H Rider Haggard Kopalnie Króla Salomona [Zlotopolsky]

background image

Allan Quatermain

Kopalnie króla Salomona

Tytuł oryginału King Solomons Mines

Okładka Ireneusz Botor

. Tę wierną, acz bezpretensjonalną relację o niezwykłych przygodach

dedykuje narrator, ALLAN QUATERMAIN, wszystkim dużym i małym

chłopcom, którzy zechcą ją przeczytać.

Wstęp

Teraz, gdy ta książka jest już wydrukowana i niebawem znajdzie się w

rękach czytelników, poczucie jej niedociągnięć, zarówno stylistycznych,

jak i treściowych, mocno mnie trapi. Jeśli chodzi o treść, mogę tylko

powiedzieć, że nie zamierzałem dać pełnego opisu tego wszystkiego,

cośmy widzieli i zdziałali. Istnieje szereg spraw związanych z naszą

wyprawą do Kukuany, nad którymi chętnie zatrzymałbym się dłużej, a

które tu doczekały się zaledwie wzmianki. Zaliczam do nich interesujące

mnie a osobliwe legendy o kolczugach, które uratowały nam życie w

wielkiej bitwie pod Loo, a także trójkę „Milczących", czyli kolosów u

wejścia do stalaktytowej pieczary. Ponadto — gdybym miał na względzie

własne zainteresowania — byłbym omówił szerzej różnice między

dialektem Kukuanów i Zulusów, moim zdaniem bardzo znamienne. Kilka

background image

stron można by też było poświęcić opisom fauny i flory Kukuany.1

Pozostaje jeszcze najbardziej interesująca, a poruszona tutaj tylko

ubocznie sprawa wspaniałej organizacji wojskowej tego kraju, która, jak

sądzę, o tyle przewyższa siły zbrojne utworzone przez CzakęJ w krainie

Zulusów,

' Odkryłem osiem odmian antylopy, których przedtem zupełnie nie

znałem, jak również nowe gatunki roślin, przeważnie z rodzaju

cebulkowatych (A. Q).

Czaka (1787 — ?), król Zulusów. Pod jego wodzą część plemion zuluskich

zjednoczyła się tworząc związek. Jego armia, stawiająca opór Burom, a

potem Anglikom, została rozgromiona w 1879 r. Po klęsce Zulusów

Anglicy zagarnęli większość ich ziem. Czaka przeprowadził szereg

reform, usprawnił szczególnie organizację wojskową (przyp. tłum.).

na szybszą nawet mobilizaoje, i.....¦ w ) maga zgubnego

u przymusowego celibatu. I wreszcie niewiele powiedziałem )wych i

rodzinnych obyczajach Kukuanńw, pod wieloma ami niezwykle

dziwacznych, jak też o ich biegłości w sztuce ania i obróbki metali. Tę

umiejętność doprowadzili, do :ji, czego przykładem są ich „tolle", czyli

ciężkie noże do ia, których grzbiety sporządzane są z kutego żelaza, a

ostrza lej stali, wtopionej przemyślnie w żelazną oprawę, łysiałem jednak

— zgodnie z opinią Sir Henryka Curtisa ana Gooda — że najlepiej będzie

snuć moją opowieść prosto le, a tamte sprawy odłożyć na później, jeśli ich

opublikowa-jakiejś formie okaże się pożądane. Będę zresztą ogromnie )

lony, mogąc udzielić zainteresowanym tymi sprawami ich dostępnych mi

informacji.

teraz pozostaje mi tylko przeprosić Czytelnika za moją Iną narrację. Na

background image

swoje usprawiedliwienie mam tylko to, ściej miałem do czynienia ze

strzelbą aniżeli z piórem, zczę więc sobie pretensji do podniosłych

literackich zwrotów mików, które widzę w powieściach (bo czasem lubię

prze-

powieść). Może te zwroty i ozdobniki byłyby pożądane, jednak, że nie

mogę ich dać Czytelnikowi. Sądzę, że naj-e wrażenie robi prostota, że

łatwiej zrozumieć książkę

językiem niewyszukanym, choć może nie mam prawa ać opinii w tym

względzie. „Ostra włócznia — głosi po-nie Kukuanów — nie potrzebuje

połysku." Zgodnie z tą

ośmielam się wyrazić nadzieję, że opowieść prawdziwa,. ,viek dziwna,

nie wymaga ozdoby w postaci wielkich słów.

Allan Quatermaln

Poznaję Sir Henryka Curtisa

Rzecz dziwna, że w moim wieku — skończyłem właśnie pięćdziesiąt pięć

lat — biorę do ręki pióro, by podjąć próbę napisania pewnej historii. Nie

wiem jeszcze, jak będzie ona wyglądała, gdy ją ukończę, jeśli mi się to w

ogóle uda. Różne rzeczy robiłem w życiu, które wydaje mi się długie może

dlatego, że wcześnie zacząłem pracować. W wieku, kiedy inni chłopcy są

jeszcze w szkole, ja już zarabiałem na życie trudniąc się handlem w starej

Kolonii.' Od tego czasu byłem kupcem, myśliwym, żołnierzem lub

górnikiem. A jednak dopiero osiem miesięcy temu zdobyłem majątek. To

duży majątek — nie wiem nawet, jak duży — ale nie sądzę, abym raz

jeszcze chciał przeżyć to, co przeżyłem w ciągu ostatnich piętnastu czy

szesnastu miesięcy. Nie, nawet gdybym wiedział, że wyjdę z tego cało i z

majątkiem. Jestem człowiekiem raczej bojaźliwym, nie znoszę gwałtu, a

background image

poza tym mam dość przygód. Zastanawiam się też, dlaczego chcę napisać

tę książkę, wszak to nie moja dziedzina. Choć nie jestem literatem, bardzo

sobie cenię Stary Testament i Legendy Ingoldsby'ego.2 Pozwólcie, że

wyłożę tu swoje powody, choćby po to, by zobaczyć, czy je istotnie mam.

Powód pierwszy: Ponieważ Sir Henry Curtis i kapitan John Good prosili

mnie o to.

Powód drugi: Ponieważ leżę tu, w Durbanie, z bólem lewej nogi. Od czasu

gdy ów przeklęty lew rzucił się na mnie, mam te dolegliwości, a ponieważ

teraz jest gorzej, utykam bardziej niż

1 Autor ma na myśli angielską kolonię w Południowej Afryce. Została

założona w 1652 r. przez holenderską Kompanię Wschodnioindyjską, w

drugiej połowie XVII w. zasiedlona przez osadników holenderskich i

francuskich. W 1806 r. zajęli ją Anglicy, wypierając osadników

holenderskich (przyp. tłum.).

2 Legendy Ingoldsby'ego (The Ingoldsby Legends) — szereg

humorystycznych opowiadań wierszem i prozą autorstwa Richarda Harrisa

Barhama (1788 — 1845), który pisał pod pseudonimem Thomas Ingoldsby

(przyp. tłum.).

lwiek. W zębach lwa tkwi z pewności;) jakaś trucizna, zej nie odnawiałyby

się zagojone już rany o tej samej ku. Ciężka to rzecz dla człowieka, który

— jak ju — ustrze-dziesiąt pięć lwów, co więcej, by ten sześćdziesiąty

szósty ię do jego nogi, żując ją jak prymkę. To przeczy wszelkiej

przecież — odłożywszy na bok inne rozważania — lubię k i takie rzeczy

nie mogą mi się podobać. Ale to tylko irginesowa uwaga.

jd trzeci: Ponieważ chcę, aby mój chłopiec, Harry, który medycynę w

Londynie, miał coś, co by go trochę rozerwało kodziło mu na jakiś czas w

background image

robieniu głupstw. Pracą szpi-ożna się znudzić, nawet sekcji zwłok można

mieć dość, raż ta historia nie będzie nudna — jakikolwiek przybierze —

jej lektura sprawi mu trochę przyjemności. >d czwarty i ostatni: Ponieważ

zamierzam opowiedzieć niejszą ze znanych mi historii. Rzecz to osobliwa,

szcze-;śli się zważy, że nie ma w niej kobiety — z wyjątkiem

Ale stój! Jest przecież i Gagool, jeśli to była w ogóle a nie zły duch. Miała

co najmniej sto lat i nie nadawała nałżeństwa, więc jej nie liczę. Mogę w

każdym razie e powiedzieć, że w całej tej historii nie ma spódniczki. 5ż,

czas wprząc się w jarzmo. Niewygodnie mi w nim, s tak, jakbym zanurzył

się w bagnie po oś wozu. Ale sutjes", jak mówią Burowie (nie jestem

pewny, jak oni wiają), spokojnie. Mocny zaprzęg da sobie w końcu radę, y

nie są zbyt liche, bo z lichymi niewiele się zdziała, imy wreszcie.

Allan Quatermain, z Durbanu w prowincji Natal, dżen-stwierdzam pod

przysięgą..." Oto jak zacząłem swoje

przed sędzią pokoju w sprawie żałosnej śmierci Khivy igła, ale to chyba

niewłaściwy sposób rozpoczynania i... Poza tym — czy ja jestem

dżentelmenem? Co to jest en? Nie wiem dobrze, a przecież miałem do

czynienia tli... Nie, skreślę słowo ,,Negr", bo mi się ono nie podoba,

czarnych, którzy byli dżentelmenami — przyznasz mi irry, gdy doczytasz

do końca moją opowieść — i znałem

nikczemnych białych, świeżo przybyłych z ojczyzny, i mnóstwo pieniędzy,

którzy dżentelmenami nie byli. :dym razie urodziłem się dżentelmenem,

choć całe życie ednym podróżującym kupcem i myśliwym. Czy pozosta-

telmenem? — Nie wiem, sami musicie to osądzić. W swoim ibiłem wielu

ludzi, nie były to jednak zabójstwa nie

usprawiedliwione; nigdy nie splamiłem rąk niewinną krwią, chyba tylko w

background image

samoobronie. Bóg Wszechmogący dał nam życie, sądzę więc, że chciał,

byśmy je chronili. Przynajmniej ja zawsze postępowałem zgodnie z tą

zasadą i mam nadzieję, że nie obróci się to przeciwko mnie, gdy wybije

moja godzina. No cóż, okrutny i zepsuty jest świat, a ja, człowiek niezbyt

odważny, zamieszany byłem w niejedną walkę. Nie umiem powiedzieć

dlaczego, ale też nigdy nikogo nie okradłem, choć raz wyłudziłem od

pewnego Kafra? stado bydła. Potem jednak on podle mi się odpłacił, a w

dodatku cała ta sprawa nigdy nie przestała mnie dręczyć.

Sir Henryka Curtisa i kapitana Gooda spotkałem po raz pierwszy jakieś

osiemnaście miesięcy temu, a było to tak. Polowałem na słonie w

okolicach Bomangwato4 i nie miałem szczęścia. Nic nie udawało mi się

podczas tej wyprawy, a na domiar złego dostałem febry. Jak tylko

przyszedłem do siebie, wyruszyłem wozem zaprzężonym w woły na Pola

Diamentowe, sprzedałem cały zapas kości słoniowej wraz z wozem i

wołami, odprawiłem myśliwych i wyruszyłem pocztą do Kraju

Przylądkowego. Spędziwszy tydzień w Kapsztadzie, gdzie zdarto ze mnie

skórę w hotelu, i obejrzawszy wszystko, co było godne obejrzenia, łącznie

z ogrodem botanicznym, placówką moim zdaniem dla kraju pożyteczną, i

nowym gmachem Parlamentu, który chyba tak pożyteczny nie będzie,

postanowiłem wrócić do Natalu statkiem „Dunkeld". Oczekiwał on w

porcie na przyjazd z Anglii statku „Edinburgh Castle". Kupiłem bilet i

udałem się na pokład, a gdy tegoż popołudnia pasażerowie z „Edinburgh

Castle" przesiedli się na nasz statek, podnieśliśmy kotwicę i wypłynęliśmy

w morze.

Wśród pasażerów dwóch szczególnie zwróciło moją uwagę. Jeden z nich,

dżentelmen około trzydziestki, był wyjątkowo rosły i długoręki. Miał jasne

background image

włosy, gęstą jasną brodę, foremne rysy i duże, szare, głęboko osadzone

oczy. Nigdy nie widziałem przystojniejszego mężczyzny; przypominał mi

starożytnych Duńczyków. Nie powiem, abym dużo wiedział o

starożytnych Duńczykach — choć znałem współczesnego Duńczyka, który

wyłudził ode mnie dziesięć funtów — ale przypominam sobie, żem raz

widział obraz przedstawiający kilku duńskich szlachciców, którzy byli

3 Kafr (z arabskiego) — niewierny, tzn. nie muzułmanin. Nazwa

nadawana południowoafrykańskim ludom, mówiącym językiem bantu. W

języku angielskim ma obecnie nieco pogardliwy odcień (przyp. tłum.).

4 Bamangwato — nazwa plemienia i osiedla w Botswanie.

9

lś w rodzaju białych Zulusów. Pili z dużych rogów, a jasne

y opadały im na ramiona. Teraz więc, gdym spoglądał na

^zyznę stojącego przy drabinie wejściowej, pomyślałem sobie,

dyby zapuścił nieco włosy, włożył kolczugę na swe szerokie

iona i wziął do ręki berdysz lub róg, mógłby pozować do tego

izu. Rzecz to dziwna i świadcząca o tym, że krew zawsze się

swie, bo później dowiedziałem się, że Sir Henry Curtis — tak

ywał się ów mężczyzna — był z pochodzenia Duńczykiem.

ypominał mi jeszcze kogoś innego, ale wówczas nie mogłem

Le uprzytomnić kogo.

Drugi pasażer, który rozmawiał z Sir Henrykiem, wyglądał

iełnie inaczej — był średniego wzrostu, krępy, ciemnowłosy.

razu pomyślałem, że to oficer marynarki. Spotkałem w życiu

>lu z nich na różnych myśliwskich wyprawach i wszyscy okazali

background image

najlepszymi, najdzielniejszymi i najmilszymi towarzyszami,

ich język był często trywialny.

Zadałem sobie przed chwilą pytanie, co to jest dżentelmen?

raz odpowiem: najogólniej mówiąc oficer marynarki królew-

iej, choć i wśród nich zdarzają się czarne owce. To chyba szerokie

jrza i podmuchy wiatru oczyszczają ich serca, a wypędzają

rycz z duszy i sprawiają, że stają się tym, czym ludzie być

iwinni. Ale do rzeczy, znów miałem rację. Był to rzeczywiście

icer marynarki, liczący trzydzieści kilka lat, którego po siedem-

istu latach służby spotkał wątpliwy zaszczyt — w randze

ipitana został spensjonowany, nie było już bowiem widoków

a dalszy awans. Oto czego mogą oczekiwać ludzie służący królo-

ej — pozbawienia pracy w kwiecie wieku, gdy ją już naprawdę

1 Autor ma na myśli Wiktorię (1819 —1901), od 1837 r: królową

Zjednoczonego rólestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, od 1876 r. także

cesarzową Indii (przyp. um.).

dobrze poznali, i szukania innego zarobku. No cóż, mniejsza o to, ja już

wolę zarabiać na życie jako myśliwy. Może niewielkie to zarobki, ale

przynajmniej nie dostanie się kopniaka.

Z listy pasażerów dowiedziałem się, że ów marynarz nazywał się Good,

kapitan John Good. Był — jak już mówiłem — średniego wzrostu,

krzepkiej budowy, ciemnowłosy, a wyglądał dość osobliwie. Nienagannie

ogolony, nosił w prawym oku monokl, który wyglądał jak wrośnięty, nie

miał bowiem sznurka. Good wyjmował go tylko wtedy, gdy chciał

przetrzeć szkło. Początkowo myślałem, że sypia z nim, ale okazało się

później, że się myliłem. Idąc spać wkładał go do kieszeni spodni wraz ze

background image

sztucznymi zębami, których miał dwa piękne garnitury, a ponieważ moja

własna sztuczna szczęka nie należała do najlepszych, łamałem często z

zazdrości dziesiąte przykazanie. Ale uprzedzam fakty.

Wkrótce potem gdyśmy wypłynęli w morze, zapadł wieczór, przynosząc z

sobą niepogodę. Przenikliwy wiatr zaczął dąć od lądu i mgła, gorsza

jeszcze od szkockiej, spędziła wszystkich z pokładu. „Dunkeld",

płaskodenny statek, był lekki, ale kołysał się okropnie. Chwilami

wydawało się, że się wywróci, co oczywiście nie nastąpiło.

Niepodobieństwem było postąpić kroku, toteż stałem w pobliżu

maszynowni, gdzie było ciepło, i zabawiałem się obserwowaniem

zawieszonego na wprost mnie wahadła. Kołysało się wraz z okrętem,

wyznaczając za każdym przechyłem odpowiedni kąt.

— To wahadło nie działa jak należy, jest źle obciążone — odezwał się

nagle za moimi plecami czyjś poirytowany głos. Obejrzawszy się

zobaczyłem oficera marynarki, na którego już przedtem zwróciłem uwagę.

— Doprawdy? A z czego pan to wnosi? — zapytałem.

— Z czego? — odparł wyprostowawszy się po kolejnym przechyle. —

Gdyby statek przechylił się rzeczywiście tak dalece, jak to wskazuje

wahadło, już by nie odzyskał równowagi. Ale to wahadło takie samo jak

wszyscy kapitanowie statków handlowych; oni są strasznie niedbali.

W tej chwili odezwał się dzwonek wzywający na obiad, ale nie

zmartwiłem się wcale, bo okropna to rzecz słuchać wywodów oficera

królewskiej marynarki, gdy już dosiądzie swego konika. Jest jednak coś

gorszego — słyszeć opinie kapitanów statków handlowych o oficerach

królewskiej marynarki.

Poszedłem na obiad razem z kapitanem Goodem, a tam zastaliśmy już Sir

background image

Henryka Curtisa. Good usadowił się obok niego, a ja naprzeciwko.

Zacząłem rozmawiać z kapitanem o polowaniach

11

nych sprawach; zadawał mi mnóstwo pytań, a ja odpowiadałem jak

umiałem. W pewnej chwili rozmowa zeszła na słonie. — Ach, panie —

zawołał ktoś siedzący blisko mnie — napotkał i właściwego człowieka.

Któż mógłby panu powiedzieć więcej łoniach jak nie myśliwy

Quatermain.

Sir Henry, który spokojnie przysłuchiwał się naszej rozmowie, drgnął

nagle.

— Przepraszam — rzekł pochylając się ku mnie poprzez stół i mówiąc

głosem niskim, głębokim, takim, jaki powinien był wychodzić z

jego potężnych płuc. — Przepraszam, czy nazwisko pana brzmi Allan

Quatermain?

Przytaknąłem.

Nie odrzekł nic, ale wydawało mi się, że mruknął pod nosem — świetnie.

Tymczasem obiad dobiegł do końca, a gdy opuszczaliśmy jadalnię, Sir

Henry podszedł do mnie i zapytał, czybym nie zechciał wypalić fajki w

jego kabinie. Przyjąłem zaproszenie, a on zaprowadził mnie i kapitana

Gooda do swej bardzo wygodnej kajuty pokładowej. Były to niegdyś dwie

kabiny, ale gdy Sir Garnet — czy też jakaś inna gruba ryba — objeżdżał

wybrzeże statkiem ,,Dun-keld", usunięto przepierzenie i nigdy go już tam

z powrotem nie ustawiono. W kabinie znajdowała się sofa, a przed nią

mały stolik. Sir Henry posłał stewarda po butelkę whisky i po chwili

siedzieliśmy tam we trójkę, paląc fajki.

background image

— Mr. Quatermain — odezwał się Sir Henry, gdy już steward przyniósł

whisky i zapalił lampę — słyszałem, że dwa lata temu o tej porze roku

znajdował się pan w miejscowości zwanej Bamang-wato, na północ od

Transwalu.

— Byłem tam istotnie — odpowiedziałem nieco zdziwiony, że ten

dżentelmen aż tyle wie o moich wyprawach, które, jak mi się zdawało, nie

budziły większego zainteresowania.

— Handlowałeś pan tam, nieprawdaż? — wtrącił żywo kapitan Good.

— Tak. Mając wóz pełen towaru, stanąłem obozem poza

obrębem osady i zatrzymałem się tam, dopóki nie sprzedałem

wszystkiego.

Sir Henry siedział w wyplatanym krześle naprzeciwko mnie z rękoma

opartymi na stole. Podniósł teraz głowę i spojrzał mi w twarz swymi

wielkimi szarymi oczyma. Wydawało mi się, że dostrzegam w nich jakiś

niepokój.

— Czy nie spotkał pan tam niejakiego Neville"a?

— O tak. Przez dwa tygodnie obozował obok mnie, by dać wypocząć

wołom przed dalszą podróżą w głąb kraju. Kilka miesięcy temu dostałem

list od pewnego prawnika, który zapytywał mnie, co się stało z Nevillem.

W odpowiedzi napisałem mu wszystko, co wiedziałem.

— Tak jest — rzekł Sir Henry — przesłano mi pański list.

13

iii] |>.iii w mmii. y.c il/.iiiii-hncii nm >¦ i i i' ni Ni illc opuścił angwato w

pooEa,tkach maje m (c ze sobą

iniacza wołów, przewodniki i kafryjakltgo m o imie-

i Jim, z zamiarem dotarcia w miarf możliwości do tnyati,6 Iniej placówki

background image

handlowej w kraju Matabdów. Tam miał edac woz i ruszyć dalej pieezo.

Wspomniał pan również, że ille istotnie sprzedał ów wóz, gdyż pól roku

pózniaj widział an w rękach pewnego portugalskiego kupca, który

powiedział u, iż nabył wóz w Inyati od białego człowieka. Nazwiska jego

pamiętał. Ow biały wyruszył w głąb kraju w towarzystwie ącego,

krajowca, na myśliwską wyprawę, jak sądził Portu-:zyk.

¦

— Tak — odparłem.

Przez chwilę panowało milczenie.

— Mr. Quatermain — rzekł nagle Sir Henry — pan chyba już lub może

się domyśla, co skłoniło mojego... pana Neville'a do róży na północ...

Gdzie chciał dotrzeć?

— Słyszałem coś... — odparłem i zamilkłem, nie miałem riem

ochoty poruszać tego tematu.

Sir Henry i Good zamienili spojrzenia, a kapitan kiwnął wą.

— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry — opowiem panu swnej

sprawie, a potem poproszę o radę, może nawet o pomoc. snt, który przysłał

mi pański list, powiedział, że można na iU całkowicie polegać jako na

człowieku dobrze znanym i popchnie szanowanym w Natalu, a przy tym

posiadającym zaletę krecji.

Skłoniłem się i wypiłem trochę whisky z wodą, by ukryć ieszanie, jestem

bowiem człowiekiem skromnym.

— Mr. Neville jest moim bratem — powiedział Sir Henry.

— Och — poderwałem się, gdyż teraz już wiedziałem, kogo ypominał

mi Sir Henry, gdym go ujrzał po raz pierwszy, co brat był dużo niższy

i nosił czarną brodę, ale miał takie ne szare oczy, takie samo bystre

background image

spojrzenie, a i rysy nie były

podobne.

— To mój jedyny i młodszy brat — ciągnął dalej Sir Henry.

6 Inyati — osiedle misjonarzy w Rodezji (przyp. tłum.).

' Matabele — plemiona zaliczane do grupy Bantu. Ukształtowały się z

części nion zuluskich, tworząc w początkacti XIX w. związek Matabele w

dorzeczu nbezi-Limpopo. Miały silną organizację wojskową. Ich ziemie

były terenem etracji kolonizatorów brytyjskich. W latach 1896 —1897

Brytyjczycy krwawo imili ich opór, włączając te ziemie do swych

posiadłości (przyp. tłum.)-

— Nie rozstawaliśmy się nigdy na dłuższy czas, ale pięć lat temu zdarzyło

się nieszczęście, jak to bywa w rodzinach: poróżniliśmy się srodze i

uniesiony gniewem potraktowałem go bardzo niesprawiedliwie.

Kapitan Good potakiwał, energicznie kiwając głową. W tym momencie

statek przechylił się mocno na prawą burtę i zwierciadło wiszące

naprzeciw nas znalazło się niemal nad naszymi głowami, tak że ja, siedząc

z rękami w kieszeniach i spoglądając w górę, mogłem doskonale widzieć

to kiwanie.

— Zapewne pan wie — mówił Sir Henry — że jeśli ktoś umrze nie

pozostawiwszy testamentu, a jego jedyny majątek stanowi ziemia, czyli,

jak to nazywają w Anglii, majątek nieruchomy, wszystko to przechodzi

na najstarszego syna. Tak się zdarzyło, że gdyśmy się pokłócili, ojciec

nasz zmarł nie sporządziwszy testamentu. Odkładał to wciąż, a potem

było już za późno. Rezultat był taki, że brat mój, nie zdobywszy

żadnego zawodu, został bez grosza przy duszy. Było, oczywiście, moim

obowiązkiem zabezpieczyć mu byt, ale panująca wówczas między nami

background image

niezgoda przybrała takie rozmiary, że nie uczyniłem nic — przyznaję to ze

wstydem (tu Sir Henry westchnął głęboko) — aby mu dopomóc. Ne

chciałem mu niczego skąpić, czekałem jednak, by on zrobił pierwszy krok.

Nie uczynił tego. Przepraszam, że zaprzątam panu głowę moimi

kłopotami, Mr. Quatermain, muszę jednak wyjaśnić wszystko do końca.

Nieprawdaż, Good?

— Tak, tak — rzekł kapitan. — Panie Quatermain, jestem przekonany,

że zachowa pan te sprawy przy sobie.

— Oczywiście — odparłem, gdyż dumny jestem ze swojej

dyskrecji.

— Podówczas — ciągnął dalej Sir Henry — mój brat miał na swym

koncie kilkaset funtów. Nie mówiąc mi nic, podjął tę niewielką suijię i

przyjąwszy nazwisko Neville wyruszył do Południowej Afryki z szalonym

zamiarem zdobycia majątku. Dowiedziałem się o tym później. Upłynęły

trzy lata i nie miałem żadnych wieści o bracie, choć sam pisałem wiele

razy. Moje listy bez wątpienia nie docierały do niego. Z biegiem czasu

zacząłem się coraz bardziej niepokoić. No cóż, Mr. Quatermain, krew to

nie woda.

— Prawda — przytaknąłem myśląc o moim Harrym.

— Doszło do tego, Mr. Quatermain, że byłbym oddał połowę majątku,

gdybym tylko wiedział, że brat, jedyny mój krewny, żyje, że jest zdrów,

że znów go zobaczę.

— Ale nie oddałeś — sarknął kapitan Good patrząc w twarz rosłego

mężczyzny.

15

background image

Czas płynął, panie Quatermain, coraz bardziej pragnąłem •wiedzieć, czy

brat mój żyje, czy umarł, a jeśli żyje, sprowa-jo z powrotem do Anglii.

Zacząłem się dowiadywać, a różnili tych poszukiwań był właśnie pański

list. Pomyślne wieści niły mnie, że brat żyje — tak było przynajmniej do

nie-a — iecz sprawy nie posunęły się zbytnio naprzód, posta-:em więc sam

wyruszyć na poszukiwania, a kapitan Good ak dobry, że zdecydował się

mi towarzyszyć.

. Tak __ rzekł kapitan — cóż miałem robić? Żyć z nędznej

i, przyznanej mi przez panów z admiralicji? A teraz, sir, e pan powiedzieć

nam wszystko, co pan słyszał i wie intelmenie nazwiskiem Neville.

Legenda o kopalniach Salomona

— Co mówiono w Bamangwato o podróży mego brata? — pytał Sir

Henry, gdym nabijał fajkę nie odpowiedziawszy jeszcze kapitanowi.

— Do dnia dzisiejszego — odparłem — nie wspomniałem o tym

żywej duszy. Słyszałem, że wybierał się do kopalń Salomona.1

— Kopalń Salomona?! — wykrzyknęli obaj moi słuchacze.

— Gdzież one są?

— Wiem tylko, gdzie się rzekomo znajdują. Widziałem kiedyś szczyty

gór stanowiących granicę tych terenów, ale dzieliło mnie od nich sto

trzydzieści mil pustyni, której — jak mi wiadomo

— nie przebył dotąd żaden biały człowiek... z wyjątkiem jednego. Może

najlepiej będzie, jeśli opowiem panom legendę o kopalniach Salomona

pod warunkiem, że panowie nie wspomnicie o tym nikomu bez

mego pozwolenia. Zgoda? Mam swoje powody, by o to prosić.

Sir Henry skinął głową, a kapitan Good rzekł: — Oczywiście, oczywiście.

background image

— Jak się panowie zapewne domyślacie — zacząłem — myśliwi

polujący na słonie to na ogół ludzie szorstcy, dbający tylko o sprawy dnia

codziennego. Są jednak i tacy wśród nich, którzy interesują się obyczajami

krajowców i pragną choć trochę poznać historię Czarnego Lądu. Legendę

o kopalniach Salomona opowiedział mi jeden z takich właśnie

myśliwych. Brałem wówczas udział w moim pierwszym polowaniu na

słonie w kraju Matabelów. Nazywał się Evans, zginął biedaczysko w

rok później, zabity

' "Salomon — król zjednoczonego królestwa Izraela od ok. 970 r. p.n.e.

(poszczególne źródła podają różne daty jego urodzenia i śmierci). Za jego

panowania państwo izraelskie osiągnęło wielką potęgę. Salomon umocnił

ją żeniąc się z córką faraona. Popierał handel, zreorganizował armię. Był

mecenasem sztuki i kultury. Przypisuje mu się autorstwo Pieśni nad

pieśniami i innych ksiąg (przyp. tłum.).

2 Kopalnie króla Salomona

17

- Czas płynął, panie Quatermain, coraz bardziej pragnąłem owiedzieć,

czy brat mój żyje, czy umarł, a jeśli żyje, sprowa-go z powrotem do

Anglii. Zacząłem się dowiadywać, a rezul-n tych poszukiwań był właśnie

pański list. Pomyślne wieści miły mnie, że brat żyje — tak było

przynajmniej do nie-la — lecz sprawy nie posunęły się zbytnio naprzód,

postałem więc sam wyruszyć na poszukiwania, a kapitan Good tak dobry,

że zdecydował się mi towarzyszyć.

- Tak — rzekł kapitan — cóż miałem robić? Żyć z nędznej ji, przyznanej

mi przez panów z admiralicji? A teraz, sir, ze pan powiedzieć nam

wszystko, co pan słyszał i wie entelmenie nazwiskiem Neville.

background image

Legenda o kopalniach Salomona

— Co mówiono w Bamangwato o podróży mego brata? — pytał Sir

Henry, gdym nabijał fajkę nie odpowiedziawszy jeszcze kapitanowi.

— Do dnia dzisiejszego — odparłem — nie wspomniałem o tym

żywej duszy. Słyszałem, że wybierał się do kopalń Salomona.1

— Kopalń Salomona?! — wykrzyknęli obaj moi słuchacze.

— Gdzież one są?

— Wiem tylko, gdzie się rzekomo znajdują. Widziałem kiedyś szczyty

gór stanowiących granicę tych terenów, ale dzieliło mnie od nich sto

trzydzieści mil pustyni, której — jak mi wiadomo

— nie przebył dotąd żaden biały człowiek... z wyjątkiem jednego. Może

najlepiej będzie, jeśli opowiem panom legendę o kopalniach Salomona

pod warunkiem, że panowie nie wspomnicie o tym nikomu bez mego

pozwolenia. Zgoda? Mam swoje powody, by o to prosić.

Sir Henry skinął głową, a kapitan Good rzekł: — Oczywiście, oczywiście.

— Jak się panowie zapewne domyślacie — zacząłem — myśliwi

polujący na słonie to na ogół ludzie szorstcy, dbający tylko o sprawy dnia

codziennego. Są jednak i tacy wśród nich, którzy interesują się obyczajami

krajowców i pragną choć trochę poznać historię Czarnego Lądu. Legendę

o kopalniach Salomona opowiedział mi jeden z takich właśnie

myśliwych. Brałem wówczas udział w moim pierwszym polowaniu na

słonie w kraju Matabelów. Nazywał się Evans, zginął biedaczysko w

rok później, zabity

1 'Salomon — król zjednoczonego królestwa Izraela od ok. 970 r. p.n.e.

(poszczególne źródła podają różne daty jego urodzenia i śmierci). Za jego

panowania państwo izraelskie osiągnęło wielką potęgę. Salomon umocnił

background image

ją żeniąc się z córką faraona. Popierał handel, zreorganizował armię. Był

mecenasem sztuki i kultury. Przypisuje mu się autorstwo Pieśni nad

pieśniami i innych ksiąg (przyp. tłum.).

2 Kopalnie króla Salomona

17

rannego bawołu; pochowano go w pobliżu wodospadów szi.2

miętam, pewnego wieczoru opowiadałem mu o dziwnych iskach, jakie

napotkałem polując na antylopy w okolicach

odospady Sambezi. Zambezi to rzeka w Angoli, Zambii i Mozambiku.

Napo-w swym biegu liczne progi, tworzy wodospady. Największy nosi

nazwę )adu Wiktorii (przyp. tłum.).

dzisiejszego łydenburskiego okręgu w prowincji Transwal. Wiem, że

ostatnio dotarli tam poszukiwacze złota, ale ja dawno już

0 tym wiedziałem. Jest tam wielka, szeroka droga, wykuta w litej skale,

prowadząca do otworu wyrobiska czy też galerii, w której znajdują się

bryły kwarcu z żyłami złota, przygotowane już do kruszenia.

Świadczyłoby to o tym, że pracujący tam ludzie, kimkolwiek byli, musieli

w pośpiechu opuścić wyrobisko. Na przestrzeni około dwudziestu kroków

galerię obudowano. Piękny to kawałek murarskiej roboty.

„Ach — rzekł wtedy Evans — są rzeczy jeszcze dziwniejsze." — I zaczął

mi opowiadać, że kiedyś znalazł w głębi kraju ruiny miasta, biblijnego

Ophiru,3 jak sądził, co zresztą potwierdzili ludzie o wiele mądrzejsi od

biednego Evansa.

Słuchałem tych cudowności z otwartymi ustami, bom był wówczas młody,

a przy tym ogromne! wrażenie zrobiła na mnie opowieść o starożytnej

cywilizacji i o skarbach, które żydowscy lub feniccy awanturnicy

background image

wywozili z tego kraju na długo przedtem, nim popadł w otchłań

barbarzyństwa.

„A czy słyszałeś, chłopcze — pytał Evans — o Górach Sulej-mana,

leżących na północo-zachód od kraju Mashukulumbwe?"

— Odparłem, żem nigdy nie słyszał.

„Tam właśnie — rzekł — znajdują się kopalnie Salomona, jego

diamentowe kopalnie."

— Skąd to wiesz? — zapytałem.

„Skąd wiem? A czyż Sulejman to nie zniekształcone imię Salomon?

Opowiadała mi zresztą o tym w Manice4 stara Isanusi, znachorka.

Mówiła, że ludzie mieszkający za tymi górami spokrewnieni są z

Zulusami, mówią ich narzeczem, ale są piękniejsi

1 roślejsi. Żyją tam wielcy czarownicy, którzy swej sztuki nauczyli się od

białych, «gdy świat cały tonął jeszcze w mroku», i którzy znali tajemnicę

cudownej kopalni «lśniących kamieni»."

No cóż, choć byłem zafascynowany, śmiałem się wówczas z tego

wszystkiego, bo Pola Diamentowe nie były jeszcze odkryte. Evans zginął

wkrótce i przez dwadzieścia lat nie myślałem już o jego opowieści. Ale

właśnie w dwadzieścia lat później — a długi to czas, panowie, zważywszy

trud myśliwskiego zawodu — usły-

3 Ophir (Ofir) — bajecznie bogaty kraj. W X w. p.n.e. jeździli tam

podobno król Salomon i jego przyjaciel, król Tyru (dziś Syr w Libanie),

Hiram I. Przywozili stamtąd złoto i kość słoniową. Lokalizacja Ofiru

niewiadoma. Jedni umieszczają go w Arabii, inni w Nubii, w Indiach,

także w Peru i na Wyspach Salomona (przyp. tłum.).

4 Manika — kraj nad rzeką Zambezi, część dzisiejszego Mozambiku.

background image

Także naród żyjący w Zimbabwe (przyp. tłum.).

19

i nieco więcej o Górach Sulejmana i krainie leżącej poza nimi. cwałem w

okolicach Maniki, w miejscowości Sitanda Kraal,5 jj dziurze, gdzie z

trudnością zdobywało się pożywienie, bo yny było niewiele. Dostałem

febry i czułem się w ogóle źle, ewnego dnia przybył Portugalczyk z

jednym tylko towa-m, półkrwi krajowcem. Znam ja teraz dobrze tych

Portu-ków z Delagoa.6 To warte stryczka łotry, dręczące bezlitośnie

niewolników. Ten jednak różnił się bardzo od podłych ików, jakich

dotychczas spotykałem. Przypominał raczej ch mi z lektury wytwornych

domów.7 Wysoki i szczupły, Luże czarne oczy i kręcone siwe wąsiki.

Gawędziliśmy sobie, wił łamaną nieco angielszczyzną, a ja znałem trochę

portu-. Powiedział mi, że nazywa się Jose Silvestre i mieszka w po-zatoki

Delagoa.

edy odchodził nazajutrz ze swym półkrwi towarzyszem, zdjął roświecką

galanterią kapelusz. „Żegnaj, senor — powiedział, śli spotkamy się jeszcze

kiedyś, będę najbogatszym człowie-na świecie i nie zapomnę o panu.'

Lraal — u ludów południowoafrykańskich zespół chat, wieś lub osada

ogro-

płotem, w której chaty rozmieszczone są w kole. Pomieszczenia dla bydła

j% się na wewnętrznym placu (przyp. tłum.).

)elagoa — zatoka, także jeden z większych portów nad Oceanem

Indyjskim,

udniowo-wschodnim wybrzeżu Afryki (przyp. tłum.).

Dom — tytuł grzecznościowy, używany w Portugalii w połączeniu z

imieniem

background image

. tłum.).

Uśmiechnąłem się tylko — zbyt byłem słaby, by wybuchnąć śmiechem —

i patrzyłem, jak się oddala zdążając ku pustyni. Zastanawiałem się, czy to

czasem nie człek szalony i co spodziewa się tam znaleźć.

Pewnego dnia, gdym już podleczył trochę moją febrę, siedziałem przed

namiotem, ogryzając ostatnią kostkę nędznego kurczaka, którego kupiłem

od krajowca za sztukę płótna wartą dwudziestu kurczaków, i spoglądając

na purpurowe słońce, zapadające z wolna w głąb pustyni, gdy wtem na

zboczu wzniesienia, w odległości jakichś trzystu jardów, spostrzegłem

postać mężczyzny, niewątpliwie Europejczyka, bo miał na sobie surdut.

Człowiek ten czołgał się na rękach i kolanach, potem wstawał i szedł

zataczając się, by po chwili znów runąć na ziemię i czołgać się nadal.

Widząc tego nieszczęśnika, wysłałem mu na pomoc jednego z moich

myśliwych, a gdy się zbliżył, kogóż zobaczyłem, jak panowie myślicie?

— Josego Silvestre, oczywiście — rzekł kapitan Good.

— Tak, to był Jose Silvestre, a raczej jego szkielet obciągnięty skórą.

Twarz miał pożółkłą, rozgorączkowaną, a jego duże czarne oczy niemal

wychodziły mu z orbit. Kości mu sterczały, skóra przypominała pergamin,

włosy zbielały.

„Wody, na miłość boską wody!" — jęknął. Wargi miał spękane, wystający

język był sczerniały i napuchnięty.

Dałem mu wody z domieszką mleka, jakieś dwie kwarty. Pił ją wielkimi

haustami, nie odrywając naczynia od ust. Uznałem, że większa ilość

byłaby już niebezpieczna. Potem chwyciła go gorączka, upadł i zaczął

majaczyć o Górach Sulejmana, o diamentach i pustyni. Zabrałem go do

background image

namiotu, ratowałem jak mogłem, ale wiedziałem, jak to się musi skończyć.

Około godziny jedenastej uspokoił się trochę, udałem się więc na

spoczynek i zasnąłem. Obudziwszy się o brzasku, zobaczyłem go

siedzącego w półświetle, dziwacznego, wynędzniałego, spoglądającego w

stronę pustyni. W tym momencie pierwszy promień słońca rozświetlił

równinę przed nami i dotarł do najwyższego szczytu Gór Sulejmana,

leżących w odległości ponad stu mil.

,,To on — zawołał umierający po portugalsku, wyciągając swe długie,

wychudłe ramię —> nigdy tam nie dojdę, nigdy. Nikt się tam nie

dostanie!"

Nagle umilkł. Wydawało mi się, że powziął jakieś postanowienie.

„Przyjacielu — powiedział zwracając się ku mnie — jesteś tu? W oczach

mi się ćmi."

21

Tak — odparłem — tak, połóż się i wypocznij.

— rzekł — spocznę wkrótce, cała wieczność przede mną. chaj, ja

umieram. Byłeś dla mnie dobry. Dam ci pewien nent. Może tobie uda się

tam dotrzeć, jeśli zdołasz przebyć nię, która zabiła mego biednego

służącego i mnie. >tem sięgnął pod koszulę i wydobył coś, co wyglądało

jak uch na tytoń ze skóry antylopy. Zawiązany był rzemykiem ym „rimpi".

Próbował go rozsupłać, ale nie potrafił. „Roz-

— powiedział, wręczając mi ów kapciuch. Zrobiłem to uągnąłem kawałek

podartego, pożółkłego płótna, zapisa-jakimiś niewyraźnymi literami. W

płótnie znajdował się r.

V tym dokumencie jest to samo, co na płótnie — mówił jm, bo słabnął

coraz bardziej. — Odczytanie tego zabrało lka lat. Posłuchaj: sporządził go

background image

mój przodek, uchodźca rczny, który opuścił niegdyś Lizbonę i jako jeden z

pierwszych galczyków wylądował na tym wybrzeżu. Pisał to przed cią w

górach, których ani przedtem, ani potem nie dotknęła

białego człowieka. Nazywał się Jose da Silvestra, a żył ta lat temu. Jego

niewolnik, który czekał na niego po tej ie gór, znalazł go martwego i

przyniósł pismo do Delagoa. go czasu pozostawało w naszej rodzinie i nikt

nie troszczył to, by je odczytać. Dopiero ja tego dokonałem.

Przypłaciłem :iem, ale może ktoś inny będzie miał więcej szczęścia i

zostanie gatszym człowiekiem na świecie, najbogatszym. Ale nie daj

komu, idź sam." — Potem zaczął znów bredzić i zmarł po vie godziny.

Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie! Umarł Jnie, a ja pochowałem

go w głębokim dole, położywszy mu ie kamienie na piersiach, by szakale

nie dobrały się do zwłok. a ruszyliśmy w dalszą drogę.

A ten dokument? — zapytał Sir Henry mocno zaintrygo-

Tak, dokument, co w nim było? — dodał kapitan.

No coż, panowie, jeśli sobie życzycie, powiem wam. Nigdy komu nie

pokazałem z wyjątkiem mojej nieboszczki żony, uważała to wszystko za

bzdurę, i starego kupca portugalskie-tóry po pijanemu przetłumaczył mi

ów tekst, by następnego i o wszystkim zapomnieć. Oryginał znajduje się w

moim domu rbanie, wraz z tłumaczeniem biednego doma Josego, ale mam

sobie tłumaczenie na angielski i facsimile mapy, jeśli ją a w ogóle nazwać

mapą. Oto tekst angielski:

„Ja, Jose da Silvestra, który umieram z głodu w małej jaskini, na

bezśnieżnym północnym stoku jednej z dwóch gór, które nazwałem

«Piersiami Saby», piszę to w roku 1590 ułamkiem kości i własną krwią na

skrawku odzieży. Gdyby mój niewolnik znalazł to pismo i zaniósł je do

background image

Delagoa, niechaj mój przyjaciel [nazwisko nieczytelne] przedstawi sprawę

królowi i skłoni go, by przysłał tu armię. Jeśli zdoła ona przebyć pustynię i

góry i pokonać dzielnych Kukuanów, a przy pomocy księży zażegnać

diabelskie czary, uczyni króla najbogatszym władcą świata od czasów

Salomona. Na własne oczy widziałem nieprzebraną ilość diamentów w

skarbcu Salomona za przybytkiem Białej Śmierci, lecz wskutek zdrady

czarownicy Gagool nie zdołałem nic wziąć i małom życia nie postradał.

Niech ten, kto się tu zjawi, posługuje się mapą, niech dojdzie tam, gdzie

już leżą śniegi na lewej «Piersi Saby», aż osiągnie wierzchołek. Na

północnym zboczu góry znajduje się wielki gościniec, zbudowany przez

Salomona, skąd już tylko trzy dni drogi do siedziby króla. Niech

zabije czarownicę Gagool.

Módlcie się za moją duszę. Zegnajcie.

Jose da Silvestra"

Kiedy skończyłem moją opowieść i pokazałem kopię mapy, narysowanej

ręką umierającego człowieka, który krwi własnej użył zamiast atramentu,

moi słuchacze milczeli zdumieni.

— No cóż — odezwał się kapitan Good — dwa razy objechałem świat

dokoła, znam wszystkie niemal porty, ale niech mnie powieszą, jeśli

kiedykolwiek słyszałem o podobnej historii.

— Rzecz to dziwna, Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry.

— Mam jednak nadzieję, że pan nas nie nabiera? Nowo przybyłym

opowiada się nieraz takie kawały.

— Jeśli pan tak sądzi, Sir Henryku, to nie ma już o czym mówić

— odparłem urażony, chowając papier do kieszeni i gotując się do

wyjścia, bo nie lubię, by mnie brano za jednego z tych dowcipnisiów,

background image

którzy opowiadają niestworzone historie o swych myśliwskich

przygodach.

Sir Henry położył mi swą dużą dłoń na ramieniu. — Siadaj pan — rzekł

— przepraszam. Dobrze, widzę, że nie chce pan nas oszukiwać, ale ta

historia jest tak nieprawdopodobna, że trudno w nią uwierzyć.

— W Durbanie pokażę panu oryginalną mapę i pismo — odparłem trochę

ułagodzony, bom pomyślał, że sprawa tak fantastyczna mogła wzbudzić

w nim wątpliwości. — Ale nie po-

23

siałem jeszcze jednej rzeczy, dotyczącej pańskiego brata.

znam Jima, który mu towarzyszył. Pochodzi z Beczuany,8 y myśliwy i jak

na krajowca dość inteligentny. Tego ranka, r Mr. Neville wyruszał w

drogę, spostrzegłem Jima stojącego

moim wozie i krojącego tytoń na dyszlu.

- Jim — powiedziałem — gdzie się wybieracie? Na słonie? Nie, baas —

odparł — na coś cenniejszego niż kość sło-a."

- A coż to takiego? — pytałem zaciekawiony. — Złoto? Sie, baas,

coś znacznie cenniejszego niż złoto" — odpowie-

szczerząc zęby w uśmiechu.

ie zadawałem już dalszych pytań, bo uważam, że zbytnia wość uchybia

godności, ale byłem zaintrygowany. 3aas" — odezwał się znów Jim. ie

zwracałem na niego uwagi. Saas" — powtórzył.

- O cóż chodzi, chłopcze?

Panie, wyruszamy na poszukiwanie diamentów."

- Diamentów?! To idziecie w złym kierunku. Trzeba ruszyć iamentowym

Polom.

background image

Baas, czy słyszał pan kiedy o Górach Sulejmana?"

- Tak.

Dzyż nie słyszał pan, że tam są diamenty?"

- Słyszałem jakąś bzdurną historię, Jimie.

Co nie bzdury, baas. Kiedyś znałem kobietę, która pochodziła tąd, a

przybyła do Natalu wraz z dzieckiem. To ona opowia-mi o tym, ale już nie

żyje."

- Zanim dotrzecie do krainy Sulejmana, twój pan stanie się vą sępów, a ty

również, jeśli tylko zostaną jeszcze dla nich ś resztki z twego nędznego

cielska.

oześmiał się znów. „Być może, baas. Człowiek musi umrzeć, ba też

poznać jakieś nowe okolice, bo tu słoni coraz mniej."

- Drogi chłopcze — powiedziałem — jak tylko kostusia rci cię za

gardło, inaczej zaśpiewasz.

I pół godziny później zobaczyłem, że Neville rusza w drogę, e Jim

podbiegł do mnie. „Do widzenia — zawołał. — Nie iłem odjechać bez

pożegnania, bo czuję, że pan ma rację i że uż nigdy nie zobaczymy."

Botswana, dawniej Beczuana, to obecnie państwo w Południowej

Afryce, :zące z Republiką Południowej Afryki, Zimbabwe, Zambią i

Namibią. Dawna a angielska, niepodległość uzyskała w 1966 roku; także

grupa ludów Bantu szkujących Botswanę i północną część Republiki

Południowej Afryki (przyp.

— Czy twój pan wybiera się naprawdę w Góry Sulejmana? A może ty

kłamiesz, Jim?

„Nie kłamię. Powiedział mi, że chce zdobyć majątek, a przynajmniej

spróbować. Niech więc próbuje szczęścia z diamentami."

background image

— Poczekaj, Jim. Zaniesiesz twemu panu tę kartkę, ale przyrzeknij mi, że

nie wręczysz mu jej przed przybyciem do Inyati.

— Miejscowość ta leżała w odległości około stu mil. „Dobrze" —

odpowiedział.

Wziąłem więc skrawek papieru i napisałem na nim następujące słowa:

„Niech ten, kto się tu zjawi, dojdzie tam, gdzie leżą śniegi na lewej «Piersi

Saby», aż dotrze do wierzchołka. Na północnym zboczu góry znajduje się

wielki gościniec, zbudowany przez Salomona."

— Gdy oddasz tę kartkę swemu panu — zwróciłem się do Jima

— powiedz, by zastosował się ściśle do mej rady. Ale nie zrób tego zaraz,

boby wrócił i zarzucał mnie pytaniami, na które bym mu nie

odpowiedział. A teraz zmykaj, leniuchu. Waszego wozu już prawie nie

widać.

Jim zabrał kartkę i poszedł. To wszystko, co wiem o pańskim bracie, Sir

Henryku. Lękam się jednak...

— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry — będę szukał mego brata. Pójdę

jego śladem do Gór Sulejmana, a jeśli zajdzie potrzeba, i dalej, póki go nie

znajdę albo nie dowiem się, że nie żyje. Czy zechce pan pójść ze mną?

Jak już zapewne wspomniałem, jestem człowiekiem ostrożnym, nawet

nieśmiałym, toteż żachnąłem się słysząc tę propozycję. Pomyślałem, że

taka wyprawa to pewna śmierć, a zresztą — pominąwszy inne względy —

jak tu umierać mając syna na utrzymaniu.

— Nie, dziękuję, Sir Henryku, raczej nie — odpowiedziałem.

— Za stary jestem na tak szalone^ wyprawy. Skończylibyśmy

podobnie jak mój biedny przyjaciel Silvestre. Mam zresztą syna i nie

wolno mi narażać życia.

background image

Wyraz zawodu ukazał się na twarzach moich rozmówców.

— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry — jestem bogaty, a ta sprawa

leży mi mocno na sercu. Proszę powiedzieć, jakiego wynagrodzenia

zażądałby pan za swoje usługi. Jakąkolwiek sumę

— w granicach rozsądku — wymieni pan, wypłacę ją panu przed podróżą.

Ponadto ułożę sprawę tak, że odpowiednio zabezpieczę pańskiego syna na

wypadek, gdyby nam czy panu przydarzyło się coś złego. Widzi pan więc,

jak bardzo mi zależy na pańskim uczestnictwie w wyprawie. A

gdybyśmy jakimś szczęśliwym trafem dotarli tam i znaleźli

diamenty, będą należały w po-

25

do pana, a w połowie do Gooda. Mnie są niepotrzebne, mo dotyczyłoby

kości słoniowej, gdyby się taka szansa żyła. Pan też może postawić swoje

warunki, Mr. Quatermain, iczywiście poniosę wszystkie koszty podróży.

Sir Henryku — powiedziałem — trudno sobie wyobrazić :jszą propozycję,

toteż biedny myśliwy i kupiec nie powinien

rezygnować. Sprawa jest jednak tak poważna, że muszę •zemyśleć. Dam

panu odpowiedź, nim przybędziemy do

mu.

Bardzo dobrze — rzekł Sir Henry, a ja pożegnałem" się :iłem do siebie. W

nocy śniły mi się diamenty i dawno zmarły stre.

Umbopa zostaje naszym służącym •

Podróż z Przylądka do Durbanu trwa od czterech do pięciu dni w

zależności od statku i pogody. Czasem, jeśli trudno przybić do lądu w East

London, gdzie port, o którym tyle się mówi i na który tyle się łoży

pieniędzy, nie jest skończony, trzeba czekać dwadzieścia cztery godziny,

background image

nim przybędą łodzie towarowe po ładunek. Tym razem jednak nie

potrzebowaliśmy wcale czekać, bo morze było spokojne i zaraz podpłynął

cały sznur brzydkich płaskodennych łodzi, do których z trzaskiem i

bezładnie wrzucano przywiezione paki. Nie oglądano się na to, co

zawierają, jednakowo traktując wełnę czy porcelanę. Widziałem, jak

rozbito pakę z czterema tuzinami butelek szampana, który pienił się na

dnie brudnej łodzi towarowej. Było to karygodne marnotrawstwo i tak

widocznie myśleli Kaf rowie w łodzi, bo znalazłszy kilka nie rozbitych

butelek, strzaskali szyjki i wypili zawartość. Ponieważ jednak nie zdawali

sobie sprawy z działania musującego trunku, poczuli się źle i tarzali się na

dnie łodzi wykrzykując, że dobry napój był „tagati", czyli zaczarowany.

Przemawiałem do nich ze statku i powiedziałem, że to najsilniejsza

trucizna białego człowieka, wobec czego mogą się już uważać za

umarłych. Zeszli na ląd przerażeni i nie sądzę, by jeszcze kiedyś w życiu

spróbowali szampana.

W drodze do Natalu nieustannie myślałem o propozycji Sir Henryka

Curtisa. Przez kilka dni nie poruszaliśmy już tego tematu, opowiadałem

tylko o różnych myśliwskich wyprawach, zresztą prawdziwych, bo po cóż

kłamać, gdy człowiek trudniący się myślistwem przeżywa tyle ciekawych

przygód. Ale to nie należy do rzeczy.

Pewnego pięknego wieczoru w styczniu, który jest tu najgorętszym

miesiącem, płynęliśmy wzdłuż brzegów Natalu, mając wylądować w

Durbanie o zachodzie słońca. Od East London jest to wybrzeże urocze ze

swoimi rdzawymi, piaszczystymi wzgórzami

27

background image

)kimi pasami zieleni, upstrzonymi tu i ówdzie kraalami n i

obramowanymi wstęgą białej piany morskiej, która i wysoko w górę

rozbijając się o skały. Im bliżej Durbanu, idoki piękniejsze. Padające od

stuleci obfite deszcze wyżło-re wzgórzach głębokie parowy, na dnie

których iskrzy się strumieni. Krzewy o intensywnej zieleni rosną tam,

gdzie ; zasadził. A zieleń pól kukurydzianych, a plantacje trzciny wej! Tu i

ówdzie biały dom, spoglądający z uśmiechem ku l i stwarzający atmosferę

szczególnej swojskości. )im zdaniem jednak najpiękniejszy nawet widok

wymaga ości człowieka, jeśli obraz ma być doskonały. Myślę tak rne

dlatego, że wiele lat życia spędziłem na pustyni i znam ść cywilizacji, choć

wyniszcza ona zwierzynę. Rajski ogród iewątpliwie piękny przed

stworzeniem człowieka, ale stał pewnością piękniejszy, gdy pojawiła się w

nim Ewa. imyliliśmy się trochę w naszych kalkulacjach i słońce dawno

aszło, gdy zarzuciliśmy kotwicę w porcie i usłyszeliśmy zał armatni,

obwieszczający ludziom przybycie brytyjskiej y. Za późno już było, by

myśleć o zejściu na ląd, wobec czego rzawszy się, jak łódź ratunkowa

zabiera pocztę, poszliśmy

>iad.

iy wróciliśmy na pokład, księżyc oświetlał jasno morze Drzeże,

niemal przyćmiewając szybkie, silne błyski latarni kiej. Od brzegu płynęła

słodka, korzenna woń, która zawsze wodzi mi na myśl hymny i

misjonarzy, a w oknach domów jrei' płonęły setki świateł. Z wielkiego

brygu opodal dochodził r marynarzy, gotowych podnieść kotwicę przy

pomyślnym •ze. Była to wspaniała noc, taka, jaką można widzieć tylko )

łudniowej Afryce, wlewająca spokój w dusze ludzkie, pod-gdy księżyc

spowijał srebrzystym płaszczem wszystko dokoła, et wielki dog, należący

background image

do któregoś z pasażerów, poddał się cznie tym kojącym nastrojom, bo

przestał się dobierać do ana zamkniętego w klatce na forkasztelu;

chrapał teraz wolony pod drzwiami kabiny, śniąc zapewne o

przyszłej •ze. A my, to znaczy Sir Henry Curtis, kapitan Good i ja,

zieliśmy u steru nie nawiązując rozmowy.

— Mr. Quatermain — zagadnął po chwili Sir Henry — czy anowił się pan

już nad moją propozycją?

— Cóż pan o tym myśli? — dodał kapitan Good. — Mam zieję, że nie

odmówi pan naszej prośbie i zechce nam towa-

Berea — główna dzielnica mieszkaniowa Durbanu, położona na stokach

rz otaczających miasto (przyp. tłum.).

rzyszyć do kopalń Salomona czy też tam, gdzie mógł się udać Neville.

Zwlekałem z odpowiedzią wytrząsając fajkę, bo nie byłem jeszcze

zdecydowany i chciałem trochę zyskać na czasie. Nim jednak rozżarzony

tytoń wpadł do wody, powziąłem nagle decyzję. Jakże często wystarczy

krótka chwila, by rozwiać dręczące nas wątpliwości.

— Tak, panowie — powiedziałem — pojadę z wami, ale

najpierw powiem, dlaczego i na jakich warunkach:

— Po pierwsze, pan pokryje wszelkie koszty, a kość słoniowa i wszelkie

inne kosztowności, jakie uda nam się zdobyć, zostaną podzielone między

mnie i kapitana Gooda.

— Po drugie, zapłaci pan za moje przyszłe usługi pięćset funtów, nim

wyruszymy w drogę, przy czym zobowiązuję się służyć panu

wiernie aż do końca wyprawy bez względu na to, czy się nam powiedzie,

czy nie.

background image

— Po trzecie, zanim wyjedziemy, zobowiąże się pan oficjalnie, na

wypadek mej śmierci lub kalectwa, wypłacać memu synowi, który studiuje

medycynę w Londynie, dwieście funtów rocznie w ciągu pięciu lat, to

znaczy do czasu, gdy już sam będzie mógł zarabiać na życie. To

wszystko, jak sądzę. Powie pan pewnie, że zbyt dużo.

— Nie — odparł Sir Henry — chętnie przyjmuję pańskie warunki. A

na wyprawie tak mi zależy, że zapłaciłbym znacznie więcej za pańską

pomoc, zważywszy doświadczenie, jakie pan posiada.

— Bardzo dobrze. A teraz, kiedy już postawiłem warunki, powiem,

dlaczego zdecydowałem się iść z wami. Przede wszystkim obserwuję was

obu, panowie, od kilku dni i nie zgrzeszę chyba zbytnią śmiałością, jeśli

powiem, żem was polubił. Sądzę też, że będziemy zgadzali się ze

sobą. To niemało, jeśli się zważy, jak długa czeka nas podróż... A

teraz, co do samej podróży — stanowczo powiem, że nie sądzę, abyśmy

zdołali przejść przez Góry Sulejmana. Jakiż był koniec starego

Portugalczyka trzysta lat temu? Co spotkało jego potomka przed

dwudziestu laty? A pański brat, Sir Henryku? Szczerze wam powiem,

panowie, że i nas czeka zapewne podobny los.

Umilkłem, żeby zobaczyć, jakie wrażenie wywarły moje słowa. Kapitan

Good zdradzał niepokój, ale na twarzy Sir Henryka nie dostrzegłem żadnej

zmiany. — Musimy spróbować — powiedział.

— Dziwicie się zapewne, panowie — ciągnąłem dalej — że ja, człowiek

nieśmiały, decyduję się jednak na tę wyprawę. Oto po-

2.9

'. Po pierwsze, jestem fatalistą i wierzę, że moja godzina je niezależnie od

moich poczynań, jeśli mam więc zginąć >rach Sulejmana, pójdę tam i

background image

zginę. Bóg Wszechmogący zna los, więc po cóż się tym trapić. Po drugie,

jestem ubogi, ję i trudnię się handlem od blisko czterdziestu lat, a przecież

lwie mogłem zarobić na utrzymanie. Nie wiem, czy zdajecie 5 sprawę,

panowie, że zarabiać na życie polowaniem i związa-z tym handlem można

przeciętnie pięć do sześciu lat. Prze-m więc siedem pokoleń ludzi mego

zawodu i sądzę, że moje 2 dobiega końca. Gdyby mnie jednak spotkało

jakieś nie-gście w zwykłych warunkach, to po spłaceniu mych długów ry

zostałby bez środków do życia, gdyż dopiero zdobywa zawód, z, zgodnie z

naszą umową, będzie zabezpieczony na pięć lat. w wielkim skrócie moje

powody.

— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry, który słuchał mnie ęboką uwagą —

powody skłaniające pana do uczestniczenia aszym przedsięwzięciu, które,

jak pan sądzi, źle się skończy, bnie świadczą o panu. Jakkolwiek się stanie,

mogę pana ;wnić, że wytrwam do końca. Jeśli zaś zostaniemy pobici, ,ie

poddamy się bez walki, co, Good?

r— Oczywiście — odparł kapitan. — Wszyscy trzej wiemy, o

niebezpieczeństwo, i potrafimy walczyć o życie, więc o wy-niu się nie

może już być mowy... A teraz, panowie, zejdźmy salonu i wypijmy na

szczęście, rak też uczyniliśmy.

•!¦ •§•

Następnego dnia, gdyśmy zeszli na ląd, zaprosiłem obu męż-zn do mej

chałupki na Berei. Zbudowana z zielonej cegły Dkryta ocynkowaną

blachą, ma tylko trzy pokoje i kuchnię, za to leży w ogrodzie pełnym

najlepszych drzew owocowych, akże młodych sadzonek mangowych, po

których wiele sobie ecuję. Podarował mi je nadzorca ogrodu botanicznego,

a doda ich jeden z moich strzelców, stary Jack, któremu bawół kiedyś

background image

strzaskał udo, że już od dawna nie poluje. Zna się nak na ogrodnictwie, bo

to Grikwa2 z pochodzenia. Co innego usj, ci nie nadają się na ogrodników,

bo to dla nich zajęcie rt spokojne.

2 Grikwa — mieszaniec pochodzenia hotentocko-holenderskiego. Na

początku !II w. mieszańcy ci zamieszkiwali tereny na północ od

Kapsztadu. W 1875 r. ielscy koloniści zepchnęli ich za rzekę Oranje, skąd

powędrowali w różnych unitach (przyp. tłum.).

Sir Henry i kapitan Good spędzili noc w namiocie, ustawionym w moim

małym gaju pomarańczowym na końcu ogrodu (gdyż w domu nie było dla

nich miejsca). Przyjemnie się tam wypoczywa, wdychając zapach kwiecia

i mając przed oczyma zielone i złociste owoce, przy tym moskitów u nas

mało, chyba że spadnie ulewny deszcz.

Ale wracajmy do rzeczy, bo inaczej znudzi cię, mój synu, ta historia,

zanim dotrzemy do Gór Sulejmana. Otóż powziąwszy raz decyzję,

zacząłem czynić niezbędne przygotowania. Najpierw dostałem od Sir

Henryka akt prawny, zabezpieczający los mego syna na wypadek jakiegoś

nieszczęścia. Jako cudzoziemiec miał w związku z tym szereg kłopotów,

gdyż majątek jego, gwarantujący ważność zapisu, leży za morzem.

Pokonał jednak trudności przy pomocy prawnika, który policzył sobie za

tę usługę dwadzieścia funtów, moim zdaniem bezwstydnie dużo.

Następnie otrzymałem czek na pięćset funtów. Osiągnąwszy to, co

nakazywała mi rozwaga, zakupiłem — na koszt Sir Henryka — wóz i parę

wołów do zaprzęgu, przepiękne sztuki. Wóz długości dwudziestu stóp, z

żelaznymi osiami, był mocny i lekki, całkowicie zbudowany z drewna. Nie

był nowy, gdyż odbył już podróż do Pól Diamentowych i z powrotem, ale

uznałem to za zaletę, bo wiedziałem, że drzewo zostało dobrze wysuszone.

background image

Ponadto wady wozu ujawniają się już podczas pierwszej podróży. Był to

wóz kryty tylko w połowie, to znaczy w tyle na długości dwunastu stóp,

przód zaś pozostał odsłonięty, gdyż tam zamierzaliśmy umieścić wszystkie

rzeczy potrzebne nam w drodze. W części tylnej znajdowało się kryte

zwierzęcą skórą leże, gdzie dwie osoby mogły wygodnie spać, wieszadła

na broń i wiele rzeczy dla naszej wygody osobistej. Zapłaciłem za to sto

dwadzieścia pięć funtów i sądzę, że nie była to cena wygórowana.

Następnie kupiłem dwadzieścia zuluskich wołów, które wpadły mi już w

oko kilka lat temu. Zaprzęg składa się zazwyczaj z szesnastu, ale na

wszelki wypadek chciałem mieć cztery zapasowe. Zuluskie woły są małe i

lekkie, mogą jednak żyć jeszcze tam, gdzie inne umierają z głodu. Są przy

tym zwinniejsze i nie tak łatwo kaleczą sobie nogi, toteż z niewielkim

ładunkiem robią pięć mil dziennie. Ponadto te sztuki zostały, jak to mówią,

dobrze „posolone", to znaczy przeszły Południową Afrykę wszerz i wzdłuż

i uodporniły się na czerwoną wodę, której ofiarą padają nieraz całe

zaprzęgi, gdy zawędrują w obce stepy. Co zaś się tyczy nierzadkiej w tych

okolicach choroby płuc, która jest straszliwą odmianą zapalenia płuc,

zostały przeciwko niej zaszczepione.

31

luje się tego przez zrobienie nacięcia w ogonie wołu i przy-nie kawałka

płuca zwierzęcia, które padło na tę chorobę. ;ultacie wół przechodzi tę

chorobę w łagodnej formie, a choć ogon, który odpada w odległości stopy

od nasady, jest już rniony na chorobę. To trochę okrutne pozbawić

zwierzę

background image

w okolicach, gdzie jest dużo much, ale lepiej poświęcić ogon i stracić i

ogon, i wołu, bo przecie ogon bez wołu nie na się przyda, chyba do

odkurzania. Mimo wszystko dziwaczna cz jechać wozem zaprzężonym w

woły i mieć przed oczyma sieścia kikutów, tam gdzie powinny być ogony.

Wydaje się zas, że natura pomyliła się i wołom przydała ozdoby premio-zh

buldogów.

kolei wyłoniła się sprawa zaopatrzenia w żywność i leki, inie ważna, gdyż

nie można było dopuścić do przeładowania

a równocześnie trzeba było zabrać rzeczy absolutnie nie-lc Okazało się na

szczęście, że Good znał się trochę na medy-, gdyż w swoim czasie

przeszedł kurs lecznictwa i chirurgii

zapomniał zdobytych wówczas wiadomości. Nie był oczy-i specjalistą, ale

— jak się później okazało — znał się lepiej 3czy niż niejeden doktor

medycyny. Miał przy tym wspaniałą zkę podróżną i komplet narzędzi

chirurgicznych. W czasie go pobytu w Durbanie amputował jednemu z

Kafrów duży

u nogi, a czynił to tak zręcznie, żeśmy go podziwiali. Był

niepomiernie zdziwiony, gdy Kafr, śledzący operację ze cim spokojem,

prosił o przyprawienie nowego palca. Powie-, że w nagłej potrzebie

wystarczyłby mu nawet biały palec, iy już wszystkie te sprawy zostały

pomyślnie załatwione, a było pomyśleć o dwóch następnych, równie

ważnych — pletowaniu broni i zaangażowaniu służących. Jeśli chodzi

rwszy problem, najlepiej uczynię podając spis broni dobranej tawu Sir

Henryka i moich własnych zapasów, to ta lista, przepisana z mego

notatnika: Przy ciężkie odtylcowe dubeltówki do polowania na słonie; .

każdej z nich: około piętnastu funtów, ładunek: jedenaście im czarnego

background image

prochu." Dwie z nich, zakupione w Londynie, Ddziły ze znanej firmy

angielskiej; moja, choć znacznie skrom-za i nieznanego wytwórcy, służyła

mi w niejednej wypra-niemało ustrzeliłem z niej słoni i zawsze mogłem na

niej fać.

Trzy szybkostrzelne dubeltówki; ładunek — sześć drachm." a broń do

polowania na mniejszą zwierzynę, jak antylopy, eż do walki w otwartym

polu na kule wyżłobione.

dna dubeltówka nr i 2, śrutówka systemu Keepera." Strzel-

oddała nam potem wielkie usługi w polowaniu na drob-

i zwierzynę.

¦zy repetycyjne winchestery (nie karabiny) jako broń za-

i."

"zy rewolwery systemu Colta na naboje większego kalibru."

był nasz cały ekwipunek. Czytelnik bez wątpienia zauważy,

ażdej z wymienionych pozycji broń miała ten sam kaliber,

ymiana naboi była niemożliwa. Ważny to szczegół i dlatego

małem się nad nim dłużej, bo każdy doświadczony myśliwy

k dalece powodzenie wyprawy zależy od właściwego doboru

) i amunicji.

;li chodzi o ludzi, którzy mieli z nami iść, to po naradzie

Łowiliśmy zabrać ze sobą tylko pięć osób: woźnicę, prze-

ka i trzech służących.

DŹnicę i przewodnika znalazłem bez trudu: dwóch Zulusów

.em Goza i Tom. Gorzej było z wyszukaniem służących.

iło nam o ludzi godnych zaufania i odważnych, bowiem

o rodzaju imprezie nawet nasze życie mogło zależeć od ich

background image

«vy. W końcu zwerbowałem dwóch: Hotentota nazwiskiem

ogel i drobnego Zulusa imieniem Khiva, który miał ogromną

, że mówił doskonale po angielsku. Ventvogla znałem już

niej jako jednego z najlepszych tropicieli zwierzyny. Był

0 wytrzymały i nie męczył się nigdy. Miał tylko jedną wadę, litą u swej

rasy, lubił pić. Dla flaszki grogu tracił zupełnie !. Ponieważ jednak

wyruszaliśmy w okolice, gdzie nie było n, ta jego słabość nie miała

większego znaczenia. verbowawszy tych dwóch mężczyzn, na próżno

rozglądałem

1 trzecim, postanowiliśmy więc wyruszyć bez niego, mając eję, że może

uda nam się znaleźć kogoś odpowiedniego po ;e. W przeddzień odjazdu

jednak przyszedł Khiva i oznajmił, aś człowiek chce się ze mną zobaczyć.

Jedliśmy właśnie obiad, o skończonym posiłku kazałem go przyprowadzić.

Po chwili ł się bardzo wysoki, przystojny mężczyzna około

trzy-;ki, jak na Zulusa raczej jasnoskóry, pozdrowił nas wznosząc 5ry

swój charakterystyczny kij z gałką i przykucnąwszy cie, siedział w

milczeniu. Nie zwracałem na niego uwagi, wielki błąd wdać się od razu w

rozmowę z Zulusem; pomyśli, yle kto. Zauważyłem jednak, że był to tak

zwany „Keshla", ;c mężczyzna z pierścieniem, miał bowiem wpiętą we

włosy Lą obrączkę, sporządzoną ze specjalnego gatunku gumy wy-owanej

tłuszczem. Obrączkę taką otrzymują zazwyczaj Zu-

lusi po dojściu do pewnego wieku lub jako oznakę godności.

Wydawało mi się, żem go już kiedyś spotkał.

— Jak się nazywasz? — zapytałem.

— Umbopa — odparł powoli swoim niskim głosem.

background image

— Widziałem już twoją twarz.

— Tak, Inkasi, mój ojcze, widziałeś moją twarz pod Isandhlwa-na3 w

przeddzień bitwy.

Teraz przypomniałem sobie. Byłem jednym z przewodników lorda

Chelmsforda" w nieszczęsnej wojnie z Zulusami, ale w przeddzień bitwy

opuściłem na szczęście obóz, kazano mi bowiem odprowadzić część

ciężkich wozdw. Gdym czekał na zaprzężenie wołów, wdałem się w

rozmowę z człowiekiem, który dowodził małym oddziałem

wspomagających nas krajowców. Wyraził wówczas obawę o

bezpieczeństwo obozu. Kazałem mu trzymać język za zębami i zostawić te

sprawy mądrzejszym, później jednak przypomniałem sobie jego słowa.

— Pamiętam — rzekłem teraz. — Czego chcesz ode mnie?

— Posłuchaj, Macumazahn (jest to imię nadane mi przez Kafrów,

a oznacza człowieka, który wstaje w środku nocy lub, mówiąc pospolitą

angielszczyzną, ma oczy otwarte na wszystko). Słyszałem, że wyruszasz

na wielką wyprawę daleko na północ z białymi wodzami zza morza. Czy

to prawda?

— Tak jest.

— Słyszałem, że zamierzasz dotrzeć do rzeki Lukanga, o miesiąc drogi

za Maniką. Czy to też prawda, Macumazahn?

— Dlaczego pytasz? Co cię to obchodzi? — zapytałem podejrzliwie,

bo cel naszej podróży utrzymywaliśmy w najgłębszej tajemnicy.

— Jeśli istotnie tam się udajecie, biali mężowie, chciałbym pojechać z

wami.

Było dużo godności w jego sposobie mówienia, ponadto uderzyły mnie

słowa „biali mężowie".

background image

— Zapominasz się — rzekłem jednak. — Zbyt śmiała jest twoja

mowa. Jak się nazywasz i gdzie jest twój kraal? Powiedz nam, byśmy

wiedzieli, z kim mamy do czynienia.

— Nazywam się Umbopa — powtórzył. Pochodzę z Zulusów, ale nie

jestem jednym z nich. Siedziba mego plemienia znajduje

3 Isandhlwana — góra w prowincji Natal, gdzie 22 stycznia 1879 r., w

czasie wojny z Zulusami, Anglicy ponieśli klęskę (przyp. tłum.).

4 Lord Chelmsford (1827 —1905), generał dowodzący wojskami

angielskimi w wojnie z Zulusami w 1879 r. Ponieważ na początku tej

wojny Anglicy ponieśli szereg porażek, lord Chelmsford został

pozbawiony dowództwa i wrócił do Anglii (przyp. tłum.).

35

leko na północy; pozostała tam, gdy Zulusi przywędrowali rsiąc lat temu",

na długo przed królem Czaka. Przybyłem nocy do kraju Zulusów jako

dziecko. Służyłem u króla ayo° w pułku Nkomabakosi. Potem uciekłem z

kraju Zu-

bo chciałem poznać życie białych ludzi. Służyłem w wojnie w królowi

Cetywayo. Od tego czasu pracuję w Natalu. Czuję ; zmęczony i chciałbym

wrócić na północ. Tu nie mam domu. a odważny, pieniędzy nie potrzebuję,

na łyżkę strawy ;ę. Rzekłem.

ciekawił mnie ten człowiek. Z jego zachowania wnosiłem, zasadzie mówi

prawdę, nie wyglądał jednak na zwykłego i, a jego propozycja służenia

nam bez zapłaty wydała mi się ¦zana. Nie wiedząc, jak wybrnąć z sytuacji,

przetłumaczyłem łowa Sir Henrykowi i Goodowi pytając ich o zdanie. Sir

poprosił mnie, abym kazał Umbopie wstać. Uczynił to, wszy równocześnie

swój długi, wojskowy płaszcz i stanął mając na sobie jedynie przepaskę na

background image

biodrach i naszyjnik h kłów. Wyglądał wspaniale, nigdy nie widziałem

piękniej-krajowca. Wysoki na jakieś sześć stóp i trzy cale, był potężnie

wany i zgrabny. Jego skóra nie była ciemna z wyjątkiem miejsc, gdzie

widniały głębokie, czarne blizny po ranach zali przez assagaje. Sir Henryk

podszedł do niego i spojrzał 5 dumną, piękną twarz.

Wspaniale wyglądają ci dwaj, nieprawdaż? — odezwał się

— Ten sam wzrost, ta sama budowa.

Podobasz mi się, Umbopa, i przyjmuję cię na służbę — rzekł snry po

angielsku.

lbopa widocznie zrozumiał go, bo odpowiedział po zulusku: dobrze. — A

potem przyjrzał się wspaniałej figurze białego

ł: — Jesteśmy prawdziwymi mężczyznami, ty i ja.

>tywayo — król Zulusów, przywódca w wojnie z Anglikami w 1879 r.

Mimo zwycięstw w początkach wojny jego wojska zostały rozbite przez

Anglików tłum.).

Polowanie na słonie

Nasza podróż do Kraalu Sitandy, leżącego u spływu rzek Lukanga i

Kalukawe, w odległości ponad tysiąca mil od Durba-nu, trwała bardzo

długo, bowiem trzysta ostatnich mil przebyliśmy pieszo z obawy przed

straszną muchą tse-tse, której ugryzienie nie zagraża życiu człowieka, ale

jest śmiertelne dla zwierząt z wyjątkiem osła.

Durban opuściliśmy pod koniec stycznia, a dopiero w drugiej połowie

maja rozbiliśmy obóz w pobliżu Kraalu Sitandy. Po drodze spotkały nas

najróżniejsze przygody, ale były one przeważnie takie, jakie przeżywa

każdy afrykański myśliwy, by więc nie nudzić Czytelnika, opowiem tylko

jedną z nich.

background image

W Inyati, najdalej wysuniętej placówce handlowej w kraju Matabele, gdzie

panuje król Lobengula1 (wielki łotr), musieliśmy rozstać się niestety z

naszym wygodnym wozem. Z pięknego zaprzęgu, który kupiłem w

Durbanie, pozostało tylko dwanaście wołów. Jednego ukąsiła kobra, trzy

zginęły z głodu i pragnienia, jeden zaginął, trzy wreszcie zdechły

najadłszy się trującego ziela

0 nazwie „tulipan". Pięć dalszych zachorowało z tej samej przyczyny, ale

zdołaliśmy je wyleczyć, stosując wywar z liści tego właśnie tulipana.

Podany w porę, stanowi skuteczną odtrutkę. Wóz i woły zostawiliśmy

pod opieką Gozy i Toma, woźnicy

1 przewodnika, godnych zaufania ludzi, prosząc zacnego szkockiego

misjonarza, który żył na tym pustkowiu, by miał ich na oku.

Następnie w towarzystwie Umbopy, Khivy i Ventvóglą oraz sześciu

tragarzy, których zwerbowaliśmy na miejscu, ruszyliśmy pieszo w dalszą

drogę. Pamiętam, że początkowo szliśmy w milczeniu, bo każdy z nas

zastanawiał się pewnie, czy kiedykolwiek zobaczy jeszcze nasz wóz. Ja

przynajmniej nie miałem co do tego żadnych złudzeń. Milczenie

przerwał Umbopa, który szedł na

1 Lobengula — król kraju Matabele. W czasie wojny z Anglikami w 1893

r. poniósł klęskę, uszedł i zmarł na wygnaniu (przyp. tłum.).

37

:ie intonując zuluską pieśń. Śpiewał o dzielnych mężach, ¦ — znudzeni

monotonią życia — wyruszyli w świat, by 5 nowe rzeczy lub zginąć. I cóż

się stało? Patrzcie i pójcie. Kiedy zapuścili się daleko w puszczę, okazało

się, że puszcza, lecz przepiękna okolica, pełna młodych żon, a także

zwierzyny i żądnych walki wrogów.

background image

daliśmy się wszyscy, uznawszy to za dobry omen. Wesoły ?n Umbopa i

miał szczególny dar rozweselania innych, lił to z właściwą sobie

godnością. Tylko czasem popadał ,vnie ponury nastrój. Polubiliśmy go

bardzo. teraz opiszę wreszcie naszą przygodę, sam bowiem ogromnie

myśliwskie opowieści.

czternaście dni po opuszczeniu Inyati weszliśmy w niezwykle |, lesistą

okolicę. Nie brakowało tam wody, parowy wśród z porośnięte były

krzakami „idoro", jak je tubylcy nazywa-gdzieniegdzie krzewami o nazwie

„wacht-een-beche" c: „zaczekaj chwilę"). Piękne drzewa „machabell"

uginały )d ciężarem ożywczych złocistych owoców z olbrzymimi imi. To

ulubiony pokarm słoni, których musiało tam być ło, bo wszędzie

napotykaliśmy ich ślady, a w niektórych :ach drzewa były połamane lub

nawet wyrwane z korzeniami. to niszczycielskie zwierzę.

wnego wieczoru, po całodziennym uciążliwym marszu, na-śmy na urocze

miejsce. U stóp porośniętego krzewami za znajdowało się wyschnięte

koryto rzeki, na którego dni^e ;ało trochę krystalicznie czystej wody,

ziemia wokół była ma kopytami zwierząt. Na łące na wprost wzgórza,

wśród nimozy, można było gdzieniegdzie dostrzec mąchabelle zczących

liściach. Wokół rozciągało się morze bezdrożnego, icego buszu.

szedłszy w koryto rzeki, spłoszyliśmy stado wysokich żyraf, pogalopowały

lub raczej odpłynęły, mają bowiem charak-yczny chód, stukają kopytami

jak kastanietami. Znajdowały

odległości około trzystu jardów, były więc praktycznie sasięgiem strzału,

ale Good, idąc na przedzie i mając nabitą bę, nie wytrzymał i strzelił do

ostatniej żyrafy. Dziwnym q kula strzaskała zwierzęciu kręgosłup i żyrafa

padła ko-ijąc jak królik. Nigdy nie widziałem czegoś równie dziwnego.

background image

Do diabła! — zawołał Good, bo muszę z przykrością po-ieć, że gdy był

podniecony, miał zwyczaj używać brzydkich do czego się niewątpliwie

przyzwyczaił w czasie swej ma-skiej służby. — Do diabła! Zabiłem ją!

«•¦¦¦:¦¦

— Hu, hu! Bougwan! — krzyczeli Kafrowie — hu, hu! — Z powodu

monokla Gooda nazywali go Bougwan, co znaczy „szklane oko".

— Och, Bougwan — zawtórowaliśmy im, Sir Henry i ja. Od tego dnia

reputacja Gooda jako cudownego strzelca była już ugruntowana,

przynajmniej wśród Kafrów. Faktycznie był słabym strzelcem,

kiedykolwiek jednak chybił, patrzyliśmy na to przez palce, mając w

pamięci ową żyrafę.

Nakazawszy naszym „chłopcom" wyciąć najlepsze części żyra-fiego

mięsa, zabraliśmy się do budowania „schermu" w pobliżu jednego z

rozlewisk. Robi się to, ścinając większą ilość gałęzi krzaków cierniowych i

buduje z nich kolisty płot. Następnie wyrównuje się zamkniętą nimi

przestrzeń; z suchej trawy tambouki, jeśli jest w pobliżu, układa się w

środku posłanie i rozpala ognisko.

Gdy ukończyliśmy budowę naszego „schermu", księżyc już wschodził, a

nasz obiad, złożony z żyrafich befsztyków i pieczonych kości szpikowych,

był gotowy. Jakże nam smakował ten szpik, choć niełatwa to rzecz

rozłupać taką kość. Nie znam lepszego przysmaku, z wyjątkiem chyba

serca słonia, ale i tego skosztowaliśmy nazajutrz. Zajadaliśmy nasz

skromny posiłek przy świetle księżyca, w przerwach dziękując Goodowi

za cudowny strzał, po czym zapaliliśmy fajki i rozpoczęliśmy pogawędkę.

Osobliwy musieliśmy przedstawiać widok siedząc tak wokół ogniska. Ja,

ze swą siwawą, gładką czupryną i Sir Henry z jasnymi włosami, które

background image

znacznie mu podrosły, stanowiliśmy wyraźny kontrast, tym bardziej, że

jestem chudy, niewysoki, śniady i ważę niespełna pięćdziesiąt kilo, a Sir

Henry jest wysoki, barczysty, ma jasną cerę i waży około stu kilogramów.

Wziąwszy jednak pod uwagę naszą niecodzienną sytuację, trzeba

powiedzieć, że z nas trzech najoryginalniej wyglądał kapitan John Good,

oficer królewskiej marynarki. Siedział teraz na skórzanym worku tak

wyświeżony, schludny i dobrze ubrany, jakby dopiero co wrócił z

eleganckiego polowania w cywilizowanym kraju. Miał na sobie myśliwski

strój z brązowego tweedu, dobrany do tego kapelusz i czyściutkie

kamasze. Był-nienagannie ogolony, jego monokl i sztuczne zęby nie

pozostawiały nic do życzenia. W sumie uznałem go za najwytworniejszego

człowieka, jakiego zdarzyło mi się spotkać na pustyni. Włożył nawet jeden

ze swoich gutaperkowych kołnierzyków, których miał dużo w zapasie.

— Widzi pan, one ważą tak mało — powiedział mi z niewinną miną,

gdym wyraził zdziwienie z tego powodu. — Zawsze lubię wyglądać jak

dżentelmen.

39

iedzieliśmy tak gawędząc przy świetle księżyca, a opodal owie palili swą

odurzającą „dacchę" w fajkach, których ki sporządzone były z rogu

antylopy, a wreszcie owinęli się ni i ułożyli do snu przy ognisku, wszyscy

z wyjątkiem opy, który siedział osobno (zauważyłem, że nie przestawał

ymi KaframiJL^.wsparłszy brodę na ręce pogrążył się w głębo-zadumie.

¦'.*'."*

agle w głębi zarośli za nami rozległo się głośne „uuf, uuf". ) lew —

powiedziałem i wszyscy zerwaliśmy się nasłuchując, m momencie od

background image

bajora odległego o jakieś sto jardów dobiegło Likliwe trąbienie słonia. —

Unkungunklowo! Indlowu! Słoń! — szepnęli Kafrowie, a w kilka minut

później ujrzeliśmy g olbrzymich cieni, zdążających powoli od strony wody

ku lom. Good podskoczył żądny krwi, myśląc może, że równie > zabić

słonia jak żyrafę, ale chwyciłem go za ramię i przy-lałem.

- To nie ma sensu — rzekłem — niech idą.

- Jesteśmy chyba w raju dla myśliwych. Proponuję, byśmy i zatrzymali

kilka dni i zapolowali na słonie — odezwał się Eenry.

iziwiło mnie to trochę, bo Sir Henry wciąż nalegał, byśmy naprzód

możliwie najszybciej, w Inyati bowiem dowiedzie-

się, że Anglik nazwiskiem Neville sprzedał tam swój wóz zył w głąb

kraju. Sądzę jednak, że instynkt myśliwego

nad nim górę.

Doda zachwycił ten pomysł, uśmiechało mu się polowanie onie, a prawdę

mówiąc i mnie. Mówiłem sobie, że byłoby ą niegodną honoru myśliwego

pozwolić słoniom wymknąć się

sytuacji.

- Dobrze, moi drodzy — powiedziałem. — Należy nam się ę

odpoczynku. Ale teraz trzeba iść spać, bo musimy wyruszyć icie. Może

nam się uda zaskoczyć je na żerowisku, nim . dalej.

Ikt się nie sprzeciwiał, wobec czego zaczęliśmy układać się lu. Good

rozebrał się, monokl-' i sztuczne zęby włożył do mi spodni, wytrzepał

ubranie i złożywszy je. starannie Lął dla ochrony przed wilgocią w róg

nieprzemakalnego prze-idła. Sir Henry i ja nie robiliśmy takich ceregieli,

okryliśmy ocami i zapadliśmy w głęboki sen, tak dobroczynny dla iżnika.

le cóż to? Od strony wody dobiegły nas nagle odgłosy nego tupotu, a

background image

następnie straszliwe ryki. Nie ulegało już

wątpliwości, że tylko lew mógł być sprawcą takiego hałasu. Zerwaliśmy

się wszyscy na równe nogi spoglądając w stronę wody, gdzie ujrzeliśmy

toczącą się ku nam czarnożółtą bryłę. Porwaliśmy za strzelby i

przywdziawszy pospiesznie nasze veldtschoon-sy, czyli buty z nie

garbowanej skóry, wybiegliśmy z schermu. Tymczasem owa bryła runęła,

tarzając się przez chwilę po ziemi, a gdyśmy doń dobiegli, zastygła w

bezruchu.

Ujrzeliśmy obraz niecodzienny. Przed nami leżała czarna antylopa,

najpiękniejszy okaz tego gatunku, martwa zupełnie, a obok niej, przebity

jej wielkimi, zakrzywionymi rogami, spoczywał wspaniały czarnogrzywy

lew, również nieżywy. Oto co się tu stało. Czarna antylopa przyszła do

wodopoju, gdzie zaczaił się lew, ten, którego ryk słyszeliśmy. Gdy piła

wodę, skoczył na nią, lecz nadział się na jej rogi. Widziałem już kiedyś coś

podobnego. Lew, nie mogąc się uwolnić, wgryzł się w grzbiet i szyję

antylopy, a ta, szalejąc z bólu i trwogi, biegła przed siebie, aż wreszcie

padła.

Obejrzawszy dokładnie martwe zwierzęta, wezwaliśmy Kafrów i z ich

pomocą zaciągnęliśmy je do schermu. Potem położyliśmy się znowu, by

się obudzić dopiero o świcie.

Jak tylko się rozwidniło, byliśmy już na nogach, przygotowując się do

wyprawy. Wzięliśmy ze sobą trzy dubeltówki, dobry zapas amunicji i duże

butle na wodę, napełnione słabą, zimną herbatą, która jest najlepszym

napojem w czasie polowania. Zjadłszy lekkie śniadanie, wyruszyliśmy w

towarzystwie Umbopy, Khivy i Ventvógla. Innych Kafrów pozostawiliśmy

w schermie, nakazawszy im obciągnąć ze skóry lwa i czarną antylopę,

background image

którą ponadto mieli poćwiartować.

Szeroki szlak słoni odnaleźliśmy bez trudu, przy czym Ventvo-gel,

przyjrzawszy się mu, stwierdził, że przeszło tamtędy od dwudziestu do

trzydziestu dojrzałych samców. Stado oddaliło się jednak znacznie w ciągu

nocy, toteż dopiero o dziewiątej, gdy już było bardzo gorąco,

rozpoznaliśmy po połamanych drzewach, poszarpanych liściach i

parującym nawozie, że muszą być gdzieś niedaleko.

Niebawem ujrzeliśmy stado liczące, jak mówił Ventvogel, od dwudziestu

do trzydziestu sztuk. Po rannym posiłku stały w kotlinie, trzepocząc

swymi wielkimi uszami. Był to wspaniały widok.

Znajdowały się w odległości około dwustu jardów. Podrzuciłem do góry

garść suchej trawy, by się przekonać, z której strony wieje wiatr,

wiedziałem bowiem, że jeśli nas tylko zwęszą, uciekną, zanim zdołamy

oddać jeden strzał. Stwierdziwszy, że wieje od

41

i słoni ku nam, zaczęliśmy się skradać, a ponieważ nie mogły /idzieć,

zbliżyliśmy się na odległość jakichś czterdziestu n. Na wprost nas,

zwrócone bokiem, stały trzy wspaniałe ',, z których jeden miał olbrzymie

kły. Szepnąłem moim zyszom, że biorę na cel środkowego; Sir Henry

wybrał :ego po lewej stronie, dla Gooda pozostał ten z wielkimi ..

Teraz — powiedziałem.

im, bum, bum! Rozległy się trzy strzały.,Słoń Sir Henryka '. na ziemię

ugodzony wprost w serce. Mój padł na kolana riłem, że nie żyje, ale po

chwili zerwał się i ruszył w naszą ę. Wpakowałem mu jeszcze jedną kulę

w żebra i ta powaliła lów na ziemię. By jednak skrócić cierpienia biednego

zwie-i, dobiłem go strzałem w łeb, nabiwszy przedtem pospiesznie Ibę.

background image

ozejrzałem się teraz za Goodem, by zobaczyć, jak daje sobie z wielkim

samcem, który ryczał z wściekłości i bólu, gdym ał mojego. Znalazłem

kapitana w stanie wielkiego podniece-Dkazało się, że ugodzony kulą

zwierz ruszył wprost na swego stnika, a gdy ten w ostatniej chwili zdołał

uskoczyć w bok, popędził w kierunku naszego obozu. Tymczasem stado

ucieka-popłochu w przeciwnym kierunku.

astanawialiśmy się przez chwilę, czy ścigać rannego samca, eż podążyć za

stadem. W końcu wybraliśmy drugą możli-, rezygnując ze wspaniałych

kłów, czego później nieraz ża-łem. Wytropienie słoni nie przedstawiało

większych trudno-fdyż zostawiały po sobie wyraźny ślad, tratując w

panicznej zce zarośla, jakby to była trawa tambouki. lie było jednak łatwo

dogonić słoni, toteż dopiero po dwóch inach marszu, pod palącymi

promieniami słońca, znaleźliśmy >. Z wyjątkiem jednego samca stały

razem, podnosząc w górę f i badając widocznie kierunek wiatru. Były

wyraźnie za-)kojone. Ów samiec stał zapewne na straży w odległości

Iziesięciu jardów od stada, a około sześćdziesięciu od nas. viając się, że

mógłby nas zobaczyć lub zwęszyć, a tym samym odować ucieczkę,

gdybyśmy podsunęli się bliżej — tym ziej, że nie mieliśmy osłony drzew

— na dany przeze mnie . wycelowaliśmy w niego wszyscy na raz.

Wszystkie trzy iły były celne i zwierzę runęło martwe na ziemię. Słonie fu

rzuciły się do ucieczki, nie miały jednak tym razem ^ścia, napotkały

bowiem koryto wyschniętego strumienia rdzo stromych brzegach —

miejsce bardzo podobne do tego,

tórym zginął młody cesarzewicz," zabity w kraju Zulusów. tięły się tam, a

my tymczasem dopadliśmy brzegu i zobaczy-ly, że w dzikim popłochu

usiłują wdrapać się na brzeg przeciw-y, rycząc, trąbiąc i spychając się

background image

nawzajem, jak to nieraz nią ludzie. Skorzystaliśmy teraz ze sposobności i

oddając ał za strzałem zabiliśmy pięć słoni. Bylibyśmy ustrzelili ięcej, lecz

nagle zaniechały wysiłków wdarcia się na stromy jg i popędziły w dół

koryta. Byliśmy zbyt zmęczeni, by je ać, a może mieliśmy już dość tej

rzezi, zabiwszy osiem słoni, ak na jeden dzień stanowiło niemałą zdobycz.

3-dyśmy trochę odpoczęli, a Kafrowie wycięli dwa serca zabi-i słoni na

kolację, ruszyliśmy ku obozowi bardzo zadowoleni ebie, postanowiwszy

wysłać nazajutrz tragarzy po kły. Minąwszy miejsce, gdzie Good zranił

starego patriarchę słoni, otkaliśmy stado antylop, ale nie strzelaliśmy do

nich, mając spory zapas mięsa. Przeszły obok nas, a potem zatrzymały się

tępą zarośli, w odległości około stu jardów, i zawróciwszy za-ty się nam

przyglądać. Ponieważ Good pragnął się im przy-rzyć, gdyż nigdy nie

widział z bliska antylopy eland, oddał

1 strzelbę Umbopie i razem z Khivą zaczął się skradać ku oślom.

Usiedliśmy czekając na niego, zadowoleni z krótkiego oczynku.

Słońce zachodziło właśnie w całej swojej purpurowej glorii •az z Sir

Henrykiem podziwiałem wspaniałą scenerię, gdy nagle yszeliśmy ryk

słonia i na tle czerwonej kuli słonecznej ukazało nam jego olbrzymie

cielsko z podniesioną trąbą i zadartym góry ogonem. W sekundę później

zobaczyliśmy Gooda i Khivę zących ku nam bez tchu, a za nimi

szarżującego słonia, tego śnie, którego zranił Good. Nie strzelaliśmy, by

nie zranić regoś z nich — zresztą z tej odległości i tak by się to na nic

zdało — gdy wtem zdarzyła się okropna rzecz: Good padł irą swego

zamiłowania do elegancji. Gdyby zdjął, jak my, dnie i kamasze i wybrał

się na polowanie we flanelowej koszuli eldtschoonsach, nic by się nie

stało, lecz właśnie spodnie sadzały mu w tej rozpaczliwej ucieczce, a w

background image

dodatku, gdy się

zbliżył na odległość sześćdziesięciu jardów, pośliznął się na wie i upadł na

twarz tuż przed cwałującym słoniem. Przerażeni, pewni, że zginie,

rzuciliśmy się mu na ratunek, ciągu trzech sekund wszystko się skończyło,

ale nie tak, jak

2 Autor ma tu na myśli Napoleona Eugeniusza Ludwika (1856 —1879),

jedyne-syna Napoleona III. Skończył on szkołę artyleryjską w Anglii.

Wstąpiwszy :eregi armii angielskiej, wziął udział w 1879 r. w wojnie

Anglików z Zulusami. iął w lipcu tegoż roku (przyp. tłum.).

sądziliśmy. Khiva, mężny zuluski chłopak, widząc, że jego pan

upadł, odwrócił się i cisnął assagajem wprost w pysk zwierzęcia.

Z rykiem bólu pochwycił zwierz biednego Zulusa, cisnął nim

0 ziemie i postawiwszy swą olbrzymią stopę na jego ciele, owinął go trąbą

i rozdarł na dwoje.

Biegliśmy wstrząśnięci tym widokiem strzelając raz po raz

1 wreszcie słoń runął na szczątki Zulusa.

Tymczasem Good podniósł się i łamał ręce nad trupem dzielnego chłopca,

który oddał za niego życie, a i ja, stary wyga poczułem się głęboko

wzruszony. Umbopa stał przyglądając się martwemu cielsku i

poszarpanym zwłokom biednego Khivy

— No cóż - powiedział w końcu - nie żyje, ale zginął jak prawdziwy

mężczyzna.

Droga przez pustynię

'abiliśmy dziewięć słoni, toteż wycięcie kłów, przeniesienie do obozu i

staranne ukrycie w piasku pod dużym drzewem Larakterystycznym

wyglądzie zabrało nam dwa dni. Wspa-a to była kość słoniowa i nigdy nie

background image

widziałem lepszej. Oceni-y, że poszczególne kły ważyły od czterdziestu do

pięćdzie-u funtów, oba zaś kły wielkiego samca, który zabił bied-) Khivę,

sto siedemdziesiąt funtów.

Szczątki Khivy pochowaliśmy w norze mrównika wraz z jego gajem, aby

się miał czym bronić w drodze do lepszego świata, ciego zaś dnia

ruszyliśmy w dalszą drogę mając nadzieję, ewnego dnia wrócimy tu i

odkopiemy kość słoniową. Nasza óż do Kraalu Sitandy, który miał być

dopiero punktem wyjścia Lerzonej przez nas wyprawy, trwała długo, była

uciążliwa na przygód, ale w braku miejsca nie będę tu jej szczegółowo

ywał.

iardzo dobrze pamiętam nasze przybycie do tej miejscowości, rawej

stronie widać było rozrzucone osiedle krajowców, kilka iennych ogrodzeń

dla bydła, szereg poletek nad wodą, gdzie Lwiano marniutkie zboże, a za

tym wszystkim rozległe, po-ięte bujną trawą przestrzenie falującego

,,veldtu'",' gdzie y się stada mniejszej zwierzyny.

'o lewej stronie rozciągała się już pustynia. Miejsce to było alej

wysuniętym skrawkiem żyznej ziemi i nie mogłem zro-ieć, jakie były

przyczyny takiego zadziwiającego kontrastu, jednak było. Poniżej naszego

obozu płynął mały strumień, arzeciwległym kamienistym zboczu tego

strumienia ujrzałem dzieścia lat temu biednego Silvestre, czołgającego się

z trudem lieudanej wyprawie do kopalń Salomona. Za tym zboczem

Veldt — w Południowej Afryce nazwa terenów słabo lub w ogóle nie

zalesio-(przyp. tłum.).

rozpoczynała się bezwodna pustynia, porośnięta krzewami karoo,

charakterystycznymi dla pozbawionych wody okolic.

Zbliżał się już wieczór, gdyśmy rozbili obóz. Olbrzymia, ognista kula

background image

słońca zapadała w pustynię, śląc ku jej bezmiernym obszarom snopy

różnokolorowych świateł. Pozostawiwszy Goodowi nadzór nad

urządzeniem naszego niewielkiego obozu, zabrałem Sir Henryka i

poprowadziłem na szczyt przeciwległego zbocza. Przed nami leżała

pustynia. Powietrze było tak czyste, że daleko, bardzo daleko mogliśmy

dostrzec zarysy wielkich Gór Sulejmana, pokrytych tu i ówdzie śniegiem.

— Oto mur — powiedziałem — za którym leżą kopalnie

Salomona, ale Bóg wie, czy zdołamy go przekroczyć.

— Mój brat powinien tam być, a jeśli jest, odnajdę go — rzekł Sir Henry

z właściwą sobie ufnością.

— Mam nadzieję — odparłem i zawróciłem ku obozowi, gdy wtem

spostrzegłem, że nie jesteśmy sami. Za nami, spozierając w zamyśleniu na

odległe góry, stał wielki Zulus Umbopa. Gdy zobaczył, że mu się

przyglądam, odezwał się, ale nie do mnie, lecz do Sir Henryka, do którego

bardzo się przywiązał.

— Czy do tej krainy się wybierasz, Incubu? (w języku krajowców słowo

to oznacza, jak sądzę, słonia, a było to miano, które nadali Sir Henrykowi

Kafrowie) — powiedział wskazując swoim szerokim assagajem na góry.

Zapytałem go ostrym tonem, jak śmie przemawiać tak poufale do swego

pana. Niechże krajowcy nadają sobie nawzajem różne przezwiska, lecz

wobec białego człowieka nie wolno używać takich pogańskich nazw.

Roześmiał się cicho, co mnie rozgniewało.

— Skąd wiesz, panie, że nie jestem równy temu, komu służę? — zapytał.

— Wzrok jego i postawa wskazują, że pochodzi z królewskiego rodu,

ale może ja również. Jestem wielkim jak on mężczyzną. Bądź

moimi ustami, o Macumazahn, i powiedz memu panu Incubu, że

background image

chciałbym porozmawiać z nim i z tobą.

Rozzłościł mnie, bo nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju rozmów z

Kaframi, ale jego mowa wywarła na mnie wrażenie, ponadto ciekaw

byłem, co chce nam powiedzieć, przetłumaczyłem więc jego słowa nie

omieszkawszy dodać, że jest zuchwalcem i bezwstydnie się przechwala.

— Tak, Umbopa — odpowiedział Sir Henry — wybieram się tam.

— Pustynia jest ogromna i bezwodna, góry wysokie i pokryte śniegiem,

nikt nie wie, co jest poza nimi, tam gdzie zachodzi słońce. Jakże tam

dojdziesz, Incubu, i po co idziesz?

47

zetłumaczyłem znów jego słowa.

Powiedz rnu — rzekł Sir Henry — że idę szukać człowieka krwi, mego

brata, który udał się tam przede mną.

Pewien człowiek — mówił Umbopa — którego kiedyś ałem w drodze,

powiedział mi, że dwa lata temu biały pan lym służącym, myśliwym,

wyruszył ku tym górom i dotych-nie powrócił.

Skąd wiesz, że to był mój brat? — zapytał Sir Henry.

Tego nie wiem, ale gdym pytał tego człowieka, jak wyglądał

pan, powiedział mi, że miał twoje oczy, panie, i czarną ;. Mówił również,

że jego służący nazywał się Jim i że po-:ił z Beczuany, choć ubierał się jak

biali ludzie. ¦ Teraz już nie wątpię, że to był on — powiedziałem. — Zna-

lobrze Jima.

- Byłem tego pewien — skinął głową Sir Henry. — Gdy je coś sobie

umyślił, zawsze doprowadzał zamiar do końca.

już był od dziecka. Jeśli więc postanowił przebyć Góry mana,

przebył je z pewnością, o ile tylko nie spotkał go

background image

wypadek. Musimy więc szukać go po tamtej stronie. mbopa rozumiał

język angielski, choć rzadko go używał. 3 daleka droga, Incubu —

wtrącił, a ja znów służyłem za acza.

- Tak — odparł Sir Henry — daleka. Nie ma jednak takiej na ziemi,

której człowiek nie zdołałby przebyć, jeśli tylko

f w to całe serce. Nie istnieją dlań 'żadne niepodobieństwa, 3po. Nie ma

takich gór, na które nie zdołałby się wspiąć, i nie •akich pustyń, których

nie potrafiłby przejść, jeśli tylko de go miłość, jeśli gotów jest walczyć o

życie lub utracić je nie ze swym przeznaczeniem.

- Wielkie słowa, mój ojcze — rzekł Zulus (nazywałem go sem, choć

istotnie nim nie był) — wielkie słowa, godne :iego człowieka.

Masz rację, mój ojcze Incubu. Posłuchaj!

1 jest życie? To piórko, to nasienie trawy gnane wiatrem, im

rozmnażające się, czasem unoszone ku niebu. Ale jeśli lo jest dobre,

może podążać taką drogą, jaką chce. Trzeba syć starań i iść własną drogą i

walczyć z wiatrem. Czło-

musi umrzeć, najwyżej umrze nieco wcześniej. Pójdę z tobą-

2 pustynię i przez góry, ojcze mój, chyba że gdzieś padnę rodzę.

[ilcfeał chwilę, a potem ciągnął dalej z właściwą Zulusom. pasją •yczną,

która — choć lubią się niepotrzebnie powtarzać — dczy o ich poetyckim

wyczuciu i inteligencji.

— Czym jest życie? Powiedzcie mi, o biali mężowie, którzy jesteście

mądrzejsi ode mnie, którzy znacie tajemnice świata i świat gwiazd,

i świat, który leży ponad gwiazdami, którzy przesyłacie słowa z daleka,

nie wypowiadając ich. Powiedzcie mi, biali mężowie, czym jest życie

— skąd przychodzi i dokąd podąża... Nie potraficie odpowiedzieć, bo nie

background image

wiecie. Ja odpowiem. Z ciemności przychodzimy i ciemność nas

pochłonie. Jak ptaki gnane nocną burzą wyłaniamy się z niebytu,

przez chwilę skrzydła nasze połyskują w świetle ognia i znów

podążamy w niebyt. Życie jest niczym. Życie jest wszystkim. To ręka,

która powstrzymuje śmierć. To robaczek świętojański, który świeci nocą, a

gaśnie rankiem. To białe tchnienie wołu w zimie. To cień sunący po

trawie i znikający o zachodzie słońca.

— Dziwny z ciebie człowiek — rzekł Sir Henry, gdy Umbopa zamilkł.

Zulus roześmiał się. — Zdaje się, że jesteśmy do siebie podobni, Incubu.

Może i ja szukam brata za górami?

Spojrzałem na niego podejrzliwie. — Co masz na myśli? — zapytałem. —

Co wiesz o tych górach?

— Trochę... troszeczkę. To dziwna kraina, kraina czarów i cudów,

kraina dzielnych ludzi, drzew, strumieni i białych gór, kraina wielkiej

białej drogi. Słyszałem o niej. Ale po cóż mówić

0 tym? Już się ściemnia. Kto dożyje, zobaczy.

Znów spojrzałem na niego badawczo. Ten człowiek wiedział zbyt wiele.

— Nie lękaj się, Macumazahn — powiedział dostrzegłszy moją

nieufność. — Nie kopię dołków pod tobą. Nie knuję spisków. Jeśli

zdołamy przebyć te góry, powiem wszystko, co wiem. Ale tam czyha

śmierć. Zawróćcie i polujcie na słonie. Rzekłem.

Nie dodawszy już nic, podniósł włócznię na znak pozdrowienia

1 ruszył ku obozowi, gdzie wkrótce zastaliśmy go czyszczącego broń jak

inni kafrowie.

— To dziwny człowiek — powtórzył Sir Henry.

— Tak — odparłem — zbyt dziwny. Nie podoba mi się jego zachowanie.

background image

Coś wie, a nie chce powiedzieć. Nie warto jednak spierać się z nim.

Przedsięwzięliśmy osobliwą wyprawę i tajemniczy Zulus niczego już tu

nie zmieni.

Następnego dnia zaczęliśmy się przygotowywać do dalszej podróży. W

drogę przez pustynię nie mogliśmy już zabierać ze sobą ciężkich strzelb do

polowania na słonie ani innego bagażu, odprawiwszy więc tragarzy,

umówiliśmy się z mieszkającym w pobliżu krajowcem, że zaopiekuje się

tym wszystkim aż do naszego

4 Kopalnie króla Salomona

49

•otu. Ciężko mi było pozostawiać ulubione przedmioty na t starego

złodzieja, który spozierał na nie pożądliwym wzro-, przedsięwziąłem

jednak pewne środki ostrożności, 'o pierwsze, nabiłem strzelby i

zapowiedziałem mu, że jeśli nie ich, z pewnością wypalą. Wypróbował od

razu ciężką iltówkę — wypaliła i przestrzeliła na wylot jednego z wołów,

zanych właśnie do"kraalu, nie mówiąc już o tym, że kopnęła ik mocno, iż

padł na ziemię jak długi. Przestraszył się mocno, zy tym zmartwił utratą

wołu, za którego miał czelność żądać aty. Za nic w świecie nie tknąłby już

żadnej strzelby. - Połóżcie to diabelstwo tam, pod strzechą — powiedział

— laczej pozabijają nas wszystkich.

)odałem jeszcze, że jeśli po powrocie stwierdzimy brak jednego

by przedmiotu, czary moje sprawią, że zginie on i całe

plemię. Jeśli zaś pomrzemy, a on ukradnie nasze rzeczy,

go straszył po śmierci, ześlę wściekliznę na jego bydło,

/aszę jego mleko, obrzydzę mu życie ze szczętem. Ze strzelb

background image

toczą diabły i przemówią w sposób wielce niemiły. Jednym

em dałem mu do zrozumienia, co go czeka, jeśli nas oszuka.

to przysiągł, że będzie strzegł wszystkiego tak, jakby to

dusza jego ojca. Bardzo był przesądny ten stary łotr.

'ozbywszy się w ten sposób zbędnych rzeczy, zostawiliśmy

lko, co musieliśmy zabrać w dalszą drogę — Sir Henry, Good,

fmbopa i Ventvogel. Niewiele tego było, a jednak na każdego

s przypadał bagaż wagi około czterdziestu funtów. Oto co

liśmy ze sobą:

rzy szybkostrzelne dubeltówki i dwieście nabojów do nich, wa repetycyjne

winchestery (dla Umbopy i Ventvógla) i dwieście nabojów,

rzy kolty i sześćdziesiąt nabojów,

ięć butli na wodę o pojemności czterech kwart każda, ięć koców, ,

wadzieścia pięć funtów biltongu, czyli suszonego na słońcu

mięsa,

ziesięć funtów różnobarwnych paciorków na podarunki, apas lekarstw, w

tym uncję chininy i kilka narzędzi chirurgicznych,

oże i trochę drobiazgów, takich jak kompas, zapałki, filtr kieszonkowy,

tytoń, łopatka, butelka brandy, no i ubrania, które mieliśmy na sobie.

'o był cały nasz ekwipunek, mały jak na taką wyprawę, nie liśmy jednak

brać więcej, bo przecież na każdego z nas przy-

padał duży ciężar, a mieliśmy iść przez pustynię w palących promieniach

słońca, gdzie każda dodatkowa uncja mogła stanowić przeszkodę. Dalsza

redukcja była już jednak niemożliwa, zabieraliśmy tylko rzeczy niezbędne.

Z wielką trudnością, obiecawszy każdemu podarunek w postaci dobrego

noża myśliwskiego, zdołałem namówić trzech tubylców z osiedla, by

background image

towarzyszyli nam do pierwszego postoju, jakieś dwadzieścia mil. Każdy z

nich miał nieść dużą gurdę, mieszczącą galon wody. Chciałem, abyśmy

mogli napełnić nasze butle po pierwszym całonocnym marszu, gdyż ze

względu na chłód postanowiliśmy wyruszyć w nocy. Tym krajowcom

wmówiłem, że zamierzamy polować na strusie, których pełno było w

okolicy. Paplali coś między sobą i wzruszali ramionami mówiąc, że

jesteśmy szaleńcami, że zginiemy z pragnienia, co było prawdopodobne,

pragnąc jednak dostać noże, nieznany prawie skarb w tych okolicach,

zgodzili się iść z nami, bo cóż ich obchodził nasz dalszy los.

Przez cały następny dzień wypoczywaliśmy i spaliśmy, a o zachodzie

słońca spożyliśmy dobry posiłek, złożony ze świeżego mięsa,

zakropionego tylko herbatą, którą — jak Good zauważył ze smutkiem —

mieliśmy pić przez niejeden jeszcze długi dzień. Następnie, ukończywszy

ostatnie przygotowania, udaliśmy się na spoczynek i czekaliśmy na

wzejście księżyca. W końcu o dziewiątej ukazał się w całej swojej

wspaniałości, zalewając ten dziki kraj potokami srebrzystego światła i

spowijając tajemniczą poświatą rozległe obszary pustyni, tak spokojny

teraz, a zarazem obcy człowiekowi jak usiany gwiazdami firmament

niebieski.

Wstaliśmy i w kilka minut byliśmy gotowi do drogi, a jednak ociągaliśmy

się jeszcze, bo to już leży w naturze ludzkiej, że się zwleka, nim się

podejmie nieodwołalny krok. My, trzej biali, staliśmy razem. Umbopa z

assagajem w ręce i strzelbą na ramieniu wysunął się naprzód, spoglądając

w pustynię. Trzej najęci krajowcy z gurdami z wodą i Ventvógel ustawili

się za nami.

— Panowie — odezwał się Sir Henry swoim cichym, głębokim głosem —

background image

wybieramy się w osobliwą podróż i kto wie, czy osiągniemy cel, lecz gdy

już los połączył nas na dobre i na złe, wytrwamy do końca. A teraz, nim

ruszymy w drogę, pomódlmy się do Stwórcy, w którego rękach spoczywa

los człowieka, który już przed wiekami wytyczył ścieżki naszego żywota,

by zechciał kierować naszymi krokami zgodnie ze swoją wolą.

Zdjąwszy kapelusz Sir Henry stał przez chwilę z twarzą ukrytą w dłoniach,

a Good i ja poszliśmy za jego przykładem.

51

! powiem, bym był bardzo pobożnym człowiekiem, jak | większość

myśliwych, jeśli zaś chodzi o Sir Henryka, to ani przedtem, ani potem nie

słyszałem z jego ust podobnych ;hoć sądzę, że w głębi duszy jest religijny.

Good, także chyba ly, zanadto lubi kląć. Co do mnie, muszę powiedzieć,

że nigdy u — wyjąwszy jedną tylko sytuację — nie modliłem się irąco, a

krótka ta chwila sprawiła nawet, że poczułem się liwszy. Przyszłość była

całkowicie zakryta przed nami, i już jest, że to, co nieznane i budzące lęk,

zbliża nas do

=y-

A teraz — powiedział Sir Henry — w drogę! uszyliśmy.

szym drogowskazem mogły być tylko odległe góry i mapa p Josego da

Silvestra, która — zważywszy, że naszkicował ierający, na wpół obłąkany

człowiek na skrawku płótna l lat temu — nie mogła nas zadowolić. A

jednak tylko od ileżało powodzenie naszej wyprawy. Gdyby się nam nie

znaleźć „sadzawki złej wody", która według starego Portu-ka miała s^ę

znajdować w środku pustyni, w odległości sześćdziesięciu mil od miejsca,

z którego wyruszyliśmy, :iej samej odległości od gór, musielibyśmy

zapewne umrzeć nienia. Moim zdaniem szansę znalezienia owej sadzawki

background image

mnym morzu piasku i krzewów karoo były znikome. Nawet da Silvestra

bezbłędnie oznaczył to miejsce, słońce mogło ją wysuszyć, piaski pustyni

zasypać, a dzikie zwierzęta vać.

lęliśmy nocą jak cienie, grzęznąc w piasku. Krzewy karoo :y się nóg,

opóźniając pochód, a piasek przedostawał się zych veldtschoonsów i do

myśliwskich butów Gooda, tak ulka mil musieliśmy się zatrzymywać, by

go wytrząsnąć, rze było duszne, niemal dotykalne, ale chłód nocy sprawił,

przebyli spory szmat drogi.

za pustyni działała przygnębiająco, więc Good zaczął pod-wać

„Zostawiłem mą dziewczynę", lecz słowa , piosenki iły jakoś żałośnie w

tej pustce^ toteż po chwili dał spokój, ce potem zdarzył się nam wypadek,

który wprawdzie prze-rl nas, potem jednak dał powód do śmiechu. Good

szedł na ie niosąc kompas, gdyż jako były marynarz znał się na nim ej, a

my postępowaliśmy za nim gęsiego, gdy wtem rozległ yk i nasz kapitan

zniknął nam z oczu. W sekundę potem ;liśmy niezwykłą wrzawę,

parskanie, stękanie i tupot nóg. dym świetle księżyca mogliśmy dostrzec

wśród tumanów

kurzu jakieś niewyraźne kształty. Tragarze porzucili swój bagaż gotując się

do ucieczki, ale zrozumiawszy, że nie ma gdzie czmychnąć, padli na

ziemię i wrzeszczeli, że to był diabeł. Sir Henry i ja staliśmy zdumieni, a

zdumienie to wzrosło jeszcze, gdyśmy ujrzeli Gooda galopującego w

kierunku gór jak gdyby na grzbiecie konia i wydającego dzikie okrzyki. W

chwilę potem podniósł ręce do góry i upadł z łoskotem na ziemię.

Zrozumiałem, co się stało. Napotkaliśmy stado śpiących kwag, a gdy

Good wpadł na jedną z nich, zwierzę zerwało się i uniosło go na swym

grzbiecie. Powiadomiłem innych, że wszystko w porządku, podbiegłem do

background image

Gooda i znalazłem go siedzącego na piasku, mocno przestraszonego, lecz

bez żadnych obrażeń.

Maszerowaliśmy dalej bez żadnych już przygód aż do godziny pierwszej,

po czym zarządziliśmy postój i wypiwszy trochę wody — nie za wiele, bo

drogocenny to był napój — odpoczęliśmy trochę i znów ruszyliśmy w

drogę.

Długo nie ustawaliśmy w marszu, aż niebo na wschodzie zaróżowiło się

jak policzki dziewczyny. Potem ukazały się blade promienie światła, które

niebawem przybrały złocistą barwę, i świt zaczął z wolna spływać na

pustynię. Gwiazdy coraz bardziej bladły i w końcu zniknęły. Złoty księżyc

zmatowiał, a widniejące na jego powierzchni kontury gór zaostrzyły się

jak rysy umierającego człowieka. Potem raz po raz rozświetlały bezkresną

przestrzeń strzeliste pobłyski, przebijając i zapalając zasłonę z mgieł,

r końcu cała pustynia rozżarzyła się drgającym złocistym

dem.

lie zatrzymaliśmy się jednak, choć mieliśmy ogromną na to

tę, bo wiedzieliśmy, że skoro tylko słońce raz w pełni wzejdzie,

5a podróż będzie niemożliwa. W końcu około szóstej dowlekli-

się do skał, które wyrosły przed nami na równinie. Szczęście

dopisało bo natrafiliśmy na skalisty nawis, który stanowił onałe

schronienie przed upałem. Wczołgawszy się tam, zje-ny po kilka kęsów

suszonego mięsa i pokrzepieni wodą ułoży-y się do snu.

'budziliśmy się dopiero o trzeciej po południu. Nasi trzej arze chcieli już

wracać. Mieli dość pustyni i nawet pokaźna a noży nie skusiłaby ich do

dalszego pochodu. Wobec tego liśmy się wody do syta, napełniliśmy nasze

butle zapasem rd, które przynieśli z sobą, a potem spoglądaliśmy za nimi,

background image

nie znikli nam z oczu.

wpół do piątej i my ruszyliśmy w drogę, maszerując w zu-»j pustce, bo na

tej rozległej piaszczystej równinie nie spotka-Y żadnego żywego

stworzenia z wyjątkiem kilku strusi. Zbyt

0 tu było dla drobniejszej zwierzyny, a z gadów zobaczyliśmy lie

śmiercionośną kobrę. Nie brakło tylko jednego owada — )litej muchy

domowej. Nadlatywały całymi chmarami, a dziw-

stworzenia. Jedź, gdzie chcesz, znajdziesz je wszędzie i tak iyło od

wieków. Widziałem je zatopione w bursztynie, który

jak mówią, setki tysięcy lat, i wyglądały jak dziś. Sądzę, ly ostatni

człowiek na ziemi będzie umierał w lecie, nadlecą Lrą brzęcząc dokoła i

upatrując sposobności, by usiąść mu osie.

zachodzie słońca zatrzymaliśmy się czekając zmroku. Księżyc ynął na

niebo o dziesiątej, piękny i spokojny jak zwykle, iliśmy więc dalszą

wędrówkę i z wyjątkiem jednego postoju igiej nad ranem

kontynuowaliśmy nieprzerwanie nasz nocny z. Dopiero wschód słońca

przyniósł nam upragniony od->mek. Napiwszy się trochę wody, padliśmy

kompletnie wy->ani na piach i niebawem zasnęliśmy. Czuwanie nie

było :ebne, gdyż na tym pustkowiu nie potrzebowaliśmy się iać nikogo i

niczego. Naszymi wrogami były jedynie upał, nienie i muchy, byłbym

jednak wolał stawić czoło niebezpie-itwu grożącemu ze strony ludzi czy

zwierząt niż tej okropnej y. Tym razem nie udało się nam znaleźć

zbawczej skały,

1 ochroniłaby nas przed palącymi promieniami słońca, toteż ) siódmej

obudziliśmy się z „uczuciem właściwym zapewne

befsztykom usmażonym na ruszcie. Wydawało się nam, że słońce wysysa

background image

z nas całą krew. Siedzieliśmy łapiąc powietrze spieczonymi wargami.

— Pch, pch! — wołałem oganiając się od much, które wesoło brzęczały

mi wokół głowy. Upał ich nie odstraszał.

— Okropne, słowo daję — powiedział Sir Henry.

— Gorąco — dodał Good.

Było rzeczywiście gorąco, a dokoła nic, ni skały, ni drzewa, tylko ten

oślepiający blask w gorącym powietrzu, drgającym nad pustynią jak nad

rozpalonym do czerwoności piecem.

— Co robić? — zapytał Sir Henry. — Nie wytrzymamy tego dłużej.

Spojrzeliśmy po sobie tępym wzrokiem.

— Mam pomysł! — zawołał Good. — Wykopmy dół, wsuńmy się doń i

nakryjmy się gałęźmi karoo.

Propozycja kapitana nie wydawała się zbyt obiecująca, ale lepsze było to

niż nic, zabraliśmy się więc do pracy i za pomocą łopatki, którą na

szczęście wzięliśmy ze sobą, oraz własnych rąk zdołaliśmy w ciągu

godziny wykopać dół długości dziesięciu stóp i szerokości dwunastu,

a głęboki na dwie stopy. Potem

eliśmy sporą ilość gałęzi i wczołgawszy się do dołu, nakry-y się nimi.

Tylko Ventvogel nie poszedł za naszym przykładem, ako Hotentot

przyzwyczajony był do upałów. Znaleźliśmy

trochę ochrony przed palącymi promieniami słońca, ale upał ijący w tym

amatorskim grobie łatwiej sobie wyobrazić niż ać. Czarna Jama Kalkuty2

była zapewne niczym wobec tego [dno mi powiedzieć, jak przeżyliśmy ten

dzień. Leżeliśmy tam ;ąc ciężko i od czasu do czasu zwilżając wargi wodą

z naszego >ego zapasu. Gdybyśmy poszli za naturalnym instynktem,

byśmy wypili wszystko, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że

background image

zabraknie nam wody, zginiemy marnie.

)kropny dzień wlókł się bez końca, więc o godzinie trzeciej jołudniu

zdecydowaliśmy, że lepiej umrzeć idąc niż ginąć raca i pragnienia w tej

straszliwej dziurze. Łyknąwszy więc eszcze po odrobinie wody z naszego

szybko malejącego zapasu, zerpani upałem, ruszyliśmy chwiejnym

krokiem przed siebie. Oeliśmy już za sobą jakieś pięćdziesiąt mil drogi

przez pu-ię. Według mapy starego da Silvestry odległość od gór osiła

czterdzieści lig, a „sadzawka złej wody" miała się dować mniej więcej w

połowie drogi. Czterdzieści lig to sto izieścia mil angielskich, a więc

najwyżej dwanaście do lastu mil dzieliło nas od „sadzawki", jeśli ona

rzeczywiście ała.

'rzeź całe popołudnie wlekliśmy się z trudem. O zachodzie za znów

wypoczywaliśmy czekając na wzejście księżyca, znów ęliśmy odrobinę

wody i jakoś zdołaliśmy zasnąć, tfim ułożyliśmy się do snu, Umbopa

wskazał nam na ledwie rzegalny pagórek, leżący w odległości około

ośmii} mil przed i. Wydawało się nam, że to kopiec mrówek, ale gdym

zasypiał, anawiałem się, co to może być.

Ciedy księżyc ukazał się znów na niebie, maszerowaliśmy dalej szliwie

wyczerpani, cierpiąc tortury pragnienia i dominującego ica. Nikt, kto tego

sam nie przeżył, nie potrafi zrozumieć ;ej męki. Już nie szliśmy, lecz

wlekliśmy się noga za nogą, ijąc raz po raz ze zmęczenia. Nie mieliśmy

siły mówić. Zamilkł et Good, który dotychczas gadał i żartował, bo był

wesołym irzyszem.

V końcu, około drugiej, wyczerpani do cna, dotarliśmy do tego pagórka,

który na pierwszy rzut oka przypominał

Czarna Jama Kalkuty — podziemne więzienie w indyjskim mieście

background image

Kalkuta, w czerwcu 1756 r. udusiło się kilkudziesięciu znajdujących się

tam Anglików p. tłum.).

olbrzymi kopiec mrówek, zajmujący u podstawy około dwóch akrów

gruntu.

Tu zatrzymaliśmy się i wysączyliśmy ostatnie krople wody. Przypadło

tylko pół kwarty na głowę, a przecież każdy z nas wypiłby cały galon.

Potem legliśmy na spoczynek. Przed zaśnięciem słyszałem, jak Umbopa

mruczał po zulusku:

— Jeśli nie znajdziemy wody, pomrzemy, nim księżyc wzejdzie na niebie.

Drżałem, choć było strasznie gorąco. Perspektywa takiej strasznej śmierci

nie jest przyjemna, lecz mimo ponurych myśli natychmiast zapadłem w

sen.

Wody! wody!

'budziłem się w dwie godziny później, około czwartej. Choć ię

wypocząłem, dręczące uczucie pragnienia odezwało się wną siłą. Nie

mogłem już zasnąć.

rzedtem śniło mi się, że kąpię się w rwącym strumieniu legach

porośniętych zielenią, a obudziwszy się uzmysłowiłem s, gdzie jestem, i

natychmiast przypomniały mi się słowa opy. Żaden człowiek nie wyżyje

długo w tej jałowej, bez-lej pustyni i w tym upale. Usiadłem i przecierałem

twarz nymi, zgrubiałymi palcami. Wargi i powieki miałem tak one, że

tylko z wysiłkiem zdołałem je otworzyć, wit był już niedaleko, w

powietrzu nie wyczuwało się jednak śości poranka. Było duszno i

mroczno. Moi towarzysze spali ze. Rozwidniło się na tyle, że można było

już czytać, wy-ląłem więc z kieszeni Legendy Ingoldsby'ego, które

zabrałem bą, i zacząłem czytać Kawkę z Reims.1 Gdym doszedł do słów

background image

roczy mały chłopiec trzymał złocisty dzban,

ełen wody tak czystej

ik ta, co płynie między Reims i Namur,

yzałem swoje spękane wargi lub raczej próbowałem to czynić. >y ów

kardynał z „Legend" był tu ze swym dzwonkiem, ;ką i świecą, byłbym

wypił tę wodę, tak, nawet z mydłem ym rąk samego papieża, choćbym

wiedzieł, że zostanę za to ęty. Byłem chyba półprzytomny ze zmęczenia,

pragnienia du, bom zaczął sobie wyobrażać, z jakim zdumieniem spo-iłby

kardynał, uroczy mały chłopiec i sama kawka na roz-lego, ciemnookiego,

siwawego myśliwego, zanurzającego

Kawka z Reims — to jedna z ballad z książki R.H. Barhama Legendy

'sby'ego, w której jest mowa o tym, jak kawka ukradła pierścień kardynała,

została przeklęta (przyp. tłum.).

brudną twarz w misie i połykającego każdą kropelkę cennej wody. Ta myśl

rozbawiła mnie tak, żem się roześmiał lub raczej stęknął głośno, co

obudziło pozostałych. I oni przecierali twarze brudnymi rękami, i oni

starali się rozewrzeć zlepione oczy i wargi.

Gdy już wszyscy przyszli jakoś do siebie, zaczęliśmy się zastanawiać nad

naszym krytycznym położeniem. Butle na wodę były puste i na nic się nie

zdały próby zlizywania przykrywek, suchych jak kość. Good, który miał

pod opieką butelkę brandy, wyjął ją i spoglądał na nią tęsknym wzrokiem,

lecz Sir Henry zabrał mu ją, bo picie alkoholu tym bardziej przybliżyłoby

koniec.

— Tylko woda mogłaby nas uratować — powiedział.

— Jeśli wierzyć mapie da Silvestry — odezwałem się — powinna tu być

gdzieś w pobliżu.

background image

Nikogo jednak nie podniosła na duchu ta uwaga, sądzili bowiem, że mapa

starego Portugalczyka nie zasługuje na wiarę. Rozwidniło się już, a my

siedzieliśmy spoglądając na siebie otępiałym wzrokiem, gdy wtem

Ventvogel wstał i zaczął krążyć dokoła z oczyma utkwionymi w ziemi.

Nagle zatrzymał się i wykrzyknąwszy coś swym gardłowym głosem,

wskazał na ziemię.

— O co chodzi? — pytaliśmy w podnieceniu, zrywając się i biegnąc

ku niemu.

— To świeży trop gazeli — powiedziałem. — I cóż z tego?

— Gazele nie odchodzą daleko od wody — odparł Ventvogel po

holendersku.

— Masz rację, zapomniałem... Dzięki Bogu.

To małe odkrycie dodało nam otuchy. Rzecz dziwna, że w najbardziej

rozpaczliwym położeniu człowiek ożywia się, gdy tylko zaświta mu

najmniejszy promyk nadziei. Wśród ciemnej nocy jedna gwiazda jest

lepsza niż nic.

Tymczasem Ventvogel zadarł swój perkaty nos i węszył dokoła jak stary

samiec impala wietrzący niebezpieczeństwo. — Woda — powiedział —

czuję wodę.

Ogarnęła nas radość, bo wiedzieliśmy, jak cudowny instynkt posiadają

Hotentoci.

W tym momencie słońce wzeszło i ukazało naszym zdumionym oczom

widok tak wspaniały, żeśmy zapomnieli nawet o pragnieniu.

Bo przed nami, w odległości czterdziestu do pięćdziesięciu mil, połyskując

srebrzyście w promieniach rannego słońca, widniały „Piersi Saby", a po

obu ich stronach ciągnęły się setkami mil wielkie Góry Sulejmana. Język

background image

mnie zawodzi, gdy teraz tak tu siedzę, usiłując opisać piękno i majestat

tych gór. Sądzę, że w Afryce, a może i na całym świecie nie ma gór

równych tvm

59

róm masywom. Każdy z nich miał co najmniej piętnaście ty-icy stóp

wysokości, a stały w odległości kilkunastu mil, po-;zone przepaścistą skałą

i strzelające w niebo swymi groźnymi nieżonymi szczytami. Góry te, niby

filary jakiejś gigantycznej amy, przypominały swym kształtem piersi

kobiety. Wyrastając •ówniny, wznosiły się łagodnymi łukami ku górze i z

odległości Ikudziesięciu mil wydawały się idealnie gładkie i okrągłe. Na

szczycie każdej z nich wznosił się pokryty śniegiem pagórek,

zypominający z kolei brodawkę piersiową. Przepaścista skała, Dząca

„Piersi Saby", miała na oko kilka tysięcy stóp wysokości, obu zaś stronach

tych ogromnych wzniesień widać było daleko, i okiem sięgnąć, skaliste

pasma górskie, a tu i ówdzie pojedyncze ry o płaskich jak stół szczytach,

podobne do sławnej góry Kapsztadzie. To formacja, nawiasem mówiąc,

bardzo pospolita Afryce.

Jak już wspomniałem, nie potrafię oddać całej wspaniałości doku, jaki się

przed nami roztoczył. Te olbrzymie wulkany — bo ły to niewątpliwie

wygasłe wulkany — miały w sobie coś tak ewymownie majestatycznego,

że spoglądałem na nie z zapartym hem. Światło poranka igrało na śniegu i

ciemniejszej masie ał poniżej wierzchołka, a potem, jakby chcąc zakryć

ten cudowny idok przed naszymi ciekawymi oczyma, mgły i chmury

zaczęły ? gromadzić i zasłaniać go, aż wreszcie mogliśmy tylko rozróżnić

yzierające spoza tej zasłony potężne zarysy gór. Jak się później

•zekonaliśmy, były normalnie spowite dziwną, przezroczystą jak iza mgłą,

background image

co tłumaczyło fakt, że nie można ich było wcześniej >strzec.

Skoro tylko góry zniknęły nam sprzed oczu, pragnienie — naj-irdziej teraz

paląca kwestia — upomniało się znów o swoje rawa.

Mógł sobie Ventvógel mówić, że czuje wodę, ale cóż z tego, iy nic nie

wskazywało na to, że istotnie jest gdzieś w pobliżu. Jak ciem sięgnąć nie

było widać nic innego, tylko suchy piasek jstynny i krzewy karoo.

Obeszliśmy pagórek dokoła, obejrzeliśmy szystko starannie, szukając

jakiegoś zagłębienia, może źródła, le nadaremnie.

— Głupiec z ciebie — rzekłem z gniewem do Ventvógla — nie ta wody.

Lecz on znów zadarł swój brzydki, perkaty nos i zaczął węszyć.

— Czuję ją, baas — odpowiedział — w powietrzu...

— Tak, bez wątpienia jest w chmurach, spadnie na nas za wa miesiące i

wypłucze nasze kości.

Sir Henry gładził w zamyśleniu swą jasną brodę. — Może jest na szczycie

pagórka — zasugerował.

— Bzdura — rzekł Good. — Któż widział kiedy wodę na szczycie

wzgórza.

— Pójdźmy i zobaczmy — poddałem, a choć nie mieliśmy żadnej

nadziei, wgramoliliśmy się piaszczystym zboczem na górę.

Umbopa, który szedł pierwszy, stanął nagle jak skamieniały. — Nanzia

manzie! Tu jest wóda! — wykrzyknął na cały głos.

Pobiegliśmy za nim i tam, w obszernym zagłębieniu na samym szczycie

piaszczystego kopca, zobaczyliśmy wodę. Nie pytaliśmy, skąd się wzięła,

nie odstraszył nas też jej ciemny kolor i nieprzyjemny wygląd. Przed nami

była woda lub też dobra jej imitacja, a to nam wystarczyło. Wskoczyliśmy

tam i za chwilę, leżąc na brzuchach, żłopaliśmy niezachęcający płyn,

background image

jakby to był nektar godny bogów. Boże, jak my piliśmy. A gdy już w pełni

zaspokoiliśmy pragnienie, zrzuciliśmy ubrania i siedzieliśmy w wodzie,

wchłaniając wilgoć wszystkimi porami wysuszonej skóry.

Ty, mój Czytelniku, który odkręcisz tylko kurek i masz od razu na

życzenie ciepłą lub zimną wodę z niewidocznego bojlera, nie możesz

sobie wyobrazić rozkoszy, jaką nam dała kąpiel w o-brzydliwej, letniej

wodzie tej błotnistej sadzawki.

Odświeżywszy się w ten sposób, zabraliśmy się do suszonego mięsa,

którego nie tknęliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, i

najedliśmy się do syta. Potem zapaliliśmy fajki, położywszy się w

błogosławionym dole, i zasnęliśmy w cieniu jego brzegów.

Obudziliśmy się w południe i resztę dnia spędziliśmy nad wodą, dziękując

naszym gwiazdom, że udało się ją odnaleźć. Wspominaliśmy też z

wdzięcznością starego da Silvestrę, który nadzwyczaj dokładnie oznaczył

to miejsce na skrawku swej koszuli. Dziwiliśmy się tylko ogromnie, że

owa sadzawka ze „złą wodą" przetrwała do naszych czasów. Ja osobiście

przypuszczałem, że zasilało ją jakieś podziemne źródło.

Gdy tylko księżyc ukazał się na niebie, napiliśmy się raz jeszcze „złej

wody" i napełniwszy nią butle wyruszyliśmy w drogę w znacznie już

lepszym nastroju. Tej nocy przebyliśmy dwadzieścia pięć mil, żadnej innej

wody oczywiście nie napotkaliśmy, ale szczęście nam dopisało, bo

znaleźliśmy trochę cienia pod kopcami mrówek. Gdy słońce wzeszło i

przerzedziło trochę tajemnicze mgły, Góry Sulejmana i dwie

majestatyczne „Piersi", odległe

61

! tylko o jakieś dwadzieścia mil, zdawały się unosić tuż nad L i wyglądały

background image

jeszcze wspanialej.

i nastaniem wieczoru kontynuowaliśmy nasz marsz, a o świcie ępnego

ranka dotarliśmy do najniższych zboczy lewej „Piersi f'\ W tym czasie

woda już się nam wyczerpała i znów Dieliśmy ogromne pragnienie, mając

świadomość, że zdołamy aspokóić daleko w górze, gdy dojdziemy do

granicy śniegu, aoczywaliśniy kilka godzin, ale przynaglani torturą

pragnie-ruszyliśmy w straszliwym upale w drogę, wspinając się mole po

zboczu wulkanicznej góry. Zorientowaliśmy się bowiem, lbrzymia

podstawa tej góry miała podłoże wulkaniczne, ufor-rane w jakiejś odległej

epoce.

D jedenastej byliśmy całkowicie wyczerpani i — mówiąc naj-lniej — w

złej kondycji. Żużel, po którym stąpaliśmy, choć zej gładszy niż ten z

Wyspy Wniebowstąpienia,2 ranił nam py, co pogłębiło jeszcze naszą

nędzę. Kilkaset jardów ponad ai znajdowały się wielkie bryły lawy, ku nim

więc skierowany kroki, by się ułożyć w ich cieniu. Dotarliśmy do nich i ku

izemu zdziwieniu — jeśli w ogóle byliśmy jeszcze zdolni dziwić

czemukolwiek — odkryliśmy, że na małym płaskowyżu lawa tryta była

gęstą zielenią. Widocznie gleba utworzona wskutek ;kładu lawy pozostała

tam, a nasiona przeniosło ptactwo. Ta leń zresztą nie zainteresowała nas

zbytnio, bo trudno żyć wą jak Nabuchodonozor.3 Wymagałoby to

posiadania szcze-mych organów wewnętrznych.

Usiedliśmy więc pod tymi skałami i jęczeliśmy, a ja myślałem )ie, jakby to

było dobrze, gdybyśmy nigdy nie wyruszyli na tę riacką wyprawę. Nagle

Umbopa wstał, podszedł do kępy zieleni v kilka minut później zobaczyłem

z wielkim zdziwieniem, że i pełen godności osobnik tańczy, krzyczy jak

szalony i wymachu-

background image

czymś zielonym. Dowlekliśmy się do niego tak szybko jak po-ralały na to

nasze utrudzone członki w nadziei, że znalazł

Ddę.

— Co się stało, Umbopa, ty synu głupca? — zawołałem po

Llusku.

— Jest żywność i woda, Macumazahn — odparł i znów po-

achał jakimś zielonym przedmiotem.

2 Wyspa Wniebowstąpienia — pochodzenia wulkanicznego na Oceanie

Atlan-ckim, wchodzi w skład brytyjskiej kolonii Sw. Helena (przyp.

tłum.).

! Nabuchodonozor II, Nebokadnezar (? — 562 p.n.e.) — król Babilonii.

Jego Litowanie to okres wielkiego rozkwitu i politycznej potęgi państwa.

Według po-mia żywił się, z religijnych względów, wyłącznie potrawami

roślinnymi (przyp. um.).

Okazało się, że był to melon. Napotkaliśmy miejsce, gdzie rosły tysiące

dzikich melonów, wspaniale dojrzałych.

— Melony! — ryknąłem do Gooda, który stał przy mnie i po chwili

zanurzał już w jednym z nich swe sztuczne zęby.

Pamiętam, że każdy z nas zjadł pięć do sześciu melonów, a choć był to

owoc dość marny, nie mogliśmy sobie wyobrazić niczego smaczniejszego.

Kiedy jednak zaspokoiliśmy pragnienie ich soczystym miąższem i

wystawiliśmy szereg przeciętych na pół melonów na słońce, by ochłodły

przez samo wyparowanie, poczuliśmy głód. Zostało nam jeszcze trochę

suszonego mięsa, lecz nasze żołądki buntowały się już przeciw tej strawie,

a ponadto trzeba było oszczędzać, bo nie wiedzieliśmy, kiedy

zdobędziemy jakąś żywność. I znów spotkało nas szczęście. Spoglądając

background image

ku pustyni, dostrzegłem kilkanaście dużych ptaków, lecących wprost ku

nam.

— Skit, baas, skit! Strzelaj, panie, strzelaj! — szepnął Hoten-tot padając

na twarz. Poszliśmy za jego przykładem.

Okazało się, że to stado dropiów i że będą przelatywać w odległości

pięćdziesięciu jardów. Wziąłem jeden z winchesterów, a gdy się znalazły

niemal nad nami, zerwałem się na równe nogi. Widząc to ptaki zbiły się w

gromadę, jak tego właśnie oczekiwałem, i wówczas wystrzeliłem. Spadł

jeden, wspaniały okaz, ważący około dwudziestu funtów. W pół godziny

potem piekliśmy go już na ognisku z suchych łodyg melona, a potem

urządziliśmy sobie taką ucztę, jakiej dawno nie mieliśmy. Z ptaszyska nic

nie zostało prócz kości i dzioba.

Tej nocy wyruszyliśmy jak zawsze z księżycem, niosąc tyle melonów, ile

tylko mogliśmy zabrać ze sobą. Z wielką ulgą czuliśmy, że im wyżej się

wspinamy, tym chłodniejsze staje się powietrze. O świcie tylko kilkanaście

mil dzieliło nas od linii śniegu. Znów znaleźliśmy mnóstwo melonów i nie

martwiliśmy się już o wodę, bo wiedzieliśmy, że wkrótce dotrzemy do

ośnieżonych partii gór. Zbocze stawało się jednak coraz bardziej strome,

toteż robiliśmy najwyżej milę na godzinę. Nocą zaś zjedliśmy ostatnie

kęsy suszonego mięsa. Dotychczas nie widzieliśmy — z wyjątkiem owych

dropiów — żadnego żywego stworzenia, nie napotkaliśmy też ani źródła,

ani strumienia, co wydawało się nam dziwne, bo przecież wyżej był już

śnieg, który musiał czasem tajać. Później odkryliśmy — z przyczyny,

której opis byłby czymś ponad moje siły — że wszystkie strumienie

spływały północnym zboczem gór.

Zaczęliśmy się już martwić o żywność. Uniknąwszy śmierci

background image

63

agnienia, obawialiśmy się, że teraz przyjdzie nam umrzeć )du. Wydarzenia

trzech następnych nieszczęsnych dni naj-j przedstawię, przepisując

fragmenty poczynionych wówczas tek.

1 maja. Wymarsz o jedenastej przed południem. Chłodno, iliśmy ze sobą

melony. Szliśmy mozolnie cały dzień. Nigdzie lądu melonów, ani śladu

jakiejkolwiek zwierzyny. O zachodzie :a postój na nocleg. Nie jedliśmy od

wielu godzin. W nocy liwy chłód.

2 maja. Wymarsz o wschodzie słońca. Wszyscy bardzo osła-. Mozolny

pochód — pięć mil na dzień. Jedyne pożywienie ochę napotkanego śniegu.

Nocleg na skraju wielkiego płasko-.. Dotkliwe zimno. Wypiliśmy po

troszce brandy i owinąwszy ;ocami leżeliśmy przytuleni do siebie.

Głód, wyczerpanie, eliśmy, że Ventvógeł umrze tej nocy.

3 maja. Wyruszyliśmy znów, gdy słońce było już wysoko iebie,

rozgrzaliśmy się trochę. Nasze położenie jest teraz me; obawiam się, że

jeśli nie zdobędziemy żywności, będą tatnie dni naszej podróży. Zostało

jeszcze trochę brandy. , Sir Henry i Umbopa znoszą to wszystko

cudownie, ale Ventvógla niedobry. Jak wszyscy Hotentoci nie znosi

zimna, ny głodu nie takie ostre, ale w okolicy żołądka uczucie lego

drętwienia. Inni mówią to samo. Jesteśmy teraz na mie przepaścistego

łańcucha czy też wulkanicznej ściany, cej obie „Piersi". Widok

wspaniały. Za nami wielka, roz-ta pustynia aż po linię horyzontu,

przed nami całe mile iego śniegu. Tutaj teren nieomal poziomy, tylko

łagodnie szący się ku górze, z której wyrasta wierzchołek, liczący

wodzie kilka mil i strzelający ku niebu na wysokość czterech zy stóp.

Dokoła nie widać żywej duszy. Boże, wspomóż nas. się, że to już koniec.

background image

>rzucę teraz dziennik — częściowo dlatego, że nie jest może rt

interesujący, a częściowo i dlatego, że dalsze wydarzenia igają nieco

dokładniejszego opisu.

•zez cały dzień (23 maja) posuwaliśmy się wolno naprzód, się po śnieżnej

pochyłości i odpoczywając od czasu do czasu, i dziwnie i ponuro

musieliśmy wyglądać, gdy obładowani iśmy się z trudem w oślepiającym

blasku płaskowyżu, rzu-

cając wokół spojrzenia, z których wyzierał głód. Na nic się zresztą nie

zdało to rozglądanie, bo nigdzie nie było nic do zjedzenia. Zrobiliśmy tego

dnia tylko siedem mil. Przed zachodem słońca znaleźliśmy się tuż pod

wierzchołkiem lewej „Piersi Saby", która wznosiła się na wysokość

tysięcy stóp — ogromny gładki pagór zmarzniętego śniegu. Chociaż

byliśmy w okropnym stanie, podziwialiśmy cudowną scenerię, tym

piękniejszą, że promienie zachodzącego słońca barwiły tu i ówdzie śnieg

krwawą czerwienią, wieńcząc sam szczyt świetlistym diademem.

— Posłuchajcie — rzekł Good łapiąc oddech — jaskinia, o

której pisał stary dżentelmen, musi tu być gdzieś blisko.

— Tak — odparłem — jeśli ta jaskinia w ogóle istnieje.

— Co też pan mówi, Quatermain — jęknął Sir Henry. — Wierzę w da

Silvestrę. Przypomnij pan sobie „złą wodę' . Wkrótce znajdziemy to

miejsce.

— Jeśli nie znajdziemy, zanim się ściemni, pomrzemy, to wszystko

— brzmiała moja pocieszająca odpowiedź.

Przez następnych dziesięć minut wlekliśmy się w milczeniu. Umbopa

szedł obok mnie owinięty kocem, z paskiem tak mocno-ściągniętym w

pasie (by, jak mówił, „uśmierzyć głód), że miał talię młodej dziewczyny.

background image

Wtem chwycił mnie za ramię. — Patrz — powiedział wskazując na

strzelające w górę zbocze szczytu.

Podążyłem za jego spojrzeniem i w odległości jakichś dwustu jardów

ujrzałem coś, co wyglądało jak otwór w śniegu.

— To jaskinia — rzekł Umbopa.

Pobiegliśmy tam ile sił starczyło i zobaczyliśmy, że ten otwór istotnie

prowadził do jaskini, bez wątpienia tej, o której pisał da Silvestra. Ledwie

znaleźliśmy się u wejścia, słońce zaszło z zadziwiającą szybkością i

zapadła ciemność, bo w tej szerokości geograficznej prawie nie ma

półmroku. Wczołgaliśmy się do jaskini, która nie wydawała się zbyt duża,

i tuląc się nawzajem do siebie dla ciepła, wypiliśmy mizerną resztkę

brandy i próbowaliśmy zasnąć, by zapomnieć o naszej nędzy. Tym razem

jednak zimno było zbyt dojmujące, aby się to nam mogło udać. Jestem

przekonany, że na tej wysokości termometr wskazywałby nie mniej niż

czternaście do piętnastu stopni poniżej zera.

Czytelnik z pewnością zrozumie, czym to było dla nas, osłabionych

trudami, brakiem pożywienia i wielkim upałem pustyni. Nigdy jeszcze

dotąd śmierć nie zajrzała mi tak z bliska w twarz. Godziny płynęły, a my

siedzieliśmy tuląc się na próżno do siebie, bo z naszych wynędzniałych

ciał ciepło uszło całkowicie. Czasem któryś z nas zapadał w 'niespokojną

drzemkę, ale na szczęście

5 Kopalnie króla Salomona

65

nie trwało to długo, bo sądzę, że nie zdołalibyśmy obudzić się już ze snu.

Siłą woli chyba utrzymywaliśmy się przy życiu.

Na krótko przed świtem usłyszałem, że Ventvógel, który nieustannie

background image

szczękał zębami, wydał nagle głębokie westchnienie i leżał spokojnie. Nie

przyszło mi do głowy nic złego, sądziłem po prostu, że zasnął. Jego plecy

oparte o moje kostniały coraz bardziej, aż w końcu stały się zimne jak lód.

Wreszcie zaczęło świtać, szybkie złociste błyski przemknęły po śniegu,

wspaniałe słońce wynurzyło się po chwili % mroku i zajrzało do jaskini,

oświetlając nasze wpółzmarznięte ciała i siedzącego między nami

martwego Ventvógla. Biedaczysko. Umarł wtedy, gdym usłyszał jego

westchnienie, a teraz był zmarznięty na kość. Odsunęliśmy się od niego

(jakże dziwnie boimy się obecności trupa) i pozostawiliśmy go siedzącego

tam z rękami zaciśniętymi mocno wokół kolan.

Tymczasem słońce słało swe zimne promienie — bo tu były zimne —

wprost do naszej kryjówki. Nagle usłyszałem czyjś pełen przerażenia głos

i odwróciłem głowę.

W głębi jaskini, liczącej nie więcej niż dwadzieścia stóp długości,

spostrzegłem inną jeszcze postać, siedzącą z głową opuszczoną na piersi i

ze zwisającymi rękami. Poznałem od razu, że nie żyje, a ponadto — że to

biały człowiek.

Inni zobaczyli go również i tego było już za wiele jak na nasze

roztrzęsione nerwy. Jeden za drugim opuszczaliśmy jaskinię tak szybko,

jak tylko pozwalały na to nasze zmarznięte członki.

Droga Salomona

'rzed jaskinią zatrzymaliśmy się zmieszani. Pierwszy odezwał 5ir Henry.

— Ja wracam — powiedział.

— Dlaczego? — zapytał Good.

— Bo pomyślałem... że to może być mój brat. Ustanowiliśmy się

background image

upewnić, wróciliśmy więc do jaskini. Po ym świetle na zewnątrz oczy

nasze, i tak osłabione wpatrywa-1 się w śnieg, nie mogły w pierwszej

chwili przeniknąć mroku. )awem jednak przywykliśmy do ciemności i

postąpiliśmy ku twej postaci.

5ir Henry ukląkł i spojrzał siedzącemu w twarz. — Dzięki u —

powiedział z ulgą — to nie mój brat.

ja mu się przyjrzałem. Był to trup wysokiego mężczyzny ednim wieku o

orlich rysach, kędzierzawych włosach i długich ¦nych wąsach. Jego skóra,

zupełnie żółta, przylgnęła ściśle Lości. Ubrania nie miał, z wyjątkiem

czegoś, co przypominało lianę spodnie, i krzyża z kości słoniowej na szyi.

Ten nagi, abny do szkieletu trup był całkiem skostniały.

— Kto to może być? — pytałem.

— Jak to, nie domyśla się pan? — rzekł Good. Potrząsnąłem głową.

— Oczywiście, stary Jose da Silvestra.

— Niemożliwe — szepnąłem — umarł już trzysta lat u.

— Chciałbym wiedzieć — mówił Good — dlaczego w tej

osferze nie miałby jeszcze przetrwać trzech tysięcy lat. Jeśli

dostatecznie zimno, ciało i krew zachowują świeżość jak 'ozelandzka

baranina, a tu panuje właśnie odpowiednia tem-łtura. Słońce nigdy tu nie

dociera, nie pojawi się żadne erze. Niewolnik zabrał ubranie zmarłego i

zostawił go w ja-li. Sam nie zdołał go pochować. Proszę spojrzeć —

ciągnął jj Good, schylając się i podnosząc kość o dziwnym kształcie,

na końcu zaostrzoną. — Tu jest ta rozłupana kość, za pomocą której

sporządził mapę.

Ten niezwykły, graniczący z cudem widok sprawił, że na chwilę

zapomnieliśmy o naszym rozpaczliwym położeniu.

background image

— A stąd zaczerpnął atramentu — powiedział Sir Henry, wskazując

małą ranę na lewej ręce martwego. — Czy widzieliście kiedyś coś

podobnego?

Teraz, kiedy nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, ogarnęło mnie

przerażenie. Siedział tam człowiek, którego wskazówki sprzed kilkuset lat

zaprowadziły nas na to miejsce. W ręku trzymałem prymitywne pióro,

którym się posłużył, a na szyi miał krzyż, który całował umierając. W

wyobraźni widziałem całą tę scenę — nędzarza umierającego z głodu i

zimna, a jednak usiłującego przekazać innym odkrytą przez siebie

tajemnicę. Myślałem o jego strasznej samotności w obliczu śmierci.

Wydawało mi się, że w rysach tego człowieka dostrzegam podobieństwo

do jego potomka, mego biednego przyjaciela Silvestre, który zmarł na

moich rękach dwadzieścia lat temu. Może jednek było to tylko

przywidzenie. Siedział tam teraz — smutne memento dla tych, co usiłują

przeniknąć nieznane, i będzie siedział całe stulecia, niepokojąc takich jak

my wędrowców, jeśli jeszcze ktoś kiedyś zakłóci jego samotność. Dla nas,

ludzi półżywych z zimna i głodu, było to wydarzenie wstrząsające.

— Chodźmy — szepnął Sir Henry — trzeba mu dać towarzysza

— i podniósłszy martwe ciało Hotentota Ventvógla, umieścił je obok

starego Portugalczyka. Potem pochylił się i zerwał przegniły sznurek

krzyża z jego szyi. Myślę, że ma go dotychczas. Ja zaś

zabrałem „pióro" i teraz, gdy opisuję to wszystko, leży ono

przede mną. Czasem podpisuję nim swoje nazwisko.

Opuściwszy tych dwóch — dumnego białego człowieka sprzed stuleci i

biednego Hotentota — by nadal trzymali straż wśród wiecznych śniegów,

wypełzliśmy z jaskini na błogosławione światło dzienne i podjęliśmy

background image

dalszą wędrówkę. W głębi duszy zadawaliśmy sobie pytanie, za ile

godzin podzielimy ich los.

Uszedłszy jakieś pół mili, znaleźliśmy się na brzegu płaskowyżu.

Wierzchołek góry nie wyrastał wprost z niego, jak się nam wydawało od

strony pustyni. Tego, co leżało pod nami, nie mogliśmy widzieć, gdyż

krajobraz spowity był tumanami porannej mgły. Niebawem jednak wyższe

jej warstwy przerzedziły się trochę ukazując w odległości pięciuset jardów,

na końcu śnieżnego stoku, poletka zielonej trawy, przez które przepływał

strumień.

69

to nie wszystko. Nad strumieniem, wygrzewając sie w po-lym słońcu,

stało lub leżało kilkanaście dużych antylop, choć ileka nie mogliśmy

jeszcze rozeznać, co to za zwierzęta. iVidok ten napełnił nas niedorzeczną

radością. Mielibyśmy istwo żywności, lecz jak ją zdobyć? Strzał z

odległości sześciu-iardów mógł chybić celu, a przecież tu chodziło o nasze

życie. Gorączkowo zastanawialiśmy się, czy nie podejść zwierzyny, ońcu

jednak zrezygnowaliśmy z tego. Iść z wiatrem nie iby wskazane, ponadto,

nawet przy zachowaniu największej ażności, zwierzęta mogły nas dostrzec

na tle oślepiającej śniegu.

- No cóż, trzeba mierzyć stąd — zadecydował Sir Henry, "o wziąć,

Quatermain, winchestery czy szybkostrzelne dubel-u?

'u znowu powstał problem. Winchestery Umbopy i Ventvogla 3ł teraz oba

Umbopa) pozwalały strzelać z odległości tysiąca ów, podczas gdy

strzelanie z dubeltówek na odległość większą irzysta pięćdziesiąt jardów

było rzeczą niepewną. Jeśli jednak ił był celny, łatwiej było położyć

zwierzę kulą dubeltówki.

background image

- Niech każdy weźmie na cel zwierzę z naprzeciwka. Celować mię —

powiedziałem. — Umbopa, ty dasz znak, tak abyśmy irzelili wszyscy na

raz.

apanowało milczenie. Każdy z nas brał na cel jedno zwierzę, każdy by to

potrafił, gdyby wiedział, że od tego zależy jego

- Pal! — zawołał Umbopa po zulusku i niemal w tym samym Lku

sekundy trzy strzelby wypaliły z hukiem. Trzy obłoki sły na chwilę przed

nami i potrójne echo rozbrzmiało wśród sących śniegów. Niebawem

dym się przerzedził i ukazał

radości! — wielkiego kozła, leżącego na plecach i wierzgano wściekle

nogami w przedśmiertelnej agonii. Wydaliśmy yk tryumfu — byliśmy

uratowani, nie groziła już nam śmierć >du. Mimo wielkiego osłabienia

zbiegliśmy pędem z ośnieżo-

zbocza i w dziesięć minut od oddania strzału serce i wątroba rzęcia leżały

przed nami. Powstała jednak nowa trudność ie mieliśmy paliwa, nie

mogliśmy więc ich ugotować. Spo-iliśmy z trwogą po sobie.

- Umierający z głodu nie powinni wybredzać — rzekł Good. usimy jeść

surowe mięso.

ie było innego wyjścia, zresztą dominujący głód sprawił, opozycja wydała

się nam mniej odrażająca, niż by to miało ce w innych okolicznościach.

Wzięliśmy więc serce i wątrobę

i dla ochłodzenia włożyliśmy na kilka minut w śnieg. Potem umyliśmy je

w lodowatej wodzie strumienia i zaczęliśmy chciwie jeść. Zabrzmi to

okropnie, ale powiem szczerze, że nigdy nic nie smakowało mi tak bardzo

jak to surowe mięso. Po kilkunastu minutach byliśmy już innymi ludźmi.

Odzyskaliśmy wigor, słaby puls wzmocnił się, krew poczęła żywiej krążyć

background image

w żyłach. Pamiętając jednak, czym w takich sytuacjach grozi nadmiar

pożywienia, nie jedliśmy zbyt dużo, choć nadal jeszcze byliśmy głodni.

— Dzięki Bogu — odezwał się Sir Henry. — To zwierzę uratowało nam

życie... Ale co tak pana interesuje, Quater-main?

Wstałem i podszedłem do antylopy. Wielkością przypominała osła, miała

duże zakrzywione rogi, sierść brązową w cienkie czerwone paski, bardzo

gęstą. Dowiedziałem się później, że mieszkańcy tej cudownej krainy

nadali owym kozłom nazwę „Inco". Są rzadkie, można je spotkać jedynie

bardzo wysoko, gdzie już inna zwierzyna niezdolna jest żyć. Nasza

antylopa została trafiona w kark, ale czyja kula to sprawiła, nie mogliśmy

dociec. Sądzę, że Good, pomny swego wspaniałego ustrzelenia żyrafy,

przypisywał to w cichości ducha sobie, a my nie zgłaszaliśmy żadnych

pretensji.

Byliśmy dotychczas tak zajęci zaspokajaniem głodu, że nie mieliśmy

czasu rozejrzeć się dokoła. Lecz teraz, nakazawszy Umbopie przygotować

tyle mięsa, ile będziemy zdolni unieść, zaczęliśmy penetrować okolicę.

Mgła opadła, bo już była godzina ósma i słońce ją wessało, mogliśmy więc

objąć wzrokiem całą tę rozległą krainę. Jakże opisać widok, jaki roztaczał

się przed nami. Nigdy nie widziałem czegoś tak wspaniałego i chyba już

nigdy nie zobaczę.

Za nami i nad nami wznosiły się ośnieżone „Piersi Saby", a pod nami, w

odległości jakichś pięciu tysięcy stóp, ciągnęła się mila za milą prześliczna

otwarta równina. Tu widziałeś gęsty las wysokopiennych drzew, tam

srebrną wstążkę wielkiej rzeki. Po lewej stronie rozciągała się ogromna

przestrzeń falującej trawy, gdzie mogliśmy dostrzec niezliczone stada

zwierzyny, z tej odległości zresztą nierozpoznawalnej. Wydawało się, że tę

background image

przestrzeń zamyka ściana dalekich gór. Po prawej stronie kraj był

częściowo górzysty, tu i ówdzie bowiem można było dostrzec samotnie

stojące pagóry, a między nimi skrawki uprawnej ziemi i grupy kopulastych

chat. Cały ten krajobraz leżał przed nami jak mapa, na której rzeki

błyszczały jak srebrzyste węże, a uwieńczone śniegiem, podobne do

alpejskich wierzchołki wznosi-

71

ię dumnie w promieniach porannego słońca. Wydawało się, iła natura

tchnie tu szczęściem.

rdy tak patrzyliśmy, dwie rzeczy uderzyły nas szczególnie, lierwsze

doszliśmy do wniosku, że kraina przed nami musiała i co najmniej o trzy

tysiące stóp wyżej niż pustynia, którą wędrowaliśmy. Po drugie

dostrzegliśmy, że wszystkie rzeki ęły z południa na północ. Ponieważ

woda była dla nas rzeczą wszorzędnej wagi, wiedzieliśmy już, że nie było

jej na po-dowym zboczu pasma górskiego, gdzieśmy stali, natomiast na

ocnym stoku znajdowało się wiele strumieni, które zdawały ączyć z wielką

rzeką.

Jsiedliśmy i nadal patrzyliśmy w milczeniu na cudowną parne. Pierwszy

odezwał się Sir Henry.

- Czy da Silvestra umieścił na swej mapie Wielką Drogę mona?

Skinąłem głową nie mogąc oderwać oczu od przepięknego obrazu.

- Patrzcie! — zawołał Sir Henry. — Jest, jest! — I wskazał na prawo.

Spojrzeliśmy w tym kierunku i zobaczyliśmy coś, co przy-inało szeroki,

skręcający ku równinie gościniec. Początkowo dostrzegliśmy go, gdyż

docierał wprawdzie do równiny, ale m ginął za załamaniem gruntu. Nie

dziwiliśmy się już nicze-W tym dziwnym kraju napotykaliśmy gościniec

background image

przypomi-cy starą rzymską drogę i nie widzieliśmy w tym niczego

aturalnego. Po prostu przyjęliśmy do wiadomości ten

- Musi być już zupełnie blisko — rzekł Good. — Czas iść! 'drowa to była

rada, więc obmywszy w strumieniu twarze :e, ruszyliśmy w drogę. Nie

była łatwa, bo kluczyliśmy wśród ów, przedzieraliśmy się przez śniegi, aż

nagle, dotarłszy do zchołka małego wzniesienia, zobaczyliśmy gościniec u

naszych '. Była to wspaniała droga, wykuta w litej skale, szerokości

Lajmniej pięćdziesięciu stóp i widocznie dobrze utrzymana, liśmy na dół

i stanęliśmy na niej, ale w odległości stu kroków Lami, w kierunku

„Piersi Saby", znikała, przy czym cała erzchnia góry zarzucona była

głazami, na których leżały y śniegu.

- Co pan o tym sądzi, Quatermain? — pytał Sir Henry,

'otrząsnąłem głową, nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie.

- Rozumiem — odezwał się Good. — Ta droga biegła nie-)liwie

poprzez pasmo górskie i potem przez pustynię po

drugiej stronie, ale piach zasypał ją tam, a ponad nami wybuch wulkanu

czy płynnej lawy zatarł po niej ślady.

To przypuszczenie wydało nam się słuszne. Schodziliśmy teraz wspaniałą

drogą i z pełnymi żołądkami. Cóż to była za rozkosz w porównaniu z

poprzednią wspinaczką, gdyśmy brodzili w śniegu, przemarznięci do

szpiku kości i potwornie głodni. Gdyby nie pamięć o smutnym losie

Ventvógla i ponurej jaskini, gdzie dotrzymywał teraz towarzystwa staremu

Portugalczykowi, bylibyśmy teraz w świetnym nastroju, choć nie

wiedzieliśmy, jakie niebezpieczeństwa czekają nas jeszcze.

Powietrze stawało się z każdą milą coraz bardziej balsamiczne i łagodne, a

krajobraz wciąż zachwycał niepoślednią pięknością. Jeśli zaś chodzi o

background image

gościniec, tom nigdy w życiu nie widział takiego inżynierskiego kunsztu,

choć Sir Henry mówił, że wielka droga przez Przełęcz Sw. Gotharda; w

Szwajcarii jest bardzo podobna. Inżynier starego świata musiał tu pokonać

olbrzymie trudności. W jednym miejscu napotkaliśmy parów szerokości

trzystu stóp, a głębokości co najmniej stu. Wypełniony był olbrzymimi

blokami szlifowanych kamieni, u podstawy których przebito łukowate

otwory dla przepływu wody. W innym miejscu droga szła zygzakami,

wyrąbanymi w przepaścistym zboczu skalnym. Gdzie indziej znów biegła

tunelem, przebitym u podnóża górskiego grzbietu.

Zauważyliśmy tu, że ściany tunelu ozdobione były dziwacznymi

płaskorzeźbami, przedstawiającymi przeważnie zbrojnych jeźdźców na

rydwanach. Na jednej z nich, szczególnie pięknej, ukazano całą scenę

bitewną z konwojem jeńców w tle.

— No cóż — powiedział Sir Henry, obejrzawszy starożytne dzieło sztuki

— można to nazwać Drogą Króla Salomona, ale moim skromnym

zdaniem Egipcjanie byli tu znacznie wcześniej niż ludzie Salomona. Jeśli

nie jest to nawet egipskie rękodzieło, zdradza w każdym razie ogromne

podobieństwo.

Do południa zeszliśmy już tak daleko w dół, że napotkaliśmy tereny

zalesione. Najpierw były to rozrzucone tu i ówdzie krzewy, coraz

gęściejsze, w miarę jak się posuwaliśmy naprzód; potem droga wiła się

przez wielki gaj, pełen srebrzystych drzew. Widziałem takie drzewa

jedynie w Górach Stołowych pod Kapsztadem, toteż dziwiłem się, bo

nigdy ich nie napotkałem gdzie indziej podczas wszystkich moich

wędrówek.

' Przełęcz Sw. Gotharda — w Alpach lepontyjskich w Szwajcarii na

background image

wysokości 2112 m. Ważny starożytny szlak z Germanii do Italii, obecnie

droga samochodowa (przyp. tłum.).

73

- Ach — odezwał się Good, spoglądając z widocznym za-rtem na ów

srebrzysty gaj — mnóstwo tu drzewa, zatrzy-ny się więc i ugotujmy obiad.

Niemal już strawiłem to we mięso.

fikt się nie sprzeciwiał, wobec czego zboczyliśmy z drogi iliśmy się na

brzeg pobliskiego strumienia. Wkrótce zapło-

ognisko, my zaś wykrawaliśmy najlepsze kawały z mięsa lopy, które

zabraliśmy ze sobą, piekliśmy je na ostro za-zonych drążkach, tak jak to

czynią Kafrowie, a potem je-ly ze smakiem. Nasyciwszy głód, zapaliliśmy

fajki i siedzie-y w radosnym nastroju, po przebytych trudach tym bardziej

im.

trumien, którego brzegi porośnięte były gigantycznymi pa-Lami i całymi

kępami dzikiego asparagusa, szemrał wesoło, . powiew wiatru poruszał

liśćmi srebrzystych drzew, gruchały bie, a ptaki o błyszczących skrzydłach

przelatywały jak s klejnoty z gałęzi na gałąź. To był raj.

Uleżeliśmy, a sprawił to czar tego miejsca, świadomość, że flu

przeciwnosciach dotarliśmy do ziemi obiecanej. Po chwili Henry i

Umbopa zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami den łamanym

zuluskim narzeczem, drugi łamaną angielszczy-

Ja zaś leżałem z półprzymkniętymi oczyma na wonnym iniu z kwiatów i

obserwowałem mówiących. Nagle zauważy-nieobecność Gooda i

zacząłem się za nim rozglądać. Przyczajony do idealnej czystości, kąpał

się w strumieniu robiąc adną toaletę. Wymył swój gutaperkowy

kołnierzyk, wytrze-starannie spodnie, kurtkę i kamizelkę, po czym

background image

uśmiechając smutnie badał wzrokiem liczne rozdarcia, widome skutki ej

okropnej wędrówki. Potem oczyścił buty garścią paproci arł tłuszczem z

mięsa antylopy tak starannie, że wyglądały em przyzwoicie. Przyjrzawszy

się im krytycznym wzrokiem, ył je i rozpoczął nową operację. Z małej

torby, którą miał sobie, wyjął grzebień z wmontowanym weń małym

lusterkiem :eglądał się w nim dłuższą chwilę. Był najwidoczniej

niewolony, bo zaczął się czesać z niezwykłą starannością, po l znów się

przeglądał w lusterku. Wciąż niezadowolony, kał brody nie golonej od

dziesięciu dni.

fie zacznie się chyba golić — pomyślałem, ałem się pomylił. jwszy

kawałek tłuszczu, którym smarował buty, wymył go adnie w strumieniu.

Potem wyjął z torby małą brzytwę rawce, taką, jakiej używają ludzie,

którzy boją się skaleczyć wybierają się w podróż, natarł tłuszczem twarz i

zaczął się

golić. Operacja była widocznie bolesna, bo jęczał cały czas, ja zaś nie

mogłem powstrzymać się od śmiechu patrząc, jak walczy ze swą

szczecinowatą brodą. W naszej sytuacji ten trud golenia się był zaiste

zdumiewający. W końcu udało mu się ogolić jako tako prawy policzek i

brodę, gdy nagle coś błysnęło nad jego głową.

Good zerwał się na równe nogi z przekleństwem na ustach (dziwne, że się

nie skaleczył), ja zrobiłem to samo, lecz bez przekleństwa, a oto co

zobaczyłem. W odległości dwudziestu kroków od miejsca, gdziem się

znajdował, a dziesięciu od Gooda stała grupa mężczyzn. Byli. bardzo rośli

i ciemnoskórzy, niektórzy z nich nosili czarne pióropusze i krótkie

płaszcze z lamparcich skór. To ujrzałem w pierwszym momencie. Na czele

stał młodzik w wieku około siedemnastu lat z ręką podniesioną i ciałem

background image

podanym do przodu w pozycji greckiej statuy włócznika. Ow błysk

pochodził najwidoczniej z broni, którą cisnął.

Gdym tak patrzył, z grupy wystąpił mężczyzna wyglądający na starego

wojownika, pochwycił za ramię młodzika i coś mu powiedział. Potem

wszyscy postąpili ku nam.

Sir Henry, Good i Umbopa chwycili teraz za strzelby i podnieśli je

ostrzegawczo do góry. Tamci jednak wciąż zbliżali się do nas, z czego

wywnioskowałem, że nie wiedzą, czym są strzelby, bo inaczej nie

patrzyliby na nie tak pogardliwie.

— Pozdrowienie — rzekłem po zulusku nie wiedząc, jakim posłużyć się

językiem. Ku mojemu zdziwieniu zrozumieli.

— Pozdrowienie — odparł mężczyzna w narzeczu tak podobnym,

że zarówno ja, jak i Umbopa doskonale go zrozumieliśmy. Rzeczywiście,

jak stwierdziliśmy później, lud ten mówił językiem stanowiącym jakąś

starą formę zuluskiego, przy czym różnica była taka, jak między językiem

Chaucera2 a językiem współczesnego Anglika.

— Skąd przybywacie? — pytał stary krajowiec. — Kim jesteście?

Dlaczego trzy wasze oblicza są białe, a oblicze czwartego — tu wskazał na

Umbopę — jest takie jak synów naszych matek?

Spojrzałem na Umbope i pomyślałem, że tak było istotnie. Przypominał

tamtych zarówno kolorem skóry, jak i potężną

2 Geoffrey Chaucer (ok. 1343 —1400) — najwybitniejszy angielski poeta

późnego średniowiecza. Związany z dworem królewskim, piastował

szereg wysokich stanowisk, także w służbie dyplomatycznej. W jego

twórczości uwidoczniły się wpływy włoskie i francuskie. Najwybitniejsze

dzieło The Canterbury Tales (Opowieści kanterberyjskie) zawiera

background image

opowiadania kilkudziesięciu pielgrzymów, udających sie z Londynu do

grobu św. Tomasza w Canterbury (przyp. tłum.).

75

yą, ale wówczas nie miałem czasu zastanowić się nad tym ;j.

Jesteśmy cudzoziemcami, niesiemy pokój — odparłem, |c bardzo powoli,

aby mogli mnie zrozumieć. — A ten czwar-nasz służący.

Kłamiesz — odpowiedział — żaden cudzoziemiec nie przej-rzez te góry, a

jeśli przejdzie, umrze. Na nic twoje kłamstwo, ie umrzeć, bo nikt z obcych

nie może żyć w kraju Kukuanów. aże król. Gotujcie się na śmierć, o biali

przybysze, niepokoiłem się, tym bardziej że niektórzy z tamtych sięgali

ku, gdzie widniała broń przypominająca ciężkie noże.

Cóż mówi ten żebrak? — zapytał Good.

Mówi, że mamy umrzeć — odparłem ponuro.

O Boże! — jęknął Good. Gdy był zakłopotany, miał zwyczaj ować

sztuczną szczękę, wyciągając górne zęby i pozwalając ócić z trzaskiem na

swoje miejsce. Szczęśliwy był to moment, sekundę dumny tłum

Kukuanów wydał okrzyk grozy i cofnął kilka kroków.

O co chodzi? — pytałem.

To te zęby — szepnął podniecony Sir Henry. — Wyjmij je e raz, Good,

wyjmij koniecznie.

>od posłuchał wsuwając szczękę do rękawa swej flanelowej li.

raz obawa ustąpiła ciekawości i grupa mężczyzn znów piła ku nam.

Widocznie zapomnieli o swych miłych za-ch zabicia nas.

Jak to może być, o cudzoziemcze? — zapytał stary woli wskazując na

Gooda, który miał na sobie tylko flanelową lę, a zdążył ogolić jedynie pół

twarzy. — Ten człowiek jest ny, a nogi ma gołe; włosy rosną mu na jednej

background image

połowie witego oblicza, a na drugiej nie; jedno jego oko jest bły-:e i

przejrzyste... Jak to się dzieje, że zęby wysuwają mu, me ze szczęki, a

potem wracają na swoje miejsce?

Otwórz pan usta — rzekłem do Gooda, który natychmiast ylił wargi i ku

zdumieniu starca ukazał dwie cienkie czer-linie dziąseł, tak pozbawione

zębów jak dziąsła nowo na-nego słonia, rajowcy patrzyli nań z

niedowierzaniem. — Gdzie są jego

— krzyczeli. — Widzieliśmy je na własne oczy. >od odwrócił powoli

głowę z gestem niewypowiedzianej po-', przesunął ręką po ustach i

roześmiał się, ukazując dwa

pięknych zębów.

Młody człowiek, który przed chwilą cisnął nożem, rzucił się na ziemię i

zaczął wyć z przerażenia, a i stary wojownik trząsł się ze strachu.

— Jesteście chyba duchami — wyjąkał — bo czyż człowiek zrodzony z

kobiety miał kiedy porośniętą jedną część twarzy, okrągłe przejrzyste oko,

zęby, które znikały i wyrastały z powrotem?

Nie trzeba mówić, żem natychmiast postanowił wykorzystać sytuację. —

Wybaczamy wam — powiedziałem z wyniosłym uśmiechem. — Poznacie

prawdę. Przychodzimy z innego świata, choć jesteśmy takimi ludźmi jak

wy. Przychodzimy z największej gwiazdy, która świeci nocą.

— Och, och! — zajęczał chór zdumionych krajowców.

— Tak jest — ciągnąłem dalej uśmiechając się dobrotliwie, gdym

wypowiadał te kłamstwa. — Zostaniemy tu z wami przez pewien czas, a

nasz pobyt będzie dla was błogosławieństwem. Widzicie, o przyjaciele,

że się nawet przygotowałem ucząc się waszego języka.

— O tak, o tak — zawołał chór.

background image

— Ale nie nauczyłeś się go zbyt dobrze, o panie — dodał stary

wojownik.

Rzuciłem mu spojrzenie tak gniewne, że zadrżał.

— A teraz, o przyjaciele — mówiłem — jakież przyjęcie

spotkało nas po tak długiej podróży? Czyż nie powinniśmy się zemścić

karząc śmiercią bezbożnika, co cisnął nożem w tego, którego zęby

znikają i wracają.

— Oszczędźcie go, o panowie — powiedział błagalnie starzec. — To syn

króla, a ja jestem jego stryjem. — Jeśli przydarzy mu się jakieś

nieszczęście, zapłacę za to głową.

— O tak, z pewnością — wtrącił pospiesznie młody człowiek.

— Wątpicie może, że potrafimy się mścić? — mówiłem nie bacząc na

słowa młodzika. — Poczekajcie, pokażę wam. — Po czym wskazałem na

moją strzelbę i powiedziałem do Umbopy rozkazującym tonem: — Daj

mi tę magiczną rurę, psie i niewolniku.

Umbopa dorósł do sytuacji, bo podał mi broń z leciutkim uśmiechem,

jakiego nie widziałem dotychczas nigdy na jego dumnej twarzy. — Oto

ona, panie panów — powiedział z głębokim ukłonem.

Tak się złożyło, że nim poprosiłem o strzelbę, dostrzegłem małą antylopę,

stojącą na skale w odległości około siedemdziesięciu jardów i

postanowiłem zaryzykować strzał.

77

— Widzicie tego kozia — powiedziałem do grupy krajowców.

— Czy to możliwe, by człowiek zrodzony z kobiety zabił go stąd czyniąc

hałas? Powiedzcie mi.

background image

— To niemożliwe, panie mój — odparł starzec.

— A ja go zabiję — rzekłem spokojnie.

Starzec uśmiechnął się: — Tego mój pan nie potrafi.

Podniosłem strzelbę i wziąłem na cel antylopę. Zwierzę było małe, z tej

odległości można było chybić, wiedziałem jednak, że muszę trafić.

Wolno naciągnąłem cyngiel, padł strzał. Antylopa podskoczy ła i padła

martwa jak kłoda.

Krajowcy jęknęli przerażeni:

— Jeśli chcecie mięsa — powiedziałem chłodno — przynieście zwierzę.

Na znak dany przez starca jeden z jego towarzyszy oddalił się i po chwili

wrócił niosąc antylopę. Z satysfakcją zauważyłem, że trafiłem ją w kark. A

tamci otoczyli martwe zwierzę zwartym kołem i z niedowierzaniem

patrzyli na otwór po kuli.

— Widzicie — odezwałem się — nie mówię na wiatr. Nie odpowiedzieli.

— Jeśli jeszcze wątpicie w naszą potęgę — mówiłem dalej — niech jeden

z was stanie na tej skale, a zrobię z nim to, co z antylopą.

Nikt nie zdradzał na to ochoty, aż w końcu przemówił syn króla:

— Zgoda. Ty, mój stryju, idź i stań na tej skale. Magiczna rura zabiła

zwierzę, ale nie potrafi zabić człowieka.

Starzec poczuł się dotknięty. — Nie, nie — zawołał pospiesznie

— moje stare oczy dość już widziały. To są czarodzieje. Zaprowadźmy ich

do króla. A jeśli ktoś z was zażąda jeszcze jednego dowodu, niech sam

stanie na tej skale, aby magiczna rura mogła przemówić do niego.

Nikt z krajowców nie chciał już podjąć takiej próby. — Po cóż trwonić siłę

magicznej rury na nasze biedne ciała — rzekł jeden z nich. — Jesteśmy

zadowoleni. Żadne czary naszego ludu nie dorównają waszym.

background image

— Tak jest — powiedział z ulgą starzec — tak jest bez

wątpienia. Posłuchajcie, Dzieci Gwiazd, dzieci błyszczącego oka i

ruchomych zębów, wy, którzy potraficie zabijać z daleka uderzeniem

pioruna. Jestem Infadoos, syn Kafy, kiedyś króla Kukuanów. A ten

młodzian to Scragga.

— Byłby skręcił mi kark — mruknął Good.

79

IS

— Widzicie tego kozła — powiedziałem do grupy krajowców.

— Czy to możliwe, by człowiek zrodzony z kobiety zabił go stąd czyniąc

hałas? Powiedzcie mi.

— To niemożliwe, panie mój — odparł starzec.

— A ja go zabiję — rzekłem spokojnie.

Starzec uśmiechnął się: — Tego mój pan nie potrafi.

Podniosłem strzelbę i wziąłem na cel antylopę. Zwierzę było małe, z tej

odległości można było chybić, wiedziałem jednak, że muszę trafić.

Wolno naciągnąłem cyngiel, padł strzał. Antylopa podskoczy ła i padła

martwa jak kłoda.

Krajowcy jęknęli przerażeni:

— Jeśli chcecie mięsa — powiedziałem chłodno — przynieście zwierzę.

Na znak dany przez starca jeden z jego towarzyszy oddalił się i po chwili

wrócił niosąc antylopę. Z satysfakcją zauważyłem, że trafiłem ją w kark. A

tamci otoczyli martwe zwierzę zwartym kołem i z niedowierzaniem

patrzyli na otwór po kuli.

— Widzicie — odezwałem się — nie mówię na wiatr. Nie odpowiedzieli.

— Jeśli jeszcze wątpicie w naszą potęgę — mówiłem dalej — niech jeden

background image

z was stanie na tej skale, a zrobię z nim to, co z antylopą.

Nikt nie zdradzał na to ochoty, aż w końcu przemówił syn króla:

— Zgoda. Ty, mój stryju, idź i stań na tej skale. Magiczna rura zabiła

zwierzę, ale nie potrafi zabić człowieka.

Starzec poczuł się dotknięty. — Nie, nie — zawołał pospiesznie

— moje stare oczy dość już widziały. To są czarodzieje. Zaprowadźmy ich

do króla. A jeśli ktoś z was zażąda jeszcze jednego dowodu, niech sam

stanie na tej skale, aby magiczna rura mogła przemówić do niego.

Nikt z krajowców nie chciał już podjąć takiej próby. — Po cóż trwonić siłę

magicznej rury na nasze biedne ciała — rzekł jeden z nich. — Jesteśmy

zadowoleni. Żadne czary naszego ludu nie dorównają waszym.

— Tak jest — powiedział z ulgą starzec — tak jest bez

wątpienia. Posłuchajcie, Dzieci Gwiazd, dzieci błyszczącego oka i

ruchomych zębów, wy, którzy potraficie zabijać z daleka uderzeniem

pioruna. Jestem Infadoos, syn Kafy, kiedyś króla Kukuanów. A ten

młodzian to Scragga.

— Byłby skręcił mi kark — mruknął Good.

79

- Scragga, syn Twali, wielkiego króla Twali, męża tysiąca przywódcy i

najwyższego pana Kukuanów, strażnika Wielkiej ;i, postrachu wrogów,

czarnoksiężnika, wodza stu tysięcy wników. Twali Jednookiego,

Czarnego, Strasznego.

- A więc — powiedziałem wyniośle — prowadźcie nas do ii. My nie

rozmawiamy z byle kim.

- Dobrze, panowie moi, zaprowadzimy was, ale droga jest ta. Polujemy tu

w dużej odległości od stolicy króla. Bądźcie diwi, zaprowadzimy was.

background image

- Zgoda — rzekłem niedbałym tonem — mamy czas, my nie ;ramy. Ale,

Infadoosie, i ty, Scraggo, miejcie się na baczności, próbujcie żadnych

sztuczek, nie zastawiajcie sideł, bo jeśli d taka myśl wylęgnie się w

waszych mózgach, poznamy się ;ym i zemścimy. Światło z przejrzystego

oka męża, co ma

nogi i zarost na połowie oblicza, zniszczy was i wasz kraj. ) znikające zęby

dosięgną was, wasze żony i dzieci. Magiczne ' będą głośno rozmawiały z

wami i podziurawią was jak sito. cie się na baczności. ^o wspaniałe

przemówienie osiągnęło ceł, choć nasi przyjaciele

i bez tego pod przemożnym wrażeniem naszej potęgi, starzec złożył nam

głęboki ukłon i wyszeptał słowa „kuum, m", co — jak się później

dowiedziałem — było królewskim Irowieniem, odpowiadającym

zuluskiemu „bayete", po czym rócił się do swoich i coś im powiedział. Oni

zaś, chcąc nas ęczyć w niesieniu bagaży, zaczęli natychmiast zabierać

nasze zy, wszystkie z wyjątkiem strzelb, których nie śmieli nawet cnąć.

Pochwycili nawet ubranie Gooda, które — jak Czytelnik dęta — leżało

starannie złożone obok niego. Złapał je energicznie, ale wywołało to od

razu sprzeciw. Niechże mój pan o przejrzystym oku i znikających zębach

— vił starzec — nie bierze tych rzeczy. Poniosą je jego niewolnicy.

- Ależ ja chcę je włożyć — krzyczał zdenerwowany Good, ^wiście po

angielsku.

Umbopa przetłumaczył jego słowa.

- O nie, panie mój — odparł Infadoos. — Czyż pan mój 3 ukryć swoje

piękne białe nogi przed oczyma swych sług? oć Good jest ciemnowłosy,

skórę ma wyjątkowo białą). Czymże aziliśmy mego pana, że chce to

uczynić?

background image

W tym momencie ledwie zdołałem powstrzymać się od śmiechu,

^mczasem jeden z krajowców zabrał garderobę Gooda.

- Niech to diabli wezmą — krzyczał Good. — Ten drab ął moje

spodnie.

— Posłuchaj, Good — wtrącił Sir Henry — wystąpiłeś w tym kraju w

szczególnym charakterze i musisz grać swoją rolę. 2le będzie, jeśli

włożysz spodnie. Flanelowa koszula, para butów i monokl — oto

twój strój.

— Tak — dorzuciłem — i bokobrody, lecz tylko na jednej stronie

twarzy. Jeśli pan cokolwiek zmieni, ci ludzie uznają nas za szalbierzy. Żal

mi pana, ale poważnie mówiąc, nie ma innego wyjścia. Gdyby zaczęli nas

podejrzewać, nasze życie nie warte by było szeląga.

— Rzeczywiście tak myślicie? — zapytał ponuro Good.

— Rzeczywiście. Pańskie „piękne białe nogi" i monokl to cechy

charakterystyczne całej naszej grupy, toteż słusznie mówi Sir Henry, że nie

może pan wypaść z roli. Niech pan Bogu dziękuje, że zostały panu buty i

że jest ciepło.

Good westchnął i nic już nie powiedział, ale dopiero po dwóch tygodniach

przyzwyczaił się do swego stroju.

6 Kopalnie króla Salomona

8

Wkraczamy do kraju Kukuanow

•ałe popołudnie maszerowaliśmy wspaniałym gościńcem, mającym wciąż

ku północo-zachodowi. Infadoos i Scragga z nami, jedynie ich towarzysze

wyprzedzali nas o kilka-iiąt kroków.

- Infadoos — zapytałem — kto zbudował tę drogę?

background image

- Zbudowano ją, panie mój, dawno temu. Jak i kiedy, nie nikt, nawet

mądra niewiasta Gagool, która przeżyła wiele leń, a cóż dopiero my. Dziś

nikt nie potrafi budować takich , toteż król nie pozwala, by zarosła trawą.

- A któż ozdobił te groty, przez które przechodziliśmy? — łem mając na

myśli płaskorzeźby przypominające egipskie a sztuki.

- Panie mój, zrobiły to te same ręce, które zbudowały drogę.

- Kiedy lud Kukuanow przybył na tę ziemię?

- Panie mój, spadli tu jak burza dziesięć tysięcy księżyców z wielkich

ziem, które leżą tam — tu wskazał ręką na

3C. — Nie mogli już iść dalej, bo kraj okalają góry. Tak Lą nasi ojcowie, a

wiedzą to od swoich dziadów, pradziadów, radziadów. Tak też mówi

Gagool, mądra niewiasta, tropiąca

co uprawiają czary. — I znów wskazał na pokryte śniegiem rty gór. —

Ziemia była dobra, więc osiedli tu, nabierali sił,

w potęgę. A teraz jest nas tylu, ile piasku na pustyni. Gdy Twala zwoła

swoje pułki, ich pióropusze zakrywają równinę :o jak okiem sięgnąć.

- Jeśli kraj okolony jest górami, z kim mają walczyć te

L?

- O nie, panie mój, kraj jest otwarty z tej strony — odparł loos, raz

jeszcze wskazując na .północ. — Od czasu do czasu chmary wojowników

z krainy, której nie znamy, napadają ias, a my zabijamy ich. Trzecia

część życia mężczyzny lęła od ostatniej wojny. Tysiące naszych

zginęło, ale zni-

szczyliśmy tych, co przybyli, by nas pożreć. Od tego czasu nie było już

wojny.

— To wasi wojownicy, Infadoosie, znużeni są chyba bezczynnością.

background image

— Panie mój, była wojna, jak tylko pobiliśmy tamtych nieprzyjaciół, ale

to była wojna domowa, wałka na życie i śmierć.

— Jakże to było?

— Król, mój brat przyrodni, miał brata zrodzonego z tej samej

kobiety, bliźniaka. Taki u nas zwyczaj, że słabszy z bliźniaków musi

umrzeć. Ale żona króla ukryła słabszego, tego, co jako drugi wyszedł z jej

łona, bo żal jej było dziecka. To dziecko to teraz nasz król Twala. Jam jego

młodszy brat, z innej matki zrodzony.

— I co było dalej?

— Panie mój, Kafa, nasz ojciec, zmarł, gdyśmy weszli w wiek męski, i

królem został Imotu, ten starszy i silniejszy z bliźniaków. Rządził czas

pewien i ze swą ulubioną żoną miał syna. Gdy dzieciak skończył

trzy lata, tuż po wielkiej wojnie, podczas której nikt nie mógł siać ani

zbierać plonów, nadeszła klęska głodu. Ludzie szemrali, gotowi skakać

sobie do oczu jak dzikie zwierzęta. Wtedy Gagool, ta mądra i straszna

kobieta, wygłosiła przemówienie do ludu. „Imotu to nie. król" —

powiedziała. A Imotu leżał wtedy w swoim kraalu, lecząc rany odniesione

w czasie wojny.

Potem Gagool sprowadziła Twalę, którego dotychczas ukrywała w

skalnych grotach i zerwawszy okrywające go lwie skóry, pokazała ludowi

Kukuanow świętego węża, wytatuowanego niebieską barwą wokół jego

talii. Taki znak wyciskano na ciele najstarszego syna królewskiego tuż po

urodzeniu. „Oto wasz król — zawołała — którego ocaliłam dla was."

Nasi ludzie, bliscy szaleństwa z głodu, nie słuchający już głosu rozsądku,

nie znający prawdy, wołali: „Król, król!" — Ale ja wiedziałem, że to

Imotu był starszym synem i prawowitym władcą. Gdy tumult doszedł do

background image

szczytu, król Imotu, choć bardzo chory, wyszedł z chaty trzymając za rękę

żonę; za nimi stąpał ich maleńki synek imieniem Ignosi. To imię znaczy

„piorun".

„Co to za hałas? — zapytał. — Dlaczego wołacie króla?"

Wtedy Twala, jego własny brat, zrodzony z tej samej kobiety i o tej samej

godzinie, podbiegł do niego i pochwyciwszy go za włosy wbił mu nóż w

serce. A lud, zawsze niestały, skory uwielbiać wschodzące słońce, zaczął

klaskać w ręce i wołać: „Twala jest królem! Teraz wiemy, że Twala jest

królem!"

— A co się stało z żoną i synkiem króla Imotu? — zapytałem Infadoosa.

— Czy Twala ich także zabił?

r

83

Nie, panie mój. Gdy zobaczyła, że małżonek jej nie żyje, ryciła dziecko i z

krzykiem uciekła. W dwa dni później zła do jakiejś chaty bardzo głodna,

lecz nikt nie chciał jej dła ani napoju, bo ludzie nienawidzą tych, których

opuściło icie. Z zapadnięciem nocy jakaś mała dziewczynka wypełzła ;nie

z chaty i przyniosła jej coś do zjedzenia, a ona pobłogo-ta dziewczynkę i

przed wschodem słońca ruszyła z synkiem Tom. Tam zapewne zginęła, bo

od tego czasu nikt już nie ił ani o niej, ani o dziecku imieniem Ignosi.

Gdyby więc Ignosi pozostał przy życiu, on byłby prawo-1 władcą

Kukuanów?

Tak, panie mój. On ma na ciele znak świętego węża. y się uratował, byłby

królem. Ale niestety, on dawno nie

tej chwili Infadoos wskazał na dużą grupę chat stojących wninie. Otoczone

były płotem, wokół którego ciągnął się ii rów. — Oto kraal — mówił —

background image

gdzie po raz ostatni widziano króla Imotu wraz z chłopcem. Dziś

będziemy tam nocowali, tylko — tu Infadoos potrząsnął z

powątpiewaniem głową nowie moi zechcą w ogóle spać na ziemi.

Gdy jesteśmy wśród Kukuanów, mój dobry przyjacielu, smy czynić to, co

czynią Kukuanie — powiedziałem wyniośle rróciłem się szybko, chcąc

powiedzieć coś Goodowi, który

z markotną miną, czyniąc niezadowalające wysiłki, by ¦wy wiatru nie

unosiły zbytnio jego flanelowej koszuli. Ze leniem spostrzegłem, że tuż za

mną kroczy Umbopa, przy-ujący się widocznie z najwyższym

zainteresowaniem mojej jwie z Infadoosem. Wyraz jego twarzy zdradzał,

że stara •zywołać na pamięć rzeczy dawno zapomniane i że mu się to Iowo

udało. :hodziliśmy teraz spiesznym marszem ku falującej równinie

nami. Góry, przez które przeszliśmy, majaczyły teraz wy-w górze ponad

naszymi głowami, a „Piersi Saby" osłonięte skromnie przejrzystym

welonem mgły. Krajobraz stawał

każdą chwilą piękniejszy. Roślinność była bujna, ale nie kalna, słońce

grzało, lecz nie parzyło, łagodny wiatr przy-woń kwiecia z górskich

stoków. Takiego piękna, bogactwa, ttu, takiego raju ziemskiego nie

spotkałem w życiu. Transwal ocza kraina, ale jest niczym w porównaniu z

krajem Kukua-

lyśmy ruszali w drogę, Infadoos wysłał gońca, by uprzedził zym przybyciu

ludzi kraalu, który znajdował się pod jego

dowództwem. Człowiek ten pędził z nadzwyczajną szybkością, a miał tak

biec cały czas, biegi bowiem — jak nas zapewniał Infadoos — były

ulubionym ćwiczeniem Kukuanów.

Rezultat tego poselstwa był teraz widoczny. Znalazłszy się w odległości

background image

dwóch mil od kraalu, ujrzeliśmy kompanię za kompanią wojowników,

wychodzących z bram i zdążających w naszym kierunku.

Sir Henry położył mi rękę na ramieniu i zauważył, że to wygląda na jakąś

wojenną paradę.

Coś w tonie jego słów uderzyło Infadoosa. — Nie bójcie się, panowie moi

— rzekł pospiesznie — w moim sercu nie mieszka zdrada. Ten pułk jest

pod moim dowództwem, a wychodzi na mój rozkaz, by was powitać.

Skinąłem głową pozornie beztrosko, choć nie byłem tak zupełnie

spokojny.

W odległości około pół mili od bram kraalu, na wolnej przestrzeni,

wznoszącej się łagodnie ku górze od strony drogi, wojownicy uformowali

szeregi. Wspaniały był to widok, gdy poszczególne kompanie w sile

trzystu ludzi każda, błyskając włóczniami, i powiewając pióropuszami,

szybko zajmowały wyznaczone im miejsca. Gdyśmy dotarli do zbocza

owego wzniesienia, dwanaście kompanii, liczących razem 3600 ludzi,

rozdzieliło się i zajęło pozycje wzdłuż drogi.

Niebawem dotarliśmy do pierwszej kompanii i pełni zdumienia

podziwialiśmy tych dziarskich wojowników. Byli to mężczyźni dojrzali,

przeważnie weterani około czterdziestki, wzrostu co najmniej sześciu stóp,

przy czym wielu przekraczało o trzy, cztery cale tę wysokość. Na głowie

nosili ciężkie czarne pióropusze, wokół bioder i poniżej prawego kolana

mieli obręcze z białych ogonów wołowych, w lewej ręce każdy dzierżył

tarczę szerokości około dwudziestu cali. Tarcze te wyglądały bardzo

dziwnie — sporządzone były z cienkich żelaznych płyt i obciągnięte białą

jak mleko skórą wołową. Broń każdego z tych ludzi, prosta, lecz

skuteczna, składała się z krótkiej, bardzo ciężkiej, obusiecznej włóczni o

background image

drewnianym drzewcu, z ostrzem szerokości około sześciu cali w miejscu

najszerszym. Te włócznie nie służą do rzucania, lecz — podobnie jak

zuluskie „bangwan" czy assagaje — używane są do walki w zwartych

szeregach, a zadana nimi rana jest straszna. W dodatku do włóczni każdy z

wojowników miał trzy duże, ciężkie noże wagi około dwóch funtów

każdy. Jeden z tych noży tkwił w pasie z ogonów wołowych, dwa

pozostałe umieszczone były za tarczą. Noże te, zwane przez Kukuanów

„tollami' , są

85

iednikami zuluskich assagajów. Wojownicy potrafią rzucać ta odległość

pięćdziesięciu jardów, a w czasie ataku mają łj ciskać je w locie w

nieprzyjaciela.

yśmy zatrzymywali się przed poszczególnymi kompaniami, nicy stali bez

ruchu jak posągi z brązu, po czym na znak trzez oficera, który stał kilka

kroków przed frontem w swej rciej skórze, trzysta gardeł wydawało

okrzyk królewskiego

„kuura". Kiedy zaś mijaliśmy kompanie, formowały po-5 szyki i szły za

nami ku kraalowi, aż wreszcie cały pułk rch" — tak nazwanych od

siwawego koloru ich tarcz — ma-ał dziarskim krokiem, aż ziemia dudniła

pod ich stopami.

koniec, zb&czywszy z Wielkiej Drogi Salomona, dotar-do fosy okalającej

kraal. Liczyła ona co najmniej milę odzie, a otoczona była palisadą z pni

drzew. Przez fosę icony był prymitywny zwodzony most, który straż

opuściła gdyśmy mieli wkroczyć do kraalu. 'ad terenu jest tam

nadzwyczajny. Przez środek biegnie

1 ścieżka, rozwidlająca się pod kątem prostym w boczne , tak

background image

rozplanowane, że chaty tworzą kwadratowe bloki, zym każdy blok

stanowi kwaterę jednej kompanii. Chaty ulaste, ich zrąb — podobnie jak u

Zulusów — stanowi ple-

z prętów i gałęzi, a pokryte są piękną strzechą z trawy, eciwieństwie zaś do

chat zuluskich mają drzwi, są dużo

2 i otoczone werandą. Każda weranda ma posadzkę ze cowanego,

mocno ubitego wapna.

' wkraczaliśmy do kraalu, wzdłuż głównej ścieżki stały i szeregiem

kobiety, które przywiodła tu ciekawość obejrze-ści. Trzeba powiedzieć, że

są bardzo urodziwe — smukłe, vdzięku, o pięknej budowie ciała. Ich

włosy, choć krótkie, zej kędzierzawe niż wełniste, nosy często orle, a

wargi byt grube, jak u wielu afrykańskich ludów. Ale co nas ude-

ajbardziej, to ich postawa, pełna spokoju i godności. Są na >osób równie

dobrze wychowane jak bywalczynie modnych v i pod tym względem

różnią się od kobiet zuluskich uzynek z plemienia Masajów,1

zamieszkujących tereny za arem. Choć przyszły z ciekawości, nie

okazywały zbytniego nia, nie pozwalały sobie na żadną krytykę, gdyśmy

umęcze-serowali przed nimi. Nawet kiedy stary Infadoos ukradko-;stem

ręki wskazał na „piękne białe nogi" Gooda, zdradziły

sajowie — plemiona zamieszkujące pogranicze Kenii i Tanzanii. Mają

jbyczaje i specyficzną organizacje plemienną. Trudnią się pasterstwem }

bydła. Niechętnie przyjmują cywilizację białych (przyp. tłum.).

)j zachwyt utkwiwszy jedynie swe czarne oczy w ich śnieżnej

łości (sądzę bowiem, że powiedziałem Czytelnikowi, iż Good

ił nadzwyczaj białą skórę). To było wszystko, ale wystarczyło

dnemu Goodowi, który jest skromny z natury.

background image

Gdy dotarliśmy do środka kraału, Infadoos zatrzymał się

rzwi dużej chaty, wokół której stał w pewnej odległości szereg

iejszych.

— Wejdźcie, Synowie Gwiazd — powiedział górnolotnym em — i

raczcie spocząć chwilę w naszym skromnym domostwie, ichę strawy wam

przyniosą, abyście nie cierpieli głodu; trochę )du i mleka, kilka wołów i

jagniąt; niewiele, panowie moi.

— Dobrze — odparłem. — Infadoosie, zmęczyła nas podróż

apowietrznych sfer, musimy odpocząć.

Weszliśmy więc do chaty,, przygotowanej już na nasze przy-e, gdzie

zastaliśmy posłania z garbowanych skór i wodę do iia.

Nagle usłyszeliśmy gwar głosów na zewnątrz. Postąpiliśmy

drzwiom i oto co ujrzeliśmy: kilka dziewcząt niosących

nek mleka z pieczoną kukurydzą i miodem, a za nimi kilku

idzieńców prowadzących tłustego młodego wołu. Gdy przy-

śmy dary, jeden z młodych wyjął nóż zza pasa i zręcznie

ściął zwierzęciu gardło. Za kilkanaście minut było już obdarte

skóry i poćwiartowane. Najlepsze części wybrano dla nas,

czym ja w imieniu swych towarzyszy dałem resztę ofiaro-

rcom, oni zaś rozdzielili między siebie „dar białych panów".

Teraz zabrał się do dzieła Umbopa, wspomagany przez wyjąt-

o pociągającą młodą kobietę. Ugotowali oni naszą porcję

wielkim glinianym garze nad ogniskiem rozpalonym na ze-

itrz chaty, a gdy wszystko było już gotowe, zawiadomiłem

idoosa prosząc, by on i Scragga przyłączyli się do nas.

SJiebawem nadeszli i zasiadłszy na stołkach, których pełno

background image

> w chacie (bo Kukuanie w odróżnieniu od Zulusów nie siadają

icki), pomogli nam skonsumować przygotowany posiłek. Stary

Ltelmen był bardzo układny i uprzejmy, uderzyło mnie nato-

st, że młody spoglądał na nas podejrzliwie. Był przerażony

iwno naszym wyglądem, jak i magicznymi umiejętnościami,

awało mi się jednak, że gdy odkrył, iż jemy, pijemy i śpimy jak

śmiertelnicy, jego przerażenie zaczęło się zmniejszać i ustąpiło

sca jakiemuś mrocznemu podejrzeniu, co mnie z lekka zanie-

)iło.

N trakcie posiłku Sir Henry podsunął myśl, by przepytać ;ych gospodarzy

o los jego brata, dowiedzieć się, czy przynaj-

mniej czegoś nie słyszeli. Powiedziałem jednak, że w tym momencie lepiej

by było nie poruszać tego tematu.

Po kolacji nabiliśmy i zapaliliśmy fajki, co zdziwiło Infadoosa i Scraggę.

Kukuanie najwidoczniej nie znają tej formy używania tytoniu i rozkoszy,

jaką ona daje, bo choć uprawiają tytoń na dużą skalę, zażywają, — tak

jak i Zulusi — jedynie tabakę.

Zapytałem Infadoosa, kiedy ruszymy w dalszą drogę, i z zadowoleniem

dowiedziałem się, że nastąpi to rankiem. Przedsięwzięto już wszelkie

kroki i wysłano gońców, którzy mieli zawiadomić króla Twalę o naszym

przybyciu. Okazało się, że Twala przebywał w Loo, swej stolicy, czyniąc

przygotowania do wielkiego dorocznego święta w pierwszym tygodniu

czerwca. Podczas tego święta wszystkie pułki, z wyjątkiem pewnych

oddziałów pozostających w garnizonach, zbierają się i paradują przed

królem. Odbywa się też doroczne polowanie na czarowników, o czym

będzie tu jeszcze mowa.

background image

Mieliśmy wyruszyć o świcie. Infadoos wyraził nadzieję, że jeśli nie

wystąpią z brzegów rzeki lub nie zdarzy się jakiś inny wypadek,

przybędziemy do Loo nocą następnego dnia.

Poinformowawszy nas o tym, nasi goście życzyli nam dobrej nocy. My zaś

postanowiliśmy trzymać kolejno straż. Trzej z nas rzucili się na posłanie i

spali słodkim snem ludzi bardzo zmęczonych, podczas gdy czwarty

czuwał z obawy przed jakąś zdradą.

9

Król Twala

Nie będę się tu rozwodził nad szczegółami, "związanymi z na-zą podróżą

do Loo. Wędrowaliśmy pełne dwa dni Wielką >rogą Salomona, która

prowadziła wprost do serca kraju Ku-uanów. Z każdą przebytą milą

okolica stawała się bogatsza, kraale z szerokimi pasami pól uprawnych

coraz liczniejsze. Wszystkie zbudowane były na takich samych zasadach

jak kraal, r którym spędziliśmy noc, a każdy strzeżony był przez garnizon

wojskowy. Wśród Kukuanów — podobnie jak wśród Zulusów Masajów

— każdy sprawny fizycznie mężczyzna jest żołnierzem, oteż kraj w każdej

chwili może rozpocząć wojnę, zarówno de-ensywną, jak i ofensywną. W

drodze do Loo spotykaliśmy tysiące wojowników, śpieszących do stolicy

na wielką rewię i święto, wspanialszych oddziałów nigdy nie widziałem.

O zmierzchu drugiego dnia zatrzymaliśmy się, by trochę dpocząć, na

szczycie wzgórza, przez które biegła droga. Przed ami, na pięknej, żyznej

równinie, leżało Loo. Jak na miasto rajowców jest to przestrzeń olbrzymia,

licząca około pięciu mil i obwodzie, z licznymi kraalami już poza samą

stolicą, które okazji wielkich świąt służą wojownikom za kwaterę. Na

background image

północy, i odległości dwóch mil od centrum, znajduje się dziwne wzgórze

T kształcie podkowy końskiej, z którym niebawem mieliśmy się liże]

zapoznać.

Loo ma piękne położenie. Przez środek biegnie rzeka z kilkoma lostami,

którą dostrzegliśmy już ze zboczy „Piersi Saby". Z rów-iny, z trzech

punktów trójkąta, wyrastają pokryte śniegiem óry, położone w odległości

ponad sześćdziesięciu mil. Ukształtowanie mają inne aniżeli gładkie i

zaokrąglone „Piersi Saby", ą raczej strzeliste i przepaściste.

Infadoos widząc, że na nie spoglądamy, powiedział nie pytany: - Droga

kojiczy się tam, a te góry to Trzy Wiedźmy.

— Dlaczego droga się kończy? — zapytałem.

0

— Kto wie? — odparł wzruszając ramionami. — Pełno tam jaskiń, a w

środku wielki dół. To właśnie tam zdążali niegdyś mądrzy ludzie, by

dostać to, po co przyszli; i właśnie tam grzebani są nasi królowie: w

Komnacie Śmierci.

— A po co zdążali tam ci mądrzy ludzie?

— Nie wiem. Wy, panowie, którzy spadliście z Gwiazd, powinniście to

wiedzieć — odparł unikając mego wzroku. Najwidoczniej wiedział

więcej, niż chciał powiedzieć.

— Tak — ciągnąłem dalej — masz rację, wśród Gwiazd można

się dowiedzieć wielu rzeczy. Słyszałem na przykład, że ci mądrzy ludzie

przychodzili tu po błyszczące kamienie, ładne zabawki, i po żółte żelazo.

— Pan mój jest mądry — rzekł chłodno — a ja tylko dziecko i nie mogę

rozmawiać o takich rzeczach. Pan mój może mówić ze starą Gagool, tak

samo mądrą.

background image

Gdy tylko odszedł, zwróciłem się do swoich towarzyszy i wskazując na

góry, powiedziałem: — Tam są kopalnie Salomona.

Umbopa, który stał pogrążony jak zwykle w zadumie, podchwycił moje

słowa.

— Tak, Macumazahn — rzekł po zulusku — tam są diamenty i

powinniście je zdobyć, wy, biali ludzie, którzy tak kochacie zabawki i

pieniądze.

— Skąd to wiesz? — zapytałem ostrym tonem, bo nie podobał mi się

jego tajemniczy sposób mówienia.

— Śniło mi się o tym w nocy — roześmiał się i obróciwszy się na pięcie

odszedł.

— Cóż ma na myśli nasz czarny przyjaciel? — zapytał Sir Henry. —

Wie dużo więcej, niż chce powiedzieć, to jasne... Ale, ale,

Quatermain, czy nie słyszał on czegoś o moim bracie?

— Nie. Pytał już wszystkich, z którymi zawarł przyjaźń, ale oni

mówią, że nigdy przedtem nie widzieli białego człowieka.

— Sądzisz, że twój brat w ogóle tu dotarł? — wtrącił Good. — Przecież

znaleźliśmy się w tym kraju cudem. Czy to możliwe, by doszedł aż tu bez

mapy?

— Nie wiem — odparł ponuro Sir Henry. — Wciąż mi się jednak zdaje,

że go znajdę.

Słońce zaszło i nagle zapadła taka ciemność, że wydawała się niemal

dotykalna. W tej szerokości geograficznej nie istnieje zmierzch, dzień

przechodzi w noc jak życie w śmierć. Ale ciemność nie trwała długo, bo

oto horyzont rozjaśnił się srebrzyście i po chwili wspaniały księżyc

wypłynął na niebo, rozświetlając całą równinę.

background image

91

Podziwialiśmy uroczy widok patrząc, jak gwiazdy bledną ibec surowego

majestatu księżyca, i czuliśmy się podniesieni

duchu w obliczu piękna, które trudno opisać. Niełatwe miałem cie, są

jednak momenty, kiedy się czuje, że warto żyć, a jedną takich chwil

przeżyłem właśnie wtedy, widząc, jak księżyc ieci nad krainą Kukuanów.

Zadumę przerwał nam Infandoos. — Jeśli panowie moi wy-częli — mówił

uprzejmie — możemy ruszyć do Loo, gdzie 5 czeka przygotowana na noc

chata. Przy świetle księżyca Dga będzie łatwiejsza.

Wyraziliśmy zgodę i po godzinie byliśmy już na przedmieściach o. O

rozległości miasta świadczyły tysiące rozpalonych na alkiej przestrzeni

ognisk obozowych. Dotarliśmy wkrótce do iy z mostem zwodzonym,

gdzie powitał nas szczęk broni chrypły głos wartownika. Infadoos podał

jakieś hasło, którego : zrozumiałem, wartownik zasalutował i weszliśmy

na główną cę tego miasta zieleni. Po półgodzinnej wędrówce, podczas >rej

mijaliśmy niezliczone chaty, Infadoos zatrzymał się przed wielką grupą

chat, otaczających nieduży dziedziniec, wysypany podobnie jak werandy

chat — sproszkowanym i mocno ubitym pnem. Poinformował nas, że to

będzie nasza „uboga" kwatera. Okazało się, że każdy z nas otrzymał

oddzielną chatę. Swym ;ądzeniem przewyższały wszystko, cośmy do tej

pory widzieli.

każdej znajdowało się wygodne łoże z garbowanych skór, ciągniętych na

materacach z wonnej trawy. Jak tylko umyliśmy

wodą przygotowaną w glinianych dzbanach, młode, pełne zięku kobiety

przyniosły pieczone mięso z kolbami kukurydzy, itownie ułożone na

background image

drewnianych półmiskach, i podały nam adając głębokie ukłony.

Jedliśmy i piliśmy, a potem, mocno zmęczeni długą podróżą, żyliśmy się

do snu.Dla ostrożności jednak poprosiliśmy o prze-sienie łóżek do jednej

chaty, co wywołało uśmiech na twarzach )dych dam.

Gdyśmy się obudzili, słońce było wysoko na niebie, a nasze żebnice, nie

okazując fałszywej skromności, już czekały, gotowe a pomóc w ubieraniu.

— W jakim ubieraniu? — mruczał Good. — Kiedy ma się lelową koszulę

i parę butów nie trzeba żadnej pomocy. Poproszę > moje spodnie,

Quatermaiti.

Przetłumaczyłem jego słowa, ale powiedziano mi, że te cenne ;zy zostały

już zaniesione do króla, który oczekuje nas przed idniem.

Ku zdziwieniu i chyba rozczarowaniu młodych dam poprosiliśmy je, by

opuściły chatę, i zabraliśmy się do robienia toalety, jaka w tych

okolicznościach była możliwa. Good posunął si^ nawet tak daleko, że

ponownie ogolił prawy policzek, ale przekonaliśmy go, że nie należy

zgolić bujnego już teraz zarostu lewego policzka. Jeśli chodzi o nas, tośmy

się zadowolili starannym umyciem i uczesaniem włosów. Jasne loki Sir

Henryka opadały mu teraz niemal na ramiona i bardziej niż kiedykolwiek

wyglądał na starożytnego Duńczyka. Moja posiwiała szczecina była co

najmniej o pół cala za długa.

Gdyśmy już spożyli śniadanie i wypalili fajki, nie kto inny niż Infadoos

przyniósł wieść, że król gotów nas przyjąć, jeśli to nam odpowiada.

Odparliśmy, że wciąż jeszcze czujemy się zmęczeni po podróży, że

wolelibyśmy zaczekać, aż słońce będzie nieco wyżej na niebie i tak dalej, i

tak dalej. Gdy ma się bowiem do czynienia z ludźmi niecywilizowanymi,

lepiej nie okazywać zbytniego pośpiechu. Są zwykle skłonni brać

background image

uprzejmość za strach lub służalczość. Choć więc mieliśmy taką samą

ochotę ujrzenia Twali jak on nas, przeczekaliśmy jeszcze godzinę,

wykorzystując ten czas na przygotowanie prezentów z naszego bardzo

skromnego zapasu. Dla jego Królewskiej Wysokości przeznaczyliśmy

winchestera i trochę amunicji, dla jego żon i dworek koraliki. Infadoos

i Scragga, których już przedtem obdarowaliśmy koralikami, byli

zachwyceni, bo nigdy jeszcze nie widzieli takich rzeczy. W końcu

oświadczyliśmy, że jesteśmy już gotowi, i z Infadoosem jako

przewodnikiem ruszyliśmy w drogę. Strzelbę i koraliki niósł za nami

Umbopa. Przeszedłszy kilkaset kroków, dotarliśmy do ogrodzenia

przypominającego to, które okalało przydzielone nam na nocleg chaty, ale

nieporównanie większego, obejmowało bowiem nie mniej niż sześć do

siedmiu akrów ziemi. Wokół zewnętrznego płotu znajdowało się szereg

chat, stanowiących mieszkania królewskich żon. Naprzeciwko bramy

wejściowej, w głębi ogrodzenia, stała osobno duża chata, rezydencja

samego króla. Cała przestrzeń wokół niej była nie zabudowana, ale teraz

roiła się od ludzi, zgrupowano tam bowiem od siedmiu do ośmiu tysięcy

wojowników. Stali bez ruchu jak posągi, gdyśmy przechodzili obok nich

pełni podziwu, bowiem ze swymi błyszczącymi włóczniami,

powiewającymi pióropuszami i żelaznymi tarczami w oprawie ze skóry

wołowej prezentowali się nadzwyczaj okazale.

Przestrzeń przed samą chatą była pusta, ale stało tam kilka stołków. Na

znak dany przez Infadoosa usiedliśmy na trzech

93

>śród nich, a Umbopa stanął za nami. Sam Infadoos zaś zajął sjsce u drzwi

chaty. Przez kilka minut siedzieliśmy w zupełnym leżeniu, świadomi, że

background image

kilka tysięcy oczu obserwuje nas z na-oną uwagą. Była to pewnego

rodzaju ogniowa próba, z której szliśmy chyba z honorem. W końcu drzwi

chaty otwarły się kazał się olbrzymi osobnik w narzuconej na ramiona

tygrysiej irze. Towarzyszył mu Scragga i jakieś zwiędnięte, przypomina-:e

małpę stworzenie w futrzanym płaszczu. Ow olbrzym usiadł stołku,

Scragga stanął za jego plecami, a dziwaczna stwora nałpim wyglądzie

przykucnęła w cieniu chaty.

<J

Wciąż jeszcze panowało milczenie.

Potem olbrzym zrzucił z ramion tygrysią skórę i stanął przed nami w całej

swej przerażającej okazałości. Nigdy nie widzieliśmy twarzy równie

odpychającej. Wargi miał grube, nos płaski i jedno tylko błyszczące czarne

oko, w miejscu drugiego bowiem widniała dziura. Całość sprawiała

wrażenie niepowszedniego okrucieństwa i zmysłowości. Głowę jego

zdobił wspaniały pióropusz z białych strusich piór, a całe ciało pokryte

było cieniutką siatką błyszczącej kolczugi. Wokół bioder i na prawym

kolanie miał znane nam już ozdoby z wołowych ogonów. W prawej ręce

trzymał olbrzymią włócznię, na jego szyi widniał ciężki złoty naszyjnik, a

na czole pojedynczy, nie szlifowany diament-ogromnej wielkości— - -

Milczenie trwało już długo. Olbrzym, w którym słusznie rozpoznaliśmy

króla, podniósł teraz włócznię. Na ów znak kilka tysięcy włóczni błysnęło

w powietrzu i z kilku tysięcy gardeł wydarł się okrzyk królewskiego

pozdrowienia „kuum". Powtórzyło się to trzy razy, a za każdym razem

ziemia tak drżała, jakby przetaczał się nią najpotężniejszy grzmot.

— Ukorzcie się, o ludzie! — zapiszczał cienki głosik od drzwi chaty. —

Oto król!

background image

— Oto król! — zawtórowało tysiące głosów. — Ukorzcie się! Oto król!

Zapadła znów cisza, śmiertelna cisza. Nagle jeden z wojowników upuścił

włócznię, która upadła z trzaskiem na ziemię.

Twala zwrócił swe jedyne oko w tamtym kierunku. — Chodź tu —

powiedział grzmiącym głosem.

Piękny młody mężczyzna wystąpił z szeregów i stanął przed nim.

— To twoja włócznia upadła, ty niezdarny psie. Jak się

usprawiedliwisz wobec tych, co przyszli z Gwiazd? Co masz do

powiedzenia?

Ciemnoskóry mężczyzna zszarzał pod mrocznym spojrzeniem Twali. —

To był tylko przypadek, o Cielę Czarnej Krowy — wymamrotał.

— Przypadek, za który zapłacisz. Ośmieszyłeś mnie. Gotuj się na

śmierć.

— Jestem wołem króla — brzmiała cicha odpowiedź.

— Scragga — ryknął król — pokaż, jak władasz włócznią. Zabij tego

niezdarnego psa.

Syn Twali wysunął się naprzód z niemiłym grymasem i podniósł włócznię.

Skazaniec zakrył twarz rękami i stał bez ruchu. My zaś patrzyliśmy na to z

niemym przerażeniem.

¦¦ . ;

95

Jeden zamach włócznią, drugi, potem uderzenie — celne, bo iłnierz

wyrzucił ręce w górę i padł martwy. Wśród tłumu zległ się pomruk,

przetoczył się dokoła i zamarł. Tragedia rła skończona. Na ziemi leżał

trup, a my nie zorientowaliśmy b jeszcze, że ta scena była z góry

przygotowana. Sir Henry rwał się z przekleństwem na ustach, a potem —

background image

przytłoczony szą — usiadł z powrotem.

— Cios był dobry — powiedział król. — Zabierzcie go. Czterej

mężczyźni wyskoczyli z szeregów i podniósłszy za-

ordowanego oddalili się z nim.

— Zakryjcie plamy krwi! Zakryjcie je! — zapiszczał znów snki głosik

przypominającego małpę stworzenia. — Król rozka-ł! Rozkaz kr.óla

wykonano!

Na te słowa wyszła zza chaty dziewczyna, niosąc naczynie

sproszkowanym wapnem, którym posypała krwawe plamy.

Wydarzenie, którego byliśmy świadkiem, doprowadziło Sir enryka do

takiej wściekłości, że z trudem zdołaliśmy go uspokoić. -Niechże pan

siada, na Boga! — szeptałem. — Od tego zależy oże nasze życie.

Posłuchał starając się zachować spokój.

Twala milczał, póki nie usunięto śladów tragedii, potem zwrócił ę do nas.

'

— Biali mężowie — powiedział — którzy przychodzicie nie iadomo

skąd i nie wiadomo po co, bądźcie pozdrowieni.

— Bądź pozdrowiony, Twalo, królu Kukuanów — odpowie-:iałem.

— Biali mężowie, skąd przychodzicie i czego szukacie?

— Przyszliśmy z Gwiazd, ale nie pytaj, jak. Przybyliśmy wiedzie

ten kraj.

— Daleką odbyliście podróż, by zobaczyć nasz maleńki kraj. ;y ten

człowiek — tu wskazał na Umbopę — też pochodzi Gwiazd?

— Tak. W niebiosach są również ludzie twojego koloru, ale b pytaj o

rzeczy za wielkie na twój rozum, królu Twalo.

— Głośna jest wasza mowa, o mężowie z Gwiazd — powiedział vala

background image

tonem, który bardzo mi się nie podobał. — Gwiazdy są leko, a wy

jesteście tu. Może was spotkać taki los, jak człowieka, órego wyniesiono

stąd przed chwilą.

Choć nie do śmiechu mi było, roześmiałem się głośno. — O królu

powiedziałem — stąpaj ostrożnie po kamieniach, byś nie

parzył sobie stóp; trzymaj włócznię za rękojeść, byś nie skaleczył

k. Niech jeden włos spadnie z naszych głów, a zginiesz marnie.

Wskazałem teraz na Infadoosa i na Scraggę, który starał się zetrzeć ze

swej włóczni krew zabitego. — Czyż poddani twoi

— pytałem — nie powiedzieli ci, kim jesteśmy? Czy kiedykolwiek

widziałeś ludzi podobnych do nas? — mówiłem dalej, patrząc na Gooda i

mając pewność, że Twala rzeczywiście nie widział nigdy kogoś takiego.

— To prawda, nie widziałem — odparł król przyglądając się Goodowi.

— Czyż nie powiedzieli ci, że potrafimy zabijać z daleka?

— Powiedzieli, ale im nie wierzę. Muszę to zobaczyć. Zabij któregoś z

tych, co tam stoją — mówił wyciągając rękę ku przeciwnej stronie

kraalu — a uwierzę.

— Nie — odparłem — nie przelewamy na próżno krwi człowieka, chyba

że zamierzamy go ukarać. Jeśli chcesz zobaczyć, każ służącym wpędzić

wołu przez bramę. Nim przebiegnie dwadzieścia kroków, zabiję go.

— Nie — roześmiał się król — zabij człowieka, to ci uwierzę.

— Dobrze, o królu, niech tak będzie — powiedziałem chłodno.

— Idź ku bramie, a nim do niej dojdziesz, padniesz martwy. Jeśli

zaś nie chcesz, poślij swego syna Scraggę (którego w tym momencie

byłbym rzeczywiście z przyjemnością zabił).

Twala zmarszczył gniewnie czoło. Propozycja nie przypadła mu do gustu.

background image

— Niech wprowadzą wołu — powiedział. -

Zwróciłem się teraz do Sir Henryka.— Pan musi strzelać — oznajmiłem.

— Nie chcę, aby pomyśleli, że jestem jedynym czarodziejem w naszej

grupie.

Sir Henry wziął natychmiast strzelbę i stanął w gotowości.

— Mam nadzieję, że mi się uda — jęknął.

— Musi się udać — odparłem. — Jeśli pan chybi za pierwszym razem,

drugi strzał musi być celny. Proszę nastawić celownik na sto

pięćdziesiąt jardów, czekać, aż zwierzę obróci się bokiem.

Niebawem ujrzeliśmy wołu, wbiegającego wprost w bramę kraalu.

Przekroczył ją, a potem zobaczywszy ogromne zbiegowisko ludzkie,

stanął oszołomiony, obrócił się i zaryczał.

— Teraz — szepnąłem Sir Henrykowi.

Padł strzał i wół, trafiony w żebra, wierzgał przez chwilę kopytami, leżąc

na grzbiecie. Kula dokonała dzieła. Szmer zdumienia rozległ się wśród

olbrzymiego tłumu.

— Czy skłamałem, o królu? — zapytałem chłodno.

— Nie, biały mężu, prawdę powiedziałeś — odparł Twala głosem,

w którym wyczuwało się strach.

7 Kopalnie króla Salomona

97

— Posłuchaj, Twalo — ciągnąłem dalej. — Widziałeś. Wiesz raz, że

niesiemy pokój, nie wojnę. Patrz, tu jest strzelba, a w niej ka rzecz, która

pozwoliłaby ci zabijać, jak my zabijamy. Rzu-m jednak na nią czar, byś

nie zabił nikogo. Jeśli skierujesz

przeciw człowiekowi, ona ciebie zabije. Pokażę ci coś. Każ ystąpić

background image

któremuś wojownikowi i umieścić drzewce włóczni ziemi, tak by ostrze

zwrócone było swą płaską powierzchnią i nam.

W ciągu kilku sekund tak się stało.

— A teraz popatrz, rozbiję włócznię.

Wycelowawszy starannie, wystrzeliłem. Kula trafiła w ostrze •oztrzaskała

je w kawałki. Jęk zdumienia podniósł się raz jeszcze śród

wielotysięcznego tłumu.

— A teraz, Twalo, dajemy ci magiczną rurę. Pokażę ci nawet, k jej

używać. Ale strzeż się zwrócić ją przeciw jakiemukolwiek łowiekowi. —

To mówiąc wręczyłem mu strzelbę. Wziął ją idzwyczaj ostrożnie i

położył u swych stóp. Gdy to czynił, uważyłem, że zasuszona,

podobna do małpy postać wynurzyła g z cienia chaty. Czołgała się

na rękach i nogach, a gdy >tarła do miejsca, gdzie siedział

król, wstała i zrzuciwszy

twarzy kosmatą zasłonę, ukazała swe niesamowite oblicze. /la to twarz

kobiety bardzo starej, tak skurczona, że wydawała ;; nie większa od

twarzyczki rocznego dziecka, lecz pełna głębo-ch, żółtych zmarszczek.

Wśród tych fałd widniała szpara ust, pod nimi wysunięta ku przodowi

spiczasta broda. To niesamowite >licze można było wziąć za wysuszoną

na słońcu twarz trupa, iyby nie para dużych czarnych oczu, pełnych ognia i

inteligencji, yszczących pod białymi jak śnieg brwiami, niby klejnoty w

kost-By. Głowa była zupełnie łysa, żółtawej barwy; jej pomarszczony alp

rozszerzał się i kurczył jak kapturek na karku kobry.'

Istota, do której należało to oblicze, tak przerażające, że eszcz trwogi

przenikał nas na jej widok, stała przez chwilę okojnie, a potem wysunęła

łapę z długimi paznokciami i kładąc

background image

na ramieniu Twali, zaczęła mówić cienkim, przeszywającym osem:

— Posłuchaj, o królu! Słuchajcie, wojownicy! Słuchajcie, góry, wniny i

rzeki! Słuchaj, ludu kraju Kukuanów! Słuchaj, o niebo łońce, deszczu,

burzo i mgło! Słuchajcie, o mężowie i niewiasty,

todzieńcy, dziewice i dzieci nie narodzone!__ Słuchajcie, duch

cia jest we mnie. Ja prorokuję! Prorokuję! Prorokuję!

1 Kobra, gdy jest podrażniona, rozszerza karkową część ciała, tworząc

rodzaj skiego kaptura, (przyp. tłum.)-

Jej słowa zamarły w żałosnym zawodzeniu. Wydawało się, że strach

sparaliżował wszystkich słuchaczy, nas samych nie wyłączając. Ta kobieta

była straszna.

— Krew, krew, krew! Morze krwi! Wszędzie krew! Widzę ją, czuję

ją, słona jak sól! Czerwieni się na ziemi, spływa z niebios. ..

Kroki, kroki, kroki! Stąpanie białych ludzi, co przyszli z daleka. Ziemia

trzęsie się pod ich stopami...

Dobra jest krew, czerwona krew! Nie ma nic ponad zapach świeżo

przelanej krwi. Lwy będą ją chłeptać i ryczeć, sępy obmyją w niej skrzydła

i zarechoczą z radości...

Jestem stara, jestem stara! Widziałam dużo krwi! Ha, ha! Zobaczę jeszcze

więcej, nim umrę, i uraduje mnie to. Ile mam lat, jak myślicie? Wasi

ojcowie mnie znali, ich ojcowie mnie znali i ojcowie ich ojców. Widziałam

białego człowieka i wiem, czego pragnie. Jestem stara, ale góry są starsze

niż ja. Któż zbudował Wielką Drogę? Powiedzcie mi. Czyje ręce

wykonały obrazy na skałach? Powiedzcie mi! Kto wzniósł tam

„Milczących", co spoglądają w głąb otworu? Powiedzcie mi! — I

wskazała na trzy przepaściste góry, które widzieliśmy poprzedniej nocy.

background image

— Wy nie wiecie, ale ja wiem. To zrobił biały lud, który był tu przed

wami, który będzie tu, gdy was nie będzie, który pożre was i zniszczy. Tak,

tak, tak!

— A po co przyszli ci biali, ci straszni, ci mocni, znający czarodziejską

sztukę? Czym jest ten błyszczący kamień na twoim czole, o królu? Czyje

ręce wykonały żelazne okrycie, które masz na piersi, o królu? Ty nie

wiesz, ale ja wiem. Ja stara, ja mądra, ja Isanusi — czarownica.

Potem zwróciła ku nam swą łysą, sępią twarz.

— Czego szukacie, biali mężowie z Gwiazd, och tak, z Gwiazd? Czy

szukacie tego, który zginął? Nie znajdziecie go tu. Nie ma go tu. Od

wieków stopa białego nie dotknęła tęj ziemi — z jednym wyjątkiem, ale

ten człowiek odszedł, by umrzeć. Przychodzicie po błyszczące kamienie,

wiem, wiem. Znajdziecie je, gdy wyschnie krew. Czy wolicie wrócić, skąd

przyszliście, czy zostać ze mną? Ha, ha, ha!

— A ty, ciemnoskóry i dumny — tu wskazała wychudłym palcem na

Umbopę — kim jesteś i czego szukasz? Nie błyszczących kamieni i nie

żółtego metalu, który lśni, to zostawiasz „białym mężom z Gwiazd .

Może cię znam, może czuję zapach twojej krwi. Zdejm pas...

W tym momencie twarz niezwykłej istoty przybrała konwul-

99

rjny wyraz. Padła na ziemię z pianą na ustach, drgając w epilep-rcznym

ataku. Zaniesiono ją do chaty.

Król wstał drżąc na całym ciele i skinął ręką. Pułki zaczęły itychmiast

opuszczać plac i w dziesięć minut cała ta olbrzymia "zestrzeń opustoszała.

Został tylko król, kilku jego podwładnych my.

— Biali mężowie — powiedział Twala — przychodzi mi do :owy myśl,

background image

by was zabić. Co wy na to?

Roześmiałem się. — Bądź ostrożny, o królu, nas niełatwo bić. Widziałeś,

co się stało z wołem. Czy chcesz, by cię spotkał go los?

Król zmarszczył czoło. — Niedobrze grozić królowi.

— My nie-grozimy, mówimy tylko prawdę. Spróbuj nas zabić, królu, a

przekonasz się.

Ogromny dzikus przyłożył rękę do czoła i dumał.

— Odejdźcie w pokoju — rzekł na koniec. — Dziś wieczorem idzie

wielka uroczystość. Zobaczycie ją. Nie obawiajcie się,

zastawię pułapkę. Jrtro pomyślę.

— Dobrze, o królu — powiedziałem obojętnym tonem, po ym

wstaliśmy i w towarzystwie Infadoosa udaliśmy się do iszego kraalu.

10

Polowanie na czarowników

Gdyśmy dotarli do naszej chaty, skinąłem na Infadoosa prosząc, bv wstąpił

do nas.

— Teraz, Infadoosie — powiedziałem — chcemy porozmawiać z tobą.

— Niech panowie moi przemówią.

— Wydaje nam się, Infadoosie, że król Twala to okrutny człowiek.

— Tak jest, panowie moi. Niestety! Cały kraj płacze z powodu jego

okrucieństw. Dziś wieczorem zobaczycie. Będzie wielkie polowanie na

czarowników. Wytropią wielu, nazwą ich czarownikami i zamordują.

Nikt nie jest pewny życia. Jeśli król zapragnie czyjegoś bydła lub

czyjegoś życia, jeśli się obawia, że ktoś mógłby się zbuntować przeciw

niemu, wtedy Gagool, którą widzieliście, wywęszy tego człowieka, uzna

za czarownika i każe zabić. Wielu umrze tej nocy, nim księżyc zblednie.

background image

Tak dzieje się ciągle. Może i ja zginę. Dotychczas oszczędzano mnie, bo

znam się na wojennej sztuce i żołnierze kochają mnie, ale nie wiem, jak

długo jeszcze pożyję. Kraj jęczy z powodu okrucieństw króla, ma dość i

samego Twali, i jego krwawych czynów^.

— Jak to się dzieje, Infadoosie, że go nie obalą?

— Panie mój, on jest królem; gdyby go zabito, rządziłby Scragga, a

serce Scraggi czarniejsze jest niż Twali, jego ojca. Gdyby nie

zamordowano króla Imotu lub gdyby żył jego syn Ignosi, byłoby inaczej,

ale obaj nie żyją.

— Skąd wiesz, że Ignosi nie żyje? — zapytał czyjś głos za

naszymi plecami. Obejrzeliśmy się i ze zdumieniem stwierdziliśmy, kto się

odezwał. To był Umbopa.

— Co masz na myśli, chłopcze? — rzekł Infadoos. — Kto pozwolił ci

mówić?

— Posłuchaj, Infadoosie — brzmiała odpowiedź — opowiem ci pewną

historię. Przed laty zabito w tym kraju króla Imotu,

101

jego małżonka uciekła z synkiem imieniem Ignosi. Czy nie tak yło?

— Tak było.

— Mówiono, że kobieta i dzieciak zginęli w górach.

— Tak.

— Widzisz, tak się złożyło, że matka i dziecko nie zginęli, rzeszli przez

góry, potem przez piaski pustyni, prowadzeni rzeź plemię

wędrujących koczowników, aż doszli tam, gdzie yła już woda i

trawa, i drzewa.

— Skąd to wiesz?

background image

— Posłuchaj. Wędrowali i wędrowali wiele miesięcy. Wreszcie rzybyli

do kraju, gdzie mieszka lud zwany Amazulu, pochodzący tego samego

pnia co Kukuanie. Przebywali tam wiele lat, póki atka zmarła. Wówczas

syn został wędrownikiem, przybył do :aju cudów, gdzie żyją biali ludzie, i

znów przez wiele lat uczył ę ich mądrości.

— To ładna historia — rzekł Infadoos z niedowierzaniem.

— Długo tak żył pracując jako służący i żołnierz, ale w sercu tchował

wszystko, co opowiadała mu matka o kraju, gdzie się "odził. Powiedział

sobie, że nim umrze, musi tam wrócić, by >baczyć swój lud i dom swego

ojca. Czekał długie lata i czekał, ; wreszcie nadeszła dobra chwila, tak jak

zawsze nadchodzi, ly ktoś potrafi czekać. Spotkał białych ludzi, którzy

postanowili )trzeć do nieznanego kraju, i przyłączył się do nich. Biali

ludzie yruszyli w drogę, by szukać kogoś, kto zaginął. Przeszli przez tlącą

pustynię, przeszli przez pokryte śniegiem góry i przywędro-ili do kraju

Kukuanów, a tu spotkali ciebie, o Infadoosie.

— Mówisz jak szalony — rzekł ze zdumieniem stary wojownik.

— Tak myślisz? A ja udowodnię ci, mój stryju, że jestem ; n o s i,

prawowity król Kukuanów.

Nagłym ruchem ściągnął Ignosi „moochę" — pas, którym ł przewiązany, i

stanął nagi przed nami. — Spójrz — powiedział

co to jest? — I wskazał na rysunek węża, wytatuowany nie-iską barwą

wokół talii; ogon węża znikał w jego otwartej szczy na wysokości bioder.

Infadoos spojrzał, oczy wyszły mu na wierzch i padł na kolana.

Kuum, Kuum! — wykrzyknął. — To syn mego brata, to król!

— Czyż nie mówiłem ci, mój stryju? Wstań, nie jestem jeszcze ólem, ale

z twoją pomocą i z pomocą tych dzielnych białych izi zostanę nim.

background image

Jednakże stara czarownica Gagool miała rację, jpierw kraj spłynie krwią,

jej krew też popłynie, jeśli ją w ogóle i, bo przez nią zginął mój ojciec i

musiała uciekać moja matka

2

Infadoosie... Teraz wybieraj. Czy zechcesz włożyć dłonie w moje dłonie i

być moim człowiekiem? Czy zechcesz dzielić z nami czekające nas

niebezpieczeństwa? Czy pomożesz mi obalić tyrana i mordercę, czy też

nie? Wybieraj.

Stary człowiek przyłożył rękę do czoła i myślał. Potem ruszył ku miejscu,

gdzie stał Umbopa, lub raczej Ignosi, ukląkł przed nim i wziął go za rękę.

— Ignosi, prawowity królu Kukuanów, wkładam rękę między twoje

dłonie i obiecuję służyć ci do śmierci. Gdy byłeś niemowlęciem,

kołysałem cię na kolanach, teraz moje stare ramię przyda ci się w

walce o wolność.

— Dobrze, Infadoosie. Jeśli zwyciężę, będziesz największym

człowiekiem po królu. Jeśli przegram, czeka cię najwyżej śmierć, a

przecież i tak niedaleko ci do śmierci. Wstań, mój stryju.

— A wy, biali mężowie, pomożecie mi? Cóż mogę wam ofiarować1?

Błyszczące kamienie! Jeśli zwyciężę i potrafię je odnaleźć, weźmiecie

tyle, ile zdołacie unieść. Czy to wam wystarczy?

Przetłumaczyłem jego słowa.

— Powiedz mu pan — odparł Sir Henry — że źle ocenia Anglików.

Bogactwo to dobra rzecz; jeśli uda się nam je zdobyć, będziemy

zadowoleni, ale dżentelmen nie sprzedaje się dla bogactwa. Jeśli o mnie

chodzi, powiem, co myślę. Zawsze lubiłem Umbopę i zrobię, co w mojej

background image

mocy, by mu pomóc. Chętnie też zmierzę się z tym okrutnym diabłem

Twalą. A ty co powiesz, Good? A pan, Quatermain?

— No cóż — rzekł Good — posługując się językiem hiperboli, którym

wszyscy ci ludzie tak się rozkoszują, powiem, że wspólne działanie to

dobra rzecz i ogrzewa serce, więc ja też będę z Umbopą. Jedyne moje

zastrzeżenie — to uzyskanie zgody na noszenie spodni.

Przetłumaczyłem sens jego wypowiedzi.

— Dobrze, moi przyjaciele — rzekł Ignosi, do niedawna

Umbopa. — A co powiesz ty, Macumazahn, czy również będziesz ze mną,

stary myśliwcze, mądrzejszy niż ranny bawół?

Zastanawiałem się chwilę. — Umbopa, a raczej Ignosi — odparłem po

chwili, drapiąc się po głowie — nie lubię rewolucji, jestem człowiekiem

pokoju i trochę tchórzem — w tym momencie Umbopa uśmiechnął się —

lecz z drugiej strony muszę trzymać z przyjaciółmi. Uważaj jednak, jestem

kupcem, muszę zarabiać na życie, więc przyjmuję twoją propozycję w

sprawie diamentów, jeśli uda się nam z nich skorzystać. I jeszcze jedno:

jak wiesz,

103

rzybyliśmy tu, by szukać zaginionego brata Incubu. Musisz nam omóc

odnaleźć go.

— Zrobię to — odparł Ignosi. — A teraz, Inf adoosie, zaklinam ę na znak

węża na moim ciele, powiedz mi prawdę. Czy w kraju ?m był kiedy jakiś

biały człowiek?

— Nie, o Ignosi.

— A gdyby tu widziano białego człowieka lub słyszano o nim, yłbyś o

tym wiedział?

background image

— Byłbym z pewnością wiedział.

— Słyszałeś, Incubu — rzekł Ignosi do Sir Henryka — nie yło go tu.

— Cóż zrobić — powiedział Sir Henry z westchnieniem — ^dzę, że

nie doszedł tak daleko. Biedaczysko, biedaczysko. Wszystko na

próżno. Niech się dzieje wola boska.

— A teraz do rzeczy — wtrąciłem pragnąc przerwać rozmowę tej

bolesnej sprawie. — Łatwo być królem z bożej łaski, ale jak ¦ zamyślasz

zostać królem?

— Nie wiem. Infadoosie, może ty masz jakiś plan?

— Ignosi, synu pioruna — odparł jego stryj — dziś wieczorem ibędzie

się polowanie na czarowników. Wielu zginie, a w sercach ielu innych

zapanuje ból, żal i gniew na Twalę. Potem pomówię kilkoma dowódcami,

a ci z kolei, jeśli zdołam ich pozyskać, po-ówią ze swoimi pułkami.

Dowódcom przedstawię rzecz oględnie, im im do zrozumienia, żeś

naprawdę królem. Myślę, że jutro świcie będziesz miał dwadzieścia

tysięcy włóczni na zawołanie.

teraz muszę iść i myśleć, i słuchać, i być w pogotowiu. Jeśli

> wieczornej uroczystości będę jeszcze żył i my wszyscy zostanie-y przy

życiu, spotkamy się tu i pomówimy. W najlepszym razie ^buchnie wojna.

W tym momencie nasza konferencja została przerwana, zawoła-

> bowiem, że przyszli posłańcy od króla. Postąpiwszy ku drzwiom

zkazaliśmy, by ich wpuszczono, i niebawem weszło trzech

eżczyzn, niosących błyszczące kolczugi i wspaniałe berdysze.

— Dary od naszego władcy dla białych mężów z Gwiazd

powiedział herold, który przyszedł z nimi.

— Dziękujemy królowi — odparliśmy. — Odejdźcie. Poszli, a my

background image

przyglądaliśmy się zbroi z ogromnym zaintereso-

em. Był to najpiękniejszy ornament łańcuszkowy, jaki kiedy-lwiek

zdarzyło nam się widzieć. Poszczególne ogniwa tworzyły łość, którą

ledwie można było objąć obiema rękami.

— Czy wykonujecie te rzeczy na miejscu? — pytałem Infa-osa. — Są

bardzo piękne.

— Nie, panie mój, odziedziczyliśmy je po przodkach. Nie wiemy, kto je

wykonał, a zostało ich już niewiele. Tylko mężowie z krwi królewskiej

mają prawo je nosić. To magiczne kolczugi, których nie przebije włócznia,

więc w czasie bitwy dobrze je mieć na sobie. Król jest albo bardzo

zadowolony, albo bardzo przestraszony, bo inaczej nie przysłałby tych

stalowych okryć. Przy-wdziejcie je dziś, panowie moi.

Resztę dnia spędziliśmy na wypoczynku, omawiając podniecającą

sytuację. W końcu słońce zaszło, zabłysło tysiące ognisk wartowniczych,

poprzez ciemność dochodził do nas odgłos ciężkiego stąpania setek stóp i

pobrzękiwania setek włóczni — to pułki zajmowały wyznaczone im

miejsca, by stać w gotowości, gdy rozpocznie się wieczorna uroczystość.

Gdyśmy podziwiali wspaniałość księżyca w pełni, przybył Infadoos w

towarzystwie dwudziestu ludzi, którzy mieli nas zaprowadzić do kraalu

Twali. Jak nam doradził, wdzialiśmy przysłane przez króla kolczugi,

włożywszy je pod zwykłą odzież. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że nie

są ani ciężkie, ani niewygodne. Te stalowe koszulki, najwidoczniej

przeznaczone dla ludzi wysokiego wzrostu, wisiały trochę luźno na mnie i

na Goodzie, ale kolczuga Sir Henryka idealnie pasowała do jego

wspaniałej figury. Przypasawszy rewolwery do boku i wziąwszy berdysze,

wyruszyliśmy w drogę.

background image

Gdy przybyliśmy do kraalu, gdzie tego ranka przyjął nas król, zastaliśmy

tam już jakieś dwadzieścia tysięcy wojowników. Poszczególne pułki

podzielone były na kompanie, a między kompaniami utworzono ścieżki,

którymi przebiegać mieli tropiciele czarowników. Trudno opisać, jak

niezwykły widok przedstawiało to olbrzymie zbiorowisko wojowników.

Stali w milczeniu, a księżyc oświetlał ich majestatyczne postacie, las

podniesionych włóczni, powiewające pióropusze i harmonijne odcienie

różnokolorowych tarcz. Gdziekolwiek spojrzeliśmy, widzieliśmy linię za-

linią ciemnych twarzy, nad którymi górował rząd za rzędem połyskujących

włóczni.

— Cała chyba armia zebrała się tu? — pytałem Infa-doosa.

— Nie, Macumazahn — odpowiedział — tylko trzecia jej część.

Każdego roku przybywa na tę uroczystość trzecia część armii. Trzecia też

część stoi poza kraalem, na wypadek gdyby wynikły jakieś kłopoty

podczas zabijania. Dziesięć tysięcy to wysunięte posterunki wokół Loo,

a reszta strzeże kraalów w całym kraju. Widzisz, panie, że to wielki lud.

105

— Jak oni milczą — odezwał się Good. Rzeczywiście, głęboka sza wśród

takiego olbrzymiego zbiorowiska żywych ludzi była emal przytłaczająca.

— Co rzecze Bougwan? — zapytał Infadoos. Przetłumaczyłem.

— Ci, nad którymi unosi się cień śmierci, milczą — odpo-iedział

ponuro.

— Czy wielu zginie?

— Bardzo wielu.

— Wydaje się — zwróciłem się do mych towarzyszy — że idziemy

świadkami pokazu gladiatorów, który odbędzie się bez zględu na koszt.

background image

Sir Henry zadrżał, a Good powiedział, że wolałby nie uczestni-;yć w tym

widowisku.

— Powiedz mi — zapytałem Infadoosa — czy nam coś zaraża?

— Nie wiem, panowie moi. Nikomu nie ufam, ale jakoś się ie boję. Jeśli

przeżyjecie tę noc, wszystko obróci się może na psze. Wojownicy szemrają

na króla.

Postępowaliśmy teraz ku środkowi otwartej przestrzeni, gdzie stawiono

szereg stołków. Od strony królewskiej chaty zbliżała ę mała grupa ludzi.

— To król Twala, jego syn Scragga i stara Gagool, a z nimi L, co

zabijają. — Tu wskazał na kilkunastu osobników olbrzymie-o wzrostu z

twarzami okrutników, dzierżących w jednej ręce 'łócznię, a w drugiej

ciężki nóż.

Król zasiadł na środkowym stołku, Gagool przykucnęła jego stóp,

a inni ustawili się za nim.

— Pozdrowienie, biali mężowie — wykrzyknął Twala, gdyśmy adeszli.

— Siadajcie i nie traćcie cennego czasu, noc za krótka ik na czyny, które

muszą być dokonane. Przyszliście na czas zobaczycie wspaniałe

widowisko. Rozejrzyjcie się dokoła, biali

Lężowie — mówił wodząc swym jedynym paskudnym okiem po Jurnie

wojowników. — Czy Gwiazdy pokażą wam coś podobnego? atrzcie, jak

oni drżą w swej niegodziwości, wszyscy ci, co chowają ' swych sercach

złość i boją się sądu niebios.

— Zaczynać, zaczynać! — zapiszczała Gagool swym cienkim,

rzeszywającym głosem. — Hieny są głodne, czekają na żer.

aczynać, zaczynać!

Przeczucie tego, co miało nastąpić, sprawiło, że przez chwilę nów

background image

panowała przejmująca cisza.

Nagle król podniósł włócznię, dwadzieścia tysięcy stóp uniosło

06

się w górę, jakby należały do jednego człowieka, i opadło z tupotem na

ziemię. Powtórzyło się to trzy razy, aż ziemia drżała.

Potem z jakiegoś dalekiego miejsca samotny głos zanucił żałosną pieśń z

takim oto refrenem:

„Jaki jest los człowieka zrodzonego z kobiety?"

W odpowiedzi ze wszystkich ust tego olbrzymiego tłumu padła

odpowiedź:

„Śmierć!'

Stopniowo kompania za kompanią podchwytywała pieśń, aż wreszcie

wszyscy wojownicy śpiewali, a ja nie nadążałem już za poszczególnymi

słowami, pojmowałem jedynie ogólny ich sens. Była tam mowa o ludzkich

namiętnościach, obawach i radościach, potem śpiew przeradzał się w

miłosną pieśń, ta z kolei w potężne zawołania wojenne, aż wreszcie

żałobne pienia przebrzmiały w bolesnym zawodzeniu, zakończonym

mrożącym krew w żyłach dźwiękiem, który przetoczył się echem dokoła.

Nastała znowu cisza i znowu król podniósł rękę. Raz jeszcze rozległ się

trzykrotny tupot nóg, po czym z ogromnej masy wojowników wyłoniły się

i biegły ku nam jakieś dziwne, straszne postacie. Gdy się zbliżyły,

zobaczyliśmy, że to kobiety, przeważnie sędziwe, z rozwianymi siwymi

włosami, których ozdobę stanowiły małe rybie pęcherzyki. Ich twarze

pomalowane były w białe i żółte paski. Na plecach nosiły skóry wężów, a

wokół bioder pęczki ludzkich kości. W drżącej ręce każda z nich trzymała

rozwidlony pręt. Razem było ich dziesięć. Stanęły przed nami i jedna z

background image

nich, zwracając swój pręt ku Gagool, wykrzyknęła:

— Matko, stara matko, jesteśmy tu!

— Dobrze, dobrze, dobrze — odparła niegodziwa starucha. — Czy

wasze oczy patrzą bystro? Czy widzą w ciemnościach?

— Patrzą bystro i widzą, matko.

•— Dobrze, dobrze, dobrze. Czy wasze uszy są otwarte, wy, które

słyszycie słowa nie wychodzące z ust?

— Są otwarte, matko.

— Dobrze, dobrze, dobrze. Czy wasze zmysły są czujne? Czy czujecie

zapach krwi? Czy potraficie uwolnić kraj od niegodziwców, którzy żywią

złe zamiary wobec króla i swych sąsiadów? Czyście gotowe wymierzyć im

sprawiedliwość, wy, które ja uczyłam, które jadłyście chleb mej mądrości i

piłyście wodę mej magii?

— Jesteśmy gotowe, matko.

— Idźcie więc! A wy, sępy — mówiła zwracając się do złowrogiej

grupy oprawców — nie zwlekajcie, wyostrzcie swoje włócznie;

biali mężowie pragną to wszystko zobaczyć.

107

Z dzikim wrzaskiem rozbiegły się wiedźmy w różnych kierunkach. Kości

wokół ich bioder chrzęściły sucho, gdy tak pędziły, zwracając głowę ku

różnym punktom ludzkiej ciżby. Nie mogliśmy widzieć ich wszystkich,

utkwiliśmy więc wzrok w najbliższej. Gdy znalazła się w odległości kilku

kroków od wojowników, zatrzymała się i zaczęła tańczyć, obracając się z

niewiarogodną szybkością i wydając dzikie okrzyki. — Czuję go, tego

złoczyńcę! — wołała. — Blisko jest ten, który otruł swoją matkę. Słyszę

background image

jego myśli, wrogie królowi.

Tańczyła coraz szybciej, aż wpadła w szał takiego podniecenia, że piana

spływała jej z ust, oczy wychodziły niemal z orbit, a całe ciało było

drżące. Nagle zamarła w bezruchu jak wyżeł, kiedy zwęszy zwierzynę, a

potem wyciągnęła rozwidloną pałeczkę i zaczęła się skradać ku

wojownikom. Wydawało się nam, że w tej chwili pierzchnął ich stoicki

spokój, że kurczą się pod jej spojrzeniem. My zaś, zafascynowani,

obserwowaliśmy jej ruchy. Nagle, wciąż skradając się jak pies, wiedźma

zatrzymała się przed wojownikami, podskoczyła z rechotem i dotknęła

pałeczką rosłego wojownika. Natychmiast dwaj jego towarzysze, stojący

najbliżej, pochwycili skazańca i ruszyli z nim ku królowi.

Biedak nie stawiał oporu, wlókł się tylko jak sparaliżowany, a jego dłonie,

z których wypadła włócznia, stały się bezwładne jak ręce umierającego.

Gdy się zbliżył, dwaj oprawcy wyszli mu naprzeciw, po czym zwrócili się

ku królowi, jak gdyby czekając na rozkazy.

— Zabić! — powiedział król.

— Zabić! — pisnęła Gagool.

— Zabić! — zawtórował im Scragga chichocząc bezmyślnie. Nim

przebrzmiały te słowa, straszliwy czyn został dokonany.

Jeden oprawca wbił włócznię w serce ofiary, drugi rozbił mu dla

pewności pałką głowę.

— Jeden — liczył król Twala, niby okrutna pani Defarge,' jak zauważył

Good, po czym ciało powleczono kilka kroków dalej i rozciągnięto

na ziemi.

Po chwili przyprowadzono następną ofiarę jak wołu na rzeź. Tym razem

rozpoznaliśmy po lamparciej skórze, że był to jeden z wojowników

background image

wyższej rangi. Znów padły okrutne słowa i znów zabito nieszczęśnika.

1 Pani Defarge — pełna okrucieństwa żona oberżysty z Powieści o dwóch

miastach Karola Dickensa (1812 —1870), osnutej na tle rewolucji

francuskiej (przyp. tłum.).

109

— Dwóch — liczył król.

I ta śmiertelna zabawa toczyła się nadal, aż około stu ciał leżało rzędem na

ziemi. Słyszałem o rzymskich walkach gladiatorów, o hiszpańskiej walce

byków, ale wątpię, by były równie straszne, jak polowanie na

czarowników w kraju Kukuanów. Rzymskie walki gladiatorów i

hiszpańska korrida przynajmniej zabawiały widzów, co tu nie miało

oczywiście miejsca. Najbardziej zapamiętały- miłośnik sensacji nie

szukałby ich, gdyby wiedział, że los skaże go na uczestniczenie w

podobnych widowiskach.

Raz powstaliśmy z miejsc i próbowaliśmy protestować, ale powstrzymał

nas Twala. — Niech sprawiedliwości stanie się zadość — raczył udzielić

nam odpowiedzi. — Te psy to czarownicy i złoczyńcy. Powinni umrzeć.

Około wpół do jedenastej nastąpiła przerwa. Tropiciele czarowników

zebrali się, widocznie wyczerpani swą krwawą robotą, a my myśleliśmy,

że przedstawienie się skończyło. Myliliśmy się jednak, bo niebawem stara

Gagool, siedząca dotychczas w kucki, podniosła się i wsparłszy się na kiju

wyszła chwiejnym krokiem na otwartą przestrzeń. Przedziwny to był

widok, gdy ta straszna sępiogłowa postać, zgięta niemal wpół pod

ciężarem lat, zbierała z wolna siły i w końcu pomknęła równie chyżo, jak

background image

jej złowróżbne uczennice. Biegała tu i tam, mrucząc coś do siebie, aż

nagle skoczyła ku wysokiemu mężczyźnie, stojącemu na czele jednego z

pułków i dotknęła go. Ponury jęk podniósł się wśród wojowników,

którymi ów człowiek dowodził. Niemniej dwóch jego oficerów

pochwyciło go i zaprowadziło na egzekucję. Dowiedzieliśmy się później,

że był spokrewniony z królem i bardzo bogaty, że odgrywał niemałą rolę

wśród Kukuanów.

Zabito go, a król doliczył się już stu trzech ofiar. Tymczasem jagool

podskakiwała, zbliżając się coraz bardziej do nas.

— Niech mnie powieszą — krzyknął ze zgrozą Good — jeśli a stara nie

chce się dobrać do nas.

— Nonsens — rzekł Sir Henry.

We mnie zaś, gdym zobaczył starą diablicę tak blisko, zamarła lusza.

Rzuciłem wzrokiem na rząd martwych ciał za nami i za-Irżałem.

Oczy Gagool żarzyły się niesamowitym blaskiem. W tym ol->rzymim

zbiorowisku ludzkim każda istota z przerażeniem obser-vowała jej ruchy.

W końcu stanęła i wyciągnęła rękę.

— Co to będzie? — szepnął do siebie Sir Henry.

Po chwili nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, bo stara wiedźma

doskoczyła do Umbopy i dotknęła jego ramienia.

10

1

— Wytropiłam go — wrzasnęła, -r- Zabić go, zabić go, to zły człowiek!

Zabić go, zanim krew popłynie za niego. Każ go zabić,

0 królu!

Zapadła cisza, z czego nie omieszkałem skorzystać.

background image

— O królu — zawołałem wstając — ten człowiek to sługa twoich gości,

to ich pies. Kto rozlewa krew naszego psa, rozlewa

1 naszą krew. W imię świętego prawa gościnności protestuję.

— Gagool, matka tropicielek czarowników, wywęszyła go. Musi

umrzeć, biali mężowie — brzmiała ponura odpowiedź.

— Nie, on nie umrze — odparłem. — Umrze ten, kto ośmieli się go

tknąć.

— Pochwycić go! — ryknął Twala do swych oprawców, którzy stali

dokoła, zbryzgani krwią swoich ofiar.

Postąpili ku nam, a potem zawahali się. Ignosi zaś chwycił za włócznię i

podniósł ją, gotowy najwidoczniej drogo sprzedać swe życie.

— Odstąpcie, psy — krzyknąłem — jeśli chcecie doczekać rana.

Niech mu spadnie jeden włos z głowy, a król wasz zginie. Mówiąc to

wycelowałem w Twalę rewolwer. Moi towarzysze wyciągnęli również

pistolety. Sir Henry mierzył w głównego oprawcę, a Good w starą Gagool.

Twala drgnął widząc lufę mego rewolweru, skierowaną w swoją szeroką

pierś.

— Co będzie, Twalo? — zapytałem.

Wówczas przemówił. — Odłóżcie swoje magiczne rury. Powołaliście się

na prawo gościnności i dlatego, nie z obawy, oszczędzę go. Odejdźcie w

pokoju.

— Dobrze — powiedziałem niedbałym tonem. — Mamy dość tej rzezi,

chcemy odpocząć. Czy widowisko skończone?

— Skończone — odparł Twala markotnie. — A te zdechłe psy rzucić na

pożarcie hienom i sępom — dodał podnosząc włócznię i wskazując na

rząd martwych ciał.

background image

W zupełnej ciszy odmaszerowały teraz pułki przez bramę kraalu. Została

tylko mała grupka tych, co mieli usunąć ciała zabitych.

Dotarłszy do naszej chaty, zapaliliśmy najpierw lampę. Ku-kuanie używają

lamp, których knoty sporządzane są z włókna liści palmowych, a paliwo z

oczyszczonego tłuszczu hipopotamów.

— No cóż — powiedział Sir Henry — czuję się po prostu chory.

— Jeśli jeszcze zastanawiałem się, czy pomóc Umbopie w jego walce

przeciw temu piekielnemu łotrowi.— odezwał się Good — to moje

wątpliwości rozwiały się całkowicie. Cóż to była za okropność

111

siedzieć tam i patrzeć na rzeź. Próbowałem zamykać oczy, lecz otwierały

się w najgorszych momentach. Ciekaw jestem, gdzie podział się Infadoos.

Umbopa, mój przyjacielu, winieneś nam wdzięczność. Jeszcze chwila i

twoja skóra zostałaby przedziurawiona.

— Jestem wdzięczny, Bougwan — odparł Umbopa, gdym mu

przetłumaczył słowa Gooda. — I nigdy tego nie zapomnę. A Infadoos

zjawi się lada chwila. Musimy czekać.

Zapaliliśmy więc fajki i czekaliśmy.

11

Dajemy znak

Siedzieliśmy w milczeniu, zbyt przytłoczeni wspomnieniem przeżytych

niedawno okropności. Kiedy wreszcie postanowiliśmy iść spać, zbliżał się

już bowiem świt, doszedł nas odgłos czyichś kroków. Potem usłyszeliśmy

wezwanie wartownika stojącego na posterunku u bramy kraalu,

niewyraźne słowa odpowiedzi i po chwili wkroczył do chaty Infadoos w

towarzystwie sześciu okazale wyglądających mężczyzn.

background image

— Dotrzymałem słowa — powiedział. — Panowie moi i ty,

0 Ignosi, prawowity królu Kukuanów, przyprowadziłem wam tych oto

wodzów, ludzi wysokiej rangi, każdy bowiem z nich ma pod swoim

dowództwem trzy tysiące wojowników, którzy jednak podlegają

królowi. Powiedziałem im, com widział i słyszał. Niechże

1 oni zobaczą teraz świętego węża na twoim ciele, Ignosi, niech usłyszą

całą historię1 i rozstrzygną, czy zechcą walczyć w twojej sprawie

przeciwko królowi Twali.

W odpowiedzi Ignosi rozebrał się i ukazał wytatuowany wokół bioder

święty znak. Wodzowie zbliżali się po kolei, badając ów znak w

mrocznym świetle lampy, po czym bez słowa przechodzili na drugą stronę.

Potem Ignosi przepasał się swą „moochą" i zwracając się do nich,

opowiedział szczegółowo historię swego życia.

— Teraz już wiecie wszystko, wodzowie — rzekł Infadoos. —

Powiedzcie nam, czy chcecie stanąć u jego boku i pomóc mu w

odzyskaniu tronu, czy też nie. Kraj burzy się przeciwko Twali, a krew

ludzka spływa jak wody na wiosnę. Widzieliście, co się dziś wydarzyło.

Byli z wami dwaj inni wodzowie i gdzie oni teraz? Hieny wrzeszczą

nad ich ciałami. Wkrótce i wy podzielicie ich los, jeśli nie zechcecie

uderzyć. Wybierajcie więc, bracia.

Najstarszy z sześciu mężczyzn, niski, krępy wojownik z siwą czupryną,

wystąpił naprzód i odpowiedział.

— Mówisz prawdę, Infadoosie. Kraj jęczy. Wśród tych, co

8 Kopalnie króla Salomona

113

siedzieć tam i patrzeć na rzeź. Próbowałem zamykać oczy, lecz otwierały

background image

się w najgorszych momentach. Ciekaw jestem, gdzie podział się Infadoos.

Umbopa, mój przyjacielu, winieneś nam wdzięczność. Jeszcze chwila i

twoja skóra zostałaby przedziurawiona.

— Jestem wdzięczny, Bougwan — odparł Umbopa, gdym mu

przetłumaczył słowa Gooda. — I nigdy tego nie zapomnę. A Infadoos

zjawi się lada chwila. Musimy czekać.

Zapaliliśmy więc fajki i czekaliśmy.

11

Dajemy znak

Siedzieliśmy w milczeniu, zbyt przytłoczeni wspomnieniem przeżytych

niedawno okropności. Kiedy wreszcie postanowiliśmy iść spać, zbliżał się

już bowiem świt, doszedł nas odgłos czyichś kroków. Potem usłyszeliśmy

wezwanie wartownika stojącego na posterunku u bramy kraalu,

niewyraźne słowa odpowiedzi i po chwili wkroczył do chaty Infadoos w

towarzystwie sześciu okazale wyglądających mężczyzn.

— Dotrzymałem słowa — powiedział. — Panowie moi i ty,

0 Ignosi, prawowity królu Kukuanów, przyprowadziłem wam tych oto

wodzów, ludzi wysokiej rangi, każdy bowiem z nich ma pod swoim

dowództwem trzy tysiące wojowników, którzy jednak podlegają

królowi. Powiedziałem im, com widział i słyszał. Niechże

1 oni zobaczą teraz świętego węża na twoim ciele, Ignosi, niech usłyszą

całą historię1 i rozstrzygną, czy zechcą walczyć w twojej sprawie

przeciwko królowi Twali.

W odpowiedzi Ignosi rozebrał się i ukazał wytatuowany wokół bioder

święty znak. Wodzowie zbliżali się po kolei, badając ów znak w

mrocznym świetle lampy, po czym bez słowa przechodzili na drugą stronę.

background image

Potem Ignosi przepasał się swą „moochą" i zwracając się do nich,

opowiedział szczegółowo historię swego życia.

— Teraz już wiecie wszystko, wodzowie — rzekł Infadoos. —

Powiedzcie nam, czy chcecie stanąć u jego boku i pomóc mu w

odzyskaniu tronu, czy też nie. Kraj burzy się przeciwko Twali, a krew

ludzka spływa jak wody na wiosnę. Widzieliście, co się dziś wydarzyło.

Byli z wami dwaj inni wodzowie i gdzie oni teraz? Hieny wrzeszczą

nad ich ciałami. Wkrótce i wy podzielicie ich los, jeśli nie zechcecie

uderzyć. Wybierajcie więc, bracia.

Najstarszy z sześciu mężczyzn, niski, krępy wojownik z siwą czupryną,

wystąpił naprzód i odpowiedział.

— Mówisz prawdę, Infadoosie. Kraj jęczy. Wśród tych, co

I

8 Kopalnie króla Salomona

113

zginęli tego wieczora, był mój brat. Ale rzecz nie wydaje się nam

wiarygodna, cóż więc się stanie, jeśli podniesiemy nasze włócznie, by

walczyć za oszusta i kłamcę? To poważna sprawa i nie wiadomo, jaki

przybierze obrót. Jednego możemy być pewni, że krew popłynie

strumieniami, nim osiągniemy cel. Wielu pozostanie przy królu, bo ludzie

wielbią słońce, które świeci jasno na niebie, a nie to, które jeszcze nie

wzeszło. Potęga tych białych mężów z Gwiazd jest wielka, a Ignosiego

wzięli pod swe skrzydła. Jeśli jest prawowitym królem, niech uczynią

znak, ale taki, by wszyscy ludzie mogli go zobaczyć. Wtedy staną przy

nas, bo będą wiedzieli, że czary białych mężów są z nimi.

— Widziałeś przecież znak węża — odparłem.

background image

— Panie mój, to nie wystarczy. Takie znamię mógł mieć od urodzenia.

Uczyńcie znak. Bez tego nic nie zrobimy.

Towarzysze naszego rozmówcy podzielali jego zdanie, w zakłopotaniu

więc zwróciłem się do Sir Henryka i Gooda, wyjaśniając sytuację.

— Mam, mam coś! — wykrzyknął nagle Good z nutką tryumfu w głosie.

— Poproś ich pan, by dali nam trochę czasu do namysłu.

Uczyniłem to i wodzowie oddalili się. Jak tylko poszli, Good poszperał w

małej skrzyneczce, gdzie trzymał lekarstwa, i wyjął notatnik zawierający

kalendarz. — Posłuchajcie, moi drodzy — zwrócił się do nas — wszak

jutro jest czwarty czerwca?

Tak dalece śledziliśmy dotychczas bieg dni, że natychmiast

odpowiedzieliśmy twierdząco na jego pytanie.

— Bardzo dobrze, a teraz posłuchajcie. Oto co mamy pod datą

czwartego czerwca: „Pełne zaćmienie księżyca rozpocznie się o 8.15

czasu Greenwich, widoczne w Durbanie, Południowa Afryka" itd., itd. To

znak dla nas. Niech im pan powie, Quater-main, że jutro zasłonimy

księżyc.

Pomysł był znakomity, lecz co by się stało, gdyby informacje zawarte w

kalendarzu Gooda okazały się nieścisłe? Skutek fałszywej przepowiedni

byłby taki, że stracilibyśmy wszelki autorytet, a Ignosi szansę na

odzyskanie tronu.

— Przypuśćmy, że kalendarz się myli? — zwrócił się Sir Henry do

Gooda, który pisał coś na pustej stronie notatnika.

— Nie sądzę, aby tu zaszła jakaś pomyłka — odpowiedział. — Wiem z

doświadczenia, że te informacje zawsze się dotychczas sprawdzały,

dlaczego więc i ta nie miałaby się sprawdzić. Dokonałem pewnych

background image

obliczeń, choć nie znam dokładnie naszego położenia. Wyliczyłem,

że zaćmienie powinno się tu zacząć około dziesiątej jutro wieczorem

i trwać do wpół do pierwszej.

114

Przez jakieś półtorej godziny więc powinna panować zupełna ciemność.

— Musimy zaryzykować — rzekł Sir Henry. Wyraziłem zgodę, choć

miałem wątpliwości, bo zaćmienia

to trochę mętna sprawa, i kazałem Umbopie przywołać na powrót

wodzów. Nadeszli niebawem, a ja przemówiłem do nich w te oto słowa:

— Wielcy mężowie Kukuanów i ty, Infadoosie, posłuchajcie. Niechętnie

pokazujemy swoją moc, bo tak czyniąc zakłóca się naturalny bieg rzeczy

i budzi strach w sercach ludzi. Ponieważ jednak sprawa nasza jest wielka,

ponieważ jesteśmy głęboko oburzeni na króla za rzeź, którą oglądaliśmy, i

na czarownicę Gagool, która chciała uśmiercić Ignosiego, postanowiliśmy

odstąpić od reguły i uczynić taki znak, by cały lud mógł go zobaczyć.

Chodźcie tu — powiedziałem i podprowadziwszy ich do drzwi chaty,

wskazałem na czerwoną kulę blednącego księżyca. — Co widzicie? —

zapytałem.

— Widzimy umierający księżyc — odparł rzecznik grupy.

— Tak jest. A teraz powiedzcie, czy śmiertelny człowiek

potrafiłby zgasić księżyc i okryć ciemnością ziemię?

— Nie — uśmiechnął się wódz — tego nie potrafi uczynić żaden

człowiek. Księżyc jest silniejszy niż człowiek, który nań spogląda, nie

może też zmieniać swego biegu.

— Tak myślicie, lecz powiem wam, że dziś wieczorem, dwie godziny

przed północą, księżyc zniknie na godzinę i pół, głęboka ciemność pokryje

background image

ziemię i stanie się to znakiem, że Ignosi jest naprawdę królem Kukuanów.

Jeśli to uczynimy, będziecie zadowoleni?

— Tak, panowie moi — odparł z uśmiechem stary wódz,

uśmiechnęli się też jego towarzysze. — Jeśli to zrobicie, będziemy

zadowoleni.

— Tak się też stanie. My trzej, Incubu, Bougwan i Macuma-zahn,

powiedzieliśmy to i dotrzymamy słowa. Czy słyszysz, Infadoosie?

— Słyszę, panie mój, lecz dziwna to obietnica zgasić księżyc, matkę

świata, gdy jest on w pełni.

— A jednak uczynimy to, Infadoosie.

— Dziś, dwie godziny po zachodzie słońca, Twala przyśle po

was, byście obejrzeli tany dziewcząt. W godzinę po rozpoczęciu tanów

dziewczyna, którą Twala uzna za najpiękniejszą, zostanie zabita przez

Scraggę, królewskiego syna, jako ofiara dla kamiennych „Milczących",

którzy trzymają straż tam w górach — tu

115

wskazał na trzy dziwnie wyglądające szczyty, gdzie miała się kończyć

Droga Salomona. — Wtedy niech panowie moi zaciemnią księżyc i uratują

dziewczęciu życie, a lud wam uwierzy.

— Tak — rzekł stary wódz — zaiste uwierzy.

— Dwie mile od Loo — ciągnął dalej Infadoos — jest wzgórze, wklęsłe

jak księżyc na nowiu, twierdza, gdzie stacjonuje mój pułk i trzy inne pułki

pod dowództwem tych oto wodzów. Może uda się przesunąć tam dwa lub

trzy pułki. Jeśli więc panowie moi zagaszą isiężyc, w ciemności

poprowadzę was na to miejsce. Tam będziecie aezpieczni i stamtąd będzie

można rozpocząć wojnę z królem Twalą.

background image

— Dobrze — odparłem. — Zostaw nas teraz, byśmy mogli się przespać i

przygotować naszą magiczną sztukę.

Infadoos powstał, pożegnał się i odszedł wraz z gromadką wodzów.

— Przyjaciele moi — rzekł Ignosi, gdy tylko opuścili chatę

— czy rzeczywiście potraficie dokonać tego dzieła, czy też były ;o tylko

puste słowa?

— Sądzę — odparłem — że zdołamy to zrobić.

— Ignosi — odezwał się Sir Henry — przyrzeknij mi jedną rzecz.

— Przyrzeknę, nim jeszcze usłyszę twoje słowa, Incubu. O co ;hodzi?

— Jeśli zostaniesz królem tego ludu, położysz kres tropieniu

;zarowników, nie skażesz nikogo na śmierć bez sądu.

Gdym przetłumaczył tę prośbę, Ignosi zastanawiał się chwilę, )o czym

taką dał odpowiedź:

— Zwyczaje czarnych ludzi inne są niż białych, Incubu. My lie cenimy

życia tak wysoko jak wy. Przyrzekam jednak, że ;robię wszystko, co

w mojej mocy, by znieść polowanie na czarowników i by nikt nie poniósł

śmierci bez sądu.

— Dobiliśmy więc targu — rzekł Sir Henry — a teraz od-jocznijmy

trochę.

Byliśmy mocno zmęczeni, toteż wkrótce zasnęliśmy twardo dopiero o

jedenastej obudził nas Ignosi. Wyszliśmy wówczas ; chaty,

przyglądaliśmy się z zainteresowaniem budowie kukuań-ikich chat i

obserwowaliśmy obyczaje kobiet.

— Mam nadzieję — odezwał się Sir Henry — że zaćmienie lastąpi.

— Jeśli nie nastąpi, to koniec z nami — odparłem posępnie

— bo przecież niektórzy z tych wodzów opowiedzą całą historię crólowi,

background image

a wówczas będzie innego rodzaju zaćmienie, takie, którego uż nie

zobaczymy.

16

Powróciwszy do chaty, spożyliśmy obiad i spędziliśmy resztę dnia na

przyjmowaniu wizyt, ceremonialnych lub składanych tylko dla

zaspokojenia ciekawości. Wreszcie słońce zaszło, a my rozkoszowaliśmy

się przez pewien czas ciszą, na tyle tylko, na ile pozwalał nam nasz

melancholijny nastrój. W końcu około wpół do dziewiątej przybył

posłaniec Twali, zapraszając nas na wielkie doroczne „tany dziewcząt",

które miały się niebawem rozpocząć.

Szybko wdzialiśmy przysłane nam przez króla kolczugi i wziąwszy

strzelby i amunicję, na wypadek gdybyśmy musieli uciekać, ruszyliśmy

nadrabiając miną, lecz wewnętrznie pełni niepokoju. Ogromna przestrzeń

przed królewską siedzibą przybrała teraz zupełnie inny wygląd niż

poprzedniego wieczora. Zamiast zwartych szeregów wojowników stały

tam teraz gromady kukuańskich dziewcząt, ubranych nie nazbyt

wystawnie, lecz uwieńczonych kwiatami, trzymających w jednej ręce liść

palmowy, a w drugiej białą lilię. W centrum oblanego światłem księżyca

placu siedział Twala ze starą Gagool u swych stóp, w towarzystwie

Infadoosa, Scraggi i dwunastu ludzi ze straży honorowej. Obecnych też

było kilkunastu wodzów, wśród których rozpoznaliśmy naszych

znajomych z ubiegłej nocy.

Twala powitał nas z demonstracyjną serdecznością, choć zauważyłem, że

w spojrzeniu, jakim obrzucił Umbopę, była wyraźna złośliwość.

— Bądźcie pozdrowieni, biali mężowie z Gwiazd — powiedział. —

Dzisiejsze widowisko, zupełnie inne niż to, które oglądaliście

background image

poprzedniego wieczora, jest już znacznie gorsze i gdyby nie te urocze

dziewczęta, żaden z nas nie przyszedłby tu dzisiaj. Słodkie są pocałunki i

czułe słowa kobiet, lecz szczęk włóczni i zapach krwi ludzkiej to coś

znacznie słodszego. Czy chcecie mieć kobiety z naszego ludu, biali

mężowie? Jeśli tak, to wybierzcie sobie najurodziwsze, tyle, ile

zechcecie. — Tu przerwał czekając na odpowiedź.

Wydawało mi się, że Goodowi spodobała się ta propozycja, bo jak

większość marynarzy wrażliwy jest na urok kobiet, ale ja, człowiek starszy

i rozsądny, z góry wiedziałem, jakie by to mogło pociągnąć za sobą

komplikacje, bo że kobiety sprawiają tylko kłopot, to tak pewne jak fakt,

że po nocy następuje dzień. Wobec tego odparłem pospiesznie:

— Dzięki ci, o królu. Biali ludzie zaślubiają tylko białe kobiety, więc

wasze dziewczęta, choć tak piękne, nie dla nas są.

— Dobrze — roześmiał się król. — W naszym kraju jest takie

przysłowie: „Oczy kobiet zawsze błyszczą bez względu

117

I'

i kolor." A inne mówi: „Kochaj tę, która jest obecna, bo ta, órej nie ma

przy tobie, zdradza cię." Ale te rzeczy może zupełnie aczej wyglądają w

Gwiazdach. W kraju, gdzie mieszkają biali dzie, wszystko jest możliwe.

Więc już dobrze, nasze dziewczęta e będą żebrać. Bądźcie pozdrowieni raz

jeszcze i witaj też, ty arny. Gdyby Gagool postawiła na swoim, byłbyś

teraz sztywny simny. Masz szczęście, że przybywasz z Gwiazd. Ha, ha,

ha!

— Mógłbym cię zabić, o królu, prędzej niż ty mnie — odparł okojnie

Ignosi. — To ty zesztywniejesz, nim ja przestanę się ruszać.

background image

Twala drgnął: — Śmiało przemawiasz, chłopcze — rzekł iewnie. — Nie

posuwaj się za daleko.

— Ten może mówić śmiało, kto mówi prawdę. Prawda to-tra

włócznia, która nie chybi celu. To orędzie z Gwiazd, o królu!

Twala zmarszczył się groźnie, jego jedyne oko błysnęło zło-•ogo, ale nie

odrzekł już nic.

— Zaczynać tany! — krzyknął i natychmiast uwieńczone datami

dziewczęta ruszyły całymi grupami naprzód, nucąc )dką pieśń i

powiewając wdzięcznie liśćmi palmy i białymi datami. Wiotkie i

zwiewne jak duchy, tańczyły w delikatnym ietle księżyca, to wirując

dokoła, to zbliżając się nawzajem ku Die niby w jakiejś mimicznej walce,

to kołysząc się lekko, to ów wysuwając się naprzód i cofając w

pozornym nieładzie.

W końcu przerwały taniec i wówczas piękna, młoda dziewczyna 'skoczyła

z szeregów i zaczęła wykonywać piruety z taką acją i ogniem, że

zawstydziłaby z pewnością większość baletnic. reszcie wycofała się

zmęczona i inna tancerka zajęła jej miejsce, tem jeszcze inna, ale choć

tańczyło ich wiele, żadna nie mogła równać wdziękiem, zręcznością i

osobistym urokiem tej pier-zej.

— Którą uznaliście za najpiękniejszą? — pytał król.

— Pierwszą — odparłem bez namysłu, ale natychmiast

żałowałem tego, bom sobie przypomniał, że najpiękniejsza ała iść

na ofiarę.

— Mój rozum jest jak wasz rozum, moje oczy są jak wasze iy. Ona jest

najpiękniejsza, ale niestety musi umrzeć.

— Tak, musi umrzeć — pisnęła Gagool, rzucając szybkie ijrzenie

background image

na biedną dziewczynę, która, nieświadoma jeszcze swego u, nerwowo

zrywała płatek za płatkiem z kwiatów swego sńca.

— Dlaczego, o królu? — zapytałem, z trudem opanowując burzenie.

— Dziewczyna tańczyła dobrze i podobała się nam.

Jest też piękna. Byłoby rzeczą okrutną wynagradzać ją za to śmiercią.

Twala roześmiał się. — Taki u nas zwyczaj, a ci, co tam siedzą w

kamieniu, muszą otrzymać swoją należność — mówił wskazując na trzy

dalekie szczyty. — Gdybym nie skazał najpiękniejszej dziewczyny na

śmierć, nieszczęście spotkałoby mnie i mój dom. Oto co mówi

przepowiednia: „Jeśli w dzień tanów król nie złoży ofiary w osobie

najpiękniejszej dziewczyny tym, co trzymają straż w górach, upadnie on i

jego dom." Posłuchajcie, biali mężowie, mój brat, który panował przede

mną, nie złożył ofiary, bo wzruszyły go łzy dziewczyny, i upadł — on i

jego dom, a teraz ja tu panuję. Rzecz skończona, ona musi umrzeć.

Przyprowadźcie ją tu — mówił Twala zwracając się teraz do strażników.

— Scragga, wyostrz swoją włócznię.

Dwóch mężczyzn wystąpiło naprzód, a gdy zaczęli się zbliżać do

dziewczyny, ona po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jaki los ją czeka,

krzyknęła i próbowała uciekać. Mocne ręce pochwyciły ją jednak szybko i

wyrywającą się, płaczącą przyprowadziły przed króla.

— Jak ci na imię, dziewczyno? — zapiszczała Gagool. — Co? Nie

chcesz odpowiedzieć? Czy syn króla ma się od razu zabrać do pracy?

Na te słowa Scragga, wyglądający bardziej złowrogo niż kiedykolwiek,

postąpił naprzód i podniósł swą włócznię. W tym momencie zauważyłem,

że Good sięga ukradkiem po rewolwer. Biedna dziewczyna dostrzegła

przez łzy słaby błysk stali i ochłonęła nieco ze strachu. Przestała się

background image

wyrywać, splatała tylko nerwowo ręce i stała drżąc na całym ciele.

— Popatrzcie — krzyknął Scragga nie kryjąc wesołości — ona wzdraga

się na widok mej małej zabawki, nim zdążyła jej zakosztować.

— I uderzył dłonią w szerokie ostrze swej włóczni.

— Jeśli kiedykolwiek będę miał okazję, zapłacisz mi za to, ty psie —

mruczał do siebie Good.

— Teraz, gdyś się już uspokoiła, podaj mi swe imię. Podejdź tu, nie bój

się — drwiła Gagooł.

— O matko — odparła dziewczyna drżącym głosem — na imię mi

Foulata, z rodziny Suko. 0 matko, dlaczego muszę umrzeć? Nie

zrobiłam nic złego.

— Pociesz się — ciągnęła dalej stara wiedźma swym wstrętnym,

drwiącym tonem. — Musisz rzeczywiście umrzeć jako ofiara na rzecz

tych, co tam siedzą w górach, ale lepiej spać nocą niż

119

mozolić się za dnia; lepiej umrzeć niż żyć, a ty zginiesz z ręki

królewskiego syna.

Foulata załamała ręce w rozpaczy. — Ach, okrutnicy! — wołała. —7

Jestem taka młoda. Cóż uczyniłam, że już nigdy nie zobaczę, jak słońce

wstaje po nocy i jak gwiazdy zjawiają się na wieczornym niebie; że już

nigdy nie będę zbierać kwiatów wilgotnych od rosy. Biada mi! Nigdy nie

zobaczę chaty mego ojca, nie poczuję pocałunków matki, nie dopilnuję

chorego koźlęcia. Biada mi, bo już nigdy żaden kochanek nie weźmie

mnie w ramiona, by spojrzeć mi w oczy, i nie urodzę już synów. Ach,

okrutnicy! — I znów załamała ręce, zwracając zalaną łzami twarz ku

background image

niebu. A wyglądała tak uroczo w swej rozpaczy — bo była naprawdę

piękną kobietą — że z pewnością zmiękczyłaby serca ludzi bardziej

okrutnych, niż ta trójka wcielonych diabłów przed nami. Przemowa

księcia Artura1 do łotrów, którzy przyszli go oślepić, nie była zapewne

bardziej wzruszająca niż słowa tej prostej dziewczyny.

Nie wzruszyły one jednak starej Gagool ani jej pana, choć spostrzegłem,

że twarze wodzów i niektórych strażników przybrały wyraz współczucia.

A Good parskał z oburzenia i tak się wiercił, jakby chciał przyjść jej z

pomocą. Z kobiecą przenikliwością wyczuła Foulata, co się dzieje w jego

umyśle, i nagle padła mu do kolan, obejmując jego „piękne białe nogi".

— Och, biały ojcze z Gwiazd — wołała — zarzuć na mnie płaszcz swej

opieki, pozwól, bym się skryła w cieniu twej mocy i ocaliła życie.

Obroń mnie przed tymi okrutnikami i przed Gagool.

— Dobrze, zajmę się tobą — mówił nerwowo Good swą

charakterystyczną angielszczyzną. — Chodź, powstań, dobra z ciebie

dziewczyna. — Mówiąc to, schylił się i chwycił ją za rękę.

Twala odwrócił się i skinął na syna, który postąpił naprzód z podniesioną

włócznią.

— Teraz już czas na pana — szepnął mi Sir Henry. — Na co pan czekasz?

— Czekam na zaćmienie — odparłem. — Przez ostatnie pół godziny

spoglądam wciąż na księżyc, ale nigdy chyba nie świecił jaśniej.

— Musi pan zaryzykować teraz, bo inaczej zabiją dziewczynę. Twala traci

już cierpliwość.

1 Mowa tu o księciu Arturze, krewniaku króla Anglii, Jana Bez Ziemi

(1167-1216). Ponieważ Artur pretendował do tronu, król kazał go uwięzić

w twierdzy i oślepić. Prośby księcia wzruszyły komendanta twierdzy i nie

background image

pozwolił, by najemni mordercy dokonali krwawego czynu (przyp. tłum.).

120

Uznawszy słuszność tego argumentu i rzuciwszy raz jeszcze desperackie

spojrzenie na jasną tarczę księżyca (bo chyba nigdy najgorliwszy astronom

nie czekał z taką obawą, by niebieskie zjawisko potwierdziło słuszność

jego teorii), wkroczyłem z całą godnością, na jaką mnie było stać, między

wyczerpaną do cna dziewczynę i wysuniętą włócznię Scraggi.

— Królu — powiedziałem — to nie może się stać, nie zniesiemy tego.

Pozwól, by dziewczyna odeszła w spokoju.

Twala zerwał się ze swego miejsca zdziwiony i gniewny, a wśród wodzów

i w zwartych szeregach dziewcząt, które z wolna zbliżały się do nas w

przewidywaniu tragedii, rozległ się pomruk zdumienia.

— Nie może się stać — przedrzeźniał mnie Twala — nie może się stać, ty

biały psie, który ujadasz na lwa w jego jaskini. Czyś oszalał? Uważaj, bo

los tego kurczęcia może spotkać i ciebie, i tych, co są z tobą. Kim jesteś,

że ośmielasz się sprzeciwiać mej woli? Precz! Scragga, zabij ją! Hej,

strażnicy! Pojmać tych ludzi!

Na ten rozkaz uzbrojeni ludzie szybko wybiegli zza chaty, gdzie ich

najwidoczniej już przedtem ulokowano.

Sir Henry, Good i Umbopa ustawili się rzędem obok mnie i podnieśli

strzelby.

— Stać! — krzyknąłem śmiało, choć duszę miałem na ramieniu. — Stać!

My, biali ludzie z Gwiazd, mówimy, że to się nie może stać. Zbliżcie się o

krok, a my zgasimy księżyc, my, którzy mieszkamy w jego domu, i

pogrążymy ziemię w ciemności. Ośmielcie się nie usłuchać, a

zakosztujecie naszej czarodziejskiej sztuki.

background image

Groźba poskutkowała. Strażnicy zatrzymali się, a Scragga stał przed nami

ze wzniesioną włócznią.

— Słuchajcie go, słuchajcie — piszczała Gagool. — Słuchajcie tego

kłamcę, który mówi, że zgasi księżyc jak lampę. Niech to zrobi, a ocali

dziewczynę. Tak, niech to zrobi, bo inaczej umrze i dziewczyna, i on, i

jego towarzysze.

Znów rzuciłem rozpaczliwe spojrzenie na księżyc i z nie opisaną radością i

ulgą zobaczyłem, żeśmy się nie pomylili. Na brzegu wielkiej tarczy ukazał

się cień i przydymiona zasłona zaczęła powoli zasnuwać świetlistą

powierzchnię księżyca.

Wówczas uniosłem rękę ku niebu — Sir Henry i Good poszli za moim

przykładem — i wygłosiłem kilka wierszy z Legend Ingoldsby'ego

najbardziej uroczystym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. Sir Henry,

naśladując mój ton, przytoczył jakiś werset ze Starego Testamentu, a Good

zwrócił się do „Królowej Nocy" w najbardziej wymyślnym klasycznym

języku.

121

Wśród tłumu dały się słyszeć stłumione okrzyki trwogi.

— Patrz, królu! — wołałem. — Patrz, Gagool! Patrzcie wodzowie,

patrzcie mężowie i niewiasty! Czyż ludzie z Gwiazd nie dotrzymują

obietnicy? Czy ich słowa to próżne kłamstwa? Księżyc ciemnieje na

waszych oczach, wkrótce zapanuje zupełna ciemność, tak, ciemność

podczas pełni księżyca. Prosiliście o znak, daliśmy go wam. Przyćmij się,

o księżycu, wygaś światło, ty czysty i święty. Zniż swoje dumne serce ku

ziemi i pokryj ją cieniem.

background image

Jęk przerażenia rozległ się wśród widzów. Jedni stali jak porażeni, inni

padali na kolana i krzyczeli głośno. Król siedział nieruchomo, jego

ciemna skóra poszarzała. Tylko Gagool nie

traciła odwagi.

— To przejdzie! — wołała. — Widziałam już kiedyś takie rzeczy,

człowiek nie potrafi zgasić księżyca. Nie traćcie serca, siedźcie spokojnie,

to przejdzie!

— Czekajcie, a zobaczycie — odpowiedziałem drżąc z podniecenia. —

Księżycu, o księżycu, dlaczegoś tak zimny i niestały?

— mówiłem dalej, cytując fragment powieści, którą ostatnio czytałem,

choć teraz przychodzi mi na myśl, żem był niewdzięczny ubliżając Pani

Niebios, która okazała się najlepszym naszym przyjacielem,

jakkolwiek się zachowała wobec niecierpliwego kochanka w

powieści.

— Mów pan dalej, Good — zwróciłem się teraz do kapitana

— ja już nie pamiętam żadnej poezji. Do licha, bądź pan dobrym

kolegą.

Good stanął na wysokości zadania, wykazując ogromną inwencję. Nie

miałem przedtem zielonego pojęcia, że oficer marynarki może operować

takim bogactwem przekleństw. Przez dziesięć minut mówił bez przerwy,

nie powtarzając się niemal nigdy.

Tymczasem czarny pierścień pełznął dalej, a cały olbrzymi tłum utkwił

oczy w niebie i patrzył, patrzył zafascynowany. Dziwne, okropne cienie

snuły się po powierzchni księżyca, nastała teraz śmiertelna, złowróżbna

cisza. Kilka minut upłynęło w tym uroczystym milczeniu, a gdy mijały,

księżyc zapadał coraz głębiej i głębiej w cień ziemi. Wydawało się, że się

background image

zbliża i ogromnieje. Przybrał miedziany odcień, potem ta jego część, która

nie była zaciemniona, zszarzała i spopielała, a gdy zbliżało się całkowite

zaćmienie, księżycowe góry i równiny płonęły krwawą łuną wśród

karmazynowego mroku.

Pierścień ciemności posuwał się dalej, zasłaniając już więcej niż połowę

krwawej kuli. Powietrze zgęstniało, przybierając głębszą jeszcze barwę

karmazynu. Z trudnością rozróżnialiśmy

122

teraz twarze stojących przed nami ludzi. Żaden głos nie podniósł się wśród

widzów. Good zaprzestał swoich przekleństw.

— Księżyc umiera, biali czarodzieje zabili go! — krzyknął w końcu

Scragga. — Zginiemy wszyscy w ciemności. — I pod wpływem

przerażenia lub wściekłości, albo obojga razem, podniósł włócznię i cisnął

ją z całej siły w pierś Sir Henryka. Zapomniał jednak o podarowanych

nam przez króla kolczugach, które mieliśmy pod zwykłym ubraniem.

Włócznia odbiła się od stali i nim Scragga mógł zadać powtórny cios,

Sir Henry wydarł mu ją z ręki i ugodził napastnika. Scragga osunął się

martwy na ziemię.

Na ten widok, a także pod wpływem strachu przed wzmagającą się

ciemnością, która — jak sądzono — połykała księżyc, dziewczęta zerwały

się i z piskiem, w nieładzie biegły ku bramie kraalu. Nie na tym skończyła

się panika. Sam król w towarzystwie straży przybocznej, niektórzy

wodzowie i Gagool, która z zadziwiającą szybkością pędziła utykając za

nimi, schronili się w chatach, tak że za kilka minut niedoszła ofiara,

Foulata, Infadoos i większość wodzów, z którymi zmawialiśmy się nocą,

oraz my sami pozostaliśmy na miejscu wraz z ciałem martwego Scraggi.

background image

— Wodzowie — powiedziałem — daliśmy wam znak. Jeśli jesteście

zadowoleni, uciekajmy szybko w to miejsce,, o którym mówiliście.

Czarów nie możemy odwołać, będą trwały jeszcze półtorej godziny.

Skorzystajmy z ciemności.

— Chodźcie — rzekł Infadoos, kierując się ku wyjściu i dając tym

przykład wodzom, którzy okazywali pełen pobożnego lęku szacunek. Za

nimi podążyła nasza trójka i Foulata, którą Good wziął za rękę.

Nim dotarliśmy do bramy, nastąpiło całkowite zaćmienie księżyca, na

czarnym jak atrament niebie pojawiły się gwiazdy, a my szliśmy w

ciemności potykając się co chwilę.

¦

12

Przed bitwą

Na szczęście Infadoos i jego towarzysz doskonale znali każdą ieżynę w

mieście, toteż mimo mroku posuwaliśmy się naprzód.

Nasza wędrówka trwała godzinę,, może więcej, aż wreszcie ićmienie

poczęło mijać i brzeżek księżyca, który przedtem ijpierw zniknął,

stał się znów widoczny. Nagle wystrzeliła m srebrzysta smuga

światła, która po chwili zapłonęła cudowną mą i rozświetliła ciemność

niby jakaś niebiańska lampa. Uroczy niesamowity był to widok. Po pięciu

minutach gwiazdy zaczęły lednąć i pojaśniało na tyle, że mogliśmy

rozeznać, gdzie się najdujemy. Byliśmy już poza miastem i zbliżaliśmy się

do dużego wzgórza o płaskim grzbiecie, liczącego jakieś dwie mile w

obwo-zie. Wzgórze to, należące do formacji pospolitej w Południowej

Afryce, nie jest bardzo wysokie. Najwyższe jego wzniesienie

background image

wynosi nie więcej niż dwieście stóp, lecz ma kształt końskiej

>odkowy, a zbocza są przepaściste i pokryte głazami. U szczytu, la

porośniętym trawą płaskowyżu, znajduje się rozległe obozo-visko, służące

za wojskową kwaterę niemałych sił. Stacjonował tam zwykle pułk

liczący trzy tysiące ludzi, lecz gdy posuwa-iśmy się mozolnie stromym

zboczem wzgórza, spostrzegliśmy w powracającym świetle księżyca, że

było tam teraz kilka takich

pułków.

Na płaskowyżu zastaliśmy tłumy ludzi, którzy zerwali się ze snu i tłoczyli

się teraz drżąc ze strachu na widok naturalnego zjawiska. Wyminęliśmy

ich bez słowa i ruszyliśmy ku chacie położonej w centrum płaskowyżu,

gdzie ze zdumieniem zobaczyliśmy dwóch mężczyzn, obładowanych

naszym skąpym dobytkiem, który musieliśmy porzucić wobec czekającej

nas ucieczki.

— Posłałem po te rzeczy — wyjaśnił Infadoos. — Także po to — tu

wskazał na dawno zagubione spodnie Gooda.

Good rzucił się ku nim z zachwytem i natychmiast zaczął je

wkładać.

124

— Przecież mój pan nie zechce ukrywać swoich pięknych białych

nóg? — krzyknął żałośnie Infadoos.

Ale Good nie ustępował i raz tylko jeszcze mieli Kukuanie sposobność

obejrzenia jego pięknych nóg. Kapitan jest bardzo skromny, toteż musieli

zadowolić swe estetyczne tęsknoty oglądaniem jednej strony jego

bokobrodów, przejrzystego oka i ruchomych zębów.

background image

Spoglądając wciąż jeszcze z żalem na spodnie Gooda, Infadoos

poinformował nas, że kazał pułkom zebrać się z nastaniem dnia, by

wyjaśnić im przyczynę i okoliczności zamierzonej rebelii i przedstawić

prawowitego następcę tronu, Ignosiego.

Zgodnie z tym, gdy tylko słońce wzeszło, odbył się na wielkiej przestrzeni

płaskowyżu przegląd wojska, liczącego blisko dwadzieścia tysięcy ludzi.

Był to sam kwiat kukuańskiej armii. Wojownicy, ustawieni na trzech

bokach placu, prezentowali wspaniały widok. Gdyśmy zajęli miejsca na

otwartej przestrzeni czwartego boku, otoczyli nas natychmiast główni

wodzowie i oficerowie.

Nakazawszy ciszę, Infadoos wystąpił i rozpoczął przemówienie. W

żywych, barwnych słowach — bo jak wszyscy Kukuanie wyższej rangi

był urodzonym mówcą — przedstawił dzieje ojca Ignosiego,

zamordowanego nikczemnie przez Twalę, a także los jego żony i dziecka,

którzy cudem uniknęli śmierci głodowej. Potem mówił

0 cierpieniach ludu pod rządami okrutnika, dając za przykład ubiegłą noc,

gdy wielu szlachetnych ludzi zamordowano, zarzucając im kłamliwie

niegodne czyny. Następnie oświadczył, że biali mężowie z Gwiazd,

spoglądając na Kukuanę, dostrzegli jej kłopoty i nie bacząc na własną

niewygodę, postanowili ulżyć im w niedoli. Zabrali więc Ignosiego, który

cierpiał na wygnaniu, przeprowadzili przez góry i przywiedli do

Kukuany. Widzieli niegodziwość królewskich uczynków, by więc ocalić

życie Foulaty

1 przekonać chwiejnych, zgasili księżyc mocą swych czarów i zabili

młodego szatana, Scraggę. A teraz gotowi są stanąć u boku

Kukuanów, pomóc im w obaleniu Twali i oddać władzę w ręce

background image

prawowitego króla, Ignosiego.

Infadoos skończył swą przemowę wśród pomruków aprobaty, po czym

wystąpił Ignosi. Potwierdziwszy wszystko, co powiedział jego stryj, tak

mówił dalej:

— O wodzowie, oficerowie, żołnierze i ty ludu, słyszeliście moje

słowa. Teraz musicie wybrać między mną i tym, który siedzi na moim

tronie, który zabił swego brata i sprawił, że dziecko tego brata omal nie

zginęło z zimna i głodu. Że jestem prawowitym królem Kukuanów,

powiedzą wam ci — tu wskazał na grupę

125

rodzów — widzieli bowiem znak węża na moim ciele. Czyż ci iali ludzie

stanęliby u mego boku z całą swą czarodziejską iocą, gdybym nie był

królem? Drzyjcie, wodzowie, kapitanowie ty ludu! Czyż nie na waszych

oczach zgasili księżyc w pełni, iy pognębić Twalę i umożliwić nam

ucieczkę?

— Tak jest — odparli wojownicy.

— Jestem królem, mówię wam, jestem królem — ciągnął Lalej

Ignosi — prostując swą imponującą postać i wznosząc >erdysz

ponad głowę. — Jeśli znajdzie się między wami ktoś, kto lądzi, że tak

nie jest, niech wystąpi, a stoczę z nim walkę

zwyciężę, jego krew będzie znakiem, że mówię prawdę. Niech wystąpi,

powtarzam. — Mówiąc to potrząsnął berdyszem, aż zabłysło w

słonecznym świetle jego szerokie ostrze.

Ponieważ nikt nie miał ochoty przyjąć tej propozycji, nasz wierny

towarzysz kontynuował swą przemowę:

— Jestem rzeczywiście królem, więc jeśli staniecie u mego boku i wygram

background image

bitwę, wspólne będzie zwycięstwo i wspólny honor. Jeśli zaś zginiecie,

zginę z wami. I patrzcie, obiecuję wam, że gdy zasiądę na tronie moich

ojców, ustanie przelew krwi w tym kraju, tropiciele czarowników nie będą

już polowali na was, by potem wydawać niewinnych na rzeź. Kara spotka

tylko tych, co będą łamać prawo. Każdy z was będzie mógł spać spokojnie

w swojej chacie. W kraju zapanuje sprawiedliwość. Czy wybraliście już,

wodzowie, kapitanowie, żołnierze i ty ludu?

— Wybraliśmy, o królu — brzmiała odpowiedź.

— To dobrze. A teraz odwróćcie głowy i zobaczcie, jak posłańcy Twali

rozchodzą się we wszystkie strony, na południe i północ, na wschód i

zachód, by zebrać potężną armię, zabić mnie i was, moich przyjaciół i

opiekunów. Jutro lub może pojutrze wystąpi on przeciw nam ze

wszystkimi tymi, którzy dochowali mu wierności. Wtedy zobaczę, kto

wytrwa przy mnie, kto nie lęka się umrzeć dla dobrej sprawy. O takich

ludziach nie zapomnę. Rzekłem, o wodzowie, kapitanowie, żołnierze i ty

ludu. A teraz rozejdźcie się i przygotujcie do walki.

Ignosi zamilkł, a wówczas jeden z wodzów podniósł rękę i zabrzmiały

słowa królewskiego salutu: „kuum". Był to znak, że pułki uznały

Ignosiego za króla. Potem odmaszerowały batalionami.

Pół godziny później odbyła się narada wojenna z udziałem wszystkich

dowódców pułków. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wkrótce zostaniemy

zaatakowani przez przeważające siły. Istotnie, z płaskowyżu na naszym

wzgórzu widzieliśmy gromadzące się

wojska i posłańców wychodzących w różnych kierunkach z Loo, a

wysyłanych niewątpliwie po to, by zwoływać wojowników. Po naszej

stronie mieliśmy około dwudziestu tysięcy żołnierzy, w sumie siedem

background image

najlepszych pułków kraju. Według obliczeń Infa-doosa i wodzów Twala

rozporządzał trzydziestoma lub nawet trzydziestoma pięcioma tysiącami

ludzi, na których mógł polegać, zebranych już w Loo, ale nasi sądzili, że

do południa następnego dftia mógł ściągnąć kilka dalszych tysięcy. Było

rzeczą prawdopodobną, że niektórzy z nich zdezerterują lub przejdą do

nas, lecz na to nie mogliśmy za bardzo liczyć. Tymczasem Twala czynił

przygotowania, by stłumić bunt. Rozstawiono silne patrole u stóp wzgórza,

były też inne oznaki mającego nastąpić ataku.

Infadoos i dowódcy pułków twierdzili, że Twala uderzy dopiero

następnego dnia, chce się bowiem nie tylko przygotować, lecz również

zatrzeć w umysłach żołnierzy wrażenie, jakie uczyniło na nich magiczne

rzekomo zaćmienie księżyca. Atak nastąpi więc jutro, mówili, i okazało

się, że mieli rację.

Tymczasem zabraliśmy się do pracy, by na wszelkie sposoby umocnić

naszą pozycję. Niemal każdy żołnierz został wyekwipowany i w ciągu

dnia wiele uczyniono. Nasze wzgórze było raczej czymś w rodzaju

sanatorium aniżeli fortecą, stanowiąc obozowisko dla tych pułków, które

ucierpiały podczas swej służby w mniej zdrowych regionach kraju. Teraz

wszystkie ścieżki prowadzące na szczyt zostały zablokowane masą

kamieni, a gdy tylko czas pozwalał, umacniano wszelkie inne podejścia. W

różnych punktach gromadzono stosy głazów, by móc je potem zrzucać na

oblegających wzgórze napastników. Poszczególnym pułkom wyznaczono

stanowiska i czyniono wszystko, co nasza wspólna pomysłowość zdołała

wymyślić.

Tuż przed zachodem słońca, gdy odpoczywaliśmy po mozolnej pracy,

spostrzegliśmy małą grupkę ludzi, dążących ku nam od strony Loo. Jeden

background image

z nich niósł liść palmowy na znak, że przychodzi jako herold.

Gdy się zbliżył, Ignosi, Infadoos, kilku oficerów i my zeszliśmy ze

wzgórza, by go przywitać.

— Pozdrowienie! — wykrzyknął. — Pozdrowienie króla dla tych,

którzy chcą wszcząć wielką, krwawą i bezbożną wojnę przeciw

niemu; pozdrowienie lwa dla szakali, które warczą na niego.

— Mów — odezwałem się.

— Oto słowa króla. Zdajcie się na jego łaskę, bo inaczej źle

126

127

ę to skończy. Okaleczono już czarnego byka i król oprowadza o

krwawiącego po obozie.1

— Jakie warunki stawia Twala? — pytałem z ciekawo-?i.

— Jego warunki są łagodne, godne wielkiego króla. Oto słowa 'wali,

jednookiego, potężnego męża tysiąca żon, pana Kukuanów, trażnika

Wielkiej Drogi, ukochanego przez „Milczących", którzy iedzą tam w

górach, Cielęcia Czarnej Krowy, Słonia, którego ;rok wstrząsa ziemią,

postrachu złoczyńców, Strusia, którego logi pożerają pustynię,

Czarnego, Mądrego, króla królów, oto ego słowa: „Okażę litość i

zadowolę się odrobiną krwi. Umrze eden na dziesięciu, reszta odejdzie

wolno; ale biały mąż Incubu, ctóry zabił mego syna Scraggę, ich

czarny służący, który pretenduje do mego tronu, oraz Infadoos, mój brat,

który podnosi sunt przeciw mnie, muszą umrzeć po torturach jako

ofiary ila «Milczących»." Takie są litościwe słowa Twali.

Naradziwszy się z innymi, odpowiedziałem mu tak głośno, by wszyscy

żołnierze mogli mnie usłyszeć:

background image

— Wróć, ty psie, do Twali, który cię przysłał, i powiedz mu, że Ignosi,

prawdziwy król Kukuanów, Incubu, Bougwan i Macu-mazahn, mędrcy z

Gwiazd, którzy potrafią zgasić księżyc, Infadoos z królewskiego domu

oraz wodzowie, kapitanowie i lud tu zebrany taką dają odpowiedź: „Nie

poddamy się. Nim słońce dwa razy zajdzie, trup Twali będzie leżał

sztywny u jego wrót, a Ignosi, którego ojca Twala zamordował, zajmie

jego miejsce." Teraz odejdź, zanim cię wychłostamy, i nie waż się

podnosić ręki na takich jak my.

Herold roześmiał się głośno. — Nie przestraszycie nikogo tymi

napuszonymi słowami — wykrzyknął. — Wykażcie taką odwagę jutro, o

wy, którzy gasicie księżyc. Bądźcie dzielni, walczcie, cieszcie się, nim

wrony oskubią wasze kości, aż zbieleją jak wasze twarze. Żegnajcie. Może

spotkamy się w bitwie. Nie ucieknijcie do Gwiazd, lecz poczekajcie na

mnie, błagam was. — Po tej sarkastycznej przemowie oddalił się, a

tymczasem słońce zagasło.

Noc mieliśmy bardzo pracowitą, bo choć byliśmy mocno utrudzeni, nie

zaprzestaliśmy przygotowań do jutrzejszej walki. Gońcy odchodzili i

przychodzili na miejsce, gdzie odbywaliśmy naradę. W końcu, już po

północy, wszystko, czego mogliśmy dokonać,

1 Ten okrutny zwyczaj nie jest zjawiskiem odosobnionym. Występuje u

różnych afrykańskich plemion z okazji wybuchu wojny lub jakiegoś

innego ważnego wydarzenia (A. Q.).

128

było gotowe i w obozie zapadła cisza, tylko od czasu do czasu słychać

było głosy pytających o hasło wartowników.

Sir Henry i ja, w towarzystwie Ignosiego i jednego z wodzów, zeszliśmy

background image

ze wzgórza i dokonaliśmy przeglądu naszych posterunków. W każdym

miejscu, do którego zbliżaliśmy się, pobłyskiwały włócznie, znikając

dopiero wtedy, gdy podaliśmy hasło. Był to znak, że nikt nie spał na

posterunku. Potem wracaliśmy, przesuwając się wśród szeregów śpiących

wojowników. Dla wielu z nich miał to być ostatni ziemski wypoczynek.

Światło księżyca, odbijając się w ostrzach włóczni i rzucając migotliwe

błyski na ich twarze, nadawało im jakiś upiorny wyraz. Chwiały się na

wietrze ich wysokie pióropusze, przywodząc na myśl strusie pióra

pogrzebowych zaprzęgów.

— Jak pan myśli, ilu z nich pozostanie przy życiu jutro o tej porze? —

pytał Sir Henry.

Potrząsnąłem głową i spojrzałem raz jeszcze na śpiących. W zmęczeniu i

podnieceniu wyobraziłem sobie, że niektórych dotknęła już ręka śmierci,

wyciskając na nich swe piętno. Rozróżniałem tych, co mieli zginąć. I

zastanawiając się nad tajemnicą ludzkiego życia, pomyślałem, jakie błahe

jest ono i smutne. Dzisiejszej nocy te tysiące ludzi spało zdrowym snem, a

jutro wielu z nich — może wraz z nami — zesztywnieje na zawsze. Ich

żony zostaną wdowami, ich dzieci sierotami i ludzie zapomną o nich.

Tylko stary księżyc będzie pogodnie świecił i wszystko co żywe uda się na

spoczynek, tak jak to się działo całe wieki przed nami i będzie się działo

całą wieczność po nas.

Jednakże człowiek nie umiera, gdy świat trwa nadal. Jego imię ginie w

zapomnieniu, lecz jego oddech nadal porusza wierzchołkami sosen;

dźwięk słów, które wypowiedział, odbija się echem w przestrzeni; jego

myśli stają się naszym dziedzictwem; jego namiętności dały nam życie;

jego radości i troski są też naszym udziałem, a śmierć, przed którą uciekał

background image

przerażony, czeka i nas. Zaprawdę, wszechświat jest pełen duchów, ale nie

tych spowitych całunem cmentarnych widziadeł, lecz niezniszczalnych

elementów indywidualnego życia, które, ponieważ kiedyś istniały, nie

mogą umrzeć.

Takie oto myśli przechodziły mi przez głowę, gdym stał i patrzył na

ponure, lecz fantastyczne szeregi wojowników, śpiących — jak tam

mówiono — na włóczniach, bo się starzeję i nabrałem przykrego zwyczaju

rozmyślania.

— Curtis — powiedziałem — boję się, jestem w stanie godnym

pożałowania. 130

I

— Słyszałem już z pana ust tego rodzaju uwagi, Quatermain — rzekł

Sir Henry, gładząc z uśmiechem swą jasną brodę.

— Zaraz panu powiem, co mam teraz na myśli. Otóż bardzo wątpię, by

choć jeden z nas przeżył to wszystko. Zaatakują nas przeważające

liczebnie siły, mała jest więc szansa utrzymania tej pozycji.

— W każdym razie musimy się dobrze spisać. Posłuchaj pan,

Quatermain, to paskudna sprawa, w którą nie należało się mieszać, ale jeśli

już tkwimy w niej po same uszy, trzeba zrobić wszystko co w naszej mocy.

Mówiąc szczerze, wybrałbym raczej śmierć niż jakiekolwiek inne

rozwiązanie, a teraz, gdy nie ma już chyba widoków na odnalezienie

mego brata, nie przejmuję się zanadto tym wszystkim. Fortuna sprzyja

jednak odważnym i kto wie, czy nie wygramy. Bitwa będzie oczywiście

straszna, a ponieważ nie możemy narazić na szwank naszej

reputacji, znajdziemy się w największym ukropie.

Ostatnie słowa wypowiedział posępnym tonem, lecz błysk w jego oku

background image

zadawał kłam melancholii. Przychodzi mi do głowy, że Sir Henry Curtis

lubi walkę.

Nasz odpoczynek nie trwał długo, bo nim nastał świt, przyszedł Infadoos,

by nas powiadomić, że w Loo trwa gorączkowa krzątanina i że doszło już

do utarczki między harcownikami króla i naszymi posterunkami.

Wstaliśmy i ubraliśmy się szybko, nałożywszy kolczugi, jakże przydatne

w tej sytuacji. Sir Henry zrobił wszystko, by nie różnić się wyglądem od

miejscowych wojowników. „Gdy jesteś w kraju Kukuanów, czyń to, co

czynią Kukuanie" — powiedział przywdziewając stalową koszulkę, która

leżała na nim jak ulał. Ale nie koniec na tym. Na jego prośbę Infadoos

dostarczył mu kompletny żołnierski uniform. Nie zabrakło więc lamparciej

skóry dowodzącego oficera, czarnych strusich piór, noszonych przez

dowódców wysokiej rangi i wspaniałej „moochy" z białych ogonów

wołowych. Sandały z wiązadłem z koziego włosia, ciężki berdysz z

rękojeścią z rogu nosorożca, okrągła tarcza, pokryta białą wołową skórą i

przepisowa liczba noży do rzucania dopełniały całego ekwipunku, do

którego dodał jednakże rewolwer. W tym przebraniu, podnoszącym

jeszcze jego naturalne zalety fizyczne, Sir Henry prezentował się

imponująco, a gdy niebawem zjawił się Ignosi, tak samo przybrany,

pomyślałem, żem nigdy w życiu nie widział dwóch równie wspaniałych

mężczyzn.

Jeśli chodzi o Gooda i mnie, nasz rynsztunek nie przedstawiał się tak

dobrze. Good uparł się, by wystąpić w spodniach, a krępy,

131

3dniego wzrostu dżentelmen z monoklem w oku, z ogoloną łową

twarzy i w drucianej koszulce, wepchniętej starannie wytarte

background image

spodnie z prążkowanego aksamitu, wygląda raczej iwacznie niż

imponująco. Moja kolczuga zaś, zbyt duża na mnie pokrywająca całe

ubranie, wydymała się niezgrabnie. Spodnie [jąłem, zachowawszy

jedynie „veldtschoonsy", postanowiłem )wiem iść do boju z gołymi

nogami; chciałem mieć swobodę ichów, na wypadek gdybyśmy musieli

wycofać się z pola walki, olczuga, włócznia, tarcza, z którą nie umiałem

się obchodzić, ara noży, rewolwer i ogromny pióropusz, który zatknąłem

za )ndo mego myśliwskiego kapelusza, by nadać sobie krwiożerczy ygląd,

stanowiły mój ekwipunek. Mieliśmy oczywiście strzelby, le ponieważ

amunicji było mało, a ponadto mogły one przeszka-zać w razie ataku,

zarządziliśmy, aby nieśli je za nami tragarze. Skończywszy te

przygotowania, zjedliśmy na prędce skromny iosiłek i natychmiast

wyszliśmy, by zobaczyć, jak rzeczy stoją. N jednym miejscu płaskowyżu

znajdował się niewielki kamienny >agórek, który służył podwójnemu

celowi: jako kwatera główna jako punkt obserwacyjny. Tam

zastaliśmy Infadoosa wraz i „Szarymi", wojownikami jego pułku,

najlepszego w kukuańskiej irmii, tego samego, którego widzieliśmy po raz

pierwszy w kraalu )oza granicami miasta. Pułk ten w sile trzech tysięcy

pięciuset udzi stanowił rezerwę. Wojownicy spoczywali na trawie

kompaniami, obserwując królewskie wojska, które wychodziły z Loo

kolumnami, przypominającymi z daleka pochód mrówek. Wydawało się,

że nie będzie końca tym kolumnom. Było ich trzy, a każda liczyła co

najmniej jedenaście lub dwanaście tysięcy ludzi.

Skoro tylko opuściły miasto, uformowały się. Jedna część

pomaszerowała w prawo, druga w lewo, a trzecia skierowała się

ku nam.

background image

— Ach — rzekł Infadoos — mają zamiar zaatakować nas

z trzech stron naraz.

Sytuacja wyglądała poważnie, bo nasze pozycje na płaskowyżu zajmowały

dużą przestrzeń, a rzeczą ogromnej wagi było możliwie największe

skoncentrowanie naszych stosunkowo niewielkich sił obronnych.

Ponieważ jednak nie byliśmy w stanie dyktować sposobu zaatakowania

nas, musieliśmy wykorzystać czas jak najlepiej, rozesłaliśmy więc rozkazy

do poszczególnych pułków, aby się przygotowały na odparcie oddzielnych

gwałtownych ataków.

13

Atak

Powoli, bez widocznego pośpiechu i podniecenia, trzy kolumny posuwały

się naprzód. Gdy centralna znalazła się w odległości około pięciuset

jardów od nas, zatrzymała się u podstawy „języka" zieleni, który wrzynał

się we wzgórze na dużą głębokość. Miało to umożliwić dwóm pozostałym

kolumnom okrążenie naszych pozycji, mających mniej więcej kształt

podkowy końskiej, przy czym dwa jej końce skierowane były ku miastu

Loo. Celem tego manewru było równoczesne uderzenie ze wszystkich

trzech

stron.

— Och, gdybym tak miał gatlinga — jęknął Good, obserwując zwarte

szeregi u stóp wzgórza — oczyściłbym tę równinę w ciągu dwudziestu

minut.

— Ale go nie mamy, więc nie warto o nim marzyć — rzekł Sir Henry.

— Quatermain, nie spróbowałby pan strzelić? Ten wysoki człowiek,

background image

chyba wyższy dowódca, stoi tak blisko. Idę

0 zakład, że pan chybi.

To mnie dotknęło, więc nabiwszy strzelbę odczekałem, aż ów oficer

wysunął się kilka jardów naprzód w towarzystwie jednego tylko łącznika,

po czym oparłem strzelbę o skałę i wystrzeliłem. Biorąc pod uwagę tor

lotu, celowałem w szyję, wy-kalkulowałem bowiem, że powinienem trafić

w pierś. Tamten stał spokojnie, miałem więc wszelkie szansę, oto co się

jednak wydarzyło. Byłem może nazbyt podniecony, zawinił może wiatr,

dość że gdy rozwiał się dym po wystrzale, stwierdziłem z niesmakiem, że

oficer nie odniósł rany, podczas gdy jego łącznik, który przed chwilą stał

obok niego, w odległości jakichś trzech kroków, leży martwy na ziemi.

Tymczasem oficer szybko zawrócić

1 biegł ku swoim w widocznym popłochu.

1 Chodzi tu o kartaczownicę, nazwaną gatlingiem od nazwiska wynalazcy,

amerykańskiego inżyniera R.J. Gatlinga (1818 —1903) (przyp. tłum.).

133

— Brawo, Quatermain — zawołał Good. — Wystraszyłeś go

Rozgniewało mnie to, bo przykro chybić celu na oczach świad-'. Gdy się

jest mistrzem w jakiejś sztuce, pragnie się utrzymać ją reputację.

Wytrącony zupełnie z równowagi z powodu tego powodzenia, podniosłem

strzelbę i nie namyślając się wypa-m do biegnącego. Tym razem nie

chybiłem. Biedaczysko pod-il ręce do góry i padł na twarz. Jakże mało

myślimy o innych, • wchodzi w grę nie tylko nasze bezpieczeństwo, ale i

nasza na czy ambicja. Byłem dość brutalny, by uradować się na ten

ok.

Nasze pułki, które widziały popis magicznej siły białego czło-ka, zaczęły

background image

wydawać dzikie okrzyki, uznawszy to za dobry en, podczas gdy

wojownicy, którymi — jak się później okazało dowodził zabity, cofnęli się

w nieładzie. Sir Henry i Good Leli teraz swe dubeltówki i zaczęli strzelać,

ja też oddałem kilka załów, tak że z szeregów naszego przeciwnika ubyło,

jeśli gliśmy dojrzeć, ośmiu ludzi.

Gdyśmy przestali strzelać, doszły do naszych uszu złowróżbne :yki z

prawej i z lewej strony. Atakowały nas dwie pozostałe

wizje.

Na ten odgłos wojownicy przed nami rozwinęli szeregi i za-;li wstępować

na wzgórze, śpiewając niskimi głosami jakąś )śń. Zaczęliśmy znów

strzelać, włączył się też Ignosi, i znów łożyliśmy kilku ludzi, ale próba

odpierania strzelaniem szturmu nej masy równała się rzucaniu kamykami

we wzburzone fale. Tamci wciąż posuwali się naprzód z krzykiem i

brzękiem oczni, nacierając już na posterunki, które ustawiliśmy między

ałami u stóp wzgórza. Potem szli nieco wolniej, bo choć nie potkali

jeszcze większego oporu, nie chcieli się od razu zmęczyć, erwsza linia

naszej obrony znajdowała się mniej więcej w powie wysokości stoku,

druga pięćdziesiąt jardów za nią, trzecia ś usytuowana była na brzegu

płaskowyżu.

Wojownicy Twali parli naprzód, wydając wojenne okrzyki:

Twala! Twala! Chiele! Chiele! Bij! Bij!

— Ignosi! Ignosi! Chiele! Chiele — odpowiadali nasi ludzie.

Nacierający byli już blisko. Ich noże i noże naszych zaczęły >błyskiwać i

wśród straszliwych wrzasków rozgorzała bitwa.

W kołyszącej się masie wojowników ludzie padali jak liście i jesiennym

wietrze, ale niebawem przeważające siły atakujących iczęły brać górę nad-

background image

nami, spychając do tyłu pierwszą linię aszej obrony, aż połączyła się z

drugą. Tu walka była bardzo

zacięta, ale znów odepchnięto naszych do tyłu, aż wreszcie, w dwadzieścia

minut od rozpoczęcia bitwy, wkroczyła do akcji trzecia linia.

W tym czasie napastnicy byli już mocno wyczerpani, stracili wielu ludzi,

ponadto mieli mnóstwo rannych, toteż przełamanie tej trzeciej gęstej

zapory z włóczni przekroczyło ich możliwości. Przez chwilę ta kipiąca

masa dzikich kołysała się w przód i tył w gwałtownych przypływach i

odpływach bitwy i wciąż wynik był niepewny. Sir Henry obserwował to

wszystko z ogniem w oczach i nagle bez słowa ruszył naprzód, rzucając

się w najgorętszy wir walki. Good poszedł za jego przykładem, ja

pozostałem na miejscu.

Wojownicy spostrzegli ogromną postać Sir Henryka i podnieśli wielki

krzyk: — Nanzia Incubu! Nanzia Unkungunklowo! Tu jest słoń! Chiele!

Chiele!

Od tego momentu nie było już wątpliwości, jaki obrót przybierze bitwa.

Choć przeciwnicy walczyli dzielnie, spychani byli krok za krokiem w dół

wzgórza, aż w końcu wycofali się w nieładzie do swych rezerw. W tym

momencie nadbiegł goniec z oznajmieniem, że atak z lewej strony został

odparty, i ja chciałem już pogratulować sobie, że na razie zło minęło, gdy

wtem z przerażeniem spostrzegliśmy, iż nasi ludzie, zaangażowani w

walkę na prawym skrzydle, cofają się przed chmarą napierających

nieprzyjaciół.

Ignosi, który stał przy mnie, pojął w mgnieniu oka, co należy robić. Na

jego skinienie rezerwowy pułk „Szarych" rozwinął szyki. Padł drugi

rozkaz, powtórzony przez kapitanów, i nagle znaleźliśmy się w

background image

największym ukropie, atakowani wściekle przez prących naprzód

nieprzyjaciół. Chroniąc się za potężnymi plecami Ignosiego, robiłem co

mogłem w tej kiepskiej sprawie, tak się narażając na zabicie, jakbym

bardzo to lubił. Po chwili przedzieraliśmy się przez uciekających grupami

naszych ludzi, którzy widząc nas, na powrót formowali szyki. I nagle nie

wiem, co się stało. Wszystko, com zapamiętał, to był szczęk tarcz

uderzających o tarcze i pojawienie się olbrzymiego chłopiska, któremu

oczy wychodziły niemal na wierzch i który pędził wprost na mnie ze

skrwawioną włócznią. Muszę jednak powiedzieć z dumą, że stanąłem na

wysokości zadania, a mówiąc ściślej — upadłem.

I chyba większość ludzi tak by uczyniła na widok tej strasznej zjawy.

Wiedząc, że jeśli nadal będę tkwił w miejscu, zabije mnie niechybnie,

padłem przed nim na ziemię, i to tak chytrze, że on, nie mogąc się już

zatrzymać, przewalił się przeze mnie. Zanim

135

zdołał się podnieść, zerwałem się i zrobiłem użytek ze swego

rewolweru. Potem ktoś mnie przewrócił i nie pamiętam juz mc

Gdym przyszedł do siebie, leżałem na pagórku, a Good pochylał się nade

mną trzymając gurdę z wodą.

i *

136

— Jak się czujesz, stary? — pytał z niepokojem.

Wstałem i otrząsnąłem się. — Dość dobrze, dziękuję — odparłem.

— Dzięki Bogu! Gdym zobaczył, że pana niosą, zdrętwiałem.

Pomyślałem, że to już koniec.

background image

— Nie tym razem, mój chłopcze. Wydaje mi się tylko, że ktoś

stuknął mnie w głowę i ogłuszył. Jak się to skończyło?

— Zostali odrzuceni na całej linii — odpowiedział Good — ale straty są

po naszej stronie ogromne: dwa tysiące ludzi zabitych i rannych, a u nich

chyba trzy. Spójrz pan, co za widok! — i wskazał długie szeregi

maszerujących wojowników.

Szli w grupach po czterech, a każda czwórka niosła coś w rodzaju wielkiej

skórzanej tacy z pętlą na uchwyt w każdym rogu. Na tacach tych — a było

ich bardzo dużo — leżeli ranni. Po przybyciu na wyznaczone miejsce

badali ich pospiesznie znachorzy, przy czym każdy pułk miał ich

dziesięciu. Jeśli rana nie była groźna, roztaczano nad cierpiącymi opiekę,

na jaką pozwalały okoliczności. Jeśli jednak stan rannego był

beznadziejny, następowała rzecz straszna, podyktowana jednak najczystszą

litością. Pod pozorem badania jeden ze znachorów szybko otwierał ostrym

nożem arterię i w kilka minut ofiara umierała bezboleśnie. Tego dnia tak

się stało w wielu przypadkach, bowiem głębokie cięcia bardzo szerokich

ostrzy kukuańskich włóczni uniemożliwiały ratunek. Zresztą ciężko ranni

byli przeważnie nieprzytomni, a ci, co zachowali świadomość, nie cierpieli

dzięki szybkim i zręcznym ukłuciom ostrych noży.

Nie przypominam sobie, aby mnie kiedykolwiek coś tak silnie poruszyło,

jak widok tych dzielnych żołnierzy, wyprawianych na tamten świat

skrwawionymi rękami znachorów. Kiedyś tylko widziałem, jak po bitwie

ludzie jednego z zuluskich plemion żywcem grzebali swych ciężko

rannych.

Opuściwszy tę straszną scenę, okrążyliśmy pagórek i tam znaleźliśmy Sir

Henryka, który wciąż trzymał w ręce swój berdysz, Ignosiego, Infadoosa i

background image

kilku wodzów, odbywających naradę.

— Dzięki Bogu, jesteś pan, Quatermain! Nie wiem, co Ignosi chce

zrobić. Choć odparliśmy atak, Twala otrzymuje posiłki i ma ochotę

osaczyć nas i zagłodzić.

— To fatalne.

— Tak, tym bardziej, że jak mówi Infadoos, kończy się zapas wody.

— Panie mój — odezwał się Infadoos — woda ze źródła

rzeczywiście nie zaspokoi potrzeb tak wielkiej liczby ludzi i wy-

137

m

erpuje się szybko. Wkrótce będziemy cierpieli pragnienie. >słuchaj,

Macumazahn, tyś mądry, tyś widział wiele wojen krainach, z których

przybywasz, jeśli w Gwiazdach są w ogóle ajny. Powiedz nam, co mamy

robić. Twala sprowadził świeżych dzi, ,by zastąpili tych, co padli. Dostał

nauczkę. Jastrząb nie ;dził, że zastanie czaplę gotową, nasz dziób przebił

mu pierś, iteż boi się teraz uderzyć., Ale my mamy rannych i Twala

będzie :ekał, byśmy pomarli, będzie się wił wokół nas jak wąż wokół )?ła,

rozłory się obozem i będzie walczył bez walki.

Siucham cię — powiedziałem.

— Widzisz więc, Macumazahn — ciągnął dalej Infadoos — że ie mamy

wody, a żywności jest mało, musimy więc wybrać ;dną z trzech

możliwości: albo umierać jak konający z głodu ;w w swojej norze, albo

spróbować przedrzeć się na północ, albo

- tu Infadoos wstał wskazując na gęstą masę nieprzyjaciół

- skoczyć Twali wprost do gardła. Incubu to wielki wojownik, ziś walczył

jak bawół w sieci i żołnierze Twali uginali się pod jego oporem jak młode

background image

zboże pod gradem. Na własne oczy to widzia-era. Otóż Imjubu mówi

„atakować", lecz słoń zawsze skory do valki. A teraz co powie

Macumazahn, chytry lis, który widział lużo i woli ukąsić wroga z tyłu?

Ostatnie słowo ma Ignosi, król, bo ,o rzecz króla rozstrzygać o wojnie,

lecz chcemy usłyszeć twój ?łos, o Macumazahn, który masz oczy

otwarte na wszystko, i także głos tego z przejrzystym okiem.

— Co ty powiesz, Ignosi? — zapytałem.

— Ojcze mój — odparł nasz były służący, który teraz, w pełnym

rynsztunku wojennym, miał w każdym calu wygląd króla wojowników —

przemów ty i pozwól, bym ja, który jestem tylko dzieckiem w obliczu twej

mądrości, wysłuchał ciebie.

Na tę prośbę i po krótkiej naradzie z Sir Henrykiem i Goodem wyraziłem

swą opinię. Powiedziałem, że jeśli już znaleźliśmy się w potrzasku, nasza

jedyna szansa, szczególnie wobec braku wody, to zaatakować Twalę.

Radziłem, by nie czekać, aż zagoją się nam rany, i nie zwlekać z atakiem,

obawiałem się bowiem, że na widok przeważających sił Twali serca

naszych żołnierzy stopnieją jak wosk, że niektórzy z dowódców zmienią

zdanie, pogodzą się z Twalą, zdezerterują, a może nawet wydadzą nas

zdradziecko w jego ręce.

Wydawało mi się, że moją opinię przyjęto z życzliwym uznaniem,

jednakże ostateczna decyzja należała do Ignosiego, który od chwili gdy

uznano go za króla, mógł korzystać z nieograniczonych praw władcy,

szczególnie w sprawach strategii wojskowej. Teraz więc oczy wszystkich

zwróciły się na niego.

Stał chwilę pogrążony w myślach, po czym przemówił:

— Incubu, Macumazahn i Bougwan, waleczni biali ludzie i moi

background image

przyjaciele; Infadoosie, mój stryju, i wy wodzowie, już postanowiłem.

Dziś uderzę na Twalę, postawię wszystko na jedną kartę: moje szczęście,

moje życie, a także wasze życie. Posłuchajcie, tak uderzymy. Widzicie, że

to wzgórze wygina się na kształt półksiężyca i że z równiny biegnie ku

wygięciu zielony język.

— Widzimy — odparłem.

— Dobrze. Teraz jest południe, ludzie jedzą i wypoczywają po trudach

walki. Gdy słońce zacznie się zbliżać ku zachodowi, niech twój pułk,

stryju, posunie się z drugim jeszcze pułkiem ku temu językowi. Wówczas

Twala rzuci tu swe siły, by was zgnieść. Ale miejsce jest wąskie i

niełatwo przyjdzie tamtym uderzać szerszym frontem, toteż będą ginąć

jeden po drugim i cała armia Twali zostanie wciągnięta w walkę, jakiej

człowiek nie widział. Z tobą, mój stryju, pójdzie mój przyjaciel Incubu, bo

gdy Twala zobaczy jego berdysz błyszczący w pierwszym szeregu

„Szarych", serce w nim upadnie. Wówczas stanę na czele trzeciego pułku,

bo jeśli twój pułk zginie, król będzie musiał walczyć. A ze mną pójdzie

Macumazahn, ten mądry.

— Dobrze, o królu — rzekł Infadoos, który ze spokojem

rozważał możliwość klęski swego pułku. Ci Kukuanie to

cudowni ludzie. Śmierć nie jest im straszna, kiedy w grę wchodzi

obowiązek.

— Podczas gdy uwaga żołnierzy Twali skupiona będzie na walce —

ciągnął dalej Ignosi — jedna trzecia naszych ludzi, którzy zostali przy

życiu, około sześciu tysięcy, zejdzie cichaczem prawym zboczem wzgórza

i zaatakuje lewą flankę sił Twali; inni, w tej samej liczbie, przekradną się

lewym zboczem i uderzą na prawą flankę. A gdy zobaczę, że obie strony

background image

będą gotowe rzucić się na Twałę, zaatakuję samego króla i jeśli mi się

poszczęści, zwyciężymy. Nim noc przepędzi swoje czarne woły od gór do

gór, będziemy już spokojnie siedzieli w Loo. A teraz posilmy się

i przygotujmy. Ty zaś, Infadoosie, zrób wszystko, by nie zawiódł nasz

plan. I jeszcze jedno: niech mój biały ojciec, Bougwan, pójdzie z

prawym skrzydłem, bo jego błyszczące oko doda odwagi ludziom.

Przygotowania do ataku przebiegały bardzo szybko, co wymownie

świadczyło o doskonałości kukuańskiej organizacji wojskowej. W ciągu

niespełna godziny żołnierze otrzymali racje żywnościowe i posilili się,

uformowano trzy dywizje, dowódcom przedstawiono plan ataku i cała

armia, licząca około osiemnastu

138

139

cy ludzi, była gotowa do walki z wyjątkiem tych, którym czono opiekę nad

rannymi.

ymczasem zbliżył się Good, podając rękę Sir Henrykowi lie. —

Do widzenia, towarzysze — powiedział znaczącym m. — Pójdę z

prawym skrzydłem zgodnie z rozkazem, przy-łem więc pożegnać się, bo

może już się nie zobaczymy. Jścisnęliśmy sobie dłonie w milczeniu,

jednakże nie bez wzru-ia, jakiego Anglicy tak nie lubią okazywać. -

Dziwna rzecz — mówił Sir Henry, a jego głęboki głos ł z lekka — ja

nigdy nie jestem pewny, czy ujrzę światło ępnego dnia. Jeśli znam się na

rzeczy, to „Szarzy" mają :zyć do ostatniego człowieka, by oba

skrzydła mogły się kraść i okrążyć znienacka Twalę. Dobrze, niech tak

będzie, tażdym razie umrzemy jak mężczyźni. Do widzenia, drodzy

arzysze. Niech was Bóg błogosławi! Mam nadzieję, że ujdziecie fciem i

background image

zdobędziecie diamenty, lecz jeśli się tak stanie, nie awajcie się już z

pretendentami do tronu.

Potem Good uścisnął nam raz jeszcze ręce i poszedł, Infadoos rowadził Sir

Henryka na jego miejsce wśród „Szarych", czas gdy ja, pełen złych

przeczuć, udałem się z Ignosim na zą pozycję.

14

Ostatni bój ,,Szarych"

Niebawem pułki, które miały wykonać manewr okrążający

odmaszerowały w milczeniu i szły ostrożnie pod osłoną nierówności

gruntu, by ukryć swe ruchy przed bystrymi oczyma zwiadowców Twali.

Upłynęło pół godziny lub więcej, nim nastąpiło jakieś poruszenie wśród

„Szarych", czekali oni bowiem, by pułki okrążające miały czas zająć

pozycje na lewym i prawym skrzydle. Pułk „Szarych" i wspierający go

pułk „Bawołów" miały wziąć na siebie główny ciężar bitwy.

Oba te pułki rozporządzały świeżymi siłami, gdyż „Szarzy" stanowili

rezerwę i stracili niewielu ludzi, odpierając jedynie ataki tych, którym

udało się przerwać linię naszej obrony. To wtedy właśnie spotkał mnie ów

przykry wypadek. Pułk „Bawołów" zaś stanowił trzecią linię obrony po

lewej stronie, a ponieważ atakujący nie zdołali przerwać drugiej linii, więc

niemal nie wszedł do akcji.

Infadoos, ostrożny stary generał, wiedział, jak ważne jest podtrzymanie

ducha wśród żołnierzy tuż przed desperacką potyczką, wykorzystał więc

przerwę i przemawiał do „Szarych" poetyckim językiem. Wyjaśniał im, że

to honor iść na przedzie i mieć w swoich szeregach białego wojownika z

Gwiazd. W razie wygranej obiecywał wielkie nagrody w postaci bydła i

awansów wszystkim tym, którzy przeżyją.

background image

Spoglądałem na długie linie powiewających czarnych pióropuszy i na

surowe twarze pod nimi, myśląc ze smutkiem, że w ciągu godziny

większość tych wspaniałych weteranów, z których żaden nie przekroczył

jeszcze czterdziestego roku życia, padnie na polu walki lub umierać będzie

w bitewnym kurzu. Nie mogło się stać inaczej, byli skazani na pewną

śmierć z mądrym lekceważeniem ludzkiego życia, cechującym wielkich

wodzów, którzy poświęcają cześć armii, by dać pozostałym szansę

ocalenia i zwy-

141

cy ludzi, była gotowa do walki z wyjątkiem tych, którym czono opiekę nad

rannymi.

ymczasem zbliżył się Good, podając rękę Sir Henrykowi lie. —

Do widzenia, towarzysze — powiedział znaczącym m. — Pójdę z

prawym skrzydłem zgodnie z rozkazem, przy-łem więc pożegnać się, bo

może już się nie zobaczymy. Jścisnęliśmy sobie dłonie w milczeniu,

jednakże nie bez wzru-ia, jakiego Anglicy tak nie lubią okazywać. —

Dziwna rzecz — mówił Sir Henry, a jego głęboki głos ł z lekka — ja

nigdy nie jestem pewny, czy ujrzę światło ępnego dnia. Jeśli znam się na

rzeczy, to „Szarzy" mają ;zyć do ostatniego człowieka, by oba

skrzydła mogły się :kraść i okrążyć znienacka Twalę. Dobrze, niech tak

będzie, każdym razie umrzemy jak mężczyźni. Do widzenia, drodzy

arzysze. Niech was Bóg błogosławi! Mam nadzieję, że ujdziecie yciem i

zdobędziecie diamenty, lecz jeśli się tak stanie, nie awajcie się już z

pretendentami do tronu.

Potem Good uścisnął nam raz jeszcze ręce i poszedł, Infadoos rowadził Sir

background image

Henryka na jego miejsce wśród „Szarych", Iczas gdy ja, pełen złych

przeczuć, udałem się z Ignosim na izą pozycję.

14

Ostatni bój ,,Szarych"

Niebawem pułki, które miały wykonać manewr okrążający

odmaszerowały w milczeniu i szły ostrożnie pod osłoną nierówności

gruntu, by ukryć swe ruchy przed bystrymi oczyma zwiadowców Twali.

Upłynęło pół godziny lub więcej, nim nastąpiło jakieś poruszenie wśród

„Szarych", czekali oni bowiem, by pułki okrążające miały czas zająć

pozycje na lewym i prawym skrzydle. Pułk „Szarych" i wspierający go

pułk „Bawołów" miały wziąć na siebie główny ciężar bitwy.

Oba te pułki rozporządzały świeżymi siłami, gdyż „Szarzy" stanowili

rezerwę i stracili niewielu ludzi, odpierając jedynie ataki tych, którym

udało się przerwać linię naszej obrony. To wtedy właśnie spotkał mnie ów

przykry wypadek. Pułk „Bawołów" zaś stanowił trzecią linię obrony po

lewej stronie, a ponieważ atakujący nie zdołali przerwać drugiej linii, więc

niemal nie wszedł do akcji.

Infadoos, ostrożny stary generał, wiedział, jak ważne jest podtrzymanie

ducha wśród żołnierzy tuż przed desperacką potyczką, wykorzystał więc

przerwę i przemawiał do „Szarych" poetyckim językiem. Wyjaśniał im, że

to honor iść na przedzie i mieć w swoich szeregach białego wojownika z

Gwiazd. W razie wygranej obiecywał wielkie nagrody w postaci bydła i

awansów wszystkim tym, którzy przeżyją.

Spoglądałem na długie linie powiewających czarnych pióropuszy i na

surowe twarze pod nimi, myśląc ze smutkiem, że w ciągu godziny

większość tych wspaniałych weteranów, z których żaden nie przekroczył

background image

jeszcze czterdziestego roku życia, padnie na polu walki lub umierać będzie

w bitewnym kurzu. Nie mogło się stać inaczej, byli skazani na pewną

śmierć z mądrym lekceważeniem ludzkiego życia, cechującym wielkich

wodzów, którzy poświęcają cześć armii, by dać pozostałym szansę

ocalenia i zwy-

141

;stwa. Mieli umrzeć i wiedzieli o tym. Ich zadaniem było wiązanie w

walkę armii Twali na wąskim pasie zieleni pod nami, r oba skrzydła mogły

w odpowiedniej chwili przypuścić atak. jednak nie wahali się, na żadnej

twarzy nie dostrzegłem oznak rachu. Stali tam idąc na pewną śmierć, by

już nigdy nie ujrzeć ogosławionego światła dnia, i bez drżenia zdawali się

na łaskę

su.

Nawet w tym momencie nie mogłem się powstrzymać od porów-ywania

stanu ich umysłów z moim własnym, dalekim od spokoju, )też

westchnąłem z zazdrością i podziwem. Nigdy w życiu nie idziałem takiego

poczucia obowiązku i takiej obojętności wobec

;go gorzkich owoców.

— Spójrzcie na waszego króla — kończył swą przemowę nfadoos

wskazując na Ignosiego. — Idźcie walczyć i ginąć za iego, jak przystoi

walecznym, i niech przekleństwo spadnie La głowę tego, kto ulęknie się

śmierci za króla lub pierzchnie irzed nieprzyjacielem. Spójrzcie na króla, o

wodzowie, kapitanowie i żołnierze! Złóżcie hołd świętemu wężowi i

pójdźcie za nami, >yśmy razem z Incubu mogli wam wskazać drogę do

serca wojsk

background image

rwali.

Przez chwilę panowała cisza, a potem jak daleki szept morza Dodniósł się

wśród zwartych szeregów szmer spowodowany lekkim aderzeniem

uchwytów sześciu tysięcy włóczni o tarcze wojowników. Szmer rósł i rósł,

aż przerodził się w potężny krzyk, odbijając się echem od gór i napełniając

powietrze falą dźwięków. Potem zaczął słabnąć, aż zamarł zupełnie i

nagle rozbrzmiały słowa

królewskiego salutu.

Pomyślałem sobie, że tego dnia Ignosi mógł być dumny, bo chyba żaden

rzymski cesarz nie był równie wspaniale pozdrawiany przez gladiatorów,

którzy mieli umrzeć.1

Ignosi przyjął ten wspaniały akt hołdu podnosząc berdysz, a potem

„Szarzy" stanęli w trójszeregu, przy czym każdy szereg obejmował około

tysiąca wojowników, nie licząc oficerów. Gdy ostatnie kompanie znalazły

się w odległości około pięciuset jardów, Ignosi stanął na czele „Bawołów",

uszeregowanych tak samo jak „Szarzy", i dał rozkaz wymarszu. Nie

potrzebuję dodawać, że gdy ruszyliśmy, modliłem się gorąco, bym z tej

imprezy mógł wynieść całą skórę. Bywałem w różnych opałach, ale nigdy

szansa przeżycia nie była tak mała jak teraz.

1 Przed rozpoczęciem walki na śmierć i życie gladiatorzy rzymscy

pozdrawiali cesarza słowami:„Ave Caesar, morituri te salutant" — Witaj

cesarzu, pozdrawiają cię ci, co mają umrzeć (przyp. tłum.).

142

Gdyśmy doszli na skraj płaskowyżu, „Szarzy" znajdowali się już w

połowie zbocza, kończącego się językiem zieleni, który biegł ku wygięciu

naszego wzgórza. W obozie Twali na równinie panowało wielkie

background image

podniecenie. Pułk za pułkiem ruszał równym krokiem naprzód, by dojść

do początku owego języka u stóp wzgórza, nim atakujący zdołają dotrzeć

na równinę.

Język ten, wrzynający się głęboko we wzgórze, nie miał w swej

najszerszej części więcej niż czterysta do pięciuset kroków, natomiast w

górnej części najwyżej dziewięćdziesiąt. Schodząc zboczem wzgórza ku

temu końcowi, „Szarzy" maszerowali kolumną, lecz gdy dotarli tam, gdzie

ów pas zieleni się rozszerzał, uformowali znów trójszereg i zatrzymali się.

Potem my, to znaczy „Bawoły", zeszliśmy do szczytu języka i zajęliśmy

pozycję rezerwową w odległości stu jardów za ostatnim szeregiem

„Szarych". Stąd widzieliśmy całą armię Twali, widocznie wzmocnioną od

porannego ataku i liczącą pomimo strat nie mniej niż czterdzieści tysięcy

wojowników, zmierzających teraz szybko w naszym kierunku. Gdy jednak

zbliżyli się do podstawy języka, zawahali się, zrozumieli bowiem, że tylko

jeden pułk mógł posuwać się w górę owym wąwozem zieleni. Widzieli

też, że w odległości jakichś siedemdziesięciu jardów stał sławny pułk

„Szarych" — duma i chwała kukuańskiej armii — gotowych zagrodzić

drogę ich oddziałom. Mogli też atakować jedynie pierwszy szereg, bo z

boku chroniły naszych ściany wąwozu, zarzucone głazami po obu

stronach. Zawahali się więc i zatrzymali. Nie mieli najwidoczniej ochoty

skrzyżować włóczni z trzema, ponurymi szeregami wojowników, którzy

stali tak niewzruszeni w pełnej gotowości do walki.

Nagle jednak pojawił się jakiś rosły wysokiej rangi wojownik w

przepisowym przybraniu głowy ze strusich piór w towarzystwie grupy

dowódców i łączników. Domyśliłem się, że musi to być Twala we własnej

osobie. Wydał rozkaz i pierwszy pułk z okrzykiem na ustach rzucił się do

background image

ataku na „Szarych". Stali spokojnie, póki tamci nie znaleźli się w

odległości czterdziestu jardów, i tylko szczęk noży do rzucania, zwanych

tollami, mącił milczenie.

Potem zerwali się z krzykiem, skoczyli naprzód z podniesionymi

włóczniami i dwa pułki starły się ze sobą w śmiertelnej walce. Odgłos

tarcz uderzających o tarcze dotarł jak grzmot do naszych uszu; migotały w

świetle ostrza włóczni na całej równinie. Masa wojowników kołysała się i

falowała w nieludzkiej walce, ale nie trwało to długo. Niebawem szeregi

atakujących zaczęły się przerzedzać i nagle oddziały „Szarych" jakby

podźwignęły się,

143

zesuwając się powolnym, długim ruchem przez linie wroga, idobnie jak

fala unosi się całą swą masą i przesuwa ponad padłym już grzbietem. Stało

się: pułk atakujących przestał tnieć, lecz i nasz pułk stracił wielu

wojowników, tylko dwie zecie „Szarych" pozostało przy życiu.

Stojąc teraz ramię przy ramieniu, zatrzymali się raz jeszcze w milczeniu

czekali na nowy atak. Z radością dostrzegłem jasną rodę Sir Henryka, jak

krążył wśród szeregów, sprawiając szyk.

. więc żył jeszcze!

Tymczasem i my znaleźliśmy się na polu bitwy, zasłanym przez lisko

cztery tysiące ludzkich istot, martwych, umierających, annych, zalanych

krwią. Ignosi wydał rozkaz, podany natych-liast dalej przez oficerów, by

nie dobijali rannych wrogów, eślim zdołał zauważyć, rozkaz ten

skrupulatnie spełniono. Byłby

0 przecież straszliwy widok, choć teraz nie mieliśmy czasu o tym

nyśleć.

background image

Drugi pułk bowiem — odrębnie wyglądający, bo wojownicy nieli białe

pióropusze, spódniczki i tarcze — ruszał do ataku na lwa tysiące

pozostałych przy życiu „Szarych", którzy stali iv tak,im samym złowrogim

milczeniu jak poprzednio, i dopiero *dy wróg zbliżył się na odległość

czterdziestu jardów, rzucili się nań z ogromnym impetem. Znów tarcze

uderzały o. tarcze

1 znów powtórzyła się tragedia. Ale tym razem wynik był długo

niepewny; wydawało się, że „Szarzy" nie zdołają uzyskać przewagi.

Atakujący pułk, złożony z młodych mężczyzn, walczył zajadle,

spychając samą siłą uderzenia weteranów. Rzeź była straszna, w

ciągu minuty padały setki żołnierzy, szczękały włócznie, a w takt tej

muzyki wydobywała się z ust wojowników sycząca nuta „zgii, zgii", nuta

tryumfu każdego zwycięzcy, gdy przebijał assagajem ciało zwyciężonego.

Jednakże doskonała dyscyplina i niesłabnące męstwo czynią cuda, a jeden

weteran wart dwóch młodych, jak się okazało w naszym przypadku, gdy

już bowiem myśleliśmy, że koniec z „Szarymi", i przygotowywaliśmy się,

by zająć ich miejce, usłyszałem rozbrzmiewający wśród zgiełku głęboki

głos Sir Henryka i dostrzegłem błysk jego berdysza, którym wywijał

ponad głową. Nastąpiła zmiana, „Szarzy" przestali ustępować, stali

nieruchomo jak mur, o który rozbijały się — iak fale o brzeg — wściekłe

ataki włóczników. Niebawem zaczęli się posuwać, tym razem do

przodu, a ponieważ nie mieli broni palnej i nie było dymu,

widzieliśmy wszystko doskonale. Po chwili napór zaczął słabnąć.

144

— Ach, to są prawdziwi mężczyźni, znów zwyciężą — krzyknął

podniecony Ignosi. — Spójrz, Macumazahn, stało się.

background image

Atakujący pułk rozpierzchnął się jak podmuch dymu z gardzieli armaty,

uciekając grupami, tylko pióropusze wojowników chwiały się na wietrze.

Na placu boju zostali zwycięzcy, ale spośród trzech tysięcy ludzi, którzy

przed czterdziestu minutami rozpoczęli walkę, pozostało najwyżej

sześciuset zbryzganych krwią wojowników. A jednak radowali się,

potrząsając tryumfalnie włóczniami, a potem, zamiast cofnąć się ku nam,

jak się tego spodziewaliśmy, popędzili za uciekającymi, zawładnęli

pobliskim wzniesieniem i stanąwszy znów w trójszeregu, utworzyli wokół

niego potrójny pierścień. Ogarnęła mnie znów radość, bom ujrzał tam Sir

Henryka, który przez chwilę stał na szczycie wzniesienia, a obok niego

naszego starego przyjaciela, Infadoosa. Potem pułki Twali runęły na ów

pierścień i bitwa rozgorzała na nowo.

Jak Czytelnik już się z pewnością domyślił, jestem — szczerze mówiąc —

trochę tchórzem i nie lubię się bić, choć los chciał, żem nieraz popadał w

ciężkie tarapaty i musiałem rozlewać cudzą krew. Nienawidziłem tego

jednak, a własną krew starałem się zachować w takiej ilości, jak to tylko

było możliwe, biorąc czasem nogi za pas. W tym momencie jednak

poczułem po raz pierwszy w życiu, że w piersi mej zapłonął żar męstwa.

Wojenne fragmenty z Legend Ingoldsby'ego wraz z różnymi krwawymi

wersetami ze Starego Testamentu odżyły w mej pamięci; krew moja,

dotychczas na wpół zmrożona przerażeniem, zaczęła żywiej krążyć w

żyłach i zbudziło się we mnie dzikie pragnienie zabijania bez litości.

Obejrzałem się na zwarte szeregi wojowników za moimi plecami i

spytałem sam siebie, czy twarz moja wygląda teraz jak ich twarze. Stali

tam z zaciśniętymi pięściami i rozchylonymi ustami, wysunąwszy głowy

do przodu, ponad tarcze. Ich oczy błyszczały tak dziko jak oczy ogara, gdy

background image

dojrzy swą ofiarę.

Tylko serce Ignosiego, sądząc po jego pozornym opanowaniu, zdawało się

bić tak spokojnie jak zwykle pod płaszczem z lamparciej skóry, choć

nawet on zgrzytał zębami. Nie mogłem już znieść dłużej tego wszystkiego.

— Czyż będziemy tu stać, aż zapuścimy korzenie, Ignosi, teraz,

gdy Twala pożera tam naszych? — zapytałem.

— Nie, Macumazahn — brzmiała odpowiedź. — Właśnie

nadszedł odpowiedni moment i trzeba z tego skorzystać.

Gdy to mówił, świeży pułk runął na pierścień opasujący małe wzniesienie

i zatoczywszy koło, zaatakował je z drugiej strony.

10 Kopalnie króla Salomona

145

Wówczas Ignosi dał znak i pułk „Bawołów" z wojennym rzykiem

Kukuanów na ustach ruszył do natarcia.

Nie czuję się na siłach, by opisać to wszystko, co nastąpiło, imiętam tylko,

że posuwaliśmy się naprzód w ordynku, lecz ;akim impetem, iż ziemia

drżała; że wróg, którego atakowaliśmy, lienił nagle front; że potem

nastąpiło gwałtowne zderzenie wśród nieustannego ryku i połyskiwania

włóczni wydawało mi g, że widzę wszystko przez czerwoną mgłę krwi.

Gdy mi się rozjaśniło w głowie, stałem u szczytu wzniesienia, ;oczony

przez tych, co pozostali przy życiu ze sławnego pułku Szarych", a gdym

się obejrzał, zobaczyłem nie kogo innego, rlko Sir Henryka we własnej

osobie. W tym momencie nie miałem ojęcia, jak się tam znalazłem, i

dopiero potem opowiedział mi on, 3 pierwsza wściekła szarża „Bawołów"

zaniosła mnie niemal o jego stóp i pozostawiła, bowiem oni z kolei zostali

odepchnięci

background image

0 tyłu. Wówczas on wysunął się z pierścienia i wciągnął mnie

oń.

A dalszy przebieg bitwy? Któż to opisze? Ogromna masa

wojowników wciąż nacierała na nasze topniejące w oczach szeregi,

1 my wciąż dawaliśmy im odpór.

Przypomniały mi się wówczas słowa wyczytane chyba w Legendach

Ingoldsby'ego:

Zwartym szeregiem stali wojownicy I nieprzejrzany był wciąż las ich

włóczni, bo miejsce tego, co w boju padł martwy, zajmował zaraz

najbliższy towarzysz.

Wspaniały to był widok, gdy ci dzielni wojownicy przekraczali raz za

razem barierę martwych ciał, trzymając je czasem przed sobą, by w nie

godziły uderzenia włóczni, a potem własnymi ciałami powiększając

rosnący stos zabitych. Wspaniale też wyglądał stary wojownik Infadoos,

tak spokojny, jakby był na paradzie, wykrzykujący rozkazy,

napominający niektórych, nawet żartujący, aby podtrzymać na duchu

nielicznych już „Szarych", zawsze tam czynny, gdzie najsroższy wrzał bój.

Ale najwspanialej prezentował się Sir Henry z rozwianymi na

wietrze długimi włosami i w pióropuszu ściętym uderzeniem czyjejś

włóczni. Stał tam ten wielki Duńczyk z rękami zbryzganymi krwią i nikt

nie potrafił mu sprostać. Widziałem, jak raz za razem opuszczał topór,

gdy któryś z przeciwników ośmielił się stawić mu czoło,

146

a uderzając wołał: „O-hoj! O-hoj!" jak jego berserkierscy2 praojcowie i

jednym ciosem miażdżył tarcze, włócznie i czaszki, aż wreszcie nikt z

własnej woli nie zbliżał się do wielkiego białego „umtagati", czarodzieja,

background image

który zabijał niezawodnie.

Lecz nagle, podniósł się krzyk „Twala, Twala" i z ciżby wyskoczył

jednooki olbrzym w kolczudze, także z berdyszem i tarczą. — Gdzie

jesteś, Incubu, biały mężu, który zabiłeś Scraggę, mego syna? Spróbuj

mnie zabić! — krzyknął i cisnął tollę wprost . w Sir Henryka, ale ten

dostrzegł cios i nadstawił tarczę, tak że nóż przeszył ją tylko, wbiwszy się

klinem w żelazną płytę za skórą. Wtedy z okrzykiem na ustach skoczył

Twala na niego i tak silnie uderzył w jego tarczę swym berdyszem,

że sama siła uderzenia powaliła Sir Henryka na kolana. Do walki jednak

nie doszło, bo nagle z ust nacierających na nas wojowników wydarł się

okrzyk trwogi, a gdym spojrzał, zrozumiałem przyczynę. Z lewej

strony i z prawej równina zaroiła się od walczących. To stojące na

skrzydłach oddziały przyszły nam na pomoc. Zjawiły się w samą porę,

wojska Twali bowiem, jak przewidział Ignosi, skupiły całą uwagę na

krwawych zapasach z resztą „Szarych" i „Bawołów", tworzących do

niedawna trzon naszej armii, a teraz toczących w niewielkiej odległości

osobny bój. Dopiero gdy oba nasze skrzydła miały już zewrzeć szeregi

wokół wroga, wojownicy Twali dostrzegli niebezpieczeństwo, nie

zdołali jednak zająć obronnych pozycji i nasi skoczyli na nich jak ogary

na zwierzynę. Za kilka minut los bitwy był już rozstrzygnięty. Naciskane z

obu stron, przerażone ogromem rzezi, pułki Twali poszły w rozsypkę

ratując się ucieczką i wkrótce cała równina między nami a Loo pełna

była pierzchających żołnierzy. Jeśli zaś chodzi o oddziały, które do

niedawna otaczały nas i pułk „Bawołów", stopniały jak za dotknięciem

różdżki czarodziejskiej i niebawem staliśmy tam sami niby skała po

odpływie morza. Ale jak okropny był to widok! Wokół nas leżały stosy

background image

trupów i umierających, a spośród walecznych „Szarych" tylko

dziewięćdziesięciu pięciu ludzi stało o własnych siłach. Ten jeden tylko

pułk stracił blisko trzy tysiące ludzi.

— Żołnierze — mówił spokojnie Infadoos, gdy opatrywano mu ranę na

ręce, a on dokonywał przeglądu pozostałych przy życiu — okryliście

sławą nasz pułk, toteż o dzisiejszym dniu będą mówiły dzieci waszych

dzieci. — Potem zwrócił się ku Sir Henrykowi i uścisnął mu rękę. —

Jesteś wielki, Incubu — rzekł

2 Berserkier (berserker) — dziki skandynawski wojownik (przyp. tłum.).

147

i prostu. — Od lat przebywam wśród żołnierzy i niejednego alecznego

wojownika spotkałem w życiu, ale nigdy nie widziałem kiego męża jak ty.

Tymczasem pułk „Bawołów" rozpoczął marsz ku Loo, a gdy ijali nasze

stanowisko, odebraliśmy wiadomość od Ignosiego, l-óry prosił Infadoosa,

Sir Henryka i mnie, byśmy połączyli się nim. „Szarym" nakazano zbierać

rannych, my zaś udaliśmy się a spotkanie z Ignosim. Oświadczył, że

zamierza przypieczętować wycięstwo i — jeśli to możliwe — pojmać

Twalę.

W drodze do Loo spotkaliśmy niespodziewanie Gooda, siedzą-ego na

kopcu mrówek w odległości stu kroków od nas. Tuż obok dego leżało

ciało kukuańskiego wojownika.

— Jest pewnie ranny — powiedział z niepokojem Sir Henry. We ledwie

przebrzmiały te słowa, zdarzyła się rzecz niesłychana. Pozornie martwy

Kukuanin gwałtownie zepchnął Gooda z kopca l zaczął kłuć go

włócznią. W przerażeniu biegliśmy ku nim widząc, jak muskularny

wojownik zadaje cios za ciosem powalonemu na ziemię Goodowi,

background image

kurczącemu się bezsilnie po każdym uderzeniu. Widząc, że nadchodzimy,

Kukuanin raz jeszcze pchnął Gooda i z okrzykiem „Masz, czarowniku"

rzucił się do ucieczki. Good nie ruszał się, sądziliśmy więc, że nie żyje,

gdy jednak podeszliśmy do niego, zobaczyliśmy ze zdumieniem,

że jest wprawdzie blady i bardzo słaby, ale uśmiecha się

pogodnie, a monokl tkwi mocno w jego oku.

— Pierwszorzędna zbroja — mruknął spostrzegłszy pochylone nad sobą

twarze przyjaciół. — Dobrze musieli zapłacić temu żebrakowi. — Potem

zemdlał, a gdyśmy go zbadali, okazało się, że odniósł groźną ranę od tolli,

rzuconej w czasie pościgu, jednakże kolczuga wytrzymała uderzenia

ostatniego napastnika, który zdołał zadać swej ofierze tylko kilka ran

kłutych. Ponieważ w tej chwili nie mogliśmy nic dla niego zrobić,

umieściliśmy go na noszach z łoziny, używanych do noszenia rannych i

zabraliśmy ze sobą. Smutny to był pochód.

Przybywszy do jednej z najbliższych bram Loo, zastaliśmy tam jeden z

naszych pułków, strzegących jej na rozkaz Ignosiego. Pozostałe pułki

pilnowały innych wejść do mias.a. Oficer dowodzący tym pułkiem

pozdrowił Ignosiego jako króla i powiadomił go, że wojska Twali

schroniły się w mieście, dokąd uciekł też sam Twala. Dodał przy tym, że

jego zdaniem wojsko jest zdemoralizowane i zapewne się podda.

Wówczas Ignosi po naradzie z nami wysłał heroldów do każdej z bram,

nakazując obrońcom, by je otwarli, i zaręczając królewskim słowem,

że prze-

148

baczy wszystkim żołnierzom, którzy złożą broń. Odniosło to skutek, bo

background image

niebawem wśród okrzyków radości „Bawołów" spuszczono most

zwodzony i bramy po drugiej stronie fosy stanęły otworem.

Przedsięwziąwszy wszelkie środki ostrożności na wypadek zdrady,

wkroczyliśmy do miasta. Przy drodze stali wszędzie przygnębieni

wojownicy, spuściwszy głowy i złożywszy tarcze i włócznie u swych stóp.

Wszyscy pozdrawiali Ignosiego jako króla. Ruszyliśmy wprost ku

kraalowi Twali, a gdy dotarliśmy do ogromnego placu, gdzie niedawno

byliśmy świadkami polowania na czarowników, zobaczyliśmy, że jest

pusty. Nie, niezupełnie pusty, bo tam, przed chatą, siedział sam Twala, a u

jego stóp Gagool.

Przykro było patrzeć na niego, siedzącego tam z berdyszem i tarczą u

boku, z brodą opuszczoną na piersi, w towarzystwie jednej tylko osoby,

starej wiedźmy, toteż mimo jego podłości i okrucieństwa zdjęła mnie

litość. Jakże nisko upadł. Ani jeden żołnierz z jego armii, ani jedna z żon,

ani jeden spośród setek dworzan, którzy płaszczyli się przed nim, nie

pozostali, by dzielić jego los i gorycz upadku. Biedny dzikus! Los dał mu

nauczkę, że ludzie odwracają się od tych, co popadli w niesławę; że ten,

kto przegrał i jest bezbronny, nie znajdzie przyjaciół i nie zazna litości.

Zresztą Twala nie zasługiwał na nią.

Minąwszy bramę maszerowaliśmy ku miejscu, gdzie siedział eks-król.

Gdy znaleźliśmy się w odległości około pięćdziesięciu jardów, pułk

zatrzymał się, my zaś w towarzystwie straży honorowej podeszliśmy do

Twali, przy czym Gagool obrzuciła nas wyzwiskami.

Dopiero teraz podniósł Twala zdobną pióropuszem głowę i spojrzał na

zwycięskiego rywala — Ignosiego. Jego jedyne oko, zdradzające

hamowaną wściekłość, błyszczało jak wielki diament na jego czole.

background image

— Witaj, o królu — rzekł z gorzkim szyderstwem — ty, który jadłeś mój

chleb, a teraz za pomocą czarodziejskich sztuk białych mężów uwiodłeś

moje pułki i pobiłeś moje wojska. Witaj! Jakiż los chcesz mi zgotować, o

królu?

— Taki sam los, jaki przypadł mojemu ojcu, na którego tronie

siedzisz od tylu lat — odrzekł z powagą Ignosi.

— Pokażę ci, jak się umiera — mówił Twala — byś zapamiętał to, jak na

ciebie przyjdzie kolej. Spójrz, słońce krwawo zachodzi, dobrze, że moje

słońce zajdzie razem z nim. A teraz, o królu, gotów jestem umrzeć, lecz

pragnę skorzystać z prawa przysługującego

149

ólewskiemu domowi Kukuanów: chcę umrzeć walcząc.3 Nie ożesz mi

odmówić, bo wówczas większym b'yłbyś tchórzem ż ci, co dziś uciekli z

pola walki.

— Zgadzam się. Z kim chcesz walczyć? Wybieraj. Ze mną nie ożesz, bo

królowi wolno walczyć tylko na wojnie.

Twala wodził swym ponurym okiem po szeregach wojowników, gdy w

pewnej chwili utkwił wzrok we mnie, przeraziłem się nie i żarty. Co

będzie, jeśli zechce wybrać najpierw mnie? Jakąż ansę miałbym w walce z

nie mającym nic do stracenia, olbrzy-im dzikusem? Równie dobrze

mógłbym od razu popełnić samo-jjstwo. Natychmiast powziąłem myśl, że

nie przyjmę wyzwania, iwet gdyby mnie wygwizdano, bo lepiej zostać

zhańbionym niż )ćwiartowanym berdyszem.

Ale oto Twala przemówił.

— Incubu, dokończmy tego, co zaczęliśmy dziś, bo inaczej azwę cię

podłym tchórzem.

background image

— Nie — wtrącił szybko Ignosi — nie będziesz się bił z Incubu.

— Będę, nawet jeśli go strach obleciał — rzekł Twala.

Na nieszczęście Sir Henry zrozumiał te słowa, bo krew na-tynęła mu do

twarzy. — Będę z nim walczył — powiedział — )baczy, że się nie boję.

— Na Boga — błagałem — tu chodzi o pana życie. Nikt, kto siś widział

pana, nie pomyśli, że. jest pan tchórzem.

— Będę walczył — brzmiała posępna odpowiedź. — Nikt nie azwie

mnie tchórzem. Jestem gotowy. — I Sir Henry wystąpił aprzód wznosząc

swój berdysz.

Łamałem ręce na widok tej donkiszoterii, ale wobec jego 2terminacji nie

starałem się już go powstrzymać.

— Nie bij się, mój biały bracie — mówił ze wzruszeniem jnosi,

kładąc rękę na ramieniu Sir Henryka. — Dość już walczy-;ś. Jeśli padniesz

z jego rąk, pęknie mi serce.

— A jednak będę wylczył, Ignosi — odparł Sir Henry.

— Dobrze, Incubu. Jesteś dzielnym człowiekiem. To będzie iękna

walka. Spójrz, Twalo. Słoń jest gotowy.

Eks-król roześmiał się dziko i postąpiwszy naprzód, znalazł się warzą w

twarz z Curtisem. Stali tak przez chwilę w świetle achodzącego słońca,

które przystroiło czerwienią ich potężne ostacie. Dobrana to była para.

3 W Kukuanłe istnieje zwyczaj, zgodnie z którym mężczyznę z

królewskiego idu można zabić jedynie za jego zgodą, przy czym tej zgody

nigdy on nie odmawia. rolno mu wybrać kilku przeciwników,

zaaprobowanych przez króla, z którymi alczy, póki jeden z nich go nie

zabije (A. Q.).

50

background image

Okrążali się nawzajem z podniesionymi w górę berdyszami, dy nagle Sir

Henry poderwał się i zadał potężny cios prze-iwnikowi, który uskoczył w

bok. Uderzenie było tak silne, że lir Henryk niemal stracił równowagę, z

czego Twala nie omieszkał atychmiast skorzystać. Serce we mnie zamarło,

bom pomyślał, e to już koniec. Ale nie, szybkim ruchem lewego ramienia

Sir lenry nadstawił tarczę i skutek był taki, że berdysz Twali adłamał tylko

zewnętrzny brzeg jego tarczy i drasnął go w lewe amię, nie wyrządziwszy

mu większej krzywdy. Drugi cios Sir lenryka przyjął z kolei Twala na swą

tarczę. Potem nastąpiła ała seria uderzeń, które odbijały się od tarcz albo

trafiały j próżnię. Podniecenie rosło: Wojownicy z pułku, który- był

wiadkiem walki, zapomnieli o dyscyplinie i zbliżywszy się krzy-zeli i na

przemian jęczeli za każdym uderzeniem.

W tym czasie Good, który leżał przy mnie na ziemi, odzyskał mysły,

usiadł i obserwował pojedynek. Nagle wstał i ująwszy mie pod ramię,

zaczął podskakiwać na jednej nodze, ciągnąc mie za sobą i wykrzykując

pod adresem Sir Henryka słowa achęty.

— Dalej, stary! — wołał. — Dobrze teraz! Wal! Tymczasem Sir

Henry, przyjąwszy nowy cios na tarczę,

.derzył z całej siły, przebił zarówno tarczę, jak i twardą kolczugę "wali i

zranił go w ramię. Z rykiem bólu i wściekłości oddał Twala ios z mocą tak

wielką, że zmiażdżył Curtisowi rękojeść berdysza, hoć sporządzona była z

rogu nosorożca i umocniona stalowymi brączkami. Na twarzy Sir Henryka

ukazała się krew.

Krzyk przerażenia podniósł się wśród „Bawołów , gdy spo-trzegli, że

rękojeść berdysza upadła na ziemię, a Twala, raz jeszcze wznosząc swą

broń, rzucił się z krzykiem na Curtisa. Zamknąłem iczy, a gdym je

background image

otworzył, zobaczyłem, że jego tarcza leży także ta ziemi, on zaś sam

obejmuje Twalę wpół swymi potężnymi ra-nionarni. Zataczali się wciąż,

walcząc jak niedźwiedzie, naprężając całej siły muskuły w obronie życia i

honoru. Z najwyższym wysiłkiem odtrącił Twala swego przeciwnika i obaj

runęli, tarzając ię po ziemi. Twala starał się ugodzić Curtisa w głowę, Sir

Henry >róbował przebić pancerz Twali tollą, którą wyciągnął zza pasa.

Była to potężna i zarazem straszna walka.

— Złap jego topór — wrzasnął Good i może nasz bohater [o usłyszał.

W każdym razie, upuściwszy tollę, pochwycił berdysz, paskiem >awolej

skóry przymocowany do przegubu Twali, i teraz wyrywali \o sobie

nawzajem, walcząc jak dzikie koty i z trudnością łapiąc

52

oddech. Nagle skórzany pasek pękł, Sir Henry uwolnił się z wysiłkiem i

broń została w jego ręce. Podniósł się krwawiąc silnie, ale i Twala zerwał

się na nogi. Wyciągnąwszy ciężką tollę zza pasa, ruszył ku Curtisowi i

ugodził go w pierś. Uderzenie było celne, lecz ten, kto wykonał kolczugę,

znał swoją sztukę, bo oparła się stali. Z dzikim wrzaskiem uderzył Twala

raz jeszcze i raz jeszcze ciężki nóż odskoczył, a gdy Sir Henry zatoczył się

pod tym ciosem, Twala znów naparł na niego. Wówczas Anglik zebrał

wszystkie siły i z rozmachem zadał mu straszliwy cios. Ogromny krzyk

wyrwał się z tysięcy gardeł, bo oto głowa Twali oderwała się od ramion,

upadła na ziemię i potoczyła się do stóp Ignosiego. Przez sekundę

bezgłowy trup stał prosto, a krew tryskała fontanną z przeciętych arterii,

potem z głuchym chrzęstem upadł na ziemię. Obok niego leżał złoty

naszyjnik królewski.

Tymczasem Sir Henry, osłabiony walką i upływem krwi, runął na trupa.

background image

Podniesiono go natychmiast, czyjeś skwapliwe ręce polewały mu twarz

wodą i wreszcie szare oczy otwarły się szeroko. Zył.

Zaszło właśnie słońce, a ja podszedłem do miejsca, gdzie w kurzu leżała

głowa Twali, zdjąłem mu z czoła wielki diament i wręczyłem Ignosiemu.

— Weź — powiedziałem — prawowity królu Kukuanów, królu z

urodzenia i dzięki zwycięstwu.

Ignosi ozdobił czoło diamentem i postąpiwszy kilka kroków, postawił

stopę na bezgłowym ciele przeciwnika. A potem zaczął śpiewać, choć był

to raczej nie śpiew, lecz jakiś pean tryumfu, tak piękny, a przy tym tak

dziki, że nie znajdę odpowiednich słów, by go opisać. Kiedyś słyszałem,

jak pewien uczony czytał wspaniale Homera, i pamiętam, że byłem

oczarowany samym brzmieniem poszczególnych słów i wierszy. Pienia

Ignosiego w języku równie pięknym i dźwięcznym jak starogrecki

sprawiły na mnie takie samo wrażenie, choć byłem uznojony i wyczerpany

nadmiarem przeżyć.

— Teraz — rozpoczął Ignosi — nasz bunt zakończył się

zwycięstwem...

Rano ciemięzcy powstali, przywdziali pióropusze i gotowali się do walki...

Powstali i chwycili za włócznie; żołnierze wołali do swoich kapitanów:

„Prowadźcie nas", a kapitanowie wołali do króla: „Wydaj bitwę"...

Powstali w swojej dumie, dwadzieścia tysięcy wojowników.

Ich pióropusze pokryły ziemię jak pióra ptaków pokrywają

153

niazdo; potrząsali włóczniami i Krzyczeli; ciskali włóczniami r

światło słońca; pragnęli bitwy i radowali się...

Wystąpili przeciwko mnie; silni wojownicy biegli, by mnie abić,

background image

krzyczeli: „Ha, ha, ha! On już tak jakby nie żył!..."

Wtedy zaczerpnąłem tchu, a mój oddech był jak oddech burzy patrzcie: już

ich nie ma...

Moje pioruny poraziły ich, błyskawice moich włóczni zmiotły 2h siłę;

przygiąłem ich do ziemi grzmotem mego krzyku.

Załamali się, rozproszyli, zniknęli jak mgły poranka...

Są teraz pożywieniem wron i lisów, a pole bitwy tłuste jest id ich krwi...

Gdzie są ci potężni, co powstali rano?

Gdzież są ci dumni, którzy potrząsali włóczniami i wołali: ,Oi. już tak

jakby nie żył?... » Pochylili głowy, ale nie we śnie, leżą tam, ale nie

śpią...

Pamięć o nich zaginie, wstąpili w ciemność i już nie powrócą; ;ak, inni

wezmą ich żony, dzieci zapomną o nich...

A ja, ja król, ja orzeł, odnalazłem swe gniazdo...

Patrzcie! Długo wędrowałem nocą, wróciłem jednak do domu

) świcie...

Schrońcie się w cieniu mych skrzydeł, o ludzie, a ja uwolnię

was od trosk i trwogi...

Dobry nastał czas, czas łupów...

Moje jest bydło w dolinach, moje są też dziewice w kraalach... Zima

minęła, nadchodzi lato... jZło zakryje teraz swą twarz, dobrobyt

zakwitnie w kraju

jak lilia...

Raduj się, raduj, mój ludu! Niech świat cały się cieszy, bo nie będzie

tyranii tam, gdzie ja panuję...

Zamilkł, a wówczas z gęstniejącego mroku nadeszła odpowiedź:

background image

— Ty jesteś królem!

I tak ziściły się prorocze słowa, które powiedziałem heroldowi, bowiem po

czterdziestu ośmiu godzinach bezgłowe ciało Twali leżało u wrót jego

kraalu.

I

15

Choroba Gooda

Po skończonej walce przeniesiono Sir Henryka i Gooda do chaty Twali, a

ja przyłączyłem się do nich. Wysiłek i utrata krwi zupełnie ich wyczerpały,

ja zaś czułem się nieco lepiej. Jestem wytrzymały i łatwiej znoszę trudy

niż większość ludzi, gdyż mało ważę i mam niezłą zaprawę, jednakże tej

nocy i ja czułem się wykończony, a jak zawsze, gdy jestem zmęczony,

rana, którą zadał mi niegdyś lew, dała na nowo o sobie znać. Bolała mnie

też straszliwie głowa od uderzenia, które powaliło mnie rano na ziemię.

Trudno byłoby sobie wyobrazić żałośniejszą od nas trójkę tego wieczora.

Pocieszaliśmy się tylko, że lepiej czuć się tak nędznie aniżeli leżeć bez

życia na równinie, gdzie spoczywały teraz tysiące walecznych mężczyzn,

którzy jeszcze rano byli zdrowi i silni.

Przy pomocy Foulaty, która od chwili gdyśmy uratowali jej życie, grała

rolę naszej służebnicy, szczególnie wobec Gooda, zdołaliśmy zdjąć

kolczugi. Sir Henrykowi i Goodowi uratowały one z pewnością życie, ale

całe ciało pod nimi mieli posiniaczone. Zresztą i mnie nie brakowało

sińców. Znaczną ulgę przyniosły nam plastry z przyniesionych przez

Foulatę aromatycznych liści, ale choć sińce były nadal bolesne,, nie

martwiły nas tak bardzo jak rany Sir Henryka i Gooda. Goodowi przebito

na wylot „piękną białą nogę", z której uszło dużo krwi, Sir Henry zaś,

background image

obok innych skaleczeń, miał głęboką ranę na twarzy, zadaną mu przez

Twalę. Na szczęście Good jest zręcznym chirurgiem, toteż gdy tylko

odnalazła sie jego apteczka, wymył starannie rany i zdołał je nawet zaszyć,

najpierw Sir Henryka, potem własną, choć prymitywna kukuańska lampa

niewiele dawała światła. Potem nasmarował zranione miejsca jakąś

antyseptyczną maścią, a my obwiązaliśmy je resztkami chusteczek do

nosa.

Tymczasem Foulata przygotowała nam mocny rosół, byliśmy bowiem

zbyt umęczeni, by jeść. Wypiwszy go, rzuciliśmy się

155

•az na stosy skór i futer, którymi zasłana była wielka chata i-króla.

Dziwnym zrządzeniem losu na posłaniu Twali, owinięty

0 skórami, spał tej nocy Sir Henry, człowiek, który go zabił.

Powiedziałem „spał", ale po takim dniu niełatwo było usnąć,

wiem do uszu naszych dochodziły odgłosy

Zegnania umierających,

opłakiwania zmarłych.'

Słyszeliśmy zawodzenie kobiet, których mężowie, synowie racia polegli w

boju. Nic dziwnego, że zawodziły, bo ponad adzieścia tysięcy mężczyzn,

blisko jedna trzecia kukuańskiej nii, zginęło w tej straszliwej walce. Serce

się nam ściskało, fśmy leżeli i słuchali, jak plączą po tych, co już nigdy nie

ścą. I wtedy zrozumiałem całą okropność dokonanego dziś eła i całą

próżność ludzkich ambicji. Ku północy umilkł płacz )iet i wreszcie

zapadła cisza, przerywana tylko przeciągłym ciem, dochodzącym z

najbliższej chaty. Dowiedziałem się ;niej, że to Gagool opłakiwała króla

Twalę. Zasnąłem wreszcie niespokojnym snem, ale zrywałem się ciągle

background image

śląc, że wciąż jestem aktorem ostatnich wydarzeń. To mi się dawało, że

wojownik, którego wysłałem na tamten świat, na-ra na mnie na wzgórzu.

To stałem raz jeszcze we wspaniałym rścieniu „Szarych", którzy stoczyli

śmiertelny bój z wojskami ali. To znów widziałem toczącą się po ziemi

skrwawioną głowę -króla. Wreszcie noc jakoś minęła, ale gdy nastał świt,

zoba-łem, że moi towarzysze nie spali lepiej. Good miał wysoką •ączkę,

wkrótce zaczął bredzić i ku mojemu przerażeniu pluć via. Był to

niewątpliwie rezultat wewnętrznego obrażenia, :nanego pod ciosami

kukuańskiego wojownika, który usiłował ebić mu kolczugę. Sir Henry

natomiast czuł się lepiej mimo ly na twarzy, która utrudniała mu jedzenie,

a całkowicie emożliwiała śmiech.

Około godziny ósmej odwiedził nas Infadoos. Choć twardy to : człowiek,

czuł się gorzej po wysiłkach minionego dnia. Do-:dzieliśmy się ponadto,

że nie spał całą noc. Radował się lżąc nas, ściskał nam serdecznie ręce i

martwił r,ię bardzo nem Gooda. Zauważyłem, że do Sir Henryka odnosił

się ze zególnym szacunkiem, jakby uważał go za coś więcej niż owieka.

Przekonaliśmy się zresztą, że wśród Kukuanów ucho-

1 Tu autor cytuje dwuwiersz z wiersza Rezygnacja Henry'ego

Wordswortha jfellowa (1807 —1882), amerykańskiego poety, autora

sonetów, ballad, ro-sów prozą, a przede wszystkim eposu o

półlegendarnym wodzu Indian pt. ni o Hajawacie (przyp. tłum.).

dził Sir Henry za nadprzyrodzoną istotę. Żaden człowiek, mówili

żołnierze, nie potrafiłby walczyć tak jak on i żaden człowiek po tak

ciężkich bojach nie potrafiłby zabić Twali, króla, a zarazem najtęższego

kukuańskiego wojownika, i odrąbać mu głowy jednym zamachem. Ten

cios stał się w Kukuanie przysłowiowy, każde bowiem nadzwyczajne

background image

uderzenie berdysza, każdy nadzwyczajny popis siły nazywano „ciosem

Incubu".

Infadoos poinformował nas, że wszystkie pułki Twali złożyły broń przed

Ignosim i że deklaracje poddańcze nadchodziły ze wszystkich zakątków

kraju. Śmierć Twali z rąk Sir Henryka położyła kres wszelkim próbom

zamieszek. Scragga był jedynym synem króla, nie istniał więc już żaden

pretendent do tronu.

Powiedziałem teraz, że Ignosi doszedł do władzy poprzez krew. Na to

stary wojownik wzruszył ramionami. — Tak — odparł — ale nasz lud

można utrzymać w ryzach, jedynie upuszczając mu trochę krwi. Wielu

zginęło, pozostały jednak kobiety, inni wkrótce dorosną i zajmą miejsca

poległych. Potem kraj będzie żył przez pewien czas w pokoju.

Złożył nam też krótką wizytę Ignosi, na którego czole błyszczał królewski

diament. Gdym tak patrzył na niego, stąpającego pewnym krokiem w

asyście uniżonej straży honorowej, przyszedł mi na pamięć wysoki Zulus,

który kilka miesięcy temu przedstawił nam się w Durbanie, prosząc o

przyjęcie go na służbę i mówiąc, jak dziwnie toczy się koło fortuny.

— Witaj, o królu — powiedziałem wstając.

— Tak, Macumazahn — odparł — jestem wreszcie królem z łaski

waszych trzech prawych rąk.

Opowiedział nam, że wszystko idzie dobrze, że za dwa tygodnie pragnąłby

zorganizować uroczystość, w czasie której mógłby się zaprezentować

ludowi.

Zapytałem go, co zamierza zrobić ze starą Gagool.

— Ona jest złym duchem tego kraju — odpowiedział. — Zabiję ją i

wszystkich czarowników. Żyje tak długo, że już nie pamięta, kiedy się

background image

zestarzała. To ona uczyła tropicielki czarowników, to ona upodliła kraj w

obliczu niebios nad nami.

— Jednakże ona dużo wie — odparłem. — Łatwiej zniszczyć wiedzę,

Ignosi, niż ją zdobyć.

— Tak jest — rzekł. — Ona i tylko ona zna tajemnicę

„Trzech Czarownic", wie, dokąd biegnie Wielka Droga, wie, gdzie

grzebani są królowie i gdzie siedzą „Milczący".

— I gdzie są diamenty. Nie zapomnij o swej obietnicy, Ignosi.

157

isz zaprowadzić nas do kopalń nawet za cenę darowania życia

ool, która wskaże nam drogę.

- Nie zapomnę, Macumazahn, i zastanowię się nad tym, co

asz.

Po wizycie Ignosiego poszedłem zobaczyć, jak się czuje Good, i zastałem

go znów majaczącego. Poważne obrażenia ciała dały znać o sobie w

postaci wysokiej gorączki. Przez kilka dni stan jego był krytyczny i sądzę,

że gdyby nie Foulata i jej niezmordowana pielęgnacja, z pewnością by

umarł.

Kobiety są takie same na całym świecie bez względu na kolor skóry.

Osobliwy to był jednak widok, gdy ta ciemnoskóra piękność pochylała się

dzień i noc nad łożem gorączkującego mężczyzny, spełniając przy nim

wszelkie potrzebne usługi szybko, delikatnie i z instynktem urodzonej

pielęgniarki. W ciągu pierwszej nocy próbowałem jej pomóc, to samo

czynił Sir Henry, jeśli tylko pozwalały mu na to własne dolegliwości, ale

Foulata przyjmowała nasze starania z niecierpliwością i w końcu

background image

poprosiła, byśmy tylko jej pozostawili opiekę nad chorym. Mówiła, że

nasza krzątanina męczy chorego, i chyba miała rację. Czuwała nad nim

nieustannie, podając miejscowy lek: chłodny napój, przyrządzony z mleka

i z soku cebulek jakiegoś gatunku tulipana. Odganiała też muchy, by nie

siadały na chorym.

Mam teraz przed oczyma ów obraz: Gooda rzucającego się na posłaniu w

świetle prymitywnej lampy, bredzącego, z oczyma rozszerzonymi

gorączką i siedzącą obok niego na ziemi, plecami opartą o ścianę chaty

kukuańską piękność. W spojrzeniu jej łagodnych oczu malowała się

bezbrzeżna litość. A może było to coś więcej niż litość?

Przez dwa dni byliśmy przekonani, że Good umrze, i myśleliśmy o tym z

ciężkim sercem. Tylko Foulata nie chciała w to uwierzyć.

— Będzie żył — mówiła.

Dokoła głównej chaty Twali, gdzie leżał Good, panowało milczenie w

promieniu trzystu jardów, bowiem na rozkaz króla mieszkańcy pobliskich

chat opuścili je, by żaden hałas nie docierał do uszu chorego. Pewnej nocy

przed pójściem na spoczynek — a był to już piąty dzień choroby Gooda —

wstąpiłem tam jak zwykle, aby się dowiedzieć, jak on się czuje. Wszedłem

ostrożnie, starając się nie czynić hałasu. Lampa stojąca na podłodze

oświetlała postać Gooda, który nie rzucał się już na posłaniu, leżąc bez

ruchu.

A więc koniec, pomyślałem, i nie mogłem się powstrzymać od szlochu.

— Sza! — dobiegł mnie cichutki głos z cienia poza głową Gooda.

Podszedłem i zobaczyłem, że Good żyje i śpi spokojnie, a Foulata

obejmuje jego dłoń swymi wysmukłymi paluszkami. Kryzys minął.

Okazało się, że od kilkunastu godzin dziewczyna

background image

159

łziała przy nim bez ruchu, bojąc się, że go obudzi, jeśli tylko puści jego

rękę ze swoich rąk. Ile się wycierpiała siedząc tam łona, zmęczona i

zapewne głodna, nikt się nie dowie. W każdym ie, gdy Good się obudził,

wyniesiono ją tak zdrętwiałą, że mogła iść o własnych siłach.

Od tego dnia zaczął Good odzyskiwać szybko zdrowie, ale >iero po

pewnym czasie powiedział mu Sir Henry, co uczyniła ń Foulata.

Usłyszawszy historię owych kilkunastu godzin, czasie których dziewczyna

trwała przy nim bez ruchu, szla-tny marynarz wzruszył się bardzo i

natychmiast poszedł do Lty, gdzie staliśmy z powrotem kwaterą i gdzie

Foulata przy-owywała nam teraz południowy posiłek. Bojąc się, że

dziewczynie zdoła go zrozumieć, wziął mnie ze sobą jako tłumacza, ale

szę powiedzieć, że rozumiała go cudownie, choć bardzo ogra-zone było jej

kukuańskie słownictwo.

— Powiedz jej pan — mówił Good — że zawdzięczam jej :ie i że

nigdy nie zapomnę jej dobroci.

Przetłumaczyłem jego słowa i wydawało mi się, że Foulata :zerwieniła się

pod swą ciemną skórą. Potem zwróciła się ku adowi ruchem szybkim i

pełnym gracji i spoglądając na niego ymi wielkimi brązowymi oczyma,

rzekła cicho:

— Nie, pan mój zapomniał, że to on uratował mi życie. ;tem

jego służebnicą.

Czytelnik zapewne zauważy, że młoda dama zdawała się )ominać o moim

i Sir Henryka udziale w wyrwaniu jej ze lonów Twali. Ale takie są kobiety.

Moja droga żona też taka ta. Wycofałem się więc zasmucony. Nie

podobały mi się czułe )jrzenia Foulaty, bo znam fatalne skłonności do

background image

amorów ma-larzy w ogóle, a Gooda w szczególności.

Jeśli wiem, dwie są rzeczy na świecie, którym nie można pobiec: nie

można powstrzymać Zulusa od walki i marynarza

zakochania się przy najmniejszej okazji.

W kilka dni później miało miejsce wielkie zgromadzenie lub kukuańsku

„indaba", na którym Ignosi został formalnie nany za króla przez

przywódców kukuańskiego ludu. Widowisko sedstawiało się imponująco,

tym bardziej że połączone było vielką rewią wojskową. W paradzie

maszerowały resztki „Sza-jh", którym podziękowano uroczyście za ich

waleczność skrutnej bitwie. Ponadto każdy z nich otrzymał bogaty

podarek postaci bydła i promocję na oficera w formowanym na nowo łku

„Szarych". Król wydał rozkaz, by wszyscy Kukuanie, jak aj długi i

szeroki, oddawali nam trzem takie honory, jakie

przysługują królowi. Ponadto oświadczył, zgodnie z daną nam obietnicą,

że niczyja krew nie będzie nigdy przelana bez sądu i że ustanie polowanie

na czarowników.

Po skończonej ceremonii zaczekaliśmy na Ignosiego i powiedzieliśmy mu,

że pragniemy zbadać tajemnicę kopalń, do których prowadziła Droga

Salomona, pytając równocześnie, czy nie zdobył w związku z tym jakichś

wiadomości.

— Przyjaciele — odparł — oto czego się dowiedziałem. Kopalnie

znajdują się tam, gdzie siedzą trzy wielkie postaci, zwane tu

„Milczącymi". To im chciał Twala złożyć w ofierze Foulatę. To

tam, w wielkiej jaskini górskiej, grzebie się królów. To tam znajdziecie

ciało Twali obok tych, którzy przed nim odeszli. To tam znajduje się wielki

szyb, gdzie ludzie dawno zmarli wydobywali kamienie, takie może, jakich

background image

szukacie, takie, jakich podobno dużo av Kimberley. Jest tam też Komnata

Śmierci, miejsce tajemne, znane tylko królowi i starej Gagool. Lecz Twala

nie żyje, a ja nie wiem, gdzie ona jest i co się w niej znajduje. Legenda

mówi, że kiedyś, bardzo dawno temu, biały człowiek przeszedł przez góry,

że pewna kobieta zaprowadziła go do tej komnaty i pokazała mu ukryte w

niej skarby. Nim jednak zdołał je zabrać, zdradziła go i na rozkaz

ówczesnego króla został wypędzony. Od tego czasu żaden człowiek nie

przekroczył już progu komnaty. '

— To prawdziwa historia, Ignosi — odezwałem się — bo

przecież w górach znaleźliśmy białego człowieka.

— Tak, znaleźliśmy go. Przyrzekłem wam, że jeśli dotrzecie do tej

komnaty i znajdziecie kamienie...

— Klejnot na twoim czole dowodzi, że tam są kamienie — wtrąciłem,

wskazując na wspaniały diament, który zdjąłem z martwej głowy

Twali.

— Może. Jeśli są, weźcie tyle, ile tylko zechcecie, ale, bracia moi, czy

naprawdę pragniecie mnie opuścić?

— Najpierw musimy znaleźć tę komnatę — powiedziałem.

— Tylko jedna osoba może wam ją wskazać: Gagool.

— A jeśli nie zechce?

— Wtedy umrze — odparł Ignosi. — Darowałem jej życie z tego

jedynie powodu. Dobrze, niech wybiera. — I od razu Ignosi kazał wezwać

Gagool.

Niebawem przyszła, prowadzona przez dwóch strażników, których

przeklinała po drodze.

1— Zostawcie ją — rzekł do nich król.

background image

Jak tylko odeszli, ta starucha, ten strzęp człowieka z oczyma płonącymi

nienawiścią, skuliła się na ziemi.

11 Kopalnie króla Salomona

161

— Czego chcesz ode mnie, Ignosi? — pisnęła. — Jeśli mnie tkniesz,

zabiję cię. Pamiętaj o mojej czarodziejskiej sztuce.

— Twoja sztuka nie ocaliła Twali, stara wilczyco. Nic mi nie zrobisz.

Posłuchaj: żądam, byś mnie zaprowadziła do komnaty, gdzie są błyszczące

kamienie.

— Ha, ha! — zapiszczała znów. — Tylko ja wiem, gdzie ona jest, ale ci

nie powiem. Białe diabły odejdą stąd z pustymi rękami.

— Powiesz mi, Zmuszę cię do tego.

— Jesteś wielki, o królu, ale czyż siłą można coś wydobyć z niewiasty?

— Trudna to rzecz, ale mnie się uda.

— J..k, o królu?

— Tak oto: jeśli nic nie powiesz, umrzesz powolną śmiercią.

— Umrzeć! — wrzasnęła z przerażeniem i wściekłością. — Nie

ośmielisz się mnie dotknąć. Czy wiesz, kim jestem?... Ile mam lat?

Jak myślisz? Znałam twoich ojców i ojców twoich ojców. Gdy kraj

był młody, byłam tu, gdy się zestarzeje, też tu będę. Umrzeć mogę

tylko przypadkowo, bo nikt nie może mnie zabić.

— A jednak zabiję cię, Gagool, matko zła, bo czyż taka stara,

bezkształtna wiedźma jak ty, bez włosów, bez zębów, z oczyma pełnymi

złości, niegodziwa, może jeszcze kochać życie? To będzie miłosierny

uczynek, Gagool.

background image

— Ty głupcze — krzyknęła stara diablica — przeklęty głup-;ze, myślisz,

że życie jest słodkie tylko dla młodych? Jeśli tak, to nie znasz serda

człowieka. Dla młodych śmierć jest czasem pożądana, bo oni potrafią

czuć. Kochają i cierpią, i ściska się im serce, gdy drogie im istoty

odchodzą do kraju cieniów. Ale starzy już nic nie czują, nie kochają i... ha,

ha, ha... cieszą się, gdy innych śmierć zabiera. Ha, ha, ha!... Śmieją się na

widok zła. Kochają jedynie życie, ciepło słońca i słodycz powietrza. Boją

się zimna l ciemności. Ha, ha, ha! — I stara wiedźma zaczęła się tarzać po

ziemi w wybuchu upiornej wesołości.

— Nikczemna jest twoja mowa, dość już tego! — powiedział gniewnie

Ignosi. — Pokażesz mi miejsce, gdzie są kamienie czy lie? Bo jeśli nie

zechcesz, umfzesz, nawet teraz. — To mówiąc, [gnosi chwycił za

włócznię i trzymał ją ponad głową Gagool.

— Nie pokażę! Nie ośmielisz się mnie zabić. Ten, kto mnie sabije, będzie

przeklęty na wieki.

Wówczas Ignosi zniżył włócznię i ukłuł staruchę. Z dzikim vrzaskiem

zerwała się na nogi, potem upadła i potoczyła się >o podłodze.

62

— Dobrze, pokażę ci. Pozwól mi tylko żyć, pozwól wygrzewać się w

słońcu i zjeść czasem kawałek soczystego mięsa.

— Wiedziałem, że potrafię przemówić ci do rozumu. Jutro pójdziesz tam

z Infadoosem i moimi białymi przyjaciółmi, ale strzeż się zasadzki, bo

inaczej umrzesz powolną śmiercią. Rzekłem.

— Nie zawiodę cię, Ignosi, zawsze dotrzymuję słowa, ha, ha, ha! Kiedyś

pewna kobieta pokazała to miejsce białemu człowiekowi i cóż się stało?

Spotkało go nieszczęście — mówiła wiedźma, a jej oczy błyszczały

background image

nienawiścią. — Nazywała się tak jak ja, Gagool. Może tą kobietą byłam ja.

— Kłamiesz — powiedziałem. — Dziesięć pokoleń minęło od

tego czasu.

— Kiedy się długo żyje, łatwo się zapomina. Może to była matka mojej

matki, jedno wiem, że nazywała się Gagool. Ale uważajcie! W

miejscu, gdzie są te błyszczące zabaweczki, znajdziecie worek pełen

kamieni. Ten człowiek napełnił nimi wór, nie zabrał go jednak. Spotkało

go nieszczęście, nieszczęście — mówię. Powiedziała mi o tym może

matka mojej matki... Wesoła będzie nasza podróż. Zobaczymy po drodze

ciała tych, co padli w boju. Ich oczodoły będą już puste, ich żebra

ogryzione. Ha, ha, ha!

16

Komnata śmierci

Było już ciemno, gdy trzeciego dnia po scenie opisanej

poprzednim rozdziale stanęliśmy obozem u stóp „Trzech Cza-

>wnic", czyli trójkąta gór, do których biegła Wielka Droga

alomona. Prócz nas trzech uczestniczyli w wyprawie: Infadoos,

oulata, która czekała na n"as, a szczególnie na Gooda, i Gagool,

iesiona w lektyce, mrucząca coś bez przerwy i przeklinająca, oraz

rupa strażników i służących. Góry, a raczej trzy ich wierzchołki

- bo sama masa stanowiła geologicznie całość — tworzyły, jak

iiż powiedziałem, trójkąt, którego podstawa zwrócona była ku

am, jeden wierzchołek wznosił się po prawej stronie, drugi

io lewej, a trzeci na wprost nas. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki

Ljrzeliśmy w promieniach słońca następnego ranka. Wysoko,

vysoko ponad nami strzelały w błękit nieba trzy ośnieżone szczyty,

background image

i poniżej warstwy śniegu i na zboczach płonęły purpurą wrzo-

>owiska. Wprost przed nami widniała biała wstążka Wielkiej

Drogi Salomona, biegnącej w górę do stóp centralnego wierzchoł-

ia. Liczyła około pięciu mil i tam się kończyła.

Uczucia niezwykłego podniecenia, z jakim wyruszaliśmy w dalszą drogę

tego ranka, zostawię raczej wyobraźni Czytelnika. Zbliżaliśmy się

wreszcie do cudownych kopalń, które trzysta lat temu przyprawiły o

śmierć starego Portugalczyka, potem mego biednego przyjaciela,

urodzonego pod złą gwiazdą potomka tamtego, a może również George'a

Curtisa, brata Sir Henryka. Jaki los przypadnie nam po tym wszystkim,

cośmy przeszli? Tamtych spotkało nieszczęście, jak mówiła Gagool, czy i

nas ono spotka? Gdy pokonywaliśmy już ostatni odcinek długiej, pięknej

drogi, nie mogłem się opędzić od myśli nieco zabobonnych i wydawało mi

się, że zarówno Good, jak i Sir Henry to samo czuli.

Przez ponad półtorej godziny maszerowaliśmy drogą obrzeżoną wrzosami

w takim tempie, że tragarze niosący Gagool z trud-

164

ią dotrzymywali nam kroku, ona sama zaś domagała się, ny się zatrzymali.

— Idźcie wolniej, biali mężowie — mówiła wysuwając swą iną,

pomarszczoną twarz spoza zielonej zasłony i wlepiając as błyszczące oczy.

— Dlaczegóż tak pędzicie na spotkanie zczęścia, które spadnie tam na

was, poszukiwaczy skarbów? [ śmiała się śmiechem tak strasznym, że

zimny dreszcz nas łnikał, gasząc całkowicie nasz entuzjazm.

Posuwaliśmy się jednak naprzód, aż wreszcie ujrzeliśmy u stóp y rozległy

kolisty dół, którego pochyłe zbocza opadały na Dokość ponad trzystu stóp,

a obwód liczył pół mili.

background image

— Co to jest, jak panowie myślicie? — zwróciłem się do Henryka i

Gooda, którzy ze zdumieniem spoglądali na ów

Potrząsnęli przecząco głowami.

— W takim razie nie widzieliście kopalń diamentów w Kim-ley. Nie

mam wątpliwości, że to Diamentowa Kopalnia Salo-tia. Proszę spojrzeć

tu — mówiłem wskazując na warstwy ardniałej gliny, wyzierającej z

trawy i krzewów na brzegach u — to ta sama formacja. Jestem pewny, że

gdy zejdziemy dół, znajdziemy żyły kruszcu. — Zwróciłem też uwagę

na

ą serię płaskich kamiennych płytek, umieszczonych na ła-Inym zboczu

poniżej poziomu strumienia, który przed wiekami żłobił sobie drogę w

litej skale. — Jeśli to nie są stoły używane

płukania wydobytego kruszcu, to jestem Holendrem.

Na brzegu owego wielkiego dołu, który był niewątpliwie szy-n

oznaczonym na mapie da Silvestry, Wielka Droga rozgałęzia-

się w dwie strony i okalała go. W wielu miejscach była ona szelnie

wyłożona kamiennymi płytami, najwidoczniej w celu locnienia obrzeży

szybu. Szliśmy tą drogą, ciekawość naszą wiem wzbudziły trzy wznoszące

się po drugiej stronie obiekty, edy się zbliżyliśmy, okazało się, że to

kamienne kolosy, trójka lilczących", o których z taką czcią i lękiem mówili

Kukuanie. ły ich majestat mogliśmy ocenić dopiero wtedy, gdy

znaleźliśmy i tuż przed postumentem.

Na olbrzymim piedestale z ciemnego kamienia znajdowały się sy siedzące

postacie, umieszczone z osobna, w odległości dwu-iestu kroków, i

spoglądające na drogę, która prowadziła równiną ' leżącego w odległości

sześćdziesięciu mil Loo. Dwie postacie zedstawiały mężczyzn, trzecia

background image

kobietę, przy czym każda z nich iała około osiemnastu stóp wysokości,

licząc od głowy do podsta-f«

I

Postać kobieca była naga i odznaczała się wielką, choć surową pięknością,

jednakże wielowiekowe wpływy atmosferyczne zniekształciły trochę jej

rysy. Głowę jej zdobił półksiężyc ze zwróconymi ku górze ostrymi

końcami. Dwie postacie, męskie natomiast były udrapowane, a ich rysy

miały straszliwy wyraz,'szczególnie mężczyzny po prawej stronie z twarzą

diabła. Postać męska po lewej stronie wyglądała pogodniej, ale jej spokój

wydawał się okropny. Był to spokój nieludzkiego okrucieństwa. Sir Henry

zauważył, że taki właśnie wyraz nadawali starożytni pewnym potężnym

istotom, które spoglądały na cierpienia ludzkości jeśli nie z radością, to

przynajmniej bez smutku. Te trzy postacie, siedzące tam w samotności i

spoglądające od wieków na równinę, budziły lęk.

Oddani kontemplacji monumentu, zastanawialiśmy się, czyje ręce go

ukształtowały, kto wykopał szyb i zbudował drogę. Ponieważ znam nieźle

Stary Testament, pomyślałem sobie, że te trzy postacie to może Asztarte,

bogini Fenicjan, Chemosz, bóg Moabitów, i Milkom, bóg dzieci Amona,

ale Sir Henry, który jest bardzo wykształcony, zdobył bowiem wysoki

stopień naukowy w dziedzinie studiów klasycznych, był innego zdania.

— Może to było tak — powiedział — Asztoret Hebrajczyków to Asztarte

Fenicjan, którzy byli wielkimi kupcami za czasów Salomona. Grecką

Astarte z kolei, którą Grecy utożsamiali z Afrodytą, przedstawiano z

rogami półksiężyca, a na głowie tej kobiecej postaci przed nami są

wyraźne rogi. Twórcą tych kolosów mógł być jakiś fenicki urzęfdnik,

który zarządzał kopalniami. Któż to wie?

background image

Na rozmyślaniach o tych niezwykłych reliktach dalekiej przeszłości zastał

nas Infadoos. Pozdrowiwszy „Milczących" podniesieniem włóczni,

zapytał, czy zechcemy pójść do Komnaty Śmierci od razu, czy dopiero po

południowym posiłku, Gagool bowiem wyraziła gotowość zaprowadzenia

nas tam. Ponieważ była zaledwie jedenasta, a nasza ciekawość nie miała

granic, oświadczyliśmy, że pragniemy iść tam natychmiast.

Zaproponowałem przy tym, byśmy wzięli ze sobą coś do zjedzenia,

przypuszczałem bowiem, że nasz pobyt w jaskini może się przedłużyć.

Przyniesiono więc lektykę starej Gagool, a Foulata przygotowała na moją

prośbę trochę suszonego mięsa i kilka gurd z wodą, umieściwszy ten zapas

w trzcinowym koszyku.

Wprost przed nami, w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków za plecami

kolosów, wyrastała pionowa ściana skalna wysokości osiemdziesięciu

stóp, wznosząca się pochyło ku górze i tworząca

6

167

>dstawę wyniosłego, zwieńczonego śniegiem szczytu, który rzelał w niebo

na wysokość trzech tysięcy stóp ponad nami. iy tylko Gagool zobaczyła,

że tragarze niosą jej lektykę, obrzu-ła nas złym spojrzeniem i wsparta na

łasce szła utykając wprost i owej skalnej ścianie. Postępowaliśmy za nią i

niebawem •tarliśmy do wąskiego sklepionego portalu, który wyglądał jak

sjście do podziemnego korytarza kopalni.

Tu zaczekała na nas, a z jej twarzy nie schodził pełen złośli-aści uśmiech.

— Biali mężowie z Gwiazd — pisnęła — wielcy wojownicy, cubu,

Bougwan i ty, mądry Macumazahnie, czyście gotowi? stem tu na rozkaz

mego pana i króla, by wam pokazać błyszczące mienie. Ha, ha, ha!

background image

— Jesteśmy gotowi — odparłem.

— Dobrze, dobrze. Zbierzcie siły, by móc znieść to, co zobaczy-;. Czy

pójdziesz z nami, Infadoosie, ty, który zdradziłeś swego na?

— Nie — odpowiedział Infadoos marszcząc brwi — nie pójdę, nie dla

mnie. Ale ty, Gagool, poskrom swój język i miej się baczności. W twoje

ręce oddaję moich przyjaciół i jeśli spadnie

włos z głowy, umrzesz, choćbyś była stokroć potężniejszą irownicą.

Czy słyszysz?

— Słyszę cię, Infadosie. Znam cię, zawsze lubiłeś wielkie iwa.

Gdy byłeś małym dzieckiem, groziłeś własnej matce. Ale s bój się, nie bój,

chętnie słucham rozkazów króla. Służyłam 'u królom, że w końcu oni

służyli mnie. Ha, ha, ha! Idę spojrzeć zcze raz w ich twarze, również w

oblicze Twali. Chodźcie, Ddźcie! Tu jest lampa. — I Gagool wydobyła

spod swego futrza-g-o płaszcza naczynie pełne oliwy, w którym

tkwiła świeca cnotem z sitowia.

— A ty, Foulato, pójdziesz z nami? — pytał Good łamanym ykiem

Kukuanów, w którym podciągał się pod kierunkiem odej damy.

— Boję się, panie mój — odparła dziewczyna nieśmiało.

— To daj mi koszyk.

— Nie, nie... Gdziekolwiek pójdziesz ty, panie mój, pójdę i ja.

— Tam do licha — mruknąłem — pójdziesz, ale kłopotliwe będzie dla

nas, jeśli w ogóle wybrniemy z tych tarapatów. Nie mówiąc już nic,

Gagool zagłębiła się w ów korytarz, tyle szeroki, że dwie osoby mogły

tam iść obok siebie, i zupełnie nny. Postępowaliśmy za dźwiękiem jej

głosu z drżeniem i pewną wą, której nie umniejszał odgłos trzepotania

skrzydeł.

background image

— Co to? — krzyknęła Gagool. — Ktoś uderzył mnie w twarz.

— Nietoperze — powiedziałem. — Prowadź dalej.

Gdy uszliśmy kilkadziesiąt kroków, zobaczyliśmy, że mrok się rozjaśnia.

Jeszcze chwila i znaleźliśmy się w najcudowniejszym miejscu, jakie

kiedykolwiek oglądały oczy żywego człowieka.

Drogi Czytelniku! Wyobraź sobie wnętrze olbrzymiej katedry, bez okien,

lecz oświetlonej jakimś przyćmionym światłem z góry, które dochodziło

zapewne z szybów, mających połączenie ze światłem dziennym. Wyobraź

sobie sklepienie wznoszące się na wysokość stu stóp ponad nami, a

będziesz miał pojęcie o ogromie tego miejsca, przy czym ta stworzona

przez naturę katedra była wynioślejsza i szersza niż jakakolwiek świątynia,

zbudowana przez człowieka.

Ta zdumiewająca wielkość była jednak najmniejszym z cudów, bowiem

wzdłuż całej hali biegły lodowe filary — gigantyczne stalaktyty. Nie

potrafię opisać ich piękna i dostojeństwa. Niektóre z nich, o średnicy

liczącej nie mniej niż dwadzieścia stóp u podstawy, wznosiły się wprost ku

dalekiemu sklepieniu. Inne były dopiero w stadium tworzenia się i na

skalnej podłodze wyglądały — mówiąc słowami Sir Henryka — jak

rozbite kolumny w starej greckiej świątyni, podczas gdy wysoko w górze

można było dostrzec zawieszone tam ogromne sople lodu. Ów proces

tworzenia się był nawet dla nas dostrzegalny, bo gdy tam staliśmy, krople

wody spadały niekiedy na owe kolumny. Czasem była to jedna kropla na

dwie, trzy minuty, a wówczas zastanawiałem się, czy dałoby się obliczyć,

w jakim czasie mógłby powstać filar wysokości na przykład

osiemdziesięciu stóp i o średnicy liczącej dziesięć stóp u podstawy. By

udowodnić, że taki proces, przynajmniej w jednym przypadku, był

background image

niesłychanie powolny, wystarczy podać następujący przykład. Otóż na

jednym z tych filarów odkryliśmy rzeźbę przedstawiającą mumię, a obok

jej głowy postać jakiegoś egipskiego boga. Było to bez wątpienia dzieło

kopalnianego pracownika z zamierzchłych czasów. Mumia miała wielkość

naturalną, bo tak zazwyczaj pragnie się uwiecznić człowiek kosztem

arcydzieł natury, czy to będzie fenicki robotnik, czy brytyjski prostak. Od

czasu jej wyrzeźbienia musiało upłynąć blisko trzy tysiące lat, kolumna

zaś liczyła tylko osiem stóp wysokości wobec pięciu stóp rzeźby i

znajdowała się jeszcze w stadium formowania. Daje to pojęcie, ile czasu

potrzeba, by urosła o stopę czy nawet o cal.

Niektóre stalagmity przybrały dziwne kształty zapewne dlatego, że woda

nie zawsze kapała w to samo miejsce. I tak jedna

169

Istawę wyniosłego, zwieńczonego śniegiem szczytu, który zelał w niebo

na wysokość trzech tysięcy stóp ponad nami. y tylko Gagool zobaczyła, że

tragarze niosą jej lektykę, obrzu-i nas złym spojrzeniem i wsparta na lasce

szła utykając wprost owej skalnej ścianie. Postępowaliśmy za nią i

niebawem ;arliśmy do wąskiego sklepionego portalu, który wyglądał jak

jście do podziemnego korytarza kopalni.

Tu zaczekała na nas, a z jej twarzy nie schodził pełen złośli-ści uśmiech.

— Biali mężowie z Gwiazd — pisnęła — wielcy wojownicy, ;ubu,

Bougwan i ty, mądry Macumazahnie, czyście gotowi? stem tu na rozkaz

mego pana i króla, by wam pokazać błyszczące mienie. Ha, ha, ha!

— Jesteśmy gotowi — odparłem.

— Dobrze, dobrze. Zbierzcie siły, by móc znieść to, co zobaczy-. Czy

background image

pójdziesz z nami, Infadoosie, ty, który zdradziłeś swego na?

— Nie — odpowiedział Infadoos marszcząc brwi — nie pójdę, nie dla

mnie. Ale ty, Gagool, poskrom swój język i miej się baczności. W twoje

ręce oddaję moich przyjaciół i jeśli spadnie

włos z głowy, umrzesz, choćbyś była stokroć potężniejszą irownicą.

Czy słyszysz?

— Słyszę cię, Infadosie. Znam cię, zawsze lubiłeś wielkie >wa.

Gdy byłeś małym dzieckiem, groziłeś własnej matce. Ale i bój się, nie bój,

chętnie słucham rozkazów króla. Służyłam [u królom, że w końcu oni

służyli mnie. Ha, ha, ha! Idę spojrzeć szcze raz w ich twarze, również w

oblicze Twali. Chodźcie, odźcie! Tu jest lampa. — I Gagool wydobyła

spod swego futrza-go płaszcza naczynie pełne oliwy, w którym tkwiła

świeca knotem z sitowia.

— A ty, Foulato, pójdziesz z nami? — pytał Good łamanym :ykiem

Kukuanów, w którym podciągał się pod kierunkiem odej damy.

— Boję się, panie mój — odparła dziewczyna nieśmiało.

— To daj mi koszyk.

— Nie, nie... Gdziekolwiek pójdziesz ty, panie mój, pójdę i ja.

— Tam do licha — mruknąłem — pójdziesz, ale kłopotliwe będzie dla

nas, jeśli w ogóle wybrniemy z tych tarapatów. Nie mówiąc już nic,

Gagool zagłębiła się w ów korytarz, tyle szeroki, że dwie osoby mogły

tam iść obok siebie, i zupełnie

imny. Postępowaliśmy za dźwiękiem jej głosu z drżeniem i pewną awą,

której nie umniejszał odgłos trzepotania skrzydeł.

— Co to? — krzyknęła Gagool. — Ktoś uderzył mnie w twarz.

— Nietoperze — powiedziałem. — Prowadź dalej.

background image

Gdy uszliśmy kilkadziesiąt kroków, zobaczyliśmy, że mrok się rozjaśnia.

Jeszcze chwila i znaleźliśmy się w najcudowniejszym miejscu, jakie

kiedykolwiek oglądały oczy żywego człowieka.

Drogi Czytelniku! Wyobraź sobie wnętrze olbrzymiej katedry, bez okien,

lecz oświetlonej jakimś przyćmionym światłem z góry, które dochodziło

zapewne z szybów, mających połączenie ze światłem dziennym. Wyobraź

sobie sklepienie wznoszące się na wysokość stu stóp ponad nami, a

będziesz miał pojęcie o ogromie, tego miejsca, przy czym ta stworzona

przez naturę katedra była wynioślejsza i szersza niż jakakolwiek świątynia,

zbudowana przez człowieka.

Ta zdumiewająca wielkość była jednak najmniejszym z cudów, bowiem

wzdłuż całej hali biegły lodowe filary — gigantyczne stalaktyty. Nie

potrafię opisać ich piękna i dostojeństwa. Niektóre z nich, o średnicy

liczącej nie mniej niż dwadzieścia stóp u podstawy, wznosiły się wprost ku

dalekiemu sklepieniu. Inne były dopiero w stadium tworzenia się i na

skalnej podłodze wyglądały — mówiąc słowami Sir Henryka — jak

rozbite kolumny w starej greckiej świątyni, podczas gdy wysoko w górze

można było dostrzec zawieszone tam ogromne sople lodu. Ow proces

tworzenia się był nawet dla nas dostrzegalny, bo gdy tam staliśmy, krople

wody spadały niekiedy na owe kolumny. Czasem była to jedna kropla na

dwie, trzy minuty, a wówczas zastanawiałem się, czy dałoby się obliczyć,

w jakim czasie mógłby powstać filar wysokości na przykład

osiemdziesięciu stóp i o średnicy liczącej dziesięć stóp u podstawy. By

udowodnić, że taki proces, przynajmniej w jednym przypadku, był

niesłychanie powolny, wystarczy podać następujący przykład. Otóż na

jednym z tych filarów odkryliśmy rzeźbę przedstawiającą mumię, a obok

background image

jej głowy postać jakiegoś egipskiego boga. Było to bez wątpienia dzieło

kopalnianego pracownika z zamierzchłych czasów. Mumia miała wielkość

naturalną, bo tak zazwyczaj pragnie się uwiecznić człowiek kosztem

arcydzieł natury, czy to będzie fenicki robotnik, czy brytyjski prostak. Od

czasu jej wyrzeźbienia musiało upłynąć blisko trzy tysiące łat, kolumna

zaś liczyła tylko osiem stóp wysokości wobec pięciu stóp rzeźby i

znajdowała się jeszcze w stadium formowania. Daje to pojęcie, ile czasu

potrzeba, by urosła o stopę czy nawet o cal.

Niektóre stalagmity przybrały dziwne kształty zapewne dlatego, że woda

nie zawsze kapała w to samo miejsce. I tak jedna

169

Drzymia masa, ważąca bez wątpienia jakieś sto ton, wyglądałf k ambona,

pięknie ozdobiona wklęsłymi i wypukłymi wzorami warzającymi wrażenie

koronki. Inne stalagmity przypominały iwne bestie, a po bokach jaskini

widniały wachlarzowate wzory iloru kości słoniowej, jak liście mrozu na

szybach.

Od głównej nawy prowadziły tu i ówdzie w bok mniejsze skinie, niby

kaplice wielkiej katedry. Niektóre były duże, inne aleńkie, stanowiące

cudowny dowód, że natura prowadzi swe :ieło zgodnie z tymi samymi

niezmiennymi prawami, bez względu i wielkość. Jeden mały zakątek na

przykład był nie dłuższy ż duży domek lalki, a jednak mógł być modelem

całego tego iejsca, bo woda skapywała tu również, z góry zwisały sople du

i w identyczny sposób tworzyły się filary.

Nie mieliśmy jednak dość czasu, by obejrzeć tę pieczarę tak składnie,

jakbyśmy pragnęli, bo Gagool zdradzała na nieszczęście ipełną obojętność

na stalaktyty i pragnęła tylko wywiązać się i swego obowiązku.

background image

Niepokoiło mnie to tym więcej, że chciałem jadać, dzięki czemu docierało

światło do wnętrza jaskini i czyim ) było dziełem — człowieka czy natury.

Chciałem się też prze-jnać, czy miejsce to stanowiło niegdyś teren

działalności czło-ieka, co wydawało się całkiem prawdopodobne.

Pocieszaliśmy ę jednak, że zbadamy to wszystko w drodze powrotnej, i

podąży-śmy za naszą niesamowitą przewodniczką.

Doprowadziła nas do odległego końca olbrzymiej, milczącej skini, gdzie

znaleźliśmy inne wejście, nie sklepione jak pierwsze, cz kwadratowe u

góry, jak drzwi egipskich świątyń.

— Czyście gotowi wejść do Komnaty Śmierci, biali mężowie? - zapytała

Gagool z wyraźnym zamiarem zaniepokojenia nas.

— Prowadź, Makdufie1 — rzekł uroczyście Good, starając się ie

okazywać strachu, który odczuwaliśmy wszyscy z wyjątkiem oulaty. Ujęła

ona pod ramię Gooda, u niego szukając opieki.

- Jakoś strasznie tu — rzekł Sir Henry, zaglądając do Lemnego wnętrza. —

Dalej, Quatremain, seniores priores2. Nie aż czekać starej damie. — I Sir

Henryk grzecznie ustąpił mi ilejsca, za co nie byłem mu wcale wdzięczny.

,,Tap, tap" —- stukała laska starej Gagool, kroczącej kory-arzem i

chichoczącej obrzydliwie. Ociągałem się, powodowany

iewytłumaczalnym przeczuciem czegoś złego.

Good parafrazuje tu cytat z tragedii W. Szekspira Makbet, mianowicie

słowa ypowiedziane przez Makbeta przed rozpoczęciem pojedynku z

Makdufem, który y.stąpił przeciw zbrodniczemu królowi (przyp. tłum.).

2 Seniores priores (łac.) — starsi mają pierwszeństwo (przyp. tłum.).

70

— Naprzód, stary —rzekł Good — bo inaczej zgubimy naszą uroczą

background image

przewodniczkę.

Na te słowa ruszyłem korytarzem i niebawem znalazłem się w mrocznym

pomieszczeniu długości około czterdziestu stóp oraz trzydziestu stóp

szerokości i wysokości, wykutym niegdyś w skale ręką ludzką. Było tu

znacznie ciemniej niż w olbrzymiej stalaktytowej pieczarze, toteż w

pierwszej chwili dostrzegłem jedynie masywny stół czy ławę, biegnącą

wzdłuż całej długości pomieszczenia z ogromną białą figurą na końcu i

szeregiem figur naturalnej wielkości człowieka. Po chwili zobaczyłem też

na środku ławy jakiś brązowy przedmiot, a gdy oczy moje przywykły już

do mroku, zrozumiałem, co to wszystko znaczy, i rzuciłem się do ucieczki.

W ogóle nie jestem nerwowy i dość widziałem w życiu, by się wyzbyć

wszelkich przesądów, ale milsze wyznać, że ów widok wytrącił mnie

całkowicie z równowagi. Gdyby Sir Henry nie pochwycił mnie za kołnierz

i nie przytrzymał, sądzę, że za pięć minut byłbym się znalazł poza

obrębem stalaktytowej pieczary i nikt by mnie nie namówił, nawet za cenę

wszystkich diamentów z Kimberley, bym tam powrócił. Po chwili jednak,

gdy i Sir Henry dojrzał owe, figury, puścił moje ramię i zaczął wycierać

pot z czoła. Good klął cicho, Foulata zaś zarzuciła mu ręce na szyję i

krzyczała.

Tylko Gagool chichotała głośno i długo.

Upiorny był to widok. Na końcu długiej kamiennej ławy siedziała Śmierć,

przedstawiona w postaci kolosalnego szkieletu ludzkiego. W jednej ręce

trzymała wysoko ponad głową ogromną włócznię, jakby gotując się do

uderzenia, druga jej ręka spoczywała na ławie w pozycji, jaką przybiera

człowiek, gdy chce wstać. Cała zaś postać pochylona była do przodu, tak

że jej wyszczerzone zęby i lśniąca czaszka wystawały ku nam, puste

background image

oczodoły zdawały się wpatrywać w nas uporczywie, a szczęka była

rozwarta, jak gdyby Śmierć chciała przemówić.

— Na Boga! — zdołałem w końcu przemówić — co to wszystko znaczy?

Good wpatrywał się ze zdumieniem w rząd białych figur. Sir Henry zaś

wskazał na brązowy przedmiot pośrodku ławy. — Cóż to jest? — zapytał.

— Hi, hi, hi! — śmiała się Gagool. — Nieszczęście spotka tych, co się

ośmielą wejść do Komnaty Śmierci. Hi, hi, hi! Podejdź tu, Incubu, ty,

który go zabiłeś. — I stara wiedźma, ująwszy Sir Henryka za rękę swymi

wychudłymi palcami, podprowadziła go do ławy. Poszliśmy za nimi.

171

Przed ławą Gagool zatrzymała się i wyciągnęła rękę ku owemu

brązowemu przedmiotowi. Sir Henry spojrzał i cofnął się z okrzykiem, bo

tam, całkiem nagi, z głową odciętą przez Sir Henryka i spoczywającą na

kolanach, siedział Twala, ostatni król Kukuany. Siedział w całej swej

brzydocie z kręgami szyjnymi wystającymi z pomarszczonej skóry, czarny

sobowtór Hamiltona Tighe.3 Na całym ciele trupa utworzyła się cienka,

połyskliwa warstwa, nadająca mu wygląd jeszcze bardziej przerażający.

Początkowo nie mogliśmy się w tym rozeznać, ale niebawem

3 Hamilton Tighe — bohater ballady Legenda o Hamiltonie Tighe z

książki Legendy Ingoldsby'ego. Jego duch ukazywał się ludziom winnym

jego śmierci n postaci człowieka trzymającego na kolanach swą odrąbaną

głowę (przyp. tłum.).

spostrzegliśmy, że ze sklepienia komnaty wciąż kapie woda na szyję

Twali, ściekając potem na całe ciało i w końcu spadając na skałę przez

mały otwór w ławie. Wówczas zrozumiałem, co znaczy ta warstwa: ciało

Twali zamieniało się powoli w stalaktyt.

background image

Rzut oka na białe postacie, siedzące na kamiennej ławie, potwierdziły

moje mniemanie. To już nie były ciała ludzkie, lecz stalaktyty. Oto jak lud

Kukuany zachowywał od niepamiętnych czasów swych zmarłych królów

— poddawano ich procesowi skamienienia. Nie zdołałem dociec, na czym

polegał ów system lub czy w ogóle istniał jakiś system poza

umieszczaniem zmarłych w miejscach, gdzie spadały na nich krople wody.

W każdym razie siedzieli tam teraz zlodowaceni po wieczne czasy.

Trudno sobie wyobrazić coś okropniejszego niż widok tego długiego

rzędu zmarłych królów (było ich dwudziestu siedmiu z ojcem Ignosiego

jako przedostatnim), spowitych lodowym całunem, poprzez który z

ledwością można było dostrzec ich rysy, siedzących na tej niegościnnej

ławie ze Śmiercią na czele. Z ich liczby wynikało, że ów zwyczaj

konserwowania zwłok musiał już być bardzo stary, zważywszy, że

niektórzy z królów mogli zginąć w jakichś walkach daleko od ojczyzny, i

przyjąwszy, że przeciętny okres panowania trwał piętnaście lat. Doszedłem

więc do wniosku, że zapoczątkowano ten zwyczaj przed czterystu laty.

Postać przedstawiająca Śmierć jest niewątpliwie starsza i, jeśli się nie

mylę, została wykonana przez tego samego artystę, który wyrzeźbił trójkę

„Milczących". Wykuto ją w pojedynczym stalaktycie, a jako dzieło sztuki

przedstawia dużą wartość. Good, który zna się na anatomii, powiedział, że

szkielet jest doskonały w najmniejszych szczegółach.

Ja osobiście sądzę, że był to wybryk fantazji ze strony rzeźbiarza, co

podsunęło Kukuanom myśl oddawania zmarłych królów pod straszną

opiekę Śmierci. Może też umieszczono tam tę postać, by odstraszyć

rabusiów, pragnących dobrać się do skarbca. Nie wiem, może Czytelnik

dojdzie do innych jeszcze wniosków.

background image

Tak w każdym razie wyglądała Biała Śmierć i tak wyglądali zmarli

królowie.

I

17

Skarbiec Salomona

Podczas gdy my, pokonując strach, oglądaliśmy makabrycz-e cuda

Komnaty Śmierci, Gagool znalazła sobie inne zajęcie, ¦dy tylko było jej to

potrzebne, potrafiła być niezwykle ruch-wa, więc teraz pokuśtykała do

wielkiej ławy i skierowała się im, gdzie siedział Twala i gdzie ze stropu

padały krople wody, y — mówiąc słowami Gooda — przekonać się, jak on

się „kisi" lub

jakimś innym celu. Potem szła utykając i zatrzymując się od ;asu do czasu,

by wypowiedzieć kilka słów do którejś ze spowitych

całuny postaci. Sensu jej słów nie mogłem zrozumieć, lecz ymawiała

je jak ktoś, kto się zwraca do dobrych znajomych.

0 tej tajemniczej i okropnej ceremonii przycupnęła koło ławy, iż pod

podobizną Białej Śmierci, i zaczęła, odprawiać jakieś odły. Widok

tej niegodziwej staruchy, zanoszącej błagania pewnością niegodziwe

do arcywroga ludzkości, był tak nie-mowity, że zaczęliśmy ją

przynaglać do pośpiechu.

— Gagool — powiedziałem szeptem, bo w tym miejscu jakoś kt nie

śmiał podnosić głosu — prowadź nas do skarbca.

Odeszła szybko od ławy i łypiąc złośliwie okiem zapytała: Nie boicie się,

biali mężowie?

— Prowadź — powtórzyłem.

Okrążyła więc ławę i zatrzymała się za plecami Białej Śmierci.

background image

Tu jest skarbiec, niech panowie moi zapalą lampę i wejdą

powiedziała stawiając gurdę pełną oliwy na podłodze i opierając

1 o ścianę. Wyjąłem jedną z nielicznych już zapałek i przy-nąłem do

knota z sitowia. Potem zacząłem się rozglądać szu-jąc drzwi, ale przed

nami była tylko lita skała.

Gagool wyszczerzyła zęby: — Tędy prowadzi droga, panowie >i. Ha, ha,

ha!

— Nie żartuj z nami — powiedziałem surowo.

— Nie żartuję — odparła — Patrzcie! — I wskazała na skałę.

Patrzyliśmy zdumieni, bo na naszych oczach kamienna masa

zaczęła się z wolna podnosić, by zniknąć gdzieś, gdzie niewątpliwie

znajdowało się odpowiednie zagłębienie. Masa ta, szerokości i wysokości

sporych drzwi, gruba co najmniej na pięć stóp, musiała ważyć dwadzieścia

do trzydziestu ton, a poruszana była zapewne na zasadzie przeciwwagi.

Gagool unikała starannie rozmowy na ten temat, nie miałem jednak

wątpliwości, że istniała tam jakaś zupełnie prosta dźwignia, uruchamiana

za pomocą lekkiego naciśnięcia w sekretnym miejscu i powodująca

wznoszenie się ogromnej masy kamienia. Zniknęła ona wreszcie, a my

staliśmy przed ciemnym otworem, prowadzącym do komnaty

skarbów. Podniecenie nasze było tak wielkie, że nie mogłem

powstrzymać drżenia. — Czy nie czeka tam nas gorzkie rozczarowanie?

— myślałem. — Czy da Silvestra miał rację? Czy w tym ciemnym

miejscu znajdziemy skarby, które uczynią nas najbogatszymi

ludźmi na świecie? Za kilka minut dowiemy się o tym.

— Wejdźcie, biali mężowie z Gwiazd — rzekła Gagool podchodząc do

drzwi — ale najpierw posłuchajcie waszej służebnicy, starej Gagool.

background image

Błyszczące kamienie, które zobaczycie, zostały wydobyte z dołu, nad

którym siedzą „Milczący", nie wiem przez kogo. Raz tylko wszedł tu ktoś

od czasu, gdy ci, co zgromadzili kamienie, uciekli w pośpiechu, nie

zabierając ich ze sobą. Wieść o skarbie krążyła od wieków wśród ludzi,

lecz nikt nie wiedział, gdzie się to miejsce znajduje, i nikt nie znał

tajemnicy drzwi. Zdarzyło się jednak kiedyś, że biały człowiek przyszedł

tu spoza gór, może z Gwiazd, a król przyjął go łaskawie. To ten —

wskazała na piątą postać w rzędzie zmarłych królów. — Ów

człowiek dotarł tu, a była z nim jedna z naszych kobiet i ona przez

przypadek odkryła tajemnicę drzwi, choć tysiąc lat moglibyście szukać i

nie wpadlibyście na to. Wówczas biały człowiek wszedł tu z kobietą,

znalazł kamienie i napełnił nimi skórę koźlęcia, w której kobieta trzymała

żywność. A gdy stąd wychodził, wziął jeszcze jeden kamień, bardzo

wielki, i,trzymał go w ręce.

Gagool zamilkła, a ja-, drżąc z podniecenia jak wszyscy pozostali,

zapytałem:

— Co się stało z da Silvestrą?

Stara wiedźma drgnęła na dźwięk tego nazwiska. — Skąd znasz imię

zmarłego człowieka? — zapytała ostrym tonem i nie czekając na

odpowiedź, ciągnęła dalej:

— Nikt nie wie, co się stało. Okazało się tylko, że biały człowiek czegoś

się przestraszył, bo rzucił koźlą skórę i uciekł z jednym tylko kamieniem

w ręce. Z tym, Macumazahn, który zdjąłeś z czoła Twa li.

175

— Czy nikt inny nie wszedł tu od tego czasu? — pytałem rzyglądając się

background image

uważnie otworowi.

— Nie, panie mój. Sprawę drzwi trzymano w tajemnicy, a choć ażdy król

je otwierał, nigdy tu nie wchodził. Istnieje powiedzenie, 5 kto się ośmieli

to zrobić, umrze przed upływem dnia, jak marł ten biały człowiek w

jaskini na górze, gdzie go znalazł iaeumazahn. Dlatego to królowie tam nie

wchodzą. Ha, ha, ha! rawdę mówię.

Nasze oczy spotkały się i ciarki mnie przeszły. Skąd starucha iedziała to

wszystko?

— Wejdźcie, panowie moi. Jeśli mówię prawdę, koźla skóra idzie leżała

na podłodze. A o tym, czy wejście do skarbca grozi niercią, przekonacie

się później. Ha, ha, ha! — I Gagool ruszyła i drzwiom niosąc lampę.

Muszę wyznać, że znów się zawahałem, czy iść za nią.

— Niech to licho porwie! Nie dam się zastraszyć starej diabli-

— zdecydował Good i przekroczył drzwi wraz z Foulatą, która

jwidoczniej nie miała na to ochoty, bo drżała na całym ciele. 'szliśmy za

ich przykładem.

W wąskim korytarzu, wykutym w żywej skale, Gagool za-symała się i

czekała na nas.

— Popatrzcie, panowie — mówiła trzymając lampę przed ją — ci,

co zgromadzili skarby, uszli w popłochu i nie zdążyli aezpieczyć ich przed

innymi, którzy mogliby poznać tajemnicę jwi. — To mówiąc, wskazała na

duże kwadratowe bloki ka-enne, ułożone w poprzek korytarza, i inne,

leżące po bokach, wygotowane zapewne w celu zamurowania skarbca.

Rzecz dziw-

— oprócz tego ujrzeliśmy zaprawę murarską i szereg kielni, >re kształtem

przypominały narzędzia używane po dziś dzień.

background image

W tym momencie Foulata, ogromnie wzburzona i przestraszo-

oświadczyła, że jej słabo, że nie pójdzie już dalej i że zaczeka a na nas.

Wobec tego posadziliśmy ją na nie dokończonym rze, umieściwszy tam

również koszyk z żywnością. Uszedłszy kilkanaście kroków,

napotkaliśmy starannie po-lowa.ne drewniane drzwi. Stały otworem.

Ktokolwiek był tu itni, zapomniał je zamknąć albo nie miał już czasu. Na

progu leżała skórzana torba z koźlej skóry, pełna — jak zdawało —

kamieni.

— Hi, hi, hi! Biali mężowie! — chichotała wstrętnie Gagool, światło

lampy padło na ów worek. — Powiedziałam wam

scież, że ten, co tu przyszedł, uciekł w popłochu i porzucił rb. Patrzcie!

Good pochylił się i podniósł torbę. Była ciężka i pobrzękiwała. — Na

Jowisza! Wierzę, że pełno w niej diamentów — powiedział niespokojnym

szeptem. Nic dziwnego. Sama myśl o takim bogactwie może wytrącić

człowieka z równowagi.

Sir Henry zniecierpliwił się. — Droga damo — zwrócił się do Gagool —

proszę podać mi lampę. — I wziąwszy ją z rąk staruchy, przekroczył próg.

Poszliśmy za nim, zapomniawszy na chwilę o torbie z diamentami, i

znaleźliśmy się w komnacie skarbów Salomona.

Początkowo, w dość słabym świetle trzymanej przez Sir Henryka lampy,

dostrzegliśmy tylko, że pomieszczenie to, o powierzchni nie więcej niż

dziesięć stóp kwadratowych, wyrąbane zostało w żywej skale. Następną

rzeczą, która rzuciła się nam w oczy, była wspaniała kolekcja słoniowych

kłów, leżących jeden na drugim aż na wysokość łuku sklepienia. Ile ich

tam było, nie mogliśmy się zorientować, bo nie wiedzieliśmy, jak daleko

sięgają w głąb. Licząc na oko, musiało tam być czterysta do pięciuset

background image

sztuk kłów pierwszej jakości, dość, by wzbogacić człowieka na całe życie.

Pomyślałem, że z tego właśnie zapasu wziął Salomon materiał do swego

wielkiego tronu z kości słoniowej, jakiego nie miało żadne inne królestwo.

Po drugiej stronie komnaty było ze dwadzieścia drewnianych,

pomalowanych na czerwono skrzynek.

— Tam są diamenty! — krzyknąłem. — Proszę dać tu lampę. Sir Henry

podszedł i oświetlił górną skrzynkę, której wieko,

butwiejące z upływem czasu nawet w tym suchym miejscu, zostało

rozbite, zapewne przez samego da Silvestrę. Wsunąwszy rękę przez otwór

w wieku, wydobyłem nie diamenty, lecz złote monety zupełnie nieznanego

kształtu. Wytłoczone na nich postacie przypominały Hebrajczyków.

— Ach — powiedziałem — nie wyjdziemy stąd z pustymi rękami.

Każda skrzynka zawiera pewnie parę tysięcy sztuk, a skrzynek jest

osiemnaście. Sądzę, że były to pieniądze przeznaczone na zapłatę dla

robotników i kupców.

— Dużo tego istotnie — rzekł Good — ale nie widzę diamentów, chyba

że stary Portugalczyk włożył wszystkie do worka.

— Niech panowie moi spojrzą tam, gdzie najciemniej, jeśli chcą znaleźć

kamienie — wtrąciła Gagool domyślając się, o czym mówimy. — W

kąciku są trzy kamienne skrzynie, dwie zapieczętowane, a jedna

otwarta.

Zanim przetłumaczyłem jej słowa Sir Henrykowi, który niósł lampę, nie

mogłem się powstrzymać, by jej nie zapytać, skąd

1

12 Kopalnie króla Salomona

177

background image

i to wszystko, jeśli nikt nie wszedł tam od lat z wyjątkiem nego białego

człowieka.

— Ach, Macumazahn, masz oczy otwarte na wszystko — imiała

odpowiedź — żyjesz w Gwiazdach, a nie wiesz, że są Izie, którzy widzą

poprzez skały. Ha, ha, ha!

— Spójrz pan w ten kąt — zwróciłem się do Curtisa, wskazu-na miejsce,

o którym mówiła Gagool.

— Halo! — krzyknął — tu jest wnęka. Patrzcie, na Boga! Podeszliśmy

natychmiast do wnęki, wyglądającej jak małe lo wykuszowe. Pod ścianą

stały trzy kamienne skrzynie, dwie ykryte; wsparte o bok trzeciej skrzyni

stało jej odrzucone wieko.

— Patrzcie — powtórzył Sir Henry ochrypłym głosem. Po-rzyliśmy i

przez chwilę staliśmy oślepieni srebrzystym bla-;m. Gdy oczy nasze

przywykły do rażącego światła, zobaczy-ly, że skrzynia wypełniona była w

trzech czwartych nie szlifo-lymi diamentami, przeważnie znacznej

wielkości. Pochyliwszy wyjąłem kilka. Tak, nie było już wątpliwości,

nawet w dotyku :zuwało się, że to prawdziwe diamenty. Upuściłem je

dysząc Ddniecenia.

— Jesteśmy najbogatszymi ludźmi na świecie — powiedzia-. — Monte

Christo to zero w porównaniu z nami.

— Zalejemy rynek diamentami — dodał Good.

— Najpierw musimy je tam dostarczyć — rzekł Sir Henry. [ staliśmy tam

z pobladłymi twarzami, spoglądając nawzajem łebie, to znów na klejnoty

migocące w świetle lampy. Zamiast syć się, że się nam poszczęściło,

czuliśmy się jak spiskowcy id popełnieniem zbrodni.

— Hi, hi, hi! — chichotała za nami stara Gagool, krążąc po ¦bcu jak

background image

nietoperz. — Oto macie błyszczące kamienie, które kochacie, biali

mężowie, tyle, ile tylko chcecie. Bierzcie je, irzajcie w nie ręce, jedzcie je,

hi, hi, hi, pijcie je, ha, ha!

dyśl o jedzeniu i piciu diamentów tak mnie rozbawiła, że ąłem się głośno

śmiać, a inni poszli za moim przykładem, iśmy tam zanosząc się od

śmiechu nad klejnotami, które żały już do nas, które dla nas wykopali w

wielkim szybie >liwi kopacze przed tysiącami lat, które dla nas

zgromadzili 10 nieżyjący nadzorcy Salomona. To jego imię wypisane

może pod postaciami wytłoczonymi na spłowiałych pieczę-1 przykryw.

Tych skarbów nie dostał ani Salomon, ani Dawid, la Silvestra, ani nikt

inny. Stanowiły naszą własność. Przed i leżały diamenty wartości

milionów funtów, złoto i kość owa czekały tylko, by je zabrać.

Nagle paroksyzm minął i przestaliśmy się śmiać.

— Otwórzcie tamte skrzynie, biali mężowie — zarechotała Gagool.

— Tam więcej diamentów, weźcie ile dusza zapragnie. Ha, ha, ha!

Tak zachęceni, zabraliśmy się do otwierania pozostałych skrzyń, zrywając

pieczęcie i podnosząc przykrywy nie bez poczucia świętokradztwa.

Hura! Były pełne, pełne do samego wierzchu, przynajmniej druga. Nie z

tej zabierał nieszczęsny da Silvestra diamenty, by napełnić nimi koźlą

skórę. Trzecia, wypełniona tylko w jednej czwartej, zawierała diamenty

dobieranej wielkości co najmniej dwudziestu karatów, a niektóre były jak

duże jaja gołębie. Oglądając je pod światło, stwierdziliśmy jednakże, że

niektóre spośród większych były żółtawe, „niezdrowe", jakby je nazwano

w Kimber-ley.

Zafascynowani tym bogactwem, o jednym zapomnieliśmy — o podłości

starej Gagool. Czołgając się jak wąż wymknęła się z komnaty skarbów i

background image

ruszyła korytarzem ku drzwiom w litej skale.

* * *

Nagle usłyszeliśmy rozpaczliwe wołanie. To krzyczała Foulata:

— Och, Bougwan, na pomoc, na pomoc! Kamień spada! Na pomoc!...

Ona przebiła mnie nożem...

Popędziliśmy korytarzem i oto co ujrzeliśmy w świetle lampy. Kamienne

drzwi z wolna opadały i nie więcej niż trzy stopy dzieliło je od podłogi. A

tuż obok Foulata toczyła walkę z Gagool. Dzielna dziewczyna, choć

zbroczona krwią, trzymała mocno wiedźmę, walczącą jak dziki kot. Nagle

Gagool wyrwała się z jej rąk, Foulata upadła, a starucha rzuciła się na

ziemię i poprzez szczelinę pod drzwiami usiłowała wyśliznąć się na

zewnątrz. Było już jednak za późno. Drzwi przygniotły ją, trzydzieści ton

z wolna miażdżyło jej ciało. Wydawała krzyki, jakich w życiu nie

słyszeliśmy, potem rozległo się coś jakby chrupnięcie i drzwi zatrzasnęły

się ostatecznie.

Wszystko to trwało kilka zaledwie sekund.

Podeszliśmy do Foulaty. Odniosła ciężkie rany i wiedziałem, że nie będzie

żyła.

— Ach, Bougwan, umieram — mówiła oddychając z trudnością. —

Gagool... wypełzła stąd... Nie słyszałam... Nagle drzwi zaczęły

opadać... Wtedy wróciła i zajrzała do korytarza... Pochwyciłam ją i

trzymałam, a ona przebiła mnie nożem... i umieram, Bougwan...

179

- Biedne dziewczę, biedne dziewczę — wołał Good, a potem, nogąc nic

dla niej uczynić, ukląkł i zaczął ją całować.

background image

- Bougwan — zapytała po chwili — czy jest tu Macumazahn? ciemno, nic

nie widzę.

- Jestem tu, Foulato.

- Macumazahn, bądź przez chwilę moim językiem, błagam bo Bougwan

mnie nie zrozumie, a nim odejdę w ciemność,

powiedzieć mu kilka słów.

- Mów, Foulato, zrobię, o co prosisz.

- Powiedz memu panu, Bougwanowi, że go kocham. Cieszę e umrę, bo

nie chcę stać się dla niego zawadą, bo słońce nie

się połączyć z ciemnością ani biały człowiek z czarną rczyną... Powiedz

mu, że czasem tak się czułam, jakby ptak zamieszkał w mej piersi, który

pewnego dnia wyfrunął-ąd i gdzie indziej śpiewał. Nawet teraz, choć nie

potrafię eść ręki i w głowie mi się mąci, nie czuję, by serce moje :ało. Jest

tak pełne miłości, że i za tysiąc lat byłoby młode... ;dz, że jeśli istnieje

życie po śmierci, zobaczę go w Gwiazdach,

przeszukam je wszystkie, choć może i tam będę czarna, a on biały.

Powiedz mu, Macumazahn... Nie, nie mów już nic więcej, tylko to, że go

kocham... Och, trzymaj mnie mocniej, Bougwan, nie czuję już twych

ramion... Och, och!

— Ona nie żyje, ona nie żyje — powiedział Good z głębokim żalem, a

łzy spływały mu po twarzy.

— Tym nie potrzebujesz się już trapić, mój stary — odezwał się Sir

Henry.

— Co przez to rozumiesz?

— To rozumiem, że wkrótce może się z nią połączysz. Człowieku, czy

nie widzisz, żeśmy za życia pogrzebani?

background image

Zajęty przez chwilę smutnym losem Foulaty, dopiero teraz pojąłem całą

okropność naszej sytuacji. Ciężkie drzwi kamienne zamknęły się za nami,

może na zawsze, a jedyna osoba, która znała ich sekret, leżała pod nimi

zmiażdżona na proch. Takie drzwi można było sforsować jedynie za

pomocą dużej ilości dynamitu, lecz my znajdowaliśmy się po niewłaściwej

ich stronie.

Przez kilka minut staliśmy jak porażeni nad ciałem Foulaty. Myśl o

czekającej nas powolnej i nędznej śmierci była tak przemożna, że cała

dzielność zdawała się nas opuszczać. Zrozumieliśmy teraz wszystko.

Diablica Gagool z góry obmyśliła pułapkę. Tę nikczemną istotę bawiła

myśl o trzech mężczyznach, ginących z głodu i pragnienia obok skarbów,

których tak pragnęli. Przypomniały mi się jej szydercze słowa o jedzeniu i

piciu diamentów. Może kiedyś ktoś tak samo potraktował starego

Portugalczyka, gdy porzucił torbę pełną diamentów.

— Lampa wkrótce zgaśnie — powiedział ochrypłym głosem Sir Henry.

— Spróbujmy znaleźć sprężynę, która wprawia w ruch te drzwi.

Skoczyliśmy ku nim z desperacką energią i stojąc w kałuży krwi,

zaczęliśmy obmacywać i obstukiwać zarówno same drzwi, jak i boczne

ściany pasażu. Nie odkryliśmy jednak ani żadnej gałki, ani sprężyny.

— Jestem pewny — odezwałem się — że tylko z zewnątrz można je

uruchomić. Gdyby było inaczej, Gagool nie próbowałaby wyśliznąć się

poza nie za wszelką cenę.

— W każdym razie — powiedział Sir Henry z bladym

uśmiechem — jej koniec był równie okropny jak ten, który nas czeka. Z

tymi drzwiami nic się nie da zrobić. Wróćmy do skarbca.

Udaliśmy się tam i na nie dokończonym murze w pasażu zobaczyliśmy

background image

pozostawiony przez Foulatę koszyk z żywnością. Zabrałem go i zaniosłem

do przeklętej komnaty, która miała się

181

ć naszym grobem. Potem wróciliśmy i z szacunkiem wnieśliśmy

ło Foulaty, złożywszy je na podłodze przy skrzynkach z mone-

ni.

Następnie usiedliśmy, opierając plecy o kamienne skrzynie,

pełnione bezcennymi diamentami.

— Podzielmy żywność — poddał Sir Henry — tak by utrzy-ła się jak

najdłużej.

Uczyniwszy to obliczyliśmy, że przy minimalnych porcjach dla idego z

nas wystarczyłoby jej na kilka dni. Oprócz suszonego jsa mieliśmy

jeszcze dwie gurdy z niewielką ilością wody.

— A teraz — rzekł ponuro Sir Henry — zjedzmy trochę apijmy się,

bo jutro umrzemy.

Każdy z nas zjadł małą porcję mięsa i wypił odrobinę wody. s trzeba

dodawać, że apetytu nie mieliśmy, choć posiłek był n bardzo potrzebny, bo

po nim poczuliśmy się znacznie lepiej. ;em wstaliśmy i przebadaliśmy

dokładnie ściany naszego wię-nia, opukawszy zarówno je, jak i podłogę z

małą nadzieją ilezienia sposobu wyjścia. Było rzeczą mało

prawdopodobną, r istniało jakieś inne wyjście ze skarbca. Lampa zaczęła z

wolna gasnąć, oliwa była już na wyczerpaniu.

— Quatermain — zapytał Sir Henry — która godzina? Czy la zegarek

idzie?

Wyciągnąłem zegarek. Była szósta. Do jaskini weszliśmy Bdenastej. —

Infadoos zauważy naszą nieobecność — powie-ałem. — Jeśli nie wrócimy

background image

do wieczora, zacznie nas szukać.

— Będzie szukał na próżno — odparł Sir Henry — nie zna jmnicy drzwi,

nie wie nawet, gdzie one są. Wczoraj nikt nie dział tego z wyjątkiem

Gagool. Dziś nie wie nikt. Nawet rby napotkał drzwi, nie potrafiłby

ich otworzyć. Cała kukuań-

armia nie przedrze się przez pięć stóp żywej skały. Przyjaciele, widzę innej

rady, jak tylko zdać się na wolę boską. Wielu zukiwaczy skarbów

spotkało nieszczęście. My powiększymy liczbę.

Lampa świeciła coraz słabiej. Nagle zabłysła żywszym świa-n i ukazała

plastycznie całą scenę: wielką masę białych kłów, zynki ze złotem, ciało

biednej Foulaty leżące przed nami, bę z koźlej skóry pełną diamentów i

dzikie, pobladłe twarze ;ch białych mężczyzn, czekających tam na

śmierć z głodu.

18

Utraciliśmy nadzieję

Noc spędziliśmy w sianie taitiego przerażenia, że nie potrafię go opisać.

Uśmierzył je do pewnego stopnia sen, bo nawet w sytuacji, w jakiej się

znajdowaliśmy, natura upomina się czasem o swoje prawa, ale ja sam

niewiele spałem. Pomijam już straszną świadomość czekającej nas zguby,

choć najdzielniejszy człowiek zadrżałby na myśl o losie, jaki nas czekał, ja

zaś nigdy nie grzeszyłem szczególną odwagą. Chcę tylko podkreślić, że

sama cisza nie pozwalała mi spać.

Czytelniku! Nieraz leżałeś w nocy nie mogąc usnąć i ciążyła ci cisza, ale

muszę powiedzieć z pełnym przekonamiem, że nie możesz mieć pojęcia,

czym jest taka zupełna, niemal dotykalna cisza. Na powierzchni ziemi

zawsze dociera do nas jakiś dźwięk czy ruch, a choć nasze zmysły nie

background image

odbierają już tego, milczenie jest z pewnością mniej przygnębiające. My

zaś znajdowaliśmy się we wnętrzu olbrzymiej, pokrytej śniegiem góry.

Wiatr powiewał nad jej szczytem, ale my nie czuliśmy tego. Długi tunel i

skała grubości pięciu stóp oddzielała nas nawet od straszliwej Komnaty

Śmierci, a umarli nie czynią hałasu. W naszym grobowcu nie

usłyszelibyśmy huku armat całej artylerii ziemskiej i niebieskiej. Byliśmy

całkowicie odcięci od świata, jakby już martwi.

Odczułem całą ironię naszej sytuacji. Obok nas leżały skarby tak wielkie,

że wystarczyłoby ich na pokrycie państwowego długu albo na

wybudowanie floty pancerników, a my bylibyśmy zamienili je na

najmniejszą szansę ucieczki, wkrótce może na odrobinę pożywienia i

szklankę wody, nawet na przywilej uwolnienia się od cierpień poprzez

rychłą śmierć. Zaprawdę, bogactwo, za którym człowiek ugania się całe

życie, nie ma w końcu żadnej wartości.

Tak upływała noc.

— Good — odezwał się wreszcie Sir Henry — ile zapałek masz jeszcze w

pudełku?

183

— Osiem, Curtis.

— Proszę zapalić jedną i zobaczyć, która godzina. Ciemność była tak

intensywna, że płomyk zapałki niemal

nas oślepił. Mój zegarek wskazywał piątą. Daleko ponad naszymi głowami

świt zaróżowił już pokrywę śnieżną, a poranny wiatr rozpędzał nocne

mgły.

— Zjedzmy coś — powiedziałem — bo inaczej opadniemy z sił.

— I cóż nam przyjdzie z jedzenia? — rzeki Good. — Im prędzej

background image

umrzemy, tym lepiej.

— Póki życia, poty nadziei — odparł Sir Henry. Posililiśmy się więc

trochę i wypiliśmy po łyku wody. Potem

Sir Henry zaproponował, byśmy podeszli jak najbliżej do drzwi i

krzyczeli, bo może istniała jakaś szansa, że ktoś usłyszy nas z zewnątrz.

Wtedy Good, który dzięki długiej praktyce na morzu miał głos

przenikliwy, przeszedł po omacku korytarz i wszczął taki hałas, żem chyba

nigdy w życiu nie słyszał podobnych wrzasków, ale w naszym położeniu

było to niby brzęczenie komara.

Po chwili zamilkł, wrócił do nas spragniony i znów wypił trochę wody.

Zrezygnowaliśmy więc z krzyków, by nie umniejszać jej zapasu.

Usiedliśmy ponownie koło skrzyń z bezużytecznymi diamentami i

trwaliśmy w bezczynności, która była jedną z najgorszych stron naszej

sytuacji. A co do mnie, muszę przyznać, żem się zupełnie pogrążył w

rozpaczy. Oparłszy głowę na ramieniu Sir Henryka, rozpłakałem się, a

Good połykał łzy, klnąc siebie samego za tę słabość.

Jakże dobry i dzielny był Sir Henry. Gdybyśmy byli dwoma

przestraszonymi chłopcami, nie mógłby nam okazywać większej

troskliwości. Zapominając o tym, że w nie lepszym znajdował się sam

położeniu, robił wszystko, by uspokoić nasze stargane nerwy. Opowiadał o

ludziach, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, i jednak jakimś cudem

wyszli z niej cało. Gdy zaś to nie dodało lam ducha, mówił, że przecież

wszyscy musimy umrzeć i że śmierć 5 wyczerpania będzie lekka (co nie

jest prawdą). Na koniec sugerował nieśmiało — tak jak to raz już uczynił

— byśmy się idali na łaskę siły wyższej, na co przystałem z ochotą.

Sir Henry to piękny charakter, bardzo spokojny, ale mocny. ¦ Jakoś

background image

upływał dzień, tak jak poprzednio noc, jeśli w ogóle nożna używać tych

terminów tam. gdzie panuje całkowita iemność. Gdym zapalił zapałkę i

spojrzał na zegarek, okazało ię, że jest siódma.

34

Znów zjedliśmy coś i wypiliśmy trochę wody, a gdy się to [ziało, pewna

myśl przyszła mi do głowy.

— Jak to może być, że powietrze jest świeże? — zapytałem. — Choć

gęste i ciężkie, wciąż jest świeże.

— Na Boga! — zawołał Good zrywając się z miejsca. — Nie omyślałem

o tym. Nie może tu docierać poprzez kamienne drzwi, o są zupełnie

szczelne. Musi przecież skądś dochodzić. Gdyby ie było przepływu

powietrza, dawno już byśmy się udusili, rzeba się rozejrzeć.

Jak cudownie podziałała na nas ta maleńka iskierka nadziei, zołgając się

na rękach i nogach, zaczęliśmy szukać po omacku ajmniejszej oznaki

przeciągu. Nagle dotknąłem ręką czegoś mnego i żarliwość moja ostygła

— była to martwa twarz biednej oulaty.

Jeszcze przez godzinę lub dłużej prowadziliśmy poszukiwania, : wreszcie

Sir Henry i ja, poraniwszy się mocno o kły, skrzynie ściany

pomieszczenia, poniechaliśmy dalszych wysiłków. Tylko Dod nie dawał za

wygraną mówiąc, że lepsze to niż nic.

Nagle powiedział stłumionym głosem: — Chodźcie tu.

Potykając się w ciemności, spiesznie ruszyliśmy w tamtym erunku.

— Quatermain — rzekł Good — przyłóż pan rękę tu, gdzie aja ręka. Czy

czujesz coś?

— Tak, czuję. Tędy przepływa powietrze.

— A teraz posłuchajcie! — I Good tupnął kilkakrotnie nogą. łyszawszy

background image

głuchy odgłos, znów nabraliśmy otuchy.

Drżącymi rękami zapaliłem zapałkę, jedną z czterech ostatnich

kazało się, że stoimy w samym rogu komnaty, w miejscu, które

jewnością pominęliśmy w naszych wyczerpujących poszukiwa-

ich. Gdy zapałka wypaliła się, zbadaliśmy szczegółowo ów kąt

r podłodze z litej skały natrafiliśmy na spojenie. W spojeniu

n tkwił na poziomie podłogi ogromny kamienny pierścień.

rce waliło mi młotem, tamci też byli zbyt podnieceni, by

rzec choć słowo. Good miał nóż z przyczepionym do trzonka

uem, jednym z tych, których używa się do wyciągania kamieni

copyt końskich. Otworzywszy nóż wodził nim po obwodzie

rścienia i wreszcie udało mu się podważyć go. Pierścień zaczął

ruszać. Na szczęście był z kamienia, nie z żelaza, nie tkwił więc

rt mocno w skale, choć leżał tam od wieków. Gdy znalazł się

Dozycji pionowej, Good uchwycił go obiema rękami i zaczął

sjnąć z całych sił, ale bez skutku.

— Ja spróbuję — rzekłem niecierpliwie, wiedziałem bowiem,

że dwie osoby nie dadzą sobie rady, gdyż pierścień tkwił w samym rogu.

Pochwyciłem go i ciągnąłem natężając siły, lecz również bez rezultatu. Nie

powiodło się też Sir Henrykowi ani Goodowi, który ponowił próbę.

— Curtis — powiedział wreszcie Good — wsuń się w pierścień, jesteś

tak silny, że starczysz za dwóch. — Mówiąc to wyjął solidną

jedwabną chustkę do nosa, którą zgodnie ze swoim zamiłowaniem do

czystości miał przy sobie, i przełożył ją przez pierścień. —

Quatermain — zwrócił się do mnie — obwiąż go pan w pasie i ciągnijcie,

ale dopiero jak dam znak... Teraz!

background image

Sir Henry wytężył wszystkie siły, ja i Good robiliśmy co w naszej mocy.

— Ciągnijcie, ciągnijcie, ustępuje — mówił Sir Henry dysząc ciężko i

wydawało się, że pękają mięśnie jego potężnych pleców. Nagle rozległ się

zgrzytliwy dźwięk i prąd powietrza wtargnął do izby, a my leżeliśmy

wszyscy trzej na podłodze, przywaleni ciężką płytą kamienną. Nigdy

chyba siła człowieka nie okazała się bardziej przydatna.

— Proszę zapalić zapałkę, Quatermain —- powiedział Sir Henry,

gdyśmy się wydostali spod płyty i nabrali tchu. — Tylko ostrożnie.

Skrzesałem ognia i zobaczyliśmy... pierwszy stopień kamiennych

schodów.

— Co teraz zrobimy? — pytał Good.

— Zejdziemy oczywiście po schodach i zdamy się na opatrzność boską.

— Zaczekajcie — wtrącił Sir Henry. — Quatermain, trzeba wziąć resztę

mięsa i wody. Może nam się przyda.

Poczołgałem się na nasze miejsce obok skrzyń, a gdym wracał, pewien

pomysł przyszedł mi do głowy. Przez ostatnią dobę nie myśleliśmy już o

diamentach, świadomi tego, co nam przyniosło pragnienie ich posiadania.

Teraz jednak doszedłem do wniosku, że warto by było schować kilka do

kieszeni, na wypadek gdyby się nam udało wydostać z tej upiornej dziury.

Zanurzyłem więc rękę w pierwszej z brzegu skrzyni i napełniłem

wszystkie dostępne kieszenie mej starej myśliwskiej kurtki, dorzuciwszy

jeszcze

— szczęśliwa to była myśl — kilka garści dużych kamieni z trzeciej

skrzyni.

— Słuchajcie, panowie — zwróciłem się do mych towarzyszy

— nie zabralibyście kilku diamentów? Ja już trochę wziąłem.

background image

— Niech je licho porwie — rzekł Sir Henry. — Nie chcę już ich widzieć

na oczy.

187

r

Good nic nie odpowiedział. Sądzę, że w tej chwili żegnał zmarłą

dziewczynę, która tak bardzo go kochała.

Drogi Czytelniku! Siedząc beztrosko w domu i rozmyślając o tych

bezmiernych skarbach, dziwisz się zapewne, żeśmy je porzucali. Mogę Cię

jednak zapewnić, że gdybyś spędził dwadzieścia cztery godziny w takim

miejscu, przestałbyś już dbać

0 diamenty, zagłębiając się w nieznane wnętrzności ziemi ze słabą

nadzieją uniknięcia strasznej śmierci. Moja druga natura kazała mi

napełnić kieszenie diamentami, bom przez całe życie nie lubił porzucać

rzeczy wartościowych. Gdyby jednak istniała najmniejsza szansa ocalenia,

jestem pewien, żebym się o to nie zatroszczył.

— Chodź pan, Quatermain — rzekł Sir Henry, który stał już na

pierwszym stopniu schodów. — Spokojnie, pójdę pierwszy.

— Proszę tylko uważać — odpowiedziałem. — Tam może być

jakaś dziura.

— Lub jakaś inna izba — mówił Sir Henry, zstępując z wolna

1 licząc stopnie.

Gdy doliczył do piętnastu, zatrzymał się. — Dzięki Bogu! — zawołał —

to już koniec. Sądzę, że to korytarz. Schodźcie.

Good poszedł za nim, ja za Goodem, a gdy dotarliśmy do Sir Henryka,

zapaliłem jedną z dwóch ostatnich zapałek. Przy jej świetle

zorientowaliśmy się, że jesteśmy w wąskim tunelu, prowadzącym w prawo

background image

i w lewo od schodów, z których właśnie zeszliśmy. Nim zdołaliśmy dojść

do jakichś wniosków, zapałka poparzyła mi palce i zgasła. Powstała teraz

kwestia, w którą stronę iść. Nie mogliśmy oczywiście wiedzieć, co to był

za tunel i dokąd biegł, a przecież jedna droga mogła prowadzić do

ocalenia, i druga do zguby. Staliśmy zakłopotani, lecz Gooda uderzyło

lagle to, że gdym zapalił zapałkę, prąd powietrza zdmuchiwał ałomyk w

lewo.

— Chodźmy pod prąd — powiedział. — Powietrze ciągnie lo

wnętrza, nie na zewnątrz.

Przyjęliśmy tę sugestię i wyruszyliśmy na dalsze poszukiwania, ibmacując

rękami ścianę i stąpając bardzo ostrożnie. Przeklętą ;omnatę skarbów

zostawiliśmy za sobą. Jeśli jakiś żywy człowiek wejdzie tam kiedyś, co nie

wydawało mi się prawdopodobne, najdzie oznaki naszej obecności:

otwarte skrzynie z klejnotami, iustą lampę i białe kości biednej Foulaty.

Po kilkunastominutowej wędrówce dotarliśmy do drugiego

akrętu lub raczej nowego rozgałęzienia, potem do trzeciego

szliśmy ciągle naprzód przez kilka godzin. Wyglądało to na

labirynt prowadzący do nikąd. Czym były te pasaże, nie mogę powiedzieć,

doszliśmy jednak do wniosku, że to starożytne wyrobiska kopalni i że

szyby powstawały tam, gdzie natrafiono na żyły kruszcu. Tylko w ten

sposób mogliśmy sobie tłumaczyć mnogość pasaży.

W końcu zatrzymaliśmy się mocno zmęczeni, z gasnącą nadzieją;

zjedliśmy pozostały kawałek suszonego mięsa i wypiliśmy ostatni łyk

wody, bo nasze gardła były wysuszone jak piece do wypalania wapna.

Wydawało się nam, że uniknęliśmy śmierci w ciemności komnaty skarbów

po to tylko, by ją spotkać w ciemności tuneli.

background image

Gdyśmy tak odpoczywali, nie mogąc otrząsnąć się z przygnębienia,

posłyszałem jakiś dźwięk. Był bardzo słaby, przypominał szemranie wody,

ale to był dźwięk, bo i pozostali go słyszeli. Trudno opisać, jakim

błogosławieństwem nam się wydał po tylu godzinach zupełnej, straszliwej

ciszy.

— Na Boga! To bieżąca woda! — krzyknął Good. — Chodźmy.

Ruszyliśmy natychmiast w kierunku, skąd dochodziło owo

szemranie, idąc po omacku wzdłuż ściany. Dźwięk stawał się coraz

wyraźniejszy, aż w końcu mogliśmy już nieomylnie stwierdzić, że w

pobliżu jest bieżąca woda. Good, który szedł pierwszy, powiedział nawet,

że ją już czuje.

— Idź ostrożnie, Good, musimy trzymać się razem — rzekł Sir Henry,

ale ledwie wypowiedział te słowa, rozległ się plusk i usłyszeliśmy krzyk

Gooda. Wpadł do wody.

— Good, Good, gdzie jesteś? — krzyczeliśmy zrozpaczeni, lecz

niebawem usłyszeliśmy jego zduszony głos:

— W porządku. Trzymam się skały. Zapalcie zapałkę, żebym wiedział,

gdzie jesteście.

Szybko zapaliłem ostatnią zapałkę. W jej słabym świetle zobaczyliśmy

masę bieżącej wody u naszych stóp. Jak daleko sięgała, nie mogliśmy się

zorientować, ale w niewielkiej odległości, uczepiwszy się wystającej skały,

wisiał nasz towarzysz.

— Pomóżcie mi — wołał — muszę tam podpłynąć. Usłyszeliśmy zaraz

plusk, potem chlupotanie wody i niebawem

Good pochwycił wyciągniętą rękę Sir Henryka, po czym obaj pomogliśmy

mu wgramolić się do tunelu.

background image

— Słowo daję — mówił dysząc ciężko — to był tylko moment. Gdybym

nie umiał pływać i nie uczepił się tej skały, już by było po mnie. Dna nie

wyczułem, a prąd bardzo wartki.

Skoro tylko Good wypoczął, a my napiliśmy się do syta wody z

podziemnej rzeki i obmyliśmy twarze, które już bardzo tego

189

I

itrzebowały, opuściliśmy brzegi tego afrykańskiego Styksu idaliśmy się w

dalszą drogę tunelem. Na czele szedł Good ocieka-cy nieprzyjemnie wodą.

W końcu dotarliśmy do nowej galerii, ręcającej w prawo.

— Możemy iść tędy — rzekł Sir Henry, bardzo już zmęczony

wszystkie drogi są tu takie same. Będziemy szli, aż padniemy.

Szliśmy więc nowym tunelem potykając się, bezgranicznie

^czerpani. Prowadził teraz Sir Henry. Nagle zatrzymał się,

my wpadliśmy na niego. — Spójrzcie — wyszeptał — albo

wariowałem, albo to jest światło.

Wytężyliśmy wzrok i w oddali dostrzegliśmy niewielki migo-cy punkt.

Tak był słabiutki, że chyba tylko nasze oczy, które i długo nie widziały nic

prócz ciemności, mogły go dostrzec. Z małą nadzieją w sercu ruszyliśmy

naprzód. Po kilku mitach nie mieliśmy już wątpliwości — w oddali było

światło, szcze minuta i owiało nas świeże powietrze. Parliśmy naprzód,

;ymczasem tunel się zwęził, tak że Sir Henry musiał pełznąć kolanach.

Wkrótce stał się tak wąski, że przypominał lisią rę, ale przed nami była

już ziemia, skała się skończyła. Pierwszy przecisnął się Sir Henry, za

nim wyszedł Good, końcu ja — i oto mieliśmy nad sobą błogosławione

gwiazdy, tasze nozdrza wdychały słodkie powietrze. Nagle jednak coś się i

background image

nami ugięło i wszyscy trzej potoczyliśmy się po trawie, laczając o

krzewy po drodze i lądując w końcu na mokrej mi.

Uczepiłem się czegoś, usiadłem i zacząłem krzyczeć. Odpowiedź szła

mnie skądś z dołu, gdzie Sir Henryka zatrzymała niecność gruntu.

Dobrnąwszy do niego stwierdziłem, że nic mu nie stało. Gooda

znaleźliśmy nieco dalej, unieruchomionego ;ez jakiś rozwidlony korzeń.

Był trochę potłuczony, lecz wkrót-przyszedł do siebie.

Siedzieliśmy w trójkę na trawie, a gwałtowna zmiana odczuć a tak wielka,

żeśmy chyba krzyczeli z radości. Loch, do którego al nie wpadliśmy, był

norą szakala i mógł się stać naszym bem, dziękowaliśmy jednak

opatrzności, że nas tam zaprowa-ła, bo ów loch znajdował się na końcu

tunelu. Niebo ponad ami zaróżowiło się trochę, nadchodził świt, którego

nie spo-swaliśmy się już oglądać.

Niebawem zorientowaliśmy się, że jesteśmy na dnie lub w po-:u dna

wielkiego dołu, przed wejściem do jaskini. Mogliśmy rozróżnić mgliste

zarysy trzech kolosów, siedzących na skraju u. Te wszystkie okropne

pasaże, którymi wędrowaliśmy całą

noc, były kiedyś bez wątpienia połączone z kopalnią diamentów. Nie

mieliśmy tylko pojęcia, skąd się tam wzięła podziemna rzeka i dokąd

płynęła. Nie miałbym zresztą najmniejszej ochoty śledzić jej biegu.

Rozwidniało się z wolna, widzieliśmy się już nawzajem, ale cóż to był za

widok. Trzej nędzarze, zabłoceni, posiniaczeni, krwawiący, z zapadłymi

policzkami i podkrążonymi oczyma, z wypisaną na twarzach obawą

śmierci, mogli wystraszyć światło dzienne. A jednak rzecz dziwna —

monokl Gooda tkwił nadal w jego oku. Zastanawiałem się nawet, czy go

przez ten cały czas wyjmował. Ani ciemność, ani kąpiel w podziemnej

background image

rzece, ani stoczenie się ze zbocza nie były w stanie rozdzielić Gooda i jego

monokla.

Niebawem wstaliśmy bojąc się, by nie zesztywniały nam ręce i nogi, i

zaczęliśmy wspinać się z trudem po zboczu wielkiego dołu. Przez godzinę

lub dłużej posuwaliśmy się mozolnie w górę, mając pod zbolałymi

stopami niebieską glinę, czepiając się krzaków i traw, którymi porośnięte

było zbocze.

Wreszcie dobrnęliśmy do końca i stanęliśmy na Wielkiej Drodze, na

brzegu dołu po przeciwnej stronie wielkiej trójki „Milczących".

Przy drodze, w odległości stu jardów, płonęło ognisko przed chatą, a

wokół ogniska siedzieli ludzie. Ruszyliśmy ku nim, podtrzymując się

nawzajem i przystając co kilka kroków. Niebawem jakiś człowiek podniósł

się, zobaczył nas i rzuciwszy się na ziemię, zaczął krzyczeć ze strachu.

— Infadoos, Infadoos, to my, twoi przyjaciele — wołaliśmy. Biegł ku

nam zdumiony, wciąż jeszcze drżąc z obawy.

— Och, panowie moi, panowie, to wy, to wy. Wróciliście z

krainy umarłych.

I stary wojownik padł przed nami na kolana, objął za nogi Sir Henryka i

płakał z radości.

19

Pożegnanie Ignosiego

W dziesięć dni od tego brzemiennego w wypadki poranka znaleźliśmy się

raz jeszcze w naszej starej kwaterze w Loo i rzecz dziwna — po

strasznych doświadczeniach niewiele się zmieniliśmy, tyle tylko, że ja po

wyjściu ze skarbca bardziej posiwiałem, a Good był wyraźnie nieswój od

śmierci Foulaty, gdyż był to dla niego wielki cios. Spoglądając na rzecz z

background image

punktu widzenia starszego, doświadczonego mężczyzny, muszę

powiedzieć, że chyba dobrze się stało, bo inaczej jakież komplikacje

mogłyby stąd wyniknąć. Biedna dziewczyna odznaczała się niezwykłą

pięknością i subtelnością, ale ani piękność, ani subtelność nie ułatwiłyby

sytuacji. Wszak ona sama powiedziała, że „słońce nie może się połączyć z

ciemnością ani biały człowiek z czarną dziewczyną".

Nie potrzebuję dodawać, że już nigdy nie próbowaliśmy dostać się do

skarbca Salomona. Gdy tylko wypoczęliśmy, zeszliśmy do wielkiego dołu

z nadzieją odnalezienia jamy, z której wypełzliśmy na światło dzienne,

jednakże bez rezultatu. Po pierwsze spadł deszcz i zatarł nasze ślady; po

drugie zbocza wielkiego dołu były pełne jam mrówników i innych dziur,

nie mogliśmy więc dociec, której z nich zawdzięczaliśmy ocalenie.

Ponadto w przeddzień powrotu do Loo raz jeszcze obejrzeliśmy cuda

stalaktytowej pieczary, a nawet pod wpływem niewytłumaczalnej, pełnej

niepokoju ciekawości spenetrowaliśmy Komnatę Śmierci. Potem

wpatrywaliśmy się w ścianę skalną, która odcięła nas od świata i

myśleliśmy o ukrytych za nią nieprzebranych skarbach,

0 tajemniczej wiedźmie, której szczątki spoczywały pod nią,

1 o ślicznej dziewczynie, która znalazła tam śmierć; ta skalna ściana

była teraz jakby portalem jej grobowca. Nie zdołaliśmy jednak znaleźć

śladów spojeń ruchomych drzwi, nie odkryliśmy ich tajemnicy, teraz

już nieosiągalnej, choć próbowaliśmy to zrobić trudząc się przez

półtorej godziny. To był jakiś cudowny mechanizm, charakterystyczny —

w swej ogromnej prostocie —

192

dla wieku, który go stworzył. Wątpię, aby gdzieś w świecie istniało coś

background image

podobnego.

W końcu daliśmy za wygraną, ale gdyby teraz, na naszych oczach, masa

skalna uniosła się do góry, sądzę, że zabrakłoby nam odwagi, by przejść

ponad szczątkami Gagooł i raz jeszcze wstąpić do komnaty skarbów z

niepłonną już nadzieją zdobycia diamentów. Muszę jednak przyznać, że

płakać mi się chciało na myśl o pozostawieniu takiego bogactwa,

jakiego ,nikt chyba na świecie nie zgromadził w takiej ilości na jednym

miejscu. Nie było jednak innej rady. Tylko dynamit mógłby utorować

drogę poprzez litą skałę grubości pięciu stóp. Może kiedyś, w dalekiej

przyszłości, jakiś poszukiwacz natrafi na ów sezam i zaleje świat

klejnotami. Mnie się jednak wydaje, że diamenty olbrzymiej wartości,

leżące w trzech kamiennych kufrach, nigdy nie zabłysną na szyi jakiejś

ziemskiej piękności. Te kamienie i kości Fouiaty będą sobie dotrzymywać

towarzystwa do końca świata.

Z westchnieniem rozczarowania wycofaliśmy się i następnego dnia

wyruszyliśmy do Loo. A jednak byliśmy niewdzięczni doznając

rozczarowania, bo przecież — jak Czytelnik zapewne pamięta — byłem

na tyle przezorny, że zanim opuściliśmy nasze więzienie, napełniłem

diamentami kieszenie mej starej myśliwskiej kurtki. Niemało ich wypadło,

gdyśmy się stoczyli ze zbocza dołu, łącznie z większością dużych, które

były na wierzchu. Jednakże pozostało ich bardzo wiele, w tym

osiemnaście ogromnych kamieni, liczących od stu- do trzydziestu karatów.

Moja stara kurtka zawierała więc dość jeszcze bogactwa, by uczynić nas

jeśli nie milionerami, to przynajmniej nadzwyczaj bogatymi ludźmi, gdyż

nawet po sprzedaniu części kamieni każdy z nas miałby najpiękniejszą

kolekcję w Europie. A więc nie było tak źle.

background image

Gdy przybyliśmy do Loo, zostaliśmy bardzo serdecznie powitani przez

Ignosiego, którego znaleźliśmy w dobrym zdrowiu, zajętego umacnianiem

swej władzy i reorganizowaniem tych pułków, które najmocniej ucierpiały

w walce z Twalą.

Historii naszych niezwykłych przygód wysłuchał z wielkim

zainteresowaniem, ale gdyśmy mu opowiedzieli o strasznej śmierci

Gagool, zamyślił się mocno.

— Chodź tu — zawołał do bardzo starego Induny, jednego z członków

swojej rady, który siedział wraz z innymi w kole otaczającym

Ignosiego. Starzec powstał, zbliżył się i pozdrowiwszy króla usiadł.

— Jesteś stary — rzekł Ignosi.

13 Kopalnie króla Salomona

193

— Tak, mój królu. Ojciec twojego ojca i mój ojciec urodzili tego samego

dnia.

— Powiedz mi, czyś znał czarownicę Gagool, gdy byłeś młody.

— Tak, mój królu.

— Ile miała wtedy lat, tyle co ty?

— Nie, mój królu. Wyglądała wtedy jak teraz i jak za czasów

0 dziadka, stara, wysuszona, bardzo brzydka i podła.

— Nie ma jej już, nie żyje.

— O królu! Stara klątwa została zdjęta z tego kraju.

— Idź!

— Kuum! Idę już, Czarny Szczeniaku, który wydarłeś gardło emu psu.

Kuum!

— Widzicie, bracia moi, to była dziwna kobieta i cieszę że nie

background image

żyje. Pozwoliłaby wam umrzeć w ciemności, a potem azłaby sposób, by

mnie zabić, tak jak znalazła sposób, by ął mój ojciec i by jego miejsce

zajął Twala, którego kochacie snujcie dalej swoją opowieść, nigdym nie

słyszał podo-

Streściwszy historię naszej ucieczki, skorzystałem ze spo-tości i

napomknąłem Ignosiemu o naszym zamiarze opuszcze-Kukuany, tak

bowiem umówiliśmy się z Sir Henrykiem odem przed przybyciem do Loo.

— A teraz — powiedziałem — nadszedł czas pożegniania wrotu do

naszego kraju. Patrz, Ignosi, przybyłeś tu jako

służący, a pozostajesz jako potężny król. Jeśli żywisz dla wdzięczność,

dotrzymaj danej nam obietnicy: rządź sprawie-ie, szanuj prawo i nie skaż

nikogo na śmierć bez przyczyny.

1 szczęśliwy, życzymy ci wszelkiej pomyślności. Jutro o świcie nam

eskortę, która przeprowadzi nas przez góry. Zgadzasz

o królu?

gnosi zakrył twarz rękami i milczał chwilę.

— Twoje słowa ranią mnie — rzekł wreszcie — i serce mi się 3. Cóż

zrobiłem wam, Incubu, Macumazahn i Bougwan, że cie odejść? Wy,

którzy staliście przy mnie w rebelii i bitwie, cie mnie opuścić w dzień

pokoju i zwycięstwa? Pragniecie et? Wybierajcie je spośród dziewcząt. A

mieszkania? Patrzcie! szycie moich ludzi, jak biali budują swe domy.

A bydło, b daje mięso i mleko? Każdy żonaty mężczyzna przyprowadzi

wołu i krowę. A polowanie? Czyż słoń nie wędruje po h lasach, a

hipopotam nie śpi w trzcinach? Zechcecie walczyć? wojownicy spełnią

każdy wasz rozkaz. Jeśli jest jeszcze coś, tógłbym wam dać, dam wam na

pewno.

background image

— Nie, Ignosi, nie chcemy żadnej z tych rzeczy — odpowiedziałem —

chcemy szukać własnego miejsca.

— Teraz wiem — rzekł Ignosi z goryczą, a oczy mu błyszczały — że

bardziej kochacie błyszczące kamienie niż mnie, waszego przyjaciela.

Macie kamienie, chcecie więc iść do Natalu, a potem przeprawić się przez

ruchomą, czarną wodę i sprzedać je, i zdobyć bogactwo, tak jak tego

pragnie serce białego człowieka. Niech będą przeklęte białe kamienie i

niech będą przeklęci ci, co ich szukają. Niech zginie ten, co postawi

jeszcze stopę w Komnacie Śmierci. Rzekłem, o biali mężowie, możecie

iść.

Położyłem mu dłoń na ramieniu. — Ignosi — mówiłem — przebywałeś

wśród Zulusów i wśród białych w Natalu. Czy serce twoje nie tęskniło za

krajem, o którym opowiadała ci matka, za rodzinnym krajem, gdzie

ujrzałeś światło dzienne, gdzie bawiłeś się jako dziecko, gdzie jest twoje

miejsce?

— Tak było, Macumazahn.

— Więc i my tęsknimy za naszym krajem, za naszym własnym

miejscem.

Nastała cisza. Przerwał ją po chwili Ignosi, ale mówił już innym tonem.

— Widzę teraz, Macumazahn, że słowa twoje są jak zawsze pełne

mądrości. Kto fruwa w powietrzu, nie lubi biegać po ziemi; biały człowiek

nie chce żyć razem z czarnymi. Dobrze, idźcie, ale serce mi się ściska, bo

będziecie dla mnie jak umarli, bo stamtąd, dokąd pójdziecie, żadne

wieści nie dotrą do mnie.

Posłuchajcie teraz i zanieście moje słowa innym białym ludziom. Żaden

biały człowiek nie przejdzie przez te góry. Nie chcę widzieć kupców z ich

background image

bronią i rumem. Moi ludzie będą walczyli włócznią i pili wodę jak ich

praojcowie. Nie chcę widzieć tych, co się modlą i wlewają strach przed

śmiercią w serca ludzi, i podburzają przeciw królowi, i torują drogę innym

białym. Jeśli biały człowiek przyjdzie do mych wrót, odeślę go; jeśli

przyjdą setki, odepchnę ich; jeśli przyjdą armie, będę z nimi walczył i nie

dopuszczę, by wzięły górę nade mną. Nikt nie będzie szukał błyszczących

kamieni, nawet armia, bo jeśli przyjdzie, wyślę pułk i każę zasypać szyb,

strzaskać białe kolumny w jaskiniach i wypełnić je kamieniami, tak by nikt

nie znalazł drzwi, o których mówiliście. Ale przed wami trzema, Incubu,

Macumazahn i Bougwan, moje wrota zawsze będą stały otworem, bo

drożsi mi jesteście niż jakiekolwiek żywe stworzenie.

Odejdźcie, a mój stryj Infadoos i Induna odprowadzą was z pułkiem

wojowników. Dowiedziałem się, że jest inne przejście

195

arzez góry, tamtędy pójdziecie. Żegnajcie, bracia moi, dzielni siali

mężowie. Nie przychodźcie już do mnie, bo moje serce nie uniosłoby

tego.., Patrzcie, wydałem rozporządzenie, a wieść o nim •ozejdzie się po

całym kraju, od gór do gór. Wasze imiona, ncubu, Maeumazahn i

Bougwan, będą „hlonipa" na równi ; imionami zmarłych królów; kto je

wypowie, umrze.1 Toteż mmięe o was w tym kraju nie zaginie.

Idźcie już, bo inaczej zacznę ronić łzy jak kobieta. A kiedyś, ;dy się już

zestarzejecie i zbierzecie się przy kominku, i wspominać iędziecie dawne

życie, gdyż słońce nie będzie już miało dla was iepła, pomyślcie o tym, jak

staliśmy ramię przy ramieniu t wielkiej bitwie, którą zaplanowała twoja

mądra głowa, Macu-lazahn; a ty, Bougwan, stałeś na prawej flance, która

nękała wojowników Twałi; a ty, Incubu, walczyłeś wśród „Szarych" ludzie

background image

padali pod twoim toporem jak zboże pod sierpem; i po-onałeś dzikiego

byka Twalę; i starłeś jego dumę na pył. Żegnajcie a zawsze, Incubu,

Maeumazahn i Bougwan, panowie moi i przy-iciele.

Powstał, patrzył na nas jeszcze przez chwilę poważnym zrokiem, a potem

zarzucił na głowę róg płaszcza ze skóry wierzęcia, jakby chciał ukryć

przed nami swą twarz.

*¦ * *

Następnego dnia o świcie opuściliśmy Loo, eskortowani przez iszego

starego przyjaciela Infadoosa, który również rozpaczał powodu naszego

odjazdu, i przez pułk „Bawołów". Choć była irdzo wczesna godzina,

główna ulica miasta zatłoczona była dźmi, żegnającymi nas królewskim

pozdrowieniem, gdyśmy ijali ich idąc na czele pułku. Kobiety obrzucały

nas kwiatami błogosławiły, że uwolniliśmy kraj od Twałi. Było to tym

bardziej ^ruszające, że nie zawsze krajowcy tak się odnoszą do białego

łowieka.

Zdarzył się jednak i zabawny incydent, który powitałem zadowoleniem, bo

przynajmniej dał powód do śmiechu.

Nim dotarliśmy do granic miasta, ładna młoda dziewczyna jękiem lilii,w

ręce podbiegła do Gooda i wręczyła mu je. Zdaje s, że wszystkie one go

lubiły, może dlatego, że w jego monoklu ednostronnyrn zaroście twarzy

dopatrywały się jakiegoś szcze-

' Ten niezwykły sposób okazywania wielkiego szacunku nie jest nieznany

•ód ludów Afryki. Rzecz polega na tym, że jeśli dane imię jest wysoko

cenione, eży je zastępować innym słowem. W ten sposób pamięć o nim

trwa przez po-;nia lub też do czasu, gdy słowo zastępcze wyprze pierwotną

nazwę (A. Q.).

background image

g*ólnego uroku. Tymczasem dziewczyna z liliami powiedziała, że chce

prosić Gooda o łaskę.

__ mow __ odparł, gdym przetłumaczył jej słowa.

— Niech mój pan pokaże swej służebnicy piękne białe nogi, aby mogła na

nie popatrzeć i zapamiętać je, i opowiadać o nich swoim dzieciom. Twoja

służebnica, panie, szła tu cztery dni, by je zobaczyć, bo wieść o nich

rozeszła się po całym kraju.

— Niech mnie powieszą, jeśli to zrobię — rzekł zdenerwowany od.

— Dalej, dalej, stary — wtrącił się Sir Henry — nie możesz mówić

damie.

— Nie — odparł z uporem Good — to po prostu nieprzyzwoite. W

końcu jednak zgodził się podciągnąć spodnie do kolan

ród pełnych admiracji okrzyków obecnych dziewcząt, a szczelnie tej, która

ofiarowała mu kwiaty. I tak musiał iść, póki asto nie znikło nam z oczu.

Obawiam się, że nogi Gooda nie będą już nigdzie budziły aego

zachwytu. Kukuanie natomiast może się już przyzwyczaili

jego znikających zębów i „przejrzystego oka , lecz nóg nie sli nigdy dość.

W drodze powiedział nam Infadoos, że istotnie było inne ;ejście przez

góry, na północ od tego wzniesienia, za którym gnie się Wielka Droga

Salomona; że jest tak^e miejsce, skąd żna zejść stromą ścianą skalną z

góry, która stanowi granicę jdzy Kukuaną a pustynią i którą przedzielają

wyniosłe „Piersi jy". Okazało się też, że dwa lata temu grupa kukuańskich

śliwych tą właśnie drogą udała się na pustynię w poszukiwaniu usi,

których pióra są w wysokiej cenie jako wojenne ozdoby w. W czasie

polowania zapuścili się oni daleko i mocno "pieli z braku wody. Widząc

jednak na horyzoncie drzewa, żyli w tamtym kierunku i odkryli dużą,

background image

żyzną oazę, obfitu-| w wodę. Kilku myśliwych, którzy nam również

towarzyszyli, Lło zaprowadzić nas do tej oazy, z której — jak twierdzili

można było dostrzec inne żyzne miejsca w głębi pustyni.1 Nocą czwartego

dnia podróży znaleźliśmy się raz jeszcze na biecie gór, które oddzielają

Kukuanę od pustyni, w odległości ło dwudziestu pięciu mil na północ od

„Piersi Saby". O świcie następnego dnia udaliśmy się na brzeg bardzo

strome-sejścia, które miało nas zaprowadzić na równinę, leżącą w dole

nami, w odległości ponad dwóch tysięcy stóp. ru pożegnaliśmy się z

naszym wiernym przyjacielem i dzielnym ¦ym wojownikiem, Infadoosem,

który uroczyście życzył nam elkiego dobra i omal nie płakał ze

zmartwienia.

' Dziwiliśmy się nieraz, że matka Ignosiego, idąc z małym dzieckiem,

zniosła 'stkie trudy przeprawy przez góry, trudy, których my sami omal nie

przy-iliśmy życiem. Potem doszedłem do wniosku, że wybrała tę drugą

trasę. Wszak Ignosi opowiadał, że spotkała polujących na strusie

myśliwych, którzy zapro-:ili ją do oazy; że zawędrowali do jakiejś żyznej

krainy, a potem do kraju sów (A. Q.).

— Nigdy w życiu — mówił — moje stare oczy nie ujrzą podobnych wam

ludzi. Ach! Widzę jeszcze, jak z ręki Incubu padają w boju wojownicy

Twali. Ach! Cóż to był za widok, gdy od jednego zamachu odciął głowę

mojego brata. To było piękne, bardzo piękne. Tylko w snach może ujrzę

jeszcze coś podobnego.

Z przykrością rozstawaliśmy się z Infadoosem, a Good tak się wzruszył, że

dał mu upominek — jak myślicie, co? — monokl. Okazało się potem, że

miał zapasowy. Infadoos bardzo się ucieszył, przewidywał bowiem, że

posiadanie takiej rzeczy ogromnie zwiększy jego autorytet. Po wielu

background image

nieudanych próbach udało mu się nawet osadzić go w oku, alem nigdy w

życiu nie widział niczego tak niestosownego, bo jak tu pogodzić płaszcz ze

skór zwierzęcych i pióropusz z czarnych strusich piór z monoklem.

Następnie, przekonawszy się, że nasi przewodnicy mają duży zapas wody i

żywności, i uścisnąwszy dłoń starego wojownika, zaczęliśmy schodzić w

dół, żegnani gromkimi okrzykami „Bawołów". Niełatwe było to zejście,

ale wieczorem znaleźliśmy się jakoś na dole, nie poniósłszy żadnego

uszczerbku.

— Sądzę, że są gorsze miejsca na świecie niż Kukuana — mówił Sir

Henry, gdyśmy nocą siedzieli przy ognisku i spoglądali na groźne góry

przed nami. — Gorszych też rzeczy doświadczyłem nieraz w życiu

aniżeli w ciągu ostatnich kilku miesięcy, choć nigdy nie były one tak

dziwaczne. Co wy na to, przyjaciele?

— Ja niemal miałbym ochotę tam wrócić — rzekł Good z

westchnieniem.

Jeśli zaś chodzi o mnie, to pomyślałem, że wszystko dobre, co się dobrze

kończy. Choć życie nie rozpieszczało mnie, nigdy nie znalazłem się w

takich tarapatach jak ostatnio. Ciarki przechodzą mnie na myśl o bitwie, a

cóż dopiero mówić o przeżyciach w skarbcu Salomona.

Następnego dnia rozpoczęliśmy mozolny marsz przez pustynię, mając ze

sobą dostateczny zapas wody, niesionej przez pięciu przewodników. Obóz

rozbiliśmy nocą na otwartym powietrzu, a o świcie ruszyliśmy w dalszą

drogę.

W południe trzeciego dnia dostrzegliśmy z daleka drzewa oazy, do której

dotarliśmy przed zachodem słońca. I znów stąpaliśmy po trawie, słuchając

szemrania bieżącej wody.

background image

20

Odnaleziony

A teraz opowiem o najdziwniejszej chyba przygodzie naszych

niezwykłych wędrówek. O przygodzie, która świadczy o tym, jak

zdumiewające bywają nieraz koleje losu.

Szedłem sobie spokojnie, wyprzedzając nieco moich towarzyszy, brzegiem

strumienia, który wypływaf z oazy i ginął gdzieś w głodnych piaskach

pustyni, gdy nagle zatrzymałem się przecierając oczy. Bo tam, w

odległości dwudziestu jardów, pięknie położona w cieniu drzewa

figowego, stała nad strumieniem przytulna chata. Zbudowana zwyczajem

Kafrów z giętkich prętów wiklinowych i trawy, miała normalne drzwi

zamiast małego otworu zwykłych murzyńskich chat.

— Skąd do licha ona się tu wzięła? — pytałem sam siebie, gdy wtem

drzwi chaty się otwarły i wyszedł kulejąc biały człowiek, odziany w

zwierzęce skóry i z olbrzymią czarną brodą. Pomyślałem, żem dostał

udaru słonecznego. To było niemożliwe. Żaden myśliwy nie dotarł do tego

miejsca. Żaden też myśliwy nigdy by się tu przecież nie osiedlił.

Patrzyłem i patrzyłem, wpatrywał się też we mnie ów człowiek. W tej

chwili nadeszli Sir Henry i Good.

— Spójrzcie — powiedziałem. >— Albo to jest biały człowiek, albo

zwariowałem.

Teraz Sir Henry patrzył i Good patrzył, gdy nagle kulawy człowiek z

czarną brodą wydał okrzyk i utykając ruszył ku nam. Kiedy był już blisko,

upadł i chyba zemdlał.

Sir Henry jednym skokiem znalazł się przy nim. — Miłosierny Boże! —

background image

zawołał — to jest mój brat George.

Na odgłos tych krzyków wynurzył się z chaty drugi człowiek, również

odziany w zwierzęce skóry, ze strzelbą w ręce, i biegł ku nam. Widząc

mnie i on wydał okrzyk.

— Macumazahn — wołał — nie poznajesz mnie, baas? Jestem Jim,

myśliwy. Zgubiłem pańska karteczkę, którą miałem oddać

200

memu panu, a mieszkamy tu już od dwóch lat. — I chłopisko rzuciło mi

się do nóg płacząc z radości.

— Ach, ty łajdaku — powiedziałem — powinienem spuścić

ci dobre lanie.

Tymczasem mężczyzna z czarną brodą przyszedł do siebie, wstał i obaj z

Sir Henrykiem zaczęli witać się wylewnie nie mówiąc ani słowa.

Jakakolwiek była kiedyś przyczyna ich nie-

201

porozumień — sądzę, że chodziło o kobietę, choć nigdy ó to nie pytałem

— wszystko zostało już zapomniane.

— Drogi chłopcze — wybuchnął w końcu Sir Henry — myślałem, że nie

żyjesz. Szukałem cię za Górami Salomona, a teraz spotykam cię na

pustyni niby starego sępa siedzącego na żerdzi.

— Próbowałem przejść przez Góry Salomona blisko dwa lata temu —

mówił tamten tonem człowieka, który dawno nie posługiwał się ojczystym

językiem — ale gdym tu dotarł, głaz spadł mi na nogę i zmiażdżył ją. Nie

mogłem ani iść naprzód, ani wracać.

Wówczas ja podszedłem do niego. — Dzień dobry, Mr. Neville

— powiedziałem. — Czy pamięta mnie pan?

background image

— To pan, Quatermain! I Good również? Chwileczkę, moi drodzy, znowu

mi słabo. Takie to wszystko dziwne i tak radosne, gdy się już utraciło

wszelką nadzieję.

Tego wieczora przy obozowym ognisku George Curtis opowie-Iział nam

swoją historię, która — niemal tak samo jak nasza — ibfitowała w

niezwykłe przygody. A oto co mu się przydarzyło. Przed blisko dwoma

laty wyruszył z Kraalu Sitandy, by otrzeć do Gór Sulejmana.

Notatki, którą mu posłałem przez Jima, ak już wiemy, nie dostał i dopiero

teraz dowiedział się o niej. >trzymawszy jednak pewne informacje od

krajowców, udał się ie w kierunku „Piersi Saby", lecz ku tej ścianie

skalnej, z której iedawno zeszliśmy, a która była znacznie lepszą drogą

aniżeli -asa zaznaczona na mapie starego Portugalczyka. W drodze przez

ustynię ucierpieli srodze, lecz w końcu dotarli do oazy. Tu jednak >otkało

Curtisa nieszczęście. W dzień przybycia siedział nad rumienieni, Jim

zaś, stojąc na wysokim brzegu strumienia, tuż id miejscem, gdzie siedział

Curtis, wybierał miód z gniazda >zbawionych żądeł pszczół, jakie

spotyka się na pustyni. W pew-rm momencie potrącił on wielki głaz, który

spadł i zmiażdżył irtisowi prawą nogę. Kalectwo to sprawiło, że nie mogli

iść dalej, e byli też w stanie wracać, wobec czego Curtis uznał, że lepiej

dzie umrzeć w oazie aniżeli na pustyni.

Jeśli chodzi o wyżywienie, dawali sobie radę, mieli bowiem ży zapas

amunicji, a oazę nawiedzało dużo zwierząt, przy-)dzących tam do

wodopoju. Polowali na nie lub zastawiali ła, karmiąc się ich mięsem, ze

skór zaś sporządzając przyodzie-k, gdy ich ubrania zniszczyły się już

całkowicie.

— I tak — kończył swą relację George Curtis — żyliśmy tu

background image

blisko dwa lata, jak drugi Robinson i Piętaszek, mając wbrew wszelkiej

logice nadzieję, że któregoś dnia zjawią się krajowcy i wyratują nas z

opresji. Nikt się jednak nie pokazał, toteż wczoraj zdecydowaliśmy, że Jim

opuści mnie i będzie próbował dotrzeć do Kraalu Sitandy, by sprowadzić

pomoc. A tymczasem wy, właśnie wy, zjawiacie się dziwnym trafem i

znajdujecie mnie tam, gdzie się tego najmniej spodziewaliście. Myślałem

już, że zupełnie o mnie zapomnieliście, żyjąc wygodnie w starej Anglii. Tó

najcudowniejsze wydarzenie, o jakim kiedykolwiek słyszałem, a przy tym

naj-pomyślniejsze.

Potem zabrał głos Sir Henry, opowiadając bratu główne fakty z naszych

przeżyć, tak że zasiedzieliśmy się do późnej nocy.

— Na Jowisza! — rzekł George Curtis, gdym mu pokazał kilka

diamentów — wam przynajmniej coś się dostało za wasze trudy,

niezależnie od-znalezienia mej cennej osoby.

Sir Henry roześmiał się. — Kamienie należą do Quatermaina i Gooda.

Umówiliśmy się, że jeśli przypadną nam jakieś łupy, oni podzielą je na

dwie równe części.

Ta uwaga dała mi wiele do myślenia, uzgodniwszy więc całą rzecz z

Goodem, prosiłem Sir Henryka, by zechciał przyjąć trzecią część

diamentów lub też — w razie odmowy — ofiarował je bratu, bo przecież

George Curtis, chcąc je zdobyć, ucierpiał znacznie więcej niż my. Po

dłuższych namowach Sir Henry przyjął naszą propozycję, lecz jego brat

dowiedział się o tym znacznie później.

Myślę, że już czas zakończyć moją historię. Nasza podróż przez pustynię

była niezmiernie trudna, tym bardziej że musieliśmy wspomagać

kulejącego George"a. Jego prawa noga, z której wciąż wypadały odłamki

background image

kości, była bardzo słaba. W końcu dobrnęliśmy jakoś do celu podróży, a

szczegółów nie będę już podawał, bo byłoby to w dużej mierze

powtarzaniem tego, cośmy poprzednio przeżyli.

W Kraalu Sitandy zastaliśmy naszą broń i inne rzeczy w stanie

nienaruszonym, choć stary łotr, który się nimi opiekował, bardzo

niechętnie je wydał, sądził bowiem, że nie wrócimy z naszej wyprawy. W

sześć miesięcy potem znaleźliśmy się zdrowi i cali w moim domku na

Berei w pobliżu Durbanu, gdzie teraz piszę tę historię. Tu pożegnałem się

ze wszystkimi, którzy towarzyszyli mi w najdziwniejszej podróży, jaką

zdarzyło mi się odbyć w moim długim i pełnym przygód życiu.

203

Właśnie gdym napisał ostatnie słowo, w alejce pomarańczowych drzew

ukazał się Kafr niosący list. Okazało się, że to list od Sir Henryka, a

ponieważ mówi sam za siebie, przytoczę go tu w całości.

Drogi Panie Quatermain!

Brayley Hali, Yorkshire

Zawiadamiam Pana, że wszyscy trzej, to znaczy George, Good i ja,

przybyliśmy szczęśliwie do Anglii. Wysiedliśmy ze statku w Southampton

i udaliśmy się do miasta. Nie ma Pan pojęcia, jak wytwornie wyglądał

Good już następnego dnia, pięknie ogolony, w surducie, który leżał na nim

jak ulał, z nowiutkim monoklem itd., itd. Spacerowałem z nim po parku,

gdzie spotkałem kilku znajomych, którym natychmiast opowiedziałem

historię jego „pięknych białych nóg".

Jest wściekły, bo jakiś złośliwiec opisał to w rubryce towarzyskiej

miejscowej gazety.

Ale do rzeczy. Zgodnie z naszą umową zanieśliśmy kamienie do oceny.

background image

Rzeczoznawcy firmy Streeter ustalili cenę tak wysoką, że boję się ją

wymienić. Powiedzieli nam, że jest to w pewnej mierze obliczenie

prowizoryczne, bo nigdy jeszcze diamenty nie ukazały się na rynku w

takiej ilości. Z wyjątkiem kilku największych są to kamienie najczystszej

wody, równe pod każdym względem najpiękniejszym diamentom

brazylijskim. Zapytałem eh, czy firma byłaby skłonna je zakupić, ale

odpowiedziano mi, se przekraczałoby to jej finansowe możliwości.

Radzono nam sprzedawać je stopniowo, by nie zalać rynku nadmierną

ilością. Za niewielką tylko porcję oferują sto osiemdziesiąt tysięcy.

Proszę tu koniecznie przyjechać, Quatermain, i dopilnować ;ych spraw,

jeśli Pan rzeczywiście nalega, by trzecia część przypadła memu bratu.

Wspaniały to będzie prezent.

Muszę Panu powiedzieć, że Good nadal zbyt wielką wagę przywiązuje do

zewnętrznego wyglądu. Wydaje mi się jednak,, że vciąż jeszcze myśli o

Foulacie. Wyznał, że nie spotkał tu jeszcze cobiety równie zgrabnej i

mającej tyle słodyczy.

Drogi, stary przyjacielu! Niechże Pan tu przyjedzie i kupi dom fdzieś w

pobliżu. Zrobił Pan już w życiu, co do Pana należało, i pieniędzy ma Pan

teraz dość. Jest tu dom na sprzedaż, który ; pewnością spodobałby się

Panu. Proszę przyjechać, im prędzej, ym lepiej. Historię naszych przygód

może Pan ukończyć na tatku. Nie opowiadamy o nich z obawy, że nikt nie

da im wiary.

04

Jeśli wyruszy Pan w drogę zaraz po otrzymaniu listu, przyjedzie Pan na

Boże Narodzenie i zatrzyma się u mnie. Będzie tu Good i George, a także

pański syn Harry (w ten sposób chcę Pana przekupić). Zaprosiłem go

background image

kiedyś na polowanie i polubiłem. To śmiała sztuka. Postrzelił mnie w

nogę, wyjął śrut i powiedział, że na polowaniu warto by było mieć zawsze

pod ręką medyka.

Do zobaczenia, przyjacielu. Nic więcej nie dodam, ale wiem,

że Pan przyjedzie.

Pański szczery przyjaciel Henry Curtis

PS. Kły wielkiego słonia, który zabił biednego Khive, wiszą u mnie w

hallu, ponad parą bawolich rogów, które dostałem od Pana. Wyglądają

wspaniale. A topór, którym odrąbałem głowę Twali, umieściłem nad

biurkiem. Szkoda, że nie udało nam

się zabrać naszych kolczug.

H.C

Dziś jest wtorek. Statek odchodzi w piątek, myślę więc, że trzeba wziąć

Curtisa za słowo i jechać do Anglii, choćby tylko po to, by zobaczyć

mojego chłopca i przypilnować druku tej historii. W takiej sprawie na

nikim nie mogę polegać.

Posłowie

Najpopularniejsza książka H. Ridera Haggarda — Kopalnie iróla

Salomona — zawdzięcza swe powstanie poniekąd przy-ladkowi. Gdy

ukazała się klasyczna powieść przygodowa Roberta jouisa Stevensona pt.

Wyspa skarbów, o korsarzach i skarbie ikrytym na egzotycznej wyspie

(„The Treasure Island" , 1885), łaggard skrytykował książkę, w tych

czasach bowiem panowa-a moda na powieść realistyczną.

Ten poważny urzędnik sądowy, potem prezes sądu, członek óżnych

komisji rządowych i wreszcie wiceprezes Królewskiego nstytutu do Spraw

Kolonialnych, był już wtedy autorem kilku ublikacji. Przebywając z

background image

ramienia rządu w Afryce i badając tosunki w podbitych i podbijanych

przez Anglików krajach ifryki, wysyłał do Anglii sprawozdania,

wykazując — jako ardzo wówczas młody człowiek — niezłą znajomość

rzeczy, fapisał też książkę poświęconą tym sprawom. Wydana z trudem,

ozostała nie zauważona. Dwie dalsze książki, opublikowane po owrocie do

kraju, również nie przyniosły mu sukcesu.

Brat Haggarda namówił go, by spróbował innego gatunku - powieści

sensacyjnej, by dorównał Stevensonowi. Haggard rzyjął wyzwanie i w

krótkim czasie napisał Kopalnie króla alomona. Książka odniosła olbrzymi

sukces. Czytelnicy domagali ę dalszego ciągu losów głównego bohatera i

zarazem narratora, ^mpatycznego Allana Quatermaina. Ten nurt stał się

złotą flą dla Haggarda. Jego dalsze fantazje powieściowe, obracające ę

przeważnie w kręgu egzotyki, cieszyły się ogromnym po-odzeniem.

Należy tu wymienić: Pierścień królowej Saby }ueen Sheba's Ring, 1910), i

Dziecię z kości słoniowej (The Iuory hild, 1916), a ponadto cykl

poświęcony greckiej kapłance, po-ukującej swego ukochanego. Kapłanka

Ayesha zrobiła taką mą furorę jak myśliwy Quatermain.

Wśród licznych utworów Haggarda (napisał ich 58) były

>6

oczywiście książki słabe, nazywane przez krytyków masową produkcją.

Współcześni cenią Haggarda jako znawcę rolnictwa angielskiego. Jego

Rural England (1902, Rolnicza Anglia) to owoc długotrwałych wędrówek

po kraju, obserwacji, wywiadów i kontaktów z rolnikami wszystkich

warstw.

Rzecz znamienna, że dziś, gdy archeologowie, historycy i przedstawiciele

background image

innych dyscyplin naukowych mozolnie odkrywają coraz nowsze fakty z

historii Czarnego Lądu, także fantazje powieściowe Haggarda zachowały

w pewnej mierze swój poznawczy charakter. Z opublikowanych po jego

śmierci wspomnień wynika, że losy Allana Quatermaina to poniekąd jego

własne przeżycia, że był świadkiem lub nawet uczestnikiem wojen

kolonialnych.

Do Afryki powracał wielokrotnie, znał tereny, o których pisał, obserwował

obyczaje i warunki bytowe ludów, z którymi się zetknął, umiał odtworzyć

koloryt opisywanych ziem. Nie ulega wątpliwości, że kolonializm

brytyjski uważał za rzecz naturalną. Potępiał Hiszpanów za ich okrutne

podboje w Afryce Środkowej i Południowej, oburzał się na zniszczenie

kultury Azteków i Inków. Wiedział zapewne, w jak barbarzyński sposób

zniszczyli Portugalczycy już w XV i XVI wieku kosmopolityczne miasta

czy nawet miasta-państewka na wschodnich wybrzeżach Afryki, które

zawdzięczały swój rozkwit i bogactwo wielowiekowemu handlowi

Afrykanów z państwami arabskimi, Indiami i Dalekim Wschodem. Sam

jednak był wykonawcą zaleceń swych imperialistycznych mocodawców.

Na jego dobro trzeba zaliczyć fakt, że Murzynów ukazywał w najlepszym

świetle. Jego Kukuanie z Kopalń króla Salomona to ludzie szlachetni i

zdyscyplinowani, wierni w przyjaźni, waleczni i nieustraszeni w obliczu

największego niebezpieczeństwa. Niezbyt piękne świadectwo wystawia

przy tym Haggard białym, gdy w usta młodego władcy Kukuany,

żegnającego z goryczą swych białych przyjaciół, wkłada takie oto słowa:

„Teraz wiem, że bardziej kochacie błyszczące kamienie niż mnie, waszego

przyjaciela. Macie kamienie, chcecie więc iść do Natalu, a potem

przeprawić się przez ruchomą, czarną wodę i sprzedać je, i zdobyć

background image

bogactwo, tak jak tego pragnie serce białego człowieka".

Potem, już ułagodzony, dodaje:

„Posłuchajcie teraz i zanieście moje słowa innym białym ludziom. Żaden

biały człowiek nie przejdzie przez te góry. Nie chcę widzieć kupców z

ich bronią i rumem. Moi ludzie będą

207

alczyli włócznią i pili wodę jak ich praojcowie [...] Nikt nie ;dzie szukał

błyszczących kamieni [...]".

Warto tu poruszyć jeden jeszcze problem. Otóż czytelnik tej

aggardowskiej powieści, w której fikcja splata się nierozerwal-te z

rzeczywistością, może odnieść wrażenie, że fantazja autora Sruje

zdecydowanie nad realiami. Nie zechce uwierzyć, że w dru-iej połowie

XIX wieku, gdy zaborcze mocarstwa europejskie udzieliły Afrykę niemal

bez reszty między siebie, istniały głębi Czarnego Kontynentu murzyńskie

państwa ze wspaniałą rganizacją wojskową, z wypracowanymi formami

życia społecz-ego, z ukształtowaną na podstawie wielowiekowych tradycji

oyczajowością.

Ale Haggard znał — jak wiemy — Afrykę. Był świadkiem, zapewne i

uczestnikiem wojny z Zulusami, rozpętanej przez .nglików w 1879 roku.

Doskonale zorganizowana armia Zulusów od wodzą króla Czaki stawiała

opór najpierw Burom, a potem .nglikom, odnosząc nawet początkowo

szereg zwycięstw, [aggard, urodzony w 1856 roku, nie mógł też nie

słyszeć o potędze upadku wielkiego państwa murzyńskiego Monomotapa,

którego stateczna klęska przypada zdaniem uczonych na połowę XIX

tulecia.

W jednej zresztą sprawie mylił się Haggard zdecydowanie, itóż wraz z

background image

uczonymi swoich czasów sądził, że wspaniałe pomniki rzeszłości

afrykańskiej na południe od Sahary to dzieło nie-nanych ludzi z Północy.

Pisze o królowej Sabie, o krainie Ophir, Fenicjanach budujących miasta w

dzisiejszej Rodezji, o tajem-iczych ludach z Północy, które tam niegdyś

przybyły, a potem r równie tajemniczy sposób zniknęły. Bohaterowie jego

powieści atrafiają w swych wędrówkach na wspaniałą Drogę Salomona, i

grotach skalnych i tunelach podziwiają piękne płaskorzeźby, apuszczają

się w korytarze nieczynnej kopalni diamentów, ' „skarbcu Salomona"

odkrywają stare monety z wizerun-ami ludzi, którzy przypominają im

Hebrajczyków. To zapew-e — mówią — pieniądze przeznaczone przez

jakiegoś fenic-iego nadzorcę na zapłatę dla robotników pracujących w ko-

alni.

Do niedawna panował wśród uczonych pogląd, że „czarna viryka" — na

południe od Sahary — to kontynent bez przeszłości, e Murzyni to ludzie

prymitywni, pod wieloma względami stojący poniżej epoki kamiennej".

Choć dużo jeszcze czasu upłynie, nim udania uczonych odsłonią wiele

faktów z życia i cywilizacji Afryki, już dziś wiadomo, że we

wczesnym średniowieczu

08

niektóre państwa afrykańskie dorównywały cywilizacją ówczesnej

Europie.

Oto co pisze Basil Davidson, autor książki Stara Afryka, na nowo odkryta

(PIW, 1961, tłumaczenie z angielskiego), opartej na wieloletnich

badaniach specjalistów:

„Wiele razy osiągnięcia ludów afrykańskich — powtarzam, afrykańskich

— przypisywano jakimś bliżej nie znanym i tajemniczym «ludziom z

background image

zewnątrz» [...] Wywleka się Fenicjan, aby wytłumaczyć istnienie miast

Zimbabwe w Rodezji, Egipcjan, którzy ponoć namalowali «białą damę» z

góry Brandberg w Afryce południowo-zachodniej, Greków i

Portugalczyków jako rzekomych inspiratorów i nauczycieli tych, którzy

wytwarzali przedmioty z terakoty i brązu w średniowiecznej Afryce

zachodniej, nawet na Hetytów przyszła kolej. Obecnie jednak powszechnie

zwycięża opinia, że wszystkie te osiągnięcia i zjawiska są pochodzenia

czysto afrykańskiego" (str. 25— 26).

Wiadomo już, że twórcą kultury Zimbabwe, jednego z głównych

ośrodków potężnego państwa Monomotapa, była ludność tubylcza.

Badania ruin zabytkowych zespołów w Republice Południowej Afryki,

Rodezji i Mozambiku potwierdzają to mniemanie.

Na zakończenie warto jeszcze dorzucić garść szczegółów dotyczących

osoby Haggarda. Otóż jego ojciec, urodzony w Petersburgu, był synem

Anglika i Rosjanki z bardzo zamożnej rodziny. Sam Henry Rider Haggard

natomiast urodził się już w Anglii. Swą beletrystykę traktował ten syn

ziemianina, farmer i urzędnik w służbie Korony Brytyjskiej jako zajęcie

marginalne. Dopiero sukces Kopalń króla Salomona sprawił, że zajął się

poważnie twórczością literacką. Zmarł w roku 1925.

Zofia Krajewska-Stochowa

Spis treści

Wstęp 5

1. Poznaję Sir Henryka Curtisa 7

2. Legenda o kopalniach Salomona 17

3. Umbopa zostaje naszym służącym 27

4. Polowanie na słonie 37

background image

5. Droga przez pustynię 46

6. Wody! Wody! 58

7. Droga Salomona 68

8. Wkraczamy do kraju Kukuanów 82

9. Król Twala 90

10. Polowanie na czarowników 101

11. Dajemy znak 113

12. Przed bitwą 124

13. Atak 133

14. Ostatni bój „Szarych" 141

15. Choroba Gooda 155

16. Komnata Śmierci 164

17. Skarbiec Salomona 174

18. Utraciliśmy nadzieję 183

19. Pożegnanie Ignosiego 192

20. Odnaleziony 200 Posłowie 206


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Haggard Henry R Kopalnie króla Salomona
Quatermain Allan Kopalnie króla Salomona
Bibliotekarz Tajemnice Kopalni Króla Salomona
Rozmowy króla Salomona(1), Lektury Okresy literackie
Bogactwa krola Salomona
Bogactwa krola Salomona
Henry Rider Haggard Allan Quatermain Swiety kwiat
H Rider Haggard King Solomon s Mines
Modlitwa króla Salomona o mądrość (1 Krl 3 6 15)
Henry Rider Haggard Allan i bogowie lodow
Haggard, H Rider Smith and the Pharoahs
ZNACZENIE IMIENIA JEZUS i heksagramu gwiazdy, nie króla DAWIDA, ale pieczęci Salomona uwikłanego w
Henry R Haggard Las minas del rey Salomón
Antologia Złota podkowa 47 Haggard Henry Rider Potwór Heu Heu
20 Księga Przypowieści Salomona

więcej podobnych podstron