Spis treści:
Strona redakcyjna
1. Tańcząca z niegrzecznymi chłopcami
2. Tańcząca w świetle księżyca
3. Tańcząca z kucami
4. Tańcząca z pistoletami
5. Tańcząca z kochankami
6. Samotny taniec
7. Taniec z bursztynem
8. Taniec przez cały świat
9. Taniec na Heath
10. Taniec ze śmiercią Epilog. Ostatni taniec Podziękowania VINA JACKSON Przypisy
1
Tańcząca z niegrzecznymi chłopcami
Z
awsze pociągali mnie niegrzeczni chłopcy. A gdy dorosłam — niegrzeczni mężczyźni.
Minęło sześć miesięcy, odkąd zostawiłam Cheya i przyjechałam do Nowego Orleanu. Kończył się grudzień, a moje myśli wirowały jak tańczący
derwisz, gdy zastanawiałam się, jakie zrobić postanowienia noworoczne. W jednej chwili nie miałam żadnych pomysłów, a w następnej nie mogłam
się pozbyć ich nadmiaru i emocji, które mknęły w mojej głowie niczym ptaki niedające się schwycić. Nie mogłam się skupić, nie mogłam się
skoncentrować.
Byłam znudzona. Moje życie stało się powtarzalną serią: taniec, jedzenie, picie, spanie, sporadyczny seks, podróż, znów taniec, jedzenie, picie,
spanie i tak dalej.
Tęskniłam za Cheyem.
Tęskniłam za niegrzecznymi mężczyznami i chłopcami.
Mimo zimy w powietrzu unosił się wilgotny i
aromatyczny żar. Gdy zabijałam czas, spacerując po wąskich, ale pięknych uliczkach francuskiej dzielnicy, delikatny wiatr znad pobliskiej Missisipi
pieścił moje nagie ramiona. Czułam się tak nierealnie, jakbym była postacią w czyimś śnie. Niecały tydzień temu spędziłam Boże Narodzenie z
Madame Denoux. Spotkałam się z jej przyjaciółmi i rodziną na tarasie jej domu po drugiej stronie jeziora. Jeden z obecnych tam mężczyzn, jej
daleki kuzyn, odwiózł mnie do miasta. Samochód sunął po niskim moście łączącym brzegi wielkiego jeziora Pontchartrain. Miałam wrażenie,
jakbyśmy jechali po wodzie, a gdybym wyciągnęła rękę przez otwartą szybę, dotknęłabym mokrej powierzchni. Lśniące w oddali światła francuskiej
dzielnicy i świąteczne światełka na przybrzeżnych domach wydawały się fatamorganą. Przespałam się z nim, ale niestety był kiepskim
kochankiem: niezdarnym i samolubnym. Nie zostałam na śniadaniu w jego mieszkaniu na Magazine. Przeszłam pieszo niecały kilometr przez
opuszczoną dzielnicę finansową w kierunku Canal Street, czując głód. Jednak to nie na jedzenie miałam ochotę.
Nowy Orlean był taki dziwny. Ani trochę nie
przypominał Doniecka, gdzie się urodziłam i gdzie każdy budynek był zwykłym użytkowym klockiem. Prostą linię horyzontu w moim mieście
przełamywały jedynie kominy fabryk, dzień i noc buchające ciemnym dymem.
Z okazji Bożego Narodzenia Madame Denoux
zamknęła klub na pięć dni, ale dziś wieczorem rzeczywistość znów powróci, a ja zatańczę.
Kiedy weszłam do przebieralni, próbowałam przypomnieć sobie święta i Nowy Rok na Ukrainie, ale żadne wspomnienie nie chciało przybrać
konkretnej formy — widziałam tylko niewyraźne obrazy. W garderobie były już trzy inne dziewczyny, mniej lub bardziej ubrane; poprawiały makijaż w
ogromnych lustrach, dopasowywały stroje, podciągały ramiączka, spryskiwały ciała perfumami, nakładały puder i dobierały tanią biżuterię.
Przyjechałam z Kalifornii, a wcześniej mieszkałam w Nowym Jorku. Wkurzały się, że tu jestem, że mam doświadczenie w pracy w dużych miastach
i że to mnie Madame Denoux wybrała jako atrakcję wieczoru. Uważały, że jestem piękna i wyniosła — a to nie najlepsze połączenie, żeby się z
kimś zaprzyjaźnić. Ale fakt faktem, jestem piękna — od dziecka mi o tym mówiono i uznawałam to za prawdę. Zawsze żyłam według własnych
zasad i nie potrzebowałam przyjaciółek. Nie miałam z nimi dużo wspólnego. One to wiedziały i ja to wiedziałam.
Odwróciłam się do nich plecami i rozebrałam się; ich wzrok wbijał się we mnie jak sztylety. Obserwowały mnie. Patrzyły na mój rowek między
pośladkami i lekko wystającą kość ogonową, gdy schyliłam się, żeby rozluźnić rzemyki na sandałach. Pozwoliłam im na to. Przywykłam do tego, że
ludzie mnie oglądają. Wielu ludzi.
Z głośników w garderobie popłynęła muzyka:
Minnie the Moocher
Duke'a Ellingtona. To sygnał, żeby na scenę wyszła Pinnie — niska i
kształtna piękność mieszanej rasy. Miała czarne lśniące włosy do połowy pleców. Podczas tańca lubiła się nimi owijać i kusić klientów częściowo
przesłoniętymi ciemnymi sutkami. Jej charakterystyczną cechą były niewygolone, bujne włosy łonowe — które przywodziły na myśl dzikie zwierzę z
dżungli. Na środku czoła miała pieprzyk; nie ukrywała go, lecz podkreślała prostą, jakby nożem przyciętą, grzywką. Była jedyną miłą dla mnie
tancerką; czasami między występami rozmawiałyśmy, inne ciągle mnie ignorowały. Ja je też. Do mojego występu została co najmniej godzina. Na
scenę wychodziłam ostatnia.
Z wiklinowego koszyka wyciągnęłam książkę i
wygodnie rozsiadłam się na krześle; na chwilę zapomniałam o świecie. Ostatnio uzależniłam się od czytania powieści. Ta była o wędrownym cyrku:
niesamowita i barwna historia. Nigdy nie przepadałam za realizmem. Miałam go aż za dużo w lekturach szkolnych na Ukrainie, a później w
Petersburgu — wartościowe, ale niekończące się opowieści o trudach ludzkości, z którymi nigdy się nie utożsamiałam.
Ocknęłam się, gdy
Into the Mystic
Vana Morrisona dobiegała końca. Sofia wpadła do garderoby, klnąc pod nosem z powodu małego
problemu z kostiumem. Kiedy usiadła przy swoim stoliku i zaczęła zmywać sceniczny makijaż, rzuciła mi pełne nienawiści spojrzenie, jakby to
przeze mnie wydarzył się ten błahy incydent; moja sukienka była prosta — nie potrzebowałam rzepów, pasków, guzików ani zamków.
Od wyjścia na scenę dzieliło mnie pięć minut.
Zamknęłam oczy. Głęboko odetchnęłam. W striptizie nie było nic seksownego. To tylko praca, ale kiedy zdołałam zapomnieć o otoczeniu, wrzucić
wszystkie myśli do innego wymiaru, czułam się, jakby niewidzialne skrzydła niosły mnie przez mój występ. Przez ostatnie pięć lat tańczyłam do
La
Mer D
ebussy'ego; znałam każdą falę wyimaginowanego morza i każdą namiętną nutę. To ulubiony utwór Cheya. Uwielbiał ocean. To dla niego po
raz pierwszy tańczyłam przy dźwiękach
La Mer.
Tylko dla niego.
Taniec, rozbieranie się, obnażanie stało się tajemniczą ceremonią, podczas której byłam zarówno barankiem ofiarnym, jak i kapłanką
trzymającą śmiertelne ostrze; to fantazja, w którą uciekałam... świat, do którego się przenosiłam podczas występu.
Wyłączyłam się. Zawsze tak robiłam.
Jakby z oddali słyszałam, jak Madame Denoux
nastawiła mój utwór, a początkowa cisza wypełnia głośniki. Lekko na palcach szłam w milczeniu przy akompaniamencie niemal niesłyszalnego
brzęczenia systemu nagłaśniającego. Weszłam na spowitą ciemnością scenę i przyjęłam pozycję do
tańca.
Włączyłam się. Widowni zaparło dech w piersi.
Zawsze tak reagowali, a ja wiedziałam, że ukryta za kulisami Madame Denoux jest zadowolona.
Występ zaczynałam od delikatnych ruchów. Jakbym zbierała energię, wycofywała się w głąb siebie, gdzie jest tylko spokój i przepełniona
muzyką istota mojego życia — niewidzialna moc, która czeka, aby ją skumulować i przesłać do każdego nerwu ciała. Byłam marionetką
pociągającą za własne sznurki.
Przez pierwszą minutę naśladowałam powiew bryzy na powierzchni fal, niemal niewidzialne krople wody i mgłę, która unosi się w powietrzu i
zapowiada nadejście sztormu — delikatny ruch ręki, skręt nadgarstka, kołysanie biodrami w rytm muzyki, słodko-smutny dźwięk, gdy pikolo łączy
się z łagodną harfą i uderzeniem perkusji: delikatny deszcz — pierwsza oznaka zbliżającej się burzy. Potem przechodziłam do następnego etapu
— mroczniejsze dźwięki klarnetu i oboju, przytłumiona perkusja, czyli grzmoty; energia zbiera się w wodzie i we mnie, fale rosną, a moje ruchy stają
się
gwałtowniejsze, szybsze i mocniejsze.
Posiadłam muzykę i niemal niewidoczną widownię. Mogłam się rozluźnić, rozejrzeć i pomyśleć. Znałam każdy krok; każdy ruch w takt muzyki był
na stałe zakodowany pod moją skórą. Pasował do bicia serca i pulsowania krwi i poniósł mnie przez występ. Nie pozostawałam na łasce fal,
przenoszona bezustannym zmaganiem wiatru i morza, lecz jeźdźcem burzy, dyrygentem orkiestry odpowiedzialnym za fale oceanu.
Nie zawsze było tak romantycznie. Kwestia wyszkolenia. Chey niemal o wszystkim tak mówił: kwestia wyszkolenia lub wysiłku i poświęceń. Ale
z zewnątrz to wyglądało na działanie instynktowne, wiedziałam o tym. Widziałam to na twarzach podnieconych widzów — w ciszy gapili się na
mnie. Przypominali turystów, którzy przyszli obejrzeć kobietę z wąsami lub iluzjonistę z mojej książki. Byli nieświadomi innych trybików w maszynie:
ich kroki, gdy weszli i kupili bilety, zapach i smak napojów, gęstość powietrza, strój hostessy, wyszukane, ale gustowne kostiumy Madame Denoux,
jej biała maska, ruchy ciała, wyćwiczone i opanowane do perfekcji rozmarzenie, dzięki czemu wyglądała niezwykle tajemniczo, choć była zwykłą
kobietą jak my, chociaż zarabiała, sprzedając ciała innych kobiet.
Dzisiejszy wieczór okazał się mniej pracowity, niż przypuszczałam. Nowy Orlean już dzień przed sylwestrem tętnił zabawą. W powietrzu unosiło
się oczekiwanie na starcie końca z początkiem, mieszkańcy chcieli zobaczyć, jak odchodzi stary rok i rodzi się nowy. To był jedyny czas, kiedy
wszyscy na ulicach stawali się równi: oszuści, turyści, dziwki i dzieci czyszczące buty. Wszystkich łączyło poczucie, że ich życie znika w ciemnej
nocy, gaśnie z mijającym rokiem jak fajerwerki nad Vieux Carré, które na chwilę rozświetlały niebo i zostawiały za sobą wspomnienia piękna,
dobrej zabawy i, w większości przypadków, kaca.
Zastanawiałam się, co pozostawię po sobie. Tancerka to nie muzyka. Nikt nie nagra mojego sylwestrowego występu, żeby go później
odtworzyć. Zapomną o mnie i o każdym ruchu trwającym ułamek sekundy; odzwierciedlonym na twarzach widzów; może ci, którym się podobało,
zapamiętają występ, ale nigdy nie zdołają go wiernie odtworzyć.
Dzisiejszego wieczoru dwie osoby przyciągnęły moją uwagę. Jedna z zaledwie kilku par. Inna niż pozostałe. Reszta kobiet, w towarzystwie
mężów lub kochanków, sprawiała wrażenie znudzonych, bo widziały podobne występy albo były zmieszane, zazdrosne, a nawet przerażone tym,
czego ich mężczyzna będzie od nich chciał po powrocie do domu, gdy zobaczy mnie na scenie — wiedziały, jak wyglądają nago, że mają obwisłe
piersi, po których widać upływ czasu i działanie grawitacji, i galaretowate uda.
Ale oczy rudej dziewczyny w czarnej sukience płonęły żarem. Miała naprężone ciało. Gdy przypatrywała się moim ruchom, ściskała nogę
swojego faceta jak w imadle. A on nie patrzył na mnie — obserwował, jak ona ogląda mnie. Wpatrywał się w nią niczym lew, który właśnie wypatrzył
samotną gazelę na otwartej równinie. Miał gęste ciemne włosy, szerokie ramiona i kształtny tors. Emanował pewnością siebie, ale w pozytywnym
tego słowa znaczeniu. Przypominał Cheya.
Odwróciłam się, żeby na nich spojrzeć, chociaż nadal sprawiałam wrażenie osoby nieświadomej swojej publiczności. Tak zawsze radziła
Madame Denoux, ale niewiele dziewczyn korzystało z tej rady. Tańcz, jakby nikt nie patrzył. Widzowie chcą się poczuć jak podglądacze
naruszający prywatność, jakby chłonęli coś intymnego i zakazanego. W przeciwnym razie będziesz zwykłą dziewczyną, która zdejmuje ubrania za
pieniądze.
Ta kobieta u boku przystojniaka miała coś w sobie. Przypominała mi mnie. Doceniała moje ciało. Chłonęła teatralność występu. Na scenie
widziała siebie; zastanawiała się, jak by się czuła, gdyby była tu zamiast mnie, a publiczność patrzyłaby na nią. Nie uszło to uwadze Madame
Denoux. Widziałam, jak ją obserwuje; niemal czytałam w jej myślach — zawsze kalkulowała, nigdy nie traciła okazji, żeby wycisnąć forsę od
facetów lub znaleźć nową dziewczynę do swojej kolekcji, tak jak znalazła mnie.
Czy to przez wyraz twarzy rudowłosej, czy dlatego, że mężczyzna przypominał mi Cheya, a może wpłynęły na to subtelne zmiany melodii, mimo
że znałam muzykę na pamięć? Nie wiedziałam.
Czasami wspomnienia pojawiają się nieproszone. Przeszłość wróciła do mnie, obrazy pojawiały się i znikały, jakbym wzięła narkotyki. Żywe,
bolesne obrazy.
Twarze rodziców, kiedy widziałam ich po raz ostatni. Machali do mnie z oddalającego się samochodu; jechali brudną drogą, która prowadziła z
Instytutu Rolnictwa, gdzie pracowali i mieszkali. Miałam pięć lat. Ojciec kierował instytutem, a mama pracowała w laboratorium i
eksperymentalnych ogrodach jako badaczka. Tam właśnie się spotkali i zakochali. A przynajmniej tak mi powiedzieli krewni.
On był inżynierem z Petersburga, ona miejscową dziewczyną z regionu Donbasu. Dostał tymczasową pracę w Doniecku, gdzie — po ślubie i
narodzinach córki — został na stałe. Mieli jedno dziecko. Mnie.
Wiedziałam, że mnie kochali i chcieli; bolało mnie, że wspomnienia wczesnego dzieciństwa i rodziców rozmywają się z upływem czasu.
Pamiętałam ogród warzywny, niektóre swoje zabawki, ale nie mogłam przypomnieć sobie głosów i uspokajających kołysanek, które mama
śpiewała mi do snu. Lubaszka, chyba tak mnie nazywali. Ale teraz te wspominania i piosenki są tak głęboko schowane, że nie mogę ich odtworzyć
ani wyobrazić sobie uśmiechu na twarzy matki czy poważnej, profesorskiej postawy ojca.
Nie pamiętam nawet koloru oczu rodziców, a fałszywe wspomnienia stworzone na podstawie kilku zdjęć są czarnobiałe.
Powiedziano mi, że kierowca tira, który uderzył w ich samochód na drodze do Moskwy, był pijany. Stracił kontrolę nad samochodem
przewożącym materiały budowlane. To żadne pocieszenie, że kierowca też zginął w wypadku; masywne bloki cementu obluzowały się na naczepie
i zgniotły go w kabinie. Wszyscy zginęli na miejscu. W środku nocy.
Ciotka, siostra mamy, zabrała mnie do siebie. Była bezdzietną rozwódką i mieszkała niedaleko Doniecka. Kiedyś chciała być baletnicą i całe
swoje życie starała się dopilnować, żebym ja nią została. Zachęcała mnie do tańca, poświęcała pieniądze i wolny czas, żebym zrealizowała jej
ambicje i osiągnęła sukces w tym, w czym jej się nie udało.
Zapisała mnie do miejscowej akademii tańca,
chodziłam tam trzy razy w tygodniu po szkole i w weekendy.
Żeby opłacić moje lekcje, ciotka w każdą sobotę udzielała w swoim mieszkaniu lekcji fortepianu, co oznaczało, że w te dni musiałam sama iść pięć
kilometrów do akademii, bez względu na śnieg, słońce czy deszcz. Z upływem czasu odbywałam tę podróż coraz częściej, bo stary samochód
ciotki zaczął się psuć i nie mogła mnie odbierać.
Dzięki temu miałam więcej czasu na marzenia.
Jak większość dziewczynek w Związku Radzieckim, a tym bardziej na Ukrainie, marzyłam o karierze primabaleriny. Często powtarzano mi, że
mam potrzebny do tego naturalny talent. Ale czy miałam dyscyplinę i ambicję?
Odpowiedź na ostatnie pytanie była mniej oczywista.
Niechętnie uczyłam się klasycznych kroków.
Nienawidziłam rygoru; wolałam poddać się muzyce i improwizowałam ruchy, które naturalnie przychodziły do mnie i nie były częścią choreografii
wymyślonej przez surowych nauczycieli.
— Lubow Szewczenko — często krzyczeli — jesteś niereformowalna. Co my mamy z tobą zrobić?
Miałam jedenaście lat, kiedy zdołałam zdać egzaminy końcowe i dostałam propozycję przeprowadzki do Petersburga, rodzinnego miasta
mojego ojca, żeby uczyć się w prestiżowej Szkole Sztuki i Tańca. Nie wiedziałam o żadnych żyjących krewnych i jako sierota dostałam stypendium
na utrzymanie się. Nie miałam wyboru i musiałam zamieszkać w internacie z innymi, którzy przyjechali z różnych prowincji do miasta — moim
domem stał się stary budynek tajnej policji, zmieniony w szkołę dla pokrzywdzonych przez los.
Perspektywa, że zamieszkam sama, nie przerażała mnie, bo życie z ciotką było pasmem milczenia i nieporozumień. Od samego początku
traktowała mnie jak osobę dorosłą, choć chciałam pozostać dzieckiem.
Zostałam rzucona na głęboką wodę i musiałam dzielić małą ośmioosobową sypialnię z innymi dzieciakami — w większości starszymi ode
mnie o kilka lat. To było dla mnie dosyć traumatyczne doświadczenie. Niektórzy przybyli z Syberii i Tadżykistanu, kilkoro z Ukrainy, a inni z okręgów
nadbałtyckich — mieli idealną cerę, wydatne kości policzkowe i zepsute zęby. Szybko uświadomiłam sobie, że nie mam z nimi wiele wspólnego.
Tylko dwoje z nas chodziło do tej samej szkoły; reszta była porozrzucana po różnych instytutach. Nikt inny nie miał artystycznych aspiracji, więc ja i
Zosia pasowałyśmy tam jak wół do karety.
Nie łudziłam się, że jesteśmy bliskimi przyjaciółkami. W najlepszym razie, dzięki temu że była ode mnie o szesnaście miesięcy starsza, a jej
piersi zaczęły rosnąć, tolerowała mnie. Robiłam za jej posłańca, dziewczynę do wszystkiego i pomocnika. Luba, młodszy asystent do spraw
nielegalnych i zabronionych, takich jak przemycanie papierosów do internatu lub ukrywanie zabronionych kosmetyków pod materacem. To były
moje kryminalne początki...
Kilka lat później Zosia zaszła w ciążę. Spotykała się z chłopakiem z Instytutu Fizyki, a ja oczywiście kryłam ją podczas zakazanych spotkań.
Miała zaledwie szesnaście lat. Kiedy się zorientowała, że jest w ciąży, było za późno. Jednego dnia była z nami, następnego zniknęła. Wyrzucono
ją ze szkoły i odesłano jak brudną paczkę w okolice Wilna, do krewnych. Powiedziano nam, że musiała wrócić z powodu ciężkiej choroby w
rodzinie, ale my znaliśmy prawdę.
Niemal dwa lata później — gdy już kończyłam Szkołę Sztuki i Tańca i nie mogłam się doczekać, kiedy dołączę do jednej z mniej znanych grup
tanecznych w mieście — nieoczekiwanie dostałam krótki list od Zosi. Miała syna Iwana i starszego męża, który pracował w miejscowej radzie
państwowej. Napisała, że jest szczęśliwa, i dołączyła zdjęcie swojej rodziny. Zostało zrobione w ogrodzie, gdzie drzewa przypominały szkielety, a
trawa wyglądała marnie. Zosia miała prawie dziewiętnaście lat, ale wyglądała na przynajmniej kilka lat starszą. Zapadnięte oczy i matowe włosy; jej
młodość na zawsze zniknęła.
Tego dnia obiecałam sobie, że nigdy nie wyjdę za mąż i nie będę miała dzieci.
Rano mieliśmy lekcje: gramatykę, literaturę rosyjską (moją ulubioną), arytmetykę, geometrię, historię, geografię, wiedzę o społeczeństwie i inne
przedmioty, podczas których usiłowałam marzyć. Popołudnia spędzaliśmy na uczeniu się, próbach, ćwiczeniach i tańcu. Każda z nas miała trzy
stroje taneczne — jeden z nich przeznaczony wyłącznie na oficjalne występy, kiedy pozwolano nam zaprezentować przed publicznością ćwiczoną
miesiącami choreografię. Nigdy nie dostałam solówki i miałam wrażenie, że zawsze będę małym łabędziem trzepoczącym skrzydłami w grupie
baletowej, chociaż czułam się raczej jak niezgrabna kaczka. Boże, jak ja nienawidziłam Czajkowskiego!
Lekcje baletu odbywały się również w soboty, więc niedziela była jedynym dniem wolnym, ale i tak większość niedzielnego poranku czyściłyśmy
ubrania, prasowałyśmy, cerowałyśmy i doprowadzałyśmy do ładu nasze pokoje, więc tak naprawdę tylko popołudnia miałyśmy dla siebie.
Zazwyczaj chodziłyśmy do miejscowego kina i pobliskiej lodziarni. Mogłyśmy spotkać chłopaków, zanim wybiła godzina powrotu: dwudziesta dla
dziewczyn poniżej piętnastu lat i dwudziesta pierwsza trzydzieści dla starszych. Należało przestrzegać tej zasady, a każde naruszenie karano
odebraniem niedzielnych przywilejów.
Chłopcy...
Jak mogłabym się nimi nie zainteresować, mieszkając całe lata — a nastoletnie lata wydają się wiecznością — z siedmioma dziewczynami w
świecie sekretów, niewiarygodnych historii, szalejących hormonów i rówieśniczej zazdrości? Obserwowałyśmy się nawzajem z dzikością jastrzębi,
mrucząc z ciekawości. Pochłaniała nas taka zazdrość, jakby świat miał się skończyć. Która najładniejsza, najwyższa, której najszybciej rosną
piersi?
Niektóre zwierzały się, jak dostały pierwszą
miesiączkę, inne ogłaszały to wszem wobec. Pośród nich ja, sierota z Ukrainy, nie byłam brzydkim kaczątkiem. Nie byłam najwyższa, najbardziej
zamożna, nie dostałam okresu jako pierwsza ani ostatnia, ale zawsze uważałam, że jestem wyjątkowa. Zdałam sobie sprawę, że w
przeciwieństwie do reszty mam ambicje, żeby zobaczyć świat, a one myślały tylko o najbliższej przyszłości, o sukcesie w szkole i znalezieniu
dobrego męża. Wszystko dookoła mówiło mi, że życie ma do zaoferowania więcej.
Seks...
Kolejny popularny temat nocnych rozmów w
dziewczęcej sypialni. Niekończące się trajkotanie, które przenosiło się do przebieralni, sali prób, łazienek i ceglanego muru na tyłach budynku,
gdzie nie zapuszczał się żaden pracownik i gdzie na przemian paliłyśmy, kiedy udało nam się zdobyć amerykańskie papierosy.
Jako jedna z najmłodszych stałam się podglądaczką w domu namiętności. Pozostałe dziewczyny rozkwitły, ale ja, mimo lekcji baletu i innych
męczących ćwiczeń, miałam problem z pozbyciem się dziecięcej pulchności. Wszystkie mówiły, że mam śliczną twarz, ale moje ciało wolno
wydostawało się ze swojego kokonu. Podczas wspólnych pryszniców wyglądałam jak szpieg: kiedy woda ze mnie spływała, ciągle spoglądałam na
inne dziewczyny i ich kształtne biodra, sterczące piersi i jędrne pośladki. Przy koleżankach wyglądałam jak bezkształtny worek kości.
O tak, dużo gadały, gdy gasły światła: o chłopakach, których spotkały i spotkają, i o tym, co będą z nimi robiły. W milczeniu przysłuchiwałam się
im, próbując rozróżnić prawdę od kłamstw. Czasem ich słowa mnie szokowały, a czasem czułam żar, kiedy zdobywałam nową, zakazaną wiedzę.
Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia dołączę do nich. Będę dorosła i stanę się kobietą.
Chodziłyśmy do lodziarni na Ługańskiej, staromodnego reliktu z czasów Stalina. Na dziewięć z dziesięciu wizyt mieli jedynie lody o smaku
waniliowym, chociaż i on nie był naturalny i zostawiał gorzki, chemiczny posmak w ustach. Ale dwóm babuszkom, które prowadziły lodziarnię,
oczywiście za zgodą państwa, nie przeszkadzało, że przesiadujemy tam bez końca, plotkując, wymieniając się poradami kosmetycznymi,
spotykając z chłopakami spoza miasta, którzy handlowali rajstopami i często kradli całusy starszym dziewczynom. Pocałunki nie były zapłatą, którą
zawsze należało uiścić, ale niemal gwarancją, że chłopcy wrócą i sprzedadzą nam rajstopy dostępne wyłącznie na czarnym rynku.
Gdy zaczęłyśmy dorastać, niektóre dziewczyny
chwaliły się, że podarowały facetom więcej niż tylko pocałunek.
I tak nie było mnie stać na rajstopy, więc cały ten temat był dla mnie czystą teorią, ale od czasu pierwszej miesiączki, za każdym razem, jak
odwiedzałam lodziarnię na Ługańskiej, czerwieniłam się, kiedy czułam dziwne mrowienie w podbrzuszu, a moja wyobraźnia szalała. Dzięki temu
waniliowy smak stawał się smaczniejszy.
Rok po nagłym wyjeździe Zosi łóżko obok mnie zajęła dziewczyna z Gruzji, Walentina.
Wala — zupełnie szalona — zawsze pakowała się w kłopoty. Nie była zła, ale lubiła psocić i prowokować. To właśnie ona nauczyła mnie sztuki
obciągania, co według niej mężczyźni uwielbiali i co miało prowadzić prosto do ich serca. Żartowała, że nie będę prawdziwą Rosjanką, dopóki nie
nauczę się ssać faceta. Kradła nawet banany z kuchni, które — według gazet i Komitetu Centralnego — nasi szanowni przyjaciele z Kuby czasami
przysyłali nam za wsparcie moralne dla ich sprawy.
Początkowo bardziej interesował mnie cudowny smak i konsystencja bananów niż ich kształt, ale Wala nalegała na wieczorne zajęcia
praktyczne, dopóki nie stwierdziła, że jestem gotowa.
Miał na imię Borys lub Siergiej. Nie pamiętam, jak wyglądał ani jak się nazywał, bo szybko stałam się recydywistką i kilka dni po Borysie (albo
Siergieju) był Siergiej (lub Borys). Uczył się — a właściwie obaj się uczyli — w pobliskim Instytucie Technicznym. Miałam szesnaście lat, a on był
rok lub dwa lata starszy. Wala zorganizowała nasze spotkanie, zachwalając, że jestem chętna. Bez wątpienia wzięła za pośrednictwo kilka rubli.
Spotkaliśmy się w lodziarni. Pamiętam, że tego dnia sprzedawali też inne smaki, więc poza tradycyjną wanilią wybrałam dzikie truskawki. On
zapłacił. Potem, trzymając się za ręce, poszliśmy pod ceglasty mur za szkołą, gdzie Wala stała na czatach. Rozpiął pasek otaczający jego chude
biodra i opuścił wystrzępione sztruksy. Jego bielizna była szarawa. Spojrzał mi w oczy. Miałam wrażenie, że jest bardziej przerażony niż ja.
Ostrożnie dotknęłam jego krocza i złapałam fiuta przez tanią bawełnę. Był miękki i wiotki jak kawałek taniego mięsa. Chłopak znieruchomiał. Przez
chwilę nie miałam pojęcia, co dalej, mimo że Wala przygotowywała mnie na to wiele razy.
Potem sobie przypomniałam. Uklęknęłam na zimnej ziemi. Odsunęłam materiał i po raz pierwszy zobaczyłam penis — widok zarówno
przerażający, jak i fascynujący. Nie był taki, jak oczekiwałam. Chyba mniejszy. Wzięłam głęboki wdech. Poczułam nieprzyjemny zapach, zapach
mężczyzny.
Wzięłam fiuta Borysa (a może Sergieja?) do rąk.
Drgnął. Czułam, jak pulsuje.
Otworzyłam usta, przytrzymałam go i zbliżyłam wargi.
Wysunęłam język; polizałam kutasa, a potem
przesunęłam dłoń w kierunku jąder — Wala mówiła, że to nie takie trudne.
Znów poczułam, że drgnął.
Wreszcie głęboko odetchnęłam i włożyłam
przypominającą grzyb główkę penisa do ust.
Po kilku sekundach, zanim zdołałam go possać czy zrobić cokolwiek innego, poczułam, że się powiększa, wypełniając moje usta.
To było objawienie.
Zacisnęłam wargi na sztywniejącym członku — stał się twardy i sprężysty tak jak gąbka.
Chłopak jęczał, nawet jak nic nie robiłam.
Mój umysł działał na najwyższych obrotach, zapisywał doświadczenie, zapamiętywał doznania i analizował sprzeczne emocje. Czułam, że
wkroczyłam do całkowicie nowego świata.
Ale czar prysł po minucie, kiedy Borys (a może Sergiej?) gwałtownie wyszedł z moich ust, brudząc mi białym strumieniem podbródek i pół
sukienki. Przelotnie spojrzał, mruknął przeprosiny i podciągnął spodnie. Odwrócił się i zniknął, a ja zostałam na klęczkach z otwartymi ustami. W
głowie miałam mętlik.
— I jak? — spytała Wala. — Fajnie?
— Nie wiem — przyznałam szczerze. — Ciekawie, ale wszystko stało się za szybko. Chciałabym spróbować jeszcze raz.
— Naprawdę?
— To chyba nie ja nawaliłam — dodałam. — Może to z nim coś nie tak.
Kiedy następnego dnia szczotkowałam zęby, uważnie przyjrzałam się odbiciu w lustrze i zobaczyłam nową osobę. Dziecko odeszło. Wreszcie
patrzyłam na siebie oczami kobiety. Dzisiaj wiem, że zmiana nie zachodzi z dnia na dzień, ale tamto wydarzenie było metaforycznym mostem, do
którego przybyłam, potem go przeszłam i triumfalnie zdobyłam.
Uświadomiłam sobie, że osiągnęłam pewną władzę nad fiutem chłopaka i że to ja, wbrew oczekiwaniom i tradycjom, czerpałam największą
przyjemność.
Drugi, chyba Sergieja, był twardy, gdy wyciągnęłam go ze spodni, i ładniejszy — prosty jak linijka, o pięknej różowej barwie i bez widocznych
żył. I inaczej smakował. Ten chłopak miał też większe jądra.
Przez kolejny rok, kierowana niezaspokojoną ciekawością i atrakcyjnością świata seksu, poznałam różnorodne penisy. Nie interesowali mnie
ich właściciele: miejscowi faceci — często prostaccy, nieumiejący się wysłowić pijacy. Wcale mnie nie pociągali. Ale tylko takich mogłam znaleźć
w swoim otoczeniu.
W marzeniach wyobrażałam sobie niegrzecznych, bardziej wyrafinowanych chłopaków, eleganckich i grzesznych mężczyzn, którzy uwiedliby
mnie bezkarnie i znaleźli drogę do mojej skalanej niewinności. Pragnęłam prawdziwych facetów, takich których głos powoduje drżenie kolan i
elektryzuje zmysły. Wiedziałam, że istnieją i czekają gotowi, żeby mnie zdobyć i podniecić. Ale zanim nastała ta chwila, musiałam zadowalać się
prowincjonalnymi chłopakami. Oni nie byli wystarczająco niegrzeczni, ale dzięki nim mogłam skosztować zakazanego owocu.
Gdy w naszych kręgach rozeszła się informacja, że jestem chętna i dostępna — w każdym razie jeśli chodzi o obciąganie — ciągle przychodzili.
Niewielu zadowalało się tylko tym, co oferowałam, i zawsze chcieli więcej, ale postawiłam wyraźne granice. Moje ciało zostanie tajemnicą, a każda
próba naruszenia zasad skutkuje natychmiastowym zakazem korzystania z moich usług. Oczywiście i tak próbowali, ale pozostałam nieugięta.
Ssałam fiuty, ale nic ponadto. I oczywiście żadnemu z nich nie pozwoliłam się dotknąć.
Miałam wrażenie, że Rosjanie, których miałam okazję spotkać, należą do tego samego nieatrakcyjnego gatunku, ale podobno mężczyźni z
zagranicy są inni. Nina, jedna ze starszych dziewczyn, która pojechała kiedyś za granicę na zastępstwo w małej grupie baletowej, powiedziała nam,
że tamtejsi faceci mają nie tylko większe laski, ale są także poetami.
Naiwnie sądziłam, że właśnie do tego dążę. Jakże się myliłam! Na domiar złego, przez chęć zabawiania chłopaków miałam złą opinię i trudno
było mi zdobyć koleżanki. Z jednej strony zazdrościły mi, a z drugiej bały się, że pewnego dnia mogę poderwać im chłopaków. Umysł młodej
dziewczyny działa w tajemniczy sposób.
Lecz mimo że nie pamiętam twarzy żadnego z moich rosyjskich chłopaków, nadal z uśmiechem wspominam kutasy, które poznałam dzięki
swojemu zainteresowaniu prawdziwym życiem. Ach, ci moi niegrzeczni chłopcy! Jednak szybko zmęczyłam się nimi i ich brakiem oryginalności,
ubogim słownictwem i niezdarnością; pragnęłam poznać niegrzecznych mężczyzn.
Postanowiłam, że przy pierwszej okazji przeprowadzę się za granicę.
Ale bez Wali, która organizowała spotkania z facetami poza szkolnymi murami, odkrywanie seksualności skończyło się wraz z moim wyjazdem
z Petersburga.
Dopóki nie poznałam Cheya.
Mojego pierwszego prawdziwego kochanka.
Pierwszego, który wszedł we mnie, posiadł mnie.
W przeciwieństwie do kolesiów z lodziarni był
mężczyzną. Dokładnie wiedział, co ma robić ze swoim przyrodzeniem i, co ważniejsze, co robić ze mną. Życie z nim sprawiło, że stałam się
samolubna w łóżku i znudzona innymi, gorszymi facetami.
Mój związek z Cheyem naznaczył mnie na zawsze jak mały dymiący pistolet, który później wytatuowałam na ciele — kilka centymetrów od
wewnętrznej części uda, w miejscu, które kobiety pokazywały jedynie najbliższym przyjaciołom i kochankom. Wtedy już tańczyłam nago i każdego
wieczoru widownia mogła podziwiać pistolet Cheya. Widziałam, jak ich oczy płoną na widok tatuażu. Początkowo byli zaciekawieni — zastanawiali
się, czy patrzą na kwiat — a później zszokowani, gdy zdali sobie sprawę, że mam na skórze spluwę skierowaną wprost na najpotężniejszą broń na
świecie — moją cipkę. Potem widziałam pożądanie mężczyzn, a czasami także kobiet — odczytywali tatuaż jako znak, że jestem rozpustna,
niebezpieczna w łóżku, a może nawet że szukam bólu. Niegrzeczna dziewczynka.
Ale nie byłam niegrzeczną dziewczyną. Byłam
dziewczyną Cheya.
Pamiętam dzień, kiedy się poznaliśmy. Miałam dziewiętnaście lat i właśnie przyjechałam do Nowego Jorku.
Zachęcona przez życzliwego starszego nauczyciela rok wcześniej ubiegałam się o stypendium w Amerykańskiej Szkole Baletu w Centrum
Lincolna.
Moje zgłoszenie zostało odrzucone.
Przyjęto inną dziewczynę w moim wieku, córkę
bogatych rodziców. Jej ojciec zbił majątek, skupując za bezcen stal i nawozy w czasie kryzysu ekonomicznego w latach osiemdziesiątych, gdy
reszta społeczeństwa głodowała.
Miała twarz pozbawioną emocji i chude jak zapałki nogi, ale nie można było jej odmówić gracji i giętkości. Jej ruchy musiały oczarować komisję
rekrutacyjną.
Wzięłam jej adres i po skończeniu szkoły podałam ją jako osobę do kontaktu na moim wniosku o wizę. Dzięki ciotce, która miała daleką
rodzinę w Ameryce, przyznano mi stypendium. Dostałam pozwolenie na trzymiesięczny pobyt — wystarczyło, abym poznała miasto i zdobyła
doświadczenie jako kelnerka. Gdy wiza wygasła, zapuściłam się w uliczki Ridgewood w Queens — dzielnicy pełnej imigrantów z Europy
Wschodniej. Albańczycy, Ukraińcy, Rumuni; wszyscy przyjechali do Ameryki w poszukiwaniu nowego życia, a wiodło im się praktycznie tak samo
jak wcześniej. Tylko krajobraz się zmienił.
Znalazłam obskurne mieszkanie przy cichej ulicy, dosyć tanie i na tyle blisko metra, że mogłam szybko dojechać na Manhattan, gdzie znalazłam
pracę w cukierni-kawiarni przy Bleecker Street. Kawiarnię prowadził Francuz JeanMichel, który niedawno rozstał się z żoną i nie przejmował się
tym, że jestem w Stanach nielegalnie, dopóki ładnie wyglądam i jak najlepiej dbam o jego wypieki. Robił najlepsze rogaliki i ciasteczka z
czekoladą w Village — lekkie, puszyste, o zapachu, który kusił żołądek — a za jego napoleonki można było zabić, więc nie miałam problemów ze
sprzedażą. Zawsze byłam cierpliwa; zresztą nikt mnie nie ponaglał, nikomu nie musiałam się spowiadać, więc nigdy nie śpieszyłam się z ciastem,
pozwalałam mu rosnąć tak długo, jak to było potrzebne. Potem delikatnie je wałkowałam z kawałkiem masła, zawijałam i na końcu dodawałam
słodko gorzką mieszankę czekoladową. Ciastka piekłam w piekarniku, dopóki sklep nie wypełnił się intensywnym zapachem kilkudziesięciu
czekoladowych przysmaków, które wrzucałam do szklanego naczynia przy oknie. Ręce JeanaMichela często wędrowały po moich pośladkach, gdy
instruował mnie w sztuce pieczenia. Nie przeszkadzało mi to za bardzo, bo dałam mu jasno do zrozumienia, że tylko na tyle może sobie pozwolić.
Jesień przechodziła w zimę. Dni były nadal słoneczne, a niebo niebieskie. Mieszkanki Nowego Jorku zaczęły nosić szale i rękawiczki w
torebkach na wypadek mroźnych wieczorów, ale ja byłam przyzwyczajona do znacznie niższych temperatur i lubiłam czuć chłód na nagich
ramionach, gdy spacerowałam po West Broadway. To zdarzyło się w pierwszą niedzielę listopada, gdy byłam sama w sklepie. Jean-Michel akurat
brał udział w nowojorskim maratonie — miał nadzieję, że straci kilogramy, których nabrał z wiekiem i przez amerykańskie jedzenie; jego brzuch
urósł jak jeden z jego rogali.
Słysząc brzęczenie dzwonka nad drzwiami, podskoczyłam i niemal upuściłam tacę z pięknymi pastelowymi makaronikami, które
przygotowywałam przez cały ranek: mieszałam białka ze zmielonymi migdałami i cukrem i wyciskałam to na papier. Uważałam, żeby wszystkie
ciastka były idealnie okrągłe, gładkie i tej samej wielkości, tak aby można je wypełnić masą, kiedy wystygną, a potem włożyć do pudełek
przewiązanych wstążką i sprzedać dziewczynom szukającym przysmaków lub skruszonym mężom, którzy nie znaleźli kwiaciarni w drodze do
metra.
Oparzyłam opuszki palców i część dłoni, gdy
próbowałam odzyskać równowagę i nie dopuścić, żeby ciastka spadły na podłogę. Byłam poirytowana i zniecierpliwiona, kiedy wybiegłam z kuchni
do lady, żeby obsłużyć klienta.
Cheya.
— Powinnaś przyłożyć lód. — Wskazał na intensywnie czerwony obrzęk w miejscu, gdzie poparzyłam się gorącą tacą.
Zadrżałam, kiedy płacąc za czekoladowy rogalik i cappuccino, położył monety na ladzie, a nie na mojej wyciągniętej dłoni.
— Tak — odpowiedziałam, bo nic innego nie
przychodziło mi do głowy.
Był swobodnie ubrany: miał na sobie uniwersytecką bluzę sportową, dżinsy i zwykłe buty sportowe. Jego zmierzwione blond włosy lśniły jak
zboże w promieniach przedzierającego się przez okna słońca. Wydawało się, jakby przyszedł ze spaceru w Central Parku lub jednej z uliczek,
której nie zamknięto dla maratończyków.
Wyglądał na typowego Amerykanina, nie licząc oczu — bystrych, ale też zimnych. Gdy podniósł wzrok znad mojej ręki, nasze spojrzenia się
spotkały. Miał szarozielone oczy w kolorze morza w pochmurny dzień. Dziwnie nie pasowały do ubrania ani jego głosu. Nie mówił z nowojorskim
akcentem. Coś było nie tak, ale nie wiedziałam co.
Sprawiał wrażenie kogoś, kto obudził się w obcym domu i założył nie swoje ciuchy.
Przeszedł mnie dreszcz, kiedy wydawałam resztę. Dwadzieścia pięć centów. Usiadł na jednym z krzeseł przy oknie. Wertował książkę tak
szybko, że zaczęłam się zastanawiać, czy ją czyta. Wpatrywałam się w niego ukryta między kuchnią a ladą. Patrzyłam, jak w lewej ręce trzyma
rogalik, moczy go w mlecznej piance i zmielonej czekoladzie, które dekorowały jego kawę. Gdy jadł, delikatne kawałki ciasta spadły obok filiżanki.
W małym sklepie było gorąco od żaru piekarników, więc po chwili zdjął przez głowę bluzę. Koszulka, która się przy tym podwinęła, ukazała
opalone, umięśnione plecy i wijący się po prawej stronie ciała tatuaż. T-shirt miał krótkie i obcisłe rękawki, dzięki czemu, gdy chłopak podnosił do
ust filiżankę, widziałam, jak prężą mu się ramiona.
Nieoczekiwanie spojrzał na mnie.
Wstrzymałam oddech.
2
Tańcząca w świetle księżyca
Z
obaczyłam go ponownie dopiero po tygodniu. Tym razem miał na sobie elegancki ciemnoszary garnitur i nie był sam. Zajęli to samo miejsce przy
oknie i siedzieli plecami do mnie. Gruby kolega Cheya — w zapiętej na suwak kremowej
kurtce — poprosił o ciastko i kolejne cappuccino. Wpatrywał się w moje piersi, gdy podawałam mu zamówienie.
— Kelnerka — zawołał, pstrykając palcami, jakbym nie widziała go z odległości kilku metrów, mimo że byli jedynymi klientami w sklepie.
Gdy przyniosłam im napoje, wyciągnął rękę po cukierniczkę i potrącił tacę, którą akurat stawiałam na stoliku. Kawa z kubka chlusnęła na moją
białą bluzkę. Krzyknęłam i odskoczyłam, gdy gorący płyn oparzył mi skórę. Z trudem zachowałam spokój i powstrzymałam się, żeby ich nie skląć.
Grubas wziął chusteczkę i podszedł do mnie. Zaczął wycierać kawę z moich piersi, aż Chey wstał i zdecydowanie posadził go z powrotem na
krzesło.
— Dość — powiedział po rosyjsku, a jego gruby kolega wyraźnie posmutniał. Cała brawura uszła z niego jak powietrze z balona.
Następnego dnia kurier dostarczył do sklepu przesyłkę z Macy's z liścikiem: „Przepraszam. To za bluzkę".
Była z czystego jedwabiu i miała cudowny koronkowy kołnierzyk. Piękniejsza i bez wątpienia droższa niż ta, którą poplamiłam. Właściciel
sklepu uniósł brew ze zdziwienia, gdy wsunęłam paczkę między płaszcz a torebkę, nie mówiąc słowa. Kolega Cheya zachował się nieuprzejmie,
więc zatrzymałam prezent jako zadośćuczynienie.
Tydzień później skończyłam dwadzieścia lat, a Chey zaprosił mnie na kolację.
— Skąd wiedziałeś, że mam dzisiaj urodziny? — spytałam go, kiedy wszedł do sklepu tamtego popołudnia, żeby sprawdzić, czy dostałam jego
paczkę. Mówiłam oskarżycielskim tonem. Nie potrzebowałam prześladowcy, zwłaszcza takiego, który ma niezdarnych kumpli, nawet jeśli jest
przystojny.
— Nie wiedziałem — odparł z uśmiechem. — Wszystkiego najlepszego. Mam nadzieję, że bluzka pasuje i godnie zastąpi tę, którą zniszczył
mój kolega.
— Tak, oczywiście. Jest piękna. Dziękuję. Nie musiałeś...
— Nie ma sprawy.
— Jesteś Rosjaninem? — Z ciekawości spytałam go w swoim ojczystym języku, gdy zbierał się do wyjścia.
Zaległa niezręczna cisza. Atmosfera stała się cięższa, niż się spodziewałam. Czułam się jak wścibska idiotka. Nienawidziłam ludzi, którzy
wtykają nos w nie swoje sprawy.
— Nie, nie jestem — opowiedział po angielsku. — Znam jedynie kilka słów, ale tylko takich potrzebnych do pracy.
— Szkoda. Czasami tęsknię za tym językiem.
Zawahał się, jakby się nad czymś zastanawiał.
Żałowałam, że byłam tak szczera z obcym człowiekiem. W Nowym Jorku nie miałam przyjaciół i od dawna brakowało mi towarzystwa, a teraz
zrobiłam z siebie idiotkę przed facetem. Pragnęłam, aby w sklepie zjawił się kolejny klient, który wybawiłby mnie z żenującej sytuacji, ale dzwonek u
drzwi ani drgnął.
— Luba, dasz się zaprosić na kolację? — spytał po chwili milczenia. Zauważył moje imię na identyfikatorze przypiętym do fartucha. — Nie będę
mówił po rosyjsku, ale nie spędzisz wieczoru samotnie. Wiem, jakie to uczucie przyjechać do nowego miasta. Poza tym dziś masz urodziny.
Słyszałam, że Amerykanie są bardziej bezpośredni niż
ludzie z innych krajów, ale Chey był tego pierwszym dowodem. Jeśli przystojny i miły facet zaprasza mnie na kolację, na pewno nie odrzucę takiej
propozycji z byle powodu. Zgodziłam się.
Spotkaliśmy się w Sushi Yasuda przy Czterdziestej Trzeciej, gdzie otaczały nas bambusowe ściany i stoliki. Miałam wrażenie, że jestem w
świątyni, z dala od monotonnego pośpiechu Times Square, który znajdował się zaledwie kilka przecznic od nas. Po raz pierwszy jadłam surową
rybę. Miałam na sobie bluzkę od niego, czarną spódnicę i czółenka — kupiłam je kiedyś na rozmowę kwalifikacyjną. Z ulgą stwierdziłam, że ubrał
się w podobnym stylu; włożył prostą, ale dobrze uszytą białą koszulę i dżinsy.
Chey pokazał mi, jak mieszać wasabi z sosem
sojowym, a ja mu opowiedziałam o dorastaniu na Ukrainie. W zamian opisał swoje dzieciństwo.
Ojciec służył w wojsku, więc Chey dorastał w różnych jednostkach na świecie. Dzięki temu nauczył się kilku słów po rosyjsku, trochę
niemieckiego i hiszpańskiego, a po francusku i włosku mówił płynnie.
Zarabiał na handlu biżuterią, a dokładniej bursztynami, co dawało mu wiele okazji, aby poćwiczyć rosyjski z biznesmenami w Kaliningradzie.
Jego rodzice, podobnie jak moi, nie żyli. Ojca zabito, ale nie podczas jakiejś żołnierskiej walki, lecz w bójce w barze, kiedy Chey miał piętnaście
lat. Matka niedługo później popełniła samobójstwo.
Chey uciekł z domu dziecka w New Jersey, w którym państwo zamierzało go trzymać, aż osiągnie pełnoletność. Zaczął pracować w
lombardzie. Żyłka do biznesu i miłość do biżuterii godna sroki doprowadziły go do handlu klejnotami na międzynarodową skalę. Później skupił się
na bursztynach.
Zapytałam, dlaczego wybrał skamieliny, a nie
piękniejsze, bardziej popularne i cenniejsze klejnoty, takie jak brylanty i rubiny. Powiedział, że kiedy po raz pierwszy, w wieku szesnastu lat,
zobaczył kawałek bursztynu, który jedna Łotyszka zastawiła w lombardzie, ujrzał w złocistym kamieniu zachodzące słońce i zachwycił się jego
delikatnością. W tym kawałku bursztynu była uwięziona, może od tysięcy lat, maleńka istota, a młody Chey zastanawiał się, jakie to uczucie być
więźniem światła. Tak właśnie
zaczęła się jego miłość do klejnotu.
Jego opowieść o życiu brzmiała jak poezja. Uszy poczerwieniały mi lekko, gdy przypomniałam sobie usłyszaną kiedyś opinię, że poeci mają
ładniejsze (a może dłuższe?) penisy. Nie mogłam zaprzeczyć, że miał w sobie to coś. Pociągał mnie magnetyzm jego oczu i kształt ramion, gdy
pochylał się i mówił do mnie niemal tak, jakby zdradzał tajemnicę. Siedzieliśmy w loży i od czasu do czasu nasze kolana się dotykały albo jego
palce muskały mój rękaw, gdy sięgałam po sos sojowy lub wodę. Był prawdziwym mężczyzną: skomplikowanym, charyzmatycznym i — według
cichego głosu w mojej głowie — potencjalnie
niebezpiecznym. Leciałam do niego jak ćma do ognia.
Kiedy odprowadził mnie do taksówki i zapłacił
kierowcy, żeby bezpiecznie zawiózł mnie do domu, dzięki czemu nie musiałam wracać metrem do domu na Brooklynie, czekałam, aż rzuci się na
mnie, żeby odebrać zapłatę za kolację i uprzejmość. Byłam przyzwyczajona do mężczyzn, którzy oczekują pocałunku lub czegoś więcej w zamian
za swoje prezenty. Lecz jego dłonie nie powędrowały do moich pośladków, a wzrok nie zsunął się poniżej moich oczu w poszukiwaniu uroków
skrytych pod podarowaną bluzką.
Chey delikatnie pocałował mnie w policzek, otworzył drzwi do taksówki i obiecał zadzwonić, a ja pojechałam do domu rozczarowana,
odrzucona i trochę wściekła. Przywykłam do tego, że mężczyźni pożądają mnie i wcale się z tym nie kryją. Gdy dorastałam, zdałam sobie sprawę,
że randki to transakcja wiązana; zresztą myśl, że mu obciągnę, nie przerażała mnie, wręcz przeciwnie. Uprzejmość i dystans Cheya pozbawiły
mnie atutów, których pewnie użyłabym, aby go zdobyć.
Byłam zła, gdy uświadomiłam sobie, że sprawdzam, czy nie ma go w sklepie, podskakuję na dźwięk dzwonka i biegnę do lady w nadziei, że
przyszedł.
Dwa dni później zadzwonił do cukierni, gdy posypywałam ptysie cukrem pudrem — ostrożnie poruszałam sitkiem, żeby ciastka były delikatnie i
równomiernie oprószone.
Czy zechcę się z nim jeszcze raz spotkać? Zgodziłam się. Tym razem zabrał mnie do kina w dużym multipleksie niedaleko Union Square.
Oczekiwałam, że dotknie mojego kolana lub obejmie mnie w czasie filmu, ale był dżentelmenem w każdym calu i wyczułam, że na drugiej randce
nie obmacuje kobiet po ciemku.
Po kinie wybraliśmy się na kawę na University Place, a kiedy wyszliśmy, przyciągnął mnie do siebie i delikatnie pocałował w usta. To był krótki
pocałunek, ale z uczuciem. Chey odsunął się z uśmiechem i przywołał nadjeżdżającą taksówkę. Otworzył mi drzwi i znów zapłacił, żeby kierowca
zawiózł mnie na Brooklyn. Byłam trochę zawiedzona, bo miałam nadzieję, że nie skończy się jedynie na pocałunku.
Przez następne dni coraz bardziej się niecierpliwiłam, kiedy chodziliśmy na randki, a on nadal nie wykonywał żadnego ruchu. Miałam wrażenie,
że mnie obserwuje, ocenia i kontroluje moje pożądanie. Nie chciałam sprawiać wrażenia zbyt chętnej, ale moja frustracja narastała. Podobał mi
się, a z jego zalotnego zachowania i namiętnych pocałunków pod koniec każdej randki wyczuwałam, że ja też go pociągam.
I wtedy wypalił z grubej rury.
Powiedział mi przez telefon, że nieoczekiwanie musi
polecieć w interesach na Dominikanę. I że chce, żebym mu towarzyszyła.
Kiedy wyznałam, że jeśli wyjadę z Ameryki, najprawdopodobniej nie będę mogła wrócić, stwierdził, że czasem ma do dyspozycji prywatny
samolot i kontrolerzy na lotnisku nie będą sprawiali problemów. Sądziłam, że planuje przekupić ludzi z obsługi, którzy sprawdzają dokumenty
pasażerów zarówno podczas odlotu, jak i przylotu.
Przy okazji odkryłam, że Chey jest zamożnym,
potężnym i wpływowym człowiekiem, z czego nie zdawałam sobie sprawy na randkach.
Naturalnie powinnam domyślić się tego na początku, zamiast automatycznie zakładać, że rynek bursztynów jest skromny i działa zgodnie z
prawem. Dorastałam w świecie, gdzie kwitł czarny rynek, gdzie przekupstwo funkcjonariuszy było czymś zwyczajnym. Chey nie przykładał większej
wagi do pieniędzy, więc łatwo mogło umknąć uwadze to, że jest bogaty. Na co dzień nie szastał gotówką, ubierał się dobrze, ale prosto, i nigdy nie
zabierał mnie na niewiarygodnie drogie randki. Nie epatował bogactwem, lecz uważał je za coś naturalnego, a ja nie mogłam mieć mu tego za złe
ani spytać, jak się dorobił takiej fortuny. Może dostał spadek, dobrze zainwestował albo wygrał na loterii. Bez względu na to, jak zdobył majątek,
przypomniałam sobie, że mnie nigdy nie okłamał co do tego, jak zarabia pieniądze, a jeśli jego dochody okażą się większe, niż zakładałam,
będzie to zdecydowanie miłą niespodzianką.
Nie miałam zamiaru pozwolić, aby wakacje przeszły mi koło nosa. Taka okazja może się nie powtórzyć, chyba że dostanę zieloną kartę lub
zdecyduję się wyjechać na zawsze ze Stanów.
Przyjęłam zaproszenie i przyjechałam do La Romana jedynie z kilkoma rzeczami w torbie. Za skromne oszczędności kupiłam strój kąpielowy —
złote bikini, które lśniło w słońcu — i sandały na wysokich koturnach. Wzięłam bawełnianą sukienkę, spódnicę i białą bluzkę, a jeśli okaże się, że
nie pasuje do eleganckich lokali, do których chce mnie zabrać, będzie musiał mi kupić więcej ubrań.
Na lotnisku odebrał mnie samochód z szoferem. Chey był najwyraźniej na spotkaniu biznesowym i nie mógł zjawić się osobiście. Siedziałam na
tylnym siedzeniu sedana przy otwartym oknie. Gdy mknęliśmy szerokimi ulicami, rozkoszowałam się ciepłym powietrzem muskającym moją skórę i
słodkim zapachem, który unosił się z cukrowni. Spoglądałam na palmy wzdłuż drogi prowadzącej do prywatnej posiadłości Cheya. Była tak
ogromna, że białe kamienne budynki kryte strzechą wzięłam za cały kurort, w którym wynajmiemy tylko jeden pokój. Kierowca wyjaśnił mi, że cała
posiadłość jest do naszej dyspozycji... Przynajmniej przez kolejnych kilka dni.
Pokojówka w milczeniu wskazała mi przestronny pokój z widokiem na prywatną plażę pokrytą złocistym piaskiem. Rzuciłam torbę na duże łóżko
i natychmiast zaczęłam podziwiać otoczenie.
Marmurowe — wypolerowane i lśniące — podłogi, balkony z widokiem na migoczący ocean po jednej stronie willi i owalny basen po drugiej.
Nigdy wcześniej nie byłam w tak luksusowym miejscu i czułam się nieswojo. Wystrój był elegancki, ale subtelny — emanował dobrym smakiem i
bogactwem.
Rozebrałam się w jednej z dużych łazienek i upajając się chłodem bijącym z kafelków, zmyłam trudy podróży. Potem włożyłam bikini i zeszłam
na dół. Zamówiłam koktajl owocowy u barmana, który zjawił się od razu, jak tylko podeszłam do basenu. Z drinkiem w jednej ręce i książką w
drugiej usiadłam przy basenie, zastanawiając się nad dziwnymi kolejami życia i tym, jak dziewczyna z Doniecka znalazła się w takim miejscu.
Chey przyjechał, gdy słońce zachodziło: ogromna pomarańczowa kula z płomiennymi promieniami wyglądała, jakby próbowała zatrzymać się
przed upadkiem. Róż i pomarańcz jaskrawe niczym mango dekorujące drinka lśniły na tle granatowego oceanu.
Nie zauważyłam, jak zbliżył się do basenu, ale poczułam ciepło jego skóry, gdy usiadł obok mojego leżaka i pocałował mnie w policzek.
Spojrzałam na niego. Nie miał na sobie koszuli, jedynie kremowe szorty i sandały. Jego cudownie brązowa skóra była bez wątpienia efektem kilku
dni wylegiwania się w karaibskim słońcu.
— Masz ochotę na przejażdżkę? — spytał.
Nie czekając na odpowiedź, podał mi bawełnianą sukienkę, którą przewiesiłam na krześle. Złapał moją rękę i zaprowadził do wyjścia, gdzie
czekał na nas zaparkowany na trawie skuter. Usiadł, a ja wsunęłam się za niego i objęłam jego silne, umięśnione ciało. Mknęliśmy nabrzeżem
wzdłuż La Caleta, mijając brzydkie betonowe budynki, które kontrastowały z domkami pokrytymi strzechą, kolorowymi tropikalnymi barami i
sklepami pełnymi bananów, sprzętu wędkarskiego i pamiątek dla turystów.
Chey wynajął małą białą motorówkę z czarnym napisem „Valya". Gdy zobaczyłam imię swojej starej przyjaciółki, dziewczyny dzięki której
przebudziłam się seksualnie, wiedziałam, że to znak. Nie byłam pewna, czy dobry czy zły, ale podświadomie czułam, że doprowadzi do seksu.
I tak się stało.
Gdy pędziliśmy w „Valyi", wiatr rozwiewał mi włosy, a smak soli w powietrzu przypominał pocałunek morza.
— Ta wyspa to La Catalina — wyjaśnił, gdy
zacumowaliśmy w małej marinie kurortu. Chey pomógł mi
wyjść na ląd. Piasek był niemal biały, a woda przezroczysta i czysta jak kryształ.
Przeszliśmy przez wydmy, minęliśmy palmy i małe zatoki, po drodze zamieniliśmy kilka słów z napotkanymi na plaży osobami. Dzieci bawiły się
plastikowymi wiaderkami, a dorośli korzystali z uroków łagodnych fal. Chey szedł przede mną, więc mogłam przyjrzeć się tatuażowi na prawej
części jego niemal nagich pleców. Jedynie gruby pasek podręcznej torby, którą niósł, zasłaniał mi widok, ale na szczęście tylko częściowo. Chey
miał wytatuowanego złocistego kota. Może lamparta. Smukłe ciało zwierzęcia marszczyło się, gdy mięśnie Cheya się poruszały; głowa drapieżnika
skrywała się pod paskiem.
Gdy doszliśmy do ustronnej plaży otoczonej drzewami, które chroniły przed spojrzeniami ciekawskich spacerowiczów, miałam okazję
dokładniej przyjrzeć się tatuażowi. Gdy Chey pochylił się przede mną i wyciągnął koc z torby, odsłonił swoje ramię i głowę lamparta. Zwierzę miało
czarne oczy i wściekle szczerzyło kły.
— Jestem grzecznym kotkiem, naprawdę — powiedział
z uśmiechem, obracając się do mnie przodem.
Usiadł na kocu i zaczął wyciągać kolejne rzeczy z torby. Butelkę szampana, dwa kieliszki, chleb i ser.
Jedl iśmy i rozmawialiśmy. Trochę o nim, trochę o mnie.
— Powiedz mi, co robią dziewczyny w rosyjskim internacie, gdy mają czas wolny? — spytał i uśmiechnął się sugestywnie.
— Wtedy gdy nie przekupują chłopaków, żeby dostać papierosy?
— Tak. Dlaczego przyjechałaś do Ameryki? Kim chciała zostać mała Luba, jak dorośnie?
— Primabaleriną tak jak wszystkie rosyjskie dziewczyny. Ale nie byłam dość dobra. Byłam zbyt leniwa.
— W to nie wierzę. — Dolał schłodzonego szampana do mojego kieliszka. — Nadal tańczysz?
— Nie. Nawet jak śpiewam pod prysznicem.
— Zatańczysz dla mnie?
Może to szampan uderzył mi do głowy, razem z
koktajlem, który wcześniej wypiłam, a może bajkowa sceneria
prosto z hollywoodzkiego filmu lub ogarnęło mnie poczucie, że jestem mu coś winna za wyjazd, a ja zawsze spłacam długi. Wstałam i zaczęłam
poruszać się na piasku; łagodnie kołysałam się w rytm uderzających fal i tańczących na wietrze drzew.
Zdawałam sobie sprawę, jakie wrażenie na nim wywarłam. Byłam niemal naga w skąpym bikini, a moje sutki odznaczały się pod cienkim
złotym materiałem, gdy zrobiło się chłodniej.
Chey wpatrywał się we mnie błyszczącymi oczami.
Mój świat zatrzymał się na chwilę pod intensywnością jego spojrzenia i poczułam napływ adrenaliny znany z doświadczeń przy ceglanym murze
na szkolnym boisku w Doniecku. Ale zamiast chłopaka z rosyjskiej prowincji miałam przed sobą przystojnego i hojnego mężczyznę, który
najwyraźniej pragnął mnie dotknąć. Na myśl, że rozbiorę się przed nim, upajając się jego spojrzeniem, zadrżałam.
Sięgnęłam ręką do pleców i rozpięłam górną części bikini; materiał opadł na piasek, a ja podniosłam ramiona i tańczyłam dalej.
— A reszta? — spytał, wodząc wzrokiem od moich nagich piersi do złotego dołu kostiumu.
Majtki były wiązane na biodrach, więc pozbyłam się ich zaledwie kilkoma ruchami, a potem celowo znieruchomiałam, żeby Chey mógł się
przyjrzeć mojemu ciału w jasnym świetle tropikalnego księżyca.
— Jesteś syreną — wysyczał. — Poruszasz się jak morze.
Złapał mój nadgarstek i przyciągnął mnie do siebie. Usiadłam na nim okrakiem i lekko przesunęłam się tak, aby poczuć jego twardy członek
przez materiał szortów i rozkoszować się tym uczuciem.
Przed Cheyem całowałam się tylko z jednym chłopakiem. Znalazł mnie przy ceglanym szkolnym murze dzięki Wali. Tylko on nie chciał, żebym
mu obciągnęła, tylko on wolał odrobinę czułości. A może był po prostu nieśmiały. Miał na imię Sasza i kiedy uklękłam przed nim i sięgnęłam do
jego spodni, podniósł mnie i przycisnął swoje usta do moich.
A teraz Chey przechylił mnie i pocałował. Smakował szampanem. Miał jędrne wargi, a jego język delikatnie badał moje usta. Palcami
przytrzymał moją brodę i kierował pocałunkiem. Po chwili jego ręce zsunęły się po moich barkach, pieściły ramiona, piersi i zatrzymały się na talii.
Szybko przykucnęłam i zaczęłam rozpinać mu spodnie, żeby pokazać swoją sztuczkę... jedyną, jaką znałam.
Roześmiał się, gdy uświadomił sobie, co próbuję
zrobić.
— Nie, syrenko, ja to zrobię. — Położył mnie na plecach.
Wpatrywałam się w gwiazdy, które lśniły na niebie jak robaczki świętojańskie, gdy on zanurzył swoją twarz między moimi nogami i przycisnął
język do cipki.
Zaczęłam ciężko oddychać, gdy fala rozkoszy ogarnęła moje ciało.
Nigdy nie pomyślałam, że mężczyzna może tak szybko się odwdzięczyć i nigdy nie zastanawiałam się, jakie to uczucie. W internacie na
Ukrainie gorączkowo plotkowałyśmy o wielu sprawach, ale ten temat wydawał się jednym z najbardziej szokujących. Dziewczyny przechwalały się
umiejętnością obciągania, ale to, że facet mógłby nas zadowolić w ten sposób, było tabu, czymś wstydliwym.
Oczywiście dotykałam się sama wiele razy i czułam przyjemność, ale często robiłam to po ciemku, pod kołdrą, starając się zachować ciszę.
Doskonale wiedziałam, jak wygląda penis, ale nigdy nie miałam okazji zobaczyć siebie w świetle. Nigdy nie wyobrażałam sobie, jak faceci mogą
uczyć się zadowalać kobiety. Jakby to było częścią ich szkolnej edukacji, jakby mieli ochotę na coś więcej niż tylko ściągnąć spodnie.
Ruchy języka Cheya były jak ukłucia w serce. Elektryzujące, fizyczne doświadczenie natychmiast zmieniło się w emocjonalne i rozpaliło we mnie
żar.
Czułam się jak spadające słońce. Zamknęłam oczy i oddałam się na łaskę jego ruchów — czasem szybkich, czasem wolnych, krótkich i ostrych
lub długich i leniwych. Moje ciało wznosiło się i opadło w odpowiedzi na każdą pieszczotę.
Poczułam jego palce — i to też było objawieniem. Nigdy nie korzystałam ze sztucznego członka. Nie wstydziłam się wejść do sklepów
niedaleko Broadwayu, gdzie na wystawach wisiała perwersyjna bielizna, ale liczyłam się z każdym zarobionym dolarem, żeby wystarczyło mi na
czynsz, jedzenie, metro. Chciałam też odłożyć coś na czarną godzinę i na książki — jedyny luksus, na jaki sobie pozwalałam. Wydawanie forsy na
erotyczne zabawki uznawałam za niedorzeczne.
Chey swoim pieszczotami sprawił, że byłam mokra, więc z łatwością wsunął jeden palec, poruszał nim we mnie, a po chwili wsadził kolejny.
— Rany, ale jesteś spięta — wysapał, gdy przycisnęłam biodra do jego ręki, żeby mnie bardziej wypełnił i wszedł głębiej. Wystarczająco długo
pozostawałam dziewicą, a to była ostatnia przeszkoda na drodze do kobiecości.
Nie miałam zamiaru zachować czystości do ślubu. Byłam zbyt praktyczna. Po prostu nie chciałam, żeby to się stało z jednym z chłopaków przy
ceglanym murze lub z facetem w barze, który cuchnął alkoholem i zostawiłby mnie z dzieckiem i bez przyszłości, tak jak to się stało z Zosią
mieszkającą na podwórzu z wysuszonymi drzewami. Czy mogła nadarzyć się lepsza okazja? Przystojny Chey, światło tropikalnego księżyca... A
nawet jeśli piasek pod kocem był trochę zimny i twardy w porównaniu z łóżkiem w willi, byłam gotowa znieść tę niedogodność.
Sięgnęłam w dół, żeby dotknąć jego fiuta. Dawno nie miałam żadnego w dłoniach i brakowało mi tego. Chciałam poczuć ciężar jego jąder,
zmierzyć obwód członka, zbadać każdą nierówność.
— Jesteś niecierpliwa — powiedział, więc odsunęłam ręce, a on nie przestawał eksplorować mojego ciała.
Wsunął palec w mój odbyt i teraz jednocześnie
penetrował oba otwory; nadal lizał łechtaczkę. Niesamowite uczucie. Lepsze niż cokolwiek, czego dotychczas doświadczyłam. Tysiąc razy lepsze.
Zapomniałam o nim i poddałam się ekstazie. Chwyciłam Cheya za włosy i przysunęłam się do niego... bliżej jego języka... Uwięziłam jego głowę,
na wypadek gdyby chciał przestać lub zaczerpnąć tchu. Każda zmiana rytmu mogła wszystko zniszczyć. Po chwili ogarnął mnie dreszcz jak fala
morska, która osiąga maksymalną wysokość, opada, a w końcu znika.
Kiedy to uczucie zelżało, a moje ruchy zwolniły, dotarł
do mnie szelest drzew, znów poczułam piasek pod kocem, usłyszałam trzask gałązek łamanych przez przechodzące zwierzęta. Byłam świadoma,
że ktoś na nas patrzy, że delikatna bryza muska moją skórę, a na niebie świecą gwiazdy i w milczeniu obserwują moją przygodę.
Położył się obok i wtulił we mnie, aż poczułam jego ciepło i rozluźniłam się w jego ramionach.
— Ćśś — szeptał, kołysząc mnie, jakbym była dzieckiem.
Po raz pierwszy mężczyzna doprowadził mnie do orgazmu.
Nie protestował, kiedy uklękłam i zajęłam się jego szortami. Ściągnęłam je i odrzuciłam w stronę bikini. Jego członek był nadal twardy jak skała
i brązowy jak reszta ciała, jakby Chey całe tygodnie opalał się nago.
Jęknął, kiedy schyliłam głowę i zaczęłam go lizać.
— Luba... — Zadrżał, kiedy wzięłam go do ust.
Smakował cudownie. Nigdy nie doświadczyłam
niczego podobnego. Nie śpieszyłam się, wolno przesuwałam językiem po żołędzi i główce, a on jęczał, szeptał moje imię i delikatnie bawił się
moimi włosami. Chciałam pozbyć się poczucia obowiązku i zapomnieć o technice. Pragnęłam tylko poczuć, jak wchodzi we mnie coraz głębiej.
Cofnął się, łagodnie pieszcząc mój podbródek.
— Luba... — powtórzył w skupieniu.
— Chcę cię ujeździć — powiedziałam.
Wystarczająco długo czekałam i chciałam dowiedzieć się, jakie to uczucie mieć w sobie mężczyznę, który mnie wypełni. Jasne, bałam się zajść
w ciążę. Wiedziałam o tabletkach „po", ale nie miałam pojęcia, gdzie je zdobyć. Odetchnęłam, kiedy zobaczyłam, że sięga do torby i wyciąga
kondomy, a jeszcze bardziej mi ulżyło, że nie podał mi jednego z nich, tylko sam rozerwał opakowanie i go nałożył. Ćwiczenie obciągania na
bananach to nie to samo, co zostać przyłapaną z prezerwatywami w internacie; nawet jeśli udałoby się nam je zdobyć, to natychmiast zostałybyśmy
wyrzucone ze szkoły.
Nadal byłam wilgotna po pierwszym orgazmie i pragnęłam zaspokoić swoje pożądanie. Wspięłam się na niego i powoli osunęłam na twardy
penis. Stłumiłam krzyk, kiedy doszedł do jeszcze nienaruszonej błony. Przeszył mnie przelotny ból. Ukłucie trwało zalewie sekundę i zdałam sobie
sprawę, że to jest to: uprawiam seks. Początkowo byłam zawiedziona, zwłaszcza gdy porównałam to z ruchami jego języka, i przez moment
zastanawiałam się, o co tyle szumu.
Po chwili zaczęłam się poruszać, a on położył ręce na moich biodrach i kołysał mnie w przód i tył, początkowo powoli, potem stopniowo coraz
szybciej. Odkryłam, że mogę mocniej stymulować łechtaczkę, jeśli się lekko pochylę. Obserwowałam błogą rozkosz na twarzy Cheya. Stwierdziłam,
że obciąganie to nic w porównaniu z ujeżdżaniem faceta. Wtedy to dopiero kobieta ma moc.
Chey nie kończył po kilku minutach jak chłopcy na boisku. Kiedy się zmęczyłam, jednym szybkim ruchem obrócił mnie tak, że znalazłam się na
czworakach i wpatrywałam w piaszczyste wydmy i palmy w oddali. Z każdym pchnięciem czułam jego jądra na moich pośladkach. Rozkoszowałam
się jego jękami, gdy cofałam ciało i doprowadzałam go do orgazmu.
Po chwili doszedł, złapał moje ramiona silnymi rękami i niewiarygodnie głęboko wszedł we mnie, aż był wyczerpany tak jak ja. Rozłączyliśmy
nasze ciała, ciężko oddychając.
Kilka minut leżeliśmy przytuleni. Pragnęłam, żebyśmy magicznie przenieśli się z powrotem do willi, unikając długiego spaceru i jazdy
motorówką. Brzmiało romantycznie, ale wiązało się z podróżą w świetle księżyca.
Przesunął dłonią wzdłuż mojego ciała, po brzuchu, w stronę ud. Zatrzymał się, gdy zauważył smugi krwi na moich nogach.
— To był twój pierwszy raz — stwierdził zdziwiony. — Nie wiedziałem.
— Mam sporo do nadrobienia — odparłam ze śmiechem.
— Z przyjemnością ci pomogę.
Przez kilka kolejnych dni kochaliśmy się przy każdej możliwej okazji, dopóki nie opadliśmy z sił. Nadrabiałam stracony czas.
— Twoje ciało jest stworzone do pieprzenia, Luba — powiedział któregoś dnia, gdy leżeliśmy na łóżku, na jedwabnym prześcieradle. Wtedy już
to wiedziałam. Lata baletu i moja żywa wyobraźnia prowadziły prosto do tego punktu.
Ale wakacje nie trwały wiecznie i po pięciu dniach polecieliśmy z powrotem do Nowego Jorku. Na lotnisku widziałam, jak Chey przekazuje
zwitki banknotów rozmaitym urzędnikom, a ci nie robili problemów i prowadzili nas przejściem dla VIP-ów.
Ogromnie kochałam Nowy Jork, ale gdy tam wróciłam, wydawał mi się szary i nudny, chociaż nie tak bardzo jak Donieck z betonowymi
budynkami.
Chey odwiózł mnie na Brooklyn i zapewnił, że się ze mną skontaktuje. Wkrótce.
Dotrzymał słowa i dwa dni później, kiedy skończyłam zmianę w cukierni, czekał na mnie na chodniku. Miał na sobie dżinsy i białą koszulkę.
Zabrał mnie do swojego mieszkania.
— Chcę cię znowu — powiedział.
Ale nie upłynęło wiele czasu i znów musiał wyjechać w interesach. Kilka dni tu, kilka tam... Każda nieobecność była dłuższa niż poprzednia. Nie
tłumaczył się ani nie informował z wyprzedzeniem. I ani razu nie poprosił mnie, żebym mu
towarzyszyła.
Nie chodziło o to, że jestem zaborcza — jako sierota szybko wyzbyłam się tej cechy — ale po początkowym żarze naszej znajomości, ciągła
nieobecność Cheya, odwołane spotkania i niedotrzymywane obietnice zaczęły mnie irytować.
Poza pierwszym prezentem podarował mi również bursztynową broszkę w delikatnej srebrnej oprawie. Nosiłam tę broszkę codziennie. Dał mi
ją tuż po powrocie z Karaibów. Potem zostawił mi klucze do swojego mieszkania przy Gansevoort Street w dzielnicy Meatpacking.
Stary ceglany budynek służył kiedyś za magazyn. Przekształcono go w przestronne mieszkania z ogromnymi łazienkami.
W środku panowała biel i czerń — wystrój rodem z wyobraźni minimalistycznego projektanta. Lśniące meble i sprzęty, a zwłaszcza dobrze
wyposażona kuchnia — pełna nierdzewnej stali i wypolerowanych powierzchni — wyglądały jak z obrazka w luksusowym magazynie. Wnętrza
emanowały bogactwem. Po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, skąd bierze tyle pieniędzy. Z pewnością handel bursztynami nie był aż tak
dochodowy.
Realistyczna część mnie była silniejsza od romantyczki i wiedziałam, że wspólny wyjazd na Dominikanę musiał kosztować fortunę. Powiedział,
że zawsze jestem mile widziana, ale gdy wpadałam bez zapowiedzi, nigdy go nie było.
Pewnego razu rozebrałam się i położyłam naga na ogromnym łożu. Czekałam na powrót Cheya, ale zasnęłam i obudziłam się rankiem w
promieniach słońca — nadal byłam sama i czułam się jak idiotka.
Poirytowana tym, co uważałam za odtrącenie, wyjęłam z szafy jedną z jego nienagannie wyprasowanych koszul, włożyłam na siebie i zaczęłam
rozglądać się po mieszkaniu. Okazało się, że wszystko, poza szafkami i szufladami, w których trzymał niewiarygodnie drogie ubrania, garnitury,
koszule, krawaty i buty, było zamknięte. To mnie zaciekawiło, ale łatwiej pozostać ślepą i korzystać z chwili. Nasz seks zawsze był fantastyczny, a
Chey dawał mi to, czego potrzebowałam od mężczyzny — chociaż wiedziałam, że nie mówi mi wszystkiego. Był silny, troskliwy, ironiczny i
zdecydowany.
Pewnego dnia w cukierni ciekawskie ręce JeanaMichela powędrowały trochę za daleko, co skończyło się gwałtowną kłótnią. Nie miałam
innego wyjścia, rzuciłam pracę. Nie chciałam prosić Cheya o psychiczne ani finansowe wsparcie. Dziewczyna musi mieć swoją dumę. Zresztą i tak
nie było go na Manhattanie, bo wyjechał.
Ostatnim razem, kiedy się kochaliśmy, zauważyłam, że na prawej ręce ma blade, ale widoczne siniaki. Nie pytałam, bo na pewno by nie
powiedział — tak jak wtedy na Karaibach, gdy wypytywałam go o równoległe blizny na ramieniu i zagadkowy tatuaż lamparta. Wiedziałam, że
recydywiści w rosyjskich więzieniach mają dużo tatuaży o różnym znaczeniu, ale to było coś innego.
Jego blizny i tatuaż coraz bardziej mnie fascynowały. Pieściłam palcami jego ciało, łudząc się, że znajdę jakąś podpowiedź. Boże, jak ja
uwielbiałam poznawać jego delikatną skórę i naprężone mięśnie. Obserwowałam, jak każda część ciała Cheya łączy się z kolejną i tworzy
doskonałą maszynę do seksu. Idealnie dopasowywał się do mojego rytmu. Kochałam jego dzikie ruchy, gdy wchodził we mnie głęboko, pachnący
oddech, gdy mnie rżnął, i sztywność członka wewnątrz mnie.
Teraz mogłam zapomnieć o tych wszystkich chłopakach z Rosji, ich braku subtelności i finezji. Cheyowi nie trzeba było mówić, jak ma się zająć
kobietą, władać nią i puścić ją we właściwym momencie, żeby obserwować jej podróż od pożądania po apogeum rozkoszy.
Uwielbiałam, jak jego palce wędrowały po mojej skórze, drażniły mnie, bawiły się, a nawet sprawiały mi ból, i doprowadzały do granicy
wytrzymałości, a potem orgazmu. Przy nim czułam się jak kwiat; przed nikim innym nie otworzyłam się tak jak przed nim. Byłam larwą w kokonie, a
teraz jestem unoszącym się wysoko motylem.
A kiedy dochodziłam, szeptałam jego imię. Chey.
Potem zasypiałam w jego ramionach. Czułam się bezpieczna i chroniona. Czułam delikatne ciepło napływające po rozładowaniu pożądania.
Pewnego ranka obudziłam się, a jego nie było. Na kuchennym blacie zostawił tylko pospiesznie napisaną wiadomość, że musi wyjechać, nie
wie na jak długo, ale zapewnia, że mnie kocha mocniej niż siła Ziemi przyciągająca Księżyc. Uśmiechnęłam się. Usłyszeliśmy to wyrażenie w
jakimś serialu i oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Od tego czasu był to nasz prywatny żart.
Notatka sugerowała, że mam zostać i zająć się jego mieszkaniem, dopóki nie wróci. Nic wielkiego, pomyślałam, mimo wszystko wkurzona, że
tak łatwo mnie zostawił. Żeby się uspokoić, poszłam pieszo do cukierni na Bleecker Street, wdałam się w ostrą awanturę i tak straciłam pracę.
Oszczędności wystarczyłyby mi na trzy tygodnie, a bez wizy niełatwo dostać nową pracę. Chey nadal się nie odzywał. Nie miałam innego
wyjścia niż zrezygnować z mieszkania na Brooklynie i przenieść te swoje kilka rzeczy do Cheya. Trochę się obawiałam, jak na to zareaguje. Ale
minęło sześć tygodni, a on nadal się nie odzywał i miał wyłączony telefon.
Pewnego poranka wzięłam trochę drobnych, które znalazłam na biurku Cheya, i poszłam na kawę do pobliskiego Starbucksa. Wpatrywałam
się w rdzewiejące kolumny High
Line i zastanawiałam co dalej, gdy ktoś zawołał moje imię.
— Luba!
Rosyjski kolega Cheya, ten, który rozlał kawę na moją bluzkę. Miał na imię Lew, kiedy kilka miesięcy wcześniej Chey nas sobie przedstawił.
Chłopak z całego serca przeprosił mnie za swoje zachowanie w cukierni. Bał się Cheya, bo ten najwyraźniej rządził w ich biznesowej znajomości.
Nigdy nie rozmawialiśmy w naszym ojczystym języku, a Lew mówił z wyraźnych akcentem ze Wschodniego Wybrzeża.
Powitałam go bez entuzjazmu. Brak Cheya wpływał na moje podejście do jego znajomych.
— Jak leci? — spytał.
— Tak sobie. Nie wiesz, gdzie tym razem ulotnił się Chey? Albo kiedy wróci?
— Nigdy mi nic nie mówi. Cały on.
Zaklęłam pod nosem.
Bez pytania dosiadł się do mojego stolika. Spojrzałam na niego. Koszula pękała w szwach, a guziki walczyły ostatkiem sił z wystającym,
napierającym na ubranie brzuchem. Dlaczego Chey zadaje się z takim facetem?
Lew wziął pogardę widoczną na mojej twarzy za
smutek.
— Co się stało? — zagadnął zatroskany.
— Twój kolega, Chey, to się właśnie stało —
prychnęłam. — Jednego dnia jest tutaj, a drugiego bez słowa gdzieś znika. Nie jest łatwo — wyrzuciłam z siebie.
Potem opowiedziałam o zajściu w cukierni i o tym, że straciłam pracę, a przez to znalazłam się w ciężkiej sytuacji. Zamierzał mi dać kilkaset
dolców, ale nie mogłam ich przyjąć. Nie od Lwa. Oczekiwałby czegoś w zamian, a do tego nie chciałam dopuścić. Odrzuciłam jego ofertę i
powiedziałam, że muszę znaleźć jakąś robotę, a w moim przypadku to trudne.
Jego twarz rozświetlił szeroki, durnowaty uśmiech.
— Też jestem tu nielegalnie — oświadczył niemal z dumą.
— Gratuluję! — wycedziłam z przekąsem. — Świetnie, że należymy do tego samego klubu...
— Chey wspominał, że wspaniale tańczysz. Uczyłaś się w Rosji, prawda?
— Tak, dawno temu. Nie byłam wcale taka dobra. Moja technika mogłaby być lepsza.
— A po co ci technika w tańcu?
— Chyba tego nie załapiesz. — Upiłam łyk szybko stygnącej kawy.
— Wiesz, gdybyś chciała tańczyć i zarobić, mogę ci pomóc, dopóki Chey nie wróci.
— Mów dalej — poprosiłam, chociaż domyślałam się, że nie ma na myśli Centrum Lincolna ani Nowojorskiego Baletu.
Wszystko mi wyjaśnił. Początkowo się wahałam.
— Na pewno nie wiesz, kiedy wróci Chey? — spytałam w nadziei, że taniec nie jest moją jedyną opcją. Jak mogłam tańczyć nago przed innymi,
kiedy w głębi serca wiedziałam, że pragnę tańczyć jedynie dla Cheya?
— Nie. Nie mam pojęcia, kiedy się pojawi. Rozumiesz, interesy.
— No to zaprowadź mnie tam.
Klub nazywał się Tender Heart i stał na końcu Bowery, niedaleko Lafayette Street. Budynek miał stalowe rolety, ściany pokryte graffiti i
spłowiałą różową markizę. Dowiedziałam się, że w czasach, gdy muzyka punkowa święciła triumfy, znajdował się tu popularny klub. Ściany piwnicy
nadal były przesiąknięte alkoholowym potem kilku pokoleń i prawie zwymiotowałam, gdy Lew prowadził mnie wąskim korytarzem w kierunku biur.
— Po południu jest lepiej. Jak otwierają klub, działa klimatyzacja — wyjaśnił. — Barry, który wszystkim kieruje, zawsze szuka oszczędności,
więc rano wyłącza klimę.
Barry, drobny Brytyjczyk ze staroświeckim wąsikiem i rzadkimi włosami, podczas rozmowy kilka razy wspominał, że pochodzi z Liverpoolu,
chociaż ani trochę nie przypominał żadnego z Beatlesów.
Siedział za rozklekotanym biurkiem, które wyglądało tak, jakby przetrwało każdą wojnę na świecie. Blat uginał się pod stosem ksiąg.
Założyłam, że facet jest tylko księgowym i nadal nie miałam pojęcia, do kogo należy ten przybytek. Przez chwilę podejrzewałam, że Chey może być
właścicielem, ale miejsce było zbyt tandetne i brakowało mu klasy, więc zdecydowałam, że jest tylko z nim jakoś powiązane.
Lew uprzedził Barry'ego o naszej wizycie.
— Więc to ty jesteś dziewczyną Cheya? — uśmiechnął się.
— Wolałabym, żebyś mówił „kobietą" — odparłam. — Długo czekałam, żeby się nią stać, więc wolę takie określenie. Poza tym nie jestem
niczyją własnością.
— Zadziorna sztuka — stwierdził i zarechotał. Pewnie myślał, że jest zabawny.
— Tak, w Rosji ostro nas chowają — powiedziałam celowo z silnym akcentem.
Spojrzał na mnie jak rzeźnik na kawał mięsa.
— Nasz wspólny znajomy wyjaśnił ci, czym się
zajmujemy?
— Tak.
— Tańczysz?
— Owszem, chociaż nie tak, jak myślisz.
— To jakiś problem?
— Nie.
Barry znacząco spojrzał na Lwa i gruby Rosjanin
wyszedł z ciasnego biura.
— Mogę cię obejrzeć? — spytał po chwili.
— Obejrzeć mnie?
— Twoje ciało. Nagie. Wiesz, w tej pracy to jest — szukał właściwego słowa — podstawowy wymóg. Klienci muszą dostać coś porządnego,
żeby nasycić oczy.
— Jasne — skinęłam.
Rozsiadł się w skórzanym fotelu, wpatrując się we mnie.
Zdjęłam ciuchy.
Wodził wzrokiem po moim ciele... oceniał centymetr po centymetrze.
Odwróciłam się twarzą do niego. Czułam przytłaczający żar, który unosił się w pomieszczeniu i przenikał przez drzwi do pozostałych części
klubu. Chociaż stałam w lekkim rozkroku, próbowałam zachować resztki skromności i elegancji, gdy mnie uważnie oglądał.
— Doskonale — stwierdził wreszcie.
Spuściłam wzrok.
— Piersi są małe, ale naturalne, sterczące i jędrne. To dobrze. Masz nogi tancerki, szczupłe, ale silne. Obróć się.
Zrobiłam, jak kazał.
— Piękne pośladki. Prawdziwe dzieło sztuki —
oświadczył. — Teraz stań przodem. — Znów obserwował mnie od stóp do głów. Po chwili zatrzymał wzrok na moich włosach łonowych. —
Świetnie.
Zaskoczona spojrzałam na siebie w dół.
— Dobry kolor, pasuje. W obecnych czasach naturalne blondynki są rzadkością. Wszystko teraz jest sztuczne. Niektóre nasze dziewczyny
farbowały się nawet tam na dole, ale to kiepsko wyglądało. Zawsze widać, że to nienaturalny kolor. Chociaż część klientów nabierała się na to. Tak
czy siak, w naszym klubie wszystkie tancerki są gładkie... — Musiałam sprawiać wrażenie zdezorientowanej. — Ogolone — dodał.
Skinęłam, że się na to zgadzam. Nigdy tego nie robiłam. W internacie nie pozwalano nam na to. A w szkole w Petersburgu kazano nam golić
się tak, aby ani jeden włos nie był widoczny pod trykotem, mimo że nosiłyśmy grube rajtuzy zarówno na ćwiczenia, jak i na występy.
Gdy wyobraziłam sobie swoją całkiem odsłoniętą
cipkę, ogarnął mnie perwersyjny dreszcz.
Gładka... Nowa amerykańska część mnie.
Głos Barry'ego przerwał moje rozmyślania.
— Mamy jeszcze kilka zasad, których musisz zawsze przestrzegać — wyjaśnił. — Nigdy nie pokazujesz łechtaczki. Nigdy nie rozmawiasz z
widzami, chyba że cię poproszą, żebyś wykonała taniec erotyczny na ich kolanach. Możesz się na to nie zgodzić, ale nie rób tego zbyt często. To,
co robisz po pracy, poza klubem, to twoja sprawa. Jasne?
Nie byłam pewna, ale przytaknęłam. Potrzebowałam pracy, a coś się we mnie budziło, coś, co ciągnęło mnie do tańca, do striptizu. Intuicja
podpowiadała mi, że to nie tylko mi się spodoba, ale też da poczucie kontroli. Nad życiem. Nad mężczyznami. To samo uświadomiłam sobie po
pierwszym amatorskim obciągnięciu i nocy, kiedy straciłam dziewictwo. Poczucie władzy.
Liverpoolskie trajkotanie Barry'ego nie ustawało.
— Uznam, że umiesz tańczysz, a jako znajoma Cheya nie będziesz musiała wnosić opłaty za każdy występ tak jak inne dziewczyny, więc cała
forsa z napiwków i prywatnych tańców jest twoja. Tylko nie mów o tym innym tancerkom. To zepsułoby atmosferę.
Znów skinęłam.
— Kiedy chcesz zacząć? — spytał w końcu.
Następnego dnia już pracowałam jako striptizerka. Lew dał mi trochę pieniędzy, więc mogłam kupić strój. Skomponowałam go z różnych
elementów, które udało mi się znaleźć na rynku na starym parkingu niedaleko budynku, gdzie kiedyś mieściło się Tower Records, zaledwie kilka
kroków od Shakespeare & Co. — Uwielbiałam tam chodzić i przeglądać najnowsze książki. Szukałam również odpowiedniej muzyki i godzinami
wybierałam utwór do swojego występu. Początkowo myślałam o klasyce, a nawet czymś rosyjskim, ale uświadomiłam sobie, że to byłoby za wiele
jak na Bowery. W końcu zdecydowałam się na Counting Crows i ich
A Murder of One.
Piosenka miała w sobie coś melancholijnego, co
przemawiało do mojej rosyjskiej duszy.
Gdy po raz dziesiąty tego popołudnia spakowałam torbę, sprawdziłam, czy mam wszystko, czego potrzebuję, i zamknęłam za sobą drzwi,
prawie chciałam pobiec do cukierni i dać się obmacywać Jeanowi-Michelowi — dzięki temu nie musiałabym wyjść na scenę, która czekała na
mnie jak topór na skazańca. Byłam jednak zbyt uparta i nie zamierzałam pozwolić, żeby pokonał mnie strach. Kiedy wyszłam zza kulis pokrytych
plamami po piwie i papierosach, zacisnęłam zęby i postanowiłam stawić czoło wyzwaniu.
Wszystkie najważniejsze momenty w życiu —
narodziny, śmierć czy utrata dziewictwa — wiązały się z nagością. Striptiz był jedynie kolejnym doświadczeniem, czymś, co narastało we mnie,
kiedy zdecydowałam się opuszczać próby baletowe, żeby zaspokoić chłopców na tyłach szkoły. Gdy rozbrzmiała muzyka, a znajome słowa
popłynęły z głośników, zastanawiałam się, co też się we mnie kryje, jaka istota uwolni się, gdy zdejmę cienki kostium i pokażę nagie ciało ludziom,
których niemal nie widziałam przez oślepiające światła.
Instynktownie czułam, że przekroczyłam Rubikon, wybrałam ścieżkę na rozdrożu i już nie będę mogła zawrócić. Bez względu na to, co zdecyduję
się robić w przyszłości, nie
wymażę tej chwili.
Uniosłam ręce nad głowę niczym skrzydła i zaczęłam tańczyć.
3
Tańcząca z kucami
W
Tender Heart było brudno. To początkowo mnie rozpraszało i nie sprzyjało zachowaniu gracji i seksapilu. Przygnębiająca atmosfera głównej
sali, jej tanie zasłony, stare, rozerwane plakaty z Patti Smith, Richardem Hellem i The Voidoids i kiczowata muzyka, którą wybierały inne tancerki
psuły jakąkolwiek próbę ambitniejszego występu.
Pierwszej nocy, kiedy czułam się okropnie skrępowana i zakłopotana, pokazując ciało, popełniłam błąd, tańcząc w skąpym bikini i jedwabnych
szalach. Sądziłam, że będą dobrze wyglądały i pomogą mi w występie. Niestety skończyło się na tym, że w połowie utworu zatrzymałam się i nie
wiedziałam, co dalej robić. Gdy okazało się, że stoję tam, sama pośród pustych spojrzeń kilku znudzonych widzów, którzy dla mnie wyglądali
identycznie, czułam się bardziej jak manekin niż tancerka. Chciałam wykonać skok baletowy, ale się poślizgnęłam na wypolerowanej drewnianej
scenie i omal nie upadłam. Szybko zrezygnowałam z kroków baletowych ze strachu przed całkowitą kompromitacją.
Lekko zakołysałam ciałem, wykonałam kilka obrotów i uśmiechnęłam się najładniej, jak potrafię. Po chwili powtórzyłam delikatne ruchy w
nadziei, że utwór zaraz się skończy. Trzymałam się z daleka od metalowej rury — głównego elementu sceny — na której inne tancerki próbowały
tańczyć z pseudoerotyzmem.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy zapadła cisza. Podobnie zareagowałam na ciemność. Wykorzystałam gęsty mrok, żeby szybko zebrać szale,
lśniące bikini i jeden pięciodolarowy banknot rzucony przez widza siedzącego z boku.
Później inne dziewczyny, które przewijały się przez klub, pokazały mi, jak tańczyć na rurze, ale nigdy nie zapałałam wielką miłością do tej
dyscypliny.
Chciałam się wyróżniać.
Nauczyłam się też planować występ tak, żeby
stopniowo ukazywać swoje ciało i jego zalety. Swoich blond włosów — rozjaśnionych słońcem — nie obcinałam, odkąd wróciliśmy z Cheyem z
Dominikany. Nigdy wcześniej nie były tak długie, co mi się podobało. Lubiłam mocno chwytać końcówki, kiedy brał mnie od tyłu. Teraz zakrywały
mi piersi i używałam ich jako dodatkowego elementu występu. Doskonale sprawdzały się do drażnienia anonimowych widzów i regularnych
klientów, których zaczęło przybywać. Moim zdaniem podobało się to, jak moje sutki prześwitują przez kurtynę włosów.
Obserwowałam inne tancerki. Podpatrzyłam, jak czekają z finałowym etapem pokazu, jak kuszą klientów, pozwalając im jedynie na krótko
spojrzeć na cipkę, chwilę przed zgaśnięciem świateł i kulminacyjnym momentem utworu. Oczywiście to oszustwo, ale przecież właśnie po to
przychodzili, prawda?
Gdy zaczęłam się golić, uwielbiałam gładkość swojej skóry. Mały ogień niezmienne palił się w moim podbrzuszu, gdy przed występem
myślałam o ukazaniu najbardziej intymnej części ciała nieznajomym mężczyznom. Wiedziałam, że mogą tylko patrzeć i mnie podziwiać, lecz nigdy
nie dotkną i nie posmakują mojej skóry. Czułam, że mogłabym kierować nimi, że zgodziliby się na wszystko jedynie za widok mojej cipki.
— Wyrabiasz się, dziewczyno — powiedział Barry któregoś wieczoru po moim finałowym występie. Minęło kilka tygodni, od kiedy zaczęłam
pracę w klubie. — Na początku poruszałaś się strasznie topornie i gdybyś nie była znajomą Cheya, i nie miała tak pięknego ciała, z pewnością
bym cię wyrzucił. Ale zrobiłaś duży postęp.
— Miło to słyszeć.
— W zasadzie jesteś zbyt dobra, żeby tu pracować. Powinnaś tańczyć gdzieś, gdzie docenią twoją klasę. Tutaj tracisz czas; pomyśl o pracy w
zamożniejszych dzielnicach, tam są lepsze napiwki.
Miał rację, widzowie w Tender Heart nie szastali forsą. Niektórzy byli tak nieprzyjemni i nieokrzesani, że drugiego dnia zdecydowałam
zrezygnować z prywatnych tańców na kolanach klienta, o czym oficjalnie poinformowałam Barry'ego.
Podał mi kilka nazwisk, więc poszłam na rozmowy i przesłuchania. Chey nadal się nie odzywał.
Kiedy wyjaśniłam, że nie mam ochoty na głupstwa typu prawo pierwszej nocy i jestem tam tylko, żeby tańczyć i zabawiać klientów, szybko
zaoferowano mi występy w lepszych lokalach, a nawet możliwość wyboru.
Zaczęłam na przemian pracować w dwóch klubach na Upper East Side, dostępnych tylko dla członków. Oba celowały w zamożnych
mieszkańców, a większość zagranicznej klienteli zatrzymywała się w cztero- i pięciogwiazdkowych hotelach rozsianych w pobliżu Central Parku.
Napiwki okazały się zdecydowanie lepsze i szybko dopasowałam się do nowej rutyny: spanie do południa, praca do później nocy i w
weekendy. W Sweet Lola's i The Grand, gdzie podziwiano moją klasyczną technikę, a nawet do niej zachęcano, dwa wieczory w tygodniu
akompaniował nam pianista: dziewczyny tańczyły w kabaretowym stylu wolniejsze numery do muzyki na żywo. Rozbawiałam widownię wykonaniem
Makin' Whoopee!
i pozyskałam przychylności Blanki, pięknej Czeszki, która nadzorowała tancerki. Utwór nie wymagał wiele tańca, trzeba było
tylko wić się na fortepianie, więc nie napracowałam się za dużo, żeby dostać napiwki.
Zgodziłam się nawet na okolicznościowy taniec na kolanach widza, bo klienci obu klubów byli zamożniejsi niż ci, którzy przychodzili do
Barry'ego, nosili drogie garnitury i bez oporów rzucali banknoty — wystarczyła im najmniejsza zachęta. Jeden z mężczyzn chciał, żebym jedynie
zdjęła buty i pokazała mu nagie stopy. Zapłaciłby mi bajeczną sumę, gdyby mógł spojrzeć na moje palce, a nawet więcej, gdybym mu pozwoliła
przycisnąć twarz do moich kostek, kiedy stałabym na pointach. Ale się nie zgodziłam, żeby mnie dotknął. Bałam się, że stracę dobrą pracę, jeśli
zaryzykuję złamanie zasady kierownictwa w zamian za trochę dodatkowej gotówki.
Jeśli było to możliwe, ze względów bezpieczeństwa starałyśmy się wracać taksówką razem — przeraziłyśmy się, gdy Gloria, jedna z tancerek, z
którą regularnie pracowałam, została napadnięta w alejce za Sweet Lola's przez szalonego fana. Pobił ją, bo wcześniej odrzuciła jego zaloty.
Zresztą wspólny powrót wychodził taniej. Zarabiałam więcej niż w Tender Heart, ale nadal żyłam oszczędnie. Tamtej nocy poprosiłam kierowcę,
żeby zatrzymał się, gdy licznik pokaże kwotę, którą miałam z portfelu, wliczając w to napiwek. Potem przeszłam kilka przecznic od rogu, gdzie
Czternasta ulica przecina się z Jedenastej Aleją. Była szósta rano w niedzielę i na zazwyczaj ruchliwych ulicach w pobliżu West Side Highway
panował spokój. Wybrałam okrężną drogę, żeby przejść obok wspaniałego stalowego łuku mola Pier 54 i spojrzeć na Hudson. Rzeka płynęła
łagodnie, lśniąc w świetle wschodzącego słońca. W tym miejscu występowała i udzielała lekcji lokalna grupa taneczna. Często myślałam, żeby do
nich dołączyć, a może nawet się z kimś zaprzyjaźnić.
Podobało mi się życie w Nowym Jorku, ale mimo że przywykłam do swojego towarzystwa, czasami czułam się okropnie sfrustrowana i samotna
bez Cheya. Nie byłoby tak źle, gdyby mi powiedział, dokąd wyjeżdża i kiedy wraca. Nie chciałam być jędzą ani marudą i doskonale sobie radziłam
bez niego, ale wychowywałam się w świecie prostych linii, monotonii i precyzji. Nienawidziłam chaosu stwarzanego przez jego niewyjaśnione i
nieplanowane nieobecności. Chciałam wprowadzić trochę porządku w życiu i nadać sens egzystencji, mimo że brzmiało to trochę żałośnie.
Kiedy weszłam do mieszkania, byłam w refleksyjnym nastroju i czułam się zmęczona po wieczornym występie, więc nie zauważyłam marynarki
Cheya przewieszonej przez krzesło w drugiej sypialni, której używał jako gabinetu. Nie zwróciłam też uwagi na gazetę rozłożoną na kuchennym
blacie ani na cichy szum nowoczesnej pralki.
Zaczęłam rytuał, który zawsze powtarzałam po pracy — rzuciłam torbę z kostiumem na sofę w salonie, nastawiłam czajnik, żeby zalać herbatę z
kawałkiem cytryny, wspominałam Ukrainę, ochlapałam zimną wodą twarz, żeby zmyć z siebie noc i przywołać tę zwyczajną osobę, która prawie
zawsze ma na sobie ubrania... I wtedy zauważyłam go w sypialni. Nie byłam mało spostrzegawcza, ale Chey poruszał się jak kot. Zwinny, cichy i
zawsze gotowy do skoku. Mógłby bez problemu podejść do stada gołębi.
Początkowa radość wywołana jego widokiem szybko zmieniła się w inną, silniejszą emocję, kiedy przypomniałam sobie, jak mnie zostawił i że
tym razem muszę ustalić jasne zasady i powiedzieć mu, że nie dam się tak traktować. Po chwili zauważyłam, że siedzi obok kolorowego stosu
szyfonu i koronek. To strój, który w pośpiechu przymierzyłam, ale zrezygnowałam z niego na rzecz innych ciuchów, kiedy pakowałam rzeczy na
nocną zmianę.
Spojrzał na mnie — na mojej twarzy widać było poczucie winy i chęć obrony. Spoważniał.
— Tak się teraz ubierasz do cukierni? Poszedłem tam, ale okazało się, że już nie pracujesz u Jeana-Michela. Myślałem, że tańczysz tylko dla
mnie.
— No to źle myślałeś — odparłam wyniośle. — Tańczę dla siebie. Dla nikogo innego.
Było w tym wiele prawdy. Dopiero gdy skończyłam pierwszą zmianę w Tender Heart, uświadomiłam sobie, jak bardzo tęsknię za tańcem,
muzyką i przyjemnością, którą czerpałam z aplauzu zadowolonej widowni, jak uwielbiam spojrzenia wbite w moje poruszające się do rytmu ciało.
— Dlaczego to zrobiłaś? Nie pomyślałaś, że możesz do
mnie zadzwonić, że zajmę się tobą?
— Nie jestem twoją maskotką — wypaliłam rozdrażniona. — Ani narzeczoną z katalogu, która chce tylko siedzieć w domu i czekać na ciebie.
Która będzie wydawać twoje pieniądze i da się w zamian pieprzyć jak dziwka.
— Wiesz, że wcale cię tak nie traktuję — odpowiedział wyraźnie niezadowolony.
Wyprostowałam ramiona i zacisnęłam zęby, przygotowując się na gorzkie rozstanie. Wywalczenie niezależności, którą wysoko ceniłam, nigdy
nie przychodziło łatwo. A jeśli Cheyowi to się nie spodoba, zostawię go i wykorzystam zarobione pieniądze w klubach, żeby zacząć samodzielne
życie.
— Uwielbiam taniec. Tęskniłam za nim. I nie zamierzam mieć długu wdzięczności wobec ciebie ani nikogo innego.
— Zdajesz sobie sprawę, że nie będziesz primabaleriną w takim miejscu, Luba. — Machnął wizytówką z lokalu Barry'ego, którą znalazł w mojej
torbie.
Westchnęłam.
— Już tam nie pracuję. Przeniosłam się do
eleganckiego klubu, takiego bardziej w moim stylu. I nie zachowuj się, jakbym była zwykłą striptizerką. Nie widziałeś mnie na scenie.
W końcu poszliśmy na kompromis. Obejrzy jeden z moich występów. Jeśli mu się spodoba, pozwoli mi tańczyć. Jeśli nie, zrezygnuję z
zarobkowego tańca, kiedy znajdę inną pracę, z której się utrzymam.
Tamtej nocy kochał się ze mną jak opętany. Jakby żarliwość i celowa surowość, którą czułam z każdym ruchem we mnie, miały pogłębić naszą
więź na jakimś pierwotnym poziomie.
Nigdy nie wiedziałam, że Chey może być tak delikatny, a zarazem brutalny. To połączenie zachwycało mnie i przerażało jednocześnie. Miałam
wrażenie, jakbym spotkała prawdziwego Cheya... nową osobę, jak gdyby nagle stał się księciem i diabłem w skórze człowieka.
Patrzyłam w jego oczy, gdy mnie ostro pieprzył i ściskał moje pośladki, kiedy leżałam na plecach i zaspokajałam jego dziką żądzę. Na pewno
wyobrażał sobie, jak inni mężczyźni widzą mnie nagą, gdy tańczę. Seks był próbą oznaczenia mnie jako jego kobiety i sposobem, aby trzymać
mnie z daleka od szponów innych. To była forma zazdrości, ale taka, dzięki której stawał się znacznie bardziej władczy niż jakikolwiek inny
kochanek.
Spędziłam więcej czasu na przygotowaniach. Do pierwszego występu, który miał obejrzeć Chey, przygotowywałam się dłużej niż do pierwszego
tańca w Tender Heart. Czy mu się spodoba, czy się zgodzi? Wiedziałam, że nie jestem mu nic winna i że mogę robić, cokolwiek sprawia mi
przyjemność, ale lubiłam Cheya i z dwóch możliwych opcji wolałam utrzymać status quo z jego błogosławieństwem.
Instynktownie czułam, że mój taniec przypadnie mu do gustu, tak jak wtedy na plaży. Że oglądanie mnie sprawi mu przyjemność. Ale musiałam
mieć absolutną pewność, że zrozumie, że to, co robię, jest inne. Że nie jestem zwykłą dziewczyną, która potrząsa cyckami, żeby dostać napiwki. To
coś więcej. Sztuka. Chciałam czegoś więcej niż jego zgody. Chciałam szacunku.
Dopilnowałam, żeby każdy detal mojego występu odpowiadał jego gustowi: od oświetlenia — białego, nie czerwonego, po strój — zwykłą białą
bawełnianą suknię do kostek, podobną do tej, jaką miałam na sobie w wakacje i którą bez problemu mogłam zsunąć z ramion. Weszłam na scenę
boso i wykonałam cały występ po jednej stronie sceny, na tle skrytej w ciemności rury. Tańczyłam do jednej z jego ulubionych piosenek:
Devil in the
Details
w wykonaniu amerykańskiego zespołu Walkabouts. Kilka razy słyszałam, jak ją puszczał w gabinecie, kiedy pracował przy komputerze.
Utwór zaczynał się powoli, potem nabierał tempa, co pozwoliło mi spokojnie zacząć taniec delikatnymi ruchami i przejść do śmielszych kroków. To
był również znak dla Cheya, że cały czas o nim myślę.
Przyszedł na mój kolejny występ do Sweet Lola's. A kiedy powiedział, że byłam dobra, zaczerwieniłam się z dumy.
Jednak następny komentarz był jak wiadro zimnej wody.
— Ale możesz być jeszcze lepsza — dodał, gdy wbijał kod do bramy wejściowej do budynku, w którym mieszkaliśmy.
Natychmiast się zjeżyłam, ale powstrzymałam od zgryźliwej odpowiedzi. Pamiętałam, że chcę zdobyć jego poparcie dla swojego nowego
przedsięwzięcia, a nauczyłam się, że mężczyźni lubią czuć, że mają władzę, nawet jeśli jej nie mają.
— Naprawdę? — zapytałam najsłodszym głosem, na jaki zdołałam się zdobyć. — To znaczy?
Jeśli zauważył ironię w moim tonie, nie dał tego po sobie poznać.
— Klasyczne kroki powinny być tańczone do klasycznej muzyki.
— Myślałam o tym, ale to chyba byłoby za wiele jak na taki klub. The Grand pozwala mi na odrobinę klasyki...
— Zajmę się klubami — odparł zdecydowanie.
— Dobrze...
Jeśli dzięki niemu będą miała większy wpływ na to, co tańczę, tym lepiej. Nie zamierzałam unosić się dumą i odrzucać jego pomocy, skoro
pozwoliłaby mi na większą
swobodę artystyczną.
— Poza tym twoje ruchy są za dzikie.
— Zaczynasz mówić jak moi rosyjscy nauczyciele baletu.
— No cóż, mieli rację. Trochę powściągliwości dobrze ci zrobi.
Początkowo planował wpłynąć na moje występy jedynie pod względem ruchu. Pokazał mi swoje dojo w szkole sztuk walki przy Dwudziestej
Siódmej, gdzie trenował, żeby zachować dobrą formę. Nie zniechęcałam go do tego, bo na pewno nie spotykałabym się z facetem, który
zapuściłby się jak Lew.
Jednak poza tańcem nigdy nie czułam potrzeby żadnych innych ćwiczeń fizycznych. Trenowanie w pocie czoła uznawałam za niepotrzebne i
nieeleganckie; odkąd pozbyłam się dziecięcej pulchności, byłam naturalnie szczupła. Nawet codzienne śniadania w cukierni — składające się z
ciasta z czekoladą i kawy z pianką — nie wpłynęły na moją sylwetkę.
Poszłam z Cheyem do recepcji. Gdy pokazywał swoją kartę członkowską i wpisywał mnie do książki gości, rozejrzałam się dookoła: wszędzie
unosił się zapach potu i wilgotnych ręczników, obok nas przechodzili mężczyźni i kobiety w tanich i pomiętych ubraniach sportowych.
Zastanawiałam się, dlaczego Chey uważa, że taka aktywność poprawi mój taniec.
Minęliśmy jego znajomego, który miał na sobie tylko jaskrawe satynowe szorty i ochronne owijki na rękach. Trenował uderzenia bokserskie
przed lustrem, a kiedy się zbliżyliśmy, napuszył się dumnie; z trudem opanowałam śmiech. Gdy spojrzeli na siebie, bokser spuścił głowę jak
przestraszony pies.
Podobało mi się, że w towarzystwie Cheya nikt się nie ślinił na mój widok; nikt się nie gapił ani nie dziwił moją obecnością. Miałam wrażenie,
że nie pasuję do tego miejsca; podobnie czułam się wtedy, kiedy po raz pierwszy weszłam na scenę, ale pewność siebie Cheya i jego lekko
zacięty wyraz twarzy odwracały uwagę ode mnie — miła odmiana. Nie lubiłam, jak mnie oglądano, chyba że sama się na to godziłam, tak jak
podczas tańca.
Pokazał mi kilka podstawowych ruchów. Powiedział, że to muay thai. Byłam zaskoczona, że mnie, tancerce, pasuje ten sport. Miałam silne nogi
i brzuch i umiałam zachować równowagę, więc kiedy przeszliśmy do worków treningowych, kopałam i uderzałam je z zaskakującą siłą i łatwością.
Potem pokazał mi różne techniki walki wręcz. Założył sobie ochraniacze na ręce i ja go uderzałam, a on robił uniki.
Pozwolił też, żebym kilka razy go trafiła, a sam starał się mnie nie skrzywdzić. Wiedziałam, że pozwala mi wygrać, mimo to poczułam radość
pochodzącą ze znanej pracy mięśni, kontaktu z Cheyem jako napastnikiem, a nie kochankiem, zderzeń naszych ciał, sposobu w jaki patrzył, gdy
się odchylał, aby uniknąć mojego ciosu, i blasku na jego twarzy, gdy pojawił się na niej pot.
Na chwilę przystanęłam, żeby złapać oddech. Chey pochylił się i pocałował mnie, przygryzając mi dolną wargę tak mocno, że niemal
krzyknęłam.
— Trzeba było mnie zablokować — drażnił się. — Straciłaś czujność.
— Wiedziałam, że się zbliżasz — stwierdziłam. — Po
prostu nie chciałam cię zatrzymać...
Uniósł mnie, a ja objęłam go udami w pasie i uwięziłam w długonogim uścisku, gdy mnie niósł w kierunku ściany i przycisnął do lustra.
— Drzwi są otwarte. Ktoś zobaczy... — szepnęłam, choć tak naprawdę nie chciałam, żeby przestał.
Moje podniecenie zaczęło rosnąć, gdy dotykałam
plecami gładkiej, chłodnej powierzchni lustra. Znajdowaliśmy się w jednej z mniejszych sal, wyposażonej w maty do rozciągania i kilka worków
treningowych. Pomieszczenie przylegało do większej sali z pełnowymiarowym ringiem, kilkoma workami zwisającymi z sufitu i minisiłownią.
— No i co z tego — odparł, podnosząc moją koszulkę. Każdy, kto teraz by tu wszedł, zobaczyłby moje piersi z twardymi sutkami. — Poza tym
nikt nie będzie nam przeszkadzał. Dopilnowałem tego.
Przez chwilę zastanawiałam się, dlaczego Chey miał posłuch wśród reszty ćwiczących. Może jest wyjątkowo dobrym zawodnikiem. A może
właścicielem. Szybko jednak przestałam o tym myśleć, jak tylko ściągnął moje legginsy i
wsunął we mnie jeden, potem drugi palec.
— Chyba nasza lekcja podobała ci się bardziej, niż to okazywałaś. — Badał moje wilgotne ciało pomiędzy nogami, które błyskawicznie
reagowało na jego dotyk. — To jak, pozwolisz się trenować, syrenko?
Od czasu gdy zatańczyłam na plaży, zaczął mnie tak nazywać.
— Tak.
— To dobrze — powiedział z uśmiechem.
Schylił głowę i przycisnął wargi do mojego ucha. Poczułam gorący oddech na skórze.
— Twoje pierwsze zadanie to nauczyć się czekać.
Drażnił się ze mną. Coraz bardziej irytowałam się z powodu swojej bezsilności; podniecenie stawało się nie do zniesienia. Tak desperacko
pragnęłam znów poczuć jego dłonie na swoim ciele, fiuta wewnątrz mnie i rozkoszować się czymkolwiek, co tym razem podpowiedziałaby mu jego
bujna wyobraźnia, że pozwoliłam, aby postawił mnie na podłodze i poprawiłam ubrania.
Byłam ogłuszona i zaślepiona pożądaniem, gdy prowadził mnie do wyjścia. Doskonale wiedziałam, że moje sutki prześwitują przez cienki
materiał koszulki i... podobało mi się to.
Jak tylko wróciliśmy do mieszkania, do Cheya znów ktoś zadzwonił. Chey zapewnił, że mi to wynagrodzi i wyjechał, a ja zostałam sama.
Jadłam, tańczyłam, spałam i czekałam na jego powrót.
Mniej więcej tydzień później, gdy przyszłam do domu, znalazłam na łóżku niezwykły kostium. Dotychczas nie widziałam, żeby któraś z tancerek
w klubie miała na sobie coś podobnego. Skórzane paski, metalowe sprzączki i klipsy z dzwoneczkami, które, jak się domyśliłam, należy przypiąć
do sutków.
W Sweet Lola's jedna dziewczyna tańczyła w skórzanym gorsecie i czarnych sznurowanych kozakach, a przy każdym piruecie wymachiwała
pejczem. Ale jej kostium nie przypominał tego, co miałam przed oczami. Nie sądziłam też, że Chey chciałby mnie widzieć w czymś takim. Według
mnie skóra, lateks i tym podobne rzeczy były tandetą rodem z sex shopu, dobrą dla dziewczyn, które potrzebowały czegoś ostentacyjnego, żeby
odwrócić uwagę od faktu, że nie umieją tańczyć. Ocierały się o rurę w nadziei, że nikt nie zauważy braku ich umiejętności i niezdarnych ruchów.
Przy kostiumie leżała notatka: „przymierz".
Chey dobrze rozumiał mój temperament. Tak naprawdę nie różniliśmy się wiele; każde z nas było uparte jak osioł i podobało nam się jedynie
to, co sami wymyśliliśmy.
Dotknęłam pasków. Gruba, ale miękka skóra. Ani nie tania, ani nie porysowana. Sprzączki lśniły w świetle, a cały kostium był doskonale
skomponowany, jakby go zrobił doświadczony rzemieślnik, a nie pracownik fabryki produkującej ciuchy na masową skalę.
Stanęłam przed lustrem i po kilku próbach udało mi się włożyć kostium. Efekt końcowy pozytywnie mnie zaskoczył. Kostium przypominał uprząż,
która podkreślała piersi i cipkę. Pasek na plecach delikatnie ściągał ramiona, zapewniając dobrą postawę.
Kiedy się obróciłam, Chey stał w drzwiach i się uśmiechał.
— Dobrze wyglądasz — powiedział. — Podoba mi się.
— Nie tego się spodziewałam. To nie jest... klasyczne. Myślisz, że powinnam w tym tańczyć?
Uprząż, choć wcale nie tandetna, diametralnie różniła się od moich typowych kostiumów, które według mnie dodawały ruchom delikatności i
podkreślały fakt, że moje występy nie mają charakteru seksualnego. A przynajmniej nie tylko taki.
— Tylko dla mnie — odparł.
Wskazał dodatek do kostiumu: parę czarnych, wysokich butów na koturnach z metalowymi podkuciami, które przypominały końskie podkowy.
Uniosłam brew ze zdziwienia.
— Łatwo w nich utrzymać równowagę — wyjaśnił. — Ale bardzo trudno chodzić, a przynajmniej tak słyszałem.
Chey postawił te dziwne buty przy drzwiach sypialni i zaczął mi się przyglądać. Po chwili poluźnił krawat i wrócił do swojego gabinetu.
Pomysł, żebym wyglądała jak podkute zwierzę, wydawał mi się trochę naiwny, ale natychmiast podjęłam wyzwanie. Moi nauczyciele tańca
krytykowali mnie za wiele rzeczy, ale nigdy za postawę ani umiejętność stania na pointach.
Buty sięgające do połowy uda były z cienkiej, miękkiej skóry, która zakrywała zamek. Początkowo musiałam przytrzymywać się mebli, żeby nie
upaść, kiedy wstawałam. Balansując na koturnach, zrobiłam kilka kroków. Nie przypominało to kroków baletowych, bo nie mogłam całkiem
wyprostować stopy, ale metodą prób i błędów zdołałam jakoś utrzymać stabilną pozycję, chociaż nie emanowałam wdziękiem.
Wzięłam z kołdry klipsy z dzwoneczkami i delikatnie przypięłam je do sutków. Nie czułam bólu, jeśli ich nie dotykałam. Znów spojrzałam w swoje
odbicie w lustrze.
Efekt końcowy okazał się zadowalający, ale trochę dziwny. Często słyszałam, od Cheya i innych, że poruszam się jak zwierzę. Sądzę, że dzięki
długim nogom i szczupłemu ciału najbardziej przypominałam klacz. Na koniec zebrałam swoje blond włosy w wysoki kucyk, który zdobił głowę
niczym końska grzywa.
Ostrożnie drobiąc kroki, weszłam do gabinetu Cheya i
zaprezentowałam mu się w stroju.
Spojrzał na mnie znad komputera i uśmiechnął się przebiegle.
— Piękna — powiedział. — Chodź tu.
Podeszłam do niego chwiejnie. Stanęłam wprost przed krzesłem, na którym się rozsiadł. Zdążył zdjąć koszulę i krawat; luźne dżinsy lekko
zsunięte z bioder ukazywały twarde podbrzusze.
— Rozstaw nogi — nakazał.
Zrobiłam, co chciał, rozkoszując się jego rozpalonym wzrokiem i tym, że podziwia moje ciało.
Najpierw sprawdził wilgotność mojej szparki, a po chwili koniuszkami palców zaczął rysować maleńkie kółka na łechtaczce; zaczął wolno,
zwiększał tempo, aż rozluźniłam się przywarłam do jego ciała. Nogi zrobiły mi się miękkie jak z waty i niemal straciłam równowagę, gdy pieszczoty
stawały się coraz bardziej namiętne. Krzyknęłam cicho, zachęcając jego ręce do dalszego tańca na moim ciele. Złapał mnie i obrócił. Zsunął
papiery z biurka, żeby mógł mnie na nim oprzeć.
Stałam na palcach, z wypiętymi pośladkami;
przedramiona położyłam na blacie. Słyszałam zza pleców coraz cięższy oddech Cheya podziwiającego moje ciało. Wyobrażałam sobie, jak
wyglądam z tyłu w wysokich do ud butach i skórzanej uprzęży, która okala moje pośladki i ogranicza naturalne ruchy. Za każdym razem, kiedy
poruszałam się do przodu lub do tyłu, klipsy na sutkach zaczynały dzwonić, przypominając mu, że zgodziłam się ubrać tak, jak sobie tego życzył.
Miałam wrażenie, że to podobało mu się tak bardzo, jak mnie jego uznanie.
Ścisnął oba pośladki, ugniatał je i rozchylał, a po chwili delikatnie, zaledwie koniuszkiem palca, sprawdził napięcie mojego odbytu.
Usłyszałam odgłos wysuwanej szuflady i otwieranie butelki. Po chwili wsunął jeden, potem drugi palec do mojego odbytu, nie przestając pieścić
łechtaczki.
Zaczęły mnie boleć kolana od niewygodnej pozycji, zwłaszcza w tych butach, a sutki mrowiały od klipsów, ale zupełnie o tym zapomniałam, gdy
przyjemność czerpana z dotyku Cheya ogarnęła mój umysł, a każda myśli skupiła się na tym doznaniu, jakby świadoma część mnie przeniosła się z
głowy do reszty ciała.
— Tak jest, rozluźnij się — mówił uspokajająco.
Po chwili otworzyłam się przed nim mocniej, żeby pozwolić mu wejść. Odepchnęłam się do tyłu i poczułam, jak jego penis wciska się między
moje pośladki.
Pamiętam, że podczas nocnych rozmów w internacie w Doniecku jedna rzecz powodowała nagłe milczenie — wzmianka, że fiut pasuje nie
tylko do cipki czy ust, ale też do innego miejsca. Seks analny był tematem tabu.
Lecz kiedy doszłam do siebie po początkowym szoku, że Chey pragnie penetrować mnie w tamtym miejscu, odkryłam, że uwielbiam to, a
przynajmniej, że dotyk jego palców, gdy mnie pieprzy i bawi się moją łechtaczką, doprowadza mnie do orgazmu. Chciałam poczuć więcej, pozwolić
mu, żeby mnie posiadł, wypełnił po brzegi.
Chwyciłam mocniej za biurko, powstrzymując grymas, gdy moje ciało stawiało opór, aby go wpuścić. Zatrzymał się i zaczekał, aż początkowy
ból osłabnie. Zaczął mnie gładzić po plecach, pieścić szyję i delikatnie dotykać, aż rozluźniłam się i
wpuściłam go dalej.
Po chwili zaczął napierać na mnie; najpierw łagodnie, a kiedy jęczałam z satysfakcji, coraz mocniej. Zdecydowanym ruchem złapał mnie za
włosy, owinął je dookoła nadgarstka i pociągnął, kierując moimi ruchami. Gdy oparłam się o niego, poczułam, że sztywnieje, a po chwili napełnia
mnie swoimi sokami.
Wyprostowałam się. Chciałam się odwrócić i pocałować go, ale przytrzymał mnie, przyciskając rękę do pleców.
— Nie. Nie ruszaj się — powiedział cicho, klękając. Zaczął pieścić mnie językiem, lizać łechtaczkę, rozchylać wargi sromowe, tak jak lubiłam, a
potem trzepotać językiem, dopóki nie zaczęłam krzyczeć. Nie odsunął twarzy. Miałam wrażenie, że chce wchłonąć mój orgazm, każdy gram
przyjemności, który ze mnie wypłynął.
Nie byłam w stanie dłużej się utrzymać na nogach i kiedy ugięły się pode mną kolana, złapał mnie i pomógł usiąść na podłodze. Przycisnął
wargi do moich ust w powolnym i namiętnym pocałunku.
Pochylił się nade mną i delikatnie zdjął klipsy z sutków, potem rozpiął buty i zsunął je z moich stóp. Rozmasował mi kostki i palce — poczułam,
jak krew znów zaczyna krążyć.
— Dlaczego się uśmiechasz? — spytałam, gdy
zobaczyłam pojawiające się na jego twarzy rozbawienie.
— Nie byłem pewien, czy to zrobisz. Czy włożysz kostium, który ci kupiłem. Nie wiedziałem, czy to nie za dużo dla ciebie.
Przez chwilę zastanawiałam się nad jego słowami.
— Włożyłam go dla siebie — odparłam. — Żeby
sprawdzić, czy dam radę. Chciałam zobaczyć, jakie to uczucie. Ciekawość motywuje mnie do wielu rzeczy.
— Moja ty ciekawska kotko.
Miałam nadzieję, że będzie kontynuował w podobnych duchu i kupi mi kostium kotki, ale nie zrobił tego. Podarował mi za to srebrny łańcuszek i
zapiął go na mojej kostce. Na łańcuszku była zawieszka tak mała, że dopiero z bliska dostrzegało się jej kształt. Końska podkowa z bursztynu.
Kupował mi mnóstwo takich prezentów. Wszystkie wykonane z bursztynu. Z magicznych kamyków, którymi rzekomo handlował, pochodzących z
głębi morza.
Podczas kolejnego tańca wyobrażałam sobie, że mnie ujeżdża, jakbym była jego kucem. Taniec był dziki, namiętny i zwierzęcy; miałam tak
zaczerwienione policzki, że przed drugim występem musiałam pożyczyć korektor od innej tancerki, żeby nie wyglądać jak Królewna Śnieżka...
zerżnięta przez księcia.
Blanka, Czeszka, cmoknęła zaskoczona, kiedy zeszłam ze sceny, ale widziałam błysk w jej oczach, jakby dokładnie wiedziała, co Chey ze mną
robił poprzedniego dnia. Zarumieniłam się jeszcze mocniej, gdy minęłam ją w drodze do przebieralni.
— Żadnego różu, Luba. Żadnego różu — powiedziała, ale nie miała na myśli moich różowych policzków. Pochłonięta tańcem po prostu
pokazałam widzom za dużo ciała.
Ale nikt nie złożył reklamacji.
Dopóki nie spotkałam Cheya, nie zdawałam sobie sprawy, że bursztyn może być tak różnorodny.
Gdy byliśmy na Dominikanie, chciałam się dowiedzieć
więcej na temat jego pracy. W odpowiedzi zabrał mnie do małego prywatnego muzeum w podupadłym centrum handlowym. Tam miałam okazję
zobaczyć kolekcję różnorodnych bursztynów. Wyjaśnił mi, jak zmieniają się ze skamielin w rzadkie okazy i jak zmętnienie i cień wpływają na ich
wartość. Wcześniej nigdy nie miałam bursztynu, a pierwszy prezent od Cheya był dużym kamieniem. Tego samego wieczoru miejscowy
rzemieślnik pięknie go oprawił. Klejnot był zbyt ciężki na naszyjnik, więc Chey zaproponował, że mogę go nosić jako bransoletę na ramieniu. Po
długich godzinach spędzonych na słońcu odkryłam, że opaliłam się zadziwiająco łatwo i nie mam żadnych poparzeń, mimo jasnej skóry.
Oczywiście wtarłam w siebie dużo mleczek z mocnymi filtrami i kremów nawilżających. Chey nie mógł się nadziwić, że naturalny kolor kamienia
idealnie komponuje się z moją opalenizną, tworząc minisymfonię brązowego i pomarańczowego koloru, dzięki czemu niemal zatarła się granica
między żywym ciałem a martwą skamieliną. Miałam na sobie białą sukienkę.
Kilka dni później podarował mi mniejszy bursztyn,
niemal biały. Wręczył mi go w łóżku, budząc mnie z popołudniowej drzemki. Kazał mi się położyć na plecach i maksymalnie rozsunął moje nogi na
zmiętym prześcieradle. Łagodny wiatr szeleścił zasłonami na balkonie wychodzącym na plażę. Ostrożnie umieścił bursztyn w moim pępku.
— Wydobędzie lwicę z twojej cipki. — Wskazał na odrastające włosy łonowe i sprawdził, czy jestem wilgotna.
Starałam się nie czerwienić. Oczywiście nie skończyło się tylko na tej pieszczocie, przez co spóźniliśmy się na kolację. Tego wieczoru
przekonał mnie, żebym poszła z nim do ekskluzywnej restauracji bez majtek. Moja cipka była nadal obolała i krzyczała, wspominając powtarzające
się pieszczoty i gwałtowne wtargnięcia.
W Nowym Jorku Chey powiększał moją kolekcję bursztynów z wielką hojnością. Każdy klejnot pasował do mojego nastroju, kupowanych dla
mnie ubrań i odcieni ciała, które się zmieniały, gdy mnie pieprzył i przemienił nasz seks w ceremonię graniczącą ze świętością.
Mogłabym przysiąc, że za każdym razem, kiedy tańczyłam dzień po tym, jak Chey mnie zerżnął, każdy mężczyzna na widowni wiedział o tym
dzięki ruchom moich piersi i lśniącej w świetle reflektorów cipce. Szalenie podniecała mnie ta myśl.
Byłam rozpustna, byłam kobietą. Byłam kobietą Cheya.
Gdyby tylko nie znikał bez słowa, odmawiając
wyjaśnień, dokąd i dlaczego wyjeżdża. Każda cząstka mnie wołała go w środku nocy, gdy leżałam na dużym pustym łóżku. Takie noce ciągnęły się
bez końca, tęskniłam za nim duszą i ciałem. Miałam wrażenie, że nigdy nie zaspokoję swoich pragnień.
Najgorsze zdarzyło się w jedną z tych długich nocy.
Świętowałam rekordowe napiwki z Alice i Mayą,
dwiema rosyjskimi tancerkami, które występowały w tym samym spektaklu co ja, w barze Algonquin przy Czterdziestej Czwartej. Byłam wystrojona,
bo już mogłam sobie pozwolić na fajne ciuchy. Wyszłyśmy z hotelu i każda z nas próbowała zatrzymać taksówkę, która miała zawieźć nas do domu.
W moim przypadku do pustego mieszkania przy Gansevoort Street. Właśnie wtedy zauważyłam znajomą sylwetkę. Lew wolno szedł po drugiej
stronie ulicy. Od dawna go nie widziałam; od czasu, kiedy przedstawił mnie Barry'emu w Tender Heart.
Gdy go zawołałam, odwrócił się ukradkiem. Wyglądał na speszonego moim widokiem. Początkowo miałam wrażenie, że ucieknie, ale po
namyśle zdecydował się zaczekać, aż podejdę do niego. Stał przy schodach do hotelu Royalton, gdzie znajdował się jeden z eleganckich barów na
Manhattanie, zaprojektowany przez Philippe'a Starcka.
— Luba.
— Cześć, Lew...
— Wyglądasz super.
Unikał mojego wzroku. Miał spuchnięty, wyraźnie zniekształcony nos, podbite oczy, a sposób, w jaki szedł, sugerował, że boli go noga.
— Co ci się stało? — spytałam.
— Nie wiesz?
— Nie.
— Chey ci nie powiedział?
— Rzadko go widzę. No, mów.
Na chwilę się zawahał, potem spojrzał mi w oczy.
— On mi to zrobił. Pobił mnie.
— Dlaczego? — Nie dowierzałam własnym uszom.
— Przez ciebie.
— Przeze mnie? Jak to? — dopytywałam, szczerze zaskoczona. Jeśli to byłaby impulsywna reakcja Cheya, mogłabym ją zrozumieć.
Domyśliłam się, że Lew lub Barry musiał powiedzieć Cheyowi, jak znalazłam się w Tender Heart, więc jego wściekłość by mnie nie zdziwiła. Wiem,
że mężczyźni potrafią być piekielnie zazdrośni. Ale minęły tygodnie, odkąd zaczęłam tańczyć, i po początkowym szoku Chey sprawiał wrażenie,
jakby zaakceptował mój wybór, a nawet był dumny ze mnie i mojego tańca. Czułam, że zaczynam się gotować na myśl o pobiciu i długiej liście
rzeczy, których mi nie mówił lub o których kłamał.
— No cóż, nie był zadowolony, że zasugerowałem ci, że powinnaś... tańczyć. Wkurzył się. Nigdy nie widziałem go tak złego — wyjaśnił Lew.
— On ci... to zrobił? — Dokładnie przyjrzałam się siniakom na twarzy chłopaka. I tak nie był pociągający, ale teraz wyglądał jak gargulec.
Przypomniało mi się, jak mężczyźni w dojo unikali wzroku Cheya. Nic dziwnego, jeśli tak traktuje przyjaciół przy drobnym nieporozumieniu.
— Musieli mi nastawić nos — ciągnął Lew. — Z
czasem nic nie będzie widać, a noga przestanie boleć.
Ogarnęła mnie wściekłość. Lew był tylko znajomym. Nie zamierzałam spędzać z nim dużo czasu, ale pomógł mi, kiedy tego potrzebowałam.
Dlaczego Chey pobił kumpla i ukrywał to przede mną?
— Chey to zazdrosny facet, Luba. Nie zdajesz sobie sprawy z siły, jaka tkwi w człowieku. Właśnie to może zrobić.
Taksówka, którą w końcu złapałam, nie jechała moim zdaniem dostatecznie szybko Piątą Aleją w kierunku Meatpacking. Wszystko się we mnie
gotowało i byłam zdecydowana ostatecznie dowiedzieć się, kim naprawdę jest Chey, bez względu na to, czy ta prawda mi się spodoba.
Kiedy przyjechałam do domu, oczywiście nie zastałam Cheya. Co gorsza, zostawił otwarte drzwi do szafy, co wskazywało na to, że spakował
się w pośpiechu. Oznaczało też, że nie będzie go przynajmniej tydzień, a może nawet dłużej.
Na stoliku nocnym zauważyłam prezent pożegnalny — kolejny kawałek bursztynu. Dziesiąty, o ile dobrze pamiętam. Tym razem postanowiłam,
że nie odpuszczę Cheyowi. Wściekła wskoczyłam pod prysznic i zaczęłam szorować się tak, jakbym chciała zmyć Cheya ze swojej skóry.
Nie mogłam zasnąć i po ciemku zaczęłam chodzić po przestronnym mieszkaniu. W pewnym momencie zauważyłam otwartą szufladę w jego
gabinecie.
Ponieważ do tej pory zawsze była zamknięta, tak jak wiele innych miejsc w mieszkaniu, zaciekawiona zaczęłam w niej myszkować.
Zobaczyłam dokumenty przewozowe w różnych językach, zaskakującą ilość spinaczy, gumek, a pod nimi pistolet.
Czarny i lśniący. Pachniał olejem. Żołądek podszedł mi do gardła.
Ostrożnie podniosłam broń i uważnie się jej przyjrzałam. Sieg sauer.
Niebezpieczny i piękny.
Tak jak mój kochanek. Poczułam ucisk w sercu.
Czy po wyjeździe z Rosji znalazłam się u boku niegrzecznego faceta... amerykańskiego gangstera?
4
Tańcząca z pistoletami
Ki
edy znalazłam spluwę, mój świat zadrżał w
posadach.
Wiedziałam, że to Ameryka i że tu prawie każdy posiada broń, ale nie taką. Pistolet Cheya, niemal jak wszystko co do niego należało, wyglądał
na drogi: lśniący, stalowoszary, niedawno wypolerowany. Leżał w górnej szufladzie jego biurka, gdzie większość osób trzyma najczęściej używane
rzeczy: dodatkowe długopisy, spinacze czy pamiętnik, a nie zabójczą broń.
Mogłabym go usprawiedliwiać, udawać, że trzyma ją, aby chronić się przed włamywaczami, gdybym po chwili nie trafiła na tłumik. Wcześniej
widywałam takie rzeczy tylko w telewizji, ale ten długi, cienki metalowy przedmiot nie mógł być niczym innym. A przecież nikt nie używa tłumika do
samoobrony. Osoba, która się broni, z pewnością chciałaby narobić jak najwięcej hałasu, żeby zaalarmować sąsiadów i tym samym wezwać
pomoc. Jedynie łowcy, a nie ofiary, potrzebowali tłumików. Ludzie, którzy chcieli coś ukryć. Ludzie tacy jak Chey.
Poszczególne części układanki zaczęły tworzyć całość.
Kłamstwa. Długie i niewyjaśnione wyjazdy. Znajomość z Lwem. Ubrania w różnych stylach: garnitury od projektantów wiszące obok bluz
sportowych z logo uniwersytetów, do których nie uczęszczał. Te wszystkie pieniądze, łapówki, rozrzutny styl życia i spotkania biznesowe w dziwnych
miejscach rozsianych po całym mieście. Zamknięte szuflady. Dokumenty na biurku w różnych językach i notatki napisane ręką Cheya niemal
płynnym rosyjskim.
Zrozumiałam, że jest gangsterem. Nie wiedziałam jeszcze jakim; może chodziło o narkotyki, handel bronią albo coś gorszego. Nieważne, nie
chciałam wiedzieć. Naoglądałam się wystarczająco dużo hollywoodzkich filmów i sporo słyszałam o czarnym rynku od chłopaków, którzy
sprzedawali rajstopy i papierosy młodym Rosjankom, więc doskonale zdawałam sobie sprawę, że im więcej wiesz, tym większe ryzyko, że
skończysz, unosząc się na Newie lub, w moim przypadku, na Hudsonie.
Powinnam od razu zamknąć szufladę i odejść, ale broń Cheya wzywała mnie. Była niebezpieczna i piękna. Wsunęłam dłonie do szuflady i
pogłaskałam twardą srebrną powierzchnię, zanim racjonalna część mnie podpowiedziała, żeby uciec i udawać, że nic nie widziałam.
Broń leżała w ręce tak, jakby została wykonana na miarę; lufa była smukła niczym ciało kobiety, a spust błagał, żeby go dotknąć, przytrzymać,
popieścić...
Wzięłam pistolet do rąk i wyprostowałam ramiona, tak jak to robią w filmach. Naśladując aktorów, przeszłam się ostrożnie po mieszkaniu,
poszukując wymyślonego wroga. Zobaczyłam swoje odbicie w sypialnianym lustrze, w którym przeglądałam się, gdy po raz pierwszy założyłam
kostium od Cheya, zanim kochaliśmy się w gabinecie... obok szuflady z bronią.
Z mojej postawy biła pewność siebie. Wyprostowane ramiona, sztywne łokcie, napięte mięśnie brzucha i oczy świecące pożądaniem
doprawionym brutalnością.
W tamtej chwili czułam się tak, jakbym wreszcie
zrozumiała Cheya.
Zwierzę kryjące się wewnątrz niego, pociąg do niebezpieczeństwa i pragnienie przetrwania silniejsze od reszty instynktów, nawet jeśli to
oznaczało ranienie osób, które nas kochają.
Po chwili poczułam taki ból, jakby ktoś mnie uderzył. Zaczęła we mnie wzbierać złość.
Krzywda, smutek i gniew skumulowały się w brzuchu i dotarły przez ramiona do lufy pistoletu.
Uniosłam ręce. Wycelowałam. I wypaliłam.
Rozległ się głośny wystrzał. A po chwili coś pękło i huknęło — ekran czterdziestocalowego płaskiego telewizora rozpadł się na kawałki. Siła
odrzutu niemal wyrwała mi ramię ze stawu i odepchnęła na tył pokoju.
Dzwoniło mi uszach. No i tyle w temacie tłumika i tych wszystkich filmów, w których pistolet wydaje ledwie słyszalny odgłos. Wystrzał rozszedł
się po budynku i jak lawina uruchomił moją wyobraźnię; z pewnością zaalarmował sąsiadów. O roztrzaskanym telewizorze na wypolerowanej
drewnianej podłodze nie chciałam nawet myśleć.
Ani mi się śniło czekać, żeby wyjaśnić wszystko
Cheyowi, sąsiadom i policji, bo tym samym wydałoby się, że znam jego sekret. Gliniarze mogliby mnie wziąć za jego wspólniczkę. Natomiast
wrogowie Cheya, a bez wątpienia miał ich wielu, skoro potrzebował broni, mogliby sądzić, że ja też jestem ich wrogiem. Przyjaciele gangsterzy
pomyśleliby, że znam ich tajne informacje, przez co stanowię dla nich zagrożenie. A Chey stwierdziłby, że odkryłam sekret, którego nie potrafię
zachować dla siebie.
Więc zwiałam.
Wrzuciłam swoje rzeczy do torby, którą mi kupił na kostiumy do pracy, i wybiegłam z mieszkania. Zawsze czułam się najbezpieczniej wśród
ludzi, więc poszłam w stronę tłocznego Times Square i Midtown. Wiedziałam, że będę niewidzialna pośród turystów i mieszkańców tłoczących się
na chodniku. Poruszali się w cichym rytmie, wpatrzeni w otaczające ich ekrany z reklamami i klipami. Ręce mieli zajęte smartfonami i innymi
gadżetami. Nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Początkowo byłam zbyt przerażona, żeby się martwić czy złościć.
Każdy, kto przeszedł za blisko mnie, każdy szczęk metalu, gdy smycz przebiegającego psa szurała po chodniku, każdy dźwięk klaksonu
taksówek przeciskających się w korku powodował u mnie przyśpieszone bicie serca.
Zatrzymałam się przy ulicznym sprzedawcy, żeby kupić coś zimnego do picia i paczkę precli. Musiałam czymś zająć drżące ręce. Po chwili
usiadłam na pustej ławce i zaczęłam myśleć.
Nie mogłam się skupić. Nerwy, mięśnie, ścięgna miałam napięte, jakbym stale czekała na dźwięk piosenki, która nie rozbrzmiewała. Moje
myśli przypominały latające gołębie. Łzy popłynęły mi po policzkach, gdy smutek zmieszał się ze złością, i nie wiedziałam, czy mam ochotę walnąć
Cheya, czy go pocałować.
Więc tak musi czuć się osoba ze złamanym sercem.
Rozrzuciłam przed sobą precle i rozgniotłam je,
wyobrażając sobie rzeczy, które wykrzyczałabym Cheyowi w twarz, gdybym miała okazję powiedzieć mu, co o nim myślę, jak będzie mi lepiej bez
niego i że wcale go nie potrzebuję.
Ale chwilę później przypomniałam sobie wszystko, co w nim uwielbiam, i moje serce znów cierpiało.
Minął mnie na żółtej deskorolce jakiś dzieciak z
różowym irokezem. Splunął i prawie opluł mi nogę. Zwyzywałam go po rosyjsku, a on roześmiał się i odjechał w stronę kolegów, którzy rżeli i
pokrzykiwali w moim kierunku.
To zajście rozpętało we mnie wściekłość. Furia przejęła kontrolę nad złamanym sercem i przypomniała mi o teraźniejszości i nowej sytuacji, w
której się znalazłam. Już nie mogłam zwrócić się do Cheya o pomoc. Byłam sama i potrzebowałam bezpiecznego miejsca, gdzie spędziłabym noc
i zastanowiła się, co robić dalej.
W pierwszej kolejności pomyślałam o Blance. Właściwie tylko ona przyszła mi do głowy.
To ona zajmowała się tancerkami w The Grand i to ją najbardziej lubiłam. Może dlatego, że tak jak ja pochodziła z Europy Wschodniej i
zostawiła ojczyznę dla Nowego Jorku. Dziewczyny w Sweet Lola's i The Grand w większości były Amerykankami, z którymi nie miałam wiele
wspólnego. Selma i Santi przyjechały z Meksyku, a Gina z Argentyny, ale były nowe i prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy. Pewnie powinnam
postarać się być milsza dla koleżanek, ale to nie miało większego sensu, bo one patrzyły na mnie raczej wrogo. Zresztą i tak większość z nich
znikała po kilku występach.
Blanka przywitała mnie na schodach swojego loftu w Williamsburgu na Brooklynie, niedaleko miejsca, gdzie kiedyś mieszkałam. Ta okolica
była jednak bardziej luksusowa. Gdy prowadziła mnie przez kuchnię z lśniącym nierdzewnym wyposażeniem do dużego salonu, gdzie miałam spać
na rozkładanej kanapie, stwierdziłam, że musi jej się dobrze powodzić. Pewnie poza własnym wynagrodzeniem dostawała część napiwków
tancerek i opłat wnoszonych przez dziewczyny za każdy występ. Według mnie była warta każdego centa. Dzięki niej The Grand był luksusowy i nie
obniżał standardów jak inne kluby w okolicy, które liczyły na tanie dziewczyny i łatwe pieniądze.
Po raz pierwszy widziałam ją poza pracą. Nie miała na sobie dobrze mi znanej długiej, powłóczystej sukni z głębokim dekoltem, który ukazywał
dwie białe bułeczki błagające, żeby wziąć je do ust.
Dziś miała na sobie dżinsy i zwykłą białą bluzkę, a kasztanowe włosy zebrała w luźny kok na czubku głowy. Była mniej więcej tego samego
wzrostu co ja, ale w przeciwieństwie do mojej szczupłej sylwetki, kształty miała pełne. Wyglądała na trzydziestkę. Wiedziałam, że zanim została
opiekunką dziewczyn, przez lata tańczyła w The Grand, i to od razu dało się zauważyć: ciało miała kształtne tam gdzie trzeba, ale też jędrne i
umięśnione. Kiedy się odwróciła, żeby pokazać mi mieszkanie, mój wzrok powędrował na jej apetyczne pośladki, podkreślone przez obcisłe
dżinsy.
Gdy patrzyłam na jej tyłek, który kołysał się z każdym ruchem, olśniło mnie, że faceci nie są jedyną opcją. Mój związek z męskim rodzajem
zawsze opierał się na zasadzie wzajemnych ustępstw. Na wymianie. Był kwestią racjonalnej kalkulacji i zimnej logiki. Miłość, czemu nie, ale
bardziej chodziło o przetrwanie... O seks w zamian za bezpieczeństwo i komfort. Nie, żebym nie lubiła seksu. Lecz mimo wszystko to przypominało
transakcję, moje ciało za jego ciało, orgazm za orgazm.
Może z kobietą byłoby inaczej. Nie chodziłoby o starcie dwóch sił, ale spotkanie osób równych sobie.
Przez pierwsze kilka nocy odsuwałam od siebie ból wściekłością i pożądaniem; przypominałam sobie, jak bardzo Chey mnie zranił i dlaczego
go nienawidziłam, a potem rozmyślałam o zmysłowym ciele Blanki, gdy stała nago pod prysznicem w małej łazience. Zastanawiałam się, czy ma
twarde sutki, po których spływają krople wody, kiedy się myje, albo czy nadal jest ogolona jak inne tancerki, czy jednak pozwoliła odrosnąć włosom
i teraz zasłaniają jej najskrytszą tajemnicę niczym kurtyna. Uspokajałam się przed snem, wsuwając rękę pod cienki koc i pieszcząc swoją gładką
skórę, zanim orgazm nie przenosił mnie szczęśliwą i beztroską do marzeń szybciej niż jakikolwiek narkotyk.
Ale Blanka nie wysyłała żadnych sygnałów świadczących, że odwzajemnia moją sympatię, a w czasie całego mojego pobytu nigdy nie ściągała
z tyłka dżinsów. Co gorsza, nie tylko mnie dała schronienie. Niedługo później dzieliłam rozkładaną kanapę z Dee-Dee, Jamajką, która dopiero co
przyjechała do Nowego Jorku i wpadła wprost w łapy Barry'ego, a ten przekazał ją Blance, gdy zobaczył, że dziewczyna ma poczucie rytmu, długie
nogi i wystarczająco dobre piersi, żeby pokazać ją w katalogu bielizny.
Śpiąc obok chrapiącej Dee-Dee, która rozpychała się i zajmowała większość łóżka, musiałam skończyć z nocnym samozadowalaniem się, a
moje sny stały się bardziej mroczne — pojawiały się w nich różne naboje i lufy. Czasami znajdowałam się wewnątrz broni, tańcząc jak dziewczyna
Bonda, kiedy indziej Chey przyciskał pistolet do mojego czoła, a niekiedy broń była wewnątrz mnie — zimny sieg sauer wypełniał mnie do granic
możliwości i powodował przerażający, ale również nieziemski orgazm.
Starałam się wyrzucić wspomnienia o Cheyu i pozbyć się bólu z serca, ale to przypominało próby zahamowania rzeki gliną. Syzyfowa praca.
Nadal za nim tęskniłam, chociaż udawałam, że jest inaczej. Brakowało mi jego umysłu, towarzystwa, naprężonego ciała, twardego fiuta i wszystkich
tych cudownych rzeczy, które ze mną robił.
Bolała mnie świadomość, że mieszkamy w tym samym mieście i w każdym momencie nasze ścieżki mogą się przeciąć. Na ulicy, w barze,
gdziekolwiek. Trzymałam się z daleka od dzielnicy Meatpacking i mieszkania Cheya, jak również od Upper East Side, gdzie znajdowały się kluby,
w których wcześniej pracowałam. Wiedziałam, że gdybym go spotkała, mogłoby mi zabraknąć siły, żeby mu się oprzeć, i pewnie uwierzyłabym w
każdą naciąganą historyjkę, którą wymyśli, żeby wytłumaczyć, dlaczego tak znikał bez słowa i trzymał pistolet w szufladzie.
Częściowo pragnęłam, żebyśmy się przypadkowo spotkali, chociaż na tak rozległym terenie jak Manhattan szanse były niewielkie. Natomiast
rozsądniejsza część mnie obawiała się takiej konfrontacji i tego, jak zareaguję.
Szalałam za Cheyem.
Wiedział, że lubię spędzać wolny czas w księgarniach, a w szczególności w Shakespeare & Co na Broadwayu. Tam pracownikom nie
przeszkadzało, że oglądam książkę po książce i dopiero po godzinie, albo i lepiej, wybieram tanią pozycję w miękkiej okładce. Unikałam tego
sklepu i przeniosłam się do Strandu, gdzie mogłam wtopić się w tłum. Chodziłam między alejkami i piętrami lub przeglądałam książki. Czasami
czułam czyjś pytający wzrok na plecach i za każdym razem myślałam, że to Chey. Moje serce zaczynało bić szybciej, a gdy się odwracałam,
okazywało się, że to kolejny mężczyzna zainteresowany moim wyglądem i zaskoczony widokiem blondynki o wschodniej urodzie, która nie pasuje
do typowego wyobrażenia czytelniczki.
Po kilku miesiącach Blanka poinformowała mnie, że Chey nie próbował mnie znaleźć w żadnym z klubów, i spytała, czy nie czas wrócić do
pracy. Najpierw mogłabym zacząć od lokali na Long Island lub w New Jersey, żebym się wprawiła w odpowiedni nastrój i pozbyła nerwowości
przed ponownymi występami w mieście.
Zgodziłam się. Przeglądałam też ogłoszenia z myślą, żeby znaleźć jakieś mieszkanko, na przykład w West Village. Tylko dla siebie. Pragnęłam
własnej przestrzeni, miejsca do rozmyślań, wylegiwania się i leniuchowania. Ostatnie tygodnie u Blanki i otwarte drzwi dla innych tancerek, z
którymi nie miałam wiele wspólnego, powoli stawały się dla mnie coraz bardziej męczące. Sporo ze sobą gadałyśmy i zaczynałam się obawiać, że
przy najbliższej okazji będą chciały pożyczyć ode mnie ciuchy i kosmetyki. Potrzebowałam miejsca, gdzie mogłabym swobodnie oddychać.
Odrzuciłam propozycję, żeby tańczyć poza miastem.
— Nie, chcę znów pracować w The Grand —
oznajmiłam Blance. — Jeśli mnie przyjmą z powrotem. Lubię ten klub i żaden facet mnie nie powstrzyma, będę robić to, na co mam ochotę.
Zresztą mają tam porządnych ochraniarzy...
— O tak, moja droga — przyznała Blanka.
Byłam zdeterminowana i razem z Blanką zaczęłyśmy planować mój wielki powrót. Opracowałam nowy występ, zgrałam się z muzyką, kupiłam
idealny strój i dyskretne akcesoria.
— Wspaniała Luba powraca.
W ekspresowym tempie zrobiłyśmy ulotkę
zapowiadającą mój występ. Zdecydowałyśmy, że po sobotnim występie wykonam jeden taniec erotyczny na kolanach
klienta, który zaoferuje najwyższą stawkę.
Byłam pewna, że Chey nie odważy się przyjść i wziąć w tym udziału.
A gdyby się pojawił, popisałabym się każdą namiętną częścią mojego ciała, żeby mu pokazać, za czym powinien tęsknić. Sprowokowałabym
go, odsłaniając przed innymi to wszystko, czego nigdy więcej mu nie dam. Udowodniłabym, że nie jestem już jego dziewczyną, ale kobietą
pożądaną przez każdego mężczyznę.
W Javits Center odbywał się duży zjazd branży IT, więc wieczorem klub był pełen gości: przy krawężniku parkowały limuzyny, potężne silniki
mruczały cicho, szoferzy czekali w pogotowiu, a elegancko ubrani menedżerowie kierowali się do wejścia, gdy przeszli kontrolę u potężnych
ochroniarzy.
Gdy inne tancerki szykowały się do występu, ja siedziałam już w garderobie ubrana i umalowana. Czułam nerwowe mrowienie w brzuchu.
Zastanawiałam się, czy Chey będzie na widowni. Czy będzie mnie oglądał, pożądał, a może tęsknił za mną?
Gdy zapadła cisza i zgasły światła, zajęłam swoje miejsce na spowitej ciemnością scenie.
Głośniki ożyły i usłyszałam wprowadzenie do występu:
— Nazywam się Luba... — Mój głos, mój rosyjski zaśpiew, moja chrypka. Ponad godzinę udoskonalałam tych kilka słów, pracowałam nad tą
uwerturą do muzyki Debussy'ego. Chciałam być tajemnicza, niedostępna i kusząca... chciałam być sobą.
Występ minął jak piękny sen.
Miałam wrażenie, że byłam jedyną osobą w klubie.
Byłam uwięziona w kokonie tańca, w jaskrawym
świetle reflektora, a moje białe ciało połączyło się z czerwoną poświatą prywatnego słońca. Udało mi się nawet przekonać kierownictwo, żeby
usunęli rurę. Dzięki temu nic nie przesłaniało widoku ani nie odwracało uwagi mężczyzn pożądliwie wpatrujących się w mój występ.
Byłam ciałem. Byłam królową nocy. Byłam seksem, piersiami, cipką i pośladkami. Każdy element występu został opracowany tak, żeby
wszyscy faceci na widowni pragnęli mnie, żeby zaparło im dech w piersi, żeby stwardnieli jak skała i każdym nerwem szaleńczo mnie pożądali.
Chciałam, żeby wzdychali do mnie, pragnęli mnie tak mocno jak niczego wcześniej, dopóki nie weszłam na scenę The Grand i nie otworzyłam im
oczu.
Ale jednocześnie tańczyłam dla siebie, nie zwracałam uwagi na fale seksualnego pożądania napływające z widowni w kierunku rozpalonej
sceny, mojego królestwa.
Plan zadziałał.
Kiedy zeszłam ze sceny i skryła mnie ciemność,
poczułam, jak leje się ze mnie pot, policzki płoną, skóra swędzi, jak dosłownie płonę potrzebą seksu. Blanka spojrzała na mnie ukradkiem.
— To było coś na granicy nieprzyzwoitości i piękna, Luba... — szepnęła. — Nie przestajesz mnie zaskakiwać... — Mrugnęła porozumiewawczo.
Inne tancerski spoglądały na mnie tak, jakbym złamała ustalone zasady lub osobiście je obraziła. Nie przejmowałam się nimi. One traktowały
taniec wyłącznie jak pracę. Ja pokazywałam, kim jestem.
Przez megafon usłyszałam, że Blanka pojawiła się na scenie i charyzmatycznie kierowała aukcją wyjątkowego tańca.
Nazywał się Lucian; został moim pierwszym milionerem i drugim kochankiem.
W przeciwieństwie do Rosji, a dokładniej zadupia takiego jak Donieck i Ukraina, Kalifornia była dla mnie nieosiągalnym rajem. Idealizowanym
miejscem, gdzie nieustannie świeci słońce nad błękitnymi wodami, palmami i ostentacyjnym bogactwem. Podobnie jak na Karaibach, które kiedyś
odwiedziłam z Cheyem, ale bez wszechobecnej biedy. Ziemia obiecana osiągalna jedynie dla gangsterów i ich dziewczyn.
Teraz także dla mnie dzięki uprzejmości Luciana, mojego informatycznego maniaka.
Nie wiem, ile zapłacił za prywatną wizytę ze mną w pokoju przeznaczonym do tańca erotycznego, ale Blanka przekazała mi cały zwitek
banknotów. Nawet ich nie przeliczyłam. To nie były pieniądze tylko z aukcji, ale też liczne zielone banknoty rzucone przez zachwyconych mężczyzn
po zakończeniu występu. Nigdy nie zostawałam, żeby zbierać napiwki. Kucanie nago w świetle reflektorów, żeby pozgarniać kasę, uważałam za
upokarzające i niegodne. Blanka zawsze zajmowała się tym za mnie — kolejna rzecz znienawidzona przez pozostałe tancerki. Mówiła, że dzięki
temu jestem bardziej tajemnicza i niedostępna.
Taniec erotyczny nie był wyjątkowy. Lucian nie
próbował mnie dotknąć, a ja prawie nie ocierałam się o niego, bo miałam wrażenie, że jest zadowolony, oglądając mnie w białym bikini z
odległości kilkunastu centymetrów. Namiętnie pieściłam swoje piersi, brzuch i uda, jakbym kochała się sama z sobą. Wiedziałam, że mężczyźni to
lubią. Patrzył w uwielbieniu; lekko się uśmiechał i miał otwarte usta. Gdy muzyka, którą wybrałam — utwór
Archive,
angielskiej grupy triphopowej —
umilkła, odsunęłam się od niego. Mimo półmroku nie mógł ukryć pokaźnego namiotu, jaki powstał z jego spodni. Miał na sobie staromodne, lekko
przekrzywione okulary w grubych oprawkach.
— Skończyłam. Mam nadzieję, że ci się podobało.
— Naprawdę jesteś Rosjanką?
— W stu procentach.
— Rosyjskie kobiety są piękne — powiedział. —
Takie... inne.
— Egzotyczne?
— Nie, nie o to mi chodziło. — Zamilkł, szukając właściwych słów.
Przyszłam mu z pomocą.
— Wszystkie jesteśmy inne. Kobiety na całym świecie. Pochodzę z Ukrainy. Dziewczyny z różnych republik wyglądają zupełnie inaczej. Niektóre
mają bardzo długie nogi, inne wyraźnie zarysowane kości policzkowe, a te z rejonów graniczących z Azją lekko skośnie oczy i nisko osadzone
pośladki. Jesteśmy różne. Nie wolno uogólniać.
— Teraz już wiem — powiedział. — Jednak... — nie dokończył. Zbierałam się do wyjścia, ale mnie zawołał. — Luba to prawdziwe imię czy
pseudonim?
— Prawdziwe. A właściwie zdrobnienie od Lubow, ale tak prawie nikt do mnie nie mówi.
— Luba — powtórzył. Odnosiłam wrażenie, że każdą głoskę mojego imienia smakuje koniuszkiem języka jak pyszną potrawę.
Miał prawie czterdziestkę, ale wyglądał i ubierał się, jakby był o dziesięć lat młodszy. Dorobił się fortuny, sprzedając najważniejszym
korporacjom z branży licencję na stworzony przez siebie program. Potem zainwestował w inne firmy, takie jak Google i Facebook, dzięki czemu do
końca życia nie musiał pracować. Teraz znaczną część czasu poświęcał projektowaniu gier, często dla własnej satysfakcji; większość z nich nie
została nawet wprowadzona na rynek. Miał ogromny dom nad kanałem przy Venice Beach, gdzie przyjmował przyjaciół i odpoczywał. Tak
naprawdę nigdy nie dorósł i nadal był czcicielem przy ołtarzu piękna; z trudem nawiązywał kontakt z kobietami.
Całkowite przeciwieństwo Cheya, który zostawił mnie samą i pewnie znów wyjechał z miasta w związku z jakimś nielegalnym zleceniem. W
innym przypadku zjawiłby się na widowni, żeby zaznaczyć swoją obecność, a może nawet prosiłby, żebym do niego wróciła.
— Zatańczysz dla mnie jeszcze raz? — spytał Lucian.
— Dobrze, ale nie dzisiaj — odparłam. — To był specjalny występ. Muszę trzymać się zasad.
— W takim razie jutro? — zaproponował.
— Nie pracuję codziennie.
— Zapłacę — dodał.
— To nie kwestia pieniędzy.
— Aha...
Był tylko facetem, a ja jego zabawką.
— Skąd jesteś? — spytałam.
— Z Omaha w Nebrasce. Ale teraz mieszkam w
Kalifornii.
Gdy to powiedział, Nowy Jork natychmiast wydał mi się smutny, zimny i szary, przepełniony wspomnieniami o Cheyu i tym wszystkim, co nam
nie wyszło. Miałam ochotę na coś nowego.
— Tam zatańczę dla ciebie — powiedziałam. — Zabierz mnie do Kalifornii.
Jego oczy zapłonęły.
— Mam dwa warunki — zaczęłam naprędce
improwizować, gdy zauważyłam jego reakcję. — Wyjedziemy jutro i nie obiecuję, że się z tobą prześpię. Może to zrobię, może nie. Zobaczymy, jak
się sytuacja rozwinie, ale
najwyżej zostaniemy przyjaciółmi.
Głośno przełknął ślinę.
Był miły, jednak coś mi złośliwie podpowiadało, że mili faceci nigdy mi nie wystarczą i tylko niegrzeczni mogą wypełnić moje ciało i moją duszę.
Mimo to Lucian był wtedy drugą w kolejności najlepszą okazją i zamierzałam ją wykorzystać.
Wiedziałam, że wygrał aukcję, ale nie domyślałam się, jaki jest bogaty.
Dowiedziałam się dopiero, gdy przeszliśmy przez terminal dla VIP-ów na lotniku JFK, a potem podjechaliśmy do prywatnego hangaru, gdzie
czekał na nas wynajęty prywatny odrzutowiec.
Dotrzymałam słowa i tańczyłam dla Luciana w jego olbrzymim domu z widokiem na cichy kanał. Robiłam to każdej nocy.
Zostałam jego prywatną tancerką.
W ciągu dnia, kiedy pracował w gabinecie na tyłach domu, spacerowałam po promenadzie, czasami nawet dochodziłam do Santa Monica,
gdzie na końcu mola nagradzałam się lodami. Za każdym razem wybierałam inne smaki, żeby złamać monotonię.
Stałam się turystką w krainie marzeń. Jedną z tysięcy pięknych kobiet.
Po każdym tańcu Lucian zostawiał mi plik banknotów, co podkreślało biznesowy charakter naszej znajomości: czysta transakcja.
Gdy mnie obserwował zza okularów, przypominał dziecko w sklepie ze słodyczami; zawsze był skrępowany swoją erekcją. Powiedziałam mu,
że może się dotykać, jeśli chce, ale okazał się zbyt nieśmiały, żeby to robić w mojej obecności. Mniej więcej po tygodniu poszłam do jego pokoju i
się z nim przespałam. Czułam, że jestem mu to winna.
Był zadowalający, ale nic ponad to. Delikatnie
niezgrabny, czuły, irytująco rozmowny; chociaż mówił ckliwe i romantyczne słowa, natychmiast przysuwałam palec do jego warg i go uciszałam.
Gdyby nie seks, miałabym wrażenie, że mieszkam z bratem. Kiedy przeprowadziłam się do jego sypialni, nadal tańczyłam wieczorami, ale nie
brałam za to pieniędzy.
Uznałam, że to byłoby nie fair.
Nie byłam jednak stworzona, żeby wieść bezbarwne życie kobiety do towarzystwa, więc łagodna osobowość Luciana szybko zaczęła mnie
nudzić.
— Jestem tancerką — powiedziałam mu, gdy pewnego wieczoru popijaliśmy mojito na tarasie luksusowej restauracji przy Figueroa Boulevard.
Spędziłam całe popołudnie na zakupach w centrum, ale nawet ubrania w Kalifornii nie robiły na mnie wrażenia. — Muszę tańczyć... przed
widownią, a nie jednym mężczyzną. W przeciwnym razie nie czuję się sobą...
Westchnął. Wyczuł, co mam na myśli.
— To twoje życie, Luba. Nie będę cię powstrzymywał.
Kazałam mu przysiąc, że nie będzie przychodził do miejsc, gdzie mogłabym znaleźć pracę. Wyjaśniłam mu, że chcę oddzielić życie prywatne
od zawodowego. Niechętnie się zgodził.
Zostałam zatrudniona w Białym Flamingu niedaleko Burbank. To była speluna z niskimi napiwkami, ale mogłam zatracić się w tańcu.
Podejrzani właściciele tego lokalu nie potrafili utrzymać rąk przy sobie i nalegali na radośniejszą muzykę. Nie oszukiwałam się: tam byłam
striptizerką, a nie tancerką.
Żyłam w dwóch osobnych światach i pilnowałam, żeby się nie przenikały. Nocą tandetne światła w klubie w Burbank, spokojnie peryferie Venice
Beach i dom Luciana za dnia. Każda dziewczyna pragnęłaby tego drugiego, ale jakaś cząstka mnie szaleńczo poszukiwała niebezpieczeństwa i
atmosfery klubu.
Lucian musiał wyjechać do kanadyjskiego Londynu na konferencję. Towarzyszyłam mu w drodze na lotnisko. Wynajął limuzynę, która miała
mnie potem odwieźć do domu. Zaledwie po kilku minutach jazdy kierowca skręcił w mniejszą ulicę wzdłuż wybrzeża. Po prawej stronie zauważyłam
duży obskurny budynek. Na fasadzie wisiał słabo widoczny w dziennym świetle napis: „Miasto Grzechu", a pod nim „Tancerki natychmiast
zatrudnię". Z zewnątrz przypominał wielką szopę; miał bielone ściany i dach z blachy falistej. Poprosiłam kierowcę, żeby się zatrzymał, i go
odesłałam.
Kierownik był Rosjaninem. Mówił z akcentem z
terenów nadbałtyckich.
— Umiesz tańczyć? — spytał. Wyraźnie czuć było od niego wódką.
— Owszem, umiem.
— A, Ruska...
Mój akcent mnie zdradził.
— Mieszkam w Ameryce. Mówię tu po angielsku.
Skinął i spojrzał na mnie znacząco. Rozebrałam się i stanęłam przed nim.
— Małe cycki — zauważył. Złapał jedną pierś i sprawdził jej jędrność. Miał silne i twarde dłonie. — Amerykanie wolą większe. Jeśli chcesz,
zafunduję ci operację. Spłacisz mnie w kilka miesięcy. Co ty na to?
— Nie. Nic nie zmienię. To nie mój styl. — Wpatrywałam się w niego wyzywająco.
— Jak się nazywasz?
— Luba.
Zamruczał zadowolony i wyrecytował panujące zasady. Niemal wszystko było dozwolone.
Ukryta we mnie diablica chciała wiedzieć, na ile sobie pozwolę. Czy życie zatoczy koło i znowu będę obciągała facetom na tyłach budynku przy
pobielanych ścianach?
Ustaliliśmy, że zacznę jutro. Ostatnia zmiana. Na rogu Sin City był przystanek autobusowy. Wróciłam do Venice Beach, obserwując wybrzeże,
tandetne stoiska z koszulkami, ludzi na rolkach i podupadłe bary. Już miałam skręcić w uliczkę, która prowadzi w stronę kanału i domu Luciana,
kiedy moją uwagę przykuła imponująca sylwetka wysokiego blondyna. Miał na sobie strój do biegania i właśnie wychodził z jakiegoś sklepu. Na
chwilę zaparło mi dech, ale gdy się przyjrzałam, wiedziałam, że to nie Chey, tylko facet tego samego wzrostu i podobnej budowy.
Gdy zaczęłam normalnie oddychać, zauważyłam kolorowe obrazy w witrynie. Salon tatuażu.
Czy to znak? Kolejna wskazówka, że moje życie się zmieni? Na lepsze lub gorsze.
Weszłam do środka.
— Chcę tatuaż.
Koleś z długimi dredami spojrzał na mnie badawczo i spytał, gdzie chcę mieć ten tatuaż. Bez namysłu
odpowiedziałam.
Wiedziałam, że jestem istotą stworzoną przez seks i że zawsze będzie on częścią mnie.
Zdjęłam spódnicę i majtki.
— Tutaj — wskazałam na miejsce przy cipce.
Nie był zaskoczony; podał mi kartkę z przykładowymi ilustracjami.
— Najpopularniejsze są róże i delfiny. Wybierz wielkość, od tego zależy cena.
Odrzuciłam jego propozycje.
— Wiem, czego chcę — powiedziałam.
Zapadła cisza.
— No, co?
— Pistolet.
Usiadłam na tyłach salonu, na podniszczonym
skórzanym fotelu, trochę takim jak w gabinecie dentystycznym. Ale reszta pomieszczenia była zaskakująco jasna, czysta i sterylna. Nowoczesny i
prosty wystrój. A spodziewałam się jakiejś brudnej nory.
Bolało jak diabli. Nigdy wcześniej nie czułam czegoś
podobnego.
Przypominało cięcie skalpelem po oparzonej skórze. Coś między przeraźliwym gorącem a zimnem. To było też niezwykle erotyczne doznanie.
Zwilgotniałam między nogami, gdy zręczny, ale najwyraźniej obojętny tatuażysta zabrał się do pracy. Jego dotyk był delikatny i lekki jak piórko.
Odszedł i podał mi małe prostokątne lusterko, w którym zobaczyłam swoją ogoloną cipkę.
I nowy, sąsiadujący z nią tatuaż. Miniaturowy pistolet.
Wyglądał jak sieg sauer Cheya.
Nie czułam już pustki, a Chey na zawsze został częścią mnie.
Tatuaż otworzył coś we mnie. Miałam wrażenie, jakby tatuażysta dotarł gdzieś w głąb mnie i oznaczył duszę tak samo jak ciało.
Miałam na sobie malutki rysunek. Pistolet słabo widoczny z daleka. Klienci, którzy usiądą przy stolikach kilka metrów od sceny, nie rozpoznają
jego kształtu. Dla nich będzie wyglądał jak chiński symbol, mój znak zodiaku (Baran) lub kwiat. Ale każdy, kto podejdzie wystarczająco blisko,
rozpozna lufę sieg sauera wycelowaną w cipkę.
Po zrobieniu tatuażu zauważyłam zmianę w sobie i w zachowaniu klientów.
Zaczęłam się poruszać bardziej żywiołowo i drapieżnie. Wybrałam mroczniejszą muzykę i tańczyłam do
Creep
Radiohead i
Voodoo Child
Jimiego Hendriksa. Poruszałam się jak femme fatale, wiłam, jakbym była opętana, i pokazałam im tyle cipki, na ile miałam ochotę, a jeśli
kierownictwu to się nie podobało, to i tak szybko zmienili zdanie, bo zostałam gwiazdą.
Mężczyźni w barach i tanich klubach, w których teraz tańczyłam, uwielbiali mnie. Byłam niebezpieczną, dziką dziewczyną, a im bardziej wierzyli,
że jestem dzika, tym dziksza się stawałam.
Tak jak przewidywałam, Lucian zaczynał mnie nudzić. Za każdym razem pieprzył mnie na jeden z trzech sposobów: po misjonarsku, na pieska
lub ze mną na górze. Zawsze w sypialni, zawsze o tej samej godzinie, trzy lub cztery razy na tydzień i zawsze z tą samą nieudolną miną. Wchodził
we mnie, dopóki nie osiągnął orgazmu, i w ogóle nie zwracał uwagi, czy mnie też zaspokoił.
Nie udawałam orgazmu tak jak inne dziewczyny — twierdziły, że powinno się to robić, żeby uszczęśliwić swojego faceta. Nie obchodziło mnie
to. Zamiast tego czekałam, aż Lucian zejdzie ze mnie i zaśnie. Potem odwracałam się i sama doprowadzałam się do orgazmu, zwilżając palce w
spermie, którą we mnie zostawił. Wykonywałam znajomy taniec na swojej łechtaczce, aż poczułam żar ogarniający lędźwie, umysł i serce.
Kiedy nie tańczyłam ani się nie masturbowałam,
czułam się pusta. Kalifornia była zbyt radosna dla mnie. Kiedy znudziła mi się zabawa, mieszkańcy miasta zaczęli wydawać mi się bezmyślni.
Tęskniłam za mroźnymi zimami i melancholią Nowego Jorku, a nawet Petersburga. A ponieważ nie umiałam prowadzić samochodu, wszędzie
musiałam brać taksówki, co mnie irytowało, chociaż to Lucian za nie płacił.
Byłam pusta.
Oczywiście mogłabym zacząć pić i ćpać tak jak inne dziewczyny w klubach, żeby przytępić zmysły przed i po każdej zmianie. Dzięki temu czas
im szybciej leciał, a rozbieranie stawało się łatwiejsze. Ale ja gardziłam takimi osobami, chociaż później, jak widziałam, że każdego wieczoru
wciągają zarobki nosem, żeby przetrwać kolejną noc, to im współczułam.
Wkrótce ta cała jaskrawa tandetność Kalifornii zaczęła na mnie źle wpływać... Przygaszone światła... Dewiacja... Zdałam sobie sprawę, że
nawet mój taniec ucierpiał; byłam na dobrej drodze, żeby osiągnąć poziom wulgarności innych tancerek. Znalazłam się na równi pochyłej.
Nawet faceci, z którymi szłam do łóżka, gdy potrzebowałam kogoś konkretniejszego niż Lucian, przestali mnie ekscytować. Lub co gorsza: byli
mi obojętni.
Może to miało związek z tym, że jestem Rosjanką.
Człowiek zaczyna filozofować, staje się pragmatyczny. Wiedziałam, że coś musi się zmienić.
I tak się stało.
Po przeciętnym występie w lokalu niedaleko lotniska, gdzie oglądali mnie surferzy i motocykliści w skórach, spotkałam Madame Denoux.
Po bezowocnych poszukiwaniach wśród
przepełnionych silikonem scen Orange County, gdzie każdego dnia pojawiały się coraz młodsze i sztuczne dziewczyny, przyjechała szukać
talentów w bardziej eleganckich miejscach niedaleko Beverly Hills i Hollywood. Jej lot powrotny do Nowego Orleanu opóźnił się z powodu złych
warunków atmosferycznych na północnym zachodzie, więc z braku lepszego zajęcia zabijała czas, odwiedzając kluby w pobliżu lotniska.
Gdy po występie wzięłam prysznic i ubrałam się, klub był w połowie pusty; surferzy udali się na poszukiwanie pierwszych fal o wschodzie
słońca, a motocykliści wrócili do żon i dzieci. Szłam do wyjścia, ubrana jedynie w starą koszulkę i krótkie dżinsy, kiedy usłyszałam, że ktoś mnie
woła.
— Hej!
Zatrzymałam się i spojrzałam na starszą ode mnie kobietę. Stała przy barze i piła coś, co wyglądało na whisky lub burbon.
— Tak?
— Ty jesteś Luba, Rosjanka?
Skinęłam.
— Dziewczyno, tracisz czas w takim miejscu jak to.
Mówiła z nietypowym amerykańskim akcentem,
przeciągając samogłoski. Później dowiedziałam się, że pochodzi z Południa, a dokładnie z Nowego Orleanu. Była piątym pokoleniem Cajunów.
Miała bujne kształty, podkreślone obcisłą zieloną sukienką z weluru. Ponętne białe piersi wylewały się z eleganckiego stroju.
— Jakbym o tym nie wiedziała — prychnęłam. — I co z tego?
Czy ona mnie podrywa? — zastanawiałam się przez moment. Ostatnio coraz częściej to się zdarzało. Może taka moda na Zachodnim
Wybrzeżu? Czasami kusiło mnie, żeby poeksperymentować, ale większość kobiet, które przypadły mi do gustu, była barmankami w klubach albo,
znacznie rzadziej, tancerkami. To trochę skomplikowałoby sprawy. Ktoś mi kiedyś poradził, żeby nigdy nie mieszać przyjemności z pracą.
— Jestem właścicielką lokalu. W Nowym Orleanie, we
francuskiej dzielnicy — powiedziała. Wręczyła mi wizytówkę. Na jasnoczerwonym tle widniał czarny napis kursywą „The Place" i numer telefonu.
Spojrzałam na nią pytająco. — Klub jest bardzo ekskluzywny — wyjaśniła. — Zamknięty dla szerszej publiczności. Zazwyczaj wpuszczamy za
zaproszeniem. Ma klasę.
Skinęłam na barmana i zamówiłam mrożoną herbatę.
— Zainteresowałaś mnie — powiedziałam Madame Denoux, gdy uścisnęłyśmy sobie dłonie i oficjalnie się przedstawiłyśmy.
— Luba. Wspaniałe imię. Prawdziwe?
— Tak.
— Doszły mnie plotki o tobie, wiesz? Mieszkałaś w Nowym Jorku, tańczyłaś głównie w The Grand, prawda? A potem zniknęłaś z powierzchni
ziemi. Moja dobra koleżanka Blanka była niepocieszona. Coś się stało?
— Miałam swoje powody.
— Zazwyczaj chodzi o problemy z facetami.
— Spostrzegawcza jesteś.
— W każdym razie to nie moja sprawa. Ale tancerki jak
najbardziej. Co za zbieg okoliczności, że się spotkałyśmy...
Uśmiechnęłam się.
— My, Rosjanki, wierzymy w przeznaczenie. Zawsze.
Zdjęła okulary i położyła je na ladzie.
— Chciałabym, żebyś dla mnie pracowała —
oznajmiła.
— W The Place?
— Tak. Znajdujemy się w cichej, dyskretnej okolicy w Vieux Carré. Jeden taniec dziennie, tylko cztery dni w tygodniu. Podpisałybyśmy umowę
na trzy miesiące. Z pewnością nie pożałujesz. Potem możesz zostać lub wyjechać. Mam znajomości na całym świecie. Widać u ciebie klasę,
chociaż chyba dzisiaj nie pokazałaś w pełni swoich umiejętności?
— Nie, nie pokazałam. Chodzi tylko o taniec? Żadnych dodatkowych obowiązków?
— Czasami taniec erotyczny na kolanach mężczyzny, ale tylko dla wybranych klientów. Są też inne możliwości, ale to nie temat na teraz. Sądzę,
że akurat ty zdajesz sobie sprawę, że to, co przedstawiamy, może być sztuką... a nie tylko
nagością.
Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, ale nie patrzyła jak rzeźnik oceniający mięso, ale jak koneser, który szuka nieuchwytnego piękna.
Tydzień później byłam w Nowym Orleanie. Ubrania i torba pełna bursztynów leżały w rozklekotanej bambusowej szafce w czystej sypialni
rodzinnego pensjonatu w Me'tairie.
Kiedy zakomunikowałam Lucianowi, że wyjeżdżam, nie był zaskoczony. Wyglądał tak, jakby spodziewał się mojego wyjazdu. Myślę, że w głębi
serca wiedział, że jestem tylko przelotem i że zostałam z nim tak długo z powodu pieniędzy. Do pewnego stopnia miał rację, ale i tak żywiłam do
niego dużo sympatii. Był właściwym facetem we właściwym czasie, ale czasy szybko się zmieniają; moje demony przejęły nade mną kontrolę i
uznały, że Lucian nie jest przyszłościowym partnerem. Dał mi swoje błogosławieństwo i życzył dużo szczęścia. Ustaliliśmy, że pozostaniemy w
kontakcie, ale nigdy się do mnie nie odezwał.
Znów żyłam dla tańca. Powróciłam do klasycznej muzyki i jej atmosfery. Nie starałam się już rozpalać swojej wyobraźni, byłam pogodzona ze
sobą i z tym, co robię.
Kilka godzin dzieliło mnie od Nowego Roku. Niemal czułam nadchodzący styczeń. Kończyłam występ, a muzyka powoli cichła, rozmazywał się
jak punkciki na impresjonistycznym obrazie. Obudziłam się ze snu o swojej przeszłości. Mój wzrok spoczął na pięknej rudowłosej dziewczynie,
która siedziała u boku mężczyzny wśród nielicznej publiczności. A gdy spojrzała na mnie, miałam wrażenie, że zobaczyłam swoje odbicie w lustrze.
5
Tańcząca z kochankami
Pr
zypominała zwierzę usiłujące zerwać się ze smyczy. Buchała energią... substancje chemiczne kipiały w niej i tylko czekały na pierwszą iskrę.
Gdy muzyka Debussy'ego ucichła, a ciemność ogarnęła scenę, nie miałam czasu na dalsze obserwacje.
Na widowni zapanowała cisza — typowa reakcja na mój przepełniony erotyką występ. Nagłe zakończenie i niespodziewana ciemność
ogarniały małą salę niczym mgła. Gdy zabierałam ze sceny suknię, starając się poruszać bezszelestnie, słyszałam zaskoczone szepty widzów.
Madame Denoux czekała na mnie za kulisami. W ciemności widziałam tylko jej lśniącą jak latarnia białą maskę z dziobem. Okryła mnie
peleryną w panterkę — to sygnał, że zaraz znów wejdę na scenę. Po chwili przez głośniki rozbrzmiał jej tajemniczy głos; brzmiała jak
nowoorleańska królowa voodoo:
— Prosimy o oklaski dla Luby.
To kolejna różnica między mną a pozostałymi
dziewczynami. One zostawały na scenie po tańcu i były oklaskiwane przez widzów w świetle reflektorów.
Madame wolała podkreślić moją inność zamiast kazać mi się dopasować. Uważała, że drugie, krótkie spojrzenie na moje ciało okryte
materiałem przypominającym skórę zwierzęcia stworzy w umysłach widzów wizerunek rozpustnej, dzikiej i niepowtarzalnej tancerki, dzięki czemu
będą wracali, żeby zdobyć kolejną porcję ulubionego narkotyku — Luby.
Z przyjemnością trzymałam się tej strategii, przede wszystkim dlatego, że mogłam upajać się krótkimi, ale intensywnymi wyrazami uznania, a
wszystkie rozpromienione oczy były zwrócone na mnie.
Dzisiejszej nocy skorzystałam z ostatnich sekund na scenie, żeby jeszcze raz spojrzeć na rudowłosą dziewczynę i jej przystojnego faceta.
Siedzieli całkowicie pochłonięci sobą. Ona była ożywiona, aż biło z niej podniecenie. Wręcz promieniała, jej jasna cera lśniła i opalizowała na
tle płomiennych włosów.
Mężczyzna spoglądał na jej twarz z żądzą i satysfakcją, jakby właśnie dała mu sygnał, na jaki czekał. Niemal się nie dotykali, ale siła ich
pożądania była tak oczywista, że widok tych dwojga siedzących blisko siebie — skromnie ubranych, ale pełnych nieprzyzwoitych myśli — był
prawie jak pornografia.
Gdy oklaski ucichły, zapadła ciemność. Na chwilę zatrzymałam się przy kulisach i zachłannie obserwowałam parę. Ich odbiór mojego występu
był dla mnie ważny.
Z zacienionego kąta widziałam, że są pogrążeni w
rozmowie. Starałam się skupić na ich zmysłowo poruszających się wargach, gdy wypowiadali każde słowo, mimo to nie dowiedziałam się, o czym
mówią.
Madame Denoux podeszła do nich i zwróciła się do mężczyzny. Po krótkiej wymianie zdań dziewczyna się zaczerwieniła.
Facet i Madame odeszli od stolika i zniknęli z mojego pola widzenia. Nie przestałam obserwować dziewczyny; jej skóra nabrała różnorodnych
odcieni, a postawa oddawała jej reakcję na zaistniałą sytuację. Była czerwona ze wstydu, potem blada z przerażenia, spięta od narastającego
podniecenia i dumnie wyprostowana.
The Place oferował tylko jedną dodatkową usługę: taniec erotyczny na kolanach klienta, chociaż Madame nazywała to „prywatnym tańcem", co
według niej brzmiało bardziej elegancko.
Czy chcą, żebym zatańczyła tylko dla nich? To by wyjaśniało zachowanie dziewczyny i zniknięcie przystojniaka z Madame. Zawsze przed usługą
pobierała opłatę z karty kredytowej klienta.
Zazwyczaj prywatne tańce mnie nudziły i
wykonywałam je tylko ze względu na duże napiwki; oczekiwano tego ode mnie i pomagało mi to zachować przychylność szefowej.
Jednak możliwość spotkania z tymi dwiema osobami ekscytowała mnie.
Jej dzikość. Jej giętkość. Widok ich dwojga w szaleńczym uścisku. Smak każdego z nich.
Serce zaczęło mi bić szybciej, gdy puściłam wodze wyobraźni, idąc do pustej przebieralni. Moje koleżanki wyszły na ulice lub wróciły do domu,
żeby odpocząć lub świętować nadchodzący Nowy Rok.
Usiadłam na krześle przy lustrze i zmyłam makijaż. Uspokoiłam myśli; nie widziałam większego sensu w tym, żeby się zastanawiać nad
zwyczajami swoich tajemniczych wielbicieli. Jeśli poprosili o prywatny występ, niedługo się o tym dowiem. A ponieważ Madame Denoux zabraniała
kontaktów seksualnych między widzami i tancerkami, fantazjowanie o jakichś igraszkach z intrygującą parą doprowadziłoby mnie jedynie do
frustracji.
Przebieralnia, pozbawiona zwykłego gwaru, jakby wstrzymywała oddech. Pozostanie samotna, aż do następnego wieczoru, kiedy dziewczyny
wypełnią ją plotkami, szelestem cienkich kostiumów, brzękiem biżuterii, odgłosami otwieranych i zamykanych kosmetyczek.
Odpowiadała mi ta nietypowa cisza, między innymi dlatego zgłaszałam się na późniejsze występy.
Zawsze miałam lekki makijaż, ale zanim przebrałam się w zwykłe ciuchy, dokładnie go zmywałam. To był mój sposób na zmianę, oddzielenie
zwyczajnej siebie od pracującej osoby. Im bardziej kochałam taniec, tym bardziej te dwa aspekty mojej osobowości mieszały się ze sobą, aż
traciłam pewność, gdzie się kończy „dzienna" Luba, a zaczyna „nocna". Dlatego ten oczyszczający rytuał był dla mnie niezwykle ważny.
Przecieranie twarzy bawełnianym wacikiem nie
przegoniło niechcianych myśli. Napływ fantazji i wspomnień nadal nie ustał; niekończąca się parada obrazów tańczących w moim umyśle.
Najpierw ja i Chey spleceni ze sobą na każdy możliwy sposób w promieniach słońca, potem dziewczyna o ognistych włosach i kochanek, który
ją rozpalił; pieprzyli się tak intensywnie, że trudno było stwierdzić, czy się zadowalają czy ranią, a może jedno i drugie.
Kiedyś tak się czułam.
Żar między mną a Cheyem nigdy nie wygasł, pewnie dlatego że nie spędziliśmy wystarczająco dużo czasu, żeby się sobą znudzić.
Dnie i noce w jego mieszkaniu przy Gansevoort Street i w kurorcie na Dominikanie były jak seksualny maraton. Wychodziliśmy z sypialni tylko
wtedy, gdy naprawdę musieliśmy, na przykład żeby zjeść lub się umyć.
Jednak nawet podczas posiłków nie miałam na sobie majtek lub wkładam to, co Chey kupił mi na tę okazję. Wyjątkową szklaną zatyczkę do
odbytu lub zdalnie sterowaną kulkę — namiastkę sztucznego penisa — która brzęczała we mnie za każdym razem, gdy wciskał przycisk ukryty w
swojej kieszeni.
Bałam się, że wyrzucą nas z baru w La Caleta, kiedy nalegał, żebym przysunęła się do niego w loży, w której piliśmy drinki z różowymi
parasolkami. Wyglądał, jakby obejmował mnie ramieniem, ale w rzeczywistości jego palce powędrowały głęboko między moje pośladki. Na
szczęście siedzący obok nas turyści w niczym się nie zorientowali.
Kątem oka dostrzegłam, że coś się poruszyło. To
Madame Denoux. Nadal miała na sobie długą
krwistoczerwoną suknię i maskę. Jej aksamitny strój doskonale stapiał się z wystrojem The Place, dzięki czemu mogła pojawiać się niczym duch,
jakby nie była właścicielką lokalu, lecz częścią budynku. Nawet w domu utrzymywała się wokół niej aura tajemniczości. Zaczęłam się martwić, że
jeśli zostanę za długo w tej branży, stanę się jak ona i nie zdołam oddzielić pracy od prywatnego życia.
Wyglądała na wyjątkowo zadowoloną. Nauczyłam się rozpoznawać jej nastroje skrywane pod kostiumem, a nawet odczytywać myśli na
podstawie sposobu, w jaki napinała lub rozluźniała ciało.
Dzięki tańcowi byłam bardziej wrażliwa nie tylko na swoją fizyczność, ale również innych osób. Powodem dobrego nastroju mojej przełożonej
była niewątpliwie para widzów. Domyśliłam się, że Madame dostała od nich pokaźną kwotę za usługi, które ja wykonam. Ale nie spytała, czy
zgodziłabym się na prywatny taniec i najwyraźniej nie zamierzała spytać.
Chciałam odkryć jej tajemnicę.
Nieprzenikniona Madame Denoux miała jedną słabość: dumę. Uwielbiała przechwalać się swoimi sukcesami.
— Olśniewająca dziewczyna — powiedziałam, grając na jej ego. — Fascynująca.
— Nie baw się w subtelności, Luba. W ogóle do ciebie nie pasują.
— Jestem tylko ciekawa. Ludzka natura, prawda?
— Jeśli będziesz cierpliwa, sama zobaczysz —
odpowiedziała zadowolona z siebie.
Kilka dni temu zaproponowała mi, żebym zatańczyła wcześniej, wtedy mogłabym powitać nowy rok, ale odrzuciłam jej ofertę. Nie byłam
przesądna; zmiana jednej chwili w drugą miała dla mnie niewielkie znaczenie.
Zamilkłam. Wiedziałam, że Denoux przerwie
milczenie, jeśli poczekam wystarczająco długo. W końcu zaczęła mówić.
— Wiesz, byłam pewna, że kupi trochę czasu z tobą. Ale on chce zobaczyć swoją dziewczynę w tańcu. Dziwne. Kiedy już myślisz, że wreszcie
rozgryzłaś facetów, to zawsze cię czymś zaskoczą.
Poczułam się lekko urażona, że odrzucił moje towarzystwo. Był w niej totalnie zadurzony. Jednak jego prośba, żeby to ona zatańczyła,
zaintrygowała mnie. Przed publicznością. Naga. Pamiętałam reakcję Cheya, kiedy dowiedział się o mojej pracy. Był zszokowany i wściekły.
Ciekawe, jaki facet zapłaciłby, żeby jego kobieta
rozebrała się przed ludźmi. Facet, którego chciałabym poznać.
— Więc wrócą? I ona zatańczy?
— Tak. O drugiej w nocy pierwszego stycznia.
— Taniec na nowy początek czy koniec? —
rozważałam na głos, zafascynowana zachowaniem dwojga nieznajomych. Ta para całkowicie zaprzątała moje myśli.
— Bywasz melodramatyczna, moja droga... to
doprowadzi cię do nieszczęścia. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Zastanawiałam się, czy rudowłosa się zgodzi.
Instynktownie widziałam, że podjęła decyzję, tak jak ja, na długo przed wejściem na scenę. Wyzwanie i potencjalne upokorzenie było częścią
ekscytującej gry.
Zrezygnowałam z dalszego zmywania makijażu, szybko spakowałam swoje rzeczy i wróciłam do domu. Zbliżała się czwarta rano, czas, kiedy
powietrze jest bardzo rześkie, jakby przygotowywało się na narodziny słońca.
Większość dnia wypoczywałam.
Najpierw przysypiałam w łóżku, potem siedziałam na krześle przy oknie pochłonięta książką.
Nie mogłam znów zasnąć, więc kiedy popołudnie przeszło w wieczór, zaczęłam się niecierpliwić, odłożyłam zniszczoną książkę i wróciłam do
pracy.
Źle znosiłam bezczynność, a ponieważ miałam kilka wolnych godzin, postanowiłam spędzić je na planowaniu kostiumów i ćwiczeniu nowej
choreografii. Przeglądałam wieszaki ze strojami, zgromadzonymi przez Madame Denoux przez lata. To miał być mój pierwszy taniec z użyciem
rekwizytu. Zamierzałam ubrać się jak gołębica i wystąpić w pozłacanej klatce zwisającej z sufitu. Potem uwolniłabym się z niej i wykonała piruety
przyczepiona do niewidzialnej uprzęży. Byłam dumna z choreografii, którą opracowałam podczas jednej z licznych bezsennych nocy, kiedy dręczyły
mnie koszmary i próbowałam nie myśleć o Cheyu.
Czas płynął. Zamknęłam się w klatce dla ptaków w przebieralni. Miałam wrażenie, że weszłam do innego świata. Świata, w którym mój umysł
znajdował się między snem a jawą, tańcem a bezruchem; moje wspomnienia były jedynie mieszaniną obrazów rodem z kamasutry. Niemal nie
słyszałam wystrzeliwanych w oddali fajerwerków i oklasków, które wypełniły bar, gdy planowany przez Madame występ osiągnął apogeum i
oficjalnie nastał nowy rok.
Kobiecy głos wyrwał mnie z krainy fantazji.
— Wolę tańczyć nago — oznajmiła, prostując plecy, co miało jej dodać wzrostu i zdecydowania.
Madame próbowała namówić ją na jeden ze swoich kostiumów, ale dziewczyna od początku chciała tańczyć nago. Miałam wrażenie, że
rudowłosa uważa, że jest za dobra na striptiz.
Wolała tańczyć nago, żeby nie zdejmować przed nikim
ubrań.
Znów zaczęłam się zastanawiać, jakie relacje łączą ją z mężczyzną, że zgodziła się zatańczyć dla niego.
Jej duma i widoczne pragnienie, żeby ją posiąść,
wydawało się dziwnym połączeniem.
Może i wygrała pierwszą rundę, ale nie doceniła upartej jak osioł Madame Denoux, która nigdy nie pozwalała, żeby to tancerka była górą. W
mgnieniu oka zaprezentowała pudełko wyściełane aksamitem, pełne biżuterii. Kiedyś myślałam, czy nie wykorzystać tych błyskotek i gadżetów
podczas występu, ale obawiałam się, że będę wyglądała zbyt wyzywająco nawet jak na The Place.
— Wystąpisz w tym. Twojemu dobroczyńcy to się spodoba.
Niezauważona siedziałam w klatce i z zapartym tchem obserwowałam, jak Madame Denoux nadzoruje przygotowania rudowłosej. Zobaczyłam,
jak dziewczyna zadrżała, kiedy Madame przypięła biżuterię — klipsy do sutków i cienkie metalowe łańcuszki do warg sromowych — a potem
zdecydowanie wcisnęła zatyczkę analną. Kiedy Denoux zaprowadziła rudowłosą na pustą scenę, cicho wymknęłam się z przebieralni. Boso
przeszłam przez wąskie korytarze w kierunku tylnej części sali, gdzie skryłam się w ciemności. Poczułam, jak ogarnia mnie zmęczenie. To była
długa noc, a ręce i nogi zesztywniały mi od siedzenia w klatce, ale bardzo chciałam obejrzeć występ pięknej nieznajomej.
W przyciemnionym świetle dostrzegłam silne ramiona towarzysza młodej kobiety. Siedział przed sceną, a ja żałowałam, że nie mogę stanąć za
kulisami, żeby obserwować jego reakcję i jej taniec.
Ciężkie aksamitne kotary rozsunęły się.
Gdy mocny reflektor rozbłysnął, podkreślił samotność tancerki na scenie. Na jej twarzy rysował się strach połączony z dumą.
Mój wzrok natychmiast przyciągnęły wściekle rude włosy łonowe.
Przez chwilę stała niepewnie. Gdy system nagłaśniający ożył, zdała sobie sprawę, że nadal tkwi nieruchomo. Na jej bladej twarzy zobaczyłam
panikę.
Wybrała klasyczny utwór. Słyszałam go tysiąc razy, ale nie mogłam sobie przypomnieć tytułu, aż w mojej głowie pojawiła się okładka płyty
winylowej, którą widziałam w sali prób podczas zajęć baletowych w Petersburgu. To był sielankowy obrazek, nawiązujący do średniowiecza, który
prawdopodobnie wyszedł spod pędzla holenderskiego malarza. Przedstawiał pracujących w polu rolników i bawiące się na skraju lasu nimfy o
pulchnych udach.
Cztery pory roku
Vivaldiego. Nigdy nie tańczyłyśmy do tej muzyki, bo nie pasował do żadnego z naszych repertuarów.
To nie był utwór do tańca.
Ciekawiło mnie, dlaczego nasza gościnnie występująca artystka wybrała właśnie taką muzykę. A może to był wybór mężczyzny, który jej
towarzyszył.
Nie miała problemu z nagością; stała wyprostowana, pewna siebie, niemal wyzywająca. Była świadoma potęgi swojego ciała, ale pierwsze
ruchy wykonywała niepewnie, trochę niezdarnie, jakby ramiona nie mogły się zsynchronizować z nogami i kołyszącymi się biodrami. Bez wątpienia
była umuzykalniona, ale wyglądało na to, że nigdy nie uczyła się tańczyć. Usiłowała z godnością podążać za dźwiękami i połączyć elegancję z
erotyzmem. Jednocześnie starała się kontrolować bezlitośnie wciśniętą zatyczkę, która ograniczała jej ruchy, gdy zaciskała pośladki, chociaż
niepotrzebnie, bo te akcesoria, co niezwykłe, zawsze zostają na miejscu.
Oczywiście podczas zajęć baletowych nie miałyśmy zatyczek, ale jedna z instruktorek — szczupła i złowroga kobieta z włosami zebranymi w
kucyk — męczyła nas niemiłosiernie i często kazała nam wyobrażać sobie, że właśnie taki element nas krępuje. Sprawiała, że wszystkie
czerwieniałyśmy, ale większość z nas zapamiętała jej słowa — to doskonała porada, jeśli ktoś chce utrzymać postawę z gracją.
Rudowłosa zaczęła się rozluźniać i jej ruchy stały się swobodniejsze. Wyglądała, jakby się zapomniała i poddała muzyce i chwili.
Z upływem czasu przez twarz dziewczyny przemykały różnorodne emocje: od początkowego lęku przez akceptację aż po poddanie się swojemu
pożądaniu, gdy jej soki zaczynały płynąć, napełniając jej duszę i głęboką studnię pragnień. Każdy kolejny gest stawał się delikatniejszy, mniej
nerwowy. Jej ruchy były na granicy wulgarności i piękna, gdy wpatrywała się w mężczyznę na widowni, dla którego pokazywała więcej niż nagie
ciało udekorowane oryginalną biżuterią; otworzyła przed nim swoje serce i złożyła je w ofierze.
Rozpoznałam poszczególne etapy. Doświadczałam ich osobiście, gdy tańczyłam, udając, że robię to dla Cheya.
Otwierała się.
Pokusa była zbyt duża. Ukradkiem przeszłam obok baru, skrywając się w ciemnościach, i stanęłam w miejscu, skąd mogłam wreszcie
obserwować partnera tancerki. Madame Denoux wymsknęło się, że facet nazywa się Dominik. Wpatrywał się w rudowłosą i poddał się wirowi jej
najskrytszych emocji.
Był zahipnotyzowany tańcem kochanki. Oglądał spektakl z otwartymi ustami, wstrzymał oddech, a jego klasyczne rysy twarzy były naznaczone
okrucieństwem i pragnieniem. Przypominał zarazem jej niewolnika, jak i pana.
Znałam to spojrzenie.
Na chwilę zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie twarz Cheya, kiedy mnie pieprzył, cudownie poruszające się ciało, sztywno stojący twardy
penis, wyrazisty zapach oddechu i jego żar.
Zrozumiałam, że podczas każdego występu od czasu incydentu z pistoletem i ucieczki z mieszkania Cheya, wołałam, żeby mnie wziął, wypełnił,
rozciągnął, dopóki się nie otworzę, a coraz bardziej pornograficzny styl, w jakim podróżowałam przez te etapy, był jedynie desperackim krzykiem,
substytutem seksu, który mnie określał i dzięki któremu czułam się kompletna.
Rudowłosa przestała tańczyć. Stanęła w lekkim rozkroku i ciężko oddychała. Małe okrągłe klipsy przypięte do jej sutków nadal kołysały się na
wspomnienie jej ruchów, a wargi sromowe napuchły, gdy krew spłynęła do stref erogennych.
Kiedy wyłączono światła, opuściła scenę. Zazdrościłam jej.
Wiedziałam, że kiedy wyjdzie z The Place i wróci do pokoju hotelowego, jej mężczyzna, Dominik, weźmie ją i zerżnie, że w dzikim szaleństwie
naznaczy sobą jej duszę. Chciałam być nią, chciałam znaleźć się w ramionach silnego, a może nawet złego faceta, który podnieci mnie, ukarze,
okrutnie się ze mną zabawi i zaspokoi moje pragnienia.
Następnego ranka wstałam wcześnie i poszłam na brzeg Missisipi. Spacerowałam od Jackson Square do dużego centrum handlowego wzdłuż
akwarium, kina Imax i przystani dla ogromnych parowców turystycznych: „Creole Queen" i „Natchez". W powietrzu unosił się aromat przypraw
dochodzący z długich barek — niemrawo płynęły potężną rzeką niczym prehistoryczne potwory. Ulice posprzątano po noworocznej zabawie,
chociaż na Bourbon Street nadal czuło się zapach piwa. Przed wyjściem spojrzałam na szare niebo i włożyłam bluzę. Nad wodą unosiły się mewy.
Gdy nie mogłam iść dalej brzegiem rzeki, skręciłam i skierowałam się do Café' du Monde — przed wejściem stał klown i nadmuchiwał balony w
kształcie kiełbasek. Przeszłam przez plac i Dauphine Street, kierując się do klubu. Madame Denoux też była rannym ptaszkiem. Zobaczyłam, że
sprawdza rachunki w tradycyjnej księdze rachunkowej; trzymała się z daleka od komputerów.
— Nie masz dziś wolnego? — spytała, gdy zobaczyła, że pukam do otwartych drzwi jej biura.
— Mam — potwierdziłam. — Chciałam porozmawiać.
— To nie wróży nic dobrego.
— Nie, chodzi o zwykłą rozmowę.
— Mów, dziecko. — Odłożyła księgę i spojrzała na mnie uważnie.
— Chyba potrzebuję zmiany.
— Ach, wy, Rosjanki, zawsze musicie być w ruchu. Odkochałaś się w Nowym Orleanie, co?
— Ależ skąd, uwielbiam to miejsce. Jest wyjątkowe. Mogłabym mieszkać tu do końca życia. Chodzi... o mnie. Sam taniec mi nie wystarcza.
Chcę więcej. Chociaż do końca nie wiem czego — wyjaśniłam.
Denoux się uśmiechnęła.
— Luba, czy mogę ci coś zaproponować?
— Oczywiście.
— Obiecaj, że nie będziesz zszokowana ani urażona.
— Przecież mnie znasz.
Wiedziałam, że Madame ma liczne koneksje. Często wyjeżdżała w interesach, a w jej biurze za dnia, kiedy ćwiczyłyśmy, pojawiali się
zagadkowi goście.
— Lubisz mężczyzn. — To zabrzmiało bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
— Tak. Ale nie będę dziwką. Nie ma mowy — dodałam.
— Dobrze — stwierdziła. — Bo nie w tym rzecz.
— Przejdź do sedna. — Irytowało mnie, że owija w bawełnę.
— Tak — mówiła dalej. — Seks jest tego częścią i powszechnie uważa się, że to seks za pieniądze, ale w naszych oczach, twoich i moich, to
będzie seks jako piękno i sztuka. W końcu za to płacą klienci, którzy przychodzą oglądać ciebie i inne tancerki. Za iluzję seksu. Zamysł jest taki,
żeby dać im znacznie więcej niż iluzję, żeby przenieść sprawy na wyższy poziom... dostarczyć czegoś więcej niż samego podniecenia. A istnieją
mężczyźni, którzy zapłacą za to prawdziwą fortunę.
Traktowała mnie jak artystkę. Nawet kiedy tańczyłam i
kierowało mną ogromne pożądanie, uważałam, że jestem ponad to, że świadomie wyrażam się w tańcu. Inni nie widzieli w tym sztuki, ale ja tak, a
przynajmniej w ten sposób usprawiedliwiałam swój udział w całym tym przedsięwzięciu.
— Będziesz spotykała się z mężczyznami — ciągnęła. — Podobnie jak ty są piękni i mają wspaniałe ciała stworzone do seksu. Bogaci ludzie
zapłacą, żeby was razem obejrzeć. Żadnych sztuczek i podstępów. Tak jak podczas tańca będziesz w świetle reflektorów, żeby wszyscy mogli
zobaczyć każdy wasz ruch, każdą kroplę potu, żeby usłyszeli każdy wydawany przez was odgłos i obserwowali każde drżenie waszych ciał, gdy się
pieprzycie. Znam cię, Luba, spiszesz się doskonale. Pokochają cię.
Wstrzymałam oddech; szalone fantazje zaczęły pojawiać mi się przed oczami, kiedy usiłowałam przekonać się do tego pomysłu.
— Brzmi interesująco. — Zaskakujące, tylko to wyszło z moich ust.
— Istnieje pewna sieć, do której należę. Kilka razy w moim klubie odbywały się takie występy dla małej grupy zaproszonych gości, a artystów
zawsze starannie dobierano. Byli specjalistami w swojej dziedzinie. — Oblizała wargi na wspomnienie tych wydarzeń. — Dwa razy zaoferowałam
tancerki, które odkryłam lub wzięłam pod swoje skrzydła. Obie wyraziły chęć, ale nie sprostały zadaniu. — Westchnęła.
— Czy to bezpieczne?
— Oczywiście. Wszyscy artyści, kobiety i mężczyźni, są regularnie badani. To nieodzowny element w tej pracy. Wymagania są wysokie i nie
biorę każdego... — zamilkła na chwilę. Na jej mistrzowsko pomalowanej twarzy ujrzałam zbierający się żal.
— O co chodzi? — Wyczułam zmianę jej nastroju.
Wzięła głęboki wdech.
— Kiedyś też się tym zajmowałam — wyznała. — Osobiście. Kiedy byłam młodsza. Zaledwie kilka lat temu. Nie żałuję niczego. Zarobiłam
wystarczająco dużo, żeby kupić ten lokal, kiedy przeszłam na emeryturę. Nigdy nie zapomnę tych lat...
Za oknem typowa dla Nowego Orleanu ulewa oczyszczała miasto z grzechu; kurtyna wody nad francuską dzielnicą przypominała grubą kurtynę
na scenie.
— Co muszę zrobić? — spytałam.
Szkolenie odbywało się w Seattle w starym magazynie, odnowionym i przerobionym na prywatne studio taneczne. Znajdował się niedaleko
Pike Place Market i długich schodów na nabrzeże.
Tam właśnie nauczyłam się odpoczywać od mojej osobliwej pracy i spotkałam trzech mężczyzn, którzy przez kolejne osiemnaście miesięcy
mnie pieprzyli. Mieliśmy osobno podróżować po świecie i spotykać się jedynie przed nieliczną publicznością, aby zaprezentować nasz występ na
pospiesznie zbudowanych scenach w czasami obskurnych, ale częściej eleganckim lokalach.
Nie powiedziano mi, jak się nazywają ci faceci, a ja nie pytałam. Nigdy nie spotkałam innych należących do sieci czy jak ja ją nazywałam: Sieci
Przyjemności.
Zostałam zakwaterowana w wysokim nowoczesnym hotelu. Z górnego piętra widziałam odległe wyspy w zatoce Puget. Hotel znajdował się
niedaleko studia, do którego przychodziłam codziennie o dziewiątej rano, jakbym pracowała w biurze. Zostałam zważona, zmierzona, zbadana, a
potem mnie obfotografowano z każdej możliwej strony. Po kilku dniach pozwolono mi wybrać zdjęcia do katalogu sieci. Podczas sesji w Seattle
rozmawiałam jedynie z dwiema kobietami w średnim wieku. Zawsze miały na sobie poważne garnitury i białe bluzki zapięte pod szyję. Były tak do
siebie podobne, że nazywałam je A i B.
W nowej wersji katalogów zamieszczono też zdjęcia innych młodych kobiet, ale żadnej z nich nie widziałam podczas pobytu w Seattle.
Odniosłam wrażenie, że po pierwszym szkoleniu nie każą nam zaliczać kursów odświeżających wiedzę. Wszystkie dziewczyny były na swój sposób
piękne, niektóre egzotyczne, a inne wręcz idealne. Jedna z Azjatek wydawała się tak mała, że chyba zmieściłaby się do bagażu podręcznego. Nie
byłam jedyną blondynką, ale jedyną z naturalnymi piersiami i wytatuowanym pistoletem w strategicznym miejscu. Poza mną tylko jedna dziewczyna
miała widoczny tatuaż. Napis „Szpieg w domu miłości" wytatuowany tuż przy pośladkach gotyckimi literami. Przy zdjęciach podano nasze imiona,
chociaż podejrzewam, że reszta dziewczyn używała pseudonimów. Zostałam przy Lubie. Nie chciałam być kimś innym. Kiedy kobieta w szarym
garniturze spytała mnie, pod jakim imieniem chcę występować, powiedziałam, że pod swoim. W odpowiedzi tylko mruknęła pod nosem.
Pozwolono mi zatrzymać jeden egzemplarz katalogu. Jego dystrybucja była okryta tajemnicą. W środku klienci mogli zobaczyć nasze zdjęcia, w
ubraniach i bez, poznać nasze dane i inne fakty, a także przeczytać trzy wybrane scenariusze występów.
Na końcu katalogu znajdowały się fotografie jedynie trzech mężczyzn.
Żaden z nich nie miał imienia. Kiedy zostałam przyjęta do programu szkoleniowego w Seattle, dostałam dzień na przygotowanie trzech
scenariuszy występu — każdy z innym mężczyzną — kończącego się uprawianiem seksu przed publicznością. Moje dwie opiekunki
podpowiedziały mi wiele rozwiązań, na wypadek gdyby zabrakło mi wyobraźni. Niektóre pomysły były szokujące, inne nudne, a części brakowało
erotyzmu. Ale A i B miały lata doświadczenia i wydawało się, że doskonale znają preferencje bogatej klienteli sieci.
Wymyśliłam więc trzy występy.
Moi sceniczni partnerzy (uważałam, że podane w
katalogu ceny za każdy występ są z kosmosu i ocierają się o szaleństwo) mieli pseudonimy związane z opowiadaną przez nas historią.
Był: „Tango" i „Inkaski Kapłan".
Oraz — jakże bym mogła zmarnować miesiące
treningów w Rosji? — „Instruktor Baletu".
Nalegałam, żeby każdy występ zaczynał się od mojego tańca i żebym mogła wybrać muzykę. Chciałam, żeby pokaz był czymś więcej niż tylko
niesamowicie drogim sex show na żywo. Chciałam dać widzom to, za co zapłacili.
Po tych ustaleniach, z różnych zakątków ziemi
wezwano mężczyzn, którzy mieli mnie pieprzyć. Dano nam czterdzieści osiem godzin, żebyśmy dopracowali występy. Kobiety w szarych
garniturach obserwowały nas i robiły notatki, a gdy uważały, że coś nie spełnia oczekiwań, przerywały.
Zaczęłam od Debussy'ego. Wyraziste dźwięki muzyki, które przypominały łagodny rytm oceanu, sprawiały, że powędrowałam myślami do
Cheya. Te wspomnienia tkwiące w mojej świadomości były murem nie do pokonania. Dzięki nim anonimowy seks pozostawał pracą, a nie
intymnym wydarzeniem. Oddam mężczyznom ciało, ale nie umysł.
Jako pierwsze zaprezentowałam występ zatytułowany
Tango.
To jedyny taniec towarzyski, który jako tako znałam. Tango, dzikie i erotyczne, wydawało się naturalnym wyborem.
W Petersburgu do nagrań Piotra Leszczenki uczyliśmy się czegoś, co jeden z podręczników nazywa rosyjskim tangiem. Niektórzy uważali
Leszczenkę za
kontrrewolucjonistę, więc nauczyciel, który grał jego piosenki, uczył nas kroków jedynie wtedy, gdy inni instruktorzy, o wyprostowanych plecach i
intensywnym spojrzeniu, byli zajęci dobieraniem muzyki lub pokazywaniem piątej pozycji młodszym uczniom.
Dla mnie głos Piotra Leszczenki przepełniały smutek i
tęsknota za utraconą miłością, a kiedy uświadomiłam sobie, że jego nagrania były zakazane, ruchy i muzyka natychmiast utrwaliły się w mojej
pamięci. Nauka podsycona płomieniem buntu została we mnie na zawsze.
Według katalogu mój partner najlepiej sprawdzał się w nieco innym stylu — tangu argentyńskim. Wiedziałam, że podczas występu będę
musiała pozwolić mu prowadzić, żeby oddać emocjonalność tańca.
Jednak wewnętrznie zamierzałam słuchać jedynie siebie. Nikt nie może i nie będzie mnie kontrolować. Lata baletu bardzo mnie uodporniły i
potrafiłam walczyć o swoje. Mogłam być niewolnicą tańca, ale nie mężczyzny. On jest zaledwie dodatkiem. Wyobrażeniem cielesności.
Rekwizytem. Tango to mój show, a partner służy tylko do towarzystwa. Jest jednym z wielu, którzy zostali wybrani wyłącznie na podstawie wyglądu i
umiejętności odegrania danej roli.
Duma była moją mentalną tarczą.
Odniosłam wrażenie, że solowy występ nie poruszył kobiet A i B, które mnie oceniały. Gdy szum morza ucichł, zaczęło się tango. Jego rytm
różnił się od muzyki Debussy'ego jak noc od dnia. Przejście z jednego utworu do drugiego przypominało podróż z zimnych wód północnej Europy
do gorących plaż Ameryki Południowej. Zmiana temperatury przyśpieszyła bicie mojego serca; nie mogłam się doczekać następnego etapu
występu.
Mój partner wyłonił się z ciemnej wnęki przy kulisach niczym demoniczny cień. Facet, który miał mnie zerżnąć. Zobaczyłam go po raz pierwszy,
bo wcześniej celowo nie oglądałam katalogowych zdjęć. Chciałam zachować teatralność naszej improwizacji i nie przywiązywać się do niego.
Będzie się nazywał Tango.
Gdy wszedł w światło reflektorów, miał dzikie spojrzenie i zdecydowane ruchy.
Chwycił moją dłoń. Przyciągnął mnie do siebie i objął w stalowym uścisku. Nawet gdybym próbowała go odepchnąć, siła moich pięści pewnie
okazałaby się tak samo skuteczna jak łap małego kotka, który walczy z buldogiem.
Poczułam napływający do płuc strach, a serce zaczęło mi łomotać. Ogarnęło mnie podniecenie. Studiując katalog, psychicznie
przygotowywałam się do występu. Stawiałam mentalne i emocjonalnie bariery. Godzinami powtarzałam sobie: to tylko praca, to tylko praca.
Jednak gdy po raz pierwszy stanęłam twarzą w twarz z nieznajomym, z którym miałam się publicznie pieprzyć, wcześniejsza mantra przestała mieć
jakiekolwiek znaczenie.
Był młody i przystojny. Wręcz ideał — opalona skóra, umięśnione ręce i nogi. Kolorem przypominał karmel i wyglądał, jakby tak właśnie
smakował. Był o dziesięć lat młodszym Cheyem, ale z bardziej okrutnym wyrazem twarzy.
Wszystkie moje ostrożne przemyślenia i racjonalne założenia rozpłynęły się w mgnieniu oka. Odrzuciłam je jak wczorajszą gazetę, kiedy
odkryłam, że facet mnie pociąga. A z tym odkryciem przyszła ulga. Pozwoliłam się porwać muzyce, tańczyłam, jakby mi za to nie płacili.
Wiedziałam, że jestem bezpieczna pod czujnym okiem dwóch kobiet, a ich obecność sprawiła, że mogłam spokojnie myśleć o kapitulacji. O
tym, żeby się zapomnieć i oddać ciało. Jeszcze jako nastolatka fantazjowałam o piratach, wampirach i rozbójnikach. W tych wizjach, całkowicie
obezwładniona, byłam na łasce przystojnego, ale przerażającego nieznajomego. Jednocześnie nikt nie wyrządzał mi realnej krzywdy, zawsze
budziłam się z nienaruszonym ciałem i umysłem. To był czysto teoretyczny pomysł, ale niezwykle kuszący, a kiedy moja wyobraźnia się rozpaliła,
ciało podążyło za nią.
Mocno przycisnęłam piersi do twardego torsu. Jego penis znalazł się między moimi udami. Zwilgotniałam. Czułam, że ma erekcję.
Muzyka płynąca z głośników niepostrzeżenie zwolniła. Nastawała cisza przed burzą. Każdy dźwięk zostawiał za sobą pytanie.
Zrobię to? Czy się odważę?
Chwycił mój podbródek. Spojrzał wyzywająco.
Staliśmy spleceni ze sobą i pokazywaliśmy sobie
nawzajem, kto ma silniejszą wolę. W tej bezsłownej rozmowie cel był oczywisty.
Jego źrenice w ciemnych jak głęboka rzeka oczach rozszerzyły się, gdy krew napłynęła do penisa.
Usłyszałam skrzypienie pióra na papierze, zgrzyt
stalówki, która poruszając się do góry i na dół, wydawała
opinię. Nie wiedziałam, czy to robi Madame A czy Madame B, bo partner trzymał mój podbródek, a ja patrzyłam na jego rękę.
Głośniki znów ożyły. Porwał mnie do tańca. Moje stopy podążały za jego stopami, tak jak lato nieuchronnie nadchodzi po wiośnie, nasze ciała
po raz pierwszy były tak blisko... niczym dwa płomienie, które zaraz wybuchną.
Tańczył z wprawą, gracją i precyzją. Był szybki i zdecydowany, a długie i smukłe nogi wykonywały złożoną serię szybkich kroków.
Przy każdym obrocie okręcał mnie tam i z powrotem, od siebie i do siebie w nieustannym staccato. To był taniec zdobywcy, rytm myśliwego i
zwierzyny.
Jego kutas osiągnął maksymalną wielkość, taką jakiej nigdy nie widziałam u żadnego chłopaka. Jednym gwałtownym wydechem wypuściłam
całe powietrze z płuc. Żar rozprzestrzenił się z moich lędźwi do piersi i twarzy jak pożar lasu. Pokrył moją skórę różową poświatą, przyśpieszył
tętno. Soki zbierały się jak przypływ w dolinie mojej cipki, która była gotowa, żeby go przyjąć.
Zaborczo znów przyciągnął mnie do swojego torsu. Jego fiut czekał w pełnej gotowości. Czułam jego twardość... czułam, jak się o mnie ociera.
Opanowałam pragnienie, żeby paść na kolana i wziąć go do ust. Żeby lizać go całego, od podstawy po sam koniuszek, żeby poczuć każdą
nierówność i każdą żyłkę, żeby zakrztusić się jego długością, doprowadzić tancerza do orgazmu i wypełnić swoje gardło jego gorącym płynem.
Moje ciało instynktownie, zwierzęco reagowało na jego dotyk. Sutki miałam tak twarde jak jego penis; pulsowały boleśnie, szukając ukojenia w
jego gorących wargach. Rozpływałam się w pożądaniu.
Kolejny obrót, kolejny skręt i ponowny żywiołowy, akrobatyczny skok w jego ramiona.
To ja miałam kontrolę, gdy nadeszła właściwa chwila. Uniosłam pionowo nogę, pozwalając mu, żeby wszedł we mnie do samego końca.
Przez kilka sekund, które trwały jak godziny, opierałam się z rozłożonymi nogami na jego twardej kolumnie i mocnym torsie. Uniosłam ręce nad
jego ramionami w baletowej pozie. Moja wagina rozciągnęła się i gościnnie przywitała go całego.
Nie pieprzyliśmy się, ale połączyliśmy. Złączył nas taneczny krok stary jak świat. Nie mogłam się ruszyć, nie uwalniając się wcześniej od jego
fiuta, więc poddałam się, a on mnie niósł na swojej włóczni.
Przez cały występ miał niezmienny wyraz twarzy. Jedyną oznaką wysiłku — a może emocji? — były krople potu, które zebrały się na jego czole i
lśniły w oświetleniu scenicznym.
Nie miał orgazmu. Ja też nie. Taniec dobiegł końca, kiedy muzyka ucichła, a my pozostaliśmy złączeni, dopóki nie usłyszeliśmy jednocześnie
kaszlących kobiet. Przypomniały nam, że bierzemy udział w zmysłowym przedstawieniu, żeby zadowolić widownię, a nie siebie nawzajem. Nie
mogłam opanować westchnienia, kiedy oswobodził się z mojego uścisku i zostawił mnie pustą.
Spojrzał na nasze dwuosobowe jury, lekko się skłonił i natychmiast ruszył do wyjścia.
Beznamiętne kobiety nie wyraziły swojej opinii, ale ich wargi zmieniły się z prostych geometrycznym linii w lekko uniesiony łuk, co, miałam
nadzieję, oznacza aprobatę.
Dostałam dzień wolny, aby odpocząć przed kolejnym występem pod tytułem
Ofiara inkaskiego kapłana.
Zaczęłam od Debussy'ego. To było moje wytchnienie, utwór uspokoił mnie przed kolejnym seksem z nieznajomym.
Tym razem wybrałam pieśń gregoriańską. Muzyka nie miała nic wspólnego z Peru, ale ciężki, ponury ton pasował do rytualnego nastroju show,
a głosy klasztornych śpiewaków wibrowały melancholijnie, co było zarówno relaksujące, jak i uwodzicielskie.
Mój Inkaski Kapłan, w przeciwieństwie do muzyki, pochodził z Ameryki Południowej. Miał ciemne włosy, umięśnione ciało, duże przyrodzenie i
tak jak mój wcześniejszy partner był przystojny, chociaż podniecał mnie w inny sposób. Cieszyłam się, że przed występem pomyślałam o tym, żeby
się nawilżyć, bo wiedziałam, że mężczyznom z sieci bardzo zależy na ogromnych penisach jak u konia. To był jeden z ich ważniejszych wymogów.
Tancerz miał na klacie wytatuowany duży, bogato zdobiony krzyż. Krzyż znajdował się na tle skrzydeł i przypominał kręgosłup ptaka. Ten pół
chrześcijański, pół pogański motyw dodawał tajemniczości naszemu występowi. Musiałam przyznać, że pracownicy sieci doskonale dobrali mi
partnerów.
Taniec także kończył się seksem, ale tym razem dołączyłam dodatkowy element, którego nie opisałam na potrzeby katalogu. Szykowałam
niespodziankę dla A i B, a później dla widowni.
Kiedy naszedł kulminacyjny moment, Inkaski Kapłan przebił małą torebkę, którą włożyłam w cipkę. Po moich nogach spłynęła krew — to miało
sugerować poświęcenie dziewicy. Mimo włączonych głośników usłyszałam syk zaskoczenia oceniających nas kobiet.
Nic nie powiedziały, ale byłam zadowolona, gdy pozornie obojętne pracownice sieci zareagowały na mój występ.
Jednak to dopiero ja się zdziwiłam, kiedy zobaczyłam trzeciego partnera, Instruktora Baletu. W katalogu został opisany jako mężczyzna, ale się
nim nie urodził.
Wysoki i szczupły. Jego alabastrowa skóra
kontrastowała z krótkimi ciemnymi włosami. Fryzura podkreślała delikatną linię szczęki i wysokie, kocie kości policzkowe. Brwi przypominały
skrzydła ćmy, a kobiece krągłości na klatce wskazywały, że pod strojem są małe piersi. Cieliste rajtuzy nie zdołały ukryć wyraźnej wypukłości,
jednak dopiero gdy je ściągnął i ujrzałam uprząż ze sztucznym penisem, zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy wejdzie we mnie coś takiego.
Świadomość, że mam w sobie sztuczny, a nie naturalny członek, w żaden sposób nie pogorszyła jakości doznań. Po raz kolejny byłam pod
wrażeniem spostrzegawczości egzaminatorów. Przeczytali mój krótki opis propozycji występu i dostrzegli w nim połączenie srogości i kobiecości
uosabianej przez rosyjskich instruktorów baletu, którzy mieli duży wpływ na moją edukację.
— Dobrze sobie poradziłaś — oznajmiła A lub B, z ledwie dostrzegalnym zadowoleniem, kiedy trzeci występ dobiegł końca.
Po skomplikowanym szkoleniu rozpoczęłam kolejny etap przygody.
Znów musiałam się spakować.
Pakowanie i rozpakowywanie stało się tak częstym elementem mojego życia, że przestałam się przywiązywać do miast i domów, w których
przebywałam, w których mieszkali moi kochankowe lub przyjaciele. Urodziłam się pod kapryśną gwiazdą i chyba przenoszenie się to tu, to tam
miałam w genach, podobnie jak małe piersi i kręcone blond włosy. Nie było miejsca na sentymenty. Każda nowa przygoda była jak zmieniająca się
pora roku. Narzekanie na kolejny wyjazd miałoby taki sam sens, jak grożenie deszczowi lub słońcu.
Członkom sieci udało się w cudowny sposób zdobyć dla mnie zestaw fałszywych dokumentów. Dzięki nim, ku mojemu zadowoleniu, mogłam
bez problemu podróżować i pracować na całym świecie. Zaczęłam myśleć o sobie jako o kimś więcej niż tancerce. Byłam nimfą, stworzeniem
nocy, kobietą ognia, żywą obietnicą seksu. Czasami zastanawiałam się, czy naprawdę istnieję, czy jestem wytworem czyjejś wyobraźni. Szalonej
fantazji nastolatka.
Moje rozmyślania przerwała Madame Denoux. Poinformowała mnie o moim pierwszym występie — w Londynie. Ktoś zamówił przedstawienie
zatytułowane
Instruktor baletu.
Z Nowego Orleanu leciało się bez przesiadek w Paryżu, Mediolanie czy innym olśniewającym mieście, według mnie
tajemniczym i intrygującym. Wiedziałam, że Londyn jest szary, ale postanowiłam dodać mu koloru.
6
Samotny taniec
Ki
edy wylądowałam na Heathrow, padał deszcz.
Padał, kiedy opuszczałam Seattle, a także niemal codziennie przez tych osiem tygodni, które spędziłam na procesie rekrutacyjnym do Sieci
Przyjemności.
Podobna pogoda w obydwu miastach podniosła mnie trochę na duchu.
Siedząc w wygodnym pluszowym fotelu pierwszej klasy, wyjrzałam przez małe okienko, żeby przywitać się z Londynem osnutym warstwą mgły.
Z tej odległości trudno było ocenić, ale budynki wydawały się niższe i nie tak jednorodne jak nowojorskie. Miasto dzieliła długa srebrna nić Tamizy,
przeszywająca je w połowie. Udało mi się wypatrzeć tylko jeden symbol miasta, którego widoku oczekiwałam: Londyńskie Oko. Lśniło bielą w
centrum i nadawało nastrój frywolności temu raczej posępnemu miejscu. To zawsze mnie dziwiło. Czemu poważne miasto na jeden z
reprezentujących je elementów architektonicznych wybrało coś, co lepiej pasowałoby do lunaparku na Coney Island? W Petersburgu byłoby to nie
do pomyślenia.
— To pani pierwsza wizyta w Londynie? — spytała nagle siedząca obok mnie kobieta głosem damy. Miała na sobie jedwabną kremową bluzkę
zapiętą niemal pod szyję, a na nogach, skromnie skrzyżowanych w kostkach, mokasyny w kolorze wielbłądzim. Pachniała tytoniem i skórką
cytrynową.
— Tak, niewiele podróżowałam po Europie.
— Spodoba się pani — oznajmiła autorytatywnie, jak gdybym nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia.
Czytała niedużą książkę, oprawioną w miękką skórę nappa, z przymocowaną do grzbietu satynową wstążeczką w błękitnawym odcieniu
kaczego jaja. To ten rodzaj książki, która aż się prosi, żeby ją wziąć do ręki i pogłaskać. Gdy zaczęliśmy podchodzić do lądowania, oparła się
wygodniej o siedzenie i zamknęła oczy; samolotem lekko trzęsło. Schyliłam się, żeby odczytać tytuł.
Wszystko o Scarlett,
wypisane złotą czcionką
w starym stylu. Kobieta ocknęła się i wróciła do lektury. Wpadł mi w oko jeden mały fragment: „Moje ciało śpiewało". Uśmiechnęłam się.
To zdanie przywołało dziesiątki nie w pełni ukształtowanych myśli i obrazów. Przeszywały mój mózg jak stado przestraszonych ptaków, między
które wpadł kamień i musiały szybko wzbić się w powietrze. Jak ta kobieta wygląda nago? Jaką nosi bieliznę? Nie nowoczesną, stwierdziłam. Ale
też nie staromodną. Gładką, klasyczną, dobrej jakości i bez ozdóbek, czarną, kremową albo beżową. Możliwe, że majtki są trochę wyżej wycięte.
Wstała i sięgnęła do schowka nad głową po torbę. Kwadratowa, prosta czarna torba z mocnym zamkiem, niemal jak walizka. Wsunęła książkę
do bocznej kieszeni. Jej spodnie były dobrze skrojone, sięgały talii i podkreślały prostą sylwetkę, pozbawioną śladów kobiecych kształtów, nie
licząc piersi. Włosy miała srebrzyste, siwe, ostrzyżone na boba, o ostrych krawędziach. Niecierpliwie odgarnęła niesforne pasma i obnażyła
okrągłe płatki uszu, a w każdym tkwił kolczyk perła. Obstawiałam, że kobieta ma czterdzieści parę lat, ale równie dobrze mogła być po
pięćdziesiątce. Trudno stwierdzić.
— To pani? — spytała, trzymając w ręce moją czarną torbę.
Skinęłam głową, więc mi ją podała. Wślizgnęłam się za swoją sąsiadkę w przejście między rzędami siedzeń, a potem podziwiałam jej nogi i
kształt pleców, aż stewardesa ogłosiła, że możemy opuścić samolot i kolejka zaczęła się przesuwać w kierunku wyjścia.
Byłyśmy jedynymi kobietami w pierwszej klasie. Reszta to mężczyźni, w większości jacyś przykurczeni, bladzi i nieatrakcyjni. Rzucali nam
ciekawskie spojrzenia, na które nie zwracałam uwagi, ale przynajmniej żaden nie dał mi wizytówki i nie sugerował, że powinniśmy „umówić się na
spotkanie", jak ten facet w prążkowanej marynarce z kory i brązowym krawacie, który towarzyszył mi podczas lotu z Nowego Orleanu do Seattle.
— Dziękujemy, panno Volk — powiedziała nosowym głosem stewardesa, ale prawie jej nie zrozumiałam, bo akurat idąc tuż za swoją
srebrzystowłosą towarzyszką, przeciskałam się obok, żeby wyjść z samolotu i postawić pierwsze kroki na brytyjskiej ziemi.
Jutrzejszy występ będzie przyjemnością. Miałam się zaprezentować z Instruktorem Baletu, a jeśli mój aktualny nastrój się utrzyma, całe twarde,
silikonowe dildo wślizgnie się gładko. Patrzyłam na parę mokasynów przede mną zmierzających do punktu kontroli paszportowej i trochę kręciło mi
się w głowie. Nie nosiła skarpetek i wystarczyło mgnienie bosych stóp, żeby moja cipka zaczęła pulsować.
Dzisiaj podróżowałam z niemieckim paszportem. To miał być pierwszy raz z wielu, kiedy będę przekraczała granicę z fałszywymi papierami.
Mężczyzna, który przepuszczał przez maszynę stronę paszportu ze zdjęciem, zadał mi kilka pytań i ledwie zerknął na fotografię, zanim machnął
ręką, żebym przeszła dalej. Na twarzy miał dzioby po ospie, a jego kanciasta szczęka była godna superbohatera, któremu zdarzyło się kilka
upadków.
Siwowłosa kobieta czekała na mnie przy taśmie z bagażami.
— Jest pani kobietą z ludu, panno Volk? — spytała.
„Folk" to po niemiecku lud. Czy moja sąsiadka jest Niemką, zastanawiałam się.
— Powiedziałabym raczej, że jestem dla ludzi o wyrafinowanym smaku — odparłam. — Nie dla każdego...
— Jak wszystkie najlepsze rzeczy. Lubi pani literaturę? Ukradkowe czytanie czyjejś książki nie najlepiej świadczy o manierach.
Czy ona mnie podrywała czy beształa? W Kalifornii kobiety flirtowały ze mną, ale nie w ten sposób. Kalifornijki przesuwały palcami o pięknych
paznokciach po krawędziach kieliszków z szampanem, z głębi gardeł, przez umalowane usta wydobywał im się chichot, ale nigdy nie
werbalizowały próśb, które wisiały między nami: pocałuj mnie, dotknij, chodź ze mną do domu, postaw mi drinka. A tutaj — bezpośrednia
zaczepka, ironiczny ton, wyprostowana sylwetka... To wszystko kierowało mnie do miejsca, którego istnienia jeszcze sobie nie uświadamiałam.
— Zaciekawiła mnie ta książka — powiedziałam.
— Chciałaby pani poczytać mi na głos po kolacji?
Na jej wargach błąkał się uśmieszek. Znała odpowiedź, zanim jeszcze otworzyłam usta. To było nieuniknione. Kolejny zakręt na rzece życia,
której prąd spychał mnie w stronę jej pokoju hotelowego. Choć koniec końców wylądowałyśmy u mnie.
Umówiłyśmy się na obiad w Lenie, włoskiej restauracji z Shoreditch, wymieniłyśmy się numerami telefonów i pojechałyśmy do swoich hoteli
zameldować, zostawić bagaże i wziąć prysznic.
Wciąż miała przy sobie tę walizeczkę, ale przebrała się w obcisłe skórzane legginsy i kolejną bluzkę zapinaną na guziki, która zakrywała jej
biodra. Krótkie rękawy odsłaniały umięśnione ramiona. Mokasyny zmieniła na oficerki z wytartej skóry, ze srebrnymi klamrami na pięcie.
Nosiła staromodne imię Florence, ale powiedziała, że mogę mówić do niej Flo. Nie potrafiłam się przyzwyczaić do
skrótu i używałam pełnej wersji.
Florence paliła francuskie papierosy. Jednego przed przystawkami, drugiego po daniu głównym.
— To oczyszcza podniebienie — stwierdziła, potem wyszła na zewnątrz i zniknęła wśród cieni, tak że przez okno jasno oświetlonej restauracji
widziałam tylko rozżarzony czubek papierosa.
Zjadłyśmy na spółkę cytrynową tartę z serem ricotta, podawaną z gałką lodów waniliowych, białą kulką upstrzoną czarnymi punkcikami z
okruszków wanilii. Ona zamówiła jeszcze kawę z likierem migdałowym.
Smakowała tak, jak pachniała, kiedy siedziałam obok niej w samolocie. Cytryną, papierosami i czymś jeszcze, czego nie mogłam ustalić.
Dotknęłam językiem jej języka i na chwilę zatrzymałam w ustach jej ślinę, żeby rozszyfrować smak tego pocałunku, tak jak to się robi, pijąc wino.
Florence była Niemką, chemiczką. Pracowała na
uniwersytecie, a do Londynu przyjechała z serią wykładów na temat postępów w badaniach nad lekami przeciw malarii. Nie spytała, jak zarabiam
na życie ani dlaczego kobieta z rosyjskim akcentem podróżuje na niemieckim paszporcie, choć po niemiecku nie zna ani słowa, nie licząc
Guten
Tag i Tschuss.
Obie miałyśmy buty na płaskich obcasach i było wciąż wcześnie, więc wsiadłyśmy do metra przy Old Street i pojechałyśmy do mostu
Londyńskiego, a w narożnym sklepiku przy stacji kupiłyśmy butelkę wina i paczkę imbirowych ciasteczek. Tak, smakuje jeszcze tymi ciasteczkami,
stwierdziłam, kiedy tylko popchnęła mnie na barierkę oddzielającą chodnik od rzeki i znów mnie pocałowała. Nie spodziewałam się tego;
plastikowa siatka, którą trzymałam w ręce, rozhuśtała się, a butelka wina brzęknęła o metalową barierkę.
Znów zaczęło padać, krople zbierały się na naszych twarzach, a włosy zaczęły mi się skręcać w obrączki. Złapała mnie za rękę, pobiegłyśmy z
powrotem do ulicy i złapałyśmy czarną taksówkę do mojego hotelu w South Bank, niedaleko stacji metra Waterloo i Royal Festival Hall.
Miałam wynajęty apartament w Park Plaza. Londyńskie Oko było tak blisko, że niemal mogłabym go dotknąć z balkonu, a patrząc z tej
odległości, zrozumiałam, co widzą w nim londyńczycy. Kiedy obraca się niespiesznie, emanuje niewymuszonym majestatem i pięknem jasnych
świateł, które rozświetlają każdą kapsułę, jakby pod szkłem uwięziono poruszające się bez ustanku świetliki.
Florence nalała wina i podała mi imbirowe ciasteczko. Usiadła na balustradzie, która zabezpieczała gości hotelowych przed śmiertelnym
upadkiem podczas rozkoszowania się widokiem. Siedziała tyłem do przepaści o wysokości czternastu pięter.
— Złaź — nakazywałam ze śmiechem. — Wyobrażam sobie ten placek, który będą musieli rano posprzątać zamiatacze ulic, jeśli spadniesz. A
na dodatek pewnie każą mi dopłacić za pokój.
— Zapewniam cię, że to będzie warte tych pieniędzy — odparła. Szeroko rozsunęła nogi, a obcisłe legginsy pornograficznie obrysowały jej
cipkę. Widziałam lekko uwypuklony wzgórek i łagodne linie warg sromowych. Pomyliłam się co do jej bielizny. W ogóle nie miała jej na sobie.
— Wątpię, czy stamtąd dasz radę czegoś dokonać — prowokowałam.
— Obiecałaś, że mi poczytasz.
— Nic nie obiecywałam. Ty mnie poprosiłaś. To
różnica.
W moich słowach kryło się wyzwanie, ale zareagowała inaczej, niż się spodziewałam. Jej rysy złagodniały.
— Poczytasz mi? — spytała niemal błagalnie.
— Dobrze.
Wzięłam ją za rękę i poprowadziłam do pokoju. Wyjęła z kieszeni torby książkę i rozciągnęła się na łóżku. Wciąż była całkiem ubrana, nie
zdjęła nawet wysokich butów. Położyłam się obok niej.
Miękka skórzana okładka przypominała w dotyku ludzką skórę. Wyciągnęłam wstążeczkę, którą zaznaczyła pierwszą stronę historii, rozdział
Pucybut na stacji Liverpool Street.
Czytałam na głos, a każde słowo obracałam w ustach, żeby uchwycić brzmienie sylab. Czasem były szybkie, czasem powolne, czasem miękkie
i mruczące, czasem ostre, a czasem nie dawały złapać tchu. Florence zamknęła oczy. Nie miała umalowanych rzęs, a jednak były tak czarne, jakby
miała hennę. Zbyt gęste i za ciemne do jej cery, okalały oczy niczym sińce, jak gdyby w nocy spoczęło na nich coś ciężkiego i czekało, aż ona się
obudzi.
Kiedy skończyłam, odemknęła powieki, odwróciła się na bok i przesunęła palcami po moich wargach. Otworzyłam usta i possałam jeden z
nich. Wsunęła rękę za pasek spodni, a kiedy jej palce wróciły do moich ust, zatrzymała je centymetr od nich, jak gdyby wiedziała, że ja jestem
gościem w nowej, obcej krainie, a ona oferuje mi lokalny przysmak. Schyliłam głowę, żeby dosięgnąć i spić smak.
Po raz pierwszy kosztowałam kobiety, nie licząc sprawdzania własnego smaku, z ciekawości i żeby się uspokoić, kiedy pełna wstydu bałam
się, że dla Cheya pieszczenie mnie językiem będzie nieprzyjemne, choć on śmiał się z moich obaw i upierał się, że jest dokładnie odwrotnie.
Florence smakowała słodko, ale trochę nijako. Lekko piżmowy zapach — ani miły, ani niemiły.
Moja inicjacja w poznawaniu smaku kobiety była, tak jak wiele innych, nierozstrzygająca. Miałam mieszane uczucia. Znów zastanawiałam się, o
co ten cały szum.
Ale za to jej usta na moich ustach były dotykiem
miękkości. Dłonie, kiedy znalazły już drogę pod ubranie, okazały się niespieszne i sprawne, a ciepło jej skóry sprawiało, że miałam dreszcze, a
moja łechtaczka nabrzmiewała. Splątane ze sobą, poszukiwałyśmy, głaskałyśmy się, podszczypywały, pieściły. Wstrzymała oddech, kiedy
zaczęłam odpinać guziki jej bluzki, rozpięłam z tyłu stanik, a kiedy okrążyłam brodawkę językiem, jęknęła.
Okazało się, że ma tylko jedną pierś. Druga została usunięta, w jej miejscu pozostał nieduży wzgórek, a przez środek, tam gdzie wcześniej była
brodawka, biegła linia. Blizna wyglądała jak srebrzysta, pozioma, lekko łukowata bruzda na skórze i przypominała niedokończony krzyż. Florence
wypuściła powietrze, kiedy schyliłam głowę i polizałam bliznę na całej długości, od jednego końca do drugiego.
— Wyjdźmy stąd — powiedziała nagle. — Potrzebuję
świeżego powietrza.
Obie byłyśmy trochę pijane, winem i sobą. Gdybym pocałowała ją raz jeszcze, mogłoby mi to tak uderzyć do głowy, że zapragnęłabym wspiąć
się na barierkę balkonu, zrobić krok naprzód i poczuć na ramionach wiatr, który poniósłby mnie na ziemię.
Po drodze do szklanych drzwi Florence podniosła torbę i wyjęła z niej największe dildo na uprzęży, jakie kiedykolwiek widziałam. Było dwa razy
grubsze niż to Instruktora Baletu i dłuższe o jakieś pięć centymetrów. Zapięła je sobie na biodrach i wyszła za mną na balkon. Kołysało się w rytm
jej kroków, ciężkie od obietnic. Była naga, a brodawka jej jedynej piersi sterczała jak samotna na swojej wyspie jagoda.
Oparłam się o barierkę i czekałam. Nie byłam pewna, czy dam radę go przyjąć, ale chciałam spróbować. Dlaczego nie?
Położyła mi rękę na kręgosłupie, tuż przy pośladkach, żeby ustawić mnie w dobrej pozycji. Potem zsunęła dłoń między moje nogi i sprawdziła,
czy jestem wilgotna. Cokolwiek tam wyczuła, nie była zadowolona. Znów pogrzebała w torbie i usłyszałam odgłos odskakującego wieczka.
Zadrżałam, kiedy gęsty, zimny i kleisty lubrykat znalazł się w mojej cipce.
Pierwsze pchnięcie nie rozerwało mnie na pół, czego się obawiałam, tylko wypełniło po brzegi. Ten kutas dawał doznanie, które wędrowało z
cipki do serca i mózgu. Sprawił, że stałam się kompletna, czułam się komfortowo. Wypchnęłam tyłek w jej stronę i usłyszałam pomruk. Natarła na
mnie. Przepychałyśmy się, wkładając i wyjmując dildo, dopóki się nie zmęczyła, a wtedy oparła się na moich plecach, objęła mnie i pocierała
palcem moją łechtaczkę, aż doszłam.
Stałyśmy tak jeszcze trochę, patrząc na miasto. Ulicami w dole wędrowali piesi, niektórzy na nas patrzyli. Nie byłam pewna, czy mogą dostrzec
czternaście pięter wyżej dwie nagie kobiety.
Kiedy obudziłam się rano, już jej nie było. Jako jedyna pamiątka po tej nocy został zapach dymu i cytryn, oraz plik nowiutkich banknotów.
Zostawiła pieniądze na stoliku do kawy, pod pustym pudełkiem po jej francuskich papierosach.
Sto funtów. Nie starczyłoby nawet na godzinę z
pierwszą lepszą, najtańszą dziwką. Nie mogłam się zdecydować, co mnie bardziej dotknęło, czy to, że postanowiła mi zapłacić, czy że zapłaciła tak
mało.
Po tym wydarzeniu stałam się bardziej nieufna. Nadal spotykałam mężczyzn i kobiety, z którymi się pieprzyłam, ale moje uczucia, myśli ani
dusza nie były już swobodne. Zamknęłam skrawek siebie gdzieś głęboko, a klucz wyrzuciłam.
Ten emocjonalny dystans może nie wzbogacił mojego tańca, ale przynajmniej uczynił go znośnym. Udało mi się uwierzyć, że nie chodzi o
pieprzenie. Byłam aktorką, realizatorką fantazji, czarodziejką sprzedającą sny.
Nie sprzedawaliśmy seksu. Tym zajmowały się burdele i kluby ze striptizem. Przedstawienia dawane przez sieć były po części fantastyczną, po
części ironiczną wizualną afirmacją aktu seksualnego przedstawianego jako część życia, a nie coś, co ukrywa się za zamkniętymi drzwiami,
wyśmiewa albo deprecjonuje. W wizjach Madame Denoux partnerzy łączyli się w tańcu w najintymniejszy sposób, ale bez eksponowania tego.
Crescendo, penetracja, było tylko jeszcze jednym krokiem w rytmie życia.
Wciąż nie spotykałam się ze swoimi partnerami: Tangiem, Inkaskim Kapłanem i Instruktorem Baletu poza sceną. Rozmawialiśmy wyłącznie o
terminach ustalanych przez sieć i naszym zdrowiu, kiedy pokazywaliśmy sobie wyniki badań, które musieliśmy przeprowadzać co miesiąc.
Te tematy nadawały naszym kontaktom
pozascenicznym charakter biznesowy i nieco sterylny, ale kiedy zaczynała grać muzyka i mój partner wychodził z ciemności w światło lamp,
zapominałam o służbowych i biologicznych relacjach i zatapiałam się w reakcjach widowni i doznaniach, jakich doświadczałam, gdy wchodził we
mnie kutas kogoś obcego, z kim nigdy nie zamieniłam dwóch zdań. Kontaktowały się tylko nasze ciała.
To było ryzykowne, niebezpieczne i niesamowicie podniecające. Potwierdzało też moje poczucie, że stałam się eteryczną istotą seksualną,
półczłowiekiem, mieszanką feromonów i pożądania, chodzącą żądzą.
Zresztą to, co działo się poza sceną, to była w ogóle inna historia. Wciąż wybierałam sobie mężczyzn, czasem kobiety, a czasem tych, którzy
nie identyfikowali się z żadną płcią, tylko odgrywali swoje role zależnie od sytuacji. Wśród nich czułam się najbardziej swojsko: gender-bendersi,
queer i trans pieprzyli się tak, że anatomia traciła znaczenie. Nie mieli poczucia, że ich tożsamość jest sankcjonowana przez płeć.
Jednak moje podboje i uczucia zwykle nie były
zniewalające. W każdym mieście sypiałam z kim innym. Kolekcjonowałam ludzi jak pamiątki z podróży, zastępowali mi muzea i galerie sztuki, w
których nigdy nie bywałam.
Zapamiętałam imię jedynie Florence. Innych
przypominałam sobie po muzyce, ta obowiązkowo grała w każdym pokoju, do którego trafialiśmy, symfoniach dźwięków skomponowanych tak, by
odprężyć, nakręcić albo po prostu zamaskować odgłosy uprawiania seksu, skrzypienie hotelowych łóżek i uderzania w różne części ciała
zaangażowane w energetyczną orgię.
W Pradze poznałam pewną czarną dziewczynę. Penetrowała mnie dildo na uprzęży pod ścianą w ciemnym klubie, kiedy z głośników leciało
Lullaby
The Cure. Pozostali klienci pili piwo, jedli chipsy i gapili się na siebie błyszczącymi oczami, całkiem nieświadomi, co się dzieje w kącie
sali — zdawało się, że dwie kobiety są pogrążone w rozmowie, a tak naprawdę pogrążały się w pełnym pasji akcie miłosnym, ukryte za barowym
stołkiem.
Berlin to oldskulowy jazz i młody student uniwersytetu. Mieszkał w Neukolln. Pieprzył mnie powoli i delikatnie w rytm
Mood Indigo
Duke'a
Ellingtona i
Fever
Peggy Lee.
Barcelona i kelner z baru z tapas. Zadzwonił, kiedy razem z napiwkiem zostawiłam mu numer telefonu zapisany na serwetce. Po swojej zmianie
przyniósł do mojego pokoju hotelowego własną playlistę z szybkimi i wściekłymi utworami reggae
en espanol.
Sycylia — ciemno i brudno, seks na
masce samochodu zaparkowanego w małych uliczkach Palermo i odtwarzana w stereo V symfonia Beethovena. Paryż to miejscowy wykładowca
akademicki, który znał najlepsze patiserie w Dzielnicy Łacińskiej i któremu stawał tylko przy dźwiękach
I. C. U.
Lou Doillona. Reykjavik — brytyjski
imigrant z torbą pełną sztucznych członków. Chciał, żebym pieprzyła go od tyłu, podczas gdy Stonesi śpiewali
You Can't Always Get What You
Want. Z
kolei facet ze Sztokholmu prosił, żebym patrzyła, jak się masturbuje, słuchając Johnny'ego Casha czytającego Nowy Testament. A w
Mediolanie spotkałam blondynkę z Niemiec, która mogłaby być moją dublerką. Lizała mnie aż do orgazmu, a potem głaskała do snu przy
dźwiękach
Overlap A
ni DiFranco.
Piosenki stawały się ważniejsze niż seks i wkrótce był to tylko potok kutasów i cipek oraz ścieżka dźwiękowa, która stała się tłem mojego życia.
Kiedy nie tańczyłam ani nie pieprzyłam się z nikim, spałam albo włóczyłam się po ulicach, oglądałam pomniki, rozkoszowałam się gelato albo
pizzą, albo kiełbasą, albo gorącymi orzechami prażonymi w karmelu, albo inną specjalnością danego miejsca. Nigdy nie zadawałam sobie trudu,
żeby wejść głębiej, bliżej poznać miasta, przez które przemykałam, tak jak nie starałam się poznać ich mieszkańców, nie licząc jednej osoby. Tylko
z jednym przedstawicielem całego tłumu szłam do łóżka, a potem udawałam się na lotnisko i do innego miasta.
I cały czas myślałam o Cheyu.
Szybko minął okrągły rok. Uświadomiłam to sobie zszokowana któregoś ranka pod prysznicem, pilingując się i myjąc przed kolejnym występem
przed niewidzialną widownią, której westchnienia i podniecenie mogłam zaledwie wyczuwać z zaimprowizowanej sceny, jakby pochodzili z innego
świata. Podróże stały się rutyną, wirem lotnisk, hoteli, ciemnych nocy i seksu. Widziałam to życie, ale w głębi zdawałam sobie sprawę, że nie
widziałam nic, byłam tylko turystką w świecie ciał.
Taniec erotyczny zaczynał mnie męczyć. Na początku to było emocjonujące przedstawienie taneczne, ale stało się jednym z wielu sposobów
zarabiania na życie i kiedy moi sceniczni partnerzy już mnie nie wypełniali, zostawałam pusta i samotna w pokoju hotelowym. Za towarzystwo
miałam tylko myśli, przeszywające wrzaskiem mój mózg. Zastanawiałam się, co dalej. Dokąd pójdę i co się stanie, kiedy ta część mojego życia
dotrze do nieuchronnego końca.
Następny przystanek — Amsterdam, ale to dopiero za tydzień. Teraz miałam wolne i zapragnęłam spędzić kilka słonecznych dni dalej na
zachód, na wybrzeżu Francji. Taki
czas dla mnie.
Kolejny dzień, kolejny dolar, kolejny taniec, kolejne miasto i jeszcze jeden kutas.
Przynajmniej tak myślałam, dopóki nie przyszedł list.
Podróżował za mną przez pół świata. Rożki białej koperty wygniotły się, jakiś pracownik poczty zakleił rozdarcie z boku paskiem brązowej
taśmy, a nachodzące jeden na drugi adresy i naklejki przekazywały list z miejsca na miejsce.
W końcu dotarł do mnie, złapał mnie na południu Francji, gdzie zrobiłam sobie krótki urlop w nadmorskim kurorcie niedaleko Montpellier w
przerwie po świetnie zorganizowanym (i świetnie płatnym) pokazie
Tanga
w ogrodach ukrytej na wzgórzach za Cannes willi, w czasie festiwalu
filmowego. Większość widowni składała się, jak sądziłam, z ludzi z branży filmowej albo z finansujących ją bogaczy. Mój taniec nie zaowocował
jednak żadną ofertą z Hollywood. Padły tylko typowe propozycje seksu za pieniądze, do których przyzwyczaiłam się dawno temu.
Chey wysłał list z Miami i zaadresował go na moje
nazwisko do Luciana w Venice Beach w Kalifornii, skąd przekazano go do Nowego Orleanu, a stamtąd zawędrował do Europy i błąkał się po
rozlicznych adresach poste restante, których używałam, przemieszczając się z miejsca na miejsce.
Na początku nie rozpoznałam charakteru pisma na kopercie. Nigdy nie byłam w Miami i nikogo tam nie znałam. Myślałam, że to może od jednej
z zaprzyjaźnionych tancerek, ale w kącie nachylenia i kształcie liter dostrzegłam coś twardego i męskiego.
Nawet wtedy uznałam, że to coś nieistotnego i zwlekałam z otwarciem koperty przez pół dnia — najpierw zjadłam późne śniadanie, potem
leniwie przespacerowałam się na plażę, żeby popływać. Wszystkie ustalenia z Madame Denoux i sprawy służbowe załatwiałam mailem, a mój mac
air towarzyszył mi wszędzie.
Nie mogłam już dłużej znieść południowego słońca, więc wróciłam z plaży do hoteliku. Marzyłam tylko o prysznicu, ale kiedy otworzyłam drzwi,
kolaż naklejek na liście, który leżał na stoliku, niemal wołał do mnie.
Zrzuciłam ze stóp japonki, złapałam pilnik do paznokci
i otworzyłam nim list.
Był od Cheya.
Kiedy skończyłam czytać i doszłam do siebie, pot na moim ciele nieprzyjemnie zasechł pod wpływem działającej w pokoju klimatyzacji.
Lubo,
wyobrażam sobie Ciebie, jak czytasz te pierwsze wersy i zdajesz sobie sprawę z tego, kto je napisał. Błagam, nie bądź zła ani nie działaj
pochopnie, nie podrzyj tych kartek, zanim nie przeczytasz wszystko do końca.
Proszę, nie.
Tęsknię za Tobą...
Były jeszcze cztery strony. To pierwszy list miłosny, jaki kiedykolwiek dostałam.
List miłosny, w którym Chey nie wyjaśnił mi, dlaczego trzymał pistolet w szufladzie, ani nie usprawiedliwił regularnie powtarzających się
wyjazdów w tak zwanych interesach. Nie zdradził też, gdzie się podziewał, kiedy ja siedziałam w Nowym Jorku. Zasugerował tylko, że pewnego
dnia może będzie mógł mi to zdradzić, ale teraz, przykro mu,
ten czas jeszcze nie nadszedł.
Najboleśniejsze jednak było emocjonalne i otwarte potwierdzenie mocy jego uczuć do mnie, podczas gdy z jego słów wynikało, że już pogodził
się z moją stratą.
Z każdym dniem coraz bardziej bledniesz, oddalasz się ode mnie. Wydaje mi się, że minęły lata, odkąd byliśmy razem, rozmawialiśmy,
dotykaliśmy się. To boli jak diabli, ale w porządku. Powoli uczę się to akceptować. Twoja przyszłość nie wiąże się ze mną. Trudno, ale muszę
być realistą. Zależność od Ciebie byłaby zła. Nawet jeśli każdy dzień spędzony z dala od Ciebie jest jak życie tylko w połowie, życie z wielką
wyrwą w ciele, w sercu, w miejscu po Twojej duszy.
Codziennie dziesięć razy postanawiam pogodzić się z tym, że straciłem Cię na dobre, i trochę płaczę w środku, a czasem nawet naprawdę,
jeśli jestem sam, po to tylko, żeby kilka minut później zbuntować się przeciwko tej rezygnacji, nie przyjmować tego, co się dzieje, co się stanie
albo co już się stało. Walka, w której nie umiem zwyciężyć...
Nie chciał o mnie walczyć?
Pamiętam każdą sekundę spędzoną z Tobą i kocham
Cię za każdą z nich nawet bardziej. Każda kawa albo drink, jaki wypiliśmy, spacery, posiłki, objęcia, cisze. Dziękuję Ci, Lubo, że ofiarowałaś mi
tak wiele w tym krótkim czasie, w którym pozwoliłaś mi być Twoim tak samo, jak Ty byłaś moja (choć moja pazerna natura uważa, że to było i tak
za mało).
Och, jest tyle miejsc, w które chciałem Cię zabrać, bo znałem Twój głód podróży, zachłanność na nowe horyzonty. Tyle miast, krajobrazów,
na które mógłbym patrzeć na nowo Twoim oczami; ulic, którymi mogłaś chodzić na tych swoich pięknych, nieskończenie długich nogach,
prywatnych scen, na których chciałem, żebyś tańczyła tylko dla mojej przyjemności i moich oczu, moja primabalerino, osobista baletnico,
tancerko zamknięta w bursztynie.
Ani słowa o jego odruchowym niezadowoleniu, które widziałam, kiedy dowiedział się, że zaczęłam się rozbierać, żadnej aluzji do Lwa, tylko
mała wzmianka o pistolecie i o tym, co zrobiłam.
A tak w ogóle, to był świetny strzał; telewizora nie dało się już naprawić... Ale to by nam nie przeszkadzało, przecież prawie go nie
włączaliśmy.
Na drugiej stronie list stał się bardziej szalony, pismo straciło dyscyplinę i regularność, może pił, ale słowa nie były już powściągliwe i zaczęły
burzyć się jak rzeka w korycie, rwący strumień świadomości, którego każda najmniejsza fala wbijała się w moje serce jak sztylet.
W tej chwili jestem w miasteczku na Południu, w maleńkim pokoju w pensjonacie (nie ma tu hoteli), w którym nie działa klimatyzacja, więc
siedzę tylko w starych szortach, nie goliłem się od kilku dni. Pocę się jak świnia. Opisałbym Ci sypialnię i widok z okna, ale nie ma po co. Czuję
się potwornie samotny, atakowany przez myśli o Tobie.
Czekam. Nie umiem Ci powiedzieć czemu. Jak na
pewno zgadłaś, to nie ma nic wspólnego z bursztynem, choć ta część mojego życia nadal istnieje i mam do niej straszliwą słabość. Mam
nadzieję, że wciąż przechowujesz te kawałki, które ci dałem, widziałem, że po Twoim wyjeździe nie było ich w mieszkaniu przy Gansevoort Street.
Wczoraj w nocy źle spałem. Koszmary albo sny, to bez znaczenia, jeśli Ty w nich występujesz, jasna gwiazdo moich ciężkich nocy. Miałem
sen pełen żądzy, obrazy wciąż przelatują mi przez głowę, choć już nie śpię. Cofnąłem się do czasów, kiedy byliśmy razem. Zachwycony i
zszokowany wszystkim, co zrobiliśmy.
W tym śnie znów się pieprzyliśmy. Stałaś nade mną naga, z rozstawionymi nogami. A później to szaleńcze doznanie — dotyk Twoich ust,
ssałaś mnie, lizałaś, chroniłaś. Biel Twojej skóry, zielone głębiny oczu, cudowna, pomarszczona dziurka Twojej dupki, zachęcająca wilgoć cipki i
kępka włosków. Zamknąłem oczy: delikatność Twoich niedużych, doskonałych piersi, dłonie dotykające mnie wszędzie, Twój język w moich
ustach, och, moja miłości, na zawsze odebrałaś mnie innym.
Każdy obraz, każdy kolor i każde doznanie w tym śnie było totalnie pornograficzne. Ale też czyste, jakbyśmy zmienili się w anioły; byliśmy
piękni. Naszła mnie myśl, jak dobrze nam było razem, nie tylko w łóżku. Dawaliśmy sobie poczucie bezpieczeństwa mimo wszelkich różnic,
jakie nas dzieliły. Byliśmy przyjaciółmi, nie tylko kochankami, prawda?
Muszę pielęgnować te wspomnienia.
Jestem słaby, Lubo. Wiem, że w końcu przyjdzie dzień,
kiedy ulegnę tęsknocie i pożądaniu i spróbuję odtworzyć tę radość, żądzę i szczęście z innymi kobietami, więc proszę Cię z góry, wybacz, bo
wiem, że akt, w którym będę pieprzył inną dziewczynę z tą samą rozpustą, nigdy nie dorówna pięknu tego, co osiągnęliśmy razem. To będzie
brudne i niemoralne, ale niestety jestem tylko mężczyzną i część mnie zapragnie spróbować znów, mimo że druga połowa będzie wiedziała, że
nigdy nie wyczaruję Twojej doskonałości i wszystko inne, wszystko co kiedykolwiek zrobię, będzie tylko banalną imitacją.
Tak bardzo Cię kocham, Luba. Czemu nie potrafiłem wyrazić tego lepiej, kiedy byliśmy jeszcze razem?
Czasem chciałbym, żebyś za sprawą magii (pakt z diabłem, wyobraźnia, potęga snów...) mogła przez jeden dzień żyć w mojej skórze.
Poczułabyś wtedy to, co ja czuję, i zrozumiałabyś, ile dla mnie znaczysz. Zabiłbym dla Ciebie. Jesteś świadkiem żałosnej desperacji, którą
wywołała we mnie Twoja decyzja o rozstaniu. Kiedy tak nagle odebrałaś mi swoją miłość, swoje uczucia. Stało się to tak
niespodziewanie.... Poczułem ból tak intensywny, oślepiający,
jak atak paniki. Nie ma słów, którymi mógłbym opisać, co się ze mną działo, kiedy odeszłaś.
Ale w porządku. Już dobrze, moja miłości, mój skarbie.
Przyjmij te splątane frazesy takimi, jakie są, i nie myśl o mnie źle.
Kocham Cię.
Nie mogę napisać nic więcej. Nie znam więcej słów. Skończyły mi się słowa.
Teraz chyba zaczyna się dla mnie zima. Lata bez Ciebie...
Ostatnie strony musiał pisać innego dnia, może później, bo pismo było inne, mniej rozszalałe. To wyglądało jak lista pod tytułem: „Czego nigdy
nie zapomnę".
Twojej miłości.
Czułości w Twoich oczach.
Dźwięku Twojego głosu i czarującego akcentu.
Pojawiającej się od czasu do czasu niepewności, uczuć gorących albo lodowatych, zależnie od sytuacji.
Twojej spontaniczności.
Twojego łobuzerskiego poczucia humoru.
Tych niezwykłych emocji, kiedy patrzyłem, jak się rozbierasz.
I rozbierania Cię własnoręcznie.
Twojego cichego piękna, jedwabistej skóry.
Twoich ciepłych ust na moich wargach.
Sposobu, w jaki całowałaś i w jaki pozwalałaś się całować, aż Twoje płuca wołały o tlen.
Kąpania się z Tobą w mieszkaniu przy Gansevoort Street.
Ciebie idącej przez zaśnieżony Nowy Jork.
Twoich nagich pleców tego wieczoru, kiedy poszliśmy do Momofoku.
Oglądania z Tobą filmu Pixara w otoczeniu rozchichotanych dzieci.
Twojej dłoni, która ściska moją dłoń w audytorium i potem, w drodze powrotnej w taksówce.
Patrzenia, jak jesz i jak się śmiejesz.
Starych rosyjskich kołysanek, które śpiewasz, gdy myślisz, że nikt nie słucha.
Sposobu w jaki chodzisz, tak wdzięcznie, posuwiście i
seksownie.
Sposobu, w jaki mówiłaś: „Chcę cię w sobie".
Sposobu, w jaki wymawiasz moje imię.
Twojego spokojnego snu.
Sposobu, w jaki ujeżdżałaś mnie na plaży, kiedy
kochaliśmy się po raz pierwszy.
Tego, jak przytulałaś się do mnie, żeby się rozgrzać w zimnej pościeli.
Książki, którą chciałem o Tobie napisać, gdybym tylko potrafił.
Sposobu, w jaki rozciągasz się na całym łóżku.
Aksamitnego dotyku Twoich ust na moim kutasie.
Naszego milczenia.
Delikatności Twoich małych piersi i koloru brodawek.
Twojej bladej cery.
Jasnego meszku nad Twoją pupą.
Piękna nas dwojga razem.
Tych chwil, kiedy płakałaś przez telefon z tęsknoty za mną.
Wchodzenia w Ciebie, penetrowania Cię i poczucia, że
to pierwszy raz, za każdym razem.
Twojego spojrzenia, kiedy uprawialiśmy seks.
Lśniącego potu na Twojej białej skórze.
Twoich nóg, długich i niekończących się.
Twojej wschodniej duszy.
Twoich emocji.
Zachwytu na Twojej twarzy, kiedy udawało mi się Cię zaskoczyć.
Błysku w Twoich oczach po każdym nowym bursztynowym podarunku.
Naszych kłótni o The Clash i rozmów o filmach, muzyce i życiu.
Tego uczucia, że nigdy się sobą nie znudzimy i zawsze będziemy mieli sobie coś do powiedzenia.
Spacerów po placu Waszyngtona i patrzenia na psy, dzieci i wiewiórki.
Spacerów Broadwayem.
Spania z Tobą w jednym łóżku, a rano trwania w ciszy i obserwowania, jak się budzisz.
Dnia, w którym pokazałem Ci Veselkę, tę ukraińską restaurację przy Drugiej Alei, i obserwowania, jak oblizujesz usta z niecierpliwości.
Dumy, kiedy ludzie widzieli nas razem, bez żadnego poczucia winy czy wątpliwości.
Stawania się przy Tobie lepszym człowiekiem.
Nadziei, że mamy przed sobą przyszłość.
Przerażającego marzenia o dziecku.
Naszej pierwszej kłótni, kiedy się do mnie nie
odzywałaś i siedziałaś w kącie pokoju jak nadąsana dziewczynka, ale wciąż byłaś pokusą nie do odparcia.
Kiedy pozwalałaś mi wiązać Ci ręce.
Twoich niespodziewanych SMS-ów.
Twoich wzburzonych, gęstych włosów łonowych, a potem olśniewającej gładkości, kontrastu doznań.
Sposobu, w jaki kierowałaś moimi ruchami, kiedy się kochaliśmy.
Widoku na Twoje najintymniejsze części ciała, kiedy klękałaś i pozwalałaś mi brać Cię od tyłu.
Mojego penisa wchodzącego w Ciebie i wychodzącego z Ciebie.
Sposobu, w jaki badałaś moje ciało, w częściach i w całości, doskonaląc swoją edukację seksualną.
Chodzenia nieznanymi ulicami.
Szukania restauracji.
Twojego języka na moich jajach.
Zabawowych przepychanek w łóżku, dopóki niechcący nie uszkodziłem Ci szyi.
Twojego języka na moim języku.
Siedzenia razem przy barach i w kawiarnianych
ogródkach, picia drinków i kawy.
Patrzenia, jak bierzesz prysznic.
Brania Cię pod prysznicem.
Białych ręczników, którymi się obwiązywałaś po prysznicu.
Znamienia na Twoim pośladku.
Smutku, gdy opowiadałaś o matce i ojcu.
Tego razu, kiedy dla mnie wyszłaś z domu bez majtek.
Sposobu, w jaki sprawiałaś, że moje serce śpiewało.
Tego, jak ożywiłaś mnie po latach smutku.
Twoich uprzedzeń, Twojego gustu, tego, co lubiłaś i
czego nie lubiłaś.
Twoich żartów.
Tego, że mnie rozumiałaś.
Wchodzenia razem po schodach w Central Parku.
Pomocy w poszukiwaniach płyty z rosyjskimi
piosenkami, które pamiętałaś z dzieciństwa.
Wspólnego odkrywania Nowego Jorku.
Stania razem w bezruchu w Ground Zero.
Twojej cichej energii i intensywnej rosyjskiej
osobowości.
Twojego cichego jęku, kiedy dochodziłaś, i światła, które zapalała rozkosz w szmaragdowych odmętach Twoich oczu.
Tego, jak rozbierałaś się dla mnie na korytarzu.
Twojej chęci do zabawy.
Pieprzenia się na podłodze albo na kanapie, kiedy nie udawało nam się dotrzeć do łóżka. Bycia parą, „nas".
Oglądania mistrzostw świata w piłce nożnej na wielkim ekranie w Red Lion w otoczeniu rozwrzeszczanych niemieckich kibiców.
Palcówki na autostradzie, kiedy jechaliśmy do
Hampton.
Twojej białej spódnicy.
Twojej przezroczystej góry od kostiumu, która niczego nie zakrywała.
Tego, jak w ciszy rozpinałaś mi spodnie na High Line, kiedy zapadł zmrok.
Twojego stylu.
Twojej entuzjastycznej miłości do życia.
Twoich nastrojów.
Twojej nadwrażliwości.
Naszej telepatii.
Twoich marzeń, tych cudownych i tych całkiem
odjechanych.
Twojego niepohamowania.
Twoich ambicji.
Twojego uwielbienia dla seksu.
Twojej szczerości w intymnych spotkaniach.
Twojego ciała.
Twojej duszy.
Twojej wyjątkowości.
Twoich potrzeb.
Tego, jak czasem niezwykle subtelnie mówiłaś, że ludzie są „mili", „piękni" albo „ciekawi", choć wcale ich nie znałaś naprawdę.
Hojności Twojego charakteru i Twojej duszy.
Twoich intelektualnych zainteresowań i tego, że
zbiegały się z moimi.
Tego, jak dobrze nam było razem, że byliśmy jednym, byliśmy szczęśliwi.
Ciebie.
Nigdzie w liście Chey nie błagał mnie, żebym wróciła, ani nie poprosił o odpowiedź. Zapomniał się nawet podpisać.
Chey.
7
Taniec z bursztynem
List
Cheya wyzwolił strumień wspomnień, coraz słodszych i boleśniejszych.
Obrazy i myśli przesuwały się przez mój umysł, jak gdyby naszą znajomość można było rozpatrywać stopniowo, chwila po chwili, a każda łamała
serce.
Jego śmiech. Sposób, w jaki mówił „Luba", zawsze wydłużając głoskę u, jakby pieścił moje imię językiem. Zwyczaj wieszania koszulek na
oparciach krzeseł, przez co wszystkie meble w mieszkaniu pachniały Cheyem. Jego pasja do muzyki. Pasja do mnie. Twardość jego dłoni i
miękkość ust.
Wszędzie nosiłam list ze sobą i czytałam go raz po raz, aż w końcu wystraszyłam się, że zetrę cały atrament. To zresztą nie miałoby znaczenia.
Znałam ten tekst na pamięć.
Kiedy pociąg ekspresowy dotarł do Brukseli, gdzie miałam przesiadkę, byłam zdenerwowana i zniecierpliwiona, znudzona patrzeniem przez
okno na niekończące się zielone pola. Nie zniosłabym jeszcze choćby minuty takiego siedzenia, skurczona, unieruchomiona, więc przepuściłam
połączenie — pociągi kursowały co pół godziny — i wyszłam prosto do centrum miasta, gdzie od razu zaczęłam się zastanawiać, czemu głupia
brązowa figurka małego, pulchnego siusiającego chłopca jest taka sławna. Ale i tak wrzuciłam monetę do fontanny. Bóg jeden wie, jak bardzo
przyda mi się trochę szczęścia. Potem kupiłam najdroższe czekoladki, jakie znalazłam w sklepie dla turystów na rogu, nadziewane karmelem,
orzechami, pistacjami i nugatem, ułożone ślicznie w białym pudełeczku przewiązanym purpurową wstążką. Wróciłam na stację, usiadłam przy
oknie w następnym pociągu i wrzucałam czekoladki do ust jedna za drugą, dopóki mnie nie zemdliło. Pasażer z naprzeciwka — chudy człowieczek
w koszuli w kratę zapiętej pod szyję — zagapił się na mnie, a kiedy podchwyciłam jego spojrzenie, przeżuwając dwie czekoladki naraz, odwrócił
wzrok.
Byłam zmęczona lotniskami, zmęczona
podróżowaniem i niespodziewanie ogólnie niepewna życia. Zdecydowałam się na podróż pociągiem z Montpellier do Amsterdamu, żeby tylko
uniknąć kolejnego przeklętego samolotu.
Kiedy dotarłam na miejsce, już zdecydowałam, że złożę w sieci wymówienie i na zawsze skończę z tańcem, a w każdym razie takim, którego
punktem kulminacyjnym był
publiczny seks.
Sposób, w jaki Chey opisał nasz związek, był taki osobisty, intymny, czuły. Wspomnienia przedstawione w tak barwnych szczegółach
wyjaskrawiły kontrast między kochaniem się a pieprzeniem do tego stopnia, że ta przepaść wydawała się nie do pokonania.
Nie oszukiwałam się. Nie ma mowy, żeby dwie osoby, które w ogóle się nie znają, dały na scenie złudzenie pary. Nawet w tej najprostszej
formie, jaką prezentowaliśmy, to było nic więcej niż marna imitacja. Nie wierzyłam, że publiczność docenia umiejętności techniczne. Nie widzieli
skomplikowanych kroków czy piruetów. Moje wycyzelowane
entrechat
i
bourée
mijały niezauważone. Widzowie płacili duże pieniądze, ale
przychodzili tylko na pieprzenie, na kutasa w cipce. Nie różnili się niczym od pijanej widowni u Barry'ego ani od narkomanów odwiedzających
podrzędne bary w Kalifornii. Jedyne, co odróżniało ekskluzywnych klientów od pospólstwa, to grubość portfela.
A jednak uważałam się za profesjonalistkę i mimo wszystko, mimo mojej niechęci, odwołanie występu nie wchodziło w grę. Nie miałam
wątpliwości, że bilety zostały sprzedane dawno temu, a dyskretna lokalizacja już zorganizowana. Niektórzy widzowie być może przyjechali do
Amsterdamu tylko po to, żeby zobaczyć występ. Inkaski Kapłan — partner w tym przedstawieniu — też miał swój grafik, którego musiał się trzymać,
i pieniądze do zarobienia. Tańczyłam czy padał deszcz, czy świeciło słońce, czy byłam w dobrym, czy złym nastroju, czy nawet jak miałam okres.
Solidność to nieodzowna cecha mojego charakteru.
Różnica polegała na tym, że dzisiaj nie
występowaliśmy sami, tylko jako jedna z grup w pokazie różnych perwersji. W Amsterdamie trwał weekend sztuki erotycznej i na afiszu wymieniono
wiele przedstawień, choć nasze jak zawsze szczególnie polecano.
Mieliśmy występować w piwnicy ekskluzywnej galerii sztuki w Jordaan, w samym sercu bogatej dzielnicy willowej. Mieszkańcy tego rejonu
siedzieli w domach za typowymi dla Amsterdamu oknami bez zasłon i byli rozkosznie nieświadomi „prywatnego przedstawienia", które odbywało
się zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej.
Z zewnątrz budynek wyglądał na zamknięty, ale drzwi ustąpiły, kiedy je popchnęłam, a mała karteczka z odręcznie zrobionym czerwonym
napisem „Expositie" i strzałką w dół wskazywała kamienne schodki.
Korytarz u ich podnóża był całkowicie biały i nieumeblowany. Wysoki blondyn w smokingu stał na jego końcu i pilnował kolejnych drzwi.
Pokazałam mu identyfikator potwierdzający, że naprawdę jestem tancerką sieci, a wtedy wskazał mi drogę w dół korytarza do przebieralni, która
okazała się dostosowanym do okoliczności starym schowkiem. Za dzisiejszy występ obiecano mi królewskie wynagrodzenie, ale nikt by się
takiego nie spodziewał, patrząc na ledwie akceptowalne warunki w przebieralni.
Małe pomieszczenie pękało w szwach od artystów. Wszyscy nadzy, pomalowani w zwierzęce wzory. Zebra, od stóp do głów w biało-czarne
pasy, żyrafa, pantera i lew. Zebra miała założone słuchawki i ćwiczyła kroki. W pracy jej stóp nie rozpoznałam klasyki, w tej choreografii było coś
egzotycznego, coś, co przypominało raczej jakiś plemienny taniec brzucha. Muzyka falami przepływała przez jej ciało, kiedy wyginała się i kołysała
w rytm niesłyszalnych dla otoczenia dźwięków.
Dowodziła nimi piękna ciemnowłosa kobieta w stroju cyrkowego konferansjera. Miała skórzany bat, czerwone, błyszczące szpilki i sztuczne
wąsy, subtelnie wypomadowane na końcach.
Uprzejmie skinęłam głową na powitanie i postawiłam torbę na puszkach z farbami w kącie, zaraz obok stosu płaszczy i obłędnie kolorowego
kłębowiska boa z piór, wyglądających jak wnętrze kalejdoskopu.
Usłyszałam za plecami głośny trzask, a kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że konferansjerka wygania swoją menażerię za drzwi. Spojrzała w
moją stronę i mrugnęła, co wymagało pewnego wysiłku, biorąc pod uwagę długość i wagę jej sztucznych rzęs, które miały na końcach czerwone
kuleczki i nadawały charakteryzacji złowrogi, pajęczy wymiar. Zwierzyna dreptała przed nią. Poruszali się tak, jakby rzeczywiście nie byli ludźmi,
kołysali się jak saharyjskie stworzenia leniwie zmierzające do najbliższego wodopoju.
Obecność tych niemal zwierząt w przedstawieniu
poświęconemu erotyce dodała nowego smaczku i bardzo chciałam zobaczyć więcej. Przebrałam się szybko, wyskoczyłam ze skromnych dżinsów i
podkoszulka, wślizgnęłam się w białą suknię, nałożyłam trochę pudru, żeby zmatowić błyszczącą skórę, i zerknęłam w lustro. Po raz ostatni
poprawiłam włosy, a potem pomknęłam przez inny korytarz za kulisy, gdzie mogłam się schować i obejrzeć pierwsze występy.
Dekoracja przypominała środek dżungli. Nawet powietrze wydawało się wilgotne, jakby nas zamknięto w jednej z amsterdamskich szklarni.
Drewnianą podłogę zastawiały doniczki z kępami paproci i tropikalnymi kwiatami w żywych odcieniach czerwieni, purpury i pomarańczy. Nawet
odgłosy płynące z systemu nagłośnienia odpowiadały atmosferze dżungli. W przerwie między występami z głośników dobiegało delikatne
ćwierkanie ptaków i szum płynącej wody. Menażeria porozsiadała się w różnych kątach sceny, a potem nie tyle tańczyła, co zachowywała się jak
prawdziwe zwierzęta: pełzali wokół drzew, podgryzali paprocie, wpatrywali się w tancerzy szeroko otwartymi oczami, a co jakiś czas wydawali ryk i
odskakiwali, gdy konferansjerka trzasnęła z bicza.
Wieczór otwierał występ kobiety-gumy. Wyginała się tak, że od samego patrzenia rozbolały mnie kości. Następnie wystąpiła femme fatale w
czarnej jedwabnej sukni — tańczyła z pistoletem, a na koniec oddała strzał w stronę widowni. Prawie kochała się z lufą broni i tak namiętnie
obejmowała zimny metal, że niemal widziałam siebie w salonie Cheya, zanim strzeliłam siegiem sauerem do telewizora. „Ale to by nam nie
przeszkadzało, przecież prawie go nie włączaliśmy".
Słowa Cheya dzwoniły mi w uszach. List miałam
schowany w torbie i o niczym nie marzyłam bardziej niż o tym, żeby wrócić do łóżka i przycisnąć kartki do piersi. A jeszcze lepiej, żeby położyć się
obok Cheya i powiedzieć mu, że mi przykro, że go kocham i że powinniśmy być razem. Łzy pociekły mi po twarzy, skapywały na suknię, przyklejały
cienki materiał do mojej skóry.
Przez łzy patrzyłam na występ następnej tancerki. Przebrała się za jednorożca, na głowie miała umocowany lśniący smukły róg, a na ciele
wyszytą cekinami uprząż, która lśniła przy każdym jej ruchu. Poruszała się jak klacz w zupełnie naturalny sposób, trudno było stwierdzić, gdzie
kończy się człowiek, a zaczyna zwierzę. W butach i uprzęży od Cheya ledwie mogłam się poruszać, nie mówiąc o tańcu. Wyglądałam jak marna
parodystka tańca erotycznego.
Chociaż w skupieniu obserwowałam dziewczynę, moje serce i dusza pozostały w gabinecie Cheya. Przypomniałam sobie to uczucie, kiedy
odchylałam się w tył i opierałam na nim, a on wciskał mi fiuta w odbyt tak głęboko, że w końcu upadłam na podłogę. Przyklęknął obok i mnie cucił.
Kiedy zdjęła błyszczące obcisłe spodenki i top, zostały ledwie widoczne majtki wyszywane cekinami, ale nie miała ani cycków, ani zarysu
sromu czy penisa. Szczupła i całkiem płaska pierś, opleciona taśmami uprzęży, dawała złudzenie, że ta postać to przeobrażająca się poczwarka a
nie striptizerka. Odnosiłam wrażenie, że to istota, która obnaża swoją naturę, a nie człowiek zdejmujący ubranie.
Przywykłam do tego, że jestem najdrapieżniejszą, najoryginalniejszą i najbardziej egzotyczną tancerką wieczoru. Jak do tej pory wszystkie
przedstawienia w sieci, w których brałam udział, były unikalne, tylko ja i mój partner w jedynym pokazie tego wieczoru. Tutaj po raz pierwszy
stanowiłam część większej całości. Dziewczyny w The Place, w Sweet Lola's, w The Grand czy w jakimkolwiek innym miejscu były po prostu
striptizerkami, z takiego czy innego powodu, i różniły się tylko urodą, umiejętnością tańca i elegancją podczas wyginania się na rurze.
Dzisiejsze występy były całkiem inne i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że nie jestem jedyną tancerką erotyczną na świecie, która robi
coś więcej niż tylko zrzuca ciuchy. Poczułam się jak amatorka.
Z głośników dobiegły pierwsze nuty
La Mer
Debussy'ego. Wstałam i siłą niezbyt przekonanej woli wyszłam na scenę. Zaczęłam tańczyć. To
ostatni raz, powiedziałam sobie. Kiedy wrócę do hotelu, zadzwonię do Madame Denoux i poinformuję, że odchodzę. Tak się skończy.
Jakbym miała mało problemów, w ostatniej chwili dowiedziałam się, że mój stały partner zachorował i muszę zatańczyć z zastępcą, mężczyzną,
z którym wcześniej nie trenowałam, nie tańczyłam ani nie uprawiałam seksu. Był wysoki, umięśniony i miał wrogi wyraz twarzy. Może on też się
denerwował i dlatego miał zaciśnięte szczęki i ponurą minę.
Tańczył pół taktu za muzyką i ani razu się nie zharmonizowaliśmy, brakowało nam elegancji, a taniec trwał całą wieczność.
Kiedy w końcu wszedł we mnie, zgodnie ze scenariuszem, poczułam się zbrukana i wykorzystana. Nigdy wcześniej tak bardzo nie cieszyłam
się, słysząc ostatnie dźwięki utworu.
Czułam się zniesmaczona tym, co zrobiłam, nie tylko dzisiaj, ale i w ciągu poprzednich kilku miesięcy. W drodze powrotnej do swojego hotelu
przy Leidseplein wciąż odtwarzałam ten występ w głowie.
Powinnam wziąć taksówkę, myśli szybciej by uleciały, ale potrzebowałam świeżego powietrza, żeby oczyścić umysł, zanim dotrę do pokoju i
wskoczę pod prysznic, żeby zmyć z siebie hańbę.
Była trzecia nad ranem i miasto spało. Woda cicho szemrała w skąpanym w świetle księżyca kanale Singel, pod nogami miałam nierówne
kocie łby chodnika biegnącego nad kanałem, a z pozbawionych zasłon okien starych budynków co jakiś czas przenikało światło. Kiedy miałam
sąsiadujące ze sobą księgarnie Athenaeum i American Book Center przy Spui, zdecydowałam się nadłożyć drogi i przeszłam przez Dam, gdzie
zataczało się kilku maruderów i pijanych gości nieznanych mi imprez. Później, wciąż zamroczona, przemierzałam Kalverstraat, bladą jak duch
wśród migoczących neonów, aż znalazłam inny kanał. Szłam wzdłuż niego, zmierzając do Leidseplein.
Kiedy dotarłam do swojej sypialni, byłam wykończona. Ale i wściekła na siebie. Że wybrałam takie życie, że zostawiłam Cheya, że nie brakuje
mi siły, żeby do niego wrócić. Od tańca czułam się brudna jak nigdy wcześniej.
Odkręciłam prysznic, zrzuciłam ubranie i z
zamkniętymi oczami weszłam pod strumień wody tak gorący, że wreszcie przywrócił mnie do rzeczywistości. Stałam bez ruchu, woda spływała mi
po skórze, a para okrywała mnie jak
mgła.
Kiedy wyszłam z kabiny, byłam szkarłatna od niemal wrzątku i pary. Ale myśli wciąż miałam brudne. Przyszły mi do głowy słowa z listu Cheya,
perwersyjne, piękne, ostre, ale tak bardzo dalekie do tego, czego doświadczyłam przed chwilą. Kontrast był porażający.
Przez okna w sypialni zaglądał świt, dzień okrywał niepewnym jeszcze szarym światłem dachy Amsterdamu, które świetnie widziałam z okna
ostatniego piętra hotelu.
Leżałam na łóżku owinięta w grube, wilgotne białe ręczniki, ale sen nie nadchodził.
W ciągu godziny z ulicy zaczęły dobiegać dźwięki budzącego się życia, więc włożyłam dżinsy, bluzę, adidasy i zjechałam na dół. W recepcji
nikogo, słyszałam tylko, że ktoś odkurza na zapleczu. Wyszłam na zewnątrz. W powietrzu czuło się jesienny chłód.
Dziesięć minut drogi od hotelu był targ kwiatowy pod gołym niebem; sprzedawcy rozpakowywali dostawy, nawadniali kwiaty i układali
kompozycje. Orgia kolorów rozświetlała szary świt, kiedy wyciągano coraz to nowe kwiaty, cebulki, rośliny, nasiona, akcesoria i pamiątki. Młoda
kobieta z wytatuowaną pod lewym okiem łezką, w punkowym ubraniu, ustawiała przed swoim straganem koszyki z sadzonkami konopi indyjskich.
Farbowane na czarno włosy miała ostrzyżone na asymetrycznego boba. Zauważyłam też, że nosi takie same buty jak ja.
Szłam dalej nabrzeżem oszołomiona słonecznymi kolorami tulipanów na każdym starganie. Rzadko widywało się te kwiaty w Doniecku, a nawet
w Petersburgu. Uwielbiałam prostą sylwetkę tych kwiatów, skromną jednolitość ich kształtów. Było w nich coś uspokajającego. Chociaż żadne
stoisko nie było jeszcze otwarte, przekonałam jednego ze straganiarzy, żeby sprzedał mi wielki bukiet tulipanów w najróżniejszych kolorach.
Skusiłam się też na wielki bukiet innych kwiatów: róż, lilii, słoneczników i gardenii. Z tym naręczem pomknęłam z powrotem do hotelu, gdzie było
teraz tłoczniej, z wind wysiadali turyści i kierowali się do stołówki. Patrzyli na mnie ciekawie.
W pokoju rozebrałam się i ułożyłam kwiaty na białym wykrochmalonym prześcieradle, skąpałam krawędzie łóżka w dzikiej roślinności. Sama
położyłam się pośrodku, żeby lśniąca aureola kolorów podkreślała biel mojej skóry.
Czułam, że to szaleństwo. To było szaleństwo.
Wzięłam głęboki wdech, sięgnęłam do szuflady w szafce przy łóżku i wyjęłam zieloną aksamitną torebkę, w której trzymałam moje trzynaście
bursztynów. Rozsypałam je na sobie; część została na mnie, choć trzymała się niepewnie, a reszta pospadała na kobierzec kwiatów. Największy z
nich, niemal przezroczysty, wyglądał jak woda, miał naturalny kształt serca, nieformowany ludzką ręką. Zatrzymał się w połowie drogi między moimi
piersiami a pępkiem. Spadłby, gdybym się poruszyła. Wzięłam go w palce, podniosłam do ust i oblizałam. Kiedy był już nawilżony, wsadziłam go
do pochwy, wzdychając, gdy jego nieustępliwa twardość przeciskała się przez moją cipkę.
Później na chybił trafił wybrałam mniejszy kawałek bursztynu, włożyłam go do ust i przesunęłam w zagłębienie policzka.
Wymazywałam Inkaskiego Kapłana, tamten taniec, pozbawiony znaczenia seks udający sztukę.
Teraz byłam wypełniona.
Bursztynem.
Cheyem.
Sen w końcu nadszedł.
Obudziłam się z głębokiego snu późnym popołudniem. Odgłosy Leidseplein były donośne, radosne i śmiało docierały do mojego okna.
Wyjrzałam zza zasłony i zobaczyłam miasto zalane światłem zimnego słońca.
Kiedy doszłam do siebie, zdałam sobie sprawę, że z głębokiego snu wyrwał mnie dzwonek telefonu.
Sięgnęłam po komórkę, a kawałek bursztynu wyplułam na łoże kwiatów. Przypomniałam sobie, że ten drugi, wysyłający przez całe ciało do
mózgu niewyraźne skurcze przyjemności, wciąż tkwił w mojej cipce.
— Halo?
— Luba? Zostawiłaś mi wiadomość. Co się stało?
To Madame Denoux. W Nowym Orleanie musi być noc.
Znów poczułam gniew i zebrałam się w sobie.
— Skończyłam z tym — oznajmiłam.
— Co?
— Mówię poważnie. Postanowiłam skończyć z tańcem, Madame. Kiedyś sprawiało mi to przyjemność. Teraz sprawia, że czuję się strasznie.
— Luba, po prostu nie możesz brać tego do siebie — odparła Denoux.
— Nie brać do siebie?! — krzyknęłam. — Nie na to się pisałam.
Zrzuciłam z łóżka część otaczających mnie kwiatów. Spadły na dywan i ułożyły się w nieprawdopodobny wzór. Lekko przesunęłam palcem po
gładkiej krawędzi jednego z kawałków bursztynu; dodał mi odwagi i uspokoił mnie.
— Jesteś piękna i utalentowana, moja droga Lubo. To tylko zły dzień. Nie możesz zrezygnować z tańca. Wszyscy o tobie mówią, stajesz się
sławna. Mnie zajęło całe lata dotarcie do miejsca, w którym ty już jesteś.
Ale ja się zdecydowałam.
— Chcę odejść — powiedziałam.
— Na pewno nie.
— Chcę.
— Proszę, przemyśl to jeszcze. — W głosie Madame słyszałam błaganie.
— Nie. — Byłam nieugięta.
— Więc co zamierzasz robić?
— Może tańczyć, ale tak zwyczajnie, nie wiem.
— Zdajesz sobie sprawę, że zarobisz dużo mniej?
— Tak. Ale sporo zaoszczędziłam. Może zrobię sobie długie wakacje. A potem zobaczę.
Prawie słyszałam jej myśli.
— Tak, świetny pomysł. Dłuższa przerwa. Doskonały pomysł. Odśwież ciało i umysł, Lubo. A potem wrócimy do rozmowy, zgoda?
Wyjaśniła, że przerwa w występach może nawet dobrze zrobić, zwiększyć popyt na moje unikalne usługi, podwyższyć ich cenę. Zasugerowała,
że razem, ona i ja, zaaranżujemy wszystko tak, żeby moje występy były ekskluzywniejsze, a nawet rzadsze. Że od tej pory będę występowała tylko w
porach i miejscach, które sama wybiorę. Nalegała, żebym wzięła taką opcję pod uwagę, kiedy już odpocznę. Czy się zgodzę?
Z ociąganiem na to przystałam.
Poprzedniej nocy byłam pewna, że już nigdy nie
zatańczę, ale wiedziałam też, że nic innego nie da mi satysfakcji. Polubiłam życie w drodze, brak prozaicznych więzi. Znajdę sposób, żeby się
otrząsnąć, już niedługo. Nie miałam nic innego.
Może któregoś dnia trafię na Cheya. W jakimś nowym, egzotycznym miejscu. Dwoje wyjętych spod prawa, dwoje poszukiwaczy przygód.
Odpisałam na jego list. Moje słowa były chwiejne i niepewne, ale starałam się na swój sposób wybaczyć mu to, kim jest albo kim może się stać.
Zostawiłam otwarte drzwi. Zwierzyłam się z bólu, który wywołało w mojej duszy rozstanie z nim. Ale po wędrówce od poczty do poczty list do mnie
wrócił. Chey nie mieszkał już przy Gansevoort Street i nie zostawił nowego adresu.
W tej chwili moja przyszłość była pustką. Mogłam zrobić wszystko.
Tego dnia postanowiłam zwiedzić amsterdamskie muzea. Wcześniej nie miałam okazji. Pokój hotelowy przy Leidseplein był z góry opłacony na
jeszcze dwie noce. Jutro wymienię powrotny bilet do Nowego Orleanu na jakiś inny. Może znów polecę na Karaiby? Ale tym razem na Barbados
albo Jamajkę. Zostanę podróżniczką. Będę poznawać ludzi. Mieć przygody.
Z głodu zaburczało mi w brzuchu. Umyłam twarz, zęby i ubrałam się w prostą bawełnianą wiosenną sukienkę w groszki; która sięgała mi za
kolana, ramiona miałam nagie.
W torbie znalazłam cienki kaszmirowy sweterek,
włożyłam baleriny i wyszłam.
Przy dworcu głównym były stragany sprzedające frytki z majonezem, których spróbowałam w dniu przyjazdu. Pójdę tam i złapię taksówkę do
Rijksmuseum, żeby pooglądać obrazy Rembrandta, jak każdy inny turysta. Na myśl o wszystkich wolnych dniach, które miałam przed sobą, zrobiło
mi się lżej na duszy. Może zdołam na nowo odkryć siebie. Odnaleźć spokój.
Kiedy dotarłam do kasy, do zamknięcia muzeum została tylko godzina. Trzeba się pospieszyć. Albo nie, wrócę następnego dnia i będę się
rozkoszować sztuką.
Uśmiechnęłam się. Co za luksus.
Byłam właśnie w zachodnim skrzydle i podziwiałam
Straż nocną,
kiedy usłyszałam za sobą pełen zachwytu głos.
— Czy ktoś kiedyś powiedział pani, że ubrana jest pani równie piękna jak naga?
Odwróciłam się.
Twarz znałam z niezliczonych zdjęć, jakie widywałam w gazetach i czasopismach. Angielski gwiazdor Viggo Franck. Nigdy nie słyszałam jego
muzyki. Ale jego grupa Holy Criminals znana była z ekscesów. Wiedziałam też, że grają tylko na stadionach.
W rzeczywistości był niższy, niż się spodziewałam, ale szczupła sylwetka dodawała mu centymetrów. Włosy miał skłębione w plątaninie
pasemek, które nie widziały grzebienia od zamierzchłych czasów. Patykowate nogi wcisnął w nieprawdopodobnie ciasne dżinsy, wyglądały jak
namalowane farbą na skórze. Dolne krawędzie zbiegały się z ciężkimi skórzanymi butami, ale odsłaniały skrawki białych kostek. Gdybym była w
szpilkach, przewyższałabym go o pół głowy.
W jego ciemnych oczach skrzyły się chochliki, uśmiech
miał rozbrajający, niemal chłopięcy, pytający; patrzył na mnie jednocześnie z jawną ochotą i szczerą ciekawością, jak na rzadki okaz w zoo albo w
oknie wystawowym.
Spokojnie zniosłam to zainteresowanie, ale nie mogłam nie spojrzeć na wyraźne i oczywiste wybrzuszenie w kroku, które ciasne dżinsy mocno
podkreślały.
Przewędrował za moim wzrokiem i jego uśmiech zmienił się w znaczący grymas.
— Przyłapałeś mnie — zażartowałam.
Rozpromienił się.
— Masz boski akcent, dziewczyno.
Uniosłam brwi.
— Naprawdę jesteś Rosjanką? — spytał.
— Pochodzę z Ukrainy — sprecyzowałam.
— Cudownie.
Poprzedniej nocy po raz pierwszy w ogóle
występowałam w Amsterdamie, więc było oczywiste, że Viggo Franck widział mnie właśnie wtedy.
Zauważył, że się zastanawiam, i dodał:
— Wczoraj byłem na widowni. Dostałem zaproszenie.
— Rozumiem.
— Oglądałem przedstawienia z seksem na żywo w różnych miejscach, w Hamburgu, w klubikach przy starej Drugiej ulicy w Nowym Jorku,
jeszcze jako szczeniak, w Tijuanie, ale twój występ był piękny. Taki elegancki. Naprawdę. Uprzedzali mnie, że jesteś wyjątkowa, i mieli rację. Pokaz
wart każdych pieniędzy.
— Bardzo mi miło. Aczkolwiek to był kiepski wieczór, żeby mnie poznać. Kiedy wkładam w taniec serce, wychodzi mi lepiej.
Kątem oka podchwyciłam wzrok małej dziewczynki w żółtej sukience z obrazu Rembrandta.
— W takim razie — odparł Viggo Franck — muszę wybrać się na następne przedstawienie i zobaczyć cię w szczytowej formie.
— Nie wiem, czy będzie następne przedstawienie. Nie mam w planach kolejnych występów.
Lekko otworzył usta, rozczarowany jak dziecko, któremu odmówiono przyjemności.
— Zasmuciłaś mnie.
— Wszystko co dobre się kończy.
— Wiesz, nie chodziło tylko o seks — rozkręcił się Viggo Franck. — To było dzieło, to jak tańczyłaś, ta elegancja, erotyka, muzyka, robiłaś z
tego niezapomniane doświadczenie. A wiem trochę o sztuce scenicznej... Coś pięknego, naprawdę.
Rozległ się komunikat, że muzeum zostanie zamknięte za piętnaście minut, więc skierowaliśmy się do wyjścia.
Angielski gwiazdor deptał mi po piętach. Szłam po swoich śladach labiryntem długich korytarzy Rijksmuseum, zaciskając dłoń na płóciennej
torbie zwisającej mi z nagiego ramienia, kiedy usłyszałam jego wołanie:
— Zaczekaj!
— Tak?
— Pójdziesz ze mną na kawę? — spytał.
Nie miałam innych planów. A jego towarzystwo
uchroniłoby mnie przez koszmarem samotności w pokoju hotelowym, gdzie byłabym zdana tylko na swoje myśli. Zgodziłam się.
Zapadł wieczór. Wyglądało na to, że w najbliższej
okolicy muzeum nie ma żadnej kawiarni ani baru, więc poszliśmy na południe, rozmawiając grzecznie o niczym, aż kilka ulic dalej natknęliśmy się
na kanał, przy którym kwitły kawiarnie i restauracje. Wybraliśmy jedną i weszliśmy do środka. Zauważyłam, że niedbały wygląd mojego towarzysza
zwraca uwagę ludzi, przede wszystkim kobiet, w każdym wieku.
Słyszałam, że Viggo to pies na baby, ale w tej chwili był uroczy i bezbronny, gorliwy jak szczeniaczek. Wiedziałam, że działam tak na mężczyzn,
ale tylko dzięki wizerunkowi scenicznemu, kiedy oświetlały mnie reflektory i działała magia występu, niekoniecznie wtedy, kiedy byłam zwykłą Lubą
w prostej sukience w groszki, w płaskich butach i bez makijażu, tą, którą codziennie widywałam w lustrze. Dziewczyną, którą znał Chey.
— Mogę cię o coś poprosić? — spytałam, gdy już usiadłam i zamówiłam podwójne espresso u młodej kelnerki.
Panna nie przestawała gapić się na Vigga, który
umościł się naprzeciwko mnie i zamówił kieliszek białego wina. Nie spojrzała na mnie ani razu, całkowicie oszołomiona obecnością gwiazdy rocka
w swojej kawiarni.
— Oczywiście — zapewnił.
— Nie zasypuj mnie pytaniami o to, jak zaczęłam uprawiać seks na scenie, dobrze? Jestem tancerką. Reszta wyszła przy okazji. Nie mam
ochoty o tym rozmawiać. Nie teraz.
Wydął usta wyraźnie rozczarowany, jak gdybym właśnie storpedowała cały plan konwersacji. A potem zobaczyłam błysk w kąciku oka.
Rozpromienił się.
— W takim razie opowiedz o tatuażu. Pistolet?
— To długa historia.
— Więc dawaj streszczenie. Jestem niecierpliwy.
— To była spontaniczna zachcianka.
— I już?
— Z powodu mężczyzny. Znajomego. Miał pistolet i coś się wydarzyło...
— Strzelił do ciebie? — wypalił.
— Nie. Ja strzeliłam do telewizora.
Zagwizdał cicho.
Na wspomnienie tego dnia uśmiechnęłam się. Z
perspektywy czasu to było zabawne. Wtedy nie.
— Kiedy tańczyłaś, nie mogłem oderwać od niego oczu.
— Tylko od niego? — spytałam łobuzersko.
— Nie całkiem — przyznał i oblizał wargi, żeby
poczuć smak wina. — Było znacznie więcej do oglądania, a ja mam doskonały wzrok.
Wpatrywał się we mnie uporczywie. Mężczyzna, który widział, jak pieprzy mnie inny facet.
Nic nie mówiłam.
— Jesteś dziewczyną, o jakiej chciałbym napisać
piosenkę — powiedział znów poważnie.
Od czasu listu Cheya i niespodziewanych rewelacji na temat tego, jak mnie widział, często próbowałam wyobrazić sobie, jak postrzegają mnie
ludzie. Tak często występowałam na scenie, że nie mogłam wyobrazić sobie, jak się ma ogląd widowni do mojego własnego spojrzenia na siebie.
W jakiś sposób chciałam być bohaterką swojej historii, gwiazdą swojego życia.
— Jesteś tajemnicza, zdystansowana, a jednocześnie
bardzo prawdziwa — mówił dalej Viggo.
— Prawdziwa, bo widziałeś mnie nago, jak uprawiam seks?
— Nie, to nie tylko to... Mogę do ciebie mówić Luba?
— Tak mam na imię.
Zamiar napisania piosenki o dziewczynie wydobył na powierzchnię pamięci dryfujące wspomnienie.
Kilka tygodni temu, kiedy leciałam nocą przez Atlantyk do Europy na dwa przedstawienia — pierwsze w Cannes, a drugie to w Amsterdamie —
czytałam książkę, którą kupiłam naprędce w hali głównej lotniska O'Hare w Chicago. Napisał ją angielski autor, miała tytuł
Żółte
i opowiadała
burzliwe dzieje młodej cudzoziemki w Paryżu w latach pięćdziesiątych, która wchodziła w związki z muzykami jazzowymi i emigrantami z Dzielnicy
Łacińskiej. Mocno się z nią utożsamiłam i powieść w dziwny sposób na mnie wpłynęła. Wmówiłam sobie, że bohaterka została wzorowana na
rzeczywistej postaci, na kimś prawdziwym i materialnym, niemal mi znanym. Wcześniej nie słyszałam o tym autorze, to była jego pierwsza powieść.
Napisano, że to wykładowca akademicki z Londynu. Co takiego jest w Brytyjczykach, że inspirują się kobietami niedoskonałymi, że pociągają ich
wady, zniszczenie?
— Może to zrobię. Napiszę tę piosenkę — podsumował Viggo i opróżnił kieliszek.
— Świetnie. Tylko nie używaj mojego imienia.
Milczał i patrzył na mnie rozmarzony. Bez wątpienia był fascynujący, ale wyprzedzała go jego reputacja i w głębi duszy wiedziałam, że to nie
facet na dobre i na złe. Choć dawna Luba mogłaby być zainteresowana posiadaniem go przez noc czy dwie. Od czasu Cheya z żadnym
mężczyzną nie spędziłam więcej niż jedną noc, z wyjątkiem Luciana. Po seksie nudzili mnie. A czasem wzdychałam ze znużenia nawet w tracie
seksu. Viggo być może zasłużyłby na tydzień. W środku byłam pusta. Nie mogłam znieść ciszy panującej w mojej głowie, ale nie czułam się gotowa
na towarzystwo.
Prawda była taka, że nie wiedziałam, czego chcę.
Pożerał mnie wzrokiem jak wygłodniałe zwierzę.
— Posłuchaj — zaczął. — Tylko proszę, nie obrażaj się. Wiem, co robisz, a może co robiłaś, jeśli z tym zerwałaś, ale czy mogłabyś rozważyć..
występ.. tylko dla mnie? Podaj cenę — dodał i spuścił wzrok, jakby wstydził się, że proponuje mi pieniądze.
Westchnęłam. No tak, to pytanie musiało paść. Przynajmniej był taktowny i nie na tyle pewny siebie, żeby uważać, że stać go na wszystko.
— Mówisz „wystąpić". Masz na myśli taniec czy seks?
— Ja tylko proszę, nie wymagam. Przyjmę to, co
ofiarujesz.
Zamyśliłam się.
Może ktoś tak ciepły i szczery jest mi potrzebny, żebym się pozbierała. Przy nim czułabym się bezpieczna przez jakiś czas, nie tak samotna.
Przy Francku nie czułam się samotna. Może mogłabym dla niego zatańczyć. A gdybym zatańczyła dla niego, nauczyłabym się znów tańczyć dla
innych.
Chociaż Chey trzymał w rękach moją duszę i nigdy nie opuszczał moich myśli, wiedziałam, że jeśli pogrążę się w złowrogiej rozpaczy, będę
udręczona na zawsze. Potrzebowałam spokoju ducha. Nie chodziło o wierność komuś, kto mnie zostawił, to byłoby głupie. Chciałam tylko
ustabilizować się emocjonalnie.
Skinęłam ręką na młodą holenderską kelnerkę, która obserwowała nas od strony baru z zainteresowaniem i zazdrością. Zamówiłam drugą
kawę. Viggo nie chciał jeszcze jednego kieliszka wina.
W końcu odpowiedziałam na jego pytanie.
— Nie pójdę z tobą do łóżka, Viggo. Nie uprawiam seksu za pieniądze. Ale mogłabym zatańczyć dla ciebie w miejscu i czasie wybranym
przeze mnie. Nie dzisiaj, możliwe nawet, że nie jutro, ale może...
— Jak? Gdzie?
— A swoją drogą, dlaczego miałbyś wydawać
pieniądze na mnie? Jestem przekonana, że połowa kobiet na świecie wskoczy do twojego łóżka bez chwili wahania i nie będzie nawet myśleć o
przyjęciu zapłaty, czy nie? Ale chciałabym zostać twoją przyjaciółką i zatańczyć dla ciebie.
Viggo rozpromienił się jak mały chłopiec, którego największe życzenie zostało właśnie spełnione.
— Tatuaż z pistoletem był zachcianką — wyjaśniłam. — Widocznie jestem człowiekiem ulegającym zachciankom, podatnym na impulsy. Ta
rosyjska dusza, rozumiesz... Taka jestem.
— Więc?
Czułam, że to gra. Wracała moja dawna iskra. Chciałam się bawić z Viggiem Franckiem. Ale na własnych zasadach. Przeczuwałam, że jest
rozrywkowym facetem.
— Jak powiedziałam, to nie kwestia pieniędzy, ale jeśli dostanę od ciebie pewną rzecz, zatańczę. Ekskluzywnie.
— Co takiego?
Nie zamierzałam mu ułatwiać zadania. Chciałam, żeby zmierzył się z wyzwaniem. Chciałam go sprawdzić. Przekonać się, czy prawidłowo
oceniłam jego charakter. Wyjrzałam przez okno kawiarni. Była już noc. Wszystkie sklepy w mieście są zamknięte. Mimo nagich ramion i cienkiej
bawełnianej sukienki poczułam wewnątrz siebie niezwykłe ciepło.
Podałam Viggowi nazwę swojego hotelu przy Leidseplein i powiedziałam, że jutro o ósmej rano będę siedziała w jadalni i jeśli stawi się tam z
kawałkiem bursztynu, nie tylko podzielę się z nim śniadaniem, ale i
zatańczę dla niego, później, sama.
Szeroko otworzył oczy.
— Ja pierdolę! — krzyknął.
Zacmokałam.
— Wybacz słownictwo — powiedział z uroczym
uśmiechem. — Ale to trudne zadanie jak na niecałe dwanaście godzin.
— Wiem. Nie jestem tania, nie chcę ci też zbytnio pobłażać.
Ukradkiem zerknął na zegarek — tak, oczywiście, wszystkie największe sklepy w Amsterdamie są już zamknięte.
Powoli wstał z krzesła, wyprostował fałdy na obcisłych dżinsach, posłał mi całusa i zapewnił, że zobaczymy się jutro na śniadaniu.
— Nie spóźnij się! — upomniałam go.
Kiedy wychodził z kawiarni, moje i kelnerki oczy spoczywały na jego maleńkim tyłku obciśniętym dżinsami. Chyba nigdy nie widziałam tak
drobnego tyłka u żadnej kobiety, nie wspominając o facecie.
Tej nocy spałam spokojnie, z uśmiechem na twarzy.
Nie miałam snów ani koszmarów.
Nie wiem, czy sam przeczesywał nocą Amsterdam w poszukiwaniu bursztynu, czy zaprzągł do tego swoich ludzi. Nie wiem nawet, czy
upragniony podarek znalazł w mieście, czy dostał kurierem z jakiegoś miejsca na świecie, gdzie sklepy jubilerskie były otwarte.
Kiedy weszłam do jadani, siedział przy zarezerwowanym przeze mnie stoliku.
Miał na sobie te same ubrania co poprzedniego dnia i od wczoraj się nie golił.
Włożyłam białą, przezroczystą jedwabną bluzkę, z pełną świadomością tego, że moje piersi są doskonale widoczne, i długą białą spódnicę do
kostek. Czułam się niepokonana.
Podniósł się, obszedł mały okrągły stolik, odsunął moje krzesło i pomógł mi usiąść.
Na moim talerzu leżało aksamitne szkarłatne pudełeczko przewiązane czarną wstążką. Mógł tam być pierścionek zaręczynowy albo zegarek.
Ale nie było ani tego,
ani tego.
W środku leżał piękny bursztyn.
Viggo popatrzył na mnie z głęboką satysfakcją.
— Czy zatańczy pani dla mnie, panno Lubo?
8
Taniec przez cały świat
Vi
ggo i ja szybko się dogadaliśmy. Obiecałam mu prywatny występ, ale nie byłam jeszcze gotowa. Nie teraz i na pewno nie tutaj, w Amsterdamie.
Sugerował Londyn, gdzie mieszkał, opowiedział o podziemnej grocie z basenem, którą miał w swojej posiadłości. Brzmiało to rozkosznie
dekadencko i przemawiało do mojej wyobraźni. Od razu przyszło mi do głowy, że wcielę się w syrenę. Już planowałam, w co się ubiorę i jaką
puszczę muzykę.
Kiedy mówił, wyglądał jak rozemocjonowany chłopczyk, który chwali się zabawkami. Zgodziłam się, ale przypomniałam:
— Pamiętaj, bez niespodzianek. Będę tylko tańczyć, więc nic sobie nie wyobrażaj, dobra?
Skinął głową. Bałam się na samą myśl o tym, ale cichy wewnętrzny głosik podpowiadał mi, że w końcu i tak się prześpię z Viggiem. Nie
zamierzałam spędzić całego życia sama, marząc o mężczyźnie, którego nie mogłam mieć i który ewidentnie już mnie nie chciał. Gdyby Chey
naprawdę mnie kochał, znalazłby mnie, walczyłby o mnie, a w każdym razie dał znać, gdzie się podziewa. A chociaż zmęczyły mnie seksualne
przedstawienia, nie straciłam ducha przygody. Poza tym skosztowanie mężczyzny, idola połowy kobiet na świecie, to zbyt duża pokusa. Nie będę
się spieszyć i dam mu do zrozumienia, że to moja decyzja, nie jego.
Polecieliśmy do Londynu jeszcze tego popołudnia.
Przez całą podróż Viggo był szarmancki, opiekuńczy i zabawny, niemal cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku.
Jego buick czekał na nas na parkingu na Heathrow. Viggo pędził przez miasto jak opętany, żądny, żeby pokazać mi dom, a może pokazać
mnie swoim kumplom.
Dom leżał w zielonej okolicy dziesięć minut drogi od
Hampstead Heath. Imponująca posiadłość była ogrodem uciech, po którym oprowadzał mnie jak męska Alicja po rock'n'rollowej krainie czarów.
Od razu zauważyłam, jak bardzo Viggo jest przywiązany do przedmiotów. To miejsce było jaskinią pełną skarbów: rzeźb, obrazów i druków, a
nawet cennych pierwszych wydań książek, zbyt delikatnych, żeby ich dotknąć, nie mówiąc o czytaniu. Na początku pokazał mi sypialnię gościnną
— mogę ją zajmować, dopóki zechcę, poinformował. To był przestronny pokój ze ścianami pomalowanymi na czarno i biało, nakrapianymi małymi
obrazami, najpewniej oryginałami, głównie
impresjonistycznymi wizerunkami morza w słońcu we wszystkich odcieniach zieleni i błękitu, pointylistycznymi, subtelnymi, hipnotycznymi. Debussy
z pewnością widział wiele z tych obrazów, zanim napisał
La Mer
i wśród nich znalazł inspirację. Obok sypialni znajdowała się prywatna łazienka z
obłędną gotycką wanną, cała w metalowych szponach, skręconych kończynach, ale z nowoczesną kabiną prysznicową z lśniącego szkła i
błyszczącego metalu.
Miałam ze sobą tylko te ubrania, które zabrałam do
Amsterdamu; wrzuciłam je do szafy przez zielone, przesuwne drzwi. Gdybym planowała zostać tu dłużej, musiałabym sprowadzić część garderoby
z Nowego Orleanu, a przy okazji kupić coś nowego w Londynie.
Viggo wrócił po mnie kilka godzin później i poprowadził spiralnymi schodami w dół, do piwnic posiadłości. I oto pokazała się grota, basen ze
szmaragdową wodą, który dzielił na pół nisko sklepioną podziemną jaskinię, wyglądał jak oddech niewidzialnego bóstwa morza. Tutaj także, na
każdym brzegu basenu, stały dzieła sztuki, głównie nowoczesne, duże, dziwaczne i nieprzyzwoite.
— Zachwycające — powiedziałam. — Ale nawet ja nie umiem tańczyć na wodzie.
— Spójrz. — Viggo wskazał daleki koniec pomieszczenia, gdzie woda spływała kaskadą ze wzgórza gustownie skonstruowanego z małych
lśniących kamieni.
Moja scena. Duży, prostokątny czarny kamień. Jak ołtarz ofiarny.
Kiedy zobaczyłam basen i scenę, wiedziałam, że ten taniec dla Vigga będzie uzdrawiającym balsamem, którego potrzebuję, żeby odzyskać
równowagę. Woda obmyje mnie tu jak w czasie chrztu, oczyści moje ciało z grzechów, znanych i nieznanych. To będzie rytuał. Pogański. Będę
kapłanką odprawiającą własną ceremonię. Zedrę kolejne warstwy, zrzucę skórę i szybko powrócę do dawnej Luby.
Zatańczyłam tego samego wieczoru. To był taniec pełen falującej żądzy, bladości ciała i szokującego różu, osobiste ofiarowanie jak to, które
dawno temu widział Chey.
Byłam wyuzdana i pierwotna, bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej, i upewniłam się, że Viggo Franck będzie mnie pragnął tak, jak jeszcze nigdy nie pragnął żadnej kobiety; żądny mojego
ciała, mojej intymności, ale tym razem ja przejmę władzę. Kiedy muzyka mnie pochłonęła, a jej rytm zawładnął moimi powolnymi, przemyślanymi
ruchami, widziałam jego twarz, oczy zahipnotyzowane moją obecnością i pragnieniem, żeby mną zawładnąć, dodać do swojej kolekcji. A ja
tańczyłam i uśmiechałam się do siebie. To będzie moje nowe terytorium, podziemne królestwo syreny Vigga. Kiedy muzyka ucichła, oboje
wstrzymaliśmy oddech, wpatrzeni w siebie, naelektryzowani.
Mogłam zrobić tylko jedno: wybuchłam śmiechem i wskoczyłam nago do zimnej wody, żeby ugasić płomienie.
Kiedy dopłynęłam na drugi brzeg i wyszłam z basenu, Viggo czekał na mnie z dużym białym ręcznikiem.
— Nawet syreny muszą się wytrzeć — powiedział z szerokim uśmiechem.
— Nie, nie muszą — odparłam. — Mają lokajów, którzy zrobią to za nie.
— Nigdy wcześniej nikt nie nazwał mnie lokajem — stwierdził Viggo, podszedł i owinął mnie puszystym ręcznikiem, który pochłaniał wodę
kapiącą mi z ramion i spływającą po skórze. Nie zaprotestowałam, więc zaczął mnie wycierać, najpierw plecy, potem włosy, a potem, bezczelnie,
tyłek. — Ale chyba dobrze bym się bawił jako lokaj.
Później zjedliśmy razem w jego dużej, nowoczesnej kuchni. Jedzenie dostarczyła znana restauracja. Smakowało wybornie. Viggo był zabawny.
Zasypywał mnie anegdotami i zaskakującymi historyjkami ze świata rock'n'rolla. Nauczył mnie wysysać ostrygi z muszli i degustować stare wina. Za
fasadą rockowej bestii krył się dobry człowiek. Moje czułe struny poruszali tylko źli faceci, ale może to była dobra chwilowa odmiana. Z Viggiem
mogłam się odprężyć i dotrzeć w głąb siebie.
Powiedział, że jest koneserem piękna i chce, żebym została. Miałabym najlepszy pokój, mogłabym pomagać mu przy codziennych żmudnych
sprawach, którymi nie zajmowali się menedżerowie i agenci. Miałam być osobistą asystentką, towarzyszką, muzą. Reszta zależała ode mnie. Jeśli
zapragnę znów zatańczyć, będzie szczęśliwy, ale nie nakładał na mnie żadnych zobowiązań.
Zostałam członkiem Holy Criminals. Wciągnął mnie nawet na listę płac, niewątpliwie ze względu na ulgi podatkowe, co wywnioskowałam po
rozpromienionym spojrzeniu księgowego, któremu zostałam przedstawiona, żeby dopełnić formalności. A nawet nie wymagał ode mnie, żebym
tańczyła z nim na scenie.
Dwa następne dni spędziłam w większości na basenie, naga, rozleniwiona, mokra i całkiem niewinna. Viggo towarzyszył mi w jaskini, zabawiał
mnie rozmową i patrzył na mnie z nieukrywaną zachłannością. Zasugerowałam, żeby dołączył do mnie w wodzie, na co się zgodził, dzięki czemu
byłam świadkiem skomplikowanej operacji zdjęcia przylegających jak druga skóra dżinsów — usiłował się z nich wydostać, zachowując przy tym
choć minimum godności.
Miał cudownego fiuta. Smukłego, prostego, długiego.
Zanurkował w basenie. Podeszłam do niego i dla
zabawy przytrzymałam mu głowę pod wodą, a on usiłował się wynurzyć, choć twarz i oczy miał na poziomie mojej gładkiej cipki.
Puściłam i wystrzelił, parskając wodą i udając gniew. Znów się roześmiałam. Czułam, że jego fiut jest twardy jak skała i ociera się o moje udo.
Już chciałam odepchnąć Vigga, ale ku mojemu zaskoczeniu dotyk jego penisa na nodze zaowocował dreszczem i zdałam sobie sprawę, że w
zupełnie naturalny sposób ten facet mnie zdobył. To nie będzie taki związek jak z Lucianem — tamten przypominał transakcję biznesową. Nie,
będę kochać się z Viggiem i czerpać z tego radość.
Tej nocy poszłam do jego pokoju na ostatnim piętrze i wślizgnęłam się do niewiarygodnie ogromnego łóżka. W takim łożu nie powinno się spać
samemu. Nie byłam z mężczyzną od czasu ostatniego tańca w Amsterdamie, a powracające myśli o Cheyu uformowały w sercu bolesny supeł.
Chciałam pozbyć się tego bólu, nawet jeśli to też miałoby boleć, tak jak w przypadku wyrywania zepsutego zęba. Chciałam pozbyć się wspomnień
o fatalnym rżnięciu, którego doświadczałam od czasu Cheya i, może to zabrzmi banalnie, ale jedyny sposób, jaki mi przychodził do głowy, to
zarżnąć ten ból. Seksowny muzyk, pełen dobroci i sprzeczności, a przy tym ubrany w obcisłe spodnie, był wymarzoną kuracją.
— Witaj, najdroższa — powiedział, kiedy czołgałam się wśród pościeli, żeby położyć się koło niego. — Jednak nie zdołałaś mi się oprzeć?
W ustach każdego innego mężczyzny to zabrzmiałoby arogancko, ale Viggo miał takie poczucie humoru, że nawet jego przechwałki wydawały
się objawem nieśmiałości i sprawiały, że pragnęłam go bardziej.
Wybuchnęłam śmiechem i nachyliłam się, żeby go pocałować.
Tylko czekał na takie zaproszenie.
W miłości był tak samo pewny siebie, na jakiego wyglądał w każdej innej dziedzinie życia, przynajmniej pozornie. Usta miał miękkie i całował
leniwie, jakbyśmy mieli dla siebie wieczność, a on zamierzał ją całą wykorzystać.
Oparłam się na łokciu, żeby móc dotykać dłonią jego ciała, ale popchnął mnie z powrotem na łóżko.
— Ja pierwszy — powiedział figlarnie. — Myślę, że tancerka Luba powinna dla odmiany pobyć trochę w bezruchu. A może mam cię
unieruchomić?
— A jak chciałbyś to zrobić?
— Zamknij oczy, to ci pokażę.
Zastosowałam się do polecenia, ale kiedy po chwili usłyszałam skrzypnięcie otwieranej szuflady, nie wytrzymałam i ciekawość wygrała.
Otworzyłam oczy i zerknęłam w jego stronę.
— Oj, oj. — Cmoknął z udawanym niezadowoleniem. — Widzę, że tym też będę musiał się zająć.
Z powrotem zamknęłam oczy.
— Lepiej — stwierdził, ewidentnie mnie obserwując. — Ale wolę mieć pewność, że tak zostanie.
Mówił lekko i wesoło. Najwyraźniej zamierzał mi zaprezentować to, co wyobrażałam sobie jako szeroki repertuar umiejętności łóżkowych i
czemu z radością się poddałam.
— Robiłaś to już kiedyś z zawiązanymi oczami?
— Nigdy. — Robiłam z Cheyem różne rzeczy, ale tego akurat nie.
Zdałam sobie sprawę, że z niecierpliwości aż wstrzymuję oddech. Zwykle kiedy szłam do łóżka z kimś nowym, rozglądałam się wkoło i
rozmyślałam o tym czy owym. Co stanie się potem, czy podobają mi się meble mojego partnera do seksu... Ale kiedy teraz leżałam na plecach w
łóżku Vigga, z zamkniętymi oczami, częściowo odcięłam dopływ bodźców i tym samym wyczuliłam się na każdy szmer, każdy szelest. Pokornie
leżałam bez ruchu, żeby sprawić mu przyjemność, i miałam pełną świadomość doznań w każdym skrawku swojego ciała.
— Hm. Myślę, że to ci się spodoba — dodał.
Nie widziałam go, ale byłam pewna, że czuję na sobie jego spojrzenie, obserwował najmniejszą grę moich mięśni, które cierpliwie czekały na
jego dotyk.
Westchnęłam, czując jedwab. Szale były chłodne i zachwycająco miękkie, a ponieważ miałam zamknięte oczy i nie widziałam, czym dotyka
moich nóg i piersi, odbierałam to doznanie jako dotyk fali.
— Przyjemnie? — spytał cicho.
— O tak.
Nigdy nie rozmawiałam w czasie seksu i postanowiłam nie błagać Vigga o nic, jeśli taki był jego cel, ale kiedy przesuwał szaliki po
naprężonych brodawkach, a potem po cipce, udach i łydkach, byłam gotowa na wszystko, czego ode mnie zapragnie.
Owinął mi jedwabisty materiał wokół kostek u nóg i nadgarstków i przywiązał końce do wezgłowia, na tyle luźno, żebym mogła zniwelować
ewentualny dyskomfort, ale poza tym byłam unieruchomiona w pozycji rozgwiazdy i całkiem zdana na każdą jego zachciankę. Delikatnie uniósł
moją głowę i kolejnym skrawkiem materiału obwiązał mi oczy, żebym nic
nie widziała, nawet jeśli zechcę.
Potem szuflada znów się otworzyła.
Czułam już, że łechtaczka mi pulsuje, a cipka staje się zawstydzająco mokra. Chciałam go błagać, żeby darował sobie grę wstępną i zerżnął
mnie od razu, ale miałam swoją dumę, nie zamierzałam zapewnić Viggowi przekonania, że jest jakimś bogiem seksu, a ja omdlewam od każdego
jego dotyku.
Kapa na łóżku lekko się ugięła, kiedy Viggo położył to, co wyjął ze swojej czarodziejskiej szuflady.
Serwował mi najróżniejsze doznania jedno po drugim, aż w końcu moje zakończenia nerwowe były w takim stanie, że każdy najlżejszy dotyk
sprawiał, że wierzgałam i szarpałam się zdesperowana, żeby poczuć więcej.
Najpierw łaskoczące muśnięcia po wewnętrznej stronie ud, na nabrzmiałej i wilgotnej cipce, a potem łagodne kółka wokół brodawek. To chyba
piórko. Później coś ciepłego i miękkiego, jak futrzana rękawiczka. A potem coś ostrego, ale nie bolesnego, jakby ostrze tępego noża, którym
zdecydowanie przesuwał po moich najwrażliwszych częściach ciała, aż jęczałam i szarpałam się na uwięzi. Nie żeby uciec, tylko żeby czuć więcej.
— Błagam — wydyszałam w końcu. — Zerżnij mnie.
— Jeszcze nie — szepnął mi do ucha, a za słowami poszła pieszczota języka i mgiełka ciepłego oddechu.
Przesuwał język po mojej szyi do piersi, później brał każdą brodawkę do ust, ssał ją i podgryzał, aż stawały się boleśnie twarde, a ja mruczałam
w agonalnym podnieceniu połączonym z poirytowaniem. Lizał mnie po brzuchu, wokół cipki, trzymając zabójczy dystans dwóch centymetrów od
łechtaczki. Żeby przysunąć się bliżej jego ust, wyrywałam się z więzów — wezgłowie łóżka dudniło o podłogę. Ale związał mnie fachowo i moje
wysiłki spełzły na niczym.
Kiedy w końcu dotknął mnie ustami tam i lizał mocno, doszłam w ciągu kilku sekund. Jedwabne więzy napięłam tak mocno, że myślałam, że
połamię łóżko. Płomień orgazmu przyprawił mnie o spazmy.
— Boże, przestań! — błagałam, bo cipka stała się tak wrażliwa, że dotyk był bolesny, a nie rozkoszny.
Zdjął mi opaskę z oczu i rozwiązał materiał na kostkach
i nadgarstkach, a ja leżałam oszołomiona wybrzmiewającym orgazmem. W końcu rozluźniłam się i byłam gotowa na dalszy ciąg.
— Chryste, naprawdę masz kondycję, nie tylko do tańca — powiedział, kiedy sięgnęłam po jego fiuta.
Wciąż był twardy, ale ja po intensywnym orgazmie byłam na skraju wyczerpania i nie sądziłam, żebym dała radę wziąć go do ust, nawet gdybym
chciała. Roześmiał się i wtoczył na mnie, nie zważając na to, że nie mogę mu się odwzajemnić rozkoszą. Delikatnie się we mnie wślizgnął, ocierał
się o wrażliwe wargi i wydzierał ze mnie jęk przyjemności. Zaczął się poruszać, powoli, tak że czułam się kompletna, czułam się jak w domu,
grzałam się w cieple uczuć, których nie doświadczyłam od bardzo dawna. Od czasu Cheya.
Viggo nie był typem faceta, w którym mogłabym się zakochać, ale z całą pewnością kimś, z kim uwielbiałabym przebywać, może nawet przez
dłuższy czas.
Kiedy skończyliśmy się pieprzyć, poczęstował mnie papierosem. Odmówiłam, przeturlałam się po zmiętej pościeli
do jego boku i powiedziałam:
— Nie zakocham się w tobie. Po prostu bardzo cię lubię. Czy to wystarczy?
Popatrzył mi w oczy i znów zobaczyłam młodego chłopaka, którym był kiedyś, zanim zapuścił długie, dzikie włosy, dorobił się pozycji i fanaberii,
publicznego image'u i ciasnych dżinsów.
— Pewnie, Luba. Tak, będziemy kumplami... ze starym, dobrym bonusem do przyjaźni w odpowiednich proporcjach — dodał z łobuzerskim
uśmieszkiem.
Nie musieliśmy zawierać układu. Zostaniemy
przyjaciółmi, a kiedy przyjdzie nam ochota — kochankami. Możemy się spotykać, kiedy będziemy chcieli. Teraz całkiem mi to wystarczało.
Viggowi też.
Było postanowione.
Ściągnął ze mnie prześcieradło i znów z taką samą fascynacją spojrzał na mój strategicznie usytuowany tatuaż.
— Rany, może jestem zboczony, ale od tego tatuażu znowu mi staje.
— Więc pieprz mnie...
I tak zrobił. Było fajnie uprawiać seks z przyjacielem. Nie dla pieniędzy, nie dla sztuki, ale dlatego, że tak podpowiadały dusza i serce, z całą
mocą rozpaczy.
Seks był w porządku, odpowiednio wyczynowy, ani łagodny, ani ostry. Viggo okazał się utalentowanym kochankiem, chociaż niekiedy czułam,
że żeby sprawić mi rozkosz, mechanicznie odtwarza ruchy, o których przeczytał w podręczniku. Wiedziałam, że ja też czasem się tak zachowuję. I
zaczęłam znów się martwić, że coś straciłam i może nigdy tego nie odzyskam. Nie było nic złego w takim sposobie uprawiania seksu, wręcz
przeciwnie, ale brakowało mi spontaniczności. Może ostatnie osiemnaście miesięcy, w czasie których robiłam to, że tak powiem, zawodowo,
stępiło moje potrzeby. Poza tym zdałam sobie sprawę, że kiedy skończyło się gonienie króliczka, entuzjazm Vigga opadł. Z całej seksualnej gry ten
etap sprawiał mu ewidentnie najwięcej przyjemności. Żeby urozmaicić repertuar, lubił używać gadżetów, czego ja wcześniej nie robiłam i co nie
podniecało mnie w takim stopniu, jak się spodziewałam. Wciąż myślałam, że coś jest ze mną nie tak, choć na zimno potrafiłam ocenić, że to Viggo
mnie nie kręci albo że my dwoje nie pasujemy do siebie. Byłam jednak zdecydowana zmienić swoje życie i odzyskać radość, więc niedostatek
ognia niespecjalnie mnie martwił. Przebywanie z Viggiem zaspokajało moje podstawowe potrzeby seksualne, ale zostawiało miejsce na
poszukiwanie siebie.
Jak na muzyka i autora tekstów nie miał zbyt żywej wyobraźni. To mnie zdziwiło najbardziej. Ale na razie był lekarstwem na problemy i cieszyłam
się jego towarzystwem tak samo jak on moim.
Wkrótce po tym, jak przeprowadziłam się do Vigga, zorganizowałam przez Madame Danoux wysyłkę swoich rzeczy do Londynu. Mogłam
pozwolić sobie na wymianę garderoby na nową, ale miałam rzeczy, do których byłam przywiązana, chociaż dążyłam do tego, żeby rozpocząć nowe
życie, nie widziałam sensu zostawiać ich za sobą.
Z Viggiem łatwo się żyło. Tak samo jak ja, wbrew pozorom i reputacji, był samotnikiem, doceniał ciszę i samotność, nawet jeśli wśród ludzi
stawał się duszą towarzystwa. W tak dużym domu mogliśmy nie widywać się całymi godzinami, a ja i tak większość czasu spędzałam w swoim
pokoju, czytałam książki albo leniuchowałam nad szmaragdowym basenem, no i oczywiście zwiedzałam Londyn.
W tym mieście było wszystko, jak gdyby tu zbiegały się ścieżki mojej przeszłości: szarość Doniecka, piękno Petersburga, energia Nowego
Jorku i seksualna atmosfera Nowego Orleanu. Oczywiście, że byłam tu wcześniej. Wtedy spotkałam Florence i przeżyłam wieczór cudownego
seksualnego oszołomienia, który często wspominałam z westchnieniem żalu. Ale życie tutaj bez planu zajęć, rzeczy do zrobienia, miejsc do
odwiedzenia, spotkań do odbębnienia uczyniło odkrywanie miasta zgoła nowym doświadczeniem. Nowe miejsce, którym rozkoszowałam się
leniwie. Absorbowałam je każdym porem skóry.
Uwielbiałam łatwość, z jaką mogłam wtopić się w tłum w Camden Town i być tylko jedną z fal w ogromnym oceanie kolorów, gestów i
zapachów, a potem odbić lekko w bok i znaleźć się w dokach nad kanałem, gdzie byłam jedyną żywą istotą w promieniu setek metrów, a brudne
wody Regent's Canal oblewały podnóża mostów i niosły ze sobą cichy strumień barek. Kilka minut spaceru w inną stronę i lądowałam w zielonym
labiryncie Hampstead Heath, ze stawami i polankami, zaroślami i ukrytym scenami, na których moja dzika wyobraźnia odgrywała ekscesy
odbywające się tam pod osłoną nocy albo w bladym świetle świtu.
Na niemal każdym straganie rojnych targowisk Borough można było skosztować serów i sosów, oleju truflowego i milionów rodzajów chleba, a
na East Endzie zapach curry mieszał się z trylionami nut przypraw, piwa, życia i potu.
Naprawdę, miasto o tysiącu twarzy.
Po raz pierwszy poczułam, że nawet gdybym spędziła tu całe życie, nigdy nie przestałabym się dziwić.
Viggo miał przerwę między trasami i liczył, że wkrótce nagra nowy album. Wciąż komponował nowe piosenki dla zespołu, który miał próby w
studiu przy Goldhawk Road. Jego wytwórnia dawała mu prawo wynajdywać utalentowane młode grupy, patronować im, a nawet produkować ich
materiał. Ostatnio odkrył angielsko-amerykańskie trio Groucho Nights i poprosił, żeby zagrali support jako Holy Criminals najbliższego wieczoru w
Brixton Academy na jednorazowym koncercie na cele charytatywne.
— Musisz przyjść, maleńka — nalegał.
— Jako twoja lalunia?
— Nie — żachnął się. — Jako ty. Jedna i jedna.
— Mogę być ubrana?
— Oczywiście. Nie chcemy wywołać skandalu.
Po raz pierwszy pokazałam się z Viggiem oficjalnie. Oczywiście chodziliśmy do restauracji i spacerowaliśmy razem po Londynie, ale nigdy nie
była to publiczna okazja, budząca zainteresowanie gapiów, prasy i fotografów, więc byłam zestresowana wyprawą na koncert, gdzie niewątpliwie
będę postrzegana jako najnowsza zdobycz gwiazdora, aktualna utrzymanka.
Co powiem, jeśli ktoś spyta, co robię albo kim jestem?
Specjalnie ubrałam się tak, żeby nie budzić żadnych skojarzeń ze światem muzyki. Włożyłam krótką dżinsową spódnicę i białą haftowaną
bluzkę w stylu wiktoriańskim z guzikami z kości słoniowej. I baleriny, żebym nie górowała nad Viggiem, nawet jeśli nosił buty na podwyższonych
obcasach.
— Powiedz, że jesteś moją przyjaciółką albo, jeśli wolisz, asystentką — zasugerował. — Czasem trochę prawdy nie zaszkodzi.
Przekroczyliśmy Tamizę mostem Parliament Bridge i znaleźliśmy się w dzikim południowym Londynie, jak mówił o nim Viggo. Kiedyś
zażartował, że tak naprawdę są dwa miasta: północny i południowy Londyn. Wielu mieszkańców nigdy nie przeprawia się na drugi brzeg rzeki niż
ten, na którym mieszka, chyba że chodzi o sprawę życia lub śmierci, a mówiąc bardziej prozaicznie: o pracę. On był na wskroś północnym
londyńczykiem. Po obu stronach mostu jasno świeciły światła między cieniami rzucanymi przez budynki i charakterystyczne dla miasta obiekty.
Londyńskie Oko obracało się w ślimaczym tempie, jasne kapsuły jak oświetlone ćmy przesuwały się nad ciemnym horyzontem, a geometryczny
budynek kompleksu South Bank stał na brzegu rzeki niczym mastodont.
Wkrótce krajobraz się zmienił, było więcej
nieciekawych ulic, przez które jechaliśmy lśniącym czernią sedanem. Niekończące się proste drogi doprowadziły nas w pobliże Brixton.
Widziałam tłumy kłębiące się przed Akademią, kolejki wijące się ulicą i korek przed nami.
— Jesteśmy na miejscu, maleńka — oznajmił Viggo, odbił do krawężnika i wjechał na chodnik. — Rock'n'roll.
Otworzył drzwi, żebym też wysiadła, a kluczyki
zostawił w stacyjce. Podszedł młody chłopak w obowiązkowych obcisłych dżinsach i koszulce Holy Criminals, uścisnęli sobie ręce, a potem on
zajął miejsce Vigga i odjechał.
— Kto to? — spytałam.
— Chłopak z obsługi. Jeździ z nami w trasy. Zaparkuje gdzieś. Znalezienie tutaj miejsca to koszmar. — Od tłumu pod Akademią oderwało się
kilka osób, które nas zauważyły. Połowa z nich mierzyła w nas aparatami fotograficznymi. Flesze mnie oślepiły.
— Nie zwracaj na nich uwagi, maleńka — mruknął
Viggo i wziął mnie za rękę.
— Kim jest nowa miłość, Viggo? — krzyknął ktoś, ale Viggo nie zareagował i w jednej chwili znaleźliśmy się za drzwiami klubu, które zamknęli
za nami ochroniarze. Akademia nie będzie otwarta dla publiczności przez najbliższe pół godziny.
Kilka młodych dziewczyn ruszyło w naszą stronę i poprosiło Vigga o autograf. Zgodził się z próżnym uśmiechem. Zastanawiałam się, jak się tu
dostały tak wcześnie, a potem przeleciały mi przez głowę wspomnienia tego, co robiłam w Doniecku za murem z czerwonej cegły.
Viggo zapytał kogoś z obsługi o drogę do green roomu i zostaliśmy pokierowani korytarzem w prawo.
W pokoju kłębiło się mnóstwo nieznanych mi ludzi. Ciekawe, czy w jutrzejszych gazetach pojawią się moje zdjęcia, myślałam.
I czy zobaczy je Chey?
Pochłonął mnie chaos. W pomieszczeniu aż buczało i huczało od gwaru. Ludzie biegali tam i z powrotem, przenosili sprzęt, krzyczeli coś na
temat prób nagłośnienia i ochroniarzy. Odbywały się tam także minisesje fotograficzne. Kilka minut i głowa mi pękała.
Uwaga Vigga została pochłonięta w jednej chwili, jak gdyby wessał go równoległy wszechświat. To był jego żywioł i kiedy zaczął kroczyć niczym
dumny paw przed swoim zespołem i ekipą, czułam, jak kumuluje się energia i zbierają emocje. Mały chłopiec zniknął, jego miejsca zajął gwiazdor.
Ta zmiana mnie speszyła.
Przy pierwszej okazji wyślizgnęłam się i poszłam do nieużywanej garderoby na końcu korytarza. Stojący tam ochroniarz dał mi klucz i okrasił to
słodką gadką. Pokój był ciasny i cuchnęło w nim papierosami, ale zapewniał bezpieczną przystań, w której mogłam przycupnąć na niewygodnym
krzesełku i przez godzinę albo dwie w spokoju poczytać książkę.
Taka ze mnie rock'n'rollowa laska. Wyobrażałam sobie nagłówki gazet i to, jak będą się miały do rzeczywistości, w której siedziałam zamknięta
w pustej garderobie i czytałam zniszczony egzemplarz
Harfy w słońcu.
Tak zatopiłam się w lekturze, że aż przegapiłam występ zespołu — podopiecznych Vigga. Skradałam się korytarzem do kulis sceny, żeby
zobaczyć, jak on sam wychodzi na scenę. W kulisach stały dwie kobiety, szeptały coś i uśmiechały się do siebie, ewidentnie oceniając członków
zespołu. Jedna z nich miała długie, szalone rude loki i tak jak ja krótką dżinsową spódniczkę, rajstopy i białą bluzkę.
Coś w jej ruchach wydało mi się znajome. Przystanęłam na chwilę, żeby na nią popatrzeć, a potem innym korytarzem popędziłam na drugą
stronę sceny, gdzie mogłam być sama. Nie byłam w nastroju, żeby cokolwiek wyjaśniać fankom Vigga.
Pierwszy raz słyszałam, jak mój kochanek i przyjaciel śpiewa. Wszystkie próby odbywały się w studiu przy Goldhawk Road, a ja tak się bałam,
żeby ktoś nam nie zrobił wspólnego zdjęcia, że nigdy tam nie poszłam.
Głos miał chropowaty i uwodzicielski, ale w garderobie w The Grand słyszałam lepsze wykonania, bo Blanka zatrudniała dziewczyny, które nie
tylko tańczyły, ale i śpiewały. Tancerka, która śpiewała
Makin' Whoopee,
wijąc się na fortepianie, zawsze podobała się widowni. Sukces Vigga
krył się w jego charyzmie i niezaprzeczalnym seksapilu. Bez wątpienia miał wśród PR-owców jakiegoś cichego geniusza, który zarządzał jego
wizerunkiem w tabloidach i usankcjonował status playboya.
Patrzyłam na niego na scenie i zatęskniłam za dniami, kiedy sama stałam w świetle reflektorów. Rozpoznałam wyraz twarzy Vigga, pamiętałam
ten hedonistyczny dreszcz — odczuwałam go zawsze, kiedy miałam rozebrać się dla nieznanej widowni. Nie chodziło o nagość, ale o zaproszenie
obcych ludzi do najdalszych zakamarków mojej duszy, przyzwolenie, żeby ci niewidzialni dla mnie obserwatorzy patrzyli na to, co najdroższe
mojemu sercu: na taniec.
Chwilę przed ostatnimi dźwiękami finałowej piosenki szykowałam się do ewakuacji. Chciałam ominąć atak fanatycznych wielbicieli i
dziennikarzy zwartych i gotowych, żeby zrobić nam zdjęcia.
Kiedy dotarłam do green roomu, Vigga połknął już tłum, więc poprosiłam długowłosego chłopaka z kluczykami do sedana, żeby odwiózł mnie
do domu. Wtedy postanowiłam, że pewnego dnia w końcu nauczę się
prowadzić i nie będę zdana na niczyją łaskę.
Dopiero w Belsize Park zauważyłam, że Viggo dzwonił i nagrał mi wiadomość.
„Hej, maleńka — zanucił. — Przyprowadzę parę osób. Zatańczysz dla nas?"
Na moment zamarłam, zastanawiając się nad tym pomysłem. Od tamtej nocy w Amsterdamie nie tańczyłam dla prawdziwej widowni. A jednak
czułam w sobie iskrę, która powoli zmieniała się w potężny płomień. Ta perspektywa mnie rozemocjonowała, a czający się gdzieś cień strachu, że
coś może pójść nie tak, tylko nakręcił mnie do działania. Nie boję się, mówiłam sobie. Zwalczę każdą obawę i roztańczoną stopą wgniotę ją w
ziemię.
Kiedy przyjechali, stałam już w pozycji i zaczynałam mieć skurcze. Postanowiłam wystąpić w salonie na drugim piętrze, wystylizowanym na
wnętrze haremu. To był inny świat w porównaniu z ascetycznym i prostym dołem. Tutaj leżały grube dywany, stały kandelabry i zdobione meble, no i
oczywiście fontanna na środku pokoju, którą wybrałam na swoją scenę. Woda mnie uspokajała. Fontanna nie dawała dużego pola manewru, ale to
miał być krótki pokaz. Poza tym nie zamierzałam popisywać się akrobacjami, bo wymyśliłam numer, w którym będę wyglądać jak pomnik budzący
się do życia pod wpływem wody. Za akompaniament wybrałam
La Mer
Debussy'ego; przy tym utworze niemal zawsze rozpoczynałam występ.
Pierwsze nuty, które zwykle mnie uspokajały, teraz sprawiły, że serce zaczęło mi bić szybciej. Przed oczami pojawiły mi się obrazy. Trzaskanie
bata cyrkowej konferansjerki. Nieludzkie twarze w procesji zwierząt. Odurzający zapach tropikalnych kwiatów. Muśnięcie liścia paproci na skórze.
Ucisk palców nieznajomego faceta na ramieniu. Gorący oddech na mojej twarzy.
Za późno, żeby się teraz wycofać. Słyszałam głosy osób wchodzących po schodach. Mieszanka akcentów: antypody, Ameryka, Anglia,
skandynawskie nuty Dagura, perkusisty pochodzącego z Islandii, i oczywiście transatlantycka uniwersalność Vigga. Przybyła moja nieznana
widownia i zgodnie z zapowiedzią było ich kilkoro.
Zamknęłam oczy i stałam całkiem bez ruchu, siłą woli opanowując myśli. Starałam się nie zwracać uwagi na koszmary, które pięły się po mnie
jak trujące pędy i wysysały ze mnie życie. Skupiłam się na pierwszych wspomnieniach związanych z tą melodią. Byliśmy z Cheyem na plaży, on
odtwarzał muzykę na iPodzie, a ja tańczyłam dla niego i tylko dla niego. Pozwalałam, żeby impresjonistyczne, niemal kryształowe odłamki dźwięku
przepływały przez moje ciało jak fale, naśladowałam rytm tak naturalnie, jak jedna fala podążająca za drugą.
Tamtej nocy tańczyłam łagodnie. Poruszałam się ostrożnie jak płytka woda w chronionej z każdej strony zatoce. Tańczyłam dla siebie, dla
Cheya.
Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam ją: rudowłosą dziewczynę, która stała za kulisami na koncercie Vigga. I przypomniałam sobie, gdzie ją
widziałam wcześniej. W Nowy Rok obserwowałam jej taniec w The Place w Nowym Orleanie, a dzień wcześniej ona patrzyła na mój występ.
Gapiła się na moją cipkę. Potem skupiła wzrok na tatuażu i źrenice się jej rozszerzyły, bo też mnie poznała.
Podchwyciłam jej wzrok i się uśmiechnęłam.
Viggo był wybornym mistrzem ceremonii i kiedy
muzyka już cichła, nie musiałam mu mówić, żeby zgasił światło, bo sam zatopił pomieszczenie w teatralnej ciemności, dając mi chwilę, abym
wymknęła się tylnymi drzwiami i nie musiała psuć efektu, gramoląc się z fontanny na oczach widzów.
Szybko przebrałam się w długą czarną sukienkę z szyfonu, nie zawracałam sobie głowy zakładaniem stanika ani majtek. Spieszyłam się, żeby
wrócić na imprezę i dowiedzieć się więcej o rudowłosej i jej towarzyszu z tamtej nocy. A poza tym i tak wszyscy już widzieli mnie nago. Mimo że mój
pokaz się skończył, czułam się w obowiązku podtrzymać wrażenie widowni. Gdybym pokazała się w dżinsach i podkoszulku, odebrałabym całą
magię zjawisku o nazwie Luba, którego właśnie doświadczyli.
Dziewczyna rozmawiała z jednym z muzyków z supportu. Minę miała żałosną. Zatrzymałam się w drzwiach, żeby podsłuchać, co mówi, zanim
podejdę się przedstawić.
Wyglądało na to, że zgubiła skrzypce.
Potem przypomniałam sobie nietypowy utwór, do
którego tańczyła.
Cztery pory roku
Vivaldiego. Przed oczami stanęło mi zdjęcie na okładce starej płyty zbierającej kurz w sali prób w Petersburgu.
— Powinnaś częściej z nami grać, Sum — powiedział chłopak z loczkami. Siedział obok niej, ale prawie nie zwracał na nią uwagi, tak był
wpatrzony w krótkowłosą blondynkę, która po drugiej stronie pokoju robiła słodkie oczy do Dagura.
Powoli elementy układanki nałożyły się na siebie. Sum... Summer. Tą tancerką amatorką była Summer Zahova, seksowna skrzypaczka.
Słyszałam, że było o niej głośno w Stanach, gdzie pozowała nago do plakatu reklamującego koncert. Jeden z bogatych klientów klubu zaprosił
mnie na jej koncert po tym, jak widział mój taniec do utworu Debussy'ego. Wyraził szczere zdziwienie, że da się zrobić striptiz do muzyki klasycznej,
niekoniecznie do jakiegoś popowego przeboju. Powiedział, że przypominam mu Summer Zahovę.
A potem ona wypowiedziała moje imię, obracając je w ustach jak zwykli to robić napaleni na mnie faceci. Najwidoczniej mój taniec przetrwał w
jej pamięci, tak jak jej
taniec w mojej.
— Jest nasza Luba.
Chłopak z loczkami spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Skąd wiesz, jak ma na imię? — spytał.
Zaczęła się jąkać, usiłując zamaskować kulisy naszego wcześniejszego spotkania.
Weszłam do pokoju, żeby ją uratować.
— Poznałyśmy się przelotnie w Nowym Jorku — powiedziałam. — Byłam na jej koncercie.
Na twarzy Summer pojawił się wyraz ulgi, ale też rumieniec. Nie tylko głos ją zdradzał. Z zachwytem obserwowałam, jak stara się oderwać
wzrok od moich piersi, wyraźnie rysujących się pod cienkim materiałem sukienki. A potem zadrżała, gdy usiadłam na miękkim narożniku i się o nią
otarłam.
Nie potrafiła ukrywać emocji, ale wszyscy obecni w pokoju pozostawali całkowicie obojętni na jej niepewność i podniecenie.
Ta gra będzie prostsza, niż sądziłam.
Uniosłam pasmo jej rudych włosów i szeptałam jej
prosto do ucha, specjalnie lekko dotykając go wargami:
— Opowiedz mi, jak trafiłaś do takiego miejsca. I o tym mężczyźnie, z którym byłaś.
— O Dominiku?
Tak. Tak miał na imię, przypomniałam sobie, kiedy napłynęła kolejna fala gorących wspomnień z tamtej nocy w The Place.
Dopiero później, kiedy opuściłam już wszystkie zakochane ptaszki i wróciłam do swojego pokoju, żeby zaszyć się w łóżku, zdałam sobie
sprawę, dlaczego imię Dominik sprawiło, że poczułam się, jakbym zawsze miała je na końcu języka. Gdzieś pod powierzchnią wzbierało kolejne
wspomnienie i tylko czekało, żeby wytrysnąć.
Tak miał na imię brytyjski autor powieści
Żółte,
zachwycającej książki o rudowłosej podróżniczce. Uśmiechnęłam się do siebie. Niemożliwe,
tyle zbiegów okoliczności? Ale wszystko stało czarno na białym na okładce. Dominik Conrad. Przekartkowałam książkę, a potem odłożyłam ją i od
razu zasnęłam. O ile znałam Vigga, spotkam tu Summer jeszcze następnego dnia rano, a może i
jeszcze następnego.
Będę miała dużo czasu na przeprowadzenie śledztwa.
Nazajutrz spałam długo, korzystając z tego, że mam całe łóżko dla siebie i mogę się porządnie wyciągnąć. Potem włożyłam kostium kąpielowy
i długimi, spiralnymi drewnianymi schodami zeszłam do piwnicy, bo planowałam całe popołudnie pławić się w chłodnej wodzie.
Przeczuwałam, że to tylko kwestia czasu, zanim
przyjdzie do mnie skrzypaczka. Z tego co się orientowałam, wciąż szukała swojego instrumentu. Eric, członek ekipy wyjazdowej, który pilnował
sprzętu, nic nie wiedział na temat skrzypiec. Viggo kazał mi do niego zadzwonić, a on był zniecierpliwiony i niemal nieuprzejmy.
Kiedy się pojawiła, leżałam na kamieniach i schłam. Zauważyła mnie dopiero po kilku chwilach, bo rozglądała się po całym pomieszczeniu i
mrugała, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemnego światła i dziwnego wystroju. Nasze oczy spotkały się na moment, ale nic nie powiedziała, tylko
skierowała się do salki, gdzie Viggo trzymał kolekcję starych instrumentów, przyczepionych do ściany jak owady pod
szkłem.
Wyciągnęła rękę i przesunęła palcami po gablocie. Była oczarowana zbiorem skrzypiec, ale jednocześnie rozczarowana, że nie ma wśród nich
jej instrumentu. Opadły jej ramiona, jak gdyby zeszło z niej powietrze.
— Nie będzie miał nic przeciwko, jeśli zechcesz któreś pożyczyć. Zagrasz dla mnie?
Kiedy tylko ją o to poprosiłam, wszystkie wątpliwości natychmiast uleciały. Łapczywie sięgnęła do gabloty i dotykała po kolei wszystkich
skrzypiec, aż znalazła odpowiednie. Były trochę rozstrojone i domagały się naprawy, ale jej twarz podczas tego krótkiego koncertu hipnotyzowała.
Nic dziwnego, że Viggo chciał, aby stała się częścią jego kolekcji.
W ogóle była zachwycająca, ale kiedy uniosła skrzypce, niemal promieniała. Zamknęła oczy i leciutko rozchyliła usta, podkreślając zmysłową
linię warg.
Przysunęłam się bliżej, urzeczona melodią i tym, jak chętnie zareagowała na moją prośbę. Gdyby ktoś obcy poprosił mnie, żebym dla niego
zatańczyła, broniłabym się rękami i nogami, a ona była gotowa od razu sprawić mi tę przyjemność. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie
wyobrazić sobie innych korzyści płynących z tej jej gorliwości.
Kiedy skończyła grać i oderwała skrzypce od podbródka, pocałowałam ją.
Odpowiedziała tak chętnie, że prawie się roześmiałam.
Wzięłam ją za rękę i poprowadziłam po schodach na górę, do sypialni Vigga. Pewnie nie miałby nic przeciwko, gdybym na godzinę albo dwie
zabrała jego nową zabawkę do swojego łóżka, ale spędzili razem dopiero jedną noc, więc uznałam, że zawłaszczanie jej tak szybko byłoby
nieuprzejme.
Usłyszałam odgłos płynącej wody i miękkie nucenie Vigga. Mył się pod prysznicem, ale drzwi do łazienki zostawił otwarte.
— Chodź — powiedziałam, dochodząc do drzwi apartamentu. — Przywitajmy się z nim ładnie.
Wprowadzenie Summer do naszego życia seksualnego okazało się strzałem w dziesiątkę. Trójkąt doskonale mnie urządzał. Seks z Viggiem
zaczynał być lekko nużący, a Summer dodała mu dodatkowego smaczku. Miała najsilniejsze libido, jakie kiedykolwiek widziałam u kobiety, a
biorąc pod uwagę jej chęć sprawiania przyjemności, była wręcz odurzająca.
Lubiłam pochylać jej głowę do fiuta Vigga i obserwować, jak robi się coraz bardziej mokra, im bardziej ja jestem władcza. Nie mogłam przestać
myśleć o Dominiku, facecie, który sprawił, że zatańczyła.
Summer wyglądała na zadowoloną, ale podskórnie czułam, że i Viggo, i ja jesteśmy dla niej zbyt delikatni. Owszem, mogłam pociągnąć ją za
włosy albo przesunąć paznokciami po jej plecach, ale to cała przemoc, na jaką potrafiłam się zdobyć, natomiast Viggo był na wskroś pacyfistą
mimo pozornej brawury. Czasem po seksie patrzyłam na nią, jak siedzi zamyślona i melancholijna, jakby czegoś jej brakowało. Może za nim
tęskniła, za swoim mężczyzną, tak jak ja wciąż tęskniłam za Cheyem.
Seks był naprawdę gorący, ale mimo to, kiedy
miotaliśmy się po wielkim łóżku Vigga (i w wielu innych miejscach, bo wszyscy troje preferowaliśmy spontaniczną improwizację), ciągle czułam się
jak obserwator odbierający sygnały od innych widzów. Jak złapany w sieć trzygłowy pająk ze splątanymi nogami, nigdy nie byliśmy jednym
organizmem, raczej amalgamatem żądz, pragnień i mięśni. Summer jako niezmordowana ekshibicjonistka brylowała w naszym trójkącie i kwitła
wśród naszych spojrzeń, zarówno kiedy Viggo ją pieprzył, jak i wtedy, gdy lizała mnie i zatracała się w przyjemności. Miała cudowny błysk w oku,
gdy obydwie obsługiwałyśmy jego pięknego fiuta, ocierała się językiem o mój język, a nasze usta spotykały się w pół drogi, kiedy brałyśmy go po
kolei. Jednak to zawsze była gra, czysta rozrywka, uboga w serce i czułość. Ale taka przyjemna...
Poza tym ten trzyosobowy związek dawał mi więcej czasu dla siebie. Dużo czytałam, pływałam i snułam się po długich zielonych ścieżkach
Hampstead Heath. Obecność Summer stała się nową pożywką dla prasy, więc już mniej martwiłam się swoimi zdjęciami w gazetach. Teraz to był
jej problem, nie mój.
Summer nigdy nie mówiła o Dominiku. Ani nie spytała mnie, jak to się stało, że trafiłam ze sceny w Nowym Orleanie do sypialni Vigga w
Belsize Park. Było tak, jakbyśmy zawarły milczącą umowę, że naszą przeszłość zostawimy w spokoju. Może myślała, że wstydzę się, że
pracowałam jako striptizerka. Najrozmowniejszy z nas trojga był Viggo.
Wkrótce Summer została zaangażowana w trasę z Groucho Nights, tej grupy, która grała przed Viggiem i Holy Criminals w Akademii, i prawie
w ogóle jej nie widywałam, bo dniami i nocami siedziała na próbach.
Kiedy na otwierającym trasę koncercie w Paryżu, w La Cigale, zobaczyłam ciemne włosy i rozpoznałam w rzędzie przede mną ten profil, bo
reflektory padły akurat na jego twarz, zastanawiałam się, czy Summer wie, że on jest na widowni.
Wciąż nie miałam pewności, czy Dominik od tańca jest Dominikiem autorem książki, ale moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy w
garderobie zaczepiło go dwóch młodych miejscowych dziennikarzy, którzy chcieli się dowiedzieć, co szanowany pisarz robi z Viggiem Franckiem
za kulisami koncertu rockowego.
Dominik był zażenowany tym zainteresowaniem. Spławił ich i schował się gdzieś w kącie. Czuł się wyraźnie nieswojo, cały czas skupiał się na
butelce wody mineralnej. Później podeszłam do niego i z uwodzicielskim uśmiechem zostawiłam mu swój numer telefonu. Nie zadzwonił, zresztą
spodziewałam się tego, bo przecież widziałam, jak patrzy na swoją skrzypaczkę o włosach jak płomienie, która zawładnęła sceną.
Mijały tygodnie, większość czasu spędzałam w wielkim domu sama, bo Summer była w trasie, a Viggo miał dużo muzycznych zajęć i tylko
czasami oczekiwał mojej obecności.
Miałam tony wolnego czasu do trwonienia, więc
głównie myślałam o Cheyu: gdzie teraz jest, czy wszystko u niego w porządku. Ale nie tylko on zajmował mi głowę. Nie mogłam się powstrzymać i
uciekałam myślami do tajemniczego ciemnowłosego pisarza Dominika i pasji w jego jasnych, lśniących oczach.
— Lubo, ciągle jesteś na wakacjach? — spytała Madame Denoux.
W Londynie było popołudnie, a do parków wracały kolory wiosny. W Nowym Orleanie musiał być bardzo wczesny ranek, co sugerowało, że to
nie tylko towarzyski telefon. Madame Denoux rzadko wstawała z łóżka przed południem, chyba że miała naprawdę ważny powód. Niemal czułam
zapach magnolii i słyszałam w słuchawce szum Missisipi.
Siedziałam przed żydowską patiserią przy Golden Green Road i rozkoszowałam się cytrynową herbatą i ciastkami, dokładnie takimi, jakie
pamiętałam z dzieciństwa na Ukrainie. Biegłam tu całą drogę z Belsize Park, pod górę na Haverstock Hill i Hampstead Street, nie omijając
nierówności terenu. Chociaż już nie tańczyłam regularnie, starałam się zachować dobrą formę. Moja próżność była silniejsza niż żywa niechęć do
ćwiczeń fizycznych.
Ten leniwy przystanek był nagrodą. Po raz drugi
czytałam książkę Dominika. Od razu, kiedy widziałam go na żywo, narastała moja fascynacja, a także ciekawość co do jego związku z Summer.
Teraz nie miałam już wątpliwości, że postać Eleny wzorował na rudowłosej skrzypaczce. Zbyt wiele podobieństw, nie tylko w sposobie opisu Eleny,
nie tylko w jej wyglądzie, ale także w jej ciele, w
najintymniejszych jego szczegółach. Czułam się trochę jak detektyw, który drobiazgowo oddziela prawdę od fałszu. Konstruował fabułę bardzo
sprytnie, ale nie dałam się zwieść, że to jedynie fikcja.
— To już nie są wakacje, Madame. To zaczyna być sposób życia.
— Świetnie, młoda damo... — zawiesiła głos. — Więc jesteś szczęśliwa?
Prawdę mówiąc, doszłam do wniosku, że nie wiem, co to szczęście. Zawsze czegoś mi brakowało. Człowieka. Miejsca. Niezidentyfikowanych
emocji. Czegoś.
— Spokojna — odparłam w końcu.
— Dobrze. Pytam, bo mamy doskonałą ofertę na twoje
Tango,
od hojnego dobroczyńcy. — Nigdy nie używała słowa „klient". — Choć z
najnowszej edycji katalogu wie, że z nami nie występujesz, to jednak nalega.
Najbardziej ze wszystkich numerów lubiłam
Tango.
Było moim ulubionym numerem. Było coś pierwotnego w tym tańcu i w muzyce, a także w
bezimiennym partnerze, który bardzo przypominał mi Cheya.
Niespodziewanie uderzyła mnie fala nostalgii.
Przypomniałam sobie pierwszą próbę i emocje związane z tą całą sprawą. Jak gdyby w moim wnętrzu zapłonął ogień. W porównaniu z tamtym
dniem Viggo i wszyscy inni, mężczyźni i kobiety, nie mieli szans.
Mimo to nie byłam pewna, czy dam radę przez to przejść po tym, jak przysięgłam sobie więcej nie brać udziału w seksualnych
przedstawieniach.
— Jesteś tam? — spytała Madame Denoux.
— Tak — wyjąkałam i wróciłam do rzeczywistości.
— Honorarium będzie niesłychane. Mogłabyś przeżyć za nie kilka kolejnych lat.
— To nie kwestia pieniędzy — przypomniałam jej.
— Oczywiście. Jesteś artystką, Luba. To wielka szkoda, że...
Przerwałam jej. Wiedziała, jak mną manipulować. Ale nie dam się łatwo, obiecałam sobie. Przemyślę to i podejmę decyzję ostrożnie, chociaż
już teraz część mojej duszy prag nęła wrócić na scenę, słyszeć westchnienia publiczności w reakcji na mój ruch i czuć potok pożądania w żyłach,
rozniecający ogień, o którym myślałam, że już wygasł.
— Nie mówię nie. Pomyślę.
— Doskonale — odparła. — Masz mój numer. W swoim czasie dasz mi znać. Nie nalegam...
— Miałabym swojego stałego partnera?
— Jasne. Stuprocentowa gwarancja.
— A tak z ciekawości, wie pani, gdzie odbyłby się ten występ?
Niespecjalnie mi się uśmiechało tańczyć znów w Amsterdamie czy Londynie, gdzie obecnie mieszkałam. Chciałam, żeby to było gdzie indziej.
— W małym porcie Stiges, w Hiszpanii. Pół godziny na południe od Barcelony.
— Aha — powiedziałam i rozłączyłam się, zanim zaczęłaby bardziej naciskać.
Zebrałam palcami ostatnie okruszki ciastek i schowałam książkę Dominika do plecaka, który zabierałam na jogging.
Drogę w dół pokonywałam zawsze szybciej niż pod górę. Dom Vigga był pusty, po pokojach snuła się dziwna cisza. Poszłam do siebie i
wzięłam długi, odświeżający prysznic. Potem owinęłam się puchatym szlafrokiem, opadłam na łóżko i wróciłam do lektury. Chociaż wiedziałam już,
co się wydarzy w ostatnich rozdziałach, odkrywałam bohaterów i historię z nowej perspektywy.
Po przeczytaniu ostatniej strony weszłam do Internetu. Chciałam sprawdzić, czy Dominik napisał jeszcze jakieś powieści. Nie. Nie miał też
własnej strony, ale pod adresem wydawnictwa znalazłam poświęconą mu podstronę. Nie zawierała żadnych dodatkowych informacji o Dominiku
ani o kolejnych publikacjach, ale szybko wpadł mi w oko kalendarz spotkań autorskich — większość już się odbyła: podpisywanie książek,
sympozja, odczyty. Ostatnia pozycja z tej listy wywołała uśmiech na mojej twarzy. Może to los, a może zwykły przypadek, ale za kilka dni miał stawić
się w Barcelonie na jakimś Sant Jordi
1
.
Madame Denoux odebrała telefon od razu.
— Szybko ci poszło — zauważyła.
Oczyma wyobraźni widziałam jej zachwycony
uśmiech, jak gdyby wiedziała, co zaraz powiem.
— Zrobię to — oznajmiłam. Podałam jej datę. Albo wtedy, albo beze mnie.
— Nie ma rzeczy niemożliwych, moja droga. W ciągu kilku godzin wszystko zorganizuję. Liczę na to, że jesteś w dobrej formie.
— W lepszej niż kiedykolwiek.
Serce biło mi szybko. Wróciła dawna Luba. I szczerze mówiąc, nie wiedziałam, czy przywołała ją perspektywa tego, że zobaczę tajemniczego
Dominika, czy że zostanę publicznie zerżnięta w
Tangu.
9
Taniec na Heath
S
ant Jordi okazało się moją wersją raju. Prawie. Po obu stronach Ramblas na północ od Plaza Catalunya ciągnęły się stragany pełne kwiatów i
książek. Wciągnęłam głęboko powietrze — pachniało szczególną mieszanką woni kwiatów i druku. Lekki wietrzyk niósł odgłosy
śródziemnomorskiego życia; przechodnie w każdym wieku, pary stare i młode, sunęły w cieniu drzew tłocznymi alejami. Gdziekolwiek spojrzałam,
kobiety przyciskały do serca czerwone kwiaty, starając się chronić ich płatki przed napierającym tłumem. Z pewnej odległości wyglądało to tak,
jakby całe miasto zaczęło nagle krwawić, jaskrawe plamy koloru na piersi sprawiały wrażenie ran, zadanych Barcelonie celną strzałą Kupidyna.
Gdyby nie liczba ludzi na ulicach i turyści, którzy poruszali się tak wolno, że to doprowadzało do szału, byłby to dzień idealny. Ale dość szybko
poczułam, że mam dość stania w kolejkach w palącym słońcu, słuchania zachwytów wielbicieli takiego czy innego pisarza i obserwowania, jak
mniej kulturalne osoby wpychają się bez kolejki, przeglądają książki i rzucają je z powrotem z pogardą pod nos autora, któremu rzedła mina do
czasu, kiedy pojawiła się przed nim uśmiechnięta twarz kolejnego wielbiciela.
Pisarze muszą mieć albo strasznie kruche ego, albo bardzo grubą skórę. Taniec przynajmniej trwa tylko chwilę, więc niedoskonałość formy czy
błędy szybko znikają z pamięci widza. Cieszyło mnie, że przykłady mojej artystycznej niedoskonałości nie zostają uwiecznione w druku.
W końcu zobaczyłam Dominika, ale kolejka do jego stanowiska była długa i poruszała się jeszcze wolniej niż inne.
Wyglądało na to, że nie tylko ja czuję pokrewieństwo z jego bohaterką i jestem ciekawa mężczyzny, który ją stworzył. Zatrzymałam się przy
sąsiednim stoisku i przez kilka chwil patrzyłam, jak Dominik gawędzi z jedną z wielu czytelniczek. Była smukła i miała długie ciemne włosy upięte
na czubku głowy; kilka luźno opadających pasm sprawiało, że przypominała trochę Cygankę, tym bardziej że nosiła sandałki i luźną sukienkę z
cienkiej bawełny. Kiedy się pochyliła, żeby mu podać do podpisania książkę, którą właśnie kupiła, zauważyłam, że sukienka ma bardzo głęboki
dekolt, obfite piersi fanki omal nie wypadły na stolik. Dominik był wyraźnie świadom tej ostentacji; uśmiechnął się do dziewczyny z przymusem i
przy pierwszej nadarzającej się okazji odwrócił oczy.
Najwyraźniej wolał więcej subtelności. Taki typ faceta.
Wiedziałam, że będzie tu jeszcze przez kilka godzin, bo zauważyłam jego nazwisko na kilku listach autorów, którzy później tego dnia mieli
odwiedzać inne stoiska. Ale nawet gdyby udało mi się skraść więcej niż kilka minut jego czasu, szybko musiałby wrócić do swoich zajęć, czyli
spełniania życzeń zachwyconych czytelników, wydawców i właścicieli miejscowych księgarń, współorganizatorów tej imprezy. A ja odbyłam daleką
podróż i zgodziłam się znowu zatańczyć z Tangiem głównie dlatego, że chciałam dowiedzieć się więcej o człowieku, który mnie fascynuje, nie
zamierzałam więc zadowolić się kilkoma przypadkowymi chwilami w tłumie innych kobiet zabiegających o jego uwagę.
Byłam przegrzana, spocona i ubrana niedbale w bawełniane szorty, buty na płaskich podeszwach i luźną bluzkę. Zawróciłam i ruszyłam ulicą w
stronę Plaza Catalunya. Tam napiłam się espresso, siedząc pod parasolem na jednym z metalowych krzeseł przed Café Zurich. Znacznie
przyjemniej było siedzieć w cieniu niż stać w tłumie; stąd mogłam obserwować przechodniów i zabawiać się rozmyślaniem o tym, jakie tajemnice
skrywają pod maskami wkładanymi na użytek innych. Dziewczyna w żółtej sukience na ramiączkach i żółtych klapkach na małych obcasach, z
czerwoną różą wetkniętą w jasne włosy, biegła do swoich nadopiekuńczych rodziców, jakby za późno wracała z potajemnej randki — zapewne z
jakimś zupełnie nieodpowiednim, ale niezwykle przystojnym chłopakiem z sekretariatu; a może z czarującym, lecz żonatym dyrektorem firmy, w
której jest zatrudniona, a może nawet z czarującą żoną tego dyrektora. Mijając mnie szybko, stanowczym ruchem przesunęła palcem wokół ust,
ścierając ślady szminki, która rozmazała się podczas namiętnych pożegnalnych pocałunków.
Mój hotel, zgodnie z tradycją sieci, był elegancki i dyskretny, wciśnięty między kamienne domy i werandy z kutego żelaza, których pełno przy
krętych uliczkach barcelońskiej starówki. Może już ostatni raz mój pracodawca umieścił mnie w tak luksusowym otoczeniu, korzystałam więc ze
wszystkiego. Wsypałam solone pistacje z minibaru do porcelanowej miseczki i prosto z miniaturowej butelki pociągnęłam tak duży łyk
schłodzonego szampana, że aż się
zakrztusiłam.
Powoli zdjęłam ubranie i całe wieki stałam pod prysznicem, starając się skorzystać ze wszystkich hotelowych kosmetyków. W końcu spłukałam
z ciała cały kurz zebrany podczas włóczęgi po mieście, do ostatniej drobiny.
Dwie godziny później, odprężona i gotowa pokazać co potrafię, włożyłam sukienkę od Rolanda Moureta — miękko przylegała do ciała, a
jednocześnie zasłaniała wszystko od szyi do łydek i żaden, nawet najskromniejszy mężczyzna, nie mógłby jej uznać za zbyt śmiałą. Była czerwona
jak róże — mój ukłon w stronę Sant Jordiego.
Upał trochę zelżał i nad wrzawą Ramblas zapadał balsamiczny zmierzch. Wielu sprzedawców zamykało stragany, zapewne by zdążyć na dalszy
ciąg obchodów, które potrwają do kolejnego zachodu słońca.
Przez chwilę bałam się, że przyszłam za późno, bo mijałam kolejne stoiska, a nigdzie nie widziałam Dominika; potem jednak zauważyłam go w
grupie innych pisarzy i kilku najcierpliwszych, najbardziej entuzjastycznych czytelniczek, które dotrwały do końca dnia i kolejek.
Wydał mi się przystojny jak zawsze, choć ubrany był cały na czarno, jakby zupełnie lekceważył modę i kataloński upał. Po dniu spędzonym w
hiszpańskim słońcu ramiona miał w kolorze różowawej miedzi. Pomyślałam, że kiedy zdejmie koszulę, zobaczy na swojej angielskiej skórze
wyraźnie opalone miejsca.
— Nie odmówisz autografu przyjaciółce, co? — spytałam, śmiało wyciągając w jego stronę podniszczony egzemplarz powieści ponad
zebranymi wokół ludźmi, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Pamiętałam, żeby zabrać tę książkę ze sobą do Barcelony.
Kiedy mnie rozpoznał, zaśmiałam się głośno.
— Przyjaciółce czy szpiegowi? — odparł.
Ulotny wyraz strachu w jego oczach sugerował, że to nie był tylko żart, choć chętnie zgodził się pójść ze mną na drinka. Zdaje się, że monsieur
Dominik lubił aranżować każdy aspekt zalotów, a nie tylko nagi publiczny taniec od czasu do czasu. Nie przepadał za kobietami, które mu się
narzucają. Nadal nie wiedziałam nic o okolicznościach, w jakich zetknął się z Summer, ale założyłabym się o całą swoją dniówkę, że
to on zrobił pierwszy ruch.
„Dla prywatnej tancerki", tak zadedykował książkę. Jeśli go zaskoczyłam, szybko odzyskał grunt pod nogami.
Wyjaśniłam mu, po co przybyłam do Barcelony, i zdziwiłam się, kiedy zapytał, czy mógłby w jakiś sposób nabyć bilet na mój pokaz.
Powiedziałam, że to prywatna impreza i nie ma biletów na sprzedaż, ale zapraszam go jako swojego osobistego gościa.
Flirtował ze mną uprzejmie przy kolacji w barze tapas, na który natknęliśmy się w pobliżu Passeig de Gracia. Był zaskakująco zainteresowany
moim życiem i związkiem z Viggiem — podejrzewałam, że dyskretnie zbiera materiał do swojej kolejnej książki — nie wydawało mi się jednak, by
miał ochotę trafić do mojego łóżka. Chyba ciągle szalał za Summer, a może po prostu nie byłam w jego typie. W duchu wzruszyłam ramionami i
wrzuciłam go do przegródki z przyjaciółmi i znajomymi, którzy nie zapowiadają się na kochanków. To miła odmiana po wszystkich tych, którzy mnie
ciągle obłapywali i składali propozycje, i nawet jeśli moje ego ucierpiało trochę, bez wątpienia szybko odzyska formę. Niedługo znajdę się naga i
bezbronna w ramionach Tanga, a wtedy miło będzie wiedzieć, że wśród publiczności jest ktoś, kogo znam i komu mogę ufać. Obecność Dominika
pomoże mi opanować nerwy, a jako wykonawca zawsze miałam prawo zapraszać gości, więc wprowadzenie go nie powinno być problemem.
Uprzedziłam go jednak, że powinien postarać się o bardziej elegancki strój, bo powiedział mi, że nie wziął ze sobą do Hiszpanii zbyt wielu
rzeczy.
Szofer przyjechał po mnie i Dominika dokładnie o dziesiątej wieczorem i zabrał nas wielką, luksusową limuzyną. Prawie nie rozmawialiśmy,
jadąc wzdłuż krętych linii wybrzeża w stronę wspaniałego jachtu zacumowanego w przystani Sitges w Aguadolc. Księżyc w pełni świecił jasno nad
wodą po naszej lewej stronie, a ja przez całą drogę koncentrowałam się na migotliwym blasku nieruchomego oceanu, starając się uspokoić.
Dominik siedział w milczeniu i ta cisza wcale mu nie ciążyła; przyjęłam to z ulgą. Na szczęście należał do tych, którzy nie czują się w obowiązku
wypełniać każdej chwili
głupią paplaniną.
Gospodyni wieczoru, matrona w średnim wieku, ubrana w wieczorową suknię z zielonego aksamitu z białym koronkowym kołnierzem, z
ciężkimi złotymi kolczykami w kształcie łez, zauważyła mnie, jak tylko przyjechałam. Od razu musiałam przejść do zaimprowizowanej garderoby na
niższym poziomie jachtu i zostawić Dominika samemu sobie. Wcześniej kupił smoking od Armaniego w jednym z ekskluzywnych sklepów przy
Passeig de Gracia, ale i tak czuł się nieswojo, wyraźnie nienawykły do bezwstydnego i często pozbawionego gustu przepychu, który nas otaczał.
La Mer
doskonale pasowało do tej scenerii; mimo woli zaczęłam poruszać się w rytm muzyki, nie czując cienia wstydu czy odrazy na myśl o
tańcu z całkowicie obcym człowiekiem tamtej nocy w Amsterdamie. Złe wspomnienia zblakły i tego wieczoru Debussy był po prostu Debussym.
Kiedy Tango wszedł w krąg światła, opuściły mnie resztki napięcia i z radością rzuciłam mu się w ramiona, zachwycona, że przyjemność, jaką
od pierwszej chwili czerpałam z jego ciała, i gracja jego miękkich ruchów ani
trochę się nie zmieniły.
Tango zawsze był moim ulubionym partnerem do tańca. Był najprzystojniejszy i tańczył najlepiej ze wszystkich trzech moich towarzyszy, darzyłam
go też największą sympatią. Zawsze na powitanie uśmiechał się i puszczał do mnie oko, a dopiero później przechodził do pokazu siły i dominacji,
która zwodziła publiczność, choć ja wiedziałam, że dla niego, tak jak i dla mnie, to tylko rodzaj teatru. W przeciwieństwie do faceta, z którym
tańczyłam w Amsterdamie, Tango sprawiał wrażenie, że naprawdę o mnie dba, na tyle, na ile dwoje ludzie może dbać o siebie w takich
okolicznościach.
Ponieważ na widowni siedział Dominik, tym bardziej zależało mi, by pokaz się udał. Drżałam podekscytowana, wyobrażając sobie jego wzrok
na moim ciele i podniecenie, gdy patrzy na moją nagość i publiczną kopulację.
Kiedy Tango wziął mnie za rękę i przyciągnął do
siebie, poczułam się tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz tańczyliśmy razem. Była w tym ekscytacja, był niebezpieczny erotyzm. Moje sutki stwardniały
natychmiast, zwilgotniałam
między nogami, gotowa na penetrację.
Wszedł we mnie, a ja z trudem panowałam nad swoim ciałem na tyle, by kontynuować układ. Tak bardzo chciałam wciągnąć na siebie jego
muskularne opalone ciało i po prostu pieprzyć się z nim na twardej drewnianej podłodze, nie zwracając uwagi na publiczność. Ale życie z Viggiem
nauczyło mnie, że czasami oczekiwanie może być równie przyjemne jak spełnienie. A poza tym jestem profesjonalistką, miałam dać tu pokaz
sztuki, a nie rozładowywać zwierzęcą żądzę, nawet jeśli właśnie tego szalenie pragnęłam.
Tango lekko ścisnął mi rękę na pożegnanie, kiedy muzyka dobiegła końca. Na palcach zbiegłam ze sceny, skryta przez ciemność, która
zapadła po wyłączeniu reflektora. W garderobie wzięłam kilka głębokich wdechów. Musiałam ochłonąć i zaprezentować Dominikowi pełen
profesjonalizm. Nie miałam ochoty opowiadać mu o historii swoich występów ani o uczuciach, jakie one we mnie budziły; zdecydowałam też, że nie
chcę już iść z nim do łóżka ani dłużej go śledzić.
Dominik był wyraźnie poruszony i zachwycony
występem.
— Piękny występ — powiedział, kiedy szofer odwoził nas do hoteli.
— A także dobrze płatny — odparłam, choć teraz pieniądze tylko mnie nudziły. Nie robiło już na mnie wrażenia bogactwo, którym ociekało
wszystko wokół na takich imprezach; nie dbałam też, czy sama je posiadam, czy nie. Chciałam tylko tańczyć.
Dominik wypytywał mnie bez końca o kolekcje sztuki i instrumentów Vigga, aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie został jakimś amatorskim
tajniakiem. A może zwietrzył coś w związku ze zniknięciem cennych skrzypiec Summer, które zaginęły tamtej nocy, kiedy Viggo grał na cele
dobroczynne w Brixton Academy. Czyżby podejrzewał, że Viggo w jakiś sposób jest za to odpowiedzialny? Bardziej jednak prawdopodobne
wydawało mi się to, że szuka prawdziwych ludzi, na których mógłby zbudować swoją kolejną powieść. Przy kolacji wyznał, że pisze o instrumencie i
drodze, jaką ten odbywa z rąk jednego właściciela do następnego. Ciekawy pomysł, wymagający głębszych badań na temat kolekcjonerów.
Zastanawiałam się, czy przyszło mu do głowy, że sam jest jednym z nich, kolekcjonerem podróżującym po świecie w poszukiwaniu postaci,
motywów i emocji, by schwytać je jak motyle i przyszpilić do kart książki.
Kiedy wróciłam do Belsize Park, zastałam pusty dom. Summer ciągle była w trasie. W skrzynce pocztowej czekała widokówka z Berlina,
zaadresowana do Vigga i do mnie. Summer przyjedzie niedługo, po koncertach w krajach skandynawskich — w Kopenhadze, Oslo i Helsinkach —
a potem w Sarajewie i Lublanie. Przy tym tempie wkrótce stanie się jeszcze większym włóczęgą niż ja.
Viggo pojechał dołączyć do niej i do Groucho Nights na jeden specjalny koncert w Sztokholmie. Mogłam wybrać się z nim, ale zrezygnowałam z
tego. W pewnym sensie wydało mi się to za blisko Rosji, żebym mogła się tam dobrze czuć. Wiem, to irracjonalne. Kiedy myślę o Rosji, myślę też
o Sankt Petersburgu i Doniecku, i swojej przyjaciółce Zosi z internatu, o jej zapadniętych policzkach, o bladej buzi jej dziecka i rachitycznych
drzewkach w jej ogródku. Nie jest to miejsce, w którym jeszcze kiedykolwiek chciałabym się
znaleźć.
Czas mijał jak zawsze, przecinany falami samotności, która pojawia się nieuchronnie, kiedy naprawdę nie mamy nic do roboty. Bez tańca i
żadnej innej pracy, bez dwojga kochanków, którzy dotrzymaliby mi towarzystwa, mojemu życiu zabrakło nagle celu i tylko zanurzenie w wyobrażone
światy książek z niekończących się zbiorów Vigga nie pozwoliło mi oszaleć. Pewnego szczególnie nudnego dnia poszłam dla rozrywki na kurs
gotowania w pobliżu Oxford Circus, gdzie zirytowałam szefa kuchni, sugerując bezczelnie, że jego makaroniki są zdecydowanie za ciężkie.
Kiedy Summer wreszcie wróciła kilka tygodni później, powitałam ją z całym entuzjazmem młodej kochanki. Ale kiedy minęła pierwsza
namiętność, Summer zamknęła się w sobie i spędzała niewiele czasu w domu. Nigdy nie wspominała o Dominiku, a ja nie powiedziałam jej, że
wpadliśmy na siebie w stolicy Katalonii; jeśli związek z Dominikiem był jej słabym punktem, nie chciałam przysparzać jej bólu.
Viggo i ja nadal byliśmy kochankami, ale ogień między nami przygasł i nie czułam do niego wiele więcej poza przyjaźnią. Wydaje się jednak, że
oboje nadal czerpaliśmy otuchę z bliskości naszych ciał, bo na ogół budziłam się rano w objęciach Vigga, a Summer leżała obok, skulona
samotnie na brzegu łóżka.
Odkąd wróciła z trasy koncertowej z zespołem Groucho Nights, wydawała się stale nieobecna duchem i nie czerpała już tyle radości z naszych
grupowych zabaw seksualnych. A przecież to ona zawsze była iskrą, która rozpalała nasz trójkąt. Bez jej giętkiego ciała wtulonego w Vigga i
pokusy, by ustawić ją w takiej czy innej pozycji, pociągając za tę grzywę czerwonych włosów, częściej zabawiałam się sama ze sobą pod
prysznicem albo w pokoju dla gości, gdzie sypiałam, kiedy wprowadziłam się do tego domu. Masturbując się, myślałam o Cheyu, przypominałam
sobie nasz wspólny czas i wyobrażałam sobie namiętne, czasem perwersyjne sesje seksualne, których nigdy nie było.
Dziwne zachowanie Summer stało się dla mnie jasne pewnego dnia, kiedy obudziłam się późno, niewyspana, po nocy spędzonej z nią i z
Viggiem na prywatnym wernisażu wystawy fotograficznej na South Bank, w pobliżu hotelu, w którym po raz pierwszy przespałam się z kobietą —
Florence. Summer i Viggo wcześnie wrócili do domu, ja zostałam i do następnego rana piłam szampana. Po powrocie poszłam do naszego
wspólnego łóżka, całkowicie nieświadoma wypadków, jakie się wydarzyły podczas mojej nieobecności.
Kiedy zeszłam na dół, zobaczyłam Summer w pokoju śniadaniowym, rozpromienioną ze szczęścia i półnagą, objętą wpół ramieniem Dominika,
który od czasu do czasu przesuwał dłonią wzdłuż rowka między jej pośladkami, muskał nagie uda i wsuwał rękę między jej nogi i pieścił szparkę.
Viggo przyglądał się temu uśmiechnięty jak dziecko w sklepie ze słodyczami, a Summer mieniła się wszystkimi odcieniami czerwieni, choć Viggo
widział ją nagą setki razy i dotykał tych samych miejsc. Żadne z nich nie wiedziało jeszcze, że patrzę na nich, stojąc na schodach.
Zauważyłam, że przy niej Dominik stał się jakby innym człowiekiem. Melancholik, którego spotkałam w Barcelonie, znikł, a pojawił się silny,
władczy mężczyzna, o niekwestionowanej pewności siebie. Summer łagodnie oparła głowę o jego ramię, wyraźnie zachęcając go do tej zabawy w
dominację. Kiedy była z nim, zrzucała maskę twardości i chłodu, bez której widywałam ją tylko podczas gry na skrzypcach albo szczególnie
energetycznych sesji seksualnych. Zostali stworzeni dla siebie nawzajem.
A Viggo wydawał się zachwycony.
— Cześć — powiedziałam. Ciaśniej zawiązałam
satynowy szlafrok i zeszłam niżej, jakbym dopiero wstała i jakby wcale nie zaskoczyła mnie obecność tego całego towarzystwa w różnym stopniu
rozebranego przy kuchennym stole.
Wszyscy naraz odwrócili głowy; mieli jednocześnie uszczęśliwiony i zakłopotany wyraz twarzy.
— Witaj, Królowo Nocy — odezwał się Viggo. — Jak się dziś czuje nasza eteryczna syrena? Czy na przyjęciu były jakieś damy, które umknęły
twoim zalotom?
— Tylko te nudne — uśmiechnęłam się do niego szeroko. W rzeczywistości przez całą noc niewinnie flirtowałam z parą dziewczyn w
identycznych jaskrawych sukienkach z satyny, ale czemu nie miałabym utrzymywać go w przekonaniu, że łamię serca, gdziekolwiek się znajdę?
Viggo najwyraźniej czerpał perwersyjną satysfakcję z przekonania, że wszyscy faceci i wszystkie kobiety świata z radością czciliby mnie na
kolanach, gdyby tylko dać im taką możliwość. Ta fantazja utrwalała moją pozycję klejnotu w koronie jego pięknych przedmiotów. — A wam jak
minął wczorajszy wieczór? — spytałam.
Nastąpiła długa chwila ciszy, a ja zastanawiałam się, czy Viggo, Dominik i Summer spędzili noc razem w nowym trójkącie, z którego zostałam
wykluczona. Viggo wspominał kiedyś mgliście o dawnych, okazjonalnych figlach z męskim kochankiem, w ramach swoich niekończących się
eksperymentów. Wątpiłam, czy Dominik dałby się na to namówić, ale Summer na sto procent byłaby zachwycona, leżąc między tymi dwoma
mężczyznami.
Okazało się jednak, że nocne działania trojga moich towarzyszy były zupełnie innej natury. Viggo wyjaśnił, że zdołali namierzyć zaginione
skrzypce Summer, a Dominik dosłownie ryzykował życie i zdrowie, żeby je odzyskać.
— Więc kto właściwie miał ten instrument? —
spytałam zdezorientowana.
— Nie będziemy cię zanudzać szczegółami — odparł gładko Dominik. — To dość skomplikowane i zdecydowanie mniej ekscytujące, niż
przedstawia to Viggo.
— Ale dostarczyło ci dobrego materiału do następnej powieści, co nie?
— Można tak powiedzieć. Choć nie lubię za bardzo zbliżać się w książkach do prawdziwego życia.
Summer uśmiechnęła się pod nosem, a Dominik
trzepnął ją żartobliwie po tyłku.
— Zostawimy te dwa gołąbki same? — spytał Viggo i zaproponował, żebyśmy zjedli razem śniadanie w pobliskiej kafejce przy Hampstead
High Street.
Kiedy wróciliśmy, Summer i Dominika już nie było. Summer w ciągu dwóch tygodni spakowała swoje rzeczy i na dobre opuściła posiadłość w
Belsize Park, żeby zamieszkać w skromniejszym domu Dominika, który stał wyżej, we właściwym Hampstead. Między pakowaniem pudeł i
przeglądaniem naszej wspólnej garderoby było wiele obietnic spotkań, wspólnych kolacji, spacerów po Heath i tak dalej, ale wiedziałam, że
dziewczyna jest szczęśliwa z Dominikiem i gotowa zamknąć ten rozdział swojego życia.
Pewnego dnia, kilka tygodni po tym, jak Summer zniknęła z naszego życia — i naszego łóżka — skorzystałam z zaproszenia Vigga, żebym
przyszła do jego studia przy Goldhawk Road, gdzie nagrywał nowe kawałki z Holy Criminals. Summer zainspirowała go do nagrania albumu o
bardziej klasycznym charakterze, więc teraz przesłuchiwał młodych artystów zajmujących się muzyką poważną z pobliskiej uczelni, by zaspokoić
chęć sponsorowania talentów, które w innym przypadku nie miałyby wielkich szans na kontrakt płytowy.
Ochroniarz szybko mnie sprawdził i skierował do studia nagrań w głębi korytarza. Tam okazało się, że wybrałam pierwszy od wielu tygodni
dzień, kiedy Viggo nie brał udziału w sesji nagraniowej.
— Jest na spotkaniu z ludźmi z jakiejś wytwórni — oznajmiła wysoka blondynka z wiolonczelą opartą między nogami, kiedy spytałam, czy ktoś
go widział. — Ale będzie nam miło, jeśli zostaniesz i na nas popatrzysz — dodała z
zalotnym uśmiechem i śmiałym mrugnięciem.
Po takim powitaniu niegrzecznie byłoby odmówić, więc usadowiłam się na jednym ze skórzanych worków rozrzuconych po sali i patrzyłam, jak
dziewczyna gra.
Nie zatracała się w muzyce w takim stopniu jak
Summer, ale i tak cudownie było obserwować ostre ruchy jej nadgarstka, kiedy wydobywała ze strun kolejne dźwięki, i instrument trzymany w
mocnym uścisku między jej rozsuniętymi udami.
— Jestem Lauralynn — wymruczała, wyciągając do mnie rękę, kiedy skończyła. Przez chwilę nie byłam pewna, czy chce, żebym uścisnęła jej
dłoń, czy też raczej pochyliła się i ją pocałowała. — Masz ochotę na drinka?
Przyjęłam zaproszenie. Zamówiłyśmy butelkę wina i talerz chleba z oliwkami w Anglesea Arms przy Winegate Road niedaleko studia, ale
szybko miałyśmy dość głośnego śmiechu przy sąsiednich stolikach, okupowanych przez seksowne mamuśki i żony z wyższych sfer.
Kiedy Lauralynn przeprosiła i poszła do toalety, nie mogłam oderwać wzroku od jej tyłka, którym kołysała zapewne na mój użytek. Nosiła czarne
dżinsy tak obcisłe jak Vigga, ale potrafiła zdejmować je z dużo większym wdziękiem, co odkryłam, kiedy wzięłam ją tego wieczoru do jego łóżka.
Okazała się entuzjastyczną, zaangażowaną kochanką i dobrą rozmówczynią. Znała Nowy Jork i interesowała się życiem, jakie tam
prowadziłam, moim tańcem i innymi miejscami, które zwiedziłam. Szybko opowiedziałam jej o sobie wszystko, od początku do końca. Dla siebie
zachowałam tylko bardziej intymne szczegóły mojego związku z Cheyem i delektowałam się jak ofiarowanymi przez niego bursztynami, które
przechowywałam zawsze gdzieś blisko.
W Lauralynn było coś niebezpiecznego i drapieżnie seksualnego, w jej pewności siebie, otwartym spojrzeniu, okrutnym grymasie, gdy powoli
nieubłaganie doprowadzała mnie do orgazmu. Pomyślałam, że mogłaby dorabiać sobie nocami jako płatny morderca. Wszyscy mamy swoje
tajemnice. Myśl o niej, ubranej w hollywoodzkim stylu w obcisły kombinezon femme fatale, wdarła się w moje wspomnienia o Cheyu; odwróciłam
się na bok, przodem do Lauralynn, wsunęłam dłoń między jej nogi, gdzie znowu było gorąco i wilgotno, a potem przesunęłam palce do srebrnych
kółek w jej obu sutkach, żeby pozostały twarde i sterczące.
Wyciągnęłyśmy się na łóżku Vigga, a nie w pokoju gościnnym, bo było zdecydowanie większe, a kiedy objaśniłam jej swój niezwykły związek z
gwiazdorem, roześmiała się głośno i serdecznie i zaproponowała, żebyśmy zrobiły mu niespodziankę i owinęły się jego pościelą jak prezent. Seks
w łóżku Vigga pod jego nieobecność dodał temu wszystkiemu pewnego dreszczyku, choć wiedziałam z całą pewnością, że on zupełnie nie dba o
to, kogo przyprowadzam do jego domu ani gdzie nocuję gościa.
Jak się okazało, Viggo spędził noc z ludźmi z firmy nagraniowej i kiedy wrócił do domu, Lauralynn już nie było. Na odchodne rzuciła
niezobowiązująco, że kiedyś do mnie zadzwoni. Zadzwoniła wcześniej, niż którakolwiek z nas mogła się spodziewać.
— Luba?
— Tak? — Wyszła zaledwie kilka godzin temu, więc
uznałam, że pewnie coś zostawiła. Na telefon w celach romansowych było za wcześnie nawet dla najbardziej rozpalonych zalotników.
— Chciałabym cię prosić o przysługę.
— Słucham...
Wyjaśniła, że musi wyprowadzić się z miejsca, w
którym mieszka, bo właśnie dowiedziała się, że dawna kochanka jej towarzysza pisarza wraca do jego domu w Hampstead. Wtedy zdałam sobie
sprawę, że Lauralynn jest też przyjaciółką Summer i Dominika. Trudno było nie dostrzec w tym wszystkim ręki opatrzności. Cóż, Viggo często
spędzał czas poza domem, a ja miałam dość obijania się samotnie o ściany tego wielkiego domu.
Przyjechała z pudłami pełnymi swoich rzeczy tego samego popołudnia.
Zadomowiła się u Vigga tak, jakby nigdy nigdzie indziej nie mieszkała, i w ciągu kilku miesięcy życie przybrało formę miłej, choć nudnawej
rutyny. Teraz Viggo całymi dniami, a często też nocami przesiadywał w studiu po drugiej stronie miasta, gdzie trwały prace nad nowym albumem.
Mnie ten projekt jakoś nie ekscytował. Lauralynn miała do niego więcej entuzjazmu, pomagała przy ścieżkach z podkładem, grała na wiolonczeli i
aranżowała partie smyczkowe. W końcu oboje byli muzykami i zażyłość między nimi rosła.
Stałam się więc piątym kołem u wozu.
Jeśli chodzi o łóżko, to choć doceniałam wigor i
wyobraźnię Lauralynn, szybko doszłyśmy do wniosku, że jesteśmy do siebie zbyt podobne i że ja specjalnie odgrywam rolę osoby uległej. Uległość
była wbrew mojej naturze. Jednak kiedy dołączył do nas Viggo, Lauralynn zaczęła odkrywać ukryte aspekty jego seksualności, ku jego i mojemu
zdumieniu.
Cieszyło mnie to, ale w niczym nie pomagało.
Byłam przygnębiona i zaczynałam się zastanawiać, czego chcę teraz od życia, świadoma wszystkich błędów, jakie dotychczas popełniłam.
Viggo szczerze lubił Lauralynn; odkryli, że wiele ich łączy: muzyka, zamiłowanie do nieco perwersyjnych zabaw. Summer znowu odnalazła
Dominika; wyobrażałam ich sobie w jego domu, zaledwie kilometr dalej, jak pieprzą się z zapałem jak dwa króliki, radośnie i zgodnie.
Jakiś głos mówił mi, że już czas ruszyć dalej, ale nie wiedziałam dokąd; nie miałam pojęcia, co powinnam, czy mogłam, zrobić. Wiedziałam
tylko, że jest wiele rzeczy, których nie chcę robić. Już nigdy.
Rozleniwiłam się, wstawałam zawsze ostatnia, celowo nie otwierałam oczu i udawałam, że śpię, kiedy Viggo albo Lauralynn wymykali się z
łóżka. Sekretnie rozkoszowałam się tym, że łóżko należy teraz tylko do mnie i mogę rozłożyć się jak chcę i spać jeszcze kilka godzin, podczas gdy
oni zajmowali się swoimi sprawami albo uprawiali seks w łazience. Zazwyczaj to Vigga było najbardziej słychać.
Dopiero kiedy trzasnęły drzwi wejściowe, wiedziałam, że zostałam sama; wtedy otwierałam oczy i stawiałam czoło temu, co miał przynieść
dzień. Szłam do kuchni wypić szklankę mleka, zjeść coś i napić się mocnej kawy, którą zostawiała Lauralynn. I dzień powoli mijał: trochę pływałam
w podziemnym basenie, trochę czytałam na jednej z miękkich kanap w salonie. W pełni wykorzystywałam bogatą kolekcję pierwszych wydań Vigga
i czytałam, czytałam, czytałam. Zawsze powieści. Gdyby wiedział, że moje nieosłonięte rękawiczkami łapy dotykają tych rzadkich tytułów, z
pewnością nie byłby zadowolony, ale książki są do czytania, czyż nie? W jego muzycznej kolekcji znalazłam kilka kompaktów z rosyjskimi
piosenkami i utworami ludowymi. Słuchałam ich w kółko, nurzając się w słowiańskiej melancholii, aż moje serce zaczynało bić w ich rytmie, a ja
nuciłam melodie, szeptałam słowa i odnajdowałam w nich pociechę.
W takie dni po południu zwykle miałam ochotę zaczerpnąć świeżego powietrza; wkładałam stary dres Lauralynn i szłam na szybki spacer —
mijałam Royal Free Hospital i ciągi sklepów przy dworcu kolejowym.
O tej porze uliczki prowadzące do Heath były pełne niań, wózków i przedszkolaków, które biegały, hałasowały i karmiły kaczki, podczas gdy ich
roztargnione opiekunki plotkowały w różnych obcych językach. Wąskimi ścieżkami, prowadzącymi do bardziej kameralnych części Heath, truchtały
osoby w różnym wieku, obok stawów i basenu pod gołym niebem, który ani trochę mnie nie pociągał. Woda była w nim zapewne równie zimna jak
w ukraińskich strumieniach i nieapetycznie mętna. Zwykle skręcałam nagle w lewo i wchodziłam w zupełnie inny świat.
Niesamowite, że wystarczyło przejść zaledwie kilka kroków, by niemal zostawić cywilizację za sobą i znaleźć się w odwiecznym lesie, pustym i
niezmiennym od stuleci. Tu można było medytować, poczuć jedność z naturą. Wędrując po tym odległym terenie, czułam też lekkie łaskotanie w
brzuchu, zdecydowanie seksualne, jakby jakiś
nadprzyrodzony głos wzywał mnie, żebym zrzuciła ubranie i biegła nago wśród drzew, zakurzonymi dróżkami, przeskakując przez powalone pnie, a
potem szeroko rozłożyła nogi dla bożka Pana. Jasne, to było irracjonalne, i oczywiście nigdy tego nie zrobiłam, ale wiedziałam, że inni, którzy
chodzą tymi ścieżkami, mają podobne doznania. W tym gąszczu odnosiło się wrażenie, że prawdziwy świat znajduje się miliony kilometrów stąd;
nawet świergot ptaków tutaj nie docierał. Mogłabym zagubić się wśród tych krętych dróżek, i często mi się to zdarzało, ale tego dnia ciągnęło mnie
gdzie indziej.
Przeszłam pod baldachimem drzew i ruszyłam w stronę małego wzgórza, na którym stała stara estrada z barierką z kutego żelaza. To było
jedno z moich ulubionych miejsc i zawsze zdumiewało mnie, że przychodziło tu tak mało osób. Wyjście z leśnego półmroku w nagłą jasność polany
było jak lądowanie na innej planecie. Zalana słońcem wspaniała zieleń trawy sprawiała wrażenie czystego płótna. Jakaś para siedziała na trawie w
odległym rogu tej naturalnej areny w późnojesiennym słońcu, ale estrada stała pusta. Poprzedniego dnia zaczęłam czytać podniszczony
egzemplarz
Załamania
Scotta Fitzgeralda, który znalazłam na wyprzedaży w centrum kultury w Hampstead — nie śmiałabym wynieść z domu
żadnej z kosztownych książek Vigga. Teraz usiadłam na kamiennych stopniach i otworzyłam książkę na stronie, gdzie skończyłam czytać
poprzedniej nocy, kiedy Viggo i Lauralynn przyszli do sypialni i chcieli włączyć mnie w swoje seksualne zabawy. Zostało mi jeszcze tylko
czterdzieści stron i kilka godzin do zachodu słońca.
— Tej akurat nigdy nie czytałem. To powieść czy jeden ze zbiorów jego opowiadań? — odezwał się za mną jakiś głos.
Zamarłam, a słowa na stronie nagle zaszły mgłą. Ten głos. Odwróciłam się i podniosłam wzrok.
Słońce świeciło mi w oczy, więc w pierwszej chwili zobaczyłam tylko zarys sylwetki. Potężna fala ulgi, gniewu i strachu ogarnęła mnie jak
nieokiełznane tsunami.
Chey.
Starałam się zapanować nad nerwami. Zachować spokój.
Od miesięcy wyobrażałam sobie tę scenę. Marzyłam o niej, fantazjowałam, ale nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek do niej dojdzie. Nie w taki
sposób, nie tutaj. W tych okolicznościach.
— Jak mnie znalazłeś? — wykrzyknęłam, pewnie za głośno. — Jak... Śledziłeś mnie?
— Tak — przyznał się i jego wbite we mnie oczy spochmurniały.
Ulga, że się odnalazł, że jest cały i zdrowy, ustąpiła miejsca złości.
— Ty draniu.
Milczał.
— Od kiedy? Jak długo wiedziałeś, gdzie jestem, i nie przychodziłeś się ze mną zobaczyć? — ciągnęłam.
— Szedłem za tobą, odkąd wyszłaś z domu Vigga Francka — odparł.
— A jak długo wiesz, że mieszkam w Londynie?
— Widziałem zdjęcie w jakimś piśmie... ty i on, chyba na jakiejś imprezie. Tak się dowiedziałem. Słyszałem, że zaczęłaś nowe życie, jesteś
szczęśliwa, ale musiałem przyjechać.
Wyglądał tak jak zawsze, przystojny na swój dziki sposób, choć wydawał się znużony, a w jego postawie była jakaś niepewność. Miał na sobie
ciemnoniebieskie dżinsy, obcisły biały podkoszulek i brązową skórzaną kurtkę przewieszoną przez ramię. I zniszczone buty.
Ochłonęłam trochę i zaczęłam się uspokajać.
Ponieważ nie wstałam, usiadł obok mnie, wyjął mi książkę z rąk i położył ją na kamiennym schodku.
— Powiedz coś — poprosił.
— Czy to nie ty powinieneś coś powiedzieć?
Para, która siedziała wcześniej na trawie, poszła już i
zostaliśmy na polanie sami. Chmury zasłoniły słońce i zrobiło się ciemniej.
— Kiedy odkryłem, gdzie jesteś, nie miałem wyboru.
— Naprawdę?
— Więc porzuciłaś taniec, tak? — zmienił temat.
— To taniec porzucił mnie — odparłam.
Spojrzałam mu w oczy i jego smutek mnie pokonał.
Złość nikła z sekundy na sekundę, ale umysł
bombardowały pytania. Jego zniknięcia. Rewolwer, prezenty, Lew, za dużo tego było. Musiałam poznać odpowiedzi.
— Dlaczego? — wyjąkałam tylko.
Otworzył usta, ale dotknęłam ich palcami, żeby go uciszyć.
— Prawda, Chey. Chcę tylko prawdy. Proszę, nie okłamuj mnie.
Ten krótki kontakt z miękkością jego warg przeszył mnie jak prąd; wspomnienia jego pocałunków i dotyku pojawiły się nagle na powierzchni jak
blizny, które niezręcznie próbowałam ukryć, choć zostałam nimi naznaczona na zawsze, jak piętnem.
Wyczuwając moją reakcję, podniósł dłoń do mojego policzka i odsunął z niego pasmo włosów.
— To długa historia... — zaczął.
— Mam mnóstwo czasu.
Powiedział, że handlował rzadkimi okazami bursztynu, i to nie była tylko przykrywka. Odziedziczył ten mały interes po dziadku, a wielka
różnorodność tej niezwykłej żywicy i jej zastosowań, od biżuterii do leków i perfum, uwiodła go jeszcze jako nastolatka. W tym krótkim czasie, kiedy
byliśmy razem, zrobił mi kiedyś wykład na temat barwnej historii bursztynu i jego właściwości, ale tym razem mówił o czymś innym.
Ze względów geologicznych większość najlepszego bursztynu pochodzi z krajów nadbałtyckich, one go eksportują. Pewnego dnia w jego
magazynie pojawiła się policja; dostali cynk, że w jednym z odebranych transportów przemycono dużą ilość heroiny z Kaliningradu, gdzie rosyjska
mafia działała szczególnie aktywnie. Najwyraźniej skrzynki z bursztynem, który legalnie nabył, a potem nawet sam pakował, przed transportem
zamieniono na inne drewniane skrzynki, z podwójnym dnem. Ukryto w nich tysiące saszetek z heroiną, na których następnie położono bursztyny.
Na przesłuchaniu Chey nie potrafił udowodnić, że jest niewinny. To on odpowiadał za pakowanie towaru, a także potrzebne dokumenty, w
których, jak się okazało, były pewne nieścisłości. Wykazał bowiem pewną elastyczność co do rzeczywistej ilości importowanego bursztynu, aby
uniknąć podwyższonego cła przy wwozie. To mu oczywiście nie pomogło. Czy agenci FDA uwierzyli mu czy nie, znalazł się w sytuacji bez wyjścia.
Złożono mu tak zwaną propozycję nie do odrzucenia; zgodził się współpracować z federalnymi, nadal importować bursztyn i wniknąć w
organizację, która — teraz to wiedział — była powiązana z mafią. Miał pracować jako nieoficjalny podwójny agent.
To trwało kilka lat. W tym czasie poznał mnie, ale nadal musiał często wyjeżdżać, utrzymywać podejrzane znajomości i trzymać w mieszkaniu
rewolwer, choć tylko na wypadek, gdyby został zdemaskowany. Prowadził podwójne życie i nie mógł zdradzić tego przede mną, nie narażając mnie
na niebezpieczeństwo.
— Więc dlaczego teraz? — spytałam.
— Sprawy poszły w złym kierunku — powiedział.
Jakaś akcja źle się skończyła i żeby utrzymać się na powierzchni, musiał zdradzić nie tylko swoich wspólników z przestępczego światka, ale też
władze federalne. Dlatego uciekł z Nowego Jorku i się ukrywa. Nie wiedział, co robić ani dokąd iść. Na jakiś czas zaszył się w chacie nad jeziorem
w Illinois, o której nikomu nie mówił, i wtedy właśnie natknął się na wycinek z gazety ze zdjęciem Vigga i moim. Korzystając ze swoich fałszywych
dokumentów, przyjechał do Londynu. To wszystko.
W pierwszej chwili pomyślałam, że dopiero teraz jest z nas niezła para: każde z fałszywym paszportem i nie swoją tożsamością.
I uwierzyłam mu. Zawsze chciałam mu wierzyć, ale on nie miał wcześniej odwagi powiedzieć mi prawdy.
Wzięłam go za rękę i uścisnęłam ją mocno. Tak bardzo chciałam go pocałować, ale coś mnie powstrzymywało.
Jednak ciepło jego skóry już rozgrzało mnie od środka.
Jakby trzymanie się za ręce było obietnicą tego, co wydarzy się później.
— Więc co planujesz zrobić?
— Nie mam pojęcia.
Patrzył na mnie z zachwytem, jakbym miała na sobie suknię z najcieńszej tkaniny, którą najlżejszy nagły ruch mógłby podrzeć albo zmiąć, a nie
spodnie od starego dresu i podkoszulek, które włożyłam na ten spacer.
Zupełnie jakby to był znowu nasz pierwszy raz. Ale teraz wszystko będzie jak należy, a radość z pojednania wynagrodzi nam niezbyt idylliczne
okoliczności.
Konta bankowe Cheya zostały zablokowane; został z tym, co miał w kieszeniach, więc zatrzymał się w podrzędnym hoteliku przy King's Cross.
To przykre, że musiał mieszkać w takim miejscu, zwłaszcza że pamiętałam jego elegancki apartament przy Gansevoort Street. Ale kiedy
zaproponowałam, że moglibyśmy iść do mojego pokoju u Vigga, bo najprawdopodobniej nikt nam tam nie przeszkodzi, odparł, że nie czułby się
dobrze.
Poszliśmy więc, drżąc z niecierpliwości, krętymi
schodami na górę. Od czasu do czasu się zatrzymywaliśmy, kiedy Chey przyciskał mnie do ściany, by skraść mi pocałunek albo wsunąć dłoń pod
gumkę spodni i musnąć palcem linię majtek. Wtedy przeszywał mnie dreszcz przyjemności.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do jego pokoju, rzucił kurtkę na krzesło, usiadł na łóżku i patrzył na mnie podniecony, co było widać nawet przed
dżinsy. Wstrzymał oddech, kiedy zdjęłam ubranie i rozpięłam stanik. Majtki opadły na podłogę, kopnęłam je dalej. Żadnej muzyki, żadnego
kołysania się ani ocierania. Przez lata rozbierałam się dla mężczyzn za pieniądze i dla mnie w striptizie nie było nic seksownego ani tym bardziej
romantycznego.
— Nie wiesz, ile razy wyobrażałem sobie, że znowu widzę cię właśnie taką — powiedział tak cicho, jakby mówił do siebie.
Podeszłam do niego, a on delikatnie pogłaskał mnie po policzku. Odwróciłam się i przycisnęłam wargi go jego ręki, wciągając przy tym
głęboko kojący, znajomy zapach jego skóry.
W ciągu kilku następnych godzin żadne z nas nie
powiedziało więcej niż kilka słów. Już tyle narosło między nami niedopowiedzeń, że cisza wydawała się bardziej stosowna.
Ja byłam naga. Pokój był nagi: tylko mała komoda, stolik nocny i łóżko z ciemnoniebieską narzutą. W kącie leżał mały plecak, pewnie z całym
obecnym dobytkiem Cheya.
Oczy i palce Cheya powędrowały w stronę
wytatuowanego rewolweru przy mojej cipce. Widział go po raz pierwszy.
Pogłaskał go delikatnie, ale o nic nie zapytał. A kiedy oderwał oczy od kwiatu sieg sauera, jak zaczęłam myśleć o tym obrazku, ukląkł i
pocałował go swoimi miękkimi ustami. Miał ciepłe wargi. Przesunął po tatuażu językiem tuż obok mojej szparki, a ja miałam ochotę zacząć jęczeć i
błagać o więcej. Ale tego nie zrobiłam. Nie chciałam przerwać czułej magii tej chwili tylko dla zaspokojenia swojego pragnienia. Swojej żądzy.
Wiedziałam, że czuje mój zapach, zapach mojego podniecenia, mojej wilgoci. Z roztargnieniem wsunęłam palce w jego gęste włosy. Powoli,
swobodnie, żeby pokazać mu, że wszystko w porządku i że już nie musimy się spieszyć.
I się nie spieszyliśmy. On się nie spieszył.
Badał moje ciało dokładnie i intensywnie. Stałam nieruchomo w cieniu jego spojrzenia, a on znów zapoznawał się z moją cipką, pełen
entuzjazmu jak podróżnik, który odkrywa nieznany ląd. Nigdy nie miałam uważniejszej publiczności, nawet w The Place.
Rozkoszowałam się jego wzrokiem.
Rozłożyłam nogi — ten najintymniejszy widok zawsze kochał najbardziej.
Palcami delikatnie rozchylił moje wargi. Przesunął językiem wzdłuż szparki i musnął kciukiem łechtaczkę, tak lekko, jakby to robił płatkiem róży.
Z każdym tym nowym doznaniem moja żądza rosła; wydobywała się z głębi wnętrzności i wędrowała wzdłuż kręgosłupa, do mózgu, aż ciało i
umysł zlały się w jedno i nie byłam już świadoma niczego poza niezwykłymi uczuciami, które Chey wywoływał z takim znawstwem, jakby przez te
długie lata naszej rozłąki nie robił nic innego, tylko starał się zachować w pamięci wszystkie sposoby sprawiania mi przyjemności.
Wstał i wyprostował się; znów się pocałowaliśmy. Jego usta były wilgotne i słone jak morze, jego język wszedł w moje usta jak statek do
przystani.
Wsunęłam dłonie pod jego koszulkę i drżącymi palcami dotknęłam sutków. Potem podciągnęłam ją, odsłaniając wspaniale umięśniony tors,
rozpalona ciągle niezaspokojoną żądzą.
Chey zdjął koszulkę przez głowę, rozpiął pasek i opuścił dżinsy na podłogę. Ściągnął bokserki i wreszcie uwolnił swojego nabrzmiałego fiuta.
Teraz to on pokazał mi swoją nagość; silne ramiona, ciemne krążki sutków na wyrzeźbionej piersi, długie mocne nogi, prostą linię dużego
sztywnego członka, który wznosił się nad ciężkimi jądrami i dżunglą włosów łonowych.
Spojrzałam mu w oczy, czekając na potwierdzenie.
Skinął głową, więc opadłam na kolana, wzięłam jego penis do ręki i zbliżyłam do ust.
Jego zapach był naturalny, prawdziwy i uderzał do głowy. Chciałam poznać jego smak, doświadczyć tego, czym jest naprawdę.
Pod dotykiem mojego miękkiego języka stał się jeszcze twardszy. Wzięłam go tak głęboko w usta, jak tylko mogłam. Chciałam, żeby wypełnił
sobą całe moje jestestwo i unicestwił melancholię, jaka zebrała się we mnie podczas jego nieobecności.
Ssałam go jak opętana, jakbym usiłowała nadrobić wszystkie te dni, noce, tygodnie, które mi odebrano. Jakby droga do jego serca prowadziła
przez kutasa. Wyczuwając w tym szaleństwo, Chey zwolnił swoje ruchy i pogłaskał mnie po głowie, jakby chciał powiedzieć, że mamy mnóstwo
czasu. W tym momencie jednak byłam jak demon wypuszczony na wolność; pragnęłam tylko, żeby się spuścił, zalał mnie swoimi sokami, zatopił
mnie. Ale miał rację, nie musieliśmy się spieszyć.
Powinnam delektować się każdą chwilą tego pierwszego od wieków seksu. Sprawić, by trwała jak najdłużej. Rozluźniłam zaciśnięte na jego
penisie wargi.
W końcu, kiedy oboje z wyczerpania osiągnęliśmy
niemal stan nirwany, Chey wyszeptał:
— Chcę w ciebie wejść.
Omal nie rozsadziło mi serca.
Puściłam fiuta i pozwoliłam, żeby Chey położył mnie na łóżku, rozsunął mi nogi i, jak w dokładnie
wyreżyserowanym rytuale, zajął miejsce między moimi udami.
Kiedy we mnie wszedł, błyskawicznie trafiłam w to miejsce, w którym cały świat znika, a ja istnieję tylko w zakończeniach swoich nerwów i mogę
myśleć wyłącznie o zjednoczeniu naszych ciał, o tym, że całe moje życie prowadziło do tej chwili, o mojej cipce, pulsującej wokół jego twardego
członka i narastającej wspólnej rozkoszy. Staliśmy się jednym, tak jak kiedyś. Byliśmy dla siebie stworzeni. Nasze ciała i dusze pasowały do siebie
jak dwa elementy układanki. To nie był już taniec przeciwieństw, to Chey i Luba, razem, połączeni ze sobą w najbardziej intymny sposób.
Chey zaczął poruszać się we mnie, przyspieszając z każdą chwilą, a ja weszłam w ten sam rytm, całą sobą czując go w sobie coraz głębiej.
To było dobre.
To było znacznie lepsze niż tylko dobre.
To było coś, do czego się urodziłam.
Kończąc, krzyknęłam. Nigdy nie pieprzyłam się
specjalnie głośno, ale krzyk, który rozległ się nad industrialnymi dachami King's Cross tego wieczoru, był krzykiem moich ponownych narodzin,
afirmacji życia.
W odpowiedzi na samą siłę mojego podniecenia Chey zadygotał zaledwie chwilę później; wypełnił mnie swoją gorącą spermą, krzycząc moje
imię.
Do diabła z sąsiadami, pomyślałam, kiedy jednocześnie przestaliśmy nad sobą panować. Miotałam się jak szalona w jego objęciach; czułam,
jak jego ciało zakotwicza mnie, przylega do mnie, wiąże mnie.
Cała byłam swoją cipą.
Cała byłam Cheya.
W pokoju hotelowym zostaliśmy tę noc i następny ranek tylko o wodzie z kranu.
Pieprzyliśmy się, kochaliśmy i znowu pieprzyliśmy. Byliśmy dzicy, byliśmy szaleni, byliśmy szczęśliwi, mieliśmy
powód, by żyć.
I choć przyszłość cierpliwie czekała na nas za rogiem, mogła zaczekać.
Na razie.
10
Taniec ze śmiercią
Pr
zede wszystkim chciałam zabrać Cheya z tego
hoteliku przy King's Cross. To miejsce nie tylko nie nadawało się do naszych celów, uważałam, że przebywanie w nim poniża Cheya. On twierdził,
że jest anonimowe i dlatego bardzo odpowiednie w tej sytuacji, ale przekonałam go szybko, że przeprowadzka do Vigga to dobre rozwiązanie.
Posiadłość była co prawda słabo chroniona, ale fakt, że Viggo jest osobą publiczną, w pewnym sensie zapewniał bezpieczeństwo, bo ktokolwiek
szukał Cheya, nie uznałby Belsize Park za oczywistą kryjówkę. Dom był duży, a Viggo i Lauralynn spędzali teraz w studiu długie godziny, więc
obecność nowego gościa nikomu by nie przeszkadzała. Wyjaśniłam mu, że stworzyłam luźny związek z dwojgiem moich kochanków i przyjaciół, a
on przyjął to, uśmiechając się lekko, jakby rozbawiony moją skłonnością do ekscentrycznych zachowań.
Zgodził się na mój plan.
Zaczekaliśmy do wieczora. Chey uregulował gotówką swój skromny rachunek. Uważał, że korzystanie z kart kredytowych jest teraz zbyt
ryzykowne, a ma dość pieniędzy na kilka miesięcy, jak mi powiedział.
Władze federalne odcięły go po tym, jak wyszło na jaw, że jest kretem u Rosjan, a wzmianki o jego roli w całej sprawie zostały usunięte ze
wszystkich dokumentów. Nie tylko by mu one nie pomogły, ale Chey podejrzewał też, że kilku z oficerów rozpracowujących mafię miało powiązania
z Rosjanami i że to oni zdradzili im jego nazwisko. Od federalnych nie mógł już niczego oczekiwać.
Viggo i Lauralynn byli cudownie wyrozumiali, kiedy przedstawiłam im Cheya. Wspomniałam o nim wcześniej raz czy dwa, a oni zauważyli
melancholię, która mnie ogarniała, ilekroć o nim myślałam, i teraz naprawdę cieszyli się moim szczęściem. W ciągu kilku ubiegłych tygodni stało
się dla nich jasne, że nasz trójkąt zaczyna się rozpadać, a więź między nimi dwojgiem zacieśnia się, mimo deklarowanej przez Lauralynn
skłonności do kobiet. Oboje jednak lubili mnie wystarczająco mocno, by zaakceptować fakt, że mój nowy kochanek jest jednocześnie moim
dawnym kochankiem. Nawet zboczeńcy miewają czasem miękkie serca.
Układ działał bez zarzutu. Minął miesiąc, podczas którego wszyscy weszliśmy w nowe role; dzieliliśmy się domem, z jednocześnie każde z nas
zachowywało swoją prywatność. Panowie zostali kumplami, kiedy Viggo odkrył, że Chey jest prawdziwą skarbnicą wiedzy o muzyce rockowej — o
czym ja sama nie miałam wcześniej pojęcia. Spędzili razem wiele wieczorów. Dyskutowali o muzyce i zapełniali swoje iPody nowymi utworami, a
Lauralynn i ja gotowałyśmy albo plotkowałyśmy. Po raz pierwszy od wieków przez cztery tygodnie z rzędu nawet nie otworzyłam żadnej książki.
Teraz w nocy miałam inne rzeczy do roboty, odkrywałam Cheya na nowo, uczyłam się w pełni odprężać w jego ramionach i żyć chwilą. On z kolei
budził całe moje ciało do kolejnych orgazmów, do jakich nie wiedziałam nawet, że jestem zdolna. Teraz na naszym związku nie kładł się żaden
cień. Widzieliśmy, jak doskonale do siebie pasujemy, nie tylko cieleśnie, ale też duchowo. Nawet chwile milczenia, które często się nam zdarzały
po tym, jak się kochaliśmy albo od czasu do czasu w ciągu dnia, były intensywne i pełne znaczenia.
Leżeliśmy w łóżku zaspokojeni po wcześniejszych wysiłkach. Chey muskał ręką mój nagi tyłek dotykiem lekkim jak piórko, i oboje czekaliśmy,
aż nadejdzie słodki, regenerujący sen, kiedy zadzwoniła jego komórka — po raz pierwszy od czasu, kiedy wprowadził się do Vigga.
Jednocześnie spojrzeliśmy na stolik obok łóżka,
zaskoczeni naglącym dźwiękiem.
— Dużo osób zna twój numer? — spytałam.
Twarz Cheya spochmurniała.
— Nie. Bardzo mało.
Ostrożnie wziął telefon i podniósł do ucha.
Usłyszałam czyjś stłumiony głos po drugiej stronie. Chey kilka razy kiwnął głową i coś mruknął. Potem powiedział „dzięki" i nagle zakończył
rozmowę.
Odwrócił się i spojrzał na mnie.
— To Lew — powiedział.
— Lew?
— Pracowaliśmy razem, po dobrej i złej stronie, że się tak wyrażę. On jest w porządku, choć czasem to prawdziwy wrzód na dupie. Ciągle w
tym siedzi. Jakimś cudem nie został odkryty, choć chyba niewiele brakowało. Zdaje się, że oni wiedzą, gdzie jestem.
— Cholera...
— Tylko tyle że w Londynie; nie, gdzie dokładnie.
Bałam się. Wyglądało na to, że krąg się zacieśnia, zagrażając naszemu szczęściu.
Wydawało się logiczne, że nie możemy mieszkać u Vigga bez końca. To było rozwiązanie tymczasowe, miało dać nam czas, żebyśmy złapali
dystans i zebrali myśli. Ciągłe siedzenie w domu zaczynało irytować Cheya; ze swojego dobrowolnego więzienia wychodził jedynie na krótkie
spacery po mniej uczęszczanych częściach Heath i wyłącznie wcześnie rano.
Musiał nie tylko uciec gdzieś daleko, gdzie nikt go nie zna; musiał też przekonać tych, którzy go ścigają, że nie stanowi już dla nich zagrożenia.
Niestety to nie były osoby, z którymi można negocjować czy rozsądnie porozmawiać, żeby oczyścić atmosferę. To niebezpieczni ludzie.
Ale wiedziałam jedno: dokądkolwiek pójdzie Chey, ja pójdę z nim. Postanowiłam, że już nic nas więcej nie rozdzieli.
— Będziesz potrzebował nowej tożsamości, całego zestawu nowych dokumentów — powiedziałam. — A to dopiero początek.
— To trudne i drogie, a w dodatku trzeba mieć odpowiednie kontakty. To muszą zrobić profesjonaliści, nie jakieś typki z ciemnej uliczki, bez
doświadczenia. A wszyscy moi znajomi z tej strony prawa nie są osobami, do których mógłbym pobiec i prosić ich o przysługę.
Ale ja widziałam pewne rozwiązanie, choć dość niesmaczne.
Przyniosłam torebkę i wyjęłam z niej swój obecny niemiecki paszport i dowód osobisty. Podałam dokumenty
Cheyowi.
Obejrzał je uważnie.
— To twoje? Masz fałszywe papiery?
Kiwnęłam głową.
— I co? Wyglądają autentycznie?
Podniósł je do światła i przyjrzał szczegółom.
— Jasne, choć ja oczywiście nie jestem ekspertem. Ale tak, wyglądają na prawdziwe.
— Mogę załatwić ich więcej — powiedziałam.
— Jak?
— Od tych samych ludzi.
— Ile by to kosztowało?
— Tylko naszą dumę — odparłam.
I opowiedziałam mu, jak dostałam mój komplet
fałszywych papierów od sieci i o tym, co dla nich robiłam.
Chey wiedział, że po naszym rozstaniu miałam innych mężczyzn. Poznał Vigga, oczywiście, ale szybko zdał sobie sprawę, że gwiazdor był dla
mnie tylko facetem do łóżka, którego nie darzyłam większym uczuciem, a poza tym polubił go i nie był zazdrosny, że z nim sypiałam. Musiał się
domyślać, że trafili się też inni, anonimowi podrywacze i pocieszyciele na jedną noc, nigdy jednak nie opowiedziałam mu historii tancerzy i tego, co
robiliśmy dla bogatych klientów.
— Jeśli zgodzę się na ten jeden ostatni występ, na pewno załatwią mi nowe dokumenty dla ciebie — powiedziałam.
Spuścił głowę.
— Myślisz, że to jedyne wyjście? — wyszeptał, choć już znał odpowiedź.
— Tak.
Wziął mnie w ramiona i mocno uścisnął.
— Dobrze. Ale pozwól, żebym to ja zatańczył z tobą, żebym to ja był tym razem twoim partnerem. Możesz mnie wcześniej wyszkolić, nauczyć.
Pocałowaliśmy się.
— Ten klient był zachwycony twoim pokazem na jachcie w Sitges — powiedziała mi Madame Denoux. — Od tego czasu chce cię
zarezerwować na kolejny występ. Masz szczęście.
— Bardzo mi miło. — Prawdę mówiąc, odczułam ulgę. Sama zrezygnowałam z występów wiele miesięcy temu i wypadłam z katalogu sieci,
więc bałam się, że zostałam zapomniana i zastąpiły mnie inne tancerki.
— A kiedy usłyszał, że zaproponowałaś pożegnalny taniec w noc sylwestrową, swój łabędzi śpiew, że się tak wyrażę, wręcz oszalał z radości,
że to dla niego wystąpisz.
— I zgadza się na wszystkie moje warunki?
— Tak. Gotówka do ręki, oczywiście bez naszej
prowizji. Ty wybierasz taniec i partnera, choć klient jest Rosjaninem, jak się zapewne domyślasz, jednym z twoich rodaków...
— Niekoniecznie, pochodzę z Ukrainy.
— Och...
Niemal widziałam, jak marszczy brwi na drugim końcu linii w swoim domu w Nowym Orleanie.
Ludziom zawsze się wydaje, że my wszyscy z dawnych terenów Związku Radzieckiego jesteśmy tacy sami. Choć ja dorastałam, mówiąc po
rosyjsku i po ukraińsku, bo moi rodzice byli z tych dwóch krajów, są to dwa różne języki i dwa zupełnie inne dziedzictwa kulturowe. Po latach
spędzonych na Zachodzie zmęczyło mnie w końcu poprawianie tego błędu.
— Cóż, klient to klient, kogo obchodzi narodowość, prawda? Płaci, i to bardzo dobrze. Powiedziałam mu, że przygotujesz coś naprawdę
specjalnego.
— O tak — potwierdziłam szybko, choć na razie nie miałam jeszcze pojęcia, co zatańczymy. Układy, które wykonywałam z prawdziwymi
profesjonalistami, były dość skomplikowane i wymagały wielu wcześniejszych prób i ćwiczeń. Wiedziałam, że nie zdołam nauczyć Cheya na czas
wszystkich kroków, nie wspominając już o niuansach. — I ktoś z sieci spotka się ze mną przed występem i przyniesie zamówione dokumenty?
— Tak. Ale dlaczego chcesz dostać te papiery od razu tam? Moglibyśmy wysłać je kurierem do Londynu...
— Mam swoje powody.
— Klient zgodził się też oczywiście na zaproponowany przez ciebie termin: w sylwestra. Choć to mało czasu, Luba. Twoje warunki sprawiły, że
negocjacje stały się dość niezręczne. Na szczęście on ma też rezydencję w Dublinie, więc zgodnie z twoim życzeniem, wszystko odbędzie się na
Wyspach Brytyjskich.
To było coś, na co Chey i ja nalegaliśmy. Woleliśmy nie plątać się po zbyt wielu lotniskach i przechodzić odpraw paszportowych.
Nigdy nie byłam w Dublinie. Chey także. Ale osiągnęliśmy nasz pierwszy cel, czyli załatwiliśmy dla niego nowe dokumenty. Moje nie wzbudziły
żadnych podejrzeń w ciągu kilku lat podróżowania po całym świecie, więc czułam, że bezpiecznie mogę ich nadal używać.
Jedyny problem stanowiła druga połowa naszego planu. Dokąd pojechać i jak zniknąć, jak uciec przed tymi, którzy szukają Cheya?
Mieliśmy jeszcze tydzień, żeby wymyślić jakieś rozwiązanie. Chwytaliśmy się wszystkiego jak tonący brzytwy.
— Myślę, że musimy polegać na życzliwości obcych ludzi — stwierdził Chey. — Potrzebujemy pomocy z zewnątrz. Sami nie damy sobie rady.
— Ale czyjej? — spytałam. Pomyślałam o Dominiku i przypomniałam sobie, jak mnie pociągał w czasie, kiedy nie było Cheya i jak bezwstydnie
zaczepiłam go w Barcelonie. Jest pisarzem, może on coś by wykombinował, ale zaraz przypomniało mi się też, jak bardzo autobiograficzna jest
jego książka. Kolejny artysta, który nie polegał całkowicie na swojej wyobraźni... Tak jak Viggo.
Chey tylko westchnął w odpowiedzi.
Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami. Viggo i Lauralynn weszli do dużego holu, gdzie często spotykaliśmy się wszyscy wieczorami na drinku. Przez
całe popołudnie robili w studiu dogrywki. Przywitaliśmy się z nimi, a zaraz potem Lauralynn nas przeprosiła i poszła do swojego pokoju,
wyczerpana powtórkami nagrania.
Viggo nalał sobie szklaneczkę bourbona i opadł na tę samą co zawsze skórzaną kanapę. Zmęczony i przepracowany w niczym nie przypominał
gwiazdy rocka ze zdjęć paparazzich.
— Co tam u was, zakochani? — zagadnął.
Spojrzałam pytająco na Cheya; niepewna, czy zgodzi
się, żebym opowiedziała Viggowi o naszej opłakanej sytuacji. Na razie wiedział tylko tyle, że Chey ma pewne kłopoty, ale nie wdawaliśmy się w
szczegóły, a Viggo nie pytał. Prawdę mówiąc, wydawał się podjarany faktem, że udziela gościny zbiegowi, ale najprawdopodobniej zakładał, że
Chey ukrywa się przed wierzycielami, a nie przed niebezpieczną mafią narkotykową.
— Siedzimy po uszy w gównie — wypalił Chey.
Viggo pytająco uniósł brew.
— A konkretnie?
Z uwagą wysłuchał całej historii, od czasu do czasu współczująco kiwał głową i dolewał sobie bourbona, którego pił bez lodu.
— Rany — mruknął, kiedy Chey zakończył swoją opowieść.
— No, „rany" — powtórzyłam ponuro, trochę zirytowana jego szeroko otwartymi oczami i wyrazem rozbawienia na twarzy.
— A więc, o ile dobrze zrozumiałem, macie środki, żeby opuścić kraj i udać się w nieznanym kierunku, ale bez jakiegoś podstępu, który zmyli
kolesiów, co depczą wam po piętach, to wszystko weźmie w łeb?
— Z pewnością można to tak ująć.
Viggo zachichotał.
— Trzeba wam... magii, przyjaciele.
— Magii?
— Tak. Magii.
— Nie rozumiem — burknęłam.
Chey milczał, z powątpiewaniem spoglądając na
uśmiechniętego Vigga.
Viggo założył nogę na nogę, odstawił pustą szklankę i zaczął gwałtownie gestykulować.
— Musicie zniknąć. To proste!
— A jak proponujesz to zrobić? — spytaliśmy jednym głosem, Chey i ja.
— Technika teatralna, przyjaciele. Technika teatralna. O tym akurat coś wiem. Opowiadałem wam, jak kiedyś, jako nastolatek, uwielbiałem
Alice Cooper? Wszystkie te teatralne sztuczki, fortele...
— Viggo, do rzeczy, dobra? — poprosił Chey.
Viggo tryumfalnie wstał z kanapy.
— Zostaw to mnie, stary. Muszę to przemyśleć,
przespać się z tym, może omówić to z Lauralynn, ale już myślę, że to doskonały pomysł, serio, i jutro rano powiem wam, jak macie zwiać.
Byłam zdezorientowana; pomyślałam, że pewnie wypił za dużo bourbona, ale potem zdałam sobie sprawę, że nigdy nie widziałam Vigga
pijanego. Mimo szczupłej sylwetki mógł wypić za dwóch.
Wychodząc z pokoju, mrugnął do mnie łobuzersko.
Następnego ranka był równie radosny i równie
irytujący.
Tak długo, jak długo mogłam to znieść, patrzyłam, jak krząta się po kuchni przystrojony tylko w majtki i uśmiech. Na patelni skwierczał bekon,
Viggo obsługiwał gofrownicę ze sprawnością robota z linii produkcyjnej, aż sterta gofrów przybrała formę wieży, krzywej jak w Pizie — tylko
czekałam, jak się zawali i upadnie na wykafelkowaną podłogę. Patelnie wszelkich kształtów i rozmiarów, przysypane gdzieniegdzie mąką i cukrem,
pokrywały kuchenny blat, chybocząc się niebezpiecznie na krawędziach, gdzie Viggo porzucił je, szukając foremki do pieczenia.
Na chwilę przerwał swój szaleńczy kulinarny taniec, żeby nalać kawę z ekspresu i postawić ją przede mną z takim nabożeństwem, z jakim
mógłby składać ofiarę rozgniewanym bogom.
— A więc... — odezwałam się powoli, tylko trochę udobruchana gorącym napojem. — Zamierzasz w najbliższym czasie podzielić się tym
swoim planem?
— Cierpliwości, moja droga — odparł i teatralnie machnął łyżką. — Musimy przynajmniej zaczekać, aż przyjdą inni.
Inni? Zrobiło mi się słabo. Ilu ludzi Viggo zdążył już wtajemniczyć?
Chey ciągle był pod prysznicem, tam, gdzie go zostawiłam. Strach przed ucieczką sprawił, że zaczął niemal obsesyjnie o siebie dbać. Mył się
wolno i niezwykle dokładnie. A ponieważ poza tym niewiele miał do roboty, wiele godzin spędzał codziennie w świetnie wyposażonej i rzadko
używanej siłowni Vigga. Pomijając brak jego dawnej bezczelności, był niemal tym samym Cheyem, którego znałam z Nowego Jorku.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Witajcie, kochani! — wykrzyknął Viggo i wpuścił przybyszów do domu. Ciągle dzierżył łyżkę wysoko w górze, jak policjant pałkę.
Przyszła Summer z Dominikiem. Oboje byli równie zdezorientowani jak ja. Dominik zauważył, że Viggo jest niekompletnie ubrany, i uniósł jedną
brew. Summer sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie zwróciła na to uwagi. Pod pachą trzymała futerał na skrzypce, jak zawsze. Rude loki opadały
jej na ramiona, a wokół głowy tworzyły czerwoną naelektryzowaną aureolę, jakby na zewnątrz wiał silny wiatr albo jakby skończyła jej się odżywka
do włosów. Z mojej krótkiej znajomości z Dominikiem pamiętałam, że lubi raczej kobiety naturalne, które nie stosują żadnych upiększających
sztuczek, więc z rozbawieniem obserwowałam zmiany, jakie zaszły w wyglądzie Summer, odkąd znowu się z nim związała. Teraz rzadko używała
szminki.
Potem pojawiła się Lauralynn, ubrana niemal równie skąpo jak Viggo. Męska koszula na guziki z trudem zakrywała jej tyłek.
— Wy dwoje robicie dzisiaj pranie? — spytał oschle Dominik, kiedy Lauralynn podbiegła do niego i serdecznie ucałowała go w policzek.
— Poranna niespodzianka — odparła. — Wiem, że uwielbiasz kobiety w męskich ciuchach.
Dominik prychnął. Ciągle jeszcze fascynował mnie jego związek z Summer, która nie wydawała się ani trochę zbita z tropu na widok przyjaciółki
otwarcie flirtującej z jej facetem. Lauralynn z pewnością nigdy nie ośmieliłaby się droczyć w ten sposób z Cheyem w mojej obecności.
Teraz ona objęła dowodzenie w kuchni i wysłała Vigga na górę, żeby się ubrał.
— Wiesz może, o co tu właściwie chodzi, Lu? — spytała Summer. Nalała kawę dla siebie i dla Dominika, a potem usiadła na stołku barowym
obok mnie. Poczułam zapach jej perfum, piżmowy i słodki.
— Więc jeszcze nic wam nie powiedział?
— Ani słowa. Zadzwonił przed świtem i zaprosił nas na
śniadanie. Lunch byłby o wiele przyjemniejszy — westchnęła.
Summer lubiła się rano wylegiwać w łóżku niemal tak jak ja, co pewnie jakoś wiązało się z tym, że obie nie miałyśmy stałego zatrudnienia.
Dominik stanął za nią i zaczął przesuwać palcami po jej włosach. Nic dziwnego, że miała je zmierzwione, skoro Dominik tak ją czesał. Odchyliła
głowę i zamruczała.
Viggo wrócił chwilę później, już ubrany, choć —
szczerze mówiąc — nie wiem, czy w tych dżinsach i starym podartym podkoszulku wyglądał dużo lepiej. Za nim w milczeniu do kuchni wszedł Chey.
Minę miał posępną, jakby stracił już nadzieję, co jeszcze wzmocniło moją determinację, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie.
— W porządku, dzieci — zaczął Viggo, zacierając dłonie. Wyraźnie świetnie się bawił.
Postanowiłam, że jeśli jego plan okaże się do niczego, rozwalę mu na głowie swoją filiżankę zimnej już kawy, żeby zetrzeć ten uśmieszek z jego
twarzy.
— Widzieliście
Romea i Julię?
— Wersję Baza Luhrmanna? — spytała Summer.
— To bez znaczenia, moja droga. Pozwól, że wyjaśnię. — Spojrzał nas Cheya i na mnie, jakby prosił o nasze przyzwolenie.
— Na litość boską — syknęłam. — No mów, błagam.
Uśmiechnął się szeroko.
— Sfingujecie własną śmierć. A my wam w tym
pomożemy.
Lauralynn miała minę równie zadowoloną jak Viggo. Oboje byli szurnięci. Teraz Summer i Dominik wyglądali na jeszcze bardziej zaskoczonych.
— Czy coś przeoczyliśmy? — spytał Dominik.
— Nasi przyjaciele muszą uciekać, człowieku.
Prawdopodobnie bezpieczniej będzie, jeśli nie poznacie wszystkich szczegółów. Tak na wszelki wypadek, rozumiesz. Jeśli powinie nam się noga i
wezmą nas na przesłuchanie, lepiej, żebyście nie mieli wiele do powiedzenia.
— Zgoda.
— Luba wymyśliła doskonały sposób na zmylenie przeciwnika — ciągnął Viggo. — Ostatni taniec. W Dublinie. Nie ma kłamstwa, którego nie
można powiedzieć na scenie, jeśli zrobi się to tak jak należy. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzi naga kobieta. Albo dwie. — Spojrzał pytająco na
Summer, a ta wzruszyła ramionami, jakby nagość na scenie uznała za rzecz zbyt trywialną, żeby się nią w ogóle zajmować. — Wyjeżdżamy pod
koniec tygodnia. Wchodzicie w to?
— To jakieś szaleństwo, ale tobie, Viggo, jak
mogłabym odmówić? — odparła Summer.
— Cudownie. Bo znowu będą mi potrzebne twoje skrzypce.
Zauważyłam, że odruchowo mocniej przycisnęła ramieniem swój cenny instrument, ale nie zaprotestowała.
Rozmowa zeszła na temat śniadania i o tajnej misji nic już nie zostało powiedziane. Jeśli Viggo podał innym więcej informacji o rolach, jakie
każde z nas musiało odegrać, nie podzielił się tym ze mną ani z Cheyem.
— Nie mamy wyboru, kochanie. Trzeba mu zaufać — powiedział do mnie Chey, kiedy nikt nie mógł nas już usłyszeć i wreszcie dałam upust
złości i frustracji.
Miał rację, ale to ani trochę nie poprawiło mi nastroju. Nasze życie było teraz w rękach Vigga i nic nie mogliśmy na
to poradzić.
Kilka dni później byliśmy już w drodze do Dublina.
Sieć zarezerwowała dla nas wspaniały apartament w hotelu Gresham, w najlepszej części O'Connell Street. Summer zdecydowała się na
oddzielny pokój w tym samym hotelu, a Dominik zatrzymał się w pensjonacie w pobliżu Trinity College po drugiej stronie rzeki. Chey i ja mieliśmy
niedużo bagażu, bo wiedzieliśmy, że nie będziemy się wymeldowywać. Miało nam zostać tylko to, w co będziemy ubrani, i mała walizka, którą
schowaliśmy w skrytce bagażowej na stacji kolejowej Heuston wkrótce po naszym przyjeździe do stolicy Irlandii.
Dominik celowo wyjechał do Dublina pierwszy i pomijając krótką rozmowę telefoniczną z Summer, żeby sprawdzić, czy wszystko idzie zgodnie
z planem, w ogóle się z nami nie kontaktował. Nie mógł też być z nami widziany, kiedy już dotarliśmy na miejsce. Viggo, kiedyś cenny klient sieci,
poręczył za niego i Dominik miał być legalnym widzem, poza wszelkimi podejrzeniami. Taką przynajmniej mieliśmy nadzieję. W Londynie, przed
naszym wyjazdem, Summer zażartowała, że trzeba pójść kupić mu garnitur, zwłaszcza na tę okazję.
Nie mieliśmy pojęcia, gdzie przyczaili się Viggo i Lauralynn, ale zakładaliśmy, że są już w mieście i zajęli swoje pozycje. Viggo ciągle nie
wyjaśnił nam wszystkich szczegółów swojego planu, bo zależało mu na elemencie zaskoczenia. Ja obawiałam się tylko, że przy jego zamiłowaniu
do teatralności i nieco skrzywionym poczuciu humoru, cokolwiek planował, mogło okazać się trochę przesadzone i nieprzekonujące. Ale teraz
wszystko zależało już tylko od niego; za późno, żeby się wycofać.
Chciałam wziąć taksówkę, żeby dojechać do
wyznaczonego miejsca, ale Chey i Summer, lekko podenerwowani, zaproponowali, żebyśmy przeszli pieszo tę niedużą odległość z Gresham do
Temple Bar po drugiej stronie Leiffey, choćby tylko dlatego, że spacer rozjaśni nam w głowach.
Imprezy sylwestrowe trwały w najlepsze; grupki podpitych nastolatków ciągnęły w górę i w dół O'Connell Street, zataczając się na wszystkie
strony. Temple Bar, pełne barów i restauracji, zasysała te tłumy. Zbliżała się północ. Spojrzałam na Cheya i Summer, którzy szli obok mnie. Oboje
wyglądali na zatroskanych, a ja nagle zdałam sobie sprawę, że spośród setek ludzi zmierzających w stronę serca uroczystości, tylko my mamy
ponure miny. Nie dość, że wcale nie zamierzaliśmy uczcić tu nadejścia nowego roku, to jeszcze postanowiliśmy też nie wypić ani kropli przed
naszym występem, żeby nie zepsuć szalonego planu Vigga.
Im bardziej zbliżaliśmy się do celu, tym bardziej
wydawało mi się, że czeka nas totalne fiasko i nie tylko zostaniemy okrutnie upokorzeni, ale Chey może nawet zginąć, bo oligarcha, który zamówił
nas na ten wieczór, bez wątpienia musi mieć jakieś powiązania z półświatkiem, a twarz Cheya była w pewnych kręgach dobrze znana.
Budynek stał w połowie Temple Bar; na dole znajdowała się hałaśliwa restauracja, do której ludzie stali w kolejce na zewnątrz, licząc, że ktoś w
ostatniej chwili odwoła rezerwację stolika na ten ostatni wieczór w roku. Po lewej od głównego wejścia do restauracji były inne zamknięte drzwi, z
oznaczenia wynikało, że za nimi są dalsze sale bankietowe. Całe górne piętro zostało zarezerwowane na prywatne przyjęcie. To znaczy na nas.
Zadzwoniłam i drzwi szybko się otworzyły.
Ochroniarz, który nas powitał i sprawdził nasze
nazwiska na swojej liście, był potężny jak tona cegieł i wyraźnie kiepsko się czuł w źle skrojonym smokingu. W jego ogolonej głowie odbijało się
światło jednej żarówki, która oświet lała wąskie wejście i długi korytarz prowadzący w stronę drewnianych schodów. Mimo że w milczeniu wskazał
nam głową, że mamy wejść, wiedziałam, że to Rosjanin. Nasz gość najwyraźniej ściągnął własną całodobową ochronę i nie polegał na
miejscowych talentach.
Kiedy wchodziliśmy na schody, ciągle czułam na plecach wzrok ochroniarza. A może tylko zafascynowały go płomienne włosy Summer.
Blondynki to w Rosji zwykła rzecz, ale rude kobiety są tam rzadkością.
Zauważyłam, że nasze nazwiska były na osobnej stronie jego listy. Tylko trzy, pod nagłówkiem „Rozrywka".
Kiedy zaczęliśmy wchodzić na górę, usłyszeliśmy kolejny dzwonek do drzwi; odwróciłam głowę i zobaczyłam, jak goryl wpuszcza parę w
średnim wieku w wieczorowych strojach i zaznacza coś na liście. Goście.
Na trzecim i ostatnim piętrze powitała nas młoda Irlandka z czarnymi włosami, w krynolinie w stylu konfederacji. Strój był absurdalny, ale
pasował do jej bladej cery i zielonych oczu.
— Dziś wieczorem jestem waszą hostessą. Witajcie.
— My tu występujemy — zauważyła Summer.
— Och, wiem o tym, panno Zahova. To dla nas
zaszczyt. Tak przy okazji, jestem pani wielbicielką. Byłam taka podekscytowana, kiedy Oleg powiedział mi, że pani... weźmie w tym udział. —
Dziewczyna przeniosła wzrok na mnie i na Cheya. — To cudownie, że zagra pani dla swoich przyjaciół. Co za niezwykła niespodzianka.
Summer uśmiechnęła się z przymusem.
— Gdzie możemy się przebrać i... przygotować? — spytała.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy ta hostessa należy do stałych pracowników oligarchy, czy została wynajęta tylko na ten wieczór. Czy wie,
co zgodziliśmy się zaprezentować?
— Tędy. — Zaprowadziła nas do dużego pustego
pokoju, w którym stoły i krzesła zostały zepchnięte do jednego kąta. Na środku ustawiono dla nas wielkie lustro i toaletkę. — Nie jest idealnie, ale
trudno było znaleźć lepsze miejsce w tak krótkim terminie — wyjaśniła przepraszająco.
— Jest doskonale — zapewniłam ją.
— Dobrze, teraz zostawię was, żebyście się
przygotowali. Za chwilę przyniosę wam koperty, zgodnie z ustaleniami. Zaczynacie piętnaście po, tak?
Odetchnęłam z ulgą, kiedy wreszcie poszła, stukając nieprawdopodobnie wysokimi obcasami po parkiecie sali bankietowej, teraz naszej
garderobie.
Spojrzeliśmy po sobie.
Kostiumy, które Chey i ja zaplanowaliśmy włożyć na początku, były proste i praktyczne. Biała półprzejrzysta tunika z jedwabiu do kostek dla
mnie. Miałam tańczyć boso. Dla Cheya wymyśliliśmy czarne obcisłe spodnie torreadora z ostrymi kantami i luźną białą koszulę z szerokimi
powiewającymi rękawami. Najpierw nie chciał jej włożyć, ale że nic lepszego nie przyszło nam do głowy, musiał ulec.
Summer zdjęła dżinsy. Nie miała majtek i teraz jej płomienne włosy łonowe znalazły się na widoku. Zerknęłam na Cheya, żeby sprawdzić, czy to
zauważył. Mimo napiętej sytuacji czułam jego chłodny zachwyt dziką urodą skrzypaczki. Spotkałam Summer w Nowym Orleanie i tam
zakosztowałam jej entuzjastycznej nagości; wiedziałam, że rozkoszuje się taką formą ekshibicjonizmu, ale teraz po raz pierwszy miałam
rzeczywiście zobaczyć, jak występuje nago, bo tak zgodziła się akompaniować nam przy tym dziwnym tańcu. To pomysł Vigga. Uważał to za
doskonały sposób, żeby odwrócić uwagę. Nie byłam zaskoczona, że Dominik się na to zgodził. Fascynowały mnie meandry i erotyczne dziwactwa
ich związku, nic nie mogłam na to poradzić.
Summer, teraz całkiem naga, stała dumnie, z
tryumfalnym wyrazem twarzy. Pochyliła się i wyjęła skrzypce z podniszczonego futerału.
Wstrzymałam oddech z zachwytu.
W tym momencie wróciła młoda Irlandka; nawet
powieka jej nie drgnęła na widok nagiej dziewczyny ze skrzypcami w dłoni.
Przyniosła koperty, których odbiór musieliśmy
potwierdzić podpisami.
— Wasze honoraria, zgodnie z ustaleniami. — Wręczyła mnie i Summer dwie różne koperty. Summer wynegocjowała osobną zapłatę. Potem
podała mi papierową bezpiecznie zapieczętowaną torbę. — To od twojego pracodawcy — wyjaśniła.
Nowe dokumenty Cheya: paszport i dowód; nadal nie wiedzieliśmy, jak się teraz będzie nazywał i czy kiedykolwiek zdołamy skorzystać z tych
papierów.
Chey nerwowo spojrzał na zegarek, a ja przekazałam nasze koperty Summer, która zamknęła je w futerale na skrzypce razem ze swoją, tak jak
wcześniej uzgodniliśmy.
Odgłosy fajerwerków i pijackie okrzyki na zewnątrz wskazywały na to, że nowy rok już nadszedł.
Zostało tylko kilka minut do naszego tańca śmierci. Chey zamówił dla nas z baru po kieliszku tequili dla uspokojenia przed wyjściem na scenę.
Wychyliłam swój trunek jednym haustem, krztusząc się gorzkim palącym płynem. Zapomniał o soli i cytrynie, ale nie było czasu, żeby po to wrócić. I
tak czekaliśmy we trójkę, ubrani i rozebrani, na kolejny odcinek absurdalnego scenariusza Vigga.
Kiedy zabrzmiała muzyka, serce stanęło mi w piersi.
Życie takie, jakie dotychczas znałam, mogło zaraz się zmienić nieodwracalnie, ale przez następne dziesięć minut moje serce i ciało będą robiły
to, co uwielbiają najbardziej. Będą tańczyły. Z Cheyem.
Jeśli mam zginąć tej nocy, przynajmniej zginę w ramionach człowieka, którego kocham.
Nauczenie Cheya układu w ciągu niecałego tygodnia było nie lada wyczynem, ale jakoś nam się udało. Przepchnęliśmy sprzęt w siłowni Vigga
w jeden kąt i mieliśmy dla siebie całe pomieszczenie, z lustrami od ściany do ściany i piękną drewnianą podłogą. To była znacznie lepsza sala
prób niż wszystkie, w których kiedykolwiek tańczyłam jako uczennica, o czym stale Cheyowi przypominałam.
Na szczęście szybko wszystko przyswajał, może po części dlatego, że przez lata trenował sztuki walki. Co prawda, wymyślona przeze mnie
choreografia nie zawierała żadnych elementów walki, ale atletyczny wdzięk Cheya, umiejętność utrzymania równowagi i dyscyplina oznaczały, że
był znacznie lepszy niż większość początkujących.
Kiedy pojawiliśmy się na środku sali — w ostrym punktowym świetle na prowizorycznej drewnianej scenie ustawionej na potrzeby tego wieczoru
— na widowni rozległy się szepty, głównie z rosyjskim akcentem. Wiedziałam, że to reakcja nie tylko na mnie; ciągle byłam ubrana, choć mój strój
więcej odsłaniał, niż zasłaniał. Nie, to była reakcja na twarz Cheya. Jego zdjęcia musiały krążyć od jakiegoś czasu po obrzeżach rosyjskiej mafii i
kilku widzów albo od razu go poznało, albo surfowało teraz po Internecie na swoich telefonach, żeby sprawdzić, czy to istotnie ten poszukiwany
człowiek.
Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy brnąć dalej, to znaczy rozpocząć występ. Kości zostały rzucone. Dobrze też, że tańczyliśmy razem. Tak
doskonale znaliśmy nawzajem nasze ciała, że tańcząc, niemal stopiliśmy się w jedno. Podążałam za Cheyem bez zastanowienia, bez wahania, tak
naturalnie, jak wdychałam i wydychałam powietrze. Przy najlżejszym nacisku jego dłoni na moje plecy płynęłam razem z nim, jakbyśmy ćwiczyli to
latami, a nie przez kilka dni.
Summer wydobywała ze skrzypiec długie i smutne dźwięki. Wybrała na tę okazję skrzypcową wersję
Ponurej niedzieli,
posępnej węgierskiej
pieśni, która podobno była ścieżką dźwiękową do niezliczonych samobójstw. Mnie zawsze wydawała się trochę nudna, ale Viggo przyjął ten
pomysł entuzjastycznie. Twierdził, że publiczność może uznać naszą „śmierć" na końcu występu za dość przewidywalną i niezbyt inteligentną
sztuczkę sceniczną. Właśnie dlatego wszyscy zawahają się, zanim pobiegną pomóc czy zaczną wzywać policję. Założą, że to część występu, będą
się zachowywali tak, jakby się tego spodziewali; nikt nie zechce być jedynym głupcem w tłumie, który dał się nabrać.
Weszliśmy w rytm muzyki. To był wolny taniec, smutny taniec, taniec kochanków. Nasze ciała splotły się ze sobą jak dwa pasma jednego
sznura. Grałam rolę żałosnej małej kobietki, pogrążonej w najgłębszej rozpaczy. On — silny mężczyzna — niósł mnie w ramionach wdzięcznie
bezwładną przez scenę, tak żeby każdy mógł zobaczyć mój smutek. Nietrudno było to odegrać przy wtórze rzewnej melodii. Utwór rozbrzmiewał na
sali jak pieśń pogrzebowa, wspomagana przez strach, że w każdej chwili z powodu jakiejś usterki w planie Vigga Chey zostanie siłą ściągnięty ze
sceny i uwięziony, albo, co gorsza, zabity.
Ponad dźwiękami muzyki na widowni zapanowała niesamowita cisza. Może dopływ adrenaliny wyostrzył mi słuch, a może to był dodatkowy
efekt teatralny rozdzierającej melodii granej przez Summer na żywo. Do tej pory zwykle tańczyłam do cyfrowych nagrań. Tym razem nie rozlegały
się żadne szepty ani poskrzypywania krzeseł, kiedy zainteresowani widzowie pochylają się, żeby zobaczyć coś lepiej. Nie słyszałam nawet odgłosu
wciąganego powietrza.
A wszystkie zmysły pracowały mi na najwyższych obrotach.
Viggo praktycznie bombardował mnie kazaniami o tym, że muszę wyglądać zwyczajnie i zachowywać się tak, jak zachowywałabym się
podczas każdego innego występu. Wiedział, że oligarcha, który zarezerwował ten pokaz, widział mnie wcześniej w Sitges, choć z innym partnerem.
Miałam nadzieję, że pojawienie się zamiast niego Cheya nie wzbudzi większego zainteresowania. Nadludzkim wysiłkiem rozluźniłam ciało i
patrzyłam Cheyowi w oczy, jak zwykle podczas występów, zamiast gorączkowo rozglądać się po widowni w poszukiwaniu problemów.
Summer przeciągnęła smyczkiem po strunach, wydobywając z nich dźwięk tak piękny i smutny, że nie mogłam powstrzymać łez — słone krople
spłynęły mi po policzkach. W miarę jak zbliżała się druga część wieczoru, przestawałam panować nad emocjami. Jeden reflektor był stale
skierowany na Summer, więc ilekroć odwracałam się w jej stronę, widziałam, jak stoi ze skrzypcami pod brodą i dumnie prezentuje piersi i łono.
Była bosa, jak ja, i wydawała się mocna jak drzewo, nieugięta i wyprostowana, jakby żadna siła nie zdołała nią zachwiać. Władcza kobieta grająca
dla tych ludzi w niczym nie przypominała rumieniącej się dziewczyny, której taniec widziałam w Nowym Orleanie.
Chey odwrócił mnie tyłem do siebie; w tym momencie miałam zrzucić tunikę i pokazać się nago. Na ten element Viggo też kładł duży nacisk.
Moje ciało powinno przyciągnąć uwagę publiczności, na wypadek gdyby widok Summer jeszcze nie kazał im wszystkim zapomnieć o Cheyu.
Viggo uważał też, że naga będę się wydawała bardziej bezbronna i dlatego mniej podejrzana o udział w oszustwie.
Moim zdaniem takie sztuczki mają długą brodę, ale Viggo twierdził, że w obecności nagiej kobiety faceci zapominają niemal o całym świecie.
Żądza, powiedział, obezwładnia zmysły, a przede wszystkim odbiera rozum.
Rozebranie Cheya było trudniejszym zadaniem. Nie chciałam, żeby miał na sobie jakiś tani strój zapinany na rzepy, w którym wyglądałby jak
striptizer z wieczorów panieńskich. Nie mógł też po prostu rozpiąć guzików i tańczyć dalej ze spodniami opadającymi do kostek. Nie potrafiliśmy
jednak wymyślić żadnego sposobu, żeby zdjąć mu spodnie i koszulę, nie robiąc przy tym z niego głupka.
Zostałam więc na chwilę sama w palącym świetle jupitera i robiłam piruety, a Chey w tym czasie rozbierał się pod osłoną ciemności, za
kulisami naszej zaimprowizowanej sceny. Teraz miałam okazję skupić uwagę widzów wyłącznie na sobie, tak żeby nie myśleli o Cheyu, więc
tańczyłam jak jeszcze nigdy dotąd. Wyginałam ciało w każdej mrocznie erotycznej pozie, jaka kiedykolwiek mi się śniła.
Viggo na sto procent musiał ustawić zaufanych
członków swojej ekipy gdzie trzeba, bo światło było przez kilka chwil nietypowo przyćmione. Dzięki temu mogłam spojrzeć przez otaczający mnie
mrok na widownię.
Pomijając osoby siedzące w kilku pierwszych rzędach, nie widziałam żadnej twarzy, byłam jednak pewna, że dostrzegam ruch. Pochylone ku
sobie, szepczące sylwetki. Elektroniczne wyświetlacze telefonów komórkowych rozświetlały się przed połączeniami. Ciche, szybkie kroki — ktoś
biegł korytarzem. Hostessa biegała tam i z powrotem w swoich szpilkach wystukujących niespokojne staccato na kamiennej podłodze.
Rosjanie odkryli nasz spisek. Na bank. Najlżejszy odgłos był jak uderzenie batem. Zaczęłam czuć się trochę dziwnie, jakbym poruszała rękami i
nogami w gęstej smole, jakby woda zalewała mi mózg. To efekt szoku, pomyślałam, albo adrenaliny; z wysiłkiem wykonywałam swój układ dalej,
choć sala przechyliła się na bok. Krzyk podszedł mi do gardła, ale stłumiłam go i tańczyłam, jakby od tego zależało moje życie — bo tej nocy
naprawdę zależało, moje życie i życie Cheya.
Chey wrócił w krąg światła, które rozbłysło trochę jaśniej i oświetlało nas jak pustynne słońce. Był całkowicie nagi i piękny. Mięśnie jego brzucha
schodziły w dół na kształt litery V aż do podbrzusza. Jego twardy członek stał skierowany w stronę mojej cipki jak strzała. Włosy łonowe,
nieprzystrzyżone, czarne i lśniące, otaczały go jak grzywa. W tej chwili zapomniałam, po co tam jesteśmy; upadłam na kolana, jakbym chciała się
do Cheya modlić i objęłam jego fiuta wargami z taką czcią, z jaką zakonnica może przyjmować komunię świętą.
Tego nie było w programie. Złamałam opracowany przez Vigga w najdrobniejszym szczególe układ, żeby zaspokoić własne pragnienie. Bo
niczego nie chciałam w tej chwili bardziej niż tego, by poczuć jedwabistą skórę członka Cheya na miękkiej poduszce mojego języka.
Przykląkł przed mną i uniósł moją brodę. Przycisnął usta do moich warg.
Nawet nie zauważyłam, kiedy przyłożył mi lufę rewolweru do czoła i strzelił.
— Przykro mi, Lubo. Tak musi być — powiedział cicho i czule; ten szept był przeznaczony tylko dla mnie.
Summer krzyknęła.
Ogarnęła mnie ciemność.
Osunęłam się na podłogę, ludzki gwar i ostry odgłos kolejnego strzału docierały do mnie jak przez mgłę. Potem rozległo się głuche łupnięcie. I
kolejny krzyk. I głos jakiegoś mężczyzny: „Jestem lekarzem! Jestem lekarzem!" Zdałam sobie sprawę, że to woła Dominik. Stukot obcasów. Głos
hostessy, który słyszałam jak przez długi tunel.
— Luba. Luba. Luba. — A potem: — Ona nie żyje. O mój Boże, ona naprawdę nie żyje.
Ktoś dotknął mojej szyi.
— Nie czuję pulsu — zawołał.
— Tyle krwi.
Nie otworzyła się żadna klapa w podłodze, jak się tego
spodziewałam. Ludzie Vigga nie wpadli na scenę, żeby nas zabrać.
I gdzie Chey?
— Już po nim.
— Strzelił sobie w głowę.
— Jej też.
Głosy mówiły po rosyjsku jeden przez drugi. Słowa trzepotały wokół mnie jak kolibry, ciche, szybkie, nieuchwytne. Chciałam wyciągnąć rękę i
spróbować je złapać, ale nie byłam w stanie się poruszyć.
„Lubov Szewczenko, Luba Szewczenko, moja miłość, moje życie, moja prywatna tancerka".
Rozległ się świst przypominający szum wiatru w uszach; przez mój umysł z zawrotną szybkością przemykały myśli i obrazy, więc bez względu na
to, jak bardzo się starałam skupić na otoczeniu, na wypadek gdybyśmy musieli uciekać, nie potrafiłam odróżnić majaków od rzeczywistości.
Odgłosy syren zbliżały się do nas jak skrzeczące sroki. Dotarły do mnie, kiedy stałam u wejścia do jaskini i słuchałam echa. Znowu dobiegł
mnie stukot obcasów; było
ich tyle, jakby przybyła cała armia.
Poczułam, jak jacyś ludzie unoszą mnie i wynoszą w noc.
A potem usłyszałam śmiech.
— Chryste, jej chyba też się wydaje, że umarła!
Otworzyłam oczy.
Zamrugałam.
Lauralynn patrzyła prosto na mnie z szerokim
uśmiechem na twarzy. Jeszcze nigdy nie wyglądała tak nieelegancko. Włosy miała związane w luźny kucyk, a cała jej postać tonęła w workowatej
kurtce w jaskrawożółtym kolorze, takim dobrze widocznym na drodze — i grubych ciemnozielonych spodniach. Podniosłam głowę, żeby lepiej jej
się przyjrzeć. Nawet buty miała brzydkie: czarne i toporne, na grubych podeszwach. Pomijając krótkie chwile, kiedy wchodziła pod prysznic albo
spod niego wychodziła, pierwszy raz widziałam ją bez charakterystycznych dla niej szpilek. Zero makijażu, oczy zmęczone i podpuchnięte.
— Dzięki Bogu — powiedziała, kiedy podniosłam głowę. Już się bałam, że naprawdę będziemy musieli tego
użyć. — W ręce trzymała defibrylator.
— Gdzie ja jestem? I gdzie jest Chey?
Wspomnienia minionego wieczoru wróciły do mnie tak pomieszane, że nie dałam rady poskładać ich w całość.
— Uspokój się, jest tutaj. Powinien się obudzić za parę minut.
Usiadłam i krzyknęłam na widok zakrwawionej twarzy Cheya. Lauralynn delikatnie wycierała krew wilgotną ściereczką.
— Nie przejmuj się, nie jest prawdziwa. Nic nie było prawdziwe: ani rewolwer, ani naboje, ani krew — mówiła tak, jakby wyjaśniała coś niezbyt
inteligentnemu dziecku.
Czułam pulsujący ból w głowie i wszystko wokół wirowało, jak gdybym właśnie zeszła z karuzeli. Miałam mgliste wrażenie, że właśnie stało się
coś bardzo ważnego, a ja to przespałam, ale jeśli naprawdę bardzo się postaram, może zdołam to sobie przypomnieć.
— Proszę. — Viggo wychylił się z przedniego siedzenia. — To może ci pomóc. — Podał mi butelkę wody.
— Co się stało? Gdzie jesteśmy? — dopytywałam.
Ja i Chey leżeliśmy na noszach w karetce pogotowia. Okna były małe i umieszczone na tyle wysoko, że nie miałam pojęcia, gdzie się
znajdujemy, ale widziałam, że jest noc, a na ulicach panowała cisza; odgłosy sylwestrowych imprez dobiegały gdzieś z daleka.
— Od razu odpłynęłaś. — Lauralynn zachichotała.
— Co?
Kiedy próbowałam coś powiedzieć, wargi odmawiały mi posłuszeństwa, jakby między moim mózgiem i resztą ciała pojawiła się jakaś
przeszkoda.
— Nie wierzyliśmy za bardzo, że którekolwiek z was dobrze odegra rolę trupa — dodał Viggo. — Więc trochę wam pomogliśmy. Dodaliśmy
ketaminy do waszej tequili. Tylko tyle, żebyście się przez chwilę nie ruszali. Musieliśmy powiedzieć Cheyowi, bo nie wiedzieliśmy, czy nie masz
jakiejś choroby serca, czy coś... Nie chciałem cię naprawdę zabić.
— Możesz się poruszyć? — wtrąciła się Lauralynn. — Bo trzeba was wyprawić z Dublina.
Podała mi plecak, a ja maksymalnie się koncentrując, z wysiłkiem zdołałam włożyć na siebie tanie jasne dżinsy i za duży podkoszulek z
napisem „Metallica". Do tego para adidasów, czapeczka baseballowa i pikowana kurtka. Wetknęłam włosy pod czapkę, a szyję owinęłam grubym
zielonym szalikiem, takim jakie turyści kupują w tandetnych sklepach z pamiątkami.
— Nigdy nie wyglądałaś piękniej. — Viggo obrzucił mnie szybkim spojrzeniem, a potem podszedł w kucki do Cheya. W obszernym stroju
ratownika medycznego, za dużym o jakieś trzy rozmiary, wyglądał jak zapałka w namiocie.
— Świetnie ci w tych luźnych gaciach — odparłam. — Powinieneś wystąpić w nich kiedyś na scenie. Dziewczyny oszaleją.
— Przymknij się — prychnął. — Albo następnym razem, kiedy wpadniesz w kłopoty, pozwolę, żeby Rosjanie cię załatwili.
— Cholera — mruknęłam, bo nagle wszystko do mnie wróciło. — Gdzie są Rosjanie? Jesteśmy tu bezpieczni?
— Jasne — odparł Viggo, uśmiechając się coraz
szerzej. — Odwróciliśmy ich uwagę, więc zapomnieli o tobie
i twoim facecie szybciej, niż można powiedzieć „Picasso".
— On się nigdy nie nauczy — westchnęła Lauralynn. — Kazał swoim chłopakom obrobić dom tego oligarchy. Zdaje się, że skroili go na miliony
funtów.
— Powinnaś już lepiej mnie znać. Nie chodzi o pieniądze, skarbie, tylko o sztukę. Która, nawiasem mówiąc, marnowała się u tego chama. Ja
nie kradnę, ja uwalniam. Zabieram w lepsze miejsce.
— Masz bardzo słabe morale, mój drogi. Nic dziwnego, że tak bardzo cię kocham. — Lauralynn pochyliła się i pocałowała go w usta.
Chey drgnął.
— Luba? — wyszeptał. Jego wargi prawie się nie
poruszały, jakby zostały zmienione w marmur i powoli wracały do życia.
— Jestem tutaj. — Przysunęłam się do niego, wzięłam jego dłoń i przyłożyłam do swojego policzka.
— To bardzo słodkie — oznajmiła Lauralyn. — Ale naprawdę musimy się was stąd pozbyć. — Odkręciła butelkę, którą trzymała w ręce, i
prysnęła Cheyowi wodą w twarz.
— Cholera! — Chey chwytał powietrze jak ryba wyjęta z wody.
— Przepraszam. — Lauralynn rzuciła mu drugi plecak. — Ubierzesz się podczas jazdy. — Przeszła górą na miejsce za kierownicą i włączyła
silnik. — Nie wstawajcie — syknęła przez ramię, kiedy podniosłam głowę, żeby wyjrzeć przez okno. Zamiast jechać cicho bocznymi ulicami,
Lauralynn włączyła syrenę i pędziła przez centrum miasta.
— W ten sposób nie będziemy zwracać na siebie uwagi — wyjaśnił Viggo na widok przerażenia na mojej twarzy. — Każdy zapamięta karetkę
sunącą powoli pustymi ulicami, ale za karetką, która pędzi na sygnale w Nowy Rok, kiedy w całym mieście coś się dzieje, nikt się nawet nie
obejrzy.
Nowy Rok. Nie byłam pewna nawet tego, czy ominęło nas odliczanie do północy. Patrzyłam na Cheya, starając się zapamiętać każdy
najdrobniejszy szczegół, na wypadek gdyby znowu nas rozdzielono. Walczył z guzikami, ciągle jeszcze oszołomiony psychodelikiem. Viggo
spakował mu dżinsy, luźną bawełnianą bluzę i gruby wełniany sweter. Na to Chey miał włożyć sportową kurtkę, czapkę i szalik. W tych ubraniach
niczym się nie wyróżnialiśmy, wyglądaliśmy jak dwoje zwykłych turystów, którzy przyjechali do Dublina spędzić sylwestra.
— A gdzie Summer i Dominik? — spytałam, kiedy wydarzenia tej nocy zaczęły mi się układać w logiczną całość.
— Są bezpieczni, wracają do domu — odparł Viggo. — Namieszaliśmy we wszystkich kamerach, więc nic z tego, co się działo naprawdę, nie
zostało nagrane. Znajdą taśmę, którą przygotowaliśmy wcześniej na potrzeby naszej akcji. A to nie jest prawdziwa karetka, tylko furgonetka, bardzo
dobrze pomalowana. — Viggo klepnął się w udo, jakby sam sobie gratulował, i zachichotał. To on to wszystko obmyślił i najwyraźniej świetnie się
bawił.
— Dominik był naprawdę seksownym lekarzem — zawołała Lauralynn zza kierownicy. — Jeśli z pisaniem mu nie wyjdzie, na pewno przyjmą go
do
Doktora House'a.
Przynajmniej dostarczyliśmy mu mnóstwo materiału do powieści.
— Nie, żeby ktokolwiek w to uwierzył — odparłam, patrząc z niedowierzaniem na Cheya i myśląc o dziwacznej historii, która nam się
przydarzyła. — Prawda jest dużo dziwniejsza od fikcji.
Kiedy wjechaliśmy na stację, zegar na tablicy rozdzielczej furgonetki pokazywał pierwszą pięćdziesiąt pięć. Następny pociąg miał odjechać
kwadrans później.
— No, kochani, to już koniec — oznajmił Viggo. — Nie kontaktujcie się z nami. Wygląda na to, że wszystko się udało, ale przez jakiś czas
starajcie się siedzieć cicho.
— Viggo... — Ścisnęłam go za rękę, żeby mu
podziękować. Przez ściśnięte gardło nie byłam w stanie wydobyć ani słowa, więc zdobyłam się tylko na słaby uśmiech.
— To dla ciebie. — Podał mi kopertę wypchaną banknotami, razem z drugą, brązową, którą powierzyła mu Summer, z naszą zapłatą za
wieczór i, co najważniejsze, z nowymi dokumentami.
— Nie mogę tego przyjąć. — Wskazałam dodatkową gotówkę. — Już i tak dużo dla nas zrobiłeś.
— Bzdura — odparł. — To bonus. Twoja prowizja od świeżo pozyskanych przeze mnie dzieł sztuki. Jeśli o mnie chodzi, twój mały epizod był
doskonałą przykrywką dla kradzieży stulecia. Powinnaś zobaczyć parę tych arcydzieł, które przejęliśmy. Wszystko to idzie zaraz do skarbca. A twoi
przyjaciele z Rosji nic nie mogą zrobić, bo sami też to rąbnęli.
— Viggo, nie bądź głupi. Oni cię znajdą —
powiedziałam błagalnie. — Ci ludzie łatwo nie odpuszczają. Nie znoszą upokorzenia.
— Może, ale w życiu się nie domyślą, że ja maczałem w tym palce. Wszyscy wiedzą, że gram teraz na koncercie charytatywnym w podziemnym
barze w Brighton. Zobacz. — Pokazał mi swój telefon z internetowym połączeniem z kamerą na żywo. — Dałem swojemu sobowtórowi imprezę
życia, no i oczywiście kupę forsy. Czyż nie jest fantastyczny?
Na maleńkim ekraniku chudy facet z szopą
zmierzwionych włosów i długimi nogami w
charakterystycznych dla Vigga obcisłych dżinsach krzyczał i miotał się po scenie przy wtórze wrzasków rozszalałej publiczności, całkowicie
nieświadomej faktu, że ich idola nie ma w kraju, nie wspominając już o tym budynku.
— Chyba zacznę częściej go zatrudniać — dodał. —
Wyobraź sobie tylko; już nigdy nie musiałbym pracować.
— Trzy, dwa, jeden! — wrzasnęła grupa pijanych chłopaków, którzy bezskutecznie próbowali przejść przez ulicę, nie przewracając się przy tym.
Zegar wybił pierwszą; minęła godzina nowego roku.
Chey uścisnął mnie mocno i pocałował w usta. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby całować się z nim tak bez przerwy przez następne
trzysta sześćdziesiąt pięć dni.
— Zbierajcie się! — zawołała Lauralynn, sprawdzając, czy wzięliśmy wszystkie nasze rzeczy. — I spadajcie już. Musicie zdążyć na pociąg.
Pomachaliśmy do nich ostatni raz i stanęliśmy na peronie, trzymając się za ręce.
Tablica świetlna oznajmiła nam, że będziemy czekali jeszcze pięć minut. Cisza otoczyła nas jak mgła; nie przychodziło mi do głowy żadne słowo
na tyle ważne, by ją przerwać.
— Po takiej nocy — powiedział w końcu Chey — trudno się nie zastanawiać, co jeszcze może się wydarzyć.
— Cokolwiek się wydarzy — odparłam — dla mnie to
nie ma znaczenia. Jeśli tylko mam ciebie.
Chey pochylił się i znowu mnie pocałował.
Epilog
Ostatni taniec
Ci
ężkie drzwi sejfu zamknęły się za Viggiem z
przeciągłym sykiem.
Uśmiechnął się z satysfakcją na myśl o dziełach, które dodał do swojej kolekcji. Wyobrażał sobie twarze rosyjskich nuworyszów, kiedy ci
zorientują się, że ich cenne inwestycje zostały skradzione. Sądząc po niezbyt lotnych reakcjach ich ochroniarzy z grubymi karkami, może w ogóle
tego nie zauważą. Kiedy tylko Luba powiedziała mu, dla którego z rosyjskich oligarchów posiadających rezydencję w Dublinie będzie występowała,
Viggo skojarzył, że to jeden ze znanych mu kolekcjonerów. Rosjaninowi nieraz zdarzyło się sprzątnąć mu sprzed nosa poszukiwane dzieło sztuki,
które akurat wypłynęło na czarnym rynku. Teraz nadarzyła się nieoceniona okazja, żeby to sobie odbić, i Viggo z niej skorzystał.
Misja bez wątpienia okazała się udana pod każdym względem. Wielka szkoda, że nigdy nie będzie mógł wyjawić nikomu szczegółów tej akcji.
Oczywiście inni trochę wiedzieli o jego poczynaniach. Musiał im powiedzieć, żeby mogli odegrać swoje role. Nikomu jednak nie ujawnił całego
swojego planu, tak by nigdy nie można było go wykorzystać przeciwko niemu ani żadnemu spośród jego przyjaciół. Westchnął. Utajnienie całego
przedsięwzięcia było konieczne, ale budziło też żal. Jego życie idealnie nadawałoby się na wspaniały film, gdyby tylko mógł komuś o tym
opowiedzieć.
Wyobrażając sobie, że gra w nim główną rolę przed tłumem zachwyconych widzów, ruszył po schodach prowadzących do sypialni, gdzie
czekała na niego Lauralynn.
— Byłeś bardzo niegrzecznym chłopcem, prawda? — spytała, kiedy wszedł do pokoju.
— Tak, pani. — Padł na kolana u jej obutych w wysokie szpilki stóp.
— A co się dzieje z niegrzecznymi chłopcami? — spytała.
— Są karani, pani.
Lauralynn spędziła ostatnią godzinę w łazience,
przygotowując się na wieczór. Zanim padł przed nią na podłogę, widział ją tylko przelotnie, a teraz, ze wzrokiem wbitym w jej buty, nie będzie mógł
jej podziwiać, dopóki ona mu na to nie pozwoli. Pamiętał jednak, jak kombinezon z lateksu opina krągłości jej ciała; pamiętał włosy obcięte tak, by
otaczały twarz jak kurtyna, głęboką czerwień ust i jej królewski uśmiech.
Viggo uwielbiał te chwile. Nigdy nie był religijny, ale przez całe życie czcił piękno we wszystkich jego przejawach, a teraz widział je wcielone w
postać Lauralynn. Co więcej, przez następną godzinę, albo dzień, albo całe życie — tak długo, jak długo ona zechce — będzie mógł składać
pokłony, przepełniony zachwytem i grozą, i otrzymywać błogosławieństwo z rąk samej bogini.
Naprawdę nie rozumiał, dlaczego ktokolwiek woli oglądać księży, gdy na świecie istnieją kobiety takie jak Lauralynn.
— Wstań — rozkazała zimnym, obojętnym głosem.
Viggo podniósł się z podłogi.
— Nie patrz na mnie.
Nadal wpatrywał się w czubki jej butów, a ona zaczęła chodzić po pokoju.
To jego ulubiona część. Uwielbiał zastanawiać się, co ona teraz zrobi. Jakie wymyśliła nowe perwersje. Viggo od dziecka miał bujną
wyobraźnię i kochał teatr, ale nawet jego fantazje i kaprysy były niczym w porównaniu z pomysłowością Lauralynn. W seksie to kreatywny geniusz,
pomyślał o niej z dumą.
Czasami kazała mu się przebierać w najdziwaczniejsze stroje. Na cześć Luby musiał włożyć trykot i baletową paczkę i robić piruety po całym
domu, jak balerina. „Moja prywatna tancerka", tak go wtedy nazywała. Kiedy indziej dosiadła go jak kucyka, a on nosił ją od pokoju do pokoju.
Pewnego dnia zaprosiła na kolację przyjaciółkę; spędził cały ten wieczór na czworakach, a one trzymały na nim swoje talerze, jakby był
prowizorycznym stołem. Plotkowały, chichotały i w ogóle nie zwracały na niego uwagi. Przez tydzień miał elektroniczną bransoletkę zapiętą na
fiucie i Lauralynn za pomocą pilota raziła go prądem o niskim napięciu za każdym razem, kiedy chciała sprawić, żeby podskoczył. Zabrał ją na
kolację do Nobu; oboje uśmiechali się, kiedy paparazzi robili im zdjęcia, a następnego dnia w pewnym brukowcu ukazał się artykuł o najnowszej
ofierze znanego kobieciarza. W tekście nie wspomniano jednak o analnej wtyczce, którą Lauralynn kazała mu nosić prawie przez cały wieczór.
Nikt nie miał pojęcia, na czym tak naprawdę polega związek Lauralynn i Vigga. Chey i Luba spali mocno w pokoju gościnnym albo pieprzyli się
radośnie i hałaśliwie, całkowicie nieświadomi faktu, że w łazience Viggo opiera się o stołek, a Lauralynn spuszcza mu lanie ręką albo wyzywa go i
traktuje jak swoją zabawkę. A on jest tym zachwycony.
Dagur, perkusista Holy Criminals, wpadł kiedyś na małe jam session i niemal usiadł na palcacie, który Lauralynn przypadkiem zostawiła w
salonie. Muzyk uniósł ze zdumieniem brew, ale nie skomentował tego ani słowem.
Innym razem Viggo włożył pod dżinsy lateksowe stringi i poszedł na spotkanie z zarządem firmy fonograficznej. Potem przez godzinę uśmiechał
się do siebie, wyobrażając sobie, co pomyśleliby o nim ci starzy głupcy, gdyby tylko wiedzieli, co się kryje pod tą jego pozą niegrzecznego chłopca.
On sam uważał, że menu perwersyjnych rozkoszy, jakie wniosła ze sobą w jego życie Lauralynn, było po prostu jeszcze jednym obliczem
rock'n'rolla.
Teraz czekał cierpliwie, by odkryć, jakie słodkie okrucieństwa przygotowała dla niego na dziś.
W końcu stukot obcasów po lśniącym parkiecie ustał i Lauralynn zatrzymała się przed Viggiem. Wyciągnęła przed siebie rękę i uniosła jego
podbródek, by mógł spojrzeć jej w oczy.
— Pocałuj mnie — poleciła.
— Tak, pani — odparł Viggo, uśmiechając się od ucha do ucha.
Podróż małą łodzią, na którą wsiedliśmy w Galway, była tylko pierwszym etapem naszej wędrówki na południe. Dopłynęliśmy aż na wybrzeże
Francji, gdzie przesiedliśmy się na statek zmierzający przez Singapur do Australii. Nie postawiliśmy nawet stopy na francuskiej ziemi; kuter rybacki
zabrał nas od razu na transatlantyk, który stał kilka mil od brzegu; przez szare chmury kłębiące się nad falami było widać prostą linię wybrzeża
Bretanii.
Miałam wrażenie, że do Singapuru płynęliśmy całą wieczność i jeszcze trochę. Odcięci od reszty świata, skazani na niekończące się morze i
uciekający horyzont, wreszcie poczuliśmy się bezpieczni, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. To nie była podróż, na którą kupowało się
bilety; dostaliśmy się na pokład niecałkiem legalnie, więc żeby nie pokazywać się większości niezorientowanej w niczym załogi, za dnia
musieliśmy siedzieć w naszej wąskiej,
klaustrofobicznej kabinie. Wieczorami chodziliśmy do kabiny kapitana, gdzie jadaliśmy kolacje z nim i dwoma jego podwładnymi.
Kapitan, burkliwy Holender o ogorzałej od wiatru i słońca skórze, niewiele mówił. Dwaj towarzyszący nam oficerowie byli Azjatami i chyba nie
znali zbyt dobrze angielskiego. Ale za to serwowano nam pożywne jedzenie; dostawaliśmy gęste zupy i mięsa na zimno, i oczywiście ryby
wszelkich rodzajów. Ja zawsze wolałam takie ryby, których smak paradoksalnie nie przypominał za bardzo ryb. Zdecydowanie nie jadałam śledzi,
sardynek i makreli. Kapitan jednak lubił ryby, które smakują jak ryby, więc często musiałam maczać w zupie kawałki chleba, żeby oszukać głód, bo
morskie powietrze bardzo pobudzało mi apetyt.
Nocami, kiedy po pokładzie kręciło się niewielu
członków załogi, opatuleni w najcieplejsze ubrania z naszych skromnych bagaży, godzinami patrzyliśmy na księżyc i gwiazdy. Tryliony świetlistych
punkcików ukazywały się naszym oczom w całej swej wspaniałości nad bezmiarem morza. Głucha nocna cisza otulała nas swoim ciężkim
płaszczem i tylko czasami dobiegały odgłosy silników. Zupełnie jakbyśmy się znaleźli na innej planecie, w wodnym świecie, w którym istniejemy
tylko my.
Kapitan wkrótce po tym, jak wpuścił nas na pokład, zasugerował, żebym chowała swoje długie jasne włosy pod czapką, żeby niepotrzebnie nie
prowokować marynarzy, nieprzyzwyczajonych do podróżowania w towarzystwie kobiety. Próbowałam to robić, ale niesforne loki ciągle się
wymykały, więc Chey zaproponował, żebyśmy je obcięli.
W pierwszej chwili ogarnęło mnie przerażenie.
W dzieciństwie zapuszczałam włosy całą wieczność, a jak wreszcie urosły dość długie, byłam taka dumna i szczęśliwa. Po śmierci rodziców,
kiedy trafiłam do ciotki, zażądała, żebym je znacznie skróciła, co miało ułatwić utrzymanie ich w porządku. Protestowałam na próżno, bo nie
miałam wyboru. Opłakiwałam te postrzyżyny przez wiele miesięcy, a od czasu gdy wyprowadziłam się od ciotki, zawsze nosiłam długie włosy, choć
nauczyciele w szkole baletowej narzekali, ile to czasu i wysiłku trzeba, żeby je upiąć, bo wszystkie baletnice musiały mieć identyczne koki.
Ale kapitan i Chey mieli rację. Dostaliśmy nową
tożsamość, od której zależało nasze przyszłe bezpieczeństwo.
Tak więc pewnego wieczoru w kabinie Chey czule obcinał moje włosy, aż zaczęłam wyglądać jak paź. To było nieprzyjemne doświadczenie i
przez jakiś czas czułam się dziwnie skrępowana, ilekroć spojrzałam w lustro, ale potem zaczęła mi się podobać ta nowa fryzura. Bez burzy jasnych
dzikich loków moja twarz wydawała się bardziej wyrazista, kości policzkowe ostrzejsze, oczy większe. To była chłopięca wersja dotychczasowej
kobiety.
— I co ty na to? — spytałam Cheya, kiedy skończył swoje zadanie.
— Wyglądasz pięknie — ocenił. — A poza tym to ciągle ty, prawda? Tylko inna strona ciebie. Przyzwyczaisz się, a kiedy dotrzemy już na
miejsce i gdzieś się osiedlimy, możesz znowu je zapuścić, czyż nie?
— Chyba tak... — Spojrzałam na nową Lubę w małym poplamionym lusterku nad umywalką w kabinie.
Następnego wieczoru, kiedy rozebrałam się i już
miałam włożyć stary dres, w którym sypiałam na statku, uświadomiłam sobie, że odgłosy mycia zębów za moimi plecami nagle ustały. Odwróciłam
się.
Chey siedział na brzegu łóżka i patrzył na mnie zamyślonym, rozmarzonym wzrokiem.
— O co chodzi? — zapytałam. W jednej ręce ciągle trzymał szczoteczkę, ale drugą wytarł usta ręcznikiem.
— Z tymi krótkimi włosami, twoja naga sylwetka od tyłu... Pomyślałem sobie, że wyglądasz trochę jak chłopak.
— Naprawdę?
— Hm...
Mam ciało baletnicy. Długie, silne nogi, wąskie biodra, doskonale krągły tyłek i szerokie ramiona. Ciało wyćwiczone i ukształtowane przez lata
treningów.
— Podoba ci się to?
— Nawet bardzo.
— Nie wiedziałam, że lubisz chłopców...
— Mógłbym zrobić wyjątek.
— Ty cudowny zboczeńcu.
Potrząsnęłam tyłkiem, parodiując wszystkich kiepskich striptizerów, jakich widziałam podczas swoich dotychczasowych podróży.
— O tak, zdecydowanie mógłbym go wypieprzyć — zauważył Chey.
Jego ramię nagle wystrzeliło do przodu, a dłoń plasnęła mocno w mój pośladek. To miał być żartobliwy klaps, ale kabina była tak mała, że Chey
znajdował się za blisko i uderzenie okazało się mocniejsze, niż zamierzał.
Skrzywiłam się.
— Au...
Uśmiechnął się.
— To właśnie przydarza się niegrzecznym chłopcom, kiedy źle się zachowują. Dostają lanie.
Zadarłam nos i udałam, że się dąsam.
— Och, chodź tutaj. Lepiej to pocałuję.
Jego wargi były jak balsam, miękkie jak aksamit i pełne ciepła.
Całował mój pośladek z absolutną czcią, jak penitent proszący o wybaczenie w konfesjonale. Zastygliśmy w czasie jak posągi, mimo
nieogrzewanej kabiny, ja naga, a Chey tylko w szarym podkoszulku.
Po całej wieczności Chey oderwał usta od mojej skóry, chwycił rękami mój tyłek i rozchylił mi pośladki. A potem jego język znalazł się w moim
wnętrzu.
Lizał.
Badał.
Poszukiwał.
Zwilżał.
Drażnił.
Kiedy czubek jego języka musnął mój różany płatek, drżenie w moim ciele przeszło na inny, elektryzujący poziom.
Obudziło się dzikie pożądanie.
Podniecenie rozpalało mi krew w żyłach, która pędziła z prędkością światła albo nawet szybciej, i wreszcie także Chey poczuł je końcem
swojego języka.
Ale nie przestał bawić się moją żądzą, aż chciałam zacząć krzyczeć, żeby mnie w końcu wziął, jakkolwiek brutalnie musiałby to zrobić, i żeby
bez żadnych ograniczeń robił ze mną wszystko, co zechce. I czego ja zechcę.
Teraz zdawało się, że wszelkie zakończenia nerwowe w moim ciele skupiają się w szparze między pośladkami, a ja czułam, że zemdleję, jeśli
mnie zaraz nie wypieprzy.
— Wejdź we mnie, proszę — błagałam.
— Jak w chłopca?
— Jak w chłopca. — Westchnęłam, porzucając
przekonanie, że mam jeszcze jakąkolwiek kontrolę nad własnymi zmysłami.
Wstał i wszedł we mnie, jednocześnie pochylając mnie nad łóżkiem.
Początkowy dyskomfort znikł nagle i Chey wpasował się we mnie idealnie jak zawsze. Był kluczem w moim zamku. Naparłam na niego,
odprężyłam się i pozwoliłam się nieść fali jego narastającej żądzy.
To był zupełnie inny rodzaj tańca.
Teraz, kiedy ja stałam się także jego żeglarzem.
Daleko na morzu rozległa się syrena statku. Dwa albo trzy dni później kapitan powiadomił nas przy kolacji, że dopływamy do portu i nasza długa
podróż dobiega końca.
Summer włożyła swoje cenne skrzypce z powrotem do futerału.
Och, ileż historii mógłby opowiedzieć ten instrument, gdyby miał głos, pomyślała. W pewnym sensie skrzypce mają głos, choć jest on tylko
dźwiękiem strun.
Summer często wspominała Lubę i Cheya, i tamtą noc w Dublinie, kiedy pomogła im razem uciec. Łzy napłynęły jej do oczu, kiedy w pamięci
odtwarzała ten moment, w którym zauważyła, że serce Luby ledwo bije w piersi, i zrozumiała, że to wszystko było tylko niezwykle sprytną sztuczką.
Odegrali swoje role tak dobrze, że przez krótką, straszną chwilę bała się, że Chey naprawdę zabił Lubę, a zaraz potem strzelił sobie w głowę.
Summer nigdy nie była szczególnie romantyczna, ale cieszyło ją szczęście tej pięknej, młodej pary. Zgodziła się też chodzić na kurs tańca, ku
zdumieniu Dominika. Jego zadowolenie ją rozbawiło. Skorzystałaby z każdej okazji, żeby to on ją prowadził, a jeśli miał ją prowadzić w walcu w
miejscowej szkole tańca zamiast na smyczy w klubie dla fetyszystów, cóż, jej zdaniem na swój sposób jedno nie ustępowało drugiemu.
Otworzyła drzwi gabinetu i usłyszała gwałtowny stukot. Przez chwilę patrzyła w milczeniu, próbując ocenić nastrój kochanka, który tłukł w
klawisze klawiatury komputera w twórczej gorączce.
Pisał tak, odkąd wrócili z Dublina. Desperacko przelewał myśli, uczucia i obrazy, które tam absorbował, na wirtualny papier. Jakby się obawiał,
że jeśli nie będzie pisał dość szybko, to, co najlepsze zniknie znowu tam, skąd przyszło, a jemu nie zostanie nic poza mglistym poczuciem, że
prawie udało mu się wykorzystać dobry pomysł.
To było samotne życie — życie muzy — długie okresy oczekiwania, aż partner wyłoni się z kokonu, przestanie śnić na jawie i wróci do świata
żywych. Jeszcze gorsze wydawały się nieznośne okresy zaniku twórczej weny, kiedy Dominik zapominał o wszystkich świetnych rozdziałach, które
wcześniej napisał, i patrzył posępnie w okno, narzekając, że każde słowo jest jak krew wyciskana z kamienia.
Summer wiedziała, że z nią samą wcale nie było lepiej — może nawet gorzej — kilka miesięcy temu, kiedy pracowała bez przerwy nad swoim
albumem inspirowanym Nową Zelandią. Wiele nocy z rzędu spędzała w studiu i jęczała, że doprowadzenie każdego dźwięku do perfekcji to męka i
że to trudniejsze, niż się spodziewała, bo wspomnienia domu wracały wielką falą i zatapiały ją, zamiast dodawać jej energii.
Ale ten czas, który każde z nich spędzało w swoim własnym świecie, dawał im szansę na samotność, a kiedy znowu do siebie wracali, było im
razem jeszcze lepiej.
Wiele godzin później nad Heath nadciągnęła noc; Summer wróciła ze swojej wieczornej przebieżki i stała pod prysznicem, rozkoszując się
gorącą wodą, która opływała całe jej ciało i koiła bolące mięśnie. Nie słyszała, jak Dominik wbiegł na schody po dwa stopnie naraz i otworzył drzwi
łazienki. Pozostała w swoim błogostanie do chwili, kiedy nago wślizgnął się do kabiny, ukląkł i ukrył twarz między jej nogami.
Zaskoczona jęknęła, wsunęła palce w jego gęste włosy i przytrzymała mu głowę, mocno koncentrując się na coraz intensywniejszych
doznaniach, które powoli ogarniały ją całą, i podnieceniu, narastającemu z każdym ruchem jego języka.
Kiedyś bała się, że on się w ten sposób utopi, a ona będzie za to odpowiedzialna. Teraz pocieszała się jednak wspomnieniem rozmowy, w
której wyznała swoje obawy. Dominik roześmiał się wtedy i powiedział, że nie wyobraża sobie piękniejszej śmierci.
Wstał, kiedy nie mógł już dłużej wytrzymać na kolanach pod zalewającą mu oczy wodą. Odwrócił Summer tyłem i oparł swojego twardego fiuta o
rowek między jej pośladkami. Przez chwilę patrzył na nią i zachwycał tym jędrnym tyłkiem, zarysem kręgosłupa i zaokrągloną linią bioder, a także
tym, że z taką łatwością mógł manewrować Summer tak, jak chce, bo pozwalała mu na wszystko, nie myśląc o swojej wygodzie. Pochylił się i
zakręcił kurek. Dotknął jej mokrych piersi i ścisnął sutki. Potem zaprowadził ją do sypialni.
Ciągle wilgotna stanęła na łóżku na czworakach i przeciągnęła się leniwie, wyginając plecy jak kot i wypinając pośladki, jakby chciała mu się
zaoferować.
Dominik delikatnie rozchylił jej nogi i spojrzał na zachęcająco różowe wejście do cipki.
To szczególne piękno takich obrazów sprawiało, że jego serce zaczynało bić szybciej. Dominik nigdy nie czytał magazynów dla mężczyzn ani
nie oglądał przewidywalnych i nużących filmów porno. Wolał czystość prawdziwego życia i intymną otwartość, z jaką ukazywała mu się Summer.
Przesunął palcami po jej szparce, sprawdzając jej wilgotność. Westchnęła z rozkoszy i oparła się o jego dłoń.
Dominik pochylił się nad nią.
— Pocałuj mnie — wyszeptał Summer do ucha,
obracając jej twarz i przyciskając wargi do jej ust.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam, kiedy
wylądowaliśmy w Darwin, był upał. Przybyliśmy tam w
samym środku pory deszczowej. W Sydney zeszliśmy w porcie ze statku, a resztę podróży na północ Australii odbyliśmy samolotem.
Spodziewałam się nieba tak jasnego i niebieskiego jak ekran komputera, idealnie bezchmurnego, z zarysem czerwonych gór na horyzoncie.
Takie widoki zobaczyłam na pocztówkach w kioskach na całym lotnisku. Zamiast tego, kiedy rozsunęły się drzwi terminalu, znaleźliśmy się w
potrzasku między niewyobrażalnie płaską równiną i niebem szarym jak skóra słonia, które jakby opadało coraz niżej, grożąc, że zgniecie nas jak w
kanapce.
Powietrze było ciężkie i lepkie, brzemienne, jak gdyby w każdej chwili mogło eksplodować albo zacisnąć się wokół mojej szyi. Ale teraz byliśmy
tutaj, więc postanowiłam wykorzystać ten czas jak najlepiej. Chey wybrał Darwin po długich poszukiwaniach. Czuł, że Rosjanie, jeśli nie złapali się
na haczyk i nie uwierzyli w naszą śmierć, będą się spodziewali, że wybraliśmy jakąś metropolię, w którą zdołamy się wtopić, najprawdopodobniej
w Europie albo w Stanach. Tu, na najbardziej wysuniętym na północ terytorium
Australii, nikt nie zacznie nas szukać.
To była spokojna pora roku, bo wielu mieszkańców miasta wyjechało w okolice o łagodniejszym klimacie, a turyści pojawiają się dopiero na
początku pory suchej, w kwietniu albo maju. Mogliśmy więc wybierać wśród pustych mieszkań i płacić zaliczkę gotówką.
Chey ciągle miał pieniądze, a ja zebrałam sporą sumkę w czasie tych wszystkich lat, kiedy zarabiałam jako tancerka. Zawsze bałam się prawa
i jak mogłam unikałam fiskusa, postarałam się więc, by sieć dawała mi pieniądze do ręki bezpośrednio po każdym występie. Przechowywałam
swoje zyski w bardzo staroświecki sposób, w zaklejonych kopertach pod materacem w pokoju gościnnym u Vigga. Wraz z tym, co dostałam w
prezencie od hojnego muzyka, mieliśmy dość forsy na kilka lat.
Wynajęliśmy małe mieszkanie w Nightcliff. Nie chcieliśmy zwracać na siebie uwagi, a poza tym mnie znużyły już pułapki bogactwa. Myśląc o
luksusowych hotelowych pokojach i pięknych sukniach, które były częścią mojej pracy w sieci, czułam się trochę chora. Więc nasze kameralne
mieszkanko, z maleńką werandą i widokiem na ocean — w Kalifornii taki widok kosztowałby fortunę, a tu nikogo nie dziwił — cieszyło mnie ponad
miarę. Tak jak inni mieszkańcy Darwin przyzwyczaiłam się do oglądania morza pod każdym kątem, do hałaśliwej klimatyzacji i grubych ekranów
ochronnych na wszystkich drzwiach — zatrzymywały na zewnątrz nie tylko muchy, ale też różne kolorowe jaszczurki z kryzami wokół szyi, które
rozkładały się jak kołnierz Raculi, kiedy coś je rozzłościło albo przestraszyło.
Przez wiele tygodni codziennie dziesięć po czwartej niebo się otwierało, zalewając miasto rzęsistym deszczem. Wielkie, ciężkie krople, takie
co w parę sekund potrafią przemoczyć człowieka do suchej nitki, zostawiały po siebie uczucie czystości, ulgę i słodki aromat eukaliptusów,
przypominający trochę zapach wody po goleniu. Zaczęłam lubić Darwin, nawet w porze deszczowej. Tu było zupełnie inaczej niż we wszystkich
miejscach, w jakich dotychczas mieszkałam. Dziwaczne zwierzęta i zwariowana pogoda sprawiały, że Darwin wibrowało życiem i energią.
Resztę lutego i większość marca spędziliśmy,
uprawiając seks w mieszkaniu, przy włączonej na maksa klimatyzacji. Wychodziliśmy tylko na spacery po brzegu oceanu po zachodzie słońca.
Świetlista kula znikała za horyzontem, barwiąc niebo różowymi, pomarańczowymi i fioletowymi smugami. Chey śmiał się z tego, że zawsze
trzymam się kilka kroków od fal, łagodnie liżących brzeg, w obawie przed słonowodnymi krokodylami, które mogą czaić się w wodzie, żeby
schwytać mnie i pożreć przy pierwszej sposobności. Może miałam paranoję, ale mój strach nie brał się znikąd. W gazetach opisywano mnóstwo
historii turystów, którzy natknęli się na krokodyle.
Po kilku tygodniach odpoczynku zaczęliśmy się nudzić. Chey wynajął mały sklep w centrum handlowym przy Smith Street, gdzie sprzedawał
kamienie szlachetne i biżuterię. Na razie nie mógł się starać o zezwolenie na import bursztynu, to byłoby zbyt ryzykowne, ale sprzedaż pereł z
Morza Południowego i australi skich opali też przynosiła pewien zysk.
Chey, urodzony sprzedawca — prowadził podobny interes jeszcze jako nastolatek — zajmował się sklepem, a ja mu pomagałam:
przyjmowałam towar, prowadziłam księgi rachunkowe. Kiedy uznałam, że potrzebuję większej różnorodności, zapisałam się na kurs wyrabiania
biżuterii i zaczęłam naprawiać biżuterię, składać naszyjniki i kolczyki. W tej niezwykle precyzyjnej pracy mogłam wykorzystać wrodzone poczucie
porządku i upodobanie do
minimalistycznej estetyki. Starałam się, żeby do naszego sklepu nigdy nie trafiła żadna tandeta, więc szybko staliśmy się znani ze swojego smaku i
jakości. To wyróżniało nas spośród sąsiednich sklepików, które poza srebrem i złotem sprzedawały jaskrawe ręczniki plażowe, magnesy na
lodówkę i pachnące mydełka.
Kupiłam rower i przez kilka dni jeździłam nim z Nightcliff na Smith Street, co zabierało jakieś pół godziny. Ale kiedyś przeraziłam się strasznie,
bo w drodze złapała mnie burza z piorunami, która nadciągnęła ni stąd, ni zowąd, więc poprosiłam Cheya, żeby nauczył mnie prowadzić
samochód. Kupiliśmy używaną mazdę, niebieską jak niebo w czasie pory suchej, i zaczęłam jeździć po mieście. Długo męczyłam się z gasnącym
mi co chwilę silnikiem, aż w końcu
załapałam, o co w tym wszystkim chodzi.
W maju, kiedy deszcze się skończyły, chmury gdzieś odpłynęły, a wietrzyk na mojej skórze wydawał się miękki jak aksamit, ustawialiśmy
stoisko na targu w Mindil dwa razy w tygodniu. Ubierałam się w zwiewne kolorowe sukienki z bawełny i sandałki i gawędziłam z przechodniami,
którzy zatrzymywali się, żeby popatrzeć, jak starannie nawlekam korale na nić albo szybko składam kolczyki na życzenie klienta.
Darwin to dziwne miejsce, pełne ludzi, którzy skądś uciekli albo nie zdołali stąd wyjechać. Byli wśród nich żołnierze zamieszkujący wojskowe
baraki; naukowcy i lekarze — tych przyciągały tu zmienne warunki meteorologiczne i tropikalne choroby; objuczeni plecakami turyści z Irlandii i
Anglii — podróżowali autobusami, przesiadywali w miejscowych barach, imprezowali do października i wyjeżdżali, kiedy zaczynało padać; no i
wreszcie hipisi, którzy siedzieli tu przez okrągły rok, zachwyceni upałami, niespiesznym rytmem życia i słodkimi owocami mango. Ja pochłaniałam
je w takich ilościach, że od
ich soku dostałam wysypki na rękach.
Razem z Cheyem doskonale odnajdywaliśmy się w tym tyglu. Zaprzyjaźniłam się z wieloma osobami i po raz pierwszy w życiu czułam, że mam
jakiś cel poza tańcem.
Minął rok, a nie pojawił się żaden duch z naszej
mrocznej przeszłości. Nadal tańczyłam, ale tylko w salonie albo na ganku w chłodne wieczory; jak poganka witałam noc w blasku ogromnego
tropikalnego słońca.
Do Nowego Roku został jeszcze cały wieczór; Edward i Clarissa usiedli przy stoliku w plażowej kawiarni, popijali koktajle i odpoczywali w luźnej
atmosferze klubu jachtowego. Nie mieli żadnych konkretnych planów na wieczór. Ich rejs dookoła świata trwał już trzy tygodnie; za kilka dni wracali
do Stanów.
Wspominając dobre i złe czasy, zgodzili się, że już żyją pełnią życia i cokolwiek jeszcze im się przydarzy, będzie tylko bonusem, dodatkową
porcją masła na kromce chleba.
Mieli za sobą fantastyczne imprezy, objawienia i
radosne łamanie tabu. A odkąd z wdziękiem weszli w wiek średni i przestali przejmować się opiniami i ocenami rodziny i skłaniającego się ku
poglądom konserwatywnym potomstwa, żyli już tylko dla siebie, nie starając się naginać do konwencjonalnych społecznych ograniczeń.
Oznaczało to wieloletnie zaangażowanie w świat sadomasochistycznych rozrywek; poznali jego ciemną stronę, ale także aspekty dionizyjskie i
całym sercem cieszyli się jednym i drugim.
Jak można naprawdę docenić życie, jeśli nie spróbowało się jego skrajności? Oni niczego nie żałowali.
W swoim związku dotarli do etapu, kiedy milczenie jest równie ważne i znaczące jak słowa i rozkoszowali się swoim spokojnym szczęściem.
Kelnerka przyniosła im kolejne szklanki z kolorowymi drinkami.
Taras pełen palm i białych parasoli wychodził na jaskrawy błękit oceanu, teraz niemal pustego, jeśli nie liczyć kilku surferów sunących po
niedużych falach.
— Naprawdę jest tu spokojnie, prawda? — zauważył Edward.
— Owszem — zgodziła się Clarissa.
— Tak sobie pomyślałem — ciągnął Edward — może
byśmy nie szukali żadnej eleganckiej restauracji na tę noc, tylko zostali tutaj? W menu mają sporo owoców morza, jak widzę, i nie jest zbyt tłoczno...
— Miło będzie zostać na luzie — dodała Clarissa.
— Naubieraliśmy się już w życiu na elegancko, no nie?
Kiwnęła głową z zamglonym wzrokiem, bo nagle stanęło jej przed oczami tyle przyjęć i uroczystości.
— Więc zróbmy tak.
Obojętnie wrócili do sączenia swoich drinków.
Kiedy słońce zaczęło znikać za horyzontem i światło powoli gasło, Edward zagłębił się w lekturze menu.
— Jak myślisz? Na początek ostrygi? — zasugerował.
— Bardzo chętnie — odparła sennie Clarissa.
— Dla ciebie tylko to, co najlepsze, moja droga.
Wziął listę win. Młoda kelnerka, która obsługiwała ich wcześniej, skończyła pracę i na tarasie zastąpił ją starszy kelner z greckim akcentem i
melodyjnym głosem.
Edward wybrał dania i złożył zamówienie.
Życie jest dobre.
Na stoliku pojawiły się kawy, puste talerze po posiłku
znikły, a z głośników na plaży zaczęła płynąć kojąca muzyka, usypiając klientów przy stolikach.
— To walc, Edwardzie — powiedziała Clarissa. — Zatańczymy? — Wskazała na zaimprowizowany parkiet z bambusowej maty, który rozciągał
się aż na piasek.
— Może później, kiedy zacznie się już nowy rok? — odparł Edward. — Pozwól, że najpierw trochę strawię to, co zjadłem. Małe ustępstwo z
uwagi na nasz zaawansowany wiek?
Clarissa się uśmiechnęła. Zauważyła, że od pobliskiego stolika podniosła się jakaś para i ruszyła w stronę parkietu. Byli młodsi, cały czas
trzymali się za ręce. Oboje wysocy, wysportowani i ubrani na luzie, ona w skromną białą sukienkę do kolan i płaskie baleriny, a on w dżinsy i białą
koszulę. Dziewczyna miała jasne włosy, krótko obcięte, i jakiś zdecydowanie wschodnioeuropejski rys w twarzy. Szła, a później tańczyła z
wdziękiem. Jej partner także wyróżniał się wyglądem, choć trudno było odgadnąć jego pochodzenie. Oboje mieli cudowną złocistą opaleniznę,
jakby całe dnie wylegiwali się na plaży. Dziewczyna miała paznokcie pomalowane na kolor szmaragdowej zieleni i nie nosiła na sobie żadnej
biżuterii poza dużymi kolczykami z bursztynem.
Na parkiecie niemal stopili się w jedno, ani na moment nie odrywali od siebie wzroku. Clarissa i Edward poczuli w sercach lekkie drżenie na
widok tych młodych ludzi sunących w tańcu jak ptaki w locie. Oboje pomyśleli o tym samym i mrugnęli do siebie. Ci tancerze przypomnieli im o ich
własnej młodości.
Z przyjemnością patrzyli na nich, tak zupełnie obojętnych na otoczenie, tak całkowicie zanurzonych w swoim własnym świecie.
Dziewczyna poruszała się z gracją i widocznie kiedyś ćwiczyła balet. Długie nogi pewnie niosły jej smukłą postać. Partner podtrzymywał ją w
talii i zdecydowanie, choć niemal niedostrzegalnie, kierował jej ruchami.
Clarissa zdała sobie sprawę, że już kiedyś widziała tę dziewczynę, choć ta miała wtedy znacznie dłuższe włosy. Spojrzała na nią jeszcze raz i
teraz sobie przypomniała. To było w Paryżu, kiedy ich syn grał w sekcji dętej z zespołem sponsorowanym przez Vigga Francka. Tak, to ona
siedziała w garderobie po koncercie. Na pewno. Clarissa zastanawiała się, czy ta dziewczyna też brała udział z nimi w dość wyuzdanej imprezie w
Les Chandelles. Doszła do wniosku, że jeśli tak, to oboje z Edem nie mieli z nią żadnego bliższego kontaktu. Przypomniała sobie też, z
westchnieniem ulgi, że ich konserwatywny syn nie chciał z nimi jechać. Mężczyzny, z którym dziewczyna teraz tańczyła, na pewno tam nie było.
— Myślisz o tym samym co ja? — wyszeptał Edward, kiedy walc dobiegł końca i tancerze odsunęli się od siebie, a z głośników popłynęła
weselsza, żywsza melodia.
— Tak — odparła Clarissa.
— Jakby wieki minęły od tego czasu, prawda?
Clarissa kiwnęła głową.
— Przez chwilę miałem pomysł, żeby zaproponować im drinka, ale chyba odpuścimy, co?
— Masz rację, Edwardzie. Lepiej zostawić ich w spokoju. Jesteśmy już starzy, robiliśmy to już setki razy. Na pewno znajdą swoją drogę w życiu,
nie powinniśmy się w nie wtrącać.
Zbliżała się północ. Na parkiet wyszły inne pary.
— Następny wolny taniec jest twój — poinformował Edward Clarissę. — Nawet gdybyśmy musieli czekać do nowego roku.
— Myślisz, że będą fajerwerki?
— O północy zawsze są fajerwerki. — Edward objął ją ramieniem.
Przy stoliku obok usiedli tamci młodzi ludzie i zaczęli się całować.
Kilka kroków dalej, na wysokim stołku przy barze siedziała inna dziewczyna. Drobna, miała kruczoczarne włosy z idealnie równo obciętą
grzywką. Była tu sama przez cały wieczór, na marginesie imprezy. Ze smutkiem patrzyła, jak Luba i Chey się całują. Przez chwilę Clarissa sądziła
nawet, że dziewczyna płacze, ale zaraz zdała sobie sprawę, że to tatuaż w kształcie maleńkiej łzy pod lewym okiem.
Samotna dziewczyna z niezwykłym tatuażem obserwowała, jak całująca się przed chwilą para znowu wstaje. Trzymając się za ręce i nie
zwracając uwagi na nikogo poza sobą nawzajem, powoli wyszli na piasek, żeby zatańczyć ostatni raz.
Podziękowania
Pojawiają się kolejne pozycje z serii
Osiemdziesiąt Dni,
więc my, autorzy, musimy wspomnieć o wielu cierpliwych i wspaniałomyślnych
ludziach, których zaangażowanie okazało się bezcenne. Przede wszystkim o naszych partnerach — nie możemy wymienić tu tych imion, bo
nadal chcemy zachować anonimowość — których zaniedbywaliśmy podczas długich godzin pisania, a oni znosili to z humorem i spokojem.
Sarah Such z Sarah Such Literary Agency, nasi
redaktorzy Jon Wood i Jemina Forrester, Rosemarie Buchman z Buchman Agency i wszyscy ich współpracownicy znacząco przyczynili się do
sukcesu tej serii; ich wkładu w ten projekt nie sposób przecenić. Jedna połowa Viny chciałaby podziękować też Scarlett French z
www.scarlettfrencherotica.com
— jej oprawne w skórę książki i czytanie
Pucybuta na stacji Liverpool Street
wzbudziły fascynację zarówno erotyką,
jak i butami do konnej jazdy, co ma szanse przetrwać do końca życia. Ta część Viny chciałaby też wyrazić wdzięczność dla swojego pracodawcy
za niekończące się wsparcie i dla Verde & Co, którzy nieświadomie przyczynili się do powstania wielu przygód opisanych w serii... bo dostarczyli
przytulnego miejsca, gdzie można było siedzieć i pisać, czekolady od czasu do czasu i niezliczonych, najlepszych w Londynie kaw z mlekiem.
Wreszcie Vina Jackson pragnie podziękować za
gościnność Groucho Club — właśnie tam każdy z tytułów był planowany, wymyślany, przetwarzany i formułowany od nowa, zanim samo pisanie
tak naprawdę się zaczęło. Nikomu w Groucho nawet powieka nie drgnęła, kiedy całymi godzinami omawialiśmy, kto powinien spać z kim i inne
delikatne szczegóły techniczne.
VINA JACKSON
BLOGI
NARODZINY VINY JACKSON
W chwili gdy piszę te słowa, OSIEMDZIESIĄT DNI ŻÓŁTYCH Viny Jackson zajmuje 6. miejsce na liście bestsellerów „The Sunday Times", a
od trzech tygodni nie schodzi z Top 10.
Ale gdyby bezduszny system komputerowy nie posadził dwóch kompletnie sobie obcych osób naprzeciwko siebie w pociągu z Londynu, na 6.
miejscu mogłaby być teraz nowa powieść Johna Grishama, a co gorsza, Vina Jackson mogłaby się w ogóle nie narodzić!
Los chadza tajemniczymi ścieżkami.
Vina Jackson to pisarski duet, tworzący pod wspólnym pseudonimem. A jeszcze kilka miesięcy temu obie jego połowy były sobie całkiem
obce...
Wszystko zaczęło się, gdy jedna strona została zaproszona do udziału w festiwalu literackim poza Londynem, a druga, za rekomendacją
przyjaciela, spontanicznie postanowiła tam dotrzeć i szybko nabyła bilet.
Tak więc pewnego wczesnego niedzielnego poranka, kiedy zima zmieniała się już w wiosnę, z biletami kupionymi w Internecie pojawiliśmy się
na dużym londyńskim dworcu, a później okazało się, że podstawiony pociąg jest zapełniony może w dziesięciu procentach. Akurat nasza dwójka
została posadzona naprzeciw siebie, podczas gdy resztę wagonu zasiedlało najwyżej pół tuzina podróżnych. Każde z nas mogło śmiało przesiąść
się gdzie indziej w poszukiwaniu prywatności, ale przecież jesteśmy Brytyjczykami, więc uznalibyśmy to za nieuprzejmość.
Kilkugodzinna podróż upłynęła na czytaniu, rozmyślaniu, słuchaniu muzyki na iPodach albo jedzeniu, przy czym nie padło między nami ani jedno
słowo. Zaledwie kilka godzin później, przy piciu powitalnej kawy na festiwalu literackim, okazało się, że troje z nas, posadzonych w jednym wagonie
przez kolejowy komputer, zmierza na tę samą imprezę. A ze stacji wzięliśmy trzy oddzielne taksówki.
Kilka tygodni później połowa przyszłej Viny Jackson skontaktowała się z drugą, prosząc o radę w sprawie służbowej i tak dwoje obcych sobie
ludzi, którzy poznali się przypadkiem w pociągu, zaczęło regularną wymianę e-maili.
Para pisarzy mających ochotę napisać pikantny romans. Któreś z nas bez świadomości konsekwencji wspomniało o przeczytanej w gazecie
niezwykłej historii zabytkowych skrzypiec. Perwersyjne umysły myślą tak samo, zaświtało w nas więc podejrzenie, że to może być zaczątek
powieści, która tylko czeka na napisanie. Po czym natychmiast wróciliśmy do swoich spraw, własnych historii domagających się napisania,
naszych żywotów czekających na przeżycie i innych musów.
Minęło kilka miesięcy, a pomysł wspólnej powieści wciąż w nas buzował, stanęło więc na tym, że spotkamy się w Groucho Club w Londynie, a
potem wymienimy się pomysłami i sugestiami, obżerając się przy okazji w Chinatown. Wtedy to podjęte zostało postanowienie, że napiszemy
cztery pierwsze rozdziały powieści, przeplatając relacje dwojga bohaterów, i wyślemy do agenta literackiego, żeby sprawdzić, czy materiał ma
szansę zainteresować jakiegoś wydawcę.
Bohaterami zostali skrzypaczka grająca w metrze i wykładowca uniwersytecki uwiedziony jej grą. Powstał opis ich spotkania. Tak narodziła się
Vina Jackson. A także kilka próbnych rozdziałów pierwszej z dwóch powieści poświęconych wyprawie do świata seksu i sadomasochizmu.
Agentka literacka, Sarah Such, zachwyciła się próbką, podpisała z nami umowę i już po kilku dniach skierowała nas do kilku londyńskich
wydawnictw. Oferty zaczęły napływać natychmiast. Rosło zainteresowanie, rosły proponowane kwoty, a także oczekiwania, bo pojawiła się
sugestia, żeby książka była trylogią. Vina Jackson zgodziła się napisać trzecią część i wkrótce podpisała kontrakt na sześciocyfrową sumkę ze
strasznie fajnym kolesiem z wydawnictwa Orion.
Oczywiście wtedy już na listach bestsellerów szalała trylogia E.L. James i w Orionie zasugerowano nam, żeby wszystkie trzy tomy powstały w
ciągu trzech miesięcy. Vina nie opierała się długo i przystała na takie tempo, bo zapewniało ono trylogii publikację w ciągu zaledwie kilku tygodni
od dostarczenia manuskryptów i wstrzelenie się w zapotrzebowanie rynku.
Pierwszy tom, OSIEMDZIESIĄT DNI ŻÓŁTYCH, ukazał się w Anglii w sierpniu, a pozostałe części, OSIEMDZIESIĄT DNI NIEBIESKICH i
OSIEMDZIESIĄT DNI CZERWONYCH, wyjdą we wrześniu i w październiku. Wkrótce wyda je w USA Open Road Media, a prawa do przekładu
sprzedano do 14 krajów świata, w tym do Niemiec, Francji, Włoch i Japonii.
Nigdy nie chodziło nam o rywalizację z
Pięćdziesięcioma twarzami Greya,
więcej — nawet nie znamy tej książki! Plan był taki, żeby napisać mocny romans erotyczny z wiarygodnymi
bohaterami, trzymający w napięciu do końca, mamy nadzieję, że dobrze napisany i zapewniający ekscytującą rozrywkę.
A wy uważajcie, naprzeciwko kogo siadacie w pociągu. Może się okazać, że skończycie, pisząc z kompletnie obcym człowiekiem perwersyjną
romantyczną trylogię.
DO TANGA TRZEBA DWOJGA
Kilka razy pytano nas już, jak to jest, kiedy się pisze razem. I to nie tylko pisze cokolwiek, ale pikantne sceny erotyczne. Jak to robimy? Jak to
jest, dzielić z kimś tak intymną prozę? Czy zawsze się ze sobą zgadzamy?
Ponieważ obydwie połowy duetu Vina Jackson
naczytały się literackich romansów z pieprzykiem albo prozy erotycznej, są przyzwyczajone do zgłębiania tajemnic tego, co dzieje się za
zamkniętymi drzwiami sypialni naszych bohaterów w większym stopniu niż inni pisarze. W związku z tym bardziej pikantne fragmenty
OSIEMDZIESIĘCIU DNI przyprawiły nas ledwie o rumieniec.
A jednak w kawiarniach i restauracjach, gdzie powstawały plany naszych powieści, trzeba było mówić szeptem, żeby przypadkiem nie urazić
innych klientów, którzy nie musieli przecież wiedzieć, że nasze dyskusje o lubieżnych romansach i perwersyjnych trójkątach są czysto teoretyczne!
Metodyka pracy była prosta. Każde z nas wybrało sobie bohatera, albo Summer, albo Dominika, a potem rozdział za rozdziałem powstawały
relacje pisane z dwóch punktów widzenia.
Na początku nasz pomysł był jedynie eksperymentem, nie było umowy z naszą agentką Sarah Such ani kontraktu z wydawnictwem Orion, było
za to więcej czasu i wszystko wydawało się prostsze. Jedno z nas pracowało, a drugie miało wolne i czekało na sygnał do rozpoczęcia swojego
rozdziału. Oczywiście wiedząc wcześniej wszystko o nowych wydarzeniach i rozwoju bohaterów.
Ale kiedy pojawił się ostateczny termin oddania tekstu, oczywiście obok innych zobowiązań zawodowych, stało się jasne, że musimy wzmóc
wysiłki, zacisnąć zęby i pisać symultanicznie.
To oznaczało konieczność zbliżenia do siebie naszych warsztatów pracy, żeby upewnić się, że zmierzamy (oczywiście angażując w to naszą
kreatywność) w tym samym kierunku. Wkrótce liczba wymienianych przez nas e-maili — dziennie! — wzrosła do 20-50 (w związku z czym cofnięcie
się do wcześniejszych ustaleń stało się prawie niemożliwe).
Ale że muzy to istoty uparte i kapryśne, szkicowały bohatera od A do Y, podczas gdy musiał być zaprojektowany od A do Z. W praktyce
oznaczało to, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć nasza współpraca polegała na snuciu się jak dzieci we mgle, bo jedno z nas pracowało
nad rozdziałem ósmym, a drugie już nad dziewiątym i modliło się, żeby w rezultacie trzymało się to kupy.
I o dziwo tak właśnie było w znakomitej większości przypadków, nie licząc dostosowywania do siebie drobiazgów i szczegółów.
Potem następowała zamiana i sczytywaliśmy rozdział partnera. Trzeba było przecież sprawdzić, czy poprowadził naszego bohatera tak, jak
sobie umyśliliśmy. Poza tym w grę wchodziło wyrzucanie powtórzeń, nanoszenie poprawek, żeby tekst lepiej się czytał, a od czasu do czasu
dopisywaliśmy cały akapit, jeśli przypadkiem okazywaliśmy się większym ekspertem od geografii jakiegoś miejsca albo, na przykład, autorytetem
w kwestii tego, jak najlepiej związać kochankę.
W dwóch z trzech części naszej trylogii bawiliśmy się też w chwilową wymianę bohaterów. Miało to nas uchronić przed rutyną, a czytelnikom
dostarczyć dodatkowej rozrywki, tak więc w OSIEMDZIESIĘCIU DNIACH ŻÓŁTYCH i NIEBIESKICH Summer pisywała jako Dominik, a Dominik
jako Summer.
Trudno powiedzieć, czy nasza synchronizacja istniała od początku, czy może została wypracowana podczas pracy, ale kiedy po skończeniu
powieści przyszło do redakcji i korekty autorskiej, mieliśmy ogromne kłopoty ze stwierdzeniem, kto pisał który rozdział.
Mamy nadzieję, że czytelnicy mają z poznawania przygód Summer i Dominika tyle samo radości, ile my z pisania o nich.
CZY ŻÓŁTY TO NOWY SZARY (GREY
2
)?
Oszałamia nas wprost entuzjastyczne przyjęcie
OSIEMDZIESIĘCIU DNI ŻÓŁTYCH i wydaje nam się, że to może być dobry moment na odniesienie się do kilku kwestii, które od czasu do czasu
przewijają się w recenzjach.
Przede wszystkim, dlaczego książka pisana jest
równocześnie w pierwszej i w trzeciej osobie?
W OSIEMDZIESIĘCIU DNIACH... ŻÓŁTYCH, NIEBIESKICH i CZERWONYCH kolejne rozdziały są pisane na przemian z perspektywy Summer,
która opowiada w pierwszej osobie, i Dominika — w trzeciej osobie. Przedstawiamy punkt widzenia zarówno naszej bohaterki, jak i bohatera, bo
zdawało nam się, że będzie to miła odmiana dla czytelników; będą wreszcie mogli poznać obydwie perspektywy, z których można spojrzeć na tę
samą historię. Jak często się zdarza, że czytelnik może obserwować rozwijający się romans i męskimi, i kobiecymi oczami? Poza tym Vina
Jackson, jako pisarka składająca się z dwóch autorów, mogła się o to pokusić, z nadzieją że zrobi to dobrze. Tam, gdzie jeden pisarz musi
czasem zmagać się z chęcią faworyzowania jednego bohatera, nasza dwójka walczyła w narożnikach swoich własnych postaci.
Wersja Summer przedstawiana jest w pierwszej osobie, a Dominika w trzeciej, żeby to Summer miała większą moc oddziaływania poprzez
tekst. Zależało nam na stworzeniu zadziornej, niezależnej dziewczyny, która jest pewna siebie i dobrze się ze sobą czuje, a te cechy mogłoby być
trudno utrzymać w konwencji sado-maso, gdzie jej postać jest z założenia uległa.
Ale nie wszystko krąży wokół kobiet. Z drugiej strony ważne było dla nas stworzenie męskiego bohatera obdarzonego głębią, nie tylko
przystojnego, bogatego i dominującego faceta, na widok którego kobiety mdleją i tyle.
W romansach utrzymanych w estetyce sado-maso najczęściej pierwszoplanową postacią jest uległa kobieta, ale już motywacje męskiego
bohatera schodzą na dalszy plan i są znacznie mniej istotne niż fakt, że ma w domu lądowisko dla śmigłowców. Zależało nam na zgłębieniu
przyczyn, dla których bohater może chcieć wiązać swoją kochankę, pokazaniu ewolucji jego pragnień i analizie jego reakcji na to, że żądze, które
nim targają, pewnie przez wielu byłyby uznane za niemoralne albo wręcz za uwłaczające godności.
Wydawało nam się także, a pierwsi czytelnicy
potwierdzili naszą intuicję, że te naprzemienne rozdziały pomagają utrzymać napięcie, bo każdy urywał się w najbardziej emocjonującym
momencie i czytelnik mógł zabawiać się zgadywaniem, co będzie dalej z bohaterką albo bohaterem i jak drugi bohater postrzega zachowania
pierwszego, opisane w rozdziale wcześniejszym.
Pisanie w tej konwencji okazało się dla nas proste i mamy nadzieję, że po pierwszym zaskoczeniu, kiedy czytelnik po lekturze pierwszego
rozdziału w całej serii zdaje sobie sprawę, że w rozdziale drugim opowiada zupełnie inna osoba, nie jest to dla nikogo kłopotliwe. W dalszych
częściach konieczne okazało się jednak pokazanie Summer i innych ważnych bohaterów oczami trzecioosobowego narratora, bo dzięki temu
mogli się pojawić w danym punkcie akcji we właściwym momencie. A dla nas była to możliwość, żeby jeszcze głębiej poznać nasze postaci, bo
pokazaliśmy, jak
widzą Summer inni, nie tylko Dominik.
Skąd tytuł? Czy żółty to nowy szary?
Na temat tytułu wiemy już wszystko. Czytelnicy pytali na Twitterze, czy te kolory odnoszą się do żółtaczki albo do sportów wodnych. Z
przyjemnością informujemy, że w tekście nie występuje ani jeden motyw, ani drugi.
Początkowo tytuł miał brzmieć zupełnie inaczej, ale nasz wydawca oczekiwał czegoś innego, optymalnie chwytliwego i łatwo wpisywalnego w
świat wszechobecnych hashtagów na Twitterze, w którym wszystko jest skrócone do minimum, więc burza mózgów trwała, dopóki nie wyłonił się
tytuł, który zadowolił wszystkich i zapewnił, że supermarkety też będą mogły sprzedawać naszą książkę.
Kolory są hołdem dla filmów: szwedzkiej serii, która złamała seksualne tabu:
Jestem ciekawa — w kolorze żółtym
i
Jestem ciekawa — w
kolorze niebieskim
oraz dla trylogii Krzysztofa Kieślowskiego.
Niezależnie od pewnych podobieństw do
Pięćdziesięciu twarzy,
w sferze marketingowej utożsamienia nie dało się uniknąć. Zresztą, co tu dużo
mówić, kłamstwem byłoby wypieranie się nadziei na to, że uda nam się zaczerpnąć trochę z sukcesu Anastasii Steel i jej
Christiana Greya, i
ogromnych apetytów na gorącą literaturę, które rozbudziła E.L. James.
Z pełną odpowiedzialnością stwierdzamy jednak, że nasza książka nie jest kopią. Żadna z połówek Viny Jackson nie czytała książek E.L.
James. Na początku po prostu nie było na to czasu, bo pisanie za bardzo nas pochłaniało. Potem to był już świadomy wybór, przynajmniej do czasu
ukończenia OSIEMDZIESIĘCIU DNI, żeby nie można było oskarżyć nas o naśladownictwo. Nie można naśladować czegoś, czego się nie zna.
OSIEMDZIESIĄT DNI... napawają nas dumą, a zachwyca fakt, że E.L. James przetarła szlaki powieści erotycznej.
Co to za gatunek, pikantny romans, i czemu piszecie w tym stylu?
Mówiąc w skrócie, pikantny romans to love story, która przekracza drzwi sypialni.
Jako pisarze uważamy, że kluczowe jest zgłębienie każdej sfery ludzkiej osobowości i życia postaci, łącznie z tymi, które zwykle pozostają w
ukryciu albo są pomijane w trosce o moralność.
OSIEMDZIESIĄT DNI... miało być czymś więcej niż seksowną, romantyczną opowiastką, w której narracja jest tylko wypełniaczem pomiędzy
kolejnymi scenami erotycznymi.
Zdawało nam się, że niedawny wybuch zainteresowania erotyką stworzył warunki do napisania serii, która zgłębi aspekty tak często
ignorowane przez powieść mainstreamową, opisze erotyczną tożsamość naszych bohaterów i sposób, w jaki ich seksualność wpływa na inne sfery
ich życia.
A więc, tak jak w życiu, oboje naszych bohaterów miewa niezbyt pozytywne doświadczenia seksualne, a w każdym razie takie, które nie
spełniają ich oczekiwań. Ale potrafią sobie pomóc, a eksplorowaniu najróżniejszych śmiałych przygód erotycznych sprzyja rodzące się między nimi
uczucie i romantyczne tło.
Nasze powieści to seria i nie chcemy od razu wykładać wszystkich kart na stół, zatem i Summer, i Dominik w trakcie romansu rozwijają się w
następnych tomach, a każda książka kończy się w najbardziej porywającym momencie, dzięki czemu, na co liczymy, czytelnicy wprost błagają o
więcej.
Mamy nadzieję, że dobrze się bawiliście w czasie lektury.
28 sierpnia 2012
Copyright © Vina Jackson
Przypisy
1
Najsłynniejsze potrójne święto w Barcelonie, obchodzone
23 kwietnia; święto św. Jerzego (patrona Katalonii), święto róż i książek (przyp. red.).
2
gra słów:
grey
(ang.) — szary i nazwisko tytułowego
bohatera powieści E.L. James
Pięćdziesiąt twarzy Greya (Fifty Shades of Grey).