KAPITAN STEVENSON
POPEŁNIA SAMOBÓJSTWO
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 27
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958
WŁADYSŁAW KISIELEWSKI
KAPITAN STEVENSON POPEŁNIA SAMOBÓJSTWO
GEORGE Stevenson odłożył pióro i odetchnął z ulgą. Nareszcie zdobył się na napisanie
podania o zwolnienie.
— Po co właściwie wdałem się w tę całą awanturę? — myślał.
Istotnie kapitan G. M. Stevenson całkiem przypadkowo znalazł się w ochotniczych
oddziałach Franco.
— George, mówiono mi, że poszukujesz śmierci — odezwał się do niego w klubie
jeden z partnerów bridżowych. — Dam ci świetną okazję, jest tu obecnie przedstawiciel
generała Franco, który werbuje ochotników, zwłaszcza w twoim typie. Jeżeli masz ochotę, to
mogę cię z nim poznać.
W niespełna tydzień potem Stevenson był w drodze do wałczącej Hiszpanii. Równie
dobrze mógł być w drodze do Indii, Kongo czy Afganistanu... Ale te wszystkie podróże nie
wypełniłyby pustki, jaka powstała w nim od chwili, w której otrzymał list od Innez, kobiety,
którą kochał i której nie potrafił zrozumieć. Bo przecież dał jej wszystko, czego mogła pra-
gnąć kobieta z jej sfery. Majątek, nazwisko, pozycję towarzyską oraz uczucie, o jakie sam
siebie nigdy nie posądzał. A jednak...
I tu przed jego bólem zamglonymi oczyma zjawił się ten ostatni list. Innez, będący
kresem tak krótkiego szczęścia. Zgodnie z życzeniem jej adwokata zgodził się na rozwód.
Chciał nawet oddać cały swój majątek, ale ofertę jego odrzucono.
Wojna, w której wziął udział zupełnie przypadkowo, zawiodła jego oczekiwania. Nie
znalazł w niej ani patosu bohaterstwa i nie znalazł śmierci. I miał już dosyć tych chaoty-
cznych zmagań, w których krwiożerczość żołnierzy starała się prześcignąć okrucieństwa
Kabylów.
Ociężale podniósł się z krzesła, wychylił szklankę wina i włożywszy do koperty poda-
nie o zwolnienie, zaadresował ją do dowództwa jednostki lotniczej.
Zadzwonił telefon. Stevenson niechętnie podszedł do aparatu.
— Tak. Słyszę i rozumiem! O co chodzi?
Ktoś, zawieszony przy drugim końcu drutu, mówił dość długo. Wreszcie Stevenson
przerwał rozmowę, oświadczając krótko:
— Wszystko zrozumiałem i wykonam.
Odłożył słuchawkę i przywołał dyżurnego sierżanta.
— Zarządzam ostre pogotowie. Proszę wzmocnić posterunki. Żaden samolot nie ma
prawa wystartować bez mego zezwolenia i nikomu nie wolno opuścić lotniska.
Sierżant zasalutował i wybiegł wypełnić polecenie. Stevenson podszedł do wieszaka.
— Na zakończenie robią ze mnie oficera wywiadu. Najwyższy czas już z tym skończyć!
— mruknął sam do siebie.
— Łącznik ze sztabu! — zameldował podoficer służbowy.
— Niech wejdzie.
W drzwiach stanął okryty kurzem motocyklista z jakimś młodym człowiekiem w cywi-
lnym ubraniu.
— Czy komendant lotniska? — zapytał nieznajomy.
— Komendant nieobecny, ja jestem jego zastępcą — odpowiedział Stevenson.
— Proszę. Oto moje dokumenty. A to rozkaz dowództwa.
— Przejrzę to wszystko po drodze, bo teraz muszę przyjąć jakiś pasażerski samolot,
który ma tu lądować.
— Właśnie w tej sprawie przyjechałem — rzekł agent. — W samolocie tym, lecącym
do Lizbony, znajduje się niebezpieczna emisariuszka „czerwonych”. Ma ważne dokumenty,
które chce przewieźć za granicę. Tu jest właśnie polecenie zatrzymania jej pod pretekstem
braku właściwych dokumentów czy też z innego powodu.
— Po co te tricki? Nie lepiej po prostu aresztować?
— Niestety, nie można. To obywatelka brytyjska.
Stevenson skrzywił się z niesmakiem.
— Najdalej za godzinę przybędzie tu osobiście szef wywiadu, pułkownik Ibuturi, i on to
załatwi. Na razie chodzi tylko o to, aby ją zatrzymać.
— Hm — mruknął Stevenson. — A jak ona się nazywa?
— Elizabeth Lytham. Podróżuje z dzieckiem dla odwrócenia podejrzeń — uśmiechnął
się agent. — Dla zidentyfikowania przywiozłem jej fotografię.
— A cóż wy to tak załatwiacie dosłownie w ostatniej chwili?
— Dowiedzieliśmy się zbyt późno i wszystko, co można było zrobić, to drogą radiową
spowodować lądowanie samolotu tutaj, na tym ostatnim przed granicą portugalską lotnisku.
— Obca maszyna podchodzi do lądowania — zameldował podoficer.
— Jedziemy!
Wskoczyli do samochodu i podjechali do punktu startowego, gdzie stał samolot pasa-
żerski z wyłączonymi silnikami.
— Możemy zaczynać — rzeki Stevenson podchodząc do stolika startowego. —
Sierżancie! Poprosić wszystkich o wyjście z maszyny. Odbędzie się kontrola dokumentów.
Pasażerowie, składający się z ludzi różnych narodowości, zaczęli głośno wyrażać swoje
niezadowolenie, ale zobaczywszy uzbrojonych żandarmów przestali protestować i zaczęli
schodzić na ziemię po schodkach dostawionych do drzwiczek kabiny.
Stevenson przelotnie spojrzał na podróżnych, i wziąwszy z rąk sierżanta wszystkie
dokumenty, zaczął je przeglądać; dokumenty oddawał agentowi, który z kolei zwracał je
podróżnym.
Na stole pozostał tylko jeden dokument: mrs. Elizabeth Lytham.
Stevenson przerzucał kartki dokumentu wpatrując się w fotografię kobiety. Wreszcie
odezwał się:
— Mrs. Elizabeth Lytham z córeczką? To pani dokument?
Innez odczuła gwałtowne bicie serca. Lotnisko, ludzie, budynki — wszystko to zawiro-
wało nagle przed nią. Była bliska omdlenia, zdołała się jednak opanować i spokojnie potwier-
dziła skinieniem głowy.
— Nie widzę żadnego podobieństwa — rzekł Stevenson do agenta podsuwającego mu
przed oczy przywiezioną ze sztabu fotografię.
— Mamusiu, chodźmy, bo samolot odleci! — wołała dziewczynka szarpiąc jasny
płaszcz kobiety.
— Papiery tej pani w porządku — oświadczył, podając sierżantowi dokument.
— Ależ kapitanie — zaoponował agent — pułkownik wie doskonale...
— Wszystko w porządku! — przerwał Stevenson stanowczo i rzucił spokojnie: —
Pilot! Zapuszczać silniki i natychmiast startować.
Kobieta spojrzała w oczy Stevensona i chwyciwszy dziewczynkę za rękę weszła do
wnętrza samolotu.
Zajęczały silniki. Samolot zakołysał się, ruszył z miejsca, potem zakręcił tocząc się na
pas startowy.
Kobieta przylgnęła twarzą do chłodnej szyby kabiny wpatrując się w smukłą sylwetkę
Stevensona stojącego nieruchomo przy stoliku startowym.
Padł sygnał startu. Samolot nabierał szybkości, wzniósł się w górę i po wyjściu z wirażu
przyjął kurs w kierunku granicy portugalskiej.
Stevenson spojrzał na zegarek i odwrócił twarz w stronę, w którą odleciał samolot.
Potem rozejrzał się i sięgnął po rewolwer ruchem tak spokojnym, jak gdyby wyjmował z
kieszeni paczkę papierosów.
* * *
— Przeszukać kieszenie! — rozkazał pułkownik Ibuturi, wskazując na przykryte kocem
zwłoki Stevensona.
Adiutant pochylił się nad noszami i po chwili podał pułkownikowi książeczkę czekową,
papierośnicę, notes i portfel. Z portfelu wyjął niewielką fotografię. Pułkownik schylił się i
spojrzawszy przelotnie na podobiznę wyjątkowo pięknej kobiety, z podobnym do niej dzie-
ckiem, odwrócił ją i przeczytał:
„Na pamiątkę od żony i córeczki — Innez i Margeritta”.
Były to twarze z podobnej fotografii, którą wręczył kapitanowi agent wywiadu pułko-
wnika Ibuturi.
IRENEO IRESCATI
BAJECZKI I ZBRODNIA
ZADZWONIŁ telefon. Mężczyzna leżący na łóżku westchnął i wyciągnął rękę spod
kołdry. Grubymi palcami dotknął guziczka lampy stojącej przy łóżku. Czarna słuchawka zna-
lazła się przy uchu mężczyzny.
— Halo, tu Barco z Głównej Komendy, czy mówię z doktorem Garmani?
— Tak, przy telefonie — odpowiedział mężczyzna leżący w łóżku.
— Doktorze, mamy dziwny przypadek, przed chwilą znaleziono mężczyznę z objawami
zatrucia. Przyślę po pana wóz. Za ile pan będzie gotów?
— Za dziesięć minut.
— W porządku, do zobaczenia.
— Do zobaczenia.
Mężczyzna wyskoczył z łóżka. Był wysoki i atletycznie zbudowany. Chlupot wody w
łazience. Koszula, krawat, ubranie i pantofle. Doktor był ubrany.
— Do zobaczenia — powiedział.
Nie spałem już od dziesięciu minut. Zbudził mnie dzwonek telefonu. Doktor wczoraj
wieczorem zaprosił mnie na kieliszek wina, tak, że moje odwiedziny przeciągnęły się do
północy.
— Kiedy przyjdziesz? — spytałem?
Luigi Garmani był już przy drzwiach.
— Nie wiem co to za sprawa. Sądzę, że powinno to się skończyć za parę godzin. Gdy
się obudzisz, znajdziesz w lodówce różne rzeczy, z których przyrządzisz sobie śniadanie.
Obudziłem się po kilku godzinach. Spojrzałem na zegarek — była dziewiąta. Luigia
jeszcze nie było. Wziąłem kąpiel, a potem zjadłem śniadanie. Nie miałem nic do roboty.
Otworzyłem okno i przez chwilę stałem przy nim patrząc na niebieskie, drgające powietrze
ponad dachami o soczystych kolorach. Zawsze zachwycały mnie letnie poranki z barwnymi
plamami ubrań, z głośnymi nawoływaniami domokrążców i autami rzucającymi dziwaczne
cienie, podobne do skaczących zajęcy. Myślałem o bajce, którą napiszę w najbliższych
dniach, jej akcja będzie się rozgrywać w letni poranek, powstanie na pewno dobra bajka.
Wydawca zatrze pulchne rączki i powie: „Jest pan najlepszym bajkopisarzem w całej Italii,
panie Aranto”!
Stałem przy oknie i myślałem, że to wcale nie jest źle być bajkopisarzem i nie zmuszać
się do codziennego, wczesnego wstawania i pracowania osiem godzin dziennie. Moje rozmy-
ślania przerwał stuk otwieranych drzwi. Odwróciłem się.
— Długo czekałem na ciebie.
— Nie moja wina — odpowiedział doktor — mieliśmy szczególnie dziwny przypadek.
Mężczyzna, którego policja znalazła na ulicy, był pod działaniem nieznanej mi trucizny. Żył
jeszcze. Niestety, nie udało mi się go uratować. Pół godziny temu umarł. Ostatecznie znam
się coś niecoś na truciznach i dlatego denerwuje mnie, że nie mogłem określić tego smakoły-
ku... Zobaczymy, co wykaże sekcja.
Z doktorem Garmanim nie widziałem się przez trzy dni. Pisałem w tym czasie bajkę o
czarnoksiężniku, który chciał schwytać małego chłopca i zjeść go na śniadanie. Bajka koń-
czyła się jednak szczęśliwie, gdyż chłopczyk, dzięki pomocy promyków słonecznych, uciekł
czarnoksiężnikowi, ten zaś poniósł zasłużoną karę, zjadły go myszy. Wydawca był zachwy-
cony i jeszcze w mojej obecności zatelefonował do znanego rysownika, by szybko zilustrował
bajeczkę. Z gabinetu wydawcy wyszedłem z czekiem na sto tysięcy lirów. Kupiłem gazetę.
Czerwone litery głosiły:
SŁYNNY ZNAWCA TRUCIZN
DOKTOR LUIGI GARMANI
OFIARĄ SWEGO ZAWODU
(Informacja własna). Wczoraj w godzinach wieczornych policjant nr 0756, Fretoni
Alberto, znalazł leżącego w zaułku Krzywych Lamp doktora medycyny Luigia Garmani. Po
przywołaniu pomocy, policjant wraz z kolegami przeniósł nieprzytomnego lekarza do taksów-
ki. Przewieziono go do szpitala św. Ireneusza. Mimo że nad chorym czuwało kilku najwybi-
tniejszych lekarzy rzymskich, słynny znawca trucizn zmarł. Sekcja wykazała w organizmie
obecność nieznanego współczesnej medycynie alkaloidu. Policja jest poruszona, największe
sławy detektywistyczne postanowiły rozwiązać zagadkę śmierci lekarza. Nasze pismo wie do-
brze, co myśleć o śmierci wybitnego znawcy trucizn. Przypuszczalnie, dzięki jego badaniom,
została odkryta niejedna szajka trucicielska czy też indywidualni przestępcy. Jeden z tych
zbrodniarzy mógł wstrzyknąć w ciało doktora tajemniczą truciznę. Możliwe, że był to kre-
wniak lub przyjaciel zbrodniarza, którego dzięki badaniom doktora Garmaniego skazano na
długoterminowe więzienie. Reasumując: śmierć lekarza nie jest samobójstwem, lecz morder-
stwem. Prawdopodobnie morderca jest mścicielem!
Przeczytałem — i nie mogłem uwierzyć w prawdziwość informacji. Przekonały mnie
dopiero inne dzienniki i odwiedziny w Głównej Komendzie Policji.
Pogrzeb odbył się na cmentarzu Najświętszej Marii Panny. Było obecnych kilku przyja-
ciół i stary, głuchawy ksiądz. Po pogrzebie udałem się jeszcze raz do Komendy Głównej.
— Zapomniałem panu powiedzieć — zwróciłem się do człowieka, który prowadził
sprawę doktora — że Luigi cztery dni temu był wezwany telefonicznie. Przypadkowo spałem
wtedy u niego. Telefon zadzwonił w nocy, dzwonił jakiś Barco z Komendy Głównej. Po
powrocie Luigi opowiadał o dziwnym przypadku otrucia. O tym, czy sprawa się posuwa
naprzód, miał zawiadomić mnie telefonicznie. Sądzę, że mówię to wszystko niepotrzebnie,
gdyż pan jest na pewno lepiej niż ja poinformowany. Przyszedłem i opowiedziałem o tym
jedynie dla uspokojenia własnego sumienia.
— Bardzo dobrze pan zrobił. Kiedy spał pan u doktora?
— Z soboty na niedzielę.
— O której zadzwonił telefon?
— Około godziny czwartej rano.
— Skąd pan wie, że dzwonił Barco z Komendy?
— Tapczan, na którym spałem, jest umieszczony blisko stolika z telefonem i obok łóżka
Luigia. Głos mężczyzny w słuchawce był silny i jednocześnie wyraźny. Dlatego zapamięta-
łem nazwisko.
— Cieszę się z tej informacji — rzekł urzędnik — to nam się przyda.
— Teraz chciałbym zadać pytanie — odezwałem się po chwili — co się stało ze zwło-
kami otrutego człowieka, który konał w obecności doktora Garmaniego? Człowieka, którego
otrucie miało te same objawy, tzn. szare i różowe plamy na całym ciele.
— Nie wiem, nie słyszeliśmy o takim wypadku. Tego dnia Komenda nie wzywała
doktora. Skąd pan wie, jakie objawy wywołuje tajemnicza trucizna?
— Z prasy.
— Cholera! — zaklął urzędnik — o wszystkim muszą się dowiedzieć! Czy ma pan
może jedną z tych gazet?
Podałem gazetę. Przeczytał artykuł o śmierci Luigia.
— Co za cudaczne hipotezy — westchnął.
— Zostawiam gazetę. Jeżeliby się przydarzyło coś ciekawego, byłbym panu wielce zo-
bowiązany, gdyby zawiadomił mnie pan o tym. Muszę przyznać, że kierują mną dwa uczucia:
jedno, to chęć zobaczenia mordercy Luigia na ławie oskarżonych, po drugie interesuję się od
niedawna kryminalistyką.
— Czy jest pan autorem powieści kryminalnych? — spytał.
— Na razie jeszcze nie — odparłem z uśmiechem — dotychczas pisałem bajki dla
dzieci. Obecnie mam zamiar zająć się powieściami kryminalnymi.
— Aaaa, rozumiem, rozumiem... — powiedział dość niepewnie urzędnik policji.
Przez kilka dni myślałem o przyszłej powieści kryminalnej, mimo to zdążyłem napisać
dwie nowe bajki. Moje konto w banku powiększyło się. Dostałem do korekty pięknie ilustro-
wane arkusze bajki o złym czarnoksiężniku i dobrym chłopczyku. Mój wydawca wiedział co
robi, dodając piękne ilustracje i drukując tekst na kredowym papierze. Każde dziecko, stając
przed księgarnią, będzie mówiło do matki:
„Mamusiu, kup mi bajeczki Aranta”.
Dwukrotnie telefonowałem do urzędnika w Głównej Komendzie, który zajmował się
sprawą Luigia. I dwukrotnie doznałem rozczarowania. Urzędnik nic nie wiedział.
Śmierć mego przyjaciela przygnębiła mnie, lecz nie lubię, gdy ludzie widzą smutek na
mojej twarzy. Dlatego nie zachowywałem się jak stara kobieta na pogrzebie. Wytłumaczyłem
sobie już dość dawno, że każdego z nas czeka ten sam los. Byłem jedynie ciekawy, czy mój
przyjaciel, doktor medycyny Luigi Garmani zostanie pomszczony. Dwa tygodnie minęło od
śmierci przyjaciela. Myślałem o tym idąc do domu w letni wieczór; było dosyć późno, godzi-
na dwudziesta trzecia. Wszedłem do bramy domu, w którym mieszkam, i nacisnąłem guzik
kontaktu elektrycznego. Automat oświecający klatkę schodową nie działał. Zakląłem głośno i
wyciągnąłem z kieszeni zapalniczkę. Oświecając sobie drogę, zacząłem wstępować na scho-
dy. Na półpiętrze zapalniczka zgasła. Prawdopodobnie wyczerpała się benzyna. Schowałem
zapalniczkę i niby ślepiec ruszyłem przed siebie, trzymając się jedną ręką poręczy, a drugą
obmacując ściany. Szczęśliwie dotarłem do drzwi. Stojąc przed nimi i szukając klucza w
kieszeni pomyślałem, że prześladuje mnie pech.
Jakaś bryła runęła na mnie w chwili, kiedy wkładałem klucz do zamka. Instynktownie
uchyliłem się i to mnie uratowało. Na lewym ramieniu poczułem dotyk metalowego przed-
miotu i usłyszałem zduszony oddech napastnika; lewe ramię piekło mnie i swędziało. Nigdy
nie przypuszczałem, że przy uderzeniu nożem występuje również swędzenie.
Prawym ramieniem odepchnąłem napastnika i w następnej sekundzie moja pięść wraz
ze znajdującym się w niej kluczem uderzyła w ciemną plamę tkwiącą na szerokich ramionach
agresywnego osobnika. Usłyszałem jęk, a wraz z nim dźwięk padającego noża.
Zadałem jeszcze jeden cios. Powtórny jęk. Moja waga nie jest niestety wagą staruszka-
bajkopisarza. Ważę osiemdziesiąt kilogramów. Po powtórnym uderzeniu — odskoczyłem.
Wykorzystał to napastnik, przemknął się obok mego ramienia i zbiegł po schodach. Usłysza-
łem jego kroki w korytarzu wiodącym do bramy. Uspokojony otworzyłem drzwi i przekręci-
łem kontakt. Zmrużyłem oczy, fale światła zalały przedpokój i miejsce niedawnej walki. W
kącie tego prostokąta leżał nóż. Podniosłem go. Wtedy dopiero starannie zamknąłem za sobą
drzwi.
Zdjąłem marynarkę z przeciętym rękawem i wymyłem ranę w czystej wodzie. Potem
nałożyłem na nią gazę przepojoną jodyną, którą z kolei przylepiłem do ciała plastrem. Cale
ramię obandażowałem.
Dopiero wtedy przystąpiłem do oglądania noża; był to zwykły nóż sprężynowy. Przy
oglądaniu noża zauważyłem, że mam startą skórę z kostek prawej dłoni. Zatelefonowałem do
znajomego urzędnika policji. Ale dyżurny z Komendy Głównej oznajmił mi, że poszukiwane-
go przeze mnie człowieka nie ma w biurze i zjawi się on dopiero nazajutrz w godzinach
rannych. Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę.
Nóż owinąłem w chusteczkę. Miałem nadzieję, że są na nim odciski palców napastnika.
Po dokonaniu tych wszystkich czynności udałem się na spoczynek. Nie zasnąłem jednak
szybko, na początku myślałem o napadzie, a potem moje myśli przeniosły się na powieść
kryminalną, jaką miałem zamiar napisać. Kiedy byłem już przy scenie zemdlenia lady Mary,
na widok trupa jej męża, lorda Carringtona, zasnąłem. Bardzo możliwe, że śniło mi się, jak
dzielna lady Mary własnoręcznie chwyta mordercę, a ten błaga o litość w słowach nader
wyszukanych.
Po przebudzeniu się szybko poczyniłem niezbędne zabiegi toaletowe i pognałem do
znajomego urzędnika policji. Położyłem na jego biurku nóż owinięty w chustkę do nosa i
opowiedziałem historię napadu.
— To może mieć dla nas wielkie znaczenie i wcale bym się nie zdziwił, gdyby napad na
pana miał jakiś związek ze śmiercią doktora Garmani — powiedział.
W pewnej chwili urzędnik uderzył się w czoło i krzyknął:
— Boże, jaki ze mnie idiota!
Pożegnaliśmy się. On zaaferowany, a ja zdziwiony. Gdyby się wyjaśniła zagadka śmier-
ci Luigia lub gdyby schwytano człowieka, który chciał mnie pokrajać niby szarlotkę, urzę-
dnik, w myśl naszej umowy, miał mnie o tym zawiadomić bezzwłocznie.
Przez kilka dni byłem jeszcze w Rzymie. Świadomości z Komendy Policji nie było.
Wobec tego wyjechałem na wakacje. Pobyt nad Adriatykiem był nadzwyczaj miły. W chło-
dnym pokoju, z widokiem na morze, zacząłem pisać powieść kryminalną. Najbardziej efekto-
wny był rozdział szósty, w którym lady Mary, w upiornym świetle księżyca przysięga zemstę
zbrodniarzowi, który pozbawił jej męża przyjemności oddychania i grania w golfa. Małe dzia-
teczki, czepiając się wytwornej spódnicy lady, pochlipywały: „zrób tak mamusiu, zrób tak”.
„Nie zawiodę zaufania moich dzieci” — zawołała lady i poszła na herbatkę do przyjaciółki,
by zastanowić się nad skutecznym sposobem schwytania zbrodniarza. Bowiem lady Mary
intensywnie myślała, gdy piła herbatę. Rozdział siódmy był bardziej dramatyczny, lecz
zupełnie pozbawiony liryzmu. Otóż specjalnie hodowany przez nieznanego zbrodniarza pudel
chciał przegryźć gardło lady Mary. Lecz pod ręką był srebrny widelczyk do ciastek i jego
ostrze utkwiło w trzewiach szatańskiego pudla.
W rozdziale dziewiątym mieścił się punkt kulminacyjny akcji. Lady Mary miała widze-
nie. Zjawił się w jej pokoju duch męża-nieboszczyka i wypowiedział słowa: „Świat jest pię-
kny”.
Lady Mary przetłumaczyła sobie metodą dedukcji tę maksymę i zaczęła szukać zbro-
dniarza wśród geografów. Rozdział dziesiąty to rozdział pomyłek. Lady wyrwała połowę
włosów z brody sędziwego i niewinnego geografa, za co została skazana przez sąd na zapła-
cenie grzywny.
W rozdziale jedenastym zbrodniarz nasyła na dzielną kobietę pół-tygrysa a pół-szczura.
Ohydnemu zwierzakowi nie udaje się jednak zagryźć lady, gdyż obronił ją dziarski policjant,
kładąc trupem potwora przy pomocy gumowej pałki.
Lady Mary w rozdziale dwunastym rozpoznaje mordercę w handlarzu, który chciał
kupić od niej mapę obu półkul. Jeszcze raz sprawdziła się maksyma, że zbrodniarz krąży
wokół miejsca przestępstwa. Na samym końcu powieści lady Mary wita swego męża, który
był tylko ranny. Przywróciły go do życia małe robaczki łażące po trumnie i od czasu do czasu
łaskoczące lorda w pięty. Mimo cudownego ocalenia lorda zbrodniarz zostaje stracony.
Z maszynopisem wróciłem do Rzymu. Niestety, mój wydawca oświadczył, że nie może
wydać tej powieści kryminalnej z przyczyn od niego niezależnych. Poradził mi, bym napisał
nową bajkę.
— Dzieci Italii czekają na pana utwory, mistrzu — oświadczył wydawca.
Cóż miałem robić? Zabrałem się do pisania bajki. Powieść leżała w szufladzie. Gdy
byłem zajęty bajką, zadzwonił do mnie urzędnik policji:
— Mam panu coś do opowiedzenia. Może pan się u mnie zjawi?
— Bardzo chętnie — krzyknąłem w tubkę telefonu.
Po chwili taksówka zatrzymała się przed gmachem Komendy Policji. Rzuciłem szofero-
wi banknot i nie słuchając jego podziękowań wbiegłem do budynku.
Usiadłem naprzeciw urzędnika. Obaj zapaliliśmy papierosy. Zaczął:
— Dzięki pana informacji rozwiązaliśmy zagadkę śmierci doktora Garmani. Musi pan
wiedzieć, że Barco już od roku u nas nie pracuje. Został wyrzucony za nadużycia natury
finansowej. Zastanowiła mnie wiadomość, że Barco telefonował w nocy do doktora Garmani.
— Nasunęło się pierwsze pytanie — ciągnął urzędnik — w jakim celu wzywał Barco
doktora? Drugie: Co łączyło tych ludzi? Trzecie: Dlaczego doktor opowiadał panu o człowie-
ku otrutym tajemniczą trucizną? Czwarte: Co robi Barco? Staraliśmy się odpowiedzieć na te
pytania. Nasi ludzie zaczęli śledzić Barco. Stwierdzono, że otworzył on gabinet psychoanali-
tyczny. Z dokumentów, jakie u nas pozostały, dowiedzieliśmy się, że Barco jest lekarzem.
Jego przychodnia cieszyła się dość dużym powodzeniem. Ustaliliśmy, że Barco zajmował się
sprzedażą narkotyków. Był poważnym odbiorcą heroiny i kokainy. Doktor Garmani współ-
pracował z nim. Oprócz tego, że był specjalistą od trucizn, biorącym pensję z policji, dostar-
czał narkotyków zamożnym ludziom. Oto odpowiedź na pierwsze dwa pytania.
— Na pytanie trzecie odpowiedzi dostarczył nam Barco. Po przybyciu do jego mieszka-
nia, doktor Garmani pomógł w ratowaniu kobiety, która zatruła się jednym ze związków o-
pium. Ta kobieta była kochanką naszego byłego współpracownika, pana Barco. A on bardziej
niż ognia bał się skandalu. Odratowali tę kobietę. Potem doktor Garmani zwierzył się, że
prawdopodobnie pan słyszał telefoniczną rozmowę. Barco poradził mu, by opowiedział panu
bajeczkę o dziwnym przypadku otrucia. Sprawę ułatwił fakt, że Barco w rozmowie używał
nomenklatury policyjnej, prawdopodobnie czynił tak dla zmylenia lub zadrwienia z ludzi
usiłujących podsłuchać jego szlachetne monologi.
— Pytanie czwarte: — Co robi Barco po śmierci doktora Garmani? Jest zaniepokojony i
to do tego stopnia, że czasowo zwija swój handelek. Z jego zachowania płyną dla nas dwa
wnioski: Albo jest niewinny, albo boi się odpowiedzialności i nie chce ściągać na siebie
najmniejszych podejrzeń.
— Na wszelki wypadek aresztujemy go i przeprowadzamy szereg przesłuchań. Barco
przyznaje się do handlu narkotykami, lecz stanowczo zaprzecza, jakoby on miał być mordercą
doktora Garmani.
— Kłamie — odezwałem się z przekonaniem.
— Być może. Idziemy jednak w innym kierunku. Badamy życie doktora Garmani.
Ustalamy listę jego przyjaciół. Oprócz pana jest jeszcze kilka osób. Dowiadujemy się, że ten
zatwardziały stary kawaler żył przez pewien czas z piękną kobietą. To była pańska żona,
która uciekła od pana w drugim roku małżeństwa i zamieszkała z doktorem.
— Zgadza się — powiedziałem cicho.
— Ta kobieta umiera. Rak mózgu, historia nie do wyleczenia. Jej śmierć zbliża pana z
doktorem Garmanim, obaj wspominacie zmarłą, powoli stajecie się przyjaciółmi. Doktor wie-
rzy panu, zwierza się ze swoich kłopotów. Wie pan bardzo dobrze o jego współpracy z panem
Barco.
Moja prawa ręka poruszyła się nieznacznie.
— Niech pan siedzi spokojnie — powiedział urzędnik policji i w jego ręku zjawił się
rewolwer. — Halo! Chodźcie tutaj! — krzyknął w stronę drzwi.
Weszło dwóch wysokich drabów. Zanim się spostrzegłem, miałem na rękach kajdanki.
— Mimo wszystko dokończymy naszej rozmowy — powiedział siedzący naprzeciw
mnie szpicel. — Wiedział pan bardzo dobrze o handlu narkotykami i niejednokrotnie musiał
się pan zastanawiać, czy nie wsypać doktora Garmani. Zemsta jednak wydawała się panu za
mała, bo faktem jest, że nienawidził pan doktora, nienawidził go pan za uwiedzenie żony.
Nienawiść pana jest i była patologiczna!
— Korzystając z okazji, że można zrzucić winę na Barca, otruł pan doktora Garmani.
Przypuszczalnie odbyło się to w prosty sposób. Skłamał pan, doktor wcale nie powiedział, że
wraca z Komendy Głównej, gdzie starał się uratować zatrutego człowieka. Opowiedział na
pewno o prawdziwym celu swojej wizyty. Doktor musiał panu powiedzieć, że Barco prosił,
by wymyśleć dla pana bajeczkę o otrutym człowieku, bowiem Barco nie wiedział, że jest pan
poinformowany o ich interesie. Doktor ze swojej strony nie zdradził mu, że dzięki swej gada-
tliwości opowiedział panu o wszystkim. Korzystając z tego, że Barco nie zna całej sprawy,
postanowił pan zgładzić Garmaniego.
— Błąd doktora polegał na tym, że opowiedział Barcowi o pana bytności i o ewentua-
lnym podsłuchaniu rozmowy telefonicznej. Niepotrzebnie chciał nastraszyć Barca. To go zgu-
biło.
— Był pan co kilka dni zapraszany do doktora na obiady. W trzy dni po nocy spędzonej
u doktora przyszedł pan do niego, ale na kilka godzin przed obiadem, w porze, w jakiej doktor
jadł przeważnie drugie śniadanie. Wiedział pan, co zresztą wiedziała większość znajomych
doktora, że ten na drugie śniadanie je jajecznicę. Poza tym wiedział pan, że na półce stoi
sporo trucizn. Doktor był kolekcjonerem trucizn. Jedna z nich, przywieziona przez doktora z
Indii, miała smak jajecznicy, a zapachu nie posiadała. O tych właściwościach wiedział pan z
opowiadań doktora. Nie wiem, pod jakim pretekstem wysłał pan Garmaniego do drugiego
pokoju. Chwila wystarczała, by wlał pan kilka kropel do jajecznicy doktora. Odstawił pan
flakonik. Doktor wrócił, spożyliście drugie śniadanie. Trucizna działała po trzech godzinach.
Po śniadaniu wyszedł pan z mieszkania Garmaniego. Śmierć zaskoczyła doktora na ulicach
Rzymu. Napracowałem się długo nad sprawą, w końcu zebrałem dowody. Bardzo nie lubię
procesów poszlakowych.
— Napadu na pana nie było — dodał urzędnik policji. — Jest to wymysł, dzięki, które-
mu starał się pan pogrążyć Barca. Moi ludzie obeszli wszystkie sklepy i dowiedzieli się, że
pan nabył nóż. Sprzedawczyni zapamiętała pana dzięki siwemu pasmu włosów. Nie każdy ma
siwe pasmo włosów, wąskie na centymetr, biegnące od czoła aż do karku. Zwrócił się pan do
nas dlatego z informacjami o rozmowie telefonicznej, gdyż bał się pan. Chciałeś, figlarzu,
oddalić od siebie wszelkie podejrzenia. A to był błąd.
Nic nie odpowiedziałem.
— Wyprowadźcie go — zwrócił się urzędnik do dwóch drabów stojących za mną.
JOHANN KARL AUGUST MUSÄUS
POSZUKIWACZ SKARBÓW
We wtorek po św. Bartłomieju tego roku, kiedy to cesarz Wacław zbiegł z więzienia
praskiego wraz z piękną dziewką łaziebną (r. 1393), cech owczarzy w Rotenburgu we Fran-
konii urządził, zgodnie z dawnym zwyczajem, doroczny obchód; po wysłuchaniu mszy św. w
kościele św. Wolfganga przed bramą miejską, uczestnicy udali się do gospody „Pod Złotym
Jagnięciem”, spędzili cały dzień na jedzeniu i piciu i przy dźwiękach fletu i szałamajki pląsali
na rynku aż do zachodu słońca. Następnie młodzież wyszła z miasta, starzy zamożni pasterze
natomiast zasiedli nad dzbanem i gdy wino rozwiązało języki, rozgadali się na dobre, gawę-
dząc o różnych sprawach. Jedni wygłaszali nader trafne przepowiednie na temat pogody. Inni
opowiadali o przygodach przeżytych za młodu, o tym, jak to wespół z wiernym psem odpę-
dzili wilka od stada, jak płoszyli potężnymi zaklęciami jego groźnego pobratymca, straszliwe-
go wilkołaka, lub jak mamiły i przerażały ich nocną porą w pustkowiach i lasach czarownice i
upiory, słowem — zdawali sprawę z cudów zasłyszanych, widzianych i doświadczonych.
Opowieści te budziły nieraz taką grozę, że słuchaczom cierpła skóra i włosy stawały dęba.
Sławetne pospólstwo miejskie po skończonej robocie brało chętnie udział w wiejskim święcie
owczarzy, toteż wielu cechowników i rzemieślników siedziało w izbie szynkowej gospody
„Pod Złotym Jagnięciem” i przy kusztyczku wina przysłuchiwało się gawędom, wtrącając
niekiedy swoje trzy grosze.
Tego wieczora siwowłosy Marcin, krzepki osiemdziesięcioletni staruch, który wydał na
świat ze swych lędźwi — niczym pobożny patriarcha Jakub — całe pokolenie owczarzy, był
szczególnie wesoły i rozmowny. Gdy gości w gospodzie zaczęło już ubywać, kazał on nalać
sobie jeszcze jeden kubek wina jako strzemienne; sprawiało mu widoczną przyjemność, że
hałas się zmniejszył i można teraz dojść do głosu.
— Konfratrzy — rzekł — mówiliście wiele o swoich przygodach, niekiedy dosyć
dziwnych i osobliwych; wydaje mi się wszak, że wino miało tu czasem coś do powiedzenia.
Wiem o jednej rzeczy, która przydarzyła się mnie za młodu, a wydałaby się cudowniejsza niż
wszystkie wasze opowieści, mimo że powiedziałbym wam szczerą prawdę; już późno jednak i
nie zdążyłbym skończyć gadki.
Gdy czcigodny starzec zabrał głos, wszyscy umilkli. a w izbie zapanowała taka cisza,
jak gdyby sam biskup odprawiał cichą mszę; gdy mówca skończył, zrobiło się zaraz gwarno,
sąsiedzi i przyjaciele zaczęli zgodnie namawiać, by na zakończenie wieczoru opowiedział
swą przygodę. Nawet kilku mieszczan, którzy już zabierali się do wyjścia, powiesiło znowu
swe płaszcze i czapki i prosiło o cudowną historię na pożegnanie.
Dziadek Marcin uległ namowom i prawił jak następuje:
Początkowo powodziło mi się całkiem kiepsko. Jako zupełny sierota musiałem żebrać o
kawałek chleba, nie miałem dachu nad głową i chodziłem z torbą od wsi do wsi. Gdy podro-
słem, nabrałem sił i zuchowatości, zgodziłem się za pachołka do pewnego owczarza w górach
Harcu i służyłem mu przy owcach przez trzy lata. W początku jesieni trzeciego roku zabrakło
przy spędzie do zagrody dziesięciu sztuk i starszy parobek wysłał mnie na szukanie ich w
lesie. Pies zmylił ślad, błąkałem się po zaroślach, noc zapadła, a że nie znałem okolicy i nie
mogłem znaleźć drogi do domu, postanowiłem przenocować pod drzewem. O północy pies
zaniepokoił się, zaczął wyć, podkulił ogon i przytulił się do mnie; zrobiło mi się nieswojo i po
rozejrzeniu się dokoła zobaczyłem przy jasnym świetle księżyca, że stoi przede mną postać i
człowieka porośniętego na całym ciele kosmatym włosem.
Miał on brodę długą aż do pępka, wieniec na głowie i przepaskę z dębowych liści na
biodrach, w prawej zaś ręce dzierżył wyrwaną z ziemi jodłę. Zadrżałem jak osika i dusza ze
strachu uciekła mi w pięty. Poczwara dała mi znak ręką, abym szedł za nią, ale nie ruszyłem
się z miejsca; wówczas usłyszałem ochrypły, skrzeczący glos, który przemówił w te słowa:
— Tchórzu, nabierz odwagi, jestem strażnikiem skarbów Harcu. Chodź ze mną; jeżeli
zechcesz, zdobędziesz bogactwo.
Chociaż ze strachu oblał mnie zimny pot, ostatecznie nabrałem otuchy, uczyniłem znak
krzyża i rzekłem:
— Idź precz, szatanie, nie trzeba mi twojego skarbu!
Duch zarechotał i wrzasnął:
— Dudku jeden, gardzisz swoim szczęściem! Pozostaniesz całe życie dziadem!
Odsunął się ode mnie, jakby chciał odejść, ale wnet powrócił i rzekł:
— Opamiętaj się, błaźnie, napełnię ci torbę i kabzę.
— Napisane, że nie będziesz ulegał pokusie — odparłem — uciekaj ode mnie, poczwa-
ro, nie mam nic do czynienia z tobą!
Ponieważ duch widział, że nie daję mu posłuchu, przestał nalegać i powiedział tylko:
— Będziesz tego żałował!
Potem spojrzał żałośnie na mnie i po chwili namysłu ciągnął dalej:
— Uważaj, co ci powiem, i weź to do serca, abyś mógł skorzystać z moich rad, gdy
zmądrzejesz. Olbrzymi skarb w złocie i drogich kamieniach ukryto głęboko pod ziemią na
górze Brocken; złożono go o zmierzchu i dlatego można go zabrać zarówno w biały dzień, jak
i o północy. Strzegłem go przez siedemset lat, ale od dzisiaj stał się on znowu dobrem po-
spólnym, które może zabrać każdy, kto je znajdzie, mój termin się skończył. Chciałem wydać
go w twe ręce, ponieważ wpadłeś mi w oko, gdy pasłeś stado na górze Brocken.
Duch pouczył mnie jeszcze o miejscu, gdzie można znaleźć skarb, i o sposobie, w jaki
mogłem go zdobyć; wszystkie jego słowa pamiętam, jakby to było dzisiaj.
— Idź na Andrzejową Górę — rzekł — i zapytaj się tam o Czarną Dolinę Królewską,
obecnie zwaną Małą Doliną Porannego Posiłku. Gdy dojdziesz do strumyczka, który zwą
Duder, Oder czy też Eder, idź wzdłuż niego pod prąd aż do mostu kamiennego przy tartaku.
Nie przechodź przez most, lecz posuwaj się w górę po prawej stronie strumyczka, dopóki nie
napotkasz wysokiej skały. Na strzał z łuku stamtąd zobaczysz zapadły dół, podobny do mogi-
ły. Gdy dojdziesz do niej, zabierz się do kopania; będziesz miał niełatwą robotę, ale przeko-
nasz się, że ziemię nasypano tam umyślnie. Gdy ujrzysz po obu stronach kamienie, pracuj
dalej, wkrótce znajdziesz wmurowaną czworokątną płytę, na łokieć wysoką i szeroką, która
wystaje z muru; znaczy to, że jesteś przy wejściu do schowka.
— W otwór ten musisz wpełznąć na brzuchu trzymając w zębach lampę górniczą, bo
ręce mają być wolne, żebyś się nie uderzył nosem o kamień; pochyłość jest bardzo stroma i
wysypana ostrymi kamykami. Zresztą, jeżeli nawet pokrwawisz sobie kolana, nie zważaj na
to, gdyż jesteś na dobrej drodze. Nie spoczywaj, dopóki nie dojdziesz do szerokich schodów
kamiennych, którymi wygodnie zejdziesz w głąb po siedemdziesięciu dwóch stopniach i znaj-
dziesz się w obszernej hali, mającej troje drzwi w głębi. Dwoje z nich stoją otworem, trzecie
zaś są mocno opatrzone żelaznym zamkiem i zasuwą. Nie idź w prawe drzwi, żebyś nie
naruszył spokoju kości dawnego pana skarbu. Nie idź również w lewo, tam jest komora
gadów, w której gnieżdżą się żmije i węże.
— Otwórz natomiast zamknięte drzwi za pomocą ogólnie znanego korzenia rozryw-
ziela, który musisz mieć przy sobie, gdyż w przeciwnym razie cała twoja praca pójdzie na
marne i nic nie wskórasz narzędziami czy łomem. W jaki sposób masz zdobyć ten korzeń,
zapytaj się doświadczonego myśliwego; jest to pospolita sztuczka łowiecka i taki korzeń nie
trudno dostać. Nie lękaj się, gdy drzwi otworzą się z trzaskiem i łomotem niczym huk pioru-
nowej broni; nie spotka cię nic złego, gdyż będzie to siła korzenia. Zasłoń tylko lampę, żeby
nie zgasła, a będzie ci się zdawało, że oślepi cię wspaniały blask bijący od złota i drogich
kamieni na ścianach i słupach sklepionego lochu. Nie waż się sięgać po nie, gdyż byłoby to
świętokradztwem.
— Pośrodku piwnicy stoi skrzynia miedziana, niczym ołtarz w kościele, wewnątrz jej
znajdziesz dość złota i srebra, bierz, ile dusza zapragnie. Jeżeli będziesz miał tyle ile zdołasz
udźwignąć, wystarczy ci na całe życie; możesz również wrócić tam po trzykroć; dopiero za
czwartym razem nic nie wskórasz, a przy tym możesz być ciężko ukarany za chciwość, bo
pośliźniesz się na kamiennych schodach i złamiesz nogę. Nie zaniedbaj za każdym razem
zasypać ziemią dół, który otworzy ci dostęp do skarbca króla Bruktoryksa.
Gdy duch to powiedział, pies nastawił uszu i zaczął szczekać; posłyszałem trzaskanie
biczów furmańskich i skrzypienie kół z oddali, a gdym się rozejrzał, widmo już znikło.
Na tym siwobrody świadek rzeczy cudownych zakończył swą relację, która sprawiła
różnorakie wrażenie. Niektórzy słuchacze kpili z niej, mówiąc: „Ojczulku, przyśniło ci się”!
Drudzy uznali sprawę za całkiem wiarygodną; inni, przez ostrożność, stroili mądre miny i nie
wypowiadali swego zdania. Gospodarz „Pod Złotym Jagnięciem”, wielki frant, sądził, że trze-
ba dowiedzieć się, jaki obrót wzięła sprawa, mianowicie, czy stary odbył podziemną piel-
grzymkę i czy wrócił z pełną kabzą, czy też nie.
Dolawszy mu ze świeżej butelki gwoli podtrzymania skłonności do zwierzeń, karcz-
marz zapytał poufale:
— Ojcze Marcinie, powiedz, czy byłeś w środku góry i czy znalazłeś, co obiecał duch,
czy też okazał się łgarzem?
— Bynajmniej — odparł czcigodny starzec — nie mogę duchowi zarzucić kłamstwa,
gdyż nie uczyniłem nic, by znaleźć mogiłę lub ją rozkopać. A dlaczego nie? Z dwóch przy-
czyn, najpierw dlatego, że zbyt kocham mój kark, by go nadstawiać dla pokusy diabelskiej. a
następnie dlatego, że nikt nie umiał mi powiedzieć, w jaki sposób można dostać korzeń
rozryw-ziela, gdzie on rośnie, w jakim dniu i o jakiej godzinie należy go wykopać, mimo że
pytałem o to niejednego tęgiego myśliwego.
Gospodarz „Pod Złotym Jagnięciem” nie osiągnął tedy zamierzonego celu. Wówczas
zabrał głos sąsiad Błażej, leciwy pasterz, mówiąc:
— Wielka szkoda, ojcze Marcinie, że twoja tajemnica zestarzała się wraz z tobą.
Gdybyś wyznał ją przed czterdziestu laty, wierzaj mi, nie zabrakłoby ci korzenia rozryw-
ziela. I chociaż nigdy już nie wdrapiesz się na górę Brocken, powiem ci dla krotochwili, jak
można go dostać. Najłatwiej robi się to przy pomocy czarnego dzięcioła. A więc gdy na
wiosnę założy on w dziupli gniazdo i po wysiedzeniu jajek wyleci szukać pożywienia, wbij
twardy klin w dziuplę. Schowaj się wówczas za drzewo i czekaj, aż ptak wróci. Gdy zobaczy
zatkane gniazdo, najpierw polata z żałosnym krzykiem dookoła drzewa, następnie skieruje
nagle swój lot na zachód. Gdy się to stanie, wystaraj się o szkarłatny płaszcz lub z braku
takiego kup u kramarza cztery łokcie czerwonego sukna, ukryj je pod szatą i czekaj pod
drzewem dzień albo nawet dwa, póki dzięcioł znowu nie nadleci z korzeniem rozryw-ziela w
dziobie. Za dotknięciem korzenia zatyczka gwałtownie wypadnie z dziury jak korek z musu-
jącej flaszy. A wówczas żwawo rozłóż pod drzewem czerwony płaszcz albo sukno, by ptak
pomyślał, że to ogień, i ze strachu upuścił korzeń. Niektórzy rozpalają pod drzewem prawdzi-
we małe ognisko, które nie daje wiele dymu, i rzucają na nie kwiat spikanardy. Ale to nie jest
pewny sposób, bo o ile płomień nie buchnie od razu, ptak odleci unosząc korzeń. Gdy już
posiądziesz korzeń, pamiętaj codziennie przywiązywać do niego kawałek ciernistego szakła-
ku, bo gdy bez tego wypuścisz z ręki korzeń, stracisz go bezpowrotnie.
Na temat tej procedury przelewano z pustego w próżne jeszcze przez jakiś czas i było
już dobrze po północy, nim goście się rozeszli.
Z dala od towarzystwa, za piecem, obok psa i kota, usadowił się był w wyścielanym
skórą krześle gospodarza pewien gość, który zachowywał przez cały wieczór tak głębokie
milczenie, jak gdyby przygotowywał się wstąpić do klasztoru kartuzów. Aczkolwiek zazwy-
czaj nader mało skłonny do kontemplacji, tym razem zamknął się w sobie i pogrążył w
rozmyślaniach, do czego zresztą miał niejeden powód. Niegdyś garkuchmistrz i winiarz z
ramienia roztropnego magistratu i gminy miejskiej, następnie dozorca studzień i wreszcie
osoba bez urzędu, włóczykij i głodomór, mistrz Piotr Bloch — w ostatnim dziesięcioleciu
zstępował coraz niżej po stopniach wielkiej drabiny szczęścia i zaszczytów.
Świadczyła o tym aż nadto dobitnie degradacja winiarza na dozorcę studzien, co nie
ustępuje prawie dystansowi, jaki dzieli cesarza od dziada kościelnego. Za dobrych czasów był
to człowiek jowialny, urodzony żartowniś, w czasie zamówionych u niego bankietów zdolny
ucieszyć w równej mierze żołądek i ducha gości.
W sztuce kulinarnej trudno było go wyprzedzić. Umiał wspaniale przyrządzać głuszca
w słodkim wywarze korzennym, galarety rybne, przepyszne torty i ciasta różnego rodzaju, a
nawet świńskim łbom pozłacał uszy.
O towarzyszkę życia postarał się wcześnie, ale na nieszczęście wybór jego padł na
dziewczynę osławioną w całym mieście z powodu złego języka, kąśliwego jak u żmii. Nie
patrząc, kto nawinął się pod rękę, przyjaciel czy wróg, umiała ona przypiąć łatkę każdemu i
nie oszczędzała nawet świętych niebieskich. Z tej przyczyny Ilza Volbrechtówna była
przedmiotem powszechnej nienawiści, a młodzi ludzie omijali ją z daleka, gdyż każdego ura-
czyła jakimś przezwiskiem. Dojrzała przeto nadmiernie, niczym owoc głogu, którego się nie
zrywa w obawie przed kolcami.
W końcu mistrz Piotr, któremu zachwalano jej obrotność i gospodarność, dał się nakło-
nić do konkurów. Niezgoda jednak objęła przewodnictwo nad uroczystościami weselnymi,
ledwie nowozaślubiona para odeszła od ołtarza. Winiarz miejski bowiem podpił sobie z wie-
lkiej radości, co zresztą przydarzało się mu i w dzień roboczy, i zatoczył się w ramiona oblu-
bienicy. Państwo młodzi wzięli się za łby i kalendarz małżeński zwiastował obojgu burzliwą
pogodę, nawałnicę z ulewnymi deszczami, niewiele dni słonecznych i zimne noce.
Przepowiednia ta sprawdziła się dokładnie z wyjątkiem ostatniego punktu, gdyż błogo-
sławieństwo boże, które otoczyło tę niezgodną miłość, kazało domyślać się pogody sprzyja-
jącej urodzajowi i nocy upalnych. Mimo to mistrz Piotr przez długi czas nie usłyszał lubego
gaworzenia; potomstwo jego składało się z samych zdechlaków, którzy trochę pokrzycza-
wszy, ginęli w konwulsjach niczym młode koźlęta podczas srogiej zimy. Złość kłótliwej
niewiasty zatruwała odżywcze soki balsamicznego mleka macierzyńskiego i zamieniała je w
gryzącą cykutę, zabójczą dla niemowlęcia.
Aczkolwiek mistrz Piotr nie miał wielkiego majątku, który mógłby pozostawić w spad-
ku po sobie, mimo to często żalił się przed sąsiadami na zły los. Pewna mądra niewiasta
odkryła mu jednak przyczynę śmiertelności rodzinnej. Toteż gdy z kolei urodził mu się syn,
powierzył go opiece tryskającej zdrowiem mamki. Chłopak wyrósł i nabrał sił, z czego ojciec
miał wielką radość i uciechę. Podjął się wychowywać sam lubą kruszynkę. Z chwilą gdy
dziecko wdziało spodenki, prowadził je do kuchni zamiast do szkoły, nie odmawiał żadnego
smakołyku i wychował na małego żarłoka. W rezultacie luba kruszynka zmarła w siódmym
roku życia z przejedzenia i z wszystkich dzieci pozostała tylko córka tak mocnej konstrukcji,
że nie zdołały jej zniszczyć ani trujące mleko matczyne, ani tucząca miłość ojcowska. Trakto-
wana surowo przez matkę, a rozpieszczana przez ojca, urosła ostatecznie na dużą i piękną
dziewczynę.
Ale fortuna rodziny wyraźnie się odmieniła. Mistrz Piotr zaniedbał za młodu rachun-
ków, poznając gruntownie ze wszystkich działań tylko odejmowanie; dodawanie i mnożenie
nie szły mu, z dzieleniem zaś nie umiał dać sobie rady przez całe życie. Kosztowało go zbyt
wiele trudu zrównoważenie w swej gospodarce dochodu i rozchodu; gdy miał pieniądze, zao-
patrywał obficie kuchnię i piwnicę, udzielał kredytu stołującym się u niego pieczeniarzom —
ile tylko zapragnęli, żywił darmo wesołków prawiących ucieszne facecje i napełniał żołądki
wszystkich głodomorów, którzy umieli wzbudzić jego litość.
Gdy kasa się wyczerpała, zaczął pożyczać od lichwiarzy na wysoki procent, kłótliwej
zaś połowicy wmawiał, że są to ściągnięte należności. Zasada jego, dobrze się godząca z
wygodnictwem, głosiła: w końcu wszystko jakoś się ułoży. I rzeczywiście tak się złożyło w
końcu, że mistrz Piotr ogłosił upadłość i musiał zwinąć szyld, ku wielkiemu ubolewaniu
wszystkich smakoszów rodzinnego miasta. Ponieważ jednak talentami kucharskimi zdobył
sobie wielu kompanów, roztropny magistrat nadał mu skromny urząd dozorcy studzien;
panowie radni bali się niesławy, którą okryć ich mogła nowina, że w cesarskim mieście
Rotenburgu zmarł z głodu garkuchmistrz!
Lecz i na tym małym urzędzie eks-kucharzowi nie dopisało szczęście. Rozeszła się gad-
ka, że Żydzi zatruli studnię; w czasie wynikłego stąd rozruchu Żydów częściowo pozabijano,
częściowo wypędzono z miasta i zrabowano ich mienie, o co właśnie chodziło hultajom,
którzy rozpuścili pogłoskę. Przy tej sposobności mistrz Piotr utracił urząd bez własnej winy,
posądzony o niedostatecznie troskliwe czuwanie nad zbiornikami wody. Teraz nie wiedział,
co począć z sobą, gdyż nie chciał pójść do ciężkiej pracy, wstydził się zaś żebrać.
W owych niezepsutych czasach, kiedy dzielna gospodyni nie bała się własnoręcznie
stawiać garnki na ogień i zaopatrywać kuchnię, panowie nie potrzebowali kucharzy, kuchnia
galijska bowiem nie zdołała jeszcze rozpieścić niemieckiego podniebienia. W tych ponurych
okolicznościach mistrz Piotr musiał żyć na łasce żony, która utrzymywała się ze skromnego
handlu mąką.
W zamian za wikt pełnił dla niej funkcję osła, gdyż to zwierzę domowe musiałaby sobie
sprawić z uwagi na swoje zajęcia, gdyby nie miała takiego pomocnika. Obładowywała plecy
leniwego małżonka ciężkimi worami zboża, które z sapaniem zanosił do młyna, i odmierzała
mu za to dość skąpo strawę, a nawet okładała pięściami, gdy nie wykonał wyznaczonej normy
dziennej.
To wszystko rozrzewniało tkliwą duszę cnotliwej córki i kosztowało ją wiele ukrytych
łez. Była ona oczkiem w głowie ojca, który rozpieszczał ją od dzieciństwa, ona zaś odpłacała
się dziecięcym przywiązaniem i to wynagradzało zacnego rodzica za wszystkie klęski domo-
we. Słodka Lucyna obrała igłę za źródło zarobku, osiągając wielką biegłość w szyciu, szcze-
gólnie zaś w haftowaniu; wszystko, co ujrzały jej oczy, umiały odtworzyć ręce. Haftowała
ornaty, obrusy na ołtarze i wspaniałe kolorowe serwety, które były wówczas w użyciu, umiała
utkać z wełny i jedwabiu historie biblijne Starego Testamentu poczynając od stworzenia świa-
ta aż do cnotliwej Zuzanny.
Aczkolwiek z zarobków swych musiała natychmiast składać rachunek surowej matce i
przyczyniała się chętnie do wspólnych wydatków domowych, jednakże udawało się jej nie-
kiedy ukryć trojaka, który potajemnie podsuwała ojcu, by mógł pójść do winiarni i dogodzić
sobie. Przed świętem owczarzy zaoszczędziła podwójny datek i wcisnęła go z cichą radością
w dłoń dręczonego pragnieniem rodzica, gdy ten wieczorem powrócił był z młyna i zrzucił z
ramion pełny worek mąki.
Mistrz Piotr odpłacił kochanej dziewczynie najwdzięczniejszą miną, na jaką go było
stać w tej chwili. Smok domowy bowiem, jak zwykł był nazywać swą gderliwą połowicę za
jej plecami, obarczył go taką noszą, że bez mała upadał pod jej ciężarem. Dobroć kochającej
Lucyny wzruszyła go tym razem do głębi duszy, rozczulając aż do łez. Nosił się bowiem z
planem, który powinien był ostatecznie dojrzeć tego wieczora, ale za to, zdaniem jego, nie
należał się żaden napiwek od cnotliwej córki.
Zatopiony w myślach podążył w dół ulicy do gospody „Pod Złotym Jagnięciem”, prze-
cisnął się przez tłum biesiadników, zamówił miarkę wina i — nie szukając kompanii — usa-
dowił się za piecem w wyścielanym skórą krześle gospodarza, które — acz wygodne, było
wolne z powodu ustawienia go w miejscu odludnym. Tutaj, gdy wino nieco uspokoiło
roztrzęsione nerwy i podniosło go na duchu, zaczął rozważać propozycję, jaką uczyniono mu
odnośnie do pięknej Lucyny.
Pewien młody geniusz, malarz z zawodu, osiedlił się w Rotenburgu, by uprawiać tu
sztukę. Głównym przedmiotem jego studiów był doskonały ideał piękności niewieściej.
Gdziekolwiek tylko ujrzał zgrabną dziewczynę, w oknie, na ulicy czy też w kościele, zaraz
wyciągał kawałek pergaminu i robił ołówkiem szkic, następnie przetwarzał go na obraz olejny
i sprzedawał do klasztoru jako świętą Weronikę lub Madonnę, znajdując dobry zbyt szcze-
gólnie u młodych mnichów, którzy odprawiali modły przed tymi obrazami.
Gdy podczas procesji w święto Bożego Ciała wpadła mu w oko piękna Lucyna, chwycił
się żwawo za czerwony ołówek, by utrwalić cudną twarzyczkę. Jednakże nie było to codzien-
ne zjawisko dające się odrysować tak łatwo jak cień na murze. Rysy pięknej dziewczyny były
tak harmonijne, cała zaś postać tak wdzięcznie zaokrąglona, że kopia bynajmniej nie odpo-
wiadała oryginałowi. Im bardziej starał się artysta wyczarować pędzlem i przy pomocy wyo-
braźni lubą miniaturkę na podstawie pierwszego szkicu, tym mniej mu się to udawało.
Wkrótce potem pewien bogaty hrabia zamówił dla upiększenia nowego zamku wiele
obrazów, sam podając pomysły do nich. Główne dzieło miało przedstawiać narodziny Wenus,
wychodzącej jako arcydzieło natury z łona morza i podziwianej przez bogów i potwory mor-
skie. Do tej kompozycji malarz nie znał doskonalszego wzoru bogini miłości, jak piękna cór-
ka byłego garkuchmistrza Piotra Blocha; pytanie jednak, czy cnotliwa dziewczyna zechcia-
łaby okazać oczom artysty całość swych wdzięków celem wymalowania z natury postaci
bogini.
Umyśliwszy wziąć byka za rogi, malarz zwrócił się pod jakimś pretekstem wprost do jej
ojca, dawał mu farby do rozcierania i wynagradzał sowicie za ten trud. Po nawiązaniu w ten
sposób znajomości zaprowadził go pewnego dnia do winiarni, dolewał dzielnie, a gdy zoba-
czył, że gość jest w dobrym humorze, wystąpił ze swoją prośbą, dodając obietnicę poczesne-
go upominku w razie zgody. Ale mistrz Piotr wziął mu to za złe, rozsierdził się z powodu
nieprzystojnej propozycji i podejrzewając nieuczciwe zamiary wobec honoru i cnoty ładnej
Lucyny, rzekł nasrożony:
— Jak Waszmość to rozumie? Krotochwila to czy serio? — Czy On myśli, że sprzedam
Mu córkę gołą jak oskubana kura? Czyniłem tak niegdyś z kurami jako garkuchmistrz, ale
jeżeli chodzi o córkę, nie przystoi to żadnemu zacnemu obywatelowi miasta cesarskiego.
Genialny artysta użył całej swej wymowy, by wpoić w przyjaciela garkuchmistrza nale-
żyte rozumienie rzeczy. Przytoczył przykład wolnego miasta cesarskiego Krotonu, w Wielkiej
Grecji, gdzie niegdyś sławetne mieszczaństwo starało się na wyścigi o postawienie najpię-
kniejszych dziewic miejskich przed sztalugami, jego kolegi, malarza Zeuxisa, i to jak ich
stworzyła natura, bez szkody dla dziewiczego honoru i sławy. A raczej pięć wybranych
piękności, z których mistrz wystudiował ideał bogini miłości, wyszło pod każdym względem
szczęśliwie za mąż, ponadto zaś chwałę ich opiewali wielce poeci.
Ale mistrz Piotr ani słyszeć o tym nie chciał.
— Przyjacielu — rzekł wreszcie malarz — widzę, że nie dojdziemy do zgody. Czyń jak
chcesz. Zresztą gdybyś rozumiał swoją korzyść — jak przystoi dobremu kucharzowi — nie
odrzuciłbyś tych dwudziestu czerwonych złotych gotówką i nie odmówiłbyś urządzenia za nie
sztukom pięknym uczty dla oczu.
Widok złota złagodził surowość cnoty cesarsko-miejskiej do takiego stopnia, że stała się
ona uległa i giętka jak zamsz. Suma ta bowiem była zbyt silną przynętą, zważywszy biedę,
jaką klepał mistrz Piotr. Pomyślał on, jak może dogodzić sobie za jednego czerwonego złote-
go, i możność dwudziestokrotnego powtórzenia tych rozkoszy przeważyła wszystkie
skrupuły. Obiecał rozważyć sprawę i pomyśleć o sposobie podsunięcia Lucyny artyście, który
już sam powinien postarać się o nakłonienie jej do ukazania ukrytych wdzięków. Przyznał
bowiem otwarcie, że sam nie zdoła namówić jej do tak nieskromnej uprzejmości. Młody
światowiec uśmiał się z tych małomiasteczkowych skrupułów i wziął na siebie załatwienie tej
sprawy.
— Czy myślisz, ojcze Piotrze, że dla mnie będzie trudne wyłuskanie dzieweczki z jej
skorupy? Czy nie słyszałeś o sporze słońca z huraganem o płaszcz wędrowcy? Czego burza
nie zdołała dokonać potężnym podmuchem, zdziałało słońce łagodnymi promieniami. Oczy-
wiście, ty nie namówisz pięknej Lucyny do zdjęcia szat, gdyż byłbyś podobny do huraganu,
ale ja będę dla niej promieniem słonecznym.
Umowa z malarzem była właściwie ubita, chodziło tylko o dostawę, i tu mistrz Piotr
natrafił na jeden szkopuł. Wysiadywał godzinami w krześle gospodarza „Pod Złotym Jagnię-
ciem”, nie umiejąc obmyśleć, jak ma wykraść dziewczynę sprzed oczu matki i dostarczyć
przystojnie swemu klientowi. Czoło jego pokrywało się zimnym potem na myśl, jaka to
nawałnica wybuchnie na widnokręgu małżeńskim i runie na niego, gdy jędza Ilza dowie się o
zdradzie stanu, popełnionej przez ojca wobec rodzonej córki.
Każda kropla wina nabierała posmaku żółci i piołunu, gdy rozważał, że ten krzepiący
napój, opłacony z drobnych oszczędności córki, ma dać natchnienie do podstępu, który wysta-
wi na ciężką próbę skromność i wstydliwość dziewczyny. Nie było też rzeczą chwalebną, by
rodzic ciągnął niegodziwy zysk z własnego dziecka.
Chciwość i staroniemiecka rzetelność toczyły ze sobą ciężką walkę i wynik jej był
jeszcze niepewny w chwili, gdy dziadek Marcin zaczął opowiadać o swojej przygodzie. To
osobliwe zdarzenie wzbudziło ciekawość siedzącego za piecem samotnika; nastawił on uszu,
by wysłuchać dokładnie opowieści. Żadne słowo nie uszło jego uwagi i im dalej rozwijał
Marcin swoją opowieść, tym ciekawsza stawała się ona dla ukrytego słuchacza. Początkowo
słuchał z samej tylko ciekawości, gdy jednak sąsiad Błażej rozwiódł się nad sposobem
wydarcia cudownego korzenia czarnemu dzięciołowi, cała fantazja mistrza Piotra rozpaliła się
nagle. I gdyby dwadzieścia czerwonych złotych legło w tej chwili u jego stóp, zapewne nie
raczyłby po nie sięgnąć. Złota żyła w Harcu i opary winne wzbudziły taki zapał, że zadecy-
dował szukać bezzwłocznie szczęścia na górze Brocken.
Żądza pieniędzy i chciwość, źródła wszystkiego złego, nie należały właściwie do jego
wad; żyjąc w dobrobycie, nie żałował pieniędzy i przez to właśnie nie umiał znosić beztrosko
biedy. Jeżeli więc marzył o złotych górach, to jedynie dlatego, że pragnął pozbyć się narzuco-
nej mu funkcji osła, nie dźwigać więcej worków do młyna i bogato wyposażyć ukochaną
córkę. Wprawdzie niedawno gotów był przefrymarczyć ją, ale to tylko diabeł wodził go na
pokuszenie. Nim więc wstał z krzesła, plan podróży do Harcu był już obmyślony w szczegó-
łach i termin wyprawy wyznaczony na najbliższą niedzielę.
Mistrz Piotr udał się do domu w tak pogodnym nastroju, jak gdyby zdobył był „Pod
Złotym Jagnięciem” złote runo z Kolchidy, ale podczas drogi powrotnej błogostan ten zakłó-
ciła przykra myśl, że jeszcze nie posiada korzenia rozryw-ziela. Uświadomił sobie zarazem,
że na św. Idziego wychodzi na rykowisko jeleń, dzięcioł natomiast nie karmi już piskląt. I stał
się tak ponury jak dom weselny w chwili, gdy gaszą światła i kończy się uczta.
Ogarnięty melancholią, zakradł się do komory i rzucił się na twarde posłanie ze słomy,
nie mógł jednak znaleźć ukojenia. Jakiś głos wewnętrzny podszepnął przysłowie, że co się
odwlecze, to nie uciecze. Szybko zapalił światło, zaostrzył pióro i przeniósł wiernie na papier
całą procedurę szukania skarbu, by żaden jej szczegół nie ulotnił się z pamięci. A ponieważ
wszystko dało się opisać potoczyście i było na papierze tak, jakby miał to przed oczyma,
frasunek ustąpił miejsca słodkiej nadziei; pocieszał się myślą, że aczkolwiek będzie spełniał
rolę osła jeszcze przez jedną zimę, to jednak nie zakończy pielgrzymki ziemskiej na smutnej
ścieżce młyńskiej.
Dzień wygnał ciemną noc, czujna gospodyni już się obudziła i zanuciła piskliwie zwy-
kłą pieśń poranną,. Śliczne paluszki pracowitej Lucyny nawlekały jedwabną nić, a jeszcze
pilny koncypista nie odłożył pióra. Popędliwa niewiasta otworzyła nagle drzwi komory i
ujrzała ukochanego małżonka pogrążonego w pracy.
— Ty pijanico! — było to jej powitanie na dzień dobry — znowu żeś przesiedział całą
noc przy kuflu i strwonił grosze, które kradniesz mi z gospodarstwa! Do przytułku z tobą,
opoju!
Mistrz Piotr, który był od dawna zwyczajny tych serdecznych pozdrowień, nie dał się
wyprowadzić z równowagi i czekał aż nawałnica przeminie, potem zaś rzekł ze spokojem:
— Luba ma, nie gniewaj się, zamyślam dokonać dzieła, które oby było pożyteczne i
korzystne.
— Ty włóczykiju! — lżyła — ty i dzieło! Naprawdę wyglądasz na to!
— Niewiasto, daj skończyć — odparł — robię testament, aby dom mój był urządzony,
gdy przyjdzie godzina, nie wiadomo jak i kiedy.
Słowa te, całkiem niespodziewane, ugodziły Lucynę w samo serce, niebieskie jej oczy,
wesołe zazwyczaj jak poranek, zalały się łzami. Zaczęła głośno lamentować. Pomyślała, że
dobrego ojca trapi złe przeczucie zwiastujące zwykły zgon, i przypomniała sobie, że ubiegłej
nocy śniła się jej nowa mogiła, nadto nie było w zwyczaju ojca rozmyślać o czterech rzeczach
ostatecznych, śmierci i pogrzebie, zmartwychwstaniu i sądzie boskim, gdy poprzedniego dnia
piło się wino. Matka Ilza natomiast nie zważała na żadne przeczucia i twarde jej serce nie
dało się skruszyć myślą o utracie wiernego małżonka, chociaż mistrz Piotr pewnie chciał ten
skutek osiągnąć wzmianką o testamencie.
— Ty żarłoku — rzekła — strwoniłeś majątek, a teraz chcesz robić testament? Co masz
do pozostawienia w spadku?
On: — Ciało i duszę, żonę i dziecko.
Ona: — Hej, o tym muszę wiedzieć! Kogo ustanowiłeś spadkobiercą?
On: — Niebo i ziemię, klasztor Marii Panny i piekło, każdemu z nich zapisano legat.
Ona: — A jaki?
On: — Ciało ziemi, dusza niebu, żona piekłu, dziecko moje zaś klasztorowi.
Miast odpowiedzi, rozwścieczona niewiasta skoczyła mu do gardła niczym dziki kot,
potargała szczeremu testatorowi kędzierzawą brodę i omal nie wydrapała oczu, na szczęście
jednak spełnieniu tego zacnego zamiaru przeszkodził potężny cios pięścią w jej kościste
oblicze, kładąc od razu kres zwadzie małżeńskiej. Zgodnie ze zwyczajem już nie naruszano
miru domowego i za pośrednictwem słodkiej Lucyny doszło rychło do ugody. Mistrz Piotr
przemierzał nadal zwykłą drogę do młyna i wszystko szło dawnym trybem.
Pięćdziesięciokrotnie już oglądał powrót bocianów i jaskółek, nie zwracając na to uwagi
i nader często podawał swym gościom w Wielki Czwartek jarzynę z rzeżuchy i ośmiu innych
ziół, sam jej nie próbując. Ale nie zamieniłby na gęś w dniu świętego Marcina skąpo okra-
szonej nowalii, jaką najbliższej wiosny uraczyła go po raz pierwszy oszczędna gospodyni:
zobaczywszy zaś pierwszą jaskółkę uczcił jej szczęśliwy powrót miarką wina „Pod Złotym
Jagnięciem”. Poza tym gromadził skrzętnie tajemną rentę z pracowitych rąk córki, by opłacać
z tego źródła wywiadowców, którzy mieli wytropić gniazdo czarnego dzięcioła.
Zwerbowawszy kilku uliczników, wysłał ich do lasu i na pola. Psotni chłopcy jednak
stroili z niego żarty i wystrychiwali na dudka, gdy bowiem uszedł szmat drogi, znajdował na
wskazanym miejscu jedynie wronie gniazdo lub przychówek wiewiórki w dziupli. Gdy zaś
wpadał w gniew, śmiali się mu w oczy i zmykali.
Na szczęście jeden z tych szpiegów, chłopak rzetelny, zwęszył pewnego razu na łące
nadrzecznej czarnego dzięcioła gnieżdżącego się w uschłej olsze, przybiegł co tchu i doniósł
o swoim odkryciu. Niedoświadczony przyrodnik wyruszył pośpiesznie w celu zbadania spra-
wy.
Wywiadowca zaprowadził go do drzewa, gdzie ujrzał latającego tam i z powrotem
ptaka; wyglądało na to, że ma on tu swoje gniazdo. Ponieważ jednak dzięcioł nie należy do
ptactwa, na które położyła swą rękę dynastia kucharzy, ani też nie jest tak towarzyski jak
wróbel i jaskółka, tudzież nie występuje tak nagminnie jak wrona i jej przyjaciółka kawka,
mistrz Piotr powątpiewał jeszcze, czy jego zaufany miał rację, gdyż jemu samemu czarny
dzięcioł był równie obcy jak ptak Feniks. Na szczęście przechodził tamtędy myśliwy, który
wyjaśnił wątpliwości i wydał orzeczenie zgodne z intencją pytającego.
Mistrz Piotr ucieszył się wielce, codziennie odbywał regularny spacer do drzewa i
studiował swój rzekomy testament tak pilnie jak książkę do nabożeństwa. Gdy wydało mu się,
że nadeszła odpowiednia pora, zaczął starać się o czerwony płaszcz. W całym mieście znajdo-
wał się tylko jedyny okaz tego okrycia i ten należał do garderoby człowieka, którego niechę-
tnie prosi się o przysługę; posiadaczem jego bowiem był mistrz Hammerling, kat miejski.
Trzeba było dużo samozaparcia, by zacny mieszczanin cesarski zdecydował się postawić na
kartę swe dobre imię, narażając się w razie ujawnienia sprawy na to, że żaden z kompanów
„Pod Złotym Jagnięciem” nie zechce go znać.
Właściciel czerwonego płaszcza czuł się do pewnego stopnia zaszczycony tym, że mąż
nieposzlakowany pragnie skorzystać z jego urzędowego stroju i spełnił nader chętnie prośbę.
Zaopatrzywszy się w tak niezbędną rzecz, poszukiwacz cudownego korzenia zaczął działać
zgodnie z instrukcją.
Po zatkaniu gniazda wszystko poszło tak, jak mówił sąsiad Błażej. Gdy dzięcioł nadle-
ciał z korzeniem w dziobie, mistrz Piotr żwawo wyskoczył zza drzewa i wykonał swój
manewr tak dokładnie i sprawnie, że na widok ogniście czerwonego płaszcza ptak ze strachu
upuścił korzeń wraz z dodatkiem, który mógł łacno pozbawić naszego poczciwca światła
oczu, jak niegdyś patriarchę Tobiasza.
Sztuczka łowiecka powiodła się szczęśliwie i korzeń magiczny, klucz główny do wszy-
stkich zamkniętych drzwi, był zdobyty, co wprawiło posiadacza w nieopisany zachwyt. Nie
zapomniawszy owinąć zdobycz w całą wiązkę ciernistego szakłaku, udał się do domu tak
ucieszony, jak gdyby już posiadał skarb.
Pobyt jego w rodzinnym mieście oczywiście nie potrwał długo; wszystkie myśli skupił
on na górze Brocken i czynił pośpiesznie przygotowania do cichego zwinięcia obozu. Utensy-
lia podróżne były nader skromne i ograniczały się do tęgiego kostura i grubego worka, naby-
tego pod jakimś pretekstem z oszczędności uczynnej Lucyny. Złożyło się szczęśliwie, że w
dniu wyznaczonym na wędrówkę matka z córką udały się do Urszulanek, gdzie miały się
odbyć obłóczyny zakonnicy.
Ojciec Piotr, któremu zlecono czuwanie nad domem podczas nieobecności mieszkanek,
wykorzystał tę sposobność w celu dezercji z posterunku. W chwili gdy żegnał się z penatami
domowymi, wpadło mu na myśl, że zdałoby się wypróbować korzeń, aby na własne oczy
przekonać się o jego zachwalanej mocy. Matka Ilza miała szafkę wmurowaną w ścianę komo-
ry, gdzie zwyczajem dobrych gospodyń przechowywała dobrze zamknięte oszczędności na
czarną godzinę, wraz z wiązaniem chrzestnym swej jedynej dziedziczki, klucz zaś nosiła stale
ze sobą niczym amulet.
W domowym kolegium finansowym ojciec Piotr nie miał głosu, wskutek czego ta taje-
mnica domowa była mu nieznana i przeczuwał jedynie istnienie ukrytego skarbu, ponieważ
na widok szafy serce mu drgało niczym różdżka czarodziejska, co uznał za nieomylny znak
bliskości pieniędzy lub innych rzeczy wartościowych. Wypadło zrobić doświadczenie, czy
przeczucie jest uzasadnione. Wyciągnął tedy ostrożnie korzeń i dotknął nim drzwi szafy.
Ku jego zdumieniu wszystkie zamki puściły, drzwi trzasnęły i rozwarły się z hukiem,
ukazując w całym blasku mamonę oszczędnej gospodyni wraz z wiązaniem chrzestnym
zacnej Lucyny.
Mistrz Piotr nie wiedział, z czego ma się więcej cieszyć, czy z mocy magicznego korze-
nia, czy też ze znalezionej gotówki, i osłupiał z wrażenia. Przypomniawszy sobie wreszcie
swój zawód poszukiwacza skarbów oraz zamierzoną wędrówkę, postanowił przywłaszczyć
zdobycz jako fetysz na szczęście. Wypróżniwszy do czysta szafę zamknął starannie wszystkie
zamki i po troskliwym zabezpieczeniu drzwi domu wyruszył w pogodnym nastroju w drogę.
Pobożne kobieciny, które z wielkim nabożeństwem oglądały pompę klasztorną, zdziwi-
ły się mocno, znalazłszy dom zamknięty i nie widząc strażnika na posterunku. Mimo dzwo-
nienia, pukania i wołania: — „Ojcze Piotrze, otwórz!” — nic nie było słychać wewnątrz poza
miauczeniem kota. W braku czarodziejskiego korzenia przywołano ślusarza z pękiem wytry-
chów. W międzyczasie matka Ilza obmyśliła zawiesiste kazanie, zamierzając palnąć je lenio-
wi, który zdaniem jej po prostu zaspał. Przeszukano cały dom od strychu do piwnicy, ale
nigdzie nie znaleziono śpiocha.
„Kto wie, w jakiej winiarni potwór żłopie od samego rana” — pomyślała Ilza. Nagle
ogarnęło ją przerażenie i co prędzej sięgnęła do kieszeni po pęk kluczy, gdyż wpadło jej do
głowy, że nie zabrała swego amuletu, a dręczony pragnieniem małżonek porwał skarb. Ale
pęk kluczy wisiał na swoim miejscu, szafa zaś była cała i nienaruszona, tak że Ilza nie domy-
śliła się niczego.
Nastało południe, później wieczór i wreszcie północ, a ojciec Piotr nie pokazał się.
Teraz sprawa stała się niepokojąca i matka z córką zaczęły poważnie zastanawiać się nad
przyczyną i celem tego dziwnego zniknięcia. Nasuwały się różne przypuszczenia. Ponieważ
grozę budząca północ łatwiej się kojarzy z myślami smutnymi i melancholijnymi niż z pogo-
dnymi i radosnymi, wyrzuty sumienia zaczęły Ilzę palić jak ogień i wywoływać najczarniej-
sze obrazy.
— Ach! — zawołała załamując ręce — niech Bóg w niebie będzie litościwy! Lucyno,
przeczuwam, że ojciec zrobił sobie coś złego!
Stroskane dziewczę, które jednocześnie wpadło na tę samą straszliwą myśl, zadrżało ze
zgrozy, krzyknęło głośno i padło bez zmysłów. Rezolutna pani domu nie omieszkała zresztą
przywrócić ją do czucia przy pomocy zapalonej siarki. Przyszedłszy do siebie, dziewczyna
biadała nad domniemanym nieszczęściem, szlochała i jęczała aż do rana.
Jeszcze raz przeszukano wszystkie kąty domu, obejrzano każdy gwóźdź w ścianie i
każdą belkę. Na szczęście nigdzie nie znaleziono mistrza Piotra, z czego wywnioskowano, że
przynajmniej ani nie powiesił się, ani też nie poderżnął sobie gardła.
Wysłano następnie ludzi z drągami w celu przeszukania wszystkich głębin wzdłuż
rzeki, ale i ten trud był daremny. Matka Ilza, mając charakter zmienny, pogodziła się łatwo z
utratą małżonka i była zadowolona, że zniknął bez śladu, zaoszczędzając jej wstydu, jaki
wyrządziłby pogrzeb samobójcy. Postanowiła teraz obsadzić wakujące po nim miejsce w
gospodarstwie mocnym osłem; znalazła dobry okaz, zgodziła się z właścicielem co do ceny i
zaprosiła go do siebie po odbiór należności za następcę drogiego małżonka.
Pierwszą jej troską po wstaniu z łóżka było przygotowanie pieniędzy i w tym celu otwo-
rzyła ścienną szafę. Ach, co odczuła, znalazłszy wszystkie półki pustce! Przez kilka chwil
stała ogłuszona, rychło jednak rozjaśniło się jej w głowie i ogarnęła ją taka wściekłość na
zbiegłego złodzieja, że ze złości stłukła o własną głowę naczynie nocne, kalecząc się skorupa-
mi.
Tak głośno miotała przekleństwa, że piękna Lucyna nadbiegła przerażona, by zobaczyć,
co za nieszczęście się stało. Gdy matka zawiadomiła ją o dokonanym odkryciu, nie ukrywając
zniknięcia wiązania chrzestnego, zacna córka raczej ucieszyła się niż zasmuciła; przekonała
się bowiem, że kochany ojciec nie zrobił sobie nic złego, lecz poszedł w świat szukać szczę-
ścia.
W miesiąc po tej katastrofie ktoś zadzwonił do drzwi i matka Ilza wyszła, mniemając,
że chodzi o kupno mąki. Wszedł okazały młodzieniec o godnym wyglądzie, ubrany jak
szlachcic, skłonił się lizie z uszanowaniem, wyraził dwornie radość z tego, że miewa się ona
dobrze, wreszcie zapytał o piękną Lucynę, zachowując się jak dobry znajomy, mimo że
niewiasta nie mogła żadną miarą sobie przypomnieć, czy widziała go kiedykolwiek na oczy.
Pytanie o córkę pouczyło matkę, że odwiedziny właściwie jej nie dotyczą, mimo to
zaprosiła nieznajomego do izby, podsunęła mu stołek i zapytała w czym rzecz. Przybysz
zrobił nieco tajemniczą minę i wyraził życzenie rozmowy ze znakomitą hafciarką, o której
tyle opowiadają, gdyż ma dla niej obstalunek.
Ilza przywołała córkę, która na widok obcego zaczerwieniła się i spuściła oczy w
zawstydzeniu. Przybysz dotknął poufale jej ręki, którą zaraz cofnęła, spojrzał czule, co zmie-
szało ją jeszcze bardziej, i chciał przemówić, lecz ona nie chcąc widocznie słuchać, pierwsza
przerwała milczenie tymi słowy:
— Ach, Frydlinie, skąd przychodzisz tutaj? Myślałam, że jesteś o sto mil ode mnie.
Znasz moje postanowienie, a jednak chcesz dręczyć mnie na nowo.
— Nie, lube dziewczę — odrzekł — przychodzę, by zapewnić nam szczęście. Los mój
odmienił się. Już nie jestem biedakiem jak dawniej; zmarł bogaty krewniak, odziedziczyłem
po nim majątek i mam dość pieniędzy, by pokazać się twej matce bez obawy. Wiem, że ciebie
kocham i mam nadzieję, że ty mnie kochasz również. Pierwsze polega na prawdzie i dlatego
staram się o ciebie; jeżeli drugie jest prawdą, poślubisz mnie.
Niebieskie oczy pięknej Lucyny rozpogodziły się podczas tej mowy i przy ostatnich
słowach jej usteczka uśmiechnęły się łagodnie; spojrzała ukradkiem, by zbadać usposobienie
matki, która wydawała się zatopiona w osobliwych rozmyślaniach. Dla Ilzy było niepojęte, w
jaki sposób skromna dziewczyna mogła się wdać w miłostki bez jej wiedzy. Nie wychodziła
nigdy bez towarzystwa matki, w domu zaś nie ukazywała się żadna postać męska poza ojcem.
Matka Ilza mogłaby przysiąc, że zwodzicielowi byłoby trudniej zakraść się do serca jej
córki, niż wielbłądowi przejść przez ucho igielne. Wszelako nie ulegało wątpliwości, że prze-
biegły Frydlin zdołał zmylić czujność matki i zaszczepić miłość w niewinnym sercu dziew-
częcym. Z doświadczenia tego płynęła nauka, że serce pięknej córki pod dozorem matki jest
równie mało zabezpieczone przed kradzieżą, jak i zaoszczędzony grosz pod siedmioma
zamkami.
Zanim doszła do końca swych rozmyślań na temat tajnej intrygi, dzielny zalotnik wyka-
zał zacność swych zamiarów w bardzo przekonywający sposób, wykładając na stół stos zło-
tych monet. Na tle blatu z czarnego łupku rzuciły one taki blask w oczy matki, że nie omie-
szkała przymknąć oczu na ukrytą miłostkę, o której zresztą wiedziała, że nie przekroczyła
granic skromności i dobrych obyczajów. Delikatna Lucyna bała się potężnych egzorcyzmów
srogiej pani, które mogłyby wypłoszyć ukochanego; w gruncie rzeczy kochała go serdecznie i
żarliwie, gdyż była to jej pierwsza miłość.
Obawy jednak były płonne; gwałtowna niewiasta stała się potulna jak baranek, gdyż
wyznawała zdrową zasadę, że nie trzeba drożyć się z dojrzałymi córkami, ponadto pierwszy
kupiec jest zazwyczaj najlepszy. Toteż od dawna trzymała w pogotowiu swe matczyne błogo-
sławieństwo na wypadek zjawienia się bogatego zalotnika.
Po wyliczeniu pieniędzy Frydlin oświadczył się jak najformalniej, uzyskując całkowitą
zgodę. Narzeczony zgarnął połowę monet do kapelusza i wysypał je do fartuszka narzeczonej
jako pieniądz godowy; resztę zostawił matce na pokrycie kosztów wesela. Potem prosił lubą o
tajną audiencję, na którą mu pozwolono.
Po upływie godziny wdzięczna Lucyna ukazała się z najweselszą miną i wynagrodziła
pierwszym nieśmiałym pocałunkiem szczerego Frydlina, za wyjaśnienie jej niektórych
wątpliwości, jakie mogły powstać odnośnie zmiany jego sytuacji życiowej.
Ruchliwa matka zabezpieczyła swe bogactwo, starannie posprzątała i zamiotła cały
dom, zaopatrzyła należycie kuchnię i piwnicę i przygotowała w próżnej komorze wspaniale
posłanie dla narzeczonego.
Matkę trapiła ciekawość, jaki jest stan i pochodzenie narzeczonego, jak doszło do pier-
wszej znajomości, jak rozpoczęła się tajemnicza gra miłosna i jaki podstęp oszukał jej arguso-
we oczy. Dyskretną Lucynę czekał o północy surowy egzamin. Jednak gdy Ilza przystąpiła do
przesłuchania, usteczka wdzięcznej dziewczyny zaczęły ziewać, przetarła ona oczy i powie-
działa zmorzona snem:
— Kochana matko, później dowiecie się wszystkiego po kolei, teraz dajcie mi spokój,
aby nazajutrz nie zbladły moje policzki, gdy kawaler obejrzy swój nabytek za dnia.
Ciekawość kobieca musiała zadowolić się tym wybiegiem. Od tej pory zrobiło się wie-
lkie zamieszanie w domu, czyniono gorliwie przygotowania do ślubu. Wieść o małżeństwie
Lucyny obiegła miasto błyskawicznie i stała się sensacją. Gdziekolwiek tylko ukazał się zalo-
tnik, wszyscy biegli do okien, zatrzymywali się na rogu ulic, gapili się na niego i omawiali
sprawę narzeczeństwa. Jedni życzyli szczęścia dziewczynine, drudzy zazdrościli jej i, aczkol-
wiek Frydlin był pięknym mężczyzną, jakiego trudno było znaleźć w całym Rotenburgu,
ponadto ubierał się i nosił z pańska, mimo to zazdrość dziewcząt miejskich umiała znaleźć
coś do przygany.
Niektórzy mieszkańcy nazywali go pyszałkiem, inni — wietrznikiem, pocieszając się,
że radość nie potrwa długo, gdyż jest to ptak przelotny, który przychodzi, by założyć gniazdo,
a potem odlatuje. Wszelako zawistni sąsiedzi musieli przyznać, że ptak przelotnym wielce
dba o gniazdo. Pewnego dnia zajechał przed dom woźnica z Norymbergi z ciężko załadowa-
nym wozem i zaczął wtaczać skrzynie i pudła. Po odbiciu ich matka Ilza wpadła w podziw
nad zamożnością przyszłego zięcia.
Wyznaczono dzień ślubu i zaproszono pół miasta: wesele miało się odbyć w gospodzie
„Pod Złotym Jagnięciem”, gdyż dom mieszkalny nie pomieściłby wszystkich gości. Wkłada-
jąc wieniec narzeczona powiedziała do matki:
— Jak błogie uczucie wzbudziłby we mnie ten wieniec w dniu ślubu, gdyby ojciec
prowadził mnie do kościoła! Oby powrócił wreszcie! Mamy wszystkiego pod dostatkiem, on
zaś pewno przymiera głodem.
Myśl ta tak jej ciążyła na sercu, że zaczęła płakać i lamentować. Wówczas matka
rzekła:
— I ja byłabym zadowolona, gdyby wrócił; niech zięć zatuczy go na śmierć! Wydaje
się ciągle, że w domu czegoś brak od czasu, gdy nie ma ojca.
Powiedziała prawdę. W istocie bowiem brakło w jej krzesiwie krzemienia do roznieca-
nia płomienia niezgody.
Od czasu jego emigracji panował w domu ku strapieniu Ilzy niezamącony spokój, jej
zaś woreczek żółciowy wymagał od czasu do czasu wypróżnienia.
I co się stało? W wilię wesela, wieczorem, jakiś człowiek wtoczył taczki w bramę miej-
ską, opłacił cło od beczki gwoździ po okazaniu ich oglądaczowi, zajechał ze swym ładunkiem
wprost przed dom weselny i zapukał do drzwi. Narzeczona uchyliła okno i zobaczyła ojca
Piotra. W domu powstała wielka radość, ucieszona Lucyna skoczyła na spotkanie i rzuciła się
ojcu na szyję, matka Ilza zaś podała mu rękę i rozgrzeszyła z popełnionej kradzieży słowami:
„Popraw się, szelmo”!
Wreszcie powitał go Frydlin i matka z córką zaczęły na wyścigi wychwalać narzeczone-
go, gdyż ojciec spojrzał nań ostro i wydawał się żywić pewne wątpliwości. Wszelako dowie-
dziawszy się szczegółów wyraził swe zadowolenie i od tej chwili traktował go tak poufale,
jak gdyby od dawna znał przyszłego zięcia. Dawszy nieco przekąsić odzyskanemu małżonko-
wi, matka Ilza zapragnęła dowiedzieć się o jego przygodach i zaczęła rozpytywać się pilnie,
jak mu się powodziło na obczyźnie.
— Niech Bóg błogosławi moje miasto rodzinne — rzekł — wędrowałem po świecie,
próbowałem różnych zajęć, ostatnio handlowałem żelazem, ale więcej straciłem niż zarobi-
łem. Całe moje bogactwo składa się z tej oto beczki gwoździ, które myślę podarować narze-
czonym do gospodarstwa.
Matka Ilza odzyskała swój krzemień i jej swada rzucała na nowo iskry wyrzutów i
obelg, od których słuchaczom puchły uszy, aż sprawę załagodził Frydlin, obiecując żywić i
zacnie traktować teścia.
Życzeniu zacnej Lucyny stało się zadość, gdyż nazajutrz poprowadził ją do kościoła oj-
ciec, wystrojony jak członek magistratu. Wesele szczęśliwej pary odbyło się z wielką pompą.
Wkrótce potem młodzi założyli własne gospodarstwo, Frydlin uzyskał prawo miejskie, wpro-
wadził się do nowego domu w rynku, obok apteki, dokupił winnicę i ogród, jak również rolę z
łąkami i sadzawkami i trudnił się zajęciami miejskimi jako człowiek zamożny. Ojciec Piotr
oddał się próżniactwu, żyjąc, jak sądziło całe miasto, na łasce bogatego zięcia, i nikt nie
domyślił się, że właściwym rogiem obfitości była jego beczułka z gwoździami.
Odbył on szczęśliwie tajną pielgrzymkę na górę Brocken, wprawdzie nie tak szybko,
jak to czyni w noc Walpurgii chwalebny cech czarownic, zażywający miotły jako środka
lokomocji, ale za to bardziej spokojnie i wygodnie. Zawijał do każdej gospody położonej mię-
dzy Fichtelbergiem a górą Brocken, dokonując wszędzie oględzin piwnicy, a przeto na tej
wycieczce więcej czasu spędził raczej pod ziemią niż nad ziemią i wytrzeźwiał całkowicie nie
wcześniej, aż zobaczył w oddali góry Harcu. Przewidując niejedną trudność, której pokonanie
będzie wymagało pełni sił duchowych, nakazał sobie teraz ścisłą wstrzemięźliwość w jedze-
niu i piciu.
Dopóki nie dotarł do góry Brocken, korzystał z własnego nosa jako kompasu, stosując
się ściśle do jego wskazówek; teraz jednak znalazł się w okolicy, gdzie przyrząd ten nie
nadawał już kierunku. Przemierzył górę wzdłuż i wszerz, nikt wszak nie umiał wskazać mu
Doliny Porannego Posiłku. Jednakże natrafił przypadkowo na właściwy ślad, znalazł Andrze-
jową Górę, wywęszył rzeczkę, zwaną Eder, i odkrył wreszcie mogiłę.
Dotarł rzeczywiście do środka góry i gdy spełnił swoje zadanie, znalazł skarb, napeł-
niając worek taką ilością pieniędzy, jaką zdołał unieść. Aczkolwiek złoty ciężar niesiony na
światło dzienne przygniatał jego plecy więcej niż kiedykolwiek wór mąki, jednakże droga w
górę, po siedemdziesięciu dwóch stopniach, nie była tak przykra i uciążliwa jak ścieżka do
młyna.
Gdy ujrzał znowu światło dzienne, czuł się jak rozbitek, który po długiej walce z groźbą
śmierci wśród fal czuje wreszcie twardy grunt pod nogami i radośnie wdrapuje się na brzeg.
Mimo obietnicy całkowitego bezpieczeństwa podczas wyprawy podziemnej, nie dowierzał
całkowicie Duchowi Gór, bał się, że budzący grozę strażnik skarbu ukaże się w postaci
dzikiego męża, który napędzi mu śmiertelnego strachu lub zgoła odbierze łup. Skóra cierpła i
włosy stawały dęba, gdy zstępował w dół po kamiennych schodach.
Tak mało zwrócił uwagi na sklepiony schron, że później nie umiał przypomnieć sobie,
czy ściany i filary rzeczywiście błyszczały od złota i drogich kamieni. Wszystkie jego myśli
były skierowane na miedzianą skrzynię, z której nabrał pełen ładunek tak szybko, jak tylko
mógł. Wszystko zresztą szło pomyślnie, żaden duch nie dał się słyszeć ani widzieć, i tylko
żelazne drzwi zatrzasnęły się gwałtownie, gdy wyszedł ze schronu.
Bojaźliwy poszukiwacz w pośpiechu zapomniał zabrać wspaniały korzeń, który odłożył
na bok zabierając się do zgarniania złota. To uniemożliwiło mu zorganizowanie drugiego
transportu, skromny człek jednak nie wziął tego zbytnio do serca, gdyż miał tyle szczerego
złota, ile zdołał udźwignąć, wiemy zaś, że umiał on nosić ciężary.
Gdy — stosownie do instrukcji dziadka Marcina — zasypał ponownie ziemią rzekomą
mogiłę, zaczął rozważać, jak ma zabezpieczyć zdobyty skarb i korzystać do woli z niego w
rodzinnym mieście, bez wzbudzenia podziwu i gadaniny. Bardzo mu zależało, by swarliwa
małżonka nie zwęszyła spadku po dawnym królu Harcu; obawiał się bowiem, że będzie tak
długo dręczyła go na torturach małżeńskich, aż wysupła jej całe swe mienie. Zamierzał
pozwolić na korzystanie z bogactwa, ale nie wolno jej było wyszperać jego źródła.
Nad tym zagadnieniem mistrz Piotr na próżno łamał głowę. Mamonę swoją, dobrze
obwiązaną, zaniósł do pierwszej napotkanej wsi, kupił tam sobie u kołodzieja taczki, bedna-
rzowi zaś kazał zrobić beczkę z podwójnym dnem. po czym zaniósł ją do najbliższej kuźnicy
i napełnił z dołu i z góry gwoździami, ukrywając skarb bardzo pomysłowo w środku. Z tym
ładunkiem wyruszył w drogę powrotną, a ponieważ nie było mu spieszno, zatrzymywał się w
każdej karczmie, rozkazując podać co gospodarz ma najlepszego.
Gdy zbliżał się do miasteczka Ellrich, stowarzyszył się z nim pewien godnie wygląda-
jący młodzian, o wielce zafrasowanym obliczu. Ojciec Piotr, któremu było lekko i dobrze na
sercu i który był z natury rozmowny, zagadnął do niego:
— Dokąd to, junaku?
Zapytany odpowiedział posępnie:
— W świat daleki, dobry ojcze, lub ze świata, dokąd mnie nogi poniosą.
— Dlaczego ze świata — rzekł mistrz Piotr — co świat zrobił ci złego?
Wędrowiec: — Nic mi nie zrobił złego, ja jemu też nie, wszelako nie zależy mi już na
nim.
Jowialny taczkarz, który, gdy mu było dobrze,: chciał widzieć wszystkich dookoła sie-
bie wesołymi i zadowolonymi, starał się dodać otuchy strapionemu; ponieważ zaś cała jego
wymowa nic nie wskórała, mniemał, że zły humor ma zapewne siedzibę w przewodzie pokar-
mowym, poniżej przepony brzusznej. Zaprosił go przeto do gospody na wieczerzę, obiecując
pokryć wszystkie koszty, markotny zaś towarzysz nie odmówił. Tego samego wieczora odby-
ła się wesoła uczta, podczas której było dużo żartów i krotochwili. Mistrz Piotr był w swoim
żywiole i tak dobrej myśli, że kazał nalewać całemu towarzystwu na swój koszt. Jeden tylko
mruk nie brał udziału w powszechnej zabawie, siedział w kącie, patrzył w ziemię, jadł nie-
wiele i rzadko podnosił puchar do ust.
Przekonawszy się, że w ten sposób nie poradzi sobie ze śledziennikiem, mistrz Piotr
domyślił się, że smutek musiał zakorzenić się głęboko w sercu i, kazawszy zrobić w komorze
dobre posłanie ze słomy, postanowił nazajutrz wybadać gościa; przeczuwał bowiem osobliwą
przygodę i pragnął dowiedzieć się szczegółów. Piękny poranek letni zwabił go do altany
ogrodowej, kazał przynieść tam śniadanie i skoro tylko dziwak się obudził, wywołał go, posa-
dził obok siebie i rzekł:
— Weselej, chłopcze! Pozbądź się smutku i bądź dobrej myśli. Patrz, po ciemnej nocy
nastąpił jasny dzień. Powiedz, co cię martwi i dręczy?
— Co to pomoże, dobry ojcze — odpowiedział smutno młodzian — jeżeli otworzę
przed tobą serce? Nie masz przecież ani rady, ani pociechy dla mnie.
— Kto wie — odparł mistrz Piotr — czy nie będę mógł ci pomóc. Czy nie śpiewa
gmina chrześcijańska: ..Często pociecha przychodzi stamtąd, skąd jej nikt się nie spodziewa?”
Wreszcie rycerz smutnego oblicza poddał się dobrotliwym naleganiom.
— Przyczyną mojego smutku — rzekł — nie jest żadne łotrostwo, które trapiłoby mnie
wyrzutami sumienia, lecz nieszczęsna gwiazda cnotliwej miłości, i dlatego nie umiałem zwie-
rzyć się z moich kłopotów. Jestem kusznikiem hrabiego Oettingena z Frankonii i jego służką
dziedzicznym. Traktował mnie jak swoje dziecko; wychowałem się u niego i ludzie przebąki-
wali, że jestem jego synem. W półpościu pewien malarz przyniósł różne obrazy, które hrabia
zamówił w celu przyozdobienia nowego zamku. Wśród tych malowideł znajdował się wize-
runek cudownie pięknej dzieweczki.
— Wizerunek ten on nazwał boginią i mistrz stwierdził, że uchwycił ukradkiem postać
wdzięcznej dziewki, która pięknością swą o wiele przewyższała podobiznę, ale była zbyt
wstydliwa, by pozować. Nie mogłem nasycić się widokiem obrazu, biegałem dziesięć razy na
dzień do sali, gdzie był wystawiony, gapiłem się na niego godzinami i im dłużej spoglądałem,
tym więcej rozpalało się moje serce, tak że nie mogłem znaleźć ani spokoju, ani wytchnienia.
— Pewnego dnia — ciągnął smutny młodzian —- odwołałem malarza na stronę i za-
klinałem, by powiedział, gdzie znaleźć godną dziewkę, której wizerunek skopiował; obiecy-
wałem mu też sutą nagrodę, jeżeli zechce być ze mną otwarty. Mistrz spostrzegł, co w trawie
piszczy, uśmiał się z mej zachcianki i objawił mi szczerze, co pragnąłem wiedzieć.
— Piękna dziewka — powiedział — mieszka w mieście Rotenburgu nad Tauberem i
jest córką starego garkuchmistrza; możesz próbować u niej szczęścia, jednakże jest ona
dumna i uparta.
— Natychmiast prosiłem hrabiego o zwolnienie, on jednak odmówił nie chcąc mnie
puścić. Uciekłem przeto w nocy i udałem się do Rotenburga, gdzie wkrótce wyśledziłem
dzieweczkę. Ale nadaremnie się trudziłem, by zobaczyć ją lub dotrzeć do niej; żyje ona pod
dozorem rysiookiej matki, smoka-baby, która nie pozwala jej wyjść za drzwi lub spojrzeć w
okno, zamyka dom niczym klasztor żeński i zabrania wstępu każdej osobie płci odmiennej.
— To wielce mnie niepokoiło i dręczyło, jednakże zdobyłem się na podstęp: włożyłem
szaty niewieście, okryłem twarz kapturem i zadzwoniłem. Gdy otworzono mi, ujrzałem
wdzięczną dziewkę. Jej widok zachwycił mnie do tego stopnia, że o mało nie zapomniałem
się; wszelako zapanowałem nad sobą i zamówiłem u niej kobierzec z ozdobami, gdyż jest ona
wspaniałą hafciarką, najlepszą w całym kraju. Codziennie przychodziłem pod pretekstem
patrzenia, czy robota posuwa się, i całymi godzinami zażywałem rozkoszy oglądania mej
lubej i przyjaznej pogawędki.
— Wnet dostrzegłem, że spodobałem się dzieweczce, gdyż postępowałem zacnie i skro-
mnie, jak przystoi poważnej matronie. Ale pewnego dnia, gdy matka załatwiała sprawy poza
domem, a ja siedziałem sam na sam z cudną dziewką, namiętna miłość zmusiła mnie do uja-
wnienia tajemnicy. W wielkim strachu zerwała się od krosienek i chciała uciekać. Błaganiami
odwiodłem ją od zamiaru zrobienia alarmu i przysięgłem na ciało i duszę, że przyszedłem w
uczciwych zamiarach, by cnotliwie i zacnie starać się o jej względy.
— Uwierzyła wreszcie moim słowom, a gdy uspokoiła się, opowiedziałem, jak się stało,
że zapłonąłem do niej miłością. Skarciła wdzięcznymi słowami moją lekkomyślność, która
sprawiła, że dla miłości opuściłem swego chlebodawcę hrabiego i zapytała, w jaki sposób
zamierzam wyżywić żonę? Zapomniałem języka w gębie i nie umiałem znaleźć odpowiedzi
na to podchwytliwe pytanie. Aczkolwiek mam zdrowe ramiona, nie ważyłem się powiedzieć
otwarcie, że one mnie wyżywią dla jej miłości, gdyż myślałem, że tak zacna dziewka jest za
dobra dla wyrobnika. Wówczas spojrzała na mnie z litością i powiedziała:
— Frydlinie, musimy się rozstać, nie zobaczysz mnie nigdy, ukryty pod tą zwodniczą
postacią. Drzwi te będą wiecznie dla ciebie zamknięte. Moja cnota nieposzlakowana, ale serce
słabe. Pouczyłeś mnie, jak łatwo pokusa umie znaleźć drogę przez zamknięte drzwi. Ojciec
przeznaczył mnie klasztorowi i pójdę za tym powołaniem; igła powinna zdobyć dla mnie
wiano zakonne. Oddal się o sto mil. aby żadne podejrzenie nie ściągnęło na mnie niesławy.
— Nalegała, bym ją porzucił. Musiałem usłuchać i rozstać się z nią. Ach, ile było w tym
goryczy! Zakradłem się smutny do gospody, walczyłem z frasunkiem i rozpaczą, nie miałem
chwili spokoju, płakałem i biadałem przez dzień i noc. Stokrotnie przebiegałem ulicę, przy
której mieszkała, a gdy w kościele dzwoniono na mszę, biegłem na czaty, by na pociechę zo-
baczyć ją jeszcze raz. Na próżno! Ukryła się przed moimi oczyma jak tajemnica. Trzykrotnie
opuszczałem miasto, by pójść w szeroki świat, ale nie mogłem ruszyć dalej, gdyż byłem jak
zaklęty.
— Pewnego poranka próbowałem jeszcze raz, przebrany za niewiastę, zakraść się do
domu, by na zawsze ją pożegnać. Zadzwoniłem, czując wielki ucisk w sercu. Matka podeszła,
ale zobaczywszy mnie, żwawo zamknęła okno, po czym łajała i lżyła od wewnątrz:
— Ty czarownico! Ty handlarko starzyzną! Nie puszczę cię za próg! Złe płacisz!
— Zrozumiałem wtedy, jakimi pozorami osłoniła mądra Lucyna moją tajemnicę przed
matką, która nie wyrzekłaby się dobrego obstalunku. Straciłem wszelką nadzieję zobaczenia
kiedykolwiek wspaniałej dziewczyny, opuściłem miasto i wałęsałem się po kraju jak parobek
bezpański, dopóki smutek całkiem nie zeżre serca.
Mistrz Piotr wysłuchał wielce uważnie szczerej opowieści i ucieszył się w duchu ze
szczęśliwego przypadku, który nadarzył mu wędrowca tak dobrze poinformowanego o taje-
mnych dziejach domu w czasie jego nieobecności. Gdy Frydlin skończył swoje sprawozdanie,
mistrz Piotr rzekł:
— Historia twoja jest osobliwa, ale jedno nie jest jeszcze dla mnie jasne, wspomniałeś
bowiem o ojcu twej lubej. Czemu nie zwierzyłeś się jemu? Chyba nic odmówiłby tak dziel-
nemu junakowi, na jakiego wyglądasz.
— Ach — odparł Frydlin — ojciec jest kpem, opojem, włóczykijem, który opuścił
złośliwie żonę i dziecko, i nikt nie wie, gdzie się podziewa. Mrukliwa matka żaliła się często
na niego i ostro łajała miłą dziewczynę za trzymanie z ojcem, mimo że przywłaszczył jej
wiązanie chrzestne, za co wydarłbym łotrowi brodę, gdyby wpadł w moje ręce!
Ojciec Piotr nastawił uszu słysząc takie pochwały i zdziwił się, że junak tak dobrze
orientuje się w jego sprawach domowych. Zamiarem jego nie czuł się dotknięty, przeciwnie,
uważał, że Frydlin znakomicie odpowiada jego planom, może bowiem zrobić go depozytariu-
szem swoich bogactw i przez to uniknąć rozgłosu przy korzystaniu z nich, jak również ukryć
zdobycz przed chciwą małżonką.
— Kompanie — powiedział — pokaż mi dłoń, znam się nieco na wróżbiarstwie i chcę
zobaczyć, co ci obiecuje twoja szczęśliwa gwiazda.
— Co może obiecywać — odparł pielgrzymujący kochanek — chyba nic, prócz nie-
szczęścia.
Rzekomy chiromanta nie dał się jednak tym zbyć i Frydlin, nie chcąc urazić przychylne-
go mu kompana, musiał wyciągnąć dłoń.
Mistrz Piotr przybrał zafrasowaną minę, oglądał dokładnie wszystkie linie, potrząsał
niekiedy ze zdziwieniem głową i po dość długim zabawianiu się w ten sposób, oświadczył:
— Przyjacielu, kto ma szczęście, poślubia ukochaną! Jutro, gdy słońce wzejdzie, wstań
i idź do Rotenburga! Twoja luba jest ci wierna, przychylna i przyjmie cię dobrze. Czeka cie-
bie bogate dziedzictwo po starym krewniaku, którego znasz, i rychło będziesz miał wszystkie-
go w bród.
— Kompanie — powiedział z niechęcią Frydlin — nie przystoi szydzić z nieszczęśli-
wego.
Po czym wstał i chciał odejść, jednakże mistrz Piotr złapał go za połę, mówiąc:
— Zostań, mruku, nie stroję żartów i jestem gotów udowodnić prawdziwość mego
proroctwa. Jestem człekiem zamożnym i chcę ci odliczyć gotówką na poczet dziedzictwa tyle,
ile zapragniesz. Chodź ze mną do komory, bym mógł dać dowody prawdziwości i mych słów.
Junak zrobił wielkie oczy, gdy usłyszał przyjaciela-handlarza żelazem tak mówiącego, i
jego pobladłe policzki zaróżowiły się z radości i zdziwienia. Nie wiedząc czy jest na jawie,
czy śni, podążył za zagadkowym mężem, który po zamknięciu drzwi odszpuntował swoją
beczkę.
Mistrz Piotr opowiedział wszystko wiernemu kochankowi pięknej Lucyny, powierzając
mu tajemnicę skarbu i swój plan, w myśl którego Frydlin, jako zięć, miał odegrać rolę boga-
cza, teść zaś korzystałby skrycie ze wspaniałego łupu. Nazajutrz obydwaj towarzysze opuścili
w najlepszym nastroju Ellrich i podążyli żwawo do Norymbergi. Tam Frydlin wystroił się jak
godny zalotnik, ojciec Piotr wypłacił zaliczkę na posag i umówił się z nim, że o ile zaloty bę-
dą pomyślne, da znać przez tajnego gońca, żeby można było wysłać woźnicę z odpowiednim
sprzętem domowym, celem wzbudzenia podziwu w Rotenburgu.
Gdy przyszły teść rozstawał się z przyszłym zięciem, pierwszy dał drugiemu następu-
jące napomnienie:
— Trzymaj język za zębami, dochowaj naszej tajemnicy i nie zwierzaj się nikomu z
wyjątkiem dyskretnej Lucyny, gdy już zostanie twoją narzeczoną.
Mistrz Piotr korzystał do bardzo późnego wieku z pokaźnej renty, jaką mu przyniosła
podróż do Harcu. Z kolei Frydlin uchodził za bogacza i żył szczęśliwy i zadowolony wraz z
piękną Lucyną, swoją cnotliwą małżonką. A ponieważ bogaczowi łatwo o zaszczyty, wystarał
się o godność rajcy miejskiego, następnie zaś dostał się na najwyższy szczebel szczęśliwości
cesarsko-miejskiej, pozyskując urząd głównego burmistrza.
Do niego odnosi się przysłowie, krążące do dnia dzisiejszego w Rotenburgu: „Gdy chcą
tam przedstawić czyjeś bogactwo, mówią, że jest on tak bogaty, jak ongiś zięć garkuchmistrza
Piotra Blocha”.
Z niemieckiego tłumaczył Władysław Dziewulski
JOHANN KARL AUGUST MUSÄUS (1735—1787), jeden z czołowych pisarzy Oświecenia
niemieckiego. Z wykształcenia teolog, jednakże nie otrzymał stanowiska pastora, gdyż naraził się
swym przyszłym parafianom wziąwszy udział w zabawie tanecznej. Od 1770 roku aż do śmierci był
nauczycielem gimnazjum w Weimarze. Spośród dzieł Musäusa najwięcej rozgłosu zjednały mu
„Niemieckie bajki ludowe” (Volksmarchen der Deutschen, Gotha, 1782—1786; 5 tomów). W
niektórych z tych utworów autor dał wyraz sympatiom prosłowiańskim. Czytelnikowi polskiemu
Musäus jest zupełnie nieznany. Bajkę „Poszukiwacz skarbów” przełożyliśmy, opuszczając aluzje do
współczesnych wydarzeń politycznych i ówczesnego życia literackiego, jako niezrozumiałe dla czyte-
lnika: skrócono też dłużyzny i zawiłości stylistyczne.
WIACZESŁAW SZYSZKOW
BURZA
GDY zmrok zapadł, zwiadowca sierżant Pantiuchin był już na miejscu. Ulokował się
wśród ogołoconych krzewów nad brzegiem niewielkiej rzeki mającej jakie sto pięćdziesiąt
metrów szerokości. Ubrany był jak się patrzy. Miał na sobie przyzwoity półkożuszek, długie
berlacze syberyjskie, rękawice z psiego futra, a z wierzchu biały kitel ochronny. Rękawice i
kamizelka z popielicowych łapek to podarunek ze stron rodzinnych, z kochanej, dalekiej
Syberii.
Sybirak ma bystre oko. Poprzez padający śnieg i zmierzch wieczorny Pantiuchin do-
strzegł wszystko, co trzeba; przeciwległy brzeg jest dość wysoki. Chyba przeszło dwadzieścia
metrów. Nad brzegiem — szopa, łaźnie, spichrze. A dalej duża wieś zajęta przez wroga. Dwaj
wartownicy niemieccy: jeden siedzi na belce, drugi w pewnej odległości od niego chodzi tam
i z powrotem z karabinem na ramieniu. Pantiuchin przygląda się im przez lornetkę. Przemó-
wił w nim nagle instynkt myśliwego. Podciągnął ostrożnie karabin i z przyjemnością wycelo-
wał do obu Niemców. Ale... strzelać nie wolno.
Akurat naprzeciw Pantiuchina, za rzeką, widnieje murowana cerkiew. Kopuła uszko-
dzona jest przez pocisk, szyby wybite. Cerkiew stoi nad brzegiem urwiska. Urwisko jest stro-
me, prawie prostopadłe i — co za licho — oblodzone. Widocznie Niemcy polewali je obficie
wodą i przekształcili całe urwisko mające prawie sześćdziesiąt metrów wysokości w skałę
lodową. Dlatego też podwójny rząd zasieków z drutu kolczastego, biegnący na górze wzdłuż
brzegu, kończył się tam, dochodząc z lewej strony do dzwonnicy, a z prawej do kamiennego
ogrodzenia cerkwi. Niemcy nie strzegli nawet odcinka nad oblodzonym urwiskiem, uważali
to miejsce za niedostępne.
— Tu się przeliczyli — powiedział sobie w duchu Pantiuchin. — Dla was to niezdobyta
twierdza, a dla nas bagatela... Tu się wdrapiemy! Paznokcie sobie połamiemy, zęby powybija-
my, ale wejdziemy, zdobędziemy cerkiew...
Ale o co by zaczepić pętlę? Wśród krzyżów nadgrobnych obok cerkwi czernieje duży
kamienny nagrobek. Nie, nie wytrzyma, przewróci się chyba. A oto sterczy niewysoki pień
obalonej przez pocisk brzozy. Akurat naprzeciw dzwonnicy. Miejsce łatwe do zapamiętania.
Tu właśnie, na brzozę, Pantiuchin zarzuci w nocy pętlę.
Po powrocie do swojej jednostki Pantiuchin zdał dokładnie sprawozdanie z wyników
zwiadu.
— Zgadzam się — rzekł dowódca — ale uważaj, trudno będzie się wspinać po oblodzo-
nej ścianie.
— Co tu gadać, trudno, towarzyszu dowódco — odparł Pantiuchin. — Ale przecież my,
Sybiracy, damy sobie z tym radę lepiej niż ktokolwiek inny. Jesteśmy do tego przyzwycza-
jeni. Ja na przykład sam pochodzę z Ałtaju, cała nasza wieś poluje na wiewiórki. Zimą bywa
nieraz, że musimy się wspinać po oblodzonych skałach.
— No, dobrze — przerwał mu dowódca — słuchaj więc, abyś wszystko zrozumiał. W
tych dniach na naszym froncie rozpoczyna się ofensywa. Żeby zabezpieczyć prawe skrzydło,
musimy przede wszystkim zdobyć tę wieś. Sam wiesz, że nasza jednostka jest niewielka. Sił
mamy trochę za mało... Ale pogoda niby nam sprzyja. Barometr wciąż spada, należy się spo-
dziewać zamieci... I rozumiesz, Pantiuchin, musimy z tego skorzystać. No, dobra... Zajmiesz
ze swoim oddziałem cerkiew. A co będziesz robił dalej? Zastanówmy się.
— Możecie na nas polegać, towarzyszu dowódco — odparł Pantiuchin. Był to wysoki,
barczysty chłopak o szczerej, dobrodusznej twarzy, okolonej płowymi włosami. — Trudno
wszystko z góry przewidzieć, towarzyszu dowódco. Podczas akcji się zobaczy.
Sierżant Pantiuchin był człowiekiem wypróbowanym, posiadał doświadczenie bojowe i
cieszył się zaufaniem. Po otrzymaniu szeregu praktycznych wskazówek, Pantiuchin udał się
do kuźni i wykuł własnoręcznie dwa duże ostre haki, podobne do orlich szponów.
I oto dwudziestu młodych Sybiraków pod dowództwem sierżanta Pantiuchina ruszyło w
drogę. Od wsi dzieliło ich jakie pięć kilometrów, ale to żadna odległość. Przed północą dotrą
do celu. Gorzej, że dmie silny wiatr i zaczął sypać gęsty śnieg — tylko patrzeć, a rozpęta się
zamieć jak w Syberii.
— Że będzie zamieć, to wcale nieźle — powiedział, idący obok Pantiuchina najmłodszy
członek oddziału, czarnooki Kolka Smiekałow. — Przynajmniej nikt nas nie zauważy,
dojdziemy najspokojniej w świecie.
— Owszem, dojdziemy — odparł Pantiuchin — ale pomyśl o tym, jak zarzucimy
pętlę...
— Zarzucimy — rzekł Smiekałow nie tracąc animuszu — grunt to dojść!
— Nie, Kola, kiepsko jeszcze kapujesz. Czy nie widzisz, jak wiatr pędzi śnieg?
Gdzieś daleko rozległ się ledwo dosłyszalny strzał armatni. A oto rzeka i wieś. Śnieg
padał coraz gęstszy. Wiatr się wzmagał. Zamieć rozszalała się na dobre.
Nad niskimi chmurami błąkał się księżyc. Nie było go co prawda widać, ale mimo to
dawał jakie takie światło. Dlatego poprzez wirujące płatki śniegu można było rozróżnić
ciemne kontury dzwonnicy, a zatem można też było dokładnie określić, gdzie sterczy pień
obalonej brzozy.
Rozstawiwszy warty Pantiuchin przyprowadził żołnierzy do oblodzonego urwiska, zdjął
kitel, zwinął arkan i rzucił pętlę w górę, w kierunku brzozy. Ale wiatr podchwycił ją jak paję-
czynę i zrzucił na ziemię. Sierżant podniósł arkan, zwinął go po raz drugi i znowu zarzucił na
górę. Ale również tym razem wiatr nie pozwolił pętli wlecieć na urwisko. Pantiuchin, wście-
kły na niepogodę, przywiązał do pętli kamień. No, teraz już arkan doleci... Ale nic podobne-
go. Wiatr kpił sobie z przywiązanego do pętli kamienia, ze zmartwionego sierżanta, zdawał
się być sprzymierzeńcem Niemców. Sierżant jeszcze kilka razy bez skutku próbował zarzucić
pętlę i zmęczony spojrzał ze złością na stojącego obok, niskiego Smiekałowa.
— Daj-no mnie — powiedział Smiekałow i też trzy razy z rzędu próbował zarzucić
pętlę.
Wiatr huczał między brzegami jak w kominie. Kręcił się, wirował, wzbijając tumany
sypkiego śniegu. Milkł na chwilę, to znów walił i szarpał jak nieujarzmiony zwierz, który się
urwał z łańcucha. Drzewa na górze obok cerkwi chwiały się i huczały. Dokoła szum, chaos,
biała, lepka mgła; zaczęła się prawdziwa burza śnieżna, zwana w Syberii buranem. Biada
temu, kogo buran zaskoczy w szczerym polu!
Przez szum, wycie i trzask dolatywały z prawej i lewej strony krzykliwe, przytłumione
głosy. To Niemcy sprawdzali warty nocne.
Nie było czasu na rozmyślanie. Trzeba działać — i w inny sposób zdobyć tę niedo-
stępną lodową ścianę. Pantiuchin, na wysokości półtora metra od ziemi, wyrąbał w lodzie
stopień, stanął na nim i zaczął rąbać wyżej. Przy pomocy ostrego haka, tego orlego szponu,
zahaczył o lodową stromiznę ponad swoją głową i wyrąbawszy trzeci stopień wspiął się nań.
A kiedy z olbrzymim trudem dotarł do połowy wysokości, mocny poryw wiatru zrzucił go w
dół jak robaka. Wstał. Z wściekłości nie mógł tchu złapać.
— Widziałem już takie burze... Ale nic, nie poddam ci się — mruczał zaciskając zęby.
Pantiuchin zrzucił półkożuszek i berlacze, pozostał w futrzanej kamizelce, w grubych
wełnianych skarpetach i znowu rzucił się do walki. Obok niego, również uzbrojony w moty-
kę, wspinał się na oblodzone urwisko mały i zwinny Smiekałow.
Pantiuchin nie zdążył dojść do trzeciego stopnia i zacząć rąbać czwarty, gdy wiatr z
taką samą mocą cisnął go w dół. Od razu po nim spadł również Smiekałow.
— No co, pomaga nam burza? — z gniewnym uśmiechem rzekł Pantiuchin.
— Psiakrew, cholera!... — mamrotał stropiony Smiekałow trąc kolano, w które się
uderzył. — Uważaj, chłopie, zmarzniesz... Po co się rozebrałeś?
— Tak jest wygodniej — odparł Pantiuchin.
Podnieceni walką, z nową energią zaczęli szturmować lodową twierdzę. Huraganowy
wiatr znowu zrzucił Smiekałowa do głębokiej zaspy. A Pantiuchin wpił się po prostu w
lodową ścianę i wytrwał. Na wpół rozebrany stał mocno na stopniu trzymając się prawą ręką
haka wbitego do bryły lodowej nieco wyżej głowy, a lewą uczepił się kurczowo sterczącej z
urwiska, oblodzonej belki. Ostrożnie, żeby nie stracić równowagi, podniósł głowę i drżąc cały
od ciosów burzy przekonał się, że do szczytu pozostało najwyżej cztery metry. Jeszcze trochę
wysiłku i twierdza zostanie zdobyta.
Tymczasem żołnierze na dole zaczęli się ruszać, biegać, zbierać grupami. Wydostawszy
się z zaspy, Smiekałow zobaczył, że rzucona przez kogoś na chybił trafił pętla zahaczyła o
coś na górze. Smiekałow, uszczęśliwiony, nie pomny na nic, krzyknął głośno „hura”, ale
zatkano mu natychmiast rękawicą usta. Ochłonąwszy powiedział:
— Ja ważę najmniej. Ja pójdę.
I oto niezwykle zręcznie zaczął się szybko wspinać na górę.
Pantiuchin widząc to przez białą mgłę buranu przyczaił się, chciał zobaczyć, co będzie
dalej. Wtem arkan Smiekałowa zaczął słabnąć i w połowie drogi, ku ogólnemu przerażeniu,
Smiekałow zaczął się toczyć w dół. Za nim toczył się duży drewniany krzyż, wyrwany z
czyjejś mogiły.
— Do licha! —rozległo się wśród zwiadowców.
Pantiuchin zaklął soczyście i korzystając z chwili, gdy wiatr ucichł, zaczął wyrąbywać
przedostatni stopień. W duszy jego zmagały się nadzieja szybkiego końca i czarny strach
przed niepowodzeniem. Wiatr smagał go, ale Pantiuchin nie dostrzegał tego. Wspiął się
pomyślnie na jeszcze jeden stopień i teraz poczuł wyraźnie, że lada chwila zwycięży wreszcie
burzę. Musiał się zdobyć na jeszcze jeden, ostatni wysiłek. Och, ten przeklęty wiatr!
„Trzymaj się!” — rozkazał sobie w duchu Pantiuchin i przylgnął całym ciałem do
lodowej skorupy. Wściekły poryw wiatru, kręcąc wiry śnieżne, uderzył go i z wyciem popę-
dził dalej. Doświadczone oko żołnierza dostrzegło zwisający nad głową korzeń drzewa. Oto
ratunek! Szybko i ostrożnie, obawiając się każdego niezręcznego ruchu, Pantiuchin wyrąbał
ostatni stopień, z trudem stanął na nim zdrętwiałymi z zimna nogami, chwycił za korzeń i
wytężając siły wyciągnął żelazny hak w stronę niewielkiego pnia nad głową, by zahaczyć oń i
wspiąć się na szczyt. Ale w tej chwili wiatr powiał z taką siłą, że wszystko j w ziemi i w
niebie zahuczało, zmarznięty sęk, którego się trzymał Pantiuchin, pękł jak szczapa, nogi ześli-
znęły się ze stopnia i Pantiuchin poleciał gwałtownie w dół.
Spadł do zaspy twarzą w śnieg i omal nie zapłakał i z wściekłości i rozpaczy. Ale trwało
to tylko kilka chwil. Podbiegli doń koledzy. Pantiuchin wstał rześki i nieugięty. W oczach je-
go malowało się znowu zdecydowanie. Podano mu berlacze i półkożuszek. Ubrał się i zaczął
biegać tam i z powrotem, żeby się rozgrzać. Teraz dopiero poczuł, jak bardzo zmarzł. Każdy
żołnierz myślał o tym samym: czy rzeczywiście nie zdołają wykonać zadania? Tylko Pantiu-
chin był święcie przekonany, że cały jego oddział znajdzie się niebawem w cerkwi. Zebrał
żołnierzy i powiedział:
— Kiedy się wspinałem w górę, zauważyłem na prawo niewielki taras na zboczu, mniej
więcej w połowie drogi do szczytu. Zaraz się tam dostaniemy.
Pantiuchin zaprowadził żołnierzy na wyznaczone miejsce i czterech najwyższych posta-
wił przy samej ścianie. Trzej następni stanęli im na ramionach, dwaj na ramionach owych
trzech, później wdrapał się jeszcze jeden i wreszcie sypiąc żartami zaczął się wspinać po tym
żywym murze szczupły i zwinny Smiekałow. Gdy z narażeniem życia wspiął się na ramiona
żołnierza stojącego najwyżej, stwierdził, że rzeczywiście na poziomie jego piersi znajduje się
niewielki taras. Był to uskok kamiennej skały pokryty grubą warstwą lodu. Upragnione słowo
„taras” pobiegło w dół przekazywane z ust do ust.
Smiekałow wyrąbał szybko lód i wszedł na taras. Trzymając się za arkan wspięli się na
górę jeszcze czterej żołnierze, wśród których był także Pantiuchin.
Zamieć zaczęła cichnąć, ale wiatr wył nadal. Szara zasłona śnieżna wirowała dokoła
zgrzanych z wysiłku żołnierzy. Do szczytu pozostało znacznie mniej niż połowa drogi.
Znowu zastosowano tę samą metodę co na dole. Tylko ostrożniej, żeby nie spaść: trzej, dwa,
jeden i wreszcie ostatni — Smiekałow.
— „Hura!” — serce zabiło mu mocno. Wyciągnął naprzód hak na długiej żerdzi, zaha-
czył o coś i podciągnąwszy się zręcznie wskoczył na górę. Znalazłszy się tam zaczął z radości
tańczyć i kręcić się jak ałtajski szaman.
Wkrótce na górze byli już wszyscy. Mieli z sobą dwa erkaemy, automaty, zapas grana-
tów i nabojów. Zbadali uważnie cmentarz koło cerkwi. Pantiuchin liczył żołnierzy. — Osiem-
nastu... Ja jestem dziewiętnasty! A gdzie się podział Borodatych Iwan?
Znowu gdzieś bardzo daleko ledwo dosłyszalnie ziewnęło działo. Wiatr ustał prawie,
ale śnieg sypał nadal obficie. Z mglistego zmroku wynurzył się nagle Iwan Borodatych.
Niski, lecz barczysty wlókł na plecach wysokiego Niemca. Iwan Borodatych zrzucił Niemca
na ziemię, wyprostował się i powiedział:
— Och, zmachałem się... Psubrat, koło samej cerkwi zasnął na warcie.
Żołnierze wleźli do cerkwi przez okno. Łącznicy zainstalowali telefon. Pracowali posłu-
gując się latarką ręczną. Pantiuchin zaczął badać jeńca, uprzedziwszy go, że o świcie wieś
zajmą Rosjanie i jeżeli się okaże, że jego informacje są fałszywe, zostanie zabity. Niebawem
Pantiuchin wołał już przez telefon..
— Halo, Niezapominajka! Niezapominajka! Mówi Niezapominajka...
Przekazał dowódcy jednostki zdobyte informacje. Pod koniec rozmowy dowódca zako-
munikował: „Za godzinę ruszamy do ataku”.
Pantiuchin zebrał żołnierzy i powiedział:
— Słuchajcie, przyjaciele... Za półtorej godziny nasza jednostka będzie tutaj na miejscu.
Niemców jest pięciuset, mają trzy czołgi i dwa działa małego kalibru. A więc sami rozumie-
cie, towarzysze, że każdy z nas, zwiadowców, musi wystarczyć za dziesięciu. Pamiętajcie,
nieprzyjaciel jest silny... a teraz wnieście erkaemy na dzwonnicę. Strzelcy wyborowi, zaj-
mujcie wygodne stanowiska.
Jeszcze przed świtem kolo wsi zagrzmiały działa i moździerze rosyjskiej jednostki
wojskowej, która zbliżała się pod osłoną rosyjskiego śniegu. Pierwsze pociski trafiły w dom,
w którym mieścił się sztab. Dom stanął w płomieniach. Zapaliły się słomiane strzechy jeszcze
w trzech miejscach. Wśród hitlerowców, którzy nie spodziewali się ataku, wszczęła się nie-
słychana panika. Wyskakiwali z domów jak szaleni, ubierając się w biegu i oślepieni pożarem
rzucali się w różne strony. Bitwa była krótka. Niewielu tylko Niemców zdołało uciec. Wśród
licznych jeńców znajdował się szef sztabu, baron Muffel. Oddział Pantiuchina, który pokrył
trupami faszystów całą prowadzącą do cerkwi ulicę, nie poniósł żadnych strat.
Z rosyjskiego tłumaczyła B. Goldbergowa
O. HENRY
URATOWANY HONOR
POŁOWĘ tej historii możecie przeczytać w archiwum urzędu śledczego w New Yorku,
drugą zaś w księdze kasowej jednego z najszanowniejszych naszych dzienników.
Pewnego popołudnia — a było to mniej więcej w dwa tygodnie po zamordowaniu
milionera Rufusa Narcrossa — morderca, ledwo ukazawszy się na Broadwayu, wpadł w
objęcia inspektora policji Bernarda Woodsa.
— Kogo ja widzę, to ty, Johny Kernan? — zawołał detektyw z radosnym zdziwieniem.
— Ja, we własnej osobie — odrzekł serdecznie Kernan. — A ty, bracie, toć jesteś
koleżka Bernard Woods z naszego kochanego miasteczka San Antonio! To ci trafunek! Co
robisz w New Yorku? Szukasz frajerów z Far Westu?
— Jestem w New Yorku od pięciu lat — rzekł Woods — pracuję w urzędzie śledczym.
— Cieszę się, bracie! — zawołał Kernan klepiąc go przyjaźnie po ramieniu.
— Zajdźmy do Müllera — zaproponował inspektor. — Usiądziemy w cichym kąciku.
Mam ci wiele do powiedzenia.
* * *
Nie było jeszcze czwartej; biura i sklepy nie wysypały jeszcze na trotuary wielotysię-
cznej rzeszy pracowników. Nie trudno było o cichy kącik u Müllera. Kernan, świetnie ubrany,
z bezwstydną zimną krwią, która go nigdy dotąd w krytycznych momentach nie zawiodła,
zajął miejsce na wprost mizernego i źle ubranego detektywa, który skubał nerwowo kilka
włosów pod nosem i świdrował sąsiada małymi, czujnymi oczyma.
— W jakiej branży teraz pracujesz? — zapytał Woods. — O ile mnie pamięć nie myli,
wyjechałeś z San Antonio rok przede mną.
— Ja, bracie? Lokuję akcje miedzi. Za kilka dni otwieram kantor... A więc mój stary,
zacny koleżka Bernard pracuje w urzędzie śledczym? Przypominam sobie zresztą, że cię już
wtedy nęciła ta robota, kiedyśmy się rozstawali...
— No, tak, zanim zacząłem pracować, byłem półtora roku z wami w bandzie. Ale nie
po to cię przyprowadziłem do Müllera, aby o tym mówić. Od razu chcę ci powiedzieć, że
miałem cię na oku począwszy od zeszłorocznej juchcianki w „Grand Hotelu” w Saratodze.
Ale, widzisz, mokra robota, o ile mi wiadomo, to u ciebie pierwszyzna!... Po raz pierwszy
zrobiłeś użytek ze spluwy... Powiedz mi, John, po co ci było tak się wkopywać? Po jakie licho
zabiłeś tego Narcrossa?
Kernan z całym spokojem przyglądał się skórce cytrynowej zdobiącej cocktail. Nagle
podniósł na detektywa oczy, w których zadrgał wesoły chochlik.
— Jakżeś ty to odkrył, bracie drogi, Bernardzie? — zapytał. — Zdawało mi się, że
robota była tak gładko wykonana, że nikt...
Woods położył na stoliku ołówek w srebrnej oprawce z małymi breloczkami.
— Podarowałem ci ten ołówek na Boże Narodzenie, pamiętasz, ostatniego roku w San
Antonio? Mam jeszcze brzytwę, którą w zamian dostałem od ciebie. Więc widzisz, bracie,
znalazłem przypadkowo ten ołówek na dywanie w sypialni Narcrossa. A teraz muszę cię
uprzedzić, że wszystko, co teraz powiesz, będzie powtórzone władzy. Bardzo mi cię żal,
Johny, ale tym razem nie wykręcisz się sianem... Nasza przyjaźń to jedna rzecz, a to inna; za
zabójstwo milionera nikt cię po główce nie pogładzi; zasiądziesz, bracie, w fotelu elektry-
cznym...
Kernan roześmiał się:
— Nie martw się o mnie, mój drogi! Szczęście nigdy mnie dotąd nie zawiodło. Ale kto
by pomyślał, że to stary koleżka Bernard będzie mnie tropił...
Nagle ręka jego skryła się pod marynarką. Ale już rewolwer Woodsa, szybki jak
błyskawica, dotknął lufą jego czoła.
— Nie rób głupstw, bracie — rzekł Kernan ani drgnąwszy. — Po prostu chciałem cię
wypróbować... Teraz już wiem... Jak to powiadają: trzeba siedmiu krawców, aby zrobić
jednego dżentelmena, ale jeden krawiec wystarczy, aby dżentelmen przestał być dżente-
lmenem. Popatrz, dziurawa kieszeń. Schowaj swoją spluwę, Bernardzie, i wysłuchaj mnie.
Ołówek wsunąłem do kieszeni przed wejściem do starego, żeby przypadkiem go nie zgubić...
A ot, widzisz, to mi się na nic nie zdało... — Narcross wyciągnął pistolecik, malutki jak
zabawka. — Nie było rady — musiałem go zakatrupić. Leżał w łóżku ze swoją połowicą. Ona
nie zrobiła wielkiego harmideru nawet wtedy, kiedy wypróżniałem szkatułkę z klejnotów. Ale
gdy zacząłem ściągać jej z palca pierścionek, baba w ryk, błaga, aby nie ruszać pierścionka z
granacikiem wartości pięciu dolarów. Prezencik od kochanka z pewnością! Fujara Narcross
dawał forsę. Kto inny miłość... Krótko i węzłowato, fura brylantów: sześć pierścionków,
broszki, dwa zegarki i tak dalej. Sprawuneczek na piętnaście tysięcy.
— Ostrzegłem cię, abyś mi nic nie opowiadał — powtórzył detektyw.
— E! co tam! — odrzekł Kernan. — Cały bagaż mam w walizie w hotelu. A teraz
powiem ci, dlaczego tyle gadam. Bo, uważasz, mam do czynienia z człowiekiem, którego
znam jak zły szeląg. Jesteś mi winien, Bernardzie, tysiąc dolarów; wiem, że póki nie zwrócisz
mi długu, mogę być całkiem spokojny. Nic mi złego nie zrobisz.
— Pamiętam o tym długu. Dałeś mi wtedy dwadzieścia pięćdziesiątek, nie żądając
nawet rewersu. Byłem w potrzebie. Kiedy wróciłem do domu, komornik wynosił już meble
na trotuar.
— I dlatego ty, Bernard Woods, człowiek honoru, o ile są tacy na świecie, nie zrobisz
żadnej krzywdy swemu wierzycielowi. Bo żeby nie zginąć, muszę się znać na ludziach ró-
wnie dobrze jak na zamkach i kasach. Słowem, siedź spokojnie i pozwól mi zawołać kelnera.
Od kilku lat męczy mnie straszne pragnienie, którego nie potrafię zaspokoić. Jeżeli mnie kie-
dy przyskrzynią, to chyba raczej z winy sznapsa niż dzięki policji. Tymczasem jestem jeszcze
dość ostrożny, bezpośrednio przed robotą za nic nie wypiję. Zresztą to nieważne, cieszę się,
brachu, że będę mógł wypić zdrowie starego, morowego Bernarda. Czego się napijesz?
Kelner przyniósł syfon i butelki. Gdy się wycofał. Woods, wodząc ołówkiem po blacie,
odezwał się smutnym głosem:
— Masz rację, John. Nie mogę ci nic zrobić. Gdybym ci nie był dłużny, nic na świecie
nie mogłoby mnie powstrzymać... Ciężka to dla mnie chwila,. John... Moja kariera... Wszy-
stko...
— Rozumiem — zauważył Kernan z triumfującym akcentem w głosie. — Znam przecie
Bernarda Woodsa... A teraz, twoje zdrowie...
Woods drgnął. Po czym, mówiąc jakby do siebie, rzekł półgłosem:
— Tak, gdybym ci zwrócił ten dług, gdyby nie było między nami tego długu, wszystkie
skarby banków nowojorskich nie zdołałyby mnie powstrzymać od spełnienia obowiązku:
aresztowałbym cię bez najmniejszego wahania.
— Rozumiem, rozumiem — potwierdził Kernan — i właśnie dlatego jestem tak spokoj-
ny...
— Są ludzie — podjął detektyw — którzy gardzą mną z powodu mojego fachu. Ale ja,
uważasz, jestem dumny z tej kariery. I naraz — jestem w potrzasku! Detektyw musi ustąpić
miejsca dłużnikowi... Nie mam wyboru: jako człowiek, jako dłużnik muszę cię wypuścić.
Kariera moja złamana. Spróbuję poszukać innego zajęcia; może w porcie... Nieprędko odzy-
skasz swoje tysiąc dolarów, mój drogi przyjacielu.
— O, nie szkodzi, mogę poczekać — odrzekł Kernan ze śmiechem. — Chętnie się
skwituję z tobą. Przypuszczam zresztą, że odmówisz. Ale muszę ci powiedzieć, że od czasu
jak dałem ci tę pożyczkę, szczęście zaczęło mi dopisywać. Dosyć o tym, kropka. Jutro rano
jadę na Zachód pierwszym pośpiesznym pociągiem. Znam takie miejsce, gdzie łatwo mi
będzie spławić biżuterię. Wychyl kieliszek, Bernardzie, i nie zagryzaj się nadaremnie. Wiesz
co, urządzimy sobie zabawę; niech tymczasem policja tropi mordercę milionera Narcrossa.
Czuję dzisiaj diabelne pragnienie, ale nie boję się go ugasić pod eskortą zacnego przyjaciela
Bernarda...
Kolejki szły jedna po drugiej, i oto Kernan, lekceważąc niebezpieczeństwo, zaczął się
zwierzać przyjacielowi z bezwstydnym cynizmem, jaki podniecał w nim trunek. Opowiedział
ze wszystkimi szczegółami całą serię rabunków, nie odkupionych karą; wyspowiadał się z
kombinacji złodziejskich, z wypraw i kradzieży, aż pomału w zaciętym i ponurym sercu
detektywa obudziła się straszliwa odraza do zatwardziałego bandyty, który był mu niegdyś
przyjacielem.
— Nie, nie mogę ci nic zrobić, tak, to nie ulega wątpliwości — odezwał się wreszcie
Woods, gdy urwał się potok obmierzłych przechwałek. — Ale lepiej będzie dla ciebie, jeżeli
znikniesz na jakiś czas. Gazety mają zająć się poważnie sprawą Narcrossa. I tak się już od
dawna skarżą, że policja drzemie, a statystyka przestępstw rośnie z tygodnia na tydzień.
Wzmianka o gazetach wprawiła Kernana w istną wściekłość.
— Mam je gdzieś, twoje gazety! — krzyknął. — Jakby kto nie wiedział, że połowa ich
szmacianych bajeczek to płatne reklamy, a reszta to zwyczajny szantaż. Czy zresztą jest jaki
pożytek z tej całej pisaniny? Wiadoma rzecz, że policji często się noga powinie, ale powiedz
mi, czego dokazały te brudne szmaty? Wysyłają na miejsce zbrodni szczury reporterskie i w
rezultacie zdobywają fotografię kelnerki z pobliskiej knajpy, w której reporterzy siedzieli
przez cały czas i pili cocktail. Podają wywiad z narzeczoną faceta z czwartaka, który „słyszał
jakieś odgłosy”. Nie bój się, Bernardzie, nie takie to zuchy, aby wytropić „rycerza majchra i
spluwy”, jak się wyrażają w swoich kronikach!
— No, nie przesadzaj — zaprzeczył Woods spokojnie. — Są gazety, które znakomicie
ułatwiają pracę policji. Na przykład „Gwiazda Poranna”. Odgrzała już niejeden ślad, któremu
policja pozwoliła za wcześnie ostygnąć.
— „Gwiazda Poranna” — warknął Kernan podnosząc się uroczyście. — Poczekaj,
pokażę ci, czego jest warta ta twoja gwiazda...
* * *
O trzy kroki od stolika była kabina telefoniczna. Kernan wszedł do niej i nie domykając
drzwi, usiadł przy aparacie.
— Czy to redakcja „Gwiazdy Porannej”? Proszę mnie połączyć z naczelnym redakto-
rem... Kto mówi?... Proszę powiedzieć, że mówi zabójca milionera Narcrossa... Ach, to pan,
panie redaktorze. Tak jest, to ja, zabójca Narcrossa... Chwileczka, niech pan jeszcze nie od-
rzuca słuchawki... Nie, nie należę do tych narwańców, którzy oskarżają się o nie popełnione
zbrodnie... Bo i co za ryzyko... Właśnie mówimy o tym z jednym detektywem, moim dawnym
przyjacielem... Jutro będzie piętnaście dni, jak zastrzeliłem tego dziada, o pół do trzeciej w
nocy... Chciałby pan ze mną trynknąć? E, panie hrabio, nie rób z siebie frajera... Czy
naprawdę nie potrafisz pan odróżnić poważnego interesanta, który może się przysłużyć i
redakcji, i ojczyźnie, od fetniaka, intrygującego ludzi przez telefon? Mój adres? To za wiele,
jak na pierwszy raz... Po co telefonuję? Bo powiadają mi, że pan jesteś specjalistą od taje-
mniczych zbrodni... Poczekaj pan, poczekaj, to nie wszystko... Chcę panu oświadczyć, że ta
wasza idiotyczna, zafajdana szmata nigdy nie wytropi prawdziwego zbrodniarza. Co pan
mówi?... Nie, panie redaktorze, to nie konkurent pański... To ja, to ja, słyszysz pan, człowiek,
który zabił Narcrossa. Całą biżuterię mam u siebie w hotelu, w walizie. Jutro może pan na-
pisać: „Adres hotelu jest chwilowo jeszcze nieznany” — to wasz ulubiony zwrot, może nie?
Bawi pana, że znakomity zbrodniarz dzwoni do pana. aby powiedzieć, że ta pańska
gazeta, „najpotężniejszy organ ładu i sprawiedliwości”, jak to powtarzają wasi idiotyczni czy-
telnicy, to nędzny, łajdacki świstek... Słyszę, że się pan śmieje... Ale wie pan sam, że mam
rację... Poznaję po głosie... Teraz niech mnie pan wysłucha; podam redaktorowi szczegół,
który pana olśni... Wasi zachwycający reporterzy nie mają pojęcia, że oderwałem guzik od
nocnej koszuli mamy Narcross... Zachowałem ten guzik... Jak to się stało? Po prostu prze-
szkadzała mi ściągnąć z palca pierścionek z granatem, który brałem za rubin, więc... Uważaj,
bratku, to nie zabawa.
I zwracając się do Woodsa:
— Połączył się z centralą przez inny aparat i zapytał, z jakim numerem rozmawia.
Powiem mu jeszcze dwa słówka, a potem w nogi.
— Halo! Tak, to jeszcze ja. Może pan redaktor myśli, że chcę zwiać z obawy przed
pańskim brudnym świstkiem, który utrzymuje się z szantażu i korupcji? Będzie mnie pan miał
przed upływem czterdziestu ośmiu godzin? Tere fere! Nie, przyjacielu, patrzysz za wysoko...
Zajmuj się rozwodami w high lifie i zagubionymi suczkami; drukuj wszystkie obrzydliwości,
które was żywią, ale mnie, bratku, mieć, nie, nie łudź się! Nie dla psa kiełbasa. Mam ochotę
przyjść do waszej meliny i uścisnąć ci rękę. Gdzież mógłbym być bezpieczniejszy niż w
waszej oślej świątyni?
— Wścieka się jak kotka, która wypuściła z łap myszkę — rzekł Kernan, odchodząc od
telefonu. — A teraz, przyjacielu Bernardzie, rozpocznie się prawdziwa zabawa. Potrwa bez
przerwy aż do rana, a potem w drogę, w drogę, przyjacielu.
Zjedli razem obiad w restauracji na Broadwayu. Kernan w doskonałym humorze, w
najwyższym stopniu zadowolony z siebie, szastał pieniędzmi bez zastanowienia. Po obiedzie
spędzili kilka godzin w kinie na sensacyjnym obrazie. Kolacja z szampanem była godnym
zakończeniem libacji.
Koło wpół do czwartej obaj przyjaciele znaleźli się w nocnej restauracji w dzielnicy,
gdzie co krok była redakcja. Morderca nie przerywał swego monologu. Woods zaś, myśląc o
zwichniętej karierze, wpadał w coraz większe przygnębienie. Lecz naraz myśl jakaś strzeliła
mu do głowy.
— Gdybyż to było możliwe! — szepnął do siebie z otuchą. — Och! Gdyby to było
możliwe!
Ulica rozbrzmiewała już pierwszymi odgłosami dnia. Zrazu były to krzyki rozdzierające
ciszę nocną; potem zgiełk tramwajów, turkot wózków mleczarzy, ogrodników, przeraźliwe
wrzaski sprzedawców gazet... Troski, zmartwienia i trudy świata, który budził się do codzien-
nych prac...
Woods rzucił pięć centów zaspanemu gazeciarzowi.
— „Gwiazdę Poranną”!
Rozwinął wilgotny, jeszcze pachnący farbą drukarską arkusz, obejrzał spokojnie pier-
wszą kolumnę, po czym błyskawicznie wyrwał kartkę z notesu i zaczął szybko gryzmolić.
— Co takiego? — zapytał Kernan, zataczając się ze znużenia.
I powoli sylabizował zdanie, które Woods w jego oczach pisał ołówkiem:
Do administracji „Gwiazdy Porannej".
Proszę wypłacić Johnowi Kernan tysiąc dolarów, jako nagrodę przyrzeczoną za ujęcie
mordercy Narcrossa.
Bernard Woods
W tejże chwili detektyw nałożył kajdanki na ręce zbrodniarza.
— A teraz — rzekł — ponieważ jesteśmy skwitowani, Johnie Kernan, pójdziesz ze mną
do komisariatu.
Z angielskiego tłumaczył Aleksander Wat
JOHN GALSWORTHY
PIORUN
BYŁO to przed wojną, a stosunki tak się układały, że przywiązywano jeszcze wagę do
tragedii i komedii życia codziennego.
Mego przyjaciela, Franka Weymoutha, nie widziałem kilka lat, aż wreszcie spotkałem
go, wraz z żoną, na Boże Narodzenie w wielkim hotelu w Heliopolis. Był zawsze wesołym
kompanem, skorym do wypitki, a jako wychowawcy w średniej szkole nie można mu było nic
zarzucić. Jego żona, którą widziałem przedtem dwa razy, nieco mnie zaskoczyła. Pamiętałem
ją jako spokojną, nieco chmurną niewielką osóbkę z pytającym spojrzeniem. Ale teraz
swawolna, kapryśna i przedsiębiorcza przypominała kotka. Była to niewątpliwie reakcja na
narzuconą powagę szkoły, gdzie pracowała jako wychowawczyni czterdziestu chłopców i
gdzie żyła jak pod szklanym kloszem, zawsze pomna na stosowną etykietę.
W naszym egipskim hotelu z jego cichymi, mądrymi arabskimi służącymi, z wielkim
hallem, palmiarnią, zagranicznymi gośćmi, placem golfowym, po którym biegali mali,
ciemnoskórzy arabscy caddies * z pobliską pustynią — Jessie Weymouth stroiła figle, strze-
lała swymi wielkimi, ciemnymi oczami, drapała nas i głaskała małymi łapkami. Życie
uśmiechnęło jej się nagle i chwytała je w wesołej gonitwie. Porywała nas wszystkich za sobą.
Weymouth tolerował jej ekstrawagancje z godnym podziwu uśmiechem. Prawdopodobnie
wiedział, że jest mu oddana, że jej kocie maniery nie są dokuczliwe. Miał za sobą pracowity
rok szkolny. Zaniedbał się trochę, był fizycznie i duchowo wyczerpany. Rozkoszowanie się
słońcem i bezczynnością wydawało się być jego jedyną troską.
Nie wiem, kto pierwszy poddał myśl wycieczki na pustynię, ale Jessie Weymouth pod-
chwyciła ten plan z entuzjazmem. Weymouthowie nie byli bogaci, a wycieczka na pustynię
kosztuje masę pieniędzy. Oni, ja i małżeństwo Breconbridge chcieliśmy jechać razem; ale
nagle Breconbridge'owie zostali z powodu choroby córki odwołani do domu. Jessie Wey-
mouth nie posiadała się z żalu. — Odbiorę sobie życie, jeżeli nie pojedziemy — wołała.
Musimy koniecznie kogoś złapać.
Złapaliśmy austriacką parę małżeńską z naszego hotelu — Radolinów, z którymi spoty-
* Caddies — służący, którzy towarzyszą graczom w golfa, noszą kije golfowe itp. (Przyp. tłum.).
kaliśmy się czasem po obiedzie. On był hrabią, pracował zaś w banku w Konstantynopolu;
ona była — zdaje się — córką wiedeńskiego malarza. Interesowali mnie, gdyż byli zupełnie
inni niż Weymouthowie. On wykorzystywał wakacje tańcząc ze wszystkich sił, grając w golfa
i jeżdżąc konno; wydawało się natomiast, że ona jest zupełnie obojętna i że tylko jej żądny
użycia małżonek pociąga ją za sobą. Widywałem ją krążącą po wspaniałym hallu i wpatrzoną
w pustkę. Nie byłem pewny, czy jest piękna. Miała cudowną figurę, a także oczy — zielone i
zimne pod ciemnymi rzęsami. Ale mina znudzonej obojętności zdawała się oszpecać jej
twarz. Zastanawiałem się nawet, czy nie zepsuje nam wycieczki. Jednakże Jessie Weymouth
nie dawała za wygraną. Radolin zaś — co do tego nie mieliśmy wątpliwości — był dobrym
kompanem.
Wyruszyliśmy więc w Nowy Rok — podobnie jak wszyscy wyjeżdżający na pustynię
— z „Mena House”. Mieliśmy w perspektywie tylko czternaście dni, bo Weymouthowie mu-
sieli być dwudziestego z powrotem w Anglii.
Nasz tłumacz był wesołym hultajem, a jeżeli chodzi o rasę — algerskim Beduinem.
Prócz niego mieliśmy dwunastu Arabów, greckiego kucharza, siedem wielbłądów, cztery osły
i pięć namiotów. Pojechaliśmy zwykłą trasą do Fajum. Przypominam sobie dokładnie nasz
odjazd. Na czele Jessie Weymouth na srebrzystoszarym ośle i nasz hultaj na swym ulubionym
wielbłądzie; potem Radolin, Weymouth i ja na trzech pozostałych osłach i wreszcie Helena
Radolin, pogrążona w myślach, kołysząc się na wysokim siedzeniu — na grzbiecie wielbłąda.
Juczne wielbłądy szły przed nami.
Cały dzień kłusowaliśmy naprzód z biegiem rzeki, aż do Samary, gdzie w należytej od-
ległości od tej niemiło pachnącej wsi rozbiliśmy obóz. Zamieszkałem w środkowym namio-
cie, mając po prawej ręce Weymouthów, po lewej zaś Radolinów. Nasz wesoły tłumacz znał
się na rzeczy, toteż posiłek przyrządzony przez niego, Jessie Weymouth i Radolina — stał się
biesiadą. Jednakże te pierwsze trzy dni na granicy cywilizacji przyniosły rozczarowanie.
Dopiero czwartego dnia, gdy byliśmy już daleko na samotnych piaskach, pustynne powietrze
zaczęło nam uderzać do głowy. Tej nocy obozowaliśmy wśród nagich wzgórz pod cudownym
gwiaździstym niebem, zimnym i czystym jak kryształ. Nasz hultaj przeszedł samego siebie
przy obiedzie; Jessie Weymouth i Radolin błaznowali, Weymouth był wesoły jak zwykle.
Tylko Helena Radolin zachowała swój chłód, który nie był obrażający, sprawiał jednak takie
wrażenie, jakby nie umiała się już cieszyć.
Tej nocy zdałem sobie sprawę, że ona jest rzeczywiście piękną kobietą. Całodzienna
jazda w słońcu zabarwiła jej policzki i wygnała z oczu wyraz znużenia; przynajmniej dwa
razy tego wieczora dojrzałem zwrócone na nią oczy Weymoutha, jak gdyby i on dokonał tego
samego odkrycia.
Żarty, jakie stroili Jessie Weymouth i Radolin, dosięgły szczytu przy kolacji, aż wresz-
cie oboje wybiegli w ciemność, na szczyt sąsiedniego pagórka.
Gdy siedziałem u wejścia do mego namiotu i liczyłem gwiazdy, nasz tłumacz dotrzy-
mywał mi towarzystwa. Chłopak był kiedyś w Anglii i znał europejską swobodę i obyczaje
naszych kobiet.
— To wesoła osóbka, ta pani Weymouth — powiedział do mnie. — Pan Weymouth jest
bardzo spokojny. Wydaje mi się, że ma już dość jej flirtu, ale nigdy nic nie mówi; diabelnie
delikatny człek! Hrabia to wesoły chłop, ale hrabina — ach! Jak bryła lodu!... Jutro w Fajum
dostaniemy świeżych owoców.
Odszedł do swoich ludzi, którzy w odległości około dwustu kroków obozowali przy
wielbłądach.
Była cudowna cisza. Światło gwiazd i półksiężyca oblewało piaski; zupełny spokój, a
przy tym rozkoszny chłód — pustynia ukazywała się z najlepszej strony. Nic nie pobudza tak
krwi, a równocześnie nie chłodzi gorączki. Bezgłośna, niewzruszona trwała noc...
— Czy to nie cudowne? Dobranoc!
Helena Radolin przeszła w futrze koło mnie. Zniknęła w namiocie. Siedziałem dalej,
paląc; wkrótce potem zobaczyłem Weymoutha wychodzącego z namiotu, który służył za
jadalnię. Głowę odchylił w tył i oddychał ciężko. W świetle latarni zawieszonej u wejścia do
namiotu wyglądał tak, jak gdyby doznał olśnienia. Potem i on wszedł do swego namiotu.
Po kilkunastu minutach powróciła para narwańców. Pani Weymouth pierwsza, bardzo
cicha, z zagniewaną twarzą, jak gdyby straciła nieco we własnych oczach. Poszli do swoich
namiotów i przez chwilę słyszałem głosy z lewej i prawej strony, aż wreszcie mglista
poświata i cisza otuliły wszystko.
Następnego dnia, syt jazdy, szedłem pieszo z Arabami i niewiele widziałem mych towa-
rzyszy. Weymouth i hrabina jechali, zdaje się, na wielbłądach, Radolin i pani Weymouth —
na osłach. Około piątej dotarliśmy do oazy Fajum. Rozbiliśmy namioty na niewielkiej prze-
strzeni, toteż było rzeczą nieuniknioną słyszeć co najmniej ton rozmów prowadzonych w
sąsiednich namiotach. Jessie Weymouth zdawała się uskarżać na to, iż Frank nie rozmawiał z
nią cały dzień.
— Byłeś panie niezadowolony — powiedziała — że wczoraj wieczór uciekłam z
hrabiątkiem?
A Weymouth odpowiedział z humorem:
— O, wcale nie, cóż miałbym przeciwko temu?
Zapadło milczenie, a ja miałem wrażenie, że Jessie Weymouth doznała rozczarowania.
Może tylko we wspomnieniu wydaje mi się, że tego wieczora owładnęło mną uczucie trwo-
żnego oczekiwania. Tym razem kolacja bynajmniej nie przypominała biesiady. Mała pani
Weymouth była zuchwała i zarazem skruszona, Weymouth i hrabina zachowywali się po-
wściągliwie, Radolin zaś — sztucznie. Nasz hultaj i ja musieliśmy podtrzymywać rozmowę.
Chłopak przyglądał się bacznie wszystkiemu, choć czasem wysnuwał fałszywe wnioski.
— Pani Weymouth... ta ma coś na wątrobie — powiedział do mnie. — Jutro przywołam
ich do porządku. Sprowadzę tancerkę z Sennoures. Ha! ha! ta się zna na rzeczy! Ta pogodzi
małżonków! Jutro kupimy też świeżych jaj.
Tego wieczora panowało najgłębsze milczenie w namiotach po prawej i lewej stronie.
Po całodziennej podróży przez plantacje Fajum dotarliśmy do obozowiska w Sennoures,
w palmowym gaju. Był to uroczy zakątek, ale brakowało tu czystego, zimnego tchnienia
pustynnej nocy.
Tancerka rzeczywiście znała się na rzeczy. Cóż za kobieta! Gibka, zręczna czarownica,
dzwoniąca łańcuchami z pereł. Podniecenie Arabów, nieruchome, przerażone oczy Jessie
Weymouth (która w rzeczy samej była skończonym małym filistrem), śmiech naszego hultaja,
wyniosła postawa Heleny Radolin, która nawet tę córę Egiptu umiała trzymać na wodzy —
oto co mnie interesowało podczas przedstawienia.
Pod koniec tańca próbowała Egipcjanka podrażnić Weymoutha, ale wywołała tylko
uśmiech na jego ustach i była wściekła. Pochyliła się ku naszemu hultajowi, wzrokiem wska-
zała mu hrabinę i mruknęła coś złośliwego. Nasz hultaj poklepał ją ze śmiechem po ramieniu,
a my podnieśliśmy się z miejsc. W ciągu dziesięciu minut nasz obóz opustoszał — tancerka,
Arabowie, wszyscy poszli do wioski. Wyszedłem z namiotu i stojąc w ciemności pod palma-
mi, słuchałem szmeru ich liści.
We wspólnym namiocie Radolin grał na gitarze; brzmiało to uspokajająco po muzyce
Arabów. Nagle zobaczyłem wychodzącego Weymoutha. Zatrzymał się pod latarnią u wejścia
i obejrzał się; widziałem jego twarz jasno oświetloną, ale myślę, że dla tej, która była w głębi
namiotu, pozostała ona w cieniu.
Nigdy nie zapomnę wyrazu tej twarzy — wyrazu żarliwego uwielbienia!
„Cóż to znaczy?” — pomyślałem. W tej chwili Helena Radolin wyszła również.
Przeszła cicho obok niego; nie uczynił żadnego gestu, by do niej przemówić czy podążyć za
nią, ale ona zobaczyła jego twarz — tak, zobaczyła; potem zniknęła w swoim namiocie. A
Weymouth stał jak wrośnięty w ziemię, jak rażony piorunem, podczas gdy poza nim brzmiały
nieprzerwanie dźwięki gitary, a wokół nas szeleściły liście palmowe wśród burzliwego
powiewu wiatru.
Wydaje mi się, że obecnie jest rzeczą zwykłą wyśmiewać się z czegoś podobnego, z
takiego wybuchu nieodpowiedzialnego uczucia; uważa się to za staromodne, dziwaczne albo
zgoła powieściowe. Równouprawnienie płci, pęd kobiet do pracy umysłowej i męskich
manier odebrały Wenus właściwą jej rangę. Mimo to myślę, że to, co się przytrafiło mojemu
przyjacielowi Weymouthowi, może się również przytrafić wszystkim młodym mężczyznom,
którzy tak o tym mówią, jak gdyby miłość pozbawiona była gorączki i instynktu posiadania,
jak gdyby mężczyzna, który zapłonie miłością do kobiety, potrafił ją z łatwością dzielić z
innym lub oddać mu ją. Są oczywiście mężczyźni, którzy nie mają w żyłach krwi, ale na
nieszczęście mój przyjaciel Weymouth nie należał do nich — nie na darmo błyszczały jego
włosy i policzki jak od słońca czy wina, nie na darmo były jego oczy tak ciemnoniebieskie.
Ostatnie dni naszej wycieczki na pustynię upłynęły tak, że jego uwielbienie zwiększyło
się jeszcze bardziej. Mała Jessie Weymouth przyczyniła się do tego w znacznym stopniu.
Jedynie ona była ślepa na to, co się działo. Przytępiło ją nieco życie, jakie ona i jej mąż pro-
wadzili w ciągu roku szkolnego, życie upływające na sumiennym wypełnieniu obowiązków,
jak również wyczerpanie Weymoutha podczas wakacji. Nie wyobrażała go sobie inaczej jak
tylko jako człowieka trzeźwego. A tymczasem on był pijany. Sprawa stała się tak oczywista,
że przykro było patrzeć na jej ślepotę.
Dopiero następnego dnia, o zachodzie słońca, gdy już Fajum zostało poza nami i obozo-
waliśmy na skraju pustyni — zdała sobie sprawę ze swego nieszczęścia. Tamtych dwoje
siedziało na składanych krzesełkach polowych, jedno przy drugim, i spoglądało na zachód
słońca. Nasi Arabowie byli strapieni, bo musieli się wyrzec uciech Fajum, podarowano im
więc barana — i teraz hałaśliwie przyrządzali jego mięso. Nasz hultaj i Radolin byli nieo-
becni. Ja szkicowałem. Jessie Weymouth leżała w swoim namiocie. Tamci byli sami —
patrzyli na siebie, ich ręce dotykały się może. Światło ponad nagimi wzgórzami miało jakieś
osobliwe fioletowe zabarwienie; czy dostrzegali to, o czym rozmawiali — nie wiem. Wtem
Jessie Weymouth wyszła z namiotu, przeciągnęła się, ziewnęła i zaczęła skradać się ku nim
swoim zwyczajem, jak kot, aby ich przestraszyć. Nie widzieli jej i nie słyszeli. O trzy kroki
od nich zatrzymała się; otwarła usta, a jej spojrzenie znieruchomiało pod wpływem zdu-
mienia. Nagle zakryła oczy ręką, odwróciła się i poszła chyłkiem do namiotu.
Po pięciu minutach zjawiła się znowu z różowymi plamami na policzkach. Widziałem,
jak do nich podbiegła, widziałem wysiłki, jakie czyniła, aby się wydać wesołą, widziałem
również, że dla tych dwojga po prostu nie istniała. Nikt z nas nie istniał dla nich. Żyli w
innym świecie, my zaś byliśmy tylko cieniami w tym świecie, który stał się dla nich nierea-
lny. Różowe kwiecie lauru pachnie słodko i oszałamiająco i działa jak lekka trucizna; jeżeli
ktoś wącha je zbyt mocno, wówczas ogarnia go jakieś gorączkowe upojenie. Tych dwoje
powąchało tego kwiecia!
Ściany mają specjalną wartość dla istot cywilizowanych. W moim cienkim namiocie,
między cienkimi namiotami obu par, wydawało mi się, że posłyszę ciche wyrzuty, przytłu-
mione westchnienia. Ale tych dwoje ludzi, tak nagle porażonych miłością, milczało — i to
milczenie było przytłaczające. Dosłownie nie śmiałem rozmawiać z Weymouthem, mimo że
mieszkaliśmy tak blisko. Jakby pod wpływem czarów stracił ten angielski nauczyciel zdo-
lność widzenia siebie samego takim, jakim był w oczach innych. Nie znaczy to, że stosunki
wzajemne tych dwojga „rozwinęły się” — nie było to wcale takiego proste. Ale wydawało
się, że nic już nie istnieje dla nich na świecie poza nimi samymi.
Nawet nasz hultaj był skonsternowany. — Gdy moja żona zawini, biję ją — wyjaśnił
mi; — gdy ja jestem winny, ona drapie mnie po twarzy. — Ale rzecz miała się tak, że
namioty nie posiadały mocnych ścian; Heleny Radolin nie można było bić ani Weymoutha
drapać po twarzy — diabelska historia!
Wszystko jednak ma swój koniec i nigdy lżej nie oddychałem, jak wówczas, gdy po-
wrót do hotelu uwolnił nas od tego przerażająco bliskiego współżycia.
Jedliśmy przy osobnych stolikach, tak jakbyśmy się umówili. Po posiłku powiedziałem
do Weymoutha:
— Niech pan pójdzie ze mną, obejrzymy sfinksa przy świetle księżyca.
Szedł pogrążony w marzeniach. W milczeniu dotarliśmy do sfinksa i usiedliśmy naprze-
ciwko niego na piasku. W końcu odezwałem się:
— Co pan teraz zrobi, drogi przyjacielu?
— Nie mogę od niej odejść. — Mówił to tak, jak gdybyśmy o tym już kilkanaście razy
rozmawiali.
— Ale przecież pan musi dwudziestego być w Anglii.
— Wiem.
— Drogi przyjacielu, pan się doprowadzi do ruiny. A Jessie?
— Niech robi, co chce.
— Frank, czy pan oszalał?
— Może. Nie mogę się z nią rozstać. To wszystko.
— A ona?
— Nie wiem. Wiem tylko, że muszę być tam, gdzie ona jest.
Siedziałem i patrzyłem na niezdarny cień zagmatwanego profilu sfinksa, cień, który
światło księżyca rzucało na piasek. Dziwny, zaczarowany sen o miłości dobiegł końca! Teraz
musiało coś nastąpić — może coś strasznego!
Wyjąkałem:
— Na Boga, stary przyjacielu, niechże pan pomyśli o żonie, o pracy, o sobie — niechże
pan będzie rozsądny! Nic panu z tego nie przyjdzie, zupełnie nic!
— Możliwe. Ale to wszystko nie ma nic wspólnego z rozsądkiem.
Taka uwaga brzmiała fantastycznie w ustach angielskiego nauczyciela. Naraz zerwał się
jakby pod wpływem ukłucia. Zrozumiał nagle znaczenie, jakie mają ściany. Jego twarz przy-
brała wyraz udręki. Ukochana przez niego kobieta za murami, razem z mężczyzną, którego
poślubiła! Za nami pustynia, setki mil czystego piasku pustynnego, a wśród tego ogromu my
— mali ludzie, łagodni i uduchowieni ł Przed nami zaś ciasne mury, a wśród nich mali ludzie,
podlegli dzikim impulsom, znowu ciało i krew! Dziwne! Nie wiem, czy dostrzegł tę ironię;
opuścił mnie i pobiegł z powrotem do hotelu.
Pozostałem jeszcze chwilę przy „zagadce wszystkich czasów”, która wydawała mi się
tak prosta w porównaniu z zagadką obecnej chwili. Potem podążyłem za nim. Czyż w końcu
to zagadnienie nie sprowadzi się do spraw pieniężnych? Przecież ci ludzie muszą żyć — nie
mogą tak beztrosko ignorować rzeczywistości. Helena Radolin nie posiadała pieniędzy. Wey-
mouth miał swą nauczycielską posadę i niewielką zaoszczędzoną sumę; ojciec Jessie był
emerytowanym pułkownikiem, Radolin — współwłaścicielem banku.
Noc spędzona wśród ścian dokonała swego. Radolin odjechał następnego dnia z żoną
do Heliopolis. Weymouthowie pozostali w „Mena House”. Za trzy dni mieli wsiąść na okręt.
Pamiętam dobrze, co wówczas myślałem: „No, nie należy się niepotrzebnie denerwo-
wać. To była fata morgana, ale ona zniknie. Piorun nie razi ludzi!” Jednakże w przypływie
niepohamowanej ciekawości pojechałem do Heliopolis.
Po drodze, w tramwaju, doznałem małego rozczarowania. Helena Radolin była katoli-
czką, a Frank Weymouth angielskim dżentelmenem. Te dwa fakty zdawały się przesądzać
sprawę, której zakończenia pragnąłem. Ale ludzie mają tajemne upodobania do wszystkiego,
co romantyczne albo raczej — dramatyczne.
Radolinowie odjechali tego ranka do Konstantynopola. Siedziałem w orientalnym hallu,
gdzie się to wszystko zaczęło, i ze smakiem popijałem turecką kawę. W wyobraźni widziałem
mego przyjaciela Weymoutha, zmęczonego i zamyślonego; jego małą żonę, obcesową i nie-
spokojną; światowca Radolina; Helenę Radolin, milczącą, z lekka zaczerwienionymi powie-
kami zielonych oczu, jak gdyby od płaczu. Przesuwali się biało ubrani Berberowie; greccy
panowie ugaszczali swe podejrzane damy; Niemcy rozmawiali szorstkimi, hałaśliwymi, gard-
łowymi głosami, a orkiestra grała ostatnie tango. Nic się nie zmieniło prócz postaci mojej
wizji. I nagle zjawił się Weymouth we własnej osobie — stał jak zagubiony w miejscu, gdzie
przedsionek łączył się z hallem. Po jego twarzy można było poznać, że wie o odjeździe Rado-
linów. Chciałem do niego przystąpić, ale już wyszedł. Przykro mi teraz, że nie poszedłem za
nim.
Kiedy tego wieczora w „Mena House” miałem się udać na spoczynek, Jessie Weymouth
zapukała do moich drzwi.
— Czy widział pan Franka?
Powiedziałem jej, gdzie go widziałem po południu.
— Ta osoba! — krzyknęła. — On nie wrócił.
Zapewniłem ją, że Radolinowie już wyjechali.
Wpatrywała się we mnie i zaczęła płakać. Płakała, a ja nie usiłowałem zapobiec temu.
Była nie tylko nieszczęśliwa i zrozpaczona, ale również zła i rozgoryczona. „Jeżeli jest zła —
pomyślałem — zdoła to przezwyciężyć. Śmiertelny cios nie powoduje złości.”
W końcu wypłakała swoje nieszczęście, ale nie swój gniew i przerażenie. Cóż miała
robić? Próbowałem w nią wmówić, że następnego dnia wieczorem Frank będzie w porę go-
tów do odjazdu. Prawdopodobnie chce uporać się z tą sprawą. Ona powinna patrzeć na to jak
na gorączkę, jak na chorobę... Roześmiała się dziko, szyderczo i wyszła.
Weymouth nie wrócił, ale rano otrzymałem od niego list zawierający czek na trzysta
funtów, krótką wiadomość dla żony i zapieczętowaną kopertę, zaadresowaną do dyrektora
jego szkoły.
List do mnie brzmiał następująco:
Drogi Przyjacielu!
Przyznaję, że postępuję jak łajdak, ale dla mnie istnieje tylko ta droga albo wieczne
zapomnienie, a więc skandal nie jest taki wielki. Dla mojego przełożonego wymyśliłem wyja-
śnienie; proszę, niech pan wyśle mu pocztą list mój. Ten czek — to wszystko, co posiadam,
prócz dwudziestu funtów. Niech pan podejmie pieniądze i odda je mojej żonie; ze sprzedaży
naszego domu otrzyma jakieś pięćset funtów. Zamieszka pewnie ze swoim ojcem i może zapo-
mni o mnie. Niech pan będzie tak dobry i odprowadzi ją na statek. Nie przypuszczam, abym
kiedykolwiek powrócił do Anglii. Przyszłość jest ciemna, ale tam, gdzie o n a jest, muszę być
i ja. Myślę, że będzie można pisać do mnie na adres: Konstantynopol, Poste restante. Żegnaj,
Przyjacielu! Bóg z Tobą!
Twój wierny
J. W.
Odprowadziłem Jessie Weymouth na pokład statku — zaiste, niełatwe to było zadanie.
W tydzień później pojechałem i ja do Konstantynopola, po pierwsze, że obiecałem to
pani Weymouth, po drugie — bo nie mogłem znieść myśli, że mój przyjaciel, opętany
namiętnością, pozostał niemal bez pieniędzy i bez pracy.
* * *
Radolinowie mieszkali w starym domu na przeciwległym brzegu, prawie naprzeciwko
Rumeli Hissar. Nie zawiadomiwszy ich przedtem, odszukałem ich i zastałem Helenę Radolin
samą. W pokoju spowitym w tureckie materie, w półcieniu, wyglądała zupełnie inaczej niż na
pustyni. Miała znowu ten swój blady spokój, lecz twarz jej przybrała jakiś zdecydowany
wyraz, którego przy naszym pierwszym spotkaniu nie widziałem u niej. Mówiła zupełnie
otwarcie:
— Kocham go, ale to jest szaleństwo. Próbowałam go nakłonić, aby odjechał, ale on nie
chce. Jak pan wie, jestem katoliczką; religia znaczy dla mnie bardzo wiele. Nie mogę z nim
odejść. Niech pan zabierze go ze sobą do Anglii; nie mogę patrzeć na to, jak marnuje się z
powodu mnie.
Wyznaję, że patrzyłem na nią z powątpiewaniem, zastanawiając się, czy to rzeczywiście
sprawa religii, czy też pieniędzy.
— O! — powiedziała — pan mnie nie rozumie; pan sądzi, że obawiam się biedy z nim.
Nie, obawiam się, że zaprzepaszczę moje i jego zbawienie.
Sposób, w jaki to powiedziała, zrobił na mnie głębokie wrażenie. Zapytałem, czy on ją
odwiedza.
— Tak, odwiedza mnie. Muszę pozwolić mu przychodzić. Nie mogę patrzeć na jego
nieszczęśliwą twarz, gdy powiem: nie.
Dała mi jego adres.
Mieszkał w pokoju na poddaszu, w małym greckim hotelu tuż nad Galatą; budynek
groził zawaleniem, ale wybrał go dlatego, że był tani. Zobaczywszy mnie. nie wydawał się
zaskoczony. Ja natomiast cofnąłem się przerażony. Jego twarz, pełna zmarszczek i bruzd, no-
siła piętno goryczy i pustki; jego oczy pociemniały i wydawały się niemal czarne. Do takiego
stanu mogłaby go doprowadzić w równej mierze długa, ciężka choroba.
— Łatwiej zniósłbym to, gdyby mnie nie kochała — odezwał się. — Ale ona mnie
kocha. Toteż póki ją mogę widzieć, wytrwam. I ona przyjdzie — w końcu musi przyjść do
mnie.
Powtórzyłem, co mi powiedziała. Mówiłem o jego żonie, o Anglii, ale żadne wspomnie-
nia, żadne argumenty nie docierały do niego.
Pozostałem w Konstantynopolu miesiąc i spotykałem go niemal co dzień. Nie osiągną-
łem nic. Pod koniec miesiąca trudno w nim było poznać tego Franka Weymoutha, który w
dzień Nowego Roku wyruszał z nami z „Mena House”. Zupełnie inny człowiek! Przez pe-
wnego znajomego z brytyjskiej ambasady wystarałem mu się o skromną posadę nauczyciela
— nędzny zawód, wystarczyło mu zaledwie na utrzymanie. I kiedy tak dzień za dniem obser-
wowałem mojego przyjaciela, zacząłem nienawidzić tej kobiety. Wiedziałem jednak, że tylko
religia każe jej się bronić przed tą namiętnością. Widziała swą zgubioną duszę i jego duszę —
uwiązaną oddzielnie na łańcuchach i krążące po czyśćcu jak dusze Paola i Franceski na
obrazie Wattsa. Jakkolwiek się to nazwie — zabobonem czy inaczej — jej skrupuły były
zupełnie szczere i z pewnego punktu widzenia trzeba je było szanować.
Jeśli chodzi o Radolina, przyjmował to wszystko tak, jak gdyby się nic nie stało —
gładko i po światowemu, tylko na jego twarzy, wokół oczu i ust, pojawił się jakiś surowszy
rys.
Rano, przed wyjazdem, jeszcze raz wchodziłem po niemiło pachnących schodach do
pokoju mego przyjaciela. Stał przy oknie i spoglądał w dół, poprzez most — ten smutny most
Galaty, gdzie ślepi i kulawi wystawiają na widok publiczny swe kalectwo, aby zdobyć pie-
niądze. Staliśmy obok siebie.
— Frank — powiedziałem — tak dalej być nie może! Czy spogląda pan kiedy w lustro?
Nie ma nic bardziej gorzkiego jak uśmiech, który kiedyś był słoneczny.
— Póki ją mogę odwiedzać, wytrwam.
— Nie chce pan przecież utwierdzić tej kobiety w mniemaniu, że gubi własną duszę i że
to będzie jej winą, gdy i pan zgubi swoją. O tym jest głęboko przeświadczona.
— Wiem. Nie proszę jej już o nic. Dopóki mogę ją odwiedzać... więcej nie chcę.
To był wyraźny obłęd.
Tego popołudnia wynająłem łódź i pojechałem do Radolinów. Był kwiecień, pierwszy
prawdziwy dzień wiosny, ciepły i pachnący. Drzewa na Rumeli Hissar obsypane były purpu-
rowymi pąkami, a na wodzie ukazywały się w słońcu opalizujące plamy. I to dziwne miasto
meczetów i minaretów, wschodniego handlu i orientalnej żebraniny odżyło wspaniale w pro-
mieniach wiosennego słońca. Skierowałem łódź ku przystani Radolinów i wysiadłem. Wsze-
dłem po schodach, zielonych od wody morskiej, i wstąpiłem do małego ogródka. Nigdy do-
tychczas nie przychodziłem tą drogą, toteż aby przyzwoitości i grzeczności stało się zadość,
zatrzymałem się chwilę, wypatrując drzwi wśród mimoz i tropikalnych roślin o dużych bły-
szczących liściach. Po lewej stronie była krata, aby jednak do niej dotrzeć, musiałem przejść
obok dużych parterowych okien, z których spoglądałem nieraz poprzez wodę ku Rumeli His-
sar. Szedłem bezszelestnie po marmurowych płytach, ale widok, który dojrzałem przez okno,
powstrzymał mnie.
Helena Radolin siedziała w milczeniu na niskim krześle, zwrócona do mnie profilem, ze
złożonymi rękami i oczyma utkwionymi w kamiennych płytach podłogi, na które padał
promień słoneczny. W zagłębieniu fortepianu, wsparty na nim łokciami, stał Weymouth, na-
chylony, również milczący, i patrzył na nią. To było wszystko. Ale wrażenie, jakie to na mnie
sprawiło, wrażenie tego zamarłego życia, tej skamieniałej lawy — było straszne. Wyślizną-
łem się stamtąd, zszedłem po schodach do łodzi i wypłynąłem na opalizującą wodę.
Nie mam już nic do powiedzenia w tej sprawie. Wkrótce zaskoczyła nas wszystkich
wojna. Dochodziły mnie różne wieści, ale nie wiem nic pewnego. Wydawało mi się jednak,
że warto opisać historię tego człowieka rażonego piorunem — teraz, gdy ludzie drwią sobie z
takich rzeczy.
Z angielskiego tłumaczyła Maria Krajewska
SPIS TREŚCI
Kapitan Stevenson popełnia samobójstwo (Władysław Kisielewski)
02
Bajeczki i zbrodnia (Ireneo Irescati)
04
Poszukiwacz skarbów (Johann Karl August Musäus)
10
Burza (Wiaczesław Szyszkow)
26
Uratowany honor (O. Henry)
30
Piorun (John Galsworthy)
34