Dobrze się wyuczył swego
fachu. Niełatwo mu było się sprzeciwić, ale nikt tu się go nie obawiał. Zbliżali się do niego
wesoło i rozmawiali z nim śmiało. Jego gniew, gdyby był słuszny, mógł być niszczący, nawet
groźny, ale byłby sprawiedliwy.
Miał młodego towarzysza, pazia albo giermka, jadącego tuż przy jego boku, młodzika
lat siedemnastu albo osiemnastu, o świeżej twarzy i rumieńcach od powietrza i ruchu. Za nimi
szło dwóch pieszych psiarzy z psami na smyczach po biegu. Ademar wręczył swoją uzdę
koniuszemu, który nadbiegł, i stał, tupiąc nogą, gdy zrzucał płaszcz w nadstawione dłonie
młodego człowieka. Ten krótki poryw aktywności skończył się po kilku minutach. Konie
zdążały przez podwórze do stajni, a psy do psiarni. Młody koniuszy Luk wyszedł ze stajni i
zwrócił się do Ademara, najwyraźniej po to, by przekazać posłanie od Adelais, bo Ademar od
razu powiódł wzrokiem ku kwaterze matki, skinął ze zrozumieniem głową i ruszył ku jej
drzwiom. Jego spojrzenie padło na Cadfaela, stojącego dyskretnie na boku, i na chwilę
zawahał się, jakby chciał przystanąć i przemówić, ale potem zmienił zdanie i poszedł dalej, by
zniknąć w cieniu wejścia.
Sądząc po czasie, w którym Adelais z koniuszymi i dworką przejeżdżała obok niego w
lesie, Cadfael uznał, że musiała tu przybyć tego samego dnia. Nie było potrzeby zatrzymywać
się na noc między Chenet a Elfordem, bo dla jeźdźca odległość nie była wielka. Musiała
zatem już widzieć się i rozmawiać z synem. To, co miała mu do przekazania teraz, zaraz po
jego powrocie z przejażdżki, mogło dotyczyć dzisiejszych nowin we dworze. A nowiną było
tylko przybycie dwóch zakonników ze Shrewsbury i powód ich przybycia, powód, który
musiała przedstawić mu dyskretnie. Bo on przebywał tutaj, gdy jego siostra umarła w Hales,
w oczach świata - i także jej brata? - od gorączki. To musiało być wszystko, co o tym
wiedział, zwykła, smutna śmierć, jaka zdarzała się w każdym domu, nawet dzieciom w
rozkwicie młodości. Nie, ta silna i rezolutna kobieta nigdy nie dopuściłaby syna do tej
tajemnicy. Starą zaufaną pokojówkę, być może. Musiała mieć taką, teraz już zapewne zmarłą.
Ale młodszego syna, nie, nigdy.
I jeśli to było prawdą, nic dziwnego, że Adelais podjęła wszelkie środki ostrożności,
by wygładzić Haluinowi drogę jego pokuty i pozbyć się go tak szybko, jak to możliwe,
oddalając wszelkie pytania, nawet ze strony księdza, proponując konie, by przyśpieszyć ich
wyjazd i prosząc obu pielgrzymów, by nie mówili nikomu niczego o przeszłości ani o celu ich
wędrówki, ani by nie wymieniali imienia Bertrady.
„Zaczynam w końcu coś rozumieć”, myślał Cadfael. „Gdziekolwiek się obrócimy,
Adelais jest zawsze między nami a innymi. To ona nas gości i karmi, to jej zaufani słudzy nas
obsługują, a nie domownicy jej syna. »Imię mej córki i jej dobra sława są bezpieczne pod tym
kamieniem, więc niech tam spoczywają«, mówiła. Nic dziwnego, że chce mieć pewność. Nic
dziwnego, że przyjechała pośpiesznie pierwsza do Elfordu, przygotowana na ich przybycie”.
„Odejdziemy jutro rano, pomyślał, i będzie mogła odetchnąć. Znajdziemy jakieś
miejsce odpoczynku o milę lub dwie stąd, ale za wszelką cenę opuścimy te mury, a ona nigdy
nie zobaczy znów Haluina ani nie pomyśli o nim”.
Ów młody giermek stał, patrząc na przejście swego pana do drzwi pani. Płaszcz
Ademara zwieszał mu się z ramienia, a jego włosy wyglądały prawie jak len na tle ciemnego
sukna. Wciąż jeszcze miał w sobie tę źrebięcą, kanciastą grację młodości. Za rok czy dwa te
szczupłe kształty wypełnią się męskością, solidną i kształtną, z ruchami pod sprawną
kontrolą, ale teraz zachowywał jeszcze wrażliwą niepewność chłopca. Patrzył za Ademarem
ze zdziwieniem i z namysłem, spojrzał z ciekawością na Cadfa - ela i zawrócił powoli ku
drzwiom dworu.
Cadfael pomyślał, przyglądając się idącemu, że to musi być ów Roscelin, o którym
wspomniała Adelais. Nie był synem tego rodu, sądząc z wyglądu i koloru włosów, ale nie był
też i sługą. Niewątpliwie to młodzik z rodziny któregoś z dzierżawców Ademara, przysłany
do seniora po wyszkolenie we władaniu bronią i po obycie na małym dworze,
przygotowywany do wejścia w większy świat. Tacy biorący nauki panicze mnożyli się po
wielkich baroniach, a de Clary mógł być patronem jednego czy paru takich.
Wczesny wieczór robił się chłodny i podnosił się ostry wiatr z kłującymi igiełkami
śniegu. Zbliżała się godzina nieszporów. Cadfael z ulgą wszedł do środka, chroniąc się przed
zimnem, i zastał brata Haluina obudzonego i czekającego na tę godzinę spełnienia,
milczącego i spiętego.
*
Adelais najwyraźniej dobrze wydała polecenia. Nikt nie naruszał ich odosobnienia,
nikt o nic nie pytał i nie okazywał ciekawości. Młodszy koniuszy, Luk, przyniósł im przed
nieszporami jedzenie, a po nabożeństwie zostali sami w kościele, mogąc odprawiać swe
czuwanie wedle woli. Domownicy przywykli do przypadkowych wizyt wszelkiego rodzaju, a
pobożność dwóch wędrownych benedyktynów nie dziwiła nikogo. Jeżeli mnisi z opactwa
Świętego Piotra chcieli spędzić noc na modlitwie w kościele Świętego Piotra, nie było w tym
nic dziwnego i nie obchodziło to nikogo.
Tak więc brat Haluin miał, czego chciał, i wypełnił swoje ślubowanie. Nie chciał
klęcznika, klęczał więc na kamieniach. Nie chciał płaszcza dla ochrony przed chłodem nocy,
nie chciał niczego, co by zmniejszyło surowość jego pokuty. Cadfael pomógł mu uklęknąć
przy grobowcu w zasięgu ręki, tak by przy omdleniu lub zawrocie głowy miał się czego
przytrzymać. Kule leżały przy kamieniu. Nie było już nic, co pozwoliłby innym zrobić za
siebie. Cadfael klęczał jednak wraz z nim, odsunąwszy się w cień, by go zostawić sam na sam
ze zmarłą Bertradą i z Bogiem, niewątpliwie nadstawiającym współczującego ucha.
Była to długa i zimna noc. Wieczna lampka na ołtarzu tworzyła oko blasku w mroku,
przynajmniej wyglądając jak ogień, chociaż nie dając ciepła. Cisza niosła godzinę za godziną
niczym znikomo małe wibrujące zmarszczki. Stopniowe falowanie oddechu Haluina i stały
szept jego poruszających się warg były wyczuwalne raczej we krwi i wnętrznościach niż
słyszalne dla ucha. Haluin wydobywał z siebie niewyczerpane bogactwo słów, by je
poświęcić swej zmarłej Bertradzie. Ich napięcie i pasja podtrzymywały go wyprostowanego i
niewrażliwego na ból, chociaż ból ogarnął go przed północą i nie opuścił, dopóki jego
zachwyt i męka nie skończyły się wraz z nadejściem świtu.
Kiedy otworzył w końcu oczy na pełen blask mroźnego poranka i z wysiłkiem rozplótł
zimne splecione dłonie, słyszalne już były odgłosy zwykłej porannej aktywności
zewnętrznego świata. Haluin patrzył oszołomiony na budzący się dzień, wracając z jakiegoś
miejsca bardzo odległego, skądś z głębi. Spróbował się poruszyć, chwycić krawędź kamienia,
ale jego palce były tak odrętwiałe, że nic nie czuły, a ramiona tak sztywne, że nie mogły mu
pomóc w powstaniu. Cadfael otoczył go ramieniem, by go podnieść. Haluin nie mógł jednak
wyprostować zesztywniałych kolan, by oprzeć swą sprawną stopę na posadzce, i zwisał
bezwładnie w obejmującym go ramieniu. Nagle dał się słyszeć odgłos lekkich kroków i inne
ramię, młode i silne, objęło bezwładne ciało z drugiej strony, a jasna głowa schyliła się ku
ramieniu Haluina i ten, między dwoma podtrzymującymi go, został podźwignięty i
podtrzymany, a krew napływała na powrót w bólu do jego ścierpniętych nóg.
—
Na litość boską, człowieku powiedział niecierpliwie ów młody człowiek,
Roscelin - czy musisz tak się nad sobą znęcać, kiedy już znosisz więcej, niż mógłby znieść
ktoś zdrów?
Haluin był zbyt zaskoczony, a jego umysł ciągle zbyt oddalony, by zdołał pojąć te
słowa, a tym bardziej by odpowiedzieć. A jeśli Cadfael prywatnie uważał to za doskonale
rozsądną reakcję, na głos powiedział tylko rzeczowo:
—
Trzymaj go, póki mu nie podam kul. I Boże ci błogosław za zjawienie się w
porę. Ale oszczędź sobie wymówek, szkoda strzępić język. On jest związany ślubem.
—
To głupi ślub! - powiedział chłopiec z arogancką pewnością swoich lat. -
Komu to wyjdzie na zdrowie? - Mimo jednak całej dezaprobaty, trzymał Haluina czule i
pewnie, i patrzył na niego z boku co najmniej tak samo zatroskany jak rozdrażniony.
—
Jemu - odparł Cadfael, wpychając kule pod pachy Haluina i zabierając się do
pracy przy ożywieniu zimnych dłoni, które nie mogły jeszcze ująć uchwytów. - Trudno w to
uwierzyć, ale lepiej u - wierz. A teraz możesz mu pozwolić oprzeć się na kulach, ale trzymaj
go porządnie. Jesteś w tym szczęśliwym wieku, kiedy możesz spać spokojnie, bo nie masz
czego żałować i nie masz za co prosić o wybaczenie. Jak to się stało, że przyszedłeś tak w
porę? - spytał, patrząc na młodego człowieka z nowym zainteresowaniem. - Czy cię
przysłano?
Ten chłopiec nie wyglądał na narzędzie Adelais używane do przeganianiajej
niewygodnych gości do i z Elfordu - był zbyt młody, zbyt bezceremonialny, zbyt niewinny.
—
Nie - odrzekł Roscelin krótko i ustępując, dodał uprzejmiej. - Byłem po prostu
ciekawy.
—
No cóż, to ludzkie - przyznał Cadfael, rozpoznając własny grzech.
—
Dziś rano Ademar nie miał dla mnie żadnej roboty, bo jest zajęty z rządcą. Czy
nie lepiej zabrać tego twego brata z powrotem do kwatery, gdzie jest cieplej? Co robimy?
Mogę mu sprowadzić konia, jeśli zdołamy go wsadzić.
Haluin wrócił ze swego odległego miejsca pobytu i przekonał się, że jest traktowany,
jakby nie miał własnej woli i świadomości tego, co się dzieje. Zesztywniał instynktownie
wobec takiego upokorzenia.
—
Nie. Dzięki, ale mogę już iść. Nie będę dłużej nadużywał waszej uprzejmości.
- Pomachał dłońmi, chwycił kule i zrobił kilka pierwszych kroków ku wyjściu.
Poszli za nim po obu bokach, na wypadek gdyby zemdlał, Roscelin pierwszy po
niskich stopniach do wyjścia, żeby zapobiec możliwemu potknięciu Haluina, Cadfael za nim,
by podtrzymać padającego w tył. Haluin zebrał jednak całą siłę woli odświeżonej i
umocnionej osiągnięciem celu i był zdecydowany przejść tę drogę samemu bez względu na
cenę. Nie było pośpiechu. Kiedy czuł, że tego potrzebuje, mógł odpocząć dla nabrania tchu, a
zrobił to trzykrotnie, zanim dotarli do dziedzińca Ademara już pełnego ludzi zajętych przy
wypieku, udoju i dźwiganiu wody ze studni. Młody Roscelin czekał przy każdym takim
postoju bez komentarzy, nie okazując niecierpliwości, i powstrzymywał się od podawania
pomocnej dłoni, dopóki go nie proszono. Cadfael pomyślał, że dobrze to świadczy o jego
bystrości i wrażliwości. I tak Haluin wrócił do swej kwatery na własnych nogach, jak sobie
życzył, i mógł myśleć, że zasługuje na odpoczynek w łóżku.
Roscelin poszedł za nimi, wciąż ciekawy i nie - śpieszący się z szukaniem sobie
innych obowiązków.
—
To zatem wszystko? - spytał, przyglądając się, jak Haluin wyciąga z ulgą
ścierpnięte nogi i okrywa je brychanem. - Dokąd idziecie, kiedy nas opuścicie? I kiedy? Nie
wyruszacie dzisiaj?
—
Wracamy do Shrewsbury - odpowiedział Cadfael. - Czy dzisiaj? Wątpię.
Byłoby rozsądne odpocząć jeden dzień.
Wyraz zmęczenia na twarzy Haluina i zamglony wzrok skierowany do wewnątrz
świadczyły, że wkrótce zapadnie w sen, najlepszy i najlepiej zasłużony od czasu jego
spowiedzi.
—
Widziałem, jak wjechałeś wczoraj z panem Ademarem - powiedział Cadfael,
przyglądając się młodej twarzy tamtego. - Pani wymieniła twoje imię. Czy jesteś
krewniakiem de Clarych?
Chłopiec zaprzeczył ruchem głowy.
—
Nie. Mój ojciec jest jego dzierżawcą i wasalem i zawsze byli dobrymi
przyjaciółmi, a jest też związek małżeński sprzed pewnego czasu. Nie, zostałem tu przysłany
na służbę u Ademara z rozkazu mego ojca.
—
Ale nie z własnej chęci - rzekł Cadfael, tłumacząc raczej ton niż słowa.
—
Nie. Całkiem wbrew własnej chęci! - powiedział szorstko Roscelin i wbił
wzrok w podłogę między swymi butami.
—
On jednak wydaje się tak dobrym panem, jak mógłbyś sobie tego życzyć -
podsunął Cadfael - i lepszym niż większość innych.
—
Jest całkiem dobry - przyznał uczciwie chłopiec. - Na niego nie narzekam.
Mam tylko za złe ojcu, że wysłał mnie tutaj, żeby się mnie pozbyć z domu i taka jest prawda.
—
Ależ czemu? - zdziwił się Cadfael i nie było to właściwie pytanie. - Czemu
którykolwiek ojciec miałby chcieć się ciebie pozbyć? - Bo oto był niewątpliwie syn, którym
można się było pochwalić, przystojny, dobrze zbudowany, dobrze się prowadzący i
zdecydowanie ujmujący ze swymi jasnymi włosami i gładką twarzą. Takiego syna każdy
ojciec byłby rad pokazać równym sobie. Nawet w smutku jego twarz była pociągająca, a z
pewnością nie wyglądał na zadowolonego ze swej służby.
—
Ma swoje powody - powiedział Roscelin ponuro. - Moglibyście powiedzieć, że
to dobre powody, wiem o tym. I nie jestem tak do niego uprzedzony, żebym mu odmawiał
należnego posłuszeństwa. Jestem więc tu i przyrzekłem tu pozostać, dopóki oni obaj, senior i
ojciec, nie pozwolą mi odejść. I nie jestem takim głupcem, żebym nie przyznał, że mogłem
trafić znacznie gorzej. Mogę więc równie dobrze wykorzystać jak najlepiej sytuację, dopóki
tu jestem.
Zdawało się, że jego myśli umknęły w inne, posępniejsze strony, bo siedział przez
kilka chwil w milczeniu, patrząc w dół ze zmarszczonymi brwiami na swe zaciśnięte dłonie.
Podniósł wzrok tylko po to, by przyjrzeć się uważnie Cadfaelowi, zatrzymując długo
spojrzenie na czarnym habicie i tonsurze.
—
Bracie - rzekł nagle - zastanawiam się od czasu do czasu nad życiem
zakonnym. Niektórzy ludzie je obierają, czyż nie, bo to, czego najbardziej pragnęli, okazało
się nieosiągalne - zakazane im! Czy to prawda? Czy to może zapewnić jakieś życie, jeżeli...
jeżeli życie, jakiego ktoś pragnie, jest poza jego zasięgiem?
—
Tak - odpowiedział głos brata Haluina, łagodny i cichy, z drzemania bardzo
już bliskiego snu.
—
Tak, może zapewnić!
—
Nie doradzałbym wstępowania zamiast wyboru własnej drogi - powiedział
stanowczo Cadfael. To jednak właśnie zrobił Haluin dawno temu, a teraz mówił o tym jak
ktoś, kto wspomina objawienie, otwarcie oczu duszy zamkniętych przedtem w ciężkim śnie.
—
Czas może być długi, a koszt wysoki - powiedział Haluin z łagodną pewnością
siebie - ale w końcu to nie będzie życie zamiast czegoś innego.
Odetchnął i westchnął głęboko i uzdrawiająco, odwracając twarz do poduszki. Obaj
byli tak pogrążeni w zastanawianiu się i wątpliwościach, że żaden nie zauważył zbliżania się
szybkich kroków z zewnątrz i zaskoczyło ich otwarcie drzwi. Rozwarły się szeroko, by
wpuścić Lotara z koszykiem i dzbankiem piwa dla gości. Na widok Roscelina siedzącego na
łóżku Cadfaela, najwyraźniej w dobrej komitywie z braćmi, twarz koniuszego zmieniła
się wyraźnie, prawie złowieszczo, i na chwilę w bladych oczach błysnęła i zgasła
jakaś iskra.
—
Co tu robisz? - zagadnął go wprost niczym równego sobie, ale młodszego. -
Pan Roger cię szuka, a mój pan chce cię mieć przy sobie, kiedy zje. Lepiej idź i dopilnuj tego.
Nie można powiedzieć, że Roscelin okazał jakieś zaniepokojenie tym przesłuchaniem
albo urazę wobec sposobu jego prowadzenia. Pewność siebie tamtego wzbudziła może nawet
lekkie rozbawienie. Wstał jednak od razu i ze skinieniem głową i słowami pożegnania
odszedł posłusznie, ale bez pośpiechu do swoich obowiązków. Lotar stał w drzwiach, patrząc
za nim zmrużonymi oczami, i nie wszedł do pokoju ze swym koszem i dzbankiem, dopóki
chłopiec nie dotarł do schodów.
„Nasz pies strażniczy, pomyślał Cadfael, dostał rozkazy, by nie dopuszczać innych do
nas, ale nie zdecydował się na to z młodym Roscelinem. Czy jednak jest jakiś powód, że ten
właśnie kontakt sprawił kłopot? Bo po raz pierwszy wykrzesał z siebie jakąś iskrę!”.
Rozdział szósty
Adelais we własnej osobie złożyła po mszy grzecznościową wizytę swoim zakonnym
gościom, dopytując się troskliwie o ich zdrowie i samopoczucie. Cadfael pomyślał, że Lotar
zawiadomił ją o kłopotliwym i niepożądanym wtargnięciu młodego Roscelina do rezerwatu,
który najwyraźniej chciała zachować dla siebie. Pojawiła się w drzwiach ich komnatki z
modlitewnikiem w ręku, sama, bo odesłała dworkę do swego wdowiego domu. Haluin już nie
spał i usiłował wstać, sięgając w pośpiechu po swe kule, ale powstrzymała go skinieniem.
—
Nie, zostań! Nie ma między nami żadnych ceremonii. Jak się teraz czujesz -
kiedy dopełniłeś swego ślubu? Mam nadzieję, że doświadczyłeś łaski i możesz wrócić do
swego klasztoru w pokoju. Życzę ci tej łaski. I szczęśliwej podróży, i bezpiecznego powrotu!
„I nade wszystko, pomyślał Cadfael, szybkiego odejścia. I nie winię jej o to. Tego
samego pragnę ja i musi też pragnąć Haluin. Zakończyć tę sprawę gładko i czysto, nie
szkodząc już więcej nikomu, ze wzajemnym wybaczeniem wypowiedzianym i
przemilczanym”.
—
Nie odpoczywałeś wiele - powiedziała - a macie długą drogę do Shrewsbury.
Moja kuchnia dostarczy wam żywności. Chyba jednak powinniście przyjąć także konie.
Mówiłam to już bratu Cadfaelowi. Weźcie wierzchowce ze stajni, a ja przyślę po nie z Hales,
kiedy tam wrócę. Nie powinniście znowu przemierzać całej tej drogi na piechotę.
—
Za propozycję i za twoją uprzejmość, pani, jestem wdzięczny - odrzekł Haluin
w pośpiesznym proteście. - Nie mogę jednak tego przyjąć. Podjąłem się pójść i wrócić na
własnych nogach i muszę dopełnić ślubu. To gwarancja, że nie jestem aż tak okaleczony,
żeby być całkiem bezużyteczny dla Boga i ludzi. Nie powinnaś mi życzyć, żebym wrócił jako
okryty wstydem krzywoprzysiężca.
Pokręciła głową z rezygnacją nad jego uporem.
—
Twój towarzysz uprzedzał mnie, że będziesz się opierał, kiedy z nim o tym
rozmawiałem, ale miałam nadzieję, że znajdziesz lepszy powód. Z pewnością obiecałeś
wrócić do opactwa najszybciej, jak się da. Czy to nie ma znaczenia? Jeśli nalegasz na pójście
piechotą, nie możesz wyruszyć przed jutrem po tak ciężkiej nocy na kamieniach.
Dla Haluina brzmiało to niewątpliwie jak szczera troska i zaproszenie do pozostania,
dopóki nie dojdzie do pełni sił. Dla Cadfaela była to subtelna odprawa.
—
Nigdy nie myślałem, że będzie łatwo dokonać tego, co przysięgałem - odrzekł
Haluin. - I nie powinno być. Cała wartość tego, jeśli tu jest jakaś wartość, polega na
pokonaniu trudności i dopełnieniu pokuty. A tego mogę dokonać i dokonam. Masz słuszność,
jestem winien szybki powrót opactwu i braciom. Musimy wyruszyć jeszcze dziś. Zostało parę
godzin dnia, nie możemy ich zmarnować.
Trzeba przyznać, że wyglądała na zaskoczoną tak nagłym spełnieniem jej życzeń,
choćby i nie wyrażonych. Nalegała, chociaż bez zapału, żeby jednak odpoczęli, ale ustąpiła
przed uporem Haluina. Rzeczy poszły tak, jak sobie życzyła, i w ostatniej chwili mogła sobie
pozwolić na chwilę litości i żalu.
—
Ty decydujesz - powiedziała. - Dobrze więc, Luk przyniesie wam żywność i
picie na drogę i napełni wam torby podróżne. Co do mnie, rozstaję się z tobą w życzliwości.
Teraz i w przyszłości życzę ci wszystkiego dobrego.
Kiedy odeszła, Haluin siedział przez chwilę cicho, oswajając się z ostatecznością tego
zakończenia. Było tak, jak się spodziewał, a jednak nim to wstrząsnęło.
—
Niepotrzebnie utrudniam ci wszystko - powiedział z żalem. - Musisz być
zmęczony tak samo jak ja, a skazuję cię na odejście bez snu. Chciała, żebyśmy odeszli, i ja też
tego pragnę. Im wcześniej, tym lepiej dla nas wszystkich.
—
Dobrze zrobiłeś - odrzekł Cadfael. - Kiedy już stąd wyjdziemy, nie musimy iść
daleko. Dzisiaj nie jesteś do tego zdolny. Trzeba nam jednak stąd odejść i to wszystko.
Opuścili bramy dworu Ademara de Clary’ego późnym popołudniem, pod niebem
ciężkim od szarych chmur, i skierowali się na zachód traktem przez wieś Elford. Zdradliwy
chłodny wiatr wiał im w twarze. Skończone. Odtąd z każdym krokiem wracali do
normalności i bezpieczeństwa, do zakonnego horarium i błogosławionej rutyny dnia pracy i
modlitwy.
Z gościńca Cadfael obejrzał się raz i zobaczył dwóch koniuszych stojących w bramie i
przyglądających się odejściu gości. Dwie masywne, krępe postacie, spokojne i
nieodgadnione, śledzące intruzów jasnymi i groźnymi północnymi oczami. „Upewniają się,
pomyślał Cadfael, że niepokój, w jaki wprawiliśmy ich panią, odchodzi z nami i nie zostawia
śladu”.
Nie oglądali się po raz drugi. Teraz trzeba było przebyć przynajmniej jedną milę
oddzielającą ich od tego wdowiego domu w Elfordzie, a potem rozejrzeć się za jakimś
schronieniem na noc dość wcześnie, bo było jasne, że Haluin jest wymizerowany i siny z
wyczerpania i że nie zajdzie daleko bez ryzyka zapaści. Twarz miał zaciętą i stąpał ciężko na
swych kulach, a oczy w głębokich oczodołach były rozszerzone i mroczne. Wątpliwe, czy
teraz cieszył się spokojem, jaki powinien znaleźć przy grobie Bertra - dy, ale chyba to nie
Bertrada wciąż nawiedzała jego myśli.
—
Nie zobaczę jej już nigdy więcej - powiedział Haluin do Boga, do siebie i do
zapadającego zmierzchu raczej niż do Cadfaela. I trudno było powiedzieć, czy mówił to z
ulgą czy z żalem, jak zawsze, gdy się zostawia coś niedokończonego.
*
Pierwszy śnieg kapryśnego marca spadł na nich nagle z niskiego nieba, kiedy
znajdowali się o jakieś dwie mile od Elfordu. W powietrzu nie odczuwało się mrozu i nie była
to wielka ani przewlekła śnieżyca, ale dopóki trwała, była gęsta i oślepiająca, kłująca w
twarze i zacierająca ścieżkę przed nimi. Ten przedwczesny zmierzch ogarnął ich prawie
nagle, gęsty mrok, z którego wypadały chmury białych płatków, przesłaniając nawet to, co
dotąd widzieli na odsłoniętym szlaku, bezdrzewnym i omiatanym wiatrem.
Haluin zaczął się potykać, nękany przez wirujące płatki zalepiające mu oczy, nie
mogąc uwolnić ręki, by zaciągnąć ciaśniej kaptur. Dwa razy omal nie upadł, schodząc z
udeptanej ścieżki. Cadfael zatrzymywał się i stawał przy nim plecami do wiatru, dając
towarzyszowi osłonę na parę chwil, sam zaś zastanawiał się, gdzie są i co sobie może
przypomnieć o okolicy. Jakieś schronienie, choćby skromne, byłoby mile widziane, dopóki
zamieć nie ustanie. Gdzieś tu powinna być ścieżka odbiegająca na północ do skupiska chat i
długiej palisady dworu, jedynych śladów ludzkiej obecności w zasięgu wzroku.
Pamięć go nie zawiodła. Posuwając się ostrożnie przodem z Haluinem tuż za plecami,
dotarł do samotnej kępy krzaków i niskich drzew, którą zapamiętał w tej z rzadka
zadrzewionej równinie, a zaraz za nią otwierała się ścieżka. Była tam nawet migocąca iskra
pochodni, słabo widoczna poprzez wirującą śnieżycę, kierująca ich wprost ku tej odległej
siedzibie. Tam, gdzie pan domu umieszcza latarnię dla zaskoczonych przez noc podróżnych,
można się spodziewać serdecznego powitania.
Dotarcie do osady zajęło im więcej czasu, niż sądził Cadfael, bo Haluin stracił całkiem
siły i trzeba było iść bardzo wolno. Od czasu do czasu samotne drzewo wyłaniało się nagle z
wirującej bieli po lewej albo po prawej, by równie nagle zniknąć. Płatki stawały się większe i
wilgotniejsze, mróz ustępował i ten śnieg nie mógł utrzymać się dłużej niż do rana. Podniósł
się wiatr i szarpał chmury nad głową, ukazując rozproszone gwiazdy.
Iskra pochodni znikła ukryta za palisadą dworu. Z mroku wyłonił się tęgi słup bramy,
wysoka palisada biegnąca w lewo od niego i otwarta brama po prawej. I nagle znów była
pochodnia, za szerokim dziedzińcem zatknięta w uchwycie pod okapem, by oświetlać schody
prowadzące do drzwi. Pod palisadą ciągnęły się jak zwykle budynki służebne. Cadfael
okrzyknął ich niepewne wejście i zaraz ktoś wybiegł z drzwi stajni, wołając po drodze innych.
U szczytu schodów otworzyły się drzwi holu i błysnął zapraszająco ogień.
Cadfael wprowadził Haluina pod ramię w bramę, a czyjeś pomocne ramię objęło go z
drugiej strony, wciągając pod osłonę palisady. Czyjś głos krzyknął serdecznie poprzez
śnieżycę:
—
Braciszkowie, wybraliście złą noc na chodzenie po drogach. Ale uszy do góry,
już po kłopocie! Dla waszych sukni te bramy są otwarte.
Nadeszli inni, by wprowadzić zaskoczonych przez noc podróżnych. Jakiś młody
człowiek wyskoczył z przyziemia w kapturze na głowie i ramionach. Jakiś brodacz w długich
szatach wyszedł z holu i schodził po schodach na ich spotkanie. Haluina raczej wniesiono, niż
wprowadzono do holu, gdzie pan domu wyszedł z pokoju dziennego, by powitać
niespodziewanych przybyszów.
Długokościsty i bez nadmiaru ciała, miał krótko przystrzyżoną brodę koloru
pszenicznej słomy i gęstą strzechę włosów tej samej barwy. Cadfael pomyślał, że nie ma
chyba jeszcze czterdziestu lat. W rumianym, otwartym obliczu błękitne saksońskie oczy
świeciły zaskakująco jasno, szczere i zatroskane.
—
Wchodźcie, wchodźcie, bracia. Dobrze, że do nas trafiliście! Tu go dajcie,
blisko ognia. - Od razu objął wzrokiem benedyktyńskie habity, płatki śniegu nagromadzone w
ich fałdach, a teraz otrząsane z sykiem do ognia na palenisku pośrodku holu, niesprawne
stopy młodszego’^ gości i posiniałą z wyczerpania twarz. - Edgito, każ im przygotować łóżka
w ostatniej komnacie i niech Edwin zagrzeje więcej wina.
Głos miał donośny, troskliwy i ciepły. Nie okazując pośpiechu, rozesłał biegiem swoją
służbę, a sam posadził Haluina na ławie pod ścianą, gdzie dochodziło ciepło ognia.
—
Twój młodszy towarzysz nie nadaje się do dalekich podróży - powiedział na
boku do Cadfaela.
—
Nie ma tu w okolicy domów waszego zakonu, poza siostrami w Farewell - to
nowa fundacja biskupa. Z którego jesteście klasztoru?
—
Ze Shrewsbury - odpowiedział Cadfael, stawiając kule Haluina przy ławie,
gdzie mógł je łatwo dosięgnąć. Haluin siedział z zamkniętymi oczami, a jego sine policzki
odzyskiwały z wolna kolory w cieple i wśród wygód.
—
Aż z tak daleka? Czy wasz opat nie mógł wysłać kogoś zdrowego, jeśli miał
sprawę w innym hrabstwie?
—
To była własna sprawa Haluina - odparł Cadfael - i nikt go nie mógł zastąpić.
Teraz to już dokonane i wracamy do domu. Dojdziemy tam etapami dzięki pomocy
gościnnych ludzi, takich jak ty. Czy mogę spytać, co to za miejsce? Słabo znam te strony.
—
Jam jest Cenred Vivers. Nazwisko mam od tego dworu. Twój brat zwie się
Haluin, jak powiadasz. A ty sam?
—
Zwę się Cadfael. Walijczyk z urodzenia i wychowany po obu stronach granicy.
Od dwudziestu lat jestem bratem w Shrewsbury. Moim zadaniem w tej podróży jest
dotrzymanie towarzystwa Haluinowi i dopilnowanie, żeby bezpiecznie doszedł i wrócił.
—
Niełatwa sprawa w jego stanie - przyznał Cenred, ściszając głos i patrząc z
żalem na zniekształcone stopy Haluina. - Ale jeśli zadanie wykonane i tylko powrót do domu
przed wami, niewątpliwie i tego dokonacie. Jak się dorobił takich okaleczeń?
—
Spadł z dachu. Mieliśmy naprawę do zrobienia przy złej pogodzie przed
Bożym Narodzeniem. Łupkowe dachówki spadły wraz z nim i pocięły mu stopy na strzępy.
Dobrze, że przeżył.
Mówili o nim cicho i na stronie, chociaż leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami,
jakby spał, a długie rzęsy ocieniały mu zapadnięte policzki. Hol opustoszał wokół nich, a
krzątanina przeniosła się gdzie indziej, do poduszek, brychanów i obsługi gości w kuchni.
—
Marudzą z tym winem - rzekł Cenred - a wy potrzebujecie czegoś na
rozgrzewkę. Wybacz mi na chwilę, bracie, pójdę ich ponaglić.
I poszedł, a podmuch tego przejścia wprawił w drżenie zamknięte powieki Haluina. W
jednej chwili otworzył oczy i rozejrzał się powoli i z oszołomieniem, przyswajając sobie
ciepły półmrok sali o wysokim dachu, żar ognia, ciężkie zasłony, oddzielające alkowy od
przestrzeni dostępnej dla wszystkich, i półotwarte drzwi pokoju dziennego, z których wyłonił
się Cenred i przez które wpadał blask świec.
—
Czyżbym zasnął? - dziwił się Haluin. - Co to za miejsce? Jak się tu dostałem?
—
Nie obawiaj się, przyszedłeś na własnych nogach - odrzekł Cadfael. - Tylko na
schodach trzeba ci było wsparcia. Ten dwór zwie się Vivers, a jego pan Cenred. Jesteśmy w
dobrych rękach.
Haluin zaczerpnął tchu.
—
Nie jestem tak silny, jak myślałem - powiedział ze smutkiem.
—
Mniejsza z tym. Teraz możesz odpocząć. Zostawiliśmy Elford za sobą.
Mówili półgłosem, nieco onieśmieleni otaczającą ich ciszą, panującą w środku licznie
zaludnionego dworu. Kiedy przestali mówić, cisza zdawała się niemal oczekiwać na coś. I w
tej ciszy, w półotwartych drzwiach pokoju zalśniło złociste światło świec i w wejściu stanęła
jakaś kobieta. Przez chwilę rysowała się ostro jako cień na tle oświetlonego wnętrza,
szczupła, wyprostowana postać, dojrzała i dystyngowana w ruchach - z pewnością pani tego
domu, żona Cenreda. W następnej chwili postąpiła dwa lub trzy lekkie kroki w głąb holu i
światło najbliższej pochodni padło na jej twarz i postać i wyczarowało z ciemnego kształtu
całkiem inną osobę. Wszystko się w niej zmieniło. Nie była już łaskawą kasztelanką po
trzydziestce, ale dziewczyną o świeżej twarzy, najwyżej siedemnasto - czy osiemnastoletnią.
Połowę jej twarzy wypełniały wielkie zaskoczone oczy i ponad nimi wysokie czoło, białe i
gładkie niczym perła.
Haluin wydał jakiś dziwny cichy dźwięk między łapaniem tchu a westchnieniem,
chwycił kule i podniósł się na nogi, wytrzeszczając oczy na to nagle zajaśniałe zjawisko,
podczas gdy ona, postawiona z nagła wobec najazdu obcych, wycofała się pośpiesznie,
wpatrując się w niego. Przez chwilę trwali tak niemi i nieruchomi, a potem dziewczyna
obróciła się i wycofała do pokoju dziennego, przymykając drzwi za sobą.
Dłonie Haluina rozluźniły chwyt, zwisając bezwładnie, kule wyślizgnęły się i upadły
obok niego, on zaś osunął się na twarz w jakimś stopniowym, załamującym się upadku i leżał
bez zmysłów pośród słomy na podłodze.
Zanieśli go do łóżka przygotowanego w cichej komnacie odsuniętej od holu i tam go
położyli, wciąż w głębokim omdleniu.
—
To zwykłe wyczerpanie - mówił Cadfael, uspokajając Cenreda. - Wiem, że za
wiele od siebie wymagał, ale to już skończone. Odtąd nie musimy się śpieszyć. Niech prześpi
tę noc, a poczuje się całkiem dobrze. Spójrz, dochodzi do siebie. Otwiera oczy.
Haluin poruszył się, powieki mu zadrżały, zanim podniosły się znad ciemnych, w
pełni świadomych oczu, które spojrzały na krąg zatroskanych twarzy. Był świadomy
otoczenia i wiedział, co się z nim działo, zanim go tu przyniesiono, bo pierwsze
wypowiedziane słowa były potulnymi przeprosinami za kłopot, jaki im sprawił, i
podziękowaniem za opiekę.
—
Moja wina! - powiedział. - Pobłądziłem pychą, wymagając zbyt wiele. Teraz
jednak wszystko jest dobrze. Jest bardzo dobrze!
Skoro jego główną potrzebą był najwyraźniej odpoczynek, pozostawiono ich, by się
urządzili wygodnie w swojej komnatce, chociaż tego wieczoru mieli kilka wizyt. Brodaty
rządca przyniósł im grzane z korzeniami wino i przysłał im Edgitę, starą kobietę, która
doniosła wodę do umycia rąk, jedzenie lampę i wypytywała, czego jeszcze im trzeba.
Była wysoką, kościstą, sprawną kobietą, zapewne sześćdziesięcioletnią, o
swobodnych manierach wyczuwalnym autorytecie cechującym służących, którzy spędzili
wiele lat jako powiernicy swego pana czy pani i zasłużyli na stopień zaufania przynoszący
przywileje. Młodsze służące ustępowały jej z szacunku, o ile nie z lęku, a schludna czarna
suknia, sztywny biały kwef i klucze dzwoniące u paska świadczyły o jej statusie.
Później tego wieczoru przyszła znowu, towarzysząc pulchnej, miłej pani, łaskawej i o
czułym głosie, która spytała, czy wielebni bracia mają wszystko, czego im trzeba na tę noc, i
czy ten, który zasłabł, doszedł już do siebie. Żona Cenreda była ślicznotką o różowej cerze,
brązowych włosach i oczach, całkiem różną istotą niż to wysokie, szczupłe, wrażliwe młode
stworzenie, które wyszło z bawialni, żeby zaraz się wycofać na widok obcych.
—
Czy pan Cenred i jego pani mają dzieci? - spytał Cadfael, kiedy ich gospodyni
odeszła.
Edgita nie była rozmowna i chroniła niczym posiadaczka swoją rodzinę i wszystko, co
było ich, uważając za podejrzane każde takie pytanie, ale po chwili wahania odpowiedziała:
—
Mają syna, dorosłego syna. - I dodała, niespodziewanie przełamując niechęć
do zaspokajania czyjejś ciekawości: - Nie ma go tu, jest w służbie u seniora mego pana
Cenreda.
W jej głosie był jakiś dziwny ton rezerwy, a nawet dezaprobaty, chociaż sama nigdy
by tego nie przyznała. To prawie odciągnęło Cadfaela od tego, oczym myślał, ale
kontynuował ostrożnie.
—
I żadnej córki? Była tu dziewczyna, która na chwilę zajrzała do holu, kiedyśmy
czekali. Czy nie należy do rodziny?
Zmierzyła go długim spojrzeniem z uniesionymi brwiami i zaciśniętymi ustami,
wyraźnie nie pochwalając takiego zainteresowania młodymi kobietami ze strony zakonnika.
Goście domu musieli jednak być traktowani z nieskazitelną grzecznością nawet wtedy, kiedy
na nią nie zasługiwali.
—
Ta pani jest siostrą pana Cenreda - powiedziała. - Starszy pan Edryk, jego
ojciec, ożenił się po raz drugi na stare lata. Ona wygląda raczej na jego córkę niż na siostrę ze
względu na różnicę lat. Wątpię, czy ją jeszcze zobaczycie. Nie chciałaby zakłócać spokoju
mężów z waszego zakonu. Jest dobrze wychowana - zakończyła Edgita z oczywistą dumą z
tego wytworu jej osobistego oddania i z wyraźnym ostrzeżeniem dla czarnych mnichów
rzuconych tu przypadkiem, by nie podnosili oczu na młode panny.
—
Jeśli była pod twoją opieką - odpowiedział uprzejmie Cadfael - nie wątpię, że
ma staranne wychowanie. Czy miałaś też chłopca Cenreda pod opieką?
—
Moja pani nie powierzyłaby swego pisklątka nikomu innemu. - Stara kobieta
wpadła w euforię na myśl o dzieciach, które wyniańczyła. - Nikt nigdy nie miał pod opieką
lepszych dzieci - powiedziała - a ja kocham tych dwoje jak własne.
Kiedy odeszła, Haluin leżał przez chwilę w milczeniu, ale oczy miał otwarte i jasne, a
rysy twarzy czujne i świadome.
—
Czy rzeczywiście była tam jakaś dziewczyna, która weszła? - spytał w końcu,
marszcząc czoło w wysiłku, by sobie przypomnieć tę chwilę. - Leżę tu, próbując sobie
przypomnieć, czemu się tak poderwałem. Pamiętam, jak moje kule wymykały mi się z rąk,
ale niewiele więcej. Zakręciło mi się w głowie od gorąca.
—
Tak - odrzekł Cadfael. - Była tam dziewczyna. Siostra przyrodnia Cenreda, ale
młodsza o jakieś dwadzieścia lat. Jeśli myślisz, że ci się przywidziała, to nie, nie była
przywidzeniem. Weszła do holu z bawialni, nie wiedząc o naszej obecności, i na nasz widok
cofnęła się w pośpiechu i zamknęła drzwi. Nie pamiętasz tego?
Nie, Haluin nie pamiętał tego albo pamiętał jako oderwaną wizję wywołaną ze snu i
utraconą, gdy tylko przemknęła. Marszczył brwi i kręcił głową, jakby chciał usunąć z oczu
mgłę zmęczenia.
—
Nie... nic nie jest jasne. Pamiętam otwieranie się drzwi, wierzę ci na słowo, że
weszła... ale nie mogę sobie niczego przypomnieć, żadnej twarzy... Może jutro.
—
Możemy już jej nie zobaczyć - powiedział Cadfael - jeśli ten oddany jej smok
ma coś do powiedzenia w tej sprawie. Ona chyba nie ma dobrego zdania o zakonnikach, ta
pani Edgita. No cóż, czy chcesz już spać? Mam zgasić lampę?
Mimo że Haluin nie miał żadnych wyraźnych wspomnień o córce tego domu i żaden
obraz nie pozostał mu w pamięci po krótkim oglądaniu najpierw ciemnej sylwetki na tle
światła świec, a potem o - świetlonej czerwonym blaskiem pochodni, to Cadfael wciąż miał
przed oczami oblicze tej dziewczyny, które stało się nawet wyraźniejsze, kiedy lampa została
zgaszona i leżał w ciemności przy swoim uśpionym towarzyszu. A poza tym wspomnieniem
towarzyszyło mu jakieś dziwne, niepokojące uczucie, że ma ono dla niego pewne szczególne
znaczenie, gdyby mógł go bodaj dotknąć. Dlaczego? To stało się dręczącą tajemnicą.
Czuwając tak w mroku, przywoływał rysy jej twarzy, ruch jej ciała, kiedy wstępowała w
światło, i nie umiał znaleźć niczego, co miałoby dla niego jakieś znaczenie, żadnego
podobieństwa do jakiejś kobiety, którą kiedykolwiek znał, poza tym że wszystkie kobiety są
siostrami. A jednak poczucie jakiejś nieuchwytnej znajomości nie ustępowało.
Wysoka dziewczyna, może nie aż tak wysoka jak się wydawało, bo jej szczupłość
miała udział w tym wizerunku, ale powyżej średniego wzrostu jak na dziewczynę właśnie
stającą się kobietą. Postawę miała wyprostowaną i pełną gracji, ale wciąż było w niej wahanie
i wiośniana wrażliwość dziecka, czujność jagnięcia lub łani zrywających się na każdy dźwięk
czy ruch. Zaskoczona, cofnęła się, a jednak starała się przymykać drzwi cicho, żeby ich nie
niepokoić nawzajem. A jej twarz - nie była piękna, chyba że młodość, niewinność i
wykwintność są zawsze piękne. Miała owalną twarz, zwężającą się od szerokiego czoła i
wielkich szeroko rozstawionych oczu do pewnego, zaokrąglonego podbródka. Głowę miała
odkrytą, brązowe włosy ściągnięte w tył i zaplecione w warkocze, co jeszcze bardziej
podkreślało wysokie białe czoło i wielkie oczy pod poziomymi ciemnymi brwiami i długimi
rzęsami. To oczy zajmowały pół twarzy. Cadfael pomyślał, że nie są całkiem brązowe, bo
mimo że ciemne, miały przejrzystość, głębię i jasność rozpoznawalne nawet na pierwszy rzut
oka. Były raczej ciemnoorzechowe z nutą zieleni i tak czyste i głębokie, że można by
zanurzyć się w nich i utonąć. Były to oczy całkowicie szczere i wrażliwe, i całkiem
pozbawione strachu. Młode, dzikie, odważne leśne stworzenie, na które nigdy jeszcze nie
polowano i któremu nie wyrządzono krzywdy, mogło tak wyglądać. Cadfael pamiętał też
czyste i piękne linie kości policzkowych, szlachetne i silne, po oczach jej główne
wyróżnienie. gdzieś w tym wszystkim, wyraźnie określone w oczach jego duszy, było coś, co
go nękało niczym ulotne wspomnienie jakiejś innej kobiety. Zaczął przywoływać w pamięci
jedną po drugiej twarze kobiet, które znał, połowę populacji jego długiego urozmaiconego
życia, na wypadek gdyby jakiś ślad rysów albo trzymanie głowy, albo ruch ręki uderzył w
strunę, która zadrży i zaśpiewa dla niego. Ale nic nie pasowało i nie było żadnego echa.
Siostra Cenreda pozostawała wyjątkowa i odosobniona, prześladując go tylko dlatego, bo
pojawiła się i znikła w jednej chwili, on zaś prawdopodobnie nie zobaczy jej już nigdy więcej.
Pomimo to ostatnią ulotną wizją pod powiekami, zanim zapadł w sen, była jej
zaskoczona twarz.
Do rana powietrze przestało kąsać mrozem, a większość wczorajszego śniegu
stopniała i znikła, pozostawiając poszarpane koronki u podnóża wszystkich
ścian i pod pniami wszystkich drzew. Cadfael wyjrzał zza drzwi holu i miał ochotę się
modlić, by śnieg padał dalej, żeby powstrzymać Haluina od nalegania na natychmiastowy
wymarsz. Jak się okazało, nie musiał się martwić, bo gdy tylko dwór się obudził zajął
sprawami dnia, przyszedł do nich rządca Cenreda z prośbą, by zaszli do jego pana do
bawialni, kiedy coś zjedzą, bo ma on do nich jakąś prośbę.
Cenred był sam, kiedy weszli z postukiwaniem kul Haluina o podłogę. Dwa wąskie,
głębokie okna z wyściełanymi siedziskami we wnękach oświetlały ten pokój, umeblowany
pięknymi ławami ze skrzyniami pod ścianą, rzeźbionym stołem i jednym prawdziwie
książęcym krzesłem do użytku pana domu. Pani Emma najwyraźniej dobrze prowadziła dom,
bo zasłony i poduszki były pięknie wyszywane, a na krosnach w rogu w połowie ukończona
tkanina o żywych barwach dowodziła, że były domowej roboty.
—
Mam nadzieję, że spaliście dobrze, bracia - powiedział Cenred, wstając na
powitanie. - Doszliście do siebie po wczorajszym wieczorze? Czy wam czegoś trzeba?
Wystarczy poprosić. Korzystajcie z mego dworu jak z własnego domu. I mam nadzieję, że
zgodzicie się zostać jeszcze dzień czy dwa, zanim będziecie musieli znów wyruszyć. -
Cadfael też miał tę nadzieję, ale bał się że Haluin obudzi swe sumienie, by znaleźć jakieś
obiekcje. Nie zdążył jednak otworzyć ust, bo Cenred zaraz dodał: - Chcę was bowiem o coś
prosić... Czy któryś z was ma święcenia kapłańskie?
—
Rozdział siódmy
—
—
Tak - odrzekł Haluin po chwili milczenia.
—
Jestem księdzem. Odkąd wszedłem do opactwa, przygotowywałem się do
niższych święceń, a po skończeniu trzydziestu lat zostałem kapłanem. Zachęcają nas do tego,
młodych i już wykształconych. W czym ci mogę być pomocny jako ksiądz?
—
Chcę, żebyś udzielił ślubu - powiedział Cenred.
Tym razem milczenie było dłuższe, a ich uwaga bardziej czujna, bo jeśli w tym domu
planowano małżeństwo, z pewnością już wcześniej starano się o księdza, i to nie
przypadkowego benedyktyna zapędzonego tu przez śnieżycę. Cenred widział ich wątpliwości
odbite w skupionej twarzy Haluina.
—
Wiem, co możecie powiedzieć. Ta sprawa z pewnością nadaje się raczej dla
naszego proboszcza. Ale w Vivers nie ma kościoła, chociaż zamierzam go zbudować i
wyposażyć, a nasz kościół parafialny jest teraz pozbawiony księdza, dopóki biskup nie zechce
mianować nowego, bo do niego należy prawo nominacji. Myślałem o wezwaniu kuzyna,
który ma święcenia, ale gdybyś się zgodził, oszczę
dzimy mu zimowej podróży. Zapewniam, że nie ma w tej sprawie żadnego podstępu, a
jeśli jest pewien pośpiech, to są po temu słuszne powody. Siądźcie tu ze mną, a powiem wam
wszystko, co musicie wiedzieć, żeby mieć własny sąd.
Z impulsywną porywczością, która wydawała się u niego całkiem naturalna, postąpił
naprzód, by podtrzymać Haluina, gdy ten siadał na wyściełanej ławie pod wykładaną
drewnem ścianą. Cadfael usiadł obok przyjaciela, poprzestając na patrzeniu i słuchaniu. Sam
nie był księdzem, więc nie musiał podejmować trudnych decyzji, a opóźnienie było mu na
rękę ze względu na Haluina.
—
Mój ojciec - powiedział Cenred, przechodząc bez ogródek do sprawy - na stare
lata ożenił się po raz drugi z kobietą o trzydzieści lat młodszą. Ja byłem już wtedy żonaty, a
mój syn miał rok, kiedy urodziła się moja siostra, Helisenda. Tych dwoje dorastało w tym
domu razem, chłopiec i dziewczyna, jak brat i siostra i tak samo blisko. My starsi mieliśmy to
za rzecz naturalną i byliśmy radzi, że dotrzymują sobie towarzystwa. Mnie trzeba winić, bo
nie zauważyłem, kiedy zaczęli być czymś więcej niż towarzyszami zabaw. Nie pomyślałem,
że dziecięca zażyłość i dziecięce uczucia mogą zmienić się z czasem w coś znacznie
niebezpieczniejszego. Nie zamykam oczu na fakty, bracia, kiedy je widzę. Tym dwojgu
pozwolono bawić się zbyt długo i zbyt czule. Zmieniło się to w nadmierne uczucie pod moim
nosem, a ja byłem ślepy, aż było prawie za późno. Pokochali się na sposób i w stopniu, jaki
jest zakazany między bliskimi krewnymi. Bogu dzięki, że nie zgrzeszyli cieleśnie, jeszcze nie.
Mam nadzieję, że się ocknąłem w porę. Bóg wie, że chciałem dla nich jak najlepiej. Chcę,
żeby byli szczęśliwi, ale jakie szczęście można znaleźć w zakazanej miłości?
Owiele lepiej będzie ich rozdzielić i ufać, że czas ukoi ból. Odesłałem stąd syna, żeby
odsłużył swoje giermkowanie u mego seniora i dobrego przyjaciela, który zna powód i
konieczność. A mój syn, choć zbolały po takim wygnaniu, przyrzekł nie wracać bez
pozwolenia. Czy postąpiłem słusznie?
—
Myślę - powiedział powoli Haluin - że nie mogłeś postąpić inaczej. Szkoda
jednak, że sprawy zaszły tak daleko.
—
Tak jest. Ale kiedy dwoje rośnie od małego jak brat i siostra, jest to dość
zwyczajne, że nie myśli się o ich uczuciu na sposób małżeński. Zastanawiam się, czy Edgita
zauważyła coś, czego ja nie dostrzegłem. Nigdy jednak nie powiedziała ani słowa mnie czy
mojej żonie.
—
Powiedz mi - spytał Cadfael, odzywając się po raz pierwszy - czy twój syn ma
na imię Roscelin?
Cenred błysnął ku Cadfaelowi zdumionymi oczami.
—
Tak jest. Ale skąd ty możesz o tym wiedzieć?
—
A twoim seniorem jest Ademar de Clary. Panie, przybywamy wprost z
Elfordu, gdzie rozmawialiśmy z twoim synem. Użyczył bratu Haluinowi swego silnego
ramienia, kiedy mu było potrzebne.
—
Rozmawialiście z nim! I co mój syn miał do powiedzenia tam w Elfordzie? Co
miał do powiedzenia o mnie? - Był czujny i gotowy usłyszeć gorzkie wieści o narzekaniu i
wyobcowaniu i przełknąć je, jeśli trzeba.
—
Niewiele, a z pewnością nic, czego nie mógłbyś słuchać ze spokojem. Ani
słowa o twojej siostrze. Wspomniał, że opuścił dom na życzenie ojca i że nie mógł ci okazać
nieposłuszeństwa. Rozmawialiśmy z nim tylko kilka chwil. Nie widziałem tam jednak nic, z
czego nie mógłbyś być dumny. Zważ, że on jest zaledwie o trzy mile stąd i wbrew swej woli,
ale dotrzymuje słowa. Pamiętam tylko, jak mówił ciągnął Cadfael z nagłym zainteresowaniem
- że być może masz ojcowskie prawo, by cię słuchać. Pytał nas bardzo poważnie, czy nasz
zakon może zapewnić życie godne mężczyzny, jeżeli zabrania mu się takiego życia, za
którym tęskni.
—
Nie! - wykrzyknął ostro Cenred. - Tylko nie to! Za żadne skarby! Nie chcę,
żeby odwrócił się od oręża i od godności i żeby się skrył w klasztorze. On nie jest do tego
stworzony! Młodzieniec tak wielkich nadziei! Bracie, to mnie tylko utwierdza w tym, oco
proszę. Nie można odkładać tego, co musi być zrobione. A kiedy będzie, on się z tym
pogodzi. Jak długo strata nie jest ostateczna, będzie miał nadzieję, tęskniąc za tym, co
niemożliwe. Oto, czemu chcę ją wydać za mąż i wyprawić z domu, zanim Roscelin znów tu
wróci.
—
Rozumiem bardzo dobrze twoje powody - odparł Haluin, otwierając oczy
wyzywająco szeroko ale nie są to słuszne powody do zawarcia małżeń
stwa, jeśli ta pani jest niechętna. Nie możesz poświęcać jednego, by zachować drugie.
—
To nie ten przypadek - powiedział Cenred.
—
Kocham moją młodszą siostrę i rozmawiałem z nią szczerze i otwarcie. Ona
widzi i rozumie zagrożenie i brak przyszłości dla tej miłości. Chce przeciąć ten straszliwy
węzeł równie szczerze jak ja. Pragnie dla Roscelina honorowej kariery, bo go kocha, i woli
raczej szukać schronienia w małżeństwie z innym, niż mu ją zniszczyć. Tu nie ma żadnego
przymusu. I nie ma też przypadkowego wyboru. Ułożyłem to jak najlepiej dla niej. Jean de
Perronet jest młodym człowiekiem, dobrze wyposażonym, w dobrej kondycji i z dobrą
posiadłością. Ma tu dziś przybyć, więc go sami zobaczycie. Helisenda już go zna i lubi,
choćby nawet jeszcze go nie kochała. To może przyjść, bo ona bardzo go pociąga. Ona w
pełni zgadza się na to małżeństwo. A de Perronet ma jedną nieocenioną zaletę - dodał
posępnie. - Jego siedziba jest daleko. Zabierze ją do domu do Buckingham sprzed oczu
Roscelina. Nie mówię, że co z oczu, to z myśli, ale przynajmniej rysy zapamiętanej twarzy
mogą się z czasem zatrzeć, tak jak nawet uparte rany się zabliźniają.
Niepokój i zmartwienie uczyniły wymownym tego uczciwego człowieka zatroskanego
o dobro rodziny. Inaczej niż Cadfael, nie zauważył, jak zbladła szczupła twarz Haluina, jak
zacisnął wargi i splótł dłonie na kolanach habitu, aż pobielały kostki palców. Słowa Cenreda,
niedobierane przecież po to, by ranić czy wzruszać, zdołały otworzyć starą ranę, którą chciał
zaleczyć w tej podróży. Rysy zapamiętanej twarzy, na pewno nieco przyćmione przez
osiemnaście lat, zapłonęły znowu żywo w jego o - czach. Rany, które nie przestają się jątrzyć,
nie mogą się zaleczyć, dopóki się ich nie otworzy i nie oczyści nawet ogniem, jeżeli będzie
trzeba.
—
I nie musimy się obawiać, ani ty, ani ja - powiedział Cenred - że ona nie będzie
przez de Perroneta miłowana i szanowana. Przed dwoma laty prosił o nią, a że wtedy nie
chciała ani jego, ani nikogo, zaczekał na swój czas.
—
Czy masz zgodę swej pani w tej sprawie? - spytał Cadfael.
—
Rozmawialiśmy o tym we troje. I wszyscy się zgadzamy. Zrobisz to dla nas?
Uznałem to za swego rodzaju błogosławieństwo, że ksiądz przychodzi do mnie niewzywany
w przeddzień przybycia pana młodego. Zostań do jutra, bracie - księże! - i daj im ślub.
Haluin rozplótł powoli udręczone dłonie i nabrał tchu jak ktoś budzący się w bólu.
Cichym głosem powiedział:
—
Zostanę. I dam im ślub.
—
Wierzę, że postąpiłem słusznie - rzekł Haluin, kiedy wrócili do swej kwatery.
Nie wyglądało jednak na to, że prosi o potwierdzenie słuszności swej decyzji. Raczej widział
ją jako odpowiedzialność, której nie ma zamiaru z nikim dzielić.
—
Aż za dobrze znam - powiedział - niebezpieczeństwa płynące z bliskości, a ich
przypadek jest bardziej rozpaczliwy, niż był mój. Cadfaelu, czuję, jakbym słyszał echa, o
których myślałem, że zamilkły dawno temu. Wszystko to kryje jakiś sens. Nic nie dzieje się
bez celu. A jeśli spadłem z dachu tylko po to, by sobie uświadomić, jak bardzo już przedtem
upadłem, i zmusić się do podjęcia próby podniesienia się z upadku na nowo? A jeśli wracam
do życia jako kaleka, czy nie po to, żeby podjąć tę podróż ciała i ducha, której się lękałem,
gdy byłem cały i zdrowy? A jeśli Bóg podsunął mi pomysł tej pielgrzymki, bym stał się
pociechą jakiejś innej duszy w potrzebie? Czy nie byliśmy tu prowadzeni?
—
Popędzani raczej - poprawił Cadfael, przypominając sobie zadymkę i iskrę
pochodni w nadciągającym mroku.
—
Prawda, że przybycie w przeddzień przyjazdu pana młodego to bardzo
odpowiedni czas. Mogę tylko przyjąć to zrządzenie losu - powiedział Haluin i mieć nadzieję,
że mnie prowadzi w dobrą stronę. Te drugie małżeństwa w starszym wieku, Cadfaelu,
powodują przykre komplikacje. Skąd ma dwoje dzieci bawiących się razem w trzcinie
wiedzieć, że są ciotką i bratankiem i że są dla siebie jak owoc zakazany? Szkoda, że taka
miłość jest bezcelowa.
—
Nie jestem pewien - odrzekł Cadfael - czy miłość bywa bezcelowa. No cóż,
masz jeszcze przynajmniej dzień odpoczynku i tym lepiej. To w każdym razie przychodzi w
samą porę.
I to był najlepszy użytek, jaki mógł Haluin zrobić z tego postoju w drodze powrotnej,
skoro już się przekonał, że jest bliski granicy swej wytrzymałości. Cadfael zostawił go w
spokoju i poszedł rzucić okiem za dnia na dwór Vivers. Dzień był pochmurny i wietrzny,
powietrze wolne od mrozu, z przelotnymi deszczami niesionymi przez wiatr, ale nietrwąjący -
mi długo.
Przeszedł przez szerokość enklawy aż do bramy, żeby zobaczyć cały dom. W
stromym dachu nad bawialnią były okna, zapewne paru pokojów gościnnych. Haluina i jego
towarzysza ulokowano rozważnie na poziomie holu. Niewątpliwie jeden z tych górnych
pokojów został przygotowany dla oczekiwanego pana młodego. Dzienna krzątanina na
podwórzu wyglądała na trzymaną w garści bez pośpiechu czy zamieszania, sprawy były tu
dobrze prowadzone.
Za palami palisady falisty krajobraz przechodził w pola, zagajnik i z rzadka
zadrzewioną wyżynę. Zima wybieliła i wysuszyła wszystkie zielenie, ale czarne gałęzie
ukazywały tu i ówdzie pierwsze guzki liściastych pąków wiosny. Cienkie falbany śniegu
podkreślały wszelkie zagłębienia i osłonięte miejsca, ale blask słońca przedzierał się przez
niskie chmury i do południa resztki śniegu z zeszłego wieczoru znikną.
Cadfael zajrzał do stajni i obór i przekonał się, że są dobrze zaopatrzone i
utrzymywane z dumą przez służbę, chętną do pokazywania ich ciekawemu gościowi. W
osobnej przegrodzie w psiarni leżała suka skulona w czystej słomie z szóstką szczeniąt wokół
niej, chyba pięciotygodniowych. Nie mógł się oprzeć pokusie wejścia do ciemnej przegrody,
żeby podnieść jedno z młodych, a matka z zadowoleniem przyjęła podziwianie swego
potomstwa. Ciepłe ciałko pachniało jak świeży chleb. Właśnie miał się pochylić, by odłożyć
szczenię między rodzeństwo, gdy jakiś czysty, chłodny głos za jego plecami spytał:
—
Czy ty jesteś księdzem, który ma mi dać ślub?
I oto stała tam w wejściu, znów jako ciemna postać na tle światła, tak opanowana i
pewna siebie, że z łatwością mogła być wzięta za dojrzałą i stateczną kobietę po trzydziestce,
chociaż świeży, lekki głos należał do jej właściwego wieku. Helisenda Vivers, jeszcze
niewystrojona na przyjęcie pana młodego, ale w prostej domowej sukni z ciemnej wełny i z
parującą miską jedzenia dla psów w ręku.
—
Czy ty jesteś księdzem, który ma mi dać ślub?
—
Nie - odrzekł Cadfael, prostując się powoli znad ruchliwej podściółki i
skamlącej suki. - To brat Haluin. Ja nie starałem się o święcenia. Za dobrze znam siebie.
—
Więc to ten kulawy - powiedziała z bezstronnym współczuciem. - Przykro mi,
że cierpi taką udrękę. Mam nadzieję, że jest mu wygodnie w naszym domu. Ale ty wiesz o
moim małżeństwie i że dziś przybywa Jean?
—
Twój brat mówił nam o tym. - Cadfael przyglądał się rysom jej twarzy
wyłaniającym się z cienia. Każda linia świadczyła ojej młodości. - Są jednak rzeczy, o
których nie mógł nam mówić powiedział, patrząc na nią uważnie - jedynie powtórzył twoje
słowa. Tylko ty możesz nam powiedzieć, czy dobrowolnie wyrażasz zgodę na ten związek
czy nie.
Jej krótkie milczenie po tych słowach nie oznaczało wahania, ale raczej zastanawianie
się nad osobą pytającego. Jej wielkie oczy, nieugięcie uczciwe, obejmowały go i wnikały
weń, nie obawiając się wcale wzajemnego wnikania. Gdyby uznała go za zbyt obcego swym
potrzebom i dylematom, by go zaakceptować, powinna zakończyć spotkanie tu i teraz. Ale
nie zrobiła tego.
—
Jeżeli cokolwiek robimy dobrowolnie, odkąd jesteśmy dorośli - odrzekła -
wtedy tak, robię to dobrowolnie. Są zasady, których trzeba przestrzegać. Są inni w tym
świecie obok nas, którzy mają swoje prawa i potrzeby, i wszyscy jesteśmy związani. Możesz
powiedzieć bratu Haluinowi - księdzu Haluinowi powinnam mówić - że nie musi się omnie
martwić. Wiem, co robię. Nikt mnie nie przymusza.
—
Powiem mu to - powiedział Cadfael - ale myślę, że robisz to dla innych, nie dla
siebie.
—
Powiedz mu więc, że zdecydowałam - dobrowolnie - zrobić to dla innych.
—
A co z Jeanem de Perronetem? - spytał Cadfael.
Przez jedną chwilę jej jędrne, pełne wargi drżały. Jedyną rzeczą, która odbierała jej
panowanie nad sobą, było to, że nie była uczciwa wobec człowieka, który miał być jej
mężem. Cenred z pewnością nie powiedział mu, że dostanie tylko smutne pozostałości po
złamanym sercu. Ona też nie może mu tego powiedzieć. Ten sekret należy wyłącznie do
rodziny. Jedyną nadzieją dla tej nieszczęsnej pary było to, że miłość może przyjść z czasem,
jakiś rodzaj miłości, lepszy być może niż to, co jest udziałem wielu małżeństw, ale wciąż
daleki od ukoronowania.
—
Postaram się - powiedziała poważnie - dać mu wszystko, czego pragnie,
wszystko, czego oczekuje. Zasługuje na wszystko, co dobre, i dostanie najlepsze, co mogę
dać.
Nie było sensu mówić jej, że to może nie wystarczyć. Ona już to wiedziała i martwiło
ją oszukiwanie, którego nie mogła uniknąć. Mogło być nawet tak, że to, co tu zostało
powiedziane w półmroku psiarni, otworzyło głęboką otchłań wątpliwości, którą przedtem już
prawie zdołała zamknąć i zapieczętować. Lepiej dać spokój, jeśli nie było możliwości
uczynienia jej brzemienia lżejszym.
—
No cóż, modlę się o błogosławieństwo dla wszystkiego, co robisz - rzekł
Cadfael i usunął się z drogi. Suka wywinęła się spośród swoich szczeniąt i trącała nosem
skopek, machając ogonem w głodnym oczekiwaniu. Zwykłe dzienne sprawy trwały mimo
narodzin, ślubów, zgonów i świąt. Kiedy obejrzał się od drzwi, Helisanda pochylała się, by
napełnić miskę suki, a ciężki warkocz jej brązowych włosów kołysał się nad przepychającym
się drobiazgiem. Nie podniosła wzroku, ale mimo to miał uczucie, że była głęboko i dotkliwie
świadoma jego obecności, dopóki nie odwrócił się i nie odszedł po cichu.
*
—
Stracisz swoją wychowankę - powiedział Cadfael, kiedy Edgita przyszła w
południe z jedzeniem i piciem dla nich. - Czy może pójdziesz z nią na południe, kiedy
wyjdzie za mąż?
Stara kobieta ociągała się, milcząca z natury, ale wyraźnie w potrzebie ulżenia sercu,
bynajmniej niepogodzonemu ze stratą swego kochania. Jej pomarszczone policzki drżały w
sztywnych fałdach kwefu.
—
Co miałabym robić w moim wieku w jakimś obcym miejscu? Jestem za stara,
żeby był ze mnie wielki pożytek, więc zostanę tutaj. Tu przynajmniej wszystko znam i
wszyscy mnie znają. Jaki szacunek miałabym w obcym domu? Ale ona odejdzie, wiem otym!
Odejdzie, sądzę, bo odejść musi. A ten młody człowiek jest dość dobry - gdyby moje
jagniątko nie miało już innego w oku i w sercu.
—
I pozostającego jak dotąd poza zasięgiem - przypomniał jej Haluin łagodnie,
lecz z pobladłą twarzą, a gdy obróciła się i patrzyła na niego w milczeniu przez długą chwilę,
spuścił wzrok i odwrócił głowę.
Jej oczy miały barwę spłowiałych polnych dzwonków. Kiedyś, ocienione rzęsami,
teraz cienkimi i skąpymi, mogły być fiołkowoniebieskie.
—
Tak wam powie mój pan - powiedziała. - Tak mówią oni wszyscy. A gdyby
nie było pomocy, może byłoby gorzej. Ja to wiem! Przybyłam tu w orszaku jej matki, tyle już
lat temu. Nie był to związek kochanków, ona taka młoda, a on prawie trzy razy od niej
starszy. Porządny, miły człowiek, ale stary, stary! Potrzebowała bardzo, biedna pani, kogoś z
domu, kogo dobrze znała i komu mogła ufać. I przynajmniej wydają teraz za mąż moją
dzieweczkę za kogoś młodego.
Cadfael spytał o to, co zaprzątało jego umysł od pewnej chwili, skoro nie powiedziano
o tym ani słowa:
—
Czy matka Helisandy umarła?
—
Nie, nie umarła. Ale wstąpiła do klasztoru w Polesworth, będzie osiem lat
temu, po śmierci starszego pana. Jest w waszym zakonie, u benedyktynek. Zawsze miała
skłonność ku temu, a kiedy jej mąż umarł i zaczęły się rozmowy i namawiania, jak to jest z
wdowami, do drugiego małżeństwa, wolała raczej porzucić świat. To sposób ucieczki -
stwierdziła Edgita i ponuro zacisnęła usta.
—
I zostawiła córkę bez matki?W głosie Haluina było więcej przygany, niż to
było jego zamiarem.
—
Zostawiła córkę pod dobrą opieką! Zostawiła ją pani Emmie i mnie! - Edgita
zapaliła się przez chwilę i zdławiła ten krótkotrwały ogień o - puszczeniem powiek. - To
dziecko miało trzy matki i wszystkie mu oddane. Pani Emma nigdy nie była szorstka dla
żadnej młodej istoty. Właściwie była za miękka, skoro ci dwoje zawsze dostawali od niej to,
czego pragnęli. Moja własna pani oddawała się samotności i melancholii, a kiedy przyszło do
nowego małżeństwa, nie chciała go i wolała przywdziać habit, niż znów wychodzić za mąż.
—
Helisenda nigdy nie rozważała takiej ucieczki? - spytał Cadfael.
—
Nie ona, Boże uchowaj! Moja dzieweczka nigdy o tym nie myślała. Dla tych,
którzy to przyjmują chętnie, może to być łaską, ale dla zmuszanych do tego musi to być
piekło na ziemi! Wybaczcie mi mój język, bracia! Wy znacie najlepiej wasze powołanie i nie
wątpię, że założyliście kaptury z najlepszych powodów, ale Helisenda... Nie, nie chciałabym
tego dla niej. Znacznie lepszy jest ten chłopak Perronet, jeśli to musi być nie ten najlepszy. -
Zaczęła zbierać opróżnione talerze i półmiski i wzięła dzbanek, by napełnić na nowo ich
kubki. - Słyszałam, że byliście w Elfordzie i widzieliście tam Roscelina. Czy to prawda?
—
Tak - odrzekł Cadfael. - Nie dawniej niż wczoraj. Przypadkiem mieliśmy
krótką rozmowę z tym młodym człowiekiem, ale aż do dziś rana nie wiedzieliśmy, że przybył
z tego sąsiedniego dworu, z Vivers.
—
I jak wygląda? - spytała tęsknym głosem. - Czy zdrowy? Czy był
przygnębiony? Nie widziałam go od miesiąca albo dawniej i wiem, jak ciężko przeżył, że go
odesłano niczym jakiegoś niegrzecznego pazia z jego własnego domu, kiedy nie zrobił nic
złego i nie myślał o niczym takim. Takiego świetnego chłopaka. Co miał do powiedzenia?
—
Cóż, w każdym razie jest w doskonałym zdrowiu - powiedział ostrożnie
Cadfael - i w bardzo dobrym nastroju, biorąc wszystko pod uwagę. To prawda, że narzekał na
wygnanie i był bardzo niezadowolony z miejsca pobytu. Naturalnie mówił bardzo mało o
okolicznościach, widząc, że jesteśmy przypadkowymi i nieznanymi mu przybyszami, ale
chyba nie powiedziałby więcej nikomu, kto nie byłby tym zainteresowany. Powiedział
jednak, że dał słowo wypełniać polecenia ojca i czekać na pozwolenie powrotu do domu.
—
Ale on nie wie, co zaplanowano. - W jej głosie był gniew i bezradność. - Och,
dostanie pozwolenie na powrót zaraz po wyprawieniu stąd Heli - sendy na południe do dworu
tego młodego człowieka. Cóż to będzie za powrót dla biedaka! To wstyd tak postępować za
jego plecami!
—
Uznali to za najlepsze - powiedział Haluin, blady i poruszony. - A ta sprawa
jest trudna nawet dla nich. Nawet jeżeli błądzą, ukrywając przed nim to małżeństwo, dopóki
nie będzie po wszystkim, można im to z pewnością wybaczyć.
—
Są tacy - odparła ponuro Edgita - którzy nigdy nie wybaczą. - Podniosła
drewnianą tacę, a klucze u jej paska zadzwoniły lekko, kiedy szła do drzwi. - Pragnęłabym,
żeby to było załatwione uczciwie. Chciałabym, żeby mu powiedziano. Bez względu na to, czy
ich losy się połączą, czy nie, ma prawo wiedzieć i dać swoje błogosławieństwo albo wyrazić
sprzeciw. Jak to się stało, że się z nim tam zetknęliście, a znacie tylko połowę jego nazwiska,
nie zaś całe?
—
To ta pani wspomniała jego imię - odrzekł Cadfael - kiedy de Clary wracał z
przejażdżki, a ten młody człowiek był przy nim. Nazwała go Roscelin. Później z nim
rozmawialiśmy. Spostrzegł, że mój przyjaciel zesztywniał po nocy spędzonej na klęczkach i
podszedł podać mu ramię, żeby się na nim oparł.
—
To cały on! - powiedziała rozpromieniona.
—
Zawsze skory do pomocy. Ta pani, mówisz? Pani Ademarowa?
—
Nie, nie mieliśmy sprawy do niego, więc nie widzieliśmy jego żony i dzieci.
Nie, to była jego matka, Adelais de Clary.
Półmiski zaszczękały na tacy Edgity. Ostrożnie zrównoważyła ją w ręku i sięgnęła do
klamki.
—
Ona tam jest? W Elfordzie?
—
Jest. Albo raczej była, kiedyśmy odchodzili wczoraj, a że zaraz potem zaczął
padać śnieg, jest tam z pewnością nadal.
—
Bardzo rzadko składa wizyty - powiedziała Edgita, wzruszając ramionami. -
Powiadają, że nie ma wielkiej miłości między nią a jej synową. To chyba nic nowego, jak
sądzę, więc po prostu mieszkają osobno. - Otworzyła z wprawą drzwi łokciem i przesunęła
przez nie tacę. - Słyszycie konie na zewnątrz? To wjeżdża Jean de Perronet ze swymi ludźmi.
Z pewnością nie było niczego tajemniczego ani potajemnego we wjeździe Jeana de
Perroneta, chociaż także nic ceremonialnego ani widowiskowego. Przybył z jednym
osobistym sługą i dwoma koniuszymi, dwoma końmi dla panny młodej i jej dworki i z końmi
jucznymi. Sam de Perronet nosił się bardzo zwyczajnie, nie wywyższając się strojem ani
zachowaniem. Cadfael zauważył jednak z uznaniem jakość jego koni i uprzęży. Ten młody
człowiek wiedział, na co wydawać pieniądze, a na czym oszczędzać.
Haluin i Cadfael wyszli razem, żeby popatrzeć, jak goście zsiadają z koni.
Popołudniowe powietrze znów się przejaśniało przed nocnym mrozem, ale w górnych
warstwach snuły się chmury i śnieżyca mogła wrócić po zmroku. Podróżni powinni się
cieszyć, że są pod dobrym dachem i osłonięci od zimnego wiatru.
De Perronet zsiadł ze swego nakrapianego konia przed drzwiami holu, a Cenred zbiegł
po schodach, by go powitać, uściskać i zaprowadzić pod rękę do drzwi, gdzie pani Emma
czekała, by go gościć. Cadfael zauważył, że Helisenda się nie pojawiła. Na wieczerzy przy
wysokim stole nie będzie miała wyjścia, ale w tym momencie było właściwe, aby honory
domu pełnili jej brat i bratowa, strażnicy jej osoby i dysponenci jej małżeństwa. Gospodarz,
gospodyni i gość znikli w wielkim holu. Słudzy Cenreda i koniuchowie de Perroneta
rozładowali konie i odprowadzili je do stajni, a zrobili to tak sprawnie, że w ciągu niewielu
minut podwórze opustoszało.
Więc to był pan młody! Cadfael rozważał, co widział, i nie miał mu nic do zarzucenia
poza tym, że jak mówiła Edgita, to nie był ten najlepszy. Ten młody człowiek, zapewne
dwudziestopięcio - albo dwudziestosześcioletni, już przywykł do rozkazywania i
odpowiedzialności, sądząc z jego sposobu bycia, i potrafił sobie z tym radzić. Jego ludzie,
przynajmniej ci wybrani, byli z nim w zażyłych stosunkach. Wiedział, co ma robić, oni znali
swoje obowiązki, i wyczuwało się wzajemny szacunek. Był ponadto przystojny, wysoki i
postawny, z otwartym, przyjaznym obliczem i z wyglądu w najlepszym możliwym nastroju w
przeddzień swego małżeństwa. Cenred zrobił wszystko, co mógł, dla swojej młodszej siostry i
miało to zapewnić jej szczęście. Szkoda, że nie było tym, czego pragnęło jej serce.
—
Ale co jeszcze mógł zrobić? - powiedział Haluin, zdradzając w tych kilku
słowach głębię własnego niepokoju i wątpliwości.
Rozdział ósmy
Późnym popołudniem Cenred przysłał do braci benedyktynów swego rządcę z
zapytaniem, czy zechcą się przyłączyć do wieczerzy w holu, czy też ksiądz Haluin woli
odpoczywać i zjeść wieczerzę we własnej komnacie. Haluin, który wycofał się w jakieś
mroczne wewnętrzne rozważania, wolałby pewnie odosobnienie, ale czuł, że byłoby
niegrzecznie nadal pozostawać nieobecnym. Zdobył się na wysiłek wydobycia się ze swego
niespokojnego milczenia i zaszczycił towarzystwo przy wysokim stole. Posadzono go przy
młodej parze z racji jego godności jako księdza, który miał im dać ślub. Cadfael, posadzony
nieco z boku, mógł ich wszystkich obserwować. A poniżej, w holu, wszyscy domownicy
zebrali się w stosownym porządku w blasku pochodni.
Cadfael pomyślał, przyglądając się poważnej twarzy Haluina, że będzie to pierwszy
raz, kiedy jego przyjaciel został poproszony o pośrednictwo między ludźmi a Bogiem. To
prawda, że młodsi bracia byli obecnie zachęcani do przyjmowania święceń, bardziej niż
kiedykolwiek w przeszłości. Wielu z nich jednak, jak choćby Haluin, było kapłanami bez
pasterskich obowiązków, którzy przez całe długie życie prawdopodobnie nigdy nie będą
udzielali chrztów, ślubów ani pogrzebów ani wyświęcali innych, by szli za nimi tymi samymi
ścieżkami. Cadfael, który sam nigdy nie starał się o święcenia, pomyślał, że to straszliwa
odpowiedzialność mieć łaskę Boga w ludzkich rękach, być uprzywilejowanym i obarczonym
odgrywaniem roli w życiu innych ludzi, obiecywaniem im zbawienia przez chrzest,
wiązaniem ich życia poprzez małżeństwo, trzymaniem kluczy czyśćca przy ich odchodzeniu z
tego świata. „Jeżeli ja wtrącałem się w czyjeś sprawy, pomyślał pobożnie, a Bóg wie, że się
wtrącałem, kiedy to było potrzebne i nie było nikogo lepszego, by to zrobić, to przynajmniej
wtrącałem się jedynie jako taki sam grzesznik, drepczący tą samą drogą, a nie jako posłaniec
niebios, pochylający się, by kogoś podźwig - nąć. Teraz Haluin stoi w obliczu takiego właśnie
straszliwego żądania i nic dziwnego, że się lęka”.
Spojrzał wzdłuż szeregu twarzy, które Haluin, będąc tak blisko przy nich, mógł
oglądać jedynie jako zachodzące na siebie profile, oglądane przez chwilę, gdy fala ruchu
przepływała wzdłuż wysokiego stołu, i oświetlone myląco przez padający na nie blask
pochodni. Szerokie, otwarte, o przytępionych rysach oblicze Cenreda, nieco ściągnięte i
napięte, ale jowialne, twarz jego żony prezydującej przy stole ze zdeterminowaną
uprzejmością i nieco niespokojnym uśmiechem, de Perroneta w szczęśliwej niewiedzy,
promieniejące oczywistą przyjemnością z zasiadania przy Helisendzie, należącej już prawie
do niego. I tej dziewczyny, bladej, spokojnej i rezolutnie łaskawej u jego boku, starającej się
dzielnie odpowiadać na jego rozpromienienie, skoro jej smutek nie był jego winą, a ona sama
uznała, że zasługuje on na coś lepszego. Kiedy się ich widziało razem, nie było wątpliwości
co do jego oddania, a jeśli jemu brakowało w niej podobnego blasku, myślał chyba, że tak
właśnie zaczynają się małżeństwa i gotów był cierpliwie czekać, aż pąk rozwinie się w kwiat.
To był pierwszy raz, gdy Haluin zobaczył tę dziewczynę, odkąd w holu poderwała go
na nogi i doprowadziła do upadku, na wpół oszołomionego, jak wcześniej wiatrem i
oślepiającym śniegiem. A ta sztywna młoda postać, odświętnie ubrana, w blasku pochodni,
mogła być obca, nigdy przedtem niewidziana. Spoglądał na nią, kiedy nadarzała się okazja, z
powątpiewaniem i zamętem w głowie, obciążony odpowiedzialnością nową dla niego i trudną
do zniesienia.
Było już późno, gdy kobiety odeszły od wysokiego stołu, pozostawiając mężczyzn
przy ich winie, chociaż ci nie chcieli zostać w holu o wiele dłużej. Haluin rozejrzał się,
szukając wzroku Cadfaela, i porozumiał się z nim spojrzeniem, że już czas zostawić
gospodarza z gościem. Już sięgał po swoje kule i zbierał siły do wstawania, gdy z bawialni
weszła znowu Emma, podnieconym krokiem i z niepokojem w twarzy, z młodą dworką tuż za
nią.
—
Cenredzie, coś tu się dzieje dziwnego! Edgita wyszła i nie wróciła, a teraz
znów zaczyna padać śnieg, i dokąd miałaby iść po nocy? Wezwałam ją, żeby mi pomogła się
położyć jak zawsze, ale nigdzie nie można jej znaleźć, a ta oto Madlyn mówi, że wyszła kilka
godzin temu, o zmierzchu.
Cenredowi niełatwo było przejść od obowiązków gospodarza wobec gościa do
jakiegoś oczywiście błahego domowego problemu, z pewnością raczej kobiet niż jego.
—
Ależ Edgita może wychodzić, kiedy chce - powiedział dobrodusznie - i
wracać, kiedy jej się spodoba również. Jest wolną kobietą, ma swój rozum i można jej ufać,
że pamięta o obowiązkach. Jeśli raz jej nie ma, kiedy jest potrzebna, to nic wielkiego. Czemu
miałabyś się martwić?
—
Ale czy ona kiedyś tak zrobiła bez uprzedzenia? Nigdy! A teraz znowu pada
śnieg, a jej nie ma od czterech godzin, jeżeli Madlyn mówi prawdę. Ajeśli coś jej się stało?
Nie zostałaby tak długo poza domem z własnej woli. Aty wiesz, jak ją cenię. Za skarby świata
nie chciałabym, żeby jej się coś stało.
—
Ani ja - zapewnił Cenred - ani żaden z moich ludzi. Jeśli zabłądziła, będziemy
jej szukać. Ale nie trzeba się martwić, dopóki nie wiemy o niczym. Mów, dziewczyno, co
wiesz o tej sprawie? Twierdzisz, że wyszła kilka godzin temu?
—
Tak było, proszę pana! - Madlyn wystąpiła ochoczo, z oczami rozszerzonymi z
podniecenia. - To było po tym, jak przygotowałyśmy już wszystko. Wracałam z mleczarni i
zobaczyłam ją, jak wychodzi z kuchni owinięta płaszczem. Powiedziałam do niej, że to chyba
będzie pracowity wieczór i że będzie jej brakowało, a ona na to, że wróci, zanim będzie
potrzebna. Właśnie zaczynało się ściemniać. Nie myślałam, że nie będzie jej tak długo.
—
I nie spytałaś jej, dokąd idzie? - zdziwił się Cadfael.
—
Spytałam, chociaż to było trochę za wiele, bo nigdy nie mówiła o swoich
sprawach. Powinnam wiedzieć, że powie coś przykrego, jeśli w ogóle odpowie. Nie było w
tym żadnego sensu. Powiedziała, że idzie znaleźć kota - odrzekła zmieszana Madlyn żeby go
wpuścić między gołębie.
Chociaż dla niej nie miało to sensu, miało sens dla Cenreda i jego żony, którzy
najwyraźniej po raz pierwszy to usłyszeli. Niespokojne spojrzenie Emmy pomknęło ku
twarzy jej męża, gdy ten nagle zerwał się na nogi. Cadfael odczytywał spojrzenia, które
wymienili, tak jak te słowa dzwoniące mu w uszach. Otrzymał już dość wskazówek, by je
rozszyfrować bez trudu. Edgita była piastunką tych dwojga, kochała ich jak własne dzieci,
była przeciwna ich rozdzieleniu bez względu na to, co mówią Kościół i więzy krwi, a tym
bardziej sprzeciwiała się temu małżeństwu, które czyni rozdzielenie ostatecznym. Odchodzi
po pomoc, by zapobiec temu, nad czym boleje. Idzie powiedzieć Roscelinowi, co się
dokonuje za jego plecami. Idzie do Elfordu.
Nic z tego nie mogło być powiedziane głośno, nie w obecności Jeana de Perroneta,
który stał teraz u boku Cenreda, przenosząc wzrok z twarzy na twarz dookoła, zaskoczony i
współczujący w tym domowym kłopocie, który nie był jego sprawą. Zaginięcie starej służącej
wieczorem przy zapadającej nocy i nadchodzącej śnieżycy wymagało przynajmniej
symbolicznych poszukiwań. Przypomniał o tym całkiem po prostu, wypełniając ciszę, która
lada chwila mogła go zmusić do przyjrzenia się uważniej temu, co się tu dzieje.
—
Czy nie powinniśmy jej poszukać, skoro tak długo jej nie ma? Drogi nie
zawsze są bezpieczne w nocy, zwłaszcza kiedy kobieta jest sama...
To odwrócenie uwagi przyszło jak błogosławieństwo i Cenred przyjął je z
wdzięcznością.
—
Tak zrobimy. Wyślę grupę tą drogą, którą mogła pójść. Może tylko zatrzymał
ją śnieg, jeśli odwiedzała kogoś we wsi. Ale tym się nie musisz przejmować, Jeanie. Nie
chciałbym zakłócać twojego tu pobytu. Zostaw tę sprawę moim ludziom, mam ich dosyć we
dworze. Możesz być pewny, że nie zaszła daleko, znajdziemy ją i sprowadzimy do domu.
—
Chętnie pójdę z wami - zaproponował de Perronet.
—
Nie, nie, nie zgadzam się. Niech sprawy idą tak, jak to planowaliśmy, i niech
nic nie mąci uroczystości. Mój dom jest twoim domem i śpij spokojnie tej nocy, bo jutro
zapomnimy o tym drobnym zamieszaniu.
Nie było trudno wyperswadować chętnemu do pomocy gościowi jego wielkoduszne
zamiary. Być może zresztą był to tylko grzecznościowy gest. Sprawy domowników są
sprawami pana domu i najlepiej zostawić je jemu samemu. Grzecznie jest ofiarować pomoc,
ale mądrze łaskawie ustąpić. Cenred dobrze wiedział, dokąd wyruszyła Edgita, i nie było
wątpliwości, na której drodze jej szukać. Ponadto, był powód do zmartwienia, bo przez cztery
godziny mogła tam dojść i wrócić nawet w padającym śniegu. Cenred wstał zdecydowanie od
biesiadnego stołu, kierując ludzi ze swej świty przed sobą, by ich zebrać przy drzwiach holu.
Z serdecznością życzył de Perronetowi dobrej nocy, co zostało przyjęte jako zwolnienie
nawet z tej narady domowników, i wydał szybkie rozkazy tym ze sług, których wybrał do
grupy poszukiwawczej, sześciu młodym i silnym i swemu rządcy wraz z nimi.
—
Co mamy robić? - zastanawiał się półgłosem brat Haluin, stojąc wraz z
Cadfaelem nieco z boku.
—
Ty - odrzekł Cadfael - musisz udać się na spoczynek jak rozsądny człowiek i
zasnąć, jeśli zdołasz. Modlitwa też nie zaszkodzi, albo i dwie. Ja idę z nimi.
—
Najkrótszą drogą do Elfordu - powiedział Haluin.
—
Znaleźć kota, żeby go wpuścić między gołębie. Tak, gdzieżby indziej? Ale ty
zostajesz tutaj. Nie ma tam nic, co mógłbyś zrobić albo powiedzieć, jeśli trzeba będzie
mówić, czego nie mogę ja.
Otwarto drzwi holu i grupa zeszła po schodach na dziedziniec. Dwóch niosło
pochodnie. Idący jako ostatni Cadfael wyjrzał na skrzącą się, mroźną noc. Śnieg przysypał
ziemię, ale skąpo, drobnymi, ostrymi jak igiełki płatkami z prawie bezchmurnego nieba,
najeżonego gwiazdami i zbyt zimnego na większe opady. Obejrzał się z wyjścia i zobaczył
kobiety tego domu, panie i służące, zgromadzone we wspólnym niepokoju w kącie holu, z
oczami utkwionymi w odchodzących mężczyznach, dworki tulące się do siebie i Emmę z jej
łagodną, gładką twarzą, zmartwioną i szarpiącą pulchne palce.
I Helisendę stojącą o krok od innych, nie szukającą pociechy w ich bliskości. Stała na
tyle daleko od pochodni w uchwycie ściennym, by jej twarz była widoczna bez przesadnych
cieni. Helisenda z pewnością wiedziała teraz wszystko, o czym Emma doniosła mężowi,
wszystko, co powiedziała Madlyn. Wiedziała, dokąd poszła Edgita, i wiedziała po co.
Patrzyła szeroko otwartymi oczami w przyszłość, której nie umiała już dłużej przewidzieć,
gdzie rezultaty działań tego wieczoru kryły się w zamęcie, konsternacji i możliwej katastrofie.
Była przygotowana na dobrowolną ofiarę, ale całkiem nieprzygotowana na to, co jej groziło
teraz. Jej twarz wydawała się spokojna i opanowana jak zawsze, a jednak straciła całą swą
śmiałość i pewność, zdecydowanie stało się bezradnością, a rezygnacja zmieniła się w
desperację. Wstąpiła na udeptaną ziemię i wierzyła, że zdoła ją utrzymać bez względu na
cenę, a oto ta ziemia drżała i rozstępowała się pod jej stopami, a ona nie była już dłużej panią
własnego losu. Widok jej zachwianej dzielności, rozbrojonej i wrażliwej na ciosy, był
ostatnim, co ujrzał w przelocie Cadfael i poniósł ze sobą w ciemność i mróz.
Cenred osłonił płaszczem twarz od wiatru i wyszedł z bramy dworu na jakąś ścieżkę
nieznaną Cadfaelowi. On sam skręcił przedtem z Haluinem z odległego gościńca wprost ku
błyskom światła z dworskich pochodni, ale ten szlak biegł skosem, by spotkać się z drogą
znacznie bliżej Elfordu, co mogło oszczędzić przynajmniej pół mili. Ta noc miała własne
migotliwe światło, częściowo z gwiazd, częściowo z cienkiej pokrywy śniegu, mogli więc iść
szybko, rozciągnięci w linię ze środkiem na ścieżce. Okolica była otwarta, najpierw
bezdrzewna, potem przetykana pasmami lasu i zarośli. Nie słyszeli niczego prócz własnych
kroków i oddechów, i cichego świstu wiatru w krzakach; Dwa razy Cenred zatrzymywał ich i
w ciszy wołał głośno w noc, ale nie było odpowiedzi.
Cadfael uznał, że dla kogoś znającego tę ścieżkę droga do Elfordu miała tylko dwie
mile. Edgita powinna wrócić już dawno do Vivers, a z tego, co mówiła Madlyn, zamierzała
wrócić w porę, by być do dyspozycji swej pani po wieczerzy. Nie mogła też zboczyć ze
znanej sobie drogi w tak jasną noc i przy ledwie prószącym śniegu. Wydawało się jasne, że
stało się coś, co przeszkodziło albo w jej misji, albo w bezpiecznym powrocie. Nie surowość
natury ani kaprys losu, ale ręka ludzka. A w taką noc wyrzutki żerujące na podróżnych, nawet
jeśli się zdarzają w tej otwartej okolicy, nie wychodzą w swoich ciemnych sprawach, skoro
ich ofiary w taki mróz nie wypuszczają się w drogę. Nie - jeśli ktoś wkroczył, by
przeszkodzić Edgicie w osiągnięciu jej celu, to ze świadomym zamiarem. Być może było
jeszcze możliwe, że gdy dotarła z nowiną do Roscelina, ten przekonał ją, żeby nie wracała,
ale pozostała bezpiecznie w Elfordzie i pozostawiła mu resztę. Cadfael nie był jednak pewny,
że w to wierzy. Gdyby tak było, Roscelin już dawno wpadłby z oburzeniem do holu w Vivers,
zanim by jeszcze zauważono nieobecność Edgity.
Cadfael zbliżył się do Cenreda, przepychając się w pośpiechu przez linię jego łowców,
i jedno mroczne spojrzenie z ukosa pozdrowiło go i rozpoznało bez większego zdziwienia.
—
To nie było konieczne, bracie - powiedział Cenred. - Jest nas dość do tej
roboty.
—
Jeden więcej nie zaszkodzi - odparł Cadfael.
Nie zaszkodzi, ale nie jest chyba zbyt chętnie widziany. A także ta sprawa powinna
być wewnętrzną sprawą dworu. Cenred nie był jednak zbyt zakłopotany przypadkową
obecnością benedyktyńskiego mnicha w jego grupie poszukiwawczej. Zależało mu na
znalezieniu Edgity i to najchętniej, zanim dotrze do Elfordu, a jeśli nie, to choć w porę, by
udaremnić możliwe szkody. Być może spodziewał się spotkać gdzieś po drodze syna,
śpieszącego, by zapobiec małżeństwu, które mogło zniszczyć jego próżne nadzieje. Przeszli
jednak ponad milę, a noc wokół nich wciąż była pusta.
Posuwali się przez rzadkie zarośla po kępach niewysokiej trawy, gdzie zamarznięty
śnieg leżał zbyt cienką warstwą, by przygiąć źdźbła do ziemi, i mogliby przejść obok
niewysokiego wzgórka przy ścieżce po prawej stronie, gdyby ciemny podkład nie ukazywał
się spod białej koronki śniegu, ciemniejszy niż brunatna zimowa murawa. Cenred przeszedł
obok, ale zatrzymał się nagle, kiedy Cadfael przystanął, i spojrzał tam, gdzie patrzył tamten.
—
Szybko, dawać tu pochodnię!
Żółte światło obrysowało wyraźnie kształt ludzkiego ciała leżącego na wznak z głową
odrzuconą od ścieżki, pobielonego warstewką śniegu. Cadfael pochylił się i otarł krystaliczny
welon z odwróconej w górę twarzy, z otwartymi oczami i wykrzywionej w osłupiałym
przerażeniu, i z siwych włosów, z których zsunął się przy upadku kaptur. Leżała na wznak,
ale przechylona lekko w prawo, z ramionami wyrzuconymi szeroko w górę, jakby chroniła się
przed ciosem. Czarny płaszcz ciemniał pod filigranem bieli. Mała plama nad piersią kaziła tę
biel, gdzie wypływająca krew stopiła padające płatki. Trudno było powiedzieć, sądząc po
pozycji ciała, czy była w drodze z domu czy do domu, kiedy powalił ją cios, ale Cadfaelowi
wydawało się, że w ostatniej chwili usłyszała kogoś skradającego się za nią i odwróciła,
podnosząc ręce, by ochronić głowę. Sztylet napastnika, wymierzony z tyłu między jej żebra,
chybił i pogrążył się w piersi. Była martwa i zimna, a mróz przeszkadzał w ustaleniu godziny,
kiedy musiała zginąć.
—
Na litość boską! - wyszeptał Cenred. - Tego się nie spodziewałem! Cokolwiek
zamierzała, czemu aż tak?
—
Wilki polują nawet w zimie - powiedział ponuro jego rządca. - Chociaż Bóg
jeden wie, jakiego łupu można się tu było spodziewać! I nic nie wzięli, nawet płaszcza.
Wyjęci spod prawa obdarliby ją z szat.
Cenred pokręcił przecząco głową.
—
Nie ma takich w tych stronach, mogę przysiąc. Nie, to jakaś inna sprawa.
Zastanawiam się i zastanawiam, w którą stronę szła, kiedy ją zabito!
—
Dowiemy się być może, kiedy ją poruszymy rzekł Cadfael. - Co teraz? Nic już dla
niej nie możemy zrobić. Ktokolwiek użył tego noża, znał swój fach i nie trzeba było drugiego
ciosu. A jeśli zostawił ślady, ziemia jest za twarda, by je było widać, nawet jeśli nie przykrył
ich śnieg.
—
Musimy ją zanieść do domu - stwierdził posępnie Cenred. - I będzie to straszna
wieść dla mojej żony i siostry. Bardzo ceniły tę niewiastę. Była zawsze lojalna i godna
zaufania przez te wszystkie lata, odkąd moja młoda macocha wprowadziła ją do tego domu.
To nie zostanie bez odwetu. Wyślemy zapytanie, czy dotarła do Elfordu, co o niej wiedzą i
czy słyszeli coś o maruderach grasujących na tych drogach, być może zbiegach z innych
stron. Chociaż w to trudno uwierzyć. Ademar trzyma swoje ziemie silną ręką.
—
Czy mam posłać po nosze? - spytał rządca. - Ona waży niewiele i możemy ją
nieść na jej płaszczu.
—
Nie trzeba dokładać drogi. Ty jednak, Edre - dzie, bierz tego tu Jehana i idźcie
do Elfordu dowiedzieć się, co oni wiedzą, jeżeli ktoś tam z nią rozmawiał. Nie, weź lepiej
dwóch. Nie chcę, żebyś się narażał, jeśli są tu wyjęci spod prawa.
Rządca przyjął polecenia i wziął jedną z pochodni, by mu oświetlała pozostałą drogę.
Mała żywiczna iskierka malała na ścieżce do Elfordu, aż znikła w nocy. Pozostali zajęli się
ciałem. Podnieśli je, by odpiąć i rozłożyć na ścieżce płaszcz, który miała na sobie. Kiedy
tylko ją podniesiono, jedno przynajmniej stało się jasne.
—
Jest pod nią śnieg - powiedział Cadfael. Jej skurczony ślad był ciemny i
wilgotny tam, gdzie bliskie zetknięcie pozwalało ciepłu ciała stopić płatki, ale wszędzie
wokół, gdzie leżały fałdy jej płaszcza, koronka śniegu pozostała. - Upadła już po tym, jak
zaczął padać śnieg. Była w drodze powrotnej.
Była lekka i zwisała im w rękach. Chłód jej ciała brał się z mrozu, nie z
zesztywnienia. Owinęli ją ciasno jej płaszczem i obwiązali dwoma czy trzema pasami i
sznurem od habitu Cadfaela, żeby dać uchwyty dla rąk sługom, którzy ją nieśli. I tak
przenieśli ją z powrotem tę milę z okładem do Vivers.
Domownicy byli jeszcze na nogach, nie mogąc zasnąć, póki się nie dowiedzą, co się
stało. Jedna z dworek zobaczyła małą żałobną procesję wchodzącą w bramę i pobiegła,
zawodząc, do Emmy. Zanim ciało Edgity wniesiono do holu, zebrał się znowu cały gołębnik
panien, tulących się do siebie dla pocieszenia. Emma objęła przewodzenie ze stanowczością
większą, niż można się było spodziewać po tak łagodnej osobie, i zagoniła dziewczęta do
pracy z szorstkością, która powstrzymała je od łez. Przygotowały w jednej z małych izb stół
na kozłach jako mary, układając jak należy ciało, grzejąc wodę, przynosząc nasycone
wonnościami płótno ze skrzyń w holu, by ustroić i przykryć zmarłą. Te pogrzebowe obrzędy
służyły tyleż żyjącym, co zmarłej, zajmując ich ręce i myśli i pocieszając, jeśli coś było
niedokończone lub źle zrobione za życia. Wkrótce pomruk ściszonych głosów z komnaty
pogrzebowej złagodniał, przechodząc od przerażenia i rozpaczy do łagodnego, prawie
kojącego elegijnego zawodzenia.
Emma wyszła do holu, gdzie jej mąż i jego ludzie grzali przy ogniu nogi i rozcierali
zesztywniałe dłonie, przywracając im czucie.
—
Cenredzie, jak to możliwe? Kto mógł zrobić coś takiego? - Nikt nie próbował
na to odpowiedzieć, a ona nie oczekiwała odpowiedzi. - Gdzie ją znaleźliście?
Na to jej mąż odpowiedział, trąc pomarszczone czoło:
—
W połowie drogi skrótem do Elfordu, leżącą przy ścieżce. I nie była tam długo,
bo pod nią leżał śnieg. Ktoś ją zabił już w powrotnej drodze.
—
Myślisz, że była w Elfordzie? - spytała cicho Emma.
—
A gdzieżby indziej tym szlakiem? Posłałem tam Edreda, żeby się dowiedział,
czy tam doszła i kto z nią rozmawiał. Za godzinę powinni być z powrotem, ale Bóg jeden wie,
czy z jakąś wieścią.
Oboje poruszali się bardzo ostrożnie wokół sedna tej sprawy, unikając wspominania
imienia Rosceli - na, nie mówiąc ani słowa o powodach, dla których Edgita wyruszyła sama
w zimową noc. Co prawda, wiadomość obleciała już stajnie i obory i wszyscy domownicy
dworu w Vivers zgromadzili się niepewnie. Ci ze służby na pokojach tworzyli niespokojną
grupę w kątach holu, a ci z zewnątrz spoglądali ponad ich ramionami, niezdolni wycofać się
do swych właściwych zajęć, dopóki nie wydarzy się coś, co ich rozproszy. Niewielu z nich,
jeżeli w ogóle ktoś, zostało dopuszczonych przez ich pana do sekretu zakazanej miłości
Roscelina, ale wielu mogło odgadywać powody popychania Helisendy do pospiesznego
małżeństwa. Widać było pewną powściągliwość mowy u stojących na czele tego klanu.
I oto, żeby skomplikować jeszcze bardziej sprawy, Jean de Perronet zszedł z komnaty
na górze, gdzie się wycofał uprzejmie, ale nie po to, żeby spać, bo wciąż był w swoim stroju z
wieczerzy. I przyszedł też brat Haluin, niespokojny i milczący. Wszyscy przebywający pod
dachem dworu Vivers tej nocy ściągnęli stopniowo i niemal ukradkiem do holu.
Nie, niezupełnie wszyscy. Cadfael rozejrzał się po zgromadzeniu i nie dostrzegł jednej
twarzy. Tam, gdzie zebrali się wszyscy inni, nie było Helisendy.
Z wyrazu twarzy de Perroneta widać było, że miał za sobą jakieś głębokie
przemyślenia, odkąd ustąpił na życzenie gospodarza i pozwolił, by grupa poszukiwawcza
wyruszyła w noc bez niego. Wszedł do holu z twarzą poważną i opanowaną, niezdradzają -
cą, o czym myśli, rozejrzał się po niemym i posępnym kręgu stojących. Na koniec i najdłużej
przyjrzał się Cenredowi, który stał w parujących butach w popiele paleniska, wpatrując się z
pochyloną głową w żar ognia.
—
Sądzę - powiedział de Perronet z namysłem - że to się nie skończyło dobrze.
Znalazłeś swoją dworkę?
—
Znaleźliśmy ją - odrzekł Cenred.
—
Skrzywdzoną? Martwą? Powiadasz, że ją znaleźliście martwą?
—
I nie z winy mrozu! Zasztyletowaną - odpowiedział bez ogródek Cenred - i
porzuconą przy drodze. I nie widzieliśmy ani nie słyszeli po drodze żywej duszy, chociaż to
zdarzyło się niedawno, po tym jak zaczął padać śnieg.
—
Była z nami osiemnaście lat - powiedziała Emma, załamując ręce. - Biedaczka,
biedaczka, żeby tak skończyć - powalona przez jakiegoś łotra wywołańca, żeby umrzeć na
mrozie. Dałabym wszystko, żeby to się nie stało!
—
Bardzo żałuję - rzekł de Perronet - że taka rzecz się wydarzyła i o takim czasie.
Czy może być jakiś związek między tą okazją, która mnie tu sprowadziła, a śmiercią tej
kobiety?
—
Nie! - wykrzyknęli żona i mąż jednocześnie, raczej opierając się tej myśli,
która już do nich trafiła, niż próbując oszukać gościa.
—
Nie - powiedział Cenred ciszej. - Modlę się, żeby nie było, wierzę, że nie ma.
Byłby to przypadek najgorszy z możliwych, ale tylko przypadek oczywiście.
Bywają takie nieszczęśliwe przypadki - przyznał de Perronet, choć z oczywistą
rezerwą. - I nie oszczędzają one uroczystości, nawet ślubów. Czy nie chcecie odłożyć tego na
później?
—
Nie, dlaczego? To nasze zmartwienie, nie twoje. To jest jednak morderstwo, a
ja muszę zawiadomić szeryfa i zacząć polowanie na mordercę. Ona nie miała żyjących
krewnych, bo o żadnych nie wiem, więc do nas należy jej pogrzeb. Zrobimy, co trzeba. To nie
musi cię martwić.
—
Już zmartwiło - odparł de Perronet - Heli - sendę. Ta kobieta była jej piastunką
i była jej droga, jak sądzę.
—
Tym lepszy powód, żeby ją stąd zabrać do nowego domu i nowego życia. -
Rozejrzał się za nią po raz pierwszy, zaskoczony, że nie ma jej między kobietami, ale też z
ulgą, że jej obecność nie komplikuje spraw już wystarczająco powikłanych. Jeżeli mogła
zasnąć, tym lepiej, niech śpi i nie wie o niczym aż do rana. Dworki wracały już z pokoju, w
którym były zajęte przygotowaniem ciała Edgity do pogrzebu. Nie było już nic, co mogły tu
zrobić, a ich obecność, milczących i wystraszonych gromadek, stawała się uciążliwa. Cenred
zdobył się na wysiłek, by się ich pozbyć.
—
Emmo, poślij kobiety do łóżek. Nie ma tu nic więcej do roboty i nie muszą
czekać. A wy, chłopcy, idźcie spać. Zrobiliśmy wszystko, co było do zrobienia, dopóki Edred
nie wróci z Elfordu. Nie musicie wszyscy na niego czekać. - A do de Perroneta powiedział: -
Posłałem go z dwoma innymi, żeby zawiadomił mojego seniora o tej śmierci. Morderstwo na
tych ziemiach jest w jego jurysdykcji, będzie to więc jego sprawa tak samo jak moja.
Chodźmy, Jeanie, jeśli łaska, do bawialni i zostawmy hol śpiącym.
Cadfael pomyślał, obserwując zmarszczki na twarzy Cenreda, że niewątpliwie byłby
on szczęśliwszy, gdyby de Perronet zdecydował się wycofać raz jeszcze i pozostać na uboczu,
ale teraz nie było na to szans. I chociaż starał się obejść prawdziwy powód wysłania rządcy
do Elfordu, sama nazwa tego miejsca nabierała nieuchronnie znaczenia. To zaś nie był
człowiek, który lubi podstępy i praktykuje je z przyjemnością i zręcznością.
Kobiety przyjęły polecenie od razu i rozeszły się, wciąż szepczące i wylęknione, do
swoich kwater. Służący pogasili pochodnie, pozostawiając tylko dwie przy wrotach, by
oświetlały wejście, i dołożyli do ognia na noc. De Perronet poszedł za swym gospodarzem do
drzwi bawialni, a tam Cenred odwrócił się i skinął na Cadfaela, by się do nich przyłączył.
—
Bracie, byłeś obecny i możesz poświadczyć, jak ją znaleźliśmy. To ty
wskazałeś, że śnieg zaczął padać, zanim została napadnięta. Zechciej zaczekać z nami, a
dowiesz się, jakie wieści przyniesie mój rządca.
Nie było mowy o tym, czy brat Haluin ma uważać, że to zaproszenie dotyczy również
jego. Pochwycił spojrzenie Cadfaela raczej zniechęcające niż zalecające taki krok, ale
zdecydował się je zignorować. Wystarczająco już się wydarzyło, by miał oczym myśleć,
zamierzając połączyć dwoje ludzi, których bliskie małżeństwo było co najmniej podejrzane o
doprowadzenie do tej śmierci. Musiał wiedzieć, co leżało za tymi nocnymi wędrówkami,
poszedł więc do bawialni za innymi. Jego kule poruszały się ciężko i powoli na słomie i
budziły głuche echo, gdy stąpał po deskach podłogi. Zasiadł na ławie w najciemniejszym
kącie jako nierzucający się w oczy słuchacz, gdy tymczasem Cenred usiadł ze znużeniem za
stołem i oparł na nim łokcie, podpierając głowę silnymi rękami.
—
Czy twoi ludzie byli pieszo? - spytał de Perronet.
—
Tak.
—
Więc możemy długo czekać, zanim tu znowu będą. Czy wysłałeś inne grupy
na inne drogi?
—
Nie - odpowiedział szorstko Cenred i nie powiedział nic więcej, żeby coś
wyjaśnić albo się wytłumaczyć.
„A jeszcze przed kwadransem, pomyślał Cadfael, mógłby uniknąć tego pytania albo
pozostawić je bez odpowiedzi. Teraz nie zależy mu już na dyskrecji. Morderstwo wydobywa
na światło dzienne wiele spraw nie mniej bolesnych, podczas gdy samo wciąż czai się w
mroku”.
De Perronet zacisnął wargi i zęby, powstrzymując się od dalszych pytań, i usiadł, by
cierpliwie czekać, a noc zamknęła się na dworze Vivers w głuchej ciszy, złowieszczej i
przygnębiającej. Wątpliwe było, czy w holu ktoś spał, ale nikt się głośno nie poruszał, nie
mówił ani nie szeptał.
Czekanie nie było jednak tak długie, jak się spodziewał de Perronet. Ciszę zburzył
nagle tętent ko
pyt galopujących po zamarzniętej ziemi podwórca, jakiś gwałtowny młody głos
wołający pachołków, tupot wybiegających koniuszych i nagłe poruszenie wśród wszystkich
spoczywających w holu. Bieganina na oślep w ciemnościach, potykanie się i szelesty w
słomie zaścielającej podłogę, krzesiwa wypluwające iskry zbyt szybko, by je wyłapała hubka.
Pierwsza pochodnia zanurzyła się w zasypanym torfem żarze i została poniesiona
pośpiesznie, by zapalić pozostałe. Zanim słuchający tego w bawialni zdążyli wypaść do holu,
czyjaś pięść zabębniła w drzwi wejściowe i jakiś gniewny głos zażądał ich otwarcia.
Dwaj czy trzej pobiegli je odryglować, poznając ten głos, i zatoczyli się na ścianę, gdy
ciężkie drzwi rozwarły się popchnięte, a w rozjaśniający się blask pochodni wtargnęła postać
Roscelina z gołą głową, rozwianymi od szybkiej jazdy lnianymi włosami i płonącymi
niebieskimi oczami. Wraz z nim wtargnął nocny wiatr, a pochodnie przygasły i zadymiły, gdy
Cenred wypadł z bawialni i zatrzymał się nagle w progu, widząc gniewne spojrzenie syna.
—
Co to mi Edred o tobie powiada? Co zrobiłeś za mymi plecami?
—
Rozdział dziewiąty
Choć raz autorytet ojcowski znalazł się w niekorzystnej sytuacji i Cenred aż za dobrze
o tym wiedział. Nie miał w rodzinie reputacji tyrana, na której mógłby się oprzeć, ale zrobił,
co mógł, by odzyskać utraconą inicjatywę.
—
Co tu robisz? - zapytał surowo. - Czy cię wzywałem? Czy twój senior cię
odprawił? Czy któryś z nas zwolnił cię z zobowiązania?
—
Nie - odparł Roscelin z ogniem. - Nie mam pozwolenia od nikogo i nikogo nie
prosiłem. A co do zobowiązania, zwolniłeś mnie z niego, postępując nieuczciwie. To nie ja
nie dotrzymałem słowa. A co do powinności wobec Ademara de Clary’ego wrócę do niego,
jeżeli muszę, i przyjmę jego naganę, ale nie wcześniej, niż mi się wytłumaczysz z tego, co
zrobiłeś skrycie za mymi plecami. Wysłuchałem cię, przyznałem ci rację, byłem ci posłuszny.
Czy nic mi się nie należy w zamian? Nawet uczciwość?
Inny ojciec mógłby go zwalić z nóg za takie zuchwalstwo, ale Cenred nie miał takiej
możliwości. Emma szarpała go niespokojnie za rękaw, martwiąc się o obu swoich mężczyzn.
De Perronet, czujny i posępny, stał przy jego boku, wpatrując się we wzburzonego chłopca
stojącego naprzeciw nich, już powiadomiony o nieuniknionym zagrożeniu jego planów. Bo
cóż innego mógł przynosić ten młodzik gnający po nocy? I według wszelkich oznak przybył
tu najkrótszą drogą, niebezpieczną po ciemku, bo inaczej nie zjawiłby się tak szybko. Nic, co
zdarzyło się tej nocy, nie było wypadkiem ani przypadkiem. To małżeństwo Helisendy Vivers
wywołało cały ten splot morderstwa, poszukiwania i pościgu, a co jeszcze mogło z tego
wyniknąć, tego nie wiedział nikt.
—
Nie zrobiłem nic - powiedział Cenred - czego bym się musiał wstydzić, i nic, z
czego bym ci się musiał tłumaczyć. Dobrze wiesz, co musisz zrobić, zgodziłeś się na to, więc
teraz nie narzekaj. Jestem panem we własnym domu i mam zarówno prawa, jak i obowiązki
wobec rodziny. Wykonuję je, jak uważam, właściwie. I dla dobra innych!
—
I nie byłeś uprzejmy powiedzieć ani słowa! wybuchnął Roscelin, zapalając się jak
poruszony ogień. - Musiałem dowiedzieć się o tym dopiero od Edreda i to po tym, jak szkoda
już się stała, po tej śmierci, którą na pewno można ci przypisać. Czy to było dla dobra
innych? Czy ośmielisz się powiedzieć, że Edgita zginęła z innego powodu, z ręki kogoś
obcego? Czyje to plany wysłały ją w noc? Czy ośmielisz się powiedzieć, że poszła w jakiejś
innej sprawie? Edred mówi, że szła do Elfordu, kiedy ktoś ją zadźgał. Jestem tu, żeby
zapobiec reszcie.
—
Twój syn mówi, jak sądzę - powiedział de Perronet głośno i chłodno - o
małżeństwie ułożonym między panną Helisendą a mną. W tej sprawie mam chyba też coś do
powiedzenia.
Roscelin przeniósł spojrzenie niebieskich oczu z twarzy ojca na twarz gościa. Po raz
pierwszy przyjrzał mu się i to spotkanie uciszyło go na długą chwilę. Cadfael pomyślał, że nie
byli sobie obcy. Te dwie rodziny znały się, były nawet spokrewnione, a przed dwoma laty de
Perronet formalnie poprosił o rękę Helisendy. W gniewnym spojrzeniu Roscelina nie było
osobistej wrogości, raczej tłumiona wściekłość z powodu okoliczności, nie kierowana
przeciw temu faworyzowanemu zalotnikowi, z którym nie mógł rywalizować, bo mu nie było
wolno.
—
Tyś jest pan młody? - spytał wprost.
—
Jam jest i podtrzymuję swe żądanie. A co ty masz do powiedzenia przeciw
temu?
Z wrogością czy bez niej najeżyli się jak koguty, ale Cenred położył dłoń na ramieniu
de Perroneta, a syna powstrzymał zmarszczeniem brwi i gestem ręki.
—
Stójcie, stójcie! To zaszło za daleko, żeby tego nie wyjaśnić. Powiadasz
chłopcze, że słyszałeś o tym ślubie tak jak o śmierci Edgity tylko od Edreda?
—
A od kogóż by innego? Wpadł zdyszany z tą nowiną i poruszył cały dwór,
Ademara i wszystkich innych. Wątpię, czy chciał, żebym słyszał, jak mówi o ślubie, ale
słyszałem i jestem tu. I zobaczymy, czy podjęto kroki wyłącznie dla dobra innych.
—
Więc nie widziałeś się z Edgitą? Nie dotarła do ciebie?
—
Jak mogła dotrzeć, skoro padła martwa o milę od Elfordu?
—
Zginęła po tym, jak zaczął padać śnieg. Wyszła kilka godzin wcześniej, więc
mogła dojść do Elfordu i wracać. Gdzieś była, bo przecież skądś wracała. A gdzie jeszcze
mogła być?
—
Więc ty myślisz, że naprawdę dotarła do Elfordu - powiedział Roscelin powoli.
- Słyszałem tylko, że zginęła. Myślałem, że po drodze. Po drodze do mnie! To miałeś na
myśli? Żeby mnie uprzedzić, co tu się dzieje pod moją nieobecność?
Milczenie Cenreda i zmartwiona mina Emmy były mu wystarczającą odpowiedzią.
—
Nie - mówił dalej. - Nie widziałem ani jej śladu. Ani nikt z domowników
Ademara, o ile mi wiadomo. Nie wiem, do kogo przyszła, jeśli w ogóle tam była. Na pewno
nie do mnie.
—
Mogło tak jednak być - powiedział Cenred.
—
Ale nie było. Nie przyszła. Mimo to - ciągnął nieubłaganie Roscelin - jestem
tu, jak gdyby przyszła, bo usłyszałem to z innych ust. Bóg wie, że mi żal Edgity, ale co
możemy więcej dla niej zrobić, niż godnie pogrzebać, a potem, jeśli zdołamy, znaleźć i
pogrzebać jej mordercę? Nie jest jednak za późno, żeby rozważyć to, co zaplanowano na
jutro. Nie jest za późno, żeby to zmienić.
—
Dziwię się - powiedział szorstko Cenred - że nie obwiniasz mnie wprost o jej
śmierć.
Wstrząśnięty tak monstrualnym pomysłem Roscelin stał z otwartymi ustami i
opuszczonymi bezwładnie rękami. Najwyraźniej taka myśl nigdy nie powstała w jego naiwnej
głowie. Zająknął się w jakimś wykrzyknięciu i nie dokończył go, zwracając się znów do de
Perroneta.
—
Ale ty, ty miałeś wystarczający powód, żeby chcieć ją zatrzymać, gdybyś
wiedział, że jest w drodze, żeby mnie ostrzec. Ty miałeś dobry powód, żeby ją chcieć uciszyć,
żeby żaden głos nie podniósł się przeciw temu małżeństwu tak jak teraz mój. Czy to ty ją
zabiłeś na drodze?
—
To szaleństwo - odparł z rozdrażnieniem de Perronet. - Wszyscy wiedzą, że
byłem tu przez cały wieczór na widoku.
—
Ty byłeś, ale masz ludzi, których mogłeś użyć do zrobienia tego za ciebie.
—
O każdym z nich mogą zaświadczyć domownicy twego ojca. Ponadto, już się
dowiedziałeś, że zabito ją w drodze powrotnej. Co by mi to dało? A teraz, czy mogę spytać
was obu, ojca i syna - zapytał ostro - jakie prawo ma ten chłopiec, tak blisko spokrewniony z
panną młodą, żeby podważać prawa jej brata albo jej męża?
„Teraz, pomyślał Cadfael, wszystko właściwie wyszło na jaw, chociaż nikt tego nie
powie wprost. Bo de Perronet jest dość bystry, żeby pojąć, jaka to szczególna i zakazana
namiętność kieruje tym nieszczęsnym chłopcem. I teraz od Roscelina zależy, czy zostaną
zachowane pozory, czy też nie. Wiele się wymaga od młodego człowieka tak udręczonego jak
on i tak oburzonego na to, co odczuwa jako zdradę. Zobaczymy, jak sobie poradzi”.
Roscelin pobladł do bladości stali, a jego kości policzkowe zarysowały się ostro w
świetle pochodni. Nim Cenred zdążył nabrać tchu, by okazać swoją dominację, jego syn
zrobił to za niego.
—
Moje prawo to prawo krewniaka bliskiego jej przez całe życie jak brat i
pragnącego szczęścia Helisendy ponad wszystko w świecie. Nigdy nie podawałem w
wątpliwość praw mego ojca ani nie wątpię, że on pragnie jej dobra tak samo szczerze jak ja.
Kiedy jednak usłyszałem o małżeństwie zaplanowanym w takim pośpiechu i pod moją
nieobecność, czy mogę być spokojny? Nie będę stał na boku i patrzył, jak ją ponaglają do
małżeństwa, które może nie być jej miłe. Nie chcę, by ją zmuszano i namawiano wbrew jej
woli.
—
To nie jest tak! - zaprotestował gorąco Cenred. - Nikt jej nie zmusza, zgodziła
się chętnie.
—
Czemu więc o niczym mi nie powiedziano? Dopóki się ta rzecz nie dokonała?
Jak mogę wierzyć w coś, czemu sam zaprzeczasz swym postępowaniem? - Obrócił się do de
Perroneta, z wysiłkiem panując nad pobladłą twarzą. - Panie, nie mam do ciebie żalu. Nie
wiedziałem nawet, kto ma być jej mężem. Musisz jednak wiedzieć, jak trudno jest u -
wierzyć, że wszystko załatwiono uczciwie, jeśli nie było to zrobione otwarcie.
—
Teraz jest - odrzekł krótko de Perronet. - Co stoi na przeszkodzie, byś usłyszał
to z własnych ust tej pani? Czy będziesz wtedy zadowolony?
Blada twarz Roscelina ściągnęła się jeszcze boleśniej i przez chwilę wyraźnie walczył
z lękiem przed nieuniknionym odrzuceniem i stratą. Nie miał jednak wyboru.
—
Jeśli mi powie, że to jej wybór, zamilknę. - Nie powiedział jednak, że będzie
zadowolony.
Cenred zwrócił się do żony, która przez cały ten czas trzymała się lojalnie jego boku,
podczas gdy jej zatroskane oczy nie opuszczały udręczonej twarzy syna.
—
Idź po Helisendę. Niech mówi za siebie.
Gdy po odejściu Emmy zapadło ciężkie i niezręczne milczenie, Cadfael zastanawiał
się, czy ktoś z domowników dziwił się tak jak on, że Helisenda już dawno sama nie zeszła na
dół, żeby się dowiedzieć, co znaczą te wszystkie przyjazdy i odjazdy. Nie mógł zapomnieć
ostatniego spojrzenia na nią, stojącą samotnie pośród tak wielu, zagubioną i zbitą z tropu na
tej drodze, którą chciała przejść do końca z godnością. W położeniu tak ponuro odmienionym
utraciła swoją wytrzymałość. Dziwne jednak, że w obronie własnej uczciwości nie zeszła,
kiedy wrócili poszukiwacze. Czy w ogóle wiedziała, że Edgita nie żyje?
Cenred wszedł do na półoświetlonego holu, porzucając zacisze bawialni, skoro nie
było już nic do ukrycia za zamkniętymi drzwiami. Domownica została zabita. Panna z jego
rodu pojęła, że jej małżeństwo przynosi spór i śmierć. Nie było już możliwości oddzielenia
pana i sługi ani pani i służącej. Czekali jednakowo niespokojni. Wszyscy prócz He - lisendy,
bo tej wciąż nie było.
Brat Haluin wycofał się w cień i usiadł, milcząc pod ścianą zgarbiony między kulami,
które przyciskał do boków. Jego głęboko osadzone oczy przechodziły w skupieniu od twarzy
do twarzy, czytając je i zastanawiając się. Jeśli czuł zmęczenie, nie dawał tego po sobie
poznać. Cadfael wolałby odesłać go do łóżka, ale na wszystkich ciążył przymus tak silny, że
nie sposób było odejść. Tylko jedna oparła się temu wezwaniu. Tylko jedna uciekła.
—
Co zatrzymuje te kobiety? - rozgniewał się Cenred, gdy mijała chwila za
chwilą. - Ile czasu można wkładać suknię?
Minęło jednak wiele minut, zanim Emma pojawiła się w drzwiach. Jej okrągła,
łagodna twarz była pełna konsternacji i lęku, a złączone dłonie zaciskały się przy pasku sukni.
Spoza niej wyglądała dworka Madlyn o czujnych okrągłych oczach. Nie było jednak ani śladu
Helisendy.
—
Nie ma jej - powiedziała Emma, zbyt wstrząśnięta i oszołomiona, by dobierać
słowa. - Nie ma jej w łóżku ani w jej komnacie, ani nigdzie w całym tym domu. Nie ma jej
płaszcza. Jehan poszedł do stajni. Jej koń pod siodło i uprząż znikły z nią razem. Kiedy byłeś
nieobecny, sama sobie osiodłała konia i wyjechała skrycie, sama.
Choć raz wszyscy jednakowo zamilkli, brat, pan młody, rozczarowany kochanek i
wszyscy inni. Podczas gdy oni układali plany i zadręczali się jej losem, ona podjęła działanie i
uciekła im wszystkim. Tak, nawet Roscelinowi, bo stał porażony i zdumiony, zagubiony jak
cała reszta. Cenred mógł spoglądać na syna ze zmarszczonymi brwiami, a de Perronet patrzeć
podejrzliwie, ale najwyraźniej Roscelin nie miał w tej panicznej ucieczce żadnego udziału.
Cadfael pomyślał, że skryte odejście Edgity i to, że nie wracała, wstrząsnęły całą z trudem
uzyskaną pewnością siebie Helisendy. Tak, de Perronet był porządnym człowiekiem i byłby
to honorowy związek, ale obiecała mu siebie, żeby się usunąć z drogi Roscelinowi i wyzwolić
siebie i jego z nieznośnego położenia. Jeśli jednak to poświęcenie miało przynieść tylko
gniew, niebezpieczeństwo i konflikt, a nawet prowadzić do śmierci, wszystko ulegało
zmianie. Helisenda cofnęła się znad krawędzi i odcięła od więzów.
—
Uciekła! - stwierdził Cenred z ciężkim westchnieniem, nie kwestionując tego. -
Jak mogła to zrobić przez nikogo niewidziana? I kiedy to było? Gdzie były jej dworki? Czy w
stajni nie było nikogo, kto by ją zapytał o ten wyjazd, a przynajmniej dał nam znać? -
Przesunął w bezradnym geście dłonią po twarzy i obejrzał się posępnie na syna. - A dokąd
mogła uciec jak nie do ciebie?
Wszystko się więc wydało i nie było odwrotu.
—
Czy ją ukryłeś gdzieś w sekrecie i przyjechałeś tu, udając oburzenie, żeby
ukryć grzech?
—
Chyba w to nie wierzysz! - wykrzyknął Roscelin. - Nie widziałem jej ani nie
miałem od niej wieści, ani nie posłałem żadnej do niej, i ty o tym wiesz! Przyjechałem z
Elfordu tą samą drogą, którą szli twoi ludzie, i gdyby ona była na tej ścieżce, spotkalibyśmy
się. Czy myślisz, że pozwoliłbym jej jechać samotnie w nocy do Elfordu czy z powrotem
tutaj? Gdybyśmy się spotkali, bylibyśmy teraz razem wszystko jedno gdzie.
—
Bezpieczniejsza jest droga gościńcem - rzekł de Perronet. - Dłuższa, ale konno
równie szybka, a jedzie się bezpieczniej. Jeśli rzeczywiście wyruszyła do Elfordu, mogła
pojechać tamtędy. Nie zaryzykowałaby jazdy ścieżką, którą szli twoi ludzie.
Głos miał suchy i chłodny, a twarz zaciętą w wyrazie sprzeciwu, ale że był
człowiekiem praktycznym, nie zamierzał tracić energii i gniewać się na pomylone uczucia
niedojrzałego chłopca. Nie zagrażały one jego pozycji. Związek, którego pragnął, został
umówiony, zaakceptowany i nie mógł być zerwany. Ważne było teraz odzyskanie
dziewczyny całej i zdrowej.
—
To możliwe - zgodził się Cenred podniesiony na duchu. - Jeśli dotarła do
Elfordu, jest bezpieczna. Ale poślemy za nią kogoś na gościniec i nie zostawimy niczego
przypadkowi.
—
Pojadę z powrotem tamtą drogą - zgłosił się ochoczo Roscelin i już skoczył do
drzwi holu, gdy de Perronet szarpnął go za rękaw.
—
Nie, nie ty! Niech Cenred poszuka siostry, a ja będę rad, gdy ona wróci, by
mówić za siebie, kiedy się to wszystko skończy. A kiedy to zrobi, przyjmij to, chłopcze, i
trzymaj język za zębami.
Roscelin nie lubił być kierowany, a tym bardziej nazywany „chłopcem” przez kogoś
równego mu wzrostem, jeśli nie wiekiem i pewnością siebie. Wyszarpnął rękaw i odstąpił,
marszcząc brwi, by uniknąć dalszych afrontów.
—
Gdy Helisenda znajdzie się cała i zdrowa, a tym bardziej, gdy powie to, co
sama myśli, a nie ty, panie, ani mój ojciec, senior, ksiądz czy król, będę zadowolony. A
najpierw - zwrócił się do ojca wyzywająco i prosząco zarazem - znajdź ją, daj mi ją ujrzeć
całą i zdrową, i dobrze traktowaną. Nic innego się teraz nie liczy.
—
Pojadę sam - rzekł Cenred, przejmując inicjatywę, i ruszył do bawialni po
porzucony tam płaszcz.
Nie miało jednak być więcej wyjazdów z Vivers tej nocy. Cenred zaledwie zdążył
wciągnąć buty, a jego koniuszowie dopiero zaczęli w stajni siodłać konia, gdy od bramy
doleciało okrzyknięcie i odpowiedź, i pół tuzina jeźdźców wjechało na dziedziniec z
dzwonieniem uprzęży i tupotem kopyt po zamarzniętej ziemi.
Wszyscy z wewnątrz rzucili się otwierać drzwi i zobaczyć, kto to może być o tak
późnej porze. Edred i jego towarzysze poszli pieszo i można się było spodziewać, że wrócą
pieszo, a tu przybywał oddział jeźdźców na dobrych koniach. Wyniesiono w mrok pochodnie
i Cenred wyszedł z Roscelinem i de Perronetem tuż za sobą, i kilku sługami w orszaku.
Na dziedzińcu migocące światło pochodni zabłysło, przygasło i znowu zabłysło na
wyrazistych rysach twarzy i masywnym ciele Ademara de Clary’ego, gdy zeskakiwał z siodła
i rzucał wodze nadbiegającemu koniuszemu. Za nim jechał rządca Edred i koniuszowie
wysłani z nim do Elfordu, dosiadający teraz koni de Clary’ego wraz z trzema ludźmi
Ademara.
Cenred zbiegł po schodach, by ich witać.
—
Panie mój - powiedział, choć raz zachowując się formalnie wobec swego
przyjaciela i seniora - nie spodziewałem się zobaczyć cię dziś wieczór, ale przybywasz w
samą porę i jesteś bardzo pożądany. Bóg widzi, że sprawiamy ci kłopot, bo mamy tu
morderstwo, jak ci to Edred musiał powiedzieć. W morderstwo pod twoją jurysdykcją trudno
uwierzyć, tak jednak jest.
—
Tak słyszałem - odrzekł Ademar. - Wejdźmy i niech usłyszę od ciebie całą tę
opowieść. Nie ma nic więcej do zrobienia aż do rana. - A gdy wszedł do holu, rzucił okiem na
dezertera Roscelina, spostrzegł jego ponurą minę i nieskruszone oblicze i wyrozumiale
powiedział: - Jesteś tu, chłopcze? Tego się spodziewałem.
Najwyraźniej głębszy powód banicji Roscelina nie był dla Ademara tajemnicą i czuł
dla chłopca sympatię, choć nie pobłażał jego szaleństwu. Klepnął go mocno po ramieniu,
przechodząc obok, i pociągnął za sobą do bawialni. Roscelin chwycił zwierzchnika za rękaw,
powstrzymując go.
—
Panie mój, jest coś więcej do powiedzenia. Panie - zwrócił się do ojca -
powiedz mu! Jeśli ona pojechała do Elfordu, gdzie jest teraz? Panie mój, Helisenda zaginęła,
wyjechała konno, sama. Mój ojciec myśli, że do Elfordu - ze względu na mnie! Ale
przyjechałem tu polną drogą i nie widziałem jej śladu. Czy dotarła do ciebie? Uwolnij mnie
od tej troski! Czy jechała gościńcem? Czy jest bezpieczna w Elfordzie?
—
Nie ma jej tam! - Postawiony przed nowym strapieniem Ademar spojrzał ostro
na syna, potem na ojca i znów na syna, widząc, jakie ich dręczą napięcia. - Przyjechaliśmy
gościńcem i nigdzie nie było śladu ani jej, ani żadnej kobiety.
—
Na jednej drodze czy na drugiej, jeden z nas musiałby ją spotkać. Chodźmy
teraz! - powiedział, zagarniając Cenreda wolnym ramieniem. - Siądźmy razem i zobaczmy, co
można wspólnie ustalić, żeby za dnia z tego skorzystać. Pani, ty powinnaś odpocząć do rana.
Wszystko już zrobione, a teraz ja przejmuję odpowiedzialność. Nie musisz czuwać nocą!
Nie było wątpliwości, kto jest teraz panem. Na jego polecenie Emma złożyła
dziękczynnie dłonie, obdzieliła męża i syna spojrzeniem pełnym udręki i poszła posłusznie
odpocząć, na ile to było możliwe, do świtu. Ademar ogarnął hol z drzwi bawialni spojrzeniem
dość przyjaznym, ale nieomylnie władczym, odprawiającym wszystkich innych. Oczy mu
zabłysły na widok dwóch benedyktynów czekających dyskretnie na skraju sceny. Rozpoznał
ich, skinął głową z uszanowaniem dla habitu i uśmiechnął się.
—
Dobrej nocy, bracia! - powiedział i przymknął za sobą drzwi, zamykając się ze
strapionymi domownikami dworu w Vivers i ich przyszłym krewniakiem.
—
Rozdział dziesiąty
—
—
Ma rację! - mówił w godzinie przedświtu brat Haluin, wyciągnięty na swym
łóżku, wciąż jeszcze nieuśpiony, a teraz zwolniony z długiego milczenia na skraju ogólnego
zamieszania. - Dobrej nocy, bracia, i żegnajcie! Nie będzie małżeństwa. Nie może być
małżeństwa, skoro nie ma panny młodej. A nawet gdyby wróciła, ten związek nie może być
zawarty, tak jakby się nic nie zdarzyło. Kiedy przyjmowałem to brzemię - bo nawet wtedy
było to brzemię - nie było powodu wątpić, że to najsłuszniejsze, choćby i bolesne. Teraz jest
powód, by w to wątpić.
—
Chyba nie jest ci przykro - powiedział brat Cadfael, słuchając przytłumionego,
rozważnego głosu, gdy Haluin zdążał do rozwiązania - że cię zwalniają z obietnicy.
—
Nie, nie jest mi przykro. Żal mi, Bóg to wie, że zginęła kobieta, żal mi tych
dzieci, bo będą nieszczęśliwe i nie ma na to rady. Nie mogę jednak odpowiadać przed Bogiem
za połączenie tej dziewczyny z jakimś mężczyzną, dopóki nie odzyskam pewności, którą
utraciłem. Ona zresztą uciekła, mo
dlę się, żeby w bezpieczne miejsce. A teraz pozostaje nam tylko się pożegnać. Nie
mamy tu już żadnej roli do odegrania. De Clary wyraźnie nam to powiedział. A i Cenred
będzie rad widzieć nasze odejście.
—
A ty dopełniłeś ślubowania i nie masz już powodu zwlekać. To prawda! -
powiedział Cadfael rozdwojony między ulgą a żalem.
—
Za długo już zwlekałem. Teraz zrozumiałem ciągnął nieugięcie Haluin - jak małe są
moje smutki i jak wielką obrałem sobie rolę. Dokonałem tego wyboru małostkowo, dla siebie.
Teraz wykorzystam to życie, które mi zostało dla lepszej sprawy.
„Więc ta podróż, pomyślał Cadfael, nie była daremna. Bo po raz pierwszy od czasu
jego ucieczki od świata, chorego od winy i poczucia straty, zaryzykował powrót do świata. I
zastał ten świat pełen bólu, w którym jego własny ból utonął niczym kropla w morzu. Przez te
wszystkie lata był na pozór obowiązkowy, przestrzegając Reguły i dręcząc się w wewnętrznej
samotności. Teraz zaczyna się jego prawdziwe powołanie. Raz oświecony, Haluin może
okazać się tworzywem, z którego stworzeni są święci. Ja zaś nie czuję się nawrócony”.
Bo w głębi serca nie chciał opuścić Vivers, gdy nic nie zostało rozstrzygnięte.
Wszystko, co mówił Haluin, było prawdą. Panna młoda odeszła, ślub nie mógł się odbyć, oni
zaś nie mieli wymówki, żeby tu pozostawać dłużej, ani też Cenred nie miał dla nich zajęcia.
Byłby naprawdę rad, widząc ich odchodzących. Ale Cadfael niechętnie odchodził,
pozostawiając morderstwo niepomszczone, sprawiedliwość nie - wymierzoną, krzywdę nie do
naprawienia.
Prawda, że Ademar de Clary był tu seniorem, człowiekiem siły i decyzji, więc musiał
rozprawiać się ze zbrodniami popełnionymi w jego jurysdykcji. A Cadfael nie mógł mu
powiedzieć niczego, czego już mu nie powiedział Cenred.
A co w ogóle wiedział w tej sprawie Cadfael? Że Edgita była przez kilka godzin
nieobecna, zanim zginęła, bo na ziemi leżał już śnieg, gdy na nią upadła. Że musiała już
wracać do Vivers, jak zamierzała. Że miała dość czasu, by zajść do Elfordu. Że nie została
obrabowana. Morderca po prostu zabił ją i zostawił. Tak nie postępują rozbójnicy żyjący na
odludziu. Jeżeli nie powstrzymano jej przed ostrzeżeniem Roscelina - bo to by miało sens
tylko w drodze w tamtą stronę - to po to, by zamknąć jej usta z całkiem innego powodu,
zanim by mogła wrócić do Vivers. Jaki jednak był związek między Elfordem a Vivers poza
wygnaniem młodego Roscelina do służby u Ademara? Jaki inny sekret mógł zostać wydany,
poza tym o planowanym małżeństwie?
Ale Edgita nigdy nie dotarła do Roscelina, nie rozmawiała z nim. Nie poszła też do
Ademara ani do nikogo z jego domowników. Jeżeli więc była w Elfordzie, dlaczego nikt jej
nie widział? A jeśli nie była w Elfordzie, gdzie była?
Jeśli więc jej nie było, tak jak przypuszczał on sam, jego gospodarz i gospodyni, cóż
to był za kot, po którego poszła Edgita, by go wpuścić między gołębie Cenreda? według
wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie pozna odpowiedzi na te pytania ani się nie dowie,
jaki los spotkał tę zagubioną dziewczynę i nieszczęsnego chłopaka, i tych starszych
rozdartych troską nich oboje. Szkoda! Ale nie ma na to rady, nie mogą dłużej nadużywać
ciężko doświadczonej gościnności Cenreda. Kiedy tylko domownicy się obudzą, trzeba się
żegnać i ruszać do Shrewsbury. Nikt nie odczuje ich braku i najwyższy czas wracać do domu.
Poranek wstał szarawy pod niebem zachmurzonym, ale wysoko, co nie groziło
dalszymi opadami śniegu. Zaledwie kilka pasemek bieli zalegało u podnóży ścian, pod
drzewami i pod krzakami, a mróz ustępował. Nie miał to być zły dzień dla podróżnych.
Domownicy wstali wcześnie i od rana byli w ruchu. Słudzy Cenreda wytoczyli się z
krótkiego snu z mętnymi oczami i ponurymi minami, świadomi, że przez cały ten dzień nie
będzie dla nich odpoczynku. Cokolwiek jeszcze postanowiono na tej uroczystej nocnej
naradzie w bawialni, jakiekolwiek możliwe schronienie brano pod uwagę jako bezpieczną
przystań Helisendy, było pewne, że Ademar każe patrolom przemierzyć każdą drogę w
okolicy i przepytać każdą chatę, na wypadek gdyby ktoś gdzieś widział czy słyszał coś o
samotnej, skradającej się postaci, majaczącej na obranej przez nią ścieżce. Zbierali się już na
podwórzu, siodłając konie, mocując uprzęże czekając po stoicku na rozkazy, gdy Cadfael i
Haluin, obuci i przepasani do drogi, zjawili się przed Cenredem.
Pogrążony był w rozmowie z rządcą w samym środku zamieszania w holu, gdy
podeszli do niego, on zaś odwrócił się grzecznie do nich, ale przez chwilę sprawiał wrażenie,
jakby w nawale poważnych spraw zapomniał, że ich kiedykolwiek widział. Przypomnienie
przyszło od razu, ale nie okazał zadowolenia, zrobił jedynie gest skruchy.
—
Bracia, proszę o wybaczenie, że was zaniedbuję. Jeżeli mamy tu kłopoty, niech
was to nie niepokoi. Mój dom jest waszym domem.
—
Panie mój - odrzekł Haluin. - Jesteśmy wdzięczni za twoją uprzejmość, ale
musimy ruszać w drogę. Nie możemy już w żaden sposób być ci przydatni. Nie ma już
pośpiechu, bo nie ma już sekretu. My zaś mamy obowiązki czekające w domu. Przyszliśmy
się pożegnać.
Cenred był zbyt uczciwy, by udawać niechęć do rozstania się z nimi, i nie okazał
sprzeciwu.
—
Opóźniłem wasz powrót dla własnych celów mówił z żalem - i na nic to się nie
zdało! Przepraszam, że wciągnąłem was w tak przykrą sprawę. Wierzcie, że miałem dobre
intencje. Życzę wam szczęśliwej drogi.
—
A my tobie, panie, odzyskania młodej pani boskiego przewodnictwa w całej tej
gmatwaninie odpowiedział Haluin.
Cenred nie zaproponował im koni na pierwszy etap podróży, jak to zrobiła Adelais.
Potrzebował wszystkich koni, jakimi dysponował. Patrzył jednak, jak dwie postacie w
habitach, jedna sprawna, druga kulawa, schodzą powoli po schodach od drzwi holu.
Dłoń Cadfaela przy łokciu Haluina, gotowa do wsparcia w potrzebie, dłonie Haluina
stwardniałe teraz od uchwytów kul, napięte i ostrożne przy każdym kroku. Na dziedzińcu
przedostali się przez zamęt przygotowań i podeszli do bramy. Cenred z ulgą spuścił ich z
oczu, pozbywając się tej komplikacji, zwrócił twarz niewzruszenie, choć ze znużeniem, do
pozostałych.
Roscelin stał przy bramie z wodzami w dłoni, zżymając się na opóźnienie,
przestępując z nogi na nogę i zerkając niecierpliwie na ojca i na Ademara w oczekiwaniu
hasła do wsiadania. Rzucił podchodzącym mnichom zatroskane spojrzenie, ale potem ciepłym
tonem życzył im dobrego dnia i nawet uśmiechnął się spod maski niepokoju wykrzywiającej
mu twarz.
—
Wracacie do Shrewsbury? To właściwy krok. Mam nadzieję, że będziecie
mieli dobrą podróż.
—
A tobie, szczęśliwego końca poszukiwań - powiedział Cadfael.
—
Szczęśliwego dla mnie? - Chłopiec zachmurzył się znowu. - Tego się nie
spodziewam.
—
Jeżeli znajdziesz ją całą i zdrową, i niepoślubioną nikomu, dopóki sama nie
zechce, będzie to piękna miara szczęśliwości. Wątpię, czy możesz prosić o więcej. Jeszcze nie
teraz - powiedział Cadfael ostrożnie. - Przyjmij tę miarę dobra na dziś i bądź wdzięczny, a kto
wie, czy nie będzie go więcej.
—
Mówisz o rzeczach niemożliwych - powiedział nieprzejednany Roscelin. - Ale
dobrze mi życzysz i przyjmuję to życzenie, tak jak je rozumiesz.
—
Dokąd najpierw jedziecie szukać Helisendy? spytał Haluin.
—
Kilku pojedzie do Elfordu upewnić się, że nie przemknęła między nami i nie
dostała się tam mimo wszystko. Inni do wszystkich okolicznych dworów po jakieś wieści o
niej albo o Edgicie. Ona nie mogła zajechać daleko.
Było mu naprawdę żal Edgity, ale ta „ona”, która wyparła z jego myśli wszystkie inne,
to była Helisenda.
Zostawili go w udręce, niespokojnego bardziej niż koń rwący się do jazdy. Kiedy się
obejrzeli zza bramy, miał już stopę w strzemieniu, a za nim inni zbierali wodze i siadali na
koń. Z powrotem do Elfordu, na wypadek gdyby Helisenda przemknęła im się przez palce,
unikając jeźdźców na obu traktach, dotarła bezpiecznie do schronienia.
Cadfael i Haluin musieli iść w przeciwną stronę, na zachód. Poprzednio skręcili z
gościńca na północ, żeby dojść do świateł dworu. Teraz nie wracali tą samą drogą, ale poszli
od razu na zachód udeptaną ścieżką wzdłuż ogrodzenia dworu. Znad granicy enklawy
usłyszeli, jak łowcy Ademara wyjeżdżają odwrócili się, patrząc, jak wynurzają się z bramy
wydłużają w wielobarwny sznur posuwający się na wschód i znikający wśród drzew
pierwszego pasma lasu.
—
Czy to już koniec wszystkiego? - spytał Haluin nagle zasmucony. - I nigdy nie
dowiemy się, co z tego wyniknie! Biedny chłopak i ta jego beznadziejna sprawa. Jego jedyną
pociechą na tym świecie musi być przyglądanie się jej szczęściu, jeśli to będzie możliwe bez
niego. Wiem - powiedział ze współczuciem niezmąconym litowaniem się nad sobą - co oni
cierpią.
Wydawało się jednak, że dla nich naprawdę wszystko jest skończone i oglądanie się
wstecz nie ma sensu. Obrócili twarze ku zachodowi i wytrwale poszli naprzód po tej
niezbadanej ścieżce ze wznoszącym się w górę słońcem za plecami, rzucającym ich długie
cienie na wilgotną trawę.
—
Idąc tą drogą - powiedział Cadfael, rozglądając się z namysłem, kiedy się
zatrzymali, by zjeść swój południowy chleb, ser i solony bekon pod o - słoną porośniętego
krzakami stoku - chyba miniemy Lichfield. Myślę, że już przeszliśmy obok i na północ od
niego. Mniejsza z tym, bo znajdziemy gdzieś łóżko przed nadejściem nocy.
Dzień był jasny i suchy, a okolica, przez którą szli, przyjemna dla oka, ale rzadko
zaludniona i dostarczała im mniej okazji do spotkań z ludźmi, niż to było na gościńcu z
Lichfield. Krótko spali tej nocy, więc się nie śpieszyli, ale szli wytrwale i korzystali z okazji
do odpoczynków, gdzie jakaś samotna chata na porębie zapewniała gościnną ławę przy
palenisku i kilka chwil przyjacielskiej wymiany plotek.
Wraz ze zbliżaniem się wieczoru podniósł się wietrzyk, ostrzegając, że już czas
szukać schronienia na noc. Byli w kraju wciąż jeszcze spustoszonym po surowym
potraktowaniu przed pięćdziesięcioma laty. Ludność tych stron nie odniosła się przyjaźnie do
przyjścia Normanów i zapłaciła za swój opór wysoką cenę. Tu i ówdzie widać było
szczątki porzuconych zagród, zapadające się w trawę i zarośnięte jeżynami, albo ruiny
jakiegoś młyna rozpadającego się w rozlewisku swego strumienia. Osady były nieliczne i
oddalone od siebie. Cadfael zaczął wypatrywać jakiegoś dachu zamieszkanego domu.
Jakiś starzec zbierający chrust w kępie starych drzew wyprostował się na ich widok,
by odpowiedzieć na pozdrowienie, i spojrzał na nich ciekawie spod kaptura zrobionego z
worka.
—
Za niecałe pół mili zobaczycie, bracia, po prawej, palisadę żeńskiego
klasztoru. Jeszcze jest w budowie, ale kościół i klasztor z kamienia już stoją. Nie możecie ich
minąć. W osadzie są tylko dwie czy trzy zagrody, ale siostry przyjmują podróżnych.
Dostaniecie tam nocleg. - I dodał, przyglądając się ich czarnym habitom: - One są z waszego
zakonu, to benedyktyński klasztor.
—
Nie znam żadnego w tych stronach - odrzekł Cadfael. - Jak się zwie ten
klasztor?
—
Farewell, tak jak osada. Ma dopiero trzy lata. Założył go biskup de Clinton.
Będziecie serdecznie przyjęci.
Podziękowali mu i ruszyli podniesieni na duchu na zachód, gdy on sam związał,
dźwignął swą wiązkę chrustu i poszedł w przeciwną stronę.
—
Pamiętam - powiedział Haluin - że słyszałem coś o tym miejscu, a
przynajmniej o planach biskupa założenia nowej fundacji gdzieś w pobliżu jego katedry. Nie
słyszałem jednak o Farewell aż do tego wieczoru. Pamiętasz? Kiedyśmy przybyli do Vivers,
Cenred mówił, że to jedyny dom benedyktynów w tych stronach, kiedy nas pytał, skąd
jesteśmy. Mamy szczęście, że poszliśmy tą drogą.
Otej porze, przy zapadającym zmierzchu, zaczął tracić siły mimo powolnego tempa
marszu. Obaj byli radzi, kiedy ścieżka wyprowadziła ich na zieloną polanę z trzema czy
czterema chatami bo bokach, a poza nimi zobaczyli długą palisadę nowego opactwa i dach
kościoła ponad nią. Szlak doprowadził ich do skromnej drewnianej strażnicy przy bramie.
Zarówno solidna brama, jak i osadzona w niej krata były zamknięte, ale szarpnięcie dzwonka
posłało sekwencję ech do wnętrza i po kilku chwilach sprowadziło lekkie, ulotne kroki
zmierzające ku nim w bramie.
Krata odsunęła się i ukazała okrągłą różową młodą twarzyczkę. Wielkie niebieskie
oczy zmierzyły ich habity i tonsury i rozpoznały pokrewieństwo.
—
Dobry wieczór, bracia - powiedział wysoki dziewczęcy głos furtianki,
zadowolonej ze swej ważności. - Późna pora na podróż. Czy możemy wam zaofiarować dach
nad głową i spoczynek?
—
Właśnie mieliśmy o to prosić - odpowiedział Cadfael. - Czy możecie nas
zakwaterować na tę noc?
—
I na dłużej, jeśli trzeba - zapewniła wesoło.
—
Zakon jest tu zawsze serdecznie witany. Jesteśmy z dala od bitych dróg i
jeszcze nas nie znają. Przy tym wciąż się budujemy, więc zapewniamy chyba mniej wygód
niż niektóre starsze domy zakonne, ale zawsze mamy pokój dla takich gości jak wy.
Zaczekajcie, aż odrygluję bramę.
Już się tym zajęła, bo słyszeli, jak odsuwa rygiel i podnosi zamek furty, a potem drzwi
otworzyły się szeroko i furtianka zaprosiła ich gestem do środka.
Cadfael pomyślał, że nie może mieć więcej niż siedemnaście lat i musi być świeżo w
nowicjacie jako jedna z tych licznych córek uboższej szlachty, które nie mogą liczyć na wiano
i mają niewielkie szanse na korzystne małżeństwo. Była niewysoka, zaokrąglona, z buzią
prostą, ale czystą i zdrową niczym świeży chleb, i najwyraźniej pałała entuzjazmem dla
nowego życia, nie okazując tęsknoty za pozostawionym za sobą światem. Do twarzy jej było
w białym komecie i czarnym kapturze i z satysfakcją z powierzonego urzędu.
—
Z daleka idziecie? - spytała, patrząc z troską w oczach na ciężki chód Haluina.
—
Z Vivers - uspokoił ją szybko Haluin. - To niedaleko i mieliśmy łatwą drogę.
—
A jak daleko jeszcze iść musicie?
—
Do Shrewsbury - odrzekł Cadfael - gdzie należymy do opactwa Świętych
Piotra i Pawła.
—
To długa droga. - Pokręciła ze współczuciem głową. - Przyda się wam
odpoczynek. Zechcecie tu zaczekać na mnie, aż powiem siostrze Urszuli, że ma gości? Siostra
Urszula jest naszą zarządzającą. Biskup prosił dwie doświadczone siostry z Polesworth o
przybycie do nas na jakiś czas, by edukować nowicjuszki. Wszystkie tu jesteśmy nowe, a tyle
się trzeba nauczyć, oprócz całej tej roboty przy budowie i w ogrodzie. I przysłano nam siostrę
Urszulę i siostrę Benedyktę. Usiądźcie i o - grzejcie się przez chwilę, a ja zaraz wrócę.
I już jej nie było, a jej lekki, taneczny krok, równie wesoły w jej zakonnym powołaniu
jak każdej z jej świeckich sióstr, nadawałby się i do bardziej światowego małżeństwa.
—
Ona jest naprawdę szczęśliwa - powiedział Haluin. - Tu nie ma nic zamiast. I
ja przekonałem się o tym z czasem, ale ona wie to od początku. Te siostry z Polesworth
muszą być mądre i łagodne, jeśli to ich dzieło.
Siostra Urszula była wysoką chudą kobietą około pięćdziesiątki, o twarzy
pomarszczonej, doświadczonej i jednocześnie poważnej, zrezygnowanej i nawet nieco
rozbawionej, jakby poznała wszystkie rodzaje ludzkich zachowań i doszła z nimi do
porozumienia, i nic już nie mogło jej zdziwić ani rozproszyć. Cadfael pomyślał, że jeśli druga
z wypożyczonych instruktorek dorównuje tej, te niedoświadczone dziewczęta z Farewell mają
szczęście.
—
Serdecznie witamy - powiedziała siostra Urszula, wpływając żwawo do
poczekalni z rozpromienioną młodą furtianką u boku. - Matka przełożona będzie szczęśliwa,
mogąc was przyjąć rano, ale teraz potrzebujecie przede wszystkim wieczerzy, odpoczynku i
snu, tym bardziej że przed wami tak długa podróż. Chodźcie ze mną, komnata dla
przybyszów jest zawsze gotowa, a bracia naszego zakonu są najserdeczniej witani.
Wyprowadziła ich z poczekalni na wąski dziedziniec zewnętrzny, gdzie ujrzeli przed
sobą kościół, skromny kamienny budynek z oznakami robót w toku, belkami, linami i
pomostami rusztowań ułożonymi porządnie pod ścianami, świadczącymi, że nic tu nie jest
skończone. Ale w ciągu trzech lat wzniesiono kościół i cały kompleks klasztoru poza częścią
południową, gdzie ukończono tylko przyziemie mieszczące refektarz.
—
Biskup zapewnił nam tę pracę i hojne uposażenie - mówiła siostra Urszula - ale
będziemy budowały jeszcze przez parę lat. Tymczasem żyjemy skromnie. Trzeba nam tylko
tego, co konieczne, i nie tęsknimy za niczym, co niepotrzebne. Myślę, że gdy kamienne
budowle zastąpią wszystkie te drewniane, moja praca tu dobiegnie końca i powinnam wracać
do Polesworth, gdzie składałam śluby przed laty, ale nie wiem, czy nie wolałabym zostać tu,
gdyby mi pozostawiono wybór. W doprowadzeniu do powstania nowej fundacji jest coś z
urodzenia dziecka i podobnie się to odczuwa.
Ogrodzenie enklawy zostanie niewątpliwie zastąpione kamiennym murem, a
drewniane budynki wzdłuż niego, infirmeria, dom gościnny i spichrze zostaną stopniowo
jeden po drugim przebudowane. Rzut oka na klasztor, kiedy przechodzili obok, ukazał
trawnik w wirydarzu i płytki kamienny basen z wodą mający przyciągać ptaki.
—
W przyszłym roku będziemy miały kwiaty - powiedziała siostra Urszula. -
Siostra Benedykta, nasza najlepsza ogrodniczka z Polesworth, przyszła tu ze mną, a ogród to
jej domena. Ptaki przychodzą jej do rąk i wszystko pięknie rośnie. Tego daru nigdy nie
miałam.
—
Czy wasza ksieni jest też z Polesworth? - spytał Cadfael.
—
Nie, biskup de Clinton przywiózł matkę Patrycję z Coventry. My dwie musimy
wracać do naszego domu zakonnego, kiedy już tu nie będziemy potrzebne, chyba że pozwolą
nam, jak mówiłam, pozostać tu do końca życia. Będzie potrzebna zgoda biskupa, ale kto wie,
może zechce jej udzielić.
Poza klasztorem otwierał się mały prywatny dziedziniec, a dom gościnny stał po jego
drugiej stronie, w pobliżu palisady. Mały pokój czekający na pierwszych podróżnych był
ciemny, ciepły i pełen zapachu drewna, wyposażony w dwa łóżka i stolik, krucyfiks na
ścianie i klęcznik pod nim.
—
Oto wasza ostoja - powiedziała wesoło siostra Urszula - i tu każę wam
przynieść wieczerzę. Przyszliście za późno na nieszpory, ale gdybyście chcieli przyłączyć się
do nas później na komplecie, usłyszycie dzwon. Korzystajcie też z naszego kościoła, by się
modlić, kiedy zechcecie. Jest jeszcze młody i im więcej dusz zgromadzi pod swym dachem,
tym lepiej. A teraz, jeśli macie wszystko, czego wam trzeba, zostawiam was. Odpocznijcie.
W błogosławionej dziewiczej ciszy tego nowego opactwa w Farewell brat Haluin
zapadł w sen zaraz po powrocie z komplety i spał jak dziecko przez całą noc i przez cały
cichy i czysty, wolny od mrozu poranek. Po obudzeniu zastał brata Cadfaela gotowego do
wyjścia do kościoła na modlitwy poranne.
—
Czy już dzwoniono na prymę? - spytał.
—
Nie, jeszcze pół godziny. Mamy kościół dla siebie, gdybyś chciał.
—
Dobra myśl! - rzekł Haluin i wyszedł z Cad - faelem na mały dziedziniec, a
przezeń do południowych drzwi klasztoru.
Murawa w wirydarzu była wilgotna i zielona. Nieśmiała mgiełka pączków, która
przed kilku dniami była ledwie widoczna na gałęziach, nabrała teraz zdecydowanie zielonej
barwy. Teraz trzeba tylko kilku ciepłych dni i błysku słońca, i nagle nastanie wiosna. W
czystej, płytkiej wodzie kamiennej misy pluskały się i ćwierkały ptaszki, wyczuwając zmianę.
Haluin szedł do kościoła pośród dowodów nadziei.
Ten pierwszy kościół z pewnością będzie powiększony albo zastąpiony przez inny
później, kiedy zostaną zaspokojone pierwsze potrzeby opactwa, jego uposażenie zapewnione,
a pozycja ustanowiona. A jednak ta pierwsza budowla, mała i prosta, zawsze będzie
pamiętana z uczuciem i wspominana z żalem przez tych, którzy jak siostra Urszula i siostra
Benedykta byli obecni przy jej narodzinach.
Odmówili razem modlitwy w mroku i kamiennej ciszy, klęcząc przed iskierką
wiecznej lampki, a potem w milczeniu zanosili swe osobiste prośby. Nad nimi rozjaśniało się
światło. Pierwszy promień wschodzącego słońca przekradł się przez palisadę enklawy i
dotknął górnych kamieni wschodniej ściany bladą różowością, a brat Haluin wciąż klęczał,
odłożywszy kule.
Cadfael wstał pierwszy. Do prymy nie mogło być daleko, a młodym siostrom
nowicjuszkom nie byłoby miło zastać dwóch mężczyzn na porannej modlitwie, nawet dwóch
mnichów z tego samego zakonu co one. Podszedł do południowych drzwi i stał tam,
wyglądając na wirydarz i czekając, aż Haluin będzie potrzebował pomocy przy wstawaniu.
Była tam jedna z sióstr, stojąca przy kamiennej misie w środku, bardzo szczupła,
wyprostowana i opanowana, karmiąca ptaki. Kruszyła chleb na szerokiej krawędzi misy i
podnosiła jego kawałeczki na otwartej dłoni, a trzepotanie i wibracja unoszących się w
powietrzu skrzydełek wirowały nieulękle wokół niej. Czarny habit wyszczuplał ją, a jej
postawa miała wdzięk młodości, który ukłuł boleśnie pamięć Cadfaela. Pozycja głowy na
długiej szyi i prostych ramionach, wąska kibić i wykwintna długa dłoń dająca jałmużnę
ptakom - wszystko to z pewnością widział już przedtem, w innym miejscu, w innym i
mylącym oświetleniu. Teraz stała na otwartej przestrzeni w łagodnym blasku poranka, on zaś
nie mógł uwierzyć, że jest w błędzie.
Helisenda była tu, w Farewell, Helisenda w zakonnym habicie. Panna młoda uciekła
przed swym dylematem nie do zniesienia, żeby raczej wstąpić do zakonu, niż poślubić innego
niż jej nieszczęsny kochanek Roscelin. Prawda, nie mogła jeszcze złożyć ślubów, ale siostry
mogły uznać za stosowne, żeby w tych trudnych dla niej okolicznościach dać jej
natychmiastową osłonę habitu, nawet zanim zaczęła nowicjat.
Miała dobry słuch albo spodziewała się i nadsłuchiwała lekkich kroków z zachodniej
części klasztoru, gdzie było dormitorium sióstr. Najwyraźniej bowiem usłyszała, że ktoś
zbliża się z tej strony i odwróciła się z uśmiechem na spotkanie nowo przybyłego. Ten
właśnie ruch, odmierzony i spokojny, podał w wątpliwość tę młodość, którą widział w niej
chwilę wcześniej, i ukazał mu w pełni twarz, której nigdy dotąd nie widział.
Nie młoda niedoświadczona dziewczyna, ale poważna, dojrzała kobieta. Objawienie w
holu w Vivers zatoczyło pełny krąg, od iluzji do rzeczywistości, od dziewczyny do kobiety,
jak wtedy zawróciło gwałtownie wstecz od kobiety do dziewczyny. Nie Helisenda, nawet nie
bardzo podobna do Helisendy, poza tym wysokim czołem jak z kości słoniowej, tym słodkim
owalem twarzy i szeroko rozstawionymi, szczerymi, pięknymi i wrażliwymi oczami. Figura i
postawa, tak, były te same. Gdyby znów odwróciła głowę, ponownie stałaby się podobizną
swej córki.
Bo któż inny mógł to być jak nie owdowiała matka, która wstąpiła do klasztoru w
Polesworth, żeby nie być ponaglaną do drugiego małżeństwa? Któż inny jak nie siostra
Benedykta przysłana tu do nowej fundacji biskupa, żeby pomóc ustanowić tradycję i dać
błogosławiony przykład świeżo opierzonym mniszkom z Farewell? Siostra Benedykta, której
czary sprawiały, że kwiaty rosły, a ptaki przylatywały jej do rąk. Helisenda musiała
zdawać sobie sprawę z jej przeniesienia, choćby reszta dworu Vi - vers nie wiedziała.
Helisenda była świadoma, gdzie szukać schronienia w potrzebie. Dokąd miała iść, jak nie do
matki?
Był tak bardzo skupiony na kobiecie w wirydarzu, że nie słyszał żadnego dźwięku z
kościoła, póki nie usłyszał stukania kul o kamienne płyty w wejściu, i odwrócił się z
poczuciem winy, by wrócić do swych obowiązków. Haluin zdołał jakoś wstać bez pomocy i
wyłonił się teraz u boku Cadfaela, wpatrując się z przyjemnością w wirydarz, gdzie mieszało
się mgliste światło słońca i wilgotny cień.
Jego oczy padły na mniszkę i zatrzymał się nagle, chwiejąc się na kulach. Cadfael
ujrzał, jak czarne oczy skupiają się i rozszerzają, ich uwięzione spojrzenie zapala się w
oczodołach w jarzącą się nieruchomość wizji albo transu, a wrażliwe wargi poruszają się
prawie bezgłośnie, formując powolne sylaby imienia. Prawie bezgłośnie, ale nie całkiem, bo
Cadfael je dosłyszał.
W zdumieniu, radości i bólu, a wszystko to w najwyższym stopniu, niczym ktoś
pociągnięty i uniesiony przez religijną ekstazę:
—
Bertrada! - wyszeptał brat Haluin.
Rozdział jedenasty
Nie było żadnej pomyłki w imieniu ani żadnego wahania w absolutnej pewności, z
jaką zostało ono wymówione. Jeśli Cadfael czepiał się przez chwilę zdrowej, rozsądnej
niewiary, w następnej chwili ją odrzucił i została zmieciona raz na zawsze przez wielki
przypływ oświecenia. Haluin nie miał żadnych wątpliwości ani pytań. Wiedział, kogo widzi,
nadał temu komuś jego prawdziwe, niezapomniane imię, i stał zagubiony w zdumieniu,
rozdygotany. Bertrada!
Pierwsze spojrzenie na jej córkę ugodziło go w samo serce, tak bliska oryginału była
ta kopia, słabo widoczna jako zarys na tle światła. Gdy jednak tylko Helisenda wstąpiła w
światło pochodni, podobieństwo osłabło, a wizja znikła. To była jakaś nieznana mu
dziewczyna. Teraz przyszła znowu i zwróciła ku niemu tę zapamiętaną i opłakiwaną twarz, i
nie było już więcej wątpliwości.
Więc nie umarła. Cadfael uświadomił to sobie w milczeniu. Grób, którego szukał
Haluin, był iluzją. Nie umarła od wywaru, który pozbawił ją dziecka, przeżyła to zagrożenie i
żal, by zostać wydaną za mąż za podstarzałego wasala i przyjaciela rodu jej matki i urodzić
mu córkę na własny obraz w wyglądzie i zachowaniu. I zrobiła wszystko, co mogła, żeby być
wierną żoną i matką, jak długo żył jej starszy pan, ale po jego śmierci odwróciła się od świata
i poszła za swoim pierwszym kochankiem do klasztoru, wybierając ten sam zakon,
przyjmując imię jego założyciela, poddając się raz na zawsze tej samej dyscyplinie, w którą
wepchnięto Haluina.
„Czemu zatem, nastawał jakiś uparty chochlik w umyśle Cadfaela, czemu to ty - ty, a
nie Haluin! znalazłeś w twarzy dziewczyny w Vivers coś tak niewytłumaczalnie znajomego?
Któż to chował się przed tobą w zakamarkach pamięci, nie dając się rozpoznać? Ty nigdy nie
widziałeś przedtem tej dziewczyny i nigdy nie widziałeś na oczy tej oto jej matki. Ktokolwiek
spoglądał na ciebie oczami Helisendy, a potem opuścił zasłonę, nie była to Bertrada de
Clary”.
Wszystko to owładnęło jego umysłem w natychmiastowym objawieniu, w tej krótkiej
chwili, zanim sama Helisenda wynurzyła się z cienia zachodniej części budowli i wyszła do
wirydarza, by się przyłączyć do matki. Nie była w habicie, miała na sobie tę samą suknię,
którą nosiła poprzedniego wieczoru przy stole swego brata. Była blada i poważna, ale miała
spokój klasztoru wokół siebie i była tu bezpieczna, niedostępna naciskom, mając czas do
namysłu i zasięgnięcia rady.
Dwie kobiety spotkały się, a rąbki ich sukien rysowały dwa ciemniejsze szlaki na
srebrzystej zieleni wilgotnej trawy. Zawróciły razem powoli do drzwi, z których wyszła
Helisenda, żeby dołączyć do reszty sióstr na prymie. Odchodziły, znikną i nic nie będzie
wyjaśnione, nic nie zostanie rozstrzygnięte, nic nie stanie się jasne. A jednak Haluin chwiał
się na swych kulach, porażony bezruchem i niemy. Straciłby ją znowu, była już niemal
stracona. Kobiety dotarły już prawie do zachodniego chodnika, uczucie utraty zostało napięte
aż do granicy zerwania.
—
Bertrado! - wykrzyknął Haluin w wielkim okrzyku trwogi i rozpaczy.
Ten okrzyk dotarł do nich, odbijając się przeraźliwie od wszystkich murów i zmusił je
do obrócenia się ku drzwiom kościoła ze zdumieniem i zaskoczeniem. Haluin wyrwał się z
oszołomienia z wielkim rozmachem i rzucił się ku nim poprzez wirydarz, szarpiąc kulami
murawę.
Na widok nieznanego mężczyzny kobiety instynktownie cofnęły się, ale rozpoznając
na drugi rzut oka jego habit i jego kalectwo, zatrzymały się w zwykłym odruchu współczucia,
by dać mu się zbliżyć, a nawet zrobiły odruchowo kilka kroków w jego stronę. Przez chwilę
nie było nic więcej niż współczucie dla kaleki. Potem nagle wszystko się zmieniło.
Za bardzo się śpieszył, by do nich dotrzeć, potknął się i zachwiał, tracąc równowagę, a
dziewczyna, skora do współczucia, skoczyła naprzód, by go wesprzeć swymi ramionami.
Jego ciężar spadający w jej objęcia zmusił ich do przytrzymania się i odzyskania równowagi
prawie policzek przy policzku, a Cadfael, widząc te dwie twarze przez dłuższą chwilę jedną
przy drugiej, poderwał się, oszołomiony ze zdumienia.
Bo oto w końcu znalazł odpowiedź. Teraz zrozumiał wszystko, co było do
zrozumienia, poza furią goryczy, która mogła pchnąć istotę ludzką do wyrządzenia innej
takiego okrucieństwa. A tego nie trzeba było daleko szukać.
W tej właśnie chwili zupełnego oświecenia Ber - trada de Clary, patrząc otwarcie w
twarz obcego, poznała, że to nie obcy, i wykrzyknęła jego imię:
—
Haluin!
Nie było niczego więcej, nie wtedy. Było tylko spotkanie oczu i wzajemne
rozpoznanie i zrozumienie, po obu stronach, minionych krzywd i udręczeń nigdy przedtem w
pełni niezrozumianych, gorzkich i strasznych przez chwilę, a zaraz potem złagodzonych przez
wielki przypływ wdzięczności i radości. Bo przez chwilę, kiedy tych troje znieruchomiało w
milczeniu, patrząc na siebie, wszyscy usłyszeli dzwonek na prymę z dormitorium i
zrozumieli, że siostry zaraz zapełnią nocne schody, schodząc w procesji do kościoła.
Nie było więc niczego więcej, nie wtedy. Kobiety odeszły z ociąganiem i z oczami
wciąż jeszcze rozszerzonymi ze zdumienia, by odpowiedzieć na wezwanie i dołączyć do
swych sióstr. A Cadfael wyszedł z kruchty, by wziąć pod ramię brata Haluina i poprowadzić
go łagodnie, niczym na wpół uśpione dziecko, z powrotem do domu gościnnego.
*
—
Nie umarła! - mówił Haluin sztywno wyprostowany na skraju swego łóżka,
wciąż na nowo przypominając ten cud w powtarzaniu bliższym za - śpiewu niż modlitwy. -
Nie umarła! To było kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo! Ona nie umarła!
Cadfael nie powiedział ani słowa. Jeszcze nie nadeszła pora, żeby mówić o
wszystkim, co się kryło za tym objawieniem. Wstrząśnięty umysł Haluina przez chwilę nie
sięgał dalej niż do tego faktu, do radości, że ta, którą tak długo opłakiwał jako umarłą, i to z
jego winy, jest żywa, zdrowa i w bezpiecznej przystani, a także do oszołomienia, że tak długo
kazano mu ją opłakiwać.
—
Muszę z nią mówić - rzekł Haluin. - Nie mogę odejść bez rozmowy z nią.
—
Nie odejdziesz - zapewnił go Cadfael.
Teraz to było nieuniknione, wszystko musiało wyjść na jaw. Spotkali się, zobaczyli i
nikt tego nie mógł odwrócić. Zapieczętowana skrzynia otworzyła się, sekrety wysypywały się
z niej i nikt już nie zdoła znowu ich zamknąć.
—
Nie możemy dziś odejść powiedział Haluin.
—
Nie odejdziemy. Czekaj tu cierpliwie - odrzekł Cadfael - a ja poproszę ksienię
o posłuchanie.
Ksieni Farewell, sprowadzona przez biskupa de Clintona z Coventry, by kierować
jego nową fundacją, była przysadzistą krągłą kobietą zbliżającą się zapewne do pięćdziesiątki,
o pulchnej brunatnej twarzy i bystrych brązowych oczach, które ważyły i mierzyły jednym
spojrzeniem i były pewne swego sądu. Siedziała bezkompromisowo wyprostowana na
niewyściełanej ławie w małej spartańskiej rozmównicy, a kiedy Cadfael wszedł, zamknęła
książkę leżącą przed nią na stole.
—
Jesteś bardzo serdecznie witany, bracie, w czymkolwiek możemy ci służyć.
Urszula mówi mi, że jesteście z opactwa Świętych Piotra i Pawła. Zamierzałam zaprosić
ciebie i twego towarzysza na obiad i serdecznie teraz to czynię. Słyszę jednak, że prosiłeś o tę
rozmowę, uprzedzając mój ruch. Zakładam, że jest jakiś powód. Usiądź, bracie, i powiedz mi,
jaki.
Cadfael usiadł przy niej, zastanawiając się, jak wiele może jej powiedzieć, czy raczej
jak mało. Była kobietą zdolną wypełnić niedopowiedzenia, ale też, jak osądził, kobietą
dbającą o dyskrecję, która zachowa dla siebie wszystko, co wyczyta między wierszami.
—
Przychodzę, wielebna matko, prosić cię o zgodę na spotkanie na osobności
brata Haluina i siostry Benedykty.
Ujrzał, że uniosła brwi, ale małe bystre oczy pod nimi pozostały niewzruszone i pełne
mądrości.
—
W młodości - powiedział - byli dobrymi znajomymi. On był w służbie jej
matki, a będąc tak blisko siebie w jednym domu i w jednym wieku, chłopiec i dziewczyna
razem, zakochali się w sobie. Ale starania Haluina nie były wcale po myśli jej matki, która
zadała sobie trud, żeby ich rozdzielić. Haluin został zwolniony ze służby i zakazano mu
kontaktów z dziewczyną, którą namówiono do małżeństwa bardziej odpowiadającego jej
rodzinie. Nie wątpię, że od tego miejsca znasz jej historię. Haluin wstąpił do klasztoru
najwyraźniej ze złego powodu. Nie jest dobrze wybierać życie duchowe z rozpaczy, ale wielu
tak zrobiło i zostało ozdobą swoich klasztorów. Tak było z Haluinem. Tak też było, nie mam
wątpliwości, z Bertradą de Clary.
Złowił błysk w jej oczach, gdy usłyszała to nazwisko. Niewiele było rzeczy, których
by nie wiedziała o swojej trzódce, ale jeśli wiedziała o tej kobiecie więcej, niż jej powiedział,
nie okazała tego i nie robiła żadnych uwag, przyjmując wszystko tak, jak jej opowiedział.
—
Wydaje mi się - powiedziała - że zanosi się na powtórzenie w następnym
pokoleniu tej historii, którą mi opowiadasz. Okoliczności są niezupełnie takie same, ale
zakończenie może być. I dobrze by było, gdybyśmy rozważyli w porę, jak sobie z tym
poradzić.
—
Mam to na uwadze - odrzekł Cadfael. - A jak sobie radzicie z tym dotychczas,
odkąd ta dziewczyna przygnała do was po nocy? Bo wszyscy domownicy z Vivers już drugi
dzień przeszukują za nią drogi.
—
Nie sądzę - odparła ksieni. - Zawiadomiłam bowiem wczoraj jej brata, że jest
tutaj bezpieczna i że go prosi, aby zostawił ją na jakiś czas w spokoju dla przemyśleń i
modlitwy. Chyba spełni jej życzenie w tych okolicznościach.
—
W okolicznościach, o których wszystko ci opowiedziała - powiedział z
przekonaniem Cadfael. - To znaczy, na ile je zna.
—
Zna.
—
Zatem wiesz o śmierci kobiety i o małżeństwie ułożonym dla Helisendy. I o
przyczynie tego małżeństwa wiesz także?
—
Wiem, że jest zbyt bliską krewną tego młodego człowieka, którego by wolała.
Powiedziała mi, to więcej chyba, niż mówi swemu spowiednikowi. Nie musisz się lękać o
Helisendę. Jak długo pozostaje tutaj, jest bezpieczna przed nagabywaniem, a ma towarzystwo
i pociechę swojej matki.
—
Nie mogłaby lepiej trafić - powiedział Cadfael z zapałem. - A co do tych
dwojga, którzy martwią nas teraz najbardziej - musisz wiedzieć, że Haluinowi powiedziano o
śmierci Bertrady i wierzył w to przez te wszystkie lata, a w dodatku winił siebie za tę śmierć.
Dziś rano z łaski Bożej zobaczył ją przed sobą żywą i zdrową. Nie powiedzieli sobie ani
słowa, nic prócz imion. Myślę jednak, że byłoby dobrze, gdyby porozmawiali za twoim
pozwoleniem. Będą lepiej spełniać swoje osobne powołania ze spokojem w duszy. Mają też
prawo wiedzieć, każde z nich, że drugie jest całe, błogosławione i szczęśliwe.
—
A ty myślisz - zastanawiała się ksieni - że będą szczęśliwi.
—
Bardziej niż przedtem - oświadczył z pewnością siebie. - Mogę mówić za
mężczyznę, jeśli ty wiesz tyle samo o kobiecie. A gdyby rozłączyli się bez słowa, będą się
zadręczać do końca swoich dni.
—
Nie chciałabym być za to odpowiedzialną przed Bogiem - powiedziała ksieni z
przelotnym uśmiechem. - Dobrze, dostaną swoją godzinę i odzyskają swój spokój. To nie
wyrządzi szkody, a może sprawić wiele dobrego. Czy zamierzacie pozostać tu o parę dni
dłużej?
—
Przynajmniej ten jeden dzień - odrzekł Cadfael. - Mam bowiem jeszcze jedną
prośbę. Brata Haluina zostawiam tobie. Jest jednak jeszcze jedna rzecz, którą muszę zrobić,
zanim wyruszymy do domu. Nie tutaj! Czy pozwolisz, że pożyczę konia z twojej stajni?
Siedziała przez długą chwilę, przyglądając mu się badawczo, i wyglądało na to, że
była ostrożnie zadowolona z tego, co widziała, bo w końcu rzekła:
—
Pod jednym warunkiem.
—
A mianowicie?
—
Że kiedy czas pozwoli, a szkoda będzie naprawiona, opowiesz mi drugą
połowę tej historii.
Brat Cadfael wyprowadził swego pożyczonego konia na podwórze stajni i dosiadł go
bez pośpiechu. Biskup uznał za właściwe wyposażenie stajni na potrzeby swoich odwiedzin i
stały tam dwa dobre konie do zmiany, gdyby któryś z jego wysłanników podróżował tędy i
korzystał z gościnności opactwa. Mając wolną rękę, Cadfael wybrał naturalnie lepiej
wyglądającego z dwóch, młodego, tęgiego gniadosza. Nie planował zbyt długiej jazdy, ale
mogła to być przyjemna przejażdżka. U jej końca nie będzie zbyt przyjemnie.
Słońce było już wysoko, gdy wyjechał z bramy, blade słońce rozjaśniające się, w
miarę jak powietrze tego dnia nagrzewało się i czuć w nim było wiosnę. Fatalna śnieżyca w
Vivers była ostatnia tej zimy, dopełniając należycie pielgrzymowania Haluina rozpoczętego z
pierwszym śniegiem.
Filigranowy zielony woal pączków na gałęziach krzewów i drzew wybuchł w
opierzeniu młodych liści. Wilgotna trawa drżała, parując słabo, gdy dosięgało jej słońce. Tak
wiele piękna, a poza nim, gdy jechał, leżała jakaś wielka łaska, należne wyzwolenie i nawrót
nadziei. A przed nim samotna dusza, która mogła być zbawiona albo zgubiona.
Nie jechał drogą do Vivers. To nie tam miał pilną sprawę, chociaż mógłby tamtędy
wracać. Kiedy zatrzymał się i obejrzał, długa linia ogrodzenia opactwa znikła w fałdach
krajobrazu i osada wraz z nią. Haluin będzie czekał i dziwił się, szukając po omacku drogi w
zawiłym śnie, nękany pytaniami, na które nie znał odpowiedzi, rozdwojony między wiarą a
niedowierzaniem, trwożną radością i wspomnieniem udręki, póki ksieni nie przyśle po niego,
wzywając na spotkanie, które w końcu wyjaśni wszystko.
Jechał powoli, póki w końcu nie napotkał kogoś, kogo mógł spytać o drogę. Jakaś
kobieta prowadząca owce z pastwiska na skraju wioski zatrzymała się chętnie, by mu
wskazać najprostszą drogę. Nie musiał zbliżać się do Vivers i dobrze, bo nie chciał jeszcze
spotykać Cenreda ani jego ludzi. W tej chwili nie miał im nic do powiedzenia, a prawdę
mówiąc, to nie on powinien powiedzieć to, co w końcu musiało być powiedziane.
Znalazłszy się na wskazanym szlaku, jechał szybko i zdecydowanie, aż zsiadł z konia
przy bramie dworu w Elfordzie.
To właśnie młoda furtianka zastukała i wkroczyła w niespokojną samotność brata
Haluina, później tego rana, kiedy słońce rozsunęło zasłony mgieł, a trawa w wirydarzu
wysychała. Obrócił się, gdy weszła, spodziewając się Cadfaela, i patrzył na nią szeroko
otwartymi zdumionymi oczami.
—
Przysyła mnie matka przełożona - powiedziała dziewczyna z niezwykłą
łagodnością, skoro zdawał się niczego nie rozumieć - żeby cię wezwać do swej rozmównicy.
Jeśli pójdziesz ze mną, pokażę ci drogę.
Sięgnął posłusznie po kule.
—
Brat Cadfael wyszedł i nie wrócił - powiedział powoli, rozglądając się jak ktoś
budzący się ze snu. - Czy to dotyczy i jego? Czy nie powinienem na niego zaczekać?
—
Nie ma potrzeby - odpowiedziała. - Brat Cadfael już rozmawiał z matką
Patrycją i wyjechał załatwić jakąś sprawę. Powinieneś czekać tu na jego powrót. Idziemy?
Haluin zerwał się i poszedł za nią przez tylny dziedziniec do mieszkania ksieni, ufny
jak małe dziecko, bo wciąż nieobecny myślami. Mała furtianka hamowała swe lotne kroki do
jego wysilonego chodu, prowadząc go rozważnie i łagodnie do drzwi rozmównicy, i zwróciła
się do niego w progu z jasnym krzepiącym uśmiechem:
—
Wejdź, jesteś oczekiwany.
Przytrzymała mu drzwi, bo potrzebował obu rąk do kul. Wszedł z progu do
pachnącego drewnem, słabo oświetlonego pokoju, zatrzymał się z zamiarem skłonienia się
matce przełożonej i stał tak nieruchomy i drżący, gdy jego oczy oswoiły się z półmrokiem. Bo
kobietą, która stała, czekając na niego z cudownym uśmiechem na środku pokoju, wyciągając
instynktownie ręce, by mu pomóc w zbliżeniu się, nie była ksieni, ale Bertrada de Clary.
Rozdział dwunasty
Koniuszym, który przeszedł bez pośpiechu przez podwórze, by powitać gościa i
spytać, co go sprowadza, nie był Lotar ani Luc, ale jakiś chudy chłopak przed dwudziestką o
czarnej czuprynie. Podwórze za jego plecami zdawało się pozbawione zwykłego ożywienia,
jedynie kilkoro służących snuło się tam i z powrotem w swoich sprawach, jakby wszystkie
napięcia osłabły. Wyglądało na to, że pan domu i większość jego ludzi nadal jest nieobecna,
polując na jakiś ślad, który prowadziłby do mordercy Edgity.
—
Jeżeli szukasz pana Ademara - powiedział od razu chłopaknie masz szczęścia.
On jest ciągle w Vivers w sprawie tej kobiety, co ją zabito parę dni temu. Ale jest tu jego
rządca. Jeśli chcesz kwatery, idź do niego.
—
Dziękuję ci - odrzekł Cadfael, przekazując wodze - ale to nie z panem
Ademarem chcę się widzieć. Mam sprawę do jego matki. Wiem, gdzie mieszka. Gdybyś się
zajął koniem, pójdę sam i poproszę jej dworkę, żeby zapytała panią, czy zechce mnie przyjąć.
—
Jak sobie życzysz. Byłeś już tu. - Chłopak przyglądał się ciekawie temu słabo
zapamiętanemu gościowi. - Parę dni temu, z innym czarnym mnichem, co chodził o kulach.
—
To prawda - potwierdził Cadfael. - I rozmawiałem wtedy z panią, a ona nie
zapomni ani mnie, ani tego kulawego brata. Jeśli mi odmówi posłuchania, dam jej spokój - ale
chyba nie odmówi.
—
Spróbuj więc - zgodził się obojętnie koniuszy. - Ona wciąż tu przebywa ze
swoją dworką i wiem, że jest w domu. Ostatnio nigdzie nie wychodzi.
—
Miała ze sobą dwóch koniuszych - zagadnął Cadfael - ojca i syna. Przybyli z
nią ze Shropshire. Poznaliśmy się, gdyśmy tu przebywali. Chętnie bym z nimi potem pogadał,
jeśli nie wyjechali do Vivers z panem Ademarem.
—
Ach, ci! Nie, to jej ludzie, a nie jego. Ale ich też nie ma. Wyjechali wczoraj w
jakiejś jej sprawie bardzo wcześnie. Dokąd? Skąd mam wiedzieć? Z powrotem do Hales
chyba. To tam pani starsza mieszka przez większość czasu.
„Zastanawiam się, myślał Cadfael, kierując się ku mieszkaniu Adelais w narożniku
muru enklawy, gdy koniuszy odprowadzał jego wierzchowca do stajni, czy Adelais de Clary
wie, że ludzie jej syna mówią oniej »pani starsza«? W oczach tego żółtodzioba wydaje się
niewątpliwie stara jak świat, ale troskliwie zachowała to, co było kiedyś wielką urodą, a takiej
doskonałości nie wolno pomniejszać. Nie przypadkiem wybrała na zaufaną dworkę kogoś
brzydkiego ze śladami ospy i otaczała się tępymi, prostymi twarzami, co sprawiało, że jej
własna świetność jaśniała jeszcze bardziej.
U drzwi holu Adelais poprosił o przyjęcie, a Ger - ta potraktowała go wyniośle,
chroniąc odosobnienie swej pani i ważność swego urzędu. Nie podał imienia, a na jego widok
zatrzymała się niezbyt zadowolona, widząc jednego z benedyktynów ze Shrews - bury z
powrotem, tak szybko i tak niespodzianie.
—
Moja pani nie jest w nastroju do przyjmowania gości. Jaką masz sprawę, że
musisz ją kłopotać? Jeśli ci trzeba kwatery i pożywienia, zadba o to rządca mego pana
Ademara.
—
Moja sprawa - odparł Cadfael - dotyczy tylko pani Adelais i nikogo poza nią.
Powiedz jej, że brat Cadfael jest tu znowu i że przybywa z opactwa Farewell i prosi o krótką
rozmowę. Wierzę, że unika gości. Myślę jednak, że mi nie odmówi.
Nie miała śmiałości, żeby wziąć na siebie odmowę, chociaż odeszła z zadartą głową i
pogardliwym spojrzeniem i byłaby rada przynieść odmowną odpowiedź. Widać było po jej
kwaśnej minie, kiedy wyłoniła się z bawialni, że odmówiono jej tej przyjemności.
—
Moja pani cię wzywa - powiedziała chłodno i otworzyła drzwi szeroko, by
przeszedł obok niej i wszedł do komnaty. I niewątpliwie miała nadzieję, że pozostanie i
będzie obecna przy tym, co się zdarzy, ale łaskawość nie sięgała tak daleko.
—
Zostaw nas - przemówił głos Adelais de Clary z głębokiego cienia pod
zasłoniętym okiennicami oknem. - I zamknij drzwi.
*
Tym razem nie zajmowała rąk żadną kobiecą robotą, wyszywaniem czy przędzeniem.
Siedziała po prostu w półmroku, nieruchoma, z rękami opartymi na oparciach krzesła,
ściskając rzeźbione lwie łby na ich zakończeniach. Nie poruszyła się, gdy Cadfael wszedł,
choć nie była ani zaskoczona, ani zaniepokojona. Jej głęboko osadzone płonące oczy patrzyły
na niego bez zdziwienia i bez żalu. Było prawie tak, jakby na niego czekała.
—
Gdzie zostawiłeś Haluina? - spytała.
—
W opactwie Farewell - odrzekł Cadfael.
Siedziała przez chwilę w milczeniu, rozmyślając nad tym z nieruchomą twarzą i
jarzącymi się oczami w napięciu, które odczuwał jako wibrację w powietrzu, zanim jeszcze
jego oczy przywykły do słabego światła, i patrzył, jak rysy jej twarzy wyłaniają się stopniowo
z ciemności, wybranej ciemności, w której sama siebie uwięziła. Potem powiedziała szorstko:
—
Nigdy go już nie zobaczę.
—
Nie, nigdy go już nie zobaczysz. Kiedy to się skończy, wracamy do domu.
—
Ale nie ciebie - powiedziała. - Tak, domyślałam się, że ty wrócisz. Wrócisz
wcześniej czy później. I chyba dobrze się stało. Sprawy zaszły daleko poza moje kalkulacje.
Cóż, powiedz mi, co przybyłeś mi powiedzieć. Wysłucham chętnie i w milczeniu.
—
Tego nie możesz zrobić - odrzekł Cadfael.
—
To twoja opowieść.
—
Bądź zatem moim kronikarzem. Opowiedz ją! Przypomnij mi! Daj mi
usłyszeć, jak zabrzmi ona w uszach mego spowiednika, jeżeli jakiś ksiądz wysłucha kiedyś
mej spowiedzi. - Skinęła nagle długą dłonią, nakazując mu władczo, by usiadł, ale wolał stać,
bo tak ją lepiej widział, ona zaś nie zrobiła żadnego ruchu, by uniknąć jego oczu i żadnych
ustępstw dla skupienia jego uwagi. Jej piękna, dumna twarz była spokojna i niema, niczego
nie przyznając i niczemu nie zaprzeczając. Tylko pałanie jej ciemnych oczu w głębokich
oczodołach było wymowne, ale nawet ono przemawiało w języku nie do końca dla niego
zrozumiałym.
—
Wiesz aż nadto dobrze, co zrobiłaś przed laty powiedział Cadfael. -
Wymierzyłaś straszliwą karę Haluinowi, bo ośmielił się pokochać twoją córkę i uczynić ją
brzemienną. Prześladowałaś go nawet w klasztorze, dokąd go pchnęła twoja wrogość zbyt
wcześnie, ale młodzi są skorzy do rozpaczy. Zmusiłaś go, by ci dostarczył środek poronny, a
potem zawiadomiłaś go, że zabił on zarówno matkę, jak i dziecko. Tą straszliwą winą
obciążyłaś go na te wszystkie lata, żeby go dręczyć do końca życia. Czy coś mówiłaś?
—
Nie - powiedziała. - Mów dalej! Ledwie zacząłeś.
—
To prawda, ledwie zacząłem. Ten wywar z hyzopu i irysa, który od niego
dostałaś, nigdy nie został użyty. Posłużył tylko do zatrucia Haluina i nie wyrządził szkody
nikomu innemu. Co z nim zrobiłaś? Wylałaś? Nie, na długo przedtem, zanim zażądałaś od
niego tych ziół, kiedy tylko wypędziłaś go ze swego domu, musiałaś pośpiesznie wywieźć
Bertra - dę tu, do Elfordu, i wydać ją za mąż za Edryka Viversa. Musiało tak być i z
pewnością zostało to zrobione w porę, by dać jej dziecku, kiedy się urodziło, wiarygodnego
ojca, choćby i mało prawdopodobnego. Niewątpliwie starszy pan szczycił się, że ma dość
wigoru, żeby spłodzić dziecko. Czemu miałby ktokolwiek kwestionować datę, skoro działałaś
tak szybko?
Nie poruszyła się ani nie skrzywiła. Jej oczy nie opuszczały jego twarzy, niczego nie
przyznając i niczemu nie zaprzeczając.
—
Czy nie lękałaś się - spytał - że ktoś kiedyś doniesie do klasztoru, iż Bertrada
de Clary jest żoną Edryka Viversa, a nie spoczywa w grobie? Że urodziła staremu mężowi
córkę? Wystarczyłby przypadkowy wędrowiec o długim języku.
—
Nie było takiego ryzyka - odpowiedziała po prostu. - Czy były kiedy jakieś
kontakty między Shrewsbury i Hales? Nie było żadnych, dopóki on nie spadł z dachu i nie
wymyślił swej pielgrzymki. Jeszcze mniej prawdopodobne są związki między dworami w
różnych hrabstwach. Nie było takiego ryzyka.
—
Dobrze więc, idźmy dalej. Wywiozłaś ją i dałaś jej męża. Dziecko przyszło na
świat. Tyle przynajmniej łaski okazałaś dziewczynie - czemu nie jemu? Skąd taka gorzka i
mściwa nienawiść, że wymyśliłaś taką straszną zemstę? Nie za krzywdę twojej córki, o nie!
Czemu nie miałabyś tego uznać za odpowiednie dla niej małżeństwo? Był z dobrego rodu,
byłby dziedzicem pięknych włości, gdyby nie założył habitu. Co sprawiło, że byłaś mu tak
nieprzychylna? Byłaś piękną kobietą, nawykłą do admiracji i hołdów. Twój małżonek był w
Palestynie. I dobrze pamiętam Haluina, kiedy przyszedł do mnie przed osiemnastu latu,
jeszcze bez tonsury. Widziałem go takiego, jakiego ty go oglądałaś przez kilka lat swojej
samotności. Był przystojny...
Pozwolił, żeby to do niej dotarło, bo jej długie, stanowcze wargi rozchyliły się w
końcu w potwierdzeniu. Słuchała go niewzruszenie, nie próbując powstrzymać, i bez skargi.
Teraz odpowiedziała:
—
Zbyt przystojny! Nie przywykłam, by mnie odrzucano. Nie wiem nawet, jak
się o kogoś starać. A on był zbyt niewinny, by mnie prawidłowo odczytać. Jakże takie dzieci
potrafią obrazić, nie obrażając! Jeżeli więc ja go nie mogłam mieć - powiedziała nieugięcie - i
ona go mieć nie powinna. Żadna kobieta nie powinna, ale ona przede wszystkim.
Kiedy to zostało powiedziane, pozwoliła tym słowom nabrać mocy, nie dodając nic
ponadto, a potem siedziała, kontemplując je, widząc znowu, niczym w innej kobiecie, to,
czego już nie mogła odczuwać z tym samym natężeniem, tęsknotą i gniewem.
—
Jest coś więcej - przemówił Cadfael. - Znacznie więcej. Jest sprawa twojej
dworki Edgity. Edgita była tą zaufaną powiernicą, której potrzebowałaś, tą jedyną, która znała
prawdę. To ją posłałaś do Vivers z Bertradą. Lojalna i całkowicie ci oddana, dochowała
sekretu, uczestnicząc w twojej zemście przez te wszystkie lata. A ty ufałaś, że dochowa go na
zawsze. I tak wszystko dobrze szło, dopóki
Roscelin i Helisenda nie dorośli i pokochali się nawzajem już nie jak towarzysze
zabaw, ale jak mężczyzna i kobieta. Wiedząc, ale zapominając, że świat uzna taką miłość za
zatrutą, winną, zakazaną przez Kościół. Kiedy ten sekret stał się zaporą między nimi, tam
gdzie nie musiało być żadnej zapory, kiedy Roscelin został wygnany do Elfordu, a
małżeństwo z de Perronetem groziło ostatecznym rozłączeniem, Edgita nie mogła znieść tego
dłużej. Przybiegła tu w nocy - nie do Roscelina, ale do ciebie! Błagać cię, żebyś powiedziała
w końcu prawdę albo pozwoliła jej powiedzieć za ciebie.
—
Zastanawiałam się - rzekła Adelais - skąd wiedziała, że jestem w jej zasięgu.
—
Wiedziała, bo jej powiedziałem. Całkiem nieświadomie posłałem ją tamtego
wieczoru do ciebie z prośbą o zdjęcie tego cienia z dwojga niewinnych dzieci. Zupełnym
przypadkiem wspomniałem, że rozmawialiśmy z tobą tu w Elfordzie. Ja posłałem ją do ciebie
w pośpiechu i na spotkanie śmierci, tak jak Haluin sprawił, że tu przybyłaś w pośpiechu, by
go ustrzec przed jakimś niebezpiecznym odkryciem. My, którzy zawsze życzyliśmy ci
dobrze, byliśmy narzędziami twojej zguby. Rozważ teraz, co ci zostało, co można jeszcze
ocalić.
—
Mów dalej! - rzekła szorstko. - Jeszcze nie skończyłeś.
—
Nie, jeszcze nie. I tak, Edgita przyszła cię prosić o zrobienie tego, co słuszne.
A ty jej odmówiłaś! Odesłałaś ją w pośpiechu i zdesperowaną do Vivers. I wiesz, co się z nią
stało po drodze.
Nie zaprzeczyła temu. Twarz miała mroczną i zaciętą, ale oczy nieugięte.
—
Czy wyjawiłaby prawdę nawet wbrew twemu zakazowi? Ani ty, ani ja nie
znamy na to odpowiedzi. Ale ktoś równie lojalny wobec ciebie podsłuchał dość, by zrozumieć
zagrożenie, jakie stanowiła. Ktoś się przestraszył, poszedł za nią i uciszył ją na zawsze. Och,
nie ty! Miałaś inne narzędzia. Ale czy im powiedziałaś choć słowo?
—
Nie! - odparła. - Nigdy! Chyba że moja twarz mówiła za mnie. A jeśli mówiła,
kłamała. Nigdy nie chciałam jej zaszkodzić.
—
Wierzę ci. Byli jednak tacy, którzy dopilnowali, żeby ona nigdy nie wyrzekła
słowa na twoją szkodę. Dawniej ludzie twego małżonka, teraz twoi, twoi całym sercem aż do
śmierci, ojciec i syn jednakowo. Który z nich poszedł za nią? Lotar czy Luk? Obaj zginęliby
za ciebie bez pytania i bez pytania jeden z nich zabił dla ciebie. I wyjechali stąd. Wczoraj, w
jakiejś twojej sprawie, bardzo wcześnie! Z powrotem do Hales? Nie, w to wątpię, to nie dość
daleko. Jak odległy jest najdalszy dwór twego syna?
—
Nie znajdziesz ich - odrzekła Adelais z pewnością siebie. - Co do tego, który z
nich zrobił to, czemu mogłam zapobiec, nie wiem i nie chcę wiedzieć. Zamknęłam im usta,
kiedy chcieli mówić. Po co? Ta wina, jak cała reszta, jest tylko moja i nie będę się z nikim
dzielić skrupułami. Tak, odesłałam ich. Nie będą za mnie płacić moich długów. Pochowanie z
szacunkiem Edgity to licha pokuta. Spowiedź, pokuta, nawet rozgrzeszenie, nie mogą
przywrócić życia.
—
Jest coś, co można jeszcze naprawić - powiedział Cadfael. - Sądzę ponadto, że
zapłaciłaś swoją cenę, nie mniejszą niż Haluin, przez te wszystkie lata. Pamiętaj, że
widziałem twoją twarz, kiedy ci pokazał swoje kalekie ciało. Słyszałem twój głos, kiedy
wykrzyknęłaś: „Co oni z tobą zrobili!”. Wszystko, co zrobiłaś jemu, zrobiłaś też sobie samej,
a co się stało, już się nie odstanie. Teraz możesz się od tego uwolnić, jeżeli tego chcesz.
—
Mów dalej! - ponagliła Adelais, chociaż dobrze wiedziała, na co się zanosi.
Poznał to po opanowaniu, z którym go przyjmowała. Z pewnością czekała w swym
mrocznym pokoju na palec Boży wskazujący drogę.
—
Helisenda nie jest córką Edryka, ale Haluina. Nie ma w jej żyłach ani kropli
krwi Viversów. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby poślubiła Roscelina, jeśli chce. Czy tych
dwoje będzie dobrym małżeństwem, któż to wie? Przynajmniej jednak cień kazirodczej
miłości może i musi być z nich zdjęty. Prawda musi wyjść na jaw, skoro już wyszła na jaw w
Farewell. Haluin i Bertrada są razem, pojednani, a ich córka Helisenda jest z nimi, i prawda
już wyszła z grobu.
Wiedziała, musiała wiedzieć od śmierci starej kobiety, że to w końcu nieuchronnie
nadejdzie, a jeśli dotąd rozmyślnie odwracała oczy i odmawiała przyznania tego, nie mogła
już dłużej tak robić. Nie była też osobą, która powierzałaby trudne sprawy innym, kiedy już
się zdecydowała, ani która załatwiałaby je połowicznie, na dobre czy na złe.
Nie ponaglał jej. Odsunął się, żeby dać jej przestrzeń i czas, i stał na boku,
przyglądając się jej, opanowanej i nieruchomej, i rozważając gorzką cenę osiemnastu lat
milczenia bezlitośnie hamujących miłość i nienawiść. Pierwsze słowa, jakie usłyszał od niej
teraz, nawet w takiej ostateczności, dotyczyły Haluina, i wciąż słyszał nutę bólu w jej głosie,
gdy wykrzykiwała: „Co oni z tobą zrobili!”.
Adelais wstała raptownie z krzesła i podeszła długimi porywczymi krokami do okna,
żeby otworzyć okiennice i wpuścić powietrze, światło i chłód. Stała, spoglądając przez chwilę
na cichy dziedziniec, na blade niebo cętkowane chmurkami i na zielony woal spowijający
gałęzie drzew poza murem enklawy. Kiedy znów się do niego odwróciła, ujrzał jej twarz w
pełnym, jasnym świetle i zobaczył w dwoistym widzeniu zarazem jej nieprzemijającą
piękność i pył, jakim ją oprószył czas, osłabienie napiętych linii jej długiej szyi, siwiznę w
upiętych czarnych włosach, zmarszczki zbierające się wokół ust i oczu, sieć drobnych żyłek
szpecących policzki, które były kiedyś gładką kością słoniową. A była silna, nie wyrzeknie
się łatwo świata i nie odejdzie z wdziękiem. Będzie żyła długo i z furią opierała się
nieubłaganemu natarciu starości, póki śmierć jej zarazem nie pokona i nie wyzwoli. Charakter
Adelais jest gwarancją jej pokuty.
—
Nie! - powiedziała z szorstkim wielkopańskim autorytetem, jakby wysunął
jakąś sugestię, z którą ona się absolutnie nie zgadzała. - Nie, nie chcę żadnego adwokata, nikt
mnie nie pozbawi żadnej cząstki tego, co moje. To, co musi być powiedziane, powiem ja.
Nikt inny! Czy to zostałoby powiedziane, gdybyś nigdy nie zbliżył się do mnie - z dłonią
zawsze pod łokciem Haluina i z powściągliwymi oczami, których nie umiem odczytać - czyja
wiem? A ty, czy wiesz? To teraz bez znaczenia. Co pozostało do zrobienia, zrobię ja.
—
Każ mi odejść, a odejdę - rzekł Cadfael. - Nie jestem ci potrzebny.
—
Nie jako adwokat, nie. Jako świadek, być może! Czemu miałbyś być
pozbawiony zakończenia? Tak! - powiedziała, rozjaśniając się. - Pojedziesz ze mną i
zobaczysz zakończenie. Jestem ci to winna, tak jak Bogu śmierć.
Pojechał z nią, tak jak zarządziła. Dlaczego nie? Musiał wrócić do Farewell, a droga
przez Vivers była tak samo dobra jak inna. A kiedy ona raz zdecydowała się na działanie, nie
mogło być ani zwłoki, ani odmowy.
Jechała po męsku, w butach z ostrogami jak mężczyzna, ona, która w ostatnich latach
zadowalała się przyzwoitą jazdą na poduszce za siodłem koniuszego, odpowiednią dla damy
w jej wieku i godności. Jechała z wyniosłą pewnością siebie mężczyzny, wyprostowana i
swobodna w siodle, trzymając nisko wodze. Jechała szybko, ale pewnie, wychodząc
naprzeciw swym porażkom z równym wigorem jak naprzeciw sukcesom.
Cadfael, jadąc u jej boku, mógł się tylko zastanawiać, czy ona nadal czuje pokusę
zatajenia części prawdy, aby ukryć tę ostatnią zdradę. Przeciw temu przemawiał jednak tlący
się w jej twarzy spokój. Nie było uników, apelów, usprawiedliwień. Zrobiła, co uważała za
słuszne, i równie nieugięcie to wyzna. A czy tego żałuje, jedynie Bóg raczy wiedzieć.
Rozdział trzynasty
Wjechali w bramę Vivers godzinę po południu. Brama stała otworem, a zamieszanie
wewnątrz przycichło i nie było już niczym więcej niż zwykłą krzątaniną na dziedzińcu.
Najwyraźniej wysłannik matki przełożonej został przyjęty i wysłuchany, a chętnie czy
niechętnie Cenred zastosował się do życzenia Helisendy, by ją zostawić samą na jakiś czas w
jej sanktuarium. Skoro przerwano jej poszukiwanie, ludzie Ademara mieli swobodę w
tropieniu mordercy, którego nigdy nie znajdą! Nocą i w śnieżycy któż mógłby być świadkiem
ciosu zadanego nożem wśród drzew i podać imię albo wygląd mordercy? Nawet gdyby był
jakiś świadek, kto w tych stronach poza domownikami Ademara rozpoznałby koniuszego z
odległego Hales?
Rządca Cenreda przechodził przez dziedziniec, kiedy Adelais ściągała cugle, i
podbiegł w pośpiechu, poznając matkę seniora swego pana, by jej pomóc zsiąść. Ona jednak
zeskoczyła, zanim do niej dotarł. Opuściła podkasane spódnice i rozejrzała się za kimś z ludzi
swego syna. Cadfael już wcześniej spostrzegł, że łowcy nie wrócili do Elfordu i nie było
ich widać. Na chwilę się zachmurzyła, zniecierpliwiona wobec perspektywy czekania
i powstrzymywania wszystkiego, co miała do powiedzenia. Gdy się raz zdecydowała, nie
sprawiały jej przyjemności przeszkody. Spojrzała ku holowi ponad kłaniającym się nisko
rządcą.
—
Czy twój pan w domu?
—
Tak, pani. Zechcesz wejść?
—
A mój syn?
—
On także, pani moja. Wrócił zaledwie przed paroma minutami. Jego ludzie są
jeszcze na zewnątrz z naszymi, przepytując każdy dom na całe mile wokół.
—
Szkoda czasu! - powiedziała raczej do siebie niż do niego i zacisnęła posępnie
usta. - No cóż, tym lepiej! Obaj tu są. Nie, nie musisz im mówić, że przyjechałam. Sama to
zrobię. Co do brata Cadfaela, tym razem przybywa w moim orszaku, nie jako gość.
Można wątpić, czy rządca rzucił do tej pory okiem na drugiego jeźdźca, ale zrobił to
teraz, zastanawiając się, jak sądził Cadfael, co sprowadza tak szybko z powrotem jednego z
benedyktyńskich gości, i to bez towarzysza. Nie było jednak czasu na pytania. Adelais ruszyła
żywo ku schodom wiodącym do holu, a Cadfael posłusznie poszedł za nią, jakby naprawdę
był jej kapelanem domowym, pozostawiając rządcę patrzącego za nimi ze zdumieniem.
W holu skończył się już posiłek południowy, a służący sprzątali nakrycia i odstawiali
na bok stoły. Adelais przeszła między nimi bez słowa ani spoj - rżenia wprost do zasłoniętych
drzwi wewnętrznej komnaty. Dolatywał stamtąd przez zasłonę stłumiony pomruk głosów,
niski głos Cenreda odróżniał się od wyższego, młodszego głosu Jeana de Perroneta. Zalotnik
nie wycofał się, ale zamierzał czekać uparcie, choć niezbyt cierpliwie. „I dobrze”, pomyślał
Cadfael. „Ma prawo wiedzieć, jak groźna przeszkoda pojawiła się na jego drodze. De
Perronet nie zrobił niczego niehonorowego. Należy mu się uczciwe traktowanie”.
Adelais odsunęła zasłonę i otworzyła pchnięciem drzwi. Byli tam wszyscy, naradzając
się nad sytuacją, która pozostawiła ich rozczarowanych i bezradnych, uwikłanych w
bezczynności. Nawet gest wysłania ludzi tropem mordercy Edgity był już teraz skazany na
bezowocność. Gdyby ktoś w okolicy coś wiedział, już by o tym doniósł. A gdyby Ademar
pomyślał o policzeniu domowników swojej matki i wskazaniu nieobecnych podejrzliwym
palcem, ona stanęłaby niewzruszenie między nim a nimi. Gdziekolwiek Lotar i Luk mogli być
teraz, skonfundowani i strapieni jej odrazą do tego, co zrobili dla niej, nie pozwoliłaby im
płacić za to, co uważała za swój dług.
Na odgłos otwieranych drzwi wszyscy naraz odwrócili głowy, by zobaczyć, kto
wchodzi, bo jej wejście było zbyt raptowne i o wiele zbyt pewne siebie jak na sługę. Ogarnęła
wzrokiem krąg zaskoczonych twarzy. Ademar i Cenred przy stole, z winem przed sobą,
Emma na boku przy swoim hafcie, ale nie zwracając uwagi na pracę, raczej oczekując w
napięciu na jakieś wydarzenia, które rozwinęłyby się w formie możliwej do przyjęcia i
pozwoliły życiu wrócić do zwykłego biegu. I ten obcy - Cadfael spostrzegł, że Adelais nigdy
przedtem nie widziała Jeana de Perroneta. Jej wzrok zatrzymał się na nim, oceniając i
identyfikując pana młodego. Słaby i krótki gorzki uśmiech wykrzywił jej długie wargi, zanim
jej oczy przeszły na Roscelina.
Chłopak wycofał się w kąt, skąd mógł mieć na oku zebrane towarzystwo, jakby
przewidywał bliską bitwę, i siedział przygotowany i uzbrojony, sztywny i wyprostowany na
ławie pod zawieszoną tkaninami ścianą, z zadartą głową i zaciśniętymi ustami. Wydawało się,
że przyjął, choć wbrew chęci, życzenie Helisendy, by ją zostawiono w spokoju w Farewell,
ale nie wybaczył nikomu z tych spiskowców, którzy planowali wydanie jej za mąż w sekrecie
i pozbawienie go nawet tej przewrotnej nadziei, która go podtrzymywała. Jego żal do
rodziców przenosił się jak zaraza na de Perroneta, nawet na Ademara de Clary, do czyjego
domu został wygnany, by u - sunąć przeszkodę w ich planach. Skąd mógł mieć pewność, że
Ademar nie uczestniczył w czymś więcej niż tylko wygnanie? Twarz z natury otwarta,
pogodna i jasna, teraz patrzyła na nich wszystkich zamknięta, podejrzliwa i nieprzyjazna.
Adelais przyglądała mu się dłużej niż innym. Jeszcze jeden młodzik zbyt przystojny na
własne nieszczęście, przyciągający nieszczęśliwą miłość jak kwiat przyciąga pszczołę.
Chwila zupełnego zaskoczenia minęła. Cenred był już na nogach i śpieszył z
wyciągniętą dłonią, by zaprowadzić gościa do miejsca przy stole.
—
Pani, witaj w moim domu. To zaszczyt dla mnie!
Ademar, nie aż tak zadowolony, zmarszczył brwi.
—
Pani, co cię tu sprowadza? I to bez asysty!
Było mu na rękę, że matka o tak twardym charakterze skazała sama siebie na
wygnanie do odległego Hales i utrzymywała tam swój dwór. Bez wątpienia łączyło ich
uczucie, ale odkąd syn dorósł, trudno było tym dwojgu mieszkać pod jednym dachem.
—
Nie było potrzeby - rzekł Ademar - żebyś tu przyjeżdżała, bo nie masz tu do
zrobienia niczego, co by już nie zostało zrobione.
Adelais pozwoliła troskliwej dłoni Cenreda zaprowadzić się na środek pokoju, ale tam
stawiła opór dalszemu ruchowi i stanęła tak, by ją widziano wyraźnie i osobno, władczym
gestem wyswobadzając dłoń.
—
Jest potrzeba - powiedziała i znów obrzuciła długim spojrzeniem wszystkie
patrzące na nią twarze. - I nie jestem bez asysty. Brat Cadfael jest moją eskortą. Przybywa on
z opactwa Farewelł i wróci tam, kiedy nas opuści. - Spojrzała na młodych ludzi,
faworyzowanego narzeczonego i rozgoryczonego kochanka. Obaj patrzyli na nią czujnie,
świadomi bliskich rewelacji, ale niezdolni odgadnąć, co może się zbliżać.
—
Rada jestem - powiedziała Adelais - widzieć was wszystkich zgromadzonych
razem. To, co mam do powiedzenia, powiem tylko raz.
Cadfael pomyślał, przypatrując się, że dla niej nigdy nie było problemem
przyciągnięcie uwagi wszystkich wokół niej, gdziekolwiek poszła. Wszędzie, gdzie
wchodziła, stawała się od razu punktem skupiającym spojrzenia, dominantą każdego
towarzystwa. Teraz wszyscy milczeli, czekając na jej słowa.
—
Słyszałam, Cenredzie - powiedziała - że miałeś przedwczoraj zamiar wydać za
mąż swoją siostrę - swoją przyrodnią siostrę, powinnam powiedzieć - za tego oto młodego
pana. Kościół i świat zgadzają się, że powód jest wystarczający, bo stała się ona zbyt droga
twojemu synowi Roscelinowi, a on jej, i małżeństwo, które zabrałoby ją gdzieś daleko,
usunęłoby też cień tego bezbożnego uczucia z twojego domu i twojego dziedzica. Wybacz mi,
jeśli używam zbyt prostych słów, ale za późno na inne. Nie można winić ciebie, bo nie
wiedziałeś wszystkiego.
—
A co jeszcze miałem wiedzieć? - spytał zdezorientowany Cenred. - Proste
słowa są najlepsze. Są zbyt blisko spokrewnieni, jak sama dobrze wiesz! Czy nie przyjmujesz
takiej samej miary, żeby u - strzec swą wnuczkę przed złem, jaką ja przyjąłem dla mej
siostry? Jest mi tak bliska jak mój rodzony syn i tak samo droga. Jest twoją wnuczką. Dobrze
pamiętam drugie małżeństwo mojego ojca, przypominam sobie dzień, kiedy przywiozłaś tutaj
pannę młodą i dumę mego ojca z dziecka, które mu urodziła. Ponieważ on od dawna nie żyje,
winien jestem Helisendzie ojcowską troskę nie mniej niż braterską. Pewnie, że staram się
chronić zarazem ją i mojego syna. I nadal pragnę tego samego. To tylko zatrzymanie na tej
drodze. Messire de Perronet nie wycofał swej prośby o rękę ani ja mojej zgody.
Ademar wstał ze swego miejsca i patrzył na matkę ze ściągniętymi brwiami i
niezdradzającą uczuć twarzą.
—
Co jeszcze mamy wiedzieć? - spytał spokojnie, a choć dla wszystkich jego głos
był równy i cichy, była w nim wątpliwość i niezadowolenie, które jakaś kobieta o mniej
nieugiętej woli mogła uznać za groźbę. Odparła jego spojrzenie wzrokiem i pozostała
niewzruszona.
—
To, że się niepotrzebnie martwicie. Nie ma żadnej przeszkody, Cenredzie,
między twoim synem a Helisendą, poza tą, którą sobie wydumałeś. Nie ma żadnej groźby
kazirodztwa, gdyby ich poślubić i posłać do łoża choćby dziś. Helisenda nie jest twoją siostrą,
Cenredzie, nie jest córką twego ojca. Nie ma ani kropli krwi Viversów w jej żyłach.
—
Cóż za głupstwa! - Cenred pokręcił głową nad tak niewiarygodnym
oświadczeniem. - Cały dwór zna to dziecko od urodzenia. To, co mówisz, jest niemożliwe.
Czemu to opowiadasz, kiedy wszyscy moi ludzie mogą poświadczyć, że się urodziła z
prawowitej żony mego ojca w ich małżeńskim łożu w moim domu?
—
A poczęta w moim - odparła Adelais. - Nie dziwię się, że nikt z was nie
pomyślał o policzeniu dni, bo nie traciłam czasu. Moja córka była już brzemienna, kiedy ją tu
przywiozłam do ślubu.
Wtedy wszyscy zerwali się na nogi, wszyscy prócz Emmy, która skuliła się
przestraszona za swą ramką do wyszywania, wstrząśnięta okrzykami oburzenia i
niedowierzania wirującymi jak wichry wokół niej. Cenredowi zaparło dech, ale de Perronet
krzyknął, że to fałsz, że ta pani straciła zmysły, a Roscelin zerwał się, by mu się sprzeciwić,
rozpromieniony, rozdygotany, przerzucający się od swego rywala do Adelais z błaganiem, by
to, co mówiła, było prawdą. Wreszcie Ademar grzmotnął pięścią w stół i podniósł władczy
głos, żądając ciszy. A przez ten czas Adelais stała wyprostowana i nieruchoma jak głaz,
pozwalając okrzykom wirować wokół niej i nie przyjmując ich do wiadomości.
A potem zapanowała cisza, bez żadnych okrzyków i żadnego dźwięku, podczas której
patrzyli na nią uważnie i długo, jakby prawdę albo fałsz jej słów można było wyczytać w jej
twarzy, jeśli patrzeć na nią długo, nie odwracając wzroku.
—
Czy zdajesz sobie sprawę, pani, co mówisz? spytał Ademar głosem opanowanym
teraz i łagodnym.
—
Wiem doskonale, mój synu! Wiem, co mówię. Wiem, że to prawda. Wiem, co
zrobiłam, i wiem, że postąpiłam źle. Nikt z was nie musi mi tego mówić. Sama to mówię.
Stało się jednak i ani wy, ani ja nie możemy tego odwrócić. Tak, oszukałam pana Edryka.
Tak, zmusiłam moją córkę do ślubu. Tak, zaszczepiłam w tym domu bękarta. Albo, jeśli
wolicie, podjęłam kroki, by uchronić dobre imię mojej córki i mego domu i zapewnić jej
honorowy status, jak tego Cenred chce dla swej siostry. Czy Edryk żałował kiedy tego
układu? Chyba nie. Czy się cieszył ze swego, jak sądził, dziecka? Na pewno tak. Przez te
wszystkie lata starałam się niczego nie zmieniać, teraz jednak Bóg zrządził inaczej, a ja nie
żałuję.
—
Jeśli to prawda - powiedział Cenred, nabierając tchu - Edgita wiedziała o tym.
Przybyła tu z Bertradą, jeśli więc mówisz prawdę, choć tak późno, ona musiała ją znać.
—
Znała. I żałuję, że jej odmówiłam, gdy mnie błagała, bym wyjawiła prawdę
wcześniej, a jeszcze bardziej żałuję tego, że ona nie może tu dziś stanąć i być moim
świadkiem. Jest tu jednak ktoś, kto może nim być. Brat Cadfael przybywa z opactwa Fare -
well, gdzie jest teraz Helisenda, a z nią jej matka. I dziwnym trafem jest tam i jej ojciec. Nie
ma więc sposobu, by ukryć prawdę, oświadczam to wbrew swej woli.
—
Wygląda na to, że ukrywałaś ją dość długo, pani - powiedział ponuro Ademar.
—
Tak było i nie mam żadnej zasługi w wyjawieniu jej teraz, gdy już wyszła z
grobu.
Nastało krótkie, głębokie milczenie, zanim Cenred spytał powoli:
—
Mówisz, że on jest tam teraz - jej ojciec? W Farewell z nimi obiema?
—
Wiem to tylko ze słyszenia. Brat Cadfael ci odpowie.
—
Widziałem ich tam wszystkich troje - rzekł Cadfael. - To prawda.
—
Zatem kim on jest? - zapytał Ademar. - Kim jest jej ojciec?
Adelais podjęła opowieść, nie opuściwszy ani na chwilę oczu.
—
Był kiedyś wśród moich domowników młody pisarz, dobrze urodzony i tylko o
rok starszy od mej córki. Starał się o jej rękę, a ja mu odmówiłam. Podjęli kroki, żeby
wymusić moją zgodę. Nie, chyba ich krzywdzę. Zrobili to nie z wyrachowania, ale z
rozpaczy, bo ona była tak samo zakochana jak on. Wtedy oddaliłam go ze służby, a ją
przywiozłam tu czym prędzej, żeby ją wydać za pana Edryka, który prosił oto przed rokiem. I
skłamałam jej kochankowi, że ona nie żyje. Bardzo go podle okłamałam, mówiąc że Bertrada
i dziecko zmarły, kiedy chciałyśmy się pozbyć jej brzemienia. Nigdy się nie dowiedział, że
ma córkę, aż do dziś.
—
Zatem, jak to się stało - spytał Cenred - że ją znalazł teraz, i to w tak
niezwykłym miejscu? Cała ta opowieść jest tak dziwaczna, nie wiadomo skąd wzięta, że nie
mogę w nią uwierzyć.
—
Lepiej uwierz - odparła - bo ani ty, ani ja nie możemy uciec przed prawdą i jej
naprawić. Odnalazł ją z łaski Boga. Czego ci jeszcze trzeba?
Zirytowany Ademar zwrócił się do Cadfaela.
—
Bracie, byłeś gościem w moim domu, więc powiedz nam, co wiesz o tej
sprawie. Czy ta opowieść jest prawdziwa? Po tylu latach, jak mogło tych troje znowu się na
koniec spotkać?
—
Opowieść jest prawdziwa - powiedział Cadfael. - I naprawdę się spotkali, a
teraz już rozmawiają ze sobą. On znalazł je obie, bo wierzył, że jego ukochana nie żyje, a
przed paroma miesiącami sam spojrzał śmierci w oczy i został oszczędzony. Pomyślał wtedy
o jej śmierci, o tym, że nie zobaczy jej już na ziemi, i postanowił odbyć pielgrzymkę do jej
grobu i pomodlić się o spokój jej duszy na tamtym świecie. Nie znalazł jej w Hales, gdzie
sądził, że spoczywa, więc przybył, panie mój, do Elfordu, gdzie są chowani zmarli z jej rodu.
W powrotnej drodze, z łaski Boga, poprosiliśmy o kwaterę na noc w opactwie Farewell. Tam
zaś pani, która była twoją siostrą, służy teraz, szkoląc nowicjuszki tej nowej fundacji biskupa,
i tam uciekła Helisenda, chroniąc się przed zbyt bolesną udręką. Są więc w końcu wszyscy
pod jednym dachem.
Po chwili milczenia Ademar powiedział cicho:
—
„Poprosiliśmy o kwaterę na noc w Farewell”. Skoro powiedziałeś tyle, dodaj
jedno: jego imię!
—
Wstąpił dawno temu do klasztoru. Jest jak i ja bratem w opactwie Świętych
Piotra i Pawła w Shrewsbury. Widziałeś go, panie mój. To ten sam brat, który przyszedł ze
mną do Elfordu o kulach. Zakonnik i kapłan, ten sam, panie mój Cenredzie, którego prosiłeś o
udzielenie ślubu Helisendzie i wybranemu dla niej mężowi. Zwie się Haluin.
Teraz w oszołomieniu wszyscy zaczęli wierzyć w to, czego nie mogli jeszcze w pełni
ogarnąć. Wpatrywali się w siebie samych, powoli zdając sobie sprawę, co to musi dla nich
znaczyć. Dla Roscelina, jaśniejącego i drżącego niczym nowo zapalona pochodnia, była to
nagła oszałamiająca lekkość i uwolnienie od winy i żalu. Sam nastrój tego dnia upajał go jak
wino. Świat rozszerzył się w jasności, radości i nadziei, co go oślepiło i odebrało mowę. Dla
de Perroneta było to znalezienie się w obliczu groźnego rywala tam, gdzie nie spodziewał się
żadnego zagrożenia. Instynktownie zesztywniał, zdecydowany walczyć ze wszystkich sił o
zagrożoną nagrodę. Dla Cenreda było to odwrócenie wszystkich rodzinnych więzi i
wspomnień, umniejszenie ojca, choćby i sędziwego, który pozwolił się tak oszukać, oraz
nagła przemiana siostry w intruza bez żadnych praw w jego domu. Dla Emmy, milczącej i
zalęknionej w kącie, był to żal z obrazy męża i straty tej, na którą patrzyła dotąd jak na
własną córkę.
—
Zatem ona nie jest wcale moją siostrą - powiedział ciężko Cenred, raczej do
siebie niż do innych. I szybko powtórzył z nagłym gniewem, zwracając się do wszystkich: -
Ona nie jest wcale moją siostrą!
—
Nie - przyznała Adelais - ale aż do dziś w to wierzyła. To nie jej wina.
—
Nie jest moją krewną. Nie jestem jej nic winien. Nie może niczego żądać, ani
posagu, ani ziemi.
—
Powiedział to raczej z goryczą niż satysfakcją, bolejąc nad nagłym zerwaniem
silnego uczucia.
—
Niczego. Ale jest moją krewną - odparła Adelais. - Jej matka wniosła swoją
ziemię w posagu opactwu, kiedy wstępowała do zakonu. Helisenda jest jednak moją wnuczką
i dziedziczką. Ziemie, które należą do mnie, przypadną jej. Nie zostanie bez środków do
życia.
Mówiąc to, patrzyła na de Perroneta i uśmiechała się, choć gorzko. Nie trzeba
wygładzać drogi kochankom, umniejszając wartość dziewczyny w oczach rywala.
—
Pani, źle mnie zrozumiałaś - powiedział z nagłą furią Cenred. - Tu jest jej dom,
ona wciąż tak o nim myśli. Czy ma jakiś inny? To nas się odcina niczym odrąbane kończyny.
Jej ojciec i matka są oboje w klasztorze, a jaką opiekę i wychowanie dostała od ciebie?
Krewna czy nie, należy do Vivers!
—
Ale nic już nam teraz nie przeszkadza! - wykrzyknął triumfalnie Roscelin. -
Mogę się do niej zbliżać, legalnie prosić o jej rękę. Nie ma żadnych przeszkód. Nie
zrobiliśmy nic złego. Nie pada na nas żaden cień, nie ciąży nad nami żaden zakaz. Mogę ją
sprowadzić do domu. Z radością przyjdzie! Wiedziałem. - Unosił się, a jego niebieskie oczy
błyszczały z radości. - Nie było nic złego w kochaniu się, nigdy, przenigdy. To ty mnie
przekonałeś, że zgrzeszyłem. Panie, pozwól mi jechać i przywieźć ją do domu.
Na to z kolei de Perronet zapalił się z sykiem niczym płonąca siarkowa zapałka i
zrobił dwa szybkie kroki, by stanąć przed chłopcem.
—
Skaczesz za szybko i za wysoko, mój przyjacielu! Twoje prawa nie są lepsze
niż moje. Nie wycofałem prośby o jej rękę. Ponawiam ją z całą mocą.
—
Masz prawo! - Roscelin triumfował, zbyt upojony ulgą i radością, żeby nie być
wielkodusznym albo łatwo się obrażać. - Nie odmawiam nikomu głosu, ale na równych
prawach, a zobaczymy, co powie Helisenda.
Wiedział, jaka będzie jej odpowiedź, więc jego pewność siebie była obrazą, chociaż
niezamierzoną. De Perronet już położył dłoń na sztylecie, a ostre słowa wybiegały mu na usta,
gdy Ademar grzmotnął pięścią w stół i ryknął, uciszając obu.
—
Cisza! Jestem tu seniorem czy nie? Ta dziewczyna ma tu krewnych, bo jest
moją siostrzenicą. Jeśli ktoś ma do niej prawa i obowiązki, to ja. Ja zaś powiadam, że jeśli
Cenred tego chce, umieszczam ją tu pod jego opieką. Ma on wszelkie prawa krewnego, jakie
nabył przez te wszystkie lata. Co do małżeństwa, i on, i ja chcemy dla niej jak najlepiej, ale
nie wbrew jej woli. Teraz jednak niech będzie, jak sama chce! Prosiła o czas i będzie go
miała. A gdy będzie gotowa wrócić, ja ją przywiozę do domu.
—
Rad jestem - powiedział Cenred, oddychając głęboko. - Rad jestem. Nie
mógłbym prosić o więcej.
—
I bracie... - Ademar zwrócił się do Cadfaela. Miał teraz w ręku rozwiązanie.
Nad wszystkim rozciągała się jego jurysdykcja i co zarządzi, będzie wykonane. Jego celem
było jak najmniej szkodzić, tak jak celem jego matki było ostateczne zniszczenie. - Bracie,
jeśli wracasz do Farewell, przekaż im moje słowa. Co się stało, to się stało, ale wszystko, co
jeszcze ma się stać, stanie się w świetle dnia, otwarcie. Roscelinie - rzekł ostro, zwracając się
do chłopca, niecierpliwiącego się i rozradowanego ze swego wyzwolenia. - Szykuj konie,
jedziemy do Elfordu. Wciąż jesteś w mojej służbie, dopóki cię nie zechcę zwolnić, i nie
zapomniałem, że wyjechałeś bez zezwolenia. Nie dawaj mi nowych powodów do gniewu.
Te słowa i spojrzenie nie rzuciły cienia na radosną jasność Roscelina. Zgiął kolano w
szybkim ukłonie na znak, że przyjmuje rozkaz, i poszedł z radością spełnić wolę swego pana.
Pęd jego przejścia poruszył zasłonę w drzwiach i podmuch powietrza z zewnątrz przeleciał
przez komnatę niczym westchnienie.
Ademar spojrzał na koniec na Adelais, która stała z mrocznym wzrokiem utkwionym
w jego twarzy, czekając na wyrok.
—
Pani, wracaj ze mną do Elfordu. Zrobiłaś tu, co miałaś do zrobienia.
Mimo wszystko Cadfael był pierwszy przy koniach. Nikt go już nie potrzebował, a
jeśli odczuwał naturalną ciekawość co do dalszych rozstrzygnięć, które łatwiej chyba będzie
ogłosić, niż wykonać, musiał ją powstrzymać chyba na zawsze, o ile nie zjawi się tu znowu.
Przejął bez pośpiechu swego konia, wsiadł i skierował się ku bramie, gdy Roscelin porzucił
koniuszych siodłających konie Ademara podbiegł do jego strzemienia.
—
Bracie Cadfaelu... - Na chwilę zabrakło mu słów, bo jego zdumienie i
szczęście były ponad wszelkie słowa. Pokręcił głową i roześmiał się nad sobą samym. -
Powiedz jej! Powiedz jej, że jesteśmy wolni, że nikt nie może nas oczerniać...
—
Synu - zapewnił go Cadfael. - Ona to wie tak samo dobrze jak ty.
—
I powiedz jej, że wkrótce po nią przybędę. Och tak, wiem - powiedział, widząc
uniesione brwi Cadfaela - to on mnie wyśle. Znam go! Będzie wolał krewniaka, którego zna i
może na nim polegać, człowieka z ziemiami przy jego granicy niż jakiegoś panka z odległych
stron. A mój ojciec nie stanie już między nami. Czemu miałby stawać, skoro wszystko
rozstrzygnięte? Co się zmieniło prócz tego, co musiało być zmienione?
„Coś w tym jest”, pomyślał Cadfael, patrząc w dół z siodła na tę młodą, zapaloną
twarz. „Prawda zastąpiła fałsz i choć przyswojenie tego może być trudne, wyjdzie na lepsze.
Prawda może być kosztowna, ale w końcu zawsze jest warta zapłaconej ceny”.
—
I powiedz mu - powiedział szczerze Roscelin - temu kulawemu bratu... jej
ojcu... - Głos zawisł mu na tym słowie ze zdziwieniem i lękiem.
—
Powiedz mu, że jestem rad, że zawdzięczam mu więcej, niż zdołam spłacić. I
powiedz mu, że nie musi martwić się o jej szczęście, bo oddam za nie swe życie.
—
Rozdział czternasty
W tym samym czasie, kiedy Cadfael zsiadał z konia na dziedzińcu w Farewell,
Adelais de Clary siedziała z synem w jego prywatnej komnacie w El - fordzie. Długie i
ciężkie milczenie zaległo między nimi. Popołudnie się kończyło, światło przygasało, on zaś
nie posyłał po świece.
—
Jest pewna sprawa - powiedział w końcu, wyrywając się z ponurego milczenia
- której jeszcze prawie nie poruszono. To do ciebie, pani, przyszła ta stara kobieta. A ty
odesłałaś ją z szorstką odpowiedzią. Na śmierć! Czy na twój rozkaz?
Beznamiętnie odpowiedziała:
—
Nie.
—
Nie spytam, czy wiedziałaś o tym. Po co? Ona nie żyje. Ale nie podoba mi się
twój sposób działania i wolę nie mieć z nim do czynienia. Jutro, pani, wrócisz do Hales. Hales
może być twoją pustelnią. Nie wracaj jednak do tego domu, nigdy, bo nie będziesz przyjęta.
Drzwi wszystkich moich dworów, oprócz Hales, są odtąd dla ciebie zamknięte.
Jak sobie życzysz - odrzekła obojętnie. - Wszystko mi jedno. Nie trzeba mi przestrzeni
i nie na długo. Hales zupełnie mi wystarczy.
—
Zatem, pani, wyjedź, kiedy chcesz. Dostaniesz eskortę na drogę, bo widzę -
powiedział znacząco - że się rozstałaś ze swymi koniuszymi. I lektykę, gdybyś wolała ukryć
twarz. Nikt nie powie, że posłałem cię w drogę bezbronną, jak jakąś starą kobietę ryzykującą
samotnie po nocy.
Adelais wstała i opuściła go bez słowa.
W holu służący zaczęli zapalać pierwsze pochodnie i osadzać je w uchwytach, ale we
wszystkich kątach i w okopconych belkach wysokiego dachu zbierała się ciemność
udrapowana pajęczynami cienia.
Roscelin stał przy wyłożonym kamieniami palenisku na środku holu, grzebiąc
obcasem w żarze, by go pobudzić do życia. Wciąż trzymał przewieszony przez ramię płaszcz
Ademara ze zwisającym kapiszonem. Blask ożywających płomieni złocił jego pochyloną
twarz o gładkich policzkach, pięknie zarysowanych kościach policzkowych i czole gładkim
jak u dziewczyny, a na jego marzycielskich ustach najlżejszy i najniewinniejszy z uśmiechów
świadczył o najgłębszej szczęśliwości. Jasne jak len włosy zwisały mu na policzki,
rozdzielając się na karku odsłaniając urodę młodości. Na chwilę przystanęła w cieniu, by mu
się przyjrzeć niezauważona, by znowu poczuć radość i ból z przeżywania tego nieodpartego
uroku, tej rozkoszy i boleści nie do zniesienia z przyglądania się urodzie i młodości
przechodzącej obok i odchodzącej. Zbyt ostre i zbyt słodkie przypomnienie spraw
zakończonych dawno temu w ciągu lat uznawanych za zapomniane z takim tylko skutkiem,
że zapłonęły nowym życiem niczym feniks, kiedy drzwi się otworzyły i ukazały jej ruinę,
jaką uczyniły lata z jej ukochanej istoty.
Przeszła obok niego w milczeniu, żeby jej nie usłyszał i nie zwrócił na nią tych zbyt
promiennych, zbyt radosnych niebieskich oczu. Te ciemne oczy, które pamiętała, głęboko i
wykwintnie osadzone pod łukami czarnych brwi, nigdy tak nie patrzyły, nigdy na nią. Zawsze
obowiązkowe, zawsze ostrożne, często opuszczały się w dół w jej obecności.
Adelais wyszła w chłód wieczoru i skierowała się ku swym apartamentom. Cóż, to już
skończone. Ogień stał się popiołem. Nie zobaczy go już nigdy więcej.
—
Tak, widziałem ją - mówił brat Haluin. - Tak, rozmawiałem z nią. Dotknąłem
jej ręki, to żywe ciało, ciało kobiety, nie żadna iluzja. Furtianka wprowadziła mnie do niej
całkiem nieprzygotowanego. Nie byłem w stanie przemówić ani się poruszyć. Tak długo była
dla mnie umarłą. Nawet ten jej widok w wirydarzu pośród ptaków... Potem, kiedy wyjechałeś,
nie byłem pewny, czy to mi się nie przywidziało. Ale dotykać jej, słyszeć, jak wymawia moje
imię... I była szczęśliwa.
—
Jej przypadek nie był taki jak mój, Cadfaelu, chociaż Bóg wie, że nie powiem,
iż jej brzemię było lżejsze. Wiedziała jednak, że ja żyję, wiedziała, gdzie jestem i kim jestem.
I nie była winna, nie zrobiła nic złego poza tym, że mnie kochała. I ona mogła mówić. Oto co
mi powiedziała, Cadfaelu! „Oto jest ktoś, kto już cię kiedyś obejmował w dobrej sprawie.
Teraz masz dobre prawo obejmować ją. To twoja córka”. Czy możesz sobie wyobrazić taki
cud? Powiedziała to, prowadząc do mnie dziewczynę za rękę. Helisenda, moja córka, nie
umarła! A ja myślałem, że ją uśmierciłem, że zabiłem je obie! Dziecko pocałowało mnie z
własnej woli. Nawet jeśli z litości - to musiała być litość, bo czy mogła kochać
nieznajomego? - był to dar droższy od złota.
—
I będzie szczęśliwa. Może kochać, kogo zechce, i poślubić tego, kogo pragnie
jej serce. Raz zwróciła się do mnie „ojcze”, ale chyba jako do księdza, bo takim mnie
poznała. Nawet to jednak dobrze było słyszeć i miło będzie wspominać.
—
W tej godzinie wszyscy troje spłaciliśmy całe osiemnaście lat, chociaż nie
mówiliśmy wiele. Serce nie pomieściłoby więcej. Bertrada odeszła teraz do swych
obowiązków. I ja też muszę do moich, wkrótce... jutro.
Cadfael siedział cicho podczas tego długiego, potykającego się, elokwentnego
monologu o objawieniu brata, przerywanego długimi chwilami, w których Haluin wpadał w
trans zachwycenia. Nie padło ani jedno słowo o tej nikczemności, jaką mu wyrządzono bez
powodu i okrutnie. Radość zmyła to z jego umysłu, nie pozostawiając myśli o obwinianiu czy
wybaczaniu. To był ostatni i najbardziej ironiczny osąd Adelais de Clary.
—
Czy pójdziemy na nieszpory? - spytał Cadfael. - Dzwon już bił i wszystkie
będą na miejscach. Wemkniemy się niespostrzeżenie.
Z ich wybranego miejsca w ciemnym kącie kościoła Cadfael badał wzrokiem młode,
czyste twarze sióstr i zatrzymał się dłużej na twarzy siostry Benedykty, która była kiedyś
Bertradą de Clary. Obok niego niski, szczęśliwy głos Haluina intonował odpowiedzi i
modlitwy, ale Cadfael słyszał w myślach ten sam głos mówiący powoli i z wysiłkiem w
mroku przed świtem na sianie u leśnika. Tam w swej stalli, pogodna i zadowolona stała
kobieta, którą starał się opisać: „Nie była tak piękna jak jej matka. Nie miała tego mrocznego
blasku, ale coś bardziej łagodnego. Nie było w niej niczego mrocznego ani skrytego, była
otwarta i słoneczna niczym kwiat. Nie bała się niczego, nie wtedy. Tylko raz, i przez to
umarła”.
Ale nie, nie umarła. I z pewnością w tej chwili, pobożna i obowiązkowa, nie miała w
sobie niczego mrocznego ani skrytego. Owalna twarz świeciła pogodą, gdy z radością
wysławiała miłosierdzie Boże po latach. Bez śladu żalu jej zadowolenie z losu było bez
skazy. Śluby, które złożyła nieszczęsna, z pewnością były trudne i przeciwne jej naturze przez
te wszystkie lata i osiągnęły swą pełnię dopiero teraz, w objawieniu łaski. Nie zawróciłaby
ich dzisiaj nawet dla tej pierwszej miłości. Nie było potrzeby. Miłość ma swoje pory roku. Ich
miłość przeszła poprzez burze wiosny i upały lata w złocisty spokój pierwszych dni jesieni,
zanim liście zaczną opadać. Bertrada de Clary wyglądała, tak jak wyglądał brat Haluin,
utwierdzona w spokoju ducha i niewrażliwa na ciosy. Odtąd obecność była niekonieczna, a
namiętna miłość niestosowna. Byli uwolnieni od przeszłości i oboje mieli pracę do wykonania
w przyszłości tym chętniej i staranniej, bo wiedzieli, każde z nich, że drugie żyje i pracuje w
tej samej winnicy.
Rano po prymie, pożegnawszy się, wyruszyli w długą drogę do domu.
Siostry były na kapitule, kiedy Cadfael i Haluin wzięli torbę pielgrzyma i kule i wyszli
z domu gościnnego, ale Helisenda szła z nimi aż do bramy. Cadfaelowi wydawało się, że
wszystkie twarze wokół niego obmyte są do czysta z wszelkich cieni wszelkich wątpliwości,
wszystkie miały tę samą oszołomioną jasność, zdziwienie dobrem, które im przypadło. Teraz
widać było wyraźnie, jak podobni są ojciec i córka, tyle bowiem śladów wieku znikło z
twarzy Haluina.
Helisenda objęła go bez słów przy rozstaniu, gorąco, ale nieśmiało. Chociaż spędzili
poprzedni dzień, jakiekolwiek wymieniali konfidencje, nie mogła sama poznać go tak szybko,
jedynie poprzez oczy matki. Wiedziała jednak, że jest łagodny, miły i układny i że jego
wkroczenie w jej życie uwolniło jąod koszmaru winy i straty. Zawsze będzie go pamiętać i
myśleć onim z przyjemnością i wdzięcznością niezbyt odległą od miłości. To wystarczy,
nawet jeśli on nigdy jej znowu nie zobaczy.
—
Niech Bóg cię zachowa, ojcze! - powiedziała Helisenda.
Pierwszy to i ostatni raz nazwała go tak niejako księdza, ale jako mężczyznę, i był to
dar, który zachował do końca życia.
Zatrzymali się na noc w Hargedonie, gdzie kanonicy z Hampton mieli folwark, w
okolicy powoli podnoszącej się ze spustoszenia, które szło w ślad za osiedleniem się
Normanów. Dopiero teraz, po sześćdziesięciu latach, ziemia oma odradzała się spod
chwastów, a jakaś przypadkowa osada powstawała na skrzyżowaniu dróg albo nad rzeką
niosącą wodę do młyna. Względne bezpieczeństwo płynące z obecności rządcy i służących
kanoników przyciągało innych do osiedlania się obok, a teraz były tam polany wykarczowane
przez przedsiębiorczych młodszych synów. Nadal była to rzadko zaludniona okolica, płaska,
osamotniona i melancholijna w świetle wieczoru. A jednak z każdym krokiem ku zachodowi
przez tę żałobną równinę brat Haluin rozjaśniał się, przyśpieszał, a twarz mu pałała
podnieceniem.
Z odsłoniętego wąskiego okna na poddaszu patrzył na zachód w noc pełną gwiazd.
Bliżej Shrews - bury, gdzie wzgórza zaczynały unosić zielone runa ku górom Walii, ziemia i
niebo balansowały w harmonii, ale tu sklepienie nieba wydawało się ogromne, a ziemia ludzi
przygnieciona cieniem. Jasność gwiazd i czerń przestrzeni między nimi mówiły, że powietrze
jest mroźne, ale obiecywały nazajutrz piękny dzień.
—
Czy nie korci cię - spytał Cadfael - żeby się obejrzeć przez ramię?
—
Nie - odpowiedział spokojnie Haluin. - Nie ma potrzeby. Tam jest wszystko
dobrze, bardzo dobrze. Nie mam tam już nic do zrobienia. Jesteśmy teraz siostrą i bratem. Nie
prosimy o nic więcej i niczego więcej nie pragniemy. Teraz mogę oddać całe serce Bogu.
Jestem szczęśliwy nad miarę, że mnie strącił w dół, by podnieść odnowionego do swej służby.
Teraz zapadła długa, ale niekłopotliwa cisza, podczas której nadal patrzył w czyste
niebo z czymś w rodzaju głodu w twarzy.
—
Zostawiłem kartę ukończoną w połowie, kiedy wyruszaliśmy do Hales -
powiedział z zadumą.
—
Myślałem, że wrócę znacznie wcześniej, by ją skończyć. Mam nadzieję, że
Anzelm nie oddał jej nikomu innemu. To było duże N z Nunc Dimittis wciąż czekające na
połowę barw.
—
Będzie na ciebie czekało - zapewnił go Cadfael.
—
Elfryk jest dobry, ale nie zna mych zamiarów może przesadzić ze złotem. -
Głos miał łagodny, praktyczny i młody.
—
Przestań się gryźć - rzekł Cadfael. - Zostaw swoją duszę jeszcze na trzy dni w
spokoju, a znów weźmiesz pędzel i pióro do ręki i wrócisz do
pracy. I ja muszę wrócić do ziół, bo apteczki opustoszały do tego czasu. Połóż się chłopcze i
odpocznij. Jutro czeka na ciebie wiele mil.
Łagodny wiatr zachodni dmuchnął przez otwarte okno, a Haluin podniósł głowę i
wdychał powietrze niczym koń pełnej krwi czujący swoją stajnię.
—
Jak dobrze jest - powiedział - wracać do domu.