TEODORA BANASIOWA
TOWARZYSZ ŚMIERCI
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 19
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958
TOWARZYSZ
ŚMIERCI
NIE jestem lekkomyślny ani nie brak mi wyobraźni, a jednak — nie boję się. Więcej
podnieca mnie niezwykłość sytuacji niż przeraża jej beznadziejność.
Obawiam się, że taki stan mojej psychiki jest chwilowy, że być może niebawem ogarnie
mnie przerażenie i rozpacz — i dlatego chcę jak najszybciej zapisać tę moją najdziwniejszą,
nieprawdopodobną i... chyba ostatnią przygodę.
Najzabawniejsze jest to, że wciągnął mnie w nią człowiek, który był dla mnie uosobie-
niem braku romantyzmu i drobnomieszczańskiej przeciętności, okazem tępym, przyziemnym
i zupełnie nieciekawym.
Jakaś odrobina taniutkiego romantyzmu zaplątała się w jego pieluszki; pozostało mu po
niej imię — Waldemar. Matka jego znała na pewno dzieje nieszczęśliwej Stefanii i pierworo-
dnemu synowi nadała imię jej arystokratycznego wielbiciela. Rodzeństwo Waldemara otrzy-
mało już imiona proste, codzienne, praktyczne.
Z Waldemarem poznaliśmy się w przedszkolu, które w owych czasach zwano ochronką.
Nie zwracałem na niego uwagi ani wtedy, ani potem. Nie pamiętam nawet, abyśmy się kiedyś
uczciwie wytarmosili. Myślę, że już wtedy patrzyłem na niego z odrobiną litościwej pogardy,
jak na osobistość trochę dziwaczną, ale bynajmniej nie zabawną.
Przeżyliśmy obok siebie szkołę powszechną i gimnazjum, a jakoś nie mogę wyłowić z
pamięci ani jednej chwili, w której obudziłby we mnie zainteresowanie bodaj na moment. Nie
był dobrym uczniem, ale chyba nigdy nie oberwał dwójki, która się nawet mnie — prymuso-
wi — zdarzała. Ot, średniaczek, pewniaczek! — jak mawiają „rutynowani” nauczyciele.
Chociaż?... Tak, raz — tuż przed maturą — był Waldemar przedmiotem naszego zainte-
resowania, przyczyną wybuchu gromkiego, chóralnego młodzieńczego śmiechu. Było to wte-
dy, gdy polonista pytał o nasze plany życiowe. Waldemar oświadczył wówczas, że zostanie
urzędnikiem państwowym, gdyż to daje ustaloną pozycję i gwarancję emerytury. Pamiętam,
że w momencie ciszy, która zawisła nad klasą po tym oświadczeniu, szukaliśmy w twarzy
Waldemara uśmiechu dowodzącego, że żartuje, Ale nie! — mówił najzupełniej serio; i to
właśnie wyrwało z naszych młodych gardeł huragan śmiechu. Emerytura! W osiemnastym
roku życia!
Potem wyjechałem na studia i na długo straciłem go z oczu. Dopiero w trzydziestym
dziewiątym roku, gdy jako inżynier prowadziłem budowę obiektów portowych w Gdyni, spo-
tkałem Waldemara i wiedząc, że wegetuje na marnej urzędniczej posadce, powodowany licho
wie czym, zaproponowałem mu pracę znacznie ciekawszą i nieporównanie korzystniejszą.
— Ja przecież mam posadę! — wykrzyknął i popatrzył na mnie z takim zdumieniem, na
jakie pozwalała jego pozbawiona wyrazu twarz.
— Mógłbyś się wreszcie ożenić, założyć rodzinę — przekonywałem zawiedziony, bo
mimo wszystko spodziewałem się, że moja propozycja spotka się, jeśli nie z wybuchem, to
bodaj z odrobiną wdzięczności.
— Ożenić?
Wydało mi się, że do jego zdziwienia dołączył się odcień niesmaku. Dzisiaj wiem, że
było to uczucie nienawiści, ale skąd mogłem o tym wówczas wiedzieć?
— Zarobisz przecież co najmniej trzy razy tyle! — wykrzyknąłem.
— Ja mam już zaliczone czternaście lat do emerytury — uciął i pożegnał mnie szybko.
Od tego czasu mało słyszałem o nim. Nie wiem. jak spędził okupację, ale jestem pewny,
że nie angażował się w prace Polski podziemnej. Po wojnie usłyszałem jego nazwisko w radio
w związku z jakimś brazylijskim spadkiem. Istotnie, jeden z jego braci wyjechał w młodości
do Brazylii. Reszta rodzeństwa wykruszyła się jak tryby starej maszyny — jeszcze, zdaje mi
się, w okresie jego dziecięctwa. I oto nagle człowiek, który już dawno stał się dla mnie odle-
głym cieniem, wkroczył w moje życie tak zdecydowanie i zaskakująco, jak nigdy w czasie
naszej blisko pięćdziesięcioletniej znajomości.
Wczoraj otrzymałem z poczty maleńką paczuszkę. Po rozwinięciu znalazłem w niej
eleganckie safianowe etui na klejnoty. Wewnątrz etui, na ciemnoczerwonym welurze, leżał
patentowy klucz, a pod nim drobno zapisana kartka. Zacząłem od podpisu: „Waldemar”.
Waldemar?... Przez chwilę nie mogłem sobie skojarzyć tego imienia z żadnym znajo-
mym; dopiero po chwili wygrzebałem go z pamięci. Jednym tchem przeczytałem kartkę i
zaśmiałem się na myśl, że oto najmniej dla mnie ciekawy człowiek zaintrygował mnie, jak
nikt dotąd. A przecież moje życie nie było bynajmniej ubogie w przygody.
„Stachu — czytałem. — Przyjedź natychmiast do mnie. Zobaczysz coś niezwykłego. O
ile dobrze pamiętam, lubisz rzeczy niezwykłe. Gdybym dla jakiejś ważnej przyczyny nie
mógł ci sam otworzyć, po pięciu minutach czekania pod drzwiami otwórz mieszkanie załą-
czonym kluczem i wejdź. Co masz robić dalej — dowiesz się z koperty leżącej w prawej
dolnej szufladzie biurka. Do widzenia! — Waldemar”. — Tu następował adres.
Żona była z dziećmi na spacerze; zostawiłem im wiadomość o sobie, kartkę Waldemara,
wsiadłem do swego „Fiacika” i pojechałem. Daleko poza miastem, pośród sosen otwockich
lasków, odnalazłem wskazany adres. Była to bardzo elegancka willa. Stanąłem pod drzwiami,
zadzwoniłem dwa razy i patrzyłem na powoli posuwające się wskazówki zegarka. Już po
upływie pierwszej minuty poczułem, jak fala nieprzyjemnego dreszczu wypływa gdzieś ze
środka moich pleców. przenika mnie niemiłe zimno, a instynkt samozachowawczy nakazuje
mi natychmiastowy powrót do domu... Czemuż go nie posłuchałem?!
Po pięciu minutach otworzyłem drzwi. W lustrze w przedpokoju zobaczyłem swoją
zaniepokojoną, pobladłą twarz i to w jakiś sposób pozwoliło mi otrząsnąć się z lęku. Zresztą
— nie tylko to... Miałem przed sobą wnętrze, jakie widuje się tylko w niektórych filmach
zachodnich. Może też one były wzorem dla Waldemara, który przecież, o ile wiem. nie miał
innej okazji zetknięcia się z komfortem i luksusem.
„A więc — pomyślałem — prawdziwa była wieść o spadku. Musiał to być nie byle jaki
spadek”.
Rozsunięta ściana hallu ukazywała wnętrze wytwornego gabinetu. Poszedłem tam. Od
razu spostrzegłem na lśniącej płycie biurka dużą kartę, a na niej słowa: „Najpierw obejrzyj
mieszkanie, a potem weź kopertę z biurka”.
Było to jak najbardziej zgodne z moim życzeniem. Jako architekta zainteresował mnie
ogromnie ten model luksusowego budownictwa, przeniesiony w podwarszawskie okolice.
Zachwycałem się trwałością materiałów, wytworną prostotą wnętrza, precyzją wykonania i
celowością każdego szczegółu.
Zwolniłem kroku, gdy wszedłem na szerokie schody hallu. Obawiałem się, że tam, na
górze, w jakiejś sypialni znajdę może ciało Waldemara. Stanąłem na ostatnim stopniu i rozej-
rzałem się. Na galeryjce, która od schodów biegła w dwie strony, wychodziło kilkoro drzwi.
Na drzwiach, jak bilety wizytowe, widniały metalowe tabliczki.
„Czyżby nie mieszkał sam?” — pomyślałem, ale już moje oczy dalekowidza wyłowiły
z najbliższej tabliczki słowo: Środa. Każde drzwi nosiły nazwę jednego z dni tygodnia.
Zacząłem od „Poniedziałku” i po kolei przechodziłem przez wszystkie sypialnie, coraz
bardziej zdumiony pomysłowością człowieka, który był dla mnie uosobieniem braku fantazji.
Oglądałem więc w „Poniedziałku” dywany, sofy i poduszki przypominające wnętrza sułtań-
skich haremów; we „Wtorku” — maty i barwne jedwabie dalekiej Japonii; w „Środzie” —
eskimoskie igloo, wyłożone skórami białych niedźwiedzi; w „Czwartku” — biało-złotą sypia-
lnię empirową; „Piątek” do złudzenia przypominał celę średniowiecznego mnicha, „Sobota”
była typową sypialnią mieszczańską z fin de siecle'u, „Niedziela”, lśniąca od metalu i two-
rzyw sztucznych — ideałem nowoczesnego wnętrza.
W miarę zwiedzania tych sypialni zmniejszał się mój zachwyt. Te superluksusowe
sypialnie, aczkolwiek projektowane przez niewątpliwie zdolnego architekta wnętrz, wydały
mi się w końcu pomysłem samolubnego kabotyna.
Zszedłem z powrotem do gabinetu i zgodnie z zawartą w liście wskazówką sięgnąłem
do dolnej prawej szuflady biurka. Nie była zamknięta na klucz, ale stawiała lekki opór, jak
zamykane na sprężynę drzwi. Pociągnąłem mocniej. Szuflada z impetem wyskoczyła do
przodu. Była pusta. Nie zdążyło mnie to nawet zadziwić, gdyż część podłogi przed biurkiem
zapadła się, a ja wpadłem pod podłogę.
Błyskawicznie stanąłem na nogi, ale już otwór nade mną zniknął, a sufit pomieszczenia,
w którym się znalazłem, stanowiła jednolita metalowa płyta. Podziemna izba była (i jest w
dalszym ciągu) oświetlona jarzeniowym światłem i niemal pusta. W prawym jej rogu dostrze-
głem wielkie, obwieszone kotarami łoże. Poszedłem ku niemu. Zauważyłem przy tym, że
podłoga zrobiona jest z grubej metalowej blachy.
Przy kotarach zawahałem się. Przeżyłem wtedy to, co psychologowie i psychiatrzy
nazywają rozdwojeniem jaźni. Jedno „ja” uparcie pchało mnie do rozchylenia kotar, drugie
powstrzymywało mnie, odwlekało chwilę, która — już w to nie wątpiłem — pogłębi jeszcze
niesamowitość sytuacji.
Rozstrzygnął głos zza kotary. Dobiegły mnie stamtąd nieartykułowane dźwięki, przypo-
minające bulgotanie wody w gardle, miauczenie chorego kota i zawodzenie puszczyka.
Szarpnąłem kotarę.
Na łożu leżał Waldemar. Poznałem go nie wiem po czym — może tylko dlatego, że
spodziewałem się tego spotkania.
— O, jakże się cieszę, żeś przyszedł! — wychrapał, a jego obrzękłą twarz wykrzywił
złowieszczy, upiorny grymas. Potem ten grymas się zmienił, a drgawki całego ciała i owe
dziwaczne odgłosy kazały mi się domyślić, że to ma być śmiech.
Zaśmiałem się i ja. Odezwała się moja wrodzona przekora. Ponieważ ten nędzny kabo-
tyn robi wszystko, aby wprawić mnie w przerażenie, postanowiłem za żadną cenę nie dać się
wyprowadzić z równowagi. Mój śmiech wywarł piorunujące wrażenie. Waldemar zamilkł.
Najpierw obejrzał mnie szparkami podpuchniętych oczu (może miał nadzieję, że zwariowa-
łem z przerażenia?), ale widząc, że patrzę przytomnie, syknął:
— Nie masz się czego śmiać, idioto!
— A dlaczego, idioto? — odpowiedziałem swobodnie, a w ton odpowiedzi włożyłem
taką czułość, jakbym zamiast „idioto” mówił: „najmilszy przyjacielu”.
Milczał znów. Pasł oczy moim widokiem.
— Jesteś! Przyszedłeś! Mam cię tutaj! — szeptał upojony.
Przysiadłem na brzegu łoża, które było jedynym sprzętem w tej metalowej klatce.
— Co ci jest? — zapytałem spokojnie.
— Umieram, jak widzisz — odpowiedział.
— Czego chciałeś ode mnie?
— Bagatelki — żebyś mi towarzyszył.
— Nie rozumiem. Dlaczego nie leżysz na górze? Dlaczego nie ma przy tobie lekarza?
— Lekarz mi niepotrzebny. Nie ma dla mnie lekarza, nawet za moje miliony.
— Ale jakaś służba?...
— Mam służbę, wierną i niezawodną — wskazał rząd guzików na ścianie w zasięgu
ręki. — Maszyny! Wierne! Niewymagające! Nie okradną mnie... Nawet gdy zamknę oczy,
nie dadzą się zbałamucić byle komu... Nic mi nie trzeba — wysapał po chwili — nic... tylko
towarzysza śmierci. I to właśnie uzyskałem.
— O? — pytałem dalej tonem lekkiej towarzyskiej rozmowy. — Jak sobie to wyobra-
żasz?... Ja... bo... widzisz... czuję się zupełnie zdrowy i wcale nie pilno mi do Bozi.
— Jak to sobie wyobrażam? Cudownie! Wspaniale! Dwa lata obmyślałem wszystkie
szczegóły! Żaden kochanek tak troskliwie nie przygotowywał się na przyjęcie miłej swego
serca, jak ja na to spotkanie.
— O?... Zaszczyt ponad zasługę — rzuciłem tym samym tonem.
— Nie! — zaśmiał się zjadliwie. — Zasługi były. Dosyć ich, aby wyrok był sprawie-
dliwy. Zresztą... ten list wyjaśni ci wszystko. Ja tylko chcę... opowiedzieć ci, jak to będzie.
— Co?
— Nasza śmierć.
— Mówiłem ci już, że mi nie pilno.
— Żartuj, jeśli możesz. Wkrótce przestaniesz.
— Czy za odziedziczone miliony kupiłeś i zdolność jasnowidztwa?
— Stąd nie ma wyjścia! Rozumiesz? — krzyknął.
— Jeżeli jest wejście... — zacząłem, ale przerwał niecierpliwie.
— Milcz! Ja wiem najlepiej! Zginiesz! Masz przed sobą dziewięć dni życia. — Znów
zaniósł się bełkotliwym piskiem i śledził grę mojej twarzy.
Sięgnąłem po rzucony mi list. Zacząłem czytać. Napisał go w obawie, że śmierć nie
pozwoli mu doczekać spotkania ze mną. Czego tam nie było! Szczegółowa historia naszej
znajomości, niemal od przedszkola. Jakieś drobne zdarzenia, których w żaden sposób nie
mogłem wygrzebać z pamięci. Cały list ociekał zawiścią tak okropną, że aż zabawną. Każdy
dobry stopień w szkole, a później każde pomyślne zdarzenie w moim życiu dojrzałym było
dla niego kamieniem obrazy, przedmiotem jego obłąkanej zazdrości. Tak, obłąkanej! Nie
ulegało wątpliwości, że mam do czynienia z wariatem, ogarniętym bez reszty obłędną niena-
wiścią, tym niebezpieczniejszym, że ślepy los włożył w jego ręce ogromną siłę, jaką stanowi
pieniądz. To, że ja stałem się przedmiotem tej nienawiści, było tylko przypadkiem. W mojej
osobie nienawidził wszystkich ludzi.
Poczułem niepokój i, aby go ukryć przed Waldemarem, zaśmiałem się:
— Czy dwa lata Oświęcimia uważasz także za szczęście, które wydarłem tobie? —
zapytałem drwiąco.
— Ty się śmiejesz? — poderwał się połową ciała w moją stronę.
— Tak. Szczerze ci powiem, że ta spowiedź jest dla mnie tylko żałośnie śmieszna.
— Śmieszna?! — zawył.
— Tak. Nie byłem od ciebie ani zdolniejszy, ani przystojniejszy, mój start życiowy ani
pozycja społeczna moich rodziców nie były korzystniejsze od twoich. Była między nami
jedynie różnica usposobień. W szkole wyróżniałem się, bo — mimo sowizdrzalskiego tempe-
ramentu — kochałem naukę, płonąłem ciekawością i żądzą poznania, podczas gdy ty już
wtedy — teraz to widzę — poddawałeś się obłędnej zazdrości... Zosia pokochała mnie dla tej
prostej przyczyny, że i ja ją kochałem. Studia przeszedłem bardzo trudną drogą... a tyś w tym
czasie marzył o emeryturze.
Słowo „emerytura” podziałało na niego jak pejcz.
— Dość! — wrzasnął z siłą, jakiej nie spodziewałem się w tym obrzękłym tworze
ludzkim. — Nie ja ciebie, ale ty mnie masz słuchać! Siadaj!
— Nie chcę — odpowiedziałem i w milczeniu począłem obchodzić i badać salkę.
Czułem jego oczy na sobie... Mimo skrupulatnych poszukiwań nie znalazłem ani na ścianach,
ani na suficie nic, co by mi dało nadzieję wyjścia z tej metalowej celi. Wszystkie dźwignie i
guziki znajdowały się tam — nad łożem, w zasięgu ręki Waldemara. Postanowiłem je zbadać
— nawet wbrew jego woli. Sięgnąłem ręką w stronę urządzeń, a wtedy Waldemar uczynił
gwałtowny ruch ręką, poczułem silne uderzenie z dołu w ramię i coś rzuciło mnie na podłogę.
Gdy się podniosłem, zauważyłem, że łoże rozdziela na pół przeźroczysta tafla; druga
zamykała łoże od strony nóg. Bez namysłu zerwałem but z nogi i z całej siły uderzyłem w
szybę.
Odpowiedział mi złośliwy chichot Waldemara.
— Musiałbyś mieć młot pneumatyczny! Nie jestem aż tak głupi, aby nie zabezpieczyć
siebie i swego ciała przed twoimi wybrykami. Mówiłem ci, że przewidziałem wszystko. Będę
sobie tu leżał żywy czy umarły, a ty obok mnie będziesz się zwijał z przerażenia!
— Nic mnie nie zmusi, abym się położył koło ciebie — odpowiedziałem odzyskawszy
znowu spokój.
— Tak? — zasyczał. — Jesteś tego pewny?
— Jeśli tak szczegółowo pamiętasz moje życie — odpowiedziałem — to nie mogło ujść
twojej uwagi, że ogromnie brzydziłem się wszelkim cuchnącym plugastwem.
— Pamiętałem. Przekonasz się o tym wkrótce. Masz nadzieję wytrzymać dziewięć dni
w pozycji stojącej?
Nie odpowiedziałem. Lekceważąco wzruszyłem ramionami i począłem badać część łoża
przed taflą. Drgnąłem, gdy ujrzałem dwa guziki na jednym ze słupów łóżka. Nacisnąłem i
odskoczyłem, bo z klapki, która się nagle otwarła nad łożem, wyskoczyła metalowa puszka.
Jednocześnie odezwał się zjadliwy głos zza tafli:
— Tak. tak. Czas na kolację. Nie sądzisz chyba, że skazałem cię na głodową śmierć? To
byłoby może zabawne, ale słyszałem, że człowiek głodny szybko tępieje i nie cierpi, a ty
przecież musisz cierpieć.
Milczał chwilę, a nie doczekawszy się pożądanej reakcji z mojej strony, ciągnął dalej:
— Drugi guzik otworzy kran z wodą do picia i mycia. Pod łóżkiem stoją dwa naczynia,
jedno do mycia, drugie do picia. Może ich kształt wywoła u ciebie jakieś przykre skojarzenia
— widzisz, że pamiętałem o twoim chorobliwym wstręcie do rzeczy cuchnących — ale mnie
to nie przeszkadza. Naczynie jest czyste, podobnie jak woda. Zastanawiałem się nawet, czy
nie ugościć cię czymś mocniejszym; mam tutaj (wskazał guziki) bogaty wybór; ale doszedłem
do wniosku, że na trzeźwo będziesz więcej cierpiał.
Zamilkł znów. Obserwował z zadowoleniem moje ruchy. Zasyczał z wściekłości, gdy
wysypałem na rozłożoną na podłodze marynarkę zawartość puszki i nalałem do niej wody.
— Nie pomyślałem o tym. — Zaklął ohydnie.
— Nie pomyślałeś także o mojej woli życia i o moim szczęściu, które dopomoże mi
wyrwać się stąd — powiedziałem spokojnie. Potem z apetytem spożyłem kolację i ziewnąłem
beztrosko.
— Spaciuńkać? — zaseplenił naśladując głos dziecka. — Połóż się. Gdy uśniesz, będę
mógł przyhołubić cię. Pogłaskać po buzi.
Wzdrygnąłem się, jakbym już poczuł na twarzy dotknięcie jego plugawej łapy, i
począłem szarpać kotary łoża. Przyglądał mi się w nadziei, że szaleję w wybuchu rozpaczy,
ale gdy zobaczył, że z kotar ułożyłem sobie legowisko na podłodze, warknął i położył rękę na
jednym z guzików. Salka napełniła się swędem, a z ułożonych kotar wypełzły strzępy brudne-
go dymu. Jednocześnie poczułem, że gorąco pali moje podeszwy. Zrozumiałem, co się stało, i
wskoczyłem na łoże.
Zaśmiał się tryumfująco i włączył wentylator.
— Mogę również zamienić komnatę w lodownię — pochwalił się. — Prawdziwe
piekło. Raz upał, raz mróz. Na przemian. W ostatnim dniu doznasz podobnych wrażeń.
— Kto ci to wszystko urządzał? — zapytałem rzeczowo.
— Wyobraź sobie, że kupiłem to niemal w takim stanie! Tylko coś niecoś kazałem
udoskonalić. Willę zbudował przezorny inżynier. Żyd. Przeżył w niej z rodziną całą okupację.
Jedynie radio kontaktowało go ze światem. Na górze mieszkali gestapowcy. Słyszał ich co
dzień, oglądał pod drzwiami. Jego młodsza córka zwariowała. Byli bezradni, gdy elektrownia
wyłączała prąd.
— Dlaczego? — podchwyciłem.
Stropił się przez chwilę, jakby się stało coś bardzo ważnego, ale po chwili powiedział
spokojnie:
— Bo im było ciemno. Po wojnie nie mogli patrzeć na ten dom. Kupiłem go niedrogo.
— A oni? — zapytałem. Jakaś daleka nadzieja musiała zadźwięczeć w moim głosie, bo
zaśmiał się po swojemu.
— Myślisz, że przyjdą i przypadkiem zajrzą do swego schowka? Nie! Nie ciesz się!
Zaraz potem wyjechali do Izraela... Ale góra jest wyłącznie moim dziełem. Kazałem ją po
swojemu przebudować i wyposażyć.
— Znać to — powiedziałem zagadkowo. Nie chciałem go drażnić w nadziei, że wygada
się z czymś, co da mi jakąkolwiek szansę ratunku. Milczał jednak, a ja położyłem się —
plecami odwrócony do niego. Nie mogłem usnąć. Nie tyle przerażała mnie moja beznadziejna
sytuacja, ile myśl, że on rzeczywiście może w nocy opuścić taflę i dotykać mojej twarzy. W
pewnej chwili przypomniałem sobie coś i zsunąłem się pod łoże.
Mylnie zrozumiał mój ruch.
— Wylot kanału jest pod tą kratką w rogu. Wybacz taki brak komfortu — informował
mnie z wyszukaną uprzejmością. — Naczynia pod łóżkiem mają służyć do innego celu.
— Tak — powiedziałem. W głosie moim wyczuł satysfakcję, której nie rozumiał.
Zaniepokoił się. A ja — po prostu stwierdziłem, że przeźroczysta tafla nie sięga podłogi, że
między jej brzegiem a szparą, w którą opada, jest szczelina szerokości około dwudziestu
centymetrów. Szybkim ruchem wsunąłem w tę szczelinę oba naczynia. Teraz nie opadnie.
Wysunąłem się spod łóżka.
— Coś tam robił? — zapytał podejrzliwie.
— Zabezpieczyłem taflę przed opadnięciem... Tymi naczyniami — dorzuciłem widząc,
że nie rozumie.
Nie mogłem sobie odmówić satysfakcji poinformowania go o tym, a równocześnie
chciałem z jego reakcji wyczytać, czy zabezpieczenie moje było skuteczne.
— Tego nie przewidziałem! — syczał wściekły. — Ale to ci nic nie pomoże! —
krzyknął ujrzawszy mój uśmiech. — Nie nadrabiaj miną! Nie dzisiaj, to jutro załamiesz się i
będziesz wył z rozpaczy.
— Wiem, „że rozpaczać jest to zło przydawać do zła” — zacytowałem mu fragment
mickiewiczowskiej bajki. Potem położyłem się i usnąłem.
Obudził mnie zimny prysznic. Zerwałem się. Kranik po mojej stronie był otwarty i
pryskał z niego strumień zimnej wody prosto na moją głowę. Otrząsnąłem się jak zmokły
psiak. Twarz Waldemara była niemal przylepiona do tafli.
— Nie wyobrażaj sobie — krzyczał — że mam cię tutaj po to, aby patrzeć, jak się wyle-
gujesz i śmiejesz przez sen.
Spojrzałem na zegarek. Spałem zaledwie trzy godziny. Przełożyłem poduszkę w drugi
koniec łoża, zwinąłem się w kłębek i chrapnąłem na nowo. Niemal natychmiast obudził mnie
ogłuszający ryk. Magnetofon! — uprzytomniłem sobie. — Rycz! — rzuciłem w stronę
Waldemara. — Umiem spać nawet przy ryku „Katiuszy”, a nerwy mam mocniejsze niż twoje.
— Okręciłem głowę koszulą i spałem dalej.
Widocznie dał za wygraną, bo obudziłem się dopiero po ośmiu godzinach, rześki i
wypoczęty. Trzeba przyznać, że pomieszczenie miało wspaniałą klimatyzację. Sięgnąłem do
guzika, a potem zjadłem zawartość kolejnej puszki. Zapisałem w notesie datę dzisiejszą — i
wtedy wpadłem na myśl, aby zabijać czas zapisywaniem wszystkiego, co się stało i jeszcze
stanie. Miałem przy tym nadzieję, że uda mi się zapisane kartki, jeśli nie przesłać na wolny
świat, to przynajmniej zostawić jako ślad po sobie i wyjaśnienie tego, co się stało.
Przy uprzątaniu resztek po wczorajszej kolacji i dzisiejszym śniadaniu stwierdziłem z
radością, że małe buteleczki po skondensowanym mleku łatwo przechodzą przez otwory kraty
kanału. Postanowiłem to wykorzystać. Buteleczki były z bardzo lekkiego tworzywa i woda
mogła je zanieść Bóg wie dokąd.
Musiałem działać bardzo dyskretnie, trzeba było jednak wziąć z automatu kilka puszek,
aby uzyskać buteleczki. Waldemar podejrzliwie wodził za mną wzrokiem.
— Porcje są odliczone — ostrzegł mnie, gdy wyciągałem piątą z kolei puszkę.
— Mam ochotę tylko na mleko skondensowane — odpowiedziałem i dalej robiłem
swoje.
Opisałem telegraficznym stylem swoją historię, podałem adresy. Prosiłem znalazcę o
pomoc. Potem włożyłem karteczki do butelek, a butelki wrzuciłem do kanału. Teraz rozpo-
cząłem żmudną pracę przy zalewaniu kanału wodą. Nosiłem wodę małymi puszkami długo i
wytrwale. Denerwowało to Waldemara, zwłaszcza że nie mógł zrozumieć pobudek mego
działania.
— Przestań, bo ci wyłączę wodę! — zagroził na koniec.
— Ten kanał cuchnie. Nie czujesz? — zapytałem.
— Trzeba było powiedzieć — mruknął i nacisnął jakiś guzik. W kanale zakotłowały się
silne strumienie wody; płynęły przez piętnaście minut.
Dokąd płynie ten kanał? — zapytałem po dłuższym milczeniu. Pytaniu temu chciałem
nadać zupełnie niewinne brzmienie, ale widocznie nie udało mi się to, bo patrzył na mnie
przez chwilę badawczo, i potem błysk domysłu przeleciał mu po twarzy. Ryknął i poderwał
się.
— Ach, przeklęty! — wył niemal.
Po jego reakcji poznałem, że moje kombinacje nie są pozbawione szans. Długo pienił
się w bezsilnej wściekłości. Przez godzinę dawał mi lekcję poglądową piekła, czyniąc w salce
na przemian piekielne gorąco, to znów przejmujące zimno.
Usiadłem po turecku na łożu i rozpocząłem niniejsze sprawozdanie. Zajęło mi to nad-
spodziewanie dużo czasu. Przerwałem na chwilę, zjadłem coś niecoś i zabierałem się do dal-
szego pisania, gdy w salce rozległ się przeraźliwy głos dzwonka. Spojrzałem na Waldemara
myśląc, że to nowy jego kawał, ale zauważyłem, że z niepokojem wpatruje się w mały ekra-
nik w nogach łoża. Poszedłem za jego wzrokiem i zdębiałem, a za gardło chwyciło mnie
niewypowiedziane wzruszenie. Na ekranie zobaczyłem... Zosię! Huragan nadziei przeleciał
przez moje serce — i zrobił większe spustoszenie niż poprzednie groźby Waldemara.
Zosia! — szeptałem, a łzy obficie płynęły po mojej twarzy... Może któraś z kartek...?
— Żywych nas nie dostaną — zazgrzytał Waldemar.
Dzwonek dzwonił co parę sekund. Moje serce łomotało jak szalone.
— Trzeba otworzyć — usłyszałem męski głos i na ekranie przed moją żonę wysunął się
oficer milicji. Manewrował przez dłuższy czas przy drzwiach, wreszcie je otworzył. Potem
Zosia i oficer zniknęli z ekranu, a ich miejsce zajął młodziutki milicjant.
Głos Zosi i oficera, nawet ich kroki słychać było nieustannie. Chodzili po całym domu i
to wyraźnie uspokoiło Waldemara. W pewnej chwili Zosia krzyknęła rozpaczliwie, a mili-
cjant, widoczny na ekranie, wydobył i odbezpieczył rewolwer.
— Za domem stoi jego auto! On stąd nie wyszedł! Musi być tutaj!
Długo słyszałem ich głosy. W pewnym momencie zacząłem wrzeszczeć. Głos mam mo-
cny, donośny, ale po twarzy Waldemara poznałem, że wysiłki moje są daremne. Po pierwszej
chwili niepokoju, jaką przeżył na myśl, że to moje kartki sprowadziły niespodziewaną wizytę,
ochłonął. Patrzył na mnie tryumfalnie i piał z uciechy. Zaniepokoił się, gdy zaczęli mówić o
otwartej szufladzie. Oficer chciał ją zamknąć, ale powstrzymała go moja żona.
— Może to jakiś znak — powiedziała zgnębiona.
Stukali w ściany, wymierzali długości ścian wewnętrznych i zewnętrznych. O zmroku
odeszli. Milicjanci obiecali Zosi, że następnego dnia przyjadą z psem.
— Jutro? — wyszeptała zrozpaczona.
— W hallu każdy pies straci węch!... Nie bardzo się zestarzała ta twoja Zosieńka —
drwił Waldemar, gdy odeszli.
Z trudem ukrywając ogarniające mnie uczucia, położyłem się spać.
— Zapomniałeś o kolacji! — przypomniał słodziutko.
— A, rzeczywiście! — odpowiedziałem swobodnie. Zjadłem dużą porcję jakiejś kon-
serwy i usnąłem.
Obudził mnie w nocy rykiem magnetofonu.
— Ze mną już koniec — chrypiał z trudem. — Teraz będę spokojnie czekał na ciebie.
Jeszcze sześć dni i wszystko spłonie... Przez całą dobę przed ostatnią chwilą... będziesz co
pięć minut słyszał mój głos. Mój żywy głos!... A ja tu... obok ciebie... w rozkładzie, a tam mój
głos... zapowiadający ci zgubę, zbliżającą się z minuty na minutę...
Mówił z coraz większym trudem. Choroba — zdaje się uremia — gasiła w nim ostatnie
iskry życia. Były to iskry nienawiści. Ostatnie tchnienie wypisywało na stygnącej twarzy jej
złowieszcze piętno.
Zbliżyłem ku niemu twarz przed taflę i krzyczałem:
— Nie! Właśnie, że nie zginę! Jeszcze jestem żywy i pozostanę długo! Czy słyszysz?
— Głupcze!— mamrotał niewyraźnie. — Sześć dni.
Coś go jednak w moim krzyku zaniepokoiło, bo w końcu na jego martwej już twarzy,
obok tamtego odrażającego grymasu tryumfu, przyczaiło się zwątpienie.
Śmierć jego przyjąłem z ulgą, a teraz wiem, że wolałbym, żeby jeszcze żył. Szydził,
drwił, ale to właśnie mobilizowało moją odwagę... i moją przekorę; no... i nie cuchnął!
Teraz siedzę odrętwiały. Nie chce mi się pisać i nie mam na czym. Zapisałem cały
notes, wrzuciłem go w puszce do kanału, zalałem wodą; może popłynie do rzeczki.
Zapisuję wszystkie strzępki papieru, jakie znajduję w kieszeniach, nawet fotografie.
Wczoraj znów była Zosia z milicją. Płakała! Tak strasznie płakała. Nie płacz, kochana.
Masz dzieci... i tyle pięknych wspomnień. Widzę cię... ciągle. Żegnam.
Płakałem dzisiaj! Ten piekielnik śmiał się! Nie — to szczęka mu opadła! I oczy ma
otwarte!
Nie mogę jeść. Nie mogę spać! Cuchnie!
To już jutro! Nie pamiętam, co robiłem przez te dni... Dopiero ten głos!... Co pięć minut
z piekielnym chichotem zapowiada moją zgubę.
Przed chwilą zapowiedział: „Zginiesz za trzy godziny i czterdzieści pięć minut!”... I
chichot!
Czas pędzi! Już tylko piętnaście minut! Ostatnią puszkę z zapiskami wrzucam pod
kratę. Zwyciężył łajdak! Śmieje się! Och! Żegnajcie!
* * *
Żywy i wolny zapisuję te słowa.
Ratunek przyszedł w momencie, gdy głos Waldemara zapowiedział mi jeszcze pięć
minut życia. „Za pięć minut zginiesz! — krzyczał. — Włączą się wszystkie spirale, do czer-
woności rozpali się płyta pod nogami. Spłoniesz! Żywcem! A potem — iskra przeleci przez
wszystkie ładunki dynamitu! Wybuch usypie nad nami nasz...”
Tu głos umilkł. Światło zgasło. Ogarnęła mnie absolutna ciemność. Myślałem, że to
początek końca, a to było wybawienie!... W suficie pojawiła się szpara! Ciężka klapa opadała
powoli. Skoczyłem w tę stronę i jak kot wdrapałem się po niej do gabinetu. Rzuciłem się do
drzwi i w mgnieniu oka znalazłem się na zewnątrz. Nie myślałem, nie analizowałem sytuacji,
nie starałem się nic zrozumieć, pędziłem przed siebie... aby dalej! jak najdalej od tego
strasznego, zapowietrzonego miejsca.
Zatrzymałem się dopiero na ludnej podmiejskiej drodze. Wygląd mój budził sensację.
Skryłem się więc do pierwszej z brzegu spółdzielni i zatelefonowałem do syna. Bałem się, że
radość zaszkodzi Zosi. Jednak właśnie ona odebrała telefon... i poznała mnie po głosie. Za pół
godziny trzymałem ją w ramionach.
Przybyła z dziećmi i milicją. Opowiedziałem wszystko, gdy jechaliśmy z powrotem w
stronę willi, zatrzymały nas odgłosy detonacji.
— To tam! — zawołał mój syn.
Odczekaliśmy... i po kilku minutach podjechaliśmy pod willę. Już dogorywała. Patrzyli-
śmy z odległości na kupę żarzących się gruzów.
* * *
Często wracaliśmy w rozmowach do tej nie wyjaśnionej zagadki. Co to było? Dlaczego
sprawdziło się wszystko, co powiedział Waldemar, z wyjątkiem tego tylko, że nie zostałem
tam.
Dopiero dzisiaj, po upływie kilku miesięcy... zrozumieliśmy — i to jednocześnie!
Wszyscy na raz!
Siedzieliśmy przy telewizorze, gdy nagle zgasło światło. Umilkł głos aktorów, zniknął
obraz z ekranu, zapadła ciemność...
I wtedy wykrzyknęliśmy razem:
— Już wiem! Elektrownia!
Zrozumiałem. co miał na myśli Waldemar mówiąc, że ukrywający się tam Żydzi byli w
niebezpieczeństwie, gdy gasło światło. Wtedy przestawał działać potężny elektromagnes
trzymający płytę w pozycji poziomej. Wystarczył przypadkowy ruch szufladą, aby kryjówka
ukazała się oczom gestapowców.
— Jak to dobrze, że nie pozwoliłaś zamknąć szuflady — powiedziałem do Zosi.
— Dlaczego? — nie zrozumiała.
— Bo tam była sprężyna przytrzymująca płytę, wie mamusia? — wyjaśnił mój Wacek.
— No, niech mamusia nie płacze. Tatuś ma takie szczęście. że będzie żył sto lat — uspokajał
matkę z szorstką chłopięcą serdecznością.
ZWI
ĄZEK NIEŚMIERTELNYCH
DOCHODZIŁA północ. Odeszli już dalecy krewni, znajomi i ciekawscy. Opustoszała
największa, luksusowa kaplica najelegantszego przedsiębiorstwa pogrzebowego „Brama do
Krainy Snów”. Umilkł głęboki głos organów i chór śpiewający psalmy.
Smithson został sam. Od sztucznie chłodzonego łoża-katafalku, na którym we wdzię-
cznej pozie ułożono Elizę, powiało przykrym chłodem. Zapach kwiatów i prawdziwych wo-
skowych świec stawał się nie do zniesienia... Głowa była ciężka od pustki. „Co za paradoks!”
— pomyślał... Nogi drętwiały od zimna i bezruchu. A jednak... nie chciało mu się odchodzić
stąd.
Już dwa razy jego lekarz, dr Corbin, wchodził z upomnieniem, aby pamiętał o swoim
reumatyzmie. Kilkakrotnie lokaj Karol stawał w pobliżu, zgięty w znak zapytania, a nawet
potulna pani Whille ośmieliła się przypomnieć mu, że dawno już minęła pora jego wieczorne-
go posiłku.
„Posiłek! — zadrwił w duchu. — Odrobina mleka, sucharek, jedno żółtko i kilka łyków
soku owocowego”. Wszystko, co jeszcze znosił jego stary, schorowany żołądek. Zabiegi pła-
tnych „opiekunów”, mocno znudzonych i zniecierpliwionych, nie odnosiły już skutku.
Smithson nie chciał odejść od „łoża” Elizy. Patrzył w jej twarz, której dopiero śmierć i
zręczne palce kosmetyków przedsiębiorstwa wróciły to, o co zabiegała od trzydziestu lat —
gładkość młodości.
Czy ją kochał? Nie. Uciekał przecież często od jej swarliwego głosu, politowaniem i
zgrozą kwitował efekty jej kosztownej walki ze starością, denerwowała go jej siedemdziesię-
cioletnia niedojrzałość, raził brak godności i umiaru.
Skąd, wobec tego, ta nieznośna świadomość, że nie będzie umiał żyć bez niej, że jutro
przed południem w krematorium spłonie duża część jego „ja”? Co będzie warta ta reszta? Co
robić ze starym ciałem i jeszcze starszym duchem, który już nie umie cieszyć się życiem,
któremu niedostępne są rozkosze miłości, podniebienia, zmysłów, który dawno wziął rozbrat
z ciekawością, najpotężniejszym motorem wszelkich poczynań ludzkich?
— Pięćdziesiąt lat życia poświęciłem na gromadzenie milionów — i co? Gdybym za
każdy z posiadanych milionów mógł kupić bodaj dzień pełnego życia... miałbym ich jeszcze
siedemset trzydzieści dwa! — policzył. — Ale nie! Nie kupię ani godziny! Mogę tylko
przedłużyć tę swoją marną wegetację.
— To nie jest takie pewne!
Smithson siedział chwilę nieruchomo, zasłuchany.
— Kto to powiedział? Czyżbym ja sam?
— Nie. To ja — odezwał się głos tuż za nim.
Obejrzał się gwałtownie i podniósł z fotela.
— Kto pan jest? Kto pana tu wpuścił?
— Jestem... pańskim szczęściem, imię nieważne. Później przekona się pan, jak bardzo
nieważne.
— Czego pan chce?
— Tymczasem chcę, aby pan odprawił lokaja. Idzie tu.
W drzwiach kaplicy rzeczywiście pojawił się za chwilę Karol. Smithson odprawił go
gniewnym ruchem ręki i patrzył na Nieznajomego.
— Kim pan jest? — powtórzył z naciskiem.
— Mówiłem już.
— Czego pan ode mnie chce?!
— To pan pożąda czegoś, co ja mogę panu dać.
— Niczego nie pożądam. — Smithson ciężko opadł na fotel. — Niczego. Dałbym wiele
za zdolność pożądania czegokolwiek. Jeszcze kilka lat temu, na początku mojej obecnej diety,
pożądałem... nie, to za dużo powiedziane, miałem ochotę na kawał befsztyka... Teraz na nic
nie mam ochoty.
— To nie jest takie pewne!
— Aż nadto pewne. O, widzi pan, tu leży moja żona...
— Wiem.
— Będzie mi jej brak. Dawała mi najmilszy chleb starości — wspomnienia. Będzie mi
bez niej źle, a jednak nie umiałbym pragnąć, aby ożyła.
— To inna sprawa. Ja mam dla pana skarb, którego pan nie pragnie, bo nie wierzy w
możliwość uzyskania go.
— Dość tego intrygowania! Co za skarb? Proszę mówić!
— Nieśmiertelność!
— Brednie! I co warta nieśmiertelność bez młodości?
— I młodość!
Smithson spojrzał w pomarszczone oblicze stojącego przed nim starego człowieka i
zaśmiał się gorzko.
— Lekarzu, lecz się sam.
— Właśnie rozpocznę kurację. Dam panu przy tym lekcję poglądową.
— Kurację odmładzającą? — parsknął ironicznie Smithson.
— To wszystko, co mogę powiedzieć panu dzisiaj, nie żądając od pana przysięgi... Jeśli
obudzi się w panu pragnienie posiadania wymienionych skarbów, proszę wywiesić w oknie
biblioteki w pańskim pałacu ten skrawek tkaniny. Do widzenia.
Smithson obejrzał się, ale Nieznajomego już nie było. Zniknął.
— Zatrzymaj tego człowieka! — krzyknął do stojącego w drzwiach Karola.
— Którego? — Karol rozglądał się niepewnie. — Może doktora Corbina? Prosił
właśnie...
— Daj mi spokój z doktorem! Nie widziałeś tego, który wyszedł stąd przed chwilą?!
— Nie, proszę pana. Stąd nikt nie wyszedł. — Karol podszedł bliżej, schylił się po
skrawek czerwonego sukna, „zaśmiecającego” posadzkę, podniósł, zmiął i chciał wyrzucić.
— Zostaw to! — krzyknął Smithson.
Lokaj posłusznie ułożył szmatkę na posadzce w poprzednim położeniu. Stary milioner
uniósł się gniewem.
— Podnieś natychmiast! Podaj mi! — krzyknął. Schował szmatkę do kieszeni i nie
obejrzawszy się na Elizę szybko podreptał do auta, czekającego przed gmachem „Bramy do
Krainy Snów”.
* * *
Nazajutrz rano, natychmiast po przebudzeniu, sięgnął ręką pod poduszkę. Szmatka
leżała tam, gdzie ją umieścił w nocy. Wstał, narzucił szlafrok i chciał zejść do biblioteki, gdy
przypomniał sobie, że za dwie godziny będą palić Elizę. Trzeba być t a m i wziąć udział w
dalszych obrzędach.
Zasapał gniewnie. Odbiegł już o sto mil od Elizy i jej ostatnich ziemskich spraw. Był
podniecony i bardzo rozdrażniony. Zadzwonił na Karola, który natychmiast zjawił się ze śnia-
daniem. Za nim wsunął się sekretarz.
— Co tam? — Smithson niezadowolony spojrzał na teczkę sekretarza. Od czasu, jak
przestał „robić” dolary i pozostawił im w bankach prawo mnożenia się, nie otrzymywał pra-
wie żadnych listów, a gazet nie czytywał od czasu, gdy zobojętniały mu kursy giełdowe.
— Depesze, listy kondolencyjne i wycinki z gazet — wyjaśnił skwapliwie sekretarz.
— Co za wycinki?
— Z „Życia towarzyskiego”.
— At! — Smithson lekceważąco machnął ręką, wziął jednak do ręki teczkę i grzebał w
wycinkach.: Donosiły o śmierci Elizy i o jego wielkim „bólu”, który nie pozwolił mu oderwać
się od katafalku. Jakaś sentymentalna dziennikarka zrobiła z tego trzystuwierszowy ckliwy
reportaż.
— Idioci! — mruknął i odrzucił teczkę.
* * *
Po czterech godzinach, niecierpliwy i znudzony, mnąc nieustannie w kieszeni czerwoną
szmatkę, doczekał wreszcie końca ceremoniału pogrzebowego. Odetchnął z ulgą, gdy było
już po wszystkim. Wrócił do domu i natychmiast podreptał do biblioteki. Podszedł do okna,
przyłożył do szyby czerwoną łatkę i począł obserwować aleję za parkanem. Był ciekawy, kto
czeka na sygnał, aby przekazać go dalej.
— Wobec tego... możemy przystąpić do sprawy — usłyszał za sobą głos Nieznajomego.
Odwrócił się gwałtownie. Przybysz siedział na jego ulubionym fotelu przed kominkiem.
— Kto pana tu wpuścił?!
— Pan mnie wezwał. To wystarczy.
Smithson opadł na najbliższy fotel. Dyszał ciężko i ocierał zimny pot, który nagle oblał
całe jego ciało. Nieznajomy skoczył mu z pomocą.
— Przepraszam. Zastosowałem za mocny chwyt. Już teraz obiecuję zachowywać się jak
normalny człowiek. W przeciwnym razie — zamiast w nieśmiertelność ziemską — gotów pan
wyruszyć na tamten świat przez „Bramę do Krainy Snów”. Czy podać panu coś do picia?
— Nie trzeba... Już dobrze.
— Czy gotów pan złożyć przysięgę?
— Na co?
— Na milczenie.
— Nie jestem gadatliwy.
— Wiem.
— Skąd?
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Zanim kogoś zaprosimy do naszego Związku, musimy go dokładnie poznać, a sposo-
bów przenikania do ludzkich domów posiadamy dosyć dużo. Daje nam to możność dokładne-
go poznania ludzi.
— Ja sam nie znam siebie.
— Wierzę.
— Dlaczego nie przyszedł pan dziesięć lat wcześniej?
— Członkowie naszego Związku muszą być zupełnie, absolutnie samotni.
— Rozumiem. Przeszkadzała wam Eliza.
— Więc? Złoży pan przysięgę?
— Ale tylko na milczenie. Przysięgam, że nikt nie usłyszy ode mnie słowa na temat
naszych spraw.
— Dobrze. Wystarczy.
Smithson był nieco zawiedziony. Spodziewał się jakiejś tajemniczej scenerii, towarzy-
szącej składaniu przysięgi; a tu już było po wszystkim. Siedział teraz naprzeciw Nieznajome-
go i jak sztubak odpowiadał grzecznie na wszystkie pytania.
— Ile pan ma dolarów?
— Czystej gotówki? Czy w ogóle majątku?
— W bankach?
— Sześćset milionów.
— Aha! Co się stało z pańskim synem?
— Nie żyje. Zginął siedem lat temu. Nie wrócił z wyprawy nad Amazonkę.
— Czy był podobny do pana?
— Tak. Dosyć podobny.
— Miałby teraz dwadzieścia osiem lat?
— Tak.
— Zrobił pan testament?
— Nie.
— To źle.
— Bliskich krewnych nie mam. I tak wszystko zabierze państwo.
— Musi pan natychmiast sporządzić testament. Nieruchomości, udziały i trzysta milio-
nów w papierach i gotówce zapisze pan synowi.
— Jakże...? Synowi...?
— Wiem. Wszystko ma czekać na niego przez rok. Pozostałe trzysta milionów wycofa
pan z banków.
— Może być krach.
— Nie będzie. Nie trzeba brać złota, tylko akcje i papiery państwowe, zgodnie z tym
spisem. — Podał Smithsonowi małą kartkę. — Za dwadzieścia dni wręczy mi je pan.
— Za co?!
— Słuszne pytanie. Najpierw towar, potem gotówka. Tak? Za te trzysta milionów kupi
pan sobie wstęp do Związku Nieśmiertelnych.
— Ma pan na myśli jakąś sektę? Nie pilno mi do nieśmiertelności w niebie.
— Taką może pan mieć za darmo. Proszę teraz słuchać i nie przerywać. Nasz Związek
powstał przed stu laty. Wynalazłem wówczas eliksir młodości.
— Zaraz. Czy to znaczy, że pan ma teraz...?
— Sto siedemdziesiąt lat. Wówczas miałem siedemdziesiąt. Na badania poświęciłem
cały olbrzymi majątek. Odmłodzony o pięćdziesiąt lat, nie miałem za co żyć. Zrozumiałem
wtedy, że trzeba było dokonać przemiany na czyichś oczach, aby zyskać zaufanie. Po kilku
latach znalazłem bogatego człowieka, który mi zaufał. Odwdzięczyłem mu się za to po króle-
wsku. Żyje do dzisiaj. Teraz jest nas już dziewięćdziesięciu. Sami mężczyźni. Stanowimy
Związek Nieśmiertelnych. Nie wolno nam mieć potomstwa.
— Dlaczego?!
— Każdy wtedy żądałby nieśmiertelności dla swoich najbliższych. Co za zakłócenie
równowagi w przyrodzie! Rozumie pan?!
— Tak.
— Poza tym żyjemy pełnią życia. Gdy kończą się nasze zasoby, wprowadzamy nowego
członka. Musi być bardzo bogaty, abyśmy mogli to robić jak najrzadziej. Pańskie trzysta
milionów to zaledwie po kilka milionów na głowę.
— Jest pan bardzo wymowny, ale ja nie wierzę i na ślepo nie dam ani dolara.
— Spodziewałem się tego.
— To przecież jest zupełnie nieprawdopodobne!
— Nie przeczę. — Nieznajomy wstał.
— Ja... jakto? — przestraszył się starzec. — Pan odchodzi?
— Wrócę tu za trzy tygodnie. Wtedy mi pan uwierzy... i przystąpimy do sprawy kon-
kretnej. Tymczasem zostawiam panu tę buteleczkę. Co dzień rano weźmie pan jedną kroplę,
nie więcej. Każda kropla odejmie panu pół roku. Jest ich tu dwadzieścia. Tylko ostrzegam
przed większymi dawkami. Energiczną kurację — raz dziennie — można prowadzić tylko
pod nadzorem. Inaczej... może nastąpić śmierć. Przyjdę za trzy tygodnie, może pan mnie nie
pozna, oto moje szczególne znaki — odwinął rękaw i pokazał brązową „myszkę” na przedra-
mieniu oraz sztywny mały palec u lewej ręki.
Smithson ledwie rzucił okiem w jego stronę. Całą uwagę pochłaniała maleńka butele-
czka, stojąca przed nim. Chwycił ją kurczowo i wpatrywał się chciwie w rubinowy, fluoryzu-
jący z lekka płyn.
— A...? — chciał jeszcze o coś zapytać, obejrzał się na Nieznajomego i znów zdrętwiał.
W bibliotece nie było nikogo. Mała buteleczka, tak jak wczoraj czerwony skrawek sukna,
była jedynym śladem obecności Nieznajomego.
* * *
Pierwszą kroplę połknął Smithson dopiero nazajutrz rano. Stwierdził zawiedziony, że z
jego organizmem nic się nie dzieje. Nogi były nadal sztywne, głowa chwiała się, apetyt nie
dopisywał, a całe ciało skrzypiało nadal jak nie naoliwione.
Dziesiątego dnia poczuł, że jednak dzieje się z nim coś dobrego. Zaczęło się od powrotu
upodobania do krwistych befsztyków i „Szkockiej”. Nie wytrzymał, wydał odpowiednie pole-
cenia pani Whille i ku oburzeniu doktora Corbina zjadł duży befsztyk i popił czystą whisky
— bez sody. Z radością stwierdził, że jego żołądek stanął na wysokości zadania, a przez cały
organizm płynie jakaś ożywcza fala. Rześki i wesoły pojechał porządkować swoje sprawy
zgodnie ze wskazówkami Nieznajomego.
Po kilkunastu dniach nawet Karol zauważył w nim wielką zmianę.
— Wygląda pan tak, jakby ubyło panu dwadzieścia lat — powiedział.
„Pochlebca — pomyślał Smithson — ale że dziesięć spadło mi z grzbietu... to czuję
sam”.
— Włosy zgęstniały, siwych ubyło. Przytył pan, wyprostował się — ciągnął dalej
Karol.
Doktor Corbin wodził za nim wzrokiem z daleka, otwierał szeroko oczy, gdy jego chle-
bodawca szybkim, energicznym krokiem kilka razy dziennie schodził do biblioteki. Smithson
od kilku dni zaglądał do niej w nadziei, że Nieznajomy przyspieszy swe przybycie. Czuł
nieodpartą potrzebę upewnienia się, że to nie złudzenie, że rzeczywiście rozpoczął się w nim
proces odmłodzenia.
Ale Nieznajomy przybył dopiero zgodnie z zapowiedzią dwudziestego pierwszego dnia.
Smithson poczuł jego obecność, jeszcze zanim go zobaczył. Był przecież uprzedzony, a mimo
to zdębiał ujrzawszy — zamiast starca — pełnego życia i sił czterdziestoletniego człowieka.
Ale nieznajomy wstał z fotela, podszedł ku niemu, wesoło obrócił się na palcach, a
potem odwinął rękaw.
— Ten sam? — zapytał dźwięcznym głosem.
— Tak, ale... ile pan ma dzisiaj lat?
— Dzisiaj niewiele ponad czterdzieści.
— Nieprawdopodobne! A zęby?! Odrosły? Nie musi pan nosić szczęki?
— Jak widzisz. Nienajlepsze, łatane, ale już własne.
— A umysł?! Czy umie pan to wszystko, co przedtem? Czy pamięta pan wszystko?
— Oczywiście! Zmienia się tylko ciało, a z nim temperament i upodobania... pragnie-
nia. Pamięć pozostaje nie zmieniona.
Smithson był rozgorączkowany, chciał mówić o sobie, zwierzać się, ale nieznajomy
przerwał mu niecierpliwie:
— Dzisiaj mam mało czasu. Kuracji nie wolno przerywać. Muszę zaraz wracać. Poje-
dziesz ze mną i ty również... Czy przygotowałeś... trzysta milionów?
— Tymczasem tylko milion.
— Co?! Targi? Ty śmiesz...?!
— Nie. Niech pan siada...
— Nie mów mi „pan”. Jesteś już wtajemniczony. Dlaczego me postąpiłeś zgodnie z
zaleceniem?
— Ja... ja już zaczynam wierzyć...
— Zaczynasz? Osobliwy okaz nieufności? Jeszcze chwila, a zacznę żałować.
— Nie, nie żałuj! Już teraz na pewno...! Chciałem się jeszcze bardziej przekonać.
— Mówiłem ci, że dzisiaj nie mam czasu. Przyjdę dopiero za trzy tygodnie. Jeśli do
tego czasu nie przygotujesz wszystkiego... — w głosie Nieznajomego zabrzmiała groźba. —
Teraz dawaj szybko ten milion.
Smithson skwapliwie wyciągnął z kasy gruby pakiet i podał Nieznajomemu; ten rozwi-
nął papier, szybko przerzucił zawartość i rozchmurzył się nieco.
— No, dobrze. Do widzenia... za trzy tygodnie.
— A...?
— Co?
— Nic mi nie dasz dzisiaj? Tamto już się skończyło.
— Nie mam nic dla ciebie. Miałem cię zabrać do nas na kurację. Zresztą... masz. —
Postawił na stoliku przed Smithsonem małą buteleczkę.
— Ile mi teraz ubędzie lat?
— Ani jednego! Ale też nie przybędzie. Pij co dzień po kropli.
Smithson podszedł do stolika. Schwycił buteleczkę i schował do kieszeni.
— Nie mógłbyś przyjść wcześniej? — zapytał, ale już nie usłyszał odpowiedzi. Niezna-
jomego nie było. A więc zdolność przenikania przez ściany miał nie tylko on, ale i trzymane
przez niego przedmioty, na przykład pakiet z milionem.
„Jakże dłużyć mi się będą teraz te trzy tygodnie!” — myślał Smithson. Żałował ogro-
mnie, że nie wypełnił wszystkich poleceń Nieznajomego. „Powinien mnie jednak zrozumieć
— myślał dalej. — Sprawa jest taka, że, mimo wszystko, mam prawo do nieufności... A
może...? — nadzieja podsunęła mu radosną myśl — jeżeli przygotuję wszystko i wywieszę
szmatkę to przerwie na chwilę kurację i przyjdzie?”
Nadzieja ożywiła go. Znów energicznie rzucił się w wir interesów. Zaniepokoiły się
rekiny giełdowe, zaroiło się dokoła niego od maklerów i dziennikarzy, a on spokojnie kupo-
wał najmocniejsze akcje i papiery państwowe. — Nie gra, lokuje — odetchnęli giełdziarze.
Po kilku dniach zgromadził żądany kapitał, przykleił szmatkę do szyby i godzinami wysiady-
wał w bibliotece,
Dzień wlókł się za dniem, a nikt się nie zjawiał. Smithson poddawał się na przemian
uczuciu rozpaczy, to znów nadziei. Strwożony patrzył na kurczące się w buteleczce resztki
płynu... Co będzie, gdy go zabraknie?
Najcięższy był dwudziesty pierwszy dzień. Gdy się skończył o północy, a Nieznajomy
nie przyszedł, Smithson z trudem, przy pomocy lekarza i Karola, zawlókł się do sypialni na
górę.
A jednak wcześnie rano był znów w bibliotece. Smithsona ogarnęła szalona radość, gdy
ujrzał Nieznajomego w fotelu przed kominkiem. Nie wtajemniczonemu trudno byłoby roz-
poznać go w tym dwudziestoletnim wesołym chłopcu, ale Smithson nie miał wątpliwości. Ta
sama twarz, te same oczy, usta, kształt głowy, ten sam przyśpiew w głosie, te same znaki
szczególne.
Młodzieniec podniósł się z fotela i śmiał się beztrosko
— Nie rób takiej głupiej miny, staruszku. Dziwisz się? Ja trzeci raz robię ten figiel i za
każdym razem nie mogę wyjść ze zdumienia. Nie mogę oderwać się od zwierciadła.
— Fantastyczne! — sapał Smithson. — I ja także będę mógł...?
— Ty możesz wrócić najdalej do dwudziestu ośmiu lat, twój syn miałby tyle. To ci
ułatwi objęcie majątku; w przeciwnym razie musiałbyś wszystko zamienić na gotówkę i
manewrować tak, aby... O, to bardzo skomplikowane zabiegi. I zawsze ryzyko... Czy teraz
jesteś nareszcie gotów?
— Tak. Mam wszystko. Teraz wierzę ci ślepo. Wierzę! — Otworzył kasę i począł
wyrzucać z niej pliki papierów wartościowych i biletów tysiącdolarowych. Nieznajomy, nie
przeglądając ich dokładnie, pakował wszystko do dużej walizy, która nagle pojawiła się koło
biurka.
— Dwieście dziewięćdziesiąt milionów... to jednak ciężki kapitał — zażartował zamy-
kając walizę.
— Na ile lat życia wystarczy dla całego Związku?
— Może na dziesięć.
— Tylko?... A potem?
— Potem dasz nam resztę.
— Albo spróbujemy obracać tym i nagromadzić...
— Myślisz kategoriami ludzi starych i... śmiertelnych — zaśmiał się młodzieniec.
— A czy teraz naprawdę nie grozi nam śmierć?
— Ze starości... nie. Jesteśmy także odporni na wiele chorób.
— A inne?
— Innych też możemy się ustrzec przy pomocy nowoczesnej medycyny. Mamy zawsze
środki na to.
— A jednak...? Czy zdarzyło się, żeby który z nieśmiertelnych umarł?
Niestety — westchnął młodzieniec. — W ubiegłym roku straciliśmy miłego druha w
katastrofie lotniczej.
— Nigdy nie będę latał samolotem — postanowił Smithson.
— Jest to dopiero drugi wypadek na przestrzeni stu lat... No, to zbieraj się. Jedziemy.
— Dokąd?
— Zobaczysz. Uprzedź służbę, że jedziesz naprzeciw syna, który się odnalazł.
— Nie uwierzą. Nie dostałem żadnego listu.
— Pokażę się im, a ty powiesz, że to ja przywiozłem ci wiadomości o nim. Potem „syn”
przyjdzie tu z listem od ciebie i obejmie wszystko w posiadanie.
— Dobrze. Kończmy jedno... i zaczynajmy drugie życie!
— A może się pan jeszcze zastanowi? — dobiegły go nagle słowa z kąta biblioteki.
Młodzieniec zbladł, zakręcił się na pięcie i rzucił ku drzwiom, ale te otworzyły się i
stanęło w nich dwóch policjantów, trzymających skutego, zzieleniałego, trzęsącego się Karo-
la. Zaraz też i na rękach Nieznajomego zabrzęczał misterny łańcuszek.
— Co panowie robicie?! — krzyknął Smithson. — Proszę nas zostawić!
— Powolutku! — powiedział ten sam dobroduszny bas z kąta biblioteki... i spod
dywanu począł gramolić się okrągły, sapiący kształt ludzki... w mundurze sierżanta policji. —
Mnie nie tak łatwo, jak im, pojawiać się tędy i znikać. Przejście z piwnicy było obliczone na
nieco szczuplejsze sylwetki... No, chodźcie! — zawołał, gdy już powstał na nogi.
Z otworu pod dywanem wyszedł drugi Nieznajomy, za nim pierwszy, a na końcu —
dwu policjantów.
— Co to ma znaczyć — bełkotał Smithson.
— Związek Nieśmiertelnych! — zaśmiał się sierżant. — Jest ich tymczasem tylko
trzech.
Ustawił trzech Nieznajomych obok sobie i przedstawił Smithsonowi:
— Zacna rodzinka Wholeswine'ów: dziadzio, synek i wnuk... oraz wujcio — dołączył
Karola do szeregu. — Ile już wyłudzili? — zapytał rzeczowo.
— Milion — wyjąkał starzec — a to — wskazał na walizę — reszta.
Sierżant pogrzebał w walizie i zagwizdał.
— Wysoko pan ceni nieśmiertelność. Ale nawet za to jej pan nie kupi.
— A jednak — wymamrotał Smithson — ubyło m dziesięć lat.
— Potęga sugestii i... narkotyk — wyjaśnił sierżant. — Nieprawdaż? — zwrócił się do
Wholeswine'ów.
Mruknęli coś niechętnie i ponuro.
— Jak panowie do tego doszli? — zapytał Smithson.
— Dzielnicowy odkrył podkop w piwnicy. Chłopak miał głowę na karku i dalej poszło-
by wszystko gładko, gdybym ja nie był wszedł przez tę diabelską dziurę... Resztę pan pozna
w sądzie — dokończył sierżant; skinął na policjantów, aby wyprowadzili oszustów, i sam
wyszedł za nimi.
Smithson usiadł na walizie z milionami, zapatrzył się w otwór wycięty misternie w
podłodze... i zapłakał ciężkimi, starczymi łzami.
DZIEWCZYNO — NIE ZNIKAJ!
PO powrocie z kilkudniowego pobytu w Warszawie druh Henryk Kowalski, komendant
obozu instruktorów harcerskich, z zainteresowaniem przeglądał książkę meldunków warty
obozowej.
W Warszawie nadspodziewanie pomyślnie załatwił obozowe sprawy, w obozie zastał
po powrocie idealny porządek, nad głową miał płótno namiotu, przez szparę w „drzwiach”
wpadała smuga promieni słonecznych, a dokoła szumiał wspaniały, stary, niemal dziewiczy
las. To wszystko, pomnożone przez dwudziestosześcioletnią radość życia, sprawiało, że
uśmiech nie schodził z ust komendanta.
Zatrzymał się dłużej nad jedną z kart książki warty; przeczytał ubawiony, że Jacek w
czasie nocnej warty zobaczył z daleka młodą, śliczną dziewczynę.
— Co głodnemu na myśli?... — szepnął do siebie i zaśmiał się głośno. Po chwili jednak
uśmiech zniknął z jego twarzy, brwi podniosły się ze zdumienia, a potem zbiegły ku sobie
zmarszczką niezadowolenia. Szybko przerzucił resztę zapisanych kart, a potem przywołał
przybocznego.
— Czytałeś książkę warty?
— Oczywiście. Co dzień czytam.
— Co to za brednie wypisują tutaj wartownicy?
— Oni... twierdzą, że to prawda. A ja... nie mogę im zadać kłamu.
— Dziewczyna? Tutaj!... No, gdyby w dzień... Mogłaby się jakoś zapędzić za jagodami.
Chociaż to też nieprawdopodobne! Sama?! Pominąwszy fakt, że do najbliższej wsi jest
szesnaście kilometrów — to i tak niemożliwe. W lesie są dziki! My nie chodzimy w poje-
dynkę. A dziewczyna? Sama? I na dodatek... w nocy?!
— I to każdej nocy! — dodał przyboczny.
— A może do gajówki przyjechali jacyś letnicy?
— Sprawdzałem. Nie.
— Pytałeś gajowego?
— Tak.
— I co?
— Czy od niego można się czegoś dowiedzieć? Milczy. A jak spojrzy spode łba, to aż
nieprzyjemnie się robi. Sam wiesz.
— A jego żona?
— Zaczęła garnkami trzaskać po płycie kuchennej i .początkowo też nic nie mówiła, a
potem bredziła coś o Południcy leśnej, która niesie śmierć każdemu, kto ją zobaczy. Odnio-
słem jednak wrażenie, że jest czymś bardzo zaniepokojona.
— Dziwne.
— To jeszcze nic. Druhowie nie napisali wszystkiego. Jakoś... głupio było; gdyby
ktoś... z gości przeczytał...
— Mów wszystko... i jasno.
— Dziewczyna nie chodzi, lecz unosi się... nad ziemią.
— Brednie!
— A jednak!... Jest cudna! Nie widziałeś jeszcze takiej twarzy! Nawet na filmie! Kto ją
raz zobaczy...
— Tylko bez takich...! Do rzeczy!
— Przekonasz się sam. Każdy chce teraz wartować około dwunastej w nocy.
— Nieprawdopodobne! Czy nikt nie próbował zagadać do niej?
— Próbowałem.
— Ty?!
— Tak. Sam trzymałem wartę. Chodziłem po północnej stronie. Zobaczyłem ją z
daleka. Zbierała jagody. Część do dzbanka, a cześć zjadała z wielkim apetytem... powiedział-
bym nawet... zachłannie.
— I co?
— Wtedy odezwałem się do niej łagodnie, aby jej nie spłoszyć. Krzyknęła przestraszo-
na i... zniknęła
— Uciekła?
— Nie. Zniknęła! Popłynęła kilka metrów nad ziemią i zapadła się pod nią.
— Trzeba było zapamiętać, a jeszcze lepiej zaznaczyć miejsce i przebadać za dnia.
— Zrobiłem tak.
— Z jakim skutkiem?
— Nic. Żadnego śladu. Chociaż...
— Znalazłeś coś?
— Kilka rozsypanych jagód i... — Tu przyboczny zaczerwienił się jak podlotek, sięgnął
do kieszeni na piersi, wyjął notes i otworzył. Pośród białych kartek ujrzał Henryk kilka zwi-
niętych kruczoczarnych włosów. Ich długość i miękkość wyraźnie określały płeć i przypu-
szczalny wiek właścicielki.
— Czy to możliwe? — szepnął.
— Znalazłem je na jałowcu, pod którym zbierała jagody.
— Czy są jeszcze jakie szczegóły?
— Jacek widział ją pierwszy...
— To wiem. Czytałem meldunek.
— On był wstrząśnięty. A to plastyk... malarz...
— Raczej — karykaturzysta. — Henryk przypomniał sobie swój złośliwie potraktowa-
ny „portret” w obozowej gazetce.
— W tym wypadku nie był karykaturzystą. Narysował z pamięci.
— Jakąś znajomą.
— Nie. Ją! Kto ją widział, poznaje natychmiast.
— Chodźmy do Jacka!
Pobiegli przez rozległą polanę do namiotu Jacka. Za chwilę Henryk trzymał w ręku
nieduży kartonik. Z gęstwy czarnych zwojów wyłaniała się blada, niemal przeźroczysta twarz
młodej dziewczyny. Smutek i cierpienie starły z niej uśmiech i wszelki cień radości, ale nie
starły uroczej młodości. Wielkie czarne oczy płonęły jakąś rozpaczliwą i zachłanną ciekawo-
ścią. Henryk długo patrzył. Był oczarowany. Oto dziewczyna z jego snów, z jego młodych
marzeń o miłości. Od kilku lat zaglądał w twarze poznawanych dziewcząt w poszukiwaniu
takiej właśnie — aż znalazł ją tu. Żyje w głębi starego ogromnego boru — jako widmo leśne.
Poczuł, jak mu się spod serca wyrywa głębokie westchnienie. Jeszcze chwila, a wyrwie się na
świat — namiętne i stęsknione. Powstrzymał je w porę i pokrywając drwiną ogarniające go
wzruszenie zapytał Jacka:
— I widziałeś ją tak dokładnie? W lesie? W nocy?
— Narysowałem to, co zapamiętałem w ciągu kilkunastu sekund. Księżyc oświetlał ją
dobrze. Stała z twarzą podniesioną do góry, jakby zasłuchana w szum lasu. Leżałem pod
krzakiem, ukryty wśród liści, w cieniu... a jednak, gdy tylko obróciła twarz w moją stronę,
dojrzała mnie natychmiast. Teraz myślę, że ona... że źrenice jej... tak jak u kota... że widzi w
nocy. Może żyje w ciemności?
— Więc wierzysz w realne istnienie tej dziewczyny? — zapytał Henryk.
— Kto ją widział, poznaje natychmiast... w tym portrecie.
* * *
Z obozu do gajówki było około pół kilometra drogi, a raczej leśnej ścieżki, przetartej
dopiero przez harcerzy. Henryk szedł ścieżką głęboko zamyślony. Od trzech dni myśl jego
nieustannie krążyła dokoła dziwnej zagadki. Trzy noce spędził na podchodach, trzy razy wi-
dział z daleka tajemniczą dziewczynę, która odpływała i znikała przy najmniejszym podejrza-
nym szeleście. Próbował wołać, zagadywać, ale dziewczyna nie słuchała, uciekała w pani-
cznym przerażeniu i przepadała w gęstwinie.
W dzień całymi drużynami skrupulatnie przeszukali las w zasięgu kilkudziesięciu
metrów. Bez skutku. Po dziewczynie nie pozostał nawet taki ślad, jaki się udało znaleźć
przybocznemu. Dzisiaj, po porannej naradzie. postanowili działać systematycznie, a więc
przede wszystkim obserwować gajówkę i wybadać zręcznie gajowych.
To ostatnie zadanie wziął na siebie Henryk i właśnie teraz dochodził do gajówki.
W czasie wielu obozów leśnych, w których brał udział, widział różne gajówki. Były one
najczęściej nabiałową bazą obozów, tak jak obóz był dla rodzin gajowych miłą dystrakcją w
ich ubogim w przeżycia leśnym bytowaniu. Wszędzie i zawsze witano ich z radością, a że-
gnano z żalem. Tutaj nie! Tutaj nieprzejednaną postawę gajowego przełamało dopiero wyra-
źne zezwolenie nadleśnictwa na założenie obozu i polecenie udzielania wszelkiej możliwej
pomocy harcerzom.
Słowo „pomoc” okazało się fikcją. Poza ponurymi, niechętnymi spojrzeniami, gajówka
nie miała nic dla harcerzy, nawet nabiału, po który musieli jeździć raz na tydzień na targ do
miasteczka. Henryk przypomniał sobie zabawne spotkanie z żoną gajowego, która piekła się
w upale i kurzu placu targowego nad osełkami masła i koszykami jaj. Kupili wtedy wszystko
od nadrabiającej miną gajowej, a mimo to w dalszym ciągu nie mogli nic dostać w gajówce.
„Jeśli mają coś do ukrycia, postępują bardzo głupio — myślał Henryk stojąc przed
drzwiami gajówki. — Takie postępowanie zaintrygowałoby każdego”.
Już podniósł rękę, aby zapukać, gdy nagle gdzieś w pobliżu usłyszał stłumiony, jakby
dobiegający zza ściany głos:
— Nie mogę! To nie moje!!
Henryk prześliznął się wzdłuż ściany w stronę uchylonego okna. Chciał zobaczyć twarz
człowieka, którego matowy, zgnębiony głos powtarzał coraz ciszej:
— Nie moje! Wszystko, co miałem, oddałem! Tego nie mogę! Po co to panu! Och! Czy
ta przeklęta wojna nie skończy się nigdy?!
W tej chwili obudził się pies, ukrywający się przed upałem w cieniu obory i podniósł
zgiełk; przyłączyło się do niego basowe ujadanie z sieni. Henryk odskoczył od okna. Niemal
natychmiast w drzwiach gajówki stanął gajowy.
— Kto tu?! — krzyknął groźnie.
— Dzień dobry, panie gajowy. Czy jest żona?
Gajowy nie odpowiedział na pozdrowienie. Podejrzliwie oglądał przybysza.
— Jest. Bo co? — mruknął wreszcie niechętnie.
— Mam do pańskiej żony małą prośbę. — Henryk z udaną swobodą zręcznie przesunął
się obok gajowego i wszedł w drzwi, które — jak mu się wydawało — muszą prowadzić do
tego pokoju, skąd słyszał głos nieznajomego człowieka. W pokoju jednak nie było nikogo.
— Kobieta w kuchni! Gdzie pan idzie? — wołał za nim gajowy; sam stał w sieni nie
zdradzając ochoty wejścia do pokoju.
Henryk udawał, że nie rozumie jego intencji przepędzenia go do kuchni; usiadł w fotelu
i rozejrzał się dokoła.
— Ładnie mieszkacie — powiedział szczerze zdziwiony. Wnętrze gajówki (widział trzy
pokoje w amfiladzie) przypominało mieszkanie zamożnej kulturalnej rodziny inteligenckiej, z
fortepianem, obrazami, dywanami i obszerną, pełną książek szafą biblioteczną.
— Tyle książek! — krzyknął po chwili i udając w dalszym ciągu nieobytego, wścib-
skiego prostaka wbiegł do pokoju z książkami.
Gajowy krzyknął coś groźnie.
— Boi się pan, że nabrudzę? — powiedział naiwnie Henryk. — Nie. W lesie sucho.
Mam czyste buty.
Zjawiła się żona gajowego.
— Ślicznie mieszkacie — powtórzył Henryk.
Kobieta z trudem ukryła zadowolenie; mieszkanie było wyraźnie jej dumą.
— A, kupiło się to i owo. Pomalutku się dorabiamy. Tu, w lesie, na nic się nie wyda, to
i...
— Pan ma do ciebie interes. Pytaj, o co chodzi — przerwał jej gajowy i oczyma
wskazał gdzieś za siebie, jakby w stronę biblioteki.
— Interes nie zając, nie ucieknie — zaśmiał się Henryk z głupia frant. — O, jakie ładne
książki! Takie grube! Złocone! — sięgnął po jedną z nich.
— Niech pan to zostawi! — krzyknął gajowy, a po chwili, zreflektowawszy się pod
niewinnym spojrzeniem zdziwionego gościa, dodał:
— Kobieta musi iść do roboty. Niech pan mówi, co i jak. Nie ma czasu na pogaduszki.
Henryk nie wypuszczał z rąk wziętej książki i niby bezmyślnie i odruchowo przerzuca-
jąc kartki mówił:
— Mamy w obozie chorego kolegę. Przeziębiony. Nie można go trzymać w namiocie.
Czy nie dałoby się umieścić go na kilka dni u państwa?
— Nie! — warknął gajowy.
— Może jakiś kącik? Byle pod dachem. Zapłacimy. On jest bardzo wątły, urodził się w
czasie wojny.
— Nie ma o czym gadać! — uciął gajowy, a żona jego dodała:
— Syn przyjedzie z żoną i dziećmi na letnisko, trzeba będzie...
— Nie musisz się tłumaczyć! — przerwał gajowy i niedwuznacznym gestem wyprosił
Henryka z mieszkania.
Nie było rady. Trzeba było wracać z niczym do obozu.
Czy z niczym? Henryk wracając leśną ścieżką porządkował spostrzeżenia. Przerażały
go własne przypuszczenia. Im bliżej był obozu, tym bardziej przyspieszał kroku. Nie odpo-
wiedział na pytające spojrzenia druhów; przywołał Jacka, wzięli rowery i popędzili do miaste-
czka.
Wracali wieczorem z ciężkim sercem, wstrząśnięci prawdą, która im się wyłaniała z
poznanych faktów. Długo radzili w namiocie komendy. Owocem tej narady był list, który
Henryk zaniósł następnej nocy do lasu i zawiesił na krzaku jałowca w miejscu, gdzie najczę-
ściej widywano dziewczynę. Na kopercie widniał duży napis: Dla Fioli.
Położył się opodal, pod krzakiem leszczyny, owinął w pelerynę i czekał. Fosforyzowane
wskazówki posuwały się powoli, mijała godzina za godziną, a dziewczyna nie zjawiała się.
Wydawało mu się, że się już nie doczeka.
Zobaczył ją dopiero około drugiej w nocy. Posuwała się powoli, kryjąc się w cieniu i
rozglądając trwożliwie dokoła. Szybko nazrywała jagód do koszyczka. Zanosiło się na to, że
nie pójdzie dalej i nie zobaczy listu. Henryk patrzył zmartwiony i bezradny. Wiedział, że nie
może się nawet poruszyć; każdy szelest spłoszy ją nieodwołalnie... A jednak zobaczyła list.
Odetchnął z ulgą. Patrzyła długo w tamtą stronę, nie ruszając się z miejsca; wreszcie bardzo
powoli poczęła się skradać w stronę listu.
Henryk odkrył przy tym tajemnicę jej unoszenia się nad ziemią. Miała na nogach rodzaj
dziwacznych koturnów, wspartych na kilkunastu długich gwoździach. Takie „obuwie” nie
zostawiało żadnych śladów na leśnym runie i mchu. Przystanęła przy krzaku z listem. Bała się
wziąć go do ręki, badała uważnie krzak, jakby w obawie zasadzki. W pewnym momencie
krzyknęła głośno i schwyciła list. Widocznie przeczytała na nim swoje imię. Nie czytając,
schowała list na piersi, szybko odpłynęła i zniknęła w gęstwinie.
Henryk podniósł się i świecąc latarką bateryjną poszedł w stronę, gdzie zniknęła. Krążył
chwilę po lesie, gdy nagle usłyszał za sobą szelest. Obejrzał się. O kilka kroków od niego
stała tajemnicza dziewczyna.
— Proszę się nie zbliżać! — krzyknęła, gdy ruszył w jej stronę. — Jaki pan może dać
dowód, że to wszystko prawda, że już naprawdę po wojnie?
— Dowód? Ależ... Jakież dowody są wam potrzebne? Zresztą... — sięgnął ręką do
kieszeni na piersi po legitymację.
To ją spłoszyło. Odbiegła. Długo musiał ją przywoływać łagodnym szeptem, aż zbliżyła
się znowu.
— Rzucam pani moją legitymację.
Podniosła rzucony kartonik i długo oglądała.
— Czy pan jest naprawdę taki... śliczny?
Zmieszał się; był zaskoczony niespodziewanym pytaniem, chciał pobiec do niej, ale
znów powstrzymała go gestem obronnym. Długo jeszcze wpatrywała się w kartonik.
— Henryk... — szepnęła, jakby ucząc się na pamięć. — Papier można sfałszować —
rzekła wreszcie niezbyt pewnie. — Ja bym chciała... nie dla mnie... jakiegoś innego jeszcze
dowodu,
— Czy pani myśli, że Niemcy uciekaliby się do takich wybiegów, gdyby wiedzieli o
waszym istnieniu?
Westchnęła. Nie odpowiedziała. Powoli zbliżyła się do niego. Długo patrzyli na siebie
bez słowa. Stali w brzasku rozkwitającej jutrzenki jak dwa urocze leśne duchy. Jej oczy szkli-
ły się łzami. On z wielkim trudem powstrzymywał chęć utulenia jej w swoich ramionach; bał
się ją spłoszyć.
Gdy uśmiechnął się serdecznie, spojrzała przestraszona i cofnęła się.
— Co się stało z pana twarzą?! — krzyknęła.
Nie zrozumiał, o czym mówi.
— Miał pan przez chwilę... coś takiego na twarzy... taki miły wyraz. Takie... ciepło.
Czy to może... był uśmiech?
— Tak! — nareszcie zrozumiał. — Uśmiech.
— Uśmiech... Czytałam to słowo. W jednej książce... przeczytałam: „Jej twarz zajaśnia-
ła uśmiechem”. Byłam ciekawa, co to. Czy to trudno nauczyć się uśmiechu?
— Nie! Nie trudno! Nauczę panią! Nauczę cię, Fiolu! Zrobię wszystko, żeby teraz cale
twoje życie było jednym uśmiechem! — Zamilkł zawstydzony swoim wybuchem; bał się, że
go nie zrozumie, że zdziwi się, ale słuchała zachwycona i oczarowana. Nie było w niej cienia
pozy. Uświadomił sobie, że jest przecież pierwszym mężczyzną, który okazał jej uczucie,
może w ogóle pierwszym ujrzanym młodym człowiekiem.
„Tylko ode mnie zależy, czy potrafię wzbudzić uczucie w jej sercu” — myślał śledząc z
zachwytem grę wrażeń na jej prześlicznej twarzy.
— Czy teraz mnie pocałujesz? — zapytała naiwnie.
Nie odpowiedział. Wziął ją w ramiona. Przytulił serdecznie, jak ukochane przemiłe
dziecko, którym była mimo rozkwitłej kobiecej krasy.
— Jak mocno bije ci serce — powiedziała.
— To z radości, że jesteś prawdziwą, żywą dziewczyną! A nie widmem leśnym... Bo
musiałbym... kochać widmo.
— Och! — krzyknęła nagle. — Zapomniałam u nich. Zapomnieliśmy! A oni tak
czekają na dowód. Ja ci wierzę, ale oni!...
— Już wiem! — powiedział po chwili namysłu. — Przyniosę ci radio. Naszą obozową
„Szarotkę”. Zapoznam cię z obsługą. Poczekaj.
Pobiegł pędem do obozu. Wkrótce był z powrotem. Europejskie stacje jeszcze milczały.
Strzałka wyławiała z eteru jedynie trzaski i zgrzyty, wreszcie odezwała się jakaś rozgłośnia
angielska.
Fiola słuchała chwilę.
— Co to za Niemcy wschodnie i zachodnie? — zapytała.
— Rozumiesz po angielsku? — zapytał.
— Uczymy się wielu rzeczy. Czasu nie brakowało... Czy mogę im to zanieść?
— Naturalnie!
Chwyciła „Szarotkę”, a drugą rękę wyciągnęła do Henryka.
— Chodź ze mną.
Pobiegli razem w las. Dostrzegł otwór pod jałowcem dopiero w chwili, gdy znikała w
nim.
— Poczekaj na mnie tutaj — szepnęła. — Oni mogliby się przestraszyć.
Jałowiec opadł za nią, wraz z kawałem darni obracającej korzenie. Henryk okręcił się
peleryną i czekał.
Nie czekał długo. Jałowiec z darnią podniósł się i spod ziemi wypełzło siedem ludzkich
cieni. Wkrótce potem obozowa warta patrzyła zdumiona, jak komendant wkracza do obozu na
czele dziwnego pochodu. Obok komendanta szła piękna dziewczyna; prowadzili pod rękę
słaniającą się staruszkę. Za nimi siwowłosy wychudły starzec ciągnął dwoje dzieci w nieokre-
ślonym wieku, które wlokły się z trudem. Koszmarny korowód zamykał wysoki, potwornie
wychudły mężczyzna, niosący w ramionach długiego, może szesnastoletniego chłopca z
nogami zniekształconymi krzywicą.
Cichy jęk, który wyrywał się z piersi idących, przeleciał iskrą po całym obozie. Z
namiotów i szałasów wybiegł kto żyw, mimo że daleko jeszcze było do porannej pobudki.
— Ona... — szeptano dokoła.
Ktoś ożywił tlące się na polanie ognisko. Przybysze posunęli się ku niemu jak zaczaro-
wani.
— Ogień — mówili z zachwytem.
Usadzono ich na wyniesionych z namiotów pneumatycznych materacach, pojono gorącą
czarną kawą. Poddawali się tej serdecznej troskliwości z biernym zachwytem.
Jedynie starzec przecierał nieustannie oczy i szeptał:
— Sen? Czy obłęd? Dwanaście lat po wojnie! Co za potworność!!
Henryk poznał natychmiast ten głos; słyszał go pod oknem gajówki. Przysunął się do
starca.
— Nie sen, doktorze Inlender — szepnął.
— Skąd pan wie...? Jak doszliście do tego?
— Opowiem, czego my się dowiedzieliśmy, a pan potem dopowie nam resztę, której
jeszcze nie znamy.
Wszystkie oczy zawisły na ustach Henryka.
— Jesteście panowie obaj z bratem znanymi i bardzo cenionymi lekarzami...
— Byliśmy — poprawił starzec gorzko.
— Jesteście — powtórzył Henryk. — Pamiętają was ludzie w miasteczku i wspominają
serdecznie. Rozmawialiśmy z nimi. Niejeden zawdzięcza wam życie.
— Gajowy także zawdzięczał — załkała nagle staruszka.
— Ach, tak? — uprzytomnił sobie Henryk. — Zastanawiałem się, jak się to zaczęło.
Więc inicjatywa wyszła od niego?
— Tak. I... mam wrażenie, że na początku nie miał złych intencji — odpowiedział
młodszy brat. — Urządził nam dobrą kryjówkę nie szczędząc trudu. Przez pierwsze dwa lata
mieszkaliśmy wygodnie w gajówce pod ochroną kilku czujnych psów. Na ich alarm schodzi-
liśmy do kryjówki, pod dom. Kryjówka miała wiele komór i rozgałęzień. Z czasem psie
alarmy stawały się coraz częstsze, wreszcie gajowy kazał nam stale przebywać pod ziemią,
wychodzić na powierzchnię tylko nocą... i to nie zawsze. Przynosił nam coraz bardziej prze-
rażające wieści. Hitler podbił cały Związek Radziecki, całą Azję i Afrykę, teraz toczy wojnę z
Ameryką.
— Przecież Hitler zabił się przeszło dwanaście lat temu! — krzyknął któryś z harcerzy.
— Tak? — starzec nie zdziwił się bardzo. — Będziemy musieli uczyć się na nowo
historii współczesnej.
— I to wszystko gajowy zmyślał? Co za łajdacka perfidia! — zawołał Jacek.
— Chciwość jest matką zbrodni — szepnął starzec. — Teraz widzę, że my sami też
jesteśmy winni. My obudziliśmy w nich zachłanność. Sami wypisaliśmy wyrok na siebie.
Jeszcze przed zamknięciem getta wydaliśmy im całe urządzenie domu, pouczając o wartości
niektórych rzeczy, szczególnie obrazów. Fikcyjnie, aby uchronić ją przed Niemcami, zapisa-
liśmy gajowemu naszą willę i kawał ziemi.
— Tak! To właśnie u notariusza nasze podejrzenia zamieniły się w pewność — wtrącił
Henryk.
— Swoje utrzymanie opłaciliśmy wszystkimi kosztownościami, a było ich niemało.
Kilka oszczędnych, pracowitych pokoleń gromadziło je. Można by za nie utrzymać kompanię
wojska, a nie wystarczyło dla takiej gromadki.
— Nie wystarczyło? — krzyknęli harcerze.
— Od pewnego czasu dostawaliśmy już tylko trochę czarnego chleba i jałowe ziemnia-
ki.
— Potwór — szepnęli słuchający.
— Były dni, szczególnie ostatnie, gdyśmy musieli zadowolić się uzbieranymi przez
Fiolę jagodami. I o to miał wielką pretensję. Zabronił jej pokazywać się w lesie, nawet w
nocy... Niemcy rzekomo krążyli w pobliżu, zabierali wszystką żywność. W gajówce „pano-
wał głód”.
— I wy wierzyliście wszystkiemu?!
— Nie! — wykrzyknęli niemal jednocześnie. — Słyszeliśmy przecież ryk krów, chrzą-
kanie świń i inne odgłosy zasobnego gospodarstwa — ciągnął dalej starzec. — Ale wierzyli-
śmy, że wojna wciąż trwa. I chcieliśmy ją przeżyć. Chociaż... ja straciłem już nadzieję. Od
kilku lat... straciłem. Żona jakimś kobiecym instynktem zrozumiała to pierwsza... Nie, nie
szukajcie jej wzrokiem między nami. Ta staruszka — to żona młodszego brata. Oboje nie do-
biegli jeszcze pięćdziesiątki... Nie dziwcie się. Ja ją zaledwie przekroczyłem... To przeświad-
czenie, że sytuacja jest beznadziejna, doprowadziło żonę do obłędu i śmierci.
— Mamusia umarła dwa lata temu — szepnęła Fioła Henrykowi.
Ojciec jej umilkł. Zapatrzył się w ogień, jakby w nim szukał cienia tej, która nie docze-
kała wyzwolenia.
— Ale wobec tego... dlaczego...? — zaczął Jacek, ale nie umiał dokończyć strasznego
pytania; umilkł zakłopotany.
— Dlaczego, mimo wszystko, nie pozbył się nas? — dokończył za niego starszy doktor.
— Na pewno nie kierował się obawą przed zbrodnią. Miał powód. Bardzo ważny powód.
— Domyślam się — powiedział Henryk. — Jesteście jeszcze w posiadaniu jakiejś
rzeczy, której on pożąda. Tego właśnie domagał się od pana przedwczoraj, gdy słyszałem...
— Słyszał pan?
— Tak. Mówił pan: „Nie mogę! To nie moje”. Od tego momentu zacząłem rozwiązy-
wać zagadkę „tajemniczej dziewczyny”. Wdarłem się do mieszkania. W pobliżu biblioteki
wyczułem czyjąś obecność.
— Byłem pod biblioteką...
— Tak przypuszczałem. Gajowy był bardzo niespokojny. Chciałem jakoś dać znać, że
wojna się dawno skończyła. Mówiłem o koledze, który...
— „Urodził się w czasie wojny”? To mi wtedy nic nie powiedziało. Brałem was za...
Proszę mówić dalej.
— Nazwisko na wyjętej z biblioteki książce powiedziało mi wiele. Resztę poznaliśmy
w miasteczku z rozmów z ludźmi.
— Resztę dopiero poznamy — poprawili go słuchający.
— Dziwicie się, że gajowy już dawno nie skończył z nami? — ciągnął ojciec Fioli. —
Nie wiem skąd, dowiedział się, że w naszych rękach pozostał skarb ostatniej gminy żydo-
wskiej. W lutym czterdziestego trzeciego roku komendant żandarmerii miasteczka zażądał od
gminy dziesięć milionów dolarów okupu w zamian za gwarancję przeżycia wojny. W getcie
było już wtedy wielu cudzoziemskich Żydów. Przynosili nam swoje klejnoty potomkowie
starych rodów kupieckich z Belgii, Danii, Holandii, Niemiec. Nieśli wszyscy inni resztki złota
i kosztowności, ostatnie obrączki, złote zęby. Przewrotny żandarm przedstawił nam pismo
Himmlera uznające legalność prowadzonej transakcji: złoto za życie. Nie uzgodnił jednak
swoich machinacji z SS-manami. Zanim zdążyliśmy wręczyć mu okup, rozpoczęła się likwi-
dacja getta. Skarb pozostał w naszych rękach, zdołaliśmy go przemycić do lasu. Tu zakopa-
liśmy wszystko... Skąd gajowy wie o tym? Nie mam pojęcia. Od kilku lat groźbą, szantażem,
głodem stara się wyłudzić go od nas.
— Na szczęście — bez skutku! — odetchnęli harcerze.
— Do wczoraj — szepnął ojciec Fioli.
— Jak to?! Wydaliście mu skarb?!
— To ja! — młodszy doktor podniósł głowę. — Trzymał mnie wczoraj cztery godziny
w komorze pod biblioteką. Obiecywał dostatek żywności! Opiekę. Nie mogłem patrzeć, jak
dzieci umierają z głodu. Pomyślałem: albo... albo! Albo dotrzyma słowa i nie będziemy tacy
wiecznie głodni, albo nie dotrzyma — i też skończy się nasza męka. Brat nie chciał, ale mnie
było już wszystko jedno. Nie wierzyłem, że żyją właściciele tych skarbów... i tak nie byłoby
komu zwrócić — dokończył i znów zapadł w milczenie.
— Więc osiągnął jeszcze i to? — wykrzyknął ktoś.
— Nie. Myślałem tak, ale... nie! — powiedział ojciec Fioli. — Musi czekać na wasz
odjazd.
— Boi się, że mu przeszkodzimy?
— Nie. Ale skarb jest przypadkiem zakopany właśnie tu, na terenie waszego obozu.
Henryk poderwał się. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jakiemu rozluźnieniu uległa
obozowa dyscyplina. Wszyscy, nawet warta, skupili się dokoła przybyłych. Słońce już wyszło
sponad wierzchołków drzew, a obóz nie rozpoczął swego normalnego życia.
— Warta na miejsca! Stefan i Jurek na rowery i po milicję! Sprowadźcie również
karetkę pogotowia! Staszek i Wacek urządzą namiot komendy dla kobiet i dzieci. Mężczyzn
damy... urwał, bo gdzieś niedaleko rozległ się huk detonacji, za nim drugi, trzeci, czwarty.
Co to? — wszyscy patrzyli w stronę, skąd dochodził huk.
Doktor Inlender podniósł się również i długo patrzył w tamtą stronę. — Granaty —
powiedział wreszcie. — Śmierć przeszła przez wszystkie podziemne komory. Zatarł nasze
ślady.
Młodszy doktor jęknął. Ręce zwinięte w pięści przyłożył do skroni. Siwa kobieta tuliła
do serca przerażone dzieci, a Fiola przypadła do piersi Henryka.
* * *
Po dwóch godzinach auta milicji i pogotowia, obwieszone harcerzami, podjechały pod
gajówkę. Drzwi gajówki otworzyły się... i harcerze stanęli zdumieni. Wybiegł z nich gajowy,
ale jakże zmieniony! Wesoły, przymilnie uśmiechnięty, gościnnie zapraszał na kwaśne mleko.
„Więc nie wyrzuty sumienia, lecz strach przed wyzwoleniem się nieszczęśliwych
więźniów był dotąd przyczyną jego ponurego usposobienia” — pomyślał Henryk przejęty
zgrozą.
— To raczej my was chcemy zaprosić... do nas — odpowiedział oficer milicji na natrę-
tne zaproszenia.
Gajowy uśmiechał się niepewnie. Nie rozumiał jeszcze. Jego żona krzyknęła pierwsza.
Poszedł za jej wzrokiem i w otwartym oknie sanitarki dostrzegł blade twarze ludzi, których
przecież dzisiaj rano pogrzebał. Zaklął plugawie i rzucił się do ucieczki. Harcerze byli szybsi.
Po minucie zbrodniarz szamotał się w aucie skuty żelazem ze swą godną wspólniczką, a
wkrótce potem patrzył z bezsilną wściekłością, jak harcerskie saperki wykopują spod korzeni
starego dębu obiekt jego tyloletnich pożądań — skarb gminy żydowskiej.
— Gdyby tak można było wykopać z ziemi i odzyskać utracone trzynaście lat życia... i
Różę — szeptał ojciec Fioli.
— Zdrowie... — dodała jego siwa bratowa.
— ...i uśmiech — dokończyła szeptem Fiola. Szept ten był przeznaczony tylko dla tego,
który przyrzekł nauczyć ją uśmiechu.
SIÓDMY ZMYSŁ DOKTORA MILLA
WSZYSTKO wskazywało na to, że bankiet był udany i że właśnie dobiega końca.
Rozliczne, odmienne w tonacji i rytmie odgłosy: wesołej rozmowy, lekkiej muzyki, krzątani-
ny kelnerów, szczęku nakryć stołowych — teraz jakby zsynchronizowały się, zdyskretniały,
zlały w jeden melodyjny, z lekka melancholijny utwór. Tylko nieutrudzony Borton wstał,
odsunął z hałasem krzesło i podniósł w górę kielich. Zamigotała tęcza w krysztale.
— Ladies and gentlemen! — zaczął.
— Oh, ten stary nudziarz znów będzie przemawiał! — jęknął ktoś półgłosem.
Obecni zaczęli się nawzajem uciszać.
— Nie będę nudził państwa długim toastem... eee... Moi przedmówcy... eee... godnie
uczcili w swych toastach... eee... ponowny wybór na sędziego naszego... eee... czcigodnego,
eee... przezacnego...
— Znudzonego twoim ględzeniem... — szepnął Simeon.
Rozległy się dyskretne, złośliwe chichoty, ale Borton nie słyszał, był w transie, a gdy
Borton wpadał w trans, potrafił mówić... czternaście godzin! To jego wysuwała zawsze
opozycja, gdy trzeba było stosować obstrukcję przeciw jakiejś niewygodnej ustawie.
Niektórzy goście, a między nimi sędzia White, przypomnieli to sobie i poczuli bolesną
omdlałość w zasiedziałych już i tak kolanach.
— ...sprawiedliwego i gościnnego... — ciągnął Borton.
— Nie przesadzajmy! Bankiet jest na koszt firm gastronomicznych naszego miasta —
sprostował Zohn półgłosem.
— ...gospodarza! Dlatego... eee... gdy nasz bankiet dobiega końca, niech mi będzie wo-
lno wznieść jeszcze jeden... może już dzisiaj ostatni toast ku czci naszego drogiego sędziego
White'a! Niech nam żyje i sędziuje... sto lat! A...
Tu jednak goście, skorzystawszy ze sposobności, przerwali Bortonowi, poderwali się z
kielichami w dłoniach i zagłuszyli go swoimi okrzykami:
— Sto lat! Niech żyje! Niech żyje!
W ogólnym zamieszaniu ktoś popchnął Bortona, ktoś go pociągnął, tak że — ku uldze
obecnych — upadł na krzesło.
Wszystko więc wskazywało na to. że już nic nie zamąci pogodnego biegu bankietu i za
kilka minut zadowoleni goście, pożegnani przez równie zadowolonego gospodarza, powrócą
do swoich domów... Ale — nie! Przekorny los przygotowywał im niespodziankę! Niespo-
dzianka szybkimi krokami zbliżała się do drzwi Klubu Przyjaciół Sprawiedliwości.
Był to człowiek potwornie zmęczony i nieludzko wynędzniały. Brudna, postrzępiona
odzież, kołtuniasty wielotygodniowy zarost, niespokojne oczy szczutego zwierzęcia były legi-
tymacją uprawniającą każdego stróża sprawiedliwości do zainteresowania się tym wyrzu-
tkiem społeczeństwa.
Nic więc dziwnego, że portier poderwał się na jego widok i warknął groźnie:
— A czego tu? Spływać! Ale już!
— Cripps! Czy pan mnie nie poznaje?
— Nie mam znajomości między włóczęgami! No! Zjeżdżaj!
— Zawsze przypuszczałem, że jest pan poczciwym brysiem... i...
— Cooo!? — Potężnym brzuchem popychał portier przybysza w stronę wyjścia, ale ten,
mimo krańcowego wyczerpania, wywinął mu się nad podziw zręcznie i powiedział nie bez
pewnej wyniosłości:
— Jestem doktor Mill. Członek tego klubu. Muszę natychmiast widzieć się z sędzią
White'em.
Te słowa, jak również ich ton tak ubawiły poczciwego portiera, że wybuchnął głośnym
śmiechem: po chwili jednak śmiech jego przeszedł w zdumione skomlenie; wpatrzył się uwa-
żnie w twarz mniemanego włóczęgi.
— Widzę, że mnie poznajecie — przybysz odetchnął z ulgą, ale Cripps najeżył się
znowu.
— Nie! To niemożliwe! Korzystasz z pewnego podobieństwa... Ale nie! Absolutnie nie!
— Pamiętacie. Cripps, za co dostaliście ode mnie pięćdziesiąt dolarów napiwku? Usłu-
ga była dyskretna. O tym wiecie tylko wy i ja.
— Tak, tak! Nie powiedziałem nawet żonie! Tak! Doktorze Mill! Zaraz! — Cripps
zakręcił się wkoło jak zakłopotany brytan. — Tu łazienka... przybory do golenia... Przyniosę
jakąś bieliznę... frak...
— Nie mam czasu! Są na moim tropie! Łazienka na potem. Za chwilę mogą tu być!
— Co pan zrobił, doktorze Mill? — życzliwość zniknęła z głosu portiera.
— Dość tych pytań! Idą! — krzyknął Mill i rzucił się w stronę sali bankietowej.
— Stój pan! — warknął Cripps i chwycił go za rękaw.
— Precz z rękami! — szarpnął się ścigany i odepchniętemu Crippsowi pozostał w ręku
tylko strzęp brudnego, zetlałego łachmana; nagła cisza, która spadła na salę bankietową, była
najlepszym dowodem, że intruz już tam dotarł, a portier, być może, zapłaci za to utratą intra-
tnej posady.
A tymczasem w sali bankietowej, po momencie osłupiałej ciszy, wybuchł teraz zgiełk
przerażonych głosów:
— Kto to?! Gangsterzy!
— Kto go tu wpuścił?!
— Boję się! — wrzeszczała histerycznie pani Simeon.
— Precz z tym włóczęgą!
— Zawracaj i zmiataj! Ale już! — Wysoki kelner zatrzymał Milla na środku sali, ale ten
odepchnął go z niespodziewaną siłą, tak że taca ze szkłem brzęknęła o posadzkę.
Za chwilę kilkanaście silnych męskich ramion trzymało Milla.
— Za drzwi go! — komenderował Borton.
— Jerzy! To ktoś do ciebie! — zawołała pani White.
White podniósł się i podszedł do grupy szamocących się z przybyszem mężczyzn.
— Puśćcie go, panowie. Co może nam zrobić ten nieuzbrojony człowiek? Nas jest tylu,
a on jeden. Zbliżcie się. Czego sobie życzycie?
Mill stał i z trudem chwytał oddech otwartymi ustami; po chwili wyszeptał:
— Jak się masz, Jerzy.
Zdziwione, napięte milczenie zapanowało na sali.
— Tom?! — White z natężeniem wpatrywał się w przybysza. — Ty?! Tutaj?! W takim
stanie?! Co się z tobą dzieje?!
— Muszę z tobą pomówić! Zaraz!
— Może pojedziesz do nas i przebierzesz się?
— Nie! — krzyknął Mili. — Muszę mówić z tobą zaraz... Chociaż... dlaczego nie wiem,
jakim jesteś zwierzęciem...? To dziwne — zakończył ciszej, a w głosie jego zabrzmiał zawód
graniczący z rozpaczą.
— Co ty mówisz? Nie rozumiem cię... Proszę państwa, mój kolega uniwersytecki,
doktor Tomasz Mill...
— Mill?! — przerwał mu Borton. — Ja znam tę sprawę! To wariat! Rok temu został
zamknięty w zakładzie psychiatrycznym! To on chciał zamordować żonę i głównego depen-
denta!
W tej chwili na salę wbiegło trzech policjantów.
— Proszę o spokój! — zawołał sierżant. — Nic państwu nie grozi! Zaraz go uspokoi-
my! Johnson! Zabiegnijcie mu od okna! — Sprawnie obezwładnił Milla. — No, mamy cię
nareszcie.
— Jerzy! — jęknął schwytany, a jego spojrzenie wstrząsnęło White'em.
— Zostawcie go! — rozkazał policjantom
— Oh. ty rżysz! — ucieszył się Mili. — Przeczuwałem, że jesteś koniem. Nie omyliłem
się.
Sierżant, który jeden z niewielu usłyszał te słowa, zawołał tryumfująco:
— Sam pan widzi, panie sędzio, że to wariat! Mamy rozkaz schwytać go i dostarczyć z
powrotem do zakładu.
— A kto zarządza jego firmą? — zapytał Simeon i zaśmiał się swoim dziwnym,
irytującym chichotem.
— Kiedyś mówiłem ci, że Simeon to hiena — powiedział Mill do White'a — i teraz
widzę, że nie myliłem się.
— Tom, zamilknij — poprosił White.
— Zapewniam cię, że nie jestem wariatem; gdy ci wszystko opowiem, zrozumiesz
mnie. Każ tylko odejść temu indorowi i jego psom gończym.
— Obrażasz policję — skarcił go sędzia.
— Nie. Tak ich widzę... i słyszę.
— Czy słyszysz inaczej niż my?
— Tak. I to jest właśnie cała moja tajemnica i... wina, ale przy tej niemiłej menażerii
nic więcej nie mogę ci powiedzieć.
— Menażerii? — zaszumiało wśród zebranych. — O kim on mówi?! To naprawdę
wariat!
— Oh, Tom! Nie utrudniaj swojej i tak niełatwej sytuacji.
— Czy już możemy go zabrać? — niecierpliwił się sierżant. — Mamy rozkaz...
— Tu obowiązuje was przede wszystkim rozkaz sędziego — przypomniała pani White,
przyglądająca się dotąd z milczącym współczuciem nędzarzowi. Rozpoznawała w nim powoli
świetnego, obiecującego studenta, z którym Jerzy poznał ją przed kilku laty.
— O jakie przestępstwo jest oskarżony doktor Mill? — zapytał rzeczowo White.
— Jaki on tam doktor? Zwykły wariat, panie sędzio — odpowiedział sierżant.
— Kto to orzekł?
— Lekarze.
— Zapłaceni przez sukę i kujota — wtrącił Mill.
— Cicho, Tom — poprosił White cierpliwie i znów zwrócił się do sierżanta. — Czy jest
groźny dla otoczenia?
— Jeszcze jak! — wykrzyknęli zgodnie trzej policjanci. ale sędzia był dokładny.
— Na przykład?
— No... — tu policjanci poczęli bąkać zakłopotani. — Uciekał... Nie mogliśmy go
złapać... Trzy tygodnie wymykał się nam.
— Trzy tygodnie! — jęknęła Helena White.
— Trzy tygodnie! — powtórzył jej mąż. — I co? Czy w tym czasie napadł kogo? Pobił?
Okradł?
— No... to nie... ale...
— A nas jak nastraszył! Sam wygląd! Uderzył kelnera! Portiera!
Goście podzielili się na dwa obozy, z których pierwszy był wrogi, krzykliwy i liczny; w
drugim, skupionym koło Heleny White, współczującym i nielicznym, odzywano się ciszej:
— Trzy tygodnie! Nieszczęśliwy człowiek! Zaszczuty! Gdyby nawet w takich warun-
kach uczynił co złego, nie on byłby winien!
— Obraża wszystkich! Nas! Lekarzy! Nawet tutaj... Pana bankiera Simeona nazwał
hieną, pana sędziego — koniem, portiera — brysiem, mnie — indorem, a wszystkich — za
przeproszeniem, menażerią! — Sierżant odzyskał pewność siebie i zdecydowanym ruchem
sięgnął po ramię Milla, ale sędzia odsunął go.
— W takim stanie, po takich trzech tygodniach można bezkarnie mówić wiele słów nie-
odpowiedzialnych. Nie dostrzegam zresztą w tym, co mówi doktor Mill, cech zniesławienia.
Sierżancie, możecie odejść. Biorę ściganego pod moją opiekę. Zarządzę badania lekarskie i
jeśli zajdzie potrzeba, sam go odwiozę do zakładu.
Przeprosił gości, których zostawił trosce żony, i wziąwszy pod ramię nieszczęsnego
oberwańca przeszedł z nim do zacisznej palarni klubowej. Tutaj gość, pokrzepiony posiłkiem
i kilkoma łykami whisky, opowiedział swoją dziwną historię.
— Jestem najzupełniej normalny... nie! nie normalny, jeśli za normalne uważa się to, co
przeciętne... Ale jestem zupełnie zdrowym człowiekiem! Nie psychopatą!
— Oryginałem byłeś zawsze — przyznał White.
— Właśnie! A pamiętasz, jaka była moja idée fixe?
— Psychologia, prawda?... To zresztą w naszym zawodzie nauka pierwszej wagi. Jak
można być sędzią czy adwokatem bez znajomości ludzkiej psychiki? Ja sam cierpnę nieraz na
myśl, że niewinny może mi się wydać winnym i odwrotnie.
— Tak! I ja dlatego chciałem poznać człowieka! Zerwać z niego maskę i zasłonę!
Odkryć nagą prawdę o nim! Kim jest! Jaki jest! Czego można się po nim spodziewać ! .
— Spokojniej, Tom — poprosił sędzia łagodnie.
— Takich szańców nie zdobywa się spokojem.
— ... i...?
— I udało mi się! Czy możesz pojąć?! Nie ma dla mnie tajemnicy w żadnym człowie-
ku! O każdym ci powiem, kim jest, jaki jest i do czego jest zdolny.
— To czasem trudno powiedzieć nawet o sobie.
— Tak... — Mill westchnął ciężko, zgasło jego ożywienie.
— Co ci jest, Tom?
— Dotknąłeś bolesnego miejsca... Właśnie to! O każdym! O wszystkich! A o sobie —
nie! Staję przed lustrem! Wpatruję się! Krzyczę! Może głos...? I nic! Żadnego znaku! Zawsze
ta sama maska! Maska człowieka! Dlaczego?!
— Nie krzycz, Tom. Opowiadaj systematycznie. Przecież ja ciągle jeszcze niewiele
rozumiem.
— Pewnego dnia, gdy siedziałem zrozpaczony, odrzuciwszy precz dzieła najsławniej-
szych psychologów świata, zrozumiałem, że prawda jest blisko, że wystarczyłoby tylko
odkryć zwierzę, które siedzi w każdym człowieku!
— Ależ?! — żachnął się White. — Przecież taka antropomorfizacja zwierząt jest bardzo
naiwna, podoba nam się, bawi nas w bajce, w poezji, w gaworzeniu dziecka, ale... wybacz,
dorosły człowiek nie może brać tego na serio.
— A jednak... Może byłem wtedy poetą, może naiwnym dzieckiem, ale uwierzyłem na-
gle, że takie napięcie woli, takie potężne pragnienie, jakie wyzwoliłem w sobie, może sprawić
wszystko! Nawet cud!
— Nawet?
— Nie. Nie potrząsaj grzywą. Nie parskaj! Wiem, pomyślałeś, że właśnie wtedy popa-
dłem w obłęd.
— Nie każda mania musi być zaraz obłędem.
— Mania... — Mill uśmiechnął się gorzko.
— Zrozum... przecież takie uczłowieczenie zwierząt czy bestializacja ludzi — to w
gruncie rzeczy tylko sprawa umowna.
— Mylisz się.
— To nasz ludzki wymysł, że pies jest wierny, świnia plugawa, lis chytry, gęś głupia, a
kot przewrotny. To bogata wyobraźnia pisarzy... Kiplinga... i ...
— Nie! To doświadczenie wielu ludzkich pokoleń. Tysiące lat obserwacji złożyły się na
tę opinię. Oczywiście, nie można upraszczać, pies psu nierówny ani szkapa rumakowi, ale dla
mnie i te różnice nie są trudne do rozszyfrowania.
— Niemożliwe!
— I wtedy... w tamtej chwili... weszła do mego gabinetu pokojówka z kawą dla mnie.
Nasza młoda Klara. Postawiła kawę i beknęła nieśmiało.
— Co?
— Beknęła. Spojrzałem na nią i... Tak. To było cielątko! Bezradne, głupiutkie, nieśmia-
łe, a przy tym ciekawe.
— Zamieniła się w cielę?
— Ależ nie! Stała koło stolika — ta sama co zawsze, niebrzydka, zgrabna dziewczyna,
a jednocześnie dostrzegałem w niej wszystkie cechy cielęcia.
— To zabawne!
— Widzisz. Rżysz. Ja też wtedy zaśmiałem się ku jej wielkiemu przerażeniu. Od tego
czasu chodziłem wśród ludzi pewny siebie i szczęśliwy. Spełniło się marzenie mojego życia!
Żaden człowiek nie był dla mnie zagadką.
— Wszystko to ma wiele pozorów prawdy, ale... wobec tego... dlaczego cię...?
— Dlaczego mnie zamknęli?
— Może zbyt jawnie głosiłeś swoją prawdę o ludziach?
— Tak. To również obróciło się przeciw mnie, ale po Stanach chodzi wielu jeszcze
dziwniejszych oryginałów i nikomu nie przyjdzie do głowy zamykać ich.
— Właśnie, więc tym bardziej dziwne...
— Inicjatywa wyszła od kobiety, która była moją żoną. Znałeś ją przecież?
— Aż nazbyt dobrze!
— A! Prawda! To ty mi tak gorąco odradzałeś to małżeństwo.
— Coś mnie od niej odpychało.
— A jednak przeraziłbyś się, gdybyś ją ujrzał — tak jak ja! Bez maski! Suka! Plugawa
suka!
— Tom! — White nie ukrywał oburzenia.
— Wzdrygnąłeś się? Jak można tak mówić o kobiecie? A jednak nie przesadzam. Gdy
wróciła z podróży po Europie i stanęła przede mną, nie mogłem powstrzymać okrzyku obrzy-
dzenia! Chciała mnie pocałować! Och! Nie! Nie mogłem się zmusić! Nie mogłem udawać!
Nie! Nie mogłem stłumić odrazy! A przy niej ten kujot! Tchórzliwy i podstępny... ale drapie-
żny!
— Kto?
— Mój dependent. Moja prawa ręka w firmie.
— Ojciec już ci przekazał firmę?
— Ojciec umarł. To ona, Elżbieta, naraiła mi na dependenta swego kuzyna. „Zdolny
prawnik” — zachwalała go. Tak. Okazał się zdolny do wszystkiego! I wtedy... zrozumieli
natychmiast, żem ich przejrzał. Czytałem przerażenie w ich oczach. Postanowili działać.
Uprzedzić, uderzyć, zanim ja powezmę jakąś decyzję. I to im się udało.
— A lekarze? Uwierzyli? Przecież musieli cię badać!
— Są i wśród lekarzy osły, a nawet hieny i krokodyle. Swój swego zawsze znajdzie. I
oni znaleźli... Pewnej nocy podniosła krzyk; chciałem ją, jak zeznała, zamordować w ataku
szału. Ja! Ja, który drżałem ze wstrętu, gdy ujrzałem ją z daleka! Ja, który nie dotknąłbym jej
za skarby świata!
— I to wystarczyło? Jedno zeznanie?
— Dependent zeznał, że i na niego kilka razy rzuciłem się w biurze. Klara wspomniała
moje bezsensowne, jak jej się zdawało, śmiechy; kogoś zraniłem wtedy w nocy, gdy mnie
zabierali; broniłem się, gdy mi nakładali... kaftan.
— I ja bym się bronił.
— Zelżyłem bestie, które dobrali sobie do komisji lekarskiej.
— Dlaczego nie umiesz milczeć?
— Nauczę się.
— A... tam?
— Był to straszny zakład. Trzeba było mieć ogromnie zdrową psychikę, aby nie zwario-
wać naprawdę. Tego rodzaju zakłady są — podejrzewam — obliczone na to. Za wielu ludźmi
o zdrowych zmysłach, ale słabych nerwach, ich bramy zamykają się na zawsze.
— Potworne! I nie spotkałeś tam nikogo, kto by cię wysłuchał? Zrozumiał?
— Tak! — Twarz Milla rozjaśniła się ciepłem uśmiechu. — Spotkałem Rosomaka, to
bardzo mądre i sprawiedliwe zwierzę.
— Lekarz?
— Pielęgniarz. Zaryzykował wiele, ale pomógł mi wydostać się. Zrobię wszystko, aby
nie żałował.
— Więc trzy tygodnie tułałeś się po Stanach?
— Trzy tygodnie? Gdybyś powiedział — trzy lata, też bym się nie zdziwił.
— Wierzę. Czy uciekałeś z myślą o przedostaniu się do mnie?
— Nie. Najbliżej zakładu mieszkał Edward Stacy. Pamiętasz go? Pomagaliśmy mu w
nauce. Myślałem — bogaty, poczciwy, pomoże.
— I co Edward?
— Edward to osioł!
— Odmówił ci pomocy?!
— Wcale go o nią nie prosiłem. Spojrzałem na jego oślą mordę i minąłem go bez słowa.
— A jeśliś się omylił?
— Nie. Tak samo minąłem Henryka Marly i Tomy'ego Bocka, i jeszcze kilku innych.
Zbliżałem się tylko do szlachetniejszych zwierząt. I tylko dlatego — policja nie mogła mnie
tak długo schwytać. Gdy byłem bliski obłędu z wycieńczenia i rozpaczy, pomyślałem o tobie.
Przeczuwałem, że jesteś koniem — i nie omyliłem się.
— Ach, to stąd twoje uwagi o grzywie i rżeniu? Jeśli wierzyć Swiftowi, mogę być
dumny z twojej opinii.
— Swift miał rację! Jerzy! W tej okropnej ucieczce ani razu nie zawiodłem się na
koniu, nawet wtedy, gdy była to tylko nędzna, zamorzona szkapa.
W tej chwili usłyszeli szelest kotary w drzwiach palarni. Na progu stanęła Helena
White.
— Czy nie przeszkadzam?
— Nie. Goście już odeszli? — White uśmiechnął się do niej z tą tkliwą serdecznością,
po której można poznać szczęśliwe małżeństwo, a potem gwałtownie zwrócił się do Milla i
poprosił szeptem:
— Tom, nie mów mi nic o Helenie. Proszę cię.
— Kochasz ją i boisz się prawdy? — odpowiedział tak samo Mill, a głośno dodał: —
Nie bój się, Jerzy. Twoja żona to orlica na wysokiej skale, nie dosięgnie jej brud życia.
White odetchnął z ulgą, a Helena zaśmiała się prześlicznie.
— O, jaki miły komplement! Trochę staroświecki, ale bardzo oryginalny. Takie
porównanie jest mi szczególnie miłe, bo pochodzę z rodziny, której herbem w Starym Kraju
jest właśnie orzeł.
— To nie tylko komplement. Helenko! — zaprzeczył żywo White i w tej chwili Mill
zrozumiał, że dopiero ocena ukochanej żony Jerzego przeważyła szalę jego nieufności, że
dzięki temu zyskał w nim tarczę, bez której nie mógłby żyć spokojnie wśród „normalnych”
ludzi.
Od tej pory Mill zamieszkał pod gościnnym dachem sędziego White'a. Od razu odkrył
w pokojówce srokę-złodziejkę, i rzeczywiście u niej znalazły się wszystkie zaginione bez
wieści błyskotki. W ogrodniku rozpoznał wiernego psa-bernardyna, a w kucharce — poczci-
wą krowę.
White'owie początkowo bawili się „siódmym zmysłem” Milla, ale przekonali się wkró-
tce, jak bardzo cennym darem jest ta niespotykana zdolność przenikania ludzi na wylot. Gdy
tylko zdrowie okrasiło rumieńcem twarz Milla, asystował on White'owi przy śledztwie we
wszystkich trudniejszych sprawach. Przysłuchiwał się z boku zeznaniom oskarżonych i
świadków, a potem określał ich bezbłędnie, co pozwalało sędziemu wydawać wyrok absolu-
tnie sprawiedliwy.
— Na przykład:
Oskarżona: Ja, panie sędzio, prosiłam tylko, żeby ta pani zaopiekowała się moim
dzieckiem, ale — sprzedawać dziecko! Nigdy!
Sędzia: A pieniądze — za co pani wzięła?
Oskarżona: Ta pani mi pożyczyła, bo nie miałam z czego żyć.
Mill: Kukułka! Kuka co drugie słowo!
Sprawa z handlarzami narkotyków przekonałaby najzaciętszych sceptyków. Wszystkie
tropy prowadziły do wielkiej restauracji przy Johnavenue, ale najprecyzyjniejsze akcje, zmie-
rzające do wykrvcia sprytnej szajki zawodziły całkowicie. Wtedy Mill ofiarował sędziemu
swoją pomoc.
Pewnego dnia usadowili się w jednej z lóż nad parkietem eleganckiego lokalu rozry-
wkowego i obserwowali publiczność. Po chwili Mill powiedział:
— Przy tamtym stoliku... nie, nie tu... tam, przy filarze, w pobliżu orkiestry siedzi lis z
tygrysem, obsługuje ich kelner — hiena... O, patrz! Teraz z brudnymi naczyniami zabiera
zmięte serwetki i papierzyska. Zawołaj policjanta, niech mu zabierze tacę z całą zawartością.
Tam coś jest! Drugi tygrys wraca z parkietu z małpą. Przekazał jej coś. Zabierzcie jej pele-
rynkę z lisów. Tam też coś jest... Zapewniam cię, że oni mają tu jakieś ciemne sprawki.
Reszta to nieszkodliwe zwierzaki, chociaż nie brak tu odbiorców. O! Uważaj! Ten osioł spod
okna nie wytrzymał! Biegnie za kelnerem. Każ zatrzymać i jego. Jest tak głupi, że wygada
wszystko, co wie, sam nie będzie wiedział, kiedy.
Nieuchwytna dotąd szajka handlarzy niebezpiecznymi narkotykami znalazła się pod
kluczem.
Innym razem do sędziego przyszła dama w ciężkiej żałobie. Nosiła ją po ukochanym
bracie. Łamiącym się z bólu głosem opowiadała:
— Mój brat był zupełnie zdrowy! On nie mógł umrzeć tak nagle! Kto mu dał truciznę?
Szukajcie winnych, panie sędzio!
— Lekarz stwierdził udar serca — oponował sędzia coraz słabiej, bo w słowach kobiety
krył się jednak cień prawdopodobieństwa.
— Ja nikogo nie podejrzewam, ale brat miał bardzo wysoką polisę ubezpieczeniową. A
jego żona...! Nie! Nie! Ja nic nie powiedziałam! Kto byłby zdolny do takiej okropności?! To
ból mówi przez moje usta! Wielki ból!
Sędzia był już skłonny zarządzić ekshumację i proces, ale Mill, spojrzawszy na nieutu-
loną w żalu siostrę, orzekł kategorycznie:
— Żmija! Liczy widocznie na to, że proces zaszczuje na śmierć wdowę po bracie, a
polisa jej przypadnie w udziale.
Jedna ze spraw zahaczyła mocno o życie doktora Milla. Wszystko w tej sprawie
wydawało się jasne. Z szuflady toalety zginęła cenna bransoleta, właścicielka bez wahania
wskazała na młodą nauczycielkę muzyki, która w czasie lekcji bez powodu weszła do sypia-
lni. Brak bransolety stwierdzono tuż po lekcji, popędzono za nauczycielką i znaleziono bran-
soletę w futrzanym kołnierzu jej płaszcza. Wina nauczycielki była tak oczywista, że White
nawet nie poprosił Milla o pomoc. Tom znalazł się przypadkiem przed sądem, gdy wprowa-
dzono winowajczynię... i stanął oniemiały z zachwytu.
— Słowik! Czemu tak smutno śpiewa? Dokąd prowadzicie tę panią?
— Do więzienia — odpowiedzieli służbiście policjanci. Wiedzieli o szczególnej zażyło-
ści pytającego z sędzią.
— Ależ...! Wróćmy! To jakaś omyłka! Ta pani jest niewinna! Nigdy nie mogłaby
uczynić nic złego.
Sprawę zbadano ponownie i okazało się, że to chlebodawczyni Słowika, w której Mill
rozpoznał starą wydrę, w ten perfidny sposób chciała uchronić swego syna przed zamierzo-
nym małżeństwem z biedną nauczycielką.
Wydrę ukarano, a wdzięczność, która zakwitła w sercu Słowika, rozwinęła się pod
wpływem troskliwej pielęgnacji Milla w gorącą miłość.
W takim stanie rzeczy White postanowił, że nadszedł czas, aby uregulować sprawę
poczytalności Milla, uzyskać dla niego rozwód i powrót do majątku. Po roku pobytu Milla w
tym okręgu mógł dysponować dowolną liczbą świadków, którzy by zeznawali na korzyść
rzekomego wariata.
W dniu rozprawy rozwodowej, na której biegli mieli ostatecznie wydać opinię o jego
poczytalności, Mill chodził niespokojnie po werandzie domu White'ów. Biegły za nim życzli-
we spojrzenia Heleny i zakochane, pełne oddania oczy Słowika.
— No, Tom, usiądź, napijemy się herbaty — zaproponowała Helena.
— Trudno mi usiedzieć na miejscu — odpowiedział z westchnieniem i dalej niespokoj-
nie krążył dokoła siedzących w fotelach kobiet.
— Nie masz powodu do niepokoju — tłumaczyła cierpliwie Helena. — Sam dobrałeś
komplet lekarzy-ekspertów. Siadaj. Nie strasz Słowika — dodała w nadziei, że to natychmiast
zreflektuje Milla.
I rzeczywiście — spojrzał na młodą dziewczynę i uśmiechnął się.
— Nie śpiewaj tak smutno, Słowiczku. Sprawa jest absolutnie wygrana, boję się tylko o
jednomyślność biegłych lekarzy. Chciałbym, żeby i Hipopotam opowiedział się jasno po
mojej stronie, a on ma wrodzoną niechęć do jasnych decyzji.
— Po co go wybraliście? — szepnęła Słowiczka.
— Lekarzy przysięgłych nie ma znów tak wielu — wyjaśniła jej Helena — a Ettikey
jest bezwzględnie uczciwy.
— Ale... w pewnym momencie nazwałem go hipopotamem.
— Zrozumiał to na pewno jako żart.
W tej chwili skrzyp ogrodowej furtki obwieścił im przybycie Jerzego. Jego twarz
promieniała.
— Zwycięstwo! — krzyknęła Helena, a Słowiczka zaszlochała z radości.
— Zwycięstwo? — powtórzył Mili. — Całkowite? A Hipopotam? Czy decyzja lekarzy
była jednomyślna?
— Tak. A doktór Ettikey... — tu White zaśmiał się wesoło. Z nim była zabawna
historia. Zanosiło się na to, że będzie bruździł. To ciężki umysł. Gdyby nie twoja była żona...
— Ona?! — Wykrzyknął Mill z odrazą.
— Chciała go przekupić.
— Ettikey'a?! — parsknęli śmiechem wszyscy, nawet Słowik.
— Masz więc wolność, rozwód i firmę z powrotem.
— Firmę sprzedam.
— Zrobisz, jak zechcesz, ale z twoim „siódmym zmysłem” mógłbyś jako adwokat
zdziałać bardzo wiele.
— Adwokat — to nie sędzia. Zostanę przy tobie Mój siódmy zmysł jest jednocześnie
moim kalectwem. Nie umiem żyć bez oparcia i bez tarczy. Musisz mi być jednym i drugim.
— Jeżeli tylko chcesz! Świadomość, że wszystkie moje werdykty są sprawiedliwe, jest
dla mnie największym szczęściem. Zawdzięczam je tobie... Ale ty? Czy ukryty w moim
cieniu będziesz szczęśliwy?
— A czy może być większe szczęście niż to, które mi dał mój „siódmy zmysł”? —
zapytał doktor Mill.
SPIS TRE
ŚCI
Towarzysz śmierci
02
Związek nieśmiertelnych
10
Dziewczyno — nie znikaj!
17
Siódmy zmysł doktora Milla
26