Allan Quatermain
Kopalnie króla Salomona
Tytuł oryginału King Solomons Mines
Okładka Ireneusz Botor
. Tę wierną, acz bezpretensjonalną relację o niezwykłych przygodach
dedykuje narrator, ALLAN QUATERMAIN, wszystkim dużym i małym
chłopcom, którzy zechcą ją przeczytać.
Wstęp
Teraz, gdy ta książka jest już wydrukowana i niebawem znajdzie się w
rękach czytelników, poczucie jej niedociągnięć, zarówno stylistycznych,
jak i treściowych, mocno mnie trapi. Jeśli chodzi o treść, mogę tylko
powiedzieć, że nie zamierzałem dać pełnego opisu tego wszystkiego,
cośmy widzieli i zdziałali. Istnieje szereg spraw związanych z naszą
wyprawą do Kukuany, nad którymi chętnie zatrzymałbym się dłużej, a
które tu doczekały się zaledwie wzmianki. Zaliczam do nich interesujące
mnie a osobliwe legendy o kolczugach, które uratowały nam życie w
wielkiej bitwie pod Loo, a także trójkę „Milczących", czyli kolosów u
wejścia do stalaktytowej pieczary. Ponadto — gdybym miał na względzie
własne zainteresowania — byłbym omówił szerzej różnice między
dialektem Kukuanów i Zulusów, moim zdaniem bardzo znamienne. Kilka
stron można by też było poświęcić opisom fauny i flory Kukuany.1
Pozostaje jeszcze najbardziej interesująca, a poruszona tutaj tylko
ubocznie sprawa wspaniałej organizacji wojskowej tego kraju, która, jak
sądzę, o tyle przewyższa siły zbrojne utworzone przez CzakęJ w krainie
Zulusów,
' Odkryłem osiem odmian antylopy, których przedtem zupełnie nie
znałem, jak również nowe gatunki roślin, przeważnie z rodzaju
cebulkowatych (A. Q).
Czaka (1787 — ?), król Zulusów. Pod jego wodzą część plemion zuluskich
zjednoczyła się tworząc związek. Jego armia, stawiająca opór Burom, a
potem Anglikom, została rozgromiona w 1879 r. Po klęsce Zulusów
Anglicy zagarnęli większość ich ziem. Czaka przeprowadził szereg
reform, usprawnił szczególnie organizację wojskową (przyp. tłum.).
na szybszą nawet mobilizaoje, i.....¦ w ) maga zgubnego
u przymusowego celibatu. I wreszcie niewiele powiedziałem )wych i
rodzinnych obyczajach Kukuanńw, pod wieloma ami niezwykle
dziwacznych, jak też o ich biegłości w sztuce ania i obróbki metali. Tę
umiejętność doprowadzili, do :ji, czego przykładem są ich „tolle", czyli
ciężkie noże do ia, których grzbiety sporządzane są z kutego żelaza, a
ostrza lej stali, wtopionej przemyślnie w żelazną oprawę, łysiałem jednak
— zgodnie z opinią Sir Henryka Curtisa ana Gooda — że najlepiej będzie
snuć moją opowieść prosto le, a tamte sprawy odłożyć na później, jeśli ich
opublikowa-jakiejś formie okaże się pożądane. Będę zresztą ogromnie )
lony, mogąc udzielić zainteresowanym tymi sprawami ich dostępnych mi
informacji.
teraz pozostaje mi tylko przeprosić Czytelnika za moją Iną narrację. Na
swoje usprawiedliwienie mam tylko to, ściej miałem do czynienia ze
strzelbą aniżeli z piórem, zczę więc sobie pretensji do podniosłych
literackich zwrotów mików, które widzę w powieściach (bo czasem lubię
prze-
powieść). Może te zwroty i ozdobniki byłyby pożądane, jednak, że nie
mogę ich dać Czytelnikowi. Sądzę, że naj-e wrażenie robi prostota, że
łatwiej zrozumieć książkę
językiem niewyszukanym, choć może nie mam prawa ać opinii w tym
względzie. „Ostra włócznia — głosi po-nie Kukuanów — nie potrzebuje
połysku." Zgodnie z tą
ośmielam się wyrazić nadzieję, że opowieść prawdziwa,. ,viek dziwna,
nie wymaga ozdoby w postaci wielkich słów.
Allan Quatermaln
Poznaję Sir Henryka Curtisa
Rzecz dziwna, że w moim wieku — skończyłem właśnie pięćdziesiąt pięć
lat — biorę do ręki pióro, by podjąć próbę napisania pewnej historii. Nie
wiem jeszcze, jak będzie ona wyglądała, gdy ją ukończę, jeśli mi się to w
ogóle uda. Różne rzeczy robiłem w życiu, które wydaje mi się długie może
dlatego, że wcześnie zacząłem pracować. W wieku, kiedy inni chłopcy są
jeszcze w szkole, ja już zarabiałem na życie trudniąc się handlem w starej
Kolonii.' Od tego czasu byłem kupcem, myśliwym, żołnierzem lub
górnikiem. A jednak dopiero osiem miesięcy temu zdobyłem majątek. To
duży majątek — nie wiem nawet, jak duży — ale nie sądzę, abym raz
jeszcze chciał przeżyć to, co przeżyłem w ciągu ostatnich piętnastu czy
szesnastu miesięcy. Nie, nawet gdybym wiedział, że wyjdę z tego cało i z
majątkiem. Jestem człowiekiem raczej bojaźliwym, nie znoszę gwałtu, a
poza tym mam dość przygód. Zastanawiam się też, dlaczego chcę napisać
tę książkę, wszak to nie moja dziedzina. Choć nie jestem literatem, bardzo
sobie cenię Stary Testament i Legendy Ingoldsby'ego.2 Pozwólcie, że
wyłożę tu swoje powody, choćby po to, by zobaczyć, czy je istotnie mam.
Powód pierwszy: Ponieważ Sir Henry Curtis i kapitan John Good prosili
mnie o to.
Powód drugi: Ponieważ leżę tu, w Durbanie, z bólem lewej nogi. Od czasu
gdy ów przeklęty lew rzucił się na mnie, mam te dolegliwości, a ponieważ
teraz jest gorzej, utykam bardziej niż
1 Autor ma na myśli angielską kolonię w Południowej Afryce. Została
założona w 1652 r. przez holenderską Kompanię Wschodnioindyjską, w
drugiej połowie XVII w. zasiedlona przez osadników holenderskich i
francuskich. W 1806 r. zajęli ją Anglicy, wypierając osadników
holenderskich (przyp. tłum.).
2 Legendy Ingoldsby'ego (The Ingoldsby Legends) — szereg
humorystycznych opowiadań wierszem i prozą autorstwa Richarda Harrisa
Barhama (1788 — 1845), który pisał pod pseudonimem Thomas Ingoldsby
(przyp. tłum.).
lwiek. W zębach lwa tkwi z pewności;) jakaś trucizna, zej nie odnawiałyby
się zagojone już rany o tej samej ku. Ciężka to rzecz dla człowieka, który
— jak ju — ustrze-dziesiąt pięć lwów, co więcej, by ten sześćdziesiąty
szósty ię do jego nogi, żując ją jak prymkę. To przeczy wszelkiej
przecież — odłożywszy na bok inne rozważania — lubię k i takie rzeczy
nie mogą mi się podobać. Ale to tylko irginesowa uwaga.
jd trzeci: Ponieważ chcę, aby mój chłopiec, Harry, który medycynę w
Londynie, miał coś, co by go trochę rozerwało kodziło mu na jakiś czas w
robieniu głupstw. Pracą szpi-ożna się znudzić, nawet sekcji zwłok można
mieć dość, raż ta historia nie będzie nudna — jakikolwiek przybierze —
jej lektura sprawi mu trochę przyjemności. >d czwarty i ostatni: Ponieważ
zamierzam opowiedzieć niejszą ze znanych mi historii. Rzecz to osobliwa,
szcze-;śli się zważy, że nie ma w niej kobiety — z wyjątkiem
Ale stój! Jest przecież i Gagool, jeśli to była w ogóle a nie zły duch. Miała
co najmniej sto lat i nie nadawała nałżeństwa, więc jej nie liczę. Mogę w
każdym razie e powiedzieć, że w całej tej historii nie ma spódniczki. 5ż,
czas wprząc się w jarzmo. Niewygodnie mi w nim, s tak, jakbym zanurzył
się w bagnie po oś wozu. Ale sutjes", jak mówią Burowie (nie jestem
pewny, jak oni wiają), spokojnie. Mocny zaprzęg da sobie w końcu radę, y
nie są zbyt liche, bo z lichymi niewiele się zdziała, imy wreszcie.
Allan Quatermain, z Durbanu w prowincji Natal, dżen-stwierdzam pod
przysięgą..." Oto jak zacząłem swoje
przed sędzią pokoju w sprawie żałosnej śmierci Khivy igła, ale to chyba
niewłaściwy sposób rozpoczynania i... Poza tym — czy ja jestem
dżentelmenem? Co to jest en? Nie wiem dobrze, a przecież miałem do
czynienia tli... Nie, skreślę słowo ,,Negr", bo mi się ono nie podoba,
czarnych, którzy byli dżentelmenami — przyznasz mi irry, gdy doczytasz
do końca moją opowieść — i znałem
nikczemnych białych, świeżo przybyłych z ojczyzny, i mnóstwo pieniędzy,
którzy dżentelmenami nie byli. :dym razie urodziłem się dżentelmenem,
choć całe życie ednym podróżującym kupcem i myśliwym. Czy pozosta-
telmenem? — Nie wiem, sami musicie to osądzić. W swoim ibiłem wielu
ludzi, nie były to jednak zabójstwa nie
usprawiedliwione; nigdy nie splamiłem rąk niewinną krwią, chyba tylko w
samoobronie. Bóg Wszechmogący dał nam życie, sądzę więc, że chciał,
byśmy je chronili. Przynajmniej ja zawsze postępowałem zgodnie z tą
zasadą i mam nadzieję, że nie obróci się to przeciwko mnie, gdy wybije
moja godzina. No cóż, okrutny i zepsuty jest świat, a ja, człowiek niezbyt
odważny, zamieszany byłem w niejedną walkę. Nie umiem powiedzieć
dlaczego, ale też nigdy nikogo nie okradłem, choć raz wyłudziłem od
pewnego Kafra? stado bydła. Potem jednak on podle mi się odpłacił, a w
dodatku cała ta sprawa nigdy nie przestała mnie dręczyć.
Sir Henryka Curtisa i kapitana Gooda spotkałem po raz pierwszy jakieś
osiemnaście miesięcy temu, a było to tak. Polowałem na słonie w
okolicach Bomangwato4 i nie miałem szczęścia. Nic nie udawało mi się
podczas tej wyprawy, a na domiar złego dostałem febry. Jak tylko
przyszedłem do siebie, wyruszyłem wozem zaprzężonym w woły na Pola
Diamentowe, sprzedałem cały zapas kości słoniowej wraz z wozem i
wołami, odprawiłem myśliwych i wyruszyłem pocztą do Kraju
Przylądkowego. Spędziwszy tydzień w Kapsztadzie, gdzie zdarto ze mnie
skórę w hotelu, i obejrzawszy wszystko, co było godne obejrzenia, łącznie
z ogrodem botanicznym, placówką moim zdaniem dla kraju pożyteczną, i
nowym gmachem Parlamentu, który chyba tak pożyteczny nie będzie,
postanowiłem wrócić do Natalu statkiem „Dunkeld". Oczekiwał on w
porcie na przyjazd z Anglii statku „Edinburgh Castle". Kupiłem bilet i
udałem się na pokład, a gdy tegoż popołudnia pasażerowie z „Edinburgh
Castle" przesiedli się na nasz statek, podnieśliśmy kotwicę i wypłynęliśmy
w morze.
Wśród pasażerów dwóch szczególnie zwróciło moją uwagę. Jeden z nich,
dżentelmen około trzydziestki, był wyjątkowo rosły i długoręki. Miał jasne
włosy, gęstą jasną brodę, foremne rysy i duże, szare, głęboko osadzone
oczy. Nigdy nie widziałem przystojniejszego mężczyzny; przypominał mi
starożytnych Duńczyków. Nie powiem, abym dużo wiedział o
starożytnych Duńczykach — choć znałem współczesnego Duńczyka, który
wyłudził ode mnie dziesięć funtów — ale przypominam sobie, żem raz
widział obraz przedstawiający kilku duńskich szlachciców, którzy byli
3 Kafr (z arabskiego) — niewierny, tzn. nie muzułmanin. Nazwa
nadawana południowoafrykańskim ludom, mówiącym językiem bantu. W
języku angielskim ma obecnie nieco pogardliwy odcień (przyp. tłum.).
4 Bamangwato — nazwa plemienia i osiedla w Botswanie.
9
lś w rodzaju białych Zulusów. Pili z dużych rogów, a jasne
y opadały im na ramiona. Teraz więc, gdym spoglądał na
^zyznę stojącego przy drabinie wejściowej, pomyślałem sobie,
dyby zapuścił nieco włosy, włożył kolczugę na swe szerokie
iona i wziął do ręki berdysz lub róg, mógłby pozować do tego
izu. Rzecz to dziwna i świadcząca o tym, że krew zawsze się
swie, bo później dowiedziałem się, że Sir Henry Curtis — tak
ywał się ów mężczyzna — był z pochodzenia Duńczykiem.
ypominał mi jeszcze kogoś innego, ale wówczas nie mogłem
Le uprzytomnić kogo.
Drugi pasażer, który rozmawiał z Sir Henrykiem, wyglądał
iełnie inaczej — był średniego wzrostu, krępy, ciemnowłosy.
razu pomyślałem, że to oficer marynarki. Spotkałem w życiu
>lu z nich na różnych myśliwskich wyprawach i wszyscy okazali
najlepszymi, najdzielniejszymi i najmilszymi towarzyszami,
ich język był często trywialny.
Zadałem sobie przed chwilą pytanie, co to jest dżentelmen?
raz odpowiem: najogólniej mówiąc oficer marynarki królew-
iej, choć i wśród nich zdarzają się czarne owce. To chyba szerokie
jrza i podmuchy wiatru oczyszczają ich serca, a wypędzają
rycz z duszy i sprawiają, że stają się tym, czym ludzie być
iwinni. Ale do rzeczy, znów miałem rację. Był to rzeczywiście
icer marynarki, liczący trzydzieści kilka lat, którego po siedem-
istu latach służby spotkał wątpliwy zaszczyt — w randze
ipitana został spensjonowany, nie było już bowiem widoków
a dalszy awans. Oto czego mogą oczekiwać ludzie służący królo-
ej — pozbawienia pracy w kwiecie wieku, gdy ją już naprawdę
1 Autor ma na myśli Wiktorię (1819 —1901), od 1837 r: królową
Zjednoczonego rólestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, od 1876 r. także
cesarzową Indii (przyp. um.).
dobrze poznali, i szukania innego zarobku. No cóż, mniejsza o to, ja już
wolę zarabiać na życie jako myśliwy. Może niewielkie to zarobki, ale
przynajmniej nie dostanie się kopniaka.
Z listy pasażerów dowiedziałem się, że ów marynarz nazywał się Good,
kapitan John Good. Był — jak już mówiłem — średniego wzrostu,
krzepkiej budowy, ciemnowłosy, a wyglądał dość osobliwie. Nienagannie
ogolony, nosił w prawym oku monokl, który wyglądał jak wrośnięty, nie
miał bowiem sznurka. Good wyjmował go tylko wtedy, gdy chciał
przetrzeć szkło. Początkowo myślałem, że sypia z nim, ale okazało się
później, że się myliłem. Idąc spać wkładał go do kieszeni spodni wraz ze
sztucznymi zębami, których miał dwa piękne garnitury, a ponieważ moja
własna sztuczna szczęka nie należała do najlepszych, łamałem często z
zazdrości dziesiąte przykazanie. Ale uprzedzam fakty.
Wkrótce potem gdyśmy wypłynęli w morze, zapadł wieczór, przynosząc z
sobą niepogodę. Przenikliwy wiatr zaczął dąć od lądu i mgła, gorsza
jeszcze od szkockiej, spędziła wszystkich z pokładu. „Dunkeld",
płaskodenny statek, był lekki, ale kołysał się okropnie. Chwilami
wydawało się, że się wywróci, co oczywiście nie nastąpiło.
Niepodobieństwem było postąpić kroku, toteż stałem w pobliżu
maszynowni, gdzie było ciepło, i zabawiałem się obserwowaniem
zawieszonego na wprost mnie wahadła. Kołysało się wraz z okrętem,
wyznaczając za każdym przechyłem odpowiedni kąt.
— To wahadło nie działa jak należy, jest źle obciążone — odezwał się
nagle za moimi plecami czyjś poirytowany głos. Obejrzawszy się
zobaczyłem oficera marynarki, na którego już przedtem zwróciłem uwagę.
— Doprawdy? A z czego pan to wnosi? — zapytałem.
— Z czego? — odparł wyprostowawszy się po kolejnym przechyle. —
Gdyby statek przechylił się rzeczywiście tak dalece, jak to wskazuje
wahadło, już by nie odzyskał równowagi. Ale to wahadło takie samo jak
wszyscy kapitanowie statków handlowych; oni są strasznie niedbali.
W tej chwili odezwał się dzwonek wzywający na obiad, ale nie
zmartwiłem się wcale, bo okropna to rzecz słuchać wywodów oficera
królewskiej marynarki, gdy już dosiądzie swego konika. Jest jednak coś
gorszego — słyszeć opinie kapitanów statków handlowych o oficerach
królewskiej marynarki.
Poszedłem na obiad razem z kapitanem Goodem, a tam zastaliśmy już Sir
Henryka Curtisa. Good usadowił się obok niego, a ja naprzeciwko.
Zacząłem rozmawiać z kapitanem o polowaniach
11
nych sprawach; zadawał mi mnóstwo pytań, a ja odpowiadałem jak
umiałem. W pewnej chwili rozmowa zeszła na słonie. — Ach, panie —
zawołał ktoś siedzący blisko mnie — napotkał i właściwego człowieka.
Któż mógłby panu powiedzieć więcej łoniach jak nie myśliwy
Quatermain.
Sir Henry, który spokojnie przysłuchiwał się naszej rozmowie, drgnął
nagle.
— Przepraszam — rzekł pochylając się ku mnie poprzez stół i mówiąc
głosem niskim, głębokim, takim, jaki powinien był wychodzić z
jego potężnych płuc. — Przepraszam, czy nazwisko pana brzmi Allan
Quatermain?
Przytaknąłem.
Nie odrzekł nic, ale wydawało mi się, że mruknął pod nosem — świetnie.
Tymczasem obiad dobiegł do końca, a gdy opuszczaliśmy jadalnię, Sir
Henry podszedł do mnie i zapytał, czybym nie zechciał wypalić fajki w
jego kabinie. Przyjąłem zaproszenie, a on zaprowadził mnie i kapitana
Gooda do swej bardzo wygodnej kajuty pokładowej. Były to niegdyś dwie
kabiny, ale gdy Sir Garnet — czy też jakaś inna gruba ryba — objeżdżał
wybrzeże statkiem ,,Dun-keld", usunięto przepierzenie i nigdy go już tam
z powrotem nie ustawiono. W kabinie znajdowała się sofa, a przed nią
mały stolik. Sir Henry posłał stewarda po butelkę whisky i po chwili
siedzieliśmy tam we trójkę, paląc fajki.
— Mr. Quatermain — odezwał się Sir Henry, gdy już steward przyniósł
whisky i zapalił lampę — słyszałem, że dwa lata temu o tej porze roku
znajdował się pan w miejscowości zwanej Bamang-wato, na północ od
Transwalu.
— Byłem tam istotnie — odpowiedziałem nieco zdziwiony, że ten
dżentelmen aż tyle wie o moich wyprawach, które, jak mi się zdawało, nie
budziły większego zainteresowania.
— Handlowałeś pan tam, nieprawdaż? — wtrącił żywo kapitan Good.
— Tak. Mając wóz pełen towaru, stanąłem obozem poza
obrębem osady i zatrzymałem się tam, dopóki nie sprzedałem
wszystkiego.
Sir Henry siedział w wyplatanym krześle naprzeciwko mnie z rękoma
opartymi na stole. Podniósł teraz głowę i spojrzał mi w twarz swymi
wielkimi szarymi oczyma. Wydawało mi się, że dostrzegam w nich jakiś
niepokój.
— Czy nie spotkał pan tam niejakiego Neville"a?
— O tak. Przez dwa tygodnie obozował obok mnie, by dać wypocząć
wołom przed dalszą podróżą w głąb kraju. Kilka miesięcy temu dostałem
list od pewnego prawnika, który zapytywał mnie, co się stało z Nevillem.
W odpowiedzi napisałem mu wszystko, co wiedziałem.
— Tak jest — rzekł Sir Henry — przesłano mi pański list.
13
iii] |>.iii w mmii. y.c il/.iiiii-hncii nm >¦ i i i' ni Ni illc opuścił angwato w
pooEa,tkach maje m (c ze sobą
iniacza wołów, przewodniki i kafryjakltgo m o imie-
i Jim, z zamiarem dotarcia w miarf możliwości do tnyati,6 Iniej placówki
handlowej w kraju Matabdów. Tam miał edac woz i ruszyć dalej pieezo.
Wspomniał pan również, że ille istotnie sprzedał ów wóz, gdyż pól roku
pózniaj widział an w rękach pewnego portugalskiego kupca, który
powiedział u, iż nabył wóz w Inyati od białego człowieka. Nazwiska jego
pamiętał. Ow biały wyruszył w głąb kraju w towarzystwie ącego,
krajowca, na myśliwską wyprawę, jak sądził Portu-:zyk.
¦
— Tak — odparłem.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Mr. Quatermain — rzekł nagle Sir Henry — pan chyba już lub może
się domyśla, co skłoniło mojego... pana Neville'a do róży na północ...
Gdzie chciał dotrzeć?
— Słyszałem coś... — odparłem i zamilkłem, nie miałem riem
ochoty poruszać tego tematu.
Sir Henry i Good zamienili spojrzenia, a kapitan kiwnął wą.
— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry — opowiem panu swnej
sprawie, a potem poproszę o radę, może nawet o pomoc. snt, który przysłał
mi pański list, powiedział, że można na iU całkowicie polegać jako na
człowieku dobrze znanym i popchnie szanowanym w Natalu, a przy tym
posiadającym zaletę krecji.
Skłoniłem się i wypiłem trochę whisky z wodą, by ukryć ieszanie, jestem
bowiem człowiekiem skromnym.
— Mr. Neville jest moim bratem — powiedział Sir Henry.
— Och — poderwałem się, gdyż teraz już wiedziałem, kogo ypominał
mi Sir Henry, gdym go ujrzał po raz pierwszy, co brat był dużo niższy
i nosił czarną brodę, ale miał takie ne szare oczy, takie samo bystre
spojrzenie, a i rysy nie były
podobne.
— To mój jedyny i młodszy brat — ciągnął dalej Sir Henry.
6 Inyati — osiedle misjonarzy w Rodezji (przyp. tłum.).
' Matabele — plemiona zaliczane do grupy Bantu. Ukształtowały się z
części nion zuluskich, tworząc w początkacti XIX w. związek Matabele w
dorzeczu nbezi-Limpopo. Miały silną organizację wojskową. Ich ziemie
były terenem etracji kolonizatorów brytyjskich. W latach 1896 —1897
Brytyjczycy krwawo imili ich opór, włączając te ziemie do swych
posiadłości (przyp. tłum.)-
— Nie rozstawaliśmy się nigdy na dłuższy czas, ale pięć lat temu zdarzyło
się nieszczęście, jak to bywa w rodzinach: poróżniliśmy się srodze i
uniesiony gniewem potraktowałem go bardzo niesprawiedliwie.
Kapitan Good potakiwał, energicznie kiwając głową. W tym momencie
statek przechylił się mocno na prawą burtę i zwierciadło wiszące
naprzeciw nas znalazło się niemal nad naszymi głowami, tak że ja, siedząc
z rękami w kieszeniach i spoglądając w górę, mogłem doskonale widzieć
to kiwanie.
— Zapewne pan wie — mówił Sir Henry — że jeśli ktoś umrze nie
pozostawiwszy testamentu, a jego jedyny majątek stanowi ziemia, czyli,
jak to nazywają w Anglii, majątek nieruchomy, wszystko to przechodzi
na najstarszego syna. Tak się zdarzyło, że gdyśmy się pokłócili, ojciec
nasz zmarł nie sporządziwszy testamentu. Odkładał to wciąż, a potem
było już za późno. Rezultat był taki, że brat mój, nie zdobywszy
żadnego zawodu, został bez grosza przy duszy. Było, oczywiście, moim
obowiązkiem zabezpieczyć mu byt, ale panująca wówczas między nami
niezgoda przybrała takie rozmiary, że nie uczyniłem nic — przyznaję to ze
wstydem (tu Sir Henry westchnął głęboko) — aby mu dopomóc. Ne
chciałem mu niczego skąpić, czekałem jednak, by on zrobił pierwszy krok.
Nie uczynił tego. Przepraszam, że zaprzątam panu głowę moimi
kłopotami, Mr. Quatermain, muszę jednak wyjaśnić wszystko do końca.
Nieprawdaż, Good?
— Tak, tak — rzekł kapitan. — Panie Quatermain, jestem przekonany,
że zachowa pan te sprawy przy sobie.
— Oczywiście — odparłem, gdyż dumny jestem ze swojej
dyskrecji.
— Podówczas — ciągnął dalej Sir Henry — mój brat miał na swym
koncie kilkaset funtów. Nie mówiąc mi nic, podjął tę niewielką suijię i
przyjąwszy nazwisko Neville wyruszył do Południowej Afryki z szalonym
zamiarem zdobycia majątku. Dowiedziałem się o tym później. Upłynęły
trzy lata i nie miałem żadnych wieści o bracie, choć sam pisałem wiele
razy. Moje listy bez wątpienia nie docierały do niego. Z biegiem czasu
zacząłem się coraz bardziej niepokoić. No cóż, Mr. Quatermain, krew to
nie woda.
— Prawda — przytaknąłem myśląc o moim Harrym.
— Doszło do tego, Mr. Quatermain, że byłbym oddał połowę majątku,
gdybym tylko wiedział, że brat, jedyny mój krewny, żyje, że jest zdrów,
że znów go zobaczę.
— Ale nie oddałeś — sarknął kapitan Good patrząc w twarz rosłego
mężczyzny.
15
Czas płynął, panie Quatermain, coraz bardziej pragnąłem •wiedzieć, czy
brat mój żyje, czy umarł, a jeśli żyje, sprowa-jo z powrotem do Anglii.
Zacząłem się dowiadywać, a różnili tych poszukiwań był właśnie pański
list. Pomyślne wieści niły mnie, że brat żyje — tak było przynajmniej do
nie-a — iecz sprawy nie posunęły się zbytnio naprzód, posta-:em więc sam
wyruszyć na poszukiwania, a kapitan Good ak dobry, że zdecydował się
mi towarzyszyć.
. Tak __ rzekł kapitan — cóż miałem robić? Żyć z nędznej
i, przyznanej mi przez panów z admiralicji? A teraz, sir, e pan powiedzieć
nam wszystko, co pan słyszał i wie intelmenie nazwiskiem Neville.
Legenda o kopalniach Salomona
— Co mówiono w Bamangwato o podróży mego brata? — pytał Sir
Henry, gdym nabijał fajkę nie odpowiedziawszy jeszcze kapitanowi.
— Do dnia dzisiejszego — odparłem — nie wspomniałem o tym
żywej duszy. Słyszałem, że wybierał się do kopalń Salomona.1
— Kopalń Salomona?! — wykrzyknęli obaj moi słuchacze.
— Gdzież one są?
— Wiem tylko, gdzie się rzekomo znajdują. Widziałem kiedyś szczyty
gór stanowiących granicę tych terenów, ale dzieliło mnie od nich sto
trzydzieści mil pustyni, której — jak mi wiadomo
— nie przebył dotąd żaden biały człowiek... z wyjątkiem jednego. Może
najlepiej będzie, jeśli opowiem panom legendę o kopalniach Salomona
pod warunkiem, że panowie nie wspomnicie o tym nikomu bez
mego pozwolenia. Zgoda? Mam swoje powody, by o to prosić.
Sir Henry skinął głową, a kapitan Good rzekł: — Oczywiście, oczywiście.
— Jak się panowie zapewne domyślacie — zacząłem — myśliwi
polujący na słonie to na ogół ludzie szorstcy, dbający tylko o sprawy dnia
codziennego. Są jednak i tacy wśród nich, którzy interesują się obyczajami
krajowców i pragną choć trochę poznać historię Czarnego Lądu. Legendę
o kopalniach Salomona opowiedział mi jeden z takich właśnie
myśliwych. Brałem wówczas udział w moim pierwszym polowaniu na
słonie w kraju Matabelów. Nazywał się Evans, zginął biedaczysko w
rok później, zabity
' "Salomon — król zjednoczonego królestwa Izraela od ok. 970 r. p.n.e.
(poszczególne źródła podają różne daty jego urodzenia i śmierci). Za jego
panowania państwo izraelskie osiągnęło wielką potęgę. Salomon umocnił
ją żeniąc się z córką faraona. Popierał handel, zreorganizował armię. Był
mecenasem sztuki i kultury. Przypisuje mu się autorstwo Pieśni nad
pieśniami i innych ksiąg (przyp. tłum.).
2 Kopalnie króla Salomona
17
- Czas płynął, panie Quatermain, coraz bardziej pragnąłem owiedzieć,
czy brat mój żyje, czy umarł, a jeśli żyje, sprowa-go z powrotem do
Anglii. Zacząłem się dowiadywać, a rezul-n tych poszukiwań był właśnie
pański list. Pomyślne wieści miły mnie, że brat żyje — tak było
przynajmniej do nie-la — lecz sprawy nie posunęły się zbytnio naprzód,
postałem więc sam wyruszyć na poszukiwania, a kapitan Good tak dobry,
że zdecydował się mi towarzyszyć.
- Tak — rzekł kapitan — cóż miałem robić? Żyć z nędznej ji, przyznanej
mi przez panów z admiralicji? A teraz, sir, ze pan powiedzieć nam
wszystko, co pan słyszał i wie entelmenie nazwiskiem Neville.
Legenda o kopalniach Salomona
— Co mówiono w Bamangwato o podróży mego brata? — pytał Sir
Henry, gdym nabijał fajkę nie odpowiedziawszy jeszcze kapitanowi.
— Do dnia dzisiejszego — odparłem — nie wspomniałem o tym
żywej duszy. Słyszałem, że wybierał się do kopalń Salomona.1
— Kopalń Salomona?! — wykrzyknęli obaj moi słuchacze.
— Gdzież one są?
— Wiem tylko, gdzie się rzekomo znajdują. Widziałem kiedyś szczyty
gór stanowiących granicę tych terenów, ale dzieliło mnie od nich sto
trzydzieści mil pustyni, której — jak mi wiadomo
— nie przebył dotąd żaden biały człowiek... z wyjątkiem jednego. Może
najlepiej będzie, jeśli opowiem panom legendę o kopalniach Salomona
pod warunkiem, że panowie nie wspomnicie o tym nikomu bez mego
pozwolenia. Zgoda? Mam swoje powody, by o to prosić.
Sir Henry skinął głową, a kapitan Good rzekł: — Oczywiście, oczywiście.
— Jak się panowie zapewne domyślacie — zacząłem — myśliwi
polujący na słonie to na ogół ludzie szorstcy, dbający tylko o sprawy dnia
codziennego. Są jednak i tacy wśród nich, którzy interesują się obyczajami
krajowców i pragną choć trochę poznać historię Czarnego Lądu. Legendę
o kopalniach Salomona opowiedział mi jeden z takich właśnie
myśliwych. Brałem wówczas udział w moim pierwszym polowaniu na
słonie w kraju Matabelów. Nazywał się Evans, zginął biedaczysko w
rok później, zabity
1 'Salomon — król zjednoczonego królestwa Izraela od ok. 970 r. p.n.e.
(poszczególne źródła podają różne daty jego urodzenia i śmierci). Za jego
panowania państwo izraelskie osiągnęło wielką potęgę. Salomon umocnił
ją żeniąc się z córką faraona. Popierał handel, zreorganizował armię. Był
mecenasem sztuki i kultury. Przypisuje mu się autorstwo Pieśni nad
pieśniami i innych ksiąg (przyp. tłum.).
2 Kopalnie króla Salomona
17
rannego bawołu; pochowano go w pobliżu wodospadów szi.2
miętam, pewnego wieczoru opowiadałem mu o dziwnych iskach, jakie
napotkałem polując na antylopy w okolicach
odospady Sambezi. Zambezi to rzeka w Angoli, Zambii i Mozambiku.
Napo-w swym biegu liczne progi, tworzy wodospady. Największy nosi
nazwę )adu Wiktorii (przyp. tłum.).
dzisiejszego łydenburskiego okręgu w prowincji Transwal. Wiem, że
ostatnio dotarli tam poszukiwacze złota, ale ja dawno już
0 tym wiedziałem. Jest tam wielka, szeroka droga, wykuta w litej skale,
prowadząca do otworu wyrobiska czy też galerii, w której znajdują się
bryły kwarcu z żyłami złota, przygotowane już do kruszenia.
Świadczyłoby to o tym, że pracujący tam ludzie, kimkolwiek byli, musieli
w pośpiechu opuścić wyrobisko. Na przestrzeni około dwudziestu kroków
galerię obudowano. Piękny to kawałek murarskiej roboty.
„Ach — rzekł wtedy Evans — są rzeczy jeszcze dziwniejsze." — I zaczął
mi opowiadać, że kiedyś znalazł w głębi kraju ruiny miasta, biblijnego
Ophiru,3 jak sądził, co zresztą potwierdzili ludzie o wiele mądrzejsi od
biednego Evansa.
Słuchałem tych cudowności z otwartymi ustami, bom był wówczas młody,
a przy tym ogromne! wrażenie zrobiła na mnie opowieść o starożytnej
cywilizacji i o skarbach, które żydowscy lub feniccy awanturnicy
wywozili z tego kraju na długo przedtem, nim popadł w otchłań
barbarzyństwa.
„A czy słyszałeś, chłopcze — pytał Evans — o Górach Sulej-mana,
leżących na północo-zachód od kraju Mashukulumbwe?"
— Odparłem, żem nigdy nie słyszał.
„Tam właśnie — rzekł — znajdują się kopalnie Salomona, jego
diamentowe kopalnie."
— Skąd to wiesz? — zapytałem.
„Skąd wiem? A czyż Sulejman to nie zniekształcone imię Salomon?
Opowiadała mi zresztą o tym w Manice4 stara Isanusi, znachorka.
Mówiła, że ludzie mieszkający za tymi górami spokrewnieni są z
Zulusami, mówią ich narzeczem, ale są piękniejsi
1 roślejsi. Żyją tam wielcy czarownicy, którzy swej sztuki nauczyli się od
białych, «gdy świat cały tonął jeszcze w mroku», i którzy znali tajemnicę
cudownej kopalni «lśniących kamieni»."
No cóż, choć byłem zafascynowany, śmiałem się wówczas z tego
wszystkiego, bo Pola Diamentowe nie były jeszcze odkryte. Evans zginął
wkrótce i przez dwadzieścia lat nie myślałem już o jego opowieści. Ale
właśnie w dwadzieścia lat później — a długi to czas, panowie, zważywszy
trud myśliwskiego zawodu — usły-
3 Ophir (Ofir) — bajecznie bogaty kraj. W X w. p.n.e. jeździli tam
podobno król Salomon i jego przyjaciel, król Tyru (dziś Syr w Libanie),
Hiram I. Przywozili stamtąd złoto i kość słoniową. Lokalizacja Ofiru
niewiadoma. Jedni umieszczają go w Arabii, inni w Nubii, w Indiach,
także w Peru i na Wyspach Salomona (przyp. tłum.).
4 Manika — kraj nad rzeką Zambezi, część dzisiejszego Mozambiku.
Także naród żyjący w Zimbabwe (przyp. tłum.).
19
i nieco więcej o Górach Sulejmana i krainie leżącej poza nimi. cwałem w
okolicach Maniki, w miejscowości Sitanda Kraal,5 jj dziurze, gdzie z
trudnością zdobywało się pożywienie, bo yny było niewiele. Dostałem
febry i czułem się w ogóle źle, ewnego dnia przybył Portugalczyk z
jednym tylko towa-m, półkrwi krajowcem. Znam ja teraz dobrze tych
Portu-ków z Delagoa.6 To warte stryczka łotry, dręczące bezlitośnie
niewolników. Ten jednak różnił się bardzo od podłych ików, jakich
dotychczas spotykałem. Przypominał raczej ch mi z lektury wytwornych
domów.7 Wysoki i szczupły, Luże czarne oczy i kręcone siwe wąsiki.
Gawędziliśmy sobie, wił łamaną nieco angielszczyzną, a ja znałem trochę
portu-. Powiedział mi, że nazywa się Jose Silvestre i mieszka w po-zatoki
Delagoa.
edy odchodził nazajutrz ze swym półkrwi towarzyszem, zdjął roświecką
galanterią kapelusz. „Żegnaj, senor — powiedział, śli spotkamy się jeszcze
kiedyś, będę najbogatszym człowie-na świecie i nie zapomnę o panu.'
Lraal — u ludów południowoafrykańskich zespół chat, wieś lub osada
ogro-
płotem, w której chaty rozmieszczone są w kole. Pomieszczenia dla bydła
j% się na wewnętrznym placu (przyp. tłum.).
)elagoa — zatoka, także jeden z większych portów nad Oceanem
Indyjskim,
udniowo-wschodnim wybrzeżu Afryki (przyp. tłum.).
Dom — tytuł grzecznościowy, używany w Portugalii w połączeniu z
imieniem
. tłum.).
Uśmiechnąłem się tylko — zbyt byłem słaby, by wybuchnąć śmiechem —
i patrzyłem, jak się oddala zdążając ku pustyni. Zastanawiałem się, czy to
czasem nie człek szalony i co spodziewa się tam znaleźć.
Pewnego dnia, gdym już podleczył trochę moją febrę, siedziałem przed
namiotem, ogryzając ostatnią kostkę nędznego kurczaka, którego kupiłem
od krajowca za sztukę płótna wartą dwudziestu kurczaków, i spoglądając
na purpurowe słońce, zapadające z wolna w głąb pustyni, gdy wtem na
zboczu wzniesienia, w odległości jakichś trzystu jardów, spostrzegłem
postać mężczyzny, niewątpliwie Europejczyka, bo miał na sobie surdut.
Człowiek ten czołgał się na rękach i kolanach, potem wstawał i szedł
zataczając się, by po chwili znów runąć na ziemię i czołgać się nadal.
Widząc tego nieszczęśnika, wysłałem mu na pomoc jednego z moich
myśliwych, a gdy się zbliżył, kogóż zobaczyłem, jak panowie myślicie?
— Josego Silvestre, oczywiście — rzekł kapitan Good.
— Tak, to był Jose Silvestre, a raczej jego szkielet obciągnięty skórą.
Twarz miał pożółkłą, rozgorączkowaną, a jego duże czarne oczy niemal
wychodziły mu z orbit. Kości mu sterczały, skóra przypominała pergamin,
włosy zbielały.
„Wody, na miłość boską wody!" — jęknął. Wargi miał spękane, wystający
język był sczerniały i napuchnięty.
Dałem mu wody z domieszką mleka, jakieś dwie kwarty. Pił ją wielkimi
haustami, nie odrywając naczynia od ust. Uznałem, że większa ilość
byłaby już niebezpieczna. Potem chwyciła go gorączka, upadł i zaczął
majaczyć o Górach Sulejmana, o diamentach i pustyni. Zabrałem go do
namiotu, ratowałem jak mogłem, ale wiedziałem, jak to się musi skończyć.
Około godziny jedenastej uspokoił się trochę, udałem się więc na
spoczynek i zasnąłem. Obudziwszy się o brzasku, zobaczyłem go
siedzącego w półświetle, dziwacznego, wynędzniałego, spoglądającego w
stronę pustyni. W tym momencie pierwszy promień słońca rozświetlił
równinę przed nami i dotarł do najwyższego szczytu Gór Sulejmana,
leżących w odległości ponad stu mil.
,,To on — zawołał umierający po portugalsku, wyciągając swe długie,
wychudłe ramię —> nigdy tam nie dojdę, nigdy. Nikt się tam nie
dostanie!"
Nagle umilkł. Wydawało mi się, że powziął jakieś postanowienie.
„Przyjacielu — powiedział zwracając się ku mnie — jesteś tu? W oczach
mi się ćmi."
21
Tak — odparłem — tak, połóż się i wypocznij.
— rzekł — spocznę wkrótce, cała wieczność przede mną. chaj, ja
umieram. Byłeś dla mnie dobry. Dam ci pewien nent. Może tobie uda się
tam dotrzeć, jeśli zdołasz przebyć nię, która zabiła mego biednego
służącego i mnie. >tem sięgnął pod koszulę i wydobył coś, co wyglądało
jak uch na tytoń ze skóry antylopy. Zawiązany był rzemykiem ym „rimpi".
Próbował go rozsupłać, ale nie potrafił. „Roz-
— powiedział, wręczając mi ów kapciuch. Zrobiłem to uągnąłem kawałek
podartego, pożółkłego płótna, zapisa-jakimiś niewyraźnymi literami. W
płótnie znajdował się r.
V tym dokumencie jest to samo, co na płótnie — mówił jm, bo słabnął
coraz bardziej. — Odczytanie tego zabrało lka lat. Posłuchaj: sporządził go
mój przodek, uchodźca rczny, który opuścił niegdyś Lizbonę i jako jeden z
pierwszych galczyków wylądował na tym wybrzeżu. Pisał to przed cią w
górach, których ani przedtem, ani potem nie dotknęła
białego człowieka. Nazywał się Jose da Silvestra, a żył ta lat temu. Jego
niewolnik, który czekał na niego po tej ie gór, znalazł go martwego i
przyniósł pismo do Delagoa. go czasu pozostawało w naszej rodzinie i nikt
nie troszczył to, by je odczytać. Dopiero ja tego dokonałem.
Przypłaciłem :iem, ale może ktoś inny będzie miał więcej szczęścia i
zostanie gatszym człowiekiem na świecie, najbogatszym. Ale nie daj
komu, idź sam." — Potem zaczął znów bredzić i zmarł po vie godziny.
Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie! Umarł Jnie, a ja pochowałem
go w głębokim dole, położywszy mu ie kamienie na piersiach, by szakale
nie dobrały się do zwłok. a ruszyliśmy w dalszą drogę.
A ten dokument? — zapytał Sir Henry mocno zaintrygo-
Tak, dokument, co w nim było? — dodał kapitan.
No coż, panowie, jeśli sobie życzycie, powiem wam. Nigdy komu nie
pokazałem z wyjątkiem mojej nieboszczki żony, uważała to wszystko za
bzdurę, i starego kupca portugalskie-tóry po pijanemu przetłumaczył mi
ów tekst, by następnego i o wszystkim zapomnieć. Oryginał znajduje się w
moim domu rbanie, wraz z tłumaczeniem biednego doma Josego, ale mam
sobie tłumaczenie na angielski i facsimile mapy, jeśli ją a w ogóle nazwać
mapą. Oto tekst angielski:
„Ja, Jose da Silvestra, który umieram z głodu w małej jaskini, na
bezśnieżnym północnym stoku jednej z dwóch gór, które nazwałem
«Piersiami Saby», piszę to w roku 1590 ułamkiem kości i własną krwią na
skrawku odzieży. Gdyby mój niewolnik znalazł to pismo i zaniósł je do
Delagoa, niechaj mój przyjaciel [nazwisko nieczytelne] przedstawi sprawę
królowi i skłoni go, by przysłał tu armię. Jeśli zdoła ona przebyć pustynię i
góry i pokonać dzielnych Kukuanów, a przy pomocy księży zażegnać
diabelskie czary, uczyni króla najbogatszym władcą świata od czasów
Salomona. Na własne oczy widziałem nieprzebraną ilość diamentów w
skarbcu Salomona za przybytkiem Białej Śmierci, lecz wskutek zdrady
czarownicy Gagool nie zdołałem nic wziąć i małom życia nie postradał.
Niech ten, kto się tu zjawi, posługuje się mapą, niech dojdzie tam, gdzie
już leżą śniegi na lewej «Piersi Saby», aż osiągnie wierzchołek. Na
północnym zboczu góry znajduje się wielki gościniec, zbudowany przez
Salomona, skąd już tylko trzy dni drogi do siedziby króla. Niech
zabije czarownicę Gagool.
Módlcie się za moją duszę. Zegnajcie.
Jose da Silvestra"
Kiedy skończyłem moją opowieść i pokazałem kopię mapy, narysowanej
ręką umierającego człowieka, który krwi własnej użył zamiast atramentu,
moi słuchacze milczeli zdumieni.
— No cóż — odezwał się kapitan Good — dwa razy objechałem świat
dokoła, znam wszystkie niemal porty, ale niech mnie powieszą, jeśli
kiedykolwiek słyszałem o podobnej historii.
— Rzecz to dziwna, Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry.
— Mam jednak nadzieję, że pan nas nie nabiera? Nowo przybyłym
opowiada się nieraz takie kawały.
— Jeśli pan tak sądzi, Sir Henryku, to nie ma już o czym mówić
— odparłem urażony, chowając papier do kieszeni i gotując się do
wyjścia, bo nie lubię, by mnie brano za jednego z tych dowcipnisiów,
którzy opowiadają niestworzone historie o swych myśliwskich
przygodach.
Sir Henry położył mi swą dużą dłoń na ramieniu. — Siadaj pan — rzekł
— przepraszam. Dobrze, widzę, że nie chce pan nas oszukiwać, ale ta
historia jest tak nieprawdopodobna, że trudno w nią uwierzyć.
— W Durbanie pokażę panu oryginalną mapę i pismo — odparłem trochę
ułagodzony, bom pomyślał, że sprawa tak fantastyczna mogła wzbudzić
w nim wątpliwości. — Ale nie po-
23
siałem jeszcze jednej rzeczy, dotyczącej pańskiego brata.
znam Jima, który mu towarzyszył. Pochodzi z Beczuany,8 y myśliwy i jak
na krajowca dość inteligentny. Tego ranka, r Mr. Neville wyruszał w
drogę, spostrzegłem Jima stojącego
moim wozie i krojącego tytoń na dyszlu.
- Jim — powiedziałem — gdzie się wybieracie? Na słonie? Nie, baas —
odparł — na coś cenniejszego niż kość sło-a."
- A coż to takiego? — pytałem zaciekawiony. — Złoto? Sie, baas,
coś znacznie cenniejszego niż złoto" — odpowie-
szczerząc zęby w uśmiechu.
ie zadawałem już dalszych pytań, bo uważam, że zbytnia wość uchybia
godności, ale byłem zaintrygowany. 3aas" — odezwał się znów Jim. ie
zwracałem na niego uwagi. Saas" — powtórzył.
- O cóż chodzi, chłopcze?
Panie, wyruszamy na poszukiwanie diamentów."
- Diamentów?! To idziecie w złym kierunku. Trzeba ruszyć iamentowym
Polom.
Baas, czy słyszał pan kiedy o Górach Sulejmana?"
- Tak.
Dzyż nie słyszał pan, że tam są diamenty?"
- Słyszałem jakąś bzdurną historię, Jimie.
Co nie bzdury, baas. Kiedyś znałem kobietę, która pochodziła tąd, a
przybyła do Natalu wraz z dzieckiem. To ona opowia-mi o tym, ale już nie
żyje."
- Zanim dotrzecie do krainy Sulejmana, twój pan stanie się vą sępów, a ty
również, jeśli tylko zostaną jeszcze dla nich ś resztki z twego nędznego
cielska.
oześmiał się znów. „Być może, baas. Człowiek musi umrzeć, ba też
poznać jakieś nowe okolice, bo tu słoni coraz mniej."
- Drogi chłopcze — powiedziałem — jak tylko kostusia rci cię za
gardło, inaczej zaśpiewasz.
I pół godziny później zobaczyłem, że Neville rusza w drogę, e Jim
podbiegł do mnie. „Do widzenia — zawołał. — Nie iłem odjechać bez
pożegnania, bo czuję, że pan ma rację i że uż nigdy nie zobaczymy."
Botswana, dawniej Beczuana, to obecnie państwo w Południowej
Afryce, :zące z Republiką Południowej Afryki, Zimbabwe, Zambią i
Namibią. Dawna a angielska, niepodległość uzyskała w 1966 roku; także
grupa ludów Bantu szkujących Botswanę i północną część Republiki
Południowej Afryki (przyp.
— Czy twój pan wybiera się naprawdę w Góry Sulejmana? A może ty
kłamiesz, Jim?
„Nie kłamię. Powiedział mi, że chce zdobyć majątek, a przynajmniej
spróbować. Niech więc próbuje szczęścia z diamentami."
— Poczekaj, Jim. Zaniesiesz twemu panu tę kartkę, ale przyrzeknij mi, że
nie wręczysz mu jej przed przybyciem do Inyati.
— Miejscowość ta leżała w odległości około stu mil. „Dobrze" —
odpowiedział.
Wziąłem więc skrawek papieru i napisałem na nim następujące słowa:
„Niech ten, kto się tu zjawi, dojdzie tam, gdzie leżą śniegi na lewej «Piersi
Saby», aż dotrze do wierzchołka. Na północnym zboczu góry znajduje się
wielki gościniec, zbudowany przez Salomona."
— Gdy oddasz tę kartkę swemu panu — zwróciłem się do Jima
— powiedz, by zastosował się ściśle do mej rady. Ale nie zrób tego zaraz,
boby wrócił i zarzucał mnie pytaniami, na które bym mu nie
odpowiedział. A teraz zmykaj, leniuchu. Waszego wozu już prawie nie
widać.
Jim zabrał kartkę i poszedł. To wszystko, co wiem o pańskim bracie, Sir
Henryku. Lękam się jednak...
— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry — będę szukał mego brata. Pójdę
jego śladem do Gór Sulejmana, a jeśli zajdzie potrzeba, i dalej, póki go nie
znajdę albo nie dowiem się, że nie żyje. Czy zechce pan pójść ze mną?
Jak już zapewne wspomniałem, jestem człowiekiem ostrożnym, nawet
nieśmiałym, toteż żachnąłem się słysząc tę propozycję. Pomyślałem, że
taka wyprawa to pewna śmierć, a zresztą — pominąwszy inne względy —
jak tu umierać mając syna na utrzymaniu.
— Nie, dziękuję, Sir Henryku, raczej nie — odpowiedziałem.
— Za stary jestem na tak szalone^ wyprawy. Skończylibyśmy
podobnie jak mój biedny przyjaciel Silvestre. Mam zresztą syna i nie
wolno mi narażać życia.
Wyraz zawodu ukazał się na twarzach moich rozmówców.
— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry — jestem bogaty, a ta sprawa
leży mi mocno na sercu. Proszę powiedzieć, jakiego wynagrodzenia
zażądałby pan za swoje usługi. Jakąkolwiek sumę
— w granicach rozsądku — wymieni pan, wypłacę ją panu przed podróżą.
Ponadto ułożę sprawę tak, że odpowiednio zabezpieczę pańskiego syna na
wypadek, gdyby nam czy panu przydarzyło się coś złego. Widzi pan więc,
jak bardzo mi zależy na pańskim uczestnictwie w wyprawie. A
gdybyśmy jakimś szczęśliwym trafem dotarli tam i znaleźli
diamenty, będą należały w po-
25
do pana, a w połowie do Gooda. Mnie są niepotrzebne, mo dotyczyłoby
kości słoniowej, gdyby się taka szansa żyła. Pan też może postawić swoje
warunki, Mr. Quatermain, iczywiście poniosę wszystkie koszty podróży.
Sir Henryku — powiedziałem — trudno sobie wyobrazić :jszą propozycję,
toteż biedny myśliwy i kupiec nie powinien
rezygnować. Sprawa jest jednak tak poważna, że muszę •zemyśleć. Dam
panu odpowiedź, nim przybędziemy do
mu.
Bardzo dobrze — rzekł Sir Henry, a ja pożegnałem" się :iłem do siebie. W
nocy śniły mi się diamenty i dawno zmarły stre.
Umbopa zostaje naszym służącym •
Podróż z Przylądka do Durbanu trwa od czterech do pięciu dni w
zależności od statku i pogody. Czasem, jeśli trudno przybić do lądu w East
London, gdzie port, o którym tyle się mówi i na który tyle się łoży
pieniędzy, nie jest skończony, trzeba czekać dwadzieścia cztery godziny,
nim przybędą łodzie towarowe po ładunek. Tym razem jednak nie
potrzebowaliśmy wcale czekać, bo morze było spokojne i zaraz podpłynął
cały sznur brzydkich płaskodennych łodzi, do których z trzaskiem i
bezładnie wrzucano przywiezione paki. Nie oglądano się na to, co
zawierają, jednakowo traktując wełnę czy porcelanę. Widziałem, jak
rozbito pakę z czterema tuzinami butelek szampana, który pienił się na
dnie brudnej łodzi towarowej. Było to karygodne marnotrawstwo i tak
widocznie myśleli Kaf rowie w łodzi, bo znalazłszy kilka nie rozbitych
butelek, strzaskali szyjki i wypili zawartość. Ponieważ jednak nie zdawali
sobie sprawy z działania musującego trunku, poczuli się źle i tarzali się na
dnie łodzi wykrzykując, że dobry napój był „tagati", czyli zaczarowany.
Przemawiałem do nich ze statku i powiedziałem, że to najsilniejsza
trucizna białego człowieka, wobec czego mogą się już uważać za
umarłych. Zeszli na ląd przerażeni i nie sądzę, by jeszcze kiedyś w życiu
spróbowali szampana.
W drodze do Natalu nieustannie myślałem o propozycji Sir Henryka
Curtisa. Przez kilka dni nie poruszaliśmy już tego tematu, opowiadałem
tylko o różnych myśliwskich wyprawach, zresztą prawdziwych, bo po cóż
kłamać, gdy człowiek trudniący się myślistwem przeżywa tyle ciekawych
przygód. Ale to nie należy do rzeczy.
Pewnego pięknego wieczoru w styczniu, który jest tu najgorętszym
miesiącem, płynęliśmy wzdłuż brzegów Natalu, mając wylądować w
Durbanie o zachodzie słońca. Od East London jest to wybrzeże urocze ze
swoimi rdzawymi, piaszczystymi wzgórzami
27
)kimi pasami zieleni, upstrzonymi tu i ówdzie kraalami n i
obramowanymi wstęgą białej piany morskiej, która i wysoko w górę
rozbijając się o skały. Im bliżej Durbanu, idoki piękniejsze. Padające od
stuleci obfite deszcze wyżło-re wzgórzach głębokie parowy, na dnie
których iskrzy się strumieni. Krzewy o intensywnej zieleni rosną tam,
gdzie ; zasadził. A zieleń pól kukurydzianych, a plantacje trzciny wej! Tu i
ówdzie biały dom, spoglądający z uśmiechem ku l i stwarzający atmosferę
szczególnej swojskości. )im zdaniem jednak najpiękniejszy nawet widok
wymaga ości człowieka, jeśli obraz ma być doskonały. Myślę tak rne
dlatego, że wiele lat życia spędziłem na pustyni i znam ść cywilizacji, choć
wyniszcza ona zwierzynę. Rajski ogród iewątpliwie piękny przed
stworzeniem człowieka, ale stał pewnością piękniejszy, gdy pojawiła się w
nim Ewa. imyliliśmy się trochę w naszych kalkulacjach i słońce dawno
aszło, gdy zarzuciliśmy kotwicę w porcie i usłyszeliśmy zał armatni,
obwieszczający ludziom przybycie brytyjskiej y. Za późno już było, by
myśleć o zejściu na ląd, wobec czego rzawszy się, jak łódź ratunkowa
zabiera pocztę, poszliśmy
>iad.
iy wróciliśmy na pokład, księżyc oświetlał jasno morze Drzeże,
niemal przyćmiewając szybkie, silne błyski latarni kiej. Od brzegu płynęła
słodka, korzenna woń, która zawsze wodzi mi na myśl hymny i
misjonarzy, a w oknach domów jrei' płonęły setki świateł. Z wielkiego
brygu opodal dochodził r marynarzy, gotowych podnieść kotwicę przy
pomyślnym •ze. Była to wspaniała noc, taka, jaką można widzieć tylko )
łudniowej Afryce, wlewająca spokój w dusze ludzkie, pod-gdy księżyc
spowijał srebrzystym płaszczem wszystko dokoła, et wielki dog, należący
do któregoś z pasażerów, poddał się cznie tym kojącym nastrojom, bo
przestał się dobierać do ana zamkniętego w klatce na forkasztelu;
chrapał teraz wolony pod drzwiami kabiny, śniąc zapewne o
przyszłej •ze. A my, to znaczy Sir Henry Curtis, kapitan Good i ja,
zieliśmy u steru nie nawiązując rozmowy.
— Mr. Quatermain — zagadnął po chwili Sir Henry — czy anowił się pan
już nad moją propozycją?
— Cóż pan o tym myśli? — dodał kapitan Good. — Mam zieję, że nie
odmówi pan naszej prośbie i zechce nam towa-
Berea — główna dzielnica mieszkaniowa Durbanu, położona na stokach
rz otaczających miasto (przyp. tłum.).
rzyszyć do kopalń Salomona czy też tam, gdzie mógł się udać Neville.
Zwlekałem z odpowiedzią wytrząsając fajkę, bo nie byłem jeszcze
zdecydowany i chciałem trochę zyskać na czasie. Nim jednak rozżarzony
tytoń wpadł do wody, powziąłem nagle decyzję. Jakże często wystarczy
krótka chwila, by rozwiać dręczące nas wątpliwości.
— Tak, panowie — powiedziałem — pojadę z wami, ale
najpierw powiem, dlaczego i na jakich warunkach:
— Po pierwsze, pan pokryje wszelkie koszty, a kość słoniowa i wszelkie
inne kosztowności, jakie uda nam się zdobyć, zostaną podzielone między
mnie i kapitana Gooda.
— Po drugie, zapłaci pan za moje przyszłe usługi pięćset funtów, nim
wyruszymy w drogę, przy czym zobowiązuję się służyć panu
wiernie aż do końca wyprawy bez względu na to, czy się nam powiedzie,
czy nie.
— Po trzecie, zanim wyjedziemy, zobowiąże się pan oficjalnie, na
wypadek mej śmierci lub kalectwa, wypłacać memu synowi, który studiuje
medycynę w Londynie, dwieście funtów rocznie w ciągu pięciu lat, to
znaczy do czasu, gdy już sam będzie mógł zarabiać na życie. To
wszystko, jak sądzę. Powie pan pewnie, że zbyt dużo.
— Nie — odparł Sir Henry — chętnie przyjmuję pańskie warunki. A
na wyprawie tak mi zależy, że zapłaciłbym znacznie więcej za pańską
pomoc, zważywszy doświadczenie, jakie pan posiada.
— Bardzo dobrze. A teraz, kiedy już postawiłem warunki, powiem,
dlaczego zdecydowałem się iść z wami. Przede wszystkim obserwuję was
obu, panowie, od kilku dni i nie zgrzeszę chyba zbytnią śmiałością, jeśli
powiem, żem was polubił. Sądzę też, że będziemy zgadzali się ze
sobą. To niemało, jeśli się zważy, jak długa czeka nas podróż... A
teraz, co do samej podróży — stanowczo powiem, że nie sądzę, abyśmy
zdołali przejść przez Góry Sulejmana. Jakiż był koniec starego
Portugalczyka trzysta lat temu? Co spotkało jego potomka przed
dwudziestu laty? A pański brat, Sir Henryku? Szczerze wam powiem,
panowie, że i nas czeka zapewne podobny los.
Umilkłem, żeby zobaczyć, jakie wrażenie wywarły moje słowa. Kapitan
Good zdradzał niepokój, ale na twarzy Sir Henryka nie dostrzegłem żadnej
zmiany. — Musimy spróbować — powiedział.
— Dziwicie się zapewne, panowie — ciągnąłem dalej — że ja, człowiek
nieśmiały, decyduję się jednak na tę wyprawę. Oto po-
2.9
'. Po pierwsze, jestem fatalistą i wierzę, że moja godzina je niezależnie od
moich poczynań, jeśli mam więc zginąć >rach Sulejmana, pójdę tam i
zginę. Bóg Wszechmogący zna los, więc po cóż się tym trapić. Po drugie,
jestem ubogi, ję i trudnię się handlem od blisko czterdziestu lat, a przecież
lwie mogłem zarobić na utrzymanie. Nie wiem, czy zdajecie 5 sprawę,
panowie, że zarabiać na życie polowaniem i związa-z tym handlem można
przeciętnie pięć do sześciu lat. Prze-m więc siedem pokoleń ludzi mego
zawodu i sądzę, że moje 2 dobiega końca. Gdyby mnie jednak spotkało
jakieś nie-gście w zwykłych warunkach, to po spłaceniu mych długów ry
zostałby bez środków do życia, gdyż dopiero zdobywa zawód, z, zgodnie z
naszą umową, będzie zabezpieczony na pięć lat. w wielkim skrócie moje
powody.
— Mr. Quatermain — rzekł Sir Henry, który słuchał mnie ęboką uwagą —
powody skłaniające pana do uczestniczenia aszym przedsięwzięciu, które,
jak pan sądzi, źle się skończy, bnie świadczą o panu. Jakkolwiek się stanie,
mogę pana ;wnić, że wytrwam do końca. Jeśli zaś zostaniemy pobici, ,ie
poddamy się bez walki, co, Good?
r— Oczywiście — odparł kapitan. — Wszyscy trzej wiemy, o
niebezpieczeństwo, i potrafimy walczyć o życie, więc o wy-niu się nie
może już być mowy... A teraz, panowie, zejdźmy salonu i wypijmy na
szczęście, rak też uczyniliśmy.
•!¦ •§•
Następnego dnia, gdyśmy zeszli na ląd, zaprosiłem obu męż-zn do mej
chałupki na Berei. Zbudowana z zielonej cegły Dkryta ocynkowaną
blachą, ma tylko trzy pokoje i kuchnię, za to leży w ogrodzie pełnym
najlepszych drzew owocowych, akże młodych sadzonek mangowych, po
których wiele sobie ecuję. Podarował mi je nadzorca ogrodu botanicznego,
a doda ich jeden z moich strzelców, stary Jack, któremu bawół kiedyś
strzaskał udo, że już od dawna nie poluje. Zna się nak na ogrodnictwie, bo
to Grikwa2 z pochodzenia. Co innego usj, ci nie nadają się na ogrodników,
bo to dla nich zajęcie rt spokojne.
2 Grikwa — mieszaniec pochodzenia hotentocko-holenderskiego. Na
początku !II w. mieszańcy ci zamieszkiwali tereny na północ od
Kapsztadu. W 1875 r. ielscy koloniści zepchnęli ich za rzekę Oranje, skąd
powędrowali w różnych unitach (przyp. tłum.).
Sir Henry i kapitan Good spędzili noc w namiocie, ustawionym w moim
małym gaju pomarańczowym na końcu ogrodu (gdyż w domu nie było dla
nich miejsca). Przyjemnie się tam wypoczywa, wdychając zapach kwiecia
i mając przed oczyma zielone i złociste owoce, przy tym moskitów u nas
mało, chyba że spadnie ulewny deszcz.
Ale wracajmy do rzeczy, bo inaczej znudzi cię, mój synu, ta historia,
zanim dotrzemy do Gór Sulejmana. Otóż powziąwszy raz decyzję,
zacząłem czynić niezbędne przygotowania. Najpierw dostałem od Sir
Henryka akt prawny, zabezpieczający los mego syna na wypadek jakiegoś
nieszczęścia. Jako cudzoziemiec miał w związku z tym szereg kłopotów,
gdyż majątek jego, gwarantujący ważność zapisu, leży za morzem.
Pokonał jednak trudności przy pomocy prawnika, który policzył sobie za
tę usługę dwadzieścia funtów, moim zdaniem bezwstydnie dużo.
Następnie otrzymałem czek na pięćset funtów. Osiągnąwszy to, co
nakazywała mi rozwaga, zakupiłem — na koszt Sir Henryka — wóz i parę
wołów do zaprzęgu, przepiękne sztuki. Wóz długości dwudziestu stóp, z
żelaznymi osiami, był mocny i lekki, całkowicie zbudowany z drewna. Nie
był nowy, gdyż odbył już podróż do Pól Diamentowych i z powrotem, ale
uznałem to za zaletę, bo wiedziałem, że drzewo zostało dobrze wysuszone.
Ponadto wady wozu ujawniają się już podczas pierwszej podróży. Był to
wóz kryty tylko w połowie, to znaczy w tyle na długości dwunastu stóp,
przód zaś pozostał odsłonięty, gdyż tam zamierzaliśmy umieścić wszystkie
rzeczy potrzebne nam w drodze. W części tylnej znajdowało się kryte
zwierzęcą skórą leże, gdzie dwie osoby mogły wygodnie spać, wieszadła
na broń i wiele rzeczy dla naszej wygody osobistej. Zapłaciłem za to sto
dwadzieścia pięć funtów i sądzę, że nie była to cena wygórowana.
Następnie kupiłem dwadzieścia zuluskich wołów, które wpadły mi już w
oko kilka lat temu. Zaprzęg składa się zazwyczaj z szesnastu, ale na
wszelki wypadek chciałem mieć cztery zapasowe. Zuluskie woły są małe i
lekkie, mogą jednak żyć jeszcze tam, gdzie inne umierają z głodu. Są przy
tym zwinniejsze i nie tak łatwo kaleczą sobie nogi, toteż z niewielkim
ładunkiem robią pięć mil dziennie. Ponadto te sztuki zostały, jak to mówią,
dobrze „posolone", to znaczy przeszły Południową Afrykę wszerz i wzdłuż
i uodporniły się na czerwoną wodę, której ofiarą padają nieraz całe
zaprzęgi, gdy zawędrują w obce stepy. Co zaś się tyczy nierzadkiej w tych
okolicach choroby płuc, która jest straszliwą odmianą zapalenia płuc,
zostały przeciwko niej zaszczepione.
31
luje się tego przez zrobienie nacięcia w ogonie wołu i przy-nie kawałka
płuca zwierzęcia, które padło na tę chorobę. ;ultacie wół przechodzi tę
chorobę w łagodnej formie, a choć ogon, który odpada w odległości stopy
od nasady, jest już rniony na chorobę. To trochę okrutne pozbawić
zwierzę
w okolicach, gdzie jest dużo much, ale lepiej poświęcić ogon i stracić i
ogon, i wołu, bo przecie ogon bez wołu nie na się przyda, chyba do
odkurzania. Mimo wszystko dziwaczna cz jechać wozem zaprzężonym w
woły i mieć przed oczyma sieścia kikutów, tam gdzie powinny być ogony.
Wydaje się zas, że natura pomyliła się i wołom przydała ozdoby premio-zh
buldogów.
kolei wyłoniła się sprawa zaopatrzenia w żywność i leki, inie ważna, gdyż
nie można było dopuścić do przeładowania
a równocześnie trzeba było zabrać rzeczy absolutnie nie-lc Okazało się na
szczęście, że Good znał się trochę na medy-, gdyż w swoim czasie
przeszedł kurs lecznictwa i chirurgii
zapomniał zdobytych wówczas wiadomości. Nie był oczy-i specjalistą, ale
— jak się później okazało — znał się lepiej 3czy niż niejeden doktor
medycyny. Miał przy tym wspaniałą zkę podróżną i komplet narzędzi
chirurgicznych. W czasie go pobytu w Durbanie amputował jednemu z
Kafrów duży
u nogi, a czynił to tak zręcznie, żeśmy go podziwiali. Był
niepomiernie zdziwiony, gdy Kafr, śledzący operację ze cim spokojem,
prosił o przyprawienie nowego palca. Powie-, że w nagłej potrzebie
wystarczyłby mu nawet biały palec, iy już wszystkie te sprawy zostały
pomyślnie załatwione, a było pomyśleć o dwóch następnych, równie
ważnych — pletowaniu broni i zaangażowaniu służących. Jeśli chodzi
rwszy problem, najlepiej uczynię podając spis broni dobranej tawu Sir
Henryka i moich własnych zapasów, to ta lista, przepisana z mego
notatnika: Przy ciężkie odtylcowe dubeltówki do polowania na słonie; .
każdej z nich: około piętnastu funtów, ładunek: jedenaście im czarnego
prochu." Dwie z nich, zakupione w Londynie, Ddziły ze znanej firmy
angielskiej; moja, choć znacznie skrom-za i nieznanego wytwórcy, służyła
mi w niejednej wypra-niemało ustrzeliłem z niej słoni i zawsze mogłem na
niej fać.
Trzy szybkostrzelne dubeltówki; ładunek — sześć drachm." a broń do
polowania na mniejszą zwierzynę, jak antylopy, eż do walki w otwartym
polu na kule wyżłobione.
dna dubeltówka nr i 2, śrutówka systemu Keepera." Strzel-
oddała nam potem wielkie usługi w polowaniu na drob-
i zwierzynę.
¦zy repetycyjne winchestery (nie karabiny) jako broń za-
i."
"zy rewolwery systemu Colta na naboje większego kalibru."
był nasz cały ekwipunek. Czytelnik bez wątpienia zauważy,
ażdej z wymienionych pozycji broń miała ten sam kaliber,
ymiana naboi była niemożliwa. Ważny to szczegół i dlatego
małem się nad nim dłużej, bo każdy doświadczony myśliwy
k dalece powodzenie wyprawy zależy od właściwego doboru
) i amunicji.
;li chodzi o ludzi, którzy mieli z nami iść, to po naradzie
Łowiliśmy zabrać ze sobą tylko pięć osób: woźnicę, prze-
ka i trzech służących.
DŹnicę i przewodnika znalazłem bez trudu: dwóch Zulusów
.em Goza i Tom. Gorzej było z wyszukaniem służących.
iło nam o ludzi godnych zaufania i odważnych, bowiem
o rodzaju imprezie nawet nasze życie mogło zależeć od ich
«vy. W końcu zwerbowałem dwóch: Hotentota nazwiskiem
ogel i drobnego Zulusa imieniem Khiva, który miał ogromną
, że mówił doskonale po angielsku. Ventvogla znałem już
niej jako jednego z najlepszych tropicieli zwierzyny. Był
0 wytrzymały i nie męczył się nigdy. Miał tylko jedną wadę, litą u swej
rasy, lubił pić. Dla flaszki grogu tracił zupełnie !. Ponieważ jednak
wyruszaliśmy w okolice, gdzie nie było n, ta jego słabość nie miała
większego znaczenia. verbowawszy tych dwóch mężczyzn, na próżno
rozglądałem
1 trzecim, postanowiliśmy więc wyruszyć bez niego, mając eję, że może
uda nam się znaleźć kogoś odpowiedniego po ;e. W przeddzień odjazdu
jednak przyszedł Khiva i oznajmił, aś człowiek chce się ze mną zobaczyć.
Jedliśmy właśnie obiad, o skończonym posiłku kazałem go przyprowadzić.
Po chwili ł się bardzo wysoki, przystojny mężczyzna około
trzy-;ki, jak na Zulusa raczej jasnoskóry, pozdrowił nas wznosząc 5ry
swój charakterystyczny kij z gałką i przykucnąwszy cie, siedział w
milczeniu. Nie zwracałem na niego uwagi, wielki błąd wdać się od razu w
rozmowę z Zulusem; pomyśli, yle kto. Zauważyłem jednak, że był to tak
zwany „Keshla", ;c mężczyzna z pierścieniem, miał bowiem wpiętą we
włosy Lą obrączkę, sporządzoną ze specjalnego gatunku gumy wy-owanej
tłuszczem. Obrączkę taką otrzymują zazwyczaj Zu-
lusi po dojściu do pewnego wieku lub jako oznakę godności.
Wydawało mi się, żem go już kiedyś spotkał.
— Jak się nazywasz? — zapytałem.
— Umbopa — odparł powoli swoim niskim głosem.
— Widziałem już twoją twarz.
— Tak, Inkasi, mój ojcze, widziałeś moją twarz pod Isandhlwa-na3 w
przeddzień bitwy.
Teraz przypomniałem sobie. Byłem jednym z przewodników lorda
Chelmsforda" w nieszczęsnej wojnie z Zulusami, ale w przeddzień bitwy
opuściłem na szczęście obóz, kazano mi bowiem odprowadzić część
ciężkich wozdw. Gdym czekał na zaprzężenie wołów, wdałem się w
rozmowę z człowiekiem, który dowodził małym oddziałem
wspomagających nas krajowców. Wyraził wówczas obawę o
bezpieczeństwo obozu. Kazałem mu trzymać język za zębami i zostawić te
sprawy mądrzejszym, później jednak przypomniałem sobie jego słowa.
— Pamiętam — rzekłem teraz. — Czego chcesz ode mnie?
— Posłuchaj, Macumazahn (jest to imię nadane mi przez Kafrów,
a oznacza człowieka, który wstaje w środku nocy lub, mówiąc pospolitą
angielszczyzną, ma oczy otwarte na wszystko). Słyszałem, że wyruszasz
na wielką wyprawę daleko na północ z białymi wodzami zza morza. Czy
to prawda?
— Tak jest.
— Słyszałem, że zamierzasz dotrzeć do rzeki Lukanga, o miesiąc drogi
za Maniką. Czy to też prawda, Macumazahn?
— Dlaczego pytasz? Co cię to obchodzi? — zapytałem podejrzliwie,
bo cel naszej podróży utrzymywaliśmy w najgłębszej tajemnicy.
— Jeśli istotnie tam się udajecie, biali mężowie, chciałbym pojechać z
wami.
Było dużo godności w jego sposobie mówienia, ponadto uderzyły mnie
słowa „biali mężowie".
— Zapominasz się — rzekłem jednak. — Zbyt śmiała jest twoja
mowa. Jak się nazywasz i gdzie jest twój kraal? Powiedz nam, byśmy
wiedzieli, z kim mamy do czynienia.
— Nazywam się Umbopa — powtórzył. Pochodzę z Zulusów, ale nie
jestem jednym z nich. Siedziba mego plemienia znajduje
3 Isandhlwana — góra w prowincji Natal, gdzie 22 stycznia 1879 r., w
czasie wojny z Zulusami, Anglicy ponieśli klęskę (przyp. tłum.).
4 Lord Chelmsford (1827 —1905), generał dowodzący wojskami
angielskimi w wojnie z Zulusami w 1879 r. Ponieważ na początku tej
wojny Anglicy ponieśli szereg porażek, lord Chelmsford został
pozbawiony dowództwa i wrócił do Anglii (przyp. tłum.).
35
leko na północy; pozostała tam, gdy Zulusi przywędrowali rsiąc lat temu",
na długo przed królem Czaka. Przybyłem nocy do kraju Zulusów jako
dziecko. Służyłem u króla ayo° w pułku Nkomabakosi. Potem uciekłem z
kraju Zu-
bo chciałem poznać życie białych ludzi. Służyłem w wojnie w królowi
Cetywayo. Od tego czasu pracuję w Natalu. Czuję ; zmęczony i chciałbym
wrócić na północ. Tu nie mam domu. a odważny, pieniędzy nie potrzebuję,
na łyżkę strawy ;ę. Rzekłem.
ciekawił mnie ten człowiek. Z jego zachowania wnosiłem, zasadzie mówi
prawdę, nie wyglądał jednak na zwykłego i, a jego propozycja służenia
nam bez zapłaty wydała mi się ¦zana. Nie wiedząc, jak wybrnąć z sytuacji,
przetłumaczyłem łowa Sir Henrykowi i Goodowi pytając ich o zdanie. Sir
poprosił mnie, abym kazał Umbopie wstać. Uczynił to, wszy równocześnie
swój długi, wojskowy płaszcz i stanął mając na sobie jedynie przepaskę na
biodrach i naszyjnik h kłów. Wyglądał wspaniale, nigdy nie widziałem
piękniej-krajowca. Wysoki na jakieś sześć stóp i trzy cale, był potężnie
wany i zgrabny. Jego skóra nie była ciemna z wyjątkiem miejsc, gdzie
widniały głębokie, czarne blizny po ranach zali przez assagaje. Sir Henryk
podszedł do niego i spojrzał 5 dumną, piękną twarz.
Wspaniale wyglądają ci dwaj, nieprawdaż? — odezwał się
— Ten sam wzrost, ta sama budowa.
Podobasz mi się, Umbopa, i przyjmuję cię na służbę — rzekł snry po
angielsku.
lbopa widocznie zrozumiał go, bo odpowiedział po zulusku: dobrze. — A
potem przyjrzał się wspaniałej figurze białego
ł: — Jesteśmy prawdziwymi mężczyznami, ty i ja.
>tywayo — król Zulusów, przywódca w wojnie z Anglikami w 1879 r.
Mimo zwycięstw w początkach wojny jego wojska zostały rozbite przez
Anglików tłum.).
Polowanie na słonie
Nasza podróż do Kraalu Sitandy, leżącego u spływu rzek Lukanga i
Kalukawe, w odległości ponad tysiąca mil od Durba-nu, trwała bardzo
długo, bowiem trzysta ostatnich mil przebyliśmy pieszo z obawy przed
straszną muchą tse-tse, której ugryzienie nie zagraża życiu człowieka, ale
jest śmiertelne dla zwierząt z wyjątkiem osła.
Durban opuściliśmy pod koniec stycznia, a dopiero w drugiej połowie
maja rozbiliśmy obóz w pobliżu Kraalu Sitandy. Po drodze spotkały nas
najróżniejsze przygody, ale były one przeważnie takie, jakie przeżywa
każdy afrykański myśliwy, by więc nie nudzić Czytelnika, opowiem tylko
jedną z nich.
W Inyati, najdalej wysuniętej placówce handlowej w kraju Matabele, gdzie
panuje król Lobengula1 (wielki łotr), musieliśmy rozstać się niestety z
naszym wygodnym wozem. Z pięknego zaprzęgu, który kupiłem w
Durbanie, pozostało tylko dwanaście wołów. Jednego ukąsiła kobra, trzy
zginęły z głodu i pragnienia, jeden zaginął, trzy wreszcie zdechły
najadłszy się trującego ziela
0 nazwie „tulipan". Pięć dalszych zachorowało z tej samej przyczyny, ale
zdołaliśmy je wyleczyć, stosując wywar z liści tego właśnie tulipana.
Podany w porę, stanowi skuteczną odtrutkę. Wóz i woły zostawiliśmy
pod opieką Gozy i Toma, woźnicy
1 przewodnika, godnych zaufania ludzi, prosząc zacnego szkockiego
misjonarza, który żył na tym pustkowiu, by miał ich na oku.
Następnie w towarzystwie Umbopy, Khivy i Ventvóglą oraz sześciu
tragarzy, których zwerbowaliśmy na miejscu, ruszyliśmy pieszo w dalszą
drogę. Pamiętam, że początkowo szliśmy w milczeniu, bo każdy z nas
zastanawiał się pewnie, czy kiedykolwiek zobaczy jeszcze nasz wóz. Ja
przynajmniej nie miałem co do tego żadnych złudzeń. Milczenie
przerwał Umbopa, który szedł na
1 Lobengula — król kraju Matabele. W czasie wojny z Anglikami w 1893
r. poniósł klęskę, uszedł i zmarł na wygnaniu (przyp. tłum.).
37
:ie intonując zuluską pieśń. Śpiewał o dzielnych mężach, ¦ — znudzeni
monotonią życia — wyruszyli w świat, by 5 nowe rzeczy lub zginąć. I cóż
się stało? Patrzcie i pójcie. Kiedy zapuścili się daleko w puszczę, okazało
się, że puszcza, lecz przepiękna okolica, pełna młodych żon, a także
zwierzyny i żądnych walki wrogów.
daliśmy się wszyscy, uznawszy to za dobry omen. Wesoły ?n Umbopa i
miał szczególny dar rozweselania innych, lił to z właściwą sobie
godnością. Tylko czasem popadał ,vnie ponury nastrój. Polubiliśmy go
bardzo. teraz opiszę wreszcie naszą przygodę, sam bowiem ogromnie
myśliwskie opowieści.
czternaście dni po opuszczeniu Inyati weszliśmy w niezwykle |, lesistą
okolicę. Nie brakowało tam wody, parowy wśród z porośnięte były
krzakami „idoro", jak je tubylcy nazywa-gdzieniegdzie krzewami o nazwie
„wacht-een-beche" c: „zaczekaj chwilę"). Piękne drzewa „machabell"
uginały )d ciężarem ożywczych złocistych owoców z olbrzymimi imi. To
ulubiony pokarm słoni, których musiało tam być ło, bo wszędzie
napotykaliśmy ich ślady, a w niektórych :ach drzewa były połamane lub
nawet wyrwane z korzeniami. to niszczycielskie zwierzę.
wnego wieczoru, po całodziennym uciążliwym marszu, na-śmy na urocze
miejsce. U stóp porośniętego krzewami za znajdowało się wyschnięte
koryto rzeki, na którego dni^e ;ało trochę krystalicznie czystej wody,
ziemia wokół była ma kopytami zwierząt. Na łące na wprost wzgórza,
wśród nimozy, można było gdzieniegdzie dostrzec mąchabelle zczących
liściach. Wokół rozciągało się morze bezdrożnego, icego buszu.
szedłszy w koryto rzeki, spłoszyliśmy stado wysokich żyraf, pogalopowały
lub raczej odpłynęły, mają bowiem charak-yczny chód, stukają kopytami
jak kastanietami. Znajdowały
odległości około trzystu jardów, były więc praktycznie sasięgiem strzału,
ale Good, idąc na przedzie i mając nabitą bę, nie wytrzymał i strzelił do
ostatniej żyrafy. Dziwnym q kula strzaskała zwierzęciu kręgosłup i żyrafa
padła ko-ijąc jak królik. Nigdy nie widziałem czegoś równie dziwnego.
Do diabła! — zawołał Good, bo muszę z przykrością po-ieć, że gdy był
podniecony, miał zwyczaj używać brzydkich do czego się niewątpliwie
przyzwyczaił w czasie swej ma-skiej służby. — Do diabła! Zabiłem ją!
«•¦¦¦:¦¦
— Hu, hu! Bougwan! — krzyczeli Kafrowie — hu, hu! — Z powodu
monokla Gooda nazywali go Bougwan, co znaczy „szklane oko".
— Och, Bougwan — zawtórowaliśmy im, Sir Henry i ja. Od tego dnia
reputacja Gooda jako cudownego strzelca była już ugruntowana,
przynajmniej wśród Kafrów. Faktycznie był słabym strzelcem,
kiedykolwiek jednak chybił, patrzyliśmy na to przez palce, mając w
pamięci ową żyrafę.
Nakazawszy naszym „chłopcom" wyciąć najlepsze części żyra-fiego
mięsa, zabraliśmy się do budowania „schermu" w pobliżu jednego z
rozlewisk. Robi się to, ścinając większą ilość gałęzi krzaków cierniowych i
buduje z nich kolisty płot. Następnie wyrównuje się zamkniętą nimi
przestrzeń; z suchej trawy tambouki, jeśli jest w pobliżu, układa się w
środku posłanie i rozpala ognisko.
Gdy ukończyliśmy budowę naszego „schermu", księżyc już wschodził, a
nasz obiad, złożony z żyrafich befsztyków i pieczonych kości szpikowych,
był gotowy. Jakże nam smakował ten szpik, choć niełatwa to rzecz
rozłupać taką kość. Nie znam lepszego przysmaku, z wyjątkiem chyba
serca słonia, ale i tego skosztowaliśmy nazajutrz. Zajadaliśmy nasz
skromny posiłek przy świetle księżyca, w przerwach dziękując Goodowi
za cudowny strzał, po czym zapaliliśmy fajki i rozpoczęliśmy pogawędkę.
Osobliwy musieliśmy przedstawiać widok siedząc tak wokół ogniska. Ja,
ze swą siwawą, gładką czupryną i Sir Henry z jasnymi włosami, które
znacznie mu podrosły, stanowiliśmy wyraźny kontrast, tym bardziej, że
jestem chudy, niewysoki, śniady i ważę niespełna pięćdziesiąt kilo, a Sir
Henry jest wysoki, barczysty, ma jasną cerę i waży około stu kilogramów.
Wziąwszy jednak pod uwagę naszą niecodzienną sytuację, trzeba
powiedzieć, że z nas trzech najoryginalniej wyglądał kapitan John Good,
oficer królewskiej marynarki. Siedział teraz na skórzanym worku tak
wyświeżony, schludny i dobrze ubrany, jakby dopiero co wrócił z
eleganckiego polowania w cywilizowanym kraju. Miał na sobie myśliwski
strój z brązowego tweedu, dobrany do tego kapelusz i czyściutkie
kamasze. Był-nienagannie ogolony, jego monokl i sztuczne zęby nie
pozostawiały nic do życzenia. W sumie uznałem go za najwytworniejszego
człowieka, jakiego zdarzyło mi się spotkać na pustyni. Włożył nawet jeden
ze swoich gutaperkowych kołnierzyków, których miał dużo w zapasie.
— Widzi pan, one ważą tak mało — powiedział mi z niewinną miną,
gdym wyraził zdziwienie z tego powodu. — Zawsze lubię wyglądać jak
dżentelmen.
39
iedzieliśmy tak gawędząc przy świetle księżyca, a opodal owie palili swą
odurzającą „dacchę" w fajkach, których ki sporządzone były z rogu
antylopy, a wreszcie owinęli się ni i ułożyli do snu przy ognisku, wszyscy
z wyjątkiem opy, który siedział osobno (zauważyłem, że nie przestawał
ymi KaframiJL^.wsparłszy brodę na ręce pogrążył się w głębo-zadumie.
¦'.*'."*
agle w głębi zarośli za nami rozległo się głośne „uuf, uuf". ) lew —
powiedziałem i wszyscy zerwaliśmy się nasłuchując, m momencie od
bajora odległego o jakieś sto jardów dobiegło Likliwe trąbienie słonia. —
Unkungunklowo! Indlowu! Słoń! — szepnęli Kafrowie, a w kilka minut
później ujrzeliśmy g olbrzymich cieni, zdążających powoli od strony wody
ku lom. Good podskoczył żądny krwi, myśląc może, że równie > zabić
słonia jak żyrafę, ale chwyciłem go za ramię i przy-lałem.
- To nie ma sensu — rzekłem — niech idą.
- Jesteśmy chyba w raju dla myśliwych. Proponuję, byśmy i zatrzymali
kilka dni i zapolowali na słonie — odezwał się Eenry.
iziwiło mnie to trochę, bo Sir Henry wciąż nalegał, byśmy naprzód
możliwie najszybciej, w Inyati bowiem dowiedzie-
się, że Anglik nazwiskiem Neville sprzedał tam swój wóz zył w głąb
kraju. Sądzę jednak, że instynkt myśliwego
nad nim górę.
Doda zachwycił ten pomysł, uśmiechało mu się polowanie onie, a prawdę
mówiąc i mnie. Mówiłem sobie, że byłoby ą niegodną honoru myśliwego
pozwolić słoniom wymknąć się
sytuacji.
- Dobrze, moi drodzy — powiedziałem. — Należy nam się ę
odpoczynku. Ale teraz trzeba iść spać, bo musimy wyruszyć icie. Może
nam się uda zaskoczyć je na żerowisku, nim . dalej.
Ikt się nie sprzeciwiał, wobec czego zaczęliśmy układać się lu. Good
rozebrał się, monokl-' i sztuczne zęby włożył do mi spodni, wytrzepał
ubranie i złożywszy je. starannie Lął dla ochrony przed wilgocią w róg
nieprzemakalnego prze-idła. Sir Henry i ja nie robiliśmy takich ceregieli,
okryliśmy ocami i zapadliśmy w głęboki sen, tak dobroczynny dla iżnika.
le cóż to? Od strony wody dobiegły nas nagle odgłosy nego tupotu, a
następnie straszliwe ryki. Nie ulegało już
wątpliwości, że tylko lew mógł być sprawcą takiego hałasu. Zerwaliśmy
się wszyscy na równe nogi spoglądając w stronę wody, gdzie ujrzeliśmy
toczącą się ku nam czarnożółtą bryłę. Porwaliśmy za strzelby i
przywdziawszy pospiesznie nasze veldtschoon-sy, czyli buty z nie
garbowanej skóry, wybiegliśmy z schermu. Tymczasem owa bryła runęła,
tarzając się przez chwilę po ziemi, a gdyśmy doń dobiegli, zastygła w
bezruchu.
Ujrzeliśmy obraz niecodzienny. Przed nami leżała czarna antylopa,
najpiękniejszy okaz tego gatunku, martwa zupełnie, a obok niej, przebity
jej wielkimi, zakrzywionymi rogami, spoczywał wspaniały czarnogrzywy
lew, również nieżywy. Oto co się tu stało. Czarna antylopa przyszła do
wodopoju, gdzie zaczaił się lew, ten, którego ryk słyszeliśmy. Gdy piła
wodę, skoczył na nią, lecz nadział się na jej rogi. Widziałem już kiedyś coś
podobnego. Lew, nie mogąc się uwolnić, wgryzł się w grzbiet i szyję
antylopy, a ta, szalejąc z bólu i trwogi, biegła przed siebie, aż wreszcie
padła.
Obejrzawszy dokładnie martwe zwierzęta, wezwaliśmy Kafrów i z ich
pomocą zaciągnęliśmy je do schermu. Potem położyliśmy się znowu, by
się obudzić dopiero o świcie.
Jak tylko się rozwidniło, byliśmy już na nogach, przygotowując się do
wyprawy. Wzięliśmy ze sobą trzy dubeltówki, dobry zapas amunicji i duże
butle na wodę, napełnione słabą, zimną herbatą, która jest najlepszym
napojem w czasie polowania. Zjadłszy lekkie śniadanie, wyruszyliśmy w
towarzystwie Umbopy, Khivy i Ventvógla. Innych Kafrów pozostawiliśmy
w schermie, nakazawszy im obciągnąć ze skóry lwa i czarną antylopę,
którą ponadto mieli poćwiartować.
Szeroki szlak słoni odnaleźliśmy bez trudu, przy czym Ventvo-gel,
przyjrzawszy się mu, stwierdził, że przeszło tamtędy od dwudziestu do
trzydziestu dojrzałych samców. Stado oddaliło się jednak znacznie w ciągu
nocy, toteż dopiero o dziewiątej, gdy już było bardzo gorąco,
rozpoznaliśmy po połamanych drzewach, poszarpanych liściach i
parującym nawozie, że muszą być gdzieś niedaleko.
Niebawem ujrzeliśmy stado liczące, jak mówił Ventvogel, od dwudziestu
do trzydziestu sztuk. Po rannym posiłku stały w kotlinie, trzepocząc
swymi wielkimi uszami. Był to wspaniały widok.
Znajdowały się w odległości około dwustu jardów. Podrzuciłem do góry
garść suchej trawy, by się przekonać, z której strony wieje wiatr,
wiedziałem bowiem, że jeśli nas tylko zwęszą, uciekną, zanim zdołamy
oddać jeden strzał. Stwierdziwszy, że wieje od
41
i słoni ku nam, zaczęliśmy się skradać, a ponieważ nie mogły /idzieć,
zbliżyliśmy się na odległość jakichś czterdziestu n. Na wprost nas,
zwrócone bokiem, stały trzy wspaniałe ',, z których jeden miał olbrzymie
kły. Szepnąłem moim zyszom, że biorę na cel środkowego; Sir Henry
wybrał :ego po lewej stronie, dla Gooda pozostał ten z wielkimi ..
Teraz — powiedziałem.
im, bum, bum! Rozległy się trzy strzały.,Słoń Sir Henryka '. na ziemię
ugodzony wprost w serce. Mój padł na kolana riłem, że nie żyje, ale po
chwili zerwał się i ruszył w naszą ę. Wpakowałem mu jeszcze jedną kulę
w żebra i ta powaliła lów na ziemię. By jednak skrócić cierpienia biednego
zwie-i, dobiłem go strzałem w łeb, nabiwszy przedtem pospiesznie Ibę.
ozejrzałem się teraz za Goodem, by zobaczyć, jak daje sobie z wielkim
samcem, który ryczał z wściekłości i bólu, gdym ał mojego. Znalazłem
kapitana w stanie wielkiego podniece-Dkazało się, że ugodzony kulą
zwierz ruszył wprost na swego stnika, a gdy ten w ostatniej chwili zdołał
uskoczyć w bok, popędził w kierunku naszego obozu. Tymczasem stado
ucieka-popłochu w przeciwnym kierunku.
astanawialiśmy się przez chwilę, czy ścigać rannego samca, eż podążyć za
stadem. W końcu wybraliśmy drugą możli-, rezygnując ze wspaniałych
kłów, czego później nieraz ża-łem. Wytropienie słoni nie przedstawiało
większych trudno-fdyż zostawiały po sobie wyraźny ślad, tratując w
panicznej zce zarośla, jakby to była trawa tambouki. lie było jednak łatwo
dogonić słoni, toteż dopiero po dwóch inach marszu, pod palącymi
promieniami słońca, znaleźliśmy >. Z wyjątkiem jednego samca stały
razem, podnosząc w górę f i badając widocznie kierunek wiatru. Były
wyraźnie za-)kojone. Ów samiec stał zapewne na straży w odległości
Iziesięciu jardów od stada, a około sześćdziesięciu od nas. viając się, że
mógłby nas zobaczyć lub zwęszyć, a tym samym odować ucieczkę,
gdybyśmy podsunęli się bliżej — tym ziej, że nie mieliśmy osłony drzew
— na dany przeze mnie . wycelowaliśmy w niego wszyscy na raz.
Wszystkie trzy iły były celne i zwierzę runęło martwe na ziemię. Słonie fu
rzuciły się do ucieczki, nie miały jednak tym razem ^ścia, napotkały
bowiem koryto wyschniętego strumienia rdzo stromych brzegach —
miejsce bardzo podobne do tego,
tórym zginął młody cesarzewicz," zabity w kraju Zulusów. tięły się tam, a
my tymczasem dopadliśmy brzegu i zobaczy-ly, że w dzikim popłochu
usiłują wdrapać się na brzeg przeciw-y, rycząc, trąbiąc i spychając się
nawzajem, jak to nieraz nią ludzie. Skorzystaliśmy teraz ze sposobności i
oddając ał za strzałem zabiliśmy pięć słoni. Bylibyśmy ustrzelili ięcej, lecz
nagle zaniechały wysiłków wdarcia się na stromy jg i popędziły w dół
koryta. Byliśmy zbyt zmęczeni, by je ać, a może mieliśmy już dość tej
rzezi, zabiwszy osiem słoni, ak na jeden dzień stanowiło niemałą zdobycz.
3-dyśmy trochę odpoczęli, a Kafrowie wycięli dwa serca zabi-i słoni na
kolację, ruszyliśmy ku obozowi bardzo zadowoleni ebie, postanowiwszy
wysłać nazajutrz tragarzy po kły. Minąwszy miejsce, gdzie Good zranił
starego patriarchę słoni, otkaliśmy stado antylop, ale nie strzelaliśmy do
nich, mając spory zapas mięsa. Przeszły obok nas, a potem zatrzymały się
tępą zarośli, w odległości około stu jardów, i zawróciwszy za-ty się nam
przyglądać. Ponieważ Good pragnął się im przy-rzyć, gdyż nigdy nie
widział z bliska antylopy eland, oddał
1 strzelbę Umbopie i razem z Khivą zaczął się skradać ku oślom.
Usiedliśmy czekając na niego, zadowoleni z krótkiego oczynku.
Słońce zachodziło właśnie w całej swojej purpurowej glorii •az z Sir
Henrykiem podziwiałem wspaniałą scenerię, gdy nagle yszeliśmy ryk
słonia i na tle czerwonej kuli słonecznej ukazało nam jego olbrzymie
cielsko z podniesioną trąbą i zadartym góry ogonem. W sekundę później
zobaczyliśmy Gooda i Khivę zących ku nam bez tchu, a za nimi
szarżującego słonia, tego śnie, którego zranił Good. Nie strzelaliśmy, by
nie zranić regoś z nich — zresztą z tej odległości i tak by się to na nic
zdało — gdy wtem zdarzyła się okropna rzecz: Good padł irą swego
zamiłowania do elegancji. Gdyby zdjął, jak my, dnie i kamasze i wybrał
się na polowanie we flanelowej koszuli eldtschoonsach, nic by się nie
stało, lecz właśnie spodnie sadzały mu w tej rozpaczliwej ucieczce, a w
dodatku, gdy się
zbliżył na odległość sześćdziesięciu jardów, pośliznął się na wie i upadł na
twarz tuż przed cwałującym słoniem. Przerażeni, pewni, że zginie,
rzuciliśmy się mu na ratunek, ciągu trzech sekund wszystko się skończyło,
ale nie tak, jak
2 Autor ma tu na myśli Napoleona Eugeniusza Ludwika (1856 —1879),
jedyne-syna Napoleona III. Skończył on szkołę artyleryjską w Anglii.
Wstąpiwszy :eregi armii angielskiej, wziął udział w 1879 r. w wojnie
Anglików z Zulusami. iął w lipcu tegoż roku (przyp. tłum.).
sądziliśmy. Khiva, mężny zuluski chłopak, widząc, że jego pan
upadł, odwrócił się i cisnął assagajem wprost w pysk zwierzęcia.
Z rykiem bólu pochwycił zwierz biednego Zulusa, cisnął nim
0 ziemie i postawiwszy swą olbrzymią stopę na jego ciele, owinął go trąbą
i rozdarł na dwoje.
Biegliśmy wstrząśnięci tym widokiem strzelając raz po raz
1 wreszcie słoń runął na szczątki Zulusa.
Tymczasem Good podniósł się i łamał ręce nad trupem dzielnego chłopca,
który oddał za niego życie, a i ja, stary wyga poczułem się głęboko
wzruszony. Umbopa stał przyglądając się martwemu cielsku i
poszarpanym zwłokom biednego Khivy
— No cóż - powiedział w końcu - nie żyje, ale zginął jak prawdziwy
mężczyzna.
Droga przez pustynię
'abiliśmy dziewięć słoni, toteż wycięcie kłów, przeniesienie do obozu i
staranne ukrycie w piasku pod dużym drzewem Larakterystycznym
wyglądzie zabrało nam dwa dni. Wspa-a to była kość słoniowa i nigdy nie
widziałem lepszej. Oceni-y, że poszczególne kły ważyły od czterdziestu do
pięćdzie-u funtów, oba zaś kły wielkiego samca, który zabił bied-) Khivę,
sto siedemdziesiąt funtów.
Szczątki Khivy pochowaliśmy w norze mrównika wraz z jego gajem, aby
się miał czym bronić w drodze do lepszego świata, ciego zaś dnia
ruszyliśmy w dalszą drogę mając nadzieję, ewnego dnia wrócimy tu i
odkopiemy kość słoniową. Nasza óż do Kraalu Sitandy, który miał być
dopiero punktem wyjścia Lerzonej przez nas wyprawy, trwała długo, była
uciążliwa na przygód, ale w braku miejsca nie będę tu jej szczegółowo
ywał.
iardzo dobrze pamiętam nasze przybycie do tej miejscowości, rawej
stronie widać było rozrzucone osiedle krajowców, kilka iennych ogrodzeń
dla bydła, szereg poletek nad wodą, gdzie Lwiano marniutkie zboże, a za
tym wszystkim rozległe, po-ięte bujną trawą przestrzenie falującego
,,veldtu'",' gdzie y się stada mniejszej zwierzyny.
'o lewej stronie rozciągała się już pustynia. Miejsce to było alej
wysuniętym skrawkiem żyznej ziemi i nie mogłem zro-ieć, jakie były
przyczyny takiego zadziwiającego kontrastu, jednak było. Poniżej naszego
obozu płynął mały strumień, arzeciwległym kamienistym zboczu tego
strumienia ujrzałem dzieścia lat temu biednego Silvestre, czołgającego się
z trudem lieudanej wyprawie do kopalń Salomona. Za tym zboczem
Veldt — w Południowej Afryce nazwa terenów słabo lub w ogóle nie
zalesio-(przyp. tłum.).
rozpoczynała się bezwodna pustynia, porośnięta krzewami karoo,
charakterystycznymi dla pozbawionych wody okolic.
Zbliżał się już wieczór, gdyśmy rozbili obóz. Olbrzymia, ognista kula
słońca zapadała w pustynię, śląc ku jej bezmiernym obszarom snopy
różnokolorowych świateł. Pozostawiwszy Goodowi nadzór nad
urządzeniem naszego niewielkiego obozu, zabrałem Sir Henryka i
poprowadziłem na szczyt przeciwległego zbocza. Przed nami leżała
pustynia. Powietrze było tak czyste, że daleko, bardzo daleko mogliśmy
dostrzec zarysy wielkich Gór Sulejmana, pokrytych tu i ówdzie śniegiem.
— Oto mur — powiedziałem — za którym leżą kopalnie
Salomona, ale Bóg wie, czy zdołamy go przekroczyć.
— Mój brat powinien tam być, a jeśli jest, odnajdę go — rzekł Sir Henry
z właściwą sobie ufnością.
— Mam nadzieję — odparłem i zawróciłem ku obozowi, gdy wtem
spostrzegłem, że nie jesteśmy sami. Za nami, spozierając w zamyśleniu na
odległe góry, stał wielki Zulus Umbopa. Gdy zobaczył, że mu się
przyglądam, odezwał się, ale nie do mnie, lecz do Sir Henryka, do którego
bardzo się przywiązał.
— Czy do tej krainy się wybierasz, Incubu? (w języku krajowców słowo
to oznacza, jak sądzę, słonia, a było to miano, które nadali Sir Henrykowi
Kafrowie) — powiedział wskazując swoim szerokim assagajem na góry.
Zapytałem go ostrym tonem, jak śmie przemawiać tak poufale do swego
pana. Niechże krajowcy nadają sobie nawzajem różne przezwiska, lecz
wobec białego człowieka nie wolno używać takich pogańskich nazw.
Roześmiał się cicho, co mnie rozgniewało.
— Skąd wiesz, panie, że nie jestem równy temu, komu służę? — zapytał.
— Wzrok jego i postawa wskazują, że pochodzi z królewskiego rodu,
ale może ja również. Jestem wielkim jak on mężczyzną. Bądź
moimi ustami, o Macumazahn, i powiedz memu panu Incubu, że
chciałbym porozmawiać z nim i z tobą.
Rozzłościł mnie, bo nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju rozmów z
Kaframi, ale jego mowa wywarła na mnie wrażenie, ponadto ciekaw
byłem, co chce nam powiedzieć, przetłumaczyłem więc jego słowa nie
omieszkawszy dodać, że jest zuchwalcem i bezwstydnie się przechwala.
— Tak, Umbopa — odpowiedział Sir Henry — wybieram się tam.
— Pustynia jest ogromna i bezwodna, góry wysokie i pokryte śniegiem,
nikt nie wie, co jest poza nimi, tam gdzie zachodzi słońce. Jakże tam
dojdziesz, Incubu, i po co idziesz?
47
zetłumaczyłem znów jego słowa.
Powiedz rnu — rzekł Sir Henry — że idę szukać człowieka krwi, mego
brata, który udał się tam przede mną.
Pewien człowiek — mówił Umbopa — którego kiedyś ałem w drodze,
powiedział mi, że dwa lata temu biały pan lym służącym, myśliwym,
wyruszył ku tym górom i dotych-nie powrócił.
Skąd wiesz, że to był mój brat? — zapytał Sir Henry.
Tego nie wiem, ale gdym pytał tego człowieka, jak wyglądał
pan, powiedział mi, że miał twoje oczy, panie, i czarną ;. Mówił również,
że jego służący nazywał się Jim i że po-:ił z Beczuany, choć ubierał się jak
biali ludzie. ¦ Teraz już nie wątpię, że to był on — powiedziałem. — Zna-
lobrze Jima.
- Byłem tego pewien — skinął głową Sir Henry. — Gdy je coś sobie
umyślił, zawsze doprowadzał zamiar do końca.
już był od dziecka. Jeśli więc postanowił przebyć Góry mana,
przebył je z pewnością, o ile tylko nie spotkał go
wypadek. Musimy więc szukać go po tamtej stronie. mbopa rozumiał
język angielski, choć rzadko go używał. 3 daleka droga, Incubu —
wtrącił, a ja znów służyłem za acza.
- Tak — odparł Sir Henry — daleka. Nie ma jednak takiej na ziemi,
której człowiek nie zdołałby przebyć, jeśli tylko
f w to całe serce. Nie istnieją dlań 'żadne niepodobieństwa, 3po. Nie ma
takich gór, na które nie zdołałby się wspiąć, i nie •akich pustyń, których
nie potrafiłby przejść, jeśli tylko de go miłość, jeśli gotów jest walczyć o
życie lub utracić je nie ze swym przeznaczeniem.
- Wielkie słowa, mój ojcze — rzekł Zulus (nazywałem go sem, choć
istotnie nim nie był) — wielkie słowa, godne :iego człowieka.
Masz rację, mój ojcze Incubu. Posłuchaj!
1 jest życie? To piórko, to nasienie trawy gnane wiatrem, im
rozmnażające się, czasem unoszone ku niebu. Ale jeśli lo jest dobre,
może podążać taką drogą, jaką chce. Trzeba syć starań i iść własną drogą i
walczyć z wiatrem. Czło-
musi umrzeć, najwyżej umrze nieco wcześniej. Pójdę z tobą-
2 pustynię i przez góry, ojcze mój, chyba że gdzieś padnę rodzę.
[ilcfeał chwilę, a potem ciągnął dalej z właściwą Zulusom. pasją •yczną,
która — choć lubią się niepotrzebnie powtarzać — dczy o ich poetyckim
wyczuciu i inteligencji.
— Czym jest życie? Powiedzcie mi, o biali mężowie, którzy jesteście
mądrzejsi ode mnie, którzy znacie tajemnice świata i świat gwiazd,
i świat, który leży ponad gwiazdami, którzy przesyłacie słowa z daleka,
nie wypowiadając ich. Powiedzcie mi, biali mężowie, czym jest życie
— skąd przychodzi i dokąd podąża... Nie potraficie odpowiedzieć, bo nie
wiecie. Ja odpowiem. Z ciemności przychodzimy i ciemność nas
pochłonie. Jak ptaki gnane nocną burzą wyłaniamy się z niebytu,
przez chwilę skrzydła nasze połyskują w świetle ognia i znów
podążamy w niebyt. Życie jest niczym. Życie jest wszystkim. To ręka,
która powstrzymuje śmierć. To robaczek świętojański, który świeci nocą, a
gaśnie rankiem. To białe tchnienie wołu w zimie. To cień sunący po
trawie i znikający o zachodzie słońca.
— Dziwny z ciebie człowiek — rzekł Sir Henry, gdy Umbopa zamilkł.
Zulus roześmiał się. — Zdaje się, że jesteśmy do siebie podobni, Incubu.
Może i ja szukam brata za górami?
Spojrzałem na niego podejrzliwie. — Co masz na myśli? — zapytałem. —
Co wiesz o tych górach?
— Trochę... troszeczkę. To dziwna kraina, kraina czarów i cudów,
kraina dzielnych ludzi, drzew, strumieni i białych gór, kraina wielkiej
białej drogi. Słyszałem o niej. Ale po cóż mówić
0 tym? Już się ściemnia. Kto dożyje, zobaczy.
Znów spojrzałem na niego badawczo. Ten człowiek wiedział zbyt wiele.
— Nie lękaj się, Macumazahn — powiedział dostrzegłszy moją
nieufność. — Nie kopię dołków pod tobą. Nie knuję spisków. Jeśli
zdołamy przebyć te góry, powiem wszystko, co wiem. Ale tam czyha
śmierć. Zawróćcie i polujcie na słonie. Rzekłem.
Nie dodawszy już nic, podniósł włócznię na znak pozdrowienia
1 ruszył ku obozowi, gdzie wkrótce zastaliśmy go czyszczącego broń jak
inni kafrowie.
— To dziwny człowiek — powtórzył Sir Henry.
— Tak — odparłem — zbyt dziwny. Nie podoba mi się jego zachowanie.
Coś wie, a nie chce powiedzieć. Nie warto jednak spierać się z nim.
Przedsięwzięliśmy osobliwą wyprawę i tajemniczy Zulus niczego już tu
nie zmieni.
Następnego dnia zaczęliśmy się przygotowywać do dalszej podróży. W
drogę przez pustynię nie mogliśmy już zabierać ze sobą ciężkich strzelb do
polowania na słonie ani innego bagażu, odprawiwszy więc tragarzy,
umówiliśmy się z mieszkającym w pobliżu krajowcem, że zaopiekuje się
tym wszystkim aż do naszego
4 Kopalnie króla Salomona
49
•otu. Ciężko mi było pozostawiać ulubione przedmioty na t starego
złodzieja, który spozierał na nie pożądliwym wzro-, przedsięwziąłem
jednak pewne środki ostrożności, 'o pierwsze, nabiłem strzelby i
zapowiedziałem mu, że jeśli nie ich, z pewnością wypalą. Wypróbował od
razu ciężką iltówkę — wypaliła i przestrzeliła na wylot jednego z wołów,
zanych właśnie do"kraalu, nie mówiąc już o tym, że kopnęła ik mocno, iż
padł na ziemię jak długi. Przestraszył się mocno, zy tym zmartwił utratą
wołu, za którego miał czelność żądać aty. Za nic w świecie nie tknąłby już
żadnej strzelby. - Połóżcie to diabelstwo tam, pod strzechą — powiedział
— laczej pozabijają nas wszystkich.
)odałem jeszcze, że jeśli po powrocie stwierdzimy brak jednego
by przedmiotu, czary moje sprawią, że zginie on i całe
plemię. Jeśli zaś pomrzemy, a on ukradnie nasze rzeczy,
go straszył po śmierci, ześlę wściekliznę na jego bydło,
/aszę jego mleko, obrzydzę mu życie ze szczętem. Ze strzelb
toczą diabły i przemówią w sposób wielce niemiły. Jednym
em dałem mu do zrozumienia, co go czeka, jeśli nas oszuka.
to przysiągł, że będzie strzegł wszystkiego tak, jakby to
dusza jego ojca. Bardzo był przesądny ten stary łotr.
'ozbywszy się w ten sposób zbędnych rzeczy, zostawiliśmy
lko, co musieliśmy zabrać w dalszą drogę — Sir Henry, Good,
fmbopa i Ventvogel. Niewiele tego było, a jednak na każdego
s przypadał bagaż wagi około czterdziestu funtów. Oto co
liśmy ze sobą:
rzy szybkostrzelne dubeltówki i dwieście nabojów do nich, wa repetycyjne
winchestery (dla Umbopy i Ventvógla) i dwieście nabojów,
rzy kolty i sześćdziesiąt nabojów,
ięć butli na wodę o pojemności czterech kwart każda, ięć koców, ,
wadzieścia pięć funtów biltongu, czyli suszonego na słońcu
mięsa,
ziesięć funtów różnobarwnych paciorków na podarunki, apas lekarstw, w
tym uncję chininy i kilka narzędzi chirurgicznych,
oże i trochę drobiazgów, takich jak kompas, zapałki, filtr kieszonkowy,
tytoń, łopatka, butelka brandy, no i ubrania, które mieliśmy na sobie.
'o był cały nasz ekwipunek, mały jak na taką wyprawę, nie liśmy jednak
brać więcej, bo przecież na każdego z nas przy-
padał duży ciężar, a mieliśmy iść przez pustynię w palących promieniach
słońca, gdzie każda dodatkowa uncja mogła stanowić przeszkodę. Dalsza
redukcja była już jednak niemożliwa, zabieraliśmy tylko rzeczy niezbędne.
Z wielką trudnością, obiecawszy każdemu podarunek w postaci dobrego
noża myśliwskiego, zdołałem namówić trzech tubylców z osiedla, by
towarzyszyli nam do pierwszego postoju, jakieś dwadzieścia mil. Każdy z
nich miał nieść dużą gurdę, mieszczącą galon wody. Chciałem, abyśmy
mogli napełnić nasze butle po pierwszym całonocnym marszu, gdyż ze
względu na chłód postanowiliśmy wyruszyć w nocy. Tym krajowcom
wmówiłem, że zamierzamy polować na strusie, których pełno było w
okolicy. Paplali coś między sobą i wzruszali ramionami mówiąc, że
jesteśmy szaleńcami, że zginiemy z pragnienia, co było prawdopodobne,
pragnąc jednak dostać noże, nieznany prawie skarb w tych okolicach,
zgodzili się iść z nami, bo cóż ich obchodził nasz dalszy los.
Przez cały następny dzień wypoczywaliśmy i spaliśmy, a o zachodzie
słońca spożyliśmy dobry posiłek, złożony ze świeżego mięsa,
zakropionego tylko herbatą, którą — jak Good zauważył ze smutkiem —
mieliśmy pić przez niejeden jeszcze długi dzień. Następnie, ukończywszy
ostatnie przygotowania, udaliśmy się na spoczynek i czekaliśmy na
wzejście księżyca. W końcu o dziewiątej ukazał się w całej swojej
wspaniałości, zalewając ten dziki kraj potokami srebrzystego światła i
spowijając tajemniczą poświatą rozległe obszary pustyni, tak spokojny
teraz, a zarazem obcy człowiekowi jak usiany gwiazdami firmament
niebieski.
Wstaliśmy i w kilka minut byliśmy gotowi do drogi, a jednak ociągaliśmy
się jeszcze, bo to już leży w naturze ludzkiej, że się zwleka, nim się
podejmie nieodwołalny krok. My, trzej biali, staliśmy razem. Umbopa z
assagajem w ręce i strzelbą na ramieniu wysunął się naprzód, spoglądając
w pustynię. Trzej najęci krajowcy z gurdami z wodą i Ventvógel ustawili
się za nami.
— Panowie — odezwał się Sir Henry swoim cichym, głębokim głosem —
wybieramy się w osobliwą podróż i kto wie, czy osiągniemy cel, lecz gdy
już los połączył nas na dobre i na złe, wytrwamy do końca. A teraz, nim
ruszymy w drogę, pomódlmy się do Stwórcy, w którego rękach spoczywa
los człowieka, który już przed wiekami wytyczył ścieżki naszego żywota,
by zechciał kierować naszymi krokami zgodnie ze swoją wolą.
Zdjąwszy kapelusz Sir Henry stał przez chwilę z twarzą ukrytą w dłoniach,
a Good i ja poszliśmy za jego przykładem.
51
! powiem, bym był bardzo pobożnym człowiekiem, jak | większość
myśliwych, jeśli zaś chodzi o Sir Henryka, to ani przedtem, ani potem nie
słyszałem z jego ust podobnych ;hoć sądzę, że w głębi duszy jest religijny.
Good, także chyba ly, zanadto lubi kląć. Co do mnie, muszę powiedzieć,
że nigdy u — wyjąwszy jedną tylko sytuację — nie modliłem się irąco, a
krótka ta chwila sprawiła nawet, że poczułem się liwszy. Przyszłość była
całkowicie zakryta przed nami, i już jest, że to, co nieznane i budzące lęk,
zbliża nas do
=y-
A teraz — powiedział Sir Henry — w drogę! uszyliśmy.
szym drogowskazem mogły być tylko odległe góry i mapa p Josego da
Silvestra, która — zważywszy, że naszkicował ierający, na wpół obłąkany
człowiek na skrawku płótna l lat temu — nie mogła nas zadowolić. A
jednak tylko od ileżało powodzenie naszej wyprawy. Gdyby się nam nie
znaleźć „sadzawki złej wody", która według starego Portu-ka miała s^ę
znajdować w środku pustyni, w odległości sześćdziesięciu mil od miejsca,
z którego wyruszyliśmy, :iej samej odległości od gór, musielibyśmy
zapewne umrzeć nienia. Moim zdaniem szansę znalezienia owej sadzawki
mnym morzu piasku i krzewów karoo były znikome. Nawet da Silvestra
bezbłędnie oznaczył to miejsce, słońce mogło ją wysuszyć, piaski pustyni
zasypać, a dzikie zwierzęta vać.
lęliśmy nocą jak cienie, grzęznąc w piasku. Krzewy karoo :y się nóg,
opóźniając pochód, a piasek przedostawał się zych veldtschoonsów i do
myśliwskich butów Gooda, tak ulka mil musieliśmy się zatrzymywać, by
go wytrząsnąć, rze było duszne, niemal dotykalne, ale chłód nocy sprawił,
przebyli spory szmat drogi.
za pustyni działała przygnębiająco, więc Good zaczął pod-wać
„Zostawiłem mą dziewczynę", lecz słowa , piosenki iły jakoś żałośnie w
tej pustce^ toteż po chwili dał spokój, ce potem zdarzył się nam wypadek,
który wprawdzie prze-rl nas, potem jednak dał powód do śmiechu. Good
szedł na ie niosąc kompas, gdyż jako były marynarz znał się na nim ej, a
my postępowaliśmy za nim gęsiego, gdy wtem rozległ yk i nasz kapitan
zniknął nam z oczu. W sekundę potem ;liśmy niezwykłą wrzawę,
parskanie, stękanie i tupot nóg. dym świetle księżyca mogliśmy dostrzec
wśród tumanów
kurzu jakieś niewyraźne kształty. Tragarze porzucili swój bagaż gotując się
do ucieczki, ale zrozumiawszy, że nie ma gdzie czmychnąć, padli na
ziemię i wrzeszczeli, że to był diabeł. Sir Henry i ja staliśmy zdumieni, a
zdumienie to wzrosło jeszcze, gdyśmy ujrzeli Gooda galopującego w
kierunku gór jak gdyby na grzbiecie konia i wydającego dzikie okrzyki. W
chwilę potem podniósł ręce do góry i upadł z łoskotem na ziemię.
Zrozumiałem, co się stało. Napotkaliśmy stado śpiących kwag, a gdy
Good wpadł na jedną z nich, zwierzę zerwało się i uniosło go na swym
grzbiecie. Powiadomiłem innych, że wszystko w porządku, podbiegłem do
Gooda i znalazłem go siedzącego na piasku, mocno przestraszonego, lecz
bez żadnych obrażeń.
Maszerowaliśmy dalej bez żadnych już przygód aż do godziny pierwszej,
po czym zarządziliśmy postój i wypiwszy trochę wody — nie za wiele, bo
drogocenny to był napój — odpoczęliśmy trochę i znów ruszyliśmy w
drogę.
Długo nie ustawaliśmy w marszu, aż niebo na wschodzie zaróżowiło się
jak policzki dziewczyny. Potem ukazały się blade promienie światła, które
niebawem przybrały złocistą barwę, i świt zaczął z wolna spływać na
pustynię. Gwiazdy coraz bardziej bladły i w końcu zniknęły. Złoty księżyc
zmatowiał, a widniejące na jego powierzchni kontury gór zaostrzyły się
jak rysy umierającego człowieka. Potem raz po raz rozświetlały bezkresną
przestrzeń strzeliste pobłyski, przebijając i zapalając zasłonę z mgieł,
r końcu cała pustynia rozżarzyła się drgającym złocistym
dem.
lie zatrzymaliśmy się jednak, choć mieliśmy ogromną na to
tę, bo wiedzieliśmy, że skoro tylko słońce raz w pełni wzejdzie,
5a podróż będzie niemożliwa. W końcu około szóstej dowlekli-
się do skał, które wyrosły przed nami na równinie. Szczęście
dopisało bo natrafiliśmy na skalisty nawis, który stanowił onałe
schronienie przed upałem. Wczołgawszy się tam, zje-ny po kilka kęsów
suszonego mięsa i pokrzepieni wodą ułoży-y się do snu.
'budziliśmy się dopiero o trzeciej po południu. Nasi trzej arze chcieli już
wracać. Mieli dość pustyni i nawet pokaźna a noży nie skusiłaby ich do
dalszego pochodu. Wobec tego liśmy się wody do syta, napełniliśmy nasze
butle zapasem rd, które przynieśli z sobą, a potem spoglądaliśmy za nimi,
nie znikli nam z oczu.
wpół do piątej i my ruszyliśmy w drogę, maszerując w zu-»j pustce, bo na
tej rozległej piaszczystej równinie nie spotka-Y żadnego żywego
stworzenia z wyjątkiem kilku strusi. Zbyt
0 tu było dla drobniejszej zwierzyny, a z gadów zobaczyliśmy lie
śmiercionośną kobrę. Nie brakło tylko jednego owada — )litej muchy
domowej. Nadlatywały całymi chmarami, a dziw-
stworzenia. Jedź, gdzie chcesz, znajdziesz je wszędzie i tak iyło od
wieków. Widziałem je zatopione w bursztynie, który
jak mówią, setki tysięcy lat, i wyglądały jak dziś. Sądzę, ly ostatni
człowiek na ziemi będzie umierał w lecie, nadlecą Lrą brzęcząc dokoła i
upatrując sposobności, by usiąść mu osie.
zachodzie słońca zatrzymaliśmy się czekając zmroku. Księżyc ynął na
niebo o dziesiątej, piękny i spokojny jak zwykle, iliśmy więc dalszą
wędrówkę i z wyjątkiem jednego postoju igiej nad ranem
kontynuowaliśmy nieprzerwanie nasz nocny z. Dopiero wschód słońca
przyniósł nam upragniony od->mek. Napiwszy się trochę wody, padliśmy
kompletnie wy->ani na piach i niebawem zasnęliśmy. Czuwanie nie
było :ebne, gdyż na tym pustkowiu nie potrzebowaliśmy się iać nikogo i
niczego. Naszymi wrogami były jedynie upał, nienie i muchy, byłbym
jednak wolał stawić czoło niebezpie-itwu grożącemu ze strony ludzi czy
zwierząt niż tej okropnej y. Tym razem nie udało się nam znaleźć
zbawczej skały,
1 ochroniłaby nas przed palącymi promieniami słońca, toteż ) siódmej
obudziliśmy się z „uczuciem właściwym zapewne
befsztykom usmażonym na ruszcie. Wydawało się nam, że słońce wysysa
z nas całą krew. Siedzieliśmy łapiąc powietrze spieczonymi wargami.
— Pch, pch! — wołałem oganiając się od much, które wesoło brzęczały
mi wokół głowy. Upał ich nie odstraszał.
— Okropne, słowo daję — powiedział Sir Henry.
— Gorąco — dodał Good.
Było rzeczywiście gorąco, a dokoła nic, ni skały, ni drzewa, tylko ten
oślepiający blask w gorącym powietrzu, drgającym nad pustynią jak nad
rozpalonym do czerwoności piecem.
— Co robić? — zapytał Sir Henry. — Nie wytrzymamy tego dłużej.
Spojrzeliśmy po sobie tępym wzrokiem.
— Mam pomysł! — zawołał Good. — Wykopmy dół, wsuńmy się doń i
nakryjmy się gałęźmi karoo.
Propozycja kapitana nie wydawała się zbyt obiecująca, ale lepsze było to
niż nic, zabraliśmy się więc do pracy i za pomocą łopatki, którą na
szczęście wzięliśmy ze sobą, oraz własnych rąk zdołaliśmy w ciągu
godziny wykopać dół długości dziesięciu stóp i szerokości dwunastu,
a głęboki na dwie stopy. Potem
eliśmy sporą ilość gałęzi i wczołgawszy się do dołu, nakry-y się nimi.
Tylko Ventvogel nie poszedł za naszym przykładem, ako Hotentot
przyzwyczajony był do upałów. Znaleźliśmy
trochę ochrony przed palącymi promieniami słońca, ale upał ijący w tym
amatorskim grobie łatwiej sobie wyobrazić niż ać. Czarna Jama Kalkuty2
była zapewne niczym wobec tego [dno mi powiedzieć, jak przeżyliśmy ten
dzień. Leżeliśmy tam ;ąc ciężko i od czasu do czasu zwilżając wargi wodą
z naszego >ego zapasu. Gdybyśmy poszli za naturalnym instynktem,
byśmy wypili wszystko, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że
zabraknie nam wody, zginiemy marnie.
)kropny dzień wlókł się bez końca, więc o godzinie trzeciej jołudniu
zdecydowaliśmy, że lepiej umrzeć idąc niż ginąć raca i pragnienia w tej
straszliwej dziurze. Łyknąwszy więc eszcze po odrobinie wody z naszego
szybko malejącego zapasu, zerpani upałem, ruszyliśmy chwiejnym
krokiem przed siebie. Oeliśmy już za sobą jakieś pięćdziesiąt mil drogi
przez pu-ię. Według mapy starego da Silvestry odległość od gór osiła
czterdzieści lig, a „sadzawka złej wody" miała się dować mniej więcej w
połowie drogi. Czterdzieści lig to sto izieścia mil angielskich, a więc
najwyżej dwanaście do lastu mil dzieliło nas od „sadzawki", jeśli ona
rzeczywiście ała.
'rzeź całe popołudnie wlekliśmy się z trudem. O zachodzie za znów
wypoczywaliśmy czekając na wzejście księżyca, znów ęliśmy odrobinę
wody i jakoś zdołaliśmy zasnąć, tfim ułożyliśmy się do snu, Umbopa
wskazał nam na ledwie rzegalny pagórek, leżący w odległości około
ośmii} mil przed i. Wydawało się nam, że to kopiec mrówek, ale gdym
zasypiał, anawiałem się, co to może być.
Ciedy księżyc ukazał się znów na niebie, maszerowaliśmy dalej szliwie
wyczerpani, cierpiąc tortury pragnienia i dominującego ica. Nikt, kto tego
sam nie przeżył, nie potrafi zrozumieć ;ej męki. Już nie szliśmy, lecz
wlekliśmy się noga za nogą, ijąc raz po raz ze zmęczenia. Nie mieliśmy
siły mówić. Zamilkł et Good, który dotychczas gadał i żartował, bo był
wesołym irzyszem.
V końcu, około drugiej, wyczerpani do cna, dotarliśmy do tego pagórka,
który na pierwszy rzut oka przypominał
Czarna Jama Kalkuty — podziemne więzienie w indyjskim mieście
Kalkuta, w czerwcu 1756 r. udusiło się kilkudziesięciu znajdujących się
tam Anglików p. tłum.).
olbrzymi kopiec mrówek, zajmujący u podstawy około dwóch akrów
gruntu.
Tu zatrzymaliśmy się i wysączyliśmy ostatnie krople wody. Przypadło
tylko pół kwarty na głowę, a przecież każdy z nas wypiłby cały galon.
Potem legliśmy na spoczynek. Przed zaśnięciem słyszałem, jak Umbopa
mruczał po zulusku:
— Jeśli nie znajdziemy wody, pomrzemy, nim księżyc wzejdzie na niebie.
Drżałem, choć było strasznie gorąco. Perspektywa takiej strasznej śmierci
nie jest przyjemna, lecz mimo ponurych myśli natychmiast zapadłem w
sen.
Wody! wody!
'budziłem się w dwie godziny później, około czwartej. Choć ię
wypocząłem, dręczące uczucie pragnienia odezwało się wną siłą. Nie
mogłem już zasnąć.
rzedtem śniło mi się, że kąpię się w rwącym strumieniu legach
porośniętych zielenią, a obudziwszy się uzmysłowiłem s, gdzie jestem, i
natychmiast przypomniały mi się słowa opy. Żaden człowiek nie wyżyje
długo w tej jałowej, bez-lej pustyni i w tym upale. Usiadłem i przecierałem
twarz nymi, zgrubiałymi palcami. Wargi i powieki miałem tak one, że
tylko z wysiłkiem zdołałem je otworzyć, wit był już niedaleko, w
powietrzu nie wyczuwało się jednak śości poranka. Było duszno i
mroczno. Moi towarzysze spali ze. Rozwidniło się na tyle, że można było
już czytać, wy-ląłem więc z kieszeni Legendy Ingoldsby'ego, które
zabrałem bą, i zacząłem czytać Kawkę z Reims.1 Gdym doszedł do słów
roczy mały chłopiec trzymał złocisty dzban,
ełen wody tak czystej
ik ta, co płynie między Reims i Namur,
yzałem swoje spękane wargi lub raczej próbowałem to czynić. >y ów
kardynał z „Legend" był tu ze swym dzwonkiem, ;ką i świecą, byłbym
wypił tę wodę, tak, nawet z mydłem ym rąk samego papieża, choćbym
wiedzieł, że zostanę za to ęty. Byłem chyba półprzytomny ze zmęczenia,
pragnienia du, bom zaczął sobie wyobrażać, z jakim zdumieniem spo-iłby
kardynał, uroczy mały chłopiec i sama kawka na roz-lego, ciemnookiego,
siwawego myśliwego, zanurzającego
Kawka z Reims — to jedna z ballad z książki R.H. Barhama Legendy
'sby'ego, w której jest mowa o tym, jak kawka ukradła pierścień kardynała,
została przeklęta (przyp. tłum.).
brudną twarz w misie i połykającego każdą kropelkę cennej wody. Ta myśl
rozbawiła mnie tak, żem się roześmiał lub raczej stęknął głośno, co
obudziło pozostałych. I oni przecierali twarze brudnymi rękami, i oni
starali się rozewrzeć zlepione oczy i wargi.
Gdy już wszyscy przyszli jakoś do siebie, zaczęliśmy się zastanawiać nad
naszym krytycznym położeniem. Butle na wodę były puste i na nic się nie
zdały próby zlizywania przykrywek, suchych jak kość. Good, który miał
pod opieką butelkę brandy, wyjął ją i spoglądał na nią tęsknym wzrokiem,
lecz Sir Henry zabrał mu ją, bo picie alkoholu tym bardziej przybliżyłoby
koniec.
— Tylko woda mogłaby nas uratować — powiedział.
— Jeśli wierzyć mapie da Silvestry — odezwałem się — powinna tu być
gdzieś w pobliżu.
Nikogo jednak nie podniosła na duchu ta uwaga, sądzili bowiem, że mapa
starego Portugalczyka nie zasługuje na wiarę. Rozwidniło się już, a my
siedzieliśmy spoglądając na siebie otępiałym wzrokiem, gdy wtem
Ventvogel wstał i zaczął krążyć dokoła z oczyma utkwionymi w ziemi.
Nagle zatrzymał się i wykrzyknąwszy coś swym gardłowym głosem,
wskazał na ziemię.
— O co chodzi? — pytaliśmy w podnieceniu, zrywając się i biegnąc
ku niemu.
— To świeży trop gazeli — powiedziałem. — I cóż z tego?
— Gazele nie odchodzą daleko od wody — odparł Ventvogel po
holendersku.
— Masz rację, zapomniałem... Dzięki Bogu.
To małe odkrycie dodało nam otuchy. Rzecz dziwna, że w najbardziej
rozpaczliwym położeniu człowiek ożywia się, gdy tylko zaświta mu
najmniejszy promyk nadziei. Wśród ciemnej nocy jedna gwiazda jest
lepsza niż nic.
Tymczasem Ventvogel zadarł swój perkaty nos i węszył dokoła jak stary
samiec impala wietrzący niebezpieczeństwo. — Woda — powiedział —
czuję wodę.
Ogarnęła nas radość, bo wiedzieliśmy, jak cudowny instynkt posiadają
Hotentoci.
W tym momencie słońce wzeszło i ukazało naszym zdumionym oczom
widok tak wspaniały, żeśmy zapomnieli nawet o pragnieniu.
Bo przed nami, w odległości czterdziestu do pięćdziesięciu mil, połyskując
srebrzyście w promieniach rannego słońca, widniały „Piersi Saby", a po
obu ich stronach ciągnęły się setkami mil wielkie Góry Sulejmana. Język
mnie zawodzi, gdy teraz tak tu siedzę, usiłując opisać piękno i majestat
tych gór. Sądzę, że w Afryce, a może i na całym świecie nie ma gór
równych tvm
59
róm masywom. Każdy z nich miał co najmniej piętnaście ty-icy stóp
wysokości, a stały w odległości kilkunastu mil, po-;zone przepaścistą skałą
i strzelające w niebo swymi groźnymi nieżonymi szczytami. Góry te, niby
filary jakiejś gigantycznej amy, przypominały swym kształtem piersi
kobiety. Wyrastając •ówniny, wznosiły się łagodnymi łukami ku górze i z
odległości Ikudziesięciu mil wydawały się idealnie gładkie i okrągłe. Na
szczycie każdej z nich wznosił się pokryty śniegiem pagórek,
zypominający z kolei brodawkę piersiową. Przepaścista skała, Dząca
„Piersi Saby", miała na oko kilka tysięcy stóp wysokości, obu zaś stronach
tych ogromnych wzniesień widać było daleko, i okiem sięgnąć, skaliste
pasma górskie, a tu i ówdzie pojedyncze ry o płaskich jak stół szczytach,
podobne do sławnej góry Kapsztadzie. To formacja, nawiasem mówiąc,
bardzo pospolita Afryce.
Jak już wspomniałem, nie potrafię oddać całej wspaniałości doku, jaki się
przed nami roztoczył. Te olbrzymie wulkany — bo ły to niewątpliwie
wygasłe wulkany — miały w sobie coś tak ewymownie majestatycznego,
że spoglądałem na nie z zapartym hem. Światło poranka igrało na śniegu i
ciemniejszej masie ał poniżej wierzchołka, a potem, jakby chcąc zakryć
ten cudowny idok przed naszymi ciekawymi oczyma, mgły i chmury
zaczęły ? gromadzić i zasłaniać go, aż wreszcie mogliśmy tylko rozróżnić
yzierające spoza tej zasłony potężne zarysy gór. Jak się później
•zekonaliśmy, były normalnie spowite dziwną, przezroczystą jak iza mgłą,
co tłumaczyło fakt, że nie można ich było wcześniej >strzec.
Skoro tylko góry zniknęły nam sprzed oczu, pragnienie — naj-irdziej teraz
paląca kwestia — upomniało się znów o swoje rawa.
Mógł sobie Ventvógel mówić, że czuje wodę, ale cóż z tego, iy nic nie
wskazywało na to, że istotnie jest gdzieś w pobliżu. Jak ciem sięgnąć nie
było widać nic innego, tylko suchy piasek jstynny i krzewy karoo.
Obeszliśmy pagórek dokoła, obejrzeliśmy szystko starannie, szukając
jakiegoś zagłębienia, może źródła, le nadaremnie.
— Głupiec z ciebie — rzekłem z gniewem do Ventvógla — nie ta wody.
Lecz on znów zadarł swój brzydki, perkaty nos i zaczął węszyć.
— Czuję ją, baas — odpowiedział — w powietrzu...
— Tak, bez wątpienia jest w chmurach, spadnie na nas za wa miesiące i
wypłucze nasze kości.
Sir Henry gładził w zamyśleniu swą jasną brodę. — Może jest na szczycie
pagórka — zasugerował.
— Bzdura — rzekł Good. — Któż widział kiedy wodę na szczycie
wzgórza.
— Pójdźmy i zobaczmy — poddałem, a choć nie mieliśmy żadnej
nadziei, wgramoliliśmy się piaszczystym zboczem na górę.
Umbopa, który szedł pierwszy, stanął nagle jak skamieniały. — Nanzia
manzie! Tu jest wóda! — wykrzyknął na cały głos.
Pobiegliśmy za nim i tam, w obszernym zagłębieniu na samym szczycie
piaszczystego kopca, zobaczyliśmy wodę. Nie pytaliśmy, skąd się wzięła,
nie odstraszył nas też jej ciemny kolor i nieprzyjemny wygląd. Przed nami
była woda lub też dobra jej imitacja, a to nam wystarczyło. Wskoczyliśmy
tam i za chwilę, leżąc na brzuchach, żłopaliśmy niezachęcający płyn,
jakby to był nektar godny bogów. Boże, jak my piliśmy. A gdy już w pełni
zaspokoiliśmy pragnienie, zrzuciliśmy ubrania i siedzieliśmy w wodzie,
wchłaniając wilgoć wszystkimi porami wysuszonej skóry.
Ty, mój Czytelniku, który odkręcisz tylko kurek i masz od razu na
życzenie ciepłą lub zimną wodę z niewidocznego bojlera, nie możesz
sobie wyobrazić rozkoszy, jaką nam dała kąpiel w o-brzydliwej, letniej
wodzie tej błotnistej sadzawki.
Odświeżywszy się w ten sposób, zabraliśmy się do suszonego mięsa,
którego nie tknęliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, i
najedliśmy się do syta. Potem zapaliliśmy fajki, położywszy się w
błogosławionym dole, i zasnęliśmy w cieniu jego brzegów.
Obudziliśmy się w południe i resztę dnia spędziliśmy nad wodą, dziękując
naszym gwiazdom, że udało się ją odnaleźć. Wspominaliśmy też z
wdzięcznością starego da Silvestrę, który nadzwyczaj dokładnie oznaczył
to miejsce na skrawku swej koszuli. Dziwiliśmy się tylko ogromnie, że
owa sadzawka ze „złą wodą" przetrwała do naszych czasów. Ja osobiście
przypuszczałem, że zasilało ją jakieś podziemne źródło.
Gdy tylko księżyc ukazał się na niebie, napiliśmy się raz jeszcze „złej
wody" i napełniwszy nią butle wyruszyliśmy w drogę w znacznie już
lepszym nastroju. Tej nocy przebyliśmy dwadzieścia pięć mil, żadnej innej
wody oczywiście nie napotkaliśmy, ale szczęście nam dopisało, bo
znaleźliśmy trochę cienia pod kopcami mrówek. Gdy słońce wzeszło i
przerzedziło trochę tajemnicze mgły, Góry Sulejmana i dwie
majestatyczne „Piersi", odległe
61
! tylko o jakieś dwadzieścia mil, zdawały się unosić tuż nad L i wyglądały
jeszcze wspanialej.
i nastaniem wieczoru kontynuowaliśmy nasz marsz, a o świcie ępnego
ranka dotarliśmy do najniższych zboczy lewej „Piersi f'\ W tym czasie
woda już się nam wyczerpała i znów Dieliśmy ogromne pragnienie, mając
świadomość, że zdołamy aspokóić daleko w górze, gdy dojdziemy do
granicy śniegu, aoczywaliśniy kilka godzin, ale przynaglani torturą
pragnie-ruszyliśmy w straszliwym upale w drogę, wspinając się mole po
zboczu wulkanicznej góry. Zorientowaliśmy się bowiem, lbrzymia
podstawa tej góry miała podłoże wulkaniczne, ufor-rane w jakiejś odległej
epoce.
D jedenastej byliśmy całkowicie wyczerpani i — mówiąc naj-lniej — w
złej kondycji. Żużel, po którym stąpaliśmy, choć zej gładszy niż ten z
Wyspy Wniebowstąpienia,2 ranił nam py, co pogłębiło jeszcze naszą
nędzę. Kilkaset jardów ponad ai znajdowały się wielkie bryły lawy, ku nim
więc skierowany kroki, by się ułożyć w ich cieniu. Dotarliśmy do nich i ku
izemu zdziwieniu — jeśli w ogóle byliśmy jeszcze zdolni dziwić
czemukolwiek — odkryliśmy, że na małym płaskowyżu lawa tryta była
gęstą zielenią. Widocznie gleba utworzona wskutek ;kładu lawy pozostała
tam, a nasiona przeniosło ptactwo. Ta leń zresztą nie zainteresowała nas
zbytnio, bo trudno żyć wą jak Nabuchodonozor.3 Wymagałoby to
posiadania szcze-mych organów wewnętrznych.
Usiedliśmy więc pod tymi skałami i jęczeliśmy, a ja myślałem )ie, jakby to
było dobrze, gdybyśmy nigdy nie wyruszyli na tę riacką wyprawę. Nagle
Umbopa wstał, podszedł do kępy zieleni v kilka minut później zobaczyłem
z wielkim zdziwieniem, że i pełen godności osobnik tańczy, krzyczy jak
szalony i wymachu-
czymś zielonym. Dowlekliśmy się do niego tak szybko jak po-ralały na to
nasze utrudzone członki w nadziei, że znalazł
Ddę.
— Co się stało, Umbopa, ty synu głupca? — zawołałem po
Llusku.
— Jest żywność i woda, Macumazahn — odparł i znów po-
achał jakimś zielonym przedmiotem.
2 Wyspa Wniebowstąpienia — pochodzenia wulkanicznego na Oceanie
Atlan-ckim, wchodzi w skład brytyjskiej kolonii Sw. Helena (przyp.
tłum.).
! Nabuchodonozor II, Nebokadnezar (? — 562 p.n.e.) — król Babilonii.
Jego Litowanie to okres wielkiego rozkwitu i politycznej potęgi państwa.
Według po-mia żywił się, z religijnych względów, wyłącznie potrawami
roślinnymi (przyp. um.).
Okazało się, że był to melon. Napotkaliśmy miejsce, gdzie rosły tysiące
dzikich melonów, wspaniale dojrzałych.
— Melony! — ryknąłem do Gooda, który stał przy mnie i po chwili
zanurzał już w jednym z nich swe sztuczne zęby.
Pamiętam, że każdy z nas zjadł pięć do sześciu melonów, a choć był to
owoc dość marny, nie mogliśmy sobie wyobrazić niczego smaczniejszego.
Kiedy jednak zaspokoiliśmy pragnienie ich soczystym miąższem i
wystawiliśmy szereg przeciętych na pół melonów na słońce, by ochłodły
przez samo wyparowanie, poczuliśmy głód. Zostało nam jeszcze trochę
suszonego mięsa, lecz nasze żołądki buntowały się już przeciw tej strawie,
a ponadto trzeba było oszczędzać, bo nie wiedzieliśmy, kiedy
zdobędziemy jakąś żywność. I znów spotkało nas szczęście. Spoglądając
ku pustyni, dostrzegłem kilkanaście dużych ptaków, lecących wprost ku
nam.
— Skit, baas, skit! Strzelaj, panie, strzelaj! — szepnął Hoten-tot padając
na twarz. Poszliśmy za jego przykładem.
Okazało się, że to stado dropiów i że będą przelatywać w odległości
pięćdziesięciu jardów. Wziąłem jeden z winchesterów, a gdy się znalazły
niemal nad nami, zerwałem się na równe nogi. Widząc to ptaki zbiły się w
gromadę, jak tego właśnie oczekiwałem, i wówczas wystrzeliłem. Spadł
jeden, wspaniały okaz, ważący około dwudziestu funtów. W pół godziny
potem piekliśmy go już na ognisku z suchych łodyg melona, a potem
urządziliśmy sobie taką ucztę, jakiej dawno nie mieliśmy. Z ptaszyska nic
nie zostało prócz kości i dzioba.
Tej nocy wyruszyliśmy jak zawsze z księżycem, niosąc tyle melonów, ile
tylko mogliśmy zabrać ze sobą. Z wielką ulgą czuliśmy, że im wyżej się
wspinamy, tym chłodniejsze staje się powietrze. O świcie tylko kilkanaście
mil dzieliło nas od linii śniegu. Znów znaleźliśmy mnóstwo melonów i nie
martwiliśmy się już o wodę, bo wiedzieliśmy, że wkrótce dotrzemy do
ośnieżonych partii gór. Zbocze stawało się jednak coraz bardziej strome,
toteż robiliśmy najwyżej milę na godzinę. Nocą zaś zjedliśmy ostatnie
kęsy suszonego mięsa. Dotychczas nie widzieliśmy — z wyjątkiem owych
dropiów — żadnego żywego stworzenia, nie napotkaliśmy też ani źródła,
ani strumienia, co wydawało się nam dziwne, bo przecież wyżej był już
śnieg, który musiał czasem tajać. Później odkryliśmy — z przyczyny,
której opis byłby czymś ponad moje siły — że wszystkie strumienie
spływały północnym zboczem gór.
Zaczęliśmy się już martwić o żywność. Uniknąwszy śmierci
63
agnienia, obawialiśmy się, że teraz przyjdzie nam umrzeć )du. Wydarzenia
trzech następnych nieszczęsnych dni naj-j przedstawię, przepisując
fragmenty poczynionych wówczas tek.
1 maja. Wymarsz o jedenastej przed południem. Chłodno, iliśmy ze sobą
melony. Szliśmy mozolnie cały dzień. Nigdzie lądu melonów, ani śladu
jakiejkolwiek zwierzyny. O zachodzie :a postój na nocleg. Nie jedliśmy od
wielu godzin. W nocy liwy chłód.
2 maja. Wymarsz o wschodzie słońca. Wszyscy bardzo osła-. Mozolny
pochód — pięć mil na dzień. Jedyne pożywienie ochę napotkanego śniegu.
Nocleg na skraju wielkiego płasko-.. Dotkliwe zimno. Wypiliśmy po
troszce brandy i owinąwszy ;ocami leżeliśmy przytuleni do siebie.
Głód, wyczerpanie, eliśmy, że Ventvógeł umrze tej nocy.
3 maja. Wyruszyliśmy znów, gdy słońce było już wysoko iebie,
rozgrzaliśmy się trochę. Nasze położenie jest teraz me; obawiam się, że
jeśli nie zdobędziemy żywności, będą tatnie dni naszej podróży. Zostało
jeszcze trochę brandy. , Sir Henry i Umbopa znoszą to wszystko
cudownie, ale Ventvógla niedobry. Jak wszyscy Hotentoci nie znosi
zimna, ny głodu nie takie ostre, ale w okolicy żołądka uczucie lego
drętwienia. Inni mówią to samo. Jesteśmy teraz na mie przepaścistego
łańcucha czy też wulkanicznej ściany, cej obie „Piersi". Widok
wspaniały. Za nami wielka, roz-ta pustynia aż po linię horyzontu,
przed nami całe mile iego śniegu. Tutaj teren nieomal poziomy, tylko
łagodnie szący się ku górze, z której wyrasta wierzchołek, liczący
wodzie kilka mil i strzelający ku niebu na wysokość czterech zy stóp.
Dokoła nie widać żywej duszy. Boże, wspomóż nas. się, że to już koniec.
>rzucę teraz dziennik — częściowo dlatego, że nie jest może rt
interesujący, a częściowo i dlatego, że dalsze wydarzenia igają nieco
dokładniejszego opisu.
•zez cały dzień (23 maja) posuwaliśmy się wolno naprzód, się po śnieżnej
pochyłości i odpoczywając od czasu do czasu, i dziwnie i ponuro
musieliśmy wyglądać, gdy obładowani iśmy się z trudem w oślepiającym
blasku płaskowyżu, rzu-
cając wokół spojrzenia, z których wyzierał głód. Na nic się zresztą nie
zdało to rozglądanie, bo nigdzie nie było nic do zjedzenia. Zrobiliśmy tego
dnia tylko siedem mil. Przed zachodem słońca znaleźliśmy się tuż pod
wierzchołkiem lewej „Piersi Saby", która wznosiła się na wysokość
tysięcy stóp — ogromny gładki pagór zmarzniętego śniegu. Chociaż
byliśmy w okropnym stanie, podziwialiśmy cudowną scenerię, tym
piękniejszą, że promienie zachodzącego słońca barwiły tu i ówdzie śnieg
krwawą czerwienią, wieńcząc sam szczyt świetlistym diademem.
— Posłuchajcie — rzekł Good łapiąc oddech — jaskinia, o
której pisał stary dżentelmen, musi tu być gdzieś blisko.
— Tak — odparłem — jeśli ta jaskinia w ogóle istnieje.
— Co też pan mówi, Quatermain — jęknął Sir Henry. — Wierzę w da
Silvestrę. Przypomnij pan sobie „złą wodę' . Wkrótce znajdziemy to
miejsce.
— Jeśli nie znajdziemy, zanim się ściemni, pomrzemy, to wszystko
— brzmiała moja pocieszająca odpowiedź.
Przez następnych dziesięć minut wlekliśmy się w milczeniu. Umbopa
szedł obok mnie owinięty kocem, z paskiem tak mocno-ściągniętym w
pasie (by, jak mówił, „uśmierzyć głód), że miał talię młodej dziewczyny.
Wtem chwycił mnie za ramię. — Patrz — powiedział wskazując na
strzelające w górę zbocze szczytu.
Podążyłem za jego spojrzeniem i w odległości jakichś dwustu jardów
ujrzałem coś, co wyglądało jak otwór w śniegu.
— To jaskinia — rzekł Umbopa.
Pobiegliśmy tam ile sił starczyło i zobaczyliśmy, że ten otwór istotnie
prowadził do jaskini, bez wątpienia tej, o której pisał da Silvestra. Ledwie
znaleźliśmy się u wejścia, słońce zaszło z zadziwiającą szybkością i
zapadła ciemność, bo w tej szerokości geograficznej prawie nie ma
półmroku. Wczołgaliśmy się do jaskini, która nie wydawała się zbyt duża,
i tuląc się nawzajem do siebie dla ciepła, wypiliśmy mizerną resztkę
brandy i próbowaliśmy zasnąć, by zapomnieć o naszej nędzy. Tym razem
jednak zimno było zbyt dojmujące, aby się to nam mogło udać. Jestem
przekonany, że na tej wysokości termometr wskazywałby nie mniej niż
czternaście do piętnastu stopni poniżej zera.
Czytelnik z pewnością zrozumie, czym to było dla nas, osłabionych
trudami, brakiem pożywienia i wielkim upałem pustyni. Nigdy jeszcze
dotąd śmierć nie zajrzała mi tak z bliska w twarz. Godziny płynęły, a my
siedzieliśmy tuląc się na próżno do siebie, bo z naszych wynędzniałych
ciał ciepło uszło całkowicie. Czasem któryś z nas zapadał w 'niespokojną
drzemkę, ale na szczęście
5 Kopalnie króla Salomona
65
nie trwało to długo, bo sądzę, że nie zdołalibyśmy obudzić się już ze snu.
Siłą woli chyba utrzymywaliśmy się przy życiu.
Na krótko przed świtem usłyszałem, że Ventvógel, który nieustannie
szczękał zębami, wydał nagle głębokie westchnienie i leżał spokojnie. Nie
przyszło mi do głowy nic złego, sądziłem po prostu, że zasnął. Jego plecy
oparte o moje kostniały coraz bardziej, aż w końcu stały się zimne jak lód.
Wreszcie zaczęło świtać, szybkie złociste błyski przemknęły po śniegu,
wspaniałe słońce wynurzyło się po chwili % mroku i zajrzało do jaskini,
oświetlając nasze wpółzmarznięte ciała i siedzącego między nami
martwego Ventvógla. Biedaczysko. Umarł wtedy, gdym usłyszał jego
westchnienie, a teraz był zmarznięty na kość. Odsunęliśmy się od niego
(jakże dziwnie boimy się obecności trupa) i pozostawiliśmy go siedzącego
tam z rękami zaciśniętymi mocno wokół kolan.
Tymczasem słońce słało swe zimne promienie — bo tu były zimne —
wprost do naszej kryjówki. Nagle usłyszałem czyjś pełen przerażenia głos
i odwróciłem głowę.
W głębi jaskini, liczącej nie więcej niż dwadzieścia stóp długości,
spostrzegłem inną jeszcze postać, siedzącą z głową opuszczoną na piersi i
ze zwisającymi rękami. Poznałem od razu, że nie żyje, a ponadto — że to
biały człowiek.
Inni zobaczyli go również i tego było już za wiele jak na nasze
roztrzęsione nerwy. Jeden za drugim opuszczaliśmy jaskinię tak szybko,
jak tylko pozwalały na to nasze zmarznięte członki.
Droga Salomona
'rzed jaskinią zatrzymaliśmy się zmieszani. Pierwszy odezwał 5ir Henry.
— Ja wracam — powiedział.
— Dlaczego? — zapytał Good.
— Bo pomyślałem... że to może być mój brat. Ustanowiliśmy się
upewnić, wróciliśmy więc do jaskini. Po ym świetle na zewnątrz oczy
nasze, i tak osłabione wpatrywa-1 się w śnieg, nie mogły w pierwszej
chwili przeniknąć mroku. )awem jednak przywykliśmy do ciemności i
postąpiliśmy ku twej postaci.
5ir Henry ukląkł i spojrzał siedzącemu w twarz. — Dzięki u —
powiedział z ulgą — to nie mój brat.
ja mu się przyjrzałem. Był to trup wysokiego mężczyzny ednim wieku o
orlich rysach, kędzierzawych włosach i długich ¦nych wąsach. Jego skóra,
zupełnie żółta, przylgnęła ściśle Lości. Ubrania nie miał, z wyjątkiem
czegoś, co przypominało lianę spodnie, i krzyża z kości słoniowej na szyi.
Ten nagi, abny do szkieletu trup był całkiem skostniały.
— Kto to może być? — pytałem.
— Jak to, nie domyśla się pan? — rzekł Good. Potrząsnąłem głową.
— Oczywiście, stary Jose da Silvestra.
— Niemożliwe — szepnąłem — umarł już trzysta lat u.
— Chciałbym wiedzieć — mówił Good — dlaczego w tej
osferze nie miałby jeszcze przetrwać trzech tysięcy lat. Jeśli
dostatecznie zimno, ciało i krew zachowują świeżość jak 'ozelandzka
baranina, a tu panuje właśnie odpowiednia tem-łtura. Słońce nigdy tu nie
dociera, nie pojawi się żadne erze. Niewolnik zabrał ubranie zmarłego i
zostawił go w ja-li. Sam nie zdołał go pochować. Proszę spojrzeć —
ciągnął jj Good, schylając się i podnosząc kość o dziwnym kształcie,
na końcu zaostrzoną. — Tu jest ta rozłupana kość, za pomocą której
sporządził mapę.
Ten niezwykły, graniczący z cudem widok sprawił, że na chwilę
zapomnieliśmy o naszym rozpaczliwym położeniu.
— A stąd zaczerpnął atramentu — powiedział Sir Henry, wskazując
małą ranę na lewej ręce martwego. — Czy widzieliście kiedyś coś
podobnego?
Teraz, kiedy nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, ogarnęło mnie
przerażenie. Siedział tam człowiek, którego wskazówki sprzed kilkuset lat
zaprowadziły nas na to miejsce. W ręku trzymałem prymitywne pióro,
którym się posłużył, a na szyi miał krzyż, który całował umierając. W
wyobraźni widziałem całą tę scenę — nędzarza umierającego z głodu i
zimna, a jednak usiłującego przekazać innym odkrytą przez siebie
tajemnicę. Myślałem o jego strasznej samotności w obliczu śmierci.
Wydawało mi się, że w rysach tego człowieka dostrzegam podobieństwo
do jego potomka, mego biednego przyjaciela Silvestre, który zmarł na
moich rękach dwadzieścia lat temu. Może jednek było to tylko
przywidzenie. Siedział tam teraz — smutne memento dla tych, co usiłują
przeniknąć nieznane, i będzie siedział całe stulecia, niepokojąc takich jak
my wędrowców, jeśli jeszcze ktoś kiedyś zakłóci jego samotność. Dla nas,
ludzi półżywych z zimna i głodu, było to wydarzenie wstrząsające.
— Chodźmy — szepnął Sir Henry — trzeba mu dać towarzysza
— i podniósłszy martwe ciało Hotentota Ventvógla, umieścił je obok
starego Portugalczyka. Potem pochylił się i zerwał przegniły sznurek
krzyża z jego szyi. Myślę, że ma go dotychczas. Ja zaś
zabrałem „pióro" i teraz, gdy opisuję to wszystko, leży ono
przede mną. Czasem podpisuję nim swoje nazwisko.
Opuściwszy tych dwóch — dumnego białego człowieka sprzed stuleci i
biednego Hotentota — by nadal trzymali straż wśród wiecznych śniegów,
wypełzliśmy z jaskini na błogosławione światło dzienne i podjęliśmy
dalszą wędrówkę. W głębi duszy zadawaliśmy sobie pytanie, za ile
godzin podzielimy ich los.
Uszedłszy jakieś pół mili, znaleźliśmy się na brzegu płaskowyżu.
Wierzchołek góry nie wyrastał wprost z niego, jak się nam wydawało od
strony pustyni. Tego, co leżało pod nami, nie mogliśmy widzieć, gdyż
krajobraz spowity był tumanami porannej mgły. Niebawem jednak wyższe
jej warstwy przerzedziły się trochę ukazując w odległości pięciuset jardów,
na końcu śnieżnego stoku, poletka zielonej trawy, przez które przepływał
strumień.
69
to nie wszystko. Nad strumieniem, wygrzewając sie w po-lym słońcu,
stało lub leżało kilkanaście dużych antylop, choć ileka nie mogliśmy
jeszcze rozeznać, co to za zwierzęta. iVidok ten napełnił nas niedorzeczną
radością. Mielibyśmy istwo żywności, lecz jak ją zdobyć? Strzał z
odległości sześciu-iardów mógł chybić celu, a przecież tu chodziło o nasze
życie. Gorączkowo zastanawialiśmy się, czy nie podejść zwierzyny, ońcu
jednak zrezygnowaliśmy z tego. Iść z wiatrem nie iby wskazane, ponadto,
nawet przy zachowaniu największej ażności, zwierzęta mogły nas dostrzec
na tle oślepiającej śniegu.
- No cóż, trzeba mierzyć stąd — zadecydował Sir Henry, "o wziąć,
Quatermain, winchestery czy szybkostrzelne dubel-u?
'u znowu powstał problem. Winchestery Umbopy i Ventvogla 3ł teraz oba
Umbopa) pozwalały strzelać z odległości tysiąca ów, podczas gdy
strzelanie z dubeltówek na odległość większą irzysta pięćdziesiąt jardów
było rzeczą niepewną. Jeśli jednak ił był celny, łatwiej było położyć
zwierzę kulą dubeltówki.
- Niech każdy weźmie na cel zwierzę z naprzeciwka. Celować mię —
powiedziałem. — Umbopa, ty dasz znak, tak abyśmy irzelili wszyscy na
raz.
apanowało milczenie. Każdy z nas brał na cel jedno zwierzę, każdy by to
potrafił, gdyby wiedział, że od tego zależy jego
- Pal! — zawołał Umbopa po zulusku i niemal w tym samym Lku
sekundy trzy strzelby wypaliły z hukiem. Trzy obłoki sły na chwilę przed
nami i potrójne echo rozbrzmiało wśród sących śniegów. Niebawem
dym się przerzedził i ukazał
radości! — wielkiego kozła, leżącego na plecach i wierzgano wściekle
nogami w przedśmiertelnej agonii. Wydaliśmy yk tryumfu — byliśmy
uratowani, nie groziła już nam śmierć >du. Mimo wielkiego osłabienia
zbiegliśmy pędem z ośnieżo-
zbocza i w dziesięć minut od oddania strzału serce i wątroba rzęcia leżały
przed nami. Powstała jednak nowa trudność ie mieliśmy paliwa, nie
mogliśmy więc ich ugotować. Spo-iliśmy z trwogą po sobie.
- Umierający z głodu nie powinni wybredzać — rzekł Good. usimy jeść
surowe mięso.
ie było innego wyjścia, zresztą dominujący głód sprawił, opozycja wydała
się nam mniej odrażająca, niż by to miało ce w innych okolicznościach.
Wzięliśmy więc serce i wątrobę
i dla ochłodzenia włożyliśmy na kilka minut w śnieg. Potem umyliśmy je
w lodowatej wodzie strumienia i zaczęliśmy chciwie jeść. Zabrzmi to
okropnie, ale powiem szczerze, że nigdy nic nie smakowało mi tak bardzo
jak to surowe mięso. Po kilkunastu minutach byliśmy już innymi ludźmi.
Odzyskaliśmy wigor, słaby puls wzmocnił się, krew poczęła żywiej krążyć
w żyłach. Pamiętając jednak, czym w takich sytuacjach grozi nadmiar
pożywienia, nie jedliśmy zbyt dużo, choć nadal jeszcze byliśmy głodni.
— Dzięki Bogu — odezwał się Sir Henry. — To zwierzę uratowało nam
życie... Ale co tak pana interesuje, Quater-main?
Wstałem i podszedłem do antylopy. Wielkością przypominała osła, miała
duże zakrzywione rogi, sierść brązową w cienkie czerwone paski, bardzo
gęstą. Dowiedziałem się później, że mieszkańcy tej cudownej krainy
nadali owym kozłom nazwę „Inco". Są rzadkie, można je spotkać jedynie
bardzo wysoko, gdzie już inna zwierzyna niezdolna jest żyć. Nasza
antylopa została trafiona w kark, ale czyja kula to sprawiła, nie mogliśmy
dociec. Sądzę, że Good, pomny swego wspaniałego ustrzelenia żyrafy,
przypisywał to w cichości ducha sobie, a my nie zgłaszaliśmy żadnych
pretensji.
Byliśmy dotychczas tak zajęci zaspokajaniem głodu, że nie mieliśmy
czasu rozejrzeć się dokoła. Lecz teraz, nakazawszy Umbopie przygotować
tyle mięsa, ile będziemy zdolni unieść, zaczęliśmy penetrować okolicę.
Mgła opadła, bo już była godzina ósma i słońce ją wessało, mogliśmy więc
objąć wzrokiem całą tę rozległą krainę. Jakże opisać widok, jaki roztaczał
się przed nami. Nigdy nie widziałem czegoś tak wspaniałego i chyba już
nigdy nie zobaczę.
Za nami i nad nami wznosiły się ośnieżone „Piersi Saby", a pod nami, w
odległości jakichś pięciu tysięcy stóp, ciągnęła się mila za milą prześliczna
otwarta równina. Tu widziałeś gęsty las wysokopiennych drzew, tam
srebrną wstążkę wielkiej rzeki. Po lewej stronie rozciągała się ogromna
przestrzeń falującej trawy, gdzie mogliśmy dostrzec niezliczone stada
zwierzyny, z tej odległości zresztą nierozpoznawalnej. Wydawało się, że tę
przestrzeń zamyka ściana dalekich gór. Po prawej stronie kraj był
częściowo górzysty, tu i ówdzie bowiem można było dostrzec samotnie
stojące pagóry, a między nimi skrawki uprawnej ziemi i grupy kopulastych
chat. Cały ten krajobraz leżał przed nami jak mapa, na której rzeki
błyszczały jak srebrzyste węże, a uwieńczone śniegiem, podobne do
alpejskich wierzchołki wznosi-
71
ię dumnie w promieniach porannego słońca. Wydawało się, iła natura
tchnie tu szczęściem.
rdy tak patrzyliśmy, dwie rzeczy uderzyły nas szczególnie, lierwsze
doszliśmy do wniosku, że kraina przed nami musiała i co najmniej o trzy
tysiące stóp wyżej niż pustynia, którą wędrowaliśmy. Po drugie
dostrzegliśmy, że wszystkie rzeki ęły z południa na północ. Ponieważ
woda była dla nas rzeczą wszorzędnej wagi, wiedzieliśmy już, że nie było
jej na po-dowym zboczu pasma górskiego, gdzieśmy stali, natomiast na
ocnym stoku znajdowało się wiele strumieni, które zdawały ączyć z wielką
rzeką.
Jsiedliśmy i nadal patrzyliśmy w milczeniu na cudowną parne. Pierwszy
odezwał się Sir Henry.
- Czy da Silvestra umieścił na swej mapie Wielką Drogę mona?
Skinąłem głową nie mogąc oderwać oczu od przepięknego obrazu.
- Patrzcie! — zawołał Sir Henry. — Jest, jest! — I wskazał na prawo.
Spojrzeliśmy w tym kierunku i zobaczyliśmy coś, co przy-inało szeroki,
skręcający ku równinie gościniec. Początkowo dostrzegliśmy go, gdyż
docierał wprawdzie do równiny, ale m ginął za załamaniem gruntu. Nie
dziwiliśmy się już nicze-W tym dziwnym kraju napotykaliśmy gościniec
przypomi-cy starą rzymską drogę i nie widzieliśmy w tym niczego
aturalnego. Po prostu przyjęliśmy do wiadomości ten
- Musi być już zupełnie blisko — rzekł Good. — Czas iść! 'drowa to była
rada, więc obmywszy w strumieniu twarze :e, ruszyliśmy w drogę. Nie
była łatwa, bo kluczyliśmy wśród ów, przedzieraliśmy się przez śniegi, aż
nagle, dotarłszy do zchołka małego wzniesienia, zobaczyliśmy gościniec u
naszych '. Była to wspaniała droga, wykuta w litej skale, szerokości
Lajmniej pięćdziesięciu stóp i widocznie dobrze utrzymana, liśmy na dół
i stanęliśmy na niej, ale w odległości stu kroków Lami, w kierunku
„Piersi Saby", znikała, przy czym cała erzchnia góry zarzucona była
głazami, na których leżały y śniegu.
- Co pan o tym sądzi, Quatermain? — pytał Sir Henry,
'otrząsnąłem głową, nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie.
- Rozumiem — odezwał się Good. — Ta droga biegła nie-)liwie
poprzez pasmo górskie i potem przez pustynię po
drugiej stronie, ale piach zasypał ją tam, a ponad nami wybuch wulkanu
czy płynnej lawy zatarł po niej ślady.
To przypuszczenie wydało nam się słuszne. Schodziliśmy teraz wspaniałą
drogą i z pełnymi żołądkami. Cóż to była za rozkosz w porównaniu z
poprzednią wspinaczką, gdyśmy brodzili w śniegu, przemarznięci do
szpiku kości i potwornie głodni. Gdyby nie pamięć o smutnym losie
Ventvógla i ponurej jaskini, gdzie dotrzymywał teraz towarzystwa staremu
Portugalczykowi, bylibyśmy teraz w świetnym nastroju, choć nie
wiedzieliśmy, jakie niebezpieczeństwa czekają nas jeszcze.
Powietrze stawało się z każdą milą coraz bardziej balsamiczne i łagodne, a
krajobraz wciąż zachwycał niepoślednią pięknością. Jeśli zaś chodzi o
gościniec, tom nigdy w życiu nie widział takiego inżynierskiego kunsztu,
choć Sir Henry mówił, że wielka droga przez Przełęcz Sw. Gotharda; w
Szwajcarii jest bardzo podobna. Inżynier starego świata musiał tu pokonać
olbrzymie trudności. W jednym miejscu napotkaliśmy parów szerokości
trzystu stóp, a głębokości co najmniej stu. Wypełniony był olbrzymimi
blokami szlifowanych kamieni, u podstawy których przebito łukowate
otwory dla przepływu wody. W innym miejscu droga szła zygzakami,
wyrąbanymi w przepaścistym zboczu skalnym. Gdzie indziej znów biegła
tunelem, przebitym u podnóża górskiego grzbietu.
Zauważyliśmy tu, że ściany tunelu ozdobione były dziwacznymi
płaskorzeźbami, przedstawiającymi przeważnie zbrojnych jeźdźców na
rydwanach. Na jednej z nich, szczególnie pięknej, ukazano całą scenę
bitewną z konwojem jeńców w tle.
— No cóż — powiedział Sir Henry, obejrzawszy starożytne dzieło sztuki
— można to nazwać Drogą Króla Salomona, ale moim skromnym
zdaniem Egipcjanie byli tu znacznie wcześniej niż ludzie Salomona. Jeśli
nie jest to nawet egipskie rękodzieło, zdradza w każdym razie ogromne
podobieństwo.
Do południa zeszliśmy już tak daleko w dół, że napotkaliśmy tereny
zalesione. Najpierw były to rozrzucone tu i ówdzie krzewy, coraz
gęściejsze, w miarę jak się posuwaliśmy naprzód; potem droga wiła się
przez wielki gaj, pełen srebrzystych drzew. Widziałem takie drzewa
jedynie w Górach Stołowych pod Kapsztadem, toteż dziwiłem się, bo
nigdy ich nie napotkałem gdzie indziej podczas wszystkich moich
wędrówek.
' Przełęcz Sw. Gotharda — w Alpach lepontyjskich w Szwajcarii na
wysokości 2112 m. Ważny starożytny szlak z Germanii do Italii, obecnie
droga samochodowa (przyp. tłum.).
73
- Ach — odezwał się Good, spoglądając z widocznym za-rtem na ów
srebrzysty gaj — mnóstwo tu drzewa, zatrzy-ny się więc i ugotujmy obiad.
Niemal już strawiłem to we mięso.
fikt się nie sprzeciwiał, wobec czego zboczyliśmy z drogi iliśmy się na
brzeg pobliskiego strumienia. Wkrótce zapło-
ognisko, my zaś wykrawaliśmy najlepsze kawały z mięsa lopy, które
zabraliśmy ze sobą, piekliśmy je na ostro za-zonych drążkach, tak jak to
czynią Kafrowie, a potem je-ly ze smakiem. Nasyciwszy głód, zapaliliśmy
fajki i siedzie-y w radosnym nastroju, po przebytych trudach tym bardziej
im.
trumien, którego brzegi porośnięte były gigantycznymi pa-Lami i całymi
kępami dzikiego asparagusa, szemrał wesoło, . powiew wiatru poruszał
liśćmi srebrzystych drzew, gruchały bie, a ptaki o błyszczących skrzydłach
przelatywały jak s klejnoty z gałęzi na gałąź. To był raj.
Uleżeliśmy, a sprawił to czar tego miejsca, świadomość, że flu
przeciwnosciach dotarliśmy do ziemi obiecanej. Po chwili Henry i
Umbopa zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami den łamanym
zuluskim narzeczem, drugi łamaną angielszczy-
Ja zaś leżałem z półprzymkniętymi oczyma na wonnym iniu z kwiatów i
obserwowałem mówiących. Nagle zauważy-nieobecność Gooda i
zacząłem się za nim rozglądać. Przyczajony do idealnej czystości, kąpał
się w strumieniu robiąc adną toaletę. Wymył swój gutaperkowy
kołnierzyk, wytrze-starannie spodnie, kurtkę i kamizelkę, po czym
uśmiechając smutnie badał wzrokiem liczne rozdarcia, widome skutki ej
okropnej wędrówki. Potem oczyścił buty garścią paproci arł tłuszczem z
mięsa antylopy tak starannie, że wyglądały em przyzwoicie. Przyjrzawszy
się im krytycznym wzrokiem, ył je i rozpoczął nową operację. Z małej
torby, którą miał sobie, wyjął grzebień z wmontowanym weń małym
lusterkiem :eglądał się w nim dłuższą chwilę. Był najwidoczniej
niewolony, bo zaczął się czesać z niezwykłą starannością, po l znów się
przeglądał w lusterku. Wciąż niezadowolony, kał brody nie golonej od
dziesięciu dni.
fie zacznie się chyba golić — pomyślałem, ałem się pomylił. jwszy
kawałek tłuszczu, którym smarował buty, wymył go adnie w strumieniu.
Potem wyjął z torby małą brzytwę rawce, taką, jakiej używają ludzie,
którzy boją się skaleczyć wybierają się w podróż, natarł tłuszczem twarz i
zaczął się
golić. Operacja była widocznie bolesna, bo jęczał cały czas, ja zaś nie
mogłem powstrzymać się od śmiechu patrząc, jak walczy ze swą
szczecinowatą brodą. W naszej sytuacji ten trud golenia się był zaiste
zdumiewający. W końcu udało mu się ogolić jako tako prawy policzek i
brodę, gdy nagle coś błysnęło nad jego głową.
Good zerwał się na równe nogi z przekleństwem na ustach (dziwne, że się
nie skaleczył), ja zrobiłem to samo, lecz bez przekleństwa, a oto co
zobaczyłem. W odległości dwudziestu kroków od miejsca, gdziem się
znajdował, a dziesięciu od Gooda stała grupa mężczyzn. Byli. bardzo rośli
i ciemnoskórzy, niektórzy z nich nosili czarne pióropusze i krótkie
płaszcze z lamparcich skór. To ujrzałem w pierwszym momencie. Na czele
stał młodzik w wieku około siedemnastu lat z ręką podniesioną i ciałem
podanym do przodu w pozycji greckiej statuy włócznika. Ow błysk
pochodził najwidoczniej z broni, którą cisnął.
Gdym tak patrzył, z grupy wystąpił mężczyzna wyglądający na starego
wojownika, pochwycił za ramię młodzika i coś mu powiedział. Potem
wszyscy postąpili ku nam.
Sir Henry, Good i Umbopa chwycili teraz za strzelby i podnieśli je
ostrzegawczo do góry. Tamci jednak wciąż zbliżali się do nas, z czego
wywnioskowałem, że nie wiedzą, czym są strzelby, bo inaczej nie
patrzyliby na nie tak pogardliwie.
— Pozdrowienie — rzekłem po zulusku nie wiedząc, jakim posłużyć się
językiem. Ku mojemu zdziwieniu zrozumieli.
— Pozdrowienie — odparł mężczyzna w narzeczu tak podobnym,
że zarówno ja, jak i Umbopa doskonale go zrozumieliśmy. Rzeczywiście,
jak stwierdziliśmy później, lud ten mówił językiem stanowiącym jakąś
starą formę zuluskiego, przy czym różnica była taka, jak między językiem
Chaucera2 a językiem współczesnego Anglika.
— Skąd przybywacie? — pytał stary krajowiec. — Kim jesteście?
Dlaczego trzy wasze oblicza są białe, a oblicze czwartego — tu wskazał na
Umbopę — jest takie jak synów naszych matek?
Spojrzałem na Umbope i pomyślałem, że tak było istotnie. Przypominał
tamtych zarówno kolorem skóry, jak i potężną
2 Geoffrey Chaucer (ok. 1343 —1400) — najwybitniejszy angielski poeta
późnego średniowiecza. Związany z dworem królewskim, piastował
szereg wysokich stanowisk, także w służbie dyplomatycznej. W jego
twórczości uwidoczniły się wpływy włoskie i francuskie. Najwybitniejsze
dzieło The Canterbury Tales (Opowieści kanterberyjskie) zawiera
opowiadania kilkudziesięciu pielgrzymów, udających sie z Londynu do
grobu św. Tomasza w Canterbury (przyp. tłum.).
75
yą, ale wówczas nie miałem czasu zastanowić się nad tym ;j.
Jesteśmy cudzoziemcami, niesiemy pokój — odparłem, |c bardzo powoli,
aby mogli mnie zrozumieć. — A ten czwar-nasz służący.
Kłamiesz — odpowiedział — żaden cudzoziemiec nie przej-rzez te góry, a
jeśli przejdzie, umrze. Na nic twoje kłamstwo, ie umrzeć, bo nikt z obcych
nie może żyć w kraju Kukuanów. aże król. Gotujcie się na śmierć, o biali
przybysze, niepokoiłem się, tym bardziej że niektórzy z tamtych sięgali
ku, gdzie widniała broń przypominająca ciężkie noże.
Cóż mówi ten żebrak? — zapytał Good.
Mówi, że mamy umrzeć — odparłem ponuro.
O Boże! — jęknął Good. Gdy był zakłopotany, miał zwyczaj ować
sztuczną szczękę, wyciągając górne zęby i pozwalając ócić z trzaskiem na
swoje miejsce. Szczęśliwy był to moment, sekundę dumny tłum
Kukuanów wydał okrzyk grozy i cofnął kilka kroków.
O co chodzi? — pytałem.
To te zęby — szepnął podniecony Sir Henry. — Wyjmij je e raz, Good,
wyjmij koniecznie.
>od posłuchał wsuwając szczękę do rękawa swej flanelowej li.
raz obawa ustąpiła ciekawości i grupa mężczyzn znów piła ku nam.
Widocznie zapomnieli o swych miłych za-ch zabicia nas.
Jak to może być, o cudzoziemcze? — zapytał stary woli wskazując na
Gooda, który miał na sobie tylko flanelową lę, a zdążył ogolić jedynie pół
twarzy. — Ten człowiek jest ny, a nogi ma gołe; włosy rosną mu na jednej
połowie witego oblicza, a na drugiej nie; jedno jego oko jest bły-:e i
przejrzyste... Jak to się dzieje, że zęby wysuwają mu, me ze szczęki, a
potem wracają na swoje miejsce?
Otwórz pan usta — rzekłem do Gooda, który natychmiast ylił wargi i ku
zdumieniu starca ukazał dwie cienkie czer-linie dziąseł, tak pozbawione
zębów jak dziąsła nowo na-nego słonia, rajowcy patrzyli nań z
niedowierzaniem. — Gdzie są jego
— krzyczeli. — Widzieliśmy je na własne oczy. >od odwrócił powoli
głowę z gestem niewypowiedzianej po-', przesunął ręką po ustach i
roześmiał się, ukazując dwa
pięknych zębów.
Młody człowiek, który przed chwilą cisnął nożem, rzucił się na ziemię i
zaczął wyć z przerażenia, a i stary wojownik trząsł się ze strachu.
— Jesteście chyba duchami — wyjąkał — bo czyż człowiek zrodzony z
kobiety miał kiedy porośniętą jedną część twarzy, okrągłe przejrzyste oko,
zęby, które znikały i wyrastały z powrotem?
Nie trzeba mówić, żem natychmiast postanowił wykorzystać sytuację. —
Wybaczamy wam — powiedziałem z wyniosłym uśmiechem. — Poznacie
prawdę. Przychodzimy z innego świata, choć jesteśmy takimi ludźmi jak
wy. Przychodzimy z największej gwiazdy, która świeci nocą.
— Och, och! — zajęczał chór zdumionych krajowców.
— Tak jest — ciągnąłem dalej uśmiechając się dobrotliwie, gdym
wypowiadał te kłamstwa. — Zostaniemy tu z wami przez pewien czas, a
nasz pobyt będzie dla was błogosławieństwem. Widzicie, o przyjaciele,
że się nawet przygotowałem ucząc się waszego języka.
— O tak, o tak — zawołał chór.
— Ale nie nauczyłeś się go zbyt dobrze, o panie — dodał stary
wojownik.
Rzuciłem mu spojrzenie tak gniewne, że zadrżał.
— A teraz, o przyjaciele — mówiłem — jakież przyjęcie
spotkało nas po tak długiej podróży? Czyż nie powinniśmy się zemścić
karząc śmiercią bezbożnika, co cisnął nożem w tego, którego zęby
znikają i wracają.
— Oszczędźcie go, o panowie — powiedział błagalnie starzec. — To syn
króla, a ja jestem jego stryjem. — Jeśli przydarzy mu się jakieś
nieszczęście, zapłacę za to głową.
— O tak, z pewnością — wtrącił pospiesznie młody człowiek.
— Wątpicie może, że potrafimy się mścić? — mówiłem nie bacząc na
słowa młodzika. — Poczekajcie, pokażę wam. — Po czym wskazałem na
moją strzelbę i powiedziałem do Umbopy rozkazującym tonem: — Daj
mi tę magiczną rurę, psie i niewolniku.
Umbopa dorósł do sytuacji, bo podał mi broń z leciutkim uśmiechem,
jakiego nie widziałem dotychczas nigdy na jego dumnej twarzy. — Oto
ona, panie panów — powiedział z głębokim ukłonem.
Tak się złożyło, że nim poprosiłem o strzelbę, dostrzegłem małą antylopę,
stojącą na skale w odległości około siedemdziesięciu jardów i
postanowiłem zaryzykować strzał.
77
— Widzicie tego kozia — powiedziałem do grupy krajowców.
— Czy to możliwe, by człowiek zrodzony z kobiety zabił go stąd czyniąc
hałas? Powiedzcie mi.
— To niemożliwe, panie mój — odparł starzec.
— A ja go zabiję — rzekłem spokojnie.
Starzec uśmiechnął się: — Tego mój pan nie potrafi.
Podniosłem strzelbę i wziąłem na cel antylopę. Zwierzę było małe, z tej
odległości można było chybić, wiedziałem jednak, że muszę trafić.
Wolno naciągnąłem cyngiel, padł strzał. Antylopa podskoczy ła i padła
martwa jak kłoda.
Krajowcy jęknęli przerażeni:
— Jeśli chcecie mięsa — powiedziałem chłodno — przynieście zwierzę.
Na znak dany przez starca jeden z jego towarzyszy oddalił się i po chwili
wrócił niosąc antylopę. Z satysfakcją zauważyłem, że trafiłem ją w kark. A
tamci otoczyli martwe zwierzę zwartym kołem i z niedowierzaniem
patrzyli na otwór po kuli.
— Widzicie — odezwałem się — nie mówię na wiatr. Nie odpowiedzieli.
— Jeśli jeszcze wątpicie w naszą potęgę — mówiłem dalej — niech jeden
z was stanie na tej skale, a zrobię z nim to, co z antylopą.
Nikt nie zdradzał na to ochoty, aż w końcu przemówił syn króla:
— Zgoda. Ty, mój stryju, idź i stań na tej skale. Magiczna rura zabiła
zwierzę, ale nie potrafi zabić człowieka.
Starzec poczuł się dotknięty. — Nie, nie — zawołał pospiesznie
— moje stare oczy dość już widziały. To są czarodzieje. Zaprowadźmy ich
do króla. A jeśli ktoś z was zażąda jeszcze jednego dowodu, niech sam
stanie na tej skale, aby magiczna rura mogła przemówić do niego.
Nikt z krajowców nie chciał już podjąć takiej próby. — Po cóż trwonić siłę
magicznej rury na nasze biedne ciała — rzekł jeden z nich. — Jesteśmy
zadowoleni. Żadne czary naszego ludu nie dorównają waszym.
— Tak jest — powiedział z ulgą starzec — tak jest bez
wątpienia. Posłuchajcie, Dzieci Gwiazd, dzieci błyszczącego oka i
ruchomych zębów, wy, którzy potraficie zabijać z daleka uderzeniem
pioruna. Jestem Infadoos, syn Kafy, kiedyś króla Kukuanów. A ten
młodzian to Scragga.
— Byłby skręcił mi kark — mruknął Good.
79
IS
— Widzicie tego kozła — powiedziałem do grupy krajowców.
— Czy to możliwe, by człowiek zrodzony z kobiety zabił go stąd czyniąc
hałas? Powiedzcie mi.
— To niemożliwe, panie mój — odparł starzec.
— A ja go zabiję — rzekłem spokojnie.
Starzec uśmiechnął się: — Tego mój pan nie potrafi.
Podniosłem strzelbę i wziąłem na cel antylopę. Zwierzę było małe, z tej
odległości można było chybić, wiedziałem jednak, że muszę trafić.
Wolno naciągnąłem cyngiel, padł strzał. Antylopa podskoczy ła i padła
martwa jak kłoda.
Krajowcy jęknęli przerażeni:
— Jeśli chcecie mięsa — powiedziałem chłodno — przynieście zwierzę.
Na znak dany przez starca jeden z jego towarzyszy oddalił się i po chwili
wrócił niosąc antylopę. Z satysfakcją zauważyłem, że trafiłem ją w kark. A
tamci otoczyli martwe zwierzę zwartym kołem i z niedowierzaniem
patrzyli na otwór po kuli.
— Widzicie — odezwałem się — nie mówię na wiatr. Nie odpowiedzieli.
— Jeśli jeszcze wątpicie w naszą potęgę — mówiłem dalej — niech jeden
z was stanie na tej skale, a zrobię z nim to, co z antylopą.
Nikt nie zdradzał na to ochoty, aż w końcu przemówił syn króla:
— Zgoda. Ty, mój stryju, idź i stań na tej skale. Magiczna rura zabiła
zwierzę, ale nie potrafi zabić człowieka.
Starzec poczuł się dotknięty. — Nie, nie — zawołał pospiesznie
— moje stare oczy dość już widziały. To są czarodzieje. Zaprowadźmy ich
do króla. A jeśli ktoś z was zażąda jeszcze jednego dowodu, niech sam
stanie na tej skale, aby magiczna rura mogła przemówić do niego.
Nikt z krajowców nie chciał już podjąć takiej próby. — Po cóż trwonić siłę
magicznej rury na nasze biedne ciała — rzekł jeden z nich. — Jesteśmy
zadowoleni. Żadne czary naszego ludu nie dorównają waszym.
— Tak jest — powiedział z ulgą starzec — tak jest bez
wątpienia. Posłuchajcie, Dzieci Gwiazd, dzieci błyszczącego oka i
ruchomych zębów, wy, którzy potraficie zabijać z daleka uderzeniem
pioruna. Jestem Infadoos, syn Kafy, kiedyś króla Kukuanów. A ten
młodzian to Scragga.
— Byłby skręcił mi kark — mruknął Good.
79
- Scragga, syn Twali, wielkiego króla Twali, męża tysiąca przywódcy i
najwyższego pana Kukuanów, strażnika Wielkiej ;i, postrachu wrogów,
czarnoksiężnika, wodza stu tysięcy wników. Twali Jednookiego,
Czarnego, Strasznego.
- A więc — powiedziałem wyniośle — prowadźcie nas do ii. My nie
rozmawiamy z byle kim.
- Dobrze, panowie moi, zaprowadzimy was, ale droga jest ta. Polujemy tu
w dużej odległości od stolicy króla. Bądźcie diwi, zaprowadzimy was.
- Zgoda — rzekłem niedbałym tonem — mamy czas, my nie ;ramy. Ale,
Infadoosie, i ty, Scraggo, miejcie się na baczności, próbujcie żadnych
sztuczek, nie zastawiajcie sideł, bo jeśli d taka myśl wylęgnie się w
waszych mózgach, poznamy się ;ym i zemścimy. Światło z przejrzystego
oka męża, co ma
nogi i zarost na połowie oblicza, zniszczy was i wasz kraj. ) znikające zęby
dosięgną was, wasze żony i dzieci. Magiczne ' będą głośno rozmawiały z
wami i podziurawią was jak sito. cie się na baczności. ^o wspaniałe
przemówienie osiągnęło ceł, choć nasi przyjaciele
i bez tego pod przemożnym wrażeniem naszej potęgi, starzec złożył nam
głęboki ukłon i wyszeptał słowa „kuum, m", co — jak się później
dowiedziałem — było królewskim Irowieniem, odpowiadającym
zuluskiemu „bayete", po czym rócił się do swoich i coś im powiedział. Oni
zaś, chcąc nas ęczyć w niesieniu bagaży, zaczęli natychmiast zabierać
nasze zy, wszystkie z wyjątkiem strzelb, których nie śmieli nawet cnąć.
Pochwycili nawet ubranie Gooda, które — jak Czytelnik dęta — leżało
starannie złożone obok niego. Złapał je energicznie, ale wywołało to od
razu sprzeciw. Niechże mój pan o przejrzystym oku i znikających zębach
— vił starzec — nie bierze tych rzeczy. Poniosą je jego niewolnicy.
- Ależ ja chcę je włożyć — krzyczał zdenerwowany Good, ^wiście po
angielsku.
Umbopa przetłumaczył jego słowa.
- O nie, panie mój — odparł Infadoos. — Czyż pan mój 3 ukryć swoje
piękne białe nogi przed oczyma swych sług? oć Good jest ciemnowłosy,
skórę ma wyjątkowo białą). Czymże aziliśmy mego pana, że chce to
uczynić?
W tym momencie ledwie zdołałem powstrzymać się od śmiechu,
^mczasem jeden z krajowców zabrał garderobę Gooda.
- Niech to diabli wezmą — krzyczał Good. — Ten drab ął moje
spodnie.
— Posłuchaj, Good — wtrącił Sir Henry — wystąpiłeś w tym kraju w
szczególnym charakterze i musisz grać swoją rolę. 2le będzie, jeśli
włożysz spodnie. Flanelowa koszula, para butów i monokl — oto
twój strój.
— Tak — dorzuciłem — i bokobrody, lecz tylko na jednej stronie
twarzy. Jeśli pan cokolwiek zmieni, ci ludzie uznają nas za szalbierzy. Żal
mi pana, ale poważnie mówiąc, nie ma innego wyjścia. Gdyby zaczęli nas
podejrzewać, nasze życie nie warte by było szeląga.
— Rzeczywiście tak myślicie? — zapytał ponuro Good.
— Rzeczywiście. Pańskie „piękne białe nogi" i monokl to cechy
charakterystyczne całej naszej grupy, toteż słusznie mówi Sir Henry, że nie
może pan wypaść z roli. Niech pan Bogu dziękuje, że zostały panu buty i
że jest ciepło.
Good westchnął i nic już nie powiedział, ale dopiero po dwóch tygodniach
przyzwyczaił się do swego stroju.
6 Kopalnie króla Salomona
8
Wkraczamy do kraju Kukuanow
•ałe popołudnie maszerowaliśmy wspaniałym gościńcem, mającym wciąż
ku północo-zachodowi. Infadoos i Scragga z nami, jedynie ich towarzysze
wyprzedzali nas o kilka-iiąt kroków.
- Infadoos — zapytałem — kto zbudował tę drogę?
- Zbudowano ją, panie mój, dawno temu. Jak i kiedy, nie nikt, nawet
mądra niewiasta Gagool, która przeżyła wiele leń, a cóż dopiero my. Dziś
nikt nie potrafi budować takich , toteż król nie pozwala, by zarosła trawą.
- A któż ozdobił te groty, przez które przechodziliśmy? — łem mając na
myśli płaskorzeźby przypominające egipskie a sztuki.
- Panie mój, zrobiły to te same ręce, które zbudowały drogę.
- Kiedy lud Kukuanow przybył na tę ziemię?
- Panie mój, spadli tu jak burza dziesięć tysięcy księżyców z wielkich
ziem, które leżą tam — tu wskazał ręką na
3C. — Nie mogli już iść dalej, bo kraj okalają góry. Tak Lą nasi ojcowie, a
wiedzą to od swoich dziadów, pradziadów, radziadów. Tak też mówi
Gagool, mądra niewiasta, tropiąca
co uprawiają czary. — I znów wskazał na pokryte śniegiem rty gór. —
Ziemia była dobra, więc osiedli tu, nabierali sił,
w potęgę. A teraz jest nas tylu, ile piasku na pustyni. Gdy Twala zwoła
swoje pułki, ich pióropusze zakrywają równinę :o jak okiem sięgnąć.
- Jeśli kraj okolony jest górami, z kim mają walczyć te
L?
- O nie, panie mój, kraj jest otwarty z tej strony — odparł loos, raz
jeszcze wskazując na .północ. — Od czasu do czasu chmary wojowników
z krainy, której nie znamy, napadają ias, a my zabijamy ich. Trzecia
część życia mężczyzny lęła od ostatniej wojny. Tysiące naszych
zginęło, ale zni-
szczyliśmy tych, co przybyli, by nas pożreć. Od tego czasu nie było już
wojny.
— To wasi wojownicy, Infadoosie, znużeni są chyba bezczynnością.
— Panie mój, była wojna, jak tylko pobiliśmy tamtych nieprzyjaciół, ale
to była wojna domowa, wałka na życie i śmierć.
— Jakże to było?
— Król, mój brat przyrodni, miał brata zrodzonego z tej samej
kobiety, bliźniaka. Taki u nas zwyczaj, że słabszy z bliźniaków musi
umrzeć. Ale żona króla ukryła słabszego, tego, co jako drugi wyszedł z jej
łona, bo żal jej było dziecka. To dziecko to teraz nasz król Twala. Jam jego
młodszy brat, z innej matki zrodzony.
— I co było dalej?
— Panie mój, Kafa, nasz ojciec, zmarł, gdyśmy weszli w wiek męski, i
królem został Imotu, ten starszy i silniejszy z bliźniaków. Rządził czas
pewien i ze swą ulubioną żoną miał syna. Gdy dzieciak skończył
trzy lata, tuż po wielkiej wojnie, podczas której nikt nie mógł siać ani
zbierać plonów, nadeszła klęska głodu. Ludzie szemrali, gotowi skakać
sobie do oczu jak dzikie zwierzęta. Wtedy Gagool, ta mądra i straszna
kobieta, wygłosiła przemówienie do ludu. „Imotu to nie. król" —
powiedziała. A Imotu leżał wtedy w swoim kraalu, lecząc rany odniesione
w czasie wojny.
Potem Gagool sprowadziła Twalę, którego dotychczas ukrywała w
skalnych grotach i zerwawszy okrywające go lwie skóry, pokazała ludowi
Kukuanow świętego węża, wytatuowanego niebieską barwą wokół jego
talii. Taki znak wyciskano na ciele najstarszego syna królewskiego tuż po
urodzeniu. „Oto wasz król — zawołała — którego ocaliłam dla was."
Nasi ludzie, bliscy szaleństwa z głodu, nie słuchający już głosu rozsądku,
nie znający prawdy, wołali: „Król, król!" — Ale ja wiedziałem, że to
Imotu był starszym synem i prawowitym władcą. Gdy tumult doszedł do
szczytu, król Imotu, choć bardzo chory, wyszedł z chaty trzymając za rękę
żonę; za nimi stąpał ich maleńki synek imieniem Ignosi. To imię znaczy
„piorun".
„Co to za hałas? — zapytał. — Dlaczego wołacie króla?"
Wtedy Twala, jego własny brat, zrodzony z tej samej kobiety i o tej samej
godzinie, podbiegł do niego i pochwyciwszy go za włosy wbił mu nóż w
serce. A lud, zawsze niestały, skory uwielbiać wschodzące słońce, zaczął
klaskać w ręce i wołać: „Twala jest królem! Teraz wiemy, że Twala jest
królem!"
— A co się stało z żoną i synkiem króla Imotu? — zapytałem Infadoosa.
— Czy Twala ich także zabił?
r
83
Nie, panie mój. Gdy zobaczyła, że małżonek jej nie żyje, ryciła dziecko i z
krzykiem uciekła. W dwa dni później zła do jakiejś chaty bardzo głodna,
lecz nikt nie chciał jej dła ani napoju, bo ludzie nienawidzą tych, których
opuściło icie. Z zapadnięciem nocy jakaś mała dziewczynka wypełzła ;nie
z chaty i przyniosła jej coś do zjedzenia, a ona pobłogo-ta dziewczynkę i
przed wschodem słońca ruszyła z synkiem Tom. Tam zapewne zginęła, bo
od tego czasu nikt już nie ił ani o niej, ani o dziecku imieniem Ignosi.
Gdyby więc Ignosi pozostał przy życiu, on byłby prawo-1 władcą
Kukuanów?
Tak, panie mój. On ma na ciele znak świętego węża. y się uratował, byłby
królem. Ale niestety, on dawno nie
tej chwili Infadoos wskazał na dużą grupę chat stojących wninie. Otoczone
były płotem, wokół którego ciągnął się ii rów. — Oto kraal — mówił —
gdzie po raz ostatni widziano króla Imotu wraz z chłopcem. Dziś
będziemy tam nocowali, tylko — tu Infadoos potrząsnął z
powątpiewaniem głową nowie moi zechcą w ogóle spać na ziemi.
Gdy jesteśmy wśród Kukuanów, mój dobry przyjacielu, smy czynić to, co
czynią Kukuanie — powiedziałem wyniośle rróciłem się szybko, chcąc
powiedzieć coś Goodowi, który
z markotną miną, czyniąc niezadowalające wysiłki, by ¦wy wiatru nie
unosiły zbytnio jego flanelowej koszuli. Ze leniem spostrzegłem, że tuż za
mną kroczy Umbopa, przy-ujący się widocznie z najwyższym
zainteresowaniem mojej jwie z Infadoosem. Wyraz jego twarzy zdradzał,
że stara •zywołać na pamięć rzeczy dawno zapomniane i że mu się to Iowo
udało. :hodziliśmy teraz spiesznym marszem ku falującej równinie
nami. Góry, przez które przeszliśmy, majaczyły teraz wy-w górze ponad
naszymi głowami, a „Piersi Saby" osłonięte skromnie przejrzystym
welonem mgły. Krajobraz stawał
każdą chwilą piękniejszy. Roślinność była bujna, ale nie kalna, słońce
grzało, lecz nie parzyło, łagodny wiatr przy-woń kwiecia z górskich
stoków. Takiego piękna, bogactwa, ttu, takiego raju ziemskiego nie
spotkałem w życiu. Transwal ocza kraina, ale jest niczym w porównaniu z
krajem Kukua-
lyśmy ruszali w drogę, Infadoos wysłał gońca, by uprzedził zym przybyciu
ludzi kraalu, który znajdował się pod jego
dowództwem. Człowiek ten pędził z nadzwyczajną szybkością, a miał tak
biec cały czas, biegi bowiem — jak nas zapewniał Infadoos — były
ulubionym ćwiczeniem Kukuanów.
Rezultat tego poselstwa był teraz widoczny. Znalazłszy się w odległości
dwóch mil od kraalu, ujrzeliśmy kompanię za kompanią wojowników,
wychodzących z bram i zdążających w naszym kierunku.
Sir Henry położył mi rękę na ramieniu i zauważył, że to wygląda na jakąś
wojenną paradę.
Coś w tonie jego słów uderzyło Infadoosa. — Nie bójcie się, panowie moi
— rzekł pospiesznie — w moim sercu nie mieszka zdrada. Ten pułk jest
pod moim dowództwem, a wychodzi na mój rozkaz, by was powitać.
Skinąłem głową pozornie beztrosko, choć nie byłem tak zupełnie
spokojny.
W odległości około pół mili od bram kraalu, na wolnej przestrzeni,
wznoszącej się łagodnie ku górze od strony drogi, wojownicy uformowali
szeregi. Wspaniały był to widok, gdy poszczególne kompanie w sile
trzystu ludzi każda, błyskając włóczniami, i powiewając pióropuszami,
szybko zajmowały wyznaczone im miejsca. Gdyśmy dotarli do zbocza
owego wzniesienia, dwanaście kompanii, liczących razem 3600 ludzi,
rozdzieliło się i zajęło pozycje wzdłuż drogi.
Niebawem dotarliśmy do pierwszej kompanii i pełni zdumienia
podziwialiśmy tych dziarskich wojowników. Byli to mężczyźni dojrzali,
przeważnie weterani około czterdziestki, wzrostu co najmniej sześciu stóp,
przy czym wielu przekraczało o trzy, cztery cale tę wysokość. Na głowie
nosili ciężkie czarne pióropusze, wokół bioder i poniżej prawego kolana
mieli obręcze z białych ogonów wołowych, w lewej ręce każdy dzierżył
tarczę szerokości około dwudziestu cali. Tarcze te wyglądały bardzo
dziwnie — sporządzone były z cienkich żelaznych płyt i obciągnięte białą
jak mleko skórą wołową. Broń każdego z tych ludzi, prosta, lecz
skuteczna, składała się z krótkiej, bardzo ciężkiej, obusiecznej włóczni o
drewnianym drzewcu, z ostrzem szerokości około sześciu cali w miejscu
najszerszym. Te włócznie nie służą do rzucania, lecz — podobnie jak
zuluskie „bangwan" czy assagaje — używane są do walki w zwartych
szeregach, a zadana nimi rana jest straszna. W dodatku do włóczni każdy z
wojowników miał trzy duże, ciężkie noże wagi około dwóch funtów
każdy. Jeden z tych noży tkwił w pasie z ogonów wołowych, dwa
pozostałe umieszczone były za tarczą. Noże te, zwane przez Kukuanów
„tollami' , są
85
iednikami zuluskich assagajów. Wojownicy potrafią rzucać ta odległość
pięćdziesięciu jardów, a w czasie ataku mają łj ciskać je w locie w
nieprzyjaciela.
yśmy zatrzymywali się przed poszczególnymi kompaniami, nicy stali bez
ruchu jak posągi z brązu, po czym na znak trzez oficera, który stał kilka
kroków przed frontem w swej rciej skórze, trzysta gardeł wydawało
okrzyk królewskiego
„kuura". Kiedy zaś mijaliśmy kompanie, formowały po-5 szyki i szły za
nami ku kraalowi, aż wreszcie cały pułk rch" — tak nazwanych od
siwawego koloru ich tarcz — ma-ał dziarskim krokiem, aż ziemia dudniła
pod ich stopami.
koniec, zb&czywszy z Wielkiej Drogi Salomona, dotar-do fosy okalającej
kraal. Liczyła ona co najmniej milę odzie, a otoczona była palisadą z pni
drzew. Przez fosę icony był prymitywny zwodzony most, który straż
opuściła gdyśmy mieli wkroczyć do kraalu. 'ad terenu jest tam
nadzwyczajny. Przez środek biegnie
1 ścieżka, rozwidlająca się pod kątem prostym w boczne , tak
rozplanowane, że chaty tworzą kwadratowe bloki, zym każdy blok
stanowi kwaterę jednej kompanii. Chaty ulaste, ich zrąb — podobnie jak u
Zulusów — stanowi ple-
z prętów i gałęzi, a pokryte są piękną strzechą z trawy, eciwieństwie zaś do
chat zuluskich mają drzwi, są dużo
2 i otoczone werandą. Każda weranda ma posadzkę ze cowanego,
mocno ubitego wapna.
' wkraczaliśmy do kraalu, wzdłuż głównej ścieżki stały i szeregiem
kobiety, które przywiodła tu ciekawość obejrze-ści. Trzeba powiedzieć, że
są bardzo urodziwe — smukłe, vdzięku, o pięknej budowie ciała. Ich
włosy, choć krótkie, zej kędzierzawe niż wełniste, nosy często orle, a
wargi byt grube, jak u wielu afrykańskich ludów. Ale co nas ude-
ajbardziej, to ich postawa, pełna spokoju i godności. Są na >osób równie
dobrze wychowane jak bywalczynie modnych v i pod tym względem
różnią się od kobiet zuluskich uzynek z plemienia Masajów,1
zamieszkujących tereny za arem. Choć przyszły z ciekawości, nie
okazywały zbytniego nia, nie pozwalały sobie na żadną krytykę, gdyśmy
umęcze-serowali przed nimi. Nawet kiedy stary Infadoos ukradko-;stem
ręki wskazał na „piękne białe nogi" Gooda, zdradziły
sajowie — plemiona zamieszkujące pogranicze Kenii i Tanzanii. Mają
jbyczaje i specyficzną organizacje plemienną. Trudnią się pasterstwem }
bydła. Niechętnie przyjmują cywilizację białych (przyp. tłum.).
)j zachwyt utkwiwszy jedynie swe czarne oczy w ich śnieżnej
łości (sądzę bowiem, że powiedziałem Czytelnikowi, iż Good
ił nadzwyczaj białą skórę). To było wszystko, ale wystarczyło
dnemu Goodowi, który jest skromny z natury.
Gdy dotarliśmy do środka kraału, Infadoos zatrzymał się
rzwi dużej chaty, wokół której stał w pewnej odległości szereg
iejszych.
— Wejdźcie, Synowie Gwiazd — powiedział górnolotnym em — i
raczcie spocząć chwilę w naszym skromnym domostwie, ichę strawy wam
przyniosą, abyście nie cierpieli głodu; trochę )du i mleka, kilka wołów i
jagniąt; niewiele, panowie moi.
— Dobrze — odparłem. — Infadoosie, zmęczyła nas podróż
apowietrznych sfer, musimy odpocząć.
Weszliśmy więc do chaty,, przygotowanej już na nasze przy-e, gdzie
zastaliśmy posłania z garbowanych skór i wodę do iia.
Nagle usłyszeliśmy gwar głosów na zewnątrz. Postąpiliśmy
drzwiom i oto co ujrzeliśmy: kilka dziewcząt niosących
nek mleka z pieczoną kukurydzą i miodem, a za nimi kilku
idzieńców prowadzących tłustego młodego wołu. Gdy przy-
śmy dary, jeden z młodych wyjął nóż zza pasa i zręcznie
ściął zwierzęciu gardło. Za kilkanaście minut było już obdarte
skóry i poćwiartowane. Najlepsze części wybrano dla nas,
czym ja w imieniu swych towarzyszy dałem resztę ofiaro-
rcom, oni zaś rozdzielili między siebie „dar białych panów".
Teraz zabrał się do dzieła Umbopa, wspomagany przez wyjąt-
o pociągającą młodą kobietę. Ugotowali oni naszą porcję
wielkim glinianym garze nad ogniskiem rozpalonym na ze-
itrz chaty, a gdy wszystko było już gotowe, zawiadomiłem
idoosa prosząc, by on i Scragga przyłączyli się do nas.
SJiebawem nadeszli i zasiadłszy na stołkach, których pełno
> w chacie (bo Kukuanie w odróżnieniu od Zulusów nie siadają
icki), pomogli nam skonsumować przygotowany posiłek. Stary
Ltelmen był bardzo układny i uprzejmy, uderzyło mnie nato-
st, że młody spoglądał na nas podejrzliwie. Był przerażony
iwno naszym wyglądem, jak i magicznymi umiejętnościami,
awało mi się jednak, że gdy odkrył, iż jemy, pijemy i śpimy jak
śmiertelnicy, jego przerażenie zaczęło się zmniejszać i ustąpiło
sca jakiemuś mrocznemu podejrzeniu, co mnie z lekka zanie-
)iło.
N trakcie posiłku Sir Henry podsunął myśl, by przepytać ;ych gospodarzy
o los jego brata, dowiedzieć się, czy przynaj-
mniej czegoś nie słyszeli. Powiedziałem jednak, że w tym momencie lepiej
by było nie poruszać tego tematu.
Po kolacji nabiliśmy i zapaliliśmy fajki, co zdziwiło Infadoosa i Scraggę.
Kukuanie najwidoczniej nie znają tej formy używania tytoniu i rozkoszy,
jaką ona daje, bo choć uprawiają tytoń na dużą skalę, zażywają, — tak
jak i Zulusi — jedynie tabakę.
Zapytałem Infadoosa, kiedy ruszymy w dalszą drogę, i z zadowoleniem
dowiedziałem się, że nastąpi to rankiem. Przedsięwzięto już wszelkie
kroki i wysłano gońców, którzy mieli zawiadomić króla Twalę o naszym
przybyciu. Okazało się, że Twala przebywał w Loo, swej stolicy, czyniąc
przygotowania do wielkiego dorocznego święta w pierwszym tygodniu
czerwca. Podczas tego święta wszystkie pułki, z wyjątkiem pewnych
oddziałów pozostających w garnizonach, zbierają się i paradują przed
królem. Odbywa się też doroczne polowanie na czarowników, o czym
będzie tu jeszcze mowa.
Mieliśmy wyruszyć o świcie. Infadoos wyraził nadzieję, że jeśli nie
wystąpią z brzegów rzeki lub nie zdarzy się jakiś inny wypadek,
przybędziemy do Loo nocą następnego dnia.
Poinformowawszy nas o tym, nasi goście życzyli nam dobrej nocy. My zaś
postanowiliśmy trzymać kolejno straż. Trzej z nas rzucili się na posłanie i
spali słodkim snem ludzi bardzo zmęczonych, podczas gdy czwarty
czuwał z obawy przed jakąś zdradą.
9
Król Twala
Nie będę się tu rozwodził nad szczegółami, "związanymi z na-zą podróżą
do Loo. Wędrowaliśmy pełne dwa dni Wielką >rogą Salomona, która
prowadziła wprost do serca kraju Ku-uanów. Z każdą przebytą milą
okolica stawała się bogatsza, kraale z szerokimi pasami pól uprawnych
coraz liczniejsze. Wszystkie zbudowane były na takich samych zasadach
jak kraal, r którym spędziliśmy noc, a każdy strzeżony był przez garnizon
wojskowy. Wśród Kukuanów — podobnie jak wśród Zulusów Masajów
— każdy sprawny fizycznie mężczyzna jest żołnierzem, oteż kraj w każdej
chwili może rozpocząć wojnę, zarówno de-ensywną, jak i ofensywną. W
drodze do Loo spotykaliśmy tysiące wojowników, śpieszących do stolicy
na wielką rewię i święto, wspanialszych oddziałów nigdy nie widziałem.
O zmierzchu drugiego dnia zatrzymaliśmy się, by trochę dpocząć, na
szczycie wzgórza, przez które biegła droga. Przed ami, na pięknej, żyznej
równinie, leżało Loo. Jak na miasto rajowców jest to przestrzeń olbrzymia,
licząca około pięciu mil i obwodzie, z licznymi kraalami już poza samą
stolicą, które okazji wielkich świąt służą wojownikom za kwaterę. Na
północy, i odległości dwóch mil od centrum, znajduje się dziwne wzgórze
T kształcie podkowy końskiej, z którym niebawem mieliśmy się liże]
zapoznać.
Loo ma piękne położenie. Przez środek biegnie rzeka z kilkoma lostami,
którą dostrzegliśmy już ze zboczy „Piersi Saby". Z rów-iny, z trzech
punktów trójkąta, wyrastają pokryte śniegiem óry, położone w odległości
ponad sześćdziesięciu mil. Ukształtowanie mają inne aniżeli gładkie i
zaokrąglone „Piersi Saby", ą raczej strzeliste i przepaściste.
Infadoos widząc, że na nie spoglądamy, powiedział nie pytany: - Droga
kojiczy się tam, a te góry to Trzy Wiedźmy.
— Dlaczego droga się kończy? — zapytałem.
0
— Kto wie? — odparł wzruszając ramionami. — Pełno tam jaskiń, a w
środku wielki dół. To właśnie tam zdążali niegdyś mądrzy ludzie, by
dostać to, po co przyszli; i właśnie tam grzebani są nasi królowie: w
Komnacie Śmierci.
— A po co zdążali tam ci mądrzy ludzie?
— Nie wiem. Wy, panowie, którzy spadliście z Gwiazd, powinniście to
wiedzieć — odparł unikając mego wzroku. Najwidoczniej wiedział
więcej, niż chciał powiedzieć.
— Tak — ciągnąłem dalej — masz rację, wśród Gwiazd można
się dowiedzieć wielu rzeczy. Słyszałem na przykład, że ci mądrzy ludzie
przychodzili tu po błyszczące kamienie, ładne zabawki, i po żółte żelazo.
— Pan mój jest mądry — rzekł chłodno — a ja tylko dziecko i nie mogę
rozmawiać o takich rzeczach. Pan mój może mówić ze starą Gagool, tak
samo mądrą.
Gdy tylko odszedł, zwróciłem się do swoich towarzyszy i wskazując na
góry, powiedziałem: — Tam są kopalnie Salomona.
Umbopa, który stał pogrążony jak zwykle w zadumie, podchwycił moje
słowa.
— Tak, Macumazahn — rzekł po zulusku — tam są diamenty i
powinniście je zdobyć, wy, biali ludzie, którzy tak kochacie zabawki i
pieniądze.
— Skąd to wiesz? — zapytałem ostrym tonem, bo nie podobał mi się
jego tajemniczy sposób mówienia.
— Śniło mi się o tym w nocy — roześmiał się i obróciwszy się na pięcie
odszedł.
— Cóż ma na myśli nasz czarny przyjaciel? — zapytał Sir Henry. —
Wie dużo więcej, niż chce powiedzieć, to jasne... Ale, ale,
Quatermain, czy nie słyszał on czegoś o moim bracie?
— Nie. Pytał już wszystkich, z którymi zawarł przyjaźń, ale oni
mówią, że nigdy przedtem nie widzieli białego człowieka.
— Sądzisz, że twój brat w ogóle tu dotarł? — wtrącił Good. — Przecież
znaleźliśmy się w tym kraju cudem. Czy to możliwe, by doszedł aż tu bez
mapy?
— Nie wiem — odparł ponuro Sir Henry. — Wciąż mi się jednak zdaje,
że go znajdę.
Słońce zaszło i nagle zapadła taka ciemność, że wydawała się niemal
dotykalna. W tej szerokości geograficznej nie istnieje zmierzch, dzień
przechodzi w noc jak życie w śmierć. Ale ciemność nie trwała długo, bo
oto horyzont rozjaśnił się srebrzyście i po chwili wspaniały księżyc
wypłynął na niebo, rozświetlając całą równinę.
91
Podziwialiśmy uroczy widok patrząc, jak gwiazdy bledną ibec surowego
majestatu księżyca, i czuliśmy się podniesieni
duchu w obliczu piękna, które trudno opisać. Niełatwe miałem cie, są
jednak momenty, kiedy się czuje, że warto żyć, a jedną takich chwil
przeżyłem właśnie wtedy, widząc, jak księżyc ieci nad krainą Kukuanów.
Zadumę przerwał nam Infandoos. — Jeśli panowie moi wy-częli — mówił
uprzejmie — możemy ruszyć do Loo, gdzie 5 czeka przygotowana na noc
chata. Przy świetle księżyca Dga będzie łatwiejsza.
Wyraziliśmy zgodę i po godzinie byliśmy już na przedmieściach o. O
rozległości miasta świadczyły tysiące rozpalonych na alkiej przestrzeni
ognisk obozowych. Dotarliśmy wkrótce do iy z mostem zwodzonym,
gdzie powitał nas szczęk broni chrypły głos wartownika. Infadoos podał
jakieś hasło, którego : zrozumiałem, wartownik zasalutował i weszliśmy
na główną cę tego miasta zieleni. Po półgodzinnej wędrówce, podczas >rej
mijaliśmy niezliczone chaty, Infadoos zatrzymał się przed wielką grupą
chat, otaczających nieduży dziedziniec, wysypany podobnie jak werandy
chat — sproszkowanym i mocno ubitym pnem. Poinformował nas, że to
będzie nasza „uboga" kwatera. Okazało się, że każdy z nas otrzymał
oddzielną chatę. Swym ;ądzeniem przewyższały wszystko, cośmy do tej
pory widzieli.
każdej znajdowało się wygodne łoże z garbowanych skór, ciągniętych na
materacach z wonnej trawy. Jak tylko umyliśmy
wodą przygotowaną w glinianych dzbanach, młode, pełne zięku kobiety
przyniosły pieczone mięso z kolbami kukurydzy, itownie ułożone na
drewnianych półmiskach, i podały nam adając głębokie ukłony.
Jedliśmy i piliśmy, a potem, mocno zmęczeni długą podróżą, żyliśmy się
do snu.Dla ostrożności jednak poprosiliśmy o prze-sienie łóżek do jednej
chaty, co wywołało uśmiech na twarzach )dych dam.
Gdyśmy się obudzili, słońce było wysoko na niebie, a nasze żebnice, nie
okazując fałszywej skromności, już czekały, gotowe a pomóc w ubieraniu.
— W jakim ubieraniu? — mruczał Good. — Kiedy ma się lelową koszulę
i parę butów nie trzeba żadnej pomocy. Poproszę > moje spodnie,
Quatermaiti.
Przetłumaczyłem jego słowa, ale powiedziano mi, że te cenne ;zy zostały
już zaniesione do króla, który oczekuje nas przed idniem.
Ku zdziwieniu i chyba rozczarowaniu młodych dam poprosiliśmy je, by
opuściły chatę, i zabraliśmy się do robienia toalety, jaka w tych
okolicznościach była możliwa. Good posunął si^ nawet tak daleko, że
ponownie ogolił prawy policzek, ale przekonaliśmy go, że nie należy
zgolić bujnego już teraz zarostu lewego policzka. Jeśli chodzi o nas, tośmy
się zadowolili starannym umyciem i uczesaniem włosów. Jasne loki Sir
Henryka opadały mu teraz niemal na ramiona i bardziej niż kiedykolwiek
wyglądał na starożytnego Duńczyka. Moja posiwiała szczecina była co
najmniej o pół cala za długa.
Gdyśmy już spożyli śniadanie i wypalili fajki, nie kto inny niż Infadoos
przyniósł wieść, że król gotów nas przyjąć, jeśli to nam odpowiada.
Odparliśmy, że wciąż jeszcze czujemy się zmęczeni po podróży, że
wolelibyśmy zaczekać, aż słońce będzie nieco wyżej na niebie i tak dalej, i
tak dalej. Gdy ma się bowiem do czynienia z ludźmi niecywilizowanymi,
lepiej nie okazywać zbytniego pośpiechu. Są zwykle skłonni brać
uprzejmość za strach lub służalczość. Choć więc mieliśmy taką samą
ochotę ujrzenia Twali jak on nas, przeczekaliśmy jeszcze godzinę,
wykorzystując ten czas na przygotowanie prezentów z naszego bardzo
skromnego zapasu. Dla jego Królewskiej Wysokości przeznaczyliśmy
winchestera i trochę amunicji, dla jego żon i dworek koraliki. Infadoos
i Scragga, których już przedtem obdarowaliśmy koralikami, byli
zachwyceni, bo nigdy jeszcze nie widzieli takich rzeczy. W końcu
oświadczyliśmy, że jesteśmy już gotowi, i z Infadoosem jako
przewodnikiem ruszyliśmy w drogę. Strzelbę i koraliki niósł za nami
Umbopa. Przeszedłszy kilkaset kroków, dotarliśmy do ogrodzenia
przypominającego to, które okalało przydzielone nam na nocleg chaty, ale
nieporównanie większego, obejmowało bowiem nie mniej niż sześć do
siedmiu akrów ziemi. Wokół zewnętrznego płotu znajdowało się szereg
chat, stanowiących mieszkania królewskich żon. Naprzeciwko bramy
wejściowej, w głębi ogrodzenia, stała osobno duża chata, rezydencja
samego króla. Cała przestrzeń wokół niej była nie zabudowana, ale teraz
roiła się od ludzi, zgrupowano tam bowiem od siedmiu do ośmiu tysięcy
wojowników. Stali bez ruchu jak posągi, gdyśmy przechodzili obok nich
pełni podziwu, bowiem ze swymi błyszczącymi włóczniami,
powiewającymi pióropuszami i żelaznymi tarczami w oprawie ze skóry
wołowej prezentowali się nadzwyczaj okazale.
Przestrzeń przed samą chatą była pusta, ale stało tam kilka stołków. Na
znak dany przez Infadoosa usiedliśmy na trzech
93
>śród nich, a Umbopa stanął za nami. Sam Infadoos zaś zajął sjsce u drzwi
chaty. Przez kilka minut siedzieliśmy w zupełnym leżeniu, świadomi, że
kilka tysięcy oczu obserwuje nas z na-oną uwagą. Była to pewnego
rodzaju ogniowa próba, z której szliśmy chyba z honorem. W końcu drzwi
chaty otwarły się kazał się olbrzymi osobnik w narzuconej na ramiona
tygrysiej irze. Towarzyszył mu Scragga i jakieś zwiędnięte, przypomina-:e
małpę stworzenie w futrzanym płaszczu. Ow olbrzym usiadł stołku,
Scragga stanął za jego plecami, a dziwaczna stwora nałpim wyglądzie
przykucnęła w cieniu chaty.
<J
Wciąż jeszcze panowało milczenie.
Potem olbrzym zrzucił z ramion tygrysią skórę i stanął przed nami w całej
swej przerażającej okazałości. Nigdy nie widzieliśmy twarzy równie
odpychającej. Wargi miał grube, nos płaski i jedno tylko błyszczące czarne
oko, w miejscu drugiego bowiem widniała dziura. Całość sprawiała
wrażenie niepowszedniego okrucieństwa i zmysłowości. Głowę jego
zdobił wspaniały pióropusz z białych strusich piór, a całe ciało pokryte
było cieniutką siatką błyszczącej kolczugi. Wokół bioder i na prawym
kolanie miał znane nam już ozdoby z wołowych ogonów. W prawej ręce
trzymał olbrzymią włócznię, na jego szyi widniał ciężki złoty naszyjnik, a
na czole pojedynczy, nie szlifowany diament-ogromnej wielkości— - -
Milczenie trwało już długo. Olbrzym, w którym słusznie rozpoznaliśmy
króla, podniósł teraz włócznię. Na ów znak kilka tysięcy włóczni błysnęło
w powietrzu i z kilku tysięcy gardeł wydarł się okrzyk królewskiego
pozdrowienia „kuum". Powtórzyło się to trzy razy, a za każdym razem
ziemia tak drżała, jakby przetaczał się nią najpotężniejszy grzmot.
— Ukorzcie się, o ludzie! — zapiszczał cienki głosik od drzwi chaty. —
Oto król!
— Oto król! — zawtórowało tysiące głosów. — Ukorzcie się! Oto król!
Zapadła znów cisza, śmiertelna cisza. Nagle jeden z wojowników upuścił
włócznię, która upadła z trzaskiem na ziemię.
Twala zwrócił swe jedyne oko w tamtym kierunku. — Chodź tu —
powiedział grzmiącym głosem.
Piękny młody mężczyzna wystąpił z szeregów i stanął przed nim.
— To twoja włócznia upadła, ty niezdarny psie. Jak się
usprawiedliwisz wobec tych, co przyszli z Gwiazd? Co masz do
powiedzenia?
Ciemnoskóry mężczyzna zszarzał pod mrocznym spojrzeniem Twali. —
To był tylko przypadek, o Cielę Czarnej Krowy — wymamrotał.
— Przypadek, za który zapłacisz. Ośmieszyłeś mnie. Gotuj się na
śmierć.
— Jestem wołem króla — brzmiała cicha odpowiedź.
— Scragga — ryknął król — pokaż, jak władasz włócznią. Zabij tego
niezdarnego psa.
Syn Twali wysunął się naprzód z niemiłym grymasem i podniósł włócznię.
Skazaniec zakrył twarz rękami i stał bez ruchu. My zaś patrzyliśmy na to z
niemym przerażeniem.
¦¦ . ;
95
Jeden zamach włócznią, drugi, potem uderzenie — celne, bo iłnierz
wyrzucił ręce w górę i padł martwy. Wśród tłumu zległ się pomruk,
przetoczył się dokoła i zamarł. Tragedia rła skończona. Na ziemi leżał
trup, a my nie zorientowaliśmy b jeszcze, że ta scena była z góry
przygotowana. Sir Henry rwał się z przekleństwem na ustach, a potem —
przytłoczony szą — usiadł z powrotem.
— Cios był dobry — powiedział król. — Zabierzcie go. Czterej
mężczyźni wyskoczyli z szeregów i podniósłszy za-
ordowanego oddalili się z nim.
— Zakryjcie plamy krwi! Zakryjcie je! — zapiszczał znów snki głosik
przypominającego małpę stworzenia. — Król rozka-ł! Rozkaz kr.óla
wykonano!
Na te słowa wyszła zza chaty dziewczyna, niosąc naczynie
sproszkowanym wapnem, którym posypała krwawe plamy.
Wydarzenie, którego byliśmy świadkiem, doprowadziło Sir enryka do
takiej wściekłości, że z trudem zdołaliśmy go uspokoić. -Niechże pan
siada, na Boga! — szeptałem. — Od tego zależy oże nasze życie.
Posłuchał starając się zachować spokój.
Twala milczał, póki nie usunięto śladów tragedii, potem zwrócił ę do nas.
'
— Biali mężowie — powiedział — którzy przychodzicie nie iadomo
skąd i nie wiadomo po co, bądźcie pozdrowieni.
— Bądź pozdrowiony, Twalo, królu Kukuanów — odpowie-:iałem.
— Biali mężowie, skąd przychodzicie i czego szukacie?
— Przyszliśmy z Gwiazd, ale nie pytaj, jak. Przybyliśmy wiedzie
ten kraj.
— Daleką odbyliście podróż, by zobaczyć nasz maleńki kraj. ;y ten
człowiek — tu wskazał na Umbopę — też pochodzi Gwiazd?
— Tak. W niebiosach są również ludzie twojego koloru, ale b pytaj o
rzeczy za wielkie na twój rozum, królu Twalo.
— Głośna jest wasza mowa, o mężowie z Gwiazd — powiedział vala
tonem, który bardzo mi się nie podobał. — Gwiazdy są leko, a wy
jesteście tu. Może was spotkać taki los, jak człowieka, órego wyniesiono
stąd przed chwilą.
Choć nie do śmiechu mi było, roześmiałem się głośno. — O królu
powiedziałem — stąpaj ostrożnie po kamieniach, byś nie
parzył sobie stóp; trzymaj włócznię za rękojeść, byś nie skaleczył
k. Niech jeden włos spadnie z naszych głów, a zginiesz marnie.
Wskazałem teraz na Infadoosa i na Scraggę, który starał się zetrzeć ze
swej włóczni krew zabitego. — Czyż poddani twoi
— pytałem — nie powiedzieli ci, kim jesteśmy? Czy kiedykolwiek
widziałeś ludzi podobnych do nas? — mówiłem dalej, patrząc na Gooda i
mając pewność, że Twala rzeczywiście nie widział nigdy kogoś takiego.
— To prawda, nie widziałem — odparł król przyglądając się Goodowi.
— Czyż nie powiedzieli ci, że potrafimy zabijać z daleka?
— Powiedzieli, ale im nie wierzę. Muszę to zobaczyć. Zabij któregoś z
tych, co tam stoją — mówił wyciągając rękę ku przeciwnej stronie
kraalu — a uwierzę.
— Nie — odparłem — nie przelewamy na próżno krwi człowieka, chyba
że zamierzamy go ukarać. Jeśli chcesz zobaczyć, każ służącym wpędzić
wołu przez bramę. Nim przebiegnie dwadzieścia kroków, zabiję go.
— Nie — roześmiał się król — zabij człowieka, to ci uwierzę.
— Dobrze, o królu, niech tak będzie — powiedziałem chłodno.
— Idź ku bramie, a nim do niej dojdziesz, padniesz martwy. Jeśli
zaś nie chcesz, poślij swego syna Scraggę (którego w tym momencie
byłbym rzeczywiście z przyjemnością zabił).
Twala zmarszczył gniewnie czoło. Propozycja nie przypadła mu do gustu.
— Niech wprowadzą wołu — powiedział. -
Zwróciłem się teraz do Sir Henryka.— Pan musi strzelać — oznajmiłem.
— Nie chcę, aby pomyśleli, że jestem jedynym czarodziejem w naszej
grupie.
Sir Henry wziął natychmiast strzelbę i stanął w gotowości.
— Mam nadzieję, że mi się uda — jęknął.
— Musi się udać — odparłem. — Jeśli pan chybi za pierwszym razem,
drugi strzał musi być celny. Proszę nastawić celownik na sto
pięćdziesiąt jardów, czekać, aż zwierzę obróci się bokiem.
Niebawem ujrzeliśmy wołu, wbiegającego wprost w bramę kraalu.
Przekroczył ją, a potem zobaczywszy ogromne zbiegowisko ludzkie,
stanął oszołomiony, obrócił się i zaryczał.
— Teraz — szepnąłem Sir Henrykowi.
Padł strzał i wół, trafiony w żebra, wierzgał przez chwilę kopytami, leżąc
na grzbiecie. Kula dokonała dzieła. Szmer zdumienia rozległ się wśród
olbrzymiego tłumu.
— Czy skłamałem, o królu? — zapytałem chłodno.
— Nie, biały mężu, prawdę powiedziałeś — odparł Twala głosem,
w którym wyczuwało się strach.
7 Kopalnie króla Salomona
97
— Posłuchaj, Twalo — ciągnąłem dalej. — Widziałeś. Wiesz raz, że
niesiemy pokój, nie wojnę. Patrz, tu jest strzelba, a w niej ka rzecz, która
pozwoliłaby ci zabijać, jak my zabijamy. Rzu-m jednak na nią czar, byś
nie zabił nikogo. Jeśli skierujesz
przeciw człowiekowi, ona ciebie zabije. Pokażę ci coś. Każ ystąpić
któremuś wojownikowi i umieścić drzewce włóczni ziemi, tak by ostrze
zwrócone było swą płaską powierzchnią i nam.
W ciągu kilku sekund tak się stało.
— A teraz popatrz, rozbiję włócznię.
Wycelowawszy starannie, wystrzeliłem. Kula trafiła w ostrze •oztrzaskała
je w kawałki. Jęk zdumienia podniósł się raz jeszcze śród
wielotysięcznego tłumu.
— A teraz, Twalo, dajemy ci magiczną rurę. Pokażę ci nawet, k jej
używać. Ale strzeż się zwrócić ją przeciw jakiemukolwiek łowiekowi. —
To mówiąc wręczyłem mu strzelbę. Wziął ją idzwyczaj ostrożnie i
położył u swych stóp. Gdy to czynił, uważyłem, że zasuszona,
podobna do małpy postać wynurzyła g z cienia chaty. Czołgała się
na rękach i nogach, a gdy >tarła do miejsca, gdzie siedział
król, wstała i zrzuciwszy
twarzy kosmatą zasłonę, ukazała swe niesamowite oblicze. /la to twarz
kobiety bardzo starej, tak skurczona, że wydawała ;; nie większa od
twarzyczki rocznego dziecka, lecz pełna głębo-ch, żółtych zmarszczek.
Wśród tych fałd widniała szpara ust, pod nimi wysunięta ku przodowi
spiczasta broda. To niesamowite >licze można było wziąć za wysuszoną
na słońcu twarz trupa, iyby nie para dużych czarnych oczu, pełnych ognia i
inteligencji, yszczących pod białymi jak śnieg brwiami, niby klejnoty w
kost-By. Głowa była zupełnie łysa, żółtawej barwy; jej pomarszczony alp
rozszerzał się i kurczył jak kapturek na karku kobry.'
Istota, do której należało to oblicze, tak przerażające, że eszcz trwogi
przenikał nas na jej widok, stała przez chwilę okojnie, a potem wysunęła
łapę z długimi paznokciami i kładąc
na ramieniu Twali, zaczęła mówić cienkim, przeszywającym osem:
— Posłuchaj, o królu! Słuchajcie, wojownicy! Słuchajcie, góry, wniny i
rzeki! Słuchaj, ludu kraju Kukuanów! Słuchaj, o niebo łońce, deszczu,
burzo i mgło! Słuchajcie, o mężowie i niewiasty,
todzieńcy, dziewice i dzieci nie narodzone!__ Słuchajcie, duch
cia jest we mnie. Ja prorokuję! Prorokuję! Prorokuję!
1 Kobra, gdy jest podrażniona, rozszerza karkową część ciała, tworząc
rodzaj skiego kaptura, (przyp. tłum.)-
Jej słowa zamarły w żałosnym zawodzeniu. Wydawało się, że strach
sparaliżował wszystkich słuchaczy, nas samych nie wyłączając. Ta kobieta
była straszna.
— Krew, krew, krew! Morze krwi! Wszędzie krew! Widzę ją, czuję
ją, słona jak sól! Czerwieni się na ziemi, spływa z niebios. ..
Kroki, kroki, kroki! Stąpanie białych ludzi, co przyszli z daleka. Ziemia
trzęsie się pod ich stopami...
Dobra jest krew, czerwona krew! Nie ma nic ponad zapach świeżo
przelanej krwi. Lwy będą ją chłeptać i ryczeć, sępy obmyją w niej skrzydła
i zarechoczą z radości...
Jestem stara, jestem stara! Widziałam dużo krwi! Ha, ha! Zobaczę jeszcze
więcej, nim umrę, i uraduje mnie to. Ile mam lat, jak myślicie? Wasi
ojcowie mnie znali, ich ojcowie mnie znali i ojcowie ich ojców. Widziałam
białego człowieka i wiem, czego pragnie. Jestem stara, ale góry są starsze
niż ja. Któż zbudował Wielką Drogę? Powiedzcie mi. Czyje ręce
wykonały obrazy na skałach? Powiedzcie mi! Kto wzniósł tam
„Milczących", co spoglądają w głąb otworu? Powiedzcie mi! — I
wskazała na trzy przepaściste góry, które widzieliśmy poprzedniej nocy.
— Wy nie wiecie, ale ja wiem. To zrobił biały lud, który był tu przed
wami, który będzie tu, gdy was nie będzie, który pożre was i zniszczy. Tak,
tak, tak!
— A po co przyszli ci biali, ci straszni, ci mocni, znający czarodziejską
sztukę? Czym jest ten błyszczący kamień na twoim czole, o królu? Czyje
ręce wykonały żelazne okrycie, które masz na piersi, o królu? Ty nie
wiesz, ale ja wiem. Ja stara, ja mądra, ja Isanusi — czarownica.
Potem zwróciła ku nam swą łysą, sępią twarz.
— Czego szukacie, biali mężowie z Gwiazd, och tak, z Gwiazd? Czy
szukacie tego, który zginął? Nie znajdziecie go tu. Nie ma go tu. Od
wieków stopa białego nie dotknęła tęj ziemi — z jednym wyjątkiem, ale
ten człowiek odszedł, by umrzeć. Przychodzicie po błyszczące kamienie,
wiem, wiem. Znajdziecie je, gdy wyschnie krew. Czy wolicie wrócić, skąd
przyszliście, czy zostać ze mną? Ha, ha, ha!
— A ty, ciemnoskóry i dumny — tu wskazała wychudłym palcem na
Umbopę — kim jesteś i czego szukasz? Nie błyszczących kamieni i nie
żółtego metalu, który lśni, to zostawiasz „białym mężom z Gwiazd .
Może cię znam, może czuję zapach twojej krwi. Zdejm pas...
W tym momencie twarz niezwykłej istoty przybrała konwul-
99
rjny wyraz. Padła na ziemię z pianą na ustach, drgając w epilep-rcznym
ataku. Zaniesiono ją do chaty.
Król wstał drżąc na całym ciele i skinął ręką. Pułki zaczęły itychmiast
opuszczać plac i w dziesięć minut cała ta olbrzymia "zestrzeń opustoszała.
Został tylko król, kilku jego podwładnych my.
— Biali mężowie — powiedział Twala — przychodzi mi do :owy myśl,
by was zabić. Co wy na to?
Roześmiałem się. — Bądź ostrożny, o królu, nas niełatwo bić. Widziałeś,
co się stało z wołem. Czy chcesz, by cię spotkał go los?
Król zmarszczył czoło. — Niedobrze grozić królowi.
— My nie-grozimy, mówimy tylko prawdę. Spróbuj nas zabić, królu, a
przekonasz się.
Ogromny dzikus przyłożył rękę do czoła i dumał.
— Odejdźcie w pokoju — rzekł na koniec. — Dziś wieczorem idzie
wielka uroczystość. Zobaczycie ją. Nie obawiajcie się,
zastawię pułapkę. Jrtro pomyślę.
— Dobrze, o królu — powiedziałem obojętnym tonem, po ym
wstaliśmy i w towarzystwie Infadoosa udaliśmy się do iszego kraalu.
10
Polowanie na czarowników
Gdyśmy dotarli do naszej chaty, skinąłem na Infadoosa prosząc, bv wstąpił
do nas.
— Teraz, Infadoosie — powiedziałem — chcemy porozmawiać z tobą.
— Niech panowie moi przemówią.
— Wydaje nam się, Infadoosie, że król Twala to okrutny człowiek.
— Tak jest, panowie moi. Niestety! Cały kraj płacze z powodu jego
okrucieństw. Dziś wieczorem zobaczycie. Będzie wielkie polowanie na
czarowników. Wytropią wielu, nazwą ich czarownikami i zamordują.
Nikt nie jest pewny życia. Jeśli król zapragnie czyjegoś bydła lub
czyjegoś życia, jeśli się obawia, że ktoś mógłby się zbuntować przeciw
niemu, wtedy Gagool, którą widzieliście, wywęszy tego człowieka, uzna
za czarownika i każe zabić. Wielu umrze tej nocy, nim księżyc zblednie.
Tak dzieje się ciągle. Może i ja zginę. Dotychczas oszczędzano mnie, bo
znam się na wojennej sztuce i żołnierze kochają mnie, ale nie wiem, jak
długo jeszcze pożyję. Kraj jęczy z powodu okrucieństw króla, ma dość i
samego Twali, i jego krwawych czynów^.
— Jak to się dzieje, Infadoosie, że go nie obalą?
— Panie mój, on jest królem; gdyby go zabito, rządziłby Scragga, a
serce Scraggi czarniejsze jest niż Twali, jego ojca. Gdyby nie
zamordowano króla Imotu lub gdyby żył jego syn Ignosi, byłoby inaczej,
ale obaj nie żyją.
— Skąd wiesz, że Ignosi nie żyje? — zapytał czyjś głos za
naszymi plecami. Obejrzeliśmy się i ze zdumieniem stwierdziliśmy, kto się
odezwał. To był Umbopa.
— Co masz na myśli, chłopcze? — rzekł Infadoos. — Kto pozwolił ci
mówić?
— Posłuchaj, Infadoosie — brzmiała odpowiedź — opowiem ci pewną
historię. Przed laty zabito w tym kraju króla Imotu,
101
jego małżonka uciekła z synkiem imieniem Ignosi. Czy nie tak yło?
— Tak było.
— Mówiono, że kobieta i dzieciak zginęli w górach.
— Tak.
— Widzisz, tak się złożyło, że matka i dziecko nie zginęli, rzeszli przez
góry, potem przez piaski pustyni, prowadzeni rzeź plemię
wędrujących koczowników, aż doszli tam, gdzie yła już woda i
trawa, i drzewa.
— Skąd to wiesz?
— Posłuchaj. Wędrowali i wędrowali wiele miesięcy. Wreszcie rzybyli
do kraju, gdzie mieszka lud zwany Amazulu, pochodzący tego samego
pnia co Kukuanie. Przebywali tam wiele lat, póki atka zmarła. Wówczas
syn został wędrownikiem, przybył do :aju cudów, gdzie żyją biali ludzie, i
znów przez wiele lat uczył ę ich mądrości.
— To ładna historia — rzekł Infadoos z niedowierzaniem.
— Długo tak żył pracując jako służący i żołnierz, ale w sercu tchował
wszystko, co opowiadała mu matka o kraju, gdzie się "odził. Powiedział
sobie, że nim umrze, musi tam wrócić, by >baczyć swój lud i dom swego
ojca. Czekał długie lata i czekał, ; wreszcie nadeszła dobra chwila, tak jak
zawsze nadchodzi, ly ktoś potrafi czekać. Spotkał białych ludzi, którzy
postanowili )trzeć do nieznanego kraju, i przyłączył się do nich. Biali
ludzie yruszyli w drogę, by szukać kogoś, kto zaginął. Przeszli przez tlącą
pustynię, przeszli przez pokryte śniegiem góry i przywędro-ili do kraju
Kukuanów, a tu spotkali ciebie, o Infadoosie.
— Mówisz jak szalony — rzekł ze zdumieniem stary wojownik.
— Tak myślisz? A ja udowodnię ci, mój stryju, że jestem ; n o s i,
prawowity król Kukuanów.
Nagłym ruchem ściągnął Ignosi „moochę" — pas, którym ł przewiązany, i
stanął nagi przed nami. — Spójrz — powiedział
co to jest? — I wskazał na rysunek węża, wytatuowany nie-iską barwą
wokół talii; ogon węża znikał w jego otwartej szczy na wysokości bioder.
Infadoos spojrzał, oczy wyszły mu na wierzch i padł na kolana.
Kuum, Kuum! — wykrzyknął. — To syn mego brata, to król!
— Czyż nie mówiłem ci, mój stryju? Wstań, nie jestem jeszcze ólem, ale
z twoją pomocą i z pomocą tych dzielnych białych izi zostanę nim.
Jednakże stara czarownica Gagool miała rację, jpierw kraj spłynie krwią,
jej krew też popłynie, jeśli ją w ogóle i, bo przez nią zginął mój ojciec i
musiała uciekać moja matka
2
Infadoosie... Teraz wybieraj. Czy zechcesz włożyć dłonie w moje dłonie i
być moim człowiekiem? Czy zechcesz dzielić z nami czekające nas
niebezpieczeństwa? Czy pomożesz mi obalić tyrana i mordercę, czy też
nie? Wybieraj.
Stary człowiek przyłożył rękę do czoła i myślał. Potem ruszył ku miejscu,
gdzie stał Umbopa, lub raczej Ignosi, ukląkł przed nim i wziął go za rękę.
— Ignosi, prawowity królu Kukuanów, wkładam rękę między twoje
dłonie i obiecuję służyć ci do śmierci. Gdy byłeś niemowlęciem,
kołysałem cię na kolanach, teraz moje stare ramię przyda ci się w
walce o wolność.
— Dobrze, Infadoosie. Jeśli zwyciężę, będziesz największym
człowiekiem po królu. Jeśli przegram, czeka cię najwyżej śmierć, a
przecież i tak niedaleko ci do śmierci. Wstań, mój stryju.
— A wy, biali mężowie, pomożecie mi? Cóż mogę wam ofiarować1?
Błyszczące kamienie! Jeśli zwyciężę i potrafię je odnaleźć, weźmiecie
tyle, ile zdołacie unieść. Czy to wam wystarczy?
Przetłumaczyłem jego słowa.
— Powiedz mu pan — odparł Sir Henry — że źle ocenia Anglików.
Bogactwo to dobra rzecz; jeśli uda się nam je zdobyć, będziemy
zadowoleni, ale dżentelmen nie sprzedaje się dla bogactwa. Jeśli o mnie
chodzi, powiem, co myślę. Zawsze lubiłem Umbopę i zrobię, co w mojej
mocy, by mu pomóc. Chętnie też zmierzę się z tym okrutnym diabłem
Twalą. A ty co powiesz, Good? A pan, Quatermain?
— No cóż — rzekł Good — posługując się językiem hiperboli, którym
wszyscy ci ludzie tak się rozkoszują, powiem, że wspólne działanie to
dobra rzecz i ogrzewa serce, więc ja też będę z Umbopą. Jedyne moje
zastrzeżenie — to uzyskanie zgody na noszenie spodni.
Przetłumaczyłem sens jego wypowiedzi.
— Dobrze, moi przyjaciele — rzekł Ignosi, do niedawna
Umbopa. — A co powiesz ty, Macumazahn, czy również będziesz ze mną,
stary myśliwcze, mądrzejszy niż ranny bawół?
Zastanawiałem się chwilę. — Umbopa, a raczej Ignosi — odparłem po
chwili, drapiąc się po głowie — nie lubię rewolucji, jestem człowiekiem
pokoju i trochę tchórzem — w tym momencie Umbopa uśmiechnął się —
lecz z drugiej strony muszę trzymać z przyjaciółmi. Uważaj jednak, jestem
kupcem, muszę zarabiać na życie, więc przyjmuję twoją propozycję w
sprawie diamentów, jeśli uda się nam z nich skorzystać. I jeszcze jedno:
jak wiesz,
103
rzybyliśmy tu, by szukać zaginionego brata Incubu. Musisz nam omóc
odnaleźć go.
— Zrobię to — odparł Ignosi. — A teraz, Inf adoosie, zaklinam ę na znak
węża na moim ciele, powiedz mi prawdę. Czy w kraju ?m był kiedy jakiś
biały człowiek?
— Nie, o Ignosi.
— A gdyby tu widziano białego człowieka lub słyszano o nim, yłbyś o
tym wiedział?
— Byłbym z pewnością wiedział.
— Słyszałeś, Incubu — rzekł Ignosi do Sir Henryka — nie yło go tu.
— Cóż zrobić — powiedział Sir Henry z westchnieniem — ^dzę, że
nie doszedł tak daleko. Biedaczysko, biedaczysko. Wszystko na
próżno. Niech się dzieje wola boska.
— A teraz do rzeczy — wtrąciłem pragnąc przerwać rozmowę tej
bolesnej sprawie. — Łatwo być królem z bożej łaski, ale jak ¦ zamyślasz
zostać królem?
— Nie wiem. Infadoosie, może ty masz jakiś plan?
— Ignosi, synu pioruna — odparł jego stryj — dziś wieczorem ibędzie
się polowanie na czarowników. Wielu zginie, a w sercach ielu innych
zapanuje ból, żal i gniew na Twalę. Potem pomówię kilkoma dowódcami,
a ci z kolei, jeśli zdołam ich pozyskać, po-ówią ze swoimi pułkami.
Dowódcom przedstawię rzecz oględnie, im im do zrozumienia, żeś
naprawdę królem. Myślę, że jutro świcie będziesz miał dwadzieścia
tysięcy włóczni na zawołanie.
teraz muszę iść i myśleć, i słuchać, i być w pogotowiu. Jeśli
> wieczornej uroczystości będę jeszcze żył i my wszyscy zostanie-y przy
życiu, spotkamy się tu i pomówimy. W najlepszym razie ^buchnie wojna.
W tym momencie nasza konferencja została przerwana, zawoła-
> bowiem, że przyszli posłańcy od króla. Postąpiwszy ku drzwiom
zkazaliśmy, by ich wpuszczono, i niebawem weszło trzech
eżczyzn, niosących błyszczące kolczugi i wspaniałe berdysze.
— Dary od naszego władcy dla białych mężów z Gwiazd
powiedział herold, który przyszedł z nimi.
— Dziękujemy królowi — odparliśmy. — Odejdźcie. Poszli, a my
przyglądaliśmy się zbroi z ogromnym zaintereso-
em. Był to najpiękniejszy ornament łańcuszkowy, jaki kiedy-lwiek
zdarzyło nam się widzieć. Poszczególne ogniwa tworzyły łość, którą
ledwie można było objąć obiema rękami.
— Czy wykonujecie te rzeczy na miejscu? — pytałem Infa-osa. — Są
bardzo piękne.
— Nie, panie mój, odziedziczyliśmy je po przodkach. Nie wiemy, kto je
wykonał, a zostało ich już niewiele. Tylko mężowie z krwi królewskiej
mają prawo je nosić. To magiczne kolczugi, których nie przebije włócznia,
więc w czasie bitwy dobrze je mieć na sobie. Król jest albo bardzo
zadowolony, albo bardzo przestraszony, bo inaczej nie przysłałby tych
stalowych okryć. Przy-wdziejcie je dziś, panowie moi.
Resztę dnia spędziliśmy na wypoczynku, omawiając podniecającą
sytuację. W końcu słońce zaszło, zabłysło tysiące ognisk wartowniczych,
poprzez ciemność dochodził do nas odgłos ciężkiego stąpania setek stóp i
pobrzękiwania setek włóczni — to pułki zajmowały wyznaczone im
miejsca, by stać w gotowości, gdy rozpocznie się wieczorna uroczystość.
Gdyśmy podziwiali wspaniałość księżyca w pełni, przybył Infadoos w
towarzystwie dwudziestu ludzi, którzy mieli nas zaprowadzić do kraalu
Twali. Jak nam doradził, wdzialiśmy przysłane przez króla kolczugi,
włożywszy je pod zwykłą odzież. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że nie
są ani ciężkie, ani niewygodne. Te stalowe koszulki, najwidoczniej
przeznaczone dla ludzi wysokiego wzrostu, wisiały trochę luźno na mnie i
na Goodzie, ale kolczuga Sir Henryka idealnie pasowała do jego
wspaniałej figury. Przypasawszy rewolwery do boku i wziąwszy berdysze,
wyruszyliśmy w drogę.
Gdy przybyliśmy do kraalu, gdzie tego ranka przyjął nas król, zastaliśmy
tam już jakieś dwadzieścia tysięcy wojowników. Poszczególne pułki
podzielone były na kompanie, a między kompaniami utworzono ścieżki,
którymi przebiegać mieli tropiciele czarowników. Trudno opisać, jak
niezwykły widok przedstawiało to olbrzymie zbiorowisko wojowników.
Stali w milczeniu, a księżyc oświetlał ich majestatyczne postacie, las
podniesionych włóczni, powiewające pióropusze i harmonijne odcienie
różnokolorowych tarcz. Gdziekolwiek spojrzeliśmy, widzieliśmy linię za-
linią ciemnych twarzy, nad którymi górował rząd za rzędem połyskujących
włóczni.
— Cała chyba armia zebrała się tu? — pytałem Infa-doosa.
— Nie, Macumazahn — odpowiedział — tylko trzecia jej część.
Każdego roku przybywa na tę uroczystość trzecia część armii. Trzecia też
część stoi poza kraalem, na wypadek gdyby wynikły jakieś kłopoty
podczas zabijania. Dziesięć tysięcy to wysunięte posterunki wokół Loo,
a reszta strzeże kraalów w całym kraju. Widzisz, panie, że to wielki lud.
105
— Jak oni milczą — odezwał się Good. Rzeczywiście, głęboka sza wśród
takiego olbrzymiego zbiorowiska żywych ludzi była emal przytłaczająca.
— Co rzecze Bougwan? — zapytał Infadoos. Przetłumaczyłem.
— Ci, nad którymi unosi się cień śmierci, milczą — odpo-iedział
ponuro.
— Czy wielu zginie?
— Bardzo wielu.
— Wydaje się — zwróciłem się do mych towarzyszy — że idziemy
świadkami pokazu gladiatorów, który odbędzie się bez zględu na koszt.
Sir Henry zadrżał, a Good powiedział, że wolałby nie uczestni-;yć w tym
widowisku.
— Powiedz mi — zapytałem Infadoosa — czy nam coś zaraża?
— Nie wiem, panowie moi. Nikomu nie ufam, ale jakoś się ie boję. Jeśli
przeżyjecie tę noc, wszystko obróci się może na psze. Wojownicy szemrają
na króla.
Postępowaliśmy teraz ku środkowi otwartej przestrzeni, gdzie stawiono
szereg stołków. Od strony królewskiej chaty zbliżała ę mała grupa ludzi.
— To król Twala, jego syn Scragga i stara Gagool, a z nimi L, co
zabijają. — Tu wskazał na kilkunastu osobników olbrzymie-o wzrostu z
twarzami okrutników, dzierżących w jednej ręce 'łócznię, a w drugiej
ciężki nóż.
Król zasiadł na środkowym stołku, Gagool przykucnęła jego stóp,
a inni ustawili się za nim.
— Pozdrowienie, biali mężowie — wykrzyknął Twala, gdyśmy adeszli.
— Siadajcie i nie traćcie cennego czasu, noc za krótka ik na czyny, które
muszą być dokonane. Przyszliście na czas zobaczycie wspaniałe
widowisko. Rozejrzyjcie się dokoła, biali
Lężowie — mówił wodząc swym jedynym paskudnym okiem po Jurnie
wojowników. — Czy Gwiazdy pokażą wam coś podobnego? atrzcie, jak
oni drżą w swej niegodziwości, wszyscy ci, co chowają ' swych sercach
złość i boją się sądu niebios.
— Zaczynać, zaczynać! — zapiszczała Gagool swym cienkim,
rzeszywającym głosem. — Hieny są głodne, czekają na żer.
aczynać, zaczynać!
Przeczucie tego, co miało nastąpić, sprawiło, że przez chwilę nów
panowała przejmująca cisza.
Nagle król podniósł włócznię, dwadzieścia tysięcy stóp uniosło
06
się w górę, jakby należały do jednego człowieka, i opadło z tupotem na
ziemię. Powtórzyło się to trzy razy, aż ziemia drżała.
Potem z jakiegoś dalekiego miejsca samotny głos zanucił żałosną pieśń z
takim oto refrenem:
„Jaki jest los człowieka zrodzonego z kobiety?"
W odpowiedzi ze wszystkich ust tego olbrzymiego tłumu padła
odpowiedź:
„Śmierć!'
Stopniowo kompania za kompanią podchwytywała pieśń, aż wreszcie
wszyscy wojownicy śpiewali, a ja nie nadążałem już za poszczególnymi
słowami, pojmowałem jedynie ogólny ich sens. Była tam mowa o ludzkich
namiętnościach, obawach i radościach, potem śpiew przeradzał się w
miłosną pieśń, ta z kolei w potężne zawołania wojenne, aż wreszcie
żałobne pienia przebrzmiały w bolesnym zawodzeniu, zakończonym
mrożącym krew w żyłach dźwiękiem, który przetoczył się echem dokoła.
Nastała znowu cisza i znowu król podniósł rękę. Raz jeszcze rozległ się
trzykrotny tupot nóg, po czym z ogromnej masy wojowników wyłoniły się
i biegły ku nam jakieś dziwne, straszne postacie. Gdy się zbliżyły,
zobaczyliśmy, że to kobiety, przeważnie sędziwe, z rozwianymi siwymi
włosami, których ozdobę stanowiły małe rybie pęcherzyki. Ich twarze
pomalowane były w białe i żółte paski. Na plecach nosiły skóry wężów, a
wokół bioder pęczki ludzkich kości. W drżącej ręce każda z nich trzymała
rozwidlony pręt. Razem było ich dziesięć. Stanęły przed nami i jedna z
nich, zwracając swój pręt ku Gagool, wykrzyknęła:
— Matko, stara matko, jesteśmy tu!
— Dobrze, dobrze, dobrze — odparła niegodziwa starucha. — Czy
wasze oczy patrzą bystro? Czy widzą w ciemnościach?
— Patrzą bystro i widzą, matko.
•— Dobrze, dobrze, dobrze. Czy wasze uszy są otwarte, wy, które
słyszycie słowa nie wychodzące z ust?
— Są otwarte, matko.
— Dobrze, dobrze, dobrze. Czy wasze zmysły są czujne? Czy czujecie
zapach krwi? Czy potraficie uwolnić kraj od niegodziwców, którzy żywią
złe zamiary wobec króla i swych sąsiadów? Czyście gotowe wymierzyć im
sprawiedliwość, wy, które ja uczyłam, które jadłyście chleb mej mądrości i
piłyście wodę mej magii?
— Jesteśmy gotowe, matko.
— Idźcie więc! A wy, sępy — mówiła zwracając się do złowrogiej
grupy oprawców — nie zwlekajcie, wyostrzcie swoje włócznie;
biali mężowie pragną to wszystko zobaczyć.
107
Z dzikim wrzaskiem rozbiegły się wiedźmy w różnych kierunkach. Kości
wokół ich bioder chrzęściły sucho, gdy tak pędziły, zwracając głowę ku
różnym punktom ludzkiej ciżby. Nie mogliśmy widzieć ich wszystkich,
utkwiliśmy więc wzrok w najbliższej. Gdy znalazła się w odległości kilku
kroków od wojowników, zatrzymała się i zaczęła tańczyć, obracając się z
niewiarogodną szybkością i wydając dzikie okrzyki. — Czuję go, tego
złoczyńcę! — wołała. — Blisko jest ten, który otruł swoją matkę. Słyszę
jego myśli, wrogie królowi.
Tańczyła coraz szybciej, aż wpadła w szał takiego podniecenia, że piana
spływała jej z ust, oczy wychodziły niemal z orbit, a całe ciało było
drżące. Nagle zamarła w bezruchu jak wyżeł, kiedy zwęszy zwierzynę, a
potem wyciągnęła rozwidloną pałeczkę i zaczęła się skradać ku
wojownikom. Wydawało się nam, że w tej chwili pierzchnął ich stoicki
spokój, że kurczą się pod jej spojrzeniem. My zaś, zafascynowani,
obserwowaliśmy jej ruchy. Nagle, wciąż skradając się jak pies, wiedźma
zatrzymała się przed wojownikami, podskoczyła z rechotem i dotknęła
pałeczką rosłego wojownika. Natychmiast dwaj jego towarzysze, stojący
najbliżej, pochwycili skazańca i ruszyli z nim ku królowi.
Biedak nie stawiał oporu, wlókł się tylko jak sparaliżowany, a jego dłonie,
z których wypadła włócznia, stały się bezwładne jak ręce umierającego.
Gdy się zbliżył, dwaj oprawcy wyszli mu naprzeciw, po czym zwrócili się
ku królowi, jak gdyby czekając na rozkazy.
— Zabić! — powiedział król.
— Zabić! — pisnęła Gagool.
— Zabić! — zawtórował im Scragga chichocząc bezmyślnie. Nim
przebrzmiały te słowa, straszliwy czyn został dokonany.
Jeden oprawca wbił włócznię w serce ofiary, drugi rozbił mu dla
pewności pałką głowę.
— Jeden — liczył król Twala, niby okrutna pani Defarge,' jak zauważył
Good, po czym ciało powleczono kilka kroków dalej i rozciągnięto
na ziemi.
Po chwili przyprowadzono następną ofiarę jak wołu na rzeź. Tym razem
rozpoznaliśmy po lamparciej skórze, że był to jeden z wojowników
wyższej rangi. Znów padły okrutne słowa i znów zabito nieszczęśnika.
1 Pani Defarge — pełna okrucieństwa żona oberżysty z Powieści o dwóch
miastach Karola Dickensa (1812 —1870), osnutej na tle rewolucji
francuskiej (przyp. tłum.).
109
— Dwóch — liczył król.
I ta śmiertelna zabawa toczyła się nadal, aż około stu ciał leżało rzędem na
ziemi. Słyszałem o rzymskich walkach gladiatorów, o hiszpańskiej walce
byków, ale wątpię, by były równie straszne, jak polowanie na
czarowników w kraju Kukuanów. Rzymskie walki gladiatorów i
hiszpańska korrida przynajmniej zabawiały widzów, co tu nie miało
oczywiście miejsca. Najbardziej zapamiętały- miłośnik sensacji nie
szukałby ich, gdyby wiedział, że los skaże go na uczestniczenie w
podobnych widowiskach.
Raz powstaliśmy z miejsc i próbowaliśmy protestować, ale powstrzymał
nas Twala. — Niech sprawiedliwości stanie się zadość — raczył udzielić
nam odpowiedzi. — Te psy to czarownicy i złoczyńcy. Powinni umrzeć.
Około wpół do jedenastej nastąpiła przerwa. Tropiciele czarowników
zebrali się, widocznie wyczerpani swą krwawą robotą, a my myśleliśmy,
że przedstawienie się skończyło. Myliliśmy się jednak, bo niebawem stara
Gagool, siedząca dotychczas w kucki, podniosła się i wsparłszy się na kiju
wyszła chwiejnym krokiem na otwartą przestrzeń. Przedziwny to był
widok, gdy ta straszna sępiogłowa postać, zgięta niemal wpół pod
ciężarem lat, zbierała z wolna siły i w końcu pomknęła równie chyżo, jak
jej złowróżbne uczennice. Biegała tu i tam, mrucząc coś do siebie, aż
nagle skoczyła ku wysokiemu mężczyźnie, stojącemu na czele jednego z
pułków i dotknęła go. Ponury jęk podniósł się wśród wojowników,
którymi ów człowiek dowodził. Niemniej dwóch jego oficerów
pochwyciło go i zaprowadziło na egzekucję. Dowiedzieliśmy się później,
że był spokrewniony z królem i bardzo bogaty, że odgrywał niemałą rolę
wśród Kukuanów.
Zabito go, a król doliczył się już stu trzech ofiar. Tymczasem jagool
podskakiwała, zbliżając się coraz bardziej do nas.
— Niech mnie powieszą — krzyknął ze zgrozą Good — jeśli a stara nie
chce się dobrać do nas.
— Nonsens — rzekł Sir Henry.
We mnie zaś, gdym zobaczył starą diablicę tak blisko, zamarła lusza.
Rzuciłem wzrokiem na rząd martwych ciał za nami i za-Irżałem.
Oczy Gagool żarzyły się niesamowitym blaskiem. W tym ol->rzymim
zbiorowisku ludzkim każda istota z przerażeniem obser-vowała jej ruchy.
W końcu stanęła i wyciągnęła rękę.
— Co to będzie? — szepnął do siebie Sir Henry.
Po chwili nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, bo stara wiedźma
doskoczyła do Umbopy i dotknęła jego ramienia.
10
1
— Wytropiłam go — wrzasnęła, -r- Zabić go, zabić go, to zły człowiek!
Zabić go, zanim krew popłynie za niego. Każ go zabić,
0 królu!
Zapadła cisza, z czego nie omieszkałem skorzystać.
— O królu — zawołałem wstając — ten człowiek to sługa twoich gości,
to ich pies. Kto rozlewa krew naszego psa, rozlewa
1 naszą krew. W imię świętego prawa gościnności protestuję.
— Gagool, matka tropicielek czarowników, wywęszyła go. Musi
umrzeć, biali mężowie — brzmiała ponura odpowiedź.
— Nie, on nie umrze — odparłem. — Umrze ten, kto ośmieli się go
tknąć.
— Pochwycić go! — ryknął Twala do swych oprawców, którzy stali
dokoła, zbryzgani krwią swoich ofiar.
Postąpili ku nam, a potem zawahali się. Ignosi zaś chwycił za włócznię i
podniósł ją, gotowy najwidoczniej drogo sprzedać swe życie.
— Odstąpcie, psy — krzyknąłem — jeśli chcecie doczekać rana.
Niech mu spadnie jeden włos z głowy, a król wasz zginie. Mówiąc to
wycelowałem w Twalę rewolwer. Moi towarzysze wyciągnęli również
pistolety. Sir Henry mierzył w głównego oprawcę, a Good w starą Gagool.
Twala drgnął widząc lufę mego rewolweru, skierowaną w swoją szeroką
pierś.
— Co będzie, Twalo? — zapytałem.
Wówczas przemówił. — Odłóżcie swoje magiczne rury. Powołaliście się
na prawo gościnności i dlatego, nie z obawy, oszczędzę go. Odejdźcie w
pokoju.
— Dobrze — powiedziałem niedbałym tonem. — Mamy dość tej rzezi,
chcemy odpocząć. Czy widowisko skończone?
— Skończone — odparł Twala markotnie. — A te zdechłe psy rzucić na
pożarcie hienom i sępom — dodał podnosząc włócznię i wskazując na
rząd martwych ciał.
W zupełnej ciszy odmaszerowały teraz pułki przez bramę kraalu. Została
tylko mała grupka tych, co mieli usunąć ciała zabitych.
Dotarłszy do naszej chaty, zapaliliśmy najpierw lampę. Ku-kuanie używają
lamp, których knoty sporządzane są z włókna liści palmowych, a paliwo z
oczyszczonego tłuszczu hipopotamów.
— No cóż — powiedział Sir Henry — czuję się po prostu chory.
— Jeśli jeszcze zastanawiałem się, czy pomóc Umbopie w jego walce
przeciw temu piekielnemu łotrowi.— odezwał się Good — to moje
wątpliwości rozwiały się całkowicie. Cóż to była za okropność
111
siedzieć tam i patrzeć na rzeź. Próbowałem zamykać oczy, lecz otwierały
się w najgorszych momentach. Ciekaw jestem, gdzie podział się Infadoos.
Umbopa, mój przyjacielu, winieneś nam wdzięczność. Jeszcze chwila i
twoja skóra zostałaby przedziurawiona.
— Jestem wdzięczny, Bougwan — odparł Umbopa, gdym mu
przetłumaczył słowa Gooda. — I nigdy tego nie zapomnę. A Infadoos
zjawi się lada chwila. Musimy czekać.
Zapaliliśmy więc fajki i czekaliśmy.
11
Dajemy znak
Siedzieliśmy w milczeniu, zbyt przytłoczeni wspomnieniem przeżytych
niedawno okropności. Kiedy wreszcie postanowiliśmy iść spać, zbliżał się
już bowiem świt, doszedł nas odgłos czyichś kroków. Potem usłyszeliśmy
wezwanie wartownika stojącego na posterunku u bramy kraalu,
niewyraźne słowa odpowiedzi i po chwili wkroczył do chaty Infadoos w
towarzystwie sześciu okazale wyglądających mężczyzn.
— Dotrzymałem słowa — powiedział. — Panowie moi i ty,
0 Ignosi, prawowity królu Kukuanów, przyprowadziłem wam tych oto
wodzów, ludzi wysokiej rangi, każdy bowiem z nich ma pod swoim
dowództwem trzy tysiące wojowników, którzy jednak podlegają
królowi. Powiedziałem im, com widział i słyszał. Niechże
1 oni zobaczą teraz świętego węża na twoim ciele, Ignosi, niech usłyszą
całą historię1 i rozstrzygną, czy zechcą walczyć w twojej sprawie
przeciwko królowi Twali.
W odpowiedzi Ignosi rozebrał się i ukazał wytatuowany wokół bioder
święty znak. Wodzowie zbliżali się po kolei, badając ów znak w
mrocznym świetle lampy, po czym bez słowa przechodzili na drugą stronę.
Potem Ignosi przepasał się swą „moochą" i zwracając się do nich,
opowiedział szczegółowo historię swego życia.
— Teraz już wiecie wszystko, wodzowie — rzekł Infadoos. —
Powiedzcie nam, czy chcecie stanąć u jego boku i pomóc mu w
odzyskaniu tronu, czy też nie. Kraj burzy się przeciwko Twali, a krew
ludzka spływa jak wody na wiosnę. Widzieliście, co się dziś wydarzyło.
Byli z wami dwaj inni wodzowie i gdzie oni teraz? Hieny wrzeszczą
nad ich ciałami. Wkrótce i wy podzielicie ich los, jeśli nie zechcecie
uderzyć. Wybierajcie więc, bracia.
Najstarszy z sześciu mężczyzn, niski, krępy wojownik z siwą czupryną,
wystąpił naprzód i odpowiedział.
— Mówisz prawdę, Infadoosie. Kraj jęczy. Wśród tych, co
8 Kopalnie króla Salomona
113
siedzieć tam i patrzeć na rzeź. Próbowałem zamykać oczy, lecz otwierały
się w najgorszych momentach. Ciekaw jestem, gdzie podział się Infadoos.
Umbopa, mój przyjacielu, winieneś nam wdzięczność. Jeszcze chwila i
twoja skóra zostałaby przedziurawiona.
— Jestem wdzięczny, Bougwan — odparł Umbopa, gdym mu
przetłumaczył słowa Gooda. — I nigdy tego nie zapomnę. A Infadoos
zjawi się lada chwila. Musimy czekać.
Zapaliliśmy więc fajki i czekaliśmy.
11
Dajemy znak
Siedzieliśmy w milczeniu, zbyt przytłoczeni wspomnieniem przeżytych
niedawno okropności. Kiedy wreszcie postanowiliśmy iść spać, zbliżał się
już bowiem świt, doszedł nas odgłos czyichś kroków. Potem usłyszeliśmy
wezwanie wartownika stojącego na posterunku u bramy kraalu,
niewyraźne słowa odpowiedzi i po chwili wkroczył do chaty Infadoos w
towarzystwie sześciu okazale wyglądających mężczyzn.
— Dotrzymałem słowa — powiedział. — Panowie moi i ty,
0 Ignosi, prawowity królu Kukuanów, przyprowadziłem wam tych oto
wodzów, ludzi wysokiej rangi, każdy bowiem z nich ma pod swoim
dowództwem trzy tysiące wojowników, którzy jednak podlegają
królowi. Powiedziałem im, com widział i słyszał. Niechże
1 oni zobaczą teraz świętego węża na twoim ciele, Ignosi, niech usłyszą
całą historię1 i rozstrzygną, czy zechcą walczyć w twojej sprawie
przeciwko królowi Twali.
W odpowiedzi Ignosi rozebrał się i ukazał wytatuowany wokół bioder
święty znak. Wodzowie zbliżali się po kolei, badając ów znak w
mrocznym świetle lampy, po czym bez słowa przechodzili na drugą stronę.
Potem Ignosi przepasał się swą „moochą" i zwracając się do nich,
opowiedział szczegółowo historię swego życia.
— Teraz już wiecie wszystko, wodzowie — rzekł Infadoos. —
Powiedzcie nam, czy chcecie stanąć u jego boku i pomóc mu w
odzyskaniu tronu, czy też nie. Kraj burzy się przeciwko Twali, a krew
ludzka spływa jak wody na wiosnę. Widzieliście, co się dziś wydarzyło.
Byli z wami dwaj inni wodzowie i gdzie oni teraz? Hieny wrzeszczą
nad ich ciałami. Wkrótce i wy podzielicie ich los, jeśli nie zechcecie
uderzyć. Wybierajcie więc, bracia.
Najstarszy z sześciu mężczyzn, niski, krępy wojownik z siwą czupryną,
wystąpił naprzód i odpowiedział.
— Mówisz prawdę, Infadoosie. Kraj jęczy. Wśród tych, co
I
8 Kopalnie króla Salomona
113
zginęli tego wieczora, był mój brat. Ale rzecz nie wydaje się nam
wiarygodna, cóż więc się stanie, jeśli podniesiemy nasze włócznie, by
walczyć za oszusta i kłamcę? To poważna sprawa i nie wiadomo, jaki
przybierze obrót. Jednego możemy być pewni, że krew popłynie
strumieniami, nim osiągniemy cel. Wielu pozostanie przy królu, bo ludzie
wielbią słońce, które świeci jasno na niebie, a nie to, które jeszcze nie
wzeszło. Potęga tych białych mężów z Gwiazd jest wielka, a Ignosiego
wzięli pod swe skrzydła. Jeśli jest prawowitym królem, niech uczynią
znak, ale taki, by wszyscy ludzie mogli go zobaczyć. Wtedy staną przy
nas, bo będą wiedzieli, że czary białych mężów są z nimi.
— Widziałeś przecież znak węża — odparłem.
— Panie mój, to nie wystarczy. Takie znamię mógł mieć od urodzenia.
Uczyńcie znak. Bez tego nic nie zrobimy.
Towarzysze naszego rozmówcy podzielali jego zdanie, w zakłopotaniu
więc zwróciłem się do Sir Henryka i Gooda, wyjaśniając sytuację.
— Mam, mam coś! — wykrzyknął nagle Good z nutką tryumfu w głosie.
— Poproś ich pan, by dali nam trochę czasu do namysłu.
Uczyniłem to i wodzowie oddalili się. Jak tylko poszli, Good poszperał w
małej skrzyneczce, gdzie trzymał lekarstwa, i wyjął notatnik zawierający
kalendarz. — Posłuchajcie, moi drodzy — zwrócił się do nas — wszak
jutro jest czwarty czerwca?
Tak dalece śledziliśmy dotychczas bieg dni, że natychmiast
odpowiedzieliśmy twierdząco na jego pytanie.
— Bardzo dobrze, a teraz posłuchajcie. Oto co mamy pod datą
czwartego czerwca: „Pełne zaćmienie księżyca rozpocznie się o 8.15
czasu Greenwich, widoczne w Durbanie, Południowa Afryka" itd., itd. To
znak dla nas. Niech im pan powie, Quater-main, że jutro zasłonimy
księżyc.
Pomysł był znakomity, lecz co by się stało, gdyby informacje zawarte w
kalendarzu Gooda okazały się nieścisłe? Skutek fałszywej przepowiedni
byłby taki, że stracilibyśmy wszelki autorytet, a Ignosi szansę na
odzyskanie tronu.
— Przypuśćmy, że kalendarz się myli? — zwrócił się Sir Henry do
Gooda, który pisał coś na pustej stronie notatnika.
— Nie sądzę, aby tu zaszła jakaś pomyłka — odpowiedział. — Wiem z
doświadczenia, że te informacje zawsze się dotychczas sprawdzały,
dlaczego więc i ta nie miałaby się sprawdzić. Dokonałem pewnych
obliczeń, choć nie znam dokładnie naszego położenia. Wyliczyłem,
że zaćmienie powinno się tu zacząć około dziesiątej jutro wieczorem
i trwać do wpół do pierwszej.
114
Przez jakieś półtorej godziny więc powinna panować zupełna ciemność.
— Musimy zaryzykować — rzekł Sir Henry. Wyraziłem zgodę, choć
miałem wątpliwości, bo zaćmienia
to trochę mętna sprawa, i kazałem Umbopie przywołać na powrót
wodzów. Nadeszli niebawem, a ja przemówiłem do nich w te oto słowa:
— Wielcy mężowie Kukuanów i ty, Infadoosie, posłuchajcie. Niechętnie
pokazujemy swoją moc, bo tak czyniąc zakłóca się naturalny bieg rzeczy
i budzi strach w sercach ludzi. Ponieważ jednak sprawa nasza jest wielka,
ponieważ jesteśmy głęboko oburzeni na króla za rzeź, którą oglądaliśmy, i
na czarownicę Gagool, która chciała uśmiercić Ignosiego, postanowiliśmy
odstąpić od reguły i uczynić taki znak, by cały lud mógł go zobaczyć.
Chodźcie tu — powiedziałem i podprowadziwszy ich do drzwi chaty,
wskazałem na czerwoną kulę blednącego księżyca. — Co widzicie? —
zapytałem.
— Widzimy umierający księżyc — odparł rzecznik grupy.
— Tak jest. A teraz powiedzcie, czy śmiertelny człowiek
potrafiłby zgasić księżyc i okryć ciemnością ziemię?
— Nie — uśmiechnął się wódz — tego nie potrafi uczynić żaden
człowiek. Księżyc jest silniejszy niż człowiek, który nań spogląda, nie
może też zmieniać swego biegu.
— Tak myślicie, lecz powiem wam, że dziś wieczorem, dwie godziny
przed północą, księżyc zniknie na godzinę i pół, głęboka ciemność pokryje
ziemię i stanie się to znakiem, że Ignosi jest naprawdę królem Kukuanów.
Jeśli to uczynimy, będziecie zadowoleni?
— Tak, panowie moi — odparł z uśmiechem stary wódz,
uśmiechnęli się też jego towarzysze. — Jeśli to zrobicie, będziemy
zadowoleni.
— Tak się też stanie. My trzej, Incubu, Bougwan i Macuma-zahn,
powiedzieliśmy to i dotrzymamy słowa. Czy słyszysz, Infadoosie?
— Słyszę, panie mój, lecz dziwna to obietnica zgasić księżyc, matkę
świata, gdy jest on w pełni.
— A jednak uczynimy to, Infadoosie.
— Dziś, dwie godziny po zachodzie słońca, Twala przyśle po
was, byście obejrzeli tany dziewcząt. W godzinę po rozpoczęciu tanów
dziewczyna, którą Twala uzna za najpiękniejszą, zostanie zabita przez
Scraggę, królewskiego syna, jako ofiara dla kamiennych „Milczących",
którzy trzymają straż tam w górach — tu
115
wskazał na trzy dziwnie wyglądające szczyty, gdzie miała się kończyć
Droga Salomona. — Wtedy niech panowie moi zaciemnią księżyc i uratują
dziewczęciu życie, a lud wam uwierzy.
— Tak — rzekł stary wódz — zaiste uwierzy.
— Dwie mile od Loo — ciągnął dalej Infadoos — jest wzgórze, wklęsłe
jak księżyc na nowiu, twierdza, gdzie stacjonuje mój pułk i trzy inne pułki
pod dowództwem tych oto wodzów. Może uda się przesunąć tam dwa lub
trzy pułki. Jeśli więc panowie moi zagaszą isiężyc, w ciemności
poprowadzę was na to miejsce. Tam będziecie aezpieczni i stamtąd będzie
można rozpocząć wojnę z królem Twalą.
— Dobrze — odparłem. — Zostaw nas teraz, byśmy mogli się przespać i
przygotować naszą magiczną sztukę.
Infadoos powstał, pożegnał się i odszedł wraz z gromadką wodzów.
— Przyjaciele moi — rzekł Ignosi, gdy tylko opuścili chatę
— czy rzeczywiście potraficie dokonać tego dzieła, czy też były ;o tylko
puste słowa?
— Sądzę — odparłem — że zdołamy to zrobić.
— Ignosi — odezwał się Sir Henry — przyrzeknij mi jedną rzecz.
— Przyrzeknę, nim jeszcze usłyszę twoje słowa, Incubu. O co ;hodzi?
— Jeśli zostaniesz królem tego ludu, położysz kres tropieniu
;zarowników, nie skażesz nikogo na śmierć bez sądu.
Gdym przetłumaczył tę prośbę, Ignosi zastanawiał się chwilę, )o czym
taką dał odpowiedź:
— Zwyczaje czarnych ludzi inne są niż białych, Incubu. My lie cenimy
życia tak wysoko jak wy. Przyrzekam jednak, że ;robię wszystko, co
w mojej mocy, by znieść polowanie na czarowników i by nikt nie poniósł
śmierci bez sądu.
— Dobiliśmy więc targu — rzekł Sir Henry — a teraz od-jocznijmy
trochę.
Byliśmy mocno zmęczeni, toteż wkrótce zasnęliśmy twardo dopiero o
jedenastej obudził nas Ignosi. Wyszliśmy wówczas ; chaty,
przyglądaliśmy się z zainteresowaniem budowie kukuań-ikich chat i
obserwowaliśmy obyczaje kobiet.
— Mam nadzieję — odezwał się Sir Henry — że zaćmienie lastąpi.
— Jeśli nie nastąpi, to koniec z nami — odparłem posępnie
— bo przecież niektórzy z tych wodzów opowiedzą całą historię crólowi,
a wówczas będzie innego rodzaju zaćmienie, takie, którego uż nie
zobaczymy.
16
Powróciwszy do chaty, spożyliśmy obiad i spędziliśmy resztę dnia na
przyjmowaniu wizyt, ceremonialnych lub składanych tylko dla
zaspokojenia ciekawości. Wreszcie słońce zaszło, a my rozkoszowaliśmy
się przez pewien czas ciszą, na tyle tylko, na ile pozwalał nam nasz
melancholijny nastrój. W końcu około wpół do dziewiątej przybył
posłaniec Twali, zapraszając nas na wielkie doroczne „tany dziewcząt",
które miały się niebawem rozpocząć.
Szybko wdzialiśmy przysłane nam przez króla kolczugi i wziąwszy
strzelby i amunicję, na wypadek gdybyśmy musieli uciekać, ruszyliśmy
nadrabiając miną, lecz wewnętrznie pełni niepokoju. Ogromna przestrzeń
przed królewską siedzibą przybrała teraz zupełnie inny wygląd niż
poprzedniego wieczora. Zamiast zwartych szeregów wojowników stały
tam teraz gromady kukuańskich dziewcząt, ubranych nie nazbyt
wystawnie, lecz uwieńczonych kwiatami, trzymających w jednej ręce liść
palmowy, a w drugiej białą lilię. W centrum oblanego światłem księżyca
placu siedział Twala ze starą Gagool u swych stóp, w towarzystwie
Infadoosa, Scraggi i dwunastu ludzi ze straży honorowej. Obecnych też
było kilkunastu wodzów, wśród których rozpoznaliśmy naszych
znajomych z ubiegłej nocy.
Twala powitał nas z demonstracyjną serdecznością, choć zauważyłem, że
w spojrzeniu, jakim obrzucił Umbopę, była wyraźna złośliwość.
— Bądźcie pozdrowieni, biali mężowie z Gwiazd — powiedział. —
Dzisiejsze widowisko, zupełnie inne niż to, które oglądaliście
poprzedniego wieczora, jest już znacznie gorsze i gdyby nie te urocze
dziewczęta, żaden z nas nie przyszedłby tu dzisiaj. Słodkie są pocałunki i
czułe słowa kobiet, lecz szczęk włóczni i zapach krwi ludzkiej to coś
znacznie słodszego. Czy chcecie mieć kobiety z naszego ludu, biali
mężowie? Jeśli tak, to wybierzcie sobie najurodziwsze, tyle, ile
zechcecie. — Tu przerwał czekając na odpowiedź.
Wydawało mi się, że Goodowi spodobała się ta propozycja, bo jak
większość marynarzy wrażliwy jest na urok kobiet, ale ja, człowiek starszy
i rozsądny, z góry wiedziałem, jakie by to mogło pociągnąć za sobą
komplikacje, bo że kobiety sprawiają tylko kłopot, to tak pewne jak fakt,
że po nocy następuje dzień. Wobec tego odparłem pospiesznie:
— Dzięki ci, o królu. Biali ludzie zaślubiają tylko białe kobiety, więc
wasze dziewczęta, choć tak piękne, nie dla nas są.
— Dobrze — roześmiał się król. — W naszym kraju jest takie
przysłowie: „Oczy kobiet zawsze błyszczą bez względu
117
I'
i kolor." A inne mówi: „Kochaj tę, która jest obecna, bo ta, órej nie ma
przy tobie, zdradza cię." Ale te rzeczy może zupełnie aczej wyglądają w
Gwiazdach. W kraju, gdzie mieszkają biali dzie, wszystko jest możliwe.
Więc już dobrze, nasze dziewczęta e będą żebrać. Bądźcie pozdrowieni raz
jeszcze i witaj też, ty arny. Gdyby Gagool postawiła na swoim, byłbyś
teraz sztywny simny. Masz szczęście, że przybywasz z Gwiazd. Ha, ha,
ha!
— Mógłbym cię zabić, o królu, prędzej niż ty mnie — odparł okojnie
Ignosi. — To ty zesztywniejesz, nim ja przestanę się ruszać.
Twala drgnął: — Śmiało przemawiasz, chłopcze — rzekł iewnie. — Nie
posuwaj się za daleko.
— Ten może mówić śmiało, kto mówi prawdę. Prawda to-tra
włócznia, która nie chybi celu. To orędzie z Gwiazd, o królu!
Twala zmarszczył się groźnie, jego jedyne oko błysnęło zło-•ogo, ale nie
odrzekł już nic.
— Zaczynać tany! — krzyknął i natychmiast uwieńczone datami
dziewczęta ruszyły całymi grupami naprzód, nucąc )dką pieśń i
powiewając wdzięcznie liśćmi palmy i białymi datami. Wiotkie i
zwiewne jak duchy, tańczyły w delikatnym ietle księżyca, to wirując
dokoła, to zbliżając się nawzajem ku Die niby w jakiejś mimicznej walce,
to kołysząc się lekko, to ów wysuwając się naprzód i cofając w
pozornym nieładzie.
W końcu przerwały taniec i wówczas piękna, młoda dziewczyna 'skoczyła
z szeregów i zaczęła wykonywać piruety z taką acją i ogniem, że
zawstydziłaby z pewnością większość baletnic. reszcie wycofała się
zmęczona i inna tancerka zajęła jej miejsce, tem jeszcze inna, ale choć
tańczyło ich wiele, żadna nie mogła równać wdziękiem, zręcznością i
osobistym urokiem tej pier-zej.
— Którą uznaliście za najpiękniejszą? — pytał król.
— Pierwszą — odparłem bez namysłu, ale natychmiast
żałowałem tego, bom sobie przypomniał, że najpiękniejsza ała iść
na ofiarę.
— Mój rozum jest jak wasz rozum, moje oczy są jak wasze iy. Ona jest
najpiękniejsza, ale niestety musi umrzeć.
— Tak, musi umrzeć — pisnęła Gagool, rzucając szybkie ijrzenie
na biedną dziewczynę, która, nieświadoma jeszcze swego u, nerwowo
zrywała płatek za płatkiem z kwiatów swego sńca.
— Dlaczego, o królu? — zapytałem, z trudem opanowując burzenie.
— Dziewczyna tańczyła dobrze i podobała się nam.
Jest też piękna. Byłoby rzeczą okrutną wynagradzać ją za to śmiercią.
Twala roześmiał się. — Taki u nas zwyczaj, a ci, co tam siedzą w
kamieniu, muszą otrzymać swoją należność — mówił wskazując na trzy
dalekie szczyty. — Gdybym nie skazał najpiękniejszej dziewczyny na
śmierć, nieszczęście spotkałoby mnie i mój dom. Oto co mówi
przepowiednia: „Jeśli w dzień tanów król nie złoży ofiary w osobie
najpiękniejszej dziewczyny tym, co trzymają straż w górach, upadnie on i
jego dom." Posłuchajcie, biali mężowie, mój brat, który panował przede
mną, nie złożył ofiary, bo wzruszyły go łzy dziewczyny, i upadł — on i
jego dom, a teraz ja tu panuję. Rzecz skończona, ona musi umrzeć.
Przyprowadźcie ją tu — mówił Twala zwracając się teraz do strażników.
— Scragga, wyostrz swoją włócznię.
Dwóch mężczyzn wystąpiło naprzód, a gdy zaczęli się zbliżać do
dziewczyny, ona po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jaki los ją czeka,
krzyknęła i próbowała uciekać. Mocne ręce pochwyciły ją jednak szybko i
wyrywającą się, płaczącą przyprowadziły przed króla.
— Jak ci na imię, dziewczyno? — zapiszczała Gagool. — Co? Nie
chcesz odpowiedzieć? Czy syn króla ma się od razu zabrać do pracy?
Na te słowa Scragga, wyglądający bardziej złowrogo niż kiedykolwiek,
postąpił naprzód i podniósł swą włócznię. W tym momencie zauważyłem,
że Good sięga ukradkiem po rewolwer. Biedna dziewczyna dostrzegła
przez łzy słaby błysk stali i ochłonęła nieco ze strachu. Przestała się
wyrywać, splatała tylko nerwowo ręce i stała drżąc na całym ciele.
— Popatrzcie — krzyknął Scragga nie kryjąc wesołości — ona wzdraga
się na widok mej małej zabawki, nim zdążyła jej zakosztować.
— I uderzył dłonią w szerokie ostrze swej włóczni.
— Jeśli kiedykolwiek będę miał okazję, zapłacisz mi za to, ty psie —
mruczał do siebie Good.
— Teraz, gdyś się już uspokoiła, podaj mi swe imię. Podejdź tu, nie bój
się — drwiła Gagooł.
— O matko — odparła dziewczyna drżącym głosem — na imię mi
Foulata, z rodziny Suko. 0 matko, dlaczego muszę umrzeć? Nie
zrobiłam nic złego.
— Pociesz się — ciągnęła dalej stara wiedźma swym wstrętnym,
drwiącym tonem. — Musisz rzeczywiście umrzeć jako ofiara na rzecz
tych, co tam siedzą w górach, ale lepiej spać nocą niż
119
mozolić się za dnia; lepiej umrzeć niż żyć, a ty zginiesz z ręki
królewskiego syna.
Foulata załamała ręce w rozpaczy. — Ach, okrutnicy! — wołała. —7
Jestem taka młoda. Cóż uczyniłam, że już nigdy nie zobaczę, jak słońce
wstaje po nocy i jak gwiazdy zjawiają się na wieczornym niebie; że już
nigdy nie będę zbierać kwiatów wilgotnych od rosy. Biada mi! Nigdy nie
zobaczę chaty mego ojca, nie poczuję pocałunków matki, nie dopilnuję
chorego koźlęcia. Biada mi, bo już nigdy żaden kochanek nie weźmie
mnie w ramiona, by spojrzeć mi w oczy, i nie urodzę już synów. Ach,
okrutnicy! — I znów załamała ręce, zwracając zalaną łzami twarz ku
niebu. A wyglądała tak uroczo w swej rozpaczy — bo była naprawdę
piękną kobietą — że z pewnością zmiękczyłaby serca ludzi bardziej
okrutnych, niż ta trójka wcielonych diabłów przed nami. Przemowa
księcia Artura1 do łotrów, którzy przyszli go oślepić, nie była zapewne
bardziej wzruszająca niż słowa tej prostej dziewczyny.
Nie wzruszyły one jednak starej Gagool ani jej pana, choć spostrzegłem,
że twarze wodzów i niektórych strażników przybrały wyraz współczucia.
A Good parskał z oburzenia i tak się wiercił, jakby chciał przyjść jej z
pomocą. Z kobiecą przenikliwością wyczuła Foulata, co się dzieje w jego
umyśle, i nagle padła mu do kolan, obejmując jego „piękne białe nogi".
— Och, biały ojcze z Gwiazd — wołała — zarzuć na mnie płaszcz swej
opieki, pozwól, bym się skryła w cieniu twej mocy i ocaliła życie.
Obroń mnie przed tymi okrutnikami i przed Gagool.
— Dobrze, zajmę się tobą — mówił nerwowo Good swą
charakterystyczną angielszczyzną. — Chodź, powstań, dobra z ciebie
dziewczyna. — Mówiąc to, schylił się i chwycił ją za rękę.
Twala odwrócił się i skinął na syna, który postąpił naprzód z podniesioną
włócznią.
— Teraz już czas na pana — szepnął mi Sir Henry. — Na co pan czekasz?
— Czekam na zaćmienie — odparłem. — Przez ostatnie pół godziny
spoglądam wciąż na księżyc, ale nigdy chyba nie świecił jaśniej.
— Musi pan zaryzykować teraz, bo inaczej zabiją dziewczynę. Twala traci
już cierpliwość.
1 Mowa tu o księciu Arturze, krewniaku króla Anglii, Jana Bez Ziemi
(1167-1216). Ponieważ Artur pretendował do tronu, król kazał go uwięzić
w twierdzy i oślepić. Prośby księcia wzruszyły komendanta twierdzy i nie
pozwolił, by najemni mordercy dokonali krwawego czynu (przyp. tłum.).
120
Uznawszy słuszność tego argumentu i rzuciwszy raz jeszcze desperackie
spojrzenie na jasną tarczę księżyca (bo chyba nigdy najgorliwszy astronom
nie czekał z taką obawą, by niebieskie zjawisko potwierdziło słuszność
jego teorii), wkroczyłem z całą godnością, na jaką mnie było stać, między
wyczerpaną do cna dziewczynę i wysuniętą włócznię Scraggi.
— Królu — powiedziałem — to nie może się stać, nie zniesiemy tego.
Pozwól, by dziewczyna odeszła w spokoju.
Twala zerwał się ze swego miejsca zdziwiony i gniewny, a wśród wodzów
i w zwartych szeregach dziewcząt, które z wolna zbliżały się do nas w
przewidywaniu tragedii, rozległ się pomruk zdumienia.
— Nie może się stać — przedrzeźniał mnie Twala — nie może się stać, ty
biały psie, który ujadasz na lwa w jego jaskini. Czyś oszalał? Uważaj, bo
los tego kurczęcia może spotkać i ciebie, i tych, co są z tobą. Kim jesteś,
że ośmielasz się sprzeciwiać mej woli? Precz! Scragga, zabij ją! Hej,
strażnicy! Pojmać tych ludzi!
Na ten rozkaz uzbrojeni ludzie szybko wybiegli zza chaty, gdzie ich
najwidoczniej już przedtem ulokowano.
Sir Henry, Good i Umbopa ustawili się rzędem obok mnie i podnieśli
strzelby.
— Stać! — krzyknąłem śmiało, choć duszę miałem na ramieniu. — Stać!
My, biali ludzie z Gwiazd, mówimy, że to się nie może stać. Zbliżcie się o
krok, a my zgasimy księżyc, my, którzy mieszkamy w jego domu, i
pogrążymy ziemię w ciemności. Ośmielcie się nie usłuchać, a
zakosztujecie naszej czarodziejskiej sztuki.
Groźba poskutkowała. Strażnicy zatrzymali się, a Scragga stał przed nami
ze wzniesioną włócznią.
— Słuchajcie go, słuchajcie — piszczała Gagool. — Słuchajcie tego
kłamcę, który mówi, że zgasi księżyc jak lampę. Niech to zrobi, a ocali
dziewczynę. Tak, niech to zrobi, bo inaczej umrze i dziewczyna, i on, i
jego towarzysze.
Znów rzuciłem rozpaczliwe spojrzenie na księżyc i z nie opisaną radością i
ulgą zobaczyłem, żeśmy się nie pomylili. Na brzegu wielkiej tarczy ukazał
się cień i przydymiona zasłona zaczęła powoli zasnuwać świetlistą
powierzchnię księżyca.
Wówczas uniosłem rękę ku niebu — Sir Henry i Good poszli za moim
przykładem — i wygłosiłem kilka wierszy z Legend Ingoldsby'ego
najbardziej uroczystym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. Sir Henry,
naśladując mój ton, przytoczył jakiś werset ze Starego Testamentu, a Good
zwrócił się do „Królowej Nocy" w najbardziej wymyślnym klasycznym
języku.
121
Wśród tłumu dały się słyszeć stłumione okrzyki trwogi.
— Patrz, królu! — wołałem. — Patrz, Gagool! Patrzcie wodzowie,
patrzcie mężowie i niewiasty! Czyż ludzie z Gwiazd nie dotrzymują
obietnicy? Czy ich słowa to próżne kłamstwa? Księżyc ciemnieje na
waszych oczach, wkrótce zapanuje zupełna ciemność, tak, ciemność
podczas pełni księżyca. Prosiliście o znak, daliśmy go wam. Przyćmij się,
o księżycu, wygaś światło, ty czysty i święty. Zniż swoje dumne serce ku
ziemi i pokryj ją cieniem.
Jęk przerażenia rozległ się wśród widzów. Jedni stali jak porażeni, inni
padali na kolana i krzyczeli głośno. Król siedział nieruchomo, jego
ciemna skóra poszarzała. Tylko Gagool nie
traciła odwagi.
— To przejdzie! — wołała. — Widziałam już kiedyś takie rzeczy,
człowiek nie potrafi zgasić księżyca. Nie traćcie serca, siedźcie spokojnie,
to przejdzie!
— Czekajcie, a zobaczycie — odpowiedziałem drżąc z podniecenia. —
Księżycu, o księżycu, dlaczegoś tak zimny i niestały?
— mówiłem dalej, cytując fragment powieści, którą ostatnio czytałem,
choć teraz przychodzi mi na myśl, żem był niewdzięczny ubliżając Pani
Niebios, która okazała się najlepszym naszym przyjacielem,
jakkolwiek się zachowała wobec niecierpliwego kochanka w
powieści.
— Mów pan dalej, Good — zwróciłem się teraz do kapitana
— ja już nie pamiętam żadnej poezji. Do licha, bądź pan dobrym
kolegą.
Good stanął na wysokości zadania, wykazując ogromną inwencję. Nie
miałem przedtem zielonego pojęcia, że oficer marynarki może operować
takim bogactwem przekleństw. Przez dziesięć minut mówił bez przerwy,
nie powtarzając się niemal nigdy.
Tymczasem czarny pierścień pełznął dalej, a cały olbrzymi tłum utkwił
oczy w niebie i patrzył, patrzył zafascynowany. Dziwne, okropne cienie
snuły się po powierzchni księżyca, nastała teraz śmiertelna, złowróżbna
cisza. Kilka minut upłynęło w tym uroczystym milczeniu, a gdy mijały,
księżyc zapadał coraz głębiej i głębiej w cień ziemi. Wydawało się, że się
zbliża i ogromnieje. Przybrał miedziany odcień, potem ta jego część, która
nie była zaciemniona, zszarzała i spopielała, a gdy zbliżało się całkowite
zaćmienie, księżycowe góry i równiny płonęły krwawą łuną wśród
karmazynowego mroku.
Pierścień ciemności posuwał się dalej, zasłaniając już więcej niż połowę
krwawej kuli. Powietrze zgęstniało, przybierając głębszą jeszcze barwę
karmazynu. Z trudnością rozróżnialiśmy
122
teraz twarze stojących przed nami ludzi. Żaden głos nie podniósł się wśród
widzów. Good zaprzestał swoich przekleństw.
— Księżyc umiera, biali czarodzieje zabili go! — krzyknął w końcu
Scragga. — Zginiemy wszyscy w ciemności. — I pod wpływem
przerażenia lub wściekłości, albo obojga razem, podniósł włócznię i cisnął
ją z całej siły w pierś Sir Henryka. Zapomniał jednak o podarowanych
nam przez króla kolczugach, które mieliśmy pod zwykłym ubraniem.
Włócznia odbiła się od stali i nim Scragga mógł zadać powtórny cios,
Sir Henry wydarł mu ją z ręki i ugodził napastnika. Scragga osunął się
martwy na ziemię.
Na ten widok, a także pod wpływem strachu przed wzmagającą się
ciemnością, która — jak sądzono — połykała księżyc, dziewczęta zerwały
się i z piskiem, w nieładzie biegły ku bramie kraalu. Nie na tym skończyła
się panika. Sam król w towarzystwie straży przybocznej, niektórzy
wodzowie i Gagool, która z zadziwiającą szybkością pędziła utykając za
nimi, schronili się w chatach, tak że za kilka minut niedoszła ofiara,
Foulata, Infadoos i większość wodzów, z którymi zmawialiśmy się nocą,
oraz my sami pozostaliśmy na miejscu wraz z ciałem martwego Scraggi.
— Wodzowie — powiedziałem — daliśmy wam znak. Jeśli jesteście
zadowoleni, uciekajmy szybko w to miejsce,, o którym mówiliście.
Czarów nie możemy odwołać, będą trwały jeszcze półtorej godziny.
Skorzystajmy z ciemności.
— Chodźcie — rzekł Infadoos, kierując się ku wyjściu i dając tym
przykład wodzom, którzy okazywali pełen pobożnego lęku szacunek. Za
nimi podążyła nasza trójka i Foulata, którą Good wziął za rękę.
Nim dotarliśmy do bramy, nastąpiło całkowite zaćmienie księżyca, na
czarnym jak atrament niebie pojawiły się gwiazdy, a my szliśmy w
ciemności potykając się co chwilę.
¦
12
Przed bitwą
Na szczęście Infadoos i jego towarzysz doskonale znali każdą ieżynę w
mieście, toteż mimo mroku posuwaliśmy się naprzód.
Nasza wędrówka trwała godzinę,, może więcej, aż wreszcie ićmienie
poczęło mijać i brzeżek księżyca, który przedtem ijpierw zniknął,
stał się znów widoczny. Nagle wystrzeliła m srebrzysta smuga
światła, która po chwili zapłonęła cudowną mą i rozświetliła ciemność
niby jakaś niebiańska lampa. Uroczy niesamowity był to widok. Po pięciu
minutach gwiazdy zaczęły lednąć i pojaśniało na tyle, że mogliśmy
rozeznać, gdzie się najdujemy. Byliśmy już poza miastem i zbliżaliśmy się
do dużego wzgórza o płaskim grzbiecie, liczącego jakieś dwie mile w
obwo-zie. Wzgórze to, należące do formacji pospolitej w Południowej
Afryce, nie jest bardzo wysokie. Najwyższe jego wzniesienie
wynosi nie więcej niż dwieście stóp, lecz ma kształt końskiej
>odkowy, a zbocza są przepaściste i pokryte głazami. U szczytu, la
porośniętym trawą płaskowyżu, znajduje się rozległe obozo-visko, służące
za wojskową kwaterę niemałych sił. Stacjonował tam zwykle pułk
liczący trzy tysiące ludzi, lecz gdy posuwa-iśmy się mozolnie stromym
zboczem wzgórza, spostrzegliśmy w powracającym świetle księżyca, że
było tam teraz kilka takich
pułków.
Na płaskowyżu zastaliśmy tłumy ludzi, którzy zerwali się ze snu i tłoczyli
się teraz drżąc ze strachu na widok naturalnego zjawiska. Wyminęliśmy
ich bez słowa i ruszyliśmy ku chacie położonej w centrum płaskowyżu,
gdzie ze zdumieniem zobaczyliśmy dwóch mężczyzn, obładowanych
naszym skąpym dobytkiem, który musieliśmy porzucić wobec czekającej
nas ucieczki.
— Posłałem po te rzeczy — wyjaśnił Infadoos. — Także po to — tu
wskazał na dawno zagubione spodnie Gooda.
Good rzucił się ku nim z zachwytem i natychmiast zaczął je
wkładać.
124
— Przecież mój pan nie zechce ukrywać swoich pięknych białych
nóg? — krzyknął żałośnie Infadoos.
Ale Good nie ustępował i raz tylko jeszcze mieli Kukuanie sposobność
obejrzenia jego pięknych nóg. Kapitan jest bardzo skromny, toteż musieli
zadowolić swe estetyczne tęsknoty oglądaniem jednej strony jego
bokobrodów, przejrzystego oka i ruchomych zębów.
Spoglądając wciąż jeszcze z żalem na spodnie Gooda, Infadoos
poinformował nas, że kazał pułkom zebrać się z nastaniem dnia, by
wyjaśnić im przyczynę i okoliczności zamierzonej rebelii i przedstawić
prawowitego następcę tronu, Ignosiego.
Zgodnie z tym, gdy tylko słońce wzeszło, odbył się na wielkiej przestrzeni
płaskowyżu przegląd wojska, liczącego blisko dwadzieścia tysięcy ludzi.
Był to sam kwiat kukuańskiej armii. Wojownicy, ustawieni na trzech
bokach placu, prezentowali wspaniały widok. Gdyśmy zajęli miejsca na
otwartej przestrzeni czwartego boku, otoczyli nas natychmiast główni
wodzowie i oficerowie.
Nakazawszy ciszę, Infadoos wystąpił i rozpoczął przemówienie. W
żywych, barwnych słowach — bo jak wszyscy Kukuanie wyższej rangi
był urodzonym mówcą — przedstawił dzieje ojca Ignosiego,
zamordowanego nikczemnie przez Twalę, a także los jego żony i dziecka,
którzy cudem uniknęli śmierci głodowej. Potem mówił
0 cierpieniach ludu pod rządami okrutnika, dając za przykład ubiegłą noc,
gdy wielu szlachetnych ludzi zamordowano, zarzucając im kłamliwie
niegodne czyny. Następnie oświadczył, że biali mężowie z Gwiazd,
spoglądając na Kukuanę, dostrzegli jej kłopoty i nie bacząc na własną
niewygodę, postanowili ulżyć im w niedoli. Zabrali więc Ignosiego, który
cierpiał na wygnaniu, przeprowadzili przez góry i przywiedli do
Kukuany. Widzieli niegodziwość królewskich uczynków, by więc ocalić
życie Foulaty
1 przekonać chwiejnych, zgasili księżyc mocą swych czarów i zabili
młodego szatana, Scraggę. A teraz gotowi są stanąć u boku
Kukuanów, pomóc im w obaleniu Twali i oddać władzę w ręce
prawowitego króla, Ignosiego.
Infadoos skończył swą przemowę wśród pomruków aprobaty, po czym
wystąpił Ignosi. Potwierdziwszy wszystko, co powiedział jego stryj, tak
mówił dalej:
— O wodzowie, oficerowie, żołnierze i ty ludu, słyszeliście moje
słowa. Teraz musicie wybrać między mną i tym, który siedzi na moim
tronie, który zabił swego brata i sprawił, że dziecko tego brata omal nie
zginęło z zimna i głodu. Że jestem prawowitym królem Kukuanów,
powiedzą wam ci — tu wskazał na grupę
125
rodzów — widzieli bowiem znak węża na moim ciele. Czyż ci iali ludzie
stanęliby u mego boku z całą swą czarodziejską iocą, gdybym nie był
królem? Drzyjcie, wodzowie, kapitanowie ty ludu! Czyż nie na waszych
oczach zgasili księżyc w pełni, iy pognębić Twalę i umożliwić nam
ucieczkę?
— Tak jest — odparli wojownicy.
— Jestem królem, mówię wam, jestem królem — ciągnął Lalej
Ignosi — prostując swą imponującą postać i wznosząc >erdysz
ponad głowę. — Jeśli znajdzie się między wami ktoś, kto lądzi, że tak
nie jest, niech wystąpi, a stoczę z nim walkę
zwyciężę, jego krew będzie znakiem, że mówię prawdę. Niech wystąpi,
powtarzam. — Mówiąc to potrząsnął berdyszem, aż zabłysło w
słonecznym świetle jego szerokie ostrze.
Ponieważ nikt nie miał ochoty przyjąć tej propozycji, nasz wierny
towarzysz kontynuował swą przemowę:
— Jestem rzeczywiście królem, więc jeśli staniecie u mego boku i wygram
bitwę, wspólne będzie zwycięstwo i wspólny honor. Jeśli zaś zginiecie,
zginę z wami. I patrzcie, obiecuję wam, że gdy zasiądę na tronie moich
ojców, ustanie przelew krwi w tym kraju, tropiciele czarowników nie będą
już polowali na was, by potem wydawać niewinnych na rzeź. Kara spotka
tylko tych, co będą łamać prawo. Każdy z was będzie mógł spać spokojnie
w swojej chacie. W kraju zapanuje sprawiedliwość. Czy wybraliście już,
wodzowie, kapitanowie, żołnierze i ty ludu?
— Wybraliśmy, o królu — brzmiała odpowiedź.
— To dobrze. A teraz odwróćcie głowy i zobaczcie, jak posłańcy Twali
rozchodzą się we wszystkie strony, na południe i północ, na wschód i
zachód, by zebrać potężną armię, zabić mnie i was, moich przyjaciół i
opiekunów. Jutro lub może pojutrze wystąpi on przeciw nam ze
wszystkimi tymi, którzy dochowali mu wierności. Wtedy zobaczę, kto
wytrwa przy mnie, kto nie lęka się umrzeć dla dobrej sprawy. O takich
ludziach nie zapomnę. Rzekłem, o wodzowie, kapitanowie, żołnierze i ty
ludu. A teraz rozejdźcie się i przygotujcie do walki.
Ignosi zamilkł, a wówczas jeden z wodzów podniósł rękę i zabrzmiały
słowa królewskiego salutu: „kuum". Był to znak, że pułki uznały
Ignosiego za króla. Potem odmaszerowały batalionami.
Pół godziny później odbyła się narada wojenna z udziałem wszystkich
dowódców pułków. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wkrótce zostaniemy
zaatakowani przez przeważające siły. Istotnie, z płaskowyżu na naszym
wzgórzu widzieliśmy gromadzące się
wojska i posłańców wychodzących w różnych kierunkach z Loo, a
wysyłanych niewątpliwie po to, by zwoływać wojowników. Po naszej
stronie mieliśmy około dwudziestu tysięcy żołnierzy, w sumie siedem
najlepszych pułków kraju. Według obliczeń Infa-doosa i wodzów Twala
rozporządzał trzydziestoma lub nawet trzydziestoma pięcioma tysiącami
ludzi, na których mógł polegać, zebranych już w Loo, ale nasi sądzili, że
do południa następnego dftia mógł ściągnąć kilka dalszych tysięcy. Było
rzeczą prawdopodobną, że niektórzy z nich zdezerterują lub przejdą do
nas, lecz na to nie mogliśmy za bardzo liczyć. Tymczasem Twala czynił
przygotowania, by stłumić bunt. Rozstawiono silne patrole u stóp wzgórza,
były też inne oznaki mającego nastąpić ataku.
Infadoos i dowódcy pułków twierdzili, że Twala uderzy dopiero
następnego dnia, chce się bowiem nie tylko przygotować, lecz również
zatrzeć w umysłach żołnierzy wrażenie, jakie uczyniło na nich magiczne
rzekomo zaćmienie księżyca. Atak nastąpi więc jutro, mówili, i okazało
się, że mieli rację.
Tymczasem zabraliśmy się do pracy, by na wszelkie sposoby umocnić
naszą pozycję. Niemal każdy żołnierz został wyekwipowany i w ciągu
dnia wiele uczyniono. Nasze wzgórze było raczej czymś w rodzaju
sanatorium aniżeli fortecą, stanowiąc obozowisko dla tych pułków, które
ucierpiały podczas swej służby w mniej zdrowych regionach kraju. Teraz
wszystkie ścieżki prowadzące na szczyt zostały zablokowane masą
kamieni, a gdy tylko czas pozwalał, umacniano wszelkie inne podejścia. W
różnych punktach gromadzono stosy głazów, by móc je potem zrzucać na
oblegających wzgórze napastników. Poszczególnym pułkom wyznaczono
stanowiska i czyniono wszystko, co nasza wspólna pomysłowość zdołała
wymyślić.
Tuż przed zachodem słońca, gdy odpoczywaliśmy po mozolnej pracy,
spostrzegliśmy małą grupkę ludzi, dążących ku nam od strony Loo. Jeden
z nich niósł liść palmowy na znak, że przychodzi jako herold.
Gdy się zbliżył, Ignosi, Infadoos, kilku oficerów i my zeszliśmy ze
wzgórza, by go przywitać.
— Pozdrowienie! — wykrzyknął. — Pozdrowienie króla dla tych,
którzy chcą wszcząć wielką, krwawą i bezbożną wojnę przeciw
niemu; pozdrowienie lwa dla szakali, które warczą na niego.
— Mów — odezwałem się.
— Oto słowa króla. Zdajcie się na jego łaskę, bo inaczej źle
126
127
ę to skończy. Okaleczono już czarnego byka i król oprowadza o
krwawiącego po obozie.1
— Jakie warunki stawia Twala? — pytałem z ciekawo-?i.
— Jego warunki są łagodne, godne wielkiego króla. Oto słowa 'wali,
jednookiego, potężnego męża tysiąca żon, pana Kukuanów, trażnika
Wielkiej Drogi, ukochanego przez „Milczących", którzy iedzą tam w
górach, Cielęcia Czarnej Krowy, Słonia, którego ;rok wstrząsa ziemią,
postrachu złoczyńców, Strusia, którego logi pożerają pustynię,
Czarnego, Mądrego, króla królów, oto ego słowa: „Okażę litość i
zadowolę się odrobiną krwi. Umrze eden na dziesięciu, reszta odejdzie
wolno; ale biały mąż Incubu, ctóry zabił mego syna Scraggę, ich
czarny służący, który pretenduje do mego tronu, oraz Infadoos, mój brat,
który podnosi sunt przeciw mnie, muszą umrzeć po torturach jako
ofiary ila «Milczących»." Takie są litościwe słowa Twali.
Naradziwszy się z innymi, odpowiedziałem mu tak głośno, by wszyscy
żołnierze mogli mnie usłyszeć:
— Wróć, ty psie, do Twali, który cię przysłał, i powiedz mu, że Ignosi,
prawdziwy król Kukuanów, Incubu, Bougwan i Macu-mazahn, mędrcy z
Gwiazd, którzy potrafią zgasić księżyc, Infadoos z królewskiego domu
oraz wodzowie, kapitanowie i lud tu zebrany taką dają odpowiedź: „Nie
poddamy się. Nim słońce dwa razy zajdzie, trup Twali będzie leżał
sztywny u jego wrót, a Ignosi, którego ojca Twala zamordował, zajmie
jego miejsce." Teraz odejdź, zanim cię wychłostamy, i nie waż się
podnosić ręki na takich jak my.
Herold roześmiał się głośno. — Nie przestraszycie nikogo tymi
napuszonymi słowami — wykrzyknął. — Wykażcie taką odwagę jutro, o
wy, którzy gasicie księżyc. Bądźcie dzielni, walczcie, cieszcie się, nim
wrony oskubią wasze kości, aż zbieleją jak wasze twarze. Żegnajcie. Może
spotkamy się w bitwie. Nie ucieknijcie do Gwiazd, lecz poczekajcie na
mnie, błagam was. — Po tej sarkastycznej przemowie oddalił się, a
tymczasem słońce zagasło.
Noc mieliśmy bardzo pracowitą, bo choć byliśmy mocno utrudzeni, nie
zaprzestaliśmy przygotowań do jutrzejszej walki. Gońcy odchodzili i
przychodzili na miejsce, gdzie odbywaliśmy naradę. W końcu, już po
północy, wszystko, czego mogliśmy dokonać,
1 Ten okrutny zwyczaj nie jest zjawiskiem odosobnionym. Występuje u
różnych afrykańskich plemion z okazji wybuchu wojny lub jakiegoś
innego ważnego wydarzenia (A. Q.).
128
było gotowe i w obozie zapadła cisza, tylko od czasu do czasu słychać
było głosy pytających o hasło wartowników.
Sir Henry i ja, w towarzystwie Ignosiego i jednego z wodzów, zeszliśmy
ze wzgórza i dokonaliśmy przeglądu naszych posterunków. W każdym
miejscu, do którego zbliżaliśmy się, pobłyskiwały włócznie, znikając
dopiero wtedy, gdy podaliśmy hasło. Był to znak, że nikt nie spał na
posterunku. Potem wracaliśmy, przesuwając się wśród szeregów śpiących
wojowników. Dla wielu z nich miał to być ostatni ziemski wypoczynek.
Światło księżyca, odbijając się w ostrzach włóczni i rzucając migotliwe
błyski na ich twarze, nadawało im jakiś upiorny wyraz. Chwiały się na
wietrze ich wysokie pióropusze, przywodząc na myśl strusie pióra
pogrzebowych zaprzęgów.
— Jak pan myśli, ilu z nich pozostanie przy życiu jutro o tej porze? —
pytał Sir Henry.
Potrząsnąłem głową i spojrzałem raz jeszcze na śpiących. W zmęczeniu i
podnieceniu wyobraziłem sobie, że niektórych dotknęła już ręka śmierci,
wyciskając na nich swe piętno. Rozróżniałem tych, co mieli zginąć. I
zastanawiając się nad tajemnicą ludzkiego życia, pomyślałem, jakie błahe
jest ono i smutne. Dzisiejszej nocy te tysiące ludzi spało zdrowym snem, a
jutro wielu z nich — może wraz z nami — zesztywnieje na zawsze. Ich
żony zostaną wdowami, ich dzieci sierotami i ludzie zapomną o nich.
Tylko stary księżyc będzie pogodnie świecił i wszystko co żywe uda się na
spoczynek, tak jak to się działo całe wieki przed nami i będzie się działo
całą wieczność po nas.
Jednakże człowiek nie umiera, gdy świat trwa nadal. Jego imię ginie w
zapomnieniu, lecz jego oddech nadal porusza wierzchołkami sosen;
dźwięk słów, które wypowiedział, odbija się echem w przestrzeni; jego
myśli stają się naszym dziedzictwem; jego namiętności dały nam życie;
jego radości i troski są też naszym udziałem, a śmierć, przed którą uciekał
przerażony, czeka i nas. Zaprawdę, wszechświat jest pełen duchów, ale nie
tych spowitych całunem cmentarnych widziadeł, lecz niezniszczalnych
elementów indywidualnego życia, które, ponieważ kiedyś istniały, nie
mogą umrzeć.
Takie oto myśli przechodziły mi przez głowę, gdym stał i patrzył na
ponure, lecz fantastyczne szeregi wojowników, śpiących — jak tam
mówiono — na włóczniach, bo się starzeję i nabrałem przykrego zwyczaju
rozmyślania.
— Curtis — powiedziałem — boję się, jestem w stanie godnym
pożałowania. 130
I
— Słyszałem już z pana ust tego rodzaju uwagi, Quatermain — rzekł
Sir Henry, gładząc z uśmiechem swą jasną brodę.
— Zaraz panu powiem, co mam teraz na myśli. Otóż bardzo wątpię, by
choć jeden z nas przeżył to wszystko. Zaatakują nas przeważające
liczebnie siły, mała jest więc szansa utrzymania tej pozycji.
— W każdym razie musimy się dobrze spisać. Posłuchaj pan,
Quatermain, to paskudna sprawa, w którą nie należało się mieszać, ale jeśli
już tkwimy w niej po same uszy, trzeba zrobić wszystko co w naszej mocy.
Mówiąc szczerze, wybrałbym raczej śmierć niż jakiekolwiek inne
rozwiązanie, a teraz, gdy nie ma już chyba widoków na odnalezienie
mego brata, nie przejmuję się zanadto tym wszystkim. Fortuna sprzyja
jednak odważnym i kto wie, czy nie wygramy. Bitwa będzie oczywiście
straszna, a ponieważ nie możemy narazić na szwank naszej
reputacji, znajdziemy się w największym ukropie.
Ostatnie słowa wypowiedział posępnym tonem, lecz błysk w jego oku
zadawał kłam melancholii. Przychodzi mi do głowy, że Sir Henry Curtis
lubi walkę.
Nasz odpoczynek nie trwał długo, bo nim nastał świt, przyszedł Infadoos,
by nas powiadomić, że w Loo trwa gorączkowa krzątanina i że doszło już
do utarczki między harcownikami króla i naszymi posterunkami.
Wstaliśmy i ubraliśmy się szybko, nałożywszy kolczugi, jakże przydatne
w tej sytuacji. Sir Henry zrobił wszystko, by nie różnić się wyglądem od
miejscowych wojowników. „Gdy jesteś w kraju Kukuanów, czyń to, co
czynią Kukuanie" — powiedział przywdziewając stalową koszulkę, która
leżała na nim jak ulał. Ale nie koniec na tym. Na jego prośbę Infadoos
dostarczył mu kompletny żołnierski uniform. Nie zabrakło więc lamparciej
skóry dowodzącego oficera, czarnych strusich piór, noszonych przez
dowódców wysokiej rangi i wspaniałej „moochy" z białych ogonów
wołowych. Sandały z wiązadłem z koziego włosia, ciężki berdysz z
rękojeścią z rogu nosorożca, okrągła tarcza, pokryta białą wołową skórą i
przepisowa liczba noży do rzucania dopełniały całego ekwipunku, do
którego dodał jednakże rewolwer. W tym przebraniu, podnoszącym
jeszcze jego naturalne zalety fizyczne, Sir Henry prezentował się
imponująco, a gdy niebawem zjawił się Ignosi, tak samo przybrany,
pomyślałem, żem nigdy w życiu nie widział dwóch równie wspaniałych
mężczyzn.
Jeśli chodzi o Gooda i mnie, nasz rynsztunek nie przedstawiał się tak
dobrze. Good uparł się, by wystąpić w spodniach, a krępy,
131
3dniego wzrostu dżentelmen z monoklem w oku, z ogoloną łową
twarzy i w drucianej koszulce, wepchniętej starannie wytarte
spodnie z prążkowanego aksamitu, wygląda raczej iwacznie niż
imponująco. Moja kolczuga zaś, zbyt duża na mnie pokrywająca całe
ubranie, wydymała się niezgrabnie. Spodnie [jąłem, zachowawszy
jedynie „veldtschoonsy", postanowiłem )wiem iść do boju z gołymi
nogami; chciałem mieć swobodę ichów, na wypadek gdybyśmy musieli
wycofać się z pola walki, olczuga, włócznia, tarcza, z którą nie umiałem
się obchodzić, ara noży, rewolwer i ogromny pióropusz, który zatknąłem
za )ndo mego myśliwskiego kapelusza, by nadać sobie krwiożerczy ygląd,
stanowiły mój ekwipunek. Mieliśmy oczywiście strzelby, le ponieważ
amunicji było mało, a ponadto mogły one przeszka-zać w razie ataku,
zarządziliśmy, aby nieśli je za nami tragarze. Skończywszy te
przygotowania, zjedliśmy na prędce skromny iosiłek i natychmiast
wyszliśmy, by zobaczyć, jak rzeczy stoją. N jednym miejscu płaskowyżu
znajdował się niewielki kamienny >agórek, który służył podwójnemu
celowi: jako kwatera główna jako punkt obserwacyjny. Tam
zastaliśmy Infadoosa wraz i „Szarymi", wojownikami jego pułku,
najlepszego w kukuańskiej irmii, tego samego, którego widzieliśmy po raz
pierwszy w kraalu )oza granicami miasta. Pułk ten w sile trzech tysięcy
pięciuset udzi stanowił rezerwę. Wojownicy spoczywali na trawie
kompaniami, obserwując królewskie wojska, które wychodziły z Loo
kolumnami, przypominającymi z daleka pochód mrówek. Wydawało się,
że nie będzie końca tym kolumnom. Było ich trzy, a każda liczyła co
najmniej jedenaście lub dwanaście tysięcy ludzi.
Skoro tylko opuściły miasto, uformowały się. Jedna część
pomaszerowała w prawo, druga w lewo, a trzecia skierowała się
ku nam.
— Ach — rzekł Infadoos — mają zamiar zaatakować nas
z trzech stron naraz.
Sytuacja wyglądała poważnie, bo nasze pozycje na płaskowyżu zajmowały
dużą przestrzeń, a rzeczą ogromnej wagi było możliwie największe
skoncentrowanie naszych stosunkowo niewielkich sił obronnych.
Ponieważ jednak nie byliśmy w stanie dyktować sposobu zaatakowania
nas, musieliśmy wykorzystać czas jak najlepiej, rozesłaliśmy więc rozkazy
do poszczególnych pułków, aby się przygotowały na odparcie oddzielnych
gwałtownych ataków.
13
Atak
Powoli, bez widocznego pośpiechu i podniecenia, trzy kolumny posuwały
się naprzód. Gdy centralna znalazła się w odległości około pięciuset
jardów od nas, zatrzymała się u podstawy „języka" zieleni, który wrzynał
się we wzgórze na dużą głębokość. Miało to umożliwić dwóm pozostałym
kolumnom okrążenie naszych pozycji, mających mniej więcej kształt
podkowy końskiej, przy czym dwa jej końce skierowane były ku miastu
Loo. Celem tego manewru było równoczesne uderzenie ze wszystkich
trzech
stron.
— Och, gdybym tak miał gatlinga — jęknął Good, obserwując zwarte
szeregi u stóp wzgórza — oczyściłbym tę równinę w ciągu dwudziestu
minut.
— Ale go nie mamy, więc nie warto o nim marzyć — rzekł Sir Henry.
— Quatermain, nie spróbowałby pan strzelić? Ten wysoki człowiek,
chyba wyższy dowódca, stoi tak blisko. Idę
0 zakład, że pan chybi.
To mnie dotknęło, więc nabiwszy strzelbę odczekałem, aż ów oficer
wysunął się kilka jardów naprzód w towarzystwie jednego tylko łącznika,
po czym oparłem strzelbę o skałę i wystrzeliłem. Biorąc pod uwagę tor
lotu, celowałem w szyję, wy-kalkulowałem bowiem, że powinienem trafić
w pierś. Tamten stał spokojnie, miałem więc wszelkie szansę, oto co się
jednak wydarzyło. Byłem może nazbyt podniecony, zawinił może wiatr,
dość że gdy rozwiał się dym po wystrzale, stwierdziłem z niesmakiem, że
oficer nie odniósł rany, podczas gdy jego łącznik, który przed chwilą stał
obok niego, w odległości jakichś trzech kroków, leży martwy na ziemi.
Tymczasem oficer szybko zawrócić
1 biegł ku swoim w widocznym popłochu.
1 Chodzi tu o kartaczownicę, nazwaną gatlingiem od nazwiska wynalazcy,
amerykańskiego inżyniera R.J. Gatlinga (1818 —1903) (przyp. tłum.).
133
— Brawo, Quatermain — zawołał Good. — Wystraszyłeś go
Rozgniewało mnie to, bo przykro chybić celu na oczach świad-'. Gdy się
jest mistrzem w jakiejś sztuce, pragnie się utrzymać ją reputację.
Wytrącony zupełnie z równowagi z powodu tego powodzenia, podniosłem
strzelbę i nie namyślając się wypa-m do biegnącego. Tym razem nie
chybiłem. Biedaczysko pod-il ręce do góry i padł na twarz. Jakże mało
myślimy o innych, • wchodzi w grę nie tylko nasze bezpieczeństwo, ale i
nasza na czy ambicja. Byłem dość brutalny, by uradować się na ten
ok.
Nasze pułki, które widziały popis magicznej siły białego czło-ka, zaczęły
wydawać dzikie okrzyki, uznawszy to za dobry en, podczas gdy
wojownicy, którymi — jak się później okazało dowodził zabity, cofnęli się
w nieładzie. Sir Henry i Good Leli teraz swe dubeltówki i zaczęli strzelać,
ja też oddałem kilka załów, tak że z szeregów naszego przeciwnika ubyło,
jeśli gliśmy dojrzeć, ośmiu ludzi.
Gdyśmy przestali strzelać, doszły do naszych uszu złowróżbne :yki z
prawej i z lewej strony. Atakowały nas dwie pozostałe
wizje.
Na ten odgłos wojownicy przed nami rozwinęli szeregi i za-;li wstępować
na wzgórze, śpiewając niskimi głosami jakąś )śń. Zaczęliśmy znów
strzelać, włączył się też Ignosi, i znów łożyliśmy kilku ludzi, ale próba
odpierania strzelaniem szturmu nej masy równała się rzucaniu kamykami
we wzburzone fale. Tamci wciąż posuwali się naprzód z krzykiem i
brzękiem oczni, nacierając już na posterunki, które ustawiliśmy między
ałami u stóp wzgórza. Potem szli nieco wolniej, bo choć nie potkali
jeszcze większego oporu, nie chcieli się od razu zmęczyć, erwsza linia
naszej obrony znajdowała się mniej więcej w powie wysokości stoku,
druga pięćdziesiąt jardów za nią, trzecia ś usytuowana była na brzegu
płaskowyżu.
Wojownicy Twali parli naprzód, wydając wojenne okrzyki:
Twala! Twala! Chiele! Chiele! Bij! Bij!
— Ignosi! Ignosi! Chiele! Chiele — odpowiadali nasi ludzie.
Nacierający byli już blisko. Ich noże i noże naszych zaczęły >błyskiwać i
wśród straszliwych wrzasków rozgorzała bitwa.
W kołyszącej się masie wojowników ludzie padali jak liście i jesiennym
wietrze, ale niebawem przeważające siły atakujących iczęły brać górę nad-
nami, spychając do tyłu pierwszą linię aszej obrony, aż połączyła się z
drugą. Tu walka była bardzo
zacięta, ale znów odepchnięto naszych do tyłu, aż wreszcie, w dwadzieścia
minut od rozpoczęcia bitwy, wkroczyła do akcji trzecia linia.
W tym czasie napastnicy byli już mocno wyczerpani, stracili wielu ludzi,
ponadto mieli mnóstwo rannych, toteż przełamanie tej trzeciej gęstej
zapory z włóczni przekroczyło ich możliwości. Przez chwilę ta kipiąca
masa dzikich kołysała się w przód i tył w gwałtownych przypływach i
odpływach bitwy i wciąż wynik był niepewny. Sir Henry obserwował to
wszystko z ogniem w oczach i nagle bez słowa ruszył naprzód, rzucając
się w najgorętszy wir walki. Good poszedł za jego przykładem, ja
pozostałem na miejscu.
Wojownicy spostrzegli ogromną postać Sir Henryka i podnieśli wielki
krzyk: — Nanzia Incubu! Nanzia Unkungunklowo! Tu jest słoń! Chiele!
Chiele!
Od tego momentu nie było już wątpliwości, jaki obrót przybierze bitwa.
Choć przeciwnicy walczyli dzielnie, spychani byli krok za krokiem w dół
wzgórza, aż w końcu wycofali się w nieładzie do swych rezerw. W tym
momencie nadbiegł goniec z oznajmieniem, że atak z lewej strony został
odparty, i ja chciałem już pogratulować sobie, że na razie zło minęło, gdy
wtem z przerażeniem spostrzegliśmy, iż nasi ludzie, zaangażowani w
walkę na prawym skrzydle, cofają się przed chmarą napierających
nieprzyjaciół.
Ignosi, który stał przy mnie, pojął w mgnieniu oka, co należy robić. Na
jego skinienie rezerwowy pułk „Szarych" rozwinął szyki. Padł drugi
rozkaz, powtórzony przez kapitanów, i nagle znaleźliśmy się w
największym ukropie, atakowani wściekle przez prących naprzód
nieprzyjaciół. Chroniąc się za potężnymi plecami Ignosiego, robiłem co
mogłem w tej kiepskiej sprawie, tak się narażając na zabicie, jakbym
bardzo to lubił. Po chwili przedzieraliśmy się przez uciekających grupami
naszych ludzi, którzy widząc nas, na powrót formowali szyki. I nagle nie
wiem, co się stało. Wszystko, com zapamiętał, to był szczęk tarcz
uderzających o tarcze i pojawienie się olbrzymiego chłopiska, któremu
oczy wychodziły niemal na wierzch i który pędził wprost na mnie ze
skrwawioną włócznią. Muszę jednak powiedzieć z dumą, że stanąłem na
wysokości zadania, a mówiąc ściślej — upadłem.
I chyba większość ludzi tak by uczyniła na widok tej strasznej zjawy.
Wiedząc, że jeśli nadal będę tkwił w miejscu, zabije mnie niechybnie,
padłem przed nim na ziemię, i to tak chytrze, że on, nie mogąc się już
zatrzymać, przewalił się przeze mnie. Zanim
135
zdołał się podnieść, zerwałem się i zrobiłem użytek ze swego
rewolweru. Potem ktoś mnie przewrócił i nie pamiętam juz mc
Gdym przyszedł do siebie, leżałem na pagórku, a Good pochylał się nade
mną trzymając gurdę z wodą.
i *
136
— Jak się czujesz, stary? — pytał z niepokojem.
Wstałem i otrząsnąłem się. — Dość dobrze, dziękuję — odparłem.
— Dzięki Bogu! Gdym zobaczył, że pana niosą, zdrętwiałem.
Pomyślałem, że to już koniec.
— Nie tym razem, mój chłopcze. Wydaje mi się tylko, że ktoś
stuknął mnie w głowę i ogłuszył. Jak się to skończyło?
— Zostali odrzuceni na całej linii — odpowiedział Good — ale straty są
po naszej stronie ogromne: dwa tysiące ludzi zabitych i rannych, a u nich
chyba trzy. Spójrz pan, co za widok! — i wskazał długie szeregi
maszerujących wojowników.
Szli w grupach po czterech, a każda czwórka niosła coś w rodzaju wielkiej
skórzanej tacy z pętlą na uchwyt w każdym rogu. Na tacach tych — a było
ich bardzo dużo — leżeli ranni. Po przybyciu na wyznaczone miejsce
badali ich pospiesznie znachorzy, przy czym każdy pułk miał ich
dziesięciu. Jeśli rana nie była groźna, roztaczano nad cierpiącymi opiekę,
na jaką pozwalały okoliczności. Jeśli jednak stan rannego był
beznadziejny, następowała rzecz straszna, podyktowana jednak najczystszą
litością. Pod pozorem badania jeden ze znachorów szybko otwierał ostrym
nożem arterię i w kilka minut ofiara umierała bezboleśnie. Tego dnia tak
się stało w wielu przypadkach, bowiem głębokie cięcia bardzo szerokich
ostrzy kukuańskich włóczni uniemożliwiały ratunek. Zresztą ciężko ranni
byli przeważnie nieprzytomni, a ci, co zachowali świadomość, nie cierpieli
dzięki szybkim i zręcznym ukłuciom ostrych noży.
Nie przypominam sobie, aby mnie kiedykolwiek coś tak silnie poruszyło,
jak widok tych dzielnych żołnierzy, wyprawianych na tamten świat
skrwawionymi rękami znachorów. Kiedyś tylko widziałem, jak po bitwie
ludzie jednego z zuluskich plemion żywcem grzebali swych ciężko
rannych.
Opuściwszy tę straszną scenę, okrążyliśmy pagórek i tam znaleźliśmy Sir
Henryka, który wciąż trzymał w ręce swój berdysz, Ignosiego, Infadoosa i
kilku wodzów, odbywających naradę.
— Dzięki Bogu, jesteś pan, Quatermain! Nie wiem, co Ignosi chce
zrobić. Choć odparliśmy atak, Twala otrzymuje posiłki i ma ochotę
osaczyć nas i zagłodzić.
— To fatalne.
— Tak, tym bardziej, że jak mówi Infadoos, kończy się zapas wody.
— Panie mój — odezwał się Infadoos — woda ze źródła
rzeczywiście nie zaspokoi potrzeb tak wielkiej liczby ludzi i wy-
137
m
erpuje się szybko. Wkrótce będziemy cierpieli pragnienie. >słuchaj,
Macumazahn, tyś mądry, tyś widział wiele wojen krainach, z których
przybywasz, jeśli w Gwiazdach są w ogóle ajny. Powiedz nam, co mamy
robić. Twala sprowadził świeżych dzi, ,by zastąpili tych, co padli. Dostał
nauczkę. Jastrząb nie ;dził, że zastanie czaplę gotową, nasz dziób przebił
mu pierś, iteż boi się teraz uderzyć., Ale my mamy rannych i Twala
będzie :ekał, byśmy pomarli, będzie się wił wokół nas jak wąż wokół )?ła,
rozłory się obozem i będzie walczył bez walki.
Siucham cię — powiedziałem.
— Widzisz więc, Macumazahn — ciągnął dalej Infadoos — że ie mamy
wody, a żywności jest mało, musimy więc wybrać ;dną z trzech
możliwości: albo umierać jak konający z głodu ;w w swojej norze, albo
spróbować przedrzeć się na północ, albo
- tu Infadoos wstał wskazując na gęstą masę nieprzyjaciół
- skoczyć Twali wprost do gardła. Incubu to wielki wojownik, ziś walczył
jak bawół w sieci i żołnierze Twali uginali się pod jego oporem jak młode
zboże pod gradem. Na własne oczy to widzia-era. Otóż Imjubu mówi
„atakować", lecz słoń zawsze skory do valki. A teraz co powie
Macumazahn, chytry lis, który widział lużo i woli ukąsić wroga z tyłu?
Ostatnie słowo ma Ignosi, król, bo ,o rzecz króla rozstrzygać o wojnie,
lecz chcemy usłyszeć twój ?łos, o Macumazahn, który masz oczy
otwarte na wszystko, i także głos tego z przejrzystym okiem.
— Co ty powiesz, Ignosi? — zapytałem.
— Ojcze mój — odparł nasz były służący, który teraz, w pełnym
rynsztunku wojennym, miał w każdym calu wygląd króla wojowników —
przemów ty i pozwól, bym ja, który jestem tylko dzieckiem w obliczu twej
mądrości, wysłuchał ciebie.
Na tę prośbę i po krótkiej naradzie z Sir Henrykiem i Goodem wyraziłem
swą opinię. Powiedziałem, że jeśli już znaleźliśmy się w potrzasku, nasza
jedyna szansa, szczególnie wobec braku wody, to zaatakować Twalę.
Radziłem, by nie czekać, aż zagoją się nam rany, i nie zwlekać z atakiem,
obawiałem się bowiem, że na widok przeważających sił Twali serca
naszych żołnierzy stopnieją jak wosk, że niektórzy z dowódców zmienią
zdanie, pogodzą się z Twalą, zdezerterują, a może nawet wydadzą nas
zdradziecko w jego ręce.
Wydawało mi się, że moją opinię przyjęto z życzliwym uznaniem,
jednakże ostateczna decyzja należała do Ignosiego, który od chwili gdy
uznano go za króla, mógł korzystać z nieograniczonych praw władcy,
szczególnie w sprawach strategii wojskowej. Teraz więc oczy wszystkich
zwróciły się na niego.
Stał chwilę pogrążony w myślach, po czym przemówił:
— Incubu, Macumazahn i Bougwan, waleczni biali ludzie i moi
przyjaciele; Infadoosie, mój stryju, i wy wodzowie, już postanowiłem.
Dziś uderzę na Twalę, postawię wszystko na jedną kartę: moje szczęście,
moje życie, a także wasze życie. Posłuchajcie, tak uderzymy. Widzicie, że
to wzgórze wygina się na kształt półksiężyca i że z równiny biegnie ku
wygięciu zielony język.
— Widzimy — odparłem.
— Dobrze. Teraz jest południe, ludzie jedzą i wypoczywają po trudach
walki. Gdy słońce zacznie się zbliżać ku zachodowi, niech twój pułk,
stryju, posunie się z drugim jeszcze pułkiem ku temu językowi. Wówczas
Twala rzuci tu swe siły, by was zgnieść. Ale miejsce jest wąskie i
niełatwo przyjdzie tamtym uderzać szerszym frontem, toteż będą ginąć
jeden po drugim i cała armia Twali zostanie wciągnięta w walkę, jakiej
człowiek nie widział. Z tobą, mój stryju, pójdzie mój przyjaciel Incubu, bo
gdy Twala zobaczy jego berdysz błyszczący w pierwszym szeregu
„Szarych", serce w nim upadnie. Wówczas stanę na czele trzeciego pułku,
bo jeśli twój pułk zginie, król będzie musiał walczyć. A ze mną pójdzie
Macumazahn, ten mądry.
— Dobrze, o królu — rzekł Infadoos, który ze spokojem
rozważał możliwość klęski swego pułku. Ci Kukuanie to
cudowni ludzie. Śmierć nie jest im straszna, kiedy w grę wchodzi
obowiązek.
— Podczas gdy uwaga żołnierzy Twali skupiona będzie na walce —
ciągnął dalej Ignosi — jedna trzecia naszych ludzi, którzy zostali przy
życiu, około sześciu tysięcy, zejdzie cichaczem prawym zboczem wzgórza
i zaatakuje lewą flankę sił Twali; inni, w tej samej liczbie, przekradną się
lewym zboczem i uderzą na prawą flankę. A gdy zobaczę, że obie strony
będą gotowe rzucić się na Twałę, zaatakuję samego króla i jeśli mi się
poszczęści, zwyciężymy. Nim noc przepędzi swoje czarne woły od gór do
gór, będziemy już spokojnie siedzieli w Loo. A teraz posilmy się
i przygotujmy. Ty zaś, Infadoosie, zrób wszystko, by nie zawiódł nasz
plan. I jeszcze jedno: niech mój biały ojciec, Bougwan, pójdzie z
prawym skrzydłem, bo jego błyszczące oko doda odwagi ludziom.
Przygotowania do ataku przebiegały bardzo szybko, co wymownie
świadczyło o doskonałości kukuańskiej organizacji wojskowej. W ciągu
niespełna godziny żołnierze otrzymali racje żywnościowe i posilili się,
uformowano trzy dywizje, dowódcom przedstawiono plan ataku i cała
armia, licząca około osiemnastu
138
139
cy ludzi, była gotowa do walki z wyjątkiem tych, którym czono opiekę nad
rannymi.
ymczasem zbliżył się Good, podając rękę Sir Henrykowi lie. —
Do widzenia, towarzysze — powiedział znaczącym m. — Pójdę z
prawym skrzydłem zgodnie z rozkazem, przy-łem więc pożegnać się, bo
może już się nie zobaczymy. Jścisnęliśmy sobie dłonie w milczeniu,
jednakże nie bez wzru-ia, jakiego Anglicy tak nie lubią okazywać. -
Dziwna rzecz — mówił Sir Henry, a jego głęboki głos ł z lekka — ja
nigdy nie jestem pewny, czy ujrzę światło ępnego dnia. Jeśli znam się na
rzeczy, to „Szarzy" mają :zyć do ostatniego człowieka, by oba
skrzydła mogły się kraść i okrążyć znienacka Twalę. Dobrze, niech tak
będzie, tażdym razie umrzemy jak mężczyźni. Do widzenia, drodzy
arzysze. Niech was Bóg błogosławi! Mam nadzieję, że ujdziecie fciem i
zdobędziecie diamenty, lecz jeśli się tak stanie, nie awajcie się już z
pretendentami do tronu.
Potem Good uścisnął nam raz jeszcze ręce i poszedł, Infadoos rowadził Sir
Henryka na jego miejsce wśród „Szarych", czas gdy ja, pełen złych
przeczuć, udałem się z Ignosim na zą pozycję.
14
Ostatni bój ,,Szarych"
Niebawem pułki, które miały wykonać manewr okrążający
odmaszerowały w milczeniu i szły ostrożnie pod osłoną nierówności
gruntu, by ukryć swe ruchy przed bystrymi oczyma zwiadowców Twali.
Upłynęło pół godziny lub więcej, nim nastąpiło jakieś poruszenie wśród
„Szarych", czekali oni bowiem, by pułki okrążające miały czas zająć
pozycje na lewym i prawym skrzydle. Pułk „Szarych" i wspierający go
pułk „Bawołów" miały wziąć na siebie główny ciężar bitwy.
Oba te pułki rozporządzały świeżymi siłami, gdyż „Szarzy" stanowili
rezerwę i stracili niewielu ludzi, odpierając jedynie ataki tych, którym
udało się przerwać linię naszej obrony. To wtedy właśnie spotkał mnie ów
przykry wypadek. Pułk „Bawołów" zaś stanowił trzecią linię obrony po
lewej stronie, a ponieważ atakujący nie zdołali przerwać drugiej linii, więc
niemal nie wszedł do akcji.
Infadoos, ostrożny stary generał, wiedział, jak ważne jest podtrzymanie
ducha wśród żołnierzy tuż przed desperacką potyczką, wykorzystał więc
przerwę i przemawiał do „Szarych" poetyckim językiem. Wyjaśniał im, że
to honor iść na przedzie i mieć w swoich szeregach białego wojownika z
Gwiazd. W razie wygranej obiecywał wielkie nagrody w postaci bydła i
awansów wszystkim tym, którzy przeżyją.
Spoglądałem na długie linie powiewających czarnych pióropuszy i na
surowe twarze pod nimi, myśląc ze smutkiem, że w ciągu godziny
większość tych wspaniałych weteranów, z których żaden nie przekroczył
jeszcze czterdziestego roku życia, padnie na polu walki lub umierać będzie
w bitewnym kurzu. Nie mogło się stać inaczej, byli skazani na pewną
śmierć z mądrym lekceważeniem ludzkiego życia, cechującym wielkich
wodzów, którzy poświęcają cześć armii, by dać pozostałym szansę
ocalenia i zwy-
141
cy ludzi, była gotowa do walki z wyjątkiem tych, którym czono opiekę nad
rannymi.
ymczasem zbliżył się Good, podając rękę Sir Henrykowi lie. —
Do widzenia, towarzysze — powiedział znaczącym m. — Pójdę z
prawym skrzydłem zgodnie z rozkazem, przy-łem więc pożegnać się, bo
może już się nie zobaczymy. Jścisnęliśmy sobie dłonie w milczeniu,
jednakże nie bez wzru-ia, jakiego Anglicy tak nie lubią okazywać. —
Dziwna rzecz — mówił Sir Henry, a jego głęboki głos ł z lekka — ja
nigdy nie jestem pewny, czy ujrzę światło ępnego dnia. Jeśli znam się na
rzeczy, to „Szarzy" mają ;zyć do ostatniego człowieka, by oba
skrzydła mogły się :kraść i okrążyć znienacka Twalę. Dobrze, niech tak
będzie, każdym razie umrzemy jak mężczyźni. Do widzenia, drodzy
arzysze. Niech was Bóg błogosławi! Mam nadzieję, że ujdziecie yciem i
zdobędziecie diamenty, lecz jeśli się tak stanie, nie awajcie się już z
pretendentami do tronu.
Potem Good uścisnął nam raz jeszcze ręce i poszedł, Infadoos rowadził Sir
Henryka na jego miejsce wśród „Szarych", Iczas gdy ja, pełen złych
przeczuć, udałem się z Ignosim na izą pozycję.
14
Ostatni bój ,,Szarych"
Niebawem pułki, które miały wykonać manewr okrążający
odmaszerowały w milczeniu i szły ostrożnie pod osłoną nierówności
gruntu, by ukryć swe ruchy przed bystrymi oczyma zwiadowców Twali.
Upłynęło pół godziny lub więcej, nim nastąpiło jakieś poruszenie wśród
„Szarych", czekali oni bowiem, by pułki okrążające miały czas zająć
pozycje na lewym i prawym skrzydle. Pułk „Szarych" i wspierający go
pułk „Bawołów" miały wziąć na siebie główny ciężar bitwy.
Oba te pułki rozporządzały świeżymi siłami, gdyż „Szarzy" stanowili
rezerwę i stracili niewielu ludzi, odpierając jedynie ataki tych, którym
udało się przerwać linię naszej obrony. To wtedy właśnie spotkał mnie ów
przykry wypadek. Pułk „Bawołów" zaś stanowił trzecią linię obrony po
lewej stronie, a ponieważ atakujący nie zdołali przerwać drugiej linii, więc
niemal nie wszedł do akcji.
Infadoos, ostrożny stary generał, wiedział, jak ważne jest podtrzymanie
ducha wśród żołnierzy tuż przed desperacką potyczką, wykorzystał więc
przerwę i przemawiał do „Szarych" poetyckim językiem. Wyjaśniał im, że
to honor iść na przedzie i mieć w swoich szeregach białego wojownika z
Gwiazd. W razie wygranej obiecywał wielkie nagrody w postaci bydła i
awansów wszystkim tym, którzy przeżyją.
Spoglądałem na długie linie powiewających czarnych pióropuszy i na
surowe twarze pod nimi, myśląc ze smutkiem, że w ciągu godziny
większość tych wspaniałych weteranów, z których żaden nie przekroczył
jeszcze czterdziestego roku życia, padnie na polu walki lub umierać będzie
w bitewnym kurzu. Nie mogło się stać inaczej, byli skazani na pewną
śmierć z mądrym lekceważeniem ludzkiego życia, cechującym wielkich
wodzów, którzy poświęcają cześć armii, by dać pozostałym szansę
ocalenia i zwy-
141
;stwa. Mieli umrzeć i wiedzieli o tym. Ich zadaniem było wiązanie w
walkę armii Twali na wąskim pasie zieleni pod nami, r oba skrzydła mogły
w odpowiedniej chwili przypuścić atak. jednak nie wahali się, na żadnej
twarzy nie dostrzegłem oznak rachu. Stali tam idąc na pewną śmierć, by
już nigdy nie ujrzeć ogosławionego światła dnia, i bez drżenia zdawali się
na łaskę
su.
Nawet w tym momencie nie mogłem się powstrzymać od porów-ywania
stanu ich umysłów z moim własnym, dalekim od spokoju, )też
westchnąłem z zazdrością i podziwem. Nigdy w życiu nie idziałem takiego
poczucia obowiązku i takiej obojętności wobec
;go gorzkich owoców.
— Spójrzcie na waszego króla — kończył swą przemowę nfadoos
wskazując na Ignosiego. — Idźcie walczyć i ginąć za iego, jak przystoi
walecznym, i niech przekleństwo spadnie La głowę tego, kto ulęknie się
śmierci za króla lub pierzchnie irzed nieprzyjacielem. Spójrzcie na króla, o
wodzowie, kapitanowie i żołnierze! Złóżcie hołd świętemu wężowi i
pójdźcie za nami, >yśmy razem z Incubu mogli wam wskazać drogę do
serca wojsk
rwali.
Przez chwilę panowała cisza, a potem jak daleki szept morza Dodniósł się
wśród zwartych szeregów szmer spowodowany lekkim aderzeniem
uchwytów sześciu tysięcy włóczni o tarcze wojowników. Szmer rósł i rósł,
aż przerodził się w potężny krzyk, odbijając się echem od gór i napełniając
powietrze falą dźwięków. Potem zaczął słabnąć, aż zamarł zupełnie i
nagle rozbrzmiały słowa
królewskiego salutu.
Pomyślałem sobie, że tego dnia Ignosi mógł być dumny, bo chyba żaden
rzymski cesarz nie był równie wspaniale pozdrawiany przez gladiatorów,
którzy mieli umrzeć.1
Ignosi przyjął ten wspaniały akt hołdu podnosząc berdysz, a potem
„Szarzy" stanęli w trójszeregu, przy czym każdy szereg obejmował około
tysiąca wojowników, nie licząc oficerów. Gdy ostatnie kompanie znalazły
się w odległości około pięciuset jardów, Ignosi stanął na czele „Bawołów",
uszeregowanych tak samo jak „Szarzy", i dał rozkaz wymarszu. Nie
potrzebuję dodawać, że gdy ruszyliśmy, modliłem się gorąco, bym z tej
imprezy mógł wynieść całą skórę. Bywałem w różnych opałach, ale nigdy
szansa przeżycia nie była tak mała jak teraz.
1 Przed rozpoczęciem walki na śmierć i życie gladiatorzy rzymscy
pozdrawiali cesarza słowami:„Ave Caesar, morituri te salutant" — Witaj
cesarzu, pozdrawiają cię ci, co mają umrzeć (przyp. tłum.).
142
Gdyśmy doszli na skraj płaskowyżu, „Szarzy" znajdowali się już w
połowie zbocza, kończącego się językiem zieleni, który biegł ku wygięciu
naszego wzgórza. W obozie Twali na równinie panowało wielkie
podniecenie. Pułk za pułkiem ruszał równym krokiem naprzód, by dojść
do początku owego języka u stóp wzgórza, nim atakujący zdołają dotrzeć
na równinę.
Język ten, wrzynający się głęboko we wzgórze, nie miał w swej
najszerszej części więcej niż czterysta do pięciuset kroków, natomiast w
górnej części najwyżej dziewięćdziesiąt. Schodząc zboczem wzgórza ku
temu końcowi, „Szarzy" maszerowali kolumną, lecz gdy dotarli tam, gdzie
ów pas zieleni się rozszerzał, uformowali znów trójszereg i zatrzymali się.
Potem my, to znaczy „Bawoły", zeszliśmy do szczytu języka i zajęliśmy
pozycję rezerwową w odległości stu jardów za ostatnim szeregiem
„Szarych". Stąd widzieliśmy całą armię Twali, widocznie wzmocnioną od
porannego ataku i liczącą pomimo strat nie mniej niż czterdzieści tysięcy
wojowników, zmierzających teraz szybko w naszym kierunku. Gdy jednak
zbliżyli się do podstawy języka, zawahali się, zrozumieli bowiem, że tylko
jeden pułk mógł posuwać się w górę owym wąwozem zieleni. Widzieli
też, że w odległości jakichś siedemdziesięciu jardów stał sławny pułk
„Szarych" — duma i chwała kukuańskiej armii — gotowych zagrodzić
drogę ich oddziałom. Mogli też atakować jedynie pierwszy szereg, bo z
boku chroniły naszych ściany wąwozu, zarzucone głazami po obu
stronach. Zawahali się więc i zatrzymali. Nie mieli najwidoczniej ochoty
skrzyżować włóczni z trzema, ponurymi szeregami wojowników, którzy
stali tak niewzruszeni w pełnej gotowości do walki.
Nagle jednak pojawił się jakiś rosły wysokiej rangi wojownik w
przepisowym przybraniu głowy ze strusich piór w towarzystwie grupy
dowódców i łączników. Domyśliłem się, że musi to być Twala we własnej
osobie. Wydał rozkaz i pierwszy pułk z okrzykiem na ustach rzucił się do
ataku na „Szarych". Stali spokojnie, póki tamci nie znaleźli się w
odległości czterdziestu jardów, i tylko szczęk noży do rzucania, zwanych
tollami, mącił milczenie.
Potem zerwali się z krzykiem, skoczyli naprzód z podniesionymi
włóczniami i dwa pułki starły się ze sobą w śmiertelnej walce. Odgłos
tarcz uderzających o tarcze dotarł jak grzmot do naszych uszu; migotały w
świetle ostrza włóczni na całej równinie. Masa wojowników kołysała się i
falowała w nieludzkiej walce, ale nie trwało to długo. Niebawem szeregi
atakujących zaczęły się przerzedzać i nagle oddziały „Szarych" jakby
podźwignęły się,
143
zesuwając się powolnym, długim ruchem przez linie wroga, idobnie jak
fala unosi się całą swą masą i przesuwa ponad padłym już grzbietem. Stało
się: pułk atakujących przestał tnieć, lecz i nasz pułk stracił wielu
wojowników, tylko dwie zecie „Szarych" pozostało przy życiu.
Stojąc teraz ramię przy ramieniu, zatrzymali się raz jeszcze w milczeniu
czekali na nowy atak. Z radością dostrzegłem jasną rodę Sir Henryka, jak
krążył wśród szeregów, sprawiając szyk.
. więc żył jeszcze!
Tymczasem i my znaleźliśmy się na polu bitwy, zasłanym przez lisko
cztery tysiące ludzkich istot, martwych, umierających, annych, zalanych
krwią. Ignosi wydał rozkaz, podany natych-liast dalej przez oficerów, by
nie dobijali rannych wrogów, eślim zdołał zauważyć, rozkaz ten
skrupulatnie spełniono. Byłby
0 przecież straszliwy widok, choć teraz nie mieliśmy czasu o tym
nyśleć.
Drugi pułk bowiem — odrębnie wyglądający, bo wojownicy nieli białe
pióropusze, spódniczki i tarcze — ruszał do ataku na lwa tysiące
pozostałych przy życiu „Szarych", którzy stali iv tak,im samym złowrogim
milczeniu jak poprzednio, i dopiero *dy wróg zbliżył się na odległość
czterdziestu jardów, rzucili się nań z ogromnym impetem. Znów tarcze
uderzały o. tarcze
1 znów powtórzyła się tragedia. Ale tym razem wynik był długo
niepewny; wydawało się, że „Szarzy" nie zdołają uzyskać przewagi.
Atakujący pułk, złożony z młodych mężczyzn, walczył zajadle,
spychając samą siłą uderzenia weteranów. Rzeź była straszna, w
ciągu minuty padały setki żołnierzy, szczękały włócznie, a w takt tej
muzyki wydobywała się z ust wojowników sycząca nuta „zgii, zgii", nuta
tryumfu każdego zwycięzcy, gdy przebijał assagajem ciało zwyciężonego.
Jednakże doskonała dyscyplina i niesłabnące męstwo czynią cuda, a jeden
weteran wart dwóch młodych, jak się okazało w naszym przypadku, gdy
już bowiem myśleliśmy, że koniec z „Szarymi", i przygotowywaliśmy się,
by zająć ich miejce, usłyszałem rozbrzmiewający wśród zgiełku głęboki
głos Sir Henryka i dostrzegłem błysk jego berdysza, którym wywijał
ponad głową. Nastąpiła zmiana, „Szarzy" przestali ustępować, stali
nieruchomo jak mur, o który rozbijały się — iak fale o brzeg — wściekłe
ataki włóczników. Niebawem zaczęli się posuwać, tym razem do
przodu, a ponieważ nie mieli broni palnej i nie było dymu,
widzieliśmy wszystko doskonale. Po chwili napór zaczął słabnąć.
144
— Ach, to są prawdziwi mężczyźni, znów zwyciężą — krzyknął
podniecony Ignosi. — Spójrz, Macumazahn, stało się.
Atakujący pułk rozpierzchnął się jak podmuch dymu z gardzieli armaty,
uciekając grupami, tylko pióropusze wojowników chwiały się na wietrze.
Na placu boju zostali zwycięzcy, ale spośród trzech tysięcy ludzi, którzy
przed czterdziestu minutami rozpoczęli walkę, pozostało najwyżej
sześciuset zbryzganych krwią wojowników. A jednak radowali się,
potrząsając tryumfalnie włóczniami, a potem, zamiast cofnąć się ku nam,
jak się tego spodziewaliśmy, popędzili za uciekającymi, zawładnęli
pobliskim wzniesieniem i stanąwszy znów w trójszeregu, utworzyli wokół
niego potrójny pierścień. Ogarnęła mnie znów radość, bom ujrzał tam Sir
Henryka, który przez chwilę stał na szczycie wzniesienia, a obok niego
naszego starego przyjaciela, Infadoosa. Potem pułki Twali runęły na ów
pierścień i bitwa rozgorzała na nowo.
Jak Czytelnik już się z pewnością domyślił, jestem — szczerze mówiąc —
trochę tchórzem i nie lubię się bić, choć los chciał, żem nieraz popadał w
ciężkie tarapaty i musiałem rozlewać cudzą krew. Nienawidziłem tego
jednak, a własną krew starałem się zachować w takiej ilości, jak to tylko
było możliwe, biorąc czasem nogi za pas. W tym momencie jednak
poczułem po raz pierwszy w życiu, że w piersi mej zapłonął żar męstwa.
Wojenne fragmenty z Legend Ingoldsby'ego wraz z różnymi krwawymi
wersetami ze Starego Testamentu odżyły w mej pamięci; krew moja,
dotychczas na wpół zmrożona przerażeniem, zaczęła żywiej krążyć w
żyłach i zbudziło się we mnie dzikie pragnienie zabijania bez litości.
Obejrzałem się na zwarte szeregi wojowników za moimi plecami i
spytałem sam siebie, czy twarz moja wygląda teraz jak ich twarze. Stali
tam z zaciśniętymi pięściami i rozchylonymi ustami, wysunąwszy głowy
do przodu, ponad tarcze. Ich oczy błyszczały tak dziko jak oczy ogara, gdy
dojrzy swą ofiarę.
Tylko serce Ignosiego, sądząc po jego pozornym opanowaniu, zdawało się
bić tak spokojnie jak zwykle pod płaszczem z lamparciej skóry, choć
nawet on zgrzytał zębami. Nie mogłem już znieść dłużej tego wszystkiego.
— Czyż będziemy tu stać, aż zapuścimy korzenie, Ignosi, teraz,
gdy Twala pożera tam naszych? — zapytałem.
— Nie, Macumazahn — brzmiała odpowiedź. — Właśnie
nadszedł odpowiedni moment i trzeba z tego skorzystać.
Gdy to mówił, świeży pułk runął na pierścień opasujący małe wzniesienie
i zatoczywszy koło, zaatakował je z drugiej strony.
10 Kopalnie króla Salomona
145
Wówczas Ignosi dał znak i pułk „Bawołów" z wojennym rzykiem
Kukuanów na ustach ruszył do natarcia.
Nie czuję się na siłach, by opisać to wszystko, co nastąpiło, imiętam tylko,
że posuwaliśmy się naprzód w ordynku, lecz ;akim impetem, iż ziemia
drżała; że wróg, którego atakowaliśmy, lienił nagle front; że potem
nastąpiło gwałtowne zderzenie wśród nieustannego ryku i połyskiwania
włóczni wydawało mi g, że widzę wszystko przez czerwoną mgłę krwi.
Gdy mi się rozjaśniło w głowie, stałem u szczytu wzniesienia, ;oczony
przez tych, co pozostali przy życiu ze sławnego pułku Szarych", a gdym
się obejrzał, zobaczyłem nie kogo innego, rlko Sir Henryka we własnej
osobie. W tym momencie nie miałem ojęcia, jak się tam znalazłem, i
dopiero potem opowiedział mi on, 3 pierwsza wściekła szarża „Bawołów"
zaniosła mnie niemal o jego stóp i pozostawiła, bowiem oni z kolei zostali
odepchnięci
0 tyłu. Wówczas on wysunął się z pierścienia i wciągnął mnie
oń.
A dalszy przebieg bitwy? Któż to opisze? Ogromna masa
wojowników wciąż nacierała na nasze topniejące w oczach szeregi,
1 my wciąż dawaliśmy im odpór.
Przypomniały mi się wówczas słowa wyczytane chyba w Legendach
Ingoldsby'ego:
Zwartym szeregiem stali wojownicy I nieprzejrzany był wciąż las ich
włóczni, bo miejsce tego, co w boju padł martwy, zajmował zaraz
najbliższy towarzysz.
Wspaniały to był widok, gdy ci dzielni wojownicy przekraczali raz za
razem barierę martwych ciał, trzymając je czasem przed sobą, by w nie
godziły uderzenia włóczni, a potem własnymi ciałami powiększając
rosnący stos zabitych. Wspaniale też wyglądał stary wojownik Infadoos,
tak spokojny, jakby był na paradzie, wykrzykujący rozkazy,
napominający niektórych, nawet żartujący, aby podtrzymać na duchu
nielicznych już „Szarych", zawsze tam czynny, gdzie najsroższy wrzał bój.
Ale najwspanialej prezentował się Sir Henry z rozwianymi na
wietrze długimi włosami i w pióropuszu ściętym uderzeniem czyjejś
włóczni. Stał tam ten wielki Duńczyk z rękami zbryzganymi krwią i nikt
nie potrafił mu sprostać. Widziałem, jak raz za razem opuszczał topór,
gdy któryś z przeciwników ośmielił się stawić mu czoło,
146
a uderzając wołał: „O-hoj! O-hoj!" jak jego berserkierscy2 praojcowie i
jednym ciosem miażdżył tarcze, włócznie i czaszki, aż wreszcie nikt z
własnej woli nie zbliżał się do wielkiego białego „umtagati", czarodzieja,
który zabijał niezawodnie.
Lecz nagle, podniósł się krzyk „Twala, Twala" i z ciżby wyskoczył
jednooki olbrzym w kolczudze, także z berdyszem i tarczą. — Gdzie
jesteś, Incubu, biały mężu, który zabiłeś Scraggę, mego syna? Spróbuj
mnie zabić! — krzyknął i cisnął tollę wprost . w Sir Henryka, ale ten
dostrzegł cios i nadstawił tarczę, tak że nóż przeszył ją tylko, wbiwszy się
klinem w żelazną płytę za skórą. Wtedy z okrzykiem na ustach skoczył
Twala na niego i tak silnie uderzył w jego tarczę swym berdyszem,
że sama siła uderzenia powaliła Sir Henryka na kolana. Do walki jednak
nie doszło, bo nagle z ust nacierających na nas wojowników wydarł się
okrzyk trwogi, a gdym spojrzał, zrozumiałem przyczynę. Z lewej
strony i z prawej równina zaroiła się od walczących. To stojące na
skrzydłach oddziały przyszły nam na pomoc. Zjawiły się w samą porę,
wojska Twali bowiem, jak przewidział Ignosi, skupiły całą uwagę na
krwawych zapasach z resztą „Szarych" i „Bawołów", tworzących do
niedawna trzon naszej armii, a teraz toczących w niewielkiej odległości
osobny bój. Dopiero gdy oba nasze skrzydła miały już zewrzeć szeregi
wokół wroga, wojownicy Twali dostrzegli niebezpieczeństwo, nie
zdołali jednak zająć obronnych pozycji i nasi skoczyli na nich jak ogary
na zwierzynę. Za kilka minut los bitwy był już rozstrzygnięty. Naciskane z
obu stron, przerażone ogromem rzezi, pułki Twali poszły w rozsypkę
ratując się ucieczką i wkrótce cała równina między nami a Loo pełna
była pierzchających żołnierzy. Jeśli zaś chodzi o oddziały, które do
niedawna otaczały nas i pułk „Bawołów", stopniały jak za dotknięciem
różdżki czarodziejskiej i niebawem staliśmy tam sami niby skała po
odpływie morza. Ale jak okropny był to widok! Wokół nas leżały stosy
trupów i umierających, a spośród walecznych „Szarych" tylko
dziewięćdziesięciu pięciu ludzi stało o własnych siłach. Ten jeden tylko
pułk stracił blisko trzy tysiące ludzi.
— Żołnierze — mówił spokojnie Infadoos, gdy opatrywano mu ranę na
ręce, a on dokonywał przeglądu pozostałych przy życiu — okryliście
sławą nasz pułk, toteż o dzisiejszym dniu będą mówiły dzieci waszych
dzieci. — Potem zwrócił się ku Sir Henrykowi i uścisnął mu rękę. —
Jesteś wielki, Incubu — rzekł
2 Berserkier (berserker) — dziki skandynawski wojownik (przyp. tłum.).
147
i prostu. — Od lat przebywam wśród żołnierzy i niejednego alecznego
wojownika spotkałem w życiu, ale nigdy nie widziałem kiego męża jak ty.
Tymczasem pułk „Bawołów" rozpoczął marsz ku Loo, a gdy ijali nasze
stanowisko, odebraliśmy wiadomość od Ignosiego, l-óry prosił Infadoosa,
Sir Henryka i mnie, byśmy połączyli się nim. „Szarym" nakazano zbierać
rannych, my zaś udaliśmy się a spotkanie z Ignosim. Oświadczył, że
zamierza przypieczętować wycięstwo i — jeśli to możliwe — pojmać
Twalę.
W drodze do Loo spotkaliśmy niespodziewanie Gooda, siedzą-ego na
kopcu mrówek w odległości stu kroków od nas. Tuż obok dego leżało
ciało kukuańskiego wojownika.
— Jest pewnie ranny — powiedział z niepokojem Sir Henry. We ledwie
przebrzmiały te słowa, zdarzyła się rzecz niesłychana. Pozornie martwy
Kukuanin gwałtownie zepchnął Gooda z kopca l zaczął kłuć go
włócznią. W przerażeniu biegliśmy ku nim widząc, jak muskularny
wojownik zadaje cios za ciosem powalonemu na ziemię Goodowi,
kurczącemu się bezsilnie po każdym uderzeniu. Widząc, że nadchodzimy,
Kukuanin raz jeszcze pchnął Gooda i z okrzykiem „Masz, czarowniku"
rzucił się do ucieczki. Good nie ruszał się, sądziliśmy więc, że nie żyje,
gdy jednak podeszliśmy do niego, zobaczyliśmy ze zdumieniem,
że jest wprawdzie blady i bardzo słaby, ale uśmiecha się
pogodnie, a monokl tkwi mocno w jego oku.
— Pierwszorzędna zbroja — mruknął spostrzegłszy pochylone nad sobą
twarze przyjaciół. — Dobrze musieli zapłacić temu żebrakowi. — Potem
zemdlał, a gdyśmy go zbadali, okazało się, że odniósł groźną ranę od tolli,
rzuconej w czasie pościgu, jednakże kolczuga wytrzymała uderzenia
ostatniego napastnika, który zdołał zadać swej ofierze tylko kilka ran
kłutych. Ponieważ w tej chwili nie mogliśmy nic dla niego zrobić,
umieściliśmy go na noszach z łoziny, używanych do noszenia rannych i
zabraliśmy ze sobą. Smutny to był pochód.
Przybywszy do jednej z najbliższych bram Loo, zastaliśmy tam jeden z
naszych pułków, strzegących jej na rozkaz Ignosiego. Pozostałe pułki
pilnowały innych wejść do mias.a. Oficer dowodzący tym pułkiem
pozdrowił Ignosiego jako króla i powiadomił go, że wojska Twali
schroniły się w mieście, dokąd uciekł też sam Twala. Dodał przy tym, że
jego zdaniem wojsko jest zdemoralizowane i zapewne się podda.
Wówczas Ignosi po naradzie z nami wysłał heroldów do każdej z bram,
nakazując obrońcom, by je otwarli, i zaręczając królewskim słowem,
że prze-
148
baczy wszystkim żołnierzom, którzy złożą broń. Odniosło to skutek, bo
niebawem wśród okrzyków radości „Bawołów" spuszczono most
zwodzony i bramy po drugiej stronie fosy stanęły otworem.
Przedsięwziąwszy wszelkie środki ostrożności na wypadek zdrady,
wkroczyliśmy do miasta. Przy drodze stali wszędzie przygnębieni
wojownicy, spuściwszy głowy i złożywszy tarcze i włócznie u swych stóp.
Wszyscy pozdrawiali Ignosiego jako króla. Ruszyliśmy wprost ku
kraalowi Twali, a gdy dotarliśmy do ogromnego placu, gdzie niedawno
byliśmy świadkami polowania na czarowników, zobaczyliśmy, że jest
pusty. Nie, niezupełnie pusty, bo tam, przed chatą, siedział sam Twala, a u
jego stóp Gagool.
Przykro było patrzeć na niego, siedzącego tam z berdyszem i tarczą u
boku, z brodą opuszczoną na piersi, w towarzystwie jednej tylko osoby,
starej wiedźmy, toteż mimo jego podłości i okrucieństwa zdjęła mnie
litość. Jakże nisko upadł. Ani jeden żołnierz z jego armii, ani jedna z żon,
ani jeden spośród setek dworzan, którzy płaszczyli się przed nim, nie
pozostali, by dzielić jego los i gorycz upadku. Biedny dzikus! Los dał mu
nauczkę, że ludzie odwracają się od tych, co popadli w niesławę; że ten,
kto przegrał i jest bezbronny, nie znajdzie przyjaciół i nie zazna litości.
Zresztą Twala nie zasługiwał na nią.
Minąwszy bramę maszerowaliśmy ku miejscu, gdzie siedział eks-król.
Gdy znaleźliśmy się w odległości około pięćdziesięciu jardów, pułk
zatrzymał się, my zaś w towarzystwie straży honorowej podeszliśmy do
Twali, przy czym Gagool obrzuciła nas wyzwiskami.
Dopiero teraz podniósł Twala zdobną pióropuszem głowę i spojrzał na
zwycięskiego rywala — Ignosiego. Jego jedyne oko, zdradzające
hamowaną wściekłość, błyszczało jak wielki diament na jego czole.
— Witaj, o królu — rzekł z gorzkim szyderstwem — ty, który jadłeś mój
chleb, a teraz za pomocą czarodziejskich sztuk białych mężów uwiodłeś
moje pułki i pobiłeś moje wojska. Witaj! Jakiż los chcesz mi zgotować, o
królu?
— Taki sam los, jaki przypadł mojemu ojcu, na którego tronie
siedzisz od tylu lat — odrzekł z powagą Ignosi.
— Pokażę ci, jak się umiera — mówił Twala — byś zapamiętał to, jak na
ciebie przyjdzie kolej. Spójrz, słońce krwawo zachodzi, dobrze, że moje
słońce zajdzie razem z nim. A teraz, o królu, gotów jestem umrzeć, lecz
pragnę skorzystać z prawa przysługującego
149
ólewskiemu domowi Kukuanów: chcę umrzeć walcząc.3 Nie ożesz mi
odmówić, bo wówczas większym b'yłbyś tchórzem ż ci, co dziś uciekli z
pola walki.
— Zgadzam się. Z kim chcesz walczyć? Wybieraj. Ze mną nie ożesz, bo
królowi wolno walczyć tylko na wojnie.
Twala wodził swym ponurym okiem po szeregach wojowników, gdy w
pewnej chwili utkwił wzrok we mnie, przeraziłem się nie i żarty. Co
będzie, jeśli zechce wybrać najpierw mnie? Jakąż ansę miałbym w walce z
nie mającym nic do stracenia, olbrzy-im dzikusem? Równie dobrze
mógłbym od razu popełnić samo-jjstwo. Natychmiast powziąłem myśl, że
nie przyjmę wyzwania, iwet gdyby mnie wygwizdano, bo lepiej zostać
zhańbionym niż )ćwiartowanym berdyszem.
Ale oto Twala przemówił.
— Incubu, dokończmy tego, co zaczęliśmy dziś, bo inaczej azwę cię
podłym tchórzem.
— Nie — wtrącił szybko Ignosi — nie będziesz się bił z Incubu.
— Będę, nawet jeśli go strach obleciał — rzekł Twala.
Na nieszczęście Sir Henry zrozumiał te słowa, bo krew na-tynęła mu do
twarzy. — Będę z nim walczył — powiedział — )baczy, że się nie boję.
— Na Boga — błagałem — tu chodzi o pana życie. Nikt, kto siś widział
pana, nie pomyśli, że. jest pan tchórzem.
— Będę walczył — brzmiała posępna odpowiedź. — Nikt nie azwie
mnie tchórzem. Jestem gotowy. — I Sir Henry wystąpił aprzód wznosząc
swój berdysz.
Łamałem ręce na widok tej donkiszoterii, ale wobec jego 2terminacji nie
starałem się już go powstrzymać.
— Nie bij się, mój biały bracie — mówił ze wzruszeniem jnosi,
kładąc rękę na ramieniu Sir Henryka. — Dość już walczy-;ś. Jeśli padniesz
z jego rąk, pęknie mi serce.
— A jednak będę wylczył, Ignosi — odparł Sir Henry.
— Dobrze, Incubu. Jesteś dzielnym człowiekiem. To będzie iękna
walka. Spójrz, Twalo. Słoń jest gotowy.
Eks-król roześmiał się dziko i postąpiwszy naprzód, znalazł się warzą w
twarz z Curtisem. Stali tak przez chwilę w świetle achodzącego słońca,
które przystroiło czerwienią ich potężne ostacie. Dobrana to była para.
3 W Kukuanłe istnieje zwyczaj, zgodnie z którym mężczyznę z
królewskiego idu można zabić jedynie za jego zgodą, przy czym tej zgody
nigdy on nie odmawia. rolno mu wybrać kilku przeciwników,
zaaprobowanych przez króla, z którymi alczy, póki jeden z nich go nie
zabije (A. Q.).
50
Okrążali się nawzajem z podniesionymi w górę berdyszami, dy nagle Sir
Henry poderwał się i zadał potężny cios prze-iwnikowi, który uskoczył w
bok. Uderzenie było tak silne, że lir Henryk niemal stracił równowagę, z
czego Twala nie omieszkał atychmiast skorzystać. Serce we mnie zamarło,
bom pomyślał, e to już koniec. Ale nie, szybkim ruchem lewego ramienia
Sir lenry nadstawił tarczę i skutek był taki, że berdysz Twali adłamał tylko
zewnętrzny brzeg jego tarczy i drasnął go w lewe amię, nie wyrządziwszy
mu większej krzywdy. Drugi cios Sir lenryka przyjął z kolei Twala na swą
tarczę. Potem nastąpiła ała seria uderzeń, które odbijały się od tarcz albo
trafiały j próżnię. Podniecenie rosło: Wojownicy z pułku, który- był
wiadkiem walki, zapomnieli o dyscyplinie i zbliżywszy się krzy-zeli i na
przemian jęczeli za każdym uderzeniem.
W tym czasie Good, który leżał przy mnie na ziemi, odzyskał mysły,
usiadł i obserwował pojedynek. Nagle wstał i ująwszy mie pod ramię,
zaczął podskakiwać na jednej nodze, ciągnąc mie za sobą i wykrzykując
pod adresem Sir Henryka słowa achęty.
— Dalej, stary! — wołał. — Dobrze teraz! Wal! Tymczasem Sir
Henry, przyjąwszy nowy cios na tarczę,
.derzył z całej siły, przebił zarówno tarczę, jak i twardą kolczugę "wali i
zranił go w ramię. Z rykiem bólu i wściekłości oddał Twala ios z mocą tak
wielką, że zmiażdżył Curtisowi rękojeść berdysza, hoć sporządzona była z
rogu nosorożca i umocniona stalowymi brączkami. Na twarzy Sir Henryka
ukazała się krew.
Krzyk przerażenia podniósł się wśród „Bawołów , gdy spo-trzegli, że
rękojeść berdysza upadła na ziemię, a Twala, raz jeszcze wznosząc swą
broń, rzucił się z krzykiem na Curtisa. Zamknąłem iczy, a gdym je
otworzył, zobaczyłem, że jego tarcza leży także ta ziemi, on zaś sam
obejmuje Twalę wpół swymi potężnymi ra-nionarni. Zataczali się wciąż,
walcząc jak niedźwiedzie, naprężając całej siły muskuły w obronie życia i
honoru. Z najwyższym wysiłkiem odtrącił Twala swego przeciwnika i obaj
runęli, tarzając ię po ziemi. Twala starał się ugodzić Curtisa w głowę, Sir
Henry >róbował przebić pancerz Twali tollą, którą wyciągnął zza pasa.
Była to potężna i zarazem straszna walka.
— Złap jego topór — wrzasnął Good i może nasz bohater [o usłyszał.
W każdym razie, upuściwszy tollę, pochwycił berdysz, paskiem >awolej
skóry przymocowany do przegubu Twali, i teraz wyrywali \o sobie
nawzajem, walcząc jak dzikie koty i z trudnością łapiąc
52
oddech. Nagle skórzany pasek pękł, Sir Henry uwolnił się z wysiłkiem i
broń została w jego ręce. Podniósł się krwawiąc silnie, ale i Twala zerwał
się na nogi. Wyciągnąwszy ciężką tollę zza pasa, ruszył ku Curtisowi i
ugodził go w pierś. Uderzenie było celne, lecz ten, kto wykonał kolczugę,
znał swoją sztukę, bo oparła się stali. Z dzikim wrzaskiem uderzył Twala
raz jeszcze i raz jeszcze ciężki nóż odskoczył, a gdy Sir Henry zatoczył się
pod tym ciosem, Twala znów naparł na niego. Wówczas Anglik zebrał
wszystkie siły i z rozmachem zadał mu straszliwy cios. Ogromny krzyk
wyrwał się z tysięcy gardeł, bo oto głowa Twali oderwała się od ramion,
upadła na ziemię i potoczyła się do stóp Ignosiego. Przez sekundę
bezgłowy trup stał prosto, a krew tryskała fontanną z przeciętych arterii,
potem z głuchym chrzęstem upadł na ziemię. Obok niego leżał złoty
naszyjnik królewski.
Tymczasem Sir Henry, osłabiony walką i upływem krwi, runął na trupa.
Podniesiono go natychmiast, czyjeś skwapliwe ręce polewały mu twarz
wodą i wreszcie szare oczy otwarły się szeroko. Zył.
Zaszło właśnie słońce, a ja podszedłem do miejsca, gdzie w kurzu leżała
głowa Twali, zdjąłem mu z czoła wielki diament i wręczyłem Ignosiemu.
— Weź — powiedziałem — prawowity królu Kukuanów, królu z
urodzenia i dzięki zwycięstwu.
Ignosi ozdobił czoło diamentem i postąpiwszy kilka kroków, postawił
stopę na bezgłowym ciele przeciwnika. A potem zaczął śpiewać, choć był
to raczej nie śpiew, lecz jakiś pean tryumfu, tak piękny, a przy tym tak
dziki, że nie znajdę odpowiednich słów, by go opisać. Kiedyś słyszałem,
jak pewien uczony czytał wspaniale Homera, i pamiętam, że byłem
oczarowany samym brzmieniem poszczególnych słów i wierszy. Pienia
Ignosiego w języku równie pięknym i dźwięcznym jak starogrecki
sprawiły na mnie takie samo wrażenie, choć byłem uznojony i wyczerpany
nadmiarem przeżyć.
— Teraz — rozpoczął Ignosi — nasz bunt zakończył się
zwycięstwem...
Rano ciemięzcy powstali, przywdziali pióropusze i gotowali się do walki...
Powstali i chwycili za włócznie; żołnierze wołali do swoich kapitanów:
„Prowadźcie nas", a kapitanowie wołali do króla: „Wydaj bitwę"...
Powstali w swojej dumie, dwadzieścia tysięcy wojowników.
Ich pióropusze pokryły ziemię jak pióra ptaków pokrywają
153
niazdo; potrząsali włóczniami i Krzyczeli; ciskali włóczniami r
światło słońca; pragnęli bitwy i radowali się...
Wystąpili przeciwko mnie; silni wojownicy biegli, by mnie abić,
krzyczeli: „Ha, ha, ha! On już tak jakby nie żył!..."
Wtedy zaczerpnąłem tchu, a mój oddech był jak oddech burzy patrzcie: już
ich nie ma...
Moje pioruny poraziły ich, błyskawice moich włóczni zmiotły 2h siłę;
przygiąłem ich do ziemi grzmotem mego krzyku.
Załamali się, rozproszyli, zniknęli jak mgły poranka...
Są teraz pożywieniem wron i lisów, a pole bitwy tłuste jest id ich krwi...
Gdzie są ci potężni, co powstali rano?
Gdzież są ci dumni, którzy potrząsali włóczniami i wołali: ,Oi. już tak
jakby nie żył?... » Pochylili głowy, ale nie we śnie, leżą tam, ale nie
śpią...
Pamięć o nich zaginie, wstąpili w ciemność i już nie powrócą; ;ak, inni
wezmą ich żony, dzieci zapomną o nich...
A ja, ja król, ja orzeł, odnalazłem swe gniazdo...
Patrzcie! Długo wędrowałem nocą, wróciłem jednak do domu
) świcie...
Schrońcie się w cieniu mych skrzydeł, o ludzie, a ja uwolnię
was od trosk i trwogi...
Dobry nastał czas, czas łupów...
Moje jest bydło w dolinach, moje są też dziewice w kraalach... Zima
minęła, nadchodzi lato... jZło zakryje teraz swą twarz, dobrobyt
zakwitnie w kraju
jak lilia...
Raduj się, raduj, mój ludu! Niech świat cały się cieszy, bo nie będzie
tyranii tam, gdzie ja panuję...
Zamilkł, a wówczas z gęstniejącego mroku nadeszła odpowiedź:
— Ty jesteś królem!
I tak ziściły się prorocze słowa, które powiedziałem heroldowi, bowiem po
czterdziestu ośmiu godzinach bezgłowe ciało Twali leżało u wrót jego
kraalu.
I
15
Choroba Gooda
Po skończonej walce przeniesiono Sir Henryka i Gooda do chaty Twali, a
ja przyłączyłem się do nich. Wysiłek i utrata krwi zupełnie ich wyczerpały,
ja zaś czułem się nieco lepiej. Jestem wytrzymały i łatwiej znoszę trudy
niż większość ludzi, gdyż mało ważę i mam niezłą zaprawę, jednakże tej
nocy i ja czułem się wykończony, a jak zawsze, gdy jestem zmęczony,
rana, którą zadał mi niegdyś lew, dała na nowo o sobie znać. Bolała mnie
też straszliwie głowa od uderzenia, które powaliło mnie rano na ziemię.
Trudno byłoby sobie wyobrazić żałośniejszą od nas trójkę tego wieczora.
Pocieszaliśmy się tylko, że lepiej czuć się tak nędznie aniżeli leżeć bez
życia na równinie, gdzie spoczywały teraz tysiące walecznych mężczyzn,
którzy jeszcze rano byli zdrowi i silni.
Przy pomocy Foulaty, która od chwili gdyśmy uratowali jej życie, grała
rolę naszej służebnicy, szczególnie wobec Gooda, zdołaliśmy zdjąć
kolczugi. Sir Henrykowi i Goodowi uratowały one z pewnością życie, ale
całe ciało pod nimi mieli posiniaczone. Zresztą i mnie nie brakowało
sińców. Znaczną ulgę przyniosły nam plastry z przyniesionych przez
Foulatę aromatycznych liści, ale choć sińce były nadal bolesne,, nie
martwiły nas tak bardzo jak rany Sir Henryka i Gooda. Goodowi przebito
na wylot „piękną białą nogę", z której uszło dużo krwi, Sir Henry zaś,
obok innych skaleczeń, miał głęboką ranę na twarzy, zadaną mu przez
Twalę. Na szczęście Good jest zręcznym chirurgiem, toteż gdy tylko
odnalazła sie jego apteczka, wymył starannie rany i zdołał je nawet zaszyć,
najpierw Sir Henryka, potem własną, choć prymitywna kukuańska lampa
niewiele dawała światła. Potem nasmarował zranione miejsca jakąś
antyseptyczną maścią, a my obwiązaliśmy je resztkami chusteczek do
nosa.
Tymczasem Foulata przygotowała nam mocny rosół, byliśmy bowiem
zbyt umęczeni, by jeść. Wypiwszy go, rzuciliśmy się
155
•az na stosy skór i futer, którymi zasłana była wielka chata i-króla.
Dziwnym zrządzeniem losu na posłaniu Twali, owinięty
0 skórami, spał tej nocy Sir Henry, człowiek, który go zabił.
Powiedziałem „spał", ale po takim dniu niełatwo było usnąć,
wiem do uszu naszych dochodziły odgłosy
Zegnania umierających,
opłakiwania zmarłych.'
Słyszeliśmy zawodzenie kobiet, których mężowie, synowie racia polegli w
boju. Nic dziwnego, że zawodziły, bo ponad adzieścia tysięcy mężczyzn,
blisko jedna trzecia kukuańskiej nii, zginęło w tej straszliwej walce. Serce
się nam ściskało, fśmy leżeli i słuchali, jak plączą po tych, co już nigdy nie
ścą. I wtedy zrozumiałem całą okropność dokonanego dziś eła i całą
próżność ludzkich ambicji. Ku północy umilkł płacz )iet i wreszcie
zapadła cisza, przerywana tylko przeciągłym ciem, dochodzącym z
najbliższej chaty. Dowiedziałem się ;niej, że to Gagool opłakiwała króla
Twalę. Zasnąłem wreszcie niespokojnym snem, ale zrywałem się ciągle
śląc, że wciąż jestem aktorem ostatnich wydarzeń. To mi się dawało, że
wojownik, którego wysłałem na tamten świat, na-ra na mnie na wzgórzu.
To stałem raz jeszcze we wspaniałym rścieniu „Szarych", którzy stoczyli
śmiertelny bój z wojskami ali. To znów widziałem toczącą się po ziemi
skrwawioną głowę -króla. Wreszcie noc jakoś minęła, ale gdy nastał świt,
zoba-łem, że moi towarzysze nie spali lepiej. Good miał wysoką •ączkę,
wkrótce zaczął bredzić i ku mojemu przerażeniu pluć via. Był to
niewątpliwie rezultat wewnętrznego obrażenia, :nanego pod ciosami
kukuańskiego wojownika, który usiłował ebić mu kolczugę. Sir Henry
natomiast czuł się lepiej mimo ly na twarzy, która utrudniała mu jedzenie,
a całkowicie emożliwiała śmiech.
Około godziny ósmej odwiedził nas Infadoos. Choć twardy to : człowiek,
czuł się gorzej po wysiłkach minionego dnia. Do-:dzieliśmy się ponadto,
że nie spał całą noc. Radował się lżąc nas, ściskał nam serdecznie ręce i
martwił r,ię bardzo nem Gooda. Zauważyłem, że do Sir Henryka odnosił
się ze zególnym szacunkiem, jakby uważał go za coś więcej niż owieka.
Przekonaliśmy się zresztą, że wśród Kukuanów ucho-
1 Tu autor cytuje dwuwiersz z wiersza Rezygnacja Henry'ego
Wordswortha jfellowa (1807 —1882), amerykańskiego poety, autora
sonetów, ballad, ro-sów prozą, a przede wszystkim eposu o
półlegendarnym wodzu Indian pt. ni o Hajawacie (przyp. tłum.).
dził Sir Henry za nadprzyrodzoną istotę. Żaden człowiek, mówili
żołnierze, nie potrafiłby walczyć tak jak on i żaden człowiek po tak
ciężkich bojach nie potrafiłby zabić Twali, króla, a zarazem najtęższego
kukuańskiego wojownika, i odrąbać mu głowy jednym zamachem. Ten
cios stał się w Kukuanie przysłowiowy, każde bowiem nadzwyczajne
uderzenie berdysza, każdy nadzwyczajny popis siły nazywano „ciosem
Incubu".
Infadoos poinformował nas, że wszystkie pułki Twali złożyły broń przed
Ignosim i że deklaracje poddańcze nadchodziły ze wszystkich zakątków
kraju. Śmierć Twali z rąk Sir Henryka położyła kres wszelkim próbom
zamieszek. Scragga był jedynym synem króla, nie istniał więc już żaden
pretendent do tronu.
Powiedziałem teraz, że Ignosi doszedł do władzy poprzez krew. Na to
stary wojownik wzruszył ramionami. — Tak — odparł — ale nasz lud
można utrzymać w ryzach, jedynie upuszczając mu trochę krwi. Wielu
zginęło, pozostały jednak kobiety, inni wkrótce dorosną i zajmą miejsca
poległych. Potem kraj będzie żył przez pewien czas w pokoju.
Złożył nam też krótką wizytę Ignosi, na którego czole błyszczał królewski
diament. Gdym tak patrzył na niego, stąpającego pewnym krokiem w
asyście uniżonej straży honorowej, przyszedł mi na pamięć wysoki Zulus,
który kilka miesięcy temu przedstawił nam się w Durbanie, prosząc o
przyjęcie go na służbę i mówiąc, jak dziwnie toczy się koło fortuny.
— Witaj, o królu — powiedziałem wstając.
— Tak, Macumazahn — odparł — jestem wreszcie królem z łaski
waszych trzech prawych rąk.
Opowiedział nam, że wszystko idzie dobrze, że za dwa tygodnie pragnąłby
zorganizować uroczystość, w czasie której mógłby się zaprezentować
ludowi.
Zapytałem go, co zamierza zrobić ze starą Gagool.
— Ona jest złym duchem tego kraju — odpowiedział. — Zabiję ją i
wszystkich czarowników. Żyje tak długo, że już nie pamięta, kiedy się
zestarzała. To ona uczyła tropicielki czarowników, to ona upodliła kraj w
obliczu niebios nad nami.
— Jednakże ona dużo wie — odparłem. — Łatwiej zniszczyć wiedzę,
Ignosi, niż ją zdobyć.
— Tak jest — rzekł. — Ona i tylko ona zna tajemnicę
„Trzech Czarownic", wie, dokąd biegnie Wielka Droga, wie, gdzie
grzebani są królowie i gdzie siedzą „Milczący".
— I gdzie są diamenty. Nie zapomnij o swej obietnicy, Ignosi.
157
isz zaprowadzić nas do kopalń nawet za cenę darowania życia
ool, która wskaże nam drogę.
- Nie zapomnę, Macumazahn, i zastanowię się nad tym, co
asz.
Po wizycie Ignosiego poszedłem zobaczyć, jak się czuje Good, i zastałem
go znów majaczącego. Poważne obrażenia ciała dały znać o sobie w
postaci wysokiej gorączki. Przez kilka dni stan jego był krytyczny i sądzę,
że gdyby nie Foulata i jej niezmordowana pielęgnacja, z pewnością by
umarł.
Kobiety są takie same na całym świecie bez względu na kolor skóry.
Osobliwy to był jednak widok, gdy ta ciemnoskóra piękność pochylała się
dzień i noc nad łożem gorączkującego mężczyzny, spełniając przy nim
wszelkie potrzebne usługi szybko, delikatnie i z instynktem urodzonej
pielęgniarki. W ciągu pierwszej nocy próbowałem jej pomóc, to samo
czynił Sir Henry, jeśli tylko pozwalały mu na to własne dolegliwości, ale
Foulata przyjmowała nasze starania z niecierpliwością i w końcu
poprosiła, byśmy tylko jej pozostawili opiekę nad chorym. Mówiła, że
nasza krzątanina męczy chorego, i chyba miała rację. Czuwała nad nim
nieustannie, podając miejscowy lek: chłodny napój, przyrządzony z mleka
i z soku cebulek jakiegoś gatunku tulipana. Odganiała też muchy, by nie
siadały na chorym.
Mam teraz przed oczyma ów obraz: Gooda rzucającego się na posłaniu w
świetle prymitywnej lampy, bredzącego, z oczyma rozszerzonymi
gorączką i siedzącą obok niego na ziemi, plecami opartą o ścianę chaty
kukuańską piękność. W spojrzeniu jej łagodnych oczu malowała się
bezbrzeżna litość. A może było to coś więcej niż litość?
Przez dwa dni byliśmy przekonani, że Good umrze, i myśleliśmy o tym z
ciężkim sercem. Tylko Foulata nie chciała w to uwierzyć.
— Będzie żył — mówiła.
Dokoła głównej chaty Twali, gdzie leżał Good, panowało milczenie w
promieniu trzystu jardów, bowiem na rozkaz króla mieszkańcy pobliskich
chat opuścili je, by żaden hałas nie docierał do uszu chorego. Pewnej nocy
przed pójściem na spoczynek — a był to już piąty dzień choroby Gooda —
wstąpiłem tam jak zwykle, aby się dowiedzieć, jak on się czuje. Wszedłem
ostrożnie, starając się nie czynić hałasu. Lampa stojąca na podłodze
oświetlała postać Gooda, który nie rzucał się już na posłaniu, leżąc bez
ruchu.
A więc koniec, pomyślałem, i nie mogłem się powstrzymać od szlochu.
— Sza! — dobiegł mnie cichutki głos z cienia poza głową Gooda.
Podszedłem i zobaczyłem, że Good żyje i śpi spokojnie, a Foulata
obejmuje jego dłoń swymi wysmukłymi paluszkami. Kryzys minął.
Okazało się, że od kilkunastu godzin dziewczyna
159
łziała przy nim bez ruchu, bojąc się, że go obudzi, jeśli tylko puści jego
rękę ze swoich rąk. Ile się wycierpiała siedząc tam łona, zmęczona i
zapewne głodna, nikt się nie dowie. W każdym ie, gdy Good się obudził,
wyniesiono ją tak zdrętwiałą, że mogła iść o własnych siłach.
Od tego dnia zaczął Good odzyskiwać szybko zdrowie, ale >iero po
pewnym czasie powiedział mu Sir Henry, co uczyniła ń Foulata.
Usłyszawszy historię owych kilkunastu godzin, czasie których dziewczyna
trwała przy nim bez ruchu, szla-tny marynarz wzruszył się bardzo i
natychmiast poszedł do Lty, gdzie staliśmy z powrotem kwaterą i gdzie
Foulata przy-owywała nam teraz południowy posiłek. Bojąc się, że
dziewczynie zdoła go zrozumieć, wziął mnie ze sobą jako tłumacza, ale
szę powiedzieć, że rozumiała go cudownie, choć bardzo ogra-zone było jej
kukuańskie słownictwo.
— Powiedz jej pan — mówił Good — że zawdzięczam jej :ie i że
nigdy nie zapomnę jej dobroci.
Przetłumaczyłem jego słowa i wydawało mi się, że Foulata :zerwieniła się
pod swą ciemną skórą. Potem zwróciła się ku adowi ruchem szybkim i
pełnym gracji i spoglądając na niego ymi wielkimi brązowymi oczyma,
rzekła cicho:
— Nie, pan mój zapomniał, że to on uratował mi życie. ;tem
jego służebnicą.
Czytelnik zapewne zauważy, że młoda dama zdawała się )ominać o moim
i Sir Henryka udziale w wyrwaniu jej ze lonów Twali. Ale takie są kobiety.
Moja droga żona też taka ta. Wycofałem się więc zasmucony. Nie
podobały mi się czułe )jrzenia Foulaty, bo znam fatalne skłonności do
amorów ma-larzy w ogóle, a Gooda w szczególności.
Jeśli wiem, dwie są rzeczy na świecie, którym nie można pobiec: nie
można powstrzymać Zulusa od walki i marynarza
zakochania się przy najmniejszej okazji.
W kilka dni później miało miejsce wielkie zgromadzenie lub kukuańsku
„indaba", na którym Ignosi został formalnie nany za króla przez
przywódców kukuańskiego ludu. Widowisko sedstawiało się imponująco,
tym bardziej że połączone było vielką rewią wojskową. W paradzie
maszerowały resztki „Sza-jh", którym podziękowano uroczyście za ich
waleczność skrutnej bitwie. Ponadto każdy z nich otrzymał bogaty
podarek postaci bydła i promocję na oficera w formowanym na nowo łku
„Szarych". Król wydał rozkaz, by wszyscy Kukuanie, jak aj długi i
szeroki, oddawali nam trzem takie honory, jakie
przysługują królowi. Ponadto oświadczył, zgodnie z daną nam obietnicą,
że niczyja krew nie będzie nigdy przelana bez sądu i że ustanie polowanie
na czarowników.
Po skończonej ceremonii zaczekaliśmy na Ignosiego i powiedzieliśmy mu,
że pragniemy zbadać tajemnicę kopalń, do których prowadziła Droga
Salomona, pytając równocześnie, czy nie zdobył w związku z tym jakichś
wiadomości.
— Przyjaciele — odparł — oto czego się dowiedziałem. Kopalnie
znajdują się tam, gdzie siedzą trzy wielkie postaci, zwane tu
„Milczącymi". To im chciał Twala złożyć w ofierze Foulatę. To
tam, w wielkiej jaskini górskiej, grzebie się królów. To tam znajdziecie
ciało Twali obok tych, którzy przed nim odeszli. To tam znajduje się wielki
szyb, gdzie ludzie dawno zmarli wydobywali kamienie, takie może, jakich
szukacie, takie, jakich podobno dużo av Kimberley. Jest tam też Komnata
Śmierci, miejsce tajemne, znane tylko królowi i starej Gagool. Lecz Twala
nie żyje, a ja nie wiem, gdzie ona jest i co się w niej znajduje. Legenda
mówi, że kiedyś, bardzo dawno temu, biały człowiek przeszedł przez góry,
że pewna kobieta zaprowadziła go do tej komnaty i pokazała mu ukryte w
niej skarby. Nim jednak zdołał je zabrać, zdradziła go i na rozkaz
ówczesnego króla został wypędzony. Od tego czasu żaden człowiek nie
przekroczył już progu komnaty. '
— To prawdziwa historia, Ignosi — odezwałem się — bo
przecież w górach znaleźliśmy białego człowieka.
— Tak, znaleźliśmy go. Przyrzekłem wam, że jeśli dotrzecie do tej
komnaty i znajdziecie kamienie...
— Klejnot na twoim czole dowodzi, że tam są kamienie — wtrąciłem,
wskazując na wspaniały diament, który zdjąłem z martwej głowy
Twali.
— Może. Jeśli są, weźcie tyle, ile tylko zechcecie, ale, bracia moi, czy
naprawdę pragniecie mnie opuścić?
— Najpierw musimy znaleźć tę komnatę — powiedziałem.
— Tylko jedna osoba może wam ją wskazać: Gagool.
— A jeśli nie zechce?
— Wtedy umrze — odparł Ignosi. — Darowałem jej życie z tego
jedynie powodu. Dobrze, niech wybiera. — I od razu Ignosi kazał wezwać
Gagool.
Niebawem przyszła, prowadzona przez dwóch strażników, których
przeklinała po drodze.
1— Zostawcie ją — rzekł do nich król.
Jak tylko odeszli, ta starucha, ten strzęp człowieka z oczyma płonącymi
nienawiścią, skuliła się na ziemi.
11 Kopalnie króla Salomona
161
— Czego chcesz ode mnie, Ignosi? — pisnęła. — Jeśli mnie tkniesz,
zabiję cię. Pamiętaj o mojej czarodziejskiej sztuce.
— Twoja sztuka nie ocaliła Twali, stara wilczyco. Nic mi nie zrobisz.
Posłuchaj: żądam, byś mnie zaprowadziła do komnaty, gdzie są błyszczące
kamienie.
— Ha, ha! — zapiszczała znów. — Tylko ja wiem, gdzie ona jest, ale ci
nie powiem. Białe diabły odejdą stąd z pustymi rękami.
— Powiesz mi, Zmuszę cię do tego.
— Jesteś wielki, o królu, ale czyż siłą można coś wydobyć z niewiasty?
— Trudna to rzecz, ale mnie się uda.
— J..k, o królu?
— Tak oto: jeśli nic nie powiesz, umrzesz powolną śmiercią.
— Umrzeć! — wrzasnęła z przerażeniem i wściekłością. — Nie
ośmielisz się mnie dotknąć. Czy wiesz, kim jestem?... Ile mam lat?
Jak myślisz? Znałam twoich ojców i ojców twoich ojców. Gdy kraj
był młody, byłam tu, gdy się zestarzeje, też tu będę. Umrzeć mogę
tylko przypadkowo, bo nikt nie może mnie zabić.
— A jednak zabiję cię, Gagool, matko zła, bo czyż taka stara,
bezkształtna wiedźma jak ty, bez włosów, bez zębów, z oczyma pełnymi
złości, niegodziwa, może jeszcze kochać życie? To będzie miłosierny
uczynek, Gagool.
— Ty głupcze — krzyknęła stara diablica — przeklęty głup-;ze, myślisz,
że życie jest słodkie tylko dla młodych? Jeśli tak, to nie znasz serda
człowieka. Dla młodych śmierć jest czasem pożądana, bo oni potrafią
czuć. Kochają i cierpią, i ściska się im serce, gdy drogie im istoty
odchodzą do kraju cieniów. Ale starzy już nic nie czują, nie kochają i... ha,
ha, ha... cieszą się, gdy innych śmierć zabiera. Ha, ha, ha!... Śmieją się na
widok zła. Kochają jedynie życie, ciepło słońca i słodycz powietrza. Boją
się zimna l ciemności. Ha, ha, ha! — I stara wiedźma zaczęła się tarzać po
ziemi w wybuchu upiornej wesołości.
— Nikczemna jest twoja mowa, dość już tego! — powiedział gniewnie
Ignosi. — Pokażesz mi miejsce, gdzie są kamienie czy lie? Bo jeśli nie
zechcesz, umfzesz, nawet teraz. — To mówiąc, [gnosi chwycił za
włócznię i trzymał ją ponad głową Gagool.
— Nie pokażę! Nie ośmielisz się mnie zabić. Ten, kto mnie sabije, będzie
przeklęty na wieki.
Wówczas Ignosi zniżył włócznię i ukłuł staruchę. Z dzikim vrzaskiem
zerwała się na nogi, potem upadła i potoczyła się >o podłodze.
62
— Dobrze, pokażę ci. Pozwól mi tylko żyć, pozwól wygrzewać się w
słońcu i zjeść czasem kawałek soczystego mięsa.
— Wiedziałem, że potrafię przemówić ci do rozumu. Jutro pójdziesz tam
z Infadoosem i moimi białymi przyjaciółmi, ale strzeż się zasadzki, bo
inaczej umrzesz powolną śmiercią. Rzekłem.
— Nie zawiodę cię, Ignosi, zawsze dotrzymuję słowa, ha, ha, ha! Kiedyś
pewna kobieta pokazała to miejsce białemu człowiekowi i cóż się stało?
Spotkało go nieszczęście — mówiła wiedźma, a jej oczy błyszczały
nienawiścią. — Nazywała się tak jak ja, Gagool. Może tą kobietą byłam ja.
— Kłamiesz — powiedziałem. — Dziesięć pokoleń minęło od
tego czasu.
— Kiedy się długo żyje, łatwo się zapomina. Może to była matka mojej
matki, jedno wiem, że nazywała się Gagool. Ale uważajcie! W
miejscu, gdzie są te błyszczące zabaweczki, znajdziecie worek pełen
kamieni. Ten człowiek napełnił nimi wór, nie zabrał go jednak. Spotkało
go nieszczęście, nieszczęście — mówię. Powiedziała mi o tym może
matka mojej matki... Wesoła będzie nasza podróż. Zobaczymy po drodze
ciała tych, co padli w boju. Ich oczodoły będą już puste, ich żebra
ogryzione. Ha, ha, ha!
16
Komnata śmierci
Było już ciemno, gdy trzeciego dnia po scenie opisanej
poprzednim rozdziale stanęliśmy obozem u stóp „Trzech Cza-
>wnic", czyli trójkąta gór, do których biegła Wielka Droga
alomona. Prócz nas trzech uczestniczyli w wyprawie: Infadoos,
oulata, która czekała na n"as, a szczególnie na Gooda, i Gagool,
iesiona w lektyce, mrucząca coś bez przerwy i przeklinająca, oraz
rupa strażników i służących. Góry, a raczej trzy ich wierzchołki
- bo sama masa stanowiła geologicznie całość — tworzyły, jak
iiż powiedziałem, trójkąt, którego podstawa zwrócona była ku
am, jeden wierzchołek wznosił się po prawej stronie, drugi
io lewej, a trzeci na wprost nas. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki
Ljrzeliśmy w promieniach słońca następnego ranka. Wysoko,
vysoko ponad nami strzelały w błękit nieba trzy ośnieżone szczyty,
i poniżej warstwy śniegu i na zboczach płonęły purpurą wrzo-
>owiska. Wprost przed nami widniała biała wstążka Wielkiej
Drogi Salomona, biegnącej w górę do stóp centralnego wierzchoł-
ia. Liczyła około pięciu mil i tam się kończyła.
Uczucia niezwykłego podniecenia, z jakim wyruszaliśmy w dalszą drogę
tego ranka, zostawię raczej wyobraźni Czytelnika. Zbliżaliśmy się
wreszcie do cudownych kopalń, które trzysta lat temu przyprawiły o
śmierć starego Portugalczyka, potem mego biednego przyjaciela,
urodzonego pod złą gwiazdą potomka tamtego, a może również George'a
Curtisa, brata Sir Henryka. Jaki los przypadnie nam po tym wszystkim,
cośmy przeszli? Tamtych spotkało nieszczęście, jak mówiła Gagool, czy i
nas ono spotka? Gdy pokonywaliśmy już ostatni odcinek długiej, pięknej
drogi, nie mogłem się opędzić od myśli nieco zabobonnych i wydawało mi
się, że zarówno Good, jak i Sir Henry to samo czuli.
Przez ponad półtorej godziny maszerowaliśmy drogą obrzeżoną wrzosami
w takim tempie, że tragarze niosący Gagool z trud-
164
ią dotrzymywali nam kroku, ona sama zaś domagała się, ny się zatrzymali.
— Idźcie wolniej, biali mężowie — mówiła wysuwając swą iną,
pomarszczoną twarz spoza zielonej zasłony i wlepiając as błyszczące oczy.
— Dlaczegóż tak pędzicie na spotkanie zczęścia, które spadnie tam na
was, poszukiwaczy skarbów? [ śmiała się śmiechem tak strasznym, że
zimny dreszcz nas łnikał, gasząc całkowicie nasz entuzjazm.
Posuwaliśmy się jednak naprzód, aż wreszcie ujrzeliśmy u stóp y rozległy
kolisty dół, którego pochyłe zbocza opadały na Dokość ponad trzystu stóp,
a obwód liczył pół mili.
— Co to jest, jak panowie myślicie? — zwróciłem się do Henryka i
Gooda, którzy ze zdumieniem spoglądali na ów
Potrząsnęli przecząco głowami.
— W takim razie nie widzieliście kopalń diamentów w Kim-ley. Nie
mam wątpliwości, że to Diamentowa Kopalnia Salo-tia. Proszę spojrzeć
tu — mówiłem wskazując na warstwy ardniałej gliny, wyzierającej z
trawy i krzewów na brzegach u — to ta sama formacja. Jestem pewny, że
gdy zejdziemy dół, znajdziemy żyły kruszcu. — Zwróciłem też uwagę
na
ą serię płaskich kamiennych płytek, umieszczonych na ła-Inym zboczu
poniżej poziomu strumienia, który przed wiekami żłobił sobie drogę w
litej skale. — Jeśli to nie są stoły używane
płukania wydobytego kruszcu, to jestem Holendrem.
Na brzegu owego wielkiego dołu, który był niewątpliwie szy-n
oznaczonym na mapie da Silvestry, Wielka Droga rozgałęzia-
się w dwie strony i okalała go. W wielu miejscach była ona szelnie
wyłożona kamiennymi płytami, najwidoczniej w celu locnienia obrzeży
szybu. Szliśmy tą drogą, ciekawość naszą wiem wzbudziły trzy wznoszące
się po drugiej stronie obiekty, edy się zbliżyliśmy, okazało się, że to
kamienne kolosy, trójka lilczących", o których z taką czcią i lękiem mówili
Kukuanie. ły ich majestat mogliśmy ocenić dopiero wtedy, gdy
znaleźliśmy i tuż przed postumentem.
Na olbrzymim piedestale z ciemnego kamienia znajdowały się sy siedzące
postacie, umieszczone z osobna, w odległości dwu-iestu kroków, i
spoglądające na drogę, która prowadziła równiną ' leżącego w odległości
sześćdziesięciu mil Loo. Dwie postacie zedstawiały mężczyzn, trzecia
kobietę, przy czym każda z nich iała około osiemnastu stóp wysokości,
licząc od głowy do podsta-f«
I
Postać kobieca była naga i odznaczała się wielką, choć surową pięknością,
jednakże wielowiekowe wpływy atmosferyczne zniekształciły trochę jej
rysy. Głowę jej zdobił półksiężyc ze zwróconymi ku górze ostrymi
końcami. Dwie postacie, męskie natomiast były udrapowane, a ich rysy
miały straszliwy wyraz,'szczególnie mężczyzny po prawej stronie z twarzą
diabła. Postać męska po lewej stronie wyglądała pogodniej, ale jej spokój
wydawał się okropny. Był to spokój nieludzkiego okrucieństwa. Sir Henry
zauważył, że taki właśnie wyraz nadawali starożytni pewnym potężnym
istotom, które spoglądały na cierpienia ludzkości jeśli nie z radością, to
przynajmniej bez smutku. Te trzy postacie, siedzące tam w samotności i
spoglądające od wieków na równinę, budziły lęk.
Oddani kontemplacji monumentu, zastanawialiśmy się, czyje ręce go
ukształtowały, kto wykopał szyb i zbudował drogę. Ponieważ znam nieźle
Stary Testament, pomyślałem sobie, że te trzy postacie to może Asztarte,
bogini Fenicjan, Chemosz, bóg Moabitów, i Milkom, bóg dzieci Amona,
ale Sir Henry, który jest bardzo wykształcony, zdobył bowiem wysoki
stopień naukowy w dziedzinie studiów klasycznych, był innego zdania.
— Może to było tak — powiedział — Asztoret Hebrajczyków to Asztarte
Fenicjan, którzy byli wielkimi kupcami za czasów Salomona. Grecką
Astarte z kolei, którą Grecy utożsamiali z Afrodytą, przedstawiano z
rogami półksiężyca, a na głowie tej kobiecej postaci przed nami są
wyraźne rogi. Twórcą tych kolosów mógł być jakiś fenicki urzęfdnik,
który zarządzał kopalniami. Któż to wie?
Na rozmyślaniach o tych niezwykłych reliktach dalekiej przeszłości zastał
nas Infadoos. Pozdrowiwszy „Milczących" podniesieniem włóczni,
zapytał, czy zechcemy pójść do Komnaty Śmierci od razu, czy dopiero po
południowym posiłku, Gagool bowiem wyraziła gotowość zaprowadzenia
nas tam. Ponieważ była zaledwie jedenasta, a nasza ciekawość nie miała
granic, oświadczyliśmy, że pragniemy iść tam natychmiast.
Zaproponowałem przy tym, byśmy wzięli ze sobą coś do zjedzenia,
przypuszczałem bowiem, że nasz pobyt w jaskini może się przedłużyć.
Przyniesiono więc lektykę starej Gagool, a Foulata przygotowała na moją
prośbę trochę suszonego mięsa i kilka gurd z wodą, umieściwszy ten zapas
w trzcinowym koszyku.
Wprost przed nami, w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków za plecami
kolosów, wyrastała pionowa ściana skalna wysokości osiemdziesięciu
stóp, wznosząca się pochyło ku górze i tworząca
6
167
>dstawę wyniosłego, zwieńczonego śniegiem szczytu, który rzelał w niebo
na wysokość trzech tysięcy stóp ponad nami. iy tylko Gagool zobaczyła,
że tragarze niosą jej lektykę, obrzu-ła nas złym spojrzeniem i wsparta na
łasce szła utykając wprost i owej skalnej ścianie. Postępowaliśmy za nią i
niebawem •tarliśmy do wąskiego sklepionego portalu, który wyglądał jak
sjście do podziemnego korytarza kopalni.
Tu zaczekała na nas, a z jej twarzy nie schodził pełen złośli-aści uśmiech.
— Biali mężowie z Gwiazd — pisnęła — wielcy wojownicy, cubu,
Bougwan i ty, mądry Macumazahnie, czyście gotowi? stem tu na rozkaz
mego pana i króla, by wam pokazać błyszczące mienie. Ha, ha, ha!
— Jesteśmy gotowi — odparłem.
— Dobrze, dobrze. Zbierzcie siły, by móc znieść to, co zobaczy-;. Czy
pójdziesz z nami, Infadoosie, ty, który zdradziłeś swego na?
— Nie — odpowiedział Infadoos marszcząc brwi — nie pójdę, nie dla
mnie. Ale ty, Gagool, poskrom swój język i miej się baczności. W twoje
ręce oddaję moich przyjaciół i jeśli spadnie
włos z głowy, umrzesz, choćbyś była stokroć potężniejszą irownicą.
Czy słyszysz?
— Słyszę cię, Infadosie. Znam cię, zawsze lubiłeś wielkie iwa.
Gdy byłeś małym dzieckiem, groziłeś własnej matce. Ale s bój się, nie bój,
chętnie słucham rozkazów króla. Służyłam 'u królom, że w końcu oni
służyli mnie. Ha, ha, ha! Idę spojrzeć zcze raz w ich twarze, również w
oblicze Twali. Chodźcie, Ddźcie! Tu jest lampa. — I Gagool wydobyła
spod swego futrza-g-o płaszcza naczynie pełne oliwy, w którym
tkwiła świeca cnotem z sitowia.
— A ty, Foulato, pójdziesz z nami? — pytał Good łamanym ykiem
Kukuanów, w którym podciągał się pod kierunkiem odej damy.
— Boję się, panie mój — odparła dziewczyna nieśmiało.
— To daj mi koszyk.
— Nie, nie... Gdziekolwiek pójdziesz ty, panie mój, pójdę i ja.
— Tam do licha — mruknąłem — pójdziesz, ale kłopotliwe będzie dla
nas, jeśli w ogóle wybrniemy z tych tarapatów. Nie mówiąc już nic,
Gagool zagłębiła się w ów korytarz, tyle szeroki, że dwie osoby mogły
tam iść obok siebie, i zupełnie nny. Postępowaliśmy za dźwiękiem jej
głosu z drżeniem i pewną wą, której nie umniejszał odgłos trzepotania
skrzydeł.
— Co to? — krzyknęła Gagool. — Ktoś uderzył mnie w twarz.
— Nietoperze — powiedziałem. — Prowadź dalej.
Gdy uszliśmy kilkadziesiąt kroków, zobaczyliśmy, że mrok się rozjaśnia.
Jeszcze chwila i znaleźliśmy się w najcudowniejszym miejscu, jakie
kiedykolwiek oglądały oczy żywego człowieka.
Drogi Czytelniku! Wyobraź sobie wnętrze olbrzymiej katedry, bez okien,
lecz oświetlonej jakimś przyćmionym światłem z góry, które dochodziło
zapewne z szybów, mających połączenie ze światłem dziennym. Wyobraź
sobie sklepienie wznoszące się na wysokość stu stóp ponad nami, a
będziesz miał pojęcie o ogromie tego miejsca, przy czym ta stworzona
przez naturę katedra była wynioślejsza i szersza niż jakakolwiek świątynia,
zbudowana przez człowieka.
Ta zdumiewająca wielkość była jednak najmniejszym z cudów, bowiem
wzdłuż całej hali biegły lodowe filary — gigantyczne stalaktyty. Nie
potrafię opisać ich piękna i dostojeństwa. Niektóre z nich, o średnicy
liczącej nie mniej niż dwadzieścia stóp u podstawy, wznosiły się wprost ku
dalekiemu sklepieniu. Inne były dopiero w stadium tworzenia się i na
skalnej podłodze wyglądały — mówiąc słowami Sir Henryka — jak
rozbite kolumny w starej greckiej świątyni, podczas gdy wysoko w górze
można było dostrzec zawieszone tam ogromne sople lodu. Ów proces
tworzenia się był nawet dla nas dostrzegalny, bo gdy tam staliśmy, krople
wody spadały niekiedy na owe kolumny. Czasem była to jedna kropla na
dwie, trzy minuty, a wówczas zastanawiałem się, czy dałoby się obliczyć,
w jakim czasie mógłby powstać filar wysokości na przykład
osiemdziesięciu stóp i o średnicy liczącej dziesięć stóp u podstawy. By
udowodnić, że taki proces, przynajmniej w jednym przypadku, był
niesłychanie powolny, wystarczy podać następujący przykład. Otóż na
jednym z tych filarów odkryliśmy rzeźbę przedstawiającą mumię, a obok
jej głowy postać jakiegoś egipskiego boga. Było to bez wątpienia dzieło
kopalnianego pracownika z zamierzchłych czasów. Mumia miała wielkość
naturalną, bo tak zazwyczaj pragnie się uwiecznić człowiek kosztem
arcydzieł natury, czy to będzie fenicki robotnik, czy brytyjski prostak. Od
czasu jej wyrzeźbienia musiało upłynąć blisko trzy tysiące lat, kolumna
zaś liczyła tylko osiem stóp wysokości wobec pięciu stóp rzeźby i
znajdowała się jeszcze w stadium formowania. Daje to pojęcie, ile czasu
potrzeba, by urosła o stopę czy nawet o cal.
Niektóre stalagmity przybrały dziwne kształty zapewne dlatego, że woda
nie zawsze kapała w to samo miejsce. I tak jedna
169
Istawę wyniosłego, zwieńczonego śniegiem szczytu, który zelał w niebo
na wysokość trzech tysięcy stóp ponad nami. y tylko Gagool zobaczyła, że
tragarze niosą jej lektykę, obrzu-i nas złym spojrzeniem i wsparta na lasce
szła utykając wprost owej skalnej ścianie. Postępowaliśmy za nią i
niebawem ;arliśmy do wąskiego sklepionego portalu, który wyglądał jak
jście do podziemnego korytarza kopalni.
Tu zaczekała na nas, a z jej twarzy nie schodził pełen złośli-ści uśmiech.
— Biali mężowie z Gwiazd — pisnęła — wielcy wojownicy, ;ubu,
Bougwan i ty, mądry Macumazahnie, czyście gotowi? stem tu na rozkaz
mego pana i króla, by wam pokazać błyszczące mienie. Ha, ha, ha!
— Jesteśmy gotowi — odparłem.
— Dobrze, dobrze. Zbierzcie siły, by móc znieść to, co zobaczy-. Czy
pójdziesz z nami, Infadoosie, ty, który zdradziłeś swego na?
— Nie — odpowiedział Infadoos marszcząc brwi — nie pójdę, nie dla
mnie. Ale ty, Gagool, poskrom swój język i miej się baczności. W twoje
ręce oddaję moich przyjaciół i jeśli spadnie
włos z głowy, umrzesz, choćbyś była stokroć potężniejszą irownicą.
Czy słyszysz?
— Słyszę cię, Infadosie. Znam cię, zawsze lubiłeś wielkie >wa.
Gdy byłeś małym dzieckiem, groziłeś własnej matce. Ale i bój się, nie bój,
chętnie słucham rozkazów króla. Służyłam [u królom, że w końcu oni
służyli mnie. Ha, ha, ha! Idę spojrzeć szcze raz w ich twarze, również w
oblicze Twali. Chodźcie, odźcie! Tu jest lampa. — I Gagool wydobyła
spod swego futrza-go płaszcza naczynie pełne oliwy, w którym tkwiła
świeca knotem z sitowia.
— A ty, Foulato, pójdziesz z nami? — pytał Good łamanym :ykiem
Kukuanów, w którym podciągał się pod kierunkiem odej damy.
— Boję się, panie mój — odparła dziewczyna nieśmiało.
— To daj mi koszyk.
— Nie, nie... Gdziekolwiek pójdziesz ty, panie mój, pójdę i ja.
— Tam do licha — mruknąłem — pójdziesz, ale kłopotliwe będzie dla
nas, jeśli w ogóle wybrniemy z tych tarapatów. Nie mówiąc już nic,
Gagool zagłębiła się w ów korytarz, tyle szeroki, że dwie osoby mogły
tam iść obok siebie, i zupełnie
imny. Postępowaliśmy za dźwiękiem jej głosu z drżeniem i pewną awą,
której nie umniejszał odgłos trzepotania skrzydeł.
— Co to? — krzyknęła Gagool. — Ktoś uderzył mnie w twarz.
— Nietoperze — powiedziałem. — Prowadź dalej.
Gdy uszliśmy kilkadziesiąt kroków, zobaczyliśmy, że mrok się rozjaśnia.
Jeszcze chwila i znaleźliśmy się w najcudowniejszym miejscu, jakie
kiedykolwiek oglądały oczy żywego człowieka.
Drogi Czytelniku! Wyobraź sobie wnętrze olbrzymiej katedry, bez okien,
lecz oświetlonej jakimś przyćmionym światłem z góry, które dochodziło
zapewne z szybów, mających połączenie ze światłem dziennym. Wyobraź
sobie sklepienie wznoszące się na wysokość stu stóp ponad nami, a
będziesz miał pojęcie o ogromie, tego miejsca, przy czym ta stworzona
przez naturę katedra była wynioślejsza i szersza niż jakakolwiek świątynia,
zbudowana przez człowieka.
Ta zdumiewająca wielkość była jednak najmniejszym z cudów, bowiem
wzdłuż całej hali biegły lodowe filary — gigantyczne stalaktyty. Nie
potrafię opisać ich piękna i dostojeństwa. Niektóre z nich, o średnicy
liczącej nie mniej niż dwadzieścia stóp u podstawy, wznosiły się wprost ku
dalekiemu sklepieniu. Inne były dopiero w stadium tworzenia się i na
skalnej podłodze wyglądały — mówiąc słowami Sir Henryka — jak
rozbite kolumny w starej greckiej świątyni, podczas gdy wysoko w górze
można było dostrzec zawieszone tam ogromne sople lodu. Ow proces
tworzenia się był nawet dla nas dostrzegalny, bo gdy tam staliśmy, krople
wody spadały niekiedy na owe kolumny. Czasem była to jedna kropla na
dwie, trzy minuty, a wówczas zastanawiałem się, czy dałoby się obliczyć,
w jakim czasie mógłby powstać filar wysokości na przykład
osiemdziesięciu stóp i o średnicy liczącej dziesięć stóp u podstawy. By
udowodnić, że taki proces, przynajmniej w jednym przypadku, był
niesłychanie powolny, wystarczy podać następujący przykład. Otóż na
jednym z tych filarów odkryliśmy rzeźbę przedstawiającą mumię, a obok
jej głowy postać jakiegoś egipskiego boga. Było to bez wątpienia dzieło
kopalnianego pracownika z zamierzchłych czasów. Mumia miała wielkość
naturalną, bo tak zazwyczaj pragnie się uwiecznić człowiek kosztem
arcydzieł natury, czy to będzie fenicki robotnik, czy brytyjski prostak. Od
czasu jej wyrzeźbienia musiało upłynąć blisko trzy tysiące łat, kolumna
zaś liczyła tylko osiem stóp wysokości wobec pięciu stóp rzeźby i
znajdowała się jeszcze w stadium formowania. Daje to pojęcie, ile czasu
potrzeba, by urosła o stopę czy nawet o cal.
Niektóre stalagmity przybrały dziwne kształty zapewne dlatego, że woda
nie zawsze kapała w to samo miejsce. I tak jedna
169
Drzymia masa, ważąca bez wątpienia jakieś sto ton, wyglądałf k ambona,
pięknie ozdobiona wklęsłymi i wypukłymi wzorami warzającymi wrażenie
koronki. Inne stalagmity przypominały iwne bestie, a po bokach jaskini
widniały wachlarzowate wzory iloru kości słoniowej, jak liście mrozu na
szybach.
Od głównej nawy prowadziły tu i ówdzie w bok mniejsze skinie, niby
kaplice wielkiej katedry. Niektóre były duże, inne aleńkie, stanowiące
cudowny dowód, że natura prowadzi swe :ieło zgodnie z tymi samymi
niezmiennymi prawami, bez względu i wielkość. Jeden mały zakątek na
przykład był nie dłuższy ż duży domek lalki, a jednak mógł być modelem
całego tego iejsca, bo woda skapywała tu również, z góry zwisały sople du
i w identyczny sposób tworzyły się filary.
Nie mieliśmy jednak dość czasu, by obejrzeć tę pieczarę tak składnie,
jakbyśmy pragnęli, bo Gagool zdradzała na nieszczęście ipełną obojętność
na stalaktyty i pragnęła tylko wywiązać się i swego obowiązku.
Niepokoiło mnie to tym więcej, że chciałem jadać, dzięki czemu docierało
światło do wnętrza jaskini i czyim ) było dziełem — człowieka czy natury.
Chciałem się też prze-jnać, czy miejsce to stanowiło niegdyś teren
działalności czło-ieka, co wydawało się całkiem prawdopodobne.
Pocieszaliśmy ę jednak, że zbadamy to wszystko w drodze powrotnej, i
podąży-śmy za naszą niesamowitą przewodniczką.
Doprowadziła nas do odległego końca olbrzymiej, milczącej skini, gdzie
znaleźliśmy inne wejście, nie sklepione jak pierwsze, cz kwadratowe u
góry, jak drzwi egipskich świątyń.
— Czyście gotowi wejść do Komnaty Śmierci, biali mężowie? - zapytała
Gagool z wyraźnym zamiarem zaniepokojenia nas.
— Prowadź, Makdufie1 — rzekł uroczyście Good, starając się ie
okazywać strachu, który odczuwaliśmy wszyscy z wyjątkiem oulaty. Ujęła
ona pod ramię Gooda, u niego szukając opieki.
- Jakoś strasznie tu — rzekł Sir Henry, zaglądając do Lemnego wnętrza. —
Dalej, Quatremain, seniores priores2. Nie aż czekać starej damie. — I Sir
Henryk grzecznie ustąpił mi ilejsca, za co nie byłem mu wcale wdzięczny.
,,Tap, tap" —- stukała laska starej Gagool, kroczącej kory-arzem i
chichoczącej obrzydliwie. Ociągałem się, powodowany
iewytłumaczalnym przeczuciem czegoś złego.
Good parafrazuje tu cytat z tragedii W. Szekspira Makbet, mianowicie
słowa ypowiedziane przez Makbeta przed rozpoczęciem pojedynku z
Makdufem, który y.stąpił przeciw zbrodniczemu królowi (przyp. tłum.).
2 Seniores priores (łac.) — starsi mają pierwszeństwo (przyp. tłum.).
70
— Naprzód, stary —rzekł Good — bo inaczej zgubimy naszą uroczą
przewodniczkę.
Na te słowa ruszyłem korytarzem i niebawem znalazłem się w mrocznym
pomieszczeniu długości około czterdziestu stóp oraz trzydziestu stóp
szerokości i wysokości, wykutym niegdyś w skale ręką ludzką. Było tu
znacznie ciemniej niż w olbrzymiej stalaktytowej pieczarze, toteż w
pierwszej chwili dostrzegłem jedynie masywny stół czy ławę, biegnącą
wzdłuż całej długości pomieszczenia z ogromną białą figurą na końcu i
szeregiem figur naturalnej wielkości człowieka. Po chwili zobaczyłem też
na środku ławy jakiś brązowy przedmiot, a gdy oczy moje przywykły już
do mroku, zrozumiałem, co to wszystko znaczy, i rzuciłem się do ucieczki.
W ogóle nie jestem nerwowy i dość widziałem w życiu, by się wyzbyć
wszelkich przesądów, ale milsze wyznać, że ów widok wytrącił mnie
całkowicie z równowagi. Gdyby Sir Henry nie pochwycił mnie za kołnierz
i nie przytrzymał, sądzę, że za pięć minut byłbym się znalazł poza
obrębem stalaktytowej pieczary i nikt by mnie nie namówił, nawet za cenę
wszystkich diamentów z Kimberley, bym tam powrócił. Po chwili jednak,
gdy i Sir Henry dojrzał owe, figury, puścił moje ramię i zaczął wycierać
pot z czoła. Good klął cicho, Foulata zaś zarzuciła mu ręce na szyję i
krzyczała.
Tylko Gagool chichotała głośno i długo.
Upiorny był to widok. Na końcu długiej kamiennej ławy siedziała Śmierć,
przedstawiona w postaci kolosalnego szkieletu ludzkiego. W jednej ręce
trzymała wysoko ponad głową ogromną włócznię, jakby gotując się do
uderzenia, druga jej ręka spoczywała na ławie w pozycji, jaką przybiera
człowiek, gdy chce wstać. Cała zaś postać pochylona była do przodu, tak
że jej wyszczerzone zęby i lśniąca czaszka wystawały ku nam, puste
oczodoły zdawały się wpatrywać w nas uporczywie, a szczęka była
rozwarta, jak gdyby Śmierć chciała przemówić.
— Na Boga! — zdołałem w końcu przemówić — co to wszystko znaczy?
Good wpatrywał się ze zdumieniem w rząd białych figur. Sir Henry zaś
wskazał na brązowy przedmiot pośrodku ławy. — Cóż to jest? — zapytał.
— Hi, hi, hi! — śmiała się Gagool. — Nieszczęście spotka tych, co się
ośmielą wejść do Komnaty Śmierci. Hi, hi, hi! Podejdź tu, Incubu, ty,
który go zabiłeś. — I stara wiedźma, ująwszy Sir Henryka za rękę swymi
wychudłymi palcami, podprowadziła go do ławy. Poszliśmy za nimi.
171
Przed ławą Gagool zatrzymała się i wyciągnęła rękę ku owemu
brązowemu przedmiotowi. Sir Henry spojrzał i cofnął się z okrzykiem, bo
tam, całkiem nagi, z głową odciętą przez Sir Henryka i spoczywającą na
kolanach, siedział Twala, ostatni król Kukuany. Siedział w całej swej
brzydocie z kręgami szyjnymi wystającymi z pomarszczonej skóry, czarny
sobowtór Hamiltona Tighe.3 Na całym ciele trupa utworzyła się cienka,
połyskliwa warstwa, nadająca mu wygląd jeszcze bardziej przerażający.
Początkowo nie mogliśmy się w tym rozeznać, ale niebawem
3 Hamilton Tighe — bohater ballady Legenda o Hamiltonie Tighe z
książki Legendy Ingoldsby'ego. Jego duch ukazywał się ludziom winnym
jego śmierci n postaci człowieka trzymającego na kolanach swą odrąbaną
głowę (przyp. tłum.).
spostrzegliśmy, że ze sklepienia komnaty wciąż kapie woda na szyję
Twali, ściekając potem na całe ciało i w końcu spadając na skałę przez
mały otwór w ławie. Wówczas zrozumiałem, co znaczy ta warstwa: ciało
Twali zamieniało się powoli w stalaktyt.
Rzut oka na białe postacie, siedzące na kamiennej ławie, potwierdziły
moje mniemanie. To już nie były ciała ludzkie, lecz stalaktyty. Oto jak lud
Kukuany zachowywał od niepamiętnych czasów swych zmarłych królów
— poddawano ich procesowi skamienienia. Nie zdołałem dociec, na czym
polegał ów system lub czy w ogóle istniał jakiś system poza
umieszczaniem zmarłych w miejscach, gdzie spadały na nich krople wody.
W każdym razie siedzieli tam teraz zlodowaceni po wieczne czasy.
Trudno sobie wyobrazić coś okropniejszego niż widok tego długiego
rzędu zmarłych królów (było ich dwudziestu siedmiu z ojcem Ignosiego
jako przedostatnim), spowitych lodowym całunem, poprzez który z
ledwością można było dostrzec ich rysy, siedzących na tej niegościnnej
ławie ze Śmiercią na czele. Z ich liczby wynikało, że ów zwyczaj
konserwowania zwłok musiał już być bardzo stary, zważywszy, że
niektórzy z królów mogli zginąć w jakichś walkach daleko od ojczyzny, i
przyjąwszy, że przeciętny okres panowania trwał piętnaście lat. Doszedłem
więc do wniosku, że zapoczątkowano ten zwyczaj przed czterystu laty.
Postać przedstawiająca Śmierć jest niewątpliwie starsza i, jeśli się nie
mylę, została wykonana przez tego samego artystę, który wyrzeźbił trójkę
„Milczących". Wykuto ją w pojedynczym stalaktycie, a jako dzieło sztuki
przedstawia dużą wartość. Good, który zna się na anatomii, powiedział, że
szkielet jest doskonały w najmniejszych szczegółach.
Ja osobiście sądzę, że był to wybryk fantazji ze strony rzeźbiarza, co
podsunęło Kukuanom myśl oddawania zmarłych królów pod straszną
opiekę Śmierci. Może też umieszczono tam tę postać, by odstraszyć
rabusiów, pragnących dobrać się do skarbca. Nie wiem, może Czytelnik
dojdzie do innych jeszcze wniosków.
Tak w każdym razie wyglądała Biała Śmierć i tak wyglądali zmarli
królowie.
I
17
Skarbiec Salomona
Podczas gdy my, pokonując strach, oglądaliśmy makabrycz-e cuda
Komnaty Śmierci, Gagool znalazła sobie inne zajęcie, ¦dy tylko było jej to
potrzebne, potrafiła być niezwykle ruch-wa, więc teraz pokuśtykała do
wielkiej ławy i skierowała się im, gdzie siedział Twala i gdzie ze stropu
padały krople wody, y — mówiąc słowami Gooda — przekonać się, jak on
się „kisi" lub
jakimś innym celu. Potem szła utykając i zatrzymując się od ;asu do czasu,
by wypowiedzieć kilka słów do którejś ze spowitych
całuny postaci. Sensu jej słów nie mogłem zrozumieć, lecz ymawiała
je jak ktoś, kto się zwraca do dobrych znajomych.
0 tej tajemniczej i okropnej ceremonii przycupnęła koło ławy, iż pod
podobizną Białej Śmierci, i zaczęła, odprawiać jakieś odły. Widok
tej niegodziwej staruchy, zanoszącej błagania pewnością niegodziwe
do arcywroga ludzkości, był tak nie-mowity, że zaczęliśmy ją
przynaglać do pośpiechu.
— Gagool — powiedziałem szeptem, bo w tym miejscu jakoś kt nie
śmiał podnosić głosu — prowadź nas do skarbca.
Odeszła szybko od ławy i łypiąc złośliwie okiem zapytała: Nie boicie się,
biali mężowie?
— Prowadź — powtórzyłem.
Okrążyła więc ławę i zatrzymała się za plecami Białej Śmierci.
Tu jest skarbiec, niech panowie moi zapalą lampę i wejdą
powiedziała stawiając gurdę pełną oliwy na podłodze i opierając
1 o ścianę. Wyjąłem jedną z nielicznych już zapałek i przy-nąłem do
knota z sitowia. Potem zacząłem się rozglądać szu-jąc drzwi, ale przed
nami była tylko lita skała.
Gagool wyszczerzyła zęby: — Tędy prowadzi droga, panowie >i. Ha, ha,
ha!
— Nie żartuj z nami — powiedziałem surowo.
— Nie żartuję — odparła — Patrzcie! — I wskazała na skałę.
Patrzyliśmy zdumieni, bo na naszych oczach kamienna masa
zaczęła się z wolna podnosić, by zniknąć gdzieś, gdzie niewątpliwie
znajdowało się odpowiednie zagłębienie. Masa ta, szerokości i wysokości
sporych drzwi, gruba co najmniej na pięć stóp, musiała ważyć dwadzieścia
do trzydziestu ton, a poruszana była zapewne na zasadzie przeciwwagi.
Gagool unikała starannie rozmowy na ten temat, nie miałem jednak
wątpliwości, że istniała tam jakaś zupełnie prosta dźwignia, uruchamiana
za pomocą lekkiego naciśnięcia w sekretnym miejscu i powodująca
wznoszenie się ogromnej masy kamienia. Zniknęła ona wreszcie, a my
staliśmy przed ciemnym otworem, prowadzącym do komnaty
skarbów. Podniecenie nasze było tak wielkie, że nie mogłem
powstrzymać drżenia. — Czy nie czeka tam nas gorzkie rozczarowanie?
— myślałem. — Czy da Silvestra miał rację? Czy w tym ciemnym
miejscu znajdziemy skarby, które uczynią nas najbogatszymi
ludźmi na świecie? Za kilka minut dowiemy się o tym.
— Wejdźcie, biali mężowie z Gwiazd — rzekła Gagool podchodząc do
drzwi — ale najpierw posłuchajcie waszej służebnicy, starej Gagool.
Błyszczące kamienie, które zobaczycie, zostały wydobyte z dołu, nad
którym siedzą „Milczący", nie wiem przez kogo. Raz tylko wszedł tu ktoś
od czasu, gdy ci, co zgromadzili kamienie, uciekli w pośpiechu, nie
zabierając ich ze sobą. Wieść o skarbie krążyła od wieków wśród ludzi,
lecz nikt nie wiedział, gdzie się to miejsce znajduje, i nikt nie znał
tajemnicy drzwi. Zdarzyło się jednak kiedyś, że biały człowiek przyszedł
tu spoza gór, może z Gwiazd, a król przyjął go łaskawie. To ten —
wskazała na piątą postać w rzędzie zmarłych królów. — Ów
człowiek dotarł tu, a była z nim jedna z naszych kobiet i ona przez
przypadek odkryła tajemnicę drzwi, choć tysiąc lat moglibyście szukać i
nie wpadlibyście na to. Wówczas biały człowiek wszedł tu z kobietą,
znalazł kamienie i napełnił nimi skórę koźlęcia, w której kobieta trzymała
żywność. A gdy stąd wychodził, wziął jeszcze jeden kamień, bardzo
wielki, i,trzymał go w ręce.
Gagool zamilkła, a ja-, drżąc z podniecenia jak wszyscy pozostali,
zapytałem:
— Co się stało z da Silvestrą?
Stara wiedźma drgnęła na dźwięk tego nazwiska. — Skąd znasz imię
zmarłego człowieka? — zapytała ostrym tonem i nie czekając na
odpowiedź, ciągnęła dalej:
— Nikt nie wie, co się stało. Okazało się tylko, że biały człowiek czegoś
się przestraszył, bo rzucił koźlą skórę i uciekł z jednym tylko kamieniem
w ręce. Z tym, Macumazahn, który zdjąłeś z czoła Twa li.
175
— Czy nikt inny nie wszedł tu od tego czasu? — pytałem rzyglądając się
uważnie otworowi.
— Nie, panie mój. Sprawę drzwi trzymano w tajemnicy, a choć ażdy król
je otwierał, nigdy tu nie wchodził. Istnieje powiedzenie, 5 kto się ośmieli
to zrobić, umrze przed upływem dnia, jak marł ten biały człowiek w
jaskini na górze, gdzie go znalazł iaeumazahn. Dlatego to królowie tam nie
wchodzą. Ha, ha, ha! rawdę mówię.
Nasze oczy spotkały się i ciarki mnie przeszły. Skąd starucha iedziała to
wszystko?
— Wejdźcie, panowie moi. Jeśli mówię prawdę, koźla skóra idzie leżała
na podłodze. A o tym, czy wejście do skarbca grozi niercią, przekonacie
się później. Ha, ha, ha! — I Gagool ruszyła i drzwiom niosąc lampę.
Muszę wyznać, że znów się zawahałem, czy iść za nią.
— Niech to licho porwie! Nie dam się zastraszyć starej diabli-
— zdecydował Good i przekroczył drzwi wraz z Foulatą, która
jwidoczniej nie miała na to ochoty, bo drżała na całym ciele. 'szliśmy za
ich przykładem.
W wąskim korytarzu, wykutym w żywej skale, Gagool za-symała się i
czekała na nas.
— Popatrzcie, panowie — mówiła trzymając lampę przed ją — ci,
co zgromadzili skarby, uszli w popłochu i nie zdążyli aezpieczyć ich przed
innymi, którzy mogliby poznać tajemnicę jwi. — To mówiąc, wskazała na
duże kwadratowe bloki ka-enne, ułożone w poprzek korytarza, i inne,
leżące po bokach, wygotowane zapewne w celu zamurowania skarbca.
Rzecz dziw-
— oprócz tego ujrzeliśmy zaprawę murarską i szereg kielni, >re kształtem
przypominały narzędzia używane po dziś dzień.
W tym momencie Foulata, ogromnie wzburzona i przestraszo-
oświadczyła, że jej słabo, że nie pójdzie już dalej i że zaczeka a na nas.
Wobec tego posadziliśmy ją na nie dokończonym rze, umieściwszy tam
również koszyk z żywnością. Uszedłszy kilkanaście kroków,
napotkaliśmy starannie po-lowa.ne drewniane drzwi. Stały otworem.
Ktokolwiek był tu itni, zapomniał je zamknąć albo nie miał już czasu. Na
progu leżała skórzana torba z koźlej skóry, pełna — jak zdawało —
kamieni.
— Hi, hi, hi! Biali mężowie! — chichotała wstrętnie Gagool, światło
lampy padło na ów worek. — Powiedziałam wam
scież, że ten, co tu przyszedł, uciekł w popłochu i porzucił rb. Patrzcie!
Good pochylił się i podniósł torbę. Była ciężka i pobrzękiwała. — Na
Jowisza! Wierzę, że pełno w niej diamentów — powiedział niespokojnym
szeptem. Nic dziwnego. Sama myśl o takim bogactwie może wytrącić
człowieka z równowagi.
Sir Henry zniecierpliwił się. — Droga damo — zwrócił się do Gagool —
proszę podać mi lampę. — I wziąwszy ją z rąk staruchy, przekroczył próg.
Poszliśmy za nim, zapomniawszy na chwilę o torbie z diamentami, i
znaleźliśmy się w komnacie skarbów Salomona.
Początkowo, w dość słabym świetle trzymanej przez Sir Henryka lampy,
dostrzegliśmy tylko, że pomieszczenie to, o powierzchni nie więcej niż
dziesięć stóp kwadratowych, wyrąbane zostało w żywej skale. Następną
rzeczą, która rzuciła się nam w oczy, była wspaniała kolekcja słoniowych
kłów, leżących jeden na drugim aż na wysokość łuku sklepienia. Ile ich
tam było, nie mogliśmy się zorientować, bo nie wiedzieliśmy, jak daleko
sięgają w głąb. Licząc na oko, musiało tam być czterysta do pięciuset
sztuk kłów pierwszej jakości, dość, by wzbogacić człowieka na całe życie.
Pomyślałem, że z tego właśnie zapasu wziął Salomon materiał do swego
wielkiego tronu z kości słoniowej, jakiego nie miało żadne inne królestwo.
Po drugiej stronie komnaty było ze dwadzieścia drewnianych,
pomalowanych na czerwono skrzynek.
— Tam są diamenty! — krzyknąłem. — Proszę dać tu lampę. Sir Henry
podszedł i oświetlił górną skrzynkę, której wieko,
butwiejące z upływem czasu nawet w tym suchym miejscu, zostało
rozbite, zapewne przez samego da Silvestrę. Wsunąwszy rękę przez otwór
w wieku, wydobyłem nie diamenty, lecz złote monety zupełnie nieznanego
kształtu. Wytłoczone na nich postacie przypominały Hebrajczyków.
— Ach — powiedziałem — nie wyjdziemy stąd z pustymi rękami.
Każda skrzynka zawiera pewnie parę tysięcy sztuk, a skrzynek jest
osiemnaście. Sądzę, że były to pieniądze przeznaczone na zapłatę dla
robotników i kupców.
— Dużo tego istotnie — rzekł Good — ale nie widzę diamentów, chyba
że stary Portugalczyk włożył wszystkie do worka.
— Niech panowie moi spojrzą tam, gdzie najciemniej, jeśli chcą znaleźć
kamienie — wtrąciła Gagool domyślając się, o czym mówimy. — W
kąciku są trzy kamienne skrzynie, dwie zapieczętowane, a jedna
otwarta.
Zanim przetłumaczyłem jej słowa Sir Henrykowi, który niósł lampę, nie
mogłem się powstrzymać, by jej nie zapytać, skąd
1
12 Kopalnie króla Salomona
177
i to wszystko, jeśli nikt nie wszedł tam od lat z wyjątkiem nego białego
człowieka.
— Ach, Macumazahn, masz oczy otwarte na wszystko — imiała
odpowiedź — żyjesz w Gwiazdach, a nie wiesz, że są Izie, którzy widzą
poprzez skały. Ha, ha, ha!
— Spójrz pan w ten kąt — zwróciłem się do Curtisa, wskazu-na miejsce,
o którym mówiła Gagool.
— Halo! — krzyknął — tu jest wnęka. Patrzcie, na Boga! Podeszliśmy
natychmiast do wnęki, wyglądającej jak małe lo wykuszowe. Pod ścianą
stały trzy kamienne skrzynie, dwie ykryte; wsparte o bok trzeciej skrzyni
stało jej odrzucone wieko.
— Patrzcie — powtórzył Sir Henry ochrypłym głosem. Po-rzyliśmy i
przez chwilę staliśmy oślepieni srebrzystym bla-;m. Gdy oczy nasze
przywykły do rażącego światła, zobaczy-ly, że skrzynia wypełniona była w
trzech czwartych nie szlifo-lymi diamentami, przeważnie znacznej
wielkości. Pochyliwszy wyjąłem kilka. Tak, nie było już wątpliwości,
nawet w dotyku :zuwało się, że to prawdziwe diamenty. Upuściłem je
dysząc Ddniecenia.
— Jesteśmy najbogatszymi ludźmi na świecie — powiedzia-. — Monte
Christo to zero w porównaniu z nami.
— Zalejemy rynek diamentami — dodał Good.
— Najpierw musimy je tam dostarczyć — rzekł Sir Henry. [ staliśmy tam
z pobladłymi twarzami, spoglądając nawzajem łebie, to znów na klejnoty
migocące w świetle lampy. Zamiast syć się, że się nam poszczęściło,
czuliśmy się jak spiskowcy id popełnieniem zbrodni.
— Hi, hi, hi! — chichotała za nami stara Gagool, krążąc po ¦bcu jak
nietoperz. — Oto macie błyszczące kamienie, które kochacie, biali
mężowie, tyle, ile tylko chcecie. Bierzcie je, irzajcie w nie ręce, jedzcie je,
hi, hi, hi, pijcie je, ha, ha!
dyśl o jedzeniu i piciu diamentów tak mnie rozbawiła, że ąłem się głośno
śmiać, a inni poszli za moim przykładem, iśmy tam zanosząc się od
śmiechu nad klejnotami, które żały już do nas, które dla nas wykopali w
wielkim szybie >liwi kopacze przed tysiącami lat, które dla nas
zgromadzili 10 nieżyjący nadzorcy Salomona. To jego imię wypisane
może pod postaciami wytłoczonymi na spłowiałych pieczę-1 przykryw.
Tych skarbów nie dostał ani Salomon, ani Dawid, la Silvestra, ani nikt
inny. Stanowiły naszą własność. Przed i leżały diamenty wartości
milionów funtów, złoto i kość owa czekały tylko, by je zabrać.
Nagle paroksyzm minął i przestaliśmy się śmiać.
— Otwórzcie tamte skrzynie, biali mężowie — zarechotała Gagool.
— Tam więcej diamentów, weźcie ile dusza zapragnie. Ha, ha, ha!
Tak zachęceni, zabraliśmy się do otwierania pozostałych skrzyń, zrywając
pieczęcie i podnosząc przykrywy nie bez poczucia świętokradztwa.
Hura! Były pełne, pełne do samego wierzchu, przynajmniej druga. Nie z
tej zabierał nieszczęsny da Silvestra diamenty, by napełnić nimi koźlą
skórę. Trzecia, wypełniona tylko w jednej czwartej, zawierała diamenty
dobieranej wielkości co najmniej dwudziestu karatów, a niektóre były jak
duże jaja gołębie. Oglądając je pod światło, stwierdziliśmy jednakże, że
niektóre spośród większych były żółtawe, „niezdrowe", jakby je nazwano
w Kimber-ley.
Zafascynowani tym bogactwem, o jednym zapomnieliśmy — o podłości
starej Gagool. Czołgając się jak wąż wymknęła się z komnaty skarbów i
ruszyła korytarzem ku drzwiom w litej skale.
* * *
Nagle usłyszeliśmy rozpaczliwe wołanie. To krzyczała Foulata:
— Och, Bougwan, na pomoc, na pomoc! Kamień spada! Na pomoc!...
Ona przebiła mnie nożem...
Popędziliśmy korytarzem i oto co ujrzeliśmy w świetle lampy. Kamienne
drzwi z wolna opadały i nie więcej niż trzy stopy dzieliło je od podłogi. A
tuż obok Foulata toczyła walkę z Gagool. Dzielna dziewczyna, choć
zbroczona krwią, trzymała mocno wiedźmę, walczącą jak dziki kot. Nagle
Gagool wyrwała się z jej rąk, Foulata upadła, a starucha rzuciła się na
ziemię i poprzez szczelinę pod drzwiami usiłowała wyśliznąć się na
zewnątrz. Było już jednak za późno. Drzwi przygniotły ją, trzydzieści ton
z wolna miażdżyło jej ciało. Wydawała krzyki, jakich w życiu nie
słyszeliśmy, potem rozległo się coś jakby chrupnięcie i drzwi zatrzasnęły
się ostatecznie.
Wszystko to trwało kilka zaledwie sekund.
Podeszliśmy do Foulaty. Odniosła ciężkie rany i wiedziałem, że nie będzie
żyła.
— Ach, Bougwan, umieram — mówiła oddychając z trudnością. —
Gagool... wypełzła stąd... Nie słyszałam... Nagle drzwi zaczęły
opadać... Wtedy wróciła i zajrzała do korytarza... Pochwyciłam ją i
trzymałam, a ona przebiła mnie nożem... i umieram, Bougwan...
179
- Biedne dziewczę, biedne dziewczę — wołał Good, a potem, nogąc nic
dla niej uczynić, ukląkł i zaczął ją całować.
- Bougwan — zapytała po chwili — czy jest tu Macumazahn? ciemno, nic
nie widzę.
- Jestem tu, Foulato.
- Macumazahn, bądź przez chwilę moim językiem, błagam bo Bougwan
mnie nie zrozumie, a nim odejdę w ciemność,
powiedzieć mu kilka słów.
- Mów, Foulato, zrobię, o co prosisz.
- Powiedz memu panu, Bougwanowi, że go kocham. Cieszę e umrę, bo
nie chcę stać się dla niego zawadą, bo słońce nie
się połączyć z ciemnością ani biały człowiek z czarną rczyną... Powiedz
mu, że czasem tak się czułam, jakby ptak zamieszkał w mej piersi, który
pewnego dnia wyfrunął-ąd i gdzie indziej śpiewał. Nawet teraz, choć nie
potrafię eść ręki i w głowie mi się mąci, nie czuję, by serce moje :ało. Jest
tak pełne miłości, że i za tysiąc lat byłoby młode... ;dz, że jeśli istnieje
życie po śmierci, zobaczę go w Gwiazdach,
przeszukam je wszystkie, choć może i tam będę czarna, a on biały.
Powiedz mu, Macumazahn... Nie, nie mów już nic więcej, tylko to, że go
kocham... Och, trzymaj mnie mocniej, Bougwan, nie czuję już twych
ramion... Och, och!
— Ona nie żyje, ona nie żyje — powiedział Good z głębokim żalem, a
łzy spływały mu po twarzy.
— Tym nie potrzebujesz się już trapić, mój stary — odezwał się Sir
Henry.
— Co przez to rozumiesz?
— To rozumiem, że wkrótce może się z nią połączysz. Człowieku, czy
nie widzisz, żeśmy za życia pogrzebani?
Zajęty przez chwilę smutnym losem Foulaty, dopiero teraz pojąłem całą
okropność naszej sytuacji. Ciężkie drzwi kamienne zamknęły się za nami,
może na zawsze, a jedyna osoba, która znała ich sekret, leżała pod nimi
zmiażdżona na proch. Takie drzwi można było sforsować jedynie za
pomocą dużej ilości dynamitu, lecz my znajdowaliśmy się po niewłaściwej
ich stronie.
Przez kilka minut staliśmy jak porażeni nad ciałem Foulaty. Myśl o
czekającej nas powolnej i nędznej śmierci była tak przemożna, że cała
dzielność zdawała się nas opuszczać. Zrozumieliśmy teraz wszystko.
Diablica Gagool z góry obmyśliła pułapkę. Tę nikczemną istotę bawiła
myśl o trzech mężczyznach, ginących z głodu i pragnienia obok skarbów,
których tak pragnęli. Przypomniały mi się jej szydercze słowa o jedzeniu i
piciu diamentów. Może kiedyś ktoś tak samo potraktował starego
Portugalczyka, gdy porzucił torbę pełną diamentów.
— Lampa wkrótce zgaśnie — powiedział ochrypłym głosem Sir Henry.
— Spróbujmy znaleźć sprężynę, która wprawia w ruch te drzwi.
Skoczyliśmy ku nim z desperacką energią i stojąc w kałuży krwi,
zaczęliśmy obmacywać i obstukiwać zarówno same drzwi, jak i boczne
ściany pasażu. Nie odkryliśmy jednak ani żadnej gałki, ani sprężyny.
— Jestem pewny — odezwałem się — że tylko z zewnątrz można je
uruchomić. Gdyby było inaczej, Gagool nie próbowałaby wyśliznąć się
poza nie za wszelką cenę.
— W każdym razie — powiedział Sir Henry z bladym
uśmiechem — jej koniec był równie okropny jak ten, który nas czeka. Z
tymi drzwiami nic się nie da zrobić. Wróćmy do skarbca.
Udaliśmy się tam i na nie dokończonym murze w pasażu zobaczyliśmy
pozostawiony przez Foulatę koszyk z żywnością. Zabrałem go i zaniosłem
do przeklętej komnaty, która miała się
181
ć naszym grobem. Potem wróciliśmy i z szacunkiem wnieśliśmy
ło Foulaty, złożywszy je na podłodze przy skrzynkach z mone-
ni.
Następnie usiedliśmy, opierając plecy o kamienne skrzynie,
pełnione bezcennymi diamentami.
— Podzielmy żywność — poddał Sir Henry — tak by utrzy-ła się jak
najdłużej.
Uczyniwszy to obliczyliśmy, że przy minimalnych porcjach dla idego z
nas wystarczyłoby jej na kilka dni. Oprócz suszonego jsa mieliśmy
jeszcze dwie gurdy z niewielką ilością wody.
— A teraz — rzekł ponuro Sir Henry — zjedzmy trochę apijmy się,
bo jutro umrzemy.
Każdy z nas zjadł małą porcję mięsa i wypił odrobinę wody. s trzeba
dodawać, że apetytu nie mieliśmy, choć posiłek był n bardzo potrzebny, bo
po nim poczuliśmy się znacznie lepiej. ;em wstaliśmy i przebadaliśmy
dokładnie ściany naszego wię-nia, opukawszy zarówno je, jak i podłogę z
małą nadzieją ilezienia sposobu wyjścia. Było rzeczą mało
prawdopodobną, r istniało jakieś inne wyjście ze skarbca. Lampa zaczęła z
wolna gasnąć, oliwa była już na wyczerpaniu.
— Quatermain — zapytał Sir Henry — która godzina? Czy la zegarek
idzie?
Wyciągnąłem zegarek. Była szósta. Do jaskini weszliśmy Bdenastej. —
Infadoos zauważy naszą nieobecność — powie-ałem. — Jeśli nie wrócimy
do wieczora, zacznie nas szukać.
— Będzie szukał na próżno — odparł Sir Henry — nie zna jmnicy drzwi,
nie wie nawet, gdzie one są. Wczoraj nikt nie dział tego z wyjątkiem
Gagool. Dziś nie wie nikt. Nawet rby napotkał drzwi, nie potrafiłby
ich otworzyć. Cała kukuań-
armia nie przedrze się przez pięć stóp żywej skały. Przyjaciele, widzę innej
rady, jak tylko zdać się na wolę boską. Wielu zukiwaczy skarbów
spotkało nieszczęście. My powiększymy liczbę.
Lampa świeciła coraz słabiej. Nagle zabłysła żywszym świa-n i ukazała
plastycznie całą scenę: wielką masę białych kłów, zynki ze złotem, ciało
biednej Foulaty leżące przed nami, bę z koźlej skóry pełną diamentów i
dzikie, pobladłe twarze ;ch białych mężczyzn, czekających tam na
śmierć z głodu.
18
Utraciliśmy nadzieję
Noc spędziliśmy w sianie taitiego przerażenia, że nie potrafię go opisać.
Uśmierzył je do pewnego stopnia sen, bo nawet w sytuacji, w jakiej się
znajdowaliśmy, natura upomina się czasem o swoje prawa, ale ja sam
niewiele spałem. Pomijam już straszną świadomość czekającej nas zguby,
choć najdzielniejszy człowiek zadrżałby na myśl o losie, jaki nas czekał, ja
zaś nigdy nie grzeszyłem szczególną odwagą. Chcę tylko podkreślić, że
sama cisza nie pozwalała mi spać.
Czytelniku! Nieraz leżałeś w nocy nie mogąc usnąć i ciążyła ci cisza, ale
muszę powiedzieć z pełnym przekonamiem, że nie możesz mieć pojęcia,
czym jest taka zupełna, niemal dotykalna cisza. Na powierzchni ziemi
zawsze dociera do nas jakiś dźwięk czy ruch, a choć nasze zmysły nie
odbierają już tego, milczenie jest z pewnością mniej przygnębiające. My
zaś znajdowaliśmy się we wnętrzu olbrzymiej, pokrytej śniegiem góry.
Wiatr powiewał nad jej szczytem, ale my nie czuliśmy tego. Długi tunel i
skała grubości pięciu stóp oddzielała nas nawet od straszliwej Komnaty
Śmierci, a umarli nie czynią hałasu. W naszym grobowcu nie
usłyszelibyśmy huku armat całej artylerii ziemskiej i niebieskiej. Byliśmy
całkowicie odcięci od świata, jakby już martwi.
Odczułem całą ironię naszej sytuacji. Obok nas leżały skarby tak wielkie,
że wystarczyłoby ich na pokrycie państwowego długu albo na
wybudowanie floty pancerników, a my bylibyśmy zamienili je na
najmniejszą szansę ucieczki, wkrótce może na odrobinę pożywienia i
szklankę wody, nawet na przywilej uwolnienia się od cierpień poprzez
rychłą śmierć. Zaprawdę, bogactwo, za którym człowiek ugania się całe
życie, nie ma w końcu żadnej wartości.
Tak upływała noc.
— Good — odezwał się wreszcie Sir Henry — ile zapałek masz jeszcze w
pudełku?
183
— Osiem, Curtis.
— Proszę zapalić jedną i zobaczyć, która godzina. Ciemność była tak
intensywna, że płomyk zapałki niemal
nas oślepił. Mój zegarek wskazywał piątą. Daleko ponad naszymi głowami
świt zaróżowił już pokrywę śnieżną, a poranny wiatr rozpędzał nocne
mgły.
— Zjedzmy coś — powiedziałem — bo inaczej opadniemy z sił.
— I cóż nam przyjdzie z jedzenia? — rzeki Good. — Im prędzej
umrzemy, tym lepiej.
— Póki życia, poty nadziei — odparł Sir Henry. Posililiśmy się więc
trochę i wypiliśmy po łyku wody. Potem
Sir Henry zaproponował, byśmy podeszli jak najbliżej do drzwi i
krzyczeli, bo może istniała jakaś szansa, że ktoś usłyszy nas z zewnątrz.
Wtedy Good, który dzięki długiej praktyce na morzu miał głos
przenikliwy, przeszedł po omacku korytarz i wszczął taki hałas, żem chyba
nigdy w życiu nie słyszał podobnych wrzasków, ale w naszym położeniu
było to niby brzęczenie komara.
Po chwili zamilkł, wrócił do nas spragniony i znów wypił trochę wody.
Zrezygnowaliśmy więc z krzyków, by nie umniejszać jej zapasu.
Usiedliśmy ponownie koło skrzyń z bezużytecznymi diamentami i
trwaliśmy w bezczynności, która była jedną z najgorszych stron naszej
sytuacji. A co do mnie, muszę przyznać, żem się zupełnie pogrążył w
rozpaczy. Oparłszy głowę na ramieniu Sir Henryka, rozpłakałem się, a
Good połykał łzy, klnąc siebie samego za tę słabość.
Jakże dobry i dzielny był Sir Henry. Gdybyśmy byli dwoma
przestraszonymi chłopcami, nie mógłby nam okazywać większej
troskliwości. Zapominając o tym, że w nie lepszym znajdował się sam
położeniu, robił wszystko, by uspokoić nasze stargane nerwy. Opowiadał o
ludziach, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, i jednak jakimś cudem
wyszli z niej cało. Gdy zaś to nie dodało lam ducha, mówił, że przecież
wszyscy musimy umrzeć i że śmierć 5 wyczerpania będzie lekka (co nie
jest prawdą). Na koniec sugerował nieśmiało — tak jak to raz już uczynił
— byśmy się idali na łaskę siły wyższej, na co przystałem z ochotą.
Sir Henry to piękny charakter, bardzo spokojny, ale mocny. ¦ Jakoś
upływał dzień, tak jak poprzednio noc, jeśli w ogóle nożna używać tych
terminów tam. gdzie panuje całkowita iemność. Gdym zapalił zapałkę i
spojrzał na zegarek, okazało ię, że jest siódma.
34
Znów zjedliśmy coś i wypiliśmy trochę wody, a gdy się to [ziało, pewna
myśl przyszła mi do głowy.
— Jak to może być, że powietrze jest świeże? — zapytałem. — Choć
gęste i ciężkie, wciąż jest świeże.
— Na Boga! — zawołał Good zrywając się z miejsca. — Nie omyślałem
o tym. Nie może tu docierać poprzez kamienne drzwi, o są zupełnie
szczelne. Musi przecież skądś dochodzić. Gdyby ie było przepływu
powietrza, dawno już byśmy się udusili, rzeba się rozejrzeć.
Jak cudownie podziałała na nas ta maleńka iskierka nadziei, zołgając się
na rękach i nogach, zaczęliśmy szukać po omacku ajmniejszej oznaki
przeciągu. Nagle dotknąłem ręką czegoś mnego i żarliwość moja ostygła
— była to martwa twarz biednej oulaty.
Jeszcze przez godzinę lub dłużej prowadziliśmy poszukiwania, : wreszcie
Sir Henry i ja, poraniwszy się mocno o kły, skrzynie ściany
pomieszczenia, poniechaliśmy dalszych wysiłków. Tylko Dod nie dawał za
wygraną mówiąc, że lepsze to niż nic.
Nagle powiedział stłumionym głosem: — Chodźcie tu.
Potykając się w ciemności, spiesznie ruszyliśmy w tamtym erunku.
— Quatermain — rzekł Good — przyłóż pan rękę tu, gdzie aja ręka. Czy
czujesz coś?
— Tak, czuję. Tędy przepływa powietrze.
— A teraz posłuchajcie! — I Good tupnął kilkakrotnie nogą. łyszawszy
głuchy odgłos, znów nabraliśmy otuchy.
Drżącymi rękami zapaliłem zapałkę, jedną z czterech ostatnich
kazało się, że stoimy w samym rogu komnaty, w miejscu, które
jewnością pominęliśmy w naszych wyczerpujących poszukiwa-
ich. Gdy zapałka wypaliła się, zbadaliśmy szczegółowo ów kąt
r podłodze z litej skały natrafiliśmy na spojenie. W spojeniu
n tkwił na poziomie podłogi ogromny kamienny pierścień.
rce waliło mi młotem, tamci też byli zbyt podnieceni, by
rzec choć słowo. Good miał nóż z przyczepionym do trzonka
uem, jednym z tych, których używa się do wyciągania kamieni
copyt końskich. Otworzywszy nóż wodził nim po obwodzie
rścienia i wreszcie udało mu się podważyć go. Pierścień zaczął
ruszać. Na szczęście był z kamienia, nie z żelaza, nie tkwił więc
rt mocno w skale, choć leżał tam od wieków. Gdy znalazł się
Dozycji pionowej, Good uchwycił go obiema rękami i zaczął
sjnąć z całych sił, ale bez skutku.
— Ja spróbuję — rzekłem niecierpliwie, wiedziałem bowiem,
że dwie osoby nie dadzą sobie rady, gdyż pierścień tkwił w samym rogu.
Pochwyciłem go i ciągnąłem natężając siły, lecz również bez rezultatu. Nie
powiodło się też Sir Henrykowi ani Goodowi, który ponowił próbę.
— Curtis — powiedział wreszcie Good — wsuń się w pierścień, jesteś
tak silny, że starczysz za dwóch. — Mówiąc to wyjął solidną
jedwabną chustkę do nosa, którą zgodnie ze swoim zamiłowaniem do
czystości miał przy sobie, i przełożył ją przez pierścień. —
Quatermain — zwrócił się do mnie — obwiąż go pan w pasie i ciągnijcie,
ale dopiero jak dam znak... Teraz!
Sir Henry wytężył wszystkie siły, ja i Good robiliśmy co w naszej mocy.
— Ciągnijcie, ciągnijcie, ustępuje — mówił Sir Henry dysząc ciężko i
wydawało się, że pękają mięśnie jego potężnych pleców. Nagle rozległ się
zgrzytliwy dźwięk i prąd powietrza wtargnął do izby, a my leżeliśmy
wszyscy trzej na podłodze, przywaleni ciężką płytą kamienną. Nigdy
chyba siła człowieka nie okazała się bardziej przydatna.
— Proszę zapalić zapałkę, Quatermain —- powiedział Sir Henry,
gdyśmy się wydostali spod płyty i nabrali tchu. — Tylko ostrożnie.
Skrzesałem ognia i zobaczyliśmy... pierwszy stopień kamiennych
schodów.
— Co teraz zrobimy? — pytał Good.
— Zejdziemy oczywiście po schodach i zdamy się na opatrzność boską.
— Zaczekajcie — wtrącił Sir Henry. — Quatermain, trzeba wziąć resztę
mięsa i wody. Może nam się przyda.
Poczołgałem się na nasze miejsce obok skrzyń, a gdym wracał, pewien
pomysł przyszedł mi do głowy. Przez ostatnią dobę nie myśleliśmy już o
diamentach, świadomi tego, co nam przyniosło pragnienie ich posiadania.
Teraz jednak doszedłem do wniosku, że warto by było schować kilka do
kieszeni, na wypadek gdyby się nam udało wydostać z tej upiornej dziury.
Zanurzyłem więc rękę w pierwszej z brzegu skrzyni i napełniłem
wszystkie dostępne kieszenie mej starej myśliwskiej kurtki, dorzuciwszy
jeszcze
— szczęśliwa to była myśl — kilka garści dużych kamieni z trzeciej
skrzyni.
— Słuchajcie, panowie — zwróciłem się do mych towarzyszy
— nie zabralibyście kilku diamentów? Ja już trochę wziąłem.
— Niech je licho porwie — rzekł Sir Henry. — Nie chcę już ich widzieć
na oczy.
187
r
Good nic nie odpowiedział. Sądzę, że w tej chwili żegnał zmarłą
dziewczynę, która tak bardzo go kochała.
Drogi Czytelniku! Siedząc beztrosko w domu i rozmyślając o tych
bezmiernych skarbach, dziwisz się zapewne, żeśmy je porzucali. Mogę Cię
jednak zapewnić, że gdybyś spędził dwadzieścia cztery godziny w takim
miejscu, przestałbyś już dbać
0 diamenty, zagłębiając się w nieznane wnętrzności ziemi ze słabą
nadzieją uniknięcia strasznej śmierci. Moja druga natura kazała mi
napełnić kieszenie diamentami, bom przez całe życie nie lubił porzucać
rzeczy wartościowych. Gdyby jednak istniała najmniejsza szansa ocalenia,
jestem pewien, żebym się o to nie zatroszczył.
— Chodź pan, Quatermain — rzekł Sir Henry, który stał już na
pierwszym stopniu schodów. — Spokojnie, pójdę pierwszy.
— Proszę tylko uważać — odpowiedziałem. — Tam może być
jakaś dziura.
— Lub jakaś inna izba — mówił Sir Henry, zstępując z wolna
1 licząc stopnie.
Gdy doliczył do piętnastu, zatrzymał się. — Dzięki Bogu! — zawołał —
to już koniec. Sądzę, że to korytarz. Schodźcie.
Good poszedł za nim, ja za Goodem, a gdy dotarliśmy do Sir Henryka,
zapaliłem jedną z dwóch ostatnich zapałek. Przy jej świetle
zorientowaliśmy się, że jesteśmy w wąskim tunelu, prowadzącym w prawo
i w lewo od schodów, z których właśnie zeszliśmy. Nim zdołaliśmy dojść
do jakichś wniosków, zapałka poparzyła mi palce i zgasła. Powstała teraz
kwestia, w którą stronę iść. Nie mogliśmy oczywiście wiedzieć, co to był
za tunel i dokąd biegł, a przecież jedna droga mogła prowadzić do
ocalenia, i druga do zguby. Staliśmy zakłopotani, lecz Gooda uderzyło
lagle to, że gdym zapalił zapałkę, prąd powietrza zdmuchiwał ałomyk w
lewo.
— Chodźmy pod prąd — powiedział. — Powietrze ciągnie lo
wnętrza, nie na zewnątrz.
Przyjęliśmy tę sugestię i wyruszyliśmy na dalsze poszukiwania, ibmacując
rękami ścianę i stąpając bardzo ostrożnie. Przeklętą ;omnatę skarbów
zostawiliśmy za sobą. Jeśli jakiś żywy człowiek wejdzie tam kiedyś, co nie
wydawało mi się prawdopodobne, najdzie oznaki naszej obecności:
otwarte skrzynie z klejnotami, iustą lampę i białe kości biednej Foulaty.
Po kilkunastominutowej wędrówce dotarliśmy do drugiego
akrętu lub raczej nowego rozgałęzienia, potem do trzeciego
szliśmy ciągle naprzód przez kilka godzin. Wyglądało to na
labirynt prowadzący do nikąd. Czym były te pasaże, nie mogę powiedzieć,
doszliśmy jednak do wniosku, że to starożytne wyrobiska kopalni i że
szyby powstawały tam, gdzie natrafiono na żyły kruszcu. Tylko w ten
sposób mogliśmy sobie tłumaczyć mnogość pasaży.
W końcu zatrzymaliśmy się mocno zmęczeni, z gasnącą nadzieją;
zjedliśmy pozostały kawałek suszonego mięsa i wypiliśmy ostatni łyk
wody, bo nasze gardła były wysuszone jak piece do wypalania wapna.
Wydawało się nam, że uniknęliśmy śmierci w ciemności komnaty skarbów
po to tylko, by ją spotkać w ciemności tuneli.
Gdyśmy tak odpoczywali, nie mogąc otrząsnąć się z przygnębienia,
posłyszałem jakiś dźwięk. Był bardzo słaby, przypominał szemranie wody,
ale to był dźwięk, bo i pozostali go słyszeli. Trudno opisać, jakim
błogosławieństwem nam się wydał po tylu godzinach zupełnej, straszliwej
ciszy.
— Na Boga! To bieżąca woda! — krzyknął Good. — Chodźmy.
Ruszyliśmy natychmiast w kierunku, skąd dochodziło owo
szemranie, idąc po omacku wzdłuż ściany. Dźwięk stawał się coraz
wyraźniejszy, aż w końcu mogliśmy już nieomylnie stwierdzić, że w
pobliżu jest bieżąca woda. Good, który szedł pierwszy, powiedział nawet,
że ją już czuje.
— Idź ostrożnie, Good, musimy trzymać się razem — rzekł Sir Henry,
ale ledwie wypowiedział te słowa, rozległ się plusk i usłyszeliśmy krzyk
Gooda. Wpadł do wody.
— Good, Good, gdzie jesteś? — krzyczeliśmy zrozpaczeni, lecz
niebawem usłyszeliśmy jego zduszony głos:
— W porządku. Trzymam się skały. Zapalcie zapałkę, żebym wiedział,
gdzie jesteście.
Szybko zapaliłem ostatnią zapałkę. W jej słabym świetle zobaczyliśmy
masę bieżącej wody u naszych stóp. Jak daleko sięgała, nie mogliśmy się
zorientować, ale w niewielkiej odległości, uczepiwszy się wystającej skały,
wisiał nasz towarzysz.
— Pomóżcie mi — wołał — muszę tam podpłynąć. Usłyszeliśmy zaraz
plusk, potem chlupotanie wody i niebawem
Good pochwycił wyciągniętą rękę Sir Henryka, po czym obaj pomogliśmy
mu wgramolić się do tunelu.
— Słowo daję — mówił dysząc ciężko — to był tylko moment. Gdybym
nie umiał pływać i nie uczepił się tej skały, już by było po mnie. Dna nie
wyczułem, a prąd bardzo wartki.
Skoro tylko Good wypoczął, a my napiliśmy się do syta wody z
podziemnej rzeki i obmyliśmy twarze, które już bardzo tego
189
I
itrzebowały, opuściliśmy brzegi tego afrykańskiego Styksu idaliśmy się w
dalszą drogę tunelem. Na czele szedł Good ocieka-cy nieprzyjemnie wodą.
W końcu dotarliśmy do nowej galerii, ręcającej w prawo.
— Możemy iść tędy — rzekł Sir Henry, bardzo już zmęczony
wszystkie drogi są tu takie same. Będziemy szli, aż padniemy.
Szliśmy więc nowym tunelem potykając się, bezgranicznie
^czerpani. Prowadził teraz Sir Henry. Nagle zatrzymał się,
my wpadliśmy na niego. — Spójrzcie — wyszeptał — albo
wariowałem, albo to jest światło.
Wytężyliśmy wzrok i w oddali dostrzegliśmy niewielki migo-cy punkt.
Tak był słabiutki, że chyba tylko nasze oczy, które i długo nie widziały nic
prócz ciemności, mogły go dostrzec. Z małą nadzieją w sercu ruszyliśmy
naprzód. Po kilku mitach nie mieliśmy już wątpliwości — w oddali było
światło, szcze minuta i owiało nas świeże powietrze. Parliśmy naprzód,
;ymczasem tunel się zwęził, tak że Sir Henry musiał pełznąć kolanach.
Wkrótce stał się tak wąski, że przypominał lisią rę, ale przed nami była
już ziemia, skała się skończyła. Pierwszy przecisnął się Sir Henry, za
nim wyszedł Good, końcu ja — i oto mieliśmy nad sobą błogosławione
gwiazdy, tasze nozdrza wdychały słodkie powietrze. Nagle jednak coś się i
nami ugięło i wszyscy trzej potoczyliśmy się po trawie, laczając o
krzewy po drodze i lądując w końcu na mokrej mi.
Uczepiłem się czegoś, usiadłem i zacząłem krzyczeć. Odpowiedź szła
mnie skądś z dołu, gdzie Sir Henryka zatrzymała niecność gruntu.
Dobrnąwszy do niego stwierdziłem, że nic mu nie stało. Gooda
znaleźliśmy nieco dalej, unieruchomionego ;ez jakiś rozwidlony korzeń.
Był trochę potłuczony, lecz wkrót-przyszedł do siebie.
Siedzieliśmy w trójkę na trawie, a gwałtowna zmiana odczuć a tak wielka,
żeśmy chyba krzyczeli z radości. Loch, do którego al nie wpadliśmy, był
norą szakala i mógł się stać naszym bem, dziękowaliśmy jednak
opatrzności, że nas tam zaprowa-ła, bo ów loch znajdował się na końcu
tunelu. Niebo ponad ami zaróżowiło się trochę, nadchodził świt, którego
nie spo-swaliśmy się już oglądać.
Niebawem zorientowaliśmy się, że jesteśmy na dnie lub w po-:u dna
wielkiego dołu, przed wejściem do jaskini. Mogliśmy rozróżnić mgliste
zarysy trzech kolosów, siedzących na skraju u. Te wszystkie okropne
pasaże, którymi wędrowaliśmy całą
noc, były kiedyś bez wątpienia połączone z kopalnią diamentów. Nie
mieliśmy tylko pojęcia, skąd się tam wzięła podziemna rzeka i dokąd
płynęła. Nie miałbym zresztą najmniejszej ochoty śledzić jej biegu.
Rozwidniało się z wolna, widzieliśmy się już nawzajem, ale cóż to był za
widok. Trzej nędzarze, zabłoceni, posiniaczeni, krwawiący, z zapadłymi
policzkami i podkrążonymi oczyma, z wypisaną na twarzach obawą
śmierci, mogli wystraszyć światło dzienne. A jednak rzecz dziwna —
monokl Gooda tkwił nadal w jego oku. Zastanawiałem się nawet, czy go
przez ten cały czas wyjmował. Ani ciemność, ani kąpiel w podziemnej
rzece, ani stoczenie się ze zbocza nie były w stanie rozdzielić Gooda i jego
monokla.
Niebawem wstaliśmy bojąc się, by nie zesztywniały nam ręce i nogi, i
zaczęliśmy wspinać się z trudem po zboczu wielkiego dołu. Przez godzinę
lub dłużej posuwaliśmy się mozolnie w górę, mając pod zbolałymi
stopami niebieską glinę, czepiając się krzaków i traw, którymi porośnięte
było zbocze.
Wreszcie dobrnęliśmy do końca i stanęliśmy na Wielkiej Drodze, na
brzegu dołu po przeciwnej stronie wielkiej trójki „Milczących".
Przy drodze, w odległości stu jardów, płonęło ognisko przed chatą, a
wokół ogniska siedzieli ludzie. Ruszyliśmy ku nim, podtrzymując się
nawzajem i przystając co kilka kroków. Niebawem jakiś człowiek podniósł
się, zobaczył nas i rzuciwszy się na ziemię, zaczął krzyczeć ze strachu.
— Infadoos, Infadoos, to my, twoi przyjaciele — wołaliśmy. Biegł ku
nam zdumiony, wciąż jeszcze drżąc z obawy.
— Och, panowie moi, panowie, to wy, to wy. Wróciliście z
krainy umarłych.
I stary wojownik padł przed nami na kolana, objął za nogi Sir Henryka i
płakał z radości.
19
Pożegnanie Ignosiego
W dziesięć dni od tego brzemiennego w wypadki poranka znaleźliśmy się
raz jeszcze w naszej starej kwaterze w Loo i rzecz dziwna — po
strasznych doświadczeniach niewiele się zmieniliśmy, tyle tylko, że ja po
wyjściu ze skarbca bardziej posiwiałem, a Good był wyraźnie nieswój od
śmierci Foulaty, gdyż był to dla niego wielki cios. Spoglądając na rzecz z
punktu widzenia starszego, doświadczonego mężczyzny, muszę
powiedzieć, że chyba dobrze się stało, bo inaczej jakież komplikacje
mogłyby stąd wyniknąć. Biedna dziewczyna odznaczała się niezwykłą
pięknością i subtelnością, ale ani piękność, ani subtelność nie ułatwiłyby
sytuacji. Wszak ona sama powiedziała, że „słońce nie może się połączyć z
ciemnością ani biały człowiek z czarną dziewczyną".
Nie potrzebuję dodawać, że już nigdy nie próbowaliśmy dostać się do
skarbca Salomona. Gdy tylko wypoczęliśmy, zeszliśmy do wielkiego dołu
z nadzieją odnalezienia jamy, z której wypełzliśmy na światło dzienne,
jednakże bez rezultatu. Po pierwsze spadł deszcz i zatarł nasze ślady; po
drugie zbocza wielkiego dołu były pełne jam mrówników i innych dziur,
nie mogliśmy więc dociec, której z nich zawdzięczaliśmy ocalenie.
Ponadto w przeddzień powrotu do Loo raz jeszcze obejrzeliśmy cuda
stalaktytowej pieczary, a nawet pod wpływem niewytłumaczalnej, pełnej
niepokoju ciekawości spenetrowaliśmy Komnatę Śmierci. Potem
wpatrywaliśmy się w ścianę skalną, która odcięła nas od świata i
myśleliśmy o ukrytych za nią nieprzebranych skarbach,
0 tajemniczej wiedźmie, której szczątki spoczywały pod nią,
1 o ślicznej dziewczynie, która znalazła tam śmierć; ta skalna ściana
była teraz jakby portalem jej grobowca. Nie zdołaliśmy jednak znaleźć
śladów spojeń ruchomych drzwi, nie odkryliśmy ich tajemnicy, teraz
już nieosiągalnej, choć próbowaliśmy to zrobić trudząc się przez
półtorej godziny. To był jakiś cudowny mechanizm, charakterystyczny —
w swej ogromnej prostocie —
192
dla wieku, który go stworzył. Wątpię, aby gdzieś w świecie istniało coś
podobnego.
W końcu daliśmy za wygraną, ale gdyby teraz, na naszych oczach, masa
skalna uniosła się do góry, sądzę, że zabrakłoby nam odwagi, by przejść
ponad szczątkami Gagooł i raz jeszcze wstąpić do komnaty skarbów z
niepłonną już nadzieją zdobycia diamentów. Muszę jednak przyznać, że
płakać mi się chciało na myśl o pozostawieniu takiego bogactwa,
jakiego ,nikt chyba na świecie nie zgromadził w takiej ilości na jednym
miejscu. Nie było jednak innej rady. Tylko dynamit mógłby utorować
drogę poprzez litą skałę grubości pięciu stóp. Może kiedyś, w dalekiej
przyszłości, jakiś poszukiwacz natrafi na ów sezam i zaleje świat
klejnotami. Mnie się jednak wydaje, że diamenty olbrzymiej wartości,
leżące w trzech kamiennych kufrach, nigdy nie zabłysną na szyi jakiejś
ziemskiej piękności. Te kamienie i kości Fouiaty będą sobie dotrzymywać
towarzystwa do końca świata.
Z westchnieniem rozczarowania wycofaliśmy się i następnego dnia
wyruszyliśmy do Loo. A jednak byliśmy niewdzięczni doznając
rozczarowania, bo przecież — jak Czytelnik zapewne pamięta — byłem
na tyle przezorny, że zanim opuściliśmy nasze więzienie, napełniłem
diamentami kieszenie mej starej myśliwskiej kurtki. Niemało ich wypadło,
gdyśmy się stoczyli ze zbocza dołu, łącznie z większością dużych, które
były na wierzchu. Jednakże pozostało ich bardzo wiele, w tym
osiemnaście ogromnych kamieni, liczących od stu- do trzydziestu karatów.
Moja stara kurtka zawierała więc dość jeszcze bogactwa, by uczynić nas
jeśli nie milionerami, to przynajmniej nadzwyczaj bogatymi ludźmi, gdyż
nawet po sprzedaniu części kamieni każdy z nas miałby najpiękniejszą
kolekcję w Europie. A więc nie było tak źle.
Gdy przybyliśmy do Loo, zostaliśmy bardzo serdecznie powitani przez
Ignosiego, którego znaleźliśmy w dobrym zdrowiu, zajętego umacnianiem
swej władzy i reorganizowaniem tych pułków, które najmocniej ucierpiały
w walce z Twalą.
Historii naszych niezwykłych przygód wysłuchał z wielkim
zainteresowaniem, ale gdyśmy mu opowiedzieli o strasznej śmierci
Gagool, zamyślił się mocno.
— Chodź tu — zawołał do bardzo starego Induny, jednego z członków
swojej rady, który siedział wraz z innymi w kole otaczającym
Ignosiego. Starzec powstał, zbliżył się i pozdrowiwszy króla usiadł.
— Jesteś stary — rzekł Ignosi.
13 Kopalnie króla Salomona
193
— Tak, mój królu. Ojciec twojego ojca i mój ojciec urodzili tego samego
dnia.
— Powiedz mi, czyś znał czarownicę Gagool, gdy byłeś młody.
— Tak, mój królu.
— Ile miała wtedy lat, tyle co ty?
— Nie, mój królu. Wyglądała wtedy jak teraz i jak za czasów
0 dziadka, stara, wysuszona, bardzo brzydka i podła.
— Nie ma jej już, nie żyje.
— O królu! Stara klątwa została zdjęta z tego kraju.
— Idź!
— Kuum! Idę już, Czarny Szczeniaku, który wydarłeś gardło emu psu.
Kuum!
— Widzicie, bracia moi, to była dziwna kobieta i cieszę że nie
żyje. Pozwoliłaby wam umrzeć w ciemności, a potem azłaby sposób, by
mnie zabić, tak jak znalazła sposób, by ął mój ojciec i by jego miejsce
zajął Twala, którego kochacie snujcie dalej swoją opowieść, nigdym nie
słyszał podo-
Streściwszy historię naszej ucieczki, skorzystałem ze spo-tości i
napomknąłem Ignosiemu o naszym zamiarze opuszcze-Kukuany, tak
bowiem umówiliśmy się z Sir Henrykiem odem przed przybyciem do Loo.
— A teraz — powiedziałem — nadszedł czas pożegniania wrotu do
naszego kraju. Patrz, Ignosi, przybyłeś tu jako
służący, a pozostajesz jako potężny król. Jeśli żywisz dla wdzięczność,
dotrzymaj danej nam obietnicy: rządź sprawie-ie, szanuj prawo i nie skaż
nikogo na śmierć bez przyczyny.
1 szczęśliwy, życzymy ci wszelkiej pomyślności. Jutro o świcie nam
eskortę, która przeprowadzi nas przez góry. Zgadzasz
o królu?
gnosi zakrył twarz rękami i milczał chwilę.
— Twoje słowa ranią mnie — rzekł wreszcie — i serce mi się 3. Cóż
zrobiłem wam, Incubu, Macumazahn i Bougwan, że cie odejść? Wy,
którzy staliście przy mnie w rebelii i bitwie, cie mnie opuścić w dzień
pokoju i zwycięstwa? Pragniecie et? Wybierajcie je spośród dziewcząt. A
mieszkania? Patrzcie! szycie moich ludzi, jak biali budują swe domy.
A bydło, b daje mięso i mleko? Każdy żonaty mężczyzna przyprowadzi
wołu i krowę. A polowanie? Czyż słoń nie wędruje po h lasach, a
hipopotam nie śpi w trzcinach? Zechcecie walczyć? wojownicy spełnią
każdy wasz rozkaz. Jeśli jest jeszcze coś, tógłbym wam dać, dam wam na
pewno.
— Nie, Ignosi, nie chcemy żadnej z tych rzeczy — odpowiedziałem —
chcemy szukać własnego miejsca.
— Teraz wiem — rzekł Ignosi z goryczą, a oczy mu błyszczały — że
bardziej kochacie błyszczące kamienie niż mnie, waszego przyjaciela.
Macie kamienie, chcecie więc iść do Natalu, a potem przeprawić się przez
ruchomą, czarną wodę i sprzedać je, i zdobyć bogactwo, tak jak tego
pragnie serce białego człowieka. Niech będą przeklęte białe kamienie i
niech będą przeklęci ci, co ich szukają. Niech zginie ten, co postawi
jeszcze stopę w Komnacie Śmierci. Rzekłem, o biali mężowie, możecie
iść.
Położyłem mu dłoń na ramieniu. — Ignosi — mówiłem — przebywałeś
wśród Zulusów i wśród białych w Natalu. Czy serce twoje nie tęskniło za
krajem, o którym opowiadała ci matka, za rodzinnym krajem, gdzie
ujrzałeś światło dzienne, gdzie bawiłeś się jako dziecko, gdzie jest twoje
miejsce?
— Tak było, Macumazahn.
— Więc i my tęsknimy za naszym krajem, za naszym własnym
miejscem.
Nastała cisza. Przerwał ją po chwili Ignosi, ale mówił już innym tonem.
— Widzę teraz, Macumazahn, że słowa twoje są jak zawsze pełne
mądrości. Kto fruwa w powietrzu, nie lubi biegać po ziemi; biały człowiek
nie chce żyć razem z czarnymi. Dobrze, idźcie, ale serce mi się ściska, bo
będziecie dla mnie jak umarli, bo stamtąd, dokąd pójdziecie, żadne
wieści nie dotrą do mnie.
Posłuchajcie teraz i zanieście moje słowa innym białym ludziom. Żaden
biały człowiek nie przejdzie przez te góry. Nie chcę widzieć kupców z ich
bronią i rumem. Moi ludzie będą walczyli włócznią i pili wodę jak ich
praojcowie. Nie chcę widzieć tych, co się modlą i wlewają strach przed
śmiercią w serca ludzi, i podburzają przeciw królowi, i torują drogę innym
białym. Jeśli biały człowiek przyjdzie do mych wrót, odeślę go; jeśli
przyjdą setki, odepchnę ich; jeśli przyjdą armie, będę z nimi walczył i nie
dopuszczę, by wzięły górę nade mną. Nikt nie będzie szukał błyszczących
kamieni, nawet armia, bo jeśli przyjdzie, wyślę pułk i każę zasypać szyb,
strzaskać białe kolumny w jaskiniach i wypełnić je kamieniami, tak by nikt
nie znalazł drzwi, o których mówiliście. Ale przed wami trzema, Incubu,
Macumazahn i Bougwan, moje wrota zawsze będą stały otworem, bo
drożsi mi jesteście niż jakiekolwiek żywe stworzenie.
Odejdźcie, a mój stryj Infadoos i Induna odprowadzą was z pułkiem
wojowników. Dowiedziałem się, że jest inne przejście
195
arzez góry, tamtędy pójdziecie. Żegnajcie, bracia moi, dzielni siali
mężowie. Nie przychodźcie już do mnie, bo moje serce nie uniosłoby
tego.., Patrzcie, wydałem rozporządzenie, a wieść o nim •ozejdzie się po
całym kraju, od gór do gór. Wasze imiona, ncubu, Maeumazahn i
Bougwan, będą „hlonipa" na równi ; imionami zmarłych królów; kto je
wypowie, umrze.1 Toteż mmięe o was w tym kraju nie zaginie.
Idźcie już, bo inaczej zacznę ronić łzy jak kobieta. A kiedyś, ;dy się już
zestarzejecie i zbierzecie się przy kominku, i wspominać iędziecie dawne
życie, gdyż słońce nie będzie już miało dla was iepła, pomyślcie o tym, jak
staliśmy ramię przy ramieniu t wielkiej bitwie, którą zaplanowała twoja
mądra głowa, Macu-lazahn; a ty, Bougwan, stałeś na prawej flance, która
nękała wojowników Twałi; a ty, Incubu, walczyłeś wśród „Szarych" ludzie
padali pod twoim toporem jak zboże pod sierpem; i po-onałeś dzikiego
byka Twalę; i starłeś jego dumę na pył. Żegnajcie a zawsze, Incubu,
Maeumazahn i Bougwan, panowie moi i przy-iciele.
Powstał, patrzył na nas jeszcze przez chwilę poważnym zrokiem, a potem
zarzucił na głowę róg płaszcza ze skóry wierzęcia, jakby chciał ukryć
przed nami swą twarz.
*¦ * *
Następnego dnia o świcie opuściliśmy Loo, eskortowani przez iszego
starego przyjaciela Infadoosa, który również rozpaczał powodu naszego
odjazdu, i przez pułk „Bawołów". Choć była irdzo wczesna godzina,
główna ulica miasta zatłoczona była dźmi, żegnającymi nas królewskim
pozdrowieniem, gdyśmy ijali ich idąc na czele pułku. Kobiety obrzucały
nas kwiatami błogosławiły, że uwolniliśmy kraj od Twałi. Było to tym
bardziej ^ruszające, że nie zawsze krajowcy tak się odnoszą do białego
łowieka.
Zdarzył się jednak i zabawny incydent, który powitałem zadowoleniem, bo
przynajmniej dał powód do śmiechu.
Nim dotarliśmy do granic miasta, ładna młoda dziewczyna jękiem lilii,w
ręce podbiegła do Gooda i wręczyła mu je. Zdaje s, że wszystkie one go
lubiły, może dlatego, że w jego monoklu ednostronnyrn zaroście twarzy
dopatrywały się jakiegoś szcze-
' Ten niezwykły sposób okazywania wielkiego szacunku nie jest nieznany
•ód ludów Afryki. Rzecz polega na tym, że jeśli dane imię jest wysoko
cenione, eży je zastępować innym słowem. W ten sposób pamięć o nim
trwa przez po-;nia lub też do czasu, gdy słowo zastępcze wyprze pierwotną
nazwę (A. Q.).
g*ólnego uroku. Tymczasem dziewczyna z liliami powiedziała, że chce
prosić Gooda o łaskę.
__ mow __ odparł, gdym przetłumaczył jej słowa.
— Niech mój pan pokaże swej służebnicy piękne białe nogi, aby mogła na
nie popatrzeć i zapamiętać je, i opowiadać o nich swoim dzieciom. Twoja
służebnica, panie, szła tu cztery dni, by je zobaczyć, bo wieść o nich
rozeszła się po całym kraju.
— Niech mnie powieszą, jeśli to zrobię — rzekł zdenerwowany od.
— Dalej, dalej, stary — wtrącił się Sir Henry — nie możesz mówić
damie.
— Nie — odparł z uporem Good — to po prostu nieprzyzwoite. W
końcu jednak zgodził się podciągnąć spodnie do kolan
ród pełnych admiracji okrzyków obecnych dziewcząt, a szczelnie tej, która
ofiarowała mu kwiaty. I tak musiał iść, póki asto nie znikło nam z oczu.
Obawiam się, że nogi Gooda nie będą już nigdzie budziły aego
zachwytu. Kukuanie natomiast może się już przyzwyczaili
jego znikających zębów i „przejrzystego oka , lecz nóg nie sli nigdy dość.
W drodze powiedział nam Infadoos, że istotnie było inne ;ejście przez
góry, na północ od tego wzniesienia, za którym gnie się Wielka Droga
Salomona; że jest tak^e miejsce, skąd żna zejść stromą ścianą skalną z
góry, która stanowi granicę jdzy Kukuaną a pustynią i którą przedzielają
wyniosłe „Piersi jy". Okazało się też, że dwa lata temu grupa kukuańskich
śliwych tą właśnie drogą udała się na pustynię w poszukiwaniu usi,
których pióra są w wysokiej cenie jako wojenne ozdoby w. W czasie
polowania zapuścili się oni daleko i mocno "pieli z braku wody. Widząc
jednak na horyzoncie drzewa, żyli w tamtym kierunku i odkryli dużą,
żyzną oazę, obfitu-| w wodę. Kilku myśliwych, którzy nam również
towarzyszyli, Lło zaprowadzić nas do tej oazy, z której — jak twierdzili
można było dostrzec inne żyzne miejsca w głębi pustyni.1 Nocą czwartego
dnia podróży znaleźliśmy się raz jeszcze na biecie gór, które oddzielają
Kukuanę od pustyni, w odległości ło dwudziestu pięciu mil na północ od
„Piersi Saby". O świcie następnego dnia udaliśmy się na brzeg bardzo
strome-sejścia, które miało nas zaprowadzić na równinę, leżącą w dole
nami, w odległości ponad dwóch tysięcy stóp. ru pożegnaliśmy się z
naszym wiernym przyjacielem i dzielnym ¦ym wojownikiem, Infadoosem,
który uroczyście życzył nam elkiego dobra i omal nie płakał ze
zmartwienia.
' Dziwiliśmy się nieraz, że matka Ignosiego, idąc z małym dzieckiem,
zniosła 'stkie trudy przeprawy przez góry, trudy, których my sami omal nie
przy-iliśmy życiem. Potem doszedłem do wniosku, że wybrała tę drugą
trasę. Wszak Ignosi opowiadał, że spotkała polujących na strusie
myśliwych, którzy zapro-:ili ją do oazy; że zawędrowali do jakiejś żyznej
krainy, a potem do kraju sów (A. Q.).
— Nigdy w życiu — mówił — moje stare oczy nie ujrzą podobnych wam
ludzi. Ach! Widzę jeszcze, jak z ręki Incubu padają w boju wojownicy
Twali. Ach! Cóż to był za widok, gdy od jednego zamachu odciął głowę
mojego brata. To było piękne, bardzo piękne. Tylko w snach może ujrzę
jeszcze coś podobnego.
Z przykrością rozstawaliśmy się z Infadoosem, a Good tak się wzruszył, że
dał mu upominek — jak myślicie, co? — monokl. Okazało się potem, że
miał zapasowy. Infadoos bardzo się ucieszył, przewidywał bowiem, że
posiadanie takiej rzeczy ogromnie zwiększy jego autorytet. Po wielu
nieudanych próbach udało mu się nawet osadzić go w oku, alem nigdy w
życiu nie widział niczego tak niestosownego, bo jak tu pogodzić płaszcz ze
skór zwierzęcych i pióropusz z czarnych strusich piór z monoklem.
Następnie, przekonawszy się, że nasi przewodnicy mają duży zapas wody i
żywności, i uścisnąwszy dłoń starego wojownika, zaczęliśmy schodzić w
dół, żegnani gromkimi okrzykami „Bawołów". Niełatwe było to zejście,
ale wieczorem znaleźliśmy się jakoś na dole, nie poniósłszy żadnego
uszczerbku.
— Sądzę, że są gorsze miejsca na świecie niż Kukuana — mówił Sir
Henry, gdyśmy nocą siedzieli przy ognisku i spoglądali na groźne góry
przed nami. — Gorszych też rzeczy doświadczyłem nieraz w życiu
aniżeli w ciągu ostatnich kilku miesięcy, choć nigdy nie były one tak
dziwaczne. Co wy na to, przyjaciele?
— Ja niemal miałbym ochotę tam wrócić — rzekł Good z
westchnieniem.
Jeśli zaś chodzi o mnie, to pomyślałem, że wszystko dobre, co się dobrze
kończy. Choć życie nie rozpieszczało mnie, nigdy nie znalazłem się w
takich tarapatach jak ostatnio. Ciarki przechodzą mnie na myśl o bitwie, a
cóż dopiero mówić o przeżyciach w skarbcu Salomona.
Następnego dnia rozpoczęliśmy mozolny marsz przez pustynię, mając ze
sobą dostateczny zapas wody, niesionej przez pięciu przewodników. Obóz
rozbiliśmy nocą na otwartym powietrzu, a o świcie ruszyliśmy w dalszą
drogę.
W południe trzeciego dnia dostrzegliśmy z daleka drzewa oazy, do której
dotarliśmy przed zachodem słońca. I znów stąpaliśmy po trawie, słuchając
szemrania bieżącej wody.
20
Odnaleziony
A teraz opowiem o najdziwniejszej chyba przygodzie naszych
niezwykłych wędrówek. O przygodzie, która świadczy o tym, jak
zdumiewające bywają nieraz koleje losu.
Szedłem sobie spokojnie, wyprzedzając nieco moich towarzyszy, brzegiem
strumienia, który wypływaf z oazy i ginął gdzieś w głodnych piaskach
pustyni, gdy nagle zatrzymałem się przecierając oczy. Bo tam, w
odległości dwudziestu jardów, pięknie położona w cieniu drzewa
figowego, stała nad strumieniem przytulna chata. Zbudowana zwyczajem
Kafrów z giętkich prętów wiklinowych i trawy, miała normalne drzwi
zamiast małego otworu zwykłych murzyńskich chat.
— Skąd do licha ona się tu wzięła? — pytałem sam siebie, gdy wtem
drzwi chaty się otwarły i wyszedł kulejąc biały człowiek, odziany w
zwierzęce skóry i z olbrzymią czarną brodą. Pomyślałem, żem dostał
udaru słonecznego. To było niemożliwe. Żaden myśliwy nie dotarł do tego
miejsca. Żaden też myśliwy nigdy by się tu przecież nie osiedlił.
Patrzyłem i patrzyłem, wpatrywał się też we mnie ów człowiek. W tej
chwili nadeszli Sir Henry i Good.
— Spójrzcie — powiedziałem. >— Albo to jest biały człowiek, albo
zwariowałem.
Teraz Sir Henry patrzył i Good patrzył, gdy nagle kulawy człowiek z
czarną brodą wydał okrzyk i utykając ruszył ku nam. Kiedy był już blisko,
upadł i chyba zemdlał.
Sir Henry jednym skokiem znalazł się przy nim. — Miłosierny Boże! —
zawołał — to jest mój brat George.
Na odgłos tych krzyków wynurzył się z chaty drugi człowiek, również
odziany w zwierzęce skóry, ze strzelbą w ręce, i biegł ku nam. Widząc
mnie i on wydał okrzyk.
— Macumazahn — wołał — nie poznajesz mnie, baas? Jestem Jim,
myśliwy. Zgubiłem pańska karteczkę, którą miałem oddać
200
memu panu, a mieszkamy tu już od dwóch lat. — I chłopisko rzuciło mi
się do nóg płacząc z radości.
— Ach, ty łajdaku — powiedziałem — powinienem spuścić
ci dobre lanie.
Tymczasem mężczyzna z czarną brodą przyszedł do siebie, wstał i obaj z
Sir Henrykiem zaczęli witać się wylewnie nie mówiąc ani słowa.
Jakakolwiek była kiedyś przyczyna ich nie-
201
porozumień — sądzę, że chodziło o kobietę, choć nigdy ó to nie pytałem
— wszystko zostało już zapomniane.
— Drogi chłopcze — wybuchnął w końcu Sir Henry — myślałem, że nie
żyjesz. Szukałem cię za Górami Salomona, a teraz spotykam cię na
pustyni niby starego sępa siedzącego na żerdzi.
— Próbowałem przejść przez Góry Salomona blisko dwa lata temu —
mówił tamten tonem człowieka, który dawno nie posługiwał się ojczystym
językiem — ale gdym tu dotarł, głaz spadł mi na nogę i zmiażdżył ją. Nie
mogłem ani iść naprzód, ani wracać.
Wówczas ja podszedłem do niego. — Dzień dobry, Mr. Neville
— powiedziałem. — Czy pamięta mnie pan?
— To pan, Quatermain! I Good również? Chwileczkę, moi drodzy, znowu
mi słabo. Takie to wszystko dziwne i tak radosne, gdy się już utraciło
wszelką nadzieję.
Tego wieczora przy obozowym ognisku George Curtis opowie-Iział nam
swoją historię, która — niemal tak samo jak nasza — ibfitowała w
niezwykłe przygody. A oto co mu się przydarzyło. Przed blisko dwoma
laty wyruszył z Kraalu Sitandy, by otrzeć do Gór Sulejmana.
Notatki, którą mu posłałem przez Jima, ak już wiemy, nie dostał i dopiero
teraz dowiedział się o niej. >trzymawszy jednak pewne informacje od
krajowców, udał się ie w kierunku „Piersi Saby", lecz ku tej ścianie
skalnej, z której iedawno zeszliśmy, a która była znacznie lepszą drogą
aniżeli -asa zaznaczona na mapie starego Portugalczyka. W drodze przez
ustynię ucierpieli srodze, lecz w końcu dotarli do oazy. Tu jednak >otkało
Curtisa nieszczęście. W dzień przybycia siedział nad rumienieni, Jim
zaś, stojąc na wysokim brzegu strumienia, tuż id miejscem, gdzie siedział
Curtis, wybierał miód z gniazda >zbawionych żądeł pszczół, jakie
spotyka się na pustyni. W pew-rm momencie potrącił on wielki głaz, który
spadł i zmiażdżył irtisowi prawą nogę. Kalectwo to sprawiło, że nie mogli
iść dalej, e byli też w stanie wracać, wobec czego Curtis uznał, że lepiej
dzie umrzeć w oazie aniżeli na pustyni.
Jeśli chodzi o wyżywienie, dawali sobie radę, mieli bowiem ży zapas
amunicji, a oazę nawiedzało dużo zwierząt, przy-)dzących tam do
wodopoju. Polowali na nie lub zastawiali ła, karmiąc się ich mięsem, ze
skór zaś sporządzając przyodzie-k, gdy ich ubrania zniszczyły się już
całkowicie.
— I tak — kończył swą relację George Curtis — żyliśmy tu
blisko dwa lata, jak drugi Robinson i Piętaszek, mając wbrew wszelkiej
logice nadzieję, że któregoś dnia zjawią się krajowcy i wyratują nas z
opresji. Nikt się jednak nie pokazał, toteż wczoraj zdecydowaliśmy, że Jim
opuści mnie i będzie próbował dotrzeć do Kraalu Sitandy, by sprowadzić
pomoc. A tymczasem wy, właśnie wy, zjawiacie się dziwnym trafem i
znajdujecie mnie tam, gdzie się tego najmniej spodziewaliście. Myślałem
już, że zupełnie o mnie zapomnieliście, żyjąc wygodnie w starej Anglii. Tó
najcudowniejsze wydarzenie, o jakim kiedykolwiek słyszałem, a przy tym
naj-pomyślniejsze.
Potem zabrał głos Sir Henry, opowiadając bratu główne fakty z naszych
przeżyć, tak że zasiedzieliśmy się do późnej nocy.
— Na Jowisza! — rzekł George Curtis, gdym mu pokazał kilka
diamentów — wam przynajmniej coś się dostało za wasze trudy,
niezależnie od-znalezienia mej cennej osoby.
Sir Henry roześmiał się. — Kamienie należą do Quatermaina i Gooda.
Umówiliśmy się, że jeśli przypadną nam jakieś łupy, oni podzielą je na
dwie równe części.
Ta uwaga dała mi wiele do myślenia, uzgodniwszy więc całą rzecz z
Goodem, prosiłem Sir Henryka, by zechciał przyjąć trzecią część
diamentów lub też — w razie odmowy — ofiarował je bratu, bo przecież
George Curtis, chcąc je zdobyć, ucierpiał znacznie więcej niż my. Po
dłuższych namowach Sir Henry przyjął naszą propozycję, lecz jego brat
dowiedział się o tym znacznie później.
Myślę, że już czas zakończyć moją historię. Nasza podróż przez pustynię
była niezmiernie trudna, tym bardziej że musieliśmy wspomagać
kulejącego George"a. Jego prawa noga, z której wciąż wypadały odłamki
kości, była bardzo słaba. W końcu dobrnęliśmy jakoś do celu podróży, a
szczegółów nie będę już podawał, bo byłoby to w dużej mierze
powtarzaniem tego, cośmy poprzednio przeżyli.
W Kraalu Sitandy zastaliśmy naszą broń i inne rzeczy w stanie
nienaruszonym, choć stary łotr, który się nimi opiekował, bardzo
niechętnie je wydał, sądził bowiem, że nie wrócimy z naszej wyprawy. W
sześć miesięcy potem znaleźliśmy się zdrowi i cali w moim domku na
Berei w pobliżu Durbanu, gdzie teraz piszę tę historię. Tu pożegnałem się
ze wszystkimi, którzy towarzyszyli mi w najdziwniejszej podróży, jaką
zdarzyło mi się odbyć w moim długim i pełnym przygód życiu.
203
Właśnie gdym napisał ostatnie słowo, w alejce pomarańczowych drzew
ukazał się Kafr niosący list. Okazało się, że to list od Sir Henryka, a
ponieważ mówi sam za siebie, przytoczę go tu w całości.
Drogi Panie Quatermain!
Brayley Hali, Yorkshire
Zawiadamiam Pana, że wszyscy trzej, to znaczy George, Good i ja,
przybyliśmy szczęśliwie do Anglii. Wysiedliśmy ze statku w Southampton
i udaliśmy się do miasta. Nie ma Pan pojęcia, jak wytwornie wyglądał
Good już następnego dnia, pięknie ogolony, w surducie, który leżał na nim
jak ulał, z nowiutkim monoklem itd., itd. Spacerowałem z nim po parku,
gdzie spotkałem kilku znajomych, którym natychmiast opowiedziałem
historię jego „pięknych białych nóg".
Jest wściekły, bo jakiś złośliwiec opisał to w rubryce towarzyskiej
miejscowej gazety.
Ale do rzeczy. Zgodnie z naszą umową zanieśliśmy kamienie do oceny.
Rzeczoznawcy firmy Streeter ustalili cenę tak wysoką, że boję się ją
wymienić. Powiedzieli nam, że jest to w pewnej mierze obliczenie
prowizoryczne, bo nigdy jeszcze diamenty nie ukazały się na rynku w
takiej ilości. Z wyjątkiem kilku największych są to kamienie najczystszej
wody, równe pod każdym względem najpiękniejszym diamentom
brazylijskim. Zapytałem eh, czy firma byłaby skłonna je zakupić, ale
odpowiedziano mi, se przekraczałoby to jej finansowe możliwości.
Radzono nam sprzedawać je stopniowo, by nie zalać rynku nadmierną
ilością. Za niewielką tylko porcję oferują sto osiemdziesiąt tysięcy.
Proszę tu koniecznie przyjechać, Quatermain, i dopilnować ;ych spraw,
jeśli Pan rzeczywiście nalega, by trzecia część przypadła memu bratu.
Wspaniały to będzie prezent.
Muszę Panu powiedzieć, że Good nadal zbyt wielką wagę przywiązuje do
zewnętrznego wyglądu. Wydaje mi się jednak,, że vciąż jeszcze myśli o
Foulacie. Wyznał, że nie spotkał tu jeszcze cobiety równie zgrabnej i
mającej tyle słodyczy.
Drogi, stary przyjacielu! Niechże Pan tu przyjedzie i kupi dom fdzieś w
pobliżu. Zrobił Pan już w życiu, co do Pana należało, i pieniędzy ma Pan
teraz dość. Jest tu dom na sprzedaż, który ; pewnością spodobałby się
Panu. Proszę przyjechać, im prędzej, ym lepiej. Historię naszych przygód
może Pan ukończyć na tatku. Nie opowiadamy o nich z obawy, że nikt nie
da im wiary.
04
Jeśli wyruszy Pan w drogę zaraz po otrzymaniu listu, przyjedzie Pan na
Boże Narodzenie i zatrzyma się u mnie. Będzie tu Good i George, a także
pański syn Harry (w ten sposób chcę Pana przekupić). Zaprosiłem go
kiedyś na polowanie i polubiłem. To śmiała sztuka. Postrzelił mnie w
nogę, wyjął śrut i powiedział, że na polowaniu warto by było mieć zawsze
pod ręką medyka.
Do zobaczenia, przyjacielu. Nic więcej nie dodam, ale wiem,
że Pan przyjedzie.
Pański szczery przyjaciel Henry Curtis
PS. Kły wielkiego słonia, który zabił biednego Khive, wiszą u mnie w
hallu, ponad parą bawolich rogów, które dostałem od Pana. Wyglądają
wspaniale. A topór, którym odrąbałem głowę Twali, umieściłem nad
biurkiem. Szkoda, że nie udało nam
się zabrać naszych kolczug.
H.C
Dziś jest wtorek. Statek odchodzi w piątek, myślę więc, że trzeba wziąć
Curtisa za słowo i jechać do Anglii, choćby tylko po to, by zobaczyć
mojego chłopca i przypilnować druku tej historii. W takiej sprawie na
nikim nie mogę polegać.
Posłowie
Najpopularniejsza książka H. Ridera Haggarda — Kopalnie iróla
Salomona — zawdzięcza swe powstanie poniekąd przy-ladkowi. Gdy
ukazała się klasyczna powieść przygodowa Roberta jouisa Stevensona pt.
Wyspa skarbów, o korsarzach i skarbie ikrytym na egzotycznej wyspie
(„The Treasure Island" , 1885), łaggard skrytykował książkę, w tych
czasach bowiem panowa-a moda na powieść realistyczną.
Ten poważny urzędnik sądowy, potem prezes sądu, członek óżnych
komisji rządowych i wreszcie wiceprezes Królewskiego nstytutu do Spraw
Kolonialnych, był już wtedy autorem kilku ublikacji. Przebywając z
ramienia rządu w Afryce i badając tosunki w podbitych i podbijanych
przez Anglików krajach ifryki, wysyłał do Anglii sprawozdania,
wykazując — jako ardzo wówczas młody człowiek — niezłą znajomość
rzeczy, fapisał też książkę poświęconą tym sprawom. Wydana z trudem,
ozostała nie zauważona. Dwie dalsze książki, opublikowane po owrocie do
kraju, również nie przyniosły mu sukcesu.
Brat Haggarda namówił go, by spróbował innego gatunku - powieści
sensacyjnej, by dorównał Stevensonowi. Haggard rzyjął wyzwanie i w
krótkim czasie napisał Kopalnie króla alomona. Książka odniosła olbrzymi
sukces. Czytelnicy domagali ę dalszego ciągu losów głównego bohatera i
zarazem narratora, ^mpatycznego Allana Quatermaina. Ten nurt stał się
złotą flą dla Haggarda. Jego dalsze fantazje powieściowe, obracające ę
przeważnie w kręgu egzotyki, cieszyły się ogromnym po-odzeniem.
Należy tu wymienić: Pierścień królowej Saby }ueen Sheba's Ring, 1910), i
Dziecię z kości słoniowej (The Iuory hild, 1916), a ponadto cykl
poświęcony greckiej kapłance, po-ukującej swego ukochanego. Kapłanka
Ayesha zrobiła taką mą furorę jak myśliwy Quatermain.
Wśród licznych utworów Haggarda (napisał ich 58) były
>6
oczywiście książki słabe, nazywane przez krytyków masową produkcją.
Współcześni cenią Haggarda jako znawcę rolnictwa angielskiego. Jego
Rural England (1902, Rolnicza Anglia) to owoc długotrwałych wędrówek
po kraju, obserwacji, wywiadów i kontaktów z rolnikami wszystkich
warstw.
Rzecz znamienna, że dziś, gdy archeologowie, historycy i przedstawiciele
innych dyscyplin naukowych mozolnie odkrywają coraz nowsze fakty z
historii Czarnego Lądu, także fantazje powieściowe Haggarda zachowały
w pewnej mierze swój poznawczy charakter. Z opublikowanych po jego
śmierci wspomnień wynika, że losy Allana Quatermaina to poniekąd jego
własne przeżycia, że był świadkiem lub nawet uczestnikiem wojen
kolonialnych.
Do Afryki powracał wielokrotnie, znał tereny, o których pisał, obserwował
obyczaje i warunki bytowe ludów, z którymi się zetknął, umiał odtworzyć
koloryt opisywanych ziem. Nie ulega wątpliwości, że kolonializm
brytyjski uważał za rzecz naturalną. Potępiał Hiszpanów za ich okrutne
podboje w Afryce Środkowej i Południowej, oburzał się na zniszczenie
kultury Azteków i Inków. Wiedział zapewne, w jak barbarzyński sposób
zniszczyli Portugalczycy już w XV i XVI wieku kosmopolityczne miasta
czy nawet miasta-państewka na wschodnich wybrzeżach Afryki, które
zawdzięczały swój rozkwit i bogactwo wielowiekowemu handlowi
Afrykanów z państwami arabskimi, Indiami i Dalekim Wschodem. Sam
jednak był wykonawcą zaleceń swych imperialistycznych mocodawców.
Na jego dobro trzeba zaliczyć fakt, że Murzynów ukazywał w najlepszym
świetle. Jego Kukuanie z Kopalń króla Salomona to ludzie szlachetni i
zdyscyplinowani, wierni w przyjaźni, waleczni i nieustraszeni w obliczu
największego niebezpieczeństwa. Niezbyt piękne świadectwo wystawia
przy tym Haggard białym, gdy w usta młodego władcy Kukuany,
żegnającego z goryczą swych białych przyjaciół, wkłada takie oto słowa:
„Teraz wiem, że bardziej kochacie błyszczące kamienie niż mnie, waszego
przyjaciela. Macie kamienie, chcecie więc iść do Natalu, a potem
przeprawić się przez ruchomą, czarną wodę i sprzedać je, i zdobyć
bogactwo, tak jak tego pragnie serce białego człowieka".
Potem, już ułagodzony, dodaje:
„Posłuchajcie teraz i zanieście moje słowa innym białym ludziom. Żaden
biały człowiek nie przejdzie przez te góry. Nie chcę widzieć kupców z
ich bronią i rumem. Moi ludzie będą
207
alczyli włócznią i pili wodę jak ich praojcowie [...] Nikt nie ;dzie szukał
błyszczących kamieni [...]".
Warto tu poruszyć jeden jeszcze problem. Otóż czytelnik tej
aggardowskiej powieści, w której fikcja splata się nierozerwal-te z
rzeczywistością, może odnieść wrażenie, że fantazja autora Sruje
zdecydowanie nad realiami. Nie zechce uwierzyć, że w dru-iej połowie
XIX wieku, gdy zaborcze mocarstwa europejskie udzieliły Afrykę niemal
bez reszty między siebie, istniały głębi Czarnego Kontynentu murzyńskie
państwa ze wspaniałą rganizacją wojskową, z wypracowanymi formami
życia społecz-ego, z ukształtowaną na podstawie wielowiekowych tradycji
oyczajowością.
Ale Haggard znał — jak wiemy — Afrykę. Był świadkiem, zapewne i
uczestnikiem wojny z Zulusami, rozpętanej przez .nglików w 1879 roku.
Doskonale zorganizowana armia Zulusów od wodzą króla Czaki stawiała
opór najpierw Burom, a potem .nglikom, odnosząc nawet początkowo
szereg zwycięstw, [aggard, urodzony w 1856 roku, nie mógł też nie
słyszeć o potędze upadku wielkiego państwa murzyńskiego Monomotapa,
którego stateczna klęska przypada zdaniem uczonych na połowę XIX
tulecia.
W jednej zresztą sprawie mylił się Haggard zdecydowanie, itóż wraz z
uczonymi swoich czasów sądził, że wspaniałe pomniki rzeszłości
afrykańskiej na południe od Sahary to dzieło nie-nanych ludzi z Północy.
Pisze o królowej Sabie, o krainie Ophir, Fenicjanach budujących miasta w
dzisiejszej Rodezji, o tajem-iczych ludach z Północy, które tam niegdyś
przybyły, a potem r równie tajemniczy sposób zniknęły. Bohaterowie jego
powieści atrafiają w swych wędrówkach na wspaniałą Drogę Salomona, i
grotach skalnych i tunelach podziwiają piękne płaskorzeźby, apuszczają
się w korytarze nieczynnej kopalni diamentów, ' „skarbcu Salomona"
odkrywają stare monety z wizerun-ami ludzi, którzy przypominają im
Hebrajczyków. To zapew-e — mówią — pieniądze przeznaczone przez
jakiegoś fenic-iego nadzorcę na zapłatę dla robotników pracujących w ko-
alni.
Do niedawna panował wśród uczonych pogląd, że „czarna viryka" — na
południe od Sahary — to kontynent bez przeszłości, e Murzyni to ludzie
prymitywni, pod wieloma względami stojący poniżej epoki kamiennej".
Choć dużo jeszcze czasu upłynie, nim udania uczonych odsłonią wiele
faktów z życia i cywilizacji Afryki, już dziś wiadomo, że we
wczesnym średniowieczu
08
niektóre państwa afrykańskie dorównywały cywilizacją ówczesnej
Europie.
Oto co pisze Basil Davidson, autor książki Stara Afryka, na nowo odkryta
(PIW, 1961, tłumaczenie z angielskiego), opartej na wieloletnich
badaniach specjalistów:
„Wiele razy osiągnięcia ludów afrykańskich — powtarzam, afrykańskich
— przypisywano jakimś bliżej nie znanym i tajemniczym «ludziom z
zewnątrz» [...] Wywleka się Fenicjan, aby wytłumaczyć istnienie miast
Zimbabwe w Rodezji, Egipcjan, którzy ponoć namalowali «białą damę» z
góry Brandberg w Afryce południowo-zachodniej, Greków i
Portugalczyków jako rzekomych inspiratorów i nauczycieli tych, którzy
wytwarzali przedmioty z terakoty i brązu w średniowiecznej Afryce
zachodniej, nawet na Hetytów przyszła kolej. Obecnie jednak powszechnie
zwycięża opinia, że wszystkie te osiągnięcia i zjawiska są pochodzenia
czysto afrykańskiego" (str. 25— 26).
Wiadomo już, że twórcą kultury Zimbabwe, jednego z głównych
ośrodków potężnego państwa Monomotapa, była ludność tubylcza.
Badania ruin zabytkowych zespołów w Republice Południowej Afryki,
Rodezji i Mozambiku potwierdzają to mniemanie.
Na zakończenie warto jeszcze dorzucić garść szczegółów dotyczących
osoby Haggarda. Otóż jego ojciec, urodzony w Petersburgu, był synem
Anglika i Rosjanki z bardzo zamożnej rodziny. Sam Henry Rider Haggard
natomiast urodził się już w Anglii. Swą beletrystykę traktował ten syn
ziemianina, farmer i urzędnik w służbie Korony Brytyjskiej jako zajęcie
marginalne. Dopiero sukces Kopalń króla Salomona sprawił, że zajął się
poważnie twórczością literacką. Zmarł w roku 1925.
Zofia Krajewska-Stochowa
Spis treści
Wstęp 5
1. Poznaję Sir Henryka Curtisa 7
2. Legenda o kopalniach Salomona 17
3. Umbopa zostaje naszym służącym 27
4. Polowanie na słonie 37
5. Droga przez pustynię 46
6. Wody! Wody! 58
7. Droga Salomona 68
8. Wkraczamy do kraju Kukuanów 82
9. Król Twala 90
10. Polowanie na czarowników 101
11. Dajemy znak 113
12. Przed bitwą 124
13. Atak 133
14. Ostatni bój „Szarych" 141
15. Choroba Gooda 155
16. Komnata Śmierci 164
17. Skarbiec Salomona 174
18. Utraciliśmy nadzieję 183
19. Pożegnanie Ignosiego 192
20. Odnaleziony 200 Posłowie 206