Antologia Złota podkowa 15 Makarczyk Janusz Orchidea

background image




JANUSZ MAKARCZYK



ORCHIDEA

I

O TAKIM, CO BYŁ PRZEMYTNIKIEM

ZŁOTA PODKOWA 15

W


WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958

background image


ORCHIDEA


PANI Nippold miała zupełnie specjalną pozycję w życiu towarzyskim Libanu. Przez

swego męża, Bóg wie w jaki sposób zabłąkanego na Bliskim Wschodzie z Luksemburga, była
w dobrych stosunkach z Francuzami i Belgami i — o ile to jest możliwe — z Anglikami, a
przez swą własną rodzinę tkwiła mocno w burzliwym życiu politycznym Libanu.

Był rok 1946, niepodległość Libanu była bardzo świeżego stempla, namiętności burzyły

się i fermentowały.

Pani Nippold była z domu Frandjij. Jest to potężna rodzina w górach Dżibel Quornet es-

Saudah. Nieraz w miasteczkach Zgharta dochodzi do krwawych rozrachunków pomiędzy ro-
dami Frandjij i Dwaihy, o których niejednego można by się dowiedzieć w opactwach położo-
nych na drodze do Tripoli — gdyby te opactwa były mniej... dyskretne.

Pani Nippold pasjonowała się jedynie walkami rodowymi w górach. W innych spra-

wach okazywała duże opanowanie. Poczucie humoru opuszczało ją tylko wtedy, gdy mówio-
no o rodzinie Dwaihy. Inna sprawa, że strzelanie do księdza w czasie celebrowania nabożeń-
stwa może rzeczywiście zirytować. Młody kuzyn pani Nippold odprawiał mszę we wsi Mizia-
rah i został postrzelony przez konkurencyjny ród. To mogło każdego, nawet najspokojniejsze-
go człowieka wyprowadzić z równowagi.

— Tego się nie robi — powiedziała pani Nippold i doprawdy trudno było nie przyznać

jej racji.

Co prawda ród Dwaihy mógłby też to i owo powiedzieć o krewniakach pani Nippold.
Do mnie powiedział jeden z rodu Dwaihy:
— Cóż to? Czy Frandjij nigdy nie strzelali?
— Zapewne. O ile jednak wiem, nie strzelali do księdza w kościele.
— Bo żaden z nas nie jest księdzem.
Co tu gadać: argument przekonał mnie, był logiczny.
Mówiąc, że pani Nippold była dobrze z szeregiem ludzi, nie wymieniłem Amerykanów.

Było ich bardzo niewielu wtedy w Libanie, a poza tym w roku 1946 handlowano z Ameryka-
nami, pożyczano od nich pieniądze. ale żeby być z nimi dobrze lub bywać u nich? To jakoś
nikomu nie przychodziło do głowy.

Pamiętam, że właśnie panią Nippold poczęstował młody Artur J. Handley z Chicago

gumą do żucia i skończył się towarzysko tego samego dnia. Na drugi dzień miało być przyję-
cie u państwa Izzedine. a ponieważ Handley był uprzednio zaproszony, odwołano przyjęcie
pod pretekstem choroby pani domu.

Naprawdę nie można osób typu pani Nippold częstować gumą do żucia i mówić do niej

— gdy wchodziła do pokoju — siedząc w niedbałej pozie w fotelu.

Przyznaję, że bardzo lubiłem panią Nippold. Była bystra i dawała trafne i krótkie odpo-

wiedzi, gdy dyskutowano na jakiś temat.

Pamiętam, mówiliśmy kiedyś — było to chyba nawet nie w Bejrucie, a w Kairze przed-

wiośniem roku 1946 — o jakimś młodym pisarzu, który używał dość mocnych określeń i
dosadnych słów. Jedni atakowali, inni bronili, a pani Nippold powiedziała:

— Ten młody człowiek robi na mnie wrażenie, że już wie o istnieniu nieprzyzwoitych

wyrazów, ale jeszcze nie wie, że takie wyrazy należy w druku kropkować.

O młodym autorze przestano mówić.

Janusz Makarczyk pracował wiele lat w dyplomacji — w różnych krajach. między innymi na Bliskim

Wschodzie, toteż w jego książkach dominuje element egzotyki. Po wojnie ukazały się nakładem Wydawnictwa
„Śląsk” dwie książki Makarczyka: wznowione wydanie przedwojennej młodzieżowej książki pt. „Przez morza i
dżungle” oraz nowa pozycja: „Róże z piasku”. (Przyp. red.)

background image

Po miesiącu byłem znów w Bejrucie. Jak zawsze, patrzyłem na miasto z portu. Jest to

niezapomniany widok. Poeci arabscy mówią, że przypomina on najpiękniejszą sułtankę, opie-
rającą się łokciem o zielony poduszkę i marzącą w obliczu fal. Może tak zupełnie dokładnie
nie widziałem sułtanki, poduszki na pewno nie widziałem, ale widok jest naprawdę niezapo-
mniany. Miasto wznosi się amfiteatralnie i wszędzie — na różnych wysokościach — widać
ogrody; domy na dole są białe, a w górze widać pasmo śniegu na Saninie i Keneise.

Gdy w dole kwitną pomarańcze, a róże wciskają się wszędzie, gdy jest wiosna — nie

ma piękniejszego widoku na świecie.

Lubiłem chodzić po porcie i myślałem wtedy zawsze, że oto jestem w fenickim Berycie,

mieście znanym już w XV wieku przed naszą erą. Po takich rozmyślaniach szedłem do
małego bistro na placu Armat na kieliszek cypryjskiego wina.

Znałem się wtedy na winie. Umiałem nawet odróżniać, nie patrząc na etykiety, szereg

gatunków. Dziś niestety odróżniam raczej w ten sam sposób w Krynicy Zubera z Janem od
Zubera ze Słotwinką. I to, i to jest mocno niesmaczne, ale podobno, w moim wypadku, zdro-
wsze od wina. Tak twierdzi doktor Lax z Krynicy i niech mu tam dobry Stwórca tego nie
pamięta w dolinie Jozefata na sądzie ostatecznym.

Ale w roku 1946 nie pijałem jeszcze leczniczych wód, byłem zupełnie zdrów, a z leka-

rzami miałem do czynienia tylko wtedy, gdy chirurdzy łatali mój nieco pokrajany i postrzela-
ny organizm.

Nie wiem, dlaczego zgadało się o chirurgu z niejakim Arnoldem na przyjęciu u państwa

Nippold. O naszej rozmowie mówiono nazajutrz, że był to pierwszy wypadek od kilku
miesięcy, iż Arnold w ogóle z kimś rozmawiał.

Na placu Armat spotkałem panią Nippold, która mnie zapytała:
— Jak pan tego dokonał?
— Po prostu zacząłem z nim mówić. Jak on się miał odzywać, gdy nikt się do niego

nigdy nie zbliżał?

— Nie wiem, ale to jest zupełnie nadzwyczajne. Jak go pan w ogóle zauważył?
— Ma bardzo czerwone żyłki na skroniach.
Pani Nippold przystanęła:
— Dobrze, że mi pan na to zwrócił uwagę, ja dotychczas myślałam, że Arnold jest

strasznym człowiekiem, że nie ma nawet znaków szczególnych.

Jest bezspornym faktem, że Arnold nie cieszył się sympatią.
— Pani go również nie lubi?
— Dlaczego mówi pan „również”?
— Bo zdaje mi się, że nie jest tu lubiany.
Nie umiałbym powiedzieć, dlaczego nie lubiano Arnolda. Gdy o nim mówiono, robiono

domyślne miny, ale niczego nie można się było dowiedzieć.

Gdy pytałem, dawano mi niejasne odpowiedzi. Nic skonkretyzowanego, ale takie:

„no”... albo: „Arnold — bo ja wiem...”, albo po prostu wiele mówiący gest ręką, który — jeśli
chodzi o wydawanie opinii o człowieku — jest gorszy od konkretnie podanych faktów. Pani
Drowtd, żona lekarza, powiedziała o nim zwyczajnie: „Ach, to jest nienormalny człowiek”, a
jedynie wicedyrektor cła Smith mówił o nim szczerzej, i co ważniejsze, chciał w ogóle na
temat Arnolda rozmawiać.

Gdy go zapytałem, odpowiedział:
— Człowiek z trudnością wytrzymuje tyle przyzwoitości u drugiego człowieka.
— Jest pan pierwszym, który wystawia dobre świadectwo Arnoldowi.
— Robię to tym chętniej, że jest to moje zdanie, którego w tym wypadku absolutnie nie

podzielam — śmiał się z tego paradoksu, a potem dodał: — Arnold jest...

Znowu ten przykry, nic nie znaczący gest dłonią.
I Smith nie chciał mówić. Sprowadził rozmowę na papierosy. Zapalił, zastrzegł się, że

background image

to na pewno ostatni dzisiejszego dnia, bo lekarz, pan Drowtd, zaleca mu w ogóle rzucenie
papierosów. I wtedy zaczęliśmy jednak mówić. Dowiedziałem się trochę o Arnoldzie.

— Był, proszę pana, żonaty. Owdowiał.
Znów o papierosach.
Zgodziłem się, że palenie jest bardzo szkodliwe i to nie tyle dla płuc, co dla serca i

żołądka, zwłaszcza żołądka. A potem zapytałem:

— Ten Arnold jest młody. Czy ma zamiar pozostać wdowcem?
— Jest to człowiek, który umie wyciągać konsekwencje z przykrych doświadczeń.
Spojrzał na mnie jakby chcąc zbadać, jakie ten zły dowcip robi na mnie wrażenie, i

mówił dalej:

— Arnold jest rozsądny. Wie, że należałoby poszukać sobie żony w wieku... no, nie za

bardzo dzierlatkowatym, a równocześnie wie, że... Jakby to powiedzieć, stare książki, stare
wino... Jeżeli chodzi o kobiety, to nie ukrywajmy, że wszyscy raczej wolimy nieco młodsze
roczniki. Zgodzi się pan, że tokaj z roku 1901 jest znakomity; to był bardzo słoneczny rok.
Kobiety z tego rocznika...

Znów rozmowa zwróciła się na inny temat. Chciałem już dać spokój indagacji, wtedy

powiedział:

— Zresztą, o ile to pana interesuje, Arnold miał kogoś, kogo by można, pod pewnymi

warunkami, nazwać kandydatką na narzeczoną.

— I zerwali?
— Nawet nie było tak bardzo co zrywać. Widzi pan, Arnold nie umie żyć bez kobiety.

Są tacy mężczyźni, ale...

Zawahał się.
— Prawdą jest, że poza mną mało kto go tu znosi Ja go znoszę — jeżeli mam być

zupełnie szczery — trochę przez przekorę. Rozumie pan... skoro go nikt nie znosi...

— Czy on jest Francuzem?
— Z tym akcentem? Nie, panie. On chyba pochodzi z Anglii, a może z Hanoweru,

oczywiście sądząc po wymowie, ale nie wiem. Jest to też niezupełnie normalne; ostatecznie
zazwyczaj znamy narodowość naszych znajomych. Więcej panu powiem, ta też...

Przerwałem:
— O kim pan mówi?
— Mówię o tej kandydatce na narzeczoną. Otóż ona, proszę sobie wyobrazić, że — ona

też nie wiedziała, jakiej narodowości jest Arnold. Przyzna pan. że to dla ewentualnej żony nie
może być obojętne. Nie żyjemy jeszcze w czasach, w których by to było tak zupełnie błahą
sprawą. Tymczasem o Arnoldzie nie wie się nic. Przypadkowo wiem, że przez jakiś czas
mieszkał w Bombaju, a przedtem w Turcji.

— A dlaczego oni zerwali?
— Powtórzyła się oczywiście w innych proporcjach historia Lohengrina.
— Co?
— A tak, ciekawość kobieca spowodowała jego wycofanie się. Ona za bardzo była

ciekawa Orchidei.

— Orchidei? Cóż za dziwne imię.
— To było właśnie imię pierwszej żony Arnolda. On nie lubi, gdy się o niej mówi, i nie

znosi pytań. Wszelkich pytań...

— Wolno mu, ale trudno się jej dziwić, nie sądzi pan? — powiedziałem. — Kobieta, co

jak co, ale musi wiedzieć, i to ile się da, o swoich poprzedniczkach.

— Tak czy inaczej na kandydatkę na narzeczoną była zbyt ciekawa. Gorzej — była

domyślna. Zbytnia domyślność żony w stosunku do męża jest dowodem braku taktu, ale
zbytnia domyślność kandydatki na narzeczoną jest rzeczą niewybaczalną. Tak przynajmniej
utrzymuje Arnold.

background image

— Dziwne nosiła imię.
— Co pan dziwnego widzi w imieniu Zofia?
— Pan mówił przecież o Orchidei.
— Ach, tak. Zofia to ta kandydatka... tamta była Orchidea. Co to była za kobieta...

Interesuje to pana?

— Tak. Sam zresztą nie wiem, dlaczego.
— Ludzie w ogóle interesują się dziwnymi rzeczami. Właściwie, co to pana obchodzi?

Wyjedzie pan za dwa trzy dni i może nigdy nie wróci pan do Libanu.

— Do Libanu wraca się podobno zawsze.
— At! Ja co innego, kiedyś przygnała mnie tu tęsknota za przygodą, ale wtedy byłem

młody. Też... żeby tu wracać...

Oczywiście, że kłamał.
Mówiły o tym jego oczy wpatrzone miłośnie — bo trudno użyć innego słowa — w góry

Libanu, a potem zwrócone na jasny granat morza. Bardzo wysoko srebrzył się śnieg, trochę
niżej rosły sosny, potem palmy i róże; na dole były całe lasy pomarańcz i cytryn, a poprzez
wąski pas piaszczystej plaży cały ten świat pomylonych kolorów sąsiadował o miedzę z
delikatną koronkową rzeźbą chwili — z nalotem piany na miarowych falach, uderzających
niemal bezszmernie o złoto piasku. Złoto, w którym ktoś pogubił małe diamenty.

Za masywem Libanu jest Balbek. Za Damaszkiem w Syrii leży Palmyra. To nie jest

kraj, w którym mieszka się jedynie z braku pieniędzy — to jest kraj, który można pokochać
tak, jak pokochali go niektórzy rycerze z wypraw krzyżowych, którzy tu zostali.

Ileż to ludzi zostało w Libanie! Kraj ten urzeka. Iluż ludzi tu wraca!
Francuzi też twierdzili, że „wracają” w roku 1918, ale wtedy na tych powracających do

Damaszku Francuzów napadł emir Feisal, który tak samo wracał... do dawnej stolicy Omaja-
dów, do Damaszku.

Generał Gourand restaurował władzę Francuzów, ale posłowie arabscy w Syrii, w tym

samym roku 1920, obwołali Feisala swoim królem.

Wtedy doszło do starcia. Francuzów prowadził generał Goylset. Feisal musiał się

cofnąć. Na skutek szeregu intryg otrzymał koronę w Bagdadzie, a Francuzi ustanowili swą
administrację w Syrii i Libanie.

Z tą to właśnie administracją przybył między innymi i René Smith. Od początku było w

nim dwóch ludzi: jako Francuz był dumny z francuskich sukcesów i był smutny jako
Alzatczyk, że niektórzy Arabowie mówią źle o administracji francuskiej. Co tu ukrywać —
nazywano Francuzów w Libanie i Syrii „okupantami”.

René Smith pokochał Liban. Stał się on do tego stopnia Libańczykiem, że został na

swym stanowisku i po roku 1945.

Chrystus, jak wiadomo, miał nieporozumienie z celnikiem i celnicy nie mają u chrześci-

jan dobrej prasy do dzisiejszego dnia. Smith był wyjątkiem. Był lubiany w Bejrucie i przez
chrześcijan i przez muzułmanów.

Na drugi dzień po rozmowie z tym specjalistą od clenia ludzkiego majątku zatelefono-

wała do mnie do hotelu pani Nippold. Powiedziawszy mi „dzień dobry” nie pozwoliła mi
nawet na wyrażenie mojej opinii o pogodzie i od razu rzuciła w słuchawkę:

— Był pan w szpitalu?
— Ja? Co się stało?
— A prawda, pan nie wie. Pan może nie wiedzieć. Arnold jest ciężko chory. Znaliście

się, chyba wpadnie pan do niego?

— Oczywiście, to znaczy postaram się być.
Po prawdzie znaliśmy się mało. Raz rozmawialiśmy na przyjęciu u pani Nippold. Nie

było powodu, żebym go odwiedzał w szpitalu. Na wszelki wypadek zatelefonowałem do
Smitha; on był wyrocznią w takich sprawach.

background image

— Wie pan, pani Nippold uważa, że powinienem być u Arnolda. Co mu jest?
— Bo ja wiem... ostatecznie Orchidea pochodziła z pana stron, a on jest chory.
— Ona była Polką?
— Nie... ja sądzę... chociaż, bo ja wiem, w każdym razie — tak, ze wschodniej Euro-

py... tak, na pewno pochodziła ze wschodniej Europy, a może była nawet Polką.

To się nazywa dokładna informacja.
Pomyślałem, że wiele kobiet pochodzi ze wschodniej Europy, co nie nakładało na mnie

— przynajmniej dotychczas — obowiązku odwiedzania wdowców po nich, ale mimo to
umówiłem się ze Smithem, że razem wpadniemy do szpitala.

— Więc czy Orchidea była Polką?
— Jej matka pochodziła... — Smith zastanowił się — tak zupełnie dokładnie nie

wiem...

— Przypomina mi pan pewną właścicielkę pensjonatu z Chamonix. Powiedziała ona:

„Pani jest Polką? To się świetnie składa. Bawi tu pewna Portugalka, a ponieważ te kraje
graniczą, panie się zapewne znają”.

Smith ni z tego ni z owego zaczął mnie przepraszać. Wreszcie okazało się, że Orchidea

pochodziła z Finlandii.

— W każdym razie sąsiadka pana — przez Bałtyk.
Z placu Armat przeszliśmy uliczką kolo katedry Maronitów do budynku, na którym

wisiała tablica z napisem „Hópital des Lazaristes”.

Pojęcia nie miałem, o czym rozmawiać z chorym Arnoldem, i z ulgą dowiedziałem się,

że lekarz zabronił go odwiedzać. Zostawiliśmy więc nasze bilety wizytowe i nie ukrywając
zadowolenia opuściliśmy szpital.

Nigdzie szpital nie robi miłego wrażenia, ale w krajach o gorącym klimacie jest jeszcze

bardziej przykry niż gdzie indziej. Może to kontrast z bujnym życiem przyrody, może to po
prostu zbyt nagrzane powietrze — nie wiem. Raz sam chorowałem na paratyfus w Kairze i
pamiętam, że stojący przy łóżku słup rozgrzanego powietrza i słońce wchodzące do pokoju
mimo zasłon na oknach — męczyły mnie okropnie.

Tak czy inaczej szybko szliśmy ze szpitala w stronę morza.
— Widziałem Zofię — powiedział Smith.
— Kogo? — zapytałem.
— Mówiłem panu — to ta osoba, z którą Arnold był prawie zaręczony. Mówi się, że

panna to jest określenie stanu cywilnego. W wypadku tej Zofii jest to określenie zupełne,
archaiczne. Do tego ona histeryzuje z powodu choroby Arnolda.

— Jeżeli histeryzuje, to pan ma rację określając jej panieństwo jako archaiczne.
— Takie panieństwo powinno się leczyć.
— Chce pan to szczepić jak ospę?
— Nie znam się na tym. Od bardzo dawna nie mam nic wspólnego z pannami. Tak mi

się życie ułożyło, że nigdy nie miałem z nimi nic wspólnego.

Szliśmy chwilę milcząc.
— I co ta Zofia?
— Mówiłem panu.
— Ale co ostatecznie jest z tym Arnoldem?
— Choruje.
— Co mu jest?
— Nie wiem.
Szliśmy chwilę milcząc. Wreszcie zapytałem:
— Orchidea — to chyba nie było prawdziwe imię?
— Oczywiście musiała mieć jakieś imię chrzestne, ale wszyscy nazywali ją Orchideą.

— Potem Smith zaczął cicho mówić. — Orchidea rosła w Konstantynopolu; wojny lat

background image

1914—1918 nie pamiętała zupełnie. W roku 1932 skończyła lat osiemnaście i wtedy poznała
Arnolda. Arnold miał dość duże mieszkanie, a na widocznym miejscu w przedpokoju, zaraz
naprzeciw drzwi wejściowych, kazał wymalować po francusku: „Raj to świat idealny. Trzeba
przezwyciężyć w sobie pokusy świata widzialnego. Do tego dochodzi się przez pracę i walkę,
a nie, jak naucza św. Augustyn, przez łaskę”. W sypialnym była wypisana druga sentencja:
„Pogląd, że Bóg zrobi wszystko za ludzi, to doktryna starego Filona Judejczyka. Grecy wie-
dzieli, że ludzie muszą zdobywać świat walką”.

Smith przystanął:
— Czy pan wyobraża sobie człowieka, który nad własną wanną każe wypisać na ścianie

czerwoną farbą: „I czymże jest życie”? Niech pan sam powie — jak tu się w ogóle kąpać w
tych warunkach?

— Rzeczywiście.
Szliśmy dalej.
— Nad łóżkiem wymalował na fioletowo duży znak zapytania. Uważam to za szczyt

frywolności — a pan?

— No, jeszcze ten znak zapytania, ale te sentencje...
Usiedliśmy przy stoliku w kawiarence, która wyrosła nam na drodze.
— Tak pan mówi? — Smith uśmiechnął się niepewnie — przyjaciele uprzedzili mnie,

że Polacy nie są... jakby to określić... no, pruderyjni nie są. Ja potępiam znak zapytania w
sypialni. Każda rzecz na swoim miejscu. Znak zapytania nie ma nic do roboty nad łóżkiem
kawalera, bo wtedy Arnold był przecież kawalerem.

Pomyślałem, że znak zapytania nad łóżkiem żonatego jest jeszcze bardziej frywolny, ale

nic nie powiedziałem.

Wypił łyk kawy.
— Niech pan mówi, co chce, a ja myślę, że to wcale nie łatwo żyć z człowiekiem, który

takie rzeczy po ścianach wypisuje. Gdy w roku 1938 Arnoldowie wyjechali z Konstantynopo-
la, mieszkanie po nich wziął syn mego przyjaciela. On to przed zamalowaniem tych sentencji
przepisał ich treść i stąd ja wiem o tym. Tak czy inaczej Orchidea miała, gdy tu przyjechała,
lat dwadzieścia pięć. Była rzeczywiście tak piękna, że wszyscy, ilu nas było, dostaliśmy na
tym punkcie bzika, zwłaszcza że była dowcipna, gościnna i wyjątkowo inteligentna. W domu
oczywiście królowała ona, On to był jakiś małoważny dodatek. Wiedzieliśmy o nim, że był
trochę stuknięty, że w 1939 na wiosnę pojechał sam do Hiszpanii i wrócił zrozpaczony;
szukał w Hiszpanii Alcazaru i Cyda — martwił się, że... tego tam nie znalazł,

Gdy się sprowadzili do Bejrutu, ona nie pozwalała mu malować po ścianach. Widocznie

przestała być uległa i zrozumiała, jakie wady ma jej mężczyzna. To przejście bywa czasem
dla kobiety krytyczne. Orchidea miała jednak poczucie humoru.

Zapytałem:
— W jaki sposób Arnold zarobkował?
— A wie pan, to trudne pytanie.
— Z czego żył?
— Nie wiem. Pisał.
— Wydawał książki?
— Nie, nie wydawał.
— A co robił w czasie wojny?
— Właśnie o to chodzi. Ta cała historia dotyczy bardziej Orchidei niż Arnolda.
— Nic nie rozumiem.
— Ja tyle lat na nich patrzyłem i nie rozumiałem, a pan chce od razu zrozumieć? Czy to

takie proste zrozumieć innych ludzi? Okazało się, że Arnold do roku 1939 był uważany za
powieściopisarza. Co prawda nikt nigdy nie czytał jego książek i tylko te napisy na ścianach
były świadectwem jego uzdolnień, ale ponieważ nie pożyczał pieniędzy i ponieważ Arnoldo-

background image

wie dawali niezłe obiady, nikomu to nic nie przeszkadzało, że on w rubryce „zawód” pisał:
„literat”. Inna sprawa, że ona była zawsze jakby trochę smutna, i jeszcze inna sprawa — gdy
umarła w roku 1945, nikt nie znał przyczyny jej śmierci.

— Gdzie ona umarła?
— W Aleppo... zdaje się... w każdym razie nie w Bejrucie.
Smith zamyślił się.
— Kręcił się koło niej wtedy pułkownik Nicolson. Musiał on imponować Orchidei,

wpłynąć na jej wyobraźnię. Widywano ich często razem. Nicolson był oficerem wywiadu —
to było pewne.

— Jakiego?
— Amerykańskiego.
Z tego, co mówił Smith, wynikało, że Nicolson był interesującym mężczyzną, a Arnold

zajął się wtedy bibanomancją. Cóż ta inteligentna kobieta mogła mieć wspólnego z wróże-
niem z dymu? Co to za pomysł...

Arnold zabawiał wróżbami Nicolsona i starego rosyjskiego emigranta Bulgakowa, który

miał tak nienaganne maniery, że udawał zainteresowanie dla eksperymentów z dymem.

Szeptano sobie, że Bulgakow ma coś wspólnego z angielską tajną służbą. O Nicolsonie

było wiadomo, że jest oficerem wywiadu. Ani on o tym nigdy nie mówił ani przy nim oczy-
wiście nie poruszano tego tematu.

Smith przypomniał mi, na jakie przykrości byli narażeni Anglicy w latach 1914—1918

z powodu dawania na Bliskim Wschodzie obietnic, których potem nie mogli dotrzymać. Tym
razem byli ostrożniejsi. Podobno dobre rady dawał im Bulgakow i podobno gdzieś w Syrii
mieszkał szef angielskiej tajnej służby, człowiek, którego nikt nie znał i nikt nie widywał.
Mówiono o nim: pan X.Z. To wszystko.

I znów podobno, bo trudno coś wiedzieć na pewno, tym panem interesował się zwła-

szcza Nicolson, który jakoby też go na oczy nie widział i niczego istotnego o nim nie wie-
dział.

Gotowało się wtedy w Libanie. Anglicy postawili na Riadbeya as-Salh, tego samego,

który w roku 1936 był wodzem w czasie zamieszek antychrześcijańskich. Był on znanym
przeciwnikiem Francuzów. Podobno pośrednikiem pomiędzy Anglikami a tym fanatycznym
Libańczykiem-muzułmaninem był Bulgakow, ale Smith tego na pewno nie twierdził.

Francuzi odpowiedzieli zaaresztowaniem prezydenta Libanu i jego całego rządu. Angli-

cy wymusili na Francuzach zwolnienie aresztowanych, a wynik tego był taki, że wpływy
francuskie w Libanie i w Syrii należało uważać za przekreślone.

Można sobie wyobrazić dom Arnoldów w tych czasach. On — wróżący z dymu, jakiś

nieobecny i nie orientujący się w tym, co się działo, on — opowiadający o dziełach, które
napisze, on — mówiący o tym, czy Druzowie pochodzą od rycerzy krzyżowych, czy też
hipoteza ta jest błędna... I ona — podobno prześliczna, najczęściej milcząca i patrząca głębo-
kimi oczyma, a obok niej Nicolson i Bulgakow — zaangażowani tak mocno w toczących się
wypadkach, czujni, obserwujący się wzajemnie i — jak się wydaje — zadurzeni w Orchidei.

— Kobieta — mówił Smith — może w głębi serca woleć, aby jej mąż nie narażał się w

czasie wojny, ale pomiędzy „nie narażał się” a tym stanem zupełnej niewiedzy, w jakim tkwił
Arnold, była jednak przepaść. Ona była inteligentna i on musiał ją denerwować i nudzić.

A ci dwaj pozostali mężczyźni grali swą trudną grę. Podobno — tak twierdził Smith —

Nicolson wiedział, że właśnie Bulgakow zna pana X. Z.

— Dlaczego ten X. Z. tak się ukrywał? — zapytałem.
Smith był zdania, że Anglicy woleli eksponować mniejsze płotki, a mózg swej roboty

na Bliskim Wschodzie chcieli ukryć. Wiedzieli przecież, że nie tylko są niepopularni wśród
Arabów, ale że Stany Zjednoczone szykują im na całym Bliskim Wschodzie taki sam los, jaki
oni zgotowali Francuzom w Syrii.

background image

Kiedy rozmawiałem ze Smithem, był już maj 1946 roku. Wtedy nie było w Libanie ani

Nicolsona, ani Bulgakowa. Orchidea nie żyła. Może dlatego Smith mógł mówić na ten temat.

Wyjechałem na drugi dzień do Kairu i została mi oszczędzona wizyta w szpitalu. Cała

sprawa wydała mi się po kilku dniach mało ciekawa. No, cóż... Bulgakow i Nicolson byli
agentami, i to nie pierwszej jakości, Arnold był durniem, a Orchidea... bo ja wiem... była tro-
chę zwariowana, to chyba jest pewne. Przyznaję, że zapomniałem o całej sprawie, gdy pewne-
go dnia przeczytałem w gazecie, że Arnold ma proces z właścicielem domu, w którym mie-
szka w Bejrucie. Smith i pani Nippold byli w błędzie: ten człowiek miał duże poczucie humo-
ru, bo wpadł na pomysł wystukiwania alfabetem Morse'a w rury centralnego ogrzewania stra-
szliwych obelg pod adresem właściciela kamienicy. Właściciel domu, były marynarz, alfabet
Morse'a znał i zaskarżył Arnolda do sądu, który stanął zupełnie bezradny wobec tego wypad-
ku bez precedensu. Jak dotąd nikt nikomu nie urągał od ostatnich słów za pomocą kaloryfera.
Sprawa w ogóle była zagmatwana. Okazało się, że Arnold będąc sam oryginałem, wynajął
mieszkanie w domu oryginała. W Libanie tylko niewiele domów miało centralne ogrzewanie,
a uruchamiano je w wypadkach zgoła wyjątkowych. Arnold jakoby mówił, że „niech te tak
bardzo tu niepotrzebne rury do czegoś służą”. I walił alfabetem Morse'a jedno obelżywe sło-
wo za drugim. Gospodarza szał ogarniał.

Tego dnia, gdy prasa podała o tym wypadku, jadłem obiad u mego przyjaciela Ahmeda

el-Magaghi. Miał on dom za Cytadelą na stoku góry. Trzeba było przejechać przez cały Kair,
żeby się tam dostać z Zamaleku, gdzie większość dyplomatów mieszkała. Dom Ahmeda miał
dla mnie zawsze dużo uroku. Widać było klasztor derwiszów, gdzie rządził czarujący baba,
przejeżdżało się przez ulice mając po lewej ręce meczet Rifaiyeh, a po prawej meczet sułtana
Hasana, przecinało się plac Rumeleh i wreszcie wjeżdżało się w górzysty teren, wyglądający
za dnia normalnie, a nocą tajemniczo. Zwłaszcza w czasie pełni.

Pewnie mi się tak tylko wydawało, ale miałem wrażenie, ilekroć jechałem do domu el-

Magaghi, że pachnie dookoła z lekka palonym drzewem sandałowym.

Dom mego przyjaciela był obszerny, pokoje były nawet jak na Kair wyjątkowo wyso-

kie, a meble inkrustowane srebrem.

Gdy przyjechałem, pani Adda, żona znanego adwokata, opowiadała o wyczytanej spra-

wie „obrazy przez kaloryfer”, a jej mąż, mecenas Adda, mówił na ten temat z punktu widze-
nia prawnego. Gdy powiedziałem, że znam Arnolda, pani Adda była tym zachwycona.

Ahmed był kawalerem. Gdyśmy siadali do stołu, uprosił jakąś panią, której nie znałem

dotychczas, aby zechciała pełnić obowiązki pani domu. Usiadła ona naprzeciw gospodarza.
Mnie wypadło miejsce po jej prawej ręce.

Siedząc przy stole mówiliśmy ciągle jeszcze o tej sprawie.
Ahmed zwracając się do mnie powiedział:
— Człowiek, który w ten sposób umie wymyślać bliźniemu, ma fantazję i poczucie

humoru, prawda?

— Gdy go poznałem, nie zauważyłem nawet oznak fantazji. Jest to, o ile wiem, smutny,

biedny diabeł, któremu się w dodatku wydaje, że jest pisarzem. Nic nie wydał, nic nie zrobił i
po raz pierwszy prasa zajęła się nim teraz, wskutek tej awantury z właścicielem domu.

— Żonaty? — zapytała pani Adda.
— Wydaje mi się, że żadna kobieta by z nim nie wytrzymała. Jego żona dała tego

najlepszy dowód, bo umarła.

— Jest to taki sam sposób odejścia od męża, jak każdy inny — powiedziała jedna z

obecnych pań.

Moja sąsiadka zapytała:
— Widywał pan żonę Arnolda?
— Nie — odpowiedziałem. — Mówił mi o niej dużo wicedyrektor cła pan Smith.
— Stary René? — zawołała moja sąsiadka.

background image

— Pani go zna?
— Znam.
— To prawdopodobnie zna pani także i panią Nippold?
— Skoro się mówi o René, myśli się o pani Nippold, to budujące: przecież ta sprawa

trwa trzydzieści lat.

— Nie wiedziałem, że oni...
— Jak to? Był pan w Libanie i nie wie pan o historii Smitha i pani Nippold? A po cóż

on by został w Bejrucie, gdy odchodziły władze francuskie?

Uśmiechnęła się.
— Szczerze się przyznaję — myślałem, że on lubi Liban — powiedziałem.
To, co powiedziałem, wywołało wesołość całego towarzystwa.
— Zawsze lubił Libanki, bo ona jest niewątpliwie Libanką.
— Pani ją dobrze zna?
— Znam.
Ahmed zapewnił mnie, że pani Polotier zna bardzo wiele osób w Libanie. Dowiedzia-

łem się więc nazwiska mojej sąsiadki, które mi zupełnie nic nie powiedziało.

Gdy piliśmy na tarasie czarną kawę, pani Polotier zapytała mnie o kilka osób z Bejrutu.

Do dziś nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego zapytałem:

— Pani zna tyle osób z Bejrutu, a czy znała pani w czasie wojny Nicolsona i Bulgako-

wa?

Popatrzyła na mnie bardzo długo i odeszła nie dając mi odpowiedzi.
Przyznaję, że niepotrzebnie zadałem to pytanie, ale nie było mimo to powodu odchodzić

w ten sposób bez słowa. Można było powiedzieć, że się tych panów nie znało. Gdy żegnałem
się z gospodarzem, pani Polotier podeszła do mnie.

— Proszę mnie odwieźć do miasta. Mieszkam u Sheferdsa.
Powiedziała to tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wsiedliśmy do samochodu. Ona nie

czekając, aż wór ruszy, powiedziała:

— Więc pan wie? Zabawne, że pan wie...
Naprawdę wtedy nic nie wiedziałem.
— Liczę na pana dyskrecję. Arnold tak bardzo prosił, żebym umarła.
Jeżeli można zgłupieć doszczętnie, to ja wtedy doszczętnie zgłupiałem. Cud prawdziwy,

że nie wjechałem na latarnię. Nie — tego się nie spodziewałem przyjmując zaproszenie na
dzisiejszy wieczór.

Zacząłem coś mamrotać na temat dyskrecji, gdy ona przerwała mi.
— Pan znał Arnolda. Doprawdy, nie było można z nim żyć. To dobry chłopak, dobry

dla swojej żony, bez żółci, bez wad, ale to wróżenie z dymu, to filozofowanie bez sensu, te
nigdy nie napisane książki...

— Ale...
— Co ale? To takie proste. Arnold jest niesłychanie ambitny. On nigdy nie pozwoliłby,

aby kobieta odeszła od niego. Poddałam więc inne rozwiązanie: umrę. To niesłychanie go
podnieciło. To było niezwykłe. Wyjechaliśmy do Aleppo. Potem tu przyjechałam... Za kilka
dni wyjeżdżam do Europy. Ale że też pan się domyślił...

Wytworzyła się doprawdy głupia sytuacja: przecież ja się niczego nie domyśliłem.

Jeszcze w tej chwili trudno mi było uwierzyć, że to ona. Do głowy mi nie przyszło, że
Orchidea żyje, że siedzę przy niej.

Znalazłem wyjście trochę przykre, bo banalne, i powiedziałem:
— Panią nazywano w Libanie Orchideą; gdy panią zobaczyłem...
Roześmiała się. Nie, nie była kobietą, którą się bierze na banalne komplementy.
Samochód stał od dobrej chwili przed hotelem i policjant zajrzał do wnętrza.
— Pojedziemy do sfinksa — powiedziała. Nie zaproponowała; po prostu stwierdziła

background image

fakt.

Samochód ruszył.
— Pani jest zagadkowa...
Przerwała mi.
— I sfinks tak samo. Rozmawiamy jak z rozmówek Olendorfa. Czy pan tak musi?
Minęliśmy oba mosty i wyjechaliśmy na szosę prowadzącą do piramid. Po prawej

stronie były ogrody i małe domki, w których bogaci mieszkańcy Kairu wypoczywają w czasie
upałów. Przejeżdżaliśmy właśnie koło ogrodu Shabatai'ów, moich przyjaciół.

— Niech pan popatrzy — polanka zalana światłem księżyca... i te dwa leżaki jak dla

nas.

Zaczęliśmy mówić o właścicielach ogrodu.
— Znam Shabatai'ów i szkoda, że jest tak późno, bo...
Przerwała mi.
— Poznałam panią Shabatai u Gouldów, wie pan — tych, którzy mieszkają w Gezireh.

Czy pan ich zna?

— Znam, ale nie bywam u nich. O nim tyle wiem, że ma on coś wspólnego z tajną

służbą angielską.

Drgnęła.
— Czy wszyscy muszą mieć coś wspólnego z jakąś tajną służbą?
— Sądzę, że nie wszyscy, ale dość wiele osób, zwłaszcza tu na Wschodzie.
— To jest ohydne. Po prostu ohydne.
— Z całą pewnością — powiedziałem.
Popatrzyła na mnie niezbyt ufnie.
— Pan jako dyplomata...
Przerwałem:
— Jako dyplomata mogę panią zapewnić, że nie znoszę tajnej służby, przede wszystkim

dlatego, że jest kosztowna i mało celowa. Cóż ona wreszcie może dać? Rozlokowanie wojsk?
To w razie wojny da pierwszy nalot lotniczy. Sytuacje w obcym państwie zna każdy dyplo-
mata nie uciekając się do metod wywiadu, ale wywiad utrudnia pracę dyplomatów. Wywiad
we wszystkich państwach staje się jakimś niezależnym mocarstwem i wywiera taką presję na
dyplomatów, że wielu moich kolegów, i to niezależnie od narodowości, pożegnało się już ze
służbą.

Teraz słuchała bardzo uważnie.
Koło hotelu wjechałem ostro pod górę i zatrzymałem auto przy pierwszej piramidzie.

Wysiedliśmy i szliśmy wolno mając ciemny masyw piramidy po prawej ręce; potem skręcili-
śmy w lewo i zaczęliśmy schodzić ku sfinksowi.

Była pełnia.
Jasno było tą srebrnoseledynową jasnością księżycowych nocy na pustyni. Od strony

pałacyku króla podszedł do nas policjant i nie zaczepiając nas cofnął się. Jakiś cień, daleko od
nas, przeciął nam drogę, poza tym pusto było i bardzo cicho.

Usiedliśmy na głazach przed sfinksem.
— Oto jest dekoracja, która służyła Kleopatrze i Cesarzowi — powiedziała.
— Jest to też dekoracja — dodałem — na której tle fotografują się wszystkie wycieczki

prowadzone przez znudzonych agentów Wagons Lits-Cook.

Roześmiała się.
— Teraz posłuży nam.
— Sfinks i nas wytrzyma, łaskawa pani.
— Pan jest bardzo miły, że nie pyta mnie o nic.
— Chcę być tak samo uczciwy: to pani się wygadała, ja naprawdę nie wiedziałem, kim

pani jest.

background image

— Chociaż przypominam orchideę?
— O ile się nie mylę, pachnie pani heliotropem.
— To dla niepoznaki. Więc to ja się wygadałam...
Siedzieliśmy chwilę twarzami do sfinksa; nagle wskazała ręką w lewo.
— Tam gdzieś powinien być Heluan?
— I z całą pewnością jest.
Bez przejścia, po prostu powiedziała:
— Czy pan zna moją historię?
— Tyle, ile opowiadał mi Smith.
— Ach, tak...
Urwała. Zamyśliła się i nagle bardzo krytycznie mi się przyjrzała. Zupełnie tak, jakby

oceniała, czy warto mi o sobie mówić.

Nie chciałem o nic pytać. Wyglądała na kobietę, która i tak powie tyle, ile chce powie-

dzieć.

Zaczęła mówić:
— Zanim wyszłam za mąż za Arnolda, mieszkałam w Turcji. Przy mnie Kemal-Pasza

kazał zdjąć Turczynkom czarczafy. Od dziecka byłam przekonana, że mężczyzna jest jednak
czymś więcej niż kobieta. Po ślubie wyjechaliśmy do Bombaju. Mąż chciał tam coś studio-
wać. Wynajęliśmy mały domek w dzielnicy willowej. W hallu był napis, kazałam go sobie
przetłumaczyć. Oto treść: „Natura płci żeńskiej dąży do zepsucia mężczyzny. Dlatego mędrcy
nigdy nie ulegali pokuszeniom niewiast”.

— W tym zrozumieniu nigdy nie byłem mędrcem — powiedziałem.
Nie usłyszała albo nie chciała usłyszeć.
— Mędrzec Bhrig przemawia w księdze praw. Jest to księga Manu. Wie pan, co tam

powiedziano o kobietach?

— Nie, dokładnie nie wiem.
— Gdy kobieta jest dzieckiem, podlega ojcu, po zamążpójściu — mężowi. Gdy mąż

umrze, kobieta podlega synom, gdy nie ma synów — krewnym męża, a gdyby i tych nie było
— swemu panu. Kobieta nigdy nie może być panią swej woli nawet w swym własnym domu,
a nie powinna być nawet panią swych myśli.

— Pani to umie na pamięć?
Nie odpowiedziała, po chwili mówiła dalej.
— Niechaj kobieta nigdy męża czy też synów nie opuszcza, bo się narazi na pogardę.

Nie wolno odchodzić od męża...

Roześmiała się nerwowo.
— Słyszał pan — na pogardę... i... nie wolno.
— Trochę to jednak przestarzałe prawo, nie sądzi pan?
— Kobieta powinna być oszczędna, zawsze w dobrym humorze, a swego męża winna

czcić jak Boga.

— Prawa te pisali mężczyźni i, jak pani widzi, obwarowali się zupełnie nieźle.
Wstała i ja wstałem. Poszliśmy przed siebie w pustynię.
— Dokąd idziemy?
— W stronę Heluanu.
— Nie dojdziemy; trzeba by się przeprawić przez Nil.
— Wszystko jedno.
Szliśmy.
Nagle ona przystanęła i powiedziała głośno:
— Trzeba stale czuwać nad złymi skłonnościami kobiet. Nawet pozamykane, nawet

strzeżone, nie są kobiety nigdy bezpieczne, a to z powodu swej niestałości, namiętności i
braku uczucia, które jest u nich stanem naturalnym. Kobieta kocha tylko własne stroje i dla

background image

stroju potrafi splugawić łoże męża.

Roześmiała się.
— I ostatecznie ja tak samo opuściłam męża...
Wzięła mnie za rękę i wróciliśmy przed sfinksa.
— Mimo całego respektu dla pani męża, nie rozumiem... tego wróżenia z dymu... a

poza tym... pani nic nie splugawiła...

— No, to co? Cóż to może przeszkadzać, gdy mąż ma dostateczny majątek, że zajmuje

się wróżbiarstwem?

— Bo ja wiem... wydaje mi się, że trzeba coś robić, że nie ma majątku, który by uspra-

wiedliwiał integralne lenistwo.

Przerwała mi.
— Nie zgadzam się. Niech pan pomyśli, że zarówno Nicolson jak i Bulgakow właśnie

„coś” robili. Proszę się nie gniewać, ale mężczyzna jest zbyt ograniczony, aby mógł coś robić;
naraża się, że się tak wplącze...

— No, wie pani, pomiędzy wróżeniem z dymu a tym, co ci dwaj panowie robili, jest

chyba jeszcze miejsce na tysiąc innych rzeczy.

Nie odpowiedziała.
— Mówiła mi pani o Indiach. Oczywiście los kobiety hinduskiej jest znany, a mimo to

w poezji sanskryckiej poeta Kalidasa kreśli taki obraz, gdy rozdzielony z żoną małżonek
zatrzymuje obłok i błaga o zaniesienie poselstwa:

Płyń do mojej pani
Pły
ń obłoku chybki
Ona kibi
ć ma łani
Ona cuda czyni
Do niej w stawie si
ę złote
U
śmiechają rybki
Do niej kwitn
ące drzewa
Szepc
ą: — Tyś bogini.

— Pan to znowu umie na pamięć?
— Nie, tylko te kilka słów, ale sądzę, że mówiąc o kobiecie nie należy nigdy, jak to

pani zrobiła, cytować mnichów, którzy tworzyli prawa — czasem trzeba raczej zaufać
poetom, nawet gdy się niezbyt dokładnie pamięta wiersz.

Uśmiechnęła się. Była bardzo piękna w świetle księżyca.
— To wszystko nie było ani takie łatwe, ani takie proste.
Usiadła na wydmie stwardniałego piasku.
Nie powiedziałem nic. Czekałem. Po chwili mówiła dalej:
— Mąż mój był miłym chłopcem, ale był niestety, jak mi się zdawało, nienormalny.

Sądziłam początkowo, że tak zachowuje się każdy człowiek piszący, potem zobaczyłam, że
on nic nie pisze. Pytałam lekarzy. Nie umieli nic poradzić. Studiował i zapominał o przed-
miocie studiów; na przykład nie wiem do dziś, dlaczego z Bombaju wyjechaliśmy do Bejrutu.
Potem przyszło to wróżenie z dymu, to zapisywanie jakichś słów, które on widział w tym
dymie — to było okropne. Proszę mi wierzyć!

Wyobraziłem sobie ją — tak, to musiało być bardzo przykre.
Mówiła zapominając o mnie. Może raz jeszcze przeżywała całą sprawę? On — Arnold

wędził się w dymie, mało wychodził, przyjmował jakichś magów. Była wojna. Wojna, której
Arnold nie widział. Nawet gazet nie czytywał. Nic go nie obchodziło. A ona poznała właśnie
wtedy Nicolsona.

Nicolson był bardzo męski. Był typem „męskiego mężczyzny” z ekranu.

background image

— Podobał się pani? — zapytałem.
Nie zirytowało jej moje pytanie.
— Podobał mi się. I poznałam też wtedy Bulgakowa. Przez dłuższy czas nie wiedzia-

łam, co oni robią. Gdy się dowiedziałam — przyznaję, że mi to nawet trochę imponowało.
Znajomi mówili o nich: „asy wywiadu”, była wojna... ale potem...

Szukała słowa.
— Straszna jest niemądra ambicja. Wiedziałam, że jest jakiś pan o kryptonimie „pan X.

Z.”. Wiedziałam, że to jest ten największy as. Chciałam go koniecznie poznać. Nicolson
przyznał mi się, że go nie zna. Przyznał mi się, że „obstawia go”. Zaproponował, żebyśmy
szukali razem.

— Zgodziła się pani?
Nie odpowiedziała.
— Bulgakow ostrzegł mnie, że to jest niebezpieczna gra.
— To panią naturalnie podnieciło?
— Tak, to mnie podnieciło. Ten Bulgakow...
Przerwałem:
— On wiedział, gdzie szukać tego tajemniczego pana?
— Tak. Bulgakow wiedział.
— I...
Roześmiała się.
— Idziemy — powiedziała to jakoś sucho i szybko poszliśmy do samochodu.
— Pan pozwoli, że ja poprowadzę wóz?
Cóż miałem powiedzieć? Usiadłem przy niej i ruszyliśmy dość szybko. Zamiast wykrę-

cić na prawo do miasta, wykręciliśmy na lewo do hotelu Mena.

— O ile się orientuję, jedziemy w górę Nilu — powiedziałem — znam drogę tylko do

el-Aiyat.

— Można tędy dojechać i do Faiyum — odpowiedziała i dodała gazu.
Szarzało na dworze. Jest to niebezpieczna dla każdej kobiety pora, gdy księżyc przestaje

czarować, a nad światem panuje szarość przedednia. Ale ona była piękna nawet w tym świe-
tle. Usta zacisnęła mocno. Ponieważ nic nie mówiła, i ja wcisnąłem się w siedzenie czekając,
jak się ta wariacka jazda skończy. Strzałka rezerwuaru benzyny była popsuta i pojęcia nie
miałem, ile mamy paliwa.

Wykręciliśmy dość nagle i po przejechaniu może piętnastu kilometrów zatrzymaliśmy

się w Memfis.

— Zapomniał pan o istnieniu dawnej stolicy Egiptu. Podobno było tu kiedyś siedemset

tysięcy mieszkańców. Teraz będę rada, jeżeli dostaniemy benzyny, bo — nie mamy, dlatego
właśnie zatrzymałam się.

Staliśmy niedaleko od leżącego posągu Ramzesa II, który mnie zawsze fascynował.

Wyszedłem z samochodu. Jakże głupio musiało to wszystko wyglądać: unieruchomiony wóz,
ona w długiej wieczorowej sukni, ja w białym smokingu na ulicy osady liczącej teraz coś
blisko trzy tysiące ludzi. Była trzecia nad ranem. Gdzie tu szukać benzyny?

— Jeść mi się chce — powiedziała.
— Jeść i benzyny... tu...
— Czy pan jest na mnie zły?
— Nie. Nie jestem.
— Za dwie godziny zacznie się upał.
— A tak — odpowiedziałem — przecież to początek czerwca.
— Zostaje pan na lato w Kairze? — zapytała wpadając w ton persiflage'u.
— Nie. Jadę do Europy. Jestem odwołany do centrali.
— Pan? Pan wraca do Warszawy?

background image

— Dziwi to panią?
Nie odpowiedziała.
— Może się jeszcze spotkamy w życiu. Ja będę w sierpniu w Paryżu.
— Ja będę w sierpniu, jak sądzę, już w Warszawie.
Jakieś dzieciaki — jeden, potem drugi i trzeci — stanęły przed naszym autem gapiąc się

bezmyślnie.

Po kwadransie nadszedł ktoś, kto za drobną opłatą pomógł nam w kupnie benzyny.
— Gdyby wszystkie trudności ustępowały tak łatwo — powiedziała.
— Ale śniadania nie dostaliśmy w Memfis.
— Rzeczywiście. Gdy w Memfis faraonowie władali do pierwszej katarakty, musieli

jadać właśnie gdzieś tu...

— Rzekłaś pani, na boga Ptah...
— Nie pomoże wzywanie imienia bożego. Mamy benzynę i...
— Śniadanie możemy zjeść w Menie.
— Nie. Wracamy do Kairu.
Do Kairu dojechaliśmy kilka minut po szóstej.
W powrotnej drodze ja prowadziłem.
— Niech pan się nie zatrzymuje po drodze. Dobrze?
Dojechaliśmy do hotelu.
Gdy wysiadła z samochodu, powiedziała:
— Nie sądzę, żebyśmy się w życiu spotkali. Powiem panu prawdę. Muszę powiedzieć.

To mnie po prostu dziś — dławi. Ja nie uciekam do Europy przed Bulgakowem i Nicolsonem,
cóż oni mnie wreszcie obchodzą? Ja uciekam od mego męża, bo, widzi pan, okazało się, że
tym tajemniczym panem X.Z. był przez cały czas mój zagubiony w dymach, z których wró-
żył, śmieszny powieściopisarz Arnold.

— Bulgakow pani powiedział?
— Zapłacił za to życiem. Pomiędzy tymi ludźmi tak się płaci.
Roześmiała się złym śmiechem.
— Wie pan, gdybym mogła...
Nagle wyprostowała się i powiedziała może nawet zbyt głośno:
— Takie mnie wzięło obrzydzenie do tych ludzi... Nie kochałam na pewno Bulgakowa,

ale zabić za to, że powiedział do żony, kim jest jej mąż... Być mężem i tak kłamać żonie...
gdybym mogła...

Zacisnęła pięść.
— Tak kłamał... nie umiał mi powiedzieć nazwiska jakiegoś angielskiego marszałka —

to go nie obchodziło — to nie obchodziło człowieka, który stał na czele wywiadu... Wytrzy-
mywał moje wymówki, że jest mało aktywny, grał komedię i oszukiwał nawet napisami w
łazience. Udawał durnia wobec ludzi, ale i wobec mnie. Czym byłam dla niego? Mógł iść do
zwyczajnej prostytutki z tym samym skutkiem, obdarzał mnie zupełnie takim samym zaufa-
niem.

Oddychała szybko, wreszcie powiedziała:
— Niepotrzebnie panu o tym powiedziałam, w ogóle moje nerwy...
Nie dokończyła zdania i szybko wbiegła na taras hotelu.
Chciałem biec za nią, ale nie mogłem. Trudno przecież gonić kobietę o szóstej rano po

hotelowych korytarzach. Czekałem. Może jeszcze wyjdzie. Naprawdę chciałem wejść do
hotelu, ale na moim wozie litery C. D. nakazały mi, abym odjechał. Wyraźnie nie wypadało.

Odjechałem.
Zatelefonowałem o dziesiątej rano. Powiedziano mi. że „pani opuściła hotel”.
Wyjechała.
Dowiedziałem się, że w godzinę po naszym rozstaniu się odleciała samolotem do

background image

Rzymu. Wtedy było bardzo trudno o przeloty; na bilet Kair — Rzym czy Kair — Paryż
czekano po kilka tygodni. Nawet dyplomaci mieli pewne trudności, a ona ani słowem nie
zdradziła się w Memfis, że się spieszy. Staliśmy przecież bez benzyny.

Wracałem do Warszawy, a w czerwcu roku 1947 byłem w Paryżu. Wybrałem się do

Palais Royal z jednym ze znajomych. Jak zwykle w tym teatrze, grano jakąś beznadziejnie
głupią farsę.

Gdy wchodziliśmy na ulicę Montpensier, spotkałem panią Nippold i pana Smith.

Umówiliśmy się na dzień następny. Dowiedziałem się, że rok temu umarł pan Nippold i teraz
ona i René Smith są w podróży poślubnej. Mieszkali w niedużym hotelu na ulicy Louis le
Grand.

W czerwcu 1947 roku sprawa jedzenia nie była zupełnie prosta. Papierosy kupowało się

u pań odpowiedzialnych za porządek w W.C.

Pani Nippold — to znaczy, przepraszam, pani René Smith — zaproponowała nam

niedużą restaurację na ulicy Choiseul, koło banku Crédit Lyonnais. Poszliśmy pieszo. Ona
dość dużo mówiła. Smith był trochę denerwujący. Naprawdę, nie wypadało mówić do pani
Nippold: „moja maleńka żoneczko”. Waga jej na to nie pozwalała, bo wahała się pomiędzy
siedemdziesięcioma a osiemdziesięcioma kilo przy wyjątkowo niskim wzroście. Słowa: „mój
pasikonik” tak samo nie pasowały do osoby, która musiała się urodzić na początku XX wieku.

Ile razy chciałem się dowiedzieć czegoś, on mówił o jej przygodzie na statku czy o jej

przestrachu w samolocie. To było koszmarne, ponieważ obie te sprawy sprowadzały się do
morskiej choroby. Musiała zauważyć, że mnie to nuży, bo powiedziała bardzo po prostu :

— René tyle lat nie mógł się mną publicznie zachwycać...
Poczułem dla niej sympatię. Mało tego: usprawiedliwiałem Smitha.
Po chwili, gdyśmy szukali tematu (zwykle szuka się tematu pomiędzy deserem i czarną

kawą z ludźmi, których się dawno nie widziało), zapytałem o Arnolda. Nie pamiętam już dziś,
jak to wyszło, ale oni i ja daliśmy sobie do zrozumienia, że nie wierzymy w śmierć Orchidei
w Aleppo.

Po dobrej chwili dopiero Smith zapytał:
— Ale skąd pan, właśnie pan, który nie mieszkał stale w Libanie, zna prawdę o Orchi-

dei?

— Bo spotkałem ją w Kairze. Cóż z nią się dzieje? To była bardzo miła pani.
— Nie żyje.
— Ona? — zawołałem.
— Tak. To pan nie wie? Była wiadomość w prasie. Tydzień temu jakiś Arab-niemowa

zadusił ją w Paryżu, gdy wchodziła wieczorem do swego hotelu.

— Nie żyje? — zawołałem nie wierząc własnym uszom.
— Nie żyje — powtórzył Smith.
Przyznaję, że wiadomość ta była dla mnie wstrząsająca.
Umilkłem. Chwilę ciszy Smith wykorzystał, by znów używać słów „motylek” i „pasi-

konik” w stosunku do swej grubej żony. Przerwałem:

— Co z Arnoldem?
— Arnold wyjechał pół roku temu — powiedział Smith — nikt nie wie, dokąd. Zresztą

on nie był ciekawy, ale ona...

Nic nie powiedziałem Smithom. Zresztą oni byli tak bardzo zajęci sobą, że może by i

nie zrozumieli. Po co było im mówić? Pomyślałem, że ona — Orchidea — była nieostrożna.
Nie mnie jednemu musiała mówić prawdę o Arnoldzie. Ja, dopóki ona żyła — milczałem.
Inni musieli być mniej dyskretni, a może zwierzając się natrafiła na agenta swego męża.

Może on w obawie dekonspiracji musiał wydać na nią wyrok śmierci? Kto to wie —

ludzie tego fachu są nieraz w bardzo trudnej sytuacji.

Tak...

background image

Musiała powiedzieć komuś niedyskretnemu. Gdyby milczała, żyłaby do dziś. A prze-

cież mówiąc o Bulgakowie powiedziała mi, że za niedyskrecję zapłacił życiem, bo „tak się
pomiędzy tymi ludźmi płaci”. Wiedziała więc... A jednak...

Co jej kazało mówić na ten temat? Jaki mus wewnętrzny? Myślę, że kochała Arnolda i

nie mogła przeboleć, że on nie miał do niej zaufania!



O TAKIM, CO BYŁ PRZEMYTNIKIEM

PRZYCZYNA może być taka czy inna, ważny jest jedynie skutek. Przyczyna, dla której

znalazłem się jesienią w Zakopanem, jest wręcz banalna. Moja żona i przybrana córka posta-
nowiły odmalować mieszkanie. Odbyły ze sobą naradę i zgodnie doszły do wniosku, że w
tym wypadku jestem jednostką technicznie zbędną; tylko bym zawadzał.

Nie sądzę.
Wiem, że nikt tak jak ja nie wbija na przykład gwoździ. Co prawda, ostatnio dość

trudno o nie w sklepach — ale to przejściowe.

Tak czy inaczej, przydałbym się, ale to... było moje zdanie.
Moja Maja i Nella nie bardzo nawet ze mną dyskutowały. Po prostu wyszły i gdy

wróciły, okazało się, że kupiły mi bilet na autobus. Anim się opatrzył, jak się znalazłem w
Zakopanem.

Pogoda okropna: leje. Okropnie leje. Nie widać gór Moja sąsiadka zza okna — jarzę-

bina — wygląda zbyt pretensjonalnie, ubrana prowokacyjnie — czerwono, w tej chlapie i na
tym wietrze.

Można się urwać w smutnym pokoju, w którym nie ma nawet wygodnego fotela.

Chciałem coś robić, ale jak pisać bez papieru? A znowu jak wyjść po papier w taki deszcz?
Wyszedłem — siąpiło już tylko, ale było za późno: sklep był zamknięty. Wypiłem kawę w
„Europie”, nie zauważyłem ani jednej ładnej kobiety i smutny — wróciłem dorożką. Błoto.

Westchnąłem i poszedłem spać. Jutro kupię papier. Ale „jutro” było słońce. Co za słoń-

ce!...

Góry delikatnie przyprószone śniegiem, powietrze rześkie, jarzębina za oknem tak

wesoło, tak czerwono, tak kokieteryjnie wyśliczniała się do mnie. Jak tu siedzieć w pokoju
przy złym, chybotliwym stoliku, z którego zwisa łokieć?

Poszedłem do Kuźnic. Gdy się już jest w Kuźnicach, to... trzeba „wstąpić” do Jawo-

rzynki; tak też zrobiłem; tam jest naprawdę ślicznie i byłem sam Zszedłem pieszo do ronda.
Tu nadjechał autobus. Zjechałem. Znów filiżanka kawy w „Europie”. Co to znaczy słońce!...
Zauważyłem dwie czy trzy przystojne panie. Nie piękności... wiadomo, to nie sezon, ale jak
na koniec października...

Wróciłem do naszego domu i zjadłem obiad. Był smaczny. Teraz będę pracował, ale w

pokoju jest niewygodne krzesło i wygodne łóżko. Położyłem się. Tylko na małą chwileczkę...
Po takim spacerze...

Jestem już statecznym panem w wieku, który nie jest wprawdzie czcigodny, ale, jeżeli

tak można powiedzieć — przejściowy. Stateczność powinna objawiać się w wyrzeczeniu się
morza i spraw jego. Diabła tam! Ile razy zostanę sam, bez opieki kobiecej, tyle razy myślę
sobie — jakby to było, gdybym tak znów stanął na mostku, „skąd padają rozkazy”.

Morze fascynowało mnie od dziecka i fascynuje tak samo i dziś. Myślę, że jeden

uczciwy rejs na żaglowcu oddałby mi młodość.

Położyłem się na łóżku i na małą chwileczkę zamknąłem oczy.
I wtedy...

background image

Wtedy przypomniałem sobie rok... był to chyba rok 1930. Stałem z moim dobrym

znajomym, pierwszym oficerem „Mewy”, na pokładzie tego trampa. Było to w Gdyni. Po
trapie dość cicho stąpając wszedł Klapuś.

Był to młody marynarz; przywitałem się z nim serdecznie.
— Dobrze, że pan tu jest. Pan jako autor książek wstawi się za mną u pana kapitana.
— A co się stało, Klapuś? — zapytałem.
Ale pierwszy oficer „Mewy” znał marynarzy — nie potrzebował pytać.
— Co to, Klapuś, chcesz wracać na nasz statek?
— Faktycznie i gorąco, panie kapitanie.
— Źle ci na pasażerskim?
— Źle nie jest, ale na „Mewie” lepiej.
— Ale ja miejsca nie mam.
— To może za drugim razem, panie kapitanie, bo przykro powiedzieć...
— Co ci przykro?
— Może, panie kapitanie, ktoś by się ze mną zamienił? Tam faktycznie jedzenie lepsze,

ale...

— No, gadaj, co ci jest?
— Powiem, panie kapitanie, przez te pasażerki nie mogę już faktycznie.
— Co?
— A tak, panie kapitanie. To, że pasażerowie chorują i pokład ciągle myć trzeba, to to

nic takiego, pan kapitan mnie zna. Robotny jestem. To, że pasażerowie ciągle o coś pytają,
niech tam, gadać lubię.

— Wiem o tym.
— Ale ja przez czułe serce nie mogę wytrzymać, panie kapitanie.
— Zakochałeś się?
Klapuś uśmiechnął się gorzko.
— Nie, panie kapitanie, ale ja po pasażerkach to faktycznie nawet w portach nie mogę

spojrzeć na kobiety.

— Słuchaj no, Klapuś, coś ty zrobił? Nie wiesz, że pasażerka powierzona opiece mary-

narza to święta rzecz?

— Wiem, panie kapitanie, i niech mnie ręka Boża skarze, jeżeli ja...
— No, to co ci jest?
— Mnie jest trudno mówić tak ogólnie, to ja powiem, cośmy mieli na ostatni rejs.
— Gadaj!
— Była fala. Taka sobie, ale dla pasażerów dostateczna; to była tam taka jedna, bardzo

blond była...

— Platynowa?
— Może miała sztuczne, ale w każdym razie włosy jak siano; miała synka, Piotruś się

nazywał. Ona, panie kapitanie, chorowała i inni też, a jak się morze uspokoiło, to ona zaczyna
tego Piotrusia szukać, bo w czasie choroby z mdlenia nieprzytomna była. Krzyczy na tego
Piotrusia, a jego nie ma. To faktycznie, panie kapitanie, serce się krajało, bo wiadomo —
matka, a dzieciak może się utopił. Wszyscy szukalim, ja to już i do wentylatorów zaglądałem,
a bachora nie ma. A ta blondynka tak płacze, że faktycznie serce się ściska, i na kolana przed
kapitanem, żeby zawracał okrętem i dzieciaka po morzu szukał. Tłumacz babie, że głupia, w
takiej chwili, to inne baby też za nią; nic, tylko myślę — bunt będzie na okręcie, i kiedy już
nie wiadomo było, co robić, to się ten Piotruś znalazł.

— Gdzie był?
— Pod łóżko wlazł w pustej kabinie i tam jucha siedział.
— A dlaczego nie wyszedł, jak wołali?
— A bo powiada, że nikt mu „a kuku” nie powiedział, to on się tak w ciuciubabkę,

background image

cholera, bawił.

— No i co z tego?
— Że na frachtowcu takich rzeczy nie ma, a mnie aż zemdliło ze wzruszenia, bo ja,

panie kapitanie, sercowy jestem i babskiego płaczu nie znoszący.

— I co jeszcze?
— Mieliśmy jeszcze i burze, była faktycznie niczego, nawet przez to spóźnienie było o

dwa dni, to co się wtedy działo, to i powiedzieć trudno, panie kapitanie.

— No co?
— Bo w drugiej klasie tak jakoś się złożyło, że tylko dziesięć pań my wieźlim i ani

jednego mężczyzny. To zwyczajnie, jak w czasie burzy, wejścia na pokład się zamknęło i na
górze tylko byli panowie oficerowie i my. Nagle słyszę ja walenie do drzwi u nadbudówki
drugiej klasy. Myślę — wydaje mi się, bo hałas był faktycznie duży. Ale nie, wali ktoś do
drzwi. To melduje trzeciemu oficerowi, że tam coś się musiało w drugiej klasie stać, może
doktor potrzebny — wiem ja. Niby doktor, panie kapitanie, zwyczajnie jak w czasie burzy,
sam faktycznie doktora potrzebował, ale w każdym razie.

— No i co?
— Weszlim z trzecim oficerem, a tu wszystkie panie pasażerki koło drzwi na pokład

stoją, ubrane jak popadło, bo noc była, i tak krzyczą, że nic nie można wyrozumieć. Nareszcie
zrozumielim, bo jedna inne uciszyła i krzyczy takie słowa: „My tu same kobiety i chcemy
mężczyzny, bo może być wypadek”. To ja myślę, co im ten mężczyzna faktycznie pomoże, a
inne to chorują, to krzyczą i pana trzeciego oficera nie chcą puszczać; to on mówi, że zara
wróci, tylko kapitanowi powie, a mnie kazał zostać.

— I co dalej?
— Jak wrócił, tak powiada, że im tu stewarda przyśle, a one znowu w krzyk, że lokaj to

tu na nic, że one się boją i chcą, żeby z niemi marynarz był, i trzeci oficer mnie z niemi
zostawił. To, panie kapitanie, myślałem, że to już faktycznie moja ostatnia godzina. To jedna
się głośno do świętej Teresy modliła, a druga na nią, że trzeba do świętego Krzysztofa, bo to
patron od podróżnych, a sześć to tak chorowało, że myślałem, że zemrą, jedna znów to aż sina
była i nic tylko krzyczy, że chce na ląd wysiadać, a mnie trzymały, a puścić nie chciały, a
pytają, kiedy się to skończy; a bo ja prorok panie kapitanie? Mówię, że zara wrócę, na
barometr spojrzę, to im powiem, kiedy się skończy, bo wywiać chciałem; ale mnie do rana nie
puściły, bo powiadały, że z mężczyzną bezpieczniej. Panie kapitanie, jak ja pomyślę, że
jeszcze kiedy w życiu taką noc mieć mogę, to faktycznie wole już po podwórkach śpiewać jak
bezrobotny, a na takim pasażerskim statku nie pływać.

Pierwszy oficer zamyślił się.
— A no, przyjdź jutro, Klapuś, zobaczę, czy się co da dla ciebie zrobić.
— Dziękuję, panie kapitanie, za zrozumienie sytuacji, bo to jest faktycznie...
— Przykro.
— Wole już gorsze jedzenie, tylko żeby bab na okręcie nie było; port jest od tego, a nie

statek.

Oczywiście, że się wstawiłem. Klapuś dostał się na „Mewę”.
Tak się złożyło, że „Mewa” poszła do Aleksandrii i wróciła bez Klapusia. Gdy byłem w

Gdyni, wysłuchałem z powodu mego protegowanego kilku przykrych słów, a on sam zjawił
się coś po roku. Jakim sposobem przebłagał kapitana „Mewy” — nie wiem; wiem, że znów
się na tego trampa zamustrował. Gdy byłem w Gdyni, Klapuś kilku kolegów na piwo zaprosił.
I ja byłem obecny. Mój Boże, historia, którą nam opowiedział, szokowała nas — wtedy co
prawda — a dziś... dziś wydaje mi się opowiadaniem dla grzecznych dzieci. Ale wtedy nie
było jeszcze tylu chuliganów.

Klapuś miał na imię Felek. O Felusiu można było wszystko powiedzieć, tylko nie to,

żeby kłamał, bo Feluś Klapuś nie kłamał.

background image

— To, chłopcy — zaczął Feluś swą przemowę — pojechali my najpierw do takiego

portu, co się nazywa Burgas. Ja tam Londyn uważam, Kopenhaga też miasto landszaftowe,
Hull — nie można powiedzieć, ale ten Burgas bardzo nieważny.

Splunął.
— Szliśmy, jak zawsze, do Atlantyku, potem Gibraltar, niczego, a potem to morze, co

się nazywa Śródziemne, też ujdzie, ale jak, bracie, tylko miniesz Kretę po prawej burcie i
wmeldujesz się na to ichne Egejskie morze, to nic, tylko czyste kpiny. Powiadam wam, zupeł-
nie, jakby kto maku w gębę nabrał i plunął na mapę; nic, bracie, tylko wysepki a wysepki.
Jakaś tam Eubea, Andros, Tenos, Syra, Paros, Maxoe, to tak ci w rzędzie jedna za drugą i nic,
tylko drogę zagradzają.

Odetchnął i znów mówił:
— A jak je miniesz, to znów jakaś Chios, a Ipsara, a Lesbos, a Limnos, a Imroz, a

cholera je tam wszystkie spamięta! A jak to całe tałatajstwo powymijasz, to tak skończysz, że
w Dardanele wliziesz i tera to ja już wiem, dlaczego, jak komu chcę ubliżyć, to mu „ośle
dardanelski” mówię.

Piwa się napił i dalej mówił:
— Ale to nic. Przeszliśmy te Dardanele i meldujem się na morze Marmara, choroba, to

ci całe morze jak staw w Saskim Ogrodzie. Myślę sobie, to potom ja, warszawiak z krwi
można powiedzieć i kości, marynarzem został, żeby po sadzawce pływać? Jak Boga mego,
gdybym był krzynke wypił, to bym do kapitana poszedł i mu powiedział, co o tem myślę, ale
gorąco było, a ja w gębie nic tylko wodę, to mi się i nie chciało; co się tam będę narywał?

— No pewno — przytwierdzili mu.
— To znowu na tej Marmarze też wysepki, historyczne — powiada nam drugi oficer —

a ja, z czego to one, pytam, takie historyczne? To on, niby uczony taki, ten drugi oficer,
powiada, że one przez to takie historyczne, że się wszystkie kłócą, gdzie się Homer urodził, a
na to pierwszy oficer powiada, że te wyspy się wcale nie kłócą, tylko te na Egejskim o to niby
urodzenie; to już nic nie powiedziałem, ale myślę sobie, że pies mordę tej historii lizał, jak już
większych kłopotów nie ma, bo ten cały Homer to, jak mówił potem praktykant, był ślepy i
do tego w ogóle nie wiadomo, czy żył, czy też był niby legendarny, co znaczy, że wszystko
bujda chrzanowa. Z tą historią to w ogóle szopa, bo jak my Lesbos mijali, to ten cholera
praktykant takie rzeczy opowiadał, że aż ja, cwaniak warszawski, nic tylkom spluwał, ale coś
to tam musiało być, bo na mapie Lesbos w nawiasie stoi, a wyspę ze wstydu na Mytilini
przezwali, żeby tamte wspomnienia jakoś zabajtlować.

Feluś zamyślił się, machnął ręką i powiedział:
— W ogóle można powiedzieć, że te Greki dranie. Nie tylko najbrudniejsze okręty

mają, że jak taki jedzie, to fetor przy nim karmelek, ale do tego jeszcze taką mają niby mitolo-
gię, to taka dawniejsza religia, że nic tylko po parkanach albo i gdzie indziej malować. Co te
niby greckie bogi wyrabiali, to wstyd powiedzieć. Rajcowali się a zdradzali, a jeden drugiemu
żonę referował, a dziewice w ziemi gwałcili, i to za kozła się przebierając, bo mało już grand
mieli w ichnym niebie, co się Olimp nazywa. Świnie, można powiedzieć, nie bogi. Taka
Venus; z piany się urodziła, a takie przez nią zamieszanie było, a i jakieś trzy boginie były, to
one znowu się na jednego faceta zawzięły, któren z niemi kombinować nie chciał, to go przez
złość do jednej Heleny posłały i przez to taki port, Troję, Greki na nic zniszczyli, z kranami i
domkami z ziemią zrównali. Takie dranie chytre byli, że do konia włazili, a którędy, to lepiej
się nie pytać, byle tylko ten port zniszczyć i bezrobocie marynarskie powiększyć. A w ogóle
ładne tam porządki: kupcy to jednego boga ze złodziejami mają.

— A to dopiero — przerwał ktoś ze słuchaczy.
— Ale nie będę już wam o tych Grekach gadał, dość, że my przez tę marmarską

sadzawkę przejechali, i może myślicie, żeśmy na jakie ludzkie morze wypłynęli? Już. Do
Bosforuśmy zajechali. To tak się nazywa, jak ta piekarnia na Marszałkowskiej, co ją ma ten

background image

Turek, i tam jest właśnie dawna Turków stolica i tera to stolice przenieśli, bo im niewygodnie
było czy co. Ta dawna to się Konstantynopol nazywa, czyli Konspel, i tam podobnież każdy
Turek po kilka żon miał i żeby wszystko w porządku było, to je eunuchy pilnowały. Ale przez
ten kryzys to i Turki zbiednieli i teraz to już każdy ma tylko jedną żonę, co im taniej wy-
chodzi, a co się z resztą tych żon porobiło, to tego już nie wiem. Ale miasto niczego, bardzo
tam psów i kotów dużo i są tam takie kościoły, co je nazywają meczety, gdzie się w piątek
modlą.

Piwa się znów napił i dalej mówił:
— Tośmy z tego Konspla wreszcie na uczciwe morze trafili, ale też jakieś takie ture-

ckie, bo fali nie widzisz, a statek tańczy, to ono, znakiem tego, Czarne się nazywa. Szliśmy
blisko brzegu. Tam znowu Bułgary mieszkają i dranie są, bo latarni mało wystawili i my do
takiego portu trafili, co się Burgas nazywa, Żeby tam dopłynąć, to się do zatoki wchodzi. Na
brzegu to ci, bracie, takie wiatraki są, co szprychy nie z klepek, ale z płótna mają, i w ogóle
ładny widok. Jakżeśmy się przycumowali, toś mógł regularny szmugiel zaprowadzić, zanim
ichny celnik przyszedł. Ciekawy byłem tego miasta, com do niego całom prawie Europę
opłynął. Jak ze statku nas puścili, idę: placyk, zabłocona ulica, jak to w porcie, idę do miasta,
żeby się do centrum dostać, niby do ichnego Piccadilly, idę, idę i na plac trafiam, a tam jakiś
drań w fezie na ośle jedzie. Chłop duży, osioł mały, chłop nogami od ziemi się odbija i okaza-
ło się, że ja już minąłem centrum; to wracam tą uliczką, patrzę — parę knajp i kino. Co jest za
sprawiedliwość, myślę sobie, wracam do portu, żeby niby od pieca zacząć, w porcie nasz
statek i jeszcze jeden mały pętak, i noc murowana o ósmej wieczór. Znów wracam do miasta i
guzik jest. To jak sześć lat marynarzem jestem, to pierwszy raz z kolegami w porcie do kina
poszedłem, bo co było robić? Z tego kina jakoś my z jednym do szynku trafili. Ważny szynk,
jak kojec, i ani jednej dziewczyny, tylko jakieś draby rakiję, tak się ich wódka nazywa, piją i
na cymbałach a skrzypcach grają, i sami, niby solo, tańczą. Jak my na to zmartwienie wypili,
to ja mówię do Antosia: „słuchaj, Antoś, źle jest”, a Antoś powiada: „murowana cholera”, a ja
powiadam: „smutno”, a on powiada: „bardzo”, a potem powiada brzydkie słowo i znów na
błoto wychodzim i chcemy się dostać, gdzie tu wesoło, ale oni strasznie trudno gadają, aże się
jeden znalazł, co nam lokal odpowiedzialniejszy pokazał. Był lokal, zła krew na niego; sie-
dlim z Antosiem, a niedaleko taka jedna ruda od tańczenia, tak na oko z pięćdziesiątkę lekko
miała, ale za to wagę, można powiedzieć, regularną. To się potem jeszcze trochę publiki
zlazło i koleżanka tej grubej, jeszcze krzynę grubsza, obie się do nas przywaliły, żeby z niemi
pić. A ja myślę, co jest, czy to ja pies, żeby stare gnaty po kątach włóczyć? Więc pytam, a
Antoś tłumaczy na niemiecki, czy tu gdzie ichnych córeczek nie ma, to się trochę obraziły, a
nam na płakanie było, bo to już nie port, a nieszczęście.

— Faktycznie przykro — przerwał ktoś.
— Więc siedzim tak, aż tu nagle Antoś mnie w bok kuksa, patrzę ja i dusza mi się

uradowała, bo weszły, można powiedzieć, odpowiednie dwie panienki. To my z Antosiem
kombinujem, jakby się od tych grubych odwalić, a jak tak kombinujem, to ci wchodzą —
nasz drugi oficer z praktykantem pokładowym. Do dziewczynek się od razu przysiedli, a nas,
sieroty, ze staremi małpami zostawili na wstyd i zmartwienie.

— Ale tyś się przecie nie w Burgas zgubił?
— Pewno że nie, miałem się gdzie gubić. Tylko wam mówię, jakim był biedny i jak

znowu przez wszystkie Dardanele nareszcie my do Aleksandrii przyszli, to dusza mi się
uradowała, bo to miasto jak potrzeba i awantura tam wyszła czysta, monopolowa.

— Nibyś się schlał?
— A no niby; i z tego właśnie galimatias wyszedł, żem krzynę wypił.
— A gdzieżeś się tak upił?
— Gdzie? No, pewno, że nie u mego stryja na chrzcinach cioci, tylko jak się patrzy, w

knajpie. Rano budzę sie, patrzę na zegarek, a to nie rano, tylko trzecia po południu, więc

background image

kłusem do portu. Staliśmy niedaleko Arsenał Basenu, patrzę — „Mewy” nie ma; lece do
kapitanatu, statek odszedł o drugiej. Zostałem, można powiedzieć, jak ta sierota porzucona
przez matkę i ojca; i nic, tylko się topić, bo forsę regularnie przepiłem, a we łbie taki łomot,
jakby moja mama w maglu ze znajomemi gadała, bo mama magiel ma na Krochmalnej. Więc
myślę, myślę i do polskiego pana konsulata; to go nie ma. Jest poseł, ale w Kairze, to niby jak
tam jechać bez forsy? A zresztą ten Kair to nie port, to już sam nie wiem, na jaką cholerę tam
tego posła trzymają, przecie mnie tam na okręt nie wsadzi? Zacząłem jakiegoś pudła z Polski
szukać, właśnie znalazłem, ale guzik. Nareszcie na Tsalah jakiś kalosz zobaczyłem, gdzie na
dniówkę burty malowałem, potem trzy dni nic nie jadłem i znowu mnie w Quais Neuis na
dniówkę wzieni; na moje szczęście jakiś pętak kulasa złamał i mnie zamustrowali na jego
miejsce. Jakem się wtedy do pantry dostał, to aż wszyscy się zlecieli patrzeć, jakem żarł.

— A gdzieście poszli?
— Do Indyj, do takiego portu, co tak się nazywa, że przy przyzwoitej dziewczynie ani

rusz powiedzieć.

— A jak?
— A Madras. Jakżeśmy szli po Czerwonem Morzu, to ci takie morze, że piaskiem po

pokładzie rzucało.

— Et.
— O, będzie się mądrzył. Jak mówię, to było, bo te morze jest wąskie, a po obu stro-

nach pustynie, ale to nic, tylko gorąc straszny był. Ale rejs jak rejs, i jakoś my do tego Madras
przyjechali. Jakżeśmy się zacumowali, to ja od razu zaczął statku do Europy szukać; statki
były, ale jak się dostać bez znajomości nijakich, a konsulstwa naszego tam nie ma. Wróciłem
na statek, a chłopak kapitański powiada, że jutro idziemy przez cieśninę malajską do Singa-
pur, a stamtąd na Filipiny i w końcu do, psiakrew, Makau.

— Gdzie?
— A ja wiedziałem, gdzie to? Tera to wiem, przy ujściu rzeki Perłowej, niedaleko

Hongkongu. Ale wtedy mortus, bracie. Myślę sobie taki koniec, z Madrasu do Makau pojadę,
jedna nazwa od drugiej gorsza, a ja, sierota, przez pijaństwo na zatracenie jadę, bo niech co
kapitanowi na nos siądzie i niech mnie w tym Makau wyleje, to chyba łapami ziemię kopać,
na durch tunel robić i tak do Gdyni wracać.

— Ale cię nie wyleli?
— Nie. Ale zacząłem kapować, że ten mój statek to nie taki znów porządny, a zmiarko-

wałem, jak my cichcem bambus brali, i też się okazało, że ten bambus nie taki znów bambu-
sowaty, jak wygląda, ale napełniony, i że będziemy opium szmuglowali. Chodzę po tym
Madrasie, a tam, na lewo od portu, jest taka esplanada, co do fortu St. George prowadzi. Pusto
było, to chodzę i myślę, że nic mi już więcej nie było trzeba, tylko żeby szmuglerem zostać,
jak ze słoniną ze wsi za okupacji. Ale co miałem robić? Hindusa udawać? Na statek wróciłem
i poszliśmy w morze.

— I co dalej?
— Tyli czas na tym statku byłem i nie wiem, jakiej był narodowości. Banderę mieli,

przykro powiedzieć, syjamską, marynarze gadali wszystkimi językami, jakie są, a na gębie
każdy był innego koloru. Kapitan chyba był Hiszpan, kuk był chyba Niemiec i gotował akura-
tnie, a pomocnik znów był Chińczyk. Pierwszy oficer z Oslo, a drugi Grek, a trzeciego to w
ogóle nie było.

Feluś westchnął:
— Poszliśmy przez Ocean Indyjski do tego Singapur, ale tylko my tam bunkier wzieni,

nikt nawet na ląd nie zeszedł i przez Południowo-Chińskie na Filipiny. Wyspa się Luzon
nazywa, a w zatoce port, Manila.

— Ładne miasto?
— Nie można powiedzieć. Jest tam dancing, nazywa się „Santa Anna”, taki duży, że

background image

tysiąc ludzi może w nim tańczyć, i wulkany są, i gorąco, a wilgotność taka, jakbyś w parze
siedział. Zieloność wszędzie, na świecie chyba piękniejszej nie ma, i cyklony tam są, i febra
panuje, bardzo ładne miasto, ale krótko my tam stali, bośmy poszli do tego Makau. Mówię
wam, czem bliżej, tem stary niespokojniejszy, a kuk tylko klnie i taki zły, że do pantry ani
wleźć. Koło wyspy my stanęli, nazywa się Lingtong, to tam już kapitan tak na kitajców
wydziwiał, że nie wszystko można było zrozumieć. Staliśmy na kotwicach, stali i nocą znów
podsunęli się bliżej tego Makau; i znów czekamy.

— Na co?
— Na dżonki kitajców. Bo co ty, trąbo, myślisz, że opium to się kranami w portach

wyładowuje? Nareszcie, słyszę, z prawej burty pierwszy oficer krzyczy: „czajnas” i przyje-
chali ci czajnasi, czyli...

— Chińczyki.
— Co głowę bajtlować, akuratne kitajce, żółte jak po żółtaczce, i jak w salonie wszyscy

zaczęli krzyczeć, to zmiarkowałem, że płacą i że będzie jak trza. Zapłacić to zapłacili, ale jak
do dżonek siedli, to kapitan dał pełną pare i nie tylko my byli szmuglerzy, ale jeszcze i gran-
dziarze my byli, bo towar świsnęlim i drugi raz go koło Hongkongu sprzedalim i wyładowali.
W tym Makau nie byłem.

— A jakżeś ty, Feluś, do Gdyni wrócił?
— Zara, zara. Kawałek drogi to był. Z tego Hongkongu świat drogi na południe poszli-

śmy, równik przeszliśmy i na Jawieśmy byli i na taką wysepkę Bali trafili, gdzie baby chodzą
w białych płachtach do pasa, a od pasa w górę są gołe.

— To wesołe.
— Ale mnie nie było wesoło. Siedze sobie na brzegu i myślę, kiedy który z tych tubyl-

ców sobie przypomni, że dziadzio jego małpa był, i na drzewo wskoczy, a nagle patrzę i
oczom nie wierze, bo kto idzie brzegiem — ten opasły Holender, co my go w Gdańsku u
Sterna spili.

— Ten?
— To ja do niego, mówię o swoim nieszczęściu, że to jakem się raz w Aleksandrii

urżnął, tak tyli czas sie już z przemytnikami opium tłukę i Bóg zrządził, że teraz ryż będziemy
wieźli, ale możemy i żywy towar wozić do Tien-Tsinu, wiadomo co na takim pudle. I
powiadam mu, żeby on ze swoim kapitanem pogadał, to darmo się zamustruję, byle do
Amsterdamu dojechać. I dobry ten opasły był, bo na drugi dzień mi powiada, że mnie ich
statek zabierze. Idę więc ja do mojego kapitana, a on w ryk i z pięściami na mnie, że na Bali
marynarza nie dostanie, ale jakem mu zaczął tłumaczyć, trochę mi mój Holender pomógł, bo
coś tam przykrego o opium powiedział, tak się dostałem na holenderski statek, gdzie pluskiew
nie ma, i do Amsterdamum zajechał, a stamtąd to już mnie konsulat odesłał i jestem.

— A masz te wszystkie rejsy w książeczce?
— Mam i teraz to kontent jestem, że świat poznałem. Ale jakem się dziś rano dostał na

nasz statek, tom był jeszcze bardziej kontent, bo wolę bekony wozić niż opium szmuglować, a
poza tym to przez tyli czas mogła mi narzeczona szpasa zrobić.

— A nie zrobiła?
— I, nic takiego. Jednemu musiałem zęby wybić bo się dziewczyny czepiał, a ja nie

lubie, jak mi sie byle kto do dziewczyny wtrąca. Bo żem się w Aleksandrii upił, to jeszcze nie
dowód, żebym miał nowej narzeczonej w Gdyni szukać.

Pewnie, że nie dowód.
Jedno jest pewne: Klapuś był trochę „rozrabiacz” i pies na dziewczyny. Co prawda to

prawda.

— Trafisz ty na swoją — powiedziałem mu kiedyś.
— Ja? Mnie tam żadna nie „obłatwi”, panie kapitanie.
Naprawdę nie mam tytułu kapitana ani wielkiej, ani nawet małej żeglugi, ale gdy zaczą-

background image

łem trochę łysieć, Klapuś uważał, że mi z tym tytułem będzie do twarzy.

No i „obłatwiła” jedna mojego Klapusia.
Opowiadał mi o tym Gidziński, marynarz dobry. Musiało to tak wyglądać:
Płynęli z Brazylii do Gdyni i wtedy na Klapusia przyszła godzina zwierzeń. Zaczęło się

od tego, że Klapuś powiedział:

— Cholera.
I westchnął.
Gidziński popatrzył, powiedział: — Faktycznie. — I czekał.
Wtedy Klapuś zaczął:
— Wolałbym się z kimś dobrze pobić. Wiadomo, uczciwa rzecz. Albo ja spuchnę, albo

on, ale z babą...

— Wiadomo.
— Poznałem jedną siedem miesięcy temu...
— No i co?
— Pamiętasz, siedem miesięcy temu po raz pierwszy przypłynęliśmy do Paranagua. To

dopiero wieczorem ostatniego dnia ją poznałem, a rano odpłynęliśmy i dopiero po trzech
miesiącach znów ją zobaczyłem.

— Toś już miał pięć dni czasu.
— Miałem. Te całe pięć dni z nią łaziłem i w kinie z nią byłem, i tańczyłem z nią, a ona

cały czas się śmiała i wiesz, tak coś śmiesznie, bo nic o pieniądzach nie gadała ani o prezen-
tach, a jak jej kupiłem bransoletkę i zełgałem, że to niby z Polski, tak się strasznie ucieszyła i
zaraz kupiła mi szalik...

— Nie gadaj!
— A ty gębę stul, jak mówię, że kupiła, to kupiła i jeszcze ten sweter mi zrobiła, co go

w niedzielę noszę na północy, i do portu odprowadziła.

— Też, ważny port, trupiarnia.
— Port to on nie jest ważny, mam go w nosie, ale mówię, że odprowadziła. I ty wiesz,

ona jest uczona i taka dobra, wiesz, taka, co w szkole była i, można powiedzieć, elegancka
jest, taka prawdziwa panienka, a do tego sierota i w sklepie pracuje.

— No, to dobrze jest, o co ci chodzi?
— O to właśnie, że nijak z nią nie można, bo ci, cholera, wierzy i nie boi się. Za mia-

stem, w lesie, z nią byłem. Sami byliśmy i na trawieśmy leżeli, a co ja się do niej przysunę, to
ona mnie po gębie pogłaszcze i tak jakoś popatrzy, że ty potem jak w obrazek i nijakiej
śmiałości nie masz.

— Gadanie.
— Idź no, bo ci powiem, cham jakiś, psiakrew!
— No, nie gadaj.
— To ci powiem, że tak właśnie z nią jest, gada uczenie i nie wydziwia, i książki

czyta...

— A jak tyś z nią gadał, bo ty po portugalsku nie bardzo?
— Po polsku. Ona się w Paranagua urodziła, ale Polka jest, tylko że jeszcze jej dziadko-

wie do Brazylii przyjechali. Jadzia ma na imię. Ostatniego dnia mówię do niej, że niby już
statek idzie z powrotem i że dopiero za trzy miesiące znów się zobaczymy, a ona za łapę
bierze i głaszcze, i powiada, że jej będzie smutno, więc ja do niej, że źle tak odjeżdżać bez
pocałowania, a ona na palce się wspina i sama mnie pocałowała; to ja ją zaczął całować tak
wiesz, fest, a ona nic, tylko serce jej wali i łzy ma w oczach, i „wróć” powiada, i „najdroższy”
powiada, i „kochany” powiada, i „będę tęskniła” mówi, i do chrzanu taka miłość, bo tyle z
tego wyszło, że mi swoją fotografię dała.

— No, a teraz?
— Znów pięć dni z nią byłem i teraz to już sam nie wiem, co jest. Przyszła do mnie na

background image

statek jak po swego i śmiała się, i cieszyła się, i znów sweter przez ten czas zrobiła, i nic. Jak
żyję, tyle się z dziewczyną, można powiedzieć bez wyniku, nie wycałowałem.

— Jabym sobie poradził.
— A, spróbować możesz, tylko od razu sobie szyj worek na gnaty, bobym ci pięścią

głowę w lewe biodro wcisnął.

— Nie wydziwiaj, ja tylko tak.
— Tak, to i ja tak. Ale, jak powiadam, nic i nic. I nie to, żeby się tak znowu opierała, a

chuchro takie, że palcem byś zabił, ale jak spojrzy, tak ani rusz.

— No i co?
— Przedostatniego dnia sobie myślę, że takie amory to dobre dla papugi w klatce, ale

nie dla mnie. Niedziela była, zeszedłem ze statku raniutko i do niej walę. Mieszka u jakiejś
starej jędzy, co mnie znała, to i puściła. Wchodzę do pokoju mojej małej, patrzę — śpi. Na
stole przy łóżku moja fotografia, a ona śpi z niedźwiadkiem. Do niedźwiadka się przytuliła,
na boku leży i rączkami zabawkę z pluszu trzyma, a mówię ci, oddycha równo, głęboko, ani
chrapnie, ani stęknie, tylko cichutko śpi i uśmiecha się przez sen. To, mówię ci, jak głupi tak
stanąłem i patrzę, i tak mi się jakoś zrobiło, że nie wiedziałem, czy ją budzić czy wiać. Ale
ona się obudziła i patrzy na mnie, uśmiecha się i mówi, że niby ja jej się śniłem, to, uważasz,
sam nie wiedziałem, co jest, czy kpi ze mnie, czy co jest, bo ani się przestraszyła, ani wymy-
ślała, tylko kazała mi, cholera, tego niedźwiadka z pluszu pocałować i potem mnie za drzwi,
ale bardzo grzecznie, wyprosiła, ubrała się i poszliśmy razem do kościoła.

— Gdzie?
— No, mówię przecie, do kościoła. Usiedliśmy na ławce, a ona nachyla się do mnie i

mówi, że mnie kocha. Zgłupiałem, jakbym ślepego celnika zobaczył, a ona powiada, że ja to
niby jestem jej jedyny człowiek, to jakżeśmy wyszli z kościoła, tak sobie myślę, że tu już
innej rady niema, i powiadam do niej, żeby się nie śmiała, ale ja się z nią ożenię.

— Co zrobisz?
— A niby co jest — nie mogę? A ona łzy ma w oczach i powiada, że to ze szczęścia.
— Dużoś przedtem wypił?
— Głupiś, com miał pić? Do kościoła przecież schlany bym nie poszedł. No i tak jak

wrócimy do Paranagua, to się, bracie, musowo będę żenił.

— To ty na ląd pójdziesz?
— Po co? Żeby mi się baba sprzykrzyła? Może pójdę na ichne statki, niby brazylijskie,

co do Santos i Rio de Janeiro pływają, nie wiem. Ale na zapowiedzi już dałem.

— I co, zadowolonyś?
— Bo ja wiem? Może tak, bez ślubu, tobym i wolał, ale, uważasz, ten niedźwiadek i tak

w ogóle, taka jakaś ona cała, że gdyby była jak inne, tobym nie chciał. Niech już będzie ślub.

— A nie rozmyślisz się?
— Też? Na zapowiedzi dałem, to będę pieniądze rybom do wody wrzucał, no nie?
— No. pewno.
Nie został w Paranagua. Spotkałem go po dwóch latach w Gdyni. Szedł poważny,

trochę groźnie patrzył dokoła, a obok szła... Przedstawił ją:

— Moja żona.
Jadzia przystanęła, Klapuś przystanął, a ja długo i głośno zachwycałem się zawartością

wózka.

W wózku była parka.
— To jest Januszek, a to Anusia — powiedział Klapuś i glos mu zmiękł.
— Ten Januszek będzie marynarzem? — zapytałem.
— Będzie, kapitanie, na pana cześć, a Anusia...
Siąknął nosem.

background image


— Już ja ją upilnuję, żeby z chłopakami nie latała.
— Nie będzie — powiedziała pani Jadzia.
— Niechby spróbowała...
Splunął na dość dużą odległość.
— Jutro wypływam do Finlandii, tak, na to mi zeszło, że na „Roburach” pływam, ale

wolę być bliżej domu... Gdy się ma córkę.

Roześmialiśmy się z panią Jadwigą. Córka, która go tak niepokoiła, miała siedem

miesięcy...

Ale cóż... znał dziewczyny...









SPIS TREŚCI


Orchidea

02

O takim, co był przemytnikiem

17











Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Zlota podkowa 33 Ostatnia walka toreadora i inne (2)
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 21 Libelt Karol Gra w szachy
Antologia Złota podkowa 23 Wynalazek profesora Brenka i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 19 Banasiowa Teodora Towarzysz śmierci
Antologia Złota podkowa 17 Skradziony głos
Antologia Złota podkowa 32 Tajemnica Bruce Partington i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 41 Fatalny sztylet i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 52 Nieoczekiwane
Antologia Złota podkowa 16 Brown z Calaveras i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 49 Sarrasine i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 34 Biały jacht i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 50 Zmartwychwstanie Offlanda i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 43 Kokaina i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 27 Kapitan Stevenson popełnia samobójstwo
Antologia Złota podkowa 20 Wenus z Ille i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 30 Lekarz czy morderca i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 22 Smólski Władysław Dziewięć narzeczonych doktora Kudełka

więcej podobnych podstron