ERICA SPINDLER
SPEŁNIONE ŻYCZENIA
Przełożyła Izabela Łoncka
PROLOG
Księżycowa poświata kładła się na łóżko, a Lancelot Heathcliff
Alexander patrzył z nadzieją na drzwi sypialni.
- Mamusiu, czy to ty?
- Lancelot, kochanie, to ty jeszcze nie śpisz?
- Czekałem na ciebie. - Lancelot potarł oczy i usiadł. -
Dlaczego wróciłaś tak późno?
Podeszła do łóżka, usiadła na brzegu. Przytuliła synka.
- Nie gniewaj się. Dzisiaj jest piątek, więc pracowałam w
biurze pana Dickersona. Jak zwykle, zostałam trochę dłużej.
- Zapomniałem. - Uśmiechnął się, czując znajomy, przyjem-
ny zapach matki. - Zrobiłem coś dla ciebie w szkole.
- Naprawdę?
Lance skinął głową na widok matczynego uśmiechu, napełnia-
jącego go przekonaniem, że jest najbardziej niezwykłym chłopcem
na świecie. Chichocząc sięgnął pod poduszkę. Laurka przykleiła
mu się do paluszków, brokat odpadł w niektórych miejscach.
„Mam nadzieję, że tego nie zauważyła" - pomyślał.
- Och, jakie to ładne! Musiało ci to zająć mnóstwo czasu.
Chłopiec wstrzymał oddech. Matka otwierała właśnie kartkę,
a uśmiech powoli znikał z jej twarzy. Lance mrugnął nerwowo,
usiłując nie płakać. Nie, nigdy nie powinien był słuchać tej głupiej
pani Pratt!
R
S
To ona namówiła go do zrobienia kartki z okazji Dnia Ojca.
Posłuchał jej i teraz matka jest smutna! Zwiesił głowę, niepewnie
pytając:
- Nie podoba ci się...?
- Ależ podoba mi się, Lance - szepnęła, ale głos jej brzmiał
szorstko. - Bardzo mi się podoba. Dziękuję.
- Nieprawda. - Wydął wargi. – Posmutniałaś!
Matka uścisnęła chłopca tak mocno, że aż musiał
wstrzymać od-
dech. Nic jej nie powiedział, ale uwielbiał takie momenty.
- Maleńki, wiem, że to brzmi niemądrze, ale dorośli czasem
płaczą ze szczęścia. Są tak szczęśliwi, że płaczą.
- To dziwne - mruknął, nie rozumiejąc słów matki.
Odgarnęła włosy z twarzy.
- Nazwałam cię imieniem najsilniejszego, najdzielniejszego i
najprzystojniejszego rycerza Okrągłego Stołu. Jak więc mógłbyś
kiedykolwiek sprawić, że czułabym się nieszczęśliwa?
Lance rozmyślał o tym, jak Rodney Willis przezwał go dzisiaj
w szkole. Został za to zaprowadzony do dyrektora. „Jak on mnie
nazwał?" - Nie potrafił sobie przypomnieć.
Podrzutek. Bękart.
Lance zacisnął pięści i walczył z napływającymi do oczu łzami.
Rodney powiedział, że bękart nie może być rycerzem Okrągłego Stołu,
że oni nie mieli także prawdziwych rodzin. Nie każdy. Chłopiec spojrzał
na matkę. Przecież powiedziałaby mu prawdę. Wtedy Rodney wpadł-
by w jeszcze większe tarapaty.
R
S
Ale jeśli znowu ją zasmuci? Pamiętał wyraz jej twarzy
przed momentem i ciągle czuł ucisk w gardle. Przełykał głośno
ślinę. Płacz jest dla dzieci. Rycerze byli wielcy i mocni, opiekowali
się swoimi rodzinami... zwłaszcza dziewczętami.
Usiadł prosto. Tak, pewnego dnia pokaże temu Rodneyo-
wi. Pewnego dnia mu pokaże.
- Mamo?
- Tak? - Odgarnęła kosmyk włosów.
- Opowiedz mi znowu o dzielnych rycerzach i pięknej
Gwina... Gwina...
- Guinewrze - podpowiedziała łagodnie.
- Tak, i opowiedz mi także o Okrągłym Stole.
Matka poprawiła poduszkę i tuląc chłopca do siebie, zaczęła:
- "Pewnego razu, za górami, za lasami..."
R
S
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wiejący od oceanu wiatr przynosił ciepłą bryzę.
Lance Alexander - już od dawna zabronił komukolwiek na-
zywać siebie Lancelotem - spoglądał na piasek znad czytanej
umowy. Patrzył w dal aż po horyzont. Niedługo pełno tu będzie
kąpiących się i plażowiczów wylegujących się na słońcu. Teraz jed-
nak, wczesnym rankiem, plaża była cicha.
Zamknął oczy, oddychał głęboko, pozwalając sobie na długi
moment rozkosznego lenistwa. Niedługo skończy czytanie i pójdzie
pobiegać. Potem śniadanie, rachunki, prysznic. Spojrzał na zegarek
konstatując, że dzisiaj wyprzedza swój harmonogram. Tego ranka
będzie nawet miał czas na przeczytanie sobotnich dodatków do
gazet.
Z uśmiechem zadowolenia Lance skoncentrował się na do-
kumencie, ale nagle dostrzegł coś kątem oka. Odwrócił się,
marszcząc brwi w zaskoczeniu. Było zbyt wcześnie na słoneczne
fatamorgany, ktoś naprawdę zbliżał się ku niemu.
Kobieta miała lustrzane okulary przeciwsłoneczne i skąpe bi-
kini. Kolor kostiumu, jaskrawozielony jak młode źdźbło trawy,
kontrastował śmiało z ponętnym ciałem. Jej skóra była brązowa od
słońca i wypielęgnowana pieszczotami. Wiatr rozwiewał włosy.
Nawet powiedziawszy sobie, że trzeba znowu zająć się pracą, Lan-
ce zastanawiał się, jak mogą czuć się drobinki piasku muskające
jej palce.
Zauważyła spojrzenie Lance'a i uniosła rękę
w geście po-
zdrowienia. Mężczyzna zaklął cicho, przenosząc wzrok na papiery.
R
S
Ta kobieta nie pasowała do
jego planów. Do żadnego z nich.
Chwilę później poczuł jej cień na sobie.
- Cześć.
Ponownie oderwał się od pracy. Tym razem jego oczy wę-
drowały po zgrabnych nogach, centymetr po centymetrze taksując
ponętne kobiece ciało. W końcu ich oczy spotkały się. Jakież to
niezręczne: widzieć siebie, papiery, przenośny telefon i kartony so-
ku odbijające się w jej okularach. Ale zdawał sobie sprawę, że
odwracanie wzroku byłoby jeszcze bardziej deprymujące.
- Przepraszam - powiedział. - Czy myśmy się już kiedyś
spotkali?
- Jeszcze nie.
Odrzuciła kokieteryjnie głowę, pukle jej niesfornych włosów
spadły kaskadą na kark.
Lance próbował zachować obojętność. Ona go podrywała!
To prawda, kobiety uważały go za atrakcyjnego mężczyznę, spoty-
kały się z nim, ale tym razem zwróciła na niego uwagę prawdziwa
bogini seksu - o siódmej trzydzieści rano!
- Widziałam cię idącego na plażę - kontynuowała- i pomyśla-
łam, że jest to wspaniała okazja, aby się po
znać. Wierzę, że jesteś moim żółwiowym łącznikiem.
Uśmiechała się do niego prowokująco i przez chwilę Lance,
szczycący się umiejętnością zachowywania trzeźwego rozsądku w
każdej sytuacji, nie potrafił myśleć w ogóle.
R
S
Tymczasem kobieta przycupnęła koło niego na piasku i wzięła
w ręce małą, papierową torebkę.
- Śniadanie - rzekła tonem wyjaśnienia. Wyjęła z torby pista-
cjowego loda i plastykową łyżeczkę.
- Może chciałbyś trochę? Mam tylko jedną łyżeczkę, ale
możemy się jakoś podzielić.
- Nie, dziękuję pani...
- Muldoon - przedstawiła się. - Madison Muldoon, pana no-
wa sąsiadka i nowy współpracownik.
Zanurzyła łyżeczkę w lodzie i wyciągnęła rękę.
- Nazywaj mnie Madi.
Lance, osłupiały, w milczeniu uścisnął jej dłoń. Ta „fata-
morgana" była pracownikiem Stowarzyszenia Ochrony Żółwi
Morskich. Cóż najlepszego wymyśliła Rada Nadzorcza? Musiał
teraz coś powiedzieć, bo lada moment wyjdzie na kompletnego
idiotę. Zapewniał samego siebie, że to tylko zaskoczenie, że tyl-
ko dlatego słowa uwięzły mu w gardle.
- Lance Alexander, dyrektor stowarzyszenia. Nie oczekiwali-
śmy pani jeszcze w tym tygodniu.
- Wiem.
Żadnego tłumaczenia, po prostu nic. Lance zmarszczył czoło
i czekał, aż skończy jeść loda.
- Miała pani bardzo dobre referencje - powiedział w koń-
cu.
-
Istotnie. - Śmiała się. - A ty miałeś znak ostrzegawczy:
„gruntownie sceptyczny". - Odgarnęła włosy, śmiejąc się znowu. -
Przy okazji, dzięki za zorganizowanie wszystkiego. Ja naprawdę
nienawidzę tego całego zamieszania z wybieraniem miejsca.
R
S
Mówiła bez przerwy. Jak to możliwe, żeby kobieta zachowują-
ca się w ten sposób mogła przekonać jakiegoś biznesmena do ofia-
rowania tysięcy dolarów?
- Mam nadzieję, że ty to lubisz - zagadnęła.
- Kocham to.
Wzięła jeszcze jeden kawałek loda, liżąc go ostrożnie ko-
niuszkiem języka.
- Tak chciałam coś zimnego. To była miła niespodzianka.
- Cieszę się - mruknął Lance, spoglądając na nowoczesny
dom, który jego firma wybudowała tutaj kilka lat temu. Budynek z
trzema wejściami, zwrócony frontem do plaży. Automatycznie rozsu-
wane drzwi prowadzące do schodów na wszystkie piętra. Uważał to
miejsce za tak ładne, że postanowił wprowadzić się do jednego z
mieszkań. Dwa pozostałe, włączając tamto obok niego, które Madi
Muldoon miała zajmować przez najbliższy rok, były wynajmowane
gościom.
Kobieta skończyła jeść loda. Papierek i łyżeczkę włożyła do
śniadaniowej torby. Wstała pytając:
- Idziesz popływać na desce?
- Niestety, muszę trochę popracować. Zdjęła okulary, owi-
nęła je w plażowy ręcznik.
- Już to widzę - rzuciła.
W jej głosie usłyszał coś radosnego i irytującego. Walczył z
własnymi emocjami.
- Może spotkalibyśmy się później?
- Może.
Nie czekając na dalsze propozycje, odwróciła się w stronę
morza, pytając Lance'a:
R
S
- Jaka jest woda o tej porze roku?
- Zimna.
- Szkoda, ale i tak spróbuję.
Mężczyzna patrzył za odchodzącą postacią. Czuł suchość w gar-
dle. Powinien natychmiast powrócić do lektury. Minuty płynęły, a on
nadal nic nie robił. Nie mógł oderwać wzroku od Madi, a może nie
chciał.
Szła wolno, nawet leniwie w kierunku oceanu. Przystawała,
poprawiała włosy rękoma, potrącała coś palcem u nogi.
Kiedy wreszcie dotarła do wody, wyciągnęła szyję do słońca,
pozwalając mu igrać po twarzy. Włosy opadały jej na plecy. Lance
poczuł dziwne mrowienie w dłoniach.
.Jakaż wspaniała harmonia. Kobieta idealnie zestrojona ze
swoim ciałem" - myślał, masując sobie kark. Odprężenie, które
czuł kilka minut temu, gdzieś zniknęło. Zastąpiło je uczucie roz-
drażnienia-skurcz wnętrzności i wewnętrzny niepokój.
Lance zamknął oczy i oddychał głęboko. To było żałosne. Był
za stary na rewolucję hormonalną. Ten rodzaj krótkiej, emocjonal-
nej eksplozji był zarezerwowany dla nastolatków. On był logicz-
nym, racjonalnym człowiekiem, który wiedział, czego chce.
Otworzył oczy. Madison Muldoon weszła do wody. Schylając
się i prostując nabierała wody w rękę, nacierając ramiona i brzuch.
Lance oddychał ciężko, wyobrażając sobie ukłucia zimna, dotyka-
jące rozgrzanego ciała, a zarazem uczucie ciepła, jakiego doznaje
jedno ciało od drugiego.
Podmuch wiatru poderwał papiery. Lance schwycił je w
ostatniej chwili. Lepiej było szybko wszystko pozbierać i upo-
rządkować, inaczej wyszedłby na głupca, a może i podglądacza.
R
S
Patrząc na kobietę, uśmiechnął się do własnych myśli. Chciałby
wierzyć, że Madi „występowała" dla niego. Ale mimo że jego ego
pragnęło, żeby ta kobieta dostrzegła jego zainteresowanie i była z
niego zadowolona, to jednak był przekonany, że zapomniała o nim
w tym samym momencie, kiedy odeszła.
„I bardzo dobrze" - powiedział sobie. To, że Rada Nadzorcza
wybrała właśnie ją na jego współpracownika, było problemem, z
którym musiał sobie poradzić. Byłoby głupotą stwarzać możliwo-
ści ponownych spotkań z Madison Muldoon.
* * *
Madi znowu zaczerpnęła chłodnej wody, pozwalając jej prze-
ślizgiwać się pomiędzy palcami. Jak dobrze było na Florydzie, z
daleka od nieustannego hałasu i dymu Los Angeles. Dlatego wybra-
ła Melbourne Beach i Stowarzyszenie Ochrony Żółwi Morskich.
Pierwszy raz od dawna czuła, że może oddychać pełną piersią. Może
znowu będzie mogła dobrze sypiać.
Gdyby tylko mogła uciec od pustki, która ją ogarnęła, odkąd
jej młodsza siostra obwieściła najpierw swoje małżeństwo, a
potem ciążę.
Madi zamknęła oczy. Przypomniała sobie mieszaninę zapa-
chów szpitalnego oddziału noworodków, zasypki dla dzieci i środ-
ków bakteriobójczych. Myślała o swojej małej siostrzenicy, o
chwilach, kiedy trzymała w ramionach to urocze, różowe maleń-
stwo, i bólu ramion, kiedy oddawała je z powrotem w ręce siostry.
Zacisnęła pięści.
Być może to były jej hormony. Przecież już za kilka tygodni
skończy trzydzieści lat.
R
S
Skurcz, jaki czuła za każdym razem, kiedy pomyślała o swo-
ich nadchodzących urodzinach, usadowił się w żołądku. Zaklęła
cicho. To się musi skończyć. To było głupie i niszczące. Miała
przecież wspaniałe życie. Osiągała sukcesy, była piękna, lubiana...
Była szczęśliwa, do cholery, była.
Madi zmarszczyła czoło, zdając sobie sprawę z tego, co wła-
śnie robi. Zwalczała własne wątpliwości i żale. A przecież z nimi
skończyła. Poradziła sobie z tą wieczną niepewnością i roztrząsa-
niem własnych uczuć. Dzisiaj ta poczciwa Madi, mocna i niezłom-
na, której ufała i na której polegała, wróciła na dobre.
Oddychając głęboko, wtopiła się w otoczenie pragnąc, aby
piękno tego dnia odcisnęło na niej swój znak. Słoneczne promie-
nie rozgrzewały ją, a ona myślała o mężczyźnie, którego właśnie
spotkała, o mężczyźnie, który będzie z nią pracował przez naj-
bliższy rok.
„Lance Alexander - lat czterdzieści, kawaler, właściciel Biura
Konstrukcyjnego Floryda i od trzech lat prezes SOŻM. Zanim zajął
się żółwiami, poświęcał czas innym niebezpiecznym stworzeniom
żyjącym
na Florydzie" - członek Rady Nadzorczej przedstawił jej
pokrótce człowieka, z którym miała pracować, \ ale jedno spotkanie
twarzą w twarz powiedziało więcej niż te wszystkie papiery. W ciągu
kilku minut oceniła go tak, jak oceniała każdego spotkanego męż-
czyznę. Nie jako prawdopodobną zdobycz, nawet niejako wyzwanie.
Zakwalifikowała go jako potencjalną przystań.
„Potrafię sobie z nim poradzić" - stwierdziła.
Prawie zaśmiała się w głos. „Potrafię sobie z nim poradzić"
wydawało się, nawet jej, zwrotem niezbyt dobrze pasującym do
takiego faceta jak Lance. Twarz miał zaciętą, rysy wyraźne i zde-
R
S
cydowane. Trzymał się prosto i pewnie, a pewność ta miała źró-
dło w wielu wygranych życiowych bataliach. Oprócz typowego dla
biznesmena chłodu, nienagannych manier wyczuwała w nim odro-
binę występku.
Dlatego była w stanie sobie z nim poradzić. Madi odrzuciła
włosy do tyłu. On należał do tego typu mężczyzn, przy których nig-
dy nie przestanie się pilnować, nawet na sekundę.
W tym momencie niecierpliwa fala polizała jej stopy. Madi
krzyknęła i odskoczyła do tyłu. Fala podążała za nią, by po chwili
zupełnie pochłonąć stopy. Śmiejąc się dziewczyna postanowiła
zmienić taktykę, odważnie wychodząc wodzie naprzeciw.
Kilka mew przefrunęło nad jej głową i Madi zaśmiała się
znowu. Była dziewczyną z Kalifornii, tam urodzoną i tam wycho-
waną, a zachowywała się, jakby pierwszy raz w życiu była na plaży.
Potrząsnęła głową, zdając sobie sprawę z ironii sytuacji, i coraz
głębiej wchodziła w wodę. Potężna fala dosięgła jej , piersi, mo-
cząc zupełnie górę bikini. Doznanie było [ rozkoszne. Czując się
jak grzesznica, Madi czekała j następnego dotknięcia. Na hory-
zoncie ujrzała nastę- [ pną falę, prawdziwego olbrzyma. Dwana-
ście godzin wcześniej czekała na samolot. Siedziała na lotnisku w
Los Angeles, sfrustrowana, mając wrażenie, że życie oszukało ją w
jakiejś ważnej kwestii. Potrząsnęła głową z determinacją. Dzisiaj
wywoła największą ze wszystkich fal, wywoła i pokona.
Zrobiła kilka kroków do przodu, zesztywniała, jakby była
palem z przybrzeżnego falochronu. Woda uderzyła w nią, oblewając
ciało od stóp do głów. Prawie straciła równowagę. Prawie, ale nie
całkiem.
Ciesząc się zwycięstwem, Madi zaczęła wychodzić na brzeg.
R
S
Jej oczy napotkały wzrok dopiero co poznanego sąsiada. Obser-
wował ją bawiącą się w wodzie. Twarz miał enigmatyczną, ma-
lowała się na niej odrobina chłodu tak nieprzyjemnego jak zetk-
nięcie zimnej wody z rozgrzaną skórą. Zbiło ją to z tropu, ale i
rozbudziło uwagę.
Po chwili niepewność odeszła. Madi zebrała siły. Tak cu-
downie kobieco nie czuła się od dawna. Zacisnęła usta. Już nigdy
więcej nie będzie się tak czuła.
Przybierając najbardziej pewny siebie uśmiech, podążała w
stronę wydmy. Stanęła przed Lancelotem Alexandrem. Teraz
powinna zabrać ręcznik i wrócić do domu, ale zamiast tego za-
gadnęła:
- Skończona praca?
Odchylił głowę do tyłu.
- Nie, zmieniłem plany.
Usiadła obok niego.
- Zdecydowałeś, że nie możesz zaprzepaścić okazji poznania
wroga. Nie mogę cię winić. - Podparła się na łokciach, wystawiając
twarz do słońca. -Twoje obawy są zupełnie nieuzasadnione - do-
dała.
- Ktoś ci powiedział, że głosowałem przeciwko przyjęciu
skarbnika.
Nie patrzyła na niego.
- Powiedziano mi faktycznie, że byłeś jedyny, który głosował
przeciw i strasznie się przy tej decyzji upierałeś.
- Osobiście nie miałem nic przeciwko tobie. -Lance
zmarszczył czoło, patrząc na ocean. Nagle odwrócił się do Madi. -
Wątpię, czy ty lub ktokolwiek inny mógłby przysporzyć nam takie-
R
S
go dochodu, jaki obiecałaś. Nie tutaj.
Wytrzymała jego wzrok, czując, że panuje nad sytuacją.
- Jestem dobra w tym, co robię, i nie obiecuję rzeczy nie-
możliwych.
- W porządku, ale my jesteśmy małą organizacją, Melbourne
Beach to mała miejscowość. Jeśli nie będzie datków, to twoja pensja
pochłonie wszystkie nasze fundusze. Zrujnujesz nas, panno Muldo-
on.
Znowu wystawiła twarz do słońca.
- Rada Nadzorcza nie była aż tak bardzo przestraszona.
- Nigdy dotąd nie spotkali się z czymś takim.
- A Stowarzyszenie Ochrony Krów Morskich?
- Jesteś nieźle poinformowana.
Patrzyła na niego, przymykając oczy okolone złotymi rzęsa-
mi.
- Mówisz, jakbym była szpiegiem albo kimś w tym ro-
dzaju.
Zaśmiał się.
- Zgaduję, że maczał w tym palce Darnell Peabody.
- Milutki człowiek. Oczarowałam go.
- Jestem pewien, że tak było. - Lance oparł się na łokciu. -
Przekonasz się, że mną nie można tak łatwo zawładnąć.
- Twardy orzech do zgryzienia? Niech będzie. -Przeczesała
włosy palcami; już prawie wyschły. - Dorastałam w Hollywood, nie
tak łatwo się zniechęcam.
- Nawet nie będę próbował.
Powiedział to łagodnie, ogarniając wzrokiem całą postać ko-
biety.
R
S
Madi śmiała się ze swojej strategii. Wolała frontalny atak, bez
czekania na czyjąś inicjatywę. Wstała, podając Lance'owi rękę.
- Ty jesteś takim typem mężczyzny, który ciągle musi próbo-
wać. Wstawaj, chodźmy na spacer i pogadajmy o żółwiach.
Lance chwycił wyciągniętą dłoń i wstał powoli. Kobieta była
wysoka, miała około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu,
robiła długie, leniwe kroki. Przez kilka minut szli w milczeniu,
które Lance wykorzystał na dokładne przyjrzenie się swojej to-
warzyszce. Jej profil był daleki od doskonałości, nos trochę kancia-
sty, szczęka zbyt ostro zarysowana, czoło wysokie i szerokie, usta peł-
ne i kapryśne. Wszystko to
składało się na twarz intrygująco piękną i
niekonwencjonalną.
Przy tym coś więcej niż tylko uroda sprawiało, że była pocią-
gająca, nawet charyzmatyczna. Pewność siebie, bezwstydne flir-
towanie, atmosfera zmysłowości w jej głosie, w każdym ruchu.
Pozornie bez wysiłku czy sztuczności, była kobietą przyciąga-
jącą wzrok i rozbudzającą wyobraźnię. Na pewno większość męż-
czyzn przed nią kapitulowała.
On się do nich nie zaliczy. Pomimo chwilowego zauroczenia
nie pozwoli sobie na szaleństwo.
- A zatem - zagadnął - co wiesz o żółwiach?
Odwróciła się, opierając dłoń na czole i osłaniając
oczy przed słoń-
cem.
- Wiem, że ta plaża jest jednym z niewielu miejsc na świecie,
gdzie lęgną się wielkie żółwie morskie, i że są zagrożone wyginię-
ciem. Sezon lęgowy zaczyna się w maju, a kończy we wrześniu. Ce-
lem Stowarzyszenia jest ochrona miejsc lęgowych, dzięki cze
mu więcej małych może się wychować i rozpocząć samodzielne
R
S
życie. Jednym słowem, Stowarzyszenie ma zapobiec wyginięciu
rzadkiego gatunku zwierząt.
Przerwała. Lance pokręcił głową, zdając sobie sprawę, że
słuchał jej jak urzeczony. Jej głos nie pasował do rozmów o intere-
sach. Niski i głęboki, kojarzył się z gorącymi wieczorami w sypialni
albo spotkaniami w kafejkach. Słysząc go, otwierasz portfel, nie
zastanawiając się dwa razy, albo zapominasz o wszystkich ży-
ciowych planach i obietnicach.
Żachnął się. To bez sensu. Spędzili razem kilka
dobrych
chwil, a on ciągle był pewien, że nie była tym, kogo szukał.
Skierował myśli na przedmiot rozmowy.
- Jesteśmy bardzo rygorystyczni we wprowadzaniu lokal-
nych zarządzeń, bierzemy także udział w ustanawianiu prawa o
zasięgu krajowym.
- To twoja chluba - dodała, unosząc ciężkie włosy - że
wszystko, czego dokonałeś, stało się dzięki rozwijaniu świado-
mości i propagowaniu idei.
Lance podążał za nią wzrokiem, zaklął cicho i odwrócił się.
- Wiem także o tym, że do tej pory wszystkie akcje zbiera-
nia pieniędzy były urządzane spontanicznie i większość dochodów
pochodzi od firm lub pojedynczych osób.
- Jak powiedziałem wcześniej, jesteś nieźle poin-
formowana.
- Nie - poprawiła go. - Po prostu odrobiłam pracę domową.
Jestem profesjonalistką, osiągam sukcesy, ponieważ jestem dobra w
swoim fachu. Chciałabym, żebyśmy pracowali razem jak przyjacie-
le. To sprawi, że będzie to łatwy i efektywny rok.
Lance skłonił głowę w podziwie.
R
S
- Oczywiście, Stowarzyszenie na pierwszym miejscu. Ale
pozwól mi się przestrzec, panno Muldoon, zamierzam sprawdzać
twój każdy krok, każdy pomysł, każdą decyzję. Nie będę ci nicze-
go ułatwiał.
- Nie wyobrażałam sobie tego w inny sposób. -Jej oczy
zwęziły się. - Nie będziesz się jednak wtrącał ani przeszkadzał mi w
pracy. Rada Nadzorcza już jest po mojej stronie i nie będę się wa-
hać, jeśli będę musiała to wykorzystać.
Postawiła bardzo twarde warunki. Irytacja walczyła w nim
z szacunkiem.
- Więc uzgodniliśmy zasady? - zapytał.
- Myślę, że tak.
- Dobrze.
Odwróciła się, mając zamiar wracać, ale Lance powstrzy-
mał ją, łapiąc za łokieć.
- Jeszcze jedno pytanie, Madi Muldoon. Dlaczego przyjęłaś
tę pracę?
Spojrzał na nią, dostrzegając zaskoczenie i niechęć w jej
oczach.
- Co masz na myśli? - zapytała.
- Ja też tutaj pracuję. Tu ma się o wiele mniej obowiązków i
chociaż twoja podstawowa pensja jest standardowa, to nie dosta-
niesz przysługujących ci dziesięciu procent od zebranych pienię-
dzy.
- Dlaczego wzięłam tę pracę? - powtórzyła po chwili. -
Czemu miałam odmawiać? Piękna plaża, piękna okolica, ludzie w
kostiumach kąpielowych. - Odgarnęła włosy do tyłu, podmuch wiatru
odrzucił je z powrotem. - To było zbyt ponętne, żeby nie skorzystać.
R
S
Przyglądał się jej, walcząc z bezpodstawną frustracją. Nie była z
nim szczera. W gruncie rzeczy nie było sprawy, nie oczekiwał tego. Z
drugiej strony, nie oczekiwał czegoś takiego w jej oczach - czegoś mięk-
kiego i świadczącego o zakłopotaniu. Ten błysk, odkrycie czułego
miejsca w nieodgadnionej kobiecie, zaintrygował go.
Zmarszczył brwi.
- Naprawdę?
- Naprawdę. - Madi przygryzła wargi, policzki drgały w
złości. - A co z panem, panie Alexander? Dlaczego żółwie, dlaczego
działalność charytatywna?
- A jak myślisz? Oddychała płytko.
- Nie o to pytałam.
- To prawda. - Przeniósł wzrok z niej na ocean. - Czy uwie-
rzyłabyś mi, gdybym powiedział, że kocham ziemię ze wszystkimi
jej cudownościami i tajemnicami? - Znów patrzył na nią, tym ra-
zem obojętnie. - Dlatego czuję nie tylko moralną potrzebę pomocy i
ochrony tego bogactwa, ja bardzo tego chcę. Cierpię nawet, patrząc
na żółwie. Uwierzyłaś mi?
Madi przymknęła oczy.
- Nie - powiedziała, podając mu rękę. - Nie i uwierzyłam.
- Dzięki za szczerość. - Spojrzał na zegarek. -Czy mamy
wracać razem?
- Dziękuję, ale znam drogę.
- Rozumiem. Zobaczymy się na przyjęciu u Darnella w pią-
tek?
- Dlatego przyjechałam wcześniej.
- No to do piątku.
Odwrócił się i odszedł bez słowa.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
- Madison, kochanie, jestem zachwycony, że przyszłaś. -
Darnell Peabody pocałował ją w rękę. - Bardzo proszę, wejdź.
Madi uśmiechnęła się do eleganckiego mężczyzny w średnim
wieku, pozwalając mu zaprowadzić się na taras domu stojącego przy
plaży. Spotkali się wcześniej dwa razy, ale już znała jego słabość
do plotek i kosztownych ubrań; takim go lubiła.
Kiedy znaleźli się na miejscu, Darnell, stanąwszy na odle-
głość wyciągniętych ramion, okiem znawcy podziwiał wieczorową
kreację Madi. Subtelną, lecz seksowną, eksponującą długą szyję,
piękne ramiona, przylegającą do talii i ud.
- Pomysłowy fason - szeptał, przyglądając się wąskiej spódnicy
z długim rozcięciem, śmiało eksponują cym nogi. - Wyglądasz nie-
zwykle apetycznie. Jeśli nie byłbym zaprzysięgłym... - Jego głos wi-
brował jak na widok mężczyzny w najelegantszych ciuchach świata.
Westchnął melodramatycznie, otoczył ją ramieniem. - Najlepsi są
zawsze zajęci, nieprawdaż?
Madi zaśmiała się, odwzajemniając uścisk.
- Najlepsi to pojęcie względne, Darnell.
- Cyniczna? Hmm, nigdy bym nie podejrzewał. Odchrząk-
nął z dezaprobatą.
Weszli do ogromnego salonu. Drzwi, otwarte z trzech
stron, wiodły na wielopoziomowy taras z basenem. Wszędzie
porozstawiane były kwiaty ozdabiające stoły, półki, każdy wolny
kąt. Powietrze
przesycone było ich zapachem. Lampy zastąpiono |
zielonymi, żółtymi i czerwonymi lampionami. Pokój j wypełniał
R
S
szum fal, co tworzyło niepowtarzalny, wyspiarski nastrój.
- Darnell, to miejsce jest zachwycające. Powiedz mi - rzuci-
ła mu konspiracyjne spojrzenie - co ty właściwie robisz?
- Ja - nic, moja droga, to mój dziadek. - Skłonił się po kró-
lewsku mijanej właśnie parze. - To on zrobił fortunę na Florydzie.
Oprócz zajmowania się moimi cudownymi, ociężałymi, morskimi
stworzeniami, nie robię praktycznie nic.
Roześmiała się.
- Jesteś niepoprawny.
- Pochlebstwa, pochlebstwa. - Pochylił się nad nią. - Czy
widziałaś już nasze żółwie?
Pokręciła głową, a on westchnął.
- Jesteś tutaj na przyjęciu, kochanie. One są niesamowite, po
prostu niesamowite. W gruncie rzeczy myślę, że w dzieciństwie one
były dla mnie ważniejsze niż ojciec, ale to już inna historia.
Madi zaśmiała się znowu. Darnell przypominał jej małego psa,
pekińczyka, którego przyniosła do domu, gdy miała dziesięć lat.
- Mam nadzieję, że opowiesz mi o tym kiedyś.
- Pewnego dnia, bo dzisiaj... - Przeciągnął ręką po swoich
szpakowatych włosach. - Dzisiaj są tutaj duże pieniądze. Nawiąż
odpowiednie kontakty, to może rozwiązać twoje problemy na nad-
chodzący rok.
- Albo raczej problemy Stowarzyszenia -mruknęła.
- Dokładnie. - Wyglądał na zadowolonego z siebie. -Tyle ra-
zy sugerowałem Radzie Nadzorczej organizację przyjęć takich jak
to. Ludzie powinni płacić za wejście. Na pewno będą to robić. To
przyjęcie jest wydarzeniem roku.
Madi spojrzała mu w oczy.
R
S
- Mam nadzieję, że nie będziesz zły, ale planuję cię prze-
ścignąć.
- Nic z tych rzeczy. Ja raczej lubię wyzwania. -
Wyszczerzył zęby, ukradkiem spojrzał w prawo, potem w lewo. -
Czy spotkałaś już naszego dyrektora?
Madi pomyślała o Lansie, o jego poważnym podejściu do
życia. Uśmiechnęła się radośnie. Zrozumiała, dlaczego on i plot-
karska Rada Nadzorcza tak często się unikali.
- Tak, spotkałam. Pogawędziliśmy sobie miło. Darnell sark-
nął.
- Miła pogawędka, rzeczywiście. Nie wątpię, że przywołasz
go do porządku, ale nie daj się ogłupić. Mężczyźni czasami robią
szwindle. Muszę już iść. Nalej sobie szampana.
Idąc za radą Darnella, Madi wzięła kieliszek alkoholu. Popi-
jała małymi łyczkami, myśląc o swojej utarczce z Lance'm.
Rozzłościł ją jego sarkazm i sceptycyzm. Nie była przyzwycza-
jona, aby ktoś wytrącał ją z równowagi, i nie lubiła tego.
Pociągnęła następny łyczek szampana. Jasnozielone oczy
Lance'a przeszywały ją na wylot i zbyt dużo widziały. Miała wraże-
nie, jakby była prześwietlana, i że... był kimś innym, niż początko-
wo myślała.
Dreszcz przebiegł jej po plecach, nachmurzyła się. Lance
Alexander był pijawką, tak jak nazwał go Darnell. Człowiek nie
osiąga takich sukcesów bez pewnej dawki zbrodniczych instynk-
tów. Rozumiała mężczyzn osiągających powodzenie przez wyklu-
czanie innych ze swej drogi. Koniec końców jej matka poślubiała
ich z szokującą regularnością.
Madi wychyliła resztę szampana, po chwili wzięła z tacy peł-
R
S
ny kieliszek. Dzisiejszy wieczór był poświęcony interesom, a nie
rozpamiętywaniu przeszłości czy analizowaniu znajomych.
Uśmiechnęła się. Kontakty nawiązane tutaj mogły mieć dla niej
bardzo istotne znaczenie. Dzięki nim pokaże „dyrektorowi-
pijawce", na co ją stać.
Z tą myślą zaczęła krążyć pomiędzy ludźmi, podsłuchując
bez zażenowania.
- ...jej ślubna wyprawa była zaprojektowana przez tego
okropnego młodego projektanta...
„Konserwatyści" - pomyślała. Odsunęła się.
- ...wydaje mi się, że można obyć się bez tuńczyków, jeśli
oznaczałoby to uratowanie delfinów...
„Liberał, ale bez funduszy - zdecydowała, oceniając toalety
rozmawiającej pary. - Dobry materiał na ochotnika."
Skręciła, kierując się w stronę grupy zażarcie dyskutujących
mężczyzn.
- ...wykładanie na rynek pieniędzy jest teraz samobójstwem.
Przewrót w krajach trzeciego świata...
Rzuciła okiem na markowe ubrania, drogie zegarki i buty..
,,Profesjonaliści - zawyrokowała. - Dobrze sobie radzą."
Uśmiechnęła się, notując ich w pamięci
- ...przedszkola? Oczywiście. Nie można oczekiwać od ko-
biety, aby się podporządkowała...
„Kobiety dążące do kariery." Madi zaczęła się odsuwać, ale
zatrzymała się, kiedy rozpoznała głos Lance'a.
Nie widziała go przedtem, ponieważ stał za gigantyczną pal-
mą. Przesunęła się kilka centymetrów w lewo, aby lepiej widzieć.
Większość mężczyzn była ubrana elegancko, ale na luzie. Lance
R
S
wyglądał, jakby przyszedł prosto z salonu mody.
Przyspieszone bicie serca zaskoczyło ją i zirytowało. Otrzą-
snęła się, przyglądając się Lance'owi. Jak na tak późną porę, był
niesamowicie elegancki -niebieski garnitur biznesmena, biała,
gładka koszula, czerwony krawat w paski, nienagannie zawiązany.
Tylko gęste blond włosy mówiły o dniu pełnym spotkań i krótkich
irytacji. Nieco rozczochrane, spadały na czoło, a odrzucone do tyłu,
natychmiast wracały na stare miejsce. Madi uśmiechała się. To ma-
łe niedociągnięcie, ta jedna niemożliwa do skontrolowania czyn-
ność w człowieku tak bardzo kontrolującym samego siebie, była
miła i pociągająca.
Przygryzła dolną wargę. Czuła potrzebę uczesania tych wło-
sów własnymi palcami. Nagle coś zakłuło ją w sercu.
Potrząsnęła głową, zacisnęła pięści. Dlaczego jedyną rzeczą,
jakiej teraz pragnęła, było wyeliminowanie szczegółu czyniącego
Lancelota Alexander bardziej człowiekiem niż automatem?
- Ale czy chcesz mieć dzieci? - zapytał kobietę.
„Dziwna rozmowa, jak na przyjęcie" - pomyślała, zwłaszcza
dla kogoś takiego jak Lance. Zupełnie nie zakłopotana podsłuchi-
waniem, postąpiła krok bliżej, ale natychmiast dopadła ją jedna z
kobiet z Rady Nadzorczej.
W czasie, gdy kończyła wymianę uprzejmości z tamtą,
Lance odszedł.
Przez następnych kilka godzin Madi obchodziła pokój, wy-
korzystując swoje pierwsze spostrzeżenia do nawiązywania kontak-
tów. Liberałowie dostali pozdrowienia od „kalifornijskiej dziewczy-
ny", konserwatyści otrzymali hardość, profesjonaliści - prosto-
linijność; typowe dla interesów podchody.
R
S
W tym samym czasie widziała Lance'a z tuzinem różnych
kobiet.
Madi zmarszczyła brwi i rozejrzała się po pokoju, szukając
go. Lance nie wydawał się polować na kobiety, ale jeśli liczba wy-
mienionych kart wizytowych i numerów telefonów była jakąkolwiek
wskazówką, to był on niezwykle zapracowanym facetem.
Odetchnęła głęboko, była trochę rozgniewana. Z tego, co
udało jej się usłyszeć, on znał najciekawsze sposoby podrywania,
o jakich kiedykolwiek słyszała, a wydawało jej się, że zna już
wszystkie. Madi potrząsnęła głową. Sprytne. Kto brałby pod uwa-
gę temat etyki pracy, garaż na dwa samochody czy wierzenia reli-
gijne jako wstęp do romansu?
- Krzywisz się, kochanie. Nie słyszałaś, że przyjęcia są po
to, aby się uśmiechać?
Madi podskoczyła, gdy Darnell złapał ją za ramię. Spojrzała
z wyrazem winy w oczach.
- Krzywiłam się, naprawdę?
- Potrzebujesz więcej szampana.
- Nie. - Roześmiała się, odchylając głowę. - Nie chcę wię-
cej szampana. Dziękuję ci.
- Jeśli jesteś pewna, to chodź, jest ktoś, kogo chcę ci przed-
stawić. Pieniądze - szeptał, gdy przechodzili przez pokój. - Ale
muszę cię przestrzec. Duże pieniądze i twardy orzech do zgry-
zienia.
Madi pomyślała znowu o Lansie.
- Takie typy to moja specjalność, Darnell. Prowadź.
To się musi s k o ń c z y ć . Lance popijał wodę mineralną i
R
S
obserwował Madi rozmawiającą, odchylającą głowę. Skoncentro-
wał wzrok na zmysłowym wygięciu szyi. Miał określony cel, do
którego dążył. Nie było tam miejsca na niedomówienia czy
skarbników jawiących się jako słoneczne fatamorgany. Dlaczego
więc ze wszystkich kobiet, z którymi rozmawiał, wszystkich dosko-
nałych kandydatek, to właśnie Madi przykuwała uwagę? Rozdraż-
niony dopił wodę i skinął na kelnera, żeby przyniósł mu coś moc-
niejszego. Wypił duszkiem lampkę wina. Madison Muldoon była
piekielnie nieodpowiednia do tej pracy. Wiedział o tym. Musiały
istnieć jakieś inne powody tej fascynacji.
Nie był zafascynowany, poprawił się szybko. Nie
był nawet
zainteresowany. Był ciekawy. Któż by nie był? Przecież ta kobieta
oczarowała Bernarda Hessmana III. Lance pokręcił głową. Nikt do
tej pory nie oczarował Bernarda Hessmana III, z wyjątkiem jego
samego.
Ale Madi sprawiła, że jadł jej z ręki - cała reszta kobiet i
mężczyzn także była pod jej urokiem. Ona wydawała się pasować
do każdego. Lance widział osoby, które nie uśmiechały się od lat
- przy niej śmiały się entuzjastycznie, ludzi nie dowierzających
nikomu, a ją przyjmujących z otwartymi ramionami.
Jaki tkwił w tym sekret?
„Sukienka z pewnością nie jest bez znaczenia" - myślał,
obrzucając ją wzrokiem. Madi poruszała się z gracją, ukazując
gładkie, opalone uda. Przełykając ślinę, przeniósł wzrok na twarz.
Ważne były także cudowne włosy oraz jej niski, leniwy głos. Obu
atrybutów używała rozrzutnie.
Lance rozluźnił krawat. To było więcej niż umiejętność poru-
szania się wśród ludzi, więcej niż jej boska twarz i ciało. Nie ona
R
S
jedna miała takie zalety. Coś czyniło ją na tyle niezwykłą, że klękali
przed nią.
Upewniwszy się, że jego obserwacje miały czysto zawodowy
charakter, postanowił dowiedzieć się, co w niej było.
Utorował sobie drogę w tłumie, łapiąc ją w momencie, gdy
wychodziła na taras. Odwróciła się do niego. Poczuł zapach per-
fum, romantyczny i lekki, który go oszołomił. Otrząsnął się z tego
po chwili.
- Dobry wieczór, panno Muldoon.
Serce Madi zabiło mocno. „Trzymaj się" - upomniała samą
siebie i uśmiechnęła się.
- Dobry wieczór, panie Alexander.
- Dobrze sobie radzisz dziś wieczorem.
- Ty także. Uniósł brew.
- Wychodziłaś zaczerpnąć powietrza?
- Tak.
- Pójdę z tobą.
Madi nie oponowała. On nie pytał jej o zgodę. Razem wyszli
na zewnątrz.
Większość gości zgromadziła się wokół domu, a oni po-
dążyli w kierunku plaży. Przystanęli przy końcu tarasu. Lance
wziął dwa kieliszki szampana z tacy przechodzącego kelnera. Je-
den z nich był dla Madi. Chwytając go, musnęła palce Lance'a.
Ten przypadkowy dotyk wydał się dziwnie intymny i Madi
oparła się chęci schowania ręki do tyłu.
Odwracając się w stronę oceanu, oparła się o kamienną balu-
stradę otaczającą taras. Podmuch wiatru przycisnął sukienkę do ciała,
uwypuklając figurę. Pełnia księżyca rzucała białe, chłodne światło na
R
S
czarny bezkres oceanu.
- Pełnia - zaczęła, zwracając twarz do światła. -Moja matka
twierdzi, że życzenia pomyślane przy pełni księżyca zawsze się
spełniają.
- Nigdy o tym nie słyszałem.
- Nie mam wątpliwości, że moja matka tak robi. Ona ma za-
cięcie i do dramatyzmu, i do manipulowania prawdą. Ja osobiście w
to nie wierzę.
Madi przymknęła oczy i marzyła. Nagle zawstydziła się swo-
ich myśli, otworzyła oczy i posłała Lance'owi uśmiech, który poru-
szyłby mężczyznę twardszego niż on.
- Naprawdę powinieneś pomyśleć sobie życzenie.
- Jesteś dziwną kobietą, Madison Muldoon.
- Jestem?
- Taak, obserwowałem cię dzisiejszego wieczoru.
- Czyżby? - Patrzyła na niego znad swojego kieliszka. Zasta-
nawiała się, kiedy znalazł na to czas. -Trudno mi w to uwierzyć.
Jego oczy były śmiertelnie poważne.
- To prawda.
- Czego jeszcze dowiedziałeś się, oprócz faktu, że jestem
dziwna?
Milczał chwilę, nim odpowiedział:
- Nie jesteś tym, kim wydajesz się być, a ja nie lubię zaga-
dek.
- Nie jestem zaskoczona. -Sączyła swój alkohol, j by za
moment odstawić kieliszek i rzec: - Nie jestem zagadką. Zapytaj
mnie o cokolwiek.
Uśmiechnął się.
- To raczej kiepska taktyka.
-'Uważasz, że prowadzę grę albo mam coś do ukrycia. Za-
R
S
pewniam cię, nic z tych rzeczy.
- Więc dlaczego ci nie wierzę? Wzruszyła ramionami.
- To nie mój problem.
Muzyka docierała do nich od strony domu. Madi zaczęła ko-
łysać się w rytm tanga.
- Nie tańczyłam cały wieczór. Zatańcz ze mną, Lansie Alexan-
der. Ten cały biznes bardzo nas znudził.
Lance wahał się, ale tylko chwilę. Jednocześnie odstawili
kieliszki z szampanem. Wziął ją w ramiona, przytulając lekko,
ale stanowczo, prowadził w rytm muzyki.
Madi oparła czoło na jego ramieniu. Ładnie pachniał, bezpreten-
sjonalnie, jak mydło i dobra woda po goleniu. Wdychała ekscytującą
mieszaninę. Trochę kręciło jej się w głowie, wypiła trzy kieliszki
szampana.
- Jesteś bardzo dobry - mruknęła, gdy bezbłędnie wykonał
trudną figurę.
- To przesada - powiedział dobitnie. - Nie przepadam za
tańcem.
- Naprawdę? - Patrzyła zaskoczona. - Czy można nie lubić
tańczyć?
Przyglądał jej się przez moment, nim odpowiedział:
- Jesteś natarczywa, wiesz o tym?
Skrzywiła się.
- Tego wymaga moja praca. Ale, ale, przygarną kocioł garn-
kowi.
Lance uśmiechną] się. Miała rację.
- Dlaczego wybrałaś ten zawód?
- O, nie, znowu zaczynasz. - Śmiała się. - Dlaczego żół-
R
S
wie?
Końce jej włosów dotykały palców Lance'a. Powstrzymywał
się od zanurzenia ich głębiej.
- Już ci mówiłam.
- Ale ja nie wierzyłem.
Tym razem, kiedy jej włosy dotknęły jego skóry, chwycił
między palce jedwabiste kosmyki. Natychmiast zorientował się, że
to był błąd. Jedno dotknięcie to zawsze za mało.
- Pewnej nocy poszedłem na spacer na plażę. To było strasz-
ne. Pół tuzina domów miało zapalone latarnie, a światło padało na
plażę. To przeraża żółwie, wypłasza z gniazd. Małe umierają. Wpro-
wadziliśmy zarządzenie zabraniające ludziom zapalania latarni na
plaży. Teraz zaczynają się do tego stosować.
- Dużo jest tego?
- Głupoty? Tak, sporo. - Szczęki zaczęły mu drgać. - To
jest tak cholernie...
Potrząsnął głową, jakby próbował otrząsnąć się z frustracji,
a Madi znowu doświadczyła tego śmiesznego, krótkiego ukłucia w
klatce piersiowej. Pomyślała o kanapkach z owocami morza, które
zawsze brała, kiedy przechodził kelner. Zrozumiała. Ten człowiek
nie był tylko tym, jakim go zobaczyła za pierwszym razem. Przerazi-
ła się. Wiedziała, że powinna się teraz wycofać, ale zamiast tego popa-
trzyła mu w oczy z uśmiechem.
- Zaczęłam pracować jako skarbnik przypadkowo, naturalną
koleją rzeczy, jeśli można tak powiedzieć. Moja matka jest bezna-
dziejnie roztrzepana, ale uwielbia być królową towarzystwa. Urzą-
dzała wszelkiego rodzaju akcje dla organizacji charytatywnych: lote-
rie, śniadania, przyjęcia. Pamiętam to nawet z dzieciństwa; musia-
R
S
łam brać w tym udział, pomagać. Przy okazji odkryłam, że dobrze
się czuję
w takiej działalności, że nie zawodzi mnie intuicja, , bez
względu na to, czy organizowałam ognisko z pieczeniem kiełbasek,
czy wieczorową galę. Po pewnym czasie goście naszych imprez bar-
dziej interesowali się mną niż matką. W końcu jeden z nich zapropo-
nował mi pracę. - Spojrzała z ukosa. - Zadowolony?
Nie, nie był zadowolony. Nic w dalszym ciągu nie wyjaśniało,
dlaczego nie był w stanie oderwać od niej oczu przez cały wie-
czór. Dlaczego ciągle nie mógł tego zrobić.
- To wszystko?
- Ludzie lubią dawać mi pieniądze, dużo pieniędzy. Nie śmiał
się, tak jak tego oczekiwała. Ściągnął
brwi i przyglądał się jej z ciekawością uczonego studiującego
nową formę życia. Przełknęła ślinę.
- Lance, zaczynam czuć się jak w krzyżowym ogniu pytań.
Czy mógłbyś podzielić się swoimi myślami?
- Jesteś jedną z najbardziej pociągających kobiet, jakie kie-
dykolwiek spotkałem.
Komplement wcale nie brzmiał jak komplement, słowa
brzmiały prawie niechętnie. Zaśmiała się.
- Fajnie, dziękuję.
- Nie mówię ci czegoś, czego nie słyszałaś sto razy wcze-
śniej. Oboje o tym wiemy.
- Prawda, ale w twoim wykonaniu to było oryginalne.
Uśmiechnął się.
- Jesteś także pewna siebie aż do impertynencji. Wszystko
wskazuje na to, że jesteś dobra w tym, co robisz.
Potrząsnął głową, włosy opadły mu na czoło. Ma-di opanowała
R
S
się na moment przed wyciągnięciem ręki i poprawieniem ich. Za-
miast tego położyła mu ręce na piersi, pytając:
- Więc co w tym złego?
- Nic. Mam wrażenie, że bardziej interesują mnie twoje se-
krety. - Objął ją w talii. - Masz jakieś, Madi Muldoon?
- Wszyscy je mają - mówiła cicho. - Ty też.
- Mam?
Wsunęła ręce pod marynarkę, dotknęła materiału koszuli.
- Masz, tylko ja ich jeszcze nie znam.
- Znowu ta pewność siebie.
- Nic na to nie poradzę.
Śmiał się, wirując wokół niej. Ich uda zetknęły się. Ogarnęła
go niespodziewana ekscytacja. Uśmiech zgasł. Spojrzał na jej
twarz. Chciał ją pocałować, chciał wziąć w niewolę te cudowne,
ruchliwe usta, spróbować jej śmiechu, życia. Ale taki krok byłby
złamaniem obietnic danych sobie dawno temu, zapomnieniem już
rozpoczętych zamierzeń. Spytał:
- Czy zawsze jesteś tak pewna siebie? Nie ma w tobie żad-
nych słabych punktów, jesteś taka odporna, jak na to wyglądasz?
Wypowiadał te słowa, a najmilszy, słodki, niewinny obraz jej
twarzy zapadł mu w pamięci. Wraz z nim poczuł lekki, przy-
jemny ból.
Lance słyszał głośny oddech Madi, widział emocje rozświe-
tlające twarz. Słowa wypowiedziane tak
niedbale, zraniły ją dotkli-
wie. Żałował ich, widocznie ta
kobieta miała jakieś czułe miejsce,
drażliwe punkty.
Madi zacisnęła usta, była wściekła na niego za tę rozmowę,
ale jeszcze większa złość ogarniała ją na myśl o własnych wąt-
R
S
pliwościach.
- A czy w tobie jest coś ciepłego, emocjonalnego albo spon-
tanicznego? Czy jesteś po prostu tym, na kogo wyglądasz - biz-
nesmenem za wszelką cenę, kroczącym od sukcesu do sukcesu?
Lance powiedział sobie, że musi to udowodnić. Powiedział
sobie, że nie ma to nic wspólnego z uległością, a bardzo łączyło się
z samokontrolą.
Pochylił głowę tak nisko, że był w stanie dosłyszeć jej szept.
Poczuł świeży zapach szamponu, zapach perfum. Dostrzegł, że jej
oczy nie były brązowe, były kocie. Wyczytał w nich... podniece-
nie.
Zaplątał ręce w dziki gąszcz włosów. Pragnął tego od poranka
na plaży. Nie czuł rozczarowania. Palce z rozkoszą dotykały
wspaniałych pukli.
Złapał oddech. Myśli i obietnice wymykały się spod jego
kontroli. Pochylił głowę jeszcze niżej... ale ciągle jej nie pocało-
wał.
Madi zacisnęła mu ręce na karku. Prawie jej nie dotykał, a
ona czuła jego bliskość. Czuła mrowienie tam, gdzie się go naj-
mniej spodziewała, w zagłębieniach kolan, szyi i łokci. Inne miej-
sca były już całkiem ogarnięte ogniem, jakby cała drżała, uprzedza-
jąc pocałunek.
Kołysali się coraz bliżej i bliżej w cichym zaproszeniu. Jego od-
dech musnął jej usta. Cofnęła się o krok.
Przez chwilę drżała z pożądania, jednocześnie odmawiając mu
prawa do istnienia. Spojrzała mu zdecydowanie w oczy.
- Powiedziałam ci już, Lansie Alexander, mnie nie można
zastraszyć.
R
S
Lance patrzył na jej podnieconą twarz.
- A ja ci mówiłem, że nie zamierzam próbować.
Madi wmawiała w siebie, że wszystko, co czuła,
było jedynie furią.
Przysięgła sobie, że nie było żadnego afektu i cały czas kontrolowa-
ła sytuację. Zdołała jakoś opanować urywany oddech.
- Dobra, powiedz coś jeszcze.
- W porządku, Hollywood. - Postąpił krok bliżej, zniżając
głos do ochrypłego szeptu. - Myślę, że chciałaś mnie pocałować.
Myślę, że bardzo tego pragnęłaś.
- Biedny człowieku, masz złudzenia.
Uśmiechał się. Madi cicho zaklęła.
- Ustalmy tutaj kilka podstawowych reguł. Jesteśmy znajo-
mymi z pracy i nikim więcej. Nie mam prywatnych układów z
ludźmi, z którymi pracuję, nigdy.
- Kto tu mówi o układach? Jedynie udowadniałem pewną
rzecz.
- Pewną rzecz? - Odrzuciła włosy do tyłu, a wiatr przywiał
je na twarz.
- Pytałaś, czy jest we mnie coś ciepłego, czy jestem sponta-
niczny. Mógłbym być bardziej spontaniczny i, do diabła, o wiele
cieplejszy, ale myślałem, że to wystarczy.
Rumieniec oblał jej policzki. Dostała za swoje. Totalnie,
niedwuznacznie. Nie pozwoli, żeby to się powtórzyło.
Uśmiechnęła się chłodno.
- Nie sądzę, aby pośpiech był dobrym doradcą w kwestii
spontanicznych reakcji. A teraz wybacz, pojawiły się nowe wy-
pchane portfele chcące, żebym coś z nich uszczknęła.
Śmiał się.
R
S
- Do zobaczenia w poniedziałek w Stowarzyszeniu, dzie-
wiąta, zgadza się?
- Zgadza się.
- No, to jesteśmy umówieni.
- Jesteśmy umówieni.
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Poniedziałkowy poranek nadszedł zbyt szybko. Madi zatrzy-
mała samochód przed Stowarzyszeniem Ochrony Żółwi Morskich,
ale nie wysiadła od razu. Za kilka minut będzie musiała spojrzeć w
twarz Lancet i udawać, że nie rozmyślała o nim przez cały week-
end, że nie cierpiała, nie przeżywała tego, że jej nie pocałował, kiedy
tak bardzo tego pragnęła.
Żałosne! Otworzyła drzwi samochodu, wysiadła, zatrzasnęła je
za sobą. Była zirytowana. Wystrychnął ją na dudka. Nie on jeden.
Tak postępują faceci, których rozrywką jest dział finansowy w ga-
zecie i filiżanka kawy bez kofeiny.
Z pewnością nie przeszkadzało jej to, że tamtego wieczoru roz-
mawiał z tuzinem innych kobiet, ale kiedy wreszcie zbliżył się do niej,
jedyną rzeczą, jakiej pragnął, było „udowodnienie jej". Wolała to tak
rozumieć.
Jasne, że wolała.
Nabrała powietrza w płuca. Teraz będzie się kontrolowała.
Będzie robiła to, co wychodziło jej najlepiej - flirty, żarty, rzeczy
lekkie, łatwe i przyjemne. On już nigdy nie zajdzie jej za skórę.
No i może w końcu jej za to zapłaci.
Zadowolona, ruszyła w stronę biura SOŻM. Zlokalizowane
na najstarszej ulicy Melbourne Beach, było kiedyś letnim domkiem
wypoczynkowym.
Madi ściągnęła brwi po przejściu przez korytarz. Wiedziała,
że zwalnia obroty, przyjmując tutejsze obowiązki, ale nie zdawała
sobie sprawy, jak bardzo.
R
S
Niewiarygodne. Wnętrze budynku było jeszcze skrom-
niejsze niż otoczenie. Po jednej stronie znajdował się punkt infor-
macji, a po drugiej - rząd krzeseł. Na biurku w nieładzie leżało kil-
ka książek - prawdopodobnie o żółwiach.
Madi weszła do pokoju.
- Jest tu kto? - zawołała.
Z drzwi obok wyjrzała kobieta w bardzo zaawansowanej cią-
ży. Uśmiechnęła się ciepło.
- Ty musisz być Madi.
- Zgadza się. - Madi odwzajemniła uśmiech, postąpiła kilka
kroków naprzód. - A ty jesteś...?
- Jenny. - Wyciągnęła rękę. - Pracuję społecznie w ponie-
działki, środy i piątki rano.
- Miło mi cię poznać, Jenny. - Madi uśmiechnęła się znowu,
ukrywając zaniepokojenie. Ostatnia organizacja charytatywna, dla
której pracowała, miała dobrze wyposażone biuro i trzech zatrud-
nionych na pełny etat pracowników. - Mam nadzieję, że dzisiaj
spotkam tutaj pana Alexandra.
Policzki Jenny zaróżowiły się, położyła ręce na brzuchu.
- Telefonował, że przyjedzie później i prosił, żebyś zacze-
kała.
- Czy wspomniał, dlaczego się spóźni i jak długo to może
potrwać? - zapytała, chociaż rozumiała jego grę. To była jeszcze
jedna technika zastraszania.
- Nie, ale powiedział, żebym zebrała dla ciebie kilka infor-
macji. - Młoda kobieta postękując podeszła do biurka i wzięła z
niego dużą kopertę. - Przepraszam, jestem w ósmym miesiącu,
bardzo boli mnie kręgosłup.
R
S
- Moja siostra ma dziecko, dziewczynkę. - Madi zdała sobie
sprawę, że przez dłuższą chwilę przyglądała się brzuchowi brzemien-
nej kobiety. Zakłopotana podniosła oczy na jej twarz. - Ją też bolał
kręgosłup.
- Chciałabym, aby urodziła się dziewczynka, ale Rick, mój
mąż, chce chłopca. Będziemy szczęśliwi bez względu na płeć. Jak
ona ma na imię?
Madi z wysiłkiem przełknęła ślinę.
- Morgan.
Jenny pociągnęła nosem.
- Ja lubię staromodne imiona dla dziewcząt, na przykład Emi-
ly albo Elizabeth. A ty masz dzieci, Madi?
- Nie. - Przełknęła ślinę. - Nie nadaję się do tego.
- Naprawdę? Myślałam, że ty...
- Nie - powtórzyła, wyciągając rękę po kopertę. Zaklęła cicho,
ręka jej się trzęsła. - Lepiej rozpocznę pracę. Czy mogłabyś mi poka-
zać, gdzie jest moje biuro?
„Słowo biuro - myślała Madi minutę później, rozglądając się
po malutkim pomieszczeniu - zostało użyte raczej na wyrost." Po-
kręciła się po nim, wyszła tylnymi drzwiami. Lance Alexander nie
będzie miał ostatniego słowa, nie tym razem.
- Jenny, czy pan Alexander także ma tutaj gabinet?
Jenny spojrzała znad książki o wychowaniu noworodków.
- Tak, aczkolwiek niezbyt często go używa.
- To tam? - Wskazała na drzwi, z których wcześniej wyszła
Jenny.
Młoda kobieta skinęła głową. Madi zajrzała do środka. Pokój
był przestronny, pełen światła i powietrza. Nawet z kilkoma duży-
R
S
mi półkami i wielkim biurkiem ciągle było mnóstwo miejsca. Jenny
stanęła z boku.
- Twój pokój jest trochę mniejszy.
- „Trochę" i „mniejszy" to dobre określenia. -Madi odwró-
ciła się do współpracowniczki. - Ja i pan Alexander będziemy dzie-
lić ten pokój. Kiedy przyjdzie, skieruj go do mnie.
Dwie godziny później drzwi gabinetu otworzyły się. Lance
Alexander miał na sobie szary garnitur w subtelne paski, wspania-
le na nim leżący. Poczuła trzepotanie serca. Spojrzała znacząco na
zegarek.
- Lance, jak to miło z twojej strony, że tu wstąpiłeś.
- Przepraszam za spóźnienie.
Żadnego wyjaśnienia. Uniosła brwi, zamknęła segregator,
który właśnie przeglądała.
- Miły pokój. Chciałabym móc powiedzieć to samo o moim.
Zamknął drzwi za sobą i oparł się o nie rozbawiony.
- Jenny powiedziała mi, że nie byłaś zachwycona tamtym,
przygotowanym dla ciebie.
Jej irytacja rosła.
- Jenny ujęła to zbyt delikatnie.
- Powiedziała mi także, że będziesz mi towarzyszyć. Z uśmie-
chem oparła się o tył „ich" fotela.
- Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Zaśmiał się i pod-
szedł do biurka.
- Nic z tych rzeczy. W ten sposób będzie mi łatwiej mieć cię
na oku. - Usiadł na krześle naprzeciw.
- Nie mam zbyt wiele czasu, więc dlaczego by nie zacząć.
Madi zacisnęła zęby. Pomimo najlepszych intencji, aby
R
S
ograniczyć tę znajomość tylko do sfery zawodowej, mężczyzna
musiał robić więcej, niż tylko patrzeć na nią, ochota pocałowania go
znowu zakiełkowała w środku. Cholera!
- Przeglądałam raporty finansowe - powiedziała, zdoławszy
nadać głosowi chłodną barwę. - Nieźle potrafisz chować głowę
w piasek.
- Wybacz mi.
Drgnęła, przyglądała mu się otwarcie. Miał zmarszczki w ką-
cikach oczu. Ładnie wymodelowane usta uniosły się w najmniej-
szym z uśmiechów. Wyglądał na zrelaksowanego, rozbawionego i
diabelnie sexy. Coś się musi zdarzyć.
- Teraz widzę, dlaczego Rada Nadzorcza mnie potrzebowa-
ła, przyda się tu zawodowiec.
- Tym, czego potrzebuję, Hollywood, jest sprzedaż. Ty zo-
stałaś wynajęta. Nic, co powiesz, nie wpłynie na zmianę mojego
zdania o sposobie, w jaki głosowałem.
- Nie?- Spojrzała na niego.- Może to jednak będzie miało
jakieś znaczenie. Zakładam, że co najmniej potroję sumę, jaką
zebrałeś w swoim najlepszym roku.
Spojrzał na nią w ten sam sposób.
- Przed czy po dostaniu pensji?
- Po. Z łatwością. - Wstała, podeszła do jednego z okien. Na
zewnątrz matka przeprowadzała dwoje dzieci przez ulicę. - Tra-
cisz okazje. Indywidualne i grupowe datki są w porządku, ale
duże pieniądze t przynoszą specjalnie organizowane imprezy.
- Na przykład turniej golfa?
- Dokładnie. Ci, którzy grają w golfa, mają obsesję na tym
punkcie. - Oparła się o brzeg biurka. -Sama świadomość pomaga-
R
S
nia żółwiom czy wynalezienie leku na raka nie wystarcza. Ludzie
chcą się bawić, kiedy biorą w tym udział.
Lancy pochylił się i lekko trącił drewnianą bransoletkę na
nadgarstku Madi. Przez obserwatora gest ten zostałby oceniony
jako przyjacielski. Madi prawie roześmiała się w głos. P r z y j a -
c i e l s k i ? Ten mały gest sprawił, że krew zaczęła szybciej krą-
żyć, a z głowy uleciało wszystko.
Podniósł wzrok z bransolety na jej twarz. Wstrzymała od-
dech. Myślała, że wyczyta w jego oczach pewność, nawet satys-
fakcję. Zamiast nich ujrzała pytania... pytania i jeszcze coś, co
kazało jej myśleć o dzieleniu się sekretami i długich, gorących
popołudniach w zaciemnionej sypialni. Sekundę później widziała
tylko determinację mężczyzny przyzwyczajonego do wygrywa-
nia. Zastanowiła się, czy reszta była wytworem jej wyobraźni.
- Czy ta zabawa nie jest zbyt ryzykowna? - zapytał łagodnie. -
Sukces jakiegoś przedsięwzięcia zależy od liczby biorących w nim
udział osób.
Dobrą chwilę zajęło jej skierowanie myśli na przedmiot
rozmowy. Zwymyślała się w duchu za tę oznakę słabości.
- Oczywiście - powiedziała. - Będę do tego dążyć. Wszystko
będzie starannie zaplanowane, ostrożnie skalkulowane. Ludzie ofia-
rowują różne rzeczy: sale, alkohole, nawet ogłoszenia. Każdy ofiaro-
dawca będzie wymieniony z nazwiska i dostanie obniżkę podatku.
- Dużo nam się ofiarowuje. Jednak nie wszystko.
Opanowała przypływ złości.
- To jeszcze jeden dowód na to, że są potrzebne moje umie-
jętności. Będę w stanie dostać dwa razy więcej niż jeden z twoich
ochotników.
R
S
- Ale koszt takiego przyjęcia może być ogromny. Stowarzy-
szenie mogłoby mieć kłopoty.
Tym razem nie wysilała się na opanowanie emocji.
- Tutaj są możliwości. Ta praca zawiera element ryzyka, ale
tak, jak każda inna inwestycja, może przynieść ogromny dochód.
Rada Nadzorcza mnie sprawdziła. Nigdy nie zmarnowałam pienię-
dzy. Faktycznie nie robiłam niczego poza ich gromadzeniem. Nie-
zbyt wiele ze mną ryzykujesz.
Spojrzał na nią wzrokiem nie wyrażającym uczuć, nie pokazu-
jącym, że to, co powiedziała, wywarło wrażenie.
- Co dalej?
- Dalej zaplanuję kalendarz wydarzeń, a potem rozpocznę
wynajdywanie ochotników i sponsorów.
- Chcę być powiadomiony o każdym twoim kroku. Chcę wi-
dzieć każdą umowę, zanim przedstawisz ją Radzie.
Madi wstała, mrużąc oczy. Mogła odmówić, miała do tego
prawo. Wolała inny sposób.
-
Przeglądając papiery, znalazłam kilka interesujących
szczegółów. - Posłała mu najbardziej triumfalny uśmiech. - Zda-
je się, że twoje związki ze Stowarzyszeniem są opłacalne, przy-
sparzają ci popularności.
Przekartkowała segregator, wybierając pół tuzina gazet i
wyciętych artykułów. We wszystkich Lance był wychwalany
pod niebiosa. „Dobrze pojęty własny interes jest cudowną rze-
czą -dawaniem czegoś za coś. Tak robią nasi sponsorzy i pa-
troni. W pewien sposób ja też to robię. Wszyscy wygrywają
dzięki mojemu myśleniu." Podsunęła mu artykuły.
- Co teraz powiesz? - Wzruszyła ramionami. -
R
S
To nie jest w porządku robić interesy w połączeniu
z ochroną środowiska. To robi dobrą prasę, nie uważasz?
Zesztywniał.
- Myślisz, że jestem draniem wykorzystującym sytuację
dla własnych interesów, że żółwie to bzdura?
Obraziła go. Widziała to w oczach, w drgających mię-
śniach. Tamtej nocy, kiedy tańczyli, pochopnie uwierzyła w
mówienie o żółwiach, o altruistycznych intencjach. To ją bar-
dzo rozluźniło .
- Długo jestem w tym interesie - powiedziała cicho. - Z
kryształowego ludzkiego charakteru prawie nigdy nie wynika
działanie. Nie sądzę, że inaczej jest z tobą. Tak to już bywa.
Przeszywał ją lodowatym wzrokiem. W końcu przemó-
wił niskim, spiętym głosem:
- Łatwiej ci tak, nieprawdaż? Trzymasz mnie w szu-
fladce z odpowiednim napisem.
- Nonsens.
Podszedł do niej.
- Naprawdę?
Chciała się odsunąć, ale się powstrzymała.,
- Tak.
- Myślę, że jesteś gotowa nie spać dzisiaj do późna.
Zdziwiła się nagłą zmianą tematu.
- Zależy, co masz na myśli.
- Patrol żółwi. Już czas, żebyś to zobaczyła. Zorganizuję
skuter. Będziemy przeczesywać plażę do czasu, aż coś znajdzie-
my. Kto wie, może będziesz miała szczęście.
Odwrócił się do drzwi. Zatrzymała go.
R
S
- A ty jesteś szczęśliwy, Lance?
- Mowa. - Popatrzył na nią przez ramię. - Może i ty je znaj-
dziesz. Do zobaczenia wieczorem, Hollywood.
Siedem godzin później Lance odłożył ołówek i zaklął. Prze-
glądał te same diagramy tyle razy i ciągle nie miał pojęcia, o co w
nich chodziło.
Madison Muldoon doprowadzała go do szaleństwa.
Zakrył oczy dłońmi. Nie mógł przestać o niej myśleć. Za każ-
dym razem, kiedy ją widział, mówił sobie, że odkryje, dlaczego ona
go tak fascynowała, ale zamiast odpowiedzi miał coraz więcej pytań
i był bardziej zaintrygowany.
Znowu wziął ołówek, ale tylko przeciągnął nim po sprawozda-
niu finansowym. Nie powinno mieć znaczenia, że w jej opinii był
draniem, używającym działalności charytatywnej dla zyskania po-
pularności.
Jeśli tak, to dlaczego zaproponował jej patrol dzisiaj w nocy?
Cholera, zalazła mu za skórę!
- Cześć, sąsiedzie. Widzę, że ciągle pracujesz.
Spojrzał na Madi. Uśmiechała się do niego sennie.
Włosy otaczały wspaniałym pierścieniem jej twarz, nosiła za
duży podkoszulek. Ostatniej nocy śnił o tym, co się może pod
nim znajdować.
- Tak - odpowiedział. - Ciągle pracuję.
- Która godzina?
Ziewnęła przeciągając się, bluzka uniosła się kilka centyme-
trów nad biodra. Lance podążał wzrokiem za materiałem, nagle
zaschło mu w gardle.
R
S
- Siódma trzydzieści trzy.
- Już tak późno? - Oparła się na barierce. – Co mamy do
jedzenia?
Znowu odłożył ołówek na stos papierów.
- Kurczaka.
- I wino. - Spojrzała na szklankę stojącą z tyłu.
- Chardonnay.
Uśmiechnęła się, pokazując wszystkie zęby.
- Kocham kurczaki.
Więc to tak, uśmiechał się, widząc jej odwagę. Madi oparła
łokieć na drewnianej barierce, a podbródek na pięści.
- A najbardziej udka.
- Nie mów?
- Mhmm. - Przekrzywiła głowę. - Wiesz, nigdy nie dysku-
towaliśmy, o której godzinie się spotykamy.
- To prawda.
- Jako, że mamy się spotykać...
- Tak?
- Nie miałam czasu, żeby wstawić sobie szafki albo lodówkę.
- Dlaczego mnie to nie zaskakuje?
- Moglibyśmy razem zrobić to teraz.
Lance powstrzymał śmiech.
- To nie ma sensu. Żółwie nie siedzą na lądzie do późna.
Błysnęła oczami.
- Dobrze, Alexander. Umówmy się tak. Dam ci pięć dolarów
na coś do przegryzienia i więcej, jeśli znajdzie się coś do szklan-
ki.
Roześmiał się.
R
S
- Wiesz, jaka jesteś?
- W porządku. - Odrzuciła włosy z twarzy. -Sześć i pół.
- Sześć i pół?
- Nic więcej.
- Nie mogę brać od ciebie pieniędzy.
- Naprawdę?
Była uosobieniem niewinności. Roześmiał się znowu.
- Powiedz mi coś, Madison Muldoon, o zdobywaniu dar-
mowego jedzenia.
- Niektórzy mogliby mnie nawet nazwać profesjonalistką. - Idąc
do drzwi, zatrzymała się, patrząc kokieteryjnie przez ramię. - Mam
czas na umycie twarzy?
- Z całą pewnością.
Potrząsnął głową patrząc, jak znikała za szklanymi drzwia-
mi… Dlaczego ona musi wyglądać tak świetnie? Nie mogłaby
mieć krosty albo szramy, albo..." - Nie skończył myśli. To, co
sprawiało, że Madi i Muldoon była tak atrakcyjna, mało miało
wspólnego z jej wyglądem, więcej z czymś trudnym do określenia,
czymś, co go obezwładniało.
Powiedział jej, że nie lubi zagadek. Naprawdę nie lubił. Lubił lo-
gikę, ład i kontrolę. Żadna z tych rzeczy nie odnosiła się do Madi. W
każdym razie, jeszcze nie.
Uśmiechnął się i podszedł do piekarnika. Przymrużył oczy,
przyglądając się kurczakowi.
Piętnaście minut później pojawiła się Madi. Nie zawracała
sobie głowy makijażem, ale starannie uczesała włosy i zmieniła
ubranie. Wybrała bluzę w niebieskozielonym odcieniu i pasujące
do niej wygodne szorty. Wieczór był prawie tak samo gorący jak
popołudnie.
Odetchnęła głęboko, widząc, że na nią czekał. Tym razem
obiecała sobie uśmiechy; będzie radosna, urocza. Będzie się kon-
trolować.
Podał jej wino, ich palce spotkały się, a serca drgnęły. „To
się nie powtórzy - myślała - nigdy." Musi się szybko pozbierać, w
innym wypadku niedługo wpadnie w ogromne kłopoty.
Ignorując lekką wibrację i irytujące łaskotki, uśmiechnęła się
ponownie.
- Mam nadzieję, że nie jestem spóźniona.
- Skądże, kurczak musi się popiec jeszcze około dwudziestu
minut - Wskazał na metalowe, ozdobne krzesło. - Usiądź, ja tymcza-
sem jeszcze coś przygotuję.
Zagłębiła się w jedno z wyplatanych siedzisk.
- Mogę w czymś pomóc?
- Dobrze sobie radzisz w kuchni?
- Jestem wspaniała w zarządzaniu innymi, ale we własnej
kuchni jestem jednym wielkim kłopotem.
Spojrzał oceniając, po czym skinął głową.
- Bez wątpienia, przez duże K. Siedź spokojnie,
tym razem mogę to zrobić sam.
Obserwowała, jak poruszał się po tarasie, zaglądając do piekar-
nika, porcjując warzywa. Jego ruchy były oszczędne. Stwierdziła, że
był człowiekiem nawykłym do zajmowania się sobą, zadowolonym z
życia, ze świata. Z pewnych powodów uważała te cechy za bardzo
sympatyczne.
Sympatyczne? Zmarszczyła brwi i napiła się wytrawnego wi-
na. Żałosne! Ten typ mężczyzny uważała za irytujący.
R
S
Coś ścisnęło ją w żołądku. Ból, który nie miał nic wspólnego z
głodem, a dotyczył... czego? Nerwów, braku poczucia bezpieczeń-
stwa? Nie. Takie sprawy nauczyła się kontrolować wiele lat temu.
To nie było także zaciekawienie.
Przygryzła górną wargę. Nie, nie zaciekawienie. Nie znała
Lance'a Alexandra dobrze, ale wystarczająco , żeby wiedzieć, iż nie
był dla niej. Otrzymała wiele lekcji od życia, ale najbardziej pa-
miętna dotyczyła mężczyzny w typie Lance'a Alexandra.
- Coś nie tak z winem? Podniosła głowę.
- Słucham?
- Wino. Marudzisz nad nim.
- Marudzę? - Śmiech zabrzmiał nienaturalnie nawet dla jej
uszu. - Jest pyszne, wspaniałe.
- Dobrze. Zaraz nalejemy sobie po nowej szklaneczce i
zjemy kurczaka.
Czterdzieści minut później odstawili talerze.
- Cudowne. - Madi westchnęła i wyciągnęła się na krześle. -
Już dawno nie jadłam nic tak wspaniałego.
- Musisz często jadać w restauracjach.
- Zbyt często. - Uśmiechnęła się niepewnie. -Może to i le-
piej, biorąc pod uwagę moje umiejętności kulinarne.
Lance obracał szklankę w palcach. Madi obserwowała ruchy
mocnych, opalonych palców dotykających delikatnego szkła i
zastanawiała się, jakby to było w przypadku delikatniejszych rze-
czy. Uświadomiwszy sobie tę myśl, spojrzała na własną, do połowy
opróżnioną szklankę. Czas przestawić się na wodę. Wino zaczy-
nało ograniczać jej świadomość.
- Opowiedz mi coś o swojej matce, Madi.
R
S
- Mojej matce? - powtórzyła zaskoczona. Podczas obiadu
rozmawiali przez cały czas, ale bez emocji. Opowiedział jej historię
Melbourne Beach, podzielił się kilkoma zabawnymi anegdotkami
o poprzednich skarbnikach. Teraz nawet ton głosu miał inny, bar-
dziej intymny. - Co ci przyszło do głowy?
Wzruszył ramionami, napełnił szklanki winem.
- Mówiłaś o niej poprzednio i teraz jestem ciekawy. Mam
wrażenie, że oprócz roztargnienia ma też dobre serce.
- Tak, w gruncie rzeczy to bardzo dobra charakterystyka.
- Typowa kura domowa, z siwiejącymi włosami, w ubielo-
nym mąką fartuchu?
Oczyma wyobraźni Madi ujrzała piękną królową towarzy-
stwa. To ją ubawiło.
- No, niezupełnie. Moja matka jest aktorką.
- Widziałem ją w jakimś filmie?
- Nie, chyba że gustujesz w dziełach typu „Powrót Godzil-
li".
- Gwiazda drugiej kategorii?
Madi uśmiechnęła się szeroko, słysząc niedowierzanie w je-
go głosie.
- Mniej niż drugiej i słowo „gwiazda" też jest wątpliwe.
Większość ról, które zagrała, to epizody. - Oparła się wygodnie,
obserwując ciemniejące niebo. - Niedostatki talentu nadrabiała uro-
dą.
- Odziedziczyłaś ją po niej.
Po tym komplemencie ustąpiło dokuczliwe łaskotanie w krę-
gosłupie.
- Nie, odziedziczyłam grubokościstość Muldoonów.
R
S
Lance parsknął.
- Jaki on jest?
- Mój ojciec, Patrick Muldoon? - Patrzyła w górę rozbiega-
nym wzrokiem. Wreszcie zwróciła się do Lance'a. - Szczerze mó-
wiąc, nie wiem. Miał głowę do interesów, a nie miał czasu dla ma-
łych dziewczynek z zasmarkanymi noskami i głowami pełnymi
marzeń. Nie widziałam go przez prawie piętnaście lat.
- Przepraszam.
- Nie trzeba. - Zaskoczyło ją drżenie własnego głosu. -
To przestało boleć dawno temu.
Zapadła cisza. Dla Madi było to peszące. Po chwili Lance
głośno przełknął ślinę.
- Moja matka nigdy nie wyszła za mąż.
Madi przyglądała mu się, w wyrazie twarzy widząc szok
równy temu, jakiego sama doznała. Widziała też coś więcej
niż tylko ślad bólu.
- Nigdy - powtórzyła.
- Mogła to raz zrobić. Bardzo miły człowiek chciał, żeby-
śmy byli rodziną. Ale ona powiedziała: nie.
Głos Madi był szorstki, mówiła ze ściśniętym gardłem:
- Co się stało?
- Nie kochała go naprawdę albo kochała go nie tak, jak
trzeba. - Lance patrzył na wodę w szklance.
- Przynajmniej tak mówiła.
Poczuła przypływ ciepła i żalu. Współczuła mu, temu
mężczyźnie, którego prawie nie znała i któremu nie miała
odwagi zaufać.
- To musiało być trudne dla ciebie - powiedziała cicho.
R
S
- Jak sobie dawaliście radę?
- Oboje ciężko pracowaliśmy. Ona - ponad siły.
- Spojrzał na ocean. - Miała normalną, dzienną pracę
i dorabiała sprzątaniem wieczorami.
Madi wyciągnęła rękę ponad stołem, dotknęła dłoni Lanc-
e'a. Popatrzyli sobie w oczy. W jego wzroku malował się cień
smutku.
- Moja matka wierzyła w bajkę o Kopciuszku. Nigdy nie
przestała mieć nadziei, że mój ojciec do niej wróci. Była niemożliwą
romantyczką aż do śmierci. Madi cofnęła rękę, coś ścisnęło ją w
dołku. Dlaczego ten mężczyzna musi mieć także inne oblicze? De-
likatność, czułe miejsca? Dlaczego nie jest taki, jak na pierwszy
rzut oka - twardy, zdeterminowany, nie wybaczający?
- Przynajmniej nie musiałeś znosić ciągłych sprzeczek - po-
wiedziała miękko. - Dzięki Bogu, moi rodzice w końcu się rozwie-
dli. Oczywiście, potem był mąż numer dwa. Nie jestem pewna, czy
był gorszy, czy czas i odległość sprawiły, że mój ojciec wypadł le-
piej.
Twarz Lance'a rozjaśniła się.
- Ile miałaś lat, kiedy oni się rozwodzili?
- Sześć.
- Masz rodzeństwo?
- Siostrę z trzeciego małżeństwa Delili. Tina jest najlepsza.
Lance ściągnął brwi.
- Ilu mężów miała twoja matka?
Madi roześmiała się.
- Moja matka nigdy nie odrzuca oświadczyn. Teraz jest z nume-
rem sześć lub siedem. Straciłam rachubę.
R
S
- Co o tym myślisz?
Madi umilkła na chwilę. „W dziwny sposób zadaje mi pyta-
nia - zamyśliła się - jakby się bawił w dziennikarza." Powróciła
do rzeczywistości.
- Nie jestem zła, jeśli o to ci chodzi. Ona jest cudowną osobą,
ale ma ten sam problem, co większość
kobiet, gdy w grę wchodzi
mężczyzna i miłość. Nie potrafi podjąć mądrej decyzji.
- Wygląda na to, że miałaś ciężkie dzieciństwo. - Znów
zaczął obracać swoją szklankę. -Wiesz, mówi się, że pierwsze
pięć lat życia jest najważniejsze.
- Interesujące. - Spojrzała na niego z zaciekawieniem. —
To chyba nie jest twoja działka.
- Robię małe badania. Co sądzisz o przedszkolach? Wie-
działa, że to go też interesuje. Podobne pytanie już słyszała.
- Nie zastanawiałam się nad tym. Dlaczego pytasz?
- Z ciekawości. Jeszcze wina? - Podniósł butelkę i po-
stawił ją z powrotem, gdy odmówiła. - Co z twoją przyszło-
ścią, Madi? Planujesz dalej podróżować, czy osiedlić się
gdzieś i...
- Chciałbyś, żebym przyniosła papier i coś do pisania?
- Co przez to rozumiesz?
- Myślę, że trudno zapamiętać odpowiedzi tylu różnych
kobiet. - Uśmiechnęła się szelmowsko. -Podsłuchałam kilka
twoich rozmów na przyjęciu. Co się dzieje, Lance? Z czego
jestem egzaminowana? Z bycia matką twoich dzieci?
Popatrzył jej poważnie w oczy.
- Coś w tym rodzaju.
Rozbawienie zniknęło, zastąpione przez zdziwienie.
R
S
- Zaczekaj chwilę. Mówisz, że chcesz się ze mną oże-
nić?
- Niezupełnie. - Przełknął ślinę. - Jestem gotowy do
małżeństwa. Stworzyłem dobrze prosperujące przedsiębiorstwo.
Teraz chcę mieć rodzinę.
Ochłonięcie zabrało jej kilka dobrych sekund. Ściągnęła
brwi, przybierając spokojny wyraz twarzy.
- Polujesz na żonę?
Lance odsunął od siebie stół i wstał. Podchodząc do barierki
tarasu, spojrzał na ocean. W tym momencie, co dziwne, znowu
pomyślał o matce i swoim dzieciństwie. Być może dlatego, że był
tak blisko realizacji ostatniego marzenia.
Odetchnął głęboko i odwrócił się do niej.
- Mógłbym marnować miesiące, nawet lata na umawianie
się z kobietami, rozpoczynając i kończąc związki. W tym roku koń-
czę czterdzieści lat, Madi. Nie mam czasu do stracenia na tego ro-
dzaju gierki.
- Postanowiłeś przyspieszyć sprawę.
- Dokładnie. Opracowałem listę pytań: od poglądów na wy-
chowanie dzieci do kwestii religijnych. Pytania są odbiciem moich
zapatrywań i tego, co uważam za najważniejsze dla szczęścia mał-
żeńskiego. Wybiorę tę kobietę, której odpowiedzi będą zgodne z
moimi. To mi się wydaje najbardziej wyważoną drogą do...
- Wyważoną - powtórzyła, niezdolna do milczenia ani se-
kundy dłużej. - Opracowałeś plan znalezienia żony? Czy ty na-
prawdę wierzysz, że możesz znaleźć miłość w ten sam sposób, jak
nową sekretarkę?
- Nie. - Lance odgarnął włosy z czoła. - Nie szukam miłości.
R
S
Szukam przyjaciela i partnera. Chcę małżeństwa zbudowanego na
mocnych podstawach,
małżeństwa trwającego do grobowej deski.
Taki rodzaj małżeństwa jest oparty zarówno na szacunku, k
jak i dzieleniu trosk, a nie na wytworze wyobraźni zwanym
miłością.
- Nie wierzę w to - powiedziała cicho.
Powiedziała, mimo że wcześniej zapewniała siebie, że
Lance Alexander był nikim więcej, jak tylko kolegą, że to nie
powinno mieć znaczenia.
Ale miało i ta prawda doprowadziła ją do pasji.
- Jesteś najbardziej kalkulującym, wyrachowanym
człowiekiem, jakiego spotkałam w życiu. I jeśli miałabym za-
miar wychodzić za mąż, czego nigdy nie zamierzam uczynić,
mężczyzna wybierający żonę z katalogu reklamowego byłby
ostatnim branym przeze mnie pod uwagę.
- Co jest złego w logice? - zapytał, odczuwając jej sło-
wa jak wymierzony policzek. - Co jest złego w używaniu
głowy zamiast serca czy innej części ciała, gdy wybiera się
towarzysza życia? To może się opłacać w wielu wypadkach...
- Bo to nie jest prawdziwe, bo to nie jest ciepłe, bo to
jest nieludzkie. Jesteśmy stworzeniami potrzebującymi kochać
i być kochanymi. To jest w nas najwspanialsze.
- Nie zgadzam się. Jesteśmy samoniszczącymi się isto-
tami, działającymi głupio, beznamiętnie.
Zmuszała się do siedzenia w miejscu, do kontrolowania
wyrazu twarzy.
- Takie operacje sprawdzają się w przypadku interesów.
- Takie operacje są trwalsze niż większość małżeństw. Weź
R
S
swoją matkę za...
- Odczep się od mojej matki!
- Dobrze.
Spoglądał na nią, zły na swą potrzebę samoobrony i przekona-
nia jej. Wtedy coś się zmieniło. Uświadomił sobie jej żar, pełnię
emocji, siłę argumentacji, oczy patrzące z moralnym potępieniem,
pałające policzki. Uświadomił sobie coś jeszcze: to była Madi inna
od tej, którą znał. Zniknął gdzieś flirt, kokieteria. Teraz była kobie-
tą silnych emocji i głębokich przekonań.
Lance zaczerpnął powietrza. To była ta Madi, która poprzed-
nio na moment mu się objawiła. Sto razy bardziej ekscytująca, wy-
wierająca tysiąc razy większe wrażenie. Jaka szkoda, że to nie dla nie-
go kobieta.
- Nie przejmuj się - powiedział łagodnie i dobitnie. - Nie
mam zamiaru zmuszać cię do małżeństwa ze mną. Tak czy owak,
oblałaś egzamin.
- Co?
Uśmiechnął się na myśl o podłości tego świata. Ciągłe po-
skramianie jej emocji mogłoby się stać nałogiem.
- Wiedziałem cały czas, że nie nadajesz się do tej pracy, ale
pomyślałem, że możesz spróbować.
- Daj mi spróbować.
Chciała go uderzyć. Oddychając ciężko, trzymała nerwy na
wodzy. Przyrzekła sobie, że nie da mu się zranić i teraz walczyła
jak szalona. Jakie to miało znaczenie, że postanowił wybrać żonę,
jak się wybiera butelkę wina? Nie miało żadnego. Co z tego, że
myślał, iż miłość to tylko głupawy wytwór imaginacji? Nie potrafi-
ła się tym dłużej przejmować.
R
S
Dlaczego więc serce ciągle biło jej tak szybko? Dlaczego
miała suche dłonie, płonące policzki?
„Podłość"- powiedziała sobie. To było to. Nawet mogłaby mieć
trochę zabawy z tym „znajdowaniem żony".
Odetchnęła spokojnie raz, a potem drugi.
- Cieszę się, że sytuacja się wyjaśniła - powiedziała w koń-
cu, próbując nadać głosowi szczerość i lekki ton.
Zdał sobie sprawę, że przyglądał się jej zbyt kuszącym
ustom, i odwrócił wzrok.
- Tak?
- Tak. - Posłała mu najpiękniejszy uśmiech. - W ten sposób
żadna głupia propozycja małżeństwa nie przeszkodzi nam w wy-
konywaniu naszej pracy.
Lance zmarszczył brwi. Gdzie była ta gorąca kobieta, która
patrzyła na niego z dzikim błyskiem w oczach? Zrobiło mu się
żal, potem poczuł odprężenie. Tamta kobieta była zbyt kusząca.
- To, że mamy inne zapatrywania na życie, nie oznacza, że
nie możemy razem pracować.
- Dokładnie.
- Więc pomimo mojej wyrachowanej, neandertalskiej natury
ciągle chcesz pójść ze mną na patrol?
- Absolutnie tak, ale podtrzymuję to, co powiedziałam.
- Dziękuję za odświeżenie pamięci Jesteś gotowa?
Uśmiechnął się do niej. Kąciki ust miał bardzo męskie i bardzo
kontrolował ich ruchy. Madi zaklęła
cicho, idąc za nim po trawniku
w kierunku nadmorskiego deptaka. Ten wieczór pokazał jej, jakim
typem człowieka był Lance Alexander.
Chwilowo straciła panowanie nad sobą. To się więcej nie
R
S
powtórzy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Na końcu deptaka czekały na nich dwa skutery.
- Jeździłaś na czymś takim przedtem? – zapytał Lance.
Madi pokręciła głową.
- Nie, ale nie będę miała problemów.
- Świetnie. - Podał jej kluczyki. - Będziemy szukać przez
kilka godzin. Jeśli nie znajdziemy żadnego, wracamy. Zgadzasz
się?
Skinęła głową. Powiedział, żeby trzymała się blisko i jechała
wolno. Ruszyli. Plaża była zupełnie ciemna, słychać było tylko
szum oceanu i warkot skuterów. Madi jechała z tyłu, obserwując
przekazywane jej sygnały: zwolnić, jechać bliżej lub dalej od wy-
dmy.
Po godzinie, nie natknąwszy się nawet na ślad żółwi, zaczęła
czuć, że opuszcza ją odwaga. Właśnie wtedy Lance polecił się
zatrzymać. Ogromne zwierzę pełzło po plaży w kierunku wydmy.
W pierwszej chwili widziała tylko niski, wielki kształt. Po-
deszli bliżej. Jej oczy przyzwyczaiły się do mroku i ujrzała to, co
wielu ludzi starało się uratować - żółwicę.
Nie była przygotowana na ten widok. Na nic cała lektura,
wszystkie ilustracje i zdjęcia, które widziała. Żółw był o wiele
większy, niż sobie go wyobrażała. Znała wszystkie dane - że naj-
bardziej pospolity, rozmnażający się na Florydzie, osiągający około
sześćdziesięciu centymetrów długości i ważący do osiemdziesięciu
kilogramów, że to zwierzę prehistoryczne, przemierzające morza od
R
S
tysięcy lat, że czas składania jaj jest bardzo wyczerpujący dla samicy
- ale znajomość teorii była nieporównywalna z faktami.
- Teraz można ją bardzo łatwo spłoszyć – szeptał Lance. -
Kiedy już zacznie wykopywać sobie dołek na gniazdo, zapada w
rodzaj śpiączki, ale do tego czasu nic nie może jej wystraszyć, bo
pójdzie z powrotem do wody.
Madi skinęła głową, chociaż wiedziała, że Lance tego nie
mógł zobaczyć. On, tak samo jak ona, nie mógł oderwać oczu od
żółwia morskiego. Było coś wzruszającego i inspirującego w spo-
sobie poruszania się samicy, gracja połączona z ociężałością.
I coś magicznego. Madi przełknęła ślinę. Oto widziała na
własne oczy coś, co nie miało nic wspólnego z człowiekiem, ale
dotyczyło życia.
Przysunęła się do Lance'a i wzięła go za rękę, chcąc bez
słów przekazać mu swoje odczucia. Chwycił i uścisnął jej palce.
Czuł to samo.
Kilka razy podczas drogi przez plażę żółwica zatrzymywała
się, kopiąc nosem w piasku. Za każdym razem Madi wstrzymywała
oddech, bojąc się, że zwierzę może zmienić zamiary i zawrócić do
morza.
- Co ona robi? - zapytała Lance'a przyciszonym głosem.
- Sprawdza piasek - odpowiedział. - Nie wiemy dokładnie,
po co. Być może chodzi o temperaturę, może o wilgotność albo
nawet zapach.
Wreszcie żółw znalazł dobre miejsce bardzo blisko wydmy i
zaczął kopać dołek. Madi patrzyła, jak zwierzę, używając kończyn,
rozgrzebywało piasek, aż utworzyło zagłębienie mające około
trzech metrów średnicy.
R
S
- Możemy teraz rozmawiać - szepnął Lance, przysuwając
się bliżej żółwia i dając Madi znak, że by zrobiła to samo.
Szła za nim ostrożnie, ciągle obawiając się, że samica prze-
rwie pracę i skieruje się do oceanu. Nie zrobiła jednak tego i Madi
spostrzegła, że zwierzę sprawia wrażenie nieobecnego.
Powietrze ochłodziło się, ale wiatr znad oceanu był ciepły.
Madi zdjęła sandały.
Samica pracowała. Piasek przesuwał się, unoszony przez jej
pracowite łapy. Używając tylnych kończyn, kopała kryjówkę dla jaj.
Jedna z nich usuwała piasek, druga wygładzała powierzchnię.
- Ona jest piękna, prawda? - powiedział Lance, delikatnie
usuwając piasek ze skorupy żółwia.
Madi obserwowała go i drżała z emocji. Dzisiaj rano
oskarżała go o zbytnią dbałość o własne interesy. Teraz widziała,
że to było coś więcej. On się naprawdę przejmował tymi stworze-
niami.
- Cholera! - Ściągnął brwi, odkrywając głęboką ranę w pan-
cerzu żółwia.
Madi, zmartwiona, przysunęła się bliżej.
- Co jej się stało?
- To mogły być haczyki od sieci rybackiej, ale bardziej
prawdopodobna jest śruba od silnika łodzi. One wyrządzają żółwiom
nieprawdopodobne krzywdy.
Przeniosła wzrok z Lance'a na samicę.
- Biedna staruszka.
- Ona ciągle żyje, ciągle składa jajka. - Ukucnął i wziął jed-
no z nich, pokazując Madi. Było delikatne, białe, prawie tak duże
jak piłeczka pingpongowa. -Złoży około stu dwudziestu jajek.
R
S
Madi dotknęła jaja. Pokrywała je przezroczysta, rzadka sub-
stancja.
- Czy go nie uszkodzimy?
- Nie. W zasadzie, jeżeli jajka są w gnieździe, nie można ich
dotykać, ale nie zrobisz mu krzywdy, jeżeli będziesz ostrożna.
Znowu dotknęła jaja.
- Ile wykluje się z nich małych?
- Niewiele. Niektóre jajka nie są zapłodnione, wiele gniazd
jest wypłukiwanych przez wodę, część jajek zabierają rakundy i
inni naturalni wrogowie. -Zamilkł. - Wiele gniazd jest pustych.
Madi zmarszczyła brwi.
- Pustych?
- Jaja żółwi są delikatesem. Całe plaże lęgowe zostały
wymiecione przez kłusowników. Tutaj, w Stanach Zjednoczo-
nych, gniazda są chronione, ale na świecie to ogromny problem.
- Ale jeśli jaja dalej będą zabierane... - Nie dokończyła
zdania, oboje wiedzieli.
Odwróciła się do żółwicy, ze wzruszenia nie mogła złapać
oddechu.
- Ona płacze. - Patrzyła na Lance'a, mrugając szybko, jej
oczy także były wilgotne. - To są łzy odprężenia czy radości?
Czy ona roni łzy nad losem
swoich dzieci?
- Nic podobnie romantycznego - powiedział oschle. -
Kiedy składają jaja, łzy płyną im z oczu. Wilgoć chroni oczy
przed wyschnięciem, działaniem piasku albo drobnych ka-
mieni.
Słowa Lance'a były rzeczowe, wyjaśnienie oparte na fak-
R
S
tach, beznamiętne. Ale jego oczy mówiły coś innego. Poczuła
ukłucie w piersi i nazwała się głupią.
Samica skończyła składanie jaj i zagrzebywała je w pia-
sku. Potem odwróciła się i zaczęła wracać do oceanu. W ru-
chach żółwia Madi wyczuła wyczerpanie.
Poszli za nim. Madi wzięła Lance'a za rękę, ich palce
splotły się.
Kiedy pierwsza fala dosięgła zwierzęcia, Madi doznała
uczucia odprężenia i radości. Ścisnęła rękę Lance'a i roze-
śmiała się w głos, kiedy następna fala pokryła żółwia. Chwilę
później zwierzę zniknęło w czarnym, bezkresnym oceanie.
Madi, nie przestając się śmiać, odwróciła się do Lance'a.
Ich oczy spotkały się, a śmiech zamarł na jej ustach. Madi
splotła ręce na piersi. Dotknął jej włosów. Przez długą chwilę
badali się wzrokiem, po czym Lance pochylił się do jej ust.
Madi nie była pewna, czy jej serce zamarło, czy dopiero za-
częło bić. Poddała się emocji i pozwoliła jej się ogarnąć, tak
jak woda ogarnęła żółwia.
Jego wargi były stanowcze, ciepłe i silne. Jego zapach -
mieszanka świeżego powietrza i słonej morskiej wody - wy-
pełnił jej głowę.
Zatopiła ręce w miękką bawełnę jego koszulki i pod palcami
wyczuła serce bijące mocno, ale nie całkiem miarowo. Uśmiechnęła
się leciutko. Ten człowiek, z całą jego logiką, był równie jak ona
zauroczony.
Powędrował ustami od jej warg przez delikatny policzek aż
do miejsca na szyi. Znalazł pod uchem jej oszalały puls. Zapach,
słodki i egzotyczny, był tutaj najintensywniejszy. Wdychał go łap-
R
S
czywie, jakby nigdy wcześniej nie zaznał smaku kobiety.
Oczekiwał zaskoczenia, nawet niechęci, tymczasem otrzymał
akceptację i zaproszenie. Oczekiwał pocałunku śmiałego i łatwego,
tymczasem ona wydawała się zażenowana i niedoświadczona.
Zdawał sobie sprawę, że ona nie jest dla niego. Częścią
umysłu, ciągle zdolną do rozsądnego myślenia, miał nadzieję, że
będzie się bronić. Ona podarowała mu namiętność tak wielką, że
zastanawiał się, jak można żyć bez całowania jej znowu i znowu.
Jeszcze raz dotknął jej ust. Chciała coś powiedzieć - połknął to
słowo. Nie był pewien, czy oznaczało akceptację, czy odmowę. To
w ogóle nie miało znaczenia, jej usta były jego.
Madi uniosła ręce i otoczyła jego szyję. Znowu doznała
wszechogarniającego uczucia przynależności i połączenia - z tym
człowiekiem, miejscem i czasem.
Przyrzekała przecież sobie, że nigdy nie da się ponieść. Serce
zaczęło jej łomotać. Czy tak samo było z jej matką? Czy to się
tak zaczyna?
Tak.
Ogarnęła ją panika. Musiała podjąć decyzję, wybierać. Musiało
to stać się teraz i tutaj, na dobre lub złe. \
Zwalczyła panikę, zwalczyła uczucie nieodwołalności i przy-
należności. Nie mogła pozwolić, aby widział, jak wielkie robił na
niej wrażenie. Nie ufała mu, dlatego nie mógł znać jej słabości.
Odsunęła się od niego. Przestał ją całować.
Odetchnęła głęboko. Tydzień temu oceniła tego mężczyznę
jako „potrafię sobie z nim poradzić". Tamten zwrot wydał jej się
teraz żałosny. Żałośnie naiwny. Musi się kontrolować. Wysiliła się
na kokieteryjny uśmiech.
R
S
- To dobrze, że oblałam twoje egzaminy, sprawa mogłaby
się skomplikować.
Lance szukał w twarzy Madi śladu kobiety, którą przed chwilą
trzymał w ramionach. Zastanawiał się, czy była to tylko imagina-
cja. Zirytowało go, że ona tak bardzo kontrolowała siebie, podczas
gdy on uległ nastrojowi i emocjom.
Złapał ją za nadgarstki, powiódł delikatnie kciukiem po
przedramieniu. Krew pulsowała żywo pod opuszkami palców.
Uśmiechnął się z satysfakcją. Nie była tak obojętna.
- Masz rację, Madi, mogłyby wyniknąć straszliwe komplika-
cje. - Podniósł nadgarstek do ust i popatrzył jej w oczy. - Ale fi-
zyczna atrakcyjność nie jest istotna według mojego testu. - Przyci-
snął usta do jej pulsującego nadgarstka. - Jest o wiele gorzej.
Chciałbym się z tobą kochać. Chodź, wracamy..
Madi gorączkowo myślała nad ciętą odpowiedzią,
która
sprowadziłaby go na ziemię. Nic nie wymyśliła. Podążała za nim na
nogach z waty, bez tchu, wściekła za swoje milczenie.
Wdzięczna, że ciemności i odległość oddzielały ją trochę od
Lance'a, Madi postanowiła wracać do domu. Chłodne nocne powietrze
odświeżyło umysł. Emocje uciekały, a determinacja rosła. Lance
Alexander nie będzie miał ostatniego słowa, nie tym razem.
Dojechali do deptaka, odstawili skutery, minęli żywopłot -
bez słowa. Lance nalegał, by odprowadzić ją do drzwi. Zgodziła się
skwapliwie. Wyjmując klucze, odwróciła się do niego z miną zwy-
cięzcy.
- Wiesz, Lance, doszłam do wniosku, że mógłbyś skorzystać z
pomocy zawodowca w poszukiwaniu tej Najwspanialszej.
- Zawodowca? - potworzył, mrużąc oczy.
R
S
- Aha. - Poprawiła sobie ręką włosy na karku. -Wiem, czego
szukasz - dwójki dzieci, psa, domku za miastem, z białym płotkiem. -
Weszła do środka. - Nie jestem profesjonalistką w kwestiach matrymo-
nialnych w najściślejszym znaczeniu tego słowa, ale jestem świetna w
określaniu właściwego miejsca dla danej osoby. Będę miała szeroko
otwarte oczy. Dla ciebie.
Zatrzasnęła drzwi z siatki chroniącej przed komarami, zgasi-
ła światło.
- Dobranoc.
Gdy odeszła, usłyszała Lance'a mamroczącego przekleństwa
i roześmiała się do siebie. Kochała mieć ostatnie słowo.
„ P r z e s t a ń o nim m y ś l e ć , Madi! Po p r o s t u
p r z e s t a ń . "
Odłożyła słuchawkę na widełki. Powtarzała to sobie od
dwóch tygodni, a jedynym rezultatem był ból głowy.
Pomasowała skronie. O, tak, trzymała się z daleka od
Lance'a. To nie było trudne, nawet jeśli mieszkali drzwi w
drzwi. Kilka razy ich drogi na plażę mogły się skrzyżować, ale
zrobiła wszystko, żeby do tego nie doszło. Nie widziała go od
nocy, kiedy patrolowali plażę.
W s z y s t k o do góry n o g a m i . P r z e z j e d e n
p o c a ł u n e k .
Ból, który odczuwała na myśl o Lansie, dojmujący i upo-
rczywy, i tak słodki, że robiło się sucho w ustach, przetoczył
się przez nią. Z kogo próbowała zażartować? Nie było trudne
unikanie go, ale trzymanie na dystans to prawdziwe piekło. Tysiąc
razy powtarzała sobie, żeby skapitulować, tysiąc jeden - mówi-
R
S
ła nie.
To nie dlatego, że nie miała sobie czym wypełnić czasu.
Przez ostatnie tygodnie opracowała grafik prac dla Stowarzy-
szenia, potem zaczęła rozdzielać zadania dla poszczególnych
ochotników. Ponadto nawiązała kontakty z dwunastoma róż-
nymi firmami, prosząc o finansowe wsparcie.
Teraz nadszedł czas na zapoznanie Rady Nadzorczej z
projektami. Najpierw musiała zobaczyć się z Lance'em.
Lance. Opadły jej ręce. Zła na siebie, wyprostowała się w
fotelu. Czym się przejmowała? Przedyskutuje z nim zamierze-
nia jak z kolegą. Będzie się uśmiechać, miło gawędzić i udawać,
że jej świat nie zwariował przez jeden pocałunek.
Jasne. Nie ma problemu.
Nie zwracając uwagi na drżenie palców, pozbierała notatki.
Miała jeszcze wykonać kilka telefonów, między innymi do biura
znajdującego się obok siedziby Lance'a. Zamiast tego zwyczajnie
wpadnie tam i załatwi wszystko osobiście.
Jazda samochodem trwała tylko pół godziny i była przyjemna
w przeciwieństwie do myśli, które nie dawały jej spokoju.
Skręciła na parking Biura Konstrukcyjnego „Floryda" i za-
trzymała samochód. Nie mogła oderwać rąk od kierownicy. Co
będzie, jeśli Lance jej dotknie, a ona, bezsilna, stopi się jak ma-
sło?
Nie, tak nie będzie. Jest dorosłą kobietą potrafiącą zapanować
nad emocjami, a nie gęsią wierzącą w królewicza z bajki. Zdecydo-
wanym ruchem wzięła torbę i wyszła z samochodu.
Biura „Florydy" mieściły się w budynkach typowych dla tych
okolic, z mnóstwem okien i balkonów. Wnętrze, a przynajmniej ob-
R
S
szerny, jasny hol, w którym stała Madi, miało bardziej indywidualny
charakter. Białe, wiklinowe meble, wielka liczba kwiatów i poduszki z
motywami roślinnymi nadawały pomieszczeniu nastrój tropiku. Ce-
ramiczna podłoga w kolorze piasku gdzieniegdzie była pokryta
sznurkowymi, jasnymi chodnikami. Madi podeszła do recepcji.
- Dzień dobry. - Posłała kobiecie promienny uśmiech. - Szu-
kam biura pana Alexandra.
Recepcjonistka odwzajemniła uśmiech.
- Do końca holu i na prawo.
Sekretarka Lance'a nie dała się łatwo oczarować.
- Jest na konferencji. Madi nie poddała się.
- Czy mogłaby pani przekazać, że czeka na niego Madison
Muldoon i chce porozmawiać w ważnej sprawie?
- Przepraszam, ale nie jest pani umówiona, a pan Alexander
prosił, żeby mu nie przeszkadzać.
Madi przybrała jeszcze milszy wyraz twarzy.
- Nie ma problemu. Rozumiem, polecenie szefa. Już miała
odejść, gdy nagle zauważyła fotografie
na biurku.
- Czy to pani koty? Są urocze! Podróżuję zbyt dużo, żeby mieć
chociaż jednego, ale w dzieciństwie...
Pięć minut rozmowy na temat niezwykłości kociaków wystar-
czyło, aby Madi wylądowała w gabinecie Lance'a.
- Wygląda na to, że oczarowałaś Berenice. - Odłożył długo-
pis. - Nikomu się to nie udało.
Madi uśmiechnęła się, usiadła na krześle naprzeciwko Lan-
ce'a, zauważając siateczkę zmarszczek wokół jego oczu i ust „Zbyt
dużo nie przespanych nocy" - myślała, ignorując te potworne łaskotki
koło serca.
R
S
- Okazało się, że mamy ze sobą dużo wspólnego, ale obieca-
łam, że nie będę zabierać ci czasu.
- Dzięki. - Lance wyciągnął się w fotelu. - Czym mogę słu-
żyć?
Jeśli martwiła się, że będzie próbował powtórzyć
pocałunek
lub zmienić ich znajomość w romans, to traciła czas. Był nie tylko
zdystansowany, był oschły. Powiedziała sobie, że będzie na luzie.
- Mam ze sobą wstępny terminarz planowanych imprez i chcę
go przedstawić Radzie Nadzorczej na początku przyszłego tygo-
dnia. Obiecałam, że do wiesz się o wszystkim pierwszy.
Wręczyła mu listę. Przeczytał ją, pocierając skronie.
- To nie wyjdzie. Nie tutaj. Wracaj do swojego biura i
przemyśl to jeszcze raz.
Przyglądała mu się z wypiekami na twarzy.
- Przepraszam?
- Imprezy na początek sezonu? - Palcem wskazującym wodził
po papierze. - Ta wieczorna gala - to nie ma sensu. Wiele z zamie-
rzeń będzie klapą.
Złość zastąpiła zaskoczenie. Usta Madi zwęziły się, wstała i
popatrzyła mu w twarz.
- Powinnam była przewidzieć, że tak zareagujesz. „Pracu-
jemy razem dla Stowarzyszenia" - przedrzeźniała go. - Co za fa-
cet! Czekałeś na sposobność, żeby trochę zamieszać.
Lance jęknął poirytowany i wstał.
- Widzę, że nie przyjmujesz żadnej krytyki.
- Można i tak, Alexander. - Zabrała swoje notatki. - To nie
jest krytykowanie, to jest odgrywanie się za poprzednich skarbni-
ków. Na całego.
R
S
- Jestem odpowiedzialny za stan finansów Stowarzysze-
nia...
- Pracowałam dla tuzina organizacji charytatywnych - prze-
rwała mu. - Wieczorna gala zawsze jest sukcesem. Jeśli zakwestio-
nowałeś coś jeszcze, to może się nad tym zastanowię, ale nie nad galą,
- Wrzuciła notatki do torby. - Baw się dobrze i pozwól mi pracować.
- Madi...
Stał przy biurku. Chwycił ją za ramię. Ich oczy spotkały się,
skóra płonęła pod jego dłonią. Uniosła podbródek.
- Coś jeszcze?
To było złe pytanie. Trochę za późno zdała sobie z tego sprawę.
Jego wzrok spoczął na jej ustach. Przestała oddychać. Chciała, żeby
ją pocałował. Tak bardzo.
Pragnął tego samego. Widziała jego płonący wzrok, sły-
szała urywany oddech.
Chwila stawała się coraz dłuższa, powietrze gęstniało, napię-
cie było prawie widzialne. Madi czuła, że jeśli jej w tej chwili nie
pocałuje, nie będzie w stanie znieść tego napięcia. Wtedy ją puścił.
- Nie, nic poza tym.
Rozczarowanie i zranienie - dziecinada, irracjonalne poczu-
cie krzywdy - kłębiło się w niej. Nie pokazała tego. Z trudem. Nie
oglądając się, wyszła.
Lance patrzył za nią, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
Madison Muldoon doprowadzała go do szaleństwa.
Przed chwilą, gdy trzymał ją w ramionach, ciepłą, kruchą,
podnieconą, i desperacko pragnął jej ust, zapomniał o wszystkim.
A sam znowu miał dwadzieścia lat i był gotowy na podbój świata.
Nie mógł przestać o niej myśleć. Nawet przez godzinę, minu-
R
S
tę. Wiedział, że nie była kobietą dla niego. Jej zasady kolidowały
z jego - nie planowała małżeństwa. Nie mógł sobie na to pozwolić.
Ale już sobie pozwolił. Cholernie sobie pozwolił. Przecią-
gnął ręką po włosach. Nigdy nie powinien był ulec wariackiej po-
kusie pocałowania jej. Łatwo nie doceniać seksualnej atrakcyjno-
ści, kalkulując na zimno, ale na wspomnienie jej ust o smaku
nieba i uczucia, za które poszedłby nawet do piekła, stawało się to
niemożliwością.
Cóż zamierzał zrobić?
Jeszcze raz przeciągnął ręką po włosach. Przede wszystkim
musi ją znaleźć i naprawić wyrządzoną krzywdę. Nie zamierzał
trzymać jej krótko. Był zmęczony, sfrustrowany, na krawędzi... i nie
wyspał się przyzwoicie od tamtego wieczoru na plaży.
Cholera jasna. Pomasował skronie. Nie miał na to czasu. Kil-
ka z wielkich projektów Biura Konstrukcyjnego „Floryda", włą-
czając Dickersona, weszło w decydującą fazę. Strajk tynkarzy
sprawił, że roboty utknęły i firma była „pod kreską" już dwa razy
w tym miesiącu.
Lance skrzywił się. Jedyną rzeczą, o której był w stanie myśleć,
był wyraz oczu Madi tuż przed wyjściem. Zaklął znowu, krzyknął
na Berenice, żeby przyniosła filiżankę kawy i dwie aspiryny.
Była prawie dziesiąta wieczorem, gdy Lance dotarł do domu.
Z torbą hamburgerów w ręce zamykał właśnie swoje drzwi, gdy
usłyszał szczęk klucza
w zamku w mieszkaniu obok. Domyślił się,
że to ona, i odgadywał, dokąd poszła. Miał rację, była na plaży.
- Cześć, Hollywood.
Odwróciła się na dźwięk głosu. Miała na sobie znoszone
R
S
dżinsy i jasnoczerwony podkoszulek. Włosy splecione w niedbały
warkocz opadały na plecy, palce u nóg zakopała w piasek.
Sprawiała wrażenie, że nie jest zadowolona ze spotkania.
Usiadł przy niej.
Madi patrzyła z dezaprobatą na torbę z hamburgerami.
- To świństwo cię zabije.
- W innym wypadku umarłbym z głodu. Taka śmierć będzie
o wiele szybsza i lżejsza. - Rozwinął hamburgera. - Myślałem, że
dzisiejszego popołudnia zastanawiałaś się nad sposobem uśmierce-
nia mnie.
- Zgadza się - mruknęła. - Ale śmierć od hamburgerów nie
brzmi dobrze. Rozważałam zachłosta-nie twoim testem na żonę i
uduszenie krawatem od wieczorowego garnituru.
- Żadne nie jest miłe w dotyku.
- Tak myślałam.
Zapadła cisza, oboje patrzyli jia ocean. Wreszcie Lance od-
wrócił się do Madi mówiąc:
- Tak w ogóle nazywam się Lancelot Heathcliff Alexander.
Gapiła się na niego całe dziesięć sekund, nim zaczęła się
śmiać.
- Wygłupiasz się.
- Stroiłbym sobie żarty z takiego imienia? - Zmiął papier
po hamburgerze i wrzucił do torby. — Moja matka nadała mi imiona
dwóch ulubionych romantycznych bohaterów. Miałem dziesięć lat,
gdy zdałem sobie sprawę, że nie jestem rycerzem.
Widział, jak mu wybaczała. Jej usta nabrały łagodnego wyra-
zu, oczy zwęziły się w kącikach. Właśnie teraz chciał ją pocałować.
Pocałować agresywnie... subtelnie i bardzo długo.
R
S
- Jak teraz mam się na ciebie złościć? - Śmiała się, biorąc
frytkę. - Nie grasz uczciwie, Lancelot.
- Człowiek broni się, jak może.
- Nawet jeśli to tylko wytarte imię.
Śmiał się razem z nią. Po raz pierwszy tego dnia poczuł się od-
prężony, może po raz pierwszy od kilku dni.
- Trafiłaś na zły moment dzisiaj po południu.
- Och? - Podkradła następną frytkę.
- Interesy ostatnio idą źle. Strajki, młodsza konkurencja,
głupie błędy. Powinienem był trochę pomyśleć nad odpowie-
dzią.
- To już wszystko?
- Nie. - Zamknął oczy, odetchnął głęboko, do końca nie
wiedząc, dlaczego jej o tym mówił. Był jej winny przeprosiny, wyja-
śnienie, nic więcej. Z jakichś powodów chciał się z nią tym podzie-
lić. Ta prawda go przestraszyła. Zaczął mówić:
- Jak wiesz, moja matka miała dodatkowe prace wieczorami.
W piątki sprzątała biura w firmie Dickersona. Zajmowało jej to
więcej czasu niż gdziekolwiek indziej i nigdy nie wracała wcześniej,
niż położyłem się do łóżka. Zawsze wydawało mi się, że nie cie-
szyliśmy się piątkowymi wieczorami jak wszyscy inni ludzie. Wy-
dawało mi się, że to źle, iż ona musiała pracować, kiedy reszta
świata relaksowała się po długim tygodniu. - Spotkał jej oczy. —
Zostałem zatrudniony przy budowaniu nowych biur Dickersona.
Dzisiaj prawie straciłem pracę. Fakt, że było to partactwo kogoś
innego, nie ma znaczenia. Mogę stracić inne kontrakty, ale nie
ten.
Madi podciągnęła kolana do piersi i oparła na nich podbró-
R
S
dek.
- Nie cierpię, kiedy zaczynam myśleć, że nie jesteś total-
nym osłem.
- Tak, ja też. - Zamilkł na chwilę, po czym znowu się ode-
zwał: - Przepraszam za to popołudnie. Nie za to, co powiedzia-
łem, a za formę.
- Przeprosiny przyjęte. - Odwróciła się do niego. -1 co te-
raz? Jesteśmy w martwym punkcie, na wypadek, gdybyś nie za-
uważył.
- Spędź ze mną weekend.
Roześmiała się.
- Spędź ze mną weekend, a ja ci pokażę, że twoja gala to
niewypał.
- Przekonam cię, że się mylisz.
- A jeśli nie dam się przekonać?
- Zmuszę cię. Nie jestem pewna, czy na to pójdę, ale warto
spróbować. - Wstała, otrzepując piasek ze spodni. - Nie dzwoń
zbyt wcześnie. Lubię pospać w sobotę rano.
79
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jednak przyszedł wcześnie.
Madi odgarnęła włosy z oczu i skrzywiła się na jego widok.
- Czy masz pojęcie, która jest godzina? Piętnaście po siódmej.
Nie w dzień powszedni, ale w sobotę rano. Mogłabym spać do
siódmej piętnaście wieczorem.
- Nie opowiadaj. - Pokazał wszystkie zęby w uśmiechu i
wsunął ręce do kieszeni spodni. Powiódł po niej wzrokiem, zauwa-
żając, że miała potargane włosy i okropną, rozciągniętą nocną ko-
szulę.
Podążyła za jego wzrokiem, splotła ręce na piersi i rzekła,
krzywiąc się znowu:
- To prezent od przyjaciółki z Teksasu. Myślała, że to bę-
dzie zabawne.
Lance mógł wyczytać z jej oczu, że ona również u w a -
ż a ł a to za zabawne. Zaskakujące, że on też tak myślał. Pod-
szedł krok bliżej.
-Z tego, co widzę, nie jesteś jeszcze gotowa.
Madi zakręciła się na pięcie, patrząc na niego podejrzliwie. Nikt
nie powinien wyglądać tak dobrze
i świeżo wczesnym rankiem.
- Zawsze jesteś taki nieznośny?
- Zawsze.
Posłał jej występny uśmieszek. Serce Madi zabiło szybciej.
Cholerny facet. Uniosła podbródek.
- Tak, Lancelocie Heathcliffie Alexander, będziesz po prostu
musiał na mnie zaczekać. - Odwróciła się
w stronę sypialni. - Ale
R
S
jeśli już tu jesteś, to mógłbyś się na coś przydać. Kawę piję
bez mleka i mocną.
Pół godziny później Madi weszła do kuchni wykąpana,
ubrana, gotowa na każde wyzwanie Lance'a. „Właściwie nie ma
w nim nic szczególnego" - pomyślała. Opierając się o blat
szafki i czytając gazetę, z filiżanką kawy w ręce, był bardzo mę-
ski i zrelaksowany. Przeklinając swój wibrujący puls, nakazała
sobie spokój. Inaczej będzie to długi i gorący weekend.
- Jestem gotowa - powiedziała.
Patrzył, studiując jej wygląd od białych tenisówek przez
jasne, wzorzyste spodnie do krótkiego bezrękawnika, spod
którego wyglądał paseczek opalonej skóry w talii - aby w
końcu spotkać jej wzrok.
- Z całą pewnością - powiedział łagodnie.
Madi nie była pewna, co sprawiło, że nagle poczuła
przypływ gorąca -jego oczy, ton głosu czy kąciki ust Co-
kolwiek to było, znalazła się w wielkim kłopocie.
- Kawa. - Podał filiżankę.
Sięgnęła po nią jak po koło ratunkowe. Upiła łyczek i
westchnęła. Była czarna i mocna, jak gdyby przyrządzona
przez samego diabła.
- Odwołuję wszystko, co powiedziałam o tobie, ta kawa
to prawdziwy specjał.
- Dzięki. - Wskazał na oprawioną w ramki fotografię. -
To musi być twoja matka.
- Tak. Nokaut, co?
Tak, ale Madi ją prześcigała. W piękności matki było coś
nieodgadnionego, nawet zimnego. Madi była ciepła, zwyczajna i
R
S
w pewien sposób zbyt odgadniona. Dlatego postanowił trzymać
dystans. Spojrzał na inne zdjęcie.
- Kto to?
- Moja siostra Tina. Ten facet przy niej, to osoba, którą po-
ślubiła.
- Nie lubisz go?
- Jim jest w porządku. Przeszedł do następnej fotografii.
- Milutkie maleństwo. Ich?
- Tak. - Madi uśmiechnęła się. - Morgan Rye, ma trzy mie-
siące. - Podniosła ramkę, lekko dotykając szkła palcem. - Nie wie-
działam, że dzieci mogą być takie...
Uświadomiła sobie, co robi i odstawiła zdjęcie. Kiedyś my-
ślała, że jest ponad tym całym „zegarem biologicznym".
Udając nonszalancję, zaczęła zbierać rzeczy potrzebne tego
dnia.
- Myślałam o plaży, dlatego zapakowałam tę torbę. Co po-
wiedziałbyś o...
Patrzył, jak kręciła się po kuchni. Nie była kobietą gadającą
dużo i bez sensu, ale teraz paplała ciągle i o niczym.
- Co chciałaś powiedzieć, Madi? Patrzyła na niego, ukrywa-
jąc zmieszanie.
- O czym?
- O dzieciach.
- Och. - Wrzuciła do torby olejek do opalania, oskarżając w
duchu Lance'a o czytanie w jej myślach... i przedarcie się przez
zasłonę pozorów. – Nie wiedziałam, że są takie... przyjemne.
Lance zmarszczył brwi. Do cholery! Miała zamiar powiedzieć
coś mądrego. To nie była jego sprawa, powinien dać temu spo-
R
S
kój. Zawsze miał kłopoty z mieszaniem się w nie swoje sprawy.
- Widocznie twoja siostra nie ma awersji do zobowiązań.
Palce Madi znieruchomiały na ręczniku, który wkładała do
torby. Tylko na sekundę. Głęboko oddychając, zmusiła się do spojrze-
nia na niego i uśmiechu.
- Nie wiem, co masz na myśli, Lance. Całym sercem wierzę w
dotrzymywanie zobowiązań. W moim interesie ty też musisz.
Nie o to mu chodziło, wiedziała. Dał jej szansę.
- Żeglowałaś już?
Madi z przyjemnością powitała zmianę tematu.
- Troszeczkę. Czemu pytasz?
- Mój przyjaciel ma jacht. Czy chciałabyś pomóc załodze w
regatach?
- To brzmi jak wyzwanie. Ostrzegam cię, nie znam się na
tym.
- Nie ma sprawy, to nie jest ważny rejs. - Lance podniósł fi-
liżankę, patrząc na Madi znad jej brzegu. - Większość kobiet nosi
kostiumy kąpielowe, ale kapitan Jack mnie zabije, jeśli pokażesz się
w tej zielonej szmatce.
Madi ściągnęła brwi, ubawiona.
- Kapitan Jack?
Lance roześmiał się.
- On jest właścicielem łodzi. Traktuj ten rejs bardzo poważ-
nie. Główne przeszkody to...
- Moja zielona szmatka?
- Dokładnie.
Wyciągnęła z torby coś bardziej konserwatywnego. Pokazała
mu, trzymając zawieszone na jednym palcu.
R
S
-Nadaje się?
Rzucił okiem na brązowy drobiazg, krztusząc się
kawą. Kaszląc,
patrzył to na kostium, to na nią.
- To jest dobre na ciebie?
- Jak ulał.
Lance przełknął ślinę.
- Może powinniśmy poszukać czegoś innego. Wiesz,
możesz niepotrzebnie na czymś ucierpieć. I Nawet jeśli ten
rejs jest bez znaczenia, to dla tych ludzi wygrana jest wszystkim.
Tam może być bardzo ciężko i delikatni albo wrażliwi ludzie...
- Żadna z tych cech nie jest moja.
Nawet gdyby chciał, nie mógłby z tym polemizować. Wes-
tchnął. Jack go z a b i j e , jeśli wcześniej sam się nie utopi.
Niewiele czasu zajęło Madi przekonanie się, co Lance rozu-
miał przez „delikatny" i „wrażliwy". Krzyczano i wyszydzano ją, że
zbyt wolno reagowała na komendy. Nie była w tym osamotniona.
Na pokładzie znajdowała się para podobnych nieudaczników, prze-
chodzących identyczną szkołę. Na szczęście, Madi nie bardzo bra-
ła sobie wszystko do serca, odgryzając się, jeśli czuła, że nie mają
racji.
Poza tym pomyślała z niesmakiem, że kilka obelżywych wy-
razów było niczym w porównaniu z tymi, które słyszała, pracując
w pobliżu Lance'a. Ten zrzucił koszulkę i pracował półnagi. Jego
klatka piersiowa była piękna, dobrze umięśniona, wydawała się
idealnie stworzona do pieszczot. Za każdym razem przy ciągnie-
niu liny mięśnie napinały się, potem rozluźniały, błyszcząc od potu
i słonej wody.
R
S
Oczywiście nie Madi była tą, która o mały włos nie wypadła
za burtę. Lance uchylił się w ostatniej chwili, ale od uczestników
wyprawy nieźle mu się oberwało, szczególnie od kapitana Jacka.
„Duch Wiatru" wziął kurs powrotny i cała załoga udała się na
posiłek. Dobroduszne żarty i kpiny trwały nadal. Madi dobrze się
bawiła, obserwując krygującego się Lance'a. Odkryła, że się czer-
wienił - odrobinkę - gdy był zakłopotany.
Wieczorem, gdy byli już sami, nie mogła powstrzymać się
od żartowania na ten temat.
Leżała zwinięta w rogu tapczanu, kieliszek z winem balan-
sował na jej kolanie.
- Zdaje się, że jesteś bardzo doświadczonym żeglarzem,
Lance.
- Zajmowałem się tym kiedyś aktywnie, ale kilka lat temu
zarzuciłem.
Patrzyła na niego spod przymkniętych powiek. Nie intere-
sował się nią przez cały dzień. Spodziewała się małego gestu, przy-
padkowego muśnięcia ręką uda... czegoś spontanicznego, na litość
boską! Ale on był dżentelmenem w każdym calu.
Zmarszczyła czoło. Spodziewała się tego, ale czy tego chcia-
ła? Nad odpowiedzią nie trzeba się było zastanawiać.
- Sądziłam, że wylatywanie za burtę to pierwsza
rzecz, której nauczyłeś się o żeglowaniu.
Posłał jej zirytowane spojrzenie. Roześmiała się.
- O, znowu.
- Co?
- Czerwienisz się.
Jego twarz z poirytowanej zmieniła się we wściekłą.
R
S
- Nie ma mowy.
- Zauważyłam to dzisiaj po południu. To naprawdę pyszne.
- Naprawdę? - Lance niezwykle ostrożnie odstawił swój kie-
liszek. - Wyobrażam sobie - mówił, idąc do niej - że ty także cał-
kiem miło się czerwienisz. - Położył jej rękę na głowie. - Wyobra-
żam sobie też - przysunął się - że mógłbym sprawić, że zaczerwie-
niłoby się każde miejsce na twoim ciele, które szczelnie zasłaniasz.
Suchość w ustach, wariujący puls. Boże, dopomóż! Czuła, że
cała płonie, a on nawet jej nie dotknął. Przysunął się jeszcze bliżej.
- Mam to udowodnić?
Madi odchyliła do tyłu głowę, rozchyliła usta. Zadzwonił te-
lefon.
Uratowana przez wytarty schemat. Madi przekonywała siebie,
że to wybawienie, a nie rozczarowanie. Dopadła telefonu przy
czwartym dzwonku.
- Mama!
Lance odetchnął głęboko i przeczesał palcami włosy. Jeszcze do
niedawna wydawało mu się, że wie, co jest i dla niego najlepsze. Naj-
pierw burta, teraz ten nieznośny ból sprawiający, że czuł się jak czter-
nastolatek przyłapany z gazetą dla dziewcząt w ręce. Cholera.
- Co mówisz? Znowu wychodzisz za mąż? Nie wiedziałam,
że się rozwiodłaś.
Podszedł, słysząc ton, jakim mówiła. Stała prosto, okręcając
przewód telefoniczny wokół palców, z policzkami pokrytymi ru-
mieńcem.
- Mamo, pomyślałaś o... Wiem, jesteś dojrzałą kobietą, ale
naprawdę osiem... W porządku, siedem, ale kto to zliczy?
Po długiej pauzie Madi westchnęła.
R
S
- Dobrze, życzę ci wszystkiego najlepszego. Zadzwoń, kiedy
wrócisz. Tak, kocham cię. Ty też. Cześć.
- Delikatnie odłożyła słuchawkę.
Poczuł ucisk w sercu. Wyglądała na zdenerwowaną i... zagu-
bioną. Podał jej kieliszek wina.
- Może tym razem się uda.
Madi pokręciła głową.
- Nigdy tak nie jest. Przestałam mieć nadzieję przy numerze
pięć. - Opróżniła szklaneczkę, postawiła i odwróciła się od Lance'a.
- Mam takie wspomnienie o niej, obrazek zakodowany w głowie.
Ona śmiejąca się przy krojeniu tortu weselnego. Ubrana w koronki
i perły, piękna jak księżniczka. Mam tak że inny obrazek. Leży w
łóżku... bez makijażu, zestresowana, wyglądająca beznadziejnie. -
Skrzyżowała ręce na piersi. - To tak, jakby jej życie utknęło
pomiędzy tymi dwoma schematami i ona kołacze się między
jednym i drugim.
- Ona wie, co robi. Jest dorosłą kobietą.
- Wiem. - Madi spojrzała w okno. - Ale to boli, jeśli
ktoś, na kim ci zależy, popełnia te same błędy. Ona potrzebuje
miłości i czułości, potrzebuje akceptacji, a ciągle poślubia
mężczyzn, którzy jej tego nie dają. Na początku kolejnych
małżeństw wydaje się, że ma więcej nadziei. Wydaje się
młodsza i mniej zgorzkniała. - Madi zaśmiała się przytomnie-
jąc. -Przepraszam, to musi być nudne.
Nie było, bo zależało mu na Madi, bo przejmował się
tym, co ją bolało. Był zafascynowany, ponieważ poznając jej
rodzinę, bardziej rozumiał ją samą. Im więcej rozumiał, tym
bardziej wiedział, że nie była kobietą dla niego. I tym bardziej
R
S
pragnął, żeby była.
Podszedł, ujmując jej twarz w dłonie.
- Lepiej już pójdę.
- Tak.
- Będziesz mogła spać?
- Nie wiem.
Słowa, pytania przelatywały mu przez głowę, nie wypo-
wiedział ich. Czy c h c i a ł a b y ś , ż e b y m z o s t a ł ?
Nawet mając nadzieję, że mogłaby się zgodzić, wiedział,
że byłoby to złe, złe dla nich obojga.
- Spróbuj zasnąć - szepnął, nachylając się nad nią.
- Na jutro zaplanowałem bardzo urozmaicony dzień. -
Musnął lekko jej usta. - Dobranoc, Hollywood
Wyszedł
.
Następny dzień spędzili na zwiedzaniu zakątka plaży, zwa-
nego Wybrzeżem Kosmosu z powodu bli- * skości Przylądka Ca-
naveral. Pograli w siatkówkę, wzięli udział w zawodach w pływa-
niu na desce. Wstępowali do wielu sklepów, zjedli obiad w restau-
racji serwującej znakomite owoce morza. Ani razu Lance nie
wspomniał o Stowarzyszeniu Ochrony Żółwi Morskich, ani przy-
czynie, dla której razem spędzali czas. Nie musiał. Wczesnym wie-
czorem poszli na spacer po deptaku. Teraz rozumiała. Kalifornia lśniła
przepychem diamentów, a na Florydzie wszystko było eleganckie i
stylowe. Nawet w najlepszych restauracjach większość gości miała
tradycyjne stroje, a jeśli coś obowiązywało, to ograniczało się do
okularów przeciwsłonecznych i olejku do opalania.
Madi potrząsnęła głową. Miał rację. Jej wieczorowa gala nie
będzie atrakcją, nie przyciągnie wystarczającej liczby sponso-
R
S
rów.
Lance był doskonałym towarzyszem. Miał niespodziewanie
wiele energii i umiejętność zabawiania.
Poprzedniej nocy, kiedy delikatnie dotknął jej ust, musiała ze-
brać całą siłę woli, żeby nie błagać go o pozostanie na noc. Teraz wie-
działa, że żałowałaby tego.
Jej serce zamarło. Mogła przezwyciężyć pociąg do niego. Żyła
wystarczająco długo, by zdawać sobie sprawę, jaką głupotą jest
poddawanie się uczuciom. W ciągu ostatnich kilku dni zdała sobie
sprawę, że Lance jej się podoba. Bardzo. To było niebezpieczne.
Tego się obawiała i nie mogła kontrolować.
Jej obawy zniknęły, gdy Lance wrócił z górą lodów. Ro-
ześmiała się, gdy wręczył jej jeden z nich.
- Całe szczęście, że nie założyłam tej „zielonej szmatki"
- powiedziała. - To mogłoby być kłopotliwe.
Przyjrzał się brązowemu kostiumowi, niezbyt dokładnie
zakrywającemu jej ciało, wysoko wyciętemu na biodrach.
- Czy chciałabyś przejść się po plaży? - zapytał.
Skinęła głową, ruszyli w kierunku wody. Wiatr od oceanu był
leniwy, fale delikatnie muskały brzeg. Przez kilka minut szli
w milczeniu.
- Ostatni taki weekend spędziłem w dzieciństwie - ode-
zwał się pierwszy. - Musiałem mieć wtedy trzynaście lat Matka
miała wolną sobotę i niedzielę. Nie mieliśmy dużo pieniędzy na
przyjemności, więc graliśmy w piłkę, jedliśmy lody i spacerowa-
liśmy po plaży.
- Bardzo ją kochałeś. Spojrzał jej prosto w oczy.
- Bardziej niż kogokolwiek.
R
S
Znowu zapadła cisza. Tym razem pierwsza odezwała się
Madi:
- Co robiłeś w czasie weekendów? Byłeś nastolatkiem,
na pewno chodziłeś na plażę, pływałeś na desce, no i dziew-
czyny...
-
Pracowałem - odpowiedział krótko. - Pierwszą pracę na
cały etat miałem tego lata, kiedy skończyłem czternaście lat
Musiałem skłamać przy wypełnianiu papierów, ukryłem swój
wiek, ale potrzebowaliśmy pieniędzy... i wiedziałem, że pew-
nego dnia zapragnę studiować
.
Madi pomyślała o swoim dzieciństwie: wszystkiego było za
dużo.
- Tina i ja miałyśmy wszystko: piękne sukienki, lalki, praw-
dziwe komplety chińskiej porcelany. Miałam kucyka. Utrzymanie
go musiało kosztować moich rodziców fortunę, a ja prawie na
nim nie jeździłam. - Wyrzuciła do kosza resztkę loda. - Żyłyśmy
jak księżniczki.
- Ciężkie życie.
- Tak. To brzmi tak płytko: „biedna, mała, bogata dziewczyn-
ka". Jednak w takim życiu trzeba znieść dużo napięć, nacisków. Wszy-
scy, nawet dzieci, muszą zachowywać się w pewien z góry narzucony
sposób. Jesteś oceniany według rzeczy, jakie masz, ludzi, których
znasz. Jestem szczęśliwa, że zaangażowałam się w coś innego. Wielu
moich znajomych jest teraz po prostu skończonych: narkotyki, alko-
hol, podejrzane związki. - Potrząsnęła głową. - Tina i ja miałyśmy
szczęście.
Lance patrzył przed siebie, podszedł do brzegu. Madi ruszy-
ła za nim. Zatrzymali się w miejscu, gdzie woda dosięgała stóp.
R
S
- Nigdy się nie miotałem - powiedział, nie patrząc na nią. -
Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze wiedziałem, czego chcę.
Madi odwróciła się do niego. Nie była zaskoczona tym
oświadczeniem. To był człowiek, który logicznie dostosował ma-
rzenia do życia, rozumiał pracę, a nie słomiany zapał, wytrwałość,
a nie krótkie fascynacje. Nie, nie była zaskoczona, była głęboko
wzruszona.
Podniosła rękę, żeby go dotknąć, ale natychmiast ją cofnęła,
bojąc się tego czułego gestu.
- Czego zawsze chciałeś? - zapytała słabym głosem.
Spojrzał jej w oczy. Robiło się ciemno. Jego oczy
były coraz mniej
widoczne i Madi uznała, że romantyzm i poezja, które w nich do-
strzegła, były złudą.
- Chciałem nie być draniem - powiedział łagodnie. - Chciałem
być tym rycerzem, po którym dostałem imię.
Zaparło jej dech. Kiedyś wydawało się jej, że on się jej po-
doba i że jest w niebezpieczeństwie. Ale niebezpieczeństwo wiąże
się z kłopotami i zagrożeniem. Tymczasem znajdowała się w środku
czegoś, od czego nie umiała się uwolnić. Bała się, że nie będzie
mogła nigdy się wycofać.
Zacisnęła pięści, walcząc z chęcią dotknięcia go, walcząc z
tkliwością i bólem. Teraz, w tym momencie chciała, żeby był w niej,
żeby czuła się z nim zespolona. Nie dbała o to, gdzie się znajdowali,
że ktoś mógł ich widzieć. Nie przejmowała się konsekwencjami.
Ta prawda ją przeraziła, ale to było kwilenie w porównaniu
do ogarniających ją uczuć.
- Rycerz w lśniącej zbroi, idący przez życie z dumą i hono-
rem - powiedziała. - Piękne pragnienie.
R
S
- Tak. - Ujął jej twarz w dłonie, kciukiem delikatnie wo-
dząc po wargach. - Moja matka wierzyła w rycerzy w lśniących
zbrojach, wierzyła, że pewnego dnia spotka jednego z nich.
Madi czule wtuliła się w niego.
- Moja matka też w nich wierzyła. Zbyt późno
zdała sobie
sprawę, że to iluzja, a jej marzenia są jak więzienie.
Zanurzył dłonie w jej włosach.
- Ty znalazłaś pracę w organizacjach charytatywnych, ale
czego chciałaś?
Zamknęła oczy, czuła natłok myśli. Wybory: za i przeciw,
lepiej, gorzej. Otworzyła oczy, wyprostowała się i powiedziała:
- Wszystko, czego kiedykolwiek chciałam, to miłość i czu-
łość.
Położył ręce na jej ramionach, po chwili przesuwając je w
dół, aż napotkał dłonie.
- Chodź.
Splatając ręce, poprowadził ją do wody. Było chłodno, ale
nie czuła tego. Zmysły nie odbierały takich wrażeń. Całą świado-
mością chłonęła zapach soli w powietrzu, kolory zachodzącego za
horyzont słońca... Każde muśnięcie skóry Lance'a. Stała się świa-
doma swego ciała jak nigdy przedtem. Jego doskonałości, cudu stwo-
rzenia, piękna kobiety i mężczyzny.
Zatrzymali się, nim woda sięgnęła im do pasa. Już byli mo-
krzy od fal, rozbijających się o nich po drodze do brzegu. Bez
słowa zwrócili się do siebie.
Plaża opustoszała. Było za późno na opalanie, za wcześnie na
spacery. Byli zupełnie sami.
Mięśnie Madi napięły się do ostatnich granic, ale ciągle nie
R
S
miała odwagi go dotknąć, przytulić.
Dłońmi lekko dotykał jej piersi.
- Nie pasujesz do moich planów.
Delikatnie pieścił jej sutki, by po chwili znów dotykać ca-
łych piersi, a potem objąć szyję, zanurzając ręce we włosach.
- Więc co zrobisz?
- Nie wiem.
Dotknęła go z zachłannością, jakiej nie doświadczyła
nigdy wcześniej. Jak gdyby coś takiego już nigdy nie miało się
powtórzyć, a jedynym następstwem mógł być żal. Oplotła go
ramionami, przytulając do siebie. Był twardy z pożądania. Jej
sutki dotykały jego piersi.
- Nie chcę wiedzieć - powiedziała. - Jeszcze nie. Pocałuj
mnie, Lancelocie Heathcliffie Alexander. Pocałuj mnie teraz.
Pochylił się nad nią, oddychając ciężko z pożądania. Jej usta
były otwarte i gotowe. Ich języki spotkały się.
Kiedy tulił ją do siebie, doznał identycznych, jak za
pierwszym razem, wrażeń - uczucia oddania i bezsilności w
jej pocałunku. To go jeszcze bardziej podnieciło. Zaplątał pal-
ce w jej włosy i zastanawiał się, czy byłby w stanie pozwolić
jej odejść.
Madi oplotła jego nogi swoją. Smakował jak słona woda i
lody. Jego skóra była gorąca pomimo zimna wody. To poczu-
cie przynależności było nowe i pierwsze, pożądanie miało nie-
znaną siłę. To ją przestraszyło. Nigdy nie bała się myśleć o
przyszłości, nie bała się samotności, ale teraz, czując tak dużo,
pragnąc tak mocno, miała zbyt wiele do stracenia. Zanurzyła
ręce w jego włosy i jeszcze żarliwiej oddawała pocałunki.
R
S
Fala, większa od ostatniej, rozbiła się o nich. Unieśli się, ale
nie stracili równowagi. Madi zaczerpnęła powietrza, a Lance cało-
wał jej policzki i szyję. Przytulał ją, a ona słyszała jego oddech,
bicie serca. Rozluźniła palce, głaskała go po włosach.
- Twoje włosy są i srebrne, i blond. - Głos ochrypł od
namiętności.
- Zawsze takie były. - Odetchnął głęboko. - Matka mówiła,
że to pasuje do zbroi.
Madi położyła ręce na ramionach, strzepując kropelki wody.
- Nigdy nie żałowała.
- Jestem tego pewien.
- To cudowne. - Podniosła głowę i popatrzyła na niego. -
Myślę, że moja matka żałowała wszystkiego. Ciągle żałuje.
- A co z tobą, Madi? Czego ty żałujesz?
Spuściła oczy. Żałowała, że się nie kochali, że nie
mogli się połą-
czyć. Podniosła wzrok.
- Myślę, że teraz ciebie.
- Tak. - Przeciągnął kciukiem po jej ustach. -Tak, wiem. -
Opuścił ręce, cofnął się o krok. - Powinniśmy iść.
- Tak.
Nadszedł czas na racjonalne refleksje, na początek wyrzutów
sumienia. Smutek i żal przeszywały ją całą. Próbowała o tym za-
pomnieć.
- Chciałabyś coś zjeść po drodze do domu? - zapytał.
Nagle zrobiło jej się zimno i ciężko na duszy. Skuliła się. Po-
kręciła głową.
- Nie. Zjadłam dużo lodów.
Podtrzymywał ją za łokieć, żeby nie potknęła się w wodzie.
R
S
Na plaży wzięli prysznic i ubrali się. Droga powrotna upłynęła w
milczeniu.
Madi patrzyła z ukosa na kąciki oczu Lance'a. Chciała wie-
dzieć, o czym myślał. ,,Albo nie" - zdecydowała. Jej własny żal
był trudny do zniesienia, jego - dobiłby ją.
Było jeszcze wcześnie, gdy odprowadził ją do drzwi. Wyjęła
klucze z plażowej torby, spojrzała na niego i zadała pytanie, które-
go nie powinna była zadać. Nie była gotowa na koniec tego week-
endu ani na nadejście nocy.
- Chciałbyś wejść?
Lance, włożywszy ręce w kieszenie, przyglądał się jej
przez dłuższą chwilę.
- Nie mogę. Mam coś do zrobienia.
- Och. - Obracała w rękach klucze. Czuła się strasznie głu-
pio.
- To był udany weekend, od dawna nie bawiłem się tak do-
brze.
- Ja też.
Dotknął jej policzka, tylko raz.
- Muszę działać zgodnie z moim planem.
Wiedziała, co przez to rozumiał - działanie zgodne z planem
to znalezienie żony, stworzenie małej, doskonałej jednostki rodzinnej.
Nie powinno to mieć znaczenia, nie powinno ranić. A bolało jak pchnię-
cie nożem.
Wzruszyła ramionami, okazując lekceważenie.
- Poszukiwania pani Alexander? Powodzenia.
R
S
Lance zaklął cicho. Nie był pewien, dlaczego jej słowa ziry-
towały go.
- Zabieram ją na spacer, żeby zobaczyła żółwia.
Ze złości o mało nie eksplodowała, palce zamarły
na kluczu. Starała
się nie dać tego poznać po sobie.
- Myślałam, że jesteś bardziej oryginalny, Lance. Zacisnął
szczęki.
- Co to znaczy?
- Spacerki. Na pewno będę się trzymać z daleka od plaży.
Złapał ją za ramię.
- Nasz spacer wchodził w zakres obowiązków.
- Ten, na który zaraz pójdziesz, też jest służbowy. - Wśliznę-
ła się do środka. - Dobranoc.
Stał, patrząc na zamknięte drzwi. Przecinając trawnik, ru-
szył do siebie.
Dlaczego ją okłamał?
Otworzył drzwi, zdenerwowanie trochę ustąpiło.
Powinien umówić się na randkę. Znalazłby wiele odpowied-
nich kobiet, ale każdą z nich porównywał do Madi... i każda wy-
padała tak blado. Westchnął i zapalił światło. Musiał skłamać, po-
nieważ ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było zostawienie jej, a przy
niej zapominał o życiowych planach, wdając się w zwariowany ro-
mans z zupełnie nieodpowiednią osobą.
Musiał kłamać, ponieważ stanął w obliczu ogromnego nie-
bezpieczeństwa i potrzebował czasu, żeby obmyśleć drogę wyj-
ścia.
R
S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Jak wspomniałam, proponuję cztery główne imprezy na
nadchodzący rok. Jedną na każdą porę roku. - Madi uśmiechała się
do członków Rady Nadzorczej, skrupulatnie dopilnowując, aby
napotkać wzrok każdego z nich.
Wzroku Lance'a z premedytacją unikała.
Minęło kilka dni, kiedy życzyła mu dobrej nocy przy swoich
drzwiach. W tym czasie Madi rozpamiętywała jego arogancję, fakt,
że ją zostawił, rzucając się prosto w ramiona innej kobiety. Pomimo
jawnego zlekceważenia czuła, że jest w stanie przestać o nim my-
śleć.
- Zarówno wyścigi, jak i regaty - kontynuowała, udając, że jej
myśli są dokładnie tym zajęte - są doskonałymi konkurencjami na
wiosnę. Ludzie od reklamy będą nosili szarfy z napisami: ,3ieg dla
żółwia". W zimie, ze względu na pogodę, powrócimy do golfa.
Oczywiście, ognisko na zakończenie byłoby niezłym pomysłem.
Można jeszcze pomyśleć o tańcach.
Lance przyglądał się jej. Czuła to, czuła, że żądał, aby spoj-
rzała na niego. Wyprostowała się. ,,Nie pójdzie ci ze mną łatwo!"
Uśmiechnął się leciutko. Celowo wywierał na nią presję.
Cholerny facet! Przełknęła ślinę, życząc mu, żeby rozstąpiła się
ziemia i pochłonęła go. Kontynuowała, nie tracąc rezonu:
- Następna impreza przy końcu października.
Opracowałam scenariusz na cały tydzień dla wszystkich
członków rodziny. Motywem wiodącym będzie ochrona środowi-
ska. Forma prosta, odpowiednia dla małych dzieci. Sprzedawane
R
S
będą karnety i bilety na poszczególne imprezy. - Włożyła ręce w
kieszenie bawełnianej bluzy. - Dla dzieci planuję wyścigi i „na-
wiedzony dom". Dla nastolatków i dorosłych - bieg z przeszko-
dami. Dobry byłby także bal przebierańców połączony z zabawą
w detektywów. Już skontaktowałam się z właścicielem jednego z
miejscowych statków patrolowych. Są gotowi wypożyczyć go
nam na tę okazję.
Członkowie Rady Nadzorczej uśmiechali się i kiwali głowa-
mi z aprobatą, jedynie twarz Lance'a nie wyrażała niczego. Praw-
dopodobnie czekał, aby dowiedzieć się, co zadecydowała w spra-
wie wieczorowej gali.
- A teraz o wydarzeniu otwierającym sezon, które powinno
być zorganizowane najszybciej, jak to możliwe. - Spojrzała wy-
zywająco w oczy Lance'a. - Opracowałam wariant tradycyjnej
gali, tyle że na plaży. Obowiązywać będą stroje plażowe, a organi-
zatorzy przy wejściu będą rozdawać czarne krawaty. Rozstawimy
plażowe kosze. Muzyka w stylu reggae - coś wyspiarskiego. Re-
stauracje poprosimy o zaopatrzenie w żywność i przysłanie kilku
kelnerów. -Odetchnęła głęboko. - Chciałabym bardziej szcze-
gółowo omówić tę kwestię, proszę więc o pytania i komenta-
rze.
Pół godziny później, gdy Madi, uśmiechając się do
członków
Rady, zbierała swoje rzeczy, podszedł Darnell, zapraszając ją
na drinka.
Bezwiednie spojrzała w kierunku Lance'a. Właściwie nie
mogła odmówić, a oceniając wyraz jego twarzy, stwierdziła, że on
również nie zamierzał tego robić. Podszedł do niej.
- To co, nie masz randki? - zapytała, zamykając z trzaskiem
R
S
aktówkę.
Roześmiał się, opierając o biurko.
- Miałem mieć, ale odwołałem. Przede wszystkim nie mo-
głem nie skorzystać z twojej propozycji.
Madi zwalczyła ukłucie irracjonalnej zazdrości.
- Usłyszałeś już, co miałam do powiedzenia, więc biegnij
do pani Alexander.
- Mam cię zostawić z tymi ponurakami? Nic z tych rze-
czy.
Nie zdążyła wyrzucić z siebie ciętej repliki, gdy znów znala-
zła się w towarzystwie Darnella.
- Madison, kochanie, wspaniałe pomysły. Naprawdę, czysty
geniusz.
Zwróciła się do niego, tymczasem Lance zaczął rozmawiać z
kimś z Rady. Odsiecz przyszła w samą porę.
- Darnell, tak się cieszę, że ci się podobają. Jestem zado-
wolona z siebie.
- Powinnaś. Muszę powiedzieć, że czuję się jak bohater, bo to
ja cię wynalazłem. - Nachylił się nad nią. - A jak się dogadujesz z na-
szym dyrektorem? Czyż nie jest sztywniakiem, tak jak cię przestrzega-
łem?
Madi kątem oka spojrzała na Lance'a. Był sztywniakiem w
każdym calu, konserwatywnym biznesmenem, jak pomyślała o
nim przy pierwszym spotkaniu, jak opisał go Darnell. A jednak
poruszył jej serce, czego nie czuła przy żadnym innym mężczyź-
nie.
Jak mogłaby coś podobnego wyznać Darnellowi Peabody?
Madi uśmiechnęła się do starszego mężczyzny, mając nadzieję, że
R
S
wypadło to lekko i niedbale.
- On zdecydowanie wie, czego chce.
- Przechwyciłem kilka dziwacznych ploteczek na wasz temat.
Macie ze sobą na pieńku?
- Można tak powiedzieć - mruknęła, przypominając sobie
uściski, gorące pocałunki. - Ale to nic poważnego - dodała szyb-
ko.
- Oczywiście, kochanie, na tobie można polegać.
Madi dostrzegła powątpiewający błysk w jego
oczach i wzięła
go pod rękę.
- Opowiedz mi o miejscu, do którego idziemy.
Zignorował jej prośbę.
- Słyszałem, że on idzie z nami. A to ciekawostka, nigdy
wcześniej tego nie robił. Dziwne, nie?
- Niezupełnie - powiedziała żartobliwie. - Prawdopodobnie
chce mieć pewność, że nie zrobię nic złego podczas jego nie-
obecności.
- Na pewno o to chodzi - stwierdził, ale jego ton nie wskazywał,
że dawał wiarę chociaż jednemu słowu. -Idziemy do małej kawiarenki
„Drzewko Kokosowe". Cudowne, cudowne miejsce. Zakochasz się w
nim.
Barek miał wyplatany z trawy dach, podtrzymywany przez
pale. Przy stolikach było tłoczno, ale soki
owocowe smakowały
wspaniale, a sceneria zachwycała niepowtarzalnością.
Madi, trochę zrelaksowana, obserwowała Lance'a, który sie-
dział o kilka krzeseł od niej, przez cały czas z kimś rozmawiając.
Tak, Madi czuła się odprężona,, dopóki wszyscy nie zaczęli
znikać. Pierwszy Darnell - w poszukiwaniu miłości i romansu.
R
S
Później Patricia - musiała zwolnić niańkę do dziecka, Jed i Nelson
mieli randki, Julia - spotkanie w interesach.
Została sama... z Lance'em. Madi rozejrzała się wokoło w
osłupieniu. Przed chwilą oprócz nich było tu pięć osób, teraz zo-
stali sami.
Sięgnęła po teczkę. Najwyższy czas, żeby odejść.
- To by było na tyle.
Lance położył dłoń na jej dłoni.
- Chciałbym omówić z tobą zamierzenia na przyszły tydzień.
- Zamierzenia? - powtórzyła, gapiąc się bezradnie na jego
rękę.
- Jesteś zaskoczona. Przecież umówiliśmy się, że chcę znać
twoje zamierzenia krok po kroku.
- Ale... - Przełknęła ślinę, z trudem się koncentrując. - My-
ślałam, że chcesz wiedzieć wszystko tylko na etapie projektu. Ten
już powstał. Następny etap prac jest w proszku - powiedziała naj-
dobitniej jak tylko możliwe. - Na razie nie ma o czym dyskutować.
Dużo papierkowej roboty i spotkań.
Przeciągnął, prawie nie dotykając, kciukiem po jej ręce.
- Podoba mi się nowy pomysł na galę. W gruncie rzeczy
wykazałaś wiele pomysłowości. Krok poza rutynę.
- Dziękuję. - Zmusiła się, żeby patrzeć na niego i ignorować
falę gorąca. -Mówiłam ci, że jestem dobra.
- Mówiłaś.
Przypatrywał się jej ustom. Oddech miała coraz płytszy. Po-
myślała, że jego zielone oczy są ciemniejsze niż zwykle. Nazwała
się idiotką.
- Ale twoja praca jest wykonana w połowie - mówił - i jako
R
S
dyrektor Stowarzyszenia mam obowiązek brać udział w tak wielu
zebraniach i posiedzeniach, jak to możliwe.
Zabrała rękę. Nie zostawiał drogi odwrotu. Po raz pierwszy
zdała sobie sprawę, że powinna zerwać tę znajomość.
- Dobrze - powiedziała. - Dam ci „rozpiskę" i wystarcza-
jąco dużo czasu na wyznaczenie terminów dopasowanych do two-
jego kalendarza.
Zaczęła odsuwać krzesło.
- Dopóki jestem zajęty, możemy spotykać się wieczorami.
- Słucham?
- Żeby omówić szczegóły, które były poruszane beze mnie.
Przyglądała mu się przez chwilę, marszcząc brwi z niedowie-
rzaniem. Głos i wyraz twarzy miał niewinny, ale domyślała się, jakie to
„szczegóły" miał na myśli.
- To zbyt nieprzyzwoite, nawet jak na ciebie, Lance.
- Co?
- To, co powiedziałeś. - Splotła ręce na piersi. -
Wieczory, Lance, naprawdę?
- Zapewniam cię, ja niczego nie knuję. - Uśmiechnął się
występnie. - Oboje wiemy, że tamten wieczór był tylko wy-
padkiem przy pracy. Każde z nas chce innych rzeczy od życia
i ostatnią rzeczą, jaką bym zrobił, byłoby narażanie na szwank
naszych stosunków służbowych.
Nazwał to „wypadkiem przy pracy". Zmrużyła oczy.
- Naszych stosunków służbowych, Lance?
- Oczywiście. Stowarzyszenie na pierwszym miejscu.
Wydawało się, że mówi szczerze, a jednak...
- Rozmowy o planach i tym podobne. Myślę
R
S
o przyjęciu twojej oferty.
Madi w pamięci odtworzyła ofertę, jaką, bez słów, złożył
jej na plaży. Tę, przez którą wzięła tyle zimnych pryszniców.
- Przepraszam?
- Pomoc w znalezieniu mi żony - powiedział niewinnie. -
Mógłbym skorzystać z twojej intuicji.
- Och.
- A ty sądziłaś, że co miałem na myśli?
- Nic. Nie wiem, co miałeś na myśli. To wszystko.
Pokazała wszystkie zęby w uśmiechu. Musi się kontrolować.
- Więc, co o tym myślisz?
- O znalezieniu ci żony?
- Tak.
- Mówiłam ci już, że uważam twój plan za nie- i smaczny
i wyrachowany.
- Tak, ale nie proszę cię o rękę, ale o pomoc w znalezie-
niu kogoś odpowiedniego. - Puścił do niej oko, oparł się o stół i
wskazał przechodzącą kobietę.
Madi spojrzała - kobieta miała marchewkowe włosy i nosiła
jaskrawo pomarańczowe spodnie. Popatrzyła na niego z niedowie-
rzaniem.
- Naprawdę, Lance, żartujesz sobie. Wyglądał na tragicznie
rozczarowanego.
- Nie? Dobrze, a tamta?
Ta była słodką blondynką, śmiała się perliście.
- Popatrz niżej, Lance. Ona jest w ciąży.
- Och. - Spojrzał znowu na Madi. - Nie mam nic przeciwko
temu. Myślisz, że ona jest mężatką?
R
S
Madi przewróciła oczami.
- Spodziewam się. Westchnął.
- A jak ta?
„Ta" była brunetką ubraną w bardzo kosztowny kostium,
nosiła drogą biżuterię.
- Ona jest zbyt elegancka i bogata.
Odsunęła krzesło, zabrała teczkę, obiecując sobie,
że tym razem już
nic nie może jej zatrzymać.
- Proponuję ci kogoś szczerego i otwartego. Im więcej tych cech,
tym lepiej. Kobieta innego gatunku nigdy nie dopasuje się do twojego
nonsensownego planu. Po informuję cię o efektach poszukiwań. Do-
branoc.
Odeszła. Dzięki Bogu, zdobyła się na to, choć przez
chwilę
chciała prosić Lance'a o powtórną możliwość zdawania egzaminu.
- Przyniosę sobie jeszcze herbaty - powiedział Lance wsta-
jąc. - A ty chcesz coś?
- Nie, dzięki.
Minęły cztery tygodnie od zebrania Rady. W tym czasie spo-
tkali się tylko dwa razy. Cierpiała, nie widząc go, traciła czas na
snucie bezsensownych marzeń, a mimo to czuła się uwolniona.
Uwolniona, gdyż będąc z nim, nie potrafiła trzeźwo myśleć i
swobodnie oddychać.
Dzisiejszego wieczoru odczuwała podobnie, ale musiała
przyznać, że było to miłe. Upatrywała w tym niebezpieczeństwo.
Być może dlatego, że on czuł się bardzo swobodnie, niedbale prze-
chadzając się po pokoju. A może niebezpieczeństwo wynikało z
faktu, że ostatnie dwa spotkania nie zaowocowały żadnym wyda-
R
S
rzeniem?
„Właściwie nie było to prawdą" - myślała, przypominając
sobie pierwsze spotkanie.
Umówili się w Stowarzyszeniu, żeby omówić posiedzenia i
narady, na których nie było Lance'a. Mieli już wychodzić, gdy
nagle w drzwiach ukazała się Jenny. Wyglądała bardzo źle.
- Och-jęknęła.
Spojrzeli na nią, zaniepokojeni.
- Co się stało?
- Myślę, że nadszedł czas.
Madi zbladła.
- Dziecko?
Jenny położyła rękę na brzuchu.
- Będę rodzić.
- Jesteś pewna? -Lance wstał i podszedł do niej.
- Tak. - Pojękiwała. - To się nie może teraz wydarzyć, Ric-
ka nie ma w mieście. Co ja zrobię bez partnera?
Madi wydało się, że „partner" to osoba mająca Jenny pod
opieką od kilku dobrych miesięcy.
- Masz numer telefonu, pod którym można go złapać? Za-
dzwonimy do niego i...
- On nie zdąży. Chodziliśmy razem na wszystkie zajęcia, mie-
liśmy wszystko opracowane, co ja teraz pocznę?
Lance otoczył ramieniem zbolałą kobietę.
- Ja go zastąpię. Wcześniej byłem partnerem Lamazy. Nie
martw się, wszystko będzie dobrze.
„Partnerem Lamazy - zastanawiała się Madi - Lance?"
Osłupiała, wyszła za nimi. Nie przypuszczała, że był w stanie jeszcze
R
S
czymś ją zaskoczyć. Znowu udowodnił, że się myliła.
Pięć godzin później Lance wyszedł z izby przyjęć. Wyglądał
na wyczerpanego. Madi podbiegła do niego.
- W porządku. - Pomasował się po skroniach. -To chłopiec.
- Chłopiec - powtórzyła. Coś złapało ją za gardło. - Tak jak
chciał Rick.
- Telefonowałaś do niego?
Skinęła głową, z wysiłkiem przełykając ślinę.
- Jedzie tutaj. - Przycisnęła ręce do piersi. - Niebyło mnie w
domu, kiedy Tina poszła do szpitala. Jak to było, Lance? To znaczy,
czy Jenny się bała? Czy to bardzo boli? Objął ją, uśmiechając
się.
- Tak i jeszcze raz tak - powiedział łagodnie. -Ona jest
dzielna. Zapomniała o bólu, kiedy zobaczyła dziecko.
- Och. - Spojrzała na niego, mając wrażenie, że serce pęknie
jej z rozczulenia. - Gdzie nauczyłeś się asystować przy porodach?
W ogóle nie byłeś przestraszony, a ja myślałam, że zemdleję. Ciągle
mi słabo.
Chwycił koniuszki jej włosów.
- Zrobiłem to po raz pierwszy dla przyjaciółki. Chcesz pójść
na górę, do noworodków?
- Lepiej nie.
Lance zignorował odpowiedź, poszli na oddział. Przytulał ją
mocno i przez chwilę czuła się, jak gdyby to ona była matką nowo
narodzonego dziecka, a Lance - mężem i ojcem.
Potrząsnęła głową i ściągnęła brwi. Takie pomysły mogły
mieć nieobliczalne konsekwencje.
- Nad czym tak myślisz?
R
S
Zaskoczona podniosła głowę. Lance stał w drzwiach. Wysiliła
się na uśmiech.
- Nic takiego. Drobiazg.
- Wątpię. - Podszedł od niej. - Powiesz mi, co cię tak zasępi-
ło?
- Takie tam przemyśliwania na temat imprezy na początek
sezonu.
Przyglądał się jej z uwagą. Przed chwilą jej twarz
była pełna
wyrazu i pragnień, teraz stała się obojętna, mówiła nonszalanckim
tonem. Wróciła do normy. Pogodził się z tym.
- Wygląda na to, że wszystko idzie dobrze. -Wskazał na
rozrzucone po podłodze papiery. - Z tego, co się zorientowałem,
powinnaś być gotowa w ciągu kilku tygodni.
- Tak - potwierdziła.
Za dwa tygodnie w ogóle nie będzie musiała spotykać Lanc-
e'a. Przypomniała sobie, że jej urodziny wypadały dokładnie w
dzień „plażowej" gali.
- Madi, czy masz jakieś kłopoty z galą? - zapytał z niekła-
manym zainteresowaniem.
- Nie, sprawy mają się wspaniale - powiedziała, przeciągając
palcami po serwetce. - Jestem tylko trochę roztargniona. To
wszystko.
- Mam nadzieję, że to z mojego powodu.
Wyciągnął się na podłodze. Włosy opadały mu na
czoło, usta promieniały leniwym, radosnym uśmiechem, był
diabelnie deprymujący. „Prędzej kaktus wyrośnie mi na dłoni, niż
przyznam się do tego" - pomyślała.
- Wybacz.
R
S
- Jestem do głębi zraniony.
- Akurat.
Przeciągnął palcem po jej ręce.
- Słyszałem, że byłaś na kilku patrolach.
- Na kilku misjach ratowniczych także - odparła.- W gruncie
rzeczy stałam się trochę nałogowcem
jeżeli chodzi o żółwie. Za-
częłam oznaczać gniazda, robić opisy. Nasze gniazdo ma się do-
brze.
Natychmiast pożałowała swoich słów. Wprowadzały nastrój
intymności, a intymność była ostatnią rzeczą, jakiej by sobie ży-
czyła.
Przez chwilę nie miał zamiaru niczego komentować.
Uśmiechnął się ironicznie.
- Nasze gniazdo, Hollywood? Zirytowana potrząsnęła głową.
- Rycerz nie zachowywałby się w ten sposób.
- Moja zbroja jest dzisiaj trochę przykurzona. - Położył się
przy niej. Oczy mu błyszczały. - Obudziły się wspomnienia, nie-
prawdaż?
Wspomnienia natarczywych, niecierpliwych ust, jej serca bi-
jącego jak oszalałe, jej zmysłów łaknących każdego dotyku, jego
smaku.
Potrząsnęła głową dla otrzeźwienia.
- Masz rację, nigdy nie zapomnę mojego pierwszego żół-
wia.
- Tu mnie masz.
- A jak tam przebiega polowanie na żonę? - zapytała szyb-
ko, uniemożliwiając dalszy rozwój niewygodnego tematu.
Lance zdumiał się treścią i formą pytania.
R
S
- Co ci przyszło do głowy?
- Rozumiesz, jesteśmy przyjaciółmi. - Posłała mu najbar-
dziej przymilny uśmiech. - Jestem... zainteresowana. To wszyst-
ko.
„Przyjaciółmi? Tak, racja" - myślał. Zachowywała się tak, że-
by zachować dystans i być zawsze w pogotowiu. Nie powinien się
naprzykrzać, nie miał prawa, ale nie naprzykrzał się od czte-
rech tygodni i to było dla niego piekłem.
- Jeśli cię to naprawdę obchodzi, mam dwie kandydatki i
chciałbym, żebyś je oceniła.
Madi zacisnęła pięści, wmawiając sobie, że to ją nic nie
obchodzi. Przyczaiła się, nie wiedząc dokładnie, jak wyjść na-
przeciw temu wyzwaniu.
- Jasne, cudownie.
Lance podparł się na łokciu. Miał nadzieję, że to, co po-
wie, zabrzmi szczerze.
- Marylin jest jednym z moich najlepszych handlowców.
Jest bystra, pracowita...
Madi przerwała mu:
- Zły pomysł. Jeśli umawiasz się z pracownikiem, ścią-
gasz sobie na głowę wszystkie możliwe kłopoty.
- Och.
Pomimo rzeczowego tonu w oczach zapaliły jej się
ogniki, policzki zaróżowiły. Powstrzymał się od wzięcia jej w
ramiona.
- Poza tym, Stephanie, główna sekretarka firmy,
dwa razy rozwiedziona i...
Madi zmitygowała go.
R
S
- Daj sobie z tym spokój, Lance. Ty chcesz małżeństwa
na zawsze, a ona ma już dwa nieudane za sobą. Przyzwycza-
jenie jest drugą naturą człowieka.
- Oba rozwody wynikły z winy tych facetów. Madi spoj-
rzała na niego. Wyglądał na ogromnie rozczarowanego.
- W porządku, a co powiesz o Toni? Ma dwadzieścia czte-
ry lata...
- Za młoda - ucięła.
- Jest dojrzała, jak na swój wiek. Madi pokręciła głową.
- Lance, bądź realistą, dobijasz czterdziestki. Przestał wpa-
trywać się w jej usta.
- Prawda, ale musisz przyznać, że ona ma jeszcze
wiele lat na macierzyństwo.
Gdzieś w środku poczuła skurcz. Zeskoczyła z tapczanu, za-
brała naczynia i zaniosła je do kuchni. Odkręciła zimną wodę.
- Powiedziałem coś, co cię rozzłościło?
Poszedł za nią. Nie odwróciła się.
- Nie sądzę, żebym chciała mieć cokolwiek więcej wspólnego
z twoim szalonym planem. - Podstawiła naczynia pod strumień lo-
dowatej wody. - Z początku to było zabawne, mam na myśli, że cała
sprawa nie wydawała mi się tak żałosna... ale nie czuję się z tym
dobrze. Nie powinnam brać udziału w czymś, w co nie wierzę,
nawet jeśli to żart.
Przysunął się o krok.
- Ty zaczęłaś.
- Wiem, to mój błąd. Ja...
- O co ci naprawdę chodzi?
Podszedł i położył ręce na jej karku. Mięśnie miała twarde,
R
S
zaczął je rozmasowywać.
- Powiedz coś, Madi.
- O nic mi nie chodzi i nie ma o czym rozmawiać. - Zakręciła
kran, odwracając do niego głowę. - Powiedziałam ci, co czuję i
myślę. Jeśli nie możesz tego zaakceptować...
- Teraz ty żartujesz, Madi. Nigdy nie okazujesz emocji. -Ujął
jej zlodowaciałe dłonie. -Mój komentarz na temat dzieci był aż tak
straszny? Dlaczego, Hollywood? Chcesz mieć dzieci? Czy jest
jakaś przyczyna, że nie możesz ich mieć?
Wyszarpnęła ręce.
- Powiedziałam ci wcześniej, nie planuję wychodzić za mąż.
- Nie o to pytałem.
Odsunęła się od niego, wściekła, że tak łatwo dała się rozszyfro-
wać, że nie potrafiła umiejętniej ukryć myśli.
- Chcę, żebyś stąd wyszedł, Lance.
„Zrób, o co prosi - powiedział sobie Lance. - Powiedz do-
branoc i nie oglądaj się." Pokręcił głową. Nie mógłby. To, co po-
wiedziała, nie miało nic wspólnego z tym, co myślała. Wszystkie
jego „powinności" nie mogły być porównane z tym, co czuł.
- Od czego uciekasz, Madi? Ode mnie? A może jest coś in-
nego, jakieś zobowiązanie?
- Nie uciekam - powiedziała twardo, spoglądając przez ra-
mię. - Prosiłam, żebyś wyszedł. Omówiliśmy galę, pojedliśmy i
pogadaliśmy. Czas na ciebie.
- Więc chcesz udawać, że nie robię na tobie wrażenia, że nie
chcesz być w moich ramionach?
Zacisnęła powieki.
- To, co mówisz, jest tak samo głupie, jak twój plan.
R
S
- Naprawdę? - Jeszcze raz wziął ją za ręce i przyciągnął do
siebie. - Ja tak nie uważam. Myślę, że chcesz mnie mieć dla sie-
bie.
- Naprawdę powinieneś zastanowić się nad poszukaniem
fachowej porady dla rozwiązania tego...
- Ponadto podejrzewam, że wcale nie chcesz zostać sama.
Chcesz, żebym został z tobą. - Obniżył głos. - Chcesz, żebyśmy
się kochali.
Krew uderzyła jej do głowy, zrobiło jej się słabo. Walcząc z
emocjami, uniosła podbródek i przymknęła oczy.
- Jesteś arogancki, wyrachowany i zakochany w sobie. Nie
chciałabym cię, nawet gdybyś był jedynym mężczyzną na świe-
cie.
To było jak grom z jasnego nieba. Wiedząc, że nadszedł naj-
wyższy czas, aby zakończyć rozgrywkę i zostawić tę fascynującą
kobietę, przycisnął ją do siebie.
- Udowodnij to - mruknął.
Madi wściekle odpychała go od siebie. Nie puścił jej, a ona
nie zastanawiała się - dlaczego. Mogła się bronić, ale jej usta, jej
język domagały się więcej. Po chwili nawet jej zdradzieckie ręce
wpiły się w niego, ciało przylgnęło. Wzdrygnęła się. Jakim sposo-
bem ten człowiek mógł złość zamienić w namiętność w ciągu
kilku sekund? Jak sprawił, że czuła się taka łagodna i bezpieczna?
Wszystko wymknęło się spod kontroli.
Madi zesztywniała na myśl o tym. Była tak blisko zrobienia
życiowego błędu - błędu, który byłby nieustannie powtarzany. Nikt
nie mógł jej pomóc, tylko ona sama.
Zebrała całą siłę woli i odepchnęła go. Dysząc
R
S
spojrzała mu w oczy.
- Proszę, wyjdź. Teraz.
Lance oddychał płytko i nierówno.
- Widzę, że ciągle uciekasz.
Zacisnęła ręce w pięści.
- A co z tobą? Od czego ma cię uchronić twój racjonalny,
wyważony plan? Od prawdziwych emocji? Od głosu serca? - Pod-
niosła głowę. - Albo może od dobrego, staroświeckiego bólu? Nie
możesz skrzywdzić, jeśli nie kochasz, zgadza się, Lance?
Słowa trafiły w sedno. Zaklął.
- Wcześniej nazwałaś to żartem. Zgadza się. - Zabrał mary-
narkę z poręczy krzesła. - Tymczasem, Muldoon.
Patrzyła za nim, oczy napełniały jej się łzami. Splotła ręce
na brzuchu. Drzwi trzasnęły. Żart To było jej słowo. Ale żarty są
po to, by rozśmieszać.
Nie była ubawiona. Być może już nigdy nie będzie się śmiać.
Zrobiła najgłupszą rzecz, jaką tylko można sobie wyobrazić
- zakochała się w nim.
R
S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
„Sto lat, sto lat..."
Madi uśmiechnęła się blado do gońca i przyjęła przysłany
dla niej bukiet baloników. Cicho zamknęła i drzwi i oparła się o
nie.
Trzydzieści. Trzy i zero. Jak bardzo takie dwie nieszkodliwe
liczby mogły stać się niepokojące, gdy razem oznaczały wiek. Zmarsz-
czyła czoło. Wczoraj miała dwa i dziewięć i było to dla niej bardzo
wygodne. Tylko jeden dzień różnicy, a wydawało się, ze mogła sobie po-
zwolić na wiele więcej. O wiele więcej ustępstw.
Ściągnęła brwi. Poskrobała palcem po jednym z balo-
nów. Zaskrzypiał w odpowiedzi. Jej odbicie w kulistej po-
wierzchni przywodziło na myśl gabinet, śmiechu w wesołym
miasteczku.
Rozdrażniona, odwróciła twarz. Baloniki dostała od siostry,
szwagra i siostrzenicy. Matka przysłała ogromny bukiet egzo-
tycznych kwiatów. Na załączonej karteczce umieściła nazwisko
obecnego męża. Ojciec zapomniał.
Żadnych telefonów od starych, szkolnych kumpli, prezentów
od przyjaciół i kochanków, obietnic nieprzemijającego szczęścia -
nic z tych rzeczy, w które wierzyła.
Ale to jeszcze nie wszystko myślała, spoglądając na bukiet
ustawiony na stoliku. Lance przysłał kartkę z życzeniami miłego
spędzenia dzisiejszego wieczoru. Nic więcej nie mogło sprawić, iż
czuła się rozdwojona między radością i smutkiem... i tak samotna.
Łzy, nieodłączni towarzysze każdego wspomnienia o nim,
R
S
napłynęły do oczu i, wielkie jak groch, potoczyły się po policzkach.
„Cholerny facet, dlaczego musi być tak słodki? Dlaczego dzisiaj?"
Od ich ostatniego spotkania próbowała nie przyjmować do
świadomości prawdy. Gdy to zawodziło, próbowała udawać. W
końcu przyznała, że była zakochana w Lancelocie Heathcliffie
Alexander.
Oto cała historia.
Z jednym wyjątkiem - szukała drogi wyjścia. Co robić?
„Nic" - powiedziała sobie jasno, ignorując ból. Nic z tym
nie zrobi. Lance pójdzie swoją drogą, ona - swoją. Ona wiedziała,
co dla niej dobre, nawet jeśli serce nie było tego świadome.
Madi wytarła policzki. Po raz pierwszy w życiu rozumiała
położenie swojej matki i innych znanych jej kobiet. Miłość zagłu-
szała zdrowy rozsądek, usypiała instynkt samozachowawczy. Cier-
piała. Płonęła. Tonęła.
Uśmiechnęła się do swoich myśli. Nigdy nie przypuszczała, że
będzie chora z miłości. Teraz zdała sobie sprawę, że w przeszłości,
kiedy Tina lub jakaś przyjaciółka skarżyła się na tę przypadłość, ona
czuła się zdystansowana, nawet niepokonana. Madi Muldoon -
„stalowa kobieta".
Czuła się niepokonana, ponieważ wszystko, co kiedykol-
wiek czuła do mężczyzny, nie miało nic wspólnego ze światem
mężczyzn i kobiet, i złamanych serc. Nic tak naprawdę jej nie
poruszało.
Uczucie do Lance'a porażało od stóp do głów.
Madi przeszła przez przedpokój, weszła do pokoju gościnnego.
Przymocowała baloniki do stołu, rozejrzała się dookoła Trzcinowe meble,
jasne poduszki, dywan, dużo kwiatów i obrazów. Czyjeś rzeczy, czyjś
R
S
gust Jeszcze nazywała to domem. W każdym razie, domem na teraz.
Łzy znowu napłynęły do oczu. Poszła do kuchni, podeszła do
lodówki, gdzie na drzwiach wisiały zdjęcia Morgan. Fotografie
przedstawiały niemowlę zaciskające małe piąstki, uśmiechające się
do Tiny z zaufaniem i miłością.
Poczuła ból rozciągający się od brzucha po klatkę piersiową.
Poczuła metaliczny smak w ustach. Smak pożądania.
Odwróciła się tyłem do fotografii, zasłoniła dłońmi oczy.
Lance oskarżył ją o ucieczkę. Czy naprawdę uciekała?
Podróżowanie było jej stylem życia-rok tutaj, rok tam. Nie
było urodzinowych salw od przyjaciół, bo przeprowadzała się zbyt
szybko, żeby nawiązać bliskie znajomości. To nie oznaczało, że się
izolowała, że chciała coś ukryć.
Kilka lat temu dokonała wyboru. Wiedziała, co ją uszczęśliwi,
mało tego, wiedziała, co ją może zgnębić. Więc co z nią było
teraz?
Żachnęła się. To się musi skończyć. Nie była pierwszą zako-
chaną kobietą , nie pierwszą dopadniętą przez urodzinową melan-
cholię. Nie miała czasu na roztkliwianie się nad sobą. Dzisiaj od-
bywało się inauguracyjne przyjęcie.
Poszła się przebrać, żywiąc nadzieję, że Lance zdecydu-
je się zostać w domu.
Nie wiedząc, w jakich toaletach wystąpią zaproszeni go-
ście, Madi założyła prostą, czarną spódnicę i krótką, zawią-
zywaną, czarną bluzkę w stylu hawajskim. Nie przyozdabiała
się biżuterią, za to włosy zamotała w zabawny kok.
Wraz z przybyciem pierwszych osób przekonała się, że
R
S
w ubiorach panowała wielka dowolność, od szaleństwa do
konserwatyzmu, od przyzwoitości do frywolności.
Niestety, Lance wybrał frywolność. Madi odetchnęła
ciężko na jego widok. Ruszył w jej stronę. Czarny kostium
dojazdy na rowerze zakrywał wszystko i nic. Z krawatem
związanym na kokardę wyglądał jak rewiowy tancerz. Zrobiło
jej się gorąco, puls z lekka zwariował, powiedziała sobie, że
ma patrzeć jedynie na jego twarz i natychmiast przyłapała się
na penetrowaniu wzrokiem jego sylwetki. Chcia-fła go za to
udusić. Czy nie mógł założyć luźnych ispodni? Do tego zwy-
kłego, bawełnianego podkoszulka? Dobre byłyby czarne szor-
ty.
Spostrzegł ją i uśmiechnął się. Jej żołądek wykonał małą
woltę. Jak ma p r a c o w a ć przy jego boku p r z e z cały
w i e c z ó r ?
- Cześć, Hollywood.
- Lance. - Zebrała wszystkie siły, aby brzmiało to natu-
ralnie. - Nie było potrzeby, abyś przychodził wcześniej.
Ochotnicy i ja trzymamy pod...
- Chciałem.-Głos brzmiał bardziej szorstko niż zwykle. Powoli ba-
dał ją wzrokiem. - Pięknie wyglądasz.
Zlustrowała siebie, niepewność walczyła z zaskoczeniem.
Nigdy nie wątpiła w swoją aparycję, a teraz poczuła potrzebę po-
wtórnego zapewnienia. Posłała mu cudowny, jasny uśmiech.
- Dzięki. Ty też się wspaniale prezentujesz. Mu
szę cię przeprosić, jedna z ważnych osób...
Złapał ją za ramię.
- Dostałaś kwiaty?
R
S
- Tak. - Przełknęła ślinę. - Są urocze.
- To miałem na myśli. Powodzenia.
- Dzięki.
Zaczęła się wycofywać. Nie puszczał jej.
- Musimy porozmawiać, Madi.
Wydawało się, że palce płoną na jej skórze. Ignorując to,
popatrzyła mu w oczy.
- Jakieś problemy w związku z przyjęciem?
- Nie. - Obniżył głos. - Problem z nami.
„My." Serce zaczęło żywo bić na dźwięk tego słowa. Nie dopuści
do tego, nie dzisiejszej nocy.
- Później, Lance - mruknęła obiecująco. - Porozmawiamy
później.
Wyśliznęła się.
„Później" nadeszło z niespodziewaną szybkością. Madi stała
nad brzegiem oceanu, fale obmywały jej stopy, z tyłu odbywało się
wielkie sprzątanie. Wieczór przeszedł szybko i bez sensacji. Oboje z
Lance'em zajmowali się gośćmi, łagodzili małe napięcia. Nie roz-
mawiali więcej ze sobą.
Przez cały czas byli jak magnes i metal, przyciągali się wza-
jemnie. Czuła jego obecność. W tej chwili również była świadoma,
że się do niej zbliża. Zmęczenie dawało znać o sobie.
Zatrzymał się bardzo blisko, prawie mogli się dotknąć.
- Pełnia księżyca - powiedział.
- Tak - przytaknęła, nie odwracając się.
- Pomyślałaś sobie życzenie?
- Nie. - Lekko ruszyła głową. - Nie mam siły, nie dzisiaj.
- Przyjęcie było wielkim sukcesem - powiedział po chwili. -
R
S
Odwołuję wszystkie wątpliwości.
- Odwołujesz? Nawet na resztę roku?
- Tak.
- Lepiej uważaj, Alexander. Będziesz oskarżony o posia-
danie serca.
- Nie ma mowy. - Studiował jej zakłopotany profil, chcąc ją
dotknąć, czule pocieszyć, utulić w ramionach. Zamiast tego po-
wiedział: - Przykro mi z powodu naszego ostatniego spotkania.
Nie powinienem był być natrętny. Ze względu na moje plany nie
miałem prawa.
Madi zamknęła oczy. Po to przyszedł, żeby znowu być słodki.
Żeby być tym mężczyzną, który mógł kochać i być kochanym. Żeby
być tym mężczyzną, który nie istnieje, nie dla niej.
Otworzyła oczy i spotkała jego wzrok. Wyczytała w nim tro-
skę i opiekuńczość. I świadomość. Świadomość obiecującą na-
miętność - ślepą i dziką, wymykającą się spod kontroli, oferującą
nadzieję na niebo i kilka godzin zapomnienia. To, czego nie do-
świadczyła nigdy przedtem.
W tym momencie rzeczywistość przestała się liczyć. Wszystko,
czego chciała, to być absolutnie szczerą.
- Dzisiaj są moje urodziny - powiedziała wolno i łagodnie.
- Wszystkiego najlepszego.
- Skończyłam trzydzieści lat.
- Nie pytałem.
- Bardzo to rycerskie. - Zanurzyła palce u nóg głęboko w
piasek. - Ale mogłeś. Nie wstydzę się swojego wieku.
Dotknął lekko jej policzka. Nie mógł się powstrzymać. Od-
wróciła do niego zakłopotaną twarz.
R
S
- Jednak cię to nie uszczęśliwia - powiedział.
- Nie, jestem przerażona. - Położyła dłoń na jego dłoni. -
Chodź ze mną, Lance. Zostań ze mną tej nocy. Kochaj się ze
mną.
Zaskoczony, a równocześnie pragnący, przez moment wpa-
trywał się w nią, a później pokręcił głową.
- To nie jest dobry pomysł, Madi. - Czule dotykał drugiego
policzka. - Jesteś dzisiaj bezbronna, w potrzebie. Jutro będziesz
żałować tego i nas. Pragnę cię bardziej niż kogokolwiek przedtem...
Nie pragnę cię w ten sposób.
Ścisnęła jego palce, potem uwolniła i cofnęła się. Zebrała
wszystkie siły i patrzyła na niego.
- Prawdopodobnie myślisz, że mam doświadczenie z mężczy-
znami. Nie wyglądam na niewiniątko,
dziewicę. Nie zachowuję
się tak. Dodaj do tego fakt, że jestem dzieckiem aktorki, wycho-
wałam się w Hollywood, i już masz materiał na rozpustnicę. -
Popatrzyła mu prosto w oczy. - Dwóch mężczyzn, Lance. Po pro-
stu, dwóch.
- Madi...
- Nikt mnie nie miał na jedną noc, nie było... nieodpowie-
dzialności. - Odetchnęła głęboko. - Nie dzielę się sobą łatwo, w
żaden sposób.
Postąpił krok ku niej.
- Nie musiałaś mi mówić tych rzeczy, Madi. Nigdy nic sobie
po tobie nie obiecywałem, nie myślałem, że jesteś niebezpieczna.
Nigdy nie myślałem o tobie inaczej, jak o żywiołowej, interesują-
cej i ekscytującej kobiecie. Niepowtarzalnej, nietypowej.
- Musiałam ci powiedzieć - odparła - ponieważ chcę cię
R
S
przekonać. Potrzebuję cię tej nocy, Lance. Potrzebuję, żebyś mnie
objął, żebym czuła ciepło drugiego człowieka.
- A co z jutrem?
- Jutro będzie jak dawniej, będę pewną siebie, nieprzenik-
nioną Madi Muldoon. Jutro możesz znowu nazwać mnie Hollywo-
od. - Opuszkami palców dotknęła jego ust. - Ale dzisiaj pragnę,
żebyś mnie nazwał kochanką.
Jej dotyk był jak ogień.
- Co będzie z nami, Madi?
- Możemy powrócić do dotychczasowego sąsiedztwa i kole-
żeństwa. Oboje mamy plany i nie pasujemy do siebie.
Wzięła go za rękę, pocałowała wnętrze dłoni. Pieścił jej poli-
czek.
- Dzisiejsza noc mnie przeraża. Nie potrafię być sama.
Przeciągnął palcem po dolnej wardze. Zadrżała pod jego
dotykiem.
- Nie jestem bawidamkiem, Madi. Czy to mnie pragniesz,
czy...
- Nikogo więcej, Lance. - Słowa utknęły jej w gardle, te-
raz musiała powiedzieć rzecz najtrudniejszą. Wiele już z siebie
wyrzuciła. - Nigdy niczego, nikogo nie pragnęłam tak bardzo jak
ciebie. Nie mówię o obietnicach ani zobowiązaniach. Wiem, że to
nie dla nas. Tylko dzisiaj, Lance. Jedna noc namiętności, której nie
powinniśmy się poddawać, ale przed którą nie możemy się
obronić.
- A jeśli powiem nie?
- Wtedy poradzę sobie... sama.
Lance pochylił się do jej ust, smakując je, tuląc, ale ciągle
R
S
się wahając.
- Musimy tutaj skończyć.
- Tak.
Zrobiła ruch, jakby chciała odejść, zatrzymał ją. Dotknął
upiętych w kok włosów, opadły na kark. Zanurzając ręce w jedwabi-
ste fale, powiedział:
- Co byś powiedziała na to, że odkąd ciebie spotkałem, nie je-
stem w stanie patrzeć na inne kobiety, nie mogę skoncentrować się
na pracy, nie mogę spać?
Ucałowała kąciki jego ust.
- Powiedziałabym, że jestem zadowolona, że mia
ł
am nadzieję,
że będziesz cierpiał, pragnąc mnie. -Przytuliła się, zniżając
głos do szeptu. - Powiedziałabym, że dzięki temu czuję się sil-
na i bardziej pociągająca. Znowu musnął jej usta.
- Zanim spotkałem ciebie, mówiłem sobie, że na-
miętność nie jest ważna. Powiedziałem sobie, że w tym ukła-
dzie rzeczy atrakcyjność seksualna nie ma znaczenia i mogę
nad tym zapanować. Ty sprawiłaś, że byłem w stanie myśleć
tylko o kochaniu się z kobietą o włosach koloru karmelu, ko-
bietą pewną siebie i zupełnie nie z mojego światka.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - Badała jego twarz. -
Nie musisz absolutnie nic mówić.
- Ponieważ chcę, żebyś wiedziała, że czuję do ciebie
coś szczególnego, chcę, żebyś wiedziała, jak mocno mnie za-
uroczyłaś. Chcę, żebyś wiedziała, że mój plan utknął w mar-
twym punkcie, odkąd pocałowaliśmy się pierwszy raz.
„To nie jest miłość - myślała Madi - ale o włos od niej."
Stanęła na palcach i, dygocząc jak uczennica, przycisnęła usta
R
S
do jego ust. Śmiejąc się wyszeptała:
- Ruszajmy więc i przerwijmy ten zastój.
Wylądowali w jej mieszkaniu, być może dlatego, że Lance po
prostu szedł za nią.
Otworzył drzwi. Spojrzeli sobie w twarz.
Madi głośno przełykała ślinę. Lance się uśmiechnął.
- Taki jestem przerażający?
- Tak... Nie... Tak.
Przeciągnął palcem po jej policzku przez skroń do wło-
sów.
- Musiałem dojrzeć, żeby lubić cię w taki sposób.
Madi stała prosto, naprężona, wchłaniając ciepło emanujące z
jego palców, pozwalając mu przenikać całe ciało.
- Jaki to sposób? - odważyła się zapytać.
- Delikatny i ciepły... uzależniony. - Zmarszczyła brwi.
Kciukiem potarł o bruzdę, która utworzyła jej się na czole,
między brwiami. - Czy to aż tak źle być czasami uzależnio-
nym, potrzebującym?
Drgnęła, czując jego kciuk. Po chwili, odprężona, przy-
padła do niego, czując potrzebę dotykania go, poznania męskich
sekretów. Wodziła rękami po jego nagiej piersi, karku, plecach.
Jego ciało było inne niż jej, silniejsze, twardsze, o bardziej kan-
ciastych kształtach.
Pachniał solą, jak powietrze znad oceanu pomieszane z
potem. Smakowała go koniuszkiem języka, delektując się po-
woli. Smakował tak, jak pachniał.
- W dzień, kiedy wypłynęliśmy w rejs - szeptała, odchy-
liwszy głowę, zaglądając mu w oczy - tak bardzo tego chcia-
R
S
łam. Nie mogłam się skoncentrować, nie potrafiłam myśleć o
tym, co miałam robić. Dlatego tak na mnie krzyczeli.
Odetchnął głośno, gdy przesunęła niżej ręce.
- W każdym razie to nie ty się topiłaś. Rozwarła palce,
mięśnie pod nimi napięły się.
- Mówisz o bomie?
Wiedziała, że była bardzo kobieca. Nie miała nic prze-
ciwko stereotypowi.
- Aha.
Jego usta ślizgały się po policzku.
- Miałam nadzieję.
Ukąsił ją leciutko w ucho, skuliła się.
- Zebrałem najgorsze cięgi. Wszyscy wiedzieli. -Śmiał
się, kąsając ją znowu. - Oczywiście, nie było faceta, który na-
prawdę by mnie obwiniał... albo naprawdę przejmował się
rejsem.
- Zajęliśmy trzecie miejsce.
- Mogliśmy być pierwsi. Z łatwością.
Zaśmiała się i złapała go za ręce.
- Wyślę przeprosiny dla kapitana Jacka, ale teraz...
Pozwalając sobie na sugestywny ton, poprowadziła go do
sypialni. Wszystkie światła były zgaszone. Przez moment
odurzył ich zapach kwiatów.
Było tam chłodno i ciemno jak w całym domu. „Pachnie
jak ona - myślał. - Jak słodycz, gorycz i piżmo. Mieszanka
sprzeczności, taka jest Madi."
Pokój zastała umeblowany, ale umieściła w nim kilka
wiele o niej mówiących drobiazgów. Białą, pikowaną kołdrę i
R
S
poduszki, rodzinne fotografie w srebrnych, wiktoriańskich
ramkach, zegar - antyk i dużego, brązowego misia.
Lance patrzył na nią i czuł, że gdzieś głęboko w jego
wnętrzu przekręcił się klucz i otwierały się drzwi. Poczuł ob-
lewające go ciepło. Wraz z nim przyszedł dziwny rodzaj od-
prężenia, uczucia powracania do domu. Ogarnięty nagłą potrze-
bą, wziął ją w ramiona. Przytulił ją. Ich serca biły razem. Jej
oddech szeptał na jego policzku. Nawet powietrze było deli-
katniejsze, ciemności łagodniejsze niż kiedykolwiek.
Z nią w ramionach czuł, że ma więcej do dania, czuł się ry-
cerzem, którym zawsze chciał być silnym, dobrym i... bez reszty.
Konstatacja ta powinna go przerazić, a uszczęśliwiła.
-Stary przyjaciel? - Pocierając policzek o jej włosy, wska-
zał na misia.
-To pan B.
Jej śmiech przyprawiony był szczyptą zakłopotania. Wyobraził
sobie, jak się czerwieniła.
- Jedna z zabawek podarowanych mi przez ojca.
Miałam sześć lat.
- Wtedy twoi rodzice wzięli rozwód.
„Pamięta" - pomyślała. Taki drobiazg nie powinien jej roztkli-
wiać, a jednak.
- Być może czuł się winny. Potem zawsze przysyłał czeko-
ladki.
Pochylił się nad nią. Nie wahała się. Odchyliła głowę, ręce
położyła na jego piersi. Ich języki się spotkały. „Jak ta kobieta mo-
że być tak słodka? - zastanawiał się. - Smakuje wiosną i namiętno-
ścią, powiewem wiatru." Znalazł miejsce na szyi, gdzie wyczuł jej
R
S
puls. Wygrywał równą, miarową piosenkę.
Odetchnął głęboko. Otworzyła oczy.
- Masz za dużo ubrań. Roześmiał się.
- Jak do tego doszłaś, Hollywood? Policzki jej płonęły.
- Nie wiem, jak to zrobię, ale chciałabym cię rozebrać.
Wolno.
Delikatnie potarł nosem o jej usta.
- Założyłem to dla ciebie. Miałem nadzieję, że cię roz-
wścieczę.
- Udało ci się. - Przesunęła rękami po jego plecach pod
elastyczną tkaniną kostiumu. - Jesteś występnym facetem,
Lancelocie Alexander. - Odrobinkę zsunęła kostium. - Oba-
wiam się, że musisz za to zapłacić.
Śmieli się razem. Zgrabnym ruchem rozluźnił jej spód-
nicę, ześliznęła się na podłogę wzdłuż bioder. Z kostiumami i
bielizną nie poszło tak łatwo. W końcu nadzy osunęli się na
łóżko. Przez długą chwilę leżeli spleceni, bez tchu. Madi czuła
się, jakby dryfowała, unosiła się gdzieś bezcieleśnie. Jej zmy-
sły były zniewolone przez zapach jego skóry, szorstkość wło-
sów na nogach, ciepło rąk. Nastroju przydawał szelest pościeli,
dochodzący z zewnątrz szum oceanu, kładące się wokół łóżka
białe, chłodne światło księżyca.
Twardość między nogami Lance'a, ból między jej noga-
mi. Była podniecona do granic wytrzymałości. Wiedziała, że
Lance czuł to samo. Ich oddechy stały się coraz krótsze i szyb-
sze.
Oczekiwała pasji, eksplozji. Jedność i cisza zaskoczyły
ją. Przeraziły.
R
S
Czy jeszcze kiedykolwiek będzie się tak czuła?
Pojękiwała, gdy Lance przysunął się, zagarniając ją pod
siebie. Zanurzył ręce w jej włosach, przywarł do ust Madi
wbiła paznokcie w jego kark.
Wśliznął się w nią bez wstępów, ale z niewypowiedzianą
maestrią. Jego ruchy wydawały się tak naturalne jak fale rozbi-
jające się o brzeg.
Poruszała się z nim, przytrzymując go ramionami, noga-
mi i ustami. Wygięła plecy w łuk, jęczała myśląc, że dłużej
nie zniesie jego pieszczot.
Wstrząsnął nimi dreszcz rozkoszy, unosili się, aż osią-
gnęli szczyt.
Mijały minuty, a Madi zastanawiała się, czy jej serce
powróci do normalnego rytmu. Stawało się to wolno, znowu
była w stanie oddychać, ucałowała jego kark.
Przetoczył się na bok. Ciągle połączeni, patrzyli na sie-
bie. Odgarnął jej włosy z twarzy.
- Jak się czujesz?
- Cudownie - odpowiedziała po prostu. Uśmiechnął się.
- Cieszę się.
Potarła nosem o jego szyję.
- Jak się czujesz?
- Cudownie.
- Też się cieszę.
- Jesteś niesamowitą kobietą, Madi Muldoon. Roześmia-
ła się perliście.
- Teraz to wymyśliłeś? Muszę być bardzo dobra w łóż-
ku.
R
S
- Jesteś wspaniała w łóżku, ale nie to miałem na myśli. -
Zamknął jej usta pocałunkiem. - Jak zorganizowałaś tego żół-
wia składającego jaja dokładnie w środku przyjęcia?
Pokazała zęby w uśmiechu.
- Mówiłam ci, jestem dobra w swoim zawodzie.
Przy okazji, to nie był ś r o d e k przyjęcia. Równie dobrze mogli-
śmy to przeoczyć.
Lance uniósł brew.
- Piękna, zdolna i do tego skromna. Niektóre kobiety to ma-
ją szczęście.
- To ja - odparła. - Madi skromnisia. - Odsunęła się od nie-
go. - Jesteś głodny? Mogłabym...
Przytrzymał ją.
- Przestań, Madi. Przestań być milutka, gadatliwa, niety-
kalna. - Przeciągnął kciukiem po jej kościach policzkowych. -
Niech ta noc będzie o szczerości, baniu się, bezbronności i wycią-
ganiu ręki do pojednania. Nie musisz przede mną udawać.
- Nie muszę, L a n c e l o t ?
Długo wpatrywała się w niego, aby w końcu położyć się i
odpocząć w jego ramionach.
- Chodziłem do podstawówki z Rodneyem Willisem - mam-
rotał, pieszcząc jej plecy. - Nazywałem go Rodney Gryzoń... ale
szczur byłoby lepiej. Gnębił mnie aż do szóstej klasy.
- Jak to się skończyło?
- Stłukłem go.
- Lance!
Wyglądała na tak zszokowaną, że musiał się roześmiać.
- Wierz mi, kochanie, należało mu się. Pewnego dnia zoba-
R
S
czyłem jego zdjęcie w gazecie.
- Co zrobił?
- Bardziej mnie interesowało, ile dostał. Paragrafy sześć i
osiem według stanowych przepisów.
Lance począł kreślić kółka na jej plecach. Westchnęła i
ziewnęła.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - Bez powodzenia walczyła z
sennością.
- Nie wiem dokładnie. Może dlatego, że czuję się tak do-
brze... Doszedłem swoich praw... kiedy o tym przeczytałem, może
chciałem się tym podzielić. On szydził, że jestem bękartem, na-
śmiewał się z mojego imienia. Zazdrościłem mu normalnej ro-
dziny. W głębi duszy uważałem, że to, co mówił o mnie, było
prawdą. Oczywiście byłem za młody, żeby zauważyć, że nie
wszystko w jego rodzinie układało się doskonale.
Objęła go mocno, myślała, że umrze z miłości. Mogła wy-
obrazić sobie miniaturkę Lance'a - zaciśnięte szczęki, wyprostowa-
ny, dumny i cierpiący. Teraz wiedziała, dlaczego stworzenie dosko-
nałej rodziny było dla niego aż tak ważne - w dorosłym życiu
chciał tego, czego nie zaznał w dzieciństwie.
- Dziękuję - szepnęła.
- Za co?
- Za danie mi jeszcze jednej rzeczy do kochania w tobie. Za
to, że mi tak bardzo ufasz, że mi o tym mówisz.
Lance spojrzał w jej senne, szczęśliwe oczy. Zdał sobie spra-
wę, że nie rozmawiał o tym z nikim przedtem, nawet z matką. „To
się zdarzyło dawno temu - powiedział sobie. - Nie ma sprawy." A
jednak była.
R
S
Już nie. Mówiąc, dzieląc uczucia z Madi, odkupił mającą swe
źródła w przeszłości zdolność do zadawania bólu.
Uśmiech znikł z jego twarzy, gdy uświadomił sobie, że ona w
gruncie rzeczy nie była jeszcze gotowa, by mu zaufać.
- Odpocznijmy trochę.
- Nie chcę... - Zasnęła, nie dokończywszy zdania.
Oczekiwana namiętność nadeszła później. Wybuchła. Lance
obudził ją pocałunkami, obsypał nimi całe zaspane ciało. Ucałował
wstydliwie skrywane miejsca.
Jak we śnie wirowali w ekstazie narastającej z każdą
pieszczotą języka, ręki, aż w końcu, wyczerpani, i nasyceni zasnę-
li.
Słońce wyglądało zza horyzontu, gdy Madi się obudzi-
ła.„Ranek" - pomyślała, wpadając w panikę. Nie była gotowa na
nowy dzień, nie była gotowa na koniec poprzedniego. Jeszcze
nie.
Ostrożnie, aby nie obudzić Lance'a, wyśliznęła się z łóżka,
zakrzątnęła po domu, zaciągając wszystkie żaluzje. Jeśli nie wi-
działa słońca, to nowy dzień nie istniał. Mogła jeszcze udawać.
W ostatnim momencie przypomniała sobie o wyłączeniu ze-
gara w kuchni, unieruchomieniu budzika. Zegarek Lance'a włożyła
pod materac. Teraz kilka godzin dłużej mogła wierzyć w wieczną
szczęśliwość.
Tym razem ona obudziła go śmiałymi pocałunkami, dotknię-
ciami i muśnięciami, mającymi podniecić i rozpalić. Tak się stało.
Płacząc z rozkoszy, uczyniła go swoim.
R
S
ROZDZIAŁ ÓSMY
Coś połaskotało go w policzek. Bez otwierania oczu wiedział, że
to Madi. Usłyszał cichy, kobiecy śmiech.
Lance patrzył na nią spod przymkniętych powiek. Opierała się
na łokciu. Włosy opadały, zwijając się w jedwabiste loki, sen złago-
dził rysy twarzy. Spoglądała radosnym wzrokiem. Była najpiękniej-
szą kobietą, jaką kiedykolwiek widział.
Uśmiechnął się, leniwie otworzył oczy.
- Co masz taką zaskoczoną minę? Chwyciła piórko, które
wypadło z poduszki.
- Nieprawdaż?
- I na pewno zbyt kuszącą. Zacisnęła usta przekomarzając
się.
- Jak mogę być zbyt kusząca?
Przysunął się i pocałował ją. Jej usta były ciepłe, gotowe. Chwila
przeciągała się. Odsunął się od niej i jęknął.
- No, tak, zniszczyłaś mnie, kobieto. Jeśli szybko nie dostanę cze-
goś do jedzenia i kawy, mogę umrzeć w tym łóżku, a ty ściągniesz sobie
na głowę nie lada kłopot
- Stowarzyszenie też na tym ucierpi. - Przeciągnęła piórkiem
po jego policzku. - Już widzę nagłówki w gazetach: „Dyrektor sto-
warzyszenia charytatywnego umiera z wyczerpania w łóżku skarb-
nika". - Spojrzała figlarnie. -To by naprawdę przysporzyło popu-
larności.
Przygarnął ją.
- Wierzę w to, ale we wszystkim musi istnieć rozsądna grani-
R
S
ca.
Wierciła się.
- Wyznacz ją gdzie indziej, kiedy indziej.-Mrugała
szybko. - Do bólu, Alexander.
Roześmiał się, dał jej kilka klapsów. Usiadł, ziewając i
przeciągając się.
- To już boli, Hollywood. Madi przewróciła się na ple-
cy.
- Zapominam, że jesteś starszym człowiekiem. Spioru-
nował ją wzrokiem.
- Nie byłbym taki pochopny w opiniach. Nie widzę, że-
byś fikała koziołki.
Wstała śmiejąc się.
- Chciałbyś? Powiedz tylko, jakiego rodzaju...
Wstrzymała oddech. Nie przyzwyczajone do wysiłku mięśnie
protestowały.
- O co zamierzałaś zapytać, smarkaczu?
Pojękiwała.
- W lodówce na pewno jest coś do jedzenia... i jakieś
okłady w apteczce.
- Nie powinienem ci współczuć, ale ponieważ wiem,
jak do tego doszło... -Uśmiechnął się, widząc jej poirytowane
spojrzenie. - Chodźmy gdzieś. Zamówimy więcej do jedzenia,
niż mogłaby zjeść cała armia. Nawet zapłacę. - Popatrzył na
jej nadgarstek, zmarszczył brwi. - A w ogóle, która godzina?
- Godzina? - Muskała jego kark. - To nieistotne. Po-
wiem ci tylko, że jest ranek.
- Madi, czy widzę słońce przenikające przez żaluzje?
R
S
- Nie, to księżyc. Duży, jasny księżyc w pełni.
- Dobra, Hollywood, ale myślę, że powinienem znać
zasady gry, w którą gramy.
- Jak przystało na inteligentnego chłopca, sam powinie-
neś się domyślić.
Roześmiał się i potarł nosem o jej szyję.
- Gdzie jest mój zegarek, czarownico?
- Twój zegarek jest bezpieczny. - Westchnęła, gdy ca-
łował jej ucho. - Chyba, że to jakiś nieprzyzwoicie drogi eg-
zemplarz, w tym wypadku mogłabym go zatrzymać.
- Jest ranek, Muldoon, a ja pragnę naleśników.
Ucałowała go, wyzwoliła się z jego ramion. Za
chwilę stała już przy łóżku, ubrana w jedwabny szlafrok.
Pogroziła mu palcem.
- Zasada numer jeden, Lance. Nie jest rano. - Za
trzymała się przy drzwiach, patrząc przymilnie przez
ramię. - Za pięć minut w kuchni.
Pięć minut później Lance znalazł ją, wpatrującą się w
zawartość lodówki. Rozejrzał się po kuchni i znowu popatrzył
na nią. Gdy wyszła z sypialni, odzyskał zdolność logicznego
myślenia i uświadomił sobie, jak nazywała się ich gra. Wie-
czorem zawładnęła nim - ale tylko na tę noc. Przyrzekła mu,
co ważniejsze, przysięgła sobie, że ze wschodem słońca
wszystko się skończy.
Nie zdawała sobie sprawy, że po tej wspólnie spędzonej
nocy nie mogli się wycofać.
Oparł się o futrynę drzwi, przez moment rozkoszując się
widokiem jej kształtów uwypuklonych przez miękkość jedwa-
R
S
biu. Przypomniał sobie jej ciało w swoich rękach, przełknął głośno
ślinę.
Usłyszawszy to, Madi wyprostowała się i zamknęła drzwi
lodówki.
- Nie ma składników na naleśniki. Mam owoce.
- Nie możemy wyjść z domu albo zamówić czegoś?
- Zasada numer dwa.
- I trzy. - Podniósł głowę. - Nie sądzisz, że to trochę nie-
praktyczne, Madi?
Odetchnęła głośno.
- Nic takiego. Nazywam to manipulowaniem moim oto-
czeniem.
- Jesteś córką swojej matki.
Patrzyła na niego dłuższą chwilę, niezbyt zachwycona kom-
plementem.
- Co przez to rozumiesz?
- Powiedziałaś mi, że twoja matka miała talent do dramaty-
zowania, ale i manipulowania prawdą. -Podszedł do niej. - Myślę,
że obie te cechy można tutaj odnaleźć.
- Hmm, może masz rację -mruknęła. -Ale wiesz co?
- Co?
Uniosła głowę i spojrzała mu w oczy.
- Nie chcę rozmawiać o mojej matce.
- Nie?
- Nie. - Położyła ręce na jego piersi. - Właściwie wcale nie
chcę rozmawiać.
Nie rozmawiali.
R
S
W końcu ich śniadanie składało się z owoców kupionych
przez Madi w piątkowy ranek. Było ich o wiele więcej niż była
w stanie zjeść sama, ale wyglądały tak pięknie na straganie, że nie
mogła oprzeć się pokusie i wzięła więcej.
Karmili się dojrzałymi, soczystymi owocami, a sok spły-
wał im po ustach i rękach. Później wykąpali się razem, najpierw
wędrując po sobie językami, później gąbkami, rozgrzani namiętno-
ścią, wychlapali wodę z wanny.
Kilka godzin potem, kiedy światło zza żaluzji przestało
wpadać do domu i zrobiło się zupełnie ciemno, usiedli na podło-
dze pokoju gościnnego, oglądając stary film w telewizji i pogryza-
jąc prażoną kukurydzę.
- Dlaczego powiedziałaś mi o tych dwóch facetach, Madi?
Odchyliła głowę do tyłu, zaskoczona jego pytaniem.
- Dlaczego pytasz?
- Nie wiem.
Bawił się jej włosami.
- Nigdy się nie zwierzałam. - Wyrzuciwszy z siebie te słowa,
poczuła ucisk w żołądku. Odsunęła kukurydzę i usiadła. Lance'owi
pozwoliła zbliżyć się bardziej niż innym, a chciała, żeby był jeszcze
bliżej. - Max był plażowym podrywaczem - powiedziała, nie pa-
trząc na niego. - Trochę był ratownikiem, ale głównie pływał na
desce. Lubiłam go, był zabawny.
Pogłaskał ją po ramieniu.
- Co się wydarzyło?
- Właściwie nic. Skończyło się. Nie kochałam go.
- A ten drugi facet?
- Artysta. Był wariatem. Nieodpowiedzialnym i bez-
R
S
czelnym. - Zaśmiała się cicho. - Moja matka nienawidziła jego i
innych poetów, artystów i przystojniaków z plaży, z którymi się
umawiałam. Oceniała mężczyzn na podstawie ich możliwości,
zdolności opiekowania się kobietą, zapewnienia jej dobrobytu ma-
terialnego. - Spotkała jego wzrok. - Jakie miałeś kobiety?
- Nie miałem żadnych. - Roześmiał się, widząc sceptycyzm
w jej oczach. - Były kobiety, ale nie było związków. Nie miałem
czasu.
- Byłeś zbyt zajęty dorabianiem się.
- Tak.
- Moja matka lubiłaby cię. Bardzo.
- To nie fair.
Madi podciągnęła kolana pod brodę.
- Dlaczego?
Lance jęknął.
- Nie ma nic złego w ciężkiej pracy, w opiekowaniu się oso-
bami najbardziej kochanymi, w dążeniu do tego, aby rodzinie było
jak najlepiej.
- Z wykluczeniem rodziny? Z wykluczeniem potrzeb emo-
cjonalnych?
- Mężczyzna sukcesu nie jest podobny do twojego ojca.
- Nigdy tak nie mówiłam.
Lance wiedział, że powinien zostawić tę rozmowę na inną
okazję, ale nie dawało mu to spokoju.
- Nie, ale cały czas z tym żyjesz.
- To żałosne. - Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.
- Czyżby? - Patrzył na nią w ten sam sposób. -Twoja matka
ocenia mężczyzn po umiejętności robienia pieniędzy. A jak ty oce-
R
S
niasz mężczyzn, Madi?
- Nie oceniam ich.
- Bzdura. Zwracasz uwagę na to, na ile są różni od tych, któ-
rych poślubiała twoja matka.
Próbowała wstać, ale powstrzymał ją.
- Więcej, unikasz związków i trzymasz ludzi na dystans, bo
boisz się, że cię ktoś zrani w ten sam sposób, w jaki dotknął cię je-
dyny mężczyzna, którego kochałaś.
Wyrwała ramię z uścisku.
- Mówiłam ci, nie kochałam żadnego z tych facetów.
- Nie - „tych facetów", miałem na myśli twojego ojca.
To było jak policzek. Roztrzęsiona wstała i popatrzyła na
niego.
- Od inżynierii do psychoanalizy. To ci ewolucja, panie
Alexander. Może powinieneś postarać się o licencję, nim rozpocz-
niesz praktykę?
Wstał także.
- Udowodnij, że się mylę.
- Co?
- Spotkaj się ze mną jeszcze raz.
- Jesteś szalony.
- Nie, to jest szaleństwo, Madi. Ten cały dzień. Udawanie,
że możemy być razem. Uzgadnianie czegoś, potem ustalanie czegoś
z samym sobą. Spójrz prawdzie w oczy. My coś do siebie czujemy.
Kiedy się dotykamy, wszystko płonie. Zrobiła krok do tyłu, ser-
ce waliło jej jak młotem.
- Co sugerujesz?
- Nie przechytrzymy tego. Widujemy się nadal.
R
S
- Oboje mamy plany, oboje wiemy...
- To niczego nie zmienia, moje plany mogą zaczekać. Nie
ma powodu, dla którego nie moglibyśmy kontynuować tego, co roz-
poczęłaś zeszłej nocy, bez zobowiązań, bez obietnic.
Poczuła gorzki smak rozczarowania. Co gorsza, uświadomi-
ła sobie, że liczyła na dużo więcej. Twarz zaczęła jej się czerwie-
nić. Co sobie wyobrażała, że co on jej da? Głupawą deklarację
nieprzemijającej miłości? Zmrużyła oczy.
- "Widywanie się". Jakiż miły eufemizm dla seksu.
- To było coś więcej niż seks. Kiedy dwoje ludzi tak oddaje
się sobie, to więcej niż cielesność, ale ty jesteś tym cholernie
przerażona.
Do diabła! Miał rację. Wyprostowała się.
- Nie potrzebuję cię teraz, Lance. Ja się nie angażuję. Stanął na-
przeciw niej.
- Nie, ty uciekasz.
- A co z tobą? - Zacisnęła pięści, chciała go uderzyć. - Nawet
teraz manipulujesz. Konia z rzędem temu, kto wie, czego ty chcesz.
Nie romansu, nie serdeczności, nie spontaniczności. Jestem zasko-
czona, że nie masz jeszcze jednego idiotycznego testu, który
zechciałbyś na mnie wypróbować. Jeżeli powiedziałabym „zgoda",
to zawarlibyśmy układ. Umawiam
się z mężczyznami dla rozryw-
ki, bo oni nie boją się powygłupiać od czasu do czasu. Jej słowa
wyprowadziły go z równowagi.
- Nie wierzę w to - powiedział. - Ty także w to nie wie-
rzysz.
- To już moja sprawa, w co wierzę - odparła. -Gwiżdżę na
to, w co ty wierzysz. - Rozluźniła dłonie. - Czas, żebyś już po-
R
S
szedł.
Lance cofnął się. Pragnęła serdeczności, kwiatów, trochę za-
bawy i szaleństwa. Świadomie czy nie, rzuciła mu rękawiczkę, a on
zawsze podejmował wyzwanie.
- Dobra, Hollywood, twoja gra, twoje reguły. -Poszedł do
drzwi. Naciskając na klamkę, odwrócił się. - Chcę brać w niej
udział.
- Jaki dzisiaj dzień?
Madi patrzyła w dół ze swego tarasu. Minęły dwa tygodnie.
W tym czasie szczęśliwie udawało jej się go unikać. Tylko czy za
szczęście można uznać dwa tygodnie cichego cierpienia? Uśmiechał
się, jak gdyby nigdy nic. Był wypoczęty i wyglądał niezwykle
sexy. Szczur.
- Bez wątpienia wiesz, że mamy niedzielę - odpowiedziała.
- Pierwszy dzień tygodnia, zgadza się?
- Dla większości ludzi.
Odwróciła się, chcąc wrócić do środka. Zatrzymał ją, krzy-
cząc:
- List Lancelota HeathclifFa Alexandra na ten tydzień ekspo-
nuje literę „C".
- Słucham?
Uśmiechnął się półgębkiem.
- Powiedziałem, że list Lancelota Heathcliffa Alexandra-
na...
- Słyszałam. - Zdezorientowana pokręciła głową. - Co to
znaczy?
- Dowiesz się.
R
S
Śmiejąc się wszedł do siebie.
- Lance, jesteś pijany?
Zatrzymał się i popatrzył na nią znacząco.
- Taak, może. Do zobaczenie niedługo.
Jeśli mogłaby tylko coś na to poradzić... Przez chwilę roz-
glądała się po pustym tarasie, po czym weszła do środka. Wściekła,
splotła ręce na piersi. Jeżeli myślał, że jedna żałosna zagadka była w
stanie naprawić wszystko, że dzięki niej mogła zmienić zdanie...
Dzwonek do drzwi przerwał jej milczącą tyradę. Obiecując
sobie, że nie pozwoli mu przekroczyć progu, skierowała się do
drzwi.
Nie było nikogo, na wycieraczce stał kosz z owocami. Pochy-
lając się przejrzała zawartość - czarne jagody, cytryny, czereśnie i
czarne porzeczki. Na karteczce było napisane: „Baw się cudownie.
Smacznego. Lance".
Powtarzała sobie, że nie jest oczarowana, że przejrzała jego
zamiary i to mu się po prostu nie uda. Głupawa zagadka poprzedza-
jąca smakowity prezent nie
zatrze poprzedniego wrażenia. Lance
Alexander był nieodpowiednim dla niej mężczyzną.
Od soboty złożone sobie obietnice brzmiały głupiej niż za-
gadka Lance'a. Rozejrzała się po swojej małej kuchni. Prezenty na
literę „C" nadchodziły przez cały tydzień. W środę był to nieprzy-
zwoicie drogi cabernet, w czwartek wielkie pudło czekoladek.
Podrapała się po głowie. W kuchennym bałaganie poniewierał
się ponad kilogram chałwy, czapka ozdobiona piórkami czyżyka. A
co zrobić z wzorzystą chustą i ponad pół kilogramem chmielowych
szyszek?
Z dnia na dzień miękła. A jeśli on oferuje jej romans, zabawę
R
S
i spontaniczność, o jakiej mu mówiła? A jeśli kocha go tak bardzo,
że serce o mało nie wyskoczy jej z piersi na dźwięk dzwonka u
drzwi? A jeśli boi się, że nie może żyć bez niego?
Dlatego właśnie musiała wytrwać w postanowieniach. Czyż
nie widziała już powtarzającej się w kółko katastrofy małżeństwa?
Czy nie wie, że gdy chodzi o miłość, kobiety dokonują koszmarnych
wyborów? Wyborów zabijających ducha i kradnących młodość?
Czyż nie przysięgła sobie, że nigdy nie pozwoli, aby coś takiego
przydarzyło się jej?
Teraz była bliska zrobienia życiowego błędu, czuła to.
Dzwonek jej nie zaskoczył. To nie był Lance. Goniec trzymał
w rękach pudło z kwiaciarni. Podziękowała mu, zamknęła drzwi i
wpatrywała się w nie, zastanawiając się nad zawartością. Róże? Nie,
chyba że czerwone. Cyklameny?
Zdjęła pokrywę i oniemiała. Sześć pięknych, lśniących
czaplich piór.
Madi wzięła jedno i przeciągnęła nim po ramieniu. Sze-
leściło zmysłowo. Zamknęła oczy. „On jest szalony. Cudow-
nie, rozkosznie chory na umyśle. A ja go kocham, umieram z
miłości."
Może Lance ma rację? Może powinna przestać się przed
tym bronić? Mogli mieć romans. Pod koniec roku ona wyjedzie
do Kolorado, on będzie kontynuował poszukiwania doskonałej
żony. Nikt nie będzie zraniony.
To kłamstwo było zbyt ohydne. Oczy Madi wypełniły
się łzami. Już była zraniona. Nie przypuszczała, że może być
zraniona, że może do tego dopuścić. Nie miała nic do stracenia,
już straciła serce.
R
S
Przeszła przez korytarz, podeszła do drzwi Lance'a. Nie
odpowiadał na pukanie, więc nacisnęła klamkę. Weszła do
środka. Z kuchni dochodziła muzyka, skierowała się tam.
- Lance, to ja.
Stał przy szafce, śpiewając z radiem. Miał całkiem miły
głos. W kuchni panował wielki rozgardiasz, a Lance był upa-
prany w mące. Miał ją we włosach, na policzkach, nosie i łok-
ciach. Z trudem zachowała powagę. „Dlaczego on musi być
taki pocieszny?"
Splotła ręce na piersi.
- Czy mógłbyś powiedzieć mi, co robisz?
Uniósł głowę, zaskoczony, po chwili uśmiechnął się półgęb-
kiem.
- Cześć, Cudowna.
Tym razem z wielkim trudem zachowała powagę.
- Lance, daj spokój z tym nonsensem na literę „C". Nie
przysyłaj mi już prezentów, słyszysz?
- Och, Cudowna. - Zaczął się wisielczo uśmiechać. - Nie
jesteś przecież obrażona?
- Chcę, żebyś mi obiecał, że nie będzie więcej prezentów
na „C" i słów na „C". Mam nadzieję, że wyraziłam się „cudow-
nie czytelnie".
Lance wzruszył ramionami, dalej spokojnie krojąc grzyby.
- Twoja strata.
Madi powiedziała sobie, że nie spyta, bo to ją nie ciekawi, bo on
znowu nią manipuluje. Jednak zapytała:
- Co za strata?
- Mniejsza o to. - Nie patrzył na nią. - To wszystko, co masz
R
S
mi do powiedzenia? Teraz, jeśli mogłabyś stąd wyjść...
Nie mogła. Przez ostatni tydzień wykazał się irytującą prze-
biegłością, chciał z nią pogadać. W tej chwili stała tutaj... marnu-
jąc czas.
- Nie masz zamiaru niczego ułatwiać, prawda?
- Podążając twoim siadem.
Zirytowała się. Znowu jego było na wierzchu.
- Dobra. Możemy się widywać. Żadnych obietnic, żadnych zo-
bowiązali. Tak jak chciałeś tamtej nocy.
- No, prawie, Hollywood. Teraz chcę serdeczności i kwia-
tów. - Patrzył jej prosto w oczy. - I nie chcę, żeby to było jak
umowa.
Była oszołomiona. Sprawy skomplikowały się bardziej, niż
oczekiwała. Już chciała obiecać mu wszystko. Walczyła z drże-
niem głosu.
- Ja ciebie chcę, Lance. To nie układ. Nie tylko, po prostu...
seks. Chodzi o to, co do siebie czujemy. –Głos jej się załamał. - Było
mi ciężko po ostatniej kłótni.
Lance odłożył nóż i zbliżył się do niej. Ujął jej twarz w dłonie,
poczuła mdły zapach mąki. Zastanawiała się, czy będzie jeszcze kiedy-
kolwiek w stanie ugotować coś, nie rozmyślając o Lansie i tym wie-
czorze.
- Jeśli chcesz coś dodać, zrób to teraz, bo za moment udu-
szę cię pocałunkiem.
- Moment to za długo - szeptała, przytulając się do niego.
Jego usta były ciepłe, rozchylone, napawała się ich smakiem,
kształtem. Jego zapach. Przytuliła się do niego. Roześmiała się, muska-
jąc nosem jego policzek.
R
S
- Lance?
- Hmmm...
Powiódł rękami po plecach, niżej, niżej, aż do pośladków. Nie
ukrywał podniecenia. Poczuła, że bardzo go pożąda. Teraz.
- Jaki będzie mój prezent na „C"?
- Myślałem, że mówiłaś...
- Zapomnij, o czym mówiłam.
- Ciastko - szepnął.
Śmiała się, wyciągając szyję, aż znalazł jej oszalały puls.
- Rekwiruję. Chcę mój prezent.
- Uhmm.
Wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.
- Mam dla ciebie lepszy podarunek. – Zatrzasnął nogą drzwi.
- Ciało.
R
S
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Lance dał jej jeszcze jeden prezent na „C". Ciążę. Przyglądała
się sobie w lustrze, kładąc ręce na brzuchu. To nie mogła być
prawda, a jednak. Madison Muldoon, lat trzydzieści, niezamężna,
była od sześciu tygodni w ciąży.
Odwróciła się bokiem, badając odbicie. Nie wyglądała, ale
czuła się inaczej. Bardziej kobieca, dojrzała. Dobry Boże, czuła się sexy!
Kto by pomyślał, że to możliwe?
Wszystkie znane jej kobiety źle znosiły pierwszy trymestr.
Tymczasem ona... Ach, gdyby był tutaj Lance, tuląc ją, szepcząc
słowa otuchy, jak każdy przyszły ojciec.
Lance...
Nogi ugięły się pod nią. Przeszła do sypialni i usiadła na
łóżku. Ostatnie cztery tygodnie były wspaniałe. Rozmawiali, śmiali
się i kochali. Chodzili na patrole, spacerowali po plaży, pracowali z
ochotnikami nad przygotowaniami do następnej imprezy. Wtajem-
niczył ją nawet w niektóre sprawy biurowe.
Mieli niepisane porozumienie - nigdy nie dyskutowali o ich
związku i wspólnej przyszłości. Przecież wcześniej zdecydowali,
że nie będą razem.
Zaszła zmiana, teraz przyszłość, jej przyszłość była tutaj. Nie
mogła kręcić, udawać. Musiała podjąć decyzję, musiała mu po-
wiedzieć.
Jak to zrobić?
Położyła się na plecach. W głowie miała pustkę.
148
R
S
Musiała natychmiast zdecydować, Lance będzie tutaj za mi-
nutę.
Zacisnęła powieki. Potrzebowała więcej czasu. Potrzebowa-
ła spokoju... Potrzebowała Lance'a. Ścisnęło ją w gardle. „To nie
czas na łzy" - powiedziała sobie, zaciskając pięści, aż paznokcie
wpiły się w dłonie. Po wyjściu Lance'a będzie mogła się rozkleić.
Teraz musi być silna.
Rozprostowała palce i położyła je na swym ciągle jeszcze pła-
skim brzuchu. Słyszała wewnętrzny głos nakazujący ukrycie praw-
dy. Nie zrobi tego. Nie mogłaby. To nie byłoby fair, nie byłoby w
porządku. Nie była tchórzem.
Tak, po prostu powie mu i już.
A co on powie...? Zmarszczyła czoło. Czego oczekiwała? Ro-
ześmiała się histerycznie. Pragnęła obietnicy wiecznej miłości,
wiecznego szczęścia. Chciała niemożliwego.
Usiadła, wytarła łzy z policzków. Nosiła w sobie dziecko. Jej
dziecko. Nowe życie. Znowu dotknęła brzucha, uśmiechając się
kącikami ust. Czyż nie tęskniła do macierzyństwa? Czyż jej po-
stanowienie dotyczące niewychodzenia za mąż nie było jedynie
powstrzymującą ją okolicznością? Myślała, że nigdy tego nie do-
świadczy, nie dozna tej radości.
Uśmiechnęła się. Podoła temu. Była niezależna, miała
oszczędności i dobry zawód. Pomimo żałosnej wpadki, była odpo-
wiedzialna, dojrzała.
Teraz mogła mieć wszystko.
Przestała się śmiać. Nie będzie miała Lance'a. Nigdy nie po-
zna uczucia kochania kogoś i bycia kochaną. Nigdy nie będzie chwi-
li, gdy mężczyzna i kobieta, ojciec i matka widzą pierwszy krok
R
S
swego dziecka albo słyszą pierwsze wypowiadane słowo.
Łzy powróciły. Znowu z nimi walczyła. Nawet jeśli spróbowa-
łaby uwierzyć w szczęście, przekonać się do małżeństwa, to prze-
cież nie mogła być z Lan-ce'em. On nie wierzył w miłość. Mówił
jej o tym.
Zadzwonił dzwonek obwieszczający jego przybycie. Wstała,
poprawiając białą koszulę i przygładzając ręką włosy.
Nie miała czasu, aby odświeżyć twarz zimną wodą, nałożyć
na policzki trochę różu.
Rzuciła okiem na swe odbicie w lustrze. Jej dziecko - ich
dziecko - zasługuje na więcej niż na ojca oszalałego na tle pracy,
nigdy nie będącego z nimi.
Dzwonek odezwał się po raz drugi. Wyprostowawszy się,
Madi ruszyła do drzwi. Powie Lance'owi o dziecku i potem się
rozstaną.
Na jego widok postanowienia poczynione przed lustrem w
sypialni nie miały tej samej mocy. Przyniósł jej kwiaty. Małe, pur-
purowe, o atłasowych listkach i niebiańskim zapachu. Powąchała je,
starając się jakoś zyskać na czasie.
Obserwowała, jak zdejmuje marynarkę, rozluźnia krawat
Świetnie wyglądał w szarym, ten kolor bardzo pasował do szpakowa-
tych włosów i zielonych oczu. Kiedyś uważała jego styl ubierania się
za konserwatywny, teraz zaakceptowała go. Mężczyzna w każdym calu.
- Madi?
- Przepraszam, co takiego? - Ocknęła się.
- Pytałem, jaki miałaś dzień?
Przyglądała mu się zmieszana. Już w i e d z i a ł ? Może
ktoś widział ją u lekarza? Przełknęła ślinę.
R
S
- Co masz na myśli?
- Czy miałaś udany dzień. Czy wszystko poszło dobrze,
bez większych zmartwień albo diabła wartych problemików. -
Roześmiał się. - Jesteś rozdygotana. Czy coś się stało?
- Nie, nic się nie stało. Wszystko gra, tylko.... -Szukała
jakiegoś rozsądnego sformułowania. -Tylko jeszcze mnie nie
pocałowałeś.
- To wszystko?
Przyciągnął ją do siebie i pocałował gorąco.
Topniała. C z y ż b y o s t a t n i raz c a ł o w a ł ją w ten
sp o s ó b ? Ogarnęła ją desperacja. Przytuliła się do niego, prze-
dłużając pocałunek. Potem oparła głowę na jego piersi, serce biło
jak oszalałe, nie potrafiła uspokoić oddechu.
Głos Lance'a był zachrypnięty.
- Mógłbym się tak codziennie witać. Musiałaś tęsknić za
mną.
Cofnęła się o krok, dygocząc na całym ciele.
- Włożę kwiaty do wody i zaraz wracam.
Spokojnie, głęboko oddychała, napełniając wazon.
„Bez nerwów - powiedziała sobie. - Chłód i kontrola."
- Myślę, że jest pełny.
Aż podskoczyła. Nie wiedziała, że poszedł za nią. Wazon
był przepełniony. Wylała nadmiar wody.
- Rzeczywiście. Musiałam się zamyślić.
Zrobił kilka kroków i objął ją.
- Może to niedelikatne i, właściwie, nie moja sprawa, ale czy
nie czas już na ciebie w tym miesiącu?
„To jest okazja - powiedziała sobie. - Doskonałe wprowa-
R
S
dzenie." Otworzyła usta i nie potrafiła wykrztusić słowa. Spróbo-
wała jeszcze raz, znowu bezskutecznie.
- Nie myślałem, że tak łatwo wprawić cię w zakłopotanie -
mamrotał, całując ją w czubek głowy.
Codziennie uczę się ciebie.
„Dzisiejsza lekcja będzie znacząca" - pomyślała.
O mało nie roześmiała się histerycznie.
- Jadłeś coś?
- Uhm. -Ukąsił ją pieszczotliwie w szyję. -Małe co nieco z
Dickersonem. - Słyszała śmiech w jego głosie. - Nawet nalegał na
wypisanie czeku. Jest bardzo zadowolony z postępu prac na budo-
wie.
Przytuliła się do niego, myśli o dzieciach i pożegnaniach
gdzieś się ulotniły.
- Taka jestem szczęśliwa, Lance.
- Ja też. - Muskał nosem jej włosy. - Miałem do tego ostat-
nio wiele powodów.
Ścisnęło ją w dołku. Czy pod koniec wieczoru będzie w sta-
nie to powtórzyć?
- Lance, ja...
- Zatańcz ze mną, Madi.
Porwał ją z kuchni do pokoju. Opierała się.
- Nie, Lance, musimy porozmawiać.
- Za dużo mówisz.
- To poważne.
- To także. - Włączył spokojną, bluesową piosenkę. - Nie
lubiłem tańczyć, zanim cię spotkałem. Uważałem, że to frywolne i
nudne. - Przyciągnął ją do siebie. Poruszali się w takt muzyki. -
R
S
Chcę tańczyć z tobą. Chcę cię mocno przytulać i wolno prze-
stępować z nogi na nogę. - Dotykał jej włosów. -Wtedy twoje serce
bije przy moim. Chcę szeptać erotyczne, obrzydliwe obietnice.
Nogi jej zdrętwiały, przywarła do niego.
- A potem?
- Potem... - Okręcił ją wolno. - Potem chcę je wprowadzać
w życie.
Zamknęła oczy, mając wrażenie, że za chwilę zemdleje z
pożądania. Czy byłoby aż tak źle ukryć prawdę jeszcze przez mo-
ment? Czy to źle być z nim ostatni raz?
- Powiedz mi, co zamierzasz zrobić?
- Lepiej to zrobię. - Pochylił głowę do jej ust -Pokażę ci.
Stało się.
Gdy później Madi wyśliznęła się z łóżka i zaczęła ubierać,
usłyszała westchnienie Lance'a.
- Sugerujesz, że powinniśmy zabrać się do pracy.
- Do pracy?
- Wspominałaś coś o polowaniu.
Zupełnie zapomniała! Madi pokręciła głową, wkładając
bluzę.
- Faktycznie. Kartka leży w kuchni.
- Co się dzieje, Madi? Nie jesteś sobą.
- Musimy porozmawiać. - Próbowała nie odwracać
wzroku. - Jednak nie tutaj.
- Dlaczego nie? - zapytał łagodnie. - Bardzo dobrze się
tu porozumiewamy.
- Nie. - Pokręciła głową, rękę instynktownie położyła
na brzuchu. - Myślę, że będziesz szczęśliwszy, jeśli nie tu.
R
S
Zrobię kawę.
Odwróciła się i wyszła.
Światło w kuchni było jasne, nawet rażące. Takie światło
obnażało wszystko, przy nim rozmawiało się szczerze, przy
nim mówiło się „do widzenia".
Madi wyjęła z szafki dwa kubki. Zrobiła mocną kawę,
dopiero w ostatniej chwili przypomniawszy sobie, że teraz
może pić tylko bezkofeinową.
Podała kubek Lance'owi. Nie miała ochoty na kawę.
Patrzyli sobie w oczy. Był zaciekawiony.
- Słucham... - zagaił, splatając ręce na piersi.
- Tak... - Pocierała suchymi dłońmi o biodra. -Nie je-
stem pewna, jak zacząć.
- Po prostu zacznij.
Podążając za jego radą, głęboko nabrała powietrza w płu-
ca i rozpoczęła:
- Nigdy nie chciałam być matką, nigdy nie chciałam mieć
dziecka, nigdy się dziećmi specjalnie nie przejmowałam. Nie
dlatego, że ich nie lubiłam, uważałam, że są milutkie i w ogó-
le... Po prostu myślałam, że nie mam instynktu macierzyń-
skiego. Wtedy Tina urodziła Morgan. - Madi podeszła do
szklanych, rozsuwanych drzwi i wpatrywała się w ocean.
Księżyc do połowy zasłaniały chmury, plażę i wodę skrywał
mrok. Ciągle odwrócona, kontynuowała: - Czy kiedykolwiek
trzymałeś na rękach noworodka, Lance? One są takie mięciutkie i
małe... Tak przyjemnie pachną. - Uśmiechała się, ale czuła, że łzy
płyną jej do oczu. - Mają dziesięć paluszków u rączek i dziesięć u
nóżek. - Stanęła twarzą do niego i wyciągnęła ręce. - Paznokcie
R
S
doskonałego kształtu, tak delikatne, że aż przezroczyste.
Lance siedział bez ruchu, podążał za nią wzrokiem. Słuchał
jej uważnie, starając się dociec, o co chodzi, wychwycić każdy niu-
ans, wyczuć niebezpieczeństwo.
Odetchnęła głęboko.
- Nagle doznałam tego nowego uczucia... tej tęsknoty. Za-
częłam miewać kłopoty ze snem. Zaczęłam kwestionować swoje
decyzje i walczyć z jakimś niezadowoleniem z życia. - Załamała
ręce. - Zapierałam się prawd życiowych, walczyłam z nimi. W
głębi serca cierpiałam, myśląc, że nigdy nie będę miała dziecka.
- Co mi opowiadasz?
- Lance, spodziewam się dziecka.
Zastygł w osłupieniu. Na twarzy malował się szok i niedo-
wierzanie.
Po policzkach Madi popłynęły łzy, nie miała dłużej siły ich
powstrzymywać.
- Nie zaszłam w ciążę celowo. Musisz w to uwierzyć. Prawdę
mówiąc, w pierwszej chwili byłam zszokowana i przerażona. -
Odwróciła się do niego, nie dbając o to, że zobaczy ją płaczącą. -
Teraz jestem zachwycona. Nie myślałam, że mnie to spotka. Myśla-
łam, że przejdę przez życie, nie doświadczając niczego. Mam nadzie-
ję, że ty też możesz być szczęśliwy z tego powodu.
- Jesteś w ciąży. - Pokręcił głową. - Mówisz, że będziesz
miała dziecko? Moje dziecko.
-Tak.
- Jak to się stało?
Uśmiechnęła się na wspomnienie miny ginekologa, kiedy
zadała mu to samo pytanie.
R
S
- Widocznie mam owulację dwa razy w miesiącu. Lekarz
powiedział, że to nie takie niezwykłe, jakby się wydawało. - Po-
liczki jej zapłonęły. – Nigdy nie miewałam problemów, ponieważ
nigdy... Rozumiesz, sypianie z kimś. Nigdy nie byłam z nikim tak
długo i intensywnie jak z tobą.
Lance przełknął ślinę. Był ciągle zdumiony.
- Nie jestem pewien, do czego zmierzasz.
Poczuła się urażona do żywego. Nie stać go było
nawet na udawa-
nie zadowolenia.
- Niczego od ciebie nie chcę, jeśli się o to kłopoczesz. Z po-
czątku nawet nie zamierzałam ci mówić, ale doszłam do wniosku, że
masz prawo wiedzieć. -Uniosła głowę. - Dam sobie radę. Chcę
sobie sama poradzić.
- Mówisz, że mam prawo wiedzieć, ale nic poza tym? -
Wpatrywał się w nią. - Jestem ojcem. Mam prawo głosu.
- Nie. - Potrząsnęła głową. - Mam zamiar urodzić to dziec-
ko, nie oddam go do adopcji. Potrafię stworzyć miły, przytulny
dom. Bez trudu znajdę pracę. To tylko kwestia dokonania wyboru
miejsca. Pomyślałam, że byłoby dobrze być blisko Tiny. W ten spo-
sób dziecko będzie blisko rodziny i...
- Pobierzemy się.
- Co?
Madi osłupiała.
- Pobierzemy się. Natychmiast.
- Nie.
Nie słuchając jej, zaczął przerzucać papiery w poszukiwaniu
książki telefonicznej.
- Mój przyjaciel jest sędzią.
R
S
- Nie. Popatrzył na nią.
- Nie rozumiesz, w co się chcesz wpakować. Wychowanie
dziecka to ciężkie zadanie dla dwojga ludzi, a dla jednego...
- Rozumiem, w co się pakuję. Ja chcę tego dziecka, Lance.
Nie boję się wstawania po nocach, nie jestem bezradną panienką.
Nie ma potrzeby, żebyś brał sobie na barki taki ciężar. Od wieków
nie byłam tak szczęśliwa.
Podszedł do niej energicznie. Zatrzymał się tak blisko, że
mogła dostrzec, jak w złości drgają mu mięśnie.
- Ja byłem bękartem, moje dziecko tego nie doświadczy.
Serce jej drgnęło. Dlaczego o tym nie pomyślała? To takie
oczywiste. Usiłowała zachować spokój.
- Czasy się zmieniły, Lance. Teraz takie dziecko
niczym się
nie różni, inaczej dotyczyłoby to co najmniej ich połowy.
- Chcę tego dziecka.
Nie potrafiła zapanować nad łomotaniem serca. Gdybyż z
takim samym przekonaniem powiedział, że chce jej...
- Nie wyjdę za ciebie. Objął ją ramionami.
- To dziecko jest moje. Mam prawa. Ogarnęła ją panika.
Dlaczego nie uciekła z miasta, kiedy nadarzała się okazja? Dla-
czego była głupia, myśląc, że to będzie łatwe?
- Lance, będziesz miał drugie. - Z trudem wypowiadała sło-
wa. - Masz zamiar znaleźć kobietę, z którą chcesz się ożenić, kobie-
tę pasującą do twojego planu. Ja oblałam egzamin, pamiętasz?
- Plany mogą się zmieniać, muszą się zmieniać. -Dotykał jej
ramion. Zniżył głos. - Ja się zmieniłem.
Zmienił się? Delikatnie masował jej kark i szyję, napięcie w
mięśniach powoli ustępowało. Tak łatwo byłoby zgodzić się, po-
R
S
zwalając mu zadbać o wszystko. Jej matka zawsze tak robiła.
- Nie. - Madi pokręciła głową, cofnęła się o krok,
uwalniając się z jego objęć. - Nie mogę.
Przysunął się do niej.
-Boisz się, Madi. To doskonałe rozwiązanie, logiczne. Dla-
czego chcesz działać w pojedynkę, jeśli możesz mieć pomoc? Prze-
myśl to, a uznasz, że mam rację. Nie bój się.
Otworzyła drzwi na taras, wyszła na dwór zaczerpnąć świe-
żego powietrza. Stopiła się z mrokiem i szumem oceanu. Lance
stanął w progu, jego sylwetka rzucała długi cień.
Spokojnie, głęboko odetchnęła.
- Nie, Lance, to nie wyjdzie.
- Co mogłoby cię przekonać? - zapytał, podchodząc do niej. -
Co mam zrobić, żebyś powiedziała tak?
Madi zacisnęła powieki. Gdyby ją kochał, postawiłaby na to.
Z a p o m n i j o d u m i e , Madi M u l d o o n i p o w i e d z
mu. Co masz do s t r a c e n i a ?
Otworzyła oczy i spotkała jego wzrok.
- Jeśli... - Słowa nie przechodziły jej przez gardło. Spróbo-
wała jeszcze raz, mając wrażenie, że jej serce przestało bić. - Jeśli
powiedziałbyś... że mnie kochasz. Jeśli powiedziałbyś i... wtedy
może mogła bym... byłabym...
Tym razem odwrócił się Lance. Sekundy przeciągały się w
minuty. W końcu przemówił szorstkim głosem:
- Poproś mnie o coś innego, Madi. O cokolwiek innego.
Szarpnął nią ból. Splotła ramiona na piersi, nie chciała wię-
cej cierpieć. Wydawało się, że miała do stracenia więcej, niż
przypuszczała.
R
S
- Nie jestem zdolny do tego rodzaju miłości i nie wierzę w
nią... Nie potrafię wierzyć. - Odwrócił się do niej, biorąc ją za ręce. -
Spróbuj zrozumieć, Madi. Nigdy nie widziałem, żeby miłość do-
prowadziła do czegoś dobrego.
Nie widzącym wzrokiem patrzyła na ich splecione ręce.
Przeniosła oczy na jego twarz.
- Albo małżeństwo.
Lance zaklął i ścisnął jej palce.
- Wierzę w zaangażowanie, wierzę w małżeństwo, w
partnerstwo, w dawanie i branie, w miłość opartą na szacunku
i opiece. Będę dobrym mężem, Madi, dobrym ojcem. Chcę
tego dziecka. – Podniósł jej dłonie do swych ust, ucałował każ-
dy z osobna palec. - Jesteśmy przyjaciółmi, Madison, nie tylko
w sypialni. Mogłabyś dalej pracować dla Stowarzyszenia, dalej
pomagać żółwiom. Podoba ci się Melbourne Beach, to dobre miej-
sce na wychowywanie dziecka.
Chciała powiedzieć „tak", chciała rzucić mu się w ra-
miona, polegać na nim. On by wszystko doskonale urządził i
koniec końców byłaby córką swojej matki.
Wyswobodziła dłonie z uścisku. Nigdy nie będzie kochał
jej tak, jak tego potrzebowała.
- Skoczylibyśmy sobie do gardeł. Niedługo nie chciał-
byś mnie dotknąć ani ja ciebie. Chcę dla mojego dziecka...
- Naszego dziecka.
- ...więcej niż tylko dwojga ledwie tolerujących się lu-
dzi.
Zapadła cisza, po dłuższej chwili przerwana przez spo-
kojny głos Lance'a.
R
S
- Mogliśmy załatwić to kulturalnie, jednak ty jesteś upar-
ta. Mam prawa. Wytoczę ci proces, jeśli zajdzie potrzeba. Do-
stanę częściową opiekę. Mogę postarać się, abyś dostała zakaz
opuszczania stanu.
- Nie zrobisz tego!
- Przekonasz się.
Był tak samo twardy, jak i wyrachowany. Nawet teraz ob-
chodził go tylko własny interes, chciał zawrzeć układ. Nie mogła-
by wyjść za takiego mężczyznę. Nie zrobi tego.
- Nie rób tego, Lance.
- Nie zostawiłaś mi wyboru. Co teraz będzie, Madi? Miała zła-
mane serce, ale dumnie podniosła głowę i spojrzała w jego zdeter-
minowane oczy.
- Myślę, że spotkamy się w sądzie.
R
S
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Okłamał ją. Okłamał samego siebie.
Teraz ona już nigdy nie uwierzy, że ją kocha. Zamyślony, stał
przy oknie, patrząc na plażę. Dopiero zapadał zmierzch, ale niebo
już pociemniało, ciężkie, deszczowe chmury unosiły się nad hory-
zontem.
Rozsunął szklane drzwi, wyszedł na taras. Uderzył go po-
dmuch wiatru. Taka pogoda zawsze była niekorzystna dla żółwi.
Sztormowe fale niszczyły wiele gniazd, wyrzucone na brzeg żwiry
i odpadki były niebezpieczne dla samic. Nic nie mógł na to pora-
dzić. Żółwie zmagały się z naturą od tysięcy lat, radząc sobie cał-
kiem dobrze, aż pojawił się człowiek i pokrzyżował im szyki.
Lance oparł dłonie na balustradzie, całym ciałem opierając
się wiatrowi. Zdawało się, że jego przyszłość była targana przez
życiowy wicher, że wszystko wymykało mu się z rąk. Zakochał
się w Madi, zaprzeczając wartościom, w które wierzył. Westchnął
ciężko. Tak długo się oszukiwał, że nawet nie wiedział, kiedy to się
stało. Czy tamtego poranka na plaży, gdy zobaczył ją pierwszy raz?
Czy wtedy, gdy ją pierwszy raz pocałował, odkrywając bezbronną
dziewczynę w ciele dorosłej, pewnej siebie kobiety?
Roześmiał się głośno. Tak naprawdę, to przecież nie miało
znaczenia, gdzie czy kiedy. Fakt pozostawał faktem, bał się i był po
uszy zakochany. W całej Madison Muldoon: w jej lękach i sile, w
jej wybiegach i rozumie, kochał wszystko, co jej dotyczyło.
Zacisnął ręce na poręczy, walcząc z kolejnym podmuchem.
Jakimż był idiotą! Cała ta afera z „po prostu widywaniem się", bez
R
S
zobowiązań, bez obietnic. Cóż za ogromna bzdura! Sprawa znalezie-
nia żony, kiedy rozpadnie się związek z Madi. Okłamywanie same-
go siebie.
Najgorsze było to, że kiedyś ożeniłby się z nią tylko dlatego,
aby dać dziecku nazwisko. Asekuracja w najczystszej postaci.
Przeszedł samego siebie w sztuce przekonywania. Pomimo cier-
pienia i napięć nie potrafił spojrzeć prawdzie w oczy.
Madi nigdy mu teraz nie uwierzy, a co zrobi, jeśli ją straci?
Ogarnęła go panika. Rozzłościł się. Przecież nie jest mięcza-
kiem. Jest człowiekiem czynu, umiejącym kierować swoim losem.
Musiał istnieć jakiś sposób przekonania jej o miłości, miłości do kobie-
ty, która urodzi mu dziecko, będzie jego żoną i partnerem.
Teraz wierzył w miłość.
Nigdy nie uważał się za człowieka romantycznego. Musiał
wysilić całą pomysłowość, aby przeprowadzić akcję prezentów na
„C". Nawet wtedy oszukiwał. Pamiętał dokładnie, jak matka opo-
wiadała mu o romansie, który właśnie przeczytała. Z emfazą opisy-
wała romantyczne wyczyny bohatera pragnącego zdobyć miłość ko-
biety. Tylko go to rozśmieszało. Telefon Darnella Peabody proponu-
jącego wspólne zakupy odebrał jako wybawienie z kłopotliwej sytu-
acji.
Na niebie pojawiły się błyskawice, za nimi odezwały się
grzmoty. Nadciągała burza. Lance wpatrywał się we wzburzone fale,
zastanawiając się, co by teraz zrobił jeden z romantycznych bohate-
rów jego matki. W dotychczasowym życiu Lance'a nie było miejsca
na takie historie, czuł się od nich odizolowany.
Jedynym bohaterem, o którym był w stanie myśleć, był jego
imiennik. Grzebał w pamięci, stawiał się w jego położeniu, przy-
R
S
pominał sobie starą legendę i nie dochodził do żadnych optymi-
stycznych wniosków. Był chory z miłości.
Powinien zwyczajnie zastukać do sąsiednich drzwi, wyja-
śnić fakty i ponownie się oświadczyć.
„To się nie uda" - jęknął. Przecież ostatnio wyrzuciła go z
mieszkania. Schował głowę w dłoniach. Co z r o b i Lancelot, Ry-
cerz Okrągłego Stołu?
„Weź ją w ramiona, idźcie oglądać zachód słońca."
Lance poczuł na policzkach pierwsze krople deszczu.
Światło majaczyło na horyzoncie. Madi wyszła z mieszka-
nia i skierowała się na plażę. Powietrze ciągle pachniało burzą.
Pachniało świeżością i czystością jak nowy dzień.
Przeciągnęła ręką po czole. Sama chciałaby czuć się tak do-
brze i świeżo, mieć tyle nadziei. Nie mogła spać i usiłowała wmówić
sobie, że to z powodu pogody, że to burza tak wytrąciła ją z równo-
wagi.
Prawda wyglądała inaczej, dręczyła ją myśl o Lansie.
Kopnęła kawałek drewna, wyrzucony na brzeg przez burzę.
Plaża była usiana muszelkami, kawałkami rozmiękłego drewna,
drobnymi żyjątkami.
Westchnęła, zatrzymując się przy kawałku opony. Później
weźmie kilka toreb na śmieci i pozbiera, co będzie mogła. Jeśli
tylko mogłaby tak łatwo posprzątać własne życie... Spędzanie dłu-
gich godzin na płaczu nie było dla niej dobre, nie było dobre dla
dziecka. Przez ostatnich kilka dni zdobyła się nawet na ponowne
rozważenie propozycji Lance'a - kompromis, czyli zgoda na mał-
żeństwo z kimś, kto nigdy nie będzie jej kochał.
R
S
Musi wyjechać. Zdała sobie z tego sprawę w środku nocy,
podczas szalejącej burzy. Nawet przywiązała się do tego miejsca,
ale bliskość Lance'a stanowiła niebezpieczeństwo. Napisze więc
wymówienie i wróci do Kalifornii.
Jakaż bolesna była ta konstatacja, jak trudno ją przyjąć, na-
wet wiedząc, że nie ma alternatywy. Jedynie odległość mogła
ochłodzić emocje.
Splotła ręce na piersi. Lance zapomni o niej, o tym była prze-
konana. Nie miała jednak pewności, że zapomni o dziecku czy po-
rzuci staranie o częściową opiekę.
Wzdychając ogarnęła wzrokiem plażę. Kilka kroków dalej le-
żało coś na kształt sieci rybackich z zaplątanymi w nie śmieciami.
Kręcąc głową, podeszła do znaleziska. Może mogłaby zawołać
kogoś, kto pomógłby jej to uprzątnąć. Sama nie mogła dźwigać ta-
kich ciężarów. Nagle zatrzymała się, nie wierząc własnym
oczom.
W sieci zaplątany był żółw.
Schyliła się, ręką delikatnie odsunęła wodorosty,
próbując
stwierdzić, czy żółwica żyje. Drżącymi rękoma rozplątywała sieci,
usiłując wyswobodzić zwierzę. Po kilku minutach bezowocnych
zmagań zrozumiała, że sama nie da rady.
Lance znalazłby sposób. Musiała go sprowadzić. Nie było
czasu na dywagacje.
- Poczekaj - przemawiała, głaszcząc skorupę gada. - Przy-
prowadzę pomoc. Proszę, poczekaj.
Odwróciła się i pobiegła do domu.
Nie miała pojęcia, ile czasu zajęło jej pokonanie tego dy-
stansu i jak długo czekała, nim Lance odpowiedział na jej pu-
R
S
kanie. W końcu ukazał się w drzwiach.
- Mój Boże, Madi, co się stało?
Nie mogła złapać oddechu, patrzyła na niego, próbując go
uspokoić, zapewnić, że nie ma powodu do wpadania w panikę. Im
bardziej się starała, tym bardziej tracił panowanie nad sobą.
- Nie mów nic. - Wziął ją na ręce i położył na tapczanie. -
Wezwę lekarza. Zaczekaj, nie wiem, kto... Mniejsza o to, za-
dzwonię po mojego... Nie, może powinienem zadzwonić po karet-
kę...
Pokręciła głową, chwytając go za rękaw.
- Lance... potrzebna pomoc... na plaży...
- Powiedz, gdzie cię boli, kochanie. - Drżącymi rękoma
przeciągnął po jej czole i ramionach, upewniając się, że nie ma
złamań. - Dziecko czy coś z...
Wzięła go za ręce.
- Na plaży...
Zamilkła, z trudem łapiąc powietrze. Na jego twarzy pojawiła
się agresja. Uklęknął przy tapczanie.
- Czy ktoś ci zrobił krzywdę? Czy ktoś próbował...
- Nie, ale żółw... Sztorm wyrzucił na brzeg samicę i... - Madi
odetchnęła głęboko, prawie spokojnie. - Nic mi nie jest Burza wy-
rzuciła sieci rybackie i ta samica jest w nie zaplątana.
Zrozumiał. Podbiegł do telefonu.
- Jak wyglądała? - pytał, wykręcając numer. - Żyje?
- Nie wiem, myślę, że tak, ale nie jestem pewna.
Podniósł rękę.
- Mamy żółwia zaplątanego w sieci na plaży. Przyślijcie
drużynę ratowniczą. Zawiadomcie szefa. Madi ją znalazła, nie wie,
R
S
w jakim jest stanie. Mogła przy tym utonąć.
- Utonąć! - Madi aż usiadła z wrażenia. Złapała się za gło-
wę, robiło jej się słabo.
Lance odłożył słuchawkę i zwrócił się do Madi:
- Dzwonię po lekarza.
- Nie przejmuj się mną. Tylko trochę mi...
- Nie przejmować się? Kiedy cię zobaczyłem... cholera, Ma-
di, myślałem, że... -Pogłaskał ją drżącymi rękoma. - Później ci po-
wiem. - Położył ją na plecy. - Spokojnie, słyszysz? Miałaś wystar-
czająco dużo wrażeń na dzisiaj.
- Ale żółw...
- Wszystko będzie dobrze. Teraz nie grozi jej nie-
bezpieczeństwo. - Podłożył kilka poduszek pod jej plecy. - Sieci
mogły ją poranić. Zależy, jak długo się szamotała. Najgorsze, że
dostała się w nie pod wodą... -Zawiesił głos. -Teraz nic nie możesz
dla niej zrobić. Natomiast ty, jeśli chociaż poruszysz się na tapcza-
nie, to będziemy mieli ze sobą do pogadania.
Zrozumiano?
Próbował wyglądać stanowczo, ale w oczach miał przerażenie.
Zrobiło jej się ciepło na sercu.
- Tak, Lance.
- Muszę iść. Będziesz leżeć?
Kocha ją. J e s z c z e nie zdawał s o b i e z tego s p r a -
w y , ale k o c h a j ą . Uśmiechnęła się.
- Tak, Lance.
Pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta.
- Muszę iść.
-
Idź.
Wyszedł, obrzuciwszy ją troskliwym spojrzeniem.
R
S
Madi usiadła. Euforia zastąpiła zawroty głowy.
Wpatrywała się w zatrzaśnięte drzwi. Kochał ją. Naprawdę.
Musiała tylko wymyślić sposób, w jaki mu to uświadomi.
Lance wrócił po dwóch godzinach. Żółw żył, ale był w szo-
ku i ucierpiał, leżąc długo bez wody. Drużyna ratownicza zajęła
się nim i jakkolwiek Lance wiedział, że otoczą go najlepszą opie-
ką, nie przestawał się martwić.
Zatrzymał się w drzwiach wejściowych, przygładził rozwi-
chrzone włosy. Nie w ten sposób zamierzał
wyznać Madi swoje
uczucia, ale okazja nadarzyła się sama i tylko głupiec pozwo-
liłby sobie ją stracić.
Wszedł do pokoju i stanął rozczarowany. Nie było jej.
Przeszukał dom, mając nadzieję, że znajdzie ją albo
przynajmniej pozostawioną wiadomość. Nic nie zostawiła.
Lance usiadł ciężko na brzegu łóżka. Sprawy miały się tak
źle, jak się tego obawiał. Teraz mógł już tylko zacząć reali-
zować swój plan.
Nie wierząc własnym oczom, Madi zatrzymała się przed
szklanymi drzwiami tarasu. Po deptaku kroczył biały rumak,
niosący na grzbiecie rycerza.
Z bijącym sercem rzuciła się do drzwi i wybiegła na ze-
wnątrz. Rycerz jechał na koniu bez siodła, przyłbica połyski-
wała niebieskością i złotem, koniuszek piki mienił się takimi
samymi kolorami. Trzymał się niezgrabnie i sztywno.
Zapłonęła z miłości. Nie była biedną panienką, ale on był
jej rycerzem w lśniącej zbroi. Jak mogła myśleć, że z nim nie
można mieć romansu? Wychyliła się przez balustradę. Pod-
R
S
niósł przyłbicę.
- Lady Madison.
- Sir Lancelot - odpowiedziała równie poważnie.
- Przyjechałem, aby cię zabrać na wspólne podziwianie
zachodu słońca.
- Naprawdę?
- Tak.
- A jeśli odmówię?
Umarłby.
- Wtedy przerzucę cię sobie przez ramię i zabiorę tak czy
owak. - Zmarszczył czoło. - Do cholery, Madison, kocham cię.
Roześmiała się. W sercu buszowała radość i niedowierzanie.
- Mylisz swoich romantycznych bohaterów. Słyszałam sło-
wa Rhetta Butlera.
- Do cholery, Madi...
- Już to słyszałam. Gdzie masz resztę zbroi?
Skrzywił się, ściągnął hełm i odrzucił na bok.
- Kocham cię, Madi Muldoon. Byłem idiotą i głupkiem,
że nie zauważyłem tego wcześniej. Jestem gotów zrobić wszystko,
abyś w to uwierzyła.
- Wierzę ci - powiedziała cicho. Patrzył na nią, zadzierając
głowę.
- Wierzysz?
- Tak i zgadzam się wyjść za ciebie.
- Zgadzasz się?
- Pewnie, więc nie próbuj teraz dać nogi.
Lance odetchnął z ulgą. Ona go kocha. Pobiorą
się. Teraz mógł być spokojny.
R
S
- Nigdy - powiedział uśmiechając się. - Myślałem tylko, że
będę musiał cię dłużej przekonywać.
Madi patrzyła na niego, nie ukrywając miłości.
- Wiedziałam, że pokochałeś mnie już tamtego poranka,
choć nie uświadamiałeś sobie tego. Ja wiedziałam. Byłeś przerażo-
ny, że mnie coś się stało, właśnie mnie, a dopiero później dziecku.
W twoich oczach widziałam obawę, że mnie straciłeś.
- Mówisz, że mogę zsiąść z tej bestii i na...
- Nic takiego, rozrabiako. Jesteś moim rycerzem w lśniącej
zbroi i zabierasz mnie na oglądanie zachodu słońca. - Ze śmiechem
zakręciła się na pięcie. -Nie ruszaj się, już schodzę.
Kilku gapiów hucznymi oklaskami nagrodziło Madi dosia-
dającą konia.
- Znowu się czerwienisz - szepnęła.
- Jestem czterdziestoletnim, konserwatywnym, poważnym
człowiekiem interesu. Mógłbym być zakłopotany, gdybyśmy nie
mieli publiczności. Mam ochotę schować się pod jakiś kamień na
przynajmniej dziesięć lat.
Ścisnęła go mocno.
- Nie czaruj. Jesteś nieuleczalnym, beznadziejnym roman-
tykiem. Matka byłaby z ciebie dumna.
- Tak, tak sądzę. - Pocałował ją. - Gotowa, lady Madison?
Pojechali na plażę, w stronę chylącego się ku zachodowi
słońca. Niebo rozświetlała cudowna paleta ognistych barw.
- Musimy porozmawiać.
Lance wodził palcami po jej karku.
- Pod warunkiem, że jesteś pewna, że już mnie kochasz.
- Nigdy nie przestanę cię kochać. - Zamilkła, przytulając
R
S
się do niego i napawając męskim zapachem. - Chcę porozmawiać
o mojej matce.
- O twojej matce?
- Uhmm. Przez ostatnich kilka dni zdałam sobie sprawę z
kilku rzeczy, których powinnam być świadoma wcześniej. - Przy-
sunęła się bliżej. - Zawsze postrzegałam matkę jako ofiarę własnej
płci. Postrzegałam małżeństwo jako pułapkę, więzienie. Teraz wiem,
że były to tylko refleksje na temat zachowania matki. Ona i inne zna-
ne mi kobiety dokonywały jedynie wyborów, bez względu na to,
czyje uważałam za dobre, czy złe. - Powiodła rękami przez jego
pierś do karku. - Moja matka nigdy nie wyszła za mąż z miłości.
Robiła to dla pieniędzy, bezpieczeństwa i prestiżu. - Spojrzała mu
w oczy. - Ja robię to z miłości. Nie po to, aby dziecko miało ojca,
nie dla bezpieczeństwa czy czegokolwiek innego. Z miłości. Lance
ujął jej twarz w dłonie.
- Nie rozczaruję cię, Madi Muldoon. - Pocałował ją długo i
namiętnie. - Ja też sobie coś uświadomiłem. Miałaś rację, oskarżając
mnie o asekurację przy szukaniu kandydatki na żonę. Moje decyzje
bazowały na zimnej logice. Umierałem ze strachu przed zranieniem,
jakiego doznała moja matka i ja jako... dziecko.
- Och, Lance.
Delikatnie położył palec na jej ustach.
- Uświadomiłem sobie jeszcze coś. Byłem zły na moją matkę,
że nie porzuciła swoich romantycznych ideałów, nie wyszła za inne-
go mężczyznę, stwarzając mi prawdziwą rodzinę. Uwielbiałem ją,
więc zamieniłem tę złość na miłość.
- To wszystko już za nami.
- Tak. - Przeciągnął rękami po jej włosach, wiedząc, że bę-
R
S
dzie chciał tak robić przez całe życie. - Tamtej pierwszej nocy na
plaży... co sobie pomyślałaś przy pełni księżyca? - zapytał łagod-
nie. Roześmiała się.
- Myślałam o czymś, co, jak byłam pewna, nie istnieje,
czego pozornie nie chciałam.
- Co to było?
- Miłość, kochanie kogoś. Rodzaj związku, o jakim czyty-
wałam, ale byłam pewna, że to fikcja. Dziecko, które mogłabym
nosić na rękach i... w sercu.
Był wzruszony, objął ją ramieniem.
- Planuję poświęcić następnych czterdzieści czy
pięćdziesiąt lat na spełnianie twoich marzeń.
- Już się spełniły.
Roześmiał się.
- Twoja matka miała rację, mówiąc o pełni księżyca.
- Tak jak twoja, mówiąc o miłości. - Madi uśmiechnęła się,
dosiadając konia. - Podoba mi się, że matki zawsze mają rację. Sa-
ma niedługo będę jedną z nich, a ja zawsze lubiłam mieć rację.
Ich palce splotły się.
- Dlaczego mam uczucie, że jestem bardzo szczęśliwy?
- Ponieważ - przysunęła się do niego - to prawda.
R
S
EPILOG
Powiew wiatru znad oceanu był delikatny i przyjemnie figlo-
wał na skórze Lance'a, kiedy ten z przymrużonymi oczami obser-
wował złotowłosą dziewczynkę. Piękna jak marzenie, zawładnęła
jego sercem, tak samo jak jej matka.
Uśmiechnął się i skinął ręką na widok podbiegającej, ubranej
w różowy kostiumik pociechy.
Zatrzymała się przed nim, wyciągnąwszy ręce, poważnym ge-
stem wręczyła mu małą morską muszelkę.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, tatusiu.
Spojrzał na nią, ogromnie wzruszony.
- Musiałaś się strasznie namęczyć, żeby znaleźć coś takiego.
- Proszę bardzo. - Rzuciła mu się na szyję. - Tatusiu, opo-
wiedz mi bajkę.
Lance uśmiechnął się. Jakże cudownie wyglądała w mokrym
kostiumie, z nóżkami oblepionymi piaskiem, ramionkami upaćka-
nymi w błocie.
- Dobrze, słoneczko. Którą chcesz usłyszeć?
- Tę o żabie zamieniającej się w księżniczkę.
- Twoja mama także ją lubi. - Nie przestawał się uśmiechać.
Dziewczynka zachichotała.
- Mama mówi, że w niej jest „ukryta" tajemnica, ale ja nigdy
nie pocałowałabym obrzydliwej żaby. - Wzdrygnęła się.
- Skoro już mówimy o mamie. Nie wiesz, co robi?
Mała pokręciła głową.
- Obiecałam, że jej nie wydam.
R
S
- Oczywiście. - Odgarnął kędziory z jej twarzy. -Oboje
wiemy, że przyjęcia urodzinowe powinny być nie...
- Lancelocie Alexander, nie mogę uwierzyć, że próbujesz
wyciągać wiadomości od własnego dziecka!
Ojciec i córka odwrócili się w stronę nadchodzącej ko-
biety.
- Nie powiedziałam, mamusiu!
- Wiem, kochanie. - Madi dobrodusznie spoglądała na
męża. - Nie mam żalu. - Położyła ręce na swym zaokrąglo-
nym brzuchu. -Zwłaszcza, że mogę się gniewać o tyle innych
rzeczy.
Uśmiechnął się występnie.
- Gwenn śpi?
- Uhm. - Madi ostrożnie usiadła na piasku. - Jest z nią
niania.
- Mamusiu, tatuś opowiadał mi bajkę, tę o żabie. Madi
delikatnie dotknęła ramienia córki.
- Naprawdę?
- Uhm, ale ja już wiem, jak to się kończy. Po dziecin-
nemu włożyła kciuk do ust.
- Wiesz? - zapytała Madi, jak zwykle oczarowana có-
reczką. - Jak to było?
Dziewczynka wyjęła palec z ust, wyprostowała się, czując,
że w tym momencie jest bardzo dorosła i ważna.
- Żyli długo i szczęśliwie.
Lśniące miłością i szczęściem oczy Madi i Lance'a spo-
tkały się.
R
S