HENRY RIDER HAGGARD
POTWÓR HEU-HEU
ZŁOTA PODKOWA 47
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1960
WIELE lat upłynęło od mego powrotu z Afryki do Londynu, w dzień, kiedy z okazji
przeprowadzki do nowego mieszkania zająłem się porządkowaniem i pakowaniem moich
rzeczy. Znalazłem starą torbę podróżną, o której istnieniu całkowicie zapomniałem; była tam
cała kolekcja rupieci i notatek dotyczących spraw, którymi zajmowałem się niegdyś jako
sekretarz jednego z wybitnych uczonych, mojego przyjaciela, który został później sędzią.
Przeglądałem papiery i odczytywałem zapiski dotyczące szczegółów dawno zapomnia-
nych, ale wówczas dla mnie niezwykle ważnych; z westchnieniem darłem je na strzępy i
rzucałem na ziemię. Kiedy przechyliłem torbę, by z niej wytrząść kurz, z bocznej kieszeni
wypadł notes w czarnej, lśniącej oprawie. Otworzyłem go i przeczytałem:
Streszczenie dziwnej historii A.Q. o bogu-potworze czy też fetyszu Heu-Heu, z którym
tenże, wraz z Hotentotem Hansem spotkał się w głębi Południowej Afryki.
W jednej chwili, w pobudzonej pamięci ujrzałem siebie, jeszcze naówczas młodzieńca,
piszącego te notatki późno w nocy, w sypialni w Grange, pod wrażeniem opowieści starego
Allana. Pisałem także nazajutrz, w pociągu, w czasie podróży na Południe i uzupełniałem je w
moim pokoiku w Elm Court, w Tempie, w chwilach wolnych od zajęć.
Przypomniałem sobie również niepokój, jaki mnie ogarnął po zaginięciu tego notesu,
jakkolwiek byłem pewny, że włożyłem go do jakiegoś bezpiecznego schowka. Widzę siebie
jeszcze, jak gorączkowo przeszukuję mój pokoik na przedmieściach Londynu, i jak zrozpa-
czony i zrezygnowany przestaję wreszcie szukać. Mijały lata — i wreszcie te notatki, jak i
historia do której się odnosiły, zatarły się w pamięci. Ale teraz wyłaniają się z pyłu przeszło-
ści i budzą tak wiele wspomnień o wielkiej, zdumiewającej wyprawie Allana... Postanowiłem
więc odtworzyć jego niezwykłą opowieść.
* * *
Przed wielu laty, kiedy byłem jeszcze młody, zatrzymałem się na noc wśród gór
Drahenbergu. Jechałem wówczas drogą z Pretorii wioząc towar, który miałem zamiar sprze-
dać tubylcom z przeciwka tej strony gór. Zaskoczyła nas straszliwa, gradowa burza; stracili-
śmy od uderzeń pioruna dwa najlepsze czołowe woły. Sami ledwo uszliśmy z życiem, chro-
niąc się w jaskini, którą wskazał nam mój dzielny Hans, mały, pomarszczony Hotentot, towa-
rzyszący od lat moim przygodom i podróżom. Jako młody chłopiec nocował on kiedyś w tej
jaskini, w której schroniliśmy się w samą porę. Gdyby ta gwałtowna burza zaskoczyła nas w
szczerym polu — zginęlibyśmy niechybnie. Nawałnica szalała wiele godzin, a kiedy grad
przestał padać, lunęły potoki ulewy.
Kiedy pioruny bić przestały i odgłosy burzy umilkły wśród gór, zapadał juz mrok. Stało
się oczywiste, że musimy zatrzymać się w jaskini na noc, zwłaszcza że nasi ludzie, którzy
wyszli na dwór w poszukiwaniu wołów, powrócili nie mogąc ich znaleźć. Nie byłem z tego
zadowolony; przejmujący chłód panował w podziemiach, a w przemoczonym wozie spać
było niepodobieństwem.
Ale i tu przyszła nam z pomocą pamięć Hansa. Udał się w głąb pieczary i powrócił po
chwili z wiązką drzewa, zakurzonego i zjedzonego przez robaki, lecz suchego i nadającego
się na opał. Rozpalaliśmy ognisko i przygotowaliśmy wspaniałą, zakropioną winem wiecze-
rzę.
Zaspokoiwszy pragnienie zapaliłem fajkę i wdałem się w pogawędkę z Hansem, który
pod wpływem wina stał się nader rozmowny. Powiedział, że w głębi jaskini znajdują się w
skalistym gruncie ślady stóp, które nie pochodzą od żadnego ze zwierząt obecnie żyjących.
Obiecał, że mi je nazajutrz pokaże, jak również dziwnego kształtu kości, rozrzucone dokoła i
również skamieniałe, które, według jego zdania, musiały być kośćmi olbrzymów. Hans był
przekonany, że wczesnym rankiem, kiedy promienie słońca wnikną do pieczary, uda mu się
odszukać którąś z tych kości.
Z kolei wyjaśniłem Hansowi i Kafrom, że niegdyś, przed wielu tysiącami lat, zanim
człowiek pojawił się na ziemi, żyły na niej wielkie zwierzęta, olbrzymie słonie, małpy prze-
wyższające wzrostem najpotężniejsze goryle. Słuchali z zainteresowaniem, a Hans przytaki-
wał moim słowom. Wtrącił, że widział obraz jednej z nich, o ile nie był to obraz olbrzyma,
który wyglądał jak małpa.
— Gdzie? — zapytałem — w książce z obrazkami?
— Nie, Baas, tu, w tej jaskini — odparł. — To dzieło Buszmenów sprzed dziesięciu
tysięcy lat.
Przyszło mi w tej chwili na myśl mityczne stworzenie, zwane Ngoloko, które podobno
zamieszkiwało bagna na wybrzeżu wschodnim czy też w tej okolicy.
Przypuszczając, że opowiada mi bajkę, jak to lubią czynić tubylcy, oświadczyłem, że
chętnie zobaczę ten obraz.
— Zaczekaj lepiej do jutra, Baas — odparł — przy świetle dziennym lepiej mu się przy-
patrzysz. Zresztą w nocy nie wolno przyglądać się temu potworowi.
— Pokaż mi go — powtórzyłem szorstko. — Weźmiemy z wozu latarnie.
Z pewnym ociąganiem się poprowadził mnie Hans z jakieś pięćdziesiąt kroków w głąb
rozległej pieczary. On niósł jedną latarnię, ja drugą, dwaj Zulusi szli za nami niosąc pocho-
dnie.
Ściany jaskini pokrywały rysunki Buszmenów, także kilka płaskorzeźb tego tajemnicze-
go plemienia. Niektóre malowidła były wyraźne, dobrze zachowane, inne były zatarte; może
ochra, której używał prymitywny artysta, wykruszyła się w czasach późniejszych? Rysunki
przedstawiały zwierzęta, na które jacyś ludzie polowali przy pomocy łuków i strzał; na innym
widniał słoń i lew rzucający się na uzbrojonych w oszczepy myśliwych.
Jedno malowidło, najlepiej zachowane, zaciekawiło mnie ogromnie. Przedstawiało lu-
dzi o białych twarzach, w zbrojach i w czapkach na głowie typu frygijskiego, którzy napadali
na kraal tubylczy, otoczony trzcinowym płotem. Po stronie lewej grupa napastników uprowa-
dzała kilka kobiet ku morzu, zaznaczonemu falistymi liniami.
Osłupiałem ze zdziwienia, gdyż bez wątpienia miałem przed sobą malowidło przedsta-
wiające Fenicjan na jednej z wypraw łupieskich, o których wspominali dawni kronikarze. W
takim razie malowidło musiało być dziełem Buszmena, który żył jakie dwa tysiące lat temu
lub więcej! Było to coś niezwykłego. Hans nie zdradzał jednak żadnego zaciekawienia, ale
ruszył dalej, jakby z niechęcią; podążyłem za nim, lękając się, że zabłądzę w czeluściach
pieczary.
Zbliżył się do rozpadliny w ścianie jaskini, na którą nie zwróciłbym nawet uwagi, tak
bardzo nie wyróżniała się od innych.
— To tutaj, Baas — rzekł. — A teraz pójdź za mną, ale stąpaj ostrożnie, gdyż w dnie
jaskini są pęknięcia.
Przesunąłem się przez wąską szczelinę, która prowadziła do tunelu wyżłobionego przez
wodę lub powstałego przy wybuchu gazów przed wielu tysiącami lat; przemawiały za tym
nierówności i załamania się pułapu, który wznosił się osiem lub dziewięć stóp nad ziemią.
Dno tego przesmyku było prawie gładkie, jakby ubite i udeptane stopami wielu pokoleń.
Zrobiliśmy w tym tunelu zaledwie dziesięć kroków, kiedy Hans kazał mi się zatrzymać
i nie iść pod żadnym pozorem. Zdziwiony usłuchałem go i przy świetle własnej latarni ujrza-
łem, że swoją lampę, która miała pętlę przewleczoną przez cynowe kółko, Hans zarzucił na
szyję, tak że opadła mu na plecy.
Przytulił się twarzą do ściany pieczary, jakby lękał się spojrzeć poza siebie i zaczął
posuwać się krok za krokiem, chwytając rękoma za wystające głazy. Uszedłszy w ten sposób
trzydzieści kroków odwrócił się i rzekł:
— Teraz kolej na ciebie, Baas.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Opuść latarnię, a zobaczysz.
Zrobiwszy to spostrzegłem, że o krok lub dwa od miejsca, gdzie stałem, znajduje się
wielka i głęboka szczelina w dnie tunelu; światło lampy nie mogło przeniknąć do jej końca.
Zauważyłem również, że skalisty próg pod ścianą, który tworzył jakby most i którędy Hans
przedostał się na drugą stronę, jest na dwanaście, a miejscami zaledwie na sześć cali szeroki.
— Czy to głęboka przepaść? — zapytałem.
Hans rzucił kamieniem w ciemną przepaść. Usłyszałem, że dosięgnął on dna dopiero po
upływie jakiegoś czasu.
— Mówiłem, Baas — rzekł Hans z wyrzutem — że lepiej zaczekać do rana, kiedy
słońce wniknie do pieczary, ale Baas nie chciał mnie usłuchać i widocznie wie dlaczego. Ale
może jeszcze teraz Baas się namyśli, pójdzie spać i wróci tu rano?
— Nie — odparłem spokojnie — pójdę spać po obejrzeniu malowidła, o którym wspo-
mniałeś.
Droga była coraz bardziej stroma i śliska. Chwytając się krawędzi skalnych, posuwając
się wąską ścieżką wiodącą wzdłuż głębokiej rozpadliny, przyciskając się szczelnie do ścian
tunelu — krok za krokiem podążaliśmy w głąb jaskini. Po pewnym czasie ściany tunelu przy-
bliżyły się, a przepaść stopniowo zanikła. Wreszcie tunel skręcił gwałtownie w prawo.
Ujrzałem przed sobą światło; uszedłszy kilka kroków, znalazłem się jakby w studni lub
lejku — o średnicy niespełna trzydziestu stóp — który przebiegał od podstawy przez wszy-
stkie warstwy do zbocza góry, na wysokości osiemdziesięciu lub stu stóp nad nami. W jaki
sposób powstał ten lej, nie mogę zrozumieć, ale przypominał rzeczywiście lejek, jakiego uży-
wa się do przelewania piwa lub wina; znajdowaliśmy się u jego spodu. Światło, które ujrza-
łem, przenikało od zewnątrz; niebo, po przejściu burzy, było teraz czyste, pogodne i usiane
gwiazdami. Księżyc zakrywała chwilowo gęsta chmura, pozostałość po nawałnicy.
Ściany tunelu na przestrzeni dwudziestu pięciu stóp były prawie jednakowo od siebie
oddalone, po czym rozchodziły się ku wejściu do studni, na zboczu góry. Po zachodniej stro-
nie tunelu, która przypadkowo znajdowała się na wprost nas, w miejscu, gdzie lejek zaczynał
się poszerzać, znajdował się głaz zwisający w formie baldachimu, którego brzeg przebiegał
wzdłuż ściany.
— Cóż, Hans — rzekłem — gdzie twoje malowidło?
— Wacht een beetje (zaczekaj chwilę) — Baas. Kiedy księżyc wychyli się, zobaczysz
ten obraz, jeśli nikt go jeszcze nie zniszczył.
Spojrzałem na niego i na wspaniały księżyc afrykański, wychylający się z otworu
studni. Promienie światła biegły już po niezmierzonym firmamencie, gasząc gwiazdy jedną
po drugiej. Wkrótce nasza studnia stanęła w jasnym, silnym świetle, przy którym można by
nawet list przeczytać.
Stałem olśniony pięknością scenerii, zapominając o wszystkim, dopóki nie przerwało
mi wołanie Hansa:
— Odwróć się, Baas, i spojrzyj na malowidło!
Spojrzałem w kierunku jego wyciągniętej dłoni, która wskazywała na wiszący głaz. W
następnej sekundzie — nie przesadzam — przysiadłem z wrażenia na ziemi.
Wyobraźcie sobie potwora dwukrotnie większego niż człowiek, wymalowanego najle-
pszą ochrą — której sekret wyrabiania znali tylko Buszmeni — na biało, czerwono, czarno i
żółto, z oczyma zrobionymi prawdopodobnie z polerowanych kawałków kryształu górskiego.
Przedstawcie go sobie w kształcie olbrzymiej małpy, wobec której największy goryl wyglą-
dałby jak dziecko, nie małpy jednak, ale człowieka i nie-człowieka, ale szatana.
Pokryty był szarą sierścią długą i kudłatą, miał wielką, czerwoną, szczeciniastą brodę.
Członki jego były olbrzymie, ręce niezwykłej długości, jak ręce goryla, ale zamiast palców
dłonie jego zaopatrzone były w szpony. Reszta dłoni stanowiła jedną całość jak u kaczki, ale
część odpowiadająca palcom była chwytna i mogła zginać się jak palce.
Wnosiłem to z obrazu, jakkolwiek później przyszło mi na myśl, że stworzenie to mogło
mieć na dłoniach rękawiczki bez palców, używane przez tubylców przy budowie ogrodzeń.
Stopy nie miały palców, ale ogromny szpon w miejscu kciuka Korpus był olbrzymi Jeśli
wizerunek wykonany był z natury, oryginał musiał ważyć co najmniej trzysta kilo. Szeroka
klatka piersiowa świadczyła o potężnej sile, brzuch był pomarszczony i wysunięty naprzód.
Ale — i to przypominało w nim człowieka — potwór miał biodra przepasane mocchą, raczej
przepaską ze skór, która mu widocznie służyła za ubiór.
A głowa i twarz? Na grubym jak u byka karku tkwiła głowa stosunkowo mała: mimo
rudej brody zakrywającej podbródek i szerokiej gęby okolonej od strony górnej szczęki ko-
smykami żółtych włosów, przyozdobionej straszliwymi kłami, miała wygląd dziwnie kobie-
cy. Odpowiadałaby raczej starej, bardzo starej diablicy z zakrzywionym nosem. Czoło
jednakże było nieproporcjonalnie wielkie w porównaniu z resztą twarzy, wypukłe i należące
jakby do rozumnej istoty, podczas gdy straszliwe, świecące, kryształowe oczy osadzone były
bardzo głęboko.
Ale to nie wszystko. Stworzenie śmiało się okrutnie, a rysunek wskazywał dlaczego:
jedna z jego stóp opierała się na trupie mężczyzny, w którym tkwił głęboko wielki szpon, ręka
zaś trzymała głowę, którą widocznie przed chwilą oderwała od reszty ciała; druga dłoń zanu-
rzyła się we włosach żyjącej kobiety, naszkicowanej pobieżnie, jakby ten szczegół nie intere-
sował zbytnio artysty.
— Piękny obraz, Baas, nieprawdaż? — rzekł Hans z szyderczym uśmiechem. — Teraz
nie będziesz mówił, że kłamię, przynajmniej przez tydzień.
Droga powrotna była nie mniej uciążliwa od wyprawy do tajemniczej pieczary.
Kto był twórcą tego obrazu? Kogo on przedstawiał? Hans twierdził, iż Buszmeni nazy-
wają tę straszliwą małpę Heu-Heu. Czy był to bożek Buszmenów, czy też rysunek stworzenia
Ngoloko, o którym kiedyś słyszałem? Miały to być szczególnego wzrostu małpy, należące do
jakiegoś nieznanego gatunku. Heu-Heu przypominał jednak raczej człowieka niż małpę.
Wobec straty dwóch najlepszych wołów, musiałem zmienić poprzednio ustaloną trasę
podróży. Postanowiłem odwiedzić szczepy zamieszkujące pobliskie tereny górskie, a następ-
nie powrócić do Pretorii. Miałem przy tym zamiar odwiedzić starego Zikali, człowieka z
Black-Kloof, „coś — co — nigdy — nie — powinno się było — urodzić” — jak go nazywał
Chaka, wielki król Zulusów. Ten największy i najgroźniejszy czarownik, jakiego wydał
kiedykolwiek kraj Zulusów, był, jak sądziłem, jedynym człowiekiem na świecie, który mógł
mi powiedzieć coś o potworze Heu-Heu. Przy jego pomocy chciałem również zakupić nowe
woły.
Po kilku dniach dotarłem do kraalu Zikali. Zdaje się. że oczekiwano, mnie; jeden z
barczystych i milczących wartowników powitał mnie u wejścia przez podniesienie oszczepu.
Przypuszczam, że Zikali miał zawsze kogoś na czatach, człowieka, który obserwował całą
okolicę i donosił mu o zbliżaniu się danej osoby. A może otrzymywał wieści inną drogą? W
każdym razie zawsze powiadomiony był o moim przybyciu i wiedział dobrze skąd przyje-
żdżałem.
— Ojciec duchów oczekuje cię, Macumazahnie — rzekł .wartownik. — Prosi, aby
mały, żółty człowiek, nazwiskiem Światło-w-Ciemności, przyszedł razem z tobą i gotów jest
przyjąć was w tej chwili.
Skinąłem głową. Wartownik poprosił mnie do wrót w częstokole, otaczającym wielką
chatę Zikali i zapukał rękojeścią oszczepu. Otworzył je ktoś niewidoczny, a kiedyśmy weszli,
zamknął je i zniknął. U wejścia do chaty przy płonącym ognisku siedział w kucki karzeł
otulony w skóry... Jego wielka głowa, okolona siwymi włosami, pochylona była do przodu,
jak głowa na obrazie potwora Heu-Heu; blask ognia odbijał się w jego przepaścistych oczach.
Przeszliśmy przez jasno oświetlone podwórze i stanęliśmy przed nim. Po chwili nie podno-
sząc głowy przemówił niskim, metalicznym głosem:
— Czemu zawsze tak późno przybywasz, Macumazahnie, kiedy już słońce zachodzi i
zimno się robi o zmierzchu? Wszak wiesz, że nie znoszę zimna, jak wszyscy starcy. Chciałem
już odmówić ci przyjęcia.
— Nie mogłem przybyć wcześniej, Zikali — odparłem.
— Trzeba było zaczekać do rana. Czyżbyś sądził, że nie dożyję do drugiego rana? Nie
umrę w nocy, nie lękaj się, mam ich jeszcze dużo przed sobą. Przybyłeś więc mały, biały
wędrowcze, który na kształt muchy latasz to tu, to tam.
— Przybyłem — odparłem, urażony nieco — odwiedzić ciebie, który siedzisz wciąż na
miejscu jak ropucha w swej norze.
— Ho, ho. ho — zaśmiał się dziwnym śmiechem, który wzbudzał echo w okolicznych
skałach i przejmował mnie zawsze dreszczem.
— Ho, ho, ho — śmiał się. — Jakże łatwo cię rozgniewać! Panuj nad sobą, Macuma-
zahnie. Przybywasz tu, jak zawsze, prosić o radę tego, którego niegdyś nazwałeś starym oszu-
stem. A zatem siedzę na miejscu jak ropucha? Skądże wiesz o tym? Czy tylko ciało odbywa
wędrówki? Czy duch nie może również przenosić się z miejsca na miejsce, w dalekie, dalekie
strony, czasem nawet do nieba, a czasem do podziemnej krainy, gdzie mają przebywać dusze
zmarłych? Czego sobie życzysz? Zaczekaj, sam powiem... Hej, moje leki!
Jakaś postać wychyliła się z chaty, położyła przed starcem skórzany worek i zniknęła.
Zikali zanurzył w worku swoją drapieżną rękę i wydobył z niego szereg kości, wypolerowa-
nych, ale pożółkłych ze starości; rzucił je przed siebie na chybił trafił, a potem zaczął się w
nie wpatrywać.
— Widzę jakieś woły — rzekł — tak, chcesz kupić woły... nie dzikie, ale woły, które
już chodziły w jarzmie. I chcesz się ode mnie dowiedzieć, jak zrobić, żeby były tanie? Ale coś
mi przywiózł? Może funt waszej tabaki? Czy mylę się mówiąc o wołach? Powiedz!
— Nie — odparłem trochę zdziwiony.
— Kręcisz głową. Dziwisz się, że stary oszust zna cel twojego przybycia? Powiem ci,
jak to robię. Utraciłeś dwa woły, rażone piorunem. Rzecz naturalna, że potrzeba ci innych,
zwłaszcza że kilka z tych, które pozostały — spojrzał jeszcze raz na kości — są okaleczone...
tak... przez grad, bardzo duży grad, a reszta jest chora. Dlatego nie powinno cię dziwić, skąd
stary oszust wie, że potrzebujesz wołów, nieprawdaż? Tylko jakiś głupi Zulus uważałby to za
czary. Co do tabaki, którą, jak widzę, wyjmujesz z kieszeni (nawiasem mówiąc, bardzo mała
paczka) wszak już raz przywiozłeś mi tabakę. Nic dziwnego zatem, że i tym razem oczekiwa-
łem od ciebie podobnego podarunku. I w tym nie ma czarów.
— To prawda, Zikali, ale skąd dowiedziałeś się, że piorun zabił woły i że grad dał się
nam we znaki?
— Wszak jesteś znakomitością i wszyscy interesują się tak bardzo twoją osobą, że
byłoby cudem, gdybym nie dowiedział się o zdarzeniu, które przytrafiło się setki mil stąd.
Spotkałeś przed burzą orszak weselny, nieprawdaż? Rzecz prosta, że Kafrowie opowiedzieli
mi o tobie. To również nie są czary. Oto jak zyskujemy sobie sławę, my, lekarze-czarodzieje,
mający oczy i uszy otwarte.
Mówiąc to zbierał kości, które nagłym ruchem rzucił powtórnie tak, że utworzyły mały
stos.
— Wiesz, co przypominają mi te głupie gnaty? To jedno z narzędzi mojego zawodu,
Macumazahnie, którym działam na głupców przychodzących oglądać cudownego lekarza.
Przypominają mi piętrzące się skały na zboczu górskim, a tu, w środku, widać otwór jakby
wejście do jaskini. Popatrz!
— Przecież to takie prawdopodobne — dodał — że schroniłeś się przed burzą do
jaskini, pozostawiając wóz pod gołym niebem. Ale pytanie, co widziałeś w jaskini? Czy kości
mi powiedzą, jak ci się zdaje? Spróbuję; chcę ci dać, mądry, biały człowieku, jeszcze jedną
lekcję, jak my, biedni szalbierze pracujemy i wodzimy za nos głupców. A może chcesz mi
sam powiedzieć, Macumazahnie?
— Nie, nie chcę — odparłem z niechęcią, wiedząc, że karzeł szydzi ze mnie.
Stary zwrócił się do Hansa:
— Podejdź bliżej, żółta małpo, i siądź między mną a ogniem, aby jego promienie prze-
nikały przez twoje ciało. Może wówczas uda mi się dostrzec coś ciekawego w twojej głowie,
o Światło-w-Ciemności, jak cię nazywają, i może cząstka tego światła rozproszy moje
ciemności.
Hans niezbyt chętnie usiadł w miejscu, na które wskazał Zikali swym kościstym
palcem.
— Ho, ho! Żółty człowieku! — rzekł karzeł. — Zdaje się, że znałeś tę jaskinię już
dawniej, gdyż inaczej nie znalazłbyś jej na poczekaniu; zdaje się również, że miała ona coś do
czynienia z Buszmenami, jak większość jaskiń w tym kraju. Ale co w niej było? Nie, nie
mów. Patrz tylko na mnie i nie myśl o niczym. To coś trudnego do osiągnięcia, niebezpie-
cznego nawet... Był to obraz jakiejś istoty strasznej, większej od ciebie. Ah! rośnie, ciągle
rośnie. Juz wiem... Jesteś przy mnie, Macumazahnie? Dobrze. Popatrz na ten proszek! Patrz,
jak płonie!
Włożył rękę do worka i szczyptę jakiegoś proszku rzucił na węgle. Potem rozpostarł
chude palce nad ogniskiem i powoli wzniósł ręce w górę. Płomień podniósł się do wysokości
trzech lub czterech stóp. Opuścił ręce i płomień opadł znowu. Podniósł je, a płomień buchnął
jeszcze wyżej. Za trzecim razem języki ognia skoczyły na piętnaście stóp w górę i pozostały
na tej wysokości.
— Popatrz w ogień, Macumazahnie, i ty także, żółty człowieku! — rzekł dziwnym
głosem, sennym i jakby z oddali dochodzącym — i powiedz, czy coś widzisz, gdyż ja nie
mogę...
Spojrzałem i przez chwilę nie widziałem nic. Nagle na jasnym tle pojawiła się jakaś
postać, zrazu niewyraźna i mglista. Ujrzałem potwora Heu-Heu, takiego, jakim był na obra-
zie, tylko tym razem jakby żywego, gdyż oczy jego ciskały iskry. Wyglądał jak piekielny
demon. Hans krzyknął:
— Allemaghter! Przebóg! to ten brzydki, stary diabeł — i po tych słowach spadł na
ziemię i leżał nieruchomy, zmartwiały ze strachu.
— Ho! ho! ho! — zaśmiał się Zikali. — Ho! ho! ho! — a ściany wąwozu powtórzyły:
Ho! ho! ho!
— Czego się boicie? — spytał Zikali. — Dlatego, że pokazuję wam to, o czym myśli-
cie? Uczyniłem to przy pomocy prostej sztuczki, którą zrobiłoby nawet dziecko, gdyby je ktoś
nauczył. Ale mam nadzieję, że zachowacie się odważniej w obliczu Heu-Heu, inaczej za-
wiódłbym się na was, a w jego pieczarze bieliłyby się dwie nowe czaszki...
— Przestań, Zikali — powiedziałem — mówisz o Heu-Heu, jakby on istniał. Powiedz
mi, czego ty właściwie chcesz? Wszak nigdy nic nie czynisz bez powodu?
Karzeł klasnął w dłonie. W tej chwili zjawił się jeden z jego barczystych służących z
kilkoma skórzanymi workami, w jakich lekarze-czarownicy mieli zwyczaj przechowywać
swoje lekarstwa. Zikali otworzył jeden z nich i pokazał, że był prawie próżny; mieściło się w
nim jedynie trochę brunatnego proszku.
— Proszek ten, Macumazahnie — rzekł — to najcudowniejsze lekarstwo, lepsze nawet
niż ziele taduki, które otwiera ścieżki przeszłości i które kiedyś poznasz. Przy jego pomocy
wykonuję prawie wszystkie moje sztuczki.
— Czy to trucizna?
— Tak, proszek ten, między innymi, o ile się go zmiesza z drugim podobnym pro-
szkiem, może być śmiertelną trucizną; cierń, zawierający odrobinę tego proszku, zabije najsi-
lniejszego człowieka nie pozostawiając znaku. Ale ma on i inne własności. Otóż Drzewo
Widziadeł, z którego liści wyrabia się to lekarstwo, rośnie tylko w ogrodzie Heu-Heu. Ostatni
zapas otrzymałem stamtąd już przed wielu laty, jeszcze ciebie nie było na świecie, Macuma-
zahnie. Ale teraz muszę mieć więcej tych liści, które Zulusi nazywają czarodziejskimi; z ich
pomocą dokonuję moich sztuczek. Jeśli mi ich zabraknie, świat powie, że Otwierający-Drogi
stracił moc i wszyscy będą szukać mądrzejszego lekarza.
— A czemu nie wyślesz kogoś po te liście, Zikali?
— Któż by odważył się pójść do kraju Heu-Heu i ukraść je tam? Jedynie ty, Macuma-
zahnie. Wielu się wybrało, ale dwóch tylko wróciło i to bez zmysłów, jak to bywa z tymi,
którzy widzieli żywego Heu-Heu i nie przypłacili tego własnym życiem. Jeśli go kiedyś zoba-
czysz, pamiętaj, żeby zniszczyć go i całe jego otoczenie, inaczej będziesz przeklęty po wszy-
stkie dni żywota. W upadku jest bezsilny, ale jak długo żyje, nienawiść jego jest straszna i
sięga daleko, a przynajmniej sięga daleko nienawiść jego kapłanów, co wychodzi na jedno.
— Głupstwo — rzekłem. — Jeśli Heu-Heu istnieje, jest jedynie wielką małpą, a małpy
się nie boję.
— To dobrze, Macumazahnie. Legenda głosi, że niegdyś mieszkał daleko na północy
naród biały albo prawie biały. Narodem tym, jak mówi stara opowieść, rządził okrutny i bu-
dzący grozę olbrzym, który był zarazem wielkim czarownikiem. Był tak okrutny i bezwzglę-
dny, że zbuntował się przeciw niemu jego własny naród i, mimo oporu, zmusił go do ucieczki
na południe z garścią stronników czy też niewolników.
Heu-Heu przybył w okolice, gdzie postanowił zamieszkać. Miejsce to leży u stóp góry,
która niegdyś zionęła ogniem i która dymi niekiedy także teraz. Tutaj naród ten, nazwany
Walami, wybudował miasto według wzorów przyniesionych z dalekiej północy, z czarnych
kamieni, które wyrzuciła góra w dawnych czasach. Ale ich król, olbrzym-czarownik, nie
zaprzestał okrucieństw i zmuszał poddanych do niewolniczej pracy. Zbuntowali się wreszcie i
zamordowali go.
Przed śmiercią jednak, która dzięki jego czarom znacznie się opóźniła, szydził z nich,
mówiąc, że się go nie pozbędą, że powróci do nich w straszniejszej postaci i rządzić nimi
będzie jeszcze przez wiele pokoleń. Co więcej, przepowiedział im klęskę i obłożył przekleń-
stwem każdego, który by chciał opuścić wybraną przez niego krainę i przebyć otaczający ją
pierścień górski. Sprawdziły się jego słowa, gdyż od tego czasu ktokolwiek ośmielił się
popłynąć w dół rzeki, która jest jedyną drogą wiodącą do tej krainy od strony pustyni — ten
umierał nagle wskutek nieprzewidzianej choroby lub napadnięty przez lwa lub inne dzikie
zwierzęta, żyjące w wielkich bagnach na krańcu pustyni Albo ginęli od trucizny. W każdym
razie wcześniej lub później umierali i dlatego obecnie nikt z nich nie opuszcza tego kraju.
— A co przytrafiło się Walom po śmierci ich króla? — zapytałem zaciekawiony opo-
wieścią Zikali. Wiedziałem, że to bajka, ale w każdej takiej opowieści, przystrojonej przez
tubylców w jaskrawe barwy, zawsze jest coś z prawdy. Zresztą Afryka to kraj tajemniczy.
— Po śmierci króla wybuchł wulkan, a rozpalona do czerwoności lawa i gorący popiół
zabiły wielu ludzi, zmuszając resztę do ucieczki w łodziach przez jezioro, w środku którego
wznosi się wyspa z wulkanem. Uciekli do okolicznych lasów i mieszkają tam do dzisiejszego
dnia, na brzegu tej samej rzeki, która po przebyciu górskiego pierścienia tworzy bagna i gubi
się w piaskach pustyni. Tak mówili moi wysłańcy sprzed stu laty, którzy przynieśli mi
lekarstwo z ogrodu Heu-Heu.
— Widocznie bali się powrócić do miasta po wybuchu wulkanu.
— Bali się — potwierdził karzeł — i nic dziwnego, gdyż podczas wybuchu wulkanu
zginęło wielu z nich, a wielu obróciło się w kamień. Siedzą tam do dzisiejszego dnia, Macu-
mazahnie, wraz ze swymi psami i bydłem.
Roześmiałem się, nawet Hans wyszczerzył zęby.
— Zwracam uwagę, Macumazahnie — rzekł Zikali — że na początku zawsze ty
śmiejesz się ze mnie, ale na końcu ja śmieję się z ciebie. Tak będzie i tym razem. Powtarzam,
że ludzie ci, zmienieni w kamień, są tam do dzisiejszego dnia i jeśli kłamię, zrzekam się
zapłaty za woły, choćbyś powrócił z kieszeniami pełnymi diamentów.
Przyszły mi w tej chwili na myśl wykopaliska w Pompei i przestałem się śmiać. Bądź
co bądź było to możliwe.
— To pierwszy powód, dla którego nie wrócili do miasta po wybuchu wulkanu. Ale był
jeszcze drugi powód, ważniejszy. W mieście zaczęło straszyć.
— Straszyć? Kto straszył? Ludzie zamienieni w kamienie?
— Nie. Straszyć zaczął zamordowany król, który przeistoczył się w olbrzymią małpę,
zmienił się w potwora Heu-Heu.
Oświadczenie to nie rozśmieszyło mnie; wiedziałem, że tubylcy, zwłaszcza w Środko-
wej Afryce, wierzą powszechnie, iż zmarli ich wodzowie, o ile byli tyranami, przybierają
kształt jakiegoś strasznego zwierzęcia, które ich później prześladuje przez całe pokolenia.
Może to być dziki słoń, lew, czasem jadowity wąż.
— Mówiono mi — dodał ciszej Zikali — że Heu-Heu przedostaje się niekiedy na ląd —
i jeśli kogoś spotka, odgryza mu głowę (przypomniałem sobie w tej chwili malowidło w
pieczarze), gdyż żaden mężczyzna nie może mu sprostać, a tym bardziej kobieta. Jeśli młoda i
ładna, uprowadza ją z sobą. Na wyspie dużo kobiet pracuje w ogrodzie Heu-Heu. Mają one
dzieci, które przepływają jezioro i mieszkają w lesie — straszliwe, obrośnięte włosami istoty;
umieją rozpalić ogień i używają pałek, łuków i strzał. Ci dzicy ludzie zwą się Heu-Heu'owie.
Żyją w lasach i prowadzą ustawiczną wojnę z Walami... Raz na rok Walowie muszą wybrać
najpiękniejszą, z najlepszego rodu dziewicę i przywiązać ją do skały na brzegu wyspy, w no-
cy, podczas pełni. Potem odchodzą pozostawiając ją samą i powracają ze wschodem słońca.
— I cóż znajdują?
— Albo stwierdzają, że dziewczyna znikła, co za wyjątkiem krewnych jej napawa
wszystkich radością, albo znajdują jej zwłoki rozdarte na kawałki przez potwora Heu-Heu,
który nią wzgardził, co staje się powodem smutku i strachu.
— Dlaczego się boją, Zikali?
— Jeśli dziewczyna zniknie, Heu-Heu i jego kapłani nie będą ich prześladować w ciągu
roku. Co więcej, pola ich wydadzą plon obfity, a ich samych nie nawiedzi choroba. Jeśli
zostanie zamordowana, jest to dowodem, że potwór i jego słudzy nie będą ich oszczędzać, ale
zabiorą im inne kobiety, zbiory zaś będą liche; spadnie na nich również gorączka błotna i inne
nieszczęścia... Jutro przybędzie do mnie wysłannik z krainy Walów. Jest on od wielu dni w
drodze. Przedstawi on swoje prośby. Przyjdź rano, Macumazahnie, on wskaże ci drogę do
kraju Walów. Może pokonasz potwora Heu-Heu...
* * *
Było dla mnie rzeczą jasną, że Zikali wiedział o podróży wysłannika z kraju Walów i
zręcznie chciał wykorzystać moją obecność dla zapewnienia sobie dostawy cennych liści z
drzew ogrodu Heu-Heu. Nie wiedziałem, co począć: skorzystać z uprzejmości Zikali, kupić
od niego woły i wracać do Pretorii czy też wyruszyć do kraju Walów.
Decyzję podjąłem nazajutrz. Przekonał mnie ów tajemniczy wysłannik. Kiedy ujrzałem
go po raz pierwszy, byłem zdumiony.
Przede mną stał... najpiękniejszy mężczyzna, jakiego w życiu widziałem. Był wysokie-
go wzrostu — miał około sześciu stóp — wspaniale zbudowany, z szeroką piersią, muskula-
rny i zgrabny. Twarz jego była piękna, doskonale wymodelowana i prawie biała, z wielkimi
czarnymi oczyma; twarz człowieka pochodzącego ze starożytnego, przedniego rodu. Mógłby
być mieszkańcem zaginionej Atlantydy lub opalonym od słońca starożytnym Grekiem, gdyż
włosy jego, kasztanowatego koloru, opadały w gęstych lokach na ramiona.
Ubranie jego było również niezwykłe, aczkolwiek zniszczone; wyglądało jak zdjęte z
ciała egipskiego faraona. Składało się z lnianej tuniki, przylegającej ściśle do figury i przyo-
zdobionej na dole purpurowym szlakiem, z lnianego okrycia na głowę w kształcie syfonu,
skórzanego fartucha wąskiego u góry i poszerzającego się w kolanach, również obszytego
dołem, i z lekkich sandałów.
Co więcej, obcy nosił na szyi gładką obręcz czy też pierścień złoty, a przy boku miał
miecz z rękojeścią z kości słoniowej. Nazywał się Issicor. Mówił narzeczem języka arabskie-
go. Porozumiałem się z nim bez trudu. Błagał o pomoc. Nikt w jego kraju nie wystąpi przeciw
bóstwu, któremu kapłani przeznaczyli w tym roku na ofiarę Sabilę, córkę króla Walu, jego
ukochaną. Legenda mówi, że przybędzie biały człowiek, którego imię brzmi Czuwający-w-
nocy (tak mnie nazywano w tych okolicach) i on właśnie zniszczy potwora Heu-Heu.
Przekonał mnie. Postanowiłem wyruszyć na spotkanie wielkiej przygodzie. Po odpo-
wiednich przygotowaniach, pozostawiwszy wszystkie niepotrzebne rzeczy pod opieką Zikali,
opuściliśmy Black Kloof.
Pakunki nasze były niewielkie; strzelby (wziąłem karabin szybkostrzelny), pewną ilość
amunicji, lekarstwa, kilka ubrań na zmianę, parę rewolwerów, naczynia na wodę i dwie
puszki z parafiną zamknięte drewnianymi pokrywami. Mieliśmy z sobą również tytoń,
odpowiedni zapas zapałek, świece i osuszone mięso na wypadek, gdybyśmy nie spotkali
zwierzyny.
Początkowo droga nasza wiodła przez grzbiety górskie, następnie przez nagą spaloną
słońcem pustynię. Po tygodniu forsownego marszu doszliśmy do bagien i odesłaliśmy wtedy
— zgodnie z umową — woły oraz kilku tragarzy. Z Issicorem i Hansem ruszyłem w dalszą
drogę. Góry, które zarysowały się na horyzoncie, były pierwszym zwiastunem krainy Walów.
W wąwozie rzeki oczekiwać nas miała łódź, którą udać się mieliśmy do siedziby Walów.
Wypytywałem Issicora o mieszkańców miasta i ich obyczaje. Odparł, że było ono duże
i gęsto zaludnione. chociaż nie tak jak w dawniejszych czasach Z całym przekonaniem twier-
dził, że wierzy w Heu-Heu, gdyż raz go widział, chociaż z daleka, i był tak przestraszony. że
opisać go nie potrafi. Issicor widział go z łodzi: stał na skale, o zmierzchu, otoczony kobieta-
mi z okazji jakiegoś święta. Nie przyjrzał mu się dokładnie. Zauważył tylko, że był o wiele
wyższy niż normalni ludzie. Dodał, że Heu-Heu nie zjawia się nigdy na lądzie stałym, jakko-
lwiek czynią to jego kapłani.
Obecny król Walów czy też wódz — zwał się Walo; tak nazywali się w ogóle wszyscy
następujący po sobie wodzowie gdyż „Walo” był to właściwie dziedziczny tytuł, który przy-
wieźli z kraju, gdzie mieszkali w dawnych, zapomnianych już czasach. Miał on tylko jedno
dziecko, córkę Sabilę, o której słyszałem już w chacie Otwierającego-Drogi, i ona była
właśnie dziewczyna przeznaczoną na ofiarę. Issicor był jej kuzynem, pochodził z czystej krwi
Walów.
— A zatem w razie jej śmierci zostałbyś królem, Issicorze?
— Tak być powinno — odparł — ale w kraju naszym istnieje potężniejsza siła niż
wszyscy królowie i naczelnicy — siła kapłanów Heu-Heu. W razie śmierci Sabili chwyciliby
władzę w swoje ręce. Niejaki Dacha, w którego żyłach płynie również czysta krew Walów,
jest arcykapłanem i ma synów.
— A zatem w interesie Dachy leży śmierć Sabili?
— Śmierć jej lub moja, panie, a nawet nas obojga, gdyż w tym wypadku będzie miał
drogę otwartą.
— A jej ojciec, Walo? Chyba nie życzy sobie śmierci jedynej córki?
— Nie, panie, on ją kocha i pragnie wydać za mnie za maż Ale to człowiek stary i zgnę-
biony. Lęka się bóstwa, które mu już zabrało jedną z córek; lęka się kapłanów, którzy są jego
wyrocznią i którzy zamordowali mu syna, podobnie jak usiłowali mnie zabić. Nie ma energii,
boi się, a bez jego inicjatywy nic dziać się nie może; nikt nie może działać nieuprawniony
przez Wala. On właśnie wysłał mnie z prośbą o pomoc do wielkiego Czarownika Południa, z
którym łączyły go, jak i jego ojców, jakieś sprawy w dawno minionych czasach. Wysłał mnie
jedynie ze względu na starodawną przepowiednię, że bożek może być obalony i tyrania kapła-
nów złamana przez białego człowieka z Południa; wysłał mnie jako narzeczonego swej córki,
potajemnie i bez wiedzy Dachy.
— A jeśli bożek istnieje, o czym mnie nie przekonałeś, Issicorze, w jaki sposób mam go
zabić? Kulą karabinową?
— Nie wiem. panie. Według ogólnego przekonania broń się go nie ima. Może on ulec
jedynie działaniu ognia i wody, gdyż jak głosi legenda, wyszedł z ognia i żyje wśród wody.
Przepowiednia nie mówi, w jaki sposób zgładzi go ze świata obcy z Południa.
Słuchając tego dziwnego opowiadania — na pustkowiu zamieszkałym tylko przez dzi-
kie zwierzęta — z ust człowieka, który widocznie się bał, przeląkłem się i ja, tym więcej, że
byłem wyczerpany podróżą. Zacząłem żałować, że tak lekkomyślnie wdałem się w całą tę
sprawę. Być może, że straszliwy bożek, o którym nie mogłem się dowiedzieć nic pewnego,
był tylko wymysłem kapłanów, a może nawet jednym z nich. Jakkolwiek się jednak sprawa
miała, zdążałem do kraju rządzonego przez fetysza, w którym czary i zbrodnie były na porzą-
dku dziennym.
Po kilku dniach posuwając się ciasnym wąwozem ujrzeliśmy rosłego mężczyznę w bia-
łej szacie, z ogromnym oszczepem, który stał na skale i obserwował okolicę. Na nasz widok
zeskoczył z niej zręcznie i podszedł bliżej.
Ukląkł, ujął Issicora za rękę i przyłożył ją do swego czoła, co świadczyło, że nasz prze-
wodnik był osobistością znakomitą. Zaczęli rozmawiać półgłosem, po czym Issicor podszedł
do mnie i oznajmił, że czeka na nas wielka łódź. Prowadzeni przez strażnika ujrzeliśmy za
zakrętem szeroką rzekę, zarośniętą gęsto przez trzciny. Po lewej ręce widać było głęboki,
spokojnie płynący strumień, który po prawej, w odległości jakich stu kroków, tworzył trzęsa-
wisko porośnięte wysokimi i pięknymi krzewami papirusu; wolna przestrzeń pokryta była
stadami dzikich kaczek różnego gatunku, które zrywały się do lotu z ogłuszającym hałasem.
Rzeka, zwana przez Walów Czarną, ograniczona była z obu stron przepaścistymi skałami,
przez które, jak przypuszczam, przebiła sobie drogę w ciągu tysięcy lat. Skały były tak wyso-
kie i ostre, że zdawały się spotykać w górze, rzucając wielki cień na powierzchnię wody.
Ale widok ciemnej, ponurej wody przejął mnie trwogą; był odrażający, niesamowity i
budził myśl o straszliwym morzu, wiecznie mrocznym, które leżało poza tymi piekielnymi
wrotami. Gdybym był nam lub tylko w towarzystwie Hansa, przypuszczam, żebym się wy-
rzekł całej wyprawy. Jednak wobec Issicora i jego rosłego towarzysza Myrmidona nie
mogłem tego uczynić; nie pozwalała mi na to duma białego człowieka. Nie, nie mogłem się
już cofnąć.
Hans był tak przerażony, że szczękał zębami.
— Oh, Baas — rzekł — jeśli to ma być wejście, Jakiż jest kraj, do którego ono prowa-
dzi?
— Zobaczymy później — odparłem.
— Pójdź za mną, panie — rzekł Issicor, zamieniwszy jeszcze kilka słów z swoim towa-
rzyszem.
Ruszyłem za nim w towarzystwie Hansa, który nie odstępował mnie ani na krok. Tuż za
cyplem skalnym znajdowało się małe zagłębienie, gdzie na piasku spoczywała wielka łódź,
zrobiona według wszelkiego prawdopodobieństwa z jednego pnia. W łodzi tej siedziało
szesnastu wioślarzy.
Podnieśli wiosła na znak pozdrowienia, witając prawdopodobnie Issicora gdyż na mnie
i mojego towarzysza — pominąwszy przelotne spojrzenia — nie zwracali wcale uwagi.
Issicor kazał umieścić na dnie łodzi nasz mały pakunek, składający się głównie z paczek
amunicji — i dał znak, abyśmy wsiedli. Załoga zanurzyła wiosła i łódź ześliznęła się z
piaszczystego brzegu w ciemny i niespokojny nurt rzeki.
W zupełnej ciszy, wyjąwszy plusk zanurzających .się w wodzie wioseł, sunęliśmy po
powierzchni wody. Skały stawały się coraz bardziej wysokie, a światło tak słabe, że zaledwie
widziałem surowe, piękne twarze wioślarzy, kiedy przy wspólnym ruchu wioseł przechylali
się do przodu. Po kilku godzinach zatrzymaliśmy się, wybierając na nocleg miejsce, w którym
wąwóz rozszerzał się nieco. A po obu stronach rzeki znajdował się wąski skrawek ziemi, na
którym mogliśmy wylądować.
Noc przeszła szybko, a kiedy gwiazda świecąca na czarnym skrawku niebios, daleko w
górze, zniknęła — usadowiwszy się po omacku w łodzi ruszyliśmy w dalszą drogę. W odle-
głości kilkuset jardów od miejsca naszego noclegu skały ograniczające rzekę cofnęły się na-
gle odchodząc na jakąś milę lub więcej od brzegów i pozostawiając z obu stron pasma pła-
skiego, równego terenu.
Brzegi były tu strome i porosłe rozłożystymi drzewami, których gałęzie zwieszały się
nad wodą i odcinały dostęp światła, podobnie jak to czyniły skaliste urwiska w dolnym biegu
strumienia. Płynęliśmy znowu w ciemnościach, zwłaszcza że słońce jeszcze nie wschodziło.
Nagle wydało mi się, że między drzewami, w cieniu, do którego przyzwyczaiły się prędko
moje bystre oczy, ujrzałem wielkie i ciemne, poruszające się postacie. Niekiedy postacie
prostowały się chodząc na nogach, niekiedy zaś biegły szybko na czworakach.
— Patrz, Hans — szepnąłem — pawiany.
— Pawiany, Baas? — odparł. — Takie duże? To raczej diabły!
W tej chwili usłyszałem szept Issicora:
— To Włochaty Lud, który mieszka w lasach, panie. Zachowuj się spokojnie, inaczej
nas zaatakują.
Zaczął naradzać się z wioślarzami półgłosem, pytając się ich widocznie, czy zawrócić,
czy też jechać dalej. Ruszyliśmy jednak dalej, wiosłując ze zdwojoną energią. W chwilę
potem usłyszałem w głębi lasu krzyk, krzyk przypominający wycie zwierząt. Krzyk, który
dobiegł mych uszu w sylabach: Heu! Heu! — przejmował grozą. Usłyszałem plusk, podobny
do plusku, jaki wywołują skaczące w wodę krokodyle. W cieniu, pod konarami drzew, ujrza-
łem płynące ku nam ohydne głowy.
— Włochaty Lud zwęszył nas — szepnął Issicor drżącym głosem. — Nie ruszaj się,
panie! Jest to lud bardzo ciekawy i może przypatrzywszy się nam odejdzie.
— A jeśli nie odejdzie? — zapytałem. Ale pytanie to pozostało bez odpowiedzi.
Łódź skierowano ku lewemu brzegowi Mknęła teraz chyżo, gdyż wioślarze wytężali
wszystkie siły. Na powierzchni wody, oświetlonej obecnie silniej, ujrzałem zwierzęcą, broda-
tą twarz, ale o rysach ludzkich, z żółtymi oczkami; posuwała się ku nam szybko, gdyż płynęła
z prądem. Istota ta, zbliżywszy się do łodzi, wzniosła muskularne ramię pokryte brunatną
sierścią i chwyciła za krawędź czółna tuż obok mnie, wychylając z wody część ramienia
pokrytego długim włosem.
Oparła się teraz o czółno drugą ręką, prostując się w wodzie i zbliżyła wstrętną twarz
tak blisko do mojej twarzy, że czułem jej cuchnący oddech. Przyznaję, że widok istoty, jakiej
nigdy dotąd nie miałem sposobności oglądać, przestraszył mnie nieco. Mimo to siedziałem
spokojnie.
Ale wkrótce miałem dosyć tego wszystkiego. Przekonany, że zwierzę ma chęć wspiąć
się do łodzi lub wyciągnąć mnie z niej straciłem panowanie nad sobą. Dobywszy potężny nóż
myśliwski ciąłem nim godząc w jedną z rąk. Ostrze padło na palce i odrąbało jeden, który
wpadł do łodzi. Z przejmującym wyciem człowiek czy zwierzę puściło czółno i ześliznęło się
w wodę, trzymając zakrwawioną rękę ponad głową.
Issicor rzekł coś do mnie głosem wystraszonym, ale w tej chwili usłyszałem wołanie
Hansa:
— Allemaghter! Znów jeden! — i drugi ogromny łeb wynurzył się z wody, tym razem
obok Hansa.
— Nie ruszaj się! — krzyknął Issicor, lecz Hans wydobył rewolwer i strzelił dwukrotnie
mierząc w tułów. Ciało spadło do wody, gdzie zaczęło się szamotać, krzyczeć piskliwym gło-
sem. Była to, jak się później okazało, samica.
Jeszcze odgłos wystrzałów nie ucichł zupełnie, kiedy zerwał się chór okrzyków: Heu!
Heu! — i rozległo się straszliwe dzikie wycie. Z obu brzegów owłosione stworzenia skakały
w wodę, ale na szczęście nie mogły nas zaatakować, zajęte ratowaniem towarzyszki. Zebrały
się wokół niej, ciągnąc ją do brzegu. Widziałem, że wydobyto ciało z wody — sądząc ze
zwieszonych bezwładnie rąk i nóg, musiało być martwe — czyn, który dowodził, że mimo
kształtów i sierści zwierzęcej były to jednak istoty ludzkie.
Zachowanie się Włochatego Ludu miało w sobie coś człowieczego. Na przykład ich
biadanie nad trupem, żałosne biadanie rozdzierające serce. Zresztą nie potrzeba było innych
dowodów: u moich stóp leżał odcięty palec, palec człowieka, tylko bardzo gruby, krótki, po-
rośnięty włosami, z paznokciem zakrzywionym do wewnątrz dla łatwiejszego drapania się po
drzewach i wygrzebywania korzonków. W jednej chwili uprzytomniłem sobie, że napotkałem
przedstawicieli jakiejś wymierającej rasy lub stworzenia niewiele się od niej różniące. Tu, w
tym nieznanym kraju, żyli ludzie podobni naszym pradziadom sprzed setek tysięcy, milionów
lat. Powinienem być dumny z takiego odkrycia, ale przyznaję się, że w owym czasie zrzekł-
bym się całej sławy na rzecz kogoś innego.
W tej chwili wielki kanciasty kamień gwizdnął o cal od mojej głowy, a w ślad za nim
przybiegła prymitywna strzała, z ostrzem z rybiej ości, która utkwiła w ścianie czółna.
Wśród gradu pocisków, które nie przyniosły nam żadnej szkody za wyjątkiem kilku
drobnych skaleczeń. wypłynęliśmy na środek rzeki, gdzie prymitywna broń już nam nie mo-
gła szkodzić.
— Stało się nieszczęście, panie — powiedział zaniepokojony Issicor. — Wydaliście
wojnę Włochatemu Ludowi, a ten nie zna przebaczenia. Będzie to wojna na śmierć i życie.
— Trudno — odparłem słabym głosem, gdyż widok i wycie tych stworzeń wywarły na
mnie wstrząsające wrażenie. — Czy jest ich dużo i czy zamieszkują całą krainę?
— Wiele, bardzo wiele, może i tysiące, panie, lub więcej. Żyją tylko w lasach. Nie
możesz, panie, nigdy chodzić po lesie, przynajmniej sam; nie możesz również wstępować na
wyspę, gdzie żyje Heu-Heu, który jest ich królem i który ma przy sobie pewną liczbę tych
stworzeń.
W miarę dalszej jazdy wąwóz poszerzał się coraz bardziej, wreszcie się skończył.
Płynęliśmy teraz szeroką równiną. Pokrywał ją dziewiczy las. Pod wieczór wpłynęliśmy na
wielkie jezioro. Otaczało ono wyspę, w środku której znajdował się wulkan. Był on nieczyn-
ny, pokryty zielenią. Nad wulkanem unosił się obłok dymu. Nie mogłem jednak dokładnie
zauważyć, skąd się wydobywał. Sądziłem, iż była to para, która wyżej zgęszczała się tworząc
obłok. U stóp wulkanu ujrzałem — przy pomocy lornety — budynki z lawy; były one
zamieszkiwane, jak objaśniał Issicor, przez kapłanów Heu-Heu.
Płynęliśmy z dala od wyspy. Wkrótce minęliśmy porosły drzewami przylądek i na
brzegu jeziora, które w tym miejscu tworzyło obszerną zatokę, ujrzeliśmy duże miasto.
Otoczone ono było wysokim murem z lawy. Był to wał ochronny, którym Walowie chronili
się przed Włochatym Ludem.
Skierowaliśmy się do brzegu. Obserwowano nas z daleka, gdyż około pięćdziesięciu
osób czekało w przystani na przybycie łodzi. Wylądowaliśmy. Szliśmy wzdłuż szpaleru utwo-
rzonego przez Walów, podobnych z wyglądu i ubioru do Issicora. Obserwowano nas w
milczeniu wielkimi smutnymi oczyma.
Nie rzekli nawet słowa, kiedy weszliśmy między nich, tylko przyglądali się nam i przy-
glądali, aż mi to zaczęło działać na nerwy. Nie pozdrowili nawet Issicora, jakkolwiek moim
zdaniem należało mu się to po długiej i niebezpiecznej wędrówce.
Zauważyłem jednali, chociaż wówczas nie wydało mi się to rzeczą szczególnej wagi, i
zapomniałem o tym epizodzie do chwili, kiedy mi go znowu Hans przypomniał, że jakiś
czarny człowiek o ponurym wyglądzie, ubrany inaczej niż reszta, zbliżył się do Issicora, prze-
mówił kilka słów i włożył mu do ręki jakiś przedmiot. Issicor obejrzał go. Widziałem wyra-
źnie, że zbladł i zadrżał. Potem bez słowa ukrył go w zanadrzu.
Zwróciwszy się na prawo szliśmy nad brzegiem jeziora, drogą biegnącą na wysokości
dwunastu stóp nad poziomem wody i służącą prawdopodobnie jako tama w czasie powodzi.
Doszliśmy do drzwi w murze, zrobionych z wielkich pni drzewnych. Otworzyły się przed
nami; minąwszy je, znaleźliśmy się w dużym ogrodzie utrzymanym starannie i ze smakiem.
Na końcu ogrodu stał wielki, płaski dom, zbudowany po większej części z lawy.
Wszedłszy do środka znaleźliśmy się w dużym pokoju, oświetlonym teraz, o zmierzchu,
lampami przypominającymi świeczniki zgrabnego kształtu, umieszczonymi na podstawach
rżniętych z kości słoniowej.
W środku pokoju stały dwa duże krzesła z hebanu i kości słoniowej, z wysokimi
oparciami i podnóżkiem, a na tych krzesłach siedziały dwie osoby, mężczyzna i kobieta.
Mężczyzna był już stary i siwy, a na szlachetnej i smutnej jego twarzy rysowały się głębokie
zmarszczki. Szaty nosił królewskie, z czerwonymi szlakami u dołu, z szyi zwisał ciężki, złoty
łańcuch; w ręku starzec dzierżył czarną laskę wysadzaną złotem, prawdopodobnie berło. W
oczach jego dostrzegłem bojaźń, cały wygląd świadczył o słabości i niezdecydowaniu.
Na drugim krześle siedziała kobieta, na której twarz padało światło jednej z lamp; jeden
rzut oka wystarczył mi na stwierdzenie, że to była Sabila, ukochana Issicora. Nie dziw, że ją
kochał, była bowiem niezwykle piękna; wysokiego wzrostu, ładnie zbudowana, prosta jak
trzcina, z wielkimi oczyma i delikatnymi rysami twarzy. Jej kibić otaczał pasek wysadzony
gęsto czerwonymi kamieniami — zdaje się, ze to były rubiny. Na kształtnej główce, dla
podtrzymania wspaniałych włosów spadających w kaskadach, barwy brunatnej, nosiła złoty
diadem. Prócz czerwonego kwiatu na piersiach nie miała żadnych ozdób; wiedziała zapewne,
że nie były potrzebne.
Zostawiwszy nas u drzwi komnaty, Issicor wystąpił naprzód i klęknął przed starcem,
który najpierw dotknął go berłem, a potem położył rękę na jego ramieniu. Issicor wstał, pod-
szedł do kobiety i ukląkł przed nią także, a ona podała mu rękę do pocałunku; z twarzy jej
nawet z daleka wyczytać można było radość i nadzieję. Zamienił z nią kilka słów szeptem, a
potem zwrócił się do jej ojca.
Po krótkiej, uroczystej przemowie przeszedł przez pokój i poprowadził mnie naprzód;
Hans podążył za mną.
— Macumazahnie! — rzekł. — Oto Walo, król mojego narodu, a to jego córka, Sabila.
Królu mój i kuzynie! Oto szlachetny, biały cudzoziemiec, znany z odwagi i zręczności, z któ-
rym zapoznał mnie Czarownik z Południa i który na moją prośbę z dobrego serca przybył tu,
aby pomóc nam w nieszczęściu.
— Dziękuję mu — rzekł Walo w tym samym narzeczu arabskim, którego używał
Issicor. — Dziękuję w moim imieniu, w imieniu mej jedynej córki i w imieniu całego mojego
ludu.
Po tych słowach wstał z krzesła i skłonił mi się z wyszukaną, niezwykłą gracją, z którą
nie spotkałem się nigdy dotąd w Afryce. Dziewczyna wstała również i zamieniła ze mną
ukłon.
Walo jeszcze raz powiedział to wszystko, co usłyszeliśmy od Zikali i Issicora. Błagał o
pomoc.
— Przyprowadzeni do ostateczności — mówił Walo — pomni na dawną przepowie-
dnię, porozumieliśmy się z Wielkim Czarownikiem z Południa. Przysłał on nam ciebie. Ocal
moją córkę. Za trzy dni wypada pełnia oznaczająca początek zbiorów. Nocy tej musimy
przewieźć ją na wyspę wśród jeziora, tam gdzie stoi dymiąca góra, i przywiązać do Skały
Ofiarowania, między słupami wiecznego ognia. Tam musimy ją pozostawić, a o świcie Heu-
Heu porwie ją i uniesie do jaskini, gdzie zniknie na zawsze. Wierzymy, że ją ocalisz. Damy ci
wszystko, co tylko zechcesz. Mam w skarbach całe wiadra białych i czerwonych kamieni
(myślał o diamentach i rubinach), sztaby złota, z którego wyrabiamy ozdoby dla kobiet, mam
kość słoniową. To wszystko twoje. Ratuj mi tylko córkę.
— Nie mówmy teraz o nagrodzie — odrzekłem. — Powiedz mi lepiej, dlaczego prze-
wozicie swoje córki na wyspę? Dlaczego nie staniecie na czele ludu, nie wydacie wojny i nie
zabijecie kapłanów oraz ich bożka?
— Ponieważ żaden człowiek, za wyjątkiem może Issicora, którego siły są za słabe, nie
podniesie ręki w jej obronie. Przekonani są wszyscy, że w tym wypadku góra zionęłaby
ogniem, jak przed wiekami, zamieniając całe miasto i ludzi w kamień, że wody podniosłyby
się i zatopiły pola, narażając nas na śmierć głodową, i że każdy, kto ocaleje przed ogniem,
wodą i niedostatkiem, padnie z rąk okrutnych diabłów leśnych. Dlatego, gdybym wezwał
Walów do obrony dziewczyny przed bożkiem Heu-Heu, zabiliby mnie i oddali ją bóstwu, jak
prawo nakazuje.
— Rozumiem.
— Panie — mówił dalej stary Walo. — Tu ze mną jesteś bezpieczny, gdyż nikt z mego
ludu nie zrobi krzywdy tobie ani temu towarzyszowi. Dowiedziałem się jednak od Issicora, że
zraniłeś nożem jednego z leśnych ludzi i że twój sługa zabił jedną z ich kobiet tą dziwną
bronią, jaką masz przy boku. Dlatego grozi ci niebezpieczeństwo. Włochaty Lud, jeśli tylko
zdoła, zabije was obu i pożre.
Miła perspektywa — pomyślałem, ale nie rzekłem ani słowa, nie wiedząc po prostu co
mam odpowiedzieć.
W tej chwili Walo wstał z krzesła mówiąc, że musi pomodlić się do duchów przodków i
prosić ich o pomoc. Dodał, że nazajutrz zastanowimy się jeszcze nad całą tą sprawą. Życzył
nam dobrej nocy i odszedł w towarzystwie starców, którzy przez cały czas naszej rozmowy
siedzieli w milczeniu, kiwając od czasu do czasu głowami jak porcelanowe figurki chińskich
mandarynów.
Rozmowa z Sabilą utwierdziła mnie w przekonaniu, że Heu-Heu w rzeczywistości nie
istnieje. Nikt go na własne oczy nie widział. Atmosferę bojaźni wokół Heu-Heu rozsiewali
kapłani, wśród których podejrzaną rolę odgrywał arcykapłan Dacha, daleki krewny Walów,
człowiek niezwykle ambitny, który, jak mi się wydawało, po śmierci Sabili i Wala chciał za-
garnąć władzę. Dacha, jak się przyznała Sabila, kiedy jeszcze nie był kapłanem, podkochiwał
się w niej; później otwarcie twierdził, że Sabila mogłaby uniknąć ofiary, gdyby została jego
żoną.
Zastanawiałem się z Hansem nad sposobem uwolnienia Walów od terroru Heu-Heu.
Doszliśmy do wniosku, ze na Walów me możemy liczyć. Żyją om w niebywałej bojaźni i
niczego nie uczynią przeciw potworowi i jego arcykapłanom. Byliśmy zdani na własne siły.
Nazajutrz zażądaliśmy łodzi, która miała nas przewieźć na wyspę. Z dużymi oporami i
wahaniem przygotowano łódź. Zabraliśmy wszystkie nasze rzeczy i udaliśmy się w drogę z
niewielką załogą, składającą się z Issicora i czterech Walów, rosłych i odważnych wioślarzy.
Wyspa była oddalona o pięć mil, ale zrobiliśmy wielki łuk objeżdżając ją od południa,
aby nas nie obserwowano; dopiero po dwóch godzinach zbliżyliśmy się do jej brzegów.
Tymczasem przyglądałem się jej przez szkła i zauważyłem, że była większa niż zrazu
sądziłem; miała kilka mil obwodu, gdyż wznoszący się w jej środku wulkaniczny stok otoczo-
ny był pasem urodzajnej ziemi wznoszącej się zaledwie na stopę lub dwie nad powierzchnię
wody. Na ogół, wyjąwszy skrawek ziemi nad jeziorem wyspa była naga, skalista i pokryta
lawą.
Issicor pouczył mnie jednak, że północna część wyspy (zamieszkała przez kapłanów)
dokąd strumień lawy nie dotarł, była bardzo żyzna.
Dzień był mglisty — szczegół dla nas korzystny — a chmury czarne i grożące bliską
burzą, zdawały się dotykać wierzchołka góry. Mgła przeszkodziła nam jednak stwierdzić z
daleka, że potok gorącej lawy, niezbyt zresztą szeroki, spływał ze zbocza wulkanu. Kiedyśmy
go wreszcie spostrzegli, Walowie zaniepokoili się bardzo, a Issicor oświadczył, że nie zdarzy-
ło się to już od setek lat i że grozi jakaś katastrofa, gdyż górę uważano za „śpiącą”.
Wśród głazów widniały resztki budynków. Podpłynęliśmy bliżej. W towarzystwie
Hansa wydostałem się na brzeg i zabierając ze sobą broń i nasze palniki wyruszyłem w głąb
wyspy.
Podążyliśmy ku budynkom. Były one pozbawione dachów, częściowo pokryte we-
wnątrz lawą. Niektóre ściany, zwłaszcza zewnętrzne, były nie naruszone. Na ścianach tych
widniały ślady fresków przedstawiających sceny z polowań, zabaw i zaślubin.
Tu i ówdzie widzieliśmy ciała umarłych w czasie katastrofy. Były one, jak sądzę,
spopielone, ale okrywająca je warstwa kamienia pozwalała stwierdzić, że są to ciała ludzkie.
Odeszliśmy spory kawał od miejsca lądowania. W pewnym momencie ujrzeliśmy, jak
nasza łódź zmierza „na łeb na szyję” ku brzegowi Walo. Sprawa się natychmiast wyjaśniła.
Za przylądkiem wyspy ukazały się dwa wielkie czółna, które z wielką energią i zdecydowa-
niem rzuciły się w pogoń za naszą łodzią. Walowie spiesznie wracali ku swemu brzegowi.
Pozostaliśmy sami.
Poszliśmy dalej. Pochód przez nierówny teren był uciążliwy, kiedy jednak obeszliśmy
wulkan, obraz się zmienił. Znaleźliśmy się na urodzajnej nizinie, która zdawała się być nawo-
dniona.
Maszerowaliśmy dość długo, aż w końcu doszliśmy do drugiej osady zbudowanej z
ładnych domów kamiennych. Wkrótce zjawiło się wokół nas mnóstwo ludzi, nadbiegli
mężczyźni w białych kapłańskich szatach. Podbiegli oni ku nam z wielkimi błyszczącymi
oszczepami.
Spokojnie czekaliśmy na nich, siedząc na pniu obalonego drzewa. Zapaliłem fajkę i
czekałem na dalszy bieg wydarzeń.
W odległości zaledwie kilku kroków od nas biegnący mężczyźni zatrzymali się, zdzi-
wieni widocznie naszym wyglądem, stanowiącym przykry kontrast z wspaniałą budową
przedstawicieli rasy Walów.
Zdziwiła ich jeszcze więcej zapałka, za pomocą której zapaliłem fajkę i sama fajka,
gdyż naród ten wprawdzie używał tytoniu, ale go nigdy nie palił.
Zapałka zgasła, zapaliłem drugą; na widok ognia cofnęli się w tył. Jeden z nich, wska-
zując na płonącą zapałkę zapytał w języku Walów:
— Co to takiego, cudzoziemcze?
— Ogień czarodziejski — odparłem — który przynoszę w darze wielkiemu bóstwu
Heu-Heu.
Wiadomość ta wpłynęła na nich uspokajająco, gdyż opuściwszy oszczepy przemówili
kilka słów do jakiegoś mężczyzny, który się właśnie ukazał. Był to człowiek wysokiego
wzrostu, dobrze się prezentujący, z zakrzywionym nosem i iskrzącymi się czarnymi oczyma.
Na głowie miał czapkę kapłańską, a białe jego szaty były przetykane zlotem.
— Wysoki drab, Baas — szepnął Hans.
Skinąłem głową i zauważyłem że inni kapłani kłaniali się mu, zanim odważyli się prze-
mówić.
Dacha we własnej osobie — pomyślałem. Był to rzeczywiście Dacha.
Wystąpił naprzód i patrząc na woskową zapałkę rzekł:
— Gdzie żyje czarodziejski ogień, o którym mówisz, cudzoziemcze?
— W tym pudełku, na którym znajduje się święty napis — odparłem, pokazując mu
pudełko z etykietką „Wax Vestas, Made in England” i dodając uroczyście: — Biada temu, kto
go dotknie lub nosi bez zrozumienia, gdyż wówczas ogień wyskoczy i pożre szaleńca, o
Dacho!
Dacha poszedł za przykładem towarzyszy i cofnął się w tył pytając:
— Skąd znasz moje imię i kto posyła dla boga Heu-Heu cudowny ogień?
— Wszak imię Dachy dotarło do krańców świata — rzekłem i zauważyłem, że słowa te
pochlebiły mu bardzo — tak jest, gdzie tylko znana jest ludzka mowa, rozbrzmiewa imię
Dachy. Co do właściciela cudownego ognia, jest to wielki czarownik, chociaż tobie, Dacho,
nie dorównuje, a nazywa się Zikali lub Otwierający-Drogi, albo Coś-co-nigdy-nie-powinno-
się-było-urodzić.
— Słyszeliśmy o nim — rzekł Dacha. — Jego wysłannicy bawili tu u naszych ojców. A
czego pragnie Zikali, cudzoziemcze?
— Pragnie liści z drzewa, które rośnie w ogrodzie Heu-Heu i które zwie się Drzewem
Widziadeł; są mu potrzebne do jego leków.
Dacha kiwnął głową, a za nim reszta kapłanów. Widocznie wiedzieli o własnościach
Drzewa Widziadeł, jak go nazwał Zikali.
— A czemu sam nie przybył?
— Jest już stary i słaby. Zajmuje się obecnie wielkimi sprawami. Zresztą uważał za
stosowniejsze wysłać mnie, który jako miłośnik rzeczy świętych, pałałem chęcią złożenia
hołdu bóstwu Heu-Heu i poznania wielkiego Dachy.
— Rozumiem — rzekł kapłan. — A jak się nazywasz, wysłanniku Zikali?
— Zowią mnie Powiewem-Wiatru, gdyż dostanę się wszędzie, a nikt nie widzi, kiedy
przybywam. Z tego powodu znają mnie jako najlepszego i najszybszego wysłannika. A ten
mały, ale obdarzony wielką duszą człowiek — wskazałem na uśmiechającego się dość niewy-
raźnie Hansa, który jednak dostrajał się znakomicie do sytuacji — zowie się Panem-Ognia
albo Światłem-w-Ciemności, ponieważ jest strażnikiem cudownego ognia (miał w kieszeni
tuzin paczek z zapałkami, które kradł mi przy każdej sposobności). Przy pomocy świętego
ognia mógłby .spalić całą tę wyspę i wszystkich jej mieszkańców, gdyby go ktoś obraził. Ma
on więcej ognia, niż się mieści w wnętrznościach tej góry.
Dacha jakby pod wpływem budzącego się w nim podejrzenia zapytał:
— Powiedz mi, Panie-Wiatru i Panie-Ognia, w jaki sposób dostaliście się na wyspę?
Widzieliśmy łódź z załogą złożoną z naszych krnąbrnych poddanych, którzy służą temu stare-
mu uzurpatorowi Walowi, i nakazaliśmy pościg, aby ich ukarać śmiercią za świętokradztwo
popełnione przez zbliżenie się do tego świętego miejsca. Czyście może tą łodzią przyjechali?
— Tak jest — odparłem śmiało. — Po przybyciu do tamtego miasta poznaliśmy kobietę
bardzo piękną, nazwiskiem Sabila, i pytaliśmy ją, gdzie mieszka wielki Dacha. Powiedziała
nam, że tutaj, że ciebie zna i że jesteś najpiękniejszym, najszlachetniejszym, jak i najmądrzej-
szym z ludzi. Powiedziała dalej, że ona sama z kilkoma sługami, nie wyłączając głupiego
draba nazwiskiem Issicor, którego się nigdy nie może pozbyć, przewiezie nas na wyspę, gdyż
przypuszcza, że przy tej sposobności zobaczy twoje oblicze.
— Przewiozła nas zatem tutaj — ciągnąłem — i wysadziła na ląd, abyśmy przed zoba-
czeniem się z tobą oglądać mogli zwaliska miasta. Ale w tej chwili właśnie spłoszyli ją twoi
ludzie i byliśmy zmuszeni przyjść pieszo do twej siedziby. To wszystko.
Dacha zaniepokoił się.
— Błagam Heu-Heu — rzekł — aby ci głupcy nie schwytali jej i nie zabili z innymi.
— I ja również, gdyż szkoda by było, aby zginęła tak piękna kobieta. Szczęśliwy będzie
jej mąż. Ale zaczekaj, powiem ci, co się z nią stało. Władco-Ognia, zrób ogień!
Hans wydobył zapałkę i zapalił ją o tył spodni, który nie był na szczęście przemoczony.
Trzymał ją w złożonych razem dłoniach, a ja patrząc w płomień mruczałem. Hans szepnął:
— Prędko, Baas, bo mnie już parzy!
— Wszystko w porządku — rzekłem głosem uroczystym. — Łódź Sabili uszła przed
pościgiem twoich ludzi, gdyż inne łodzie, siedem... nie, osiem z nich — poprawiłem, przyglą-
dając się resztkom zapałki i pęcherzowi na palcu Hansa — przybyły z odsieczą i odpędziły
twoich ludzi w chwili, kiedy mieli już schwytać Sabilę.
Był to szczęśliwy pomysł; wiedziałem, że Issicor umknął, a właśnie przybył wysłannik i
przyniósł Dasze tę samą wiadomość.
— Cud! — rzekł kapłan. — Cud! Mamy u siebie prawdziwych czarowników — i przy-
glądał się nam z wielkim szacunkiem. Ale znów przyszło mu coś do głowy.
— Cudzoziemcze —rzekł — Heu-Heu jest władcą dzikiego Ludu Włochatego, który
żyje w lesie i zwie się Heuheu'ami od jego imienia. Doszła mnie wieść, że jedna z kobiet
zabita została w tajemniczy sposób przez obcych podróżnych; czy wiesz coś o tej śmierci,
panie?
— Tak jest — odparłem. Narzucała się Władcy-Ognia z swymi pieszczotami, a więc ją
zabił, co było rzeczą słuszną. Ja zaś obciąłem palec drugiemu, który chciał uścisnąć mnie za
rękę, mimo że go ostrzegałem.
— Ale w jaki sposób ją zabił, panie?
Teraz muszę wspomnieć, że jeden z mieszkańców tej osady nie powitał nas jak inni, z
całą serdecznością; był nim wielki, rozwścieczony pies, który ujadał zawzięcie i wreszcie
chwycił zębami suknie Hansa.
— Strzelaj, Hans, i zabij go! — szepnąłem, a Hans, który zawsze w lot rozumiał o co
chodzi, włożył rękę do kieszeni, w której miał pistolet, i przycisnąwszy lufę do głowy zwie-
rzęcia strzelił przez ubranie; pies upadł martwy na ziemię.
Powstało zamieszanie. Jeden z kapłanów przewrócił się nawet ze strachu, a wszyscy, za
wyjątkiem Dachy, rzucili się do ucieczki.
— To próba czarodziejskiego ognia! — zawołałem. — Jest go tam jeszcze dosyć —
trzepnąłem Hansa przy tych słowach, jakby przypadkowo, po spodniach, gdyż zaczęły dymić.
— A teraz, szlachetny Dacho, zechciej użyczyć nam schronienia i daj coś zjeść, albowiem
deszcz zaczyna padać coraz większy, a my jesteśmy głodni.
— Oczywiście, panie, oczywiście — zawołał i poszedł razem z nami. bacząc jednak,
abym go oddzielił od Hansa. Reszta kapłanów, którzy tymczasem wrócili zabrawszy zabitego
psa, postępowała za nami.
Skoro Dacha ochłonął z przerażenia, zapytał, czy Sabila mówiła o nim coś więcej.
— Wspomniała tylko — odparłem, że to nieszczęście dla dziewczyny wychodzić za
mąż za bóstwo, kiedy na ziemi są ludzie tacy jak ty.
Przerwałem, aby się przypatrzeć, jakie wrażenie zrobiły na nim te słowa. Jego piękna
twarz przybrała wyraz chytrości; oblizał się.
— Tak, panie — rzekł szybko. — Ale kto wie? Pozory często mylą, a wiem z doświa-
dczenia, że wiernemu słudze przypada część ofiar jego pana.
Złapałem go! — przemknęło mi przez myśl. — „Ty sam jesteś potworem Heu-Heu lub
jego wspólnikiem”. Głośno, rzuciwszy wzrokiem na budzącego trwogę Hansa, dodałem, że
uwaga Dachy jest słuszna i że pozory często mylą. Przykładem Władca-Ognia.
Minęliśmy nagie skaliste płaskowzgórze; na prawo, za ogrodem, spostrzegłem wejście
do dużej pieczary. Na skraju tego płaskowzgórza, a raczej platformy, tuż przy brzegu jeziora
czekał nas widok niezwykły.
Stały tu dwa słupy ognia, oddalone od siebie na jakie dwanaście kroków, a między tymi
płomiennymi kolumnami, które zakryte były przed nami wzniesieniem terenu i drzewami,
znajdował się kamienny postument.
„Wieczne ognie”, pomyślałem i zacząłem im się ciekawie przyglądać.
— Ognie te płoną w tym miejscu od początku świata, nie wiadomo dlaczego — rzekł
obojętnie Dacha. — Nie zgasi ich żaden deszcz.
Przyszło mi na myśl, że to gaz uchodzący z wulkanu. Słyszałem o czymś podobnym w
Kanadzie.
Zwróciliśmy się na prawo idąc wzdłuż muru ogrodu, o którym wspomniałem, i zbliżyli-
śmy się do kilku ładnych domów, które wyglądem swoim przypominały jakieś kolegium;
miały po jednym piętrze i opierały się o stok wzgórza. Były to mieszkania kapłanów Heu-Heu
i ich licznych żon. Kapłani ci mieli swoje, przywileje, gdyż o ile mężczyźni na lądzie mogli
zaślubiać tylko jedną żonę, kapłani uprawiali wielożeństwo. Kobiety wydawali im pod presją
nieszczęśliwi Walowie, a w najgorszym razie porywano je starym i prostym sposobem. W
każdym razie znalazłszy się już raz na wyspie poświęconej bóstwu, przestawały istnieć dla
swej rodziny. Nie pozwalano im już nigdy przedostać się na drugą stronę, a nawet starać się o
porozumienie z krewnymi. Tak więc te, które żyły dla potwora Heu-Heu, umierały dla świata.
Zaprowadzono nas do największego z tych domów, stojącego tuż przy murze ogrodo-
wym, którego mieszkańców powiadomiono już o naszym przybyciu. Widziałem piękne
kobiety ubrane w białe szaty i słyszałem wydawane rozkazy.
Długim korytarzem poszliśmy do wielkiej, jasno oświetlonej sali. Ujrzałem tu kilka sto-
łów; zaprowadzono nas do największego, gdzie przywitał nas Dacha ubrany w szaty uroczy-
ste, w otoczeniu innych kapłanów i kobiet, z których wszystkie były bardzo piękne i wspania-
le przystrojone, a które wziąłem za żony tych dostojników. Jedna z nich była nadzwyczaj
podobna do Sabili, chociaż wyglądała od niej o kilka lat starzej.
Usiedliśmy przy stole, w rzeźbionych krzesłach; znalazłem się między Dachą a ową
kobietą, której imię, jak mi powiedziano, brzmiało Dramana. Uczta się zaczęła i muszę przy-
znać, że była to uczta wspaniała, gdyż — jak się okazało — przypadała na ten dzień jakaś
uroczystość. Nie jadłem takich potraw od wielu lat.
Rzecz prosta, uczta miała w sobie coś barbarzyńskiego. Potrawy podawano na wielkich
glinianych półmiskach; nie było ani noży, ani widelców, więc jedzący posługiwali się palca-
mi. Zamiast talerzy przynoszono twarde, zielone liście jakiejś lilii wodnej; liście te usuwano
po każdym daniu, a w ich miejsce podawano wciąż nowe.
Było również pod dostatkiem mocnego piwa miejscowego, które krążyło w ozdobnych,
glinianych naczyniach wysadzanych perłami, znalezionymi — jak mi mówiono — w skoru-
pach muszli słodkowodnych i oprawionych w glinę, kiedy jeszcze była mokra. Uczta i jej
oprawa przekonały mnie, że naród ten należał niegdyś do jakiejś nieznanej, lecz wysoko
stojącej cywilizacji, która ginęła teraz w swojej ostatniej siedzibie, wracając przed śmiercią
do zwyczajów barbarzyńskich.
Dla ostrożności Hans i ja piliśmy tylko wodę, chociaż słyszałem jego jęki, ilekroć poda-
wano dzbany z piwem, co działo się dosyć często. Wielu zaprószyło sobie głowę na dobre;
objąwszy siedzące przy stole kobiety całowali je w sposób dość nieprzyzwoity. Zauważyłem,
że Dramana piła niewiele. Zresztą ponieważ siedziała między mną i szczególnie głuchym
kapłanem, który usnął nad swoim kubkiem, nie była narażona na podobne czułości.
Okoliczność ta, a zwłaszcza fakt, że Dacha zajął się piękną kobietą, siedzącą po jego
lewej ręce, umożliwiły mi rozmowę z Dramaną. Po kilku zdaniach rzekła półgłosem:
— Słyszałam, panie, że widziałeś Sabilę, córkę Wala, króla naszego kraju. Powiedz mi
coś o niej, gdyż to moja siostra, której nie oglądałam od dawna. Nigdy nie udajemy się na ląd,
a jego mieszkańcy również nigdy nas nie odwiedzają.
— Jest bardzo piękna, ale żyje w ciągłej obawie, gdyż kocha człowieka, a ma być
poślubiona bóstwu — odparłem.
— Słusznie się lęka, panie, gdyż bóstwo to siedzi przy tobie — i wstrząsając się ze
wstrętem, wskazała lekkim poruszeniem głowy na Dachę, który był już prawie zupełnie pija-
ny; całował kobietę siedzącą po jego lewej ręce, która również „miała w czubie”.
— Nie — rzekłem — myślę o Heu-Heu, nie o Dasze.
— Heu-Heu! Dowiesz się o nim wszystkiego tej nocy. Właśnie Dacha ma zostać jej
małżonkiem.
— Ale przecież Dacha jest twoim mężem.
— Dacha jest mężem wielu, panie — to mówiąc spojrzała na kilka najładniejszych
kobiet przy stole — gdyż bóstwo ma wielkie względy dla swego arcykapłana. Od czasu, kie-
dy mnie skrępowaną pozostawiono między słupami wiecznego ognia, odbyło się osiem podo-
bnych małżeństw, chociaż niektóre żony dostały się innym kapłanom albo zostały ukarane
śmiercią za zbrodnie przeciw bóstwu lub usiłowanie ucieczki.
— Panie — mówiła dalej, zniżając głos do ledwie uchwytnego szeptu — ostrzegam cię.
O ile nie jesteście większymi bogami niż Heu-Heu, strzeżcie się bez względu na to, co się tu
dziać będzie. Nie podnoście głosu ani ręki. W przeciwnym razie porąbią was na sztuki; nie
pomożecie nikomu, a możecie się stać powodem śmierci wielu osób i mojej także. Cicho!
Mówmy o czym innym. Zaczyna nas obserwować. Ale błagam cię, panie, pośpiesz mi z
pomocą, jeśli możesz. Tak jest, ocal mnie i siostrę moją!
Dacha przestał całować swoją sąsiadkę i przyglądał się nam podejrzliwie. Zdaje się,
myślał o tym i Hans, gdyż starał się jak najwięcej hałasować bądź to suwając krzesłem, bądź
też uderzając kubkiem o stół, co skierowało uwagę Dachy w inną stronę i przeszkodziło mu w
przysłuchiwaniu się naszej rozmowie.
— Dramana podoba ci się, jak widzę. Wiejący-Wietrze — zaśmiał się złośliwie Dacha.
— Nie chcę być zazdrosny i daję gościom co mam najlepszego, zwłaszcza gdy bóstwo dla
mnie tak łaskawe. Zresztą Dramana wie dobrze, co dzieje się z tymi, którzy zdradzają taje-
mnice. Zabawiaj się z nią zatem, mały, Wiejący-Wietrze, zanim sam ulecisz z wiatrem... — i
spojrzał na mnie złym i nieufnym wzrokiem.
— Pytałem się Dramany o święte drzewo, którego liści pragnie do swych lekarstw
wielki czarownik, Zikali — rzekłem, udając, że nie wiem o co chodzi.
— Oh! — odparł zdziwiony. — Doprawdy? Myślałem, że pytasz o coś innego. Ale to
nie jest tajemnicą i jeśli pragniesz, pokaże ci je ona jutro; zresztą będzie ci towarzyszyć cały
czas, gdyż ja i bracia moi zajmiemy się innymi sprawami. Ale oto Puchar Złudzeń, w którym
podajemy napój sporządzony z owoców owego drzewa; musisz go skosztować, jakkolwiek
pijesz tylko wodę — a żółty karzeł, Władca-Ognia, również, gdyż wychylamy go na cześć
bóstwa, które się wkrótce pojawi.
Odparłem z pośpiechem, że jestem zmęczony i nie chciałbym na razie narzucać się
bóstwu swoją osobą.
— Wszyscy, którzy tu przybywają, Wiejący-Wietrze, muszą stanąć przed bóstwem —
rzekł, patrząc na mnie badawczo. — Muszą stanąć przed bóstwem żywi lub umarli. Czyż nie
mówił ci tego Zikali? Wybieraj.
— Kto to mi mówi o śmierci — zapytałem. — Czy nie wiesz, że jestem jej panem? Czy
pragniesz, aby cię spotkał los taki jak psa u drzwi tego domu? Wiedz, kapłanie Heu-Heu, że
na podobne słowa ja i Władca-Ognia odpowiadamy błyskawicą.
Zdaje się, że ta uwaga, a może wyraz moich oczu, wywarła odpowiednie wrażenie.
Bądź co bądź spokorniał, stał się nawet usłużny, zwłaszcza że Hans wstał z krzesła i wyjął
pudełko zapałek, na które wszyscy spoglądali nieufnie. Gdybyż wiedzieli, że druga jego dłoń
schowana niewinnie w kieszeni bawiła się cynglem znakomitego Colta! Muszę zaznaczyć, że
pozostawiliśmy nasze strzelby w łóżkach — niepodobna ich było zabrać z sobą — naładowa-
ne i gotowe do strzału; wypaliłyby z pewnością, gdyby je wziął do rąk ktoś niepowołany.
— Przebacz, panie, przebacz! — rzekł Dacha. — Nie chciałem cię obrazić! Jeśli cię coś
dotknęło, wybacz. To piwo jest zbyt mocne.
Skinąłem głową dobrotliwie, ale przyszło mi na myśl stare rzymskie przysłowie, że
pijak nie umie kłamać. Chcąc zmienić temat rozmowy, wskazał na koniec komnaty: dwie
piękne niewiasty, przybrane w powiewne szaty, wniosły wielki dzban napoju, w którym
pływały czerwone kwiaty. Cała ta scena przypomniała mi jakiś rzymski, a może egipski fresk
przedstawiający ucztę. Przyniosły dzban przed Dachę i wspólnym wysiłkiem kształtnych rąk
podniosły go w górę, przy czym wszyscy zebrani — o ile nie stracili jeszcze przytomności —
wstali, skłonili się w jego stronę i wznieśli okrzyk:
— Puchar Złudzeń! Puchar Złudzeń!
— Pij! — rzekł Dacha. — Pij na chwałę Heu-Heu.
Zauważywszy moje wahanie, dodał:
— Nie, napiję się pierwszy, abyś nie myślał, że to trucizna — i mrucząc: Duchu Heu-
Heu, zstąp na twego kapłana! — wypił sporą ilość płynu.
Z kolei kobiety podniosły dzban do moich ust. Skosztowałem trochę wykonując przez
dłuższy czas ruchy łykania, aby zmylić patrzących. Podano go później Hansowi, któremu
szepnąłem jedno słowo po holendersku. Było to „beetje”, co znaczy mało.
Z kolei kruża, w której był napój zielonkawego koloru, smakiem przypominającym
chartreuse, podana została wszystkim gościom; resztę wypiły obie kobiety.
Wkrótce napój — mimo małej ilości, jaką połknąłem — uderzył mi do głowy i odebrał
przytomność. Przed oczyma stanęły mi różne sceny — niektóre z nich niezbyt przyjemne — i
niezliczony szereg postaci; jedne były piękne, inne groteskowe. Widziałem znajomych, którzy
dawno pomarli, widziałem ludzi zgoła mi nieznanych, wszyscy jednak przyglądali mi się dzi-
wnym wzrokiem. Postacie grupowały się razem i odgrywały najrozmaitsze sceny, wojenne,
miłosne, sceny śmierci — a to wszystko odbywało się z niezwykłą wyrazistością.
Widziadła nagle zniknęły i ogarnął mnie wielki, błogi spokój, lecz czułem, że zmysły
zaostrzyły się do niebywałych granic.
Rozglądnąwszy się dokoła spostrzegłem, że wszyscy ulegli podobnym objawom. Zrazu
zdradzali ślady podniecenia, potem siedzieli spokojnie jak posągi, z oczyma utkwionymi w
próżnię, bez słowa i bez ruchu.
Stan ten trwał pewien czas, aż wkrótce ocknęli się ci, którzy pili najpierwsi, gdyż zaczę-
li mówić półgłosem. Spostrzegłem, ze wytrzeźwieli zupełnie, wyglądali teraz tak poważnie,
jak sędziowie uroczystego trybunału, ich oczy stały się zimne i okrutne.
* * *
Dacha wstał.
— Słyszę głos bóstwa — powiedział. — Stańmy przed jego obliczem i złóżmy mu
doroczną ofiarę.
Uformował się pochód. Pierwsi szli Dacha i Dramana, za nimi ja z Hansem, a dalej
wszyscy uczestnicy uroczystości, ogółem pięćdziesiąt osób.
Pochód opuścił komnatę przez boczne wyjście i wszedł do tunelu oświetlonego lampa-
mi; nie mogłem jednak stwierdzić, czy ten wydrążony był w litej skale, czy też zbudowany z
głazów. Zrobiwszy jakieś pięćdziesiąt kroków znaleźliśmy się nagle w wielkiej, skąpo oświe-
tlonej pieczarze.
Tu opuścili nas wszyscy kapłani, nie wyłączając Dachy. Rozejrzawszy się nie ujrzałem
żadnego z nich. W jaskini zostały tylko kobiety, które klęczały z dala od siebie.
Dramana zaprowadziła nas do ławki kamiennej, tam usiedliśmy razem. Zauważyłem, że
Dramana nie uklękła i nie modliła się. Przez chwilę milczeliśmy, wpatrując się w ciemność.
Wreszcie zaczęło mi to działać na nerwy. Zapytałem szeptem Dramany, co to ma zna-
czyć i czy ma się odbyć jakaś uroczystość.
— Ma się spełnić ofiara — szepnęła. — Milcz, bo bóstwo wszędzie ma uszy.
Dziesięć minut lub więcej przeszło w zupełnym milczeniu.
Z dala dobiegła nas smutna melodia śpiewana przez chór, kończąca się przejmującym
lękiem.
Atmosfera stała się coraz bardziej napięta. Z głębi pieczary wyłaniały się coraz to nowe
postacie. To był Włochaty Lud. Wraz z nimi przybyli kapłani. Jeden z nich opuścił pochodnię
i zapalił stos chrustu ułożony w środku jaskini.
Do płonącego drzewa zbliżył się Dacha i trzymając w ręku białą czaszkę ludzką, zwró-
coną ku ziemi, wydobył z jej wnętrza szczyptę proszku i rzucił go na stos.
Gęsty, gryzący dym wypełnił wielką pieczarę i zasłonił wszystko. Kiedy zniknął, strze-
lił w górę jasny, oślepiający płomień, odsłaniający przerażający widok.
Poza ogniskiem, w odległości dziesięciu kroków, stała odrażająca czarna postać, wyso-
ka prawie na dwanaście stóp postać Heu-Heu, taka, jaką widzieliśmy na obrazie w jaskini
Bergu, ale stokroć straszniejsza. Widziałem jego długie, szare kudły. Widziałem wielką, rudą,
szczeciniastą brodę. Widziałem olbrzymie członki, długie ramiona, dłonie zaopatrzone szpo-
nami w miejscu kciuka i straszliwe palce. Kark byka i osadzoną na nim małą głowę, która
przypominała głowę staruszki, zakrzywiony nos, szerokie usta otoczone kosmykami włosów,
wypukłe, wysoko sklepione czoło, głęboko osadzone oczy płonące czerwonawym światłem,
okrutny uśmiech... — wszystko było takie same. Do tego jeszcze trup mężczyzny, w którego
pierś wbity był szpon jednej z nóg potwora, a w lewej jego ręce głowa odcięta od kadłuba
zabitego. Widocznie twórca obrazu w górach Bergu nie był Buszmenem, jak mi się to zrazu
zdawało, ale jednym z kapłanów Heu-Heu, którego przed laty los zagnał w tamte okolice i
który stworzył podobiznę swego boga, aby mu oddawać cześć. Na widok potwora zatrzyma-
łem dech w piersiach i zdawało mi się, że zemdleję ze strachu, tak niesamowicie wyglądał.
Hans chwycił mnie za ramię.
— Nie bój się, Baas. On nie żyje. Zrobiony jest z kamienia, a w jego wnętrzu płonie
ogień.
Spojrzałem drugi raz: miał słuszność.
Heu-Heu był tylko bałwanem, Heu-Heu żył jedynie w sercach swoich wyznawców!
Zgromadzony w jaskini tłum zaczął zdradzać objawy niezwykłego zdenerwowania.
Kapłani, ich pomocnicy, kobiety, Lud Włochaty — zaczęli tańczyć, coraz szybciej i szybciej.
Szalejąc w ekstazie wznosili okrzyki na cześć swego bóstwa. I my z Hansem nie opanowali-
śmy ogromnego podniecenia. Proszek złudzeń działał jak opium. Wydawało mi się, że straci-
liśmy na moment przytomność. Nie wiem jak długo trwał ten stan.
Byłem znowu przytomny, odczuwałem jedynie ogromny ból uszu, Hans szeptem
uskarżał się na ból głowy i pytał, jak długo to już trwa, gdyż on nie wie co się z nim działo.
Wydaje mu się, że spał. Uderzyła mnie ogromna zmiana w zachowaniu całego otoczenia. Po
przeżyciach, jakie dał wszystkim Proszek Złudzeń — obecni w ciszy i skupieniu oczekiwali
dalszych wydarzeń. W świetle płonącego ognia ujrzałem, jak Dacha zbliżył się do bóstwa i
zaczął namiętnie przemawiać. Nie wiem, co mówił, gdyż szum w uszach ustępował bardzo
powoli.
Dramana wyjaśniła, że bóstwo poprzez usta Dachy żąda złożenia ofiary. Ma być nią
Święty Ogień, jaki stale nosi przy sobie Władca-Ognia. Kazałem Hansowi wyjąć z kieszeni
pudełko zapałek woskowych. Wystąpiliśmy naprzód, minęliśmy stos a następnie złożyliśmy
uroczyście pudełko zapałek na stole kamiennym, pod wizerunkiem bóstwa.
Następnie wróciliśmy na miejsce. Była to scena niezwykle komiczna. Ogromna jaski-
nia, potężny demoniczny bałwan, okrutni kapłani, fanatyzm malujący się na dzikich obliczach
Włochatego Ludu, pełna napięcia i oczekiwania atmosfera... i my — niosący drobne pudełko
zapałek.
Nie chciałbym szczegółowo opisywać scen, które następowały po złożeniu przez nas
ofiary. Wprowadzono młodą kobietę, którą — jak dowiedzieliśmy się od Dramany — kapłan
oddał bóstwu, a właściwie skazał na śmierć.
Ofiara wykorzystując dawny przywilej zezwalający na modlitwę do bóstwa, zanim sta-
nie się jego ofiarą, przeklęła potwora i jego kapłanów, i przepowiedziała ich zagładę. Następ-
nie, nim zdołano jej przeszkodzić, popełniła samobójstwo zatapiając w sercu nóż ukryty w
fałdach sukni.
W jaskini podniosły się głosy żądające, by nas złożyć w ofierze. Ktoś krzyczał: —
bóstwo zostało okradzione i jest głodne! Poświęćmy mu cudzoziemców!
Wtedy krzyknąłem do Dachy, że załatwię się z nim tak jak Władca-Ognia z psem,
kapłani uspokoili tłum, a następnie w ciemnościach, jakie nastały po rozrzuceniu ognia i
wygaszeniu części pochodni, wyprowadzono nas z jaskini. Dramana zaprowadziła nas do
naszych pokoi. Widząc, że jesteśmy sami — gdyż wszyscy udali się na dalszą ucztę —
powiedziałem:
— Dramano, masz zamiar uciec z siedziby Heu-Heu, prawda?
Obejrzała się ostrożnie, a potem odparła półgłosem:
— Chyba śmierci tylko pragnę więcej, panie. Posłuchaj! Siedem lat temu przywiązano
mnie do Skały Ofiarowania, gdzie stanie jutro moja siostra. Otóż Dacha postanowił objąć
rządy nad Walami i odświeżyć rasę przez sprowadzenie do kraju cudzoziemców, aby stwo-
rzyć na nowo wielkie państwo, którym według tradycji byliśmy przed wielu laty. Dlatego
pragnie zaślubić moją siostrę, prawowitą dziedziczkę tronu.
— Kapłanów, jak widziałeś — mówiła cicho — jest tylko mała garstka i nie mogą prze-
prowadzić tego własnymi siłami. Ale rządzą oni dzikim ludem rozwścieczonym z powodu
zabicia jednej z ich kobiet na rzece; jej zwłoki leżały na ołtarzu, przed posągiem bóstwa.
Dzicy sądzą, że zabito ją na rozkaz Issicora. Mają więc zamiar wydać wojnę Walom pod
wodzą kapłanów Heu-Heu, jutro w nocy będą gotowi do boju. Kiedy Sabila znajdować się już
będzie na wyspie jako ofiara przywiązana przez Walów do słupa między Wiecznymi Ognia-
mi, zaatakują pod dowództwem Dachy miasto na lądzie.
— Dacha — tu zniżyła głos do szeptu — zabije mego starego ojca i Issicora, i wszy-
stkich jego stronników, i każe się obwołać królem. Potem ma zamiar wytruć Lud Włochaty,
sprowadzić do kraju nowych ludzi i stworzyć potężne państwo.
Dowiedziałem się również, że kapłani mają zamiar w czasie jutrzejszych uroczystości
zabić mnie i Hansa.
Oświadczyłem Dramanie, że nie powinna się o nas obawiać. Uzyskałem od niej zape-
wnienie, że będzie wykonywać nasze polecenia.
Przez całą noc padał ulewny deszcz. Kiedy rano wyjrzeliśmy na świat, wszystko stało
pod wodą, a od ziemi do nieba rozciągała się jakby jedna ściana wodna.
— Będzie powódź, Baas — rzekł Hans.
— Jeśli woda dostanie się do jaskini Heu-Heu, dostanie się do wnętrza góry — zaczą-
łem — i nagle uderzyła mnie pewna myśl.
Zauważyłem, że dno jaskini biegło pod ostrym kątem w kierunku podstawy i do środka
góry. Być może, była to szczelina z dawniejszych czasów, kiedy wulkan był jeszcze czynny.
Przypuśćmy, że do piwnicy wedrze się większa ilość wody i przedostanie się tą drogą do
wnętrza góry. A przecież wulkan jeszcze zupełnie nie wygasł; dym unosił się nad jego wierz-
chołkiem i ze strumienia wrzącej lawy, którą widzieliśmy na południowym stoku góry...
Jeden z kapłanów przyniósł nam posiłek. Dowiedzieliśmy się od niego, że Dacha nie
może nam tego dnia towarzyszyć, ale uczyni to Dramana, która pokaże nam wszystko, co
zechcemy, o ile deszcz na to pozwoli.
Zjawiła się niebawem — i zaczęła mówić o ulewie, która rzeczywiście była czymś
niezwykłym, nawet w tych okolicach. Dodała, że wszyscy kapłani zajęci byli rano podnosze-
niem wielkiej kamiennej śluzy, aby nie dopuścić do wylewu jeziora. Kapłanom pomagały
kobiety, ale jedną z nich uderzył dźwigar i zabił. Leży jeszcze przy śluzie, gdy kapłanom
Heu-Heu i ich służbie nie wolno dotknąć trupa między Świętem Złudzeń, które obchodzono
wczoraj wieczorem, i Świętem Zaślubin, które się odbędzie jutro w nocy.
Zapytałem ją jeszcze, co się ma właściwie stać po wydaniu „Świętej Narzeczonej”.
— Przed północą — rzekła — kiedy księżyc świeci najjaśniej, przybywa łódź z
narzeczoną z Miasta Walów. Kapłani przyjmują ją i przywiązują do słupa, który stoi na Skale
Ofiarowania, między Wiecznymi Ogniami. Potem łódź odpływa i czeka w oddali. Kapłani
odchodzą również i narzeczona zostaje sama, dopóki nie padną na nią promienie wschodzą-
cego słońca. Wtedy z głębi jaskini wychodzi arcykapłan w orszaku kobiet i kilku Włochatych
Ludzi. Odwiązują narzeczoną, a otoczenie jego wnosi ją do jaskini... Jeśli nie ocalisz Sabili
twoimi czarami, zostanie ona żoną Heu-Heu, to jest żoną Dachy.
Ponieważ deszcz zelżał, zaproponowałem, abyśmy wyszli. Dramana przyniosła trzy
najdziwniejsze płaszcze nieprzemakalne, jakie kiedykolwiek widziałem. Składały się one z
dwóch ogromnych liści pewnej odmiany lilii wodnej, zeszytych tak, że pozostał w nich otwór
na głowę i dwa otwory na ramiona. Doprawdy, żaden płaszcz gumowy nie chronił lepiej od
wilgoci niż te liście.
Przeszliśmy przez osadę, udając się do groty przy wale, nad jeziorem. Obejrzałem Skałę
Ofiarowania i stopnie, na które wysadzano ofiarę, podeszliśmy do podłużnego budynku, z
stromym czerwonym dachem, gdzie mieściła się maszyneria — jeśli to tak można nazwać —
służąca do podnoszenia zapory wodnej w śluzie. Ciężkie, drewniane drzwi otworzyła Drama-
na kluczem dziwnego kształtu. Główny kanał nawadniający przepływał pod budynkiem. Tu,
pod dachem, znajdowała się studnia. Po obu jej stronach były wykute w skale równoległe
rynny kamienne, głębokie i wypełnione przez olbrzymią płytę z ciosowego kamienia, grubo-
ści sześciu czy siedmiu cali. Kiedy głaz ten, a raczej jego górną połowę podnoszono ze skali-
stego dna kanału, odcinano napływ wody z jeziora i zabezpieczono się przed powodzią.
Woda obecnie przepływała dołem do studni, ale wystarczyłoby zniszczyć potężną płytę
kamienną, a wtargnęłaby z ogromną siłą na wyspę szerząc zniszczenie. Oglądałem z uwagą
kamienny lewar, przy pomocy którego podnoszono lub opuszczano płytę. Wymagało to ogro-
mnej siły. Mnóstwo ludzi zatrudniano przy tej pracy. Często przy sprowadzaniu dźwigaru pod
hak kamienny ginęli ludzie przygniatani ogromną siłą do ścian studni. Dzisiaj właśnie zdarzył
się taki wypadek; pod ścianą leżały zwłoki silnie zbudowanej, młodej dziewczyny.
Uświadomiłem sobie, że proch strzelniczy, którego kilka pudełek wzięliśmy na wypra-
wę — zniszczy dźwigar, obluzuje płytę i być może poruszy potężne obramowanie śluzy.
Opuściliśmy budynek, którego drzwi zamknęła Dramana chowając klucz do kieszeni —
i wybraliśmy się na obejrzenie Drzewa Złudzeń. Drzewo to, którego sok i liście mogły wywo-
łać dziwne sny i oszołomienie, rosło na otoczonym murem dziedzińcu, zwanym ogrodem
Heu-Heu, chociaż nie było tam innych roślin. Dramana pouczyła nas, że drzewo wywiera na
całą roślinność trujący wpływ.
Szczyt jego korony wznosił się zaledwie na dwadzieścia stóp, drzewo zajmowało
jednak wielką przestrzeń i miało pień gruby na dwie lub trzy stopy. Końce gałęzi zwisały aż
do ziemi i gniły tam jak gałęzie dzikich drzew figowych. Rosły na nich ciemnozielone, mię-
siste macki, z których zwieszały się purpurowe kwiaty, o przykrej woni gnijącego mięsa.
Hans ściął sporą wiązkę liści, a raczej macek i związał kawałkiem sznurka, aby je
zachować dla Zikali.
W drodze powrotnej, niby od niechcenia skierowałem rozmowę na śluzę.
— Jeśli woda wzbierze do niewidzianej dotąd wysokości— wyjaśniła Dramana — los
miasta i pieczary Heu-Heu zależeć będzie tylko od śluzy. Zanim góra wyrzuciła płomienie i
zniszczyła siedzibę naszych przodków, zrobiono do jaskini nowe wejście od strony równiny,
gdyż pierwiej, jak mówią, wchodziło się do niej innym wyjściem, wysoko, na zboczu góry.
Zresztą niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie, gdyż w razie katastrofy i wdarcia się wód cała
ludność może schronić się na górę.
Podziękowałem Dramanie i obejrzawszy jeszcze raz ciągle przybierające jezioro, wróci-
liśmy do domu, aby coś zjeść i odpocząć.
Omówiłem z Hansem plan działania. Przygotowaliśmy puszki z prochem, skręciliśmy z
konopianych włókien długi na kilka stóp lont, napoiliśmy go mieszaniną oleju i prochu z
nabojów. Pozostało jedynie zabezpieczyć sobie ucieczkę. O walce z wartownikami Włochate-
go Ludu stojącymi przy łodziach nie mogło być mowy. Przedwcześnie ujawnilibyśmy nasze
zamiary. Pozostała jedynie ucieczka tą samą łodzią, którą Sabila będzie sprowadzona na wy-
spę. Hans, zabrawszy ze sobą pistolet, powinien podpłynąć niepostrzeżenie do łodzi i wyja-
śnić Issicorowi, który być może przybędzie z Sabilą.
Wówczas przeniosę z Dramaną zwłoki kobiety zabitej przy zaporze i przywiążę je do
słupa w miejsce Sabili, zapalę lonty przy tamie i schronię się z Sabilą i Dramaną w łodzi,
którą Hans musi wprowadzić do małej przystani, przy wielkim wzgórzu obok śluzy i muru
ochronnego. Miałem nadzieję, że kapłani modlący się w pieczarze nie usłyszą wybuchu
prochu w budynku, który znajduje się w pewnej odległości od jaskini. Kiedy wyjdą po Sabilę,
będzie już za późno. Spotkają się z wezbraną falą.
Zasnęliśmy. Kiedy ocknąłem się, było już ciemno. Ujrzałem Dramanę. Prawdopodobnie
zbudziło mnie jej wejście. Wtajemniczyłem ją w nasze plany. W pierwszej chwili nie chciała
uwierzyć. Później całkowicie już spokojna i opanowana wzięła udział w ostatnich przygoto-
waniach. Sprawdziliśmy lont i puszki z prochem, najedliśmy się do syta i zapakowaliśmy
nasze rzeczy.
Opuściliśmy dom z całą ostrożnością; deszcz mżył zaledwie, a na jeziorze i uprawnych
polach, w dole, leżała gęsta mgła. Strażnicy, o ile ich postawiono, nie mogli nas widzieć,
chyba spotkawszy się z nami oko w oko.
Przypuszczam jednak, że nie było żadnego strażnika i że cała ludność osady zebrała się
na uroczystość w pieczarze.
Doszliśmy do śluzy i ku wielkiemu naszemu zdziwieniu zastaliśmy drzwi otwarte. Przy-
puszczając, że stało się to wskutek nieuwagi kapłanów, weszliśmy ostrożnie zamykając je za
sobą.
Zapaliłem jedną ze świec, które miałem przy sobie i podniosłem ją w górę, aby się
rozejrzeć. W chwilę później cofnąłem się przestraszony, gdyż przy wodnej zaporze ujrzałem
człowieka z oszczepem w ręku. Hans, z wrodzoną mu przytomnością umysłu, rzucił się na
niego jak leopard. Usłyszałem uderzenie, a potem ujrzałem w blasku świecy podeszwy stóp
człowieka znikającego w wodnej czeluści.
— Cóż to ma znaczyć? Mówiłaś, że tu nie będzie nikogo — rzekłem szorstko do
Dramany, lękając się zasadzki.
Padła na kolana, sądząc, że ją zabiję oszczepem, który podniosłem z ziemi.
— Nie wiem, panie. Przypuszczam, że kapłani zaczęli coś podejrzewać... Albo pilnował
śluzy ze względu na ciągły przybór wody...
Uwierzyłem jej. Zamknąwszy drzwi od wewnątrz Hans wdrapał się na dźwigar. Umie-
ściłem dwa funty prochu w zagłębieniu pod zawiasem lewaru, w kamiennych drzwiach.
Potem Hans przykrył je i obłożył drobnymi kamykami.
Skoro to już było zrobione, wziąłem lepką glinę, którą pokryte były ściany budynku, i
grubą warstwą przykryliśmy naboje i kamyki. Jedynie tuż pod zawiasem pozostawiliśmy
wolną przestrzeń, aby siłę wybuchu skierować ku niemu i na górny brzeg pierścienia
wydrążonego w kamiennych wrotach. Długie lonty założyliśmy do otworów wywierconych w
nabojach, przeprowadzając je przez warstwę gliny w dwóch długich, pustych trzcinach.
Zbliżała się północ i trzeba było przystąpić do najtrudniejszej części naszego przedsię-
wzięcia. Zwłoki zabitej kobiety wynieśliśmy z budynku. Dramana niosła nasze rzeczy.
Doszliśmy w pobliże Skały Ofiarowania. Znajdowało się tu zagłębienie wydrążone niegdyś
przez wodę, gdzie mogliśmy się schować i ukryć zwłoki.
Skała zasłaniała nas przed światłem Wiecznych Ogni płonących dymiącym i niewyra-
źnym płomieniem. Słup, do którego miała być przywiązana ofiara, znajdował się w odległości
rzutu kuli przy krokiecie.
Czekaliśmy. Po pewnym czasie, tuż przed północą, doszedł nas plusk wioseł na jezio-
rze, a po chwili głosy rozmawiających w pobliżu ludzi.
Wielka łódź zbliżała się do stopni przystani, lecz obecnie — z wyjątkiem najwyższego
— zakrywała je woda. Na skale spostrzegłem czterech kapłanów w białych szatach i kaptu-
rach z wyciętymi otworami na oczy, które upodobniały ich do mnichów na starych malowi-
dłach, przedstawiających czasy hiszpańskiej inkwizycji; kapłani szli w stronę przystani, do
której zbliżyła się równocześnie łódź. W chwilę później wydobyto z czółna smukłą kobietę,
otuloną w białą tunikę zakrywającą jej głowę i całą postać. To była Sabila.
Kapłani zanieśli ją do kamiennego słupa między ogniami i tam przywiązali. Następnie
wciąż w zupełnym milczeniu zawrócili i podążyli przez skalistą platformę w stronę wejścia
do pieczary, w której zniknęli. Czółno oddaliło się nieco od brzegu i poddało się prądowi
jeziora.
Jak dotąd wszystko działo się według przepowiedni Dramany. A więc nikt nie zbliży się
do skały przed świtem, kiedy Heu-Heu wyjdzie z pieczary, aby powitać narzeczoną. Przysię-
gła mi, że mówi prawdę, gdyż oglądanie Świętej Narzeczonej w czasie, jaki upływa między
przywiązywaniem jej do skały a wschodem słońca, uważane jest za straszliwą zbrodnię.
Szybko wydrapaliśmy się na skałę, wlokąc za sobą trupa kobiety. Czas, jaki upłynął do
chwili, kiedy okrążając bliższy ogień przybyliśmy do słupa z naszym straszliwym ciężarem,
zdał mi się wiekiem. Lekki wietrzyk otulił nas dymem płonącego ognia, co w związku z
panującą mgłą uczyniło nas prawie niewidzialnymi. Sabila stała odwrócona do nas tyłem,
przywiązana do słupa, z głową opuszczoną na piersi, jak zemdlona. Zdjął mnie lęk, czy nie
wykonała swojej groźby i nie zażyła trucizny.
— Sabilo, nie ruszaj się i nie krzycz! Sabilo, przybywamy cię ocalić!
Odetchnąłem z ulgą, kiedy poruszyła głową i szepnęła:
— To chyba sen...
— Nie — odparłem — a jeśli śnisz, obudź się natychmiast!
Przyczołgałem się do słupa i znalazłem węzeł; przecinać sznurów nie chciałem, nie
moglibyśmy bowiem przywiązać trupa do skały. Na szczęście rozplątałem go łatwo; nie był
silnie zawiązany, gdyż nigdy żadna z Świętych Narzeczonych nie próbowała ucieczki. W
minutę później Sabila była wolna i mogłem przeciąć sznury krępujące jej dłonie. Teraz przy-
szła kolej na trudniejszą część zadania, to jest przywiązanie zwłok. Cały ich ciężar utrzymy-
wać musiała lina. Przy pomocy Hansa udało mi się tego dokonać, zakrywszy uprzednio zwło-
ki tuniką zdjętą z Sabili.
— Mam nadzieję, że Heu-Heu będzie zadowolony — szepnął Hans.
Hans miał zabezpieczyć powrót. Mnie przypadło w udziale zniszczenie tamy.
Światło księżyca przenikało coraz silniej przez rzedniejącą mgłę, zbliżał się brzask.
Musieliśmy działać bardzo szybko. Hans rozebrał się, umocował na głowie tłumoczek z liść-
mi z Drzewa Złudzeń i obsunąwszy się bezszelestnie ze skały, trzymając wysoko rewolwer i
torbę z nabojami, zanurzył się w wodę.
Tymczasem mgła się rozpraszała pędzona wschodnim wiatrem, jak to się często dzieje
w Afryce między północą i wschodem słońca, nawet podczas spokojnych nocy. Spoczywała
jednak jeszcze na powierzchni wody, tak że zaledwie mogłem rozróżnić zarysy czółna w
odległości jakich stu jardów.
Nagle dał się słyszeć plusk i znowu nastała cisza. Widocznie Hans przedostał się do
łodzi bez szwanku, chociaż nie mogłem wiedzieć, czy do niej wsiadł. Pozostawała mi tylko
nadzieja i domysły.
Dalsze oczekiwanie w tym miejscu nie miało sensu w naszej niebezpiecznej sytuacji,
zaproponowałem więc powrót do śluzy, gdzie czekały mnie inne zadania i dokąd udaliśmy się
z wszystkimi rzeczami.
Sabila była półprzytomna, nie pytałem ją nic. Wzięliśmy ją z Dramaną pod ręce i, pod-
trzymując osłabioną dziewczynę pobiegliśmy, skuleni, do budynku przy śluzie; dostaliśmy się
tam bez przeszkód. Pozostawiwszy we wnętrzu kobiety udałem się do małej przystani i przy-
kucnąłem na szczycie schodów rybackich, oczekując z niecierpliwością zbliżenia się łodzi i
Hansa, ponieważ tak się z nim umówiłem, że nie zapalę lontów przed jego przybyciem.
Łódź nie zjawiała się. Przez kilka godzin — które mi się zdawały wiecznością — aż do
brzasku czekałem i czuwałem zaglądając czasami do budynku, aby się przekonać, co się dzie-
je z Sabilą i Dramaną. Dowiedziałem się od Sabili, że ojciec jej, Walo, znajduje się w czółnie.
Więc dlaczego nie przypływa, jeżeli Hans się przedostał do lodzi? W razie jego utonięcia,
śmierci lub jakiegoś innego wypadku, wytłumaczenie było proste, gdyż załoga nie dowiedzia-
ła się o naszym położeniu i mogła nie wiedzieć, że czekamy na nią z utęsknieniem.
Zachodziła także możliwość, że odgrywają tu pewną rolę — pobudki religijne.
Ale za chwilę wstanie świt. Groziło nam odkrycie i śmierć wśród tortur. Gdybym zapa-
lił minę, trzeba się było liczyć z głośnym wybuchem, który mógł nas zdradzić równie łatwo.
Ale za tym przemawiał jeden argument: jeśli wszystko pójdzie dobrze, wdzierająca się woda
zajmie w takim stopniu uwagę kapłanów, że zaniechają pogoni.
Rozejrzałem się wokół. Łódź kryła się wśród mgły. Może odpłynęła? W tym wypadku,
jeśli Hans żył, jestem pewny, że dałby mi znać wystrzałem z pistoletu. Przypuścić by również
należało, że wolałby raczej przypłynąć z powrotem na wyspę niż zostawiać mnie w niepe-
wności. Im dłużej się zastanawiałem, tym mniej czułem się pewny i tym większa ogarniała
mnie rozpacz.
Woda przybierała ustawicznie. Pokryła już stopnie i znajdowała się w odległości kilku
cali od szczytu nasypu, na którym leżałem. Zdawało się, że powódź lada chwila zerwie wał
ochronny i zaleje budynek przy śluzie.
Wspominałem, że w odległości kilku jardów, po stronie prawej, wznosiła się nad wałem
skala wysoka na siedem czy osiem stóp, która robiła wrażenie głazu wyrzuconego niegdyś z
krateru wulkanu. Mogliśmy się na nią wspiąć, na jej szczycie zmieściłyby się trzy osoby.
Woda musiałaby zalać całą nizinę na wysokość kilku stóp, nim pokryłaby skałę. Biorąc to
pod uwagę, zdecydowałem się teraz — i to tak nagle, że mogę to uważać tylko za natchnienie
— na zmianę planu.
Postanowiłem wyprowadzić i usadowić kobiety na szczycie wzgórza, ufając, że ciemna
szata Dramany uchroni je od odkrycia nawet w srebrzystym świetle księżycowym. Potem
miałem zamiar powrócić do budynku, zapalić lonty i schronić się do nich na skałę, skąd mo-
glibyśmy obserwować, co nastąpi, i czekać na łódź, w której przybycie zacząłem już wątpić...
Bez dalszego ociągania się zabrałem się do dzieła z zimną krwią, ale rozpaczliwą
energią. Wyprowadziłem dwie siostry, które przekonane, że pomoc nadchodzi, wspięły się na
mój rozkaz na skałę, gdzie przykryłem je — wraz z naszymi rzeczami — obszernym
płaszczem Dramany. Powróciwszy do budynku zapaliłem lonty i wybiegłem; opuszczając go,
zamknąłem ciężkie drzwi. Wdrapałem się na skałę.
Minęło pięć minut i kiedy myślałem już, że lonty zawiodły z jakiegoś nieznanego po-
wodu — usłyszałem przytłumiony huk. Nie był zbyt głośny; mało prawdopodobne, aby usły-
szał go ktoś w odległości nawet pięćdziesięciu jardów, o ile się go nie spodziewał. Budynek o
grubych ścianach i szczelnie zamknięty tłumił każdy odgłos. Huk ten nie przypominał zresztą
wystrzału karabinowego, ale raczej uderzenie padającego na ziemię ciężkiego przedmiotu.
Zrazu nie zauważyłem nic szczególnego. Dopiero po chwili spojrzawszy ze skały zoba-
czyłem, że woda w śluzie, która dotąd stała spokojnie, powstrzymana w biegu przez kamien-
ne odrzwia — pędziła teraz jak na koło młyńskie. Odetchnąłem z ulgą: plan się powiódł.
Zapora opadła i woda przelewała się ponad nią!
Zauważyłem, że z obmurowania kanału, który był wypełniony po brzegi, spadł kamień,
potem drugi i następny, aż w końcu całe obmurowanie zaczęło się obsuwać w wodę. W
jednym miejscu utworzył się w wale ochronnym nad jeziorem duży wyłom, którędy wezbrane
wody przewalały się z niepohamowaną mocą. W minutę później budynek przy śluzie runął,
gdyż fundamenty były już podmyte, a nad śluzą rwała na nizinę chronioną przez wał potężna
rzeka, na której falach pływały szczątki dachu.
Spojrzałem ku wschodowi; zaczynało świtać, gdyż czarne niebo w tym miejscu, gdzie
się zdawało schodzić z wielkim jeziorem, przybrało szary odcień. Był to brzask.
Z potężnym szumem, przez wyłom w murze ochronnym, który powiększał się z każdą
chwilą, wdzierała się nieubłagana, wszystko niszcząca woda. Widok ten budził grozę. Skała
nasza była już tylko małą wysepką wśród jeziora, kiedy na wschodzie pojawiły się pierwsze
promienie niewidocznego jeszcze słońca, które jak olbrzymie ostrza oszczepów godziły w
zachmurzone niebo. Był to cudowny widok, któremu przyglądałem się z tym większą uwagą,
że miał być ostatnim, jaki mnie czekał na ziemi.
Tymczasem obie wystraszone kobiety płakały, pewne, że znajdą śmierć w nurtach
jeziora. I ja tak myślałem, gdyż czułem, że skała drży w posadach, jakby się miała poruszyć
dokoła swej osi, pozbawiona oparcia, stoczyć w otchłań bez dna. Udawałem, że nie widzę ich
przerażenia i spoglądałem wciąż ku wschodowi.
W tej chwili ujrzałem czółno wychylające się z mgły, zaledwie o kilka jardów od nas.
W tyle łodzi, z pistoletem przyłożonym do głowy sternika, stał Hans.
Podniosłem się, aby mnie mógł dostrzec. Potem dałem mu znak, którędy ma płynąć,
aby utrzymać łódź na krawędzi zwalonego muru, gdzie woda była płytka. Było to trudne
przedsięwzięcie, gdyż lada chwila łódź mogła się przewrócić lub wpaść w wir w miejscu,
gdzie niegdyś znajdował się kanał. Jednak Walowie byli dobrymi wioślarzami.
Przód łodzi wsparł się o skałę i Hans, który zrobił kilka kroków w moją stronę, rzucił
mi linę. Chwyciłem ją jedną ręką, a drugą podtrzymywałem przerażone kobiety. Hans przej-
mował je z moich rąk i cisnął do łodzi jak worki zboża. Potem wrzuciłem nasze rzeczy, a w
końcu sam skoczyłem nie ociągając się, gdyż uczułem, że skała usuwa się w wodę. Wpadłem
do jeziora, ale Hans czy też ktoś inny chwycił mnie i wciągnął do łodzi. Jeszcze chwila i skała
zniknęła w żółtych, spienionych falach.
Czółno zadrżało i zaczęło wirować w miejscu; szczęściem, miało dostateczną liczbę
wioślarzy, było wielkie, solidne, zrobione z jednego potężnego pnia. Hans wydawał rozkazy,
a załoga pilnie wiosłowała. Przez minutę życie nasze wisiało na włosku, gdyż prąd porywał
łódź, która nie posuwała się ani o cal. W końcu jednak podpłynęliśmy ku Skale Ofiarowania i
po minucie znaleźliśmy się poza nurtem prądu.
— Czemu tak późno, Hans? — zapytałem.
— Och! Baas! Ci głupcy nie chcieli się ruszyć przed świtem, a kiedy Walo z Issicorem
żądali tego, zagrozili im śmiercią. Mówili, że byłoby to wbrew prawu, Baas.
— Niech ich diabli wezmą! — mruknąłem.
Tak zakończyła się ta straszna noc.
* * *
Naprzeciw Skały Ofiarowania, prawie tuż przy niej, łódź zatrzymała się. Kiedy zapyta-
łem, dlaczego, stary Walo siedzący w środku czółna w cudacznych szatach królewskich, z
czapką na głowie, odparł słabym głosem:
— Tak każe prawo, panie. Prawo zaleca nam oczekiwać wschodu słońca i ukazania się
wspaniałego Heu-Heu, który przybywa zabrać Świętą Narzeczoną.
— Dobrze — rzekłem — jednak Święta Narzeczona siedzi w łodzi, z głową na mym
kolanie. Radziłbym wspaniałemu Heu-Heu, aby się wyrzekł przybycia za nią tutaj. Chyba że
szuka dziury wielkiej jak pięść — dodałem z naciskiem, dotykając mojej dubeltówki, która
stała obok w nieprzemakalnym futerale.
— A jednak musimy czekać — odparł z pokorą Walo — gdyż widzę przywiązaną do
słupa Świętą Narzeczoną, przed której oswobodzeniem odpłynąć nam nie wolno.
— Tak jest — zawołałem — najświętszą narzeczoną, gdyż ta nie żyje, a każdy niebo-
szczyk jest święty. Czekajmy więc, bo jestem ciekaw, co się stanie. Tutaj nic nam nie grozi.
Ukazał się po chwili czerwony brzeżek słońca, które oświeciło jedną z najdziwniejszych
scen. Fale jeziora, wezbranego w ciągu ustawicznych kilkutygodniowych deszczów i po osta-
tniej burzy, wdzierając się potężnym strumieniem, który przypominał mi pochód olbrzymiej
jakiejś armii — zalały większą część pól uprawnych na wysokość wielu stóp.
Ale nie dotarły do domków zbudowanych pod górą, z których jeden użyczył nam
niedawno schronienia. Nie zalały również wielkiej Skały Ofiarowania, która wznosiła się nad
niziną na wysokość człowieka, gdyż była właściwie wielkim polem zastygłej lawy. Skalista
platforma nachylała się w kierunku wejścia do pieczary.
I nagle Heu-Heu wyszedł z pieczary, z orszakiem kobiet i w towarzystwie kilku Wło-
chatych Ludzi. Na widok jego potężnej i odrażającej postaci zrozumiałem, dlaczego Sabila
zaklinała się, że wielu ludzi oglądało „boga” Heu-Heu na własne oczy i że sam Issicor widział
jego „sztywną postać”. Pojąłem jeszcze, dlaczego łódź ślubna musiała czekać aż do świtu
oswobodzenia Świętej Narzeczonej; miało przekonać tych, którzy powrócą, o istnieniu po-
twora, chociaż nie wolno im było podawać szczegółów co do jego wyglądu; według powsze-
chnego mniemania omawianie ich sprowadzało nieszczęście.
Tak, wiele kłamstwa jest na świecie i Drzewo Złudzeń rośnie, a raczej rosło nie tylko w
ogrodzie Heu-Heu. Rzeczywiście Heu-Heu nie istniał, ale istniał jego sobowtór, odgrywający
rolę potwora z zręcznością pierwszorzędnego aktora. Grał ją tak znakomicie, że z odległości
pięćdziesięciu jardów niepodobieństwem było odróżnić go od wielkiego oryginału skonstruo-
wanego w pieczarze.
Przed nami, w całej swej ohydnej postaci, kroczył sztywno Heu-Heu, wysoki na jedena-
ście do dwunastu stóp. A raczej wyrażając się ściśle, Dacha kroczył na szczudłach, przybrany
w farbowane skóry, mając na głowie albo ponad głową maskę doskonale odtwarzającą rysy
jego ukochanego boga.
Na ten widok pobożna załoga naszej łodzi pochyliła głowy, oddając cześć bóstwu.
Nawet Issicor się skłonił i wtedy Dramana i kochająca go Sabila obrzuciły go wzrokiem
pełnym oburzenia, nawet z domieszką pogardy.
Dramana wiedziała o oszustwie, Sabila zaś mogła mieć inne powody.
Być może, wierzyła jeszcze w istnienie Heu-Heu i wolałaby, żeby Issicor był mniej go-
rliwym wyznawcą religijnych obrządków i mniej skłonnym do wydania jej na łup potworowi.
Kobiety odznaczają się większą pobożnością, ale są sprawy, na które większość z nich zapa-
truje się bardzo praktycznie.
Heu-Heu kroczył z powagą, jakby na koturnach, a za nim podążał orszak biało ubra-
nych kobiet, które śpiewały pieśń weselną; ich „włochata” służba zamykała pochód. Przez
szkła lornetki zauważyłem, że kobiety nie cieszyły się z uroczystości i spoglądały z trwogą na
wzbierającą wodę. Jedna z nich zaczęła nawet uciekać, ale powstrzymały ją jej towarzyszki,
gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa ucieczka w czasie tak uroczystego obrządku
była wielką zbrodnią. Kiedy wreszcie orszak zbliżył się do słupa, do którego przywiązana
była zmarła kobieta, drużki podeszły, aby ją odwiązać, jak nakazywało prawo.
W tej chwili ujrzałem, że pierwsza z drużek stanęła jak wryta, potem zaś wydała krzyk
tak straszny, że gromkie echo rozlegało się nad jeziorem. Reszta spojrzawszy również zaczęła
także krzyczeć. Teraz zbliżył się sam Heu-Heu i przyjrzał się, przyjrzał dokładnie, gdyż
drużki zdjęły zasłonę, którą zakryłem głowę zabitej. Odwrócił się i zaczął biec na szczudłach
w stronę pieczary.
Miałem pod ręką dubeltówkę nabitą kulami wybuchowymi. Wyjąłem ją, złożyłem się i
posłałem mu kulę, mierząc powyżej miejsca, gdzie powinna znajdować się w futerale prze-
brana głowa człowieka. Nie miałem zamiaru zabić draba, chciałem go tylko przestraszyć.
Światło było dobre, strzał celny — gdyż chwilę później pocisk eksplodował w oznaczonym
miejscu, burząc górną część tego rusztowania z włosów, małpich skór itp.
Wszyscy rozbiegli się, a Dacha spadając ze szczudeł fiknął wspaniałego kozła i chyba
rozbił sobie swój zakrzywiony nos na skamieniałej lawie. Leżał tak przez chwilę, a później
pozostawiwszy szczudła powstał i pobiegł do jaskini za wrzeszczącymi kobietami i ich służ-
bą.
— Oto — rzekłem uroczyście staremu Walowi i towarzyszom jego, przerażonym
hukiem wystrzału — oto, z czego jest zrobiony wasz bóg!
Walo nie zdobył się na odpowiedź, widocznie był zbyt zaskoczony — rozczarowanie,
jak wiecie, jest czasami bolesne. Jeden z wioślarzy rzucił w jego stronę, że skoro słońce już
wzeszło i Święty Ślub się dopełnił, czas powracać do domu.
— Nie, jeszcze nie — odparłem. — Czekałem na was dość długo. Teraz wy zaczekacie
na mnie. Muszę zobaczyć co jeszcze się stanie.
Wioślarz, widocznie czuwający nad ceremoniałem, zanurzył jednak wiosło w wodę
dając znak innym wioślarzom, aby uczynili to samo. Wtedy Hans trzepnął go po palcach
rękojeścią rewolweru, a potem przyłożył mu lufę do skroni.
Ten argument skłonił go do posłuszeństwa; wyjął wiosło z wody, a inni poszli za jego
przykładem przepraszając Hansa w wyszukanych wyrazach.
Woda zaczęła wdzierać się na skalistą platformę. Dosięgła Wiecznych Ogni, które
ginęły wśród dymu i syku. W trzy minuty później wlewała się już po zboczu do pieczary.
Doliczyłem do stu, kiedy z jaskini zaczęły wybiegać przerażone postacie, jak osy z gniazda
poruszonego kijem. Wśród nich zauważyłem Dachę.
On i kilku towarzyszy brodząc w wodzie, wydostali się na brzeg i zaczęli się wspinać w
górę. Reszta nie miała tyle szczęścia, gdyż prąd stał się silniejszy, a walka z nim okazała się
bezowocna. Przez chwilę szamotali się wśród spienionych fal, wreszcie woda odrzuciła ich
wstecz, do jaskini. W chwilę później wszystkie domki, nie wyłączając naszej przelotnej
siedziby, zawaliły się i znikły pod wodą.
Wszystko zdawało się skończone; zastanawiałem się, czy posłać kulkę Dasze, który stał
na skalnej krawędzi łamiąc ręce na widok zniszczenia swej świątyni, boga i miasta, śmierci
swych kobiet i służby. Wyrzekłszy się jednak tego zamiaru chciałem dać znak do odjazdu,
kiedy Hans zwrócił swoją uwagę na wierzchołek góry.
Ujrzałem, że wznoszą się z niego kłęby podobne do dymu wydobywającego się z kotła
lokomotywy, tylko miliony razy potężniejsze. I równie, jak maszyna drży i syczy, kiedy się
kocioł ogrzeje, tak syczała, a raczej ryczała góra wydając odgłosy przejmujące grozą.
— Cóż teraz, Hans? — krzyknąłem.
— Nie wiem, Baas. Przypuszczam, że ogień i woda rozmawiają z sobą wewnątrz góry i
kłócą się jak źle dobrane małżeństwo.
W tej chwili z ogłuszającym trzaskiem, który przypominał uderzenie pioruna, wulkan
zdawał się pękać na dwoje, a jego wierzchołek wyleciał w powietrze.
— Baas — rzekł Hans — nazywają mnie Władcą-Ognia, to prawda. Ale za ten ogień
nie ręczę i radzę czym prędzej umykać. Allemaghter! Popatrz! — i wskazał na masę płonącej
lawy, która spadła w jezioro w odległości zaledwie kilkuset jardów, wyrzucając jak wybucha-
jąca torpeda fontannę dymu i pary.
— Do wioseł, jeśli wam życie miłe! — krzyknąłem na Walów.
W czasie obrotu łodzi, który zdawał się trwać wieki całe, ujrzałem dziwny, ale straszny
widok. Dacha zeskoczył z krawędzi skalnej i biegł ku jezioru, uciekając przed potokiem
płonącej lawy w podskokach, jakby nie mógł zapanować nad bólem; widocznie poparzyła go
para. Wskoczył do wody i w tej chwili wzniosła się wielka fala, której źródłem była jakaś
podziemna eksplozja. Fala runęła na nas unosząc na swoim grzbiecie Dachę.
— Czyżby kapłan chciał się dostać do łodzi, Baas? — rzekł Hans. — Ma, zdaje się,
dość swojej wyspy i pragnie wrócić na ląd.
— Nie ma miejsca w łodzi — powiedziałem i wyciągnąłem pistolet.
Fala niosła Dachę ku nam. Płynął, a może utrzymywał się na powierzchni dzięki ciśnie-
niu od dołu, gdyż zdawał się trzymać na samym grzbiecie fali. Ujrzawszy nas zaczął miotać
przekleństwa, grożąc pięściami Issicorowi i Sabili. Był to widok okropny. Ale w przewalają-
cej się fali rozwarła się otchłań i Dacha zniknął w jej czeluści.
— Cieszę się — rzekł Hans po chwili — że kapłan Dacha dowiedział się przed śmie-
rcią, kto go wysłał do Heu-Heu.. Ale czy przyszło Baasowi na myśl, że jednak musimy być
mądrymi ludźmi, skoro plan nasz udał się tak wspaniale? A była chwila, kiedy już zwątpiłem
po przedostaniu się do łodzi, kiedy ci głupcy odmówili zabrania kobiet i pana tłumacząc się,
że to jest wbrew zwyczajowi. Nakładając suknie, które przeniosłem prawie suche — nama-
wiałem ich do podpłynięcia po was i zastanawiałem się, czy nie lepiej strzelić któremu w łeb.
Ale przyszedłem do przekonania, że lepiej zaczekać i zobaczyć, co będzie, gdyż w razie uży-
cia broni reszta mogłaby się okazać jeszcze głupsza i bardziej uparta.
— Tak jest, Hans, ale gdyby okazało się konieczne, kogo byś zastrzelił? — zapytałem.
— Wala?
— Nie, Baas. To człowiek stary i głupi jak but. Zastrzeliłbym Issicora, gdyż nie mogę
go znieść i chciałbym ocalić Sabilę od nudów. Co to za mężczyzna, Baas, który wiedząc, że
jego ukochana ma paść ofiarą diabła, siedzi, jęczy i mówi, że nie można występować przeciw
dawnym zwyczajom z obawy przed przekleństwem? A jednak tak się zachował, kiedy prosi-
łem go, aby kazał ludziom przybić do przystani.
— Hans, to już jest ich sprawa.
— Prawda, Baas, ale kiedy Sabila oprzytomnieje i nadejdzie godzina porachunków, jak
to zawsze bywa, Issicor będzie się miał z pyszna. Zamiast pocałunków dostanie po gębie.
Popatrz, odwróciła się już od niego. Ale to nie moja sprawa i nie pańska. Pan będzie miał i tak
dużo kłopotu z Dramaną; ona się nie odwraca, Baas, ale pożera cię oczami i powtarza sobie w
duchu, że w końcu znalazła dla siebie prawdziwego boga, chociaż jest drobny, chudy, brzydki
i nie uczesany.
Wśród gradu padających kamieni, na falach rozkołysanych straszliwymi wybuchami
potoków gorącej lawy spływającej do jeziora, wśród syku i dymu — odpływaliśmy jak naj-
szybciej od wyspy. Kilka kamiennych pocisków trafiło w łódź zabijając Wala i dwóch
wioślarzy. Duszące wyziewy i gorący deszcz ustępowały na szczęście pod wpływem silnych
podmuchów wiatru.
Czekała nas jeszcze jedna przeprawa, bo nagle przypłynęła flotylla prymitywnych
czółen i tratew wypełnionych oddziałami Włochatego Ludu. Były to z całą pewnością te
wojska, które miały napaść na miasto Walów.
Z niezwykłym trudem zdołaliśmy odeprzeć ich ataki, zabijając mnóstwo naszych dzi-
kich przeciwników.
Przybyliśmy wreszcie do przystani — zdawało mi się, że wiek minął od chwili, kiedy ją
opuściłem — gdzie zebrała się ogarnięta paniką ludność osady. Przyjęła ona wieść o śmierci
Wala w nabożnym milczeniu, ale jak mi się zdawało, bez szczególnego żalu. W istocie, lud
ten nie był zdolny do żywszych i głębszych wzruszeń. Zanikały one, jak przypuszczam, w
ciągu wieków pod upokarzającym wpływem okrutnego kultu.
Powrót Sabili zdziwił ich mocno, ale niezbyt ucieszył.
— Jest małżonką bóstwa — słyszałem głos z tłumu.
— To jej ucieczka sprowadziła wszystkie te nieszczęścia.
Usłyszała te słowa i odparła na nie śmiało, gdyż teraz oprzytomniała już prawie zupe-
łnie (czego nie mógłbym powiedzieć o Issicorze, który powinien szaleć z radości, a był przy-
gnębiony i milczący):
— Jakie nieszczęścia? — zapytała. — Mój ojciec zginął — to prawda, ugodzony rozpa-
lonym do czerwoności kamieniem, i żałuję go. Ale był to już człowiek stary i śmierci jego
spodziewaliśmy się w każdej chwili. Co do reszty, czyż to nieszczęście, że odwaga i siła tych
oto cudzoziemców wyrwała mnie, jego córkę i dziedziczkę, ze szponów Dachy? Oświadczam
wam, że bóstwem był Dacha; Heu-Heu, którego czcicie, był malowanym bałwanem. Jeśli mi
nie wierzycie, zapytajcie obecnego tu Białego Władcę! Zapytajcie siostry mej Dramany, o
której zapomnieliście widocznie, a która przed kilku laty została mu oddana jako Święta
Narzeczona. Czy zguba Dachy, kapłanów jego i wielu dzikich z Włochatego Ludu, naszych
śmiertelnych wrogów — ma być nieszczęściem? Czy to nieszczęście, że obrzydliwa, gorejąca
góra stopiła się w ogniu, a z nią pieczara tajemnic, z której wychodziło tyle okrutnych rozka-
zów? Spełniło się wreszcie proroctwo, które świadczyło wyraźnie, że oswobodzi nas cudzo-
ziemiec z południa.
Słysząc te śmiałe słowa, przerażony tłum umilkł i pochylił głowy. Sabila rozejrzała się z
dumą i ciągnęła dalej:
— Wystąp, Issicorze, ty, któremu mam być poślubiona, i okaż ludowi swoją radość. Dla
wyrwania mnie z rąk potwora wybrałeś się w daleką podróż, aby prosić o pomoc Wielkiego
Czarownika z Południa. Pomoc nadeszła i ja zostałam wybawiona. A jednak sam wysłałeś
mnie na ofiarę. Nie ganię cię za to, wiem bowiem, że tak uczynić musiałeś ze względu na
swoje stanowisko, obawiając się klątwy. Teraz jednak jestem wolna, chociaż wyswobodziłeś
mnie nie ty, który przekonany o śmierci Białego Władcy na Świętej Wyspie zgodziłeś się na
wydanie mnie bóstwu. Po zniszczeniu Heu-Heu i jego kapłanów, których zniweczyła mądrość
i moc Białego Władcy i jego towarzysza, prawo przestało obowiązywać. Powiedz teraz, że
cieszysz się, iż podróż twoja nie była bezowocna i że cudzoziemcy usłuchali twych próśb o
pomoc. Stoję przed nimi wolna i nie zhańbiona i od tej chwili nad krajem nie ciąży klątwa
Heu-Heu. Tak jest, powiedz to ludowi i podziękuj za moje i siostry mej Dramany ocalenie,
podziękuj tym szlachetnym cudzoziemcom!
Mimo ogromnego zmęczenia oczekiwałem słów Issicora z napięciem i zaciekawieniem.
Po chwili wystąpił naprzód i odparł głosem niepewnym:
— Cieszę się, najdroższa, że powróciłaś cało, chociaż sprowadzając z południa Białego
Władcę spodziewałem się, że ocali cię w inny sposób, nie przez świętokradztwo i zabójstwo
kapłanów bóstwa, ludzi, których zawsze uważano za świętych. Ty, Sabilo, twierdzisz, że
Heu-Heu umarł, ale czy możemy w to uwierzyć? Wszak on jest duchem, a duch nie może
umrzeć. Czy rzucenie gorącego kamienia na Wala nie świadczy o tym, że duch żyje? Czy nie
należy się spodziewać, że obrzuci kamieniami i nas, że nie zabije ciebie, która stałaś na Skale
Ofiarowania w szatach Świętej Oblubienicy?
— Baas — zapytał zadumany Hans, przerywając milczenie, które nastało po tych
trwożliwych pytaniach — czy to mężczyzna, czy też lalka z drzewa pomalowana na wzór
Dachy?
— A jednak tam, w Black Kloof, był to mężczyzna, Hansie — odrzekłem — ale wów-
czas był daleko od Heu-Heu. Nie wiem, co sądzić o nim obecnie. Może jest jeszcze wystra-
szony i odzyska z czasem zdrowy rozsądek.
Sabila przyglądała się uważnie swemu pięknemu kochankowi, ale nie rzekła ani słowa.
Zwróciła się jednak do tłumu:
— Teraz po śmierci mego ojca jestem Walo i należy mi się posłuch. Wróćcie do pracy i
nie lękajcie się niczego, gdyż Heu-Heu już nie istnieje, a Włochaty Lud jest rozgromiony.
Udaję się na spoczynek i zabieram z sobą gości moich i wybawców — tu wskazała na mnie i
Hansa. — Potem pomówię z wami i z tobą również, Issicorze. Zanieście zwłoki mego ojca do
grobowca Walów!
Odwróciła się i weszła do domu wraz z nami, otoczona orszakiem służby.
Umieraliśmy ze znużenia. Sabila przy pożegnaniu ująwszy mnie za rękę ucałowała ją,
dziękując ze łzami w pięknych oczach za wszystko, co dla niej uczyniłem. Dramana również
płakała.
— Powiedz mi, Baas — rzekł Hans przy jedzeniu zakrapianym miejscowym piwem —
dlaczego te kobiety nie ucałowały mojej ręki, chociaż i ja, jak o tym dobrze wiedziały, przyło-
żyłem się do ich ocalenia?
— Były zbyt zmęczone, Hans — odparłem — i jednym pocałunkiem podziękowały
nam obu.
— Rozumiem, Baas, ale przypuszczam, że i jutro będą zbyt zmęczone, aby ucałować
biednego, starego Hansa.
Napełniwszy kubek wychylił go duszkiem.
— To mnie nie zawiedzie, Baas — rzekł. — Zabierz sobie wszystkie pocałunki, ale
zostaw mi dobre jedzenie i piwo.
W kilka minut później rzuciłem się na posłanie i momentalnie zasnąłem.
Trzeba przyznać, że spaliśmy przez cały dzień i noc następną, budząc się dopiero w
promieniach wschodzącego słońca, które zaglądało przez okna do pokoju. Mówię o sobie,
gdyż skoro otwarłem oczy, Hans był już na nogach i czyścił nasze strzelby i rewolwery.
Zastanawiałem się nad tym, co mamy czynić. Na kogo możemy liczyć? Issicor nie
ucieszył się z wyratowania ukochanej. Zachowanie jego, jak i wielu Walów, świadczyło o
tym, że wiara w Heu-Heu była głęboko zakorzeniona w umysłach i sercach biedaków prze-
śladowanych od wieków przez potwora. Trzeba było działać ostrożnie.
Po śniadaniu udaliśmy się do Sabili, którą zastaliśmy wzburzoną.
Otóż Issicor poważnie zachorował. Nikt nie wiedział, co mu się stało, ale według prze-
konania Sabili został otruty. Prosiła mnie, abym go zaraz odwiedził i wyleczył — co mnie
uraziło. Wyjaśniłem jej, że nie znam się na miejscowych truciznach i że nie mam żadnych
lekarstw za wyjątkiem odtrutki na jad wężowy. Ponieważ jednak nalegała, zgodziłem się
pójść do niego i zobaczyć, czy mogę mu pomóc, w co wątpiłem.
Poprowadzono mnie zatem wraz z Hansem w orszaku starszych wodzów czy też
doradców Wala do domu Issicora. Szliśmy drogą wzdłuż jeziora, co dało nam sposobność
przyglądania się wyspie, względnie jej resztkom.
Była to teraz ledwie wychylająca się nad wodą ciemna masa, nad którą unosiły się gęste
kłęby pary.
Kiedy wiatr usunął na chwilę obłoki pary, ujrzałem, że pod nimi płynęły do jeziora
czerwone strumienie lawy. Nie było dalszych wybuchów, a wulkan, zdaje się, przestał istnieć.
Popiół padał jednak jeszcze w znacznej ilości. Pokrywał grubą warstwą drogę, drzewa i wszy-
stkie rośliny, nadając okolicy szary wygląd. Zresztą ląd stały nie ucierpiał zupełnie, tylko tu i
ówdzie niżej położone pola zalały wezbrane wody jeziora opadając teraz, jakkolwiek łożysko
rzeki było wezbrane.
Weszliśmy do domu Issicora i wprowadzeni zostaliśmy do pokoju, w którym leżał na
posłaniu ze skór; znajdowało się tam kilka kobiet, które skłoniły się i opuściły nas. Jeden rzut
oka zorientował mnie, że to człowiek umierający. Jego piękne oczy były zamglone, oddech
ciężki i urywany. Palce rąk zwierały się i rozwierały automatycznie, od czasu do czasu ciałem
jego wstrząsał silny dreszcz. Świadczyłoby to o gorączce, ale kiedy zmierzyłem mu tempera-
turę, przekonałem się, że była normalna. Powiedział szeptem, że nie czuje bólu, ale jest
bardzo osłabiony, kręci mu się w głowie.
— To przekleństwo Heu-Heu, Macumazahnie — mówił — Heu-Heu mnie zabija.
Przemawianie mu do rozsądku byłoby stratą czasu. Zapytałem tylko, dlaczego tak sądzi.
— Z dwóch powodów, panie. Po pierwsze, opuściłem ojczyznę bez jego pozwolenia. Po
drugie, przewiozłem ciebie wraz z żółtym człowiekiem, zwanym Światłem-w-Ciemności, na
Świętą Wyspę, na którą wstęp był najsurowiej wzbroniony. Z tej przyczyny muszę umrzeć
prędzej niż było pisane. Ale w każdym wypadku śmierć moja była pewna, gdyż opuściłem
kraj, aby ratować Sabilę.
— Zapewne, panie — ciągnął Issicor — uważasz mnie za tchórza, ale to klątwa Heu-
Heu tak mnie zmieniła. Proszę cię, wytłumacz to Sabili, którą kocham i która również uważa
mnie za tchórza. Teraz, kiedy mam jeszcze dosyć sił, chciałbym pomówić z panem. Przede
wszystkim dziękuję ci i dziękuję żółtemu człowiekowi, żeście ocalili Sabilę ze szponów Heu-
Heu i przez waszą odwagę i czary — tego nie wiem — zniszczyliście jego Przybytek,
wytępili jego kapłanów i, jak mi mówią, nie pozostawili nawet jego posągu. Wprawdzie Heu-
Heu żyje, gdyż umrzeć nie może, ale odtąd nie ma tu ani domu, ani podobizny, ani wyzna-
wców i z tego powodu stracił władzę nad duszą i ciałem ludzi, a wiara w niego zatraci się z
czasem wśród Walów. Może już żaden z moich rodaków nie zginie, przeklęty przez boga
Heu-Heu.
— I dlatego masz umierać, Issicorze?
— Klątwa jego padła na mnie wtedy, kiedy jeszcze rządził Walami.
Zacząłem go przekonywać, że to nonsens, ale poruszył ręką na znak protestu i ciągnął
dalej:
— Panie, mało mam czasu, a chciałbym ci jeszcze coś powiedzieć. Umrę niebawem i
wszyscy o mnie zapomną, nawet Sabila, która miała zostać moją żoną. Dlatego błagam cię, ty
się z nią ożeń.
Wstrzymałem oddech w piersiach, ale słuchałem cierpliwie do końca.
— Zawiadomiłem ją o tym w ostatnim życzeniu. Zawiadomiłem o nim również najstar-
szych Walów, którzy dziś rano na zebraniu orzekli, że małżeństwo to byłoby mądre i sprawie-
dliwe. Powiedzieli mi przez posłańca, abym nie zwlekał ze śmiercią, gdyż po moim zgonie
można by do zaślubin przystąpić natychmiast.
— Wielkie nieba — zawołałem, ale dał mi znak znowu, abym milczał i mówił dalej:
— Panie, wprawdzie Sabila nie należy do twojej rasy. ale jest piękna i mądra, a mając
ciebie za męża potrafi z Walów uczynić wielki naród, jakim według tradycji był niegdyś
zanim spadło na nich przekleństwo Heu-Heu, dopiero dzisiaj unicestwione. Ty jesteś mądry i
śmiały i umiesz więcej niż my, toteż naród czcić cię będzie jak bóstwo i hołd będzie ci skła-
dać jak dawniej bogu Heu-Heu. Stworzysz piękną dynastię... Gdybyś się wzdragał przed tym,
stanie się, jak mówiłem.
— Dlaczego tak sądzisz? — zapytałem.
— Gdyż w tym kraju, panie, musisz spędzić resztę dni twego żywota; jesteś tutaj więź-
niem. Mimo całej swojej odwagi uciec nie potrafisz, nikt bowiem nie popłynie z tobą w dół
rzeki, a droga jest strzeżona, że przemoc na nic się nie przyda. Zresztą kiedy wrócisz do
domu, przekonasz się, że zabrano ci naboje i że jesteś bezbronny, gdyż masz ich tylko kilka
przy sobie. Jeżeli tutaj musisz żyć, lepiej uczynisz żyjąc z Sabilą niż z inną jakąś kobietą,
gdyż ona jest najpiękniejszą i najmądrzejszą ze wszystkich. Co więcej, jest władczynią tego
kraju z prawa dziedzictwa i biorąc ją za żonę zostaniesz Walem.
Po tych słowach zamknął oczy. Zdawało mi się, że zemdlał. Nagle otworzył je znowu,
wzniósł w górę drżącą dłoń i zawołał:
— Cześć Walowi! Długi żywot i sława dla Wala!
Usłyszałem, że kobiety, które znajdowały się w drugim końcu budynku, powtórzyły
okrzyk:
— Cześć Walowi! Długi żywot i sława dla Wala!
Issicor stracił przytomność i nie rozumiał moich słów. Po chwili opuściłem jego dom
wraz z Hansem myśląc, że już wszystko skończone. Myliłem się jednak, gdyż żył jeszcze do
wieczora i odzyskał przytomność na kilka godzin przed śmiercią; w tym czasie odwiedziła go
Sabila w towarzystwie kilku dostojników.
— I cóż, Baas — rzekł Hans — czas wrócić do siebie. Jesteśmy teraz rzeczywiście u
s i e b i e. Baas, szkoda patrzeć w stronę rzeki. Widzisz sam, że usłużni Walowie obdarzyli
cię eskortą godną panującego.
Obejrzałem się. Zamiast jednego człowieka, który nas przyprowadził, ujrzałem obecnie
dwudziestu rosłych drabów z oszczepami, którzy pozdrowili mnie uroczyście i ruszyli tuż za
mną.
Przez kilka następnych dni nie widziałem ani Sabili, ani Dramany. Brały one udział w
uroczystościach pogrzebowych Wala i Issicora. Nas nie zaproszono, prawdopodobnie z
jakichś powodów religijnej natury.
W końcu czwartego dnia, kiedy ceremonie pogrzebowe były już skończone, zaprowa-
dzono mnie do Sabili.
Ceremoniał miał w sobie zbyt wiele patosu, przypominał jakieś dawne zwyczaje, prze-
jęte od rasy, która niegdyś stała bardzo wysoko, a teraz grzęzła w barbarzyństwie. Sabila,
wyglądająca wspaniale, gdyż była piękną kobietą, i miała na sobie strój uroczysty, odgrywała
rolę królowej z całą godnością, jak może jej prababka odgrywała ją przed tysiącami lat w
jakimś wielkim państwie. Siwi dworzanie sprawiali wrażenie wysokich urzędników z czasów
dawno zapomnianych.
Uroczystość wlokła się niezmiernie długo, gdyż każdy z dygnitarzy miał przemowę, w
której powtarzał wszystko, co mówili jego poprzednicy, opowiadając z rozlicznymi warianta-
mi, jakich to czynów dokonałem wraz z Hansem od chwili zjawienia się w ich kraju.
Z przemówień tych dowiedziałem się, że większa część Włochatego Ludu zginęła w
czasie straszliwej katastrofy rozpadnięcia się góry i wulkanicznej eksplozji. Pozostała jedynie
mała liczba dzikich wraz ze starcami, dziećmi i kobietami. Z tych powodów Walowie nie
potrzebowali się lękać żadnego ataku, przynajmniej w ciągu kilku pokoleń, o czym świadczą
zawodzenia w lesie po nocach — które sam słyszałem — pełne boleści i żalu odgłosy iście
zwierzęcej rozpaczy. Teraz — mówili ci bezlitośni mędrcy — była doskonała sposobność do
całkowitego wytępienia Włochatego Ludu wraz z kobietami i dziećmi, wyrażając równocze-
śnie przekonanie, że podejmę się tego zadania.
Kiedy wszyscy się wygadali, przyszła kolej na Sabilę. Wstała z ozdobnego tronu i prze-
mówiła do nas z nadzwyczajną swadą. Podkreśliła na wstępie, że jest kobietą, która poniosła
podwójną stratę, gdyż utraciła ojca i człowieka, który miał zostać jej mężem, wskutek czego
jej serce jest pełne żalu. Z całą serdecznością podziękowała Hansowi i mnie za wszystko,
czegośmy dokonali dla jej ocalenia.
— Gdyby nie my — mówiła — nie żyłaby dzisiaj albo zostałaby nędzną niewolnicą w
domu Heu-Heu. Nie czas myśleć o minionych troskach, gdyż ważniejsza jest przyszłość. Dla
człowieka takiego jak ja odpowiednia jest tylko jedna nagroda, to jest powierzenie mi rządów
nad Walami i ofiarowanie mi ręki Sabili.
— Dlatego — mówiła rozkazująco — zgodnie z wolą doradców decyduje, że mamy się
pobrać od dziś za cztery dni, po czym z tytułu tego małżeństwa zostanę obwołany panującym
Walem. Tymczasem wzywa mnie do siebie, abyśmy zamienili pocałunek narzeczonych.
Nie ruszyłem się z miejsca; przywarłem do niego jak skamieniały. Nie wiedziałem, co
powiedzieć. Siedziałem, a te stare osły przyglądały mi się ciekawie, podczas gdy Sabila
obserwowała mnie spod oka, czekając, aż podejdę. Milczenie zaczynało być przykre, kiedy
Hans chrząknął i rzekł:
— Trzeba się zgodzić, Baas. Nie jest to tak złe, jak się wydaje, a wielu ludzi za tym
przepada. Lepiej pocałować ładną kobietę, Baas, niż mieć gardło poderżnięte, co stanie się,
jeśli będziesz oporny. Ta kobieta nie zna przebaczenia dla tego, kto jej odmówi pocałunku
wobec świadków.
Nie namyślając się dłużej podszedłem do krzesła i zrobiłem, czego żądano. Mój Boże!
Jakżeż mi było głupio, kiedy słuchałem radosnych okrzyków tych idiotów i widziałem Hansa
uśmiechającego się do mnie jak małpa. Była to bądź co bądź tylko formalność, dotknięcie
ustami policzka pięknej Sabili i odebranie podobnego pocałunku.
Potem siedzieliśmy przez chwilę obok siebie przysłuchując się śpiewom doradców
Wala; była to pieśń o małżeństwie bohatera z boginią, ułożona przez nich zapewne specjalnie
na tę uroczystość.
Sabila przemówiła do mnie półgłosem, nie zwracając twarzy i nie patrząc w moją
stronę:
Panie — rzekła — nie bądź tak smutny, inaczej zaczną nas podejrzewać i podsłuchiwać.
W myśl prawa nie wolno nam spotykać się aż do dnia ślubu, ale muszę widzieć się z tobą tej
nocy. Nie lękaj się — dodała z nieco ironicznym uśmiechem — ja będę sama, ale ty przypro-
wadzić możesz swego towarzysza. To, co ci oznajmię, dotyczy was obu: Czekaj mnie w
przejściu, które prowadzi stąd do twojego pokoju, o północy, kiedy już wszyscy będą pogrą-
żeni we śnie. Nie ma tam okien, a ściany są tak grube, że nikt nas nie usłyszy. Ale zamknij za
sobą drzwi. Czy rozumiesz?
Szepnąłem, że rozumiem.
— Dobrze. Kiedy śpiew się skończy, powiedz, że chcesz mnie o coś poprosić. Zażądaj,
aby jutro dano ci łódź i wioślarzy, którzy by przeprawili cię na wyspę, celem przekonania się,
co się tam dzieje i czy na brzegach jej nie ukrywają się jeszcze Włochaci Ludzie. A teraz ani
słowa.
W końcu pieśń przebrzmiała i ceremonia była skończona. Sabila wstała z krzesła i
złożyła mi ukłon, wobec czego również powstałem i ukłoniłem się jej jak najgrzeczniej.
Po chwili poprosiłem ją głośno o pozwolenie obejrzenia wyspy lub opłynięcia jej z
powodów, które mi podała. Odpowiedziała:
— Niech się dzieje wola mego Pana! — i zanim ktoś mógł zaoponować, oddaliła się z
orszakiem służebnych i Dramany, która, jak mi się zdawało, nie była zadowolona z takiego
obrotu sprawy.
O północy wyszedłem na korytarz wraz z Hansem, który opierał się dość silnie podając
jako usprawiedliwienie holenderskie przysłowie: dwoje stanowi spółkę, trzecia osoba ją tylko
psuje.
Czekaliśmy w ciemnościach. Po kilku minutach otwarły się drzwi w drugim końcu
korytarza — korytarz był bardzo długi — i ujrzałem Sabilę w białej szacie, z odkrytą lampą w
dłoni. W ubiorze tym, w tych warunkach i przy takim oświetleniu wyglądała piękniej niż
kiedykolwiek.
— Panie-Czuwający-w-Nocy — rzekła bez powitania — widzę, że czuwasz, jak o to
prosiłam. Prośba to może dziwna, ale wytłumaczę ci o co chodzi. Nie chcę, abyś myślał, że
życzę sobie małżeństwa, do którego, jestem pewna, odnosisz się ze wstrętem, gdyż należę do
innej rasy i jestem tylko półdziką kobietą, którą udało ci się ocalić od hańby lub śmierci. Nie,
nie zaprzeczaj, błagam cię, gdyż czasami prawda jest konieczna. Chcę ci tylko powiedzieć,
dlaczego i ja nie chcę tego małżeństwa. Widzisz, kochałam Issicora, który od dzieciństwa był
moim towarzyszem... i więcej niż towarzyszem.
— Tak jest — przerwałem — i wiem, że on kochał cię również. Ale dlaczegóż na łożu
śmierci sam się tego małżeństwa domagał?
— Panie, Issicor miał serce szlachetne. Uważał cię za największego człowieka, jakiego
poznał za życia, prawie za boga, jak mi to sam mówił. Sądził również, że uczynisz mnie
szczęśliwą i rządzić będziesz mądrze tym krajem, budząc go z długiego snu do nowego
świetnego bytu. Wiedział także, że jeśli mnie nie poślubisz, będziesz z twoim towarzyszem
zamordowany. Jeśli się mylił, musisz uwzględnić, że trucizna, którą mu podano — przyćmiła
mu umysł.
— Rozumiem i szanuję go — rzekłem z powagą.
— Dziękuję ci. A teraz wiedz, panie, że chociaż nieuświadomiona, wierzę, że spotkamy
się znowu na tamtym świecie. Być może, wiarę tę odziedziczyłam po moich przodkach z
czasów, kiedy czcili innych bogów niż Heu-Heu; bądź co bądź wierzę w to. Spodziewam się,
że kiedy przejdę Wrota Śmierci — a może się to stać bardzo prędko — oczekiwać mnie
będzie tam Issicor, Issicor taki, jakim był, zanim dotknęło go przekleństwo Heu-Heu i zanim
go otruli kapłani. Z tego powodu nie chcę wychodzić za mąż.
— Rozumiem i szanuję również ciebie, Sabilo — rzekłem.
— Dziękuję ci jeszcze raz, panie... Jutro około południa czekać cię będzie łódź, w której
znajdziecie swoją broń i wszystkie wasze rzeczy. Załogę jej stanowić będzie czterech ludzi,
którzy byli szpiegami potwora Heu-Heu i którzy śledzili tu na lądzie Walów. Po pewnym cza-
sie mieli również zostać kapłanami. Teraz, kiedy Heu-Heu został obalony, czeka ich śmierć,
nie natychmiast, ale w przyszłości, może wskutek przypadku lub choroby, gdyż doradcy
Wałów obawiają się, że mogliby zaprowadzić z powrotem władztwo Heu-Heu. Wiedzą oni o
tym dobrze i dlatego pragną uciec z tego kraju.
— Czy mówiłaś z nimi, Sabilo?
— Mówiła z nimi Dramana. A teraz powiem ci jeszcze, o ile sam się nie domyśliłeś,
czego się wstydzę. Dramana nie chce naszego małżeństwa, panie. Ocaliłeś ją i ona uważa cię
za półboga.
— Rozumiem więc, że także pragnie twej ucieczki, gdyż woli, abyś był stracony dla nas
obu niż wyrzekł się jej, a mnie poślubił.
— To jasne — odparłem.
— Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i że nazajutrz ty i twój towarzysz wydo-
będziecie się z tego przeklętego kraju. Wioślarze ruszą nie do przystani, lecz do ujścia rzeki,
po której popłyniecie już przy świetle księżyca... Pomyśl czasem, proszę, w swojej ojczyźnie,
o Sabili, nieszczęsnej królowej wymierającego narodu, że co dzień o świcie i zmierzchu
będzie myśleć o zbawcy swoim i swojego kraju. Zegnaj, panie, a i ty, Światło-w-Ciemności,
bywaj zdrów!
Ujęła mnie za rękę, ucałowała i nie mówiąc więcej ani słowa zniknęła.
Następnego dnia popłynęliśmy rzekomo na inspekcję resztek wyspy. Mała łódź, z
załogą składającą się z czterech milczących i dobrze zbudowanych ludzi, była przygotowana
do dłuższej podróży. Wszystkie nasze rzeczy, broń, żywność ukryto w dziobie łodzi. Okrąży-
liśmy wyspę — która właściwie już nie istniała. Z wulkanu spływała lawa, z której wydoby-
wał się żar migocący w czerwonych małych strumykach.
Rozglądałem się bacznie, lecz nigdzie nie ujrzałem śladu życia. Kilka razy widziałem
jedynie kołyszące się na falach zwłoki dzikusów. Opływaliśmy wyspę.
Powoli zapadał zmrok. Zmieniliśmy kierunek i skierowaliśmy się ku rzece.
Prąd był teraz, po powodzi, bardzo silny i unosił nas z wielką szybkością. Zacząłem się
obawiać, abyśmy nie rozbili się o skały przybrzeżne, nie zaczepili o zwieszające się nad wodą
gałęzie lub nie wpadli na rafy — ale tych czworo ludzi zdawało się znać rzekę doskonale,
toteż trzymaliśmy się zawsze środka, prawdopodobnie celem wyzyskania silniejszego prądu
rzeki.
Posuwaliśmy się tak, wiosłując niezbyt energicznie z obawy przed wypadkiem, dopóki
nie ukazał się księżyc, który oświetlił wyraźnie nawet pogrążone w cieniu koryto. Zaledwie
ukazał się na niebie, wioślarze zebrali wszystkie siły i łódź puściła się w dół wezbranej rzeki z
niezwykłą szybkością.
— Sądzę, Baas — rzekł Hans — że jesteśmy bezpieczni. Zyskaliśmy na czasie i Walo-
wie nie złapią nas, chociażby nawet chcieli. Mamy szczęście, gdyż pozbyłeś się, Baas, dwóch
kobiet, które rozerwałyby ciebie w kawałki. A ja wydostałem się z kraju głupców, gdzie
groziła mi śmierć z nudów.
Zamilkł na chwilę, a potem dodał przerażony:
— Allemaghter! Zapomnieliśmy o najważniejszej rzeczy!
— O czym? — zapytałem zaniepokojony.
— O czerwonych i białych kamykach, których stary Walo przyrzekł nam tyle, ile
zapragniemy. Sabila wypełniłaby nimi tę łódź po brzegi, gdybyśmy rzekli choć słowo. Nie
potrzebowalibyśmy już więcej pracować, ale siedzielibyśmy w ładnym domu i pili najlepszy
rum od rana do nocy.
Miał słuszność. Wobec grożących mi niebezpieczeństw, śmierci, małżeństwa i niewoli
— zapomniałem zupełnie o diamentach i złocie. Ale kiedy później zastanawiałem się nad całą
tą sprawą, przyszedłem do przekonania, że właściwie nie mógłbym prosić o nie Sabilę, chyba
że zrobiłby to Hans. Wywołałoby to przykre wrażenie, uczułaby niesmak. Człowieka, który
by jej przypomniał, że pozostaje do uregulowania zapłata za wyświadczoną przysługę, nie
uważałaby z pewnością — powiedzmy — za jednostkę nieprzeciętną. Zresztą przeniesienie
worków ze skarbami wywołałoby zapewne podejrzenia, chyba że Sabila umieściłaby je w
łodzi tak dyskretnie jak nasze strzelby. Były one, co więcej, trudnym do transportowania
ciężarem, jak to tłumaczyłem Hansowi. Zrobiło mi się jednak nieprzyjemnie, gdyż jeszcze raz
nadzieja bogactwa, a przynajmniej prowadzenia niezależnego życia w przyszłości wzięła w
łeb.
— Życie lepsze niż złoto — rzekłem filozoficznie do Hansa.
Brzmiało to trochę jak cytat z przypowieści biblijnej, a jeśli nie było zupełnie zgodne z
duchem Pisma Świętego, to liczyłem, że Hans się na tym nie pozna.
— To prawda, Baas. Lepiej żyć wesoło, jedząc tylko mięczaki, chociażby ich nie znosił
żołądek, niż mieszkać w pięknej chacie z dwiema sekutnicami, co by cię nie minęło, Baas,
gdybyś został w kraju Walów. Nie mamy wprawdzie złota i diamentów, które, jak Baas mó-
wi, są niepotrzebnym ciężarem, ale uszliśmy cało i myślę, że teraz można położyć się spać.
Allemaghter! Baas, co to takiego?
— To narzekania tych biednych, dzikich kobiet zawodzących w lesie nad trupami —
odparłem obojętnie, gdyż krzyki ich zakłócając nocną ciszę obijały się wciąż o moje uszy.
Myślałem zresztą o straconym bogactwie.
— Gdyby tylko to — zawołał Hans — mogłyby sobie wyć, ile im się podoba. Ale
słyszę uderzenia wioseł! Walowie ścigają nas, Baas, słuchaj!
Ku memu przerażeniu usłyszałem uderzenia znaczniejszej ilości wioseł. Wielka łódź
była na naszym tropie.
— Oh, Baas! — rzekł Hans — to znowu twoja wina bez wątpienia. Dramana kocha cię
tak bardzo, że nie mogła przeboleć rozłąki i wysłała za tobą wielką łódź. A może — dodał z
lekkim wzruszeniem — Sabila posyła nam na pożegnanie ładunek diamentów, abyśmy ją
milej wspominali?
— Raczej ładunek oszczepów na pożegnanie od tych przeklętych Walów — odparłem
smętnie, dodając: — Przygotuj strzelby, Hans, gdyż nie chcę się dać wziąć żywcem!
Jakkolwiek się sprawa miała, było jasne, że jesteśmy ścigani; zacząłem się zastanawiać,
czy to rzeczywiście sprawa Dramany. Bez wątpienia obszedłem się z nią szorstko, a dzikie
kobiety są czasami mściwe. Zresztą Dramana wycierpiała wiele w niewoli tych przeklętych
kapłanów. Ale spodziewałem się i spodziewam dziś jeszcze, że nie była zdolna do takiej
zdrady. Prawdy nie dowiedziałem się nigdy.
Nasza załoga usłyszała również uderzenia wioseł, gdyż na twarzy zbiegłych kapłanów
ujrzałem przerażenie; zabrali się do pracy z podwójną energią. Mój Boże! Wiosłowali wspa-
niale, wiedząc, że chodzi o ich życie. Godzina za godziną płynęliśmy w dół wezbranej, rwącej
rzeki, a za nami, z każdą minutą bliżej, słychać było uderzenie nieprzerwanie pracujących
wioseł. Łódź nasza sunęła jak strzała, ale czy mogliśmy uciec z załogą czterech ludzi przed
czółnem, pędzonym przez co najmniej pięćdziesięciu wioślarzy?
Minęliśmy właśnie miejsce noclegu z czasów naszej podróży w górę rzeki. Pozostawi-
wszy w tyle las, wpłynęliśmy między skały. Wtedy ujrzałem ścigającą nas łódź, w odległości
niespełna pół mili, i przekonałem się, że był to jeden z największych statków Walów. Potem,
ponieważ światło księżyca nie przenikało w tym ciasnym przesmyku do powierzchni wody,
nie widziałem jej znów przez kilka godzin, ale słyszałem ją coraz bliżej i bliżej. Ścigała nas
jak nieubłagany, krwiożerczy pies gończy ściga uciekającego niewolnika.
Załoga nasza zaczęła się męczyć. Ja i Hans ujęliśmy za wiosła, umożliwiając wypoczy-
nek i posiłek dwóm ludziom, a później jeszcze dwóm pozostałym. Wskutek tego łódź zaczęła
się posuwać wolniej, nie mieliśmy bowiem wprawy w wiosłowaniu, chociaż — prawdę
mówiąc — prąd rzeki był tutaj tak silny, że nasza niesprawność niewiele szkodziła.
W końcu zjawiło się światło dzienne, przybierając na sile i przenikając z wolna do cze-
luści. Przy tym słabym, niepewnym świetle ujrzałem ścigającą nas łódź w odległości niespe-
łna stu jardów. Był to w swoim rodzaju widok niezwykły i imponujący. Piętrzące się urwiska,
między którymi, a raczej ponad którymi widać było skrawek błękitnego nieba i ciemna,
wezbrana, pieniąca się rzeka — a na jej falach nasza wątła łódka, pędzona przez czterech
omdlewających ze znużenia wioślarzy. Za nią sunęło wielkie czółno bojowe, którego sylwe-
tka rysowała się jeszcze niezbyt wyraźnie w świetle budzącego się dnia, lecz o którego obe-
cności świadczyła biała piana powstająca przy uderzeniu wioseł o wodę.
— Jadą szybko, Baas, a my mamy jeszcze kawał drogi przed sobą. Wkrótce nas dogo-
nią — rzekł Hans.
— A zatem trzeba ich zatrzymać — odparłem. — Podaj mi moją strzelbę, Hans, a sam
weź Winchester!
Położywszy się na dnie łodzi i oparłszy broń o jej burtę czekaliśmy na odpowiedni
moment. Po chwili znaleźliśmy się w miejscu, gdzie obłamy skał zwężały koryto rzeki
tworząc przesmyk. Tutaj, wobec większego odchylenia ścian wąwozu, światła było więcej;
ujrzeliśmy dość wyraźnie naszych prześladowców, w odległości obecnie już pięćdziesięciu
jardów — i to nam ułatwiło strzał.
— Mierz nisko, Hans — rzekłem.
W następnej chwili strzeliłem do wioślarzy siedzących na przedzie, z obu luf mojej
potężnej strzelby.
Hans strzelał dłużej niż ja, gdyż Winchester miał pięć ładunków.
Skutek był natychmiastowy. Kilku ludzi upadło na dno łodzi, kilka wioseł popłynęło z
wodą — a zranieni oraz ich towarzysze podnieśli wielki krzyk. Sternik czy też prowadzący
czółno znajdował się widocznie między postrzelonymi, gdyż łódź zakręciła się w kółko i
przez chwilę ustawiła się bokiem, odsłaniając dno i grożąc przewróceniem się.
Naładowawszy broń posłałem jeszcze dwa pociski wybuchowe w nadziei, że zrobię w
niej dziurę, chociaż nie jestem pewny, czy mi się to udało, gdyż drzewo, z którego czółno
było zrobione, odznaczało się niezwykłą twardością. Sądzę jednak, że spełniły swoje zadanie,
gdyż skoro łódź podjęła pościg na nowo, posuwała się wolniej, a raz — jak mi się zdawało —
zauważyłem, że usuwano z niej wodę.
Płynęliśmy dalej. Ale nasi czterej wioślarze byli zmęczeni, a dłonie ich pokryły bolesne
pęcherze. Jedynie obawa przed śmiercią zmuszała ich do dalszego wiosłowania. W końcu
posuwaliśmy się już powoli, zawdzięczając to raczej prądowi rzeki niż naszym wspólnym
wysiłkom. Ścigająca nas łódź miała prawdopodobnie wioślarzy zapasowych i zbliżyła się do
nas raz jeszcze.
W tym miejscu rzeka wiła się między skałami tak, że widzieliśmy ścigających nas
jedynie od czasu do czasu. Ilekroć się to stało, strzelałem — bez wątpienia z pewnym
skutkiem, powstrzymując posuwanie się łodzi.
W końcu minęliśmy rzeczne zakręty i znaleźliśmy się na ostatnim odcinku, w którym
rzeka na przestrzeni mili, przed osiągnięciem bagien, płynęła prosto.
W tym czasie ścigający i ścigani byli jednakowo wyczerpani i posuwali się wolno, pły-
nąc raczej z prądem niż wiosłując. Ilekroć znalazłem sposobność, strzelałem, ale nasi napa-
stnicy posuwali się mimo to milczący i zdeterminowani, ciągle naprzód, aż w końcu znajdo-
wali się już tylko o dwadzieścia metrów od nas. Wtedy zaczęli rzucać oszczepami, z których
jeden utkwił w dnie naszej łodzi, zaledwie o cal od mojej nogi. W tym miejscu ściany
rzecznego koryta zbliżały się do siebie, w górze, tak bardzo, że przestałem strzelać nie widząc
celu przed sobą. Nie chcąc tracić ładunków postanowiłem zatrzymać resztę amunicji na
ostateczną rozprawę.
Znajdowaliśmy się już u ujścia rzeki i natknęliśmy się na pierwszą ławicę na bagnach.
Ci spomiędzy ścigających nas Walów, których kule moje nie dosięgły, gotowali się do ostate-
cznego wysiłku, aby nas dopaść. Przy silnym świetle, które przedzierało się od strony równi-
ny, mogłem widzieć ich jarzące się ślepia. Wydałem rozkaz:
— Brać wszystko i w nogi! — krzyknąłem, chwytając za strzelbę i rzeczy, które miałem
pod ręką, nie wyłączając zapasowych nabojów.
Inni poszli za moim przykładem — i w łodzi, jak mi się zdaje, pozostały tylko wiosła.
Wyskoczyłem na brzeg i pobiegłem na prawo wzdłuż trzęsawiska, a za mną inni. W odległo-
ści jakich pięćdziesięciu jardów lub więcej upadłem wyczerpany, nie mogąc utrzymać się na
zdrętwiałych nogach, czekając, co nastąpi.
Byłem tak zmęczony, że godziłem się raczej na śmierć niż na dalsza, ucieczkę.
Nie wątpiłem, że będziemy zaatakowani. Ale myliłem się. Ścigający nas Walowie
zatrzymali się na brzegu ławicy. Siedzieli wyczerpani w łodzi z trudem chwytając oddech.
Po chwili zaczęli miotać na nas przekleństwa, zwłaszcza na naszych czterech wioślarzy,
grożąc im, że zginą jak Issicor, który także opuścił granice ojczyzny. Zrozumiałem z ich
okrzyków, że nie wolno im wejść na ląd leżący poza granicami królestwa, więc przeklinają
nas i wierzą, że zginiemy. Byli wściekli, bo dalszy pościg za nami byłby wystąpieniem prze-
ciw prawu. Jeden z wioślarzy, płacąc im w tej samej monecie, odpowiedział, że to właśnie
kilku z ich ludzi umarło, gdyż Heu-Heu chciał ich zatrzymać w kraju, o czym się mogą prze-
konać policzywszy swoich wioślarzy.
Ścigający nie dali odpowiedzi, nie powiadomili nas również, kto ich za nami wysłał
Zająwszy naszą małą łódkę włożyli w niej kilku zabitych towarzyszy i zawrócili z wolna w
górę rzeki, holując ją za sobą. Widziałem wówczas po raz ostatni ich piękne, fanatyczne
twarze, pożegnałem ich przeklęty kraj, w którym o mało nie postradałem życia i w którym
mogłem zostać więźniem aż do śmierci, co byłoby jeszcze gorsze.
— Baas — rzekł Hans, zapalając fajkę — to była wspaniała wyprawa, o której dobrze
będzie czasem wspomnieć, chociaż teraz żałuję, że zabiliśmy tak mało tych krwiożerczych
Walów.
— Co do mnie, Hans, przykro mi, że musiałem do nich strzelać — odparłem — a o tej
gonitwie nie chcę myśleć, chyba że przyśni mi się kiedyś w nocy.
— Doprawdy, Baas? Ja zaś rozkoszuję się podobnymi wspomnieniami, kiedy niebez-
pieczeństwo już minie i kiedy wymknę się z objęć śmierci.
— Każdy ma własne upodobania — mruknąłem.
Hans zaciągnął się dymem swej fajeczki.
— Ciekawa rzecz, Baas, że ci głupcy nie wyszli z łodzi i nie zabili nas oszczepami.
Przypuszczam, że bali się naszych strzelb.
— Może, ale to nie wszystko, Hans — odparłem. — To są dzielni ludzie, którzy jednak
nie ulękli się kul. Bali się przekleństwa, grożącego śmiercią i wiecznym potępieniem tym,
którzy opuszczają ojczyznę. Heu-Heu wyświadczył nam tym razem wielką przysługę, Hans.
Wierzą, że Issicor dlatego tylko umiera, że przekroczył granice kraju.
Z ogromnym trudem po uciążliwym marszu przez pustynię, mając kilka zaledwie
nabojów w zapasie, dotarliśmy do Zikali. Po drodze, korzystając z ciemności, nasi wioślarze
— kandydaci na kapłanów Heu-Heu — oddalili się chcąc zapewne na własną rękę zajmować
się czarnoksięstwem.
Zikali zadowolony był z naszego powrotu. Przynieśliśmy mu wiązkę mouti, które
ucięliśmy z Drzewa Złudzeń. Ucieszony tym darem zrobił mi prezent z wołów. Znalazłem
tam i moje własne woły, zdrowe i wypasione. Ciekawa rzecz, że stary oszust wiedział już o
wszystkich naszych przejściach, zanim wspomniałem mu o nich. Być może, dowiedział się o
nich od jednego z naszych wioślarzy. Zapytał mnie tuż po przywitaniu:
— Czemu nie przynosisz złota i diamentów? Widocznie chcesz pozostać ubogim,
Macumazahnie?
— Zapomniałem się o nie upomnieć — rzekłem.
— Tak jest, wiem o tym. Zależało ci tak bardzo na pożegnaniu z piękną kobietą, że
zapomniałeś się o nie upomnieć. Tak, to jest podobne do ciebie, Macumazahnie.
Spojrzawszy w ogień, przed którym .siedział, dodał po chwili:
— A jednak, zdaje mi się, że diamenty uczynią cię kiedyś bogatym, kiedy nie będzie,
Macumazahnie, kobiety, z którą trzeba się żegnać.
Zikali interesował się naszymi przygodami i zatrzymał mnie w Black Kloof przez kilka
dni, abym mu je opowiedział szczegółowo.
— Wiedziałem, że Heu-Heu jest tylko bałwanem — rzekł — ale chciałem, abyś się sam
o tym przekonał i dlatego nie wspomniałem ci o tym ani słowa, tak jak wiedziałem, że piękny
Issicor niebawem umrze. I jemu również o tym nic nie mówiłem, gdyż umarłby wpierw
jeszcze nim cię zawiódł do swej ojczyzny. Ale wtedy nie dostałbym moich mouti, które są mi
nieodzownie potrzebne, gdyż bez nich nie mógłbym już pokazywać obrazów w świetle
ogniska. Przyniosłeś mi jednak sporą wiązkę liści, które wystarczą na długo, a że Drzewo
Widziadeł spaliło się i drugiego nie ma na świecie, nie będzie później i obrazów. Cieszę się
zresztą, że spłonęło, gdyż nie życzę sobie, aby kiedyś w przyszłości zjawił się w tym kraju
równie wielki czarownik, jak Zikali. Jak długo drzewo rosło, arcykapłan Heu-Heu był prawie
równie wielki, ale dziś on nie żyje, jego drzewo spłonęło, a ja, Zikali, rządzę sam. Tego
pragnąłem, Macumazahnie, i dlatego wysłałem cię do kraju bożka Heu-Heu.
— Stary spryciarzu! — zawołałem.
— Macumazahnie, jestem tak sprytny, jak ty jesteś prostoduszny i moje serce jest
czarne jak moja skóra, a twoje białe jak twoja skóra. Dlatego jestem wielki, Macumazahnie,
mam władzę nad tysiącami i robię, co mi się podoba, podczas gdy ty jesteś mały, nie masz
żadnej władzy i umrzesz nie spełniwszy swoich marzeń. Jednak ostatecznie, kto wie, kto wie?
Może na tamtym świecie będzie inaczej. Heu-Heu był również potężny, ale gdzie jest dzisiaj
Heu-Heu?
— Heu-Heu nie istniał nigdy — rzekłem.
— Heu-Heu nie istniał, ale istnieli jego kapłani. Z wieloma bogami jest tak samo. Nie
istnieją i nigdy nie istnieli, ale istnieją ich kapłani, potrząsają berłem władzy i utrzymują w
ustawicznym lęku ludzkie serca. Cóż z tego, że człowiek nie widzi bogów, kiedy widzi
kapłana potrząsającego berłem władzy i utrzymującego w strachu ich wyznawców? Bóg — to
kapłan, a kapłan — to bóg, jeśli wolisz, Macumazahnie!
— Nie zawsze, Zikali.
Potem, nie chcąc z nim dyskutować na ten temat, spytałem:
— Kto wyrzeźbił posąg Heu-Heu w Pieczarze Złudzeń? Walowie tego nie wiedzieli.
— I ja nie wiem również, Macumazahnie — odparł. — Świat jest bardzo stary i mie-
szkało na nim wiele narodów, o których nic nie słyszeliśmy. Rzeźbił go jeden z tych starych
narodów, ostatni z swojej rasy, który wypędzony z dotychczasowych siedzib wywędrował na
południe; jego resztki skryły się w tym tajemniczym kraju przed nieprzyjaciółmi, wśród hord
dzikusów o tak wstrętnym wyglądzie, że robili wrażenie straszących demonów. W pieczarze
na środku jeziora wyrzeźbił ów naród posąg swego boga, który, jak się zdaje, był do nich
podobny.
Milczał przez chwilę, patrząc w ogień.
— Być może dzicy wzięli nazwisko swoje od bożka Heu-Heu albo może Heu-Heu
przybrał swoje imię od nich. Któż to może wiedzieć? Bądź co bądź, Macumazahnie, kiedy
ludzie szukają bóstwa, stwarzają je na podobieństwo swoje, tylko brzydsze, potężniejsze i
gorsze — i tak jest przynajmniej w tym kraju, gdyż innych zwyczajów nie znam. Często
mówią również, że ich bóg był niegdyś ich królem, gdyż w głębi duszy wielbią swoich
przodków, którzy dali im życie, jeśli w ogóle coś wielbią. I często mniemają, że mieli coś z
diabła. Wielcy przodkowie byli pierwszymi bogami, Macumazahnie, i gdyby nie byli złymi,
nie zostaliby nigdy wielkimi. Przykładem Chaka, Lew Zulusów. Zowią go wielkim, ponieważ
był zły i okrutny i tak jest z wszystkimi, którzy do czegoś doszli, chociaż, jeśli się im nie
powiedzie, ludzie osądzają ich inaczej.
— Niezbyt szlachetne przekonania, Zikali — rzekłem.
Karzeł zaśmiał się.
— To prawda, Macumazahnie, ale na świecie mało jest rzeczy pięknych, za wyjątkiem
samego świata. Włochaty Lud Heu-Heu'a nie jest piękny, a raczej nie był pięknym, gdyż, jak
sądzę, wytępiłeś ich prawie do szczętu, wysadzając w powietrze górę. Heu-Heu nie był pię-
kny i kapłani jego również. Tylko Walowie, a zwłaszcza ich kobiety, pozostali piękni, gdyż w
żyłach ich płynie szlachetna krew, stara krew, którą wysysał z ich ciał Heu-Heu.
— Heu-Heu przestał istnieć, Zikali, i nie wiem, co teraz stanie się z Walami. Opanował
ich dusze i ciągnie ich za sobą. Ich naród jest dziś tylko gnijącym pniem drzewa, które
niegdyś było piękne i potężne.
— Pył wieków — odparł Zikali — pokrywa wiele takich pni, Macumazahnie. I cóż
stąd? Wyrosną inne piękne drzewa, które w swoim czasie staną się również bezpłodnymi
pniami. Tak będzie zawsze.
Zikali rozprawiał jeszcze długo, ale jego melancholijne i pesymistyczne zapatrywania
wprawiły mnie w zły humor. Zresztą rozmowa z nim nie wytłumaczyła mi właściwie niczego;
nie mógł mi powiedzieć, kim byli Walowie ani skąd przybył Włochaty Lud; nie wyjaśnił,
dlaczego oddawali boską cześć potworowi Heu-Heu ani jaki był ich początek i jaki będzie
koniec...
Wszystko to pozostało na zawsze tajemnicą, nigdy już bowiem o tym kraju nie słysza-
łem; jeśli później jacyś badacze zajrzeli w te strony — nie zdołali zapewne popłynąć w górę
rzeki, a w najlepszym razie nie mogli wrócić z powrotem.
Jeżeli zatem chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o tym niezwykłym kraju, musicie
wybrać się sami na jego poszukiwanie...
Opracował A. W.