Penny Jordan
Czas na miłość
Tłumaczenie:
Anna Bieńkowska, Klaryssa Słowiczanka
Dobrana para
Tłumaczenie:
Anna Bieńkowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– I naprawdę chcesz jechać do Haslewich, żeby się wszystkim
zająć…?
– Tak, mamo – zapewniła Chrissie, jednocześnie posyłając ojcu
porozumiewawcze spojrzenie ponad jej ramieniem.
We trójkę stanowili bardzo zżytą rodzinę i dla nikogo z nich nie było
tajemnicą, ile zgryzoty i zmartwień przysporzył Rose jej młodszy brat.
Początkowo Rose łudziła się nadzieją, że zdoła wpłynąć na
nieodpowiedzialnego i nadużywającego alkoholu Charlesa, wierzyła, że
sprowadzi go na dobrą drogę. Ale gdy osiem lat temu okradł dom
znajomych, bo potrzebował pieniędzy na alkohol, i został za to skazany,
przelała się czara goryczy. Od tamtej pory Rose zerwała z bratem wszelkie
kontakty.
Chrissie całkowicie ją rozumiała.
Oboje rodzice byli zupełnie innymi ludźmi niż Charles. Mieszkali
w niewielkim, leżącym tuż przy granicy ze Szkocją miasteczku, gdzie byli
powszechnie szanowani. Ojciec, chirurg kardiolog, od rana do nocy
pracował w tutejszym szpitalu, mama była członkiem rady miejskiej
i działała w kilku lokalnych instytucjach dobroczynnych.
Nic dziwnego, że nie potrafiła się pogodzić ze sposobem życia brata,
zaakceptować jego odmienności.
Teraz, kiedy zmarł, ktoś z nich musi pojechać do Cheshire, by
uporządkować sprawy po Charlesie, a przede wszystkim zająć się
sprzedażą jego niewielkiego, mieszczącego się w centrum Haslewich
domu, jedynego śladu po pieniądzach ze sprzedaży ziemi i farmy
należących jeszcze do dziadków. Chrissie zaofiarowała się, że pojedzie.
– Bóg jeden wie, w jakim stanie jest teraz ten dom. – Mama Chrissie
wzdrygnęła się z niesmakiem. – Kiedy byłam tam ostatni raz, wszystko
było zaniedbane, a w każdej szafce stały puste butelki… Dlaczego on taki
był… – Zamknęła oczy. – Już od małego był jakiś inny… Skoncentrowany
wyłącznie na sobie… i bardzo trudny w pożyciu. Zupełnie inny niż nasz
ojciec. Tata był dobrym i uczynnym człowiekiem, tak jak dziadek,
a Charles… Nigdy nie byliśmy ze sobą zżyci, nawet jako dzieci, chociaż
może to z powodu różnicy wieku… – Potrząsnęła głową. – Mam wyrzuty
sumienia, że puszczam cię tam samą, ale akurat wypadła ta konferencja
w Meksyku, a zaraz potem gościnne wykłady taty.
– Mamo, nie przejmuj się, wszystko dobrze się składa – zapewniła ją
Chrissie. – Naprawdę chętnie pojadę, bo jak sama wiesz, mam teraz dużo
wolnego czasu.
Szkoła, w której Chrissie uczyła angielskiego, była w trakcie
restrukturyzacji. Chodziły plotki, że z powodu ograniczenia funduszy część
nauczycieli zostanie zwolniona.
– Martwię się, że będziesz musiała zamieszkać w tym jego okropnym
domu – powiedziała Rose.
– No, przecież po to tam jadę – odrzekła Chrissie. – Musimy sprzedać
ten dom, żeby pospłacać długi wujka, a sama powiedziałaś, że nie ma co
wystawiać go do sprzedaży, nim się go porządnie nie wysprząta.
– To prawda. Dobrze, że sobie przypomniałam. Przed wyjazdem
muszę skontaktować się jeszcze z bankiem i adwokatem, żeby sporządzić
na ciebie wszystkie pełnomocnictwa.
Chrissie znów wymieniła z ojcem porozumiewawcze spojrzenie.
Charles Platt pozostawił po sobie nie tylko zapuszczony dom i złą
opinię, ale mnóstwo zaległych długów.
Mówiąc szczerze, wcale nie cieszyła jej perspektywa porządkowania
tych wszystkich spraw, ale przecież nie da się tego uniknąć. Robiła dobrą
minę, bo chciała oszczędzić mamie dodatkowych stresów.
Ostami raz była w Haslewich na pogrzebie babci. Niewiele z tego
pamiętała, głównie smutek i łzy mamy.
Wujek Charles mieszkał z babcią na farmie, od pokoleń należącej do
rodu Plattów. Dziadek, rozczarowany synem i zdający sobie sprawę z jego
słabości, po kawałku odstępował ziemię sąsiadowi. Po śmierci babci farma
została sprzedana.
Do tej pory pamiętała wstyd, jaki ogarnął ją na widok wujka Charlesa,
chwiejnym krokiem wytaczającego się z którejś z rozsianych po
miasteczku piwiarni. Była wtedy z mamą na zakupach. Dzieciaki
naśmiewały się z niego. Mama pobladła, wstrzymała oddech, pośpiesznie
odwróciła się na pięcie i szybko pociągnęła ją w drugą stronę.
Wtedy po raz pierwszy zrozumiała jej smutek i dziwne napięcie, gdy
padała jakaś wzmianka na temat jej brata.
Teraz, po latach, dobrze znała całą historię, jego słabość do alkoholu
i hazardu.
Charles, słaby a jednocześnie próżny, nie pasował do tutejszej
społeczności, nie potrafił znaleźć swego miejsca wśród rówieśników.
Szybko stało się jasne, że nie ma zamiaru kontynuować rodzinnej tradycji
i uprawiać ziemi.
– Złamał ojcu serce – nie kryjąc żalu, powiedziała jej kiedyś mama. –
Tata robił, co mógł, wyprzedawał ziemię stopniowo, łudząc się, że może
jednak Charles zmieni zdanie, że się opamięta. Wspierał go finansowo, gdy
oświadczył, że postanowił zostać aktorem. Ale oczywiście to był tylko
pretekst, by wyciągnąć pieniądze na alkohol i hazard. Początkowo jeszcze
się krył, bawił się w Chester, ale potem znalazł sobie kumpli na miejscu.
Nic dziwnego, że dziadkowie i mama tak głęboko przeżywali inność
Charlesa, jego sposób życia, że nie mogli się pogodzić z całkowitym
odrzuceniem przez niego moralności i norm, w jakich się wychowali.
A najbardziej przykre było dojmujące poczucie wstydu z powodu złej
sławy, jaką Charles okrywał rodzinę.
Wraz z jego śmiercią zakończyła się pewna cząstka historii
Haslewich. Rodzina Plattów od ponad trzech wieków była związana
z miasteczkiem; tutaj, w jego pobliżu, kolejne pokolenia uprawiały ziemię.
Pozostały po nich kamienne nagrobki na miejscowym cmentarzu.
– Nie martw się, mamo. – Chrissie objęła mamę i pocałowała ją
serdecznie.
Były do siebie bardzo podobne: obie miały szeroko rozstawione,
w kształcie migdałów oczy i twarze o wystających kościach policzkowych
i delikatnych rysach. Różniły się figurą – Rose była niska i krągła, Chrissie
po ojcu odziedziczyła wysoką i szczupłą sylwetkę.
Tajemniczym zbiegiem okoliczności, bo oboje rodzice byli brunetami,
Chrissie miała długie lśniące kasztanowe włosy, gęste i proste.
Kończyła dwadzieścia siedem lat i uważała się za osobę całkowicie
dorosłą i odpowiedzialną. Nie dawała się zwieść prawiącym jej
komplementy mężczyznom, zachwycającym się jedynie jej urodą, a nie
dostrzegającym w niej niczego więcej. A dla niej istota prawdziwie
głębokiego związku polegała na czymś zupełnie innym. Najważniejsze
było wnętrze, osobowość. Wierzyła w przeznaczenie, w instynktowne
przeczucie, że oto na jej drodze pojawi się ten jeden jedyny, ten, którego do
tej pory bezskutecznie szukała. Jednym słowem była niepoprawną
romantyczką, choć nigdy by się do tego otwarcie nie przyznała.
– Wiesz, to niesprawiedliwe – z przekorą zarzuciła jej kiedyś
przyjaciółka. – Gdyby to mnie natura obdarzyła twoją urodą, to już ja bym
wiedziała, jak ją spożytkować. I to dużo lepiej niż ty. Nawet nie wiesz, jaka
z ciebie szczęściara.
– Piękność nie polega na urodzie – łagodnie odpowiedziała jej wtedy
Chrissie, bo naprawdę w to wierzyła.
Jeszcze w czasie studiów mogła zostać modelką, ale zdecydowanie
odrzuciła propozycję.
Kiedy zaczynała pracę, niektórzy obawiali się, czy jej poczucie
humoru nie będzie przeszkodą w nauczaniu, ale okazało się, że jest wręcz
przeciwnie i że świetnie sobie radzi.
– Dręczę się myślą, że będziesz mieszkać w tym domu – powtórzyła
mama.
Chrissie usiadła na wprost niej.
– Mamo, to już postanowione. Jadę do Haslewich, aby przygotować
dom do sprzedaży, więc to oczywiste, że muszę tam zamieszkać. To
najlepszy sposób.
– No tak, masz rację. Ale wiedząc, co on tam zostawił… –
Wzdrygnęła się.
Rose była wspaniałą panią domu, prawdziwą spadkobierczynią
swoich poprzedniczek, które spędzały życie na utrzymywaniu rodzinnej
siedziby w doskonałej czystości.
– Zabieram ze sobą bieliznę pościelową i ręczniki – przypomniała
Chrissie.
– To ja powinnam tam pojechać – powtórzyła Rose. – Charlie jest…
był moim bratem.
– A moim wujkiem – podchwyciła Chrissie i dodała: – Poza tym teraz
nie możesz. Ty nie masz na to czasu, a ja mam.
Wolała nie wtajemniczać jej w inne powody, dla których wyjazd był
jej na rękę. Mama wprawdzie robiła wrażenie nowoczesnej
i wyemancypowanej, ale znając ją, Chrissie nie miała złudzeń, że marzy
o dniu, gdy jej córka zostanie żoną i matką. Jeśli teraz wyjedzie, to
automatycznie rozwiąże się problem zaproszenia do spędzenia wakacji
z grupą znajomych w Prowansji, jakie niedawno otrzymała od adorującego
ją kolegi nauczyciela.
Prowansja bardzo ją pociągała, ale ten nauczyciel zupełnie nie.
Zresztą, zawsze nieco obawiała się mężczyzn zbyt ostro prących do celu
i zawczasu starała się unikać niezręcznych sytuacji. Wprawdzie ten
nauczyciel wydawał się niegroźny i z pewnością byłby świetnym mężem
i ojcem, ale nie miał w sobie tej iskry, która dla niej była czymś
niezbędnym. Jej dusza wyrywała się ku temu, który potrafiłby ją porwać,
zauroczyć, oszołomić. Szukała mężczyzny, który byłby dla niej
wyzwaniem, który by jej dorównał. Mężczyzny przez duże M.
No cóż, nie ma się co łudzić, że znajdzie takiego w Haslewich, małym
sennym miasteczku, gdzie nic się nie dzieje.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Czyli nadal nie złapali włamywaczy, którzy obrabowali jego teścia
w Queensmead? – Guy Cooke zapytał swoją wspólniczkę, Jenny Crighton,
która właśnie weszła do antykwariatu.
– Nie. – Jenny przecząco potrząsnęła głową.
Uśmiechnęła się ciepło do Guya. Rzadko się zdarza widzieć kogoś tak
przystojnego. Gdyby nie fakt, że sama była szczęśliwą mężatką, nie
wiadomo, czy by nie uległa jego czarowi i dołączyła do grona
wzdychających wielbicielek. Muskularne ciało i doskonała sylwetka
w połączeniu z męską urodą wywierały piorunujący efekt na kobietach.
Guy spokojnie mógłby występować w prowokujących reklamach opiętych
dżinsów. W dodatku te jego odziedziczone po cygańskich przodkach oczy,
tajemnicze i uwodzicielskie, których spojrzenie niemal zbijało z nóg. Nic
dziwnego, że w powszechnej opinii uchodził za nieprawdopodobnie
seksownego faceta.
Skłamałaby twierdząc, że jest zupełnie obojętna na jego urok,
zwłaszcza że ujmującemu wyglądowi towarzyszył zaskakujący, i przez to
jeszcze bardziej niebezpieczny, otwarty i serdeczny charakter. I choć dla
niej istniał jedynie Jon, to szczerze żałowała, że Guy do tej pory nie znalazł
kobiety swojego życia.
– Szczęśliwie Benowi nie stała się żadna krzywda – dodała. – Ale to
włamanie było dla niego szokiem. Znasz go, więc wiesz, że potrafi być
uparty. Ileż razy przekonywaliśmy go z Jonem, że nie powinien mieszkać
sam!
– Nie musisz mi mówić – podjął Guy. – Byłem kiedyś u niego, aby
wycenić antyki, bo chciał je ubezpieczyć. Mało nie podskoczył, gdy mu
powiedziałem, że powinien założyć sobie alarm. Domyślam się, że dotąd
tego nie zrobił.
– Taki już jest – westchnęła Jenny. – Na szczęście nie wynieśli
wszystkiego. Policja uważa, że coś musiało ich spłoszyć, jakiś telefon,
a może ktoś przyjechał.
– Aż trudno sobie wyobrazić, że mieli czelność zakraść się w biały
dzień i spokojnie buszować po domu. I w dodatku nie poprzestali na
zrabowaniu drobiazgów, ale zaczęli wynosić meble.
– Policja nie robi nam nadziei, że zdoła coś odzyskać. Szanse są
raczej mizerne. Ostatnio była cała seria takich włamań. Przypuszczają, że
to sprawka jakiegoś miejskiego gangu zdobywającego pieniądze na
narkotyki. Nowe autostrady ułatwiają im szybkie zniknięcie, trudniej też
wpaść na ślad skradzionych rzeczy.
– Ale chyba przekonaliście staruszka, że ktoś powinien z nim
zamieszkać? – zapytał Guy, przeglądając zawartość sporej skrzyni
z przedmiotami zgłoszonymi do sprzedania. Wprawdzie nie spodziewał się
niczego szczególnego, ale kto wie…
– Niestety, nie – odparła Jenny. – Ale pod koniec tygodnia ma zjechać
Maddy. Zwykle latem przyjeżdża do Haslewich na kilka tygodni.
– Max też przyjedzie? – zainteresował się Guy.
Max, mąż Maddy, był starszym synem Jenny.
Jenny zagryzła usta.
– Nie… nie wybiera się tutaj. Podobno jest bardzo zajęty. Leci do
Hiszpanii zobaczyć się ze swoją klientką. Jej jacht ma postój w jednym
z portów.
Max był wziętym londyńskim adwokatem, specjalizującym się
w sprawach rozwodowych. Guy już wcześniej spostrzegł, że wśród jego
klientów większość stanowiły kobiety. Widocznie albo je lubił, albo te
ciągłe roszady zaspokajały jego próżność. Nie miał o Maksie najlepszego
zdania, lecz ze względu na Jenny nie komentował jego poczynań.
Był czas, że życie Jenny nie oszczędzało, i choć teraz oboje z Jonem
byli szczęśliwi, to…
W przeciwieństwie do Maxa, Guy szczerze lubił kobiety, i to w ogóle
wszystkie, choć niektóre z nich szczególnie. Najbardziej cenił takie, które
były podobne do Jenny – otwarte, pełne wewnętrznego ciepła, nie
szukające potwierdzenia swojej urody. Nie pociągały go ekspansywne
piękności; dobrze wiedział, jak niewiele może być warte jedynie
zewnętrzne wrażenie. Był święcie przekonany, że znacznie ważniejszy jest
charakter, zdolność zrozumienia drugiego człowieka, darzenia go sympatią.
Te wartości nie rozwieją się w nicość, nie przeminą z biegiem czasu,
pozostaną na zawsze…
Już dawno pogodził się z faktem, że Jenny nigdy nie będzie jego, że
to nie ona jest jego przeznaczeniem, że nigdy nie będzie dla niej kimś
więcej niż przyjacielem.
„Dużo młodszym przyjacielem”, wyjaśniła mu to kiedyś raz na
zawsze, celowo podkreślając dzielącą ich różnicę wieku. Choć mając
trzydzieści dziewięć lat, Guy już nie uważał siebie za młodzieniaszka.
– Pomijając już samo włamanie – ciągnęła Jenny – Bena najbardziej
poruszyła kradzież cisowego biureczka. Jego babcia miała takie biurko
sprowadzone z Francji i ojciec Bena zamówił jego kopię. Było
rzeczywiście śliczne, choć jako kopia nie przedstawiało dużej wartości
rynkowej.
– Ale ogromną, jeśli chodzi o sentymenty – ze zrozumieniem
powiedział Guy.
– Właśnie – potwierdziła. – Niedawno rozmawiałam z Lukiem.
Powiedział mi, że rodzina w Chester ma dwa takie biureczka, z których
zostało skopiowane biurko Bena. Kilka pokoleń wstecz takie dwa
biureczka zostały przywiezione z Francji jako prezent dla bliźniaczek
Crightonów. Teraz jedno z nich ma ojciec Luke'a, a drugie jego wujek.
– Hm… może ten, kto je ukradł, nie wiedział, że Ben ma tylko kopię?
– Możliwe, chociaż policja sądzi, że zabrano je, bo stało w holu, więc
łatwo było je wynieść. Spędziłyśmy z Ruth cały dzień na przeglądaniu
kątów i spisywaniu strat. Ben jest zupełnie wytrącony z równowagi, nawet
nie ma mu co zawracać tym głowy. Ja mniej więcej wiem, co zginęło, ale
bez Ruth nie byłabym w stanie sobie poradzić.
– To znaczy, że wróciła ze Stanów?
– Tak, razem z Grantem przylecieli w sobotę – uśmiechnęła się Jenny.
– Bardzo mi się podoba, że dotrzymują umowy i pomieszkują po trzy
miesiące w Stanach i w Anglii, raz u niej, raz u niego.
– Miło na nich patrzeć. Nawet teraz ciągle są w siebie zapatrzeni.
– To prawda. I tylko potwierdza, że rzeczywistość często przerasta
fikcję… i że prawdziwej miłości niestraszne żadne przeszkody – miękko
dodała Jenny.
– Przez tyle lat byli z dala od siebie, a mimo to żadne z nich nigdy
nawet nie pomyślało, by związać się z kimś innym – z nutką zazdrości
powiedział Guy.
– Za to teraz już zawsze będą razem. Niedawno Bobbie żartowała, że
choć pobrali się w tym samym czasie, ona i Luke nawet nie mogą się
z nimi równać. Ich związek nawet w połowie nie jest tak romantyczny.
– Bobbie i Luke mają malutkie dziecko i oboje ciężko pracują –
sprostował Guy. – A dziadkowie są na emeryturze, więc mogą się
całkowicie poświęcić jedno drugiemu.
– Są na emeryturze, owszem, ale Ruth działa w kilku lokalnych
komitetach, no, a poza tym ma jeszcze na głowie dom dla samotnych
matek – przypomniała mu Jenny. – Grant też nie ma zbyt wiele wolnego
czasu, jednocześnie prowadzi kilka różnych interesów. Czasami, kiedy ich
słucham, aż nie chce mi się wierzyć, ile oni mają w sobie energii i ile
potrafią brać z życia, zwłaszcza gdy porównuję ich z Benem, którego
wszystko coraz bardziej przestaje interesować – westchnęła Jenny,
marszcząc brwi na wspomnienie teścia.
– Nadal czeka go wymiana stawu biodrowego? – zapytał Guy.
– Tak – odrzekła. – Operację zaplanowano na koniec lata. Kiedy
wypiszą go do domu, Maddy tu przyjedzie, żeby się nim zająć. Ona ma do
niego wyjątkowe podejście i to właśnie ją Ben najchętniej widzi przy
sobie. Na pewno częściowo wpływa na to fakt, że jest żoną Maxa, a Max
zawsze był jego oczkiem w głowie, Ben nigdy nie dał powiedzieć na niego
złego słowa.
– Ale już jego matka nie ma takich względów, co? – mruknął Guy.
Jenny pokręciła głową.
– Ben zawsze rozpuszczał Maxa, a ten był przekonany, że wszystko
mu się należy. Miałam nadzieję, że po ślubie z Maddy… – Urwała,
pokręciła głową i zmieniła temat: – Widzisz tam coś ciekawego? –
zapytała, wskazując na skrzynię.
– Nie za bardzo – odrzekł, taktownie nie próbując ciągnąć
poprzedniego tematu. – Ale szykuje się kolejna wyprzedaż domu. Dziś
rano miałem telefon. Chociaż, prawdę mówiąc, nie spodziewam się
niczego godnego uwagi. Chodzi o dom Charlesa Platta – dodał
z niesmakiem.
– Charles Platt? – zastanowiła się Jenny, marszcząc brwi. Po chwili
rozjaśniła się. – Ach, już wiem, o kim mówisz.
– No właśnie – podjął Guy. – Z tego, co mówią, wygląda na to, że
facet zapił się na śmierć.
– Biedny człowiek – współczująco odezwała się Jenny.
– Biedny – szyderczo prychnął Guy. – To był największy krętacz
w mieście. Rodzice publicznie się go wyrzekli. Pozostawił po sobie masę
niespłaconych długów.
Gdy usłyszała ton, jakim wypowiedział te słowa, przeszło jej przez
myśl, czy przypadkiem i Guy nie padł jego ofiarą. Choć jeśli tak było,
z pewnością jej tego nie powie, za dobrze go zna. Nawet jej się nie
przyzna, że dał się naciągnąć.
Bezpośredni i łatwy w obejściu Guy, bardzo tolerancyjny w ocenie
bliźnich i zwykle dający im ogromny kredyt zaufania, w stosunku do
własnej osoby był wyjątkowo przeczulony. To poczucie własnej dumy,
które z pewnością nie ułatwiało mu życia, przypuszczalnie miało korzenie
w przeszłości rodu Cooke'ów. Do tej pory w miasteczku żywa była historia
córki nauczyciela uwiedzionej przez będącego przejazdem Cygana.
Nieszczęsną dziewczynę pośpiesznie wydano za owdowiałego właściciela
tawerny, szukającego matki dla swoich dzieci.
Rodzina Cooke'ów rozrastała się, rodziły się kolejne pokolenia.
Z czasem ich nazwisko łączono z prowadzonymi przez nich tawernami
i piwiarniami, choć imali się również kłusownictwa, hazardu i innych
sposobów na zdobycie majątku. Spokojni miejscowi ludzie kładli tę
działalność na karb dziedziczonych po cygańskim przodku genów.
Tak było za czasów dziadków Guya. Teraz to już zamierzchła historia,
jak powiedział kiedyś Jenny. Zamknięta karta, przeszłość, która odeszła
wraz z większością męskich potomków, służących w Cheshire Regiment
w czasie pierwszej wojny.
– Ale jak już raz do kogoś przylgnie taka opinia, to bardzo trudno ją
zmienić – dodał wtedy. – Skoro tak kiedyś było, to dalej tak jest! –
zakończył z goryczą.
– W dodatku ta wasza uroda – zaśmiała się Jenny. – To chyba też nie
pomaga – zażartowała.
– Zgadłaś – potwierdził krótko.
Chyba nie było ojca, który by nie przestrzegał przed nim córki.
Z każdym mogły się spotykać, byle nie z nim. Twierdzono, że jest
nieobliczalnym uwodzicielem, a prawda była taka, że ze wszystkich
rówieśników to on był najbardziej niewinny.
Zbliżała się przerwa. Jenny wyszła, Guy zamknął sklep i wrócił do
domu popracować. Poza antykwariatem miał udziały w restauracji
prowadzonej przez jego siostrę i szwagra, a także niewielki udział w firmie
budowlanej kuzyna. Myślał też o zainwestowaniu w nieruchomościach. Po
renowacji niewielkie domy mógłby wynajmować pracownikom dużych
międzynarodowych firm zakładających w ich miasteczku swoje filie.
Jego największą miłością były antyki, szczególnie meble, ale
prowadzony do spółki z Jenny antykwariat pozostawiał mu jeszcze nieco
wolnego czasu.
Z uwagą przejrzał pocztę. On i Jenny byli głównymi organizatorami
targu staroci, który w przyszłym miesiącu miał się odbyć w Fitzburgh
Place. Poza promocją regionu ambicją organizatorów imprezy było
zgromadzenie funduszy na dom samotnej matki, założony z inicjatywy
Ruth, która przed laty na własnej skórze doświadczyła goryczy samotnego
macierzyństwa.
Odłożył korespondencję i zaczął porównywać spis wystawców z listą
osób, do których wysłał zaproszenia. Mimo woli jego myśli poszybowały
w zupełnie innym kierunku. Przypomniał sobie uwagę Jenny na temat
Platta.
Przed laty on i Charlie Platt chodzili razem do szkoły. Kiedy Guy
stawiał pierwsze kroki, Charlie właśnie kończył naukę.
Guy, który w dzieciństwie cierpiał na astmę, był wtedy szczupłym,
bladym chłopcem i nic nie zapowiadało, że wyrośnie na silnego,
muskularnego mężczyznę. Był najmłodszym dzieckiem w rodzinie, na
którego wszyscy chuchali i dmuchali. Drobny, nieporadny i cichy od razu
zwrócił na siebie uwagę Charlesa, który dostrzegł w nim łatwą ofiarę.
Zaczął wymuszać od niego kieszonkowe.
Początkowo Guy próbował nadrabiać miną. Starsi i silniejsi od niego
kuzyni nieraz wchodzili mu w drogę, więc teraz wykorzystał tamte
doświadczenia i jakoś mu się udawało. Do czasu. Było coś, co było
silniejsze od niego – strach przed wodą. Nikomu się z tym nie zdradził.
Z powodu astmy nie mógł się kąpać i nie potrafił pływać. Jeszcze bardziej
się bał, że ktoś dowie się o jego strachu.
Charlie Platt szybko odkrył tę jego słabość. I wykorzystał tę wiedzę.
Do końca życia będzie pamiętał dzień, kiedy Charlie przytrzymał go
pod wodą. Był pewien, że zaraz się utopi, że już nigdy się nie wynurzy.
I może rzeczywiście by tak było, gdyby nie pośpieszył mu z pomocą
przechodzący obok rzeki starszy kuzyn. Charlie dostał wtedy za swoje
i więcej nie odważył się go tknąć. Udręka się skończyła.
Tamtego lata Guy nauczył się pływać. Charlie skończył szkołę i ich
drogi się rozeszły. Spotkali się dopiero po latach, kiedy obaj byli dorosłymi
ludźmi. Charlie zdrowo już wtedy pociągał i zaczynał się staczać.
Teraz odszedł z tego świata. Jego śmierć nie budziła w Guyu żadnych
uczuć, nie była też zaskoczeniem. Prawdę mówiąc, najchętniej odmówiłby
swych usług kobiecie, która rano nagrała się na sekretarkę i przedstawiła
jako Chrissie Oldham. Wcale nie miał ochoty oglądać domu Platta.
Ciekawe, kim jest ta kobieta? Jej rzeczowy ton raczej nie przemawiał
za tym, by była jedną z często zmieniających się przyjaciółek Platta.
Przypuszczalnie to jego rodzina zleciła jej tę pracę.
Spochmurniał. Śmierć Charlesa nieubłaganie uświadamiała mu
własny wiek. Zbliża się do czterdziestki i właściwie nie ma niczego poza
niezłym kontem w banku i garstką przyjaciół.
W czasie świąt Bożego Narodzenia Avril, druga po najstarszej siostra
Guya, przyglądając się, jak brat bawi się z jej wnuczkami, nie owijając
w bawełnę, stwierdziła, że już najwyższy czas, by założył rodzinę. Ale
Avril jest od niego piętnaście lat starsza.
Nie miał zamiaru iść za jej radą. Żenić się tylko po to, żeby nie było
za późno? Dzielić życie z kimś, kogo nie kocha prawdziwą i bezgraniczną
miłością? Czy to ma jakiś sens? Raz w życiu zdarzył mu się przebłysk
takiego uczucia i…
Podniósł się i podszedł do okna, zapatrzył przed siebie.
W tym domu mieszkał od niedawna, zaledwie od sześciu miesięcy.
Był to jeden z wielu podobnych domów, położonych w dobrej dzielnicy,
pierwotnie przeznaczonych na siedziby duchownych. Ruth, ciotka Jenny,
mieszkała trzy domy dalej. Inne należały do kierownictwa największej
w mieście firmy Aarlston-Becker.
Z pewnością wiele osób uważało, że ten dom jest za dobry i o wiele
za duży jak na jednego Cooke'a, nawet jeśli jest on po studiach
uniwersyteckich i podróżach artystycznych po wielu stolicach Europy.
Zerknął na zegarek. Za godzinę powinien jechać do domu Platta, a ta
papierkowa robota zajmie mu co najmniej dwa razy tyle czasu.
Chrissie z jękiem wyprostowała zgarbione plecy. Od przyjazdu do
Haslewich nie robiła nic poza sprzątaniem. Doprowadzenie do porządku
niewielkiego domu wydawało się zajęciem porównywalnym
z czyszczeniem stajni Augiasza.
Gościnna sypialnia, w której postanowiła zamieszkać, tonęła
w stosach papierów, listów, reklamówek i niepopłaconych rachunków.
W pobliskim supermarkecie wykupiła niemal cały zapas worków na
śmiecie. Ciekawe, jak to skomentowano, zastanowiła się w jakimś
momencie.
Początkowo zamierzała spalić wszystkie papiery w jakimś ustronnym
miejscu ogródka, ale ich ilość przerosła najśmielsze oczekiwania. Nie było
innego wyjścia, jak zamówić śmieciarkę, która z samego rana wywiozłaby
sterty makulatury.
Dom był jednym z wielu podobnie zbudowanych. Gdyby włożyć
w niego sporo pracy, mógłby stać się całkiem wygodnym lokum dla
samotnej osoby lub młodego, bezdzietnego małżeństwa.
Niektóre z domów doprowadzono do dobrego stanu. Lśniące świeżą
farbą okna i drzwi tym mocniej kontrastowały z zapuszczoną siedzibą
wujka Charliego.
Dobrze, że przynajmniej miała teraz choć ten jeden pokój dla siebie.
Mama pewnie by się nieźle uśmiała, widząc, z jaką zawziętością szorowała
łazienkę i pucowała kuchnię, nim zdecydowała się z nich skorzystać. I tak
miała opory przed użyciem wiekowej lodówki, z której wczoraj, bez
oglądania wyrzuciła stosy żywności.
Jednak najgorsze dopiero było przed nią – jutrzejsze spotkanie
z prawnikami.
Ubrania po wujku miał zabrać ktoś z organizacji charytatywnej. Kiedy
je wywiozą, w domu praktycznie nic nie pozostanie. Poza cisowym
biureczkiem, które mogło przedstawiać jakąś wartość, nie było nic
cennego, z czego rodzice mogliby popłacić długi Charliego. Zresztą z góry
to przewidywali.
Gdy powiedziała mamie o biurku, ta nie kryła zaskoczenia.
Natychmiast stwierdziła, że należało kiedyś do jej babci, czyli prababci
Chrissie.
– Poproś, by zostało wycenione, ale nie wystawiaj go na sprzedaż –
powiedziała. – Ja je odkupię. Pytałam Charlesa, co się stało z tym biurkiem
po śmierci babci, ale powiedział, że nie wie. – Westchnęła. – Powinnam się
była domyślić, że to on je zabrał. Ale i tak się cieszę, że go komuś nie
sprzedał. Przypuszczam, że po figurkach Nan Staffordshire nie ma śladu,
co?
– Przykro mi, mamo, ale nigdzie ich nie ma – odrzekła Chrissie,
obiecując, że poprosi rzeczoznawcę, by wycenił biurko.
Wyczyściła je porządnie. Piękny, kobiecy mebel był rzeczywiście
zachwycający.
Spojrzała na zegarek. Polecony przez adwokata rzeczoznawca
powinien być lada moment. Kiedy już obejrzy i wyceni zgromadzone pod
ścianą przedmioty i meble – tylko cisowe biureczko pozostawiła we
frontowym pokoju – skontaktuje się z agentem nieruchomości, by
przyszedł zobaczyć dom i wystawił go do sprzedaży.
Wyprostowała obolałe plecy. Przynajmniej ma satysfakcję, że nie
przepuściła żadnego kąta. Cały dom lśnił czystością. Tylko na białej
koszulce widniały ciemne smugi z resztek pajęczyny.
ROZDZIAŁ TRZECI
Guy lekko zastukał do drzwi i czekał. Znając tryb życia Charlesa
Platta, przezornie przebrał się w sprane dżinsy i wyblakły, nieco przyciasny
podkoszulek. Już dawno przestał być wątłym młodzieńcem. Nieźle się
kiedyś uśmiał, gdy na jednym z targów staroci wzięto go za tragarza,
wynajętego do przenoszenia ciężkich mebli.
Chrissie usłyszała pukanie, podeszła do drzwi. Guy posłał jej
przelotne, obojętne spojrzenie i już zamierzał się przedstawić, kiedy naraz
głos uwiązł mu w gardle. Popatrzył na nią raz jeszcze. Dziewczyna
wpatrywała się w niego z napięciem, zaskoczona nie mniej niż on.
Oczywiście słyszała – zresztą kto tego nie słyszał? – o miłości od
pierwszego wejrzenia, ale nigdy nie wierzyła, że coś takiego zdarza się
naprawdę. Tak mogło być tylko w powieściach, na filmach, w bajkach…
Czy w dzisiejszych czasach to możliwe, że wystarczy mgnienie, ulotna
chwila, by nagle zrozumieć, że oto stoi przed nami ta właśnie osoba, ten
jeden jedyny człowiek, z którym chcemy iść razem przez życie, raz na
zawsze być razem?
Głos rozsądku przywoływał ją do rzeczywistości, ale do niej już nic
nie docierało. Stała nieruchomo i w milczeniu rozszerzonymi oczami
wpatrywała się w Guya.
Poza nimi życie toczyło się dalej, świat nie zatrzymał się w miejscu,
wszystko biegło normalnym codziennym rytmem. Tylko oni naraz przestali
należeć do tego świata, przenieśli się w inny wymiar, w inną
rzeczywistość, w której istnieli jedynie oni dwoje.
Czuła przyśpieszone bicie serca, krew pulsowała w żyłach,
zatrzymywał się oddech. Nie odrywali od siebie oczu, zjednoczeni jedną
myślą, tym samym oszałamiającym przeczuciem.
Już przy otwieraniu drzwi mimowolnie spostrzegła, że ma przed sobą
przystojnego mężczyznę, ale to, co teraz między nimi powstało, było
czymś znacznie głębszym, odwołującym się nie do zewnętrznego wyglądu,
ale do samej istoty jego natury, odsłoniętej w nagłym przebłysku
i natychmiast zrozumianej. Może to było powinowactwo dusz,
niezgłębiona psychiczna więź, najszczersze porozumienie? Jak inaczej
wyjaśnić tę niezbitą pewność, wszechogarniającą świadomość?
Bezwiednie cofnęła się do środka, wiedząc, że ten mężczyzna wejdzie
za nią.
Guy nie pojmował, co się z nim dzieje. Oczywiście słyszał krążące
w rodzinie opowieści, że niektórzy z Cooke'ów są obdarzeni darem
widzenia przyszłości, ale sam nigdy tego nie doświadczył i w zasadzie
niespecjalnie w to wierzył.
Wykształcenie i nowoczesne poglądy wykluczały wiarę w istnienie
takich zdolności; tym większe było jego zdumienie, gdy otwierając drzwi
i widząc stojącą na progu dziewczynę, w tej samej sekundzie zdał sobie
sprawę, że oto ma przed sobą swoje przeznaczenie. Znał sprężystość tych
kasztanowych włosów, przesypujących się przez jego palce, dotykających
jego skóry… znał smak jej warg i zapach ciała, jej głos, wyraz twarzy
w chwili uniesienia i ekstazy… Wszystko to już wiedział… Krew szumiała
mu w uszach, serce waliło jak oszalałe. Patrzył na nią i wiedział, że to
właśnie ona, że to ta jedyna kobieta, która jest mu przeznaczona.
Wystarczy, by wyciągnął rękę, a pójdzie za nim, w milczeniu, całkowicie
uległa. I los się wypełni.
Wszedł do holu, zamknął za sobą drzwi i, kierowany impulsem,
dotknął dłonią jej twarzy. Przywarła do niej policzkiem, przycisnęła usta.
Z cichym okrzykiem przyciągnął ją ku sobie, przytulił mocno. Jak
cudownie do siebie pasowali!
Oboje drżeli, kiedy pochylił ku niej głowę i odszukał jej usta.
Westchnienie, jakie wyrwało się z jej piersi, wzbudziło w nim dreszcz,
jakby tysiące drobnych igiełek wbijało się w jego ciało
Czuła, jak drży w jego ramionach. Nie opierała się, nie protestowała.
Poddawała się jego pocałunkom, niezdolna bronić się przed
przeznaczeniem. Jeszcze przed chwilą, otwierając mu drzwi, nie miała
choćby cienia przeczucia, że oto otwiera drzwi do swojej przyszłości.
Zwykle ostrożna, wręcz wstrzemięźliwa w kontaktach z mężczyznami,
teraz całą swoją istotą czuła, że ta więź, bez względu na to, jak daleko się
posuną, jest czymś zupełnie innym – milczącym, najważniejszym
porozumieniem.
Nigdy nie przypuszczała, że dotyk czy pocałunek może poruszyć
w niej najczulsze struny, obudzić uśpione dotąd uczucia i pragnienia,
których istnienia nawet nie przeczuwała. Jak to się stało, że nagle ubrania
zaczynają przeszkadzać, że musi, po prostu musi być z nim jak najbliżej,
usta przy ustach, skóra przy skórze? Dzielić z nim uniesienie, zaspokoić to
palące, domagające się spełnienia pragnienie, wsłuchać się w urywane
szepty…
Nie wiedziała, jak długo tak stali, spleceni uściskiem, zapatrzeni
w siebie, zatracając się w pocałunkach. Bała się, że upadnie, kiedy
wreszcie wypuścił ją z objęć. Paliły nabrzmiałe od pocałunków wargi,
przeniosła spojrzenie na jego twarz, jego usta…
Przełknęła ślinę, a on wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. Uścisnął ją
mocno.
– Francuzi chyba mówią na to: miłość od pierwszego wejrzenia.
– Tak – odrzekła drżącym głosem, marząc, by znów znaleźć się
w jego ramionach, by być tuż przy nim, jak najbliżej, by…
Boże, jak ja jej pragnę! – uświadomił sobie ze zdumieniem. Ręce
same się do niej wyciągają. A przecież dotąd nigdy nie uważał się za
szczególnie łasego na damskie wdzięki.
– Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam – wyznała Chrissie.
– To dobrze – uciął. – Bobym zabił każdego, kto…
Potrząsnęła głową, przerywając mu. Wiedziała, co miał na myśli. Ją
też ogarnęła mordercza zazdrość o każdą, która mogłaby obudzić w nim
takie uczucia.
Chwyciła głęboki oddech, próbując przywołać się do rzeczywistości,
ale daremnie.
– Pragnę cię – wyznała drżącym szeptem, a on w jednej chwili
przygarnął ją ku sobie.
Czas był poza nimi, istnieli tylko oni i cisza przerywana zdyszanymi
pocałunkami. W jakiejś chwili jego dłoń dotknęła jej piersi. Świat wirował,
wszystko działo się po raz pierwszy i jedyny; zasady, jakimi do tej pory się
kierowała, teraz już nic nie znaczyły, to była inna rzeczywistość, nowa
i cudownie nieprzewidywalna, niosąca zachwycające obietnice, z lekkością
motyla przenosząca w szczęśliwą krainę marzeń i radosnych snów. Jej
palce drżały, kiedy dotknęła jego policzka, zajrzała głęboko w oczy i bez
słowa pociągnęła za sobą po schodach.
Delikatna dziewczęca dłoń niemal ginęła w jego uścisku.
– Nie musisz tego robić – szepnął, zatrzymując się i pozostając za nią
nieco w tyle.
W milczeniu popatrzyła mu prosto w oczy.
– Muszę – powiedziała cicho. – Ale jeśli ty…
To szczere wyznanie niemal zbito go z nóg.
– Niepotrzebnie pytasz – szepnął, uśmiechając się czule. – Przecież
sama to wiesz.
Kiedy stanęli na progu sypialni, przez mgnienie poczuła żal. Biała
pościel na materacu, gołe ściany. Ale w ich przypadku romantyczna
oprawa – atłasowa pościel i łoże z baldachimem – nie ma żadnego
znaczenia, nie to przecież jest ważne.
Guy w milczeniu wszedł do pokoju. W powietrzu unosił się zapach
czystości, przesycony leciutką wonią jej perfum.
– Mieszkasz tu? – zapytał, marszcząc brwi.
Ta dzielnica nie miała najlepszej reputacji. Wprawdzie nie można było
powiedzieć, że jest niebezpieczna, ale ostatnio zdarzyło się parę
nieprzyjemnych historii z młodymi ludźmi próbującymi zdobyć pieniądze
na narkotyki.
– To było najprostsze wyjście – odparła.
Może ten pokój zrobił na nim odpychające wrażenie, a może zmroziła
go jej bezpośredniość? Skąd może się domyślać, że dla niej ta sytuacja jest
całkowitym zaskoczeniem, że ona sama jest oszołomiona tym, co się z nią
dzieje?
– Jeśli nie chcesz… – zaczęła z wahaniem, ale nie dał jej skończyć.
Przyciągnął ją do siebie i objął mocno.
– Jest wspaniale… ty jesteś wspaniała. Właśnie taka powinna być
miłość. Nie z przymusu i w zaaranżowanym otoczeniu, ale spontaniczna
i naturalna. Miłość sama w sobie, czysta i piękna. Tak piękna jak ty i to, co
między nami powstało, co wspólnie dzielimy.
Poczuła łzy w oczach. Czytał w jej myślach, odgadywał jej duszę.
Oboje nadawali na tej samej fali i wszystkie słowa były zbędne. Jak
nazwać to poczucie harmonii, doskonałej jedności?
Podniosła dłoń i koniuszkiem palca przeciągnęła po jego ustach.
– Chrissie.
Całował jej dłoń, z drżeniem przyjmowała pieszczotę. Oddała mu
pocałunek, przytuliła się mocniej, ze zdumieniem stwierdzając, że chce
więcej, że odda wszystko, byle poczuć na sobie jego dłonie, że… Teraz
było zupełnie inaczej niż z innymi, teraz… Odgadywał jej pragnienia,
najskrytsze myśli…
Zatracali się w pieszczotach, w zdyszanych szeptach, namiętnych
pocałunkach. Sycili się sobą aż do upojenia, radośnie, oddając się sobie
całkowicie, bez zastrzeżeń.
– Nie mogę uwierzyć – wyszeptała Chrissie, wtulając się w jego
ramiona, a on delikatnie otarł łzy z jej policzka i z tkliwością ucałował
usta. – Jeszcze nigdy… przecież ja…
– Myślisz, że nie wiem? – Pocałował wnętrze jej dłoni, zamknął ją
w swych palcach. – W tym, co jest między nami, nie ma odrobiny fałszu,
to nie jest żadna gra. To jest… to może być… – Urwał i potrząsnął głową.
Spostrzegła, że oczy ma podejrzanie wilgotne.
– Och, Guy! – Pocałowała go żarliwie.
– Musimy mieć trochę czasu, musimy porozmawiać – powiedział
łamiącym się głosem. – Nie, nie tutaj – dodał, czytając w jej myślach. –
Jeśli zostanę tu z tobą… – Westchnął i zamknął oczy. – Umówmy się dziś
na kolację. Moja siostra prowadzi z mężem małą restaurację. Tam się
spotkamy. Wolę nie przyjeżdżać po ciebie – wyjaśnił miękko – bo to
mogłoby się skończyć… – Popatrzył znacząco na jej obnażone ciało.
Ma rację, powinni porozmawiać. Jest tyle rzeczy, których chciałaby
się o nim dowiedzieć, tyle spraw…
– Czy to nie ironia losu, że spotkaliśmy się właśnie tutaj, w domu
Charliego Platta? – cicho powiedział Guy, a widząc jej minę, wyjaśnił: –
Darliśmy ze sobą koty.
– Nie lubiłeś go – stwierdziła domyślnie i odsunęła się lekko, by nie
widział jej twarzy.
– Nie lubiłem – przyznał ponuro. – Prawdę mówiąc… – Zawahał się
i potrząsnął głową. – Nie mówmy o nim. Na szczęście on nic dla nas nie
znaczy.
Otworzyła usta, by sprostować.
– Guy… – zaczęła, ale nie dał jej skończyć.
– Uwielbiam sposób, w jaki wypowiadasz moje imię – powiedział
z uczuciem. – Od razu chcę cię wtedy całować, tak…
– Nie popatrzyłeś jeszcze na meble – powiedziała jakiś czas później,
z trudem łapiąc oddech.
– Zrobię to innym razem – odparł i naraz oczy mu dziwnie
pociemniały. – Bo jeszcze będzie inny raz, prawda, najmilsza? I jeszcze
inny, i jeszcze, i…? – pytał, całując ją żarliwie, z radością słuchając jej
zapewnień, że już zawsze będą razem.
Minęła dobra godzina, nim wreszcie wzięli prysznic i odszukali
ubrania.
Chrissie zapisała sobie adres restauracji, a kiedy Guy wyszedł, usiadła
i liczyła minuty i sekundy dzielące ich od spotkania. Szczęśliwa jak nigdy
dotąd, zatopiła się w marzeniach, z których wyrwał ją dopiero dźwięk
telefonu.
Z uśmiechem podniosła słuchawkę.
– Wydajesz się bardzo zadowolona – ucieszyła się mama.
– Bo jestem – odparła po prostu i nie wdając się w szczegóły,
pokrótce opowiedziała jej o poznaniu Guya.
Była bardzo zżyta z rodzicami i nie miała przed nimi tajemnic, ale
teraz nagle uświadomiła sobie, że istnieją rzeczy tak osobiste i święte, że
może je dzielić tylko z tym jednym człowiekiem, którego dotyczą.
– Wiem, że to zabrzmi nieco dziwnie – dokończyła z namysłem –
i gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że zakochamy się w sobie od
pierwszego spojrzenia, to z pewnością nigdy bym w to nie uwierzyła, ale…
– Chrissie, jesteś tego pewna? Może… – Zawahała się. – Z tego, co
mówisz, to wspaniały człowiek i bardzo się cieszę, ale…
– Jest cudowny – zapewniła z przekonaniem. – Nawet bardziej niż
cudowny – dodała miękko, kierując te słowa bardziej do siebie niż do
mamy. – Znał wujka Charlesa, ale mam wrażenie, że nie miał o nim
dobrego zdania.
– Powiedziałaś mu, że to był twój wujek? – zainteresowała się Rose.
– Nie, nie miałam okazji. Ale umówiliśmy się dziś na kolację, więc
pewnie wieczorem mu powiem.
Na chwilę w słuchawce zaległa cisza.
– Myślisz, że to rozsądne? – zapytała z niepokojem. – Nie chcę być
złym prorokiem, ale sama dopiero co powiedziałaś, że Guy nie miał
o wujku najlepszego zdania. Może lepiej nie mówić mu zbyt wiele… póki
nie poznacie się bliżej.
– Chcesz powiedzieć, że powinnam to przed nim ukryć? – obruszyła
się Chrissie, zaskoczona takim postawieniem sprawy.
– Nie, oczywiście, że nie… w każdym razie nie całkiem – odparła
i umilkła. – Nie mogę pogodzić się z myślą, że przez fatalną opinię
Charlesa mogłoby ucierpieć twoje szczęście. I pewnie nie powinnam ci
sugerować takiego postępowania, ale, niestety, ludzie często oceniają na
podstawie mylnych przesłanek. Oczywiście, kiedy Guy pozna cię lepiej,
to…
– Chcesz powiedzieć, że mógłby się do mnie uprzedzić z powodu
wujka Charlesa? – zapytała powoli.
– Nie wiem tego, kochanie. Mam nadzieję, że nie, ale… no cóż,
wujek…
Nie dokończyła. Zresztą nie musiała. Obie wiedziały, że Charles był
kłamcą i złodziejem.
– Nie chciałam cię zmartwić – dodała po chwili.
– Nie martwię się – zapewniła ją Chrissie. – Po prostu… trudno
pogodzić się z myślą, że miałabym kogoś oszukać czy nie powiedzieć
prawdy. Zwłaszcza Guyowi – dodała, choć już zaczął kiełkować w niej lęk,
by przypadkiem nie zniszczyć tej kruchej miłości, która ledwie się
wykluła.
– Poprosiłaś go, by wycenił biureczko? – zapytała mama, a Chrissie
spłonęła rumieńcem, przypominając sobie, co jej przeszkodziło choć
słowem wspomnieć o tym meblu.
– Nie, jeszcze nie – przyznała. – Ale w tej sytuacji może będzie
zręczniej poprosić o to kogoś innego – podsunęła. – Nie chciałabym, by on
czy ktoś inny pomyślał sobie, że chcę coś na tym zyskać… sama
rozumiesz – dokończyła.
– Tak, masz rację – przystała mama. – Dla mnie i taty to biurko ma
wartość uczuciową. Zapłacimy za nie pełną cenę, choć przypuszczam, że
zgodnie z prawem połowa i tak należy do mnie. Jednak, rzecz jasna, trudno
byłoby tego dowieść. Ale kiedy pomyślę sobie o tych wszystkich ludziach,
którzy przez niego ponieśli szkodę…
Nic na to nie powiedziała. Rodzice już wcześniej postanowili
z własnej kieszeni pospłacać zaciągnięte przez Charlesa długi. Nawet
sprzedaż domu nie rozwiązywała sprawy, bo pewnie większość pieniędzy
pójdzie na spłatę kredytu.
– No więc, kiedy poznamy tego twojego Guya? – kończąc rozmowę,
żartobliwie spytała mama.
– Jeszcze nie teraz – stanowczo odrzekła Chrissie. – Dopiero gdy
wrócicie z Meksyku. Będę jutro trzymać kciuki, kiedy będziecie startować
– dodała, ciesząc się w duchu, że mama nie widzi jej rumieńca. Nie chciała
rozmawiać o Guyu, ich znajomość była jeszcze za świeża. Chciała go tylko
dla siebie.
– Stolik na dwie osoby… A jeśli ci powiem, że już nie mamy żadnego
wolnego? – Frances Sorter droczyła się z bratem.
Gdy jakiś czas temu Guy zaproponował im pomoc finansową, miała
mieszane uczucia. Zastanawiała się, jak ułoży się współpraca, skoro i Guy,
i jej mąż lubili dominować. Czas pokazał, że niepotrzebnie się martwiła.
Nie dość, że obaj świetnie się ze sobą porozumieli, to świeże
spojrzenie Guya dużo wniosło. Pomysł powiększenia sali okazał się bardzo
trafiony, choć początkowo nie byli do tego przekonani. Urządzona
w starym stylu i specjalizująca się w regionalnych daniach restauracja
bardzo szybko stała się jedną z głównych atrakcji miasteczka i całego
regionu.
Kierujący kuchnią Roy, mąż Frances, konsekwentnie stosował jedynie
najwyższej jakości składniki: ekologicznie uprawiane jarzyny i owoce,
mięso i drób z tradycyjnych hodowli. O jego potrawach krążyły opowieści,
a biedne żony żaliły się, że w porównaniu z osiągnięciami Roya ich
umiejętności wypadają blado.
– Paul powiedział mi nawet, że ciasto Roya jest lepsze od ciasta jego
mamy – wyznała Frances jedna z nich.
Dwaj synowie Frances i Roya uczyli się w szkole gastronomicznej, by
po jej ukończeniu wesprzeć rodzinną firmę. Córka Miranda
wyspecjalizowała się w dostarczaniu jedzenia na prywatne przyjęcia.
– Czy to będzie służbowa kolacja? – zainteresowała się Frances.
Guy popatrzył na siostrę.
– Nie – powiedział spokojnie.
– Nie…? A więc to kobieta – domyśliła się Frances.
– Kobieta – potwierdził, z trudem hamując pokusę, by wyznać, że to
TA kobieta. Z drugiej strony znał siostrę i z góry wiedział, że jeśli tylko się
zdradzi, to nie dalej jak jutro cała rodzina będzie o wszystkim wiedzieć.
Nie był jeszcze na to przygotowany. Na razie chciał ją tylko dla siebie.
– Och, zupełnie bym zapomniała ci powiedzieć! – wykrzyknęła
Frances. – Znów było włamanie, tym razem w „The Limes”. Policja
podejrzewa, że to zorganizowany gang.
Kuzyn Roya pracował w policji w Chester, od niego Frances znała
wszystkie szczegóły.
– Domyślają się, że po kolei obrabiają okolicę. Nie próbują
włamywać się do strzeżonych posiadłości, gdzie cenne rzeczy są dobrze
zabezpieczone, ale dobrze wiedzą, czego szukać. W Chester jest sporo
antykwariatów i dużo turystów, więc łatwo pozbyć się łupów. Sprzedają je
antykwariuszom, nim policja sporządzi opis.
– To koszmarny sen każdego antykwariusza – potwierdził Guy. –
Kupić w dobrej wierze przedmiot pochodzący z kradzieży.
– A jak idą przygotowania do targu staroci? – zmieniła temat Frances.
– Dzięki, dobrze – uśmiechnął się Guy. – A nawet za dobrze – dodał.
– Zgłosiło się tylu chętnych, że zaczyna brakować miejsca. Musiałem już
odmówić kilku wystawcom.
– Zupełnie inaczej niż trzy lata temu, kiedy organizowałeś targi po raz
pierwszy – zaśmiała się siostra. – Trzeba było namawiać ludzi, by zechcieli
coś pokazać.
– Nie przypominaj mi tego – mruknął Guy.
– Ale przecież wtedy i tak poszło całkiem nieźle – dopowiedziała. –
Mieliście całkiem ładny zysk, nie mówiąc już o pieniądzach zebranych na
cele charytatywne. W tym roku też przewidujesz takie zbiórki?
– Jasne. Chyba sobie nie wyobrażasz, że Ruth i Jenny by mi to
przepuściły.
Frances, słysząc to, wybuchnęła śmiechem.
– Ten dom samotnej matki, założony przez Ruth, to bardzo zbożny cel
– powiedziała, poważniejąc. – A przez to, że działa na lokalną skalę, ludzie
czują się z nim związani i chętniej sięgają do portfela. Kiedy ostatnio
gościliśmy u nas Ruth i Granta, powiedziała mi, że jeszcze trochę, a będą
mieć własnych, wykwalifikowanych pracowników socjalnych, których
właśnie szkolą. Ci ludzie wezmą pod swoją opiekę matki opuszczające
dom i postarają się pokierować ich losem.
– Nie chcę tego słuchać – jęknął Guy. – Dla mnie to znaczy jedno:
Jenny już zupełnie nie będzie miała czasu na antykwariat. Jeszcze chwila,
a zechce się z niego wycofać.
Frances popatrzyła na niego czujnie. Jenny od wielu lat była
wspólniczką Guya. Wiadomo było, że antykwariat jest dla niej jedynie
kaprysem. Zresztą, nigdy nie pochłaniał jej bez reszty. Frances nieraz
zachodziła w głowę, co kryje się za tym wspólnym interesem, jaka jest
prawdziwa natura ich znajomości. Bo choć Jenny była oddaną żoną,
zapatrzoną w swego męża, Jona Crightona, to Guy zawsze miał do niej
słabość i bardzo osobisty stosunek. I nagle okazuje się, że w jego życiu
pojawiła się jakaś kobieta.
Frances nie była naiwna. Doskonale wiedziała, że jej brat bynajmniej
nie jest mnichem. Już jako młodzieniec nie mógł opędzić się od
zakochanych w nim, atrakcyjnych panienek. Ale teraz zbliżał się do
czterdziestki i z tego, co wiedziała, od dłuższego czasu nikogo nie miał.
Tym bardziej paliła ją ciekawość, kim jest ta nieznajoma. Gdzie też on ją
poznał? Musi rozpytać po rodzinie, może ktoś już coś wie, postanowiła
w duchu, obdarzając brata niewinnym uśmiechem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Pukanie do drzwi rozległo się w chwili, kiedy właśnie wychodziła
z wanny. Pośpiesznie narzuciła na siebie szlafrok i zbiegła na dół.
Upewniwszy się, że łańcuch jest założony, ostrożnie uchyliła drzwi.
Malujący się na jej twarzy niepokój zamienił się w promienny uśmiech,
gdy tylko spostrzegła, że na progu stoi Guy z naręczem kwiatów.
– Przecież sam chciałeś, żebyśmy spotkali się od razu na miejscu –
przypomniała mu żartobliwie, jak tylko wszedł do środka i wręczył jej
ogromny bukiet.
– Wiem – przyznał z czułością, obdarzając ją takim spojrzeniem, że aż
zawirowało jej w głowie.
– Powiedziałeś, że to może być niebezpieczne, że… – zaczęła,
kierując się do kuchni, by włożyć kwiaty do wody.
– Dobrze pamiętam, co powiedziałem. I dlaczego – odparł, a kiedy się
odwróciła, pochwycił ją w ramiona. – I okazuje się, że przeczucie mnie nie
myliło – dodał. – Boże, jak ja się za tobą stęskniłem!
– Co ty opowiadasz! – zaoponowała bez przekonania, rumieniąc się. –
Przecież minęło ledwie kilka godzin i…
– Kilka godzin, parę minut… to już nie ma znaczenia. Każda chwila
bez ciebie jest nie do zniesienia – przerwał jej żarliwie.
Może czuła się tak dziwnie dlatego, że od rana nic nie jadła? Skąd to
poczucie nieokreślonej beztroski, zupełnej nierzeczywistości? Chyba że…
– Spóźnimy się na kolację – zaprotestowała, kiedy rozwiązał pasek jej
szlafroka i powoli przesunął dłonią po wilgotnej po kąpieli skórze.
– Martwisz się tym? – zapytał zmienionym głosem.
Potrząsnęła tylko głową.
I choć sądziła, że skoro wie, czego się spodziewać, to już nic jej nie
zaskoczy, okazało się, że była w błędzie.
– Wiesz, nigdy nawet nie myślałem, że może istnieć coś takiego, że
może być aż tak cudownie – wyznał szeptem Guy, tuląc ją tkliwie do
siebie.
– Ja też nie. I… i trochę się tego boję – powiedziała cicho. – To jest
zbyt piękne, zbyt doskonałe…
– No wiesz! – zaśmiał się łagodnie. – Jak to możliwe?
Odpowiedziała mu uśmiechem, a on znów przyciągnął ją do siebie,
znów złakniony, odszukał jej usta, przygarnął ją mocniej…
– Nigdy cię nie puszczę, wiesz to już; prawda? – szepnął z czułością,
kiedy wreszcie mógł chwycić oddech.
– A ja chyba nigdy nie będę chciała od ciebie odejść – wyznała
szczerze, przymykając oczy, by zatrzymać cisnące się łzy. Przepełniało ją
tyle uczuć, taka radość. – Ciągle nie wierzę, że to się nam przydarzyło –
powiedziała cicho. – Przyjechałam do Haslewich na chwilę, tylko
uporządkować… sprawy.
– Musieliśmy się spotkać, to było nam przeznaczone – łagodnie
stwierdził Guy.
– Wcale by mnie tu nie było, gdyby nie to, że przyszło mi wystąpić
w imieniu… – Urwała.
Wbrew sugestiom mamy postanowiła powiedzieć mu całą prawdę, ale
Guy nie dał jej skończyć. I już coś innego było teraz najważniejsze na
świecie.
– Spóźniłeś się. Twoje szczęście, że tak długo trzymaliśmy stolik –
lekko skrzywiła się siostra, kiedy dwie godziny po czasie dotarli do
restauracji.
Stojąca obok niego Chrissie czuła się trochę nieswojo. Nie trzeba być
szczególnie bystrym, by patrząc na ich rozjaśnione twarze i nabrzmiałe od
pocałunków usta, domyślić się, na czym minęły im ostatnie godziny.
Frances była dyskretną osobą, ale z pewnością wystarczyło jej jedno
spojrzenie. Podobna do brata, tak jak on ciemnowłosa, zwracała uwagę
oryginalną urodą.
Guy już wcześniej opowiedział jej o swoim cygańskim przodku,
ponieważ patrząc na jego zgrabne ciało i oliwkową skórę, Chrissie wprost
nie mogła powstrzymać się od zachwytów nad oryginalną męską urodą.
– Wtedy to był prawdziwy skandal – zakończył opowieść, dodając, że
nawet po tylu latach mieszkańcy nadal pamiętają o tamtym wydarzeniu,
a niektórzy z nich nie do końca wybaczyli to jego rodzinie. – W małych
miasteczkach takie historie przekazuje się z pokolenia na pokolenie. Kilka
wieków temu Cygan jednoznacznie był kojarzony ze złodziejem. Musisz
wiedzieć, co sobie bierzesz – dodał, przyglądając się jej badawczo. – Na
dobre i na złe, bo zamierzam stać się częścią twego życia, najdroższa. I to
na zawsze.
Była tak przejęta tym, co powiedział, że zabrakło jej słów. A przecież
chciała mu opowiedzieć o swojej rodzinie.
– Jest w niej po uszy zakochany – z przekonaniem oznajmiła mężowi
Frances, kiedy odprowadziwszy ich do stolika, wróciła do kuchni. –
Wystarczy tylko zobaczyć. Jak on na nią patrzy.
– No jasne – mruknął Roy. – Fran, Guy dobiega czterdziechy i z tego,
co wiem, potrafi sobie radzić z kobietami. Mało się ich za nim uganiało?
Niektórym nawet prawie dał się złapać.
– Teraz to zupełnie coś innego – stanowczo oświadczyła Frances,
zżymając się w duchu na męża.
Jak każdy mężczyzna czasami nic nie rozumiał. Zerknęła na zegarek,
rozważając, czy nie powinna już teraz wykonać kilku pilnych telefonów.
W końcu ma wiadomość, która nie może czekać. A reszta rodziny
z pewnością chętnie ją usłyszy.
– Przestań tak na mnie patrzeć albo będziemy musieli zaraz stąd
wyjść – ostrzegawczo powiedział Guy.
– Jak ja na ciebie patrzę? – Zrobiła niewinną minkę, ale oczywiście
doskonale wiedziała, o co mu chodziło. Czuła się tak nierzeczywiście,
zupełnie odmieniona, pijana szczęściem. Jakby dotychczasowe życie
oddaliło się od niej o lata świetlne; cóż więc dziwnego, że nie mogła
oderwać oczu od jego ust, od jego ciała… – Przestań – poprosiła szeptem,
kiedy odwzajemnił jej spojrzenie. Miała wrażenie, że ciało jej płonie,
wyrywa się ku niemu. – Musimy być rozsądni – stwierdziła. – I…
– Rozsądni? – Nie dał jej skończyć. – To chyba ostatnia rzecz, do
jakiej jestem zdolny, ale chyba rzeczywiście masz rację. Przecież nawet nie
wiem, jak długo zamierzasz tu pozostać i…
– Sama jeszcze nie wiem – odparła. – Jestem umówiona na jutro
z Jonem Crightonem.
– To mąż Jenny – wtrącił i wyjaśnił: – Jenny jest moją wspólniczką.
Prowadzimy antykwariat.
Leciutko spochmurniała. Coś tknęło ją w sposobie, w jaki wymówił
imię tej kobiety. I wyraz jego twarzy.
– A więc z tego wnoszę, że występujesz w imieniu rodziny Plattów.
Zresztą nic dziwnego, że woleli sami się tu nie pokazywać.
– Przecież trudno ich winić o to… co zrobił Charles – zaprotestowała.
– Oczywiście, ale jak już ci mówiłem, to jest małe miasteczko,
a ludzie mają długą pamięć. O czym moja rodzina przekonała się na
własnej skórze. Charlie naraził się bardzo wielu osobom i, czy tego chcesz,
czy nie, każdy, kto w jakiś sposób będzie z nim spokrewniony, spotka się
z chłodnym przyjęciem. Na taką osobę wszyscy będą patrzeć podejrzliwie.
– Ty też? – zapytała niepewnie.
Guy uśmiechnął się i ujął jej dłoń. Wzruszył ramionami.
– Czy to ma jakieś znaczenie? Jeśli mam być szczery, to raczej
wątpię, bym potrafił zdobyć się na wyrozumiałość w stosunku do kogoś
z rodziny Plattów, ale na szczęście nie interesuje mnie teraz ani Charlie, ani
nikt z jego krewnych. Teraz mam w głowie tylko jedną osobę… –
uśmiechnął się do niej czule. – Jedyną osobą, o której chcę teraz myśleć
czy mówić, jesteś ty…
– O mnie nie ma zbyt wiele do mówienia – rzuciła z udaną
obojętnością. No i jak ma mu teraz powiedzieć, kim w istocie jest? –
Reprezentuję rodzinę Plattów. Mam załatwić sprawy z adwokatem
i doprowadzić do sprzedaży domu.
– Możesz liczyć na pomoc Jona Crightona. Crightonowie są
prawnikami z dziada pradziada. W naszym mieście mieszkają od lat, a ich
przodkowie pochodzą z Chester, gdzie do tej pory mają sporą rodzinę.
Tamci też są prawnikami. Starszy syn Jenny i Jona, Max, jest adwokatem
w Londynie. To cały klan, choć oczywiście nie aż tak liczny jak rodzina
Cooke'ów. Ale my mamy w sobie domieszkę cygańskiej krwi i przez to
jesteśmy bardziej żywotni i płodni. Dlatego opanowaliśmy całe miasto.
Ostrzegawcze światełko, jakie zapaliło się w jej umyśle, w jednej
chwili uświadomiło jej fatalne zaniedbanie, jakiego się dopuściła. Jak
mogła zapomnieć o czymś tak istotnym? Jak mogła nawet słowem nie
wspomnieć, nie upewnić się…? Tak całkowicie, tak bez zastrzeżeń dała się
porwać pragnieniu, że ani na chwilę nie dopuściła do siebie głosu
rozsądku, wręcz nie chciała myśleć o żadnych praktycznych względach.
Przeczuwała, że z Guyem było tak samo.
– Coś nie tak? – Jego ciche pytanie wyrwało ją z zamyślenia.
Pośpiesznie pokręciła głową. Pigułki, które brała na regulację cyklu,
były skuteczną ochroną, ale wypisaną niedawno receptę do tej pory miała
w torebce, a ostatnie opakowanie skończyło się kilka dni temu. Jutro
z samego rana pobiegnie do apteki, postanowiła solennie.
– Nie, nic… – odparła pośpiesznie, nie chcąc wdawać się
w szczegóły, bo siostra Guya już się do nich zbliżała.
– Czy wszystko w porządku? – zapytała, dyskretnie spoglądając na
ich talerze z niemal nietkniętym jedzeniem.
– Było bardzo dobre, ale jakoś oboje nie mamy dziś wilczego apetytu
– odpowiedział Guy.
– Na jedzenie… – Chrissie wydało się, że dobiegło ją rzucone pod
nosem stwierdzenie Frances, dającej znak kelnerce, że może sprzątnąć ze
stołu.
– O której masz się jutro zobaczyć z Crightonem? – zainteresował się
Guy, gdy siostra zostawiła ich samych. – Pytam, bo rano wybieram się
obejrzeć posiadłość lorda Astlegh, gdzie ma się odbyć organizowany
przeze mnie targ staroci, i pomyślałem sobie, że może miałabyś ochotę ze
mną pojechać. To bardzo ciekawy obiekt, nie mówiąc już o wspaniale
urządzonych ogrodach.
– Bardzo chętnie! – ucieszyła się. – Jestem umówiona dopiero na
trzecią…
– To świetnie, w takim razie zdążymy zjeść razem lunch. W jakimś
bardziej kameralnym miejscu – dodał.
Siostra ma bardziej bystre oko, niż przypuszczał, uzmysłowił sobie po
czasie. Z pewnością domyśliła się wrażenia, jakie zrobiła na nim Chrissie.
Znając ją, nawet się nie łudził, że utrzyma język za zębami. Jak nic, już
połowa rodziny jest dokładnie poinformowana o jego nowej znajomości.
– Jeśli nie masz ochoty coś jeszcze zjeść, to może wybierzemy się na
kawę gdzieś indziej, w jakieś spokojniejsze, kameralne miejsce.
Popatrzyła na niego uważnie, zdając sobie sprawę, że oczy ją
zdradzają.
– Tak, to dobry pomysł – przystała od razu, nieco bez tchu.
Nie czuła zaskoczenia, kiedy okazało się, że zatrzymali się przed jego
domem, ale serce zabiło jej żywiej, gdy wąską dróżką poprowadził ją do
stylowego, zbudowanego z cegły, dwupiętrowego budynku.
Wysoko sklepiony hol otwierał się na elegancko urządzony salon.
Neutralna sizalowa wykładzina stanowiła doskonałe tło dla
zgromadzonych we wnętrzu antycznych mebli. Dwie rozłożyste, obite
kremowym aksamitem kanapy stały naprzeciw siebie po obu stronach
kominka. Wypełniony łagodnym światłem pokój sprawiał ujmujące
wrażenie.
– Rozgość się tutaj – poprosił Guy. – Ja pójdę zaparzyć kawę.
Pójdę z tobą – zaproponowała, uśmiechając się do niego z kokieterią,
a on wyciągnął do niej rękę i poprowadził korytarzem do kuchni.
Co się z nią dzieje, że zachowuje się w sposób, w jaki do tej pory
nigdy nawet nie przypuszczała, że potrafi? Tak otwarcie, bez,
najmniejszych oporów. Nie jest w stanie zahamować przepełniających ją
uczuć, słów, uniesień; nie jest w stanie poskromić pragnienia, zwalczyć
pokusy. Jego obecność zdawała się przesłaniać całą przestrzeń, nie
widziała niczego poza nim, gdy tak krzątał się po dużej, starannie
urządzonej kuchni, otwierając szafki, by wyjąć kubki, nalewając wodę do
czajnika.
Nie mogła oderwać od niego oczu, gdy odwrócił się, by zdjąć z półki
pojemnik z kawą. Szerokie bary, wąska talia, długie, muskularne nogi,
zgrabne biodra. Już wiedziała, jaki jest dotyk jego skóry, ciepłej i gładkiej
jak jedwab, wspaniałej do całowania… Z trudem stłumiła pokusę, by
zarzucić mu ręce na szyję, przytulić się do niego mocno, z całej siły…
– Co się stało? – usłyszała jego zaniepokojony głos, gdy ciche
westchnienie mimowolnie wyrwało się z jej piersi.
– Nic – wydusiła łamiącym się głosem, ale on nie dał się zwieść
i przyglądał się jej uważnie, nasypując kawę do kubków.
– Kawa już prawie gotowa – oznajmił bez potrzeby, bo sama widziała,
że woda wrze.
Ale Chrissie już się zdecydowała. Te kilka minut wystarczyło, by
z przejmującą jasnością dotarło do niej, czego naprawdę chce. I to wcale
nie była kawa.
– Nie… – Potrząsnęła głową, zaskoczona porażającą siłą
przepełniającego ją pragnienia. Aż zadrżała. – Ja… wcale nie chcę pić… –
wyszeptała. I dodała: – Ja… chcę ciebie.
– Boże, czym ja na ciebie zasłużyłem?! – wykrzyknął Guy, porywając
ją w ramiona. – Nawet nie wiesz, jak ja ciebie pragnę – wyszeptał bez tchu.
– Jak? – Uśmiechnęła się, zarzucając mu ręce na szyję i tuląc się do
niego.
Gdzieś kołatało jej w głowie, że jest coś, o czym powinna mu
powiedzieć, ale teraz co innego się liczyło, co innego było ważne.
Odepchnęła od siebie niepotrzebne myśli, zostawiając wszystko na później,
na kiedyś. Jest zbyt cudownie, zbyt wspaniale, by pozwolić, by coś mogło
popsuć ten błogi nastrój.
Sypialnia na piętrze też była umeblowana cennymi, starymi meblami.
Na środku pyszniło się ogromne, dębowe łoże.
– Kiedyś na serio myślałem o tym, by zająć się architekturą wnętrz –
przyznał Guy, słysząc zachwyty Chrissie nad doborem tkanin i mebli. –
Zresztą, czasami doradzamy w tej mierze naszym klientom.
– To ty zaplanowałeś wystrój restauracji Frances, prawda? – zapytała
domyślnie, mając świeżo w pamięci miłe i przyjazne wrażenie, jakie
wywarł na niej lokal.
– Owszem – potwierdził. – Frances i Roy nosili się z zamiarem
powiększenia sali i dobudowania przeszklonego aneksu, czegoś w rodzaju
ogrodu, który mógłby być wykorzystywany w lecie czy wynajmowany na
prywatne przyjęcia. Pomyślałem sobie, że aby połączyć obie części,
najlepsze będą barwy kojarzące się z południem Europy, wiesz, taki klimat
śródziemnomorski… Przez kilka lat mieszkałem we Włoszech, tamte
kolory nadal są dla mnie żywe, nadal przemawiają. A włoska sztuka
biesiadowania na świeżym powietrzu!
– Hm… ja też spędziłam parę tygodni we Włoszech, kiedy zrobiłam
sobie rok przerwy między studiami a pracą. Uwielbiam Florencję.
Rok przerwy, skonstatował w duchu. Kiedy on był w tym wieku, taki
pomysł wydawał się co najmniej niesłychanym kaprysem. Potrzeba
zasmakowania innego życia, wyrwania się ze swojego ograniczonego
kręgu i chęć poznania świata zagnała go po studiach do Włoch, ale to nie
była wakacyjna wędrówka. By jakoś przeżyć, musiał się nieźle
napracować. Najmował się do kopania ziemniaków, pracował w barach,
bez przebierania brał wszystko, co się nawinęło.
Chrissie nie mówiła mu tego, ale wiele rzeczy jednoznacznie
wskazywało, że wychowała się w zupełnie innych warunkach.
Z pewnością pochodzi z bogatego domu: ojciec ma dobry zawód, matka,
jeśli nawet pracuje, działa w organizacjach charytatywnych. Chrissie
prawdopodobnie chodziła do prywatnej szkoły.
Wyczuwał w niej skrywaną niechęć do mówienia o własnej rodzinie;
może zdawała sobie sprawę z dzielących ich różnic? Bo choć
w dzisiejszych czasach dawne podziały klasowe teoretycznie przestały
istnieć, to jednak coś z nich pozostało.
Jego rodzice, aczkolwiek przez wiele lat ciężko pracowali, by do
czegoś dojść, jednak wiedli zupełnie inne życie.
Po skończeniu szkoły ojciec, zgodnie z rodzinną tradycją, według
której młodzi wstępowali do wojska, zaciągnął się do marynarki. Gdy
poznał przyszłą żonę, ożenił się i zaczął prowadzić piwiarnię, co również
było tradycją Cooke'ów.
Może to domieszka cygańskiej krwi sprawiła, że Guy nie mógł
usiedzieć w miejscu. Gnało go po świecie. To nie był czas stracony.
Podróże i lata spędzone w innych stronach wiele go nauczyły, rozszerzyły
horyzonty. Jednak ciągle podświadomie wiedział, że mimo odniesionego
sukcesu finansowego, a może właśnie dlatego, nadal niektórzy traktowali
go nieufnie.
– Opowiedz mi coś więcej o tych targach, które organizujesz – sennie
poprosiła Chrissie, wtulając się w jego ramiona.
– Właściwie nie za bardzo jest o czym mówić – nie do końca zgodnie
z prawdą odpowiedział Guy.
Już wcześniej Jenny zauważyła, że sporym osiągnięciem jest sam
fakt, że lord Astlegh dał się namówić na zorganizowanie imprezy na jego
terenie, co stało się dodatkowym magnesem dla wystawców i publiczności.
W wyborze firm chętnych do obsługi gości Guy był nieprzejednany.
Zgodę na otworzenie swoich punktów dostali tylko najlepsi restauratorzy.
Zaangażowano orkiestrę ze szkoły muzycznej i kwartet skrzypcowy.
Dodatkową atrakcją, wprowadzającą akcent historyczny, miały być
występy ulicznych artystów przebranych w stroje z różnych epok.
Przewidziana na trzy dni impreza, której inauguracji miały dokonać
znane osobistości, już teraz budziła szerokie zainteresowanie mediów.
– Domyślam się, ile problemów musiało być z zapewnieniem
właściwej ochrony – zamruczała Chrissie, kładąc policzek na piersi Guya.
Z własnego doświadczenia pamiętała, ile kłopotów przysporzyło
mamie zdobycie ochrony na jakąś akcję dobroczynną.
– Rzeczywiście, nie było łatwo – krótko odrzekł Guy.
Już dawno przestał liczyć spotkania i niekończące się rozmowy
z przedstawicielem policji, odpowiedzialnym za bezpieczeństwo imprezy.
Nie mówiąc już o długich poszukiwaniach firmy ochroniarskiej
przygotowanej do pracy na taką skalę i założeniu przenośnych alarmów.
– Oczywiście nie jesteśmy w stanie zagwarantować każdemu
stuprocentowego bezpieczeństwa – wyjaśnił. – Każdy z uczestników musi
uzgodnić udział ze swoją firmą ubezpieczeniową i jeśli czuje taką
potrzebę, może na własną rękę zorganizować sobie indywidualną ochronę.
Prawdę mówiąc, najwięcej kłopotów było z uzyskaniem zgody na imprezę
od ubezpieczycieli.
– Domyślam się, że lord Astlegh też posiada cenny zbiór antyków –
zauważyła Chrissie.
– Bardzo bogaty zbiór – przytaknął Guy. – Nie mówiąc już
o imponującej kolekcji malarstwa i wyjątkowo rzadkiej porcelany.
Chrissie, która wiele razy pomagała mamie przy organizacji imprez
charytatywnych, uśmiechnęła się do niego ze zrozumieniem. Pochyliła
głowę, by musnąć jego usta, i w jednej chwili zapomniała o zbliżających
się targach, o całym bożym świecie, bo Guy oddał jej pocałunek i wtedy
okazało się, że wcale nie jest taka senna, jak myślała…
– Mmm… – zamruczała, poddając się pieszczocie jego dłoni.
– Wstawaj, śpiochu! – zaśmiał się Guy. – Już po dziewiątej.
– Co? – Z niedowierzaniem otworzyła oczy. – To niemożliwe! –
zaoponowała.
– To przekonaj się sama – powiedział z uśmiechem, podsuwając jej
zegarek. – Dziewiąta rano – powtórzył. – Spałaś jak zabita. Na szczęście
chrapałaś, więc wiedziałem, że żyjesz…
– Ja chrapałam?! – obruszyła się i usiadła w łóżku. Dopiero po chwili
dotarło do niej, że to był tylko żart.
Z udaną złością zamierzyła się w niego poduszką, ale nim zdążyła nią
rzucić, Guy pochwycił ją za ręce. I sama nie wiedziała, jak to się stało, że
naraz jej beztroski śmiech ucichł, a jego oczy były tak wymowne, że żadne
słowa już nie były potrzebne.
Minęła jedenasta, kiedy wreszcie wyjechali od Guya, zatrzymując się
po drodze w domu Charliego, bo Chrissie chciała się przebrać.
– Trzeba przyznać lordowi Astlegh, że nigdy nie odmawia, gdy się go
prosi o udostępnienie jego terenów na lokalne imprezy – powiedział Guy,
gdy Chrissie z uwagą przyglądała się widocznemu w dali malowniczemu
widokowi na całość posiadłości. – Nie tak dawno firma Aarlston-Becker
wydała tu bal kostiumowy. Z ogromną pompą – dorzucił, uśmiechając się
na widok jej zaskoczonej miny.
Imponujący budynek odbijał się w wypełnionych wodą kanałach,
wiodących do zdobiącego ogród jeziora ze sztuczną wyspą i zbudowaną
w greckim stylu świątynią.
– Początek założenia ogrodów sięga czasów Karola II – tonem
znawcy powiedział Guy. – W późniejszych okresach wprowadzono pewne
modyfikacje, zwłaszcza widać to w reminiscencjach wpływów
holenderskich. Szczęśliwie się złożyło, że w dobie największych zmian
stylistycznych w architekturze posiadłość znalazła się w rękach osoby
bardziej zainteresowanej hazardem niż gonieniem za najnowszymi
tendencjami. Dzięki temu pierwotny kształt ogrodów pozostał niemal
nienaruszony.
– Jak tu pięknie! – zachwyciła się Chrissie. – A w którym miejscu
odbędzie się targ?
– Na zapleczu, w części gospodarczej. Z inicjatywy lorda na terenie
dawnych stajni wybudowano coś w rodzaju warsztatów, które za bardzo
skromną opłatą są wynajmowane rzemieślnikom. Mają oni też zapewnioną
obsługę księgową i prawną, a nawet fachowca od marketingu.
– Lord jest bardzo filantropijnie nastawiony – zauważyła Chrissie.
– To prawda – przyznał Guy. – I muszę powiedzieć, że podobne
podejście spotyka się coraz częściej. Co bardzo cieszy.
Ruszyli, ale nie pojechali w kierunku głównego budynku, tylko
skręcili w wąską drogę prowadzącą na tył zabudowań. Minęli potężny mur
z czerwonej cegły i przez masywne drewniane wrota wjechali na
wybrukowany dziedziniec rozciągający się przed stajniami. Samochód
stanął w miejscu, a Chrissie aż wstrzymała oddech na widok, jaki się przed
nimi roztoczył.
Dawne stajnie przebudowano na niewielkie piętrowe pomieszczenia,
każde ze swoim okienkiem i na zielono pomalowanym wejściem,
przyozdobione kwietnikami z wypielęgnowanymi kompozycjami letnich
kwiatów.
Spory, zamknięty teren był wprost wymarzonym miejscem na targi
organizowane przez Guya, uświadomiła sobie Chrissie, z uśmiechem
przyglądając się wymalowanej świeżą farbą starej studni stojącej na środku
dziedzińca. Panująca tu atmosfera doskonale pasowała do idei targów –
pokazu staroci.
– Tam na końcu jest jeszcze stodoła, też zostanie przygotowana dla
gości. – Wskazał potężny budynek. – W warsztatach urządzi się sklepiki
z różnymi tradycyjnymi wyrobami, na podwórzu powstaną stragany. Nie
zabraknie też restauracji i baru pod gołym niebem.
– Zapowiada się wspaniale! – zachwyciła się. – Ale domyślam się, ile
zdrowia i nerwów kosztuje cię zorganizowanie tego wszystkiego. Aż głowa
może rozboleć – dodała.
– Troszeczkę – przyznał. Pochylił się ku niej. – Ale chyba znalazłem
na to cudowny środek.
Chrissie wybuchnęła śmiechem.
– Ból głowy raczej zniechęca do seksu – sprostowała z lekkim
przekąsem. – Wcale nie…
– To, co jest między nami, to nie jest tylko seks – przerwał jej
z powagą. – To coś zupełnie, zupełnie innego.
Spojrzenie, jakie jej posłał, sprawiło, że nogi się pod nią ugięły.
Podczas gdy Guy rozmawiał z zarządcą posiadłości, Chrissie poszła
pospacerować po ogrodach. Ta grecka świątynia na wyspie byłaby
cudownym miejscem na wzięcie ślubu, rozmarzyła się, siadając na
porośniętym trawą zboczu wychodzącym na jezioro. Minęło tak niewiele
czasu, a tyle się wydarzyło. Chyba powinna się uszczypnąć, by uwierzyć,
że to nie tylko piękny sen, że to dzieje się naprawdę. Już nie wyobrażała
sobie życia bez Guya, bez jego bliskości, bez łączącej ich miłości. Teraz
już razem z nim będzie układać przyszłość.
– To jest Chrissie – przedstawił ją wczoraj swojej siostrze, po czym
popatrzył na nią tak wymownie, że żadne słowa nie mogłyby lepiej opisać
uczucia, jakie miał dla niej.
– Wiesz co, twoja siostra chyba się wszystkiego domyśliła –
powiedziała mu później, w nocy.
– Hm… też się trochę boję, że sprawa wymknęła mi się z rąk –
przyznał, delikatnie skubiąc ustami jej ucho. – Pewnie do tej pory
rozpowiedziała o nas całej rodzinie. Mam nadzieję – zażartował – że nie
masz nic do ukrycia, bo nie mam złudzeń, że nasze panie od razu do
wszystkiego się dokopią.
– Nie, skądże – zapewniła go, choć czuła lekkie wyrzuty sumienia, że
jeszcze nie powiedziała mu o wujku Charlesie. Musi to zrobić jak
najszybciej.
Dziś wieczorem, postanowiła i zerknęła na zegarek. Jeszcze chwila,
a Guy powinien być wolny.
Wstała i ruszyła w kierunku stajni. Podchodziła do zabudowań, kiedy
na podwórku spostrzegła drugi samochód parkujący obok ich auta.
W oddali Guy rozmawiał z elegancko ubraną, starszą od niego kobietą.
Oboje byli pogrążeni w rozmowie, a ich pochylone ku sobie sylwetki
i sposób, w jaki się do siebie zwracali, świadczył, że łączy ich bliska
znajomość. Poruszył ją serdeczny, niemal czuły gest Guya, kiedy dotknął
ręką ramienia nieznajomej.
Długa znajomość… Zagryzła wargi, stając w miejscu, niezdolna
zrobić choćby kroku do przodu. Nie chciała zakłócać ich bliskości.
Zazdrość o tę obcą niemal ją sparaliżowała.
A wtedy Guy odwrócił głowę i zobaczył ją.
Czy to jej imaginacja, czy może naprawdę dostrzegła lekki cień, jaki
przemknął w jego oczach, jakby żałował, że nadeszła? Trwało to ledwie
mgnienie. Jego twarz rozjaśniła się w szczerym uśmiechu.
– Chrissie! – zawołał. – Chodź, przedstawię ci Jenny.
Jenny! A więc to jest ta wspólniczka… Jenny Crighton, żona Jona
Crightona. Nieco niepewnie zrobiła krok do przodu.
Jenny nie była pięknością w potocznym tego słowa znaczeniu, nie
była też pierwszej młodości, ale miała w sobie coś, co urzekało,
wewnętrzne ciepło i słodycz, które z pewnością przemawiają do pewnego
typu mężczyzn, stwierdziła w duchu Chrissie, dyskretnie obserwując
kobietę. I choć w jej serdecznym uśmiechu i uścisku podanej dłoni nie było
nic, co mogłoby o tym świadczyć, to jednak miała dziwne przeczucie, że
łączy ją z Guyem coś więcej niż tylko sprawy zawodowe.
Czyżby to coś wyczuwalnego między nimi, jakieś ukryte wzajemne
uczucie, brało początek z ich dawniejszej zażyłości, z czegoś, co było
i minęło, ale nie całkiem nieodwołalnie? A może nadal istniało? Jeśli tak,
to jak to się może odbić na jej związku z Guyem? Nie była z natury
zazdrosna, ale też nigdy do tej pory żaden mężczyzna nie obudził w niej
uczuć takich jak Guy, uświadomiła sobie.
– Właśnie rozmawialiśmy z Jenny na temat zbliżających się targów –
wyjaśnił Guy i dodał, zwracając się do Jenny: – Chrissie przyjechała
uporządkować sprawy Charliego Platta. Poznaliśmy się, gdy przyszedłem
wycenić rzeczy.
Do tej pory nigdy nie czuła niechęci do przedstawicielek własnej płci,
ale teraz, nieoczekiwanie dla siebie, wolała nie patrzeć jej w oczy.
Czy dlatego, że bała się, iż własne oczy ją zdradzą?
A może bała się, by nie dostrzec w twarzy Jenny czegoś, o czym
wolała nie wiedzieć?
– Czy Kate i Louise pomogą nam w tym roku przy targach? – zapytał
Guy i zwracając się do Chrissie, wyjaśnił: – To córki Jenny i Jona,
bliźniaczki.
– Niestety, raczej nie. Przygotowują się do egzaminów – odparła
Jenny. – Wątpię, by udało im się znaleźć choć chwilę wolnego czasu.
– Louise pewnie nadal twierdzi, że obie z Kate muszą specjalizować
się w prawie europejskim, co? – uśmiechnął się Guy.
– Louise tak, ale coś mi się wydaje, że Kate inaczej widzi swoją
przyszłość – odparła Jenny. – Mieliśmy z Jonem nadzieję, że w tym
miesiącu wyrwiemy się do nich na kilka dni, ale to włamanie pomieszało
nam szyki. Ben jest w takim stanie, że wolimy nie zostawiać go samego.
Ben to ojciec mojego męża – dodała wyjaśniająco, zwracając się do
Chrissie. – Ostatnio włamano się do Queensmead, jego siedziby.
Wprawdzie o wszystkim dowiedział się po fakcie, bo w momencie
włamania spał, i choć sam bezpośrednio w żaden sposób nie ucierpiał,
jednak wytrąciło go to z równowagi. Stracił poczucie bezpieczeństwa.
– Domyślam się, że to był dla niego ogromny szok – współczująco
zauważyła Chrissie.
Mimo podejrzeń, jakie się w niej zrodziły na widok Jenny
rozmawiającej tak poufale z Guyem, wyczuwała w niej bratnią duszę
i w innych warunkach z pewnością dążyłaby do tego, by poznać ją bliżej.
Ale w tej sytuacji…
Spochmurniała lekko, bo Guy zaczął opowiadać Jenny o spotkaniu
z zarządcą. Wprawdzie przysłuchiwała się ich rozmowie, ale
nieoczekiwanie dotarło do niej, jak mało w gruncie rzeczy wie o życiu
Guya, ile jest spraw, o których nie ma pojęcia. Za to Jenny doskonale jest
w nich zorientowana.
Przecież znam go mniej niż dwadzieścia cztery godziny, próbowała
się opamiętać. A Jenny jest jego znajomą od lat. Ale dlaczego nie zrobił
najmniejszego gestu w moją stronę, dlaczego nawet się do mnie nie
przybliżył? Stał tak blisko Jenny, że niemal się dotykali.
– Miło mi było cię poznać – uśmiechnęła się do niej Jenny
i zerknąwszy na zegarek, oznajmiła, że będzie się zbierać, bo ma jeszcze
coś do załatwienia.
– Na nas też już pora – zauważył Guy i dodał: – Chrissie jest
umówiona z Jonem na popołudnie, by porozmawiać o sprawach Charliego
Platta.
– Aha – powiedziała Jenny z uśmiechem, przypominając sobie, że
rano Jon mówił jej o planowanym spotkaniu z siostrzenicą Charlesa.
Wyciągnęła do Chrissie rękę na pożegnanie, uścisnęła Guya, całując
go w policzek, a on, co nie uszło czujnemu wzrokowi Chrissie,
odpowiedział tym samym. Jenny odeszła pośpiesznie, a oni powoli ruszyli
do auta.
– Od dawna znacie się z Jenny? – zagadnęła Chrissie w drodze
powrotnej, nie mogąc powstrzymać się przed zadaniem tego pytania.
Dręczyła ją zazdrość.
– Owszem – odparł miękko i uśmiechnął się.
Ten uśmiech tylko podsycił jej podejrzenia. A więc Jenny była kimś
ważnym w jego życiu.
– Od dawna są małżeństwem? – zapytała od niechcenia, próbując
wyciągnąć od niego coś więcej, a jednocześnie nie zdradzić obaw.
– Nie jestem całkiem pewny, ale dobrze ponad dwadzieścia pięć lat –
odparł. – Max jest ich najstarszym synem, a chyba powoli zbliża się do
trzydziestki.
Ponad dwadzieścia pięć lat. Uspokoiła się nieco. Przynajmniej jedno
jest pewne – nie łączyła ich kiedyś młodzieńcza miłość, której
wspomnienie do tej pory mogło być żywe. Ale nadal nie wiedziała
wszystkiego.
– I zawsze im się dobrze układało? – zaryzykowała.
Guy zmarszczył brwi, zerknął na nią. Skąd przyszło jej do głowy
akurat to pytanie? I co miał na nie odpowiedzieć?
Małżeństwo Jona i Jenny przeżywało kiedyś burzliwy okres, gdy nie
wszystko szło jak po maśle, również i z jego powodu… Zachmurzył się na
to wspomnienie.
W zasadzie zawsze łączyły go z Jenny wyłącznie kontakty zawodowe,
poza tym byli parą dobrych przyjaciół. Ale… Ale był kiedyś moment,
kiedy wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej, kiedy chciał tego, bardzo
chciał. A w każdym razie tak mu się wtedy wydawało, ba, był tego pewien.
Posunął się nawet do tego, że zaczął ją namawiać, by odeszła od Jona. Na
szczęście Jenny nigdy nie przystała na jego pomysły, okazała się
rozsądniejsza i bardziej przewidująca niż on. I nigdy nie zgodziła się, by
przekroczyć tę cienką linię dzielącą przyjaźń od… czegoś innego.
Właściwie nie było powodu, by ukrywać przed Chrissie tamtą starą
już historię. Mógł jej to powiedzieć. Ale w głębi duszy trochę się bał jej
reakcji. Wtedy działał pod wpływem chwili, spragniony bliskości drugiej
osoby. Urzeczony Jenny, chciał otoczyć ją opieką, zapewnić poczucie
bezpieczeństwa, przekonać siebie i ją, że łącząca ich więź może
przekształcić się w coś głębszego, w coś, co oboje nazwą miłością.
Teraz na tamto swoje oczarowanie patrzył zupełnie inaczej, oceniał je
z innej perspektywy i był wdzięczny Jenny, że swym rozsądkiem ustrzegła
ich oboje przed popełnieniem niewybaczalnego błędu.
Kiedyś opowie Chrissie tamtą historię o czasach, kiedy rozpaczliwie
potrzebował drugiego człowieka, jego wsparcia. I jak dziękuje losowi, że
Chrissie stanęła na jego drodze, że odnalazł tę jedyną, z którą chce iść
przez życie, być na dobre i na złe. Bo dopiero teraz zrozumiał, czym jest
prawdziwa miłość. Poprzednio to była tylko namiastka, złudzenie.
Tak, opowie jej o tym, gdy tylko ich związek bardziej się utrwali. Na
razie może tylko trzymać kciuki, by tak się stało.
– Tak – uśmiechnął się do niej. – Z tego, co wiem, to zawsze było
udane małżeństwo.
Właściwie to zapewnienie powinno jej wystarczyć, skąd więc ten
podskórny niepokój, przeczucie, że coś przed nią ukrywa? Że nie
powiedział jej całej prawdy?
– Tak dłużej być nie może – wymruczał Guy, przytulając ją do siebie
i całując łagodnie. – Chciałem mieć cię na razie tylko dla siebie, jeszcze
nie oznajmiać o nas całemu światu, ale…
– Co chcesz mi powiedzieć? – zapytała z bijącym sercem, domyślając
się odpowiedzi.
– Jutro rano polecimy do Amsterdamu – oświadczył z uśmiechem. –
Znam tam kogoś, kto specjalizuje się w starej biżuterii, chyba że wolałabyś
coś bardziej nowoczesnego…
Dławiło ją w gardle.
– Myślisz o pierścionku zaręczynowym? – wydusiła z trudem.
– Zaręczynowym również, ale ważniejszy jest ślubny – powiedział,
pochylając głowę, by ją pocałować.
– Nie możemy się pobrać w taki sposób – zaoponowała, ale jej
rozkochane oczy mówiły coś zupełnie innego. – Moi rodzice… – zaczęła.
Guy ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Moja rodzina też by mi nie dała żyć. Nie ma mowy, by obeszło się
bez hucznego wesela. Inaczej latami by nam to wypominali.
– Małżeństwo… – rozmarzyła się Chrissie. – Jesteś pewien, że
właśnie tego chcesz, że to mnie…
– Jeszcze nigdy w życiu niczego nie byłem tak pewny jak tego –
oświadczył z przekonaniem.
– Wieczorem porozmawiamy o tym jak należy – powiedziała. – Teraz
już najwyższy czas na mnie. Nie chciałabym się spóźnić na spotkanie
z Jonem Crightonem.
– A więc do wieczora – potwierdził Guy. – Powiemy sobie wszystko,
co najważniejsze, ułożymy plany. To będzie nasza ostatnia szansa na
spokojną rozmowę, bo gdy już wpadniemy w wir przygotowań,
zapraszania gości i wybierania strojów…
Chrissie pochyliła się do niego i rozjaśniła w uśmiechu, gdy
przyciągnął ją ku sobie. Na zawsze zapamiętam tę chwilę, ten ostatni czuły
pocałunek, przemknęło jej przez myśl. Jego dotyk, ciepło bijące od jego
ciała, wspaniałe poczucie bliskości i wszechogarniającej miłości.
To wspomnienie będzie ze mną na zawsze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jon Crighton wstał zza biurka, przeszedł przez pokój i stanął przy
oknie. Z uwagą przysłuchiwał się słowom Chrissie.
Był to wysoki, jasnowłosy mężczyzna po pięćdziesiątce, nieco
powściągliwy w sposobie bycia, lecz tę jego ledwie wyczuwalną
nieśmiałość równoważyła wrodzona życzliwość i ciepło. Teraz, kiedy
poznała go osobiście, nabrała wiary w zapewnienia Guya, że Jenny i Jon są
dobraną parą, a ich małżeństwo jest wyjątkowo udane.
– Moim rodzicom, zwłaszcza mamie, bardzo zależy na otrzymaniu
wykazu długów wujka Charlesa. Chcieliby dostać listę jego dłużników –
oświadczyła Chrissie, poważnie spoglądając na Jona.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Pani mama nie ma żadnych formalnych zobowiązań w stosunku do
długów pozostawionych przez brata… – zaczął, ale Chrissie nie dała mu
dokończyć.
– Moja mama nigdy nie utrzymywała bliskich kontaktów z bratem. Ja
też prawie go nie znałam. Z powodu rodzinnych nieporozumień… Ale
mimo to mama nie chce, by ktoś ucierpiał finansowo, bo niepotrzebnie
zawierzył jej bratu – wyjaśniła cicho. – Należał do naszej rodziny i mama
czuje się moralnie zobowiązana, by pokryć wyrządzone przez niego
szkody. – Nabrała powietrza. – Mama zdaje sobie sprawę, że jej brat nie
zawsze… że nie zawsze postępował uczciwie w stosunku do innych… –
Urwała i popatrzyła na prawnika.
– To prawda – potwierdził spokojnie. – I szczerze mówiąc, obawiam
się, że pieniądze ze sprzedaży domu, niestety, nie wystarczą na pokrycie
wszystkich długów. A niektórzy z jego wierzycieli sami znaleźli się
w trudnej sytuacji. – Zamilkł, mimowolnie zdumiewając się w duchu, jak
bardzo mogą się różnić od siebie członkowie tej samej rodziny. Choć
właściwie to nie powinno go dziwić, wystarczy wspomnieć jego i Davida.
– Pani mama i jej rodzice są u nas bardzo dobrze wspominani i naprawdę
nie ma powodu, by martwiła się o swoją opinię – powiedział uprzejmie
i dodał: – Pani dziadek hojnie wspierał działalność instytucji
charytatywnych, sam czynnie uczestniczył w wielu pracach. Ludzie
pamiętają jego zasługi.
– To nasza rodzinna tradycja, którą również mama kontynuuje –
wyjaśniła Chrissie, postanawiając powiedzieć mu co nieco na temat
rodziców i powodów, dla których nie przyjechali do Haslewich. – Prawdę
mówiąc, cieszę się, że mamy tu nie ma. Odniosłam wrażenie… po
rozmowach z niektórymi ludźmi… że wujek nie miał tu najlepszej opinii.
– Niestety – po krótkim, lecz jakże znaczącym wahaniu potwierdził
Jon. – Był uzależniony od alkoholu. Jak to zwykle bywa, kiedy wpadał
w ciąg, nic innego nie było dla niego ważne.
– Rozumiem – powiedziała cicho. – Moja mama… – Urwała
i potrząsnęła głową.
Na szczęście Jon jest tak dobrze zorientowany, że może oszczędzić
sobie tłumaczeń.
– Pani mama nie powinna poczuwać się do żadnej odpowiedzialności
za brata. Proszę ją zapewnić, że będzie u nas bardzo mile widziana.
Większość rodzin ma wśród siebie jakąś czarną owcę, to się przecież
zdarza – dokończył z miłym uśmiechem, który dodał jej otuchy.
– Myślę, że mama chętnie by tu zawitała. Bardzo często wspomina
rodzinną farmę.
Jon Crighton od razu przypadł jej do serca. Jego wrodzona życzliwość
i umiejętność wczuwania się w problemy drugiej osoby natychmiast
zjednywała, budziła nadzieję. Zapewnił ją, że zrobi wszystko, by jak
najszybciej sporządzić listę dłużników, o którą prosili rodzice.
– Chociaż… – zaczął i zawahał się nieco. – Z tego, co słyszałem od
żony, chyba nie śpieszy się pani z wyjazdem – dokończył żartobliwie.
Poczuła, że oblewa się rumieńcem. Uśmiechnęła się i, zmieszana,
wybąkała coś w odpowiedzi.
Wkrótce potem spotkanie dobiegło końca. Jon patrzył przez okno za
przecinającą skwer dziewczyną. Ładna i bardzo miła, skonstatował
w duchu. Nic dziwnego, że Guy stracił dla niej głowę, jak ujęła to Jenny.
– Och, jesteś sam. To świetnie!
Odwrócił się, słysząc w drzwiach głos żony.
– Po twoim telefonie sądziłem, że przez cały dzień będziesz
w Fitzburgh Place w związku z organizacją targu – powiedział,
uśmiechając się na powitanie.
– Też tak myślałam, ale postanowiłam zrobić sobie chwilę przerwy.
Może później znów tam pojadę. Jak myślisz, są jakieś szanse, żebyś się
stąd wyrwał i zabrał mnie w jakieś przyjemne miejsce na popołudniową
herbatkę? Na przykład do Grosvenor? – zaproponowała.
– Hm… – Udał, że się poważnie zastanawia. – Koniecznie do
Grosvenor? Do Chester jest kawałek drogi, zejdzie trochę czasu. Ale znam
pewien wyjątkowo miły zakątek, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzać,
a przy dobrym układzie możemy liczyć na coś więcej niż herbatkę…
Jenny spojrzała na niego podejrzliwie.
– Jeśli masz na myśli to, czego się domyślam – powiedziała
ostrzegawczo – to nic z tego. Po pierwsze, jeszcze nie byłam na zakupach
i w domu nie ma nic do jedzenia z wyjątkiem wczorajszych resztek, a po
drugie… – ciągnęła, nie zważając na jego próby, by wejść jej w słowo.
– Jakoś przeboleję brak jedzenia – zamruczał.
– Jack i Joss już będą w domu.
– Ach! – westchnął głośno, przypominając sobie chłopców.
Joss był ich najmłodszym dzieckiem, a Jack, syn Davida, mieszkał
z nimi pod jednym dachem, odkąd jego rodzice się rozstali. Siostra Jacka,
Olivia, mieszkała w pobliżu z mężem i dwójką dzieci. Jack sam
zdecydował, że woli mieszkać u cioci i wujka.
– Komu się tak przyglądasz? – zainteresowała się Jenny i podeszła do
okna. Wyjrzała na ulicę. – Ach, ukochana Guya… Zapomniałam, że miałeś
się z nią spotkać.
– Hm… jest bardzo miła. Z miejsca ją polubiłem. Z tego, co mówi, jej
matka w niczym nie przypomina brata. Wygląda na to, że nigdy nie mogli
się ze sobą dogadać i nie utrzymywali stosunków. Jednak mimo to jej
rodzice proszą o listę dłużników Charlesa, bo chcieliby spłacić jego długi.
– To bardzo honorowo z ich strony.
– Bardzo – przystał Jon.
– Ale dlaczego właśnie ona przyjechała do Haslewich uporządkować
sprawy, a nie jej matka?
– Nie powiedziała tego wprost, ale odniosłem wrażenie, że znając
brata i domyślając się, jaką po sobie pozostawił opinię, obawia się złego
przyjęcia w Haslewich. Powiedziałem Chrissie, że przecież w każdej
rodzinie może się zdarzyć czarna owca, czasem nawet niejedna, o czym
sami wiemy aż za dobrze.
Jenny popatrzyła na niego uważnie.
– Tak bym chciała, żeby David wreszcie odezwał się do ojca. To ma
dla niego takie znaczenie. Pomijając tę kartkę na Boże Narodzenie, nadal
nic o nim nie wiemy. A Ben ciągle czeka.
– Tak. – Położył rękę na jej ramieniu i przygarnął ku sobie. –
Wprawdzie znaczek był z Hiszpanii, ale David wciąż nie ujawnia miejsca
pobytu.
– Może tak jest lepiej – zastanowiła się Jenny, patrząc na męża. – Bo
nawet gdyby przyjechał, co mógłby tu robić? Przecież nie wróci do pracy
po tym, co…
– Nie, jasne, że to absolutnie nie wchodzi w grę – potwierdził
z ponurą miną.
– Nadal za nim tęsknisz, prawda? – zapytała cicho. – To twój brat,
w dodatku bliźniak. I choć…
Jon pokręcił głową.
– Nie, w zasadzie nie, w każdym razie nie tak, jak myślisz. Bardziej
mi chodzi o ojca. To ze względu na niego chciałbym, by ułożyło się
inaczej. Od zniknięcia Davida Ben jest zupełnie innym człowiekiem.
– Po prostu się starzeje – podsunęła Jenny.
– Tak jak my wszyscy – skomentował Jon, mając przed oczami
zmiany, jakie zaszły w ciągu tych ostatnich lat, od tamtego fatalnego
wieczoru, gdy wspólnie obchodzili pięćdziesiąte urodziny i David dostał
ataku serca. Przez ten czas obaj zostali dziadkami. Max ma już dwoje
dzieci, Olivia, córka Davida, też. Tyle że on stale widuje się z wnuczkami,
a David pewnie nawet nie wie o istnieniu swoich.
– Niedawno słyszałam od Olivii, że Tiggy postanowiła oficjalnie
wystąpić o rozwód z Davidem – przypomniała sobie Jenny.
– Wiem – powiedział. – Rozmawiałem o tym z Olivią. Przyjaciel
Tiggy nalega na ślub i naciska, by wreszcie unormowała swoją sytuację.
Jenny popatrzyła na męża. Nie mogła powstrzymać się przed
zadaniem pytań, które cisnęły się jej na usta.
– A czy ty…? – Zagryzła wargi. Może lepiej nie prowokować losu,
nie przypominać wydarzeń sprzed lat, kiedy, wprawdzie tylko przelotnie,
urzekła go bratowa, kiedy przez mgnienie myślał o niej poważnie. I kiedy
ona też przez jedną ulotną chwilkę zastanawiała się, czy nie ulec czarowi
Guya.
Jon chyba czytał w jej myślach, bo nie czekając na dokończenie
pytania, zdecydowanie potrząsnął głową i mocno ujął jej dłonie.
– Żałuję tylko jednego – powiedział cicho. – Że byłem taki głupi
i ryzykowałem, że mógłbym cię utracić – wyznał z przekonaniem.
– Jon – szepnęła i przytuliła się do niego. Oparła głowę na jego piersi.
– Mam nadzieję, że Guyowi ułoży się z Chrissie. Jest w niej po uszy
zakochany…
– A ona w nim, sądząc po reakcji na samo wspomnienie jego imienia
– zapewnił Jon.
– Też miałam takie odczucie, kiedy ją zobaczyłam, ale… – zagryzła
usta.
– Ale co? – Popatrzył na nią badawczo. – Czyżby obudził się w tobie
instynkt macierzyński? Boisz się o swoją niewinną owieczkę?
Jenny potrząsnęła głową, uśmiechnęła się.
– No dobrze – przyznała ze skruchą. – Może rzeczywiście
przesadzam, a Guya trudno nazwać niewinną owieczką. Ale oni znają się
tak krótko, a gdybyś zobaczył jego minę, kiedy na nią patrzy…
– Na Boże Narodzenie sama mu życzyłaś żony i gromadki dzieci.
– Owszem – potwierdziła. – Masz rację – roześmiała się. – Chyba
naprawdę za bardzo się o niego martwię. A Chrissie wydaje się zakochana
w nim nie mniej niż on w niej.
Uścisnęła jego dłonie i przytuliła się mocniej, z uśmiechem
przyjmując jego tkliwe spojrzenie.
– Och, dzień dobry!
Chrissie zatrzymała się w pół kroku, zaskoczona. Dopiero po chwili
uświadomiła sobie, że witająca ją na ulicy kobieta to siostra Guya.
Uśmiechnęła się do niej szeroko.
Frances nie była sama. Towarzysząca jej młoda, ładna brunetka
o falujących włosach zapewne należała do rodziny, na co wyraźnie
wskazywały jej rysy.
– Miło mi było cię poznać – z uśmiechem zagadnęła Frances
i wyjaśniająco dodała, zwracając się do stojącej obok niej towarzyszki: –
Guy i Chrissie byli u nas wczoraj na kolacji. – Popatrzyła na Chrissie. –
Natalie również należy do Cooke'ów.
– Dobrze znasz Guya? – nieco szorstko zapytała Natalie, udając, że
nie zauważa wyciągniętej ręki Chrissie. Zmarszczyła brwi, czekając na
odpowiedź.
Widząc jej minę, Chrissie poczuła się niewyraźnie. Nie była pewna,
co powinna odpowiedzieć na tak obcesowo postawione pytanie. Zbita
z tropu, zastanawiała się chwilę, ale nieoczekiwanie Frances wybawiła ją
z kłopotu.
– Jeszcze nie tak dobrze, jak Guy zamierza – powiedziała, z ciepłym
uśmiechem patrząc na Chrissie. – Tak się przynajmniej mogę domyślać,
sądząc po tym, jak na nią wczoraj patrzył.
– Ach, więc to aż tak? – ostro podchwyciła Natalie, posyłając
dziewczynie wrogie spojrzenie. – No cóż, Guy zawsze, ledwie kogoś
pozna, natychmiast się zakochuje. I jeszcze szybciej mu to przechodzi.
Straszny z niego flirciarz.
– Natalie! – Frances zmarszczyła brwi, próbując przywołać ją do
porządku. Popatrzyła na Chrissie porozumiewawczo.
– Przecież to prawda – ciągnęła Natalie, świadomie ignorując
ostrzegawczą minę Frances. – Guy zawsze miał słabość do pewnego typu
kobiet, a już wszyscy dobrze wiemy, jak go omotała Jenny Crighton.
– Natalie! – ostro rzuciła Frances.
– Mówię tylko prawdę – z uporem powiedziała Natalie, odrzucając
w tył głowę. – Guy już taki jest. Jak mu się zbierze na amory, to zupełnie
traci głowę. No, czas na mnie – rzekła, pomijając spojrzeniem Chrissie
i zwracając się do Frances. Cmoknęła ją w policzek, odwróciła na pięcie
i odeszła.
– Przepraszam cię za nią – ze skruchą odezwała się Frances, kiedy
dziewczyna oddaliła się na bezpieczną odległość. – Natalie czasem nie
zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest… – Ze zmartwioną miną popatrzyła na
pobladłą twarz Chrissie i westchnęła ciężko.
Natalie miała swoje humory. Wszyscy w rodzinie przywykli do jej
złośliwości i kwaśnych uwag. Znajdowała dziwną przyjemność
w sprawianiu ludziom przykrości czy stawianiu ich w niezręcznej sytuacji.
Frances usprawiedliwiała ją w duchu, instynktownie czując, że jej
zjadliwość wypływa bardziej z braku poczucia bezpieczeństwa
i skrywanych kompleksów niż złego charakteru, ale zdarzały się chwile,
kiedy zaczynała w to wątpić.
Oczywiście wszyscy doskonale wiedzieli o jej nieodwzajemnionym
uczuciu do Guya, trwającym od lat i niemającym szans na spełnienie. Guy
nigdy nie zwrócił na nią uwagi, nie była w jego typie. Pociągały go
zupełnie inne kobiety: delikatne i kruche istoty, które mógłby otoczyć
opieką, poczuć się przy nich rycerzem. I nawet gdyby Natalie podobała mu
się, choć tak nie było, jej charakter był dla niego zupełnie nie do przyjęcia.
Frances najchętniej powiedziałaby to wszystko Chrissie, ale była na to zbyt
lojalna. W każdym razie musi jak najprędzej powiadomić brata o tym
nieszczęsnym spotkaniu. Wystarczy rzut oka na twarz Chrissie, by
wiedzieć, jak głęboko wzięła sobie do serca uwagi Natalie.
– Nie wiem, jak długo zamierzasz pozostać w Haslewich –
powiedziała. – Tym lepiej się składa, że wpadłam na ciebie na ulicy, bo
i tak chciałam do ciebie zadzwonić i zaprosić do nas. Nie mam pojęcia, co
Guy zdążył opowiedzieć ci o naszej rodzinie, ale już od dawna mamy
zwyczaj spotykać się raz na miesiąc w niedzielę. Większość z nas prowadzi
puby czy bary, więc nie jest łatwo się zebrać. Po kolei spotykamy się
w różnych miejscach. Teraz wypadła pora na nas, więc zapraszam
serdecznie i ciebie.
– Dziękuję, to bardzo miło z twojej strony – wybąkała Chrissie,
jeszcze nieco skonfundowana.
Nie była aż tak łatwowierna, by bez zastrzeżeń uwierzyć Natalie, ale
sądząc po reakcji Frances, w słowach dziewczyny było sporo prawdy.
Chyba zwłaszcza w tym, co powiedziała na temat Jenny Crighton, bo
Frances wyraźnie poczuła się zakłopotana.
Jasne, że mogły go łączyć różne układy z kobietami, miał do tego
całkowite prawo, ale dlaczego nie był z nią szczery, dlaczego wolał ukryć
przed nią prawdę, kiedy pytała o Jenny? „Guy łatwo się zakochuje,
a odkochuje jeszcze łatwiej”, brzmiało jej w uszach zgryźliwe stwierdzenie
Natalie.
W drodze do domu przetrawiała w myślach usłyszane rewelacje. Nie
było to miłe. I nie było sposobu, by umknąć przed podstawowym
pytaniem: Ile właściwie i co wie na temat Guya?
Wcześniejszy wiaterek, który chłodził powietrze, gdy szła na
spotkanie z Jonem, zmienił się w zimny wiatr, a ciemnoszare chmury
zasłoniły słońce. Zadrżała. Powinna jednak włożyć coś cieplejszego, ta
cieniutka sukienka była zbyt optymistycznym wyborem. Za bardzo zaufała
pogodzie. I może tak samo za bardzo zawierzyła Guyowi?
Zerknęła na zegarek. Jeszcze tylko godzina i Guy powinien się zjawić.
Dzień zapowiadał się pięknie, poranek był taki radosny i słoneczny,
a skończyło się na chłodzie i deszczu. Nieogrzewany domek wydawał się
przesiąknięty wilgocią. I ten przeraźliwy ziąb. Po raz pierwszy od
przyjazdu do Haslewich ogarnęło ją poczucie samotności i opuszczenia.
Pocieszała się myślą, że rodzice już mają za sobą pierwszy etap
podróży do Meksyku, ale to wiele nie pomagało. Tym mocniej
uświadamiała sobie, że nawet nie może do nich zadzwonić, usłyszeć
znajomego głosu, który dodałby jej otuchy.
Szczęście, że miała Guya, że mogła liczyć na jego miłość i wsparcie.
Guy… mężczyzna, o którym dziś rano marzyła, że już na zawsze będą
razem, że nic ich nie rozdzieli. I wystarczyło kilka słów, by ten najdroższy
i upragniony stał się kimś zupełnie obcym, nieznajomym.
Przestań, to bez sensu, zbeształa się w duchu. Przecież musi być
jakieś wytłumaczenie, jakiś powód, dla którego Guy nie powiedział
prawdy o Jenny Crighton. Po prostu musi go o to zapytać. Nic więcej.
Guy wychodził z delikatesów, obładowany zakupami na dzisiejszą
kolację z Chrissie, kiedy na ulicy dostrzegł Jenny i Jona.
– Mmm… delikatesy Lawforda – z przekorną zawiścią zauważyła
Jenny, przyglądając się sprawunkom. – Szczęściarz z ciebie. Mają same
pyszności. Tylko, jeśli masz do nakarmienia dwóch nastolatków, to trochę
tam za drogo. Nie będę pytać, kogo zamierzasz dziś tak ugościć – dodała
żartobliwie.
– Nie pytaj – odrzekł z uśmiechem.
– Chrissie wygląda na świetną dziewczynę – serdecznie zapewniła go
Jenny. – Doskonale rozumiem, że czuje się trochę zażenowana faktem, że
Charlie był jej wujkiem i woli o tym nie rozpowiadać. Oczywiście,
wszyscy dobrze wiemy, że rodzina już dawno się go wyrzekła. Ach,
jeszcze ci coś powiem. Coś niebywałego! Policja podejrzewa, że wśród
tych grasujących po okolicy włamywaczy jest kobieta.
Spostrzegła, że Guy spochmurniał. Potrząsnęła głową.
– To brzmi nieprawdopodobnie, ale kto wie? Kobiecie łatwiej uśpić
czujność właściciela i dostać się do jego domu. Rozejrzy się, co jest
w środku i co warto zrabować. Reszta gangu ma ułatwione działanie…
O Boże, jak już późno! – zreflektowała się, bo zegar na wieży kościelnej
wybił godzinę. – Zbierajmy się. Miłej kolacyjki!
Z ponurą miną patrzył za oddalającą się parą. Charlie był wujkiem
Chrissie? Dlaczego nic mu o tym nie powiedziała? Dlaczego celowo to
przed nim ukryła, dlaczego sugerowała, że jedynie występuje w imieniu
rodziny Plattów, nie powiedziała, że sama do niej należy?
Obrazy sprzed lat jak żywe stanęły mu przed oczami. Charlie, który
był od niego kilka lat starszy, bezlitośnie wykorzystał jego naiwność.
Uwierzył, że naprawdę chce się z nim zaprzyjaźnić, że wcześniejsze
brutalne traktowanie było nieporozumieniem. Zaufał mu wtedy, uwierzył
w kłamliwe zapewnienia. To wtedy dostał gorzką lekcję życia i nauczył się
ostrożności, nawet pewnego cynizmu, w stosunku do innych. Potem przez
całe życie bronił się przed takimi jak Charlie. W jakimś stopniu ta
umiejętność przydała mu się w późniejszym życiu, kiedy z rezerwą
podchodził do oferowanych mu na sprzedaż antyków. W jego zawodzie ta
podejrzliwość była bardzo wskazana. Tylko, że ani przez chwilę nie postało
mu w głowie, by być podejrzliwym w stosunku do Chrissie.
Tej dziewczynie zaufał od razu, bezgranicznie i całkowicie bez
zastrzeżeń. Święcie wierzył w każde jej słowo, nie wątpił ani przez
moment. Dał się jej porwać tak gwałtownie i szaleńczo, że nie było czasu
na opamiętanie. Nie myślał, nie zastanawiał się wcale.
Jednak ona nie czuła tego tak jak on. Gdyby było inaczej, to czy
przyszłoby jej do głowy, by coś przed nim ukrywać, by zataić, kim był dla
niej Charlie?
Zataiła to przed nim. Skrzywił się mimowolnie. Twarz mu się
zmieniła. Nawet nie próbował jej usprawiedliwiać. Przecież nie chodzi
o to, że zataiła przed nim informację, ale że celowo wprowadziła go
w błąd. Oszukała go. Miała tyle okazji, by wyjawić mu prawdę, by
szczerze powiedzieć, że Charles był jej wujem. To oszustwo zupełnie do
niej nie pasowało. Przecież cechą, która go najbardziej w niej urzekła, była
jej otwartość i naturalność, wydawała się taka szczera i serdeczna… ale
teraz widać, że to było tylko złudzenie, wyuczona gra.
Przeciął skwer i ruszył w kierunku domu. Po drodze przekonywał sam
siebie w duchu, że niepotrzebnie tak się przejął, że zbyt pochopnie
wyciągał wnioski. Ocenił ją i potępił, nie dając jej szansy na wyjaśnienie,
na obronę. Bo przecież muszą istnieć jakieś powody, dla których nie
powiedziała mu prawdy.
Na przykład, jakie? – odezwała się bardziej cyniczna strona jego
natury.
Może po prostu zapomniała. No tak. Och, wiesz, przy okazji,
zapomniałam ci o czymś powiedzieć. Charles Platt był moim wujkiem.
Pokręcił głową i, mimowolnie naśladując swe liczne nastoletnie
siostrzenice i bratanków, bardzo stanowczo powiedział:
– Nie!
Słowa Jenny bardzo go poruszyły, ale nim doszedł do domu,
powściągnął emocje. Po drodze uprzejmie porozmawiał z mieszkającą trzy
domy wcześniej Ruth, gratulującą mu wspaniale utrzymanego kwietnika
przed wejściem.
Ruth, poza tym, że była sąsiadką, razem z Jenny działała
w organizacjach charytatywnych. Znali się od lat.
Elegancka i mimo swojego wieku nadal bardzo atrakcyjna, Ruth
promieniała szczęściem i radością. Los potraktował ją bardzo łaskawie, bo
zupełnie nieoczekiwanie odnalazła młodzieńczą miłość. Po ślubie
z mieszkającym w Stanach Grantem, kilka miesięcy w roku spędzała
u jego rodziny, przez pozostałe miesiące mieszkali w Haslewich. Zawsze
wyjątkowo uczynna i życzliwa, nadal udzielała się w miasteczku.
– To nie moja zasługa – z uśmiechem przyznał Guy, słysząc jej
pochwały. – Nie mam ręki do roślin, nie tak jak ty. Na szczęście Bernard
czuwa nad moim ogródkiem i dzięki niemu to jakoś wygląda.
Bernard Philips również należał do rodziny Cooke'ów. Wraz z dziećmi
prowadził centrum ogrodnicze, w którym Guy też miał trochę udziałów.
Nic dziwnego, że niektórzy z rodziny żartem mówili na Guya „bankier”.
Wiedział, że w powszechnej opinii uchodzi za rzutkiego i zdecydowanego
biznesmena, który wie, czego chce, i potrafi postawić na swoim, że działa
w oparciu o chłodną kalkulację. Nie dalej jak na Boże Narodzenie siostra
żartem stwierdziła, że z taką naturą nigdy się nie zakocha, że za bardzo
rozważa za i przeciw. I póki nie poznał Chrissie, sam wierzył
w prawdziwość tej oceny.
Chrissie… Może byłoby lepiej, gdybym jej w ogóle nie spotkał,
pomyślał z goryczą, gdy już pożegnał się z Ruth i ruszył do siebie.
Jaka ona naprawdę jest? Czy jest otwartą i przyjazną istotą, jaką
chciał w niej widzieć, czy może kimś zupełnie innym?
Czy wina leży po jej stronie, czy też może to on sam siebie oszukał,
bo dopatrywał się w niej cech, jakich wcale nie miała… bo z góry założył,
że spotkał ideał?
Może stworzył sobie jej wyidealizowany obraz, a zwyczajne ziemskie
pożądanie wziął za coś duchowego, boskiego?
Pół godziny później zarzucił przygotowania do kolacji, nie miał już
do tego serca. Jest tylko jeden sposób, by dowiedzieć się prawdy – musi ją
wprost zapytać o Charliego Platta.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Włożyła tyle starań, by doprowadzić dom do porządku, a jednak
w powietrzu nadal unosił się nieprzyjemny zapach kojarzący się z wilgocią
i zaniedbaniem. Chrissie skrzywiła się z niechęcią i zmarszczyła nos.
Stare prześcieradło, którym przykryła biurko, by chronić je przed
kurzem, ześlizgnęło się nieco. Podeszła, by je poprawić. Zatrzymała się
i uważnie popatrzyła na stary mebel. Doskonale rozumiała, dlaczego
mamie tak bardzo zależało na tym biureczku.
Niewielki mebel miał w sobie dawny urok i ciepło. Przyjemnie było
przeciągnąć dłonią po jego powierzchni, poczuć dotyk gładkiego drewna.
Chrissie pogładziła biurko i uśmiechnęła się do siebie.
Nie znała się na meblach, ale to biureczko raczej nie przedstawia sobą
dużej wartości. Za dwa miesiące będą urodziny mamy. Kupi je i da mamie
w prezencie, postanowiła.
Uśmiechała się jeszcze, myśląc o przyjemności, jaką zrobi mamie,
kiedy Guy zastukał do drzwi.
Pośpiesznie pobiegła, by mu otworzyć. Zdumiała się, kiedy stanął na
progu. Był zachmurzony i zamiast, jak się spodziewała, wziąć ją
w ramiona, odsunął się nieco, jakby chcąc zachować dystans.
Przebiegły jej przez myśl złowrogie słowa Natalie. Zawahała się. Na
zewnątrz było zimno, w domu też się ochłodziło. Drżąc z zimna, odwróciła
się, by wziąć płaszcz. Kiedy wróciła z holu, Guy stał z oczami wbitymi
w otwarte drzwi frontowego saloniku. Zamarła, widząc jego minę.
– Czy… czy coś się stało? – zapytała z niepokojem.
– Co tu robi to biurko? – odezwał się ostro.
Znieruchomiała, słysząc jego oskarżycielski ton. Serce niemal stanęło
jej w miejscu.
– Czekam, by zostało wycenione. Należało do… – Urwała, zagryzła
usta.
Guy przyglądał się jej z dziwnym wyrazem twarzy.
– No dalej – zachęcił ją z obłudną uprzejmością. – A może ja za ciebie
dokończę? Należało do Charliego Platta, powszechnie znanego łajdaka
i w dodatku złodzieja. I choćby nie wiem jak wysilać wyobraźnię, to
w żaden sposób nie da się uwierzyć, że był właścicielem akurat tego
biurka.
Pobladła, słysząc wściekłość wibrującą w jego głosie. Od samego
początku wiedziała, że nie darzył sympatią jej wujka. Czuła to, choć
właściwie sam wiele nie mówił na jego temat. Skąd wzięło się w nim tyle
złości i goryczy, jakich wcale się po nim nie spodziewała?
Patrzyła na niego rozszerzonymi oczami, zdumiona i zaskoczona,
zupełnie nie poznając w nim czułego kochanka, jakim był ledwie parę
godzin temu.
– Ale ty z pewnością dobrze o tym wiesz, prawda, Chrissie? Dlatego
tak starannie ukryłaś przede mną istnienie tego biurka… podobnie jak fakt,
że Charlie Platt był twoim wujkiem.
– Nie! – wykrzyknęła.
– Nie?! Co znaczy nie?! – zawołał z wściekłością. – Nie był twoim
wujkiem?!
Zagryzła usta. Była w takim szoku, że nie mogła wydobyć z siebie
głosu, nie mogła się bronić. Wiedziała, że wcześniej czy później nadejdzie
moment, kiedy wreszcie będzie musiała powiedzieć mu, kim naprawdę
jest. I niepotrzebnie się z tym ociągała. Ale też nigdy nie przypuszczała, że
Guy może to przyjąć w taki sposób, że wywrze to na nim takie piorunujące
wrażenie. Dlaczego patrzy na nią w taki sposób, z taką przerażającą
pogardą i potępieniem?
– Ja… miałam ci to powiedzieć… chciałam ci powiedzieć – szepnęła.
– Ale…
– Jasne, że chciałaś – przerwał jej z ironią w głosie.
– Nie było kiedy… wszystko stało się tak szybko – zaczęła ostrożnie,
bojąc się, by niepotrzebnym słowem nie zepsuć tego, co było między nimi,
nie zniszczyć; sprawić, by zdołał ją zrozumieć.
– No tak. Za szybko, byś zdążyła się tego pozbyć, co? To miałaś na
myśli? – mruknął przez zęby, skinieniem głowy wskazując na biurko. –
Wiedziałem, że Charlie chwyta się różnych sposobów, by zdobyć pieniądze
na alkohol, ale nie przypuszczałem, że posuwa się do sprzedawania
kradzionych rzeczy…
– O czym ty mówisz? – wybuchnęła. – To biurko nie jest ukradzione.
Należało do mojej prababci…
– To biurko – uciął Guy, starannie wymawiając każde słowo – zostało
skradzione niecałe dwa tygodnie temu z Queensmead. Znam je, nawet bez
policyjnego opisu, bo sam wyceniałem je na prośbę Bena Crightona. To
jest kopia z francuskiego oryginału, więc nie ma szczególnej wartości –
podsumował chłodno. – Jako kopia jest dziesięciokrotnie mniej warte.
– Kłamiesz – oświadczyła z przekonaniem, czując, że wcześniejszy
lęk i przerażenie ustępują, a zamiast nich wzbiera w niej złość.
O co on chce ją oskarżyć? Co chce jej wmówić? Przecież mama
jednoznacznie stwierdziła, że to biureczko należało do jej prababci, miała
na to jej słowo. A jej słowo jest dla niej najważniejsze, najbardziej się
liczy.
– Ja kłamię? – zapytał, mrużąc oczy i zaciskając pięści. Mimowolnie
cofnęła się o krok. Poczuła, że policzki jej płoną, bo widząc jej ruch, Guy
wycedził przez zęby: – Nie podnoszę ręki na kobiety. Nawet na takie jak ty.
Na kobiety takie jak ty!
– Ciekawy jestem, ile jeszcze rzeczy tu pochował. I co się z nimi
stało. Wydaje mi się, że policja też będzie bardzo zainteresowana
znalezieniem odpowiedzi na te pytania.
Serce zabiło jej gwałtownie. Z trudem zapanowała nad sobą. Nie da
się zastraszyć. Bo niby dlaczego? Nie zrobiła nic złego, podobnie jak
wujek. To biurko od pokoleń było w ich rodzinie, a Guy musiał pomylić je
z innym. To jedyne wytłumaczenie.
W napięciu mierzyli się wzrokiem, stojąc na wprost siebie w wąskim
holu. Chrissie nie mogła uwierzyć, że jeszcze kilka godzin temu leżała
w jego ramionach, słuchając zapewnień o dozgonnej miłości, marząc
o wspólnej przyszłości.
Sama nie wiedziała, czy bardziej jej się chce śmiać, czy płakać. Może
jedno i drugie. Jak mogła być taka głupia? Dopiero teraz docierało do niej,
że nie powinna mu ufać, nie powinna okazywać mu tyle zaufania. Ilu
innym opowiadał te same bajki, ile innych oszukał w ten sam sposób? Czy
naprawdę przyszedł teraz, żeby się pokłócić, oświadczyć, że to wszystko
przez nią, że to jej wina?
Miłość! Przecież on nie ma pojęcia, co to znaczy. Za to ona… Tak,
ona wie. I choć zranił ją tak boleśnie, jest gotowa mu darować. Niech tylko
ją przytuli, poprosi o przebaczenie, wyzna, że popełnił błąd. Niech powie,
że zareagował tak gwałtownie, bo wiadomość, że jest siostrzenicą
Charliego, spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Wszystko mu
wybaczy. Ale rzut oka na twarz Guya rozwiał jej nadzieje. Nie przeprosi
jej. Więc dobrze, nie będzie go błagać. I nie pokaże, jak bardzo cierpi, jak
rozpaczliwie pragnie go zatrzymać. Wyprostowała się dumnie.
– Myślę, że w tej sytuacji będzie najlepiej, jak stąd wyjdziesz –
powiedziała cicho.
– Wiesz co? – Skrzywił się z sarkazmem. – Chyba masz rację.
O Boże! – dodał, potrząsając z niedowierzaniem głową i kierując się do
wyjścia. – Ale mnie podeszłaś. Gdyby Jenny się przypadkiem nie
wymknęło, że jesteś siostrzenicą Charliego…
– Sama bym ci o tym powiedziała – odrzekła z godnością. – Nie
zrobiłam tego tylko z tego powodu, że nie kryłeś nastawienia, jakie do
niego miałeś. To dlatego…
– Okłamałaś mnie – przerwał jej lodowatym tonem.
– Tak samo jak ty mnie, kiedy cię pytałam o Jenny – zarzuciła mu
zuchwale. – Dzisiaj po południu spotkałam twoją siostrę, była z kuzynką.
Wygląda na to, że nie jesteś stały w uczuciach. Nie wystawiły ci najlepszej
opinii – uśmiechnęła się z goryczą. – Szkoda, że nie wiedziałam o tym
wcześniej.
Po jego minie widziała, że jest wściekły. Odwaga ją opuściła, ale
z jakiej racji tylko on miał prawo ją oskarżać?
To prawda, że źle zrobiła, nie mówiąc mu o Charlesie, ale
przynajmniej nie ukrywała przed nim historii swoich wcześniejszych
związków z mężczyznami.
Nic dziwnego, że jest takim doskonałym kochankiem, pomyślała
zgryźliwie, zbierając siły i mnożąc argumenty, by przekonać samą siebie,
że da sobie radę bez niego, że jakoś to przeżyje.
– Nie wiem, co słyszałaś i od kogo – odezwał się spokojnie. – I wcale
mnie to nie obchodzi. A co do Jenny… To wyłącznie moja sprawa, a ona
nigdy nie odwzajemniała moich uczuć. Zawsze była i jest wierna Jonowi.
– No tak, ty możesz o tym coś wiedzieć – rzuciła zjadliwie, chcąc mu
dopiec.
– Och, ty jędzo! – parsknął Guy.
Z całej siły pchnął drzwi i zniknął za progiem.
W tym domu już i tak jest wystarczająco dużo wilgoci, przemawiała
sobie do rozsądku, daremnie starając się powstrzymać płynące bez ustanku
łzy. Minęła już dobra godzina, od chwili gdy Guy, trzasnąwszy drzwiami,
wyszedł na dwór. Rozpacz, jaka ją ogarnęła po jego odejściu, zdawała się
nie mieć dna. Muszę się wziąć w garść, powtarzała, ale to nie skutkowało.
Za każdym razem, gdy już myślała, że wreszcie się opanowała,
zdradzieckie, gorące łzy znowu zaczynały cisnąć się do oczu, paliły pod
powiekami.
Aby zająć czymś myśli, postanowiła zabrać się do sprzątania. Może
choć w ten sposób na chwilę przestanie myśleć o nieoczekiwanie utraconej
miłości, o tym, co tak szybko i bez zapowiedzi się stało. Przez cały wieczór
pracowicie czyściła niewielką, urządzoną w starym stylu kuchnię, uparcie
szorując każdy centymetr powierzchni. Kiedy skończyła, dłonie piekły
i bolały nie mniej niż zranione serce.
Jak mogła być taka głupia, tak dać się omotać, zwieść jego pięknym
słówkom? Jak mogła choć przez chwilę wierzyć w jego zapewnienia
o miłości, łudzić się, że on naprawdę ją kocha?
Czy zupełnie straciła rozum, zdolność logicznego myślenia,
krytycznej oceny jego intencji? Nie potrafiła znaleźć żadnego racjonalnego
wytłumaczenia tego, co się stało. Po prostu żadnego.
To przecież jasne, że on jej nigdy nie kochał. Bo i jak mógłby? Przede
wszystkim wcale jej nie znał, od tego trzeba zacząć. Może po prostu
skorzystał z nadarzającej się okazji, posłużył się nią, by zapomnieć
o Jenny, o swoim, jak sam powiedział, niespełnionym i niemającym
nadziei na spełnienie uczuciu? To możliwe, przemknęło jej przez myśl.
Poczuła się jeszcze gorzej. Oczywiście, że jej nie kochał. Tak samo jak ona
nie kochała jego. Wcale go nie kochała. Tylko dlaczego w takim razie
zachowuje się jak nieszczęśliwa bohaterka melodramatu, załamując ręce
i wypłakując oczy? Powinna się cieszyć, że to się tak skończyło, że odkrył
przed nią karty. Przecież im krócej to trwało, tym lepiej.
A te wszystkie wyssane z palca bzdury, które jej opowiadał, te plany
wyjazdu do Amsterdamu po zaręczynowy pierścionek i ślubne obrączki. Że
też w to uwierzyła! Tak, to naprawdę szczęście, że się już skończyło. Tak
będzie dla niej dużo, dużo lepiej.
Po wyjściu od Chrissie nie ruszył prosto do domu. Nie chciał tam iść.
Jak ogłuszony błąkał się po ulicach, próbując znaleźć jakieś wytłumaczenie
tego, co się stało, zrozumieć i nazwać emocje, jakie go ogarnęły. Po raz
pierwszy od czasów, gdy przestał być chłopakiem, doświadczał tak
porywczej, domagającej się natychmiastowego spełnienia potrzeby
wyładowania agresji, poczucia przemożnej, gotującej się w nim
wściekłości. Czystej agresji samej w sobie, nieskierowanej przeciwko
konkretnej osobie. Najchętniej chciałby uderzyć w coś z całej siły, może
wtedy choć trochę by się rozładował.
Szedł bez celu, zaprzątnięty własnymi myślami, starając się opanować
dręczące go uczucia. Spochmurniał, gdy nieoczekiwanie spostrzegł, że
nogi zaniosły go pod szkołę, do której chodził przed laty. To tutaj spotkał
Charliego Platta, tutaj przeżył pierwsze dziecinne lęki, poznał smak
uzależnienia i szantażu.
„Chciałam ci powiedzieć!” – zaklinała się Chrissie, kiedy rzucił jej
w twarz oskarżenia. Ale czy mógł jej wierzyć, czy mógł jej ufać?
Zwłaszcza po tym, jak zobaczył to skradzione biurko? W dodatku z takim
przekonaniem twierdziła, że to biurko od lat jest w ich rodzinie. Ale ma
tupet!
Przez mgnienie nawet był skłonny jej uwierzyć. Było coś takiego
w jej oczach, co obudziło w nim wątpliwości, już nawet sam zaczynał się
zastanawiać, czy może jednak… ale wtedy cisnęła w niego tą zjadliwą
uwagą na temat jego podejrzanej reputacji i dodała złośliwy komentarz
o Jenny Crighton.
Zapatrzył się na pusty dziedziniec, jeszcze raz odtwarzając w pamięci
kłótnię z Chrissie. Pamiętał każde słowo, każdą chwilę. Buzująca w nim
złość już się rozwiała, odeszła. Nie było już w nim żadnego uczucia, tylko
przykra pustka, poczucie osamotnienia i straconych złudzeń.
Powinien być bardziej ostrożny, bardziej przezorny. Dlaczego nie
posłuchał wewnętrznego głosu, ostrzegającego, by uważał, by… Ale teraz
za późno wylewać żale, to już niczego nie zmieni, nic nie pomoże. Przez
tyle lat wydawało mu się, że kocha Jenny, że to prawdziwe uczucie. Nie
powstało w nim od razu, dojrzewało powoli, nabierało barw. Dopiero teraz
zdał sobie sprawę, że się mylił, że to było jedynie przywiązanie, głęboka
sympatia, wynikająca raczej z samotności, z potrzeby bliskiego kontaktu
z drugim człowiekiem, była to przyjaźń rozkwitająca w cieple wrodzonej
serdeczności Jenny.
Uczucie, jakie wzbudziła w nim Chrissie, było całkowicie inne,
zwalało z nóg, pochłaniało wszystko. Było jak eksplozja,
wszechogarniające. I spadło na niego nieoczekiwanie, bez żadnego
ostrzegawczego znaku. Jak piorun z jasnego nieba. W jednej chwili stał się
innym człowiekiem, co innego zaczęło być dla niego ważne, czego innego
pragnął. Bywały chwile, że ze zdumieniem pytał samego siebie, co się
z nim dzieje. Nie poznawał sam siebie. Ta miłość była…
Była? Skrzywił się z gorzkim uśmiechem. Odwrócił się i zaczął iść
w stronę domu.
Kogo chciał oszukać, samego siebie? Miłość… Uczucia, jakie miał
dla Chrissie, nie da się tak po prostu przekreślić, postanowić, że to już
koniec, że sprawa skończona. Daremnie się łudzi, że to się może udać.
I choć mu ciężko na duszy, choć gardzi sobą, to ta miłość jest silniejsza od
niego.
Wszedł do domu i pierwsze kroki bezwiednie skierował do kuchni.
Prawie przygotowana wystawna kolacja, którą zamierzał ugościć Chrissie,
była jak niewczesny żart. Z ponurą miną zgarnął talerze i wrzucił je do
kosza.
Butelka dobrego wina, które miało uświetnić wieczór, stała na stole.
Wziął ją w rękę, popatrzył na kosz i z żalem spojrzał na wino. Nie, to już
przesada. Taki wyjątkowy rocznik. W dodatku była otwarta, przed
wyjściem wyjął korek, by szlachetny trunek nabrał aromatu. Sięgnął po
kieliszek, nalał sobie trochę.
Wino było doskonałe, lecz nawet ten wspaniały smak i aksamitne
ciepło rozchodzące się po jego ciele, nie łagodziło udręki. Opróżnił
kieliszek, nalał następny. Zawsze się szczycił, że jest dobrym
psychologiem, że potrafi właściwie ocenić charakter innych. Ale dzisiejszy
wieczór dowiódł, że bardzo się mylił, że był za bardzo w sobie zadufany.
Tak dał się nabrać, tak go omotała…
Popatrzył na pusty kieliszek. Zmarszczył brwi, napełnił go ponownie.
Za późno przeklinać los, który skrzyżował ich drogi, to już niczego nie
zmieni. Powinien raczej mieć pretensje do siebie, do własnej głupoty. To
jego wina, że tak dał się oszukać, że był taki naiwny. Niewidzącym
wzrokiem popatrzył na butelkę. Już niewiele w niej zostało. Właściwie nie
ma sensu zostawiać resztki na potem. Wziął butelkę i kieliszek i powoli
zaczął wchodzić na schody.
Śniło mu się, że jest przy nim Chrissie. Przytulał ją do siebie,
rozkoszował się znajomym ciepłem jej ciała. Naraz poczuł, że zesztywniała
w jego uścisku. Popatrzył nad jej ramieniem. Z oddali ktoś się im
przypatrywał.
– Dlaczego na niego patrzysz? – zapytał zazdrośnie, z niesmakiem
patrząc na porozumiewawczy uśmieszek Charliego, kryjącego się w cieniu
szkolnej bramy. – Przecież wiesz, kto to jest, prawda?
– Muszę iść do niego. – Wyrwała się z jego objęć.
Charlie stał teraz tuż obok, górując nad nim jak wtedy, gdy był małym
chłopcem. Patrząc na Guya ze złośliwym uśmieszkiem, ujął Chrissie za
ramię.
– Chyba nie sądziłeś, że jej chodzi o ciebie, co? – zaśmiał się
wyzywająco i oboje z Chrissie zaczęli się oddalać. Jeszcze brzmiał mu
w uszach jego nieprzyjemny śmiech, kiedy dobiegły go słowa skierowane
do dziewczyny: – Zobacz, co dla ciebie mam – oznajmił Charlie i pokazał
ręką na biurko, które nie wiadomo skąd pojawiło się na chodniku.
– Nie dotykaj tego! – krzyknął, żeby ją powstrzymać, ale Chrissie
tylko wybuchnęła śmiechem.
– A niby dlaczego? – odkrzyknęła. – Charlie mi je dał!
– Nie! – zaoponował tak głośno, że ten okrzyk wyrwał go ze snu.
Usiadł na łóżku i gwałtownie zamrugał powiekami, próbując przebić
wzrokiem panującą w pokoju ciemność. Z trudem dochodził do siebie.
Wciąż jeszcze był poruszony wydarzeniami, które przed chwilą przeżywał
we śnie.
„Nic dziwnego, że Chrissie woli nie rozpowiadać wokół o swoich
powiązaniach z Charlesem”, przypomniała mu się rzucona mimochodem
niewinna uwaga Jenny.
„To biurko nie zostało nikomu ukradzione. Należało jeszcze do mojej
prababci” – z przekonaniem zapewniała go Chrissie.
„Policja ma podstawy podejrzewać, że wśród włamywaczy jest
kobieta” – poinformowała go Jenny.
Jęknął ciężko i przewrócił się na brzuch. Z całej siły uderzył pięścią
w poduszkę. Chrissie z całą pewnością nie jest zamieszana w przestępczą
działalność, nie może mieć nic wspólnego z tym włamaniem do
Queensmead. Co do tego ma niezbitą pewność. Ale przecież nie dalej jak
dwadzieścia cztery godziny temu dałby głowę, że ta dziewczyna nie jest
w stanie nikogo oszukać czy okłamać. Tak przecież było.
Rozbudził się całkowicie. Położył się na plecach i wbił oczy w sufit.
I choć teraz doszło tyle nowych rzeczy, faktów, których istnienia nawet nie
przypuszczał, to paradoksalnie nie tylko ciałem, ale całą duszą wyrywał się
ku niej.
Jeszcze nigdy nie tęsknił tak mocno za żadną kobietą, żadnej nie
brakowało mu tak rozpaczliwie. Nigdy. Nawet Jenny. To tylko
potwierdzało myśl, którą już wcześniej sobie uświadamiał, a z którą nie
chciał się pogodzić: Chrissie była tą jedną jedyną, tylko ją mógł pokochać.
Niestety, na tym się kończyło. Nie miał już złudzeń, że i ona czuje tak
samo. Jego nadzieje rozwiały się jak dym.
Jedno tylko nie dawało mu spokoju. Dlaczego w ogóle przystała na
ich znajomość, jakie motywy nią kierowały, że zgodziła się na związek
z nim? Bała się nudy? Czy może uznała to za dobry sposób na
uprzyjemnienie pobytu w Haslewich?
Chociaż z drugiej strony był święcie przekonany, że to ledwie
zauważalne wahanie i jej brak doświadczenia nie były grą, że rzeczywiście
była z nim całkowicie szczera. Na pewno nie należała do dziewczyn, dla
których seks jest jedynie zabawą, niczym więcej.
Od wypitego wina bolała głowa, udręczona dusza i zbolałe ciało nie
dawały chwili wytchnienia.
Zamknął oczy, próbując wziąć się w garść. Jesteś dorosłym
człowiekiem, pouczał siebie w duchu, opamiętaj się. Masz inne rzeczy na
głowie, sprawy do załatwienia. I chyba nie chcesz, by całe miasto huczało
od plotek, a ludzie nabijali się z ciebie, że dałeś się tak wrobić.
Odkładał słuchawkę, gdy usłyszał dzwonek do drzwi. Od razu po
przebudzeniu wziął paracetamol, ale ból nadal rozsadzał mu głowę.
Nieoczekiwany dźwięk sprawił, że serce zabiło mu mocniej. Pośpiesznie
podszedł do drzwi. Oczywiście, powinien się tego spodziewać. To nie była
Chrissie. Zresztą, na co liczył? Przecież między nimi wszystko skończone
i jeśli ma choć odrobinę oleju w głowie, to powinien dziękować Bogu, że
tak się stało, nim jeszcze bardziej się ośmieszył.
– Guy, dobrze się czujesz? – z niepokojem odezwała się Jenny, gdy
machnął jej ręką na powitanie. – Wyglądasz nieszczególnie.
Blask słońca był nie do zniesienia. Zmrużył oczy. Jego mina powinna
wystarczyć za odpowiedź.
– Przyjechałam, bo mamy niespodziewany problem z jednym
z dostawców – wyjaśniła Jenny, podążając za nim do kuchni. – Ale czy ci
przypadkiem nie przeszkadzam? Jeszcze jest wcześnie. Czy Chrissie…?
– Nie ma jej tutaj – powiedział krótko i dodał, nie odwracając się do
niej i nie patrząc na nią: – Między nami wszystko skończone.
– Guy… – W jej głosie zabrzmiało zdumienie. – Daj spokój, każdemu
zdarzają się kłótnie – dopowiedziała, chcąc podtrzymać go na duchu. – Kto
się lubi, ten się czubi, znasz to powiedzenie. Zobaczysz, jeszcze…
– Nie, Jenny – powiedział ponuro. Odwrócił się. – To nie to, co
myślisz. Dopóki wczoraj przypadkiem nie usłyszałem tego od ciebie, nie
miałem pojęcia, że Chrissie jest powiązana z Charlesem Plattem. Z tego, co
mówiła, wynikało, że tylko występuje w imieniu jego rodziny.
Jenny spochmurniała.
– Guy, tak mi przykro. Niepotrzebnie mi się to wyrwało. Ale nie
myślałam… po prostu byłam przekonana, że wiesz.
– Nie wiedziałem – powiedział z goryczą. – Okłamała mnie! –
wybuchnął i zaczął nerwowo przemierzać pokój. – I w dodatku…
– Guy, rozumiem, że to cię poruszyło, że poczułeś się dotknięty –
zaczęła łagodnie. – Wiem, że nigdy nie przepadałeś za Charlesem i raczej
go unikałeś, ale czy nie przyszło ci do głowy, że może właśnie z tego
powodu Chrissie wolała nie wyjawiać ci prawdy… że miała opory
i dlatego nie mogła się na to zdobyć? – zapytała w zamyśleniu.
Guy w milczeniu zapatrzył się w okno. Ciekawe, czy Jenny starałaby
się usprawiedliwiać Chrissie, gdyby wiedziała o biurku? Bardzo w to
wątpił.
– Nie chodzi tylko o to, że zataiła przede mną prawdę
o pokrewieństwie z Charlesem – odparł z przymusem. – Jest jeszcze coś…
Umilkł, a zaintrygowana Jenny popatrzyła na niego pytająco.
– W mieszkaniu Charliego zobaczyłem biurko skradzione Benowi –
oznajmił i dodał szorstko: – Jen, widziałem je na własne oczy. I zapewniam
cię, że nie ma mowy o żadnej pomyłce. Nie tak dawno temu oglądałem je
bardzo dokładnie, bo Ben chciał je wycenić. Powiedziałem jej to wszystko,
ale ona upiera się, że to niemożliwe. Twierdzi, że to biurko od lat należy do
jej rodziny. A przecież nie jest aż tak naiwna, by sądzić, że Charlie mógł
mieć taką rzecz. Nie wmówisz mi, że tego nie wie. Wystarczy popatrzeć na
to barachło, jakie po nim pozostało. Zresztą…
– Może Chrissie naprawdę wierzy, że to było jego biurko – bez
przekonania podsunęła Jenny.
– Dobre sobie! Niby czemu miałaby w to wierzyć? Przecież
powiedziałem jej, że to absolutnie niemożliwe! Powtarzałem jej to
w kółko. Dobrze wiem, do kogo należało biurko.
– Bardzo mi ciebie szkoda, Guy. – Popatrzyła na niego współczująco.
– Już sama nie wiem, co powiedzieć. Chrissie wydała mi się taką miłą
i otwartą osobą. Bardzo do siebie pasowaliście. A może… gdybyś
spróbował jeszcze raz z nią pomówić…
– Po co? – prychnął. – Żeby znów usłyszeć kolejne kłamstwa? –
Pokręcił głową. – Zresztą, już za późno. Zadzwoniłem na policję
i powiedziałem im o biurku. Musiałem to zrobić, Jenny – powiedział cicho,
gdy milczała. – Przecież wiesz.
– Tak, wiem – przyznała ze smutkiem.
– Mają oddzwonić za pół godziny. Prosili, żebym pojechał z nimi
zidentyfikować biurko.
– Bardzo mi przykro, Guy – powtórzyła Jenny.
– Mnie jeszcze bardziej – mruknął.
Wrócili do spraw związanych z organizacją targu, a kiedy skończyli,
Jenny zaczęła zbierać się do odejścia.
– Jen, chciałbym cię prosić, żebyście z Jonem zachowali dla siebie to,
co ci powiedziałem na temat biurka – poprosił, żegnając się z nią. –
Przynajmniej na razie.
– Ależ oczywiście, nie ma sprawy – zapewniła.
– To i tak lada moment wyjdzie na jaw. Wszyscy się dowiedzą, jak
dałem się wpuścić w maliny. Już widzę miny mojej rodzinki.
– Zawsze jest szansa, że istnieje jakieś racjonalne wytłumaczenie –
próbowała dodać mu otuchy, ale Guy tylko zaśmiał się gorzko.
– Dzięki, Jen. To miło z twojej strony, ale oboje wiemy, że prawda jest
inna. Absolutnie wykluczone, żeby biurko mogło należeć do rodziny
Plattów. To unikatowy mebel. Zostało wykonane na zamówienie i choć nie
chciałbym być niedelikatny, to jednak jakoś trudno mi uwierzyć, by drobny
farmer, jakim był pradziadek Chrissie, mógł pozwolić sobie na taką
ekstrawagancję. I że w ogóle miał potrzebę posiadania takiego mebla.
Zgodnie z tym, co opowiada Ben, to biurko zostało wykonane tylko
dlatego, że jego ojciec czuł się oszukany przy podziale spadku. Rodzina
z Chester nie chciała oddać mu oryginalnego biurka, choć matka obiecała
mu je na łożu śmierci.
– Mhm… Ben czasem nie mówi całej prawdy, kiedy jest dla niego
niewygodna – skrzywiła się Jenny. – Zresztą z tego, co wiem, nigdy nie
było powiedziane, że biurko ma przypaść jego ojcu. Dwa identyczne
biureczka zostały zamówione we Francji dla sióstr bliźniaczek z Chester.
Ojciec Bena obstalował sobie kopię. Zresztą bardziej po to, by utrzeć nosa
kuzynom z Chester niż dlatego, że według prawa biurko powinno dostać
się jemu.
– Mówisz, że były dwa oryginalne biurka? Ciekawe, co się z nimi
stało?
– Jedno ma Laurence, drugie Henry. Rzeczywiście są przepiękne.
O niebo ładniejsze od biurka Bena, choć oczywiście nikt nigdy by się nie
ośmielił mu tego powiedzieć. – Zaśmiała się. – Znasz historię tej
odwiecznej rywalizacji Bena z rodziną z Chester. Ben jest święcie
przekonany, że jego ojciec był chodzącym ideałem. A Ruth wcale nie
ukrywa, że ich ojciec był wyjątkowo apodyktycznym i przekonanym
o własnej nieomylności człowiekiem. Ben widzi przeszłość zupełnie
inaczej, patrzy na ojca przez różowe okulary… Guy, daj Chrissie jeszcze
jedną szansę – powiedziała na pożegnanie i leciutko dotknęła jego
ramienia.
– Już za późno. Za dużo zostało powiedziane. Zresztą wątpię, czy ona
by tego chciała. Ależ okazałem się beznadziejnym głupcem. – Z ironią
pokiwał głową.
Chrissie wprawdzie nie wypiła przed snem butelki wina, ale spała nie
lepiej niż Guy. I z tych samych powodów.
Za późno było żałować, że od samego początku nie powiedziała mu
o swoich koneksjach z Charlesem. Przynajmniej w ogóle by sobie nią nie
zawracał głowy, od razu by ją skreślił, nie czekając, aż zakocha się w nim
bez pamięci.
Bo gdyby naprawdę ją kochał, to przecież dałby jej szansę obrony,
pozwolił jej coś powiedzieć, chciałby tych wyjaśnień. Ale tak się nie stało.
Zupełnie, jakby szukał pretekstu i skorzystał z pierwszej okazji, by zerwać
ich znajomość. A może, jak uprzedzała Natalie, już mu przeszło, już się
odkochał?
I te jego uwagi, te oskarżenia na temat biurka…
Wzdrygnęła się, słysząc pukanie do drzwi. Przepełniła ją gwałtowna,
nierozumna nadzieja. Tym większym zaskoczeniem był widok policyjnego
radiowozu parkującego przed domem i stojącego na progu policjanta.
Patrzył na nią surowo. Tuż obok niego, z ponurą miną, stał Guy.
– Pani Oldham? – zapytał policjant, a kiedy skinęła głową, wszedł do
środka. – Podobno znajduje się tu biurko, co do którego istnieją
uzasadnione podejrzenia, że pochodzi z kradzieży.
– Z kradzieży? – Posłała wściekłe spojrzenie Guyowi, który wkroczył
za policjantem do holu. – Owszem, jest tutaj biurko – powiedziała
z godnością, starając się za wszelką cenę zachować spokój. – Ale to biurko
nie zostało nikomu ukradzione. Należało jeszcze do mojej prababci.
– Rozumiem. Czy ma pani na to jakiś dowód? – nie zrażał się
policjant.
Jasne, że nie miała na to żadnego dowodu, jedynie słowa mamy,
pamiętającej ten mebel z dzieciństwa i jej pewność, że Charlie, jej brat, po
śmierci ich matki zagarnął to biurko dla siebie.
Nie chciała, by Guy słyszał jej odpowiedź. Nie musi wiedzieć, że nie
ma żadnego dowodu, że biurko jest ich własnością. Odwróciła się do niego
tyłem.
– Niestety, raczej nie – odparła, zniżając głos. – Polegam jedynie na
opisie mojej mamy i jej przekonaniu, że to jest właśnie to biurko, które
zawsze u nas było.
– Rozumiem. W jaki sposób moglibyśmy się skontaktować z pani
mamą?
Chrissie zagryzła usta.
– Obawiam się, że w tej chwili to nie jest możliwe. Rodzice są
służbowo za granicą. Dlatego ja tu przyjechałam. Akurat tak się złożyło, że
oni nie mogli.
– Czyli w tym momencie nie możemy uzyskać potwierdzenia, że
biurko jest własnością rodziny?
– Niestety, tak się niefortunnie składa – odparła, starając się, by
zabrzmiało to lekko.
Czuła na sobie skupiony wzrok Guya, ale za nic się teraz nie odwróci,
by zobaczył rozpacz malującą się w jej oczach. Nie da mu tej satysfakcji.
– A pani mama… rodzice… Kiedy będzie można się z nimi
skontaktować?
Znów zagryzła usta.
– Myślę, że nieprędko.
– A pan, panie Cooke, jest pan przeświadczony, że to biurko należy do
pana Bena Crightona?
– Jestem o tym przekonany – odrzekł stanowczo. – Sam je
wyceniałem, nie dalej jak kilka miesięcy temu. Jak wiadomo, na liście
rzeczy skradzionych z Queensmead jest również to biurko.
Patrzyli na nią w taki sposób, że poczuła się nie tylko nieswojo, ale
dokładnie tak, jakby była winna. A przecież nie było żadnego powodu.
W najgorszym przypadku, choć to była najbardziej nieprawdopodobna
możliwość, mama się pomyliła i to nie było biurko, które pamiętała, choć
słysząc opis córki, była o tym w stu procentach przekonana.
– Moja mama zna to biurko od dziecka. – Głos jej drżał. – Ale jeśli…
jeśli zaszła jakaś pomyłka…
– Pomyłka? – przerwał jej Guy.
Posłała mu spojrzenie pełne pogardy.
– Pomyłka – potwierdziła dobitnie. – Jeśli tak się stało, moja mama
pierwsza ją sprostuje – wycedziła. – A na razie to wszystko, co mogę
powiedzieć… – Urwała, nieoczekiwanie uświadamiając sobie, że ma oczy
pełne łez.
Zamrugała pośpiesznie. Tego tylko brakuje, by teraz zaczęła płakać.
Musi się trzymać. Nie pokaże mu, jak boleśnie ją zranił, jak bardzo ją
zawiódł.
– No cóż, w takim razie chyba najlepszym rozwiązaniem będzie
zdeponowanie tego biurka u nas, póki definitywnie nie wyjaśni się, kto jest
jego prawowitym właścicielem – dyplomatycznie zdecydował oficer.
Chrissie spróbowała uśmiechnąć się, przyjęła tę decyzję z ulgą.
Policjant podziękował za wyjaśnienia i zaczął się zbierać do odejścia.
Poczuła ucisk w żołądku, gdy zorientowała się, że Guy celowo opóźnia
wyjście. Wcale nie zamierzał odejść.
– Musiałem zawiadomić policję – powiedział cicho, gdy zostali sami.
– Tak, pewnie tak – potwierdziła beznamiętnym tonem. I naraz coś
w niej pękło. – Wiem, co sobie myślisz! – wybuchnęła. – Uważasz, że
kłamię. Ale to nieprawda! Nie kłamię. Ani moja mama. To biurko zawsze
było w naszej rodzinie!
– Jeszcze dziesięć minut temu nie byłaś tego taka pewna –
przypomniał jej zgryźliwie.
– Moja mama nigdy nie kłamie – powiedziała z godnością. Pod jego
pogardliwym spojrzeniem zapiekły ją policzki. – Nigdy – powtórzyła
żarliwie. – Ona nie jest…
– Nie jest jaka? – rzucił prowokacyjnie. – Taka jak ty?
Miała już tego dość. Nie zastanawiając się ani chwili, rzuciła się
w jego stronę, ale Guy musiał wyczuć jej zamiary, bo błyskawicznie
pochwycił jej rękę. Przycisnął ją mocno do ściany.
– Na Boga, ty naprawdę jesteś nieobliczalna! – wykrzyknął bez tchu.
– Wujek Charlie byłby z ciebie dumny. Dlaczego mi o nim nie
powiedziałaś, Chrissie?
Przez mgnienie sądziła, że rzeczywiście chciał się tego dowiedzieć,
ale w porę zdała sobie sprawę z własnej głupoty.
– Gdybym ci powiedziała, nic byś nie zrozumiał – odparła dumnie.
– Chyba masz rację, że bym nie zrozumiał – odparował zjadliwie. –
Ale rozumiem coś innego…
Nim zdołała go powstrzymać, pchnął ją na ścianę i nie wypuszczając
jej rąk, przywarł ustami do jej warg. Dziki, gwałtowny pocałunek był jak
szalejący ogień. A mimo to, choć zdawało się to nieprawdopodobne,
rozniecił w niej żar, obudził pragnienie. Nie próbowała się bronić, nie
zrobiła najmniejszego ruchu. I co się stało z jej dumą, gdzie się podziała jej
godność, jej instynkt samozachowawczy?
– Nienawidzę cię! – nieszczerze cisnęła mu w twarz. – Nienawidzę
i nie chcę cię więcej widzieć! Nigdy! Rozumiesz? – Ale już było za późno.
Guy już zniknął za progiem, a huk zatrzaśniętych drzwi zagłuszył jej słowa
protestu, jedynego, na jaki się zdobyła.
Jak błędny przemierzał ulice. Nie mógł uwierzyć, że to zrobił, że
zachował się w taki sposób, że w ogóle był do tego zdolny. Jeszcze nigdy
w stosunku do kobiety nie zareagował taką agresją, nigdy nawet nie
wyobrażał sobie, że mógłby tego chcieć. Nie mówiąc już o tym, że nigdy
nie przypuszczał, iż kiedykolwiek przyjdzie mu w taki sposób maskować
własne uczucia… że, by ukryć spalające go pragnienie, posunie się do
zachowań, jakie zawsze budziły w nim potępienie i niesmak.
Chciał ją całować… i nie tylko całować, uświadomił to sobie ze
zgrozą. I nadal tego pragnął. Boże, kiedy to się wreszcie skończy? Kiedy
się skończy?!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
– Chrissie…
Z desperacją uświadomiła sobie, że nie jest w stanie powstrzymać
cisnących się do oczu łez. Życzliwy niepokój słyszalny w głosie Jona
sprawił, że już nie mogła dłużej nad sobą panować. Gorące łzy popłynęły
po policzkach.
Od zerwania z Guyem minęło już kilka tygodni. Przez cały ten czas
pocieszała się myślą, że najgorsze jest za nią, że już nic bardziej okropnego
nie może się zdarzyć i teraz może już być tylko lepiej. To była jedyna
nadzieja, jaka trzymała ją przy życiu. Ale czas mijał i wcale nie było jej
lżej. Czuła się fatalnie.
Już od dobrych paru minut była w gabinecie Jona, ale wciąż nie
mogła się skupić na tym, co do niej mówił na temat zadawnionych długów
Charliego. Zbyt wiele spraw na nią spadło, nie mogła zapanować nad
wszystkim. Uporządkowanie spraw po wujku, wyszukanie innego
rzeczoznawcy, by wycenić pozostałe po Charlesie przedmioty, przebrnięcie
przez dokumenty zabrało znacznie więcej czasu, niż przypuszczała i ona,
i rodzice.
– Przepraszam – wydusiła przez łzy, z wdzięcznością przyjmując
podsunięte jej przez Jona pudełko chusteczek. – Po prostu…
Jon, który usłyszał całą historię od Jenny, nic nie powiedział. Nie
potrafił uwierzyć, by Chrissie mogła mieć coś wspólnego z włamaniem do
Queensmead.
– Zapewne orientuje się pan, że policja nadal prowadzi śledztwo? –
Wreszcie udało się jej opanować. – Przyszło mi do głowy, że mogłabym
pojechać do domu i przejrzeć rodzinne albumy. Może na jakimś zdjęciu
byłoby to biurko – wyznała i uśmiechnęła się gorzko. – Moja mama nie
miała żadnych wątpliwości, gdy jej opisałam, jak ono wygląda –
powiedziała żarliwie. – Mówiła, że babcia była do niego bardzo
przywiązana i strzegła go jak oka w głowie. Pamięta nawet, jak zawsze
osobiście je polerowała. Kiedyś nawet przypadkiem zobaczyła, że babcia
płacze, siedząc właśnie przy tym biureczku, choć na widok córki zaczęła
udawać, że nic się nie stało.
– A gdyby wróciła pani do domu? – łagodnie zasugerował Jon. –
Mógłbym przesyłać pani faksem wszystkie informacje…
– Nie – przerwała i stanowczo potrząsnęła głową. – Gdybym teraz
wyjechała, ludzie mogliby pomyśleć… Nie chcę, by uznano to za coś
w rodzaju ucieczki – dokończyła pośpiesznie.
Jon uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– No tak – powiedział tylko.
Po wyjściu od Jona poczuła się fatalnie. Dziś rano znów nie zjadła
śniadania, tak jak przez ostatnie trzy dni. Powinna być głodna, ale na samą
myśl o jedzeniu robiło się jej niedobrze. Kręciło się jej w głowie, czuła się
jakoś dziwnie. Postanowiła iść skrótem koło starego kościoła. Zawroty
głowy nie ustępowały. W pewnej chwili musiała chwycić się ogrodzenia
oddzielającego kościelny dziedziniec od mieszczącego się obok cmentarza.
Nic podobnego wcześniej się jej nie zdarzało. Postanowiła
przeczekać, aż poczuje się lepiej. Bała się ryzykować. Do domu Charliego
był spory kawałek.
Potrząsnęła głową, próbując wziąć się w garść. Działo się z nią coś
niedobrego. Nie mogła nawet myśleć. Dopiero po dłuższej chwili
uprzytomniła sobie, że tuż przed nią rozciąga się rząd eleganckich domów,
między którymi stał również dom Guya. Nie była w stanie zrobić choćby
kroku. Z każdą chwilą słabła. Pod powiekami poczuła gorące łzy. Nie
mogła już dłużej walczyć.
Ruth była zła na siebie, że w ostatniej chwili dała się ponieść
emocjom i wyrzutom sumienia, i zamiast jechać z Grantem do Stanów,
zdecydowała się pozostać w Anglii. Włamanie do Queensmead fatalnie
wpłynęło na Bena, zupełnie się załamał. Miała nadzieję, że jej obecność
doda mu otuchy, pomoże przebrnąć najgorszy okres. Grant nie mógł
przesunąć wyjazdu, jechał w interesach i już wcześniej miał zaplanowane
spotkania i rozmowy.
– Wiem, że Ben bywa okropnie męczący i uparty jak osioł –
tłumaczyła się, rozdarta między chęcią towarzyszenia mężowi,
a poczuciem winy, że zostawia brata w potrzebie.
Wślizgnęła się do łóżka, przytuliła do Granta. Jeszcze nie tak dawno
nawet nie marzyła, że kiedykolwiek go spotka, że jeszcze będą razem.
I choć mieli za sobą kawał życia, to dawne uczucia nie przygasły, znów
czuła się przy nim jak tamta dziewczyna sprzed lat, przeżywająca pierwszą
miłość. Domyślała się, że niektórzy z pewnością nie pochwalają jej
wyboru, że bijące od nich szczęście może wzbudzać mieszane uczucia
i wywoływać różne, nie zawsze przychylne reakcje. Przez tyle lat
w świadomości mieszkańców Haslewich utrwaliła się jako nobliwa
i stateczna pani. Poza tym w jej wieku… Ale Grant nawet nie chciał
słuchać jej wątpliwości, natychmiast zbywał je śmiechem, z przekonaniem
zapewniając, że tak właśnie powinno być.
– Ale Ben jest moim bratem. – Pokiwała głową, cofając się lekko
przed pocałunkiem Granta. – I wiesz co? – dodała. – Martwię się o niego.
Od czasu tego włamania bardzo się zmienił, znacznie się postarzał. Myślę,
że czuje się zagrożony, brak mu poczucia bezpieczeństwa. A jeszcze czeka
go ta operacja… Powiedz, bardzo ci będzie przykro, jeśli tym razem z tobą
nie pojadę?
– Oczywiście, że tak – odrzekł z powagą. – I oczywiście rozumiem –
dokończył z uśmiechem.
Jej też nie było lekko się zdecydować, ale zrobiła to dla brata. Teraz
pluła sobie w brodę, bo Ben znów miał swoją chandrę i nie chciał nikogo
widzieć. Równie dobrze mogła jechać z Grantem, niepotrzebnie została.
Schła z tęsknoty, a Grant miał wrócić dopiero w przyszłym tygodniu. To
jeszcze tyle czasu. Zaprzątnięta myślami popatrzyła przez okno sypialni.
Coś przyciągnęło jej wzrok. Zmarszczyła brwi, przyjrzała się dokładniej.
Dziewczyna, trzymająca się ogrodzenia po drugiej stronie, nie
wyglądała dobrze. Jeszcze chwila, a osunie się na ziemię, szybko oceniła
Ruth. Pośpiesznie zbiegła po schodach, ruszyła do drzwi.
– Dzień dobry, zobaczyłam panią przez okno – wyjaśniła, podchodząc
do chwiejącej się Chrissie. – Dobrze się pani czuje? Może wejdzie pani do
mnie na chwilę, żeby odpocząć?
Nie słyszała kroków nadchodzącej Ruth i nie zdążyła otrzeć łez
z twarzy. Podziękowała za uprzejme zaproszenie, lecz Ruth przejęła
inicjatywę. Mocno ujęła ją pod rękę i grzecznie, ale stanowczo,
poprowadziła do domu.
Nie miała siły protestować. Posłusznie podeszła do drzwi, weszła do
środka. Zawsze była niezależna, wręcz uparta, jak z czułością mówiła
czasem mama. Sama decydowała o tym, co będzie, a czego nie będzie
robić. Ale teraz, co ją samą zdziwiło, była zadowolona z faktu, że ktoś inny
nią pokieruje, postanowi za nią.
Dom Ruth był niedaleko domu Guya i bardzo do niego podobny.
Salon, do którego poprowadziła ją gospodyni, znajdował się zaraz za
holem. Był wyjątkowo przytulny. Pamiętające dawne czasy meble
w zgodnej harmonii egzystowały z nowszymi przedmiotami. Kolekcja
fotografii i rodzinnych pamiątek dodawała wnętrzu przytulnego ciepła.
Chrissie obrzuciła je ciekawym spojrzeniem. Na jednym ze zdjęć
rozpoznała Jenny i Jona. Stali obok siebie, roześmiani.
– To mój bratanek, Jon, i jego żona – z uśmiechem powiedziała Ruth,
widząc spiętą minę dziewczyny.
– Pani też jest z Crightonów? – niepewnym głosem zapytała Chrissie.
– Byłam, ale już nie jestem – odrzekła. – Zna pani Jona i Jenny?
Chrissie zagryzła usta.
– Poniekąd. Jon prowadzi sprawy zmarłego brata mojej mamy,
Charlesa Platta – powiedziała, podnosząc głowę i patrząc jej prosto w oczy.
– Nazywam się Chrissie Oldham – oświadczyła i dodała z naciskiem: –
Charlie Platt był moim wujkiem. Wiem, że nie cieszył się w Haslewich
dobrą opinią i jeśli pani…
Ruth nie dała jej skończyć.
– W każdej rodzinie zdarza się ktoś, kto do niej nie pasuje –
powiedziała miękko, domyślając się skrupułów dziewczyny. – Ale czy
możemy coś na to poradzić? Tak już po prostu jest – stwierdziła
i bezwiednie powtórzyła słowa Jona: – Każda rodzina ma swoją czarną
owcę. W mojej też znajdzie się niejedna – roześmiała się lekko,
jednocześnie dyskretnie przyglądając się rozmówczyni.
Niemożliwe, by była w takim fatalnym stanie tylko dlatego, że
z powodu Charlesa czuła się źle widziana w Haslewich. Raczej nie
należała do histeryczek. W takim razie, co się z nią dzieje? Ruth
zaniepokoiła się nie na żarty.
Podjęła szybką decyzję.
– Napijemy się herbaty, już idę nastawić wodę. A potem wszystko mi
pani opowie – zarządziła grzecznie, acz stanowczo.
Minęły lata, od chwili gdy ktoś, tym bardziej zupełnie obcy, zwracał
się do niej takim nieznoszącym sprzeciwu tonem. W końcu jest dorosłą
kobietą, odpowiada za siebie. Przynajmniej tak dotąd było. Wydarzenia
ostatnich kilku tygodni boleśnie dowiodły, że wcale nie jest taka
odpowiedzialna i samodzielna, jak to sobie wyobrażała, że jednak nie umie
sobie radzić z własnymi emocjami. Ciągle łudziła się myślą, że może Guy
zmieni zdanie, że zechce do niej wrócić, że cofnie rzucone jej w twarz
oskarżenia i wyciągnie rękę na zgodę. Marzenie, będące niczym więcej niż
pobożnym życzeniem, sen, który się nigdy nie spełni. Na samą myśl o tym
poczuła łzy w oczach. Dobrze, że Ruth zniknęła w kuchni.
– No, już jestem. – Dziesięć minut później Ruth postawiła przed nią
filiżankę z aromatycznie pachnącą herbatą. – Na czym to skończyłyśmy?
Ach, już wiem… Powiedziała mi pani, że Charles Platt był pani wujkiem.
To nie był człowiek kryształowego charakteru, niestety – powiedziała
pogodnie. – Ale domyślam się, że o tym już zdążyła się pani dowiedzieć.
Znałam jego matkę i babcię, znałam również i pani mamę, nim na stałe
wyjechała z Haslewich. To stało się już dość dawno, prawda?
– Tak – potwierdziła. – A w tej chwili rodzice są służbowo za granicą
i dlatego ja…
– Występuje pani w ich imieniu – usłużnie dopowiedziała Ruth.
– Mniej więcej – odrzekła ostrożnie.
Popatrzyła uważnie na Ruth. Właściwie, dlaczego ma coś przed nią
ukrywać? Niech zna całą prawdę. Mama nie będzie mieć do niej o to
pretensji, a ona poczuje się lepiej, kiedy się przed kimś wygada. Zrazu
nieco niepewnie, powoli opowiedziała jej całą historię.
– Biedactwo – współczująco powiedziała Ruth, gdy Chrissie
skończyła.
Oczywiście doskonale znała biureczko, o którym mówiła Chrissie.
Ben był do niego wyjątkowo przywiązany, przede wszystkim dlatego, że
była to jedna z niewielu rzeczy, jakie ojciec przywiózł ze sobą, osiedlając
się w Queensmead. Ale niemożliwe, by Chrissie była aż tak przejęta
wyłącznie z powodu biurka. Wprawdzie jest piękne, ale w końcu to tylko
rzecz. A dziewczyna jest zrozpaczona.
– Chrissie, a nie próbowałaś porozmawiać z Guyem, wyjaśnić mu? –
zasugerowała łagodnie.
Chrissie potrząsnęła głową.
– Po co? On już mnie osądził. Zresztą… Chyba nie bez racji mówią,
że co się szybko zaczyna, prędko się kończy… Zwłaszcza gdy… – Upiła
łyk herbaty i w tej samej chwili gwałtownie pobladła. – Przepraszam –
wyszeptała bez tchu. – Nie wiem, co mi się stało. Chyba przez ten stres tak
fatalnie się czuję. Ciągle mi słabo. To nie może być z powodu jedzenia, bo
na samą myśl, żeby coś przełknąć, robi mi się niedobrze. Już sama nie
wiem. Zawsze byłam zupełnie zdrowa.
Ruth przyjrzała się jej uważnie. Doświadczenie życiowe podsuwało
jej wyjaśnienie tej nagłej niedyspozycji. Skoro zwykle jest zupełnie
zdrowa, a nagle, gdy tylko pomyśli o jedzeniu, robi się jej niedobrze, to
sprawa jest jednoznaczna. Przed laty sama przez to przeszła. Prowadzenie
domu dla samotnych matek też wiele ją nauczyło, wyostrzyło spojrzenie.
Niejeden raz się zdarzyło, że to ona pierwsza zauważyła sygnały
świadczące o tym, że jej rozmówczyni niedługo zostanie mamą, choć
jeszcze sama o tym nie wie.
– Nie chciałabym się wtrącać – zaczęła ostrożnie – ale… – Zawsze
uważała, że nie należy ukrywać prawdy. – Może moje przypuszczenie się
nie potwierdzi – powiedziała wprost. – Ale czy przypadkiem nie jesteś
w ciąży?
– Nie! – wykrzyknęła Chrissie, ale w tej samej chwili z przerażeniem
uświadomiła sobie, że Ruth może mieć rację.
Czy naprawdę ledwie parę godzin temu pocieszała się, że już spotkało
ją w życiu najgorsze, że teraz już tylko może być lepiej? Z każdym słowem
Ruth budziła się w niej straszliwa pewność, że jednak się myliła, że może
być jeszcze gorzej. Że jest gorzej. Będzie mieć dziecko Guya. Jak to się
mogło stać? Jak to możliwe?
I po co zadaje sobie te pytania, czemu tak się dziwi? Po tych
szaleństwach, kiedy oboje zatracali kontrolę nad sobą, kochając się aż do
upojenia, byłoby dziwne, gdyby się tak nie skończyło.
– Widzę, że jesteś bardzo poruszona – miękko odezwała się Ruth. –
Wiem, jak to jest, co się wtedy czuje. Doświadczyłam tego na własnej
skórze. – Uśmiechnęła się, widząc jej niedowierzanie. – Oczywiście to
było dawno temu, czasy też były inne. Byłam pod presją rodziny, a także
bałam się ludzkich złych języków. W końcu pogodziłam się z myślą, że
oddanie dziecka do adopcji będzie najlepszym rozwiązaniem…
– Och, nie, to okropne! – ze wzburzeniem zawołała Chrissie, a ten
okrzyk dla Ruth znaczył tylko jedno: że Chrissie, choć sama jeszcze sobie
tego nie uświadamia, będzie oddaną i troskliwą mamą.
– To prawda. Ale miałam szczęście, bo los się do mnie uśmiechnął. Po
latach odnalazłam dziecko i teraz moja… nasza córka, jest częścią naszego
życia – wyznała. – Domyślam się, co to dla ciebie znaczy… teraz jesteś
w szoku, ale… musisz powiedzieć Guyowi.
– Nie! – odparła żarliwie. – To nie ma z nim nic wspólnego… poza
tym on wcale nie chciałby o tym wiedzieć.
Ruth podniosła brwi.
– Tak sądzisz? – zapytała. – Znam Guya, znam go od czasów, kiedy
był małym chłopcem. Wydaje mi się, że kiedy mu powiesz, sama
przekonasz się, że potrafi bardzo poważnie podejść do sprawy, że poczuje
się do odpowiedzialności za dziecko.
– To dziecko nie było planowane. To przypadek – zaczęła Chrissie. –
Nie potrzeba mi jego pomocy… ani jego poczucia odpowiedzialności.
Sama dam sobie radę. To moje dziecko.
Słuchała jej w milczeniu, przepełniona współczuciem. Jak dobrze ją
rozumiała! Jak dobrze znała tę dumę, która kazała z uporem obstawać przy
swoim, choć serce ściskało się z bólu i lęku nie tylko o swoją przyszłość,
ale o los dziecka. Mądrość powstrzymała ją od komentarza.
– Mamy tu bardzo dobre centrum medyczne – powiedziała rzeczowo.
– I świetną panią ginekolog. Może warto byłoby się z nią umówić na
wizytę?
– Chyba to zrobię, dziękuję – nieco sztywno odparła Chrissie, biorąc
od Ruth karteczkę z adresem i numerem telefonu lekarza.
Pół godziny później, namówiona przez Ruth do zjedzenia kilku
grzanek i wypicia filiżanki herbaty, jeszcze trochę niepewnym krokiem
wyszła na ulicę, przedtem gorąco podziękowawszy za gościnność
i serdeczność.
Dziecko z Guyem. Trudno było w to uwierzyć, ale instynktownie
czuła, że tak niestety jest.
I co ma teraz począć? Co powiedzieć rodzicom, którzy są wprawdzie
bardzo postępowi i tolerancyjni, to jednak wieść o tym, że wkrótce zostaną
dziadkami, nie będzie dla nich łatwa do przełknięcia. Znużona, zamknęła
oczy. Nie powinna się załamywać. Ma kochających rodziców, na których
zawsze może liczyć. Poza tym jest wykształcona, ma dobry zawód. Inne
tego nie mają, a jakoś sobie radzą. I ona też sobie poradzi.
Dzień od samego rana był fatalny. Zarządca lorda Astlegh przyłapał
pracownicę z obsługi targu w zamkniętej dla obcych części domu.
Zatrzymana uparcie twierdziła, że po prostu pomyliła drogę i zagroziła, że
wystąpi ze skargą na zachowanie zarządcy.
– Potraktował mnie jak złodzieja! – z oburzeniem żaliła się Guyowi. –
Co on sobie wyobraża? Jakim prawem pozwala sobie na takie zachowanie?
Oficjalna inauguracja targu była tuż-tuż i tylko tego brakowało, by…
Z całej siły nacisnął na hamulec. Z bocznej uliczki dochodzącej do
drogi, którą jechał, wyszła jakaś dziewczyna. Znajoma sylwetka… Tak, to
Chrissie szła z opuszczoną głową. Wydawała się zmęczona i przybita.
Niewiele brakowało, by wyskoczył z auta i wziął ją w ramiona. Ostatnie
tygodnie, kiedy unikał miejsc, gdzie mógłby ją spotkać, wydawały mu się
wiecznością. Jeszcze nigdy czas mu się tak nie dłużył. Boże, że też musiał
zobaczyć to cholerne biurko!
Gdyby go wtedy nie spostrzegł… To prawda, był na nią wściekły, czuł
się zawiedziony i oszukany, bo zataiła przed nim, że jest siostrzenicą
Charlesa, ale, czego nie omieszkała mu zarzucić, on też nie był bez winy,
też nie powiedział jej wszystkiego o sobie. Teraz, kiedy emocje nieco
opadły, bardziej trafiały mu do przekonania słowa Jenny, tłumaczącej
zachowanie Chrissie obawą, by go do siebie nie zrazić, by świadomość jej
rodzinnych powiązań z Charlesem nie stała się przeszkodą dla ich
znajomości.
„Guy, daj Chrissie jeszcze jedną szansę”, brzmiała mu w uszach rada
Jenny sprzed kilku tygodni. Ciągle to pamiętał.
Ze spuszczoną głową Chrissie minęła róg. Zmieniły się światła,
samochody ruszyły. Guy przejechał już kilka metrów, kiedy naraz, pod
wpływem impulsu, zjechał na bok i nie zważając na ciągłą linię, zatrzymał
się, wyskoczył na chodnik i pobiegł za dziewczyną.
Słysząc, że ktoś za nią biegnie, Chrissie stanęła i odwróciła się. Na
widok Guya na jej twarzy odmalowało się niedowierzanie i zdumienie.
– Guy! – wydusiła bez tchu, z wrażenia tracąc panowanie nad sobą.
– Chrissie, dobrze się czujesz? – zapytał, z niepokojem patrząc na jej
bladą twarz. Wydała mu się przeraźliwie krucha i słaba.
– Jasne, że tak – parsknęła, szybko odwracając się od niego, bo
nieoczekiwanie zdała sobie sprawę z zagrożeń, jakie niosła ta sytuacja, ale
nim zdążyła postąpić krok, Guy podszedł do niej i niechcący lekko potrącił
jej rękę. Kartka od Ruth wypadła jej z dłoni i poszybowała na ziemię.
Pochyliła się szybko, żeby ją podnieść, ale Guy był pierwszy. Zerknął
na adres i zmarszczył brwi, widząc znajome nazwisko.
– Jeśli się dobrze czujesz, to po co ci adres lekarza? – zapytał ostro. –
Nie wyglądasz za dobrze.
– Nic mi nie jest – skłamała przez zaciśnięte zęby. – Bądź łaskaw
oddać mi tę kartkę…
Doktor Jardine… Sposępniał. Nie znał jej osobiście, ale to nazwisko
było dziwnie znajome. Już miał jej podać kartkę, kiedy niespodziewanie go
oświeciło. Doktor Jardine! To do niej kiedyś chodziła jedna z jego sióstr,
kiedy miała problemy z zajściem w ciążę. Doktor Jardine, ginekolog. Po co
Chrissie ginekolog? Co jej jest? Rzeczywiście wygląda mizernie, blada,
podkrążone oczy, a jednocześnie jest tak rozbrajająco dzielna. Obronnym
gestem skrzyżowała ręce na brzuchu, jakby instynktownie broniła…
– Jesteś w ciąży! – wykrzyknął, tknięty nagłym przeczuciem, które
w tej samej chwili zmieniło się w niezbitą pewność.
Wystarczył mu widok jej twarzy. Nie miał teraz czasu, by zastanawiać
się nad tym, co sam czuje.
Zresztą, nawet by tego nie potrafił. Jak opisać te gwałtowne uczucia,
jakie go przepełniły? Tyle ich było. Szok, ból, radość, złość, duma
i miłość… przede wszystkim miłość.
Chrissie odwróciła wzrok, zagryzła usta. Zamarła.
– Chrissie – powtórzył z napięciem.
– Nie mam ci nic do powiedzenia – odparła z dumą, która zbijała go
z nóg.
– A więc jesteś w ciąży – wyszeptał. – Nosisz moje dziecko…
– Nie! – zaprzeczyła gwałtownie, poruszona jego stwierdzeniem. – To
dziecko, jeśli w ogóle będzie jakieś dziecko, nie ma z tobą nic wspólnego.
Jest moje i tylko moje.
– Wątpię, by sąd podzielił twoje zdanie – odparował, zbyt wzburzony,
by dobierać słowa i ton.
Nigdy specjalnie nie myślał o dzieciach i nie czuł potrzeby zostania
ojcem, choć liczni siostrzeńcy i siostrzenice przepadali za nim, a on sam
miał z nimi świetny kontakt. Więc skąd to atawistyczne poczucie dumy
i władczej dominacji, jakie go przepełniły na myśl o tym, że Chrissie
spodziewa się jego dziecka?
Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
– Sąd? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Ale…
– Ojciec też ma prawo do dziecka – oświadczył.
Ojciec. Otworzyła usta i zamknęła je, nie powiedziawszy słowa.
Dopiero po chwili odzyskała głos.
– Nie wydaje mi się, byś myślał o zostaniu ojcem, kiedy… kiedy…
– A ty myślałaś wtedy o macierzyństwie? – odparł.
No i co miała mu na to powiedzieć?
– Musimy porozmawiać – odezwał się szorstko, ale przecząco
potrząsnęła głową.
– Zostaw mnie w spokoju, Guy – rzekła cierpko, odwracając się
i szybko ruszając przed siebie.
Zagryzł wargi i podążył za nią. Przytrzymał ją za ramię i odwrócił, by
popatrzyła na niego.
– Puść mnie! – zawołała ze złością.
– Jeszcze nie tak dawno prosiłaś, żebym cię nigdy nie opuścił –
przypomniał jej bezlitośnie.
Poczuła, że policzki jej płoną. Wyrwała mu się.
– A ty zapewniałeś, że mnie kochasz, choć oboje wiemy…
Urwała. Poczuła, że mocniej zacisnął dłoń, którą ją przytrzymywał.
– Co oboje wiemy, Chrissie?
Potrząsnęła głową. Była wykończona, miała wszystkiego dość. Ta
rozmowa z Guyem nadwątliła resztkę jej sił. A przecież musi mieć siłę dla
dziecka.
– Zaraz za rogiem stoi mój samochód. Odwiozę cię do domu – rzekł
tonem nieznoszącym sprzeciwu. – I nie dyskutujmy o tym, Chrissie.
Wyglądasz, jakbyś zaraz miała zemdleć.
I dokładnie tak się czuła. W dodatku była zła na siebie, że przez tę
słabość zgadza się, by jej dyktował, co ma robić.
– Kiedy dowiedziałaś się… o dziecku? – zapytał, gdy wsiedli do
samochodu.
– Czy to ma jakieś znaczenie? – odpowiedziała pytaniem, nie chcąc
wdawać się w szczegóły. Nie będzie mu mówić, że gdyby nie Ruth, to
prawdopodobnie jeszcze długo by o tym nie wiedziała.
Zamknęła oczy. Nadal czuła się kiepsko. Podniosła powieki
i wzdrygnęła się. Wcale nie jechali do domu Charliego. W ogóle nie znała
tej drogi.
– Dokąd jedziemy? Stań natychmiast! Chcę wysiąść! – zawołała,
sięgając do klamki. Wszystko zagotowało się w niej, gdy spostrzegła, że
Guy zablokował zamek. – Co ty wyrabiasz? Nie masz prawa! – zawołała
z wściekłością.
– Jako ojciec mam prawo chronić zdrowie swojego przyszłego
dziecka – odparł z przekonaniem.
Nie mogła znaleźć słów. Jako ojciec!
Czuła się coraz gorzej. Jazda samochodem działała na nią fatalnie.
– Guy, niedobrze mi – wymamrotała słabo. – Zatrzymaj.
– Już teraz?
Skinęła tylko głową.
Płynnie zjechał na pobocze, pomógł jej wysiąść. Wbrew
oczekiwaniom zachował się po rycersku, stwierdziła, kiedy dziesięć minut
później poczuła się lepiej i zaczęła dochodzić do siebie.
– Chcę jechać do domu – poprosiła.
– Potrzebujesz kogoś, kto się tobą zajmie, zapewni ci opiekę –
zdecydował. – Właśnie w takie miejsce zamierzam cię zawieźć. Chodźmy
do auta…
Poprowadził ją do samochodu. Była zła na siebie, że nie skorzystała
z szansy i nie uciekła. Ale z drugiej strony była na to zbyt słaba, nie dałaby
rady.
Uruchomił silnik i ruszył z miejsca. Wyjeżdżali z miasta.
– Dokąd jedziemy? – zaniepokoiła się,
– Przecież już ci mówiłem – odparł spokojnie. – Znam miejsce, gdzie
ktoś zatroszczy się i o ciebie, i o nasze dziecko.
Nasze dziecko… Chciała zaprotestować, raz na zawsze uświadomić
mu, że jej dziecko nigdy nie będzie miało z nim nic wspólnego, ale nie
mogła się teraz na to zdobyć, zbyt opadła z sił. Jechali wąską drogą,
w jakimś momencie Guy skręcił na zakurzony wiejski trakt, kończący się
wjazdem na farmę. Minęli bramę i podjechali do zabudowań.
Chrissie szeroko otworzyła oczy. Podekscytowana, nie mogła się
powstrzymać, by nie wydać okrzyku zdumienia.
– To farma moich dziadków!
– Owszem – potwierdził Guy. – Moja siostra i szwagier kupili ją
w zeszłym roku – wyjaśnił. – Chociaż z dawnego gospodarstwa wiele nie
zostało. Ziemia została sprzedana, pozostawiono tylko kilka wybiegów dla
koni. Siostra prowadzi lekcje jazdy konnej dla niepełnosprawnych dzieci –
dokończył.
– Ile ty masz tych sióstr? – zapytała oniemiała.
– Pięć – odparł krótko.
– Pięć!
– Zobaczysz, że ją polubisz.
– Ale przecież nie możesz tak mnie do niej przywieźć i liczyć, że…
Przecież ona nie zechce…
– Zechce, przekonasz się – zdecydowanym tonem rozwiał jej
wątpliwości.
Nie mówiąc o zobowiązaniach, jakie siostra miała względem niego,
pożyczając pieniądze na zakup farmy, to, znając ją, był pewien, że nie
odmówi człowiekowi w potrzebie.
– Czy to ona? – z niepokojem zapytała Chrissie, wskazując gestem na
wynurzającą się z wnętrza domostwa postać.
– To ona – odparł lakonicznie.
Ledwie zatrzymali się przed domem, ciemnowłosa, wysoka kobieta
biegiem ruszyła w ich kierunku. Już na pierwszy rzut oka można było
dostrzec uderzające podobieństwo między nią a Guyem. Była po
pięćdziesiątce, ale nadal można jej było pozazdrościć szczupłej i zgrabnej
sylwetki.
– Guy! – wykrzyknęła radośnie na widok brata. – Co za
niespodzianka! Och, i jeszcze kogoś ze sobą przywiozłeś! Domyślam się,
że to Chrissie. – Uśmiechnęła się serdecznie do nieco zmieszanej
dziewczyny. – Frances opowiedziała mi o tobie.
– Hm… jest coś, czego Frances na pewno ci nie powiedziała… –
zaczął Guy, ale umilkł pod błagalnym spojrzeniem Chrissie. – Raczej nie
jesteśmy teraz w najlepszych stosunkach z Chrissie – rzekł Guy. – Nie
będę owijać w bawełnę, bo ona i tak zaraz by ci to powiedziała. Ale to nie
jest teraz ważne. Chrissie jest w kiepskiej formie, a mieszka w tej starej
ruderze Charliego Platta. Pomijam już wilgoć, jaką przesiąknięte są ściany.
Wszystkie tamte domy są zbudowane na miejscu dawnego zlewiska
szamba. To nie jest zdrowe miejsce.
– Wiem. W cieplejsze dni tam zawsze jest dziwny zapach –
potwierdziła siostra, a jej słowa dodatkowo pogłębiły narastający niepokój
Chrissie.
Domy w pobliżu siedziby Charlesa pochodziły z tego samego okresu,
były podobnie zbudowane. Wznoszono je pośpiesznie, jak najmniejszym
kosztem. Rzeczywiście powietrze było tam przesiąknięte dziwnym
zapachem, który kładła na karb zaniedbania. Ale może kryło się za tym coś
więcej… Nagle dotarło do niej niebezpieczeństwo grożące nie tyle jej, co
dziecku.
– Jesteś bardzo blada – z troską zauważyła siostra Guya. – Chodźmy
do środka. Przy okazji: mam na imię Laura. Niestety, na razie nie będziesz
miała okazji poznać mojego męża, Ricka, bo właśnie pojechał kupić kilka
nowych koni.
– Słyszałam od Guya, że uczysz niepełnosprawne dzieci jeździć
konno – zagadnęła ją Chrissie.
– Owszem. I ciągle mamy za mało kucyków. Trudno znaleźć
zwierzęta, które się do tego nadają. Muszą mieć wyjątkowe predyspozycje.
Gdy Laura otwierała drzwi, Chrissie zawahała się przez mgnienie.
Rozejrzała się wokół.
– Ta farma przedtem należała do dziadków Chrissie – wyjaśnił
siostrze Guy.
– Och! – wykrzyknęła. Zmarszczyła brwi. – Ale to znaczy…
– …że jestem z rodziny Plattów – z bladym uśmiechem
dopowiedziała Chrissie. – Charlie był bratem mojej mamy – dodała,
unosząc dumnie głowę, jakby czekając na krytyczny komentarz.
– Ach tak? – powiedziała Laura, ale zamiast zmierzyć ją chłodnym
spojrzeniem, rozjaśniła się w życzliwym uśmiechu. – No jasne –
przytaknęła. – Pamiętam twoją mamę ze szkoły. Była zupełnie inna niż
Charlie, bardzo spokojna i pilna.
– Nadal jest taka – potwierdziła Chrissie, tłumiąc pokusę, by zerknąć
ukradkiem na Guya i sprawdzić, jakie wrażenie zrobiły na nim słowa
siostry.
– Zatroszcz się o nią, Lauro – poprosił na pożegnanie Guy, kiedy
siostra odprowadzała go do auta. – Zrób to dla mnie.
Laura popatrzyła na niego pytająco, ale on tylko potrząsnął głową.
Nie chciała go naciskać.
Nie trzeba było szczególnej domyślności, by zorientować się, co
w trawie piszczy. Musieli się nieźle pokłócić. Chrissie jest w złej formie
fizycznej i psychicznej. Laura nie była wścibska z natury i nie chciała się
wtrącać, ale czuła, że coś jest nie tak. Dziewczyna była jak z krzyża zdjęta.
Wcale nie wyglądają na zakochaną po uszy parę, jak z emfazą opowiadała
Frances.
Gdy Guy ruszył, w zamyśleniu zaczęła iść w stronę domu. Chrissie
była w salonie, tam gdzie ją zostawiła. Stała przy oknie zapatrzona
w przestrzeń.
– Przepraszam, że Guy tak mnie tu podrzucił. – Popatrzyła na Laurę
ze skruchą. – Jeśli to możliwe, zamówię taksówkę i uwolnię cię od mojej
obecności.
– Nie ma mowy. Wiesz, co to by dla mnie oznaczało? Straciłabym
więcej niż życie – zażartowała Laura i dodała poważniej: – Wprawdzie
jako kobiety możemy się zżymać na despotyzm Guya, ale nie to jest teraz
istotne. Widzę, że nie jest z tobą najlepiej. Miejsca tu nie brakuje,
a powiem ci, że czuję się bardzo samotna, kiedy Rick gdzieś wyjeżdża.
Zrobisz mi przyjemność, zostając tu parę dni. Guy ma rację, że w tamtych
domach jest jakaś niezdrowa atmosfera – nawiązała do wcześniejszego
tematu. – Moja znajoma mieszka w tamtej okolicy i stale jej coś dolega.
– Nie jestem chora – cicho powiedziała Chrissie. – Podejrzewam, że
jestem w ciąży. Pewnie cię zgorszyłam – żachnęła się, bo Laura milczała. –
Nie miałam zamiaru ci o tym mówić, ale…
– Nie zgorszyłaś mnie – przerwała jej Laura. – Prawdę mówiąc,
bardzo ci zazdroszczę. Rick i ja nie mogliśmy mieć dzieci – wyjaśniła. –
Oczywiście teraz już jest za późno i dawno się z tym pogodziłam, ale
zawsze miałam o to ogromny żal do losu. Zajęłam się pracą z dziećmi, to
trochę pomogło… Czy z tego powodu ty i Guy…?
– Nie… to nie w tym rzecz – odrzekła, potrząsając głową. –
Chociaż… – Urwała. Może za wcześnie mówić jego siostrze o obawie, że
Guy zechce egzekwować swoje prawa do dziecka. – Nie, problem w tym,
że… – Nabrała powietrza. – Problem polega na tym, że zaczęliśmy
romans, właściwie nic o sobie nie wiedząc – powiedziała z żalem.
– I teraz, kiedy to już się stało, oboje nie macie pewności, czy to
miłość? – domyśliła się Laura.
Chrissie uśmiechnęła się smutno.
– Nie, to nie tak… – szepnęła. – Ale na razie, jeśli pozwolisz,
wolałabym o tym więcej nie mówić – dodała ze znużeniem.
– Oczywiście – zapewniła Laura. – Chodź, zaprowadzę cię na górę,
pokażę pokój. A potem, jeśli poczujesz się trochę lepiej, pojedziemy do
miasta po twoje rzeczy.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Pomyślałam sobie, że jeśli miałabyś ochotę, mogłybyśmy pojechać
do Fitzburgh Place – zaproponowała Laura.
– Po co? – W Chrissie obudziła się czujność.
– Wczoraj było oficjalne otwarcie targu. Myślę, że warto by było
wpaść tam na trochę, pobuszować po straganach, pooglądać, co tam mają –
zachęcała Laura.
– Wiesz, to świetny pomysł – podchwyciła Chrissie.
Przez te dwa dni bardzo polubiła Laurę. Jako gospodyni była
nieoceniona. I zatroszczyła się o nią z takim oddaniem! W dodatku bardzo
przypadły sobie do gustu. Obie miały podobne spojrzenie na świat
i poczucie humoru, doskonale się rozumiały. Laura otoczyła ją przyjazną,
niemal matczyną opieką, której właśnie teraz tak bardzo potrzebowała.
Dobrze byłoby mieć taką przyjaciółkę. Szkoda, że Laura jest siostrą
Guya…
– Tylko czy przypadkiem niczego nie knujesz? – Popatrzyła na nią
podejrzliwie.
– Ależ skąd! – obruszyła się Laura. – Guy, co z góry wiadomo, będzie
tam na pewno, więc jeśli wolisz uniknąć…
Chrissie zapatrzyła się w krajobraz za kuchennym oknem. Poranek
wstał piękny, świat jaśniał radośnie w słonecznym blasku. Dziś obudziła
się w świetnej formie, nudności minęły. Czemu miałaby odmawiać Laurze
i sobie przyjemności? Czy mają zrezygnować z miłego spędzenia czasu
tylko dlatego, że Guy też tam będzie? Jon już prawie zakończył
formalności związane ze sprawami Charlesa, więc jej pobyt w Haslewich
zbliża się ku końcowi. Wkrótce na zawsze stąd wyjedzie, wróci do swojego
życia i już nigdy więcej nie spotka Guya.
– Zapowiada się miłe wyjście – podjęła. – Ale jeśli w cichości ducha
chcesz doprowadzić do tego, byśmy się z twoim bratem pogodzili, to… –
zaczęła ostrzegawczo.
– Chrissie, przecież nie jesteście dziećmi, tylko dorosłymi ludźmi –
spokojnie odrzekła Laura.
Chrissie zaczęła sprzątać ze stołu po śniadaniu.
– To prawda – przyznała, przyglądając się, jak Laura wkłada naczynia
do zmywarki.
Zapewnienie Laury, że nie zamierza ich godzić, powinno ją uspokoić,
lecz nieoczekiwanie poczuła się dziwnie przybita, jakby uszło z niej
powietrze. Ale przecież wcale nie chce, by Guy do niej wrócił. Po tym, co
od niego usłyszała, po tych wszystkich niesprawiedliwych oskarżeniach…
Jego zachowanie jednoznacznie świadczyło, że bez niego będzie jej lepiej,
że i jej, i… dziecku… Tylko że Guy jest ojcem tego dziecka.
Dotknęła dłonią płaskiego jeszcze brzucha, jakby instynktownie
pragnąc zapewnić rosnącą w niej istotkę, że niczego jej nie zabraknie, że
będzie kochana.
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się Laura.
– Tak, bardzo dobrze – uspokoiła ją.
Wczoraj doktor Jardine autorytatywnie potwierdziła, że wszystko
wskazuje na to, że Chrissie jest w ciąży. Nie miała zastrzeżeń do stanu jej
zdrowia, a poranne nudności uznała za normalny objaw.
– Zwykle to przechodzi koło trzeciego, czwartego miesiąca – dodała,
by ją uspokoić. Wybuchnęła śmiechem, widząc niedowierzającą minę
Chrissie.
– Cztery miesiące? – Głos się jej łamał.
– Mogłabym przepisać pani leki, które temu przeciwdziałają, ale
wolałabym tego nie robić – powiedziała doktor. – Stosujemy je wyłącznie
w ostateczności, ograniczając się do przypadków, kiedy przyszła matka tak
źle znosi początek ciąży, że mogłoby się to odbić na rozwoju dziecka. Ale
jest sposób, jaki śmiało mogę pani polecić. Zwykle świetnie robi zjedzenie
na czczo, zaraz po przebudzeniu, kilku herbatników. Próbowała to pani?
Laura radziła jej to samo. Jej dwie siostry wypróbowały tę metodę
i zaklinały się, że tylko dzięki temu przeżyły pierwsze miesiące ciąży.
– Może weźmiemy ze sobą prowiant i urządzimy sobie piknik? –
zaproponowała Laura. – Sama widziałaś, że są tam wspaniałe tereny,
a lepiej, żebyśmy nie wpadły Guyowi w oczy. Będzie zły, że cię tam
wyciągnęłam.
– Jemu nic do tego, co ja robię. To tylko moja sprawa – zaperzyła się
Chrissie, ale Laura albo nie usłyszała, albo udała, że nie słyszy.
Energicznie wytarła kuchenny blat i włączyła zmywarkę.
– Guy bardzo się tobą przejmuje – powiedziała Laura, kiedy pół
godziny później ruszyły spod domu. – Dzwoni do mnie przynajmniej dwa
razy dziennie i wypytuje, jak się miewasz.
Chrissie zacisnęła zęby.
– Nie chodzi mu o mnie – ucięła. – Interesuje go tylko dziecko. A to
jest moje dziecko! – oświadczyła z mocą. – I Guy nie ma z nim nic
wspólnego.
– Oprócz drobnego faktu, że jest jego ojcem – przypomniała Laura.
Chrissie westchnęła ciężko. Już kilka razy wracały do tej sprawy.
I choć Laura bynajmniej nie popierała roszczeń brata, to również nie
zadeklarowała się, że jest po jej stronie.
– Większość mężczyzn na miejscu Guya byłaby zadowolona, że
zdejmuje się z nich odpowiedzialność – zgryźliwie mruknęła Chrissie.
– Owszem, niektórzy na pewno – przyznała Laura. – Ale Guy po
prostu do nich nie należy. Zawsze był wyjątkowo odpowiedzialny.
– Ale nie aż tak, by zastanowić się, czy jego zapewnienia o miłości są
zgodne z prawdą. – Nie mogła się powstrzymać, by tego z siebie nie
wyrzucić.
Zagryzła usta, gdy Laura nic nie odpowiedziała. Niepotrzebnie się jej
to wyrwało. Nie miała zamiaru tego powiedzieć, ale cierpienie, jakiego
przez niego doświadczała, chwilami było nie do zniesienia.
– Zresztą, znając jego reputację, powinnam się dziwić, że coś takiego
nie stało się wcześniej – wymamrotała z goryczą.
Tym razem Laura zareagowała. Ze zmienioną twarzą zahamowała
i zatrzymała samochód na poboczu.
– Chrissie, co chciałaś przez to powiedzieć? Co miała znaczyć ta
uwaga o jego reputacji?
Chrissie przełknęła ślinę. Nie przypuszczała, że Laura zareaguje tak
ostro. Z niepokojem popatrzyła na jej pochmurną minę. Wyglądała
zupełnie jak przed laty jej mama, kiedy strofowała ją za jakąś psotę.
– Ja… Natalie powiedziała… – Zabrakło jej słów. Jeszcze bardziej
zmieszała się pod surowym spojrzeniem Laury.
– Nie powinnaś bezkrytycznie wierzyć w to, co mówią inni –
pouczyła ją Laura. – Natalie jest nieodpowiedzialną dziewczyną, która
często mija się z prawdą. Lubi psuć ludziom krew. Poza tym zawsze miała
słabość do Guya i jest bardzo wyczulona na jego punkcie, tym bardziej że
on nigdy nie zwrócił na nią uwagi. Potrafi manipulować ludźmi, jest
bardzo przebiegła. Ale zapewniam cię, że prawda jest inna. Guy nigdy nie
był taki, jak podejrzewasz. Owszem, miewał sympatie, spotykał się
z dziewczynami, ale… – Urwała, potrząsnęła głową. – Zresztą, nie ze mną
powinnaś o tym rozmawiać. Przedyskutuj to z nim. Chociaż przyznam, że
mnie zaskoczyłaś, Chrissie. Sądziłam, że jesteś rozsądną i myślącą
dziewczyną – dodała, zbijając ją z tropu. – Nie przypuszczałam, że trafią ci
do przekonania zawistne uwagi jakiejś zazdrośnicy.
Chrissie leciutko wzruszyła ramionami.
– To już i tak nie ma znaczenia.
Laura uruchomiła silnik.
– Czy policja ma już wyrobiony pogląd, kto jest prawowitym
właścicielem biurka? – zapytała, nie chcąc już ją dłużej męczyć.
Chrissie potrząsnęła głową.
– Jeszcze nie. Postanowili zaczekać na przyjazd moich rodziców, żeby
wypytać mamę. Ona właściwie go nie widziała, więc póki…
– Twoi rodzice mogą zatrzymać się u nas – zaproponowała Laura. –
Sama widziałaś, że miejsca mamy mnóstwo, a ponieważ twoja mama tutaj
się wychowała…
Chrissie wzruszyła się.
– Dziękuję, przekażę im zaproszenie – zapewniła gorąco. –
Domyślam się, że mama bardzo się boi tego przyjazdu. – Zawahała się. –
Wie, jaką jej brat miał tutaj opinię i…
– Daj spokój, Chrissie. Jej nikt nie ma nic do zarzucenia. Nikt nie
powie na nią złego słowa – dokończyła stanowczo.
Chrissie zagryzła usta.
– Ale Guy miał do mnie o to pretensje – powiedziała z goryczą.
Laura westchnęła.
– Nie wiem, czy powinnam ci o tym mówić – zaczęła cicho. – Guy
naprawdę miał powody, by nie lubić twojego wujka.
Chrissie słuchała w napięciu, gdy Laura opowiadała o tym, jak
Charles prześladował jej brata, gdy ten był małym chłopcem.
– Takie rzeczy nie mijają bez śladu, pozostają w pamięci na całe
życie. Szczególnie dotyczy to osób takich jak Guy. On nigdy w stosunku
do innych nie posłużył się siłą, to nie leży w jego naturze. Ale
podejrzewam, że w każdym mężczyźnie drzemie instynkt macho i trudno
im się pogodzić, że ktoś jest od nich silniejszy, że kogoś się boją. Guy,
kiedy już dorósł, nigdy nie próbował odpłacić Charliemu, zemścić się na
nim. Ale myślę, że zawsze gnębiło go, że wtedy był za słaby, by mu się
przeciwstawić, że ta zadra pozostała. Czuł się upokorzony. Nie wiem, czy
mówię z sensem? – zapytała cicho. – Może…
– Jak najbardziej – szepnęła Chrissie. Chciało się jej płakać. Oczami
duszy widziała drobnego, bladego chłopca dręczonego przez starszego,
silniejszego chłopaka. Doskonale rozumiała, co miała na myśli Laura,
mówiąc, że Guy chyba nadal czuje się przez Charliego poniżony. – Ale
dlaczego on mi nic nie powiedział? – zapytała cicho.
Laura uniosła brwi.
– Naprawdę nie wiesz? – odparła krótko. – Jest mężczyzną.
Chrissie westchnęła i w milczeniu pokiwała głową.
Choć parę tygodni temu Chrissie była w Fitzburgh Place, to, co
zobaczyła, kiedy wjechały na teren i zaparkowały auto na dziedzińcu
dawnej stajni, przeszło jej najśmielsze oczekiwania.
Miała wrażenie, że w jednej chwili przeniosły się w czasie kilka
wieków wstecz. Wszystko, co było w zasięgu wzroku, zapachy
i rozbrzmiewające wokół dźwięki przypominały atmosferę wiktoriańskiego
jarmarku.
Grupa przebranych w dawne stroje ulicznych muzykantów grała
wesołą, skoczną muzykę, popisywali się akrobaci, iluzjoniści w roli
kieszonkowców pokazywali swoje złodziejskie sztuczki ku uciesze tłumu.
Na arenie występował pożeracz ognia, pasztetnik głośno zachwalał swoje
wyroby, a Cyganka, której towarzyszyła dwójka rezolutnych dzieciaków,
rozdawała przynoszące szczęście talizmany. Sądząc po jej rysach, chyba
należała do klanu Cooke'ów.
Nie zapomniano o niczym, by stworzyć właściwą oprawę imprezy,
przywołać klimat minionej epoki. Chrissie przyglądała się temu
w zachwyceniu.
– Czy to wszystko zasługa Guya? – z niedowierzaniem zapytała
Laurę.
– Tak sądzę – odparła. – Guy jest świetnym organizatorem, poza tym
lubi to. Oczywiście zawsze się zarzeka, tłumaczy, że muszą być atrakcje,
by przyciągnąć ludzi, ale w głębi duszy… – Roześmiała się. – Powinnaś
zobaczyć, jak wygląda u nas Boże Narodzenie. Guy zawsze ma jakiś nowy
pomysł. Nawet trudno to dokładnie opisać. On sam wymyśla cały
scenariusz, a każdy z nas musi się odpowiednio przebrać i odgrywać rolę,
jaka mu została wyznaczona.
– Cudownie! – zachwyciła się Chrissie.
Naraz coś ją tknęło i jej uśmiech zgasł. Jej dziecko nigdy tego nie
doświadczy, nigdy nie weźmie udziału we wspólnej zabawie, nie pozna
radości, jaką daje przynależność do takiej ogromnej rodziny. By odgonić
od siebie te myśli, rozejrzała się wokół. Na jednym z pobliskich straganów
spostrzegła biżuterię w stylu art deuco, ulubionym przez mamę.
Instynktownie ruszyła w tę stronę.
W pobliżu straganu z biżuterią właśnie rozładowywano zaprzężony
w konie wózek z beczkami piwa. Chrissie usłyszała ostrzegawczy okrzyk,
ale dopiero rozdzierający krzyk dziecka uświadomił jej zagrożenie. Jedna
z beczek spadła na ziemię i zaczęła toczyć się w jej stronę.
Wiedziała, że powinna uciekać, ale nie mogła zrobić najmniejszego
kroku. Panicznie przerażona, stała jak sparaliżowana, serce dudniło
w piersi jak oszalałe. Beczka z głuchym łoskotem toczyła się prosto na nią.
– Chrissie! – usłyszała krzyk Guya.
Odwróciła się w tę stronę. Biegł ku niej, roztrącając tłum. Miał stężałą
twarz.
– Guy – szepnęła tylko i naraz nogi się pod nią ugięły, a przed oczami
zapadła ciemność.
Niepewnie otworzyła oczy. Leżała na czymś miękkim i ciepłym.
Z trudem poruszyła głową. Jakaś marynarka… marynarka, której zapach
wydawał się dziwnie znajomy.
– Guy… – Spróbowała się podnieść, ale nie miała siły.
– Już dobrze, wszystko w porządku – dobiegł ją spokojny głos Guya.
– Zemdlałaś.
– Co się stało…? – Dotknęła ręką czoła. Czuła się dziwnie. Jeszcze
miała w uszach przerażony krzyk dziecka, widziała pędzącą na nią
beczkę… Zadrżała z przerażenia. – Moje dziecko! – zawołała.
– Nic mu się nie stało – usłyszała czyjś głos.
– To doktor Miles. – Guy przedstawił jej młodego, jasnowłosego
mężczyznę, klęczącego obok na trawie.
Sądząc po otoczeniu, chyba są w prywatnej części ogrodu, domyśliła
się Chrissie.
– A ta beczka…? – Zawiesiła głos, ale lekarz stanowczo pokręcił
głową.
– Guy był szybszy. Na szczęście – dodał. – Z wrażenia, może też
z upału, nie mówiąc już o ciąży, straciła pani przytomność. Ale wszystko
wskazuje, że ani pani, ani dziecku nic nie zagraża, choć oczywiście nie
zaszkodzi skonsultować się jeszcze z lekarzem. Tym bardziej, jeśli
zamierza pani mdleć częściej – zażartował.
– A gdzie Laura? – zapytała Chrissie, ciągle jeszcze nie mogąc
całkiem ogarnąć tego, co się stało.
– Poszła po herbatę – rzeczowo odparł lekarz. Przestrzegł ją jeszcze,
by nie próbowała za szybko się podnosić, i odwrócił się do Guya. –
Obejrzę teraz tę rękę – mruknął. – Mam nadzieję, że szczepionka
przeciwtężcowa jeszcze działa?
– Tak myślę – padła odpowiedź Guya.
Nie widziała go, bo lekarz zasłaniał jej widok. Słyszała tylko, że
syknął i wstrzymał oddech.
– Hmm… dość głęboko… nie obejdzie się bez szycia – usłyszała głos
doktora. – Na razie oczyszczę ranę i założę opatrunek, ale musi pan jak
najszybciej pojechać na izbę przyjęć, żeby to dokładnie obejrzeli i zszyli.
– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić – odparł Guy, potrząsając głową. –
Nie mogę teraz stąd wyjść, dopiero wieczorem po zamknięciu imprezy.
Jestem do tego moralnie zobowiązany. Po pierwsze, względem
wystawców, po drugie, wobec lorda Astlegh. Zgodził się udostępnić
posiadłość jedynie pod warunkiem, że biorę na siebie całkowitą
odpowiedzialność za to, co się może wydarzyć.
– No tak, i pewnie bardzo mu zależy, żebyś raczej dostał gangreny
i umarł, ale nie złamał przyrzeczenia – rozległo się ironiczne stwierdzenie
Laury, która właśnie przyniosła herbatę.
– Gangrena… – szepnęła do siebie Chrissie i wzdrygnęła się.
Zamknęła oczy. Jest taka słaba. Pulsowało jej w głowie, czuła się
dziwnie nieswojo. Ale tym razem nie z powodu nudności.
Guy rzucił się jej na ratunek. Ocalił ją, ale sam został ranny.
– Posłuchaj mnie, Guy – stanowczo odezwała się Laura. – Jenny na
pewno chętnie cię zastąpi. Powinieneś pojechać do szpitala. Zadzwonię do
niej i powiem, co się stało. Potem was odwiozę. Gdzie masz samochód?
– Jest na parkingu – odparł Guy. – Zaraz po niego pójdę.
– Nigdzie nie pójdziesz – sprzeciwiła się. – Ja to zrobię. Ty zostań
z Chrissie.
– Ja też będę się zbierać. Muszę iść do punktu pierwszej pomocy. –
Lekarz zapakował swoje rzeczy i zamknął torbę.
Odczekała, aż oboje oddalili się na bezpieczną odległość.
– Nie podziękowałam ci jeszcze za to, co zrobiłeś… – powiedziała
cicho.
– Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo – odparł szorstko. –
Gdyby ta beczka cię uderzyła, ja byłbym temu winien. Odpowiadam za
bezpieczeństwo gości.
– Ale to był wypadek – powiedziała i na samo wspomnienie zadrżała,
zdając sobie sprawę, jak źle mogłoby się to skończyć.
Gdyby ta beczka ją uderzyła…
Instynktownie objęła rękami brzuch. Guy zbladł gwałtownie.
– O Boże! Czy… gdzie jest lekarz… czy może…? – Miał zmieniony
głos.
– Nie, nic mi nie jest, Guy. – Wyciągnęła rękę, by go powstrzymać, bo
odwrócił się, jakby chciał gonić za doktorem. – Naprawdę – powtórzyła. –
Po prostu uświadomiłam sobie, co mogło się stać, gdybyś ty… gdybyś…
To dziwne, prawda? Jeszcze parę dni temu ani mi przez myśl nie przeszło,
że mogłabym być w ciąży, spodziewać się dziecka. A teraz na samą myśl,
że mogłoby mu się coś stać… – Zagryzła usta, niezdolna wypowiedzieć
tego do końca.
– A nie przyszło ci do głowy, że ja czuję tak samo?
Sposób, w jaki to powiedział, sprawił, że popatrzyła na niego
uważnie.
– Z mężczyznami jest inaczej – odparła nieszczerze, starając się
odepchnąć od siebie uczucia, jakie nieoczekiwanie ją ogarnęły.
– Tak? Jesteś tego pewna? – parsknął z goryczą. – Jak myślisz, co
czułem, widząc, że możesz ucierpieć… i ty, i nasze dziecko, a ja nie mogę
nic zrobić, nie mogę was ochronić?
– Ocaliłeś nas – sprostowała, rozpaczliwie zastanawiając się, jak
ukryć przed nim przepełniające ją uczucia, wrażenie, jakie wywarły na niej
jego słowa.
Tak bardzo chciała go pocieszyć; wyciągnąć do niego rękę, dodać
otuchy. Ale dlaczego? Nie powinna się nim przejmować, współczuć mu.
Niby dlaczego miałaby to robić?
Odwróciła się, by spojrzeć na niego, i zamarła. Miał mocno rozcięte
czoło, a na podwiniętym rękawie koszuli ciemniała plama krwi.
To dla niej naraził się na niebezpieczeństwo, przez nią został ranny.
Ogarnęło ją przerażenie zmieszane z bólem i, co dziwne, złością. Była zła
na niego. Jak mógł ryzykować, kiedy ona i dziecko go potrzebowali. Było
to tak silne uczucie, że sama się zdumiała. Jeszcze nigdy czegoś takiego
nie przeżyła.
Popatrzyła na szpitalny zegar. Badania potwierdziły, że jej nic się nie
stało. Teraz czekała na Guya, któremu zszywano ranę. Laura zniknęła ze
spotkaną przypadkiem znajomą.
Drzwi gabinetu zabiegowego otworzyły się, na progu pokazał się Guy.
Poczuła, że policzki jej płoną.
– Czy… czy dobrze się czujesz? – zapytała niepewnie.
– W porządku. Wyjęli kilka drzazg, więcej być nie powinno –
bagatelizował. – Chrissie… – Głos mu się zmienił, brzmiał teraz poważnie.
Chrissie spięła się wewnętrznie, oczekując na to, co teraz usłyszy. – Może
byśmy spróbowali raz jeszcze… od początku? – zapytał cicho. Wyciągnął
w jej kierunku zdrową rękę. – Wiesz, kiedy dzisiaj myślałem, kiedy się
bałem, że… Powiedz, czy nie jesteśmy tego winni naszemu dziecku,
synowi czy córce, czy nie powinniśmy przynajmniej okazać mu, że go
pragniemy, że ono jest dla nas najważniejsze?
– Tak – szepnęła.
– Oboje mieliśmy szczęście wychować się w normalnej rodzinie, mieć
kochających rodziców – ciągnął Guy, widząc, że Chrissie się łamie. – Nie
mówię, że w pojedynkę nie można dobrze wychować dziecka, ale…
– Wiem, o czym mówisz – wydusiła przez zaciśnięte gardło. Z trudem
powstrzymywała łzy.
– Ale dla dziecka to jest naprawdę ważne… mieć rodziców, którzy się
wzajemnie cenią i szanują, którzy…
– Przepraszam, że nie powiedziałam ci o Charlesie – szepnęła
Chrissie. – Powinnam była to zrobić. I naprawdę chciałam, tylko że… –
Nieznacznie wzruszyła ramionami, walcząc jeszcze z pokusą, by ulec, by
przyjąć jego wyciągniętą rękę, nie tylko dla dobra dziecka, ale…
Kiedy leżała na trawie, a lekarz nakłaniał Guya, by koniecznie
pojechał do szpitala, uświadomiła sobie, jak bardzo, jak szaleńczo go
kocha. Ale postanowiła, że nie da się ponieść emocjom, nie popełni
ponownie tego samego błędu. Zwłaszcza gdy wie… Przecież kochał Jenny,
a nawet jeśli teraz nic ich nie łączy, to jest jeszcze sprawa tego
nieszczęsnego biurka.
– Spróbujmy, może nam się uda – poprosił.
– Może na jakiś czas – odrzekła i zmusiła się, by popatrzeć mu prosto
w oczy. – A jeśli okaże się, że dziecko… że nasze dziecko jest podobne do
wujka Charlesa? Nadal będziesz je chcieć? – zapytała z bólem.
Guy pobladł.
– A będziesz je kochać, jeśli okaże się podobne do mnie? – spytał.
Chrissie zamknęła oczy. Oczywiście, że tak… to przecież jasne.
– To nam się nie uda, Guy – powiedziała znużona. – Są rzeczy,
których się nie da zmienić ani wymazać z pamięci. Sprawa tego biurka,
fakt, że Charlie był moim wujkiem, że… – Urwała, wzruszyła ramionami.
– Poza tym ja zawsze będę miała świadomość, że jesteś ze mną tylko
dlatego, że nie możesz być z Jenny, że ożeniłeś się wyłącznie ze względu
na dziecko. A skoro Jenny jest poza twoim zasięgiem, to…
Umilkła, nie była w stanie mówić dalej, zbyt była poruszona.
– Co takiego, Chrissie?! – wybuchnął, ale w tej samej chwili drzwi się
otworzyły i weszła Laura.
Popatrzyła na nich badawczo. Od razu zdała sobie sprawę z napięcia
panującego między nimi.
– No, widzę, że oboje jesteście gotowi – zdecydowała w jednej chwili.
– Jeśli chcesz, Guy, to po drodze podrzucimy cię do domu.
Zaklął pod nosem i po omacku odszukał przycisk nocnej lampki.
W jej świetle sięgnął po tabletki przeciwbólowe. Ból, tak jak uprzedzał
lekarz, rozsadzał mu ramię. Ale nie dlatego się obudził. Dręczyły go
koszmary. We śnie widział pędzącą wprost na Chrissie beczkę. Przez
mgnienie stał sparaliżowany przerażeniem, potem rzucił się na ratunek.
Na całym ciele czuł zimny pot. Przesunął palcami po włosach. Bolało
rozcięte czoło, głowa pękała.
Kiedy niósł Chrissie, wołając do Laury, by natychmiast sprowadziła
lekarza, a potem w napięciu czekał na jego diagnozę, bojąc się o jej stan,
o nią samą, nie tylko o dziecko, zrozumiał, że już wcale nie obchodzi go,
że coś przed nim ukryła, że zataiła prawdę o Charlesie. I niech diabli
wezmą to biurko, najchętniej sam by je zniszczył, żeby skończyć całą
sprawę.
Jedyne, co teraz dla niego istniało, jedyne, co miało znaczenie, to
miłość do Chrissie. Kocha ją i zawsze będzie kochać. Musi znaleźć sposób,
by ją o tym przekonać. Bo przecież i ona go kocha, wie o tym. Wystarczyło
zobaczyć jej twarz, gdy usłyszała, że jest ranny. Próbowała to przed nim
ukryć, ale przecież to nie jest możliwe. I jak walczyła ze sobą, czekając na
niego w szpitalu. Nie mówiąc już o stwierdzeniu, że on kocha Jenny!
Jutro coś wymyśli, zastanowi się, jak to zrobić. Jutro. Jęknął, bo
niechcący strącił ręką opakowanie z antybiotykami. Trudno, teraz ich nie
podniesie. Niech tam sobie leżą do rana.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ale rano nie był już w stanie tego zrobić… nic już nie mógł zrobić.
Leżał w malignie, wstrząsany gorączką, przewracając się z boku na
bok i mamrocząc coś niezrozumiale. Skóra i włosy lśniły od potu,
a zabandażowane ramię spuchło tak bardzo, że niemal podwoiło rozmiary.
Ból rozsadzał ciało, a trucizna powoli ogarniała organizm, znacząc na
skórze ślad czerwoną pręgą.
– Cześć, Jon! Co tak pędzisz? – uśmiechnęła się Ruth, wpadając na
skwerze na bratanka.
– Trochę się śpieszę – wyjaśnił. – Niespodziewanie musiałem jechać
do szkoły, bo Jenny pojechała do Fitzburgh Place, musiała zastąpić Guya.
Miał być o ósmej, ale wcale się nie pojawił. Telefonem też nie można było
go ściągnąć. Może zatrzymali go na noc w szpitalu?
– W szpitalu? – zaniepokoiła się Ruth.
– Tak. Wczoraj doszło do małego wypadku. Beczka z piwem zsunęła
się z platformy i niewiele brakowało, by uderzyła w Chrissie. Wolę nie
myśleć, jak to by się skończyło. Na szczęście Guy był w pobliżu
i natychmiast interweniował.
– Okropne. Nie wydaje mi się, że Guy jest w szpitalu – zastanowiła
się. – Widziałam, jak wczoraj Laura przywiozła go do domu. Była z nią
Chrissie. Czy to może znaczy, że sprawy są na dobrej drodze? Może się już
pogodzili? – zapytała z nadzieją w głosie.
Jon nadal był poważny.
– Chciałbym, żeby tak było, ale…
– Przecież wiesz, jak to w życiu bywa. Kto się lubi, ten się czubi –
podsumowała Ruth.
– Owszem, ale to nie tylko to, sprawa jest poważniejsza. Może gdyby
w grę nie wchodziło jeszcze to biurko… Według Guya należy do Bena,
a Chrissie twierdzi, że zawsze było w ich rodzinie.
– Tak, to jest problem – zgodziła się Ruth.
– Ruth, przepraszam cię, ale muszę pędzić. – Jon pochylił się
i pocałował ją w policzek. – Za dziesięć minut mam spotkanie z klientem.
Odszedł, nim zdążyła zwrócić mu uwagę na kawałek grzanki
wystającej mu z kieszeni marynarki. Miała nadzieję, że jego sekretarka,
bardzo miła osoba, zauważy to w porę.
Był przyjemny słoneczny poranek, ale Ruth nie myślała teraz
o pogodzie. To naprawdę bez sensu, by taka głupia rzecz jak biurko –
zresztą nie przedstawiające sobą szczególnej wartości – tak skutecznie
potrafiło rozdzielić dwoje ludzi, którzy wydawali się dla siebie
stworzeni… a nawet troje, jeśli doliczy się jeszcze dziecko.
Niestety, nie była Salomonem, a tego problemu nie da się rozwiązać
groźbą, że biurko zostanie przepiłowane na dwie części.
Dwie części… To jej coś przypominało, coś, co od samego początku,
odkąd wynikła sprawa biurka, nie dawało jej spokoju. Zmarszczyła brwi
w zamyśleniu.
– Co ty tu robisz? – skrzywił się Ben, widząc wchodzącą siostrę.
– Pomyślałam, że wpadnę zobaczyć, jak się miewasz – odrzekła,
udając, że nie zauważa jego pochmurnej miny. – A przy okazji chcę
sprawdzić coś w bibliotece – dodała lekko.
– Tak, ciekawe, co takiego? – zainteresował się.
– Nic, co by ciebie mogło obchodzić – rzuciła z udaną obojętnością
i dodała: – Idąc tu, poprosiłam panią Brookes, żeby przyniosła nam
herbatę.
– Herbatę – powtórzył z niechęcią. – Nie mogę jej pić. Źle wpływa na
mój reumatyzm – marudził.
– No wiesz co! Pierwsze słyszę, żeby herbata na kogoś źle działała –
spokojnie odparła Ruth, wielkodusznie nie wspominając o zupełnie
odwrotnym efekcie, jaki wywierała zbyt duża ilość mocnego porto, jakim
Ben zwykle raczył się po kolacji.
Chociaż, gdy pani Brookes przyniosła tacę z herbatą, Ben bynajmniej
nie odmówił. Z wyraźną przyjemnością popijał aromatyczny napój i wcale
nie cierpiał.
Może po operacji poczuje się lepiej, pomyślała, ale wolała zachować
te myśli dla siebie. Ben nie znosił, kiedy mu przypominano o jego
chorobie. Poczekała, aż wypiją drugą filiżankę, i wyszła do biblioteki.
Wiedziała, czego szukać. Zamknęła za sobą drzwi i podeszła do
szafki. Wewnątrz były zeszyty, w których ojciec przez całe lata starannie
zapisywał wszystkie wydatki. Znalezienie właściwego zabrało jej więcej
czasu, niż początkowo sądziła. Musiała przeglądać kolejne zeszyty,
wreszcie trafiła. Uśmiechnęła się z satysfakcją.
Przebiegła wzrokiem krótką notkę, wypisaną wyraźnym pismem ojca.
„Stolarzowi Thomasowi Berry po dwa funty dziesięć szylingów
i sześć pensów od sztuki za wykonanie pary cisowych biurek”.
Czyli były dwa biurka! To znaczy, że jej domysły się potwierdziły.
Podświadomie czuła, że tak musiało być, ojciec był perfekcjonistą aż do
przesady. Nie byłoby w jego stylu poprzestać na jednej kopii. Skoro
rodzina w Chester miała dwa biurka, on nie mógł być gorszy. Ta jego
żelazna konsekwencja! Trudno sobie wyobrazić, że mógłby postąpić
inaczej.
Teraz co do jednego nie ma już wątpliwości: istniały dwa identyczne
biurka. W takim razie bardzo prawdopodobne, że zarówno Chrissie, jak
i Guy mają rację. Ciekawe tylko, w jaki sposób to drugie biurko trafiło do
rodziny Plattów? Nie nasuwało się żadne wyjaśnienie. To rzeczywiście
zagadka.
Drzwi biblioteki otworzyły się w chwili, gdy zamykała zeszyt. Do
środka wszedł Ben.
– Jeszcze tu jesteś? – burknął i spochmurniał, widząc w jej ręku
zeszyt ojca. – Czego tam szukasz? – zapytał ostro.
– Chciałam coś sprawdzić – odparła spokojnie.
– Ty… nie miałaś prawa! – wybuchnął. – To…
– Ben, jestem twoją siostrą. – Nie dała się sprowokować i stanowczo
przywołała go do porządku. – Nie próbuj mnie zastraszyć. Oczywiście, że
mam prawo. Słuchaj, chciałam cię o coś zapytać… w związku z… Chodzi
o to biurko, które stąd zniknęło, a raczej o dwa biurka.
Ben zgarbił się, opuścił ramiona i przysiadł ciężko. Ruth nie
spuszczała z niego uważnego spojrzenia.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – zaprzeczył stanowczo.
– Oczywiście, że masz – zaoponowała spokojnie. – Doskonale wiesz,
o czym mówię. Ben, zachowałeś się okropnie. – Pokręciła głową. –
Powinieneś przynajmniej policji powiedzieć, że były dwa biurka.
– Nie, nie powinienem – odpalił. – Dałem ojcu słowo, że nigdy
nikomu o tym nie wspomnę. To miało na zawsze pozostać tajemnicą.
– Ja niczego takiego mu nie obiecywałam – spokojnie powiedziała
Ruth. – I nie mam zamiaru trzymać tego w tajemnicy. Na litość boską,
Ben! Co to w końcu ma teraz za znaczenie? A więc były dwa biurka.
I każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie, prędzej czy później domyśli
się, że tak musiało być. Zwłaszcza kiedy matka Chrissie zidentyfikuje
biurko zatrzymane przez policję i potwierdzi, że należało do nich. No więc,
czy powiesz mi wreszcie, co się właściwie stało?
Ben sposępniał jeszcze bardziej.
– Ben, chcę usłyszeć prawdę – zastrzegła się Ruth. – I nie ruszę się
stąd, póki mi jej nie powiesz. Nasz ojciec zamówił dwa biurka, wierne
kopie tych, które miała rodzina w Chester. Tyle już wiem. W jakimś
momencie jedno z nich przeszło na własność Plattów. Kiedy to się stało
i w jaki sposób?
Ben łypnął na siostrę spod oka. Przestąpił z nogi na nogę.
– Ojciec dał je młodej Platt w prezencie ślubnym. Była u nas niańką
do dziecka.
– Nasz ojciec dał niańce w prezencie ślubnym jedno z biurek, które
specjalnie obstalował? – niedowierzająco prychnęła Ruth. – Ben, nie chcę
powiedzieć, że ojciec był skąpiradłem, nie o to chodzi, ale znając go,
wiem, że nigdy by czegoś takiego nie zrobił… chyba że miałby bardzo
ważny powód.
– Nie wiem, jak do tego doszło – mruknął Ben. – Może je ukradła
albo…
– Ben! – groźnie rzuciła Ruth. Umilkła. – Oczywiście możemy
poczekać na przyjazd matki Chrissie – dodała po zastanowieniu. –
Przypuszczam, że wie, w jaki sposób weszli w posiadanie tego biurka.
– Nie wie! – zaprzeczył szybko Ben. – Ta dziewczyna nie była głupia.
A stary Platt też trzymał język za zębami. I pewnie zabrał ze sobą
tajemnicę do grobu.
– Przepraszam, ale jakoś nie mogę za tobą nadążyć – przerwała Ruth,
unosząc brwi.
– Chyba wyraziłem się dostatecznie jasno? – Skrzywił się. –
Dziewczyna wpadła i trzeba było szybko wydać ją za mąż. Stary Platt
właśnie owdowiał, nie miał dzieci, więc chętnie na to przystał. Tylko że
dziewczyna nie dawała się łatwo zbyć. Uparła się, że musi coś od nas
dostać, bo inaczej narobi takiego hałasu, że ojciec się nie pozbiera. Nie
miał wyjścia i musiał dać jej to biurko.
– Chcesz powiedzieć, że ta dziewczyna, prababcia Chrissie, była
w ciąży z naszym ojcem? – olśniło Ruth. – I że wydał ją za Archiego
Platta, na pocieszenie dając jej biurko? Żeby jej zamknąć buzię?
– Sama tego chciała – bronił ojca Ben. – Zresztą, nie powinna
narzekać, i tak dobrze na tym wyszła. Dostała i biurko, i męża.
– Ben, zastanów się – hamowała go Ruth. – Skoro była niańką, to
znaczy, że była bardzo młoda, pewnie nie miała więcej jak siedemnaście,
osiemnaście lat. Biedne dziecko… Pewnie go kochała…
– Kogo? Archiego Platta? Bardzo w to wątpię. Był od niej
przynajmniej dwa razy starszy.
– Miałam na myśli ojca – wyjaśniła Ruth. – Biedna dziewczyna.
A wiec Chrissie ma w sobie naszą krew. Należy do Crightonów –
podsumowała z uśmiechem.
– Tylko nie waż się nikomu o tym wspomnieć – zaniepokoił się Ben.
– Mówiłem ci, że dałem słowo…
– Nie wydaje mi się, by Chrissie jakoś szczególnie zależało na
pokrewieństwie z Crightonami. To raczej nie jest dla niej powód do chluby
– cierpko usadziła go Ruth.
Powoli wyjaśniało się wiele rzeczy. Nic dziwnego, że Charlie Platt tak
marnie skończył. Teraz wiadomo, po kim odziedziczył paskudny charakter,
zamyśliła się Ruth. W męskiej linii Crightonów w każdym pokoleniu
ujawniały się negatywne cechy. Najpierw David, brat Jona. Jego starszy
syn, Max, również. Ich ojciec z pewnością nie był wyjątkiem. Charlie
okazał się wyjątkowo podatny na złe wpływy. Oczywiście to tylko teza,
której już się nie udowodni.
Chrissie i Guy muszą poznać prawdę. Policja również. Ruth
spochmurniała. Ben z pewnością nie będzie zadowolony z takiego obrotu
sprawy. Chociaż to jeszcze nie rozwiązuje wszystkich problemów.
Wprawdzie wyjaśni się sprawa własności biurka, ale zbyt długo żyła, by
się łudzić, że na tym się wszystko zakończy, że definitywnie znikną
nieporozumienia między Guyem a Chrissie.
Oboje się wahali, nie mogli się przełamać, by obdarzyć się
całkowitym zaufaniem. Gubili się w domysłach i wątpliwościach. Może
powód był głębszy, może to biurko było tylko pretekstem? Może po prostu
nie chcieli sobie zaufać?
Kto odgadnie prawdziwą przyczynę? Czy kieruje nimi obawa przed
uzależnieniem, przed utratą własnej autonomii, tak modne ostatnio
wyjaśnienie, lansowane przez prasę kobiecą? A może, co na jej oko było
bliższe prawdy, po prostu podświadomie się tego lękają? Tylko czy ma
prawo robić im o to wyrzuty?
Ze względu na dziecko z całej duszy życzyła im, by znaleźli do siebie
drogę, by byli razem nie przez rozsądek, ale z miłości. Bo cóż może dać
dziecku taki związek bez miłości i wiary, do jakiego życia je przygotuje?
Zamyśliła się głęboko. Może teraz jest inaczej? Może to już przebrzmiałe,
staromodne podejście, nie mówiąc już o tym, że patrzy na życie przez
pryzmat swoich gorzkich doświadczeń i własnych błędów.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Chrissie przebudziła się nagle. Usiadła na łóżku, przyłożyła dłonie do
brzucha. Serce biło jej mocno, niespokojnie. Nie miała pojęcia, co wyrwało
ją z głębokiego snu, skąd brał się ten dziwny, podskórny lęk, który nie
pozwalał jej odetchnąć. Instynktownie czuła, że rozwijającej się w niej
istotce nie grozi nic złego, nic się z nią nie dzieje. W takim razie, dlaczego
rośnie w niej trwoga, przeświadczenie, że stało się coś strasznego?
Nie mogła opanować paniki. Było wcześnie rano, przez zaciągnięte
zasłony ledwie przebijało światło poranka. Zapowiadał się piękny,
słoneczny dzień. Nic nie zakłócało ciszy panującej w przytulnie
urządzonym pokoju, jaki Laura jej przeznaczyła. Fizycznie czuła się
świetnie, wczorajsze przykre wydarzenia nie pozostawiły po sobie śladu.
Zresztą, ona pewnie ucierpiała znacznie mniej niż Guy…
Guy… Serce w niej zamarło. Zabrakło jej powietrza i poczuła
gwałtowny ból. Już wiedziała: to jemu stało się coś złego. Wiedziała to na
pewno. Bez zastanowienia zerwała się z łóżka, biegiem wpadła do sypialni
Laury. Potrząsnęła nią mocno.
– Chrissie, co się dzieje? Coś z dzieckiem? – wymamrotała obudzona
Laura, z trudem otwierając zaspane oczy.
– Nie, ze mną wszystko w porządku – pośpiesznie zapewniła. –
Chodzi o Guya.
– O Guya? – Laura zmarszczyła brwi, usiadła na łóżku. – Co się
stało? Czyżby on…?
– Nie wiem, nie umiem ci tego wyjaśnić. Po prostu wiem, że stało się
coś złego, czuję to. – Głos jej drżał z niepokoju. – Lauro, mam przeczucie,
że coś się stało, naprawdę – powtórzyła z uporem.
– Dlaczego tak myślisz? – Nie wierzyła jej. Już całkiem się obudziła.
– Domyślam się, że jesteś zdenerwowana po wczorajszym dniu, to
naturalne, biorąc pod uwagę twój stan…
Jej stan! Chociaż w jakimś sensie Laura miała rację. Rzeczywiście tak
było. Tylko niezupełnie tak, jak sądziła Laura. Boi się o Guya nie dlatego,
że nosi jego dziecko, ale dlatego, że go kocha. Jej strach bierze się
z miłości, z tego, że…
– Lauro, proszę cię! – powiedziała błagalnie, zerkając na stojący obok
łóżka telefon. – Zadzwoń do niego.
– Dobrze – przystała Laura. – Ale obawiam się, że nie będzie
zachwycony budzeniem o szóstej rano.
Nie słuchała jej. Instynkt podpowiadał, że musi działać, że musi go
ratować. Nic jej od tego nie odwiedzie.
W napięciu patrzyła, jak Laura wybiera numer. Rozległ się sygnał,
drugi, kolejny…
– Pewnie śpi jak zabity po lekach, którymi go nafaszerowali
w szpitalu – powiedziała uspokajająco. – Wiem, że się o niego martwisz –
dodała miękko, odkładając słuchawkę. – Ale przecież sama słyszałaś, jak
lekarz mówił, że już nic mu nie grozi, że nic mu nie będzie.
– Lauro, proszę cię… – wydusiła przez ściśnięte gardło Chrissie.
Umierała z niepokoju. – Wiem, że coś się stało.
Odwróciła się zrezygnowana i ruszyła do wyjścia.
– Dokąd idziesz? – znużonym głosem zapytała Laura.
– Ubiorę się i pojadę do Guya – odparła z desperacją.
Dobiegło ją głębokie westchnienie Laury.
– Dobrze już, poczekaj. Pojadę z tobą – niechętnie zdecydowała. –
Ale nie zdziw się, jeśli nie przywita nas z otwartymi rękami. W końcu jest
bardzo wcześnie.
Rzadko zdarzało się jej oglądać świat o tak wczesnej porze. W innych
okolicznościach pewnie zachwyciłaby się świeżością i pięknem poranka,
poczuciem harmonii z naturą, ale teraz miała myśli zaprzątnięte czym
innym. Przelotnie zerknęła na kilka gęsi podrywających się znad
niewielkiego jeziorka, obok którego właśnie przejeżdżały. Niepokój, jaki ją
nurtował, nie pozwalał cieszyć się nawet takim sielskim widokiem.
– Zaklinasz się, że nic do niego nie czujesz, a tak bardzo się o niego
martwisz – z lekką ironią zauważyła Laura, kiedy przejeżdżały przez puste
ulice Haslewich.
– Ja… go kocham – wyznała cicho Chrissie. – Tylko że nie mogę
wiązać się z kimś, kto nie ma do mnie zaufania i szacunku, kto… – Głos
jej się łamał. Umilkła i tylko lekko potrząsnęła głową.
– Przepraszam, nie chciałam cię zdenerwować – zmitygowała się
Laura.
– To nie twoja wina – odrzekła cicho Chrissie. – Sama jestem sobie
winna.
– Zaparkujmy tutaj – zmieniła temat Laura.
Nigdzie nie było śladu żywej duszy. Chrissie z niepokojem popatrzyła
na dom Guya. W oknach na piętrze zasłony były zaciągnięte.
Laura energicznie zastukała do drzwi, nacisnęła dzwonek. Słuchały,
jak jego dźwięk rozbrzmiewa w ciszy domu.
– No, to powinno go obudzić – z przekonaniem stwierdziła Laura, ale
choć odczekały parę minut, w środku nadal panowała cisza.
– Może spróbuj jeszcze raz – z niepokojem zasugerowała Chrissie, ale
Laura potrząsnęła głową.
– Mam lepszy pomysł – oznajmiła i zaczęła przeszukiwać torebkę. Po
chwili wyciągnęła z niej pęk kluczy. Wybrała jeden z nich i uśmiechnęła
się. – Guy dał mi klucze, żebym mogła zaglądać, kiedy on gdzieś wyjedzie
– poinformowała, wkładając klucz do zamka i naciskając klamkę.
Weszła za Laurą do środka. Wzdrygnęła się. Było tak cicho,
przerażająco cicho.
Laura zaczęła wchodzić na górę, Chrissie tuż za nią. Drzwi do
sypialni Guya były zamknięte. Laura zawołała brata, uchyliła drzwi.
Sceptycyzm, z jakim odnosiła się do nerwowych próśb Chrissie, w jednej
chwili zniknął bez śladu, gdy tylko spostrzegła leżącego na łóżku Guya.
– O Boże! – zawołała, podbiegając do łóżka.
– Lauro, co się stało? – z niepokojem zapytała Chrissie, bo Laura
zasłoniła sobą cały widok.
– Nie jestem pewna, ale to chyba zakażenie – z przerażeniem
wykrztusiła Laura, odsuwając się nieco w bok, by Chrissie mogła spojrzeć.
W pokoju panował półmrok, ale nawet w tym słabym świetle widać
było, że zraniona ręka straszliwie spuchła, a od rany w stronę serca szła
czerwona pręga.
– Guy, Guy! – Laura potrząsała bratem, daremnie próbując go
obudzić, ale Guy zamamrotał coś tylko i poruszył się. Nie otworzył oczu.
Co za szczęście, że miałam to przeczucie, że usłuchałam głosu
instynktu, pomyślała z ulgą Chrissie, kiedy dziesięć minut później karetka
zabrała Guya do szpitala. W ostatniej chwili, jak powiedział lekarz.
Operacja trwała dwie godziny, wreszcie lekarzom udało się usunąć
drzazgę, która pozostała w ranie. Te dwie godziny wystarczyły, by resztka
wątpliwości Laury co do uczucia Chrissie, ostatecznie się rozwiała.
Jeszcze nie widziała tak mocno zakochanej kobiety. W dodatku to
tylko dzięki niej Guy wylądował w szpitalu. Wolała nie myśleć, co by się
stało, gdyby nie jej upór.
Kiedy wreszcie mogły wejść do środka, Chrissie odsunęła się
w popłochu i przepuściła Laurę.
– Ty idź pierwsza.
Laura nie zaoponowała. Uchyliła drzwi. Oczy Guya zalśniły nadzieją,
ale na widok siostry natychmiast przygasły.
– Masz jeszcze jednego gościa – uśmiechnęła się do brata i zrobiła
miejsce dla Chrissie, z satysfakcją zauważając, że oczy Guya znów się
rozpromieniły.
Nie odrywał wzroku od nieśmiało podchodzącej Chrissie.
– Jak… jak się czujesz? – wydusiła przez zaciśnięte z emocji gardło.
– Tak sobie, ale cieszę się, że tu jestem – odparł.
– Za to podziękuj Chrissie – rzeczowo pouczyła go Laura, nie
zwracając uwagi na jej ostrzegawcze spojrzenie. – Muszę ci powiedzieć, że
kiedy zerwała mnie z łóżka o szóstej rano, zaklinając się, że z tobą jest źle,
nie chciałam jej wierzyć. Musiała dobrze się namęczyć, żeby mnie
przekonać. Gdyby nie jej upór i determinacja…
Spojrzenie, jakie Guy posłał Chrissie, było dla niej wystarczającą
nagrodą.
– Ty czułaś… – wyszeptał.
– Chrissie, chyba powinnaś usiąść. – Laura przejęła inicjatywę.
Popatrzyła na brata. – Przez ostatnie dwie godziny ani na chwilę nie
przysiadła, tam i z powrotem krążyła przed salą operacyjną – wyjaśniła. –
Od samego patrzenia na nią byłam zmęczona. O, właśnie, zupełnie
zapomniałam, że miałam zadzwonić. Przepraszam was na chwilę…
Wyszła, nim Chrissie zdołała ją zatrzymać. Serce zabiło jej mocno.
Niepewnym krokiem ruszyła do wyjścia.
Jakby zgadując jej uczucia, Guy wyciągnął ku niej zdrową rękę
i powiedział błagalnie:
– Chrissie, zostań ze mną. Proszę…
Odwróciła się do niego.
– Chirurg powiedział, że mam szczęście, że żyję. Jeszcze kilka godzin
i byłoby po mnie. W najlepszym wypadku skończyłoby się na amputacji
ręki.
Wyraz jej oczu i cichy jęk, jaki wyrwał się z jej piersi, powiedział mu
wszystko, co chciał wiedzieć.
– O Boże, Chrissie! – Miał zmieniony głos. – Dlaczego my to sobie
robimy? Dlaczego tak wszystko komplikujemy? Wczoraj wieczorem, nim
jeszcze poczułem się bardzo źle, myślałem sobie, że gdyby coś mi się
stało… to ty nawet nie będziesz wiedziała, jak bardzo cię kochałem, jak
żałowałem, że w ogóle wynikła sprawa tego nieszczęsnego biurka, że
niepotrzebnie miałem te kretyńskie uprzedzenia do twojego wujka…
– Laura opowiedziała mi, jak prześladował cię w dzieciństwie –
przerwała mu Chrissie. – Tak samo dręczył moją mamę, chociaż była od
niego starsza. Kiedyś mi powiedziała, że przez niego miała poczucie winy,
bo tak bardzo go nie znosiła.
– Domyślam się, że nie było jej lekko – cicho rzekł Guy. – Ale chyba
ja byłem dla ciebie nie lepszy…
Nie wiedziała, jak właściwie do tego doszło, że naraz ich dłonie się
splotły, że uczucia stały się ważniejsze niż uprzedzenia i obawy.
– Będziesz miała moje dziecko – wyszeptał Guy. – Kiedy lekarz
powiedział mi, jak niewiele brakowało, bym zszedł z tego świata… na
samą myśl, że nasze dziecko nigdy by mnie nie znało, że nie byłoby mnie
przy nim, przy tobie, by was chronić i otaczać opieką… Chrissie, chcę być
przy was, nie tylko ze względu na dziecko… ale dla ciebie.
– Ja też tego chcę – szepnęła, nie mogąc już dłużej hamować łez.
Guy, nie zważając na jej protesty, usiadł i przyciągnął ją ku sobie
zdrową ręką. Całował ją czule, z miłością.
– Wiem, że pewne problemy nadal istnieją – powiedział, kiedy po
jakimś czasie podniosła głowę z jego piersi. Uśmiechnął się do niej tkliwie,
odgarnął z twarzy mokre od łez włosy. – Znajdziemy sposób, by je
rozwiązać, zobaczysz.
– Naprawdę nie chciałam niczego przed tobą ukrywać.
– Cii… – uciszył ją stanowczo, a ona posłała mu smutne spojrzenie. –
Nie chodziło mi o to, że Charlie był twoim wujkiem, nie to mnie
najbardziej poruszyło – powiedział. – Najgorsze było to, że nie masz do
mnie zaufania, to najbardziej mnie zabolało. I dlatego tak wyszło. Wiem,
że głupio i bez sensu. Zamiast jak dorosły przyznać, że czuję się tym
urażony, zachowałem się jak dzieciak. W tobie doszukiwałem się winy,
ciebie oskarżałem.
– Wiesz, dlaczego ci o tym nie powiedziałam? – zapytała drżącym
z emocji głosem. – Bo za bardzo cię kochałam. Bałam się, by cię nie
stracić, nie zniechęcić. W dodatku mama była za tym, żebym raczej nie
zdradzała swoich powiązań z Charlesem. No i wiedziałam, jaki ty masz do
niego stosunek… – Potrząsnęła głową. – Mnie też było przykro – dodała
cicho. – Bo nie byłeś ze mną szczery, gdy zapytałam cię o Jenny.
Umilkła i z niepokojem czekała na jego reakcję.
– To prawda – odezwał się po chwili milczenia. – Nie byłem z tobą
całkowicie szczery…
– Bo nie chciałeś, bym wiedziała, jak bardzo ją kochałeś – przerwała
ze smutkiem.
– Nie! – zaprzeczył gorąco, krzywiąc się z bólu, bo próbując ją
przytulić, uraził chorą rękę. – Nie – powtórzył ciszej, gdy Chrissie
pochyliła się nad nim z troską. – Nie powiedziałem ci prawdy z zupełnie
innego powodu. Po prostu było mi wstyd, że w jakimś momencie życia
okazałem się taki słaby, że zamiast szukać rozwiązania własnych
problemów, wmówiłem sobie, że Jenny będzie najlepszym lekarstwem na
moją samotność. A przecież wiedziałem, że ma męża, że nie jest dla mnie.
Czułem to, ale udawałem, że tak nie jest. Znalazłem się na takim etapie,
kiedy koniecznie chciałem kogoś mieć, założyć rodzinę, mieć dzieci.
A kiedy nie mogłem sobie nikogo takiego znaleźć, wmówiłem sobie, że
kocham Jenny. Chociaż wiedziałem, że ona nigdy się we mnie nie zakocha,
że nie zostawi rodziny. Teraz wiem, że to nie była miłość. Na szczęście
Jenny jest bardzo mądra, mądrzejsza ode mnie. Wszystko z góry wiedziała.
Ale nie chciałem ci o tym mówić, nie chciałem wypaść w twoich oczach na
życiowego niedorajdę. Prawda jest taka, że ja w ogóle nie miałem pojęcia
o miłości… dopóki nie poznałem ciebie. Kiedy cię zobaczyłem… Miłość
spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, ogłuszyła… – Urwał, potrząsnął
głową. – Bardzo lubię Jenny i zawsze będę jej dobrym przyjacielem, ale to
ciebie kocham. I zawsze będę kochał.
– Nawet mając pewność, że skłamałam na temat biurka? – zapytała
cicho.
Guy westchnął ciężko.
– Nie wiem, co na to powiedzieć. Wiem tylko to, co sam widziałem na
własne oczy.
– Rozumiem – odezwała się cicho. Uwolniła się z jego objęć i powoli
podeszła do drzwi.
Już naciskała klamkę, kiedy ją zawołał. Przestraszyła się, że go
zabolało, i instynktownie podbiegła do łóżka.
– Guy, co się stało? – zaniepokoiła się. – Coś z ręką?
– Nie, z ręką nic się nie dzieje – wymamrotał stłumionym głosem. –
To ze mną jest kiepsko. Chrissie, zapomnijmy o tym biurku, co mnie to
w ogóle obchodzi? Ty się dla mnie liczysz… tylko ty. Mogę sprzedać moje
udziały w antykwariacie, możemy się stąd wynieść, zacząć wszystko od
początku, w nowym miejscu, gdzie nikt…
Wbiła w niego zdumione spojrzenie.
– Zrobiłbyś to dla mnie? – wyszeptała. – Nawet mimo że…
– Zrobię wszystko. Kocham cię, Chrissie, i tylko to jest dla mnie
ważne. Gdy tylko wyjdę z tego piekielnego szpitala, usiądziemy w spokoju
i zaplanujemy sobie naszą przyszłość… naszą i naszego dziecka –
dokończył z mocą i dotknął ustami jej policzka.
Laura, która właśnie uchyliła drzwi, wycofała się dyskretnie.
– Zobaczysz, będziemy szczęśliwi, cała trójka – zapewnił Guy, kiedy
oderwał od niej usta.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale nadal była pełna obaw.
Nawet jeśli wyprowadzą się z Haslewich i zaczną nowe życie, to
nigdy nie uda się jej zapomnieć o tym, że Guy wątpił w wiarygodność jej
rodziny. To zawsze będzie stało między nimi.
– Mamy oficjalne zaproszenie na herbatę do mojej sąsiadki, Ruth
Reynolds – oznajmił Guy, gdy Chrissie weszła do salonu.
Już wczoraj wypuścili go ze szpitala, jednakże pod warunkiem że
będzie miał zapewnioną stałą opiekę.
Laura kategorycznie oświadczyła, że nie jest w stanie zająć się
bratem. Lada moment miał wrócić do domu jej mąż, nie mówiąc już
o kucykach, których musiała doglądać. Chcąc nie chcąc, Chrissie nie miała
innego wyjścia, jak zobowiązać się do opieki nad Guyem.
– No i do czego ta twoja siostra chce doprowadzić? – zapytała Guya,
kiedy zostali sami.
– Witajcie, proszę do środka – serdecznie powitała ich Ruth. –
Zaprosiłam też Jona – dodała ku ich zaskoczeniu, prowadząc gości do
salonu. – Wydaje mi się, że jego obecność będzie bardzo na miejscu.
W razie czego uzupełni moją relację, jeśli coś przepuszczę. Ale może to nie
będzie potrzebne. Jak się czujesz, Guy? – zapytała z troską.
– Już dużo lepiej – odparł. – Nie mówiąc już o tym, jak bym się czuł,
gdyby nie Chrissie – dodał, odwracając się i uśmiechając czule do
dziewczyny.
Ruth oczywiście wiedziała o wszystkim i szczerze radowała się z ich
pogodzenia. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie szczęściu. Podobnie jak
Jenny była przekonana, że stanowią wyjątkowo dobraną parę.
– Proszę, siadajcie. – Ruth wskazała im miejsca. – Chrissie, mogłabyś
być tak miła i nalać nam herbatę? Chcę opowiedzieć wam o czymś, co
chyba was zainteresuje.
Uśmiechnęła się do nieco zaskoczonej Chrissie, posłusznie idącej do
stołu, by nalać herbatę.
– Wiele się zastanawiałam – zaczęła Ruth – jak to właściwie jest
z tym biurkiem, które znalazło się w domu Charliego Platta. Czułam, że za
tym musi się coś kryć i to przeczucie nie dawało mi spokoju.
Postanowiłam więc przeprowadzić małe śledztwo. Mój ojciec, co Jon może
potwierdzić, zawsze po cichu rywalizował ze swoimi krewnymi z Chester.
To biurko, które sobie obstalował, było kopią pary biurek, zamówionych
we Francji na prezent urodzinowy dla ich bliźniaczek. Wydało mi się
czymś nieprawdopodobnym, by wiedząc o tym, ojciec zlecił wykonanie
tylko jednego mebla. To do niego nie pasowało. Dlatego zaczęłam szperać
w różnych szpargałach… – Urwała i sięgnęła po gruby zeszyt leżący obok
niej na podłodze. – Tutaj znajdują się zapiski z roku, w którym zostało
zamówione to biurko. A raczej dwa biurka.
Przez dłuższą chwilę w salonie zalegała cisza, w której zebrani
przetrawiali usłyszane słowa.
– Czy to ma znaczyć, że były dwa biurka?! – wykrzyknął Guy.
– Tak, były dwa identyczne biurka – spokojnie potwierdziła Ruth. –
Dokładnie takie jak te, które miała rodzina z Chester.
– Ale to nadal nie wyjaśnia, w jaki sposób jedno z nich trafiło do
mojej rodziny – zauważyła Chrissie.
– Oczywiście – odrzekła Ruth. – To pokwitowanie jest wyłącznie
stwierdzeniem, że na ten konkretny cel zostały wydatkowane pieniądze.
– Mało prawdopodobne, by mój pradziadek odkupił jedno z tych
biurek. – Chrissie nie kryła wątpliwości, jakie budziła w niej ta możliwość.
– To by znaczyło…
– Nie, tak rzeczywiście nie było – spokojnie podjęła Ruth. Popatrzyła
na Jona. – Nasz ojciec, Bena i mój, był dwa razy żonaty. Nasza mama
zmarła wkrótce po moim urodzeniu i do pomocy przy dzieciach
zatrudniono młodą dziewczynę – powiedziała i na chwilę umilkła. – Ta
dziewczyna była twoją prababcią, Chrissie – oświadczyła. – Ojciec
nawiązał z nią bliskie stosunki, a kiedy zaszła w ciążę, wydał ją za
owdowiałego i bezdzietnego farmera, niejakiego Archiego Platta. Obaj
mężczyźni umówili się, że dziecko, jak się okazało syn, zostanie
wychowany jako syn farmera. Był to już niemłody człowiek i bardzo
pragnął potomka. Pewna suma pieniędzy również zmieniła właściciela. –
Ruth skrzywiła się lekko. – Biedna dziewczyna. Myślę, że bardzo kochała
mojego ojca, tak bardzo, że ubłagała go, by dał jej coś do nowego domu
jako pamiątkę łączącego ich uczucia. Ojciec przystał na to, a ona wybrała
sobie biurko – dokończyła Ruth.
Chrissie patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
– Czy tak było naprawdę? – wykrztusiła z niedowierzaniem. – Nie
mogę…
– Tak było naprawdę – z cichą stanowczością potwierdził Jon.
– Ale dlaczego moja mama nigdy mi o tym nie powiedziała?
Dlaczego…?
– Wątpię, by w ogóle wiedziała – rzekła Ruth. – Ja nie miałam o tym
pojęcia, a Ben, mój brat, usłyszał o tym od ojca na łożu śmierci. Wtedy dał
mu słowo, że nigdy się z tym nie zdradzi. Dopiero kiedy zaczęłam
dociekać, jak to było z tymi biurkami i postraszyłam go, że zawiadomię
policję, powiedział mi o tajemnicy ojca.
– Nie mogę w to uwierzyć – szepnęła Chrissie, oczy jej podejrzanie
zalśniły. Odwróciła się do Ruth. – Nawet nie przypuszczasz, jak bałam się
tego momentu, kiedy moja mama przyjedzie zidentyfikować biurko –
wyznała drżącym głosem. – Jak strasznie…
– Chyba wiem – łagodnie sprostowała Ruth.
Guy nadal milczał, ale wystarczyło popatrzeć na wyraz jego twarzy,
by odczytać kłębiące się w nim myśli.
– Dwa biurka – powiedział z posępną miną i zaczął przemierzać
pokój. – To przecież jasne. Jak mogłem o tym nie pomyśleć? Przecież
wiedziałem, że były dwa oryginały.
– Nie miałeś powodu, by w ten sposób do tego podchodzić –
próbowała uspokoić go Ruth. – W końcu widziałeś tylko jedno biurko i nie
miałeś pojęcia, że kiedyś zrobiono dwie kopie. Nikt nigdy o tym nawet nie
wspomniał.
– Pewnie nie, ale powinienem wpaść na ten pomysł, poszukać…
Chrissie!
– Już dobrze – zapewniła go, jeszcze trochę bez przekonania. Ujęła
jego dłoń. – Ruth ma rację. Nie mogłeś tego wiedzieć. Zresztą – dodała
z rozbrajającą szczerością – gdybym była na twoim miejscu, pewnie
zareagowałabym dokładnie tak samo jak ty.
Ruth spostrzegła spojrzenie, jakim Guy obdarzył Chrissie
i pośpiesznie odwróciła wzrok. Bywają uczucia zbyt gorące, zbyt żarliwe,
by mogły być obserwowane przez postronne osoby.
– Ale z ciebie kłamczuszek – pieszczotliwie powiedział Guy. –
Bardzo kochany kłamczuszek.
Chrissie potrząsnęła głową. Rewelacje Ruth tak ją wzburzyły, że
ciągle jeszcze nie mogła pozbierać myśli.
– Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Popatrzyła na Jona
i Ruth. – Czegoś takiego nigdy bym się nie spodziewała…
– No, to przynajmniej wiemy, po kim Charlie odziedziczył złe geny –
Ruth zauważyła z uśmiechem i dodała zwracając się do Chrissie: –
Niestety, co jakiś czas w naszej rodzinie pojawiają się osobnicy wyjątkowo
samolubni i zupełnie pozbawieni choćby krzty moralnej
odpowiedzialności. Och, no właśnie… – Podniosła się i z otwartymi
ramionami podeszła do Chrissie. Uścisnęła ją serdecznie. – Witamy
w rodzinie Crightonów!
– W rodzinie Crightonów? – Z wrażenia Chrissie aż zaniemówiła.
– Spokojnie – uprzejmie odezwała się Ruth. – Nikt z nas nie weźmie
ci za złe, jeśli nie zechcesz się z nami bratać i przyznawać do
pokrewieństwa.
– Po prostu nie wiem, jak moja mama to przyjmie.
– Domyślam się, że razem z Guyem chcecie sobie teraz porozmawiać,
omówić wszystko. – Ruth delikatnie dotknęła jej dłoni i jeszcze raz
uścisnęła.
Chrissie zaczęła zbierać się do wyjścia.
Jon również uścisnął ją na pożegnanie.
– Oboje byli dla mnie tacy mili i serdeczni – rozrzewniła się Chrissie,
kiedy już dotarli do domu Guya. Łzy potoczyły się jej po policzkach.
Guy, który właśnie szykował coś do picia, pośpiesznie przeszedł
kuchnię i wziął Chrissie w ramiona.
– Chrissie… Co się stało? Powiedz…
– Nic – załkała, wtulając głowę w jego ramię. – Po prostu tak się
cieszę, że to już jest za nami. Bałam się, że nigdy nie zdołamy o tym
zapomnieć, że to zawsze będzie nas prześladować, zawsze będzie nas
dzielić… i że nigdy nie będziesz miał do mnie całkowitego zaufania.
– Ja miałbym tobie nie ufać? – obruszył się. Pochylił głowę, szukając
jej ust, szepcząc słowa gorących przeprosin, ale nie dała mu skończyć,
oddała pocałunek. – Jutro z samego rana lecimy do Amsterdamu –
zapowiedział, czule patrząc jej w oczy. – I nie tylko po pierścionek
zaręczynowy. To będzie pierścionek na zawsze – dodał i łagodnie pogładził
jej dłoń. – Bo tym razem, najdroższa, to już będzie na zawsze.
– Tak – potwierdziła szeptem.
– Pokażesz mi swoje pierścionki? Och, jakie piękne! – z zachwytem
wykrzyknęła Bobbie, wnuczka Ruth, z błyszczącymi oczami przyglądając
się wyciągniętej dłoni Chrissie.
Właśnie wraz z Guyem wyszli z kościoła, obrzucani deszczem
różanych płatków. Chrissie sama była zaskoczona, że ostatecznie
zdecydowała się na zupełnie inny pierścionek, niż zamierzała. Myślała
o czymś na wzór dawnej biżuterii, a wybrała trzy pierścionki stanowiące
jedną całość, zaprojektowane specjalnie dla niej przez jednego
z najlepszych amsterdamskich jubilerów. Tylko brylant w kształcie serca,
zdobiący pierścionek zaręczynowy, został wybrany przez Guya. Był tak
piękny, że zapierało dech. Początkowo wzdragała się, uważając, że jest
zbyt ozdobny, ale w końcu uległa perswazjom narzeczonego i jubilera.
Zresztą, rzeczywiście w porównaniu z innymi wyrobami ten był wręcz
skromny. Dwa pozostałe, w przeciwieństwie do prostej obrączki, na której
pysznił się brylant, miały kształt liny splecionej z żółtego i białego złota.
Środkiem jednego z nich biegł rząd drobnych brylancików.
– Wszystkie trzy łączą się w jedną spójną całość – powiedział Guy
i dodał z czułością: – Tak jak nasza trójka.
Tak jak ich trójka.
Suknię ślubną Chrissie zamówiła w Chester. Zdecydowała się na
prosty fason z kremowego atłasu, dyskretnie maskujący jej ledwie rysujący
się brzuszek. To był główny powód, dla którego nie chciała tradycyjnej
białej sukni. Do tej swojej prostej sukni wybrała jeszcze długi atłasowy
płaszcz z niewielkim trenem.
– Nie wstydzę się tego, że noszę nasze dziecko – powiedziała mamie,
gdy we dwie uważnie studiowały żurnale ze ślubnymi kreacjami. – Ale to
kościelny ślub i wydaje mi się, że w moim przypadku biała suknia nie
byłaby na miejscu.
– I tak będziesz wyglądać ślicznie, córeczko – zapewniła ją mama.
I tak też było.
A zachwytom Guya nie było końca.
Uśmiechnęła się do świeżo poślubionego męża, delikatnie dotykając
jego ręki, by zwrócić mu uwagę na pochłonięte rozmową jej mamę i Laurę.
Cieszyła się bardzo, że obie tak szybko zapałały do siebie szczerą
sympatią. Laura z oddaniem zajęła się jej rodzicami, gdy tylko zjechali do
Haslewich. Nie było mowy, by zatrzymali się gdzieś indziej niż u niej.
W dodatku Laura doskonale poradziła sobie z rezerwą i obawami Rose, jak
zostanie przyjęta w miasteczku.
– W ogóle się tym nie przejmuj. Jesteś sobą, nie swoim bratem. Nikt
nie będzie ciebie oceniać przez pryzmat jego posunięć – oświadczyła jej
wprost.
Okazało się, że miała całkowitą rację. Dowiodło tego serdeczne
przyjęcie, jakie zgotowało jej kilka szkolnych koleżanek. Chrissie
wprawdzie podejrzewała, że Laura maczała w tym palce, ale zostawiła te
przemyślenia dla siebie. Nie miała zamiaru psuć mamie przyjemności.
A obie rodziny, Crightonów i Cooke'ów, przyjęły nowych członków
z otwartymi ramionami.
Jedynie naburmuszona Natalie trzymała się z daleka, demonstracyjnie
okazując niechęć. Między innymi dlatego Chrissie wcale się nie zmartwiła,
słysząc, że postanowiła wynieść się do Londynu.
Dla Rose wiadomość o pokrewieństwie z Crightonami była nie
mniejszym zaskoczeniem niż dla Chrissie. Tym bardziej wzruszające było
niechcący podsłuchane stwierdzenie mamy, która szepnęła do Jenny, że po
przejściu na emeryturę oboje z ojcem zamierzają przenieść się w te strony.
– W końcu – dokończyła z uśmiechem, zwracając się do Jenny –
będziemy tu mieć nie tylko córkę i zięcia, ale nasze wnuki.
– Wiesz co? – zaśmiał się Guy, przyglądając się jednej ze swoich
licznych siostrzenic, zapamiętale flirtującej z nieco skonsternowanym
chłopcem. – Coś mi się widzi, że wolałabyś wcale nie jechać na Barbados,
tylko zostać tutaj.
– Tak myślisz? – roześmiała się Chrissie. – Po prostu bardzo się
cieszę, że mamy teraz taką dużą rodzinę. To wspaniałe, mieć tylu bliskich
i oddanych ludzi. I cudowna jest świadomość, że nasze dziecko, nasze
dzieci, wychowają się w takim otoczeniu. Ale najcudowniejsze jest to, że
mnie kochasz – żarliwie wyszeptała mu do ucha. – A Barbados…
– Barbados – mruknął Guy. – Co mnie podkusiło, żeby tam jechać?
Czemu po prostu nie zamówiłem apartamentu w hotelu Grosvenor
w Chester? – zamruczał, pochylając się, by ją pocałować. – Wiesz, ile
godzin się tam leci?
– Na razie przed nami przyjęcie weselne – przypomniała mu Chrissie.
– Poczekaj, niech no tylko będę cię mieć wyłącznie dla siebie –
żartobliwie przestrzegł ją Guy.
– Tylko dla siebie? – droczyła się. Delikatnie poklepała się po
brzuchu. – Chyba się trochę mylisz – uśmiechnęła się. – Ale wiesz, kamień
spadł mi z serca, kiedy złapali tych włamywaczy.
– Mnie też – potwierdził Guy, patrząc na nią ze skruchą. – Nie mieści
mi się w głowie, że mogłem choć przez mgnienie sądzić, że masz z tym
coś wspólnego.
– Cii… – Położyła palec na ustach. – Po prostu na to wyglądało,
wszystko pasowało. W dodatku wśród nich była kobieta.
– Nie zasłużyłem na ciebie – z czułością wyszeptał Guy.
Stojąca po drugiej stronie kościelnego dziedzińca Madeleine Crighton
uważnie popatrzyła na roześmianą młodą parę. Świeżo poślubieni
małżonkowie promienieli szczęściem, a łączące ich uczucie było tak
widoczne, że zdawało się, że można go dotknąć.
Madeleine odwróciła wzrok.
Jak inaczej ona przeżywała swoje ciąże! Jak bardzo brakowało jej
miłości i czułej opieki męża. Max odnosił się do niej okropnie, wcale nie
ukrywał, że nie chciał dzieci, że w gruncie rzeczy to i jej też wcale nie
chciał.
Pośpiesznie ruszyła w stronę grupki osób, między którymi stała Jenny,
matka Maxa.
Ostatnio chyba miała zły okres, wolała nie myśleć o Maksie, o ich
rozsypującym się małżeństwie. Ich małżeństwo… Właściwie czym ono
w ogóle było? Okazało się zwykłym, nic niewartym świstkiem papieru.
Max nie ukrywał, że jej nie kocha. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek ją
kochał. Przy nim czuła się niepotrzebna, odbierał jej poczucie własnej
wartości. Nie chciał jej, nie pragnął. Doszło do tego, że była niemal
zadowolona z dzielącej ich obcości, z przeciągającej się rozłąki, gdy
„interesy” kazały mu jechać do Hiszpanii. Prawie zadowolona… Ale
jeszcze nie umarła w niej pamięć o tym, jak było kiedyś, gdy jeszcze byli
razem.
– Mmm… jest bosko… – zamruczał z zadowoleniem Guy,
wyciągnięty na szerokim łożu w ich wakacyjnym domu na Barbados.
Wirujący pod sufitem wiatrak przyjemnie chłodził gorący powiew
tropikalnej nocy.
– Warto było czekać? – z przekomarzaniem zapytała Chrissie.
Guy oparł się na ramieniu, pochylił nad nią. Koniuszkiem palca
przeciągnął po linii jej ust, dotknął wargami rozgrzanej skóry.
– Było warto – zamruczał z uśmiechem.
Patrzyła z zachwytem, jak podnosi się z łóżka i idzie do stołu.
W ciepłym półmroku pokoju jego ciało jarzyło się złociście, lekki pot
podkreślał napięte pod skórą mięśnie. Jest piękny, jak dzikie, drapieżne
zwierzę. I porusza się z taką gracją… Zrobiło się jej gorąco.
– Dopiero teraz mamy na to czas. – Wyciągnął z wiaderka z lodem
zmrożonego szampana. Mieli wypić go wcześniej, ale gdy tylko tu weszli,
nie mogli dłużej czekać…
Przyglądała się, jak otwiera butelkę i nalewa do kieliszków spieniony
złocisty napój. Mogłabym tak patrzeć na niego w nieskończoność,
uświadomiła sobie nagle. Jest taki męski, taki zniewalający…
Guy podniósł głowę, popatrzył na Chrissie. Chyba wyczytał coś w jej
wzroku, bo jego oczy pociemniały nagle. Patrzył na nią w napięciu.
Poczuła, że policzki jej płoną. Z satysfakcją stwierdziła, że i on nie
pozostał obojętny, bo gdy podszedł i podał jej kieliszek, ręka zadrżała mu
lekko. Kilka kropli szampana rozprysło się na jej piersi. Zrobiła ruch, jakby
chciała je otrzeć, ale powstrzymał jej dłoń. Poczuła delikatny dotyk jego
ust.
Zamruczał cicho, odstawił kieliszek na bok. Jak cudownie było czuć
jego bliskość, z radością odbierać kolejne pieszczoty. Kocha go, kocha
i pragnie, teraz, zaraz… Oczy jej zalśniły, gdy z rozmysłem oblała go
resztką szampana.
– Chrissie, co ty… – Puścił jej rękę, a ona spokojnie odstawiła
kieliszek.
Zdecydowanym ruchem pchnęła go na łóżko.
– Jak się boisz, to nie zaczynaj – roześmiała się i dotknęła ustami
złocistego płynu perlącego się na jego piersi.
Teraz ja go pomęczę, postanowiła, ale szybko straciła kontrolę. I już
razem zatracali się w pieszczotach, upajając słodką, namiętną miłością.
Wstający świt zaczynał różowić niebo, gdy Guy z czułością pochylił
się nad żoną.
– Chrissie… Pomyśl tylko… przed nami jeszcze trzy takie tygodnie.
Na Boga, jak my to przeżyjemy?
Oboje uśmiechali się jeszcze, gdy wreszcie zmorzył ich sen.
Lekcja uczuć
Tłumaczenie:
Klaryssa Słowiczanka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Coś podobnego, a to zaszczyt nas spotkał! Ostatnio zrobiłaś się taką
eurokratką, że nie wyściubiasz nosa z Brukseli.
Louise natychmiast się najeżyła na ten sarkazm w głosie starszego
brata. Nigdy nie łączyła jej szczególnie bliska więź z Maxem, nawet kiedy
byli dziećmi. W późniejszych latach ich stosunki nie układały się wcale
lepiej, a charakter Maxa jakoś nie ulegał poprawie.
– W święta Bożego Narodzenia mówiło się, że nie przyjedziesz
w najbliższym czasie do domu – ciągnął dalej takim tonem, jakby zmierzał
do sprzeczki. – Oczywiście wszyscy wiemy, że chodzi o Saula.
Louise posłała mu gniewne spojrzenie.
– Gdybyś przestał wtykać nos w cudze sprawy i zajął się wreszcie
własnymi, zrozumiałbyś może w końcu, co się naprawdę liczy w życiu, ale
ty nie wiesz, co znaczy słowo wartość, prawda, Max?
Nie dając bratu szansy na ripostę, odwróciła się gwałtownie i odeszła.
Przyrzekała sobie, że podczas tej wizyty w domu udowodni rodzinie,
jak bardzo się zmieniła. Od jej wyjazdu do Brukseli minął rok, od tamtego
momentu nie widziała bliskich i teraz chciała im pokazać, jak przez ten
czas dojrzała, jak bardzo była dzisiaj różna od dziewczyny, która…
Kątem oka dostrzegła Saula, kuzyna ojca; stał ze swoją żoną, Tullah,
i trójką dzieci z pierwszego małżeństwa. Tullah obejmowała Megan, córkę
Saula, a on trzymał na ręku malca, który był synem jego i Tullah.
Ogromny salon w domu dziadka zdawał się wypełniony wyłącznie jej
rówieśnikami, którzy z dumą prezentowali powiększające się rodziny.
Obok kominka kuzynka Olivia w towarzystwie męża i dwójki dzieci
żywo o czymś rozprawiała z Lukiem, reprezentującym rodzinę z Chester,
któremu z kolei towarzyszyła amerykańska żona Bobby oraz córeczka.
Maddy, żona Maxa, dyskretnie spoglądała na srożącego się jak zwykle
dziadka.
Matka Louise, Jenny Crighton, twierdziła, że Maddy musi być świętą
kobietą, skoro nie tylko wytrzymuje humory staruszka, ale potrafi go
wprawić w dobry nastrój. Kiedy tego dnia przy śniadaniu powtórzyła raz
jeszcze swoją opinię na temat synowej, Louise, niewiele myśląc, odparła,
że dla dziewczyny, która znosi co dzień Maxa, rozmowy z dziadkiem
muszą być czymś w rodzaju wytchnienia.
– Louise – napomniała ją matka, ale córka nie przejmowała się
połajankami.
Cała rodzina wiedziała, że Max jest po prostu złym mężem, i Louise
nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Maddy dotąd go nie zostawiła.
– Widzę, że coś jesteś dzisiaj nie w sosie.
Louise za całą odpowiedź skrzywiła się na tę uwagę Kate, siostry
bliźniaczki.
W rodzinie Crightonów bliźniaki były czymś tak naturalnym jak maki
na polu pszenicy – z wyjątkiem najmłodszego pojawiały się w każdym
pokoleniu.
– Pojawią się i w tym – zapewniała z niezmąconym spokojem Ruth,
ciotka ojca.
– Właśnie dochodzę do siebie po pogawędce z braciszkiem –
poinformowała siostrę Louise. – Nic się nie zmienił.
– Nie – przytaknęła Kate. – Powiem ci, że właściwie to mi go żal.
Max…
– Żałować Maxa? – wybuchnęła Louise. – A niby z jakiego powodu?
Ma wszystko, o czym marzył: ciepłą posadkę w jednej z najlepszych
kancelarii adwokackich w kraju, prowadzi same dochodowe sprawy.
Wszystko przychodziło mu bez wysiłku, z wyjątkiem małżeństwa z biedną
Maddy. Jedynie wtedy musiał trochę popracować, żeby zaciągnąć ją do
ołtarza.
– Wiem, że mu się powiodło w sensie materialnym, ale czy jest
szczęśliwy? – nie ustępowała Kate. – Myślę, że przeżywa historię stryja
Davida bardziej, niż chciałby okazać. W końcu oni obydwaj…
– Byli ulepieni z tej samej gliny, wiem – ucięła Louise. – Jeśli chcesz
znać moje zdanie, będzie lepiej dla całej rodziny, jeśli nigdy więcej nie
usłyszymy o stryju Davidzie. Wiem od Olivii, że dokonał poważnych
nadużyć, kiedy on i tata byli jeszcze wspólnikami. Gdyby wówczas nie
zniknął bez śladu…
Obydwie rozmyślały przez chwilę w milczeniu o katastrofie, której
przed laty omal nie spowodował brat ich ojca, David Crighton.
– To już przeszłość – powiedziała Kate cicho. – Ojciec i Olivia
uporali się jakoś z problemami w kancelarii. Prawdę mówiąc, interes
rozwija się tak dobrze, że myślą o przyjęciu jeszcze jednego notariusza.
Sami już nie mogą sobie poradzić z nawałem pracy. Dziadek jednak ciągle
tęskni za Davidem, wiesz? Stryj był zawsze jego…
– Ulubieńcem, Wiem. Biedny dziadek. Nigdy nie umiał właściwie
oceniać ludzi. Najpierw jego oczkiem w głowie, kosztem taty, był David,
teraz Max.
– Mama bardzo się ucieszyła, że udało ci się wyrwać z Brukseli
i przyjechać na urodziny dziadka – powiedziała Kate. – Tak jej było
przykro, że nie usiadłaś z nami do stołu w Boże Narodzenie.
– Nie mogłam, tłumaczyłam wam – zniecierpliwiła się Louise. –
Szefowa kazała mi przygotować raport na temat nowych ustaw, które
wkrótce miały być głosowane w Unii Europejskiej. Nie miałam wyjścia,
musiałam się zgodzić. Nie warto było przyjeżdżać do domu na kilkanaście
godzin, nawet gdybym zdobyła bilet na samolot.
W trzy miesiące po skończeniu uniwersytetu Louise, rezygnując
z aplikantury adwokackiej, podjęła pracę w biurze nowo wybranej
deputowanej do Parlamentu Europejskiego, która poszukiwała właśnie
młodej prawniczki specjalizującej się w zagadnieniach
międzynarodowych.
Półroczny zrazu kontrakt przerodził się w stałą posadę, bo też Louise
wypełniała swoje obowiązki z pasją i determinacją. Doskonale zdawała
sobie sprawę, że Bruksela stwarza jej niebywałą szansę, a praca w Unii
może być znakomitą odskocznią do wymarzonej kariery eksperta od prawa
międzynarodowego.
Nie mogły wybrać bardziej odmiennych dróg, myślała Kate,
przyglądając się siostrze. Podczas gdy Louise rzuciła się w wir wielkiej
polityki i zakulisowych rozgrywek prowadzonych w stolicy już
zjednoczonej i nadal jednoczącej się Europy, ona wybrała pracę w fundacji,
która niedawno powstała i stawiała sobie za cel pomoc dzieciom –
sierotom i uchodźcom wojennym na całym świecie.
– Rozmawiałaś już z Saulem i Tullah? – Zagadnęła Kate cicho.
Louise żachnęła się na to pytanie, miała ochotę skryć się we własnej
skorupie jak ślimak.
– Nie, nie rozmawiałam. Niby dlaczego miałabym rozmawiać? Boże
święty, kiedy wreszcie cała ta pokręcona rodzina przestanie zachowywać
się tak jakby… – Przerwała i wzięła głęboki oddech. – Posłuchaj, raz
jeszcze ci powtarzam, że Saul nic już dla mnie nie znaczy. Owszem,
zadurzyłam się w nim kiedyś. Zrobiłam z siebie kompletną idiotkę, ale… –
Znowu zamilkła i pokręciła głową. – To już skończone, Kate. Koniec,
kropka.
– Kiedy nie przyjechałaś na Boże Narodzenie, mama myślała… –
zaczęła Kate.
Louise nie dała jej dokończyć.
– Co takiego myślała? Że nie jestem w stanie spotkać się z Saulem?
Albo gorzej, że mogłabym…
– Myślała, że poznałaś kogoś w Brukseli. – Kate nie dała się zagadać.
– I że nie przyjechałaś dlatego, że chciałaś być z nim.
Rzecz osobliwa, Louise spiekła raka i chyba po raz pierwszy w życiu
zawiódł ją zwykle cięty język. Odwróciła głowę i wbiła wzrok w dywan.
– Nie, nie ma nikogo – zaprzeczyła pospiesznie. – Przynajmniej nie
w takim sensie… Ja…
Nieco mijała się z prawdą. Był ktoś, ale chciał ograniczyć ich związek
wyłącznie do seksu.
Starszy od niej o dwanaście lat Jean Claude, związany z przemysłem
francuskim, obracał się w wyższych kręgach brukselskiej dyplomacji i, jak
sam o sobie mówił, robił karierę. Louise nie wiedziała jeszcze, co do niego
czuje. Miał wyrafinowane, nieco kostyczne poczucie humoru i świetną
prezencję rasowego Gala, co oznaczało leciutkie skazy urody zawsze tak
bardzo pociągające kobiety. Zwykł mówić z lekką kpiną, że biznes
i polityka to dobrzy partnerzy do łóżka.
– Chciałeś chyba powiedzieć, bezwstydni – poprawiała go Louise.
– Jeśli pragniesz trwałego związku, to lepiej uważaj – ostrzegała ją
koleżanka. – Ma opinię faceta, który lubi zmiany.
Louise lekceważyła dobre rady troskliwej koleżanki. Nie myślała
wcale o „trwałym związku” i długo jeszcze nie zamierzała się wiązać
z kimś na stałe. Przebolała jakoś Saula, ale tylko o tyle, że wyleczyła się
z zadurzenia, które kazało jej zrobić z siebie tak niebywałą idiotkę. Ciągle
jednak nosiła w sobie upokorzenie i niechęć do własnej osoby. Dopiero
teraz zaczynała zdawać sobie sprawę, jak destrukcyjne i niebezpieczne
mogą być uczucia, kiedy wymkną się spod kontroli.
Nigdy już nie zamierzała powtórzyć podobnego błędu. Nigdy też nie
chciała znaleźć się w roli ofiary, niewolnicy własnych namiętności, i nie
rozumiała, jak mogła do tego dopuścić. Już jako nastolatka za główny cel
postawiła sobie karierę zawodową. Małżeństwo, dzieci, sentymenty, to
była raczej domena Kate. Zastraszająca siła miłości do Saula była jakąś
aberracją, o której jeszcze teraz, po prawie trzech latach od tamtych
zdarzeń, myślała ze wstrętem.
Niezależnie od tych negatywnych odczuć, mogła spoglądać teraz na
Saula, jego żonę Tullah i dzieci bez cienia przykrości, ale też bez żadnych
wzruszeń, które nosiłyby w sobie ślad tamtych, szalonych, grożących
autodestrukcją porywów, które mogły obrócić jej życie w gruzy.
Louise ocknęła się ze wspomnień i zmarszczyła czoło. Jej młodszy
brat Joss i kuzyn Jack skradali się właśnie chyłkiem ku drzwiom wiodącym
na taras. Pewna, że chłopcy coś knują, zagrodziła im drogę, gdy już się
mieli wymknąć z salonu.
– A panowie dokąd?
– Lou… – Braciszek drgnął, cofnął dłoń z klamki i obrócił się ku
Louise.
– Chcieliśmy iść do cieplarni – odparł mężnie Jack. – Ciocia Ruth
wyhodowała jakieś specjalne nasiona i…
– Do cieplarni? – Louise spojrzała z góry na dwóch badaczy roślin. –
A czy przypadkiem trasa waszej ekspedycji, której celem jest zapoznanie
się z najnowszymi osiągnięciami cioci Ruth, nie miała wieść przez pokój
telewizyjny?
Joss przyjął to krzywdzące posądzenie z miną obrażonej niewinności,
Jack wszelako, gorszy aktor od swojego kuzyna, spiekł raka. Obaj chłopcy
byli zagorzałymi kibicami rugby. Louise słyszała, jak kilka godzin
wcześniej prosili Jenny, niestety, bez większego sukcesu, by pozwoliła im
wymknąć się z rodzinnego przyjęcia i obejrzeć mecz.
– Dzisiaj grają Czarni – bąknął Joss błagalnie.
– Sam będziesz czarny, a właściwie twoja kartoteka, jeśli mama cię
przyłapie – ostrzegła brata Louise.
– Gdybyśmy teraz poszli, zdążymy obejrzeć drugą połowę – nalegał
Joss. – Mama nawet nie zauważy. Wrócimy, zanim się obejrzy.
– Nie sądzę, żeby… – zaczęła Louise, ale Joss rzucił się jej na szyję.
– Dzięki, Lou, jesteś w porządku – oznajmił. – Gdyby mama pytała…
Louise pokręciła stanowczo głową.
– Nie, nie zamierzam was kryć. Jeśli mama was przyłapie, będziecie
musieli radzić sobie sami. – Wbrew swoim słowom uśmiechnęła się
i serdecznie uścisnęła brata. Jeszcze nie tak dawno temu sama nudziła się
okropnie podczas rodzinnych uroczystości i wymykała się z nich, jak teraz
Joss i Jack, przy pierwszej okazji.
– Na pewno chciałabyś pójść z nami – szepnął jej Joss na ucho,
wyszczerzył zęby i tyle go było widać.
– Miałabym oglądać Czarnych? Nie, dziękuję – wzdrygnęła się
z niejakim obrzydzeniem i dyskretnie zamknęła francuskie okno, przez
które właśnie wymknęli się chłopcy.
Tullah, która obserwowała tę scenę z drugiego końca pokoju, dotknęła
ramienia Saula. Kiedy odwrócił się do niej, odebrała z jego rąk synka
i powiedziała:
– Idę zamienić kilka słów z Louise.
Saul nieco zasępiony, spoglądał, jak żona, kobieta, która całkowicie
odmieniła życie jego i dzieci, powoli przemierza pokój.
Widząc, że Tullah idzie w jej stronię, Louise zerknęła ku drzwiom, ale
drogę odwrotu blokował ojciec, zatopiony w rozmowie z ciotką Ruth.
Kate, która mogłaby przyjść siostrze z odsieczą, gdzieś się rozpłynęła. Nie
było wyjścia, a tu Tullah u bram…
– Witaj, Louise.
– Tullah.
– Obcięłaś włosy. Ładnie ci w nowej fryzurze.
– Dziękuję.
Louise odruchowo dotknęła krótkich kędziorów. Wiedziona kaprysem
poszła do fryzjera na dzień przed przylotem do domu. Nowe, bardzo
kobiece uczesanie, podkreślało kształt ciemnych oczu i delikatny owal
szczupłej twarzy. Schudła w czasie studiów i nigdy już nie wróciła do
poprzedniej wagi. Tullah przyglądała się jej, myśląc, że być może jest zbyt
wiotka i krucha. Sama była matką i świetnie rozumiała, dlaczego Jenny tak
się niepokoi o swoją Louise.
Wymieniwszy słowa powitania, stały tak naprzeciwko siebie
w milczeniu. Louise miała wrażenie, że wszyscy goście zebrani w salonie
obserwują je, że wszyscy pamiętają o…
Już chciała odejść, gdy mały Scott wyciągnął tłustą rączkę,
uśmiechnął się i poklepał ciotkę po policzku.
– Ładna – oznajmił z powagą.
Spojrzenia obu kobiet spotkały się ponad głową malca – ciepłe,
serdeczne Tullah i pełne wahania Louise.
– Ojej, zaraz kichnę – szepnęła Tullah. – Możesz go potrzymać przez
chwilę?
Zanim Louise zdążyła zaprotestować, miała już w ramionach
gaworzącego, rozpromienionego Scotta. Tullah szperała w kieszeni żakietu
w poszukiwaniu chusteczki.
– Nie, przeszło. – Tullah w końcu nie kichnęła, ale też nie odbierała
synka z rąk Louise. – Tak miło widzieć całą rodzinę razem – zagadnęła. –
Wiem, że twój dziadek potrafi być czasami bardzo trudnym człowiekiem…
– Owszem, owszem – przytaknęła Louise z niejaką rezygnacją,
ratując jednocześnie złoty łańcuszek, który miała na szyi, z rączek Scotta. –
Po tobie wziął karnację, ale oczy po Saulu – powiedziała, zmieniając
temat. – A jak pozostała trójka?
– Odpukać. – Tullah zrobiła zabawny gest odczyniania. – Dobre jest
to, że mieszkają z nami. Nie chcieliśmy wysyłać ich do szkół z internatem,
żeby nie czuły się pokrzywdzone i nie miały wrażenia, że ojciec więcej
czasu i uwagi poświęca Scottowi niż im.
Scott, nie wiedzieć czemu, z miejsca przylgnął do Louise, ku
rozbawieniu Tullah i zaskoczeniu ofiary tej nagłej sympatii zaczął
wyciskać głośne, soczyste buziaki na jej policzkach. Louise, mimo że
pochłonięta swoją karierą, zawsze lubiła dzieci i dobrze się czuła w ich
towarzystwie. Jako nastolatka często zostawała z trójką Saula i bardzo się
z nimi zżyła. Nieoczekiwane czułości Scotta wywołały teraz łzy w jej
oczach. Szybko oddała synka Tullah.
– Przepraszam cię – wykrztusiła zdławionym głosem. Obydwie
wiedziały, że te słowa nie dotyczą rozgrywającej się właśnie sceny.
Tullah delikatnie dotknęła ramienia dawnej rywalki.
– To już się skończyło, Lou – powiedziała cicho. – Zapomnij
o wszystkim. My zapomnieliśmy. Brakowało nam ciebie w święta. –
Ucałowała Louise lekko w policzek i odszła.
„Zapomnij o wszystkim”. Louise zamknęła oczy. Gdyby tylko mogła.
Tullah i Saul wybaczyli jej, ale czy ona kiedykolwiek będzie potrafiła
wybaczyć samej sobie?
– Wszystko w porządku, kochanie?
Na widok zatroskanej twarzy matki Louise uśmiechnęła się
z przymusem.
– Tak, mamo, wszystko w porządku – zapewniła i rozejrzała się po
salonie, by stwierdzić z ulgą, że nikt nie zwraca na nią najmniejszej uwagi
i że nie jest, jak to sobie ubrdała, obiektem dyskretnej, acz niezdrowej
ciekawości. – Właśnie mówiłam Tullah, że Scott ma jej karnację i oczy
Saula – dodała spokojnie.
– Prawda, też to zauważyłaś? – podjęła skwapliwie Jenny, rada, że jej
obawy okazały się niewczesne.
Z jednej strony ucieszyła się, kiedy córka zakomunikowała, że
przyjedzie na rodzinną uroczystość, z drugiej… Kochała Louise, martwiła
się o nią – jakżeby mogło być inaczej? – ale bała się jej przyjazdu.
Wiedząc, jak jest porywcza i dumna, znając przy tym niewyparzony
język syna, Jenny modliła się w duchu, by Max nie powiedział czegoś, co
spowoduje wybuch.
Tullah i Olivia przekonywały ją, że wszystko będzie dobrze. Każdy
musi przeżyć cielęcą miłość, mówiły, tyle że Louise przeżywała swoją
wyjątkowo pechowo, na oczach całej rodziny, obdarzywszy nią na domiar
złego kuzyna, który…
– To prawda, ale mimo wszystko zachowała się wtedy strasznie –
przypominała im Jenny.
– Nie panowała nad sobą – przyznała Tullah. – Ale że dzięki jej
zachowaniu zbliżyliśmy się z Saulem i znacznie szybciej zrozumieliśmy,
jak bardzo jesteśmy sobie bliscy, to właściwie powinnam być jej
wdzięczna.
– Louise popełniła błąd – dodała Olivia. – Wszyscy popełniamy
błędy. Osobiście uważam, że to doświadczenie uczyni ją tylko pełniejszą,
dojrzalszą kobietą. Przekonała się na własnej skórze, jak bardzo jesteśmy
omylni. Wcześniej uważała się za osobę doskonalszą od innych. Cóż,
działały geny Crightonów w połączeniu z niezwykle bystrym umysłem.
Życie przytarło jej nosa, zrozumiała, że jest tylko człowiekiem i że nie jest
w stanie osiągnąć wszystkiego, co sobie założyła.
– Jadłaś coś? – dopytywała się teraz Jenny.
Jej mąż, Jon, ciągle powtarzał, że Louise jest już dorosła, że ma
odpowiedzialną pracę, ale dla Jenny pozostawała nadal małą córeczką,
której szczupła sylwetka musi budzić niepokój.
– Właśnie miałam zamiar coś sobie nałożyć – skłamała Louise.
Rozumiała, jak wspaniałomyślnie zachowała się Tullah, podchodząc
do niej przed chwilą, ale pomimo tego nadal czuła napięcie i niemiły ucisk
w żołądku. W tej sytuacji jedzenie czegokolwiek byłoby dość nierozważne,
jeśli w ogóle możliwe.
– Pójdę teraz złożyć życzenia dziadkowi – oznajmiła matce.
Złoży życzenia, a potem? Potem będzie mogła wyjść, nie narażając
się na podejrzenia, że… że ucieka? Nie, nie uciekała. Nigdy nie uciekała,
niezależnie co o jej postępowaniu mogli myśleć inni.
– Parlament Europejski… banda biurokratów zasiadających
w rozmaitych komisjach… oderwani od życia… nie mają pojęcia, co się
naprawdę dzieje na świecie.
Louise, zgrzytając zębami, słuchała wywodów Bena Crightona,
swojego dziadka i patriarchy rodziny. Znała jego poglądy i wiedziała, że
w opinii dziadka jedynym zasługującym na szacunek organem, pośród
innych rozmaitych instytucji prawa, była palestra.
Nie chcąc dać się wciągnąć w sprzeczkę, przeprosiła i pospiesznie
odeszła, rada, że nie musi znosić na co dzień apodyktycznego starca.
Serdecznie żal jej było Maddy, która rok wcześniej zamieszkała
w olbrzymiej rezydencji Bena, zaraz po tym, jak przeszedł operację biodra.
To chwilowe rozwiązanie, które miało zapewnić Benowi stałą opiekę
kogoś z rodziny, z czasem przerodziło się w trwały układ. Maddy
z dziećmi mieszkała w Haslewich, Max natomiast ogromną większość
czasu spędzał w Londynie, gdzie pracował.
Louise nie mogła pojąć, dlaczego Maddy godzi się z bezczelnym
egoizmem męża – i jego równie bezczelnymi zdradami. Ona nigdy nie
przystałaby na coś takiego, ale też nigdy, przenigdy w życiu nie wyszłaby
za człowieka pokroju swojego brata. Wiedziała, jaką zgryzotą był dla
rodziców; samolubny i pozbawiony zasad we wszystkim, co robił.
W przeciwieństwie do stryja Davida, Max nie złamał dotąd prawa, ale
Louise podejrzewała, że był do tego zdolny, a nawet jeśli nie, to na pewno
naginał je do własnych potrzeb.
– Nic się nie zmienił, prawda? – Na dźwięk głosu Saula odwróciła się
gwałtownie.
Ostatni raz widziała go, gdy przekazał ją pod skrzydła Olivii, dawszy
jej wcześniej jasno do zrozumienia, że ani nie odwzajemnia jej uczuć, ani
nie chce jej nigdy więcej widzieć na oczy. Być może, wytrącony
z równowagi zachowaniem Louise, powiedział wtedy o kilka słów za dużo,
zostawiły one jednak trwały ślad, tym trwalszy, że doskonale zdawała
sobie sprawę, jak bardzo usprawiedliwiona była furia Saula i jego niechęć.
– W jego wieku… – zaczęła Louise, po czym pokręciła głową
i przytaknęła cicho: – Rzeczywiście, nie zmienił się ani na jotę.
Dziwne, ona – dorosła, dwudziestotrzyletnia kobieta – miałaby się
czuć jak mała dziewczynka, która coś przeskrobała? A jednak.
Złośliwy los, który uczynił Saula obiektem jej młodzieńczych rojeń
i nadziei, dawno już przestał kierować jej krokami. Stojący przed nią
mężczyzna być może nie zmienił się, ona jednak zmieniła się na pewno.
Spoglądała teraz na niego, i dziękowała za to Bogu, wyłącznie jako na
jednego z krewniaków.
– Twoja matka mówiła, że przyjechałaś do domu dosłownie na
chwilę.
– Tak, nie zabawię długo – przytaknęła Louise. – Pam Carlisle, moja
szefowa, zasiada w komisji do spraw rybołówstwa. Zajmujemy się w tej
chwili problemami zbyt intensywnego odłowu ryb wokół Arktyki. Oznacza
to, że będę musiała zająć się wyszukiwaniem materiałów ujmujących
sprawę z prawnego punktu widzenia. Czeka mnie ogromna i bardzo
żmudna praca.
– Hm… widzę, że będziemy mieli w rodzinie pierwszego
europolityka – zażartował Saul, ale Louise pokręciła energicznie głową.
– Nie, na pewno nie. Polityka to nie dla mnie. Jestem zbyt
bezpośrednia i porywcza, a w polityce trzeba finezji i zmysłu
dyplomatycznego, czym ja nie mogę się pochwalić – stwierdziła z niejakim
smutkiem.
– Jesteś zbyt surowa dla siebie – powiedział Saul. – Nie tylko zresztą
w tej kwestii – dodał znacząco. – Powinniśmy zapomnieć o przeszłości,
Lou. Co było, minęło. Koniec, kropka.
Nie dając jej czasu na odpowiedź, mówił dalej:
– Wybieramy się niedługo oboje z Tullah do Brukseli, firma wysyła
mnie tam na kilka dni, moglibyśmy zjeść razem kolację.
Saul pracował w Aarlston-Becker, międzynarodowej korporacji,
której kwatera główna znajdowała się w pobliżu Haslewich. To tam
właśnie poznał Tullah, kiedy dostała posadę w tej samej firmie, w dziale
radcy prawnego.
Zaskoczona Louise skinęła głową, nie była w stanie wydobyć z siebie
słowa, tymczasem Saul objął ją, serdecznie uścisnął i mruknął:
– Bądźmy przyjaciółmi, Lou.
– Bądźmy przyjaciółmi – wykrztusiła wreszcie przez łzy.
– I nie zapomnij… napisz do mnie koniecznie… wiesz, jak lubię
twoje listy.
Louise skrzywiła się, słysząc stanowcze polecenie siostry.
– Że też musisz pracować dla jakiejś fundacji od dobroczynności,
której nie stać nawet na kupienie faksu, nie mówiąc już o komputerze
z pocztą elektroniczną – jęknęła.
– Nie strofuj mnie. Lubię to, co robię – powiedziała Kate.
Siostry żegnały się na lotnisku, gdzie podwiozła je matka, jadąc po
drodze na spotkanie towarzystwa charytatywnego, które przed laty
założyła w rodzinnym mieście razem z ciotką Ruth.
– Przepraszam, kochanie, że cię nie odprowadzę, ale bardzo się
spieszę, już jestem spóźniona – usprawiedliwiała się zakłopotana Jenny.
– W porządku, nie tłumacz się, mamo, rozumiem – zapewniła ją
Louise.
– Jeśli się za mną stęsknisz, w każdej chwili możesz przyjechać do
Brukseli. Zapłacę za przelot – mówiła teraz Louise do bliźniaczki.
Kate uścisnęła siostrę. Wiedziała, jak Louise nie lubi czułości i jak
bardzo oszczędna jest w wyrażaniu uczuć, nawet wobec najbliższych. Na
pozór wydawała się bardzo niezależna i chłodna, ale Kate zdawała sobie
doskonale sprawę, że to ona z nich dwóch jest bardziej oschła, chociaż
Louise zaprzeczyłaby żywo takiej opinii, jako że zawsze, mimo że
delikatniejsza i wrażliwsza od Kate, chciała uchodzić za tę dzielniejszą
z sióstr. Nawet rodzice byli przekonani o twardym charakterze Louise.
Zdawali się wierzyć w jej fanfaronady oraz nieustannie podkreślaną
samodzielność i obdarzali Kate, jako z założenia mniej zaradną, większymi
względami, czulszą troską.
– Przy okazji, czy wiesz, że profesor Simmonds otrzymał stanowisko
w Brukseli? Został przewodniczącym komisji do spraw rybołówstwa na
Morzu Północnym – rzuciła Kate mimochodem.
– Słucham? Nie, nic nie wiedziałam. – Louise wyraźnie pobladła.
– Naprawdę nic wiedziałaś? Myślałam, że może go spotkałaś
przypadkiem – oświadczyła Kate z miną niewiniątka.
– Skądże – bąknęła Louise.
Jeśli Kate mówiła prawdę, jej przypuszczenia wkrótce będą musiały
się potwierdzić, jako że na pewno chodziło o tę samą komisję, w której
zasiadała szefowa Louise. Doprawdy pechowy zbieg okoliczności. Louise
była poruszona, nie chciała jednak, by siostra zorientowała się, jak
ogromne wrażenie wywarła na niej ta niespodziewana wiadomość.
– Wiem, że go nie lubisz – powiedziała Kate cichym głosikiem.
– Rzeczywiście, nie lubię. To w końcu przez niego straciłam…
– To niesprawiedliwe, że tak mówisz, Louise – sprzeciwiła się Kate.
Louise odwróciła głowę bez słowa. Kate nie znała całej prawdy, a ona
nie mogła i nie chciała opowiadać jej wszystkiego.
Gareth Simmonds był jej opiekunem naukowym podczas studiów
w Oksfordzie, w wyjątkowo dla niej trudnym okresie życia. Był świadkiem
jej rozpaczy, widział, jak robiła z siebie idiotkę, a nadto… Louise
przygryzła wargę. Czuła, jak panika zaczyna chwytać ją za gardło.
– Po raz ostatni wzywają pasażerów do Brukseli, muszę już iść, bo się
spóźnię – rzuciła, raz jeszcze uściskała serdecznie siostrę, chwyciła swoją
torbę podręczną i ruszyła do bramki.
Gareth Simmonds w Brukseli!
Tego jeszcze było jej trzeba!
ROZDZIAŁ DRUGI
Gareth Simmonds w Brukseli! Louise jęknęła cicho, zamknęła oczy
i pokręciła odmownie głową, gdy stewardesa zaproponowała jej drinka.
Kate wyczekała do ostatniej chwili ze swoją rewelacją, ale nie można
powiedzieć, że nie ostrzegła siostry, a ostrzeżona Louise powinna czuć się
uzbrojona.
Gareth Simmonds. Zaciskała pięści w bezradnej złości. Został jej
opiekunem uniwersyteckim, gdy była na drugim roku studiów i gdy
poprzednia opiekunka musiała z powodu złego stanu zdrowia odejść na
wcześniejszą emeryturę; ścięła się z nim od razu przy pierwszym
spotkaniu.
Przyzwyczajona do nienarzucającej się pani profesor, której postawa
bardzo odpowiadała młodej studentce, niechętnym okiem patrzyła na
apodyktyczne poczynania jej następcy, bo też w owym czasie nie nauka
była jej w głowie, ale Saul.
Zniosłaby wszystko, gdyby Gareth ograniczył się do roli opiekuna, ale
nie. Bezczelny facet uparł się ingerować w jej życie prywatne.
I pomyśleć, że właśnie teraz, kiedy po spotkaniu z Tullah i Saulem
zaczęła wreszcie powoli odzyskiwać szacunek dla samej siebie, musiał
pojawić się człowiek, który miał jej przypominać o paskudnej przeszłości,
o której wolałaby zapomnieć. Perspektywa kontaktów z Garethem była nie
do zniesienia. Na samą myśl o tym ogarniała ją złość, panika i poczucie
zranionej dumy.
Gareth Simmonds. Nigdy nie zdołała go polubić, było w nim coś, co
wywoływało w niej wręcz atawistyczne poczucie nienawiści i to jeszcze
zanim doszło między nimi do otwartego konfliktu, kiedy to wezwał ją do
siebie i oznajmił, że jeśli nie weźmie się ostro do pracy, czekają ją poważne
konsekwencje.
Wściekła się wtedy, ale stuliła uszy po sobie: opiekun był zbyt ostry
i twardy, wiedziała, że go nie przegada.
Nie znosiła go równie mocno, jak kochała Saula, ale jej emocje nie
robiły na obydwu panach specjalnego wrażenia. Za nic nie chciała być
teraz konfrontowana z dowodami i wspomnieniami własnej młodzieńczej
głupoty.
Ciągle jeszcze pamiętała…
Kiedy pojawił się w Oksfordzie, chichotano i plotkowano na jego
temat – był najmłodszym jak dotąd i najbardziej seksownym, zdaniem
studentek, dziekanem na uniwersytecie. Louise wzruszała ramionami,
manifestując swoją obojętność. Mógł sobie uchodzić za amanta, jej nie
interesował. Nie mógł równać się z Saulem. Żaden facet nie mógł równać
się z Saulem.
Prawda, miał prawie metr dziewięćdziesiąt i odznaczał się tą
obezwładniającą urodą Celta: ciemne włosy w połączeniu z cudownie
błękitnymi oczami. Piękny jak młody bóg, dla Louise niewiele był
atrakcyjniejszy od biednego dzwonnika z Notre Dame.
– Słyszałaś, jak on mówi? – wzdychała jedna z koleżanek, bezbronna
ofiara męskich uroków profesora. – Już sam jego głos przyprawia mnie
o orgazm.
Louise spojrzała na pannicę z nieskrywaną pogardą. Pod nią uginały
się kolana tylko wtedy, gdy Saul otwierał usta. Żaden inny mężczyzna nie
mógł się z nim równać. Jedno tylko łączyło panów, obydwaj byli po
trzydziestce, chociaż Gareth był o dobre siedem lat młodszy od Saula,
i obydwaj mieli jednakowo niewyparzony język, kiedy ich poniosło. Kilka
przykrych słów Saula potrafiło doprowadzić ją do czarnej rozpaczy,
kąśliwe uwagi Garetha prowokowały jedynie do równie ciętych ripost.
Owszem, był jej opiekunem naukowym, ale to jeszcze nie dawało mu
prawa ingerencji w jej prywatne sprawy, a poza tym… Nie, nie powinna
o tym myśleć, nie teraz.
Nagle zdała sobie sprawę, że jej samolot wylądował. Odruchowo
podniosła się z fotela i sięgnęła po torbę. Znieruchomiała na widok sąsiada,
który zajmował miejsce z tyłu i wstał równocześnie z nią.
– To ty? – szepnęła, patrząc w twarz człowieka, o którym tyle,
i w takim zdenerwowaniu, myślała w czasie podróży.
– Witaj, Louise – rzekł Gareth Simmonds z niezmąconym spokojem,
ona zaś drżącą dłonią wzięła bagaż i odwróciła się tyłem do współpasażera.
Co za obrzydliwy zbieg okoliczności, obydwoje akurat w tym samym
samolocie! Zadarłszy dumnie głowę, pomaszerowała bez słowa do wyjścia.
Owiewana wiatrem szła po płycie lotniska ku sali przylotów, wmawiając
sobie, że jej energiczny krok spowodowany jest wyłącznie wieczornym
chłodem, nie zaś obawą przed ponownym spotkaniem z Garethem
Simmondsem.
Po przejściu przez odprawę celną ruszyła na postój taksówek i podała
kierowcy swój adres. Wynajmowała niewielkie, choć potwornie drogie
mieszkanie w bloku, ale miała przynajmniej własny dach nad głową – tak
się pocieszała, płacąc taksówkarzowi i wchodząc do holu.
W domu włączyła czajnik i odsłuchała sekretarkę. Uśmiechnęła się,
słysząc charakterystyczny akcent Jean Claude'a. Spotykała się z nim od
pewnego czasu, choć świetnie zdawała sobie sprawę, że jest
niepoprawnym flirciarzem.
Dzwonił, by zapytać, czy będzie mogła zjeść z nim kolację
w tygodniu. Otworzyła kalendarzyk. Następnego dnia rano miała iść
z szefową na inauguracyjne posiedzenie nowej komisji. Przypuszczała, że
zebranie przeciągnie się do późnego popołudnia, natomiast wieczorem szła
na oficjalny, uroczysty obiad.
– Zobaczysz, Francuzi będą nas męczyć podchwytliwymi pytaniami –
ostrzegła ją Pam Carlisle. – Są wściekli, że przewodniczącym został
Anglik. Zaakceptowali go bardzo niechętnie, przeszedł tylko dlatego, że
ma opinię proeuropejskiego. Akweny, którymi zajmuje się komisja, należą
jednak do Wielkiej Brytanii.
– Chcą to zmienić – wtrąciła Louise.
– Owszem, chcą uzyskać prawo do oficjalnych połowów na tych
wodach.
Zagłębiły się w dyskusję na temat prawnych aspektów sytuacji
i Louise zapomniała zapytać szefową o nazwisko przewodniczącego
komisji, ale też nie obchodziło jej, kto to jest, bowiem nawet nie przyszło
jej do głowy, że na czele komisji może stanąć były opiekun i promotor,
Gareth Simmonds. Nie wystarczały mu już błyskotliwe wykłady i ślepa
adoracja studentek, myślała Louise z goryczą.
– Musi być wspaniały w łóżku – wzdychała niegdyś jedna z jej
koleżanek z roku. – I w dodatku jest kawalerem.
Wspaniały w łóżku! Na pewno nie dla niej, nie dla Louise.
– Musimy uważać – ostrzegała ją siostra. – Zorientował się, że
przychodzę za ciebie na jego zajęcia. Kilka razy zwrócił się do mnie per
Katherine.
– No to co! – fuknęła Louise. – Przecież tak masz na imię, prawda?
– Owszem – zgodziła się Kate. – Ale na zajęcia przychodziłam jako
ty.
– Może się pomylił – zbyła obawy Lou.
Pojechała do domu do Haslewich pod pretekstem, że w czasie
ostatniej wizyty zapomniała zabrać kilka podręczników, ale tak naprawdę
chciała zobaczyć Saula. Ku jej rozczarowaniu Saul wyjechał w interesach
i cała wyprawa okazała się bezsensowną stratą czasu.
W tamtych czasach nie zawsze odnosiła się do bliźniaczki z należnym
szacunkiem, pomyślała teraz, otrząsając się ze wspomnień i nalewając
sobie kawy. Prawdę mówiąc dyrygowała trochę Kate i zmuszała ją do
spełniania najrozmaitszych próśb.
Teraz rzeczy miały się inaczej. Lou naprawiła dawne błędy, co więcej,
musiała przyznać, że w niektórych sprawach siostra wykazywała więcej
siły charakteru i determinacji niż ona.
W tamtych czasach była obsesyjnie zakochana w Saulu i nikt inny się
wówczas nie liczył – tylko on jeden, poza nim świat mógł nie istnieć.
Zamknęła na moment oczy. Kiedy po południu, przed wyjazdem, Saul
uściskał ją po bratersku, zesztywniała, nie z niechęci, lecz ze strachu, że
być może gdzieś w głębi duszy zachowała resztki romantycznych uczuć
dla Saula. Z ulgą stwierdziła, że nie ma się czego obawiać, że jej miłość na
dobre należy do przeszłości. To że ją na chwilę objął, nie miało dla niej
większego znaczenia niż uścisk męża Olivii, Caspara, albo jednego
z kuzynów czy jakiegokolwiek innego mężczyzny, którego po prostu lubiła
i nic ponadto. Tak, wiedziała z całą pewnością, że jest wyleczona, że
definitywnie uwolniła się od przeszłości, w każdym razie, jeśli chodziło
o Saula.
Marszcząc czoło, zamieszała kawę.
W okresie studiów zachowywała się jak wariatka, niestety, temu nie
mogła zaprzeczyć, ale nie ona jedna popełniała wówczas głupstwa.
Mnóstwo studentów postępowało w sposób podobny.
Podniosła zbyt gwałtownie kubek z gorącym płynem, kilka kropel
kawy wylało się jej na dłoń. Lou zaklęła cicho pod nosem. Cholerny
Gareth Simmonds! Co za diabli przynieśli go do Brukseli, czemu nie mógł
siedzieć sobie spokojnie w Oksfordzie?
Nie chciała, żeby ją teraz obserwował… śledził… osądzał… by
czekał na jakiś jej błąd.
Louise zacisnęła zęby.
Miała dobrą wiadomość dla swojego dawnego opiekuna. Zmieniła się,
nie była tą samą dziewczyną, którą znał w Oksfordzie. Dojrzała, stała się
kobietą, miała odpowiedzialną, niełatwą pracę, dowiodła, że potrafi
pokierować swoim życiem, że nie potrzebuje już ustawicznego wsparcia
siostry. Boże, jak go nienawidziła, kiedy wysuwał surowe oskarżenia pod
jej adresem, gdy krytykował ją w sposób zasłużony i bezlitosny.
Powinna znacznie bardziej wstydzić się na wspomnienie ostrych słów
Saula, który zbeształ ją jak smarkulę, gdy w czasie balu maskowego
wywiodła Tullah podstępem do ogrodu, po czym zostawiła ją samą
w labiryncie. Tymczasem to rozmowa z Garethem zostawiła trwały ślad na
jej psychice, okazała się znacznie boleśniejsza, nadal wracała do niej
w przykrych snach czy w okresie stresu.
Oksford i czas, kiedy w końcu zrozumiała, że Saul nigdy jej nie
pokocha, że jego serce jest dla innej. Oksford i Gareth Simmonds. Oksford,
Włochy… i Gareth Simmonds. Włochy i Gareth Simmonds.
Z kubkiem w dłoni Louise przeszła do małej bawialni, wyciągnęła się
wygodnie na kanapie, zamknęła oczy. Nie chciała rozpamiętywać
wspomnień, ale cisnęły się same na myśl, stawały przed oczami, wdzierały
się w teraźniejszość, tak jak Gareth Simmonds wdzierał się w jej obecne
życie.
Nie dość, że po balu maskowym Saul niemal dosłownie postawił ją do
kąta, kilka dni później dostała list od Garetha Simmondsa. W bardzo
lakonicznych słowach wzywał ją do Oksfordu: chciał z nią omówić jej
niepokojące zaległości w nauce.
Rodzice wiedzieli o liście, znali jego treść, nie udało się jej zachować
sekretu, mimo że Kate, jak mogła, kryła w czasie roku akademickiego jej
liczne absencje na zajęciach i lekceważenie studiów. Matka i ojciec słyszeli
jej rozmowę telefoniczną, w czasie której gęsto się tłumaczyła przed
opiekunem i umawiała na spotkanie z nim. Wstrząśnięci czynili jej gorzkie
wyrzuty, że tak głupio marnuje swoje zdolności oraz szansę, jaką stwarzały
studia w Oksfordzie.
Rozżalona na cały świat Louise oskarżała Simmondsa, że to on jest
przyczyną jej kłopotów, tym bardziej że rodzice postanowili pojechać z nią
do Oksfordu, by na miejscu zorientować się w sytuacji.
Wyruszyli zaraz po śniadaniu, matka wyraźnie nieszczęśliwa,
z trudem powstrzymująca łzy, ojciec dziwnie nieobecny, z surową,
ściągniętą twarzą. Lou wiedziała, co myślą: oto, podobnie jak stryj David
i jej starszy brat Max, odziedziczyła najgorszy gen Crightonów: gen
egoizmu, głupoty i autodestrukcji.
Chciała dodać im otuchy, zapewnić ich, że nie powinni się martwić,
ale sama była jeszcze zbyt wstrząśnięta nie tym, jak postępowała, ale
uczuciami, które ją przerażały, jednocześnie doprowadzając do
nierozważnego, niebezpiecznego dla niej zachowania.
– Wierzyć mi się nie chce, że mogłaś postąpić tak głupio – oznajmił
ojciec smutno, a głos nieco mu drżał, gdy wyrzucał jej, co zrobiła podczas
balu. – Co cię napadło? Coś ty sobie ubzdurała? Że zostawisz Tullah
w labiryncie aż…?
– Nie… nie… ja tylko chciałam… – Łykając łzy, odwróciła zapłakaną
twarz.
Nie była w stanie wyznać, że zakochana bez pamięci w Saulu
traktowała Tullah jako przeszkodę na drodze do osiągnięcia celu. W swojej
głupocie była pewna, że gdyby tylko mogła się pozbyć rywalki, Saul
przejrzałby na oczy, zobaczył w niej wyśnioną ukochaną, padł przed nią na
kolana, zrozumiał wreszcie, że pisane jest im być razem.
Do Oksfordu pojechała też Kate, chcąca podtrzymać siostrę na duchu
oraz odwiedzić przyjaciół, którzy zostali na wakacje w mieście, by dorobić
sobie w lokalnych barach i restauracjach, pracując jako kelnerzy.
Kiedy matka krążyła po jej pokoju w akademiku, zbierając ubrania
i książki. Kate bez słowa siedziała obok Lou i mocno trzymała ją za rękę
na znak siostrzanej miłości i solidarności.
Dopiero kiedy matka strząsnęła kołdrę i zaczęła słać rozgrzebane
łóżko, Lou ocknęła się i stanowczym gestem odsunęła Jenny.
– Zostaw, ja to zrobię – stwierdziła gorączkowo.
Już dość najadła się wstydu, nie chciała kolejnych upokorzeń, a tak by
się stało, gdyby matka znalazła teraz pod poduszką koszulę, którą Lou
ukradła Saulowi i w której sypiała.
Kiedy zostały same, Kate zapytała nieporadnie:
– Czy… chcesz o tym porozmawiać?
Louise gniewnie pokręciła głową.
– Och, Lou – szepnęła Kate zbolałym, smutnym głosem.
– Daj spokój, nie maż się – burknęła Louise.
– Lou, jestem pewna, że profesor Simmonds wie o wszystkim –
odrzekła podenerwowana Kate. – Nie chciałam nic mówić przy rodzicach,
ale on musiał się zorientować, że chodziłam za ciebie na jego zajęcia. Masz
te notatki, które dla ciebie robiłam?
– Tak – odparła Louise krótko. – Ale skąd niby miałby wiedzieć, że
się zamieniłyśmy miejscami? Tyle razy robiłyśmy żarty przyjaciołom i nikt
nigdy się nie zorientował, która jest która.
Kate przez chwilę milczała, w końcu przemówiła:
– Z Simmondsem jest inaczej. On po prostu wie. Tak jakby miał
szósty zmysł, który pozwala mu rozróżniać nas.
– Szósty zmysł? – zapytała Louise z przekąsem. – Jest profesorem
prawa, a nie magikiem – prychnęła, ale wcale nie czuła się zbyt pewnie.
Tak bardzo chciała przytrzeć nosa Garethowi Simmondsowi, lecz
wszystkie próby kończyły się sromotną klęską. Opiekun miał nad nią
niekwestionowaną przewagę.
– Zwrócił się do mnie per Katherine – przypomniała siostrze Kate. –
A przecież miałam na sobie twoje rzeczy i wszyscy byli przekonani, że ja
to ty.
– Arogancki, zadufany w sobie osioł – mruknęła Louise z pogardą. –
Nienawidzę go.
Znacznie bardziej jednak nienawidziła samej siebie.
Kiedy Kate wyszła, zostawiając bliźniaczkę z własnymi myślami –
decydując się na studia w Oksfordzie, siostry postanowiły, że zamieszkają
osobno i będą uczestniczyły w innych zajęciach, by nie uchodzić w oczach
profesorów i kolegów za papużki nierozłączki – Lou sięgnęła po notatki
z zajęć robione na jej prośbę przez siostrę. Patrzyła tępo na zapisane kartki,
ale sens zdań nie docierał do niej. Jakże miał docierać, gdy jej życie legło
w gruzach, a uczucia zostały tak bardzo zranione?
Kochała się w Saulu i marzyła o jego wzajemności bodaj od chwili,
kiedy zrozumiała, co oznacza słowo miłość, i nigdy nie przyszło jej do
głowy, że mogłaby go jednak nie rozkochać w sobie i nie zdobyć.
Dlaczego miałoby być inaczej, skoro realizowała zawsze wszystkie cele,
jakie przed sobą stawiała?
Pismo Kate zaczęło się rozmywać jej przed oczami. Odrzuciła notatki,
objęła ramionami kolana. Czuła niemiły chłód w całym ciele, wewnętrzną
pustkę, a przy tym przejmował ją lęk i odczuwała ogromny ból.
Automatycznie wsunęła rękę pod poduszkę, wyjęła ukrytą tam
koszulę Saula i wtuliła w nią twarz, wdychając znajomy zapach, ale nawet
to nie było w stanie jej uspokoić.
Pomyślała ze smutkiem, że nie koszulę chciałaby tulić w ramionach
i odrzuciła ją. Tęskniła za Saulem, to jego pragnęła. Niestety, już nigdy nie
miała z nim być, co jej wyraźnie i w okrutny sposób dał do zrozumienia.
– Saul, Saul, Saul – wzywała go z bezradnym szlochem, aż w końcu
wyczerpana usnęła.
Kiedy obudziła się nad ranem, drżała z zimna, zapuchnięte od płaczu
oczy piekły nieprzyjemnie. Nadal była w dziennym ubraniu. Nic od dawna
nie jadła, ale wiedziała, że w takim stanie ducha niczego by nie przełknęła.
Podniosła się, spojrzała na rozrzucone na podłodze notatki Kate i poczuła
ucisk niepokoju w zbolałym sercu.
Gareth Simmonds w niczym nie przypominał starego profesora
Lewisa. Jego nie da się zagadać, robiąc słodkie oczy i opowiadając, że na
pewno podciągnie się w nauce. Jak jednak miała się skupić na studiach,
gdy wszystkie jej myśli, jej serce i całe jestestwo zwracały się ku Saulowi?
– Witaj, Louise. To dobrze, że tak szybko zareagowałaś na mój list.
Czy siostra przyjechała razem z tobą?
Louise nie zwiódł spokojny, prawie przyjacielski ton opiekuna, gdy
pojawiła się w jego gabinecie. Nie uszedł też jej uwagi sposób, w jaki
wymówił słowo „siostra”, kładąc na nim wyraźny nacisk.
Idąc na spotkanie, przygotowała sobie całą taktykę; uznała, że
najlepiej będzie blefować, udawać niewiniątko i wmawiać Simmondsowi,
że chodziła pilnie na jego zajęcia, on zaś musiał pomylić ją z Kate. Jedno
spojrzenie w twarz opiekuna, w jego przenikliwe, ciemnobłękitne oczy
wystarczyło, by zmieniła pierwotne zamiary, rozumiejąc, że trwanie
w kłamstwie może przysporzyć jej tylko kolejnych nieprzyjemności
i kłopotów.
– Siadaj – polecił Simmonds, gdy nie odpowiedziała na pierwsze jego
słowa, rzecz u Louise doprawdy niebywała, jako że zazwyczaj znajdowała
szybką, ciętą i dowcipną ripostę na każdą, nawet najostrzejszą uwagę
kierowaną pod jej adresem.
Teraz zabrakło jej tupetu. Milczała ze zwieszoną głową i biernie
czekała na rozwój wypadków. Opiekun tymczasem spoglądał na nią
z mieszaniną współczucia i irytacji na twarzy, co dodatkowo raniło już
i tak mocno zranioną dumę. Jak śmiał się nad nią litować?
Poczuła ku własnej rozpaczy, że oczy zaczynają ją piec zdradliwie
i jeszcze niżej pochyliła głowę. Za nic nie mogła sobie pozwolić na łzy
w obecności tego spokojnego, traktującego ją nieco z góry człowieka. Nie
chciała, żeby odgadł, jak bardzo niepewnie się czuje w tej nowej
i upokarzającej dla siebie sytuacji.
Zaczęła mrugać rozpaczliwie, by powstrzymać łzy. Nie zauważyła, że
Gareth Simmonds wstał zza biurka i podszedł do niej na odległość kroku.
– Louise, nie zamierzam przysparzać ci kłopotów i utrudniać życia.
Wiem, że przeżywałaś ostatnio… dość… trudny czas i że pod względem
emocjonalnym… Gdybym mógł ci jakoś pomóc w rozwiązaniu twoich
problemów…
Zesztywniała na te słowa i zjeżyła się. Dość już miała
wysłuchiwanych na przemian połajań i pocieszeń ze strony rodziny, nie
zniosłaby wyniosłego „zrozumienia” ze strony swojego opiekuna.
– Jedynym moim problemem jest w tej chwili pan – oznajmiła
z gniewem, rada, że ogarniająca ją na nowo złość pomoże jej powstrzymać
łzy.
Słyszała, jak Simmonds wciąga powietrze i już czekała na jakąś
reprymendę, ale w zamian usłyszała wypowiedziane pogodnym tonem
słowa:
– Wiem, że z punktu widzenia prawa jesteś już dorosła, Louise, ale
w tej chwili przypominasz mi moją sześcioletnią siostrzenicę. Zrozum,
dziewczyno, nie jestem twoim wrogiem, chcę ci pomóc.
– Proszę oszczędzić sobie tego wyniosłego tonu. Nie jestem pana
siostrzenicą – burknęła Louise z pałającymi z wściekłości policzkami,
gotowa wybiec za chwilę z gabinetu, trzaskając za sobą drzwiami.
Zanim wykonała ruch, Simmonds ujął ją za rękę i pociągnął w stronę
krzesła, zmusił, żeby usiadła i ku jej konsternacji przyklęknął obok,
zaglądając jej przy tym w oczy.
– Przestań się stawiać, dziewczyno. Jesteś jedną z najbystrzejszych
studentek, ale duma nie pozwala ci wybrnąć z kłopotów. Każdy z nas
czasami znajduje się w sytuacji, kiedy potrzebuje pomocy innych ludzi,
musisz to wreszcie zrozumieć.
– Nie mam zamiaru zrozumieć – przerwała mu niegrzecznie. –
A nawet gdybym zrozumiała, na pewno nie zwróciłabym się po pomoc do
pana.
Milczał przez długą chwilę, wreszcie powiedział spokojnie:
– To bardzo interesująca deklaracja, Louise, a przy tym stanowiąca
niebezpieczne wyzwanie, jeśli mogę tak to określić.
Zdała sobie nagle sprawę, że opiekun wpatruje się intensywnie nie
tyle w jej oczy, co w usta. Przypomniała sobie, jak jedna z koleżanek
zachwycała się nim niedawno i wzdychała, jaki to Gareth Simmonds jest
seksowny. Teraz rozumiała, co dziewczyna miała na myśli, i ogarnęła ją
panika. Nie chciała widzieć w Simmondsie atrakcyjnego mężczyzny.
Jedynym obiektem jej westchnień mógł być przecież Saul, żaden inny.
– Chciałabym już iść – powiedziała niepewnie. – Ja…
– Jeszcze nie skończyłem rozmawiać z tobą – oznajmił łagodnie.
Podniósł się i odszedł od krzesła, tak jakby wyczuł, że zbytnia
bliskość żenuje i peszy Louise, co było raczej niemożliwe, gdyż czuła, jak
opiekun nienawidzi jej całym sercem, podobnie jak ona jego, i że celowo
wprowadza ją w stan konsternacji.
– W porządku, Louise – zaczął, patrząc jej prosto w oczy. – Upierasz
się, twój wybór. Wiem, co się dzieje, więc nie wysilaj swojego
najwyraźniej osłabionego ostatnio umysłu i nie próbuj mnie okłamywać.
Byłaby to czysta strata czasu oraz energii, a będziesz ich potrzebowała na
nadrobienie zaległości w nauce, a nie na wymyślanie nierealnych
scenariuszy. Z mojego doświadczenia wynika, że są dwa powody, dla
których studentka czy student zaniedbują swoje obowiązki i nie spełniają
pokładanych w nich oczekiwań. Po prostu studia okazują się dla nich za
trudne. Mieli szczęście, że dostali się na uniwersytet, by potem się
przekonać, że nie dobrną do dyplomu. Drugi powód…
Przerwał i spojrzał na nią łagodnie.
– Drugi powód pojawia się wtedy, gdy sami z własnej woli przestają
się uczyć, zaczynają opuszczać zajęcia, studia przestają ich obchodzić.
W obu przypadkach istnieje tylko jedno wyjście: przerwać jak najszybciej
mękę nieszczęśników, którzy się nie nadają do niczego, a zarazem położyć
kres męce ich nauczycieli i kolegów.
Louise słuchała tych słów z niedowierzaniem i narastającą
wściekłością,
– Straszy mnie pan wyrzuceniem z uniwersytetu – powiedziała
krótko.
Gareth Simmonds uniósł brwi.
– Nie, daję ci tylko do zrozumienia, że mogę cię wyrzucić. Mam
prawo wnosić z twojego zachowania, że przestało ci zależeć na nauce. –
Wziął do ręki jej ostatnią pracę zaliczeniową i rzucił lekceważącym gestem
na biurko. – Ten esej nie pozostawia cienia wątpliwości, że masz zajęcia
w nosie. Jeśli się mylę – ciągnął niezrażony jej wściekłymi spojrzeniami –
oznacza to, że nie dajesz sobie rady i poziom jest dla ciebie za wysoki.
Wystarczy, żebyś potwierdziła moje przypuszczenia, a postaram się, żebyś
została przeniesiona na jakiś inny uniwersytet, gdzie wymagania będą
mniejsze, a studia łatwiejsze. My tutaj mamy swoje standardy i wszystkich
nas jednakowo obowiązuje dążenie do doskonałości. Skoro jednak czujesz,
że się nie nadajesz…
– Oczywiście, że się nadaję – prychnęła Louise, dotknięta do żywego.
W jej oczach pojawiły się złe błyski. Jak on śmiał sugerować, że powinna
odejść, bo jest za słaba, by studiować w Oksfordzie.
Poprzednik Garetha powtarzał często, a właściwie dawał do
zrozumienia, że uważa ją za jedną z najbardziej obiecujących studentek.
Poprzednik…
Louise zacisnęła pięści.
– Niektórzy ludzie wyznają teorię, że to nauczyciel ponosi winę, nie
uczeń, w przypadku, kiedy oceny nagle się pogarszają – oznajmiła
buńczucznie.
Gareth popatrzył na nią w zamyśleniu.
– Być może niektórzy wyznają taką teorię – przytaknął chłodno. –
Inni całkiem rozumnie dojdą do wniosku, że uczennica, która nie pojawia
się prawie wcale na wykładach i ćwiczeniach, ma kłopoty albo lekceważy
studia, nie sądzisz? Nie jestem idiotą, Louise – stwierdził, widząc
zaskoczenie na jej twarzy. – Doskonale wiem, że twoja siostra
przychodziła za ciebie na moje zajęcia… Posłuchaj – ciągnął dalej, kiedy
nie odpowiedziała. – Moglibyśmy tak się kłócić cały dzień, ale to nie
zmieni faktów. Opuszczasz zajęcia, nie przygotowujesz prac
zaliczeniowych. Straciłaś na wadze – dodał nieoczekiwanie, wprawiając ją
w stan bliski osłupienia.
Skąd, u licha, mógł wiedzieć, że schudła. Nawet jej matka i rodzona
siostra niczego nie zauważyły. Trudno było cokolwiek spostrzec, skoro
nosiła obszerne bluzy ukrywające ubytek kilogramów. Bała się, że kiedy
rzecz się wyda, matka podniesie niepotrzebny alarm. Ciotka Tiggy, która
weszła do rodziny Crightonów przez małżeństwo, przez wiele lat cierpiała
na bulimię i jej zachowanie, kiedy była jeszcze żoną stryja Davida,
zostawiło w rodzinie pewien uraz. Sama Jenny bardzo dbała, by w domu
jadano zdrowo i by wszyscy, dopóki dziewczynki nie wyjechały na studia,
spotykali się o stałych porach przy wspólnym stole. Louise nie miała nigdy
kłopotów z jedzeniem, apetyt zwykle jej dopisywał, dopiero w ostatnich
miesiącach, kiedy coraz dramatyczniej przeżywała nieodwzajemnione
uczucie do Saula, coraz trudniej było jej przełknąć cokolwiek.
– Rozumiem, że masz problemy osobiste… – Gareth przerwał jej
myśli.
Nie zdążył skończyć zdania, a zamierzał zapewne poradzić jej, by
porozmawiała z psychoterapeutą lub psychologiem, gdy skoczyła jak
oparzona.
– Kto panu powiedział. Oni…
– Widzę – stwierdził Simmonds spokojnie. – Tracisz na wadze.
Zapewne źle sypiasz, opuściłaś się bardzo w nauce. Fakty mówią same za
siebie. Nie muszę mieć dyplomu z psychologii, by wyciągnąć właściwe
wnioski. Profesor Lewis był pewien, że będziesz miała celujące wyniki,
tymczasem nie wiem, czy w obecnej sytuacji zdołasz się wyciągnąć na
trójki. Wszystko zależy od ciebie, Louise. Albo od tej chwili zabierzesz się
na serio do roboty, albo…
– Wyrzuci mnie pan ze studiów – dodała z goryczą.
Nie dając mu okazji do odpowiedzi, chwyciła swoje papiery
i wypadła z gabinetu.
Boże, jak nienawidziła Simmondsa. Jak bardzo go nienawidziła!
– No i jak? – zapytała Kate niespokojnie, kiedy Louise po rozmowie
w gabinecie opiekuna wróciła, a właściwie wtargnęła jak burza do swojego
pokoju w akademiku. – Uspokój się! – Siostra złapała ją za ramię. – Mów
zaraz, co powiedział Simmonds.
– Powiedział… nic nie powiedział. Straszył, że mnie wyrzuci –
odparła krótko Louise.
– Co? Och, Lou, nie! Nie próbowałaś mu powiedzieć…
wytłumaczyć…?
– Co miałam mu powiedzieć?
– O… o… Saulu. Wyjaśniłaś mu… Próbowałaś…
Louise nagle przestała krążyć po pokoju jak rozjuszona lwica i stanęła
naprzeciwko siostry.
– Zwariowałaś? – syknęła. – Miałam opowiadać Simmondsowi
o Saulu? – Zamknęła oczy na wspomnienie litości widocznej w oczach
opiekuna. Jak śmiał się nad nią litować?
Jak ktokolwiek śmiał?
– Dał mi czas do Bożego Narodzenia. Jeśli do tej pory nie poprawię
stopni…
– Przecież to dla ciebie nic trudnego – usiłowała pocieszyć siostrę
Kate. – Masz przed sobą resztę wakacji i całą jesień. Pomogę ci.
– Nie chcę, żebyś mi pomagała. Chcę tylko… – zaczęła Louise
porywczo i zamilkła.
Przerażała ją siła własnych uczuć i daremność wysiłków.
– Może spędzimy razem wieczór? – zaproponowała już spokojniej,
chcąc wynagrodzić jakoś Kate wcześniejszy atak wściekłości. – Zjemy
razem kolację, napijemy się wina. Mam jeszcze kilka butelek z zapasu,
który dała mi ciotka Ruth na początku ostatniego semestru. Powiedziała, że
przyda się na imprezy.
– Chętnie, ale jestem już umówiona – stwierdziła Kate z żalem,
pokręciła głową i poczerwieniała. – Mam… randkę.
– Randkę? Z kim? – zainteresowała się Louise, ale Kate ponownie
pokręciła głową.
– Z takim jednym. Nie znasz go. Och, Lou – powiedziała, ściskając
mocno siostrę. – Wiem, co musisz czuć, ale postaraj się zapomnieć
o Saulu.
– Gdybym tylko potrafiła – mruknęła Louise zdławionym głosem. –
A poza tym, czy mam szansę? Jak zapomnieć, skoro wrócę do Haslewich.
Och, Kate.
Chciała prosić bliźniaczkę, by odwołała swoją randkę, ale
przypomniała sobie, z jakim wyrazem twarzy Gareth Simmonds
powiedział jej, iż wie, że posługiwała się siostrą jako parawanem
i postanowiła, tym razem przynajmniej, nie nadużywać siostrzanej dobroci.
Powtarzała sobie, że przecież nie jest osobą samolubną, zajętą tylko
sobą egoistką, jak zdawał się sądzić Simmonds. Zrobiłaby wszystko to
samo dla Kate… gdyby ją prosiła.
Coś szeptało jej jednak, że Kate nigdy by o nic podobnego nie
poprosiła.
Letnie popołudnie przeszło w wieczór. Louise rozejrzała się
zmęczonym wzrokiem po pokoju. Każde wolne miejsce zaściełały notatki,
skrypty i podręczniki. W głowie tłukły się wciskane na siłę wiadomości,
ale umysł ich nie asymilował.
Saul. Gdzie był teraz…? Co porabiał? Wstała i przeszła do niewielkiej
kuchenki. Nie pamiętała, kiedy ostatnio jadła, ale na samą myśl o posiłku
robiło się jej niedobrze.
Kątem oka dojrzała w zakurzonym kącie wino z zapasu, który
podarowała jej ciotka Ruth. Czując lekki szum w głowie, nachyliła się
i wyjęła jedną butelkę ze skrzynki.
Ciotka miała dość staroświeckie poglądy na temat życia studentów
w Oksfordzie. Wino, które ofiarowała wnuczce brata, wybrała bardzo
starannie ze względu na bukiet i działanie wzmacniające. Wyobrażała
sobie, że młodzi ludzie będą je pili podczas eleganckich spotkań, jakie
można było czasami widzieć w telewizyjnych adaptacjach angielskich
powieści, których akcja toczyła się w dawnych, dobrych czasach.
Louise odkorkowała butelkę i nalała sobie kieliszek. Piła alkohol
bardzo rzadko. Ot, czasami szklaneczkę dobrego trunku do obiadu.
Wstępowała też od czasu do czasu na drinka do barów studenckich, ale
traktowała to raczej jako obowiązujący w Oksfordzie rytuał towarzyski niż
prawdziwą przyjemność.
Wino było wyjątkowo dobre, rozlewało się miłym ciepłem w gardle
i rozgrzewało pusty żołądek.
Usiadła na podłodze i wpatrywała się tępo w stertę rozłożonych wokół
notatek. Staranne pismo Kate tańczyło jej przed oczami. Zamrugała
powiekami. Marszcząc czoło i kończąc wino, usiłowała skupić się na
lekturze. Po alkoholu czuła się lepiej, w głowie czuła przyjemną lekkość,
myślało się jej swobodniej. Mogła nawet myśleć o Saulu i nie czuła przy
tym rozrywającego serce, niszczącego bólu.
Saul.
Poszła znowu do kuchni, by ponownie napełnić kieliszek. Ku swojej
konsternacji stwierdziła, że nie może sobie przypomnieć rysów
ukochanego. Zdawały się zacierać w pamięci, umykały, rozpływały się,
stawały się amorficzne, nieczytelne. Co gorsza, im rozpaczliwiej starała się
przywołać je przed oczy, tym bardziej próżny okazywał się wysiłek,
a w wyobraźni z uporem pojawiała się twarz Garetha Simmondsa.
Wychyliła solidny haust wina i zaczęła gorączkowo kartkować swój
pamiętnik w poszukiwaniu zdjęcia Saula, które zawsze tam
przechowywała.
Trzymała właśnie fotografię w dłoniach, kiedy usłyszała pukanie.
Kate… siostra widocznie zmieniła plany i odwołała randkę,
uznawszy, że powinna z nią zostać. Czując, że jest na lekkim rauszu,
Louise ruszyła do drzwi, otworzyła i zawołała:
– Och, Kate, jak to dobrze, że przyszłaś. Ja…
Głos jej zamarł, gdy gość przekroczył próg i zamknął starannie drzwi
za sobą.
– Pan! – stwierdziła niemal z wyrzutem, patrząc, jak jej opiekun
bezlitośnie wodzi wzrokiem po zabałaganionym wnętrzu, po czym
spogląda na jej twarz ze śladami łez na policzkach. – Czego pan chce?
– Przyniosłem ci te papiery. Zostawiłaś je rano u mnie w gabinecie.
– Och! Nie wie… – Louise nieco zażenowana chciała odebrać
papiery. Nie zauważyła, że w jednej dłoni nadal trzyma fotografię Saula,
w drugiej zaś kieliszek napełniony winem.
Gdy wyciągnęła dłoń, zdjęcie wysunęło się z jej palców. Nachyliła
się, by je podnieść i zderzyła się z Garethem Simmondsem. Wino
ochlapało jego nadgarstek i jej rękę. Simmonds uprzedził ją, pierwszy
podniósł nieszczęsną fotografię.
– Proszę, nie… – zaczęła nerwowo, ale było już za późno.
Simmonds przez chwilę przyglądał się bacznie twarzy na zdjęciu, po
czym oddał je właścicielce z ironicznym komentarzem:
– Bardzo przystojny mężczyzna, Louise, przyznaję. Czy warto jednak
rujnować sobie dla niego przyszłość? Poza wszystkim jest dla ciebie za
stary – dodał nieco lekceważąco.
Louise już dostatecznie rozdrażniona poranną rozmową, teraz
wybuchła:
– Nie, nieprawda! On… – Przerwała i z oczu popłynęły jej łzy.
Wypiła resztę wina i buntowniczo zadarła głowę. – Nie jestem już
dzieckiem, tylko dojrzałą kobietą.
Kpiące spojrzenie Simmondsa przeważyło chwiejną szalę,
przyprawiając dziewczynę o furię.
– Czemu pan tak na mnie patrzy? Nie wierzy mi pan? Owszem,
jestem kobietą i mogę tego dowieść. Saul… on byłby ze mną, gdyby nie
pojawiła się Tullah i wszystkiego nie popsuła.
– Ile kieliszków wypiłaś? – zapytał, ignorując bezładny wybuch, po
czym wyjął jej kieliszek z dłoni i powąchał z niejakim obrzydzeniem.
– Jeszcze nie dość – oznajmiła żałośnie. – Proszę oddać mi kieliszek.
Muszę się napić.
– Wykluczone. Masz już dosyć.
– Nie. – Rozzłoszczona Louise usiłowała wyrwać mu kieliszek z ręki,
ale trzymał szkło mocno, a przy tym podniósł ramię, by nie mogła go
dosięgnąć. Z taką wściekłością walczyła, że zachwiała się i oparła
o Simmondsa, który tkwił na środku pokoju niczym niewzruszony głaz.
Louise zamrugała, czując pod dłonią uderzenia jego serca.
Było to takie uspokajające, nieoczekiwane, niosło pociechę. Jej
oszołomiony alkoholem mózg usiłował pogodzić się z dziwnym
doznaniem. Miała ogromną ochotę położyć głowę na piersi Simmondsa,
zamknąć oczy i trwać tak, wreszcie bezpieczna niczym dziecko
w ramionach ojca.
Rozprostowała delikatnie palce: czuła pod nimi, przez materiał
koszuli, muskularne ciało i sprężyste włosy. Bliskość tego mężczyzny, na
którego jeszcze przed chwilą była taka wściekła, działała, ku zdumieniu
Louise, kojąco.
Ciągle jeszcze podtrzymywał ją ramieniem, które wyciągnął, kiedy się
zachwiała. Przysunęła się bliżej, zamknęła oczy. Czuła w nozdrzach męski
zapach, o wiele wyraźniejszy niż ten ulotny, którego ślady zachowała
koszula Saula. Miała obok siebie człowieka z krwi i kości, realnego
mężczyznę, a nie zjawę zrodzoną w młodzieńczej wyobraźni. Westchnęła
cicho, z lubością, on zaś przesunął dłonią po jej udzie.
– Louise.
Ostrzegawczy ton głosu sprawił, że otworzyła oczy i nieco
nieprzytomnie spojrzała na Simmondsa.
– Nie, nie ruszaj się – szepnęła, starając się mówić trzeźwo. – Zostań
ze mną… chciałabym…
Cofnął się o krok, w jego wzroku pojawiła się surowość. Szybko
zamknęła powieki, rozchyliła usta i uniosła dłoń do jego twarzy, drugą zaś
przeniosła jego rękę ze swojego uda na pierś.
Dotknięcie ręki Garetha przerodziło się w delikatną pieszczotę. Tego
właśnie chciała, za tym tęskniła, na to czekała. Końcem języka zaczęła
wodzić po jego wargach, drżąc przy tym z podniecenia.
Tak, to było jej potrzebne. Kąsała leciutko jego usta, które rozchyliły
się w odpowiedzi na jej zapraszające karesy.
Zapominając się w pocałunku, przywarła do Simmondsa, a on ją
przytulił. Wypite wcześniej wino zlikwidowało wszelkie zahamowania,
pozostało czyste, długo niezaspokajane pożądanie. Chciała stać teraz nago
naprzeciwko mężczyzny, który ją całował, chciała, żeby ją pieścił i by ona
mogła w ten sam sposób odwzajemniać pieszczoty. Wydawało jej się, że
unosi się na fali nieznanych wcześniej doznań. Miała wrażenie, że za kilka
chwil podobnych odczuć byłaby w stanie oddać życie.
– Saul, Saul – szepnęła cicho.
W tej samej chwili została gwałtownie odepchnięta i poczuła silne
szarpnięcie.
– Saul – zaprotestowała.
– Otwórz oczy, Louise – usłyszała ostry i dobrze znany głos. – Nie
jestem twoim najdroższym Saulem, kimkolwiek jest ten człowiek – dodał
Simmonds z lekkim przekąsem.
Jej opiekun! Więc to wcale nie Saul? Nie Saul! Wielkie nieba, to…
Otworzyła oczy. W głowie wirowało jej od nadmiaru wypitego wina,
z głodu i podniecenia, które ogarnęło ją przed chwilą z taką siłą. Zachwiała
się, zaszokowana. Zbyt silna była ta mordercza kombinacja alkoholu
i niekontrolowanych emocji.
– Niedobrze mi – bąknęła żałośnie.
– O Boże – usłyszała poirytowany głos Simmondsa i poczuła, że
opiekun na wpół ją niesie, na wpół ciągnie do małej łazienki, gdzie schylił
jej głowę nad sedesem.
W samą porę, bo zaraz zaczęła wymiotować.
Dopiero po długiej chwili, kiedy zwróciła już całą treść żołądka, torsje
ustały, choć miała wrażenie, że klęczała z głową nad sedesem wieczność
i trochę dłużej.
Podniosła się, oblana zimnym potem, spłukała odruchowo wodę
i sięgnęła po płyn do ust.
Ciągle jeszcze kręciło się jej w głowie. Nie bardzo zdawała sobie
sprawę, co się dzieje wokół niej. Niepewnie ruszyła do drzwi łazienki, ale
Simmonds był obok i pomógł jej przejść do pokoju.
– Siadaj i zjedz to – usłyszała rozkazujący głos i została
bezceremonialnie, choć łagodnie, pchnięta na krzesło, a przed nią pojawił
się talerz z gorącymi grzankami.
– Nie jestem głodna – mruknęła apatycznie, odwracając wzrok od
jedzenia.
– Jedz – rozkazał ponownie. – Chryste, dziewczyno, co się z tobą
dzieje? Co ty wyprawiasz? Zamierzasz się wykończyć?
Louise czuła, że zaczyna boleć ją głowa.
– Dlaczego sobie nie pójdziesz? – zapytała drżącym głosem.
– Zjedz, to pójdę – oznajmił stanowczo.
Spojrzała na grzankę i poczuła, że torsje zaczynają powracać.
– Nie chcę – upierała się. – Chcę tylko…
– Chcesz swojego ukochanego Saula – przerwał jej ostro. – Owszem,
wiem. Powiedziałaś mi to przed chwilą… pamiętasz…?
Pobladła, kiedy sobie uświadomiła, o czym mówi Simmonds.
Alkoholowa mgła spowijająca umysł zaczęła się rozpraszać z zatrważającą
szybkością. Spojrzała na usta Simmondsa. Czy rzeczywiście oni…? Na
jego dolnej wardze dostrzegła nieznaczny ślad po… Czym prędzej
odwróciła wzrok.
– Nie czuję się dobrze. Chciałabym… chciałabym się położyć.
– Po co? Żeby fantazjować o swoim ukochanym Saulu? – zakpił bez
cienia litości.
Louise zamknęła oczy. Znowu zaczęło jej wirować w głowie.
Próbowała wstać, ale zawroty jeszcze się wzmogły. Miała wrażenie, że za
chwilę zemdleje. Próbowała walczyć z ogarniającą ją słabością, myśląc
równocześnie, że to zupełnie bez sensu. Bez Saula całe jej życie było
pozbawione sensu.
Powoli ogarnęły ją ciemności.
Kiedy się ocknęła, leżała w łóżku, nadal w dżinsach i w bluzce. Obok
na krześle siedziała Kate i przyglądała się siostrze. Pokój był wysprzątany,
we wnętrzu unosił się zapach pasty do podłóg i świeżej kawy. Na dworze
było widno.
– Co tutaj robisz? – zwróciła się do Kate schrypniętym głosem.
Gardło miała obłożone, a głowa wprost pękała z bólu.
– Przyszedł do mnie profesor Simmonds. Powiedział, że nie najlepiej
się czujesz – oznajmiła Kate ostrożnie, unikając wzroku Louise.
Profesor Simmonds. Louise zamknęła oczy i zaczęła drżeć na
wspomnienie tego, co zrobiła. Pod powiekami pojawiały się wyraziste
obrazy: nie tylko widziała wyraz twarzy Simmondsa, wracały też
wczorajsze doznania, kiedy to… kiedy…
Przewróciła się z jękiem i ukryła zawstydzoną twarz w poduszce.
– Co ci jest? Źle się czujesz? Masz może nudności? – dopytywała się
niespokojnie Kate.
– Ja… ja… Co ci powiedział o mnie profesor Simmonds? –
gorączkowała się Louise.
– Eee, nic. Mówił tylko, że… źle się poczułaś. Podobno pojawił się
jakiś paskudny wirus, mnóstwo ludzi choruje. Simmonds prosił przekazać
ci, że gdybyś chciała jechać do domu, to możesz jechać. Nie musisz teraz,
latem, siedzieć w Oksfordzie i ryć w podręcznikach, żeby nadrobić
opóźnienia.
– Nie, nie, mowy nie ma – przeraziła się Louise. – Saul…
– Saul pojechał odwiedzić rodziców. Zabrał ze sobą Tullah… chce ją
przedstawić w domu – powiedziała cicho Kate.
– Nie chcę jechać do domu – oznajmiła Lou ze złością. I dopiero teraz
spostrzegła, że siostra omija ją wzrokiem, dokładnie wyrównując starannie
ułożony stos leżących obok książek. – O co chodzi? Coś ty zmajstrowała?
– spytała Lou zdjęta podejrzeniami.
Intuicja podpowiadała jej, że bliźniaczka coś przed nią ukrywa, że
czegoś nie chce jej powiedzieć.
Rzeczywiście, przyciśnięta do muru Kate zaczerwieniła się jak
uczennica.
– Mów, Kate. O co chodzi? – rzuciła Louise rozkazującym tonem.
– Eee… Kiedy profesor Simmonds przyszedł do mnie powiedzieć, że
nie czujesz się dobrze to… wypytywał o Saula.
– Słucham? A ty, co mu powiedziałaś? – W oczach Louise pojawiły
się groźne błyski.
– Nic mu nie chciałam mówić, Lou – odparła potulnie Kate. – Proszę,
zrozum. On był… Rozmawiał ze mną tak, jakby wiedział od ciebie
o Saulu. Myślałam, że ty mu opowiedziałaś.
– Co mu powiedziałaś, Kate? – nie ustępowała Louise, widząc, że
siostra jest wyraźnie speszona i unika jasnej odpowiedzi.
– Powiedziałam mu, ile Saul dla ciebie znaczy. Powiedziałam… że
kochasz Saula, ale że on… – Kate przerwała i zwiesiła głowę. –
Przepraszam, Lou, ale Simmonds nalegał. Mówił, że źle się czujesz. Tak
bardzo martwiłam się o ciebie, że…
– Opowiedziałaś mu, co czuję do Saula, Zdradziłaś mnie. – Głos
Louise brzmiał głucho, bezdźwięcznie. Dla Kate było to o wiele
boleśniejsze, niż gdyby bliźniaczka zrobiła jej awanturę.
– Myślałam, że on wie. Zachowywał się tak, jakby rzeczywiście
o wszystkim wiedział. Dopiero później zorientowałam się… domyśliłam…
Lou, gdzie ty idziesz? – zaniepokoiła się Kate, widząc, że siostra wstaje
z łóżka i zmierza ku drzwiom.
Louise nie raczyła odpowiedzieć, w każdym razie nie wprost. Dopiero
w progu odwróciła się i oznajmiła ciągle tym samym głuchym tonem:
– Kiedy wrócę, nie chcę cię tutaj widzieć. Zrozumiałaś?
Było to najpoważniejsze nieporozumienie, jakie zaszło kiedykolwiek
między bliźniaczkami.
Urażona do żywego Louise nie próbowała nawet spojrzeć na siostrę,
zresztą i tak nic nie widziała, oczy miała pełne łez.
Jak Kate mogła aż tak strasznie, tak boleśnie ją zawieść. Jak mogła
lekkomyślnie opowiadać o jej intymnych, głęboko osobistych sprawach?
Jak mogła zawierzać komuś tajemnice siostry? I to w dodatku komu je
zawierzyła? Simmondsowi!
Gareth Simmonds. Przez chwilę Louise miała ogromną ochotę iść
prosto do niego i oznajmić mu w krótkich słowach, co o nim myśli, ale
ledwie wyszła na zewnątrz, poczuła, jak bardzo jest osłabiona.
ROZDZIAŁ TRZECI
Louise otrząsnęła się z bolesnych wspomnień i wróciła do
teraźniejszości. Zatopiona w myślach nie zauważyła nawet, że kawa
zdążyła wystygnąć. Przeszła do kuchni, napełniła czajnik i czekając, aż
woda się zagotuje, wzięła z półki gładki kamyk należący do większej
kolekcji zdobiącej wnętrze. Dostała go od swojego brata. Joss wręczył go
jej jakiś czas temu, oznajmiając z powagą, że jest to bardzo specjalny
kamyk i że człowiek się uspokaja, kiedy trzyma go w dłoni. Joss znalazł go
w czasie jednego ze spacerów z ciotką Ruth, która podobnie jak bratanek
uwielbiała długie włóczęgi za miasto.
Ze smutnym uśmiechem zacisnęła palce na gładkim kształcie.
Pamiętała, że uraziło ją nieco, iż ktoś tak młody jak Joss tak łatwo
rozpoznał tę cechę jej charakteru, którą ona najmniej w sobie lubiła.
Własna gwałtowność była dla niej plamą na honorze. Lubiła myśleć
o sobie jako o osobie w pełni opanowanej, kontrolującej własne reakcje.
Być może chodziło jej o to, by mieć pewność, że nigdy już nie zachowa się
tak jak wówczas, gdy straciła głowę dla Saula.
Joss. Uśmiechnęła się czule na myśl o bracie. Miał wszystkie
przymioty, których brakowało najstarszemu z rodzeństwa, Maxowi. Nigdy
nie spotkała nikogo o tak harmonijnym, pogodnym wnętrzu jak Joss.
Nawet jako dziecko był niezwykle uwrażliwiony na odczucia innych ludzi,
a przy tym pełen umiejętności współodczuwania oraz mądrości, czego
Louise skrycie mu zazdrościła.
Kiedy odkładała kamyk, jej wzrok padł na niewielki obrazek wiszący
nad półką, przedstawiający toskański pejzaż; szkic, który namalowała
w czasie wakacji spędzonych z rodziną we Włoszech. Było to tego roku,
gdy… Zacisnęła usta i odwróciła gwałtownie głowę.
Pokłóciła się wówczas z Kate, oskarżyła ją o zdradę. Burza wkrótce
minęła i Louise uznała, że to koniec konfliktu, podobnie jak koniec
ingerowania Garetha Simmondsa w jej życie prywatne. Myliła się jednak.
Przymknęła na moment oczy. Nigdy od tamtego czasu nie była
w Toskanii, mimo że później wiele razy była we Włoszech. Rodzice
uważali, że nie chce z nimi jeździć, bo czuje się dorosła i zaczęły ją nużyć
rodzinne wakacje w dużej, zaniedbanej toskańskiej willi, rokrocznie
wynajmowanej na dwa miesiące, która położona była w pobliżu małej
wioski, gdzie wszyscy znali i lubili Crightonów, stałych i zaprzyjaźnionych
letników.
Niechęć Louise nie wypływała jednak z przekonania, że jest zbyt
dorosła na wspólne, rodzinne wakacje.
Toskania. Jeszcze teraz czuła upajający zapach urodzajnej ziemi
i ciepło południowego słońca.
Przed przyjazdem do willi siostry znowu zaczęły ze sobą rozmawiać.
Na mocy milczącego porozumienia żadna z nich nie miała zamiaru
opowiadać ani rodzicom, ani innym krewnym, którzy spędzali lato z nimi,
o konflikcie, który je poróżnił. Przebywały ze sobą rzadziej, ale rodzice
kładli to na karb faktu, iż bliźniaczki dorastają i potrzebują więcej niż
dotychczas samotności.
Kate rzadko wypuszczała się poza teren willi, większość czasu
spędzając w kuchni bądź na zakupach z Marią – daleką kuzynką,
właścicielką toskańskiej rezydencji – która mieszkała tu na stałe
i opiekowała się gośćmi. Louise natomiast w pożyczonym starym fiacie,
zaopatrzona w szkicownik, wyprawiała się na długie wyprawy po okolicy.
Biedny gruchot, który ledwie jeździł i od dawna nie widział
mechanika, pewnego dnia odmówił posłuszeństwa. Louise, całe rano
spędziwszy na szkicowaniu przydrożnej kapliczki, nie mogła już
uruchomić silnika, gdy po południu chciała wracać do domu. I tak znalazła
się sama na zalanej popołudniowym słońcem, wyludnionej wiejskiej
drodze, którą od rana przejechał jeden jedyny samochód.
Nie miała wyjścia. Wiedząc, że nie doczeka się pomocy, ruszyła
pieszo do widocznej w oddali, między topolami, willi o czerwonym dachu.
Wędrówka krętą, opadającą w dół drogą zajęła jej więcej czasu, niż
przewidywała. Gdy dotarła na miejsce, stwierdziła, że metalowa brama jest
zamknięta, na podjeździe stał jednak samochód, co oznaczało, że ktoś musi
być w domu.
Weszła do ogrodu i dopiero teraz, z bliska, dojrzała, że auto ma
brytyjskie tablice rejestracyjne. Ucieszyła się na ten widok, chociaż
perspektywa zwrócenia się o pomoc do włoskiej rodziny też specjalnie jej
nie martwiła: od dzieciństwa spędzała wakacje we Włoszech i biegle
władała tym językiem.
Podchodząc do drzwi, pomyślała jeszcze, że spocona po długim
marszu, z zakurzonymi nogami i czerwonym, spalonym słońcem nosem
nie prezentuje się zbyt atrakcyjnie.
Gdy nikt nie odpowiedział na pukanie, przeszła na tył domu i tu się
zatrzymała.
Z podziwem ogarnęła wzrokiem połyskujący błękitem basen
kąpielowy, otoczony kamiennym pierścieniem, który zdobiły wazony
z kwiatami. Wokół stały leżaki.
Ktoś pływał w basenie, tnąc powierzchnię wody mocnymi wyrzutami
ramion. Przyglądała się przez chwilę ciemnowłosemu mężczyźnie
i poczuła nagle dziwny ucisk w żołądku.
Zła na samą siebie, że widok męskiej głowy i ramion tak łatwo
przyprawia ją o prymitywne emocje, odwróciła głowę. Pływak musiał ją
zauważyć, bo usłyszała, że wychodzi z wody.
Niepewnie zerknęła w jego stronę z nadzieją, że jej twarz nie zdradzi
uczuć, jakich doznała przed chwilą.
– Louise! Jakim cudem…?
Gareth Simmonds! Była zaszokowana, że rozpoznał ją natychmiast.
Równie dobrze mógł mieć przecież przed sobą Kate. Jak zahipnotyzowana
wpatrywała się w czarne spodenki kąpielowe swojego opiekuna
z Oksfordu, myśląc jednocześnie, że powinno się je sprzedawać
z ostrzeżeniem, że mogą wywierać porażające wrażenie na bezbronnych
dziewczynach.
– Zepsuł mi się samochód. Nie chce zapalić – powiedziała, z trudem
łapiąc oddech. – Ja nie wiedziałam, że…
Opanowała się błyskawicznie i zapytała z nutą agresji w głosie:
– Co ty tutaj robisz?
Spojrzał na nią w taki sposób, że zjeżyła się jeszcze bardziej.
– Jakieś pretensje? – zapytał z przekąsem. – O ile wiem, nie ma
żadnego prawa, które mówiłoby, że zażywający wakacji profesorowie nie
mogą stąpać po tej samej ziemi, co ich studentki. Mógłbym zadać ci
dokładnie to samo pytanie. Ta willa przypadkiem należy do mojej rodziny.
Kupiliśmy ją mniej więcej dziesięć lat temu: rodzice spędzali tutaj wakacje
i zakochali się w Toskanii. Zazwyczaj zjeżdża tu latem cała familia, ale
w tym roku pechowo…
– Cała familia? – zapytała Louise, nie mogąc się powstrzymać.
– Owszem, wyobraź sobie, że mam rodzinę.
– Ale w tej chwili jesteś tutaj sam?
– W rzeczy samej – przytaknął skwapliwie.
– Dużą masz rodzinę? – zapytała Louise, sama nie wiedząc dlaczego.
Co ją to w końcu obchodzi?
– Dość dużą. Trzy siostry, starsze ode mnie, wszystkie zamężne
i z dziećmi. Przyjeżdżają tutaj, podobnie jak rodzice, przynajmniej na
miesiąc w czasie wakacji, ale w tym roku najstarsza siostra z mężem
i trójką dzieci wybrała się do Nowej Zelandii odwiedzić rodziców szwagra.
Druga siostra z mężem i dwoma synkami żegluje na jachcie przyjaciół po
Morzu Egejskim. Najmłodsza ze swoim mężem, który jest, jak mój ojciec,
lekarzem… W naszej rodzinie zawód ten przechodzi z pokolenia na
pokolenie, ja jeden się wyłamałem i wolałem, inaczej niż siostry, karierę
uniwersytecką od medycyny. A więc najmłodsza siostra poleciała
z rodzicami do Indii. Moja matka pracuje dla UNICEF-u, zbiera pieniądze
i właśnie przekazuje kolejną sumę na pomoc dla dzieci w Delhi.
Rozłożył ręce w bezradnym geście.
– Oto cała historia rodziny Simmondsów. Och, byłbym zapomniał
o babce, osobie podtrzymującej tradycję matriarchatu, choć w innym niż
włoski stylu. Przedwcześnie owdowiała, wychowała samotnie trzech
synów, rozbudzając ich apetyt do wiedzy zamiast do spaghetti. Jest
Szkotką i stąd może jej postawa.
To mówiąc, sięgnął po leżący na leżaku ręcznik i zaczął się wycierać.
Był zaskakująco muskularny jak na profesora uniwersytetu. Louise
dotąd była pewna, że pod miękką koszulą w kratę i znoszonymi sztruksami
kryje się wątłe ciało, ale najwyraźniej nie miała racji.
Nie miała też pojęcia, od jak dawna bawił w Toskanii, ale musiał tu
być wystarczająco długo, ponieważ jego skóra zdążyła nabrać złocistej
barwy.
– Chyba nie jest ci słabo?
To nieco ironiczne pytanie sprawiło, że Louise spiekła raka i szybko
odwróciła wzrok od Simmondsa. Co się z nią dzieje? Wychowała się
w dużej rodzinie, gdzie widok ciała mężczyzny, od niemowlaka przez
młodzieńca po starca, nie był niczym niezwykłym. Zanim zadurzyła się
w Saulu, kpiła sobie z koleżanek, które tak żenowało, jak też intrygowało
to, jak wygląda prawie nagi mężczyzna.
Tymczasem stała naprzeciwko Garetha, oddychając płytko
i pospiesznie, zaczerwieniona, z trudem potrafiąc zebrać myśli – tylko z tej
racji, że profesor pokazał się jej w spodenkach kąpielowych!
– Może wejdziemy do domu, tam jest chłodniej. Powiesz mi, co się
stało z samochodem, gdzie go zostawiłaś. Będę mógł…
– Nie, nie, wszystko w porządku – zaprotestowała Louise, ale było za
późno.
Gareth szedł już w stronę drzwi, nie pozostawiając jej innej
możliwości, jak pójść za nim.
Gdyby miała jakiekolwiek wątpliwości, czy mówił prawdę o swojej
rodzinie, liczba fotografii rozstawionych w przestronnym, wygodnie
urządzonym salonie, szybko wyprowadziłaby ją z błędu. Nawet nie
przyglądając się bliżej zdjęciom, mogła zauważyć podobieństwo między
rysami Simnondsa a uśmiechniętymi, radosnymi twarzami jego
najbliższych. Bawialnia matki Louise i elegancki salonik ciotki Ruth też
były udekorowane rodzinnymi fotografiami, powinna więc być oswojona
z podobną scenografią, niemniej w otoczeniu tylu portretów poczuła się jak
intruz wkraczający na cudze terytorium.
– Tam jest kuchnia – usłyszała głos Simmondsa kierującego się
w głąb willi.
– Siadaj – polecił, odsuwając jedno z krzeseł stojących przy stole
i zmarszczył brwi, gdy zobaczył malujące się na jej twarzy wahanie.
By usiąść, musiałaby się zbliżyć do Garetha, a na to nie miała ochoty.
Onieśmielała ją męska sylwetka i szerokie ramiona. Ramiona, w których
mogłaby się znaleźć… ramiona, które…
– Louise.
Ostry ton głosu Garetha przywołał ją raptownie do rzeczywistości,
wyrywając z przesyconych erotyką rojeń.
Co z nią, u licha, się dzieje? To pewnie przez ten upał, pomyślała,
ciągle nie przyjmując zaproszenia, by zająć miejsce za stołem.
– Chciałabym zadzwonić do ojca, powiem mu, że samochód nawalił –
bąknęła.
– Może najpierw ja spojrzę na auto – zaproponował Gareth.
Louise zaczerwieniła się nie tyle z pomieszania, co ze złości, że pan
profesor nie dowierza jej znajomości technicznych tajników silnika i gotów
sądzić, że nie chodzi o żadną poważną awarię, tylko o łatwą do usunięcia
usterkę.
– Wóz nie chce zapalić, nic nie poradzisz – fuknęła w odpowiedzi, ale
Simmonds najwyraźniej nie dał się przekonać. – Zostawiłam go na
wzgórzu koło kapliczki. Robiłam szkic.
– Tak, znam tę kapliczkę z Matką Boską, wiem, gdzie to jest. Może
poczekasz tutaj, a ja pójdę sprawdzić, co się stało z twoim samochodem?
Miała ogromną ochotę pójść razem z nim i zobaczyć jego minę, gdy
przekona się o jej racji, ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał, że
powinna jednak zostać w willi. Ku własnemu zdziwieniu nie tylko
posłuchała tego głosu, ale zgodziła się z nim.
Nie wiedziała, jaka to złośliwość losu przywiodła ją tutaj i zetknęła
z człowiekiem, którego, podobnie jak Saula, absolutnie nie miała ochoty
widzieć. Wiedziała jednak tyle, że zważywszy na okoliczności, powinna
się trzymać od niego jak najdalej. Była zła, że zabrakło jej siły i energii, by
wymóc na nim zgodę na telefon do ojca.
Kiedy Gareth wyszedł, prosząc przedtem, by pod jego nieobecność
czuła się jak w domu, stwierdziła z satysfakcją, że w domu panuje miły
chłód, gdy na zewnątrz z nieba leje się żar.
Na stole stała butelka chianti. Miała ochotę wychylić kieliszek, ale
pamiętając, jak się skończyło ostatnie spotkanie z Simmondsem po tym,
jak wypiła za dużo wina, uznała, że bezpieczniej będzie nalać sobie wody.
Ze szklanką w ręku przeszła do salonu. Tu zatrzymała się przy zdjęciu
przedstawiającym młodego Garetha z rodzicami, babką i siostrami.
Spojrzała na uśmiechniętą twarz i pospiesznie odwróciła głowę.
Za drzwiami, w ogrodzie kusił basen z połyskującą w słońcu gładką
taflą wody. Jednym z niedostatków letniej rezydencji Crightonów był
właśnie brak basenu, korzystali ze wspólnego dla trzech sąsiadujących ze
sobą domów.
Louise zwilżyła wysuszone wargi, Gareth Simmonds powinien wrócić
dopiero za jakiś czas. Nie wyglądał na człowieka, który łatwo rezygnuje.
Będzie tkwił przy samochodzie, usiłując uruchomić go za wszelką cenę
i tym samym dowieść Louise, że się myliła.
Tymczasem zakurzona, spieczona słońcem skóra domagała się
ochłody, a basen kusił, tak kusił, że…
Zmrużyła oczy i spojrzała tęsknie w stronę wody. Ignorując
wewnętrzny głos, który na próżno przestrzegał ją, że pomysł jest
niebezpieczny – czy kiedykolwiek się wycofywała? – podeszła do basenu
i szybko zrzuciła bawełniane szorty oraz koszulkę.
W ostatnich miesiącach straciła kilka kilogramów. Matka uważała, że
jest zbyt chuda i była prawie przerażona, kiedy zobaczyła córkę
w kostiumie kąpielowym. Jej szczupła sylwetka być może nie wzbudziłaby
uznania Toskańczyków, niemniej zauważyła, że siostrzeniec Marii,
Giovanni, pod byle pretekstem pojawia się w willi, by móc flirtować z nią
i Kate.
Skóra mniej opalona i pozbawiona tego zdrowego wyglądu co
u Garetha Simmondsa zaczynała powoli tracić angielską bladość, ale nie
zyskała jeszcze głębokiego, złocistego odcienia. Louise miała pod szortami
białe figi, ale pod bluzką nic. Rozejrzała się raz jeszcze po ogrodzie, jakby
chciała się upewnić, że jest zupełnie sama, po czym skoczyła do cudownie
chłodnej wody.
Przez chwilę leniwie leżała na powierzchni i dopiero potem zaczęła
pływać. Miarowo przemierzała basen od końca do końca, za każdym razem
upewniając się, czy nie ma świadków swojej kąpieli. Powinna usłyszeć
wracającego Simmondsa. Dźwięk silnika będzie się niósł wyraźnie
w wiejskiej ciszy.
Przepłynęła basen jeszcze raz i jeszcze raz, po czym przez chwilę
odpoczywała bez ruchu. Nagle szóstym zmysłem poczuła czyjąś obecność:
obróciła się gwałtownie na brzuch, otworzyła oczy.
Widząc, że na brzegu stoi Gareth i przygląda się jej w milczeniu,
podpłynęła do miejsca, gdzie zostawiła ubranie i gdzie leżał ręcznik użyty
wcześniej przez gospodarza. Jak długo stał na brzegu i przyglądał się jej?
Chyba niezbyt długo.
Kiedy wyszła z wody, ruszył w jej stronę. Szybko owinęła się
wilgotnym ręcznikiem i mimowolnie zadrżała.
– Weź ten, jest suchy.
Simmonds stał zdecydowanie za blisko, pomyślała ze złością.
Wyciągnęła dłoń po suchy ręcznik i poczuła, że ten, którym usiłowała
się owinąć, opada na ziemię. Próbowała go przytrzymać, ale było za
późno. Zaczerwieniła się pod uważnym wzrokiem Simmondsa, który bez
żenady studiował jej nagie ciało, wystające żebra i zbyt cienką talię.
– Ciągle jeszcze jesteś za chuda – oznajmił rzeczowym tonem i zanim
zdążyła zareagować, owinął ją suchym ręcznikiem.
– Nie jestem chuda, tylko szczupła – poprawiła go urażona.
– Owszem, jesteś chuda i wiesz o tym, bo inaczej nie obrażałabyś się
tak zaraz na moją uwagę. Domyślam się, że… twój Saul nie spędza tu
z wami wakacji.
Louise patrzyła na Simmondsa. Zapomniała już o zażenowaniu
z powodu sceny, która się rozegrała przed chwilą, zdziwiona nie tylko
dobrą pamięcią swojego opiekuna, ale i jego zdolnością przypominania
w każdych okolicznościach, że jest jego studentką, i to w dodatku
przysparzającą kłopotów.
– Nie, rzeczywiście nie ma go tutaj, ale to nie twoja sprawa – odparła
ostro.
– Owszem. Nadal jesteś moją uczennicą, a że opuściłaś się
skandalicznie w nauce, to o tyle jest moja sprawa. Miałaś rację co do fiata.
Nie chce zapalić – dodał, zanim zdążyła nabrać powietrza, by
odpowiedzieć, że od początku mu o tym mówiła. – Podrzucę cię do domu
swoim samochodem – zaproponował łaskawie.
– Nie ma potrzeby. Zadzwonię do ojca, poproszę, żeby przyjechał po
mnie.
– Powiedziałem, że cię podrzucę – powtórzył, nie przyjmując do
wiadomości jej protestów. – Daj mi pięć minut. Wezmę tylko szybki
prysznic i zmienię ubranie. Wydaje ci się, że jesteś kobietą – rzucił jeszcze,
kiedy owinięta nadal ręcznikiem ruszyła w stronę domu – ale pod wieloma
względami pozostajesz dzieckiem. Właśnie tego dowiodłaś po raz kolejny.
Ku irytacji Louise rodzice stali właśnie na podjeździe, gdy Gareth ją
przywiózł do domu. Sami widocznie przed chwilą skądś wrócili. Musiała
przeto, chcąc nie chcąc, dokonać wzajemnej prezentacji, wyjaśniając przy
tym, co się stało z samochodem oraz kim jest towarzyszący jej mężczyzna.
– Pan jest profesorem Louise! – zawołała matka z szerokim
uśmiechem. – Ma pan prawdziwego pecha. Pomyśleć, że nawet tutaj,
w czasie wakacji, studenci zakłócają panu spokój.
– Jeśli komuś było nie w smak to przypadkowe spotkanie, to raczej
Louise, nie mnie. Nie przypuszczam, by ucieszył ją zbytnio mój widok –
oznajmił Gareth kpiącym tonem.
Jenny zaproponowała mu drinka, ale odmówił, przyjął natomiast
gościnę i wdał się w długą pogawędkę z rodzicami; perorował ze swadą,
gdy Louise siedziała obok matki pogrążona w smętnym milczeniu. Nie
dość tego, Jenny zaprosiła go na kolację, a on chętnie się zgodził. Louise
nie wiedziała, którego z nich powinna bardziej nienawidzić. Pewnym
urozmaiceniem w tej przykrej sytuacji stało się pojawienie Giovanniego,
który rozpromienił się niczym słońce na widok swojej dalekiej angielskiej
kuzyneczki.
– A oto twój adorator – ojciec ostrzegawczo szepnął jej do ucha.
Louise w odpowiedzi podniosła głowę i zaczęła skwapliwie
odpowiadać na maślane spojrzenia i kwieciste komplementy Giovanniego,
co musiało wprawić w zdumienie całą rodzinę, która znała jej zwykle
niechętny stosunek do młodzieńca i do jego zalotów.
– Louise, to nie było zbyt mądre, niepotrzebnie go zachęcałaś –
westchnęła matka, kiedy adorator wreszcie sobie poszedł. – Maria mówiła
mi dzisiaj rano, że rodzice chcą go ożenić z jakąś krewniaczką.
– Ja nie wybieram się za mąż, mamo – odparła Louise i dodała
całkiem głośno oraz z naciskiem, tak by wszyscy ją słyszeli, łącznie
z uprzykrzonym profesorem: – On ma po prostu cudownie seksowne ciało,
nie sądzisz?
– Louise! – obruszyła się Jenny, ale posłała mężowi spojrzenie,
w którym wyczytać było można nieśmiałą ulgę, a które Louise pochwyciła
kątem oka. Wiedziała doskonale, jak bardzo rodzice martwili się jej
obsesyjną fascynacją Saulem. Nie zamierzała im uzmysławiać, że udane
zainteresowanie Giovannim nie oznacza miłosnego ozdrowienia, ale jest
skierowane przeciwko człowiekowi, który siedząc obok Jenny, przyglądał
się w milczeniu teatralnym popisom uczennicy.
– Pójdę sprawdzić, co Maria zamierza podać na kolację – oznajmiła
wyniośle, wstała i ruszyła w stronę kuchni, gdzie krzątała się ciotka i gdzie
przed chwilą zniknęła jej nic niepodejrzewająca ofiara, biedny Giovanni. –
Poczułam się nagle bardzo głodna.
Odrzuciła dumnie głowę i odmaszerowała, pozostawiając rodziców
w kompletnym osłupieniu.
W kuchni pod surowym okiem Marii ani myślała odpowiadać na
zaloty Giovanniego. Mogła wygłupiać się wobec Garetha – jak śmiał
powiedzieć jej, że jest smarkulą? – ale teraz młody Włoch musiał
zrozumieć, że koniec zabawy i że wcale nie jest nim zainteresowana.
W następnych dniach przyszło jej gorzko żałować, że czyniła
Giovanniemu awanse, bo chłopak nie odstępował jej na krok; jeszcze
bardziej żałowała, że nieszczęsnym zbiegiem okoliczności natknęła się na
Garetha.
Między rodzicami i profesorem natychmiast zawiązała się
niewymuszona, swobodna zażyłość. Nawet Jack i Joss najwyraźniej dobrze
się czuli w jego towarzystwie i chodzili razem na długie spacery.
Sytuacja, w oczach Louise, pogorszyła się jeszcze, kiedy przyjechali
do wilii Olivia, jej mąż i ich dwoje dzieci.
Podobnie jak Gareth mąż Olivii, Caspar, był wykładowcą
uniwersyteckim i obaj panowie szybko nawiązali kontakt. Mogłoby się co
prawda wydawać, że Simmonds powinien się czuć obco w rodzinie,
tymczasem to Louise coraz częściej miała wrażenie, że jest intruzem, gdy
reszta znakomicie się ze sobą porozumiewa.
Smutki Louise wynikały po części z tego, iż nie mogła zapomnieć, że
Olivia jest jedną z najbliższych przyjaciółek Tullah. Tej samej Tullah, która
zajęła tak ważne miejsce w sercu i w życiu Saula, miejsce rozpaczliwie
pożądane przez Louise. Co gorsza, Olivia była w domu owego wieczoru,
gdy Louise postanowiła wywieść Tullah do labiryntu i tam ją zostawić, by
sama móc spędzić wieczór z Saulem.
– Lou, może jednak dołączysz do nas? Nie poradzę sobie z tymi
facetami bez kobiecej pomocy – zawołała wesoło Olivia.
Louise przez moment miała ochotę przyjąć zaproszenie. Bardzo lubiła
Olivię, ba, podziwiała ją nawet, a przy tym, rzecz dziwna u osoby ambitnej
i nastawionej na karierę, lubiła dzieci, szczególnie zaś Amelię, córeczkę
Olivii. Jako nastolatka często zostawała z małą, kiedy Olivia i Caspar
chcieli gdzieś wyjść. Dzisiaj, zamiast dołączyć do towarzystwa, odmówiła
z powodu Garetha.
– Nie, nie mam czasu. Jadę na spacer z Giovannim – odparła.
– Z Giovannim? – zdziwiła się szczerze Olivia.
– Uważaj, Lou, ci młodzi Włosi to gorące chłopaki, potrafią… –
zażartował Caspar, ale Louise nie dała mu dokończyć.
– Może przestaniecie mnie instruować, co powinnam robić, a czego
nie – prychnęła. – Najpierw wszyscy mówiliście, żebym trzymała się
z dala od Saula, teraz ostrzegacie przed Giovannim. Skończyłam już
osiemnaście lat i sama będę decydowała, z kim mam się spotykać –
dokończyła już rozwścieczona, odwróciła się i odeszła.
– Co ja takiego powiedziałem? – doszły ją jeszcze pełne zdziwienia
słowa Caspara.
– Myślę, że Lou ciągle jeszcze nie może zapomnieć o Saulu –
powiedziała Olivia.
Louise zacisnęła dłonie w pięści i prawie ze łzami w oczach dopadła
drzwi swojej sypialni, pewna, że teraz Olivia, Caspar i Gareth analizują jej
idiotyczne zachowanie.
Dlaczego, dlaczego musiała spotkać Garetha? I po co ten straszny
człowiek ciągle odwiedza ich willę? Owszem, rodzina przyjmowała go
z otwartymi ramionami, ale widział chyba, że ona sama…
Ponieważ nie była umówiona z Giovannim ani też nie miała nic
innego do roboty, spędziła całe popołudnie w swoim pokoju, mając
nadzieję, iż nikt nie domyśli się, że siedzi sama i użala się nad sobą.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Podczas ostatniego tygodnia pobytu w Toskanii sprawy przybrały
naprawdę dramatyczny obrót.
Olivia i Caspar już wyjechali, Kate, z którą Lou jeszcze nie pogodziła
się do końca, wybrała się z rodzicami na zwiedzanie jakiegoś klasztoru,
Louise została więc sama. Nawet Maria zniknęła gdzieś na cały dzień.
Giovanni wiedział o tym i postanowił złożyć niezapowiedzianą
i niechcianą wizytę.
Lou leżała na patio, stanik od bikini rozpięła i wygrzewała się
w słońcu, rozkoszując się miłym ciepłem, spokojem i samotnością. W tę
ciszę wdarł się nieoczekiwanie głos Giovanniego. Chłopak pytał, czy ma
nasmarować jej plecy olejkiem do opalania.
Zaskoczona poderwała się i dopiero widząc łakome spojrzenie
Giovanniego, wpatrzonego w jej nagie piersi, zrozumiała swój błąd.
Chwyciła stanik, mówiąc jednocześnie, że Marii nie ma w domu
i żeby chłopak sobie poszedł, skoro nie zastał ciotki.
– Wiem, że jej nie ma, cara – odparł. – Dlatego właśnie przyszedłem.
Żeby być tylko z tobą. Od dawna szukałem okazji. Ty też na pewno tego
chciałaś, widziałem to w twoich oczach.
W jego głosie słychać było raczej pożądanie niż uczucie, ale tak czy
inaczej Louise nie była w najmniejszym stopniu zainteresowana.
– Giovanni… – zaczęła ostrzegawczo, próbując wstać z leżaka.
Zalotnik widać źle zrozumiał jej ton i intencje, albo postanowił nic sobie
z nich nie robić, bo rzucił się na nią. – Giovanni! – krzyknęła
przestraszona, usiłując się uwolnić, co wcale nie było łatwe, jako że
chłopak był bardzo silny.
– Co się dzieje, Louise?
Nie sądziła, że kiedykolwiek ucieszy ją widok Garetha Simmondsa.
Zaskoczony Giovanni natychmiast ją puścił i coś zaczął tłumaczyć
przybyszowi, ale Louise, zbyt zaszokowana tym, co właśnie zaszło, nie
słyszała jego słów.
Ręce drżały jej tak bardzo, że nie była w stanie zapiąć stanika od
bikini, poniechała więc wysiłków i siedziała na leżaku z ramionami
skrzyżowanymi na piersiach. Gareth tymczasem krótko oznajmił
Giovanniemu, by się wynosił precz.
– Zdajesz sobie sprawę, do czego mogło dojść? – zapytał ostro, gdy
umilkł odgłos silnika zdezelowanej vespy, którą jeździł Giovanni.
Louise natychmiast się zjeżyła na ten ton głosu, Gareth zachowywał
się tak, jakby był jej ojcem albo bratem, jakby miał prawo mówić jej, co
powinna robić, strofować ją i łajać.
– Owszem, zdaję sobie sprawę – odparła i dodała zupełnie niezgodnie
z prawdą: – Informuję cię przy okazji, że miałam ochotę kochać się
z Giovannim.
– Słucham? – W głosie Garetha dało się słyszeć cyniczną wzgardę
i kpinę. – Wątpię, czy to, o czym myślał, można by określić mianem
„kochać”.
Broda Louise zadrżała niebezpiecznie.
– No więc chciał się ze mną przespać – oznajmiła, dumnie unosząc
głowę. – Z kimś przecież muszę stracić dziewictwo, by zostać kobietą.
Ciągle mi wytykasz, że jestem dzieckiem, więc chyba najwyższa pora…
Zapewne wiesz od mojej uroczej, lojalnej siostrzyczki, że nie mogę tego
zrobić z jedynym mężczyzną, którego… którego… – Louise zamilkła
i przygryzła mocno dolną wargę.
Po co wdawała się z tym człowiekiem w rozmowę? Na samą myśl
o Saulu ściskało się jej serce, a do oczu napływały łzy. Gwałtownie
walczyła z ogarniającą ją żałością.
– Wszystko mi jedno, kto to będzie, nie zależy mi już na niczym! –
wybuchła, myśląc jednocześnie, że powiedziała o kilka słów za dużo.
Gareth, zamiast kpić z niej jak zwykle, tym razem zareagował bardzo
poważnie:
– Czyś ty oszalała, dziewczyno? Zdajesz sobie sprawę, co
wygadujesz? Wcale nie wszystko jedno, kto to będzie, z kim to zrobisz.
– Mnie już wszystko jedno – oznajmiła, zerwała się z leżaka i uciekła
do domu, do sypialni, którą dzieliła z siostrą.
Po chwili w pokoju, ku zdumieniu Louise, pojawił się w ślad za nią
Gareth.
– Zgubiłaś to – oznajmił burkliwym głosem i podał jej stanik od
kostiumu. – Trzymaj się z daleka od Giovanniego – ciągnął poważnie. – To
nie jest chłopak, który…
– Który co? – zagadnęła wojowniczo. – Wszystko mi jedno, jaki on
jest. Co mnie to obchodzi? Ważne, że jest mężczyzną… Dość już mam
słuchania, jaka jestem dziecinna… powtarzania, że nie jestem kobietą.
Myślisz, że nie wiem, co zrobić, żeby zostać kobietą? Owszem, wiem
doskonale! – wykrzykiwała. – Chcę się przespać… wszystko jedno z kim,
skoro nie mogę z Saulem.
– Bzdury opowiadasz – uciął krótko Gareth. – Sama nie wiesz, co
mówisz.
– Przestań mnie pouczać – warknęła Louise, nie panując nad
emocjami. – Doskonale wiem, co mówię.
– Dowiodę ci, że jednak nie wiesz – oznajmił Gareth i zdecydowanym
ruchem zamknął drzwi sypialni, blokując w ten sposób Louise drogę
odwrotu. Poczuła dreszcz lęku, ale nic po sobie nie dała poznać. – Ja
przespałem się po raz pierwszy z przyjaciółką mojej najmłodszej siostry –
mówił Gareth, rozpinając powoli koszulę. – Ona miała dwadzieścia lat, ja
siedemnaście.
Louise nie mogła oderwać oczu od jego ciała… dłoni… piersi… Jak
zahipnotyzowana śledziła jego ruchy. Zrzucił w końcu koszulę i zaczął
rozpinać pasek od spodni.
Na ten widok nerwowo zwilżyła językiem suche wargi.
– Co się stało? – usłyszała kpiący głos Garetha. – Czyżbyś się
rozmyśliła?
– Ty chyba… Chyba nie zamierzasz… – szepnęła.
– Owszem, zamierzam. Oznajmiłaś przed chwilą, że chcesz stracić
dziewictwo. Twierdzisz, że ci wszystko jedno, z kim to zrobisz. Jestem
tutaj i możesz mi wierzyć, że chętnie ci pomogę zrealizować twój zamiar.
Mógł być Giovanni, mogę i ja… prawda? W końcu nie ma to dla ciebie
żadnego znaczenia. Od dawna z nikim nie spałem, a widok twoich nagich
piersi właśnie mi uświadomił, że po długiej przerwie najwyższy czas pójść
z kimś do łóżka. Wiesz, mężczyźni tacy już są – ciągnął tonem
towarzyskiej pogawędki. – Na widok ładnych piersi facet od razu zaczyna
myśleć, jak by to było, gdyby dotknął, gdyby je całował. Zastanawia się,
jak zareaguje kobieta, kiedy pokaże jej…
Louise słuchała jego wywodów zupełnie zaszokowana, z czego
doskonale zdawał sobie sprawę.
– Co się stało, moja droga? Czyżbym wprawiał cię w zakłopotanie?
Przecież powiedziałaś, że chcesz się przespać wszystko jedno z kim, a ja
z radością gotów jestem zaproponować ci swoje usługi. Z ogromną
radością. Przekonaj się – powiedział, ujmując jej dłoń.
Co on mówi? – myślała wstrząśnięta i zafascynowana. Co on robi?
Jest przecież moim opiekunem. Jest… Zamknęła oczy i szybko je
otworzyła. W wyobraźni zobaczyła, jak wychodzi z basenu. Przypomniała
sobie ów moment, kiedy to weszła do ogrodu jego willi i zdała sobie
sprawę, że jest nie tylko jej opiekunem, ale też bardzo przystojnym
mężczyzną, który ją intryguje i podnieca, chociaż nie chciała się do tego
przyznać przed samą sobą.
– Czy… czy kochałeś tę przyjaciółkę swojej siostry, z którą straciłeś
dziewictwo? – zapytała drżącym głosem, niezdolna oderwać oczu od jego
twarzy. Nie śmiała spojrzeć na jego ciało, jakby się lękała, że stoi przed nią
już całkiem nagi.
– Wierzyłem, że jestem w niej zakochany – oznajmił chłodno. –
Miałem wtedy siedemnaście lat, tylko siedemnaście. Człowiek w tym
wieku niewiele jeszcze wie o sobie i swoich uczuciach. Co się z tobą
dzieje, Louise? Czyżbyś zmieniła zdanie?
Dziwne, ale do tej pory nie rozpiął jeszcze spodni, mimo że koszulę
zrzucił w mgnieniu oka.
Przez sekundę Louise miała ochotę powiedzieć, że tak, zmieniła
zdanie, rozmyśliła się, ale duma, uparta głupia duma, przez którą ciągle
wpadała w tarapaty, nie pozwalała jej przyznać się do błędu. Miałaby się
wycofać, pokajać? I to przed kim, przed Simmondsem? Nie. Nigdy. Poza
tym wiedziała świetnie, że on blefuje, że nie pozwoli sobie… Skoro tak,
ona podejmie tę grę.
Już pewniejsza siebie, pokręciła głową.
– Nie, wcale się nie rozmyśliłam – oznajmiła zaczepnie i zmierzyła go
długim, oceniającym spojrzeniem od stóp do głów, po czym zajrzała mu
w oczy. – Nie jesteś takim macho jak Giovanni, ale ujdziesz.
Ledwie rzekła te słowa, spostrzegła, że dotknęła czułego miejsca, ale
nic sobie z tego nie robiła.
– Bóg mi świadkiem, że powinienem przełożyć cię przez kolano i…
Louise poczuła, że jej policzki oblewa rumieniec zażenowania własną
głupotą z jednej strony, gniewu i upokorzenia z drugiej.
– Ooo, to jakaś specjalna pozycja? – zapytała prowokacyjnie. – Sam
rozumiesz, nie mam żadnego doświadczenia, ale…
– Sama o to prosisz, Louise. – W tonie Garetha słychać było
ostrzeżenie, ale ona, poniesiona własną dziecinną brawurą, wzruszyła tylko
ramionami i zrobiła wyzywającą minę.
– A jakże, proszę. Nie musisz się martwić, że zajdę w ciążę. Biorę
pigułki.
Kilka miesięcy wcześniej, kiedy trudne przeżycia spowodowały
zaburzenia cyklu, lekarz rzeczywiście przepisał jej pigułki.
– To bardzo roztropnie z twojej strony – stwierdził Gareth. – Zapewne
zabezpieczyłaś się z myślą o drogim Saulu? Zadziwiasz mnie. Sądziłem, że
sprokurowanie „przypadkowej” ciąży bardziej by się zgadzało
z romantycznym scenariuszem. Saul musiałby dać nazwisko dziecku,
ożenić się z tobą. Miałabyś wreszcie swojego wyśnionego ukochanego dla
siebie.
W oczach Louise pojawiły się gniewne błyski.
– Jak śmiesz?! – zawołała, robiąc krok do przodu. – Nigdy nie
zrobiłabym czegoś podobnego – dodała z dumą w głosie.
– Louise – zaczął Gareth i dotknął dłonią jej policzka.
Co chciał powiedzieć? Cokolwiek to miało być, nie zamierzała go
słuchać. Nie chciała, żeby mówił o jej bolesnych doznaniach, o zawodzie,
który przeżyła. Mogła go uciszyć tylko w jeden jedyny sposób. Nie
zastanawiając się nad skutkami własnych poczynań, zarzuciła mu ręce na
szyję i szepnęła, zbliżając usta do jego warg:
– Bez wykładów, profesorze. Nie chcę pouczeń, tylko czegoś zupełnie
innego.
Ku jej zdumieniu Gareth wcale jej nie odepchnął. Jęknął cicho,
przygarnął ją do siebie i zamknął jej usta w pocałunku, jaki dotąd
widywała wyłącznie na ekranie telewizyjnym.
Wiedziała oczywiście, że ludzie tak się całują, fantazjowała nawet, że
Saul ją tak całuje, ale najbardziej szalone fantazje były niczym
w porównaniu z rzeczywistym doznaniem.
Obydwoje się zapomnieli, zatracili w sobie. W tej chwili nic nie było
ważne, zniknęła ironia, gra, fanfaronada, pozostała tylko rozkosz
wzajemnego odkrywania swoich ciał, rozkosz bliskości, cudowna muzyka
zupełnie nowych, nieznanych pieszczot.
Potem, leżąc w ramionach Garetha, śmiejąc się i płacząc na przemian,
szukała słów, które wyraziłyby magię niewiarygodnych doznań,
opowiedziały o tym, jak cudownie się czuła.
Wyczerpana usnęła, a kiedy się obudziła, na dworze było ciemno,
Gareth wyszedł, z dołu dochodziły głosy rodziców. Po chwili do pokoju
wpadła Kate.
– Lou, obudź się. Trzeba się pakować. Wyjeżdżamy, musimy wracać
do domu. Coś się stało. Tata zarezerwował już bilety na poranny samolot.
– Co się stało? – zapytała i pomyślała natychmiast o Saulu,
przestraszona, czy to jemu nie przydarzyło się coś złego.
– Nie wiem. Nikt nic nie wie. Mama strasznie długo rozmawiała przez
telefon z Maddy.
Zaaferowana pakowaniem i pospiesznym wyjazdem, odrętwiała
jeszcze z rozkoszy, Louise nie miała czasu zastanawiać się nad
popołudniem, które spędziła z Garethem, analizować tego, co zaszło
między nimi, pytać samą siebie, dlaczego tak się stało, co ich pchnęło
nawzajem w swoje ramiona.
Dopiero po przyjeździe do domu ocknęła się z letargu, zaczęła wracać
do wspomnień, zamęczała się pytaniami, rozważała każde słowo, każdy
gest, po czym mówiła sobie, że to sen, chciała myśleć, że to sen, ale
wiedziała, że tamto, niestety, zdarzyło się naprawdę.
Gorączkowy powrót został spowodowany, tak jak przypuszczała,
złym stanem dziadka. Ben rozchorował się na zapalenie płuc i Maddy
przyjechała z Londynu, by doglądać staruszka.
– Mama pojechała do dziadka. Kryzys na szczęście minął, ale teraz
z kolei martwię się o Maddy, bardzo źle wygląda. Biedny Joss też bardzo
przeżył chorobę dziadka, wiesz, jaki on jest – mówiła Kate podczas
rozmowy w kilka dni po powrocie.
– Owszem, wiem – przyznała Louise ponurym tonem.
Poprzedniego dnia brat wytrącił ją z równowagi, pytając, czy może
odzywał się do niej Gareth Simmonds albo ona do niego dzwoniła.
– Nie. A niby czemu miałabym do niego dzwonić? – fuknęła,
oblewając się rumieńcem. – Czy to ja go bez ustanku zapraszałam do
naszej willi? To nie ja przecież chodziłam z nim na długie, nudne włóczęgi.
– Wcale nie były nudne – obruszył się Joss i mówił dalej z ogromnym
przejęciem: – On wie o roślinach i zwierzętach prawie tak dużo jak ciocia
Ruth. Opowiadał mi, że kiedy był w moim wieku, spędzał wakacje na wsi
w Szkocji, u swojej babci. A pytam cię, czy miałaś jakieś wiadomości od
niego, bo jest przecież twoim opiekunem na uniwersytecie.
Był, chciała poprawić brata Louise, ale w porę ugryzła się w język.
Już zdecydowała, że zapisze się na zajęcia do kogoś innego. Myśl o tym,
że miałaby wrócić do Oksfordu i spojrzeć teraz, po tym, co zaszło, w twarz
Simmondsa, przyprawiała ją o zimne dreszcze. Nienawidziła samej siebie,
że dopuściła do tego, by wylądowali razem w łóżku. Jak mogła tak się
zachować?
Podczas gdy rozmawiała z Kate, do kuchni wszedł Joss.
– Czy któraś z was mogłaby zawieźć mnie do dziadka? – zapytał
smutno. – Pomyślałem, że powinienem tam pojechać. Może się na coś
przydam, będę mógł pomóc.
– Na co niby miałbyś się przydać? – zapytała Louise nieco przekornie.
– Mógłbym zagrać z dziadkiem w szachy. Maddy miałaby trochę
czasu dla siebie, odpoczęłaby, wybrała się do miasteczka po zakupy…
kupiła sobie coś ładnego. Joss stał na środku kuchni z zafrasowaną miną.
– Mama tam jest – przypomniała mu Kate.
Joss pokręcił głową na te słowa.
– Już nie. O trzeciej miała jechać na zebranie tego komitetu, który
opiekuje się domem samotnej matki. Powiedziała, że tylko na chwilę
zajrzy do dziadka i do Maddy.
– Zawiozę cię – zdecydowała wzruszona Louise i szybko zerwała się
zza stołu, niby to szukając żakietu, a tak naprawdę chciała ukryć
napływające do oczu łzy. Tak, jej młodszy brat rósł na dobrego,
szlachetnego człowieka, wrażliwego na los innych, takiego, jakich
niewielu chodzi po świecie.
Tak jak postanowiła, po powrocie do Oksfordu zapisała się na zajęcia
do kogoś innego, zmieniła opiekuna. Jak na ironię, Kate trafiła teraz do
Garetha Simmondsa, ale ilekroć siostra wymieniała jego nazwisko i chciała
coś o nim opowiedzieć, Louise nie dawała jej dojść do słowa, zmieniała
temat i zaczynała mówić o czymś innym.
– Kate, bardzo cię proszę, jeśli nie sprawi ci to różnicy, mówmy
o czymś innym albo o kimś innym, dobrze? – oznajmiła wreszcie pewnego
razu nieznoszącym sprzeciwu tonem.
– Wiem, nie lubisz profesora Simmondsa… – zaczęła Kate.
Louise wybuchła śmiechem, nie pozwalając dokończyć siostrze.
– Nie, moja droga, to nie jest tak, że go nie lubię, ja go z całego serca,
głęboko nienawidzę. Ten człowiek budzi we mnie wyłącznie obrzydzenie,
absolutne, szczere obrzydzenie. Rozumiesz? Obrzydzenie. Nienawidzę go,
nienawidzę, raz jeszcze nienawidzę.
A jednak, choć tak go nienawidziła, wracał do niej w snach. Marzyła
o nim po nocach i budziła się nad ranem zlana potem, ze łzami w oczach.
Przenikliwy dźwięk dzwonka telefonu wyrwał ją z zamyślenia
i przywrócił do rzeczywistości. Podniosła słuchawkę.
– Jesteś z powrotem. Dlaczego nie oddzwoniłaś? Zostawiłem
wiadomość.
Słuchając narzekań Jean Claude'a, Louise pomyślała sobie, że nie ma
już dziewiętnastu lat i że bardzo zmieniła się od czasu, gdy jako młoda
dziewczyna awanturowała się z Garethem Simmondsem i sprowokowała
go, by uczynił z niej kobietę.
– Kiedy będziesz mogła zjeść ze mną kolację? – dopytywał się Jean
Claude.
– Boję się, że w tym tygodniu nie będę miała dla ciebie czasu –
oznajmiła zdecydowanym tonem.
– Ależ, chérie. Stęskniłem się za tobą. Od tak dawna już…
Nie bardzo wierząc w tęsknotę swojego adoratora, Louise
odpowiedziała śmiechem.
– Dobrze, dobrze, przestań mi się przypochlebiać, Jean Claude.
Doskonale wiem, że nie jestem jedyną kobietą w twoim życiu, więc nie
opowiadaj mi tutaj, jaki to byłeś biedny i samotny pod moją nieobecność.
Niemal czuła, jak w miarę wypowiadanych przez nią słów puszy się
jej rozmówca. Chociaż niezwykle inteligentny, Jean Claude był bardzo
próżny i Louise doskonale wiedziała, że najłatwiej trafić doń, apelując do
jego próżności. Owa słabość nie oznaczała jednak, że w różnych
sytuacjach życiowych nie potrafił być bardzo przenikliwy
i spostrzegawczy. Nieraz jej powtarzał, że nie poszła z nim dotąd do łóżka
tylko dlatego, że w jej sercu, a może i w życiu, jest inny mężczyzna.
Dzisiaj nie miała jednak ochoty używać tego akurat argumentu.
– Moja szefowa ma jutro rano ważne spotkanie, które może się
przeciągnąć. Wieczorem muszę być na oficjalnej kolacji.
– Mówisz o komisji, w której będzie się dyskutowało prawa
dotyczące połowów wokół Arktyki, wiem – wtrącił Jean Claude. – Nasze
rządy zajmują w tej sprawie przeciwne stanowiska. Francuzi uważają, że…
Louise, śmiejąc się, przerwała mu dalszy wywód.
– Wiem, co sądzą na ten temat Francuzi. Zatem przez pewien czas
chyba nie powinniśmy się widywać.
Ku zaskoczeniu Louise, Jean Claude potraktował jej słowa bez cienia
uśmiechu.
– Sprawa jest bardzo poważna, naprawdę. Nasi rybacy powinni mieć
prawo odławiania ryb na tamtych akwenach. Wasi…
Louise niemal widziała grymas niechęci na jego twarzy, kiedy mówił
o Brytyjczykach.
– …mają ogromne obszary morskie, na których mogą sobie spokojnie
łowić.
– Spuścizna po czasach imperialnych, kiedy to Wielka Brytania
panowała nad światem – zażartowała Louise, ale Jean Claude nadal
pozostawał śmiertelnie poważny.
– Tego typu czysto kolonialne poglądy są dzisiaj nie do przyjęcia,
moja maleńka – oznajmił pryncypialnym tonem. – Jeśli zgodzisz się
przyjąć przyjacielską radę, to przestrzegam, nie wyrażaj publicznie
podobnych uwag. W Brukseli są przedstawiciele wielu krajów, w których
pamięta się imperialną politykę twojego kraju i uważa się ją za niezwykle
uciążliwą albo wręcz tyrańską.
Louise miała już na końcu języka, że w wyścigu o panowanie nad
światem Francuzi, razem z Holendrami i Portugalczykami, niewiele byli
lepsi od Brytyjczyków i równie ochoczo pozyskiwali nowe terytoria, które
czynili swoimi koloniami, ale surowy ton Jean Claude'a raczej nie zachęcał
do dalszych żartów, tym bardziej że, co zauważała przy wielu okazjach, jej
niezwykle przystojny adorator odznaczał się jedną, bardzo poważną wadą:
nie posiadał za grosz poczucia humoru.
– Będę mogła zobaczyć się z tobą dopiero w przyszłym tygodniu,
Jean Claude – powiedziała po prostu, ucinając dyskusję na temat
imperialnych zaszłości obu narodów.
– Świetnie… zadzwonię do ciebie po niedzieli… chociaż moglibyśmy
się spotkać choćby i jutro… po tej twojej oficjalnej kolacji – mruknął
znacząco.
Louise parsknęła śmiechem.
– I pójść razem do łóżka, tak? Non, non, non mon chérie.
– Teraz mówisz non, ale już wkrótce przyjdzie taki dzień, kiedy
powiesz oui i to nie tylko na propozycję spędzenia wspólnie nocy –
oznajmił Jean Claude z niezłomną pewnością w głosie.
Rozbawiona Louise życzyła mu dobrej nocy i odłożyła słuchawkę.
– Mylisz się, Jean Claude – mruknęła do siebie. Owszem, był
przystojny i uwodzicielski, ale ona nie zamierzała dołączyć swojego
imienia do długiej listy jego kochanek.
– Jesteś taka oziębła – narzekał, kiedy ostatnim razem znowu dała mu
kosza. – Oziębła na zewnątrz, ale w środku bardzo, bardzo gorąca.
Bardzo… – szepnął, obdarzając ją namiętnym pocałunkiem. – Czemu się
wstydzisz? – zapytał bez sensu, kiedy delikatnie, lecz zdecydowanie
uwolniła się z jego uścisku. – Jesteś niezwykle ponętną kobietą, Louise,
wielu przede mną musiało ci to już mówić. Nie uwierzę, że nikt nie chciał
pójść z tobą do łóżka albo że nie byłaś dotąd z nikim w łóżku.
– Z tobą na pewno nie byłam – ostudziła jego zapały Louise.
– Jeszcze nie – zgodził się i dodał chytrze: – Ale będziesz… już
niedługo.
Uznawszy, że pora przerwać ten dialog, Louise otworzyła wówczas
drzwi i wysiadła szybko z samochodu Jean Claude'a.
Miał rację w jednym. Nie był pierwszym, który chciał pójść z nią do
łóżka, ale…
– Nie – mruknęła gniewnie do siebie. – Nie będę już do tego wracała.
Dość.
Czy fakt, iż mówiła do siebie, nie był przypadkiem oznaką
staropanieństwa?
Staropanieństwo. Staroświeckie, zarzucone, nielubiane słowo,
zupełnie niezgodne ze współczesną językową poprawnością, niosące ze
sobą niemiłe konotacje, ożywiające stare uprzedzenia. A jednak była starą
panną i wszystko wskazywało, że ów stan nie ulegnie zmianie.
Owszem, ale z wyboru, Z wyboru, powtarzała sobie z uporem.
Z wolnej woli, dlatego że…
– Skończ z tym – powiedziała stanowczo i dodała trzeźwym,
rzeczowym tonem: – Jutro musisz wstać wcześnie rano.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– Och, witaj, Louise. Cieszę się, że przyszłaś wcześniej – powitała ją
następnego dnia szefowa, kiedy weszła do biura.
– Pomyślałam, że będziesz jeszcze chciała ze mną omówić różne
szczegóły prawne dotyczące zmian w zasadach połowów.
– Owszem chciałabym – odparła Pam Carlisle. – Chcę też, żebyś
poszła ze mną na poranne posiedzenie. Wiele się zmieniło od czasu naszej
ostatniej rozmowy. Po pierwsze, zrobiła się polityczna awantura: mało, że
nowy przewodniczący komisji, Gareth Simmonds, jest Anglikiem, to
i obowiązujące w tej chwili zasady połowów są narzucone przez Wielką
Brytanię.
– Tak, wiem już… kto jest nowym przewodniczącym – przytaknęła
Louise, a czując narastające napięcie, odwróciła się i zaczęła przekładać
papiery na biurku.
– Wiesz? Skąd?
– Siostra mi powiedziała. Poza tym leciałam z Simmondsem tym
samym samolotem. Ja… On… był moim opiekunem naukowym w czasie
studiów w Oksfordzie – rzuciła Louise niby od niechcenia. – Stare czasy…
było, minęło.
– A więc znasz Garetha – ucieszyła się Pam. – Mamy ogromne
szczęście, że zgodził się zostać przewodniczącym naszej komisji.
Mówiłam już innym członkom komisji, że trudno byłoby znaleźć bardziej
obiektywnego człowieka. Ale skoro był twoim opiekunem, sama najlepiej
zdajesz sobie z tego sprawę. Jest naprawdę świetny. Dobrze, że jestem
mężatką i mam udane małżeństwo, bo inaczej… – powiedziała z szerokim
uśmiechem. – Jak go widzę, trochę kręci mi się w głowie. Pewnie
wszystkie studentki za nim szalały… biedny facet.
– Biedny? Dlaczego biedny? – zapytała Louise ostrzej, niż
zamierzała. Pam, nie bardzo rozumiejąc, posłała jest zdziwione spojrzenie.
– Och, Lou, widzę, że trafiłam w twoją piętę Achillesa – zauważyła
rozbawiona. – Podkochiwałaś się w nim może w czasie studiów?
– Nie, nie podkochiwałam się – zaprzeczyła Louise czerwona na
twarzy, z gniewem w oczach. – Jeśli chcesz znać prawdę… – Przerwała,
zdając sobie sprawę, że pakuje się w niebezpieczną sytuację.
– Tak…? – przynagliła ją Pam.
– Och, nic. – Louise wzruszyła ramionami. – Wracajmy do naszych
spraw. Przygotowałam ci listę problemów, które mogą się pojawić
w trakcie dyskusji. Musimy też pamiętać, że w każdej chwili może paść
zarzut na temat naszego kolonializmu.
– Kolonializmu? – Pam uniosła brwi. – Cóż, pewnie masz rację,
powinniśmy być przygotowani na różne ewentualności.
Louise, która znała sytuację równie dobrze jak szefowa, skinęła
głową.
– Moje zadanie będzie polegało na tym, by przekonać komisję, że
musimy zmniejszyć ilość odławianych ryb, równocześnie zachowując
dotychczasowe prawa i zasady połowów. Trudna sprawa.
– Trudna – przytaknęła Louise. – Przestudiowałam wszystkie możliwe
przepisy oraz odpowiednie artykuły prawa morskiego. Przygotowałam ci
materiały dotyczące regulacji prawnych obowiązujących w Wielkiej
Brytanii i w innych krajach reprezentowanych w naszej komisji.
– Wygląda na to, że będę miała mnóstwo papierów do przeczytania.
– Porobię streszczenia, jeśli zaś jakiś punkt będzie wymagał
szczegółowego omówienia…
– To ty się tym zajmiesz. Wiem, że mogę na ciebie liczyć, Lou. Jesteś
dla mnie prawdziwym skarbem. Kiedy Hugh cię zarekomendował, miałam
początkowo wątpliwości. To on mnie przekonał, że nadajesz się do tej
pracy i okazuje się, że miał absolutną rację.
Hugh Crighton był ojcem Saula i bratem przyrodnim dziadka Louise.
Początkowo pracował jako adwokat, potem został sędzią, mieszkał ze
swoją żoną, Ann, w Pembrokeshire i należał do znajomych Pam Carlisle,
deputowanej do Parlamentu Europejskiego i obecnej szefowej Louise.
Kiedy Lou otrzymała propozycję pracy, w pierwszej chwili chciała
odmówić, uznawszy, że Hugh chce się jej pozbyć z Anglii i uniemożliwić
ewentualne kontakty z Saulem. Stryj wziął ją wówczas na bok, a rozmowa
toczyła się podczas jednego z rodzinnych spotkań, i powiedział spokojnie:
– Wiem, co sobie myślisz, ale zapewniam cię, że nie masz racji.
Owszem, wyjdzie ci na dobre, jeśli nie będziesz widywała Saula, niech on
i Tullah ułożą sobie wspólne życie, ale przede wszystkim chodzi o to, że
idealnie się nadajesz do tej pracy. Masz energię i ducha walki, a tego
właśnie trzeba na tym stanowisku.
– Myślałam o karierze adwokackiej – przypomniała stryjowi Louise.
– Wiem – przytaknął Hugh. – Ale wiem też, jaki masz temperament
i jaka jesteś…
– Porywcza – podsunęła usłużnie Lou.
– Energiczna – złagodził nieco stryj jej charakterystykę. – Ta praca to
prawdziwe wyzwanie, a ty lubisz wyzwania.
Stryj miał rzeczywiście rację. Teraz sama przyznawała, że kancelarie
adwokackie i sądy są przerażająco nudne w porównaniu z zadaniami,
z którymi musiała się zmierzyć w Brukseli.
– Myślałaś o adwokaturze, bo chciałaś dowieść dziadkowi, że możesz
być lepsza niż Max – powiedział Joss podczas tego samego rodzinnego
spotkania. – Nie przejmuj się, Lou, i tak wszyscy wiemy, że jesteś lepsza.
Nikomu nic nie musisz udowadniać.
Lepsza. Co to właściwie oznaczało? Co stało się z młodą kobietą,
która uznała, że jeśli nie może mieć Saula, pozostaje jej tylko kariera jako
kompensacja za nieudane życie prywatne? Dlaczego nagle zaczęła myśleć,
że czegoś jej jednak brakuje?
– Lou? Dobrze się czujesz?
– Tak, tak, wszystko w porządku – uspokoiła szefową, szybko zebrała
papiery potrzebne podczas posiedzenia komisji i ruszyła w ślad za Pam do
czekającego już auta.
Ciągle zatopiona w myślach, jadąc samochodem, spoglądała przez
okno. Bruksela, wbrew powszechnej opinii, to piękne miasto. Prawda, że
jest to uroda nieco majestatyczna i sztywna, którą docenia się dopiero po
pewnym czasie, ale niewątpliwa, i Lou potrafiła ją dostrzec.
Część członków komisji była już na miejscu. Louise znała niemal
wszystkich, przynajmniej z widzenia.
Rozśmieszyło ją, gdy zobaczyła, że przedstawiciel Francji ma za
asystenta człowieka, który sam z powodzeniem mógłby zasiadać w jakiejś
komisji albo być jej przewodniczącym. Nachyliła się do szefowej
i szepnęła jej do ucha coś na ten temat.
– Tak, dla nich obecny temat to bardzo ważna sprawa – przytaknęła
Pam Carlisle. – W pewnym sensie ważniejsza niż dla nas. Najwięcej
kłopotów będziemy mieli jednak nie z Francuzami, lecz z Hiszpanami…
Och, patrz, jest już Gareth Simmonds – ucieszyła się Pam.
Ciemny, doskonale skrojony garnitur świetnie podkreślał męską
sylwetkę. Biały gors koszuli, a pod nim… Czy nagi Gareth nadal wyglądał
jak kiedyś?
Zła na siebie, Louise odwróciła wzrok.
– Chciałabym zamienić z nim kilka słów, ale muszę uważać, żeby nie
wzbudzić podejrzeń o stronniczość i kumoterstwo – mruknęła Pam.
– Tak, Simmonds nie może nikogo faworyzować – przytaknęła
Louise. – Przepisy to przepisy.
Louise przypomniała sobie dawne wykłady Simmondsa na temat
tajników prawa europejskiego, pamiętała, jak zagorzale opowiadał się za
Unią Europejską i Parlamentem Europejskim, jak ich przekonywał, że to
instytucje ważniejsze od narodowych systemów ustawodawczych.
– To wy będziecie twórcami nowych praw i nowej, zjednoczonej
Europy – powtarzał studentom.
Rozpoczęło się posiedzenie. Louise kątem oka obserwowała Garetha.
– Dzięki, Louise. Gratuluję ci, świetnie się spisałaś. Zadawali nam
naprawdę trudne pytania. Być może się mylę, ale mam wrażenie, że kilka
osób było zupełnie zbitych z nóg twoimi odpowiedziami. Potrafiłaś
wytrącić im wszystkie argumenty.
– Nie byłabym taką optymistką – uśmiechnęła się Louise do szefowej.
– Poruszamy się na bardzo grząskim gruncie.
– Może i grząskim, ale na szczęście ściśle określonym przez prawo –
odparła Pam. – Pamiętasz, że wieczorem czeka nas ta okropna, oficjalna
kolacja?
Louise skinęła głową.
– Muszę przyznać, że nie mam ochoty tam iść. Będzie sztywno… te
wszystkie kurtuazyjne, nic nieznaczące rozmówki – westchnęła Pam. –
Dlaczego dyplomatyczne kolacje są jeszcze bardziej nieznośne od innych?
Louise zaśmiała się na te słowa.
– Przetrzymasz – pocieszyła szefową. – Jeszcze tylko kilka dni
i pojedziesz do domu.
Pam miała do wykorzystania zaległy urlop, który zamierzała spędzić
z odchodzącym właśnie na emeryturę mężem, wysokim urzędnikiem władz
lokalnych.
– Będziemy teraz mogli zamieszkać razem, chociaż nie wiem, czy
Gerald potrafi zaaklimatyzować się w Brukseli – obawiała się Pam.
Louise podejrzewała, że problemem jest nie tyle przeprowadzka do
Brukseli, ile fakt, że odtąd Gerald Carlisle będzie musiał żyć w cieniu
żony.
Charakter zajęć Louise oznaczał nienormowany czas pracy. Teraz, po
zakończeniu spotkania, bez specjalnych wyrzutów sumienia mogła
pojechać do domu. Miała trochę materiałów do przeczytania, kilka spraw
do załatwienia. Chciała wyjaśnić sobie parę wątpliwości, które wypłynęły
w czasie posiedzenia, a później zamierzała jeszcze trochę popływać. Dom,
w którym mieszkała, miał własną siłownię i basen i Lou, tak często jak
mogła, korzystała z tych udogodnień,
Do Garetha podeszła, już drugi raz w dzisiejszym dniu, Ilse Weil,
attacheu prawny ambasady niemieckiej, piękna blondynka, która wyraźnie
się do niego umizgiwała, co widać było na odległość i co niezwykle
irytowało Louise, chociaż powiadała sobie, że nic jej do tego, z kim
rozmawia Gareth i kto się do niego umizguje. Inny powód do irytacji
stanowił fakt, że Gareth bardzo dobrze poprowadził posiedzenie, z miejsca
zdobywając sobie uznanie i szacunek członków komisji.
Gareth kątem oka śledził wychodzącą z sali Louise. Wiedział
oczywiście, że jego dawna studentka pracuje w Brukseli i że prędzej czy
później będą musieli się spotkać. Jednak niemile zaskoczyło go to, że Lou
jest w komisji, której miał przewodniczyć, ale o tym dowiedział się zbyt
późno, by zrezygnować ze stanowiska.
Kiedy ujrzał ją w samolocie, był to dla niego prawdziwy szok; nie
sądził, że widok Lou tak nim wstrząśnie.
Ciągle jeszcze rozmawiał z Ilse Weil. Nachylił ku niej głowę
z uprzejmym uśmiechem. Miała piękne jasne włosy i ładną cerę. Męski
instynkt podpowiadał mu, że musi być gorącą partnerką w łóżku, ale nie
wywoływała w nim śladu podniecenia.
Louise. Obcięła włosy i nosiła teraz krótką czuprynę. Dobrze jej było
w nowym uczesaniu, które podkreślało delikatne rysy i czyniło ją jeszcze
bardziej kobiecą i kruchą niż dawniej. Dojrzał dzisiaj w jej oczach błysk
niechęci, kiedy spojrzała na niego, ten sam, którym powitała go dzień
wcześniej w samolocie. Najwyraźniej nie wybaczyła mu dotąd tego, co
zdarzyło się owego letniego popołudnia w toskańskiej willi.
– Gareth?
– Przepraszam, Ilse, zamyśliłem się i nie słyszałem, co mówiłaś –
przeprosił, gdy położyła mu na ramieniu dłoń o pomalowanych
ciemnoczerwonym lakierem paznokciach.
Louise krótko obcinała paznokcie i nigdy ich nie malowała,
przynajmniej nie tamtego lata w Toskanii. A jednak te krótko obcięte
paznokcie potrafiły zostawić długie, wyraźne zadrapania na jego plecach
i ramionach, zadrapania będące śladami namiętności. Tyle że namiętność
Louise nie była przeznaczona dla niego. Zacisnął wargi. Czy specjalnie się
wtedy myliła, gdy błagała go, by ją wziął? Używała wtedy imienia tamtego
mężczyzny… Saul…
– Przepraszam, Ilse, ale muszę już iść – oznajmił swojej
rozmówczyni.
Niemka wydęła wargi na te słowa.
– Ale ja jeszcze nie skończyłam. Trudno, spotkamy się przecież
dzisiaj wieczorem na kolacji, tam porozmawiamy. – Posłała mu zalotny
uśmiech. – Może nawet uda mi się usiąść obok ciebie.
– Inni członkowie komisji mogą mieć pretensje, widząc, że
poświęcam ci zbyt wiele czasu i uwagi – powiedział Gareth najłagodniej
jak mógł i delikatnie zdjął jej dłoń ze swojego ramienia.
Nie miał najmniejszej ochoty na przygodę z osobą tak nachalną
i zaborczą jak Ilse. W ogóle nie miał ochoty na żadną przygodę. Z nikim.
Zamknął oczy i oparł się na moment o ścianę. Na co miał ochotę? Czego
chciał? Chciał tego, o czym ciągle mówiła mu matka i zamężne siostry.
Żony, dzieci, rodziny. Chciał Louise!
Wszystko to stało się dla niego niedostępne, kiedy pamiętnego
popołudnia w toskańskiej willi tak głupio pozwolił, by zawładnęły nim
przemożne uczucia i wzięły górę nad rozumem.
Tak, teraz w jego życiu nie mogło być, jak zdarza się w bajkach,
żadnego szczęśliwego zakończenia. Od chwili, kiedy dotknął Louise,
wiedział, że każda inna kobieta będzie tylko jej substytutem, a on nie
będzie w stanie pokochać już żadnej innej. Także dzieci zrodzone z inną
kobietą nigdy nie uszczęśliwiłyby go tak, jak dzieci, które dałaby mu
Louise.
Zdawał sobie sprawę, że Lou nie doznała tego momentu bolesnej
samoświadomości, która w jednym błysku eksplozji przenika umysł,
zagrażając jego spójności. Dla niej to, co się zdarzyło, nie miało tego
samego doniosłego znaczenia, jakie miało dla niego.
Nie robił sobie złudzeń. Lou po prostu karała samą siebie: zbliżając
się do Garetha, usiłowała zniszczyć swoją zawiedzioną miłość do innego
mężczyzny. Nie wyszła z tego zbliżenia przeobrażona, nie doznała owej
transmutacji, która niby w alchemicznym tyglu zamienia zwykły metal
pożądania w czyste złoto miłości.
Następnego dnia usiłował się z nią skontaktować; mówił sobie, że tak
powinien się zachować odpowiedzialny mężczyzna. Telefonował kilka razy
bez skutku, a kiedy pojechał w końcu do willi, okazało się, że nikogo już
nie ma. Minął jeszcze jeden dzień, zanim udało mu się zobaczyć z Marią.
Dopiero ona mu powiedziała, że jakieś pilne wezwanie kazało Crightonom
błyskawicznie wracać do Anglii.
Kiedy sam wrócił z kontynentu, zadzwonił do domu rodzinnego Lou
w Cheshire. Odebrała Jenny, jak zwykle wobec niego serdeczna,
podziękowała, że o nich pamiętał i zapisała jego numer „na wypadek,
gdyby Lou chciała z nim rozmawiać przed rozpoczęciem roku
akademickiego”.
Dopiero po chwili niezręcznego milczenia oznajmiła, że wie, iż córka
z początkiem roku postanowiła zapisać się na zajęcia do kogoś innego.
Wcześniej już wiedział, że Louise będzie chciała zapomnieć o tym, co
wydarzyło się między nimi. Powiedział sobie, że jest dojrzałym, myślącym
człowiekiem i że będzie jakoś musiał pogodzić się z bólem i własnymi
uczuciami.
Udało mu się, do pewnego stopnia. Nie budził się już każdego ranka
z tęsknotą w sercu, nie wracał do wspomnień tamtego lata w Toskanii,
w każdym razie robił to możliwie rzadko.
Rodzina była przekonana, że nie żeni się dlatego, że jest… zbyt
wybredny… zbyt oddany swojej pracy.
– Jeśli nadal będziesz tak się zachowywał, skończysz jako stary
kawaler – ostrzegali go nieustannie, choćby podczas ostatnich świąt
Bożego Narodzenia.
– Jeśli nadal będziesz tak się zachowywał, pierwej ja zostanę babką
niźli ty ojcem – ostrzegała najstarsza siostra.
Ponieważ jego najstarsza siostrzenica nie skończyła jeszcze
dziesiątego roku życia, nie traktował zbyt serio tych pogróżek. Prawda,
zazdrościł siostrom, chciał mieć rodzinę, ale żeby spełnić ich oczekiwania,
musiałby mieć to, czego mieć nie mógł: miłość, głębokie odwzajemnione
uczucie. Dawno już wyrósł z wieku, kiedy to pożądanie, choćby
najsilniejsze, mogło stanowić wystarczającą podstawę dla trwałego
związku.
– Nie miej pretensji do Lou, że… że… Ona nie może inaczej –
przekonywała go Kate drżącym nieco głosem, tak jakby w pewnym sensie
dzieliła ból siostry. – To wszystko dlatego, że jest zakochana.
Zakochana. O tak, Louise była zakochana!
– Skoro nie mogę mieć Saula, niech to będzie ktokolwiek inny! –
wybuchła gniewnie, gdy próbował jej wytłumaczyć, jak nierozsądnie robi,
flirtując z młodym Włochem, kuzynem gospodyni willi.
Ktokolwiek… choćby on… Gareth zmęczonym gestem pochylił
głowę. Cierpienie i wyrzuty sumienia. Co było cięższe do zniesienia?
Świadomość, że nie jest w stanie trzymać na wodzy swoich uczuć, czy też
wiedza, że nie potrafi panować nad samym sobą? Jedno i drugie było
równie trudne do zniesienia, niemniej z dwojga złego… Spojrzał ponownie
na Louise. Podniosła głowę i też zerknęła na niego znad papierów. Widział
w jej oczach niechęć i wrogość. Był ciekaw, jak by też zareagowała, gdyby
do niej teraz podszedł, powiedział jej…
Louise dostrzegła jeszcze, że Gareth odrywa się od ściany, o którą się
opierał, i szybko odwróciła głowę. Zebrała drżącą dłonią ostatnie notatki,
wepchnęła je do teczki i powiedziała sobie stanowczo, że nie powinna
ulegać emocjom.
Nienawistne dla niej było to, że Gareth tyle o niej wie i że dzięki tej
wiedzy sprawuje nad nią swego rodzaju władzę. Wiedziała, że nigdy,
przenigdy, nie zapomni, nie przekreśli tego, co zaszło między nimi. Jeszcze
teraz, po latach, potrafiła budzić się ze snu z jego imieniem na ustach,
a w uszach rozbrzmiewało jej echo daremnych nawoływań kierowanych do
niego, głos pożądania. To przecież Gareth sprawił, że w ciągu kilku godzin
rozkwitła z dziewicy w kobietę, przeobraził ją tak bardzo, że nie
rozpoznawała już w sobie dawnej Louise.
Jej marzenia dotyczące Saula koncentrowały się na chęci zagarnięcia
ukochanego dla siebie. Paradoksalnie, jak to bywa, pragnęła go, by
spełniać jego pożądanie, jego tęsknoty, jego potrzeby. Naiwnie wyobrażała
sobie, jak to Saul błaga na kolanach, by pozwoliła mu się dotknąć. Nigdy
nie przyszło jej do głowy, że ona może być tą, która pożąda i błaga, że to
jej uczucia i jej namiętność może się wymknąć któregoś dnia spod kontroli,
że to ona właśnie może…
W końcu to nie Saul miał słyszeć jej nawoływania… być
świadkiem… partnerem… tym, który pozna potrzeby i pragnienia jej
domagającego się zaspokojenia, wygłodniałego ciała.
Poczuła, że oblewa ją war i że musi czym prędzej uciec z gmachu,
w którym obradowała komisja, byle jak najdalej od Garetha Simmondsa.
Świadoma, że nie powinna ulegać takim dziecięcym porywom, ruszyła do
wyjścia statecznie, powoli.
– Do zobaczenia wieczorem – pożegnała ją Pam, kiedy samochód
zatrzymał się przed domem Louise.
– Aha… tak… – bąknęła i szybko wysiadła z samochodu.
Ledwo weszła do domu, usłyszała dzwonek telefonu, O dziwo,
dzwoniła siostra.
Kate, podobnie jak matka, była osobą niezwykle oszczędną
i gospodarną. Szefowa fundacji charytatywnej, gdzie Kate pracowała, była
pełna podziwu dla jej sposobu zarządzania finansami. W każdym razie
bliźniaczka nie telefonowałaby z Anglii do Belgii tylko po to, żeby
usłyszeć głos siostry.
– Co tam u ciebie? Dlaczego dzwonisz? – zapytała Louise. – Czy coś
złego z dziadkiem?
– Nie, wszystko w porządku – zapewniła ją szybko. – Chciałam się
tylko upewnić, że doleciałaś bezpiecznie i że masz się… dobrze.
Louise spojrzała na uśmiechnięte zdjęcie siostry w uniwersyteckiej
todze, które stało w pobliżu telefonu, i sama się uśmiechnęła nieco
podejrzliwie.
– Powiedz mi, dlaczego dopiero na chwilę przed odlotem
powiedziałaś, że Gareth Simmonds został zaproszony do Brukseli? –
zapytała zupełnie spokojnym tonem.
– Nie złość się, Lou – bąknęła Kate z wyraźnym poczuciem winy. –
Chciałam ci powiedzieć, ale bałam się, że ci popsuję weekend. Gniewasz
się na mnie?
Zamknęła oczy i zaraz otworzyła je ponownie.
– O co niby miałabym się gniewać? – zapytała na tyle obojętnie, na ile
było ją stać. – Przy odrobinie szczęścia niewiele będę miała z nim do
czynienia. – Tu zmieniła temat, usiłując jednocześnie zapomnieć
o narzucającym się obrazie Garetha nachylonego do jasnowłosej Ilse. –
Powiedz mi, jak długo będziesz pracowała nad tym najnowszym
projektem?
– Nie wiem – mruknęła Kate.
– Pamiętaj, co mi obiecałaś: masz tutaj przylecieć tak szybko, jak
tylko będziesz mogła.
– Spróbuję – zapewniła Kate. – Tak miło było zobaczyć wszystkich
razem, w domu. Tyle się zdarzyło od czasu mojego wyjazdu do Londynu,
że musiałam za jednym przyjazdem nadrobić wszystkie zaległości.
Pierwszy raz widziałam maleństwo Saula i Tullah… dzieci Olivii i Caspara
tak wyrosły, że prawie ich nie poznałam… mama i ciocia Ruth czynią
cuda, tyle pieniędzy udało im się zebrać na ten ich dom samotnej matki.
Mama mówi, że chcą kupić jakiś stary budynek i urządzić tam mieszkania
dla swoich podopiecznych. Ciocia Ruth myśli o starych czworakach
w Queensmead, uważa, że byłyby idealne, to podobno wymarzone miejsce
– Dziadek nigdy się nie zgodzi na coś podobnego – zaśmiała się
Louise. Nie mogła sobie wyobrazić reakcji apodyktycznego,
konserwatywnego patriarchy na wiadomość, że jego rodzona siostra w jego
majątku ma zamiar urządzić przytułek dla „panien z dziećmi”.
– Wiem o tym, ciocia Ruth też zdaje sobie z tego sprawę.
Podejrzewam, że opowiada dziadkowi o swoich pomysłach tylko dlatego,
by dać staruszkowi jakiś powód do złości. Biedak strasznie się zmienił od
czasu zniknięcia stryja Davida.
– Tak, to prawda – przytaknęła Louise i obydwie na moment zamilkły,
myśląc o bracie ojca.
– Myślisz, że usłyszymy kiedyś, co się dzieje ze stryjem? – zapytała
w końcu Kate.
– Nie mam pojęcia. Tata bardzo liczy, ze względu na dziadka, że stryj
się jednak kiedyś odezwie. Dla Olivii to też musi być trudna sytuacja. Jej
matka ma nowego faceta, widują się tylko wtedy, kiedy Olivia jedzie do
dziadków do Brighton. David nawet nie wie, że jego córka wyszła za mąż,
nie mówiąc już o tym, że urodziła dwójkę dzieci.
– Tak… ja sobie nie wyobrażam, że mogłoby zabraknąć któregoś
z naszych rodziców – powiedziała Kate.
– Ja również nie potrafię o tym myśleć – przyznała Lou.
Kate raptownie zmieniła temat, chociaż pytanie, które zadała, musiało
nurtować ją od samego początku rozmowy:
– Louise… powiedz… nie irytuje cię to, że Gareth Simmonds jest
w Brukseli?
– Nie, oczywiście, że nie – skłamała Louise. – Co prawda nie lubię go
i wolałabym go nie widywać, ale skoro już tak się stało, że pracujemy w tej
samej komisji, jakoś to przeżyję.
Z pewnych spraw nie chciała się zwierzać nawet osobie tak bliskiej
jak jej bliźniacza siostra, a do tych spraw bez wątpienia należały jej
uczucia do Garetha Simmondsa i jego obecność w Brukseli.
– Słuchaj, Kate, muszę już kończyć – powiedziała do słuchawki. –
Mam dzisiaj wieczorem oficjalną kolację, a wcześniej chciałam coś jeszcze
przeczytać.
Oficjalne kolacje, które początkowo napawały ją lekkim przerażeniem
i wydawały się takie wytworne, teraz stanowiły dobrze znajomy nudny
obowiązek.
Przy stole, zamiast mówić o czymś ważnym, będzie się wymieniało,
jak zwykle, nic nieznaczące plotki, myślała Louise, biorąc prysznic. Kiedy
wyszła już z łazienki, wyjęła jedną z trzech czarnych sukienek, które przy
pomocy siostry i Olivii kupiła w Londynie zaraz po tym, jak otrzymała
pracę.
Wybrała na dzisiejszy wieczór prostą kreację bez rękawów,
z niewielkim dekoltem, lekko przymarszczoną na jednym udzie.
Krótko przycięta czupryna nie wymagała specjalnych zabiegów, poza
tym, że raz na kilka tygodni Lou musiała płacić bajońskie sumy za
strzyżenie. Makijaż robiła zwykle bardzo skromny: trochę szarego cienia
na powiekach dla podkreślenia głębi oczu, odrobina różu na policzkach
i szminka na ładnie wykrojonych wargach wystarczały, by mężczyźni
oglądali się za nią na ulicy.
Całości toalety dopełniły czarne pantofle i torebka wieczorowa, na
tyle jednak duża, by zmieścić w niej notes i pióro, bez których nigdzie się
nie ruszała; była gotowa na pięć minut przed przyjazdem służbowego
samochodu, który miał ją zabrać na przyjęcie.
Kiedy wsiadała już do wozu, nie myślała o niedawnej rozmowie
z siostrą, o jej planowanym przyjeździe czy też o ewentualnych pytaniach,
które mogły paść podczas kolacji jeszcze w związku z porannym
posiedzeniem komisji; cała jej uwaga skupiona była na człowieku, który
przewodniczył dzisiejszemu spotkaniu.
Gareth Simmonds. Czy nie kosztował jej już nazbyt wiele emocji?
Zaraz po przyjeździe do Brukseli, kiedy podejmowała tu pracę,
powiedziała sobie, że zacznie wszystko od początku i nie pozwoli, by
jakiekolwiek wydarzenia z przeszłości miały rzucać niebezpieczny cień na
jej nowe życie. Najmroczniejszy, najniebezpieczniejszy cień kładło
wspomnienie Garetha Simmondsa… jej dawnego opiekuna… dawnego…
Poderwała głowę. Kochanka? Nie, wzbraniała się przed tym
określeniem. Nie byli przecież kochankami. Nic w prawdziwym znaczeniu
tego słowa, tak jak ona je rozumiała.
Czy była teraz w jego życiu jakaś kobieta? Pam, szefowa Lou,
wspomniała mimochodem, że jest nadal kawalerem do wzięcia i że
w związku z tym będzie rozrywany towarzysko.
– Mało, że kawaler, to jeszcze nieprzyzwoicie wprost przystojny –
opowiadała Pam pełnym kobiecego uznania głosem.
– Czyżby? Nie zauważyłam – zdziwiła się nieszczerze Louise.
Nie zauważyła. Na zawsze zapamiętała ten dreszcz
obezwładniającego, powalającego zachwytu, który ją przeszedł, gdy
pierwszy i zarazem ostatni raz zobaczyła jego nagie ciało.
Samochód zatrzymał się. Louise dopiero po chwili zdała sobie
sprawę, że kierowca czeka, by wreszcie wysiadła.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Louise odmownie potrząsnęła głową, dziękując kelnerowi, który
zbliżył się do niej z tacą z drinkami. Miała jeszcze w dłoni prawie pełny
kieliszek wina.
Na tego typu przyjęciach lepiej było mieć jasny umysł, a ona słabo
tolerowała alkohol.
Rauty, uroczyste kolacje i koktajle były raczej domeną Kate, ona sama
czuła się niepewnie przy podobnych okazjach. Uświadomiła to sobie z całą
wyrazistością wkrótce po podjęciu pracy w Brukseli. Co prawda wszyscy
krewni i znajomi, a nawet ona sama, ją właśnie uważali za silniejszą
i bardziej niezależną z bliźniaczek, ale Louise chętnie zrzucała na siostrę
rozmaite niemiłe jej obowiązki towarzyskie.
Dopiero niedawno zrozumiała, jak bardzo w różnych sytuacjach
polegała na Kate i jak skwapliwie pozwalała, by podczas nudnych spotkań
to właśnie siostra prowadziła sztywne pogawędki z sędziwymi matronami,
podczas gdy ona samolubnie wybierała osoby, z którymi miała ochotę
zamienić kilka słów.
Kilka miesięcy w Brukseli odmieniło jej zachowanie. Teraz potrafiła
udawać zainteresowanie każdym, choćby najmniej zajmującym tematem.
Nie oznaczało to jednak, że polubiła bywanie na przyjęciach, pomyślała,
rozglądając się za szefową.
Gdy podeszła do Pam, ta rozmawiała właśnie z jednym ze swoich
brytyjskich kolegów, deputowanym, jak ona, do Parlamentu
Europejskiego.
– Witaj, Louise – przywitała ją Pam.
– Jak się ma ciotka Ruth, Lou? – zapytał z serdecznym uśmiechem
mężczyzna, z którym stała Pam. – Kiedy widziałem się z nią ostatnio,
zrobiła mi cały wykład o ciężarówkach zanieczyszczających rustykalny
angielski krajobraz.
Louise zaśmiała się. Dobrze znała Johna Lorda, deputowanego do
parlamentu i bliskiego sąsiada z Cheshire.
– Ciotka prowadzi kampanię na rzecz wybudowania obwodnicy
w pobliżu Haslewich. Ma sporo racji – przyznała. – Nowe centrum biznesu
na obrzeżach miasteczka sprawia, że ruch staje się coraz bardziej
dokuczliwy. Byłam w domu podczas minionego weekendu. Mój brat, Joss,
opowiadał mi z przejęciem, że kilka dni wcześniej kierowca włoskiego tira
pomylił drogę, wjechał w wąskie, staromiejskie uliczki i dosłownie się
zaklinował. Policja przez pięć godzin nie mogła sobie poradzić
z uwięzionym autem i korkami.
– Tak, wiem, że to duży problem – przytaknął John Lord. – Miasto
rzeczywiście potrzebuje nowej obwodnicy. Zgodnie z nowymi
zarządzeniami, które obowiązują w Unii, powinny się znaleźć fundusze dla
władz lokalnych na tego typu inwestycje.
Po chwili rozmowy Louise przeprosiła i ruszyła dalej. Miała ochotę
posłuchać komentarzy na temat porannego spotkania. Do rozpoczęcia
kolacji pozostało jeszcze dziesięć minut, co dyskretnie sprawdziła na
zegarku, gdy usłyszała za plecami znajomy, zmysłowy głos:
– Ach, tu jesteś, ma chérie.
– Jean Claude – odwróciła się z uśmiechem.
Jej adorator miał rzeczywiście urodę aktora filmowego, ale nie robiła
ona na Louise wielkiego wrażenia. Jean Claude należał do tego gatunku
mężczyzn, którzy przypuszczając szturm do jednej kobiety, już rozglądają
się za następną potencjalną ofiarą. Uwodzenie, seks, flirt stanowiły dla
niego elementy pasjonującej, ale niezbyt poważnie traktowanej gry. Louise
zdawała sobie z tego świetnie sprawę i być może to właśnie uodporniało ją
na wdzięki Francuza.
– Kiedy się spotkamy? – szepnął, odciągając ją zręcznie w zaciszny
kąt. – Mam do wykorzystania kilka dni urlopu, powinniśmy wyjechać
gdzieś razem – dodał znacząco. – Zabrałbym cię do Paryża, pokazał
rzeczy, których inaczej nigdy nie zobaczysz.
Louise ze śmiechem pokręciła głową.
– Obawiam się, że to niemożliwe, bo…
– Aha, będziesz opracowywać pewnie jakieś ustawy, które mają
chronić wasze zimne, północne morza. Niemal tak samo zimne, jak twoje
serce, chérie.
– I równie dobrze chronione – dodała Louise stanowczym głosem.
Jean Claude chciał iść z nią do łóżka dla niej samej, to pewne, ale był
Francuzem i zależało mu na tym, by jego kraj wynegocjował możliwie
najkorzystniejsze zasady odławiania ryb morskich. Louise nie była aż tak
ważną osobą, by mieć wpływ na decyzje komisji, w której pracowała,
niemniej dysponowała wystarczającą liczbą informacji, które mogły być
interesujące dla stron w toczonych rozmowach, musiała więc uważać, by
za jej sprawą nie powstał jakiś przeciek.
O kilka metrów dalej stał Gareth, adorowany od chwili wejścia przez
namolną Ilse Weil. Przysłuchując się jednym uchem jej słowom,
obserwował, jak Jean Claude poufale kładzie dłoń na ramieniu Louise,
jakby tym gestem dawał do zrozumienia, że nie dopuści do zażyłej
konwersacji żadnego innego mężczyzny.
Ilse spojrzała w ślad za jego wzrokiem i uniosła lekko brwi.
– Oho, widzę że Jean Claude znowu kogoś uwodzi. Znany jest z tego
w Brukseli – powiedziała z lekceważącym wzruszeniem ramion. – Mówi
się, że Francuzi dlatego mają taką mocną pozycję, bo Jean Claude wyciąga
informacje od swoich dam. – Tu spojrzała zalotnie na Garetha. – Kiedy ja
idę do łóżka z mężczyzną, zapominam się tak całkowicie, że nie w głowie
mi rozmowy o polityce.
– Wiem, o czym myślisz – oznajmił Gareth z absolutną powagą. – Ja
też mam zasadę, by nie mieszać przyjemności z pracą.
Na szczęście nie musiał mówić nic więcej, goście zostali poproszeni
do stołów. Zobaczył jeszcze, że Louise najwyraźniej nie ma ochoty
zakończyć konwersacji ze swoim towarzyszem.
– Louise.
Zesztywniała, słysząc głos Garetha. Kolacja zakończyła się kilka
minut wcześniej. Louise miała nadzieję, że się wymknie niepostrzeżenie,
ale teraz było już za późno. Simmonds najwyraźniej chciał z nią
porozmawiać i nie zamierzał jej puścić, dopóki nie dopnie swego.
– Gareth – przywitała go krótko, po czym wymownie spojrzała na
zegarek i na drzwi.
– Widziałem, jak rozmawiałaś wcześniej z Jean Claude'em le Brunem
– stwierdził, ignorując jej demonstracyjne znaki. – Być może nie zdajesz
sobie z tego sprawy, ale on się cieszy w Brukseli dość szczególną sławą.
Louise natychmiast zrozumiała to skądinąd dość oczywiste
ostrzeżenie i zjeżyła się swoim zwyczajem.
– Szczególną sławą? Z jakiego tytułu? Że jest dobrym kochankiem?
Co chcesz mi powiedzieć? Że to zasłużona opinia, czy wręcz odwrotnie?
– Chcę cię ostrzec przed wdawaniem się z nim w zbyt szczegółowe
dyskusje na delikatne tematy.
Oczy Louise pociemniały, rozszerzyły się z niedowierzaniem, a zaraz
potem pojawiły się w nich gniewne błyski.
– Czy naprawdę sugerujesz, że Jean Claude chce mnie wciągnąć
w jakąś pułapkę rodem z Jamesa Bonda? – zapytała z przyganą. – To
śmieszne, Gareth. I bardzo w twoim stylu. Wyobraź sobie, że istnieją
mężczyźni, którzy mają ochotę iść ze mną do łóżka wyłącznie dla
przyjemności. Nie wszyscy są tacy jak ty i…
Zamilkła, wyrzucając sobie w duchu, że dała się ponieść emocjom,
ale było za późno. Teraz Gareth będzie naciskał, by dokończyła, co
zamierzała powiedzieć.
– Nie wszyscy są tacy jak ja, to znaczy jacy?
Zła na siebie i na Simmondsa postanowiła zmienić temat, uciekając
w atak.
– Moje prywatne życie nie powinno cię obchodzić – oznajmiła
twardo. – Nie masz najmniejszego prawa sugerować, że… Jak ty byś się
czuł, gdybym wyraziła przypuszczenie, że dla jakichś swoich celów Ilse
Weil usiłuje zaciągnąć cię do łóżka? Twoje stanowisko czyni cię o wiele
ciekawszym obiektem zabiegów tego rodzaju niż moja praca i moje
informacje.
Musiał przyznać jej rację, za nic jednak nie przyznałby się, a już na
pewno nie przed nią, że jego przestroga nie wypływała wyłącznie z troski
o kwestie natury politycznej.
– Nie masz żadnego prawa mówić mi, jak ma wyglądać moje życie
prywatne – mówiła porywczym tonem. – Nie jesteś już moim opiekunem,
nie masz żadnej władzy nade mną ani nad moją przyszłością. Mogłeś mnie
karać za to, co twoim zdaniem było… za miłość do Saula… ale…
– Karać cię? – przerwał jej ostro. – Louise, oświadczam ci, że…
– Że co? Nie byłeś może odpowiedzialny za to, że nie skończyłam
studiów z wyróżnieniem? Czy to nie przez ciebie?
– Jesteś niesprawiedliwa. A przy tym nielogiczna. Nie byłem już
twoim opiekunem.
– Nie, nie byłeś – zgodziła się Louise. – Niemniej… – Zamilkła. Nie
mogła mu przecież powiedzieć, że to z jego powodu, z powodu splątanych,
niejasnych uczuć, jakie żywiła do niego, nie była w stanie w pełni skupić
się na nauce.
Ze wstydem poczuła, że jest bliska łez. Wybuch gniewu odblokował
wspomnienia, od których miała nadzieję, że już się uwolniła.
Nigdy podczas lat spędzonych w szkole nie przyszło jej do głowy, że
nie przez wszystkich będzie chwalona, że nie zawsze będzie pierwsza.
Kiedy tak się stało na studiach, był to dla niej szok i poważny uszczerbek
dla dumy. Trudno się jej było wówczas pogodzić z tą wiadomością.
Dopiero teraz, bogatsza o doświadczenia, przyznawała, acz z pewnym
ociąganiem, że przy jej charakterze kariera na europejskiej scenie była
o wiele ciekawsza niż zimna, sterylna atmosfera brytyjskiej palestry. Tymi
przemyśleniami nie zamierzała jednak dzielić się z Garethem
Simmondsem.
– Przepraszam, jeśli powiedziałem o jedno słowo za dużo. Chciałem
cię przestrzec.
– A to niby dlaczego? Skąd myśl, że potrzebuję jakiegokolwiek
ostrzeżenia? Niech zgadnę. Być może dlatego, że kiedyś kochałam…
niewłaściwego człowieka. – Z trudem przełknęła ślinę, po czym dodała
zgryźliwie: – Moje stosunki z Jean Claude'em, jakiekolwiek stosunki, to
tylko i wyłącznie moja sprawa.
– W pewnym sensie tak – zgodził się Gareth – w innym nie. Nie
muszę ci chyba mówić, jak rozplotkowana jest Bruksela.
– Nie, nie musisz – stwierdziła z przekąsem.
Dość miała nauk i wykładów Garetha. Więcej niż dość. Odwróciła się
na pięcie i odeszła bez słowa, zanim zdążył zareagować w jakikolwiek
sposób.
Potem długo jeszcze po powrocie do domu zżymała się na siebie, na
Garetha, wracała w myślach do ich absurdalnej rozmowy. Irytowało ją, że
śmiał komentować jej znajomość z Jean Claude'em, ale o jeszcze większą
frustrację przyprawiała ją świadomość tego, że tak samorzutnie
przywłaszczył sobie prawo, by ją przestrzegać przed Francuzem. Widać
ciągle pamiętał ją jako dziewczynę, która lekkomyślnie zakochawszy się
w niewłaściwym mężczyźnie i dostawszy od niego kosza, równie
lekkomyślnie rzuca się w ramiona innego, który również jej nie kocha,
tylko po to, by uwolnił ją od ciężaru dziewictwa. Zbyt późno zrozumiała,
że ten drugi…
Tak, spotkanie z Garethem przywołało na pamięć wspomnienia,
uświadamiało jej własną głupotę.
Obudziła się bardzo wcześnie i potem nie mogła już zasnąć, zeszła
więc do podziemi bloku, w którym mieszkała. Tutaj, na najniższym
poziomie, mieściła się siłownia i basen. O tak wczesnej godzinie Lou całą
przestrzeń miała wyłącznie dla siebie. Po przepłynięciu morderczych
sześćdziesięciu długości była tak wyczerpana, że nie potrafiła myśleć
o niczym. Dobiło ją ostatnich pięć długości, o czym się przekonała, gdy
próbowała, opierając się na rękach, wyjść z basenu: była tak osłabiona, że
mięśnie zawiodły, musiała podpłynąć do schodków, dopiero tu, trzymając
się poręczy, wyszła na uginających się nogach.
Stała tak przez chwilę, ociekając wodą, i walczyła z pokusą, by paść
na posadzkę i odetchnąć. Nie zauważyła nawet, że nie jest już sama.
– Wszystko w porządku, Louise? – dobiegł ją znajomy głos.
Gareth Simmonds? Jakim sposobem się tu znalazł? A może to
halucynacje, sen, kolejna forma wymierzania samej sobie kary za przeszłe
błędy?
Otworzyła oczy. Nie, nie śniła. Stał przed nią, gotowy do kąpieli,
w czarnych spodenkach, z ręcznikiem na szyi.
Tak, nagie ciało Garetha Simmondsa i kolejna fala, wręcz lawina
wspomnień, przed którą nie umiała się bronić, nie wiedziała, jak się bronić.
Wtedy w Toskanii był bardziej opalony, ale poza tym nie zmienił się
ani na jotę: silny, męski, zmysłowy i niebezpieczny.
– Louise.
Czuła, jak uginają się pod nią nogi, krew uderza do głowy, serce wali
w piersi niczym oszalałe.
– Nie.
Widząc, że do niej podchodzi, odruchowo wyciągnęła dłoń, żeby go
powstrzymać, ale on zignorował ten gest i chwycił ją za ramiona.
– Co ci jest? Coś się stało? Źle się poczułaś? – pytał z troską
w oczach.
– Puść mnie, proszę.
Tak gwałtownie próbowała się uwolnić z jego uścisku, że poślizgnęła
się na mokrej posadzce i w efekcie straciła równowagę: zamiast odskoczyć
od Garetha, musiała się go chwycić, żeby nie upaść. Czuła teraz jego
mocny zapach zmieszany z zapachem mydła, a może wody po goleniu.
Nie zdawała sobie sprawy, że wyraziła to zaskakujące zainteresowanie
na głos, bo po chwili usłyszała w odpowiedzi:
– Żel pod prysznic. Prezent gwiazdkowy od mojej najstarszej
siostrzenicy.
– We Włoszech pachniałeś…
Co ona mówi… myśli… z czym się zdradza…? Zaklęła w duchu.
Gareth odsunął ją nieco od siebie, by widzieć jej twarz, móc zajrzeć
w oczy. Zamrugała i próbowała odwrócić wzrok, ale był to próżny wysiłek.
– Ty we Włoszech pachniałaś słońcem, żarem i kobiecością –
powiedział cicho, jakby doskonale odgadywał, co ona teraz czuje, o czym
myśli i czego przed chwilą sama omal nie wypowiedziała.
Otworzyła usta, żeby zaprotestować, zaprzeczyć, ale nie wydobyło się
z nich żadne słowo. Wpatrywała się tylko w jego wargi.
– Louise.
Był tak blisko, wymawiał jej imię, czuła ciepło jego ciała na swojej
skórze, topniała pod dotknięciem jego dłoni. Czas i przestrzeń przestawały
istnieć. Miała wrażenie, że od zawsze tak trwają obydwoje, naprzeciwko
siebie, i że nadal trwa znieruchomiałe w słońcu toskańskie popołudnie.
Przywarła mocniej do Garetha. To, co robi, co czuje, jest szalone,
chore, myślała gorączkowo.
Gdzieś w oddali trzasnęły drzwi i Louise ocknęła się gwałtownie.
Odsunęła się pospiesznie od Garetha.
– Louise.
Potrząsnęła głową, jakby budziła się ze snu i nie śmiąc podnieść oczu,
zawołała tylko:
– Nie, nie! Zostaw mnie, Gareth… zostaw mnie w spokoju, proszę! –
Z tymi słowami odwróciła się i biegiem ruszyła do wyjścia.
Gareth patrzył za nią bez słowa. Bo też co mógł powiedzieć? Jak
przepraszać za to, co zrobił? Gdyby wyznał, że na chwilę stracił panowanie
nad sobą, pogorszyłby tylko sprawę.
Widział cierpienie w jej oczach, czuł, że pożądanie przenika jej ciało.
Widział, że trawi ją tęsknota, z którą usiłuje bezskutecznie walczyć,
tęsknota za mężczyzną, którego kiedyś kochała, a którego nie mogła mieć.
Jej dzisiejsza reakcja była niczym cios między oczy, a przecież od
dawna był pewien, że pogodził się ze świadomością, iż Louise kocha
innego.
We Włoszech myślał początkowo, że powoduje nim gniew i irytacja
na dziewczynę, która tak lekkomyślnie i po dziecięcemu igra
z człowiekiem, któremu naprawdę na niej zależy. Dlatego tamtego
popołudnia zrobił to, co zrobił, ale ledwie dotknął Lou, wiedział, że
wcześniej kłamał sam przed sobą. Ponosił taką samą winę, jak Louise,
obdarzając uczuciem niewłaściwą osobę, osobę, która go nie chciała.
Popełniał ten sam błąd, który wcześniej popełniła ona.
Być może nie nazwałby swojego uczucia miłością – jeszcze nie
wówczas. Kiedy jednak wziął ją w ramiona, wszystko się zmieniło.
Wiedział już, że ją kocha, a ona w uniesieniu powtarzała imię innego.
Przymknął oczy. Louise, którą pokochał, była ledwie dziewczyną.
Pokpiwał sam z siebie, mówiąc, że to klasyczna historia: dojrzały
nauczyciel traci głowę dla uczennicy, poszukując za jej sprawą własnej
utraconej młodości. Teraz jednak nie była już jego uczennicą, lecz kobietą
w pełnym znaczeniu tego słowa, zaś jego uczucia wobec niej nie zmieniły
się ani na jotę, pogłębiły się jeszcze, umocniły. Wiedział o tym od dawna,
jeszcze zanim zobaczył ją na pokładzie samolotu.
Wiedział o tym, kiedy w święta Bożego Narodzenia rodzina
pokpiwała, że jeszcze się nie ożenił, a on trzymał w ramionach maleńkiego
siostrzeńca i myślał, że tylko Louise mogłaby być matką jego dzieci. Jak
do tego doszło? Nic potrafił powiedzieć. Kiedy? Czy jeszcze przed
wakacjami w Toskanii? Jakie to miało teraz znaczenie, skoro Louise nadal
kochała swojego kuzyna Saula.
Mimo że wzięła gorący prysznic i wypiła kubek parującej kawy, nadal
drżała na całym ciele, wstrząśnięta tym, co zaszło na basenie. Żaden
prysznic nie był w stanie zmyć z jej skóry zapachu Garetha.
Gareth.
Kiedy zrozumiała, co naprawdę do niego czuje? We Włoszech, gdy
broniła się przed nim z taką zawziętością. Już samo to powinno jej
powiedzieć, że tak naprawdę boi się uczucia. W domu, w święta Bożego
Narodzenia, kiedy wszyscy chodzili wokół niej na palcach, lękając się
wspomnieć imię Saula, tym bardziej że on i Tullah ustalili już tymczasem
datę ślubu? Nikt wtedy nie domyślał się, że Saul stał się dla niej zaledwie
wyblakłym wspomnieniem.
Gareth.
Przez bardzo długi czas nie chciała się przyznać przed samą sobą, co
czuje. Powiadała sobie, że przesadza, że jest nadwrażliwa, że reaguje jak
każda dziewica na pierwsze doznania seksualne, jak każda wmawia sobie,
iż kocha człowieka, który był jej pierwszym mężczyzną. Nic bardziej
żałosnego niż studentka, która traci głowę dla profesora, powtarzała
z ironią.
Nawet go nie lubisz, przekonywała samą siebie. Przenosisz na niego
uczucie do Saula. On tak naprawdę nic dla ciebie nie znaczy i bez
wątpienia ty również nic nie znaczysz dla niego.
Ostatni argument mógł być prawdziwy, ale pozostałe okazywały się
jawnym fałszem.
Przeniosła się na inne zajęcia i wmawiała sobie, że cieszy się, iż
Gareth nie jest już jej opiekunem. Uwolniła się od niego, nie musiała już
go widywać. Owszem, w dzień, na jawie, była w stanie panować nad
własnymi myślami i reakcjami, ale kiedy przychodziła noc, nie potrafiła
już kontrolować snów. W snach tęskniła za nim boleśnie, szukała go
rozpaczliwie, złakniona bliskości, desperacko przywierała do jego ciała.
Męka, z jaką przychodziło jej powracać każdego ranka do
rzeczywistości, smutna świadomość, że Gareth jej nie chce i nie kocha, że
nie jest i nigdy nie będzie częścią jej życia, codzienne cierpienie, wszystko
to uświadamiało jej z dojmującą wyrazistością, jak bardzo w gruncie
rzeczy dziecinne i niedojrzałe było uczucie, którym obdarzyła niegdyś
Saula.
Wiedziała, że teraz, dojrzalsza o inne doświadczenia, nie będzie
zabiegać o wzajemność Garetha, uganiać się za nim, przekonywać go
o własnej miłości, bo to wywarłoby tylko przeciwny od zamierzonego
skutek.
Tak dorastała.
Ciągle jeszcze drżała na całym ciele, w głowie pulsowała zapowiedź
nadchodzącej migreny. W takim stanie nie nadawała się do niczego i nie
miała nawet co myśleć o tym, by jechać do pracy. Sięgnęła po słuchawkę
i wystukała numer szefowej.
– Migrena! Wiem, jaka to obrzydliwość! – zawołała Pam, kiedy
usłyszała, jak czuje się Louise. – Koniecznie zostań w domu. Poradzę sobie
bez ciebie.
Ból nasilił się tak bardzo i tak gwałtownie, że Louise ledwie była
w stanie wyrzucić z siebie jakieś słowo pożegnania, po czym odłożyła
słuchawkę i powlokła się do sypialni.
Gareth Simmonds. Dlaczego okrutny los znowu ich ze sobą zetknął?
Dlaczego?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Louise obudziła się gwałtownie. Migrena minęła. Ktoś głośno
i niecierpliwie dobijał się do drzwi mieszkania. Odrzuciła kołdrę i usiadła
na łóżku. Dopiero teraz zauważyła, że poszła spać w kostiumie
kąpielowym.
Jak zawsze po ataku migreny, wreszcie wolna od bólu, ale nieco
rozkojarzona, poruszała się i myślała na zwolnionych obrotach. Tak było
i teraz, gdy szła automatycznie do drzwi.
– Joss! Jack! Co wy, u licha, tutaj robicie?! – zawołała na widok
młodszego brata i kuzyna.
Wszystkiego mogła się spodziewać, ale nie wizyty chłopców.
– Lou, Jack źle się czuje – oznajmił brat od progu, ignorując jej
pytanie i opiekuńczo objąwszy ramieniem swojego nieodłącznego
towarzysza, wprowadził go do mieszkania. – Pochorował się na Kanale i…
– Pochorował się?
Rzeczywiście, zielonkawą cerę Jacka i mocno podkrążone oczy
trudno było uznać za oznaki szczęśliwej przeprawy morskiej.
– Jack – zaczęła strapiona wyglądem chłopca Louise, ale on tylko
pokręcił głową i odparł słabo:
– Nic mi nie będzie, muszę tylko położyć się na chwilę.
– Sypialnia jest tam, Joss. – Louise poprowadziła dwóch podróżników
w głąb małego mieszkania, które składało się z bawialni i jednej sypialni.
Ledwie zdążyła poprawić pościel, Jack padł jak podcięty na łóżko. Co
też, na litość boską, może sprowadzać chłopców do Brukseli, zastanawiała
się, marszcząc przy tym czoło.
Jack, młodszy brał Olivii, zamieszkał z rodzicami Louise, gdy jego
ojciec kilka lat wcześniej zniknął bez śladu. Louise bardzo go lubiła
i traktowała bardziej jak brata niż kuzyna.
Jego matka, nigdy nieodznaczająca się nadmiarem uczuć
rodzicielskich, osoba cierpiąca w dodatku na bulimię, oznajmiła, że nie jest
w stanie wychowywać samotnie kilkunastoletniego chłopca, który przy
tym spędza więcej czasu w domu szwagra i jego żony niż w swoim
własnym. Olivia, starsza siostra Jacka, chociaż bardzo chętnie zapewniłaby
mu opiekę, dała się przekonać Jenny i Jonowi, że najlepiej dla Jacka
będzie, jeśli zostanie w Haslewich, gdzie wyrósł, zamiast wędrować gdzieś
w świat i przeżywać kolejne zmiany.
Układ rzeczywiście się sprawdził. Czternastoletni Joss i szesnastoletni
Jack byli ze sobą bardzo zżyci, może nawet bardziej, niż zdarza się to
między rodzonymi braćmi, właściwie nierozłączni, jak często zauważała
matkująca obu chłopcom Jenny. Również Louise i Kate, kiedy mieszkały
jeszcze w pełnym ciepła domu rodzinnym, przyjęły go jak brata.
Gdy jego matka wróciła do zdrowia, zaproponowała, by Jack
zamieszkał razem z nią i dziadkami w Brighton, ale on odmówił wtedy
stanowczo i oznajmił, że woli zostać u stryjostwa.
Dodatkowe usta do wykarmienia, jeszcze jedno dziecko, które
potrzebowało czułości i opieki, nie stanowiły dla rodziców Lou żadnego
obciążenia. Jack był traktowany tutaj jak pełnoprawny członek najbliższej
rodziny.
Joss i Jack byli w kręgu rodzinnym nazywani „chłopcami” na tej
samej zasadzie, na której o Lou i Kate mówiono „bliźniaczki”. A jednak
mimo tych serdecznych więzów Jack przywitał się dzisiaj z Lou dość
oschle, jakby wzbraniał się przed serdecznością. Ale może to dlatego, że
przyjechał wymęczony chorobą morską?
Louise zamknęła drzwi do sypialni i skinęła na brata, by przeszedł
z nią do kuchni. Tu odruchowo napełniła czajnik i natychmiast przyjęła, ku
własnemu rozbawieniu, rolę zarezerwowaną dotąd dla ich matki.
– Na pewno jesteś głodny. Nie mam zbyt wiele w lodówce, ale jakieś
kanapki uda się zrobić – oznajmiła, po czym nie czekając na odpowiedź,
zmieniła temat: – Co się dzieje, Joss? Co was sprowadza do Brukseli?
Przyjeżdżacie niezapowiedziani. Mama o niczym mnie nie uprzedziła. Nie
mam nawet pokoju gościnnego.
– Mama o niczym nie wie.
Louise, która zamierzała właśnie ukroić kilka kromek chleba na
kanapki, odłożyła nóż na deskę i ze zdumioną miną odwróciła się do brata.
– Jak to, mama o niczym nie wie? – zapytała z nutą podejrzenia
w głosie.
Joss milczał przez chwilę, wbił wzrok w podłogę, potem w ścianę.
– To jeden ze szkiców, który malowałaś w Toskanii, prawda? –
zagadnął. – Ja…
– Joss – ostrzegła go Louise.
– Zostawiłem rodzicom list, w którym… wszystko wyjaśniłem.
Louise uniosła brwi.
– Co wyjaśniłeś?
– Nie mogłem im powiedzieć, co zamierzamy, bo zatrzymaliby nas
w domu.
– No wiesz, skąd ten pomysł? Dlaczego rodzice mieliby zatrzymać
w domu czternasto- i szesnastolatka, którzy wyprawiają się w świat? Nie
widzę żadnego rozsądnego powodu – ironizowała nielitościwie Louise.
Joss zrobił niewyraźną minę.
– Wiem, wiem. Musiałem przyjechać. Gdybym tego nie zrobił…
Tłumaczyłem Jackowi, że to głupi pomysł, ale on nie chciał słuchać. Był
w takim nastroju, że bałem się go zostawić, a gotów był pojechać beze
mnie, zupełnie sam. W końcu namówiłem go, żebyśmy przyjechali do
ciebie. Opierał się, długo to trwało, ale jakoś dał się przekonać, że będziesz
mogła mu pomóc.
– W czym mam mu pomóc? – zagadnęła Louise, z wolna tracąc
cierpliwość.
– On chce znaleźć swego ojca… stryja Davida – oznajmił po prostu.
Brat i siostra przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym
Louise sięgnęła po nóż i zaczęła kroić chleb.
– Opowiedz mi wszystko po kolei – poprosiła.
Kilka minut później siedzieli obydwoje w małej bawialni. Joss zajadał
z apetytem przygotowane przez Lou kanapki.
– Wiesz, że tam w kuchni zachowywałaś się zupełnie jak mama –
oznajmił, szczerząc się w uśmiechu.
Louise przyglądała mu się, myśląc, jak szybko rośnie. Śmignął
ostatnio tak bardzo w górę, że przy tym tempie powinien być wyższy od
Maxa, który liczył sobie metr osiemdziesiąt pięć, a może nawet od
kuzynów z Chester, z których najniższy miał metr osiemdziesiąt osiem.
– Może. Nie spodziewaj się jednak, że równie pobłażliwie jak ona
będę słuchać, co tam we dwóch kombinujecie – przestrzegła go Louise
lojalnie. – Mieliście szczęście, że mnie zastaliście. Powinnam być o tej
porze w pracy. Nie poszłam rano do biura tylko dlatego, że dostałam
migreny.
– To rzeczywiście dobrze się złożyło – przytaknął Joss, pałaszując
kolejną kanapkę. – Martwiłem się, jak zatrzymam Jacka, jeśli nie będzie
cię w domu i trzeba będzie czekać na twój powrót. Kiedy po zejściu
z promu, wyszliśmy na drogę, żeby łapać okazję, rwał się jechać prosto do
Hiszpanii.
– Do Hiszpanii?
– Uhm. Mówi, że stryj David przysłał kiedyś dziadkowi kartkę
z Hiszpanii. Jack ją zobaczył przypadkiem w domu dziadka, z daleka,
leżała na biurku. Wtedy nie mógł się przyjrzeć jej dokładniej, a kiedy
próbował znaleźć ją później, żeby przeczytać, zginęła bez śladu.
– Zamierzał ją przeczytać? Nie miał prawa nawet myśleć o tym –
oznajmiła Louise surowo, na wszelki wypadek zapominając, jak to swego
czasu usiłowała czytać do góry nogami leżące na biurku ojca uwagi
przesyłane przez jej nauczycieli.
– Stryj David jest jego ojcem – zauważył Joss z niepodważalną
logiką.
– Wiem. – Louise zasępiła się.
To, co zrazu wzięła za szczeniacką fantazję, przybierało znacznie
poważniejszą formę. Na ile umiała to dostrzec, uważała, że Jack był
szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy w jej domu rodzinnym. Nigdy nie
słyszała z jego ust najmniejszej wzmianki na temat ojca, nie mówiąc już
o tym, by kiedykolwiek wyraził chęć spotkania się z nim. Olivia miała
bardzo mieszane uczucia wobec obydwojga rodziców. Zwierzyła się kiedyś
Lou, że teraz, kiedy zniknęli z jej życia, osądza ich znacznie łagodniej niż
kiedyś.
– Wiem, że stryj David jest ojcem Jacka – powtórzyła Lou. – Nie
rozumiem tylko, dlaczego Jack uznał, że musi go tak nagle odszukać. Skąd
ten pośpiech? Dlaczego nie porozmawialiście wcześniej z mamą i ojcem?
Coś się stało w domu? Jakieś nieporozumienia, sprzeczki? Jack zawalił coś
w szkole? Nie posprzątał w swoim pokoju? – Louise próbowała znaleźć
powody ucieczki obydwu chłopców, zastanawiając się, jakiego rodzaju
napięcia między nią i rodzicami mogłyby ją sprowokować do podjęcia
podobnego kroku.
Nie mogła przypomnieć sobie, by kiedykolwiek taki pomysł przyszedł
jej do głowy.
– Nie, nic się nie stało – odparł Joss z miejsca, Powiedział to tak
zdecydowanie, bez chwili wahania, że musiał mówić prawdę.
– Co się więc stało?
– Nie co, tylko kto – sprostował Joss. – Chodzi o Maxa. Podczas
ostatniego pobytu w domu chodził wściekły na wszystkich. Pewnie
pokłócił się z Maddy, bo widziałem ją zapłakaną. Max chciał, żeby ojciec
zagrał z nim w golfa, ojciec powiedział, że nie może, bo wcześniej obiecał
Jackowi, że pojedzie z nim na ryby. Max pewnie dlatego usiłował
wyciągnąć ojca z domu, żeby pożyczyć od niego pieniądze… wiesz, jaki
on jest.
– Mów dalej – zachęciła Louise, kiedy brat pochłonął ostatnią
kanapkę.
Widząc, z jakim apetytem Joss zajada, pomyślała, że będzie musiała
wyjść do sklepu i zrobić zakupy. To, co miała w szafkach i w lodówce,
w żaden sposób nie mogło zaspokoić wilczego głodu dwóch dorastających
chłopców.
– Nie wiem, co dokładnie Max powiedział Jackowi, ale… – Joss
skrzywił się. – Jack powtórzył mi tylko, że Max nazwał go kukułczym
jajem, powiedział, że rodzony ojciec i matka go nie chcieli. Zapytał, czy
Jack wie, ile pieniędzy nasz tata łoży na jego czesne w szkole. To znaczy…
– Czy rodzice o tym wiedzą? – Louise nie miała złudzeń co do Maxa,
ale nie sądziła, że potrafi się posunąć tak daleko.
Joss pokręcił głową.
– Nie. Chciałem im powiedzieć, uważałem, że powinni wiedzieć, ale
Jack mi nie pozwolił. Boi się, że Max może mieć rację i że wobec tego…
– Rację? Nie ma cienia racji. Mama i tata traktują Jacka jak własne
dziecko – obruszyła się Louise. – Nie bardziej utyskują na opłaty szkolne
Jacka niż na twoje, a już w ogóle myśl, że…
– Wiem to wszystko, ale dla Maxa pieniądze są wszystkim.
– Owszem, wiem – przytaknęła Louise.
Nigdy nie mogła się nadziwić, że Max może posiadać te same geny,
co reszta jej rodzeństwa, a także wujów, stryjów, ciotek, kuzynów, całej
rodziny.
– Myślę, że Max tak się zachowuje, bo w głębi duszy zdaje sobie
sprawę, że nikt go nie lubi – powiedział Joss cicho.
Louise spojrzała na niego zaskoczona.
– Akurat! Jeśli próbujesz mnie tylko wzruszyć i wzbudzić
współczucie dla Maxa, to oświadczam ci, że marnujesz czas. Nie odwracaj
kota ogonem. Nikt nie lubi Maxa, dlatego że jest nie do zniesienia i ma
paskudny charakter, a nie przeciwnie. Popatrz tylko, w jaki sposób traktuje
biedną Maddy…
Przerwała poniewczasie, zastanowiwszy się, czy jej matka byłaby
zadowolona, że prowadzi tego rodzaju dyskusje z młodszym bratem. Ale
Joss był wystarczająco dojrzały, by ze spokojem przyjąć jej uwagi.
– Ciotka Ruth mówi, że Maddy jest trochę jak śpiąca królewna i że
dlatego wszystko znosi, bo jeszcze się nie obudziła i nie poznała samej
siebie. Ale pewnego dnia wreszcie się ocknie i Max będzie musiał wtedy
naprawdę bardzo uważać – oznajmił Joss. – Jack twierdzi, że nie chce być
dłużej ciężarem dla naszych rodziców – zmienił temat. – Zamierza
odnaleźć swojego ojca i zmusić go, żeby zwrócił tacie wszystkie
poniesione na niego wydatki. Powiada, że jeśli mu się nie uda, to będzie
musiał zapomnieć o uniwersytecie. Pójdzie do pracy, zacznie zarabiać
i sam będzie spłacał długi.
– Och, Joss, co za bzdury. Rodzice nigdy by na to nie pozwolili.
Dlaczego najpierw nie porozmawiał z nimi, tylko zaczął wymyślać
jakieś…
– Powiedział, że nie mógł, bo i tak wszystkiemu by zaprzeczyli.
– Oczywiście, że zaprzeczyliby, bo to jakiś piramidalny koszmar.
Kochają go tak samo jak nas – zżymała się Louise.
– Ja o tym wiem – przytaknął Joss. – Ale Jack nie wie. Poza tym Max
miał rację w jednym, stryj David i Tiggy, przepraszam… ciocia Tania, nie
chcieli ani jego, ani Olivii, inaczej niż nasi rodzice.
Louise zwiesiła głowę, wiedząc, że nie ma nic do dodania.
– Każdy człowiek kocha inaczej – mruknęła wreszcie. – To, że stryj
David i ciocia Tania nie byli w roli rodziców tacy dobrzy jak nasi
staruszkowie, nie oznacza, że nie kochali czy nie chcieli Jacka i Olivii.
Joss spojrzał na nią poważnie.
– Ciocia Ruth mówi, że mieć dobrych rodziców to jeszcze lepsze niż
tysiąc dobrych wróżek.
Siostra posłała mu takie spojrzenie, jakby sama była ciocią Ruth.
– Teraz rozumiem, dlaczego Jack tak bardzo chce odnaleźć ojca. Nie
wiem tylko, jak zamierza tego dokonać, skoro tato zrobił wszystko, co
w jego mocy, i nie trafił na żaden ślad. Nie rozumiem też, w jaki sposób ty
zamierzasz mu pomóc?
– Nie mogłem pozwolić, żeby sam wybrał się na tę wyprawę. Coś
może mu się stać. Dlatego pomyślałem, że jeśli zatrzymamy się u ciebie, to
mogłabyś…
– Co ja bym mogła? – zapytała stanowczym głosem, by pokryć
wzruszenie.
Jej brat dość miał już zaprzysiężonych wielbicieli, nie musiała
dodawać swojego imienia do tej listy.
– Powiedziałem mu, że możesz się czegoś dowiedzieć. Bruksela to
przecież stolica Unii Europejskiej… i w ogóle… ty już będziesz wiedziała,
co poradzić.
– Rozumiem wszystko, ale zdajesz sobie chyba sprawę, że mama
i ojciec muszą się dowiedzieć, gdzie jesteście, a skoro się dowiedzą, to
wiadomo, że każą wam natychmiast wracać do szkoły.
– Wiem.
Louise spojrzała na brata. Coś czuła, że Joss świadomie tak
pokierował wypadkami, by obu chłopców można było powstrzymać, zanim
zabrną za daleko.
– Zostań tu z Jackiem, ja pójdę po zakupy. Muszę was przecież czymś
nakarmić. Wrócę, to zadzwonimy do domu, w porządku?
Gareth zatrzymał się w holu bloku. Wczesnym przedpołudniem miał
spotkanie z Pam Carlisle w sprawach służbowych. Pam wspomniała, że
Louise miała okropny atak migreny i dzwoniła, że nie przyjedzie do pracy.
Wiedział, że nie będzie miała ochoty go widzieć, szczególnie po
dzisiejszym spotkaniu na basenie. Wydostał jednak od Pam jej adres,
chociaż potrzebny był mu tylko numer mieszkania, kłamiąc, nie bez
poczucia winy, że jest starym przyjacielem rodziny.
– Tak? Louise nigdy o tym nie wspominała – zdziwiła się nieco Pam.
– Mówiła tylko, że się znacie ze studiów.
– Lapsus pamięci – odparł Gareth.
Nie, na pewno nie będzie chciała go widzieć, ale on musi zobaczyć się
z nią. Tego ranka… Zamknął oczy. Jego ciało tęskniło za nią w sposób
niewyobrażalny, ale to było nic w porównaniu z nieznośną, bolesną
tęsknotą serca.
Drzwi otworzył Joss. Poznał od razu byłego opiekuna siostry
i przywitał go serdecznie.
– Louise poszła kupić coś do jedzenia – wyjaśnił z uśmiechem. –
Miałem właśnie robić herbatę dla Jacka – powiedział, idąc w stronę
kuchni. – Bardzo źle zniósł przeprawę promem, teraz leży w łóżku.
Napijesz się też?
Gareth podziękował uśmiechem i w tej samej chwili zauważył szkic
z Toskanii.
– Louise to rysowała – wyjaśnił Joss, gdy Gareth podszedł bliżej, by
przyjrzeć się niewielkiemu rysunkowi, który przedstawiał wiejską
kapliczkę w pobliżu jego letniej willi.
– Aha – mruknął Gareth, nie odrywając oczu od szkicu.
– Nie jest najlepszą artystką na świecie – mówił Joss dalej. – Moim
zdaniem powinna popracować trochę nad perspektywą. Ale ty zapewne
patrzysz na to innymi oczami – dodał jak gdyby nigdy nic.
Odwrócił się gwałtownie w stronę chłopca. Poznał dość dobrze
rodzinę Louise w czasie tamtych wakacji przed kilku laty. Joss, wtedy
jeszcze prawie dziecko, miał wśród bliskich opinię domowego proroka
i jasnowidza. Nawet jeśli nie dysponował darem przewidywania
przyszłości, obdarzony był niezwykłą wrażliwością. Pamiętając o tym,
Gareth wolał nie dociekać dokładniej, co Joss miał na myśli, komentując
szkic.
– Chyba masz rację – przytaknął cicho. – A ty i Jack, jak długo
zamierzacie zatrzymać się w Brukseli u waszej siostry? – zapytał tonem
towarzyskiej pogawędki, rozmyślnie zmieniając temat.
– Jeszcze nie wiemy, ale chyba niedługo. Prawdę mówiąc, nie
spodziewała się naszego przyjazdu. Nie uprzedziliśmy jej. Poza tym ma
tylko jedną sypialnię – bąknął Joss wymijająco.
Doświadczenie Garetha w rozmowach z młodymi ludźmi było równie
duże jak gromadka jego siostrzeńców i siostrzenic. Po kilku minutach znał
już kulisy nieoczekiwanej wizyty.
– Dlaczego Jack wierzy, że znajdzie ojca właśnie w Hiszpanii? –
zapytał, gdy Joss skończył relacjonować.
Kiedy Louise wróciła pół godziny później do domu, objuczona
ciężkimi torbami, zastała panów w najlepszej komitywie, Gareth czuł się
w jej mieszkaniu jak w domu, chłopcy natomiast zamierzali zadomowić się
w jego apartamencie, o czym radośnie zawiadomili ją zaraz od progu:
– Gareth mówi, że nie będziemy mu przeszkadzali. Ma pokój
gościnny, więc to chyba rozsądne rozwiązanie – mówił Joss, gdy wszyscy
trzej rzucili się skwapliwie odbierać od niej pakunki.
Louise już miała ochotę powiedzieć Garethowi, że nie powinien się
mieszać w czysto rodzinne sprawy Crightonów, ale rozejrzała się z niejaką
desperacją po swojej maleńkiej bawialni, która zdawała się teraz
niesamowicie zatłoczona, i zrezygnowała.
– Zapewniam cię, że będą u mnie absolutnie bezpieczni – obiecał
Gareth.
Z marsem na czole spojrzała mu w twarz, potem powiodła wzrokiem
po pełnych wyczekiwania buziach chłopców. Jeśli dobrze zrozumiała
zawartą w słowach Garetha informację, zdawał sobie sprawę z sytuacji
i wiedział, o czym mówi.
Buszując między półkami supermarketu, myślała o tym, że zaraz po
powrocie do domu musi zadzwonić do rodziców. Nie było to łatwe,
zważywszy, że miała u siebie w domu Jacka. Jeśli Gareth zabierze
chłopców, a wiedziała, że będą u niego rzeczywiście bezpieczni, ona
mogłaby porozmawiać swobodnie z matką i ojcem. Szczerze musiała
przyznać, że w tej sytuacji pojawienie się Garetha przywitała z ulgą. Mogła
powiedzieć, że spadł jej z nieba.
Gareth z nieba? Najeżyła się na tę myśl, ale zamiast powiedzieć mu,
żeby się zabierał i nie wtrącał w problemy rodzinne, zwróciła się z troską
do Jacka:
– Dobrze się już czujesz?
– Tak. Najpierw ten prom, potem tłukliśmy się jakimś tirem…
odchorowałem tę podróż.
– Mówiłem ci, żebyś nie jadł tego curry – przypomniał Joss surowym
tonem.
– Byłem głodny. Poza tym chciałem, żebyśmy jechali prosto do
Hiszpanii, nie zatrzymywali się tutaj.
– Słuchajcie, później omówimy wszystkie za i przeciw – wtrącił
Gareth, zerkając na zegarek. – Dochodzi szósta, nie wiem jak wy, ale ja
jestem już porządnie głodny. Proponuję, żebyście teraz przenieśli się do
mnie. Weźmiecie prysznic, rozpakujecie rzeczy, przebierzecie się i,
powiedzmy o siódmej, wrócimy po Louise i w czwórkę wybierzemy się
gdzieś na kolację. Akceptujecie taki plan?
Louise znowu otworzyła usta, by zaprotestować. Chciała powiedzieć,
że może zadbać i o siebie, i o chłopców, że przygotuje im kolację, ale
znowu, jak poprzednio, przyjęła propozycję bez sprzeciwu.
Jack i Joss błyskawicznie zebrali rzeczy i objuczeni plecakami byli
gotowi wymaszerować z mieszkania pod przewodem Garetha.
– Umawiamy się na siódmą? – zapytał jeszcze od progu, gdy Joss
otworzył drzwi.
– Tak, czekam na was – zgodziła się.
W maleńkim przedpokoju stali tak blisko siebie, że znowu powróciły
męczące wspomnienia. Lou zamknęła oczy i zachwiała się lekko.
– Dobrze się czujesz? Nadal męczy cię migrena?
Migrena. Skąd o tym wiedział?
Gwałtownie otworzyła oczy.
– Wszystko w porządku – odparła sucho.
Jak to byłoby, gdyby była ukochaną kobietą Garetha, pożądaną przez
niego, otaczaną jego opieką, kobietą na całe życie, matką jego dzieci?
Dopiero po długiej chwili na tyle się opanowała, że mogła sięgnąć po
słuchawkę telefonu.
Matka odebrała prawie natychmiast, w jej głosie brzmiał nieukrywany
niepokój.
– Wszystko w porządku, mamo – powiedziała szybko. – Są tutaj,
u mnie.
– Słucham? – Louise widziała niemal osłupiałą minę Jenny. – Co się
stało? Dlaczego?
Louise powtórzyła pokrótce historię eskapady chłopców.
– Och, nie – jęknęła matka, kiedy Lou skończyła. – Jak Jack mógł
pomyśleć, że jest dla nas ciężarem. Przecież ani twój ojciec, ani ja nigdy…
Powiadasz, że to ze względu na to, co naopowiadał mu Max, Jack
zdecydował się szukać Davida?
– Tak w każdym razie mówi Joss. Zastanawiam się… – Przerwała na
moment i przygryzła wargę. – Mamo, on jest w najtrudniejszym wieku.
Wiem, że kochacie go obydwoje z całego serca, ale nie jesteście jego
rodzicami. Jack musi o nich myśleć, wzbiera w nim gniew, czuje się
zraniony, niechciany… ma do nich żal… być może..
– Tak, rozumiem, co masz na myśli – przytaknęła Jenny. – Olivia
i Ruth uważają, że… my wszyscy jesteśmy wobec Jacka nadopiekuńczy, że
chcemy mu zrekompensować za wszelką cenę to, że nie ma przy nim
Davida i Tani. Coraz częściej myślę, że mają rację. Dzięki Bogu, że Joss
miał dość zdrowego rozsądku, żeby przywieźć go do ciebie. To wielka
ulga.
– Uhm – przytaknęła Louise i dodała tonem przestrogi: – Nie chcę
krakać, ale boję się, że nie uporamy się tak łatwo z tą sprawą. Owszem,
tym razem trafił do mnie, ale…
– Wiem, co masz na myśli. Rzecz nie tylko w tym, że Jack za tydzień
znowu może ruszyć na poszukiwanie Davida. Z jego zachowania widać,
jak bardzo nurtuje go problem rodziców, jakie to dla niego ważne. Jest
przekonany, że musi odnaleźć ojca, choćby po to, żeby porozmawiać z nim
w cztery oczy, zażądać wyjaśnień. Jack potrzebuje w tej chwili ojca.
Bardzo bym chciała, żeby David był tu z nami. Kiedy zniknął, twój ojciec
zrobił wszystko, żeby natrafić na jakiś ślad, wszystko jednak na próżno.
Dziadek dostał kiedyś dziwną kartkę: David informował w niej, że jest
bezpieczny, żeby się o niego nie martwić, i to wszystko. Gdzie są w tej
chwili chłopcy?
Louise zawahała się.
– U Garetha Simmondsa – powiedziała wreszcie, usiłując bez
wielkiego powodzenia nadać głosowi możliwie naturalne brzmienie. –
Pamiętasz go chyba, prawda? Był w Toskanii tego lata, kiedy…
– Gareth? Oczywiście, że go pamiętam. Kate mówiła mi, że pracuje
w Brukseli. Myślałam, że pewnie go tam spotkasz.
– Mieszka w tym samym bloku co ja. Ma u siebie pokój gościnny, ja
nie, więc zaproponował, że weźmie chłopców do swego apartamentu.
Ucieszyłam się, że będę mogła porozmawiać z tobą, nie mając Jacka pod
bokiem. Musisz mi powiedzieć, w jaki sposób mam ich odesłać do domu,
zakładając, że Jack zechce wrócić dobrowolnie.
– Hm. To może być trudne. Muszę porozmawiać z twoim ojcem.
I z Olivią. To w końcu jej brat. Zadzwonię do ciebie później, dobrze?
– Zgoda. Gareth i chłopcy przychodzą po mnie o siódmej, chcemy iść
gdzieś na kolację.
– Ucałuj ich obydwóch od nas wszystkich i podziękuj serdecznie
Garethowi za okazaną pomoc, dobrze, Lou? – poprosiła jeszcze matka na
zakończenie i odwiesiła słuchawkę.
Podziękuj Garethowi za okazaną pomoc. O, tak. Może jeszcze
powinna rzucić mu się na szyję i wycisnąć na jego policzku siarczystego
całusa.
– Gareth dzwonił – poinformowała ją matka jakoś wkrótce po
powrocie z Toskanii.
Serce stanęło jej wtedy na chwilę. Zrozpaczona, zagubiona we
własnych uczuciach, uparta jak zwykle, walczyła rozpaczliwie ze sobą, by
nie zdradzić, jak bardzo za nim tęskni, jak go pragnie i jak wstrząsnęła nią
ta wiadomość.
Lekcja, którą wyniosła z zawiedzionej szczenięcej miłości do Saula,
nauczyła ją jednego: postanowiła, że nikomu już się nie będzie narzucać,
nie będzie pierwsza wychodzić ze swoim uczuciem, że teraz, wobec
Garetha, nie powtórzy wcześniejszych błędów.
– Hm – ciągnęła matka. – Dowiedział się od Marii, że zostaliśmy
nieoczekiwanie wezwani do domu i chciał się dowiedzieć, czy wszystko
u nas w porządku.
Wszystko u nas w porządku, nie u niej. Nie chciał z nią rozmawiać…
nie pytał o nią. Połykając łzy, zaciskała wówczas pięści w niemej
bezsilności.
Spraw, Boże, by się to więcej nie powtórzyło… już nie, nigdy. Tym
razem na pewno nie popełni błędu, nie zdradzi się ze swoją miłością. Teraz
jest już dorosłą kobietą i nie zamierza płakać jak odrzucone dziecko
z powodu mężczyzny, który jej nie chce. Tym razem w ogóle nie będzie
analizowała swoich uczuć. Jakich uczuć? Nie miała żadnych uczuć –
w każdym razie nie dla Garetha Simmondsa. A czy on miał jakieś uczucia
dla niej?
– Czy ktoś jeszcze napije się kawy?
Louise zrazu zirytowało, że to Gareth lepiej znał miasto i jego
restauracje, mimo iż ona mieszkała w Brukseli znacznie dłużej.
– Polegam wyłącznie na tym, co ludzie mi opowiadali i polecali –
usprawiedliwił się, widząc naburmuszoną minę Louise, która wyraźnie nie
mogła mu wybaczyć swobodnego obycia z miastem.
Wybrali restaurację na placu pełnym straganów rybnych i knajpek
eksponujących morskie specjały, które oferowała kuchnia.
Jak łatwo zgadnąć, chłopcy upatrzyli sobie na kolację jakiegoś
podwodnego potwora.
– Obrzydlistwo – mruknęła Louise, kiedy Joss wskazał rybie zwłoki
o wielkich szklistych oczach.
– Hm… może to objaw starzenia się, ale wolę, kiedy jedzenie na
moim talerzu jak najmniej przypomina stworzenie, z którego zostało
przyrządzone – poparł ją Gareth, kiedy chłopcy zaczęli wykpiwać jej
wstręt do rozmaitych kreatur i bestii.
Po chwili z rozbawieniem patrzyła, jak obaj się bronią przed
zachętami restauratora, który namawiał ich, by przeszli do akwarium
i wybrali sobie pływające jeszcze w wodzie danie.
Placyk, podobnie jak okoliczne ulice, tętnił życiem, panowała tu
beztroska, niemal wakacyjna atmosfera. Być może Louise dlatego tak
dobrze się tu czuła. Gwarne miejsce bardziej się kojarzyło z Paryżem niż
z Brukselą, do której przylgnęła niezasłużona opinia sztywnej
i mieszczańskiej. Ze względu na jej związki ze Wspólnym Rynkiem,
z Unią, ze współczesnym życiem politycznym Europy, człowiek łatwo
zapominał, że to miasto o długiej i może rzeczywiście dość statecznej
historii.
I chłopcy, i Louise nie mieli ochoty na kolejną filiżankę kawy.
Wieczór okazał się wyjątkowo miły, Lou była zdumiona i, jeśli miała być
ze sobą szczera, trochę zazdrosna, że Gareth tak łatwo odnowił serdeczną
więź z Jossem i Jackiem.
Z całej czwórki to ona była najmniej odprężona, najbardziej czujna,
a to dlatego że… Sięgnęła po torebkę, chcąc zapłacić za siebie i za
chłopców.
Były takie momenty podczas kolacji, kiedy wraz z nimi zaśmiewała
się z wyjątkowo śmiesznych historii, które opowiadał o swojej rodzinie
Gareth, ale zaraz potem powracał smutek i zazdrość, że nigdy nie będzie
dzieliła z nim życia. Nigdy też nie będzie dla niego kimś wyjątkowym, tak
jak jego siostry, siostrzenice i siostrzeńcy. Nigdy nie będzie jej kochał, jego
oczy nie będą błyszczały czułością podczas opowiadania o niej. Gdyby mu
na niej zależało, nie zignorowałby tak łatwo tego, co było między nimi.
– Jeśli wszyscy gotowi, to zbierajmy się – oznajmił Gareth, zerkając
na zegarek.
Jack, co stwierdzała z ulgą, rozpogodził się. Louise tak bardzo chciała
go zapewnić, że cokolwiek naopowiadał mu Max, nie miało to nic
wspólnego z uczuciami reszty rodziny wobec niego, ale wiedziała, że w tej
chwili to zbyt delikatny temat i lepiej go nie poruszać. Czuła poza tym
intuicyjnie, że nie czekał na jej zapewnienia, że chciał potwierdzeń od
swoich rodziców, szczególnie od ojca.
Po wyjściu z restauracji chłopcy ruszyli przodem, Gareth szedł obok
Louise.
– To musiał być spory szok, kiedy zobaczyłaś ich obu na progu
mieszkania – odezwał się po chwili spaceru. – Muszę przyznać, że świetnie
sobie poradziłaś z sytuacją.
– Jestem ci naprawdę wdzięczna za pomoc – odpowiedziała Lou. –
Rodzice proszą, żeby podziękować ci również w ich imieniu.
Rozmawiałam z matką, kiedy zabrałeś chłopców do siebie. Będzie
dzwoniła do mnie jeszcze dzisiaj wieczorem, żeby powiedzieć, w jaki
sposób chłopcy mają wrócić do domu… – Przerwała i spojrzała z troską na
Jossa i Jacka. – Jack chce odnaleźć swojego ojca.
– Tak, wiem – przytaknął Gareth cicho. – Rozumiem, że nikt nie wie,
gdzie się podziewa?
– Mój ojciec próbował go odszukać, ale nie natrafił na żaden ślad.
Skręciłabym Maxowi kark. Wiedział przecież, jaką krzywdę wyrządzi
Jackowi swoim gadaniem. Jest samolubny, bezmyślny…
– W przeciwieństwie do reszty rodziny. Sprawiacie wrażenie bardzo
sobie oddanych, w waszych stosunkach jest tyle serdeczności – powiedział
Gareth.
Pamiętał doskonale, jak lojalnie zachowywała się Kate wobec swojej
siostry, kiedy obydwie studiowały w Oksfordzie, jak starała się ją chronić
i bronić.
– Jeśli chodzi o chłopców, nie martw się. Twoi rodzice na pewno
znajdą jakieś rozwiązanie.
– Mam nadzieję. Nie mogą jednak… nie potrafią… nie są w stanie…
Zastanawiałam się podczas kolacji, jak ja bym się czuła na miejscu Jacka.
Musi być mu bardzo trudno. Doskonale rozumiem, dlaczego chce znaleźć
stryja Davida.
– Tak, ale są skuteczniejsze sposoby niż rzucanie szkoły
i przemierzanie autostopem całej Europy. Twój ojciec na pewno mu to
wytłumaczy.
Było to osobliwe doznanie: Gareth, który ją pociesza i wspiera
zamiast krytykować. Chyba łatwiej jej było, kiedy mogła się na niego
złościć.
Cała trójka odprowadziła ją pod drzwi mieszkania. Tu Louise
wyściskała najpierw Jossa, potem Jacka.
– Dziękuję za wszystko, Lou – mruknął niezgrabnie zmieszany nieco
chłopiec.
– Nie masz mi za co dziękować. Jesteś moim… Jesteś rodziną.
Powstrzymując łzy, odwróciła się do Garetha, by raz jeszcze mu
podziękować. Ku jej zaskoczeniu wziął ją w ramiona, musnął wargami
czoło i potem szybko pocałował w usta.
– Dobranoc – szepnął. – Śpij dobrze i niczym się nie przejmuj. Będą
u mnie bezpieczni, a jutro rano przyprowadzę ich do ciebie.
Kiedy otwierała zamek, ręce jej jeszcze drżały, a serce biło
przyspieszonym rytmem.
Dlaczego ją pocałował? Czy dlatego, że zrobili to chłopcy? Ale jego
pocałunek… Jego pocałunek… Jego pocałunek… Zamknęła oczy
i poczuła, że twarz jej płonie.
W bawialni odezwał się telefon. Otrząsając się z oszołomienia,
szybko podeszła do aparatu i podniosła słuchawkę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Lou, to ja – odezwała się Olivia. – Twoja mama powiedziała mi, co
się stało. Gdzie są teraz chłopcy? Czy oni…?
– Gareth zabrał ich do siebie, będą tam nocować. Mama wspominała,
że on pracuje teraz w Brukseli i…
– Tak, oczywiście – przerwała jej Olivia niecierpliwie. – Powiedz, jak
się czuje Jack? Czy on…?
– Jest spokojny – odparła Louise ostrożnie. – Pochorował się na
promie, ale teraz jest już dobrze. Właśnie wróciliśmy z kolacji… W moim
mieszkaniu trudno ugotować duży posiłek… Był pogodny, ale… –
Zawahała się.
– Ale co?
– Zachowuje się normalnie, Livvy. Chodzi o to, że zwalając całą winę
na Maxa, uprościmy sprawę. Problem tkwi głębiej. Jack to wrażliwy
chłopak. Wie, jaki jest Max, wie też, jak bardzo moi rodzice go kochają.
Zastanawiam się, czy on już od pewnego czasu nie nosił się z zamiarem
odnalezienia ojca.
– Mówisz dokładnie to, o czym ja myślałam – przytaknęła Olivia. –
Czuję się bardzo winna, Lou. Powinnam była to przewidzieć, ale jestem
tak pochłonięta swoim życiem, dziećmi, Casparem. Jack sprawiał wrażenie
szczęśliwego, zdawał się pogodzony z tym, że rodzice prowadzą własne
życie. Zapewne uznałam, że odczuwa sytuację podobnie jak ja. Tyle że ja
byłam już dorosła, kiedy to wszystko się zdarzyło, a Jack był jeszcze
dzieckiem.
Olivia przez „to wszystko” miała na myśli zniknięcie jej ojca.
– Myślałam o tym, kiedy poszliśmy na kolację – podjęła Lou. – Jack
to bystry chłopak. Doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji, aczkolwiek na
wiele pytań nie znajduje odpowiedzi, a one będą się jeszcze mnożyły
z wiekiem. Można by powiedzieć, że odpowiedzi zabrał ze sobą twój
ojciec.
– Mówisz bardzo przenikliwie, Lou. Ja sama nie chciałabym się
znaleźć w sytuacji Jacka. Kiedy odkryłam, że ojciec dosłownie skradł
komuś niemal cały majątek, tak bardzo to mną wstrząsnęło, że byłam
zadowolona z jego zniknięcia. Nie wiem, jak bym postąpiła, gdyby nie
uciekł. Czułam ulgę i jedyne, co mi wtedy pozostało, to pozwolić ciotce
Ruth i twojemu ojcu, by płacili za jego oszustwa.
– Jesteś dla siebie zbyt surowa, Livvy. Nie wiem, jak bym się
zachowała na twoim miejscu. Tak mi żal Jacka. Tym razem udało się nam
go powstrzymać, ale…
– Co powinniśmy teraz zrobić? To mnie martwi najbardziej – wtrąciła
Olivia.
– Mam pewien pomysł… nie wiem, czy dobry – wahała się Lou.
– Mów.
– Być może mój ojciec powinien zaangażować go w swoje
poszukiwania Davida, nie byłby taki wyizolowany, czułby, że do pewnego
stopnia panuje nad wypadkami.
– Przekonuje mnie to, co mówisz. Porozmawiam o tym z twoim
ojcem. I z Jackiem. Ale wracajmy do najważniejszego. Otóż
postanowiliśmy, że chłopców odbierze Saul. I tak wybiera się służbowo do
Brukseli, powiedział, że to dla niego żaden kłopot przywieźć ich
z powrotem do domu.
– Kiedy… kiedy przylatuje? – zapytała Louise cicho.
– Przyspieszył spotkanie w Brukseli i wylatuje jutro z samego rana.
Sprawy służbowe zajmą mu niewiele czasu, wczesnym popołudniem
powinien być już wolny. Muszę już kończyć, słyszę, że Alex płacze. Dzięki
raz jeszcze za wszystko, Lou. Jestem ci taka wdzięczna. Okropnie się
czułam, kiedy twoja mama zadzwoniła do mnie i powiedziała, że chłopcy
zniknęli.
– Rozumiem to.
– Lou, nie masz nic przeciwko temu, że Saul przyleci po Jossa
i Jacka? – zapytała Olivia z wahaniem.
– Absolutnie nic – odpowiedziała Louise zgodnie z prawdą.
– Tullah też powiedziała, że nie będziesz miała nic przeciwko temu.
Rano, po szybkim śniadaniu, Louise zadzwoniła do domu Pam
i wyjaśniwszy jej sytuację, zapytała, czy może wziąć dzień wolny i zająć
się wyekspediowaniem chłopców do domu.
– Oczywiście – zgodziła się Pam natychmiast. – Jak migrena, minęła?
– Minęła, na szczęście.
Ledwie uprzątnęła naczynia po śniadaniu, pojawili się chłopcy pod
opieką Garetha. Wszyscy wypoczęci, a Jack nawet uśmiechnięty.
– Dzięki, że ich przenocowałeś – rzuciła, patrząc z uśmiechem na
Garetha i zwróciła się do podróżników: – Rozmawiałam z rodzicami –
zaczęła trochę stropiona, że Gareth zamiast się pożegnać, wszedł do
bawialni. – Po południu przyjedzie tu po was Saul, polecicie z nim do
domu.
– Saul? – zdziwili się wszyscy trzej, tyle że w oczach Garetha obok
zdziwienia pojawiła się niechęć, a Jack wyraźnie spochmurniał.
– Wszystko w porządku, Jack – zapewniła. – Mama i tata zrozumieli.
Powinieneś był im powiedzieć, że chcesz odszukać ojca – wytknęła mu
łagodnie. – Być może tata zrobił błąd, że nie informował cię, że…
o swoich działaniach. Próbował znaleźć Davida, wiesz.
– Czy to prawda, że ojciec będzie musiał iść do więzienia, jeśli wróci
do Anglii? – wyrzucił z siebie Jack, pąsowy na twarzy.
– Kto ci tak, do diabla, powiedział?
Jack pokręcił głową.
– Nikt. W każdym razie nikt tak dosłownie… ale Max…
– Max pcha się, gdzie nie powinien. Jest zupełnie…
– Zupełnie jak mój ojciec – przerwał jej Jack.
Louise przygryzła wargę. Gareth najwyraźniej nie zamierzał wyjść,
a ona nie chciała prowadzić tego rodzaju rozmowy przy nim.
– O ile wiem, twój ojciec nigdy nie kierował się złośliwością wobec
ludzi, co, niestety, bardzo często zdarza się Maxowi. To jednak prawda, że
twój ojciec i Max mają pewne wspólne cechy charakteru.
– Stryj Jon powiedział mi kiedyś, że tata dlatego był taki, że dziadek
go rozpieszczał – rzekł Jack z wahaniem.
– To prawda. Rozpieszczał też Maxa. Psuł ich, a oni uznali, że są
ważniejsi od innych, że mają inne prawa.
– Stryj mówił też, że nie można tak zupełnie obwiniać taty, bo dziadek
oczekiwał od niego bardzo wiele i ojciec sobie z tym nie radził. Wiedział,
że nie jest taki dobry, jak myślał dziadek.
– To prawda, dziadek ma bardzo, ale to bardzo wysokie wymagania
wobec swoich ulubieńców – przytaknęła Louise uszczypliwie.
– Tata chyba za bardzo nas nie kochał, mnie i Livvy? Nie postąpiłby
tak… Stryjek Jon nigdy nie uciekłby, zostawiając was samych.
– Jestem pewna, że ojciec cię kocha, Jack – mówiła Louise. – To, że
zniknął, nie ma nic wspólnego z wami i wcale nie znaczy, że nie byliście
przez niego kochani. Odwrotnie, myślę, że uciekł właśnie dlatego, że
bardzo was oboje kocha. Chciał was w ten sposób ochronić.
– Naprawdę tak myślisz? – zapytał Jack niepewnie.
– Jestem pewna.
– O której Saul po nas przyjedzie? – wtrącił Joss.
– Załatwi swoje sprawy i powinien być tutaj po południu. Mamy cały
dzień przed sobą. Może chcecie coś zwiedzić, gdzieś się wybrać? Wzięłam
dzień wolny i…
– Gareth obiecał zabrać nas w jedno miejsce, gdzie będziemy mogli
surfować po Internecie.
Louise zamierzała powiedzieć, że nie miał prawa robić żadnych
planów bez porozumienia z nią, ale bodaj już po raz trzeci od wczoraj
zrezygnowała ze sprzeczki.
– Możesz iść tam z nami, jeśli chcesz, prawda, Gareth? – zagadnął
Joss.
– Wielkie dzięki – wysyczała przez zęby, ubawiona, że Joss uważa
tkwienie przy komputerze za największą frajdę, podczas gdy ona całe
godziny spędzała przed ekranem monitora, wyszukując mnóstwo
rozmaitych materiałów i dokumentów dostępnych w Internecie, często też
surfując, gdy już miała dość pracy. Zerknęła na Garetha, jakby oczekiwała,
że i na jego twarzy zobaczy uśmiech, ale jemu najwyraźniej nie było do
śmiechu.
– Rozumiem, że to twój pomysł, by właśnie Saul przyjechał odebrać
chłopców? – zapytał lodowatym tonem.
– Nie, prawdę mówiąc, nie… – zaczęła, ale Gareth jej przerwał:
– Rozumiem, po prostu szczęśliwy zbieg okoliczności – wycedził
z sarkazmem.
Chłopcy zbyt byli pochłonięci dyskusją na temat nowego programu,
który zamierzali ściągnąć sobie z sieci, by zwracać uwagę na toczącą się
sprzeczkę.
– Nie wiem, co insynuujesz, ale chciałam cię poinformować, że Saul
jest… – Jej głos nabrał niebezpiecznie niskich tonów.
– Doskonale wiem, kim jest dla ciebie Saul. Na Boga, czy ty nie…
Przerwał, widząc, że Joss spogląda na nich pytająco.
– Wezmę płaszcz – oznajmiła Louise. – Jak to daleko? Pójdziemy
pieszo czy pojedziemy?
– Pojedziemy moim samochodem – burknął Gareth.
– Powinniśmy chyba wracać już do domu, zbierajcie się chłopcy, jeśli
skończyliście. – Louise zerknęła na zegarek. Po przedpołudniu spędzonym
przy Internecie, Gareth uparł się zaprosić całą trójkę na późny lunch do
małej trattorii.
– Nie musisz nas odwozić, wezmę taksówkę – powiedziała
z chłodnym uśmiechem, gdy wstali od stolika.
Cały dzień odnosił się do niej z wyraźną wrogością i miała już dość
jego towarzystwa.
– Musimy przecież zabrać nasze rzeczy z mieszkania Garetha –
przypomniał jej przytomnie Joss.
Kiedy wysiedli pod blokiem z samochodu Garetha, Saul już na nich
czekał w holu.
– Przepraszam cię, myślałam, że przyjedziesz później –
usprawiedliwiała się Louise.
– Nic się nie stało. Skończyłem wcześniej i już jestem – uspokoił ją
Saul, spojrzał z uśmiechem na Garetha i wyciągnął dłoń. – Gareth,
prawda? Jestem Saul Crighton, kuzyn Louise.
– I nasz – dodał Joss.
– Wiem – odparł cierpko Gareth i jakby nie widział wyciągniętej na
powitanie dłoni, zwrócił się do chłopców: – Wasze rzeczy są w moim
mieszkaniu.
– Tak, jedźcie z nim na górę i zabierzcie plecaki – poleciła Lou, rada,
że będzie mogła przez chwilę porozmawiać z Saulem i pokrótce
wprowadzić go w sprawę, na wypadek gdyby Olivia tego nie zrobiła.
– Niezbyt sympatyczny typ – ocenił Saul, gdy zostali we dwójkę.
– Mówisz o Simmondsie? – upewniła się Louise, otwierając drzwi
mieszkania i wprowadzając gościa do środka.
– To moja wina. On jest… przekonany, że chciałam być z tobą sama.
W pewnym sensie miał rację. Powiedz mi szybko, ile wiesz od Livvy
o całej sprawie?
– Niewiele. Tyle tylko, że Jack wbił sobie do głowy, że odnajdzie
Davida.
– Tak. Próbowałam z nim rozmawiać, ale bardzo się o niego martwię.
Zastanawiałam się, czy ty przypadkiem… On potrzebuje kogoś, komu
mógłby zaufać, zwierzyć się, poradzić.
– Postaram się – obiecał Saul solennie.
– Uważa, że ojciec go nie kocha.
Saul patrzył z frasunkiem na Louise, gdy raptem w jej oczach
pojawiły się łzy.
– Lou.
– Przepraszam, Saul. Nic rozumiem, dlaczego jestem taka głupia. Po
nauczce, którą dostałam od ciebie, powinnam wiedzieć, że nie należy
zakochiwać się bez wzajemności w człowieku, który mnie nie chce.
– Który cię nie chce? Czy mówimy o tym wyjątkowo
niesympatycznym człowieku, twoim byłym opiekunie, Garecie
Simmondsie?
Louise pokręciła głową i po chwili była już w ramionach Saula.
Napięcie ostatnich dwudziestu czterech godzin wreszcie znalazło ujście:
wtuliła głowę w jego ramię i zaniosła się serdecznym płaczem, a on
pocieszał ją tak jak przed laty, kiedy była jeszcze małą dziewczynką
i kiedy każde stłuczenie kolana czy gorszy stopień w szkole stanowiły
powód do tragedii. Tamto jednak, to były drobiazgi w porównaniu z bólem
złamanego serca.
Wreszcie uniosła głowę, mówiąc sobie, że nie jest już dzieckiem, lecz
dojrzałą kobietą. Zdecydowanym ruchem wydmuchała nos w chusteczkę,
którą Saul cierpliwie trzymał w pogotowiu.
– Idiotka ze mnie, przepraszam – oznajmiła i uśmiechnęła się słabo.
Ciągle jeszcze z wątłym uśmiechem na ustach trwała w ramionach
Saula, gdy drzwi się otworzyły i do pokoju wpadli chłopcy, za nimi zaś
wkroczył Gareth.
Na chłopcach scena, którą zastali w bawialni, nie zrobiła żadnego
wrażenia. Obydwaj zbyt byli zdenerwowani powrotem do Anglii
i rozważaniem ewentualnych konsekwencji ich samowolnej ekspedycji na
kontynent.
Gareth zareagował wszak zupełnie inaczej: stanął jak wryty w progu
i oznajmił z jawną wzgardą:
– Przepraszam, widzę, że przeszkadzam w prywatnej… rozmowie.
Louise chciała się odsunąć od Saula, ale ten, ku jej zakłopotaniu,
nadal mocno ją obejmował.
– Owszem, przeszkadza pan – potwierdził, po czym odwrócił się
plecami do Garetha tak, by ten nie mógł widzieć twarzy Louise, zrobił do
niej oko i powiedział czule:
– Pamiętasz, co ci mówiłem, kiedy widzieliśmy się ostatnio, prawda,
Lou? Zawsze będziesz dla mnie kimś zupełnie wyjątkowym…
szczególnym i drogim.
Louise gapiła się na niego z głupkowatą miną. Co on wyprawia?
Przecież musiał wiedzieć, jak Gareth skomentuje tę jego deklarację przy
najbliższej okazji. I teraz specjalnie dolewa oliwy do ognia, pogarszając
i tak już zawikłaną sytuację, wzniecając kolejne podejrzenia Garetha.
– Idziemy, chłopcy – powiedział, wstając i zwrócił się do Garetha
oficjalnym tonem: – W imieniu całej rodziny winien jestem panu
podziękowania za okazaną pomoc. – Po czym, ku rozbawieniu Louise,
uniósł jej dłoń do ust i złożył na niej delikatny pocałunek.
Louise nie odprowadziła rodziny na dół, na miękkich nogach ledwie
dotarła do drzwi, zjechanie do holu było już ponad jej siły.
Co też napadło Saula, by zaaranżować tak… gorszącą scenę? Zdawał
sobie przecież sprawę, podobnie jak ona, że Gareth jest wściekły,
rozmyślała, oparłszy się o drzwi, po czym, nie zamykając ich na zamek,
wolno wróciła do bawialni i opadła bez sił na kanapę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
– Czyś ty zupełnie straciła rozum? On jest żonaty i wcale mu na tobie
nie zależy. Gdyby naprawdę zależało… gdyby miał dla ciebie bodaj
odrobinę szacunku czy uczucia, nigdy by nie…
– Gareth. – Louise powoli uniosła powieki. – Myślałam, że poszedłeś.
– Prawda, nie zamknęła przecież drzwi.
– Na litość boską, Louise. Być może nadal go kochasz, ale…
Louise miała serdecznie dosyć.
– Nie, nie kocham. W każdym razie nie w taki sposób, jak
insynuujesz. A nawet gdyby… – Zmęczonym gestem przeczesała włosy.
– Jeśli go nie kochasz, to czemu padasz mu w ramiona? – wściekał się
Gareth.
– Przytulił mnie po prostu… chciał pocieszyć.
– Pocieszyć? Przecież słyszałem, jak…
– Owszem. – przerwała mu. – Słyszałeś i jeszcze usłyszysz. Ja też już
za dużo usłyszałam… o wiele za dużo. Proszę cię, żebyś stąd wyszedł.
Wyjdź natychmiast, jeśli tego nie zrobisz, to…
Przerwała, bo z jej oczu zaczęły znowu spływać łzy.
– Louise, jak możesz kochać człowieka, który…
– Który mnie nie kocha? – dokończyła.
Gareth, zamiast wyjść, jak prosiła, ruszył w jej stronę.
– Który nie jest wart twojej miłości – sprostował Gareth. – Wiem, co
o mnie myślisz, Lou. Wiem, jak bardzo mnie nie lubisz, jaką wzbudzam
w tobie niechęć…
Z gardła Louise dobył się dziwny dźwięk, zdławiony, bolesny śmiech.
– Nic nie wiesz – odpowiedziała dzielnie, zdobywając się na odwagę.
– Nie wiesz, co myślę i co do ciebie czuję… gdybyś wiedział… Gareth,
proszę, ja już nie mam siły. Wyjdź stąd wreszcie i zostaw mnie samą.
Ale Gareth i tym razem nie posłuchał, tylko podszedł do niej
stanowczym krokiem i nieoczekiwanie wziął ją w ramiona.
– Może nie wiem, co ty czujesz, ale wiem z całą pewnością, co ja
czuję… i to od bardzo, bardzo dawna. Nie mogę patrzeć, jak marnujesz
swoje życie, jak na darmo obdarowujesz miłością kogoś, kto… człowieka,
który… Wiem, to twój kuzyn, ale…
– Powtarzam ci po raz ostatni, że nie jego kocham. – Louise wreszcie
przestała się kontrolować. – To ciebie kocham i jesteś jedynym
człowiekiem, którego kiedykolwiek naprawdę kochałam i którego chcę
kochać. Saul objął mnie dlatego, że zaczęłam mu opowiadać o tobie i…
Gareth, Gareth, uspokój się – zawołała, usiłując odepchnąć go od siebie,
ale Gareth ani myślał wypuścić jej teraz z objęć.
– Powiedz to jeszcze raz. Ty mnie kochasz? Kiedy…? Od jak
dawna…? Dlaczego…? – wyrzucił z siebie serię niezbornych pytań, po
czym zamknął oczy, wciągnął głęboko powietrze i zaczął coś mruczeć pod
nosem, czego Louise już nie słyszała.
Kiedy otworzył oczy, spojrzał na nią tak, że jej serce gwałtownie
załomotało w piersi.
– Później porozmawiamy – powiedział cicho. – Teraz mamy coś
innego do nadrobienia… znacznie ważniejszego… i dużo bardziej
przyjemnego.
– Gareth… – Louise zdążyła jeszcze słabo zaprotestować i poczuła
wargi Garetha na swoich ustach. – Nie – szepnęła, ale było to raczej
westchnienie rozkoszy niż próba odmowy.
Był to najdłuższy, najsłodszy, pełen miłości pocałunek, jaki się jej
zdarzył, pomyślała w rozmarzeniu. Oszołomiona, lekko nieprzytomna, nie
mogła uwierzyć, że Gareth naprawdę trzyma ją w ramionach, całuje,
pieści.
– Wiesz, jak bardzo pragnąłem to zrobić? – zapytał szeptem. – Jak
bardzo tęskniłem za tym, żeby cię dotknąć… całować… kochać…
– Myślałam, że mnie nienawidzisz.
– Siebie nienawidziłem, tak, ale nigdy ciebie. Kiedy przyjechałem do
willi tamtego ranka… by się przekonać, że wyjechaliście… W pierwszej
chwili pomyślałem, że to przeze mnie… że tak wstrząsnęło tobą, co
zrobiłem, że twoi rodzice… Dopiero później Maria powiedziała mi, że
wezwano was do domu.
– Byłam wstrząśnięta tym, co się stało, ale nie tak, jak myślisz. Ja…
nigdy wcześniej nie przeżyłam nic podobnego… nigdy nie czułam się tak
jak z tobą. Ale dopiero po kilku miesiącach, w święta Bożego Narodzenia
zrozumiałam, co się naprawdę ze mną stało. Mówiłam sobie, że cię
nienawidzę, że dobrze zrobiłam, że już nie jesteś moim opiekunem i że nie
będziemy się spotykać. Wmawiałam sobie, że nadal kocham Saula i że
przeniosłam na ciebie to, co czuję do niego.
– Udało ci się przekonać nie tylko siebie, ale nawet mnie. Wołałaś
jego imię, kiedy ja…
– Nie wiedziałam o tym… widocznie był to jakiś odruch obronny. –
W głosie Louise zabrzmiał smutek. – Widać próbowałam udawać, że nie
jesteś… że ja…
Przerwała na chwilę, poddając się delikatnej pieszczocie Garetha.
– Kiedy ostatnio pojechałam do domu, widziałam się z Saulem
i Tullah. Wszyscy chodzili koło mnie na palcach, jakbym miała za chwilę
eksplodować. Rzeczywiście, bałam się tego spotkania, ale kiedy już do
niego doszło… okazało się, że Saul… to tylko Saul, jeden z kuzynów. Nie
czułam nic poza tym i nie potrafiłam pojąć, że kiedykolwiek mogłam… Od
czasów Toskanii ciągle mi się śniłeś… myślałam, że to dlatego, że właśnie
ty… – Przerwała, roześmiała się i pokręciła głową. – Byłam taka naiwna…
naiwna i uparta. Nie chciałam uznać prawdy, przyznać się. Patrzyłam na
Saula i tęskniłam do ciebie, tęskniłam tak bardzo, że…
Łzy napłynęły jej do oczu na wspomnienie tamtego przejmującego
bólu.
– I ja o tobie myślałem. Zastanawiałem się, co robisz, z kim jesteś…
chciałem to być ja… przeklinałem się w duchu, że ulegam uczuciu, które
może mnie zniszczyć.
– Ale nie kochałeś mnie… wtedy w Toskanii. Jeszcze nie –
uprzytomniła mu Luise.
Gareth utkwił wzrok w jej twarzy.
– Masz rację, byłaś naiwna. Oczywiście, że cię kochałem. Jak mogłaś
choćby przez chwilę pomyśleć, że człowiek, który by nie kochał…
mógłby…?
– Pomyślałam, że zrobiłeś to, bo byłeś zły na mnie – wyznała
z rozbrajającą szczerością. – Myślałam, że to taka męska reakcja.
– Męska reakcja – Gareth zaśmiał się i zamknął oczy. – Owszem, jak
najbardziej. Bardzo męska. Tak reaguje mężczyzna, który się zakochuje,
namiętnie i głęboko zakochuje. Myślałem, że cię zabiję, kiedy
powiedziałaś, że zamierzasz stracić cnotę z Giovannim, wiesz?
– Dałeś mi wystarczająco jasno do zrozumienia, że to głupi pomysł –
stwierdziła Louise ze śmiechem. – Kiedy się we mnie zakochałeś?
– To się zaczęło jeszcze w Oksfordzie. Kłóciłaś się ze mną okropnie,
już nie pamiętam o co. Spojrzałem na ciebie i nagle… Stało się. Mówiłem
sobie, że nie powinienem się wygłupiać, że nic z tego nie wyjdzie. Potem
zaczęłaś opuszczać zajęcia, przysyłać Kate na swoje miejsce.
– Kate twierdzi, że wiedziałeś o tym.
– Oczywiście. Moje ciało czuło i nigdy nie reagowało na Kate tak jak
na ciebie. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że kochasz kogoś innego…
– Przerwał i pokręcił głową. – Tego wieczoru, kiedy przyszedłem do
akademika i zastałem cię na wpół pijaną…
– Czułam się okropnie upokorzona, że widziałeś mnie w takim stanie.
A potem to nieoczekiwane spotkanie w Toskanii.
– Ja też nie byłem zbyt uradowany. Pojechałem tam, żeby nabrać
dystansu, poukładać sobie wszystko w głowie.
– Dlaczego nie powiedziałeś, co czujesz?
– Co miałem powiedzieć po twojej deklaracji, że jedynym mężczyzną,
którego kochasz, jest twój najdroższy Saul?
– W Toskanii wiedziałam już, że tamto uczucie już się wypaliło, ale
trwałam z rozpędu w roli zdradzonej heroiny. Po tym, jak poszliśmy razem
do łóżka, upewniłam się, że szczenięce zadurzenie minęło… byłam
kobietą. Zrozumiałam, że to ciebie kocham, ale nie chciałam powtarzać
wszystkich błędów, które popełniłam wobec Saula.
– Och, Lou, kiedy pomyślę, ile czasu straciliśmy – szepnął Gareth
zdławionym głosem. – Kiedy pomyślę o tych wszystkich dniach, latach,
nocach spędzonych oddzielnie…
– Szczególnie nocach – zgodziła się Louise z przekornym
uśmieszkiem.
– Tyle czasu, Lou. Nie miałem przez te lata nikogo innego.
– Ja też nie – przytaknęła. – Nie chciałam niszczyć wspomnień,
wiedziałam, że z nikim innym nie będę czuła się tak jak z tobą.
– Z nikim? Nawet z Jean Claude'em? – zagadnął Gareth, który widać
nie otrząsnął się jeszcze z resztek zazdrości.
Louise wybuchnęła śmiechem.
– Nie, z nikim innym, a już na pewno nie z Jean Claude'em. Gareth,
o co chodzi, co robisz? – zawołała, gdy szybkim krokiem podszedł do
telefonu.
– Paul? Mówi Gareth Simmonds. Posłuchaj, przez kilka najbliższych
dni nie będzie mnie w pracy… ważne sprawy rodzinne. Tak. Następne
posiedzenie mamy dopiero w przyszłym miesiącu. Przejrzyj mój terminarz
i odwołaj wszystkie spotkania wyznaczone na przyszły tydzień, dobrze?
Aha, czy mógłbyś zaraz zadzwonić na lotnisko i zarezerwować dwa bilety
na najbliższy lot do Pizy? Podaję ci numer, pod którym jestem, oddzwoń
do mnie – z tymi słowami odłożył słuchawkę.
– Toskania – szepnęła i jej oczy zalśniły radośnie.
– Toskania – przytaknął.
– Ale Pam…
– Daj spokój, Pam na pewno poradzi sobie doskonale bez ciebie przez
kilka dni – oznajmił Gareth tonem pana i władcy.
– Jedziemy do waszej willi? – zapytała niedowierzająco. – Tej samej,
obok której zepsuł się mój fiat?
– Do tej samej.
Louise uśmiechnęła się miękko.
– To cudownie, bo właśnie tam, kiedy zobaczyłam cię przy basenie,
uświadomiłam sobie, jaki jesteś wspaniały. Patrzyłam na twoje spodenki
i zastanawiałam się, jak wyglądasz bez nich.
– Jak tam? – zapytał Gareth rozleniwionym głosem, pochylił się nad
leżakiem i pocałował Lou.
Przyjechali do willi rano poprzedniego dnia. Louise chciała
natychmiast iść do łóżka, ale Gareth zaoponował:
– Poczekajmy do popołudnia.
Tak, pomyślała, powinni poczekać. Warto poczekać jeszcze trochę,
skoro warto było tak długo czekać na niego, właśnie na niego. Dzisiaj
czuła, że jej ciało ciągle jeszcze przenika rozkosz godzin spędzonych
razem w łóżku.
– I co, bez spodenek wyglądam tak dobrze jak oczekiwałaś? – zaczął
się przekomarzać Gareth.
Louise roześmiała się.
Poprzedniej nocy długo pływali nago, a potem kochali się na brzegu
basenu.
– Jeszcze lepiej – zapewniła. – Ale możesz jeszcze raz mnie o tym
przekonać.
– Niczego bardziej nie pragnę.
– Mam nadzieję, że sprawy Jacka jakoś się ułożą. – Głos Louise
spoważniał, w oczach pojawiła się troska. – Myślę, że wszyscy jesteśmy
winni. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo przeżywa zniknięcie
swojego ojca.
– Musiało być mu bardzo trudno – przytaknął Gareth. – Nadzwyczaj
dobrze wybrnęłaś z sytuacji. Będziesz wspaniałą matką, Lou.
– Jeszcze nie teraz – obruszyła się. – Dopiero po ślubie.
– Tak jest, dopiero po ślubie. Będziesz piękną zimową oblubienicą,
z twoją karnacją…
– Zimowy ślub… – szepnęła miękko.
– Muszę cię ostrzec, że mam przynajmniej tuzin siostrzenic
i wszystkie będą chciały być druhnami.
– Och, na pewno mniej niż tuzin – parsknęła śmiechem Louise.
– Zgoda, cztery – poprawił się Gareth. – Chcesz za mnie wyjść,
prawda, Lou? – zapytał, raptownie poważniejąc.
– Tak. Tak, Gareth. Tak, tak, tak… – szeptała, gdy jego usta zbliżyły
się do jej warg, a leżak niebezpiecznie się zachwiał pod podwójnym
ciężarem.
– Louise wychodzi za Garetha Simmondsa – oznajmił Joss ciotce
Ruth uroczystym tonem.
Siedział właśnie w jej bawialni i zajadał świeżo upieczone rożki.
– Tak, wiem – przytaknęła, posyłając uśmiech swojemu mężowi,
Grantowi.
Sami byli małżeństwem dopiero od kilku lat, mimo że ich miłość
zaczęła się kilkadziesiąt lat wcześniej.
– Lubię go. On się zna na rzeczy – ciągnął Joss z powagą. – Byłem
wczoraj u dziadka, Maddy znowu płakała. Dlaczego Max jest dla niej taki
wstrętny?
Ruth spojrzała na Jossa z westchnieniem.
– Max, niestety, ma już taki charakter. Trzeba by cudu, żeby się
zmienił.
– Cuda się zdarzają – zauważył Joss. – Jak z wujkiem Grantem.
– Tak, to prawda – przytaknęła Ruth.
– Mam nadzieję, że z Maxem też tak będzie… Żal mi Maddy – dodał
chłopiec.
Spojrzała na niego smutno.
– Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei, nie w przypadku Maxa.
– Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć. – Kate pokręciła głową. – Ty
i Gareth… zakochani, ślubne plany…
– Mama natomiast nie może uwierzyć, że chcę mieć prawdziwy,
tradycyjny ślub… biała suknia… druhny – dodała Louise ze śmiechem. –
Chcemy się pobrać przed samymi świętami i spędzić Boże Narodzenie
z rodziną. Nowy Rok przywitamy w Szkocji z bliskimi Garetha, a potem
miodowy miesiąc.
Kate przyjechała właśnie w odwiedziny do siostry do Brukseli; Gareth
obiecał zabrać je gdzieś na kolację.
– Rozumiem, że polubiłaś jego rodzinę? – zapytała Kate.
– O tak. – W głosie Louise zabrzmiał entuzjazm. – Sama w głębi
duszy też chyba jeszcze nie wierzę w to wszystko, Kate. Czuję się taka…
szczęśliwa… taka…
– Kochana?
Louise zmarszczyła czoło. W głosie siostry dosłyszała ledwie
czytelny, a jednak cień powątpiewania. Dlaczego?
– Kate… – zaczęła, ale bliźniaczka podniosła się już i zebrała ze stołu
kieliszki po winie.
– Już szósta – przypomniała. – Powinnyśmy się ruszyć, jeśli chcemy
być gotowe, kiedy Gareth po nas przyjdzie.
Louise przeszła za nią do kuchni.
– Będziesz na ślubie, prawda? Nigdzie nie uciekniesz w ostatniej
chwili, żeby sprawdzać jakieś systemy nawadniania.
– Sprawdzam dokumenty, Lou, a nie systemy nawadniania –
poprawiła siostrę Kate. – Oczywiście, że będę.
Kiedy Louise zadzwoniła do niej z wiadomością o ślubie, zabrakło jej
słów. Bliźniaczka złożyła długie milczenie w słuchawce na karb
zaskoczenia. Owszem, Kate była zaskoczona, ale…
Louise nie była jedyną osobą z talentem do niewłaściwego lokowania
uczuć. Kate nigdy nie wyobrażała sobie, że Gareth mógłby poczuć coś do
niej, ale też nie przypuszczała, że pokocha jej siostrę.
Tak czy inaczej, należało raz na zawsze zapomnieć o niespełnialnych
rojeniach, jak i o innych rzeczach związanych z dzieciństwem. Tak, będzie
na ślubie, będzie się cieszyła razem z nimi, dla nich. Jakżeby inaczej?
Jakże mogłaby się nie cieszyć szczęściem bliźniaczki? A że będzie trochę
żałowała samej siebie…
– Zawsze będziemy miały siebie, nigdy się nie rozstaniemy, jedna
drugiej nigdy nie opuści – powiedziała jej kiedyś Louise.
Nie miała racji. Kate była teraz opuszczona, samotna i bardzo smutna.
– Wiesz, że Gareth od razu się zorientował, że to ty zamiast mnie
chodzisz na wykłady? – zagadnęła uszczęśliwiona Louise. – Widział
różnicę, bo mnie kocha.
– Tak, mówiłaś mi – przytaknęła Kate cicho.
– Tak bardzo go kocham, Kate. Chciałabym, żebyś ty… żebyś była
równie szczęśliwa jak ja… żebyś spotkała kogoś, kogo pokochasz i kto
odwzajemni twoją miłość.
– Jestem szczęśliwa – powiedziała Kate, obiecując sobie w duchu, że
pewnego dnia te słowa staną się prawdą.
KONIEC