Henry Rider Haggard Allan i bogowie lodow

H. Rider Haggard

Allan i Bogowie Lodów

Opowieść o początkach

Przełożył: Wiesław Marcysiak

Lublin 1990

Tytuł oryginału: Allan and the Ice-Gods

Projekt okładki

JACEK MICHALSKI

Opracowanie redakcyjne

EWA GRINBERG

Opracowanie techniczne

EDWARD RAKOWSKI

Korekta

HALINA OBROŚLIŃSKA

Copyright by „Domena”

WYDAWCA

VERSUS” Spółka z o.o., Lublin, ul. Złota 2

przy współpracy Fundacji Bioekologicznej „DOMENA'

w Poznaniu, Oddział w Bydgoszczy

ROZDZIAŁ I

Allan odrzuca fortunę

Gdybym miał ku temu chociaż odrobinę umiejętności, jak Allan Quatermain, opisałbym Pokusę.

- Przychodzi ona do wszystkich, a przynajmniej do większości, w tym lub innym kształcie, bowiem są ludzie bez wyrazu, bez kręgosłupa, którzy nie dadzą się skusić albo też wyrafinowane Siły, które nas otaczają, prowadzą lub zwodzą, uznają iż niektórzy nie warci są wysiłku. Ci, niczym pijawki czepiające się skały kurczowo chwytają się moralności, aktualnych warun­ków materialnych albo dają się uwieść biegowi Przypadku jak mięczaki, nie starając się utorować drogi dla siebie. Dlatego też umierają tak jak żyli. Całkiem dobrze, ponieważ nic nigdy nie skłoniłoby ich do zrobienia ruchu by stać się obiektem uznania dla świata i miejmy nadzieję dla Nieba także.

Większość z nas nie ma takiego szczęścia, zawsze coś popycha ich do występku. Materialiści wyjaśniają nam, że są to pasje odziedziczone po tysiącach pokoleń naszych nieznanych przodków, którzy odchodząc, zo­stawili nam to przekleństwo krwi. Ja, który jestem jedynie prostym człowiekiem mam inny pogląd, uświęcony wieloma wiekami myśli ludzkiej. Tak, w tej kwestii, jak i w najrozmaitszych innych, odkładam na bok wszelkie nowoczesne gadania i teorie, na rzecz poczciwego, starodawnego i jak najbardziej skutecznego Diabła będącego źródłem naszych kłopotów. Nikt inny nie potrafi znęcić nas bardziej powabną pokusą, niż ten stary rybak, łowiący na wodach duszy ludzkiej, który tak dobrze wie, jaką przynętę nałożyć na haczyk i jak zmienić zarzucenie wędki, by była atrakcyjna dla wszystkich ryb ale i dla nas, bez względu na nastrój. Cóż, nie wchodząc w szczegóły, czy mam rację czy nie, takie jest moje zdanie.

Aby służyć choć małym przykładem - bo jeżeli czytelnik myśli, że te słowa są preludium do historii o morderstwie lub innych wielkich grzechach, jest w błędzie - wierzę, iż to sam Szatan lub przynajmniej jeden z jego wysłanników nakłonił moją świętej pamięci przyjaciółkę Lady Ragnall, by zapisała mi w spadku kasetkę z magicznym ziołem, zwanym Taduki.

Można się spierać, czy użycie taduki, by na jego skrzydłach przenieść się, faktycznie lub w wyobraźni, w jakieś odległe miejsce, by żyć tam przez chwilę i działać, to nie przestępstwo, ale jednak śmiały wyczyn. Czyż jest złem, że możemy znaleźć nowe drogi ku wiedzy albo wyobraźni? Czemuż nie skorzystać z tego? Jednak zbrodnią jest złamać dane słowo, i właśnie przez tę pokusę, która - wyznaję - jest dla mnie najbardziej ponętna na ziemi, a przynajmniej była w ostatnim okresie, złamałem moją obietnicę.

Po pewnym doświadczeniu w Zamku Ragnall, przysięgałem sobie i Niebu, że żadna siła na świecie, nawet sama Lady Ragnall, nie zmusi mnie by wdychać te opary, rozpuszczające czas i spojrzeć na to, co może specjalnie, ukryte jest przed oczyma człowieka, nazywając rzecz po imieniu - jego zagrzebana przeszłość lub prawdopodobna przyszłość. Co ja mówię? To wszystko to tylko sny, nic więcej, chociaż uważam, że te sny najlepiej zostawić niezbadane, ponieważ sugerują zbyt dużo, a dusza zostaje nieusatysfakcjonowana. Lepiej żyć w niewiedzy, na którą jesteśmy skazani, niż lekko uchylać rożek welonu, niż oddawać się wizjom rozbudzającym deliryczne nadzieje, które mogą okazać się jedynie światełkami na bagnach, kiedy zgasną, pozostawią nas w jeszcze większej ciemności.

Teraz przejdę do historii mego upadku, do tego jak to się stało i do objawień, do których doszedłem, a które uznałem za ciekawe, obojętnie, co inni o tym myślą.

Gdzie indziej opowiadałem, jak w kilka lat po naszej wspólnej przygodzie w Środkowej Afryce, jeszcze raz nawiązałem kontakt z owdowiałą Lady Ragnall i pozwoliłem dać się namówić na wdychanie w jej towarzystwie czarownego dymu zioła taduki, z którym zapoznała się, będąc w stanie załamania psychicznego, wpadłszy w ręce kapłanów dziwnej afrykańskiej religii. Pod wpływem owego zioła kurtyna czasu jakby się odsuwała i ona i ja zobaczyliśmy siebie w roli mieszkańców Egiptu za czasów perskiej domina­cji. W tamtym życiu, jeżeli historia była prawdziwa, byliśmy w bliskich stosunkach, lecz zanim ta zażyłość osiągnęła punkt kulminacyjny we właściwym złączeniu, kurtyna opadła i obudziliśmy się we współczesnym świecie.

Następnego ranka wyjechałem, wielce zmieszany i bardzo przestraszony i więcej nie spojrzałem na stateczną i piękną Lady Ragnall. Po tym wszystkim czego doświadczyliśmy czy też o czym śniliśmy, uznałem, że dalsze spotkania byłyby niezręczne. Także, prawdę mówiąc, nie podobała mi się historia o przekleństwie, które prześladowało człowieka, obojętnie w jakim pokole­niu miałby się narodzić, który przedtem miał do czynienia z Amadą, pełniącą rolę kapłanki Isis, bogini, którą zdradziła. Oczywiście takie starodawne klątwy to czysty nonsens. A poza tym - prawdą jest, że, obojętnie kim jesteśmy, jesteśmy przesądni i rzeczywiście los Lorda Ragnall, który poślubił tę damę, był najbardziej nieprzyjemny i wymowny; to zbyt wiele, by zachęcić kogokolwiek do pójścia w jego ślady. Poza tym, osiągnąłem wiek, w którym nie miałem ochoty, nawet w marzeniach, na przygody, w które wmieszane były kobiety, gdyż takowe, jak już zdążyłem zaobserwować, wiodą do kłopotów tak pewnie, jak iskry lecą ku niebu.

Lady Ragnall napisała do mnie, zapraszając do siebie, jak to uczyniła już dwukrotnie. Wykręciłem się, używając najzupełniej prawdziwych wymówek, chociaż teraz już zapomniałem jakich, gdyż moją najtwardszą intencją było nigdy nie znaleźć się w zasięgu jej pięknej i władczej osobowości. W tym śnie, obu nam danym, historia skończyła się, gdy właśnie miałem poślubić Księżniczkę i Kapłankę Amadę, którą była Lady Ragnall lub tylko ją przypominała. Rzeczywiście, wracając do zmysłów, po widzeniu, które u niej trwało sekundę lub dwie dłużej niż moje, wymknęło jej się, że rzeczywiście pobraliśmy się w jakiś prymitywny, egipski sposób i chociaż wiedziałem, że to nonsens, widziałem, że naprawdę uwierzyła, i tak się stało.

Chociaż ta scena miała miejsce dawno temu, niezmiernie niezręcznie jest przebywać z majestatyczną kobietą, która jest święcie przekonana, iż była kiedyś twoją żoną, do tego stopnia niezręczne, że może okazać się koniecz­nym uznać to, co ona przyjęła jako zatwierdzony, chociaż przerwany związek.

Z rozlicznych powodów tego nie chciałem zrobić, a wcale nie najmniej­szym było, że mogłem zostać posądzony że poluję na majątek. Poza tym, jak już powiedziałem, zawsze gdzieś w tle czaiła się ta klątwa; żywiłem gorącą nadzieję, że rozpozna moje wyrzeczenie się siebie i nie będzie zmierzać w moim kierunku. A gdyby - chociaż na myśl o tym przechodzą mnie dreszcze - ten sen był prawdziwy, to już się zaczęło. Ja, Allan, Shabaka z dawnych czasów, jestem skazany „na gwałtowną śmierć z dala od kraju, w którym po raz pierwszy spojrzałem na słońce”, jak to było ujęte w papirusie z krainy Kendah, którego tłumaczenie - pełne antycznej prostoty - prze­czytałem w zamku. To los wszystkich tych, którzy dłońmi lub ustami śmieli dotknąć osoby Amady, Arcykapłanki Isis.

Wracając do rzeczy. W odpowiedzi na mój drugi list z usprawiedliwieniem otrzymałem niezwykłą epistołę od lady. Oto ona:

O, Shabaka, czemuż szukasz ucieczki przed siecią Losu, gdy już jesteś oplatany nićmi? Myślisz, że już nigdy, usadowieni razem, nie zobaczymy niebieskiego dymu taduki, jak unosi się i ogarnia nas, nie poczujemy jak jego subtelna silą porwie nasze dusze. Może i tak, chociaż z pewnością nawet tam, gdzie jesteś będziesz musiał uznać moc losu. Czy więc mniej się boisz sam niż w moim towarzystwie? Co więcej, od tego towarzystwa nigdy nie uciekniesz, gdyż było z tobą od niepamiętnych czasów, jeżeli nie zawsze, i będzie przy tobie, gdy zgaśnie słońce.

Jednak, skoro taka twa wola, żegnaj, aż do czasu, gdy spotkamy się w przeszłości lub przyszłości, O Shabaka.

AMADA

Kiedy skończyłem czytać tę szczególną wiadomość, przesłaną w kopercie zapieczętowanej starodawnym egipskim pierścieniem, który mój świętej pamięci przyjaciel, Lord Ragnall, znalazł i dał żonie, zanim zawładnął nim straszny los, dosłownie poczułem się słabo i ułożyłem w fotelu, by dojść do siebie. Faktycznie była kobietą złowieszczą i na swój sposób podstępną, niepodobną do innych, która prawdopodobnie miała kontakt z tym, wątpię czy zamierzony, co jest ukryte przed ludzkością. Teraz sobie przypomniałem, że kiedy spotkałem ją jeszcze jako szanowną Lunę Holmes w Zamku Ragnall na obiedzie przed ślubem, byłem pod wrażeniem jej złowieszczego charak­teru, emanującego z niej; gdyby jej przyszły mąż był bardziej wrażliwy, też by to zauważył.

Podczas naszego późniejszego związku w Afryce towarzyszyło mi to przez cały

czas i oczywiście przybrało na sile w trakcie wspólnego doświadczenia z ziołem taduki. Teraz ponownie przepełniło mnie niczym tryskająca fontanna i zatopiło mój osąd, pozbawiło całkowicie rozsądku, którym się szczycę. Z tego zmieszania wyłoniła się inna prawda; to znaczy, że od chwili, gdy pierwszy raz ją ujrzałem, zawsze mnie przyciągała i skrycie „kochałem” ją. Nie było to gwałtowne i żarliwe uczucie, ale przecież ten sam człowiek może kochać wiele kobiet na różne sposoby i to równie szczerze.

Przez pewien czas jej fantazje zawładnęły mną i zacząłem wierzyć, że zawsze byliśmy i zawsze powinniśmy być złączeni; czułem także, że mam wobec niej jakieś niepisane zobowiązania, że okazała się moim przyjacielem nie raz, a wielokrotnie i zawsze nim będzie tak długo, jak będziemy trwać. Prawda, była żoną Ragnalla, jednak - nie mówię tego z próżności, gdyż Bóg wie, że jest mi to obce - nagle przekonałem się, że jej prawdziwa natura zwracała się ku mnie, a nie do Ragnalla. Nie pragnąłem tego, nie miałem nawet takiej nadziei, bowiem z pewnością była jego własnością, nie moją, a nie chciałem obrabować nikoto. Tak, w tym momencie ten fakt wynurzył się przede mną wielki i masywny jak góra, spokojna, niewzruszona, jak pokryty śniegiem wulkan, z pozoru wygasły, który jednak może strzelić płomieniami i zawładnąć mną, uczynić ze mnie jeńca skrzydlatych płomieni.

Takie mnie właśnie ogarniały myśli w chwilach słabości po przeczytaniu tego szczególnego listu, otwarcie i jawnie rozstrzygającego, jednak w duchu, wewnątrz otwierającego niespodziewane możliwości. Na razie minęły razem z omdleniem i znowu byłem sobą. Czymkolwiek była czy nie była Lady Ragnall, jeżeli chodziło o mnie, był to koniec mojej czynnej przyjaźni z nią, przynajmniej do czasu, kiedy upewnię się, że pozbyła się zapasu taduki. Jak sama przyznała, swoim dziwacznym językiem, ta księga była dla naszego życia zamknięta i wszystkie spekulacje dotyczące naszej przeszłości lub przyszłości, gdy nie istnieliśmy, pozostały tak błahe, że nie trzeba było się nimi martwić.

Trochę później przeczytałem w gazecie pod nagłówkiem „Modna in­teligencja”, że Lady Ragnall opuściła Anglię, by spędzić zimę w Egipcie, a znając jej wszystkie powiązania z tym krajem, podziwiałem jej odwagę. Cóż ją tam zawiodło? Zastanawiałem się, po czym wzruszyłem ramionami i dałem temu spokój.

Jakieś sześć tygodni później strzelałem do płoszonych przepiórek. Nad­leciało stadko, z którego dostałem dwie sztuki. Kiedy ładowałem strzelbę nowymi nabojami, zobaczyłem, jak zbliża się, lecąc szybko i wysoko, para dzikich kaczek, które wypłoszyli z jakiejś sadzawki odlegli naganiacze. Zamknąłem broń i uniosłem do oka, płonąłem z niecierpliwości, by je upolować, gdyż były pewną rzadkością na tych terenach, a szczególnie o tej porze roku. W tym momencie ujrzałem ni stąd ni zowąd serię obrazów z Egiptu związanych z Lady Ragnall.

Zdawało mi się, że widzę pustynię i ruiny (wiedziałem, że to świątynia) i samą Lady Ragnall siedzącą wśród nich. Trzymała w ręku wachlarz, zasłaniający od słońca, który nagle upadł na piasek. To widzenie minęło, a pojawiło się inne, była ze mną, mówiła do mnie w bardzo ożywiony sposób, radośnie, energicznym

głosem, ale językiem, z którego nie rozumiałem ani słowa. Jednak sens jej mowy docierał do mnie, chodziło jej o to, żebyśmy zawsze byli blisko siebie, tak jak niegdyś.

Nagle wszystko zniknęło, a widzenie samo nie trwało długo, gdyż zaczęło się, kiedy celowałem w kaczkę, a skończyło wraz z upadkiem martwych ptaków na ziemię, a moja wyćwiczona ręka i oko nie zawiodły mnie.

Uznawszy to zjawisko za osobliwy figiel umysłu, którego nie sposób wyjaśnić, chyba, że istniał jakiś powód, zjadłem lunch i więcej o tym nie myślałem przez całe dwa dni. Potem nie przestawałem o tym myśleć, bowiem otworzywszy gazetę, która dotarła na folwark około trzeciej po południu, to znaczy dokładnie czterdzieści osiem godzin po moim telepatycznym do­znaniu, pierwszą rzeczą, która wpadła mi w oko wśród telegramów z zagranicy, była wiadomość z Kairu:

Nadeszła depesza z tragiczną wiadomością o nagłej śmierci Lady Ragnall, wdowy po świętej pamięci Lordzie Ragnall, który był słynnym egiptologiem, bardzo znanym w Egipcie, tam też kilka lat temu spotkał go tragiczny koniec. Wczoraj Lady Ragnall, powszechnie znana ze swego bogactwa i urody, zwiedzała ruiny świątyni Isis, stojące nieco z dala od lewego brzegu Nilu między Luksorem a Assuanem, gdzie jej mąż doznał fatalnego upadku podczas prac wykopaliskowych. Otóż, Lady siedziała przy monumencie wzniesionym ku jego pamięci na piasku, który wchłonął go tak, że nigdy nie odnaleziono ciała, gdy nagle upadla i wyzionęła ducha. Angielski oficer, lekarz z Luksoru stwierdził chorobę serca, jako przyczynę śmierci; Lady została pochowana w miejscu zejścia, gdyż ziemia ta została poświęcona, gdy Lord Ragnall odszedł.

Czułem się niesamowicie, gdy otrzymałem wtedy ten tajemniczy list od Lady Ragnall, zanim wyjechała do Egiptu, teraz to uczucie znacznie się spotęgowało. Wtedy byłem zakłopotany, teraz przerażony, a co więcej, wielce wstrząśnięty. Znowu ogarnęło mnie przekonanie, iż gdzieś głęboko w moim istnieniu, byłem związany, niezmiennie związany z tą dziwną i czarującą kobietą i że z nią splecione było moje przeznaczenie. Jeżeli nie, to dlaczego dane było mi wiedzieć o jej odejściu i to w tak przedziwny sposób? Bo chociaż nie podano godziny śmierci, nie wątpiłem, że stało się to w tej samej chwili, gdy zastrzeliłem dziką kaczkę.

Jakże teraz żałowałem, że nie odwiedziłem jej, a nawet że nie okazałem jej dowodu mego uznania, prosząc o rękę, nie zważając na jej wielkie bogactwo, na fakt, że byłem przyjacielem jej męża i na całą resztę. Niewątpliwie odmówiłaby, jednak oddanie osobnika nawet tak niskiego stanu jak ja mogło ją ucieszyć. Cóż, za późno na żale; ona nie żyje i wszystko między nami skończone.

Kilka tygodni później odkryłem, że myliłem się w tym względzie, gdyż po otrzymaniu telegramu z zapytaniem, czy znajduję się w mojej rezydencji, na który odpowiedziałem na opłaconym wcześniej druku z adresem jakichś nieznanych prawników w Londynie - następnego dnia w porze lunchu przybył do mnie dżentelmen nazwiskiem Mellis, najwidoczniej z firmy Mellis & Mellis, tej która

przysłała do mnie telegram. Wprowadzono go od razu, powiedział:

- Wierzę, iż mam przyjemność z panem Allanem Quatermain?

Skłoniłem się, a on kontynuował.

- Przychodzę z dziwną sprawą, panie Quatermain, tak dziwną, iż wątpię czy w trakcie pańskiego życia, a słyszałem, że pełne było przygód, doznał pan czegoś podobnego. Mniemam, iż dobrze znał pan naszego świętej pamięci klienta, Lorda Ragnalla, a także jego żonę, Lady Ragnall, uprzednio czcigodną Lunę Holmes, o której niedawnej, smutnej śmierci zapewne słyszał pan.

Przytaknąłem, a prawnik kontynuował w ten swój suchy, dokładny sposób, przyglądając się mojej twarzy:

- Okazało się, panie Quatermain, że Lady Ragnall musiała być wielce do pana przywiązana, bowiem jakiś czas temu, po pańskiej wizycie w zamku Ragnall, przybyła do naszego biura i złożyła testament, dodam, że nie byliśmy w stanie odwieść jej od tego. W owym testamencie, jak pan zaraz zobaczy, gdyż przywiozłem z sobą kopię, zostawiła wszystko, co posiadała, to znaczy całą wielką posiadłość Ragnallów i nagromadzone ruchomości, którymi miała prawo rozporządzać według uznania, - hmm - panu.

- Wielkie nieba! - wykrzyknąłem, osuwając się na krzesło.

- Nie chcąc niczego udawać - mówił dalej pan Mellis z cierpkim uśmiechem - powiem iż ja i mój wspólnik gorliwie protestowaliśmy przeciw wykonaniu tej woli z powodów nam znanych, których nie muszę tu przedstawiać. Lady pozostała niewzruszona jak skała.

- Myślicie, że jestem szalona - powiedziała - przewidując to, zadałam sobie trud odwiedzenia dwóch znakomitych, londyńskich specjalistów, którym opowiedziałam moją historię, nie omijając zaniku pamięci, bowiem cierpiałem nań przez pewien czas w wyniku szoku. Każdy z nich zbadał mnie dokładnie, tutaj są świadectwa, które „sami możecie osądzić.”

- Przeczytaliśmy dokumenty, które oczywiście zachowaliśmy. Mówiąc
krótko, stwierdzały one, że Lady jest absolutnie zdrowa na umyśle, chociaż
pewne jej teorie mogą wydawać się niezwykłe. W obliczu tych dokumentów,
całkowicie przez nas zaakceptowanych, pozostała do zrobienia jedyna rzecz,
to znaczy przygotować testament zgodnie z oczywistymi i ostatecznymi
instrukcjami naszego klienta. Kiedy to zapisywaliśmy, ona nagle się odezwała:

- Coś mi przyszło do głowy. Nigdy nie zmienię zdania, nigdy powtórnie nie wyjdę za mąż, ale znając pana Quatermain, myślę, iż jest możliwe, a nawet prawdopodobne, że odrzuci ten wielki spadek - to stwierdzenie, proszę pana, uderzyło w nas, było tak niewiarygodne, że pozostawiliśmy je bez komentarza.

- W tym przypadku - kontynuowała - wolą moją jest, by wszystkie nieruchomości wraz z ruchomościami, za wyjątkiem pewnych zapisów, zostały podzielone między stowarzyszenia i instytucje charytatywne, które spisane są na tej liście - wtedy podała nam ten dokument - chyba że rzeczywiście pan Quatermain, którego (jeżeli przeżyje mnie) mianuję jedy­nym wykonawcą mej woli, nie przychyli się do jakiegoś punktu.

- Czy rozumie pan to stanowisko, sir?

- Całkowicie - odpowiedziałem - to znaczy, bez wątpienia zrozumiem, jeżeli przeczytam tę ostatnią wolę. Tymczasem, chyba musi być pan głodny po podróży, proponuję, żebyśmy zjedli lunch.

Posililiśmy się więc, rozmawiając o nieważnych sprawach, gdy w pokoju znajdowali się służący, a potem wróciliśmy do mojego gabinetu, gdzie pan Mellis przeczytał i objaśnił mi dokumenty. Mówiąc w skrócie, mój spadek był przeogromny; nie chcę ryzykować i wymienić z pamięci liczby, na jaką go wstępnie szacowano. Istniały co do niego pewne zastrzeżenia, na przykład nakaz, by żadna część w ziemi lub w formie pieniężnej nie przeszła na korzyść pana Atterby-Smitha, krewnego Lorda Ragnalla, którego testatorka miała w wielkiej niełasce, ani na korzyść żadnego członka jego rodziny; inna uwaga nakazywała, bym przez część roku zamieszkiwał Zamek Ragnall, który nie może być sprzedany za mojego życia ani nawet wynajęty, cała ta fortuna pozostawała wyłącznie do mojej dyspozycji zarówno za mego życia, jak i po śmierci. Niezastosowanie się do tego mogło naruszyć wolę. W przypadku nie przyjęcia przeze mnie spadku Zamek Ragnall wraz z odpowiednim zabez­pieczeniem miał stać się szpitalem, a reszta posiadłości zostałaby podzielona zgodnie z listą, o której wspomniałem, listą godną podziwu, która jednak wyłączała jakiekolwiek stowarzyszenie czy instytucję natury sekciarskiej.

- Teraz chyba wyjaśniłem już wszystko - powiedział w końcu pan Mellis -za wyjątkiem drobnej i szczególnej klauzuli, co do pańskiego przejęcia pewnych reliktów, szczegółowo opisanych przez testatorkę w zapieczętowa­nym liście, który właśnie panu przekażę. Pozostaje mi tylko, panie Quatermain, prosić pana o podpisanie dokumentu, który już przygotowałem i przywiozłem z sobą, a który umożliwi mi zajęcie się tymi ważnymi sprawami w pańskim imieniu. To znaczy - dodał z ukłonem - gdyby chciał pan nadal darzyć zaufaniem naszą firmę, którą zaszczycała rodzina świętej pamięci Lorda Ragnalla przez kilka pokoleń.

Kiedy szukał w torbie owego dokumentu, wyjaśniając jednocześnie, że muszę być przygotowany na stawienie czoła panu Atterby-Smith, który krążył wokół jego biura niczym „dzikie zwierzę”, nagle powziąłem de­cyzję.

- Proszę nie przejmować się tym papierem, panie Mellis – powiedziałem -ponieważ Lady Ragnall miała racją w swym przypuszczeniu. Nie zamierzam przyjąć tego spadku. Majątek musi zostać podzielony pomiędzy instytucje charytatywne, ujęte w jej liście.

Prawnik, usłyszawszy to, spojrzał na mnie.

- W moim życiu - złapał w końcu powietrze - znałem szalonych spadkodawców i szalonych dziedziców, ale nigdy przedtem nie zetknąłem się z przypadkiem, kiedy zarówno testator jak i spadkobierca byli szaleni. Może pan byłby łaskaw to wyjaśnić, sir.

- Z przyjemnością - odpowiedziałem, skończywszy zapalać fajkę. - Po pierwsze, jestem, jak to się mówi, bogatym człowiekiem i nie chcę mieć kłopotów z jeszcze większym majątkiem i pieniędzmi.

- Ależ panie Quatermain - przerwał - ma pan syna, który z takim bogactwem mógłby osiągnąć wszystko. - (To prawda, gdyż wówczas mój syn Harry żył.)

- Tak, ale tak się składa, panie Mellis, że w tej kwestii mam pewne zdanie, które może wydać się szczególne. Nie chcę, aby mój syn zaczynał życie z ogromnymi finansami lub chociaż widokiem na nie. Chciałbym, żeby wywalczył sobie miejsce w świecie. Ma zamiar zostać lekarzem. Kiedy zdobędzie zawód i nauczy się, jak zarabiać na chleb, wtedy będzie czas, by skorzystał z pieniędzy innych ludzi. Wyjaśniłem już mu to, dając za przykład siebie, a on będąc rozsądnym młodzieńcem, zgadza się ze mną.

- Śmiem powiedzieć - jęknął prawnik - takie, cóż, takie skłonności jak pańskie często są dziedziczne.

- Inna sprawa - ciągnąłem - to nie chcę mieć problemów z sądem i panem Atterby-Smithem. Co więcej, nie mogę zobowiązać się do miesz­kania przez połowę roku w Zamku Ragnall, niczym jakiś magnat. Bardzo prawdopodobne, że zanim cała sprawa się rozwiąże, będę chciał wrócić do Afryki, a w tym przypadku nie mógłbym. Krótko mówiąc, sprawa przed­stawia się tak: przyjmuję obowiązki wykonawcy testamentu i proszę pańską firmę o reprezentowanie mnie w tej sprawie. Przyjęcia fortuny jednoznacznie i zdecydowanie odmawiam, jak pan wie, Lady Ragnall liczyła się, z tym że tak postąpię.

Pan Mellis wstał i spojrzał na zegar.

- Jeżeli pan pozwoli zawołam powóz. Chyba jest już pora, bym złapał popołudniowy pociąg do miasta. Tymczasem zostawiam panu kopię tes­tamentu i innych dokumentów, by w spokoju je pan przestudiował, łącznie z zapieczętowanym listem, którego pan jeszcze nie przeczytał. Może gdy pan zasięgnie niezależnej opinii swych radców i przyjaciół, opisze mi wówczas swoje poglądy za kilka dni. Do tego czasu nasza rozmowa uważana jest za niebyłą. Uważam ją za zupełnie wstępną i bez zobowiązań.

Zajechała dwukółka - właściwie już czekała - i tak ta szczególna rozmowa się zakończyła. Patrzyłem z progu, jak pan Mellis odchodził, nagle odwrócił się, spojrzał na mnie i z powagą pokiwał głową. Najwidoczniej myślał, że właściwe miejsce dla mnie to szpital dla wariatów.

- Dzięki, że to już koniec! - powiedziałem do siebie. - Teraz zamówię bryczkę, pojadę do Curtisa & Gooda opowiedzieć im o tej sprawie. Albo nie; oni też pomyślą, że zwariowałem, jak ten prawnik, będą się ze mną sprzeczać. Pójdę na spacer i zaznaczę te dęby, które trzeba ściąć następnej wiosny. Wpierw jednak lepiej schowam te papiery. Zastanowiłem się i zacząłem zbierać dokumenty. Podniósłszy kopię testamentu, zobaczyłem leżący pod nią zapieczętowany list, o którym mówił pan Mellis. Zaadresowany był do mnie, widniała na nim też uwaga – „Dostarczyć po mojej śmierci, a w przypa­dku, gdy pan Quatermain ubiegnie mnie, spalić”.

Widok dobrze znanego pisma i myśl, że ta, która te słowa kreśliła piórem, odeszła już z tego świata i moje oczy nigdy już jej nie ujrzą, poruszył mnie. Odłożyłem list, po chwili podniosłem go ponownie, złamałem pieczęć, usiadłem i przeczytałem:

Drogi Przyjacielu, Najdroższy, gdyż mogę do ciebie tak się zwracać, wiem, że jeżeli ujrzysz te słowa, nie będziemy już razem na tym świecie. To prawdziwe słowa, ponieważ między tobą i mną istnieją bliższe więzy, niż sobie wyobrażasz. A przynajmniej teraz. Myślałeś, że ta nasza egipska wizja to jedynie marzenie, nic więcej; ja wierzę, że przynajmniej w zasadniczych momentach jest to zapis faktów, które miały miejsce w minionych wiekach. Co więcej powiem ci teraz, że moje objawienie poszło dalej niż twoje. Shabaka i Amada pobrali się i ja ujrzałam ich jako męża i żonę, jak poprowadzili zastęp na południe, by ustanowić nowe imperium w Środkowej Afryce, którego przypadkiem ostatnim śladem było plemię Kendah. Wtedy zapadła ciemność.

Co więcej, jestem pewna, że nie jest to pierwszy raz, kiedy byliśmy z sobą powiązani na tej ziemi, tak samo jak jestem prawie pewna, że nie będzie to ostatni. Tej tajemnicy nie potrafię zrozumieć ani wyjaśnić, jednak tak jest. W niektórych z naszych rozlicznych wcieleń byliśmy z sobą związani przez przeznaczenie. Przypuszczam, że będzie się tak działo już zawsze.

Wiem, że nie lubisz długich listów, powiem więc, dlaczego piszę. Mam zamiar sporządzić testament, zostawiając tobie praktycznie wszystko, co posiadam, a to bardzo dużo. Jako że nie istnieje żadne pokrewieństwo ani związek między nami, może to się wydać rzeczą dziwną, ale w końcu, czemu nie? Jestem sama na tym świecie, bez jakichkolwiek krewnych, za wyjątkiem odległych kuzynów, tych Atterby-Smithów, których może sobie przypominasz, a których on niecierpiał bardziej niż ja, więc ma to swoją wymowę. Na jedno jestem zdecydowana - nigdy nic po mnie nie odziedziczą i właśnie dlatego sporządzam tę wolą w takim pośpiechu, otrzymawszy właśnie ostrzeżenie, że moje własne życie długo nie potrwa.

Nie zwodzę siebie. Wiem, że nie gonisz za pieniędzmi i sądzę, iż jest to wysoce prawdopodobne, iż uciekniesz przed odpowiedzialnością za tę fortunę, którą czułbyś się odpowiedzialny zarządzać. Nie pragniesz też plotek, w które byłbyś wplątany ani problemów z sądem, do którego z pewnością pozwą ciebie Atterby-Smithowie jak i jacyś inni nieznani. Dlatego też wydaje się prawdopodobnym, iż odrzucisz mój dar, ewentualność tę uwzględniłam, przygotowu­jąc inne rozporządzenia. Jeżeli owdowiała lady, bez powiązań, decyduje przekazać swoje dobra na cele dobroczynne i rozwój nauki, nikt nie może narzekać. Sporządziłam listę instytucji, które proponuję wesprzeć. W stosun­ku do nich masz całkowitą swobodę, z mocą zmiany sum, powiększenia ich lub pomniejszenia. W zamian za te kłopoty, nie powinieneś odrzucać swojej części, zostawiam ci należność dla wykonawcy w wysokości 5000 funtów, błagam ciebie jednocześnie, byś nie odmówił tego, gdyż sama myśl, że tak byś postąpił, obraża mnie. Także proszę, abyś przyjął jako osobisty podarunek tę słynną srebrną zastawę, używaną w Zamku Ragnall przy specjalnych okazjach, a którą, jak pamiętam, tak bardzo podziwiałeś oraz inne dzieła sztuki, które sobie wybierzesz.

I ostatnia rzecz - naprawdę ważna - wraz z egipską kolekcją przekazuję tobie szkatułę z ziołem taduki, ze sprzętami Kendah, nakazując ci surowo, jeżeli kiedykolwiek miałeś mnie za przyjaciółkę, byś przyjął to, a przede wszystkim szanował.

W tym, Przyjacielu, nie zawiedziesz mnie. Zauważ, że nie nakazuję ci dalszych eksperymentów z taduki. Nie jest to konieczne, bowiem chociaż nie chciałeś robić tego w moim towarzystwie - może bałeś się komplikacji - prędzej czy później sam będziesz je wdychał, wiedząc, że to ku mej uciesze i kiedy nie będę już żyła, będziesz miał nadzieję, że poprzez to zobaczysz mnie pełniej, niż to było za życia. Wiesz, że zmarłych bardziej cenimy i mam nadzieję, iż tak będzie w moim przypadku.

Nic więcej nie mam do powiedzenia. Żegnaj, tylko na razie.

LUNA RAGNALL

P.S. Możesz spalić ten list, jeżeli chcesz, nie ma to najmniejszego znaczenia, gdyż nigdy nie zapomnisz jego treści. Jakże ciekawe będzie z tobą porozmawiać na ten temat pewnego dnia.

L.R.”

ROZDZIAŁ II

W PRZESZŁOŚĆ

Nie muszę chyba szczegółowo opisywać całej, historii podziału wielkiej fortuny Ragnallów. Obstawałem przy mojej decyzji, która została w końcu formalnie uznana, ponieważ byłem zupełnie nieznanym osobnikiem, tylko nieliczni się tą sprawą zainteresowali. Ci, którzy o tym usłyszeli, przeważnie uważali mnie za szalonego. Zauważyłem to nawet u moich przyjaciół i sąsiadów, Sir Henryka Curtisa i Kapitana Gooda, z którymi nie zdecydowałem się omówić tej sprawy; oni dzielili podobny pogląd, a dziennik towarzyski niższych lotów wydrukował notatkę pod tytułem: ,,Myśliwy-pustelnik. Handlarz kością słoniową, wydrwił miliony.”

Artykuł przedstawiał wypaczoną wersję faktów. Otrzymywałem także anonimowe listy, napisane niewątpliwie przez członków rodziny pana Atterby-Smitha, które przypisywały moją rezygnację „wyrzutom sumienia” i „obawą przed ujawnieniem”.

Na te wszystkie rzeczy nie zwracałem uwagi nie licząc się ze wściekłymi pogróżkami pana Atterby-Smitha, na wypadek gdybym to ja stał się jedynym wykonawcą woli i dyspozytorem wielkich sum. Wówczas dopiero „napotkałem trudności”. Trzeba było sprzedać z najlepszym zyskiem nie tylko kopalnie i inne majątki, nie tylko musiałem się poddawać ciągłym rozmowom z firmą Mellis & Mellis, ale i uporać z licznymi kłopotami. W dodatku chyba każde stowarzyszenie i instytucja charytatywna w Zjednoczonym królestwie, a także jakieś osiemdziesiąt procent żebraków pisało do mnie lub chciało porozmawiać, by przedstawić swe publiczne lub prywatne żądania, tak więc ostatecznie zmuszony byłem do ucieczki i ukrycia się, zostawiając prawnikom korespondencję i proszących.

Ostatecznie sporządziłem moją listę, przeznaczając gros pieniędzy towarzystwom naukowym, szczególnie tym, które zajmowały się archeologią, gdyż testatorka i jej mąż nimi byli zainteresowani, organizacjom pracującym wśród biednych, na odnowienie opactwa, którym - jak słyszałem - spadkodawczyni interesowała się, a także na finansowanie zamku w roli miejscowego szpitala, zgodnie z jej życzeniem.

Taki podział został przyjęty i zatwierdzony przez sąd i tym sposobem moje obowiązki egzekutora woli skończyły się. Następnie zapłacono mi moją należność, którą przyjąłem bez skrupułów, gdyż rzadko zdarzają się pieniądze ciężej zarobione. Przekazano mi także wspaniały srebrny serwis, właściwie nie mnie, a w depozyt do banku, rezultatem czego do dnia dzisiejszego nie ujrzałem go na oczy i prawdopodob­nie nigdy nie ujrzę. Wybrałem sobie także pewne pamiątki, a wśród nich piękny portret Lady Ragnall, pędzla uznanego artysty, namalowany przed jej małżeństwem, a związany z tragiczną historią, opisaną przeze mnie gdzie indziej. Ten obraz powiesiłem w jadalni, gdzie mogę mu się przyglądać, gdy siedzę przy stole, tak więc nie ma dnia, żebym o niej nie pomyślał dwu-, trzykrotnie. Rzeczywiście myślę o niej, patrząc na wizerunek młodzieńczej urody, zbyt

często i żałuję, że nie powiesiłem go w innym miejscu.

Egipską kolekcję przekazałem muzeum, którego nazwy nie wymieniam; za­trzymałem jedynie szkatułę z taduki i towarzyszące jej sprzęty, tak jak zostałem zobowiązany, ukryłem je jednak w szafie w moim gabinecie z nadzieją, iż zapomnę o nich - w tym względzie jednak zawiodłem. Sądząc z uporu z jakim szkatuła narzucała się mej świadomości, można pomyśleć, że to coś żywego albo że w szafie uwięziona była jakaś osoba, pragnąca się wydostać. Leżała na dnie starej biblioteczki Chippendale, która weszła w moje posiadanie jako część folwarku, a stała dokładnie za krzesłem przy biurku. To krzesło, z którego właśnie korzystam w momencie pisania, jest obrotowe i bez względu na pracę, jaką mam do wykonania, nieustannie skłania mnie do obrotu, tak, że siedzę i wpatruję się w szafę, zamiast w biurko.

Tak działo się przez kilka dni, aż zacząłem zastanawiać się, czy coś się nie stało; czy na przykład nie ustawiłem przedmiotów tak, że się poprzewracały i moja pod­świadomość przypominała mi o tym fakcie. W końcu pewnego wieczoru po kolacji, ta myśl tak mnie niepokoiła, że dłużej nie potrafiłem jej znieść. Poszedłem do sypialni, gdzie stoi mały sejf i wyjąłem klucz do szafy, który schowałem tam, aby dostęp do niego sprawiał mi nieco kłopotów. Wróciwszy, otworzyłem wyblakłe, mahoniowe drzwiczki osiemnastowiecznej biblioteczki i zdziwiło mnie, że otworzyły się dość raptownie, jakby coś je od wewnątrz pchało.

W następnej chwili poznałem powód. Moja podświadomość miała rację. Za­wdzięczając to, jak przypuszczam, niedostatecznemu światłu przy układaniu tych przedmiotów, ustawiłem hebanowy trójnóg, stanowiący podstawę dla czarnej kamien­nej czary, którą uprzednio wykorzystywano do obrzędów taduki w sanktuarium świątyni w kraju Kendah, skąd przywiozła go Lady Ragnall, tak, że jedna z nóg wystawała poza krawędź półki. Dlatego naciskała na drzwiczki, a kiedy je otworzyłem, oczywiście trójnóg z czarą wypadł. Złapałem je, dość zręcznie - schlebiłem sobie - a właściwie to złapałem czarę, która była bardzo ciężka, a podstawa spadła na podłogę. Odłożywszy czarę na dywan, podniosłem stojak i obejrzałem go pospiesznie, ogarnięty strachem, że kruche drewno mogło pęknąć. Nie pękło, jego stan był tak doskonały, jak przy pierwszym użyciu, może tysiące lat temu.

Następnie, chcąc zbadać tę osobliwość dokładniej niż do tej pory miałem okazję, ułożyłem czarę na podstawie, by przyjrzeć się jej kształtowi i ornamentacji. Chociaż tak masywna, widziałem, że na swój sposób jest piękna, a głowy kobiet wyrzeźbione na uchwytach były tak pełne życia, iż musiały być wzorowane na żywych osobach. Może modelem była kapłanka, która pierwsza użyła jej w uświęconych obrzędach ofiarowa­nia lub wróżbach, a może to sama Amada, gdyż jak sobie przypominałem ją ze snu taduki, podobieństwo było wielkie.

Te oczy zdawały się wpatrywać we mnie namaszczonym i tajemniczym wzrokiem, rozchylone usta zdawały się wypowiadać słowa zaproszenia. Do czego? Ależ tak, wiedziałem nazbyt dobrze, do zapalenia taduki w czarze, aby mogły się otworzyć dzięki magii i opowiedzieć mi o ukrytych rzeczach.

Nonsens! Pomyślałem. Co więcej, pamiętałem, że nie wolno zażywać taduki po wypiciu wina czy nawet herbaty. Później przypomniałem sobie coś jeszcze, a mianowi­cie to, że w czasie obiadu niczego nie piłem prócz wody, z jakiegoś powodu przedkładając ją nad claret czy porto. Zjadłem także niezmiernie mało, chyba

dlatego, że nie byłem głodny. A może było to jakieś matactwo i nie zrobiłem tego, aby gdy najdzie mnie pokusa, skutki nie okazały się fatalne? Daję słowo, nie wiem, gdyż w takich sytuacjach trudno jest rozwikłać właściwe motywy serca.

Poza tym, te domysły ustąpiły miejsca nowej przekonywującej myśli. Niewątpliwie zalety czy też wady taduki to jedynie złuda - właściwie nie istniały. Iluzje były wywoływane przez magnetyczną osobowość kapłanów, to znaczy samej Lady Ragnall oraz starego znachora Haruta, którego poznałem przy pierwszym kontakcie z ziołem w Anglii. Bez tych osobowości, a szczególnie pierwszej z nich, która już odeszła z ziemi jest tak nieszkodliwe jak t ytoń i bez wpływu jak słoma. Tak mnie owo odkrycie zadowoliło, że prawie natychmiast postanowiłem udowodnić to doświadczalnie.

Otworzyłem rzeźbioną szkatułę z pomalowanego drewna i wyciągnąłem z niej pociemniałe ze starości srebrne pudełko. Dopiero teraz po raz pierwszy zauważyłem, że był na nim wyryty obraz, kilkakrotnie powtórzony, przedstawiający boginię Isis w zwyczajowej, obrzędowej szacie i boga Ozyrysa lub Ptaha, czyniących dłońmi jakieś czary, trzymali kwiaty lotosu i Krzyż Życia, rozciągnięci nad małym ołtarzem. Otworzyłem pudełka i przez moment opary dobrze znanego aromatu ogarnęły moje zmysły. Kiedy otrząsnąłem się, ujrzałem leżące na wiązkach liści taduki (a została ich jeszcze spora ilość) pół kartki papieru listowego zapisanego kilkoma liniami pisma Lady Ragnall. Podniosłem list i przeczytałem:

Mój Przyjacielu!

Kiedy skłonisz się, by wdychać taduki, a na pewno tak będzie, uważaj, by nie użyć za dużo, gdyż inaczej możesz odejść tak daleko, że więcej nie wrócisz. Jedna z tych małych wiązek, których chyba zostało w pudełku trzynaście, powinna wystarczyć, choć gdy przyzwyczaisz się do tego narkotyku, możesz potrzebować większej dawki. Jeszcze jedna sprawa, z pewnego tajemnego powodu, którym nie będę ciebie kłopotać, należałoby, choć nie jest to niezbędne, byś w tej przygodzie miał towarzysza. Lepiej byłoby aby była to kobieta, ale wystarczy mężczyzna, jeżeli darzysz go zaufaniem, a on ciebie przyjaźnią.

L.R.

- To załatwia sprawę - pomyślałem. - Nie zamierzam zażywać taduki z którąś
ze służących, a innej kobiety tu nie ma. - Wstałem z krzesła, z zamiarem schowania tego wszystkiego.

W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł Kapitan Good.

- Witaj, stary - zawołał. - Jeden rolnik powiedział Curtisowi, że na Mokradła Brathal przyleciało mnóstwo bekasów, pyta się, czy wybierzesz się tam jutro rano? Hejże, a co to za zapach? Palisz perfumowane papierosy, a może haszysz?

- Niezupełnie, ale prawdę mówiąc, myślałem o tym - odpowiedziałem, wskazując na srebrne pudełko.

Good, będąc osobą o ciekawym i bystrym umyśle, podszedł, powąchał taduki, bacznie przyjrzał się czarze i pudełku, które w swej ignorancji uznał za rzemiosło greckie. W końcu zarzucił mnie tyloma pytaniami, że w obronie opowiedziałem mu nieco z tej historii i jak to zostało mi przekazane wraz z zawartością przez Lady Ragnall.

- Rzeczywiście - powiedział Good - ona zostawiła ci fortunę, a ty jej nie przyjąłeś, będąc w prostej linii potomkiem Don Kichota, a raczej osła Sancho Pansy.

Cóż, to jest znacznie bardziej podniecające niż pieniądze. Co stało się z tobą podczas tego transu?

- Och, byłem znużony, wędrowałem z bardzo ładną damą, która żyła kilka tysięcy lat temu, a po wielu przygodach miałem właśnie pobrać się z nią, kiedy się obudziłem.

- To ci heca? Przypuszczam, że od tamtej pory cierpisz od płonnych nadziei. Może jak weźmiesz trochę więcej to uda ci się następnym razem.

Potrząsnąłem głową i wręczyłem mu instrukcję znalezioną przy ziołach, którą przeczytał z uwagą i powiedział:

- Rozumiem, Allanie, że potrzebny jest ci partner i że, z braku damy, mężczyzna, któremu ufasz, a który darzy cię sympatią, wystarczy. Oczywiście to ja, bo do kogo masz większe zaufanie i któż ciebie bardziej lubi? No, mój chłopcze, jeżeli jest szansa na przygody, prawdziwe czy wyobrażone, zaryzykuję i poświęcę siebie na ołtarzu przyjaźni. Co ty na to? Że jadłem kolację i piłem wino lub whisky? Prawdę mówiąc, nie. Wypiłem tylko trochę herbaty i zjadłem gotowane jajko licząc na coś bardziej sensownego u ciebie. Rzućmy cumy i chodźmy na spotkanie z twoją uroczą damą ze starożytnego Egiptu czy skąd tam jeszcze.

- Słuchaj, Good - postanowiłem wyjaśnić. - Istnieje w tym pewne ryzyko i lepiej, gdybyś się zastanowił...

- Zanim udam się tam, gdzie nawet aniołowie boją się stąpać, co? A ty już tego próbowałeś i nie jesteś nawet aniołem. Poza tym lubię ryzyko i każdą zmianę w tym codziennym kieracie. No już, co musimy zrobić?

Czując, że Los ma w tym swój udział, pod wpływem lektury listu Lady Ragnall, który nagłym impulsem przełamał mą wolę, poddałem się. Prawdę mówiąc, nie­spodziewane przybycie Gooda, właśnie wtedy, gdy towarzystwo było konieczne i jego dziwna ochota, a nawet pożądanie, by wziąć udział w tym niezwykłym przedsięw­zięciu, przyprawiło mnie o napad fatalizmu, od którego czasami cierpię. Byłem przekonany, że cała sprawa była zaaranżowana przez coś lub kogoś niepojmowanego przeze mnie, by zmusić mnie do zażycia narkotyku w towarzystwie Gooda. Więc, jak powiedziałem, uległem i poczyniłem niezbędne przygotowania, wyjaśniając wszystko Goodowi.

- O rany! - odezwał się w końcu, kiedy wyjmowałem żar z kominka, by położyć go na taduki w czarze. - Myślałem, że to żart, ale ty jesteś taki strasznie poważny, Allan. Naprawdę myślisz, że to takie niebezpieczne?

- Tak, ale bardziej dla ducha niż ciała, jak sądzę z mojego doświadczenia, każdy, kto raz zaciągnął się taduki, będzie pragnął zrobić to ponownie. Zaniechamy tego? Jeszcze nie jest za późno.

- Nie - odparł Good. - Nigdy przed niczym nie stchórzyłem, więc i teraz tego nie zrobię. Ruszaj Generale!

- Niech tak będzie, Good, ale wpierw mnie posłuchaj. Przysuń swój fotel do mojego, ale nie za blisko. Ustawię czarę między nami, trochę z przodu. Kiedy zioła zajmą się, niebieski płomień będzie się palić przez około trzydzieści sekund, przynajmniej tak się działo ostatnim razem. Jak tylko zgaśnie i zobaczysz unoszący się dym, pochyl głowę tak, aby dym uderzył cię w twarz. Jednak zrób to w taki sposób, że gdy stracisz przytomność pod ciężarem ciała osuniesz się do tyłu na fotel, a nie na podłogę. Jest to łatwe jeżeli będziesz uważać. Potem otwórz usta i wciągnij opary w płuca. Wystarczą dwa lub trzy oddechy, gdyż działa to bardzo szybko.

- Jak gaz rozśmieszający - zauważył Good. - Mam tylko nadzieję, że nie obudzę się bez zębów. Ostatnim razem, kiedy to brałem, czułem...

- Przestań żartować - powiedziałem - bo to poważna sprawa.

- Rzeczywiście, cholernie poważna! Czy coś jeszcze?

- Nie. To znaczy, jeżeli jest ktoś, kogo byś chciał szczególnie zobaczyć, możesz skoncentrować myśli na nim...

- Na nim! Nie mogę myśleć o żadnym „nim”, chyba że jest to oficer nawigacyjny na moim pierwszym statku, nie chcę mieć go w innym świecie, skoro w tym go nie mam.

- O niej. Miałem na myśli kobietę.

- To dlaczego tak nie powiedziałeś, zamiast wpychać faryzeuszowskie banialuki? Kto chciałby wdychać truciznę po to, by spotkać innego faceta?

- Ja - odpowiedziałem twardo.

- To kłamstwo - zamruczał Good. - Hej, nie spiesz się tak, nie jestem jeszcze przygotowany. Muszę powiedzieć jakieś hokus-pokus? Niech to! Zupełnie jak jakiś koszmar, w którym cię wieszają.

- Nie - odpowiedziałem, upuszczając żar na taduki, tak jak zrobiła to Lady Ragnall. - Teraz graj uczciwie, Good - dodałem - bo nie wiem jaki efekt może mieć połowa dawki, możesz oszaleć. Uważaj, ogień płonie. Otwórz usta i usiądź, jak ci kazałem, a kiedy zacznie kręcić ci się w głowie, oprzyj się przy końcu trzeciego wdechu.

Kiedy jasnobłękitny płomień przygasł, uniósł się tajemniczy, kłębiący opar i rozpostarł się wachlarzem.

- Oj, joj, mój chłopie - powiedział Good i tak energicznie nachylił twarz, że dość
gwałtownie spotkała się z moją czaszką, gdy zbliżyłem się z drugiej strony.

Słyszałem, jak wymamrotał coś, czego lepiej by nie wypowiadał, gdyż dosyć często język Gooda nie nadawał się do druku. Później już nic nie słyszałem i zapomniałem nawet, że istniał.

Mój umysł stał się cudownie czysty, okazało się, że dyskutuję nad rozmaitymi fundamentalnymi problemami na sposób, który nie przyniósłby ujmy greckim filozofom. Pamiętam jedynie, że ten spór czy wykład dotyczył, przynajmniej w części, możliwości reinkarnacji, a za i przeciw wyłuszczone były w najbardziej jaskrawy sposób. Nawet gdybym ich nie zapomniał, można je pominąć, gdyż znane są studentom takich przedmiotów. To objaśnienie miało jednak ów cel, że ta doktryna zaakceptowana przez jedną czwartą ludzkości, nie zostanie bezmyślnie odrzucona, gdyż widać w niej nadzieję dla człowieka, a to znaczy, że przynajmniej warta jest przemyślenia. Jeżeli mędrcy, którzy mówili o tym aż do czasów Platona - i rzeczywiś­cie przez niezliczone wieki, gdyż niewątpliwie on zapożyczył to ze Wschodu - mają rację, wtedy my biedne ludzkie istoty nie pojawiamy się i nie umieramy jak komary w przeddzień lata, ale w tej pozornej śmierci przechodzimy do życia całkowicie nowego, wspinając się ku niebu po drabinie świętego Jakuba. Prawda, że gdy przestawiamy stopy wyżej, każdy szczebel drabiny znika. Pod spodem jest ciemność i morze Czasu. Ponad nami ciemność i niewiadome. Jednak nasze ręce mocno trzymają się drabiny, a stopy twardo wspierają się na szczeblu, ale wiemy, że nie spadniemy, tylko wejdziemy do góry, a także, iż w naturze drabina musi się o coś opierać i gdzieś prowadzić. Melancholijne zajęcie, kierat, można powiedzieć, gdy jeden szczebel jest tak podobny do drugiego, a jest ich tak dużo. A jednak czyż nie jest to lepsze od bańki, która pęknie i zniknie? Tak, bo życie jest lepsze od śmierci, a szczególnie, jeżeli jest to życie mające w końcu

doprowadzić do jakiejś radości, o której nam się nie śniło, do boskiego światła, w którym zobaczymy całą przebytą przez nas drogę, wraz z głęboką podstawą Skały Istnienia, na której nasza drabina stoi oraz bramy Wiecznej Ciszy, o które się opiera.

Tak więc na początku mego snu ja, wykładowca, spierałem się z nieznaną publicznością, a może to ja nią byłem, a wykładowca mówił do mnie, nie jestem pewien - twierdząc, że w innym razie jesteśmy nieszczęsnymi ofiarami rewolucji w paryskim więzieniu, którzy przez krótką chwilę grają swoje role, kłaniają się i rozmawiają, czekając, aż drzwi się otworzą i odźwierny, Śmierć, pojawi się, by zabrać nas pod nóż.

Moja teza, którą opisywałem, była całkowicie racjonalna. Nie zajmowałem się wiarą czy jakąś religią, może dlatego, że są zbyt osobiste i zbyt święte. Dotyczył mój wywód tylko możliwości rozwinięcia się mocnego prawa, pod którego działaniem, człowiek, przez mękę, dokona żywota i chociaż spojrzy na źródło tego prawa i zrozumie jego sens.

Oczywiście te niedoskonale przekazane refleksje oraz wiele innych, których nie pamiętam, były wymuszone świadomością, że zostanę ogarnięty przez pozorny stan poprzedniej egzystencji, jak już raz się stało pod wpływem zioła. Moja nieżyjąca przyjaciółka, Lady Ragnall utrzymywała, że ten stan nie jest pozorny lecz prawdziwy, ja natomiast nie mogłem przyjąć tego za fakt. Przypisałem to, i nadal jestem tego zdania, działaniu mojej wyobraźni, podekscytowanej dziwnym i silnym narkotykiem, a korzystającej być może z zasobów wiedzy ukrytych głęboko w każdym z nas.

Jednakże retoryczne streszczenie tego przypadku, z którego pamiętam tylko ostatnią część, było jedynie mową wstępną, taką jak czasami wygłasza mistrz ceremonii, zanim kurtyna się podniesie. Jej echa zamarły w głębokiej ciszy. Cała moja żywa część zapadła w ciemność, gęstą ciemność, trwającą wieki. Potem z wielkim wysiłkiem, walcząc, obudziłem się, narodzony na nowo. Czyjaś dłoń trzymała mnie za rękę prowadząc, a znajomy głos szeptał mi do ucha:

- Spójrz na jedno ze świadectw przeszłości, Ty Niewierzący. Spójrz i uwierz.

Wtedy stało się tak, lub też wydawało mi się tylko, że doświadczyłem tego przedtem w Zamku Ragnall, to znaczy, ja Allan, żywy człowiek z obecnego dnia, stałem się innym człowiekiem, a jednak tym samym. Pozostając sobą, mogłem wejść w tamtego człowieka i żyć jego życiem, znając jego myśli, oceniając jego motywy i starania, nadzieje i obawy, miłość i nienawiść; czytając go niczym książkę i mierząc wszystko współczesną miarą.

Głos - z całą pewnością należący do Lady Ragnall, choć nie widziałem jej twarzy - ucichł, a dłoń poluźniła uchwyt. Zobaczyłem człowieka w zimnym, nikłym świetle poranka. Był to silny mężczyzna, o mocnych członkach, głębokiej klatce i obficie owłosiony, którego wiek oceniałem na około trzydzieści lat. Od razu poznałem, że to nie jest współczesny człowiek, chociaż ogorzała od pogody skóra była biała w miejscu, gdzie z ramienia zsunęło się futro, to jednak w jego wyrazie było coś niezwykłego. Rzadko który współczesny mężczyzna ma tak masywne ciało, a nikogo nie widziałem o tak krótkiej i szerokiej szyi, chociaż stopy i dłonie nie były duże. Miał sylwetkę niezwykle mocną, choć wzrostem sięgał tylko metra sześćdziesiąt i w najmniejszym stopniu nie był otyły, jednak musiał ważyć dobrze ponad sto kilogramów. Ciemne, długie włosy, rozdzielone na środku, sięgały mu do ramion.

Odwrócił głowę, spoglądając za siebie, jakby po to, by sprawdzić, czy jest sam

albo czy żaden zwierz się za nim nie skrada. Zobaczyłem jego twarz. Czoło miał szerokie i nie za wysokie, gdyż włosy zaczynały się nisko; brwi krzaczaste, a oczy głęboko osadzone. To były szczególne oczy, duże i szare, ruchliwe, a gdy patrzyły prosto - ponure i myślące. Nos miał prosty, o szerokich i czułych nozdrzach, co znaczyło, że człowiek wykorzystywał go jak pies lub płowa zwierzyna do wąchania. Usta z szerokimi wargami, ale nie za duże, kryły wspaniałe, regularne, białe zęby, szersze niż nasze; żuchwa była mocna, a na niej rosły dwie kępki brody, chociaż policzki miał nagie.

Poza tym mężczyzna miał długie ręce, palcami sięgał prawie do kolan. W talii opasany był rodzajem kiltu, a na ramionach nosił ciężkie futro, wyglądające na niedźwiedzie. W lewej ręce trzymał krótką włócznię, zakończoną ociosanym krzemie­niem lub jakimś innym twardym, lśniącym kamieniem, a za pas miał wetknięty topór, składający się z kamienia o ostrej krawędzi, który musiał ważyć kilogram - osadzone­go w rozszczepionym końcu drewnianej rączki i przytwierdzonego ścięgnami.

Ja, Allan, człowiek współczesny, spojrzałem na tego potężnego dzikusa, gdyż takie miał ciało, a do pewnego stopnia i umysł i w swym transie wiedziałem, że duch, który w nim zamieszkiwał setki tysięcy lat temu, a przynajmniej w bardzo odległej przeszłości, to ten sam, który ożywiał mnie, żywą istotę, której ciało pochodziło od niego, w ten sposób łącząc nas więzami krwi i duszy. Rzeczywiście, nie wiem skąd wzięła się we mnie myśl, że oto stał przede mną mój odległy przodek, którego zapomniane istnienie było przyczyną mego życia, bez niego mnie by nie było.

Teraz ja, Allan Quatermain, znikam z tej historii. Już więcej mnie tu nie ma. Staję się Wi Myśliwym, przyszłym wodzem małego plemienia, bez nazwy, gdyż wierząc, iż jest jedyne na świecie, takowej nie potrzebowało. Pamiętajcie jednak, że moja współczesna inteligencja i osobowość nie usnęły, że zawsze obserwowałem mojego protoplastę, pierwotnego, potrafiłem wejść w jego myśli, zrozumieć zamiary, potrzeby, przerażenie i porównać je z naszymi współczesnymi. Dlatego historia, którą opowiadam, to jest to wszystko, co serce Wi przekazało do mnie, a ja zinterpretowałem moim współczesnym językiem i moimi myślami.

ROZDZIAŁ III

WI SZUKA ZNAKU!

Wi, posiadający ducha, modlił się do takich bogów, jakich znał, do Bogów Lodów, których jego plemię zawsze czciło. Nie wiedział, jak długo ten kult już trwał, dłużej niż od początków plemienia. Według legendy, kiedyś jego przodkowie przybyli tutaj zza gór, kierując się na południe ku słońcu, a uciekając przed zimnem. Owi bogowie zamieszkiwali w niebieskoczarnym lodzie najpotężniejszego z lodowców, który spłynął ze szczytu wysokich śnieżnych gór. Czoło lodowca znajdowało się w środkowej dolinie, ale większość lodu zsunęła się do mniejszych kotlin na wschodzie i zachodzie i tak trafiła do morza, gdzie wiosną narodziły się dzieci Bogów Lodów, które zostały poczęte wśród śnieżnych gór; wychodziły wielkimi falami z ciemnego łona dolin i żeglowały na południe. Istniał jednak szeroki centralny lodowiec, Dom Bogów, poruszony, ale tylko nieznacznie.

Urk, Starzec, który widział narodziny wszystkich współplemieńców, mówił, że kiedy był mały jego dziad opowiedział mu, iż za czasów jego młodości czoło lodowca było wyżej o rzut włócznią niż jest dzisiaj. Było to wielce przerażające czoło, wysokie jak najroślejsza sosna, a nawet dwie, jedna na drugiej. W większej części był to czysty, czarny lód, który czasami, kiedy wewnątrz bogowie rozmawiali, pękał i jęczał, a kiedy byli źli unosił się na wysokość ramienia, ścierając skały na swojej drodze lub pchając je przed sobą. Wiedział tylko, że to straszne siły, których trzeba było się bać i w które wierzył, tak jak jego przodkowie i że w ich rękach leżał los plemienia.

W jesienne noce, kiedy mgły unosiły się, niektórzy widzieli ich, wielkie, cieniste postacie poruszające się przed czołem lodowca, a czasem zbliżające się do wybrzeża gdzie zamieszkiwali ludzie. Słyszeli nawet ich śmiech, a kapłan-szaman Ngae i Taren, Ukrywająca się Wiedźma, wychodząca tylko nocą, kochanica Ngae, twierdzili, iż z nimi rozmawiali, czyniąc objawienia. Ale z Wi nigdy nie rozmawiali, chociaż siadał z nimi twarzą w twarz w nocy, na co nikt inny nie miał odwagi. Tacy byli cisi, że czasami, gdy był dobrze najedzony i w wesołym nastroju, a polowanie się powiodło, zaczynał wątpić w tę opowieść o bogach, a odgłosy, uważane za mowę bogów, przypisywał pękającemu lodowi, marznięciu i tajeniu.

Istniało jednak coś, w co nie mógł wątpić. Głęboko w twarzy lodowca, w odległości trzech kroków, widziany jedynie w pewnym oświetleniu, znajdował się jeden z bogów, którego od pokoleń nazywano Śpiącym, ponieważ nigdy się nie poruszał. Wi nie widział zbyt wielu szczegółów, z wyjątkiem raczej długiego nosa, szerokiego u nasady jak pień drzewa, a zmniejszającego się ku końcowi. Po każdej

stronie nosa wystawał z szerokiej czaszki zakręcony kieł, a za głową ogromniało wielkie cielsko jak u wieloryba, a końca nie było widać.

To rzeczywiście był bóg; nawet Wi tego nie kwestionował, gdyż nikt nie widział nigdy czegoś podobnego, tylko dlaczego zdecydował się spać snem wiecznym w lodzie, nie mógł odgadnąć. Gdyby znano takiego potwora żywego, myślałby o tym jak o martwym, a nie śpiącym. Skoro nie znano, musi to być bóg. Tak więc Wi, jak i reszta plemienia, przyjął za swe bóstwo gigantycznego słonia z dawnego świata, zamarzniętego w lodzie z epoki lodowcowej sprzed setek tysięcy lat i powoli przesuwającego się zamarz­niętym strumieniem z odległego miejsca, w którym zginął, aż do morza, gdzie niewątpliwie czeka go koniec wędrówki. Dziwny bóg, lecz wielu przed nim oddawało pokłon.

Wi, po naradzie ze swą żoną, Aaką - dumną i sprawiedliwą - wspiął się na lodowiec, gdy jeszcze było ciemno, by posłuchać rady bogów co do pewnej sprawy. A mianowicie: najznaczniejszym mężczyzną w plemieniu, który dzięki swej sile rządził nimi, był Henga, straszny człowiek, urodzony dziesięć wiosen przed Wi, wielkiego ciała i okrutny. Takie obowiązywało prawo, że najpotężniejszy mianował się panem i tak długo to trwało, aż ktoś mocniejszy od niego stawał przed jego pieczarą, wzywał go do walki i zabijał. Tak też Henga zabił własnego ojca, który rządził przed nim.

Teraz ciemiężył plemię, sam nie pracował, zabierał jedzenie i skóry od ludzi. Co więcej, chociaż kobiet było niewiele i wszyscy mężczyźni o nie walczyli, zabierał je od rodziców lub mężów, trzymał przez jakiś czas, a potem oddalał lub zabijał. Nie można było mu się przeciwstawić, gdyż był święty i mógł robić, co mu się podobało. Jedynie, tak było ustanowione, każdy mężczyzna mógł wyzwać go na pojedynek, gdyż zabronione było zabić go w inny sposób, morderca zostałby wygnany i zagłodziłby się na śmierć, jak ktoś wyklęty. Jeżeli śmiałek przetrwał, przejmował pieczarę tamtego wraz z kobietami i całym majątkiem, aż przychodziła jego kolej i ktoś go pokonywał w podobny sposób. Dlatego działo się tak, iż żaden z wodzów plemienia nie doczekiwał starości, gdyż kiedy tylko wiek zaczął odzierać go z mocy, zabijał go ktoś młodszy i silniejszy, kto go nienawidził. Z tego powodu nikt nie pragnął zostać wodzem, wiedząc, że prędzej czy później umrze w krwi, a lepiej już było cierpieć poniewierkę niż ginąć.

Jednak Wi pragnął tego z powodu okrucieństwa Hengi i poniewierania plemieniem, które doprowadziło ludzi do nędzy. Wiedział także, że jeżeli nie zabije Hengi, to Henga zabije jego z zazdrości. Wi zginąłby już dawno temu, gdyby nie był uwielbiany przez plemię jako wielki myśliwy. Zdobywał dla nich większość mięsa, dlatego też jego śmierć wzbudziłaby nienawiść do mordercy. Bojąc się jednak zaatakować otwarcie, Henga próbował załatwić się z nim potajemnie. Kiedy Wi sprawdzał swe wilcze doły na skraju lasu, ze świstem przeleciała obok niego włócznia, rzucona z półki skalnej, na którą nie mógł się wspiąć. Podniósł dzidę i uciekł. Wiedział, że należy do Hengi; co więcej, jej krzemienny grot umoczony został w truciźnie zrobionej z pewnego rodzaju mątwy, którą po zgniciu mieszano ze specjalnym ziołem, wiedział o tym, gdyż sam używał takiej trucizny

w polowaniu na płową zwierzynę. Zatrzymał włócznię, i nikomu o tym nie powiedział z wyjątkiem swej żony Aaki.

Później przyszło jeszcze gorsze. Oprócz syna, Foha, dziesięcioletniego młodzieńca, którego kochał najbardziej na świecie, miał o rok młodszą córkę, imieniem Foa. To była cała jego rodzina, gdyż dzieci w tym plemieniu były nieliczne. Większość umierała młodo z zimna, braku odpowiedniego jedzenia i od różnych chorób. Poza tym, jeżeli noworodkiem była dziewczyn­ka, wiele z nich wyrzucano, by zagłodziły się lub zostały pożarte przez dzikie zwierzęta.

Pewnego wieczoru Foa zaginęła; pomyśleli, że porwały ją wilki lub niedźwiedzie zamieszkujące lasy. Aaka płakała, a kiedy nikt nie widział - także Wi, szukający ukochanej Foa. Dwa dni później, kiedy wyszedł rano przed chatę, znalazł niedaleko wejścia coś zawinięte w skórę. Rozwijając, poznał swą córkę, małą Foa ze złamanym karkiem i śladami wielkiej ręki na gardle. Wiedział dobrze tak jak wszyscy inni, że zrobił to Henga, gdyż w plemieniu nikt nie mordował z wyjątkiem Wodza, chociaż czasami mężczyźni mordowali się, walcząc o kobiety lub gdy byli źli. Kiedy jednak pokazał ludziom ciało, jedynie pokiwali głowami w milczeniu, bowiem czyż Henga nie miał prawa zabrać im życia?

Wtedy to krew w Wi zawrzała i wyznał Aace, że poczuł w sercu wezwanie do walki z Hengą.

- Tego właśnie chce od ciebie - odpowiedziała Aaka. - Jest głupcem, uważa siebie za silniejszego i wierzy, że będzie miał okazję zabić ciebie zgodnie z prawem. A kto zabije jego, jak będzie stary? Ja także tego od dawna pragnę, gdyż jestem pewna, iż pokonasz Hengę, lecz wiem, że nie będziesz słuchał mnie w tej sprawie.

Potem zawinęła się w swoją skórę, udając, że idzie spać i więcej nic nie powiedziała.

Rano przemówiła ponownie.

- Słuchaj, Wi. Rada przyszła do mnie we śnie. Zdawało mi się, że nasza córka, Foa, nieżyjąca już, stanęła przede mną i powiedziała: „Niech mój ojciec Wi wstanie w nocy i pójdzie pomodlić się do Bogów Lodów, czekając na znak od nich. Jeżeli o świcie z krawędzi lodowca potoczy się kamień, będzie to znak, że musi walczyć z Hengą, pomścić moją krew i przejąć władzę. Jeżeli jednak kamień nie spadnie, gdyby z nim walczył, Henga go zabije. Później także zabije mojego brata Foha, a ciebie weźmie za jedną ze swych żon.” - Słuchaj, Wi, myślę, dobrze zrobisz, jeżeli pójdziesz za głosem naszego nieżyjącego dziecka, wejdziesz na górę pomodlić się do Bogów Lodów i poczekasz na ich znak.

Wi spojrzał na nią wątpiąco, niezbyt wierząc w jej opowieść i od­powiedział:

- Taki sen to zbyt wątły kij, by się na nim oprzeć. Dobrze wiem, Żono, że
już długo pragnęłaś, bym walczył z Hengą, choć to straszny człowiek. Jeżeli
jednak się tego podejmę, może mnie zabić, a wtedy co się stanie z tobą i Fohem?

- Stanie się z nami tylko to, co nam przeznaczone i nic więcej, Mężu. Czy mają ludzie mówić, że Wi bał się zemścić za krew córki?

- Tego nie wiem, Żono, ale wiem, że jeżeli rozlegną się takie szepty, to nie będą prawdziwe. To o tobie i Fohu myślę, nie o sobie.

- Tedy idź i szukaj znaku od Bogów Lodów, Mężu.

- Pójdę, Aako, lecz nie obwiniaj mnie, jeżeli sprawy przybiorą zły obrót.

- Nie przybiorą - odpowiedziała Aaka, uśmiechając się po raz pierwszy od śmierci Foa.

Była bowiem pewna, że jeżeli tylko uda jej się nakłonić go do walki, Wi pokona Hengę, tym sposobem mszcząc się za Foę i stając się wodzem plemiennym. Uśmiechała się także z innego powodu, o którym nie mówiła, była bowiem pewna, iż o świcie kamień stoczy się z lodowca i wraz ze słońcem uderzy w lód.

Tak się stało, że następnej nocy Wi Myśliwy wymknął się z wioski i obszedłszy wzgórze u podstawy, wspiął się szczeliną i dotarł do czoła lodowca. Wilki, nadal wygłodzone po zimie, poszukiwały zdobyczy w tym miejscu, ponieważ wiosna się spóźniała, wyczuły go i otoczyły, wpatrując się przekrwionymi ślepiami. Ale on, Myśliwy, nie bał się wilków, a poza tym wróg rozwścieczał jego serce. Z okrzykiem rzucił się na największego z nich, kapitana oddziału, i wepchnął mu w paszczę włócznię. Kiedy zwierzę szarpało się, kłapiąc szczękami, roztrzaskał mu głowę kamiennym toporem, mrucząc - Tak właśnie zginie Henga!

Wilki widząc to rozpierzchły się, wszystkie oprócz ich ojca, który leżał martwy. Wi zaciągnął ciało na szczyt skały, by reszta nie dosięgnęła go, chciał bowiem rano oprawić skórę.

To zrobiwszy, poszedł dalej lodową doliną, z której odeszły wszystkie zwierzęta, bowiem nie było nic do jedzenia. Dotarł w końcu do samego lodowca, potężnego czoła, pochylającego się do tyłu, błyszczącego w świetle księżyca, a wypełniającego szczelinę od ściany do ściany, szeroką na czterysta kroków lub więcej. Kiedy był tu ostatnio, dwanaście księżycy temu ułożył stos drewna między dwoma głazami i jeszcze jeden pięć kroków niżej, ponieważ wydawało mu się ostatnio, że lód maszeruje do przodu.

I tak było w istocie, gdyż pierwszy stos był zagrzebany i okrutna, pełznąca warga lodowca sięgała prawie drugiego stosu. Bogowie obudzili się! Podążali ku morzu!

Wi wzdrygnął się, nie z zimna, do którego był przyzwyczajony, ale ze strachu, gdyż to miejsce wydawało mu się straszne. To był Dom Bogów, którzy zamieszkiwali lód, bogów, w których wierzył, a którzy byli wiecznie źli i przypomniał sobie teraz, że nie przyniósł żadnej ofiary, by ich sobie zjednać. Poszedł tam, gdzie zabił wilka i z trudem, przy pomocy ostrego krzemienia włóczni i kamiennego topora, odciął mu głowę. Wróciwszy, ułożył od­rażający strzęp na kamieniu u stóp lodowca, szepcząc jednocześnie - Głowa krwawi, a Bogowie kochają krew. Przysięgam, że jeżeli uda mi się zabić Hengę, dam im jego trupa, to lepsze niż wilczy pysk.

Potem ukląkł, jak od samego początku czynili ludzie, przed tym czego się boją i co czczą i począł się nieporadnie modlić:

- O Mocarze - zaczął - którzy mieszkacie tu od zarania, o Śpiący - o kształcie, którego człowiek nigdy nie widział, Wi kieruje ku wam ducha, wysłuchajcie jego modlitwy i dajcie mu znak. Srogi i odrażający Henga, który morduje własne dzieci, rządzi ludźmi i czyni zło. Poddani jęczą, ale według starego prawa nie wolno im się przeciwstawić i boją się. Henga chce mnie zabić, moją małą córkę Foę już zabił, a jej matka płacze. Ja, Wi, będę z nim walczył jak mi wolno według prawa, ale on jest silny, niczym tur z lasu, a jeżeli przeżyje, to zabije nie tylko mnie. Weźmie także Aakę, której pożąda i zabije naszego syna Foha i może pożre go. Dlatego boję się walczyć z ich powodu. Jednak chcę się zemścić na Hendze i pokonać go, zamieszkać w Pieczarze i rządzić ludźmi lepiej, nie pożerając ich jedzenia, lecz gromadząc je dla nich, nie zabierając ich kobiet, lecz oddając tym, którzy żon nie mają. Przyniosłem wam o Bogowie, ofiarę, świeżo ściętą głowę wilka, która jeszcze krwawi, to, co mam dla was najlepszego. A jeżeli zabiję Hengę, przyniosę coś jeszcze lepszego, jego martwe ciało, ponieważ nasi ojcowie zawsze powtarzali, że lubicie krew.

Wi przerwał, bo nic już mu nie przychodziło do głowy, wtedy przypomniał sobie, że jeszcze niczego nie zażądał:

- Pokażcie mi, co mam począć, o Bogowie. Czy wyzwać Hengę na dawny sposób i walczyć z nim otwarcie według praw plemiennych? Czy też, skoro się tego boję i nie mogę zostać wśród tych ludzi, mam uciec z Aaką i Fohem i może jeszcze z mądrym karłem Pagiem, Wilczym Człowiekiem, który jest mi oddany, by szukać innego domu za lasami, jeżeli uda nam się je przejść? Przyjmijcie mą ofiarę, o Bogowie. Jeżeli muszę walczyć z Hengą, niech z lodowca spadnie kamień, a jeśli mam uciekać, niech nie spada. Będę tutaj czekać jeszcze godzinę po wschodzie słońca. Wtedy, gdy spadnie kamień, pójdę stawić czoła Hendze; a jeżeli nie spadnie, zapomnę o nim i nocą wymknę się wraz z Aaką, Fohem i Pagiem, jeżeli się zgodzi, tym samym wy utracicie wiernych, o Bogowie.

Zadowolony swą przemową, która przyszła jak natchnienie, gdyż nigdy przedtem tego nie obmyślał, pewien, że spodoba się bogom, którzy mało mieli wyznawców i dlatego nie mogli sobie pozwolić na utratę nikogo, Wi zakończył modlitwy - straszne zadanie, męczące go bardziej niż cały dzień polowania lub łowienia ryb. Pozostając jeszcze na kolanach wpatrywał się w czoło lodowca. Nie znał praw przyrody, ale wiedział, że ciężkie ciała raz wprawione w ruch, staczają się ze zbocza coraz szybciej. Rzeczywiście raz zabił niedźwiedzia, spychając na niego głaz, który z cudowną łatwością dogonił uciekające zwierzę.

Co by było, zaczął zastanawiać się, gdyby ta cała masa lodu ruszyła żwawiej niż w tempie kilku dłoni na rok? Tak, o tym też coś wiedział. Raz bowiem, kiedy był w lesie, zobaczył, jak rodziło się dziecko lodowca. Szeroki płat, wielki niczym góra, runął zachodnim zboczem do morza, wzbijając pianę aż do nieba. Nikogo to nie zraniło, chyba że jakichś ludzi-foki, pławiących się w zatoce. A gdyby był to centralny lodowiec, razem z mniejszymi na zachodzie, jakież byłyby szanse ludu z plaży? Zginęliby wszyscy i na świecie nie byłoby ludzi.

Oczywiście nie używał w myślach słowa „świat”, gdyż nie miał o nim pojęcia, tylko jakieś słowo oznaczające „to miejsce”, kilka mil plaży, lasów, gór po których wędrował. Ze szczytów widywał inne plaże, lasy i góry, daleko za jałową, skalistą równiną, ale dla niego była to jedynie kraina marzeń. Na pewno nie mieszkali tam żadni mężczyźni ani kobiety, ponieważ nigdy nie słyszano ich głosów, ani nie widziano dymów ich ognisk, takich jakie rozpalało ich plemię, by się ogrzać i ugotować strawę. To prawda, że w opowiadaniach ci ludzie istnieli i Pag, sprytny karzeł, był o tym przekonany. Jednak Wi, człowiek opierający się jedynie na faktach, nie przywiązywał wagi do tych historii. Tam w dole mieszkali jedyni ludzie na świecie i jeżeli by zostali zgnieceni, wszystko będzie skończone.

Jeśli tak, to nie miałoby to większego znaczenia dla niego. Żałowałby tylko Aaki, a przede wszystkim Foha, jego syna, o innych kobietach nie myślał, a stworzenia, które stanowiły ich pożywienie, foki, ptaki i ryby, a szczególnie łosoś, wiosną wędrujący w górę strumienia i cętkowany pstrąg, byłyby szczęśliwsze, gdyby oni zniknęli.

Te rozważania zmęczyły go, człowieka czynu, który dopiero uczył się myśleć. Porzucił je więc, tak samo jak modlitwę i wpatrzył się wielkimi, myślącymi oczyma w lód przed sobą. Przybywało światła, za chwilę wzejdzie słońce i on będzie mógł zajrzeć w lód. Patrz! Twarze, groteskowe oblicza, niektóre duże, inne małe, zdawały się zmieniać i przesuwać wraz ze zmianą naświetlenia i grą cieni. Niewątpliwie byli to pomniejsi bogowie, wszyscy źli i okrutni, wpatrywali się w niego i drwili.

A za nimi, niewyraźny zarys, to wielki Śpiący, bóg ogromny jak góra, z wielkimi zębami i zwiniętym nosem, znacznie dłuższym od człowieka, głowa jak skała, a uszy niczym ściany chaty, małe zimne oko zdawało się w niego wpatrywać, a dalej, ginące w głębi lodu, przeogromne ciało, wysokości trzech mężczyzn. To z pewnością był bóg i w dodatku patrzył na niego. Wi zastanawiał się, czy pewnego dnia obudzi się, wyrwie z lodowych okowów i pogalopuje w dół. By lepiej mu się przyjrzeć, Wi wstał z kolan i pokornie zbliżył się do samej lodowej ściany, by zerknąć w szczelinę lodowca. Kiedy był tym zajęty, słońce wzeszło na czystym niebie, tuż nad krawędzią góry i po raz pierwszy tej wiosny posłało lodowcowi nieco ciepła. Promienie sięgnęły aż w głębię szczeliny i Wi zobaczył Śpiącego pełniej, niż kiedykolwiek przedtem.

Rzeczywiście był ogromny, a za nim była jakby postać ludzka. Często słyszał o tym mężczyźnie, ale nigdy nie widziano go tak wyraźnie. A może to cień? Wi nie upewnił się, bo właśnie wtedy chmura zasłoniła tarczę słońca i postać zniknęła. Czekał, aż chmura przesunie się i dobrze się stało, gdyż właśnie wówczas wielki głaz, który bez wątpienia leżał na najdalej wysunię­tym jęzorze lodowca, został poluźniony ciepłem słońca i zaczął zsuwać się po pochyłości. Grzmiąc, przetoczył się ponad Wi i spadł na miejsce, gdzie stał przedtem, robiąc dziurę w zmarzniętej ziemi i rozgniatając na miazgę głowę wilka, po czym odbijając się potężnie, potoczył się ku plaży.

- Śpiący uratował mnie - powiedział do siebie Wi i popatrzył za oddalającym się kamieniem. - Gdybym tam stał, wyglądałbym jak ta wilcza czaszka.

Nagle przypomniał sobie, że ten głaz spadł w odpowiedzi na jego modlitwę i był to znak, którego oczekiwał. Odsunął się szybko z tego miejsca, gdyby przypadkiem jeszcze jeden kamień podążył śladem poprzedniego.

Przebiegłszy kilka kroków zmarzniętym zboczem, znalazł się przy małej zatoczce w zagłębieniu górskiej pochyłości. Usiadł, wiedząc, że tu jest bezpieczny przed spadającymi kamieniami. Zaczął się zastanawiać. O co prosić bogów? Czy miał walczyć z Hengą, jeżeli spadnie kamień, czy też nie ma walczyć? Och, przypomniał sobie. Chodziło o to, by walczył, tak jak pragnęła Aaka; przebiegł go zimny dreszcz. Mówić o walce z rozwścieczo­nym olbrzymem jest łatwo, dokonać tego, to inna sprawa. Jednak bogowie przemówili i nie miał odwagi odrzucać rady, o którą prosił. Co więcej, ratując jego życie przed spadającym kamieniem, mieli pewność, że pokona Hengę. A może tylko chcieli popatrzeć sobie dla zabawy, jak Henga rozrywa go na kawałki, bowiem bogowie uwielbiali krew i byli okrutni. A będąc sami takimi, czyż nie zadowoliłoby ich oddanie zwycięstwa złemu człowiekowi?

Jako że nie potrafił odpowiedzieć na te pytania, Wi wstał i ruszył powoli ku plaży, myśląc, że po raz ostatni widział lodowiec i Bogów w nim miesz­kających, on, który miał właśnie wyzwać Hengę i walczyć z nim na śmierć i życie. Właśnie zbliżył się do miejsca, gdzie zabił wilka i podniósłszy wzrok, zobaczył, ku swemu zdziwieniu, że ktoś oprawia zwierzę. Palce zacisnęły się na włóczni, gdyż było zbrodnią w myśliwskim prawie, kraść czyjąś zdobycz. Wtedy pojawiła się głowa intruza i Wi uśmiechnął się, rozluźniając dłoń na włóczni. Nie był to złodziej, lecz Pag, jego niewolnik, który go kochał.

Pag wyglądał bardzo dziwnie, miał wielką głowę, jedno oko, szeroką klatkę piersiową, długie ręce i grube, lecz krótkie nogi, jak u dziecka; był silnym karłem, monstrualnym stworzeniem o płaskim nosie i dużych ustach, które na odrażającym obliczu nosiło wesołą minę. Mówiło się, że kiedy Pag się urodził, dość dawno temu - gdyż jego młodość już minęła - tak był brzydki, że matka porzuciła go w lesie, bojąc się, że ojciec, który akurat był na polowaniu na foki, rozzłościłby się na nią za wydanie na świat takiego syna; zamierzała wmówić mu, iż dziecko urodziło się martwe.

Stało się jednak inaczej. Kiedy ojciec wrócił, poszedł szukać kości niemowlęcia, lecz zamiast nich znalazł jeszcze żywe dziecię, choć z okiem rozbitym kamieniem i twarzą poranioną. Jednak był to jego pierwszy syn, a on sam miał miłosierne serce, przyniósł go do chaty i zmusił matkę, by go karmiła. Zrobiła to, jak ktoś, kto jest przerażony, chociaż powodu przeraże­nia nie podała, ani ojciec nie wyjawił nigdy, gdzie ani jak znalazł Paga. Tak to się stało, że Pag przeżył zamiast umrzeć, a przez to, co mu matka zrobiła, zawsze nienawidził kobiet. Mieszkał długi czas w lesie i z tego powodu, a może z innego, nazywano go „Wilkiem”. Jednak wyrósł na najmądrzej­szego w plemieniu, bowiem Natura, która uczyniła go brzydkim i kalekim, dała mu więcej mądrości niż pozostałym, a także ostry język, którym szydził z kobiet.

Dlatego wszystkie też go nienawidziły i przygotowały przeciw niemu spisek. Kiedy nadszedł czas niedostatków, wmówiły ówczesnemu Wodzowi, ojcu Hengi, że Pag jest przyczyną niepowodzeń. Tak więc Wódz wygnał Paga, by umarł z głodu.

Lecz kiedy Pag był bliski śmierci, znalazł go Wi i sprowadził do swego szałasu. Chociaż Aaka, jak i inne kobiety, nie przepadała za nim, pozostał jako niewolnik. Istniało bowiem takie prawo, że gdy ktoś uratował życie, to życie należało do niego. Prawdę mówiąc, Pag był czymś więcej niż niewolnikiem, ponieważ od momentu gdy Wi, narażając się na gniew kobiet, które myślały, że pozbyły się Paga i jego docinków, a także złość Wodza, uratował go przed śmiercią głodową w porze najsroższycłi mrozów, Pag kochał go bardziej niż kobieta kocha pierwsze dziecko albo młody mężczyzna swą nową brankę.

Od tej pory był cieniem Wi, gotów cierpieć dla niego, umrzeć, a nawet powstrzymać się od ostrych słów i kpin pod adresem Aaki czy nawet innych kobiet, na które Wi spoglądał z podziwem, jednak by temu sprostać musiał sobie przygryźć język. Tak więc Pag kochał Wi, a Wi kochał Paga, a z tego powodu Aaka o zazdrosnym sercu znienawidziła go jeszcze bardziej.

Przez to, że Wi uratował Paga, wyniknęły kłopoty, gdyż wygnano go, jako człowieka o złym oku i ordynarnego. Gdy jednak sprawa stanęła przed Wodzem, ojcem Hengi, człowiekiem dobrym z natury, powiedział, że skoro Paga wyrzucano już dwukrotnie i zawsze wracał, najwidoczniej Bogowie planowali dla niego inną śmierć. Skoro jednak Wi zabrał go, musi go teraz żywić i uważać, by nikogo nie skrzywdził. Jeżeli zdecydował się trzymać jednookiego wilka, to już jego sprawa, i niczyja inna.

Wkrótce potem Henga zabił ojca i został wodzem, a o sprawie Paga zapomniano. Został więc u Wi, kochany przez samego Wi i jego dzieci, lecz znienawidzony przez Aakę.

ROZDZIAŁ IV

PLEMIĘ

- Dobra skóra - powiedział Pag, wskazując skrwawionym kamiennym nożem na wilka - dzięki późnej wiośnie nie zaczął jeszcze gubić włosa. Jak oprawię ją po swojemu, będzie z niej dobre okrycie dla Foha. Potrzebne jest mu coś ciepłego, nawet na lato, bo ostatnio kaszle i pluje.

- Tak - odpowiedział zniecierpliwiony Wi. - Stało się to po tym, jak schował się w zimnej wodzie przed czarnym niedźwiedziem z wielkimi kłami, wiedział, że bestia nie cierpi wody - i dodał zawzięcie - za to, przysięgam, zabiję tego niedźwiedzia. Żal mu też siostry.

- Tak, Wi - burknął Pag, a w jedynym oku błysnęła nienawiść. - Foh smuci się, Aaka smuci się, ty smucisz się, i ja, Pag, też się smucę. Och, czemuż wtedy kazałeś mi iść na polowanie z tobą, gdy moje serce było przeciwne, czując zło. Chciałem zostać z Foa, której Aaka pozwoliła biegać samej, tylko dlatego, że ja powiedziałem, iż powinna zatrzymać ją w domu.

- Taka była wola bogów, Pag - wyszeptał Wi, odwracając głowę.

- Bogów! Jakich bogów? Ja twierdzę, że była to wola bestii na dwóch nogach, samego szablistego tygrysa, o którym opowiadali nasi przodkowie; tak wola samego Hengi, wsparta temperamentem Aaki. Wi, zabij tego człowieka-tygrysa, a zaniechaj niedźwiedzia. A jeżeli nie możesz, pozwól mi. Znam kobietę, która nienawidzi go za to, że ją oddalił i kazał jej posługiwać innej, która zajęła jej miejsce, a ja umiem zrobić dobrą truciznę, bardzo dobrą...

- Nie, to wbrew prawu - odparł Wi - i sprowadziłoby na nas klątwę. Prawem jest, bym go zabił, i zrobię to. Rozmawiałem o tym z bogami.

- Och, to im potrzebna była głowa wilka, jako ofiara, rozumiem. I co powiedzieli tobie bogowie, Wi?

- Dali mi znak. Z lodowej góry spadł kamień, jak powiedziała Aaka, jeżeli spadnie, to mam walczyć z Hengą. Prawie mnie uderzył, ale ja przesunąłem się wcześniej do samego lodu, by przyjrzeć się Śpiącemu, największemu z bogów.

- Nie wierzę, że to jest bóg, Wi. To jakieś nieznane nam zwierzę, martwe i zamarznięte, a ten cień za nim, to polujący na niego człowiek. Oboje wpadli w śnieg, który zamienił się w lód.

Wi spojrzał na niego, nie dowierzając, gdyż była to całkiem nowa myśl.

- Jak to możliwe, Pag, skoro Śpiący i Cień zawsze tam byli? Bowiem nasi
ojcowie znali ich. A takich zwierząt nie ma. Także poza nami nie ma innych
ludzi.

- Jesteś pewien, Wi? Ten teren jest duży. Jeżeli wejdziesz na szczyt wzgórza, zobaczysz inne wzgórza, tak daleko jak okiem sięgnąć, a między nimi niziny i lasy. Jest także morze i mogą za nim być inne plaże. Dlaczego więc nie miałoby być tam innych ludzi? Czy bogowie zostawili nas samymi? Czy nie chcieliby mieć więcej do zabawy i zabijania?

Wi potrząsnął głową na te rewolucyjne argumenty, a Pag ciągnął dalej:

- A to, że spadł kamień, często się tak dzieje, kiedy słońce stopi lód albo ten napuchnie pod wpływem ciepła. A jęki i nawoływania bogów - czyż lód nie trzeszczy, kiedy jest ostry mróz, a gdy w ogóle nie ma zimna, czyż nie porusza się pod własnym ciężarem?

- Przestań, Pag, przestań - zawołał Wi, zatykając palcami uszy. - Nie będę więcej słuchał takich szalonych słów. Jeżeli bogowie to usłyszą, zabiją nas.

- Jeżeli ludzie je usłyszą, to oni mogą nas zabić, ponieważ żyją w strachu przed tym, czego nie wiedzą i będą ratować siebie kosztem innych. A bogowie... tamci - i Pag lekceważąco machnął ręką w kierunku lodowca.

Wi był tak przejęty, że usiadł na kamieniu, nie mogąc nic odpowiedzieć, a pierwszy ze sceptyków kontynuował:

- Jeśli musiałbym wybrać boga, który sam nie jest bardziej zły niż ludzie, wybrałbym słońce. Słońce daje życie. Kiedy świeci, wszystko rośnie, stworzenia łączą się w pary, ptaki składają jajka, foki rodzą młode, kwitną kwiaty. Kiedy nie ma słońca, a tylko śnieg i mróz, wtedy wszystko umiera albo odchodzi, ciężko jest żyć, wilki i niedźwiedzie szukają zdobyczy i pożerają ludzi. Tak, słońce będzie mym bogiem, a mróz bogiem zła.

Tym sposobem Pag stworzył nową religię, która później stała się bardzo popularna na świecie. Nagle, zmieniając temat, znienacka, jak robią to dzieci i ludzie prymitywni, zapytał:

- Co z Hengą, Wi? Zamierzasz wyzwać go na pojedynek?

- Tak - odpowiedział zapalczywie Wi. - Dzisiaj.

- Obyś zwyciężył! Zabij go tak i tak - i Pag wbił kamienny nóż w brzuch martwego wilka. - Ale - dodał po zastanowieniu - to poważna sprawa. Jak słyszałem, wśród naszych ludzi nie było jeszcze takiego mężczyzny jak Henga. Chociaż Ngae, który nazywa siebie szamanem, a bez wątpienia to oszust i kłamca, to jednak przyznaję mu rację kiedy mówi, że matka Hengi popełniła błąd. Chciała mieć bliźniaki, ale pomieszały się i wyszedł zamiast nich Henga. Dlaczego bowiem ma podwójne stawy, dlaczego ma dwa rzędy zębów, jeden za drugim, dlaczego jest dwa razy większy niż inni ludzie i po wielokroć bardziej nikczemny? Jednak bez wątpienia jest człowiekiem, a nie, jak to mówicie, bogiem, gdyż tyje i robi się ciężki, a włosy mu siwieją. Dlatego można go zabić, jeżeli znajdzie ktoś w sobie tyle siły, by rozpłatać mu tę grubą czaszkę. Ja spróbowałbym go otruć, ale ty mówisz, że nie wolno. Cóż, przemyślę tę sprawę jeszcze i porozmawiamy przed walką. Tymczasem, gdyż potem może nie być okazji, bo kobiety będą plotkować, daj mi rozkazy, Wi, co robić, jeżeli Henga zabije ciebie. Przypuszczam, że nie chcesz, by wziął Aakę, choć ma na to ochotę, albo Foha, gdy będzie go trzymał jako niewolnika i nie wychowa go należycie.

- Nie - odparł Wi.

- Proszę wtedy, pozwól mi ich zabić lub dopilnować, żeby sami to uczynili, obojętnie jak.

- Tak, to ci nakazuję, Pag.

- Dobrze. A jakie masz życzenia co do mnie?

- Nie wiem- odpowiedział Wi zmęczonym głosem. - Rób, co uważasz. Dziękuję ci i życzę wiele dobrego.

Pag uniósł róg skóry, którą w połowie ściągnął z wilka i wytarł jedyne oko, mówiąc:

- Nie jesteś dla mnie dobry, Wi. Chociaż nazywają mnie Po Dwakroć Wyrzuconym, Wilkiem, Odrażającym, Kolczastym Językiem, jednak służy­łem tobie dobrze. Teraz kiedy pytam cię, co muszę zrobić po twojej śmierci i zabiciu rodziny, nie mówisz „Pójdź za mną, poszukaj mnie w ciemności, a jeżeli nic nie znajdziesz, to dlatego, że tam nic nie ma” tak, jakbyś powiedział, gdybyś mnie kochał. Nie, ty mówisz: „Rób, jak chcesz. Co mnie to obchodzi?” Jednak ja przyjdę z Fohem i Aaką, choć oczywiście zabierze mi trochę czasu spełnienie twych rozkazów, a potem tego co konieczne dla mnie. Czekaj jednak godzinę, nawet jeżeli Aaka będzie zła, a na pewno będzie.

- Myślisz więc, że znajdziesz mnie gdzieś, ty, który nie wierzysz w bogów? - Wi spojrzał na niego dużymi, melancholijnymi oczyma.

- Tak, Wi, tak myślę, chociaż sam nie wiem dlaczego. Ten, kto kocha, zawsze znajdzie ukochane osoby, dlatego ty znajdziesz Foha, a ja znajdę ciebie. Jeżeli się mylę, to nic, bo nigdy się nie dowiem, czy byłem w błędzie. A jeżeli chodzi o bogów mieszkających w lodzie, phy! - i ponownie machnął z pogardą ręką w ich kierunku, po czym zabrał się do oprawiania skóry z wilka.

Skończywszy, zarzucił sobie skórę, skrwawioną stroną do środka, na szerokie ramiona, by, jak powiedział, naciągnąć ją, a trochę krwi nie przeszkadzało mu. Potem, już w milczeniu, obaj zeszli na plażę - niski, niekształtny Pag, kołysząc się na krótkich nogach za krzepkim, szybko poruszającym się Wi.

Tutaj, na długim odcinku wybrzeża, rozciągały się proste schronienia trochę podobne do indiańskich wigwamów i skleconych przez australijskich aborygenów szałasów. Wśród nich kręciły się lub leżały ostronose i długo­włose, ponure stworzenia, silnie zbudowane, które współczesny człowiek wziąłby raczej za wilki niż psy. Przodkami ich były wilki, ale jak dawno temu, niemożliwym było stwierdzić. Były jednak poskromione i stanowiły najcen­niejszy majątek plemienia, które dzięki nim było bezpieczne przed praw­dziwymi, dzikimi wilkami i innymi groźnymi zwierzętami, polującymi na plaży i w lasach.

Kiedy psy zauważyły Wi i Paga, ruszyły ku nim z otwartymi pyskami, szczerząc kły i warcząc wściekle, aż złapały ich wiatr i wówczas złagodniały, większa ich część wróciła do swoich szałasów. Dwa albo trzy, będące wyłączną własnością Wi, podskoczyły do niego, merdając ogonami, chcąc lizać go po twarzy i rękach. Poklepał jednego po głowie, wielkiego samca Yow, którego kochał, a który był stróżem i towarzyszem na polowaniu, a wtedy dwa pozostałe, w swej zaciętej zazdrości

natychmiast rzuciły mu się do gardła. Nawet Pagowi trudno było je rozdzielić.

Wrzawa wywołała zamieszanie, wiele osób wyszło z szałasów, by znaleźć jej przyczynę. Wyglądali na dzikich, wszyscy ciemnowłosi jak Wi, chociaż on był wyższy i większy, jednak rysy miał bardzo podobne do reszty, w wyniku bliskiego krzyżowania się przez niezliczone generacje. Obcy przybysz miałby kłopoty z odróżnieniem ich, chyba że według wieku, lecz żaden obcy nie pojawiał się w domu Ludzi z Plaży, więc nie miało to znaczenia.

Większość z nich miała poorane i pokaleczone twarze, jakby dobrze zaznajomili się z okrucieństwem w najwyższym stopniu i rzeczywiście tak było. Jednak, podobnie jak Wi, niektórzy mieli dobre oczy, lecz nawet i oni byli ogarnięci strachem. Dzieci było niewiele, z powodów wcześniej wymie­nionych i trzymały się razem w grupce, może po to, by uniknąć razów od dorosłych. Niektóre czaiły się wokół ognisk, gdzie przygotowywano jedzenie - kawałki foczego mięsa, zatkniętego do upieczenia na kiju, gdyż plemię nie posiadło jeszcze sztuki sporządzania naczyń - i jak psy miały nadzieję na porwanie kawałka, gdy nikt nie będzie patrzeć. Tylko kilkoro najmniejszych dzieci siedziało sobie na piasku i bawiło się patykami. Wiele kobiet wyglądało na jeszcze bardziej przygnębione niż mężczyźni, były niewolnicami i na nich spoczywała ciężka praca. Musiały służyć we wszystkim swym panom, tym, którzy wzięli je za żony porywając lub wymieniając za inne kobiety albo za inne towary, które posiadali i cenili - kościane haczyki na ryby, broń krzemienną, linę z jelit i skóry.

Pośród tych przedstawicieli prymitywnej ludzkości Wi, a przed nim Pag, maszerowali w kierunku własnej chaty, dużej i ładniej zbudowanej niż pozostałe, z pni jodły powiązanych razem u szczytu w kształt namiotu i pokrytych wypłowiałymi skórami, leżącymi na dachu z paproci i wodoros­tów, dla utrzymania ciepła. Najwidoczniej Wi był osobą szanowaną, gdyż mężczyźni czuli przed nim respekt i ustępowali z drogi, a niektóre z niskich, drobnych kobiet przyglądały mu się ze współczuciem w oczach, gdyż pamiętały, że kilka dni temu Henga porwał i zabił jego córkę. Jedna z nich wspomniała to sąsiadce, która, będąc starszą i cyniczną, odpowiedziała, gdy tylko Wi znalazł się poza zasięgiem słuchu:

- Co to znaczy? Jedna gęba mniej do wykarmienia w następną zimę, a któż by chciał wychowywać córki, by były tym, czym my jesteśmy?

Niektóre z młodszych kobiet - nie było widać żadnych dziewcząt, tylko albo kobiety albo dzieci - nie mogąc opanować swej ciekawości, wypytywa­ły Paga o wilczą skórę na ramionach. Postępując zgodnie ze swoją reputacją, odpowiedział im, by pilnowały swego nosa i wracały do pracy zamiast stać bezczynnie, na co obrzuciły go wyzwiskami, wyśmiewały jego kalectwo albo krzywiły twarze, aż poszczuł je psem, a one uciekły.

Dotarli do chaty Wi. Kiedy zbliżali się, zasłona w wejściu została odepchnięta i wyskoczył ze środka młodzieniec, może dziesięcioletni, ładny, choć trochę szczupły, o jasnej, żywej twarzy, bardzo różniący się wyglądem od pozostałych rówieśników z Plemienia. Foh, bo był to on, rzucił się ojcu w ramiona ze słowami:

- Mama kazała mi jeść w chacie, bo wiatr jest zimny, a ja jeszcze kaszlę, ale usłyszałem twoje kroki, a także Paga, który wlecze się jak foka na płetwach. Gdzie byłeś, Ojcze? Jak się rano obudziłem, nie mogłem ciebie znaleźć.

- W pobliżu Domu Bogów, Synu - odpowiedział Wi, ruchem głowy wskazując lodowiec i całując syna.

W tej chwili bystrooki Foh zauważył zwisającą z ramion Paga aż do ziemi, wielką wilczą skórę, z której ciągle kapała krew.

- Skąd to masz? - zawołał. - Jaka piękna skóra! Prawdziwy wilk, ojciec wilków. Czy ty go zabiłeś, Pag?

- Nie, Foh, tylko oprawiłem. Ucz się obserwacji. Spójrz na włócznię ojca. Nie jest czerwona?

- Twój nóż też, Pag, tak samo jak ty, aż do pięt. Skąd miałem wiedzieć, który z was zabił tę wielką bestię, gdy obaj jesteście tak dzielni? Co zrobisz ze skórą?

- Wygarbuję dla ciebie na płaszcz, Foh, bardzo sprytnie, z pazurami na łapach, ale wypolerowanymi, żeby świeciły się, gdy zawiążesz je na piersi.

- Dobrze. Sporządź ją szybko, będzie ciepła, a te wiatry są takie zimne. Wejdź do środka tato, gdzie czeka na ciebie strawa i opowiedz jak zabiłeś wilka. - I chwytając Wi za rękę, chłopiec wciągnął go między wiszącymi w wejściu skórami, a Pag z psami wycofał się do szałasu, który zbudował dla siebie.

Miejsca wewnątrz było sporo; pięć na trzy i pół metra. Na środku, na glinianym palenisku płonął ogień, z którego dym uciekał przez otwór w dachu, chociaż tego ranka nie było wiatru i dym wisiał w powietrzu, czyniąc je gęstym i gryzącym. Wi jednak był do tego przyzwyczajony i nie zwracał uwagi.

Po drugiej stronie ogniska, pilnując pieczących się na kijach pasków mięsa, stała Aaka, żona Wi, ubrana w suknię z foczych skór, przymocowanych poniżej piersi, gdyż tutaj, w ciepłym pomieszczeniu, nie nosiła wierzchniego okrycia. Była kobietą zgrabną, w wieku około trzydziestu lat; miała gęste czarne włosy, sięgające jej do pasa, dobrze utrzymane, zaplecione w cztery warkocze, każdy na końcu związany sznurem z trawy i ścięgien. Skórę miała bielszą niż większość tej rasy; właściwie to dość białą, z wyjątkiem tych miejsc, które wystawione były na działanie wiatru i słońca. Twarz, nieco szeroka, ale ładna, o łagodnych rysach. Jak reszta plemienia miała duże i melancholijne oczy.

Gdy Wi wszedł, rzuciła mu pytające spojrzenie, jakby chciała czytać w jego myślach, potem wymusiła uśmiech i wysunęła drewniany kloc. Faktycznie nie było nic innego do siedzenia, gdyż meble, nawet w najprostszej formie, nie były znane tym ludziom. Czasami gruby, płaski głaz służył im za stół, podzielony patyk za widelec, innych dogodności plemię nie znało. Łóżka stanowiły wiązki wysuszonych wodorostów, rzucone na klepisko i pokryte jakimiś skórami, a lampy robiono z wielkich muszli, wypełnionych foczym tranem, w którym pływał kawałek mchu.

Wi usiadł na kłodzie i Aaka, wziąwszy jeden z patyków, z wielkim kawałem

syczącego foczego mięsa, niezbyt dobrze upieczonego i przydymionego, podała go jak służebnica, śledząc jak pożerał pokarm.

A Foh, po kryjomu, wyciągnął z jakieś kryjówki paczkę zawiniętą w liść, którą rozpakował i położył na ziemi. Zawierała wysuszoną, nieco zapiaszczoną solankę - a raczej osad, który młodzieniec cierpliwie zdrapał ze skał, gdy morska woda wyparowała. Raz Wi przypadkowo zmieszał jedzenie z takim osadem i odkrył, że dzięki niemu smak zdecydowanie się poprawił. Tak został odkrywcą soli, chociaż ludzie uznali ją za luksusową innowację, której używanie nie za bardzo było właściwe. Jednak Wi, będąc bardziej postępowym, korzystał z niej. Zbieranie substancji należało do Foha, a przedtem także do jego siostry Foa. Właśnie kiedy była zajęta zbieraniem jej, sama, z dala od domu, Wódz Henga porwał biedne dziecko.

Przypomniawszy to sobie, Wi odrzucił liść, lecz zauważył ból na twarzy chłopca, spowodowany nieprzyjęciem daru, więc przysunął go z powrotem i umoczył mięso w soli. Kiedy Wi zjadł tyle mięsa, ile chciał, dał znak Aace i Fohowi, by zjedli resztę, co zrobili łapczywie, bo nie tknęli niczego od wczoraj, gdyż prawo mówiło, że rodzina nie powinna nic jeść, zanim jej głowa się nie nasyci. W końcu, na deser, Wi pożuł kawałek wysuszonego na słońcu sztokfisza, którego współczesny człowiek nawet by nie nadgryzł, gdyż był twardy jak kamień, a jako przystawkę, garść krewetek, które Foh złapał wśród skał, a Aaka upiekła w popiele.

Uczta skończyła się i Wi kazał synowi zanieść resztki Pagowi do jego szałasu i zostać tam, dopóki go nie zawołają. Potem napił się źródlanej wody, którą Aaka przechowywała w dużych muszlach oraz w kamieniu, swojej najcenniejszej własności; pod wpływem działania lodu i ciągłego tarcia kamieni na dnie morza, powstało w nim spore wgłębienie. Napił się wody, bo nie było nic innego, chociaż czasami Aaka przyrządzała rodzaj herbaty, gotując w muszli pewne zioła. Ten napój wszyscy lubili, zarówno z powodu jego ciepła, jak i właściwości. To zioło rosło jednak tylko jesienią, a nigdy nie wpadli na pomysł, by wysuszyć je i przechować. Z konieczności więc korzystanie z pierwszej używki było ograniczone, może i dobrze.

Wi, wypiwszy, zasunął skóry wiszące w wejściu, zawiązał je węzłem przechodzącym przez pętle i z powrotem usiadł na kłodzie.

- Co powiedzieli bogowie? - zapytała Aaka pospiesznie. - Czy zareagowali na twoją modlitwę?

- Kobieto, tak. O wschodzie słońca kamień zsunął się z lodu i roztrzaskał moją ofiarę, więc lód przyjął ją do siebie.

- Jaką ofiarę?

- Głowę wilka, którego zabiłem w drodze przez dolinę.

Aaka zastanawiała się przez chwilę i odezwała się wreszcie.

- Serce mówi mi, że ten znak jest dobry. Henga to wilk, więc zabi­jesz Hengę. Czy nie słyszałam, że ta skóra ma służyć Fohowi za okry­cie? Skoro tak, to znak jest dobry, gdyż kiedyś panowanie Hengi przejmie Foh. Przynajmniej, jeżeli zabijesz Hengę, Foh będzie żył i nie umrze tak jak Foa.

Słuchając tego Wi uradował się.

- Twe słowa dodają mi siły - powiedział. - Wyjdę zaraz i zbiorę ludzi, powiem im, że wyzwę Hengę do walki na śmierć.

- Idź - powiedziała. - Słuchaj mnie, mężu, walcz bez strachu, bo jeśli ma rada jest błędna i Mocny Henga zabije cię, cóż z tego? Wkrótce umrzemy my wszyscy, głównie z głodu, lecz śmierć z rąk Hengi będzie szybka. A jeśli umrzesz, to my też umrzemy, wkrótce. Pag się tym zajmie, żebyśmy znowu byli razem.

- Znowu razem! Razem gdzie, Żono? - zapytał wpatrując się w nią ze zdziwieniem.

Na twarz Aaki spadł jakby welon, jej wyraz zmienił się całkowicie, zrobiła się pusta, obumarła, a także tajemnicza, jak twarze innych plemiennych sióstr.

- Nie wiem - odpowiedziała szorstko. - Razem w świetle lub razem w ciemności albo wraz z Bogami Lodów, kto wie? Przynajmniej gdzieś razem. Potrząsasz głową. Rozmawiałeś o tym z przeciwnikiem bogów i odmieńcem Pagiem, który naprawdę jest wilkiem, nie człowiekiem. Poluje nocą z wil­kami, to dlatego jest taki tłusty zimą, kiedy inni głodują.

Wi roześmiał się niesamowicie.

- Skoro jest wilkiem, to przynajmniej takim, który nas kocha. Chciałbym mieć więcej takich.

- Och, drwisz, jak wszyscy mężczyźni, ale my, kobiety, widzimy dalej i jesteśmy pewne, że Pag jest wilkiem w nocy, a karłem za dnia. Czyż nie zjadły jego ojca i czy nie przewodziły tym kobietom, które przyczyniły się do wygnania go na północ, kiedy panował głód? Później zostały porwane przez wilki one lub ich dzieci.

Wtedy jakby zrozumiała, że powiedziała za dużo, dodała więc:

- Ale to może być tylko plotka przekazywana z ust do ust, bo my kobiety nienawidzimy Paga, który z nas drwi. A on w nic nie wierzy i nauczy ciebie tego samego, bo już idziesz w jego ślady. Skoro jednak twierdzisz, że gdy oddamy ostatnie tchnienie, już więcej nie żyjemy, powiedz mi jedno. Dlaczego, kiedy pochowałeś Foę, złożyłeś z nią jedzenie, jej naszyjnik z muszelek, kamienną kulę, którą się bawiła i oswojonego ptaka, wpierw go zabiwszy, zimową szatę, lalkę, którą wystrugałeś dla niej z drzewa sosnowego w zeszłym roku? Po co jej kościom te rzeczy? Czy nie dlatego, że pomyślałeś, iż mogą służyć gdzie indziej, jak suszone ryby i woda do posilenia się?

Tutaj przerwała i spojrzała na niego.

- Rozpacz czyni ciebie szaloną - odparł łagodnie Wi, gdyż poruszyły go jej słowa - i tak było ze mną, ale na inny sposób. Nie wiem dlaczego to zrobiłem; może dlatego, że więcej nie chciałem tych rzeczy widzieć, może dlatego, że taki jest obyczaj, by chować ze zmarłymi rzeczy, które lubili za życia.

Po czym odwrócił się i wyszedł z chaty. Aaka odprowadziła go wzrokiem szepcząc do siebie - On ma rację. Opanował mnie żal za Foa i strach o Foha, bo my kobiety kochamy dzieci, tak, bardziej niż mężczyzn, którzy je poczęli. Gdybym pomyślała, że już nigdy jej nie zobaczę, umarłabym natychmiast. Tymczasem żyję, by zobaczyć, jak Wi rozpłata mózg Hengi, a jeżeli on zginie, pomogę Pagowi

otruć Hengę. Mówią, że Pag jest wilkiem, ale ja go nienawidzę, bo Wi za dużo o nim myśli. Cóż mnie obchodzi czy jest on wilkiem czy potworem? Przynajmniej kocha Wi i nasze dzieci i pomoże mi zemścić się na Hendze.

Usłyszała teraz dźwięk rogu dzikiego bawołu, którym wzywano plemię; wiedziała, że Wini-wini, zwany Trzęsącym, ponieważ trząsł się jak meduza, nawet bez powodu, dawał znak ludziom, że mogą z sobą rozmawiać albo wysłuchać wieści. Domyślając się, jakie one będą, Aaka zarzuciła na siebie skórę i podążyła za dźwiękiem rogu na miejsce zebrań.

Tutaj, na płaskim terenie w pewnym oddaleniu od chat, które leżały około dwieście kroków od klifowego zbocza góry, zbierali się wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci, z wyjątkiem tych w połogu, chorych lub zbyt starych. Idąc lub biegnąc, rozmawiali podnieceni, zachwyceni, że coś się działo, co przerwało straszną monotonię ich życia, co chwilę wskazywali na wielką jaskinię w kamiennym zboczu naprzeciw miejsca spotkań. W tej pieczarze mieszkał Henga, gdyż prawnie od niepamiętnych czasów był to dom wodzów plemienia, do którego nikomu nie wolno było wchodzić, chyba że za pozwoleniem, miejsce uświęcone, jak współczesne pałace.

Aaka szła przed siebie, czując, że jest obserwowana, lecz nie zwracała na to uwagi, gdyż znała powód. Była kobietą Wi, a poszła już pogłoska, że Wi Silny, Wi Wielki Myśliwy, Wi, którego córeczka została zamordowana, miał uczynić coś dziwnego, chociaż co, nikt nie wiedział. Chcieli zapytać Aakę, ale wyraz jej oczu powstrzymywał ich. Była chłodna i wyniosła i bali się. Szła więc nie zaczepiana, szukając Foha, którego właśnie zauważyła, jak węd­rował w towarzystwie Paga. Karzeł ciągle miał na barkach cuchnącą wilczą skórę, której ogon, z powodu jego niskiego wzrostu, ciągnął się po ziemi. Zauważyła, że kiedy się zbliżał, ludzie schodzili mu z drogi, nie dlatego, że go szanowali czy lubili, ale ze strachu przed złym okiem.

- Patrz - powiedziała jedna kobieta do drugiej, stojącej obok - idzie ten, który nas nienawidzi, karzeł o ostrym języku.

- A tak - odpowiedziała ta druga. - Tak się spieszy, że zapomniał zdjąć skórę wilka, którego upolował w nocy. Słyszałaś, że żona Buka straciła swoje trzyletnie dziecko? Mówi się, że niedźwiedzie je porwały, ale może ten człowiek-wilk wie lepiej.

- A Foh się go nie boi. Patrz, trzyma go za rękę i śmieje się.

- To, dlatego... - nagle kobieta spostrzegła Aakę i ucichła.

Zastanawiam się, pomyślała Aaka, czy my kobiety nienawidzimy Paga, ponieważ jest brzydki i też do nas żywi nienawiść czy dlatego, że jest mądrzejszy od nas i kłuje nas językiem. I dlaczego oni wszyscy uważają, że jest pół wilkiem. Chyba dlatego, że poluje z Wi, bo jak może być zarazem człowiekiem i wilkiem? Wierzę przynajmniej, że pogłoski mówią prawdę o tym, że ma do czynienia z wilkami. A może sam je rozsiewa, by wszyscy się go bali. Dotarła na miejsce zebrań i znalazła się obok Foha i Paga, wśród tłumu, który stał lub siedział w kręgu wokół pustego miejsca, gdzie czasami plemię tańczyło, gdy było dużo jedzenia, a pogoda sprzyjała albo zbierało się tu na naradę lub na pokazy walk zapaśniczych młodych mężczyzn o dziewczynę.

U szczytu kręgu, raczej podłużnego w kształcie niż owalnego stali Wini-wini Trzęsący, który co chwilę dął w róg, oraz starszyzna plemienna, a wśród nich stary Turi Skąpiec, przechowujący żywność, który zawsze był tłusty, gdy wszyscy inni chudli; Pitokiti Pechowiec, któremu nic się nie udawało, któremu zawsze psuły się ryby, którego kobiety opuszczały, któremu dzieci umierały, a sieci pękały, więc inni musieli mu pomagać ze strachu, że gdy umrze, przekaże swój pech tym, którzy go nie wsparli; Whaka Złowróżbny Ptak o pociągłej twarzy, który wiecznie przepowiadał nad­chodzące nieszczęścia; Hou Niestały, piórko rzucone na wiatr, który nie potrafił wytrwać w tym samym twierdzeniu przez dwa dni; Rahi Bogaty, który handlował kamiennymi siekierami i haczykami na ryby i dzięki temu żył dobrze bez pracy; Hotoa o wielkim brzuchu i powolnej mowie, który nigdy nie zabierał głosu, dopiero gdy wiedział, jak sprawę rozwiązać, a wtedy głośno wykrzykiwał i wyglądał na mądrego; Taren Kapłan Bogów Lodów i szaman, przepowiadający przyszłość z muszli - a pojawiał się tylko, gdy zło czuło się w wietrze.

W końcu był też Moananga, młodszy brat Wi, wielki wojownik, który pokonał sześciu mężczyzn, by zdobyć Tanę, kochającą i piękną, o najjaśniej­szej cerze wśród wszystkich kobiet, a zabił jeszcze dwóch, którzy chcieli ją wykraść przemocą. Miał okrągłe oczy i uśmiechniętą twarz; skory do złości, ale dobry z natury i po Wi Myśliwym, stał pierwszy wśród tego ludu. Co więcej, kochał Wi i trzymał się go, tak że stanowili jedno, z którego to powodu Henga nienawidził ich obu i uważał, że są dla niego za silni.

Rozmawiali zetknięci głowami, aż pojawił się Wi, prosty, silny i zdecydo­wany. Wszyscy zamilkli. Spojrzał na nich i powiedział:

- Przynoszę słowa.

- Słuchamy - odpowiedział Moananga.

- Czyż nie ma takiego prawa - kontynuował Wi - że każdy mężczyzna z plemienia może wyzwać do walki Wodza, a jeżeli go zabije, może zająć jego miejsce?

- Jest takie prawo - odpowiedział Urk, stary czarownik, ten który czynił czary dla kobiet, ważył eliksiry miłości, a zimą opowiadał historie o tym, co wydarzyło się dawno temu przed narodzeniem się pradziada jego pradziada, niektóre bardzo niesamowite. - Dwakroć tak się stało za mojego życia, drugi raz, gdy Henga wyzwał i zabił swego własnego ojca, zabierając jego jaskinię.

- Tak - dodał Whaka Złowróżbny Ptak - jeżeli jednak ten, który rzuci wyzwanie, zostanie pokonany, nie tylko on ginie, lecz cała jego rodzina także - tutaj spojrzał na Aakę i Foha. - I może także jego brat lub przyjaciel - rzucił spojrzenie Moanandze. - Tak, bez wątpienia takie jest prawo. Pieczara należy wtedy do wodza, jeżeli obroni ją własnymi rękami. Jeżeli powstanie inny, silniejszy od niego, może zająć jaskinię, a także posiąść kobiety i dzieci, jeżeli są, zabić je lub uczynić zeń niewolników, aż jego siła osłabnie i wtedy zostanie zabity przez silniejszego.

- Wiem - powiedział Wi. - Słuchajcie jeszcze. Henga skrzywdził mnie, wykradł i zabił moją córkę, Foa. Dlatego zabiję go. Plemieniem rządzi okrutnie.

Żadna kobieta, żona czy córka, szata albo jedzenie, nie jest bezpieczne przed nim. Jego nikczemność złości bogów. Dlaczego lata zrobiły się zimne i wiosna nie nadchodzi? Twierdzę, że to przez nikczemność Hengi. Dlatego go zabiję i wezmę jego pieczarę, będę rządził łagodnie i sprawied­liwie, by każdy miał w swej chacie dużo jedzenia i spał bezpiecznie w nocy. Co wy na to?

Przemówił teraz Wini-wini Trzęsący, a wszystkie członki mu dygotały.

- Mówimy, że masz zrobić, co mówisz, Wi, nie będziemy się mieszać do tego. Bo inaczej, jeżeli zostaniesz pokonany, a będziesz, bo Henga jest silniejszy od ciebie, tak, to tygrys, to tur lasów, to ryczący niedźwiedź, wtedy on nas także zabije. Rób, co chcesz, ale sam. Odwracamy się plecami, zasłaniamy dłońmi oczy i nic nie widzimy.

Pag splunął na ziemię i odezwał się niskim, warczącym głosem, który dobywał się mu z żołądka.

- Raz w nocy zobaczysz coś, kiedy będą świecić gwiazdy. Wini-wini i aż tak się zatrzęsiesz, że rozpadniesz się na kawałki.

- To Wilk - zawołał Wini-wini. - Brońcie mnie! Dlaczego Wilk mnie straszy, kiedy zebraliśmy się na rozmowy?

Nikt nie odpowiedział, bowiem choć niektórzy bali się Paga, to wszyscy, nawet najnędzniejsze niewolnice pogardzały Wini-winim.

- Nie zwracaj uwagi na jego słowa, Bracie - powiedział Moananga z radosną twarzą. - Pójdę z tobą do wyjścia pieczary i chyba zrobi tak wielu innych, by być świadkami twego wyzwania, zgodnie z obyczajem naszych ojców. Ci co chcą, niech zostaną. Będziesz wiedzieć, co o nich myśleć, gdy zostaniesz Wodzem i będziesz siedział w pieczarze.

- Dobrze - odparł Wi. - Ruszajmy natychmiast.

ROZDZIAŁ V

TOPÓR ZROBIONY PRZEZ PAGA

Kiedy ustalili tę kwestię, rozgorzał spór o to, jak przekazać wyzwanie Hendze Wodzowi. Poradzono się Urka Starego, co do poprzednich wypad­ków, a on wygłosił długą mowę, w której zaprzeczył sobie kilkakrotnie. Po pewnym czasie wyskoczył Hou Niestały, zawołał, że się nie boi i powiedzie ich. Nagle jednak zmienił zdanie, twierdząc, że jak pamięta, to zadanie z urzędu należy do Wini-wini Trębacza. To on musi trzykrotnie zadąć w róg przed pieczarą, by wezwać wodza. Na to podniósł się krzyk, może dlatego że nawet w tej prymitywnej społeczności istniało poczucie humoru i mimo protestów, Wini-wini został wypchnięty do przodu.

Procesja ruszyła, Wini-wini pierwszy z rogiem, zaraz za nim Pag w ocieka­jącej krwią wilczej skórze, który od czasu do czasu dźgał poprzednika w plecy kamiennym nożem, by wyprostować go; dalej szedł sam Wi z bratem Moanangą, za nimi starszyzna i reszta ludzi. Przynajmniej w takim szyku ruszyli, by pokonać trzysta kroków, które dzieliły ich od klifu. Zanim jednak dotarli do pieczary większość pozostała w tyle, tak że rozciągnęli się w długi wąż od miejsca spotkań do pieczary.

Faktycznie zostali jedynie Wini-wini, który nie mógł uciec przed Pagiem, Wi, Moanangą, a trochę w tyle Whaka Złowróżbny Ptak, przepowiadający zło w nieprzerwanym potoku słów. Obok niego dzielnie kroczyła Aaka, patrząc z góry z pogardą na jego skuloną postać. Z pozostałych najdzielnie­jsi, przyciągnięci ciekawością, trzymali się w zasięgu słuchu, a reszta została daleko lub ukryła się.

- Dmij! - zawarczał Pag na Wini-wini, a skoro tamten jeszcze się wahał,
dźgnął go nożem w plecy.

Wtedy Wini-wini dmuchnął niepewnie.

- Jeszcze raz, głośniej! - nakazał Pag.

Wini-wini przyłożył róg do ust, lecz zanim wydobył zeń dźwięk spory kamień wyleciał z jaskini, trafił go w brzuch i człowiek upadł, wijąc się i sapiąc.

- Teraz masz powód, by się trząść - powiedział Pag, schodząc na bok, na wypadek, gdyby poleciał następny kamień.

Kamień następny nie poleciał, za to z rykiem wybiegł wielki, włochaty, o czarnych brwiach mężczyzna, wymachując drewnianą maczugą - sam Henga. Potężny, o grubych członkach, w wieku około czterdziestu lat, z piersią szeroką jak u byka, wielką głową i długimi aż do ramion czarnymi włosami; z szerokich, grubych ust wystawały żółte kły. Na ramiona miał zarzuconą, jako oznakę władzy,

skórę tygrysa jaskiniowego, a na szyi wisiał kołnierz z jego kłów i pazurów.

- Kto przysłał tego psa, by obudził mnie ze snu? - krzyknął donośnym głosem i wskazał maczugą na Wini-wini, wijącego się na ziemi.

- Ja - odpowiedział Wi. - Ja i wszyscy ludzie. Ja, Wi, któregoś dziecko zamordował, przychodzę wyzwać ciebie, Wodza, byś walczył ze mną o władzę tak jak musisz według prawa, w obecności plemienia.

Henga, przerwawszy krzyk, spojrzał na niego.

- Naprawdę? - zapytał cicho, głosem zmieniającym się w nienawistny syk. - Wiedz, że czekałem, aż z tym przyjdziesz i dlatego zabiłem twego bachora, aby dodać ci odwagi, tak samo jak zabiję tego drugiego, który ci został - i rzucił spojrzenie na chłopca stojącego opodal. - Już długo miałem przez ciebie kłopoty, przez twoje gadanie i zarzuty wobec mnie, pożądam teraz końca twego. Powiedz, kiedy ludzie chcieliby popatrzeć, jak łamię ci kości?

- Kiedy słońcu pozostanie godzina do zachodu, Henga, bo mam ochotę spać tej nocy w pieczarze Wodza - odpowiedział spokojnie Wi.

Henga wpatrywał się w niego, zagryzając wargę. W końcu powiedział:

- Niech tak będzie, psie. Będę gotów na miejscu zebrań na godzinę przed
zachodem słońca. A spać w pieczarze będzie Aaka, ze mną, a ty będziesz spał
w wilczych brzuchach. Teraz odejdź, bo przysłano mi łososia, pierwszego
w roku, a ja kocham łososie, ugotuję go sobie i zjem.

Wtedy przemówiła Aaka.- Jedz diable, morderco dzieci, bo ja matka mówię tobie, że jest to twój ostatni posiłek.

Śmiejąc się chropawo, Henga wszedł do jaskini, a Wi i inni, odsunęli się.

- Kto dał Hendze łososia? - zapytał Moananga, jakby siebie.

- Ja - odpowiedział Pag, który szedł obok niego, ale Wi nie słyszał tych słów. - Złapałem go wczoraj w nocy w sieć i posłałem mu, a raczej zrobiłem tak, że znalazł się na kamieniu przed wejściem do pieczary.

- Po co? - zapytał Moananga.

- Ponieważ Henga jest łakomy na łososie, szczególnie pierwsze w roku. Zje całą rybę i będzie ociężały, gdy przyjdzie do walki.

- Sprytne, ale skąd wiedziałeś, że Wi wyzwie Hengę?

- Nie wiedziałem, Wi też nie. Odgadłem to jednak, ponieważ Aaka wysłała go do bogów po poradę. Kiedy kobieta wysyła mężczyznę, by szukał boskiego znaku, zawsze to będzie znak, którego ona pragnie. Więc ona mu powie, a on uwierzy.

- To sprytne - powtórzył Moananga, wpatrując się w karła okrągłymi oczyma. - Ale dlaczego Aaka chce, żeby Wi walczył z Hengą?

- Z dwóch powodów. Po pierwsze, by pomścić śmierć dziecka, a po drugie, bo myśli, że Wi jest lepszym człowiekiem, i zostanie żoną Wodza. Jednak nie jest tego zupełnie pewna, bowiem zaplanowała, że jeżeli Wi zostanie pokonany, to ja muszę zabić ją i Foha, co zrobię, zanim skończę z sobą. A może nie zabiję się, wpierw za wszelką cenę muszę zabić Hengę.

- Czy wtedy zostaniesz Wodzem Plemienia, Wilku? - zapytał zdziwiony Moananga.

- Może przez chwilę, czyż ci, na których pluto i którymi pogardzano, nie chcą rządzić swymi ciemiężcami? Powiem ci jednak - tobie, który jesteś bratem Wi i kochasz go, że jeśli on umrze, ja kochając go jak nikogo innego, może z wyjątkiem Foha, gdyż jest jego synem, nie będę żył długo po jego śmierci. Nie, wtedy przekażę władzę tobie, Moanango, i już mnie więcej nie zobaczą; choć może będziesz nocami słyszał me wycie wśród chat zimą, razem z wilkami, do których głupcy mówią, że należę.

Moananga znowu z niedowierzaniem spojrzał na ponurego karła, którego mowa go przerażała. Żeby zmienić temat, zapytał:

- Jak myślisz, który z nich wygra?

Pag zatrzymał się i wskazał na morze. W pewnej odległości od brzegu wrzała walka między krwiożerczym rekinem a wielorybem. Straszny rekin zagnał wieloryba na płytką wodę, gdzie ten ugrzązł, nie mógł uciec. Teraz wilk morski wyskakiwał w powietrze i za każdym razem kiedy spadał, uderzał wieloryba w głowę ogonem niczym miecz; cios za ciosem odbijały się daleko echem. Wieloryb przetaczał się w agonii, bijąc pianę gigantyczną płetwą ogonową, lecz mimo swego rozmiaru nic nie mógł zrobić. Teraz zaczął dyszeć, otwierając wielką paszczę, a żarłoczny rekin wbił się w jego język i wyrwał go. Wtedy wieloryb przetoczył się i zaczął krwawić śmiertelnie.

- Patrz - powiedział Pag. - To wielki i mocny Henga i zwinny Wi. Wi wygrywa i karmi siebie i swych przyjaciół cielskiem wieloryba. Taka jest moja odpowiedź, a znak jest dobry. Teraz idę przygotować Wi do tej walki.

Kiedy Pag dotarł do chaty oddalił Aakę i Foha, a sam został z Wi. Wtedy kazał Wi zdjąć szaty i położyć się, a on nasmarował go foczym tłuszczem. Posługując się muszlą o doskonale wyostrzonej krawędzi, powoli i starannie obciął bardzo krótko włosy Wi, żeby Henga nie mógł wczepić się w nie ręką, a to co zostało także nasmarował tłuszczem. Potem nakazał Wi przespać się trochę i wyszedł z chaty, zabierając kamienny topór Wi, włócznię, którą zabił wilka i krzemienny nóż, osadzony w dwóch płaskich kawałkach kości z kła morsa.

Na dworze spotkał Aakę, wędrującą tam i z powrotem w złym humorze. Ruszyła w kierunku chaty, chcąc go wyminąć.

- Nie - odezwał się Pag - nie wejdziesz.

- Dlaczego nie? - zapytała.

- Bo Wi odpoczywa i nie wolno mu przeszkadzać.

- Taki potwór, wilk-człowiek, znienawidzony przez wszystkich, żyje z łaski, może wchodzić do domu mojego męża, kiedy ja, żona, nie mogę - wściekła się.

- Tak, bo teraz zajęty jest męskimi sprawami, a dokładnie - ma zabić wroga albo zostanie sam zabity, i najlepiej, jeżeli żadna kobieta nie zbliży się do niego, zanim wszystko się nie skończy.

- Tak mówisz, bo nienawidzisz kobiet, które na ciebie nie patrzą, Pag.

- Mówię tak, gdyż kobiety zabierają mężczyznom siłę, wysączają odwagę i denerwują ich bzdurami.

Doskoczyła z jednej strony, jakby chciała przemknąć obok niego, ale Pag także ruszył, podnosząc włócznię, na co ona przystanęła, gdyż bała się karła.

- Słuchaj - powiedział - źle robisz, czyniąc mi wymówki, Aako, wszak ja jestem waszym najlepszym przyjacielem. Jednak zbytnio ciebie nie obwiniam, bo znam przyczynę twej nienawiści. Jesteś o mnie zazdrosna, ponieważ Wi bardziej kocha mnie niż ciebie, tak samo jak Foh, choć na inny sposób.

- Ty wyrzutku, kocha ciebie? Potworze! - dyszała.

- Tak, Aako, ty nie wiesz, że istnieją różne rodzaje miłości; ta między kobietą a mężczyzną, która przychodzi i odchodzi, i ta między dwoma mężczyznami, niezmienna. Tylko dzisiaj powiedziałem Wi, że gdyby nie zabrał mnie wtedy na polowanie, ale pozostawił przy Foa, ten z pieczary nie porwałby jej i nie zabił. To kłamstwo. Mogłem odmówić pójścia na polowanie i zgodziłby się, on wie, że zawsze mam jakiś powód ku temu, co robię. Poszedłem z nim przez twoje słowa, które zawsze będziesz dobrze pamiętać. Powiedziałem tobie, że Foa grozi niebezpieczeństwo ze strony Hengi z pieczary, i że najlepiej by było, gdybym jej pilnował. A ty na to, że żadne twoje dziecko nie potrzebuje opieki wilczego pomiotu i sama się nią zaopiekujesz, czego nie zrobiłaś. Doprowadziłaś do tego, że poszedłem polować i Foa zginęła.

Aaka zwiesiła głowę, nic nie mówiąc, bo wiedziała, że te słowa są prawdziwe.

- Niech tak będzie - ciągnął Pag - co się stało, nie odstanie się. Chociaż mądrzę się przed tobą, pokrzyżujesz moje plany, wejdziesz i obudzisz Wi, nawet jeżeli powiem ci, że czyniąc tak, obrócisz walkę przeciw niemu i spowodujesz swoją śmierć, a także Foha.

- Czy Wi śpi? - zapytała Aaka, słabnąc nieco.

- Chyba tak, ponieważ kazałem mu, a w takich sprawach słucha mnie. Ostatniej nocy mało spał. Ale droga otwarta, powiedziałem, co trzeba. Idź, rób co chcesz. Wejdź, obudź go i zapytaj, czy śpi, wymęcz go babską gadaniną, powiedz mu, co ci się śniło o Foa i bogach i w ten sposób przygotuj go do walki z gigantem Hengą.

- Nie wejdę - tupnęła nogą - bo gdy Wi padnie, twój jadowity język rozpowie, że ja spowodowałam jego śmierć, lecz wiedz, potworze, wygnańcu, człowieku-wilku, jeżeli Wi wygra i będzie żyć, to musi wybrać między tobą i mną, bo jeśli zabierze ciebie z sobą do pieczary, ja zostaję w chacie.

Pag zaśmiał się po swojemu gardłowo i odpowiedział:

- Rzeczywiście byłoby to dobre rozwiązanie, bo jak pamiętam, Henga po
śmierci zostawi pełno ładnych kobiet, które niewątpliwie ciężko będzie wyrzucić. Jednak w tej sprawie, jak w innych, rób co chcesz. Powiem ci Aako, że źle czynisz szydząc ze mnie, którego możesz wkrótce potrzebować, bym pomógł ci rozstać się z tym światem.

Nagle, zaprzestawszy drwin i kiwania głową z boku na bok, jak miał w zwyczaju, gdy szydził, spojrzał jej prosto w twarz jedynym jasnym okiem, którym - jak mówili ludzie - potrafił widzieć w ciemności jak żbik; powiedział spokojnie:

- Czemu zarzucasz mi mą brzydotę? Czyż wybierałem swój kształt, czy był to dar kobiety? Czy sam pozbyłem się prawego oka, czy to kobieta wybiła mi je

kamieniem? W końcu, czy sam opuściłem obóz by zagłodzić się zimą, czy kobiety wypędziły mnie, ponieważ powiedziałem im prawdę? Dlatego jesteś na mnie zła, że kocham Wi, który uratował mnie przed okrucieństwem kobiet, i twego syna Foha, który zrodził się za przyczyną Wi? Czemu nie chcesz zrozumieć, że chociaż jestem kaleki, to mam więcej mądrości i serca, a ta mądrość i to serce służą Wi i tym, z którymi żyje? Czemuż jesteś o mnie zazdrosna?

- Chciałbyś wiedzieć, Pag? Ponieważ mówisz prawdę. Ponieważ jesteś czymś więcej dla Wi niż ja - tak, i jeszcze dla Foha. Kiedy przyjdzie ktoś, kogo Wi pokocha bardziej niż ciebie, wtedy będziemy przyjaciółmi, ale nie wcześniej.

- Tak może się stać - powiedział Pag z namysłem - więcej mnie nie kłopocz, bo muszę przygotować broń do walki i nie mam czasu do stracenia. Wejdź teraz do chaty - jak powiedziałem, droga jest wolna.

Aaka zawahała się i powiedziała:

- Nie, pomogę tobie, mam zręczniejsze palce. Przez tę godzinę niech zapanuje między nami pokój. Albo drwij ze mnie, jak chcesz, a ja nic nie odpowiem.

Jeszcze raz Pag głośno się roześmiał:

- Dziwne są kobiety, że nawet ja nie potrafię ich ocenić. Chodź! Krawędzie włóczni i topora trzeba wyszlifować; i wiązania są przetarte.

Przez pewien czas Pag i Aaka wraz z młodzieńcem Fohem do pomocy, który przynosił i przytrzymywał paski skóry, pracowali nad prostą bronią Wi, ostrząc topór i włócznię. Kiedy zrobili to, jak tylko najlepiej byli w stanie, Pag zważył w ręku topór i rzucił go z przekleństwem.

- Jest za lekki - powiedział. - Jaką szansę ma ta zabawka przeciw maczudze Hengi?

Nagle wstał i pobiegł do swojej rudery na tyłach chaty, skąd wrócił po chwili, niosąc błyszczącą bryłę, ukształtowaną jak topór.

- Patrz - zawołał. - Nie jest wiele większy, ale waży trzy razy tyle. Znalazłem to na zboczu góry, na rumowisku skalnym i całą zimę pracowałem nad nim przy świetle lampki na foczy tłuszcz.

Aaka wzięła w rękę topór, który przygiął ją do ziemi, taki był ciężki. Dotknęła krawędzi ostrzejszej niż właśnie naostrzony krzemienny topór. Zapytała, co to takiego?

- Nie wiem - odparł Pag. - Na zewnątrz wygląda jak kamień, który wpadł w ogień, ale patrz, w środku błyszczy. Poza tym jest tak twardy, że mogłem go obrabiać jedynie innym kawałkiem tego samego kamienia, wpierw musiałem go dobrze rozgrzać w ogniu do czerwoności, a potem mocno w niego walić. Później jeszcze polerowałem go piaskiem i wodą.

Można tutaj powiedzieć, że ten materiał to żelazo z meteorytu, który spadł z nieba, a Pag chociaż o tym nie wiedział, całkiem naturalnie stał się pierwszym kowalem. Kiedy odkrył, że nie upora się z nim inaczej z powodu jego twardości, wrzucił bryłę w ogień, a potem tłukł ją na kamieniu inną bryłą. Poznał żelazo i w ten sposób zrobił pierwszy i największy krok ludzkości naprzód.

- Nie pęknie? - powątpiewała Aaka.

- Nie - odpowiedział Pag. - Próbowałem. Uderzenie, które kruszy najlepsze kamienne siekiery, nie zostawia na nim śladu. Nie pęknie. Ale to, co na niego trafi pęknie. Zrobiłem go dla siebie, ale będzie dla Wi. Teraz pomóż mi.

Wyjął rękojeść, która tak samo jak topór, była z nowego materiału. Dzięki niewyczerpanej cierpliwości i żmudnej pracy wykonał ją z mocnej kości nogi gigantycznego jelenia, którego znalazł zczerniałego i na wpół skamieniałego podczas kopania studni w bagnie, na brzegu strumienia; niewątpliwie było to owe szlachetne zwierzę, obecnie znane jako cervus giganteus lub jeleń irlandzki, niegdyś wędrujące po lasach dawnego świata. Wykroiwszy kawałek odpowiedniej długości, zrobił głębokie nacięcie; dzieląc końcówkę na dwie części, by uzyskać szyję toporu, który był dokładnie dopasowany i wystawał pięć centymetrów nad tą szyję. Potem ze znakomitą zręcznością, przy pomocy innych, zabrał się do pracy i ścięgnami oraz paskami namoczonej skóry renifera związał ostrze z rękojeścią, kończąc kilkoma węzłami. Później podgrzawszy w muszli skamieniałą żywicę albo bursztyn, którego mnóstwo można znaleźć na wybrzeżu, kiedy stopiła się, polał skórzane paski, a kiedy stygła polerował ją kamieniem. Skończywszy, zanurzył siekierę w lodowatej wodzie, aż żywica stężała całkowicie, a potem przytrzymał ją w dymie ogniska, by wysuszyć i by skóra skurczyła się od ciepła. W końcu, na wypadek, gdyby pierwsza warstwa pękła, polał topór następną, ochłodził garścią śniegu, wysuszył nad ogniem i wypolerował.

Kiedy wszystko było gotowe, z sercem pełnym dumy, Pag podniósł broń, mówiąc:

- Patrzcie na najwspanialszy topór, jakiego Plemię jeszcze nie widziało!

- Kość się nie skruszy? - powątpiewała Aaka.

- Nie - odpowiedział karzeł, pocierając pociemniałą od dymu żywicę. - Sprawdziłem ją tak samo jak ostrze. Żaden człowiek, żadne uderzenie nie złamie jej. Co więcej, zobacz, aby być pewnym, obwiązałem ją skórą co kawałek. Pozwól, że teraz obudzę Wi i uzbroję go.

Ciągle polerując topór i rękojeść kawałkiem skóry, Pag wszedł do chaty bardzo cicho, zostawiając Aakę na zewnątrz. Wi spał jak dziecko. Pag położył topór na skórze przykrywającej leże i ukrył się w cieniu. Potem zaszurał nogą o polepę i Wi obudził się. Pierwszą rzeczą, na którą padł jego wzrok był topór. Usiadł, podniósł topór i zaczął mu się chciwie przyglądać. Dostrzegł wszystkie wspaniałości - była to najcudowniejsza rzecz, zrobiona z błyszczącego kamienia, jakiego nigdy nie widział, a trzykrotnie cięższego, oprawiona w ciemną kość, twardą jak kły morsa, z kulą na końcu, uzyskaną przez odpowiednie starcie stawu, dzięki niej nie będzie zsuwać się dłoń; owinięta starannie w różnych miejscach paskami skóry, z podwójnym ostrzem i to ostrzejszym niż krzemienne, dobrze leżała w dłoni. Och, na pewno śni, bo takiej broni używają jedynie bogowie, kiedy walczą we wnętrzu lodowca!

Pag podreptał z cienia na środek.

- Pora wstawać, Wi, ale powiedz mi wpierw, jak ci się podoba ten topór?

- Z pewnością zrobili go bogowie - westchnął Wi. - Z nim mógłbym zabić białego niedźwiedzia jedną ręką.

- Tak, zrobili go bogowie; to jest dar bogów dla ciebie - jak go przysłali opowiem później - tym właśnie możesz zabić nie białą bestię z ciemności, ale gorszego potwora, który żeruje za dnia jak i w nocy. Mówię ci, Wi, to jest Topór Zwycięstwa, trzymając go nie zostaniesz pokonany. Słuchaj mnie teraz, Wi. Henga ruszy na ciebie z tą wielką maczugą. Uskocz na bok i uderz go z całej siły w ręce. Jeżeli cios tego topora trafi w niego albo w uchwyt maczugi, coś pęknie. Jeżeli ocali dłonie, rzuci się na ciebie, starając się złapać cię, zmiażdżyć i złamać ci kark. Jeżeli będziesz miał czas, mierz w nogę albo kolano, pokaleczysz go albo rozerwiesz ścięgna. Jeżeli złapie cię, staraj się wysmyknąć, a jesteś nasmarowany, więc powinno ci się udać i zanim znowu ciebie dopadnie, uderz go w szyję, głowę, krzyż, gdzie się da, bo tym toporem nie tylko zrobisz mu siniaka, ale zatopisz się w nim i zginie. Przede wszystkim nie puszczaj topora. Patrz, do rękojeści przywiązany jest rzemień, owiń nim sobie podwójnie nadgarstek, a nie spadnie. Nie, żeby być pewnym, przywiążę ci go do ręki jelenim ścięgnem. Wystaw rękę.

Wi posłuchał, a kiedy Pag zręcznie przywiązywał rzemień do ścięgna, odpowiedział:

- Rozumiem, chociaż czy będę w stanie zrobić to wszystko lub chociaż część, nie wiem. Jednak, ten topór jest cudowny i postaram się dobrze z niego skorzystać.

Potem Pag natarł jeszcze raz Wi tłuszczem, spojrzał uważnie na topór, by upewnić się, że mokre rzemienie wyschły i przylgnęły do rękojeści pod wpływem ciepła, a bursztynowa polewa stwardniała; dał jeszcze Wi kawałek suszonej ryby, umoczony w foczym oleju i trochę wody do popicia, narzucił mu na ramiona skórę i wyprowadził z chaty.

Na zewnątrz czekała Aaka, a z nią brat Wi, Moananga. Spojrzała na Wi i zapytała:

- Kto obciął mojemu mężowi włosy?

- Ja - odpowiedział Pag - nie bez powodu.

Tupnęła nogą i powiedziała chłodno:

- Jak śmiesz dotykać jego włosów, które tak mi się podobały? Nienawidzę ciebie za to.

- Skoro myślisz tylko, jak wszcząć ze mną kłótnię, możesz mnie nienawidzieć z dowolnej przyczyny. Jednak Aako, prawdopodobnie będziesz mi za to dziękować po wszystkim, przez co będziesz mnie jeszcze bardziej niecierpieć.

- To niemożliwe - odpowiedziała Aaka i ruszyli ku miejscu spotkań.

Zebrało się już całe plemię i utworzyło krąg, stali w ciszy, gdyż byli bardzo przejęci. Od tej walki zależał ich los. Hengi bali się i nienawidzili; ponieważ traktował ich okrutnie, a tych, którzy szemrali, mordował, natomiast Wi wszyscy lubili. Jednak nie śmieli się odezwać, nie wiedzieli bowiem, jak walka się potoczy, a żaden człowiek nie mógł stawić czoła sile olbrzyma Hengi, ani nawet uchronić się przed miażdżącym ciosem jego potężnej maczugi. Jednak wpatrywali się z podziwem w nowy topór, który niósł Wi i wskazywali go palcami, trącając się

nawzajem. Dziwiło ich także, że Wi miał obcięte włosy, z jakiego powodu nie wiedzieli, ale myśleli, że na pewno w ofierze bogom.

Nadszedł czas. Chociaż słońce nie było widoczne poprzez zimną mgłę wiszącą nad morzem i plażą, wszyscy wiedzieli, że do zachodu pozostała godzina i zaległa jeszcze większa cisza. Nagle dobiegł głos kogoś obser­wującego z tyłu tłumu.

- Idzie! Henga idzie! - na to wszyscy się odwrócili i skierowali wzrok na
pieczarę.

Z cienia zbocza wyłonił się olbrzym. Zmierzał do nich ciężkim krokiem, ale beztrosko. Wi pochylił się i pocałował syna, nakazując Aace zaopiekować się nim. Potem w towarzystwie brata Moanangi, i Paga stanął w środku otwartej przestrzeni, gdzie czekał już Urk Sędziwy, Czarownik, którego obowiązkiem było wyrecytowanie w dawnej formie warunków pojedynku. Kiedy Wi tam szedł, Whaka Złowróżbny Ptak, zawołał do niego:

- Żegnaj Wi, będzie nam ciebie brakować, tylko nie wiem, gdzie znajdziemy takiego dobrego myśliwego i kto przyniesie nam tyle mięsa.

Pag odwrócił się i rzucił mu spojrzenie:

- Mnie przynajmniej znowu zobaczysz, kraczący kruku!

Nie zwracając na to uwagi, Wi szedł dalej. Wtedy przypomniało mu się, że kiedy spał w chacie, miał piękny sen. Wiele nie pamiętał, ale sens był taki: przebywał w bogatej ziemi, świeciło słońce, woda falowała, ptaki śpiewały, powietrze było łagodne i ciepłe, dzikie stworzenia wędrowały dookoła niego bez obawy, a pachnącego jedzenia było mnóstwo. Wtedy do tego cudownego miejsca przyszła jego córka Foa, już dorosła, z promienną twarzą, niczym księżyc nad morzem i naszyjnikiem białych kwiatów.

Tylko to zdołał sobie przypomnieć z tego snu, właściwie nawet więcej nie szukał, gdyż ten obraz Foa, okrutnie zabitej, przywiódł go do łez wściekłości. Jednocześnie jego siły nagle się podwoiły i przysiągł, że może zabić Hengę, nawet jeżeli potem on będzie musiał wejść do tej szczęśliwej krainy pokoju, w której ona wędrowała.

Teraz stał przed nim Wódz ubrany w płaszcz z tygrysiej skóry, trzymał w lewej ręce ogromną maczugę.

- Jest dobrze - szepnął Pag do Wi. - Patrz jak nabrzmiał. Zjadł całego łososia!

Henga stanął w pewnej odległości, a za nim dwóch służących albo niewolników.

- Co? - zaryczał. - Mam walczyć z tym karzełkiem i jeszcze z jego przyjaciółmi?

- Nie jeszcze, Hengo - odpowiedział odważnie Moananga. - Wpierw zabij karzełka, potem możesz walczyć z jego przyjaciółmi.

- To będzie łatwe - prychnął Henga.

Wtedy podszedł Urk machając różdżką z poważną miną i zażądał ciszy.

ROZDZIAŁ VI

ŚMIERĆ HENGI

Wpierw, jako mistrz ceremonii dawnego obyczaju plemienia, Urk przyto­czył obszernie prawo obowiązujące przy takich potyczkach jak ta. Opowie­dział, jak Wódz piastuje swe stanowisko i korzysta z przywilejów dzięki sile swego ciała, tak samo jak byk w stadzie. Kiedy młodszy i silniejszy od niego powstaje, może zabić wodza, jeśli potrafi i zająć jego miejsce. Tylko, zgodnie z prawem, musi tego dokonać w rzetelnej i otwartej walce w obliczu ludzi, gdy każdy z walczących uzbrojony jest w pojedynczą broń. Jeżeli wygra, to pieczara przechodzi na jego własność wraz z tymi, którzy tam zamieszkują, a wszyscy uznają go za wodza. Jeżeli natomiast zostanie pokonany, jego ciało będzie rzucone wilkom. Taki jest los przegranych.

Krótko mówiąc, chociaż Urk nie wiedział o tym, wypowiedział doktrynę o przetrwaniu silniejszego i pokonaniu słabszego, jak uczy Natura we wszystkich swych poczynaniach.

W tym momencie Henga okazał oznaki, że chce skończyć z oratorium Urka, będąc całkowicie pewnym swego zwycięstwa nad pogardzanym wrogiem i chcąc powrócić do pieczary, by przyjąć pochwały kobiet i wyspać się po uczcie z łososia, którego - jak odgadł Pag - pożarł prawie z ogonem. Ale Urk nie dał się uciszyć. On był bowiem mistrzem przechowującym przekazy słowne, oficjalnym przewodniczącym i Głosem podczas ceremonii plemiennych, który naturalnie uważał każde odstępstwo od ustalonego obyczaju za najgorszą zbrodnię.

Wszystko trzeba ustalić, zawyrokował Urk wysokim, urażonym głosem, inaczej bowiem jak zarobi swoją część - szatę i broń pokonanego? Rzucał pożądliwe spojrzenia na dziwny topór Wi, takiego jeszcze nie widział, chociaż jego zwiędła ręka nie zebrałaby siły by zadać nim cios. Ogłosił, że za czasów jego młodości towarzyszył swemu ojcu, który był pierwszym Czarownikiem, w takiej ceremonii, a płaszcz, który jeszcze nosi - tutaj dotknął wyświechtanej, pozbawionej włosów i przetartej skóry - został ściągnięty z ciała pokonanego. Jeżeli teraz by mu przerwano, jako Szaman, rzuciłby na wszetecznika najstraszniejsze przekleństwo za zniewagę tradycji i prawa i miał nadzieję, że obaj to rozumieją.

Wi słuchał i nic nie mówił, ale Henga warknął:

- Śpiesz się zatem, stary głupcze, bo robi mi się zimno, a wkrótce nie będzie dość światła, żebym zobaczył tego chłopca i trzasnął go tak, że nawet pies go nie pozna.

Potem Urk wyliczył powody, jakie przywiodły Wi do wyzwania, a rozzłoszczony

wyzwiskiem Hengi, zrobił to prawidłowo, zjadliwie. Powiedział, że Wi powołuje się na okrucieństwo Hengi wobec ludu i podał zadziwiające przykłady, wszystkie prawdziwe. Opowiedział o uprowadzeniu i zamor­dowaniu córki Wi, Foa, którą Henga położył przed wejściem do chaty Wi i jak bogów przez to ogarnął gniew. Zagrzewając się w mowie, zaczął przytaczać inne żałości, nie związane bezpośrednio z Wi, czego Henga nie mógł już znieść i kopnięciem swej wielkiej stopy wyrzucił słabe ciało Urka w powietrze.

Kiedy Urk pozbierał się i powlókł na bok, wyzywał Wodza swymi najniebezpieczniejszymi klątwami, a tymczasem Henga zrzucił tygrysią skórę, którą zabrał niewolnik. Wi zrobił to samo, a Pag, zabierając jego szatę, szepnął do niego: - Uważaj! Ma coś ukrytego w prawej dłoni. Planuje fortel.

Po czym kołyszącym się krokiem, niosąc szatę, zszedł z pola walki. Zostawił olbrzyma i myśliwego w odległości pięciu kroków, wpatrujących się w siebie.

Zaraz jak Pag odszedł, Henga podniósł rękę i z przerażającą siłą rzucił w Wi kamiennym nożem, osadzonym w rękojeści z wielorybiego zęba, który ukrywał w swojej wielkiej łapie. Jednak Wi, ostrzeżony, obserwował go i kiedy z tłumu rozległ się okrzyk „Oszust!”, padł na ziemię, tak że nóż świsnął nad nim. W następnej chwili stał już na nogach, ruszając na Hengę, który złapał obiema rękami maczugę i zamachnął się, by zmiażdżyć go.

Zanim jednak zdołała spaść, Wi - pamiętając radę Paga, uderzył z całej siły. Henga zasłonił maczugą głowę. Topór Wi trafił i jego ostra stal, hartowana w niebiańskim piecu, rozpłatała twarde drzewo na pół, a gruba część maczugi spadła na ziemię, na co ludzie krzyknęli z wrażenia.

Henga rzucił uchwytem w Wi, trafiając go w głowę i skoczył do tyłu po gruby koniec maczugi. Wi stanął, by zetrzeć z oczu krew, bowiem złamana pałka rozdarła mu skórę. Po czym ponownie zaatakował Hengę i trzymając się poza zasięgiem krótkiej pałki, starał się uderzyć go w kolano, jeszcze raz słuchając rady Paga. Jednak olbrzym miał długie ręce, a trzonek topora Paga był krótki, więc to zadanie okazało się trudne. W końcu cios trafił i chociaż nie naruszył żadnego ścięgna, to wszedł głęboko w ciało nad kolanem, a Henga głośno zaryczał.

Rozwścieczony bólem, olbrzym zmienił taktykę. Odrzucił maczugę kiedy Wi zaczął prostować się po ciosie, skoczył na niego i złapał w ogromne ramiona, chcąc pogruchotać mu kości albo zadusić na śmierć, tak jak niedźwiedź. Zaczęli się zmagać.

- Wszystko skończone - powiedział Whaka. - Człowiek, którego obejmie Henga jest martwy.

Pag, stojąc obok niego, trzepnął go w usta:

- Naprawdę? Patrz, Kruku, patrz!

Kiedy to mówił, Wi wyśliznął się z objęcia Hengi, jak węgorz z rąk dziecka. Wtedy Henga chwycił go za głowę, skoro jednak Wi miał obcięte włosy, a skórę natłuszczoną, nic nie mógł zdziałać. Wówczas olbrzym uderzył go potężną pięścią w czoło i przewrócił na ziemię. Zanim Wi zdążył wstać, Henga runął na niego i zaczęli walczyć w piasku.

Nigdy przedtem plemię nie widziało takiej walki, ani tradycja o tym nic nie mówiła. Wierzgali, wiercili się, przetaczali, raz jeden był na górze, raz drugi. Teraz Henga chciał złapać Wi za gardło, ale ręce nie dawały rady z naoliwioną skórą; myśliwy zawsze zdołał wymknąć się ze śmiertelnego uchwytu i dwa lub trzy razy znalazł okazję, by uderzyć Hengę w twarz pięścią.

Zaczęli razem podnosić się, olbrzym jednak nadal trzymał w rękach Wi, którego bał się puścić, gdyż był bez broni, a przy nadgarstku Myśliwego nadal wisiał topór. Zmagali się w zapasach, zataczając się, pokryci krwią, piachem i potem. Obserwatorzy potrząsali głowami, bo jakże jakikolwiek człowiek może oprzeć się sile i wadze Hengi? Ale Pag, obserwując dokładnie wszystko bystrym okiem, szepnął do Aaki, która zapominając o swej nienawiści, w kłopotach i strachu, zbliżyła się do niego.

- Odwagi, kobieto. Łosoś spełnia swe zadanie. Henga się zmęczył.

Prawda. Uścisk olbrzyma słabł, ciężko dyszał; co więcej noga, którą Wi ranił toporem, poczęła mu doskwierać i bał się ją obciążać. Jednak, zebrawszy siły, z ogromnym wysiłkiem rzucił Wi z taką mocą, że Myśliwy padł i leżał przez chwilę, jakby został ogłuszony albo zabrakło mu tchu.

Moananga jęknął, gdyż spodziewał się, że Henga skoczy na wroga i zadepcze go na śmierć. Ale jakaś zmiana zaszła w tym człowieku. Jakby opanował go nagły strach. A może myślał, że Wi nie żyje. Nie czekał nawet, by to sprawdzić, ale odwróciwszy się, pobiegł w kierunku pieczary. Wi, odzyskawszy przytomność i oddech, usiadł i zobaczył co się stało. Wtedy z okrzykiem podskoczył na nogi i rzucił się za Hengą, a za nim wszyscy ludzie; tak, nawet Urk Sędziwy dreptał, opierając się na różdżce.

Henga miał dobry start, ale z każdym krokiem jego zraniona noga słabła, a Wi pędził za nim jak jeleń. Przy wejściu do pieczary dopędził go i ci którzy pobiegli, zobaczyli błysk spadającego topora i uderzenie w plecy Hengi, który potknął się. Potem obaj zniknęli w cieniu jaskini, a ludzie zatrzymali się czekając na wynik, jaki by nie był.

Po chwili w cieniu powstało jakieś poruszenie, pojawił się człowiek. Był to Wi, niosący coś w dłoniach, Wi z czerwoną siekierą wiszącą u prawego nadgarstka. Zatoczył się, promień zachodzącego słońca przebił się przez mgłę i oświetlił jego i to, co niósł. Patrzcie! Była to ogromna głowa Hengi.

Przez chwilę Wi stał jakby zamroczony, kiedy plemię witało go okrzykami jako nowego wodza, zwycięzcę. Potem zatoczył się i padł ciężko w ramiona Paga, który widząc zbliżający się upadek, rzucił się przez Aakę i złapał go.

Ponieważ zbliżała się noc, zaniesiono Wi do pieczary, skąd wyciągnięto na zewnątrz, niczym padłego psa, ciało olbrzyma. Później, z rozkazu Wi, zabrano je do podstawy lodowca i jak przysiągł, złożono bogom w ofierze. Tylko ci, których pokrzywdził, a którzy nienawidzili go, wzięli jego głowę i wspiąwszy się na martwą sosnę ze złamanym od wiatru czubkiem, zatknęli ją na szczycie, gdzie pozostała, a długie loki powiewały na wietrze, puste oczy spoglądały na chaty w dole.

Kiedy weszli do środka, pieczara, która okazała się wielka, pełna była kobiet; one to, chociaż Wi nadal nie przyszedł do siebie, rzuciły się, by oddać mu uszanowanie,

jako przyszłemu panu i uczepiły się jego, aż Pag przy pomocy Maonangi i innych wyprowadził wszystkie na zewnątrz i powiedział, że jeżeli Wódz Wi będzie chciał którąś, to wezwie ją. Dodał też, że nie uważa tego za prawdopodobne, gdyż wszystkie są brzydkie, co nie było prawdą. Odeszły więc, szukając schronienia, gdzie się dało; były złe na Paga, bardziej dlatego, że odmówił im urody, niż dlatego, że je wyrzucił, gdyż domyślały się przyczyny. Pag nie ufał im i bał się, że będąc żonami Hengi mogą go otruć.

Wi złożony na łożu Hengi, w bocznej pieczarze, obok jasno płonącego ognia, wkrótce wydobrzał po przejściach, a napiwszy się wody, którą podał mu jeden z niewolników tego domu - gdyż ich nie wyrzucono razem z kobietami - zapytał o Foha i objął go, a potem o Paga, któremu kazał odnaleźć Aakę. Ale ona, dowiedziawszy się, że oprzytomniał i nie jest mocno ranny, odeszła, tłumacząc się, że musi zająć się ogniem w jej chacie, bo inaczej zgaśnie, ale wróci rano.

Tak więc Pag i Moananga nakarmili Wi jedzeniem znalezionym w nowym miejscu, a wśród tego także kawałkiem łososia, który Henga zostawił sobie do zjedzenia po walce. Przełknąwszy to, Wi odwrócił się i zasnął, tak zmęczony, że nawet nie mógł mówić. Foh skulił się przy jego boku, bo nie chciał opuścić ojca i także zasnął.

Wi spał całą noc, a obudziwszy się rano, zobaczył, że jest sam, gdyż Foh odszedł. Cały był zesztywniały i posiniaczony, a z tyłu głowy miał guza, którego nabił sobie, gdy Henga nim rzucił. Bolało go wszystko od uchwytów olbrzymich rąk, a na czole miał głęboką ranę, tam gdzie uderzyła go rękojeść maczugi. Skórę miał podrapaną od paznokci niczym szponów. Wiedział jednak, że żadna kość nie jest złamana, był cały i zdrów. Serce wypełniła mu wdzięczność za to, bowiem mógł znaleźć się na miejscu Hengi.

Komu zawdzięczał to bezpieczeństwo? Bogom Lodów. Może. Jeżeli tak, to dziękował im, on, który nie chciał umierać i czuł, że musi czegoś dokonać dla tych ludzi. Jednak Bogowie Lodów wydawali się zimni i odlegli i chociaż kamień spadł, mógł to być przypadek, zastanawiało go więc, czy martwili się jego losem. Przynajmniej było jasne, że gdyby nie Pag, bogowie nie uratowaliby go wczoraj przed Hengą olbrzymem, najpotężniejszym człowie­kiem plemienia, o którym opowiadano historie; opowiadał je Urk i inni bajarze; jedna opisywała Hengę, który raz złapał tura za rogi i skręcił mu kark własnymi rękami.

To Pag naoliwił go całego i obciął włosy, żeby Henga nie mógł go złapać. To Pag zrobił i podarował mu ten cudowny topór, który leżał na łożu obok niego, a rzemień ciągle oplatał jego nadgarstek. Bez niego nie zadałby tego ciosu Hendze i nie zyskałby bezpieczeństwa tej pieczary; nie zadałby mu tego głębokiego cięcia w nogę, przez co zaniechał walki i uciekł, chociaż Wi leżał nieprzytomny na ziemi, dzięki temu kulał i potykał się podczas walki i Wi mógł go dogonić. To w końcu także Pag dodawał mu odwagi, mówił, żeby się nie bał, bo tego dnia wygra, a jego słowa pamiętał, kiedy wszystko było już skończone. A teraz Henga nie żył, bo gdy upadł, trafiony w plecy, dwa ciosy cudownym toporem wystarczyły, by przeciąć gruby kark, czego żadna inna broń nie dokonała. Foa była pomszczona. Foh i Aaka byli bezpieczni, a on, Wi, został Panem Pieczary i Wodzem Ludu. Dlatego

zaprzysiągł, że Pag, chociaż karzeł, zdeformowany, którego wszyscy nienawidzili i nazywali „Człowiekiem-Wilkiem” będzie następny po nim, i jego doradcą. Tak, poprzysiągł to, choć wiedział, że niespecjalnie ucieszy to Aakę, przez jej zazdrosne serce.

Kiedy tak leżał i rozmyślał przy świetle, które wpełzało do jaskini, zauważył, że trzy kobiety, najmłodsze i najładniejsze, wróciły i stały z daleka, rozmawiały i spoglądały na niego. Najwidoczniej podjęły jakąś decyzję; zbliżyły się bardzo cicho, na co Wi chwycił za topór. Widząc, że ma oczy otwarte, uklękły i dotknęły czołem ziemi, nazywając go panem i władcą. Mówiły, że chcą z nim zostać, z nim, który był tak wielki i silny, że zabił Hengę, przysięgały, że będą mu wierne.

Wi słuchał zdziwiony, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Najmniej ze wszyst­kiego chciał zabierać te kobiety do swego domostwa, jeżeli nie było innego powodu, to choćby dlatego, że wszystko, co Henga dotykał, było mu znienawidzone; jednak będąc dobrego serca, nie chciał im tego przekazać szorstko. Kiedy zastanawiał się nad delikatnymi słowami, jedna z kobiet zbliżyła się na kolanach, podniosła jego dłoń, przyłożyła do czoła i pocałowa­ła. Właśnie w tym momencie pojawiła się Aaka, a za nią Pag. Kobiety zerwały się i odbiegły kilka kroków, zbiły się ciasno, Pag zaśmiał się chropawo, a Aaka, prostując się, powiedziała:

- Wygląda na to, że zadomowiłeś się w nowym miejscu, Mężu, gdyż widzę że wygnańcy po Hendze całują ciebie z miłością.

- Z miłością! - odpowiedział Wi. - Czy jestem zdolny do miłości? Same przyszły, nie wzywałem ich.

- Och, tak, bez wątpienia przyszły tam, gdzie wiedziały, że zostaną przyjęte, Mężu. A może w ogóle nie odchodziły. Prawdę mówiąc, czuję, że nie będzie dla mnie miejsca w Pieczarze Wodza. Cóż, cieszę się z tego, gdyż bardziej kocham moją chatę, niż tę ciemną dziurę.

- A często, Żono, słyszałem, jak mówiłaś, że zimą wiatr gwizdał w chacie i chciałabyś leżeć bezpieczna w cieple Pieczary Wodza. .

- Tak? Hmm, zmieniłam zdanie, bo nigdy nie widziałam tego miejsca, nie należąc do rodziny Hengi.

- Pokój, kobieto - odezwał się Pag. - Zobaczmy wpierw, jak się miewa Wódz Wi. A jeżeli chodzi o niewolnice, przegoniłem je stąd i teraz zrobię to ponownie. Wodzu, przyniesiemy ci jedzenie. Czy możesz jeść?

- Chyba tak - odpowiedział Wi - jeżeli Aaka mnie podniesie.

Aaka spojrzała ze złością na kobiety i jeszcze gorzej na Paga, aż Wi pomyślał, że odmówi. Jeżeli chciała to zrobić, to zmieniła zdanie i pod­trzymała Wi, który zbyt był odrętwiały by usiąść samodzielnie, a Foh, który właśnie sam wrócił, karmił go kawałkami jadła, szczebiocąc cały czas o walce.

- Nie bałeś się o swego ojca - zapytał Wi po chwili - który musiał walczyć z olbrzymem dwa razy większym od niego?

- Oj, nie. Pag powiedział mi, że w końcu wygrasz i dlatego nie muszę się bać, a Pag ma zawsze rację. Ale - dodał, kiwając głową - kiedy zobaczyłem, jak leżysz na

ziemi i nie ruszasz się i myślałem, że Henga skoczy na ciebie, wtedy przestraszyłem się, że Pag mógł się mylić.

Wi zaśmiał się i podnosząc z trudem rękę, poklepał Foha po głowie. A z tyłu zamruczał Pag:

- Nigdy nie myśl, że się mylę, bowiem bóg żyje wiarą swych wyznawców.

- Tych słów Fon w ogóle nie rozumiał.

Aaka też ich nie pojęła, ale domyślała się, iż Pag porównywał siebie do bogów, jeszcze bardziej go znienawidziła i zmarszczyła brwi. Chociaż wierzyła w nich, ponieważ jej przodkowie też ich wyznawali, nie była kobietą specjalnie uduchowioną i nie podobała się jej jego mowa na temat bogów, których, jeżeli istnieli, należało się obawiać. To prawda, że posłała Wi, by oddał hołd Bogom Lodów, w których wierzył, i by szukał znaku spadającego kamienia, ale to dlatego, że postanowiła, że już najwyższy czas, by wyzwał Hengę i pomścił śmierć córki, ryzykując życiem. Wiedziała też, że o tej porze roku, przy wschodzie słońca, bardzo prawdopodobnym było, iż kamień spadnie z krawę­dzi lodowca, bo pełno było ich na nim, a bez znaku Wi nie zdecyduje się. Rzeczywiście, upewniła się, że jeden lub więcej kamieni spadnie tego ranka.

Posiadała także pewien dar przewidywania, którym kobiety często bywają obdarzone. Ów dar podszepnął jej, że Wi pokona Hengę. Zostało jej to objawione we śnie, w którym ukazała się Foa. Córka powiedziała jej, że Wi zemści się na Hendze, ponieważ pragnie zemsty i śmierci okrutnika.

Dlatego zmarszczyła się i rzekła Fohowi, że głupotą jest wierzyć czemuś, tylko dlatego, że mówi to Pag.

- Ale, Matko - zareagował Foh - to co powiedział Pag, okazało się prawdziwe. Co więcej, zrobił ten cudowny, ostry topór i natłuścił skórę Ojca, ściął mu włosy, a nikt z nas o tym nie pomyślał.

Pag, chcąc przerwać tę przemowę, wtrącił:

- Wszystko to nic, Foh, a zrobiłem to dlatego, że taki pokręcony potwór jak ja, który urodził się innym, musi myśleć i bronić siebie i tych, których kocha - mądrością - jak robią to wilki i inne dzikie zwierzęta. Ludzie, którzy są ładni, jak twój ojciec i matka, nie muszą myśleć, gdyż bronią siebie innymi sposobami.

- Ale może myślą tyle samo, co ty, Karle - powiedziała ze złością Aaka.

- Tak, Aako, niewątpliwie myślą, tylko z mniejszym skutkiem. Różnica polega na tym, że tacy jak ja myślą prawidłowo, a oni myślą błędnie.

Nie czekając na odpowiedź, Pag bardzo szybko powędrował kaczym krokiem, zająć się własnymi sprawami. Aaka odprowadziła go zdziwionym wzrokiem w swych pięknych oczach, aż zapytała:

- Czy Pag będzie mieszkał z tobą w pieczarze, Mężu?

- Tak, Żono. Teraz kiedy jestem Wodzem, on, któremu tyle zawdzię­czam, on, Mądry i Dawca Topora, będzie moim Radcą.

- W takim razie, ja będę mieszkać w mojej chacie – odpowiedziała - gdzie możesz odwiedzać mnie, jeśli masz na to ochotę. Nienawidzę tego miejsca, czuć tu Hengą i jego niewolnicami!

Wtedy odeszła, wprawdzie po to, żeby powrócić później. Jednak, co do spania w pieczarze, dotrzymała słowa - chociaż tylko do nadejścia zimy.

ROZDZIAŁ VII

PRZYSIĘGA WI

Będąc silnym i zdrowym, Wi wkrótce wydobrzał po wielkiej walce, chociaż przez jakiś czas cierpiał od jątrzących się ran, w miejscach, gdzie zadrapał go Henga, gdyż jego paznokcie chyba były zatrute, tak jak zęby wilka. Rzeczywiście, następnego dnia wyszedł z pieczary i został przyjęty przez lud, który czekał na niego, by powitać jako nowego Wodza. Zrobili to bardzo serdecznie, a potem, ustami Urka Sędziwego, przedstawili swe żale, składają­ce się na długą listę. Sugerowali, że on, obecny władca, ma im zadośćuczynić.

Wpierw narzekali na klimat, który przez ostatnie lata jakoś dziwnie zrobił się zimniejszy i pozbawiony słońca. Jeżeli chodzi o to, odpowiedział, że muszą modlić się do Bogów Lodów, na co ktoś odkrzyknął, że ci bogowie ześlą im za to jeszcze więcej lodu, którego mieli pod dostatkiem. Na to Wi nie potrafił znaleźć argumentu. Powiedział; że pogoda zmieniła się może przez nikczemność Hengi, a skoro już go nie ma, to jest szansa, iż się poprawi.

Następnie poruszyli bardzo delikatną materię. Kobiety, tutaj wskazali na nie, były wśród nich nieliczne, do tego stopnia, że niektórzy mężczyźni, chociaż byli gotowi pojąć najbrzydsze i o najgorszych charakterach, nie mogli znaleźć żon i założyć domostw. Za to ci najsilniejsi i najbogatsi mieli aż trzy albo cztery, a niedawny wódz, dzięki swej pozycji i sile zagarnął od piętnastu do dwudziestu najmłodszych i najładniejszych, które jak przypusz­czali, Wi chce zatrzymać dla siebie.

Na to Wi odpowiedział, że nie zamierza zrobić nic w tym rodzaju, a wyjaśni to wszystko w odpowiednim czasie, a jeżeli chodzi o resztę, to kobiet było niewiele, gdyż panował zwyczaj porzucania ich po urodzeniu, żeby uniknąć kłopotów wychowania i wykarmienia.

Potem przeszli do innych pytań, takich jak obowiązkowa danina. Według nich wódz brał za dużo, a dawał zbyt mało. Sam nie wykonywał żadnej pracy i nic nie wytwarzał, jednak on i jego wielka rodzina oczekiwała najlepszego utrzymania, samych luksusów. Poza tym zabierał im żony i córki, rabował ich zapasy żywności i skór, a czasami dopuszczał się morderstwa.

W końcu, faworyzował pewnych bogaczy. Urk spojrzał hardo na Turi Rozdawcę Jedzenia, Skąpca i na Rahi Zamożnego, handlarza haczykami na ryby, skórami i narzędziami krzemiennymi, którym płacił odrobiną jedzenia w czasach głodu. Ci to bogacze znajdowali się pod protekcją Wodza, któremu odstępowali lwią część niecnie zdobytych dóbr, za co on nadawał im honorowe stanowiska oraz tytuły, na przykład Doradcy, nakazując wszyst­kim kłaniać się im.

Wi odpowiedział, że postara się położyć kres tym praktykom.

W końcu zwrócili uwagę na łamanie dawnych obyczajów, ostatnio ten, kto upolował zwierzę, złapał je w pułapkę, znalazł martwym, złowił i odłożył na zimę, często zostawał napadnięty i obrabowany przez bandę próżniaków, którzy chcieli żyć z pracy innych, sami się niczym nie trudząc.

Wi zapewnił, że tą sprawą też się zajmie.

Następnie Wi ogłosił, że zbierze całe plemię w dniu pełni księżyca, kiedy to obwieści wyniki swych rozważań i ustanowi nowe prawa oraz podda je pod rozwagę.

W ciągu tych dni, które minęły między spotkaniem a pełnią księżyca, dokładnie, siedemnastu, Wi rozmyślał bardzo dużo. Godzinami wędrował wzdłuż wybrzeża, a towarzyszył mu Pag, którego Aaka pogardliwie nazywa­ła „cieniem”, a Wi radził się go we wszystkim. W końcu, gdy zbliżał się koniec tego okresu, wezwał Urka Sędziwego, Moanangę - swego brata i dwóch lub trzech innych mężczyzn, z których żaden nie miał wielkiego znaczenia, wiedział jednak, iż są rzetelni i prawdomówni.

Reszta plemienia, trawiona ciekawością, próbowała wydostać od nich, o czym to Wódz z nimi rozmawiał. Nic nie powiedzieli. Najgorzej było z kobietami, które będąc jeszcze bardziej ciekawskie, na wszelkie sposoby próbowały dowiedzieć się wszystkiego. Nawet Tana, żona Moanangi, łagodna i dobra, też włączyła się do tej gry; obwieściła, że nie będzie z nim rozmawiać, ani nawet na niego nie spojrzy, dopóki jej nie powie. Ale on nie uległ, tak jak pozostali, przez co zaczęto wierzyć, że Wi i Pag posiedli jakąś wielką magię, gdyż zawiązali języki mężczyzn, i nawet kobiece pokusy ich nie rozwiązały.

Stała się dziwna rzecz. Od dnia, w którym Wi został wodzem, pogoda się poprawiła. W końcu zimne, śnieżne chmury odpłynęły, wiatr z północnego wschodu przestał wiać i chociaż bardzo późno, wiosna, a raczej lato nadeszło, gdyż w tym roku wiosny w ogóle nie było. Pojawiły się foki, choć było ich mniej niż zwykle, łosoś, który wydawał się uwięziony w lodzie wielkimi ławicami powędrował w górę rzeki, a rozmaite kaczki przyleciały i założyły gniazda.

- Późno przyszło, szybko odejdzie - powiedział Pag, obserwując te zjawiska. - Jednak, lepsze to niż nic.

W wyznaczony dzień plemię, z mnóstwem jedzenia i w dobrym humorze, spotkało się ze swym Wodzem, którego uznawało za pomyślną osobę. Nawet Aaka była w dobrym humorze, a kiedy Tana, która była jej krewną poprzez więzy krwi i przez ślub z bratem Wi, zapytała ją, co ma się stać, a ta odpowiedziała jej ze śmiechem:

- Nie wiem. Niewątpliwie usłyszymy jakiś nonsens, który Wi i Wilk razem obmyślili, puste słowa jak gęganie dzikich gęsi - dużo hałasu, a i tak szybko się o nim zapomina.

- W każdym razie - powiedziała Tana bez związku - Wi bardzo dobrze zachowuje się w stosunku do ciebie, bo wiem, że odprawił wszystkie niewolnice Hengi.

- Och, tak, zachowuje się znakomicie, ale jak długo to potrwa? Czy można się

spodziewać, że stając się Wodzem, będzie się zachowywać inaczej niż inni przywódcy? Wszyscy mężczyźni są jednakowi. Poza tym - dodała zjadliwie - nawet jeżeli odesłał inne kobiety, to zatrzymał Paga.

- Jakie to ma dla ciebie znaczenie? - Tana otworzyła ze zdziwienia oczy.

- Znacznie większe niż cała reszta, Tano. Gdybyś potrafiła to zrozumieć, a nie możesz, jestem zazdrosna o myśli Wi, a zajmuje je ten karzeł.

- Rzeczywiście! - Tana wpatrzyła się w nią. - To bardzo dziwne. Jeżeli chodzi o mnie, niech myśli Moanangi zajmują się kim chcą. To o niego jestem zazdrosna i mam po temu powody, a nie o myśli.

- Nie - urwała Aaka. - Z Wi jest inaczej, jego umysł to coś więcej niż ciało i dlatego zatrzymam go dla siebie.

- W takim razie musisz być tak bystra jak Pag - odpowiedziała Tana nieco poirytowana i odwróciła się, by rozmawiać z kim innym.

Ludzie zgromadzili się na miejscu zebrań, przed wejściem do pieczary, tam, gdzie Wi pokonał Hengę. Stali lub siedzieli w półkolu, ci ważniejsi z przodu, inni w tyle. Teraz Wini-wini zadął w róg, mocno i równo, gdyż tym razem niczego się nie obawiał, żadnych kamieni i innych rzeczy, ogłaszając w ten sposób pojawienie się Wodza. Wtedy Wi, odziany w tygrysią skórę po Hendze, która - jak Aaka zauważyła, była za duża i pomarszczona, podszedł do nich, a za nim Moananga, Pag i inni i usiadł na taborecie, zrobionym z dwóch wielorybich kręgów, związanych razem.

- Czy całe plemię przybyło? - zapytał Wini-wini Herald, któremu rzecznicy odpowiedzieli „tak”, z wyjątkiem kilku, którzy nie mogli przyjść.

- Tedy słuchajcie Wodza Wi, wielkiego Myśliwego, potężnego mężczyz­ny, Pogromcy Złego Hengi - chyba, że ktoś chce z nim walczyć o to miejsce - i zamilkł.

Skoro nikt nie odpowiadał - bo któż chciałby stawić czoła cudownemu toporowi, który odrąbał głowę Hendze - jej puste oczy ciągle spoglądały ze złamanego pnia - Wi wstał i rozpoczął przemowę.

- O Ludzie Plemienia, wierzymy, że nigdzie nie ma podobnych do nas, a przynajmniej nie widzieliśmy nikogo takiego na plaży czy w okolicznych lasach. Jednak prawdą jest, że tam w lodzie, za wielkim Śpiącym jest coś, co przypomina człowieka. Jeżeli tak, to zmarł on dawno temu, chyba, że rzeczywiście to bóg. Może był przodkiem naszego plemienia, który wszedł w lód, by zostać tam pochowanym. Będąc jedynymi ludźmi, chociaż zwierz w pewnej mierze jest większy i silniejszy niż człowiek - my potrafimy myśleć i mówić, a bestie nie - dlatego powinniśmy pokazać, jak bardzo jesteśmy lepsi, przez wzajemny stosunek.

Jako że nigdy tym ludziom nie przyszło do głowy porównywać się do zwierząt, te wzniosłe sentymenty zostały przyjęte w milczeniu. Rzeczywiście, gdy zastanowili się nad tą sprawą, większość z nich, porównawszy człowieka ze zwierzętami, skłaniałaby się do oddania palmy pierwszeństwa tym drugim.

Czy jakikolwiek człowiek, mówili potem w dyskusjach na osobności, dorównywał siłą turowi-dzikiemu bykowi z lasów albo wielorybowi z głębin? Czy potrafił człowiek pływać jak foka albo latać jak ptak; czy dorównywał szybkością i zawziętością pręgowanemu tygrysowi, który zamieszkiwał pieczary; czy polował

stadnie jak żarłoczne wilki; czy budował domy jak ptaki, czy latał; czy dokonywał innych wspaniałych rzeczy z doskonałością stworzeń żyjących w morzu, w powietrzu i na ziemi? Czy na swój sposób te stworzenia nie były tak zdolne jak człowiek? Chociaż ich mowa nie była zrozumiała, czyż nie rozmawiały z sobą jak ludzie, czy nie czcili swych własnych bóstw?

Wreszcie Wi powiedział, iż wysłuchał narzekań ludu i poradziwszy się wielu najmądrzejszych mężów, postanowił, iż czas już ustanowić nowe prawa, których wszyscy będą musieli przestrzegać. Ci, co się nie zgodzą, muszą ustąpić przed większością akceptującą je; jeżeli się przeciwstawią będą traktowani jako złoczyniący i zostaną ukarani. Jeżeli zgadzają się na to, niech oddadzą głos.

Tak zrobili, po pierwsze dlatego, że zmęczyło ich sztywne siedzenie i mieli okazję krzyknąć, a po drugie, nie słyszeli jeszcze praw. Tylko niektórzy, najbardziej sprytni wykrzyknęli, że chcieliby wpierw wysłuchać praw, ale zagłuszyły ich okrzyki ogólnej aprobaty.

Zacząć należy, kontynuował Wi, od problemu braku kobiet, można temu zaradzić w jeden sposób: każdy mężczyzna zadowoli się tylko jedną kobietą, tak samo jak on, Wi, postanowił, przysięgając bogom, że dotrzyma obietnicy, zaklinając się na swoją głowę i głowy ludzi, których był wodzem, poddając się zemście bogów, jeżeli złamie ją i oni też powinni go posłuchać.

W ciszy, która zaległa po tym zadziwiającym obwieszczeniu, Tana szepnęła uradowana do Aaki:

- Słyszysz, siostro? Co sądzisz o tym prawie?

- Sądzę, że nic ono nie znaczy - odpowiedziała pogardliwie Aaka. - Wi i inni mężczyźni będą go tak długo przestrzegać, aż zobaczą kogoś, kto nakłoni ich do złamania. Co więcej, wiele kobiet znienawidzi takie prawo. Kiedy się zestarzeją, czy będą chciały wykonywać wszystkie prace i gotować dla całej rodziny? Całe to prawo jest głupie, tak jak wszystkie nowe rzeczy - tutaj machnęła ręką. - Jednak, niech i tak będzie, da nam ono kij do bicia naszych mężczyzn, gdy się zapomną, jak niewątpliwie sam Wi się przekona przed czasem, niemądry marzyciel, myśli, że może zmienić naturę człowieka kilkoma słowami. Chyba że Pag nakładł mu tego do głowy, Pag – ani mężczyzna, ani kobieta, tylko karzeł i wilk.

- Wilki są czasami bardzo pożyteczne - zamyśliła się Tana i odwróciła się, by wysłuchać innych głosów.

A było ich wiele, kiedy bowiem znaczenie dziwnej propozycji Wi dotarło do umysłów zgromadzonych, podniósł się wielki tumult. Wszyscy ci mężczyźni, którzy nie mieli żon i chcieli wziąć cudze, krzyczeli z radości, podobnie jak wiele kobiet, które należały do dużych rodzin i dlatego były odrzucane. Z drugiej strony, panowie wielkich domostw zawzięcie protes­towali, a pozostali przyjęli to ze wzruszeniem ramion i uśmiechem.

Długa i głośna była debata, ale w końcu zakończyła się kompromisem -poligamiści zgodzili się na tę propozycję, pod warunkiem, że wolno im zatrzymać żonę, którą najbardziej lubią, a także wymienić ją, kiedy zechcą, za obopólną zgodą. Jako że opinia publiczna wśród plemienia, wyrozumiałego ludu, była

tolerancyjna w takich sprawach, to rozwiązanie zostało przyjęte natychmiast przez wszystkich prócz samego Wi. On, z nowo narodzonym entuzjazmem reformatora i chcąc dać przykład, odstąpił uroczyście od tego układu.

- Wszyscy mogą robić, jak zechcą - powiedział - lecz niech będzie wiadomo, że ja - Wódz - nigdy nie zmienię mej żony, dopóki żyję. Nie, nawet jeżeli będzie chciała bym tak uczynił, co chyba się nie zdarzy. Słuchajcie, o Ludu: jeszcze raz przysięgam na bogów i niech ześlą na mnie klątwę, jeżeli złamię mą przysięgę. Co więcej, za każdym razem, gdy okażę słabość i głupotę, gdy będę czuć pokusę, błagam bogów, jeżeli to się przydarzy, by rzucili klątwę także na ludzi, na wszystkich, od najstarszego do najmłodszego...

W tym momencie część zgromadzonych poruszyła się i dał się słyszeć głos:

- Z jakiego powodu?

- Ponieważ - odpowiedział Wi ogarnięty zapałem - wiedząc, że me złe czyny przyniosą krzywdę, nigdy nie ulegnę głupocie, ja, który jestem waszym wodzem i obrońcą. Poza tym, jeżeli bym oszalał i popełnił te czyny, możecie mnie zabić.

Po tym szczególnym zobowiązaniu zapadła cisza, gdy nagle Hoacie Wolnomówiącemu udało się ułożyć pytanie:

- W czym zabicie ciebie miałoby nam pomóc, Wi, skoro przekleństwo, o które prosiłeś spadło już na nasze głowy? A kto z nas zabiłby ciebie, skoro masz ten wspaniały topór, którym przerąbałeś Hengę na pół?

Zanim Wi obmyślił właściwą odpowiedź - gdyż pytanie było złośliwe i kryło w sobie myśl, której nie przemyślał - powróciła poprzednia kwestia, a wiele kobiet zabrało się do głośnego dyskutowania, tak że stracił okazję. W końcu trzech mężczyzn wypchnięto do przodu, złowieszcze trio: Pitokiti Pechowiec, Hou Niestały, Whaka Ptak Złowróżbny jako mówca.

- Wodzu Wi, ludzie usłyszeli twe propozycje co do małżeństwa. Wielu one się nie podobają, ponieważ obalają stare obyczaje. Jednak coś trzeba zrobić, bo inaczej plemię wyginie, bowiem ci, którzy mają wiele żon nie wydają więcej dzieci, niż ci, którzy mają jedną. Także ci nieżonaci stają się mordercami i złodziejami kobiet oraz innego majątku. Dlatego przyjmujemy to nowe prawo na okres pięciu wiosen, co da nam czas przyjrzeć się temu. Przyjmujemy także twą przysięgę, że nie weźmiesz żadnej innej żony, dopóki Aaka żyje i że ściągasz przekleństwo bogów na siebie, jeżeli nie dopełnisz tego. Nie sądzimy, że dotrzymasz tej przysięgi, gdyż będąc wodzem, który może robić, co chce, czemuż miałbyś? Ale jeżeli złamiesz, poczekamy, by zobaczyć czy klątwa ciebie dosięgnie. A to, że rzucasz ją także na innych ludzi, to nie mamy z tym nic wspólnego, ani w nią nie wierzymy. Bo czemuż oni mają cierpieć za ciebie? Jeżeli są bogowie, to zemszczą się na tym, kto czyni źle, a nie na niewinnych. Dlatego przemawiając w imieniu ludu, mówię,
że przyjmujemy to prawo, chociaż od siebie muszę dodać, iż z pewnością nic
dobrego nie wyniknie ze zmiany starych obyczajów. Jestem przekonany i nie
boję się tego powiedzieć, że klątwa spadnie na ciebie i wkrótce umrzesz.

Tak przemówił Whaka Złowróżbny Ptak, potwierdzając swe imię, po czym wycofał się wraz z towarzyszami.

Zaczęło się już ściemniać, gdyż cała narada trwała bardzo długo; co więcej, wielu ludzi wymknęło się, żeby poczynić świeże przygotowania w świetle tej nagłej i niespodziewanej rewolucji w prawie matrymonialnym. Dlatego Wi odroczył dyskusję nad następnym prawem z jego nowego kodeksu, tym, które odnosiło się do porzucania niechcianych noworodków płci żeńskiej, i narada plemienna skończyła się.

Tej nocy spał w chacie, którą zamieszkiwał, zanim został wodzem i przy wieczornym posiłku starał się porozmawiać z Aaką o wielkim nowym prawie. Słuchała przez minutę, a potem stwierdziła, że już się dosyć tego nasłuchała wcześniej i jeżeli chce jeszcze o tym rozmawiać zamiast jeść i omówić naprawdę ważne sprawy, to znaczy jak ma zrobić zapasy na zimę teraz, gdy jest wodzem, niech lepiej robi to ze swym doradcą, Pagiem.

Ta riposta zdenerwowała Wi, który odpowiedział: - Czy nie rozumiesz, że dzięki tej ustawie kobiety są wyższe o głowę niż były przedtem, są równe mężczyznom, a oni z wielu rzeczy rezygnują?

- Skoro tak - odpowiedziała Aaka - powinieneś się był nas spytać, czy chcemy być wyższe. Gdybyś to zrobił, dowiedziałbyś się, że większość nas była kontenta ze swojego wzrostu i nie pragniemy więcej pracy i więcej dzieci. A i tak ma to małe znaczenie, bo twoje prawo to nonsens, wymyślili je głupcy, z których według mnie jesteś największym, gdybym nie wiedziała, że Pag przemawia twymi ustami, nienawidzący kobiet i ścinający stare drzewa (przez to rozumiała niszczyciela odwiecznych obyczajów). Mężczyzna jest mężczyz­ną, a kobieta kobietą i to, co robili od zarania, będą nadal robić. Ani ty, Wi nie zmienisz ich swoim gadaniem, chociaż uważasz siebie za tak mądrego. Cieszy mnie jednak, że nie będę miała w domu żadnych impertynenckich dziewuch, skoro tak przysięgasz, wzywając na siebie klątwę w obecności tylu świadków, jak głupiec, bo jeżeli złamiesz obietnicę, będziesz miał z mmi kłopoty.

Wi westchnął i zamilkł. Myślał, jak zadowolić Aakę, którą kochał i wiele przecierpiał, by ją zdobyć. Wiedział, że ona go kocha na swój sposób, chociaż często traktowała szorstko. Zauważył jednak, że miała na celu skorzystać z tego prawa o tyle, ile dotyczyło jej i by zatrzymać go dla siebie. Ale dlaczego, zastanawiał się, pogardzała i umniejszała to, dzięki czemu miała zyskać, takiej rzeczy żaden mężczyzna by nie zrobił? Wzruszył w końcu ramionami i przeszedł do rozmowy o zapasach żywności na zimę i planach, jakie z Pagiem mieli, by zapewnić dostatek wszystkiego.

Tej nocy, przed świtem zbudził ich wielki tumult. Kobiety piszczały, mężczyźni krzyczeli. Foh, który spał po drugiej stronie chaty za zasłoną ze skóry, wyczołgał się, by zobaczyć w czym rzecz, myśląc, że może wilki kogoś porwały. Kiedy wrócił, zdał relację, że trwała walka, ale nie wiedział o co.

Wtedy Wi chciał wstać i zobaczyć, o co chodzi, ale Aaka kazała mu leżeć i powiedziała:

- Cicho. Tak działa twoje nowe prawo, to wszystko.

Z nadejściem ranka okazało się to prawdą. Kilka żon uciekło od starych mężów do młodych kochanków, a niektórzy mężczyźni nieżonaci wzięli je siłą, a przynajmniej próbowali, w wyniku czego rozgorzała walka i jeden starzec został zabity, a inni, kobiety i mężczyźni, ranni.

Aaka wyśmiała Wi z tego powodu, ale taka ogarnęła go żałość, że nie spierał się z nią, odpowiedział jedynie:

- Twardo mnie ostatnio traktujesz, Żono, mnie, który robi, co może i który cię kocha, jak już dawno udowodniłem. Walczyłem z człowiekiem, co chciał wziąć ciebie wbrew twej woli, zabiłem go, co przysporzyło mi kłopotów i ściągnęło na mnie gniew. Wtedy mi podziękowałaś i przez lata całe żyliśmy razem szczęśliwie. W końcu Henga, który mnie nienawidził i zawsze pragnął zabrać ciebie do pieczary, pojmał naszą córkę i zabił ją i od tamtego czasu, ty któraś kochała Foę bardziej niż Foha, zmieniłaś się w stosunku do mnie, chociaż, że tak się stało, to nie moja wina.

- To była twoja wina - odpowiedziała - bowiem powinieneś był zostać i pilnować jej, zamiast iść na polowanie dla własnej przyjemności.

- Nie polowałem dla przyjemności, a po to, by zdobyć mięso. A gdybyś mnie poprosiła, kazałbym Pagowi zostać z nią.

- Więc karzeł opowiedział ci swoją historię? Poznaj prawdę. Rzeczywiś­cie proponował, że zostanie z Foa, ale ja nie chciałam, żeby ten potwór pilnował mojej córki.

- Pag nic mi nie opowiadał, choć prawdą jest, że niewątpliwie, by ciebie ochronić, czynił mi wyrzuty, iż zabrałem go na polowanie, kiedy groziło niebezpieczeństwo ze strony Hengi. Żono, źle uczyniłaś, bo choć nienawi­dzisz Paga, on kocha mnie i to co moje; gdybyś pozwoliła mu zająć się Foą, żyłaby dzisiaj. Ale niech tak będzie, umarli nie żyją i więcej ich nie zobaczymy. Potem, tak jak chciałaś, modliłem się do bogów, wyzwałem Hengę i zabiłem go, mszcząc się na nim, czego i ty pragnęłaś. Pag pomógł mi w tym swą mądrością i darowanym toporem. A teraz oddaliłem od siebie wszystkie kobiety wodza, które wedle starego obyczaju należały do mnie i ustanowiłem prawo, według którego mężczyzna będzie miał tylko jedną żonę. Także chcąc dać przykład jako wódz, ściągnąłem na siebie klątwę, żebym nigdy nie osłabł w tej mierze, a także na plemię, jeżeli sam złamię prawo. A ty taka cierpka jesteś dla mnie. Czy przestałaś mnie kochać?

- Chcesz poznać prawdę, Wi? - spojrzała mu w oczy. - W takim razie ci powiem. Nie przestałam, ja, która nigdy nie pomyślałam o innym mężczyź­nie. Kocham cię tak samo, jak w dniu, kiedy zabiłeś za moją przyczyną Rongi. Ale słuchaj - nie kocham Paga, którego wybrałeś na przyjaciela i to do Paga się zwracasz, nie do mnie. Pag jest twym doradcą, nie ja. To prawda, że od śmierci Foa, wszystka woda jest dla mnie gorzka, a mięso zmieszane jest z piachem, a miast serca kamień bije mi w piersi, tak że nic mnie nie obchodzi i jestem gotowa umrzeć, tak jak chciałam, kiedy ten olbrzym rzucił tobą o ziemię. Jednak mówię ci - oddal Paga, a możesz, będąc wodzem, i wtedy jak tylko będę mogła, stanę się wobec ciebie taką, jaką byłam przedtem, nie tylko żoną, ale i doradcą. Wybieraj więc między mną a Pagiem.

Wi zagryzł wargę, jak miał w zwyczaju, gdy był strapiony i spojrzał na nią smutno.

- Kobiety są dziwne, nie wiedzą, co jest sprawiedliwe. Raz uratowałem życie Paga i za to mnie kocha. A dlatego że jest mądry, najmądrzejszy w plemieniu, słucham jego słów. Dzięki jego rzemiośle i radzie i przy pomocy jego daru - tutaj

spojrzał na topór wiszący mu u nadgarstka - zabiłem Hengę, a bez tego sam byłbym martwy. Nasz syn Foh także go kocha, razem z nim obmyśliłem nowe prawa, dzięki którym życie będzie dla plemienia lepsze. A ty do mnie mówisz: „Oddal Paga, twego przyjaciela i pomocnika”, wiedząc, że jeżeli nie będzie siedział w mym cieniu, kobiety - jego wrogowie - zabiją go albo będzie musiał odejść i żyć jak dzikie zwierzę w lasach. Żono, jeżeli to zrobię to będę zdradliwym psem, nie człowiekiem, ani nie wodzem, którego zadaniem jest być sprawiedliwym wobec wszystkich. Dlatego, że jesteś o niego zazdrosna, prosisz mnie o taką rzecz?

- Z moich własnych powodów, Wi, które są wystarczające. Cóż, ja proszę, ty się nie zgadzasz, idź więc swoją drogą, a ja pójdę swoją, chociaż niech ludzie się nie dowiedzą, że kłóciliśmy się. A te nowe prawa przyczynią ci jedynie kłopotów i nic więcej. Chcesz ściąć stare drzewo, a na jego miejscu posadzić lepsze, ale jeżeli w ogóle kiedyś wyrośnie, już dawno będziesz martwy, zanim ono ochroni cię przed jedną kroplą deszczu. Jesteś próżny i głupi i to przez Paga.

Tak się rozstali, Wi odszedł pełen smutku, bowiem był pewien, że nic nie zmieni serca Aaki. Gdyby postąpił tak jak inni współplemieńcy, pozbył się jej i wziął inną żonę, a jej pozwoliłby wziąć nowego męża, gdyby chciała. Jednak Wi nie był taki, jak inni mężczyźni; on był zwiastunem nowego, posiadał wyobraźnię, potrafił zrozumieć innych i widzieć ich oczyma. Rozumiał, że Aaka jest z natury zazdrosna o każdego, nie tylko o kobiety. To co miała, chciała zachować wyłącznie dla siebie; wolała raczej, żeby Wi został pozbawiony wsparcia i przewodnictwa, niż żeby miał je znaleźć u karła Paga czy innego mężczyzny. Zazdrosna była nawet o własnego syna Foha, ponieważ on go kochał bardziej niż ją. Z Foą było inaczej, bo chociaż on ją kochał tak bardzo, ona nie zwracała uwagi na ojca i trzymała się matki.

Kiedy więc Foa została zabita, Aaka straciła wszystko; co więcej, sama wiedziała, że jest winna, bo kiedy Wi poszedł na polowanie, a musiał, nie ścierpiałaby opieki Paga nad dzieckiem, zarówno dlatego, że nienawidziła karła i ponieważ Foa Paga lubiła. Dlatego przez własną głupotę straciła córkę, była tego świadoma, a jednak obwiniała nie siebie, a Wi, ponieważ Pag był jego przyjacielem, przez co pałała do niego taką nienawiścią, że nie chciała, aby pilnował Foa. Od tamtej chwili życie stało się dla niej udręką, stała się inna, zgryźliwa, nie taka jak była przedtem, zupełnie inna kobieta.

Dawniej cała drżała z radości na myśl, że pewnego dnia Wi może zostać Wodzem Plemienia; teraz jej to zupełnie nie obchodziło. Nawet to, że stała się pierwszą kobietą wśród ludu nie sprawiło jej żadnej przyjemności. Bowiem cios, jakim była śmierć Foa, chociaż nie wiedziała o tym, poruszył jej umysł i pomieszał rozum, tym bardziej, gdyż była pewna, że nie urodzi już więcej dzieci. Jednak głęboko w sercu kochała Wi bardziej, niż kiedykolwiek przedtem i cierpiała bardziej, niż mogła to wypowiedzieć, ponieważ bała się, że pojawi się jakaś inna kobieta, do której on może zwrócić się po partnerstwo i ukojenie, po to, czego ona więcej nie była mu w stanie dać.

O tym wszystkim Wi wiedział lepiej niż sama Aaka, bowiem z natury był człowiekiem o wyrozumiałym sercu, chociaż zwykłym dzikusem, bez naczyń do

gotowania strawy. Dlatego ogarnął go taki smutek, lecz postanowił być cierpliwym i mieć nadzieję, że powróci Aace rozum i zmieni się w stosunku do niego.

Kiedy Wi dotarł do pieczary, czekał tam na niego Pag z jedzeniem przygotowanym przez Foha, który przyszedł przed nim o świcie; jedzenie było podane z wielkim namaszczeniem i podnieceniem. Spożywając potrawę - był to mały łosoś, który właśnie przywędrował z morza - Wi zauważył, że przyrządzony jest na nowy sposób, przyprawiony solą, mięczakami i ziołami.

- Nigdy przedtem czegoś podobnego nie jadłem - powiedział. - Jak to jest sporządzone?

Wtedy triumfalnie Foh wskazał na naczynie wydrążone w drewnianym klocu, które stało przy ogniu i pokazał, że wewnątrz wrze woda.

- Jak to się dzieje? - zapytał Wi. - Jeżeli drzewo postawimy na ogniu, to się spali.

Wówczas Foh odgarnął trochę popiołu, odkrywając sporo rozgrzanych do czerwoności kamieni.

- Tak to się robi, Ojcze - powiedział. - Od wielu dni drążyłem ten pień, który znalazłem zakopany na bagnach, wypalałem go, a kiedy się zwęglił, wydrapywałem go kawałkiem tego samego błyszczącego kamienia co twój topór. Kiedy był gotowy i umyty, napełniłem go wodą i wrzucałem rozgrzane kamienie, aż woda zawrzała. Potem dołożyłem oczyszczoną rybę z ostrygami i ziołami, kamienie wrzucałem przez cały czas, aż ryba się ugotowała. Tak to się robi, Ojcze. A jest smaczna? - roześmiał się, klaszcząc w dłonie.

- Bardzo to dobre, Synu - odparł Wi. - Chciałbym mieć większy żołądek, by jeszcze zjeść. Ale któż to tak sprytnie obmyślił?

- Och, Pag, Ojcze, ale ja wykonałem prawie całą pracę.

- Dobrze, Synu, weź resztę ryby i zjedz, a potem wymyj to twoje naczynie, żeby nie było od niego czuć. Mówię ci, że ty i Pag zrobiliście więcej, niż się domyślacie i wkrótce będziecie słynni w plemieniu.

Wtedy Foh odszedł rozradowany i nawet zabrał garnek, by wszystko pokazać matce, spodziewając się pochwały. Ale rozczarował się, bowiem gdy się dowiedziała, że Pag podsunął plan, stwierdziła, że ją zadowala jedzenie przyrządzane tak jak dawniej przez jej przodków; była pewna, że wygotowa­ne jedzenie przysporzy im chorób.

Jednak nie zachorowali i ta nowa moda rozpowszechniła się. Można było zobaczyć całe plemię wypalające pnie, usuwające krzemiennymi nożami zwęgloną część, a kiedy garnki były skończone, gotowali w nich wodę przy pomocy rozgrzanych kamieni, a potem wkładali tam mięso, które było stwardniałe od przechowywania w lodzie, albo ryby czy jajka, wszystko, co chcieli ugotować. Dzięki temu bezzębni starcy mogli znowu jeść i tyć, co więcej, zdrowie plemienia znacznie się poprawiło, szczególnie u dzieci, które nie cierpiały już na biegunkę, wywoływaną połykaniem kawałków mięsa zwęglonych w ognisku.

ROZDZIAŁ VIII

PAG ŁAPIE WILKI

Po południu tego dnia kłótni z Aaką i gotowania łososia, Wi i jego doradcy ponów nie spotkali się z plemieniem przed wejściem do pieczary, by obwieścić nowe prawa. Tym razem jednak tak wielu nie przybyło, bowiem owocem pierwszego prawa była pewna liczba rannych, a inni zajęci byli kłótnią o kobiety, a jeżeli jeszcze żon nie posiadali to budowali większą chatę z myślą o nich.

Zanim zaczęły się obrady zgłoszono wiele skarg co do przemocy ostatniej nocy i domagano się nawet rekompensaty za poniesione rany. Pojawiły się też pewne węzłowe punkty co do podziału kobiet. Na przykład, kiedy trzech lub czterech mężczyzn chciało poślubić jedną dziewczynę, który miał ją wziąć?

To, postanowił Wi, musi być zadecydowane przez samą dziewczynę; takie rozwiązanie wywołało zdziwienie i rozczarowanie. Nigdy przedtem kobieta nie miała głosu w takich sprawach, a decydował o tym jej ojciec, jeżeli był znany, albo częściej matka. Czasami jeżeli nic miał jej kto bronić, najsilniej­szy z zalotników wyciągał ją za włosy, pokonawszy lub zabiwszy rywali.

Wkrótce jednak Moananga i Pag przypomnieli mu. że jeżeli będzie wysłuchiwać ludzi i osądzać te wszystkie przypadki, wówczas przez wiele dni nie ustanowi żadnego prawa. Dlatego odłożył je na przyszłość i uchwalił drugie prawo, według którego żadne dziecko płci żeńskiej nie zostanie porzucone na pożarcie wilkom albo na zimno, chyba że urodzi się kalekie. Ten dekret wywołał wiele gderania wśród malkontentów, ponieważ, jak mówili, dziecko należy do rodziców, a szczególnie do matki, która ma prawo zrobić ze swoją własnością, co chce.

Nagle przyszła Wi do głowy pewna myśl, która później powtarzana, miała zostać przyjęta przez cały świat:

- Dziecko przychodzi z Niebios i należy do bogów, od których jest darem i będą się domagać relacji od tych. którym zostało zesłane - powiedział.

Te słowa, tak zadziwiające dla ludzi, którym nawet one się nie śniły. zostały przyjęte w pełnym osłupienia milczeniu. Urk Sędziwy, siedząc u boku Wi, mruczał, że nigdy nie słyszał nic takiego od swego dziada, a Pag Sceptyk za nim dodał: - Jakim bogom?

I znowu coś zainspirowało Wi i odpowiedział głośno:

- Tego dowiemy się po śmierci, bowiem wówczas ukryci bogowie staną się widoczni.

Potem pośpiesznie przeszedł do deklaracji kary za złamanie tego prawa.

Była straszna: ci którzy wyrzucą dziecko, sami zostaną wydaleni, by spotkać ten sam los i nikt im nie pomoże.

- A jeżeli nie będziemy mieli jedzenia dla dzieci? - zawołał jakiś głos.

- Jeżeli zostanie to udowodnione, wtedy ja, Wódz przyjmę je i zatroszczę się o nie, jakby były moimi własnymi albo przekażę bezpłodnym.

- Z pewnością wkrótce będziemy mieć dużą rodzinę - Aaka szepnęła Tanie.

- Tak - odpowiedziała Tana. - Jednak Wi ma wielkie serce i ma rację.

W tym punkcie, jakby za ogólną zgodą, spotkanie skończyło się, gdyż wszyscy czuli, że są w stanie pojąć najwyżej jedno prawo dziennie.

Następnego popołudnia znowu się zebrali, ale jeszcze mniej licznie, a Wi ustanawiał dalej prawa, wspaniałe prawa, które zebranych specjalnie nie interesowały, gdyż albo, jak jeden z nich powiedział: „było tam mądrości po same gardło”, albo z innego powodu.

W końcu nikt nie przyszedł i prawa trzeba było ogłaszać plemieniu przez Wini-wini i jego róg. Przez wiele dni chodził od chaty do chaty, dmąc w róg i wykrzykując prawa u wejścia, aż kobiety się zdenerwowały i kazały dzieciom przeganiać go skorupami jaj i wysuszonymi głowami ryb. I rzeczy­wiście, zanim skończył, ci w chatach, od których zaczął, zupełnie zapomnieli, o czym mówił. Jednak prawa, były prawidłowo ogłoszone, bez żadnego protestu i stały się obowiązujące, a ich nieznajomość nie była brana jako wytłumaczenie, gdyby ktoś je złamał. Każdy mężczyzna, kobieta, dziecko mieli prawa znać, nawet jeżeli ich nie przestrzegali.

Wi odkrył, że znacznie łatwiej jest prawa ustanawiać, niż zmusić ludzi do ich przestrzegania, a w rezultacie tego do swej funkcji prawodawcy musiał dodać Sędziego. Prawie codziennie zmuszony był siedzieć przed pieczarą, a kiedy pogoda nie dopisała wewnątrz, by rozpatrywać przypadki i wy­znaczać kary, które przeważnie wymierzali krzepcy młodzieńcy, władający biczami z kości wieloryba. W ten sposób wiedza o kodeksie i o tym, co czeka prawo łamiących rosła stopniowo. Dlatego kiedy Turi Rozdawca Jedzenia zdołał zachować dla siebie większą część sztokfisza, niż mu się to należało, jego zapas został siłą rozdzielony w części między biednych, po czym znacznie był ostrożniejszy w ukrywaniu nieprawnych zdobyczy.

A kiedy udowodniono Rhai, bogatemu handlarzowi, że sprzedał niedobre kościane haczyki na ryby, słabe i łamliwe, za które już wcześniej dostał skóry, wtedy Moananga poszedł z kilkoma mężczyznami i dokopał się pod jego chatą do mnóstwa haczyków zawiniętych w skórę; zabrali je i rozdali tym, którzy ich nie mieli. Wielki lament podniósł Rahi, ale w tym przypadku niewielu się do niego przyłączyło, gdyż wszystkim się podobało, że ktoś żerujący na biednych w czarnej godzinie, jest zmuszony do oddania części zdobyczy.

Chociaż Wi zraził sobie wielu, którzy przeciw niemu szemrali i spiskowali, zdobył też zaufanie za swoje dobre prawa. Teraz ludzie zobaczyli, że on, który mieszkał w pieczarze, nie mordował ich i nie okradał, jak inni wodzowie, ale był człowiekiem szczerym, brał od nich niewiele i chociaż często uważali go za głupca, walczył dla dobra wszystkich. Dlatego stopniowo zaczynali przestrzegać jego

praw, jedni bardziej, inni mniej i chociaż obrażali go otwarcie, na uboczu mówili o nim dobrze i mieli nadzieję, że jego rządy jeszcze potrwają.

Jednak w końcu przyszły kłopoty. Pewna kobieta o cierpkim charakterze, imieniem Ejji urodziła dziewczynkę i nakłoniła swego męża, by położył ją na kamieniu na skraju lasu, gdzie co noc przychodziły wilki i mogły ją pożreć. Jednak inna kobieta na polecenie Paga, obserwowała ją. Znała jej serce i podejrzewała ją, tak samo jak jej męża, którego widziano, jak kładł dziecko na kamieniu o zmroku, a nawet jak opowiadał o tym żonie i przyjął od niej podziękowanie.

Następnego ranka ich oboje sprowadzono przed Wi, który siedział u wejścia do jaskini i rozpatrywał przypadki niczym sędzia. Zapytał, co się stało z dzieckiem, które urodziło się im przed ostatnim księżycem. Ejji odpowiedziała odważnie, że zmarło, a ciało, zgodnie z obyczajem, po­rzucono. Wówczas Wi dał znak i wyprowadzono z jaskini mamkę z dziec­kiem na rękach, bowiem tam dziecko zabrano, tak jak Wi obiecał. Wtedy kobieta Ejji wyparła się dziecka, ale mąż biorąc je w ramiona, wyznał co innego i pod naciskiem przyznał, że zrobił to wbrew swej woli, a tylko, by spokój panował w domu.

Skoro udowodniono porzucenie dziecka, Wi, przytoczywszy prawo, rozkazał, że ci dwoje, którzy byli bogaci i nie kierowała nimi nagła potrzeba, będą przywiązani o zachodzie słońca do drzew przy tym kamieniu, gdzie porzucili dziecko, by wilki mogły ich pożreć. Ten surowy wyrok wywołał poruszenie wśród ludzi, gdyż większość nich w swoim czasie wyrzucała dziewczynki nowo narodzone, toteż zaczęto kierować pogróżki pod adresem Wi.

On jednakże nie zmienił postanowienia i o zmierzchu wśród lamentów krewnych i przyjaciół zaprowadzono parę i przywiązano do drzew. Tam ich pozostawiono jako złoczyńców, którym nie dopisało szczęście i zostali odkryci.

W nocy z tamtej strony dochodziły powarkiwania i krzyki, które oznajmiały plemieniu, że Ejji i jej mąż są pożerani przez wilki, trzymające się z dala od chat, gdzie bały się zbliżyć, w strachu przed ogniem i wilczymi dołami, chyba że wiedzione głodem. Śmierć tych dwojga tak rozzłościła ludzi, że wielu pobiegło do pieczary, by urągać Wi, z którego rozkazu tak się stało; krzyczeli, że zabicie mężczyzny i kobiety za to, iż chcieli się pozbyć bezużytecznego bękarta, jest zbyt surowe. Wielkie było ich zdziwienie, kiedy w wejściu do pieczary zobaczyli trzy martwe wilki i stojących za nimi, związanych za ręce i nogi Ejji i jej męża.

Wtedy pojawił się Pag, trzymając w ręku czerwoną włócznię i powiedział:

- Słuchajcie! Ta para sprawiedliwie została skazana na śmierć za to, że sami wydali na nią swoje dziecko. Jednak Wi Wódz, Moananga jego brat i ja Pag poszliśmy tam wcześniej z psami i czekaliśmy nocą w pobliżu, ukryci, by nas nie zobaczyli. Przyszły wilki, sześć czy osiem i rzuciły się na tych dwoje. Wtedy puściliśmy psy i sami ryzykując życiem zaatakowaliśmy bestie, zabijając trzy i raniąc inne tak, że uciekły. Potem odwiązaliśmy Ejji i jej męża i zanieśliśmy ich tu, gdyż

z przerażenia prawie nie mogli iść. Teraz z rozkazu Wi uwalniam ich, by powiedzieli wszystkim, że jeżeli jeszcze jedna dziewczyn­ka nowo narodzona zostanie porzucona, ci którzy tego się dopuszczą, zostaną zostawieni by umrzeć i nikt im nie pomoże.

Tak więc Ejji i jej mąż zostali rozwiązani i odczołgali się okryci wstydem, a za swój uczynek Wi zyskał honor, podobnie jak Moananga, a nawet Pag. Po tym wydarzeniu, nie wyrzucano więcej dziewcząt, by umarły lub pożarły je wilki, za to rodzice przynosili je do Wi, ponieważ, jak twierdzili, nie mogli ich wyżywić. Zgodnie z obietnicą przyjmował te niemowlęta do pieczary, oddzieliwszy dla nich jej część blisko światła i ognisk. Tutaj ich matki musiały przychodzić, by je karmić zanim nie dorosną na tyle, by oddać je pod opiekę innym kobietom, które on wybierze.

Te wszystkie zmiany wywoływały wiele dyskusji w plemieniu i podzieliło się ono na dwa obozy, jeden opowiadający się za nimi, a drugi przeciw. Jak dotąd jednak nikt nie kłócił się z Wi, który - jak wszyscy wiedzieli - był lepszy i mądrzejszy od innych wodzów znanych z historii. Poza tym ludzie mieli inne zmartwienia, gdyż teraz, latem trzeba magazynować żywność na długą zimę.

W tej mierze Wi i jego Rada skłaniała wszystkich do pracy według sił, nawet dzieci posyłano na zbieranie mewich jaj, kazano im też rozkładać do wysuszenia oczyszczone wpierw dorsze i inne ryby, a potem pilnować dzień i noc, by wilki i lisy ich nie porwały. Dziesiąta część całej tej żywności przeznaczona była dla wodza i osób od niego zależnych. Później połowa tego, co zostało, była magazynowana na przyszłość, albo w pieczarze lub w lodzie u podstawy lodowca, przykryta stertą kamieni, dla ochrony przed wilkami i drapieżnikami.

Tak to Wi pracował od świtu do nocy, z Pagiem, który mu pomagał. Zarządzał wszystkim, aż padał ze zmęczenia i zasypiał, zanim się jeszcze położył - on, który przedtem większość dni spędzał polując. W nocy czasami odpoczywał w chacie Aaki, gdyż ona dotrzymywała słowa i z powo­du Paga nie przychodziła do pieczary. Tak więc żyli w pozornej zgodzie i rozmawiali o zwykłych, codziennych sprawach, ale już nie o tym, o co się kłócili.

Chłopak, Foh, chociaż spał u matki, jak mu kazano, coraz bardziej żył wraz z ojcem, ponieważ tam był tak serdecznie witany, zaś Aaka była zazdrosna o chłopca, to Foh wiedział czy też wyczuwał.

Zima przyszła bardzo wcześnie. Właściwie tego roku w ogóle nie było jesieni. Nagle, pewnego spokojnego dnia, kiedy słońce świeciło, choć nie dając ciepła, Wi, spacerując po wybrzeżu z Urkiem, Moananga i Pagiem - był bowiem tak zajęty, że musiał korzystać z ich porad - usłyszał dźwięk niczym grzmot i zobaczył, jak tysiące kaczek zrywa się, kołuje i odlatuje na południe.

- Co je przestraszyło? - zapytał, a Urk odpowiedział:

- Nic, ale kiedy byłem chłopcem ponad siedemdziesiąt wiosen temu, pamiętam, że zrobiły dokładnie taką samą rzecz mniej więcej w tym samym czasie, a

potem nadeszła najsroższa i najdłuższa zima, a było tak zimno, że wielu ludzi poumierało. Może jednak ptaki się czegoś przestraszyły, ruchów ziemi, kiedy daleko na północy lód pęka pod koniec lata. Jeżeli tak, to wrócą. Jeśli nie, to zobaczymy je dopiero przyszłą wiosną.

Kaczki nie wróciły, chociaż odfrunęły w takim pośpiechu, że setki młodych kacząt, które ledwie umiały latać, zostały w tyle i dzieci je wyłapały, a potem złożono je w lodzie. Także foki, które płynęły z południa i inne stworzenia odeszły ze swoimi młodymi, podobnie jak większość ryb. Następnej nocy chwycił ostry mróz, na to ostrzeżenie Wi kazał mężczyznom przyciągnąć drzewo na opał ze skraju lasu, gdzie leżało sporo jodeł powalonych przez wiatr. Było to powolne i żmudne zajęcie, ponieważ nie mieli pił, by pociąć drzewa lub poobcinać gałęzie, mogli je jedynie połamać krzemiennymi siekierami. Z doświadczenia liczyli na miesiąc dobrej pogody na te żniwa drzewa, zanim spadnie śnieg.

Tego roku jednak śnieg spadł szóstego dnia, chociaż nie było go dużo, ale ciężkie niebo pokazywało, że jeszcze będzie więcej. Widząc to, Wi, zagonił całe plemię do pracy i porzucając wszystko inne, poszedł z nimi, by upewnić się, że wszyscy robią co im przypadło. Dzięki temu w ciągu czternastu dni nagromadzili taki stos drewna, jakiego Urk Sędziwy nigdy nie widział w życiu, a razem z drewnem sporo mchu na knoty do lamp i mnóstwo wodorostów, pozostawionych przez przypływ, które trzymane przez pewien czas pod ziemią paliły się nawet lepiej niż drewno.

Ludzie pomrukiwali na ten nieprzerwany trud. Ale Wi nie słuchał ich narzekań i bał się, sam nie wiedział czego, kazał więc im pracować przez wszystkie godziny światła dziennego, a nawet przy księżycu. Dobrze się stało, że tak zrobił, bo ledwie zaciągnięto ostatnie pnie na miejsce, chłopcy i dziewczęta poskładali w stosy gałęzie, a wszystkie wodorosty zakopano, zaczął padać wielki śnieg nieprzerwanie przez wiele dni, pokrywając ziemię na grubość stopy, tak że nie byłoby możliwe dotrzeć do zwalonych drzew ani zebrać mchu czy wodorostów. Po śniegu przyszedł mróz i trzymał przez miesiąc.

Nigdy przedtem nie zaznano takiej zimy, jak ta, która zaczęła się od tej śnieżycy, szczególnie że dni wydawały się krótsze niż kiedyś, a to przez ciągłe chmury śnieżne. Zanim tak się stało, całe plemię błogosławiło Wi za to, że zgromadził wielkie zapasy jadła i opału, gdyż bez tego niewątpliwie wyginęliby. Wielu starych i chorych umarło, podobnie dzieci, a ponieważ ziemia była zmarznięta i nie można było ich pochować, zabrano ciała na ubocze i przysypano śniegiem, gdzie już dobrały się do nich wilki.

Miesiące mijały, a wilki stawały się coraz groźniejsze, nie mogąc znaleźć pożywienia, odważnie żerowały wokół wioski, a nawet nocą wpadały do chat i porywały mieszkańców, natomiast za dnia warowały, aby złapać dzieci. Wtedy Wi kazał zbudować strome ściany ze śniegu jako ochronę, a w nie­których miejscach utrzymywać ogniska, robiąc wszystko dla odstraszenia bestii. Ze skutego lodem morza przywędrowały białe niedźwiedzie, włóczyły się po okolicy, ku przerażeniu wszystkich, chociaż te stworzenia bały się człowieka i nie zabijały ludzi. Jednak zwabione zapachem dobrały się do zakopanych zapasów i pożarły je, co stanowiło wielką stratę dla plemienia.

W końcu ataki wilków i innych drapieżników stały się tak zaciekłe i częste, iż Wi, poradziwszy się Moanangi i Paga, postanowił wydać im wojnę, zanim więcej ludzi zostanie pożartych. Wśród pokrytych lodem wzgórz za plażą, gdzie stały chaty, była otoczona wysokimi ścianami kotlina, z której nie było wyjścia, z wyjątkiem wąskiego gardła. Wi, chytry myśliwy, miał taki plan - wprowadzić wszystkie wilki do wielkiej dziury otoczonej skałami, a potem zbudować mur u wejścia, by nie mogły się na niego wspiąć i tym sposobem pozbyć się ich. Wpierw musiał jednak przyzwyczaić je do wchodzenia do tego miejsca. Zaproponował zrobić to w następujący sposób:

Ów wieloryb, któremu rekiny wyrwały język, osiadł na brzegu, a raczej w płytkiej wodzie, a kiedy zdechł, plemię zabrało się do roboty, by zdobyć tran i mięso. Robili to i składali wielkie kawały mięsa i tłuszczu na wynurzających się z wody skałach, zakładając, że kiedy woda zamarznie przeciągną je na brzeg. Kiedy jeszcze to zadanie nie dobiegło końca, nadeszły straszne sztormy i musieli zrezygnować z pracy, a potem nastąpiła odwilż i jeszcze większa zawierucha i nie mogli wejść na skały.

Kiedy w końcu zła pogoda ustąpiła, odkryli, że podczas odwilży mięso wieloryba zepsuło się. Stało się więc bezużyteczne i trzeba je było tam zostawić. Teraz kiedy wszystko zamarzło, Wi postanowił zabrać to mięso i umieścić w skalnej niecce, gdzie zapewne zapach przywiedzie wilki. Zaplanowawszy to, zawołał najważniejszych ludzi plemienia i powiedział, co trzeba zrobić.

Słuchali powątpiewając, szczególnie grupa przyprowadzona przez Pitokiti Pechowca i Whakę Złowróżbnego Ptaka, którzy powiedzieli, że słyszeli o napadach wilków na ludzi, ale nigdy o tym, by człowiek atakował wilki w samym środku zimy, kiedy były najgroźniejsze.

- Słuchaj - powiedział Wi - wolisz je pozabijać, czy być pożartym przez nie razem z kobietami i dziećmi? Bo wiedz, że do tego doszło, te bestie szaleją z głodu.

Potem jeszcze przez długi czas się spierali, tak że sprawę trzeba było przenieść na dzień następny.

Tak się stało, że tej nocy wilki, sto lub więcej, przypuściły atak na chaty, wdrapawszy się po ścianach ze śniegu albo przemknąwszy obok ognisk. Zanim udało się je przegonić, rozszarpały kobietę i dwoje dzieci, a innych pogryzły. Po tym wydarzeniu starszyzna zaakceptowała plan Wi, gdyż nie widzieli innego wyjścia.

Wpierw więc posłano najsilniejszych mężczyzn do wejścia do kotliny, gdzie razem zaciągnęli kamienie, których dookoła leżały setki, chociaż wielu nie mogli ruszyć, bo trzymał je mróz. Z tych kamieni zbudowali mur o szerokiej podstawie, o wysokości dwóch mężczyzn, wypełniając szczeliny śniegiem, który wkrótce zamarzł. Zostawili jednak w środku wejście dla wilków, a z boku przygotowali dodatkowe kamienie, by je można było szybko zamknąć. Potem zeszli na plażę i przeszli po lodzie, a tam gdzie był pęknięty brodzili w płytkiej wodzie, by dostać się do tych skał, na których złożyli mięso, teraz grubo pokryte śniegiem. Odkryli jednak, że są pokonani, bo mimo pokrywającego śniegu, mróz tak skuł kawały

mięsa i tłuszczu, że nie mogli ich ruszyć; i tak, zmarnowawszy tyle pracy, wrócili do domu. Whaka ogłaszał głośno, że od razu to przewidział.

Tej nocy Wi i Pag długo i zawzięcie rozmawiali, ale chociaż byli tacy mądrzy, nie potrafili znaleźć rozwiązania. Wi myślał o zapaleniu ognia na mięsie, by je roztopić, ale Pag wskazał, że wtedy tłuszcz zajmie się i spali. Skończyli więc rozmowę i Wi poszedł do Aaki, która zmieniła zdanie i spała teraz w pieczarze z powodu zimna i wilków; zapytał ją o radę.

- Więc kiedy Pag ciebie zawodzi, przychodzisz do mnie po mądrość - powiedziała. - Cóż, nie mam jej wcale. Szukaj jej u bogów, bo tylko oni mogą ci pomóc.

I stało się tak w dziwny sposób, za sprawą bogów, czy też przypadku. W ciemnościach, przed świtem od strony morza dobiegł wielki hałas, ryki i pomruki, a kiedy zrobiło się jasno, Wi zobaczył cale stado wielkich białych niedźwiedzi pełzających w śniegowej mgle. Kiedy odeszły, zawołał Paga i paru innych i poszedł z nimi po lodzie do skał, gdzie leżało mięso. Niedźwiedzie dzięki gigantycznej sile i olbrzymim pazurom, wyczuwszy zapach mięsa, kiedy śnieg usunięto, rozorały grudy, a niezmarznięte mocno wnętrza - dzięki warstwie śniegu - nieco nadgryzione, leżały odsłonięte. Oczywiście wiele zjadły, ale sporo jeszcze zostało.

Wtedy Wi powiedział do Paga:

- Myślałem już, że będziemy musieli obejść się bez przynęty, ale bogowie okazali się nam przychylni.

- Tak - odpowiedział Pag - niedźwiedzie były dla nas dobre i chciał­bym wiedzieć, czy bogowie mogą być niedźwiedziami czy odwrotnie.

Potem kazał wezwać wszystkich mężczyzn plemienia, zanim odsłonięte mięso znowu zamarznie. Przyszło ich wielu z rzemiennymi linami, które przywiązali do kawałów mięsa, a inni z koślawymi plecionymi z trzciny koszykami. Zabrawszy się do pracy, zanim przyszła noc przenieśli tony mięsa do skalnej pułapki, która była spora i mierzyła od ściany do ściany sto kroków. Zostawili tam mięso, żeby zamarzło i wilki nie mogły go wywlec albo zbyt łatwo pożreć.

Tej nocy, obserwując przy świetle księżyca, widzieli i słyszeli, jak wilki gromadziły się przy wejściu do niecki, chodziły tam i z powrotem pełne wątpliwości i obawy przed pułapką. W końcu kilka weszło i pozwolono im odejść bez szwanku, kiedy się nasyciły. Następnej nocy weszło więcej, a następnej jeszcze więcej, ale teraz mało skorzystały z mięsa, gdyż zamarzło na kamień. Czwartego dnia Wi zwołał plemię i przed zachodem słońca posłał młodszych mężczyzn pod dowództwem Moanangi do lasu, by otoczyli wielkim półkolem wilcze kryjówki; mieli się ukryć po kilku razem, żeby nie zostali zaatakowani i nie ruszać się, aż zobaczą ogień na skale. Wtedy mieli ruszyć z krzykiem, kierując wszystkie wilki do przejścia w murze.

I mężczyźni poszli, wiedzieli bowiem, że muszą pokonać wilki, bo inaczej one mogą pokonać ich.

Wtedy Pag zachował się bardzo dziwnie, bo kiedy ludzie już wyruszyli, powiedział:

- Ten plan jest do niczego, Wi, kiedy wilki usłyszą krzyki nie pobiegną do wąwozu, ale rozdzielą się na pary to w tę, to w inną stronę, prześlizgując się między naganiaczami albo na końcach szeregu.

- Skoro tak myślisz, to dlaczego nie powiedziałeś od razu? - zapytał rozzłoszczony Wi.

- Mam własne powody. Słuchaj. Wi. Wszystkie kobiety nazywają mnie człowiekiem-wilkiem, prawda, tym, który zmienia się w wilka i razem z nimi poluje. Cóż, to kłamstwo, ale jest tam ziarno prawdy. Wiesz, że wkrótce po tym. jak się urodziłem, matka porzuciła mnie w lesie, gdzie, jak była pewna, zjedzą mnie wilki, ale wkrótce ojciec mnie znalazł i przyniósł z powrotem. Nie wiesz, że było to w dziesięć dni od chwili wyrzucenia. Jak przeżyłem te dziesięć dni? Nie umiem tobie powiedzieć, ale wiedz, że wykarmiła mnie jakaś wilczyca, gdyż inaczej z pewnością bym umarł.

- Słyszałem o takich rzeczach powiedział z powątpiewaniem Wi - ale uważam je za bajki na zimową porę. Ale dlaczego myślisz, że ta jest prawdziwa? Może ojciec znalazł ciebie tego samego dnia?

- Uważam, że jest prawdziwa, bo kiedy moja matka umierała, wyszep­tała mi tę historię do ucha. Powiedziała, że ojciec, którego niedługo polem zabiły wilki, wyznał jej w tajemnicy, bo bal się mówić o tym otwarcie, że kiedy wyszedł do lasu szukać mych kości i je pochować, znalazł mnie w gnieździe, jakie wilki robią dla swoich młodych i zobaczył jak stała nade mną wilczyca, a ja ssałem jej pierś; może straciła swoje małe. Warknęła na niego, ale uciekła, a on porwał mnie i także uciekł do domu. To matka mi przysięgła.

- Majaczenie umierającej powiedział Wi.

- Nie sądzę - odparł Pag. - A drugim razem, kiedy kobiety mnie wygnały, a raczej ojciec Hengi. któremu wmówiły, że jestem przyczyną nieszczęść, nie miałem dokąd pójść, bo wszystkie ręce były zwrócone przeciw mnie, wędrowałem po lesie, by wilki mogły mnie znaleźć i skończyć ze mną. Dzień zaczynał blednąc, a wilki zbierać się wkoło mnie. Widziałem, jak przemykały między drzewami, by skoczyć na mnie, gdy zapadnie noc. Patrzyłem na nie tępo, nic mnie nie obchodziło, gdyż przyszedłem tutaj jako pokarm dla nich. Zbliżały się. gdy nagle wielka szara wilczyca podbiegła, jakby chciała mnie zagryźć, ale zatrzymała się i powąchała mnie. Trzy razy mnie obwąchała, a potem oblizała i skacząc dookoła ruszyła na inne wilki. szczerząc kły, a futro na grzbiecie miała zjeżone. Samce rozbiegły się, ale dwie wilczyce pozostały, gdyż były głodne. Walczyła z nimi, jednej rozerwała gardło, a drugą raniła tak. że ta uciekła kulejąc i wyjąc. Wtedy ona też odeszła, pozostawiając mnie zdziwionego, aż przypomniałem sobie historię mojej matki i już więcej nie miałem wątpliwości. Byłem pewien, że ta stara wilczyca wykarmiła mnie, a teraz mnie poznała.

- Czy widziałeś ją jeszcze. Pag.

- Tak. Dwa razy powróciła, wpierw po pięciu dniach, a potem po następnych sześciu i za każdym razem przynosiła mi mięso i kładła u stóp. Paskudna padlina, wyrwana z jelenia wykopanego spod śniegu, ale to najlepsze, co miała. Chociaż była wychudła i wygłodniała, oddawała mi swoją porcję.

- Zjadłeś to? zapytał zdziwiony Wi.

- Nic. A miałem, ja, który wpełzł do tej nory, by umrzeć? Na sam widok, robiło mi się niedobrze. Wtedy ty mnie znalazłeś i zaniosłeś do swojej chaty i mojej matki już więcej nie spotkałem. Jednak ona nadal żyje, bo widziałem ja więcej niż raz: tak, tej właśnie zimy widziałem ją, przewodzi teraz stadu wilczych ludzi.

- Dziwna historia - powiedział Wi wpatrując się w niego. - Z pewnoś­cią, jeżeli jej nie wyśniłeś, ty, który zabijasz ich tak wiele, powinieneś być bardziej czuły dla wilków.

- O nie, bo czyż nie zabiły mojego ojca i czy nie zabiłyby mnie? Jednak dla tej wilczycy jestem czuły, udowodnię ci, bowiem w nagrodę za to, co zrobię, proszę o jej życie.

- A co zrobisz?

- To. Teraz, zanim zapłonie ogień, zejdę do lasu i poszukam tej wilczycy, pozna mnie znowu i przyjdzie do mnie. Potem, kiedy ruszy nagonka i bestie się przestraszą, ona pójdzie za mną, a wszystkie wilki za nią, a ja zaprowadzę je do pułapki. Tylko ją uratuję, bo taka moja cena.

- Jesteś szalony - powiedział Wi.

- Jeżeli nie wrócę albo mój plan zawiedzie, nazywaj mnie szaleńcem. Ale jeżeli przeżyję i uda się, wtedy nazywaj mnie mądrym - odpowiedział Pag, śmiejąc się gardłowo. - Do zapalenia ognia została jeszcze godzina, kiedy krawędź księżyca przykryje tamtą gwiazdę. Daj mi tę godzinę, a zobaczysz.

Wtedy nie czekając na dalsze słowa Pag ześliznął się ze skały, na której stali i zniknął w mroku.

- Bez wątpienia jest szalony - mruknął do siebie Wi - i bez wątpienia jest to koniec naszej przyjaźni.

Czekając na mrozie i przyglądając się własnemu parującemu oddechowi, Wi wrócił myślami do sprawy Paga. Dziwne, że całe plemię wierzyło, iż Pag jest towarzyszem wilków. To, co wszyscy przyjmowali było przeważnie prawdą. Jeżeli jedna osoba wyczuła lisa, mogła się mylić, ale jeżeli wszyscy go czuli, z pewnością był lis. Pewnym było także, że Pag nigdy nie bał się wilków; chodził do lasu, kiedy wyły, tak jakby szedł do domu i nic mu się złego nie przytrafiało. Natomiast przed niedźwiedziami i innymi drapieżnikami uciekał jak wszyscy.

Wi przypomniał sobie jeszcze historię zasłyszaną w młodości: kiedy Pag został porzucony przez matkę wkrótce po narodzeniu, z jakiegoś powodu, którego już nie pamiętał, minęło piętnaści dni, zanim jego ojciec poszedł szukać kości, by je pochować. A jednak znalazł go żywym i silnym, przez co, jak mówiła opowieść, ludzie uważali Paga za nieczłowieka, ale potwora zrodzonego ze złych duchów, które wyją wokół chat w środku nocy.

Może to, co mówił Pag było prawdą. Może jego ojciec znalazł go w wilczej norze i widział, jak wilczyca go karmiła. Być może ten sam wilk przyniósł mu mięso, gdy wygnano go po raz drugi. Te zwierzęta bowiem znane były z długowieczności, szczególnie wtedy, gdy zamieszkał w nich duch zmarłego człowieka; a Urk i inni sędziwi utrzymywali, że działo się tak w przypadku wilków lub innych stworzeń, takich jak tygrys szablasty.

Cóż, teraz się dowie, a tymczasem nadeszła pora zapalenia ognia jako sygnału.

Chwilę później Wi spojrzał na księżyc i zauważył, że gwiazda znikała w jego świetlistej krawędzi. Szepnął do Foha, który przykucnął przy nim i z ciekawością obserwował wszystko, jak to chłopiec. Foh kiwnął głową i wrócił po chwili z tlącą się gałęzią, którą przyniósł z małego ogniska, płonącego w dole na uboczu.

Wi wziął ją, podszedł do stosu suchego drewna, które leżało przygotowane na skale, rozdmuchał ją, po czym buchnął płomień, wtedy przyłożył ją do sproszkowanych wodorostów u podstawy stosu. Jak się można spodziewać, wodorosty zajęły się natychmiast niebieskim płomieniem, a od nich cały stos. Wówczas Wi kazał Fohowi iść do domu do pieczary, ale on tylko udał, że posłuchał, bowiem ponad wszystko chciał zobaczyć wielkie polowanie na wilki i ukrył się za skałą.

Myśląc, że Foh odszedł, Wi podczołgał się do starszych mężczyzn, w liczbie ponad pięćdziesięciu, którzy pod komendą Hotoa Wolnomówiącego leżeli pod wiatr, ukryci wśród kamieni, żeby wilki ich nie wyczuły, w pobliżu wejścia do wąwozu. Nakazał mężom gotowość. Kiedy wilki wejdą do środka, tylko na jego rozkaz, nie wcześniej, mają zerwać się, każdy z nich z wielkim kamieniem i zastawić przejście, żeby bestie nie mogły wyjść. Tymczasem muszą poruszać kamieniami, bo inaczej przymarzną do ziemi.

Mężczyźni słuchali tępo, a wielu z nich drżało z zimna lub strachu, albo z obu przyczyn. Whaka powiedział, że serce mówiło mu, iż nic z tego nie wyjdzie. Hou Niestały zapytał, czy nie mogliby zmienić planu i wrócić do domu. Ngae Szaman obwieścił, iż szukał znaku od Bogów Lodów, który był kapłanem, i miał bardzo złowieszczy sen o Pitokiti śpiącym w brzuchu wilka, co niewątpliwie oznaczało, że wszyscy mają zostać zabici i zjedzeni; na tę wiadomość Pitokiti jęknął i załamał ręce. Urk Sędziwy potrząsnął głową i powiedział, że dotąd nikt nie robił takich planów; a przynajmniej jego dziadek mu o tym nie opowiadał, a czego nie robiono przedtem i teraz być nie może. Jedynie Hotoa, mężczyzna o dobrym sercu, chociaż głupi, od­powiedział, że kamienie są gotowe i jeżeli chodzi o niego to zabuduje otwór, nawet jeśli będzie musiał to zrobić sam.

Teraz Wi się rozzłościł.

- Słuchajcie! - powiedział. - Księżyc świeci jasno. Jeżeli ktoś ucieknie, bądźcie pewni, że zauważę to i rozwalę mu łeb, teraz albo później. Tak, pierwszy, który ucieknie zginie - uniósł topór i spojrzał na Hou i Whakę.

Wtedy wszyscy ucichli, bo wiedzieli, że co Wi powie, to zrobi.

Teraz zaczęły pojawiać się wilki, niczym cienie na śniegu, i z wywieszonymi językami dwójkami i trójkami przemykały przez szczelinę do pułapki.

- Nie ruszać się - szepnął Wi. - Tych nie przygnała nagonka, przyszły się tylko najeść, jak przedtem.

Okazało się to prawdą, gdyż wkrótce z wąwozu dobiegło warczenie i dźwięki szarpanego zębami zamarzniętego mięsa przez wygłodniałe zwie­rzęta.

W końcu z daleka dotarły okrzyki, to naganiacze zobaczyli ogień i ruszyli do

pracy. Minęło sporo czasu. Nagle, och! Wszyscy ujrzeli straszny widok, niezliczone stado wilków, setki, wszystkie milczące, powolne, posłuszne niczym zastęp pod dowództwem. I patrzcie! Z przodu biegła wychudzona, szara wilczyca, a przy niej albo biegł trzymając się jej sierści, albo jechał wspięty na jej grzbiecie (tego nie byli pewni z powodu cieni) Pag, Karzeł Pag, Człowiek-wilk!

Wszystkim zaparło dech z przerażenia, a niektórzy zakryli oczy rękoma. Nawet Wi się przestraszył, bowiem wiedział teraz, że opowieść Paga była prawdziwa i wilcze mleko krążyło w jego żyłach, a wilczy spryt opanował jego umysł.

Wielka, szara wilczyca zniknęła w szczelinie; Wi widział jej rozjarzone ślepia i pożółkłe kły, kiedy przebiegała pod nim, a z nią Pag. Och! Weszli do pułapki i wtedy wilczyca uniosła głowę i zawyła głośno. Cała masa wilków, która za nią podążała, jakby na moment się zawahała, ale także uniosły głowy i zawyły, taki to był dźwięk, jakiego ludzie nigdy nie słyszeli. Tak przerażający, że mężczyźni padli bez sił na ziemię. Był to zew matki stada, wezwanie, którego wilki muszą posłuchać. Wtedy cały ich tabun, cisnąc się jeden za drugim, po grzbietach, ruszył za nią do pułapki.

Wszystkie znalazły się w środku, ani jeden z tych setek nie pozostał na zewnątrz i nadszedł czas, by zamknąć przegrodę. Wi otworzył już usta, by wydać komendę, ale zawahał się. Tam był Pag; kiedy wilki odkryją, że są w pułapce, z pewnością rozerwą go na kawałki i tak samo wilczycę, za to, że poprowadziła je na śmierć. Musi już się odezwać, ale Pag! Jak może wydać na Paga wyrok śmierci? Och, Pag jest jeden, a ludzi wiele, a jeżeli znowu wilki się uwolnią, rozwścieczone, nikt z nich nie przeżyje.

- Do muru! - zawołał chrapliwie i sam, dźwigając wielki głaz, skoczył do
przodu.

Wtedy to ze szczeliny wyszła matka-wilczyca, a z nią Pag cały i zdrowy. Pochylił się nad nią i szepnął coś do ucha, a obserwatorom wydawało się, że ona słuchała i polizała go po twarzy. Aż nagle wystrzeliła niczym strzała i uciekła.

Na jej drodze stał Pitokiti Pechowiec, który rzucił się do ucieczki. Z warknięciem uszczypnęła go, wygryzając wielką dziurę w boku i pobiegła dalej. Już więcej jej nie widzieli.

- Budować! - krzyczał Wi. - Budować!

- Tak, tak, budować! - powtórzył jak echo Pag. - I to szybko, jeżeli chcecie widzieć jeszcze słońce. Ja idę, moja robota skończona - powlókł się między nimi, a oni nawet wtedy rozstępowali się.

Wi podbiegł do szczeliny i rzucił swój kamień. Ponad wznoszącym się stosem pojawiła się głowa wilka; uderzył ją toporem, a wilk padł martwy, jednocześnie dobiegł odgłos rozrywania go kłami i pożerania przez po­bratymców. To dało im trochę wytchnienia. Stos kamieni rósł, ale wilki napierały całym ciężarem. Niektóre padały, albo rezygnowały, ale nawet najstrachliwsze walczyły desperacko z kamiennymi grotami włóczni, maczu­gami i toporami, wiedząc, że jeżeli uwięzionej hordzie uda się wspiąć albo przerwać mur, będzie to ich zwycięstwo. Więc

jedni walczyli, a drudzy budowali, a inni przynosili kosze ze żwirem albo śniegiem z głębokich dołów, którym posypywali kamienie, gdzie natychmiast wypełniał szczeliny i zama­rzał, zamieniając je w forteczny mur.

Jednak niektóre wilki wspięły się po grzbietach innych, a stamtąd skakały na niedokończony jeszcze mur. Większość z nich uciekła, ale te najbardziej zacięte walczyły z ludźmi, raniąc ich, tak że jeden starzec zmarł od ran.

W całym tym hałasie i zamieszaniu, nagle Wi usłyszał wołanie o pomoc i odwrócił się, ponieważ wydawało mu się, że zna ten głos. W świetle księżyca, odbitym w śniegu, zobaczył Foha, syna, walczącego z ogromnym wilkiem. Bestia rzuciła się z warknięciem. Foh pochylił się i przyjął jego ciężar na kamienne ostrze włóczni. Młodzieniec padł, a na niego osunął się zwierz. Wi rzucił się naprzód z myślą, że ujrzy rozerwane gardło. Dotarł do miejsca zbyt późno, bo oboje Foh i wilk leżeli sztywno. Używając wszystkich sił, odciągnął drapieżcę. Pod spodem leżał Foh, cały skrwawiony. Myśląc, że umiera, Wi uniósł go, bo kochał chłopca tak jak nikogo na świecie. Nagle Foh wyśliznął się z jego rąk i stanął na nogach, głęboko dysząc.

- Patrz, Ojcze, zabiłem bestię! Włócznia mi pękła, ale patrz, jej koniec tkwi w jego karku. Miał już zęby na moim gardle, gdy nagle rozdziawił paszczę i zdechł.

- Wracaj do domu - powiedział Wi szorstko, ale w sercu dziękował Bogom Lodów, ponieważ jego jedyny syn ocalał.

Potem ruszył szybko do muru, i już nie opuszczał go, aż wznosił się tak wysoki, że żaden wilk na świecie go nie mógł przeskoczyć. Nie można się też było na niego wspiąć, gdyż górne kamienie ułożono tak, iż kierowały się do wnętrza pułapki. Później Wi jeszcze czekał, aż mokry żwir i śnieg mocno zamarzną i wiedział, że przed nadejściem wiosny, żadna siła ich nie ruszy.

W końcu praca była gotowa, a na wschodzie błysnął świt krótkiego zimowego dnia. Wtedy Wi wspiął się na mur i zajrzał do pułapki. Jeszcze tonęła w zupełnych ciemnościach, gdyż księżyc osunął się za wzgórza, ale dojrzał tam setki ruchomych zaciętych oczu, a góry odbijały echem wycie uwięzionych bestii.

Tak wyły przez wiele dni, najsilniejsze pożerały te słabsze, aż w końcu w ciemnym wąwozie zapanowała cisza, bowiem wszystkie padły.

ROZDZIAŁ IX

WI SPOTYKA TYGRYSA

Minęły dwa dni, a przez większość czasu Wi spał. Rzeczywiście, po walce z wilkami był śmiertelnie zmęczony, i to nie z powodu pracy czy samego zmagania się z nimi, ale z zadziwienia na widok Paga niewiarygodnie bratającego się z wielką wilczycą, i przerażenia na myśl, że wilk mógł rozerwać gardło Foha, a także z obawy, że cały zastęp mieszkańców lasów pokona ścianę i rozerwie jego i towarzyszy na strzępy.

Gdy budził się czasami ze snu, Aaka była dla niego miła, o wiele bardziej niż kiedykolwiek od czasu, kiedy zabił Hengę. Rozpierała ją duma z jego czynów i sławy, które były na ustach wszystkich. A kiedy wstał z łoża, przyniosła mu jedzenie i przemawiała do niego czule, co cieszyło Wi, który kochał Aakę, żonę jego młodości, chociaż ostatnio odwracała od niego twarz. Kiedy jadł, a Aaka podawała mu jadło po kawałku, jak było w zwyczaju kobiet plemiennych, przyłączył się do nich Moananga i zaczął rozmawiać o tamtej nocy strachu.

- Całe dobro było z tobą, Bracie - powiedział - bo my przedzieraliśmy się przez las, raniąc stopy, łamiąc golenie na pniach drzew i gałęziach ukrytych w śniegu, zupełnie bez celu.

- Nie widzieliście wilków? - zapytał Wi.

- Ani jednego, chociaż słyszeliśmy ich wycie z daleka. Zdaje się, że wszystkie poszły już wcześniej, poprowadzone przez pewnego naszego przyjaciela, który potrafi oczarować wilki, jeżeli to, co słyszę jest prawdą - wzruszył ramionami. - Jednak widzieliśmy coś innego.

- Co takiego?

- Wielką bestię w paski, tygrysa o zębach niczym groty włóczni, zwierza, którego skórę, a raczej to, co z niej zostało nosisz dzisiaj, a która od samego początku należała do Wodza Plemienia.

Taka była prawda, gdyż od pokoleń, ci, którzy zamieszkiwali pieczarę nosili tę szatę, choć nikt nie wiedział, jak zdobył ją ten pierwszy. Co więcej, mimo że tradycja opowiadała o wielkiej tygrysiej bestii, niegdyś ter­roryzującej plemię, nikt z żywych jej nie widział. Więc chociaż opowiadali o niej, wszyscy myśleli, że to gatunek wymarły albo przeniósł się gdzie indziej.

- Co robił? - zapytał Wi, poruszony, jak to myśliwy.

- Wyłonił się spomiędzy drzew i śmiało krocząc naprzód wskoczył na skałę i stanął tam, machając ogonem; wpatrywał się w nas. Krzyknęliśmy, myśląc, że się przestraszy, ale nie zwracał uwagi, stał tylko i prychał niczym żbik, a oczy mu płonęły. Nagle tygrys przestał prychać i wbił ślepia w Finna. Finn stał z przodu;

był to człowiek znienawidzony przez Hengę i miał obiecaną z jego rąk śmierć, przez to musiał ukrywać się w lasach. Finn zobaczył wzrok tygrysa i odwrócił się, by uciekać. Wtedy tygrys skoczył; nigdy nie widziałeś takiego skoku. Przeleciał ponad głowami innych i wylądował Finnowi na plecach, a ten się przewrócił. W następnej chwili tygrys miał go w paszczy i uciekł z nim, jak żbik robi to ze złapanym ptakiem. Wtedy widzieliśmy Finna po raz ostatni.

- Dziwne, że bestia wybrała tego, kogo Henga, Człowiek-tygrys nienawi­dził - powiedział Wi.

- Tak, Wi, tak dziwne, że ludzie wierzą, iż to duch Hengi wstąpił w tygrysa.

Teraz Wi się z tego nie śmiał, ponieważ ten lud wierzył, że duch złego człowieka często zamieszkuje w jakiejś strasznej bestii i nie można go zabić, a on mści się na tych, których nienawidził za życia, albo na ich dzieciach. Dlatego tylko powiedział:

- Skoro tak, to chyba muszę się mieć na baczności; jeżeli Henga nienawidził Finna, to mnie dziesięć razy więcej i ma powód po temu. Zabiłem Hengę i przysięgam, że jeżeli będzie nas kłopotać, to zabiję także tego tygrysa, chociaż nie wiem, skąd ta bestia przyszła.

W tej chwili pojawił się Pag, na co Aaka, przysłuchująca się opowieści o śmierci Finna, odeszła, rzucając przez plecy:

- Oto idzie ten, który może pokaże ci, jak wprowadzić tygrysa do pułapki. Bo, czyż tygrys nie jest dużym wilkiem w paski?

Inni także pierzchli na bok, kiedy zbliżył się Pag, mimo że byli mu wdzięczni za jego czyn. Ci, którzy zawsze bali się Paga, bali się go teraz o wiele bardziej. Tak, nawet Moananga odsunął się ustępując mu miejsca.

- Nie obawiaj się - powiedział drwiąco Pag. - Szara wilczyca uciekła daleko i żaden z jej pobratymców nie podąża już za mną. Byłem je właśnie oglądać. Walczą i pożerają siebie wzajemnie tam w wąwozie i chyba już niedługo wszystkie padną, bo tej ściany nie pokonają ani górą ani dołem.

- Powiedz mi Pag - zagadnął Moananga śmiało, jak miał w zwyczaju. - Kim ty jesteś, człowiekiem czy wilkiem ukształtowanym na podobieństwo karła?

- Znałeś mojego ojca i moją matkę, Moanango, powinieneś więc sam dać sobie odpowiedź. Jednak we wszystkich ludziach jest coś z wilka, a z pewnych powodów, o których słyszał Wi, we mnie jest może więcej.

- Tak też ludzie myślą, Pag.

- Naprawdę, Moanango? Skoro tak, to powiedz im ode mnie, że nie jestem wilkiem, który da się złapać w pułapkę, a także, że jak zostawią mnie w spokoju, to ja ich też. Jeśli jednak nie zrobią tego, to poczują moje kły.

- Jak poprowadziłeś wilki, Pag?

- Czemuż chcesz poznać sekrety, Moanango? Jednak skoro chcesz wiedzieć, powiem ci, a ty możesz przekazać to innym. Matka ich wszystkich jest moim przyjacielem. Poszedłem do lasu i zawołałem ją. Kazałem jej iść za mną jak psu. Poszła, a cała reszta za nią. To wszystko.

Moananga popatrzył wątpiąco na Paga i powiedział:

- Chyba coś jeszcze się za tym kryje, Pag.

- Tak, Moanango, zawsze jest coś więcej, dla tych, którzy potrafią szukać. My daleko nie widzimy i wiemy bardzo mało, Moanango, nie wiemy nawet, kim byliśmy przed urodzeniem i kim będziemy po śmierci.

W odpowiedziach Paga było coś tak ponurego, że chociaż Moananga był ciekawy, nie zadawał już więcej pytań, tylko powiedział:

- Jeśli jest w człowieku coś z wilka, to coś z człowieka może być w tygrysie
- i powtórzył mu tę samą opowieść, którą przedstawił Wi.

Pag słuchał z zaciekawieniem i odpowiedział:

- Kiedy jedna chmura odejdzie, przychodzi następna; wilki pokonane,
jest tygrys. Czy Henga zamieszkuje w tym zwierzu, nie wiem. Ale skoro tak,
im szybciej się go zabije, tym lepiej - spojrzał tu na Wi i na Foha, który stał
przy ojcu i obejmował go ramieniem. A potem poszedł po swoje jedzenie,
gdyż był głodny.

Od tego dnia tygrys stał się dla plemienia takim problemem jak przedtem wilki, chociaż był tylko jeden, a tamtych było wiele. Czaił się poza wioską w ciemnościach nocy, a kiedy robiło się jasno i ludzie wychodzili z chat, rzucał się, porywając zdobycz i uciekał. Żaden płot nie mógł go powstrzymać, nie stąpnął też na żadną pułapkę, a ruchy miał tak szybkie, iż nikt nie mógł trafić go włócznią. Zauważono jednak, że wszyscy porwani, to ludzie, których Henga nienawidził, albo ich dzieci, także kobiety, które kiedyś należały do niego, a teraz wyszły za innych. Dlatego w ludziach rosło przekonanie, że w tygrysie zamieszkiwał duch Hengi. Kapłan Ngae i jego żona Taren, poradziwszy się Bogów Lodów, powrócili w przekonaniu, że tak jest.

Rozważając te rzeczy, Wi bardzo się obawiał, ale nie o siebie, tylko o Foha. Z pewnością prędzej czy później chłopak będzie porwany, a może wpierw przyjdzie kolej na niego samego. Ludzie żyli w strachu i nikt nie opuszczał chaty, dopóki nie zrobiło się zupełnie jasno, a po wsi poruszali się w grupie.

Z dużym opóźnieniem w końcu przyszła wiosna. Śnieg stopniał, a w lesie pojawiły się jelenie. Wi miał nadzieję, że teraz wielki tygrys o błyszczących zębach przestanie zabijać ludzi, a nasyci się dziczyzną, albo odejdzie tam skąd przyszedł, by poszukać towarzyszki. Wydawało się, że jest on ostatnim przedstawicielem gatunku, który nie może znaleźć partnerki, bo po prostu jej nie ma. Przynajmniej przebywał w wielkich lasach graniczących z plażą, żyjąc raz w jednym, raz w drugim miejscu. Poza tym nadal szukał ofiar, gdyż między wiosną, a pierwszym miesiącem lata porwał trzy, a skończyło się to tym, że nie mieli odwagi szukać jedzenia, nie będąc pewnymi, czy pasiasta bestia nie skoczy z jakiejś kryjówki, bowiem zdawało się, iż cały czas ich obserwuje i zna wszystkie ruchy.

W końcu ludzie zebrali się na placu i posłali Wini-wini Trzęsącego do Wi, by prosił go o rozmowę. Poszedł w towarzystwie Paga. Potem ustami Urka Sędziwego zwrócili się do niego:

- Ten tygrys o wielkich zębach, który według nas jest Hengą w zwierzę­cym kształcie, zabija nas. Domagamy się, żebyś Ty, który pokonałeś Hengę i zamieniłeś go w tygrysa, Ty, który jesteś potężnym Myśliwym i naszym wodzem, zabił tygrysa, tak jak Hengę.

- A jeśli nie potrafię albo nie zdołam, co wtedy? zapyta) Wi.

- Wtedy, jak nam starczy sil, zabijemy ciebie i Paga i wybierzemy nowego wodza - odpowiedzieli przez Wini-wini usta. - A jeśli nie zdołamy, to przestaniemy słuchać ciebie i twych praw i odejdziemy z tego miejsca, w którym żyliśmy od zarania; poszukamy sobie innego domu z dala od tygrysa.

- Może tygrys pójdzie z wami - ponuro zauważył Pag z drwiącym uśmiechem na brzydkiej twarzy, a te słowa nie ucieszyły ich, bo o tym nie pomyśleli.

Zanim któryś z nich odezwał się, Wi przemówił powoli i poważnie:

- Wydaje się mi, że mam wśród was wielu wrogów. I mnie to nie dziwi, gdyż na wiele sposobów miniona zima była najbardziej zła, z ostrzejszymi mrozami i dłuższym śniegiem, a przez to spowodowała wiele śmierci i chorób. Wielu z nas zginęło; wpierw przez wilki, które są już zniszczone, a potem przez tygrysa; nawet bogowie, którym składaliśmy ofiary, nie pomagają nam. Teraz wy mi mówicie, że muszę zabić tygrysa albo wy mnie zabijecie i znajdziecie nowego wodza, do czego macie prawo według starego obyczaju. A jeżeli nie zdołacie, wtedy mnie zostawicie i odejdziecie stąd szukać nowego domu, z dala od miejsca, w którym się urodziliście.

Słuchajcie, Ludu Plemienia. Mówię wam, że nie potrzebujecie wędrować po to, by może znaleźć jeszcze gorsze niebezpieczeństwa. Wkrótce wyruszę na poszukiwanie tygrysa i stawię mu czoła, lak samo jak Hendze, którego duch, jak myślicie, mieszka w tej skórze. Może zabiję go, ale prawdopodob­nie zginę, a wtedy wy musicie walczyć z bestią jak najlepiej potraficie albo lepiej uciekajcie. W żadnym razie nie ma potrzeby byście mnie zabijali, bo wiedzcie, że jestem zmęczony tą władzą. Jakiś czas temu uwolniłem was od tyrana, który was mordował, tak samo jak zabił moją córkę, a od tamtego czasu pracuję dzień i noc dla dobra wszystkich i jak najlepiej chcę wam służyć. Skoro jednak twierdzicie, że was zawiodłem, a ja myślę tak samo - bo inaczej bardziej byście mnie kochali - jest mym życzeniem złożyć dowództwo, a jeśli obyczaj na to nie zezwala, stanę nieuzbrojony, a ten, którego wybierzecie na mojego następcę, zakończy me życie maczugą lub włócznią.

Wybierzcie tego człowieka, któremu się poddam. Jednak, jeśli chcecie posłuchać mojej ostatniej rady jako waszego wodza, kiedy już tak zrobicie, każcie mu oszczędzić mnie jeszcze trochę, żebym mógł pójść i zabić tygrysa. Jeżeli przypadkiem nie zginę, wrócę, a wtedy możecie zrobić ze mną, co chcecie. Każecie żyć i cierpieć jako jeden z was, jak wtedy zanim zostałem wodzem albo skończycie ze mną.

Kiedy ludzie usłyszeli te słowa i zrozumieli ich szlachetność, zawstydzili się. Byli także zakłopotani, gdyż nie wiedzieli, kogo wybrać na wodza, jeżeli w ogóle znajdzie się ktoś, kto objąłby ten urząd. Co więcej, Pag nie ułatwił im tego, gdyż nowy wódz - jak ogłosił wszem - będzie musiał znaleźć kogoś, by stawił mu czoła i to w ciągu godziny. Kiedy usłyszeli to, odwrócili wzrok, a szczególnie ci, którzy z utęsknieniem spoglądali na pieczarę, bo chociaż Pag był karłem, siłę miał okropną. Poza tym był wilkiem i niewątpliwie mógł wezwać na pomoc sity z ziemi lub

powietrza, a może swoją matkę wilczycę, czy duchy wyjące po nocy. Jednak jakiś glos zawołał imię Moanangi, na co on odpowiedział:

- O nie, głupcze! Jestem z mym bratem i mówię wam, że jeżeli wy rzucicie go, to dlatego, że bogowie odebrali wam rozum, bo gdzie znajdziecie odważniejszego. dzielniejszego i uczciwszego? Dlaczego sami nie ruszycie na tygrysa i nie zabijecie go? Może boicie się?

Nikt nie odpowiedział. Przez chwilę mruczeli coś między sobą za­kłopotani, a potem jednym głosem wykrzyknęli:

Wi jest naszym Wodzem. Nie chcemy innego wodza.

Kłopot się skończył.

Tej nocy Wi i Pag naradzali się. jak pokonać tygrysa. Debatowali zawzięcie, ale nie widzieli żadnego rozwiązania. Próbowano już wszystkiego. Drapieżnik nie wchodził do najlepiej zamaskowanych pułapek, nie jadł mięsa zatrutego sokami pewnej ryby. która po zgniciu była śmiertelna, nie bal się ognia i nie można go było przegonić. Dwa razy liczne grupy mężczyzn wychodziły, by go zaatakować, ale wpierw ukrył się, a następnym razem napadł na nich. uderzył wielką łapą jednego z nich i zniknął, a potem już nie mogli wychodzić.

- Ty i ja musimy sami z nim walczyć - powiedział Wi, ale Pag potrząsnął głową.

- Nasze siły nie wystarczą - odpowiedział. - Zanim wymierzyłbyś mu cios swym toporem, zabiłby nas obu. A może - skoro jak mówią ludzie, mieszka w nim duch Hengi - nie zmierzy się znowu z toporem i ukryje się.

Wtedy podszedł do wyjścia i tępo wpatrzył się w złamane drzewo, gdzie w świetle księżyca, nadal tkwiła poczerniała głowa Hengi; długie loki powiewały na wietrze. Wrócił i powiedział:

- Ten tygrys musi być bardzo samotny, skoro nie ma ani przyjaciela ani partnerki. Pożyczysz mi to odzienie Wodza, Wi? Jeżeli zgubię, to obiecuję ci lepsze.

- Po co? - zapytał Wi.

- Później ci powiem. Czy pożyczysz mi tę szatę i naszyjnik z tygrysich kłów?

- Weź je, jeśli chcesz - powiedział zmęczony Wi, wiedząc, że nie ma sensu szukać sekretów w mrocznym sercu Paga. - Zabierz je i władzę, jeśli chcesz, bo mam już tego wszystkiego dosyć, a tylko jeszcze raz stanę się myśliwym i koniec.

- Myśliwym będziesz - powtórzył Pag. - Najwspanialszym z myś­liwych. A teraz już więcej nie mów mi o tygrysach, chyba że wyczuję je nosem przez sen.

Od tej pory przez kilka dni Pag znikał na całe godziny, a kiedy wracał w nocy, zawsze wydawał się bardzo zmęczony. Wi zauważył także, że brakowało innych rzeczy, jego tygrysiej skóry wraz z naszyjnikiem, głowy Hengi ze złamanego drzewa przed jaskinią, a została z niej tylko skóra i kość. Aaka zapytała go, dlaczego nie nosi swego odzienia. Odpowiedział:

- Zima mija i robi się za ciepło.

- Ja nie czuję żadnego ciepła - odparła. - A dlaczego nie masz naszyjnika?

- Ponieważ wiosną skóra jest delikatna, a on mnie drapie.

- Z pewnością Pag jest dobrym panem dla ciebie - kontynuowała Aaka. - Sam nie odpowiedziałby milszym językiem. Ale gdzie on tak potajemnie chodzi?

- Nie wiem, Żono. Miałem zamiar zapytać ciebie, która tak uważnie go obserwujesz.

- Chyba potrafię ci odpowiedzieć, Wi. Niewątpliwie chodzi na polowanie ze starą matką wilczycą, bowiem musi, kiedy go woła, to dlatego wraca do domu tak zmęczony. Słyszałem, że ostatnio wykopano ze śniegu naszych zmarłych i pożarto.

- Nie zgłoszono mi tego.

- Nawet wodzowi nie mówi się wszystkiego, szczególnie o tych, których kocha - odpowiedziała Aaka i odeszła, śmiejąc się.

Dwie noce później Pag podszedł do wejścia do jaskini i pośliniwszy palec, sprawdził dokładnie kierunek wiatru. Potem zbliżył się do Wi i szepnął:

- Czy wstaniesz godzinę przed świtem i pójdziesz ze mną zabić tygrysa?

- A może lepiej zabralibyśmy także innych? - zapytał Wi, wahając się.

- Nie. Tylko głupcy dzielą się mięsem z obcymi, nie, chwała będzie tylko nasza. A teraz mnie więcej nie pytaj w miejscu, gdzie wiele uszu.

- Dobrze - powiedział Wi. - Pójdę z tobą by... zabić tygrysa lub samemu zginąć.

Tak też trochę więcej niż godzinę przed świtem, można było zobaczyć, jak ich dwóch wyślizguje się z pieczary niczym cienie. Zanim jednak Wi wyszedł, pocałował Foha, który spał mocno, gdy - jak sądził - już go więcej nie zobaczy. Spojrzał także na miejsce, gdzie spała Aaka i westchnął ciężko. Był w pełni uzbrojony w ciężki topór z jasnego kamienia, dwie włócznie z krzemiennymi grotami i podobny nóż. Pag też miał dwie dzidy i nóż.

Kiedy zostawili za sobą chaty i zbliżali się do lasu, przy świetle księżyca, już blaknącego, oraz przy blasku gwiazd, Pag powiedział, że wiatr, który szalał od kilku dni, chyba stracił siły. A gwiazdy świeciły tak jasno, iż przepowiada­ły dobrą pogodę. Wtedy Wi zdenerwował się i krzyknął:

- Skończ z tym twoim gadaniem o pogodzie i gwiazdach, powiedz dokąd idziemy i ku jakiemu końcowi. Czyż jestem dzieckiem, że musisz trzymać mnie w ciemnocie?

- Tak - odparł Pag. - Chyba jesteś jakby dzieckiem, z którego kobiety potrafią wydostać tajemnice, czego nie można powiedzieć o mnie.

- Wracam do domu - Wi zatrzymał się.

- Ale - kontynuował spokojnie Pag - jeśli chciałbyś posłuchać tej historii, jest krótka. Tylko nie stój jak dziewczyna wypatrująca ukochanego, ale chodź dalej, bo nasz czas też jest krótki.

- W to wierzę - wymamrotał Wi i ruszył.

- Słuchaj - zaczął Pag. - Znasz tamte dwie skały na skraju lasu; ludzie nazywają je mężem i żoną, bowiem są tak blisko siebie, a jednak oddzielnie?

- Tak, znam je. Raz planowaliśmy wykopać tam pułapki, ale zrezygnowaliśmy,

bo podstawy skał schodzą się do środka i niechybnie spotykają się zaraz pod ziemią.

- Ci, którzy chcą wiedzieć, muszą wpierw zobaczyć na oczy - od­powiedział Pag. - Słyszałem to, słyszałem także, iż dziadek Urka próbował raz tam kopać, ale nie udało się, bo skały były połączone. Wiedziałem jednak, że dziadek Urka to wierutny kłamca - a może to sam Urk nim jest - sam spróbowałem zaostrzonym palem i odkryłem, że skały wcale się nie schodzą. Odkryłem jeszcze jedno... otóż tygrys używa tej ścieżki. Żeby więc go nieco wystraszyć, wieszałem tam zużyte odzienie z zapachem ludzkim. Potem zabrałem się do pracy i wykopałem dół, bardzo zgrabny; wąski jak grób, z zaostrzonymi palami w dnie. Później zapaliłem tam ogień, żeby usunąć zapach człowieka. Następnie przykryłem go sosnowymi gałęziami i posypa­łem piachem takim samym jaki jest dookoła; a przyniosłem go w skórze i posługiwałem się muszlą tak, że moja ręka niczego nie dotknęła, zrobiłem też inne rzeczy, które zwiodą tygrysa.

- Tego tygrysa nie da się zwieść - ponuro zawyrokował Wi. - Bo czyż nie jest przebiegły jak człowiek? Ileż zrobiliśmy pułapek, a on każdą z nich obszedł.

- Tak, Wi, tygrys jest sprytny, lecz także jest samotny i kiedy zobaczy, że inny tygrys przeszedł nad dołem i czeka na drugiej stronie, może wtedy także przejdzie, a przynajmniej taką mam nadzieję.

- Inny tygrys! Co mówisz?

- Tego zaraz się dowiesz. A teraz błagam cię, Wi, zapomnij, że jesteś dobrym wodzem, a przypomnij sobie, że jesteś jeszcze lepszym myśliwym i zamilcz, bo wtedy niczego już nie trzeba się obawiać, gdyż wiatr wieje tak, że tygrys nas nie wyczuje.

Dotarli wreszcie do dołu, gdzie w skalnej ścianie była szczelina wysokości dużej sosny, szersza u góry niż na dole, prawdopodobnie wyrzeźbiona tak przez lód lub wodę. U podstawy nie mierzyła więcej niż dwa kroki. Z jednej strony szczeliny leżało trochę kamieni, dość dużych i między nimi Pag kazał się Wi ukryć.

- Leż w pobliżu i bądź szybki, bo świt już blisko i jeżeli, jak mam nadzieję, przyjdzie tygrys, to stanie się to wkrótce - wyszeptał Pag.

- Co ty zamierzasz robić? - zapytał Wi.

- Dowiesz się. Niech cię nie dziwi nic, co zobaczysz i nie ruszaj się dopóki nie zawołam cię albo jak zostaniesz zaatakowany.

Wtedy Pag rozpłynął się w ciemnościach, a Wi klęcząc na ziemi, spoglądał przez szparę między kamieniami. Będąc myśliwym od młodości, przy­zwyczaił się do widzenia w półmroku jak dzikie zwierzęta i dzięki temu zauważył na przykrytym z rzadka śniegiem dnie szczeliny - bo w ocienio­nym miejscu śnieg jeszcze nie stopniał - ślady, takie jakie robi tygrys, z zaznaczonymi pazurami i pomyślał sobie, że Pag się spóźnił, gdyż drapieżnik już tędy przeszedł. Wtedy przypomniał sobie, że to niemożliwe, bo w tym przypadku wpadłby do dołu.

Skąd więc wzięły się te ślady, zastanawiał się. Wkrótce jeszcze bardziej się zdziwił, gdyż tuż nad nim w cieniu skały po tej stronie dołu, pojawił się tygrys.

Skąd się jednak tygrys tam wziął, bo czyż nie przeszli do tego miejsca przez otwartą przestrzeń, gdzie nie rosły żadne drzewa, za to po drugiej stronie szczeliny rosło ich mnóstwo, więc musieliby go zobaczyć. Jednak był to tygrys, gdyż odróżniał jego paski. Co więcej, ryczał jak to czynią drapieżniki i chyba rozrywał szczękami coś leżącego przed nim na śniegu, tam właśnie gdzie miał kończyć się dół.

Wi pomyślał, jeżeli teraz nagle skoczę i z całych sił uderzę go, może złamię mu kark, albo roztrzaskam łeb toporem, zanim jeszcze zdąży się odwrócić. Wtedy przypomniał sobie słowa Paga, że nie wolno mu się ruszać, chyba że dla obrony albo kiedy Pag go zawoła; a także że Pag nigdy niczego nie mówił bez powodu. Więc Wi został na swoim miejscu i obserwował.

Pojawiło się pierwsze blade światło świtu i chociaż tygrys jeszcze krył się w cieniu, wydało mu się nagle, że pożera coś ciemnego i okrągłego, z czego zwisały włosy.

Na bogów! Przecież to głowa Hengi! Teraz Wi zrozumiał wszystko. To Pag jest tym tygrysem! Tak, wewnątrz tej skóry, ubrania Wodza, ukształtowanej przy pomocy gałęzi, siana i wodorostów na podobieństwo tygrysa, krył się Pag, a przed nim leżała wysuszona głowa Hengi, którą udawał, że pożera. I pomyśleć! Kilka chwil wcześniej zamierzał roztrzaskać mu łeb toporem. Na tę myśl poczuł w żyłach chłód, potem zapomniał o tym i o wszystkim innym. Gdyż po dalszej stronie szczeliny, pełznąc powoli z brzuchem przy ziemi, bijąc ogonem na boki, połyskując zębami i sierścią, pojawiło się potworne monstrum, którego szukali. Teraz stał na wyprostowanych nogach, dorów­nując wzrostem jeleniowi. A oczy mu płonęły.

Drugi tygrys poniżej, a raczej Pag w przebraniu, zaryczał jeszcze ostrzej, rwąc czaszkę Hengi. Potwór nastawił uszy i ryknął w odpowiedzi, ale przyjaźnie. Nagle zdawało się, że poczuł głowę Hengi i wpatrzył się weń. Zrobił krok do przodu, wygiął grzbiet i skoczył jak szczenię, które chce się bawić. Tygrys wzbił się w powietrze i czterema łapami wylądował na pokryciu dołu, które pod jego ciężarem zarwało się. Runął w dół, a za nim potoczyła się głowa Hengi. Nie kończący się ryk rozrywał powietrze, kiedy ostre pale, ustawione na dnie przez Paga, wbijały się głęboko w bestię pod naciskiem jego tuszy.

Wi wyskoczył z kryjówki i pobiegł do Paga, który odrzuciwszy wypchaną skórę, stał i patrzył w dół z włócznią w ręku. Wi także popatrzył w dół na olbrzymiego tygrysa, wiercił się na palach, a oczy płonęły mu niczym lampy. Nagle potworne wycie urwało się i przez moment myśleli, że nie żyje. Wtedy Pag krzyknął: Uważaj! Nadchodzi!

Kiedy to mówił, pazury tygrysa pojawiły się na krawędzi dołu w kształcie grobu, a za nimi wielka płaska głowa. Uwolnił się z pali i z całą swoją ogromną siłą wydostawał się z pułapki. Pag wbił w niego włócznię, raniąc mu gardło. Zwierzę uchwyciło ją zębami i przełamało na pół. - Bij! - zawołał Pag i Wi rozbił toporem jego czaszkę - wielki cios. Nawet jednak i to nie zabiło tygrysa. Wi uderzył ponownie i roztrzaskał jedną z przednich łap. Bestia jednak wyciągnęła się i znalazła poza dołem. Zbliżyła się do niego i uderzyła zdrową łapą. Wi uskoczył, nachylając

się tak, że cios przeszedł ponad głową, a Pag odsunął się na drugą stronę. Tygrys podążył za Wi, wznosząc się ponad nim na tylnych łapach, gdyż praw­dopodobnie nie mógł skoczyć z bólu. Wi ponownie uderzył toporem, który dzierżył w obu rękach i ostra krawędź zatopiła się poniżej piersi. Starał się wyciągnąć topór, ale tkwił mocno w ciele bestii i zanim zdołał się uporać, drapieżca upadł na niego, zakrywając go całym ciałem.

Pag podbiegł i pozostałą część dzidy wepchnął w bok tuż za przednią łapą. Wówczas tygrys, który otworzył paszczę, by zmiażdżyć głowę Wi, wydał jęk; szczęki mu się zamknęły, głowa opadła na twarz Wi, pazury schowały się, dreszcz przebiegł całym ciałem i zamarł w bezruchu.

Pag ponownie naparł na wbitą dzidę, jeszcze głębiej ją wpychając, aż przekonał się, że dotarła do serca bestii. Potem ujął jedną z przednich łap i wytężając wszystkie siły, pociągnął za nią, aż martwy tygrys przetoczył się na plecy, odkrywając Wi, całego powalanego krwią.

Pag, myśląc, że wódz nie żyje, wydał żałobny okrzyk, ale na ten odgłos Wi usiadł, odzyskując oddech.

- Jesteś ranny? - zapytał Pag.

- Chyba nie - mruknął Wi. - Nie sięgnął mnie pazurami.

- Może w końcu są jacyś bogowie - powiedział Pag.

- A przynajmniej istnieją diabły - odparł Wi, spoglądając na martwego potwora.

- Będziesz miał nową wspaniałą skórę, płaszcz chwały.

- Powinien pokrywać twoje ramiona - rzekł Wi.

ROZDZIAŁ X

ŁÓDŹ I JEJ ŁADUNEK.

Wi i Pag, wspierając się o siebie - bo chociaż żaden z nich nie został ranny, obaj czuli się bardzo zmęczeni - wrócili do pieczary, gdyż z ciałem wielkiego tygrysa nic sami nie mogli zrobić. Wpierw jednak Pag strząsnął z siebie wodorosty i łozinę, którą wypchał szatę Wodza, by odegrać rolę tygrysa, a skoro i tak Wi by jej nie założył, cały był bowiem powalany krwią i błotem, zarzucił ją sobie na plecy. Głowa Hengi została na miejscu. Dosyć się przysłużyła, a Pag przysiągł, że już więcej nie chce jej mieć tak blisko nosa i zębów.

Kiedy dotarli do chat, było jeszcze tak wcześnie, że nie wyszedł dotąd nikt, od kiedy bowiem ludzie nauczyli się, że o tej godzinie poluje tygrys, przyzwyczaili się do późnego wstawania. Dlatego Wi i Pag weszli do jaskini niezauważeni.

Tutaj jednak już ich oczekiwano, gdyż Aaka, obudzona wcześnie przez Foha wiadomością, że tata gdzieś poszedł, wstała i szukała go. W tej mierze Aaka była dziwna; choć tak ostra dla Wi, kiedy był obecny, gdy nie widziała go, denerwowała się. Tego ranka niepokój szczególnie mocno ją ogarnął. Była pewna, że jest bliski niebezpieczeństwa, a w dodatku Paga także nie było w pieczarze. Dlatego, chociaż tygrys mógł być na czatach, kazała Fohowi pobiec szybko do chaty wujka Moanangi i sprowadzić go do niej.

Przybył więc Moananga, a z nim Tana, bowiem sama nie zostałaby w chacie, a także inni, których wezwał, gdyż z powodu tygrysa, ludzie wszędzie ruszali się razem. Dotarli do pieczary i Moananga zapytał, co się stało. Aaka chciała się dowiedzieć, czy nie widzieli Wi, gdyż nie mogła go znaleźć, albo Paga, który z pewnością jest z nim.

Moananga odpowiedział przecząco i uspokajał ją, gdyż była mocno po­ruszona; mówił, że Wi ma wiele obowiązków, o których nikomu nie opowiada i bez wątpienia one go odwołały. A może, dodał, poszedł do lodowca, by pomodlić się do Bogów Lodów lub poszukać jakiegoś znaku od nich.

Kiedy tak przemawiał, z porannej mgły wynurzył się Wi, od stóp do głów pomazany krwią, wsparty o karła, jak kulawy opiera się na kiju.

- Nie bez powodu kłopotałam się - zawołała Aaka. - Patrzcie, Wi jest ranny.

- Ale jednak idzie, a jego topór jest tak czerwony jak jego skóra - dodał Moananga.

Wi zbliżył się do nich i Aaka zapytała: - Czyja to krew ciebie pokrywa, Mężu? Twoja własna czy innego człowieka?

Ani to, ani to. Żono. To krew tygrysa o wielkich zębach, z którym ja i Pag walczyliśmy.

- Ale skórę Pag ma białą, a ty czerwoną, to dziwne. A co z tygrysem, Mężu?

- Nie żyje. Żono.

Wszyscy wpatrzyli się w niego, a Aaka zapytała: - Czy zabiłeś go?

- Nie - odpowiedział. - Walczyłem z nim, ale chyba Pag z nim skończył. To on obmyślił plan, wykopał pułapkę, zastawił przynętę i to jego włócznia dosięgła serca bestii, gdyby nie to miałbym odgryzioną głowę.

- Idźcie zobaczyć czaszkę tygrysa - odezwał się Pag. - Sprawdźcie, czy topór Wi nie pasuje do dziury w niej. Spójrzcie też na jego łapę i osądźcie, jaka broń ją zdruzgotała.

- Pag! Wiecznie Pag! Czy nic nie umiesz zrobić bez Paga, Mężu?

- Och, tak - gorzko odpowiedział Wi. - Może potrafię pocałować kobietę, gdybym znalazł tylko tę o łagodnym sercu i czystą.

- To czemu nie szukasz? - drwiła Aaka.

Wtedy wszedł głębiej do pieczary i zawołał o wodę, by się umyć, a Pag usiadł przed wejściem i opowiedział o tym, jak Wi zabił tygrysa wszystkim, którzy chcieli wysłuchać opowieści, ale o swojej roli w tej grze nie opowiedział nic.

Pod przewodnictwem Moanangi grupa mężczyzn przyniosła zwierza i ułożyła w miejscu, gdzie wszyscy mogli go zobaczyć. Tego dnia, ci, którzy mogli stanąć o własnych siłach, od najstarszych do najmłodszych przyszli popatrzeć na martwego potwora, co wyrządził im tyle krzywd, a Pag siedział i krzywił się w uśmiechu. Pokazywał, jak topór Wi zmiażdżył czaszkę potwora i jak omal nie odrąbał wielkiej przedniej łapy.

- Ale kto ranił go w serce? - pytano.

- Och, to także Wi - odparł Pag. - Kiedy bestia zaatakowała go ostatkiem sił, uskoczył na bok i pchnął włócznią w serce, a potem tygrys upadł na niego i próbował odgryźć mu głowę.

- A ty co robiłeś przez cały czas? - zapytała Tana, żona Moanangi.

- Ja? Oj, patrzyłem. Nie, zapomniałem, uklęknąłem i modliłem się do bogów o zwycięstwo dla Wi.

- Kłamiesz, Wilku - przerwała mu Tana - bo obie twoje włócznie tkwią w zwierzu.

- Może - odpowiedział Pag. - Skoro tak, to tej sztuki nauczyłem się od kobiet. Jeżeli nigdy nie skłamałaś Tano, w dobrej lub złej wierze, to czyń mi ten zarzut; jeśli tak, to zostaw mnie w spokoju.

Na to Tana zamilkła, bowiem chociaż była słodka i kochająca, dobrze wiedziano, że nie zawsze mówiła prawdę.

Kiedy Wi przyszedł do siebie, odzyskał siły, a jego zgniecione żebra przestały boleć, ludzie przyszli do niego i czcili go za to, że uwolnił ich od tygrysa, tak samo jak i od wilków. Twierdzili, że jest jednym z bogów, który wyszedł z lodu, by ich uratować.

- Tak mówicie, kiedy dobrze się wiedzie i niebezpieczeństwo mija. Ale kiedy jest źle i wisi wam ono nad głowami, co innego mówicie o mnie - odpowiedział

Wi, smutno się uśmiechając. - Poza tym, szafujecie pochwałami tam, gdzie one niepotrzebne, a tam gdzie się należą, wstrzymuje­cie się.

Wtedy aby uwolnić się od tego gwaru, odszedł od nich i udał się na samotny spacer po plaży. Pag został, by zedrzeć skórę z tygrysa i oprawić ja. Teraz bowiem, kiedy wilki nie żyły, tygrys był martwy, Henga morderca pokonany przez Wi. mężczyźni i kobiety, a także dzieci mogły same bezpiecznie chodzić po plaży, szczególnie że niedźwiedzic też już odeszły, czy to z braku jedzenia, czy ze strachu przed tygrysem, nikt nic wiedział.

Wielki wiatr z południa, który tej wiosny szalał przez wiele dni, aż do tej nocy, kiedy to Wi poszedł walczyć z tygrysem, ustal już całkowicie, zostawiając czyste, szare niebo, chociaż, słońca tej wiosny było mniej niż w zeszłym roku. Rzeczywiście, powietrze pozostało chłodne, jakby miał spaść śnieg, chociaż to już nie ta pora. Kwiaty, które powinny zabarwić leśne łąki i zbocza wzgórz, jeszcze nie zakwitły. Ani foki ani ptaki nie pojawiły się w liczbie takiej jak zwykle. Chociaż wiatr ustał, na morzu była wielka fala, a na niej unosiły się kawałki kry, uderzając ponuro o plażę.

Wi właśnie dotarł do szczeliny lodowca i chociaż nie zamierzał iść do czoła lodowca, by spojrzeć na Śpiącego, coś go tam ciągnęło. Jakby niewidzialna nić przyciągała go do tego ponurego, chociaż dla niego uświęconego miejsca, gdyż tu zamieszkiwali jedyni bogowie, jakich znał. Co więcej, pamiętał, że podczas potężnych mrozów zeszłej zimy, a szczególnie, gdy wiał huragan, z lodu dochodziły wielkie głosy, a plemię myślało, że to bogowie się ruszają.

Dotarł do czoła szczeliny i on - biedny dziki - zakrył oczy dłońmi i uklęknąwszy, modlił się na swój sposób. Dziękował bogom, ponieważ, uratowali jego i ludzi, za których odpowiadał. Dali mu siły, by zabił złego Hengę i przy pomocy Paga pozbył się większości wilków, a także tego okropnego tygrysa, w którym - jak wierzyło plemię - przebywał jeszcze duch Hengi. Modlił się też, by prawa, które ustanowił, mogły zaowocować, żeby było dużo jedzenia, żeby jego syn Foh wyrósł na silnego i przestał kaszleć, żeby Aaka była dla niego dobra, bo czul się samotny i pozbawiony przyjaciół, a przez prawo, które sam ustanowił, nie wolno mu było szukać innej żony. W końcu modlił się, by słońce świeciło i żeby zrobiło się ciepło.

Wtedy, tak samo jak przedtem, coś przytrafiło mu się w tym miejscu, coś zdawało przemawiać w jego sercu, przypominając mu. że nie przyniósł żadnej ofiary, a także, że już było za późno na jej poszukiwanie: teraz nie było już wilków i nie mógł zabić zwierza jak wtedy i położyć jego głowy na kamieniu, by bogowie mogli poczuć krew.

A nawet gdyby, cóż za znaczenie miała krew wilków dla bogów; a gdyby miała, czy dobrze było czcić istoty znajdujące zadowolenie w krwi i cier­pieniu? Jeżeli żyli i mieli siły, czyż nie powinni pożądać całkiem innego poświęcenia? Jakiego poświęcenia? Przyszła mu do głowy pewna myśl. Z pewnością wyrzeczenie serca, żałowanie za minione zło. obietnica po­prawy. Ogarnęło go podniecenie. Rzucił się na twarz, szepcząc:

- O Bogowie, niech ja się stanę ofiarą. Dajcie mi siłę abym zobaczył i zrozumiał, bym przeniósł błogosławieństwo na głowy wszystkich, by ich ochronić i

wychować, nawet na krótką chwilę, a potem, jeśli chcecie, weźcie jako zapłatę me życie.

Tak właśnie modlił się Wi i przez moment pomyślał, że jest lepszy od tych, wśród których żył. Wiedział, że w żadnym sercu nie powstałaby taka modlitwa, z wyjątkiem może Paga, gdyby Pag wierzył w cokolwiek. Bowiem nawet wtedy Wi rozumiał, że ten kto nie wierzy, nie może się modlić. Chłopiec, tak długo jak jest przekonany, że widzi coś, czuje lub słyszy, będzie rzucać kamienie w nadziei, że trafi. Kiedy jednak jest pewien, że pod wodą albo na drzewie nie ma nic, jak długo będzie rzucać kamieniami? Taka była między nimi różnica: chociaż nie widział tego, Wi myślał, że coś jest pod wodą czy na drzewie i dlatego dalej rzucał kamienie modlitwy, podczas gdy Pag był przekonany, że nie ma nic i dlatego trzymał kamienie i oszczędzał siły.

Wtedy Wi przypomniał sobie, iż nie ma żadnego powodu, by się przechwalać. Modlił się za ludzi. Ale dlaczego to robił? Och, odpowiedź jest prosta: to nie ludzi było mu żal, ale samego siebie. Jego córeczkę zabrano mu w okrutny sposób. Pomścił jej śmierć na mordercy, myśląc że tym uspokoi duszę. A jednak nie uspokoiła się, gdyż nauczył się, że zemsta nie przynosi ukojenia. Pragnął córki, a nie śmierci jej oprawcy. Dlatego miał nadzieję, że poza życiem jest kraina, gdzie znajdzie ją i innych, których kocha, to dlatego modlił się do bogów. Żal mu było wszystkich, którzy stracili dzieci, gdyż mógł zmierzyć ich cierpienie swoim, ale w gruncie rzeczy najbardziej żal mu było siebie. Swoim własnym nieszczęściem mierzył los innych, a kiedy się o nich bał, faktycznie bał się o siebie i o tych, których kochał, płacąc bólem swego serca i widząc wszystkich światłem własnych oczu.

Te myśli uderzyły Wi, który dzięki nim zrozumiał, że nawet ofiara jaką poniósł dla innych pełna była samolubstwa, ponieważ pragnął uciec od kłopotów, a jednocześnie osiągnąć zaszczyty i pozostawić po sobie uświęcone imię; nie wiedział, że wyższa miara nie jest dana człowiekowi, bo gdyby była, przestałby być człowiekiem i stał się bogiem.

Nagle Wi przerwał modlitwę. Rzucił włócznię swych myśli ku niebu i patrzcie, stała przed nim wbita w ziemię. Skoro nigdy nie mógł się od siebie uwolnić, jakiż miały sens modlitwy? Niech robi to, co do niego należy, jak najlepiej potrafi; niech dźwiga ten ciężar, jak dalece może i przestanie domagać się pomocy, nie wiadomo skąd. W tym gorzkim momencie prawdy upewnił się, że człowiek nie może polować na bogów, gdyż to oni polowali na niego. Nie zwracali większej uwagi na jego prośby, niż on na jęki jakiejś foki, na którą polował, a ona walczyła, by dotrzeć do morza, gdzie będzie bezpieczna.

Wstał z ziemi i spojrzał na czoło lodowca, zobaczył, że daleko się przesunął podczas tej ostrej zimy. Nagle aż cofnął się ze zdziwienia, bowiem przez jakieś okropne czary urzeczywistniły się jego myśli. W czystym lodzie zwykł widywać zarys postaci Śpiącego, a za nim, trochę z boku, jeszcze bardziej niewyraźną postać człowieka, ścigającego Śpiącego. A teraz! Wszystko się zmieniło. Śpiący stał jak przedtem, ale dzięki magii, a może ruchom lodu, postać z tyłu przesunęła się do przodu. Tak stała nie więcej niż krok przed Wi, dziwna i przerażająca.

Był to człowiek, ale takiego Wi nigdy nie widział, ciało miał bowiem pokryte sierścią, czoło płaskie, pochylone do tyłu, a wielka szczęka wystawała poza linię płaskiego nosa. Ręce miał długie, a nogi krzywe; w dłoni trzymał krótki, nie wygładzony kij. Jego smutne, otwarte oczy wydawały się małe, zęby duże i sterczące, głowę pokrywały zmierzwione, poplątane włosy, a z ramion zwisała skóra jakiegoś zwierzęcia, którego przednie łapy związane miał na szyi.

Na twarzy tej szkaradnej postaci zamarł wyraz największego przerażenia, co mówiło Wi, iż umarł nagle i w godzinie śmierci bardzo się bał. Czego? Zastanawiał się Wi. Z pewnością nie Śpiącego, gdyż podczas ostatniej zimy jakiś wstrząs przesunął go naprzód. Nie, obawiał się czegoś innego.

Nagle Wi odgadł. Dawno, dawno temu ten przodek plemienia - gdyż nie znając żadnego innego człowieka, Wi myślał, iż tak musi być - tysiące zim temu, ten człowiek uciekał przed śniegiem i lodem, gdy w jednej chwili runęły na niego i połknęły, a on zadusił się i umarł. Żaden z niego bóg, a biedny człowiek, jeśli rzeczywiście był człowiekiem, którego taka spotkała śmierć, a lód zachował wraz z tą historią, wypisaną na twarzy i w pozie ucieczki.

W takim razie Śpiący nie jest bogiem, a może tylko wielkim, dzikim zwierzem, który żył za czasów tamtego człowieka i razem z nim zginął w podobny sposób, rycząc z otwartą paszczą do niebios o pomoc? Starczy tych bogów! Nie tylko zamieszkiwali lodowiec, a prawdopodobnie byli wszędzie i to nie pod postacią wielkiej bestii czy mężczyzny, który też jak zwierzę wyglądał.

Jakikolwiek był ich koniec, kiedy tak im się przypatrywał, dziwne widzenie nawiedziło Wi. Ten człowiek to on, a wielkie zwierzę to Śmierć, podążająca za nim, lód dookoła był Przeznaczeniem, które połknęło oboje - Życie i Śmierć. Nieokreślone myśli o tych tajemnicach posiadał jego niewykształ­cony umysł, więc zaczął się wycofywać powoli, cały wstrząśnięty i przerażo­ny, gdyż tych reliktów i symboli tragedii nie potrafił do końca pojąć.

Powróciwszy na plażę, Wi dalej ruszył na wschód, wzdłuż mniejszych wzgórz i dolin wypełnionych lodem, chciał bowiem dotrzeć do pewnej, położonej za nimi zatoki, gdzie gromadziły się foki, po przybyciu z południa na gody. Jak reszta plemienia Wi myślał o fokach więcej niż kiedykolwiek, gdyż to one dostarczały większości jedzenia na zimę i innych rzeczy, których potrzebowali.

Szedł przed siebie, aż skręcił za ostrogę skalną, zbiegającą tutaj do samego morza, na wschód od pola lodowego. Dotarł do zatoki otoczonej szerokim białym pasem piasku, a dalej ciągnęła się jałowa, skalista równina.

Porzuciwszy myśli o Śpiącym i człowieku oraz o poważnych sprawach, które poruszyły jego serce, Wi spenetrował oczyma myśliwego wybrzeże, wodę zatoki i skalistą krawędź, oddaloną od plaży o cztery rzuty włócznią, dzięki której, przy odpływie, zatoka była prawie zamknięta - jednak nie dostrzegł ani jednej foki.

Jeszcze bardziej się spóźniają w tym roku, niż w zeszłym - mruknął do siebie i miał właśnie ruszać w kierunku domu, kiedy po drugiej stronie podwodnego grzbietu skalnego, gdzie rozbijały się fale, zauważył jakiś dziwny przedmiot- długi,

zaostrzony na obu końcach. Wpierw pomyślał, że może być to jakieś martwe nieznane mu zwierzę wyrzucone przez morze. Właśnie odwracał się, by odejść, kiedy woda uniosła przedmiot; wydał mu się wydrążony, a w środku zauważył ludzki kształt.

W Wi obudziła się ciekawość i chciał tam dotrzeć. To jednak było niemożliwe, gdyż skalna krawędź z obu końców była zalana wodą, a przypływ zbliżał się szybko, można było jedynie przepłynąć tam z plaży. To prawda, że Wi wspaniale pływał, ale woda była strasznie zimna, a w dodatku unosiły się w niej kawałki lodu, co stwarzało niebezpieczeństwo dla śmiałka; mógł się pokaleczyć ostrymi krawędziami. Pomyślał więc, że wróci do domu i przestanie zastanawiać się, kto leży w wydrążonym przedmiocie, obcym mu, gdyż Wi nigdy nie widział łodzi. Już odwrócił się i zrobił kilka kroków, kiedy po raz drugi tego dnia wydało mu się, że ciągnie go jakaś nić. Tym razem nie do czoła lodowca, ale do skały podwodnej i do tego, co leżało po jej drugiej stronie.

A może jest tam mężczyzna albo kobieta? To wydawało się niemożliwe, gdyż nie istnieli żadni inni ludzie, z wyjątkiem tych z jego plemienia. To, co widział, to jedynie kłoda poorana przez fale i otarta przez kamienie albo jakaś wielka zgniła ryba. Ale skąd mógł wiedzieć, że nie ma innych ludzi, przecież właśnie zobaczył człowieka, który żył przed tysiącami lat, kiedy to otulił go lodowiec, zrodzony w łonie odległych gór, skąd spłynął? Jak mógł być pewien, że on i jego ludzie byli jedynymi dwunożnymi istotami na ziemi, która może być większa, niż sobie wyobrażali?

Och, pójdzie zobaczyć, bo jak nie, to będzie żałować przez całe życie. Gdyby złapał go kurcz w lodowatej wodzie i zatonąłby, albo uderzyłaby go kra - w końcu i tak nie będzie to miało znaczenia. Wtedy Pag zostanie wodzem albo zrobi nim Moanangę, a sam będzie jego doradcą, co bardziej się ludziom spodoba. Każdy z nich będzie opiekować się Fohem, a jeśli nie oni, to Aaka, szczególnie jeżeli jego nie będzie i ona już nie będzie zazdrosna, ponieważ chłopiec kochał go bardziej niż ją. Prawdopodobnie tam na dnie morza panował spokój, bez strachu i nadziei, pytań i rozczarowań. Nie będzie wisieć nad nim los, tak jak wielki Śpiący, który górował nad dziką, włochatą postacią jaka kiedyś była człowiekiem.

Tak rozmyślał Wi, a w międzyczasie zrzucił szatę i odłożył na skałę, kryjąc pod nią topór tak, by - jeżeli nie wróci - Pag i inni domyślili się, że zabrało go morze. Potem szybko skoczył do wody, żeby nie opuściła go odwaga i ruszył ku rafie. Wpierw woda wydawała się lodowato zimna, ale kiedy płynął zamaszyście - rozgrzał się. Czasami zatrzymywał się, by odepchnąć krę lub zbadać bryły lodu pod wodą, czy nie mają ostrych krawędzi.

Także radość z odkrywania nowego, nadzieja na przygodę, pobudzała mu krążenie krwi, już nie był tak zajęty ponurymi myślami i wspomnieniem okropnego człowieka, z którym stał twarzą w twarz przed lodowcem. Czuł się teraz tak samo jak kiedyś, gdy jako chłopiec wspiął się na grań, gdzie nikt inny nie śmiał wejść, by obrabować orle gniazdo. Zniósł na dół jedno młode w koszu na plecach, a orły-rodzice krzyczały dookoła niego i atakowały go; trzymał ptaka przez lata, aż kiedyś psy go zagryzły. Teraz jeszcze raz stał się chłopakiem bez strachu, wolnym od

wczorajszych wspomnień albo przy­szłych lęków, szukającym tylko tego, co dana godzina mu przyniesie.

W końcu Wi dotarł do rafy, bez kurczu i ran. Wspiąwszy się na nią, otrząsnął się jak pies. Potem bardzo ostrożnie stąpał wśród kamieni i wpatrywał się w miejsce, gdzie z wysokości wybrzeża zobaczył dziwny przedmiot o ostrych końcach, w którym leżała jakaś postać. Nie było tego! Nie, jest, tuż pod nim, uniesione przypływem. Było to coś wykonane zapewne przez człowieka, by unosić się na wodzie, znacznie większe niż myślał, dla pięciu lub sześciu osób. Wydawało się, że jest wydrążone z pnia drzewa, grubszego niż te mu znane, gdyż na czerwonym drewnie znać było ślady siekier.

Co więcej, wzrok go jednak nie mylił, bowiem w kłodzie leżała postać przykryta białym futrem, cała, nawet z głową, spoczywająca na wyższym końcu. Nie, nie zupełnie tak, gdyż poza szatą leżały włosy, żółte niczym wiosenne kwiaty na bagnach, także biała ręka, która trzymała drewniany przedmiot, z jego kształtu Wi domyślił się, że musi służyć do sterowania wydrążoną kłodą.

Wpatrywał się uważnie i uświadomił sobie, że to nie jest martwa kobieta - bowiem po delikatnym kształcie ręki poznał iż to kobieta, siny od zimna mały palec właśnie się poruszył, zgiął do środka. Kiedy to zauważył zastanawiał się jeszcze przez chwilę. Co może zrobić? Dopłynąć do plaży z nieprzytomną kobietą było niemożliwe, poza tym zmarłaby w lodowatej wodzie. Jeśli ją w ogóle przenieść, to tylko w tym, w czym leżała. Jednak przeciągnięcie wielkiej kłody przez rafę było ponad jego siły. Dlatego pozostawała tylko jedna rzecz do zrobienia. Przybyła do brzegu ale trochę daleko od zachodniego kanału, którym morze wlewało się i wylewało z zatoki. Zauważył płynąc, że fala się zmieniła i kierowała się teraz w stronę brzegu. Jeśli dopchnie kłodę do kanału, woda zniesie ją do plaży. Skoczył i pchnął kłodę naprzód, była lekka i łatwo się poruszała, nie zanurzała się więcej niż cztery dłonie, więc pokierował nią przez płyciznę, poza zasięg łamiących się fal.

Pchając ją przed sobą, dotarł do krawędzi, gdzie zaczynał się silny prąd ku plaży. Tutaj zatrzymał się na moment, chcąc zanurzyć się w wodzie i płynąć za wydrążonym pniem, sterując nim jednocześnie ręką. Nagle przypomniał sobie, że woda jest okropnie zimna i może chwycić go kurcz, wtedy utonie i dowie się prawdy o bogach i innych sprawach.

Może to byłoby dla niego dobre, ale co się stanie z nią? Bez wątpienia ona, która jest teraz bliska śmierci, także umrze, bowiem nikt tutaj nie przy­chodził, chyba że zapolować na foki, a ich jeszcze nie było na tej odległej i samotnej plaży. A gdyby ktoś tu trafił i przypadkiem zobaczył obcą kobietę, leżącą w wydrążonym drzewie, uciekłby, myśląc, że to wiedźma z morza, o których opowiadało się legendy. Może zabiliby ją, na wypadek gdyby niosła ze sobą klątwę.

Wtedy pomyślał o sobie, może powinien wsiąść do kłody i pokierować nią do brzegu, za pomocą tego, co trzymała w ręku obca? Często, kiedy morze było spokojne, a powietrze ciepłe razem z innymi wsiadał na kloc drewna i przy pomocy

gałęzi wiosłował na jakąś łachę piachu, by łapać ryby. Dlatego odgadł przeznaczenie przedmiotu, który trzymała.

Biorąc bardzo delikatnie wiosło z jej dłoni, Wi wsiadł do kanu i sadowiąc się u stóp kobiety, pchnął łódź na środek kanału. Tutaj porwał ją prąd i zaniósł do przodu, Wi musiał więc jedynie utrzymywać się prosto na kursie, a kiedy prąd osłabł, lekko wiosłował, raz z jednej, raz z drugiej strony, jak zwykł to robić podczas połowu, omijając kry.

W ten sposób dotarli bezpiecznie do brzegu, nagi dzikus i okryta kobieta, na której twarz nie śmiał jeszcze spojrzeć, częściowo dlatego, że był nagi, a częściowo dlatego, że nie wiedział, co ujrzy pod szatą - morską wiedźmę może, która wciągnie go w głęboką wodę?

Kiedy niedawno Wi patrzył na Śpiącego w lodzie i włochatego człowieka, który jakby uciekał przed nim, w sercu porównał go do człowieka gonionego przez Los. Nie wiedział, że Los ma wiele kształtów, a niektóre są całkiem ładne. Nie domyślał się, że leżał przed nim jego los, tak samo śmiertelny, jak monstrualny Śpiący dla włochatego człowieka sprzed tysięcy lat.

ROZDZIAŁ XI

LALEELA

Wi skoczył na piasek i chwytając za rzemień przytwierdzony do dziobu, wciągnął łódź na twardy, mokry brzeg, a będąc silnym zrobił to z łatwością. Potem pobiegł do skały i ubrał się w swoje focze futro i płaszcz z kapturem z wilczej skóry, który nosił na polowania. Wsunął rękę w pętlę topora, nie wiedział ostatecznie, kto kryje się pod tą zasłoną. Powiesił sobie także na ramieniu torbę, w której - podczas wędrówek - trzymał jedzenie na dwa lub trzy dni oraz przybory do rozpalania ognia. Wtedy powrócił do kanu i z bijącym sercem, gdyż jak wszyscy dzicy bał się nieznanego, odciągnął futro otulające leżącą bez przytomności.

W następnej chwili zatoczył się, bowiem nigdy nie widział, nigdy nawet nie marzył o kobiecie tak pięknej, jak ta, którą dało mu morze. Wysoka była i kształtna. Młoda, a wokół niej kłębiły się masy poplątanych żółtych włosów. Chociaż sina od zimna, a tam gdzie działał wiatr ogorzała, jej skóra była biała niczym śnieg. Twarz owalna, regularne rysy. Oczu jej nie widział, gdyż były zamknięte, z czego się cieszył; gdyby były otwarte, wiedziałby, że nie żyje. Zauważył długie rzęsy, zakręcone na policzkach, nie były jednak żółte, lecz ciemne, prawie czarne.

Była ubrana, ale na sposób dla niego obcy, bowiem poniżej piersi zwisała na ramiączkach przechodzących przez jej barki suknia - długa i niebieska, zrobiona nie wiadomo z czego, w talii przewiązana była futrzaną przepaską, z naszytymi wypolerowanymi kamieniami i pięknymi, błyszczącymi muszel­kami. Naokoło szyi miała sznur bursztynów, wygładzonych na paciorki i przedziurawionych, a na stopach sandały przymocowane ozdobnymi rzemieniami. Z ramion zwisał jej długi płaszcz, także ciemnoniebieski, z tej samej, nieznanej delikatnej materii jak jej suknia, a do tego jeszcze torba, zrobiona podobnie jak sandały.

Tak, Wi zatoczył się, mrucząc:

- Morska Wiedźma! Sama morska wiedźma! Ta, która sprowadza klątwy, nie kobieta. Według opowiadań powinna być z powrotem wrzucona do morza, by zabrała ze sobą przekleństwo. Wrzucę ją do morza.

Zbliżył się i dotknął jej policzka opuszkiem palca, jakby spodziewał się, że wyparuje. Nie zniknęła jednak, a on powiedział do siebie:

- Posiada ciało jak kobieta. Czy wiedźmy morskie mają ciało jak kobiety? -A czy drżą - myślał dalej Wi - te, które mieszkają wśród lodów? Wpierw powinienem ją ogrzać, bo cierpi, i przywrócić do życia. Zawsze mogę zabić ją później, jak

odkryję, że jest wiedźmą, a nie kobietą. Jeżeli wpierw nie zabije mnie.

Rozejrzał się dookoła. Na końcu plaży było pochyłe zbocze z miękkiego kamienia, a w nim mała pieczara wydrążona przez wodę; rzeczywiście, z boku bulgotało czyste źródełko, z którego Wi często pijał, kiedy chronił się w pieczarze, zmęczony polowaniem na foki. Teraz przypomniał sobie o tym miejscu i pochyliwszy się otoczył silnymi ramionami Wiedźmę Morską, uniósł ją i chociaż była ciężka - a on wyczerpany z głodu i zimna - zaniósł ją przez plażę do pieczary, gdzie ułożył na posłaniu z wodorostów, którego sam używał podczas ostatniego polowania na foki. Wtedy zaczął pocierać jej ręce, a kiedy ciągle się nic budziła, podniósł ją znowu i przytulił do swojego torsu, by przejęła ciepło od niego.

Nadal była omdlała, chociaż trzymał ją mocno, więc jeszcze raz położył ją i przykrył swoim i jej płaszczem. Obmyślił nowy plan. W pieczarze wśród innych rzeczy używanych przez myśliwych był zapas drewna na ognisko do pieczenia foczego mięsa. Wi wyjął z torby drewienka na ogień i położywszy między stopami jeden kawałek, posypał go drewnianym proszkiem, a drugim kijkiem, ująwszy go między dłonie, zakręcił i to szybciej niż kiedykolwiek przedtem. Pojawiła się iskra, proszek zajął się. Wi dmuchnął nań i na kawałki wodorostów, które właśnie dodał, aż pojawił się płomień, do którego dodawał coraz więcej wodorostów. Potem przeniósł płonące wodorosty pod stos drewna i już płonął ogień.

Zamyślił się, podziwiając swoją pracę na prosty sposób; zastanawiał się, dlaczego dwa kawałki drewna potarte o siebie dają ogień, który - gdyby mu na to pozwolić - rozprzestrzeniłby się i spalił cały las; a zastanawiał się tak codziennie nad wieloma rzeczami, których nie mógł zrozumieć. Potem wróciwszy myślami do sprawy, którą musiał się zająć, uniósł Wiedźmę Morską i położył na futrze dość blisko ognia, uważając, by na jej gęste, splątane włosy nie padła żadna iskra. Tak leżała przez chwilę, ciepło biło, a jej piękną twarz oświecały silne płomienie. Wi patrząc na nią, pogrążoną we śnie, zastanawiał się, czy umrze, czy przeżyje. Miał nadzieję, że przeżyje, chociaż myślał, że gdy umrze, będzie dla niego lepiej. Wtedy pozostanie mu wspaniałe wspomnienie, bez strachu przed kłopotami.

- Jak będzie? - zapytał Wi Losu i siedział bez ruchu przy ogniu, oczekując odpowiedzi.

Właśnie nadeszła. Wiedźma była silna i nie zamierzała umierać. By powrócić do życia, potrzebne było jej tylko ciepło, a Wi dał jej ciepło swego ciała i ogniska. Otworzyła oczy nieco powstrzymując oddech, Wi zobaczył, że były duże i ciemne - nie czarne, ale w kolorze tych polnych kwiatów, które my nazywamy fiołkami i bardzo czułe. Usiadła, opierając się na jednej ręce, wpatrzyła się w ogień, mrucząc coś łagodnie, a drugą rękę wyciągnęła przed siebie ku ciepłu. Tak została przez chwilę, czerpiąc wspaniałe gorąco, a potem zaczęła się rozglądać naokoło, wpierw ku morzu, a potem po pieczarze.

Wtedy jej oczy padły na Wi, ciemną, masywną postać, doskonały kształt rozwiniętej męskości, który teraz klęczał, pochylając się ku niej z lekko rozłożonymi

rękoma, milczący, bez ruchu. Poruszyła się, potem zaczęła mu się bacznie przyglądać tymi swoimi wielkimi oczyma. Powoli mierzyła go wzrokiem z góry na dół, długo zatrzymując się na twarzy. Potem dojrzała lśniący topór przy nadgarstku i przez moment ogarnęło ją przerażenie. Z topora pobiegła oczyma ku jego twarzy i odczytała, że nie ma czego się bać, gdyż była to najbardziej szczera i miła twarz, dzika, ale nie drapieżna; potrząsnęła głową i uśmiechnęła się, na co on, nieśmiało też się uśmiechnął.

Smukłymi palcami dotknęła swoich ust i gardła. Przez chwilę był zdziwiony. Ale zrozumiał. Podskoczywszy, wybiegł z pieczary i natychmiast wrócił ze złączonymi dłońmi pełnymi wody, bo to było jego jedyne naczynie. Ponownie się uśmiechnęła, nachyliła i wypiła wszystko, potem kiwając głową, dała znak, że prosi o jeszcze. Trzykrotnie szedł i wracał, aż zaspokoiła pragnienie.

Znowu uniosła rękę, dotykając palcami zębów i znowu Wi zrozumiał. Wyciągnął z torby garść suszonego dorsza i wyjaśnił, że to dobre. Wziął kawałek, przeżuł i połknął. Wątpiąco przyglądała się temu jedzeniu, pokazując, iż nie jest do takiego przyzwyczajona, jednak nękana głodem, przyjęła kawałek i dokonała próby. Najwidoczniej dość jej smakowało, gdyż poprosiła o jeszcze, aż zjadła porządny posiłek, po czym dała znak, by przyniósł jej jeszcze wody.

Zanim ta dziwna uczta dobiegła końca, światło zaczęło blednąc. Zauważy­ła to i wskazała na niebo, potem przemówiła, zadała jakieś pytania, ale nie mógł ich zrozumieć. Teraz Wi miał kłopot. Zapadała noc, a wioska była daleko, niebezpiecznym było próbować wracać, z obawy przed dzikimi zwierzętami.

Poza tym, Wiedźma musi być zmęczona i potrzebuje odpoczynku, jeśli w ogóle wiedźmy odpoczywają. Pokazał, że ma się położyć i zrobił jej posłanie z wodorostów blisko ognia. Wziął jeszcze więcej wodorostów i ułożył je przed wejściem do pieczary, wskazując wpierw na siebie, a potem na to, objaśnił, że będzie spać tam. Kiwnęła głową, dając znak, że rozumie, na co on, Wi zostawił ją na pewien czas i przy świetle umierającego dnia, udał się za ostrogę zbocza, by sprawdzić, czy przypadkiem Pag nie przyszedł za nim po śladach, jak to czasami robił.

Jednak Pag, zajęty wyprawianiem skóry tygrysa, myślał, że Wi wróci przed nocą. Dlatego Wi nie znalazłszy ani Paga ani nikogo innego, wrócił powoli. Zbliżył się do wejścia i zerknął, czy Wiedźma się położyła i śpi. Leżała, oczy w każdym razie miała zamknięte. Odszedł i położył się, ale spać nie mógł, ponieważ na zewnątrz było zimno, a do tego był głodny. Nie tknie suszonej ryby, bo Wiedźma może chcieć więcej, a zapas był mały. Żeby nie dać się skusić, zostawił torbę przy niej.

Może przyczyną bezsenności nie było zimno czy głód, gdyż jak każdy dziki, przyzwyczaił się do niedostatków. Chyba sama przygoda, która mu się przytrafiła i myśl o cudownej piękności kobiecie, którą uratował od śmierci - o ile była śmiertelną kobietą - nie dawała mu zasnąć, myślał także o tym, co to wszystko może znaczyć dla niego, przez co przewracał się z boku na bok z otwartymi oczyma.

Wiedział, że obojętnie co się wydarzy - czy zniknie tak nagle, jak się pojawiła - nigdy nie będzie w stanie zapomnieć tej Wiedźmy z Morza, która nawet teraz zdawała się przyciągać do siebie jego serce. A jeśli nie odejdzie, co wtedy? Jak ludzie będą na nią patrzeć? Jak Aaka ją przyjmie? Gdzie będzie mieszkać? Za dawnych czasów, przed ustanowieniem nowego prawa, wszystko byłoby proste, bo gdyby chciała, nic jemu, Wodzowi, nie prze­szkadzałoby, we wzięciu jej za drugą żonę, mogłaby za taką uchodzić i znaleźć schronienie w pieczarze. Było jednak to nowe prawo, a on sam złożył przysięgę, której nie można złamać, w innym razie wstyd, drwiny i katastrofa by go dosięgły, a może także innych.

Tak rozmyślał Wi z godziny na godzinę, starając się wspiąć na tę śliską górę wątpliwości, to z jednej, to z drugiej strony, ale bez skutku, aż poddał się. Dwukrotnie wpełzał do groty, by dołożyć do ognia, bo jasnowłosa śpiąca mogłaby zmarznąć. Robił to z oczyma odwróconymi od niej, ponieważ zgodnie z obyczajem plemiennym, nie powinno się patrzeć na pannę, która śpi. Chociaż on na nią nie patrzył, był pewien, że ona patrzyła na niego. Wydawało mu się, że czuje jej wzrok.

Po drugiej wizycie w pieczarze zapadł wreszcie w niespokojny sen, gdy nagle się obudził. Spojrzał do góry, nie ruszając się i zobaczył, co go obudziło. To Wiedźma Morska, stała przy nim, wysoka i postawna: przyglądała mu się uważnie. Leżał nieruchomo, udając, że śpi, aż po pewnym czasie, odeszła trochę na bok i spojrzała w górę, przeszukując wzrokiem niebo. Znalazła wreszcie to, co chciała. Między chmurami pojawił się zarys blednącego księżyca. Trzykrotnie skłoniła się przed nim, klęcząc, i z uniesionymi rękami odmówiła słodkim głosem modlitwę.

- Najwidoczniej jest wiedźmą - pomyślał Wi. - Czci księżyc, czego nikt z ludzi nie czyni. Zaraz, a czy modlitwa do księżyca jest mniej normalna niż klękanie i składanie ofiar przed Bogami Lodów i tym, który śpi w lodzie? Może gdyby zobaczyła, że ja to robię, pomyślałaby, że jestem guślarzem.

Wstała, znowu trzy razy się pokłoniła, odwróciła, rzuciła spojrzenie na Wi, jakby na pożegnanie i ruszyła plażą.

- Wraca do morza, jak wiedźma. Cóż, niech idzie, może to i lepiej - znowu pomyślał Wi.

Podeszła do kanu i stanęła obok, zastanawiając się. Pochyliła się i pchnęła ją, ale teraz łódź zapadła w mokry piasek, a nasączona wodą była dla niej za ciężka.

- Pomogę - powiedział Wi, podążając za nią.

Spojrzała na niego zaskoczona, ale bez strachu, tak jakby wiedziała, że nie zrani jej. Przy pomocy znaków wyjaśnił, że jeżeli chce, zepchnie kanu na wodę, co ją zdziwiło nieco. Uważnie wpatrzyła się w jego twarz, zauważając chyba, że jest bardzo smutna i że zaofiarował się nie dlatego, iż chce się jej pozbyć. Wtedy mrucząc coś i machając rękami, spojrzała na księżyc, jakby szukając jakiegoś znaku. W końcu coś postanowiła, gdyż nagle potrząsnęła głową, uśmiechnęła się lekko i biorąc go za rękę poprowadziła do groty; weszła do środka, a jego zostawiła na zewnątrz.

- Więc wiedźma zamierza zostać - pomyślał Wi. - Skoro tak, jest to jej własny wybór, bo ja zrobiłem, co mogłem, by pomóc jej wrócić do morza.

Wreszcie nadszedł dzień, szary i ponury, taki jak wszystkie inne dni w roku, ale bez śniegu czy deszczu. Wiedźma pojawiła się w wejściu do pieczary i skinęła na Wi, który siedział na zewnątrz, trzęsąc się. Wahał się przez chwilę, po czym wszedł i zobaczył, że dołożyła drewna do ognia i płonął wspaniale. Siedziała przy ognisku na łożu z wodorostów, które zebrał w stos; zmieniła się bardzo od momentu, kiedy zobaczył ją leżącą na dnie wy­drążonej kłody.

Pomyślał, że musiała się umyć w źródle przed modlitwą do księżyca, bowiem ani na twarzy, ani na ramionach nie było osadu soli. Także niebieski płaszcz i inne szaty były suche, a jemu, który nigdy nie widział takich rzeczy, wydawały się cudowne. Co więcej, przez gęstwinę swoich żółtych włosów przeciągała czymś o ostrych końcach, zrobionym z kości lub rogu, a niewątp­liwie wyjęła to z torby - nowa rzecz dla Wi, gdyż plemieniu grzebienie znane nie były; jednak gdy zobaczył go i zrozumiał użycie, zastanowił się, dlaczego oni nie pomyśleli o tym.

Kiedy zajęta była jeszcze tą czynnością i długie falujące włosy stopniowo oddzielały się z plątaniny, zwisały jej prawie do pasa, stanowiąc samodzielną szatę i połyskując w blasku ognia, Wi stał przed nią niezdarnie, oniemiały.

Wtedy przypomniał sobie, że musi być głodna i podniósłszy torbę leżącą obok, wysypał trochę suszonego dorsza i podał jej. Zaczęła jeść ze sporym apetytem, aż jakaś myśl dotarła do niej i wpierw wskazała na rybę, a potem na usta Wi, a później także niżej, pokazując jak najprościej, że on także musi być głodny.

Potrząsnął głową, udając, że wcale tak nie jest, ale ona nie dała się oszukać i wyciągnęła do niego rękę z kawałkiem ryby, odmawiając jedzenia, dopóki on nie przełknie.

Skończyło się na tym, że razem skończyli resztkę z torby, jedząc na zmianę.

Właśnie kiedy Wi podawał jej ostatni kawałek ryby, w wejściu do pieczary pojawił się Pag; stał, wpatrując się w nich, oświetlonych płomieniami, jakby byli duchami.

Wiedźma Morska, podniósłszy wzrok, zauważyła przysadzistą postać o pałąkowatych nogach, wielką głowę z jednym okiem i po raz pierwszy przestraszyła się. W końcu złapała Wi za ramię i spojrzała na niego pytająco, a on, nie wiedząc, co zrobić, uśmiechnął się i poklepał ją po ręku, a potem przemówił do Paga rozkazującym tonem, z którego rozpoznała może nawet słowa.

- Co tutaj robisz? - zapytał Wi.

- Ciekawe! - odpowiedział Pag po namyśle. - Zdaje się, że w tej grocie nie ma dla mnie miejsca. Jednak, jeśli chcesz wiedzieć, doszedłem po twoich śladach aż tutaj. Bałem się, że jakaś krzywda cię spotkała - a zdaje się, że tak - dodał z jeszcze większym namysłem, wbijając jedyne jasne oko w Wiedźmę.

- Czy przyniosłeś jakieś jedzenie? - zapytał Wi, który prawdę mówiąc, pragnął odsunąć wyjaśnienia na później. - Jeżeli tak, daj mi; gdyż ta panna - kiwnął na Wiedźmę - długo pościła i jest ciągle głodna.

- Skąd wiesz, że nie ma męża i że długo pościła? - zapytał Pag bez związku, dodając - umiesz mówić jej językiem?

- Nie - odparł Wi, tylko na ostatnią część pytania, ignorując resztę. - Znalazłem ją w długiej wydrążonej kłodzie unoszącej się na wodzie, która teraz leży na plaży, a potem przywróciłem do życia.

- W takim razie znalazłeś coś warte szukania, Wi, bo jest bardzo piękna -powiedział Pag. - Choć, co powie Aaka, nie wiem.

- Ja też - odparł Wi, pocierając skroń - ani co powiedzą ludzie.

- Może jest wiedźmą, którą dobrze by było, byś zabił. Urk i Ngae opowiadają o takich, Wi.

- Może, Pag. Ale kobieta to czy wiedźma, nie zamierzam jej zabijać.

- Rozumiem, Wi, bo któż by zabił coś tak miłego? Popatrz na jej twarz i figurę, na włosy i na te wielkie oczy.

- Już je obejrzałem - odpowiedział zirytowany Wi. - Przestań głupio gadać i powiedz, co mam zrobić.

Pag zastanawiał się przez chwilę i odparł:

- Chyba lepiej by było, żebyś pojął ją za żonę i powiedz ludziom, że Bogowie Lodów albo Bogowie Morza dali ci ją, co rzeczywiście się zgadza.

- Głupcze! Skąd mam wiedzieć, czy poślubi mnie, gorszego od niej? A jest jeszcze to nowe prawo!

- Ach! - zawołał Pag. - Zawsze wątpiłem w to prawo i teraz rozumiem dlaczego. Cóż, jeśli jej nie zabijesz, ani nie poślubisz, musisz sprowadzić ją do wioski, a skoro nie może mieszkać z Aaką, ani w pieczarze, ani w żadnym miejscu, gdzie jest inna kobieta, musisz dać jej oddzielną chatę. Jest jedna całkiem dobra, niedaleko pieczary, tak że będziesz mógł sobie na nią popatrzeć, jak będziesz chciał.

Wi, zajęty innymi myślami, zapytał, która chata była wolna.

- Ta Rhai Skąpca, jak pamiętasz, zmarł w zeszłym tygodniu, jak niektórzy mówią ze strachu przed tygrysem, ale mi się zdaje, że z żalu, iż kazałeś mu podzielić się haczykami i krzemiennymi nożami z tymi, którzy żadnych nie mieli.

- Tak, pamiętam - odpowiedział Wi - aha, masz haczyki na ryby?

- Jeszcze nie, ale będę je miał wkrótce, jestem bowiem pewien, że ta stara kobieta, która mieszkała razem z Rahi i która uciekła z chaty, zakopała je w jego grobie, tak jak jej kazał. Złapię ją wkrótce i dowiem się. A tymczasem jest chata.

- Tak - przytaknął Wi. - A kobiety, karmiące dzieci w pieczarze, mogą się też zaopiekować Wiedźmą.

Pag wątpiąco pokiwał głową i zauważył, że żadna kobieta nie zajmie się nią; młode będą zazdrosne, a stare będą się bały.

- Szczególnie - dodał - że, jak mówisz, jest wiedźmą.

- Nic takiego nie powiedziałem - rozzłościł się Wi. - Nazwałem ją Wiedźmą Morską, bo wyszła z morza, a żadnej innej nie znam.

- Albo dlatego, że jest wiedźmą - zasugerował Pag. - A może spróbujemy dowiedzieć się, jak sama się nazywa.

- Tak - zgodził się Wi. - Dobrze, bo jak kobiety odmówią opieki nad nią, oddam ją w twoje ręce.

- Miałem już gorsze zadania.

Wtedy odwrócił się do niej, która cały czas przyglądała się im bacznie, odgadując, że rozmawiają o niej. Klasnął w dłonie, jakby chciał ją obudzić, ale to nie było potrzebne. Potem poklepał Wi po piersi i powiedział „Wi”, później siebie i powiedział „Pag”. Powtórzył to kilka razy, a potem poklepał ją po ręku i spojrzał pytająco.

Wpierw wyglądała na zdziwioną, ale przy trzeciej powtórce zrozumiała. Uśmiechnęła się szybko i wskazując na nich powiedziała: Wi-i, Pa-ag”. W końcu przyłożyła palec do własnej piersi i dodała: La-lee-la.

Kiwnęli głowami i wykrzyknęli razem: La-lee-la, na co ona uśmiechnęła się ponownie i powtórzyła: Laleela. Potem rozmawiali o kanu i wciągając ją w rozmowę, zaproponowali ukryć je w grocie, na co się zgodziła.

Wylawszy więc wodę, zaciągnęli kłodę do pieczary i kiedy Pag zbadał ją z zainteresowaniem - bowiem w tej dziwnej i użytecznej rzeczy, widział wielkie odkrycie - ukryli je pod stosem wodorostów, wiosła zakopując w piasku. Potem Wi wziął ją za rękę i jak mógł najlepiej pokazał jej, że musi im towarzyszyć. Wpierw wydawała się przestraszona i cofała się, ale wzruszyła ramionami, westchnęła, spojrzała błagająco na Wi, jakby prosząc o obronę i ruszyła naprzód między nimi.

W godzinę później Aaka, Moananga, Tana i Foh, którzy czekali na peryferiach wioski, ponieważ przestraszyli się zniknięciem Wi, ujrzeli ich troje.

- Patrzcie! - zawołał Foh, kiedy pojawili się za skalną ostrogą. - Ojciec, Pag i Piękna.

- Piękna rzeczywiście jest - powiedział Moananga, a jego żona patrzyła szeroko otwartymi oczyma. A Aaka wykrzyknęła:

- Mówicie, że piękna, tak jest, ale ja mówię, że to wiedźma, która sprowadzi na nas zło.

Tana obserwowała tę wysoką przybyszkę, sunącą po piasku, zauważyła jej niebieski płaszcz i bursztynowy naszyjnik, żółte loki, a kiedy się zbliżyła, wielkie ciemne oczy, i twarz różową jak muszla.

- Masz rację Aako - powiedziała Tana. - Oto nadchodzi wiedźma, jeżeli nie taka, o jakiej myślisz, to taka, jaką ty i ja chciałybyśmy być.

- To znaczy? - zapytała Aaka.

- To znaczy, że ona pociągnie za sobą serca wszystkich mężczyzn i zaskarbi sobie nienawiść u kobiet, a to każda z nas by zrobiła, gdyby mogła.

- Tak ty mówisz - powiedziała Aaka. - Ale ja inaczej.

- Jednak pójdziesz tą samą drogą, co my, chociaż odwracasz głowę na boki i udajesz, że jest inaczej - ty, która mówisz nam, że Wi jest niczym dla ciebie i źle go traktujesz, a jednak ciągle obserwujesz kątem oka - powie­działa Tana, która nigdy nie kochała Aaki, a bardzo lubiła Wi.

Aaka odpowiedziałaby ostro, ale w tej chwili ta trójka podeszła do niej. Foh rzucił się naprzód i objął ojca ramionami, Wi pochylił się i ucałował go. Moananga wypowiedział jakieś słowo powitania, kochał brata i cieszył się, że jest cały, a Tana uśmiechnęła się, oczy miała utkwione w cudownej sukni obcej kobiety i jej naszyjniku. Wi powitał Aakę, a ta odpowiedziała:

- Witaj, Mężu. Baliśmy się o ciebie i cieszymy się, że jesteś bezpieczny, a twój cień jest z tobą - tutaj spojrzała na Paga. - Ale kim jest ten trzeci w dziwnej szacie? Czy to wysoki chłopiec, którego znalazłeś, a może kobieta?

- Chyba kobieta - odparł Wi. - Przypatrz się, Żono, a sama osądzisz.

- To niekonieczne, bo niewątpliwie wiesz, Mężu. Skoro tak, to gdzie ją znalazłeś?

- To długa historia. Znalazłem ją wczoraj dryfującą w wydrążonej kłodzie, podpłynąłem i sprowadziłem do brzegu w Zatoce Fok.

- Naprawdę? To gdzie spałeś nocą? Jak powiedziałam, baliśmy się o ciebie.

- W grocie przy Zatoce Fok. Przynajmniej ta kobieta, Laleela spała tam, gdy przywróciłem jej życie.

- Rzeczywiście, a skąd znasz jej imię?

- Zapytaj Paga - krótko rzucił Wi. - To on się dowiedział, nie ja.

- Więc i tu Pag dołożył swoją rękę, jak wszędzie. Mam nadzieję, że ta wiedźma, którą tobie sprowadził, to nie jakiś szary wilk zamieniony w kobietę.

- Powiedziałem, że znalazłem ją sam i zaniosłem do pieczary, gdzie Pag zjawił się rano. Śmiej się, jak chcesz, ale taka jest prawda, Pag ci powie.

- Pag powie mi wszystko, czego ty sobie zażyczysz, Mężu. Ale...

Tutaj Wi zdenerwował się i wykrzyknął:

- Koniec. Chcę zjeść i odpocząć, tak samo jak nowo przybyła Laleela.

Ruszył wtedy z Laleela i Pagiem, krzywo uśmiechniętym, a inni za nimi, poza Taną, która pobiegła opowiedzieć wszystko ludziom.

ROZDZIAŁ XII

MATKA WYGNANYCH

Wieści rozniosły się szybko, tak że wkrótce ludzie z najdalszych chat spieszyli, by spojrzeć na Wiedźmę z morza, którą znalazł Wi. Musiała być wiedźmą, bowiem oni byli jedynym plemieniem na ziemi. Oczywiście był jeszcze ten Martwy z lodu, stojący za Śpiącym, ale nie byli pewni, czy to człowiek, a jeśli tak, to był ich przodkiem. Dlatego to nie jest kobieta, ale jakiś duch.

Kiedy dostrzegli ją, jak szła między Pagiem a Wi, spokojna i stateczna niczym jeleń, jak ktoś powiedział, zauważyli długie żółte włosy, biel skóry, wzrost - wyższa była od wszystkich o głowę, z wyjątkiem Aaki - i jej cudowny niebieski płaszcz i inną odzież, ozdobne sandały na nogach, bursztynowy naszyjnik na piersiach i wszystko inne, nie zapominając o wielkich ciemnych oczach, przejrzystych i łagodnych niczym u łani, a jednak nieco pogardliwych, wtedy wiedzieli, że mają rację i że to prawdziwa wiedźma, bo żadna kobieta tak nie może wyglądać. Gapili się i wytykali palcami, niektóre dzieci uciekały i - tutaj dowód na najgorsze - także niektóre psy, wyrywały naprzód ze szczekaniem, a kiedy powąchały ją, podkulały ogon i uciekały, jak przed niewidzialnymi duchami, które rzucały w nich kamieniami. Tak więc brudny, niechlujny tłum, na pół ubrany gapił się na nią, kiedy ona, strzeżona z obu stron przez Wi i Paga, sunęła wśród ludzi, zerkając to na lewo, to na prawo, z nie zmienionym wyrazem twarzy, nic nie mówiąc.

Na początku milczeli, kiedy jednak przeszła, a wraz z nią strach, że rzuci przekleństwo spojrzeniem ciemnych oczu, rozgorzała szeptana debata. Zbili się razem i podążyli za nią.

- To paskudna wiedźma - powiedziała jedna z kobiet. - Ma włosy koloru promieni słonecznych i takie długie ręce.

- Chciałbym, żebyś była tak paskudna - odparł jej mąż i tym samym zapoczątkował zawziętą kłótnię; wszystkie kobiety i niektórzy starcy utrzy­mywali, że na taką brzydotę nie można patrzeć, za to młodzi mężczyźni, a także dzieci, które wkrótce przyzwyczaiły się do jej widoku, uważali ją za piękność.

- Gdzie ją Wi zabierze? - ktoś zapytał.

- Nigdzie - odpowiedział Urk Sędziwy. - Ponieważ ona zniknie. - I kiedy nad tym dyskutowano, na poczekaniu wymyślił historię.

Jego dziadek dowiedział się od swego dziadka, że taka wiedźma jak ta, prawdopodobnie ta sama, gdyż wiedźmy nigdy się nie starzeją, raz odwiedziła ich plemię,

przybywając do brzegu na krze, pchanej nosami przez białe niedźwiedzie. Wiedząc, kim jest, ludzie próbowali zabić ją kamieniami, ale kiedy rzucali nimi, spadały na ich głowy, zabijając ich; także niedźwiedzie zaatakowały. Wtedy zeszła na brzeg i usiadła w pieczarze, gdzie przez sześć dni śpiewała, aż syn wodza, śmiały i rezolutny młodzian, zakochał się w niej i próbował ją pocałować, a wtedy ona zamieniła go w niedźwiedzia i na jego grzbiecie wjechała do morza; odtąd już jej nie widziano.

Niektórzy uwierzyli w tę historię, inni nie, jednak przysłużyła się Laleeli, gdyż wszyscy doszli do wniosku, że będą bezpieczni, gdy nie rzucą w nią kamieniem, ani nie spróbują jej pocałować, bo inaczej zamieni ich w nie­dźwiedzia albo spotkają się z inną karą.

Kiedy ta trójka zbliżyła się do pieczary, Aaka i Moananga wyprzedzili ich, a także Tana, która przyłączyła się do męża.

- Co zamierzasz zrobić z wiedźmą, Mężu? - spytała Aaka, łypiąc na nią okiem.

- Nie jestem pewien - odpowiedział, a potem dodał wahając się. - Może ty, Żono, zaopiekowałabyś się nią w naszej starej chacie, teraz bowiem sypiasz w pieczarze, a tam jesteś tylko za dnia.

- O nie - twardo postawiła się Aaka. - Czyż nie mam dosyć kłopotów, żeby dodawać do tego jeszcze wiedźmę? A teraz, kiedy zima już się skończyła, ja, która nie cierpię pieczary i płaczu dzieci, znowu zamierzam sypiać w chacie.

Wi zagryzł wargi i stał w zamyśleniu.

- Bracie - przerwał milczenie Moananga - my mamy dwie chaty, jedna przy drugiej, w jeden trzymamy tylko jedzenie. Ta Kobieta z morza może tam zamieszkać...

Nie dokończył, bo przerwała mu Tana.

- Co mówisz, Mężu? - zapytała. - Potrzebna nam chata na suszone ryby, drewno, sieci, ja też jej potrzebuję do gotowania.

Wtedy Wi ruszył, zostawiając Moanangę i Tanę skłóconych. U wejścia do pieczary stały kobiety, zajmujące się dziewczynkami, które zginęłyby porzucone, ale dzięki nowemu prawu Wi, przeżyły. Niektóre były młode i karmiły niemowlęta piersią, pozostałe to staruszki i wdowy - zajmowały się dziećmi, kiedy mamek nie było. Zwracając się do nich, Wi kazał im wybrać spośród siebie jedną, która miałaby usługiwać i gotować obcej z morza. Usłyszały to, spojrzały na nowo przybyłą i uciekły do pieczary albo gdzie indziej. Wtedy Wi zwrócił się do Paga:

- Zdarzyło się wszystko dokładnie tak, jak mi powiedziałeś; kobiety odrzucają tę z morza, która ma na imię Laleela i nie wiemy skąd pochodzi. Cóż trzeba zrobić?

Pag splunął na ziemię, spojrzał w górę jednym okiem, potem na Laleelę i Wi, aż wreszcie odezwał się:

- Kiedy rzemień jest zaplątany i nie można go rozsupłać, najlepiej jest go
przeciąć i związać na nowo. Zabierz wiedźmę do pieczary i zaopiekuj się nią,
Wi, skoro Aaka i inni nie chcą jej przyjąć, a nie można zostawić jej, by zmarła
z głodu. A jeśli cię to nie zadowoli, zabij ją, jeżeli da się zabić.

- Żadna z tych propozycji nie wchodzi w rachubę - odrzekł Wi. - Do pieczary wejść nie może, z powodu mojego przyrzeczenia. Zagłodzić jej nie można, bo któż odmówi jedzenia nawet psu, który podpełza głodny do chaty? Zabić jej nie zabiję; byłaby to zbrodnia i niebo by spadło nam na głowy.

- Tak, Wi, chociaż gdyby była stara i szkaradna, niebo zostałoby na swoim miejscu, bo dla starej jędzy, nie spadłoby. Ale skoro tak sprawy wyglądają, co teraz?

- To, Pag. Weź ją do chaty Rhai, który nie żyje. Rozkaż moim sługom, mężczyznom, nie kobietom, aby ją dla niej przygotowali, rozpalili ogień i przynieśli jadło z moich zbiorów. Potem idź i zamieszkaj w szałasie obok, którego Rhai używał jako warsztatu, gdzie gładził krzemienie i trzymał dobra, którymi handlował i przez noc i dzień bądź strażnikiem tej pięknej, zesłanej nam przez bogów.

- Więc to ja mam stać się opiekunem wiedźmy?

Tak to się stało, że Laleela, Piękna, która wyszła z morza, zamieszkała w chacie Rhai - nieżyjącego skąpca. Tam zaopiekował się nią karzeł Pag, ten, który nienawidził kobiet. Bez słowa poszła, cierpliwie poddając się wszystkiemu, jak ktoś, kto czuje się porwany przez strumień Losu i czeka, gdzie ją zaniesie, nie troszcząc się o kres podróży. Także Pag cierpliwie wypełniał dziwne i niezwykłe zadanie pilnowania i służenia tej, którą całe plemię uważało za wiedźmę. Spełniał jej pragnienia, ucząc ją obyczajów i chroniąc przed wszystkim.

Robił to nie tylko by zadowolić Wi, ale z pewnego własnego powodu. On, który widział dalej niż inni, z wyjątkiem może samego Wi, rozumiał od samego początku, że ta kobieta nie jest wiedźmą, ale przybyszem z ludu im nieznanego. Widział także, że ten nieznany lud zna wiele rzemiosł jemu obcych, a on pragnął ich się nauczyć, a także dowiedzieć się, gdzie mieszkali i całą resztę o nich. Z czego był zrobiony niebieski płaszcz? Jak to się stało, że obca kobieta wyruszyła w podróż przez morze w wydrążonej kłodzie i jak ta kłoda została przygotowana, by ją unieść? Jaką w sobie kryła wiedzę, a której nie mogła wypowiedzieć, bo jej język był odmienny? Tego i jeszcze wielu innych rzeczy Pag chciał się dowiedzieć, był bowiem spragniony wiedzy. Dlatego, kiedy Wi nakazał mu opiekę na Laleela, Powstałą z Morza, posłuchał bez słowa.

Dziwne było życie Laleeli. Siedziała w chacie i przygotowywała jedzenie przyniesione przez Paga na nowe, nie znane mu sposoby. Czasami węd­rowała po okolicy w towarzystwie i pod opieką Paga, przyglądając się życiu Ludzi, a kiedy je poznała, chodziła po plaży z oczyma utkwionymi w morze, w południową stronę. Gdy pogoda była zła, przy pomocy znaków prosiła Paga o oprawione skóry i ścięgna, a także drzazgi z kłów morsa. Z tych drzazg robiła igły, wiercąc oczko ostrym i podgrzanym krzemieniem. Przewlekała przez dziurkę ścięgno i szyła w sposób, jakiego Pag nigdy nie widział. Opowiadał o tym kobietom, które zebrały się przed chatą i przy­glądały się w zdziwieniu. Potem prosiły Paga, aby Laleela zrobiła dla nich takie igły, na co ona z uśmiechem przystawała, aż zabrakło kłów.

Pag, nie mogąc zrozumieć jej mowy, zaczął uczyć ją ich języka, który chętnie poznawała, szczególnie kiedy Wi przyłączył się do lekcji. W ciągu dwóch księżycy potrafiła poprosić o to, co chciała i rozumiała, co się do niej mówiło. Będąc zdolną i chętną, posługiwała się językiem plemienia dobrze, ale wolno.

Dzięki temu w końcu Wi i Pag poznali jej historię, a właściwie tyle, ile ona wybrała, by im przekazać, a to niewiele. Powiedziała, że jest córką Wielkiego Władcy niezliczonego plemienia, które mieszkało daleko na południu. Zamieszkiwało ono w większości w domach zbudowanych na palach wbitych w muł jeziora, chociaż niektórzy budowali domy na brzegu. Ich pożywienie stanowiły ryby i dziczyzna, uprawiali także pewne zioła, których nasiona zbierali i jedli, zmieliwszy je wpierw między kamieniami, a potem takie ciasto podgrzawszy na glinie. Mieli też pewne sprzęty i broń, pięknie zrobioną z krzemienia, kości i rogów jelenich, przędli materiał, ten z którego zrobiono jej szaty, z wełny niektórych zwierząt, pofarbowanej sokami ziół, tylko innych niż te, których nasiona jedli.

Tam, gdzie mieszkali, chociaż padało dużo deszczu, słońce świeciło jaśniej, a powietrze było cieplejsze niż tutaj.

Wszystkich tych opowieści, składanych boleśnie słowo po słowie, Pag i Wi słuchali oszołomieni, aż Wi zapytał:

- Jak to się stało, o Kobieto Laleelo, że opuściłaś krainę, gdzie byłaś tak wielka i żyłaś w takim dobrobycie i wygodzie?

- Odeszłam z powodu kogoś, kogo nienawidziłam i przez pewien sen.

Zrozumieli jej odpowiedź.

- Skąd ta nienawiść i co to był za sen? - zapytał Wi.

Zamilkła na chwilę, by zapanować nad pytaniem, które jakby w myślach tłumaczyła, aż odpowiedziała:

- Nienawidziłam brata mojego ojca. Mój ojciec odszedł - (Przez to rozumiała, że umarł) - Jego brat chciał się ze mną ożenić i zostać królem. Nienawidzę go. Wzięłam łódź pełną jedzenia i nocą po wiosłowałam w dół rzeki do morza.

Wi kiwnął głową, by pokazać, że rozumie i zapytał ponownie.

- Ale co ze snem?

- Sen kazał mi udać się na północ - odparła. - I wielki wiatr pchał mnie na północ przez wiele dni, aż zasnęłam i ty mnie znalazłeś.

- Dlaczego sen nakazywał ci udać się na północ? - zapytał Wi z pomocą Paga.

Potrząsnęła głową z zaciętą twarzą.

- Zapytaj snu, O Wi - i już więcej nic nie powiedziała.

Od tego czasu Laleela uczyła się języka plemienia bardzo szybko, tak że wkrótce mówiła nim zupełnie dobrze, gdyż była szybka i zdolna, a Pag - także zdolny - cały czas ją uczył.

Wieczorami, kiedy Wi skończył pracę, przychodził do jej chaty i siedząc wraz z Pagiem, pytał ją o wiele rzeczy, a szczególnie ojej kraj. Odpowiadała tak jak przedtem, że jest tam cieplej niż tu, chociaż dużo pada deszczów, ale nie śniegu, a także, że leży bardzo daleko, gdyż minęło wiele dni i nocy, zanim zasnęła na łodzi pchanej wiatrem.

- Czy znalazłabyś drogę do domu? - zapytał Wi.

- Chyba tak - odpowiedziała. - Ponieważ rzadko znikało mi z oczu wybrzeże, zaznaczyłam półwyspy i znam góry, spomiędzy których wypływa rzeka prowadząca do mego kraju. Powinnam to wszystko poznać, jeżeli tylko wydostanę się z lodów pływających po morzu. Bo kiedy minęłam ostatni cypel i weszłam na pełną wodę i lód, zasnęłam.

- W takim razie ten cypel nie może być daleko - powiedział Wi - bo inaczej zimno by cię zabiło, gdybym ciebie nie znalazł.

Tak rozmowa się skończyła, ale Wi jeszcze długo o tym myślał i często wraz z Pagiem o tym rozmawiali.

Niedługo potem Laleela zrobiła się niespokojna, mówiła, że brakuje jej pracy. Była wielką kobietą wśród ludu, który miał wiele do zrobienia.

Pag myślał nad jej słowami przez pewien czas, aż pewnego dnia, kiedy Wi gdzieś wyruszył, zabrał ją do pieczary i pokazał jej dziewczynki-niemowlęta, które tam karmiono i opowiedział ich historię, a raczej, jak by je porzucono, gdyby nie nowe prawo Wi.

- Wasze matki są bardzo okrutne - powiedziała. - W moim kraju ta, która by to zrobiła, sama zostałaby wygnana.

Potem wzięła na ręce niektóre z niemowlaków i obejrzawszy je dokładnie, powiedziała, że złą mają opiekę i dwójka z nich jest bliska śmierci.

- Kilkoro już zmarło - powiedział Pag.

Teraz, chociaż nie widzieli Wi, on już powrócił do pieczary, stanął w cieniu, obserwował ich i przysłuchiwał się. Wreszcie ruszył się i rzekł:

- Masz rację, Laleelo, te dzieci potrzebują więcej troski. Po pierwszych kilku tygodniach ich matki odrzuciły je, chyba żeby pokazać, że ich przeznaczeniem jest śmierć, a inne kobiety też nie opiekowały się nimi jak trzeba. A ja jestem bezradny, brak mi czasu, by zająć się tą sprawą; kiedy narzekam przed kobietami, widzę, że wszystkie są przeciw mnie. Pomożesz mi z tymi dziećmi, Laleelo?

- Tak, Wi - odparła. - Chociaż jeżeli to zrobię, kobiety twego plemienia będą jeszcze gorsze dla mnie, niż są teraz. Czemuż twa żona Aaka nie zajmie się tym?

- Jeżeli ja idę w jedną stronę, ona idzie w drugą - posmutniał Wi. - Słuchaj, mianuję ciebie, Laleelo, Przybyszko z Morza, naczelną opiekun­ką dzieci, masz prawo robić wszystko dla ich dobra. To właśnie ogłoszę, a kto mego słowa nie posłucha, albo ciebie, będzie ukarany.

Tak to Laleela, Wiedźma z Morza, stała się Matką Wygnanych, ponad innymi kobietami i dobrze spisywała się w tej roli. Siedziała przy ognisku wśród małych istotek, karmiąc je takim jedzeniem, jakie znane było temu ludowi i słodkim głosem śpiewając piosenki z jej kraju, a były nawet miłe. A przynajmniej Wi tak uważał, bo często wchodził do pieczary, siadał w cieniu, patrzył i przysłuchiwał się; myślał, że ona nie wie o jego obecności, ale przez cały czas była tego świadoma. W końcu, kiedy dotarło do niego, że o tym wie, wychodził z cienia i usiadłszy na kłodzie, rozmawiał z nią, rozumiał już bowiem jej język.

W ten sposób wiele się nauczył, bo chociaż nie mówiła o sobie, łamanymi słowami opowiedziała mu o jej kraju; jak inne ludy zamieszkiwały tereny dookoła. Prowadzili z nimi wojny, albo żyli w pokoju, co go dziwiło, gdyż wierzył, że jego plemię jest jedyne na ziemi. Opowiedziała także jemu i Pagowi o prostych sztukach wykonywanych przez jej lud, a słuchali o nich z zaciekawieniem. Ale o tym dlaczego uciekła od swego ludu, oddając się morzu w otwartej łódce, by pozwolić się nieść wiatrom nie wiadomo gdzie, nie chciała czy nie mogła powiedzieć im nic. A kiedy pytali, czy chce powrócić tam, odpowiedziała, że nie wie.

Po jakimś czasie Wi zaczął mówić do niej jak do przyjaciela, zwierzając się z własnych kłopotów, choć o Aace nic nie mówił. Słuchała, aż w końcu powiedziała, że nie ma lekarstwa na jego chorobę.

- Należysz do tego ludu, Wodzu - powiedziała - ale nie jesteś jednym z nich. Powinieneś się był urodzić w moim kraju.

- W każdej grupie, ktoś idzie szybciej niż inni - odparł Wi.

- Wtedy staje się samotny - powiedziała Laleela.

- Niezupełnie, musi wrócić, by poprowadzić innych.

- Wtedy zanim dotrą na szczyt, noc zastanie ich wszystkich - dodała Laleela.

- Jeżeli jeden człowiek dotrze na szczyt, cóż sam pocznie?

- Spojrzy na równiny w dole i umrze. A przynajmniej to już coś, zobaczyć jakąś rzecz jako pierwszy; a pewnego dnia ci, którzy podążają jego śladami znajdą jego kości.

Od momentu kiedy Wi usłyszał te słowa, pokochał Laleelę całym sercem, nie tylko za urodę, bo za to kochał ją od pierwszego wejrzenia w łodzi. Wkrótce to wszystko zauważyła Aaka i śmiała się z niego.

- Dlaczego nie weźmiesz sobie tej wiedźmy, tak jak sprawiedliwie ci się należy? - zapytała. - Bo kto słyszał o wodzu z tylko jedną żoną? Nie będę o nią zazdrosna, a tobie zostało tylko jedno dziecko.

- Ponieważ znacznie mnie przewyższa - odpowiedział. - Poza tym w tej sprawie przysięgałem.

- Ta twoja przysięga! - Aaka machnęła ręką.

Jednak Aaka nie powiedziała całej prawdy. Jako żona nie była zazdrosna o Wi z powodu obyczajów plemiennych. Była jednakże zazdrosna na inne sposoby, ponieważ dawniej tylko ona, nikt inny, była jego doradcą. Potem stała się dla niego cierpka, ponieważ nastawił dzieci przeciw niej i pozwoliła mu iść własną drogą. Wtedy zwrócił się do Paga i zaprzyjaźnił z nim, słuchał jego rad i z tego powodu znienawidziła Paga. Teraz przyszła Wiedźma z Morza ze swą nową mądrością, którą pił, niczym suchy piasek wciąga wodę i nienawidziła jej jeszcze bardziej niż Paga, nie dlatego że była ładna, ale dlatego że zdolna.

Chociaż Pag lubił na początku Laleelę i bronił jej jak przyjaciela, także zaczął jej nie cierpieć i to z tej samej przyczyny. Prawda jest bowiem taka, że bez względu na jego liczne winy, Wi jest kochany przez wszystkich, którzy są blisko niego, nawet jeżeli nie rozumieją go, i to tak bardzo, że robią się zazdrośni o siebie nawzajem. Wi sam nie wiedział, że przyciągał do siebie serca wszystkich, czytając w nich radości i smutki.

Tak to Wi zaprzyjaźnił się z Laleela, opowiadając jej o swych kłopotach, a im bardziej zbliżał się do niej, tym Aaka i Pag stawali się dalsi. Laleela słuchała, doradzała i pocieszała, a będąc kobietą, w głębi serca zastanawiała się, dlaczego nie zbliża się jeszcze bardziej, jednak nie wiedziała, czy sama by tego chciała, czy nie. A przynajmniej zastanawiałaby się, gdyby jej Wi nie opowiedział o nowym ustanowionym przez siebie prawie, według którego żaden mężczyzna nie mógł wziąć więcej niż jedną żonę, gdyż kobiet było tak mało w plemieniu, a także o przysiędze, iż będzie tego prawa sam przestrzegać, bo inaczej ściągnie na siebie przekleństwo Bogów Lodów, których czcił.

Laleela nie wierzyła w Bogów Lodów, gdyż była wyznawcą Księżyca. Jednak wierzyła, że klątwa rzucona w imieniu każdego boga jest okropna. Właściwie to bardziej wierzyła w klątwy niż w bogów, bo gdyby bogowie byli widoczni, zło byłoby zawsze widzialne. Dlatego nie była zła na Wi, który był tak bliski jej myślom, a zarazem pozostawał tak daleko, jakby był jej ojcem czy bratem; nie próbowała także przyciągnąć go, choć gdyby chciała, udałoby się jej to.

Tymczasem trzeba powiedzieć, że w tym roku plemię spotykały same niepowodzenia. Nie było w ogóle wiosny, a kiedy nadeszło lato, ciągle było zimno i pochmurnie, jakby zaraz miał spaść śnieg, a wschodni wiatr był tak przejmujący, że mało co mogło rosnąć. Z południa na gody przybyło tak mało fok, że nie starczyłoby ich na zapasy żywności dla plemienia na zimę. To samo dotyczyło dzikiego ptactwa, kaczek, ryb, szczególnie łososia. Więc jakież to szczęście, że wraz z przypływem w zatoce zostały cztery mniejsze wieloryby. Pocięli je i zaprawili mięso, jak najlepiej potrafili, nad dymem i na inne sposoby. Inaczej mało by mieli do jedzenia, aż do wiosny następnego roku.

Przy cięciu wielorybów, a także przy zbiorach innej żywności, Wi pracował bardzo ciężko. A jednak ludzie, przyzwyczajeni do obfitości w letniej porze, obojętnie jak ciasno musieli zaciskać pasa zimą, mruczeli pod nosem i chodzili z ponurymi twarzami, pytając się nawzajem, dlaczego ich spotykają takie kłopoty, jakich nawet Urk Sędziwy nie pamięta. Wtedy zaczęto szeptać, że powodem jest piękna Wiedźma z Morza, która przyniosła z wody złe, zmieniając oblicze nieba, przeganiając foki, ptaki, ryby, które nie przyjdą tam, gdzie nie ma słońca.

Jeżeli odejdzie, szeptali podżegacze, słońce znowu zaświeci, a zwierzęta i ptaki powrócą, brzuchy będą mieli pełne. Będą mogli patrzeć, jak dachy chat uginają się pod obfitością zimowych zapasów, jak to dawniej bywało. Czemu nie wróci na morze, a jeżeli nie chce, to czemu się jej nie wygoni albo nie zabije? Tak to mówili między sobą, półsłówkami albo znakami, ale Wi jeszcze nic o tym nie wiedział.

ROZDZIAŁ XIII

LEKCJA WILCZYCY

Pewnego dnia Aaka zobaczyła jak Pag, powłócząc nogami, przeszedł obok jej chaty ze wzrokiem wbitym w ziemię.

- Wilk-człowiek jest smutny - powiedziała do siebie. - I wiem dlaczego. Dlatego, że Wi jest w pieczarze i radzi się tej żółtowłosej Laleeli co do wielkich spraw i nie prosi jego o pomoc.

Tak pomyślała i przywołała Paga do siebie, częstując go posiłkiem, małżami ugotowanymi w skorupach. Pag, a był głodny, spojrzał na to i odezwał się:

- Czy to zatrute?

- Dlaczego o to pytasz, Pagu?

- Z dwóch dobrych powodów - odrzekł. - Po pierwsze, to nie pamiętam dnia, żebyś poczęstowała mnie jedzeniem z czystej uprzejmości, a po drugie dlatego, że mnie nienawidzisz, Aako.

- Masz rację, Pag. Dlatego że cię nienawidzę, nigdy cię nie częstowałam jedzeniem. Ale jedną nienawiść może zastąpić inna, większa. Jedz, Pag. Małże są świeże i dobre, Foh przyniósł je rano, chociaż nie są tak tłuste jak kiedyś.

Usiadł więc Pag i połknął całe danie do ostatniego małża, oblizując grube wargi, lubił bowiem jeść, a ostatnio mało było jedzenia, gdyż z rozkazu Wi, wszystko, co dało się zmagazynować, miało zostać na nadchodzącą zimę.

Aaka, ładna, poważna, o czarnych brwiach i głębokich oczach, patrzyła, jak je, a kiedy skończył, powiedziała:

- Porozmawiajmy.

- Szkoda, że jeszcze nie masz małżów - powiedział Pag, wylizując muszlę. - Ale skoro się skończyły, a masz coś do powiedzenia o Laleeli, mów; jestem pewien, że to o niej chcesz mówić.

- Jak zawsze sprytny Pag.

- Tak, jestem sprytny. Gdybym nie był, już dawno byłbym martwy. No, co z Laleelą Piękną.

- Och, nic specjalnego, tylko - tutaj nachyliła się i szepnęła mu do ucha - chciałabym, żebyś ją zabił, Pag, albo urządził to tak, by sprawić jej śmierć. A będąc mężczyzną, czy czymś w tym rodzaju, możesz to zrobić, a my kobiety nie mamy prawa, gdyż uznano by to za zazdrość.

- Rozumiem - powiedział Pag. - A czemuż miałbym zabijać Laleelę, skoro bardzo ją lubię i która wie więcej niż całe nasze plemię?

- Ponieważ ściągnęła na plemię klątwę - zaczęła Aaka, a Pag przerwał jej gestem dłoni.

- Możesz tak myśleć, Aako, ale czemuż tracić słowa na opowiadanie mi takich historii, skoro wiem, że to kłamstwo? Niebo i pogoda sprowadziły klątwę na plemię, a nie ta śliczna kobieta z morza, jak wierzą ludzie.

- To, co lud wyznaje, zawsze jest prawdą - posępnie powiedziała Aaka. - A przynajmniej myślą, że to prawda, a to to samo. Słuchaj: jeżeli ta wiedźma nie zginie, jeżeli jej się nie wygna, żeby umarła albo nie wsadzi się jej do tej wydrążonej kłody i nie wyśle w morze, żebyśmy jej więcej nie widzieli, ludzie zabiją Wi.

- Gorsze rzeczy mogą się mu przytrafić, Aako. Może na przykład żyć dalej, znienawidzony, i widzieć, jak wszystkie plany zawodzą, a wszyscy przyjaciele obracają się przeciw niemu, jak chyba niektórzy już zrobili - tu spojrzał na nią hardo i dodał: - No, powiedz, co masz na myśli, albo pozwól mi odejść.

- Sam wiesz - powiedziała Aaka, wbijając swoje piękne oczy w ziemię.

- Chyba wiem - odparł Pag. - Myślę, że jesteś zazdrosna o Laleelę, której chciałabyś się pozbyć. Ale czemuż jesteś zazdrosna, skoro Wi swym nowym prawem zbudował mur między sobą a nią?

- Nie mów mi o jego głupich prawach - przerwała mu niecierpliwie Aaka. - Jeżeli Wi chce mieć więcej żon, niech je sobie bierze. To bym zrozumiała, bo taki mamy obyczaj. Nie rozumiem natomiast, że siedząc z nią przy ogniu, czyni z niej, tej wiedźmy, przyjaciela i doradcę, zostawiając mnie, żonę, poza chatą, na zimnie, kiedy jej jest tam ciepło. Mnie i.., ciebie także, Pag - dodała powoli.

- Dobrze to rozumiem - odparł Pag. - Wi jest mądry. Kiedy ma kłopoty szuka mądrości. Kiedy ma lampę w ręku, trzymają, by przeszukać ciemności.

- Tak, a gdy będzie patrzeć w to nowe światło, stopa mu się pośliźnie i spadnie w dół. Słuchaj, Pag. Kiedyś byłam doradcą Wi. Potem ty, Wilk i wyrzutek, którego on uratował, przyszedłeś i zabrałeś mi go. Teraz pojawił się kto inny i zabrał go nam obojgu. Dlatego my, którzy byliśmy wrogami, powinniśmy stać się przyjaciółmi f pozbyć się wiedźmy.

- Aby potem znowu zostać wrogami. Jest coś w tym, co mówisz, Aako, bo jeśli ty jesteś zazdrosna, ja też mogę. Chcesz ode mnie, bym sprowadził śmierć na Laleelę, albo powodując, że zostanie zabita, albo wyganiając ją na morze, a to jest to samo. Prawda?

- Tak, Pag.

- Chcesz, abym to zrobił, ale nie własnymi rękami, ponieważ wiesz, że nigdy nie uderzę toporem ani kamieniem tego, kogo kazano mi pilnować i kto zawsze był dla mnie dobry, ale poprzez podjudzanie ludzi przeciw niej.

- Może byłby to lepszy plan - Aaka była niespokojna - gdyż to właśnie na ludzi sprowadza nieszczęście.

- Czy jesteś tego pewna, Aako? Czy jesteś pewna, że jeśli zostawisz ją w spokoju, nie sprowadzi na lud w końcu błogosławieństwa. Przecież mądrość zawsze zwycięża, a ona ma jej więcej niż cała reszta nas?

- Mam pewność, że najlepiej będzie jeżeli zejdzie z naszej drogi - pod­niosła głos Aaka - i ty też byś się tak zachowywał, gdybyś miał męża, którego kochasz, a ktoś by go uprowadził.

- Jak żona ma okazać miłość mężowi, Aako? Pytam, bo nie wiem. Czy będąc zawsze dla niego szorstką, znajdując błędy we wszystkim, co robi, odwracając się do niego plecami i nienawidząc jego przyjaciół? A może będąc miłą i kochającą, starając pomóc mu w jego kłopotach, tak jak to robi Laleela? Cóż, komu ja mówię o takich sprawach, o których ja - Wilk, nie wiem nic? Przyjaźń i jej obowiązki rozumiem, gdyż nawet pies martwi się o pana, ale miłość i jej ścieżki nigdy mi nie były znane. Jednak to prawda, że tak jak ty, jestem zazdrosny o Laleelę i nie byłoby mi przykro, gdyby odeszła. Dlatego przemyślę to wszystko, co mi opowiedziałaś, a potem pomówimy jeszcze raz. A teraz już pójdę, to znaczy, jeżeli nie masz już więcej małżów.

Nie miała ich więcej Aaka, więc Pag poszedł, zostawiając ją w zamyśleniu, bo nie była pewna, co on zrobi. Wiedziała, że jest zazdrosny o Laleelę, która zajęła miejsce przy Wi jako doradca i dlatego może chcieć się jej pozbyć, tak jak ona. Jednak zarazem Pag był bardzo dziwny. Któż może być jego pewien? To tylko pokręcony karzeł, wilczy pomiot, jak ludzie mówili; miał jednak umysł człowieczy, a jak można liczyć na mężczyznę, szczególnie kiedy w grę wchodzi kobieta? Jego też mogła oczarować. Teraz prawie żałowała, że otworzyła swe tajemne serce przed nim i słuchała jego gadania. W końcu Pag był mężczyzną, a jak można mężczyźnie zaufać? To szaleńcy, większość z nich myśli zupełnie inaczej niż kobiety i przed dotarciem do celu mogą ich zatrzymać najgłupsze powody?

Pag odszedł daleko do lasu, ponieważ wiedział, że Wi radził się Laleeli i nie potrzebował go. W pewnym sekretnym miejscu w kniei, gdzie drzewa rosły tak gęsto, że żaden człowiek, prócz niego, tam nie dotarł, rzucił się na twarz i leżał, rozmyślając.

Doszło do tego, że znienawidził Laleelę, którą tak kiedyś lubił. Nie cierpiał jej prawie tak samo jak Aaka i to z tego samego powodu, ponieważ ukradła mu serce Wi. Jeżeli spowoduje jej śmierć, co łatwo by osiągnął, podżegając przeciw niej ludzi, którzy myśleli, że sprowadziła na nich klątwę, wtedy pozbyłby się obcej i serce Wi wróciłoby do niego. Wi miał taką naturę, że musiał mieć kogoś, komu mógł zaufać i kto by o niego dbał, a jego chłopiec Foh był jeszcze za mały, by mógł się na nim oprzeć. A gdyby Wi się kiedyś dowiedział, że on - Pag poluzował kamień, który zmiażdżył Laleelę, co wtedy? Zabiłby go. Nie, tak Wi by nie zrobił. Patrzyłby ponad jego głową i już nigdy by go nie widział, nawet siedząc po drugiej stronie ogniska albo stojąc twarzą w twarz. Tak, Wi gardziłby nim i w sercu nazywałby go psem.

Myślał Pag tak długo, aż już więcej nie mógł, gdyż myśli mu się rozkołysały, raz w tę stronę, raz w drugą, raz w dół, raz w górę, jak patyk położony na kamieniu i huśtany przez wiatr. Wreszcie opanowała go jakaś dzikość, zmęczył się tym rozmyślaniem i zapragnął stać się zwierzęciem, które słucha tylko siebie i o nic nie pyta. Przyłożył dłoń do wielkich ust i zawył nisko i przeciągle. Powtórzył to trzykrotnie, aż daleko, daleko rozległa się odpowiedź. Wtedy Pag usiadł w milczeniu i czekał. Zaszło słońce i zrobiło się mroczno.

Słychać było tupot nóg po wysuszonych jodłowych szpilkach. Nagle, spomiędzy dwóch drzew wyjrzała głowa szarego wilka, który rzucił podejrzliwe spojrzenie.

Pag zawył jeszcze raz, nisko, ale wilk wciąż miał wątpliwości. Już odchodził, kiedy poczuł wiatr od strony Paga, wciągnął powietrze trzykrotnie i skoczył do przodu, a za nim wilcze szczenię. Była to stara wilczyca. Podeszła do Paga i stając na tylnych łapach oparła się przednimi o jego barki, liżąc go po twarzy; poznała go. Pag poklepał ją po głowie, a ona usiadła przy nim jak pies, a potem urywanymi warknięciami przywołała młode, jakby chciała je przedstawić Pagowi. Wilcze szczenię było jednak niechętne, gdyż nie znało człowieka. Tak więc Pag i wilczyca siedzieli razem; Pag przemawiał do niej, która wiele lat temu wykarmiła go, a ona słuchała, jakby rozumiała. Wiedziała tylko, że przy niej jest ten, którego kiedyś karmiła.

- Zabiłem twoich pobratymców, Szara Matko - powiedział Pag do wilczycy, a raczej do siebie - jeżeli nie wszystkich, bo zdaje się, znalazłaś jakiegoś towarzysza - spojrzał na szczeniaka, czającego się w oddali. - A jednak możesz mi wybaczyć i przyjść na me wezwanie, chociaż jesteś dziką bestią, a ja człowiekiem. Skoro więc ty potrafisz wybaczyć, dlaczego ja, człowiek, nie miałbym wybaczyć temu, kto znacznie mniej zawinił? Czemu mam zabić tę Wiedźmę z Morza, Laleelę, dlatego, że na trochę ukradła myśli tego, którego kocham, będąc mądrzejszą ode mnie i wiedząc więcej, będąc piękną kobietą, uzbrojoną w taką sieć, której ja nie mogę rzucić? Och, Matko Wilczyco, skoro ty, dzikie zwierzę, potrafisz mi wybaczyć, tylko dlatego że wykarmiłaś mnie swym mlekiem, dlaczego ja nie mogę wybaczyć, chociaż jestem człowiekiem?

Wtedy wielka wilczyca, nie rozumiejąca nic, tylko to, że jej wychowanek ma kłopoty, polizała jego twarz i oparła się o niego, o tego, który zaplanował wymordowanie jej całego rodu i posłużył się jej miłością, by skazać ich na śmierć.

- Nie zabiję Laleeli - powiedział wreszcie głośno Pag. - Wybaczę, tak jak moja szara wilczyca wybacza. Jeżeli Aaka myśli o zabiciu jej, niech sama knuje to zło, a ja uprzedzę Laleelę, a także Wi. Dziękuję ci za lekcję, Szara Matko. A teraz wracaj do swego dziecka i polowania.

Odeszła więc stara wilczyca, a po chwili także Pag.

Następnego dnia rano Pag siedział przy wejściu do pieczary, przyglądając się, jak Laleela pracuje wśród porzuconych niemowląt, jak chodzi od jednej do drugiej dziewczynki, zajmuje się nią, kołysze, przemawia do mamek, dzielna, łagodna, kochana, miła dla oczu w każdym geście.

W końcu uporała się ze swymi zadaniami i podeszła do Paga, usiadła przy nim, spojrzała na szare, zimne niebo, okryła się szczelniej szatą i zatrzęsła się.

- Czemuż zostajesz w tym chłodnym klimacie, Laleelo? - zapytał Pag. - Ty, która, jak rozumiem, pochodzisz z kraju, gdzie świeci słońce i jest ciepło.

- Bo muszę, tak mi się wydaje, Pag.

- A odeszłabyś, gdybyś mogła, Laleelo?

- Nie wiem. Nie jestem pewna, Pag. Wielkie morze to samotne miejsce.

- Dlaczegóż więc przekroczyłaś je, by znaleźć się tutaj, Laleelo, skoro -jak mówisz - jesteś władczynią w swoim kraju?

- Ponieważ żadna kobieta nie może rządzić sama. Zawsze musi być ten, który nią rządzi, Pag, a ja nienawidzę tego, który rządził mną. Dlatego poszłam szukać śmierci, ale zamiast śmierci znalazłam ten kraj lodów i zimna i was, którzy tu mieszkacie.

- A tutaj raz jeszcze stałaś się władczynią, Laleelo, bo widzę, że ty rządzisz tym, który rządzi tobą. Gdzie Wi?

- Chyba poszedł uspokoić jakiś spór wśród ludzi. Tu zawsze są jakieś kłótnie.

- Tak, Laleelo, wiele; puste brzuchy i zimne nogi źle wpływają na nastroje, szczególnie kiedy mężczyźni i kobiety się boją.

- Boją? Czego, Pag?

- Nieba bez słońca, braku żywności i mroźnej, ciemnej zimy, która nadciąga. A także klątwy, która spadła na plemię.

- Jakiej klątwy?

- Klątwy Wiedźmy z Morza, klątwy ślicznej kobiety imieniem Laleela.

- Czemu ja jestem przyczyną klątwy, Pag? - zapytała patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma i blednąc.

- Nie wiem, Laleelo. Sądząc z twego wyglądu, błogosławieństwa powin­naś rozdawać, ty, której oczy są tak dobre, a dłonie czynią same wspaniałe uczynki. Jednak oni myślą inaczej, sądzą bowiem, iż są jedynymi ludźmi na ziemi i dlatego ty musisz być wiedźmą zrodzoną z morza. Także to, iż tu się zjawiłaś to nic innego, jak nieszczęście. Słońce się schowało, zwierzęta, ptaki i ryby, którymi się żywiliśmy uciekły, nawet jagody nie rosną w lesie, a teraz wczesną jesienią już słyszymy jak zbliża się zima, bo na szczytach gór deszcz zamienia się w lód, jak kiedyś w najmroźniejszej porze. Tak, zima jest zawsze z nami. Słuchaj! Oto jeden z tych kroków zimy. - Podniósł rękę, a ze wzgórz dotarł przerażający grzmot, wywołany przesuwaniem się wielkich mas lodu, popychanych przez tworzące się z tyłu nowe warstwy.

- Czy mogę rozkazywać słońcu? - zapytała smutno Laleela. - Czy to moja wina, że pora jest chłodna i foki i ptaki nie przychodzą, a w górach jest śnieg?

- Ludzie tak myślą - odpowiedział Pag, kiwając wielką głową. - Szcze­gólnie od kiedy zostałaś wybrana przez Wi na doradcę, co kiedyś należało do mych obowiązków.

- Pag, jesteś o mnie zazdrosny?

- Tak, to prawda. Jestem zazdrosny, ale chcę, byś uwierzyła, iż postępuję sprawiedliwie. Namawiano mnie, bym ciebie zabił lub spowodował twą śmierć, co byłoby łatwe. Jednak nie pragnę tego zrobić, ponieważ za bardzo ciebie lubię i jesteś ładniejsza i mądrzejsza niż ktokolwiek z nas. Pokazałaś nam jak zszywać skóry i inne sztuki. Byłbym przeklęty, przyczyniając się do śmierci przybysza, bo wiem, że nie jesteś wiedźmą, tylko obcą.

- Namawiano cię, byś mnie zabił? - zawołała, wpatrując się w niego wielkimi, przerażonymi oczyma, tak jak foka, kiedy widzi maczugę uniesioną nad swoją głową.

- Powiedziałem też, że nie dołożę do tego ręki, ale są inni, którzy myślą inaczej. Dlatego, jeśli mnie posłuchasz, dam ci radę.

- Kiedy lis powiedział krukowi, jak wyciągnąć skobel z jego klatki, kruk słuchał,

tak mówi opowieść z mego kraju, ale zapomniał, że głodny lis czeka na zewnątrz - odpowiedziała Laleela, rzucając Pagowi powątpiewające spojrzenie. - Jednak mów.

- Nie bój się - ponuro zaczął Pag. - Może dzięki radzie, którą ci dam, lis będzie jeszcze bardziej głodny. Słuchaj! Jesteś w niebezpieczeństwie. Jest jednak sposób, byś ocalała. Zostań żoną Wi, bo chociaż on włóczy się za tobą zaślepiony, to jednak nią nie jesteś. Nikt nie odważy się tknąć Wi, bo chociaż szemrzą przeciw niemu, jest jednak powszechnie kochany, ponieważ wszyscy wiedzą, że przez dzień i noc myśli o plemieniu, a nie o sobie. Zabił Hengę, a potem tygrysa o wielkich zębach i jest mocny. Nikt także nie śmie dotknąć tego, kto schronił się pod jego szatą, na razie jednak jest inaczej. Dlatego zostań jego żoną i zyskaj bezpieczeństwo. Tak mówię chociaż wiem, że kiedy tak się stanie ja, Pag, który kocha Wi bardziej niż ty, jeżeli w ogóle go kochasz, zostanę wygnany z pieczary i pewnie pójdę do lasu, gdzie znajdę przyjaciół, którzy nie zwrócą się przeciw mnie, nawet kojarząc się w pary, a przynajmniej jednego przyjaciela.

- Poślubić Wi! - wykrzyknęła Laleela. - Nie wiem, czy chcę. Nigdy o tym nie myślałam. Poza tym Wi ma Aakę i nigdy nie proponował mi tego. Gdyby tego pragnął, powiedziałby mi o tym.

- Nie zawsze mężczyźni mówią o tym, czego pragną, kobiety zresztą też, Laleelo. Czy Wi nie powiedział ci o jego nowym prawie?

- Tak, często mówił.

- I czy nie pamiętasz, że mało jest wśród nas kobiet, a pierwsze prawo mówiło, że żaden mężczyzna nie może mieć więcej niż jedną żonę?

- Tak - odparła Laleela, spuszczając powieki i czerwieniąc się.

- Może także powiedział ci, że ściągnie klątwę na swoją głowę i na całe plemię, jeśli złamie to prawo.

- Tak - powiedziała cicho.

- Może więc dlatego Wi, choć jest tak blisko ciebie i nikogo innego poza tobą nie widzi, nigdy nie rozmawiał z tobą o zbliżeniu się, Laleelo.

- I nigdy tego nie zrobi, zważywszy przysięgę, Pag.

Teraz Pag roześmiał się z goryczą:

- Są przysięgi i przysięgi. Jedne się utrzymuje, inne się łamie.

- Tak, ale nad tą ciąży klątwa.

- Tak - potwierdził Pag. - I tu jest kłopot. Wybieraj teraz. Czy skłonisz Wi do małżeństwa, gdyż będąc tak zdolną i piękną, niewątpliwie potrafisz tego dokonać, ryzykując jednak, że spadnie na ciebie i niego klątwa, a także na plemię, i będziesz szczęśliwa, dopóki was ona sięgnie albo i nie? Czy też nie poślubisz Wi i dalej będziesz jego doradcą, a on będzie trzymał cię za rękę, nigdy zaś nie obejmie szyi, aż nienawiść plemienia dosięgnie cię, podjudzana przez twoich wrogów, z których chyba najgorszym jestem ja... - Tutaj Laleela uśmiechnęła się.

- ...i zostaniesz zabita albo wygnana? A może będziesz chciała wrócić do swego ludu, chyba możesz w tej twojej magicznej łodzi, bo tak przynajmniej twierdzi Urk Sędziwy. Według niego, znał twoją babkę, która była zupełnie podobna do ciebie.

Laleela słuchała, kręcąc włosy i marszcząc czoło. Nagle odpowiedziała:

- Muszę to przemyśleć. Nie wiem, którą rzecz zrobię, gdyż nie mam pojęcia, co będzie najlepsze dla Wi i jego ludu. Tymczasem dziękuję ci, Pag, za twą dobroć, od kiedy mnie Księżyc tutaj przywiódł. Wiesz, że czczę Księżyc, tak jak wszyscy moi przodkowie? Jeśli byśmy nie mieli więcej rozmawiać, błagam cię, abyś pamiętał, że Laleela, która wyszła z morza, dziękuje ci za twą dobroć i, jeżeli dalej żyć będzie na tej ziemi, często będzie o tobie myśleć. A jeżeli zabierze ją Księżyc, też będzie o tobie pamiętać i spoglądać na ciebie z góry, ciągle wdzięczna.

- Za co? - gburowato zapytał Pag. - Czy za to, że cię nienawidzę, bo obrabowałaś mnie z przyjaźni Wi, którego tylko ja kocham na tym świecie? A może dlatego, że jednym uchem słuchałem Aaki, która namawia mnie, bym ciebie zamordował? Czy za to mi dziękujesz?

- Nie, Pag - odpowiedziała cicho, na swój sposób. - Jak mam ci dziękować za to, czego nie ma? Wiem, że Aaka mnie nienawidzi, a to jest całkiem naturalne, więc jej nie obwiniam. Wiem też, że ty mnie nie darzysz nienawiścią, a raczej kochasz na swój sposób, nawet jeżeli wydaje się, że stanęłam między tobą a Wi, a sam wiesz, że tego nie zrobiłam. Mogłeś słuchać Aaki jednym uchem, ale palcem mocno przyciskałeś drugie, bo wiesz dobrze, że nigdy nie zamierzałeś mnie zabić, ani namówić nikogo do tego, ty, który w swej dobroci przyszedłeś mnie ostrzec.

Słysząc te łagodne słowa, Pag wstał i wpatrywał się w jej dobrą i piękną twarz. A potem podniósł jej dłoń, zbliżył do grubych warg i ucałował. Następnie wytarł jedyne oko wierzchem włochatej łapy, splunął na ziemię i mrucząc coś pod nosem - błogosławieństwo lub przyrzeczenie - powlókł się w swoją stronę, a Laleela obserwowała go, ciągle się słodko uśmiechając.

Kiedy jednak odszedł i została sama, już więcej się nie uśmiechała. O nie, usiadła, zakryła twarz dłońmi i zapłakała.

Wieczorem, kiedy wrócił Wi, zdała mu raport co do niemowląt, które oddał jej pod opiekę, mówiąc głównie o dwóch. Chorowały i potrzebowały obserwacji i specjalnego jedzenia.

- Po co mi to mówisz? - zapytał Wi na swój miły sposób. - Przecież ty ich doglądasz i karmisz, Laleelo?

- Och, nic - odparła. - Tylko, wszystko powinno być wiadome dwóm osobom, gdyż zawsze jedno może zachorować albo zapomnieć. A to mi przypomniało o Pagu.

- Dlaczego? - zdziwił się Wi.

- Nie wiem, a jednak... mówiłam o dwóch osobach. Ty i Pag kiedyś byliście jednym, a teraz ty stałeś się podwójnym, a przynajmniej on tak myśli. Powinieneś być milszy dla Paga, Wi, i więcej z nim rozmawiać, tak jak kiedyś. Oj, to chore dziecko płacze, muszę iść. Dobranoc, Wi, dobranoc.

Odeszła, zostawiając go z myślami, bowiem było coś w jej zachowaniu i słowach, czego nie rozumiał.

ROZDZIAŁ XIV

RUDOBRODZI

Nazajutrz rano Laleeli nie było. Kiedy Wi to zauważył zapytał o nią. Jedna z kobiet, która pomagała jej przy wyrzutkach, odpowiedziała, że Biała Słonecznowłosa, jak ją nazywała, po przygotowaniu jedzenia, oznajmiła, że potrzebny jej jest odpoczynek i świeże powietrze. Dodała, że zamierza spędzić dzień w lesie i dlatego, niech jej nikt nie szuka i niech się nie martwią, gdyż wróci przed zachodem słońca.

- Czy mówiła coś jeszcze? - niecierpliwił się Wi.

- Tak - odparła kobieta. - Powiedziała mi, jak karmić chore dzieci i w jakiej porze, na wypadek, gdyby zdecydowała się spędzić noc w lesie, chociaż była prawie pewna, że wróci. To wszystko.

Wtedy Wi odszedł do swoich spraw, których miał wiele i więcej o nic nie pytał, może bał się, że Aaka wejdzie do pieczary i ich podsłucha. Dzień jednak mijał mu powoli, a o zachodzie słońca pospieszył do pieczary. Myślał, że zastanie Laleelę i szykował się na ostrą rozmowę, ponieważ sprawiła mu kłopot swym postępowaniem, nie ostrzegając go. Mógł dać jej przecież straż do obrony przed niebezpieczeństwami. Gdy jednak wrócił Laleeli nie było.

Czekał chwilę, udając, że je, choć nie mógł tknąć jedzenia. Potem posłał po Paga. Właśnie Pag kołysząc się wszedł do groty i spojrzawszy na Wi, rzekł:

- Czemuż Wódz mnie wzywa, czego nie robił od dłuższego czasu? Wybierałem się właśnie do lasu.

- Więc ty także pragniesz wędrować po lesie? - zapytał podejrzliwie Wi i zamilkł.

- O co chodzi?

Wówczas Wi opowiedział mu wszystko.

Pag przypomniał sobie swoją rozmowę z Laleelą i poczuł niepokój w sercu. Jednak nic o tym nie powiedział.

- Nie ma obawy. Ta Laleela z morza, jak wiesz, jest czcicielką Księżyca. Na pewno poszła modlić się do Księżyca i złożyć ofiarę, zgodnie z obyczajem swego ludu.

- Może i tak - powiedział Wi - ale nie jestem pewien.

- Skoro się obawiasz - ciągnął Pag - pójdę jej poszukać.

Wi bacznie przyjrzał się twarzy Paga i rzekł:

- Przyszła do mnie myśl, Pagu, że ty bardziej się obawiasz ode mnie i chyba masz ku temu jakiś powód. Tak czy owak nikt dzisiaj w nocy nie może jej szukać; księżyc jest zasłonięty chmurami, a jak ją znaleźć w ciemnościach?

Pag podszedł do wyjścia i spojrzał w niebo, wrócił i powiedział:

- Jest, jak mówisz, pada deszcz. Nikt nie zobaczy jej śladów. Na pewno Laleela ukryła się w jakiejś dziupli albo pod grubym drzewem i wróci o świcie.

- Myślę, że została zamordowana albo odeszła i że ty, Pag albo Aaka, a może razem, wiecie gdzie i dlaczego zniknęła - powiedział Wi, cedząc przez zęby i wpatrując się w Paga.

- Nic nie wiem - odparł Pag. - Może jest w chacie Moanangi. Pójdę zobaczyć.

Poszedł i wrócił po dłuższym czasie, cały ociekający wodą. Nie była u Moanangi, ani w żadnej innej chacie, nikt też jej tego dnia nie widział.

Przez całą noc Wi i Pag siedzieli przy ogniu albo leżeli udając, że śpią, nic nie mówiąc, wpatrywali się tylko w wejście do pieczary. Wreszcie nadszedł świt, paskudny świt, szary i zimny, chociaż deszcz ustał. Wtedy Wi wysłał umyślnych z pytaniami o Laleelę. Wrócili, ale bez wieści. Potem wysłał ludzi, by jej szukali, a nawet sam poszedł, chociaż Aaka pytała, czemuż jest tak poruszony zniknięciem wiedźmy, skoro widać to jest ich obyczaj, że znikają, gdy wykorzystają całe zło.

- Ta czyniła dobro, nie zło, Żono - powiedział Wi, spoglądając na podrzutki.

Potem ruszył do lasu wraz z Moanangą.

Szukał tak jak inni przez cały dzień, ale nic nie znalazł. A o zmierzchu wrócił wymęczony i smutny, gdyż wydawało mu się, że Laleela wyrwała jego serce i zabrała ze sobą. Także tej nocy jedno z dzieci, które pielęgnowała, zmarło, gdyż nie przyjmowało jedzenia z żadnych innych rąk. Wi zapytał o Paga, ale nikt go nie widział, on także zniknął.

- Bez wątpienia poszedł z Laleela, gdyż byli wielkimi przyjaciółmi, chociaż on udawał, że nie - powiedziała Aaka.

Wi nie zareagował, ale pomyślał, że Pag poszedł zakopać ciało. Ściemniło się zupełnie i wkrótce potem Pag wpełzł do pieczary. Wyglądał nędznie i był głodny, jak ropucha, która wyłazi z dziury po zimie.

- Gdzie Laleela? - zapytał Wi.

- Nie wiem - odpowiedział Pag - ale wydrążona kłoda zniknęła. Musiała zaciągnąć ją do morza, gdy był przypływ, a to wielki wyczyn jak na kobietę.

- Coś ty jej naopowiadał?

- Kto spamięta, co mówił kilka dni temu? - rzucił Pag. - Daj mi jeść, bo jestem pusty jak muszla.

Kiedy Pag jadł, Wi zszedł na wybrzeże. Sam nie wiedział, dlaczego poszedł, chyba dlatego, że to właśnie morze zabrało mu Laleelę, tak jak niegdyś mu ją dało, chciał więc popatrzeć na nie. Stał i spoglądał na szare i ciche morze, aż daleko, na krawędzi mgły zobaczył, że coś się porusza.

- Ryba - pomyślał - ale jaka, bo utrzymuje się na powierzchni, a to potrafi tylko wieloryb, a ta ryba jest za mała.

Stał, wpatrując się tępo, nie przejmując się specjalnie rybą, aż nagle zauważył, że nie była to w ogóle ryba, choć mocno oddalona i spowita mgłą. A jednak coś mu to przypominało. Tylko co? Ach, tę wydrążoną kłodę, która przydryfowała z

Laleelą do plaży. Teraz jednak nie dryfowała, ale sterowano nią w kierunku plaży. Ktoś wiosłował i to szybko.

Przybyło światła i padło ono na włosy wioślarza. Błyszczały żółto. Wi wiedział, że to Laleela i aż po pas wbiegł do morza. Dalej wiosłowała, a zobaczyła go dopiero, gdy zawołał. Wtedy przerwała, ciężko zdyszana, a łódź rozpędem zbliżyła się do niego.

- Gdzie byłaś? - zapytał zdenerwowany. - Wiesz, jak się o ciebie martwiłem.

- Naprawdę? - dyszała, dziwnie na niego patrząc. - Porozmawiamy o tym później. Teraz uważaj, Wi, wielu ludzi tu przybędzie na łodziach takich jak ta, tylko większych. Uciekłam przed nimi, by cię ostrzec.

- Wielu ludzi? - zdziwił się Wi. - Nie ma innych ludzi, chyba że to twoi, których na nas sprowadziłaś.

- Nie, nie - zaprzeczyła. - Są zupełnie inni, a przychodzą z północy, nie z południa. Do brzegu, szybko, bo są bardzo wściekli.

Powiosłowała w kierunku plaży, a Wi brodził obok.

Dotarli, a na brzegu zgromadzili się ci, którzy dostrzegli kanu, wśród nich Pag i Moananga. Wciągnęli łódź i Laleela wysiadła z trudem, wspomagana przez Wi. Upadła na piasek, była bardzo zmęczona.

- Powiedz nam wszystko - ponaglał ją Wi, wpatrując się w nią tak, jakby miała zaraz zniknąć.

- To krótka historia, Wodzu - odparła. - Zmęczyłam się lądem i pomyślałam, że popływam sobie trochę po morzu. Wzięłam więc moją łódź i powiosłowałam dla przyjemności.

- Kłamiesz, Laleelo - wtrącił szorstko Wi. - Mów jednak.

- Powiosłowałam więc w kierunku skalistego cypla, może go nie widzieliście. Pogoda była spokojna - ciągnęła, uśmiechając się nieznacznie. - Tam o za­chodzie słońca nagle zobaczyłam mnóstwo łodzi, zbliżających się z północy. Omijały cypel, jakby podążały wzdłuż wybrzeża. Były to duże łodzie, a w każdej pełno mężczyzn, okropnych i włochatych. Spostrzegli mnie i krzyknęli ochryp­łymi głosami, w mowie, której nie rozumiałam. Odwróciłam się i uciekłam. Podążyli za mną, ale przyszła noc i mnie uratowała. Czasami jednak księżyc przedzierał się przez chmury i wtedy znowu mnie gonili. W końcu jednak tarcza księżyca pokryła się mgłą, a ja powiosłowałam przez mgłę i ciemności, znałam bowiem linię wybrzeża. Oni chyba są niedaleko. Myślę, że was zaatakują i musicie się natychmiast przygotować. To wszystko, co mam do powiedzenia.

- Po co oni przybywają? - zdziwił się Wi.

- Nie wiem - odparła Laleela - ale wyglądają na wychudzonych. Może szukają jedzenia.

- Co musimy zrobić? - znowu zapytał Wi.

- Chyba trzeba walczyć - zasugerowała Laleela. - Walczyć i przepę­dzić ich.

Wi wyglądał na zaskoczonego, gdyż myśl o ludziach walczących ze sobą wydała mu się dziwna. Nigdy nie słyszał o czymś takim, gdyż plemię, przed przybyciem Laleeli, uważało się za jedyne na świecie, więc nie musiało bronić się przed innymi ludźmi. Wtedy zabrał głos Pag:

- Wodzu, walczyłeś z dzikim zwierzem i zabijałeś go. Walczyłeś z Hengą i wygrałeś. Wydaje się, że my wszyscy, razem z tobą musimy teraz też to zrobić z tymi, którzy nas zaatakują. Laleela ma rację, albo oni nas zabiją albo my ich.

- Tak, tak - Wi ciągle był oszołomiony. - Niech Wini-wini zbierze całe plemię i każe przynieść im broń, I niech inni mu pomogą, żeby szybciej wszyscy usłyszeli.

Na to niektórzy ze stojących na plaży pobiegli z całych sił. Wtedy Wi zwrócił się do Paga.

- Co poczniemy, Pag?

- Szukasz u mnie rady, gdy Laleela stoi obok? - gorzko odparł Pag.

- Laleela, kobieta, odegrała swoją rolę - wyjaśnił Wi. - Teraz kolej na mężczyzn.

- Zawsze na tym się kończy - dodał Pag.

- Co zrobimy?

- Nie wiem - odparł Pag. - Nadchodzi jednak odpływ, a wtedy do zatoki jest tylko jedno wejście, tam, przez tę wyrwę w skałach. Obcy o tym nie wiedzą i gdy się zbliżą, tylko niektórzy przedostaną się przez wyrwę, a reszta łodzi utknie. Musimy walczyć z tymi, którzy się przedostaną, a także z tamtymi, którzy zostaną na rafie. Ale co ja, karzeł, wiem o walce? Jest Moananga, twój brat, silny, wysoki i dzielny. Niech on dowodzi bitwą, a ty, Wi, zostań z tyłu i opiekuj się ludźmi, którzy będą ciebie potrzebować. A jeżeli będzie potrzeba, walcz z tymi, co się przedostaną na brzeg.

- Niech tak będzie - zgodził się Wi. - Moanango, czynię ciebie kapitanem. Spisz się jak najlepiej.

- Posłucham ciebie - prosto odparł Moananga. - Jeżeli zginę, a ty przeżyjesz, zaopiekuj się Taną i bacz, by nie głodowała.

Wtedy ludzie, wezwani wściekłym trąbieniem Wini-wini i plotkami przekazywanymi z ust do ust, zbiegli się, a każdy był jakoś uzbrojony, niektórzy we włócznie z krzemiennym grotem i noże, inni w kije utwardzone w ogniu albo w proce.

Wi przemówił do nich; diabły, które płyną tutaj z północy, chcą zaatakować. Muszą z nimi walczyć, jeżeli nie chcą zginąć razem z żonami i dziećmi, Poprowadzi ich Moananga. Wtedy powstał wielki hałas, gdyż przybiegły do mężczyzn kobiety, zaczęły zawodzić i przytrzymywać ich, aż w końcu je odprowadzono. Potem Hou Niestały zarzucił głośno Laleeli, że okłamuje ich, że nie ma żadnych mężczyzn w łodziach i nie trzeba się przygotowywać. Także

Whaka, Złowróżbny Ptak, wymyślił, że jeżeli tacy mężczyźni są, nie ma sensu próbować z nimi walczyć, ponieważ wtedy oni wszyscy zginą; ci żeglarze są na pewno silni i sprytni. Pozostało im jedynie uciec do lasu i skryć się.

Ta rada poruszyła wielu i rzeczywiście niektórzy natychmiast odeszli. Widząc to, Wi podszedł do Whaki i przewrócił go uderzeniem pięści. Chciał tak samo potraktować Hou, ale na widok zbliżającego się Wi, Hou uciekł. Potem Wi powiedział, że dogoni następnego uciekiniera i rozpłata mu łeb toporem, na co wszyscy

zostali na swych miejscach. Jednak Hou coś wołał z odległości, aż rozległ się krzyk, bowiem na zamglonej powierzchni morza pojawiły się liczne kanu. Były wielkie, a w niektórych od ośmiu do dziesięciu wioślarzy. Zbliżały się do zatoki, nie wiedząc nic o odpływie, ani o skalnej rafie. Właśnie sześć czy osiem łodzi uderzyło w podwodne skały i przewróciło się. Mężczyźni powypadali, a część z nich utonęła. Większość jednak dotarła do skał po prawej stronie i stanęła na nich, wykrzykując coś do towarzyszy w pozostałych łodziach.

Wtedy ci podpłynęli ostrożnie, a że morze było spokojne, zrobili to dobrze, nie tam, gdzie łodzie się wywróciły, tylko do skał po prawej stronie od wejścia do zatoki. W każdej kanu zostało paru mężczyzn, by przycumować łodzie trzymając się wodorostów porastających skalisty brzeg. Kiedy zebrali się tam w liczbie około stu, zaczęli dyskutować, wymachując długimi rękami i wskazując wybrzeże dzidami, zakończonymi kłami morsa albo białym kamieniem.

Wi, obserwując ich z plaży, powiedział do Paga, który stał przy jego boku:

- Na pewno ci przybysze są straszni. Zobacz jacy wysocy i silni. Patrz, ciała pokryte mają futrem i te rude włosy i brody. Myślę, że to nie ludzie, tylko diabły. Tylko diabły mogą tak wyglądać i podróżować bez dzieci i kobiet.

- Skoro tak - odpowiedział Pag. - To są to bardzo głodne diabły, bo ten wielki, który chyba jest ich wodzem, otwiera usta i wskazuje palcem na brzuch, a potem macha ręką w kierunku wybrzeża. Mówi im, że tam znajdą jedzenie. I jeszcze to są diabły, które toną. - Tu ruchem głowy wskazał na ciała kołysane lekką falą. - A jeżeli o to chodzi - dodał po chwili - żony zawsze można ukraść - i spojrzał ku kobietom z ich plemienia, gromadzą­cym się w małych grupkach. Rozmawiały wszystkie naraz, krzyczały, biły się w piersi, a dzieci przywierały do nich przerażone.

- Tak - powiedział Wi. Potem chwilę myślał, aż zawołał do siebie kilku mężczyzn.

- Idźcie do Urka Sędziwego i każcie mu poprowadzić kobiety, dzieci i starców do lasu, niech się ukryją, bo jak się ta sprawa skończy, nie wiem, więc lepiej, żeby byli daleko.

Mężczyźni poszli, ale wtedy dało się słyszeć liczne krzyki. Niektóre z kobiet zaczęły biec do lasu, inne się nie ruszały. Czasami zarzucały mężom ręce na szyje i chciały ich odciągnąć z sobą.

- Jeżeli te zawodzenia nie umilkną, serca mężczyzn stopnieją jak tłuszcz nad ogniem - powiedział Pag. - Patrz, niektórzy wymykają się za kobietami.

- Idź i zaprowadź je do lasu - rozkazał Wi.

- Nie - odparł Pag. - Ja, który nigdy specjalnie nie lubiłem towarzyst­wa kobiet, zostaję tu, gdzie jestem.

Teraz Wi zasięgnął rady jeszcze raz. Widząc, że Aaka stoi niedaleko między kobietami, a mężczyznami, którymi dowodził Moananga jak mógł najlepiej, zawołał do niej. Usłyszała i podeszła bliżej, gdyż Aace nie brakowało odwagi.

- Żono - powiedział. - Te czerwone diabły zaatakują nas, a my musimy ich zabić albo oni zabiją nas.

- To wiem - spokojnie odpowiedziała Aaka.

- Najlepiej by było - kontynuował Wi, patrząc w dół i mówiąc szybko - żeby kobiety nie widziały tej walki. Proszę cię, byś zaprowadziła je wszystkie do lasu i tam ukryła, razem ze starcami i dziećmi, i tymi, którzy już tam uciekli wcześniej. Potem możesz wrócić.

- Po co wracać, żeby zobaczyć naszych mężczyzn martwych? Lepiej, żebyśmy zostały tutaj i umarły razem z nimi.

- Nie umrzecie, Aako. Ci czerwoni podróżnicy będą potrzebować żon. Przynajmniej nie zginiesz od razu, choć w końcu mogą cię zabić i zjeść. Dlatego rozkazuję ci iść.

- A ta Wiedźma z Morza, która sprowadziła tych wędrowców, by nas zaatakowali, także powinna iść, żeby jeszcze czego nie uknuła - powiedziała Aaka.

- Ona ich nie sprowadziła, uciekła przed nimi - wyjaśnił rozzłoszczony Wi. - Jednak weź ją ze sobą, a także Foha. Tylko odeślij tu wszystkich mężczyzn. Idź już, rozkazuję.

- Posłucham ciebie - rzekła Aaka - lecz wiedz, Mężu, że chociaż oddaliliśmy się od siebie, jeśli ty umrzesz, ja też, ponieważ kiedyś byliśmy sobie bliscy.

- Dziękuję ci - odpowiedział Wi. - Jeśli jednak tak się stanie, żyj, rządź plemieniem i odbuduj je na nowo.

- A na cóż kobiety bez mężczyzn? - rzuciła Aaka, wzruszając ramiona­mi.

Wtedy odwróciła się i ruszyła, a Wi widział jak wyciera oczy wierzchem dłoni. Dotarła do kobiet i krzyknęła coś ostro, powtarzając kilkakrotnie, aż poszły wraz ze starcami, ciągnąc dzieci za ręce lub niosąc je. W końcu wrzawa ustała i smutna grupa zniknęła za pierwszymi drzewami.

Przez cały ten czas rudowłosi trajkotali między sobą, ustalając plany. Ostatecznie chyba coś postanowili, gdyż przy pomocy łodzi sporo ich pokonało wejście do zatoki i zebrało się przy linii skał po lewej stronie, które przy odpływie wystawały ponad wodę. Inni, także w łodziach, ustawili się w szyku między skalnymi szczękami, jakby przygotowując się do powiosłowania do wybrzeża.

Pag zauważył to i zawołał podniecony:

- Tego nie mogą zrobić, bo łodzie wpadną na podwodne skały i potopią
się jak tamci - tu wskazał na pływające w wodzie ciała.

Jednak nie taki był cel Rudych, jak wkrótce miał się dowiedzieć.

Kiedy Wi mówił, usłyszał chrzęst muszelek na piasku i odwrócił się, by zobaczyć, kto to się zbliża. To Laleela, odziana w niebieski płaszcz, z włócznią w dłoni.

- Czemu ty jeszcze tutaj? - zdenerwował się. - Czemu nie poszłaś do lasu z innymi kobietami?

- Twe rozkazy dotyczyły plemienia - odparła spokojnie. - Ja do niego nie należę, ukryłam się więc w chacie, aż wszyscy odeszli. Nie złość się, Wodzu - ciągnęła

łagodnie. - Bowiem widziałam, jak walczą inne plemiona i mogę służyć ci dobrą radą.

Teraz on przemówił do niej, ale złymi słowami; kazał jej odejść, ale ona, stojąc przy nim, nie zwracała na to uwagi, spoglądała jedynie na morze. Nagle z okrzykiem „Wiedziałam” wyskoczyła przed Wi, a w następnej chwili runęła na ziemię, on jednak złapał ją w ramiona. Spojrzał na nią zdziwiony, podobnie jak Pag i o zgrozo! Zobaczyli, że w jej szatę wbita była mała włócznia z piórami, tuż ponad piersią.

- Wyciągnij to, Pag - powiedziała, stając na nogi. - To strzała, niektóre ludy ich używają. Dobrze się stało dla mnie, że ten płaszcz jest tak solidny i gruby.

- Gdybyś nie skoczyła przede mnie, ta mała włócznia trafiłaby mnie - zawołał Wi, wpatrując się w nią.

- To przypadek - uśmiechnęła się Laleela.

- Kłamiesz - powiedział Wi, na co ona jeszcze raz się uśmiechnęła i ciaśniej otoczyła płaszczem. A kiedy Pag ciągnął strzałę ciągle się uśmiechała, chociaż zauważył, że jej zaciśnięte usta zbladły. W końcu strzała wyszła, a wtedy spostrzegł coś jeszcze - na kościanym grocie była krew i kawałek ciała.

- Połóż się, Wodzu - powiedziała Laleela. - Tam, za tamtą skałą. I ty Pag, będziecie bezpieczniejsi. Ja też tak zrobię. Teraz mnie słuchajcie - mówiła dalej. - Ci Rudobrodzi, a przynajmniej część ich, mają łuki i strzały, jak się właśnie dowiedzieliśmy i mają plan strzelać do was z łodzi, aż woda zupełnie opadnie, a wtedy idąc po skałach, zaatakują was z obu stron.

W tej chwili podszedł Moananga i też kazano mu się położyć.

- W takim razie - powiedział Wi - lepiej wycofajmy się poza zasięg małych włóczni.

- Tego oni właśnie chcą - powiedziała Laleela. - Bowiem wówczas spokojnie dotrą do wybrzeża. Mam inną radę, jeśli chcecie posłuchać.

- Co takiego? - Wi i Moananga powiedzieli jednocześnie.

- Ty, Wodzu i wszyscy ludzie znacie dobrze te skały i wiecie, gdzie wśród nich jest głęboka woda, gdyż od dzieciństwa zbieraliście tutaj małże. Podzielcie teraz wszystkich na dwie grupy, jedną niech dowodzi Moananga, a drugą ty. Wdrapcie się na skały z lewej i z prawej strony i zaatakujcie Rudych, a kiedy oni zobaczą, że tak odważnie atakujecie, niektórzy wsiądą do łodzi. Z innymi musicie walczyć. A ci na łodziach nie będą strzelać w obawie, że trafią swoich. Zróbcie tak szybko.

- To dobre słowa - stwierdził Wi. - Moanango, weź lewą stronę z połową ludzi, a ja wezmę prawą z resztą. A ty Laleelo, nakazuję ci tu zostać albo uciekać.

- Tak, zostanę tutaj - powiedziała niedosłyszalnie Laleela i odwróciła twarz, żeby nikt nie zobaczył plamy krwi na jej niebieskim płaszczu. Jednak kiedy ruszyli, zawołała za nimi:.

- Każcie ludziom wziąć kamienie, niech rzucają nimi w łodzie, żeby przedziurawić dna.

Podeszli do mężów, którzy stali w grupkach, i wyglądali na przerażonych widokiem Rudobrodych na skałach i w łodziach. Wi skierował do nich kilka słów:

- Ci Rudobrodzi przychodzą nie wiadomo skąd. Są głodni, co doda im odwagi i będą chcieli nas zabić, wszystkich, a potem wziąć wpierw nasze jedzenie, a później kobiety, jeżeli je znajdą. Mogą także zjeść nasze dzieci. Jest nas tyle, co ich, a może więcej i wielkim wstydem będzie dla nas jeżeli damy się pokonać, zaszlachtować naszych starców, oddać kobiety i zjeść nasze dzieci. Prawda?

Tłum zgodził się z Wi, ale bez entuzjazmu, gdyż oczy wielu mężczyzn zwrócone były ku lasom, gdzie odeszły kobiety. Wtedy odezwał się Moananga:

- Ja dowodzę w tej kwestii. Jeżeli któryś ucieknie, zabiję go natychmiast, jak będę mógł. Jak nie prędzej, to później.

- A ja - dodał Pag - mam dobrą pamięć i będę się dokładnie przyglądać, co każdy robi. Później opowiem wszystko kobietom.

Wtedy podzielono siły na dwie grupy, w których najodważniejszych ustawiono po bokach, by nie pozwolili innym uciekać. Potem zaczęli wdrapywać się na skały z dwóch stron, które otaczały zatokę. Brodzili w płytkiej wodzie, omijając głębiny.

Kiedy Rudzi zobaczyli, że oni się zbliżają, zaczęli wyć, potrząsać głowami, a lewą ręką walili się w piersi. Wymachując dzidami, nie czekali aż zostaną zaatakowani, ale ruszyli po skałach. Ci w łodziach, zaczęli strzelać z łuków, raniąc kilku mężów z plemienia Wi.

Na widok krwi swych braci, plemię oszalało. W jednej chwili zapomnieli o wszelkich obawach, tak jakby coś, o czym ani oni, ani ich ojcowie nie myśleli przez setki lat, nagle wróciło do ich serc. Wymachiwali kamiennymi toporami i dzidami, krzyczeli, wydając dźwięki podobne do wycia wilków. Zgrzytali zębami, podskakiwali i ruszyli naprzód. Jednak poruszeni tą samą myślą, Wi i Moananga kazali im zostać na miejscach przez chwilę, bo wiedzieli, co się stanie z Rudowłosymi.

Rudobrodzi, także podskakując, ślizgali się na porośniętych wodorostami skałach i wpadali do wody. Inni próbowali brodzić między kamieniami, ale nie wiedzieli, gdzie jest głęboko, tak że wielu wpadało do wody, potem wynurzali się, prychając.

Wi i Moananga dali rozkaz do ataku.

Ruszyli, przeskakując z głazu na głaz, czynili to od dzieciństwa, znali te kamienie i wiedzieli, gdzie stąpać. Kiedy dotarli do brodzących, zaatakowali ich, gdy tamci chcieli wydostać się z wody na skały. Rozbijali im czaszki toporami i kamieniami, tym sposobem bez strat sporo wrogów zabili.

Rudobrodzi wycofali się na koniec skalnej krawędzi, chcąc się obwarować, ale tam zaatakowało ich plemię pod wodzą Wi i Moanangi. Walka była ciężka, bo Rudzi byli silni i zacięci i swe zakończone kością dzidy wbili w wielu mężów z plemienia. Wtedy Wi swym błyszczącym toporem, który zrobił Pag i którym pokonał Hengę, zabił wielkiego wojownika - chyba wodza Rudobrodych. Rozpłatał mu głowę na dwoje i wróg runął do wody. Widząc to, Rudobrodzi wydali jęk i

opanowała ich nagła panika; rzucili się do łodzi. Wtedy Wi, przypomniawszy sobie radę Laleeli, kazał współplemieńcom wrzucać do kanu najcięższe kamienie. Tak też zrobili, dziura­wiąc dna, a woda zalała je i zatopiła.

Mężczyźni z tych łodzi pływali, aż sami się potopili. Inni próbowali dopłynąć do brzegu, gdzie przywitały ich włócznie i kamienie. Skończyło się na tym, że pięć łodzi uciekło, ale więcej ich nie widziano. Nie wiadomo, skąd przybyli i gdzie odpłynęli. Większość pozostała w wodzie między skałami lub utonęła w głębinach morza.

Tak skończyła się walka, pierwsza jaką plemię stoczyło.

ROZDZIAŁ XV

WI CAŁUJE LALEELĘ

Kiedy było po wszystkim, Wi i Moananga zeszli razem na brzeg, niosąc ze sobą rannych, i obliczyli straty. Dwunastu mężczyzn zostało zabitych, a dwudziestu jeden rannych, a wśród nich Moananga, którego strzała trafiła w bok, ale niegroźnie. Rudobrodych zginęło jednak ponad sześćdziesięciu, głównie przez utonięcie, a przynajmniej tak obliczyli, kiedy przypływ wyrzucił ciała na brzeg. Więcej jednak mogło zabrać morze.

- To było wielkie zwycięstwo - powiedział Moananga, gdy Wi przemy­wał mu ranę słoną wodą - i plemię walczyło wspaniale.

- Tak - odpowiedział Wi. - Plemię walczyło wspaniale.

- Ale - przerwał Pag - to Wiedźma z Morza swą radą wygrała bitwę. To także ona kazała nam wrzucać kamienie do łodzi.

- Prawda - potwierdził Wi. - Chodźmy jej podziękować.

Poszli więc we trójkę i znaleźli Laleelę, leżącą za skałą, ale z twarzą ku ziemi.

- Zasnęła, musiała być bardzo zmęczona - zauważył Moananga.

- Tak - potwierdził Wi. - Dziwne jednak, że śpi, kiedy śmierć jest tak blisko - i spojrzał na nią podejrzliwie.

Pag nic nie odpowiedział, tylko przykląkł, objął ją ramionami i przewrócił na plecy. Wtedy ujrzeli, że piasek pod nią, a także jej niebieska szata były czerwone od krwi. Wi krzyknął i byłby upadł, gdyby Moananga nie złapał go za rękę.

- Laleela nie żyje! - powiedział pustym głosem. - Laleela, która nas uratowała, nie żyje.

- W takim razie znam kogoś, kto będzie zadowolony - mruczał Pag. - Jednak, nie bądź taki pewny.

Rozchylił jej szatę i zobaczyli ranę nad piersią; nadal krwawiła. Pag, który potrafił leczyć schylił się i zbadał ją, a wtedy Moananga powiedział do Wi:

- Czy rozumiesz, bracie, że ta mała włócznia zadała jej tę ranę, kiedy ona
z nami rozmawiała i ukryła to, by nikt z nas się nie dowiedział?

Wi kiwnął głową, jakby bał się odezwać.

- Ja wiedziałem - warknął Pag. - Wyciągnąłem tę strzałę.

- Dlaczego nam nie powiedziałeś? - zapytał Moananga.

- Ponieważ gdyby Wi usłyszał, że Wiedźma z Morza jest ranna w pierś, odwaga opuściłaby jego serce i kolana by mu zmiękły. Lepiej, że ona umarła, niż żeby serce naszego Wodza zamieniło się w wodę, gdy czerwoni najeźdźcy zaatakowali nas.

- Co z raną? - zapytał Wi, nie zwracając uwagi na jego gadanie.

- Pociesz się - odparł Pag. - Choć się mocno wykrwawiła, chyba nie jest głęboka, bo ten jej gruby płaszcz powstrzymał strzałę. Jeżeli grot nie był zatruty, chyba będzie żyć. Zostań tu i obserwuj.

Wtedy poczłapał w krzaki i zarośla, rosnące na plaży i zaczął w nich szukać, aż znalazł pewne zioło. Wyrwał z niego sporo liści, które włożył do ust i przeżuł wielkimi zębami. Wrócił i wyjął zieloną papkę z ust, a potem wepchnął Laleeli do rany, a także Moanandze.

- Pali - jęknął Moananga.

- A tak, wypala truciznę, która psuje krew - odpowiedział Pag i przykrył Laleelę płaszczem.

Wtedy Wi otrząsnął się z głębokich myśli. Pochylił się i wziął Laleelę w ramiona, niczym dziecko. Odszedł, a za nim poszli Pag i Moananga, a także inni współplemieńcy, pokrzykując i wymachując dzidami. Teraz kobiety wracały już z lasu, gdyż młodsze i sprawniejsze wspięły się na drzewa i wszystko widziały z daleka. Zdawały raport tym na dole, a widząc, że Czerwoni jeźdźcy uciekli lub zostali zabici, powróciły do chat, a za nimi starcy i dzieci.

Pierwszy, niczym rączy jeleń, przybiegł Foh.

- Ojcze! - zawołał rozzłoszczonym głosem. - Czy jestem dzieckiem, żeby mnie ciągnąć do lasu razem z kobietami, kiedy ty walczysz?

- Cicho! - powiedział ojciec, wskazując głową na tę, którą niósł na rękach. - Cicho, mój synu. Porozmawiamy o tym później.

Wtedy pojawiła się Aaka, stateczna, o spokojnej twarzy, choć prawdę mówiąc też biegła i to szybko.

- Witaj, Mężu - zawołała. - Mówią mi, że pokonałeś tych Czerwonych mężczyzn. Prawda to?

- Zdaje się, że tak, Żono - zostali pokonani.

Kiedy to mówił, starał się ją ominąć, ale zagrodziła mu drogę i znowu zapytała:

- Jeżeli ta Wiedźma z Morza została zabita za jej zdradę, czemuż niesiesz
ją w ramionach?

Wi nic nie odpowiedział, gdyż złość odebrała mu głos, ale Pag zaśmiał się szorstko i odpowiedział:

- Rzucając kamieniami w kanię, trafiłaś gołębia, Aako. Wiedźma, którą Wi dźwiga na piersiach nie zginęła za zdradę. Jeżeli nie żyje, to śmierć ją zabrała za to, że uratowała życie Wi, bowiem skoczyła przed niego i przyjęła strzałę na swe łono, inaczej trafiłaby Wi i to nie przypadkiem.

- Może właśnie tego szukała, ta, która jest zawsze tam, gdzie nie musi. Co robiła wśród mężczyzn, gdy powinna być z kobietami? - zapytała Aaka.

- Nie wiem - odparł Pag. - Wiem tylko, że uratowała życie Wi, poświęcając swoje.

- Naprawdę, Pag? W takim razie jego kolej, by uratował jej życie lub pochował ją, jeśli nie potrafi. Pójdę teraz zająć się rannymi z naszego ludu. Chodź ze mną, Tana, bo widzę, że opatrzono ranę Moanangi i nie jesteśmy tu potrzebne - i zarzuciwszy głową, odeszła powoli.

Jednak Tana nie podążyła za nią, była bowiem ciekawa opowieści o Laleeli, a także czy Moananga nie ucierpiał.

Wi zaniósł Laleelę do pieczary i złożył na jej posłaniu, gdzie zwykle spała. Tana wzięła Moanangę, a Pag zabrał się za przyrządzenie rosołu, by wlać go Laleeli w gardło. Wydawało się więc, że Wi i Laleela zostali sami, choć wcale tak nie było, gdyż kobiety, zajmujące się niemowlętami, obserwowały ich z ciemnych zakątków pieczary. Wi narzucił na nią futra i potarł rękami jej dłoń. W cieple pieczary, gdzie ciągle płonął ogień, Laleela obudziła się i zaczęła mówić jakby przez sen:

- W samą porę! W samą porę! - mówiła. - Widziałam zbliżającą się strzałę, nikt inny nie, i skoczyłam na jej drogę. Zabiłaby go. Jeżeli go uratowałam to dobrze, bo cóż znaczy życie obcej, przez nikogo nie chcianej, nawet przez niego?

Wtedy otworzyła oczy i spojrzała ku górze. W blasku ognia ujrzała wpatrzone w nią oczy Wi.

- Czy żyję? - wyszeptała. - A ty żyjesz, Wi?

Wi nie odpowiedział, tylko pochylił się i pocałował ją w usta i chociaż ona była tak słaba, też go pocałowała. Po czym odwróciła głowę i jakby zasnęła. Jednak spała czy też nie, Wi cały czas ją całował, aż Pag przyszedł z rosołem, a po nim pojawiły się kobiety z porzuconymi dziećmi, szczebiocząc jak szpaki przed odlotem jesienią.

Wi w końcu oderwał oczy od Laleeli, która posiliwszy się rosołem, zasnęła i wtedy zobaczył Aakę, jak stała przy ognisku i patrzyła na ich oboje.

- Więc Wiedźma żyje - zamruczała - i znalazła opiekę. Kiedy ją poślubisz, Wi?

Wi wstał, podszedł do niej i dopiero wtedy się odezwał:

- Kto ci o tym powiedział, że chcę się z nią ożenić? Czyż nie składałem przysięgi?

- Twe oczy mi powiedziały, Wi. Cóż znaczą przysięgi wobec jej przysługi dla ciebie? Choć dziwne, że dożyłam chwili, kiedy Wi posłużył się kobiecą piersią niczym tarczą.

- Znasz prawdę - odpowiedział.

- Wiem tylko, co widzę i nie zwracam uwagi na słowa, wierzę też temu, co mi serce mówi.

- A co ci mówi, Żono?

- Mówi mi, że klątwa, którą ta wiedźma przyniosła, właśnie zaczęła działać. Wyrusza na morze w tej wydrążonej kłodzie i wraca prowadząc zastęp rudych wędrowców. Ty z nimi walczysz i wyganiasz ich na jakiś czas. Jednak wielu z plemienia jest zabitych i rannych. Co teraz ona zrobi, nie wiem, ale jestem pewna, że ma w zanadrzu gorsze prezenty. Bo mówię ci, że jest wiedźmą, która wpatruje się w księżyc i rozmawia z duchami w powiet­rzu. Lepiej żebyś zostawił tę swoją ukochaną na plaży, by umarła, jeżeli umrzeć może.

- Niektóre żony powiedziałyby, iż są to okrutne słowa o tym, kto uratował ich męża przed śmiercią - powiedział Wi. - Jeżeli tak źle o niej myślisz, zabij ją, Aako, gdyż jest bezradna.

- By ściągnąć jej klątwę na moją głowę? Nie, Wi, jest bezpieczna. Nic jej nie grozi z mojej strony.

Wtedy Wi odwrócił się i opuścił pieczarę.

Na zewnątrz na miejscu spotkań panował tumult, gdyż przyniesiono ciała zabitych i zeszli się tam wszyscy. Kobiety i dzieci tych, którzy zginęli, zawodziły, czyniąc wielki hałas, jak to było w plemiennym obyczaju. Ranni mężczyźni, którzy jednak mogli chodzić, krążyli, pokazując swe rany i oczekując nagrody i pocieszenia, a inni, którzy wyszli z walki bez szwanku, chwalili się głośno swymi czynami w bitwie z rudobrodymi diabłami morskimi.

Co kawałek stała jakaś grupa, a w środku mówca. Jednym był Whaka Złowróżbny Ptak; opowiadał, że ci, których właśnie pokonali, byli tylko zwiastunem wielkiego nadciągającego oddziału. Trochę dalej Hou Niestały, ciesząc się zwycięstwem plemienia, stwierdził, że takie szczęście długo nie potrwa, dlatego najlepiej gdyby szybko uciekli wszyscy do lasu. Tymczasem Wini-wini Trzęsący się chodził od ciała do ciała, a za nim żałobnicy i dął w róg nad każdym, wskazując jego rany, a wtedy reszta chóralnie zawodziła.

Większość ludzi jednak zgromadziła się wokół Urka Sędziwego, który mamrotał do nich bezzębnymi szczękami, powiewając siwą brodą; powie­dział im, iż właśnie mu się przypomniało coś, co dawno temu zapomniał, a to, że jego pradziadek powiedział jemu, że z kolei jego pradziadek usłyszał od odległych przodków o najeździe takich Rudobrodych na ich plemię właśnie po zjawieniu się morskiej wiedźmy, bardzo podobnej do Laleeli, która była ukochaną ich Wodza Wi, jak znane było wszystkim, bo czyż on, Wi nie całował jej?

- A co potem się stało? - ktoś zapytał.

- Nie całkiem pamiętam - odpowiedział Urk - ale chyba wiedźmę ofiarowano Bogom Lodów i już więcej Rudobrodzi nie przyszli.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że Laleela, Biała Wiedźma powinna zostać złożona w ofierze Bogom Lodów? - zapytał ten sam głos.

Postawiony przed takim problemem Urk, kręcił chwilę brodą, a potem odpowiedział, że nie jest pewien, ale mądrze by było poświęcić ją za zgodą Wi.

- A z jakiego powodu? - ponownie zapytał ten sam głos - skoro ostrzegła nas przed przybyciem Rudych i w końcu we własną pierś przyjęła strzałę, wycelowaną w Wi.

- Ponieważ - odparł Urk - po tak wielkim wydarzeniu jak to, bogowie zawsze pragną ofiary, a skoro żywcem nie ujęto żadnego z wrogów, lepiej będzie ofiarować im Wiedźmę z Morza, obcą, niż kogoś z naszego ludu.

Teraz Moananga, który słyszał tę mowę, doskoczył do Urka, choć z trudem, bo był ranny, i łapiąc go jedną ręką za brodę, drugą uderzył go w twarz.

- Słuchaj, Niegodziwcze, który nazywasz się czarownikiem - dyszał mu
w twarz. - Jeżeli kogoś trzeba będzie poświęcić, to ciebie, ponieważ jesteś kłamcą i karmisz ludzi kłamliwymi historiami, które nigdy się nie wydarzyły. Wiesz dobrze, że Laleela, do której zabicia nas namawiasz jest najszlachetniejszą kobietą

i gdyby nie ona, Wi, mój brat i nasz Wódz, nie żyłby teraz. A właściwie wszyscy byśmy nie żyli, gdyż to ona ostrzegła nas przed nadejściem Rudobrodych. To także ona, kiedy strzała trafiła ją w pierś, kazała ją wyjąć Pagowi ze strzępem ciała na grocie i nie odezwała się ani słowem, a potem dała nam wskazówkę, jak poradzić sobie z najeźdźcami, atakując ich i wrzucając kamienie do łodzi. Tak zrobiliśmy, zabijając większość z nich, a teraz ty będziesz namawiać ludzi, by poświęcić ją Bogom Lodów, ty psie.

Po czym Moananga jeszcze raz uderzył Urka w twarz, przewracając go na piach i odszedł kulejąc, a wszyscy, którzy to słyszeli, pochwalili głośno jego słowa, tak jak przedtem schlebiali Urkowi.

Wtedy pojawił się Wi. Urk podniósł się i zaczął go wychwalać. Mówił, że nie było nigdy takiego wodza od czasów pradziadów jego pradziadów. Wtedy wszyscy ludzie zbiegli się i podjęli tę pieśń pochwalną. Tak, nawet ci ranni, którzy szli o własnych siłach, gdyż wiedzieli w sercu, że to Wi uratował ich przed śmiercią, a kobiety przed jeszcze gorszym losem. I chociaż mogli szemrać i szukać winy, zrozumieli, że tak samo jak Wi ich uratował, Laleela-Wiedźma z Morza zasłoniła Wi przed strzałą, a kiedy była ranna, jeszcze służyła mu radą.

Wi słyszał te wszystkie pochwały, ale nie odpowiadał na nie. Odpychał tych, którzy się przed nim tłoczyli, kobiety całujące go po rękach, przepychając się między nimi do miejsca, gdzie leżeli martwi; długo się im przyglądał. Potem wydał rozkazy, dotyczące pochówku i poszedł odwiedzić ciężko rannych, nadal nic nie mówiąc. Bowiem ciężkie miał serce, a słowa Aaki bolały jak wbita włócznia. Pamiętał swą przysięgę, lecz nie wiedział, co powinien zrobić. I nawet teraz, w godzinie zwycięstwa, zastanawiał się, co los szykuje dla niego i Laleeli, która uratowała mu życie, chociaż wolałby, żeby tego nie zrobiła.

Od tego wydarzenia, dzień po dniu, Wi spełniał swoje zadania po cichu, mówiąc bardzo mało, ponieważ bolało go serce i obawiał się, że kiedy otworzy usta, popłynie sama gorycz. Dlatego trzymał się z dala od innych i dużo chodził sam lub jedynie w towarzystwie Foha, gdyż tylko syn mu pozostał. Chodził także na polowania jak niegdyś, zanim zabił Hengę i został wodzem. Twierdził, że przebywanie tak długo w pieczarze odebrało mu zdrowie i ducha, a poza tym potrzebne było mięso, a on jako najlepszy myśliwy plemienia miał w obowiązku łowy. Płowa zwierzyna nie trafiała się jednak zbyt często, gdyż pora panowała zła i zwierzęta opuściły lasy.

Pewnego dnia Wi zawędrował daleko za łanią i zgubiwszy ją tam, zawrócił do domu. Jego droga wiodła obok kotliny gęsto zarośniętej jodłami. Ta kotlina czy też wąwóz był nie głębszy niż trzydzieści kroków i tyle samo szeroki. Otaczały go strome ściany, a wejście miało tylko trzy kroki szerokości, nie więcej. Przed tym wejściem znajdowała się wymyta przez deszcz skała wielkości dużego szałasu, która kończyła się stromym zboczem, wysokim na cztery włócznie. Pod zboczem rozpościerała się plama trzęsawis­ka, jakich sporo w lesie. Był to jakby dół wypełniony lepką, czerwonawą mazią, a z jej środka wybijało źródło. W czerwonym błocie rosły wrzośce, które mocno się rozprzestrzeniły, aż do krawędzi jodeł.

Kiedy Wi zbliżył się tam, usłyszał pomrukiwanie. Zamarł, a potem schronił się za wielkim pniem, gdyż nie wiedział co to za zwierzę.

Gdy tam stał, z owego wąskiego przejścia wyłonił się tur. Zwierzę tak wielkie, że stojący obok człowiek nie mógłby sięgnąć wzrokiem ponad nim. Stał nieruchomo na skale, rozglądał się dookoła i wąchał. Wi się przestraszył, iż może go wyczuć i wtedy przysiadł za drzewem.

Tak się jednak nie stało, gdyż wiatr wiał od byka do niego. Wi wpatrywał się w tura tak jak nigdy przedtem na nic nie patrzył, z wyjątkiem może Laleeli, gdy pierwszy raz ujrzał ją w wydrążonej kłodzie. Chociaż plemię opowiadało o takich stworach, były one niezmiernie rzadkie, a zupełnie inne niż dzikie bydło. Widział coś takiego tylko raz, była to młoda krowa. Ten byk był potężny. Miał zakręcone rogi, ciało pokryte czarną sierścią, a wzdłuż kręgosłupa biegło jaśniejsze pasmo. Oczy zaciekłe i władcze, nogi krótkie, tak że podgardle zwisało mu prawie do ziemi, a kopyta miał wielkie i rozdzielone.

Wielka ochota ogarnęła Wi, by zaatakować zwierzę, ale pohamował się, bo wiedział, że nie sprosta mu. Byk rzuciłby nim w górę, a potem zadeptał na śmierć. Kiedy obserwował go, byk odwrócił się, zszedł ze skały. Słyszał, jak toruje sobie drogę przez las, niechybnie w poszukiwaniu żerowiska.

Kiedy zniknął, Wi podkradł się do szczeliny i zajrzał do wąwozu, lustrując wnętrze oczyma. Nic nie słysząc, ani nie widząc, z bijącym sercem wszedł w przejście. Trzymał się lewej ściany i robił koło, przeskakując od drzewa do drzewa. Wąwóz był pusty, ale na końcu rosło kilka wielkich jodeł, a pod nimi paprocie. Po wielu znakach Wi poznał, że tutaj tur musi mieć swą kryjówkę. Pnie drzew były wypolerowane, gdyż ocierał się o nie, grunt mocno udeptany kopytami, a w niektórych miejscach poorany rogami, które wbijał głęboko w piaszczystą glebę, by je wyczyścić i naostrzyć.

Wi wszedł przez szczelinę i stał nieruchomo, myślał. Odwrócił się i spojrzał na krawędź małego zbocza nad bagniskiem. Potem zszedł klifem i po zwalonym drzewie dotarł nad bagno, by sprawdzić włócznią jego głębokość.

Było głębokie, gdyż zanurzył całą włócznię i ramię aż do łokcia, zanim dotarł do dna. Gramoląc się po zwalonym drzewie, powtórzył próbę trzykrotnie i zawsze znajdował dno na tej samej głębokości. Potem znowu wspiął się na skalne zbocze i stojąc u wejścia do kanionu, on, Wi - śmiały i sprytny myśliwy, myślał sobie tak:

Ten wielki byk w ciągu dnia odpoczywa sobie tam w wąwozie. A kiedy nadciąga wieczór, wychodzi na żerowanie. Gdyby teraz wyszedł albo wrócił nad ranem i zobaczył człowieka, stojącego tu i gdyby ten człowiek rzucił w niego dzidą, co by zrobił? Na pewno zaatakowałby. A gdyby ten człowiek odskoczył na bok, co by się stało? Zleciałby ze skały i wpadł w bagno, a wtedy człowiek by zszedł i walczył z nim.

Tak rozmyślał Wi, a kiedy wyobrażał sobie tę walkę, nozdrza mu falowały, a oczy błyszczały.

Jednak są niebezpieczeństwa. Byk może zahaczyć człowieka rogami, może jest też sprytny i nie wbiegnie na skałę, którą dobrze zna. A będąc tak silnym, może podczas zmagania wydostać się z bagna i ruszyć na niego, a wtedy byłby koniec. Tak, to pewna śmierć.

I Wi znowu się zamyślił:

Czyż jestem tak szczęśliwy, że powinienem bać się śmierci? Czyż mało razy nie zastanawiałem się ostatnio, czy nie powędrować do lasu i przypadkiem nie nadziać się na grot mej włóczni? I gdyby nie Foh, może i bym tak zrobił - przypadkiem. Bo gdyby włócznia spełniła swe zadanie, zapanowałby pokój po tym, który starał się i zawiódł, i nie wie, którędy iść. Jakiż lepszy koniec jest dla myśliwego, jak zginąć okryty chwałą w walce z tą potężną bestią lasów, z którą jeszcze żaden człowiek nie odważył się walczyć? Wtedy plemię będzie o mnie układać pieśni i przekazywać sobie w zimowe noce przy ognisku, a potem ich dzieci w następnych pokoleniach. A czy wtedy Aaka, żona mej młodości, nie pomyśli o mnie czule?

Tak sobie powiedział Wi i pośpiesznie ruszył ku domowi, w mrok. Zanim dotarł do pieczary, bo droga była daleka i trudna, zapadła ciemność.

Wychodząc po cichu z cienia, zobaczył Aakę, stojącą przy ogniu. Zauważył na jej twarzy zmartwienie, gdyż wpatrywała się w ciemność. Przy ognisku siedział także Pag i polerował grot włóczni, a obok niego Foh, który szeptał mu coś do ucha. W oddali, przy innym ognisku Laleela, choć już nieco doszła do siebie, jeszcze była blada, doglądała niemowląt, sprawdzała, czy są dobrze okryte skórami, aby w nocy nie zmarzły. Przy niej stał Moananga. Szepnął jej do ucha, a ona uśmiechnęła się i odpowiedziała coś, a oczy też miała zwrócone w ciemne wejście jaskini.

Wi stanął w świetle. Aaka zobaczyła go i natychmiast twarz jej się zmieniła -przybrała hardą maskę, jak zwykle.

- Późno przychodzisz, Mężu - powitała go - co, skoro byłeś sam - tutaj rzuciła spojrzenie na Laleelę, a potem na Paga, o których była zazdrosna - jest dziwne i martwiło mnie; pomyślałam, że może spotkałeś Rudobrodych.

- Nie, Żono - prosto odparł Wi. - Chyba na tym wybrzeżu nie zobaczymy więcej wędrujących. Raniłem łanię włócznią, która utkwiła jej w boku, i zawędrowałem za nią daleko, ale uciekła mi. Nie mam ostatnio szczęścia, nawet w jedynym rzemiośle, które pojmuję - dodał z wes­tchnieniem. - Jestem zmęczony i głodny.

- Czy łania uciekła z włócznią, Ojcze? - zapytał Foh.

- Tak, Synu - odparł bez namysłu.

- To dlaczego masz ją w ręku, Ojcze? Bo kiedy mnie rano odesłałeś, miałeś tylko jedną z sobą.

- Wypadła łani z boku i znalazłem ją wśród skał, Synu.

- Skoro więc upadła na skały, czemuż jej koniec jest pomazany błotem, Ojcze - zapytał Foh, ale Wi nie odpowiedział.

Tylko Pag, który obserwował go swym jedynym jasnym okiem, wstał i wziąwszy od niego włócznię, począł ją oczyszczać. I wtedy zauważył, że na grocie nie ma zaschniętej krwi.

Zanim Aaka odeszła do swej chaty, gdzie znowu poczęła sypiać, gdyż przeszkadzał jej płacz porzuconych dzieci, podała Wi jedzenie. Zrobiła to, bowiem bała się, że Laleela może ją w tym ubiec.

Następnego dnia Wi został w domu i zajął się sprawami należnymi Wodzowi.

W plemieniu panowały kłopoty. Nadeszła jesień, było zimno i ponuro, tak samo jak przez całe lato. Brakowało jedzenia i z rozkazu Wi, większość zdobyczy chowano na zbliżającą się zimę. I nawet tutaj wynikały problemy, gdyż złapane ryby, wyłożone do wyschnięcia, psuły się z braku słońca, tym samym zaprzepaszczano sporo wysiłku. A kobiety, których mężowie lub synowie zginęli w bitwie z Rudobrodymi, zapomniały o tym, że plemię zostało uratowane przed wielkim nieszczęściem i poczęły szemrać, tak samo jak ranni mężczyźni, którzy jeszcze nie wydobrzeli. A taki był ich płacz...

Laleela, piękna, biała Wiedźma z Morza, miłość Wi, przyprawiła ich o te wszystkie niedole. To ona sprowadziła Rudych na ich wybrzeże i dlatego powinno sieją zabić lub wygnać. Jednak nikt nie śmiał podnieść na nią palca, po pierwsze dlatego, że jak myśleli, była kochanką Wi, którego wszyscy się bali i poważali, a po drugie, że nie byli jednomyślni. Tak też wielu mężczyzn chodziło za nią, ponieważ była piękna i miła, a także dlatego, że uratowała go przed śmiercią, ryzykując za niego własnym życiem.

Były także kobiety po jej stronie. Na przykład, matki porzuconych dziewczynek, które niańczyła dzień i noc, bo chociaż matki porzuciły je, nadal kochały swoje dzieci i odwiedzały, błogosławiąc w duchu Wi za to, że ocalił je od śmierci, i ją, która się nimi opiekowała. A co może się wydać dziwnym, chociaż Aaka spiskowała przeciw niej i niegdyś pragnęła jej śmierci, i nienawidziła bardzo w swej zazdrości, potajemnie stała się największą przyjaciółką i obrońcą Laleeli.

Choć nigdy by się do tego otwarcie nie przyznała, Aaka wiedziała, że gdyby nie ta kobieta, nazywana „Wiedźmą z Morza”, Wi już by nie żył. Także szanowała Laleelę, wiedziała bowiem, że gdyby ona, tak piękna i słodka, postanowiła wyciągnąć rękę i spojrzeć na niego kochającymi oczyma, Wi zapomniałby o swej obietnicy i wziąłby ją do siebie. Dlatego, mimo że otwarcie używała szorstkich słów pod jej adresem, odwracała się do niej plecami i drwiła z niej przy Wi, jednak potajemnie była przyjaciółką Laleeli.

Poza tym, Laleela miała jeszcze jednego przyjaciela w Moanandze, który po Wi był najbardziej poważaną i lubianą osobą w plemieniu, szczególnie po tym, jak tak dzielnie się spisał w walce z Rudymi. Od czasu, gdy Moananga zobaczył, jak Laleela zasłoniła sobą Wi i przyjęła strzałę w swą pierś, zakochał się w niej, choć to nie jego osłoniła. Ten kaprys przysporzył mu w domu kłopotów, bo chociaż jego żona, Tana była jak Aaka zazdrosna - może nieco łagodniej - on jednak kochał Laleelę i co więcej mówił to otwarcie.

Rzeczywiście zamierzał ją zdobyć. Ogłosił, że nie jest związany tak jak Wi żadnymi więzami. W tym mu się jednak nie powiodło, bo chociaż Laleela słodko mu odpowiadała, nie chciała go. A kiedy Tana się o tym dowiedziała, wydrwiła go. Jednakże Laleela tak grzecznie go od siebie odepchnęła, iż pozostał jej najwierniejszym i najbliższym przyjacielem, może dlatego, iż wiedział, że to Wi stał między nimi, a Wi, swego brata, kochał bardziej, niż jakąkolwiek kobietę. Lecz drwiny Tany ciężko mu było znieść, a im bardziej mu dokuczała, tym bliżej trzymał się

Laleeli i tak samo Tana, ponieważ Laleela dawała mu lekcję, której potrzebował.

Zwykli ludzie z plemienia nie zwracali uwagi na te rzeczy, które nic dla nich nie znaczyły, tylko szemrali i jęczeli w swej nędzy i skoro nie mieli komu zarzucić jej przyczyn, obwiniali Laleelę. Twierdzili, że to ona przyniosła te wszystkie kłopoty z sobą z morza i ona powinna je wziąć na swe barki. Będąc prostym ludem, nie rozumieli, że jak deszcz czy śnieg, tak samo zło spada na człowieka z nieba.

ROZDZIAŁ XVI

TUR I GWIAZDA

Na drugi dzień rano Wi, wcześniej przygotowawszy wszystkie rzeczy, wstał, kiedy było jeszcze ciemno, ucałował śpiącego u jego boku Foha i wymknął się z pieczary, zabierając ze sobą trzy włócznie i żelazny topór od Paga, którym pokonał Hengę. Wychodząc, w migoczącym świetle dostrzegł śpiącą wśród dzieci Laleelę, która leżąc tak z rozrzuconymi długimi włosami, wyglądała najpiękniej. Słodką miała twarz, ale zarazem smutną i za­kłopotaną. Przystanął przy niej i popatrzył, aż w końcu westchnął i ruszył. Był pewien, że nie widziała go, ale nie wiedział, że kiedy wyszedł, Laleela usiadła i odprowadziła go wzrokiem, aż zniknął w mroku.

Przed pieczarą, przywiązany do pala w skleconej z kamieni budzie, czekał jego pies, Yow, zaciekła bestia podobna do wilka, kochająca tylko jego. Często zabierał go, kiedy szedł polować, nauczony był bowiem naganiać zwierzynę. Spuściwszy Yowa, który skowyczał z radości czując swego pana, uderzył go ręką w głowę, każąc mu w ten sposób być cicho. Potem ruszył, zatrzymał się przy chacie, gdzie spała Aaka, prawie już tam wszedł, ale zrezygnował, gdyż wiedział, że będzie go wypytywać. Było już bowiem za późno, by spać z nią, jak to czasami robił, a zbyt wcześnie, by się tam kręcić, kiedy wszyscy spali. Na pewno wyczułaby, że planuje jakąś przygodę i chciałaby się dowiedzieć szczegółów.

Wi pomyślał, że gdyby Aaka była taka jak kiedyś, nie wyruszałby na tura samotnie i westchnął jeszcze raz głęboko. Nie był jednakże na nią zły, bo wiedział, co doprowadziło do tej zmiany. To śmierć jej dziecka z rąk okrutnego Hengi, zmieniła jej serce i uczyniła z niej inną kobietę. Wiedział też, że potajemnie obwinia go za śmierć Foa, podobnie jak Pag obciążał ją.

Aaka już od dawna, jeszcze zanim tak się stało, pragnęła by wyzwał Hengę i to nie tylko dlatego, że chciała, by został Wodzem Plemienia. Nie, powód był głębszy. Coś wewnątrz ją ostrzegało, że gdyby Henga żył dłużej, sprowadziłby na nią i na jej dom nieszczęście. Dlatego, znając siłę i sprawność Wi, była pewna, że pokona Hengę, choć był on potężny. Namawiała Wi ustawicznie, by walczył z nim, mimo że ukrywała prawdziwy powód. On jednak się nie decydował nie dlatego że się bał, ale nie chciał się wywyższać i być na ustach ludu, gdyż był bardzo skromny. Bał się także, że gdyby Henga zwyciężył, Aaka i ich dzieci byłyby na łasce tyrana i gdyby sami się nie zabili, musieliby znosić jego okrucieństwa.

Dopiero kiedy Foa zginęła okrutną śmiercią z rąk Hengi, przez zazdrość o Paga i z winy Aaki, zgodził się Wi pomścić krew dziecka. Jednak zaczął działać, gdy

ona posłała go po radę do Bogów Lodów, by szukał znaku spadającego kamienia, a była pewna, że jakiś kamień spadnie, gdyż poprzedniego dnia weszła na lodowiec i na samej krawędzi ułożyła sporo głazów. Musiał więc jakiś zlecieć, poruszony promieniami słońca.

A gdyby przypadkiem żaden nie spadł, obmyśliła inny plan, by nakłonić Wi do pojedynku. Zawsze była pewna, iż Wi, którego uważała za potężniej­szego i silniejszego od Hengi, a nawet za półboga, pokona Hengę w walce. A teraz, kiedy Foa została zamordowana, miała tylko jeden cel w życiu - zobaczyć śmierć Hengi, zanim zabije Foha i Wi.

Wiele z tego Wi wiedział, a reszty się domyślał, choć niektóre rzeczy zostały przed nim ukryte, jak umieszczenie kamieni na jęzorze lodowca. Och, wszystko się popsuło między nim a Aaką, a teraz jeszcze przyszła Laleela - piękna, mądra i dobra - by jeszcze bardziej zasupłać ich życie. Zupełnie nie wiedział, jak to rozwiązać. Najlepiej byłoby, gdyby nie żył, a Moananga zostałby wodzem. Tak sobie przynajmniej to wyobrażał. Jeżeli bogowie zadecydują inaczej, to niech dodadzą mu sił by pokonać byka nad bykami.

Dlatego uwolnił myśli od tych problemów i złożył je w ręce Losu. Jeżeli zabije tura lub go powtórnie nie znajdzie, będzie wiedzieć, że to znak od bogów, którzy postanowili, że ma żyć, jeśli postanowią inaczej, to jego kłopoty się skończą. Oddalił się więc od chaty, myśląc, że Aaka nigdy się nie dowie, jak stał tutaj w ciemności, trapiony myślami.

Znalazł się poza wioską i poczekał, aż niebo poszarzało i kiedy światła było tyle, że mógł ruszyć lasem.

Wpierw powoli, potem coraz szybciej, idąc inną drogą, niż tą, którą wrócił, gdy pierwszy raz zobaczył tura szedł skrajem plaży, gdzie piasek nawiało aż między jodły. Postąpił tak, gdyż obawiał się, że byk mógł go wyczuć po pierwszej wizycie w jego kryjówce dwa dni temu, mógł być czujny i czekać na niego. W końcu dotarł na wzgórze, bo chociaż nigdy tędy nie szedł, zmysł myśliwego podpowiadał mu, gdzie skręcić, a kiedy dotarł do małego bagna, obszedł je, aż znalazł się przy skalistym zboczu, graniczącym z kotliną tura. Tutaj odpoczął chwilę, kryjąc się w gęstym poszyciu, ponieważ nie wiedział, kiedy byk wróci do kryjówki po nocnym żerowaniu i bał się spotkać go na skalistej ścieżce.

Siedział nieruchomo przez prawie godzinę, obserwując ptaki, które zbierały się na gałęziach powalonej jodły, by odfrunąć na południe dużo wcześniej niż normalnie. Świergocząc jak oszalałe, ptaki w końcu zebrały się i chmarą odleciały w cieplejsze strony chociaż Wi, który nic nie wiedział o innych krajach, zastanawiał się, dlaczego i gdzie się wybierają. Potem przebiegł z krzykiem królik i zdziwiony, przykucnął za kamieniem. Teraz Wi zobaczył, dlaczego królik krzyczał, za nim bowiem, po śladzie biegła łasica - szybka, smukła, przerażająca, milcząca. Łasica też zniknęła za kamieniem, gdzie przywarował królik. Dobiegły odgłosy szamotania i piski, a potem zza kamienia wytoczyły się oba zwierzęta; łasica wbiła zęby w szyję królika.

Patrzcie, oto śmierć! Pomyślał Wi. Patrzcie, jak bogowie polują na człowieka, który ucieka i krzyczy, przerażony, sam nie wie czym, aż złapią go za gardło!

Nagle pies Yow, który znakomicie wytresowany nie zwracał w ogóle uwagi na królika, uniósł się nieco przy boku pana i wciągnął w nozdrza wiatr od strony kryjówki byka. Wyciągnąwszy głowę, wydał niski ledwo słyszalny pomruk.

Wi także spojrzał przed siebie i zobaczył, na co zawarczał Yow.

Kilka kroków ponad nim zbliżał się najedzony olbrzymi tur. Poranne światło odbijało się w jego szerokich rogach; wracał na swe leże. Wi zatrząsł się na jego widok, gdyż widziany pod tym kątem, rzucał na skałę wielki cień, bo słońce było nisko; bestia była przerażająca, kiedy tak majestatycznie maszerowała ponad nim, potrząsając łbem i bijąc ogonem. Wi pomyślał, że mądrze byłoby uciekać, póki jeszcze czas.

Och, czy jakiś człowiek jest w stanie zapanować nad takim kolosem? Zastanowił się Wi i odwrócił się, by odejść.

Wtedy przypomniał sobie, co go tutaj sprowadziło, a także jaka czeka go chwała, jeśli zabije byka, albo jaka szlachetna śmierć. Usiadł więc i poczekał jeszcze pół godziny, aż byk ułoży się w kryjówce i uśpi swą czujność tak, że kiedy zostanie wyrwany ze snu, będzie oszołomiony. Wi czekał, aż słońce, które przypadkiem świeciło tego ranka, wzniesie się na taką wysokość, iż będzie razić byka w oczy.

W końcu nadeszła chwila, kiedy musiał ruszyć do dzieła albo wrócić do domu pełen wstydu, udając, że wybrał się na polowanie na jelenie i ich nie znalazł. Może Pag by go wyśmiał za brak umiejętności, gdyż ostatnio zakazał mu za nim chodzić, bo chciał być sam. A Aaka spyta go o mięso, które miał przynieść.

Rozmyślając tak, Wi wstał, przeciągnął się i wspiął na skalne zbocze, by stanąć do walki z turem.

Zdjął futro i powiesił na gałęzi, został tylko w skórze z młodego jelenia, która sięgała mu kolan. Potem pętlę topora założył na lewy nadgarstek, a w prawą rękę wziął ciężką krótką włócznię, pozostałe dwie w lewą. Spojrzał w skalną szczelinę, ale nie widział swej zwierzyny; na pewno leżała na drugim końcu wśród drzew. Yow już byka wyczuł, gdyż zaczął się ślinić, a sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Wi poklepał go po głowie i zrobił ruch ramieniem. Yow zrozumiał i skoczył w szczelinę szybko niczym wystrzelony z procy kamień. Zanim Wi doliczył do dziesięciu, rozległ się przerażający ryk i trzask gałęzi; wiedział, że byk szarżuje na Yowa.

Odgłosy zbliżały się i teraz widział już bestię. Yow skakał przed bykiem na swój sposób, bezgłośnie, cały czas poza zasięgiem rogów, a tur szarżował, orząc ziemię i tupiąc kopytami. Yow prowadził go naprzód, jak został nauczony. A kiedy zbliżył się do wyjścia, nagle odwrócił się i zawisł, wgryzając się w nos byka.

Wyszli razem. Byk podrzucał głową, starając się strząsnąć psa, który jednak nie puszczał, kopał psa przednimi nogami, ale bezskutecznie. Teraz zbliżyli się do Wi, czekającego z uniesioną włócznią, nieruchomego, jak z kamienia. Byk opuścił głowę, chcąc uwolnić się i wcisnąć Yow w ziemię.

Wi dojrzał swoją szansę! Szybko, niczym spadający jastrząb, skoczył naprzód i wbił włócznię w prawe oko byka. Grot zniknął w gałce ocznej.

Rycząc z wściekłości i bólu, byk tak potężnie rzucił głową, że Yow poleciał daleko, chociaż dzielny pies nigdy nie zwolnił uścisku. Byk wyczuł człowieka i ruszył na niego wąską ścieżką. Wi przywarł do ściany. Tur nie widział go, oślepiony i przebiegł obok, chociaż długi róg zahaczył pierś Wi. Byk zawrócił. Wtedy Wi wspiął się na skałę, gdzie stanął na małej półce, na wysokości dwóch mężczyzn, wspierając się lewym łokciem o korzeń jodły.

Teraz tur zauważył go i stając na tylnych nogach, starał się dosięgnąć go rogami. Wi wziął w prawą rękę drugą włócznię, upuszczając trzecią. Lewą dłoń miał teraz wolną i złapał się mocno korzenia jodły. Wielka paszcza tura pojawiła się ponad krawędzią skalnej półki, ale właśnie dzięki niej nie mógł dosięgnąć Wi rogami. Byk ryczał, rozjuszony. Wi, pochyliwszy się, wepchnął włócznię w paszczę głęboko aż do gardła. Dzida została wyrwana mu z ręki. Z paszczy tura tryskała krew, byk rzucał się zaciekle na skałę, gdzie schronił się Wi. Jeden z rogów zahaczył o półkę, a że skała była miękka, potężna siła tura oderwała kawałek kamienia. Wi zawisł na korzeniu.

Do Wi dotarło, iż powrócił Yow, gdyż usłyszał jego ciche warknięcia. Nagle powarkiwania ustały, wiedział, że pies musiał wgryźć swe kły w tył byka. Bestia zeszła na dół, starając się dostać psa, podskakiwała na ścieżce, kopiąc tylnymi nogami. Wi też znalazł się niżej, gdyż korzeń pękł. Wylądował na nogach i rozejrzał się za bykiem. Zobaczył go kilka kroków na lewo, kiedy starał się pozbyć Yow, wgryzionego w brzuch czy też zad. Wi podniósł ze ścieżki ostatnią włócznię. Byk zatoczył koło i zobaczył go całym okiem. Zaatakował, ciągnąc za sobą Yowa. Wi rzucił włócznią, która utknęła na dobre w karku. Znowu uskoczył na bok, ale tym razem na prawo, gdyż byk biegł blisko skalnej ściany, z której spadł Wi. Bestia zobaczyła to i skręciła prosto na niego. Wi złapał potwora za rogi obiema rękami i zawisł. Byk kołysał nim na wszystkie strony ponad bagniskiem. Nagle mokra ziemia się osunęła i Wi, byk oraz Yow runęli w błoto!


W chwilę po tym jak Wi opuścił pieczarę, ktoś obudził Paga, szarpiąc go za ramię. Otworzył oczy i w bladym świetle zobaczył Laleelę; niebieskie oczy miała szeroko otwarte, a na twarzy malowało się przerażenie.

- Obudź się, Pag - szeptała. - Miałam bardzo zły sen. Śniło mi się, że Wi walczy o życie, chociaż z czym, nie wiem. Słuchaj! Przed świtem obudziłam się i zobaczyłam, że Wi wychodzi z pieczary, niosąc włócznie, a potem Yow skomlał, kiedy zwolnił go z uwięzi. Później znowu zasnęłam i przyśnił mi się ten okropny sen.

Pag zerwał się, chwytając za włócznię i topór.

- Chodź ze mną - powiedział i poczłapał do miejsca, gdzie nocą był przywiązany Yow.

- Nie ma psa - zauważył. - Na pewno Wi zabrał go na polowanie do lasu. Poszukajmy go, bo może twój sen mówi prawdę.

Pospieszyli do lasu. Kiedy przechodzili obok chaty Moanangi, on wyszedł właśnie, szukając oznak świtu.

- Bierz topór, włócznię i chodź - zawołał Pag. - Szybko! Nic nie mów.

Moananga wbiegł do chaty, porwał broń i pobiegł za nimi. Kiedy szli we troje, Pag opowiedział historię.

- Głupi sen - powiedział Moananga. - Z czym by walczył Wi? Tygrys i wilki nie żyją, a dzikie bydło opuściło lasy.

- Czy nigdy nie słyszałeś o wielkim turze, z którym żaden człowiek nie stanie do walki? Widziałem jego ślady i wiem gdzie mieszka, chociaż ukryłem się przed nim, Wi także mógł znaleźć jego ślad - powiedział cicho Pag, żeby oszczędzić oddech. A w przybywającym świetle, wskazał na ziemię.

- Ślady Wi i Yow, sprzed godziny - i pochyliwszy głowę wbił w nie wzrok.

Biegli szybko, gdyż było już jasno, a trop na piasku wyraźny dla Paga-Wilka, który, jak mówiono mógł biec wiedziony samym węchem. Dotarli wreszcie do bagniska przy skalistym zboczu. Dalej idąc tropem, zaczęli je obchodzić, jak zrobił to Wi. Nagle Laleela krzyknęła i wskazała coś ręką.

Uwaga! W bagnie trzęsawiska wierzgał przerażający byk, a trzymając się jedną ręką rogu, siedział mu na karku Wi, walił toporem w łeb byka, chociaż już coraz słabiej; spod spodu wystawały szczątki zmiażdżonego psa.

Zobaczyli, jak byk zdobył się na ostatni wysiłek. Stanął na tylnych nogach, wyrywając przednie z błota i przewrócił się. Wi zniknął w bagnie. Byk jęknął i legł bez ruchu. Ciałem przebiegały dreszcze, zamknął oczy.

Pag i Moananga pobiegli dookoła bagniska, aż dotarli do miejsca, gdzie leżał byk i Wi. Skoczyli na cielsko tura. Pag, którego siła była wielka, odciągnął wielką głowę na bok. Pod spodem leżał Wi!

Nadeszła Laleela. Ona i Moananga, stojąc po pas w błocie, tam gdzie znaleźli wsparcie dla stóp, zaczęli wyciągać Wi. Wiele się natrudzili, zanim był wreszcie wolny. Zanieśli go na brzeg trzęsawiska, położyli na brzuchu i czekali. Poruszył się, kaszlnął, z ust poleciała mu czerwona maź. Przybyli na czas... Wi żył!

Plemię ogarnęła gorączka. Ta trójka: Laleela, Pag i Moananga sprowadzili Wi do wioski, na pół niosąc go, na pół podpierając. Kiedy ludzie dowiedzieli się o wszystkim ruszyli do bagna przy skalistym zboczu i wspólnymi siłami przyciągnęli byka i psa Yow, który jeszcze martwy trzymał bestię zaciś­niętymi szczękami.

Zmyli błoto z byka i ujrzeli włócznie Wi, jedną wbitą w oko, a drugą w gardło, aż u początku języka. Zauważyli, jak Wi poorał toporem łeb bestii, starając się dotrzeć do kości, co mu się jednak nie udało, przez gęstą grzywę i grubą skórę, ale dzięki tym ciosom, zwierz padł. Podziwiali jego rogi, z których jeden był rozpłatany, od uderzenia w skalną półkę, gdzie schronił się Wi. Zmierzyli kijami cielsko i zdali raport Urkowi Sędziwemu, który był za stary, by dojść tak daleko, ale powiedział, że za czasów pradziada jego pradziada żył jeszcze większy byk i jego prawujek zabił go zarzucając na niego sieć, a potem waląc kamieniami. Ktoś zapytał, skąd on to wie, na co odparł, że jego praprababcia, kiedy miała sto zim, opowiedziała to jego babci, która z kolei przekazała to jemu, gdy był małym chłopcem.

Byka oprawiono, mięso zostało podzielone, skórę złożono w pieczarze. A łeb czterech mężczyzn przydźwigało na tyczkach i przywiązało do drzewa, gdzie wisiała głowa Hengi, zanim Pag jej użył jako przynęty dla szablistego tygrysa. Tak,

przyniesiono łeb razem z wystającymi z niego dzidami Wi. Wisiał, a ludzie przychodzili podziwiać. Także Wi, kiedy zwymiotował całe czerwone błoto i powracał do sił, siedział w wejściu do pieczary, wpatrywał się w wielki łeb wiszący na drzewie i sam się zastanawiał, skąd miał tyle sił, by pokonać taką bestię.

Wtedy przemówiła do niego Aaka.

- Jesteś potężny, Mężu - powiedziała. - Tak potężny, że już dawno mogłeś pokonać Hengę, gdybyś tylko chciał i tak uratowałbyś życie naszej córki. Jestem dumna, że zrodziłam dzieci takiego człowieka. A jednak, powiedz mi, jak to się stało, że Pag i Moananga znaleźli się tam, by wyciągnąć cię z błota, kiedy byk runął na ciebie.

- Nie wiem, Żono - odparł Wi. - Ale słyszałem, że to za sprawą Laleeli. Miała jakiś sen. Nie wiem co, ale coś powiedziała Pagowi i Moanandze, wtedy pobiegli mnie szukać. Zapytaj jej, bo nie widziałem Laleeli, od kiedy się ocknąłem.

- Szukałam jej, Mężu, ale nigdzie jej nie ma. Jednak nie wątpię, że skoro jest wiedźmą, jak zwykle użyła czarów.

- Skoro tak, to nie powinnaś zrzędzić, Żono.

- Nie zrzędzę. Dziękuję tej, która uratowała życie najwspanialszego człowieka w plemieniu. Powiem więcej. Uważam, że powinieneś ją poślubić, Wi, gdyż na to zasłużyła. Wpierw musisz ją jednak odnaleźć.

- A w sprawie małżeństwa ustanowiłem nowe prawo - odparł Wi. - Czy ten, co prawa ustanawia, powinien je także łamać?

- Czemu nie? - roześmiała się Aaka. - A poza tym, kto obwini człowieka, który samotnie pokonał takiego byka nad bykami? Nie ja, Wi.

- Było nas dwóch - Wi zapatrzył się w ziemię. - Pies Yow i ja zabiliśmy go razem. Bez Yow sam bym zginął.

- A tak, i chwała Yow. Gdybym ustanawiała prawa, tak jak ty, Wi, wybrałabym Yow na boga dla nas.

Wtedy uśmiechnęła się ponuro i odeszła porozmawiać z Pagiem i Moanan­ga, by dowiedzieć się całej prawdy.

Wi siedział w wejściu do pieczary, posilał się i opowiadał o walce Fohowi, który słuchał z otwartą buzią i oczyma. Potem Wi posłał Foha, by pomógł naciągać skórę, a sam wymknął się z pieczary na poszukiwanie Laleeli.

Nie wiedząc, gdzie szukać, poszedł, na początku trochę sztywno, wzdłuż wybrzeża, obok ujścia lodowca, skalistego cypla, wzgórz i mniejszych lodowców, aż do Zatoki Fok. Gdzie, jak nie właśnie tam, mógł szukać Laleeli, gdyż tu, po walce z Rudobrodymi, zaciągnięto jej łódź i ukryto w małej grocie. Dotarł późnym popołudniem i zobaczył, jak Laleela siedzi u wejścia do pieczary, jakby czekała na zachód słońca lub wschód księżyca. Poruszyła się, spuściła wzrok i nic nie powiedziała.

- Czemu tutaj siedzisz? - zapytał surowo.

- Przyszłam, by być sama i podziękować Księżycowi za pewien sen, który mi zesłano.

- Naprawdę, Laleelo? Czy jesteś pewna, że nie przyszłaś tu jeszcze w innym celu? - i spojrzał na miejsce, gdzie kryła się łódź.

- Nie jestem pewna, Wi. Wszystko zależy od odpowiedzi na mą modlitwę.

- Słuchaj, Laleelo - głos jego był pełen złości. - Jeżeli nie przysięgniesz mi, że nie będziesz próbowała odpłynąć po raz drugi, przedziurawię toporem dno łodzi albo wrzucę ją w ogień.

- Po co? Czy, ci co szukają Śmierci, nie mogą dotrzeć do niej różnymi drogami? Jeżeli jedna zawiedzie, pozostają inne.

- Czemuż chcesz szukać śmierci? - zapytał porywczo. - Czy tak bardzo jesteś tutaj nieszczęśliwa? Czy tak bardzo mnie nienawidzisz, że chcesz odejść?

Wtedy Laleela pochyliła głowę i potrząsnęła tak włosami, że zakryły jej twarz i przez ich gęstwinę przemówiła do niego bardzo czule:

- Wiesz, że nie nienawidzę cię, Wi, a raczej jesteś dla mnie zbyt drogi. Jednak, słuchaj mnie. Mój lud nazywał mnie prorokinią, posiadającą dary, których nie mieli inni i rzeczywiście czasami sama myślę, że tak jest. Kiedy opuszczałam swój kraj, byłam pewna, że muszę znaleźć kogoś, kto będzie znaczył dla mnie więcej niż wszyscy inni; i czyż go nie znalazłam? Teraz jednakże ten dar znowu jest przy mnie i mówi mi, że powinnam odejść, bo jeżeli tutaj zostanę, ściągnę zło na tego, który jest dla mnie tak drogi.

- W takim razie zostań, Laleelo i razem przeciwstawimy się złu, które twe serce przepowiada.

- Wi, nie wolno nam być razem. Czy nie składałeś przysięgi; czy chcesz ją złamać? Chyba nie. Nie, nie zbliżaj się do mnie, chyba że ogarnęło cię szaleństwo, bo tu i teraz ja złożę tę przysięgę na nowo. Niech nigdy nie dożyję chwili, gdy Aaka i twój lud drwić będzie z ciebie za to, że złamałeś przysięgę przez kobietę. Nie, wolę raczej dwukrotnie umrzeć.

- To wszystko skończone - jęknął Wi.

Laleela podniosła głowę i spojrzała ku górze. Na niebie pojawiła się gwiazda i na niej spoczął jej wzrok, a potem odpowiedziała:

- Jakim prawem mówisz, że wszystko między nami skończone, albo że w ogóle cokolwiek się kiedyś kończy? Słuchaj, Wi. Wśród mego ludu są tacy, którzy utrzymują, iż śmierć nie jest końcem wszystkiego, że właściwie jest to początek - a tam, za tamtą gwiazdą życie, które składamy tutaj, rozbłyśnie na nowo i w tym nowym życiu wszystko, co tutaj straciliśmy, odnajdziemy jeszcze raz. Ja do tych ludzi należę, ja prorokini, i wierzę, że ten świat to tylko mały ułamek i jeżeli znajdziemy to, co mieliśmy znaleźć, spełnił już swe zadanie względem nas i możemy o tym świecie zapomnieć.

Wi spojrzał na nią i zapytał:

- Czy chcesz powiedzieć, że po śmierci istnieje dom, gdzie znajdziemy tych, których utraciliśmy, gdzie znajdę Foa, moje dziecko i matkę, która mnie wykarmiła i innych, a będzie panować radość i pokój?

- Tak - odpowiedziała Laleela, patrząc mu w twarz, a jej oczy były śmiałe i szczęśliwe.

- Czasami - mówił Wi - lecz nie zawsze, taka nadzieja ożywała we mnie, ale zanikała. Gdybym był pewien, że ja, który - jak widzisz - jestem tylko zwierzęciem myślącym i mówiącym... Och, opowiedz mi o tej wierze, Laleelo!

Mówiąc spokojnie lecz z ożywieniem, wyjaśniła mu tę prostą wiarę, tę wyznawaną przez wybranych we wszystkich pokoleniach na całej ziemi, a zarazem czystą i kojącą, a on spijał słowa z jej ust i serce mu płonęło nowym ogniem.

- Teraz rozumiem, dlaczego przysłano ciebie do mnie, Laleelo - powie­
dział po chwili. - Już więcej dzisiaj mi nic nie mów. Muszę pomyśleć, muszę
pomyśleć.

Uśmiechnęła się, uszczęśliwiona, a kiedy wstawali, powiedziała:

- Wi, w tym śnie, który miałam rano, więcej mi się przyśniło, niż opowiedziałam Pagowi. Dowiedziałam się z niego, że uszedłeś potajemnie w ciemność z nadzieją, że już nie wrócisz.

- Może - rzucił krótko. - Byłem nieszczęśliwy.

- A teraz nie jesteś, Wi. Obiecałam ci, że już więcej od ciebie nie ucieknę w mgły, z których przyszłam, ale na dobre i złe stać będę przy twym boku aż do końca, który jest początkiem, chociaż nie ręka w rękę. Czy ty też mi to obiecujesz?

- Tak, Laleelo.

- To dobrze, Wi. Możemy śmiać się z kłopotów.

- O tak, Laleelo. Ale jeszcze jedno. Wiesz, że kocham Foha, moje jedyne dziecko i zawsze się o niego obawiam. Boję się, że brat pójdzie za siostrą, Laleelo.

- Przestań się bać, Wi. Myślę, że pewnego dnia Foh będzie wielkim wodzem tego plemienia.

- Skąd to wiesz? - ożywił się Wi.

- Czy nie powiedziałam ci, że zwą mnie prorokinią albo Wiedźmą z Morza, ale to już twoi ludzie - odpowiedziała i znowu się do niego uśmiechnęła.

ROZDZIAŁ XVII

WI URĄGA BOGOM

Ta ich wspaniała rozmowa, „niosąca światło” - jak mówił Wi - była pierwszą z wielu takich, jakie wspólnie wiedli. Pił z pucharu jej mądrości, aż serce jego przepełniło się, niczym ul miodem. Wkrótce to, co ona wiedziała, on poznał, tak że ich dusze stały się jednym. Nigdy jednak nie złamał przysięgi złożonej wobec ludzi, ani ona nie kusiła go spojrzeniem, dotykiem czy słowem.

Wi zmienił się. On, który zawsze był ponury i ostrożny, zawsze oglądał się za siebie, by dostrzec zło, nagle stał się pogodny, szczęśliwy, pełen miłych słów. Aaka spoglądała na niego zdziwiona, gdyż już więcej się nie gryzł, ani nie kłopotał zdrowiem ich syna ale mówił otwarcie, że już się o niego nie boi i wie, iż wszystko będzie dobrze. Wpierw Aaka była całkiem pewna, że oficjalnie dotrzymując słowa, potajemnie pojął Laleelę za żonę, ale kiedy odkryła, że wcale tak nie było, nie mogła tego wszystkiego pojąć. W końcu nie wytrzymała i zapytała Wi tak, iż musiał odpowiedzieć.

- Wszystko idzie źle, mało jest jedzenia, a choć dopiero mamy początek zimy, jest tak zimno, jak nigdy dotąd. A ty, Wi, jesteś wesoły, niczym chłopiec łowiący ryby w słoneczny dzień. Jak to się dzieje, Wi?

- Chciałabyś wiedzieć, Żono? Powiem ci. Odkryłem wielką prawdę: żyjemy po śmierci i nie na darmo zakopałem z Foa jej zabawki, bo kiedy wszystko będzie skończone, znajdę ją gdzie indziej, gdy się będzie nimi bawić.

- Oszalałeś? - zapytała Aaka. - Czy Bogowie Lodów obiecali nam coś takiego? Czy Urk i starcy uczą takich rzeczy?

- Nie, Żono. Jednak to, co mówię, jest prawdą i jeżeli chcesz być szczęśliwa, dobrze zrobisz, gdy posłuchasz tej samej lekcji.

- Któż mnie tego nauczy, Wi?

- Ja, Żono, jeśli posłuchać zechcesz.

- Ale, żeby zacząć od początku - kontynuowała - kto tej lekcji tobie udzielił? Czy nie Laleela?

Teraz Wi, który uznał, że więcej nie powinien kłamać, jakby to kiedyś zrobił, odpowiedział prosto:

- A któż inny, Żono? Przejąłem wiedzę jej ludu. Uwierz mi. Nie jestem szalony, a ona posiada prawdziwą mądrość, która mnie uszczęśliwiła, gdy byłem zgorzkniały, uczyniła mnie odważnym, gdy nękały mnie strachy.

Aaka przez chwilę milczała, gdyż słowa uwięzły jej w gardle. Potem zimno odpowiedziała:

- Teraz rozumiem. Ta Wiedźma z Morza zrobiła z ciebie guślarza. Nie zadowoliła się tobą jak normalna kobieta. Nie, ona zatruła twoje serce. Zabrała ciebie od naszych dawnych bogów. Nic dziwnego, że są źli i sprowadzą na nas nieszczęścia, kiedy Wódz Ludu i Wiedźma z Morza połączą się, by wydrwić ich i odrzucić, a potem zwrócą się, nie wiadomo ku czemu. Powiedz mi, co wy dwoje czcicie, kiedy stoicie nocą wpatrzeni w niebo, a wiem, że tak jest?

- To, co mieszka w niebie, Żono. To, co czeka tam na nas.

Teraz chłodna i stateczna Aaka zatrzęsła się z gniewu.

- Czy mam rozmawiać z guślarzem, tym, który pluje na bogów naszych
ojców? - zawołała i odwróciwszy się, odeszła.

Od tej godziny zaczęły się kłopoty. Zima była okropna, nikt dotąd takiej nie znał. Nawet Urk Sędziwy oświadczył, że o takich okrutnych mrozach nie opowiadano od czasów jego prapradziadów. Z północy i wschodu nieprze­rwanie wiały wichry, a kiedy tylko cichły, padał śnieg, aż potworzyły się ogromne zaspy, że wystawały z nich tylko czubki jodeł. Zaspy przysypały wszystkie chaty i by dostać się do swojej trzeba było kopać śnieg. Morze także było bardziej zamarznięte, niż kiedykolwiek przedtem. Między krami pływały wielkie góry lodowe, przedzierając się na południe. Na nich można było zobaczyć białe niedźwiedzie, które wdrapywały się na brzeg, by znaleźć coś do pożarcia. A jeżeli pozostały jakieś foki, to były one pod lodem, a tam nie można było się dostać.

Z miesiąca na miesiąc ludzie żyli jedzeniem, które Wi, w swej mądrości zmagazynował dla nich. Jednak od czasu do czasu, prowadzeni przez niego i Moanangę, musieli wyjść na niedźwiedzie, które wiedzione głodem, próbowały dostać się do chat przez dachy. W ciągu tych walk wielu zginęło, albo pożartych przez niedźwiedzie, albo z zimna w oczekiwaniu na nie. Od zimna zginęło także wiele starców i dzieci, szczególnie w tych chatach, gdzie - lekceważąc rozkazy Wi, nie zgromadzono dosyć żywności, drzewa i suszonych wodorostów. Teraz wodorosty były nieosiągalne, a przez zaspy i zawieje nie można było iść do lasu po drzewo.

Przez cały ten czas cierpienia i przerażenia Wi chodził z uśmiechniętą twarzą; robił co mógł, by pomóc najbardziej potrzebującym, dając im schronienie w pieczarze, dzieląc się swoimi zapasami drewna, a miał je ogromne. Laleela także opiekowała się porzuconymi dziećmi i płakała, kiedy umierało jedno za drugim z zimna, które wdzierało się przez otwarte wejście do pieczary.

W końcu czarne zimowe miesiące minęły, ustępując wiośnie. Jednak wiosna nie przyszła. Wprawdzie śnieg przestał padać i kra przy brzegu zrobiła się cieńsza. Rzeki ruszyły, wypełnione raczej pianą niż wodą, a z bieli wynurzyły się drzewa, poczerniałe i w większości martwe. Ale tam, gdzie powinna być trawa, nie było jej, żadne wiosenne kwiaty nie kwitły, nie strzelały pąki jodeł, nie pojawiły się ani ptaki, ani foki, a mróz pozostał taki, jak był kiedyś zimą, za chłopięcych Wi czasów.

Plemię poczęło szemrać. Z ust do ust przekazywano opowieści.

- Spadła na nas klątwa - mówiono. - Klątwa przyniesiona przez piękną Wiedźmę z Morza.

Poza tym, rozprzestrzeniła się plotka, że ich Wódz porzucił Bogów Lodów, których oni wszyscy wyznawali od czasów pradziadów Urka, a może jeszcze wcześniej. A teraz klękał przed jakimś innym bogiem, bogiem Wiedźmy z Morza. Aaka już więcej nic nie chciała powiedzieć, bo i tak powiedziała za dużo, a bali spytać się o prawdę samego Wi, tego, który zabił Hengę, wielkiego tygrysa i byka nad bykami i dzięki temu był więcej niż człowiekiem. Dlatego zwrócili się z pytaniem do Paga, jego doradcy. Słuchał ponury, zawinięty w skóry i obserwował ich jednym okiem.

- Nie wiem nic o sprawach bogów - odpowiedział. - Ja w nich nie wierzę. Wiem tylko, że pogoda zmieniła się na gorsze, a także że Wi dotrzymał przysięgi, którą złożył, bo chociaż ma pod ręką tę piękną, nie wziął sobie nowej żony, a mógł, bo ta, którą teraz ma, nie traktuje go dobrze. A jeżeli chodzi o resztę, skoro nie chcecie umierać spokojnie i dowiedzieć się, jaka jest wola bogów, idźcie i zapytajcie mieszkających w lodzie. Niech ci, którzy narzekają, zbiorą się, a także ci, którzy są po stronie Wi - ja też do nich należę. Potem wejdźmy na górę i stańmy przed Bogami Lodów, w których wierzycie. Złóżcie im ofiarę - jeśli jeszcze coś do ofiarowania zostało - i poproście ich o wyrocznię.

Tak przemówił Pag, gorzko drwiąc; nie przypuszczał, że ci biedni, wymęczeni i otumanieni ludzie posłuchają jego słów. A jednak posłuchali, gdyż te słowa były dla nich jak drzewo, którego można się złapać w czasie powodzi nędzy. Na pewno istnieją bogowie, przed którymi klękali ich ojcowie od zarania; na pewno ich wysłuchają, jeżeli przyjdą do nich i złożą ofiarę, wysłuchają ich i rozkażą lodom stopnieć, a wiośnie nadejść.

Ludzie naradzili się i wysłali do wejścia do pieczary kilku spośród siebie: Ngae, czyniącego czary, Kapłana Bogów Lodów; Pitokiti i Whakę, a także paru innych. Poszli więc, wybrawszy na mówców Hotoa Wolnomówiącego i Urka Sędziwego. Przed wejściem Wini-wini Trzęsący zadął trzykrotnie w róg, zgodnie z obyczajem, gdy ludzie chcieli rozmawiać z Wodzem.

Wi wyszedł na zewnątrz, odziany w skórę tygrysa szablistego, którego zabił. Zobaczył stojących przed nim delegatów. Mieli zawstydzone oblicza i spuszczone oczy, a za nimi na miejscu spotkań zbiła się nieszczęśliwa gromadka tych, którzy z plemienia przetrwali.

- Czego chcecie ode mnie? - zapytał Wi.

- Wodzu - wymamrotał Urk. - Przysłano nas, bo ludzie już dłużej nie mogą znieść klątwy, która na nich spadła. Słyszeliśmy, że Wiedźma z Morza - przyczyna klątwy - odmieniła twe serce i przestałeś czcić pradawnych bogów, mieszkających w lodzie, a oddałeś serce jakimś innym. Przez to Lodowi Władcy są źli. Pytamy, czy to prawda.

- Tak, to prawda - odpowiedział Wi twardo. - Już więcej nie czczę Bogów Lodów, gdyż ich nie ma. Ci w lodzie to tylko wielki zwierz i człowiek, obaj dawno martwi.

Posłańcy spojrzeli po sobie i zatrzęśli się, bo przerażały ich te słowa. Ngae-Kapłan zatrzepotał rękami, mamrocząc modlitwy czy jakieś czary. Wtedy dalej mówił Urk:

- Właśnie tego się baliśmy. Słuchaj, Wodzu. Moi przodkowie przekazali mi,

że kiedyś, gdy lud głodował i pora była niedobra, Wódz złożył w ofierze bogom syna. Tak, zabił dla nich własnego syna, wówczas bogowie się zaspokoili, pogoda się zmieniła, mnogość fok i ryb powróciła.

- Czy żądacie, bym poświęcił swego syna?

- Wodzu! Kapłan Bogów Lodów - Ngae, tak jak przed nim jego ojciec oraz Taren-Jasnowidząca - jego żona czynili czary i spłynęła na nich mądrość. Tak, z dachu ich chaty przemówił do nich Głos w samym środku nocy.

- I co Głos powiedział? - zapytał Wi i oparł się na toporze, spoglądając na Ngae. - Powiedz mi ty, do którego przemówił.

- Wodzu, Głos powiedział, że Bogowie Lodów muszą otrzymać ofiarę i musi ona chodzić na dwóch nogach.

- Czy nazwał tę ofiarę imieniem, Ngae?

- Nie. Ale powiedział, że musi być wybrana przez Wodza z jego własnego domu, a później ma zostać złożona jego własną ręką na świętym miejscu przed obliczem bogów.

- Wymień mieszkańców mego domu - nakazał Wi.

- Wodzu, jest ich tylko trzech! Aaka twa żona, Foh twój syn i Wiedźma z Morza, która jest twą drugą żoną.

- Nie mam drugiej żony - odparł Wi. - W tej sprawie, jak i we wszystkich innych, dotrzymałem przysięgi złożonej przed ludem.

- My uważamy, że ona jest twoją drugą żoną, a także że sprowadziła na nas klątwę i Rudobrodych Najeźdźców - uparcie powtórzył Ngae, a inni kiwnęli głowami. - Domagamy się – ciągnął - byś wybrał jednego spośród tej trójki i złożył w ofierze Bogom Lodów o zachodzie słońca w noc pełni księżyca. Jest to wyznaczona godzina ofiary, kiedy słońce i księżyc spog­lądają na siebie przez niebo.

- A jeśli odmówię? - zapytał spokojnie Wi.

Ngae spojrzał na Urka i ten odpowiedział.

- Jeżeli odmówisz, Wodzu, oto jest wola ludu. Zabiją całą trójkę, Aakę, twą żonę, Foha, syna i Wiedźmę z Morza, twą drugą żonę, żeby być pewnym, że zginie ten, kto został wybrany. Dokonają tego gdziekolwiek i kiedykol­wiek ich złapią, w nocy czy w dzień, w drodze, we śnie, przy jedzeniu. A kiedy ich zabiją, wezmą ich ciała i złożą jako ofiarę przed Lodowcem Bogów.

- A czemu mnie nie zabiją? - zapytał Wi.

- Wodzu, ponieważ jesteś Wodzem i możesz zostać zabity jedynie przez silniejszego od ciebie, tak jak ty pokonałeś Hengę. A któż tutaj jest silniejszy od ciebie i kto będzie miał odwagę stanąć przed tobą?

- Więc niczym wilki pozabijacie słabych, a silnych zostawicie? - powie­dział Wi z pogardą. - Cóż, Posłańcy Głosu ludu, wróćcie do nich i powiedzcie, że Wi Wódz poradzi się sam siebie w sprawie, którą mu przynosicie. Jutro o tej porze przyjdźcie do mnie, przemówię szczerze do was i do ludu, tak że jutro w nocy będzie można złożyć ofiarę.

Odeszli wtedy, kuląc się przed jego wzrokiem, który palił ich jak ogień.

O tej rozmowie Wi nic nikomu nie powiedział, nawet Aace, Pagowi czy Laleeli, chociaż chyba o niej wiedzieli, bo kiedy spotkał ich, dziwnie na niego patrzyli. Po

południu gdy podszedł do wyjścia, zobaczył, że wśród chat płonie wielkie ognisko, jakby ludzie zebrali się na jakieś święto.

- Może znaleźli martwą fokę i przyrządzili ją - powiedział do siebie Wi.
Kiedy tak stał i zastanawiał się, podeszli do niego Pag i Moananga.

Zauważył, że jego brat jest cały posiniaczony, jakby stoczył walkę.

- Co was sprowadza? - zapytał Wi.

- To, Bracie - odparł Moananga przerażonym głosem. - Ci ludzie, którzy zjedli wszystkie swoje zapasy, a którym, z twych rozkazów, nic nie wolno dać, aż minie pełnia księżyca, i dlatego głodują, zamordowali dwie dziewczynki, upiekli je i zjedli. Próbowałem ich powstrzymać, ale napadli na mnie z maczugami, są wściekli jak wilki i jeszcze bardziej okrutni.

- Tak się stało? - powiedział cicho Wi, bo serce go bolało.

- Czy zbierzemy mężczyzn i napadniemy na nich? - zapytał Moananga.

- A po co więcej krwi rozlewać? - odparł Wi. - To głodujące bestie. Słuchajcie. Niech nikt za mną nie idzie, bo chcę być sam. Nie bójcie się, wrócę. Tylko pilnujcie pozostałych dzieci, bo jeszcze wielu wygłodzonych pozostało.

Ruszył więc Wi drogą obok wzgórz, które tej wiosny pokrywał lód gruby, jak nigdy dotąd. Lód zsunął się z lodowca i dotarł prawie do wybrzeża. Wi zauważył, że tam, gdzie się kończył, był gruby na wysokość trzech włóczni związanych razem, a jakiż dopiero musiał być w wyższych partiach. Wi dotarł do doliny zwanej Domem Bogów i wszedł na górę.

O! Wielki lodowiec przesunął się do przodu, bowiem ostatnia tyczka, którą wbił dla zmierzenia ruchu lodu, została przykryta, a kamienie pchane przez masy lodu, tworzyły mur, dzielący dolinę na dwie części. Większą, po lewej stronie, gdy stał twarzą do Śpiącego i mniejszą, po prawej, gdzie lód nie był tak stromy. Wi spojrzał na Śpiącego i człowieka. Wydawało się, że są bliżej, niż kiedykolwiek przedtem, bo widział ich wyraźniej, chociaż zarazem byli jakby wyżej w lodzie.

- Ci bogowie się poruszają - powiedział do siebie. Przekroczył mur
z kamieni i usadowił się na skale, by pomyśleć, tak jak już to nieraz robił.

Kiedyś przychodził tutaj, gdyż to miejsce było dla niego święte. Teraz już nie, przyszedł tu jednak, gdyż chciał być samotny, a tutaj nikt nie śmiał przebywać w nocy. Wi przyglądał się, jak tarcza słońca chyli się ku zachodowi, a na wschodzie wynurza się krawędź księżyca. Zaczął się modlić.

- O, wysłuchajcie mnie ci, których czci Laleela, bo was nauczyła mnie wyznawać. Patrzcie! Jestem bezradny. Ten biedny, głodujący lud chce zabić tych, których kocham. Mówią do mnie „Wybierz ofiarę”, a jeśli nie wybiorę, oni zabiją ich wszystkich. Twierdzą, że Diabły Lodów domagają się ofiary. O Bogowie Laleeli, powiedzcie, co mam zrobić.

Tak się modlił prosto i nieporadnie, sercem raczej niż ustami, a kiedy skończył, zamyślił się, rozmawiając z własną duszą.

Panowała cisza. Mroźne powietrze wisiało ciężko. Z obu stron wznosiły się ciemne kamienne ściany. Przed nim, w niebieskim lodzie odbijały się światła, a po lewej stronie ponura postać człowieka dawno zmarłego, którego gonił przeogromny, nieznany zwierz. W tym okropnym domu bogów jego ludzi Wi

porozumiewał się ze swoją duszą, chociaż nie tylko, także z duszami tych, którzy istnieli przed nim. Szukał nie swej mądrości, lecz mądrości jego rasy.

Co powinien teraz zrobić? Plemię wierzyło w Bogów Lodów, tak jak ich przodkowie od niepamiętnej przeszłości i chociaż on przeciwstawił się im jako bogom, wierzył jednak, że są to diabły, nosiciele nieszczęść. Ludzie plemienia uważali, że gdy zostanie złożona ofiara z krwi człowieka, bogowie przestaną ich męczyć i natychmiast będą mieć wszystkiego w bród i żyć tak, jak ich przodkowie.

Może tak jest. Może diabły można zjednać jedynie krwawą ofiarą. A diabły były blisko, podczas gdy prawdziwi bogowie daleko. Tak przynajm­niej utrzymywali głodujący i zdesperowani ludzie, domagali się, by ktoś z jego domu został ofiarowany tym bogom. Tak jak zgodnie z legendą czynili wodzowie w przeszłości. Jeśli, co gorsza, ofiara nie zostanie złożona, zamordują ich wszystkich. Dlatego musiał ofiarować kogoś, a ciężar wyboru spoczywał na nim.

Kogo miał więc skazać na rzeź? Aakę, żonę jego młodości, którą ciągle kochał, choć traktowała go tak szorstko? Nigdy! Na samą myśl o takim czynie płonął wstydem. Laleelę, Słodką z Południa, o piękności gwiazdy i oddechu niczym jodłowy balsam, ją, której mądrość dała mu spokój, która ofiarowała swoje życie za jego? Nigdy! Kto pozostawał? Tylko Foh, jego syn, jedyne dziecko, odważny młodzieniec, nadzieja, jak Laleela przepowiadała, może stać się lepszym i słynniejszym człowiekiem od niego i mieć dzieci, które po nim nastąpią. Czy ma stać i patrzeć, jak podcinają mu gardło, a opary krwi unoszą się do nozdrzy Bogów Lodów, by ich zadowolić. Nigdy!

Któż jeszcze pozostał w jego domu, by nasycić głód bogów i uspokoić lud? Tylko jeden. On sam, Wi, którego bali się tknąć, bo był Wodzem, silniejszym od nich.

Niedawno pogrążony w rozpaczy poszedł walczyć z wielkim turem z lasu, mając nadzieję, że byk pokona go, gdyż już nie miał ochoty żyć. Później Laleela udzieliła mu nauk, między innymi tej, że źle jest umierać, by sobie ulżyć i w ten sposób zrzucić ciężar ze swych barków na innych. Ale Laleela nigdy go nie uczyła, że źle jest umierać za innych, właściwie, to nawet sama wykazała gotowość do poświęcenia życia, gdy zasłoniła go przed strzałą i wtedy, kiedy sama wypłynęła na morze w wydrążonym pniu, by więcej jej nie czyniono wyrzutów i nie drwiono z niej.

Może jeśli umrze, diabły, które kiedyś uznawał za bogów, będą zadowolo­ne i znowu zaświeci słońce jak dawniej, śniegi i lody stopnieją, zwierzęta i ptaki powrócą i będą pożywieniem dla ludzi. Czy to źle, że ktoś umrze dla dobra wielu? Czy powinien kurczowo trzymać się życia, jeśli oddając je może pomóc innym lub chociaż mieć na to nadzieję? Z pewnością musi siebie poświęcić i wiele nie rozpaczać, szczególnie po naukach Laleeli. Trzeba tylko rozstać się z Fohem i z nią.

Takich to rad udzieliła dusza Wi w mroźnej ciszy lodowca.

Wi wstał i roześmiał się głośno. Wszedł na stos kamieni zepchniętych przez lód, drobna forma na tej przeogromnej scenie, potrząsnął toporem w kierun­ku Śpiącego i człowieka oraz cieni tłoczących się w świetle księżyca, ruchomych, unoszących się, które według ludzi były bogami.

- Odrzucam was! - zawołał, a jego głos odbił się echem od przeogrom­nych ścian lodowca i skalnych. - Będziecie mieli swoją ofiarę. Moja krew będzie przed wami parować. Nakarmicie się śmiercią. A kiedy się nasycicie, wy i wasi wyznawcy, ci, od których czerpiecie waszą siłę, wtedy staniecie twarzą w twarz z tym, co jest od was potężniejsze. Tak, Wy, którzy domagacie się ofiar, sami ulegniecie przed większą siłą!

Tak krzyczał Wi, opętany szaleństwem, sam nie wiedząc, dlaczego takich słów używa.

Bogowie Lodów jednak nie odpowiadali. Nadal Polujący i Ofiara spoglądali na niego przez lód, mróz kąsał, a dokoła panowała absolutna cisza, zalana światłem księżyca. A Wi, pokonany, zdesperowany, wycofał się na wpół zmarznięty tam, skąd przyszedł.

Gdy Wi dotarł do pieczary, zobaczył jakąś skuloną postać, otuloną w futra. Był to Pag. Czekał na niego.

- Co radzą Mieszkańcy Lodów? - zapytał.

- Lepiej nic nie mów.

- Wiem wszystko, tak jak inni. A jeżeli Mieszkańcy Lodów są niemi, to ja mam radę. My we trójkę - to znaczy ty, Moananga i ja - napadniemy tych, którzy do ciebie przemówili dzisiaj i zabijemy ich. Wtedy reszta, pozbawiona przywódców, rozpierzchnie się i pochowa głowy, bo to tchórze.

- Nie będę rozlewać krwi - powiedział Wi - nawet tych, którzy mnie nienawidzą, bo to nędza doprowadza ich do szaleństwa.

- Wtedy poleje się inna krew, tych, których kochasz.

- Nie - zaprzeczył Wi. - Pilnuj jednak ich, bo chodzą wśród głodnych wilków.

Po czym wszedł do pieczary i położył się między Fohem a Aaką, dał bowiem jej rozkaz, by więcej nie sypiała w szałasie.

ROZDZIAŁ XVIII

OFIARA

Następnego dnia w południe, tak jak przedtem, przyszedł Wini-wini i trzykrotnie zadął w róg. Wi zbliżył się do wyjścia, a na zewnątrz czekał stary Urk wraz z posłańcami, którzy byli językiem plemienia.

- Co z ofiarą? - zapytał Urk. - Wodzu, czekamy na twe słowo.

- Zdaje się, że ktoś już został ofiarowany tam, wśród chat i brzuchy niektórych z was pełne są dziwnego mięsa - odparł ponuro Wi.

Skulili się przed nim ze strachu i poczęli szeptać między sobą. Po chwili przemówił Hotoa Wolnomówiący, a słowa jego padały ciężko, jak kamienie do wody.

- Wodzu, głodujemy i musimy coś jeść. Starzy bogowie, których odrzucasz, także głodują i pragną krwi. Wymień ofiarę spośród trzech wybranych albo zabijemy ich wszystkich, by być pewnym, że wyznaczony zginął.

- A czy ja nie należę do domu Wodza, Hotoa? - zadał pytanie Wi. - I czy dla waszej pewności mnie też nie należy zabić? Patrz, ja jestem sam, a was jest wielu. Chodź, zabij mnie, by wasi bogowie mieli swoją ofiarę.

Ktoś wyskoczył z ciemności pieczary i stanął przy jego boku. Była to Aaka.

- Mnie też zabijcie - zawołała - bo ja pójdę z moim mężem. Czy my, którzy spaliśmy przez tyle lat w jednym łożu, mamy teraz spocząć oddzielnie?

Posłańcy cofnęli się. Hou i Whaka nawet uciekli, bo byli tchórzami.

- Słuchajcie, Psy, bo jak one pożeracie ciało ludzi - zawołał Wi wielkim głosem. - Wracajcie i powiedzcie, że będą mieli swoją ofiarę, spotkam się z nimi
w Domu Bogów o zachodzie słońca. Tam staniemy razem przed waszymi
bóstwami, ja i moi domownicy z jednej strony, a z drugiej wy i reszta ludzi.
Wtedy to zostanie ofiara wybrana i złożona. Teraz milknę. Psy, odejdźcie!

Przez chwilę stali i gapili się na niego, a on wpatrywał się w nich błyskającymi oczyma. Wyglądał potężnie w szacie z tygrysiej skóry i z cięż­kim toporem w dłoni, tak potężnie, że serca im topniały, a kolana trzęsły się. A potem pierzchli niczym lisy przed wilkiem.

Aaka spojrzała na niego pełna dumy.

- Powiedz mi, Wi - odezwała się - czy jesteś zrodzony z tej samej krwi, co te dwunożne zwierzęta, czy też zrodził cię jakiś bóg? Powiedz mi też, jakie masz plany.

- Nic tobie nie powiem, Żono - odparł poważnie.

- Nie? Może wtedy Wiedźma z Morza będzie ci służyć radą, bo jak wszyscy wiemy, jest mądrzejsza ode mnie.

- W tej sprawie nie radziłem się Laleeli, Żono.

- To może Pag szepcze ci do ucha, Pag, Człowiek-Wilk, mój wróg, a twój przyjaciel, który naucza cię wilczego rzemiosła?

- Ten kamień nie trafił - powiedział Pag, stojący obok. - Wczoraj w nocy służyłem mu radą, która ciebie by zadowoliła, ale on jej nie przyjął, Aako.

- Jakaż to rada? - zapytała.

- Rada włóczni i topora. Rada martwych psów porzuconych przed własnymi drzwiami, jako ostrzeżenie dla stada. Wilcza rada, Aako.

- Znajduję mądrość tam, gdzie się jej nie spodziewałam.

Zanim Pag zdążył odpowiedzieć, Wi tupnął nogą i krzyknął:

- Koniec! Zanim księżyc zajdzie wysoko, wszyscy dowiedzą się, kto jest
mądry, a kto głupi. Tymczasem, dajcie mi spokój.

Wi wszedł do pieczary i zabrał się do jedzenia. Podczas posiłku rozmawiał z Fohem, opowiadał mu historie o polowaniach na dzikie zwierzęta, takie, jakie syn lubił. Ale do Laleeli i Aaki nie odzywał się słowem, ani do Paga, gdyż karzeł i Moananga z bronią w pogotowiu strzegli wejścia do pieczary. Laleela, obserwując Wi z daleka, zastanawiała się, co też dusza mu podpowiedziała tam, w Domu Bogów. A może jego dusza już zdążyła się zwierzyć jej duszy i wszystko wiedziała.

Po posiłku Wi położył się i zasnął na chwilę. Kiedy zbliżył się zachód słońca, wstał i zawołał do Aaki i Laleeli, do Foha i do Paga, a także do Moanangi i jego żony, Tany, by okryli się futrami i towarzyszyli mu do Domu Bogów. Potem sam się zawinął w skórę tygrysa, wziął topór, podarunek Paga i dwie włócznie i poprowadził ich wzdłuż białych wzgórz, skrajem plaży, aż do kotliny w górach, gdzie połyskiwał niebieski lód i spali bogowie.

Gdy wychodził z pieczary, zauważył, że większość ludzi, którzy dotąd przetrwali, zgromadziła się na miejscu spotkań i obserwowała go. Gdy później odwrócił się, zobaczył, że podążają za nim, milczący, niczym stado wygłodniałych wilków. Tak właśnie wyglądali na tle śniegu, jakby skradali się za gromadką jeleni.

Wi wspiął się na górę, a za nim jego domownicy, aż dotarł do podnóża lodowca. Potem kazał im stanąć po prawej stronie kamiennego szańca, usypanego przez lodowiec. Było tam trochę miejsca, między kamiennym murem, a skalistą ścianą, która była nieco wybrzuszona i lód na niej nie mógł się utrzymać. Potężny lodowiec zaczynał się po lewej stronie.

- To wąskie miejsce, Mężu - powiedziała Aaka. - Ledwo się tu pomieścimy.

- Jest nas mało, Żono - odparł. - A tych, którzy nadejdą, będzie wiele. Poza tym, stojąc tutaj, będziemy widoczni i słyszalni przez wszystkich, którzy zbiorą się przed ścianą lodu.

Poprzedzani przez starszyznę, przybyli ludzie. Wi wskazał im włócznią miejsce, gdzie mają stanąć - po lewej stronie kamiennego szańca, gdzie dolina była szeroka, a latem płynął strumień. Zgromadzili się tam, w korycie potoku, rodzina za rodziną, gdyż wszyscy ludzie, którzy mogli chodzić, przyszli zobaczyć złożenie ofiary pradawnym bogom.

Wreszcie wszyscy się ustawili i zamilkli w oczekiwaniu. Wi wspiął się na skałę przy wschodnim zboczu, jak płonąca postać, gdyż światło zachodzące­go słońca uderzyło w niego w pełni, a ludzie byli w cieniu.

- Ja, Wi Wódz, jestem tutaj, a wraz ze mną moi domownicy - krzyknął, a w wielkiej lodowej ciszy jego głos odbił się echem od skalnych i lodowych ścian. - Teraz powiedzcie mi, Ludu, czego żądacie ode mnie.

Wtedy z cienia odezwał się pisk Ngae Kapłana, Wróżbity, Czarownika.

- Oto nasza wola, Wodzu: wybierz ze swych domowników kogoś na ofiarę, aby bogowie naszych ojców poczuli krew i zdjęli z nas klątwę, przyniesioną przez Laleelę, Wiedźmę z Morza, którą wbrew swej przysiędze wziąłeś za żonę.

Wtedy Ngae zaczął modlić się piskliwym głosem do bogów.

- O Mieszkańcy Lodów - powiedział. - Wy, których czcili nasi ojcowie od dawna, wysłuchajcie naszej historii. Jakiś czas temu ten, który jest naszym Wodzem, ustanowił nowe prawa; ponieważ mało jest kobiet wśród nas, rozkazał, aby żaden mężczyzna nie miał więcej niż jednej żony. Przysiągł także, że sam dotrzyma tego prawa, a gdyby je złamał, niech na niego i całe plemię spadnie przekleństwo. O, pradawni bogowie, z morza wyszła piękna wiedźma, którą ten wódz wziął sobie za żonę, łamiąc obietnicę. Dlatego przekleństwo, którego od was żądał, spadło na nas, pogoda się zmieniła, foki i ryby nie przychodzą, w lasach nie ma ptactwa ani zwierzyny, a tam gdzie były kwiaty i trawa, jest tylko lód i śnieg. Dlatego my głodujemy i musimy posilać się ciałem naszych własnych dzieci, ponieważ wy, O Bogowie, jesteście na nas źli.

Teraz słuchajcie, O Bogowie. Od dawien dawna ojcowie przekazywali dzieciom, że w przeszłości taki zły los spotykał tych, którzy nas poczęli, a teraz są zapomniani. Wtedy też wy byliście na nas źli z powodu niegodziwości naszych wodzów, którzy odwracali się do was plecami, o bogowie. Później jednak wyproszono u was łaskę, składając ofiarę z domowników wodza i dzięki temu zdjęliście z nas przekleństwo i znowu mieliśmy dużo jedzenia. Nigdy jednak żaden z wodzów nie grzeszył tak wielce przeciw wam jak Wi, który rządzi nami dzisiaj, a który jest tak mocny, że żaden mężczyzna nie stanie z nim do walki, by go zabić. Tak, O Bogowie, zgrzeszył przeciw wam. Nie tylko złamał przysięgę, uwiedziony przez Wiedźmę z Morza, ale odrzucił i obraził was, mówiąc, że nie jesteście bogami, tylko diabłami. Czci inne siły, nie mające imienia, do stóp których doprowadziła go Wiedźma z Morza.

Dlatego my, wasi słudzy od zarania, powiedzieliśmy mu, że musi odkupić swój grzech ofiarą, ale krew ma należeć do kogoś z jego rodziny, do żony lub syna. Taką sprawę wam składamy, Bogowie. Niech teraz Wi, potężny nasz wódz, który wam urąga odpowie, jeśli potrafi. A potem niech złoży ofiarę, by zmazać klątwę, żebyśmy przestali cierpieć z głodu i zimna i znowu zaczęli żyć.

Piskliwy głos Ngae zamilkł i przez chwilę zapanowała cisza. Potem, Wi stojący na skale, dał odpowiedź.

- O, wy Mieszkańcy Lodów, których niegdyś czciłem jako dobrych bogów, ale poznałem, że jesteście diabłami i nosicielami zła, posłuchajcie mych słów. Wasz

kapłan mówi, że złożyłem przysięgę, i to prawda. A jednak on kłamie, bowiem owej przysięgi nie złamałem. Prawda to, że spadło na nas przekleństwo, bo pogoda zmieniła swoje obyczaje, jednak stało się tak, zanim kobieta, którą oni nazywają Wiedźmą z Morza, postawiła tu swą stopę. Teraz plemię domaga się krwawej ofiary, którą mam wybrać z moich domowników. Wierzą, że dzięki temu przekleństwo zostanie zdjęte, a wiosna i lato powrócą jak niegdyś, dając dobrobyt.

O Mieszkańcy Lodów, ofiara już jest gotowa. Ja, Wi, jestem tą ofiarą! Ja, Wi wyznaczam siebie; niech popłynie moja krew. Jednak zanim nadzieję się na swą włócznię lub nadstawię gardło kapłanowi, pomodlę się do Tego, który jest nad wami i nade mną.

Posłuchaj mnie, O Siło bez imienia, w ciebie nauczyłem się wierzyć, czy jest twą wolą, bym umarł jako ofiara złożona tym diabłom mieszkającym w lodzie? Odpowiedz, bo jestem gotowy. Ludzie żyją w nędzy, są szaleni. Nie obwiniam tych, których wykarmić było moim zadaniem i prowadzić. Jeśli moja krew ma zmyć ich kłopoty, niech się poleje. Osądź, o Siło, mnie i tych ludzi, dla których pracowałem na próżno i ich złych bogów, którzy znajdują radość w nędzy i śmierci. Osądź, Siło bezimienna. Odmień serca tych ludzi, jeśli ci się uda i przetnij więzy, które ich krępują. Jeżeli tego nie możesz, a usłyszałaś mnie i oni ciągle pożądają ofiary krwi, która zmyje nieszczęścia, niech umrę dla nich.

Tak modlił się Wi do Siły w górze i do ludu, którym się opiekował tu, na ziemi. Nie prosił o znak ani o zemstę, nie prosił o współczucie, a jednak miał nadzieję, że Siła znajdzie sposób, by odwrócić ludzi od krwawej ofiary i już w imieniu swych bogów nie będą domagać się krwi jego i jego domowników. Kiedy modlił się, słońce stopniowo bladło tak, że ostatnie słowa wypowie­dział w zupełnej ciemności, a wtedy światło wschodzącego księżyca padło na czoło lodowca i hordę dzikusów, spoglądających na Wi z dołu.

Wi umilkł i przez chwilę panowała głęboka cisza. Przez tę ciszę do serca Wi Myśliwego, Wi dzikiego człowieka powróciła świadomość, że odegrał rolę w wojnie bogów, tak, w odwiecznej walce Dobra i Zła. Nagle uświadomił sobie, że ci Mieszkańcy Lodów to nic innego jak Zło w sercach jego współplemieńców, które w Śpiącym i Tym Drugim znalazło uzewnętrznienie, a Nieznana Siła, którą teraz wyznawał, to Dobro. Laleela w jego sercu otworzyła drzwi, by ta siła mogła wniknąć. Tego dobra, które on teraz widział i czuł, oni jeszcze nie rozumieli. Co więc teraz wygra, zastanawiał się. Tak, zastanawiał się spokojnie, na chłodno, jakby rozsądzał jakiś inny przypadek i w tych myślach cały strach go opuścił, a razem z nim myśl o śmierci i o tych ukochanych osobach, które musi zostawić.

Spojrzał z góry na ludzi i przy migoczącym świetle księżyca obserwował ich twarze. Byli poruszeni, zaczęli szeptać między sobą. Posmutniały im oczy, a niektóre kobiety rozpłakały się. Chwytał strzępy ich rozmów.

- Dobry był dla nas - mówili. - Zrobił wszystko, co człowiek może zrobić, nie jest Panem Pogody, nie kazał ptakom odlecieć, ani fokom odpłynąć. Czemu nie miałby wziąć innej kobiety, jeśli mu się podoba? Czy bogowie mogą domagać się krwi jego, żony, lub syna? Czemuż skazać go na śmierć, wtedy nie będziemy mieć wodza?

Takie słowa wypowiadali jeden do drugiego.

Dobro zwycięża. Zło przegrywa, myślał Wi chłodno, tak, jakby to nie o niego chodziło.

Ale Ngae, Czarownik, który go nienawidził, także to wszystko usłyszał i zobaczył. Wybiegł z tłumu, stanął przed nimi plecami do lodowatego zbocza i krzyknął przenikliwie cienkim głosem:

- Posłuchajcie mnie, kapłana Bogów Lodów, którego ojcowie też byli kapłanami, słuchajcie, wy Ludu. Wi złamał przysięgę, przez niego spadła na was klątwa, a teraz on błaga was o życie. Jeżeli boi się umierać, niech da bogom kogo innego. Niech odda dumną Aakę, białą Wiedźmę z Morza albo syna Foha. Czy prosimy o jego krew? Czy chcemy zabić jego, Wodza? Nie. Jeżeli umrze, to z własnej woli. Dlatego, niech wam serca nie miękną od jego próśb. Pamiętajcie, kim jest. Własnymi ustami urąga bogom. Ustanowił sobie inne bóstwo i modli się do niego, a naszych nazywa diabłami. Trzeba za jego bluźnierstwo pomścić bogów. Ale my nie pragniemy jego życia. Niech da nam kogoś z rodziny; niech nam da tę białą Wiedźmę z Morza, żebyśmy ją związali i przyprawili o śmierć, tutaj i teraz. Powtarzam wam, ludzie, ja - wasz kapłan, do którego przemawiają bogowie, jeżeli odejdziecie i pozbawicie ich ofiary, wtedy zagłodzą was na śmierć. Tak, umrzecie, jak wielu z nas już umarło, z chorób, głodu i zimna. Więcej, będziecie zabijać się
i zjadać wzajemnie, aż nikt nie zostanie. Chcecie głodować? Chcecie patrzeć,
jak wasze dzieci są pożerane? Patrzcie! - odwrócił się i wskazał na cienie za
sobą, które księżycowe światło wyłowiło z głębokiego, przezroczystego lodu. - Bogowie się poruszają, zbierają się, oczekując uczty. Czy macie odwagę obrabować ich z niej? Zróbcie tak, a każdy z was upodobni się do tego
martwego człowieka, który ucieka przed Śpiącym. Czy nie widzicie, jak się ruszają?

Zawodzący jęk rozległ się ponad ludźmi.

- Widzimy ich! Widzimy!

- Chcecie pozbawić ich uczty? - zapytał powtórnie Ngae o wściekłej twarzy.

- Nie! - odkrzyknęli. - Niech ofiara zostanie złożona. Chcemy krwi! Niech Bogowie, których wyznawali nasi ojcowie, poczują krew!

- Wi, masz głos - zapiszczał Ngae, gdy krzyk ucichł. - Chodź tutaj i umieraj, jak masz odwagę. A jeśli nie, daj nam kogoś z twego domu.

Aaka, trzymająca Foha za rękę, Laleela, Pag, Moananga i jego żona zbili się ciasno, jakby na naradę. Wi przygotowywał się, by zejść ze skały, może upaść na włócznię, może oddać się w ręce kata-kapłana.

Nagle coś, wpierw nie wiedzieli co, zaczęło się dziać. Wszyscy natychmiast umilkli, jakby nożem uciął. Z góry, chociaż nie wiał wiatr, dobiegł jęk, jakby leciały niezliczone lecz niewidoczne ptaki o wielkich skrzydłach. Powietrze zmieniło się, zrobiło się jeszcze zimniej, zaczęły marznąć oddechy. Cienie w lodowcu kurczyły się i rosły w promieniach księżyca. Zbliżały się, uciekały i znikały, by pojawić się gdzie indziej. Owłosiony mężczyzna, stojący przed Śpiącym, zdawał się nieco poruszyć. Na pewno widzieli, jak się poruszył!

Ziemia zatrzęsła się, jakby sama się przeraziła, cisza robiła się coraz głębsza i

głębsza, aż nagle zmącił ją przerażający grzmot, jak uderzenie pioruna. Kiedy echo ucichło, z głębin lodu wyleciał Śpiący i ten, którego gonił. Tak, wielki Śpiący o szablistych kłach szarżował niczym byk z prędkością kamienia wyrzuconego z procy. Zamarznięty człowiek prze­mknął i zniknął, ale ogromny Śpiący runął na kapłana Ngae, który ciągle stał spoglądając ku górze, i starł go na proch, a wśród ludu przeorał krwawą ścieżkę.

Znowu na chwilę zapanowała cisza i wtedy odezwał się Wi, przemówił z ciemności, jak ktoś we śnie:

- Bogowie Lodów wzięli swą ofiarę!

Gdy jego słowa ucichły, wielki lodowiec z przerażającym wyciem, wśród wirów powietrznych, ruszył naprzód, powoli, w śmiertelny marsz. Spłynął doliną, pchając przed sobą kamienie, falując niczym wzburzone morze, orząc twardy grunt, a wielkie głazy podskakiwały przed nim i tańczyły. Kamienie i lód przetoczyły się przez ludzi. Tak, kiedy zaczęli uciekać, dosięgnął ich i teraz w tym miejscu było głębokie morze falującego lodu, zmierzającego ku plaży.

Wi zeskoczył ze skały. Wraz ze swoimi domownikami wycofał się do małej kotliny i tam, pod ochroną skalistych ścian, patrzył, jak obok nich przetacza się ze zgrzytem lodowa rzeka. Jak długo patrzyli? Nie wiedzieli. Tylko patrzyli. Na ten nurt. Wpełzła do morza i rozbiła się na góry lodowe o ostrych szczytach. Wtem, tak szybko jak lodowiec zaczął się poruszać, stanął, i noc stała się taka jak zawsze, jedynie tam, gdzie była dolina bogów, teraz była dolina lodu, a na miejscu lodowca pojawiła się gładka czarna skała.

Gdy wszystko się skończyło, Wi przemówił do grupki, która przywarła do niego:

- Bogowie Lodów wyrwali się z łona. Diabelni bogowie wzięli w ofierze wszystkich, którzy im służyli, a to co ja czczę, usłyszało naszą modlitwę i zachowało przy życiu. Wracajmy do pieczary.

Wi poprowadził ich, wspięli się na pochyłe zbocze wzburzonego lodu, który spłynąwszy do doliny, wypełnił ją całkowicie. Kiedy dotarli do skraju zbocza i spojrzeli na plażę, a raczej tam, gdzie powinna być ona i chaty, ugięły się pod nimi kolana z przerażenia. Nie było plaży. Lodowce z mniejszych wzgórz także spłynęły do morza i w miejscu, gdzie przedtem stały chaty, teraz rozciągało się lodowe rumowisko, a w dole obmywało je niespokojne morze. Plemienia, które zamieszkiwało tutaj od wieków, nie było, a razem z nim poznikały domy, leżały zakopane na zawsze, zmiecione z powierzchni ziemi.

Aaka oparła się o Wi i przyglądając się temu w świetle księżyca, powiedziała:

- Klątwa przyniesiona przez tę twoją piękną wiedźmę zadziałała wspa­niale, Mężu, tak dobrze, że zastanawiam się, co jeszcze jej zostało do zrobienia.

- Po tym wszystkim co się stało, Żono, te słowa to samo zło - odparł Wi. - Gdzie są ci ludzie, którzy wzywali Mieszkańców Lodów? Zostali sami mieszkańcami lodu. Ja jednak przejąłem nauki od tej, której tyle zarzucasz, chciałem złożyć siebie w ofierze, a jednak pozostałem przy życiu, a ze mną cały mój dom. Czy jest teraz pora na te cierpkie słowa, Żono?

Wtedy odezwał się Pag:

- Jak dobrze wiesz, Wi, nigdy nie wierzyłem w Bogów Lodów, bo nasi ludzie od tysięcy lat składali im ofiary i tańczyli przed nimi. Teraz wierzę w nich jeszcze mniej, kiedy ich wyznawcy zostali starci, a ci, którzy ich odrzucili, przetrwali. Ludzi nie ma, nikt z nich nie przeżył, z wyjątkiem tej małej gromadki, garści wybranej z setek. Nie ma ich, leżą zakopani w lodzie, tak jak wielki Śpiący i ten człowiek - myśliwy czy ofiara - byli zakopani. Leżą tam i może ktoś z nich stanie się któregoś dnia bogiem i będzie czczony przez głupców, którzy przyjdą po nas. Jednak my nadal oddychamy, a oni nie żyją, jak się uratujemy? Nasze domy pochłonęli Bogowie Lodów, plaży nie ma. Nie zostało nic. Gdzie pójdziemy? Jeżeli zostaniemy na tym lodzie, zginiemy.

Wi zakrył oczy dłońmi, nic nie odpowiadając, gdyż miał złamane serce. Wtedy po raz pierwszy przemówiła Laleela, która dotąd cały czas milczała, nawet kiedy Wi złożył siebie w ofierze.

- Jak księżyc wam pokazuje, lód spłynął na plażę, lasy i domy. Jednak po
drugiej stronie doliny bogów i tych małych wzgórz lodowiec nie spłynął, gdyż pokrywa lodowa pod śniegiem jest płaska i nie poruszy się pod własnym ciężarem. Dalej na wschodzie jest mała grota, gdzie leży moja łódź, tam też ukryłam trochę jedzenia. Jeśli chcecie, pójdziemy tam i schronimy się.

- Chodźmy już bo zginiemy na tym lodzie - powiedział Pag.

Obeszli więc kilka wzgórz i dotarli w końcu na otwartą plażę, gdzie nie było lodu, tylko śnieg. Potem poszli brzegiem morza w kierunku groty.

Pag i Moananga doszli pierwsi, przed innymi. Pag zerknął do środka i cofnął się raptownie, gdyż zobaczył spoglądające na niego z ciemności wielkie oczy.

- Uważaj - zawołał do Moanangi. - Są tu wilki albo niedźwiedzie.

Głosy przestraszyły zwierzęta, które powoli wyszły z groty na plażę. Nie były to ani niedźwiedzie, ani wilki, ale dwie foki, wielka krowa i na wpół wyrośnięte młode. Znalazły tutaj schronienie, przerażone na pewno hukiem lodowca. Skoczyli na foki i zanim zdążyły uciec, zabili je toporami.

- Mamy mięso, które starczy nam na dłużej - powiedział Pag. - A teraz
oprawmy je, zanim zamarzną.

Tak więc przy pomocy Foha zabrali się do pracy przy świetle księżyca i zanim dotarł Wi z kobietami, już prawie kończyli.

Tamci szli bardzo powoli, gdyż Tana tak była tym wszystkim przerażona, że Laleela i Aaka musiały ją podtrzymywać.

Przeszukawszy grotę, upewnili się, że nic już tam nie ma, weszli i zapalili ogień. Przykucnęli dookoła, by się ogrzać, milczący i przerażeni.

ROZDZIAŁ XIX

KTÓRA?

Przed nadejściem świtu Wi wyszedł z groty i wspiął się na małe wzgórze, uformowane z pradawnych skał, zepchniętych przez lodowiec. Chciał spojrzeć na ląd i morze przy świetle, pragnął także być sam i wszystko przemyśleć. Samotność jednak nie była mu dana, gdyż za jedną ze skał znalazł Laleelę, klęczała i modliła się z twarzą skierowaną ku znikającemu księżycowi. Gdy zobaczyła, kto się zbliża, nie poruszyła się i nie przerwała modlitwy. Uklęknął przy niej i pomodlił się razem z nią, bo teraz wyznawali to samo, chociaż żadne z nich nie rozumiało kogo, czy co czczą.

Kiedy modły się skończyły, zaczęli rozmawiać:

- Dziwne rzeczy się wydarzyły, Laleelo powiedział Wi. Serce mnie boli, bo tyle ludzi zginęło. Oddałbym się w ofierze, bo oni wierzyli, że dzięki temu klątwa zostanie zdjęta, a wiara czyni cuda. Jednak ja żyję, a oni zginęli, wszyscy i serce mam przez to złamane - wtedy po raz pierwszy od morderstwa Foa, Wi pochylił głowę i zapłakał.

Laleela wzięła go za rękę i zaczęła pocieszać, włosami wycierając jego łzy. Przemówiła czule:

- Stało się tak, jak miało i ci, którzy pragnęli krwi, w niej legli, zmiażdżeni przez bogów. Nie wiem, czy przypadkiem, czy z woli Tego, który tam mieszka. Nie wiem, ani nie chcę wiedzieć. Tylko, Wi, źle postąpiłeś, chcąc się zabić czy złożyć się w ofierze. - I dodała z przerażeniem w głosie - któż może być pewien, że tego, co ofiarowano Niebiosom, Niebiosa nie wezmą w swoim czasie?

- Nie ja - odparł Wi. - Ale Laleelo, co chciałaś, żebym zrobił? Gdybym odmówił ofiary tym szaleńcom, zrobiliby to, co przysięgli i zamordowaliby Aakę i Foha, i ciebie, całą trójkę. Krwawa ofiara musiała pochodzić z mego domu. Czy chciałaś, żebym wskazał na kogoś z was i sam pozostał żywym?

- Ja sprowadziłam te kłopoty, Wi, i z pewnością ja powinnam zapłacić za to. Oddałabym się tym, którzy nienawidzili mnie i pragnęli mej krwi, ale jakiś głos z głębi powiedział mi, że zostaniesz uratowany. Czułam także, że zbliża się coś okropnego, chociaż nie wiedziałam co.

- Chyba wszyscy z nas to czuli, gdyż wczorajszej nocy powietrze było przesiąknięte śmiercią. Ale ty nie odpowiadasz. Co byś pomyślała o mnie, gdybyś miała włócznię na gardle, a ja bym powiedział: „Weźcie Laleelę, którą uważacie za wiedźmę. Złóżcie ją bogom i cieszcie się”?

- Pomyślałabym, że jesteś jeszcze mądrzejszy, Wi - uśmiechnęła się smutno. - Jednak, uwierz mi, dziękuję tobie, bo jesteś szlachetny. Nie zapomnę tego, nawet

gdybym miała żyć dziesięć tysięcy lat. Nie, nigdy, nigdy nie zapomnę.

- Jeżeli będziesz żyć tyle lat, Laleelo, może ja też... tam, gdzie jest mniej kłopotów.

- Jestem pewna, że tak będzie.

Nadszedł świt i stojąc ramię w ramię, patrzyli jak dnieje. Był to niesamowity i przecudowny świt, pełen czerwonego światła, które podświet­lało chmury szybujące po spokojnym niebie. Natura, która zrobiła najgorsze, odpoczywała teraz w chwale i całkowitym spokoju. Och, jakiż widok ukazał się ich oczom! W miejscu wioski powstała lodowa góra, poorana masa lodu, a wznosiła się tak wysoko, że widzieli ją ponad wzgórzem. Także wielkie lasy, gdzie Wi zabił tura, które rozciągały się ponad wioską ku zachodowi, zginęły pod lodową powodzią. Lodowiec spłynął na nie z gór, teraz czarny, pozbawiony białej pokrywy. Morze, jak okiem sięgnąć, pokryte było twardą taflą lodu, tak ściśniętą pod ciężarem lodowca, iż wydawała się niewzruszona i twarda jak skała. Cały świat był jednym białym pustkowiem.

- Co się stało? zapytał Wi, rozglądając się. - Czy świat chce umrzeć?

- Chyba nie - odpowiedziała Laleela. - Lód wędruje na południe, to wszystko. Tam, gdzie dotąd żyli ludzie, żyć już nie może ani człowiek, ani zwierzęta.

- Wtedy zginąć musimy, Laleelo.

- Dlaczego? Jest moja łódź i zapas żywności. Chyba się wszyscy do niej zmieścimy.

- Twoja łódź nie pływa po lodzie.

- Nie, ale jest wydrążona z jednego drzewa, jest gruba i mocna, możemy przepchnąć ją przez lód, aż dotrzemy do wody, a potem powiosłujemy.

- Dokąd, Laleelo?

- Na południe. Za tym cyplem jest morze, a dalej dom mego ludu, Wi. To bardzo miły kraj, pełen lasów i rzek, gdzie lód nie dotrze, bo morze tam jest ciepłe, nawet zimą. Rzeczywiście czasami dopływają tam góry lodowe, już nieraz je widziałam, ale natychmiast topnieją. Moi ludzie nie są tacy jak twoi, oswoili zwierzęta podobne do byka, którego zabiłeś i inne, z których mają mleko i mięso. Jest to lud łagodny, bo już od dłuższego czasu żadnych wojen nie prowadził. Żyją spokojnie, aż zabierze ich śmierć.

- A jednak uciekłaś od nich, Laleelo.

- Tak i teraz rozumiem, dlaczego. Chociaż uciekłam, to gdy powrócę, powitają mnie, jak i tych, których ze sobą przywiozę, bo jestem tam wielką kobietą. Droga jednakże jest długa, a lód szorstki i zimny i kto wie, może lepiej tutaj zostać?

- To niemożliwe - odparł Wi. - Patrz, całe wybrzeże, lasy i morze, gdzie zdobywaliśmy większość jedzenia są pokryte lodem. A dalej tylko naga, czarna skała, gdzie nic nie rośnie, wiem, bo niegdyś tam polowałem na renifery. Na wschodzie jest ściana gór tak pochyłych, że nie pokonamy ich. Porozmawiajmy jednak z innymi.

Zeszli z rumowiska i przy wejściu do groty spotkali Aakę, która jakby na nich czekała.

- Czy skończyliście już modły do nowych bogów, Wi? - zapytała. - Jeśli tak, to chciałbym się dowiedzieć, czy kapłanka pozwoli nam skorzystać z jej zapasów, które zgromadziła tu, gdy inni umierali z głodu.

Słysząc te słowa, Wi zagryzł wargi, ale Laleela odpowiedziała:

- Aako, wszystko tutaj należy do ciebie, nie do mnie. A jeżeli chodzi o jedzenie, to zaoszczędziłam z tego, co mi podawano, a wszystko po to, by mieć zapas, gdy ucieknę stąd, gdzie mnie nie chcą.

Pag, który stał obok, skrzywił się, a Wi tylko powiedział:

- Skończcie i zjedzmy.

Zjedli więc, a nie mieli nic w ustach od wczorajszego południa i kiedy nasycili się, Wi przemówił do nich:

- Dom naszych ojców jest zniszczony, a razem z nim zginęli wszyscy ludzie, pozostaliśmy tylko my. Tak, lód, który gromadził się nad nami przez tyle lat, zerwał więzy i runął do morza, zakopując ofiary po drodze. Obawiałem się, że kiedyś tak się stanie, gdyż co zimę zaznaczałem jego postęp. Co nam teraz zostało? Nie możemy zostać tam, gdzie nie ma jedzenia. Na pewno, przepędzone lodem, zejdą z północy wilki i wielkie niedźwiedzie i pożrą nas. Dlatego takie jest moje słowo: uciekajmy na południe przez lód, ciągnąc łódź Laleeli, aż dotrzemy do otwartego morza. Potem popłyniemy do cieplejszego kraju, gdzie lód nie dotarł.

- Jesteś naszym panem - powiedziała Aaka. - I kiedy rozkazujesz, musimy słuchać. Ja jednak twierdzę, że podróż w łodzi Laleeli źle się skończy.

Wtedy odezwał się Pag:

- Już gorzej być nie może. Tutaj niechybnie pomrzemy. Tam gdzieś może uda nam się przeżyć, bo w końcu ryzykujemy tylko śmiercią.

- Słowa Paga są moimi słowami - powiedział Moananga, gdy Wi spojrzał na niego, tylko Tana milczała, gdyż strach odebrał jej ducha, podobnie Laleela milczała. Gdy tak spoglądali w ziemię, chłopiec Foh wykrzyknął:

- Mój ojciec Wódz przemówił. Czy to my mamy rozważać jego słowa?

Nikt nie odpowiedział, wstali więc, załadowali kanu jedzeniem zgroma­dzonym przez Laleelę oraz pociętym mięsem dwóch fok, które już zamarzło. Focze skóry, chociaż jeszcze nie oprawione, wykorzystali do okrycia żywności, na to przyszły wiosła i drewno, by zrobić jeszcze dodatkowe. W końcu, na polecenie Laleeli zabrali młodą jodłę, która leżała w grocie, a niegdyś służyła do suszenia foczych skór, miała posłużyć na maszt; chociaż, z wyjątkiem Laleeli, nikt z nich nie słyszał o masztach. Także do pleców przywiązali sobie zapas suchego drewna i wodorostów na ogień, zawinięte w skóry, tak jak leżały w grocie.

To zrobiwszy, przeciągnęli łódź poprzez śnieg aż do lodu i skierowali się na południe. Laleela szła przodem, by wskazywać drogę i długą tyczką sprawdzać lód.

Wtedy Wi i inni pożegnali się z domem swych ojców, którego już więcej mieli nie zobaczyć.

Ciągnęli łódź przez kilka godzin, ale nie posunęli się wyraźnie naprzód, gdyż powierzchnia lodu okazała się znacznie bardziej nierówna, niż to było widać z

wybrzeża. Potem odpoczęli nieco i posilili się zapasami. Gdy wstali, by ponownie ruszyć, choć to zadanie wydawało się im beznadziejne, Foh krzyknął:

- Ojcze, lód się rusza. Kiedy się zatrzymaliśmy, te skały na cyplu były przed nami, a teraz są z tyłu.

- Zdaje się, że tak jest, ale nie jestem pewien.

Kiedy zastanawiali się nad tym, Pag cofnął się po śladach. Wreszcie wrócił i powiedział:

- Z całą pewnością się rusza. Tafla lodowa za nami pękła i widać wodę, a pełno tam trących o siebie kawałków kry, teraz już nie możemy wrócić na ląd.

Wiedzieli, że prąd niesie ich na południe i niektórzy się przestraszyli, ale Wi powiedział:

- Dziękujmy za to, bo będziemy szybciej podróżować.

Nadal jednak ciągnęli i pchali łódź po lodzie, chociaż głównie po to, by nie zamarznąć. Tak trudzili się przez cały dzień, aż do zmierzchu, gdy dotarli do głębokiej, śnieżnej zaspy. Poza tym znowu zaczął padać śnieg i musieli zbudować sobie schronienie ze śnieżnych bloków, a dobrze wiedzieli, jak to zrobić. Przykucnęli w jego wnętrzu, by ochronić się przed zimnem.

Następnego ranka zobaczyli, że śnieg przestał padać. Stracili także z oczu góry z plaży, chociaż ciągle widać było pokryte śniegiem szczyty cypla na wschodzie, ale też już bardzo daleko. Zostawili chatę i pociągnęli łódź po powierzchni śniegu, który zamarzł i łatwo było podróżować. Przez cały dzień, odpoczywając od czasu do czasu, wędrowali w taki sposób, aż późnym popołudniem śnieg zaczął mięknąć i trudno było przeciągać kanu. Byli zmęczeni i dlatego zatrzymali się; zbudowali sobie następny domek ze śniegu, a przed nim zapalili ogień. Nad ogniskiem upiekli trochę foczego mięsa i zjedli pełni wdzięczności. Potem weszli do chaty i zasnęli, zmęczeni.

Następnego ranka śnieg nadal był miękki i gdy próbowali po nim iść, zapadali się po kostki, tak że już zupełnie niemożliwym było ciągnąć łódź.

- Nie możemy iść do przodu, ani cofnąć się - powiedział Wi. - Pozos­tała jedyna rzecz - zostać tutaj, chociaż nie wiem, gdzie jesteśmy, bo góry na cyplu zniknęły.

Wtedy Tana wybuchnęła płaczem, Moananga wyglądał ponuro, ale przemówiła Aaka:

- Tak, zostać tutaj, aż umrzemy. Rzeczywiście, jakiego innego końca można oczekiwać w takiej podróży, chyba skorzystamy z pomocy wiedźmy, która nauczy nas latać - tutaj spojrzała na Laleelę.

- Tego nie potrafię - odparła Laleela. - A wszyscy uważaliśmy, że w tę podróż trzeba wyruszyć. Ani nie musimy jeszcze umierać, bo mamy schronienie i dosyć foczego mięsa, by przetrwać wiele dni, jeżeli będziemy oszczędzać. Możemy też pić stopiony śnieg. Mam nadzieję, że lód, na którym stoimy, niesie nas do przodu i wydaje mi się, iż powietrze robi się cieplejsze.

- To mądre słowa - powiedział Pag. - Powiększmy chatę i skoro nic więcej zrobić nie możemy, zaufajmy Bogom Lodów albo tym, których wielbią Laleela i Wi, a może jakimś innym.

Tak leż postąpili. Póki im starczało opału, upiekli większość foczego mięsa i odłożyli na później, razem z tłuszczem, który jedli na surowo.

Tego dnia Pag i Moananga dużo rozmawiali z Laleelą, wypytując ją o jej podróż na północ i jak długo trwała, a także o jej kraj i gdzie leżał. Odpowiadała najlepiej, jak potrafiła. Wi jednak rozmawiał z nią mało, bo kiedy tylko próbował, Aaka spoglądała na nich chłodno, co plątało im języki.

Tak minęły jeszcze cztery dni i noce, nie następowała też żadna zmiana, z wyjątkiem jednej - robiło się coraz cieplej, przez co wiedzieli, że zbliżają się ku południowi. W końcu śnieg zaczął topnieć, a ściany ich chaty przeciekać. Czwartego dnia zauważyli za sobą górę lodową, trochę na zachód. Góra zbliżała się i rosła, jakby kierowała się na nich, co przekonało ich, że cały ten lód porusza się, czego nie byli w stanie wyczuć ani zobaczyć. Nocą usłyszeli okropne odgłosy tarcia i czuli, jak lód pod nimi drży, a chociaż chata śniegowa topniała nie mieli odwagi wyjść z niej i zobaczyć, skąd odgłosy dochodzą, gdyż z północy zaczął wiać silny wiatr, niosąc ze sobą chmury, które zakryły księżyc.

Przed świtem wiatr osłabł i słońce zaświeciło jasno na czystym niebie. Pag, odepchnąwszy blok śniegu, który zasłaniał wejście, wypełznął na zewnątrz. Wrócił natychmiast i bez słowa wyciągnął Wi, zastawiając za nim wyjście śniegowym blokiem.

- Patrz! - powiedział, kiedy wstawali z klęczek i wskazał na północ.

Wi popatrzył i przewróciłby się, gdyby Pag go nie podtrzymał. Nie więcej niż sto kroków od nich wznosiła się wśród kry ta wielka lodowa góra, którą zauważyli przed snem, wysoka wieżyca, stercząca z lodowego rumowiska. I o zgrozo! W połowie zbocza, wśród kamieni i lodowych bloków stał Wielki Śpiący!

Och! Nie było wątpliwości, gdyż wschodzące słońce oświetlało go w pełni. Stał oto śpiący tak, jak go Wi widywał przez całe życie, w welonie z lodu, teraz tylko jego przednia prawa łapa była złamana pod kolanem. Ale to nie wszystko, wśród kamieni i brył lodu leżały dziwne, milczące postacie, przysypane śniegiem.

- Oto starzy przyjaciele - powiedział Pag. - Jeśli chcesz popatrzeć na nich, Wi. Ngae, nie, to nie Ngae, bo na niego spadł Śpiący i mało by z niego zostało, ale Urk Sędziwy, Pitokiti, Hotoa i Whaka, chociaż już więcej nie będzie krakać i wszyscy inni.

- To mnie nie cieszy - stwierdził Wi.

Nagle usłyszał za sobą głos Aaki:

- Myślałeś, że zostawiłeś starych bogów za sobą, ale patrz, podążają za tobą, Mężu, co nic dobrego nie wróży ani tobie, ani Pagowi, którzy pierwsi ich odrzuciliście.

- Nie wiem, co to znaczy, Żono - odpowiedział Wi. - Ani nie pytam. Jednak widok jest straszny.

Wtedy nadeszli pozostali. Moananga milczał, Tana uniosła ręce i krzyk­nęła, ale Laleela powiedziała:

- Źli bogowie mogą podążać za nami, ale my jesteśmy przed nimi i nigdy
się do nas nie zbliżą.

- Tego się dopiero dowiemy - dodał Pag.

Kiedy to mówił, lodowa iglica, na którą spoglądali, nadtopiona promie­niami słońca, zaczęła się przechylać w ich kierunku. Trzy razy tak się przekrzywiła, aż powoli i dostojnie runęła. Zabierając Śpiącego i pozos­tałych, zniknęła w morzu ukazując skały i głazy, które przyniosła ze sobą z gór.

- Zegnajcie Bogowie Lodów! - powiedziała z uśmiechem Laleela, ale Wi
krzyknął:

- Cofać się! Nadchodzi fala! - i łapiąc Aakę za rękę, odciągnął ją do tyłu.

Uciekli, a za nimi niespiesznie nadeszła fala lodu i wody, wypchnięta przewracającą się górą. Zatrzymała się przed ich domkiem i zaczęła się cofać. Jednak tafla, na której stali, zakołysała się i zatrzęsła.

Przerażony Foh uciekł nieco dalej poza chatę i wracał teraz, krzycząc:

- Lód pękł i daleko widzę ląd. Chodź, Ojcze, popatrz na ląd!

Podążyli za nim, brodząc w śniegu dwieście kroków, aż ujrzeli przed sobą kanał, szeroki niczym ujście wielkiej rzeki. Środkiem jego wściekły prąd niósł kry lodowe. Kanał wił się między dwoma połaciami lodu i kończył się niebieskim, otwartym morzem, gdzie nie było więcej lodu. Daleko na krawędzi morza widać było ląd, o którym mówił Foh. Zielone wzgórza i doliny, porośnięte lasami, spomiędzy których do morza spływała rzeka. Ten piękny zielony ląd widzieli tylko przez kilka minut. Potem, z miejsca gdzie przewróciła się góra lodowa, uniosła się mgła i przysłoniła ten widok.

- Tam jest wybrzeże mego kraju. Znam tę rzekę i wzgórza - powiedziała Laleela.

- Im prędzej tam dotrzemy, tym lepiej - dodał Pag - bo lód, na którym tu dotarliśmy, zaczyna pękać.

Rzeczywiście zaczął pękać w cieplejszej wodzie, obmywającej brzegi kraju Laleeli. Topniał raptownie pod ich stopami. Pojawiły się rysy. Jedna otworzyła się pod chatą i ta zawaliła się.

- Do łodzi! - zawołał Wi.

Pobiegli, złapali kanu i zaciągnęli do krawędzi lodu. Wepchnięto do środka kobiety i Foha, potem wszedł Moananga i Pag z rozkazu Wi, który trzymał łódź równolegle z prądem, a Laleela i Moananga w międzyczasie złapali za wiosła. Wi zauważył, że łódź jest mocno obciążona, woda sięgała prawie krawędzi kłody. Gdyby wsiadł tam jeszcze jeden człowiek i wiatr powiałby mocniej albo gdyby uderzyli w jakąś krę, których sporo porwał wartki nurt, napełniłaby się wodą i wszyscy by utonęli.

- Chodź szybko, Wi - zawołała Aaka, a z nią inni. - Chodź! - gdyż trudno im było utrzymać łódź.

- Idę, idę - odpowiedział Wi i z całej siły odepchnął kanu, że wystrzeliła na środek kanału, a tam porwał ją prąd i szybko uniósł.

Wi cofnął się kilka kroków i usiadł na wystającej z tafli krze. Przyglądał się. Kiedy szedł, usłyszał za sobą plusk, a kiedy się odwrócił, zobaczył, jak Pag płynie do lodowej tafli. Był silny i szybko dotarł do Wi, który pomógł mu wdrapać się na krę.

- Czemu wracasz? - zapytał Wi.

- Ta kłoda jest pełna - odpowiedział - i jest tam za dużo kobiet, to ich gadanie mnie denerwuje.

Teraz Wi spojrzał na Paga, a Pag na Wi, ale już więcej nic nie powiedzieli. Siedzieli na krze i obserwowali, jak kanu unosi się między dwoma lodowymi brzegami. Dziób obracał się raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby wioślarze chcieli zawrócić, ale nie mogli. Mgła poczęła gęstnieć. Zanim łódź zupełnie zniknęła im z oczu, zobaczyli, jak wysoka kobieca postać wstała i skoczyła do wody.

- Która do była? - zapytał Wi Paga pustym głosem.

- Zaraz się tego dowiemy - odparł Pag.

Wtedy rzucił się na lód i zamknął oczy, jakby chciał zasnąć. Tak widzenie się skończyło.

ROZDZIAŁ XX

SEDNO SPRAWY

Ja, Allan Quatermain, obudziłem się i uświadomiłem sobie, że ostatnim razem, gdy zażywałem taduki razem z Lady Ragnall, mój trans musiał być krótszy. Chociaż zapomniałem spojrzeć na zegar przed snem, mogłem zmierzyć jego trwanie innym sposobem. Zioło taduki spaliło się szybko, kiedy jednak się obudziłem, unosił się nad popiołem ostatni opar, ledwie widoczny, słaby.

Wielkie nieba! Pomyślałem sobie, jak te wszystkie rzeczy mogły się zdarzyć w tym nieznanym kraju i epoce w tak krótkim czasie, krótszym niż wypalenie papierosa?

Wtedy przypomniałem sobie o Goodzie - bo chociaż głowa wydawała się z początku ciężka, to umysł był jasny - i spojrzałem na niego, nie bez obaw czy niepokoju, bo w jakim znalazłbym się położeniu, gdyby coś Goodowi się przytrafiło?

Leżał w fotelu, z głową odchyloną do tyłu i patrzył na mnie na pół otwartymi oczyma, tak jak kot, gdy udaje, że śpi, ale jest w pełni obudzony. Wyglądał także na pijanego, a efekt ten został wzmocniony, kiedy spróbował coś powiedzieć, ale wydobył z siebie tylko serię jęknięć, które brzmiały jak „whisky”.

- O, nie - zaoponowałem. - Za szybko na picie. Alkohol i taduki mogą być niebezpieczne.

Wtedy Good użył słowa, które powinien był pozostawić niewypowiedzia­nym, usiadł, otrząsnął się i powiedział:

- Słuchaj, Wi, bo ty jesteś Wi, prawda? Jak na Święte Rzymskie Imperium albo Bogów Lodów i Śpiącego wydostałem się z tej łodzi i gdzie jest Laleela?

- Zanim odpowiem na twe pytania, które wydają się absurdalne, chciałbym ciebie zapytać, Good, jakie nosiłeś imię tam w kanu?

- Imię? No, Moananga, oczywiście. O kurczę, Wi, nie zapomniałeś własnego brata, który trwał przy tobie w najgorszym.

- Skoro byłeś Moananga, dlaczego pytasz o Laleelę, zamiast o Tanę.

- Sam się zastanawiam - zamyślił się Good. - Chyba dlatego, że jej wtedy nie widziałem; leżała na dnie łodzi, cała przerażona albo chora, a przy niej siedział ten chłopaczek, Foh. No, nie musisz być zazdrosny chłopie, bo chociaż chciałem sobie coś uszczknąć, kiedy ty składałeś te nadęte przysięgi, nic jednak mi się nie udało skorzystać. Można to tak ująć. Ale odprawiła mnie z uśmiechem i tak jak ty, czyniła uwagi o Tanie. Gdzie jest Laleela? Nie ukryłeś jej nigdzie, co? - i rozejrzał się po pokoju głupkowato.

- To właśnie chcę wiedzieć - odpowiedziałem. - Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebym czegokolwiek pragnął bardziej w życiu.

- A tego nie mogę ci powiedzieć. Ostatni raz widziałem ją w kanu, gdy starała się wiosłem zawrócić tę szaloną łajbę, czego ja sam nie umiałem.

- Słuchaj, Good - powiedziałem. - To poważna sprawa, więc weź się w garść i powiedz mi dokładnie, co pamiętasz, zanim się obudziłeś.

- Tylko to: kanu podskakiwała w tym piekielnym wyścigu czy prądzie między dwoma lodowymi brzegami, chyba nie szybciej niż osiem, dziewięć węzłów. W dodatku kołysała się jeszcze na boki, gdyż ten karzeł z łbem jak skrzypce, Pag, omalże jej nie wywrócił, kiedy skoczył do wody - zupełnie jak foka ze skały -i popłynął do kry lodowej. Chyba myślał, że wszyscy się potopimy. Została więc tylko Aaka, Laleela, Tana, Foh i ja. Laleela, jak powiedzia­łem, próbowała łajbą zawrócić, Tana płakała i piszczała, ten zuch Foh, siedział całkiem cicho - jeszcze widzę jego twarz z wielkimi oczyma - a Aaka siedziała na dnie i trzymając się burt, kierowała do Laleeli niemiłe uwagi: że zamordowała ciebie, Wi, męża Aaki i jej ukochanego, czy coś w tym rodzaju, na co Laleela odwróciła się, by odpowiedzieć. Właśnie wtedy, kiedy odpychając krę, przeciąłem sobie dłoń, wszystko zgasło jak świeczka i znalazłem się tutaj. Na miłość boską, powiedz mi, gdzie jest Laleela.

- Obawiam się, przyjacielu, że będziemy sobie zadawać to pytanie przez
resztę życia, a nigdy nie poznamy odpowiedzi - odpowiedziałem szczerze. - Słuchaj. Widziałem trochę więcej niż ty. Pag dopłynął do kry i wciągnąłem go na nią. Powiedział, że wyskoczył z kanu, gdyż była przepełniona i jak dla niego za dużo tam kobiet. Ale ten drogi chłop wrócił naprawdę po to, by umrzeć ze mną.

- Poczciwy Pag! - wykrzyknął Moananga, to znaczy Good.

- Potem - kontynuowałem - kanu wpadła w wir i mgła...

- Zawsze tak jest przy topniejącym lodzie - przerwał Good. - Raz omal sam nie zginąłem u wybrzeży Nowej Funlandii.

- ...i na moment z Pagiem straciliśmy ją z oczu. Pojawiła się na nowo między dwoma tumanami mgły, jakieś sto metrów dalej i wtedy zobaczyliś­my, jak wysoka kobieta nagle wyskoczyła do wody. Tylko, jak chyba pamiętasz, obie były wysokie i żaden z nas nie potrafił powiedzieć, która to. Zaraz potem mgła znowu się zaciągnęła.

- Czy widziałeś, jak ta kobieta wstawała z kanu? Aaka siedziała, pamiętasz.

- Nie, widzieliśmy tylko, jak skoczyła.

- To wygląda na Laleelę - rzekł Good - bo ona stała. Ale z drugiej strony chyba nie ona, bo robiła wszystko, by zawrócić łódź i cofnąć się do ciebie wzdłuż krawędzi lodu, gdzie prąd nie był tak silny. Ostatnią rzecz, jaką powiedziała, to żebym wziął drugie wiosło i pomógł. Miałem już je w ręku, ale jako szczur lądowy, nie wiedziałem jak go użyć.

- Nie sądzę, żeby Laleela zrobiła taką rzecz, Good. Samobójstwo było wbrew jej zasadom. Już raz czyniła mi wyrzuty w tej kwestii. A jeszcze do tego jej kraj znajdował się przed nią i chciała tam dotrzeć, żeby się upewnić, że Aaka i Foh zostaną dobrze przyjęci. Zresztą, kto wie?

- Aaka miała ostry język - zauważył Good. - Laleela także zro­zumiała, że nie uda się nam zawrócić pod prąd i oszalała z rozpaczy, więc może tak jak mówisz. Kto wie? - i jęknął - podczas gdy ja... no, nieważne co zrobiłem.

Zapanowała cisza między nami, bardzo przygnębiająca cisza, bo obaj byliśmy zmęczeni. Przerwał ją Good, prosząc mnie pokornie, bym zezwolił na odrobinę whisky.

- Nie wiem czy można i nie obchodzi mnie to, ale jeżeli chodzi o mnie, to zaryzykuję - powiedziałem i podszedłem do stolika, by się poczęstować. Good też tak postąpił, tylko wziął więcej.

Abstynenci mogą mówić, co chcą, ale umiarkowana dawka alkoholu to jak przyjaciel w biedzie. W końcu kiedy wlaliśmy w siebie whisky, nasz duch uniósł się znacznie.

- Słuchaj! - zawołał Good, zapalając papierosa, gdy ja zajęty byłem chowaniem piekielnego sprzętu do taduki, który zarazem błogosławiłem i przeklinałem. Przeklinałem, gdyż niczym diabełek czy błędny ognik prowadził w jakieś ostępy, a potem w krytycznym momencie znikał i zostawiał brodzącego w bagnie zwątpienia i niepewności. A błogosławiłem, bo sny, które dawał były, w każdym razie dla mnie, ciekawe i sugestywne.

- Słuchaj - powtórzył Good. - Sprytny z ciebie facet na swój sposób i zmyślny, więc bądź tak dobry i powiedz mi, co to wszystko znaczy. Czy myślisz, że ty i ja czytaliśmy rozdziały z jakiego naszego uprzedniego wcielenia?

- Nic nie myślę - rzuciłem krótko - te rzeczy są poza mną. Ale jeśli chcesz wiedzieć, nie wierzę w takie rozwiązanie. Czy ci się wydaje, że my wszyscy pięćdziesiąt tysięcy lat temu, a może pięćset tysięcy lat temu, mieliśmy takich przodków jak Wi i cała reszta? I czy nie jest możliwe, że ten narkotyk ma siłę budzenia pamięci czasów minionych, którą odziedziczyliś­my z iskrą życia od najrozmaitszych przodków?

- Tak, to może być prawda. A jednak Allanie, to działa zbyt doskonale. Pamiętaj, że rozumieliśmy i używaliśmy języka tych prehistorycznych plażowiczów, chociaż teraz zapomnieliśmy już wszystkiego, a przynajmniej ja zapomniałem. Pamiętaj, że widzieliśmy nie tylko nasze losy, lecz także innych ludzi, z których rodową pamięcią nic nie mamy wspólnego, co więcej niektórzy z tych ludzi przypominali nam, a w każdym razie mi, tych których znam w obecnym życiu, tak jakbyśmy wszyscy pojawili się tam razem.

- O to chodzi, Good. Ludzie to kłębek tajemnic. W większości wydają się zupełnie normalni, można powiedzieć realnie myślący, a jednak na pewno jest kilku pozbawionych wyobraźni, jak pokazują nasze sny. Przypuśćmy, że jest to pamięć naszych własnych przodków; skoro tak, moglibyśmy całkiem łatwo wymyśleć całą resztę, używając materiału, który jest pod ręką, to znaczy, naszej wiedzy o tych, których dobrze znamy. To byłaby ta podstawa, na której były zbudowane sny, jak kawałki szkła, tworzące wzór w kalejdo­skopie.

- W takim razie, muszę powiedzieć, że twój kalejdoskop to niespotykanie
doskonałe urządzenie, bo nigdy nie spotkałem się z czymś bardziej naturalnym niż

te dzikusy znad morza, Allanie. Tylko jedna rzecz zdaje się potwierdzać twe twierdzenie. Wi, wielki myśliwy plemienia, który z urodze­nia był najzwyklejszym dzikim, okazał się znacznie wyprzedzać swoją epokę. Ustanawiał prawa, myślał o innych, opierał się czysto naturalnym skłonnoś­ciom, przyjął wyższą religię, kiedy się o niej dowiedział, mimo prowokacji okazał cierpliwość, złożył siebie w ofierze bogom, w których już przestał wierzyć, ponieważ jego lud ich wyznawał i myślał, że jego śmierć podziała niczym uzdrawiająca sugestia, o bardziej szlachetnym czynie człowieka nigdy nie słyszałem. W końcu, kiedy zobaczył, że toporna kłoda, która tylko przez grzeczność może być nazwana kanu lub łodzią, była przeładowana i przez to mogła zatonąć w tym lodowym młynie, wypchnął ją w nurt, a sam został, by zginąć, chociaż rozstawał się z najbliższymi - z żoną, z inną kobietą, która go kochała, z synem i chyba mogę dodać, swoim bratem. Twierdzę, że człowiek, który dokonał tych rzeczy, był bohaterem i chrześcijańskim męczennikiem, kimś w rodzaju świętego i Solona, który chyba był pierwszym prawodawcą. Pytam ciebie, Allanie, czy jest możliwym, by taka osoba żyła w paleolicie, a może jeszcze wcześniej, gdy zaczynała się epoka lodowcowa? To samo pytanie może również dotyczyć Laleeli.

- Musisz pamiętać - odparłem - że Wi nie był takim bohaterem, jak przypuszczasz. Był gotów poświęcić się głównie po to, by uratować rodzinę, tak jak większość ludzi postąpiłaby w takich okolicznościach. Co się tyczy Laleeli; ona i wszystko z nią związane było tajemnicze: jej pochodzenie, jej szlachetność, a szczególnie samoopanowanie. Jednak jest zupełnie oczywis­tym, że pochodziła z innej cywilizacji, chyba z tej, którą nazywamy neolitem, gdyż powiedziała mi - to znaczy Wi - że jej lud uprawia zboża, hoduje bydło, ma rozwiniętą religię z bóstwem symbolizowanym przez księżyc.

Cóż, nic w tym dziwnego, gdyż wiemy teraz, że w czasach prehistorycznych w tym samym momencie różne ludy znajdowały się na innym poziomie rozwoju. Całkiem możliwe, że Wi i jego towarzysze żyli w prostocie paleolitu, może gdzieś w Szkocji (ci rudowłosi podróżnicy na to wskazują), a Laleela i jej lud zamieszkiwali południe Irlandii lub Francję, gdzie klimat był cieplejszy i nie docierał lód.

- Możliwe. Wi i spółka mogli żyć wszędzie w zimnej strefie i przenieść się na cieplejsze wybrzeża, obmywane Prądem Zatokowym - odpowiedział Good. - W każdym razie jedno jest pewne. Jeśli coś jest w tym naszym śnie, to opowieść o tragedii, która się gdzieś na świecie wydarzyła, a którą było nadejście epoki lodowcowej.

- Tak - zgodziłem się. - Na wszystkich północnych wybrzeżach musiało żyć sporo biednych ludzi, jak ci, którymi rządził Wi, a każde plemię myślało, iż jest jedyne na świecie. I raz za razem, co dziesiątki lub setki lat lód spływał na nich i miażdżył, z wyjątkiem kilku, którzy przetrwali i uciekli na południe. Niewątpliwie tragedia Wi była dość powszechna, chociaż nikt o tym teraz nie myśli, być może my żyjemy w interglacjale, między dwiema epokami lodowcowymi. Niedawno czytałem o wykopaliskach krzemiennych w Brandon w Norfolk, gdzie - jak się mówi - w zamierzchłej przeszłości żyli ludzie obrabiający krzemień. Potem nadszedł lodowiec, a kiedy epoka lodowcowa minęła, pojawiły się inne plemiona,

także obrabiające kamień, lecz oddzielone od swych poprzedników nieokreślonym przedziałem czasu. Ale można o takich sprawach opowiadać przez całą noc.

- I cały dzień następny, Allanie. Tylko nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jak oceniasz miejsce człowieka takiego jak Wi w całej historii świata?

Żeby zebrać myśli, potrzeba mi było jeszcze trochę whisky z wodą sodową. Wtedy odpowiedziałem z łatwością, a przynajmniej tak mi się wydawało:

- Na ziemi człowiek zamieszkiwał od milionów lat. Jeżeli Wi istniał, to żył dość niedawno, gdyż wiedział, jak rozpalać ogień, jak zastawiać pułapki na zwierzęta i wiele innych rzeczy. Powiem ci, mój drogi, że naprawdę nie posunęliśmy się za bardzo do przodu od czasów Wi. Znalezione czaszki ludzi z jego okresu lub wcześniejszego mają taką samą lub nawet większą pojemność mózgu od naszych. Niektórzy wybitni osobnicy musieli wykoncypować i wprowadzić nowe prawa i zakazać dzieciobójstwa. Czemu Wi nie miałby być jednym z nich? Może szedł do przodu zbyt szybko, lecz jego prawa mogły przetrwać dzięki Aace, bratu Moanandze, synowi Fohowi, jeśli uszli z życiem, a przyszłe pokolenia z jego krwi ulepszyły je. Krótko mówiąc, Good, chociaż rasa ludzka ogólnie zmądrzała, nie wierzę, że mądrość poszczególnych osobników zwiększyła się znacznie od czasów Wi, które w historii świata i ludzkości są najwyżej dniem wczorajszym. Poznałem w życiu wielu ludzi, których nazywa się dzikimi, żyją w Afryce i wiedzą jeszcze mniej niż Wi, a jednak w podobnych sytuacjach dokonaliby tych samych rzeczy co Wi.

- To coś nowego - powiedział Good. - Może my, cywilizowani ludzie, przechwalamy się zbytnio.

- Może - odparłem. - Bo cywilizacja, którą znamy jest bardzo młoda i złudna. Nie wiem, czy warto się tym wszystkim martwić. Natomiast żałuję, że to wszystko mi się przyśniło, gdyż przysporzyło mi smutków, których nie można zapomnieć.

- O to chodzi - wykrzyknął Good. - Weźmy Tanę. To była zazdroś­nica, często się kłóciliśmy, szczególnie gdy zająłem się Laleelą. I ja zachowywałem się naturalnie, tak jak dzisiaj, więc, jak mówię, kłóciliśmy się. Jednak bardzo Tanę lubiłem. Była moją żoną przez wiele lat i urodziła mi dzieci, które oboje kochaliśmy; dzieci jednak umarły, jak wiele w tym plemieniu. A te kłótnie, cóż one znaczą? Kiedy ją już raz poznałem, nigdy jej nie zapomnę.

- Tak samo ze mną - dodałem. - Ten chłopiec Foh i jego siostra Foa, jak pamiętasz, zabił ją okrutnik Henga. Cóż, mogą być to tylko postacie ze snu, ale to moje dzieci. I mówię ci, że w tej chwili mógłbym szczerze zapłakać nad zabójstwem Foa i serce mnie boli po stracie Foha, choć wiem, że to tylko fantazja, wizja narkotyczna.

Widzisz, co to przeklęte taduki zdziałało z nami! Do naszych własnych kłopotów i tragedii dołączyły jeszcze te. Taduki wprowadziło nas w inne życie, dało czyjeś dramaty, a nie pomogło rozwiązać tych problemów. Czy zobaczymy jeszcze kiedyś kogoś z nich? My, którzy z nimi obcowaliśmy, nadal żyjemy. Czy oni istnieją,

a jeśli tak, czy możemy mieć nadzieję na odnalezienie?

- Czy jesteś pewien, Allanie, że nie znaleźliśmy niektórych z nich? Chociaż nigdy go nie widziałem, to jednak często mi o nim opowiadałeś, o Hottentocie imieniem Hans, który służył ci od czasów twej młodości, aż do swojej śmierci, jeszcze w ostatniej chwili ratując twe życie. Czy nie ma podobieństwa między tym Hottentotem a Pagiem?

- Niewątpliwie jest - odpowiedziałem. - Chociaż Pag, Człowiek Wilk był bardziej jednoznacznie określony.

- A jeżeli chodzi o Laleelę... może to Lady Ragnall, która zostawiła ci fortunę, a ty jak osioł ją odrzuciłeś? Czy widzisz między nimi jakieś związki?

- Niewiele - odpowiedziałem - tylko, że obie były kapłankami, związanymi z księżycem. O życiu Laleeli oczywiście wiem bardzo mało. Przybyła z południa, ale dlaczego opuściła swój kraj, nie wiem, gdyż nigdy mi tego nie powiedziała. Miała wtedy lat... jak myślisz, Good?

- Jakieś dwadzieścia osiem - trzydzieści dwa, chyba.

- Tak. Kobieta w jej wieku, w tamtych czasach, kobieta jej urody i pozycji, musiała już wiele przejść. Nieraz dawała jakieś wskazówki, ale nigdy nie powiedziała wszystkiego do końca i identyfikacja pozostaje niemożliwa.

- Słuchaj, zostawmy to, zanim nam odbije. Pod wpływem afrykańskiego zioła widzieliśmy dziwne rzeczy albo nam się tylko tak wydaje. Widzieliśmy barbarzyńskie plemię, żyjące u stóp lodowca, na pustym wybrzeżu; z roku na rok przy pomocy prymitywnej broni zdobywali swe pożywienie, jak mogli najlepiej, starając się stworzyć prostą cywilizację.

Rządził nimi wódz, który mógł zginąć z rąk silniejszego rywala, zupełnie jak w stadzie jeleni starego byka zabija młody. Widzieliśmy, jak zapanował mąż silny i zdolny, który starał się wprowadzić nowe i lepsze prawa oraz sprawiedliwość, a pod wpływem obcej kobiety odwrócił się od wiary w okrutnych bogów, mieszkających w lodowcu, do nowej, czystej i jeszcze prostej wiary. Ujrzeliśmy, jak dosięgnął go los wszystkich reformatorów, a także że nie na darmo obawiano się lodu, który zmiażdżył ludzi, co często musiało się zdarzać w historii świata i może jeszcze nas czeka w przyszłości.

- Tak, to wszystko zobaczyliśmy - rzekł Good. - Lecz jeśli to nie jest prawda, jaki ma sens? Sny nie mają praktycznej wartości.

- Czy jesteś tego pewien, Good? Czy jesteś pewien, że życie, takie jakie znamy, to nic innego jak marzenie senne wywołane przez taduki?

- Co chcesz przez to powiedzieć, Allanie?

- Może wchłonęła nas nieśmiertelność; ma ona noce i dnie, noce nawiedzane przez sny, a jednym z tych snów jest nasze życie.

- Spokojnie, chłopie. Wpływasz pełną parą na obce wody.

- Chyba tak - zgodziłem się. - Wróćmy na kanał, między boje sygnalizacyjne. To nasze doświadczenie wiele mnie nauczyło. Obojętnie czy prawdziwe, czy zmyślone, powiedziało mi, co przytrafiło się naszym praojcom sprzed dziesiątek czy setek tysięcy lat. Potraktujmy to tylko jak sen lub złudzenie. Jednak jest to najbardziej fascynujący sen, ukazujący nam kartę z przeszłości. Zostawmy to,

zamknijmy jako osobiste doświadczenie, nie przeznaczone dla obcych. Niemądrym jest chwalić halucynacje.

- Zupełnie się z tobą zgadzam, Allanie - dodał Good - zachowam moje przeżycia z plaży wyłącznie dla siebie. W wolnych chwilach zamierzam przestudiować epokę lodowcową i zlodowacenia.

A teraz, co z tym polowaniem na bekasy? To dziwne, ale nawet w tamtych czasach byłeś myśliwym i znakomitym strzelcem. Przyniesiesz jutro swoją włócznię, a raczej strzelbę i wybierzesz się na polowanie?...

KONIEC

Spis treści

Rozdział I Allan odrzuca fortunę 5

Rozdział II W przeszłość 15

Rozdział III Wi szuka znaku 23

Rozdział IV Plemię 31

Rozdział V Topór zrobiony przez Paga 41

Rozdział VII Śmierć Hengi 49

Rozdział VII Przysięga Wi 55

Rozdział VIII Pag łapie wilki 65

Rozdział IX Wi spotyka tygrysa 11

Rozdział X Łódź i jej ładunek 87

Rozdział XI Laleela 95

Rozdział XII Matka wygnanych 103

Rozdział XIII Lekcja wilczycy 111

Rozdział XIV Rudobrodzi 119

Rozdział XV Wi całuje Laleelę 129

Rozdział XVI Tur i gwiazda 139

Rozdział XVII Wi urąga Bogom 147

Rozdział XVIII Ofiara 155

Rozdział XIX Która? 163

Rozdział XX Sedno sprawy 111


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Henry Rider Haggard Allan Quatermain Swiety kwiat
Antologia Złota podkowa 47 Haggard Henry Rider Potwór Heu Heu
H Rider Haggard King Solomon s Mines
H Rider Haggard Kopalnie Króla Salomona [Zlotopolsky]
Haggard, H Rider Smith and the Pharoahs
Haggard Henry R Pierscien krolowej Saby
Haggard Henry R Kopalnie króla Salomona
Henry R Haggard Las minas del rey Salomón
Haggard Henry R Pierscień królowej Saby
Bogowie i boginie starożytnej Grecji
Bogowie prezentacja
Leksykon mitologii celtyckiej Bogowie
Bogowie
Bogowie Wikingów, MITOLOGIE ŚWIATA
Bogowie starożytnego Rzymu.
Hajmdal, Matura - Ję

więcej podobnych podstron