ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA GOŁĘBIA O DWÓCH PAZURACH
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożył: JAN JACKOWSKI
Słowo od Alfreda Hitchcocka
Cześć, nazywam się Alfred Hitchcock.
Jestem z zawodu pisarzem i reżyserem filmowym. Piszę książki pełne
najróżniejszych tajemnic i zagadek. Niektóre z nich posłużyły mi jako
scenariusze do filmów.
Nie będę was jednak zanudzał teraz pisaniem o sobie. Jeśli wspomniałem o tym,
że jestem autorem dziwnych książek i nie mniej fantastycznych filmów, to tylko
dlatego, że to właśnie jest powód, dla którego, jak mi się zdaje, tak bardzo
interesują mnie za każdym razem tajemnicze przygody moich trzech młodych
przyjaciół.
Muszę zaznaczyć od razu, że nie uważam, aby w owe przygody wplątywał ich
czysty przypadek. W każdym razie nie jest to wyłącznie sprawa gry losu. Weźmy
dla przykładu ostatnią przygodę, którą oni sami nazwali “Tajemnicą gołębia o
dwóch pazurach”. Rozpoczęła się ona od dziwnego, zupełnie przypadkowego
spotkania. Gdyby moim chłopcom brakowało tego, co tak ich wyróżnia spośród
tysięcy rówieśników, potraktowaliby owo spotkanie całkiem obojętnie i szybko o
nim zapomnieli.
Ale oni nie zwykli przepuszczać takich okazji! Natychmiast dostrzegli kryjącą
się w tym wydarzeniu tajemnicę i postanowili ją wyjaśnić. Dotąd nie ustawali w
tropieniu różnych dziwacznych poszlak i śladów, dopóki wszystkie elementy nie
poukładały się w jeden zgrabny obrazek. A że po drodze wpadali w różne groźne
zasadzki i sytuacje? No cóż, można by powiedzieć, że to jest ich specjalność...
Oni sami nazywają siebie Trzema Detektywami. Spróbuję powiedzieć parę słów o
każdym z nich.
Oto ich imiona i nazwiska: Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews.
Wszyscy mieszkają w Rocky Beach, małym miasteczku odległym o kilkanaście
kilometrów od Santa Monica i położonym w południowej Kalifornii, tuż nad
brzegiem Pacyfiku.
Przywódcą całej trójki jest Jupiter Jones, na którego wszyscy wołają Jupe.
Jest raczej niskiego wzrostu i trochę gru... no, powiedzmy, niezbyt szczupły.
Może nieco otyły. Przypuszczam, że on sam wolałby określenie “krępy”. Jak by nie
było, jest to chłopak odznaczający się doskonałą pamięcią, zdolnością
dedukcyjnego myślenia i niezwykłą spostrzegawczością. Te uzdolnienia, wsparte
absolutną nieustępliwością w dochodzeniu prawdy, czynią z niego doskonałego
detektywa.
Drugi Detektyw, czyli Pete Crenshaw, jest wysoki i smukły. Jako urodzony
sportowiec uwielbia grać w baseball, pływać i jeździć na rowerze. Bardzo lubi
zwierzęta, ma doskonałe poczucie humoru i jest o wiele skromniejszy niż Jupe.
Nie przepada za nadstawianiem bez potrzeby własnego karku, ale zdarza się, jak
sami zobaczycie, że czasami okoliczności zmuszają go do tego.
Trzeci Detektyw, Bob Andrews, odpowiada za dokumentację i analizy. Jest
inteligentnym chłopcem lubiącym się uczyć, choć czasami przydałoby mu się trochę
więcej śmiałości. Zazwyczaj ma przy sobie notes, w którym zapisuje swoje
spostrzeżenia przy pomocy własnego, wymyślonego przez siebie szyfru.
Przypuszczam, że w przyszłości wybierze zawód dziennikarza.
Myślę, że wiecie już, kim są i jak wyglądają Trzej Detektywi, czas więc
najwyższy, abyście sami włączyli się w ich przygody, a przy okazji poznali też
parę innych, niezwykłych i malowniczych postaci. Przyrzekam, że nie zabraknie
ich na kartach niniejszej książki!
Wasz
Alfred Hitchcock
Rozdział 1
Facet z tikiem
— Głosuję za hamburgerem w “Koniku Morskim” — zawołał Pete Crenshaw do
pedałujących za nim dwóch przyjaciół.
Był początek letnich wakacji. Jupiter Jones, Bob Andrews i Pete, czyli Trzej
Detektywi, spędzili większą część dnia na pływaniu i opalaniu się na ich
ulubionej plaży i wracali właśnie ciągnącą się wzdłuż oceanicznego wybrzeża
drogą do Rocky Beach, małego miasteczka położonego w południowej Kalifornii, o
kilkanaście kilometrów od Santa Monica.
Bob natychmiast zaakceptował propozycję i mocniej nacisnął na pedały swego
bike’a, aby zrównać się z Pete’em.
Pierwszy Detektyw, Jupiter Jones, podszedł do niej z właściwą sobie
metodycznością. Z jednej strony pomysł zatrzymania się koło baru, stojącego na
szczycie najbliższego wzniesienia, wydał mu się pociągający, czuł się już bowiem
zmęczony i koszulka lepiła mu się do pleców. Nigdy zresztą nie znajdował
wielkiego upodobania w czysto fizycznym wysiłku, przedkładając nadeń wysiłek
umysłowy. Z drugiej jednak zdawał sobie sprawę z tego, że... waży odrobinę za
dużo, przynajmniej jak na swój wzrost. Słyszał nawet, jak dwóch czy trzech
chłopców u szkole nazywało go grubasem. Postanowił coś z tym wreszcie zrobić w
nadchodzącym lecie, tak aby zrzucić do nowego roku szkolnego przynajmniej ze dwa
kilogramy.
Wspinając się mozolnie pod górę, starał się przeanalizować tę kwestię nieco
głębiej. Była trzecia po południu i od śniadania upłynęło już sześć godzin. W
tym czasie sporo pływał, przejechał kilkanaście kilometrów na rowerze i z
pewnością jego organizm spalił sporą ilość kalorii... A poza tym, był głodny.
— Okay! — krzyknął do jadących przed nim chłopców. — Niech będzie ten “Konik
Morski”.
Jak zwykle o tej porze dnia barek był prawie pusty. Trzej Detektywi znaleźli
miejsce przy oknie wychodzącym na autostradę. Pete rozparł się wygodnie na
krześle, a Bob zabrał się do przeglądania jadłospisu. Jupe natomiast zaczął z
uwagą przyglądać się kilku przebywającym w barze gościom. Było to jego ulubione
hobby: wyciągnąć jak najwięcej wniosków o ludziach na podstawie wyrazu ich
twarzy, ubioru czy zachowania.
Jego uwagę przyciągnął zwłaszcza szczupły i niewysoki mężczyzna, mogący mieć
około metra sześćdziesięciu pięciu wzrostu. Ubrany był w ciemny garnitur, białą
koszulę rozpiętą pod szyją i czarne półbuty z ostrymi szpicami. Jak na swój
wzrost miał zaskakująco duże stopy. Po wystającym mu z kieszeni programie
wyścigowym Jupiter odgadł, że był hazardzistą, obstawiającym wyścigowe konie.
Siedzący przy kontuarze nad filiżanką kawy mężczyzna bez przerwy obracał się
na wysokim stołku i rzucał nerwowe spojrzenia w stronę widocznej za oknem
autostrady. Za każdym razem wyciągał rękę i kładł ją na sporym, kwadratowym
pudle leżącym na sąsiednim stołku, tak jakby chciał się upewnić, czy ono jest
tam nadal. Pudło owinięte było szczelnie kawałkiem przezroczystej gazy, a jego
rogi zgrabnie oklejono szeroką taśmą.
Jupiter obrócił lekko głowę tak, aby móc obserwować jadące drogą samochody i
jednocześnie widzieć kącikiem oka mężczyznę w ciemnym ubraniu.
Niemal bezgłośnie przejechało kilka eleganckich aut, które nie wzbudziły
zainteresowania mężczyzny. W chwilę potem uszu Jupe’a dobiegł narastający,
głośniejszy warkot jakiegoś większego samochodu. Mały człowieczek zerwał się ze
stołka i z napięciem w oczach zaczął wpatrywać się w okno. Na drodze ukazała się
kempingowa półciężarówka. Facecik wrócił na swoje miejsce.
Ten człowiek wyczekuje jakiegoś dużego pojazdu, pomyślał Jupe. Ciężarówki
albo dostawczego pikapa, ale nie turystycznego domku na kołach.
Kelnerka postawiła przed chłopcami zamówione przez nich hamburgery. Jupe
odłożył na bok połówkę bułki zakrywającej kanapkę od góry, aby zredukować w ten
sposób porcję groźnych węglowodanów, a potem znowu spojrzał na faceta w ciemnym
ubraniu. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę.
W tym momencie wydarzyło się coś dziwnego. Mężczyzna mrugnął do niego. Jupe
uśmiechnął się odruchowo. Uśmiech ten musiał się wydać nieznajomemu zachęcający,
bo naraz ujął w obie ręce kwadratowe pudło i zbliżył się do stołu, przy którym
siedzieli Trzej Detektywi.
— Prosto z plaży, co chłopaki? — samo pytanie było najzwyklejszą w świecie
przyjacielską zaczepką, jednak sposób, w jaki zostało zadane, wydawał się
wskazywać na jakieś ukryte w nim, tajemnicze znaczenie. Ponieważ wypowiadając je
mężczyzna puścił jednocześnie oko.
— Tak — Pete uśmiechnął się, mimo że miał usta wypchane hamburgerem. —
Popływaliśmy sobie u Willsa.
— U Willsa? — powtórzył za nim nieznajomy. — No, to nic dziwnego, że
jesteście głodni.
Jeszcze jedno perskie oko.
W odzywce stojącego przed nimi faceta nie było nic szczególnie zabawnego, ale
Trzej Detektywi nie mogli się powstrzymać od ryknięcia zdrowym śmiechem. To, co
nieznajomy mówił, było bez znaczenia, ale owo mrugnięcie na końcu nadało jego
słowom charakter dowcipu.
Mężczyzna odpowiedział im również uśmiechem.
— Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że się przysiądę? — zapytał. I
znowu mrugnął prawym okiem.
Jupe przesunął się bliżej okna i mężczyzna usiadł obok niego, stawiając
jednocześnie pudło na podłodze obok siebie.
— Nazywam się Stan — posłał chłopcom kolejne dwuznaczne mrugnięcie. Teraz
wszyscy trzej przedstawili się nowemu znajomemu.
— Miło mi was poznać — powiedział uprzejmie, a Jupe nie zauważył, czy puścił
oko po wypowiedzeniu tych słów. Słysząc narastający hałas, pochodzący od
jakiegoś ciężkiego pojazdu, Stan zerwał się z ławy i zaczął z nerwowym napięciem
wyglądać na autostradę. Przejechała cysterna z olejem napędowym i Stan usiadł z
powrotem na swoim miejscu.
— Stan to jest skrót od Staniey — odezwał się po chwili. — Ale wszyscy
nazywają mnie Tikiem. Domyślam się, że wiecie, dlaczego.
Mimo iż mężczyzna mrugnął również tym razem, żaden z chłopców nie miał ochoty
do śmiechu. Było jasne, że owe skurcze prawego oka nie były przez Staną
zamierzone i że nie dawał on w ten sposób nic do zrozumienia. Po prostu nie miał
na nie żadnego wpływu. Był to zwyczajny nerwowy tik.
Bob poczuł nawet wobec niego coś w rodzaju przyjaznego współczucia. A kiedy
Stan przywołał kelnerkę i wręczył jej dziesięciodolarowy banknot, wszyscy trzej
posłali mu jeszcze przyjaźniejsze spojrzenia.
— Ci chłopcy ucztują dziś na mój rachunek — oświadczył kelnerce, a potem
przymrużył prawą powiekę. — Płacę za wszystko.
Jeszcze jedno perskie oko.
Kelnerka oparła dłonie na biodrach i popatrzyła na niego podejrzliwie.
Prawdopodobnie miała po dziurki w nosie podpitych facetów, którzy próbowali
brać ją na bajer. Kiwnęła jednak dłonią, wzięła pieniądze i odeszła z powrotem
do bufetu.
Chłopcy podziękowali Tikowi za jego uprzejmy gest. Przez kilka minut drogą
nie przejeżdżała żadna ciężarówka i wszyscy odprężyli się. Jupe dokończył
hamburgera i gratulował sobie w duchu pozostawienia na talerzu prawie połowy
swojej porcji. Ten mały sukces zachęcił go do popisania się swoimi
umiejętnościami.
— Jak się panu mieszka w Santa Monica? — zapytał znienacka nowego znajomego.
Tik aż podskoczył na krześle. Wyciągnął machinalnie rękę i poklepał stojące
obok pudło. Przez dobrych parę sekund jego prawa powieka podnosiła się i opadała
niczym migawka fotograficznego aparatu.
— Skąd wiesz, gdzie mieszkam? — zapytał ochrypłym głosem.
Jupiter nie zamierzał go przestraszyć, toteż uśmiechnął się uspokajająco.
— To tylko taka zabawa — wyjaśnił. — Kiedy tu przyjechaliśmy, na parkingu
stały trzy samochody. Na przednim siedzeniu jednego z nich leżał pluszowy miś,
pomyślałem więc, że jego właścicielką musi być pani, która siedzi tam, pod
ścianą. Do dachu drugiego przywiązana była deska surfingowa. — Pierwszy Detektyw
dyskretnie wskazał dobrze zbudowanego, opalonego na brąz młodzieńca, który
pociągał przy bufecie coca-colę. — On jest jedyną osobą w tym barze wyglądającą
na amatora ślizgania się po grzbietach fal. No a pod numerami na tablicy
rejestracyjnej trzeciego samochodu było nazwisko dealera z Santa Monica,
pomyślałem więc, że auto musi należeć do pana.
Przez chwilę Tik patrzył na Jupe’a w milczeniu.
— Rozumiem — powiedział w końcu. — To taka zabawa w zgadywanie. Jednym
słowem, bawisz się w detektywa.
— No, tak naprawdę, to niezupełnie — odparł Jupe. Nie czuł się dotknięty
uwagą nieznajomego. Po prostu doszedł do wniosku, że powinien, również w imieniu
Boba i Pete’a, wyjaśnić mu dokładnie, czym zajmuje się cała trójka. — My
rzeczywiście jesteśmy detektywami. Mamy nawet własną agencję Trzech Detektywów.
Nie czekając na odpowiedź wyciągnął z kieszeni na piersi wizytówkę firmy i
wręczył Tikowi. Sam wydrukował ją na starej prasie drukarskiej, którą jego wuj
Tytus kupił kiedyś i przywiózł do swej składnicy złomu. Na wizytówce można było
przeczytać:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
???
Pierwszy Detektyw...... Jupiter Jones
Drugi Detektyw....... Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy.... Bob Andrews
Na odwrocie wypisany był jeszcze numer telefonu Kwatery Głównej, znajdującej
się na terenie składnicy złomu. Tik uważnie zapoznał się z treścią karty.
— Co oznaczają te znaki zapytania? — zwrócił się do Jupe’a.
— Nie wyjaśnione tajemnice, nie rozwiązane zagadki — odparł Jupe.
— One pełnią rolę czegoś w rodzaju znaku firmowego — dodał Bob.
Tik skinął głową i zamrugał prawym okiem, chowając jednocześnie wizytówkę do
kieszeni.
— Czy zdarza się wam wiele takich... — zaczął.
Nie dokończył jednak swego pytania. Jupe mógł się tylko domyślać, czy miał
zamiar powiedzieć “wiele tajemnic”, “dochodzeń” czy może “osób, zgłaszających
się ze swoimi problemami”. Tik poderwał się znowu i wlepił wzrok w okno. Jupe
usłyszał daleki, niewyraźny szum zdezelowanego motoru. W chwilę potem zobaczył
wspinającą się na wzgórze zieloną furgonetkę, która grzechocząc zaworami minęła
bar i pomknęła dalej. Kierowca wyglądał na Japończyka. Jupe odwrócił się od
okna, aby rzucić okiem na Tika. Po ubranym na ciemno faceciku nie było już
jednak śladu. Jupe zobaczył jeszcze jego plecy znikające w wyjściu. Tik
błyskawicznie wyskoczył na dwór i popędził przez parking.
Jako pierwszy zareagował Pete. Dzięki uprawianiu sportu miał on szybszy
refleks niż pozostała dwójka. Porwał z podłogi kwadratowe pudło i pognał za jego
właścicielem.
— Hej, niech pan zaczeka! — krzyknął. — Zapomniał pan...
Nie zdążył go jednak dopędzić. Kiedy biegł przez parking, dwudrzwiowy czarny
sedan Staną zwanego Tikiem wyjechał z piskiem opon na autostradę i na pełnym
gazie pomknął za zieloną furgonetką.
Pete wrócił do baru i położył pudło na stole. Wszyscy trzej usiedli na swoich
miejscach i zaczęli mu się przyglądać.
Jak zawsze w sytuacjach wymagających intensywnego myślenia, Jupe zabrał się
do miętoszenia dwoma palcami dolnej wargi. Twierdził, że pomaga mu to
skoncentrować się, jak należy.
Bob jako pierwszy przerwał kłopotliwe milczenie.
— Oddajmy je lepiej kelnerce — powiedział. — Ten Tik na pewno wróci tu po
nie.
Zdaniem Pete’a propozycja była całkiem sensowna, ale Pierwszy Detektyw nie
przestawał skubać dolnej wargi. Mały człowieczek, a zwłaszcza jego podniecenie
na widok zielonej furgonetki, zbytnio rozpaliły jego ciekawość. Instynktowna
dociekliwość nie pozwalała Jupe’owi pozostawić żadnej zagadki bez rozwiązania.
Także teraz miał pewność, że Trzem Detektywom napatoczyła się sprawa, która
zapowiadała się na niezmiernie intrygującą tajemnicę, domagającą się
wyjaśnienia.
— Głosuję za tym, żebyśmy zabrali to pudło do Kwatery Głównej — powiedział —
a potem rozejrzeli się za panem Tikiem, jeżeli przedtem sam się nie zgłosi. Ma
przecież naszą wizytówkę z numerem telefonu i...
W tym momencie Jupe zauważył, że Pete zamierza zgłosić jakieś zastrzeżenia.
Drugi Detektyw nie miał zbytniego zamiłowania do ryzykownych przedsięwzięć.
— A zresztą — dokończył szybko — Tik nie zostawił pudła przy bufecie, którego
dogląda kelnerka, tylko przy naszym stoliku. Można by nawet powiedzieć, że nam
je powierzył...
— Można by też powiedzieć, że spiesząc się tak okropnie, zapomniał je zabrać
— zauważył Pete, który nie miał jednak wątpliwości, że propozycja Jupe’a
zostanie przyjęta. Jupe był przecież nie kwestionowanym przywódcą całej trójki.
Dlatego właśnie został Pierwszym Detektywem.
W pół godziny później chłopcy siedzieli już w swej Kwaterze Głównej w
Składnicy Złomu Jonesów.
Kwaterę tę urządzili w liczącej dziesięć metrów długości mieszkalnej
przyczepie, którą wuj Jupe’a, Tytus Jones, kupił dawno temu i nie znalazł na nią
nowego nabywcy. Chłopcy stopniowo składali wokół niej wielkie kawały złomu, aż
wreszcie stała się zupełnie niewidoczna z terenu składnicy. Aby się do niej
dostać, trzeba było użyć któregoś ze znanych tylko im sekretnych wejść.
Wnętrze urządzone było niczym małe biuro. Stało tam biurko, stara szafa z
szufladkami, był też telefon, za który chłopcy płacili pieniędzmi zarobionymi
przy dorywczych pracach na złomowisku, zlecanych przez wuja Tytusa i ciocię
Matyldę.
Pete, który przywiózł pudło na swoim rowerze, postawił je teraz na biurku.
— No dobra — powiedział. — Macie to tajemnicze pudło, które nie należy do
nas. Co chcecie z nim zrobić? Otworzyć je?
Jupe poruszył się niespokojnie w obrotowym fotelu za biurkiem, a potem ze
skruszoną miną potrząsnął głową.
— Myślę, że nie mamy prawa tego zrobić — powiedział. — Obawiam się, że
będziemy musieli po prostu...
Nagle urwał w pół zdania i pochylił się do przodu, a potem przystawił ucho do
okrywającej pudło gazy.
W tym momencie jego obaj koledzy usłyszeli to także. Cichy odgłos
przypominający trzepotanie skrzydeł. Wewnątrz pudła musiała znajdować się jakaś
żywa istota.
— No cóż — odezwał się Pete. — Teraz nie mamy już wyboru. Będziemy musieli
zajrzeć do środka.
Pete Crenshaw odznaczał się szczególną troską o zwierzęta. Miał zwyczaj
znosić do domu zbłąkane psy i koty. Kiedy jednak pewnego razu przyprowadził
konia, który wędrował bez opieki wzdłuż autostrady, jego mama stanowczo
oświadczyła, że musi rozstać się z tym nałogiem przygarniania wszystkich
czworonogów, jakie tylko mu się nawiną. W każdym razie Pete z pewnością nie
mógłby zasnąć z myślą, że zostawił zwierzątko zamknięte w jakimś pudle.
Podszedł więc śmiało do biurka i zerwał taśmę oklejającą rogi pudła, a potem
rozwinął gazę. Oczom chłopców ukazała się metalowa klatka. W środku znajdował
się gołąb.
Był to piękny ptak o lśniącym, bogatym upierzeniu i szerokim, wachlarzowatym
ogonie. Jego ciemnoszare pióra były tak błyszczące, że aż mieniły się
błękitnawym odcieniem.
Jupiter natychmiast zauważył u niego coś, co można było wziąć za znak
szczególny. Brakowało mu jednego pazura. Miał trzy pazurki na prawej nodze, ale
tylko dwa na lewej.
— Nie możemy go zostawić w takiej maleńkiej klatce — stwierdził stanowczo
Pete. — Jeżeli mamy zamiar przechować go przez jakiś czas, a przypuszczam, że
tak zrobimy, musimy mu znaleźć jakieś większe, wygodniejsze pomieszczenie.
Jupe kiwnął głową.
— Potrzeba do tego sześciu drewnianych listew — powiedział — oraz rolki
drucianej siatki, gwoździ i młotka.
W ciągu para minut Trzej Detektywi znaleźli na złomowisku wszystko, co było
potrzebne. Jupe, który miał wyjątkową smykałkę do takich robótek, zabrał się
natychmiast do dzieła w urządzonym pod gołym niebem warsztacie. Szybko zbił z
listew spiczastą ramę o trójkątnej podstawie, a potem dopasował do niej drucianą
siatkę i poprzybijał ją gwoździkami. W parę minut duży, bezpieczny i wygodny
domek dla gołębia był gotowy.
Zanim Pete zdążył przynieść ptaka z Kwatery Głównej, Jupe skoczył do domu po
torbę ze śrutowaną kukurydzą, którą ciocia Matylda karmiła zwykle kaczki w
miejskim parku, a Bob zakręcił się za miseczką na świeżą wodę.
— No, rozgość się tutaj — powiedział Pete wpuszczając ostrożnie gołąbka do
nowego pomieszczenia.
Chłopcy odnieśli wrażenie, że ptak czuje się w nim zupełnie dobrze. Zaczął
dziobać kukurydzę, potem umoczył dziób w wodzie, wreszcie podskoczył kilka razy,
trzepocząc skrzydłami, usadowił się w rogu klatki i schował głowę pod skrzydło.
Tak jakby chciał dać do zrozumienia, że na dziś koniec zajęć.
Był już najwyższy czas, aby Trzej Detektywi doszli do takiego samego wniosku.
Zostawili więc gołębia w warsztacie, który znajdował się na uboczu, w kącie
składnicy, oddzielonym od ulicy wysokim parkanem, po czym Bob i Pete wskoczyli
na rowery i pojechali do siebie. Jupe zaś przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie
mieszkał w małym domku razem z wujem i ciocią, którzy przygarnęli go do siebie,
gdy jako mały jeszcze chłopiec został sierotą.
Następnego ranka Jupe wcześnie wyskoczył z łóżka. Szybko wciągnął na siebie
ubranie i popędził do składnicy.
Sklecona wczoraj klatka znajdowała się na miejscu w warsztacie, troskliwie
przykryta daszkiem z jakiejś zardzewiałej blachy. Piękny, lśniący, szarobłękitny
ptak kręcił się wesoło dziobiąc kukurydzę.
Jupe przyklęknął i przycisnął nos do drucianej siatki.
— Ciekawe, skąd ty jesteś? — zamyślił się głośno. — Dlaczego ten pan Tik
trzymał cię w tamtym pudełku? I czemu był taki nerwowy?
W tej historii musi się kryć jakaś tajemnica, przemknęło mu przez głowę.
W tej samej chwili zobaczył coś, co uczyniło gołębia jeszcze bardziej
tajemniczą istotą. Bardziej, niż Jupe mógł się spodziewać.
Gołąb, któremu właśnie się przyglądał, miał trzy pazurki na każdej nodze.
Rozdział 2
Miłośniczka śpiewających ptaków
— To jest wyścigowy gołąb pocztowy — powiedział Bob. — To znaczy oba, i ten,
i tamten.
Zaraz po odkryciu nowego gołębia w klatce Jupe zadzwonił do swych przyjaciół
detektywów, ale obaj byli zajęci, toteż cała trójka mogła się zebrać w Kwaterze
Głównej dopiero po lunchu.
Bob Andrews, któremu tego ranka wypadł dyżur — w miejskiej bibliotece w Rocky
Beach, przyniósł stamtąd ilustrowaną książkę o gołębiach. I właśnie teraz
demonstrował swym kolegom barwną fotografię pocztowego gołębia rasy belgijskiej.
Jupe przyjrzał się obrazkowi, porównując go z żywym okazem, który kręcił się
po stojącej na biurku małej klatce.
— Tak, Bob, masz rację — powiedział. — Oba egzemplarze są identyczne. Jedyną
różnicą jest ten brakujący pazurek u gołębia, którego mieliśmy tu wczoraj.
Rzeczywiście chodzi o pocztowego gołębia tej rasy.
Zamknąwszy książkę Jupe oddał ją Bobowi. Pete włożył palec między pręty
klatki i delikatnie pogłaskał gołębia po skrzydełku. Ptakowi najwyraźniej
podobała się ta pieszczota, bo popatrzył na Pete’a bystrym wzrokiem, tak jakby
oczekiwał czegoś więcej.
— Takie przypadki przytrafiają się im całkiem często — powiedział Pete. — Nie
zwróciliście na to uwagi? Mnóstwu dzikich gołębi, które latają w strefie
przybrzeżnej, brakuje pazurów.
Pierwszy Detektyw kiwnął z roztargnieniem głową. Zdawał sobie sprawę, że aż
dotąd nie interesował się zbytnio gołębiami, ale nie widział też powodu, dla
którego miałby przyznawać się do tego swym przyjaciołom.
— Przycinają sobie palce w jakichś kratach — powiedział pewnym siebie głosem.
— Albo padają ofiarą wypadków, uderzając o inne przeszkody, zbudowane przez
ludzi.
Nie mogąc pozbyć się pewnego zakłopotania Jupe popatrzył na Boba, który
siedział z nosem w książce o gołębiach.
— I co tam piszą o tych skrzydlatych listonoszach? — zapytał.
— Że biorą udział w zawodach. Hoduje się je specjalnie w tym celu. A ich
hodowcy i treserzy, tak jak trenerzy wyścigowych koni, są w stanie rozpoznać i
wyłowić swojego gołębia spośród setek innych.
Na chwilę Bob pogrążył się znowu w książce, a potem podniósł głowę i opuścił
okulary prawie na czubek nosa.
— To nie do wiary — powiedział. — Właściciele wyjmują je z gołębnika,
wkładając do wiklinowych koszyków albo drucianych klatek i przewożą, czasami
nawet na odległość siedmiuset albo dziewięciuset kilometrów. Tam wypuszczają je
na wolność i gołębie ścigają się, który prędzej wróci do domu. Najszybsze z nich
osiągają prędkość prawie stu kilometrów na godzinę. Żaden z nich nigdy nie
ginie. I wszystkie od razu wiedzą, w którą stronę powinny lecieć, aby dotrzeć do
domu, bez względu na to, gdzie zostaną wywiezione albo skąd pochodzą.
— Jest to narodowy sport Belgów — dodał, zajrzawszy na chwilę do książki. —
Pewnego razu pocztowy gołąb został włożony do koszyka i umieszczony w ciemnej
ładowni statku, który zawiózł go do Indochin. Po dwudziestu czterech dniach,
przebywszy ponad dziesięć tysięcy kilometrów, gołąb przyleciał z powrotem do
Belgii. Pokonał zupełnie sobie nie znane obszary.
— Pokaż no — powiedział Pete sięgając po książkę, a potem zaczął ją
przeglądać w milczeniu.
— Ej, chłopaki, to jest nie z tej Ziemi — odezwał się po dłuższej chwili. —
Takie gołębie mogą być wykorzystywane jako posłańcy. I to od najdawniejszych
czasów. Juliusz Cezar korzystał z gołębiej poczty przy podbijaniu Galii. Od
wielu lat używa jej też amerykańska armia. Na przykład podczas wojny
koreańskiej. Gołębie przenosiły też regularnie lotniczą pocztę między Los
Angeles i Catalina Island. Jupe, wiedziałeś o tym wszystkim?
Pierwszy Detektyw nie odpowiedział. Zajęty był właśnie miętoszeniem dolnej
wargi.
— Pytanie brzmi: jak? — odezwał się po chwili. — Po pierwsze, jak? A po
drugie, po co?
— W tej książce piszą, że tak naprawdę nikt nie wie, jak ptaki odnajdują
drogę do domu — powiedział Bob, a potem wziął książkę z rąk Pete’a. — Problem
ten był badany w Cornell University w Ithaca, gdzie stwierdzono tylko, że może
on mieć jakiś związek z ciśnieniem atmosferycznym. Gołębie są nadzwyczaj
wrażliwe na najdrobniejsze zmiany ciśnienia, a także na dźwięki. Ale
posłuchajcie, co na ten temat powiedział pewien profesor: “Instynkt gołębi,
pozwalający im wrócić do domu, można by zrozumieć tylko w jeden sposób, a
mianowicie zamieniając się samemu w gołębia, przyjmując jego wrażliwość i sposób
odczuwania, a także myślenia”.
Przez dłuższą chwilę Bob wpatrywał się w pięknego, lśniącego ptaka, tak jakby
próbował dociec, jak by się czuł, gdyby się zamienił w gołębia.
Jupiter potrząsnął głową.
— Nie chodziło mi o to, w jaki sposób i dlaczego gołębie znajdują drogę do
domu — powiedział. — Myślałem o tym, jak ten gołąbek dostał się do klatki, którą
zrobiliśmy dla gołębia z dwoma pazurami zostawionego nam przez pana Tika. Kto
podmienił je w nocy? I skąd się dowiedział, gdzie tamten gołąb się znajduje? I
wreszcie, po co to zrobił?
— Nie mam zielonego pojęcia — stwierdził Pete głaszcząc delikatnie piórka
ptaka. Gołąb odpowiedział mu cichutkim gruchaniem, niczym mruczący z zadowolenia
kot. — Musimy dać mu jakieś imię — dodał po chwili. — Będzie się nazywał Cezar,
dobra?
— Możliwość numer jeden — zaczął zastanawiać się głośno Pierwszy Detektyw,
który robił tak często wtedy, gdy coś mocno go intrygowało. — Tik osobiście
podmienił ptaki. Miał wizytówkę z naszymi nazwiskami, a my jesteśmy przecież
dobrze znani w Rocky Beach. — Jupe nie widział żadnego powodu, aby udawać
skromnisia. — Wystarczyło mu zapytać pierwszego lepszego przechodnia, gdzie
mieszka Jupiter Jones.
— No, powiedzmy, prawie pierwszego lepszego — zgodził się Pete.
— Możliwość numer dwa — ciągnął Jupe. — Człowiek w zielonej furgonetce, za
którą popędził ten Tik, mógł zatrzymać się gdzieś po drodze i zobaczyć, że Pete
wiezie pudło na swoim rowerze. A potem pojechać naszym śladem aż tu. Choć muszę
przyznać, że nie zauważyłem żadnego samochodu jadącego za nami.
Rzekłszy to, Jupe popatrzył ponuro na gruchającego Cezara, tak jakby chciał
mu przypisać część winy za to, że nie prowadził dokładnej obserwacji. Potem
jednak rozjaśnił się trochę.
— Co my właściwie wiemy na temat Tika czy tego faceta z furgonetki? —
zapytał. — Jeśli chodzi o Tika, to nie znamy nawet jego nazwiska, przypuszczamy
tylko, że mieszka w Santa Monica. Ruszył z parkingu tak ostro, że udało mi się
złapać tylko litery z jego tablicy rejestracyjnej: MOK. A tablica zielonej
furgonetki była tak ubłocona, że nie mogłem nic z niej odczytać. Zdaje się, że
jesteśmy w ślepym zaułku... Z wyjątkiem jednej tylko rzeczy.
— Jakiej? — zapytał Pete, całkowicie świadom tego, że do końca życia nie
zdołałby dogonić Jupe’a w jego umiejętności szybkiego analizowania różnych
spraw.
— Tych gołębi. Bo nie są to takie sobie zwykłe ptaszki, hodowane w pierwszym
lepszym gołębniku. W tym przypadku mamy do czynienia z troskliwie
wyselekcjonowanymi i świetnie wytresowanymi wyścigowymi gołębiami. Tak, jak się
selekcjonuje i trenuje wyścigowe konie, jak sam powiedziałeś, Bob. Ludzie,
którzy się tym zajmują, znają się nawzajem. Musi istnieć jakiś klub albo
stowarzyszenie, gdzie moglibyśmy dowiedzieć się czegoś o tych dwóch.
Nie zwlekając Jupe sięgnął po specjalny tom książki telefonicznej, ułożony
według klucza tematycznego.
— Gdyby się nam udało nawiązać kontakt z jakimś treserem albo hodowcą, mógłby
on rozpoznać tego ptaka...
— Cezara — przerwał mu Pete. — On ma na imię Cezar.
— ...i powiedzieć nam, czyją jest własnością.
Otwarłszy książkę, Jupe zaczął ją szybko kartkować.
— “G” jak gołąb — mruknął odwracając żółte stronice. — “K” jak klub. “S” jak
stowarzyszenie. “T” jak towarzystwo. Hmmm.
Przez dobrą minutę przebiegał oczami coraz to inne kolumny, nie odzywając się
ani słowem.
— A może... — odezwał się w końcu tonem, w którym pobrzmiewało uczucie zawodu
— ...może zobaczę jeszcze pod “H”, jak hobbystyczne sklepy. Zdaje się, że
zostało już tylko to.
— Jest jeszcze miss Melody — podsunął Bob.
— Kto to taki? — zapytał Jupe podnosząc głowę znad książki telefonicznej.
— To pewna pani, która czasami przychodzi do mojej biblioteki. I za każdym
razem wypożycza książki o ptakach. Ma na tym punkcie strasznego fioła.
Rozmawiałem z nią raz i dowiedziałem się, że jest prezeską towarzystwa, które
nazywa się “Nasi Skrzydlaci Przyjaciele”.
Jupe zamknął żółtą książkę telefoniczną i odłożył ją na półkę.
— To jest rzeczywiście szansa — powiedział. — Bo jeżeli mieszka tu gdzieś
niedaleko jakiś specjalista od gołębi, ona mogłaby coś o nim wiedzieć. Ale nie
znasz adresu tej pani?
— Nie — odparł Bob przecierając okulary. — Z tym że gdyby nie mieszkała w
Rocky Beach, nie mogłaby się zapisać do naszej biblioteki. Wiem, że ma na imię
Maureen. Maureen Melody. Pamiętam to z jej karty bibliotecznej.
Jupe w jednej chwili odszukał panią Melody w książce telefonicznej Rocky
Beach. Mieszkała przy alei Alto Drive, odległej o jakieś trzy kilometry.
— Głosuję za tym, żeby pojechać do niej na rowerach — powiedział Pete. — Ale
gdzie zostawimy Cezara?
Jupe nie widział żadnego powodu, dla którego gołąb nie mógłby zostać tam,
gdzie był teraz, czyli w klatce na biurku. Ale Pete zaczął nalegać, aby na
okres, który Cezar miał spędzić samotnie, przenieść go do dużej klatki na
dworze.
— Ktoś mógłby go łatwo zwędzić — zaoponował Jupe. — Przecież wiesz, co się
stało w nocy.
— Mogłoby się nawet zdarzyć, że po powrocie znaleźlibyśmy gołębia z czterema
pazurami — dodał Bob.
Tak więc Trzej Detektywi doszli w końcu do wniosku, że zabiorą Cezara ze
sobą. Pete otworzył główne wyjście z przyczepy, czyli zapadkowe drzwi prowadzące
do sekretnego tunelu, którym można się było dostać do warsztatu. Przycisnąwszy
klatkę do piersi, zagłębił się jako pierwszy w mrocznym wnętrzu. Bob popełznął
tuż za nim.
Jupiter także miał już zejść do tunelu, kiedy coś mu się przypomniało.
Zmarszczył brwi i jeszcze raz podszedł do biurka, aby włączyć zainstalowaną przy
telefonie automatyczną sekretarkę. Dopiero teraz zszedł na dół, zamykając drzwi
za sobą.
Alejka Alto Drive znajdowała się we wschodniej dzielnicy Rocky Beach. Wuj
Tytus wyraził się przy jakiejś okazji, że “tam, gdzie słońce wschodzi, ludziom
dobrze się powodzi”, I rzeczywiście, była to dzielnica dużych domów, stojących z
dala od drogi, pośród ogrodów, trawników i drzew.
Trzej Detektywi zeskoczyli z rowerów przed dwuskrzydłową, wysoką bramą z
kutego żelaza. Na tabliczce widniał ozdobny napis wykonany z metalowych liter:
GNIAZDO MELODYCH.
Na jednym z kamiennych słupów podtrzymujących bramę znajdował się domofon.
Jupe nacisnął guzik i nastawił ucho tuż przy kratce głośnika.
Właściwie nie spodziewał się, że cokolwiek usłyszy. Od chwili gdy trzej
chłopcy znaleźli się w odległości trzystu albo czterystu metrów od posiadłości
pani Melody, prawie nie słyszeli się nawzajem. Nawet wtedy, gdy krzyczeli do
siebie z całych sił.
Jupe’owi przemknęło przez głowę, że przypominało to wizytę w salonie ze
stereofonicznym sprzętem, w którym wszystkie odbiorniki i magnetofony nastawione
były na największą głośność.
Z tym że teraz powietrze nie było wypełnione muzyką czy ludzkimi głosami, ale
najdziwniejszą mieszaniną gwizdów, skrzeków, pisków i krakań, jaką kiedykolwiek
przedtem zdarzyło mu się słyszeć.
Nacisnął guzik jeszcze raz. Także i teraz nie usłyszał żadnej odpowiedzi, ale
wydało mu się, że powietrze przeciął naraz wysoki i głośny, jakby
przedrzeźniający wrzask.
Odstąpiwszy parę kroków do tyłu, spojrzał w górę na drzewa rosnące za bramą.
Siedząca w listowiu, czerwono-żółta papuga kakadu jeszcze raz posłała mu
świdrujący w uszach, przedrzeźniający krzyk.
— Ptaki! — krzyknął do niego Pete. — Tu wszędzie jest pełno...
Ostatnie słowo utonęło w chórze przeraźliwych gwizdów.
— ...ptaków — dokończył za niego Jupe. Teraz on także je dostrzegał, a
przynajmniej niektóre z nich. Szpaki, wróble, kanarki, skowronki, kruki i
jastrzębie, a nawet jakaś odmiana orła spacerowały po gałęziach, przelatywały z
drzewa na drzewo albo siedziały spokojnie wśród liści.
Jupe zostawił w spokoju domofon. Zauważył, że choć brama zamykana była na
rygiel z uchem, nie było w nim kłódki. Włożył rękę między pręty i otworzył jedno
skrzydło, a potem wśliznął się do środka razem z rowerem. Pete i Bob weszli
także. Bob zatrzymał się na moment, aby zamknąć za sobą bramę.
— I co teraz? — wrzasnął Pete, pochyliwszy się Jupe’owi prawie do ucha.
Jupe wskazał ręką dróżkę dojazdową wijącą się między drzewami. Trzej
Detektywi zagłębili się w nią, prowadząc rowery obok siebie.
Ptasi jazgot nad ich głowami nie tylko się nie zmniejszał, ale zdawał się
przybierać jeszcze na sile. Bobowi przeleciało przez głowę, że za chwilę nie
wytrzyma, puści kierownicę roweru i zatka dłońmi swoje uszy.
Nagle idący na przedzie Jupe zatrzymał się. Zza zasłony drzew i latających
wszędzie ptaków ukazał się odległy o jakieś sto metrów dom, zbudowany w stylu
chińskim. Ale to nie widok domu kazał Jupe’owi stanąć na miejscu.
Poprzez gwizdy, skrzeczenia i krakania do jego uszu doszedł inny dźwięk. Był
to głos jakiejś kobiety. Wysoki i przenikliwy, ale przyjemnie i muzykalnie
brzmiący sopran. Kobieta śpiewała.
— Idą do mnie trzej chłopcy, idą leśną dróżką, ale nie wiem, czego chcą, bo
nie jestem wróżką — brzmiały słowa pieśni.
Bob rozpoznał w śpiewie melodię jednego ze starych wojskowych hymnów.
— Niech ciekawość mą ugaszą, lecz niech ptaszków mi nie straszą — podjął po
chwili śpiewny głos.
Trzej Detektywi ruszyli dalej. Po kilku krokach Jupe dostrzegł śpiewającą
kobietę. Stała na trawniku oddzielającym dom od rosnących wokół drzew. Była
wysoka i, jak się wyraził kiedyś nauczyciel Jupe’a od języka angielskiego, miała
pomnikową sylwetkę. Ubrana była w długą, letnią suknię i miękki, słomkowy
kapelusz, przytrzymywany tasiemką zawiązaną na kokardkę pod raczej pełnym,
zaokrąglonym podbródkiem.
Na ramieniu kobiety siedziała papuga, a tuż nad jej głową wisiał niemal
nieruchomo jastrząb. Na czubku kapelusza znalazł sobie wygodne lokum kanarek.
— Jeżeli czegoś wam potrzeba, musicie głośno to wyśpiewać — powitała chłopców
wdzięcznym trylem, kiedy trochę speszeni zatrzymali się o parę kroków od niej. —
Inaczej nic nie usłyszę.
Jupiter miał za sobą pewne aktorskie doświadczenia, ale wracał do nich
niechętnie, ponieważ związane były z głębokim dzieciństwem, a w dodatku nazywano
go wtedy Małym Tłuścioszkiem (niektórzy woleli mówić: Tłustym Bobaskiem). Nigdy
jednak nie występował w żadnym musicalu ani nie śpiewał w szkolnym chórze. Nawet
przez chwilę nie postało mu w głowie, że mógłby być śpiewakiem.
Mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że życzenie kobiety jest jak najbardziej
sensowne. Bo istotnie, jedynym głosem, który miał szansę przedrzeć się przez
cały ten jazgot ptasich ćwierkań, gwizdów, skrzeków i krakań, mógł być tylko
dobrze postawiony, donośny śpiew.
— Szukamy pani Maureen Melody, właścicielki tej pagody — zaśpiewał drżącym,
cienkim głosikiem, wskazując ręką stojący za trawnikiem dom.
— We własnej osobie stoję na murawie, powiedz, proszę, w jakiej przyszliście
tu sprawie? — odpowiedziała mu zwiewną koloraturą pani Maureen Melody.
Jupe z przerażeniem stwierdził, że to znowu jego kolej. Odchrząknął, aby
przeczyścić gardło.
— Wiem, że to najście kłopot pani sprawia — zaintonował z bohaterskim
zacięciem. — Ale my chcemy tylko z panią porozmawiać.
Mimo iż starał się stanąć na wysokości zadania, czuł, że za chwilę zabraknie
mu słów, które pasowałyby do melodii śpiewanej przez panią Maureen.
— Słyszeliśmy, że pani... — podjął z wysiłkiem, ale jego głos załamał się
nagle. Pani Melody najwyraźniej przestała go słuchać. Z szerokim, pełnym
zachwytu uśmiechem ruszyła w tanecznych podrygach w stronę Pete’a.
— Glory, glory, alleluja — zanuciła z triumfalną ekspresją, a potem chwyciła
uwieszoną kierownicy roweru Pete’a klatkę z Cezarem i przycisnęła ją obiema
rękami do piersi.
— Glory, glory, alleluja! Zaraz wypłacę wam nagrodę!
Rozdział 3
Miss Melody otrzymuje perłę
— Jaką nagrodę? — zaczął śpiewać Jupe, ale widząc, że panna Melody zabiera
się do otwierania klatki, urwał nagle.
— Proszę tego nie robić — zaintonował żałosnym lamentoso. — Błagam panią... —
dodał z pokorną miną, a potem najgrzeczniej, jak tylko potrafił, odebrał klatkę
z Cezarem z jej rąk.
Głos znowu uwiązł mu w gardle. Pojął, iż musi wyjaśnić mnóstwo spraw i myśl,
że miałby to wszystko wyśpiewać, w dodatku z maksymalnym natężeniem głosu,
napełniła go prawdziwym przerażeniem. Zanim zdążyłby wytłumaczyć, co go tu
sprowadziło wraz z kolegami, zdarłby sobie struny głosowe, i to na amen.
— Czy jest tu jakieś spokojne miejsce, w którym moglibyśmy porozmawiać
normalnym głosem? — zaśpiewał co sił w płucach. Stwierdził przy tym, że łatwiej
mu dobierać słowa do komponowanej ad hoc melodii, niż dopasowywać się do pieśni,
którą powtarzała w kółko jego rozmówczyni. — Proszę, bardzo mi na tym zależy.
Panna Melody wpatrywała się bez ruchu w chłopców, bawiąc się trzema sznurami
pereł wiszącymi na jej szyi. Mogło się wydawać, że stanowczość, z jaką Jupiter
odebrał jej Cezara, zbiła ją lekko z tropu. Po chwili skinęła jednak głową i
poprowadziła całą trójkę w kierunku domu. Wiszący nad jej głową jastrząb
odleciał ku najbliższym drzewom, ale papuga i kanarek nie ruszyły się z miejsca.
Wszedłszy do środka przez wysokie, oszklone drzwi, chłopcy znaleźli się w
przestronnym, jasnym salonie. Panna Melody zamknęła drzwi za nimi.
W pierwszej chwili dochodzące z zewnątrz ćwierkania i krakania wydały się
chłopcom tak samo ogłuszające, jak na dworze. Miss Melody nacisnęła jednak
wystający ze ściany przycisk i z góry opuściła się gruba, szklana płyta,
zasłaniając drzwi i okna.
Jak cudownie, pomyślał Pete. Tak, jakby się pogrążało w głębinach oceanu,
mając na sobie skafander płetwonurka. W coraz głębszą, niczym niezmąconą ciszę.
— Może wreszcie pozwolicie mi uwolnić tego biednego ptaszka? — zapytała
Maureen Melody normalnym już głosem, posyłając Jupe’owi pełne wyrzutu, urażone
spojrzenie ciemnoniebieskich oczu. — Myślałam, że po to właśnie przynieśliście
go tutaj. Byłam pewna, że przeczytaliście którąś z moich ulotek. Jako
założycielka i prezeska towarzystwa “Nasi Skrzydlaci Przyjaciele” płacę
dwadzieścia dolarów każdemu, kto uwolni ptaka zamkniętego w klatce. Nie mogę
znieść widoku tych stworzeń zamkniętych w tak ciasnej przestrzeni. To zbyt
okrutne.
— Okrutne! — powtórzyła jak echo papuga siedząca na jej ramieniu. — Okrutne!
Okrutne!
Wiem już przynajmniej, o co jej chodziło, kiedy wspomniała o nagrodzie,
pomyślał Jupe. Teraz przyszła kolej na jego wyjaśnienia. Rozpoczął od
poinformowania miss Melody, że Cezar nie należy do nich. Jakiś nieznajomy
zostawił go pod ich opieką i teraz pragną jak najprędzej zwrócić gołębia jego
właścicielowi.
Bob tymczasem przyglądał się pannie Melody. Mimo ogromnej postury była raczej
przystojną kobietą. Przypominała mu filmową gwiazdę sprzed lat, rzuconą w
ogromnym powiększeniu na panoramiczny ekran.
— Jeżeli uda się nam odnaleźć właściciela Cezara — odezwał się Pete — on z
pewnością dołączy go do stada swych gołębi. Cezar nie będzie więc mieszkał w
małej klatce, ale w jakiejś szopie czy gołębniku.
— Rozumiem — powiedziała miss Melody, której palce znowu zaczęły bawić się
naszyjnikiem. Miała też klipsy wysadzane perłami.
— Dlatego właśnie złożyliśmy pani wizytę — włączył się Bob. — Wiedziałem o
tym, że bardzo interesują panią ptaki, ponieważ kiedyś rozmawiałem z panią na
ten temat w bibliotece. Pomyśleliśmy więc, że zna pani być może kogoś, kto
mieszka w tej okolicy i zajmuje się hodowlą i tresowaniem wyścigowych gołębi
pocztowych.
Panna Melody nie odpowiedziała. Wpatrywała się z napięciem w okno.
— Przepraszam was, chłopcy — mówiąc to podeszła do ściany i znowu nacisnęła
guzik. Szklana płyta uniosła się do góry. Pokój na nowo wypełnił się ptasim
szczebiotaniem.
Panna Melody otworzyła przeszklone drzwi. Tuż za nimi na ścieżce siedział
jakiś ptaszek. Pete stwierdził, że to sroka.
Maureen Melody przyklękła i wyjęła ptakowi z dzioba jakiś mały, błyszczący
przedmiot.
— Ach, co za sprytna przyjaciółka — zaśpiewała swym donośnym sopranem,
improwizując tym razem własną melodię. — Nazwałam ją takim samym imieniem, jak
Edgar Allan Poe swego ptaka. Wiem, że ptak Poego był krukiem. Ale tak lubię ten
jego poemat, “I rzekł Kruk: me imię Nevermore”.
Sroka odleciała do ogrodu i panna Melody z powrotem zasunęła drzwi szklaną
płytą.
— Sroki uważa się powszechnie za wielkie złodziejki — podjęła normalnym
głosem. — Ale moje dwie ulubione sroczki nigdy nic nie kradną. A szczególnie
Nevermore. Ona jest po prostu cudowna. Ciągle znosi mi różne rzeczy. I to rzeczy
naprawdę prześliczne. Popatrzcie sami.
Rzekłszy to, panna Melody wyciągnęła swą białą i pulchną, szeroką dłoń, aby
pokazać Trzem Detektywom, co też przyniosła jej tym razem sroczka o imieniu
Nevermore.
Chłopcy ujrzeli ogromną, opalizującą perłę.
— To już trzecia perła, jaką Nevermore przyniosła mi w tym miesiącu —
powiedziała miss Melody. — Nie mam pojęcia, gdzie ona je znajduje, ale ja tak
bardzo uwielbiam perły. Perły i ptaki. To moje dwie nierozłączne pasje.
— Ale wracając do gołębi biorących udział w zawodach — przypomniał jej Jupe.
— Czy przypadkiem nie zna pani kogoś.
Miss Melody potrząsnęła przecząco głową
— Obawiam się, że w tej chwili nie przypomnę sobie nikogo takiego.
— Ale gdyby przypomniała sobie pani kogoś później — powiedział Jupe wręczając
jej wizytówkę Trzech Detektywów — byłbym niezmiernie zobowiązany, jeśliby pani
zadzwoniła do nas i pomogła nam skontaktować się z tym człowiekiem.
Maureen Melody wzięła kartę do ręki, ale zanim zdążyła rzucić na nią okiem,
siedząca na jej ramieniu papuga sfrunęła na jej dłoń, chwyciła kartę dziobem i
wróciła na swoje miejsce.
— Dziękujemy pani za poświęcenie nam swego czasu — powiedział Jupe wstając z
miejsca. Mimo iż panna Melody zrobiła na nim raczej korzystne wrażenie, nie
wiązał z jej osobą zbyt wielkich nadziei. Sam zresztą zaczynał się czuć w jej
dźwiękoszczelnym salonie jak ptak zamknięty w klatce.
Uśmiechając się przez cały czas, panna Melody włączyła urządzenie podnoszące
szklaną płytę, a potem otworzyła drzwi. Jupe zauważył jednak, że uśmiecha się
nie do nich, ale do wielkiej, nieskazitelnej perły, której ani na moment nie
wypuściła z dłoni.
Trzej Detektywi poprowadzili swe rowery z powrotem ku bramie, Jupe doszedł do
wniosku, że dopóki nie znajdą się w odpowiedniej odległości od hałaśliwej
ptaszarni, lepiej będzie powstrzymać się od rozmowy, toteż nie oglądając się na
kolegów, ruszył żwawo, aby czym prędzej przedrzeć się przez zaporę ptasich
ćwierkań i śpiewów.
Zrobił zaledwie parę kroków, kiedy zatrzymał go nagle przeraźliwy krzyk. W
pierwszej chwili pomyślał, że to jeszcze jeden wokalny popis któregoś ze
skrzydlatych mieszkańców posesji. Obejrzawszy się za siebie, zobaczył jednak
pannę Melody, stojącą przed domem, z uniesionymi nad głową rękami.
— Przypomniałam sobie o pewnym znajomym — zaśpiewała przenikliwą koloraturą w
jego stronę. — Nazywa się Parker Frisbee i mieszka tu, w mieście. Pewnego razu
powiedział mi, że brał kiedyś udział w zawodach pocztowych gołębi. Wyleciało mi
to z pamięci.
— Zrozumiałem, Parker Frisbee — odpowiedział Jupe prężąc pierś i unosząc się
na czubkach palców niczym prawdziwy bohaterski tenor. — Dziękuję pani!
Rozdział 4
Wołanie o pomoc
— Parker Frisbee — powtórzył Jupe, kiedy cała trójka znalazła się na
spokojnej i cichej ulicy. — To przecież nazwisko właściciela jubilerskiego
sklepu na Main Street.
Zjechawszy na trawnik, zatrzymał się i zsiadł z roweru. Bob i Pete dołączyli
do niego.
— Wiecie, co mi przyszło do głowy? — odezwał się Pete. — Że Maureen Melody ma
rację. Powinniśmy wypuścić Cezara z tej klatki. Niech leci do domu, a my
będziemy mieli z głowy całą sprawę.
To było dokładnie to, czego Jupe obawiał się ze strony swego kolegi. Zdawał
sobie oczywiście sprawę, że takie rozwiązanie byłoby najlepsze dla Cezara.
Uwolniony z klatki ptak z łatwością odnalazłby swoje stado, bez względu na to,
gdzie by się ono znajdowało.
Ale z punktu widzenia Pierwszego Detektywa wypuszczenie Cezara, aby mógł
swobodnie odlecieć do domu, było najgorszym ze wszystkich możliwych wariantów. W
oczach Jupe’a Cezar był czymś więcej niż tylko zwyczajnym gołębiem. Był kluczem,
jedynym kluczem do wyjaśnienia sprawy, która jawiła się Jupe’owi jako
intrygująca, podniecająca tajemnica.
Przed oczyma stanął mu telefon w Kwaterze Głównej i oczekująca na jakieś
zgłoszenie automatyczna sekretarka. Jeśli człowiekiem, który podmienił w nocy
oba gołębie, był kierowca zielonej furgonetki, można się było spodziewać prędzej
czy później telefonu od Tika. Powinien zadzwonić i zażądać zwrotu pozostawionego
w barze gołębia o dwóch pazurach. Jupe bardzo chciał oddać mu go osobiście.
Mógłby wtedy obserwować jego twarz i stwierdzić, w jaki sposób zareagował on na
widok trzech pazurków na lewej nodze Cezara.
Chciał przekonać się naocznie, czy Tik rozpozna swego gołębia.
— Głosuję za tym, żebyśmy pojechali na Main Street i zamienili przynajmniej
parę słów z tym Parkerem Frisbeem — powiedział. — I tak mamy po drodze — dodał i
spojrzał na Boba, oczekując od niego poparcia dla swej propozycji. Bob posłał
Pete’owi pytające spojrzenie.
— No, dobra, niech będzie — zgodził się z ociąganiem Pete. — Panie Frisbee,
walimy do pana.
Sklep, mający w szyldzie to nazwisko, był najlepszym, a w każdym razie
najdroższym salonem jubilerskim w Rocky Beach. Jego wystawowe okno nie było
zawalone zegarkami i zaręczynowymi pierścionkami. Na okrytym czarnym aksamitem
statywie wisiał tam jedynie sznur pereł, a po jego obu stronach połyskiwały w
słońcu dwie diamentowe broszki, które zdawały się mówić przechodniom: “Myślicie,
że to już wszystko, co mamy? Zajrzyjcie do środka!”
Wnętrze sklepu wypełniały dyskretnie podświetlone, oszklone gablotki, w
których wyłożono jeszcze kosztowniejsze klejnoty.
Za jedną z nich stał niewysoki, trochę otyły mężczyzna w czarnym żakiecie i
nieskazitelnie odprasowanych, sztuczkowych spodniach. Prawdopodobnie miał też na
sobie białą koszulę z nakrochmalonym sztywno kołnierzykiem oraz jedwabny krawat.
Tego jednak można się było tylko domyślać, ponieważ szyję mężczyzny, a także
większą część jego twarzy całkowicie zakrywała gęsta, czarna broda. Z gęstwiny
włosów zasłaniających jego podbródek, usta i prawie całe policzki wyłaniały się,
niczym małe polanki w lesie, jedynie oczy i nos.
— Słucham łaskawie? — powiedział właściciel sklepu, kiedy Trzej Detektywi
weszli do środka.
— Czy pan Parker Frisbee? — zapytał Jupe.
— Tak, to ja. Czym mogę służyć?
Jupe wyjaśnił, że on i jego koledzy są znajomymi miss Maureen Melody. Na
dźwięk tego nazwiska oczy pana Frisbee pojaśniały. Pierwszy Detektyw dodał
następnie, że miss Melody poleciła im pana Frisbee jako eksperta od wyścigowych
gołębi, i w związku z tym przyszło mu do głowy, że pan Frisbee mógłby pomóc im w
zidentyfikowaniu pewnego gołębia rasy belgijskiej, którego niedawno znaleźli.
— Och, tak naprawdę to ja nie jestem żadnym ekspertem — odparł pan Frisbee,
wzruszając skromnie ramionami. — Kiedyś miałem kilka takich gołębi i zgłaszałem
je do amatorskich wyścigów. Ale zarzuciłem to już wiele lat temu.
Rzekłszy to, spojrzał na klatkę w ręku Pete’a.
— Czy chodzi o tego właśnie ptaka?
— Tak, proszę pana — odparł Pete unosząc klatkę, aby Frisbee mógł lepiej
przyjrzeć się Cezarowi.
Pan Frisbee przez minutę czy dwie wpatrywał się badawczo w gołębia. Przez
cały ten czas nie powiedział ani słowa.
— Gdzie go znaleźliście? — zapytał w końcu. — W jaki sposób wszedł on w wasze
posiadanie?
— Ktoś zostawił go na naszym podwórzu — powiedział Jupe, postanawiając nie
wspominać nic o mrugającym faceciku.
— Kto to był?
— Nie wiemy — odparł Pete. — Po prostu znaleźliśmy go tam. Dlatego właśnie
przyszliśmy do pana. Pomyśleliśmy, że będzie pan może wiedział...
Pan Frisbee pokręcił głową, a potem zaśmiał się cicho.
— To nie jest wyścigowy gołąb rasy belgijskiej — powiedział. — A raczej jest
i nie jest. Bo widzicie, to jest samica, a samic nie wystawia się do wyścigów.
— Och, ale... — Bob zaczął coś mówić, jednak zrezygnował z dalszego ciągu i
zamilkł, zamykając sobie usta dłonią.
— A więc, czy nie przychodzi panu do głowy, do kogo on czy tam ona mogłaby
należeć? — zapytał Jupe.
— Zupełnie nie mam pojęcia — odparł pan Frisbee wzruszając znowu ramionami.
Jupe’owi wydawało się, że uśmiechnął się przy tym. Broda nie pozwalała jednak
stwierdzić tego na pewno. — Przykro mi, moi drodzy, ale nie będę mógł wam pomóc.
Bardzo proszę, przekażcie miss Melody ukłony ode mnie.
Jupe obiecał, że nie zapomną tego zrobić, i podziękował panu Frisbee Za
poświęcenie im swego czasu. Trzej Detektywi znaleźli się z powrotem na Main
Street.
Wsiadłszy na rowery musieli zatrzymać się na skraju chodnika, aby przepuścić
ruszający właśnie spod krawężnika czarny samochód.
Jupe i Pete chcieli już zjechać na jezdnię, ale Bob powstrzymał ich, dając
znaki, żeby przesunęli się dalej, tak aby nie było ich widać z jubilerskiego
sklepu.
— O co chodzi? — zapytał Jupe.
— Nie jestem tego pewien — powiedział z zakłopotaniem Bob, a potem zdjął
okulary i zaczął je przecierać. — Ale albo ten Parker Frisbee nie ma pojęcia,
ale to zielonego pojęcia, o wyścigowych gołębiach, albo kłamał w żywe oczy!
— Dlaczego miałby kłamać? Gadaj prędko! — zaciekawił się Pete.
— Sam nie wiem — stwierdził Bob wkładając z powrotem okulary. — Ale w
książce, którą dziś rano przyniosłem z biblioteki, przeczytałem, że w zawodach
biorą również udział samice gołębia. Niektóre z nich zdobywały nawet tytuł
światowego championa.
Jupe popatrzył najpierw na niego, a potem na zegarek.
— Niedługo będzie pora obiadu — powiedział. — Głosuję za tym, żebyśmy
pojechali teraz do domu, a po obiedzie spotkali się w Kwaterze Głównej, aby
zastanowić się nad tym wszystkim.
— Okay — zgodził się Pete. — Ale jeśli nie mamy zamiaru wypuszczać Cezara,
czy tam Cezarówny, jeżeli to jest rzeczywiście ona, głosuję za wstawieniem dużej
klatki do Kwatery Głównej. W ten sposób zapewnimy mu, czy tam jej, większe
bezpieczeństwo. Okay?
Była to pierwsza rzecz, do zrobienia której cała trójka zabrała się po
obiedzie. Klatka okazała się za duża, aby się zmieścić w zapadkowych drzwiach.
Trzej Detektywi pomyśleli jednak także o innych sekretnych wejściach. Jedno z
nich, ochrzczone mianem Drogi Ewakuacyjnej Numer Jeden, prowadziło przez
świetlik w dachu przyczepy, z którego można było opuścić się na dół po linie.
Jako pierwszy zaczął się drapać po zwalonym wokół przyczepy złomie Pete.
Kiedy opuściwszy się po linie, znalazł się na dole, Jupe i Bob podali mu
uwiązaną na sznurku małą klatkę z Cezarem, a potem przepchnęli przez otwór
świetlika dużą klatkę i również opuścili ją na dół. Następnie po linie zjechał
Bob.
Jako ostatni, Jupe zamknął za sobą pokrywę świetlika. Pete i Bob byli już
zajęci przenoszeniem Cezara do większego domku. Jupe nawet na nich nie spojrzał.
Jego wzrok natychmiast pomknął ku podłączonej do telefonu automatycznej
sekretarce. Na widok palącego się światełka oczy zabłysły mu prawie tak samo,
jak panu Frisbee. To musi być Tik, przemknęło mu przez głowę. Zadzwonił
wreszcie. A więc to ten facet z zielonej furgonetki musiał podmienić... Kiedy
tak biegł do telefonu, jego umysł pracował prawie tak samo szybko, jak nogi.
— Posłuchajcie no — powiedział włączając magnetofon z nagraną przez
niewiadomego rozmówcę taśmą.
Bob i Pete znieruchomieli nastawiając uszu. Jupe usiadł w obrotowym fotelu za
biurkiem, aby skupić całą swą uwagę na treści komunikatu.
— Pomocy! — odezwał się kobiecy głos. — Potrzebuję waszej pomocy! Błagam,
ach, pomóżcie mi! — głos panny Maureen Melody drżał takim wzburzeniem, że
miejscami przechodził prawie w śpiew. — Koło mego domu grasuje jakiś morderca!
Wyszłam dopiero co na dwór i znalazłam ją nieżywą... — W tym momencie słowa
utknęły jej w gardle i panna Melody zaczęła szlochać. — Nevermore! — dodała,
powstrzymując się z trudem od płaczu. — Zatłuczona na śmierć! A potem znalazłam
następnego martwego ptaszka. Jeden z moich ślicznych jastrzębi także leżał
nieżywy. Och, pomóżcie mi. Błagam, pomóżcie. Ktoś morduje moje ptaszki!
Rozdział 5
Niebezpieczny park
— Kiedy przeczytałam waszą wizytówkę i zobaczyłam, że jesteście detektywami,
pomyślałam od razu, że zesłał mi was dobry los — powiedziała Maureen Melody.
Trzej Detektywi natychmiast wskoczyli na rowery i siedzieli teraz naprzeciwko
niej w dźwiękoszczelnym salonie.
— Rozumiecie, wolałam nie wzywać policji — ciągnęła, głaszcząc wyciągniętą
ręką papugę siedzącą na jej ramieniu. — Miałam już z nimi tyle kłopotów.
Nachodzą mnie bez przerwy i mówią, że sąsiedzi skarżą się na moje kochane
ptaszki. Sami powiedzcie, czy te śliczne stworzenia są w stanie wyrządzić
komukolwiek jakąś krzywdę?
Być może pani sąsiedzi są tak wrogo usposobieni, bo chcieliby mieć od czasu
do czasu odrobinę spokoju i ciszy, pomyślał Pete. Nie odezwał się jednak ani
słowem.
Pierwszy Detektyw obejrzał już dokładnie oba martwe ptaki, złożone na
rozpostartym na stole białym prześcieradełku. Sroka miała rozbitą głowę, tak
jakby została uderzona jakimś kijem, ale na ciele jastrzębia nie było żadnych
ran ani stłuczeń. Jupe’owi przyszło na myśl, że mógł zostać otruty.
— Czym pani żywi swoje jastrzębie? — zapytał.
— Och, oczywiście mięsem. Jak ci pewnie wiadomo, jastrzębie są mięsożerne. A
poza tym, są tak zręcznymi łowcami. Potrafią także same znaleźć sobie
pożywienie. Polują na myszy i szczury, i zające... — miss Melody zrobiła
nieokreślony ruch ręką — ...i na wszystko, co się im napatoczy. Obawiam się, że
czasami zachowują się bez umiaru.
— Okrutne — odezwała się skrzekliwym głosem papuga siedząca na jej ramieniu.
— Okrutne. Okrutne.
Jupe kiwnął ze zrozumieniem głową.
— Gdzie znalazła pani te ptaki?
— Nevermore leżała na skraju trawnika. A kiedy podniosłam ją z ziemi, moje
biedne maleństwo, zobaczyłam...
Miss Melody była tak przejęta obudzonym na nowo, przykrym wspomnieniem, że
musiała urwać w pół zdania. Wyjęła z kieszonki małą, koronkową chusteczkę i
przyłożyła ją do oczu.
— Mój śliczny jastrząbek leżał na ziemi między drzewami — podjęła, z trudem
powstrzymując się od szlochu. — Tam, gdzie zwykle kładłam im jedzenie. Ale tym
razem on niczego nie dziobał. Po prostu leżał... taki nieruchomy, bez życia.
Jupe pokiwał ze współczuciem głową.
— Czy moglibyśmy obejrzeć to miejsce? — zapytał.
— Tak, oczywiście — odparła Maureen Melody wyglądając przez okno. Na dworze
był już prawie mrok. — Zabiorę latarkę — dodała.
— Nie trzeba — powiedział Jupe. — Weźmiemy latarki, które mamy przy rowerach.
Gdyby nam pani pokazała te miejsca, moglibyśmy potem przeszukać dokładnie całą
okolicę.
Słońce już zaszło i ptaki uspokoiły się. Maszerując z latarkami w rękach za
panną Melody, chłopcy od czasu do czasu słyszeli tylko pohukiwania sowy i
dochodzący z ciemnych koron drzew przedrzeźniający śmiech papugi kakadu.
— Nevermore leżała dokładnie tutaj — powiedziała złamanym głosem Maureen
Melody, wyciągając rękę w stronę zmierzwionej trawy.
Jupiter oświetlił latarką wskazane miejsce, a potem pochylił się i podniósł
zaplamione skrzepniętą krwią pióro. Ciałem panny Melody wstrząsnął nagły
dreszcz.
— A jastrząb leżał tam, trochę dalej — powiedziała, patrząc w kierunku drzew.
— A teraz, jeżeli nie macie nic przeciwko temu, myślę... Myślę, że lepiej
będzie, jeśli wrócę do domu i położę się.
Nie czekając na odpowiedź któregoś z chłopców, skrzyżowała ręce na piersiach,
tak jakby chciała się przed czymś osłonić, i niemal biegiem ruszyła w stronę
domu.
Jupe przyjął jej rejteradę bez żalu. Współczuł jej i miał dla niej wiele
sympatii, ale jej boleść przeszkadzała mu w skoncentrowaniu się na tym, co miał
teraz do zrobienia.
We wskazanym przez pannę Melody miejscu, na którym znalazła martwego
jastrzębia, nie było żadnych piór. Ani strzępów mięsnej karmy. Jeśli jastrząb
został otruty, to albo zdążył zjeść wszystko przed śmiercią, albo też, Jupe
wziął pod uwagę i taką możliwość, truciciel wrócił tu i pozbierał wszystkie
resztki.
Jupe uważnie obejrzał w świetle swej latarki najbliższą okolicę.
— Szkoda, psiakość! — mruknął w zamyśleniu.
— Czego tak żałujesz? — zapytał Bob, który na próżno próbował wniknąć w myśli
Pierwszego Detektywa.
— Tego, że wszędzie tu jest kamieniste podłoże.
Na razie Jupe nie miał najmniejszej ochoty na dalsze wyjaśnienia. Miał do
roboty coś lepszego.
— Tak, tak będzie lepiej — powiedział. — Rozdzielimy się. Bob weźmiesz tę
część parku. A ty, Pete, tamtą. Ja zostanę w środku. Okay?
— Okay — zgodził się Pete. — Ale przedtem może byś mi zdradził jedną rzecz,
co, Jupe?
— A co chcesz wiedzieć?
— Czego mamy tam szukać?
— Odcisków stóp. — Jupe znowu oświetlił ziemię wokół siebie. — Tutaj nie ma
żadnych śladów, ponieważ ziemia jest za bardzo kamienista. Ale parę dni temu
padał deszcz i między drzewami powinno być sporo miejsc, gdzie ziemia jest
miękka. Z tego, co miss Melody mówiła o sąsiadach, wnioskuję, że ludzie raczej
jej nie odwiedzają, więc jeżeli znajdziemy jakieś odciski butów, będzie bardzo
prawdopodobne, że zostawił je nie kto inny, tylko morderca.
— Fenomenalne — powiedział z kpiącym odcieniem głosu Pete. — Załóżmy, że
znajdziemy odciski butów mordercy. I co z nimi zrobimy? Wykonamy gipsowy odlew i
będziemy szukać sklepu, w którym te buty zostały kupione?
Jupe’owi wyrwało się ciężkie westchnienie.
— Chodzi mi o Tika — powiedział, starając się zdobyć na cierpliwość. — Nie
zauważyliście, jakie on miał na nogach buty? Były raczej sporych rozmiarów i
miały rzadko spotykane, spiczaste czuby. Rozumiecie teraz?
— Jasne — stwierdził Bob. — Jeżeli znajdziemy odciski spiczastych butów,
będziemy mogli przypisać je Tikowi. A jeżeli nie będą spiczaste, też będziemy
mogli wyciągnąć z tego jakieś wnioski.
— Będziemy wiedzieli, że nie zostawił ich ten Tik — powiedział Pete kiwając
głową. — Powiedz jeszcze, co mamy robić, jeżeli natrafimy na coś?
— Dajcie sygnał latarką — odparł Jupe. — Trzy długie i trzy krótkie światła,
aż dostaniecie taką samą odpowiedź.
Uzgodniwszy to, chłopcy rozdzielili się i zabrali do przeszukiwania parku.
Posuwając się wolno krok za krokiem, Jupe pochylił się lekko i zaczął
szerokim łukiem oświetlać ziemię przed sobą. Jak na nieszczęście wybrał środkowy
sektor, który zdawał się być najmniej obiecujący ze wszystkich. Teren pokryty
był gęstymi krzakami, między którymi wiły się wąskie żwirowane ścieżki.
Znajdowało się tu bardzo niewiele miękkiej ziemi i nie było żadnych śladów po
czyichś butach.
Zaczął zastanawiać się, czy jego kolegom dopisało lepsze szczęście. Nagle
znieruchomiał. W świetle latarki pojawił się jakiś ciemny kształt, ukryty w
krzakach na prawo od niego.
Jupe przez chwilę wpatrywał się w ten kształt, a potem zgiął się prawie do
ziemi i śmiało ruszył w jego stronę. Kiedy był już blisko, przyklęknął na oba
kolana i skierował nań światło latarki. Nagle gdzieś w ciemności ozwało się
pohukiwanie sowy. Krzyk nocnego ptaka nie zdołał wprawdzie całkowicie rozproszyć
uwagi chłopca, ale przeszkodził mu w usłyszeniu podejrzanych szelestów za
plecami i dojrzeniu skradającej się postaci.
Uszu Jupe’a doszedł prawie niesłyszalny świst. Instynktownie uchylił się w
bok. Spadający nań ciężki kij świsnął mu koło ucha i, mijając o milimetry głowę,
rąbnął go mocno w ramię.
Prawa ręka Jupe’a zmartwiała na sekundę z bólu. Na szczęście zostało mu tyle
siły w palcach, aby nie wypuścić z nich latarki, przekoziołkował błyskawicznie
na plecy, przyciskając latarkę do piersi. Jej światło prześliznęło się po
długim, czarnym płaszczu i znieruchomiało na twarzy jakiegoś mężczyzny.
A raczej na tych jej fragmentach, które dały się zobaczyć. Było tego bardzo
niewiele. Jedynie nos i ciemne okulary, połyskujące niczym małe polanki w
gęstwinie czarnego zarostu, który okrywał brodę, usta i prawie całe policzki
napastnika.
Światło latarki oślepiło mężczyznę, który na moment znieruchomiał niczym
sparaliżowany, a potem odwrócił się i znikł w pobliskich krzakach.
Jupe nawet nie próbował go gonić. Z wysiłkiem podniósł się na nogi i zaczął
rozcierać bolące ramię. Kiedy zdrętwienie powoli minęło, skierował latarkę w
stronę, w którą udał się Pete i nadał umówiony sygnał, zakrywając i odsłaniając
strumień światła dłonią. Robił to dotąd, aż zza zasłony drzew doszła go taka
sama odpowiedź kolegi.
— Jupe, to ty?
— Tak, chodź tu prędko.
W chwilę potem Pete wyłonił się z krzaków. Z drugiej strony nadbiegł także
Bob. Jupe znowu zabrał się do rozcierania ramienia. Nadal odczuwał w nim ból i
zdawał sobie sprawę, że nie ukryje tego przed swymi przyjaciółmi.
— Co się stało? — zapytał zaniepokojony Bob.
— Był tu Parker Frisbee — poinformował go Jupe. — Zaatakował mnie jakimś
kijem. Na szczęście udało mi się złapać latarką jego facjatę i zdaje mi się, że
go to mocno przestraszyło. Zwiał w tamtym kierunku. — Wyciągnąwszy na poły
jeszcze zdrętwiałą rękę Jupe skrzywił się z bólu. — Powiedz, Bob, może
zauważyłeś go tam albo usłyszałeś?
Bob pokręcił przecząco głową.
— Tam są tak gęste krzaki, że nie udało mi się dojść zbyt daleko — wyjaśnił.
— Jeśli on uciekał w stronę bramy, to na pewno nie biegł tamtędy.
— Jak myślicie, powinniśmy iść za nim? — zapytał niepewnym tonem Pete. Pomysł
ścigania człowieka uzbrojonego w grubą pałkę nie wydawał mu się zbyt
pociągający.
— Nie — propozycja nie przypadła do gustu także Jupe’owi. A poza tym, nie
dokończył przecież przeszukiwania terenu. — Coś tu znalazłem — dodał, a potem
zaczął szperać światłem swej latarki, aż wreszcie natrafił na ciemny kształt,
zauważony przez niego na moment przed atakiem. Przyklęknął znowu, aby przyjrzeć
się lepiej znalezisku. Bob i Pete przykucnęli tuż obok.
— O rany — szepnął cicho Pete. — To wygląda jak...
— Tak — potwierdził Jupe. — Jest dokładnie tak, jak myślisz. Nieżywy gołąb.
Ptak był potwornie zmasakrowany. Z rozbitej głowy został tylko krwawy kikut,
a jego korpus poszarpany był na strzępy. Został z niego tylko kawałek, którego
trzymała się resztka jednego skrzydła, pokryte krwią pióra ogona i obie nogi.
Jupe pochylił się jeszcze bardziej i ujął w palce jedną z nich. Widniała na
niej cienka, aluminiowa taśma, okręcona powyżej kostki. Jupe odwinął ją i uniósł
tak, aby padało na nią światło latarki Boba. Cienka taśma była złożona w taki
sposób, jakby miała zabezpieczyć coś, co schowane było w środku. Jupe ostrożnie
rozprostował zawinięte brzegi i wyjął złożony kilkakrotnie pasek papieru.
Papierek był maleńki i przypominał karteczki wkładane do chińskich ciasteczek
szczęścia, i podobnie jak na tamtych, także na tym papierku widniał jakiś napis.
Trzej Detektywi zaczęli wyciągać szyje jeden przez drugiego, próbując
odczytać tekst.
— Jestem ciemny jak tabaka w rogu — przyznał Pete. — Nie mam pojęcia, co to
za bazgroły.
Także Jupe poczuł się mocno tym zaintrygowany. Nie rozpoznawał nawet liter
widocznych w tajemniczym tekście. Nie przypominały one ani trochę liter
łacińskiego alfabetu. Był też pewien, że nie pochodzą one z greki. Były podobne
raczej do...
— To jakaś chińszczyzna. To znaczy chińskie ideologie, tfu, no, ideogramy —
zasugerował Bob. — Albo raczej japońskie. Tak, mogę się założyć. Przypominają
pismo, które widuję czasami w bibliotece, w japońskich książkach i gazetach.
Przychodzi tam mnóstwo Japończyków i ciągle muszę odnosić z czytelni i odkładać
na półki japońskie książki.
Jupe w zamyśleniu pokiwał głową, a potem schował papierek do kieszonki na
piersiach. Jeszcze raz uważnie przyjrzał się martwemu ptakowi.
— Popatrzcie, chłopaki — szepnął wyraźnie podekscytowany. — Zwróćcie uwagę na
jego lewą nogę.
Bob i Pete pochylili się nad gołębiem.
Mimo iż nogi gołębia nie zostały uszkodzone przez mordercę, który tak
zmasakrował całą resztę, na lewej nóżce widać było tylko dwa pazurki.
Rozdział 6
Wielka wyżerka po kryjomu
— Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo jestem wam wdzięczny za tę wizytę —
powiedział Alfred Hitchcock. — Nieczęsto zdarza mi się osobiście decydować o
tym, co mam jeść na lunch.
Dochodziło południe następnego dnia po odkryciu martwego gołębia. Alfred
Hitchcock i Trzej Detektywi znajdowali się w kuchni w domu słynnego reżysera,
stojącym pośród wzgórz niedaleko Malibu.
Dom ten był kiedyś restauracją, która nazywała się “U Charliego”. Hitchcock
kupił go po nakręceniu pełnego tajemniczych zagadek filmu “Mroczne dziedzictwo”,
który odniósł spory sukces. Obecnie stopniowo przekształcał stare domostwo w
okazałą, jak sam to określał, rezydencję.
Jednym z pomieszczeń, które nie wymagały żadnych przeróbek, była przestronna,
jasna kuchnia, wspaniale wyposażona w przeróżne piecyki, garnki do gotowania na
parze, zamrażarki, lodówki, patelnie, ruszty i inne urządzenia, pozwalające
przygotować wszelkiego rodzaju potrawy dla pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu
biesiadników. Już na sam widok tego wnętrza każdy, kto choć trochę był obdarzony
kulinarną pasją, miał ochotę zakasać rękawy i zabrać się do gotowania
smakowitego, pięciodaniowego obiadu.
Na nieszczęście służący pana Hitchcocka, Wietnamczyk Hoang Van Don, nie był
pierwszym z brzegu, zwyczajnym kucharzem. Przez pewien czas brał przepisy na
swoje dania z nocnych reklam telewizyjnych. Na stole pana Hitchcocka pojawiały
się z monotonną jednostajnością mrożone pizze, rybne paluszki i puszkowane
spaghetti. Słynny reżyser wspominał jednak z nostalgią tamten okres. Albowiem
przed kilkoma miesiącami Don odkrył telewizję popołudniową. Stał się
bezkrytycznym wyznawcą apostołów zdrowej żywności, którzy zalecali takie
smakołyki, jak papka z mielonej rzepy na zimno czy surowe ryby.
W chwili przybycia chłopców Dona nie było jednak w domu, ponieważ pojechał
załatwić dla nich pewną sprawę.
— Co myślicie o jajkach na bekonie, kiełbaskach i szynce, a skoro już
jesteśmy przy tym, to może jeszcze frytki na oleju? — zapytał pan Hitchcock
swych młodych gości, wyciągając wszystkie te specjały z torby na zakupy, którą
dopiero co sam przyniósł ze sklepu.
Pete był zachwycony tą propozycją. Miał jeszcze w pamięci pewien tutejszy
lunch, który składał się wyłącznie z niełuskanego, gotowanego ryżu.
— Czy Don ma nadal takiego bzika, jak kiedyś? — zapytał pana Hitchcocka. — W
dalszym ciągu karmi pana surowymi rybami?
— Chciałbym, żeby tak było — odparł słynny reżyser, zajęty właśnie krojeniem
ziemniaków na frytki. — Wczoraj wieczorem podał mi na kolację morskie wodorosty.
Pete zgarnął ziemniaki do drucianej siatki i zanurzył ją w rozgrzanym już
wcześniej oleju. Bob rozłożył na patelni szynkę i kiełbaski, które w chwilę
potem zaczęły głośno skwierczeć, a pan Hitchcock podszedł do kredensu, żeby
wyjąć jajka.
Słynny reżyser był kiedyś prywatnym detektywem w Nowym Jorku. Został jednak
poważnie zraniony w nogę i podczas długiej rekonwalescencji zaczął pisać
kryminalne i fantastyczne książki i scenariusze filmowe, a potem kręcić filmy
pełne tajemniczych zagadek i niezwykłych pomysłów.
— Dzięki Bogu, ten kolega Dona mieszka daleko stąd — powiedział siadając wraz
z chłopcami do wspaniałej uczty przy kuchennym stole.
Don pojechał do znajomego japończyka, z którym zaprzyjaźnił się na kursie
karate w rekreacyjnym klubie w Malibu. Obiecał, że poprosi swego kolegę o
przetłumaczenie napisu na znalezionej przez chłopców poprzedniego wieczoru
maleńkiej karteczce.
— Don nie wróci prędzej niż za jakąś godzinę — ciągnął pan Hitchcock. —
Będziemy mieli dość czasu, żeby pozmywać wszystkie naczynia przed jego
przyjazdem. Co ty, Jupe, nie jadasz frytek? — uśmiechnął się do siedzącego po
drugiej stronie stołu Pierwszego Detektywa.
Jupe pokręcił grzecznie głową. Był dumny, że zwalczył w sobie pokusę
nałożenia na swój talerz frytek. Lunch smakował mu wyśmienicie. No, a te jajka i
szynka, a ostatecznie nawet kiełbaski, nie były przecież takie znowu tuczące.
— Co to za historia z tym liścikiem po japońsku? — zapytał go pan Hitchcock.
— A może uważasz, że nie pora jeszcze, aby opowiadać o waszym ostatnim
dochodzeniu?
Pierwszy Detektyw nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że
słynnego reżysera i pisarza żywo interesują prowadzone przez nich śledztwa, i
odczuwał coś więcej, niż tylko zwykłą wdzięczność za jego pomoc w przeszłości.
Problem polegał na tym, że wciąż jeszcze nie miał żadnej pewności, co też może
się kryć za tajemniczym mordowaniem ptaków. Wyjaśnił więc tylko, w jaki sposób
znalazł wraz z kolegami karteczkę umocowaną do nóżki martwego gołębia.
Opowiedział też, jak to Bob domyślił się, że tekst napisany jest po japońsku, a
potem potwierdził to przypuszczenie w bibliotece.
— No cóż, bardzo się cieszę, że wpadliście na myśl, aby przyjść z tym do mnie
— powiedział pan Hitchcock, — A raczej do Dona. Od wielu miesięcy nie jadłem tak
doskonałego lunchu.
Sięgnąwszy po laseczkę, wiszącą na oparciu krzesła, pan Hitchcock podniósł
się. — Chyba powinniśmy przed jego powrotem zatrzeć wszystkie ślady —
powiedział. — Jeżeli Don dowie się o naszej uczcie, będzie mi w nieskończoność
suszył głowę z tego powodu.
Kiedy od strony podjazdu doszedł szum samochodu Wietnamczyka, chłopcy
kończyli właśnie wycierać patelnię i wkładać umyte talerze z powrotem do
kredensu.
— Szybko! Wiejemy stąd! — rzucił im słynny reżyser, a potem lekko utykając
ruszył do ogromnego salonu, którego okna wychodziły na Pacyfik. Chłopcy
popędzili za nim i cała czwórka rozsiadła się przy ogrodowym stole, ustawionym w
drugim końcu pokoju.
Jupe usłyszał odgłosy otwierania i zamykania kuchennych drzwi, którymi Don
wszedł do domu. Podekscytowany Pierwszy Detektyw wyprostował się na krześle w
pełnym oczekiwania napięciu. Za chwilę miał się dowiedzieć, jaka była treść
komunikatu znalezionego na nóżce gołębia. Byłby o krok bliżej od zrozumienia, a
— miał nadzieję — także i rozwiązania zagadki zamordowanych ptaków.
Czekał więc, wyciągając w podnieceniu szyję w kierunku drzwi prowadzących do
kuchni.
Doszedł go stamtąd odgłos kroków Wietnamczyka. Nastąpiła chwila ciszy, po
czym ozwał się świszczący dźwięk, jak przy wciąganiu powietrza nosem.
Dopiero w minutę później Hoang Van Don ukazał się wreszcie zza regału,
oddzielającego prywatny kącik pana Hitchcocka od pozostałej części salonu.
— A więc? — zawołał Jupe unosząc się z krzesła. — Co tam jest napisane?
Wietnamczyk zatrzymał się o parę kroków od stołu i oparł dłonie na biodrach.
— Najpierw muszę was o coś zapytać — powiedział. — Co ma znaczyć...
— Proszę — przerwał mu błagalnie Jupe. — Bardzo proszę. Ten liścik... Co tam
było?
Don zawahał się i zmarszczył brwi. W końcu dał za wygraną.
— Okay — powiedział. — Dam ci jako pierwszy odpowiedź na twoje pytanie. Ale
potem ty odpowiesz mi na moje.
Rzekłszy to, wyciągnął z kieszeni małą karteczkę i rzucił na nią okiem.
— Tu jest napisane: “Dzisiaj pereł nie będzie”.
— Dzisiaj pereł nie będzie — powtórzył Jupe w zamyśleniu. Lakoniczna
informacja podziałała na niego niczym iskra wzniecająca pożar. W jednej chwili
jego mózgownica zamieniła się w kłąb wirujących myśli, skaczących z jednej
sprawy na drugą. Perły. Gołębie. Zdechłe jastrzębie. Sroki. Parker Frisbee.
— A teraz ty odpowiedz mi na moje pytanie — powiedział surowym tonem Don. —
Skąd się wzięły te obrzydliwe, straszne zapachy w kuchni?
Rozdział 7
Brzuchem na asfalcie
Opuściwszy gościnny dom pana Hitchcocka, Trzej Detektywi pojechali prosto do
Kwatery Głównej.
Jupitera nurtowało tyle pytań, które domagały się odpowiedzi, że nie mógł się
doczekać, kiedy zasiądzie w swym obrotowym fotelu za biurkiem i zacznie je
wałkować razem z Bobem i Pete’em. Instynktownie wyczuwał, że śledztwo, które
właśnie prowadzili, domaga się takiego wspólnego posiedzenia, na którym każdy z
nich powinien starać się wycisnąć ze swej mózgownicy ile tylko się da.
Zeskoczywszy z rowerów na podwórzu składnicy, natychmiast ruszyli do ukrytej
pośród hałd złomu przyczepy.
— Jesteście wreszcie — ozwał się za ich plecami głos cioci Matyldy, która
dostrzegłszy całą trójkę przez okno, stanęła w progu kantorka służącego za
biuro.
Matylda Jones była sympatyczną kobietą, która z radością przyjęła Jupe’a pod
swój dach po śmierci jego rodziców. Miała jednak pewną słabość. Uwielbiała
oglądać chłopców przy pracy.
Także w tej chwili przygotowała dla nich zajęcie. Trzeba było posortować
zakupiony przez wuja Tytusa ładunek złomowej drobnicy i powrzucać go do
odpowiednich drewnianych skrzyń.
Na widok wielkiej góry zardzewiałego żelastwa z piersi Jupe’a wyrwało się
westchnienie. Zdawał sobie sprawę, że skoro ciocia Matylda raz postanowi coś
takiego, nie ma szans na wymiganie się od roboty. Ocenił szybko, że sortowanie
powinno im zająć przynajmniej ze dwie godziny.
W rzeczywistości zmitrężyli na tym trochę więcej, ponieważ w momencie gdy
myśleli, że jest już po robocie, ciocia Matylda uparła się, żeby dokładnie
sprawdzić zawartość każdej skrzyni.
— No dobrze — stwierdziła w końcu. — Wywiązaliście się bez zarzutu. Możecie
wracać do tych waszych zagadek.
Aż do tej pory Jupiter nie powiedział swej cioci, że on i jego dwaj
przyjaciele zajmują się całkiem poważnymi dochodzeniami. Sądziła więc, że trzej
chłopcy są członkami jakiegoś klubu miłośników łamania sobie głowy i zbierają
się, żeby wspólnie rozwiązywać rebusy i zagadki zamieszczane w gazetach i
czasopismach.
Jupe odczekał, aż ciocia wróci do kantoru, i dopiero wtedy poprowadził
kolegów do urządzonego pod gołym niebem warsztatu. Dotarłszy tam, odsunął na bok
żelazną kratę, która niby to przypadkiem stała oparta o starą prasę drukarską.
W rzeczywistości maskowała ona wejście do sekretnego tunelu, przez który
można się było dostać do Kwatery Głównej. Stanowiła go wielka, zardzewiała rura,
nosząca kryptonim Tunel Drugi. Jako ostatni wpełznął do niej Pete, którego
zadaniem było zastawić z powrotem wejście kratą.
Dotarłszy do końca tunelu, Jupe uniósł zapadkowe drzwi, znajdujące się nad
jego głową, i wdrapał się do wnętrza.
Stanąwszy na nogach natychmiast rzucił okiem na automatyczną sekretarkę.
Światełko nie paliło się. Nikt nie dzwonił. Nieco zawiedziony usiadł za
biurkiem. Pete zagłębił się w starym bujanym fotelu i oparł stopy na blacie
szafki z rejestratorem, a Bob przycupnął na stołku, oparł się plecami o ścianę i
wyciągnął notes.
Jak zwykle, naradę rozpoczął Jupe.
— Zastanawiają mnie te perły — powiedział. — Już parę razy pojawiły się w tym
dochodzeniu.
— Tak samo, jak gołębie — zauważył Pete obserwując kręcącego się po klatce
Cezara. — Gołębie z dwoma pazurkami. I z trzema. Gołębie żywe i gołębie martwe.
— Najpierw perły — podjął stanowczym głosem Jupe. — W tym liściku było
napisane: “Dzisiaj pereł nie będzie”. No, a uwielbia je Maureen Melody. Miała
nawet srokę, która co jakiś czas znosiła je swej pani.
— Tak, tę Nevermore — przytaknął Bob podnosząc głowę znad notesu. — Kiedy tam
byliśmy, sprytny ptaszek przyleciał aż do drzwi z perłą w dziobie. A panna
Melody powiedziała wtedy: “To już trzecia perła, jaką Nevermore przynosi mi w
tym miesiącu”.
— A potem ktoś zabił Nevermore — ciągnął w zamyśleniu Jupe. — Prawdopodobnie
Parker Frisbee. A on jest jubilerem, który kupuje i sprzedaje perły. Tak więc,
jeśli to perły są najważniejszym kluczem do rozwiązania tej zagadki... — myśląc
głośno Jupe czasami zaplątywał się w skomplikowanej frazeologii — ...jeżeli to
one stanowią centrum, wokół którego wszystko się kręci, to powstaje pytanie, co
mogą mieć z tym wspólnego gołębie? Co je z nimi łączy?
Odezwał się dzwonek telefonu i Jupe przerwał swój wywód. Włączył głośnik, aby
obaj pozostali chłopcy także mogli słyszeć rozmowę, a potem podniósł słuchawkę.
— Halo? Tu biuro Trzech Detektywów — powiedział.
— Halo? Czy to Jupiter Jones? — w głosie dzwoniącego mężczyzny można było
wyczuć wyraźną nutkę zaniepokojenia. — Chciałbym rozmawiać z Jupiterem Jonesem.
— Jupiter Jones przy telefonie — odparł Jupe.
— Och! — w słuchawce zapadła na moment cisza. — Mam nadzieję, że przypomnisz
sobie moją osobę. Spotkaliśmy się parę dni temu w “Koniku Morskim”. Zostawiłem
tam pakunek. To znaczy, zapomniałem go zabrać. A kiedy wróciłem po niego,
kelnerka powiedziała mi, że, jak przypuszcza, ty i twoi koledzy zabraliście go
wychodząc. Jupe zasłonił dłonią mikrofon słuchawki.
— To Tik! — z podekscytowaną miną szepnął kolegom.
— Halo? — w głosie Tika pojawiło się jeszcze większe zdenerwowanie. — Halo?
Słuchasz mnie?
— Tak, słucham pana — odparł Jupe. — Oczywiście, pamiętam dokładnie naszą
rozmowę.
W słuchawce znowu zapadła cisza, tym razem dłuższa.
— Macie to? — ozwał się w końcu głos mężczyzny. — Macie ten mój pakunek?
— Tak, mamy go — przytaknął Jupe. — Duże, kwadratowe pudło, owinięte gazą.
Jest bezpieczne w naszych rękach. Postanowiliśmy je przechować, mając nadzieję,
że pan zadzwoni.
— Ooo! — mężczyzna westchnął z ulgą. — To miło z waszej strony. Myślę, że
powinienem was jakoś wynagrodzić. Kiedy przywieziecie mi to pudło, dostaniecie
ode mnie dwadzieścia dolarów za fatygę.
— Dziękuję panu — powiedział Jupe. — Dokąd mamy je zanieść?
— No właśnie... Znam wasz adres... to znaczy, chciałem powiedzieć, wiem, że
mieszkacie w Rocky Beach, więc może spotkamy się gdzieś na mieście? Powiedzmy,
na parkingu koło Banku Powierniczego.
— To by nam odpowiadało — zgodził się Jupe. — Którą godzinę pan proponuje?
— Może być dziewiąta dziś wieczorem?
— Okay — powiedział Jupe.
— A więc, o dziewiątej — powtórzył mocno zdenerwowanym głosem mężczyzna, a
potem odłożył słuchawkę.
— Hurra! — wykrzyknął Pete, kiedy Jupe również odłożył słuchawkę. —
Dwadzieścia dolców!
Pierwszy Detektyw zdawał się nie słyszeć jego słów. W głębokim zamyśleniu
miętosił dolną wargę.
— Mam tu tę gazę — powiedział Bob wyciągając jedną z szuflad. — Włożymy chyba
Cezara do małej klatki i owiniemy ją gazą, żeby wyglądała tak, jak przedtem.
Przez dobrą minutę Jupe siedział w milczeniu. W końcu pokręcił przecząco
głową.
— Najpierw zastanówmy się nad tym, co powiedział ten Tik. Stwierdził, że zna
nasz adres, a potem poprawił się i powiedział: “To znaczy, wiem, że mieszkacie w
Rocky Beach”. Tę drugą informację mógł wydedukować z numeru kierunkowego
telefonu, który znalazł na naszej wizytówce. Ale myślę, że prawdziwe było to, co
powiedział przedtem. On zna mój dokładny adres.
— Więc to on podmienił gołębie pierwszej nocy — wtrącił Bob.
— Dokładnie tak — zgodził się Jupe. — W każdym razie mam takie przeczucie. A
wobec tego wiedział, że go nabieram, kiedy starałem się dać mu do zrozumienia,
że nie otwieraliśmy jego pudła. Wiedział, że blefuję i nawet nie próbował mnie
zdemaskować. Jeżeli oddamy mu je owinięte tak samo, jak tamtego dnia, po prostu
nam podziękuje...
— I wręczy dwadzieścia dolców — dokończył Pete.
— Po czym odejdzie z taką miną, jakby był pewien, że za firanką z gazy
znajduje się jego gołąbek o dwóch pazurkach. I nigdy więcej nie da nam znaku
życia. A my stracimy w ten sposób najlepszy trop w całej tej sprawie.
— Więc co proponujesz? — zapytał Bob.
— Żeby zagrać w otwarte karty — odparł Jupe. — Skonfrontować go z Cezarem w
nie osłoniętej klatce. A potem pociągnąć faceta za język i zadać mu parę pytań.
Co o tym myślisz, Pete?
Pete podrapał się po głowie.
— No, dobra — zgodził się z ociąganiem. — Byłoby mi żal stracić tego
dwudziestaka. Ale może masz rację. Bo rzeczywiście, jeżeli chcemy rozwiązać
jakoś te wszystkie zagadki, to wyjaśnienia Tika mogą się okazać po prostu
nieodzowne.
Pete i Bob musieli wrócić do swych domów na kolację. Przed odjazdem umówili
się z Jupe’em, że spotkają się za dziesięć dziewiąta tego wieczoru na parkingu
Banku Powierniczego. O ósmej trzydzieści Jupe przywiązał do bagażnika roweru
klatkę z Cezarem i popedałował do śródmieścia.
Bank znajdował się przy Main Street, niedaleko jubilerskiego sklepu Parkera
Frisbee. Dojechawszy na miejsce, Jupe zsiadł z roweru i wprowadził go na
parking, położony obok wysokiego, białego budynku. Ponieważ bank był już
zamknięty, stało tam tylko kilka samochodów. Obramowany z trzech stron
nieczynnymi o tej porze biurowcami, plac pogrążony był w półmroku.
Jupe oparł rower o ścianę banku, wyłączył światło i odwiązał klatkę z
gołębiem, a potem rozejrzał się po parkingu. W żadnym ze stojących z dala od
siebie aut nie było żywej duszy.
Rzucił okiem na zegarek. Do spotkania z Tikiem brakowało piętnastu minut. Za
pięć minut powinni się zjawić Bob i Pete. Jupe postanowił zaczekać na nich przy
wjeździe na parking, gdzie od ulicznych latarni padało trochę więcej światła.
Rozejrzawszy się jeszcze raz, ruszył wolnym krokiem w tym kierunku.
— Zatrzymaj się, chłopcze, i stój tam, gdzie jesteś.
Głos dochodził z mrocznej przestrzeni za plecami Jupe’a.
Chłopiec spełnił polecenie. Znieruchomiał momentalnie, przyciskając klatkę do
piersi.
— A teraz odwróć się powoli.
Najwolniej jak tylko mógł, Jupe obrócił się wokół swej osi. Z cienia zaczęła
się wyłaniać jakaś męska postać. Nieznajomy zbliżał się trzymając prawą rękę
wysuniętą lekko do przodu. Jupe zauważył w niej jakiś przedmiot. Coś rzucającego
pomimo mroku niewyraźne błyski.
Przerażonemu Jupe’owi wydało się, że w połyskującym przedmiocie rozpoznaje
niklowaną lufę pistoletu. Nie był w stanie oderwać od niej wzroku.
— A teraz postaw tę klatkę na ziemi.
Jupe pochylił się i zrobił, co mu kazano. Mężczyzna podszedł bliżej. Nie
spuszczając Jupe’a z muszki pistoletu pochylił się nad klatką i uważnie się jej
przyjrzał. Chce się upewnić, pomyślał Jupe, czy w środku na pewno jest gołąb.
— Dobrze.
Mężczyzna wyprostował się. Jupe wykorzystał tę chwilę, aby dobrze mu się
przyjrzeć. Zobaczył błyszczący, czarny płaszcz przeciwdeszczowy, a także
przyciemnione szkła okularów, widocznych pośród zasłaniającej całą niemal twarz
nieznajomego gęstej, czarnej brody. To przecież Parker Frisbee!
— A teraz odwróć się i połóż na ziemi.
Dopiero teraz Jupe’a uderzyło to, że mężczyzna przemawiał dziwnie
pogrubionym, starannie kontrolowanym głosem. Brzmiało to tak, jakby mówienie
sprawiało mu wielką trudność. On jest prawie tak samo przerażony jak ja,
przemknęło Jupe’owi przez głowę, i próbuje to ukryć.
Dzierżąca pistolet ręka drgnęła groźnie. Jupe obrócił się i położył brzuchem
do asfaltu.
— Załóż ręce na plecy.
Jupe usłuchał i w tym momencie jego uszu doszedł zgrzytliwy odgłos. Tak jakby
ktoś oddzierał pas płótna. Albo może... nawiniętej na rolkę samoprzylepnej
taśmy. Tak, to jest to, uświadomił sobie czując, że mężczyzna mocno owija
przylegające do siebie przeguby jego dłoni.
Nawet nie próbował się opierać. Zbyt wyraźnie miał w oczach błyszczącą lufę
pistoletu. Leżał spokojnie również wtedy, gdy mężczyzna krępował mu taśmą nogi w
kostkach.
Usłyszał oddalające się kroki, a w chwilę potem gdzieś z tyłu rozbłysły
światła samochodu. Mając skrępowane ręce i nogi, nie mógł unieść głowy, zdołał
jednak obrócić ją odrobinę w tamtym kierunku.
Auto znajdowało się już w ruchu. Jupe’owi nie udało się stwierdzić w
zapadających ciemnościach, jakiej mogło być marki. Przemknęło z grzmotem silnika
o jakieś dwadzieścia metrów od niego, skręciło z piskiem opon w kierunku wyjazdu
i znikło za najbliższym rogiem.
Jupe leżał robiąc sobie gorzkie wyrzuty. Powinien był mieć choć tyle oleju w
głowie, aby zaczekać na Boba i Pete’a. Po jakie licho lazł tak na ślepo w głąb
opustoszałego i pogrążonego w mroku parkingu? Czy nie mógł zostawić roweru
gdzieś...
Usłyszał odgłosy kroków dochodzące od wjazdu na parking. Zobaczył światło
rowerowej latarki.
— Pete! — zawołał z całej siły. — Bob!
W chwilę potem obaj przyjaciele byli już przy nim i zaczęli delikatnie
odwijać taśmę z jego rąk i nóg. Uwolniony z więzów Jupe obrócił się na plecy i
usiadł. Bolały go przeguby obu dłoni. Zaczął je rozcierać, opowiadając
jednocześnie kolegom o swej przygodzie.
Pete gwizdnął cicho przez zęby.
— Naprawdę miał pistolet?
— Jestem święcie przekonany, że to, co trzymał w ręku, było pistoletem —
odparł Jupe podnosząc się na nogi. — Oczywiście, nie prosiłem faceta, żeby
pociągnął za spust, więc nie mogę stwierdzić z całą pewnością, że był załadowany
— dodał, otrzepując kurz ze spodni. — Udało się wam coś zobaczyć?
— Samochód — kiwnął głową Bob. — Czarną limuzynę. — Nagle zmarszczył brwi, a
potem zdjął okulary i zaczął je przecierać rękawem koszuli. — To śmieszne, ale w
pierwszej chwili pomyślałem, że to jest samochód Tika. Zauważyłem litery MOK na
jego tablicy rejestracyjnej. Zupełnie jak...
— Jak na tablicy czarnego samochodu Tika, którym odjechał on spod “Konika
Morskiego” — dokończył za niego Jupe. — No i jak na...
Nie dokończył zdania, ponieważ tym razem nie miał absolutnej pewności. Ale
wciąż pamiętał czarne auto, które na moment zagrodziło im drogę, kiedy wyszli z
jubilerskiego sklepu Parkera Frisbee. Prześliznął się tylko po nim wzrokiem i
nie miał nawet tyle czasu, aby przeczytać wszystkie litery na tablicy
rejestracyjnej, był jednak pewien, że pierwszą z nich było “M”.
— Co teraz zrobimy? — zapytał Pete. — Frisbee zabrał Cezara...
— Co powiemy Tikowi, kiedy się tu zjawi? — podchwycił Bob.
Jupe spojrzał na zegarek. Była za dwie dziewiąta. Pierwszy Detektyw wciąż
jeszcze miał przed oczami groźnie wymierzony w niego pistolet.
— Nic mu nie powiemy — rzucił bez namysłu, podjąwszy szybką decyzję. — W
ogóle nie będziemy na niego czekać. Robimy chyłkę-zmyłkę. Spotkamy się rano w
Kwaterze Głównej.
Hasło “chyłka-zmyłka” pojawiało się wyłącznie wtedy, gdy Trzej Detektywi
znajdowali się w opałach. Było ono sygnałem do natychmiastowego rozdzielenia się
i oddalenia w różnych kierunkach. Także i teraz chłopcy błyskawicznie wskoczyli
na rowery i popędzili różnymi drogami do swoich domów.
Jupe nie mógł tej nocy spać. Jego umysł przeciążony był zbyt wieloma
sprawami. Tak jak to stwierdził Pete, stracili Cezara. Nie było żadnej gry w
otwarte karty z Tikiem. Brakowało jakiejkolwiek wartościowej wiadomości dla
panny Maureen Melody. Nie można było przecież pójść do niej i powiedzieć, że
zamordowanie jej ptaszków to dzieło jej znajomego, Parkera Frisbee. W żaden
sposób nie dałoby się tego udowodnić. A co gorsza, Jupe nie mógł wymyślić
absolutnie żadnego racjonalnego powodu, dla którego Frisbee miałby zabijać
Nevermore. Jeśli w ogóle to zrobił.
Mogło się wydawać, że prowadzone przez Trzech Detektywów śledztwo rozwija się
źle. Jedyną nadzieją było to, że Tik zadzwoni jeszcze raz, żeby zapytać, czemu
to chłopcy nie stawili się na umówione z nim spotkanie.
Gdyby tak właśnie zrobił, mieliby przynajmniej szansę porozmawiać z nim. A
Tik, dowiedziawszy się o porwaniu Cezara, powiedziałby im może coś, co by ich
naprowadziło na nowy trop.
Może jednak trzeba było umówić się tu, na złomowisku, pomyślał z żalem Jupe.
W chwilę potem udało mu się wreszcie zasnąć.
Od początku letnich wakacji Jupe jadał bardzo lekkie śniadania, składające
się zwykle z suchego tostu i chudego mleka. Ciocia Matylda zaczęła się już
niepokoić tą, tak u niego niezwyczajną, utratą apetytu. Kiedy następnego ranka
zachęciła Jupitera, aby zjadł porządne dwa jajka z szynką, a do tego jeszcze
“śliczny siekany kotlecik”, Pierwszy Detektyw był zbyt zniechęcony, aby zdobyć
się na odmowę. Spałaszował wszystko, co znalazło się przed nim na stole, i
dopiero potem pobiegł do składnicy, aby zaczekać tam na przyjaciół.
Dokładnie w chwili, gdy zbliżał się do warsztatu, gdzie znajdowało się
wejście do Tunelu Drugiego, prowadzącego do Kwatery Głównej, zobaczył go.
Ptaszek dostrzegł go także i natychmiast pospieszył w jego stronę, stąpając na
wyprostowanych nóżkach.
Jupe pochylił się i uniósł gołębia w dłoniach, a potem obejrzał go dokładnie,
przepatrując piórka w jego mieniących się różnobarwnymi odcieniami skrzydłach i
ogonie. Rzucił też okiem na gładką, szarą główkę i bystre oczy.
Nie miał żadnych wątpliwości. Rozpoznałby tego gołębia w każdym miejscu. Z
łatwością.
To mógł być tylko Cezar.
Rozdział 8
Goście z Dalekiego Wschodu
— To rzeczywiście Cezar — stwierdził Pete. — Mógłbym przysiąc. Te plamki na
piórkach jego ogona. A poza tym wyraźnie widać, że on nas rozpoznaje. Prawda,
Cezar?
Trzej Detektywi znajdowali się znowu w Kwaterze Głównej. Cezar biegał wesoło
po dużej klatce, dziobiąc kukurydzę.
— Parker Frisbee zabiera mi go pod groźbą pistoletu — zastanawiał się głośno
Jupe miętosząc dolną wargę z takim zapałem, że znalazła się ona gdzieś w
okolicach podbródka. — A w parę godzin później odnosi go nam z powrotem i
wypuszcza na naszym podwórku. Dlaczego? Po co? W jakim celu? — Jupe zaczynał
dochodzić do wniosku, że w żadnym z prowadzonych dotąd dochodzeń nie było aż
tylu pytań bez odpowiedzi.
— Może on wcale go tu nie przyniósł — odezwał się Bob spoglądając znad
okularów, które zsunęły mu się na czubek nosa.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Pete. — Przecież Cezar tu jest, no
nie?
— Chodzi o tę książkę o gołębiach — wyjaśnił Bob. — W czasie drugiej wojny
światowej gołębie pocztowe używane były do przenoszenia meldunków. Jeżeli armia
zmieniała teren działania, trzeba było przenosić także klatki z gołębiami. No i
okazało się, że naprawdę dobrze wytrenowany gołąb w ciągu dwóch albo trzech dni
przyzwyczajał się do nowego miejsca pobytu...
— I zamiast do starej, wracał do nowej bazy — podchwycił Jupe z zachęcającym
błyskiem w oczach. — Myślę, Bob, że wpadłeś na coś naprawdę ważnego. Być może
Cezar wcale nie należy do Parkera Frisbee, a on chciał odesłać go prawdziwemu
właścicielowi. — Jupe zasępił się znowu. — Nie pytajcie mnie, po co miałby to
robić. Ale jeżeli rzeczywiście miał to na myśli, to najprostszym sposobem było
uwolnienie gołębia, tak żeby mógł zwyczajnie polecieć do domu.
— A twój dom, Cezar, znajduje się obecnie tutaj, prawda? — Pete włożył palec
w oczko siatki i pogłaskał gołębia po głowie. — Więc zwyczajnie wróciłeś do nas,
a ja bardzo się cieszę, że...
Nie dokończył, ponieważ w głośniku ozwało się nagle wołanie.
— Jupe! Jupe!
Głos należał do cioci Matyldy. Jupe zamontował na podwórzu mikrofon, żeby
słyszeć jej wołania wtedy, gdy przebywał w Kwaterze Głównej.
— Jupe! Bob! Pete! Gdzie jesteście?
Jupe westchnął ciężko. Wołania cioci Matyldy oznaczały zwykle dla całej
trójki jakąś wredną robotę. Miał nadzieję, że tym razem nie chodziło o nową
partię zardzewiałych kątowników. Może nie była w stanie uporać się sama z
sobotnią rzeszą klientów.
Trzej Detektywi opuścili zamaskowaną starannie Kwaterę wyjściem oznaczonym
przez nich jako Bramka Numer Cztery, z której droga prowadziła na tyły
złomowiska. Obszedłszy stos zwalonego na kupę złomu, chłopcy wychynęli na
podwórze tuż za plecami cioci Matyldy, która aż podskoczyła ze strachu, kiedy
poczuła na ramieniu dłoń Jupe’a.
— Jesteście wreszcie — powiedziała. — Nigdy nie wiem, gdzieście się
pochowali.
Jupe starał się okazać jak największą gotowość do przyjęcia ewentualnego
zlecenia.
— Co będziemy robić tym razem? — zapytał.
Tego dnia ciocia Matylda nie wezwała jednak chłopców po to, aby zagnać ich do
roboty. Powiedziała natomiast, że chcą się z nimi zobaczyć jacyś dwaj
dżentelmeni, którzy oczekują na ulicy, koło bramy.
Panowie stali obok zaparkowanej przy krawężniku zielonej furgonetki. Obaj
wyglądali mniej więcej na trzydziestolatków. Byli raczej niskiego wzrostu, ale o
wysportowanych sylwetkach. Mieli na sobie bawełniane podkoszulki z krótkimi
rękawami i wytarte dżinsy. Obaj byli Japończykami.
— Czy to wy jesteście Jupe, Pete i Bob? — zapytał jeden z nich robiąc krok w
ich kierunku. Jupe potwierdził.
— I znacie Hoang Van Dona?
— Tak, znamy go — odparł Jupe.
Mężczyzna odwrócił się do swego kolegi i powiedział mu coś w języku, który,
jak Jupe przypuszczał, musiał być japońskim. Tamten kiwnął głową i odpowiedział
coś, co w uszach Jupe’a zabrzmiało tak samo egzotycznie.
— Mój przyjaciel ma na imię Kyoto — wyjaśnił pierwszy. — Byłoby mu
niezmiernie miło, gdyby mógł zadać wam kilka pytań. Z tym że Kyoto niestety nie
mówi po angielsku. Ale ja wszystko przetłumaczę. Więc jak, zgoda?
Jupe stwierdził, że on i jego koledzy nie mają nic przeciwko temu.
— Pierwsze pytanie. Daliście Hoang Van Donowi list napisany po japońsku.
Poprosiliście go, żeby zwrócił się do znajomego Japończyka o przetłumaczenie. A
ów znajomy poinformował o tym Kyota, ponieważ rozpoznał w liście jego odręczne
pismo.
Jupe czekał w milczeniu na dalszy ciąg, gdyż nie mógł uznać tego, co
usłyszał, za skierowane do siebie pytanie.
— Gdzie znaleźliście ten list?
Jupe wahał się przez chwilę. Jasne było, że nie musi odpowiadać, przyszło mu
jednak do głowy, że gdyby jednak to zrobił, być może Kyoto zgodziłby się w
rewanżu udzielić mu także pewnych wyjaśnień.
— Przy zdechłym gołębiu — powiedział. — List owinięty był dookoła jego nogi.
Japończyk zareagował uprzejmym uśmiechem, a potem podszedł do Kyota. Ujął go
pod rękę i poprowadził parę kroków dalej.
Bob obrzucił pogrążonych w żywej rozmowie mężczyzn uważnym spojrzeniem.
Uderzyło go to, że byli do siebie bardzo podobni. Obaj mieli takie same, proste
i czarne włosy, tak samo wystające kości policzkowe i opaloną na identyczny,
jasnobrązowy kolor skórę. Nie był pewien, czy przy jakimś przypadkowym spotkaniu
zdołałby stwierdzić, który z nich ma na imię Kyoto, a który jest tłumaczem.
Przyszło mu do głowy, że być może robią takie wrażenie, ponieważ obaj są
Japończykami. W rzeczywistości z pewnością nie wyglądali identycznie. A poza tym
było bardzo prawdopodobne, że im także byłoby trudno odróżnić jego, Boba, od
Pete’a czy Jupe’a. Być może w ich oczach większość Europejczyków czy Amerykanów
wygląda zupełnie tak samo. Starał się wytężyć wzrok, aby odnaleźć choćby
najmniejszą różnicę w ich zewnętrznym wyglądzie.
Naraz doszedł go szept Jupe’a.
— Zielona furgonetka! Ta sama, za którą popędził Tik wyskoczywszy z “Konika
Morskiego”. Gdyby tak można było pośledzić ją trochę...
Jupe zawiesił głos i zerknął w stronę Japończyków. Obaj nadal zajęci byli
ożywioną rozmową.
— Nadajnik! — szepnął z desperackim napięciem w głosie. — Jak myślisz,
udałoby ci się go szybko znaleźć?
— Spróbuję — odpowiedział szeptem Bob, a potem odsunął się od Jupe’a. — Zdaje
się, że woła mnie ciocia Matylda — powiedział na tyle głośno, aby jego głos
dotarł do tłumacza. — Zobaczę, czego może chcieć. Rzekłszy to, odwrócił się i
minąwszy bramę, popędził do Kwatery Głównej.
— Drugie pytanie — zwrócił się do Jupe’a tłumacz, podszedłszy bliżej wraz z
Kyotem. — Gdzie znaleźliście tego zdechłego gołębia?
Także tym razem Pierwszy Detektyw zamyślił się na chwilę. Mimo iż ze swej
natury był prawdomównym chłopakiem, jako detektyw odczuwał czasami potrzebę
lekkiego odejścia od tak zwanej nagiej prawdy. Zwłaszcza wtedy, gdy trzeba było
uniemożliwić łatwą identyfikację klienta, który zlecił im dochodzenie. A tym
razem to Maureen Melody zadzwoniła i poprosiła o pomoc w związku z zamordowaniem
jej ptaków. Z punktu widzenia Jupe’a można więc było traktować ją jak klientkę.
A jego obowiązkiem było chronić ją i jej interesy.
— Znaleźliśmy go na ulicy — powiedział.
— Na której ulicy?
— Po drugiej stronie miasta. — Przynajmniej ten szczegół niedaleki był
prawdy.
Tłumacz znowu uśmiechnął się z sympatycznym wyrazem twarzy.
— Trzecie pytanie — powiedział. — Jak wam się wydaje, od czego mógł zdechnąć
ten gołąb?
— Nie mam pojęcia. — Tym razem Jupe powiedział szczerą prawdę. Sam chciałby
poznać odpowiedź na to pytanie.
— Jak ten gołąb wyglądał? Myślisz, że ktoś mógł do niego strzelać?
— Nie — pokręcił głową Jupe. — Nic na to nie wskazywało. — Zza płotu doszedł
go odgłos kroków wracającego Boba. — Przypuszczam, że mógł go uderzyć jakiś
samochód — zasugerował budzącym zaufanie głosem.
— Rozumiem. Dziękuję za pomoc — powiedział Japończyk, a potem ruszył wraz ze
swym kolegą w kierunku przednich drzwi furgonetki. W tym momencie w bramie
składnicy ukazał się Bob. Jupe wyciągnął rękę i dotknął nią ramienia tłumacza.
— Przepraszam pana — powiedział. — Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym
ja zadał panu teraz jedno czy dwa pytania?
Tym razem tłumacz potrzebował małej chwilki na zastanowienie się nad
odpowiedzią.
— Proszę bardzo — odparł w końcu.
— W liście napisano: “Dzisiaj pereł nie będzie”. Tak przynajmniej powiedział
znajomy Dona.
— Tak, rozumiem.
Koło Jupe’a stanął Bob. Zerkając w dół, Jupe dostrzegł ściśnięty w jego dłoni
mały, metalowy przedmiot. Nadajnik.
— No właśnie. Co to mogło znaczyć? — zapytał. — Dzisiaj pereł nie będzie —
powtórzył bezmyślnie. Obdarzony niezłym aktorskim talentem Jupe wykorzystywał
czasami te zdolności, a już szczególnie dobrze wypadał wtedy, gdy udawał
głupiego. — Można by pomyśleć, że nie ma w tym ani odrobiny sensu — stwierdził
opuszczając lekko dolną szczękę i przybierając możliwie najbardziej tępy wyraz
twarzy. Wyglądał w tym momencie tak samo inteligentnie, jak trochę uchylona
szuflada. — Co to za perły? I dlaczego miałoby ich dzisiaj nie być?
Mówiąc to szturchnął łokciem Boba, a potem zrobił parę kroków w kierunku
przedniej części furgonetki. Tłumacz i Kyoto poszli wolno za nim.
— Byłbym panu ogromnie wdzięczny, gdyby mógł mi pan to wyjaśnić — zwrócił się
do tłumacza.
Na twarzy Japończyka pojawił się uprzejmy uśmieszek.
— To bardzo proste — powiedział. — Mój przyjaciel Kyoto jest ogrodnikiem. Ma
warzywniczą farmę niedaleko wybrzeża. Sprzedaje swoje warzywa w japońskim
markecie, którego właściciel potrzebuje czasami informacji na temat towaru,
który jest do sprzedania.
Jupe przysłuchiwał się tym wyjaśnieniom gapiąc się tępo na swego rozmówcę.
Kącikiem oka obserwował jednak Boba, który podchodził właśnie do tylnej ścianki
samochodu. Zobaczył, że Bob schyla się i wkłada szybko rękę pod tylny zderzak.
— Tak więc pan Kyoto posyła wiadomości właścicielowi marketu przez pocztowego
gołębia — wyjaśniał w dalszym ciągu tłumacz. — Informuje go na przykład: “Dziś
mnóstwo marchwi”. Albo: “Duży transport selerów”. Dzięki temu właściciel marketu
wie, czym będzie mógł handlować.
Jupe zobaczył, że Bob prostuje się i unosi do góry prawą rękę, już bez
metalowego pudełka.
— Rozumiem — stwierdził Pierwszy Detektyw, starając się nadać swemu głosowi
możliwie najbardziej naiwny odcień. — Więc pan Kyoto hoduje też perły?
Tłumacz roześmiał się.
— Słowo “perły” oznacza perłową odmianę cebuli — wyjaśnił. — To, co było w
tym liście, oznaczało po prostu: “Dziś nie będzie perłowej cebuli”.
— Aha. Dziękuję panu.
Z tak samo bezmyślnym wyrazem twarzy Jupe przyglądał się, jak obaj Japończycy
wsiadają do furgonetki i odjeżdżają. Poruszył się dopiero wtedy, gdy samochód
zniknął za najbliższym zakrętem.
— Szybko, Bob — powiedział. — Dawaj odbiornik.
Bob zostawił go tuż za bramą. W chwilę potem wręczył Jupe’owi małe pudełko z
jakimiś pokrętłami i umocowaną doń kolistą anteną. Wyglądało jak stary,
turystyczny odbiornik radiowy i rzeczywiście było nim kiedyś. Jupe przerobił go
na urządzenie do tropienia. Włączył je teraz.
— Pii-pii-pii — ozwał się natychmiast sygnał, odebrany od nadajnika, który
został umocowany przez Boba w tylnej części furgonetki, dzięki wmontowanemu w
jego obudowę magnesowi.
Jupe obrócił antenę, kierując ją ku południowi.
— Pii-pii-pii — sygnał zdawał się przybierać trochę na sile.
— Jadą w kierunku wybrzeża — powiedział Jupe. — Gonimy ich.
Pete zdążył już wyprowadzić przed bramę wszystkie trzy rowery. Jupe rzemykiem
umocował aparat do kierownicy swego roweru. W chwilę potem cała trójka była już
w drodze.
Jupe kierował tylko jedną ręką. Drugą obracał antenę, ustawiając ją w lewo, w
prawo albo na wprost. Kierując się rosnącym lub malejącym natężeniem sygnałów,
mógł stwierdzić, w którą stronę pojechała śledzona furgonetka.
Ponieważ zasięg nadajnika wynosił półtora kilometra, chłopcy mogli podążać za
śledzonym samochodem bez obawy, że będą zauważeni. Jupe nie obawiał się też, że
zostaną za bardzo w tyle. Miał jeszcze w uszach rzężenie silnika furgonetki,
kiedy pokonywała ona podjazd na wzniesienie, na którym stał “Konik Morski”.
Pedałując teraz w ślad za sygnałami nadajnika Pierwszy Detektyw miał tylko
nadzieję, że furgonetka nie odjedzie za daleko.
Nie chodziło o to, aby się bać zbyt ostrej jazdy. Miał zresztą świadomość, że
tego rodzaju ćwiczenie może mu tylko wyjść na zdrowie, zwłaszcza po tak ogromnym
śniadaniu. Przyszło mu tylko do głowy, że lepiej by było, gdyby furgonetka nie
udawała się na przykład do San Francisco albo gdzieś jeszcze dalej.
Perłowe cebulki, pomyślał z przekąsem. Ci dwaj skośnoocy faceci musieli go
wziąć za patentowanego osła, jeśli wydało się im, że on kupił tę ich bajeczkę.
Nie ulegało wątpliwości, że zależało im, i to bardzo, na ukryciu czegoś. Tylko
czego?
Rozdział 9
Tajemniczy pan Frisbee
Po kilku minutach ostrej jazdy Jupe odetchnął z ulgą. Stwierdził, że
furgonetki nie trzeba będzie gonić aż do San Francisco ani do Santa Monica. Nie
skręciła nawet ku drodze idącej brzegiem oceanu, lecz pojechała prosto do
śródmieścia.
Natężenie sygnałów i ustawienie anteny mówiły mu, że w tej chwili musi jechać
główną arterią Rocky Beach, czyli Main Street. Dał znak pedałującym z tyłu
Pete’owi i Bobowi, aby zwolnili trochę. Wolał uniknąć przypadkowego spotkania z
furgonetką, gdyby zatrzymała się ona na czerwonym świetle. W takim przypadku
Kyoto i jego znający angielski kolega mogli dostrzec chłopców we wstecznym
lusterku.
Trzej Detektywi minęli sklep pana Frisbee i Bank Powierniczy. Nagle sygnał
zamilkł. Jupe uniósł rękę i cała trójka zatrzymała się. Siedząc okrakiem i
podpierając się obiema stopami o ziemię Jupe obrócił antenę w lewo. Cisza.
Przekręcił ją o sto osiemdziesiąt stopni w prawo i tym razem sygnał ozwał się
znowu, głośny i czysty.
Uniósł prawą rękę, żeby zasygnalizować kolegom, że skręcają w tym kierunku,
po czym poprowadził ich przecznicą, idącą meandrami ku znajdującym się już za
miastem wzgórzom.
Śledzenie furgonetki było teraz trudniejsze z powodu licznych zakrętów.
Chwilami sygnał zanikał całkowicie. Jupe nie martwił się tym, nawet jeśli
milczenie odbiornika trwało parę minut. Domyślał się już, dokąd zmierza zielona
furgonetka.
Po północnej stronie Rocky Beach, na niewysokim wzniesieniu znajdowało się
osiedle złożone z kilku grupek zgrabnych domków, tworzących oddzielne, maleńkie
zagrody. Przylgnęła do niego nazwa Mini-Tokio, ponieważ właścicielami albo
dzierżawcami prawie wszystkich posesji byli Japończycy.
Minąwszy granicę osiedla Jupe znowu uniósł rękę. Trzej Detektywi zatrzymali
się. Tropiony przez nich samochód stał o jakieś sto metrów przed nimi, na
podjeździe do parterowego domku.
Jupe wprowadził swój rower na chodnik. Bob i Pete poszli za jego przykładem.
Stojąc pod osłoną rosnących wzdłuż drogi drzew mogli obserwować furgonetkę, nie
obawiając się, że ktoś ich dojrzy z wnętrza domu.
— No dobra — odezwał się Pete. — Wiemy już, gdzie być może mieszka albo nie
mieszka ten Kyoto. I co dalej?
Jupe nie odpowiedział. Patrzył w kierunku samochodu. Zobaczył idącego
podjazdem mężczyznę, który minął furgonetkę i poszedł dalej, w kierunku ulicy.
Jupe był pewien, że mężczyzna musiał wyjść z domku. Podszedł do stojącego przy
krawężniku czerwonego auta, otworzył je, usiadł za kierownicą i odjechał.
— Czy to był ten Kyoto? — zapytał niepewnym głosem Bob. W jego oczach obaj
Japończycy niczym nie różnili się od siebie.
— Nie — potrząsnął głową Jupe. — To był tłumacz. Bob nie zamierzał
kwestionować tego twierdzenia, jednak zbyt korciła go ciekawość, aby mógł
utrzymać język za zębami. — Jak się tego domyśliłeś? — zapytał z niedowierzaniem
w głosie.
— Zwyczajnie — odparł Jupe. — Po jego chodzie, po oczach, po uszach. Poza
tym, nie zauważyłeś, że miał na sobie pas z tłoczeniami i tłustą plamę na
dżinsach po jakimś smarze?
Bob nie dostrzegł niczego takiego. Wciąż jeszcze zdarzały się momenty, w
których obserwacyjne zdolności Pierwszego Detektywa wprawiały go w zdumienie.
— Możemy więc teraz mieć prawie pewność, że to jest dom Kyota — mówił dalej
Jupe. — Ale to “prawie” zupełnie mnie nie zadowala. Gdyby tak udało się nam
sprawdzić, czy jego nazwisko znajduje się na skrzynce na listy.
Ale żeby przekonać się o tym, trzeba było przedefilować przed frontem domku.
— Bob, idź lepiej sam — zdecydował Jupe. — Pete jest trochę za wysoki, a
ja... — zawiesił na chwilę głos starając się znaleźć odpowiednie słowo — ...a ja
odrobinę zbyt krępy. Gdyby Kyoto przypadkiem wyjrzał przez okno, mógłby nas
łatwo rozpoznać. Ale jeżeli ty zdejmiesz okulary i bluzę, będziesz w jego oczach
wyglądał jak pierwszy lepszy amerykański chłopak. Na pewno nie przypomni sobie,
że już gdzieś cię widział.
— Dobra, idę — odparł krótko Bob, nie bardzo wiedząc, czy ma się cieszyć, czy
martwić tym, że wygląda tak zwyczajnie. Ktoś musiał jednak sprawdzić tę
skrzynkę. Schował więc okulary w kieszonce na piersiach, zdjął zapinaną na suwak
brązową wiatrówkę i pomaszerował w kierunku domu, przed którym zaparkowana była
zielona furgonetka. Minął spacerowym krokiem dom i przeszedłszy obok
umieszczonej koło podjazdu białej skrzynki na listy, zatrzymał się niby to
przypadkiem, udając, że podciąga sobie skarpetki.
Na ściance skrzynki widniał napis: J. KYOTO, wymalowany czarnymi literami.
Bob miał już zamiar tak samo niespiesznie wrócić do swych kolegów, kiedy wydało
mu się, że zauważył jeszcze coś. Wyglądało to tak, jakby spod nazwiska
Japończyka przeświecały jakieś inne litery. Patrząc bez okularów, Bob nie miał
jednak pewności co do tego.
Postanowił upewnić się jednak. Nie bacząc na to, że ktoś z wnętrza domku może
go zauważyć, wyciągnął okulary i włożył je. I rzeczywiście, przeczucie go nie
zawiodło. Nazwisko poprzedniego lokatora było niemal całkowicie zakryte przez
świeżą warstwę białej farby, wciąż jednak można było odczytać przynajmniej
niektóre litery. Kiedy mogły zostać zamalowane? Zerknąwszy ukradkiem w kierunku
domu, Bob szybko wyciągnął rękę i dotknął skrzynki. Czarna farba, którą
wymalowano nowe nazwisko, była jeszcze wilgotna. Tak więc Kyoto musiał się tu
wprowadzić zupełnie niedawno.
Bob poczuł coś w rodzaju dumy ze swego odkrycia i swych dedukcyjnych
zdolności. Sam Jupe pewno nie zrobiłby tego lepiej. Chciał jak najszybciej
znaleźć się koło kolegów, żeby zameldować im o wynikach swego krótkiego wypadu.
Już po dwóch krokach stanął jednak jak wryty. Od strony domu doszło go
wołanie jakiegoś mężczyzny, który zbliżał się właśnie w jego stronę. Na jego
widok Bob poczuł się tak, jakby mu nogi wrosły w ziemię. Stał jak skamieniały.
Charakterystyczna, niska sylwetka mężczyzny, jego żakiet i sztuczkowe spodnie,
wreszcie gęsta, czarna broda wykluczały możliwość pomyłki.
— Ej, ty tam! Zaczekaj no!
Także głos należał do Parkera Frisbee. Bob najchętniej by uciekł, nie był
jednak w stanie zmusić swych nóg do biegu. Czekał więc, unieruchomiony niczym w
jakimś koszmarnym śnie, aż Frisbee podejdzie bliżej.
Na szczęście, przemknęło mu przez głowę, on nie ma w ręku kija. Choć
oczywiście nie jest wykluczone, że w kieszeni może mieć pistolet.
— Cieszę się, że cię spotkałem — powiedział Frisbee, zatrzymawszy się o
niecałe pół metra od Boba. — Miałem ochotę pogadać z wami, chłopcy.
Broda jubilera była tak gęsta, że nigdy nie można było stwierdzić, czy on się
uśmiecha, czy też nie. Tym razem nie miał jednak ciemnych okularów i Bobowi
wydało się, że dostrzega w jego oczach osobliwie serdeczny wyraz.
— Gdzie zgubiłeś swoich kolegów? — zapytał Parker Frisbee.
Bob niezdecydowanym gestem wyciągnął rękę w kierunku pozostałej dwójki. Ku
swej radości stwierdził, że znowu odzyskał władzę w kończynach, toteż
natychmiast ruszył do miejsca, gdzie zostali Jupe i Pete. Frisbee poszedł wraz z
nim.
Znalazłszy się bliżej, Bob z ulgą stwierdził, że Jupe rozwiesił jego
wiatrówkę na kierownicy swego roweru, zakrywając w ten sposób odbiornik
sygnałów. Z zakłopotaną miną przyglądał się, jak Frisbee nawiązuje rozmowę z
jego kolegami.
— Często przyjeżdżacie do tego osiedla, chłopcy? — zapytał przyjaznym tonem
jubiler.
— Jest tu japońska restauracja, do której czasem zaglądamy — odparł bez
namysłu Jupe. — Pete lubi japońskie potrawy.
— Ach tak, “Fudżijama”. Rzeczywiście, można tam dobrze zjeść. Sam chodzę do
niej od czasu do czasu. No właśnie... — I tym razem Bob nie miał pewności, czy
Frisbee uśmiecha się, czy też nie. — Nie mielibyście ochoty zjeść tam ze mną
lunchu? Zapraszam.
Jupe’a zamurowało. Zupełnie nie wiedział, co odpowiedzieć. Kiedy ostatni raz
widział tego człowieka, Frisbee celował do niego z pistoletu, a potem wiązał mu
ręce i nogi na parkingu koło Banku Powierniczego. A kilka dni wcześniej
wymierzył mu cios jakimś kijem. Teraz za to, jakby nigdy nic, zapraszał całą
trójkę na lunch.
— Och, to bardzo miło z pana strony — wymamrotał w końcu Pierwszy Detektyw. —
Dziękujemy panu za zaproszenie.
— No to chodźmy — rzucił krótko Frisbee i ruszył żwawym krokiem na drugą
stronę ulicy. Chłopcy pospieszyli za nim, prowadząc rowery.
Bob ukradkiem zbliżył się do Jupe’a, aby poinformować go szeptem o tym, co
odkrył na skrzynce listowej Kyota. Jupe w milczeniu kiwnął głową.
Dotarłszy do restauracji, chłopcy zabezpieczyli rowery za pomocą łańcucha, a
potem podążyli za jubilerem do dużego, narożnego stołu. Kelner powitał pana
Frisbee po japońsku, ten zaś odpowiedział mu w tym samym języku i zamówił
potrawy.
— Mieszkałem w Japonii przez kilka lat — wyjaśnił obojętnym tonem. —
Prowadziłem tam handel perłami. Musiałem więc nauczyć się japońskiego.
Kelner postawił na stole dzbanek z herbatą i Frisbee napełnił filiżanki
chłopców.
— O ile dobrze rozumiem — stwierdził, zagłębiając się z powrotem w krześle —
to ostatnio zajmowaliście się małym, prywatnym dochodzeniem. Zgadza się,
chłopaki?
Tym razem Bob nie miał już wątpliwości, że jubiler się uśmiecha. Jednak żaden
z Trzech Detektywów nie odpowiedział ani słowem.
— Robiliście to na zamówienie panny Maureen Melody — ciągnął Frisbee. —
Próbowaliście ustalić, kto pomordował jej ptaszki.
Jupe potwierdził skinieniem głowy.
— A dopiero co mój ogrodnik, Kyoto, powiedział mi, że znaleźliście martwego
gołębia, przy którym był mały liścik.
Jupe powtórnie kiwnął głową.
— Zawierał on wiadomość dotyczącą warzyw, które Kyoto wysyła do japońskiego
marketu.
— Tak, chodziło o perłową cebulę — przytaknął Jupe. Przy stole zapadła na
dłuższą chwilę cisza. Chłopcy w milczeniu przyglądali się, jak kelner ustawia
przed nimi po kilka małych miseczek. Natychmiast zabrali się do pałaszowania ich
zawartości.
— Czy ten martwy gołąb leżał może w ogrodzie panny Melody? — przerwał w końcu
milczenie Frisbee.
— Nie — odparł Jupe z buzią pełną ryżu i kawałków łososia, wymieszanych z
bambusowymi pędami i oblanych wyśmienitym, ostrym sosem. Dopiero po przełknięciu
tych delicji mógł udzielić bliższych wyjaśnień. — Znaleźliśmy go na ulicy —
powiedział, uznawszy, że lepiej będzie trzymać się wersji, którą wcześniej
usłyszał już Kyoto.
Frisbee bez słowa uniósł pałeczki i cała czwórka znowu pochyliła się w
milczeniu nad smakowitym jedzeniem. Jubiler jako pierwszy opróżnił swoje
miseczki. Otarł serwetą usta i sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Pete zamarł ze strachu, z widelcem uniesionym w pół drogi do ust. Czyżby ten
Frisbee zamierzał straszyć ich pistoletem także tu, w restauracji?
Jubiler wyciągnął portfel.
— Jak wiecie, panna Melody jest moją dobrą znajomą — powiedział. — A także
cenną klientką — dodał z błyskiem w oczach. — Zdaję sobie sprawę z tego, jak
bardzo wstrząsnęła nią śmierć jej ptaszków i pragnę zrobić wszystko, co w mej
mocy, aby jej pomóc.
Rzekłszy to, otworzył portfel, wyjął z niego pięćdziesięciodolarowy banknot i
wręczył go Jupe’owi.
— Macie tu ode mnie coś w rodzaju zaliczki — powiedział. — Na podtrzymanie
śledztwa, które prowadzicie. A jeżeli uda się wam zidentyfikować człowieka,
który zamordował ptaszki panny Melody, z przyjemnością wręczę wam jeszcze
jednego pięćdziesiątaka — dodał chowając portfel.
— Dziękujemy panu — powiedział Jupe wkładając banknot do kieszeni. —
Postaramy się dołożyć wszelkich starań, żeby się udało, panie Frisbee.
— Dołożymy starań, żeby się udało — powtórzył już po wyjściu z restauracji,
kiedy cała trójka, z rowerami gotowymi do jazdy, przyglądała się oddalającemu
się żwawym krokiem Parkerowi Frisbee.
— Jasne, że się uda — odezwał się Pete. — Za pięć dych... — urwał nagle,
wpatrując się w Jupe’a.
Pierwszy Detektyw stał bez ruchu, zatopiony głęboko w myślach.
— Zanieśliśmy Cezara do jego sklepu — zaczął naraz zastanawiać się półgłosem.
— Gdyby zależało mu na tym gołębiu, nie zrobiłby nic innego, tylko powiedział,
że tak, rozpoznaje go, wie, do kogo on należy i z przyjemnością odda go
właścicielowi. — Zawiesił na chwilę głos i potrząsnął głową tak, jakby nie
wierzył własnym słowom. — Ale zamiast tego twierdzi, że nie, nigdy przedtem nie
widział Cezara na oczy, i pozwala nam opuścić sklep razem z gołębiem. A
następnego wieczoru porywa Cezara grożąc pistoletem. — Jupe znowu urwał, nie
przestając kręcić głową. — Zaczaja się na mnie w parku koło domu panny Melody,
żeby zdzielić mnie kijem — podjął po chwili. — A dziś stawia nam wszystkim
lunch...
Na wspomnienie niedawnej wyżerki twarz Jupe’a spochmurniała na krótką chwilę.
Przed oczami stanęło mu zjedzone tego ranka ogromne śniadanie. Ech, co tam, to
nie jest odpowiedni moment na zastanawianie się nad takimi błahostkami. Trzeba
przemyśleć mnóstwo spraw ważniejszych od jakiejś tam nadwagi.
— A więc, stawia nam dzisiaj lunch — powtórzył półgłosem. — Wręcza nam
pięćdziesiąt dolarów i obiecuje jeszcze jednego pięćdziesiątaka za wykrycie, kto
morduje ptaszki panny Melody. Wszystko to wydaje się trochę zagadkowe... To
znaczy zagadkowe jest to, że to robi jeden i ten sam facet. Ale jeśli chodzi o
Parkera Frisbee, to w jego zachowaniu jest coś jeszcze bardziej tajemniczego...
Głos Jupe’a załamał się nagle.
— Co takiego? — potrząsnął go za ramię Bob. — Gadaj, Jupe. Powiedz nam, co to
za tajemnica?
— On zakłada słoneczne okulary wyłącznie w nocy!
Rozdział 10
Morderca gołębia zdemaskowany!
— Słucham? — wrzasnął na cały głos Pete.
Jupe potrząsnął ze zniechęceniem głową, tak jakby chciał powiedzieć swemu
koledze: “To bez znaczenia”. Zdawał sobie sprawę, że i tak nie przekrzyczy
wypełniających park ptasich gwizdów, skrzeczeń i krakań.
Było późne popołudnie w dzień po spotkaniu z Parkerem Frisbee. Trzej
Detektywi prowadzili rowery dróżką wiodącą do domu panny Maureen Melody.
Po powrocie z Mini-Tokio Jupe zadzwonił do panny Melody i umówił się z nią na
złożenie wizyty następnego ranka. Jednak w chwili gdy chłopcy mieli już wskoczyć
na rowery, żeby pojechać do jej domu, ciocia Matylda zapędziła ich
niespodziewanie do roboty. W nocy spadł potężny deszcz i trzeba było doprowadzić
do porządku pokryte kałużami podwórze. A poza tym jeszcze powycierać do sucha
stare lodówki i kuchenne piecyki zebrane przez wuja Tytusa. Chłopcy stracili w
ten sposób mnóstwo cennego czasu, który mogli byli przeznaczyć na próbę
rozwiązania zagadki zamordowanych ptaszków panny Melody.
Maszerujący z dłońmi na kierownicy roweru Jupe wzdrygnął się na wspomnienie
przykrej przygody, która przydarzyła mu się pośród zarośli przylegających do
domu panny Melody. Miał nadzieję, że tym razem uda im się opuścić to miejsce
dobrze przed zapadnięciem zmroku.
Panna Melody otworzyła drzwi zaraz po pierwszym dzwonku. Miała na sobie
czarną, welwetową suknię z długimi rękawami. Prowadząc chłopców do
dźwiękoszczelnego salonu, podnosiła przez cały czas do oczu małą, koronkową
chusteczkę.
— Popatrzcie tylko — powiedziała powstrzymując szlochanie i niepewnie
wyciągnęła rękę w kierunku stołu. Trzej Detektywi zobaczyli leżącego na białym
obrusie martwego jastrzębia.
W chwili gdy Pete podchodził do stołu, sfrunęła z góry papuga i usiadła mu na
ramieniu.
— Jakie to okrutne — wyszlochała panna Melody.
— Okrutne! Okrutne! Okrutne! — powtórzyła jak echo papuga.
Jupe zabrał się do oglądania martwego ptaka. Na jego ciele nie było żadnych
śladów walki czy gwałtownego ataku. Jupe doszedł do wniosku, że jastrząb,
podobnie jak jego poprzednik, mógł zostać otruty.
— Kiedy go pani znalazła? — zapytał.
Maureen Melody z trudem starała się zapanować nad sobą. Jeszcze raz przetarła
oczy chusteczką.
— Przed chwilą — powiedziała cichym, załamującym się głosem.
— Gdzie?
— W tym samym... — zawiesiła na chwilę głos, aby przełknąć ślinę. — Tam,
gdzie i poprzednio.
— W miejscu, na którym wykłada pani karmę dla swoich jastrzębi?
Panna Melody w milczeniu skinęła głową. Najwyraźniej mówienie o tym sprawiało
jej wielką przykrość.
Jupe posłał jej współczujące spojrzenie.
— Domyślam się, co pani odczuwa w tej chwili — powiedział. — Ale byłbym pani
bardzo wdzięczny, gdyby zechciała pani odpowiedzieć mi na parę pytań.
Panna Melody skinęła potakująco głową. Przez cały czas bawiła się przy tym
sznurem pereł zwisającym z jej szyi. Wyglądało to tak, jakby dotykanie ich
palcami działało na nią uspokajająco.
— Spróbuję — odparła odrobinę pewniejszym głosem.
— Kiedy byliśmy tu poprzednio — zaczął Jupe — pani ulubiona sroka,
Nevermore...
Przerwał na chwilę obawiając się, że panna Melody zacznie znowu szlochać na
wspomnienie jej brutalnie zamordowanej, skrzydlatej przyjaciółki. Miłośniczka
ptaków jednak jeszcze raz skinęła przyzwalająco głową.
— Powiedziała pani, że Nevermore była taka sprytna i mądra. Przynosiła pani
różne świecidełka.
— Tak, perły. — Miłe wspomnienie zdołało przywrócić na twarz Maureen Melody
coś w rodzaju niewyraźnego uśmiechu. — Przyniosła mi trzy przepiękne perły.
— Powiedziała pani też, że Nevermore była jedną z dwu pani ulubionych
sroczek.
— Tak. Drugą z nich jest Lenora.
— Czy ona także znosi pani różne rzeczy?
— Od czasu do czasu. — Panna Melody schowała chusteczkę w kieszonce naszytej
na sukni, tak jakby postanowiła nie szlochać już więcej. — Obawiam się jednak,
że Lenora nie umywa się nawet do Nevermore. Przynosi mi tylko nic nie znaczące
drobiazgi. Można by określić je nawet jako odpadki czy śmieci.
Jupe zmarszczył brwi, wpatrując się w zamyśleniu w martwego jastrzębia.
— Czy kiedykolwiek przyniosła pani jakiś mały liścik czy kartkę z
wiadomością? — zapytał.
— Słucham?
— No, małą kartkę z jakimś napisem.
— Nie sądzę. Gdyby przyniosła coś takiego, zwróciłabym na to uwagę. Na
przykład dziś rano... Chcesz zobaczyć, co Lenora przyniosła mi dzisiejszego
ranka?
Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź Jupe’a, panna Melody podeszła do stojącego
przy ścianie stolika i wzięła do ręki szklaną popielniczkę. Wróciwszy na miejsce
pokazała Jupe’owi jej zawartość.
W popielniczce znajdowała się maleńka kulka zwinięta z włosów. Jupe wziął ją
w dwa palce, aby lepiej się jej przyjrzeć. Włosy były czarne, szorstkie w dotyku
i kędzierzawe. Jupe domyślił się, że trzymając je w dziobie sroka niechcący
skręciła je w kulkę. Ostrożnie włożył je do kieszonki na piersiach.
— Czy domyśla się pani choć trochę, gdzie Lenora mogła to znaleźć? — zapytał.
— Nie. Obawiam się, że nie — odparła panna Melody odkładając popielniczkę na
stół. — Nie mam też pojęcia, skąd Nevermore przynosiła perły.
Jupe popatrzył w okno. Do zmierzchu pozostały jeszcze ze dwie godziny.
— Wiecie co — zwrócił się do Boba i Pete’a — może lepiej wyjdziemy na dwór i
jeszcze raz przeszukamy ten park. Oczywiście — dodał spoglądając na pannę Melody
— jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.
— Ależ skąd, przeciwnie, jestem bardzo wdzięczna i wam, i panu Frisbee za
pomoc. Ale jeśli pozwolicie, wolałabym nie chodzić tam z wami. Nie mam już
prawie odwagi, żeby wyjść choćby do ogrodu — stwierdziła wyjmując znowu
chusteczkę. — Boję się, że mogłabym natknąć się na coś — dodała załamującym się
głosem.
Tak więc kiedy chłopcy wyszli z domu, panna Melody odprowadziła ich tylko
wzrokiem, stojąc koło prowadzących na taras przeszklonych drzwi. Pete szedł z
siedzącą mu wciąż na ramieniu papugą, która najwyraźniej polubiła towarzystwo
chłopców. Pete nie miał zresztą nic przeciwko temu. On także zdążył już polubić
barwnego ptaka. Zaprzyjaźnił się z nim tak samo prędko, jak wcześniej z Cezarem.
Zatrzymali się dopiero na żwirze przy końcu trawnika, w miejscu, w którym
zostały znalezione dwa martwe jastrzębie. Nie było tam jednak nic, co rzucałoby
się w oczy, żadnych resztek karmy czy odcisków stóp.
— Okay — zaintonował Jupe kierując się w stronę drzew. — Dzisiaj trzymajmy
się razem.
— Dobra myśl — odpowiedział mu Pete drżącym od wysiłku sopranem.
— Na wypadek, gdyby czaił się tam Frisbee ze złymi zamiarami.
Nie spotkali jednak nikogo. Przez godzinę błądzili pośród zarośli i krzaków,
wychodząc czasami na jakąś wąską, zabłoconą ścieżkę, nie natknęli się jednak na
nic godnego uwagi.
Po długiej wędrówce znaleźli się na niewielkiej, porośniętej trawą polance,
otoczonej ze wszystkich stron drzewami. Panował na niej dziwny spokój, tak jakby
większość ptaków unikała tego miejsca. Jupe znalazł kępę suchych traw i
przysiadł na niej. Był już porządnie zmęczony, a w dodatku przemoczył sobie
nogi.
Tuż obok niego wyciągnął się na trawie Pete. Bob przykucnął w pobliżu,
opierając się plecami o drzewo.
Przez jakieś pięć minut odpoczywali w milczeniu. Pete bezmyślnie przyglądał
się dziobiącemu ziemię drozdowi, który najwyraźniej szukał w trawie robaków.
Jupe zaczynał już dochodzić do wniosku, że czas wracać do domu.
I właśnie w tym momencie wydarzyły się niespodziewanie trzy rzeczy. Nastąpiły
tak szybko po sobie, że wydawało się, jakby zaszły jednocześnie.
Papuga zerwała się z przeraźliwym wrzaskiem z ramienia Pete’a i pofrunęła
między drzewa.
Drozd uniósł głowę i zaczął rozpościerać skrzydełka.
Z nieba spadł niczym pocisk jakiś czarny, obły kształt i wylądował prościutko
na grzbiecie drozda.
W chwilę potem było już po wszystkim. Drozd nie miał najmniejszej szansy na
podjęcie walki z napastnikiem. Czarny jastrząb chwycił go szponami i momentalnie
porwał na strzępy ostrym jak brzytwa dziobem.
Wystarczyło parę sekund, aby jastrząb wyszarpał z drobnego ciałka drozda
tyle, ile mu było potrzeba, po czym wystrzelił jak rakieta w powietrze, unosząc
zdobycz w zakrzywionych pazurach. Na ziemi została jedynie główka i nóżki
ofiary, jeśli nie liczyć kilku zakrwawionych piórek.
Przez dobrą minutę żaden z Trzech Detektywów nie był w stanie wykrztusić ani
słowa. Ukryta u koronie któregoś z pobliskich drzew papuga sfrunęła z powrotem i
przysiadła na ramieniu Pete’a.
— Okrutne! — wrzasnęła swym skrzekliwym głosem. — Okrutne! Okrutne!
— Masz rację — przytaknął jej Jupe. — Ale dzięki temu wiemy już przynajmniej,
kto zamordował gołębia o dwóch pazurach.
— I dlaczego ktoś wykłada jastrzębiom zatrute mięso — podsunął Bob. — Być
może ten ktoś nie chce, żeby mordowały pocztowe gołębie.
— Możliwe — zgodził się Jupe, który wyjął z kieszeni i jeszcze raz obejrzał
zagadkowy zwitek czarnych włosów. — Nadal jednak nie wiemy na pewno, kto to
jest. Ani kto zatłukł kijem tę biedną srokę Nevermore — dodał podnosząc się na
nogi.
— Intryguje mnie sprawa śladów — powiedział w zamyśleniu. — Przecież po
ostatnim deszczu gdzieś tu muszą być jakieś odciski butów. Musieliśmy je
przeoczyć, to wszystko.
Rzuciwszy okiem na słońce, ruchem ręki zachęcił obu przyjaciół.
— Chodźcie. Do zmroku została nam jeszcze dobra godzina — powiedział. — Ale
tym razem rozdzielimy się. I przeszukamy wszystkie ścieżki i wszystkie miejsca,
gdzie ziemia jest trochę miększa i bardziej błotnista.
— A gdyby któremuś z nas udało się natrafić na coś, to w jaki sposób to
zasygnalizujemy? — zapytał Bob.
— Śpiewajcie najgłośniej, jak tylko się da, amerykański hymn — powiedział
Jupe.
Na wszelki wypadek Pete zaintonował kilka pierwszych taktów. Chciał się
upewnić, czy będzie w stanie dać tego rodzaju sygnał. Uspokojony co do swego
wokalnego talentu, skinął głową na znak zgody, po czym rozdzielili się i
zagłębili w zielonej gęstwinie.
I to właśnie Pete natrafił w piętnaście minut później na ślady czyichś butów.
Dwa wyraźne odciski widoczne były na błotnistej ścieżce, którą podążał.
Wyglądały tak, jakby ktoś przecinał ścieżkę pod kątem prostym.
Pete zatrzymał się, aby dobrze się im przyjrzeć. Światło dnia zaczynało już
lekko przygasać. Zachód słońca przyciszył też trochę rowzświergotane ptactwo.
Pete’owi przemknęło przez głowę, że samotne przebywanie w takim odludnym gąszczu
może przyprawić niejednego odważniaka o gęsią skórkę.
Otworzył usta, aby dać umówiony sygnał. Nie mógł sobie jednak przypomnieć
melodii hymnu. A przecież dopiero co, na polance, śpiewał go całkiem bezbłędnie.
Teraz jednak w żaden sposób nie umiał wykrzesać z pamięci początkowych dźwięków.
— God bless... — próbował zmusić swą mózgownicę do większego wysiłku. Bez
skutku.
— God bless America — zaskrzeczała nagle siedząca na jego ramieniu papuga. W
jednej chwili melodia wyłoniła się z zakamarków jego pamięci.
— Dziękuję — powiedział przeciągając palcami po piórkach ptaka.
— God bless America — zaśpiewał w chwilę potem, starając się włożyć w to
wszystkie siły. — Boże, błogosław Amerykę, mój ukochany kraj!
Jupe i Bob musieli być gdzieś całkiem blisko, bo w minutę potem byli już obok
niego. Jupe rzucił okiem na wydłużone odciski męskich butów z wyraźnie
zaostrzonymi noskami, a potem jeszcze raz wyjął z kieszonki włochatą kulkę i
przyjrzał się jej.
— Brawo, Pete, dobrze się spisałeś — powiedział. — Ale to na pewno nie są
odciski butów pana Frisbee. Wczoraj w czasie lunchu dobrze się im przyjrzałem.
On ma bardzo małe stopy i w dodatku nosi buty z zaokrąglonymi noskami. Tak
więc... — urwał, podnosząc do oczu włochatą kulkę — prawdopodobnie to nie
Frisbee zahaczył brodą o jakiś kolczasty krzak i zostawił na nim tę kępkę, którą
potem znalazła sroczka Lenora.
Zmrok zaczynał już gęstnieć, toteż Jupe nie zwlekając poprowadził kolegów do
miejsca, gdzie wszyscy trzej zostawili rowery. W jednym z okien na piętrze domu
panny Maureen Melody paliło się światło. Jupe domyślił się, że położyła się ona
być może wcześniej do łóżka i przyszło mu do głowy, że lepiej będzie nie
zakłócać jej odpoczynku, zwłaszcza po przeżyciach, jakie ją dotknęły.
— Jak by nie było — wyjaśnił swą decyzję kolegom — nie mamy jeszcze dla niej
żadnej konkretnej informacji. Wszystko, co wiemy, to tylko przypuszczenia.
— Jak myślisz, czy te ślady mógł zostawić Tik? — zapytał Bob, któremu
przypomniała się właśnie uwaga Jupe’a na temat zaostrzonych nosków obuwia, które
Tik miał na nogach w “Koniku Morskim”.
— Rzeczywiście, zrobiłem takie założenie — przyznał Jupe. — Ale zakładam też,
że kluczem do rozwiązania całej tej zagadki jest Kyoto.
— Dlaczego? — zapytał Pete.
— Ponieważ to Kyoto napisał ten list: “Dziś pereł nie będzie” — odparł Jupe
unosząc w górę serdelkowaty wskazujący palec. W chwilę potem uniósł także drugi.
— To jemu złożył wizytę w Mini-Tokio Parker Frisbee. Z dłoni Jupe’a wystrzelił w
górę trzeci serdelek. — No i Tik czekał w “Koniku Morskim” także na Kyota.
Pete kiwnął z uznaniem głową.
— To rzeczywiście ma ręce i nogi — przytaknął skwapliwie.
— A dzięki Bobowi — ciągnął Jupe — wiemy już, dlaczego Tik zaczaił się tam na
niego. I dlaczego popędził za nim jak szalony.
— Naprawdę? — zapytał Bob, nie bardzo rozumiejąc, na czym miałby polegać jego
wkład w rozwikłanie tej zagadki.
— Ponieważ zgodnie z tym, co wydedukowałeś na podstawie wilgotnej farby na
skrzynce listowej Kyota, musiał się on wprowadzić całkiem niedawno do tego domu.
A Tik chciał się koniecznie dowiedzieć, gdzie ten Kyoto obecnie mieszka.
— Ale po co? — zapytał Bob.
— Tego właśnie musimy się dowiedzieć — stwierdził Jupe. — Jakie interesy
łączą Tika z Kyotem i co ten Kyoto może mieć wspólnego z perłami. Będziemy
musieli jeszcze raz pojeździć za jego furgonetką — dodał po chwili milczenia. —
Jak dotąd to jedyny konkretny trop, jaki mamy w ręku.
— Może udałoby się wyłapać sygnały nadajnika, który ciągle przytwierdzony
jest do jego samochodu — podsunął Pete. Jupe pokręcił głową.
— Do tej pory baterie w nadajniku na pewno już zdechły, a skradanie się pod
domem Kyota, żeby je zmienić, jest za bardzo ryzykowne.
Rzekłszy to, Jupe popatrzył na Drugiego Detektywa.
— Obawiam się, że to jest zajęcie dla ciebie — stwierdził z uśmiechem.
Pete’owi wyrwało się westchnienie. Ile razy trzeba było wykonać ryzykowną
robotę, nadawała się ona jak ulał wyłącznie dla niego.
— Okay — odparł z pewnym ociąganiem. — Lepiej powiedz mi od razu, Jupe, coś
tam dla mnie jeszcze upitrasił.
Rozdział 11
Tajemnica Kyota
Następnego ranka Pete wstał jeszcze przed świtem. Jednym susem wskoczył w
dżinsy, wciągnął szary sweterek, założył adidasy i po cichu zszedł do kuchni,
żeby coś przegryźć na śniadanie.
Na kuchennym stole leżały włożone do etui przeciwsłoneczne okulary. Pewno
zostawił je tu tata, pomyślał Pete, zastanawiając się, czy nie powinien ich
założyć. Ciekawe, czy będę się bardziej rzucał w oczy w ciemnych okularach, czy
też bez nich, rozmyślał pałaszując słodkie obwarzanki i popijając je mlekiem.
Czy w razie gdyby Kyoto mnie zobaczył, zostanę przez niego rozpoznany?
Ostatecznie postanowił zabrać okulary ze sobą, aby włożyć je w przypadku,
gdyby zaszła potrzeba zmiany zewnętrznego wyglądu. Wcisnął etui pod sweter i
pobiegł do komórki wystawić przechowywaną tam super-maszynę.
Był nią angielski rower wyścigowy z dziesięciobiegową przerzutką. Pete
otrzymał go od ojca na swe ostatnie urodziny. Używał go bardzo oszczędnie,
korzystając na co dzień ze starego, wysłużonego gruchota. Na nowej kolarce mógł
wyciągać średnio ponad czterdzieści pięć, a w potrzebie przeszło sześćdziesiąt
kilometrów na godzinę.
Wyprowadzając rower na dwór, Pete poklepał go z czułością, niczym rasowego
wierzchowca, a potem wskoczył na siodełko. Dziesięć minut później był już na
obrzeżach Mini-Tokio. Wjechał na chodnik i zatrzymał się między drzewami, skąd
mógł obserwować dom Kyota, nie będąc widzianym przez nikogo.
Zdążył na czas. Zielona furgonetka nadal zaparkowana była na podjeździe, a
nad wejściem na mały ganek paliło się światło.
W chwili gdy słońce zaczynało już wyłaniać się zza widnokręgu, ulicą
przejechał czterodrzwiowy niebieski samochód, który zatrzymał się przed domem
Japończyka. Z auta wysiadł jakiś człowiek i ruszył podjazdem w kierunku
furgonetki. Pete wytężył wzrok, aby przyjrzeć mu się jak najdokładniej. Nie było
to zresztą konieczne, bowiem nawet w bladym świetle poranka widział wyraźnie
charakterystyczny, ścięty ukośnie żakiet, sztuczkowe spodnie oraz gęstą, czarną
brodę i wąsy. Parker Frisbee! To absolutnie pewne. Pomyłka była wykluczona.
Tym razem Frisbee nie miał na nosie ciemnych okularów, niósł za to jakiś
spory, kanciasty pakunek. Pudło miało szarawy odcień, tak jakby było owinięte
gazetą. Frisbee otworzył tylne drzwi furgonetki i wstawił paczkę do środka.
Światło na ganku zgasło.
Frisbee zatrzasnął drzwi furgonetki, a potem wrócił do swego samochodu,
usiadł za kierownicą i odjechał.
Pete usadowił się znowu pod drzewem i zaczął obserwację domu. W dziesięć
minut później z jego drzwi wyszedł jakiś Japończyk i podszedł do furgonetki.
Przez chwilę Pete nie wiedział, kogo ma przed sobą — Kyota czy też jego kolegę
znającego angielski?
Ale zaraz przypomniało mu się to, co Jupe powiedziało charakterystycznym
pasie noszonym przez tłumacza i o tłustej plamie na jego dżinsach. Mężczyzna
idący ku furgonetce nie miał ani zdobionego tłoczeniami pasa, ani plamy na
spodniach. Ubrany był w wytarte drelichy, a w ręku niósł metalowy pojemnik, w
jakim zwykle zabiera się na wycieczkę przygotowany uprzednio lunch.
Pete wysunął zza drzewa swą wyścigówkę i usiadł na siodełku, podpierając się
czubkami palców o ziemię.
Kyoto nie otworzył tylnych drzwi furgonetki ani nawet nie zajrzał do środka
przez okno. Usiadł za kierownicą i uruchomiwszy silnik zaczął wycofywać samochód
z podjazdu. Pete przesunął się na skraj chodnika tuż obok jezdni.
Wyjeżdżając tyłem na ulicę, furgonetka skręciła ostro, zatrzymała się na
moment, a potem ruszyła w kierunku Pete’a, który cofnął się raptownie, aby
schować się za drzewem. Kiedy rozklekotany samochód minął jego kryjówkę, Pete
policzył do dziesięciu i ruszył za nim.
Bez trudu utrzymał dystans wystarczający, aby nie stracić z oczu zielonego
auta, zjeżdżającego krętą drogą w dół, ku miastu. Zachowując bezpieczną
odległość pokonał Main Street, wreszcie skręcił za ściganym samochodem na drogę
idącą wzdłuż wybrzeża.
Furgonetka zaczęła nabierać szybkości. Pedałując o jakieś sto metrów za nią,
Pete włączył największe przełożenie i rozpędził się stopniowo, najpierw do
czterdziestu, potem pięćdziesięciu, wreszcie ponad sześćdziesięciu kilometrów na
godzinę. Kiedy mijał “Konika Morskiego”, aby rozpocząć długi zjazd ze szczytu
wzgórza, było już zupełnie widno.
W parę minut później przemknął obok strzeżonej plaży Willsa.
Znajdowało się tu pole namiotowe, ale nie wolno było rozpalać ognisk. Także
teraz zobaczył kilka rozbitych namiotów. Z jednego z nich wyszła jakaś
dziewczyna i pomachała ręką pędzącemu jak strzała Pete’owi.
O parę kilometrów dalej droga odchodziła od wybrzeża oceanu. Pete rzucił
okiem na widoczne jeszcze, załamujące się fale. Przyszło mu do głowy, że byłoby
wspaniale popływać w taki piękny, słoneczny dzień. Te rozmyślania przerwał nagle
widok zapalających się hamulcowych świateł furgonetki. Nacisnął na hamulce i
zatrzymał się, szorując po asfalcie zablokowanymi kołami.
Furgonetka stanęła w miejscu. Pete’owi przypomniała się wysportowana,
umięśniona sylwetka Kyota. Uświadomił sobie, że to przecież Japończycy wynaleźli
karate. Zaczął już odwracać swą leciutką wyścigówkę w przeciwnym kierunku, aby
być gotowym do ucieczki, zanim będzie za późno. W tym momencie zielona
furgonetka ruszyła powoli do przodu i skręciła w lewo, zjeżdżając z drogi.
Dopiero teraz Pete zauważył wąską dróżkę prowadzącą w kierunku morza.
Nacisnął na pedały i ostrożnie zbliżył się do jej wylotu na główną drogę. O
jakieś trzydzieści metrów dalej dróżka kończyła się parkingiem, za którym widać
było wysoki, żelazny parkan z bramą wjazdową. Za parkanem znajdowała się grupka
skupionych blisko siebie drewnianych domków.
Zielona furgonetka wjechała na parking. Ukryty w krzakach rosnących wzdłuż
głównej drogi, Pete zobaczył, że Kyoto wysiada z blaszanym pudłem w rękach i
podchodzi do tylnych drzwi samochodu.
Japończyk wszedł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Minęło kilka, może
kilkanaście minut. Pete zaczął zastanawiać się, co on tam robi? Może zmienia
ubranie?
Nie, jednak nie. Kiedy Japończyk otworzył wreszcie drzwi i wysiadł, miał na
sobie te same drelichy. Trzymając przed sobą oburącz metalowe pudełko, ruszył w
kierunku bramy.
Z drzwi jednego z domków wyszedł mężczyzna w mundurze. Był uzbrojony w
pistolet, nie wyglądał jednak na zwykłego policjanta. To jakiś ochroniarz,
pomyślał Pete. Mężczyzna otworzył bramę i wpuścił Kyota do środka, po czym z
powrotem zamknął wejście na klucz.
Widząc, że z głównej drogi zjeżdża w kierunku parkingu jakaś odkryta
półciężarówka, Pete wcisnął się głębiej w zarośla. Z tyłu, na skrzyni, siedziało
dwóch Japończyków. Kiedy samochód zatrzymał się na parkingu, z kabiny wysiadło
jeszcze dwóch. Wszyscy mieli w rękach takie same turystyczne blaszane pudełka.
Cała czwórka podeszła do bramy. Uzbrojony strażnik otworzył ją znowu i wpuścił
ich do środka.
Ciekawe, co tu się mieści, zaczął zastanawiać się Pete. Z wyjątkiem
drewnianych domków za płotem nie było widać nic godnego uwagi. Z tyłu, za
domkami, rozpościerał się płaski teren, ciągnący się aż do plaży. Nie wydawało
się, aby ktoś uprawiał na nim cokolwiek.
Wpatrując się w pustą przestrzeń, Pete zorientował się nagle, że to, co
wydawało mu się płaskim kawałkiem ziemi, wcale nim nie jest. Miał przed sobą
ogromne, sztuczne jezioro, oddzielone od morskiego brzegu kamienną groblą. Cała
jego powierzchnia pokryta była szachownicą zbitych z desek drewnianych pomostów,
wystających nieco ponad powierzchnię wody.
Zobaczył, że Japończycy rozchodzą się po owych pomostach na wszystkie strony,
a potem schylają się i wyciągają z wody coś, co wyglądało na druciane klatki.
Nie był w stanie dostrzec, co w nich się znajduje, stwierdził tylko, że
Japończycy pochylają się nad nimi i wykonują takie ruchy, jakby uważnie
sortowali ich zawartość.
Z tej odległości Pete nie mógł stwierdzić, w którym miejscu był w tej chwili
Kyoto Widział jednak wyraźnie pięć skulonych w kucki figurek, był więc pewien,
że jedną z nich musi być “jego” Japończyk.
Minęło następne pół godziny. Na obserwowanym przez Pete’a terenie nic się nie
wydarzyło ani nie zmieniło. Od czasu do czasu wzdłuż ogrodzenia przechadzali się
tylko strażnicy. Pete stwierdził, że było ich co najmniej trzech. Skulone
postacie nadal pochylały się cierpliwie nad drucianymi klatkami. Co jakiś czas
jedna z nich wędrowała z powrotem do wody, a na jej miejsce pojawiała się
następna. I tak w kółko.
Nad sztucznym jeziorem unosiły się i szybowały stada mew i gołębi. Nie było w
tym nic niezwykłego. Ptaki te można było spotkać wszędzie, wzdłuż całego
wybrzeża.
Czas na złożenie meldunku, pomyślał Pete. Jadąc tu, zauważył oddaloną o
jakieś półtora kilometra stację benzynową. Wyciągnął z krzaków swój rower i na
pełnym gazie popędził w jej kierunku.
Czekający w Kwaterze Głównej Jupe natychmiast podniósł słuchawkę telefonu.
Pete poinformował go, że znajduje się mniej więcej półtora kilometra za
strzeżoną plażą Willsa. Umówił się w końcu, że zaczeka tu, na stacji, na
pozostałych detektywów.
Wychodząc z budki telefonicznej pomyślał, że jego koledzy zjawią się tu nie
wcześniej niż za jakąś godzinę. Kupił puszkę coli i słodki batonik, a potem
zaczął rozglądać się za cienistym miejscem, gdzie można by usiąść.
— Piękny rower — powiedział obsługujący stację młody człowiek, wpatrując się
z podziwem w angielską wyścigówkę.
Zakłopotany trochę Pete odpowiedział jakimś niewyraźnym bąknięciem. Niewiele
tylko starszy od niego pracownik stacji okazał się prawdziwym znawcą i amatorem
tego rodzaju pojazdów. Natychmiast wdał się w wymianę uwag na temat różnych
technicznych nowinek, a zwłaszcza konstrukcji przerzutek. Dopiero po dłuższej
chwili Pete uświadomił sobie, że jego młody rozmówca byłby może w stanie
udzielić mu użytecznych informacji.
— Ten teren ogrodzony żelaznym parkanem, niedaleko stąd... — powiedział
wyciągając rękę ku północy. — Co tam się mieści?
— Z tego, co słyszałem — odparł pracownik stacji — znajduje się tam ferma
zajmująca się hodowlą ostryg. Kilka lat temu założył ją jakiś dziany Japoniec.
Kazał zrobić wykop i usunąć ziemię, a potem zalać wszystko wodą z oceanu. Ktoś
mówił, że hodują tam ostrygi.
Pete nie miał pewności, czy jego rozmówca wiedział coś więcej na ten temat.
Na stację zaczęły zajeżdżać jeden po drugim samochody i młody człowiek nie mógł
odejść od pomp aż do przyjazdu Jupe’a i Boba. Jupe był spocony i wykończony po
długiej jeździe, odmówił jednak wypicia coli czy innego napoju.
— One mają za dużo kalorii — wyjaśnił krótko, a potem poszedł się odświeżyć
pod kranem ze zwykłą wodą. Dopiero po tych zabiegach Pete’owi udało się
odciągnąć kolegów na bok i zdać im relację ze wszystkiego, czego był świadkiem i
co zobaczył od wyjazdu z domu tego ranka.
— Hodowla ostryg, hmmm — powtórzył w zamyśleniu Jupe. — Uzbrojeni
ochroniarze. Parker Frisbee. Duży, kanciasty pakunek, owinięty czymś szarawym.
Dobra robota, Pete.
— Dobra, dobra, ale powiedz mi, Jupe, co to wszystko oznacza? — zapytał Pete.
Pierwszy Detektyw nie odpowiedział.
— Spróbujmy znaleźć tam na miejscu jakąś dobrą kryjówkę i zobaczymy, co się
będzie działo dalej — zasugerował w zamian.
Chłopcy wskoczyli na rowery i ruszyli jeden za drugim w kierunku sztucznego
zalewu. Ukryli rowery w wysokich łopianach, z dala od drogi, i podczołgali się
do wąskiej dróżki, chcąc mieć oko i na nią, i na strzeżoną przez wartowników
bramę.
Jupe miał przy sobie lornetkę. Podniósł ją do oczu i nastawił ostrość tak,
aby przyjrzeć się dobrze pochylonym nad drucianymi klatkami Japończykom.
— Zgadza się, to ostrygi — powiedział. — Znaczy się to, co jest w tych
klatkach. Ale przeszkadza mi ten płot i nie mogę dokładnie stwierdzić, co oni z
nimi robią. Zdaje mi się, że otwierają niektóre z nich.
Słońce było już wysoko i zaczęło zdrowo przypiekać. Pete żałował w duchu, że
nie przywiózł ze stacji choćby jednej puszki z jakimś napojem. Założył
przeciwsłoneczne okulary, odwrócił się na plecy i zamknął oczy.
W południe jeden ze strażników gwizdnął głośno. Japończycy przerwali pracę,
żeby zjeść lunch. Nie zeszli jednak z pomostów, tylko rozsiedli się na nich w
pełnym słońcu i zaczęli się posilać tym, co każdy z nich miał w metalowym
pudełku.
Na pomostach wokół nich zaroiło się od mew i gołębi, czyhających na odpadki.
Japończycy zaczęli je przeganiać. Ptaki dały w końcu za wygraną, uniosły się w
powietrze i odleciały.
Jupiter opuścił lornetkę. Widok zajadających smacznie Japończyków przypomniał
mu o jego własnym, pustym żołądku. Wysiłkiem woli starał się rozpędzić myśli o
jedzeniu, aby móc skoncentrować się na tajemnicy gołębia o dwóch pazurach i na
sprawie pomordowanych ptaków. Zaczął nieświadomie miętosić dwoma palcami dolną
wargę.
Co to za historia z tym szarym pudłem, które, według relacji Pete’a, Parker
Frisbee umieścił w zielonej furgonetce? Co w nim mogło być? Pete powiedział, że
Kyoto przed wejściem w bramę zostawił je w furgonetce i zabrał tylko swoje
pudełko z lunchem.
Jupe szturchnął pogrążonego w słodkim nieróbstwie Pete’a.
— Czy Kyoto zamknął na klucz tylne drzwi furgonetki? — zapytał widząc, że
Pete unosi głowę. Nie był wprawdzie pewien, czy schowane za ciemnymi szkłami
oczy kolegi są otwarte czy zamknięte, miał jednak nadzieję, że Pete nie rozespał
się na dobre.
— Nie — odparł sennym głosem zapytany. — Jestem pewien, że nie — dodał
zapadając znowu w drzemkę.
Jupe zaczął analizować możliwe posunięcia. Czy dałoby się podkraść od tyłu do
zielonej furgonetki, wśliznąć do środka i otworzyć szary pakunek?... Mimo
wszystko musiał stwierdzić, że nie. Uzbrojeni ochroniarze nie znikli we wnętrzu
któregoś z domków, aby także zjeść lunch. Nadal patrolowali ogrodzenie i okolice
bramy.
W kilka minut potem powietrze przeciął znowu ostry dźwięk gwizdka. Japończycy
pozamykali swoje pudełka z posiłkiem i wrócili do sortowania ostryg,
wydobywanych z wody w drucianych klatkach.
Jupe poczuł, że i jemu oczy zaczynają się kleić, próbował zwalczyć
ogarniającą go senność, nie działo się jednak nic, co byłoby w stanie przykuć
jego uwagę, nawet z lornetką przy oczach. Absolutnie nic nowego. Upał, niczym
nie zmącona cisza i czczość w pustym żołądku zmogły go w końcu. Przymknął
powieki i w chwilę potem głowa opadła mu na rozpostarte na ziemi dłonie.
Przyśniło mu się, że zajada orzechowy torcik, pokryty grubą warstwą kremu.
Właśnie sięgał widelczykiem po drugą porcję, kiedy zbudził go ostry dźwięk
gwizdka. Odruchowo spojrzał na zegarek. Była trzecia po południu. Japończycy jak
na komendę zaczęli wstawiać do wody druciane klatki, a potem prawie jednocześnie
ruszyli po drewnianych kładkach w kierunku bramy.
Jupe w jednej chwili otrząsnął się z resztek snu. Oto do czego służą ciemne
okulary, przemknęło mu przez głowę niczym nagłe odkrycie. Parker Frisbee miał je
na nosie wtedy, w parku panny Melody, a potem także na parkingu koło banku. Mimo
że w obu przypadkach panowały nocne ciemności. No bo takie ciemne szkła nie
tylko chronią oczy przed światłem, ale mogą też osłaniać je przed wzrokiem
innych ludzi. Spoglądając na twarz Pete’a, Jupe zupełnie nie wiedział, czy jego
przyjaciel ma oczy otwarte, czy też zamknięte.
Wróciwszy do obserwowania tego, co działo się za płotem, Jupe stwierdził, że
Japończycy nie zmierzają jednak prosto do bramy. Jeden po drugim zaczęli znikać
we wnętrzu stojącego niedaleko niej drewnianego baraku. Jupe zobaczył też, że
znikli gdzieś wszyscy strażnicy.
W jednej chwili zerwał się z ziemi i co sił w nogach pognał wąską dróżką w
kierunku parkingu.
Bob otworzył oczy. Miejsce obok niego było puste. Jupe zniknął. Gdzie on się
mógł podziać? W tej samej chwili dostrzegł Pierwszego Detektywa, sięgającego do
klamki tylnych drzwi zielonej furgonetki. Jupe wskoczył do środka i zamknął
drzwi za sobą.
— O rany — odezwał się Pete unosząc głowę.
— Jak myślisz, co powinniśmy teraz zrobić? — zapytał go Bob. — To znaczy,
czego Jupe może się po nas spodziewać? Czy on ma zamiar ukryć się w samochodzie
Kyota i w ten sposób wrócić do miasta? Czy ma jakieś inne plany? Jak ci się
wydaje?
— Nie mam pojęcia — odparł Pete, nie mniej zakłopotany od Boba. — Gdyby
chciał, żebyśmy coś zrobili, chyba by nam o tym powiedział, no nie?
— Też tak myślę. Może chce po prostu przeszukać tę furgonetkę. Zdaje mi się,
że najlepiej będzie zaczekać tu na niego. Mam tylko nadzieję, że zdąży wrócić
zanim ten Kyoto... — miał zamiar dokończyć “... go złapie”, ale nigdzie nie było
widać ani Kyota, ani nikogo innego. Japończycy rozpłynęli się gdzieś. Strażnicy
także.
Podniósłszy do oczu lornetkę, Bob przejechał wzrokiem po pustych kładkach i
wzdłuż ogrodzenia. W końcu jego uwagę przykuło okno jednego z baraków.
Mimo że trudno było dojrzeć dokładnie, co dzieje się w środku, Bob zdołał się
zorientować, że wnętrze wypełnione jest Japończykami i ochroniarzami. Japończycy
pozdejmowali z siebie ubrania, a strażnicy zdawali się przetrząsać je dokładnie.
Zaglądali także do pudełek na lunch.
Bob opuścił lornetkę. Zobaczył wracającego biegiem Jupe’a. W chwilę potem
Pierwszy Detektyw rozciągnął się obok niego, ciężko dysząc. Miał zaczerwienioną
od wysiłku twarz, ale jego oczy błyszczały podnieceniem.
— Strażnicy przeszukują ich, tak? — zapytał Jupe, jak tylko wrócił mu w miarę
normalny oddech.
Bob kiwnął potakująco głową.
— Przynajmniej na to wygląda.
— Jak myślisz, Jupe, czego oni mogą szukać?
Pierwszy Detektyw zdawał się ważyć w myśli odpowiedź na pytanie swego kolegi.
— Ja też zrobiłem małe przeszukanie — odezwał się po chwili. — Udało mi się
stwierdzić, co też mogło się znajdować w tym pakunku, który Kyoto zostawił w
furgonetce. Ale wiesz Pete, to pudło nie było opakowane w gazetę, chociaż mogło
tak wyglądać, kiedy patrzyłeś na nie w bladym oświetleniu i z daleka. W
rzeczywistości owinięte było gazą.
— Gazą? — powtórzył z błyskiem w oczach Pete. — Tak samo, jak klatka
pozostawiona przez Tika?
— Dokładnie tak — odparł Jupe. — Gaza była z niego wprawdzie zdjęta, ale
klatka stała nadal w tylnej części furgonetki. Stwierdziłem, że nic w niej nie
ma. Ale mógłbym się założyć, że nie była pusta w momencie, gdy wstawiał ją do
furgonetki Frisbee. Zobaczcie, co znalazłem w środku!
Uniósłszy w górę otwartą dłoń, Jupe pokazał kolegom swoją zdobycz. Było to
kilka ziaren kukurydzy.
— Gołębie... — domyślił się Pete. — Kyoto przywiózł w tej klatce gołębia...
— I przeszmuglował go przez bramę w pudełku na lunch — dopowiedział Jupe. —
Nie było to wcale trudne. Strażnicy nie rewidują Japończyków przy wchodzeniu do
środka. Tylko przy wyjściu, po pracy.
Bob zmarszczył brwi z zaintrygowaną miną.
— Ale czego oni mogą szukać? — zapytał po raz drugi.
— Pereł — wyjaśnił spokojnie Jupe. — Po to właśnie hodują tu te małże. To
jest ferma hodowlanych pereł.
Rozdział 12
Jupe ma pewien plan...
— No, to mamy już dwie rzeczy — powiedział Jupe. — Perły i pocztowe gołębie.
Po powrocie z ostrygowej fermy Trzej Detektywi spotkali się znowu w Kwaterze
Głównej, zajadając kanapki przygotowane przez ciocię Matyldę. Jupe przekroił
swoją na dwie równe części. Postanowił twardo, że zje tylko jedną z nich.
Jako ostatni na spotkaniu zjawił się Bob. Po drodze wstąpił do biblioteki,
aby wypożyczyć dwie książki, o które prosił Jupe.
— No i co tam piszą o hodowlanych perłach? — zapytał go Pierwszy Detektyw.
Bob otworzył jedną z książek, zatytułowaną “Drogocenne klejnoty”, i wyjął z
niej kartkę z odręcznymi notatkami.
— Perły hodowlane — przeczytał włożywszy okulary. — Sposób pozyskiwania:
należy wziąć młode małże, z gatunku tak zwanych perłorodnych, i umieścić je w
klatkach zanurzonych w wodzie. Po osiągnięciu przez nie wieku trzech lat otwiera
się je i wkłada do środka maleńki okruch macicy perłowej. Powinien on być
umieszczony w tak zwanym płaszczu. Następnie klatkę zanurza się znowu i
pozostawia w wodzie na okres trzech do sześciu lat. Od czasu do czasu należy
otwierać i sprawdzać każdy egzemplarz. Umieszczona we wnętrzu małża okruszyna
irytuje go i drażni, w wyniku czego tworzy on wokół niej osłonę w kształcie
perły...
— Która pełni rolę jakby bandaża — wtrącił Pete.
— Tak, a w każdym razie chroni przed uwieraniem — potwierdził Bob, pochylając
się znowu nad swymi notatkami. — Po upływie około sześciu lat perły osiągają
wymagane rozmiary. Wyjmuje się je, sortuje i sprzedaje. Hodowle pereł na wielką
skalę prowadzi się w Japonii. Niektóre z wyhodowanych w ten sposób pereł
wyceniane są na kilkaset dolarów.
— Dlaczego czasami nazywa się je sztucznymi perłami? — zapytał Pete. —
Przecież nie wykonuje się ich z jakiegoś plastyku czy innej masy.
Bob i Jupe roześmiali się jak na komendę.
— Pewno, że nie — powiedział Bob. — Określenie “sztuczne” oznacza tylko tyle,
że powstają pod kontrolą i w sztucznie stworzonych warunkach. Żeby mieć pewność,
że w małżu wyrośnie perła, trzeba umieścić w nim ostrą i twardą okruszynkę. Nie
czeka się, aż do jego wnętrza dostanie się przez przypadek ziarnko piasku czy
żwiru.
— Więc ten Kyoto pracuje w fabryce pereł — stwierdził Pete głaszcząc piórka
Cezara przez oczka siatki. — To dlatego strażnicy rewidują wszystkich przy
wyjściu. Żeby nie dopuścić do kradzieży choćby jednej małej perełki. Prawda,
Jupe?
— Prawda — potwierdził Pierwszy Detektyw rozpierając się w obrotowym fotelu
za biurkiem. — Ale nie przeszukują ich rano, kiedy idą do pracy. I ta właśnie
okoliczność podsunęła Parkerowi Frisbee i jego japońskiemu przyjacielowi pewien
pomysł. W gruncie rzeczy niezwykle prosty. Ale prześliczny dzięki tej prostocie.
Polega on na tym, że Frisbee wstawia do furgonetki Kyota klatkę z pocztowym
gołębiem. Idąc do pracy na ostrygowej fermie, Kyoto wyjmuje gołębia z klatki i
szmugluje go do środka w pudełku na lunch.
Przez chwilę Jupe bawił się nie zjedzoną połową swojej kanapki. Odsunął ją
jednak na bok.
— Jeżeli Kyoto znajdzie w ciągu dnia piękny okaz perły w jakimś mięczaku,
czeka aż do gwizdka na lunch, a potem wyjmuje gołębia z pudełka i przytwierdza
perłę do jego nóżki. A że lata tam mnóstwo różnych ptaków, żaden ze strażników
nie jest w stanie zauważyć, że przybył jeszcze jeden. Uwolniony gołąb leci
prościutko do gołębnika Parkera Frisbee, dostarczając mu cenny ładunek.
— A jeżeli Kyoto nie natrafi przed lunchem na ładną perłę — powiedział Bob —
posyła panu Frisbee napisany po japońsku liścik z wiadomością, że “dziś pereł
nie będzie”. Taki, jak ten, który znaleźliśmy przy gołębiu o dwóch pazurach
zamordowanym przez jastrzębie panny Melody Ale... — urwał nagle, tak jakby nie
mógł znaleźć właściwego słowa. — Ale...
— Tamten gołąb nie był własnością Parkera Frisbee — dokończył za niego Jupe.
— Należał do Tika. W każdym razie to Tik miał go ze sobą wtedy, w “Koniku
Morskim”. I to w dokładnie takiej samej klatce, owiniętej gazą.
Najzupełniej bezwiednie Jupe odłamał kawałek odsuniętej przed chwilą na bok
połówki sandwicza.
— Bob, dawaj tę drugą książkę. Musimy i na nią rzucić okiem — powiedział.
Druga z przyniesionych przez Boba książek okazała się atlasem drogowym
południowej Kalifornii. Aby mieć wolne ręce, Jupe włożył do ust odłamany kawałek
kanapki, a potem odszukał w atlasie stronicę, na której znajdowała się dokładna
mapa obszaru położonego między Rocky Beach i Santa Monica. Pozostali dwaj
detektywi pochylili się, aby także rzucić na nią okiem.
— A więc strzeżona plaża Willsa znajduje się tu — podobny do serdelka
wskazujący palec Jupe’a zatrzymał się na odcinku wybrzeża, idącym ze wschodu na
zachód. — Wobec tego ostrygowa ferma musi być gdzieś tutaj. A Parker Frisbee
mieszka... — pulchny palec powędrował wzdłuż wybrzeża aż do Rocky Beach — ...o,
w tym miejscu, po zachodniej stronie miasta. Wiem o tym — dodał przerywając na
moment machinalne obracanie w ustach kawałka kanapki — ponieważ znalazłem jego
domowy adres w książce telefonicznej.
Stwierdziwszy to, Jupe sięgnął po leżącą na biurku linijkę i połączył nią oba
punkty na mapie.
— Co wam to mówi? — zapytał.
— Że między ostrygową fermą i domem Parkera Frisbee, koło którego
prawdopodobnie znajduje się gołębnik, nie ma żadnych przeszkód, mogących
utrudnić lot — odparł Pete. — Odległość wynosi mniej więcej dziewięć kilometrów,
z tego większość nad oceanem.
— A jej pokonanie zajęłoby pocztowemu gołębiowi około sześciu minut —
stwierdził Bob. — Tak więc Frisbee musi tylko pamiętać, aby w południe wrócić do
domu. A tam po kilku minutach zjawia się gołąb i przynosi mu piękną perłę.
— W takim razie, w jaki sposób tamten gołąb został zamordowany w parku panny
Melody? — zaoponował Pete. — Ona mieszka przecież po wschodniej stronie miasta —
dodał wskazując miejsce na mapie. — To nie jest po drodze z fermy do domu pana
Frisbee, lecz sporo dalej. Co ten gołąb z dwoma pazurkami robił tak daleko od
swojej trasy?
— Jeżeli z niej zboczył, to mogło mu się to przydarzyć wyłącznie w przypadku,
gdyby leciał do gołębnika Parkera Frisbee — stwierdził Jupe przesuwając linijkę
tak, że łączyła teraz ostrygową fermę z domem panny Melody. — Ale nie musiałby
nigdzie zbaczać, gdyby leciał tu — dodał, wskazując palcem widoczne na mapie
miasto, odległe od Rocky Beach o kilka kilometrów na południe.
— Do Santa Monica? — zapytał Bob.
— Do Tika! — podchwycił Pete.
— Tik mieszka przecież w Santa Monica — przypomniał Bob. — Sam to potwierdził
wtedy, w “Koniku Morskim”...
— Tak więc jeśli ten gołąb o dwóch pazurach był własnością Tika — rozwinął
sugestie kolegów Jupe — i leciał do jego domu w Santa Monica, musiał pofrunąć
nad parkiem panny Melody. I właśnie wtedy został zamordowany przez któregoś z
jej jastrzębi.
Przez chwilę Jupe błądził w zamyśleniu palcami po tym, co zostało jeszcze z
jego kanapki.
— A przy tym wydaje się rzeczą oczywistą, że nie był on pierwszym gołębiem
Tika, który zginął w ten sposób — podjął swój wywód. — Miss Melody powiedziała
nam, że Nevermore przyniosła jej w tym miesiącu trzy perły. Jest więc bardzo
prawdopodobne, że sroka znalazła je wszystkie w parku swej pani, przymocowane do
nóżek martwych gołębi.
— Zdaje się, że to ma ręce i nogi — stwierdził Pete.
Jupe zamknął atlas i nachmurzył się.
— Miałoby — powiedział — gdyby Frisbee uprawiał ten proceder z Tikiem. To
znaczy, gdyby jednego dnia używany był gołąb Parkera Frisbee, a innego któryś z
gołębi Tika. Tylko w takim przypadku zachowanie pana Frisbee miałoby jakiś sens.
Wyjaśniłoby się, dlaczego zaniepokoiło go to, że ktoś morduje gołębie Tika. I
dlaczego zakradł się po ciemku do parku panny Melody, a potem zaatakował mnie
kijem, myśląc, że to ja jestem mordercą tych ptaków.
Marszcząc w zamyśleniu brwi, Jupe odłamał kawałek kanapki.
— A potem Frisbee dowiedział się od Maureen Melody, że kręcimy się tam na jej
prośbę, postanowił więc zmienić front i udawał, że ma wobec nas przyjazne
zamiary. Zaoferował nam premię za wyjaśnienie, w jaki sposób giną gołębie Tika.
Wygłosiwszy to, Jupe potrząsnął głową i z zasępioną miną spojrzał na kawałek
chleba z serem, który jakimś cudem znalazł się w jego palcach. Zrobił to z taką
miną, jakby ten widok nie pozwalał mu na zebranie myśli. Machinalnie uniósł rękę
do ust.
— Ale oni nie mogą być wspólnikami — powiedział.
— Czemuż to? — zapytał Bob. — Skąd ci to przyszło do głowy?
Przez dłuższą chwilę Jupe jednostajnie obracał w ustach chleb z serem.
— Jeżeli Frisbee i Kyoto działają do spółki, to w takim razie wspólnikiem
Kyota musi być także Tik — powiedział z naciskiem, a potem zaczął z
roztargnieniem obracać w palcach następny kawałek sandwicza. — Ale w takim razie
Tik wiedziałby, gdzie mieszka Kyoto. Znałby jego nowy adres. Nie musiałby
zaczajać się w “Koniku Morskim” po to, żeby śledzić Kyota wracającego z pracy
zieloną furgonetką.
Podniósłszy się z miejsca, Jupe energicznym ruchem dłoni włożył do ust
kawałek kanapki, tak jakby chciał usunąć go po prostu z pola widzenia. Spojrzał
na Boba, potem na Pete’a.
— Głosuję za tym, żebyśmy poprosili starych, by pozwolili nam spędzić
dzisiejszą noc na plaży Willsa — powiedział.
Był pewien, że nie będzie z tym żadnych kłopotów. W czasie letnich wakacji
Trzej Detektywi często jeździli na różne obozowiska i kempingi. Przed rozejściem
się do domów umówili się, że spotkają się tu, w składnicy, za dwie godziny. Jupe
miał zamiar poprosić jednego z pomocników wuja Tytusa, Hansa, żeby podrzucił ich
swoją ciężarówką na miejsce, razem z rowerami i śpiworami.
— A jutro rano — dodał jeszcze — kiedy Kyoto nadjedzie zieloną furgonetką w
drodze do pracy, będziemy czekać już na niego.
— Co zrobimy tym razem? — zapytał Bob. — Znowu będziemy go śledzić?
— Nie. — pokręcił głową Jupe. — W pewien prosty i praktyczny sposób
spróbujemy rozwiązać wszystkie zagadki. Żeby skończyć raz wreszcie z tym
dochodzeniem.
Rzekłszy to, Jupe zaczął rozglądać się po biurku za połową kanapki, którą
zaplanował zjeść dopiero na kolację. Nigdzie jej jednak nie było. Dopiero po
chwili uświadomił sobie, że musiał spałaszować wszystko, nawet tego nie
zauważywszy.
— Poprosimy Cezara, żeby nam pomógł przyskrzynić tego Tika — powiedział
spoglądając na kręcącego się po klatce gołębia. — Mam nadzieję, że nam nie
odmówi!
Rozdział 13
Operacja “Zamiana”
— Ten śpiwór zupełnie nie nadaje się do nocowania na dworze — stwierdził
Jupiter zaraz po przebudzeniu się następnego ranka. Bolały go kości od leżenia
przez całą noc na twardej plaży, a w oczach i w ustach miał pełno piasku.
Spojrzał na zegarek. Szósta. Najwyższy czas, aby zacząć przygotowania.
Przeciągnął się i wypełznął ze śpiwora.
Obaj jego koledzy byli już na nogach. Pete siedział w kucki koło maleńkiej
klatki z Cezarem, zajęty karmieniem pięknego ptaka i głaskaniem jego lśniących
piór przez oczka w siatce. Bob wręczył Jupe’owi karton z mlekiem i zaprosił go
na słodkie obwarzanki.
Jupe zawahał się. Czemuż by nie, przemknęło mu przez głowę. Ostatecznie nie
można przecież utyć od jednego obwarzanka. Ani od dwóch. Poza tym dziś takie
fizyczne wzmocnienie mogło się okazać szczególnie potrzebne. Zaczął powoli
popijać mleko. Cienkie strużki białego płynu natychmiast poradziły sobie z
poprzylepianymi do jego ust drobinami piasku.
W dziesięć minut później cały dobytek Trzech Detektywów był już spakowany.
Jupe pomógł Pete’owi owinąć gazą klatkę z Cezarem i okleić rogi samoprzylepną
taśmą. Następnie obaj chłopcy przywiązali klatkę do bagażnika roweru Jupe’a. Na
kierownicy swojego Bob zawiesił wypchaną lotniczą torbę.
Jako tako umocowawszy zrolowane śpiwory, ruszyli powoli w kierunku stacji
benzynowej, gdzie Pete’owi udało się załatwić z sympatycznym chłopakiem
obsługującym pompy pozostawienie na parę godzin niepotrzebnego ekwipunku.
Mając tę sprawę z głowy, chłopcy wskoczyli znowu na rowery, aby pokonać
ostatni kilometr dzielący ich jeszcze od ostrygowej fermy. Jupe zapamiętał z
wizyty poprzedniego dnia miejsce, które doskonale nadawało się do zrealizowania
zaplanowanej przez niego operacji. Dwa pasma wchodzącej w ostry zakręt drogi
były tu rozdzielone szerokim, porośniętym trawą nasypem, zaś na prawo od drogi,
czyli od strony lądu, znajdował się pagórkowaty teren, pełen krzaków i dziko
rosnących badyli.
Chłopcy zjechali z głównej trasy i ukryli rowery w wysokich chaszczach. Jupe
odwiązał klatkę z Cezarem i postawił ją w cieniu pod jakimś krzakiem. Bob zdjął
z kierownicy wypchaną lotniczą torbę. Wszyscy trzej wyjęli z uchwytów przy
ramach pompki i ruszyli nabrzeżem. Minąwszy zakręt, zatrzymali się kilkadziesiąt
metrów dalej. Bob otworzył torbę i wyciągnął z niej duży plastykowy worek pełen
kolorowych baloników o rozmaitych kształtach i wymiarach. Podzielił je między
wszystkich, przydzielając każdemu po dwadzieścia sztuk, po czym cała trójka
zabrała się do roboty. W parę minut później na poboczu drogi wyrósł stos
napompowanych i zawiązanych pstrokatych baloników.
Jupe z zadowoleniem stwierdził, że od chwili, gdy rozpoczęli napełnianie
baloników powietrzem, drogą nie przejechał ani jeden samochód. Był wczesny
ranek, toteż na wybranym przez niego odcinku nie było prawie żadnego ruchu.
Sprzyjającą okolicznością była też całkowicie bezwietrzna pogoda.
Bob jeszcze raz sięgnął do torby i wydobył z niej zwinięty transparent z
białego płótna, który przygotował poprzedniego wieczoru według instrukcji
Jupe’a. Został on błyskawicznie rozciągnięty i przymocowany do dwóch krzaków
tak, aby go było widać z nadjeżdżających samochodów. Wykonany wielkimi literami
napis głosił:
POMÓŻ NASZYM SKRZYDLATYM PRZYJACIOŁOM!
KUP BALONIK!
Jupe obejrzał się w kierunku odległego o jakieś dwadzieścia metrów ostrego
zakrętu, a potem przeniósł spojrzenie na pobliską małą górkę, porośniętą bylicą
i gęstymi krzewami.
— Bob, wejdziesz tam na górę — powiedział. — Będziesz widział stamtąd i
Pete’a, i mnie. Masz ze sobą chusteczkę do nosa?
— Mam — odparł Bob, włożywszy na wszelki wypadek rękę do kieszeni dżinsów. —
Słuchaj, Pete, będę machał nią w ten sposób — dodał, powiewając chusteczką w
przód i w tył. — Jak zobaczysz taki znak, możesz być pewien, że wszystko w
porządku i że możesz go przepuścić.
Pete kiwnął niechętnie głową. Czuł się w tym wszystkim dość niepewnie i
pocieszał się nadzieją, że zdoła zrealizować swoje zadanie nie doprowadzając
Kyota do białej gorączki. Zdawał sobie bowiem sprawę, że młody Japończyk może
być mistrzem karate. Gdyby Kyoto przypomniał sobie, że widział Pete’a w
składnicy złomu, i gdyby nabrał jakichś podejrzeń, mógłby puścić w ruch kanty
swoich dłoni i dać Pete’owi dobrą nauczkę.
Sięgnął do kieszonki na piersiach po przeciwsłoneczne okulary swego ojca i
wsunął je na nos.
— A skąd mam wiedzieć, że on już nadjeżdża? — zapytał lekko drżącym głosem.
— Trzy gwizdki będą oznaczały, że furgonetka pojawiła się na horyzoncie —
wyjaśnił Jupe. — A kiedy przejedzie już koło mnie, gwizdnę dwa razy. Okay?
— Okay.
Uwagi Jupe’a nie uszła niepewność pobrzmiewająca w głosie kolegi. Zdawał
sobie sprawę, że właśnie Pete’owi przypadła najtrudniejsza rola w obmyślonej
wczoraj operacji i najchętniej sam zająłby jego miejsce i osobiście wykonał tę
część planu. Na nieszczęście, podczas swej wizyty w składnicy złomu Kyoto prawie
przez cały czas miał przed oczami właśnie Jupe’a, było więc bardzo
prawdopodobne, że właśnie jego sylwetkę i rysy zapamiętał najlepiej i bez
żadnych kłopotów rozpozna go teraz.
— Staraj się uśmiechać przez cały czas — poradził Pete’owi, aby choć trochę
podnieść go na duchu. — Śmiej się i gadaj jak najwięcej.
— Ale co mam mówić?
— Co chcesz — odparł Jupe. — To nie będzie miało najmniejszego znaczenia. On
w ogóle nie zna angielskiego, więc i tak nie zrozumie, co do niego będziesz
mówił.
— Okay Jakoś sobie poradzę — powiedział Pete. Wciąż jednak czuł się dziwnie
nieswojo.
Jupe spojrzał na zegarek. Zbliżała się pora rozpoczęcia akcji.
— Czas na nas — powiedział. — Za chwilę nasz delikwent powinien się tu
zjawić.
Wdrapawszy się na czubek małej górki, Bob ułożył się w trawie, trzymając w
pogotowiu chusteczkę.
Jupe cofnął się do miejsca, gdzie zostawili rowery, i schował się w krzakach,
przytykających niemal do pobocza drogi. Położył rękę na stojącej obok niego
kanciastej klatce, w której za zasłoną z gazy kręcił się gruchając cichutko
Cezar.
Pete został natomiast tam, gdzie był, obok piętrzącej się niczym wieża sterty
kolorowych baloników.
— Pomóż naszym skrzydlatym przyjaciołom — mruknął, spoglądając na wielki,
wymalowany czerwonymi literami transparent. — Mam w nosie naszych skrzydlatych
przyjaciół. To ja potrzebuję teraz pomocy!
Jupe poczuł, że po policzkach i po nosie spływają mu kropelki potu, i to mimo
że było raczej chłodno, a on sam leżał bez ruchu na ziemi. Martwił się o Pete’a,
a co gorsza, nie miał z nim żadnego wzrokowego kontaktu. Także Bob był z tego
miejsca niewidoczny. Jupe podciągnął się leciutko na łokciach i utkwił
spojrzenie w ginącej w oddali drodze, którą miała nadjechać zielona furgonetka.
Minęło pięć minut. I jeszcze pięć. Jupe zaczął już tracić nadzieję, że
oczekiwany przez niego samochód w ogóle nadjedzie. Coś musiało Japończykowi
przeszkodzić w wybraniu się tego ranka do pracy. Grożące Pete’owi
niebezpieczeństwo tak zaprzątało myśli Jupe’a, że zaczął już żałować wszystkiego
i zapragnął, aby furgonetka rzeczywiście się nie pokazała. I właśnie w tym
momencie zobaczył w oddali zielony kształt, zbliżający się z narastającym
charkotem zdezelowanego silnika. Włożył dwa palce do ust i gwizdnął trzy razy.
Furgonetka przemknęła obok niego. Jupe nabrał znowu powietrza i zagwizdał
dwukrotnie.
Kiedy tylko samochód zniknął za zakrętem drogi, Jupe zerwał się z ziemi,
złapał oburącz klatkę i przycisnął ją do piersi, a potem rzucił się biegiem, tak
jakby chciał go dopędzić.
Usłyszawszy trzy gwizdki, Pete rozciągnął ramiona najszerzej, jak tylko mógł,
i zaczął spychać stertę baloników na jezdnię. W momencie gdy jego uszu doszły
dwa gwizdy, kończył już, pogrążony po uszy w podskakujących balonikach,
ustawianie kolorowej, kłębiącej się zapory zasłaniającej całą szerokość drogi.
Usłyszał szum nadjeżdżającej furgonetki, która zaczęła zwalniać, a w końcu
zatrzymała się niepewnie o pięć kroków przed ustawioną przez niego balonową
barierą.
Z okna samochodu wychylił się Kyoto i krzyknął coś po japońsku. Pete nie
zwrócił na to najmniejszej uwagi. Udawał, że próbuje usunąć baloniki z jezdni, w
rzeczywistości jednak robił wszystko, aby w zaporze nie powstała jakaś
szczelina, umożliwiająca furgonetce przedostanie się przez nią bez pogrążenia
się w falującym morzu kolorowych pingwinów, krokodyli i innych kształtów.
Kyoto wyskoczył z kabiny i ruszył w jego kierunku. Po paru krokach zatrzymał
się i spojrzał z zaintrygowaną miną na Pete’a. Widząc, że coś plącze mu się pod
nogami, kopnął to czubkiem buta. Długi, zielony balonik w kształcie zakrzywionej
kiełbaski wyskoczył w górę i opadając pacnął go delikatnie w nos. Kyoto
zareagował niezrozumiałym mruknięciem i uchylając się przed balonikiem,
odepchnął go od siebie ręką.
Pete próbował zmusić się do uśmiechu.
— Pomóż naszym skrzydlatym przyjaciołom — powiedział wykrzywiając twarz w
śmiesznym grymasie. — Kup balonik.
Kyoto mruknął coś po japońsku.
Pete starał się utrzymać na twarzy uśmiech. Przypomniał sobie radę Jupe’a,
aby jak najwięcej mówić. Kłopot polegał jednak na tym, że w żaden sposób nie
mógł wymyślić nic, co nadawałoby się do wygłoszenia w tej właśnie chwili. Mogło
się wydawać, że nie stać go na więcej oprócz wykrzywiania twarzy w jednostajnym,
nic nie znaczącym grymasie. Nagle coś zaświtało mu w głowie. Przypomniał sobie
słowa starej pieśni unionistów, którą jego ojciec podśpiewywał sobie często w
domu.
— Nigdy nic — zaczął deklamować, patrząc w twarz Japończykowi — nie zmusi nas
do ustąpienia. — Odchrząknął dla dodania sobie odwagi i ponownie zmusił się do
uśmiechu. — Nigdy nic nie zmusi nas do ustąpienia. Będziemy trwać niczym drzewo
stojące na brzegu jeziora. Nic nas nie zmusi do ustąpienia.
Kyoto wymierzył kopniaka następnemu balonikowi, tym razem żółtemu i okrągłemu
jak piłka. Balonik podskoczył do góry i osiadł na czubku całej sterty,
podwyższając ją jeszcze bardziej.
— Będziemy trwać i razem staniemy do boju — stwierdził z szerokim uśmiechem
Pete, wskazując ręką transparent, apelujący do miłośników ptasich szczebiotów. —
Nie cofniemy się ani na krok. Będziemy trwać i...
W tym momencie Jupe’owi brakowało jeszcze z dziesięciu kroków do stojącej
nieruchomo furgonetki. Pierwszy Detektyw miał na nogach miękkie adidasy, toteż
ostatnie metry przebył biegiem już po asfalcie, bez obawy, że zostanie usłyszany
przez Kyota. O wiele trudniejszym zadaniem, jakie czekało go teraz, było
bezgłośne otwarcie tylnych drzwi furgonetki. Jupe podziękował w duchu
Japończykowi za to, że nie wyłączył hałaśliwie pracującego motoru.
— ...i razem staniemy do boju. Nie cofniemy się ani na krok — deklamował
coraz śmielszym głosem Pete, który zauważył nagle, że Kyoto szuka czegoś w
kieszeni dżinsów. Co on tam może mieć? W uśmiechu Pete’a pojawił się nagle
odcień lekkiego cykora. — Będziemy trwać niczym drzewo... — zaintonował drżącym
głosikiem, starając się nie wpaść w popłoch.
Jupe wyciągnął rękę i powolutku, ostrożnie nacisnął klamkę. Coś zgrzytnęło w
zamku. Odgłos był całkiem cichy, ale zabrzmiał w uszach Jupe’a niczym armatni
wystrzał. Jupe pociągnął klamkę do siebie i tylne drzwi furgonetki uchyliły się.
Ze swej kryjówki na szczycie wzniesienia Bob zobaczył, że Jupe pochyla się i
włazi do środka. Jeszcze mocniej ścisnął w garści gotową do użycia chusteczkę.
Jest! — szepnął w myśli Jupe na widok stojącego w tylnej części samochodu
kanciastego pudła owiniętego gazą. Postawił na podłodze przyniesioną przez
siebie klatkę i ostrożnie uniósł tamtą, a potem, przyciskając ją do piersi
przesunął owiniętą klatkę z Cezarem na miejsce klatki przywiezionej przez Kyota.
— Nic nas nie zmusi do ustąpienia! — zapiał rozdygotanym głosem Pete i urwał
nagle. Ostatnie sylaby zabrzmiały tak, jakby mu coś stanęło kołkiem w gardle. W
ręku Kyota pojawił się scyzoryk. Błysnęło jego długie, cienkie ostrze.
Jupe obrócił się, aby zamknąć za sobą drzwi furgonetki.
W tej samej chwili jego uszu doszedł jakiś wybuch, głośny niczym eksplozja
granatu. Jupe podskoczył tak, jakby nastąpił nagle na minę czy petardę. Ukryty w
trzymanej przez niego kurczowo klatce gołąb zatrzepotał skrzydłami i zaczął
cicho gruchać. Jupe znieruchomiał i zaczął czekać, przyczajony za samochodem.
Jeszcze jedna eksplozja.
— ...nie zmusi nas do ustąpienia! — doszedł go ledwo słyszalny, wibrujący
głosik Pete’a.
Jupe zerknął ostrożnie zza furgonetki. O parę kroków przed maską samochodu,
pośród rozlatujących się niczym stado gęsi kolorowych piłek, szalał Kyoto,
wymachując ostrym jak brzytwa nożem. Co chwilę pod jego ciosami padały kolejne,
przedziurawione baloniki.
— Za nami stoi Unia... — wrzeszczał w jego kierunku z upiornym, przylepionym
do twarzy uśmiechem Pete — ...więc nie ruszymy się na krok. Za nami stoi...
Z cichym szczęknięciem zamka Jupe zamknął drzwi furgonetki. Pociągnął za
klamkę, aby się upewnić, czy zamek chwycił, a potem przycisnął oburącz do piersi
klatkę Kyota i zaczął się wycofywać.
— ...Unia! — wrzasnął Pete, a potem rzucił się za ocalałymi balonikami niczym
kura zaganiająca kurczęta zaatakowane przez lisa. Biegając w kółko i drąc się na
całe gardło, że “nic nie zmusi nas do ustąpienia”, rzucał jednocześnie
rozpaczliwe spojrzenia w kierunku górki, na której zaczaił się Bob.
Kyoto nadal zadawał na prawo i lewo ciosy pełne mściwego zapamiętania.
Przynajmniej połowa baloników leżała już bez życia na ziemi.
Bob wlepił oczy w oddalającego się od furgonetki Jupe’a. Pierwszy Detektyw
zbiegł na pobocze, zrobił jeszcze parę kroków, a potem dał nura w przytykające
niemal do drogi zarośla. Widząc to, Bob błyskawicznie podniósł się na kolana i
zaczął wściekle wymachiwać swoją chusteczką.
— Niczym drzewo stojące na brzegu... — wykrzykiwał zachrypniętym już głosem
Pete. W tej samej chwili dojrzał powiewającą chusteczkę. Z westchnieniem ulgi,
które omal nie zwaliło go z nóg, usunął się na pobocze, patrząc, jak Kyoto
dobija ostatnie pozostałe przy życiu baloniki. Dopełniwszy dzieła zniszczenia,
Japończyk odwrócił się i ruszył do swego samochodu. W chwilę potem siedział już
za kierownicą.
Przycupnąwszy na poboczu drogi, Pete przyglądał się, jak koła furgonetki
rozgniatają rozrzucone po jezdni, sflaczałe resztki kolorowych, gumowych
kształtów. Westchnął ciężko jeszcze raz i opuścił głowę na kolana.
Z krzaków wyszedł Jupe, dzierżący w ręku zebraną z samochodu Kyota klatkę, i
powoli ruszył w stronę kolorowego pobojowiska. Udało się zrobić to, co
zaplanował: zamienić jednego gołębia na drugiego. Jupe daleki był jednak od
samozadowolenia. Zdawał sobie sprawę, że najtrudniejsza i najbardziej
niebezpieczna rola w całej operacji przypadła Pete’owi. To on zatrzymał
furgonetkę i tak długo zwracał uwagę kierowcy, aby umożliwić Jupe’owi
przeprowadzenie bez przeszkód podmiany klatek.
— Nic ci się nie stało? — zapytał podchodząc do kolegi niemal równocześnie z
Bobem, który także zdążył już zbiec ze swojej górki. — Wykonałeś wspaniałą
robotę, Pete. Jak się czujesz?
— Nie... nieźle — odparł Pete kręcąc z niedowierzaniem głową, tak jakby nie
był jeszcze pewien, że jest już po wszystkim. — Ale jak zobaczyłem, że Kyoto
otwiera ten scyzoryk... No, w każdym razie będę długo pamiętał ten moment.
Wolałbym, żeby nic takiego nie spotkało mnie... — zawiesił na chwilę głos i
spojrzał na Jupe’a — ...czekaj, jak on się nazywał, ten kruk z wiersza Poego, no
i sroka Maureen Melody? O, mam. Nevermore! Tak, nevermore! Nigdy więcej!
Rozdział 14
Przyleci czy nie przyleci?
Jupiter ze strapioną miną spuścił głowę. Zrobiło mu się przykro, że naraził
Pete’a na takie przeżycia. A także i Boba. Naprawdę przykro. Ale jednocześnie
nie mógł się oprzeć krzepiącemu uczuciu radości z odniesionego zwycięstwa.
— W każdym razie udało się — powiedział po chwili. — Kyoto pojechał do pracy
przy tych ostrygach z Cezarem w klatce.
— No, niech ci będzie — westchnął Pete. — Rzeczywiście, poszło nam jak po
maśle. I co dalej?
Jupe zajęty już był odwijaniem taśmy oklejającej zdobyczną klatkę. Rozsunął
na boki gazę i oczom chłopców ukazały się metalowe pręty.
— Bob, może byś mi pomógł — poprosił Jupe.
Otwarłszy małe drzwiczki chłopcy wyjęli z klatki zamkniętego w niej
pocztowego gołębia. Bob przytrzymał go obiema dłońmi, podczas gdy Jupe sięgnął
do kieszeni i wyjął mały pasek aluminiowej folii i wizytówkę Trzech Detektywów.
Złożywszy kilkakrotnie małą karteczkę, owinął ją folią, a potem przymocował
wszystko do nóżki gołębia.
— Nie miałbyś ochoty go wypuścić, Pete? — zapytał Jupe, któremu przyszło do
głowy, że najlepszym sposobem na odciągnięcie kolegi od rozpamiętywania stanu
własnych nerwów będzie danie mu jakiegoś zajęcia.
Drugi Detektyw kiwnął potakująco głową i wziął gołębia z rąk Boba. Ująwszy go
w złożone dłonie podniósł się z ziemi i zaczął gładzić koniuszkami palców jego
pióra.
— Najwyższy czas, żebyś poleciał do domu — powiedział pochylając nad nim
głowę, a potem delikatnie podrzucił go w powietrze.
Gołąb zatrzepotał skrzydłami i zaczął krążyć nad głowami chłopców.
— Łapie geograficzne współrzędne — wyjaśnił Pete. — Ale zaraz poleci. O,
właśnie, już!
I rzeczywiście. Pokręciwszy się parę sekund w miejscu, gołąb wystrzelił
niczym rakieta w bok, kierując się wzdłuż wybrzeża ku Rocky Beach.
Dwie godziny później Trzej Detektywi wjechali na podwórze składnicy złomu.
Zabrane po drodze ze stacji benzynowej śpiwory mocno przeszkadzały w jeździe,
toteż powrót zajął im sporo czasu.
— Już z powrotem? — powitała ich ciocia Matylda. — Bałam się, że spędzicie na
plaży cały dzień, a wuj Tytus przywiózł właśnie jakieś nowe żelastwo.
I rzeczywiście, na podwórzu piętrzyła się sterta zardzewiałych zawiasów i
innych okuć. Wszystko to trzeba było posortować i poukładać na wyznaczonych
miejscach.
Jupe’owi wyrwało się ciężkie westchnienie. Ale w gruncie rzeczy nie był
specjalnie zmartwiony tą robotą. Do południa brakowało jeszcze ponad dwóch
godzin. Sortowanie starych zasuwek i zawiasów było doskonałym sposobem na
spędzenie tego czasu, a przy tym usprawiedliwiało obecność całej trójki na
terenie składnicy. Zabierając się do roboty chłopcy nie mogli pozbyć się jednak
nerwowego napięcia. Ich myśli, a dość często także i spojrzenia wędrowały w
górę, ku niebu. Ciągle zdawało się im, że już słyszą trzepot skrzydeł Cezara.
O pół do dwunastej ciocia Matylda pojechała z wujem Tytusem do miasta, żeby
porobić zakupy. Jupe przypuszczał, że wrócą nie wcześniej niż po drugiej. Aż do
tego czasu chłopcy mogli robić w składnicy, co im się tylko podobało.
Na początek zwolnili tempo pracy, fundując sobie coraz dłuższe chwile
odpoczynku, wreszcie koło południa całkowicie zarzucili nudne zajęcie. Rozsiedli
się w urządzonym na wolnym powietrzu warsztacie Jupe’a i wykręcając na wszystkie
strony szyje zaczęli rozglądać się po niebie, wyczekując z niecierpliwością.
Jupe bez przerwy spoglądał na zegarek. Pete aż podskoczył na widok szybującej
nad składnicą jaskółki, usiadł jednak z powrotem z jeszcze rzadszą miną niż
przedtem.
— Nie wiemy oczywiście, o której Kyoto wypuści Cezara — odezwał się Jupe,
próbując podnieść na duchu nie tylko kolegów, ale i samego siebie. — Może
najpierw zabierze się do jedzenia lunchu...
Nie dokończył jednak widząc, że Pete znowu zrywa się na równe nogi. W chwilę
potem także i on zobaczył smukłą sylwetkę pięknego ptaka, szybującego wysoko nad
ich głowami.
— To Cezar! — krzyknął Pete machając ręką w kierunku gołębia. — Cezaaar!
Cezaaar!
Cezar musiał zobaczyć go także, bo zatoczywszy kilka kolejek zanurkował nagle
w dół i wyhamowawszy tuż nad ziemią paroma ruchami skrzydeł, wylądował z gracją
na samym środku warsztatu.
Jako pierwszy znalazł się przy nim Pete. Chwycił gołębia w obie dłonie i
uniósłszy go w górę, czubkiem nosa pogładził lśniące piórka na jego szyi.
— Cezar, przyleciałeś — szepnął rozanielony. — Dobry, stary Cezar. Wróciłeś
do domu!
Tymczasem Jupe oglądał już nóżki gołębia.
— O, rany, chłopaki — szepnął drżącym z podniecenia głosem. — Popatrzcie!
Popatrzcie tylko! — Ostrożnie manipulując palcami odwinął cienką, aluminiową
folię, a potem wydobył z niej coś kulistego i ująwszy to w dwa palce, pokazał
kolegom.
Była to wielka, rzucająca opalizujące blaski perła.
— Przypuszczam, że nie trzeba będzie szukać innych dowodów powiedział
oglądając perłę ze wszystkich stron. — Okazuje się, że nasze teorie na temat
Kyota i Parkera Frisbee, i gołębia o dwóch pazurach...
— Daj mi ją! — ozwał się nagle jakiś głos od strony wejścia do warsztatu.
Trzej Detektywi jak na komendę odwrócili się w tym kierunku. W szczelinie
między zwałami starego żelastwa otaczającymi warsztat stał jakiś mężczyzna. Miał
na sobie czarny przeciwdeszczowy płaszcz i słoneczne okulary. Prawie cała jego
twarz była zasłonięta gęstą, czarną brodą i wąsami.
Nieznajomy ruszył powoli w ich stronę. Jego wysunięta do przodu prawa dłoń
zaciskała się na rękojeści niklowanego pistoletu z długą lufą.
Pete’owi wydawało się, że pistolet wycelowany jest prosto w niego. Po
przeżyciach tego dnia jego nerwy napięte były do granic wytrzymałości. Bez
chwili zastanowienia Drugi Detektyw rzucił się w bok, w kierunku płotu.
Mężczyzna zbliżał się do Jupe’a
— Daj mi ją — powtórzył. — Tę perłę.
Nerwowy system Pierwszego Detektywa miał więcej szczęścia, ponieważ Jupe, w
ogóle nie zwracając uwagi na pistolet, wlepił wzrok w buty nieznajomego. Widząc,
że są coraz bliżej, chłopiec bez chwili wahania wsunął perłę do ust i końcem
języka umieścił ją pod policzkiem.
— Jeżeli zrobi pan jeszcze krok, perła znajdzie się w moim żołądku —
powiedział, lekko zniekształcając słowa, tak jakby miał w ustach kawał gorącego
kartofla. Jego głos zabrzmiał jednak zaskakująco spokojnie.
Ręka nieznajomego zaczęła drżeć. Mężczyzna rzucił się nagle na Jupe’a
sięgając mu do gardła, tak jakby miał zamiar wydusić z niego nieszczęsną perłę.
W sukurs koledze ruszył Bob, który chwycił przeciwnika za ramiona starając się
go odciągnąć.
Pete odskoczył jeszcze o krok, omal nie rozciągając się jak długi na stojącej
przy płocie miotle.
Trzymając Jupe’a za gardło jedną ręką, mężczyzna zamachnął się drugą do tyłu
i zdzielił Boba w pierś kolbą pistoletu. Bob skręcił się z bólu, ale nie
wypuścił z zaciśniętej dłoni rękawa czarnego płaszcza.
Jupe próbował wyszarpnąć się z coraz mocniejszego chwytu wokół szyi. Nadal
jednak starał się nie otwierać ust i trzymać perłę mocno dociśniętą do policzka.
— Bob, przychyl się! — wrzasnął Pete.
Drugi Detektyw zapanował wreszcie nad swoimi nerwami. W chwili gdy Bob
przykucnął kuląc głowę w ramiona, Pete zatoczył szeroki łuk ciężką miotłą i z
całej siły wyrżnął napastnika w tył głowy, celując tuż nad kołnierzem jego
płaszcza.
Mężczyzna opadł na kolana. Pistolet wysunął mu się z ręki. Po ziemi potoczyły
się też jego przeciwsłoneczne okulary.
— No tak, wiedziałem, że nie poradzę sobie z tą hałastrą — stęknął z
wysiłkiem. Ale jeszcze śmieszniejsze było to, że przy ostatnim słowie puścił do
Jupe’a oko. Pierwszy Detektyw sięgnął na czworakach po leżący na ziemi pistolet.
Podnosząc się na nogi, jak urzeczony wpatrywał się w drgającą bez przerwy prawą
powiekę mężczyzny.
— Naładowany? — zapytał, wskazując ruchem głowy groźną broń.
— Nie! Jasne, że nie! Nie cierpię tych pukawek. Napędzają mi za dużo strachu!
Prawe oko mężczyzny zamykało się teraz i otwierało bez przerwy, niczym w
jakimś nerwowym transie. Było oczywiste, że facet nie ma na to żadnego wpływu.
Ciągle mrugając, podniósł się na nogi i niepewnym krokiem ruszył w stronę
Jupe’a. Pete uniósł do góry swoją miotłę.
— Dobra, dobra — rzucił w jego kierunku nieznajomy. — Tak czy owak mam już po
dziurki w nosie całego tego biznesu. Nigdy bym się w to nie wdawał, gdybym nie
przegrywał tyle na wyścigach konnych i nie potrzebował bez przerwy forsy. A to
był sposób na szybkie zarobienie paru groszy.
— Gdyby nie jastrzębie panny Maureen Melody, zarobiłby pan pewno jeszcze
więcej — powiedział Jupe. — Zdaje mi się, że mieliśmy dziś rano sporo szczęścia,
bo pański gołąb z naszą wizytówką przytwierdzoną do jego nogi zdołał jakoś
przelecieć nad jej parkiem.
Dopiero teraz Pierwszy Detektyw wyjął z ust perłę i schował ją z
namaszczeniem do kieszeni. Właściwie to było mu żal faceta.
Taki spocony i zdenerwowany stał tu przed nimi w nieprzewiewnym,
przeciwdeszczowym płaszczu. A gęsta broda na twarzy musiała pewno przyprawiać go
o prawdziwe katusze w takie upalne południe, jak tego dnia.
— Czemu pan tego nie zdejmie? — zasugerował z uprzejmym uśmiechem. — Mam na
myśli tę sztuczną brodę.
— Rzeczywiście, po diabła mi ona — zgodził się Tik. Pozbawiony włochatej
osłony Tik wyglądał całkiem niegroźnie, a nawet bezbronnie. W niczym nie
przypominał już Parkera Frisbee, zwłaszcza gdy z pomocą Jupe’a ściągnął z siebie
znacznie go pogrubiający płaszcz. Mrugał bezustannie, kiedy Jupe zostawiał go
pod okiem Pete’a i Boba, aby zadzwonić z Kwatery Głównej do komendanta Reynoldsa
i opowiedzieć mu o wszystkim, co się złożyło na tę niezwykłą historię.
Rozdział 15
Don się mści
— Tik przyznał się do wszystkiego i komendant Reynolds zaaresztował całą
trójkę — powiedział Jupe. — Tika, Parkera Frisbee i Kyota. Frisbee i Kyoto
wpłacili kaucje i są obecnie na wolności. Ale Tik wolał, żeby go zamknęli, i to
czym prędzej. Dzięki temu nie obstawia już koni na wyścigach, no i czuje się
chyba trochę bezpieczniej. Bo, jak mi się zdaje, boi się trochę, że Frisbee i
Kyoto mogliby mu zrobić jakieś kuku za to bezczelne wścibianie nosa w ich
złodziejski proceder.
Trzej Detektywi siedzieli przy ogrodowym stole w ogromnym salonie Alfreda
Hitchcocka i opowiadali mu o swych ostatnich przygodach z perłami i pocztowymi
gołębiami. Pan Hitchcock co jakiś czas przerywał pykanie z fajki, żeby poprosić
o sprecyzowanie tego czy owego szczegółu.
— W jaki sposób temu Tikowi udało się podpatrzyć, czym zajmowali się tamci
dwaj? — zapytał.
— On przez pewien czas pracował u pana Frisbee — wyjaśnił Bob. — Doglądał
gołębi i pomagał w sklepie. Frisbee wylał go jednak za podciąganie drobnych sum
ze sklepowej kasy. Tik zdążył się jednak wystarczająco zorientować w jego
interesach i nabrał pewności, że Frisbee zdobywa hodowlane perły z jakiegoś
nielegalnego źródła.
— Więc kiedy Frisbee wywalił go z pracy — podjął dalszy ciąg opowiadania Pete
— Tik zaczął go śledzić i robił to dotąd, aż zorientował się dokładnie w całym
procederze.
— Podejrzał, że Frisbee wstawia do furgonetki Kyota swoje pocztowe gołębie —
powiedział pan Hitchcock, a potem wyjął fajkę z ust i odkaszlnął cicho. — I to
odkrycie podsunęło Tikowi pomysł, żeby się włączyć do zabawy i od czasu do czasu
zastąpić swego byłego pryncypała. Potrzebował tylko kilku własnych gołębi rasy
belgijskiej. Zgadza się, Jupe?
Pierwszy Detektyw potwierdził skinieniem głowy.
— A do tego potrafił wykorzystać dwie sprzyjające mu okoliczności. Po
pierwsze to, że Parker Frisbee był wystarczająco przezornym człowiekiem
interesu, aby nie okazywać zbytniej chciwości. Tylko parę razy na tydzień
umieszczał swoje gołębie w furgonetce Kyota. Przeważnie w te same dni. Czasami
robił to wczesnym rankiem, czasami wieczorem dzień wcześniej. Umówili się, że
Kyoto będzie dla pewności zaglądał do furgonetki codziennie. Panu Frisbee
chodziło o to, aby ograniczyć bezpośrednie kontakty z Kyotem do absolutnego
minimum. Płacił mu raz w miesiącu, wkładając kopertę z pieniędzmi pod gazę,
którą owijał klatki. Nie musiał więc spotykać się z nim ani narażać na to, że
ktoś zobaczy ich razem...
— Chyba że zaczynało się dziać coś niedobrego — wtrącił Bob. — Na przykład
wtedy, gdy zjawiliśmy się z Cezarem w jego sklepie. Zaniepokoiło go to i doszedł
do wniosku, że musi zobaczyć się z Kyotem. Dlatego właśnie zobaczyliśmy tamtego
dnia Parkera Frisbee, jak wychodził z domu Japończyka.
— Żeby wam zafundować wyborny japoński lunch — roześmiał się słynny reżyser,
a potem włożył fajkę z powrotem do ust i puścił parę kłębów dymu, bez zbytniego
zresztą entuzjazmu. — A ta druga okoliczność, która pomogła Tikowi? Co to było,
Jupe?
— Fakt, że Kyoto jest Japończykiem — wyjaśnił Pierwszy Detektyw. — W jego
oczach wszyscy Amerykanie mający mniej więcej metr pięćdziesiąt w kapeluszu, a
do tego zaokrąglone brzuszki i gęste, czarne brody, wyglądają całkiem jednakowo.
Szczególnie wtedy, gdy się ich ogląda z pewnej odległości i w mdłym świetle
jedynej żarówki, która pali się wieczorem nad drzwiami jego domu. Tak więc Tik,
wkładając sztuczną brodę i przeciwdeszczowy płaszcz, który go pogrubiał, mógł
być pewny, kiedy zbliżał się do stojącej na podjeździe furgonetki, żeby wstawić
do niej klatkę z gołębiem, że Kyoto weźmie go za Parkera Frisbee.
— O ile zjawiał się w te dni, które omijał Frisbee — stwierdził pan Hitchcock
odkładając na bok fajkę, której dym przyprawił go właśnie o kolejny atak kaszlu.
— Dokładnie tak — potwierdził Jupe. — I przez całkiem długi okres
funkcjonowało to znakomicie. Przynajmniej z punktu widzenia Tika. Jego gołębie
wracały do domu z umocowaną do nóżki perłą. Dopóki jastrzębie panny Maureen
Metody nie zaczęły ich mordować.
— Przypuszczam, że musiał znać pannę Melody, a przynajmniej dowiedział się o
jej istnieniu wtedy, gdy pracował jeszcze w sklepie Parkera Frisbee — powiedział
pan Hitchcock sięgając znowu po fajkę. — No i domyślił się, tak jak i wy, że w
drodze powrotnej do Santa Monica jego gołębie przelatują nad jej parkiem. Zaczął
więc podtruwać jej jastrzębie.
— A wtedy Tika spotkała jeszcze jedna przykrość — powiedział Jupe spoglądając
na Boba. — Może ty sam opowiesz, jak to stwierdziłeś, że farba na skrzynce
listowej Kyota jest jeszcze mokra, dzięki czemu mogliśmy wstawić na właściwe
miejsce jeszcze jeden fragment całej układanki.
— Tego dnia, kiedy spotkaliśmy Tika w “Koniku Morskim”, znalazł się w wielkim
kłopocie — podchwycił tok opowiadania Bob, przejmując pałeczkę od Jupa. — Był
zadłużony u swojego bukmachera i absolutnie nie miał pojęcia, skąd by tu
wytrzasnąć choć parę centów. Raniutko pojechał pod dom Kyota, żeby wstawić
klatkę z gołębiem do jego samochodu, ale zielonej furgonetki nie było na
dotychczasowym miejscu. Dom był zamknięty na głucho. Kyoto wyprowadził się. Tik
postanowił więc zaczaić się przy drodze na wracającego z pracy Japończyka i
wyśledzić jego nowy adres. Kiedy zjawił się w “Koniku Morskim”, miał ze sobą
swego gołębia o dwóch pazurach, ale był tak zdenerwowany, że wybiegając z baru,
by rzucić się w pogoń za Kyotem, zapomniał go zabrać.
— Tu następuje coś, czego nadal nie mogę zrozumieć — stwierdził pan
Hitchcock, a potem zabrał się do przypalania zgasłej fajki, marszcząc przy tym
brwi z pewnym niesmakiem. — Po co właściwie Tik to zrobił? W jakim celu
podmienił nocą gołębie, zostawiając Cezara na miejscu gołębia o dwóch pazurach?
— Wiemy na ten temat tylko tyle, ile sam Tik zeznał komendantowi Reynoldsowi
— odparł Jupe. — Udało mu się wyśledzić, dokąd pojechał po pracy Kyoto, i żeby
się upewnić, czy to jest jego nowe miejsce zamieszkania, przez cały wieczór
obserwował dom. W pewnym momencie zobaczył, że do stojącej na podjeździe
furgonetki podchodzi Frisbee, chcąc jak zwykle umieścić w niej klatkę. Tik był
zupełnie zaskoczony, ponieważ zdarzyło się to w dniu, w którym Frisbee nigdy
tego dotąd nie robił. Jak się okazało, zamienił on dni, ponieważ Kyoto ze
względu na przeprowadzkę wziął sobie dzień wcześniej urlop z pracy. A że Tik był
w tym okresie w wielkich opałach, poczekał, aż u Kyota zgasną światła, i zwędził
z furgonetki klatkę z gołębiem pana Frisbee. Wcześniej, kiedy dzwonił do
“Konika” w sprawie pozostawionego pakunku, dowiedział się od kelnerki, że
zabraliśmy go wychodząc z baru. No i przyjechał, żeby go odzyskać.
— Ktoś musiał mu powiedzieć, że was znajdzie w Składnicy Złomu Jonesów —
stwierdził pan Hitchcock, wypuszczając zasłonę dymną z cybucha swej fajki.
— Skorzystał z nocnych ciemności i włamał się do środka — powiedział Pete. —
I znalazł na podwórzu wielką klatkę z drucianej siatki, a w niej swojego gołębia
o dwóch pazurach. Stanął wtedy wobec problemu, co zrobić z gołębiem pana
Frisbee.
— Nie mógł tak po prostu go wypuścić — zauważył Jupe. — Gdyby tak zrobił,
Cesar jeszcze tej samej nocy poleciałby prościutko do domu Parkera Frisbee. A
wtedy Frisbee natychmiast pojechałby do Kyota, żeby się dowiedzieć, co się
stało.
— Ostatecznie więc zostawił Cezara u was na podwórzu — powiedział słynny
reżyser. — Wsadził własnego gołębia do klatki pana Frisbee, po czym wrócił pod
dom Kyota i wstawił klatkę do furgonetki, tak?
— Dokładnie tak — potwierdził Jupe. — Następnie wrócił do domu, żeby czekać
na powrót swego gołębia, oczywiście z umocowaną do nóżki perłą. Tylko że jego
ptaszek nie zjawił się w południe następnego dnia. Zadziobały go po drodze
jastrzębie panny Melody.
— Tu się zaczyna najokropniejsza część całej historii — powiedział Bob. —
Kiedy wybraliśmy się z pierwszą wizytą do Maureen Melody, Tik już tam był. Pewno
buszował po jej parku, rozkładając zatruty pokarm dla jastrzębi. Musiał widzieć,
jak wchodziliśmy z Cezarem do jej salonu. Z pewnością zobaczył też, że tuż za
nami weszła tam ulubiona sroczka panny Melody, Nevermore, z perłą w dziobie.
— I stwierdził, że tego już za wiele — roześmiał się pan Hitchcock. Rychło
jednak jego śmiech przeszedł w suche pokasływanie. Położył fajkę na stole i
zaczął kiwać z politowaniem głową. — A to cymbał z tego Tika. Zupełnie stracił
głowę. Tak się rozzłościł na tę biedną srokę, że zatłukł ją na śmierć.
— Tak, ale to było potem. A tymczasem przyglądał się spomiędzy drzew, jak
opuszczaliśmy dom panny Melody i szliśmy do bramy, niosąc klatkę z Cezarem —
powiedział Jupe. — Pojechał za nami i właśnie wtedy musiało go ogarnąć prawdziwe
przerażenie, ponieważ udaliśmy się prościutko do sklepu Parkera Frisbee.
— Kiedy wychodziliśmy z powrotem na ulicę, czarny samochód Tika stał
zaparkowany o parę kroków od sklepu — przypomniał Pete. — Oczywiście nadal
mieliśmy ze sobą klatkę z Cezarem.
— Tik musiał się poczuć w tym momencie okrutnie zakłopotany — wtrącił pan
Hitchcock. — Nie wiedział przecież, co powiedzieliście Parkerowi Frisbee ani
też, co sami usłyszeliście od niego.
— Tak naprawdę, to Frisbee nie udzielił nam absolutnie żadnych informacji —
stwierdził z naciskiem Jupe. — Był zbyt sprytny na to, aby się zdradzić, że
Cezar jest jego własnością. A nawet udawał, że nie wie, czyj on może być.
Ponadto próbował zbić nas z właściwego tropu wmawiając nam, że to jest samica, a
nie żaden tam wyścigowy gołąb pocztowy.
— Gdyby Tik miał choć połowę jego sprytu — powiedział reżyser — także
postarałby się zachować zimną krew.
— Ale on po prostu nie był w stanie tego zrobić. Był zbyt nerwowy —
stwierdził Bob. — Chciał skierować nasze podejrzenia na pana Frisbee, a
jednocześnie pragnął go uspokoić wypuszczając Cezara na wolność, tak aby mógł on
wrócić do swego właściciela. Zadzwonił do nas, a potem, założywszy fałszywą
brodę i płaszcz, sterroryzował Jupe’a na parkingu koło banku i zabrał mu klatkę
z Cezarem.
— Muszę przyznać, że udało mu się mnie nabrać — oświadczył Jupe. — Na
parkingu panował oczywiście półmrok, a do tego widziałem jego twarz tylko przez
moment. Ale rzeczywiście byłem pewien, że to Parker Frisbee celuje do mnie z
pistoletu. Tak samo, jak wtedy w parku, kiedy myślałem, że to Frisbee zdzielił
mnie tym kijem.
— A kiedy zacząłeś podejrzewać, że coś ci się nie zgadza? — zapytał reżyser.
— Co ci podsunęło myśl, że to może być Tik w przebraniu?
— Po części to, że wpadł w taki popłoch wtedy, w parku, jak zaświeciłem mu w
twarz latarką — odparł Jupe. — A później znaleźliśmy tam ślady, które wyglądały
jak odciski butów Tika. Ale tak na dobrą sprawę, wpadłem na właściwe skojarzenie
dzięki Pete’owi. Tamtego dnia, kiedy leżeliśmy zaczajeni przy drodze, obserwując
ostrygową fermę, Pete miał na twarzy przeciwsłoneczne okulary. Nagle zdałem
sobie sprawę, że nie widzę jego oczu, ukrytych za przyciemnionymi szkłami. A Tik
miał przecież coś, czego nie mógł ukryć nawet w najlepszym przebraniu. Myślę o
tej latającej powiece. Musiał więc włożyć przeciwsłoneczne okulary. I nosić je
nawet po ciemku.
Pan Hitchcock wziął do ręki leżącą na stole fajkę. Pociągnął nosem i
skrzywiwszy się lekko, niespiesznie włożył ją do ust.
— A jak się miewa po tym wszystkim Maureen Melody? — zapytał.
— Przypuszczam, że jest wesolutka jak skowronek?
— Tak — roześmiał się Pete. — Przynajmniej nikt już nie podtruwa jej
jastrzębi. Narzeka jednak, że od tamtej pory sroczka Lenora nie przyniosła jej
ani jednej perły. Ale nie przypuszczam, aby tak naprawdę żałowała, że Frisbee
nie uprawia już tego złodziejskiego procederu.
Słynny reżyser przez dobrą minutę puszczał w milczeniu kłęby dymu, w końcu
jednak rozkasłał się na dobre.
— Nie cierpię tej fajki — wykrztusił z trudem. — Ale muszę ją palić bez
względu na to, czy mi się to podoba, czy nie.
— Dlaczego? — zapytał zaintrygowany Jupe.
— Z powodu zapachów, które tu docierają. Nic nie czujesz? Ani twoi koledzy?
Bob uniósł głowę i pociągnął kilka razy nosem. Rzeczywiście, w powietrzu
unosił się leciutki kuchenny aromat. Wydał mu się jednak raczej przyjemny.
Przywodził na myśl pitraszące się w kuchni dobre żarcie.
— O jakim zapachu pan mówi? — zapytał.
— Och, sam zobaczysz — odpowiedział mu pan Hitchcock. — Niedługo Don
przyniesie nam lunch i zrozumiesz, co mam na myśli. — Z jego piersi wyrwało się
ciężkie westchnienie. — Och, marzę o jakichś morskich algach czy glonach...
W parę minut później wietnamski służący wszedł do salonu, niosąc wysoko nad
głową ogromną tacę pełną smakowitych specjałów. Jego usta i nos osłonięte były
szczelnie maską z gazy.
— Panie Hitchcock, oto pańskie ulubione potrawy — powiedział, stawiając tacę
na stole. — Tak?
— Nie — odparł z posępną miną reżyser. Z jego piersi wyrwało się jeszcze
jedno westchnienie. — Widzicie, chłopcy, Don postanowił ukarać mnie za moją
żarłoczność.
Pete przysunął swoje krzesło bliżej stołu. To mi dopiero kara, przemknęło mu
przez głowę. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mnie spotkało coś takiego.
— Wyśmienite żarcie — powiedział głośno.
— Zmieniłbyś zdanie, gdybyś dostawał takie porcje na śniadanie, potem na
lunch i jeszcze raz na kolację — zaprotestował pan Hitchcock. — A Don serwuje mi
to już od tygodnia. Trzy razy dziennie.
Odwróciwszy na bok głowę, włożył fajkę do ust i pyknął gęstym obłoczkiem
dymu.
— Oto macie powód, dla którego zmuszony jestem kopcić tego cybucha —
powiedział. — To jedyny sposób na uchronienie nosa przed zapachem smażeniny.
Odczekawszy, aż Wietnamczyk wyłoni się spoza dymnej zasłony, rzucił mu
wymowne spojrzenie.
— Przed tym obrzydliwym, odrażającym swądem. Zdaje się, Don, że tak go
określiłeś?
Don pociągnął nosem przez obwiązaną za uszami chirurgiczną maskę.
— O czym pan mówi? — zapytał nakładając wszystkim jajka na bekonie, pieczone
kiełbaski i smażone w oleju frytki. — Ja nic nie czuję. Nawet pańskiej fajki.
Jupe spojrzał na piętrzącą się przed nim górę smakowitego jedzenia.
— Dziękuję, nie będę jadł, proszę mi nie nakładać — powiedział, a potem z
żałosną miną odsunął swój talerz. — Jestem na diecie — dodał wyjaśniająco. —
Więc jak widzisz, nie mogę wziąć do ust nawet odrobiny — stwierdził uśmiechając
się przymilnie do Wietnamczyka. — Chyba że miałbyś w lodówce trochę tych
nietuczących wodorostów...