WŁADYSŁAW SMÓLSKI
DZIEWI
ĘĆ NARZECZONYCH
DOKTORA KUDEŁKA
ZŁOTA PODKOWA 22
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958
DZIEWI
ĘĆ NARZECZONYCH DOKTORA KUDEŁKA
Doktor Kudełek przyjechał przed paru laty z Krakowa do Warszawy na posadę i
wkrótce, będąc zdolny i pracowity, osiągnął wyższy szczebel kariery służbowej, pozwalający
mu na założenie rodziny. Był zresztą w tym wieku, kiedy poważnie myślący człowiek uważa
wstąpienie w związki małżeńskie za zła konieczne. Nie będziemy tu ukrywać, że doktor
Kudełek tęsknił za jakąś uroczą towarzyszką życia, jak również za tzw. „szczęściem rodzin-
nym”. Jako krakowianin brał sprawę swego małżeństwa na serio, przy tym w naturze jego
leżało działać planowo i z rozmysłem. Po dłuższym więc zastanowieniu zaczął sobie szukać
żony pośród otaczających go kobiet; w biurze, na zebraniach partyjnych, towarzyskich, w ka-
wiarni, w teatrze, ba, nawet na ulicy. Muszę jednak zaznaczyć, że doktor Kudełek miał wobec
poznanych w ten sposób kobiet zawsze zamiary poważne, rozpatrując je jako kandydatki do
zawodu małżeńskiego.
Jak zwykle bywa w takich razach, najpierw zwrócił uwagę na kobietę najbliższą sobie
tj. na swoją sekretarkę. Było to śliczne, młodziutkie, filigranowe dziewczę jak figurka z
saskiej porcelany, z cudnymi niebieskimi oczyma i z wielką kupą złotych włosów, zawsze
wesoła i rozszczebiotana. Nic dziwnego, że doktor Kudełek zaczął ją wkrótce traktować jako
narzeczoną i szukając z nią coraz częściej rozmowy, zaczął zapraszać ją do kawiarni i do
teatru. Wiośniany szczebiot uroczego dziewczątka dźwięczał mu wciąż w uszach, napełniając
serce ciepłem. — Czyż to nie rozkoszne stworzenie? — myślał. — Wieleż słońca, wiele rado-
ści wniosłaby mi do domu! — I nieszczęsny szef coraz poważniej zaczął się zastanawiać nad
małżeństwem z uroczą sekretarką.
Dziewczę zaś szczebiotało jak ptaszek, ponieważ zaś prywatna znajomość z szefem
spoufaliła ją, szczebiotała coraz więcej i więcej. Szczebiotała i wówczas, kiedy tego nie nale-
żało czynić, to znaczy, gdy szef był pogrążony w jakiejś ważnej i pilnej robocie. Po prostu
usta się jej nie zamykały.
— Czy pani tak zawsze szczebioce? — spytał ją raz żartem.
— Od rana do wieczora! — odparła.
Po pewnym czasie ten nieustający szczebiot począł nużyć poważnego doktora Kudełka.
Co więcej zauważył on z pewnym zdziwieniem, że jakkolwiek uroczej sekretarce nie zamyka-
ją się nigdy usta, mówiła ona zawsze prawie o sobie. Opowiadała jakie miała przygody w
dzieciństwie, wiele razy stłukła lalkę i kiedy ją zabolał brzuszek, o swoich rodzicach,
braciach, ciotkach, jak ją ubóstwiali, chwalili i obdarowywali. Potem opowiadała o szkole, o
swoich nauczycielach i koleżankach, jak płatała z nimi figle, chodziła na wagary i ściągała
klasówki. Potem mówiła o swoich flirtach, jak się w niej kochano do szaleństwa, jak ją rozry-
wano na balach, wyrywano z rąk do rąk, oświadczano się na każdym kroku, odbierano sobie
życie. Opowiadała jakie lubi sukienki, kapelusze, torebki i z przedziwną dokładnością potra-
fiła opisać, co kiedy nosiła. To znów mówiła o swoich upodobaniach artystycznych, talencie
do muzyki, dobrym guście, taktownym zachowaniu się w towarzystwie, inteligencji i dowci-
pie.
— Czy pani zawsze tak mówi o sobie? — zapytał znów żartem.
— Owszem — odpowiedziała niezmieszana. — Ja tak lubię.
W tym miejscu poczuł doktor Kudełek, że taki argument przerywa wszelkie dyskusje.
Wszystko, co dotyczy jej samej, śliczna panienka otaczała kultem niemal boskim. Przewaga
mikrokosmosu jej jaźni nad makrokosmosem świata aż tak dalece posunięta, zaczęła go
poważnie niepokoić.
— To chorobliwy egocentryzm — myślał doktor Kudełek.
W tym wszystkim zauważył tylko jedną dobrą stronę. Śliczne dziewczę nie kłamało. Z
takim samym zachwytem opowiadało o swoich zaletach jak i o wadach. Ten dodatni rys
początkowo ujął doktora Kudełka.
Później jednak zauważył ku swojemu wielkiemu przerażeniu, że śliczne dziewczę nie
rozróżniało dobrego i złego w odniesieniu do siebie samej. Tu wszystko było dobre, wspania-
łe, cudowne. Mówiło o swoich wadach, byleby tylko mówić o sobie. Traktowała je nie tylko z
najwyższą pobłażliwością, ale nawet z dumą. To były „jej wady”. Wtedy doktor Kudełek
zaczął się wahać.
Nie uszło to uwagi pięknej egocentryczki, ponieważ zaś szef był co się nazywa dobrą
partią, postanowiła snać postawić wszystko va banque i zdobyć go jednym brawurowym
atakiem. W tym celu zaprosiła go do siebie do domu. Prócz niej była tylko jej matka, terkotli-
wa nieduża pani. Nie umiała ona mówić o niczym innym tylko o córce. Opowiedziała to i
owo o jej dzieciństwie, o powodzeniach i triumfach, pokręciła się przez kilkanaście minut po
mieszkaniu i wyszła pod jakimś pretekstem. Dziwnym trafem w czasach „zagęszczenia”
zostali sam na sam.
Człowiek nie jest z żelaza. Tête — à tête z piękną dziewczyną, zaczęło oddziaływać na
zrównoważonego dotąd doktora Kudełka. Chwila była niebezpieczna i kto wie, czy nie nastą-
piłyby oświadczyny, gdyby uwagi szefa nie zwrócił album z fotografiami.
Naturalnie piękne dziewczę nie mogło się powstrzymać od pokazania mu zdjęć. To były
„jej fotografie”. Miała ich aż pięć pełnych albumów. Nieszczęśliwy wielbiciel musiał je prze-
glądnąć od deski do deski.
To co tam ujrzał wprawiło go w zdumienie. Wśród paruset zdjęć, znajdujących się w
pięciu albumach, nie było ani jednej obcej fotografii. Urocza właścicielka królowała tam
niepodzielnie bezkonkurencyjnie, we wszystkich możliwych pozach, ruchach, kombinacjach,
we wszelkich możliwych kostiumach, uczesaniach, nakryciach głowy, ze wszystkimi możli-
wymi uśmiechami, grymasami i wyrazami oczu.
Wówczas doktor Kudełek doszedł stanowczo do przekonania, że młodziutka sekretarka
nie nadaje się dlań na żonę i aczkolwiek wiele go to kosztowało, albowiem przyzwyczaił się
już do uroczej szczebiotki. postanowił z nią zerwać. W tym celu postarał się dyskretnie pod
jakimś pretekstem o przeniesienie jej do innego wydziału i o przydzielenie na jej miejsce
innej sekretarki. Młodziutka egotystka zastała na lodzie.
* * *
Druga sekretarka, którą przydzielono doktorowi Kudełce, była zupełnie w innym typie.
Również jeszcze bardzo młoda, ledwie dwudziestoletnia, była dość duża i tęga. Z początku
szef, zrażony niepowodzeniem z jej poprzedniczką, nie zwracał na nią uwagi, później jednak
apetyczna krągłość kształtów kobiety, z którą się ciągle w ciągu dnia stykał, zaczęła coraz
mocniej oddziaływać na jego zmysły. Zaczął się więc coraz bardziej przyglądać swojej nowej
sekretarce, a przyjrzawszy się skonstatował, że tęga dziewica ma rumianą sympatyczną buzię
i miły uśmiech. W ogóle zdawała się być pogodna i zrównoważona, co bardzo się podobało
szefowi. Zaczął z nią coraz więcej rozmawiać, by się przekonać, czy nie jest gadatliwa. Lecz
pulchne dziewczę nie mówiło zbyt wiele. Można by ją może nazwać flegmatyczką. To wszy-
stko bardzo odpowiadało doktorowi Kudełce, który w domu pragnął spokoju. Ożywiała się
natomiast wtedy, gdy mówiła o jedzeniu. Wówczas oczy jej nabierały blasku, głos dźwię-
czności, cała twarz żywości i wdzięku.
Pewnego razu szef zobaczył, jak się zabierała do śniadania. Rzeczywiście, objętość jego
przekraczała ilość zjadaną przez zwykłego śmiertelnika. Tęga dziewica zjadała na drugie
śniadanie aż cztery duże bułki z masłem i wędliną, co jej nie przeszkadzało już po paru go-
dzinach jeść dwa obiady w urzędowej stołówce, gdyż zawsze sobie potrafiła skądś wykombi-
nować drugi bon. Po trzeciej, gdy się kończyło urzędowanie, nic jej nie mogło powstrzymać.
Rzucała wszystko i jak oszalała pędziła do domu na obiad. Nie przerażało to jednak doktora
Kudełka, wiedział bowiem, że kobiety, które przykładają wagę do jedzenia, są dobrymi
gospodyniami.
Po pewnym czasie zaprosił ją do kina. Panna wzdragała się; nie była w tych rzeczach
doświadczona, co jeszcze lepiej nastroiło do niej szefa. Kiedy jednak zaproponował jej spo-
tkanie w cukierni, łakomstwo przezwyciężyło dziewiczy wstyd i już tego samego dnia wie-
czorem siedzieli przy stoliku w kawiarni. Zaproponował jej lody. Zjadła jedną porcję, drugą i
trzecią. Bawiło to trochę doktora Kudełka. Namówił ją więc na ciastka. W ciągu kwadransa
zjadła osiem ciastek i wypiła dwie szklanki czekolady. Twarz jej przy tym nabrała takiego
wyrazu rozkoszy, że doprawdy satysfakcją było na to patrzeć. Naokoło publiczność pokazy-
wała ją sobie ze śmiechem.
— A może pani pozwoli jeszcze coś do zjedzenia.
— Och, proszę pana — odparła łakoma dziewica — ja bym potrafiła zjeść trzydzieści
takich ciastek, lecz boję się utyć.
Po zjedzeniu jeszcze dwu dodatkowych porcji kremu i po uregulowaniu przez szefa
olbrzymiego rachunku wyszli na ulicę. Żarłoczka była rozanielona. Wzięła szefa pod rękę i
tuliła się doń z prawdziwym oddaniem. Doktor Kudełek czuł, że udało mu się w ten sposób
zdobyć jej serce. Na dnie jednak jego duszy osiadł cień niesmaku.
Odtąd pulchnej dziewicy rozwiązał się język. Nie mówiła wprawdzie wiele, lecz kiedy
otworzyła usta, to poza sprawami biurowymi mówiła tylko o jedzeniu. Miała pod tym wzglę-
dem zdumiewającą pamięć. Potrafiła dokładnie opowiedzieć, co jadła przed pięciu laty na
proszonym obiedzie, jak to było przyrządzone, z jakim sosem, jak pachniało itd. Wspominała
o tym z takim zachwytem, jak inne jej rówieśnice wspominają zabawy, tańce lub flirty. Gdy
zaś wieczorem przytuleni do siebie, szli Alejami, lub siadali w parku na ławce, mówiła znów
o tym, co by zjadła, wymieniając szereg najprzeróżniejszych potraw, przy czym głos jej na-
bierał najbardziej namiętnych brzmień. Potem szli do kawiarni i łakoma dziewica znów obja-
dała się do niemożliwości, a roznamiętniony doktor Kudełek bez słowa płacił słony rachunek.
Należy zaznaczyć, że doszło już pomiędzy nimi do pewnych poufałości. Na ławce w
ciemnym parku nieraz już szef obejmował jej krągłe kształty i całował jej pełne usta.
Aczkolwiek jednak te zbliżenia dawały mu duże zadowolenie, ciągle doznawał dziwnego
uczucia, że pulchna dziewica całując go myśli o ciastkach, albo o kremie.
Czasem chcąc ją wybadać takie podstępne zadawał pytanie.
— Gdzie byś wolała pójść: do teatru czy na ciastka?
— Naturalnie na ciastka. U Pomianowskiego są takie doskonałe „bezy”.
— A może byś chciała na dansing?
— Nie, wolę iść na ciastka.
Po pewnym czasie panna zaprosiła szefa do domu. Przyjęto go z wielkimi honorami,
oraz wspaniałym obiadem. Przy obiedzie mówiono tylko o jedzeniu; matka wybranej, kobieta
olbrzymiej tuszy rozwodziła się jak to należy przyrządzić, podać, jak i gdzie kupić. Ojciec
panny, nauczyciel fizyki w gimnazjum mówił o dietetyce: wiele kalorii potrzebuje ludzki
organizm, wuj zaś jej, lekarz — jak się należy odżywiać i jakich używać witamin. Nie,
atmosfera tego domu stanowczo nie była strawna dla intelektualisty. Toteż doktor Kudełek
począł poważnie kwestionować możliwości mariażu.
Chcąc się pannie zrewanżować, zaprosił ją następnego dnia na kolację do Angoli. Och,
cóż to była za radość. Tęga dziewica zjadła naprzód kilka porcji sałatek i ryby na zimno,
porcję pieczonej kaczki, sandacza po polsku, cynaderki a potem kazała sobie podać jeszcze
kotlet wieprzowy. Po zjedzeniu tego wszystkiego twarz jej przybrała wyraz największej roz-
koszy i patrząc słodko w oczy szefa ujęła w swą pulchną rączkę jego dłoń i rzekła omdlewa-
jącym głosem:
— Drogi, jestem twoja.
Po czym zamówiła jeszcze zrazy à la nelson.
Ale doktor Kudełek miał już dość tego. Nie tylko podobna żona wydawała mu się zbyt
kosztowna, lecz jako człowiek kulturalny czuł do obżarstwa wstręt. Znów więc postarał się o
zmianę sekretarki na inną. którą tym razem była jakaś stara baba. Żarłoczna dziewica podo-
bno ciężko przeżyła swój sercowy zawód, bowiem po zbyt obfitym menu restauracyjnym
rozchorowała się na żołądek. Wkrótce potem wyszła za mąż za właściciela wędliniarni.
* * *
Po tych dwóch zawodach sercowych doktor Kudełek stanowczo zniechęcił się do kole-
żanek w biurze. Za to tym pilniej począł sobie wypatrywać towarzyszki w innych sferach.
Wkrótce na którymś z zebrań dyskusyjnych poznał piękną, wysoką i smukłą brunetkę o
urodzie tzw. „subtelnej”. Twarz jej, postać i ruchy były uosobieniem delikatności i wdzięku.
Spotykali się z sobą na różnych zebraniach i pani ta robiła wrażenie osoby inteligentnej, choć
właściwie najczęściej milczała. To specjalnie pociągało do niej doktora Kudełka. Czyż to nie
skarb w obecnych czasach! Przy tym milczenie nadawało jej uroku zagadkowości. Słowem
coraz bardziej zaczęła mu się podobać. Niestety, w czasie zebrań i konferencji nie mogli
zamienić pomiędzy sobą nawet kilkunastu zdań. Wtedy doktor Kudełek zniecierpliwiony,
pragnąc bliżej poznać nową znajomą, zaprosił ją do kina.
Poszli na jakiś film amerykański. Poprzedzający dodatek Filmu Polskiego doktor Kude-
łek wykorzystał w ten sposób, że ujął dyskretnie rękę milczącej pani i złożył na niej pocału-
nek, skąd możemy poznać, jaki to był delikatny i dobrze wychowany człowiek. W miarę
wyświetlania dodatku doktor Kudełek coraz bardziej przybliżał się do towarzyszki, a kiedy
zaczęto wyświetlać film, zbliżył swoją twarz do jej twarzy, tak że prawie dotykali się poli-
czkami, co było pieszczotą subtelną i wyrafinowaną
Nastąpiło jednak to, czego doktor Kudełek nie przewidział. Oto piękna pani zaczęła na
głos czytać napisy. I to wszystkie, jeden po drugim, czego doktor Kudełek, jak wszyscy kultu-
ralni ludzie, nie znosił. Z początku krępował się jej zwrócić uwagę, po kilkunastu minutach
jednak zdenerwowany nie mógł wytrzymać.
— Po co pani czyta? Ja i tak wszystko widzę.
— Nie... Ja czytam tak... z przyzwyczajenia...
Po czym w najlepsze czytała dalej.
Po chwili doktor Kudełek, denerwując się coraz bardziej, usunął swój policzek i w ogó-
le zaczął się odsuwać, ale ona nie zwróciła na to uwagi wciąż zajęta czytaniem. Nie zważała
nawet na sykanie i złośliwe przymówki publiczności. Czytała jak zahipnotyzowana, jak gdy-
by pod wpływem jakiegoś przemożnego nakazu. Doktor Kudełek przesiedział cały film jak na
mękach. Nadto gdy zapalono światło ujrzał, że o parę rzędów za nimi siedział z żoną pewien
jego znajomy profesor uniwersytetu. Zdawało mxi się, że wymieniając z nim ukłony miał
ironiczny wyraz twarzy. Naturalnie musiał zauważyć, że to jego towarzyszka czytała głośno
napisy.
Doktor Kudełek był wściekły. Natychmiast po wyjściu z kina chciał pożegnać swoją
nową znajomą, nie odprowadzając jej do domu, ale ta nieoczekiwanie zaprosiła go do siebie
na herbatkę. Cóż miał robić; nie wypadało odmówić. Poszli.
Piękna pani mieszkała sama, a przy kolacji milczała tak uroczo, że doktor Kudełek
mimo woli zaczął tracić zły humor. Wypili trochę wódki, po czym tajemnicza pani wyszła na
chwilę do łazienki i wróciła stamtąd w szlafroku. W tym, co nieuchronnie nastąpiło później,
wykazała dużo pomysłowości i inicjatywy, tak że doktor Kudełek był nią zachwycony.
Przed następnym spotkaniem zastanawiał się, gdzie ją zaprosić. Do kina broń Boże,
będzie znów czytać napisy. Ale przecie można do teatru. Tam nie ma napisów. Tak będzie
najlepiej.
Kupił więc bilety do teatru i poszli z pięknym sfinksem na przedstawienie. Jej uroda w
oprawie pięknej toalety kierowała na nią zazdrosne spojrzenia. Doktor Kudełek był dumny.
Usiedli w jednym z pierwszych rzędów. Przedstawienie zaczęło się.
Cóż się jednak stało. Wprawdzie w teatrze nie było napisów, ale piękna towarzyszka
zaczęła powtarzać słowa aktorów, co chwilę obracając ku niemu twarz. Naturalnie z dalszych
rzędów poczęto sykać, a z poprzednich widzowie zaczęli odwracać twarz z ironicznymi mina-
mi. Mimo to piękna pani powtarzała jak oczarowana kwestię za kwestią. Aż ktoś siedzący z
tyłu powiedział bez ceremonii.
— Czy pani ma zamiar tak całą sztukę powtórzyć?
Ale piękna pani i nadal powtarzała za aktorami kwestie, jak zahipnotyzowana, prze-
szkadzając wszystkim słuchać.
Nagle jeden z widzów w pierwszym rzędzie odwrócił ku nim rozgniewane oblicze i
doktor Kudełek poznał w nim podsekretarza stanu. Mimo więc całej swojej delikatności trącił
piękną sąsiadkę łokciem i rzekł stanowczo:
— Niech pani przestanie rozmawiać, bo przeszkadzamy wszystkim słuchać!
— Ale ja się tak lubię dzielić...
— Niech pani przestanie, bo nas wyrzucą z teatru.
Piękna pani w istocie umilkła na chwilę, ale już po kilku minutach znów zaczęła to
samo. Powstrzymać się od tego było ponad jej siły. Zapadła kurtyna; zapalono światło.
Natychmiast oczy wszystkich siedzących dookoła zwróciły się na nich z wyrazem gniewu,
drwiny, szyderstwa.
Doktor Kudełek był purpurowy jak rak. Udał na prędce atak ślepej kiszki i przeprosi-
wszy partnerkę chciał wracać do domu. Ale piękna pani nie chciała zostać sama. Z kim by się
dzieliła... Poza tym przeraziła się o jego zdrowie i chciała stanowczo z nim jechać pielęgno-
wać go w chorobie.
— To niemożliwe, proszę pani. Jestem żonaty.
— Co, pan żonaty! Nic mi pan o tym nie powiedział! Nikczemny! Ukrywałeś to przede
mną! Uwiodłeś!...
Ale doktor Kudełek nie słuchał już dalej pretensji kretynki. Skoczył w taksówkę i zwiał.
Aby jej, broń Boże, nie spotkać, nie poszedł już więcej na owe zebrania dyskusyjne,
aczkolwiek miał przez to duże nieprzyjemności.
* * *
Następną kandydatkę do małżeństwa poznał doktor Kudełek w towarzystwie. Była to
panna z bardzo dobrego, choć reakcyjnego domu (przeciwko czemu doktor Kudełek, mimo że
demokrata, nic nie miał, gdyż w ten sposób łączą się powaśnione stany) była spokrewniona z
biskupem i otrzymała bardzo staranne katolickie wychowanie, które ją przygotowało do
podjęcia obowiązków żony i matki. Miała ora urodę tzw. „dziewczęcia polskiego”, która jak
wiadomo, bardzo się podoba starszym panom Podkreślało ją jeszcze uczesanie à la Grethen z
grubym jasnym warkoczem nad czołem. Była może trochę w stylu niewspółczesna, lecz miała
wielki wdzięk w tych czasach obciętych włosów i podkrążonych oczu. Krępa, o pełnym
biuście i szerokich biodrach, dawała rękojmię podtrzymania rodu Kudełków. W uśmiechu
wprawdzie twarz jej za bardzo się rozszerzała, za to policzki miały kolor dojrzałych truska-
wek. Doktor Kudełek rozpoczął z nią rozmowę, przy czym zorientował się, że hoża panienka
jest dostatecznie oczytana w wydawnictwach św. Wojciecha i w popularnych podręcznikach
ginekologii.
Dowiedział się również, że jest bardzo religijna, i że nie pracuje zarobkowo, ucząc się
przy matce gospodarstwa, by tym godniej we własnym domu sprawować obowiązki gospody-
ni. Gdy po chwili ktoś ich rozdzielił, zbliżyła się do doktora Kudełka siostra gospodarza
domu, a przyjaciółka jego ciotki, i wziąwszy go pod rękę poczęła zachwalać zalety panny: jej
rzadką w obecnych czasach niewinność i pełnię cnót domowych, jak również, że rodzice
gotowi są wyposażyć ją dwupokojowym mieszkaniem w spółdzielni i pięciuset „miękkimi”
gotówką. Ta ostatnia z zalet panny najbardziej przypadła do smaku doktorowi Kudełce.
Zaczął on poważnie zastanawiać się nad ewentualnością tego mariażu i przy następnym
spotkaniu u znajomych począł ją namawiać na rendez-vous.
Panna spiekła raka, spuściła oczki i uciekła, zostawiając zdumionego amanta samego.
Po chwili jednak wróciła i rumieniąc się jak zachodzące słońce, wyraziła zgodę. Później, gdy
doktor Kudełek już po zaręczynach zapytał ją: co to miało znaczyć, wyznała mu, że poszła
zapytać się matki, czy to wypada spotykać się sam na sam z obcym mężczyzną.
Spacerując kilka razy z panną w Łazienkach pośród nianiek z dziećmi doktor Kudełek
stwierdził u niej coraz to nowe zalety. Była uprzejma, pogodna, miała dobre serce. Przepadała
za dziećmi i nie mogła się powstrzymać, by nie pogłaskać po głowie każdego napotkanego
malca, a siedząc na ławce obok jakiejś matki lub niani z dzieckiem na ręku, tak inscenizowała
rozmowę, aby choć na chwilę dostać niemowlę do potrzymania, przy czym twarz jej czyniła
się krągła jak talerz w pełni macierzyńskiego uśmiechu, a bujne łono podnosiło się, niby
wezbrane pokarmem. Stanowczo, była to kobieta odpowiednia do założenia rodziny.
Toteż doktor Kudełek nie wahał się dłużej. Oświadczył się najpierw po staropolsku
rodzicom panny, został przyjęty, po czym już bez żadnych trudności uzyskał zgodę jej samej.
Urządzono wspaniałe zaręczyny, przy udziale całej rodziny o znanym w kraju nazwisku, któ-
rej członkowie przy tej okazji popili się jak szewcy. Pił i doktor Kudełek. Tylko narzeczona
ledwo maczała usta w kieliszku. Za trzy miesiące miał się odbyć ślub, z udziałem wuja
biskupa, po czym państwo młodzi mieli się przenieść do własnego mieszkania w wyjętym
spod kwaterunku domu.
Doktor Kudełek promieniał ze szczęścia i ciągle zabierał swoją narzeczoną do kina lub
teatru chcąc naiwne dziewczę coś niecoś uświadomić. Parę razy nawet udało mu się skraść jej
całusa, przy czym rumieniła się jak pensjonarka, choć zapewne miała już koło trzydziestki.
Cóż za cudowna naiwność! — myślał wzruszony — prawdziwy skarb w tych czasach.
Raz wieczorem, gdy wyszli z kina, zaproponował jej, aby wstąpić do restauracji. Panna
zgodziła się po krótkim wahaniu. Po chwili już siedzieli przy stoliku, na którym kelner
stawiał zamówione potrawy. Była i wódka. Doktor Kudełek zachęcał bardzo narzeczoną do
picia. Kazał nawet dla niej przynieść specjalnie słodkiej wódki. Na koniec panna dała się
skusić i wypiła kieliszek. Raczej dla żartów zaczął ją namawiać na drugi. Panna wypiła. Nie
odmówiła trzeciego i czwartego. Ku wielkiemu zdumieniu narzeczonego wypiła piąty i
szósty, nie robiąc przy tym wrażenia, aby to na nią miało podziałać.
Wypiła i dziesiąty i wtedy zdziwiony doktor Kudełek skonstatował, że jego niewinna
narzeczona piła jak huzar. Teraz ona wzięła na siebie inicjatywę, a on jej musiał sekundować.
Na szczęście miał mocną głowę. Jak nic wypili razem pół litra.
Wtedy narzeczona zażądała drugiej półlitrówki, a gdy doktor Kudełek zaoponował
obawiając się o jej zdrowie, zaczęła mu robić sceny, że jej nie kocha i wyzywała go głośno
przy kelnerach od osłów i świń. Kiedy uczynił zadość jej żądaniu i znów pić zaczęli, zacho-
wanie jej stawało się coraz bardziej agresywne. To głaskała go pod brodę, nazywając swoim
„kochanym dziubasem”, to rozwiązywała mu krawat i rozrzucała czuprynę, to znów lazła do
oczu z pazurami lub biła lekko po buzi. W końcu zaczęła wymyślać ordynarnie kelnerom, za
co wyrzucono ich z restauracji.
Gdy zaś znaleźli się na ulicy, zaczęła na głos śpiewać nieprzyzwoite piosenki i tańczyć
kankana na środku jezdni. Zabawy przerwał milicjant i po chwili znaleźli się w komisariacie,
gdzie przespali noc.
Obudziwszy się o świcie doktor Kudełek z początku nie wiedział co się z nim stało.
Później dopiero uświadomił sobie wypadki wczorajszego wieczoru. Po chwili go wypuszczo-
no. W kancelarii stanął oko w oko z narzeczoną. Spuściła oczy, ale już bez rumieńca. W
taksówce nie zamienili ze sobą ani słowa. Odwiózł ją do domu i pożegnał przed bramą.
Wchodząc do bramy jeszcze się zataczała. Doktor Kudełek przez chwilę patrzył za nią,
potem w przystępie słabości i żalu oparł się plecami o latarnię. Tuż obok wąsaty stróż zamia-
tał ulicę. Podszedł doń, w obawie, że pijak może mu zanieczyścić chodnik. Zorientowawszy
się jednak z wyrazu twarzy, że to cierpienie duchowe, pokiwał głową i mruknął:
— Tak, tak... Co drugą noc tak wraca.
— Co pan mówi! Miałem się z nią żenić! — zawołał doktor Kudełek z rozpaczy.
— Ładnie by pan wpadł. To moczymorda. Dlatego nikt jej nie chce. Rodzice dają mie-
szkanie i pięćset miękkich. Próżno... więc ukrywają to przed ludźmi. Może ktoś da się nabrać.
Niech pan dziękuje Bogu.
I doktor Kudełek posłuchał starego dozorcy. Ukląkł na chodniku i dziękował Bogu za
ocalenie.
* * *
Po tym wydarzeniu doktor Kudełek na parę dobrych miesięcy zaniechał szukania sobie
narzeczonej. Tym bardziej jednak zwrócił uwagę na swoją nową sekretarkę. Dawny stary
babsztyl poszedł właśnie na urlop, a na jej miejsce przydzielono mu pannę wielce urodziwą,
wysoką i postawną o pięknych kasztanowatych włosach, które w słońcu mieniły się jak
miedź. Oczy miała wielkie, zielone, a ciało tak białe i różowe, jak tylko mają rudowłose. Nic
dziwnego, że szef pomimo doznanych ostatnio smutnych doświadczeń spozierał na nią coraz
łaskawiej i nieraz patrzył przez palce, gdy przez roztargnienie włożyła kalki odwrotną stroną
do maszyny, lub nie mogła sobie dać rady z taśmą.
Po paru dniach doszło między nimi do rozmów ściśle prywatnych, a po tygodniu już
szef w ciemnej loży kina całował jej namiętne usta. Nie była ani gadatliwa, ani żarłoczna,
raczej uderzała w niej pewna obojętność wobec świata. Miała jednak i swoje wady. Ani rusz
nie mogła nigdy przyjść punktualnie. Spóźniała się chronicznie dobre kilkadziesiąt minut, co
niezmiernie denerwowało punktualnego i systematycznego z natury doktora Kudełka. Gdy jej
z tego powodu czynił wyrzuty, odpowiadała z całą prostotą:
— Wybacz, ale ja tak zawsze. Póki się ubiorę, póki uczeszę... Tak mi jakoś zejdzie...
Nie można jej było ani rusz wytłumaczyć, że przecież mogła była zacząć się ubierać
wcześniej. Tak samo przy pracy, gdy myliła kopie, przekręcała daty i szef robił jej z tego
powodu uwagi, odpowiadała obojętnie.
— Ja już jestem taka chaotyczna.
Ciągle coś pomyliła, coś zapomniała, coś zepsuła. Wszystko leciało jej z rąk. Nie nada-
wała się wcale do pracy w biurze i szef tolerował ją jedynie ze względu na jej piękne ciało, do
którego płonął coraz większą namiętnością. Powiedzmy, tak począł szaleć, iż gotów był się z
nią nawet żenić. Z jej pocałunków podejrzewał pod zewnętrzną ospałością niezwykłą zmysło-
wość. Jej niezdarność tym bardziej pociągała go jako stuprocentowego mężczyznę. Pewnego
razu poprosiła go o pożyczkę. Uczynił zadość jej prośbie i odtąd wciąż pożyczała odeń sumy
coraz większe i większe. Gdy zaś pytał ją żartem, co robi z pieniędzmi, mówiła:
— Czy ja wiem... Tak mi się jakoś rozchodzą...
Pomimo to nie doszło jeszcze pomiędzy nimi do zasadniczego zbliżenia. Panna nie
chciała przyjść na kawalerkę do szefa. W końcu postawiła za warunek — małżeństwo. Osza-
lały z namiętności doktor Kudełek zgodził się. Wtedy zaprosiła go po raz pierwszy do siebie
do domu, gdzie mieszkała razem z koleżanką.
Tak się stało, że doktor Kudełek czy to z niecierpliwości, czy po prostu przez pomyłkę
przyszedł o godzinę wcześniej. Zadzwonił, otworzyła mu służąca. Powiedział nazwisko uko-
chanej.
— Jeszcze nie przyszła. Może pan zaczeka...
Otworzyła drzwi do pokoju, gdzie mieszkały panny i odeszła nie troszcząc się o gościa.
Doktor Kudełek wszedł do pokoju. Spojrzał i zdumiał się. Panował tu niepodobny do
opisania nieład. Łóżka były nieposłane okazując brudną i zmiętoszoną pościel. Sukienki,
bielizna walały się na podłodze, na stole, pod łóżkiem, pomieszane z jedzeniem, z butami, z
rozsypanym pudrem i szminką. Na łóżku leżała otwarta książka, a na niej brudna szczotka do
butów. Doktor Kudełek nie mógł się powstrzymać, aby nie odczytać tytułu. Była to sławna
„Barbara Ubryk, czyli tajemnica klasztoru”...
Na środku pokoju stała umywalka z poszczerbioną miednicą, obok leżał brudny ręcznik.
Pod sufitem wisiała pajęczyna; okna były nie myte chyba od roku, ściany popstrzone przez
muchy, poplamione atramentem, farbami, diabli wiedzą czym. Nie była to wcale nędza, lecz
nie dające się opisać niechlujstwo. W pokoju nie sprzątano chyba od tygodnia.
Tuż obok było wejście do łazienki. Doktor Kudełek zajrzał tam mimo woli. Przedsta-
wiała ona nieprawdopodobny obraz zniszczenia i brudu. W wannie leżał węgiel. Spod nóg
nieproszonego gościa uciekały karaluchy.
Doktor Kudełek wrócił do pokoju panien, po czym wyszedł do przedpokoju. Tam napo-
tkał służącą.
— Czy pan nie będzie czekał?
— Nie.
— A co mam powiedzieć panience?
— Co się pani podoba...
Na drugi dzień rano doktor Kudełek postarał się o przeniesienie sekretarki. Był urato-
wany.
* * *
Nic dziwnego, że po tylu zawodach doktor Kudełek zniechęcił się do kobiet. Myśl, że
mógłby się ożenić z podobnym flejtuchem, jak jego ostatnia bohdanka, napawała go przeraże-
niem. W końcu zaczął po prostu stronić od kobiet, nie chodził na żadne zebrania towarzyskie,
a co do sekretarki, na szczęście wróciła doń po urlopie dawna, stara i brzydka. Doktor Kude-
łek ofiarował zdumionemu babsztylowi kwiaty i tak ją wychwalał wobec współpracowników,
że się popłakała z rozczulenia.
Ale jakkolwiek on sam zaniechał poszukiwań, nim nie przestano się interesować.
Mężczyzna niebrzydki, na stanowisku, bez nałogów, w wieku odpowiednim do małżeństwa to
skarb w tych powojennych czasach. Takiemu nigdy nie dadzą spokoju.
Po pewnym czasie został zaproszony na przyjęcie do wysokiego dygnitarza. Tam w
gronie elity umysłowej współczesnej demokracji poznał kuzynkę gospodarza, przystojną
rozwódkę, w wieku „pod trzydziestkę”, kobietę nie tylko o wysokiej inteligencji, ale i co się
nazywa, samodzielną. Zajmując wysokie stanowisko w ministerstwie była jednocześnie asy-
stentką na jednej z wyższych uczelni. Miała własne mieszkanie i samochód do dyspozycji. Po
kilkunastominutowej rozmowie przypadli sobie do smaku. Doktor Kudełek szczególnie lubił
kobiety tego typu. I nic dziwnego. Czyż nie jest bardziej odpowiednia na żonę dla intelektua-
listy kobieta, z którą o wszystkim można rozmawiać, niż kura domowa, głupi garkotłuk, zdo-
lny mówić tylko o żarciu, albo o szmatkach.
Tak bywa na tym świecie, że jeśli mężczyzna i kobieta chcą się spotkać, zawsze im się
to udaje. Wkrótce potem spotkał znów doktor Kudełek piękną rozwódkę na jakimś zebraniu,
na które właściwie mógłby nie iść. Ponieważ dyskutowano nad sprawami małżeńskimi, do-
ktor Kudełek zabrał także głos, oświadczywszy w odpowiednim miejscu, że ludzie inteligent-
ni i wykształceni powinni sobie dobierać również inteligentne i wykształcone, pracujące za-
wodowo, towarzyszki. Były to pewnego rodzaju oświadczyny. Toteż piękna pani nie omiesz-
kała go obdarzyć uroczym uśmiechem. Po zebraniu odwiozła go do domu swoim samocho-
dem, śpieszyła się bowiem na wykład. W drodze zdążyła go objaśnić, że ona również pojmuje
małżeństwo tylko jako związek z człowiekiem o wysokich walorach umysłu. Po czym umó-
wili się następnego dnia do teatru.
Z drżącym sercem wchodził doktor Kudełek na schody pięknego, nowoczesnego domu,
gdyż według umowy miał wstąpić po partnerkę. — No, nareszcie — myślał — to jest dla
mnie żona. Długo szukałem, lecz nie mogłem znaleźć bardziej odpowiedniej. Może to i szczę-
ście, że los podsuwał mi takie złe partie, których bym później żałował. — Nieszczęśliwy
doktor Kudełek wspomniał ze strachem swoje nieudane narzeczone aż do nieposprzątanego
pokoju włącznie...
Zadzwonił. Otworzyła mu elegancka służąca. Rozebrał się w przedpokoju i wraz uszu
jego dobiegł odgłos kłótni dwu kobiet: młodej i starej. W młodym głosie poznał swą wybraną.
Po chwili wyszła doń z uroczym uśmiechem. Zaprosiła do pokoju i przedstawiła swojej
matce, cichej, zahukanej staruszce. Po chwili doktor Kudełek poznał w niej ów starszy, kłócą-
cy się głos.
Już był czas, by jechać do teatru. Ponieważ ostatnio wydane rozporządzenie zabroniło
używać samochodu poza służbą, wypadło jechać po prostu tramwajem. Pożegnawszy staru-
szkę zeszli szybko ze schodów. Właśnie byli w bramie, kiedy minęła ich jakaś elegancka
pani. Piękna asystentka rzuciła się ku niej:
— Pani dzieci znów rzucały śmiecie na mój balkon!...
Elegancka sąsiadka odpowiedziała coś niegrzecznie i po chwili obie panie zaczęły się
ordynarnie kłócić, wymyślając sobie od najgorszych, grożąc milicją i sądem. Doktor Kudełek
stał przez chwilę skonsternowany, aż nagle wpadł na pomysł.
— Proszę pani, spóźnimy się do teatru.
To poskutkowało. Piękna rozwódka „oderwała się od nieprzyjaciela” i rzuciwszy na
odchodnym jeszcze kilka pogróżek, pośpieszyła z partnerem na przystanek. Właśnie nadszedł
tramwaj. Wskoczyli szybko. Po paru przemówieniach się ze stojącymi w przejściu pasażerami
piękna asystentka wyższej uczelni weszła do środka wozu. Doktor Kudełek, oddzielony od
niej kilku osobami, posłyszał, jak zaczęła kłótnię z konduktorem, który żądał ukazania legity-
macji na bilet ulgowy. Po chwili kłótnia ucichła.
Wówczas doktor Kudełek zaczął się wolno przedzierać w stronę swej znajomej. Był już
niedaleko, gdy ta znów zaczęła kłótnię. Kłóciła się ząb za ząb o miejsce z jakimś robotnikiem
wymyślając mu od impertynentów i chamów. On ze swej strony nie pozostał dłużny nazywa-
jąc ją „kapeluszową zdzirą”, oraz „starą cholerą”. Doktor Kudełek był w kłopocie. Wypadało
mu interweniować. Na szczęście już trzeba było wysiadać. Weszli do teatru.
W teatrze piękna intelektualistka najprzód zaczęła się kłócić z panienką w szatni o
pobieranie zbyt wysokich cen, później z portierem, który jej nie pozwalał wejść na salę w
kapeluszu. W końcu postawiła na swoim i usiedli w jednym z pierwszych rzędów. Wtedy
zaczęła się kłótnia z siedzącymi z tyłu widzami, którzy domagali się zdjęcia kapelusza. Na
koniec umilkła. Zaczęło się przedstawienie.
W antrakcie wyszli do foyer na papierosa. Portier zwrócił im uwagę, że wolno palić
tylko w palarni, więc piękna pani zaczęła się z nim kłócić. Doktor Kudełek pociągnął ją ze
sobą do palarni, wtedy zaczęła się kłócić z nim. W mig jednak opanowała się i już po chwili
na jej twarzy widniał uroczy uśmiech. To była jedna z jej tajemnic — nagłe przejście od
kłótni do uśmiechu. Zdaje się, że kłótnia wcale nie działała jej na nerwy, była jej żywiołem.
W drugim antrakcie poszli do bufetu wypić lemoniady. Naturalnie piękna rozwódka
rozpoczęła kłótnię z bufetową o cenę, aczkolwiek płacił jej towarzysz. W czasie przedstawie-
nia kłóciła się z kimś obok, kto szeleścił głośno papierem.
Po przedstawieniu odwiózł ją do domu taksówką. Piękna asystentka nie ominęła okazji
kłócenia się z szoferem o rzekome sfałszowanie sumy na liczniku, potem przemówiła się ze
stróżem, który jej nie dość szybko otworzył bramę. Doktor Kudełek poszedł za nią na górę,
gdyż zaprosiła go na herbatę.
Zostawiła go na chwilę samego w saloniku. Natychmiast po jej wyjściu doleciały go
odgłosy kłótni: piękna intelektualistka dawała szkołę swojej mamusi, po czym zabrała się do
służącej. Było słychać wrzask, harmider, szczęk bitych talerzy. Po chwili weszła do pokoju ze
swoim uroczym uśmiechem, za nią podążały matka i służąca z takimi minami, jakby to, co
zaszło przed chwilą, było w ich domu rzeczą zwykłą. Kolacja minęła w miłej, pogodnej
atmosferze. Doktor Kudełek został zaproszony w niedzielę na obiad.
Z zaproszenia tego jednak nie skorzystał, posyłając bilecik z wytłumaczeniem: „Z po-
wodu choroby itd....” Odtąd też unikał wszelkiego rodzaju zebrań, gdzie mógłby się spotkać z
piękną intelektualistką.
* * *
Sądzę, że nikogo nie zdziwi, jeśli zaznaczymy, iż podobne przejścia nie wpłynęły doda-
tnio na humor i stan nerwowy doktora Kudełka. Po przeżytych zawodach stał się ponury,
milczący i podejrzliwy. Gdy tylko poznał, lub nawet zaczął obserwować jakąś przystojną
kobietę, mimo woli przychodziło mu na myśl: jakie musi w sobie kryć świństwa? Trudno je-
dnak mężczyźnie pozbyć się myśli o kobiecie w latach, gdy zarówno ciało jak i dusza gwałto-
wnie domagają się towarzyszki. Tak i nasz bohater, aczkolwiek teoretycznie wyrzekł się szu-
kania ewentualnej żony, w rzeczywistości całkiem podświadomie nie przestał zwracać uwagi
na kobiety, co zresztą było zupełnie naturalne.
Poznał ją na odczycie. Była studentką filozofii. Aczkolwiek nie mogła liczyć więcej niż
jakieś dwadzieścia cztery lata, zdumiewała inteligencją i oczytaniem. Rozmowa o literaturze,
muzyce i sztukach pięknych miała w jej ustach niewysłowiony urok. Doktor Kudełek przepa-
dał za takimi gawędami, tym bardziej że rozmówczyni prócz niezwykłej urody miała jakiś
niewysłowiony, delikatny wdzięk.
Jak zwykle zaczęli chodzić razem do teatru i do kina, a później w kawiarni prowadzili
długie, urocze rozmowy, których urokowi doktor Kudełek począł coraz bardziej ulegać. Och,
czyż nie warto ożenić się z taką kobietą, aby ciągle z nią w ten sposób gawędzić!
I znów spotkali się, rozmawiali o teatrze, muzyce, poezji i różnych rzeczach mądrych i
pięknych. Raz kiedy rozmowa zeszła na Szekspira, przeskoczyli na ,.Kupca Weneckiego”.
Doktor Kudełek podkreślił doskonałość charakterystyki Shylocka z jego zawziętością i chęcią
krwawej zemsty na Antonio.
— Nic dziwnego — rzekła urocza panna. — Przecie Żydzi i teraz biorą krew chrześci-
jańską na macę...
— Pani w to wierzy?...
— Ależ to nie ulega żadnej wątpliwości...
Z głosu jej i gestu wynikało, iż rzeczywiście jest o tym święcie przekonana. Toteż
doktor Kudełek więcej już z nią się nie spotkał. Bez trudu wyrzekł się uroczych rozmów z
wykształconą panienką o sztuce, literaturze i rzeczach pięknych.
* * *
Wkrótce zdarzyło się, że stara, brzydka sekretarka odeszła. Proszę sobie wyobrazić, że
wyszła za mąż. Doktor Kudełek był na ślubie i poznał jej męża, przystojnego, eleganckiego
pana. Nie mógł wyjść z podziwu nad zagadkowymi drogami doboru płciowego, lecz długo się
nad tym nie zastanawiał, albowiem dostał nową sekretarkę, tym razem osiemnastoletnią. Było
to dziecko tak śliczne i dobre, że doprawdy trudno się w niej było nie zakochać. Pracowita,
posłuszna, pogodna i wesoła, ale nie trajkotliwa i wcale nie roztrzepana, jadła jak ptaszek, a
niewinna była jak dziecko. Wciąż tylko wspominała swoją mamę, że jej na to, lub na tamto
nie pozwala, lub że na nią czeka z obiadem, co jednak w jej wieku wcale nie trąciło hipokry-
zją.
Doktor Kudełek spoglądał na nią, jak na ślicznego ptaszka, który przez otwarte okno
wpadł do pokoju. Z początku bardzo nieśmiała wobec szefa, później dopiero zaczęła mówić o
sobie. Okazało się, że była ubogą sierotą. Musiała pracować. Nie brała jednak tego tragicznie.
Uważała pracę za coś naturalnego, nawet za rodzaj rozrywki. Śmiała się do maszyny, do sze-
fa, do interesantów i do woźnego. Wszyscy w biurze przepadali za nią, opiekowali się, jak
cudnym dzieckiem, częstowali słodyczami...
W końcu doktor Kudełek zaproponował jej pójście do kina. Wtedy bardzo się skonfun-
dowała. Widać było, że obawia się urazić szefa, z drugiej strony jednak boi się jakiegoś świń-
stwa. Ta mała miała wielkie poczucie godności, które naturalnie doktor Kudełek pośpieszył
uszanować, przypomniawszy sobie nagle, że dziś właśnie ma jakieś pilne zebranie, po czym
już więcej nie próbował jej zapraszać, natomiast traktował ją z takim szacunkiem, że trudno
tego było nie zauważyć.
Rozmawiał z nią również często o małżeństwie, w ten delikatny sposób dając do zrozu-
mienia o czystości swoich zamiarów. Panienka wkrótce się w tym połapała i aczkolwiek z
daleka darzyła go jawną życzliwością. Szef jednak już więcej nie odważył się jej zapraszać.
Umiała to ocenić i doktor Kudełek z radością mógł zaobserwować wzrastającą w niej ku
sobie sympatię. Darzyła go coraz większym zaufaniem i nawet radziła się parę razy w
trudnych sytuacjach biurowych. Teraz on był stroną drażliwą co do godności. Czuła to, że
jeśli chce zbliżyć się ku niemu, musi przejąć inicjatywę.
Zrobiła to pewnego dnia bardzo prosto i po dziecinnemu. Zgadało się o tym, że doktor
Kudełek lubi placek ze śliwkami.
— Och, a moja mama robi taki świetny placek ze śliwkami. Właśnie jutro ma go upiec.
Niech pan przyjdzie do nas na placek.
Nazajutrz o umówionej godzinie doktor Kudełek wyświeżony z bijącym sercem dzwo-
nił do mieszkania ukochanej. Otworzyła mu sama i zaprowadziła do skromnego, lecz schlu-
dnego pokoiku, gdzie stał stół pięknie nakryty. Promieniała urodą i szczęściem. Unosiła się
jak motylek po pełnym słońca pokoju w swojej barwnej, letniej sukience i doktor czuł, że za
każdym jej poruszeniem serce w nim taje jak lody śmietankowe, tym bardziej, że z jej uśmie-
chów, z wyrazu jej twarzy mógł już nieomylnie wyczytać, że urocze dziecko mu sprzyja.
— Mama jest w kuchni: Zaraz tu przyjdzie. O, już jest!
W tej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł ktoś, kto według słów dziewczęcia
powinienby być jej matką. Doktor Kudełek spojrzał i zadrżał.
Wobec tej twarzy potwornie złej czymże były takie epitety jak: „herod baba”, „jędza”,
„Ksantypa”, „megiera”, w czym nasz polski język zbyt ubogi zapożyczył się u obcych. Gdyby
mu się podobna twarz w nocy przyśniła, zapaliłby światło i zażył waleriany. Można by ją
zobaczyć na filmach przedstawiających życie Indian — stara czarownica siedząca w kucki
szepcze zaklęcia, albo na starych sztychach średniowiecznych w obrazach sabatu wiedźm.
Nie była ona szpetna, miała nawet pewne rysy podobieństwa z córką. lecz tak strasznie zła,
zawzięta i nienawistna, że biedny kandydat do małżeństwa w pierwszej chwili po prostu
stracił głowę.
Jak nieprzytomny wybełkotał słowa przywitania i jak przez mgłę słyszał straszny, gruby
głos tej Celestyny, czyniącej honory domu oraz dźwięczny szczebiot swojej wybranej. Gdy
przyszedł do siebie, siedział już przy stole i jadł placek ze śliwkami popijając kawą. Stara
megiera mówiła:
— Jesteśmy tylko we dwie na świecie z córką. Nigdy nie zgodziłabym się z nią rozstać,
szczególnie gdy jest jeszcze tak młoda i niedoświadczona, a ludzie tak źli i przewrotni.
To mówiąc łypnęła nieznacznie okiem w stronę kandydata na zięcia. Wyraz twarzy jej
mówił: ty, draniu, chcesz uwieść moje biedne dziecko, ale ja już ci dam radę.
I doktor Kudełek zrozumiał, że straszna megiera dałaby mu radę, co więcej, że perspe-
ktywa jego szczęścia małżeńskiego z pięknym dzieckiem zaczyna się rozwiewać jak mgła.
Było jasne: biorąc do swego domu tego aniołka, który tak cudnie szczebiotał po jego prawej
stronie, musiałby wziąć i tę straszną wiedźmę z vis à vis, która by mu zatruła i uniemożliwiła
życie.
— Czemu pan taki dziś nie w humorze? — pytał aniołek.
— Miałem przykrości z ministrem — odparł nieszczęsny szef.
Rzeczywiście stracił cały humor, stał się ponury i milczący. Bo jak tu być wesołym na
gruzach szczęścia! Doktor Kudełek odsiedział przepisowe trzy kwadranse, pochwalił placek
ze śliwkami, który mu stanął kością w gardle i wyszedł pod pretekstem, że śpieszy na
konferencję.
Idąc zataczał się jak pijany. Parę razy omal nie wpadł pod samochód. Och, jakże był
nieszczęśliwy! I tym razem okrutny los zadrwił z niego.
Jeszcze przez kilka dni walczył ze sobą, przeżywał straszną rozterkę, mając tuż obok
cudne dziewczę, które w swej nieświadomości pytało go naiwnie:
— Jak się panu podobała moja mama?
— Owszem, twarz jej wryła mi się w pamięć — odpowiedział nieszczęsny kandydat na
zięcia. I rzeczywiście straszna gęba wąsatej wiedźmy ciągle śniła mu się po nocy. To była
podświadoma samoobrona jego psyche. W końcu po ciężkiej walce doktor Kudełek rozbity i
złamany zdecydował się. Poszedł do wydziału personalnego i zażądał nowej sekretarki.
W dniu jednak, gdy miała nastąpić zamiana, nie przyszedł do biura udając chorego. Bał
się pożegnalnej rozmowy, otwartych pytań szczerego i bezpośredniego dziecka. Potem przez
kilka miesięcy unikał wydziału, do którego została przeniesiona. Ten ostatni cios przeżył
ciężej od innych, a straszna twarz wiedźmy długo jeszcze powracała w sennych koszmarach.
* * *
Nie potrzebuję chyba zaznaczać, że pasmo przeżytych tak ciężko zawodów odbiło się
fatalnie na psychice doktora Kudełka. Poczynał on tracić wiarę w człowieka, a w kobiety w
szczególności. Zaniechał już po prostu myśli szukania żony i wzorem swoich kolegów chciał
się rzucić w objęcia rozpusty, co nie licowało z jego poważnym poglądem na życie... Później
zaczął się coraz więcej zastanawiać nad sprawami tzw. „wiecznymi” tj. ducha, świata,
nieskończoności, co jak wiadomo jest dowodem rezygnacji z życia.
Szczególnie ostatnie przejścia z pięknym dziewczęciem, mającym tak straszną matkę,
najwięcej go kosztowało cierpienia. Od tego czasu podupadł na zdrowiu, nawet zęby zaczęły
go boleć. Zaczął chodzić do dentystów i to zajmowało mu sporo czasu.
Raz w poczekalni u dentysty zobaczył bardzo przystojną kobietę. Wiadomo, że wsze-
lkie czekanie nie jest rzeczą przyjemną, a cóż dopiero u dentysty, który nam lada chwila
zacznie wiercić w zębie. W takiej sytuacji ludzie łatwiej zbliżają się do siebie. Toteż i doktor
Kudełek, aczkolwiek w zupełności już zrezygnował z kobiet, po prostu dla zabicia nudnych
chwil czekania nawiązał rozmowę z przystojną nieznajomą.
Okazało się, że była to kobieta kulturalna i miła. Gdy po paru dniach zeszli się znów w
tej samej poczekalni, oboje odczuli wyraźne zadowolenie. To jasne, przypadli sobie do sma-
ku. Doktor Kudełek obawiając się, aby przekorny los ich nie rozdzielił, zaprosił ją od razu do
kawiarni, na co się zgodziła bez żadnego udawania.
Pośpieszył tam wprost z fotela dentystycznego. Przy stoliku w kawiarni przegadali
dobrych parę godzin. Przystojna pani pracowała w aptece, miała więc wyższe wykształcenie
— była inteligentna i oczytana. Bardzo się podobała doktorowi.
Nauczony tylu doświadczeniami chciał ją wybadać. W tym celu zapraszał kilka razy
pod rząd do kawiarni. Ale przystojna pani, nie odznaczała się łakomstwem. Wypiła pół
czarnej z ciastkiem i płaciła za siebie.
Gdy ta pierwsza próba dała wyniki dodatnie, zaprosił ją do restauracji i począł nama-
wiać na wódkę. Przystojna pani wypiła kieliszek jeden, drugi. Wreszcie dała się namówić na
trzeci kieliszek, po którym stanowczo odmówiła, jakkolwiek wypity alkohol uczynił ją tylko
nieco weselszą. Próżno doktor Kudełek kilkakroć ponawiał próby, obawiając się podstępu.
Nowa znajoma nie piła nigdy więcej niż dwa, trzy kieliszki. I pod tym względem zdała egza-
min.
Wtedy doktor Kudełek zaczął ją prowadzić do kina i do teatru. Ku wielkiemu jego
zadowoleniu nowa znajoma zachowywała się bez zarzutu. Po zgaszeniu światła nie mówiła
nic nawet szeptem, za to w antraktach robiła inteligentne uwagi. Chodzić z nią do teatru było
prawdziwą satysfakcją.
Przy tym wszystkim doktor Kudełek zawsze czujny i spostrzegawczy zauważył, że
piękna farmaceutka nie mówi wiele o sobie, że nie ma zwyczaju przerywać komuś zdania, że
nie powtarza kilka razy tego samego, że się nie lubi spierać, a jest dowcipna i zajmująca. Czas
z nią mijał szybko i mile. To wszystko było jednak dla podejrzliwego doktora za mało.
Doświadczony przez tyle nieszczęść wietrzył w nowej znajomej jakieś tajemnice. Cóż właści-
wie wiedział o niej? Tyle, że była już rozwódką i wdową, co w tych powojennych czasach nie
należało do rzadkości. Na koniec wpadł na genialny pomysł.
Właśnie przyszło lato, a z nim okres urlopów. Przystojna znajoma miała wyjechać do
Zakopanego. Doktor Kudełek wystarał się o urlop w tym samym czasie i wyjechali razem.
Gdzież można lepiej obserwować kobietę, jak nie na letnisku, mieszkając w tym samym
pensjonacie, w pokoju obok. Czy jest porządna, kiedy wstaje, jak się zachowuje w towarzy-
stwie i w ogóle. Toteż doktor Kudełek nie stracił ani jednej chwili wciąż obserwując przystoj-
ną znajomą. Lecz i tym razem obserwacja dała jak najlepsze wyniki. Piękna pani wstawała o
siódmej rano, myła się zimną wodą, nigdy zbyt długo nie siedziała przed lustrem, była
czyściutka, porządna — słowem same zalety. Doktor Kudełek, który spędzał z nią cały czas,
czuł, że powinien się jednak zdecydować, ponieważ przystojna rozwódka aczkolwiek nie
doszło między nimi do żadnego zbliżenia, wkładała w ich znajomość coraz więcej uczucia,
darząc go jawną sympatią i przywiązaniem.
Miesiąc urlopu minął im jak bajka. Chodzili na wycieczki w góry, na dansingi. Jeżeli
pomiędzy nimi nic nie zaszło, to z przyczyny ostrożności doktora, który po tylu zawodach nie
chciał się wiązać z nową znajomą, aczkolwiek wyczuwał w jej zachowaniu coraz większe
oczekiwanie, pod koniec zaś wyraźny zawód. Ale doktor Kudełek twardo stał na swoim sta-
nowisku. Nie, musiał się najpierw o niej czegoś dowiedzieć, znaleźć wspólnych znajomych.
Jak zwykle w takich razach traf mu przyszedł z pomocą. Zaraz po powrocie do
Warszawy udali się razem do kawiarni. Nagle do ich stolika podszedł elegancki brunet,
niejaki Faliszewski, dawny kolega szkolny doktora Kudełka.
— Pozwalam sobie podejść, ponieważ znam państwo oboje...
Doktor Kudełek z trudem opanował wzruszenie. Nareszcie będzie się mógł o niej cze-
goś dowiedzieć!
Udawał obojętność, obserwując przystojną znajomą, która zdawała mu się nieco zmie-
szana. Faliszewski przesiedział przy ich stoliku pół godziny, po czym odszedł, zostawiając
dawnemu koledze swój biurowy telefon. Zaraz następnego dnia rano zadzwonił Kudełek do
Faliszewskiego a wieczorem siedzieli sam na sam przy stoliku w restauracji. Pili wódkę i
rozmawiali o dawnych szkolnych czasach. W końcu doktor Kudełek począł bez ogródek:
— Słuchaj, bracie, powiem ci szczerze. Chcę się od ciebie dowiedzieć czegoś o naszej
wspólnej znajomej. Czy znasz ją dobrze?
— Bardzo dobrze. Miałem z nią wiele do czynienia za czasów okupacji.
— Tylko mów szczerze, wszystko co wiesz. Mam zamiar się z nią żenić. A wiem o niej
niewiele. Za każdą wiadomość będę ci niezmiernie wdzięczny.
Faliszewski zastanowił się.
— Nie wiem, czy ta kobieta nadaje się do małżeństwa...
Doktor Kudełek pobladł.
— Czemu? Czy współpraca z Niemcami?
— Skądże znowu!... Pod tym względem nie można jej nic zarzucić.
Doktor Kudełek odetchnął.
— Więc mów, co?
— Widzisz, ona ma inne wady...
— Jakie? Czy się upija, czy histeryczka, wariatka, awanturnica?
— Nie, nie można powiedzieć... To kobieta cicha, spokojna...
— Więc może wałkoń, trajkot, flejtuch, suswał, półgłówek?
— Nie, bynajmniej. Wcale nie gadatliwa. Czysta, pracowita, inteligentna, może nawet
zanadto...
— Więc, u licha, czegóż jej brak?
— Widzisz, jako gentelman...
— Na miłość boską, powiedz! Zaklinam cię przez pamięć naszych szkolnych lat!
Każdy, kto skończył szkołę, wie jakie to wielkie zaklęcie. Toteż Faliszewski po chwili
wahania rzekł zniżając głos:
— Widzisz, to jest kobieta z przeszłością. Ona miała kochanka.
— Tylko tyle?
Doktor Kudełek uczuł, jak z serca jego spadł ciężar, ale Faliszewski nie zrozumiał.
Odruch radości przyjął za oznakę niewiary.
— Jak matkę kocham — mówił — to prawda. Możesz mi wierzyć. Powiem ci więcej.
Ja sam z nią żyłem przez dwa lata.
— Co ty mówisz!
W głosie doktora Kudełka dźwięczała radość. Chwycił kurczowo Faliszewskiego za
przegub dłoni.
— Więc ty ją musisz znać! Ty wiesz, czy nie pijaczka, nie głuptak, nie sekutnica?!
— Ależ skąd... Wszystko, co ci o niej powiedziałem, to święta prawda.
— Przysięgnij! Na pamięć naszych lat szkolnych!...
— Przysięgam. To w gruncie rzeczy dobra kobieta.
— Więc czemuście się nie pobrali?
— A po co? Jeśli żyłem z nią bez ślubu...
— Więc czemu żeście się rozeszli?
— Hm, ona ma jeszcze jeden wielki defekt. Nie gra w bridża.
— Przyjacielu!
Kudełek nie mógł się powstrzymać, aby nie uściskać Faliszewskiego, a potem jak szalo-
ny wybiegł z jego mieszkania. Po upływie pół godziny siedział już na kanapce obok narzeczo-
nej całując jej ręce. Jego oświadczyny zamiast spodziewanej radości wywołały jednak w jej
twarzy jakiś cień smutku.
— Zanim odpowiem panu „tak”, czy „nie” muszę panu coś wyznać... Ja mam prze-
szłość...
— Ależ to nic strasznego. Przecie i ja...
— Prócz obydwu mężów miałam jeszcze kochanków. Jednym z nich był pana kolega,
którego spotkaliśmy wczoraj.
— Wracam właśnie od niego...
— Czy mówił coś o mnie?
— Tak, i trudno o lepsze referencje, niż te, które otrzymałem. Jedyną pani wadą jest
chyba to, że nie gra pani w bridża. Ponieważ ja również nie grywam... szczęściu naszemu nic
nie stanie na przeszkodzie!
— W takim razie... w takim razie...
Zarzuciła mu ręce na szyję.
W ten sposób doktor Kudełek doznawszy tylu nieszczęść dobrnął nareszcie do szczęśli-
wej przystani małżeństwa. Tu więc kończy się fatalność jego losu i moja opowieść.
PIMPU
Ś ZDOBYWA OJCA
Pawełek ma lat sześć. W domu nie wiadomo- dlaczego wołają nań „Pimpuś”. Ojciec
Pimpusia rozwiódł się z mamą, kiedy chłopczyk nie miał jeszcze roku i wyjechawszy do
innego miasta założył nową rodzinę. Pimpuś więc nie pamięta go wcale. Ponieważ jednak
inni rówieśnicy Pimpusia chwalili się od czasu do czasu swoimi ojcami, Pimpuś zapytał raz
matkę:
— Mamo, a czy ja nie mam ojca?
— Ależ naturalnie, masz, Pimpusiu — odpowiedziała nieco zmieszana młoda mama. —
Wszystkie dzieci mają ojców. Ale twój ojciec wyjechał... daleko... daleko...
— A może do Afryki?
— Kto wie, może i do Afryki.
— I tam poluje na słonie?
— Może, Pimpusiu, i na słonie.
Wkrótce potem jednak matka Pimpusia pożałowała swego niewinnego kłamstwa.
Przechodząc bowiem przez pokój, gdzie Pimpuś bawił się z synkiem dozorczyni, trzyletnim
blondasem z wyłupiastymi oczkami, usłyszała w przelocie następującą rozmowę:
— Mój ojciec to wielki myśliwy. Wyjechał do Afryki i tam poluje na hipopotamy.
Upolował już trzy słonie i jednego lwa. Przysłał nam nawet lwią skórę, ale ją zeszłej zimy
zjadły mole.
Innym znów razem wróciwszy właśnie do domu posłyszała rytmiczny odgłos „wielkie-
go bębna” używanego przez mieszkańców Afryki Środkowej. Po chwili przekonała się, że
chłopczyk zmajstrował go z przewróconego do góry nogami taboretu i deski do prasowania.
— Co też wyrabiasz, Pimpusiu! — zawołała matka, zdyszana biegiem po schodach.
— Poluję na tygrysy razem z murzynami, tak jak mój ojciec — odpowiedział z dumą
chłopczyk.
Ten motyw polowania w różnych wariantach zaczął powtarzać się coraz częściej w
mieszkaniu matki Pimpusia. On i inni chłopcy biegali po mieszkaniu wydając dzikie okrzyki i
strzelając z łuków do szaf, obrazów i okien. W domu zaczęło się robić istne piekło. Kochająca
matka cierpliwie znosiła wybryki jedynaka. Kiedy jednak przybyła w odwiedziny trzyletnia
kuzynka Dzidzia przybiegła do niej z płaczem na skargę, że chłopcy chcą ją ubrać w pasiastą
kurtkę od pidżamy i zapolować na nią jak na zebrę, wezwała synka na rozmowę.
— Pimpusiu, jesteś niegrzeczny — powiedziała głosem jak najbardziej surowym. —
Jeżeli się nie uspokoisz i nie przestaniesz bawić w polowanie, zabronię przychodzić do ciebie
chłopcom z podwórza.
— A kiedy ja, mamo, bawię się w tatusia jak poluje w Afryce — odpowiedział powa-
żnie Pimpuś.
— Ach, ty głuptasie! Twój ojciec już dawno opuścił Afrykę. Wyjechał... wyjechał... —
tu matka Pimpusia zająknęła się nie wiedząc co powiedzieć. Jednak wrodzona lekkomyślność
przyszła jej natychmiast z pomocą — ...do Bieguna Północnego — skończyła zadowolona.
Oczy Pimpusia rozbłysły jak dwie gwiazdy.
— To tam, gdzie jest tak strasznie zimno?
— Tak. To kraj wiecznych śniegów i lodów. Chodzą tam białe niedźwiedzie a ludzie
jeżdżą na sankach zaprzężonych w psy.
Nie trzeba było długo czekać na skutki tego nowego kłamstwa. Tegoż dnia wieczorem
domownicy ujrzeli przewrócone oparciem do dołu krzesło, na którym siedział Pimpuś. W
ręku trzymał bacik oraz zrobione ze sznurka lejce, w które zaprzężeni dwaj jego rówieśnicy
na czworakach ciągnęli pojazd dookoła stołu szczekając przy tym przeraźliwie. Ponieważ
przy takiej zabawie bardzo ucierpiała podłoga, którą matka Pimpusia czyściła pracowicie
ligniną, znów więc musiała odbyć z synkiem rozmowę. Zapędzona na manowce kłamstwa
powiedziała tym razem, że ojciec Pimpusia nie jest już na biegunie, lecz że został maryna-
rzem i pływa po morzu. Niestety, kłamstwo zwykle się mści.
Gotując w kuchni kolację skonstatowała z zadowoleniem, że w pokoju panuje cisza.
Dziwiło ją nieco nawet, że synek, do którego przyszło właśnie w odwiedziny aż trzech
rówieśników, nie daje o sobie znać przy pomocy żadnych podejrzanych hałasów. Po pewnym
czasie zaniepokoiło ją to nawet. Właśnie miała udać się do pokoju, aby zobaczyć co chłopcy
robią, kiedy nagle dał się stamtąd słyszeć przeraźliwy hałas. A więc wszystko w porządku:
odetchnęła matka. Pimpuś bawi się jak zwykle w Indian. Na wszelki wypadek jednak uchyliła
drzwi i zajrzała.
Oczy jej uderzył niezwykły widok. Na okrągłym stole jadalnym piętrzyły się odwróco-
ne do góry nogami krzesła. Przywiązana do jednego z nich szczotka od podłogi imitowała
maszt, ściągnięty zaś ze stołu obrus zastępował żagiel. Pimpuś na ustawionym na stole tabo-
recie niby na mostku kapitańskim wydawał rozkazy stojącym na stole malcom.
— Och, Pimpusiu! — jęknęła matka. — A już się cieszyłam, że się tak grzecznie
bawicie i cicho.
— Bo to była cisza morska, ale teraz jest burza, sztorm. Hej tam, opuścić grotżagiel,
rozluźnić sztofreje! Śmiało chłopcy, śmiało!
Marynarze pośpieszyli służbiście spełnić rozkaz kapitana, przy czym została stłuczona
lampa na suficie. Wśród okropnych ciemności załoga walczyła z burzą, aż matka zapaliła
lampkę na biurku, kazała chłopcom wynosić się do domu i ściągnąwszy Pimpusia z kapitań-
skiego mostku, wytargała go za ucho.
— Ależ mamo — tłumaczył się we łzach Pimpuś — ja chciałem tylko pokazać Jankowi
i Cześkowi, jak mój tatuś pływa po morzu.
Niedługo potem matka Pimpusia dostała posadę. Że zaś mieszkająca z nią razem ciocia
również pracowała w biurze, trzeba było Pimpusia oddać do przedszkola. Z początku chło-
pczyk dość nerwowo zareagował na wejście do nowego środowiska, później jednak bardzo
zasmakował w towarzystwie tak licznych rówieśników. W tym pierwszym jednak kolektywie,
którego został członkiem, coraz mocniej zarysowywał się podstawowy mankament jego
życia, a mianowicie brak ojca.
Już w kilka dni po przyjęciu do przedszkola chłopczyk zaczął nagabywać matkę.
— Powiedz mi, mamusiu, co robi mój tatuś?
— Jak to, co robi?
— No, czy jest żołnierzem, czy marynarzem, czy może strażakiem?
Matka domyśliła się, że pewnie przedszkolanka pytała dzieci o zawód rodziców.
— Nie, synku, ojciec twój jest po prostu zwyczajnym urzędnikiem.
Na twarzy Pimpusia widniał wyraźny zawód z powodu tak pozbawionego romantyzmu
zawodu ojca, wnet jednak zainteresował się czym innym.
— Jeśli jest urzędnikiem, to pewnie umie pisać.
— Naturalnie, że umie.
— To dlaczego nigdy do nas nie pisze?
Matka została wyraźnie zaskoczona.
— Ależ owszem pisze od czasu do czasu, tylko rzadko. A przy tym listy z zagranicy
często nie dochodzą.
Po kilku dniach Pimpuś oświadczył matce, że chce się uczyć pisać.
— Jeszcze jesteś na to za mały, synku. Masz czas. Za parę lat nauczą cię w szkole.
— Kiedy ja chcę teraz. Żeby napisać list do tatusia.
Cóż było robić. Matka zaczęła uczyć malca, który okazywał przy tym dużo samozapar-
cia. Cierpliwie wypisywał pałeczki, wysunąwszy z wysiłku różowy języczek. Po paru tygo-
dniach znów jednak zaczął nagabywać nieszczęśliwą matkę.
— Powiedz mi, mamusiu, jak to tak być może: czy ja właściwie mam czy nie mam
ojca? A może on utonął, kiedy pływał po tym morzu...
— Nie, synku, nie utonął. Twój ojciec na pewno żyje.
— Ale z tym musi być przecież jakiś szwindel. Przecież w przedszkolu to wszyscy
chłopcy mają ojców i Staś Kamiński, i Janek Nowak. A Jurek Tyc to ma nawet ojca maryna-
rza. A może mego ojca zamordowali za okupacji Niemcy, tak jak ojca naszej „pani”?
— Nie, synku, twój ojciec żyje.
— A czy on wysoki, czy niski?
— Wysoki, bardzo wysoki.
— To dobrze. Bo bym się za niego musiał wstydzić. Stefek Welke ma takiego małego
ojca. Jak przychodzi po niego do przedszkola, to chłopcy się śmieją. A może ty, mamusiu,
masz jego fotografię?
— Nie, nie mam. Spaliły mi się podczas powstania,
— To bardzo źle. A czy on brunet, czy blondyn?
— Nie, on jest łysy.
— Łysy, co ty mówisz! No trudno, niech będzie łysy. Ojciec Lipskiego też jest łysy.
Ale to uczony profesor. Mówi, że mu włosy wypadły, bo tak wiele myślał. A czy to prawda
mamo, że od myślenia włosy wypadają?
— Bardzo możliwe, Pimpusiu.
— To ty, mamo, nie myślisz pewnie wiele, jak masz takie gęste włosy. — A po chwili:
— Ja już bym się zgodził nawet, żeby był łysy i żeby był biuralista a nawet aptekarz.
Kompleks ojca nie dawał Pimpusiowi spokoju. Kiedyś po jakiejś lekcji pisania, Pimpuś
zniecierpliwiony odłożył pióro.
— Powiedz, mamo, kiedy ja nareszcie potrafię już tak pisać, żeby napisać list do ojca?
— Czy ja wiem, synku... Może za rok...
— Och, to tak długo, tak długo czekać. Słuchaj, a może ja ci podyktuję...
Tym razem cios był nie do odparowania. Matka musiała się zgodzić. Pimpuś zastana-
wiał się przez chwilę, aż zaczął dyktować. List brzmiał następująco:
Kochany Tatusiu!
Ja piszę do Ciebie list, twój synek, Pimpuś. (To mama pisze za mnie, bo mam dopiero
pięć lat i nie umiem pisać). A bardzo za Tobą tęsknię i chcę Ciebie zobaczyć. Czy ty właściwie
jesteś moim ojcem, czy nie i w ogóle co to wszystko znaczy? U nas w przedszkolu wszyscy
chłopcy mają ojców. Staś Kamiński i Janek Nowak, nawet Stefan Burski, choć taki niegrze-
czny i obcina kotom łby. A Jurek Tyc to nawet ma ojca marynarza. I ojcowie przychodzą do
nich do przedszkola i chodzą z nimi na spacer. A Felek Rubach ma ojca milicjanta, co jak
wraca do domu, to bierze go na plecy i obnosi dookoła stołu. A biedny Pimpuś nie ma ojca i
bardzo się tego wstydzi. Proszę cię, drogi Tatusiu, przyjedź do nas jak najprędzej! Całuję cię
bardzo, bardzo mocno. Twój synek, Pimpuś.
Kiedy po upływie miesiąca nie było odpowiedzi, chłopczyk począł się coraz bardziej
denerwować. Próżno, zarzucana ciągle pytaniami, matka tłumaczyła mu, że listy z zagranicy
idą długo i że poczta mogła gdzieś po drodze utonąć. Pimpuś nie dawał się zbyć tak łatwo.
Jego kompleks ojcostwa pogłębiał się coraz bardziej. Aż wreszcie pękła bomba.
Co pewien czas przychodził z wizytą „wujek”. Był to wesoły, starszy pan, właściwie
wujeczny dziadek Pimpusia. Lubił on zaglądać aż nazbyt często do kieliszka i przyszedł wła-
śnie dobrze podochocony, kiedy nie było matki chłopca.
— Jak się masz, Pimpuś — wołał już od progu. — Wiele dziś zdarłeś skalpów? A jak
się mają Sokole Oko i Winnetou, Czerwonoskóry Gentelman?
Pimpuś lubił swego wesołego wujecznego dziadka. Nie omieszkał mu się więc zwierzyć
ze swojej troski, że jego list do ojca wysłany za granicę pozostał dotąd bez odpowiedzi.
Starszy pan wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
— List z zagranicy! Cha cha cha! Ależ on mieszka w kraju... ten twój tato. Tylko po
zerwaniu z twoją mamą wyjechał na Ziemie Odzyskane...
Urwał uchwyciwszy poważny wyraz twarzy chłopca. Zrobiło mu się go żal.
— Słuchaj, tylko nie mów twojej mamie, że to ja ci powiedziałem. Jej może być przy-
kro. I w ogóle nie zaczynaj z nią o tym rozmowy. Pamiętaj, zwierzyłem ci tę tajemnicę jak
mężczyzna mężczyźnie.
Pimpuś był niepocieszony. Nie tylko więc prysnął świetny mit o ojcu, przebywającym
w obcych krajach, polującym na lwy, jeżdżącym zaprzężonymi w psy saniami i żeglującym
po wzburzonym morzu, lecz nie może nawet o tym mówić z matką związany męskim sło-
wem, którego przecież wypada mu dotrzymać.
— Słuchaj, wujku — rzekł po chwili stłumionym głosem. — A może by tak do niego
napisać...
— Napisać? A po co? On wcale o was już nie dba! Założył nową rodzinę i ma bliźnięta!
Obie córki. Lecz jeśli chcesz — rzekł na widok pełnej cierpienia twarzy dziecka — to
możemy napisać.
I tak powstał drugi list Pimpusia do ojca, podyktowany „wujkowi”.
Kochany Tatusiu!
Ten list dyktuję Wujkowi. Dowiedziałem się, że nie chcesz znać mnie ani mamy, że wyje-
chałeś na Ziemie Odzyskane i zupełnie zapomniałeś, że masz synka Pimpusia. Wujek mówi, że
ty wolisz dziewczynki, ale to chyba nieprawda, bo przecież one nie nadają się do żadnej
porządnej zabawy: o byle co zaraz mażą się, albo biegną na skargę. A Pimpuś jest odważny i
nigdy nie płacze i nie boi się nawet ciemnego pokoju. I dobrze się uczy. A już choć ma dopiero
pięć lat umie pisać pierwszych dziesięć liter małych i dużych, żeby móc wkrótce samemu
napisać do ciebie. I liczyć też umie do dziesięciu. O tym wszystkim możesz się przekonać, kie-
dy tylko do nas przyjedziesz. Tatusiu, bo ja za tobą bardzo tęsknię i chciałbym ciebie zoba-
czyć, czy jesteś naprawdę taki wysoki i łysy, jak mi mówiła mama.
Twój kochający synek, Pimpuś.
P. S.
A te dwie moje siostrzyczki przywieź ze sobą, a ja się będę z nimi bawił i będę dla nich
grzeczny i nie będę ich, ciągnął za włosy ani dawał kuksańców.
Właśnie Pimpuś skończył dyktować, kiedy nadeszła matka. Ponieważ list miał pozostać
w tajemnicy przed nią, nie mógł chłopczyk zapytać „wujka” o adres. Zresztą jak wszystkie
dzieci ufał, że dorosły załatwi odpowiednio wszelkie formalności.
„Wujek” pokazał się dopiero po paru tygodniach. Przyszedł jak zwykle pod dobrą datą,
kiedy tylko matka wyszła z pokoju, zrobił tajemniczą minę.
— Nie było listu, co?
Pimpuś zdumiał się. Nie wyobrażał sobie, że to on sam tak po prostu miałby otrzymać
list od ojca.
— Widzisz — mówił wujek — podałem mu twój adres. Powinien ci był odpisać.
Chłopczyk smutnie zaprzeczył ruchem głowy.
W miarę upływu czasu Pimpuś stawał się coraz smutniejszy. Kiedy po miesiącu
„wujek” pod datą znów przyszedł w odwiedziny, zasypał go pytaniami.
— A czy ty, wujku, dobrze zaadresowałeś ten list?
— Ależ naturalnie — kłamał „wujek”.
— A czy nalepiłeś znaczek?
— No chyba...
— I wrzuciłeś list do skrzynki?
— Ależ tak — odpowiedział stary pijak. I zaczął mrugać oczyma jakoś dziwnie, w
gruncie rzeczy bowiem miał dobre serce.
— A może poczta zagubiła list — wujku...
— Może zagubiła...
— A może... może on nie miał czasu, aby odpowiedzieć...
— Może nie miał czasu, a może i chęci... — rzek! ostro wujek i począł nagle spacero-
wać po pokoju.
Zapanowało milczenie.
Przerwał je nagle głośny szloch dziecka.
Pimpuś łkał głośno zupełnie jak dziewczynki, które z tego powodu tak wyśmiewał. Nie
wstydził się wcale mimo swojej przynależności do płci męskiej.
Staremu pijakowi żal ..się zrobiło chłopca. Usiadł i wziął go na kolana:
— No cóż, Pimpusiu, trudno — mówił głaszcząc go po głowie — gwiżdż na takiego
ojca! Znajdziesz sobie innego.
Do młodej, przystojnej mamy Pimpusia często przychodzili w odwiedziny różni pano-
wie. Ładny i żywy chłopczyk cieszył się wśród nich powszechną sympatią. Żartowali i prze-
komarzali się z nim chętnie. Raz po ich wyjściu Pimpuś zwrócił się do rozbawionej po odwie-
dzinach mamy.
— Och, mamo, jacy mili są ci panowie! Czy żaden z nich nie mógłby być moim ojcem?
— Skądże, Pimpusiu, ojca można mieć tylko jednego.
— To ja bym sobie wybrał. Na przykład pana Zdzisia.
Pan Zdziś odwiedzał mamę chłopczyka najczęściej. Mężczyzna już po trzydziestce
odznaczał się usposobieniem niezmiernie wesołym i niefrasobliwym. Żartował z Pimpusiem i
dlatego cieszył się jego sympatią. Chociaż lubił chłopczyka, nie przejawiał wobec niego zbyt
wiele zainteresowania kierując je najwyraźniej w stronę jego mamy. Nic więc dziwnego, że
przy tych słowach synka zarumieniła się ona z lekka.
— Co też ty mówisz, Pimpusiu? Dlaczego znów pana Zdzisia?
— Bo on tu najczęściej bywa.
Młoda mama postanowiła wykorzystać ten zwrot w rozmowie do celów dydaktycznych.
— Nie wiadomo, czy on by się na to zgodził, synku. Jesteś zbyt często niegrzeczny.
Tak, rzeczywiście. W tej chwili przystąpiwszy do samokrytyki, chłopak przypomniał
sobie, jak wczoraj stłukł ciotce gipsową figurkę. Ale pan Zdziś niekoniecznie musi o tym
wiedzieć. Postanowił ostrożnie wybadać grunt.
Gdy więc tego wieczora podczas wizyty pana Zdzisia matka wyszła do kuchni, aby
przygotować herbatę, bawiący się obok fotelu, w którym siedział gość. chłopczyk przysunął
się nieco bliżej.
— Co tam robisz, Pimpusiu? — zagadnął życzliwie siedzący. — Czy budujesz z
klocków Pałac Kultury?
— I... tak się sobie bawię — odparł chłopczyk dyplomatycznie. — A czy pan nie ma
synka?
— Nie, Pimpusiu.
— To niedobrze. Boby przychodził razem z panem, żeby się ze mną pobawić. — Po
chwili zaś. — A czemu pan nie ma synka?
Pytanie to było szczytem dyplomacji, ale pan Zdziś wybrnął z tego bez trudu.
— A po co mi synek, Pimpusiu, żeby mi tłukł naczynia, przynosił ze szkoły dwójki i
chorował na odrę.
Na chwilę odpowiedź ta zdetonowała Pimpusia. Wie, czy nie wie? „Tłukł naczynia...”
A może mama zdążyła już powiedzieć... W każdym razie trzeba ostrożnie.
— A gdyby był grzeczny...
— Bujda. Grzeczne bywają tylko dziewczynki. Chłopcy to zawsze łobuzy.
— To pan wolałby dziewczynki, tak jak... — ugryzł się w język, aby nie powiedzieć
„jak mój ojciec”.
— Co tam mruczysz, chłopcze?
— Nie, nic takiego... To pan nie lubi chłopców. A przecie pan sam był chłopcem.
— Dlatego też wiem, co to za numery.
Nie, stanowczo z tym człowiekiem na nic cała dyplomacja. Wszystkie chytre pytania
obracał wniwecz.
Rozmowa się urwała. Weszła matka niosąc na tacy filiżanki z herbatą. Pimpuś już wie-
dział co go czeka. Oni — pan Zdziś z mamą pójdą do teatru albo do kina, a jego ciotka wpa-
kuje do łóżka. Oj, biedny, biedny Pimpuś!
Następnym razem przyszedł pan Zdziś w niedzielę. Pimpuś wiedział, że pojadą z mamą
gdzieś za miasto, na świeżą trawkę. A on, biedny Pimpuś, będzie musiał iść z ciocią do babci,
gdzie jest bardzo nudno i trzeba siedzieć cały czas cicho i nie wolno hałasować, bo babcia jest
chora na serce. Ach, jakby to było dobrze, żeby mama i pan Zdziś zabrali go ze sobą. Kiedy
mama pakowała w kuchni plecak, chłopczyk kręcił się wokoło krzesła, w którym siedział pan
Zdziś. Był coraz bliżej i bliżej. Już ocierał się o jego ramię. Pimpuś lubił bardzo ocierać się o
kogoś. Nagle padły słowa:
— A może by pan mnie zabrał ze sobą?
Na to właśnie nadeszła matka. Skarciła malca, aby nie dokuczał gościowi. Lecz nagle
ku jej wielkiemu zdziwieniu pan Zdziś rzekł:
— A więc weźmiemy go ze sobą.
Matka była pewna, że gość powiedział to raczej z grzeczności. Wytoczyła więc argu-
menty, że chłopczyk nie może przecież znieść trudów długiej, pieszej wycieczki. Pan Zdziś
zaoponował. Przez cały czas polemiki serce Pimpusia miotało się między szczęściem a rozpa-
czą. W końcu argumenty pana Zdzisia przeważyły. Pojadą z chłopcem do Świdra na plażę.
Bardzo w głębi serca zadowolona mama Pimpusia przebrała szalejącego ze szczęścia
synka w inne ubranko i po kilkunastu minutach kroczyli już wszyscy troje, to jest matka,
Pimpuś i pan Zdziś ulicą. Ach, cóż to była za radość!
Tę pierwszą wycieczkę z panem Zdzisiem wspominał potem Pimpuś jak radosny sen.
Młoda mama wyglądała prześlicznie w swojej letniej sukience w kwiatki. Jechali tramwajem,
a potem z Dworca Śródmieście elektrycznym pociągiem. Potem piechotą szli kilometr na
plażę. Tam dopiero było używanie. Najpierw wszyscy troje leżeli na plaży w słońcu i jedli
kanapki z kotletami zabrane przez matkę Pimpusia, a Pimpuś bawił się w piasku z innymi
chłopcami i z jakimś wesołym psem, kiedy mama i pan Zdziś poszli się kąpać. Po kilkunastu
minutach przyszedł jednak pan Zdziś i powiedział, że chcą zabrać Pimpusia do wody. Pimpuś
bał się trochę, ale tego nie pokazał po sobie. Skompromitować się wobec pana Zdzisia? Nie,
już lepiej się utopić. Pan Zdziś zaprowadził go najpierw na płyciznę, gdzie mu sięgała woda
do kostek i oblewał Pimpusia, który krzyczał trochę, ale było mu bardzo przyjemnie. Potem
zabrał go tam, gdzie mu woda sięgała aż do ust. Pimpuś przez cały czas zachował się tak
dzielnie, że aż pan Zdziś go pochwalił i w nagrodę włożywszy go sobie na ramiona wszedł na
głębię, gdzie jemu samemu sięgała woda do szyi. Chłopczyk odczuwając dreszczyki rozkoszy
i strachu tulił się do szyi swego nowego przyjaciela włożywszy nosek w jego mokre włosy. W
pewnej chwili pan Zdziś zgiął kolana i Pimpuś na chwilę został zalany aż po czubek wodą.
Ale on wiedział, że to tylko żarty. Na ramionach pana Zdzisia wyjechał też z wody na plażę i
powędrował wprost w ramiona matki, nieco zdenerwowanej w czasie pierwszego zetknięcia
się syna z żywiołem. A potem znów się bawił z chłopcami i z psem i było bardzo miło. Jeden
z chłopców powiedział:
— Twój tatuś dobrze pływa.
— To nie mój tatuś — odparł prawdomówny Pimpuś.
— A któż to jest ten pan, który cię wziął do wody? Generał koreański?
— To jeden taki znajomy pan.
Była to jedyna ciemna plama na tle radosnej sielanki w tym niedzielnym, letnim dniu.
Potem wszyscy troje ubrali się i poszli do kawiarni na lody. Pimpuś dostał malinowe i
czekoladowe. A potem nastąpiło najradośniejsze — powrót. Pimpuś okazywał w marszu
pewne zmęczenie. Na „a mówiłam” jego matki, pan Zdziś zareagował wzruszeniem ramion,
na które... wsadził Pimpusia. I niósł go tak z kilometr. Radość chłopca nie miała granic. To
doprawdy, jakby był jego prawdziwym ojcem.
Kiedy wracali wieczorem do domu, Pimpuś był tak zmęczony, że dał się bez oporu
położyć do łóżeczka i natychmiast zasnął. Zdążył jednak jeszcze przed tym objąć pana Zdzi-
sia za szyję i powiedzieć „dziękuję”. Zdawało mu się, że pochwycił w oczach dorosłego jakiś
nieznany sobie, serdeczny wyraz. Lecz był zbyt zmęczony, aby się nad tym zastanawiać.
Pochłonął go przepastny dziecięcy sen.
Na drugi dzień wieczorem, w czasie kolacji, Pimpuś powiedział nagle:
— Mamusiu, jakbym bardzo, bardzo chciał, żeby pan Zdziś był moim ojcem.
Tym razem matka pominęła to milczeniem. Był to dowód, że słowa synka głęboko
musiały zapaść w jej serce.
Niestety, właśnie jak na złość od tego czasu pan Zdziś przestał przychodzić. Po kilku
dniach Pimpuś dowiedział się od matki, że jego przyjaciel jest bardzo chory. Później przyszła
znów wiadomość jeszcze smutniejsza, że pan Zdziś jest w szpitalu i że grozi mu ciężka ope-
racja: wyjęcie kamieni z wątroby. Wprawdzie Pimpuś niewiele wiedział- co to za kamienie,
lecz poważny wyraz twarzy matki przepełnił go obawą. Zauważył, że matka posmutniała i
pobladła. Nastały dla obojga ciężkie dni.
— Powiedz, mamo — zapytał pewnego dnia Pimpuś — jak oni będą wyjmować te
kamienie panu Zdzisiowi?
— Ano — odparła matka — rozetną mu wątrobę, wyjmą kamienie, a potem zeszyją.
— Co ty mówisz, mamo! To nadzwyczajne! A czy te kamienie są bardzo duże?
— Skądże synku?
— Czy takie jak ten co leży u nas w kuchni?
— Nie, Pimpusiu, o wiele mniejsze.
— A może, jak kurze jajko.
— Jeszcze o wiele, wiele mniejsze, ot takie jak groszek.
Twarzyczka chłopca rozjaśniła się.
— Och, to dobrze, to bardzo dobrze!
A po chwili:
— A dużo on może mieć tych kamyków?
— Czy ja wiem, dziecko... Może kilka. Ciocia Irenka miała aż dziewięć.
— Doprawdy, mamo, aż dziewięć! Jak to dobrze, że ja umiem już liczyć do dziesięciu.
Na chwilę zapadło milczenie. Pimpuś majstrował coś w kącie. Ale po chwili znów przy-
szedł do matki.
— Mamo, a co będzie, jeśli który kamyk zapomną wyjąć? Przecież jeśli ich tak wiele...
— Nie bój się, Pimpusiu, nie zapomną. Operację będą robić specjaliści lekarze
chirurdzy.
Pimpuś zastanowił się przez chwilę.
— W takim razie jestem spokojny.
Wieczorem przyszło do Pimpusia paru kolegów.
Matka i ciotka wyniosły się do kuchni, jedynego spokojnego miejsca. Gdy jednak przez
całą godzinę trwała cisza, ciotka poszła zobaczyć, jak się dzieci bawią. Po chwili wróciła do
kuchni zdenerwowana.
— Chodź, zobacz, co Pimpuś wyrabia. Mało tego, że popsuł misia, ale jeszcze się
skaleczy nożyczkami.
Matka pośpieszyła do pokoju i ujrzała tam scenę operacji dokonywaną na osobie
pluszowego niedźwiadka. Pimpuś w białym prześcieradle i w czapce z białego papieru krajał
na stole nieszczęsny obiekt, z którego sypały się trociny. — Och, mamo — zawołał na widok
wchodzącej — dobrze, że przyszłaś. Już mu wyjąłem wszystkie kamienie, ale zaszyjesz go
już ty, mamo.
Naturalnie matka zaszyła niedźwiadka, a Pimpuś został ukarany. Biedny Pimpuś!
Wolno mu było tylko liczyć pozbierane na podwórku kamyczki, którymi miał obecnie powy-
pychane kieszenie. Co chwila uszu matki dobiegało klaśnięcie rzucanego na stół kamyczka i
głos Pimpusia: — Jeden, dwa, trzy i tak dalej aż do dziesięciu. Potem poprosił matkę, aby go
nauczyła liczyć do dwudziestu i wprawiał się wciąż z wielką zaciętością. W ten sposób malec
poczynił znaczne postępy w rachunkach.
Po paru dniach nastąpiło odprężenie. Matka przyniosła wiadomość, że operacja przeszła
pomyślnie. Była jak nowonarodzona. Śmiała się co chwila i całowała Pimpusia. Małe mie-
szkanko rozbrzmiewało jej wesołością. Jutro wybierała się do szpitala, aby odwiedzić chore-
go. Naturalnie Pimpuś cieszył się także, choć nie pokazywał po sobie tego tak wyraźnie, jak
jego mama. Był przecież mężczyzną. W pewnej chwili zapytał tylko, czy i on nie mógłby
pójść odwiedzić chorego.
— Nie, Pimpusiu — rzekła matka — jesteś zbyt żywy i hałaśliwy. Chory, po tak
ciężkiej operacji, potrzebuje spokoju.
Cóż, trudno. Pimpuś jak wszystkie dzieci musiał się podporządkowywać dyktaturze
dorosłych. I tym razem był posłuszny, aczkolwiek na dnie serca czuł gorycz. Lecz jakżeż za
to został wspaniale wynagrodzony!
Oto jaśniejąca radością po powrocie ze szpitala matka oświadczyła mu, że pan Zdziś
sam dopytywał się o niego i że chciałby go widzieć.
Pimpuś nie posiadał się z radości. Miał odwiedzić chorego w szpitalu!
Tak to chłopczyk po raz pierwszy w życiu przekroczył próg przybytku cierpienia. Było
to w niedzielę. Pojechali z matką tramwajem. Szpital to był wielki, szary gmach. Wielkimi
drzwiami wchodziło i wychodziło mnóstwo osób. Szli schodami i długimi korytarzami, po
których spacerowali chorzy w niebieskich szlafrokach, oraz pielęgniarki szpitalne w białych
czepeczkach. Weszli na salę, gdzie było kilkanaście łóżek. W jednym z nich leżał pan Zdziś.
Był blady, wycieńczony, jak to mówią „ledwo dychał”. Znalazł jednak w sobie siły, by
uśmiechnąć się na widok malca i powiedzieć :
— Dzień dobry, Pimpusiu. Dziękuję ci, żeś mnie odwiedził.
I w oczach jego uchwycił chłopczyk znów ten sam serdeczny wyraz, co tamtego
wieczoru. Tym razem zdał sobie z tego jednak sprawę. Bez słowa przylgnął policzkiem do
twarzy przyjaciela. Po chwili jednak nie mógł się powstrzymać.
— Proszę pana...
— Co Pimpusiu?
— Gdzie pan ma te kamyki?
— Jakie kamyki?
— Te, z wątroby?
— Pimpusiu, nie dokuczaj panu! — żachnęła się matka.
Pobladła twarz pana Zdzisia rozszerzyła się nagle w tak serdecznym uśmiechu, że
Pimpuś uspokoił się natychmiast.
— A po co ci one, Pimpusiu?
— Ja bym chciał zobaczyć...
— I postrzelać nimi z procy! Już ja cię znam. Schowali je lekarze. Ale może dadzą mi
je, jak będę szedł do domu. Wtedy ci je pokażę, jeśli będziesz grzeczny.
— A dużo ich, proszę pana? Bo u cioci Ireny to było aż dziewięć!
Twarz pana Zdzisia rozszerza się w uśmiechu. Mówi do mamy Pimpusia:
— Zabierz swego synka. Jeszcze mi się nie wolno śmiać. Ale przyprowadź go za
tydzień.
W tydzień później pan Zdziś był już u siebie w domu. Wdrapywali się wraz z mamą na
czwarte piętro. Pan Zdziś mieszkał sam, jak mówiła mama „po kawalersku” w dużym, słone-
cznym pokoju z kuchnią. Chociaż leżał jeszcze w łóżku, wyglądał bez porównania lepiej.
Mógł już siadać. Powitał gości wesołym uśmiechem. Podczas gdy matka Pimpusia gospoda-
rowała w kuchni z wprawą, z której postronni mogliby natychmiast wywnioskować, że była
tam od dawna zadomowiona, malec pozostał sam na sam z przyjacielem.
Pan Zdziś sięgnął ręką, otworzył szufladę nocnego stolika i wyciągnął zeń mały szklany
słoiczek. Na dnie leżało kilka kamyków, brudnoszarej barwy.
— Patrz — rzekł, pokazując słoiczek chłopcu — oto kamyki, które wydobyto z mojej
wątroby. Widzę, że spotkał cię zawód. Spodziewałeś się, że będą piękne, kolorowe jak w
kalejdoskopie. A tymczasem... to nic ciekawego.
I schował słoik do szuflady.
Ale Pimpusia nie interesowały już kamyki. Rozglądał się po dużym pokoju.
— To pan sam mieszka? — brzmiało pytanie.
— Sam.
— A nie smutno panu?
— Czasem bywa smutno.
— To czemu pan nie ma dzieci?
— Dzieci? Żeby mi hałasowały i przeszkadzały pracować?
— Tak, bywają dzieci niegrzeczne. Ale ja już nigdy teraz nie hałasuję.
— Nie bujaj, chłopcze. Wiem, że z ciebie pierwszorzędny urwis.
— Jak byłem jeszcze mały, to byłem niegrzeczny, bo bawiłem się ciągle w ojca. A
mama mnie nabierała... — Tu Pimpuś, pełen oburzenia, opowiedział panu Zdzisiowi o misty-
fikacjach matki: O jej opowiadaniach o rzekomo polującym w Afryce i na Biegunie ojcu,
który w rzeczywistości siedział na Ziemiach Odzyskanych i wolał dziewczynki, a na listy
Pimpusia nie odpowiedział. I znów w oczach przyjaciela zauważył chłopczyk ów miękki,
serdeczny wyraz.
— Więc ty, Pimpusiu, chciałbyś mieć koniecznie ojca? — powiedział chory jakimś
cichym głosem.
— Tak. bardzo bym chciał. Bo wszyscy chłopcy mają. Tylko sieroty — nie. A ja prze-
cież nie jestem sierotą. Więc niby jak... To przecież bardzo nieprzyjemnie.
— Rzeczywiście, Pimpusiu, jesteś w bardzo przykrej sytuacji — powiedział pan Zdziś
wesoło, ale jakoś i bardzo serdecznie.
— Ja, proszę pana, to już widać nie mam szczęścia w życiu. I jak gramy w „wojnę na
morzu”, to mnie zawsze tak upadnie kostka, że mój okręt wpadnie na minę, albo jest uszko-
dzony i musi wracać do bazy. Bo niech pan pomyśli: i Staś Kamiński, i Janek Nowak, i nawet
Stefek Burski mają ojców, chociaż ten to bardzo zły chłopak: łapie koty i obcina im głowy
kozikiem, a niedawno pobił jedną z dziewczynek. A Jurek Tyc to ma ojca prawdziwego
marynarza, a Felek Rubach — milicjanta. A Zdziś Szawara — strażaka, chociaż któryś z
chłopców mówił, że to zwyczajny kominiarz, bo widział, jak w ich domu czyścił kominy.
Tylko ja jeden nie mam ojca, a właściwie jeszcze gorzej, bo nie wiadomo jak z tym jest.
I chłopiec tak się wzruszył swoim opowiadaniem, że na chwilę łzy przesłoniły mu oczy.
Nagle uczuł, że na jego głowie spoczęła ręka. Ręka gładziła go po włosach.
— Nie płacz, Pimpusiu — rzekł pan Zdziś. — A może ja bym mógł zostać twoim
ojcem? Co byś na to powiedział?
Radość bijąca z twarzy dziecka usunęła wszystkie wątpliwości chorego.
— Pan... pan... chciałby? Ale czy doprawdy? Pan nie żartuje?
— Skądże, Pimpusiu! Nie należy żartować w sprawach tak poważnych.
— Bo ja znam dorosłych. Oszukują dzieci, a potem mówią, że żartowali. Tak jak moja
mama...
— Bo twoja mama, Pimpusiu. jest kobietą. Co innego mężczyzna.
— Rzeczywiście. Mężczyźni nie powinni kłamać. Bo to by było bardzo nieładnie Ale
pan może zapomnieć...
— Jak to zapomnieć?
— Że mnie pan to obiecał. Dorośli tak robią...
— Wstydź się, Pimpusiu. Nie masz do mnie zaufania. Jeśli ci przyrzekłem zostać twoim
ojcem... Chyba, że nie chcesz...
Pimpuś przeraził się.
— Nie, chcę, ja bardzo chcę. Bo ja pana bardzo, bardzo kocham.
— No, więc doskonale, Pimpusiu — mówił pan Zdziś, gładząc chłopczyka po głowie.
— Ale nie wiemy, co na to powie twoja mama. A nuż się nie zgodzi...
— Ależ zgodzi się, na pewno zgodzi — wykrzyknął chłopczyk. — Już ja z nią pomó-
wię.
I nagle zamilkł.
— A jeśli się nie zgodzi... — Niezgłębione są sprawy dorosłych, któż to może przewi-
dzieć.
— A widzisz — mówił pan Zdziś — nie jesteś pewien. Musisz ją dopiero o to zapytać.
W tej chwili weszła do pokoju matka Pimpusia, niosąc dla chorego gotowaną kurę w
rosole. Postawiła jedzenie obok łóżka na krześle. Chory posilał się w milczeniu. Pimpuś
dyskretnie odszedł do kącika. Ale pan Zdziś już ani słowem nie wspomniał o ich rozmowie.
Jacy dziwni są ci dorośli! A może on i tym razem żartował. Serce chłopczyka ścisnęło się
boleśnie.
Kiedy wrócili do domu, zastali tam „wujka”, jak zwykle pod dobrą datą. Kiedy byli
sami w pokoju, chłopczyk zbliżył się doń tajemniczo.
— Wujku — powiedział szeptem — czy wiesz, byliśmy u pana Zdzisia, tego co miał
operację. I wiesz, on powiedział, że chce zostać moim ojcem.
Stary pijak aż gwizdnął ze zdumienia.
— Co ty mówisz! To będziemy mieli wesele.
— Wesele? A jeśli mama się nie zgodzi?...
— Może i nie. Nigdy nie można przewidzieć, co babie przyjdzie do głowy. Trzeba,
żebyś ją zapytał po kolacji.
— A jeżeli pan Zdziś tylko żartował...
— Wątpię. W takich sprawach się nie żartuje.
— A kiedy wy dorośli wszyscy tylko żartujecie i oszukujecie nas, dzieci!
— Nieprawda. A czy ja cię kiedy oszukałem?
— Ty mnie? Hm, może i nie oszukałeś. Chociaż z tym listem?
— Z jakim znów listem?
— O widzisz, udajesz, że zapomniałeś. Dorośli zawsze zapominają. A jeśli on także
zapomni?
— Kto on?
— Pan Zdziś. Że obiecał zostać moim ojcem.
— Może też i zapomnieć.
Wejście matki przerwało rozmowę. Przy kolacji chłopczyk był smutny i milczący.
Dopiero kiedy po wyjściu „wujka” kładziono Pimpusia spać, nagle padło pytanie.
— Mamo, czy pan Zdziś ma dobrą pamięć?
— Pan Zdziś? Pamięć? Skąd ci to przyszło do głowy, synku?
— Bo on mi obiecał... Ale już może zapomniał...
— Co ci obiecał?
— Że zostanie moim ojcem.
— Twoim ojcem?
— Ale jeśli ty, mamo, się na to zgodzisz.
— Co? Tak powiedział?
— Tak. Widzisz, miałem z nim taką męską rozmowę. Opowiadałem mu o moim ojcu.
— O ojcu! Po co? Co mu do tego?
— Ale jemu się to bardzo podobało. I obiecał mi, że będzie moim ojcem. Ja myślałem,
że żartuje. Bo wy dorośli wszyscy żartujecie. Ale on powiedział, że to wszystko naprawdę.
Jeśli tylko ty, mamo, się zgodzisz. Zgódź się, zgódź się, mamo! Wszyscy chłopcy u nas w
przedszkolu mają ojców, tylko biedny Pimpuś nie, choć nie jest sierotą. Tak dalej być nie
może...
Urwał. Twarz matki przybrała wyraz najwyższego szczęścia.
Długi pocałunek zamknął otwarte ze zdumienia usteczka chłopca.
SPIS TRE
ŚCI
Dziewięć narzeczonych doktora Kudełka
02
Pimpuś zdobywa ojca
16