Antologia Złota podkowa 17 Skradziony głos

background image




SKRADZIONY GŁOS

I INNE OPOWIADANIA

ZŁOTA PODKOWA 17


WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1958

background image


M. DASZKIJEW

SKRADZIONY GŁOS


Byłem szczęśliwym posiadaczem zbędnego biletu na mecz piłkarski, który się miał

odbyć na stadionie sportowym. Stałem nie opodal wejścia na stadion, a obok mnie kręcili się
miłośnicy sportu piłkarskiego, którzy się chcieli znaleźć na zawodach.

Pełen poczucia własnej godności, starałem się wybrać w sposób sprawiedliwy spośród

mnóstwa kibiców jednego, który byłby najbardziej zgryziony brakiem biletu. Nie było to
zadanie łatwe i byłbym się na pewno guzdrał z tym wyborem aż do ostatniej minuty przed
rozpoczęciem meczu, gdybym był nagle... nie spostrzegł pięknej panienki.

Jej szare oczy były smutne. Prawdopodobnie już straciła wszelką nadzieję na otrzyma-

nie biletu na stadion i od czasu do czasu obrzucała wzrokiem tłum kibiców. Należało więc tej
młodej miłośniczce sportu, jako najbardziej tego godnej w moim przekonaniu, wręczyć mój
zbędny bilet. Ona zaś, jakby przewidując mój zamiar, krzyknęła radośnie:

— Władziu, masz bilety?
Zdziwiłem się: skądże ona zna moje imię? Lecz zanim zdążyłem odpowiedzieć, za mo-

imi plecami zahuczał ktoś basem:

— Oczywiście, mam.
Machając biletami przecisnął się przez tłum do panienki jakiś wysoki marynarz, wziął

ją pod rękę i skierował się do wejścia na stadion.

Patrzyłem w ślad za nimi zbity z tropu i zły. Jeszcze jej nie znałem, a już zazdrość ro-

dziła się w mym sercu, gdy patrzyłem dzikim wzrokiem na szerokie plecy marynarza. Życzy-
łem mu wiele nieszczęść łącznie z najstraszniejszym: aby zgubił bilety wejścia na stadion.

Lecz marynarz z dziewczyną przeszedł bramę stadionu bez przeszkód. Kibice odprowa-

dzali ich zazdrosnymi spojrzeniami, a jeden z nich, wysoki chudy młodzieniec stojący przy
ogrodzeniu, krzyknął w ich stronę:

— Marysiu, przyjemnych wrażeń!
Panienka kiwnęła głową.
„Marysia!” — powtórzyłem w myśli. A więc już wiem, jak jej na imię. Za to jedno

należy wynagrodzić chudego młodzieńca. Podszedłem do niego, położyłem bilet na dłoni i
szepnąłem:

— Trybuna północna. Będziemy mieli miejsca obok siebie.
W taki sposób zapoznałem się z Kajetanem Twardokęsem, studentem instytutu filmo-

wego.

W dniu tym niewiele zwracałem uwagi na przebieg meczu. Podczas bardzo interesują-

cych rozgrywek pod bramką „Torpedo”, gdzie co chwila wybuchała walka o piłkę, ja patrzy-
łem na trybunę, gdzie siedziała Marysia. Wśród tysięcy innych dziewcząt tylko ją widziałem.

Gdy zawody piłkarskie skończyły się, Kajetan zaproponował. abym poszedł do niego:
— Może pan zechce pójść do mnie, pokażę panu parę cudownych rzeczy.
— Dobrze, pójdę z chęcią — zgodziłem się skwapliwie, mając nadzieję dowiedzieć się

czegoś o nieznajomej.

„Cudowne rzeczy” zaczęły się już wtedy, gdy przyszliśmy pod dom, w którym mieszkał

Twardokęs. Kajetan podszedł do drzwi swego mieszkania, ukłonił się i rzekł:

— Drzwi, otwórzcie się!
Drzwi się otworzyły. W przedpokoju zapaliła się żarówka. Głos, bardzo podobny do

głosu Kajetana, rzekł:

— Proszę do gabinetu. Prosto. Ostrożnie: drzwi są automatyczne.

background image

Nie zdążyłem przekroczyć progu, gdy drzwi lekko, lecz stanowczo nacisnęły na moje

plecy. Jednocześnie jakaś dźwignia korbowa dość bezceremonialnie zdjęła z mej głowy kape-
lusz i wciągnęła do na pół ciemnej niszy.

— Dziękuję — wymamrotałem nieco oszołomiony.
— Proszę bardzo — uśmiechnął się Kajetan. — Jak się to panu podoba?
— Wcale nieźle — rzekłem powściągliwie, spoglądając ostrożnie na krzesło, na którym

coś nieoczekiwanie trzasnęło, zadźwięczało i zapaliły się różnokolorowe żarówki — o takich
sztukach już kiedyś czytałem.

— Wcale nieźle? — powtórzył Kajetan niezadowolonym głosem. — Pan prawdopodo-

bnie nie zna się na technice.

— Bardzo mało — przyznałem. — Nie jest mi to potrzebne, ponieważ jestem filolo-

giem.

— A może początkującym poetą?
— Tak.
— Hm...
To „hm” Kajetan wyrzekł z taką pogardą, jakby mnie przyłapał na jakiejś nieprzyzwo-

itości. Nie wytrzymałem i rzekłem:

— Cóż, pan sądzi, że każdy musi być inżynierem?
— Techniką powinien się interesować każdy kulturalny człowiek — stanowczo rzekł

Kajetan.

— Ach, tak! — wykrzyknąłem. — Może więc uważa pan, że ja, jako filolog, powinie-

nem zacząć uczyć się wzorów matematycznych!

Niepostrzeżenie narastał spór. Nasza ledwie powstała przyjaźń była w niebezpieczeń-

stwie. Jednak Kajetan zrobił ruch ręką w moim kierunku i rzekł:

— Nie będziemy się sprzeczać; przyszłość pokaże, kto z nas ma rację. Biorę na siebie

obowiązek zainteresowania pana radiotechniką. Czy pan uwierzy, że mogę odgadywać cudze
myśli?

— Czyżby? — zaśmiałem się. — Przecież tu nawet technika nie pomoże. Telepatia

elektronowa nie jest żadną nauką, lecz zgrabną sztuczką. Na tym i my, filologowie, znamy
się.

— Zobaczymy! — zagadkowo uśmiechnął się Kajetan. — Proszę usiąść tu, przy tym

przyrządzie. — Kajetan wskazał na dość skomplikowany aparat z kilkunastoma tarczami
umieszczonymi z przodu. — Przyrząd zapisze pańskie myśli, a potem je wypowie na głos.

— Ho, ho! — rzekłem szyderczo, otwarcie drwiąc z zapewnień mojego znajomego. —

Proszę, niech pan zaczyna tę swoją czarną magię.

Gdy „zapisywanie moich myśli” na przyrządzie zostało ukończone, Kajetan wyjaśnił, że

film z zapisanymi „myślami” trzeba będzie poddać procesowi utrwalenia, co potrwa około
miesiąca, i wtedy można go będzie przepuścić przez aparat, który wygłosi zapisane myśli.
Jednak coś niecoś można będzie uchwycić i teraz.

Włożył słuchawki, włączył jakieś lampy sygnalizacyjne, długo wsłuchiwał się w jakieś

sygnały, pilnie przypatrując się przyrządom pomiarowym, a potem rzekł uroczyście:

— Nazywa się Maryla!
— Maryla?! — spytałem zdumiony.
— Tak, tak, ale proszę nie przerywać. Zapis na filmie nie jest wyraźny, ponieważ pan

był bardzo wzruszony i nie mogę wszystkiego zrozumieć. Proszę mi tylko zdradzić, czy pan
kiedy myślał o jakim marynarzu... co to za marynarz?

Zastanawiałem się przez chwilę nad odpowiedzią i patrzyłem zdumionym wzrokiem na

Kajetana. Kajetan w skupieniu przysłuchiwał się dźwiękom słabo brzęczącym w słucha-
wkach, wreszcie spojrzał na mnie uważnie i zdjąwszy słuchawki roześmiał się:

— Ach, teraz dopiero rozumiem! Prawdopodobnie spodobała się panu Marysia Kowal-

background image

ska, nasza studentka. I zapewne z zazdrością pan patrzył, jak szła z marynarzem na stadion.
Ależ to jej brat! Znam Marysię bardzo dobrze i mogę pana z nią zapoznać. No, więc jednak
odgadłem pańskie myśli.

— Tak, rzeczywiście. Ale to nie było takie trudne — wymamrotałem nieco speszony.

— Przede wszystkim jest bardzo ładna, a po drugie — przecież to ja sam pana o nią zapyty-
wałem.

— Możliwe — spokojnie odrzekł Kajetan. Spojrzałem na niego i nie zrozumiałem, czy

ta uwaga dotyczyła jej powierzchowności, czy też moich dalszych słów.

Po pewnym czasie za pośrednictwem Kajetana zapoznałem się z Marysią i zakochałem

się w niej, lecz w żaden sposób nie mogłem jej tego wyznać; nie miałem po prostu odwagi.

Często spotykaliśmy się i spędzaliśmy razem wieczory. W jej obecności ogarniało mnie

jednak jakieś dziwne ubóstwo myśli: recytowałem wiersze znanych autorów, upajałem się so-
netami, balladami, sypałem kalamburami, wyciągałem z zakątków pamięci różne nie druko-
wane lub nie ukończone wiersze, ale wszystko to były utwory cudze. A własne wiersze, które
pisałem w męce podczas bezsennych nocy, wydawały mi się błahe i nędzne.

Niekiedy deklamowałem po kilka godzin z rzędu, a ona słuchała w milczeniu i patrzyła

na mnie spokojnym, czułym wzrokiem. W pewnych chwilach wydawało mi się, że ona chcia-
łaby usłyszeć tylko dwa zwykłe słowa: „Kocham cię”. Lecz tych słów nie mogłem wymówić.
Lepiej męczyć się i milczeć, i widzieć codziennie te szare zamyślone oczy, słuchać tego
miękkiego serdecznego głosu niż usłyszeć surowe i krótkie: „Nie!”

Wreszcie — wyobraźcie sobie! — ona pierwsza mi to powiedziała, chociaż w dość

dziwny sposób.

W wigilię Nowego Roku otrzymałem list, w którym znajdowała się nieduża płyta

gramofonowa z masy plastycznej. Na płycie widniało kilka słów skreślonych jej ręką: „Dla
Władzia. Poufne. Proszę wysłuchać tego na patefonie”.

Pobiegłem natychmiast do sąsiadów i poprosiłem o patefon. I oto, gdy płyta zaczęła się

kręcić, usłyszałem w pokoju nadzwyczaj wyraźnie brzmiący głos Marysi:

— Władziu! Mój najdroższy! Ty bardzo dobrze deklamujesz różne cudze wiersze, ale

dlaczego nigdy nie napiszesz nic dla mnie? Czy nie widzisz, że cię kocham? Czytałam twoje
wiersze w studenckiej gazetce ściennej. Bardzo ładne wiersze. Ty będziesz na pewno poetą.
Ale jeżeli mnie kochasz, proszę cię bardzo: studiuj radio. Każdy obywatel powinien intereso-
wać się techniką lub chociażby jej wytworami. Czy zgadzasz się, mój kochany?

— Zgadzam się! — odpowiedziałem skonfundowany do patefonu i zaczerwieniłem się

po same uszy. Ha! cóż miałem robić? Teraz chcąc nie chcąc musiałem się interesować techni-
ką.

Tego samego wieczoru, pałając ogromnym natchnieniem, napisałem cztery wiersze,

które poświęciłem Marysi, i nauczyłem się na pamięć z podręcznika radiotechniki dwa i pół
rozdziału włącznie z „Modulacją”. Lecz tu ugrzęzłem i następnego dnia poszedłem po wyja-
śnienia do Kajetana.

Nie zdążyłem jeszcze nic powiedzieć, gdy mój kolega zamachał rękami i wykrzyknął:
— Wiem, wiem! Wszystko wiem! Ja zapisywałem twoje myśli w ciągu kilku ostatnich

dni. Wczoraj otrzymałeś list, w którym Marysia napisała, że. cię kocha. Teraz chcesz jej
odpowiedzieć.

Ze zdumienia otworzyłem usta. Że byłem zakochany, można się było domyślić bez wie-

lkiego trudu, spojrzawszy na mój nadzwyczaj płomienny wzrok. Można było podrobić pismo
i wysłać fałszywy list. Ale głosu nie można przecież podrobić! Jeszcze do tej pory brzmiały
mi w uszach jej słowa: „Władziu! Mój najdroższy!” Przecież to jest intonacja i tembr jej
głosu, który mogę rozpoznać pośród tysiąca innych głosów!... Prawdopodobnie ona ten list
podyktowała w uniwersyteckim laboratorium dźwiękowym. I oczywiście zrobiła to wtedy,
gdy nikogo w pobliżu nie było... W jaki sposób dowiedział się o tym Kajetan?

background image

Zupełnie rozstrojony, poddałem się bez sprzeciwu rozkazowi i usiadłem przy „aparacie

do zapisywania myśli”. Kajetan włożył słuchawki i przekręcił wyłącznik. Coś mu się tam nie
wiodło, denerwował się, wreszcie rzekł:

— Opanuj się! Przecież nie mogę zapisywać! Jesteś strasznie zdenerwowany. Spójrz na

przyrządy pomiarowe!

Rzeczywiście strzałki woltomierzy drgały gorączkowo na tarczach w obie strony.
— Nie — powiedział Kajetan i machnął ręką — nic z tego nie będzie. Trzeba wykorzy-

stać twoje myśli zapisane wczoraj. Przecież wczoraj miałeś zamiar napisać list do Marysi.

Czy miałem zamiar? Tak, nawet napisałem z dziesięć listów, lecz zniszczyłem je wszy-

stkie sądząc, że w żadnym z nich nie wyraziłem w dostateczny sposób swoich uczuć.

— Przewidziałem to — mrugnął do mnie Kajetan — i dlatego zachowałem taśmę.

Wobec tego założymy ją do aparatu i wysłuchamy.

Kajetan włączył magnetofon i w tej samej chwili usłyszałem mój głos, który dźwięczał

monotonnie i żałośnie:

— Marysiu! Moja najdroższa! Kocham cię z całego serca! Trudno mi było wypowie-

dzieć te słowa głośno, ale, wierz mi, powtarzam je w duszy codziennie, co chwila!

Byłem pokonany ostatecznie: tak właśnie myślałem codziennie o niej, o mojej najdro-

ższej dziewczynie! I oto teraz moje najtajniejsze myśli zostały zapisane na taśmie, dźwięczą z
magnetofonu!...

Popatrzyłem przestraszony na Kajetana. A ten zachichotał:
— No i cóż? Czy warto studiować radiotechnikę? Czy twoje myśli nie są zapisane

dokładnie?... Zaraz poślemy ten list do Marysi.

Okazało się, że „maszyna do zapisywania myśli” miała urządzenie do przepisywania

dźwięku na czyste płyty gramofonowe. Podczas przepisywania mojego listu w maszynie
cichutko syczał rylec, który na czarnej plastykowej płycie żłobił cienką linijkę dźwiękową.

Gdy zapisywanie zostało ukończone, przepuściliśmy płytę przez adapter i wysłuchali-

śmy „listu” jeszcze raz, po czym włożyliśmy płytę do koperty, napisaliśmy na niej adres i
zanieśliśmy na pocztę.

— Nareszcie! — westchnąłem z ulgą. — Teraz wszystkie drogi do odwrotu zostały

odcięte.

— Ale na tym nie koniec — uśmiechnął się Kajetan. — Jutro otrzymasz od Marysi

drugi list. Cóż byś chciał usłyszeć?

Wybuchnąłem gniewnie:
— Wiesz, mój kochany, żartować można, lecz do pewnych granic! Mam nadzieję, że

Marysia nie pisała pierwszego listu pod twoje dyktando.

— No, niezupełnie — wzruszył ramionami Kajetan.
Nie wiedziałem, co to ma znaczyć, lecz Kajetan nic nie mówił krzątając się dokoła

swych aparatów. Wreszcie wyjął wtyczkę z gniazdka i rzekł:

— Już jest druga godzina. Przez ciebie spóźnię się do laboratorium. Wiesz, mam bardzo

pilne zadanie do wykonania, może zechciałbyś mi pomóc. Zgadzasz się?

— Proszę bardzo — odpowiedziałem nieco zagniewany.
Pomoc moja polegała na nieskomplikowanej czynności: z dużej koperty należało wy-

brać wycięte z czarnego papieru sylwetki, podobne do gór skalistych z ostrymi wierzchołkami
i porównać je z podobnymi sylwetkami umieszczonymi na specjalnej tablicy. Wybrane
sylwetki Kajetan naklejał na długi biały pasek papieru, zwiększał lub podmalowywał tuszem
niektóre wierzchołki, zmniejszał lub rozszerzał niektóre doliny, słowem robił coś, co było dla
mnie zupełnie niezrozumiałe. Na moje pytania nie odpowiadał.

Po dwóch godzinach pracy w rękach Kajetana powstała długa wąska taśma z narysowa-

nymi na niej sylwetkami, podobnymi do grzbietu górskiego lub do zębów zniszczonej piły.

— Doskonale! — rzekł zachwycony Kajetan. —Teraz się dowiesz, co to jest. Uwaga!

background image

Włożył papierową taśmę do aparatu, wetknął wtyczkę do gniazdka, przekręcił wyłą-

cznik i...

Czy uwierzycie? Usłyszałem głos Marysi, ten najdroższy dla mnie głos!... Mówiła, że

list mój otrzymała i jest bardzo, bardzo...

Lecz co „bardzo” — tego się nie dowiedziałem.
Taśma bowiem miała za mało naklejonych sylwetek. Kajetan po prostu oszukiwał mnie.

Nie miał żadnego „aparatu do zapisywania myśli”, lecz był doskonale obeznany z urządzenia-
mi radiotechnicznymi i dźwiękowymi, no i był doskonałym obserwatorem.

Sylwetki na białej taśmie były „ścieżką dźwiękową”, taką samą, jaka jest na filmie

dźwiękowym. Głos aktora zapisany jest na nim w postaci różnych drgań dźwiękowych. Za
pomocą specjalnego urządzenia Kajetan zapisywał na filmie głos mój i Marysi. Potem powię-
kszał odtworzone pojedyncze dźwięki, które na filmie wyglądały jak grzbiety górskie, i w taki
sposób otrzymywał „alfabet dźwiękowy”. Każda litera, każdy dźwięk miały swoją charakte-
rystyczną sylwetkę, nie podobną do innych. Rysując te sylwety obok siebie, można było
odtworzyć każdy głos i w ten sposób ułożyć i „napisać” list o różnej treści. Oczywiście głos
zapisany na filmie można było przenieść na płytę patefonową lub na taśmę stalową magneto-
fonu, z których można go było wielokrotnie odtwarzać.

„A ja byłem taki naiwny — pomyślałem sobie — i uwierzyłem w jego »aparat do

zapisywania myśli«! I na domiar złego wysłałem do Marysi, która niczego się nie spodziewa,
list z oświadczynami, potwierdzając odbiór listu, o którym ona w ogóle nie wie! Co ja naro-
biłem?!”

Zacząłem nienawidzieć Kajetana, przeklinałem chwilę, gdy się z nim zapoznałem przed

wejściem na stadion, żałowałem, że się nie znam na technice, że byłem łatwowierny, i uty-
skiwałem na siebie z powodu wielu jeszcze innych swoich wad, rzeczywistych i nierzeczy-
wistych.

Z początku Kajetan uspokajał mnie, a potem oburzył się na mnie:
— I cóżeś tak zmarkotniał? Cóż się stało? Czy ty wiesz, że ja tobie pierwszemu poka-

załem wynalazek, który ma bardzo ważne znaczenie?! Wydaje ci się, że to jest takie łatwe:
wyciąć sylwetki, nakleić je raz dwa na papier — i masz gotową żywą mowę! Spójrz na to! —
rzucił na stół zeszyt zapisany wzorami. — Ja nad tym siedziałem kilka lat. Nad mówiącym
listem od Marysi do ciebie prześlęczałem przy tym stole cztery wieczory... A ty! Już wszyscy
dawno wiedzą, prócz ciebie, że Marysia cię lubi. Ale ona ci tego pierwsza nie powie! Powi-
nieneś mi być wdzięczny za to! Jeżeli Marysia rozgniewa się na ciebie za ten list, gotów
jestem ponieść surową karę. Ja... ja wtedy pójdę na filologię! Ale jeżeli się nie rozgniewa, ty
zobowiążesz się złożyć przede mną egzamin z radiotechniki na „bardzo dobrze”. Zgadzasz
się?

— Zgoda — rzekłem w gniewie. — Niech tak będzie!
Oczywiście przegrałem! Ale byłem bardzo rad z tego, gdyż Marysia rzeczywiście mnie

lubi. Teraz muszę sterczeć nad wzorami i, szczerze mówiąc, to mi wcale nie przeszkadza w
pisaniu wierszy.

A Kajetan Twardokęs oszukał mnie zręcznie po raz drugi. Gdyby nawet przegrał

zakład, nic by nie stracił, gdyż od dawna przygotowywał się do wstąpienia na zaoczny kurs
wydziału filologicznego, ponieważ również pisze wiersze i, jak się okazało, wcale niezłe.

Prowadzimy ze sobą rozmowy o literaturze, chodzimy wspólnie na zawody piłkarskie,

konstruujemy różne urządzenia i, w głębokiej tajemnicy przed wszystkimi, oczywiście z wy-
jątkiem Marysi, pracujemy nad wspólnym projektem dyplomowym. Marzymy o tej chwili,
gdy na ekranach w naszym kraju ukaże się zrobiony przez nas film o Majakowskim, w któ-
rym będzie brzmiał rzeczywisty „żywy” głos tego poety. Już ułożyliśmy z Kajetanem „alfabet
dźwiękowy” mowy Majakowskiego według niewielu zachowanych płyt gramofonowych z
jego przemówieniami.

background image

W. POPOW

PRZYGODA Z APARATEM PR-5

NIEOSTRO

ŻNY LEKARZ

Już od pięciu lat trwała praca Piotra Zarzyckiego, wraz z pięcioosobowym zespołem

pracowników, nad aparatem Pr-5. Wreszcie przed dwoma tygodniami aparat został w
licznych próbach zbadany i przyjęty. W instytucie postanowiono przekazać go wytwórni
PZEM, która miała rozpocząć produkcję seryjną tych aparatów według wskazówek Zarzy-
ckiego.

Do wytwórni pozostało jeszcze kilkanaście kilometrów. Po drodze, w odległości kilo-

metra od autostrady, w miejscowości Zacisze, stał domek Zarzyckiego, w którym spędzał z
rodziną miesiące letnie. Już w instytucie Zarzycki postanowił zatrzymać się na noc w swej
willi. Gdy nad koronami drzew dostrzegł z autostrady wysoki maszt z chorągwią obozu
harcerskiego, rzekł do kierowcy:

— Proszę skręcić za masztem na prawo, obok obozu.
Samochód ciężarowy skręcił na wąską drogę podmiejską; pod kołami zachrzęścił żwir.

Potem skręcił jeszcze raz w prawo i zatrzymał się przed niewysoką bramą, prowadzącą na
podwórze piętrowej drewnianej willi.

Zaledwie Zarzycki zdążył wysiąść z samochodu, gdy zza klombów wybiegła dziewczy-

nka może ośmioletnia, a za nią z radosnym szczekaniem kudłaty pies Czajka.

Zarzyckiego oczekiwało w domu kilka osób. Żona, pani Antonina, prowadziła za sobą

kilkoro gości. Był między nimi sąsiad Zarzyckich, lekarz Takulski, był kolega z frontu, major
Głowacki, i koleżanka pani Antoniny, inżynier-chemik Tokarska.

Pan Piotr wszedł na podwórko z Krystynką na rękach, samochód podjechał z aparatem

Pr-5 pod sam dom. Po przeniesieniu aparatu do pokoju goście przeszli do jadalni, gdyż tu
było chłodniej.

Przy obiedzie Takulski podniósł kieliszek napełniony winem i zwrócił się do Zarzyckie-

go:

— Winszuję ci wspaniałego sukcesu, chociaż ani medycyna, ani obecni tutaj jeszcze nie

znają twojego aparatu Pr-5.

— Medycyna już trochę o tym wie — uśmiechnął się Zarzycki. — I ty, mój kochany

doktorze, również coś o tym wiesz. Przecież w twojej klinice macie taki aparat do elektry-
cznego usypiania!

— Tak, już od pięciu lat działa. To jest aparat konstrukcji profesora Gularowskiego oraz

dwóch innych lekarzy. Doskonałe urządzenie! Ale jaki to ma związek z twoim aparatem
Pr-5?

— Związek jest bezpośredni. Postanowiliśmy kontynuować pracę profesora Gularo-

wskiego i jego zespołu. Wiesz, że ich aparat do leczenia za pomocą snu jest oparty na meto-
dzie kontaktowej. Urządzenie elektryczne tego aparatu jest dość proste, gdyż wytwarza
krótkie impulsy prądu. Jeden impuls trwa jedną dwudziestotysięczną sekundy. Czy tak?

— Tak jest. Nakładamy choremu na czoło i na tył głowy elektrody ołowiane owinięte

wilgotną tkaniną. Chory zasypia jak małe dziecko i śpi tak długo, jak to jest potrzebne dla
jego wyzdrowienia.

— Tak, do indywidualnego leczenia jest to przyrząd znakomity. Ale — Zarzycki lekko

się uśmiechnął — postanowiliśmy rozszerzyć możliwości naszego aparatu. Można nim uśpić
od razu dużą grupę chorych, nie stosując metody kontaktowej.

— Czy to jest metoda promieni radiowych? — zagadnął Takulski.

background image

— Niezupełnie — odpowiedział Zarzycki — lecz jest bardzo do niej zbliżona. Oczywi-

ście, w takich wypadkach nie można się obejść bez fal elektromagnetycznych, to jest zupełnie
zrozumiałe. Aparatem Pr-5 można leczyć chorych, lecz można się nim posługiwać i w innych
wypadkach.

— Na przykład?
— No, chociażby łowić drapieżne zwierzęta, usypiać i łatwo niszczyć szkodniki w

gospodarstwach rolnych. Wszystkiego jeszcze nie zbadaliśmy. To się okaże w przyszłości.

Takulski podskoczył i, wymachując widelcem w powietrzu, krzyknął w podnieceniu:
— No, to nam pokaż twój aparat!
— Poczekaj chwileczkę — z uśmiechem odpowiedział Zarzycki i zapytał siedzącego

obok asystenta:

— Jak sądzisz, Andrzeju, można go będzie zademonstrować?
— Oczywiście, że można.
— Ach, to będzie bardzo ciekawe! — krzyknęła z zachwytem przyjaciółka pani Anto-

niny. — Wtedy się podobno ma uczucie, którego nie można ani opisać, ani określić.

Zarzycki rzekł z uśmiechem:
— Rzeczywiście, nie można go będzie określić. Nic absolutnie pani nie poczuje. Czło-

wiek wie tylko, że spał, spojrzawszy na zegar, a niekiedy nawet na kartki kalendarza.

Zarzycki z asystentem Andrzejem przynieśli aparat, wyciągnęli zeń długi giętki prze-

wód i włączyli wtyczkę do gniazdka.

— Ten przewód — wyjaśnił Zarzycki — będzie zasilał aparat prądem. A pan Andrzej

będzie się znajdował poza sferą promieniowania aparatu i będzie czuwał nad naszym snem.
Przyrząd działa nadzwyczaj dokładnie i każdy inteligentny człowiek może go obsługiwać.
Proszę spojrzeć, doktorze! Gdy to kółko obrócimy w prawo, przyrząd będzie włączony, a w
lewo — wyłączony. Na górze, jak widzisz, jest przyrząd wysyłający promienie. Ale do niego
trzeba dodać jeszcze jedną małą część, która jest dość ciężka, chociaż prosta.

— Co to za część?
— Zaraz przyniesiemy, to ci wyjaśnię. Tylko nie ruszaj tych kółek.
— Sądzisz, że ci co popsuję?
— Nie. Aparat jest tak skonstruowany, że nawet niedoświadczony człowiek nic nie

może zepsuć.

Zarzycki z asystentem wyszli z pokoju. Lekarz popatrzył w ślad za nimi i z zaintereso-

waniem zaczął oglądać aparat, dotykając różnych jego części, kółka uruchamiającego i kółka
regulującego intensywność promieniowania.

Spojrzawszy na lekarza Krystynka rzekła z powagą:
— Tatuś prosił, aby nic nie ruszać...
Pani Antonina przerwała z niezadowoleniem:
— Ależ, Krystynko, nie można tak mówić! Dorośli wiedzą, co można robić, a czego nie

można.

Takulski ukłonił się żartobliwie pani Antoninie i ostrożnie pokręcił kółkiem aparatu.

Ponieważ nic się nie stało, Takulski stopniowo obrócił kółko w położenie rozruchowe. Wszy-
scy z uśmiechem spoglądali na jego komicznie skupioną minę.

— Nic nie czuję — rzekł zdziwiony lekarz. — Aparat jest włączony, lecz nie działa.
— A może trzeba ten okrągły figielek pokręcić — doradziła koleżanka pani Antoniny.

— Jestem pewna, że cała rzecz na tym polega. Ale poczekajmy na pana Piotra.

Zarzycki z asystentem przynieśli dużą skrzynkę koloru brązowego i postawili ją na sto-

le. Na skrzynce umieszczony był ciężki reflektor ze stopu berylowego. Ujrzawszy Takulskie-
go przy aparacie, Zarzycki rzekł do niego z uśmiechem:

— Nie możesz się doczekać.
— Oczywiście. Ale aparat nie działa. Chyba, że to kółko należałoby obrócić...

background image

Takulski spokojnie obrócił na prawo błyszczące chromowane kółeczko.
Zarzycki skoczył do niego z krzykiem:
— Poczekaj! Odkręć z powrotem!...
Lekarz próbował obrócić kółeczko z powrotem, ale już nie mógł. Jakoś zmiękł cały,

pochylił się i upadł na dywan obok stołu.

Na półokrągłej tarczy aparatu strzałka zatrzymała się na czerwonej kresce oznaczającej

największe promieniowanie.

Dokoła wszystko zamarło. Przyjaciółka pani Antoniny usnęła pochyliwszy głowę na

bok, jakby czegoś nasłuchiwała. Major Głowacki, który siedział na otomanie, chciał coś
powiedzieć i przybrawszy odpowiednią pozę pozostał w takim stanie. Krystynka na dywaniku
podciągnęła nóżki i zdążyła objąć ręką Czajkę. Zarzycki z asystentem zasnęli porażeni
mocnym snem przy samej skrzynce z reflektorem berylowym.

Muchy latające na werandzie, kilka pszczół i dwa motyle opadły na podłogę, jak krople

deszczu. Z gałęzi pospadały w gęstą trawę wróble, a w sąsiednich krzaczkach leżało kilka
kawek i innych ptaków, które spadły podczas przelotu nad ogrodem. Kot Maciek nastawił się
na żabę i w takiej pozie pozostał. Wszystko, dosłownie wszystko dokoła usnęło.

Tylko wysoki zegar w orzechowej szafie machał dużym wahadłem i tykając odmierzał

dokładnie czas. Wybiła już siódma, pół do ósmej, potem ósma. Lecz wszystko dokoła było
pogrążone w głębokim śnie, którego już nie można było przerwać.


TAJEMNICZA STREFA

Następnego dnia około godziny siódmej z rana pierwsza przybyła mleczarka Agnieszka,

która przywoziła Zarzyckim mleko. Istniał już od dawna taki zwyczaj, że na werandzie
stawiano dzbanek ze szklaną pokrywką. Mleczarka przychodziła rano około godziny szóstej
albo o siódmej, otwierała furtkę po naciśnięciu ukrytego w belce guziczka (pomysł racjonali-
zatorski Zarzyckiego) i szła na werandę w towarzystwie radośnie szczekającej Czajki. Potem
wlewała dwa litry mleka do dzbanka i szła dalej.

W taki sposób miała i dziś dostarczyć mleko.
Weszła więc na znaną sobie ścieżkę z bańką mleka na plecach. Lecz na kilka metrów

przed furtką zaczęła strasznie ziewać, a po kilku krokach nogi jej się ugięły i wszystko dokoła
popłynęło jakby na karuzeli. Zdjąwszy czym prędzej bańkę z pleców mleczarka zdążyła tylko
postawić ją na ziemi, przysiąść tuż przy samej ławce obok furtki — i natychmiast zasnęła.

Na drodze biegnącej wzdłuż osiedla podmiejskiego zjawili się pierwsi przechodnie.

Gdy znaleźli się obok willi Zarzyckich, zaczęli ziewać, jakby byli po nie przespanej nocy.

Około godziny ósmej przebiegał tędy przyjaciel Krystynki, Pawełek Wróblewski,

którego mama posłała po świeże bułki. Gdy Pawełek był już blisko willi Zarzyckich, ziewnął
również kilkakrotnie i zdawało mu się, że to ojciec nie dał mu się dzisiaj wyspać.

Wtem uwagę Pawełka przyciągnęło niezwykłe zjawisko. Nad drzewami unosiło się sta-

do bielutkich gołębi, które wypuścił jego współzawodnik w gołębim sporcie, Wacuś Kolasiń-
ski. Gdy gołębie nadleciały nad ogród Zarzyckich, ze stadka zaczęły oddzielać się pojedyncze
ptaki i nurkować w gęstej zieleni ogrodu. Jeden z gołębi upadł na zewnątrz płotu okalającego
ogród. Zapomniawszy o wszystkim Pawełek przybiegł pod ogród i, zobaczywszy gołębia,
postanowił zawładnąć nieoczekiwaną zdobyczą. Wtem nogi ugięły się pod nim; siłą bezwład-
ności przebiegł jeszcze kilka kroków, upadł w trawę tuż obok leżącego gołębia i mocno
zasnął.

Około godziny ósmej z minutami szli bez zbytniego pośpiechu do pracy dwaj przyjacie-

le, Piotr Stanisławski i Stanisław Piotrowski. Obydwaj pracowali na poczcie, a ponieważ do

background image

rozpoczęcia dyżuru było jeszcze sporo czasu, więc szli wolno, napawając się słońcem i świe-
żym porankiem.

— Patrz, Pietrek — rzekł ziewając słodko Piotrowski do przyjaciela. — Do ogrodu

spadły trzy kawki. Może były młode albo się czego najadły...

— Poczekaj tutaj — odrzekł Stanisławski — a ja pójdę zobaczyć. Ach, tutaj leży Pawe-

łek. Pewnie śpi, hultaj! Hej, Pawełek! Toś ty tak po bułki poszedł? (Stanisławski był sąsiadem
Kolasińskich i słyszał, jak matka wysyłała Pawełka po bułki). Toś ty taki! — I Stanisławski
szybkim krokiem zaczął iść w stronę ogrodu. Ale oczekiwało go to samo, co mleczarkę
Agnieszkę. Z trudem doszedł do ławki. Ledwie zdążył usiąść — usnął. I znów nowe stadko
wróbli wpadło w zarośla ogrodu.

Piotrowski, obserwujący z drogi te dziwne zjawiska, zorientował się, że tu się dzieją

niesamowite rzeczy i co sił w nogach pobiegł na posterunek milicji.

Milicjant Perkowski, dobrze znający Piotrowskiego, z początku przyjął niepewnie jego

pogmatwane wyjaśnienia:

— A czy pan, panie Piotrowski, przypadkiem nie tego?... Zdaje się, że pan wczoraj był

na rybach. Może pan trochę za dużo wypił?

Ale, widocznie, nie tyle słowa Piotrowskiego, co jego oszołomiony wygląd podziałały

na Perkowskiego.

— Dobrze — powiedział stanowczo. — Cudów na świecie nie ma. To już jest w sposób

naukowy dowiedzione. Jeżeli jednak coś takiego dzieje się w moim okręgu, jestem obowiąza-
ny zbadać to. Chodźmy!

W czasie gdy Piotrowski był na posterunku, na ławce przybyły jeszcze dwie ofiary. Był

to fryzjer Konopiński, który przyszedł odwiedzić Zarzyckiego jako swego stałego klienta,
oraz monter Marecki. Przymusowi goście siedzieli na ławce w takich pozach, jakby przygo-
towywali się do fotografii.

Na drodze, naprzeciwko ogrodu, stała już grupa kilku ciekawych, którzy ze zdumieniem

debatowali o wypadku.

— Proszę o spokój — rozkazał sierżant Perkowski — proszę nie robić szumu i paniki!
O tym, co zaszło, natychmiast zawiadomił posterunek. Przyszedł sam komendant mili-

cji. Ciekawych zbierało się coraz więcej. Spóźnieni stawali na palcach i wyciągali szyje, aby
zobaczyć śpiących.

— Obywatelu sierżancie — rzekł komendant milicji do Perkowskiego. — Tu się dzieje

coś bardzo dziwnego. Trzeba postępować ostrożnie. Mam taki plan taktyczny. Wy pójdziecie
w stronę willi z prawej strony, a ja z lewej i będziemy dawać sygnały gwizdkiem. Gdy do
ogrodu pozostanie trzydzieści kroków, damy sygnał gwizdkiem, gdy dwadzieścia — znów
sygnał i tak dalej. A co dziesięć kroków będziemy dawać sygnały długie. Każdy z nas będzie
szedł dalej dopiero wtedy, gdy usłyszy gwizdek z drugiej strony. Zrozumieliście?

— Tak jest — rzekł Perkowski.
Obaj zaczęli ostrożnie podchodzić do willi z obu stron. Z drogi można ich było obydwu

obserwować. Oto rozległ się gwizdek z lewej strony — to dał sygnał Perkowski. W odpowie-
dzi usłyszał natychmiast sygnał ze strony przeciwnej. W ciągu kilku minut z jednej i z drugiej
strony słychać było gwizdki. W chwilę potem ze strony komendanta milicji rozległ się długi
gwizdek. Odpowiedzi na to nie było. Natomiast obserwatorzy zauważyli z niepokojem, że
Perkowski z początku usiadł na trawie, a potem zupełnie się położył i od razu prawie utonął w
wysokich zielonych zaroślach. Komendant posterunku zdążył się wydostać z niebezpiecznej
strefy, chociaż i on miał wielką chęć położyć się i zasnąć. Sprawa stawała się coraz powa-
żniejsza.

Tymczasem minęło południe.


background image

LAWINA PROJEKTÓW

Około godziny drugiej po południu na miejscu wypadku zebrała się omal że cała

ludność cichego, prawie wiejskiego Zacisza. Przyjechała na czerwonym samochodzie straż
pożarna. Zebrali się mieszkańcy różnych zawodów, różnych stanów i różnego wzrostu. Byli
tu lekarze, inżynierowie i wojskowi.

Najpierw ustalono pewien porządek: całe miejsce wypadku otoczono kordonem stwo-

rzonym z osób mających zamiłowanie do porządku. Wszystkich ciekawych poproszono, aby
się usunęli za ten kordon. A od rana ciekawskich zebrało się bardzo dużo. Chłopcy znaleźli
sobie najdogodniejsze miejsce — na dachach sąsiednich domów. Między nimi znajdował się
Wacuś Kolasiński, właściciel śpiących gołębi.

Wszyscy stali grupami wzdłuż drogi w odległości około czterdziestu kroków od willi

Zarzyckich. Wątpliwości co do niezwykłości zjawiska już nie miał nikt. O tym mógł się
każdy przekonać widząc śpiących ludzi, a ponadto na oczach wszystkich co chwila do ogrodu
spadały kawki, wróble, a nawet szybkie jaskółki. Wyjaśniła się również jeszcze jedna ważna
okoliczność — że wszystkie ofiary tylko mocno spały, lecz widocznie czuły się dobrze. Przez
lornetkę można było dostrzec, że oddychali spokojnie. Mleczarka miała chęć poprawić sobie
chustkę na głowie, a fryzjer Konopiński, któremu wpadł do nosa puszek, kichnął tak głośno,
że mimo powagi sytuacji wszyscy się głośno roześmiali.

Dokoła prowadzono spory i wysuwano różne projekty dotarcia do niedostępnej willi.
— Bez wątpienia — mówił filolog Chocimski w kręgu swoich słuchaczy — oni śpią.

Ale gołe skonstatowanie faktu nie wyjaśnia naukowego podłoża zagadnienia. Prawdopodo-
bnie w willi rosną jakieś nie znane nam rośliny, które mają kwiaty rozprzestrzeniające dziwny
narkotyczny zapach. W nocy te kwiaty rozkwitły i oto mamy rezultaty.

Chocimski miał wielu zwolenników, tym bardziej, że mówił dość przekonywająco.
W drugiej grupie wysuwano inne teorie.
— Możliwe — mówił jeden — że z ziemi zaczęły się wydzielać jakieś gazy, które

usypiają ludzi. Znamy przecież gazy łzawiące, od których się płacze, znamy również gazy
rozweselające, które pobudzają do śmiechu. W nauce znanych jest bardzo wiele gazów, od
których można zasnąć.

— Zupełnie się z tym zgadzam — rzekł lekarz.
Ta teoria miała także zwolenników.
Wielu również zgadzało się z teorią elektromagnetyczną, która w tym wypadku mogła

być najbardziej prawdopodobna, lecz nie można było w żaden sposób wyjaśnić źródła po-
wstawania jakiegoś promieniowania. Wreszcie z grup o różnych przekonaniach wyłoniła się
jedna grupa inicjatorska, która powzięła zamiar wypróbowania wszystkich możliwych sposo-
bów przedostania się do zaczarowanej willi.

Postanowiono zacząć od teorii gazowej, czyli od przypuszczenia, że wszystko to się

dzieje pod wpływem jakichś gazów lub zapachu kwiatów. Oczywiście w tym wypadku trudno
było znaleźć coś lepszego niż maskę gazową.

Zdecydowano jednak postępować z wielką ostrożnością: osobę, która pójdzie do willi w

masce gazowej, postanowiono obwiązać w pasie długim sznurem, aby w razie konieczności
wyciągnąć ją z powrotem.

Jak postanowiono, tak zrobiono. Znalazło się zaraz kilku chętnych do zbadania tajemni-

cy willi. Wybrano jednego z nich, najlepszego strażaka ze straży pożarnej w Zaciszu, nałożo-
no mu maskę gazową i obwiązano długim sznurem. Strażak ruszył śmiało naprzód.

Wszyscy w napięciu patrzyli na kroczącego śmiałka. Za nim ciągnął się długi koniec

sznura, który trzymało w pogotowiu ze dwudziestu ludzi. Sznur wkrótce okazał się potrzebny.
Gdy strażak przeszedł w kierunku willi mniejszą odległość niż jego poprzednicy, wówczas

background image

(oczywiście wpłynęło na to trudniejsze oddychanie w masce gazowej) runął na ziemię.
Natychmiast wyciągnięto go na sznurze z powrotem. Lecz on nie chciał, aby go ciągniono
zbyt długo; skoczył na nogi, zerwał z siebie maskę gazową i przybiegł do grupy ludzi, którzy
go zaraz otoczyli kołem i zaczęli wypytywać. Lekarze utworzyli obszerne konsylium, aby
zbadać stan jego zdrowia. Okazało się, że wszystko jest w porządku, prócz tego, że niczego
nie mógł wyjaśnić z sensem. Zakręciło mu się w głowie, nogi się pod nim ugięły, a co było
dalej, tego nie wiedział: ni to usnął, ni to zemdlał.

Pierwsza próba naukowa nie powiodła się.
— Nie — rzekł jeden z inżynierów — tu bezwarunkowo działa jakieś promieniowanie.

Skąd się te promienie biorą, nie jestem w stanie określić. Ale to są na pewno promienie.
Moim zdaniem należałoby posłać kogoś, kto byłby całkowicie osłonięty jakimś ekranem
metalowym.

Wielu zgadzało się z tymi przypuszczeniami inżyniera. Ale powstało zagadnienie, jak to

wykonać praktycznie.

Wreszcie postanowiono postąpić w taki sposób: na człowieka, który pójdzie szturmo-

wać niedostępną strefę, nałożyć blaszany zbiornik, aby w nim mogła się zmieścić głowa i
tułów, a na nogi — po trzy wiadra z wybitym dnem i wszystko to połączyć drutem. Będzie to
może nieładne uzbrojenie, ale cóż robić — w takich wypadkach nie można wymagać nadzwy-
czajnych rzeczy.

Natychmiast znalazło się wszystko, co było potrzebne. Znaleźli się również chętni do

wypróbowania tego sposobu, chociaż tym razem było ich nieco mniej. Gdy na jednego z nich
nałożono całkowite uzbrojenie, wszyscy parsknęli śmiechem. Ochotnikiem był wysoki, chudy
kierowca autobusowy, który w tym uzbrojeniu wyglądał jak rycerz średniowieczny albo
nurek. Obwiązano go również sznurem, a do blaszanego zbiornika przymocowano długi drut
miedziany, którego drugi koniec uziemiono. Otworów na oczy w zbiorniku nie zrobiono
sądząc, że można będzie kierować ruchami kierowcy za pomocą głosu, a poza tym śmiałek
widział w dole zbiornika swoje własne nogi. Tym razem wielu spodziewało się dobrego wy-
niku i odważny kierowca, brzęcząc wiadrami i zbiornikiem, ruszył w stronę willi, jak straszny
„robot” z fantastycznego opowiadania.

Lecz trzeba było widzieć ogólne rozczarowanie, gdy lekkie brząkanie uzbrojenia prze-

rwał wkrótce żelazny hałas i szczęk. Śmiałek zwalił się na ziemię, po prostu potknąwszy się o
coś. I tym razem próba skończyła się niepowodzeniem.


TAJEMNICA WYKRYTA

Dzień chylił się ku wieczorowi. Jednak zagadka wciąż jeszcze nie była rozwiązana.

Wszyscy widzieli., jak co chwila do ogrodu wpadały to kawki, to wrony. Pędząc za kawką
wpadł również do ogrodu młody jastrząb, rozpostarłszy szeroko pióra swych skrzydeł, W
dalszym ciągu wysuwano różne projekty przedostania się do willi, lecz po krótkiej rozwadze
wszystkie odrzucano.

Jeden z młodych podporuczników proponował wjechać na podwórze czołgiem. Inny

znów doradca, członek aeroklubu, radził spuścić się na spadochronie. Strażacy chcieli podje-
chać jak najbliżej na swoim samochodzie i wysunąć drabinę, a z niej spuścić na linie człowie-
ka zamkniętego w blaszanym pudle. Były projekty zastosowania ogromnej koparki, której
czerpak chroniłby człowieka przed falami elektromagnetycznymi.

Wacuś Kolasiński chodził od jednej grupy do drugiej i przysłuchiwał się debatom. Do

gustu przypadli mu zwolennicy teorii elektromagnetycznej, ponieważ Wacuś był namiętnym
radioamatorem.

background image

— Proszę pana — zwrócił się do jednego z inżynierów. Inżynier popatrzył na niego

trochę roztargnionym i gniewnym wzrokiem. — Proszę pana — prosił nie stropiony Wacuś.
— Tam wysoko śpi mój najładniejszy gołąbek. Czyby pan mógł poprosić, żeby go straż
pożarna zdjęła?

— Co za gołąbek? Gdzie?
— Tam wysoko, nad płotem.
Inżynier podniósł głowę i zobaczył gołębia śpiącego na drutach. Wtem przyszła mu

jakaś myśl, gdyż uderzył się w czoło i rzekł:

— Doskonały pomysł! Że też wcześniej na to nie wpadłem! Dobrze, mój chłopcze,

zaraz otrzymasz swego gołębia. Odetniemy dopływ prądu — i będzie koniec temu.

Przy najbliższym słupie z przewodami elektrycznymi powoli podniesiono drabinę

strażacką, na którą szybko wszedł jeden z monterów. Odcięte od ogólnej sieci druty spadły na
ziemię. Jeszcze nie zdążyły jej dotknąć, gdy wszystko dokoła ożyło. Gęste stada wróbli
zerwały się nad ogrodem. Dziesiątki kawek i wron pofrunęło w różne strony. Stadko białych
gołębi wzbiło się wysoko i poleciało do domu Wacusia. Na przodzie leciał gołąb, który dopie-
ro co spał na przewodach.

Jedna za drugą budziły się i podnosiły osoby będące ofiarami wypadku, przecierając

oczy, przeciągając się i patrząc zdziwionymi oczami na otaczających ludzi, nie rozumiejąc, o
co chodzi. Mleczarka Agnieszka powstała z ziemi i podniosła bańkę z mlekiem, które już
skwaśniało, fryzjer Konopiński wstał i patrzył osowiałym wzrokiem na willę, zapomniawszy,
po co tu przyszedł.

Radość wszystkich zebranych dokoła willi była bardzo wielka, lecz wkrótce znów zapa-

nował porządek. Postanowiono wysłać do willi delegację złożoną z pięciu poważnych osób.
Wacuś Kolasiński biegł na przodzie przed nimi.

W willi pierwsza obudziła się przyjaciółka pani Antoniny, ponieważ spała w niewygo-

dnej pozycji. Potem obudził się major Głowacki i pozostali. Lekarz wstał z podłogi i skonfu-
dowany pocierał łysinę.

— Patrzcie! — zaczął Zarzycki. — Jest dokładnie siódma, nawet brak jednej minuty.

Przespaliśmy prawie kwadrans czasu. Ale co cię podkusiło, doktorze? Nawet nie zdążyliśmy
postawić reflektora.

— Widzisz, mój kochany — rzekł skonfudowany Takulski — mówiłeś, że aparat może

obsługiwać każdy. No więc, ja go... tu... obsłużyłem.

Tymczasem Czajka wybiegła z głośnym szczekaniem na spotkanie nowych gości.

Śmiejąc się i opowiadając szczegóły wypadku, wszyscy uczestnicy „ekspedycji ratunkowej”
wkrótce rozeszli się do domów.

Następnego dnia Zarzycki z asystentem Andrzejem odwieźli aparat do wytwórni, lecz

po powrocie do instytutu dyrektor zwrócił poważnie uwagę Zarzyckiemu na niewłaściwy
sposób eksperymentowania w nieodpowiednim miejscu.

— Na szczęście wszystko skończyło się pomyślnie — zakończył dyrektor. — Z tego

powodu ograniczę się dziś tylko do zwrócenia uwagi, może nie bardzo przyjemnej. Ale cię-
żko by mi było wyznaczyć jakąś karę, ponieważ jest pan człowiekiem bardzo zasłużonym dla
naszej instytucji.

Uradowany takim obrotem sprawy, Zarzycki wyszedł z instytutu i w zamyśleniu po-

szedł w innym kierunku niż zamierzał.





background image

Ł. POPIŁOW

ROK 2500

OTWARCIE WYSTAWY

Jest zwykły ziemski poranek 2500 roku. Ciemnobrązowe liczby godzin i minut zegara

wskazującego ujednostajniony czas wszechświata, drżące na niebieskim tle nieba, wskazywa-
ły godzinę siódmą. Od 2150 roku, gdy wypuszczono sztuczne słońca, zwane helionami,
usunięto podział doby na dzień i noc i na całej planecie ustalono jedyny sposób obliczania
czasu. Godziny i minuty, w postaci ogromnych liczb zmieniających się co sekundę, były
rzucone jako promienie świetlne na górne warstwy atmosfery i tam można je było zawsze
zobaczyć nie uzbrojonym okiem z dowolnego punktu na powierzchni ziemi.

Powoli zaczęły się obracać i otwierać kopulaste, jakby pokryte łuską, dachy domów. W

tym czasie dachy, a niekiedy i ściany domów były wykonane z cienkich przeźroczystych
płytek z masy plastycznej, polaryzowanej optycznie. Obracając lub przesuwając te płytki,
można było regulować dopływ i natężenie światła we wnętrzu domu.

Nieprzerwanie spływający potok światła ze sztucznych słońc-helionów przeniknął do

zaciemnionych budynków. Heliony były kulistymi satelitami, wypuszczanymi co miesiąc ze
specjalnych stacji. Gdy się znalazły na właściwej orbicie, wówczas powstawał w nich proces
termojądrowy, dający silne światło, którego jasność znacznie przekraczała jasność światła
słonecznego. Lot helionów trwał 25—30 dni.

Miliony ziemskich ludzi, skończywszy poranną toaletę i śniadanie, zasiadło do swoich

odbiorników PŁ * nastawiając je na tę samą falę — na „odbiór powszechny”. W ten sposób
każdy posiadacz odbiornika został włączony do odbioru jako współuczestnik mającego się
odbyć dziś rano otwarcia Ogólnoziemskiej Wystawy Jubileuszowej.

Na całej głębokości ekranów odbiorników PŁ rozpościerała się ogromna panorama tere-

nu wystawowego o powierzchni tysiąca kilometrów kwadratowych. Teren ten, zwany Wielką
Równiną, od wielu setek lat był miejscem ogólnoziemskich wystaw.

Widok terenu wystawowego wydawał się dzisiaj niezwykły nawet widzom przyzwycza-

jonym do ogromu poprzednich wystaw.

Prawie niedostrzegalne ażurowe wieże pogody, które miały kształt pięćsetmetrowej

strzały wykonanej ze stopu tytanowo-berylowego, jonizowały powietrze i regulowały kon-
densację pary wodnej. Oto gdy na horyzoncie Wielkiej Równiny pojawiły się drobne płynące
ku środkowi chmurki, zostały zdjęte natychmiast przez wieże pogody.

Na niezmierzonej przestrzeni ciągnęły się zalane silnym równomiernym światłem

helionów aleje ze stoiskami wystawowymi, zapełnionymi niezliczoną ilością najrozmaitszych
przedmiotów, poczynając od trudnych do rozpoznania z daleka, a kończąc na ogromnych,
wielokrotnie przekraczających wzrost człowieka. Widzowie z zainteresowaniem oglądali na
ekranach różne eksponaty, zwiększając do dowolnych wymiarów widok pojedynczych pun-
któw tej panoramy przez pokręcenie gałki wymiarowej na odbiorniku.

Wtem rozległ się srebrzysty dźwięk dzwonków, przerywany basowymi dźwiękami

organów. Był to sygnał oznaczający: „uwaga ogólna”. Rozpoczął się ceremoniał otwarcia wy-
stawy.

* PŁ. (Powszechna Łączność) — odbiorniki radiowe umożliwiające bezpośrednie połączenie z dowo-

lnym mieszkańcem na kuli ziemskiej przez wywołanie go za pomocą nieskomplikowanego urządzenia szyfro-
wego. Odbiorniki te umożliwiają ich posiadaczom udział w każdym zebraniu lub odbiór dowolnego programu
radiowego albo telewizyjnego, przechowanie nieograniczonej liczby zapisanych dźwięków lub obrazów w 2.00
roku odbiorniki PŁ znajdowały się dosłownie w każdej rodzinie.

background image

ENERGETYKA W 2500 KOKU

„Najmilsi nasi telewidzowie! Już przyzwyczailiśmy się do corocznych Wszechświato-

wych Wystaw jako do tradycyjnego przeglądu wszystkich nowych przedmiotów, które po-
wstały w ciągu roku.

Dzisiejsza wystawa jest otwarta dokładnie po upływie 500 lat od Pierwszej Wszech-

światowej Wystawy Przemysłowej, która się odbyła w 2000 roku w Paryżu.

Z ubolewaniem należy stwierdzić, że wśród nas nie pozostał nikt, kto oglądał wystawę

w Paryżu, ponieważ DW, czyli preparat długowieczności, który, jak wiadomo, w połączeniu z
zachowaniem zasad higieny pracy umysłowej i fizycznej umożliwia przedłużenie ludzkiego
życia do kilkuset lat, został wynaleziony dopiero w 2207 roku. Zachowały się jednak z tych
czasów dość dobrze wykonane filmy, chociaż nie są one trójwymiarowe. Przedstawimy je
dziś państwu dla porównania z tymi widokami, które zobaczycie podczas oglądania ekspona-
tów wystawy. Oto włączam pierwszy film...”

Przed widzami, zamiast niezmierzonej przestrzeni Wielkiej Równiny, ukazał się widok

przypominający obrazek z podręcznika do nauki poglądowej.

„Przedstawiamy wam oddział energetyki na Pierwszej Wszechświatowej Wystawie —

mówił przewodnik. — To są eksponaty pochodzące z okresu świetnego rozwoju techniki
socjalistycznej, gdy wszystkie osiągnięcia nauki w końcu XX wieku były stosowane tylko w
celach pokojowych i dla dobra ludzi pracujących.

„Oto czynne modele pierwszych urządzeń jądrowych, które zaczęły ogrzewać okolice w

pobliżu biegunów północnego i południowego w celu polepszenia klimatu ziemskiego.

„Proszę zwrócić uwagę, jakie to były ciężkie i skomplikowane urządzenia w porówna-

niu z aparatami KRK, czyli kosmicznymi regulatorami klimatu, których nowe modele zoba-
czycie dzisiaj na wystawie...”

Szmer towarzyszący wyświetlaniu filmów skończył się i znów zjawiła się zalana ja-

snym światłem dziennym i napełniona lekkim szumem Wielka Równina na której znajdowała
się wystawa w 2500 roku.

Przed oczami widzów zjawiła się srebrzysta kula, która szybko się powiększała i napeł-

niała całą przestrzeń ekranu. Kula była opasana kilkoma owalnymi pierścieniami, podobnymi
do obręczy i miała barwę srebrzystoniebieską, zlewającą się z barwą nieba.

Kula przesunęła się na ekranie i wtedy można było stwierdzić, że choć z pozoru nieru-

choma, w rzeczywistości obracała się z ogromną szybkością wewnątrz opasujących ją pier-
ścieni.

„Nowe modele KRK. które tu demonstrujemy — ciągnął dalej przewodnik — są bez

porównania doskonalsze od urządzeń jądrowych z czasów Pierwszej Wszechświatowej
Wystawy w Paryżu.

Zamiast reakcji jądrowych, którymi trudno było kierować, w naszych modelach KRK

zastosowano wykrytą przed dwustu laty zdolność niektórych nowych pierwiastków układu
okresowego do akumulowania energii promieni kosmicznych. Okazało się bowiem, że te
nowe pierwiastki mogą przy temperaturze bliskiej absolutnego zera gromadzić ogromne ilości
energii płynącej z wszechświata w postaci promieni kosmicznych, a potem oddawać tę ene-
rgię przy podwyższonej temperaturze w postaci prądu elektrycznego o bardzo dużej często-
tliwości.

Jak wiemy, poza granicami naszej atmosfery promieniowanie kosmiczne jest bardzo

duże, a temperatura bardzo niska. Tam właśnie zaopatrują się w energię kosmiczne regulatory
klimatu, które podnoszą się z Ziemi automatycznie. Energia zbiera się w komorach wykona-
nych ze stopu tytanowo-berylowego. W komorach tych znajdują się pręty sporządzone z no-
wych pierwiastków. Po załadowaniu srebrzyste kule powracają do górnych warstw atmosfery,

background image

tu się nagrzewają i wypromieniowują nagromadzoną energię. Ponieważ trzeba ją zachować w
postaci gotowej do użytku, więc energię wypromieniowaną przez KRK przenosi się drogami
jonowymi do morza elektrycznego... Elektryczne morze, jak wiadomo, jest wszechświato-
wym składem energii, z którego każdy ją czerpie w miarę potrzeby.

Konstrukcja KRK została wykonana na zasadzie stosowanej od stuleci, która ma na celu

prostotę działania urządzenia i jego konstrukcji, całkowitą automatyzację, a zarazem niewie-
lkie wymiary i pewność w działaniu.”


STATEK TRANSOCEANICZNY

Gdy na ekranach odbiorników zniknęła Wielka Równina, ujrzano pomalowany na biało,

błyszczący okręt pasażerski, płynący z dużą szybkością po morzu, gdyż za jego rufą podnosił
się wał wzburzonej fali morskiej. I znów rozległ się głos przewodnika:

„Mamy przed sobą jeden z pierwszych statków transoceanicznych, któremu poświęcono

setki entuzjastycznych artykułów, napisanych we wszystkich językach kuli ziemskiej podczas
wystawy w Paryżu w 2000 roku...

Zbudowany przez najlepszych konstruktorów, statek ten i dziś wzbudza podziw swą

elegancką sylwetą i obfitością wygód przewidzianych dla pasażerów Proszę jednak zwrócić
uwagę na jego urządzenia maszynowe. (Na ekranach pojawił się oddział maszynowy statku).
Sam reaktor atomowy z turbiną napędzaną helem zajmują prawie trzecią część objętości
statku.

Statek ten pochłonął podczas budowy ogromne ilości pracy ludzkiej i teraz wciąż zuży-

wa dużo paliwa i energii ludzkiej w podróży. Szybkość jego jednak nie przekracza 150 kilo-
metrów na godzinę i nie jest on całkiem bezpieczny dla pasażerów.

Dla porównania z tym statkiem przedstawimy telewidzom model (na ekranie znów

pojawił się teren Wielkiej Równiny z wystawą) współczesnego okrętu, który otrzymał nazwę
»Wypoczynek« i był niedawno spuszczony na wodę. Statek jest przeznaczony do wycieczek
po morzach i oceanach. Wiemy wszyscy doskonale, że podróże odbywane na odległość kilku
tysięcy kilometrów służą odpoczynkowi i odświeżeniu umysłu pasażerów. Obecnie podróże
te objęte są zasadami higieny obowiązującymi każdego obywatela ziemskiego.

Z zewnątrz statek nasz zachował jeszcze wygląd podobny do statków z XX wieku, po-

nieważ budowa statków oparta jest na zasadach hydrodynamiki. Lecz wewnętrzne urządzenie
i zasady napędu obydwu tych statków bardzo się różnią.

Kadłub »Wypoczynku« razem z pokładem, nadbudówkami i wszystkimi wewnętrznymi

przedziałami jest odlany z tytanowego stopu pienistego, zawierającego szkielet z metalowo-
organicznej masy plastycznej. Na bokach statku zostały umieszczone urządzenia grawitacyj-
ne, przeznaczone do uspokajania fal podczas burzy. Urządzenia grawitacyjne zwiększają siłę
przyciągania ziemskiego dokoła statku i w ten sposób zapobiegają uderzeniom lub przelewa-
niu się fal po pokładzie podczas sztormów. Urządzeń maszynowych statek nie posiada. Zastę-
pują je pasma specjalnego materiału, zwanego rezonitem. Pasma rezonitu ułożone są pod
dnem statku i wzdłuż dolnej części jego kadłuba. Rezonit jest jednym z najciekawszych
współczesnych materiałów. Wynaleziony w 2350 roku, jest on rodzajem białka syntetyczne-
go, mającego szczególną budowę chemiczną w postaci łańcuchów cząsteczkowych, które ma-
ją niezwykłą zdolność do zmiany swych wymiarów. Rezonit pod wpływem polaryzowanych
drgań elektromagnetycznych o częstotliwości dźwiękowej lub ponaddźwiękowej może się
rozszerzać lub kurczyć w takt tych drgań. Pod tym względem rezonit jest podobny do
znanych w XX wieku materiałów piezoelektrycznych, które pod wpływem prądu wytwarzały
drgania. Lecz rezonit różni się od nich niezwykle dużą amplitudą wydłużenia i skurczu,

background image

osiągającą kilka centymetrów na metr długości pasma.

Gdy statek znajdzie się w strefie jednej z niezliczonych dróg elektromagnetycznych,

które otaczają kulę ziemską we wszystkich kierunkach, wówczas pod wpływem tego prądu
pasma rezonitu zaczynają wibrować i przesuwać statek w żądanym kierunku. Jak wiadomo,
drogi elektromagnetyczne są promieniowymi strumieniami drgań elektromagnetycznych o
częstotliwości ustalonej. Strumienie te przecinają całą przestrzeń nad ziemią i dostarczają
energii wszystkim urządzeniom transportowym, a więc statkom, samolotom i innym urządze-
niom, które są nie tylko poruszane tą energią, lecz i służą do orientacji kierunku transportu.
Promienie płyną drogami elektromagnetycznymi, których odległość od siebie, jak wiadomo,
nie przekracza 2 — 3 kilometrów.”


DZIAŁ OBRABIAREK DO METALI

„Przedstawiamy wam chlubę techniki XX wieku — zaczął przewodnik. — Tu są zgro-

madzone obrabiarki do metali, o których widzowie mają pojęcie utworzone tylko na podsta-
wie ilustracji umieszczonych w podręcznikach historii techniki. Tu jest dział obróbki materia-
łów skrawaniem, który reprodukujemy z filmu wykonanego na wystawie w Paryżu”.

Z odbiorników PŁ popłynęła fala niezwykłych dźwięków. Były to przeraźliwe gwizdy,

głośne trele, basowe dudnienia i zgrzyty, które mieszały się z dźwiękami syczącymi, trze-
szczącymi i pomrukiwaniem.

„Sądzę, że widzowie nie okażą takiego zachwytu i zainteresowania tym działem, jakie

przejawiali najwybitniejsi inżynierowie i uczeni podczas zwiedzania tego działu w 2000 roku.
Eksponaty ustawione w tej sali stanowiły w owym czasie największe osiągnięcia techniki i
były podstawą dzisiejszej kultury. Prawdopodobnie widzowie nie będą mogli zrozumieć sa-
mej zasady obróbki materiałów polegającej na tym, aby jak najprędzej zamienić jak najwię-
kszą ilość metalu na wióry.

Nie należy jednak sądzić, że postępowi technicy owych czasów nie uświadamiali sobie

głównych wad tej metody technologicznej.

Ale prawa postępu technicznego nie pozwalają na dokonywanie przedwczesnych sko-

ków z jednego poziomu rozwoju na drugi, jeżeli nie ma przesłanek ku temu. Z tego powodu
przed pięciuset laty nie można było pożegnać się z obrabiarkami do metali, chociaż technicy
zdawali sobie jasno sprawę z tego, jakimi drogami powinien pójść dalszy rozwój technologii.
Poza tym, oprócz obrabiarek wyłącznie mechanicznych, pojawiły się w znacznej liczbie obra-
biarki ultradźwiękowe, elektroerozyjne i elektrohydrauliczne.

W obrabiarkach ultradźwiękowych nóż tokarski wykonywał 2000 drgań na sekundę.

Materiał był obrabiany za pomocą uderzeń kawitacyjnych cieczy i cząstek ściernych, skiero-
wanych z dużą szybkością na przedmiot obrabiany. W elektroerozyjnych obrabiarkach wyzy-
skiwano zjawisko erozji elektrycznej przez skrawanie materiału przewodzącego prąd za po-
mocą wyładunku iskier elektrycznych.

Natomiast obrabiarki elektrohydrauliczne były przeznaczone do obróbki supertwardych

materiałów metalicznych i niemetalicznych.

Obrabiarki już mogły »widzieć;«, czyli same czytały rysunki i schematy. Zjawiła się u

nich »pamięć«, umożliwiająca zapamiętanie kolejności rozkazów wykonania. Obrabiarki
nagromadziły w sobie różne urządzenia elektryczne i elektronowe, przyjęły do pomocy gazy i
ciecze sprzężone i rozrzedzone. Potem przybierały różne kształty, łączyły się w grupy, węzły,
linie automatyczne i całe fabryki, ułatwiając pracę fizyczną, automatyzując i mechanizując
przedsiębiorstwa, zwiększając produkcję.

Lecz zasada tych obrabiarek pozostawała niezmienna: mechaniczna energia, skoncen-

background image

trowana na bardzo maleńkich roboczych powierzchniach narzędzi, wyrywała, rozdrabniała,
kruszyła i ściskała obrabiane materiały, zamieniając ogromne ich ilości w nie nadające się do
niczego odpadki (wióry).

Na dzisiejszej wystawie i w ogóle we współczesnej technice już takich lub podobnych

obrabiarek nie ma.

Już od trzystu lat zaprzestano powszechnie stosowania obróbki wiórowej w celach prze-

mysłowych. A bardzo niewiele czasu upłynęło od chwili, gdy po raz pierwszy pojawiły się
maszyny do prasowania molekularnego, zwane w skrócie MDPM. Są to przodkowie tych
urządzeń, które obecnie stanowią główne wyposażenie naszych automatycznych przedsię-
biorstw.

Na dzisiejszej wystawie znajduje się kilka nowych prototypów tych maszyn. Jedną z

nich ujrzymy w działaniu...”

Drobny czarny punkt przesunął się z lewego rogu panoramy na środek i natychmiast po-

większył się zapełniając prawie całą przestrzeń ekranu. Przewodnik nacisnął guzik. Półprze-
źroczysta kopuła maszyny wykonała pół obrotu i otworzyła swe wnętrze ukazując w nim
błyszczące cylindry i sieć rurek między nimi.

„W jaki sposób działa MDPM?
W lewym kulistym naczyniu znajduje się proszek selenitowy dowolnego metalu. Pro-

szek powstaje przez przyspieszenie rozpadu promieniotwórczego bardziej złożonych pierwia-
stków. Jak wiadomo, rozpad promieniotwórczy pierwiastka można spowodować przez bom-
bardowanie jąder jego atomów neutronami lub innymi cząstkami atomu. W taki sposób pro-
szek ten przygotowuje się z różnych metali w dużych ilościach w specjalnych wytwórniach.
Ponieważ podczas rozpadu promieniotwórczego wydziela się mnóstwo promieni szkodli-
wych, zagrażających życiu ludzi, zwierząt i roślin, trzeba było wytwórnie proszku przenieść
poza granice Ziemi na sztucznego satelitę. Sztuczny satelita, wypuszczony w tym celu ponad
Ziemię na znaczną wysokość, ma wszystkie urządzenia zautomatyzowane bez obsługi ludzi i
otrzymał nazwę Selen. Z tego powodu proszek nazwano selenitem i posegregowano na różne
wymiary ziarn, które mają odpowiednią numerację.

Proszek selenitowy wdmuchuje się w miarę potrzeby przez automatyczny dozownik

szeroką rurą do komory roboczej. Ścianki komory składają się z kilku milionów ruchomych
pręcików, które można wysuwać i wsuwać do komory i w ten sposób zmieniać zarys prze-
strzeni komory nadając jej potrzebny kształt i wymiar.

Chcąc uformować w przestrzeni komory jakiś przedmiot, umieszcza się na tabliczce

spis współrzędnych wymiarów tego przedmiotu w trzech kierunkach i wkłada tabliczkę do
kasetki znajdującej się w urządzeniu. Wówczas pręciki w komorze układają się automaty-
cznie według współrzędnych wymiarów zgodnie z kształtem przedmiotu, który ma być
wykonany. Gdy pręciki w komorze są ułożone dokładnie, komorę napełnia się selenitem i
naciska guzik. Przez wkładki metalowe przepuszcza się krótki, lecz bardzo silny impuls prądu
elektrycznego. Wskutek nadzwyczaj dużej mocy jednostkowej prądu i bardzo krótkiego im-
pulsu wszystkie niezliczone ziarenka selenitu zestalają się natychmiast w komorze w zwartą
jednolitą masę wyrobu.

Wykonany przedmiot, wypada z maszyny MDPM na przenośnik magnetostatyczny.

Biegnące magnesy i pola elektrostatyczne chwytają przedmioty, które się znalazły w polu ich
działania, i przenoszą do składu.”





background image

SKRZYDŁO CZŁOWIEKA

„Nie tylko obrabiarki całkowicie zniknęły z obiegu w naszej technice. Zniknęło wiele

innych przedmiotów, które technikom XX wieku sprawiały wiele kłopotów.

Statystyka tych czasów wykazywała, że co trzeci obywatel miasta miał samochód. Prze-

ciętna zaś szybkość jazdy w mieście była mniejsza niż szybkość ludzi idących pieszo, a na
szosach za miastem przekraczała szybkość pieszych tylko trzykrotnie.

Proszę spojrzeć na przedstawione tutaj (na ekranach odbiorników znów ukazał się teren

wystawy) nowe wzory naszych maszyn latających, znanych każdemu pod skróconą nazwą
SC, czyli: skrzydło człowieka. Skrzydło człowieka jest dzisiaj głównym środkiem komunika-
cji na bliskie odległości, znanym od dwustu lat. Już od najmłodszych lat wszyscy się przy-
zwyczaili do tych lekkich skafandrów, wykonanych z przeźroczystej masy plastycznej z
wkładkami z neorezonitu. Wkładki ustawia się pod różnym kątem kierując w ten sposób siłą
nośną i kierunkiem ruchu maszyny w elektromagnetycznym i grawitacyjnym polu Ziemi. Jak
widać, skrzydła człowieka są zupełnie niepodobne do samochodów z XX wieku, a nawet
wyraźnie różnią się od innych typów SC, wypuszczonych w roku ubiegłym.

Zamiast nie bardzo wygodnego sterowania guzikowego, przełączającego szybkość lotu,

wprowadzono sterowanie bezstopniowe, płynne, za pomocą ruchów dłoni. Anteny urządzeń
zabezpieczających przed zderzeniem (działających na zasadzie radiolokacji), mające kształt
sterczących rożków, zastąpiono okrągłymi kopułkami i umieszczono w skafandrze. Lecz naj-
ważniejszym urządzeniem w nowych SC jest przyrząd automatyczny sterujący lotem.”


WN

ĘTRZA BUDYNKÓW

„Oddział budownictwa mieszkaniowego zawiera na tej wystawie jeszcze mniejszą licz-

bę eksponatów niż na wystawie poprzedniej. Jest to zjawisko zupełnie naturalne, gdyż proble-
my mieszkaniowe od dawna przestały niepokoić ludzkość.

Wspomnę tylko, że zniknięcie miast-kolosów i równomierne zaludnienie całej powierz-

chni naszej planety stało się możliwe dopiero po wielu ważnych odkryciach, a mianowicie:

Po pierwsze — po wynalezieniu tak pewnych i wygodnych środków komunikacji, jak

skrzydła człowieka SC na bliskie odległości oraz dalekoloty DL na dalsze odległości. Daleko-
loty są to, jak wiemy, wielomiejscowe samoloty latające w jonosferze po orbitach dokoła
świata, które otaczają całą kulę ziemską na różnych wysokościach. Wsiadanie i wysiadanie z
nich odbywa się w locie za pomocą SC.

Po drugie — po zastosowaniu zielonego antygrawitacyjnego przenośnika i syntetyczne-

go wytwarzania większości środków żywności. Dzięki temu można było założyć na ogro-
mnych terenach parki i ogrody, w których wybudowano kilkupiętrowe domy mieszkalne.

Zielony przenośnik grawitacyjny jest, jak wiadomo, pomysłem pochodzącym jeszcze z

XXII wieku i dziś służy do przyspieszenia hodowli zbóż. Ziarno zasiane na przenośniku
taśmowym ogrzewają różne promienie, a potem zsypuje się je do zasobników jonitowych, w
których ono w warunkach zmniejszonego ciążenia Ziemi wyrasta i dojrzewa w ciągu 18 do 20
minut. Przenośnik taśmowy ma długość jednego kilometra i metr szerokości. Porusza się z
szybkością 20 metrów na minutę, co jest równe zasiewowi na polu o powierzchni 100 hekta-
rów. Wskutek znacznego zmniejszenia ciążenia ziemskiego na przenośniku wzrost ziarna jest
bardzo szybki.

Najpiękniejsze dzielnice Moskwy, Pekinu i Warszawy były zabudowane w XX wieku

wysokimi jasnymi budynkami z dużą ilością szkła i metalu. Czyż i dzisiaj domy te, otoczone

background image

zielonymi trawnikami, nic wyglądają pięknie?

Lecz proszę porównać je z tymi budynkami, w których my teraz mieszkamy, a różnica

będzie bardzo wyraźna...

Wtedy jeszcze nie znano najważniejszego dziś materiału budowlanego, naszego polary-

zującego szkła pianowego, z którego można budować ściany swobodnie przepuszczające
światło, przy czym po nieznacznym przesunięciu płyt filtracyjnych można wnętrze domu
całkowicie zaciemnić.

W XX wieku nie znano również tarcz cieplnych, wykonywanych z półprzewodników,

które w zależności od kierunku przepływającego przez nie prądu elektrycznego mogą albo
ogrzewać mieszkania, albo je ochładzać, chociaż zasady otrzymywania ciepła i zimna tym
sposobem były już wtedy znane.

Teraz, gdy przekręcamy kółko tarczy cieplnej i ustalamy taką temperaturę, jaką chcemy

mieć w domu, nie możemy sobie wyobrazić, jaki skomplikowany system ogrzewania i klima-
tyzacji powietrza stosowano w domach w XX wieku!

Dotyczy to również techniki oświetleniowej.
Miliony metrów drutu oplątywało domy mieszkalne. Druty były doprowadzone do

każdej żarówki, żyrandola lub lampy!

Nic się pod tym względem nie zmieniło nawet wtedy, gdy żarówki zastąpiono bardziej

ekonomicznymi i przyjemniejszymi dla oczu lampami świetlnymi i gdy następnie zastosowa-
no kondensatory świetlne z półprzewodników. Były to tarcze z półprzewodników akumulują-
ce energię świetlną, którą wypromieniowywały podczas naświetlenia promieniami cieplnymi
lub promieniotwórczymi.

Dopiero przed trzystu laty zniknęła ta pajęcza sieć przewodów, gdy kule helionowe

oświetliły wciąż promieniującym, równym, z lekka różowym światłem całą powierzchnię
planety, a szkło polaryzujące stało się naszym najgłówniejszym materiałem budowlanym.

Wielkie różnice widzimy również między dawnym a obecnym urządzeniem wnętrz na-

szych domów, chociaż wiele spośród używanych przez nas przedmiotów znano w XX wieku.

Dzisiaj mamy ułożone wzdłuż ścian elektrostatyczne listwy, które chwytają najmniejszy

pyłek i jonizują powietrze w pokoju, mamy magnetyczne wieszadła na odzież, wodę i po-
wietrze o dowolnej temperaturze, meble sprężyste przybierające najwygodniejszą dla siedzą-
cego formę, mamy zupełną izolację akustyczną pomieszczeń przeznaczonych na odpoczynek
oraz wiele innych rzeczy, które niesposób tu wymienić.”


ARTYKUŁY SPO

ŻYWCZE

„Jak zwykle, na wystawie obficie został zaopatrzony dział artykułów spożywczych...

Bardzo apetycznie wyglądają obsypane ziarnami złocistopomarańczowe pnie drzew pszeni-
cznych, żóltawozielonawe i rubinowe grona winne, stosy owalnych płodów barwy kremowej
oraz różne rodzaje owoców i warzyw.

Dla porównania zobaczymy, jak pięćset lat temu wyglądał taki sam dział na Wystawie

Wszechświatowej...”

Na ekranie pojawiły się ogromne kłosy pszenicy, wysokie łodygi kukurydzy, stosy

pomidorów, zielone, żółte i czerwone góry owoców i setki odmian warzyw i zbóż.

„Proszę się uważnie przyjrzeć temu działowi — ciągnął dalej przewodnik. — Wydaje

się, że to wszystko niczym się nic różni od tego, co dziś przedstawiono na naszej wystawie na
Wielkiej Równinie.

W rzeczywistości jednak różnica jest bardzo duża.
Z historii wiadomo, jakie trudności przy przezwyciężaniu oporu przed dwustu laty mieli

background image

inicjatorzy przejścia od hodowli zbóż w ziemi do zielonego przenośnika. Możliwości hodowli
zbóż na ziemi syntetycznej i w roztworach odżywczych znano jeszcze w XX wieku. Lecz
wszelkie usiłowania wprowadzenia takiej techniki rolniczej przez dłuższy czas nie dawały
wyników.

Dopiero w 2207 roku, gdy uczeni zbadali tak ważne czynniki rozwoju roślin, jak pole

grawitacyjne Ziemi, które utrudniało ich wzrost, oraz pole elektryczne pochodzenia atmosfe-
rycznego, można było uzyskać nadzwyczajne urodzaje na zielonym przenośniku i założyć
podstawy współczesnej techniki rolniczej.

Wszystkie późniejsze osiągnięcia, włącznie ze skutecznym uzyskiwaniem w 2300 roku

mąki bezpośrednio w ziarnie sposobem elektrycznym, gdy ciecz wewnątrz ziarna była ośro-
dkiem dla wyładowań o wysokim napięciu, bledną w porównaniu z rewolucją dokonaną dzię-
ki przejściu na hodowlę zbóż na zielonym przenośniku w sztucznych ośrodkach jonitowych,
nasyconych substancjami odżywczymi.

Patrząc na ten dział wystawy, należy przypomnieć, jak kiedyś autorzy fantastycznych

opowieści przedstawiali sposób odżywiania się człowieka za lat pięćset. W ich przemyślnych
fantazjach figurowały pigułki zastępujące człowiekowi wszystkie rodzaje żywności, roztwory
odżywcze, które miały być wstrzykiwane elektrycznie przez skórę, gaz jadalny, wchłaniany
razem z powietrzem i wiele innych nie mniej skomplikowanych i sztucznych sposobów odży-
wiania.

Wszystkie te pomysły były bardzo naiwne i bardzo dalekie od rzeczywistości, która

okazała się o wiele prostsza!

Człowiek rozwija się wciąż fizycznie i intelektualnie, a po upływie nawet tysiąca lat

zachował wszystkie swoje naturalne potrzeby, w tej liczbie potrzebę odżywczej, smacznej i
różnorodnej żywności. Nawet dziś, przy współczesnym ogromnym rozwoju chemii syntety-
cznej, która stworzyła wszystkie istniejące i wiele nieznanych w przyrodzie związków, żywe
białko i produkty naturalne pozostały nadal głównym i najlepszym źródłem pożywienia.

„Przechodzimy do najobszerniej zaopatrzonego w eksponaty działu, który zawsze przy-

ciąga uwagę zwiedzających. Jest to dział WSC — wierni słudzy człowieka. Dział ten był
również bardzo bogaty na Wystawie XX wieku. Oto na przodzie znajdują się stoiska z przy-
rządami i aparatami demonstrowanymi jako nowości na wystawie w Paryżu:

Przyrząd zwany lokatorem ultradźwiękowym do wyszukiwania wad materiałów w

konstrukcjach stalowych z odległości kilku metrów, przeznaczony do kontroli wyrobów w
miejscach niedostępnych.

Elektronowa maszyna do liczenia, która w ciągu kilku minut wykonywała serię obliczeń

wymagających pracy dużej grupy wykwalifikowanych matematyków w ciągu wielu lat.

Mikroskop kwantowy dający kolorowy obraz obiektów przeźroczystych przy powię-

kszeniu milion razy.

Wirusometr określający charakter i koncentrację wirusów w dowolnym środowisku i

wyliczający śmiertelną dla nich dawkę bakteriofagów lub promieniowania gamma.

Automatyczny pilot mogący bezpiecznie i pewnie prowadzić samolot lub okręt w do-

wolnych warunkach.

Aparat do szybkościowych zdjęć filmowych w oświetleniu podczerwonym, dający

dwieście pięćdziesiąt tysięcy zdjęć na sekundę w całkowitej ciemności.

Poza tym na wystawie przedstawiano setki innych analogicznych aparatów o różnym

przeznaczeniu, mniej lub bardziej skomplikowanych.

A teraz oblecimy na skrzydle ośmiokilometrową przestrzeń, na której złożone są nowe

eksponaty WSC, wykonane w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Najpierw proszę zwrócić uwagę
na ten przyrząd podobny do średniowiecznego zegara ściennego. Wyrywam kawałek papieru
ze swojego notesu, wkładam go w zagłębienie znajdujące się u góry przyrządu i naciskam le-
wy guzik. (Na wielkiej tarczy zakręciły się krążki, to świecąc, to gasnąc; potem się wszystkie

background image

zatrzymały.)

Litery C, N, O i Ca ze znajdującymi się obok nich liczbami w krążkach oświetlonych

oznaczają całkowity skład chemiczny tego papierowego paska, który włożyłem do przyrządu,
zwanego Analizatorem-21. (Na ekranie Analizatora-21 pojawiły się cienkie sploty liniowe
podobne do plastra miodu, oznaczające dokładny wzór strukturalny celulozy, z której składa
się pasek papieru.)

Przejdźmy obok kilku eksponatów i przyjrzyjmy się metalowemu urządzeniu, ustawio-

nemu obok figury człowieka. Od urządzenia ciągną się giętkie kable, idące do ręki ludzkiej
figury. Jest to nowy model bardzo rozpowszechnionego u nas urządzenia, które nazywa się
»stróżem zmęczenia STZ«. »Stróż zmęczenia« uważnie śledzi stan mięśni człowieka i zawia-
damia go o konieczności przerwania pracy, gdy zmęczenie po pracy lub po ćwiczeniach fizy-
cznych osłabi mięśnie poniżej dozwolonej normy.

W 2130 roku zmieniono zarządzenie Rady Wszechświatowej o odpowiedzialności za

niezachowanie zasad higieny umysłowej i fizycznej, ponieważ zachowanie tych zasad stało
się naturalną potrzebą ludzi. Od tej chwili przyrządy STZ, przeznaczone do kontroli musku-
łów, działania mózgu i serca, funkcji układu gruczołowo-naczyniowego i nerwowego, szybko
się rozpowszechniły, gdyż stały się niezastąpionymi przyrządami w służbie zdrowia i długo-
wieczności

Podchodzimy do stoisk, w których wystawiono mnóstwo różnorodnych nowych typów

maszyn do liczenia i urządzeń kontrolnych. Zgromadzono tu nie tylko zwykłe liczniki elektry-
czne, wodomierze, gazomierze i inne podobne przyrządy, które sporo miejsca zajmowały na
wystawie w Paryżu. Już dawno zapomnieliśmy o konieczności kontroli zużycia energii, wo-
dy, światła, powietrza — każdy używa jej w dowolnej ilości. Ale zużycie to trzeba kontro-
lować ściśle dla celów planowania i badania, czy ogromnie duża liczba ukrytych przed czło-
wiekiem i obsługujących go mechanizmów, aparatów i urządzeń działa prawidłowo.”


PRZEMYSŁ

„Drodzy telewidzowie! Już od czterech godzin wędrujemy po wystawie, lecz zobaczyli-

śmy zaledwie bardzo małą jej część. Obejrzymy jeszcze dział przemysłowy.

Przedtem, tak jak i przy poprzednich działach, najpierw obejrzymy stoiska przemysłu z

czasów wystawy w Paryżu...

Przedstawiamy wam, drodzy telewidzowie, jeden ze zbudowanych w XX wieku dużych

kombinatów hutniczych. Wysokie wieże na przodzie — to wielkie piece elektryczne, w któ-
rych z rudy wytapia się surówkę; na lewo od nich, zbudowane pod ziemią, znajdują się na-
grzewnice powietrza, a dalej urządzenia do odlewania ciągłego długich wlewków i przecina-
nia ich na krótsze kęsy.

A oto ogromny zgniatacz, który ma silniki o łącznej mocy 400 tysięcy kilowatów;

szybkość walcowania kęsów o grubości jednego metra przekracza pięćset kilometrów na
godzinę...

Tutaj znajdują się piece do bezpośredniej redukcji żelaza z rud, prasy smarowane masą

szklaną do wytłaczania na gorąco skomplikowanych profilów ze stopu tytanowego oraz ogro-
mne stacje do wytwarzania tlenu, wprowadzanego do pieców z powietrzem, co wówczas
przez długi okres czasu było jedną z postępowych metod technicznych. Stacje zajmują prze-
strzeń o powierzchni kilku tysięcy metrów kwadratowych.

Poza tym znajduje się tutaj wiele innych urządzeń technicznych, którymi słusznie

szczycili się ich twórcy w XX wieku. Z małymi różnicami można było te urządzenia zoba-
czyć w każdym kombinacie metalurgicznym XX wieku.

background image

A teraz przerzucimy się do naszych czasów i porównamy to, co widzieliśmy, z naszymi

Wyspami Metalurgicznymi w południowej części Oceanu Spokojnego. Tu, jak wiadomo,
znajduje się jeden z głównych zakładów hodujących bakterie, które wyciągają z wody oceanu
rozpuszczone w niej pierwiastki.

Na przedstawionym obrazie można zobaczyć, jak miliony metrów sześciennych wody

przelewa się pompami z oceanu najpierw do filtrów jonitowych, a potem do filtrów bakteryj-
nych, w których kolejno oddziela się wszystkie pierwiastki znajdujące się w wodzie. W miarę
nasycania się filtrów metalami zamienia się je w komorach na świeże i przenosi rurami
pneumatycznie do indukcyjnych pieców próżniowych o działaniu ciągłym, w którym przeta-
pia się je na metal. Roztopiony metal wypływa rurami do wlewnic o specjalnym przekroju, w
których krystalizuje się pod wpływem ultradźwięku i zastyga zupełnie.

Na wszystkich oceanach całej kuli ziemskiej jest mnóstwo takich Wysp Metalurgi-

cznych, które dostarczają wystarczającej dla ludzkości ilości żelaza i metali nieżelaznych.

Tutaj przedstawiono model czynnego polimineralnego kombinatu PMK, który został

niedawno uruchomiony w okolicach Antarktydy. Kombinat ten świadczy o tym, że nawet
przy nadzwyczajnym rozwoju współczesnych środków technicznych czasem można skorzy-
stać z techniki wieków ubiegłych.

W kombinacie PMK znajdują się podwójne, połączone ze sobą kanały, które zostały

wywiercone świdrem elektrohydraulicznym na głębokość do dwudziestu kilometrów. Kanały
te wchodzą do obszernych komór, wypłukanych strumieniem fluorku chloru. Jednym z tych
kanałów wprowadza się okrągłe plutonowe płytki, które wytwarzają w komorach temperaturę
dochodzącą do 40 000°C. Parujące w ogromnych ilościach metale i rudy wylatują z wielką
szybkością na wierzch i tu trafiają do zbiorników grawitacyjnych. W zbiornikach tych pary
metali i rud rozdzielają się według ciężaru właściwego, skraplają i zastygają w formach, które
mają ruch ciągły. Oprócz metali w kombinacie PMK otrzymuje się rocznie miliony ton ma-
teriałów ogniotrwałych, oliwinowych, spinelowych, forsterytowych i innych, które w dużych
ilościach zużywa przemysł hutniczy i budowlany.

A oto jeszcze jedno źródło materiałów, o którym tylko można było marzyć w czasach

wystawy w Paryżu...

W kombinacie, który tu przedstawiamy, ułożone są 1044 rury o średnicy jednego metra.

Elektrostatyczne pompy wciągają z szybkością huraganu powietrze z okręgów mających
bogate zielone plantacje, znajdujące się w promieniu 100 kilometrów wokoło kombinatu.
Powietrze wpada do komór wykonanych z materiału cudowitu-170, które są intensywnie
jonizowane i poddane silnemu promieniowaniu. Razem z powietrzem wpada para wodna,
dwutlenek węgla, azot i tlen, które wskutek szybko dokonującej się w komorach fotosyntezy
tworzą kilkadziesiąt związków gazowych i płynnych i są doskonałym materiałem wyjścio-
wym do wyrobu wielu produktów. Z tych materiałów wyrabia się zwykłymi sposobami che-
micznymi ponad 14 tysięcy różnorodnych produktów i wyrobów, wśród których znajdują się
produkty żywnościowe, szkło, tkaniny na skafandry do lotów międzyplanetarnych, materiały
budowlane, chemikalia o bardzo złożonych wzorach chemicznych, pokarm dla zwierząt,
bakteriofagi do zwalczania szkodliwych owadów oraz różne olejki, oleje i smary.

Każdy z takich kombinatów, a jest ich na naszej planecie ponad 80, czerpie energię z

własnego morza elektrycznego...

Drodzy przyjaciele! Nastał czas odpoczynku dziennego. Przerywamy więc nasze zwie-

dzanie i powrócimy do niego za trzy godziny. A tymczasem życzymy przyjemnego spędzenia
czasu i dobrego odpoczynku oraz odprężenia myśli po nadmiarze dzisiejszych wrażeń.”



background image


SPIS TRE

ŚCI


Skradziony głos (M. Daszkijew)

02

Przygoda z aparatem Pr-5 (W. Popow)

07

Rok 2500 (Ł. Popiłow)

14



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Zlota podkowa 33 Ostatnia walka toreadora i inne (2)
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 21 Libelt Karol Gra w szachy
Antologia Złota podkowa 23 Wynalazek profesora Brenka i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 19 Banasiowa Teodora Towarzysz śmierci
Antologia Złota podkowa 16 Brown z Calaveras i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 49 Sarrasine i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 15 Makarczyk Janusz Orchidea
Antologia Złota podkowa 34 Biały jacht i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 50 Zmartwychwstanie Offlanda i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 43 Kokaina i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 27 Kapitan Stevenson popełnia samobójstwo
Antologia Złota podkowa 20 Wenus z Ille i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 30 Lekarz czy morderca i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 22 Smólski Władysław Dziewięć narzeczonych doktora Kudełka

więcej podobnych podstron