REBECCA WINTERS
Ich dwoje
Tytuł oryginału. Both of Them
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tak, on był ojcem dziecka! Ta sama smagła cera, sil-
nie zarysowany podbródek, kruczoczarne włosy. Nie
miała najmniejszych wątpliwości.
Cassie przystanęła w progu luksusowego gabinetu i
głęboko westchnęła. Matczyna intuicja jej siostry okaza-
ła się niezawodna. Przypomniała sobie jej słowa:
- Cassie, od pierwszej chwili wydawało mi się, że z
Jasonem jest... coś nie w porządku. Ted powiedziałby to
samo, gdyby żył. Jason nie jest naszym synem! Jestem
tego pewna!
- Pamiętasz, mówiłam ci, że zaraz po porodzie, zabra-
no go na oddział intensywnej terapii. W szpitalu pano-
wało straszne zamieszanie, bo stale przywożono ofiary
po wypadku w fabryce. Sądzę, że do pomyłki doszło w
chwili, kiedy mi przyniesiono dziecko z intensywnej
terapii.
- Jason należy do swoich prawdziwych rodziców.
Przyrzeknij, że odnajdziesz mojego syna i zaopiekujesz
się nim. Wtedy będę mogła umrzeć w spokoju.
Podobieństwo było tak uderzające, a ojcostwo męż-
czyzny rozpartego za biurkiem tak oczywiste, że poczuła
dreszcz. Dziewięciomiesięczny Jason był doskonałą ko-
pią Trace Ellingswortha Ramseya III, pana i władcy
największego banku w Phoenix.
R
S
Na myśl, że ma przed sobą człowieka, który zabrał
syna jej siostry, poczuła dojmujący ból. Dziecko Susan
nosi teraz jego imię, a na jego żonę próbuje mówić
„mama" Zajmuje określone miejsce w potężnej, bogatej
rodzinie.
Czy Ramseyowie kiedykolwiek mieli wątpliwości?
Czy, podobnie jak Susan, czuli, że ich dziecko jest jakieś
inne? Czy zauważyli jakieś charakterystyczne cechy,
których w ich rodzinie nigdy nie było?
-Proszę niech pani wejdzie! - energiczny głos
Ramseya doskonale pasował do jego wyglądu.
Cassie rzuciła okiem w stronę Jasona, śpiącego w no-
sidełku, stojącym obok biurka sekretarki, i weszła do
gabinetu.
Ogrom pomieszczenia przytłoczył ją i onieśmielił.
Nagle poczuła się krucha i bezbronna. Starając się nie
potknąć na wysokich obcasach, ruszyła w stronę męż-
czyzny. Brak rodzinnych fotografii na jego biurku nie-
przyjemnie ją zaskoczył. Prócz kilku obrazów na ścia-
nach i drzewka bonsai w rogu gabinetu, nie dostrzegła w
tej ogromnej przestrzeni nic przyjaznego. Nieskazitelny
garnitur gospodarza i jego odpychające spojrzenie po-
głębiały tylko to odczucie.
Przysiadła na krześle.
-Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć. Wiem,
jak bardzo jest pan zajęty.
Ciemne brwi uniosły się w wyrazie zniecierpliwienia.
Sekretarka powiedziała mi, że ma pani jakąś niezwy-
kle pilną sprawę natury ściśle osobistej.
Tak. To, z czym przychodzę, dotyczy tylko nas - spoj-
rzała na niego błagalnie - to znaczy, pańskiej
R
S
żony oczywiście też - dodała, spuszczając oczy koloru
morskiej wody.
Mocne dłonie na biurku zacisnęły się. Spojrzenie
chłodnych niebieskich oczu stało się jeszcze bardziej
wrogie. Zamigotało w nich światełko. Zupełnie jak u
Jasona... kiedy się gniewał.
-Moja sekretarka zwykle potrafi się dowiedzieć,
kto z jaką przychodzi sprawą, zanim go do mnie
dopuści. Tym razem zrobiła wyjątek. Mam nadzieję,
że nie kłamała pani mówiąc, że tó sprawa życia lub
śmierci. W przeciwnym razie oskarżę panią o samo
wolne wtargnięcie do mojego biura i naruszenie mojej
prywatności. Od tego jest. prawo i odpowiednie kary.
Jego arogancki ton sprawił, że zaniemówiła. Gdyby
sprawa nie była tak niezwykle ważna, wyszłaby bez
słowa, zatrzaskując za sobą drzwi.
-Przyszłam w sprawie pańskiego syna - powiedziała
spokojnie.
Twarz mężczyzny stężała, oczy zabłysły nienawiścią.
Powoli uniósł się z fotela, pochylił, wsparł ręce o biurko.
-Jeśli próbuje pani mnie szantażować albo grozi po-
rwaniem dziecka, to radzę uważać. Pod biurkiem jest
przycisk, wystarczy, że go dotknę i wejdzie uzbrojony
strażnik.
-Pan chyba zwariował - na samą myśl, że mogłaby
zagrażać jakiemukolwiek dziecku, poczuła nie^ przy-
jemny dreszcz.
- Daję pani trzydzieści sekund, proszę mówić - głos
Ramseya nie wróżył nic dobrego. .
- Może pan usiądzie...
-Traci pani cenne sekundy.
R
S
Cassie przycisnęła torebkę do piersi obronnym ru-
chem.
-Trudno mi z panem rozmawiać, kiedy stoi pan tak...
jak kogut gotowy do walki.
Ramsey spojrzał na zegarek.
- Zmarnowała pani dziesięć sekund. Wyjaśni pani
wszystko w sądzie.
Wyraz jego twarzy świadczył, że nie żartuje.
Cassie wzięła głęboki oddech. Musi mu powiedzieć,
przecież po to tu przyszła. Niech się dzieje, co chce.
Tylko ten facet i jego żona mogą ją zaprowadzić do
dziecka Susan.
- Wiem, że mają państwo syna, który się urodził
dziewięć miesięcy temu, 24 lutego, w Palms Oasis
Health Center. Moja siostra, Susan Arnold Fisher,
tego samego dnia urodziła tam dziecko. Kiedy umie
rała, powiedziała mi, że jej zdaniem dzieci zostały
zamienione. W szpitalu był bałagan spowodowany
wybuchem w pobliskiej fabryce. Bez przerwy przywo
żono nowych rannych. Dlatego na oddziale intensyw
nej'terapii pomylono nazwiska dzieci. W rezultacie
moja siostra dostała dziecko państwa, a pan i pańska
żona zabrali do domu dziecko mojej siostry.
Przez kilka sekund panowała cisza. Żaden mięsień nie
drgnął w kamiennej twarzy Ramseya.
- Skoro już pani opowiedziała swoją bajkę - odezwał
się wreszcie - czas kończyć. Mam nadzieję, i ma pani
dobrego adwokata. Będzie pani potrzebny.
- Niech pan zaczeka! - krzyknęła, widząc, że dotyka
przycisku. Rozumiała, że jest zaskoczony, ale nie przy-
puszczała, że nie pozwoli jej przedstawić dowodu!
R
S
- Przesadziła pani, panno Arnold.
Drzwi otworzyły się. Ujrzała policjanta i strażnika,
obaj byli uzbrojeni. Za nimi majaczyła zaniepokojona
twarz sekretarki, próbującej uspokoić wrzeszczącego
Jasona.
- Co tam się dzieje? - Trace Ramsey nerwowym
ruchem przeczesał czarne włosy, rzucając jej wściekłe
spojrzenie.
Cassie, nie bacząc na nic, zerwała się z krzesła i ru-
szyła w stronę dziecka.
Przez ostatnie dwa miesiące, od chwili śmierci Susan,
nie rozstawała się z nim ani na chwilę. Nie była jego
prawdziwą matką, ale kochała go nade wszystko. Teraz
czuła wyrzuty sumienia, że zostawiła go samego w ob-
cym biurze. Musiał być głodny i przerażony.
- O co chodzi? - zapytał strażnik szefa, ale nie
dosłyszała odpowiedzi. Teraz ważne było tylko jedno:
na jej widok Jason uspokoił się natychmiast i wyciągnął
ku niej rączki wołając: - Mama, mama.
Mimo powagi sytuacji, uśmiechnęła się lekko. Nawet
w jego głosie było coś, co przypominało Ramseya.
- Mamusia jest przy tobie, kochanie - powiedziała
łagodnie i wzięła dziecko z rąk sekretarki. Pocałowała
ciemną główkę, poprawiła pieluszkę.
Jason wyraźnie dawał do zrozumienia, że poza osobą
Cassie nic na świecie go nie interesuje. Przytulił się do
niej i przymknął oczy. To właśnie było szczęście. Nigdy
go nie odda. Zrobiła błąd przychodząc tutaj.
Miała dobre intencje. Sądziła, że ma wystarczająco
ważny powód, aby wtargnąć do biura Ramseya. Dopiero
reakcja mężczyzny uświadomiła jej ogrom
R
S
jego miłości: oto miał przed sobą kogoś, kto mógł za-
grozić jego dziecku. Ramsey kocha dziecko jej siostry
tak mocno, jak ona kocha Jasona. Nagle zdała sobie
sprawę, że nie jest w stanie spełnić życzenia Susan. Nie
może. W ten sposób skrzywdziłaby wszystkich.
- Niech pan posłucha - zaczęła i przerwała, zdumiona
wyrazem jego twarzy. Zajęta Jasonem nie zauważyła,
kiedy policjanci i sekretarka opuścili pokój.
Ramsey w osłupieniu wpatrywał się w chłopczyka. Po
chwili usłyszała jego szept:
- To niesamowite. Podobny jak dwie krople wody.
Cassie stała bez ruchu. W pewnym sensie rozumiała,
co się z nim dzieje. Trudno oswoić się z myślą, że
dziecko, które się uważało za swoje, należy do kogoś
innego i że niespodziewanie ma się przed sobą swoje
własne.
- Też tak pomyślałam, kiedy tylko pana zobaczyłam -
powiedziała cicho.
Ramsey oderwał wzrok od dziecka i spojrzał na nią
pociemniałymi ze wzruszenia oczami.
- Ma na imię Jason - dodała.
Na dźwięk swojego imienia dziecko przytuliło się
jeszcze mocniej.
- Czy mogę go potrzymać? - zapytał Ramsey zmie-
nionym głosem.
- Oczywiście, tylko niech się pan nie zdziwi, że zaraz
zacznie płakać. Jest do mnie bardzo przywiązany.
Jason zaprotestował z całą mocą swego silnego, ma-
łego ciałka. Cassie powoli wypuściła go z objęć.
R
S
Wiedziała, że podobna chwila nie powtórzy się nigdy.
Trace Ramsey po raz pierwszy trzymał w objęciach swo-
jego syna.
Ogarnęła ich wzrokiem. Pasowali do siebie idealnie.
Poczuła nagły ucisk w gardle.
Ramsey, nie puszczając syna z objęć, spojrzał na nią
pytająco.
- Ma pani butelkę? Może kiedy go nakarmię, będzie
spokojniejszy.
Racja. Mały na pewno jest głodny. Cassie sięgnęła po
torbę.
- Proszę.
Ramsey oparł główkę dziecka na zgiętym przed-
ramieniu i, nie bacząc na swój nieskazitelny strój, przy-
stąpił do karmienia. Pewność, z jaką zbliżył smoczek do
ust dziecka, świadczyła o dużej wprawie. Synek Susan
nie mógł się skarżyć na brak zainteresowania ze strony
ojca.
Jason okazał się niewdzięcznikiem. Wrzeszczał co sił
w płucach, kategorycznym ruchem małej rączki odtrąca-
jąc butlę.
- Może mu zmienię pieluchę - powiedziała łagodnie
Cassie. - Chyba się uspokoi.
Kiedy podawał jej dziecko, w jego wzroku dostrzegła
coś, czego na razie nie była w, stanie rozszyfrować. Po-
stawił nosidełko na biurku, odsuwając na bok telefon.
Wszystko wskazywało na to, że zmiana pieluchy odbę-
dzie się w najważniejszym punkcie Banking Corporation
miasta Phoenix!
- Chodź mój skarbie, mamusia zaraz ci pomoże.
Jason uspokajał się z trudem, raz po raz spoglądając na
stojącego przy nich Ramseya. Uważny
R
S
wzrok tego ostatniego utkwiony był w wystającej spod
kocyka gołej nóżce.
Cassie nieraz zwracała uwagę na stopę Jasona. Trzeci
i czwarty palec prawej stopy dziecka połączone były
delikatną błonką. Nikt w rodzinie Susan ani Teda nie
miał takich palców.
Ramsey nagle wyprostował się.
- To mój syn! - powiedział uroczystym głosem. W je-
go niebieskich oczach rozbłysła duma.
- Powinniśmy chyba pojechać z dziećmi do szpitala i
przeprowadzić próbę krwi - zaproponowała Cassie.
- Tak. Ale najlepszy dowód mamy przed sobą.
Lekko dotknął nóżki dziecka. Urażony Jason naprężył
się i usiadł o własnych siłach ku nie skrywanej radości
ojca. Ten obcy mężczyzna poświęcający mu tyle uwagi
zaczynał go interesować.1
-Przebiorę go - powiedziała Cassie, wyjmując z torby
śpioszki. -W gabinecie zrobiło się chłodno.
-Ja to zrobię - Ramsey stanowczym ruchem uniósł
dziecko i sprawnie włożył na nie ubranko.
Zapiął zatrzaski, poprawił ramiączka i wziął syna na
ręce. Czarna główka przytuliła się do jego ramienia.
Ramsey podszedł z dzieckiem do okna i przez chwilę
wpatrywał się w leżące przed nimi miasto. Jeśli coś przy
tym szeptał, to było to przeznaczone tylko dla uszu syna.
Cassie zrozumiała, że teraz jest ich dwoje. Dwie oso-
by kochające Jasona ponad wszystko: ona i Ramsey.
Wkrótce dołączy trzecia: jego żoną. Wszystko stało się
nagle bardzo skomplikowane. Ramsey nigdy
R
S
z niego nie zrezygnuje. Będzie musiała walczyć
o wspólne wakacje, o prawo widywania dziecka.
Zrobi tak, bo kocha Jasona zbyt mocno, żeby nagle
odejść z jego życia.
- Czy będziemy mogli zaraz porozmawiać z pańską
żoną? Chciałabym jak najszybciej zobaczyć mojego sio-
strzeńca i spędzić z nim trochę czasu przed powrotem do
San Francisco.
- Do San Francisco? - spojrzał na nią nieprzyjaźnie.
- Mieszkamy z Jasonem w San Francisco.
Na dźwięk jej głosu Jason zwrócił się ku niej, wycią-
gając rączki. Czując, że uścisk ojca nie zelżał, szarpnął
się raz i drugi z niespodziewaną siłą. Widać było, że nie-
łatwo da za wygraną. Teraz, kiedy Cassie poznała jego
ojca, wiedziała po kim dziedziczy te cechy.
- Chyba jest głodny pora na obiad -powiedziała
pojednawczo. Ramsey niechętnie, z widocznym ocią-
ganiem podał jej dziecko. Nawet na tak krótką
chwilę rozstawał się z nim z wyraźną przykrością.
Cassie z trudem powstrzymała łzy. Była u kresu wy-
trzymałości psychicznej. Dotknięcie ciepłego, zna-
jomego ciałka nieco ją uspokoiło. Usiadła w fotelu i dała
Jasonowi butelkę ż mlekiem.
Od kilku dni potrafił już pić z kubeczka, ale pediatra
powiedział, że w czasie podróży butelka jest lepsza.
Zwiększa u dziecka poczucie bezpieczeństwa. Spojrzała
na Ramseya. Nie spuszczał z nich oczu.
-Rozwiedliśmy się z żoną zaraz po urodzeniu dziecka
- powiedział nieoczekiwanie - zrzekła się praw rodzi-
cielskich i wyjechała do Los Angeles kontynuować pra-
cę zawodową. Jest wziętym adwokatem. Mam kobietę
R
S
do prowadzenia domu i do opieki nad dzieckiem. Razem
z mężem pracują u mnie od lat. Mike zajmuje się ogro-
dem, a Nattie uwielbia dzieci. Justin za nią przepada.
A więc ma na imię Justin! I nie ma matki! Uniosła
głowę, Ramsey zobaczył utkwione w siebie wielkie zie-
lone oczy.
- Proszę mi opowiedzieć coś o synu Susan... o pań-
skim synu - poprawiła się zaraz. - Jaki on jest? Nie mogę
się doczekać, kiedy wreszcie go zobaczę.
Energicznym ruchem podszedł do biurka.
- Panno Blakesley, proszę odwołać wszystkie moje
spotkania. Jadę do domu, dziś już mnie nie będzie.
Proszę powiedzieć Robertowi, żeby wyprowadził sa-
mochód. Zaraz schodzimy. Czy jest coś pilnego?
Wydając polecenia nie spuszczał oczu z jej smukłych
nóg, wystających spod krótkiej sukienki. Poczuła się
nieswojo i dla nabrania pewności rozejrzała się wokół.
Jej uwagę przyciągnęły obrazy zdobiące ściany gabi-
netu. Nie przyjrzała im się dotąd, zbyt zajęta osobą go-
spodarza.
Jeśli przyjąć, że były wyrazem jego artystycznych
upodobań, świadczyły o nich bardzo dobrze. Lekkie pa-
stelowe barwy, tajemnicze, nieco zamglone pustynne
krajobrazy. Dobrze byłoby mieć taki obraz w domu.
Jason wydał dźwięk świadczący o tym, że zawartość
butelki, ku jego niezadowoleniu, skończyła się. Cassie
natychmiast zeszła na ziemię. Ramsey stał przy
drzwiach js nosidełkiem w ręce.
-Możemy iść?
R
S
W sekretariacie pani Blakesley powitała ich entuz-
jastycznie.
- Jaki on śliczny, ten pani synek. - Uniosła się znad '
biurka i uśmiechnęła do dziecka.
- Chciałbym pani coś powiedzieć - głos szefa brzmiał
uroczyście. - Jest pani pierwszą osobą, której przedsta-
wiam mojego syna Jasona. Potem wszystko wyjaśnię.
Na razie proszę tę informację zachować dla siebie.
- Od razu tak pomyślałam, kiedy go tylko zoba-
czyłam. - Pani Blakesley wyszła zza biurka i zbliżyła
twarz do dziecka. - Jeszcze zanim pani powiedziała, że
to sprawa życia lub śmierci. Jest do pana taki podobny!
Wykapany tatuś!
Oczy starszej pani zwilgotniały. Trace Ramsey od-
chrząknął. Cassie nie miała wątpliwości, co sekretarka
myśli o pochodzeniu Jasona. Uważa go za wynik poza-
małżeńskiego romansu. Romansu jej z Ra-mseyem.
Uśmiechnęła się smętnie. Nie było czasu na wyjaśnienia.
Ramstey stał już przy windzie.
- Jak pani tu przyjechała? - zapytał, kiedy weszli do
środka.
- Taksówką.
Kiedy przyjechaliście do Phoenix?
- Tym razem, dwa dni temu.
- Tym razem? - pytająco uniósł ciemne brwi. Winda
zatrzymała się, wyszli do holu. Trace przystanął, czeka-
jąc na odpowiedź.
Byłam tu kilka razy. Próbowałam się dowiedzieć, czy
Susan miała rację, mówiąc o zamianie dzieci. Tego dnia
przyszło na świat pięcioro.
Trace zamrugał oczami.
R
S
- Nie wiedziałem, że tak dużo. Palms Oasis to mały
szpital.
-Wiem. Też się zdziwiłam. Tak czy inaczej, od-
wiedziłam wszystkie rodziny, bez rezultatu. Już za-
czynałam myśleć, że Jason jest jednym z tych rzadkich
przypadków, kiedy geny dają o sobie znać po upływie
wielu pokoleń. Dopiero kiedy zobaczyłam pana...
Spojrzała w jego oczy. Jak kiedykolwiek mogła uwa-
żać, że są chłodne, a ich wyraz wrogi?
-Kiedy pańska sekretarka powiedziała, że nie przyj-
mie mnie pan, jeśli jej nie podam powodu mojej wizyty,
chciałam sobie pójść.
- Dzięki Bogu nie zrobiła pani tego.
Uśmiechnęła się.
- Niełatwo się do pana dostać. Zastrzeżony telefon,
strażnicy. Musiałam wtargnąć do biura. Zresztą niewiele
brakowało, żebym zrezygnowała. Był pan ostatni na li-
ście i właściwie nie miałam już złudzeń.
- Ale mimo to przyszła pani.
- Chciałam mieć czyste sumienie. Zamierzałam zaraz
po powrocie do San Francisco oficjalnie go adoptować.
Czule pocałowała ciemną główkę.
- Coś mi jednak mówiło, że jeśli pana nie zobaczę, do
końca życia będę miała wątpliwości.
Na podjeździe czekało na nich BMW. Ramsey wziął
Jasona z ramion Cassie i posadził go w foteliku przymo-
cowanym do tylnego siedzenia.
- Tu ci będzie dobrze, Tygrysku.
Jason rozejrzał się i wybuchnął płaczem.
- Chyba będzie lepiej, jeśli przy nim usiądę. - Cassie
podała małemu gumową zabawkę. Chłopiec zamilkł i
R
S
podniósł zabawkę do buzi. Ramsey pochylił się ku Cas-
sie, żeby jej pomóc zapiąć pasy. Jego bliskość zmieszała
ją. Poczuła zapach dobrego mydła, ogarnęło ją dziwne,
nieznane uczucie. Odsunęła się instynktownie i żeby
ukryć zmieszanie udała, że poprawia coś przy foteliku
małego. Trace wrócił do poprzedniej pozycji. Samochód
ruszył.
Starszy mężczyzna z garażu z osłupieniem wpatrywał
się w małą osóbkę siedzącą w foteliku Justina.
- Dziękuję! - krzyknął Ramsey do swojego pra-
cownika i wyprowadził samochód.
Musiała przyznać, że był o wiele mniej antypatyczny,
niż myślała na początku. Nie mogła nie docenić troski,
jaką okazywał dziecku. Jeśli nawet przyjąć, że nie był
łatwym człowiekiem, ojcem był na pewno doskonałym.
Traktował swoje obowiązki z powagą i naturalnością,
nie dbając ani o wytworny garnitur, ani o drogi samo-
chód. Cassie znała wielu mężczyzn, którzy nigdy nie
znieśliby obecności dziecka w swoim luksusowym sa-
mochodzie.
Przejechali przez centrum miasta i skierowali się na
północ ku położonej wśród wzgórz i zieleni dzielnicy
willowej.
Cassie odprężyła się. Przez szybę samochodu pa-
trzyła na ogrody, błękitne baseny, białe sylwetki domów.
Stres ostatnich tygodni, spowodowany śmiercią Susan i
poszukiwaniem rodziców Jasona, nieco zelżał. Nie pa-
miętała już, kiedy ostatni raz czuła taki spokój.
Szczęście trwało krótko. Kiedy odwróciła się, żeby
wyjąć z torebki nową zabawkę, dostrzegła w lusterku
spojrzenie Ramseya. W jego wzroku było coś nieprzy-
jemnego,
R
S
coś, czego nie mogła zrozumieć, ale co sprawiło, że nie-
pokój powrócił.
Zamknęła oczy i zamyśliła się. On też ma swoje kło-
poty. Nie jest łatwo wracać do domu z synem, którego
się dotąd nie widziało, wiedząc, że na miejscu czeka
drugi, który w rzeczywistości nim nie jest.
Próbowała sobie wyobrazić jego myśli, ale nie mogła.
Nigdy dotąd nie słyszała, żeby zamieniono dzieci. Staty-
stycznie musiał to być jeden przypadek na milion.
W miarę jak zbliżali się do domu, temat jej rozmyślań
zmieniał się. Miejsce Jasona powoli zaczynał zajmować
Justin. Jaki on jest? Dlaczego żona Ramseya wyjechała
zaraz po urodzeniu dziecka? Dlaczego zawodowa karie-
ra jest dla niej najważniejsza? Czy nie tęskni za syn-
kiem?
Pogrążona w myślach nie zauważyła, że samochód
skręcił w prywatną drogę. Wjechali na podjazd.
Dom był obszerny, jednopiętrowy. Całość idealnie
odpowiadała wyobrażeniom o krajobrazie Arizony/ At-
mosfera pustyni i zieleń kaktusów. Nagle przypomniała
sobie akwarele widziane w biurze Ramseya.
Sam dom charakterem przypominał gospodarzą. So-
lidny i pewny siebie. W obu było coś, co wzbudzało za-
ufanie, mimo nieznajomości przedmiotu,
Kątem oka zobaczyła zielonkawobłękitny basen. Sa-
mochód zatoczył łuk i zatrzymał się.
Nigdy dotąd nie widziała czegoś podobnie pięknego.
Całe życie spędziła w San Francisco. Po śmierci ojca
mieszkała z matką i siostrą w wielkim domostwie przy
Telegraph Hill.
R
S
Wyjęła Jasona z fotelika. Ramsey otworzył drzwi,
Poczuła powiew świeżego powietrza.
Wysiadła z Jasonem w ramionach. Ramsey poszedł
przodem, niosąc rzeczy dziecka. Czuła, że pozwala jej
trzymać małego tylko dlatego, iż obawia się głośnych
protestów z jego strony.
Jason, zafascynowany stukotem jej wysokich ob-
casów, kręcił się próbując dostrzec źródło nieznanego
dźwięku. Trzymała go mocno, całą sobą chłonąc piękno
wnętrza, w którym się znaleźli.
Szli przez oszkloną galerię pełną drzew i dre-
wnianych rzeźb. Z zewnątrz docierał błękit nieba i base-
nu.
- Justin pomaga mi podlewać rośliny.
W końcu galerii dostrzegła starszą kobietę i małego
jasnowłosego chłopca. Dziecko, słysząc głos ojca, skie-
rowało się w jego stronę.
Zobaczyła brązowe oczy i złociste loki niczym aure-
ola otaczające małą twarzyczkę. Całkowicie skupiony na
ojcu, zdawał się nie dostrzegać jej obecności.
Poczuła wielkie znużenie. Dopełniło się. Miała przed
sobą ostatni fragment układanki. Justin był doskonałym
połączeniem cech Susan i Teda. Drobny jak ona i zwin-
ny jak on. Jasnowłosy jak ona i ciemnoki jak on. A
uśmiech...
Jej oczy napełniły się łzami. Był to uśmiech jej zmar-
łej przed kilkoma miesiącami siostry. Promienny
uśmiech Susan.
-Boże! - szepnęła i przytuliła twarz do trzymanego
w ramionach Jasona.
Tkwiła tak przez chwilę, próbując powstrzymać łzy.
Kiedy uniosła głowę, pierwszą rzeczą, jaką
R
S
ujrzała, były oczy Ramseya. Chłodne, wrogie błękitne
spojrzenie.
- O co panu chodzi? - krzyknęła, dłonią ścierając pły-
nące po policzkach łzy. - Dlaczego tak pan na mnie pa-
trzy? Co panu zrobiłam?
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Ramsey bez słowa wziął Justina na ręce, przytulając
jego główkę.
-Właśnie takiej reakcji się spodziewałem. Nie zawio-
dła mnie pani - powiedział wreszcie złym głosem.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Cassie wtuliła
się w Jasona. O jakiej reakcji on mówi? Skąd ten nagły
nawrót niechęci?
- Może się pani nie tłumaczyć. Justin nie potrzebuje
ludzi, którzy go nie akceptują takim jaki jest.
- Nic nie rozumiem. Jak można go nie akceptować?
Jest cudowny. - Cassie poczuła, że się czerwieni. Jason
rozpłakał się.
- Jest pani taka sama, jak moja była żona. Ułomność
Justina tak ją raziła, że nawet nie chciała go dotknąć.
- Jaka ułomność? Nie wiem, o czym pan mówi! Dwa
miesiące temu pochowałam siostrę, a dzisiaj ujrzałam to
dziecko. - Głos się jej załamał, ale brnęła dalej: -To tak,
jakby ona sama nagle do mnie wróciła.
Włożyła Jasona do kojca i sięgnęła po wielką płó-
cienną torbę. Z bocznej kieszeni wyjęła zdjęcie i podała
je Ramseyowi. Bardzo je lubiła: Susan i Ted tuż przed
wyjazdem w podróż poślubną, objęci i szczęśliwi.
R
S
-Kiedy go zobaczyłam w blasku słońca, pomyślałam,
że dobry Bóg wrócił mi Susan... Niech pan spojrzy. Czy
nie jest identyczny?
Ramsey postawił Justina w drugim rogu kojca i nie-
chętnie sięgnął po zdjęcie. Justin rozpłakał się. Płakali
teraz obaj, każdy w swoim kącie.
Cassie przykucnęła obok kojca i zaczęła nucić ulu-
bioną kołysankę Jasona. Po chwili płacz ucichł. Jason
próbował jej wtórować, Justin wybijał rytm nóżką.
Dopiero wtedy zwróciła uwagę na jego lewą rękę. By-
ła nieco krótsza, tak jakby rozwijała się wolniej niż pra-
wa.
Nie panując nad zalewającą ją falą czułości, objęła
drobne ramionka chłopca. Przytuliła twarz do jego po-
liczka.
- Twój tatuś i mamusia daliby wszystko, żeby tu z to-
bą być, wiesz, maleńki? - szepnęła.
Justin spojrzał na nią poważnie. Ted zawsze tak pa-
trzył, kiedy się nad czymś zastanawiał.
- Przyrzekłam, że cię odnajdę, i udało mi się. Do-
trzymałam słowa. Kocham cię. Bardzo cię kocham. - Jej
szept przypominał łkanie.
Jakby rozumiejąc, co mówi, dziecko przylgnęło do
niej całym ciałem.
- Chyba powinienem panią przeprosić.
Uniosła oczy i zobaczyła stojącego nad nią Ramseya z
Jasonem w ramionach. Chłopiec uważnie rozglądał się
dokoła, od czasu do czasu chwytając ojca za włosy.
Uśmiechnęła się przez łzy.
- Nigdy dotąd nie oglądał świata z takiej wysokości.
R
S
Trace nieoczekiwanie odwzajemnił jej uśmiech. Na-
pięcie w powietrzu zelżało.
Nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo jest przystojny.
Zerknęła na jego usta i zaczerwieniła się. Głos gospody-
ni sprowadził ją na ziemię.
- Trace! - rozległo się z głębi domu. - Podać lunch na
patio czy w jadalni?
- Chyba zjemy na patio - odpowiedział Ramsey i
zwracając się do Cassie dodał: - Przyniosę wysokie
krzesełko. Chłopcy będą mogli zjeść po kolei.
„Chłopcy". To słowo zabrzmiało w jego ustach tak
naturalnie, jakby chodziło o zupełnie codzienną sytuację.
- Ponieważ niedługo mamy samolot, chciałabym
spędzić chwilę z Justinem. Myśli pan, że mógłby jeść,
siedząc u mnie na kolanach?
Twarz Ramseya spoważniała.
- O której pani odlatuje? - zapytał, nie odpowiadając
na jej pytanie.
- Dziesięć po czwartej.
- Odwiozę was na lotnisko - powiedział sucho. - A te-
raz chyba powinniśmy się trochę lepiej poznać.
Najwyraźniej miał na myśli wyłącznie Jasona. Nie
Wypuszczając chłopca z objęć, skierował się w stronę
wyjścia.
- Chodź Tygrysku, pójdziemy po krzesełko, a przy
okazji zrobimy niespodziankę Nattie.
Jason ze zdziwienia zapomniał się rozpłakać. Kiedy
razem z ojcem zniknęli w głębi domu, Cassie wyjęła
Justina z kojca. W porównaniu z dobrze zbudowanym
Jasonem był zdumiewająco lekki.
R
S
Usiadła z dzieckiem na kolanach i przyjrzała mu się
uważnie. Justin był wyższy i zwinniejszy od Jasona, ale
jeszcze nic nie mówił. Pewnie dlatego, że jego matema-
tyczny umysł, odziedziczony po Tedzie, musiał jeszcze
niejedno przeanalizować.
Jason stale wydawał jakieś dźwięki. Uwielbiał własny
głos i każdego rodzaju muzykę, nawet koncerty forte-
pianowe, których Cassie godzinami słuchała. „Akompa-
niował" jej jak mógł, piszcząc, pokrzykując i wystukując
rytm zabawkami.
- Wiesz co? Gdyby tu była twoja babcia, na pewno
powiedziałaby ci ten wierszyk. - Cassie pocałowała
różowy policzek i lekko dotykając malutkich paluszków,
zaczęła deklamować: - Warzyła sroczka kaszkę, warzy-
ła, temu dała na półmisku, temu dała na talerzyku, temu
dała na spodeczku, temu dała w naparsteczku, a temu...
łepek urwała i tam sobie poleciała!
Justin pod wpływem łaskotek wybuchnął cudownie
perlistym śmiechem, zagłuszającym odgłos zbliżających
się kroków. W drzwiach ukazała się siwowłosa kobieta z
dwoma talerzami sałatki. Za nią szedł Ramsey z wyso-
kim krzesełkiem w jednej i Jasonem w drugiej ręce.
- Oto widzę tę dzielną dziewczynę, której udało się
odeprzeć atak pani Blakesley i przedstawić ci twego sy-
na!
Uśmiechnęła się życzliwie. Cassie wstała, oparła Ju-
stina o biodro i poczekała, aż starsza pani postawi talerze
na stole. Potem serdecznie 'uścisnęły sobie dłonie.
- Nazywam się Nattie Parker i muszę przyznać, że
to najbardziej wzruszający dzień w moim życiu! Nigdy
R
S
czegoś takiego nie widziałam! Podobni jak dwie krople
wody!
Oczy Cassie napełniły się łzami.
- Tak, są do siebie niezwykle podobni. A Justin to
prawdziwa kopia mojej siostry. Zupełnie nie mogę się
opanować, to wszystko wydaje mi się nierealne.
Pocałowała Justina w główkę.
Nattie całkowicie podzielała jej zdanie.
- Zupełnie jak w bajce. Jak pomyślę, że chodziła pani
od domu do domu, a kiedy wreszcie trafiła na ojca
dziecka, to wezwał na panią policję... Wstydź się, Trace
- jej głos brzmiał surowo, ale oczy mówiły zupełnie co
innego. Nattie wyraźnie bardzo lubiła swojego praco-
dawcę.
- Dobrze, a teraz muszę cię potrzymać - wyciągnęła
ręce po Jasona. - Taki jesteś słodki, że chyba cię zjem.
Cassie spojrzała na Ramseya. Dumny i szczęśliwy pa-
trzył na swoich synów. Pewnego dnia jeden z nich bę-
dzie taki jak on: energiczny, stanowczy, niezwykle przy-
stojny...
Jason odpłynął w ramionach Nattie. Na uspokojenie
dała mu biszkopta, którym po drodze również uraczyła
Justina, przelotnie muskając wargami jego buzię.
- Chodź młody człowieku. Zobaczymy, co słychać w
kuchni. Na co miałbyś apetyt? Zjesz to samo co braci-
szek czy zrobimy coś innego?
- W dalszym ciągu pani chce, żeby jadł u pani na ko-
lanach? - Ramsey podszedł do Cassie siedzącej z Justi-
nem w ramionach.
- Oczywiście.
R
S
Justin, nie wyjmując biszkopta z buzi, sięgnął w stro-
nę talerza z sałatką.
Cassie zwróciła głowę w stronę przygotowującego
napoje Ramseya.
-Wie pan, co zauważyłam? Justin cały czas posługuje
się obiema rączkami naraz. To znaczy, że obie są jedna-
kowo sprawne. Będzie mógł uprawiać te same sporty, co
Jason. A jakie jest zdanie lekarzy?
Trace położył na stole serwetki, postawił szklanki.
- Nazywają to miejscowym niedorozwojem mięśni.
Kiedy skończy trzy lata, będzie mógł zacząć ćwiczyć.
Sprawa ma się częściowo cofnąć, ale mówią, że
całkowite wyleczenie jest niemożliwe. Jego prawa ręka
zawsze będzie trochę inna.
Cassie dotknęła wargami małego ramionka. Pod
ubrankiem czuła kruchą, delikatną budowę dziecka.
-Jesteś cudowny. Będziesz wspaniałym tenisistą, zu-
pełnie jak tatuś. Jesteś tak samo zbudowany jak on.
Trace spojrzał na nią uważnie.
- Genów nie można oszukać, prawda?
- Nie - odparła w zamyśleniu, podsuwając Justinowi
szklankę z ananasowym sokiem.
Kiedy pani siostra zorientowała się, że to nie jej
dziecko?
Synka Susan natychmiast po urodzeniu zabrano na
oddział intensywnej terapii. Zobaczyła go dopiero po
ośmiu godzinach. Była zdziwiona jego wyglądem. Tak
smagłej cery i czarnych włosów nie miał nikt w naszej
rodzinie ani w rodzinie Teda. Dopiero kiedy mama po-
wiedziała jej, że obie po urodzeniu miałyśmy ciemne
włoski, trochę się uspokoiła.
R
S
Trace westchnął.
- Nie byłem obecny w czasie porodu. Dziecko urodzi-
ło się trochę przed czasem i kiedy przyjechałem do szpi-
tala, było już na intensywnej terapii. Poszedłem je zoba-
czyć. Leżało w maleńkim łóżeczku. Potem najwidocz-
niej doszło do zamiany.
- Dziecko Susan przyszło na świat pięć po dziewiątej.
- Nasze urodziło się minutę wcześniej. Pani siostra
miała rację. W szpitalu panowało straszne zamieszanie.
W fabryce nastąpił wybuch. Było mnóstwo zabitych i
rannych. Wszędzie kręcili się dziennikarze, krewni ofiar,
ciekawscy.
Przymknęła oczy.
- Wszystko wydaje się takie nieprawdopodobne.
Chyba powinniśmy złożyć w szpitalu skargę, żeby zapo-
biec powtarzaniu się podobnych wypadków w przyszło-
ści, jak pan sądzi?
Milczał tak długo, jakby nie słyszał, co mówiła.
- Trudno powiedzieć. Z jednej strony tak, z drugiej
nie. Wypadki się zdarzają niezależnie od tego, jakie
środki ostrożności się podejmuje. Zresztą szanse po-
wtórzenia się czegoś podobnego są bardzo niewielkie.
To się zdarza raz na milion.
- Ma pan rację. Nie zrobili tego specjalnie.
- W zasadzie jestem przeciwny pieniactwu. Co nie
znaczy, że nie cenię sobie sumienności. Wszystko w
miarę, w granicach zdrowego rozsądku - powiedział po
chwili namysłu.
Cassie nabrała powietrza.
- Cieszę się, że tak pan myśli. Nie mam ochoty na
żadne dochodzenie. Po tym, co ostatnio przeżyłam:
śmierć Teda, który zginął w wypadku, choroba Susan,
R
S
jej... śmierć.
Do tego zerwanie z Rolfe'em. Jego wyjazd i zarę-
czyny. Tego mówić nie musiała. Rolfe'a znała od zaw-
sze. Mieszkali obok siebie. Mówili o małżeństwie. Po-
tem sprawy się skomplikowały.
- Dziennikarze rzuciliby się na nas. Zatruliby życie -
powiedziała w zamyśleniu. - Zresztą po co niszczyć opi-
nię dobrego w gruncie rzeczy szpitala, łamać ludziom
życie, wychowywać chłopców w atmosferze sensacji?
- Mimo to -w głosie Ramseya zabrzmiała stanow-
czość - przeprowadzimy odpowiednie testy, ustalimy
grupy krwi i złożymy oficjalne doniesienie o zaistniałym
przypadku. Napiszemy, że nie chcemy żadnych odszko-
dowań, chodzi tylko o to, żeby coś podobnego nigdy już
się nie powtórzyło.
Myślę, że tak będzie najlepiej. Susan i Ted postąpili-
by tak samo. Proszę mi powiedzieć, czy part i pańska
żona nigdy nie mieliście żadnych podejrzeń?
Trace zamyślił się.
- Absolutnie żadnych. Moja była żona jest szczupłą
blondynką z ciemnymi oczami. Myśleliśmy, że Justin
odziedziczył to po niej. Dopiero kiedy zobaczyłem
zdjęcie pani siostry i jej męża, zrozumiałem, że podo-
bieństwo Justina do Glorii jest wyłącznie powierzchow-
ne.
Skinęła ze zrozumieniem głową. Chciała usłyszeć coś
więcej o jego żonie, ale właśnie nadeszła Nattie z Jaso-
nem i jedzeniem.
Trace przejął małego i umieścił go w wysokim krze-
sełku. Nattie postawiła jedzenie na stole.
- To dla mojego złotego chłopaczka.
R
S
Zawiązała Justinowi ślimak.
- A teraz smacznego. Jedzcie spokojnie, w razie czego
zajmę się telefonami.
Trace przytrzymał ją za rękę i Cassie pomyślała, że
Justin żyje wśród kochających się ludzi. Ta myśl przy-
niosła jej ulgę.
W chwilę potem opowiadała już o nieszczęśliwym
wypadku Teda i chorobie Susan, która załamana po jego
śmierci, pogrążona w depresji, nie przeżyła kolejnego
zapalenia płuc.
W czasie ich rozmowy Justin zachowywał się ideal-
nie. Samodzielnie zmagał się z łyżką, nikomu nie prze-
szkadzając. Jason przeciwnie. Potrawka wyraźnie nie
spotkała się z jego aprobatą, czego dowodził z podziwu
godną konsekwencją, wypluwając zawartość każdej ły-
żeczki, którą Trace wkładał mu do buzi. Było w tym coś
z happeningu.
Trace wydawał się jego popisami raczej rozbawiony
niż zirytowany. Jego opanowanie dziwnie kontrastowało
z poprzednim zachowaniem w biurze.
Przy deserze Justin nagle zwiesił główkę i sennie
przymknął oczy. Niespożyta energia Jasona rosła pro-
porcjonalnie do ilości wypluwanej potrawki.
- Mogę go położyć? - spytała Cassie wskazując na
drzemiącego na jej ramieniu Justina.
Trace pogłaskał małego po główce. -Mój mały chłop-
czyk miał dziś za dużo przeżyć. Bardzo się zmęczył,
prawda? Pójdziemy na górę razem. Przy okazji wykąpię
Jasona.
Cassie uśmiechnęła się przepraszająco.
- Niestety, nie mogę powiedzieć, że Jason zwykle
zachowuje się przy jedzeniu lepiej niż dzisiaj.
R
S
- Gdyby to zobaczyła moja matka, pewnie by powie-
działa, że to po tatusiu.
- Pańska matka mieszka tutaj, w Phoenix?
- Nie tylko matka. Mieszkamy tu wszyscy. Cały klan
Ramseyów.
- Ma pan dużą rodzinę?
- Dwóch braci i siostrę. Są ode mnie starsi, wszyscy
mają dzieci.
- Mama! - wrzasnął Jason, widząc, że energiczny nie-
znajomy mężczyzna wyjmuje go z krzesełka.
Tatuś cię weźmie, Tygrysku - powiedział Trace z taką
czułością w głosie, że Cassie znowu poczuła, że się ru-
mieni. Nigdy dotąd żaden mężczyzna tak na nią nie dzia-
łał. Nawet Rolfe. Znali się od dzieciństwa. Mieli się po-
brać. Śmierć matki, wypadek Teda, a potem tragedia z
siostrą sprawiły, że nie była w, stanie podjąć jakiejkol-
wiek decyzji. Rolfe zarzucił jej, że go nie kocha, i ze-
rwał zaręczyny. Zaraz potem dostał stypendium i wyje-
chał do Europy studiować muzykologię.
Susan utrzymywała, że powinni się na jakiś czas roz-
stać. Zbyt długo przebywali razem. Roczna przerwa do-
brze im zrobi. Dzięki rozstaniu zrozumieją, czy kochają
się naprawdę i czy powinni związać się na zawsze.
Cassie przejęła się uwagami siostry. Nie przewidziała
tylko, że wiadomość, iż Rolfe związał się z kimś innym,
tak bardzo ją zaboli. Teraz Susan nie żyła i nie było z
kim analizować tego uczucia.
- Cassie! - dobiegł ją zaniepokojony głos Ramseya. -
Co ci jest? Źle się czujesz?
R
S
- Nie, wszystko w porządku. Zamyśliłam się po pro-
stu, patrząc na te obrazy. Podobne widziałam u ciebie w
biurze.
- Moja siostra, Lena, cudownie maluje, ale jest tak
krytycznie nastawiona do swojej twórczości, że nigdy
nie wystawia swych prac.
-Dlatego ty to robisz - powiedziała cichutko Cassie na
wpół do siebie. Zdumiewające było, że wspominając
swoją siostrę, podświadomie myślała o pracach jego sio-
stry. Musiał być do niej bardzo przywiązany. Jeszcze
jeden zaskakujący rys charakteru Trace'a Ramseya.
- Sprzedałeś jakiś jej obraz? - zapytała, kiedy dotarli
na piętro.
- Nie. Zresztą ona nie podpisuje swoich prac. Jeśli
kiedykolwiek zmieni zdanie, sprzeda wszystko na pniu.
Miał rację. W obrazach Leny coś było.
Pokój dziecinny zachwycił Cassie. Jego ściany wy-
pełniały postacie zwierząt, leśne sceny, kwiaty i owady.
- To prezent od Leny dla Justina - krzyknął Trace
z łazienki. Głośny protest Jasona przechodził stopniowo
w radosne pokrzykiwanie. Jason uwielbiał kąpiel.
Ciekawe, czy Justin lubi się kąpać, pomyślała patrząc
na uśpione w jej ramionach dziecko. Ostrożnie ułożyła
je na brzuszku i przykryła kocykiem. Palec chłopca na-
tychmiast powędrował do buzi. Pocałowała na pożegna-
nie małą główkę i poszła do łazienki. Scena, którą zoba-
czyła, świadczyła o tym, że ojciec i syn świetnie się ba-
wią.
R
S
Trace z podwiniętymi rękawami białej koszuli stał
pochylony nad wanną. W wodzie, najwyraźniej pogo-
dzony z całym światem, pluskał się Jason. Kałuże wody
stojące na posadzce wskazywały, że robi to, na co ma
ochotę.
-No, jeszcze raz, Tygrysku, pracuj nóżkami.
- Trace, kiedy się uśmiechał, wyglądał o wiele
młodziej.
Cassie zatrzymała się w progu, żeby im nie prze-
szkadzać. Słychać było tylko chlupot wody i śmiech
dziecka. Po chwili jednak Jason, spostrzegłszy matkę,
wykrzywił płaczliwie buzię i wyciągnął ku niej rączki.
Trace odwrócił się z wyrazem rozczarowania na twa-
rzy.
- Bardzo mi przykro, ale chyba musimy się zbierać -
powiedziała Cassie przepraszająco. Trace wyjął
chłopca z wody i otulił ręcznikiem. - Bagaż zostawiłam
w motelu. Będziemy musieli po niego wstąpić w drodze
na lotnisko.
Zrozumiała, dlaczego z dezaprobatą zmarszczył brwi.
Nic na to nie mogła poradzić. Hotele są za drogie. Nigdy
nie była rozrzutna - matka zawsze ciężko pracowała - a
teraz ponadto musiała jeszcze utrzymać Jasona. Do tego
trzeba było myśleć o przyszłości, która po odejściu Rol-
fe'a nie rysowała się zbyt różowo.
Podczas swojego krótkiego małżeństwa Susan i Ted
odłożyli pewną sumę, ale obie z Susan postanowiły
przeznaczyć ją na edukację chłopca. Nie mogłaby tknąć
tych pieniędzy.
Spojrzała na zabrudzone ubranko Jasona.
R
S
- Damy je Nattie do uprania. A tobie, Tygrysku, po-
życzymy coś od brata.
Wyjął z szafki jasnozielony komplecik i sprawnie
wciągnął na rozbawionego chłopca. Potem pocałował go
w brzuszek i postawił na nóżkach.
W bardzo krótkim czasie zjednał sobie sympatię ma-
łego. Pierwsze lody zostały przełamane w tempie, które
Cassie zaskoczyło. Jason najwyraźniej bardzo sobie ce-
nił męskie towarzystwo.
Ta obserwacja skierowała jej myśli na nieco inny tor.
Wiele dałaby za to, żeby się dowiedzieć, jak Rolfe zare-
agował na wiadomość, że zamierza adoptować dziecko
siostry. Czy właśnie dlatego tak szybko związał się z
tamtą kobietą? Była skrzypaczką, studiowali razem w
Brukseli. Cassie miała ochotę zadzwonić do niego nie
bacząc na koszty. Mogliby porozmawiać. Chociaż może
byłoby przesadą wymagać od niego, żeby się z nią oże-
nił w takiej sytuacji.
Nie można przy tym wykluczyć, że się w tamtej za-
kochał. W takich sprawach nigdy nic nie wiadomo. Ale
zawsze byli ze sobą bardzo blisko, jako dzieci i potem,
kiedy dorośli. Nie przestała go kochać, on chyba też nie.
Zerknęła do dziecięcego pokoju. Justin, kiedy spał,
był jeszcze bardziej podobny do Susan. Jasnowłosy
aniołek o różowej buzi. Może jego rodzice tam, gdzie są,
cieszą się teraz, że jest mu dobrze tutaj, w domu kocha-
jącego go człowieka.
Pożegnała się z Nattie i poszła w ślad za Ramseyem
w stronę samochodu. Nie pytając o zdanie, otworzył
przed nią przednie drzwi. Jason sam zasiadł z tyłu w
swoim foteliku.
R
S
Prawie zapragnęła, żeby dziecko zaczęło płakać i że-
by musiała usiąść obok niego. Jednak Jason po kąpieli
najwyraźniej miał ochotę tylko na drzemkę.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu.
- Chcę, żeby mój syn był blisko mnie - odezwał się
nagle Trace szorstkim głosem. — Straciłem już dziewięć
miesięcy i nie chcę tracić ani dnia więcej. Jak widzę, ty
też masz ochotę widywać Justina, Cassie. Krótkie spo-
tkania co jakiś czas w ogóle nie wchodzą w rachubę,
prawda?
- Owszem. Było jej bardzo ciężko rozstać się z Justi-
nem. Nie widziała jednak innego wyjścia. Musi wracać
do pracy. Za trzy tygodnie Boże Narodzenie, teraz jest
najwięcej zamówień.
Podczas sezonu zarobi na następne pół roku życia.
Dla siebie i dziecka. Nie może z tego zrezygnować
-Oprócz tego ma jeszcze lekcje muzyki kilka razy w
tygodniu. Nigdy nie będzie mogła przyjechać na dłużej.
Zgadzam się z tobą, Trace, ale nie bardzo widzę wyj-
ście. Muszę pracować, ty też. To bardzo przykre, ale
będziemy widywać chłopców tylko od czasu do czasu.
- Wykluczone. - Ton jego głosu przekonał ją, że po-
wiedziała coś niewłaściwego.
- Nie mamy wyboru.
- Zawsze jest jakieś wyjście. - Rozpoznała głos, jakim
przemawiał do niej wtedy, w biurze. - Powinnaś prze-
prowadzić się z Jasonem do Phoenix.
Spojrzała na niego osłupiałym wzrokiem.
- To zupełnie niemożliwe. Nie jestem, co prawda, dy-
rektorem banku, ale moja praca jest dla mnie
R
S
równie ważna. Odziedziczyłam firmę po matce. Ludzie
mnie znają, mam stałych klientów. W obcym mieście w
ogóle nie wiedziałabym, od czego zacząć.
Ramsey nie odpowiedział. Dojeżdżali właśnie pod
motel. Wysiadł bez słowa i poszedł do recepcji. Po
chwili wrócił z jej bagażem. Zanim ruszyli w dalszą
drogę, wyjął notes i zanotował jej adres i numer telefonu
w San Francisco. Bez słowa dojechali na lotnisko; Ram-
sey zaparkował.
Nie wysiadając z samochodu, zwrócił ku niej wrogie
spojrzenie.
- Ostrzegam, że jeśli odmówisz współpracy w tej
sprawie, gotów jestem wystąpić na drogę sądową.
- Chyba żartujesz! - Rzut oka na jego twarz przekonał
ją, że nie ma mowy o żartach. Serce waliło jej tak moc-
no, że musiał to słyszeć.
- Jestem jego ojcem i mogę mu stworzyć warunki, o
jakich ty nawet nie możesz marzyć. Żaden sędzia nie
przyzna ci Jasona, jeśli przedstawię mu sprawę. Wyniki
badań będą w tym przypadku niepodważalnym argu-
mentem.
- A mówiłeś, że nie lubisz robić innym kłopotu - w
głosie Cassie brzmiała wściekłość.
Uniósł brwi.
- Nie wiem, czy pamiętasz, że powiedziałem „w zasa-
dzie". To zupełnie wyjątkowy przypadek. Dotyczy mo-
jego syna, jego przyszłości. Sama powiedziałaś, że jesteś
osobą samotną. Z tego, co mówiłaś w czasie obiadu,
wynika, że nie masz nikogo, kto by ci pomógł, kto byłby
dla ciebie oparciem. Opiekujesz się nim dopiero od
dwóch miesięcy. Nie jesteście nawet spokrewnieni.
R
S
- A teraz ty posłuchaj mnie! - Cassie starała się nie
krzyczeć, - żeby nie obudzić Jasona. - Kocham to dziec-
ko całym sercem. Zresztą ty również nie jesteś spokrew-
niony z Justinem!
- Justin został uznany za mojego syna i żaden sędzia
mi go nie odbierze. Jako jego ciotka wywalczysz sobie
najwyżej prawo do widywania go od czasu do czasu i
pokryjesz koszty rozprawy. Zastanów się nad tym
wszystkim, czekam na odpowiedź do jutra. Zadzwonię o
dziesiątej wieczorem.
- Na jaką odpowiedź? Czy ty wiesz, czego żądasz?
Chcesz, żebym się przeprowadziła do obcego miasta,
gdzie nikogo nie znam, gdzie nikt mi nie pomoże, tylko
dlatego, żebyś ty mógł sobie zrobić frajdę?
- Zobowiązuję się oczywiście do ułatwienia ci prze-
prowadzki i życia tutaj. Mam duże możliwości. Nie bę-
dziesz miała żadnych problemów. Chodzi o to, żebyśmy
oboje mogli mieć codzienny kontakt z chłopcami. Nie
rozumiesz?
- Rozumiem wystarczająco dobrze - przerwała mu. -
Chodzi tylko o twoją wygodę. Nie przyjdzie ci do gło-
wy, co powiedzą ludzie. Przecież to oczywiste, że wszy-
scy będą uważali, że jestem jedną z twoich kochanek.
Nawet swojej sekretarce nie wyjaśniłeś, że nie przy-
szłam do ciebie po pieniądze.
Nie obchodzi mnie, co sobie myśli moja sekretarka.
- Tobie może jest wszystko jedno, ale ja dbam o swo-
je dobre imię. Opinia ludzi jest dla mnie bardzo ważna.
-Ważniejsza niż wspólne życie z Jasonem i Justinem?
- zapytał spokojnie, sądząc, że tym pytaniem zakończy
R
S
dyskusję. Trochę jednak przesadził. Jego elokwencja nie
robiła już na Cassie wrażenia.
- Możesz sobie do mnie dzwonić, ile chcesz. Nie mam
ci nic do powiedzenia. O wszystkim zadecyduje sędzia.
Może nie pójdzie ci tak łatwo, jak myślisz. Do zobacze-
nia w sądzie!
W jej głosie brzmiała pogarda. W oczach była wście-
kłość. Wyskoczyła z samochodu, wyrwała Jasona z fote-
lika. Trace wysiadł, żeby wyjąć rzeczy z bagażnika.
Nie chcąc znosić jego obecności ani sekundy dłużej,
ruszyła przed siebie szybkim krokiem, z Jasonem w jed-
nej ręce i dużą torbą w drugiej. Chciała odejść od tego
człowieka jak najszybciej i jak najdalej. Całą drogę do
San Francisco nie mogła sobie wybaczyć tej podróży do
Phoenix. Gdyby tak można było już nigdy więcej nie
usłyszeć o Ramseyu!
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Cassie zapukała do drzwi sąsiadki i weszła do środka.
- Beulah! Już wróciłam.
Po meczącej podróży stromymi ulicami San Francisco
mieszkanie przyjaciółki wydawało się zaciszne i przy-
tulne. Od kilku dni miasto pogrążone było we mgle.
Chłód i wilgoć przenikały wszędzie. Cassie trzęsła się
mimo grubego narciarskiego swetra.
-Jestem na górze! - krzyknęła sąsiadka. Cassie znała
ją od dzieciństwa, Beulah przyjaźniła się z jej matką,
była jej przyszywaną ciotką i o mało nie została teścio-
wą. Mieszkały zawsze blisko siebie. Beulah zajmowała
się ceramiką artystyczną.
Cassie i Susan przyjaźniły się z jej dwiema córkami i
synem Rolfe'em. Z czasem przyjaźń między Cassie i
Rolfe'em zamieniła się w .-oś więcej. Kiedy matka
dziewcząt zachorowała na raka, Rolfe stał się ich jedyną
podporą. Cassie zrozumiała, że zawsze mo^e na niego
liczyć, był dla niej symbolem oparcia i bezpieczeństwa.
Wkrótce po śmierci matki powiedział, że ją kocha i
chce się z nią ożenić. Z radością przyjęła zaręczynowy
pierścionek. W tym czasie oboje studiowali na uniwersy-
tecie. On grał na wiolonczeli, ona na fortepianie.
R
S
Rolfe chciał, żeby pobrali się zaraz po studiach, ale
Cassie wydawało się, że nie ma pośpiechu. Przecież i tak
stale byli razem, a zresztą nie mieli pieniędzy. Wolała,
żeby zrobił doktorat. Mógł w tym czasie pracować na
uniwersytecie jako asystent. Ona miała pójść do pracy.
W ten sposób odłożyliby trochę pieniędzy na skromny
ślub i miodowy miesiąc. Mieszkać mieli u niej. Susan po
ślubie przeniosła się z Tedem do Arizony.
W przeciwieństwie do siostry, która wyszła za mąż w
dwa miesiące po spotkaniu Teda, Cassie się nie śpieszy-
ło. Najpierw chciała przyjść do siebie po przeżyciach
związanych z chorobą i śmiercią matki. Wiadomość o
tragicznej śmierci Teda wstrząsnęła nią. Depresję pogłę-
bił stan zdrowia siostry: od dawna cierpiała na chronicz-
ne zapalenie płuc, a teraz na dodatek była w ciąży.
Pewnego wieczora wszystko się zmieniło. Rolfe po
raz pierwszy nic nie rozumiał. Ani tego, że Cassie nie
jest w stanie podjąć decyzji, ani jej psychicznego stanu.
Nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień. Żądał, żeby usta-
liła datę ślubu: im prędzej, tym lepiej. Dziewczyna była
zaskoczona. Nigdy dotąd nie mówił do niej w ten spo-
sób. Był natarczywy i obcesowy. Poprosiła, żeby wy-
szedł; porozmawiają później, kiedy oboje się uspokoją.
Rolfe nie ruszył się z miejsca. Obcym, niedobrym
głosem oskarżył ją o nielojalność. Powiedział, że go wy-
korzystała. Próbowała zaprzeczać, ale nie dopuścił jej do
głosu. Zażądał, żeby mu zwróciła pierścionek. Poprosiła,
żeby dał jej trochę czasu, ale odmówił. Powiedział, że
nigdy nie nalegał, żeby z nim żyła bez ślubu, bo wie
R
S
dział, że to wbrew jej zasadom. Teraz prosi tylko o wy-
znaczenie daty. Skoro ona się sprzeciwia, to znaczy, że
go nie kocha. W takim razie wszystko skończone.
Zaskoczył ją zupełnie. Podobnie jak informacja o sty-
pendium do Belgii. Zamierzał wyjechać natychmiast.
Zwróciła mu pierścionek.
Po jego wyjeździe czuła się samotna i opuszczona.
Wkrótce jednak choroba Susan i narodziny dziecka
sprawiły, że otrząsnęła się. Rozpacz ustąpiła wobec ko-
nieczności zajęcia się Jasonem. Gdyby nie on, nie wie,
co by się z nią stało... Po raz pierwszy w trudnej sytuacji
zabrakło Rolfe'a... ,
Wszystkie te sprawy w żaden sposób nie wpłynęły na
jej przyjaźń z jego matką. Beulah była osobą wyrozu-
miałą i opanowaną. Teraz, kiedy jej dzieci wyprowadzi-
ły się, pomagała Cassie, zabierając Jasona do siebie.
Cassie weszła do pracowni i zastała starszą panią po-
chyloną nad kołem garncarskim. Jasona nie było.
- Gdzie mały?
Beulah wolno podniosła głowę, jej dłonie pracowały
nadal.
- Na dole, u ciebie, bawi się ze swoim tatą.
- Jak mogłaś!
- Mogłam - odparła Beulah, nie przerywając pracy. -
Zapewnił mnie, że nie zamierza go porwać, i uwierzy-
łam mu.
W jej głosie była pewność i opanowanie. Spojrzała na
Cassie z uśmiechem.
-Miałaś rację. Są do siebie podobni jak dwie krople
wody. Jason był bardzo zadowolony, kiedy go zobaczył.
R
S
Zresztą tamten też. Nigdy w życiu nie widziałam męż-
czyzny tak zachwyconego dzieckiem. Serce się raduje,
kiedy się na nich patrzy.
Cassie oparła się o ścianę. Powinnam była to przewi-
dzieć, pomyślała. Skoro za każdym razem, kiedy dzwo-
nił, odkładała słuchawkę, musiał przyjechać. Na pewno
jest wściekły. "' Nie ma mu nic do powiedzenia. Niech
sąd rozstrzyga. Jason jest dla niej tym, czym Justin jest
dla niego. W najlepszym razie może się jej uda otrzymać
prawo widywania siostrzeńca co jakiś czas. Co się tyczy
Jasona... Ramsey pewnie wygra, ale nie zamierza uła-
twiać mu sprawy. Zatrzyma go przy sobie tak długo, jak
się da. Ramsey pewnie przyjechał, żeby sprawdzić, czy
dała mu prawdziwy adres. Konfrontacja jest nieuniknio-
na.
- Nie zejdziesz na dół przywitać się z nim? Odbył da-
leką podróż po to, żeby się z wami zobaczyć. Czego się
boisz?
- Zabierze mi dziecko.
- Głupstwa mówisz. Nie sądzę, żeby chciał cię
skrzywdzić. Wyraźnie zdaje sobie sprawę, czym Jason
jest dla ciebie i co dla niego zrobiłaś. Przecież dzięki
tobie poznał swojego syna. Myślisz, że zapomniał? Że
nie pamięta, iż Justin jest dzieckiem Susan?
Nie słyszałaś, jak mi groził odebraniem prawa do
dziecka.
Nie, ale to było tydzień temu. Miał czas, żeby
wszystko przemyśleć. Ty też. Powinnaś go wysłuchać.
Zwłaszcza po tych wszystkich telefonicznych próbach.
Wyraźnie nie można było liczyć na wsparcie ze stro-
ny Beulah. Musi tam zejść i stanąć z nim twarzą w
twarz.
R
S
Spojrzała na przyjaciółkę z wyrzutem i ociągając się
zaczęła schodzić po schodach.
Po śmierci matki mieszkała z Susan. Razem za-
jmowały się firmą, przyjmowały zamówienia, praco-
wały. Potem, po wyjeździe Susan do Arizony, została
sama. Miała więcej miejsca. Mogła część mieszkania
zamienić na sklep i magazyn. Teraz, przed świętami,
miała mnóstwo zamówień. Wszędzie piętrzyły się arty-
styczne wyroby: pikowane kapy, dywaniki, lalki, szma-
ciane zwierzątka, przytulania... Nie mogła narzekać na
brak pracy.
Całe mieszkanie nosiło ślady jej twórczości. Ramsey
pewnie nie ma gdzie usiąść. Nawet fortepian jest zarzu-
cony świętymi Mikołajami i dziadkami do orzechów.
W sypialni jest jeszcze gorzej. Przeniosła tam maszy-
nę do szycia i kosz ze skrawkami materiału. Żeby się
położyć, ledwo była w stanie sforsować te przeszkody.
Pokój dziecinny służył za składzik gotowych wy-
robów. Pod ścianami szeregiem stały pluszowe zwie-
rzątka i choinkowe ozdoby.
Dopiero przed Wigilią wszystko się posprząta. Na
stole w kuchni ustawi choinkę. Jason uwielbia kolorowe
lampki.
Wzięła głęboki oddech i kuchennymi drzwiami we-
szła do mieszkania. Dobiegły ją radosne piski Jasona.
Obecność ojca wyraźnie sprawiała mu przyjemność.
Może już niedługo będzie z nim na zawsze. Zamieszka
w dużym domu z ojcem i bratem.
Przeszył ją ból tak dotkliwy, że omal nie krzyknęła.
Może i lepiej, że przyjechał. Nie można dłużej żyć w
takiej niepewności. Uchyliła drzwi i zajrzała do
R
S
sypialni. Jason siedział wpatrzony w ojca. W rękach
trzymał wielkiego krokodyla, którego zrobiła dla
Susan. Miał złocistą grzywę, a na ogonie napis:
mama.
Trace dzierżył małego, ciemnego krokodylka z jas-
nymi oczkami i wyhaftowanym na ogonie imieniem Ja-
sona. Mały krokodylek próbował walczyć z dużym
chłopiec zanosił się od śmiechu.
Widząc Cassie zwrócił ku niej roześmianą buzię. Tra-
ce obejrzał się w ślad za nim i zastygł w bezruchu z kro-
kodylem w dłoni.
Przez dłuższą chwilę patrzył na nią bez słowa. W jego
niebieskich oczach nie było nienawiści, którą zapamięta-
ła z lotniska w Phoenix.
-Witaj, Cassie - obrzucił wzrokiem jej drobną, zgrab-
ną postać. - Twoja sąsiadka wpuściła mnie tutaj. Chyba
myślała, że robi dobrze.
Zmieszana jego spojrzeniem, Cassie zrobiła nie-
określony gest ręką.
- Przepraszam za ten nieporządek. Nie masz gdzie
usiąść.
Trace uśmiechnął się.
- Odkąd w moim życiu pojawił się Justin, odkryłem,
że podłoga jest świetnym miejscem do siedzenia. Od
dzieci można się wiele nauczyć.
Spojrzał w szklane oczy krokodyla.
- Nie podoba mi się co innego. Nie ma tu kroko-
dyla-taty. Chyba muszę takiego zamówić. Długiego,
ciemnego, z odpowiednim napisem. Podobnego do
Jasona, tylko większego.
Mówił tak, jakby pragnął pojednania. Dziwne, jeśli
się pamięta jego stanowczość sprzed tygodnia.
R
S
- Chodź, Jason, trzeba się przespać.
Wzięła dziecko, położyła do łóżeczka, dała butelkę.
Nakarmi go później, kiedy Trace sobie pójdzie.
Teraz powinna jak najszybciej poznać jego zamiary.
Jason nie musi słyszeć rozmowy, która najpraw-
dopodobniej zamieni się w gwałtowną kłótnię.
-Przejdźmy do kuchni. Zostawmy go na chwilę.
Zupełnie jakby się umówili, żadne z nich nie zare-
agowało na gwałtowne protesty Jasona, rozczarowa-
nego, iż ktoś śmie mu przerywać zabawę z ojcem. Mieli
teraz na głowie co innego. Pewne sprawy trzeba wyja-
śnić raz na zawsze.
Usiedli w kuchni, mrocznej z powodu panującej na
zewnątrz mgły. Cassie wstała, żeby przygotować kakao.
Czuła się nieswojo w niewielkim pomieszczeniu, sam na
sam z Trace'em. Zdjęła gruby sweter i przewiesiła go
przez poręcz krzesła.
Postawiła na stole filiżanki i usiadła naprzeciw swo-
jego gościa.
- Przepraszam, że odkładałam słuchawkę. Nie po-
winnam była tego robić. Mimo wszystko.
- Rozumiem. Nie zachowałem się dobrze wtedy na
lotnisku. Nasze sprawy powinniśmy rozwiązać sami, bez
udziału sędziego.
Na coś takiego nie była przygotowana.
-Wiem, jak bardzo kochasz Jasona. Należy do ciebie.
Problem w tym, że ja go też kocham - mówił dalej ci-
chym głosem. - Kocham też Justina. Należy do mnie.
-Wiem - głos Cassie brzmiał równie łagodnie.
- Dlatego każde wyjście wydaje mi się tak strasznie...
spojrzała na niego z bólem.
R
S
- Jest jedno wyjście - przerwał jej, nie podnosząc gło-
su. - Wyjście kompromisowe. Powinniśmy się pobrać.
Dlatego tu przyjechałem. Żeby cię przekonać do tego
planu.
- Pobrać się?! - Krew uderzyła jej do głowy.
Wrzaski Jasona przybrały na sile.
Trace uniósł filiżankę do ust.
-To będzie białe małżeństwo. Nic od ciebie nie chcę.
Twoja reputacja nie poniesie uszczerbku. Jason i Justin
będą mieli oboje rodziców, a my będziemy mieli nasze
dzieci w naszym domu.
- Przecież my się nie kochamy!
Spojrzał jej prosto w oczy.
- Zawrzemy małżeństwo z rozsądku. Dla dobra
dzieci. Każde z nas będzie miało własną sypialnię.
Przeniesiesz swoją firmę do Phoenix. Otworzysz
sklep. Pokryję wszystkie koszty. I będę miał pewność,
że kiedy idę do pracy, chłopcy zostają z jedyną osobą
na świecie, która ich kocha tak jak ja.
Oparła głowę na dłoniach.
- Jesteś jeszcze młody, Trace. Pewnego dnia spotkasz
kogoś, z kim będziesz chciał się ożenić naprawdę. Nie
możesz uważać, że to nigdy nie nastąpi tylko dlatego, że
twój pierwszy związek był nieudany.
- To samo można powiedzieć o tobie - powiedział ła-
godnym głosem. - Jesteś bardzo atrakcyjną kobietą, dzi-
wi mnie, że dawno nie wyszłaś za mąż. Byłem żonaty
raz i to mi wystarczy. Chodzi mi tylko o dzieci. Ich do-
bro jest najważniejsze. Jesteśmy im potrzebni, my oboje.
I to zaraz! Specjaliści utrzymują, że pierwsze trzy lata w
życiu dziecka mają decydujące znaczenie dla jego dal-
szego rozwoju. Jeśli to prawda, chciałbym, żebyśmy to
R
S
właśnie my oddziaływali na nich w tym okresie.
Nie mogąc wytrzymać jego spojrzenia, wstała i po-
deszła do okna. Nawet gdyby nie było mgły, i tak by nic
nie widziała.
Trace Ramsey proponował jej małżeństwo. Białe
małżeństwo. Małżeństwo z rozsądku, jak powiedziałaby
jej matka. Słyszała o takich przypadkach, ale nie znała
nikogo, kto zrobiłby coś podobnego. Wszystko było tak
nieludzko trzeźwe i prozaiczne. Bez miłości, bez śladu
uczucia. Po prostu racjonalne rozwiązanie problemu.
Dzieci potrzebują rodziców, a ona i Trace świetnie się
do tego nadają. Nie ma zatem przeszkód, aby ekspery-
ment przeprowadzić.
Usłyszała kroki i poczuła, że Trace do niej podchodzi.
- Wiem, o czym myślisz. Jesteś znacznie ode mnie
młodsza i masz prawo do własnego życia. Zapewniam
cię, że będziesz mogła spotykać się z kim zechcesz, byle
dyskretnie. A jeśli kiedyś któreś z nas zechce kogoś po-
ślubić, to... wtedy się zastanowimy, co robić.
Zacisnęła dłonie.
- Chyba zapomniałeś o swojej byłej żonie. Może
dlatego nie zaakceptowała Justina, że, podobnie jak
Susan, czuła, że nie jest jej dzieckiem. Może kiedy
zobaczy Jasona, pokocha go. Wydaje mi się, że wtedy
może zechce do ciebie wrócić.
Odwróciła się do niego, żeby zaobserwować, jak za-
reaguje. Popełniła błąd. Widok Trace'a sprawił, że mała
zwykle kuchnia stała się nagle klatką, w której poczuła
się uwięziona jego spojrzeniem.
R
S
- Pomyślałem o tym, Cassie, Zaraz po twojej wizycie
zadzwoniłem do niej, ale jeszcze nie wróciła z sądu, Na-
tychmiast wysłałem telegram.
-I co? - wstrzymała oddech, nie wiedząc, jakie słowa
pragnie usłyszeć.
- Nie odpowiedziała.
- Może wiadomość do niej nie dotarła.
- To bardzo szlachetnie z twojej strony, że pragniesz
ją wytłumaczyć, ale nie masz racji. Rozmawiałem z Sa-
bie, jej służącą. Gloria wiadomość otrzymała.
-I nie przyjechała natychmiast, żeby zobaczyć Jaso-
na? - W głosie Cassie brzmiało niedowierzanie.
- Nie mogła. Liczyłem jednak, że się zmieniła, i za-
proponowałem, żeby przyjechała do niego w dowolnym
terminie. Powiedziałem, że jeśli się nie odezwie, uznam
to za odpowiedź negatywną.
- Przecież to jej dziecko!
W oczach Ramseya zapaliło się światełko.
- Niektóre kobiety są pozbawione instynktu ma-
cierzyńskiego. Glorię interesuje jedynie jej własna karie-
ra. Marzy jej się, że pewnego dnia zostanie sędzią Sądu
Najwyższego.
Nie mogła tego pojąć. Jak można w ogóle porów-
nywać takie sprawy. Mając przy sobie tak oddanego oj-
ca, jak Trace!
- Czy wiedziałeś o tym, zanim się pobraliście? - zapy-
tała cicho.
- Gdyby nie była w ciąży, wcale by za mnie nie wy-
szła,
Cassie zawahała się.
- Kochałeś ją? - zapytała wreszcie.
R
S
- Bardzo się lubiliśmy. Rozumieliśmy się. Wiedzia-
łem, że nie chce mieć dzieci. Umówiliśmy się, że wyj-
dzie za mnie, urodzi mi dziecko i rozwiedziemy się,
a dziecko zostanie przy mnie.
Cassie zamrugała oczami.
- Jak często widuje Justina?
- Wcale go nie widuje.
- Nigdy nie przyjechała?
Lekko dotknął jej dłoni. Zadrżała całym ciałem. Do-
tknięcie Rolfe'a nigdy nie wprawiało jej w taki stan.
- Dlatego nie zdziwiłem siei, że nie odpowiedziała na
mój list. Czy jest jeszcze coś, co chciałabyś wiedzieć?
Żeby zwiększyć dzielącą ich odległość, podeszła do
stołu i zaczęła zbierać filiżanki.
- Co sobie pomyśli twoja rodzina?
Roześmiał się niespodziewanie.
- To, co im powiemy. Że zakochaliśmy się w sobie
od pierwszego wejrzenia. Albo nic im nie powiemy,
niech sobie myślą, co chcą. Jestem dorosły. Nie muszę
nikogo pytać o zdanie.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie lubię kłamać.
- W takim razie powiemy im prawdę. Postanowiliśmy
się pobrać, żeby chłopcy mieli dom. Koniec, kropka.
- Pójdę zajrzeć do małego - powiedziała Cassie, żeby
zyskać na czasie.
Ramsey zastąpił jej drogę.
- Chyba będzie lepiej, jeśli teraz sobie pójdę i dam ci
czas do namysłu. Zatrzymałem się w Fairmont. Za-
dzwoń do mnie, kiedy podejmiesz decyzję.
- Kiedy zamierzasz wyjechać?
R
S
- Kiedy mi udzielisz ostatecznej odpowiedzi. Po-
wstrzymała oddech.
- A jeśli powiem: nie? - spytała z bijącym sercem.
Twarz Ramseya spoważniała.
-Powiesz: tak. Chłopcy nas potrzebują. W głębi duszy
sama dobrze wiesz, że nie ma innego wyjścia. Pamię-
tasz, co przed śmiercią powiedziała twoja siostrą?
„Znajdź moje dziecko i zaopiekuj się nim". Teraz mo-
żesz dotrzymać danego słowa, a ponadto zostać z Jaso-
nem.
Po tym wyjaśnieniu wyszedł z kuchni. Usłyszała od-
głos zamykanych drzwi.
Nie mogąc opanować sprzecznych myśli, auto-
matycznym krokiem ruszyła do dziecięcego pokoju. Ja-
son spał z policzkiem przytulonym do pustej butelki.
Delikatnie wyciągnęła spod niego butelkę i otuliła
dziecko kocykiem. Jak mogłaby bez niego żyć? Widy-
wać jedynie od czasu do czasu, nie zaprowadzić pierw-
szego dnia do szkoły...
Jeśli wyjdzie za Ramseya, będzie na dodatek matką
Justina. Staną się rodziną, prawdziwą rodziną. Niewiele
wiedziała o Ramseyu, ale jedno mogła stwierdzić na
pewno: ojcem jest idealnym.
Nieczęsto spotyka się mężczyznę, który żeni się po to,
żeby mieć dziecko. Do rzadkości należy również męż-
czyzna, który natychmiast akceptuje nigdy nie widziane
dziecko, nawet tak cudowne i tak do niego podobne jak
Jason...
Trace Ramsey jest kimś.
Ale czy to wystarczy? Czy to jej wystarczy? Czy mo-
że wyjść za mąż bez miłości? Bez tego, bez czego
R
S
małżeństwo nie jest prawdziwym małżeństwem? Wie-
dząc, że nigdy nie będzie mogła mieć własnego dziecka?
Trace pewnie potrafi żyć w ten sposób. Praw-
dopodobnie ma kogoś na boku. Ale ona, Cassie, jest in-
na. Nigdy nie zdobędzie się na coś podobnego. Kwestia
zasad. Może matka źle ją wychowała, może to wszystko
jest po prostu staroświeckim przesądem, ale nic na to nie
poradzi. Jeśli złoży przysięgę, dotrzyma jej do śmierci.
Albo do momentu, kiedy Trace postanowi się rozwieść...
Ta ostatnia myśl zabolała ją najbardziej. Pewnego
dnia Trace spotka kobietę swego życia i zapragnie
złączyć się z nią na zawsze...
Otrząsnęła się. Co ją to może obchodzić?
Powinna raczej przemyśleć sprawę Rolfe'a. Nareszcie
rozumie, jak bardzo go zraniła tamtego wieczora, kiedy
go odepchnęła. Nie była w stanie zachować się inaczej.
Nie liczyła się z jego uczuciami. Nie zostawiła go tak,
jak żona Ramseya, ale nie zrobiła nic, żeby go zatrzy-
mać.
Nie mogła pójść z nim do łóżka przed ślubem. Tak
została wychowana. Dlatego właśnie Susan tak szybko
poślubiła Teda. Zresztą nie można porównywać namięt-
nej miłości jej siostry i spokojnego uczucia, jakie ona
sama żywiła do Rolfe'a.
Susan i Ted nie mogli bez siebie żyć ani chwili dłużej.
Cassie nie znała uczucia tego rodzaju. Mogła spokojnie
czekać, aż nadejdzie czas zamążpójścia, niczego nie
przyśpieszając.
Jeśli wyjdzie za Ramseya, nie będzie miała prob-
lemów tego rodzaju, bo współżycie w ogóle nie wchodzi
w rachubę. Będzie odwiedzał inne kobiety. Za-
R
S
chowując pełną dyskrecję. Pod tym względem można na
niego liczyć. Nigdy nie dopuści, żeby Chłopcy rośli w
atmosferze plotek i podejrzeń. Są dla niego wszystkim.
Dlaczego zatem się waha? Gzy wbrew zdrowemu
rozsądkowi stale jeszcze ma nadzieję, że Rolfe wróci i
po raz drugi poprosi ją o rękę? To niemożliwe, żeby tak
szybko związał się z kim innym. A może tamta kobieta
po prostu zgodziła się spać z nim bez ślubu... Nie wolno
o tym myśleć, to zbyt przykre i poniżające.
Skoro z tamtą śpi, to znaczy, że już jej, Cassie, nie
kocha. Ma inne plany. Przecież sama go odrzuciła. Nie
odrzuciła, poprosiła, żeby jej dał trochę czasu...
Tak czy inaczej, Rolfe nie kocha jej już. A trudno li-
czyć na to, że spotka innego mężczyznę, który ją poko-
cha i zrozumie. Jeśli wyjdzie za Ramseya, przynajmniej
będzie matką. W przeciwnym razie odejdzie z ich życia
raz na zawsze. Nie może na to pozwolić.
Resztę dnia spędziła bawiąc się z Jasonem i przy-
jmując zamówienia. Dzwonek dzwonił niemal bez prze-
rwy. Za klientami nie zamykały się drzwi.
Wieczorem położyła dziecko spać, sprzątnęła kuchnię
i usiadła przy telefonie. Nie ma na co czekać. Nie ma
żadnych argumentów. Musi do niego zadzwonić. Podjęła
decyzję.
Serce waliło jej jak młotem, kiedy wykręcała numer i
prosiła o połączenie z pokojem pana Ramseya. Telefon
nie odpowiadał. Może wyszedł albo wcześniej położył
się spać. Tak czy inaczej musi czekać do rana.
Chyba dobrze się stało. Przez noc jeszcze wszystko
przemyśli i jeśli nie zmieni zdania, zadzwoni do niego
jeszcze raz.
R
S
Mimo napięcia poczuła pewną ulgę. Zajrzała do Jaso-
na, uprzątnęła skrawki materiału, wzięła ciepły prysznic.
Kiedy wchodziła do łóżka, ktoś zapukał.
O tak późnej porze mogła to być jedynie Beulah.
Zawsze zresztą przedtem dzwoniła. Cassie przeszła do
salonu i zaczęła nasłuchiwać.
Po chwili pukanie powtórzyło się.
-Cassie? To ja - usłyszała głos Trace'a. - Pukam,
bo nie chciałem obudzić Jasona. Wpuść mnie.
- Trace?
Ogarnęło ją dziwne uczucie. Ze wzruszenia oparła się
o drzwi.
-Chwileczkę - powiedziała i poszła do łazienki po
szlafrok. Przez głowę przebiegła jej myśl, że ma mokre
włosy po prysznicu. Na pewno strasznie wygląda.
W drzwiach stał uśmiechnięty Trace. Poczuła na so-
bie spojrzenie jego błękitnych oczu. Nie wiedziała, że
może wyglądać tak... tak... niesamowicie przystojnie.
-Zgadzasz się, prawda? - powiedział spokojnie. - W
przeciwnym razie dawno byś do mnie zadzwoniła i po-
wiedziała, że mogę wracać do Phoenix i skierować
sprawę do sądu. Ponieważ wszystko można o tobie po-
wiedzieć, ale nie to, że jesteś tchórzem, Cassie.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Panno Arnold!
Głos Nattie dotarł do pokoju Justina. Stały w nim
teraz dwa łóżeczka, drugie wstawiono zaraz po przy
jeździe Jasona.
Cassie odwróciła się do wchodzącej gospodyni.
- Chciałabym, żebyście oboje, ty i Mike, mówili do
mnie po imieniu. Wiem, że Trace przywiózł nas tu
dopiero dwadzieścia cztery godziny temu, ale byliście
dla mnie tak mili, że chyba zostaniemy przyjaciółmi.
Oczy starszej pani zwilgotniały.
- Jak chcesz, Cassie.
- Bardzo tego pragnę. Dlaczego wołałaś? - zapytała
wracając do niewdzięcznego zajęcia, jakim było ubiera-
nie wiercącego się Jasona.
- Trace mnie przysłał, żebym cię zastąpiła. Powinnaś
skończyć się ubierać. Bardzo mu zależy, żeby się nie
spóźnić na własny ślub. Zapnę małemu te guziki i zniosę
go na dół do taty i brata.
- Dziękuję ci, ale właśnie kończę. - Cassie włożyła Ja-
sonowi małe białe buciki i zapięła sprzączki. Potem po-
całowawszy dziecko w policzek, oddała je w ręce Nattie
i poszła do swojego pokoju.
Na piętrze znajdowały się trzy sypialnie. Za nimi był
pokój dziecięcy, a z drugiej strony apartamenty Trace'a.
Kiedy zapytał, gdzie chce mieszkać, wybrała
R
S
sypialnię położoną najbliżej dzieci. W razie potrzeby
chciała być nocą blisko nich.
Mimo że najmniejsza, sypialnia Cassie miała własną
łazienkę i piękne, lekkie wiklinowe meble. Ogromne
okno wychodziło wprost na pustynny krajobraz. Na ho-
ryzoncie majaczyły góry.
W rogu jasnego pokoju stały zielone rośliny, żywą
plamą odcinające się od bieli ścian i złotawego koloru
sprzętów.
Cassie, zwykle bardzo wrażliwa na otaczającą rze-
czywistość, dzisiaj nie zwracała na nic uwagi. Szybko
skończyła się ubierać i podeszła do lustra.
Jeśli lustro nie kłamało, wyglądała zupełnie jak panna
młoda. Szmaragdowy pierścionek zaręczynowy na palcu
lewej ręki, takie same kolczyki - ślubny prezent od Tra-
ce'a - kwiaty pomarańczy przypięte do białej prostej su-
kienki.
Jeszcze miesiąc temu żyła sobie w San Francisco, po-
grążona w rozpaczy i stresie po śmierci siostry, pracując
jak szalona, żeby utrzymać siebie i dziecko.
Teraz wszystko się zmieniło. Była kimś zupełnie in-
nym. Trace błyskawicznie załatwił przeprowadzkę do
Phoenix i sprawy bankowe. Ledwo zdążyła pożegnać się
z przyjaciółmi, których zresztą przez ostatnie tygodnie
prawie nie widywała. Obowiązki nie pozwalały jej na
życie towarzyskie.
Nigdy dotąd - wyjąwszy krótki okres po śmierci mat-
ki, kiedy opiekował się nią Rolfe - nikt się tak o nią nie
troszczył. Jak to określiła Beulah, ku zdumieniu Cassie
bez zastrzeżeń aprobująca jej dziwne małżeństwo, speł-
niał każde jej życzenie, zanim jeszcze zdążyła je wypo-
wiedzieć.
R
S
Kiedy zapytała, czy mogą wziąć ślub przed po-
znaniem jego rodziny, natychmiast się zgodził. Po-
stanowili, że ceremonia odbędzie się tylko w obecności
dzieci oraz świadków: Nattie i Mike'a.
Musiała przyznać, że Trace zachowywał się niena-
gannie. Grał rolę księcia z bajki z wdziękiem i kon-
sekwencją, i chociaż ich małżeństwo miało być nieco
dziwne, powinna być szczęśliwa.
Próbowała zapomnieć o przeszłości. Nie myśleć o
tym, co mogło się zdarzyć. Ale nie potrafiła zapomnieć,
że przez całe życie wierzyła, że jej mężem będzie Rolfe.
Machinalnie wyjęła notes i spojrzała na zdjęcie, które
stale jeszcze przy sobie nosiła. Przysiadła na łóżku i za-
patrzyła się w ascetyczną twarz Rolfe'a. Ciekawe, jak
zareagował na jej list. Napisała, że zamierzą wyjść za
mąż zaraz po Bożym Narodzeniu. Nip przed nitn nie
kryła; ani tego, że robi to wyłącznie dla dobra dzieci, ani
tego, że ciągle go kocha i zawsze będzie kochać. Prosiła,
żeby jej wybaczył, że kiedyś zrobiła mu przykrość.
Ponieważ nie otrzymała odpowiedzi, doszła do wnio-
sku, ze o niej zapomniał.
- Rolfe... - szepnęła przez łzy.
- Cassie! Jesteś gotowa?
Zbliżające się kroki wprawiły ją w panikę. Bez zasta-
nowienia wsunęła fotografię pod poduszkę. Trace
jednak był szybszy. Po chwili trzymał powód jej za-
myślenia w ręku,
Przez moment bez słowa wpatrywał się w zdjęcie.
-Widziałem już portret tego mężczyzny. W miesz-
kaniu Beulah -powiedział po namyśle.
R
S
Jego twarz stężała, oczy zrobiły się chłodne. Przy-
pominał teraz tego człowieka, który w gabinecie banko-
wego biurowca oskarżał ją o próbę kidnapingu.
- O co chodzi, Cassie? Kiedy byłaś tu po raz
pierwszy, pytałem cię, czy kogoś masz. Zaprzeczyłaś.
Myślałem, że to prawda.
W jego głosie brzmiał z trudem powstrzymywany
gniew.
Była na siebie wściekła. Jak mogła dopuścić do cze-
goś podobnego? Po wszystkim, co dla niej zrobił. Nigdy
nie zachował się nielojalnie, nigdy jej nie zawiódł. Jej
obowiązkiem było odpłacić mu tym samym.
- Znałam Rolfe'a od dzieciństwa. Zawsze byliśmy
razem - powiedziała słabym głosem. - Zaręczyliśmy
się, ale potem zerwaliśmy. Zwróciłam mu pierścionek,
wyjechał do Europy i związał się z kimś innym.
Chciałam po prostu pożegnać się z przeszłością. To
wszystko.
Trace spojrzał jej głęboko w oczy, jakby gdzieś na ich
dnie próbował znaleźć prawdę.
Ceremonia zaczyna się o jedenastej. Masz jeszcze
trochę czasu. Możesz się wycofać.
- Nie! - prawie krzyknęła, sama zdumiona własną sta-
nowczością.
Przez bardzo długą chwilę nie spuszczał z niej oczu.
- Musisz być pewna, Cassie, i to nie tylko ze względu
na chłopców.
Poczuła przyśpieszone bicie serca.
- Jestem pewna. Jestem absolutnie pewna -powtórzyła
i ze zdziwieniem spostrzegła, że mówi prawdę.
Twarz Trace'a złagodniała. Położył fotografię na noc-
nym stoliku.- W takim razie chodźmy.
R
S
Następna godzina zeszła im na robieniu zdjęć. Mike
dwoił się i troił, żeby uwiecznić całą czwórkę w naja-
trakcyjniejszych pozach. Tuż przed jedenastą ruszyli w
stronę sądu okręgowego. Przeziębiony Justin pokasły-
wał, Jason kręcił się bez przerwy. Kiedy zjawił się sę-
dzia i poprosił państwa młodych do siebie, obaj chłopcy
solidarnie zaczęli protestować. Po krótkiej walce Nattie i
Mike'owi udało się ich spacyfikować; Trace wziął Cas-
sie za rękę i poprowadził przed oblicze sędziego.
Mimo ogólnego rozgardiaszu, Cassie doceniała po-
wagę chwili. Działo się coś bardzo ważnego. Szkoda, że
matka i Susan nie mogą być przy niej. Polubiłyby Trac-
e'a od pierwszego wejrzenia. Przecież podbił nawet
Beulah.
Kątem oka spoglądała na swojego przyszłego męża.
Stał obok niej wyprostowany,- pewny siebie, niezwykle
przystojny.
Wychodzę za mąż za tego mężczyznę, powiedziała do
siebie i poczuła się jakoś dziwnie.
Sędzia pokoju uśmiechnął się do nich.
-Cassandro Arnold i Trasie Ramseyu, od dzisiejszego
dnia będziecie mężem i żoną. Wobec Boga i ludzi. Czy
wiecie, co to znaczy?
Cassie chłonęła każde jego słowo.
- Oznacza to wspólne, pełne poświęceń życie.
Wspólne ziemskie bytowanie aż do śmierci. Długo
potem, jak namiętności wygasną, a codzienne obo
wiązki owładną waszymi myślami: Oznacza to zapo
mnienie o sobie i nieustanne staranie się o szczęście
drugiej osoby, bez względu na okoliczności. Cassan
dro, czy jesteś gotowa poślubić tego oto mężczyznę?
Poczuła na sobie uważne spojrzenie Trace'a.
R
S
-Tak.
-A ty, Trasie? Czy gotów jesteś z własnej nie-
przymuszonej woli poślubić tę kobietę? Czy w obec-
ności tych oto dwóch świadków możesz przyrzec, że
będziesz się nią opiekował z całych sił swoich, dopóki
śmierć was nie rozłączy?
Poczuła ciepły dotyk jego ręki.
- Tak.
- Jeśli macie obrączki, możecie je teraz nałożyć. Cas-
sandro, ty pierwsza.
Zsunęła ze swego środkowego palca cienką złotą ob-
rączkę, którą dla niego kupiła, i włożyła na jego ser-
deczny palec. Pasowała świetnie; Trace spojrzał na nią z
uśmiechem, dziękując spojrzeniem. Drgnęła.
- Teraz ty, Trace.
Wysunęła lewą rękę i Trace pewnym ruchem umieścił
ciężką platynową obrączkę obok zaręczynowego szma-
ragdu.
- A teraz - sędzia uśmiechnął się znowu – mocą swo-
jego urzędu zaświadczam, że od tej chwili jesteście mę-
żem i żoną. Możecie się pocałować...
Zanim skończył mówić, Trace pochylił się i Cassie
poczuła na ustach pocałunek, który sprawił, że całe jej
ciało zalała fala rozkosznego ciepła.
- Mama! Mama! - rozległo się z dwóch stron naraz
ze zdwojoną siłą. Krzyk dzieci docierał do niej w zwol-
nionym tempie. Wreszcie oderwała usta od warg Tr-
ace'a. Przez ułamek sekundy zdawało się jej, że
dostrzega w jego oczach niemy protest, ale postanowiła
uznać to za złudzenie.
Wyrwawszy się z ramion męża, pośpiesznie podzię-
kowała sędziemu i podbiegła do Nattie. Starsza pani,
R
S
nie wypuszczając Jasona z objęć, pocałowała ją w po-
liczek, po czym z wyraźną ulgą przekazała jej dziecko.
Ucichło natychmiast, całą uwagę skupiając na kwia-
tach przypiętych do jej sukni. Trace w tym czasie pró-
bował uspokoić Justina; niestrudzony Mike robił zdjęcia.
- Powinniśmy zaraz położyć Justina do łóżka, chyba
ma gorączkę. - Cassie z niepokojem spojrzała na rozpa-
loną buzię dziecka.
W chwilę potem siedzieli już w samochodzie. Szybko
pożegnali Mike'a i Nattie, i ruszyli w stronę zamówione-
go na uroczysty wieczór apartamentu.
Powitano ich kwiatami, koszem owoców i butelką
szampana.
W sypialni obok małżeńskiego łoża przygotowano
dwa malutkie łóżeczka. Nie wnikając w to, co obsługa
myśli o podobnym sposobie spędzania poślubnej nocy,
zajęli się dziećmi.
Mogli oczywiście częścią obowiązków obarczyć hote-
lową służbę, ale Cassie nie chciała właśnie tego dnia
powierzać dzieci obcym ludziom. Powiedziała Trace'-
owi, żeby poszedł popływać i trochę się odprężyć, ale
wolał zostać i pomóc jej przy dzieciach. Obiad kazał
przynieść na górę.
Nie dane im było jednak usiąść do stołu. Chłopcy ma-
rudzili, raz po raz zapadając w niespokojny sen. Dania
stygły, białe schłodzone wino z wolna nabierało poko-
jowej temperatury.
Cassie była zmęczona i coraz bardziej niespokojna.
Nie zwracając uwagi na nowo poślubionego męża, cała
skupiła się na dzieciach. Trace wydawał się nieobecny
duchem.
R
S
Trzydniowy pobyt w hotelu, mający być okazją do
wypoczynku i zżycia się całej czwórki, zamienił się w
jedną bezsenną noc. Justin cierpiał na żołądek. Uspoka-
jał się jedynie, kiedy Cassie albo Trace brali go na ręce.
Jason zazdrosny o matkę natychmiast zaczynał krzyczeć
i nawet Trace nie mógł poprawić mu humoru.
Następnego dnia załadowali się do samochodu i poje-
chali do domu, zdenerwowani i wykończeni. Zostawiw-
szy Jasona pod opieką Nattie, skierowali się do kliniki
pediatrycznej. Stan Justina wydawał się niepokojący.
Doktor postawił diagnozę i zlecił odpowiednią' dietę.
Dla Cassie nastały trudne dni. Niemal tydzień spędziła w
domu z dziećmi, czuwając nad Justinem i próbując nie
wystawiać na zbyt wielką próbę gwałtownego charakte-
ru Jasona.
Trace, zajęty jakimiś niesłychanie ważnymi negoc-
jacjami, wracał z banku późnym wieczorem.
W piątek rano zaskoczył ją wieścią, że zaprosił na ko-
lację całą rodzinę. Powinni wreszcie poznać jego żonę i
syna. Niespodziewane małżeństwo wzbudziło zrozumia-
łą sensację. Trzeba wreszcie im powiedzieć, jak doszło
do zamiany dzieci i wyjaśnić powód pośpiesznego ślubu.
Cassie spodziewała się tego, doskonale rozumiała ar-
gumenty Trace'a, nie była jednak na podobne przeżycie
przygotowana emocjonalnie.
Kiedy byli sami, dość łatwo znosiła ich dziwny zwią-
zek, zaabsorbowana domowymi obowiązkami, nie miała
czasu, żeby się zastanawiać nad tym, co sobie myślą in-
ni. Teraz miało dojść do konfrontacji z rodziną Ramsey-
ów. Nie mogła mieć pewności, że zaraz na pierwszym
R
S
spotkaniu zaakceptują powody, dla których zgodziła się
wyjść za Trace'a. Nade wszystko bała się podejrzeń, że
zrobiła to dla interesu.
Pozory świadczyły przeciwko niej. Nie powinna się
dziwić, jeśli Ramseyowie dojdą do wniosku, że skusiło
ją bogactwo i pozycja społeczna Trace'a. To, że w takich
warunkach zgodziła się zostać matką jego synów, nie
wyglądało na wielkie poświęcenie.
Nikt oprócz Trace'a nie potrafi zrozumieć, czym była
dla niej groźba rozstania z Jasonem.
Włożyła ślubną sukienkę. Przypięła świeże kwiaty,
które dostała od męża. Tego wieczoru był jej potrzebny
jak nigdy dotąd.
Wtuliła głowę w małe ciałko Jasona, jakby chciała z
niego zaczerpnąć siłę, która pozwoli stawić czoło ocze-
kującym ją w salonie ludziom, i powoli zeszła na dół.
Idąc po schodach, z daleka spostrzegła ciemne włosy
Trace'a. Stał na patio otoczony krewnymi, wyraźnie od-
cinając się od pozostałych. Nikt nie miał takich włosów.
Ramseyowie w przeważającej większości byli ciemnymi
szatynami o lekko rudawym odcieniu.
Justin siedział na kolanach swojej babki, bawiąc się
jej naszyjnikiem z prawdziwych pereł. Złote włosy
dziecka kontrastowały z ciemnym, przetykanym si-
wizną, nieskazitelnym kokiem starszej pani. Jego jasna
cera przy jej ciemnej karnacji wydawała się przezroczy-
sta. Ramseyowie musieli mieć indiańskich przodków.
Matka Trace'a, mimo siedemdziesiątki, była niezwykle
piękna. Wszyscy zresztą prezentowali się świetnie.
R
S
Idąc tak ku nim, czuła się bardziej filigranowa niż
zwykle. Rolfe nie na darmo nazywał ją swoją minia-
turową Wenus. Jej odmienność dodatkowo podkreślały
jasne, niemal platynowe włosy.
Widząc ją, Trace przerwał rozmowę z mężczyzną,
który zapewne był jego bratem, i wyszedł na spotkanie.
W jasnym lnianym garniturze wyglądał tak niezwykle
przystojnie, że Cassie odwróciła od niego wzrok.
Myślała, że chce po prostu wziąć od niej dziecko.
Trace jednak objął ją wpół i lekko przytulił. Podniosła
na niego wzrok i dostrzegła w jego oczach coś, co mogło
być tylko podziwem.
Rano powiedział, żeby się niczym nie przejmowała.
Wszystko powinno pójść gładko. Niech się zachowuje
naturalnie i robi to, co on. Jego gest był jednak tak au-
tentyczny, że nie mogła nie pomyśleć o tym, jakby to
było, gdyby naprawdę ją kochał. Gdyby była kochana
przez tego niezwykle przystojnego, energicznego i
władczego mężczyznę...
- Rozumiem, że możecie być zaskoczeni wiadomo-
ścią, że w zeszłym tygodniu wzięliśmy ślub, ale co
miałem zrobić, skoro ta młoda dama wtargnęła kilka
tygodni temu do mojego biura mówiąc mi, ze Justin
jest jej siostrzeńcem, a ten mały Tygrysek jest moim
prawdziwym synem? - powiedział Trace, zwracając
się do zebranych. W jego głosie brzmiało lekkie
rozbawienie i zwykła stanowczość.
Wziął dziecko w ramiona.
- Musieli ich zamienić zaraz po urodzeniu. Odczekał
chwilę, dając obecnym czas na wymienienie zdumio-
nych spojrzeń.
R
S
- W szpitalu trwała akcja ratunkowa. Na intensywnej
terapii brakowało pielęgniarek. Ogólne zamieszanie
spowodowało, że zamieniono identyfikatory na rączkach
dzieci.
Obecni nie zawiedli jej oczekiwań. Rozpętała się bu-
rza. Okrzyki zdumienia krzyżowały się w powietrzu
wśród gwałtownej gestykulacji i innych objawów naj-
wyższego zdumienia. Kiedy zapanowała względna cisza,
Trace znowu zabrał głos.
Spokojnie wyjaśnił, jak doszło do jego spotkania z
Cassie. Wspomniał o tragicznej śmierci Teda, o chorobie
Susan, o jej głębokim przekonaniu, że Jason nie jest jej
synem, o tym, jak zobowiązała siostrę do odnalezienia i
zapewnienia opieki jej dziecku.
Pocałował Jasona w ciemną główkę.
- Krótko mówiąc, postanowiliśmy dopisać szczęśliwe
zakończenie do całej tej niezwykłej historii i stać się
prawdziwą rodziną.
Jego głos lekko zadrżał.
-Cassie, pozwól, przedstawię cię mojej matce. Mamo,
oto moja żona, Cassandra Arnold Ramsey, i mój syn,
Jason.
- Trace! -Ton głosu starszej pani rozwiał wszelkie
wątpliwości co do jej stosunku do nowego wnuka
i nieoczekiwanej synowej.
Trace pomógł matce wstać z fotela. Ruszyła w stronę
Cassie z godnością królowej.
- Witaj w naszej rodzinie, dziecko - powiedziała cału-
jąc ją, po czym głęboko zajrzała jej w oczy, jakby chcia-
ła się o czymś upewnić.
- Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo jestem szczę-
śliwa. Trace jest moim synem i wielką troską. To,
R
S
że mogę go dziś widzieć w otoczeniu żony takiej jak ty i
dwóch wspaniałych synów, jest dla mnie wielkim szczę-
ściem.
- Bardzo pani dziękuję - Cassie ze wzruszenia
ledwie mogła wykrztusić słowo.
Widać było, że matka kocha Trace'a nade wszystko.
Nigdy, przenigdy nie zawiedzie tej wspaniałej kobiety.
- Bardzo cię proszę, mów do mnie po imieniu,
mam na imię O1ivia, wszystkie moje synowe tak robią.
Cassie spuściła oczy, żeby ukryć łzy.
- Mamo - przyszedł jej z pomocą Trace - przywitaj się
z moim synem. Jason, powiedz babci dzień dobry.
- Boże, Trace! - Starsza pani wyciągnęła ręce w stro-
nę naburmuszonego Jasona. - Zupełnie jakbym znowu
miała trzydzieści lat i brała ciebie w ramiona! Przecież
on jest identyczny! Wykapany Trace - pożeracz serc!
Cassie rzuciła mężowi ukradkowe spojrzenie. Okre-
ślenie matki doskonale do niego pasowało.
Nie miała jednak czasu, żeby analizować jego uwo-
dzicielskie możliwości, bo runął na nią grad uścisków i
pocałunków, którymi rodzina Ramseyów objawiała swo-
je zadowolenie. James i Norman, bracia Trace'a, przed-
stawili się sami i ucałowali ją w oba policzki. Szwagier-
ki nie pozostawały w tyle. Cała rodzina najwyraźniej
bardzo się kochała i była gotowa kochać każdego, kto do
niej przystał.
Dzieci jednak nie doceniły ogromu dobrej woli no-
wych cioć i wujków. Rozległ się krzyk Jasona, wkrótce
zawtórował mu Justin. Cassie wyrwała się z objęć krew-
nych Ramseya i ruszyła w sukurs Justinowi, którego na
R
S
próżno próbowała uspokoić jedna z nowych ciotek.
Na widok matki chłopiec natychmiast się uspokoił.
Kilka ostatnich dni choroby umocniło więzi między ni-
mi. Przytulił się do Cassie i objął ją rączkami za szyję.
Rozejrzała się za mężem. Nadchodził właśnie od
strony patio, towarzyszyła mu wysoka ciemnowłosa ko-
bieta.
To musiała być Lena. Po spojrzeniu, jakim ją obda-
rzył, Cassie domyśliła się, że Trace bardzo kocha swoją
jedyną siostrę. Z tego, co jej opowiadał, wiedziała, że
Lena jest bardzo podobna do ich zmarłego przed laty
ojca, Granta Ramseya.
Wyraźnie poruszona opowieścią brata, Lena wy-
ciągnęła ręce, próbując objąć Jasona. Chłopiec kurczowo
wczepił się w ojca. Trace wyraźnie kogoś szukał wzro-
kiem.
Spostrzegłszy Cassie, powiedział coś do Leny, która
natychmiast ruszyła w jej kierunku.
Wysoka, szczupła, z warkoczem przerzuconym przez
ramię, rodzinę Ramseyów przypominała jedynie sta-
nowczością ruchów i pewnością siebie.
Podeszła szybkim krokiem i pocałowała Justina w po-
liczek. Chłopiec zaczął płakać i obronnym ruchem wtulił
się w Cassie.
-Nazywam się Lena Harpldson, jestem siostrą Trace'a.
To, co mi powiedział, zupełnie mnie zaszokowało. To ty
sprawiłaś, że Trace wygląda o dziesięć lat młodziej?
Dzięki tobie jest szczęśliwy, nie wiem, jak ci dziękować.
Uśmiechnęła się serdecznie.
- Witaj w rodzinie, Cassie.
R
S
Jej słowa zrobiły na Cassie wrażenie odmienne od
spodziewanego. Lena wyraźnie bardzo kocha brata.
Przed nią nic się nie ukryje. Zbyt jej zależy na jego
szczęściu.
- Bardzo ci dziękuję - powiedziała z wahaniem, stara-
jąc się nie kłamać. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy,
żeby nasza rodzina była szczęśliwa.
- Bardzo bym chciała, żebyś mi opowiedziała wszyst-
ko od początku, z najdrobniejszymi szczegółami - cią-
gnęła Lena - ale dzisiaj to chyba niemożliwe. Justina
trzeba położyć. Umówmy się na przyszły tydzień. Zjemy
razem obiad, zaprowadzę cię do moje; ulubionej restau-
racji, dobrze?
- Bardzo chętnie - w głosie Cassie brzmiała najpraw-
dziwsza radość. Przyjaźń Leny miała dla niej ogromne
znaczenie. - Bardzo chciałam cię poznać. Kiedy w biu-
rze Trace'a zobaczyłam twoje obrazy... Są wspaniałe.
Naprawdę wspaniałe.
Lena potrząsnęła głową. Nie wyglądała na zachwyco-
ną.
- Trace cię prosił, żebyś to powiedziała?
- Nie miał czasu. Zbyt był zajęty oskarżaniem mnie że
przyszłam go szantażować - odparła łagodnie.
- Coś takiego! -niemal krzyknęła Lena. - Zupełnie to
do niego niepodobne! Wiem, że jest bezwzględny w in-
teresach, ale nie mógł czegoś takiego powiedzieć tobie.
- Owszem, mógł, nawet wezwał strażnika - przerwał
jej męski głos.
Obejrzały się, za nimi stał Trace.
- Na szczęście ten mały Tygrysek uchronił swoją
mamusię przed nieubłaganymi konsekwencjami pra
wa, prawda?
R
S
Tygrysek jednak miał już wszystkiego dosyć. W po
plamionym truskawkami ubranku, bez jednego bucika,
w niczym nie przypominał grzecznego chłopca, którego
Cassie tak niedawno zniosła na dół.
- Mama! - wrzasnął i wyrwawszy się z objęć ojca,
rzucił się w kierunku Gassie. Tylko refleks Trace'a
sprawił, że nie wyładował na ziemi.
-Widzę, braciszku - mrugnęła okiem Lena - że macie
tu ręce pełne roboty.
Trace spojrzał na Cassie. W jego spojrzeniu było ja-
kieś niedomówienie, które wprawiło ją w popłoch.
- Nie tak bardzo - powiedział do siostry. - A teraz
chyba cię przeprosimy i pójdziemy położyć dzieci spać.
- Bądź tak dobra i poczekaj tu na nas.
Pocałował Lenę w policzek i objąwszy żonę skie-
rował się w stronę schodów.
Nie było im jednak dane wycofać się po angielsku.
Wszyscy obecni chcieli ucałować chłopców na dobra-
noc. Cassie uśmiechała się z przymusem. Trace wyda-
wał się lekko zdenerwowany.
-Nie musisz mi pomagać - powiedziała Cassie, kiedy
wreszcie dotarli do dziecięcego pokoju. - Zejdź na dół
do gości. To chyba niegrzecznie z naszej strony, że tak
ich zostawiliśmy.
- Mówisz tak, jakbyś miała dosyć mojego towarzy-
stwa - powiedział z goryczą. -Jeśli cię tu zostawię,
wcale nie zejdziesz na dół.
Jego słowa wzmogły rodzące się między nimi na-
pięcie.
- Masz cudowną rodzinę, nie chciałabym ich urazić
-powiedziała Cassie, zmieniając Justinowi pieluchę.
-Mam wrażenie, że w stosunku do mnie nie jesteś tak
R
S
delikatna. - Trace pochylony nad Jasonem próbował
wcisnąć go w czyste ubranko. - Mam dc ciebie prośbę.
Kiedy tam znowu zejdziemy, postara się udawać, że
mnie lubisz.
Cassie zaczerwieniła się po czubki włosów.
- Przepraszam, myślałam, że wszystko w porządku.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Wiem, że nie robisz tego świadomie - powiedział
wreszcie Trace, nie patrząc na nią - ale czuję się tak jak-
bym nie istniał. Po prostu mnie nie dostrzegasz A prze-
cież mieliśmy chyba być przyjaciółmi?
- Jesteśmy przyjaciółmi - odparła, z trudem łapią od-
dech.
- Okazujesz to w dość dziwny sposób. Przyjaciele na
ogół patrzą na siebie od czasu do czasu, uśmiechają się,
pozostają w psychicznym kontakcie. Ty natomiast
wszystkie swoje emocje rezerwujesz dla dzieci. Ale nie
możesz przecież cały czas się nimi zasłaniać.
- Nie zasłaniam się nimi! - krzyknęła poruszona i za-
raz umilkła w obawie, że obudzi chłopców.
- Nie wiem, jak to inaczej nazwać - w jego oczach do-
strzegła niebezpieczny błysk - ale nie wszyscy nowo-
żeńcy spędzają miodowy miesiąc z dwójki dzieci.
Miodowy miesiąc! Rozejrzała się bezradnie.
- Myślałam, że po tym całym zamieszaniu z przepro-
wadzką dobrze nam zrobią krótkie wakacje. nam i dzie-
ciom... że pobędziemy razem i że wszystko się jakoś
ułoży.
Nie zapominaj, że to był twój pomysł. Zgodziłem się,
bo myślałem, że skorzystasz z usług służby hotelowej.
Oni zajmą się dziećmi, a my będziemy przez chwilę sa-
mi.
R
S
- Nie mogłam obcym ludziom powierzyć dzieci,
zwłaszcza kiedy Justin zaczął chorować.
Trace zrobił krok naprzód.
- Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, ma pod tym
względem świetną opinię. Opiekunki do dzieci po
specjalnych kursach, wykwalifikowane pielęgniarki,
dyżurnego lekarza. Gdyby z Justinem działo się coś
złego, otrzymałby natychmiastową pomoc.
Zacisnęła dłonie na poręczy łóżeczka.
Nie wiedziałam, że ten pomysł ci się nie podobał.
Trzeba mi było powiedzieć.
Próbowałem, ale ty zbyt byłaś zajęta dziećmi. Justin
zrobił się niemożliwy. Robi z tobą, co chce. Wystarczy,
że spojrzy, a ty już do niego biegniesz. Strasznie go roz-
puszczasz.
Rozpuszcza Justina? Czyżby Trace był o niego za-
zdrosny? Czy boi się, że dziecko przestanie go kochać?
- Chyba masz rację... - powiedziała z wahaniem. -
Może przesadziłam. Tak bardzo chciałam nadrobić
stracony czas.
Zupełnie jakby nie rozumiał, co do niego mówi.
-Możesz ze mną nie spać, ale jesteś moją żoną i masz
wobec mnie pewne obowiązki, nie tylko jako matka mo-
ich dzieci.
Jakie obowiązki? O czym on mówi?
- Nie rozumiem.
- Jak to? Od przyjazdu nie miałaś dla mnie chwili
czasu.
Zamilkł, po chwili mówił dalej:
-Jako dyrektor banku mam mnóstwo zajęć. Nie tylko
zawodowych. Muszę bywać na przyjęciach, spotkaniach
towarzyskich, obiadach. Nie chciałbym, żeby teraz,
R
S
kiedy się ożeniłem, ludzie zaczęli podejrzewać, że coś
jest nie tak, bo moja żona nigdzie ze mną nie chodzi.
Powinnaś mi towarzyszyć. Oczywiście nie zawsze bę-
dziesz mogła zabierać ze sobą chłopców - dodał złośli-
wie. - Nie sądzisz chyba, że zaangażowałem cię do dzie-
ci?
Był tak wzburzony, że nie wiedziała, jak zareagować.
- Nie w dosłownym znaczeniu słowa - odparła z na-
mysłem - ale kiedy mi proponowałeś przyjazd tutaj, my-
ślałam, że potrzeby dzieci są najważniejsze.
Od tamtej pory minęły dwa miesiące, Cassie. Teraz
powinniśmy pomyśleć o naszych potrzebach.
Rozmowa przybierała niebezpieczny obrót. Posta-
nowiła ją przerwać.
- Twoja rodzina czeka na nas na dole - przypomniała.
- To nie jest odpowiednia pora na tego rodzaju dyskusje.
Spojrzał na nią w sposób, który zmieszał ją osta-
tecznie.
-Tym razem chyba masz rację - powiedział po chwili
- ale wrócimy do tego tematu po wyjściu gości. Na razie
byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś okazywała mi tro-
chę więcej sympatii. Chodzi o moją matkę. Nie czuje się
najlepiej.
- Co jej jest? - w głosie Cassie zabrzmiało prze-
rażenie.
- Niedawno miała zawał. Lekarz powiedział, że po-
winna bardzo na siebie uważać. Żadnych wzruszeń, żad-
nych przykrych niespodzianek. Nasze małżeństwo spra-
wiło jej wielką radość. Matka sądzi, że w życiu najważ-
niejszy jest dobrany związek. Mój rozwód był dla niej
R
S
wstrząsem. Teraz pragnie tylko jednego: zobaczyć przed
śmiercią, że mam prawdziwą rodzinę.
Chyba nie wiedział, jak bardzo ją rani. Czy właśnie
dlatego się z nią ożenił? Żeby zrobić przyjemność mat-
ce? Czy dlatego był taki miły tam, na dole? Udawał, bo
chciał, żeby matka myślała, że spełnił jej marzenie?
Przełknęła ślinę.
- Zrobię wszystko, żeby tylko nie sprawić jej przy-
krości.
Cierpliwość Trace'a była na wyczerpaniu. Zacisnął
pięści.
-Proszę cię tylko o to, żebyś się zachowywała natu-
ralnie, nawet podczas nieobecności dzieci - westchnął. -
Zupełnie cię nie rozumiem, Cassie. Albo stale jeszcze
kochasz swojego byłego narzeczonego, albo zrobił coś
takiego, że obrzydził ci raz na zawsze wszystkich męż-
czyzn.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
Nie czekając na odpowiedź, wziął ją za rękę i wy-
prowadził na korytarz. Nie próbowała się opierać. Przez
resztę rodzinnego wieczoru pozwalała mu się obejmo-
wać bez protestu. Nie chciała ryzykować, że przytrzy-
mają siłą.
Tuż przed zakończeniem przyjęcia, kiedy goście szy-
kowali się do wyjścia, pochylił się do jej ucha. Poczuła
ciepły oddech na policzku. Jej ciało przebiegł dreszcz..
- Jest strasznie gorąco - szepnął. - Kiedy wyjdą,
pójdziemy na basen. Będziemy mogli dokończyć to,
co zaczęliśmy na górze.
Perspektywa zostania z nim sam na sam wprawiła ją
w popłoch. Odkąd tuż po ślubie pocałował ją po raz
pierwszy, czuła do niego coś, czego nigdy nie zaznała z
Rolfe'em. Coś, co dotąd znała tylko z opowiadań siostry:
- Nie mogę ani na chwilę się z nim rozstać.
Pocałunki już nie wystarczają. Kiedy mnie dotyka,
coś się ze mną dzieje. Wszystko w nim mnie fascynuje,
nawet sposób, w jaki je. Dłużej tego nie wytrzymam,
musimy natychmiast się pobrać -mówiła.
Cassie spróbowała się opanować.
R
S
- Najpierw muszę pomóc Nattie sprzątnąć.
- Nattie się nie przemęczy. Musi po prostu przypil-
nować kelnerów, żeby wszystko zebrali, a Mike ma do
pomocy przy porządkowaniu ogrodu oddział ogrodni-
ków. Jeśli nie masz innych wymówek, mogę uznać, że
jesteśmy umówieni: Dziś wieczór chciałbym być ze
swoją żoną. Popływać razem o północy, trochę poroz-
mawiać. Chyba nie wymagam za dużo?
Pożegnawszy gości, pobiegła na górę do sypialni. W
uszach stale brzmiało jej pytanie Trace'a, serce waliło
jak młotem, policzki płonęły. Nagle spostrzegła, że na
łóżku leży jakaś starannie opakowana paczka.
Odkąd przyjechała do Phoenix, otrzymała już tyle
prezentów, że nie spodziewała się niczego więcej. Za-
ciekawiona podeszła do łóżka. Kto to mógł być? Może
Lena kupiła jej jakiś drobiazg. Zerwała wstążkę, rozer-
wała bibułkę. Zobaczyła liścik i kolorowy kawałek ma-
teriału.
„Przyszło mi do głowy, że choroba Justina nie była
może jedynym powodem tego, że nie chciałaś iść ze mną
na basen wtedy w hotelu. Pomyślałem, że może nie
masz kostiumu kąpielowego, a ponieważ pewnie brak ci
czasu, żeby go kupić, pozwoliłem sobie zrobić to za cie-
bie. Zielony jak twoje oczy. Nie mogłem się powstrzy-
mać. Trace".
Rozwinęła materiał. Było to najmniejsze bikini, jakie
kiedykolwiek widziała. Cassie nie miała dotychczas
dwuczęściowego kostiumu. Matka nigdy by na. to nie
pozwoliła.
Miała ze sobą swój jednoczęściowy kostium, ale był
tak stary i spłowiały, że nadawał się tylko do wyrzuce
R
S
nia. Trudno było w czymś takim wystąpić przed Trace'-
em.
Wszystko wskazywało na to, że przejrzał ją na wylot,
odgadując słusznie, że będzie się starała skorzystać z
pierwszego lepszego pretekstu, żeby do niego nie zejść.
Rozmyślania przerwało jej stukanie do drzwi.
- Cassie, daję ci pięć minut. Jeśli natychmiast nie zej-
dziesz, wrócę i wyważę drzwi. Jestem gotów podrzeć
twoją śliczną sukienkę i siłą włożyć ci ten kostium.
Jego pogróżki odniosły spodziewany skutek. Cassie
błyskawicznie zrzuciła sukienkę i wciągnęła na siebie
dwa skrawki materiału. Potem szczelnie otuliwszy się
szlafrokiem, zeszła na dół.
Wynajęta służba spisała się doskonale. Wszystko
uprzątnięto w rekordowym tempie. Patio było puste, pa-
liły się tylko lampy oświetlające basen. Ciepły wieczór,
chłodny dotyk posadzki, srebrzysta tafla wody - nigdy
dotąd nie widziała równie romantycznego miejsca.
Kiedy były dziewczynkami, często bawiły się z Su-
san w dom. Wyobrażały sobie, że wraz z mężami i
dziećmi mieszkają gdzieś w obcych krajach. Nigdy jed-
nak, w najśmielszych nawet marzeniach, nie wyobrażała
sobie czegoś tak pięknego. Męża tak przystojnego jak
Trace, dzieci takich jak Jason i Justin. Gdyby Susan mo-
gła to widzieć...
- Jak to miło, że żona na mnie czeka - z zamyślenia
wyrwał ją drwiący głos Trace'a.
Żona? Odwróciła się i zobaczyła go. Wskoczył do
wody i płynął teraz szybkim kraulem w przeciwną
R
S
stronę basenu. W połowie drogi zatrzymał się, otrząsnął
wodę z włosów. W mroku zobaczyła jego uśmiechnięte
oczy.
- Chodź. Woda jest świetna.
Mimo że był daleko, ociągała się ze zdjęciem szlafro-
ka.
- Lubię pływać, ale nie bardzo umiem.
-Zwykle pływam wcześnie rano i wieczorem, zanim
się położę spać. Teraz będziemy mogli pływać razem.
Nie dopuszczająca sprzeciwu pewność w jego głosie
zaniepokoiła ją.
- Pływanie jest najlepsze, żeby utrzymać się w formie
- dodał. — Dlaczego nie wchodzisz?
Umoczyła czubki palców, żeby sprawdzić tempe-
raturę. Woda była rozkosznie ciepła. W niczym nie
przypominała Pacyfiku, w którym kąpała się z Ro-
lfe'em.
- Rzeczywiście cudowna! - w jej głosie zabrzmiał
podziw. - Zupełnie jak w raju!
Zsunęła się do wody i wolno popłynęła w przeciwny
kraniec basenu, żeby nie ryzykować spotkania z Trace'-
em. Nagle poczuła na udach silne ręce, przekręcające ją
na plecy.
- Trace! - krzyknęła nie tylko ze strachu; widok po-
krytego gwiazdami nieba wyrwał z jej ust okrzyk za-
chwytu.
- Nie bój się, nie zamierzam cię utopić - powiedział
cicho. - Połóż się tak i odpręż, wyciągnij nogi. Jesteś
strasznie spięta, postaraj się zrelaksować.
Rzuciła na niego okiem. Był bardzo blisko. Jego
czarne mokre włosy lśniły tuż obok jej twarzy. Szybko
R
S
zamknęła oczy. Czuła się zupełnie bezbronna, tak blisko
niego, prawie naga.
Próbowała nie myśleć o jego muskularnym ciele, o
obejmującym ją ramieniu, o twardym, płaskim brzu-
chu... Nagle zrozumiała, że to dziwne, przypominające
ból uczucie to po prostu pożądanie!
Kiedyś Susan próbowała jej wytłumaczyć, co czuje,
kiedy jest blisko Teda. Nie udało się. W końcu powie-
działa, że pewnego dnia Cassie sama dozna czegoś ta-
kiego i wszystko zrozumie. Nic nie rozumiała, aż do dzi-
siaj!
Czy to znaczy, że Rolfe czuł coś takiego podczas ich
długiej znajomości? Nie mogła nie podziwiać jego sa-
mokontroli. Nic dziwnego, że się obraził, kiedy zwlekała
z ustaleniem daty ślubu.
Trace bez najmniejszego wysiłku osiągnął to, na co
Rolfe czekał całe lata. Gdyby tak silnie pożądała Rolfe'a,
nie wahałaby się ani chwili. Wyszłaby za niego natych-
miast.
Jej drobne ciało drżało. Czuła, że Trace przyciąga ją z
siłą, której nigdy nie będzie w stanie się oprzeć.
Przerażona, że może spostrzec, co się z nią dzieje,
chcąc jak najszybciej przerwać stan niebezpiecznego
zauroczenia, zaproponowała, żeby się pości gali. Nie
czekając na odpowiedź, jednym ruchem wyślizgnęła się
z jego ramion.
Oczywiście wygrał. Czekał na nią po drugiej stronie
basenu. Podpłynęła ze znacznym opóźnieniem i za-
trzymała się zadyszana, ale uśmiechnięta.
Spojrzał na jej usta.
- Wiesz, że po raz pierwszy się uśmiechasz, kiedy je-
steśmy sami. Bardzo ci do twarzy.
R
S
Zmieszana chwyciła się brzegu basenu. Na karku po-
czuła ciepłe muśnięcie wody.
-Jak widzisz, pod tym względem też zostawiłeś mnie
w tyle.
Jego twarz spoważniała.
- Nasze małżeństwo to nie zawody sportowe, Cassie.
Mam nadzieję, że z czasem stanie się prawdziwym
związkiem, silnym i trwałym. Dzieci rozwijają się szyb-
ciej i są bardziej dojrzałe pod względem emocjonalnym,
kiedy czują, że rodzice są ze sobą związani, że się rozu-
mieją i kochają. To, co dzieje się, albo raczej nie dzieje
się w naszych sypialniach, jest tylko naszą sprawą. Czy
żądam zbyt wiele? Chyba chcesz być ze mną, prawda?
Czuła, jak histeryczny krzyk podchodzi jej do gardła.
Gdyby wiedział, jak bardzo chce z nim być, nie stałby
tak spokojnie!
Zawsze wiedziała, że chodzi mu przede wszystkim o
dobro dzieci. Dziś dowiedziała się, że równie ważne jest
dla niego zdrowie matki. To właśnie dla niej stara się,
żeby jego małżeństwo do złudzenia przypominało praw-
dziwą rodzinę.
Jej obowiązkiem jest podtrzymać to złudzenie. Być
dla niego miłą i w żaden sposób nie okazać, jak bardzo
go pragnie.
-Masz rację - powiedziała z wysiłkiem. - Dzieciom na
pewno dobrze zrobi, kiedy będziemy żyć w przyjaźni.
Musiało jej się wydawać, ale chyba oczekiwał czegoś
innego.
- Miło, że się zgadzasz - powiedział po chwili. - To
dobrze, tym bardziej że za dwa tygodnie, jak co roku,
R
S
wyjeżdżamy wszyscy do Snowbird w Utah. Pojedzie
cała rodzina, masz jeszcze trochę czasu, żeby się przygo-
tować.
-A... dzieci? - spytała, spodziewając się najgorszego.
- Zostaną z Nattie.
- Rozumiem. Na jak długo pojedziemy?
- Na tydzień.
- Tydzień? Cały tydzień? Sam na sam w jednym po-
koju?
- Snowbird nie leży na końcu świata - powiedział
niezadowolony z jej reakcji. - Będziesz mogła codzien-
nie dzwonić i dowiadywać się, czy wszystko w porząd-
ku. Jeśli zajdzie taka potrzeba, zawsze możemy w ciągu
kilku godzin być z powrotem.
Pozwoliła mu uwierzyć, że jedynie troska o dzieci nie
pozwala jej cieszyć się z podróży.
Bardzo rzadko jeździłam na nartach - powiedziała,
żeby coś dodać. - Mogę wam przeszkadzać. Czy nie by-
łoby lepiej, gdybym została z dziećmi w domu, ą ty po-
jedziesz z rodziną? Nattie też mogłaby trochę odpo-
cząć...
- Pojedziemy razem albo wcale! - przerwał jej gniew-
nie. Jego twarz zmieniła się w mgnieniu oka. Rzucił się
do wody i błyskawicznie popłynął na drugi kraniec ba-
senu. W chwilę później stał już na brzegu.
-Trace! - krzyknęła i podążyła za nim, przestraszona,
że tym razem obraził się na dobre. Starała się płynąć jak
najszybciej, ale woda raz po raz zalewała jej oczy. Trace
nie może tak odejść obrażony i zraniony, zaraz mu
wszystko wyjaśni.
R
S
- Trace - powiedziała, kiedy wreszcie do niego do-
brnęła, ciężko dysząc - chciałam ci oszczędzić przykro-
ści. Jeżdżę na nartach tak samo słabo, jak pływam. Nie
chciałam być ciężarem. Rzucił jej złe spojrzenie.
- Nic mnie nie obchodzi, jak jeździsz na nartach,
nie rozumiesz? Możesz w ogóle nie jeździć! Możesz
całe dnie leżeć w pokoju i oglądać telewizję! O ile się
orientuję, ostatnie pięć lat miałaś raczej ciężkie. Umarła
ci siostra, zginął szwagier, straciłaś matkę, miałaś na
utrzymaniu małe dziecko, to sporo jak na jedną osobę.
Do tego ciężko pracowałaś na życie. Chciałem, żebyś
trochę odpoczęła, oderwała się od dzieci, wreszcie zrobi-
ła coś dla siebie.
Tym razem też ją zaskoczył. Wszystko co mówił i ro-
bił sprawiało, że musiała go szanować i podziwiać, nie
mogła przestać go... lubić.
Czuła, że wpada w pułapkę. Nie chce go lubić w ten
sposób. Nie chce o nim myśleć. Nie chce rozpamiętywać
dotyku jego rąk i ust. Nie chce wyobrażać sobie, jak by
to było, gdyby się kochali... Musi się z tego wyzwolić,
inaczej będzie zgubiona.
- Przepraszam, jeśli byłam niewdzięczna - powie-
działa. - Przestraszyła mnie perspektywa rozstania z
dziećmi i myśl, że możesz pożałować, że mnie zabrałeś.
Spojrzał w jej zielone oczy. Poczuła, że jego ramiona
unoszą ją w górę. Po chwili stała obok niego na brzegu
basenu.
-Mała, dzielna dziewczynko - powiedział cicho,
obejmując ją. - Ktoś wreszcie powinien zacząć troszczyć
się o ciebie.
R
S
Dotyk jego rąk podziałał na nią tak jak zwykle. Po-
stanowiła coś powiedzieć, zanim stanie się coś nieod-
wracalnego.
- Jesteś dla nas bardzo dobry, Trace. Rozpieszczasz
mnie i Jasona. Masz tyle pracy, a mimo to zawsze znaj-
dujesz dla nas czas. Ja też chciałabym coś
dla ciebie zrobić.
Jego dłonie zesztywniały. Cofnął się.
- Możesz dla mnie coś zrobić.
Właściwie powinna się cieszyć, że już jej nie obejmuje,
ale jakaś część jej istoty stale go przywoływała.
Nie chcąc ryzykować, odeszła od niego i przysiadła
na leżaku. Starannie okryła szlafrokiem nogi. W mroku
widziała tylko zarys jego postaci.
- Powiedz, co mogę zrobić.
Trace zarzucił ręcznik na ramiona.
- Może nie umiesz pływać ani jeździć na nartach,
ale talentu ci nie brakuje. Kiedy po raz pierwszy
wszedłem do twojego pokoju w San Francisco, byłem
zdumiony tym, co potrafisz zrobić.
Słowa uznania ze strony Trace'a znaczyły dla niej
więcej niż wszelkie nagrody i pochwały,
- Wiele kobiet robi takie rzeczy.
- Może, ale ty wytwarzasz prawdziwe dzieła sztuki.
W żadnym sklepie nie dostaniesz rzeczy tak pięknych
jak zabawki, które zrobiłaś dla Jasona. Jestem naprawdę
zachwycony.
Spuściła oczy.
- Dziękuję.
-Dlatego czułem się trochę głupio, że tak nagle ode-
rwałem cię od miejsca, gdzie mogłaś się realizować w
całej pełni. Nie wiedziałem, że to taka wielka sprawa.
R
S
Powiedz, ale szczerze, czy robiłaś to dla pieniędzy, czy z
potrzeby ducha? Nie wiedziała, do czego zmierza.
- Najpierw robiłam ze skrawków różne rzeczy, bo
to lubiłam. Lubię to... właściwie nie mogę bez tego
żyć. Mogłabym szyć cały dzień. Myślałam, że które
goś dnia znajdą mnie martwą przy maszynie do szycia
ze szpilkami w ustach.
Trace głęboko odetchnął.
- Wiedziałem, że tak powiesz. Ty i Lena jesteście po-
krewnymi duszami.
- Od razu bardzo ją polubiłam.
- Myślę, że właśnie ty możesz wiele zmienić - po-
wiedział zagadkowo.
Spojrzała na niego pytająco.
- Co masz na myśli?
- Obie jesteście artystkami. Żyjecie w świecie, do któ-
rego zwykli zjadacze chleba nie mają dostępu.
Cassie wzruszyła ramionami. -Nie można porówny-
wać tego, co robię ja, z jej talentem!
- Można, jak najbardziej - ton jego głosu nie dopusz-
czał najmniejszych wątpliwości. - Ty, dzięki swoim wy-
robom, sprawiasz, że świat dzieci staje się cudownym,
bajkowym miejscem, takim jaki powinien być. Lena
wprowadza pustynny krajobraz tam, gdzie panuje biel
ścian i klimatyzacja. Do banków, w których siedzą face-
ci bez wyobraźni.
- Żeby kierować bankiem, też trzeba mieć wyobraźnię
- weszła mu w słowo. - Na przykład ty świetnie sobie z
tym dajesz radę, ale wpuść tam mnie, choćby na trzy
R
S
dni, a puszczę z torbami całą twoją rodzinę.
Trace roześmiał się.
- Nie musisz rozbijać banku. Mam dla ciebie inną
propozycję.
Cassie nastroszyła się.
- Niedaleko stąd jest wolne studio. W centrum
Phoenix, tam, gdzie najwięcej turystów, bardzo dobry
punkt. Świetnie wyposażone, cztery pokoje. Mogłabyś
tam wystawiać swoje prace.
Skupiona na wsłuchiwaniu się w jego głos, dopiero po
chwili zrozumiała sens słów. Zerwała się na równe nogi.
- Zawsze o tym marzyłam! Ale to bardzo drogie, trze-
ba płacić za lokal i w ogóle. Szukałam czegoś takiego w
San Francisco, ale nie mogłam...
- Poczekaj, aż skończę. Ile zarobiłaś na zamówieniach
przed Bożym Narodzeniem?
-Około ośmiu tysięcy.
- Powinno ci wystarczyć na półroczny czynsz.
- Ale wtedy nie będę miała pieniędzy na materiał i...
- Cassie, posłuchaj - Trace nie lubił jak mu prze-
rywano -pozwól mi skończyć. I nie skacz tak, usiądź,
porozmawiamy spokojnie.
-Przepraszam.
Żeby jakoś rozładować emocje, podeszła do basenu i
wsunęła stopę do wody. Trace podszedł do niej; spojrza-
ła na jego nogę.
- Trace! - krzyknęła - masz zrośnięte palce, zupełnie
jak Jason!
Nie mogąc się powstrzymać, schyliła się i delikatnie
dotknęła jego stopy.
R
S
- Spadek po rodzinie matki, wszyscy Ellingswortho-
wie są tak... okaleczeni - powiedział żartobliwym tonem.
- To chyba niewłaściwe słowo - zaoponowała Cassie.
- Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam stopę Jasona, by-
łam zachwycona. Razem z Susan przeprowadziłyśmy
śledztwo, żeby się dowiedzieć, czy w naszej rodzinie był
kiedykolwiek podobny wypadek, ale nie znalazłyśmy n
ten temat najmniejszej wzmianki. Podobnie w rodzinie
Teda. Właśnie wtedy Susan zaczęła coś podejrzewać.
I w ten sposób moja mała kaczuszka wróciła do mnie
- dokończył Trace i roześmieli się.
-Czy właśnie to przekonało cię ostatecznie, że Jason
jest twoim synem?
Cassie przypomniała sobie osłupienie, malujące się na
jego twarzy na widok gołej nóżki dziecka.
- Nie. Od samego początku byłem tego pewien. Wy-
starczyło na niego spojrzeć. Zrośnięte palce Ellingswor-
thów dodatkowo potwierdziły moje przypuszczenia.
- A ja myślałam, że wszystko w nim pochodzi z ro-
dziny Ramseyów.
- Większość cech tak. Najważniejsze jednak, że ma
taką matkę jak ty. Pod tym względem jesteś idealna,
wiesz?
- Tylko trochę zanadto rozpieszczam Justina. Sam tak
powiedziałeś.
- Owszem, ale nie bardziej niż ja rozpieszczam Jasona
- w jego głosie zabrzmiała skrucha. - Przyznaję, że nie-
raz jestem dla ciebie niesprawiedliwy, zwłaszcza jeśli
mam na sumieniu coś podobnego.
R
S
-Z czasem wszystko się ułoży. Nie będziemy już tak
gorączkowo nadrabiać tych kilku miesięcy, spędzonych
z dala od dzieci. Zresztą praca powinna ci pomóc odzy-
skać równowagę. Odkąd za mnie wyszłaś, właściwie nie
miałaś własnego życia.
Jego przenikliwość i dobroć zaskoczyły ją. Sama była
zbyt zajęta wchodzeniem w nowe życie i swoją rosnącą
fascynacją Trace'em, żeby się zastanawiać nad sobą.
- Może za kilka lat uda mi się zrealizować te plany
i rzeczywiście otworzę sklep.
- Ale dla Leny będzie za późno.
Znowu Lena.
- Potrzebny jej ktoś spoza rodziny, kto uwierzy, że ma
talent i przekona ją, że malarstwo jest jej powołaniem.
Ktoś, do kogo ma zaufanie. Sądzę, że doskonale się do
tej roli nadajesz. Jesteś w stanie zarazić ją swoją wiarą w
to, co robisz. Radością płynącą z właściwego wykorzy-
stywania własnych zdolności.
- Mamy otworzyć wspólną galerię? Jej obrazy i moje
wyroby?
Trace skinął głową.
-Trzeba to będzie jakoś ciekawie nazwać. Na przy-
kład „Sztuka z wyboru", czy coś takiego. Na pamiątkę
naszego niezwykłego spotkania. Przecież właściwie zo-
staliśmy rodziną z wyboru.
Cassie przez chwilę milczała.
- Podoba ci się ten pomysł? - W jego głosie dostrzega
niepokój, jakby bał się, że może odrzucić jego propozy-
cję.
Dobre sobie! Czy jej się podoba!
R
S
- To cudowne! Fantastyczne! - Cassie podskoczyła do
góry. - Możemy ją nazwać „Wyborem Arizony", prze-
cież tematem jej obrazów jest właśnie południowy za-
chód, a ja też mogę robić rzeczy w tym stylu. Wyhaftuję
nasz znaczek firmowy z kaktusem, a może nawet z kojo-
tem! Nie wiem., ale to będzie fantastyczne!
Patrzył na nią z zachwytem,
-Zgodzisz się pracować z Leną? Pomożesz jej? Sklep
będzie oczywiście twoją własnością. Jeśli będzie trzeba,
zapłacę czynsz za następne pół roku, tylko to musi zo-
stać między nami. Myślę, że we dwie dacie sobie świet-
nie radę i następny rok opłacicie już same. - Zamilkł, a
po chwili zapytał: - Jesteś teraz szczęśliwa?
Na początku rozmowy myślała, że robi to wszystko
tylko dla Leny. Sposób, w jaki się teraz do niej zwracał,
sprawił, że zrozumiała, że chodzi mu przede wszystkim
o nią. Myśl, że Trace'owi na niej zależy, sprawiła, że
poczuła się nieswojo.
- Oczywiście - odparła lekko schrypniętym głosem i
zaraz zmieniła temat. - Pamiętasz tę akwarelę, która wisi
nad schodami? Z taką małą dziewczynką, stojącą obok
skały?
- Doskonale. To mój ulubiony obraz.
- Ile razy tamtędy przechodzę, zawsze myślę o tym,
żeby zrobić taką lalkę albo tkaninę na ścianę do dziecię-
cego pokoju. Odkąd mieszkam w tym domu, czuję, jak
na mnie działa bliskość pustyni. Myślałam, żeby utkać
kilim w tym nastroju. Obraz kwitnącego kaktusa, który
masz u siebie w biurze, doskonale by do niego pasował.
Słuchaj, na otwarcie mogę zrobić
R
S
cały cykl rzeczy w stylu Arizony! Wystawimy je razem
z „pustynnymi" obrazami Leny!
Zanim zdążyła się zorientować, poczuła na czole po-
całunek. Trace trzymał jej głowę w dłoniach.
- Jesteś bardzo szlachetną osobą, Cassie. Liczę na
ciebie, na pewno przekonasz Lenę do naszego pomysłu.
Serce Cassie zabiło.
- Może zdążę coś przygotować, zanim się z nią spo-
tkam. Jemy razem lunch w przyszłym tygodniu. Potem
sprowadzę ją tutaj i pokażę, jak to się wszystko świetnie
komponuje z jej obrazami. Powinna być zachwycona.
- Na pewno, ale niełatwo ją będzie przekonać, że po-
winna wrócić do malarstwa. Coś ci opowiem - w jego
oczach pojawił się cień. - W czasie studiów zakochała
się w profesorze rysunku. Miała z nim romans.. Wszyst-
ko skończyło się w chwili, kiedy go zastała w łóżku z
inną studentką. Przeżyła wstrząs. Mieli się pobrać i to,
co zobaczyła, zrobiło na niej straszne wrażenie. Długo
nie mogła dojść do siebie. Ponadto on, jakby wyrządził
jej nie dość krzywdy, powiedział, że jako malarka jest
do niczego i tylko traci czas. Dobiło ją to ostatecznie.
- Przecież wystarczy spojrzeć na jej prace, żeby się
zorientować, że jest świetna! - wykrzyknęła Cassie. -
Kiedy to się wydarzyło?
- Dwanaście lat temu. Od tamtej pory nic już nie na-
malowała.
- Chcesz powiedzieć, że obrazy, które wiszą u ciebie
w biurze i tu w domu, malowała podczas studiów? Już
wtedy była taka dobra?
-Tak.
R
S
- Tamten facet po prostu zorientował się, że ona ma
niezwykły talent i zląkł się konkurencji. Była po prostu
lepsza. Znam podobne sytuacje. U nas na wydziale mu-
zykologii też się tak zdarzało.. Kiedy pomyślę, że przez
te wszystkie lata nie pracowała, bo ktoś ją tak skrzyw-
dził... to potworne.
- Allen, jej mąż, uważa, że Lena nigdy nie będzie
szczęśliwa, jeśli znowu nie zacznie malować. Próbował
z nią rozmawiać, ale nic nie wskórał. Lena z nikim nie
chce mówić na ten temat.
- Rana jest zbyt głęboka.
- Tak. A do tego ma poczucie, że jest od nas gorsza,
że nie dorównuje innym członkom rodziny. Ona nie jest
taka jak ty, Cassie. Nigdy nie walczyłaby o Jasona tak
jak ty. Jesteś bezkompromisowa; kiedy wiesz, że masz
rację, nikt cię nie powstrzyma. Nie boisz się samotności,
jesteś samowystarczalna. Gdybyś choć trochę tego
wszystkiego mogła przekazać Lenie, zmieniłabyś jej
życie.
- Bardzo się cieszę, że mi opowiedziałeś jej historię -
powiedziała łagodnym głosem. - Zrobię, co w mojej mo-
cy. A teraz chyba pójdę się położyć. Jestem trochę zmę-
czona. Dobranoc, Trace.
Odpowiedział, kiedy była już w połowie patio.
Powoli weszła na górę. Jego słowa zrobiły na niej
dziwne wrażenie. Rozumiała, że w zamierzeniu miały
być komplementem. Nie mogła jednak pozbyć się myśli,
że pod pewnymi względami przypomina jego byłą żonę,
Glorię. Obie są przeciwieństwem małych bezbronnych
kobietek, które szukają oparcia w mężczyźnie. Delikat-
nych istot, które trzeba pielęgnować i chronić przed
światem.
R
S
Joanna d'Arc zawsze będzie godna podziwu - po-
myślała - ale też zawsze będzie na swoim piedestale sa-
motna.
R
S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W następnym tygodniu prawie się nie widywali. Od-
wiedzili razem lokal przy Crossroads Square, opłacili
czynsz za rok z góry i Trace zniknął. Powiedział, że ma
mnóstwo roboty i nie będzie wracał do domu na obiad.
Musi uporządkować sprawy biurowe przed wyjazdem do
Snowbird.
Wmawiała sobie, że to bardzo dobrze, że praca trzy-
ma go z dala od domu. W jego obecności czuła się nie-
swojo. Powinna być zadowolona, że może spokojnie
zająć się dziećmi i sobą. Jeden z pokojów gościnnych
zamieniono na pracownię. Oświetlenie było idealne.
Mogła się zaszyć i pracować z dala od dzieci, słysząc
jednocześnie ich głosy.
Trace, mimo fizycznej nieobecności, stale był przy
niej. Jego energia, żywotność, szlachetne usposobienie
w połączeniu z niezwykle pociągającą powierzchow-
nością sprawiały, że myślała o nim bez przerwy. Kiedy
wreszcie wracał i szedł do gabinetu albo bawił się z
dziećmi, przestawała pracować. O skupieniu nie mogło
być mowy. Kiedy słyszała jego samochód wjeżdżający
na podjazd, serce zaczynało jej bić jak szalone. Najbar-
dziej niepokoiło ją jednak uczucie zawodu i rozczaro-
wania, które ją ogarniało, gdy rano odjeżdżał do pracy.
R
S
Po kilku tygodniach, spędzonych w ten sposób, doszła
do wniosku, że życie bez Trace'a jest smutne i bezbarw-
ne. Dawniej, kiedy go nie znała, umiała zapamiętać się
w pracy, znaleźć w niej ukojenie i sens. Wyłączyć się.
Zapomnieć o przepływającym czasie. Teraz raz po raz
spoglądała na zegarek, licząc godziny, jakie pozostały
do powrotu Trace'a...
Lena zadzwoniła zgodnie z przyrzeczeniem i ustaliły
datę lunchu. Cassie postanowiła wykorzystać go należy-
cie i przygotować kilka tkanin, zainspirowanych obra-
zami Leny. Jeden ściągnęła od Trace'a z biura. Dwa inne
zdjęła ze ściany w holu.
Żeby wywołać pożądane wrażenie, z pomocą Nattie
urządziła w jadalni coś w rodzaju galerii. Efekt przerósł
jej oczekiwania: egzotyczne rośliny ustawione w pokoju
doskonale komponowały się z obrazami i kilimami,
podkreślając pustynny styl całości.
Czuła, że dokonała czegoś niezwykłego. Nie mogąc
się doczekać powrotu do domu, ledwo wytrwała do koń-
ca lunchu. Lena chciała się dowiedzieć wszystkiego. Jak
żyła przedtem, zanim poznała Trace'a, jak postanowiła
go odszukać, jak to było, kiedy zobaczył Jasona po raz
pierwszy. Jednak prawdziwa niespodzianka czekała na
nią dopiero wtedy, gdy, przyjąwszy zaproszenie Cassie,
weszła do zamienionej w prowizoryczną galerię jadalni.
Wolnym, lunatycznym krokiem szła od ściany do
ściany, ze wzrokiem utkwionym w wiszące na nich ob-
razy. Cassie podążała za nią, niespokojna i podniecona.
Bała się zbyt gwałtownej reakcji Leny. Wiedziała, że ten
widok musi w niej obudzić bolesne
R
S
wspomnienia. Nie chciała, żeby ich świeża przyjaźń zo-
stała zmącona czymś, co zrobiła jedynie na wyraźną
prośbę Trace'a.
Lena w milczeniu przyglądała się pracom szwagierki.
- To znaczy, że zrobiłaś to już tutaj, w Phoenix? - zapy-
tała wreszcie.
- Tak, ale nie są jeszcze zupełnie wykończone.
- Są przepiękne.
- Powstały z inspiracji twoimi obrazami. Zobaczyłam
tę małą uśmiechniętą dziewczynkę obok kaktusa i posta-
nowiłam przenieść ten motyw na tkaninę, zrobić taką
lalkę. Każdy twój obraz budzi we mnie sto różnych sko-
jarzeń. Wiem, że nigdy im nie dorównam.
- Trace opowiadał mi, że robisz cudowne rzeczy.
- A ja powiedziałam mu, że ten ktoś, kto malował ob-
razy wiszące w jego gabinecie, ma niezwykły talent.
Twoje prace budzą we mnie coś, o czym sama nie wie-
działam. Rozumiesz, co mam na myśli?
Lena odwróciła się; spojrzała Cassie prosto w oczy.
- Czy wtedy wieczorem, wspominając o moich obra-
zach, mówiłaś prawdę?
Cassie wzięła głęboki oddech.
- Znasz odpowiedź. Czy odważyłabym się wyko-
rzystać twoje prace wiedząc, że sprawię ci przykrość?
-odparła łagodnie.
- Przykrość? - Lena uniosła brwi. - Nigdy w życiu
nikt mi tak nie pochlebił.
Cassie odetchnęła z ulgą.
- Jak wiesz, dotychczas sprzedawałam swoje wyro
by tylko w domu. Szyłam lalki, postacie z filmów
R
S
rysunkowych i maskotki, żeby związać koniec z koń-
cem. Byłam zawalona zamówieniami. Ale nigdy dotąd
nie miałam własnego stylu. Dopiero kiedy zobaczyłam
twoje prace, odkryłam temat, coś, na czym mogę się
skupić.
Lena odrzuciła włosy do tyłu.
- Tak pięknie przygotowałaś tę wystawę. Dlaczego to
wszystko zrobiłaś? Dla mnie?
- Zanim poznałam Trace'a, chciałam otworzyć galerię
w San Francisco. Potem wyszłam za niego za mąż. Te-
raz, kiedy już się wszystko uspokoiło, mogę wrócić do
dawnych planów. Wynajęłam niewielki lokal przy Cros-
sroads Square.
- To świetne miejsce! - Lena była wyraźnie pod-
niecona. - W centrum miasta, pełno turystów. - Ob-
rzuciła szwagierkę uważnym spojrzeniem. - Czy Trace
wie o tym? Myślałam... myślałam, że zostaniesz w domu
i będziesz się zajmowała dziećmi.
- Jestem w domu cały dzień. Robię swoje i jedno-
cześnie nie spuszczam dzieci z oka. Przecież widzisz, ile
zrobiłam! - Cassie uśmiechnęła się do siebie. - Potrzebne
mi po prostu miejsce, gdzie mogłabym wystawiać i
sprzedawać. W przeciwnym razie Trace musiałby mi
zbudować magazyn.
Lena wybuchnęła śmiechem.
- Cicha woda z ciebie, pani Ramsey!
Po prostu to jest silniejsze ode mnie. - Cassie prze-
chyliła głowę i na chwilę zamilkła, smakując dźwięk
swojego nowego nazwiska.
Jakiś cień przemknął przez twarz Leny. Zupełnie jak-
by chciała coś powiedzieć i zatrzymała się w ostatniej
chwili.
R
S
Cassie zrozumiała, że nadszedł właściwy moment.
Teraz albo nigdy
- Posłuchaj powiedziała - muszę ci coś wyznać.
Zaprosiłam cię tutaj, bo chciałam o coś zapytać. Za
miesiąc otwieram moją galerię. Czy zgadzasz się,
żebym wystawiła rzeczy wzorowane na twoich obra-
zach? Bez twojego zezwolenia nie będę mogła ich
sprzedać.
Wskazała dłonią ściany.
- Nie pogniewam się, jeśli się nie zgodzisz. Zro-
zumiem. Będę tylko musiała przygotować coś zupełnie
nowego, a czasu jest niewiele.
Lena wzięła do ręki jedną z lalek.
- Jak mogłabym ci zakazać wystawienia takich pięk-
nych rzeczy? Do końca życia miałabym wyrzuty sumie-
nia.
Cassie objęła ją ramieniem i pocałowała w policzek.
- Jestem taka szczęśliwa - powiedziała podniecona. -
Wiedziałam, że się zgodzisz. Nie mogłabym zrobić no-
wych rzeczy, jestem opętana twoim stylem. Na pewno
odniesiemy sukces.
W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, podeszła do
ściany i zdjęła obrazy Leny.
- Spójrz teraz - powiedziała, wytrzymując bohatersko
jej zdumione spojrzenie. - Zobacz, jak to wygląda bez
twoich obrazów. Moje rzeczy może i są ładne, ale tracą
cały styl. Stają się bezduszne, brak im tła. Co o tym są-
dzisz?
Lena milczała. Po chwili lekko skinęła głową. Cassie
objęła ją znowu.
- Czy zgodzisz się, żebym je wykorzystała w czasie
uroczystego otwarcia? - Nie dopuszczając szwagierki
R
S
do głosu, mówiła dalej: - Nie tylko te. Przygotowuję
jeszcze kilka innych rzeczy, wzorowanych na twoich
pracach, Jeśli się przyłożę, zdążę je skończyć, ale bez
twoich obrazów to wszystko zawiśnie w próżni.
Szybkim krokiem podeszła do ściany. Obrazy wróciły
na swoje miejsce.
- Lepiej teraz, prawda?
Lena podeszła bliżej, potem zrobiła kilka kroków do
tyłu.
- Tak... - przyznała z ociąganiem. – Rzeczywiście
bardzo dobrze do siebie pasują.
-I pozwolisz mi je wykorzystać?
- Nie mogę odmówić, to by było zbyt... okrutne.
Dziękuję ci - Cassie o mało nie podskoczyła z rado-
ści. - To nie to samo sprzedawać w galerii, co u siebie w
domu. Byłam przerażona, że się skompromituję, ale te-
raz z twoją pomocą... To będzie prawdziwy sukces.
Pozostało najtrudniejsze.
-Zauważyłam - dodała ostrożnie - że nie podpisałaś
żadnej ze swoich prac. - Nie - głos Leny był spokojny.
-Chyba będziesz musiała to zrobić, zanim je wy sta-
wimy. W przeciwnym razie klienci pomyślą, że to moje
dzieło.
Lena podeszła do obrazu przedstawiającego dziew-
czynkę na tle pustyni. Przez chwilę uważnie się w nią
wpatrywała.
- Będę musiała coś tu poprawić - spojrzała na Cassie.
- Poproś Trace'a, żeby przywiózł z biura te obrazy, które
chcesz wystawić. W przyszłym tygodniu kupię farbę i
wpadnę je podpisać.
R
S
- Nie masz w domu farby? - Cassie bardzo się starała,
żeby pytanie zabrzmiało zupełnie niewinnie.
- Ani farby, ani pędzli - Lena zaśmiała się nerwowo.
Moja malarska kariera była dość krótka i skończyła się
dość dawno. Prawdę powiedziawszy, od lat nie dotyka-
łam płótna. Dawno bym wyrzuciła te obrazy, gdyby nie
Trace. Zaproponował, że je kupi. Oczywiście nie chcia-
łam brać od niego pieniędzy za coś, co nie ma żadnej
wartości... Mój brat...
- Bardzo wierzy w twój talent.
- Muszę przejrzeć tamte prace - zmieniła temat Lena.
- Pewnie trzeba będzie poprawić to i owo.
Nie wiem, jak ci dziękować. Gdybyś odmówiła, sama
nie wiem, co bym zrobiła. Nazwałam już nawet galerię,
ma się nazywać „Sztuka Arizony". Musiałabym wszyst-
ko zaczynać od nowa, a nie mam żadnej koncepcji. Tak
bardzo bym chciała, żeby Trace był ze mnie dumny!
- On jest z ciebie dumny - powiedziała stanowczo Le-
na. - Nie widzisz tego? Wtedy, na przyjęciu, do-
strzegłam w jego oczach blask, jakiego nigdy nie wi-
działam. Znam go bardzo dobrze i wiem, że tylko ty
mogłaś być tego powodem.
- On tak bardzo kocha Jasona - powiedziała Cassie,
próbując opanować drżenie głosu.
- To zupełnie co innego - nie dała za wygraną Lena. -
Widziałam, jak na ciebie patrzył, jak cały wieczór nie
spuszczał cię z oka. Nigdy się tak nie zachowywał.
- Nawet kiedy był z Glorią?
- Zwłaszcza przy niej.
Cassie miała wielką ochotę dowiedzieć się czegoś
więcej, ale się opanowała.
R
S
- Zachowywał się tak ze względu na waszą matkę.
- Co mama ma do tego? - w głosie Leny zabrzmiało
zdumienie. - Jaki to może mieć związek z wami?
- Martwi się jej chorobą. Chce, żeby myślała, że po-
braliśmy się z miłości.
- A to nieprawda?
Cassie przełknęła ślinę.
- Trace jest mi bardzo wdzięczny za to, że połączyłam
go z synem. Oświadczył się tylko dlatego, że chciał być
z nim i Justinem na zawsze. Jestem mu potrzebna jako
matka chłopców. Ja też nie mogłam znieść myśli o roz-
łące.
- Co takiego? O czym ty mówisz?!
- Trace nie kocha mnie, Leno. Nasz związek jest, jak
to się mówi, małżeństwem z rozsądku. Nie mogę przed
tobą udawać. Zbyt cię lubię i chcę, żebyśmy były przy-
jaciółkami.
-Ja też tego pragnę - w głosie Leny był teraz smutek. -
Ale nie mów mi, że nie kochasz mojego brata. Nigdy ci
nie uwierzę.
Powiedziała to tak po prostu, że Cassie o mało nie
wyznała całej prawdy.
- Jemu na tym nie zależy - powiedziała z pozorną bez-
troską. - Sam przed ślubem mówił, że pozostaniemy
wolni i będziemy mogli się spotykać, z kim zechcemy,
tylko dyskretnie.
- Mój brat powiedział... coś takiego?
- Leno, myśmy nigdy ze sobą nie spali. Pocałował
mnie tylko raz, w dzień ślubu - głos Cassie zadrżał. -
Coś słyszę - powiedziała pośpiesznie. - Chłopcy pewnie
się obudzili. Pójdę i zniosę ich na dół.
R
S
Szczęśliwa, że niebezpieczna rozmowa została prze-
rwana, pobiegła schodami na górę.
Właśnie kończyła przebierać dzieci, kiedy w uchy-
lonych drzwiach ukazała się głowa Nattie.
- Pomóc ci?
- Nie. Jason trochę źle wygląda, ale to pewnie nic
groźnego. Ponieważ Trace nie wróci na kolację, zjem
coś z chłopcami. Ty i Mike będziecie mieli wolny wie-
czór.
Twarz Nattie rozjaśniła się.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Lena z nami zostanie.
- Dziękuję. To naprawdę bardzo miło z twojej strony.
Stfasznie się cieszę, że tu jesteś.
-I ja się cieszę, że jestem z wami. A teraz idź i od-
pocznij.
Po wyjściu służącej ubrała chłopców i zniosła na dół.
Lena na szczęście nie powróciła do przerwanej rozmowy
i zajęła się Jasonem. Cassie próbowała namówić Justina
do zrobienia kilku samodzielnych kroków. Szło mu nie-
źle, ale stale zostawał w tyle za energicznie raczkującym
bratem. Wreszcie Jason zmęczył się i zażądał, żeby go
wziąć na ręce.
Resztę dnia spędziły na pogawędce. Pod wieczór Le-
na powiedziała, że musi wracać do domu nakarmić swo-
je stadko. Wstała i zaczęła się żegnać. Caśsie z niepoko-
jem obserwowała Jasona. Po popołudniowej drzemce
obudził się niewyraźny i rozgrymaszony. Dotknęła jego
czoła; było bardzo gorące.
Wstawiła Justina do kojca i odprowadziła szwagierkę
do wyjścia.
R
S
- Zadzwonię do Trace'a i poproszę, żeby przywiózł
twoje obrazy - powiedziała kołysząc Jasona w objęciach.
- Tylko nikomu innemu z rodziny nie wspominaj o
naszej umowie, dobrze?
- Chodzi ci o to, żeby nikt się nie dowiedział o naszej
wspólnej wystawie?
- Tak, niech to będzie nasz sekret.
- Dobrze. Uprzedzę Trace'a.
-Nie chciałabym, żeby zaczęli mówić... Przestałam
malować bardzo dawno temu... Cassie położyła dłoń na
jej ramieniu.
- Doskonale cię rozumiem. Nikomu nic nie powiem. -
Przyrzekam.
- Dziękuję.
Lena pocałowała w policzek Jasona, potem Cassie.
- Niedługo się zobaczymy. Zresztą spotkamy się w
Snowbird.
- Dzięki za pomoc. Nie wiesz, ile to dla mnie znaczy -
powiedziała Cassie, wzruszona serdecznością Leny.
Przez chwilę miała wrażenie, że szwagierka powie
coś na temat jej małżeństwa, ale Lena szybko się poże-
gnała. Po chwili słychać było odgłos ruszającego samo-
chodu. Cassie poszła do kuchni i dała Jasonowi butelkę z
sokiem. Położyła mu zimną gąbkę na czole i włożyła do
łóżeczka.
Nie mogła przestać myśleć o Lenie. Fakt, że szwa-
gierka zgodziła się wziąć udział w wystawie, nie znaczy,
że znowu zacznie malować. Trace ma rację: rana jest
zbyt głęboka. Kochanek raz na zawsze podważył jej za-
ufanie do samej siebie, sprawił, że nie jest w stanie
uwierzyć w swój talent.
R
S
Krok do przodu został jednak zrobiony. Nie odmó-
wiła, zgodziła się podpisać swoje prace. Trace powinien
być zadowolony. Żeby jak najszybciej wrócił! Wykąpała
Justina i położyła go spać Zeszła na dół i uporządkowała
jadalnię. Około ósmej usłyszała znajomy dźwięk na pod-
jeździe, potem hałas otwieranych drzwi.
Wybiegła do niego na patio.
-Nareszcie jesteś! Tak na ciebie czekałam! Lena i ja...
Patrzył na nią z zachwytem i niecierpliwością. Przez
chwilę nic nie mówili. Nagle ciszę przerwał naglący
dźwięk telefonu. Trace podniósł słuchawkę. Cassie przy-
siadła na stoliku wpatrzona w męża. Czarne lśniące wło-
sy, pięknie zarysowane usta, melodyjny głos...
Z krótkich odpowiedzi, jakie rzucał do słuchawki,
mogła się zorientować, że rozmowa dotyczy spraw służ-
bowych. Oby tylko nie musiał zaraz wracać do; banku!
Trace wyjął notes, szybko coś zapisał i odłożył słuchaw-
kę. Już miała go uraczyć opowieścią o tym, co zdziałała
w ciągu dnia, kiedy zobaczyła wyraz jego twarzy. Z po-
witalnego rozpromienienia nie pozostało śladu. Jeden
telefon był w stanie zmienić jego twarz w posępną ma-
skę:
- Trace, co się stało? - zapytała z niepokojem.
To był telegram do ciebie od pana Rolfe'a Timpsona z
Brukseli. Poprosiłem, żeby go przeczytali - powiedział i
podał jej zapisaną kartkę.
Chłód emanujący z całej jego osoby zaskoczył Cassie
bardziej niż telegram.
„Kochana Cassie - przeczytała - dostałem twój list.
Musimy koniecznie porozmawiać. Kochaliśmy
R
S
się zbyt długo, żeby coś mogło odmienić nasze uczucia.
Za miesiąc wracam do Stanów. Zadzwonię natychmiast
po przyjeździe do Phoenix. Kocham cię. Rolfe".
Rolfe zamierza przyjechać. Po tym wszystkim, co za-
szło. Kochała go, ale to było dawno. Nie kłamała, kiedy
mówiła Trace'owi, że skończyła z przeszłością.
Jak powiedziała Susan? - powinni się rozstać i prze-
konać, czy ich uczucie przetrzyma próbę czasu. Przy-
najmniej w przypadku Cassie sprawa była jasna...
Uniosła oczy znad listu i popatrzyła na mężczyznę,
który stał przed nią. Kochała tylko jego. Podbił jej serce,
należała do niego cała. Trace, gdybyś wiedział...
- On chce, żebyś do niego wróciła – powiedział
szorstko Trace - ale to będzie cholernie trudne, bo jesteś
moją żoną i powinnaś nią zostać.
Gdyby nie to, że dokładnie wiedziała, dlaczego jej po-
trzebuje, mogłaby pomyśleć, że mu na niej zależy.
- Przecież wiesz, że nigdy was nie opuszczę - po-
wiedziała cicho.
- Nie jestem taki głupi, jak myślisz! - powiedział
gwałtownie. - Przecież wiem, co was łączyło i ile dla
siebie znaczycie.
- Nie łączyło nas to, co masz na myśli - odparła spo-
kojnie.
Jego oczy pociemniały.
- Chyba nie sądzisz, że uwierzę, że z nim nie spałaś?
- A jednak to prawda. Moja matka była bardzo zasad-
nicza, wychowywała nas bardzo surowo. Były-
R
S
śmy chyba jedynymi dziewczętami w okolicy, które nie
wiedziały, co właściwie się dzieje między kobietą a
mężczyzną. Matka mówiła nam, że są rzeczy, które
można robić tylko z mężem, Patrzył na nią w osłupieniu.
- Co zaszło między tobą a Rolfe'em?
Nie może powiedzieć, że nigdy go nie kochała.
-Bardzo długo byliśmy zaręczeni. Kiedy mnie popro-
sił o wyznaczenie daty ślubu, odmówiłam, bo myślałam
tylko o śmierci mamy. Potem Ted miał wypadek, okrop-
nie się bałam o Susan i znowu mu odmówiłam, mimo że
bardzo go kochałam. Nie dziwię się, że nie chciał dłużej
czekać i zerwał ze mną.
- Zaraz potem wyjechał do Europy?
-Tak. To zresztą nieważne. Chciałam ci powiedzieć,
że Lena...
-Nie teraz, Cassie - nie dopuścił jej do głosu, - Mia-
łem bardzo ciężki dzień i jeszcze w nocy będę pracował.
Tak szorstki wobec niej był jedynie tamtego pierw-
szego dnia w biurze. A przecież zrobiła wszystko, żeby.
mu dowieść, ze przeszłość się nie liczy! Nawet gdyby
postanowiła zobaczyć się z Rolfe'em, to przecież nigdy,
przenigdy nie zostawi ich! Ani jego, ani dzieci. Najpierw
musiałby się z nią rozejść!
Odwrócił się i szybkim krokiem wszedł na schody.
Postała chwilę na mrocznym patio, westchnęła i ocią-
gając się poszła na górę. Z dziecięcego pokoju dobiegał
płacz Jasona. Poszła do niego; wyjęła go z łóżeczka.
Dziecko było rozpalone. Jeden rzut oka na jego buzię
wymazał z jej pamięci niedawną rozmowę.
R
S
Z dzieckiem w ramionach wbiegła do łazienki. Za
wszelką cenę trzeba obniżyć temperaturę! Czuła dresz-
cze wstrząsające małym ciałkiem. Szybko napełniła
wannę chłodną wodą, zanurzyła w niej krzyczące dziec-
ko. Z pokoju dobiegł płacz obudzonego Justina.
- Cassie? Pomóc ci? - głos Trace'a dotarł do niej
mimo wrzasku dzieci.
Odwróciła się do niego.
-Jason mą bardzo wysoką gorączkę. W drugiej łazien-
ce jest lekarstwo, w buteleczce. Możesz je przynieść?
- Już idę. Nie martw się, Justin przechodził już coś
takiego. Wygląda na różyczkę. Wywołuje wysoką
gorączkę, ale nie jest bardzo groźne.
Spojrzała na niego z wdzięcznością. Jason wił się i
kręcił, próbując wydostać się z wody.
Trace po chwili był z powrotem. W ręku trzymał bu-
telkę z lekiem. Otworzył ją.
- Daj go tutaj. Spróbuję to w niego wlać - powie dział,
zakasując rękawy koszuli i wyciągając po małego dło-
nie. - Połóż mu gąbkę na czole. Za pół godziny gorączka
powinna spaść.
Jego spokój i opanowanie sprawiły, że poczuła się le-
piej. Naprawdę potrafił zapanować nad sytuacją.
Czułość, z jaką odnosił się do Jasona, bardzo ją wzru-
szyła. Żal, wywołany jego bezpodstawnymi podejrze-
niami, nagle gdzieś znikł. Pozostała jedynie troska o
dziecko.
- Nie martw się, Cassie, Jason szybko wyzdrowieje.
Za dwa dni będzie zdrów jak ryba. Zobacz, już lepiej
wygląda.
R
S
Dotknęła czoła dziecka. Trace miał rację. Gorączka
wyraźnie spadła.
- Zaraz położymy cię do łóżeczka. Mama i tatuś
zostaną przy tobie. Pewnie już zmarzłeś.
- Mama, tata - powiedział zupełnie wyraźnie Jason.
Spojrzenie Trace podziałało na nią jak pieszczota.
Wytarła łzę z policzka i pogłaskała małą rączkę.
-Tatuś zaraz wyjmie cię z wanny. Jeszcze tylko chwilka.
Jason znowu wybuchnął płaczem, i spróbował
usiąść.
- No, chyba masz już dość - powiedział w końcu Tra-
ce, wyjmując go z wody. Cassie otuliła dziecko ręczni-
kiem.
- Możesz mi przynieść butelkę? - Trace ominął drzwi
dziecięcego pokoju i poszedł wprost do dużej sypialni. -
Wezmę go do siebie, szybciej się uspokoi.
- Wzięła butelkę, czystą pieluchę i ubranko. Justin stał
w swoim łóżeczku, zanosząc się płaczem.
-Zaraz do ciebie przyjdę, maleńki, mama zaraz wróci
- powiedziała uspokajająco i poszła do sypialni Trace'a.
Nigdy dotąd tam nie była. Zajrzała tylko kiedyś pod
jego nieobecność, kiedy Nattie sprzątała pokój.
Trace leżał na szerokim tapczanie, w spodniach i
podkoszulku. W jego ramionach spoczywał zadowolony
z siebie Jason, ze smoczkiem w buzi.
Założyła dziecku pieluchę i kaftanik. Jason ani na
chwilę nie puścił butelki. Wymienili z Trace'em rozr -
bawione spojrzenia.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł krzyk Justina. Trace
spojrzał na nią porozumiewawczo i uśmiechnął się.
R
S
Jakbyśmy naprawdę byli małżeństwem. Takim praw-
dziwym, pomyślała. Siłą powstrzymała się, żeby nie po-
chylić się jeszcze bardziej i nie pocałować go w usta.
- Pójdę do niego - powiedziała. - Jeśli będziecie mnie
potrzebować, jestem obok.
- Nie odchodź - powiedział Trace prosząco i deli-
katnie pogładził ją po policzku. - Przepraszam, że tak się
zachowałem. Chciałaś mi coś powiedzieć o Lenie,
prawda?
- Tak. Zgodziła się wypożyczyć mi swoje płótna' na
otwarcie galerii.
Przez chwilę panowała cisza.
- Zrobiłaś więcej, niż oczekiwałem. Kiedy poje-
dziemy do Snowbird, postaram się okazać ci, jak
bardzo jestem wdzięczny. Będziemy sami, bez dzieci,
cały tydzień.
Ogarnął ją dreszcz podniecenia. Po raz pierwszy od
ślubu będą razem sami i on wyraźnie się z tego cieszy.
Może chce jej po prostu podziękować za to, co zrobiła
dla jego siostry, a może naprawdę coś do niej czuje...
- Będzie wspaniale - powiedziała i szybko opuściła
sypialnię.
Stale czując na policzku dotyk jego ręki, poszła po
Justina i zeszła z nim na dół. Dała mu krakersa i trochę
mleka. Pół godziny później leżał z powrotem w łóżku.
Zajrzała do dużej sypialni. Ojciec i syn, przytuleni do
siebie, spali spokojnym snem. Ostrożnie dotknęła czoła
dziecka. Było chłodne.
Stała jeszcze przez chwilę, nie mogąc oderwać oczu
od męża. Kosmyk czarnych włosów na czole nadawał
R
S
mu nieoczekiwanie chłopięcy wygląd. Spojrzała na jego
usta, mocno zarysowany podbródek, ramię, którym
obejmował syna.
Kocham go, bardzo go kocham, pomyślała.
Odwróciła się gwałtownie i szybko odeszła, bojąc się,
że zrobi coś głupiego.
Trace nic nie wie. Nawet sobie nie wyobraża, jak ona,
Gassie, przeżywa ten wspólny wyjazd. Jak się go boi i
pragnie. Nigdy się nie dowie, jak bardzo jest jej potrzeb-
ny. Nie jego przyjaźń i szacunek, ale - miłość.
Wiedziała, że nie zaśnie. Otuliła się szlafrokiem i po-
szła do pracowni. Miała pewien pomysł.
Wyjęła materiał, usiadła przy maszynie. Po kilku go-
dzinach na podłodze leżał długi czarny krokodyl z nie-
bieskimi oczami. Na ogonie miał wyhaftowany napis:
Tatuś.
Podniosła go i włożyła do dużej ściennej szafy. Za-
słoniła resztkami materiału, starannie zamknęła drzwi.
Jeśli Trace go zobaczy, domyśli się wszystkiego. Zro-
zumie, że go kocha. Nie może do tego dopuścić, ponie-
waż wie, że on do niej nic nie czuje. Byłoby mu jej żal, a
tego by nie zniosła.
R
S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Nigdy w życiu nie widziałam takiej masy śniegu
-powiedziała z podziwem Cassie w drodze z lotniska.
Siedziała w wielkiej limuzynie, uwożącej cały klan
Ramseyów do Snowbird. Wciśnięta między Normana
i Trace'a, cały czas czuła obejmujące ją ramię męża.
Jej radość topniała na myśl, że jest to jedynie demon-
stracja małżeńskiego szczęścia na użytek rodziny.
- W tym roku jest wyjątkowo mało śniegu - szepną!
jej do ucha Trace. - Pamiętam lata, kiedy ledwo się
człowiek mógł przebić przez zwały lodu.
Spojrzała na białe szczyty gór, pnące się ku jasnemu,
mroźnemu niebu.
- Nie wiadomo, może jeszcze popadać - odparła
ze sztuczną swobodą.
Rozpaczliwie starała się zachować spokój. Naj-
mniejszym gestem nie okazać, jak bardzo bulwersuje ją
jego obecność. Na szczęście siedzący obok mężczyzna
nie może słyszeć bicia jej serca ani dostrzec, co się z nią
dzieje. Może to wina zmiany klimatu, a może świado-
mość, że za kilka minut znajdzie się z nim w sypialni.
Sama.
- Nie wytrzymam! Ale śnieg! Na narty, natychmiast!
Wszyscy! - krzyknął James, zaledwie limuzyna wjechała
na podjazd.
R
S
- Boże! Ale pięknie! - zawtórowała jego żona Do-
rothy, siedząca obok żony Normana, Jane. Lena i Allen
siedzieli z przodu, przy kierowcy.
Wyskoczyli z samochodu; zaczęto wyładowywać ba-
gaże i narciarski sprzęt.
W hotelu powitało ich ciepło buchające z gigan-
tycznego kominka. Cassie wraz z Leną podeszły do
ognia; Trace załatwiał coś w recepcji. Obie Ubrane były
w bajecznie kolorowe kombinezony; Gassie miała na
sobie krótkie futerko.
Kombinezon, narty i buty dostała w prezencie od
Trace'a. Przywiózł wszystko do domu w kilka dni po
tym, jak Jason wyzdrowiał. Na szczycie pokaźnej paczki
leżał liścik.
„Jestem ci niesłychanie wdzięczny za to, że jesteś tak
cudowną matką i panią domu. Ten prezent niech będzie
dowodem podziwu, jaki dla ciebie żywię. Wywiązałaś
się z naszej umowy doskonale. Przerosłaś moje oczeki-
wania. Mam nadzieję, że w czasie pobytu w Snowbird
zdołam ci okazać, jak bardzo to doceniam. Będziemy
mieli tydzień tylko dla siebie może uda mi się trochę
rozpieścić Cassandrę Ramsey! Trace".
Jego słowa bardzo ją wzruszyły. Ale pragnęła usły-
szeć coś więcej. Nie tylko uznanie z powodu dobrze
spełnionego obowiązku. Trace najwyraźniej postanowił
sobie, że ich związek ma tylko jeden cel: zapewnić dzie-
ciom opiekę i dobrą atmosferę w domu. Cel został osią-
gnięty i Trace potrafił to docenić.
Uśmiechnęła się z przymusem i podziękowała za pre-
zent. Potem pod pretekstem, że musi zadzwonić do Le-
ny, wybiegła z pokoju.
R
S
Podnosząc słuchawkę, czuła na sobie jego pełne wy-
rzutu spojrzenie. Z trudem powstrzymywała drżenie,
głosu i rąk. Lena na szczęście miała dużo czasu i Cassie
mogła z udanym entuzjazmem przez dłuższą chwilę roz-
prawiać o czekającej ich podróży.
Po wyjściu męża z pokoju uczucie, że ma jej coś za
złe, pozostało. Może niezbyt wylewnie mu dziękowała?
A może był zły, że dzwoni do Leny zamiast zamienić z
nim kilka słów po jego powrocie z pracy?
Przez następny tydzień robiła co mogła, żeby grać ro-
lę cudownej pani domu. Przygotowywała ulubione po-
trawy Trace'a, starała się być miła i rozmowna. Napięcie
jednak nie znikało. Jej wysiłki nie zdawały się na nic. Im
bardziej się starała, tym bardziej Trace zamykał się w
sobie. Wspólny wyjazd zapowiadał się koszmarnie.
Jedynie dzieci były w stanie rozładować atmosferę,
ale w Snowbird dzieci miało nie być. Czekało ją sześć
dni i sześć nocy w towarzystwie obcego człowieka.
- Skąd to się przyjechało? - rozległ się za jej plecami
miły męski głos.
Odwróciła się. Stał za nią narciarz modelowy, typowy
przedstawiciel gatunku sezonowych podrywaczy. Mu-
skularnie zbudowany, opalony, pewny siebie. Szeroki
uśmiech pozwalał podziwiać biel nieskazitelnego uzę-
bienia.
- Przybyłyśmy z Timbuktu - odpowiedziała za nią
chłodnym głosem Lena. Szeroki uśmiech nie zniknął
z twarzy nowego znajomego. Z podziwem wpatrywał
się w Cassie.
R
S
- Gdyby chciała pani z kimś poćwiczyć na stoku,
jestem do usług. Mam na imię Hank. Udzielam lekcji
indywidualnie i grupowo. Codziennie rano można
mnie spotkać tu, w holu.
Cassie próbowała nie wybuchnąć śmiechem. Paja-
cowaty młodzian miał w Sobie coś nieodparcie ko-
micznego.
- Dziękuję bardzo - odparła grzecznie. - W razie
potrzeby zgłoszę się do pana.
-W takim kombinezonie będzie się pani super jeździ-
ło!
-Możemy iść na górę - usłyszała surowy głos męża.
Stał tuż za nią, z niesmakiem spoglądając na intruza.
Cassie nie widziała Traee'a w takim stanie nawet wtedy
pierwszego dnia w biurze.
- Trace, pozwól, to jest Hank, tutejszy instruktor.
Hank, to mój mąż, Trace i jego siostra, Lena.
- Bardzo mi miło - Hank wyciągnął rękę, którą Trace,
chcąc nie chcąc, musiał uścisnąć. - Pańska siostra po-
wiedziała, że przybyli państwo z Timbuktu. W Afryce
pewnie nie ma tyle śniegu, co tutaj?
Trzeba przyznać, że miał poczucie humoru.
- To prawda - odparł Trace po dłuższej chwili.
- A teraz musimy już iść.
Spojrzał na Cassie.
-Idziemy.
Zapadła krępująca cisza.
- Miło było pana poznać - powiedziała wreszcie Cas-
sie.
Cała przyjemność po mojej stronie. Lubię ludzi z eg-
zotycznych krajów. Do zobaczenia.
R
S
Trace stanowczym ruchem ujął ją pod rękę i zapro-
wadził w stronę windy. Lena z mężem podążyli za nimi.
- Co z wami? - zapytał Allen, kiedy jechali na górę,
- Cały tydzień bez dzieciaków! Możecie to sobie
wyobrazić?
Przytulił Lenę i pocałował ją.
- Zmarzłaś? Zaraz się rozgrzejemy.
Cassie speszona odwróciła od nich wzrok.
Kiedy winda wreszcie się zatrzymała, niemal wybiegła
na korytarz.
- Zobaczymy się na kolacji! - usłyszała jeszcze za
sobą i drzwi windy zamknęły się.
Po chwili była już z Trace'em w pokoju. Przed sobą
miała góry; śniegiem pokryte szczyty i nieskazitelnie
błękitne niebo. Przymknęła oczy pod ostrymi promie-
niami słońca.
- Niesamowite. Jeszcze kilka godzin temu widziałam
pustynię przez okno dziecięcego pokoju - powiedziała.
-I modliłaś się, żeby nie musieć tu jechać - dodał Tra-
ce z goryczą w głosie.
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Dlaczego tak mówisz?
-Nie jestem ślepy. Widziałem, jak się rano żegnałaś z
dziećmi. Można by pomyśleć, że porywam cię na rok
do... Afryki, a nie na tygodniowy pobyt w górach. Do-
myślam się, że marzysz tylko, żeby do nich zadzwonić,
zapytać, czy jeszcze żyją. Zejdę po resztę rzeczy, żeby
cię nie krępować.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, opuścił pokój. Zresztą,
co mogła mu powiedzieć? Miał rację, niechętnie
R
S
wyjeżdżała z domu. Nie wiedział tylko dlaczego. Powo-
dy były zupełnie inne, niż to sobie wyobrażał. Snowbird
było cudownym, romantycznym miejscem i właśnie dla-
tego ich pobyt tutaj był dla niej tak przykry. Myśl, że
jest tu z mężczyzną, który nigdy jej nie pokocha, stawała
się nie dc zniesienia.
Spojrzała na dwa wielkie łoża. Zalała ją fala upo-
korzenia. Zamówił pokój z dwoma łóżkami, żeby nie
miała najmniejszych złudzeń. Nikomu z rodziny nawet
do głowy nie przyjdzie, że są po prostu współ-
lokatorami, nikim więcej.
Starła łzy płynące po policzkach. W domu, kiedy było
jej ciężko na sercu, mogła przynajmniej schronić się w
pracowni albo u dzieci. Tutaj musi stawić czoło każdej,
nawet najtrudniejszej sytuacji. Uratować ją może tylko
jedno. Narty!
Może w ciągu tygodnia opanuje podstawy tej trudnej
sztuki. Potrzebny jej nauczyciel, powinna wziąć kilka
lekcji. Sądząc po reakcji Trace'a...lepiej żeby nie szła z
tym do Hanka. Zresztą nie lubi takich typów. Może
znajdzie się jakiś inny instruktor, bardziej zainteresowa-
ny samą jazdą niż uczennicą...
Poczuła się nieco lepiej. Zatelefonowała do Phoenix,
porozmawiała z Nattie. Dzieci czują się doskonale. Po-
winna dużo wypoczywać i zająć się Trace'em.
Odkładając słuchawkę, zastanawiała się, co Nattie
mogła mieć namyśli. Czyżby ją ostrzegała? Wiedziała,
że państwo sypiają w oddzielnych pokojach. Pewnie ją
to dziwiło. - I co, żyją jeszcze?
R
S
Sarkazm w głosie Trace'a wyrwał ją z zamyślenia.
Odwróciła się powoli, licząc do dziesięciu. Musi się
opanować. Musi jakoś przeżyć ten pobyt w górach. Musi
nawiązać kontakt z tym mężczyzną, którego widok
utrudnia jej wszystko, zwłaszcza podejmowanie rozsąd-
nych decyzji.
- Dzieci czują się świetnie. Masz rację. Poświęcam
im zbyt dużo czasu. Nie jestem ich prawdziwą matką
i może dlatego tak bardzo się staram. Chciałam ci
powiedzieć, że bardzo się cieszę, że tu jestem.
W miarę jak mówiła, twarz Trace'a rozjaśniała się.
Jego oczy złagodniały. Podszedł bliżej. - Cassie, zdaję
sobie sprawę, jak ciężkie miałaś życie. Zbyt wiele od
ciebie wymagałem w zbyt krótkim czasie. Już taki je-
stem. Niewyrozumiały i wymagający - uśmiechnął się,
położył ręce na jej ramionach. - Bardzo bym chciał, że-
byśmy mogli spędzić ten tydzień tylko we dwoje, należy
nam się odpoczynek.
- Ja też bym chciała.
- Cassie - musnął wargami jej czoło. Wydawało jej
się, że na chwilę zanurzył twarz w jej włosach. Zadrżała
z podniecenia. Najlżejsze jego dotkniecie wyzwalało w
niej reakcje, których nie rozumiała i których nie mogła
opanować.
-Jesteś głodna? - zapytał, zdejmując ręce z jej ramion.
- Zjemy hamburgera. Potem zabiorę cię na stok - dodał
nie czekając na jej odpowiedź. - Trochę poćwiczymy. Za
kilka dni pójdziesz ze mną na wyciąg.
Nie mogła odmówić. Zresztą poszłaby za nim na ko-
niec świata. Resztę dnia spędzili we dwoje wśród śmie-
chu i upadków w śnieżne zaspy. Ćwiczyła pilnie,
R
S
a jej niezbyt wymagający nauczyciel był zachwycony.
Nie wiedziała, że Trace potrafi się tak śmiać, radośnie
i beztrosko.
Słońce zaczęło zachodzić. Trace był coraz bardziej
rozbawiony. W pewnej chwili pochylił się, ulepił ze
śniegu kulę i rzucił nią w Cassie. Próbowała uciekać, ale
narty jej się skrzyżowały i upadła w zaspę. Trace wziął
garść śniegu i...
- Nie rób tego! Proszę! - krzyknęła ze śmiechem, za-
słaniając dłonią twarz.
Trace był coraz bliżej.
- Proszę, bądź tak miły... - przerwała napotkawszy je-
go wzrok. Pociemniały, intensywny, zupełnie nie pasu-
jący do beztroskiego nastroju zabawy.
- Będę dla ciebie miły - powiedział lekko schryp-
niętym głosem.
Krew uderzyła jej do głowy, zanim jeszcze poczuła
jego wargi na swoich ustach. Świat dokoła przestał ist-
nieć, zniknęły gdzieś zwały śniegu, nie czuła zimna ani
wiatru. Jej usta niezależnie od jej woli odpowiadały na
dotknięcie jego warg. Czuła, jak Trace obejmuje ją coraz
mocniej. Nie wiedziała, kiedy sama zaczęła go cało-
wać...
- Braciszku, masz przecież od tego wygodny pokój
w hotelu. Teraz pora na małą przejażdżkę - wesoły
głos Normana spadł na nią jak grom z jasnego nieba.
Gwałtownie odepchnęła Trace'a. Nigdy w życiu nie
była tak zmieszana, nigdy w życiu nikt tak brutalnie
nie ściągnął jej na ziemię.
Trace podniósł się wolno, podał jej rękę, pomógł za-
piąć narty. Opanował się zdumiewająco szybko.
R
S
Nie śmiała na niego spojrzeć. Podobnie jak na jego
dwóch braci, którzy uśmiechali się znacząco.
-Wyciąg jest jeszcze czynny? - głos Trace'a brzmiał
zupełnie normalnie.
James przytaknął.
- W takim razie przejadę się z chłopakami, dobrze,
Cassie? Spotkamy się w hotelu, przed kolacją.
Cassie osłupiała. Co się stało? Zachowywał się tak,
jakby bracia wybawili go z opresji. Skorzystał z pierw-
szej lepszej okazji, żeby ją zostawić. Była wstrząśnięta.
Przecież mógł powiedzieć braciom, żeby pojechali sami,
bo oni mają inne plany.
Boże, ale jest głupia!
Trace ma duże doświadczenie z kobietami. Zachciało
mu się po prostu pobaraszkowac w śniegu. Tak sobie,
bez zobowiązań. Prawdopodobnie jak tylko poczuł, jak
żarliwie mu odpowiada, zaraz tego pożałował. Nie jego
wina, że sobie wyobraziła Bóg wie co!
Skinęła głową, spróbowała się uśmiechnąć.
- Świetny pomysł. Marzę tylko o tym, żeby wrócić
do hotelu i wejść do wanny. Jestem zmęczona i obolała.
Zjem coś w pokoju i kładę się spać. Zobaczymy się jutro
rano.
- Jakbym słyszał moją żonę - westchnął Norman.
Twarz Trace'a spochmurniała.
- W takim razie do zobaczenia - wycedził i pomknął
w dół.
Ze ściśniętym sercem śledziła przez chwilę oddala-
jące się trzy sylwetki. Nawet się nie obejrzał.
O co mu chodziło? Myślał, że będzie go błagać, żeby
został? Przez chwilę byli prawdziwym małżeństwem.
Dlaczego wszystko popsuł?
R
S
Roztrzęsiona i smutna wróciła do hotelu. Przekąsiła
coś w barze i poszła do pokoju. Przygotowała sobie ką-
piel i zanurzyła się w ciepłej wodzie. Leżała tak chyba
godzinę. Potem wytarła się, włożyła nocną koszulę, któ-
rą uszyła sobie przed wyjazdem, i weszła pod kołdrę.
Czuła się obolała i rozbita.
Kiedy się wreszcie obudziła, ze zdziwieniem spo-
jrzała na zegarek. Było bardzo późno. W sąsiednim łóż-
ku spał Trace. Nie słyszała, kiedy wrócił.
Starając się go nie obudzić, usiadła na łóżku, nie
spuszczając z niego wzroku. Gdyby choć przez chwilę
mogła przypuszczać, że coś do niej czuje, podeszłaby i
pocałowała go. Mimo ogromnej ochoty nie zrobiła tego.
Ześlizgnęła się z łóżka i na paluszkach poszła do łazien-
ki. Czas trochę pojeździć, może potem Trace przyjdzie i
przyłączy się do niej.
Bezszelestnie opuściła pokój i zeszła na śniadanie. W
holu na szczęście spotkała jakąś instruktorkę i umówiła
się na lekcję. Grupa liczyła dwoje dzieci i dwójkę doro-
słych o różnym stopniu umiejętności. Wskazówki Trac-
e'a bardzo jej się przydały i całkiem nieźle dawała sobie
radę. Zadowolona pobiegła po lekcji do pokoju, ale Tr-
ace'a już nie było.
Resztę dnia spędziła nieciekawie. Udało jej się spła-
wić Hanka i trochę ćwiczyła sama. Lunch zjadła z Do-
rothy, Jane i Leną; wszystkie miały już tego dnia dosyć
nart. Mężczyźni gdzieś zniknęli, więc postanowiły po-
grać w karty. Trace zjawił się dopiero w porze kolacji.
Pocałował ją w policzek jakby nigdy nic i usiedli do
stołu. Ktoś wspomniał, że widział ją na stoku i Trace
R
S
powiedział, że niedługo będą mogli pojeździć razem.
Zachowywał się swobodnie i naturalnie, ale Cassie czu-
ła, że gra komedię.
Po kolacji wszyscy chwilę zostali, żeby posłuchać
muzyki. Trace, miły i uśmiechnięty, trzymał się od niej z
daleka. Robił wszystko, żeby zatrzeć wspomnienie tego,
co zaszło między nimi poprzedniego dnia.
Wreszcie pozostali członkowie rodziny, narzekając na
zmęczenie, wycofali się na górę. Zostali sami.
- Wyglądasz na śpiącą - powiedział do niej uprzejmie.
- Idź się położyć. Ja jeszcze zajrzę do baru.
Prysnęły ostatnie złudzenia. Powiedziała cicho do-
branoc i wycofała się do sypialni. Tam rzuciła się na
łóżko i wybuchnęła płaczem.
Następnego dnia rano wszystko się powtórzyło. Wy-
mknęła się cichutko i poszła na lekq'ę. Potem spotkała
Lenę, która zapytała, czy chce z nią jechać do Salt Lakę
City na zakupy. Za kilka dni są urodziny Allena i chce
mu coś kupić. Cassie błyskawicznie podjęła decyzję. Nie
lubiła chodzić po sklepach, ale wszystko wydawało jej
się lepsze od tkwienia na stoku i wypatrywania Trace'a.
Ponieważ Lena chciała utrzymać ich eskapadę
w tajemnicy, Cassie zostawiła Trace'owi wiadomość,
że idzie się przejść. Na miejscu kupiła kilka kartek
pocztowych i napisała do przyjaciół. Potem zjadły coś
w meksykańskiej restauracji.
Popołudnie spędziły w sklepach. Cassie kupiła weł-
niane rękawiczki dla chłopców, jakieś słodycze dla Nat-
tie i butelkę żytniówki dla Mike'a.
R
S
Trace'owi kupiła oprawione zdjęcie przedstawiające
ośnieżone góry. Było niedrogie i mogła zapłacić z włas-
nych pieniędzy. Lena wzięła podobne dla Allena.
Do Snowbird wróciły wieczorem. Wszyscy już zjedli
i rozeszli się do swoich pokojów. Cassie pobiegła na
górę, chcąc jak najszybciej wręczyć mężowi prezent.
Pokój był pusty. Jeśli poszedł do baru, najwyraźniej pra-
gnął być sam i nie należało mu przeszkadzać. Jeśli jest z
braćmi - tym bardziej. Rozczarowana, wzięła prysznic i
położyła się z kupioną w Salt Lake City powieścią.
Trace nadszedł pół godziny później. Uniosła na niego
oczy znad książki. Wyglądał pięknie.
- Witaj - odezwała się niepewnym głosem.
- Wróciłaś - powiedział szorstko, rzucając klucz na
stół. - Dobrze się bawiłaś?
Usiadła, chcąc mu opowiedzieć, co robiła.
- Tak, i coś ci kupiłam. Leży na twoim łóżku.
Podszedł i powoli rozpakował prezent.
- Bardzo ładne, ale chyba wystarczy już tego.
Powinniśmy wracać. Nigdy nie chciałaś tu przyjeżdżać.
Książka wypadła jej z rąk.
- Nie chcę wyjeżdżać. Bardzo mi tu dobrze.
Jego twarz spochmurniała.
- A mnie nie. Chciałem spędzić z tobą ten tydzień,
ale stale uciekasz. Rodzina zaczyna coś podejrzewać.
Zarzut był zbyt niesprawiedliwy.
- Przyjechaliśmy tu po to, żeby odpocząć - powie
działa nieoczekiwanie ostrym tonem. - Mieliśmy być
razem i robić, co chcemy. Nie zapominaj, że to ty
pierwszego dnia poszedłeś z braćmi na narty.
R
S
Ugryzła się w język, ale trochę za późno. Trace
skrzywił się, jakby to wspomnienie sprawiło mu przy-
krość.
- Pojechałaś do Salt Lake City sama? Zmiana tematu
zaskoczyła ją.
-Nie.
- Tak myślałem.
Odrzuciła kołdrę i wyskoczyła z łóżka. Wzrok Trace'a
ześlizgnął się po jej postaci. Poczuła, że się czerwieni.
- Gdybyś przypadkiem myślał, że byłam z tym in-
struktorem - powiedziała, z trudem się opanowując
- to przyjmij do wiadomości, że byłam z Leną, na jej
prośbę..Chciała coś kupić Allenowi na urodziny. To
miała być niespodzianka.
-Przy okazji jednak cała rodzina mogła nabrać prze-
konania, że każde z nas chodzi własnymi drogami.
- Jesteś niesprawiedliwy! - krzyknęła. - Czy kie-
dykolwiek zabrałeś mnie na narty? Oprócz pierwszego
dnia... Czy gdzieś ze mną wyszedłeś? Czy zabrałeś do
baru albo potańczyć?
W jego oczach ujrzała wściekłość.
- Po tym, jak w obecności moich braci oświadczyłaś,
że chcesz być sama, nie sądziłem, że przyjmiesz moje
zaproszenie,
Cassie westchnęła.
- Sądziłam po prostu, że masz ochotę z nimi jechać.
Wiem, jak bardzo lubisz narty.
Przez chwilę stali, mierząc się spojrzeniem. Trace
odezwał się pierwszy:
R
S
-Trudno powiedzieć, kto zawinił. Za dużo tych niepo-
rozumień. Wyjazd nam się nie udał. Jutro rano wyjeż-
dżamy. Spakuj się.
Delikatnie postawił zdjęcie, które od niej dostał, na
nocnym stoliku. Przez chwilę patrzył na nie dziwnym
wzrokiem. Potem odwrócił się i wyszedł z pokoju.
R
S
ROZDZIAŁ ÓSMY
Cassie zjadła trochę kurczaka, którego zostawiła jej
zaskoczona ich nagłym powrotem Nattie, i poszła do
dzieci na górę. Była jeszcze na schodach, kiedy zadzwo-
nił telefon. Mając nadzieję, że to Trace, szybko zawróci-
ła. Zaraz po przyjeździe poszedł do biura, nie mówiąc,
kiedy wróci. Nerwowym ruchem podniosła słuchawkę.
- Cassie? Tu Lena!
- Dlaczego dzwonisz?
-A co ty robisz z powrotem w Phoenix? Trochę dziś
później wstaliśmy i James powiedział, że musieliście
wyjechać, bo któryś z chłopców źle się czuje. Wszyscy
w to uwierzyli, oprócz mnie. Możesz mówić czy Trace
jest obok?
- Poszedł do banku zobaczyć, czy nie ma jakichś
pilnych spraw do załatwienia. Właśnie położyłam
chłopców i zjadłam kolację.
- To znaczy, że możesz mówić. Co się stało? Wiesz,
że zawsze możesz liczyć na moją pomoc.
- Wiem - Cassie przełknęła łzy. - Trace i ja zupełnie
nie mogliśmy się porozumieć.
- Które z was postanowiło wracać? Przepraszam, że
pytam.
- Będę z tobą szczera. On po prostu nie jest w stanie
dłużej udawać, że wszystko jest w porządku.
R
S
Trudno zachować pozory, kiedy jesteśmy sami. W do-
mu, z dziećmi, wszystko wygląda bardziej normalnie.
Nasze małżeństwo nie przetrzyma drugiej takiej próby.
-Bardzo ci współczuję. Ja też kiedyś kochałam kogoś,
kto udawał, i dowiedziałam się o tym w bardzo przy-
krych okolicznościach. Długo nie mogłam dojść do sie-
bie. Czy mogę ci jakoś pomóc?
-Bardzo ci dziękuję. Za wszystko. Niestety, nikt nie
może zmusić Trace'a, żeby mnie pokochał. - Głos Cassie
załamał się. - Skoro dotychczas tego nie zrobił, nie mam
na co liczyć. Muszę się nauczyć z tym żyć. Przecież
zgodziłam się na małżeństwo dla dobra dzieci.
- Dzieci ci nie wystarczą.
- Mam nadzieję, że się mylisz. Muszę kończyć, chyba
Trace wraca.
Na schodach rozległy się kroki.
- Całuję. Zadzwonię zaraz po powrocie.
- Jeszcze raz dziękuję - szybko odłożyła słuchawkę i
spojrzała w stronę drzwi. W smudze światła stał Trace.
- Co się stało? - zapytała widząc, jak bardzo jest zde-
nerwowany.
- Gdybyś nie była tak zajęta rozmową przez telefon,
słyszałabyś, że dzieci płaczą. Ciekawe, dla kogo tak je
zaniedbujesz?
Niesprawiedliwe oskarżenie wyprowadziło ją z ró-
wnowagi.
-Zamiast mi robić wyrzuty, może byś raczył za-
wiadomić, czy wracasz na kolację, czy nie. Mógłbyś
chociaż zadzwonić.
R
S
Trace zacisnął pięści. W jasnej smudze padającego z
korytarza światła widziała jego smukłą, silną sylwetkę,
muskularne ramiona, piękne rysy twarzy.
Czuła bijące od niego ciepło i zapach dobrego mydła.
Zrobił krok do przodu i rozpaczliwa odwaga Cassie za-
częła topnieć.
- Robię ci wyrzuty, bo mam do tego prawo. Jestem
twoim mężem.
Złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Mogła mu powiedzieć, że rozmawiała z Leną, ale nie
zrobiła tego. Jak może jej nie ufać! Jak może ją podej-
rzewać!
Próbowała się odsunąć, zanim całkowicie straci pa-
nowanie nad sobą.
- O ile sobie dobrze przypominam, to właśnie ty
przed ślubem zapowiadałeś, że każde z nas będzie
mogło żyć swoim własnym życiem, pod warunkiem,
że to nie będzie szkodzić dzieciom. Ja o nic cię nie
pytam, możesz robić, co chcesz.
Próbowała się wyswobodzić, ale trzymał ją mocno.
- Co ja takiego robię? Mam kochankę za twoimi
plecami? Po co mi kochanka, skoro mam żonę, która
może się mną zająć, tylko nie chce! Przemyśl to sobie.
Gwałtownym ruchem przyciągnął ją i zaczął całować.
Próbowała się opierać, ale bezskutecznie. W jego na-
miętności było coś dzikiego, co sprawiało, że nie była w
stanie odwzajemniać jego pocałunków, mimo że tak
bardzo ich pragnęła. Czuła jego ręce na swoim ciele,
czuła jego ciało...
R
S
Objęła dłońmi jego kark i przylgnęła mocno do Tra-
ce'a. Nigdy nie zaznała podobnej ekstazy; pragnęła go
całą sobą i całą sobą mówiła, jak bardzo go kocha. Teraz
już nie chciała, żeby odszedł.
Nagły dreszcz przeszedł ciało Trace'a. Znieruchomiał,
jego dłonie zesztywniały. Potem z niezwykłą siłą odtrą-
cił ją od siebie, tak gwałtownie, że o mało nie upadła.
W pokoju panował półmrok; nie mogła widzieć jego
twarzy. Słyszała tylko przyśpieszony oddech.
- Nie mam prawa tego robić. Nie mam prawa cię do-
tknąć, Cassie. To, co robisz ze swoim wolnym czasem,
jest tylko twoją sprawą. Nikt nie może cię kontrolować.
Złamałem reguły naszej umowy i bardzo cię przepra-
szam. To się już nie powtórzy. Idź, połóż się. Musisz
być bardzo zmęczona, masz tyle pracy. I jeszcze ta gale-
ria. Zajrzę do chłopców, dobranoc.
Wyszedł, zanim zdążyła powiedzieć słowo. Jak go za-
trzymać? I po co? Przecież nie wie, co on do niej wła-
ściwie czuje. Od pewnego czasu mieszkają pod jednym
dachem, więc naturalne, że jej pożąda. Czuła to wyraź-
nie, ale to nie znaczy, że ją kocha.
Tej nocy nie mogła zasnąć, Emocje były zbyt silne.
Trace obudził w niej pragnienia, których nie znała. Cał-
kowicie zmienił jej wyobrażenie o miłości. Nigdy dotąd
nie przypuszczała, że miłość - jej fizyczna strona -jest
tak silnym, tak bolesnym pożądaniem.
Około drugiej nad ranem wstała i poszła do pracowni.
Pogrążona w pracy nie spostrzegła, kiedy zrobiła się
siódma.
R
S
Kiedy zeszła na śniadanie, zobaczyła, że samochodu
Trace'a już nie ma. Musiał wyjechać bardzo wcześnie
raiio. Uczucie przygnębienia i smutku spotęgowało się.
Z ciężkim sercem zabrała się do rutynowych porannych
czynności. Umyła i nakarmiła chłopców, przebrała ich i
wstawiła do kojca. W południe nadeszła Nattie; Przeka-
zała jej pieczę nad dziećmi i pojechała do galerii. Roz-
pakowała przywiezione rzeczy. Oprócz pustynnych ki-
limów postanowiła sprzedać swoje dawne wyroby. Zło-
żyła wszystko w pokoju na zapleczu i zamyśliła się.
Nawet jeśli Mike jej pomoże, przewiezienie wszystkiego
zajmie dużo czasu.
Kilka następnych dni spędziła na regularnych kursach
z domu do galerii i z powrotem. Trace nie pokazywał
się. Wracał bardzo późno, szedł na chwilę do chłopców i
kładł się spać albo zamykał w gabinecie.
W piątek, kiedy właśnie ładowała do samochodu no-
wą partię towaru, zjawiła się Lena. Przywiozła obrazy.
Jak dobrze, że wróciłaś.
Miałam wyrzuty sumienia, że tak cię zostawiłam, ale
ja i Allen chcieliśmy być trochę sami. Obrazy są podpi-
sane. Będę musiała obrócić kilka razy, bo do mojego
samochodu mieszczą się tylko dwa naraz.
-Pojedziemy po nie vanem. Teraz, kiedy jesteś goto-
wa, muszę się szybko wziąć do pracy i dorobić kilka
rzeczy. - Cassie rozejrzała się. - Chyba trzeba będzie
kupić jakieś rośliny.
Lena zmrużyła oczy, zastanawiając się nad koncepcją
całości.
R
S
- Teraz muszę wracać, dać dzieciom obiad, ale wpad-
nę potem i wszystko omówimy. Tylko nie zdradź mnie
przed Allenem. O niczym jeszcze nie wie. Powiem, że
idę na zebranie do klubu.
- Jak sobie życzysz - powiedziała Cassie, zachwy-
cona, że szwagierka tak bardzo wciągnęła się w całą
sprawę. Trace powinien być z niej dumny.
- Cassie, jesteś nadzwyczajna, ale masz przed sobą
strasznie dużo roboty.
- Wiem, a czasu mało. Otwarcie tuż-tuż. Jedź do do-
mu i szybko wracaj. Chcę jak najszybciej zobaczyć resz-
tę obrazów.
Perspektywa wspólnej pracy bardzo ją ucieszyła. Nie
miała zbytnio ochoty zostawać sama wieczorem w pu-
stym sklepie. Z Leną wszystko pójdzie szybciej i przy-
jemniej. Jej zapał i zaangażowanie miały w sobie coś
wzruszającego.
Dwa następne wieczory spędziły pochylone nad robo-
tą. Praca i skupienie sprzyjały zwierzeniom.
- Nie zapomnij o urodzinach Allena- powiedziała w
pewnej chwili Lena. - Zrobimy mu niespodziankę. Kola-
cja będzie o siódmej. Zadzwoniłam do Trace'a i zaprosi-
łam go.
Będzie miał nową okazję do grania komedii przed ro-
dziną, pomyślała ze smutkiem Cassie.
- Przyjdą wszyscy?
-Nie, będziemy tylko we czworo - odpowiedź Leny
trochę ją uspokoiła.
Następny dzień rozpoczął się źle. Rano Trace wyszedł
bardzo wcześnie, mówiąc Nattie, że musi coś załatwić.
Po powrocie poszedł do dzieci. Zobaczyli się dopiero tuż
przed wyjściem do Leny.
R
S
W czasie kolacji zachowywał się poprawnie. Był
uprzejmy i chłodny. Cassie męczyła się jak potępiona;
Lena raz po raz spoglądała na nią ze współczuciem.
Jedynym miłym akcentem wieczora była reakcja Al-
lena na otrzymany prezent. Odpakował obrazek przed-
stawiający górski krajobraz i spojrzał na żonę z taką mi-
łością, że Cassie zachciało się płakać. Lena i Allen mieli
ze Snowbird najwyraźniej bardzo miłe wspomnienia...
Potem rozmowa zeszła na jej temat. Allen otworzył
otrzymaną od Cassie paczkę i zachwycony obejrzał far-
tuszek z wyhaftowanymi nazwami francuskich potraw.
- Nieźle ci się, bracie, trafiło - powiedział, klepiąc
Trace'a po plecach. - Toż to skarb. Umie gotować,
szyje jak anioł, jest cudowną matką, całkiem nieźle
jeździ na nartach, a do tego jest na co popatrzeć...
Cassie zdrętwiała. Zwykle dowcipy Allena bawiły ją,
tego dnia jednak wolała nie słyszeć odpowiedzi Trace'a.
-A do tego jest świetna w interesach - wtrąciła szybko
Lena, nie dopuszczając brata do słowa.
Cassie pochyliła się nad urodzinowym tortem.
- Racja - powiedział Allen. - Jak tam sklep?
- Sądząc po zarwanych nocach - odpowiedział za nią
Trace - towaru jest tyle, że można zaopatrzyć wszystkie
sklepy w całym Phoenix.
Jego słowa brzmiały niewinnie, ale był w nich ukryty
wyrzut. Cassie uniosła głowę, zobaczyła błagalne spoj-
rzenie Leny.
- Kiedy uroczyste otwarcie? - brnął dalej Allen, nie
przeczuwając, że temat dla niego również nie jest
R
S
całkiem bezpieczny. - Wybieramy się z Leną na werni-
saż.
- W przyszłą sobotę - odparła Cassie słabym głosem.
Napięcie emanujące od Trace'a wyprowadzało ją z
równowagi. Lena chrząknęła.
- Kochanie - zwróciła się do męża - posłuchaj,
chcę ci coś powiedzieć...
Zapanowała pełna oczekiwania cisza.
- Chyba nie jesteśmy znowu w ciąży? - powiedział
Allen z komicznym przestrachem.
- Nie - roześmiała się Lena. - Chodzi o co innego.
Kłamałam mówiąc, że chodzę na zebrania klubu. -
Uśmiech Allena przyblaknął. - Wieczorami pracowałam
z Cassie w galerii.
Allen roześmiał się.
- Cudownie, ale po co te sekrety?
-Cassie... chce wystawić kilka moich obrazów jako
część kompozycji. Nie mówiłam ci, bo... bo myślałam...
Allen przestał jeść, spojrzał Lenie głęboko w oczy.
-
Czy to znaczy...
Wzięła głęboki oddech.
-To znaczy, że niepotrzebnie tak długo przejmowałam
się przeszłością.
-Kochanie...
Działo się z nim coś dziwnego. Cassie nie bardzo ro-
zumiała, dlaczego jest tak poruszony, Spojrzała na Trac-
e'a; w jego oczach dostrzegła wdzięczność. Poczuła, jak
zalewa ją fala szczęścia. To nic, że dziękuje jej za to, że
zmieniła życie jego siostry. Kocha go tak bardzo, że
R
S
każda życzliwość z jego strony sprawia jej radość.
Gdzieś w głębi mieszkania rozległ się dźwięk tele-
fonu. Po chwili w drzwiach ukazała się głowa Becky,
córki Leny.
- Ciociu Cassie, dzwoniła Nattie. Musicie wracać.
Goś niedobrego dzieje się z Jasonem. Chyba ma krup.
Następna doba byłaby dla Cassie koszmarem, gdyby
nie obecność i pomoc Trace'a. Dopiero nazajutrz rano
Jason poczuł się lepiej i mogła odpocząć.
Trace wyglądał na bardzo zmęczonego. Noc spędzona
na noszeniu płaczącego dziecka zostawiła na jego twa-
rzy wyraźne ślady. Cassie zaproponowała, żeby za-
dzwonił do biura i kazał sekretarce odwołać wszystkie
spotkania, ale oświadczył, że to niemożliwe, i niemal
wybiegł z domu.
Po raz kolejny zaskoczył ją swoją odpornością. Trace
był jak skała, opoka, na którą zawsze można liczyć. W
miarę jak go poznawała, zaczynała rozumieć powody
jego uprzywilejowanej pozycji w rodzinie. Mimo że
najmłodszy, był dla wszystkich niekwestionowanym
autorytetem. Zwracali się do niego w każdej ważnej
sprawie, obdarzając ślepym zaufaniem;
Za dużo pracuje, jest przemęczony i zdenerwowany,
powinien odpocząć i trochę się zrelaksować. Była o nie-
go bardziej niespokojna niż o Jasona, który błyskawicz-
nie wracał do zdrowia, dając temu głośno wyraz.
Musiała wreszcie zasnąć, bo obudziło ją stukanie do
drzwi. Zerwała się i spojrzała na budzik. Była północ.
Zza drzwi doszedł ją głos męża.
R
S
- To ja, Cassie. Mogę wejść?
Oczywiście.
Zapaliła lampę i naciągnęła kołdrę pod brodę.
- Coś z Jasonem?
Miał na sobie szlafrok. Mokre włosy i znajomy za-
pach mydła świadczyły, że właśnie wziął prysznic. Za-
mknął za sobą drzwi. Przysiadł na łóżku.
-Nie. Byłem u niego. Śpi spokojnie. Justin też.
Usiadła.
- O której wróciłeś? Zjadłam kolację o dziewiątej. Zo-
stawiłam ci coś w lodówce.
- Przepraszam, że znowu się spóźniłem. Przed chwilą
wróciłem - powiedział zmęczonym głosem.
Wyglądał gorzej niż rano.
- Dawno powinieneś się położyć. Wykończysz się. A
co w pracy? - Starała się dużo mówić. Nigdy przedtem
nie był w jej pokoju o tak późnej porze.
- W porządku, ale nie przyszedłem, żeby rozmawiać o
pracy. Chodzi mi o coś innego.
- O Lenę i Allena?
- Nie - odparł lekko zniecierpliwiony. - Między nimi
wszystko świetnie się układa, zwłaszcza teraz.
- Dlaczego tak bardzo się wzruszył tym, co mu po-
wiedziała? - Próbowała mówić o rzeczach obojętnych.
- Zawsze w czasie trwania ich małżeństwa pode-
jrzewał, że Lena stale jeszcze kocha tamtego. Jej niechęć
do mówienia o sprawach związanych z malowaniem
była dla niego równoznaczna z jej zaangażowaniem w
tamtą sprawę. Allen jest taki jowialny, stale ze wszyst-
kiego żartuje, żeby pokryć strach, że Lena może go zo-
stawić.
R
S
- Chyba zwariował! - krzyknęła Cassie. - Lena go
uwielbia. Wszystko mi opowiedziała i wiem na pewno,
że raz na zawsze zapomniała o tamtej sprawie.
Dlatego zostali tak długo w Snowbird, bo chciała być
z nim jak najdłużej sam na sam.
Usta Trace'a drgnęły.
- Nie każdy może być tak szczęśliwy... Wczoraj wie-
czorem, kiedy powiedziała, że zamierza wystawić swoje
obrazy, Allen zrozumiał, że go kocha. A wszystko dzięki
tobie...
Pokręciła głową.
- To twoja zasługa, Trace. Sam mnie namówiłeś, że-
bym z nią porozmawiała. Jak nikt potrafisz pomagać
bliskim. Chłopcy mają wyjątkowe szczęście, że mają
takiego ojca.
Tylko sobie jakoś nie mogę pomóc.
W jego głosie było coś, co ją zaniepokoiło.
- Co masz na myśli?
Grymas wykrzywił jego przystojną twarz.
- Przed ślubem postanowiliśmy, że kiedy któremuś
z nas nasz związek przestanie odpowiadać, postano-
wimy, co dalej robić.
Zrobiło jej się słabo. Gdyby nie to, że siedziała w łóż-
ku, zemdlałaby.
-Pamiętam - szepnęła. - Od pewnego czasu widzę, że
nie jest ci ze mną dobrze. Chciałam o tym z tobą poroz-
mawiać, ale jakoś nigdy nie było okazji.
Trace odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
-To moja wina, Cassie. Nie jestem łatwy we współży-
ciu, zwłaszcza ostatnio. Nie mogę tak dłużej.
Poczuła, jak ogarnia ją przerażenie.
R
S
- Rozumiem .- powiedziała martwym głosem.
- Wyprowadzę się.
Trace podskoczył.
- O czym ty, do diabła, mówisz! Przyszedłem ci
powiedzieć, że nie wytrzymam dłużej warunków naszej
umowy. Chcę, żebyśmy byli prawdziwym małżeństwem.
Chcę, żebyś ze mną spała!
Przerażenie zaczęło ustępować, w jego miejsce po-
jawiło się zdumienie i nieufność. Przymknęła oczy. Po-
czuła zawrót głowy.
- Nie mogę żyć z tobą pod jednym dachem
i z tobą nie spać, bo zwariuję! Nie wiem, czy to
rozumiesz, ale odkąd cię pocałowałem, myślę tylko
o jednym.
Nie wiedziała, czy śni, czy naprawdę słyszy te słowa.
Trace delikatnie ujął jej twarz w dłonie. W jego oczach
dostrzegła pożądanie.
- Doprowadzasz mnie do obłędu, Cassie. Mógłbym
cię całować całą noc.
Przechylił jej głowę i zaczął całować usta. W stanie,
w jakim się znajdowała, nie było miejsca na rozmyślania
o różnicy pomiędzy pożądaniem a miłością. Nie mogła
myśleć o niczym.
Kiedy jednak poczuła, że Trace odsuwa kołdrę, pew-
na refleksja dotarła do jej świadomości. Tak właśnie za-
częło się jego poprzednie małżeństwo. Gdyby Gloria nie
zaszła w ciążę, nigdy by się z nią nie ożenił. Nie kochali
się. Dziecko nie było owocem miłości. Było powodem
pewnego związku, nie mającego nic wspólnego z miło-
ścią.
Rozwiedli się przecież zaraz po narodzinach Justina.
R
S
Cassie kocha go tak, jak jeszcze nigdy dotąd nikogo
nie kochała. Co nie znaczy, że ma złudzenia. Trace'owi
chodzi tylko o zaspokojenie namiętności. Pożąda jej, ale
nic do niej nie czuje. Nic między nimi nie ma. Tak samo
chciałby spędzić noc z każdą inną kobietą. Po prostu ona
jest pod ręką. Nie powiedział słowa o miłości. Kredy mu
się znudzi, znowu będą jedynie wspołlokatorami. Na
samą myśl o podobnej ewentualności odepchnęła go i
wyskoczyła z łóżka. Trace również się podniósł. Przez
chwilę spoglądali na siebie bez słowa. Trace przeczesał
ręką włosy. Było w tym geście coś tak podniecającego,
że przymknęła oczy.
-Mam wrażenie, że tylko ja mam ochotę się kochać -
powiedział wreszcie.
Cassie głęboko odetchnęła. - Bez miłości to nie ma
sensu.
Znowu zapadło milczenie.
- Nie mieści mi się w głowie, jak taka piękna i godna
pożądania kobieta, jak ty, może chcieć przejść przez ży-
cie tak starannie unikając seksu. Popełniłem błąd, wcho-
dząc z tobą w ten kretyński układ.
Jeśli nawet miała jakieś złudzenia co do stanu jego
uczuć, te słowa rozwiały je całkowicie.
-Mnie... było dobrze tak, jak było... - szepnęła. - Bar-
dzo mi przykro, że tobie nie, ale przecież masz inne
możliwości... O nic cię nie zapytam.
Jego twarz skamieniała.
- Masz rację. Mam inne możliwości.
-Jeśli chcesz, mogę się wyprowadzić zaraz po otwar-
ciu galerii.
R
S
- Wykluczone! - prawie krzyknął. - Dzieci cię uwiel-
biają i jak widzę, są dla ciebie wszystkim. Tamte sprawy
to tylko mój problem i sam go rozwiążę.
Wyszedł, nawet na nią nie spojrzawszy.
Cassie wsunęła się pod kołdrę, ukryła twarz w po-
duszce i wybuchnęła płaczem.
Powinien pozwolić jej odejść, nawet jeśli sama nie
wyobraża sobie bez niego życia.
Wbrew jej oczekiwaniom, przez cały następny ty-
dzień był uprzedzająco miły i uważający, jakby chciał
zatrzeć wrażenie tego, co zaszło. Wracał wcześniej niż
zwykle i zajmował się dziećmi; cały wolny czas mogła
poświęcić na przygotowania do wernisażu. Przypomi-
nało to pierwsze tygodnie po ślubie, kiedy nic nie mąciło
ich przyjaźni.
Teraz jednak cały czas nie opuszczała jej nadzieja, że
może kiedyś pokocha ją i ich związek stanie się praw-
dziwym małżeństwem. Przepełniające ją uczucie starała
się koncentrować na dzieciach, a nieznośną pustkę, którą
tylko Trace mógł wypełnić, zagłuszała pracą.
W piątek, późnym popołudniem, w przeddzień otwar-
cia, kiedy gorączkowo kończyła ostatnie przygotowania,
nagle usłyszała znajomy głos.
W progu galerii stał wysoki, szczupły mężczyzna.
- Rolfe!
Wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że zupełnie za-
pomniała o jego przyjeździe.
- Ślicznie wyglądasz, Cassie - objął ją i pocałował.
- Bardzo za tobą tęskniłem.
-Ja też - powiedziała i wyślizgnęła się z jego ramion. -
Nie wiedziałam, że jesteś w Phoenix.
R
S
Przyleciałem godzinę temu i zadzwoniłem pod numer,
który dała mi matka. Służąca powiedziała, że jesteś tutaj,
więc przyszedłem zrobić ci niespodziankę.
- Udało ci się - uśmiechnęła się. - Twoja narzeczona
też przyjechała?
Zamrugał powiekami.
- Chyba napisałem w telegramie, że nie mam już
narzeczonej?
-I pomyślałeś, że może wpadniesz do Cassie i weź-
miesz ją sobie?
Ze zdumieniem spostrzegła stojącego za nimi Tra
ce'a. W ręku trzymał torbę z pieczonym kurczakiem.
Była tak zaskoczona jego widokiem i tak wzruszona
tym, że pomyślał o obiedzie dla niej, że nagle zaprag-
nęła, żeby Rolfe znalazł się z powrotem w Europie.
- Trace, przedstawiam ci Rolfe'a Timpsona, Rolfe,
to mój mąż; Trace Ramsey.
Mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Po-
tem niechętnie podali sobie ręce.
- Wydaje mi się, że przyszedł pan w niewłaściwym
momencie - odezwał się Trace. - Moja żona jest
bardzo zajęta. Przygotowuje się do otwarcia galerii.
Rolfe spojrzał na Cassie.
- Ona wie, dlaczego przyszedłem. Bardzo długo byli-
śmy razem. Zrobiłem błąd, zrywając nasze zaręczyny.
Teraz chcę go naprawić. Chcę, żeby do mnie wróciła.
- Za późno - Trace nie dopuścił Cassie do głosu. - Jest
moją żoną.
Rolfe nie dawał za wygrana.
- Wiem, co do mnie czuje. Mam twój list, Cassie.
Wyszła za pana, bo chciała być blisko dziecka Susan.
Nic więcej.
R
S
Boże! List! Kompletnie o nim zapomniała. Pisała go
przed ślubem, zanim jeszcze pokochała Trace'a.
- W porządku - Trace jakby nie słyszał, co do
niego mówiono. - Teraz jest matką moich dzieci
i moją żoną, i tak zostanie. Życzę miłej podróży do
San Francisco.
Postawił torbę z jedzeniem na stole i spojrzał wy-
mownie na Cassie.
- Czekam na ciebie w domu. Mam nadzieję, że nie
wrócisz zbyt późno, pomożesz mi położyć dzieci spać.
- Oczywiście - powiedziała pośpiesznie. - Właśnie
kończyłam. Dzięki za obiad.
Chciała go pocałować w policzek, ale odwrócił się i
wyszedł. Rolfe przez chwilę stał, nie odzywając się, po-
tem podszedł do niej.
- Czy to znaczy, że źle zrozumiałem twój list? Pokrę-
ciła głową.
- Nie, ale pisałam go przed ślubem. Znowu zapadło
milczenie.
- Kochasz go, prawda? - zapytał wreszcie Rolfe.
- Tak.
- Nigdy mnie nie kochałaś, ale nie chciałem w to
wierzyć - powiedział ze smutkiem.
- Spojrzała mu w oczy.
- Zawsze cię kochałam, Rolfe, kochałam cię jak brata.
Jesteś wspaniałym człowiekiem.
- Wszystko zepsułem, zrywając nasze zaręczyny.
- Nie. Zrozum, Rolfe, gdybyś kochał mnie tak, jak ja
kocham Trace'a, nigdy byś ode mnie nie odszedł. Ale nie
kochałeś mnie w ten sposób. Bardzo szybko znalazłeś
sobie kogoś innego.
- Nigdy cię nie zapomnę, Cassie.
R
S
Uśmiechnęła się do niego.
- Ja też cię nigdy nie zapomnę. Byłeś moją pierwszą
miłością.
R
S
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jak najszybciej pragnęła być w domu. Nie mogła się
doczekać spotkania z Trace'em. Może na razie jej nie
kocha, ale jego zachowanie w czasie spotkania z Rolfe-
'em świadczyło o tym, że mu na niej zależy i chce, żeby
była jego żoną. Nie trzeba tracić nadziei. Może pewnego
dnia pokocha ją naprawdę i staną się prawdziwym mał-
żeństwem.
Zaraz po wyjściu Rolfe'a zamknęła sklep i wskoczyła
do samochodu. Za każdym razem, przystając na świa-
tłach, sięgała do torebki z pieczonym kurczakiem i od-
rywała kawałek chrupiącej skórki.
Brak samochodu Trace'a na podjeździe nieprzyjemnie
ją zaskoczył. Była pewna, że zastanie go w domu, ba-
wiącego się z dziećmi. Czekającego na nią.
Położyła się dopiero po jedenastej. Nie mogła dłużej
czekać; nazajutrz jest otwarcie sklepu, musi być świeża i
wypoczęta.
Spała źle; obudziła się smutna i przybita. Szybko
wzięła prysznic, włożyła nowy jedwabny kostiumik,
specjalnie kupiony na tę okazję, ucałowała dzieci i wy-
ruszyła do galerii. Trace, nawet jeśli był w domu, nie
dawał znaku życia.
Weszła do galerii, z trudem powstrzymując łzy.
- Ślicznie wyglądasz - powiedziała Lena, która przy-
była punktualnie o ósmej - ale chyba płakałaś. Co się
stało?
R
S
- Zaraz ci opowiem.
Na chwilę usiadły i Cassie, starając się nie płakać,
streściła jej wydarzenia ostatnich godzin.
- Nie rozumiem, o co mu chodzi. Co chwila zmienia
zdanie. Dłużej tego nie wytrzymam. Nie mogę tak żyć.
- Co zamierzasz zrobić?
-Sama nie wiem. Muszę się zastanowić. Jakoś prze-
brnę przez to dzisiejsze otwarcie i potem podejmę decy-
zję.
- Tylko nie działaj zbyt pochopnie. Niczego nie przy-
śpieszaj. Potrzebujecie czasu.
- Z dnia na dzień jest coraz gorzej.
Lena nie zdążyła jej odpowiedzieć. W drzwiach wej-
ściowych stanął młody człowiek z ogromnym bukietem
żółtych róż. Cassie nigdy nie widziała tak pięknych
kwiatów. Było ich co najmniej pięć tuzinów.
- Mam je dostarczyć pani Ramsey.
- Są cudowne! -krzyknęła Lena. -I domyślam się, kto
je przesyła - dodała ciszej.
Cassie pokwitowała i po wyjściu posłańca gorą-
czkowo rzuciła się ku kwiatom w poszukiwaniu bi-
leciku.
„Kobieta taka jak ty sama decyduje o swoim szczę-
ściu. Ja mogę ci tylko życzyć, żebyś je osiągnęła. Tra-
ce".
Jego słowa przypomniały jej to, co mówił na temat jej
samowystarczalności. Jaka jest samodzielna i stanowcza.
Jak potrafi być... sama.
Zmięła liścik w dłoni. Smutnym wzrokiem spojrzała
na Lenę.
- Sama widzisz.
- Cassie, Strasznie zbladłaś! Co ci jest?
R
S
- Nic, zaraz przejdzie. Po prostu nie mogę znieść
tej jego... uprzejmości. Ale teraz musimy wziąć się do
roboty, ustawię ceny, na wypadek gdyby ktoś chciał
coś kupić. Jestem optymistką, prawda?
Roześmiała się nerwowo.
Lena objęła ją, a potem wzięły się do pracy. Około
dziesiątej przed wejściem do sklepu zaczęli zbierać się
ludzie. Tego właśnie pragnęła. Jeszcze w San Francisco
marzyła o otwarciu własnego butiku. Marzenia zreali-
zowały się. Ale za jaką cenę?
Klienci napływali bez przerwy. Raz po raz wchodzili
posłańcy z koszami kwiatów od poszczególnych człon-
ków klanu Ramseyów.
Około jedenastej wniesiono kwiaty od Beulah, a zaraz
potem ogromny kwitnący kaktus ze wstęgą. Największy
bank w mieście Phoenix życzył paniom Lenie i Cassie
powodzenia w interesach.
W południe klienci zaczęli się decydować. Cassie ze
zdumieniem spostrzegła, że większość eksponatów zna-
lazła nabywców. Wystawione prace znikały jedna po
drugiej.
-Pani Ramsey...
Obok niej stał mężczyzna, którego twarz wydała jej
się znajoma. Po chwili rozpoznała właściciela dużej re-
stauracji na Crossroads Square.
- Przepraszam, nie mogę sobie przypomnieć pań-
skiego nazwiska.
- Nazywam się Sykes, Hal Sykes. Bardzo się cieszę,
że będzie pani miała sklep na naszej ulicy. Zobaczyłem
ogłoszenie i przyszedłem. Jestem zachwycony. Są tu
trzy obrazy, które chciałbym kupić, ale nie ma na nich
ceny. Czy to znaczy, że już są sprzedane?
R
S
Cassie spojrzała w stronę krzątającej się po sklepie
Leny.
-Proszę chwileczkę poczekać. Zaraz pomówię z au-
torką tych prac. Zobaczymy, co powie.
Drżąc z podniecenia, przebiła się przez tłum do szwa-
gierki.
- Tam stoi pan Sykes, potrzebuje rady, zajmij się
nim, dobrze?
Lena rzuciła okiem na mężczyznę w różowej koszuli.
- Już go kiedyś widziałam.
- Byliśmy na obiedzie w jego restauracji.
- Tak, teraz sobie przypominam, zaraz do niego po-
dejdę.
Cassie z pozorną obojętnością pogrążyła się w roz-
mowie z następną klientką. Po kilku minutach Lena
wróciła. Z daleka widać było, że jest rozgorączkowana.
- O co mu chodziło? - zapytała obojętnie Cassie.
Lena oparła się o kontuar.
- Zaproponował mi pięć tysięcy za tamte trzy obrazy.
Odnawia restaurację i chce je powiesić. Uważa, że
świetnie będą pasowały.
Cassie zmrużyła oczy.
- Mam nadzieję, że się nie zgodziłaś. Dziesięć tysięcy
albo nie ma o czym mówić!
- Cassie!
- Tak, słucham.
-Powiedziałam mu... że nie są na sprzedaż, ale wypi-
sał czek i zapowiedział, że wróci pod wieczór zapytać,
czy nie zmieniłam zdania...
Podała Cassie czek.
R
S
- Bardzo się przyda, trzeba będzie dokupić materiału i
uzupełnić towar. - Cassie z niewzruszoną miną schowała
czek do kasy. - Porozmawiaj z nim, zanim go spławisz.
Daj mu piętnaście procent za każdy obraz sprzedany
poza sklepem, reszta dla ciebie.
- Nie żartuj - głos Leny zadrżał.
- Wcale nie mam zamiaru. Przed chwilą jakaś pani
chciała kupić tamten pomarańczowy. Przyjechała z No-
wego Jorku i chce mieć pamiątkę z Arizony. Ma galerię
i daje za niego cztery tysiące. Tu masz jej bilet wizyto-
wy. Masz do niej zadzwonić pod ten numer w przyszłym
tygodniu.
- Cześć, kochanie, jak leci?
Znajomy głos przerwał im rozmowę.
Lena odwróciła się, spojrzała na Allena promiennym
wzrokiem. -Witaj!
- Dobrze, że przyszedłeś - przywitała się ze szwagrem
Cassie. - Interes kwitnie, cały czas jesteśmy na nogach.
Możesz wziąć żonę na lunch, a potem ja na chwilkę wy-
skoczę.
- Naprawdę możemy iść? - zapytali chórem.
- Oczywiście, teraz jest trochę mniej ludzi, ale nie za-
pomnijcie wrócić. Nie poradzę sobie bez Leny.
- Za pół godziny jestem z powrotem. Przysięgam.
-I koniecznie powiedz Allenowi, że masz klientów na
dziewięć tysięcy dolarów, a to nie jest ostatnie słowo, to
dopiero początek!
Na oczach zdumionej publiczności Allen wydał z sie-
bie dziki okrzyk, porwał żonę i w podskokach wybiegli
ze sklepu.
R
S
Wszystko wskazywało na to, że plan Trace'a, mający
na celu dokonanie zwrotu w życiu Leny, powiódł się w
całej pełni. Cassie powinna być usatysfakcjonowana.
Odegrała w nim przecież główną rolę. Nie miała jednak
czasu na analizowanie tego, co się stało. Za bardzo była
zajęta. Stale wchodzili nowi klienci. A jednak jedna
myśl nie opuszczała jej mimo nawału zajęć: co będzie,
kiedy rozstanie się z Trace'em...
Dzwonek przy drzwiach wejściowych dźwięczał bez
przerwy. Nowy sklep wzbudził niespodziewanie duże
zainteresowanie. Cassie mogła tylko mieć nadzieję, że
zwykły, roboczy dzień będzie nieco spokojniejszy. Pod
względem finansowym powinna wyjść na swoje. Za kil-
ka miesięcy całkowicie uniezależni się od pomocy Tra-
ce'a.
Rozmawiając z klientami, radząc im i przyjmując
czeki, widziała już oczyma duszy małe mieszkanko, któ-
re wynajmie sobie w Phoenix. Zamieszka w nim i będzie
mogła widywać dzieci tak często, jak zapragnie. Trzeba
to będzie tak ułożyć, żeby uniknąć spotkania z Trace'em.
Nattie i Mike na pewno jej pomogą. Z czasem wszystko
się ułoży.
Kocha chłopców jak matka, ale nią nie jest. Jest tylko
ciotką Justina. Z Jasonem nie łączą jej nawet więzy
krwi. Powinna jak najszybciej urządzić wszystko tak,
żeby niezależnie od woli Trace'a móc przy nich być. Je-
śli nawet nie w tym samym domu, to przynajmniej nie-
daleko. Będzie przy nich zawsze, dopóki będzie po-
trzebna.
To znaczy dopóki Trace nie ożeni się powtórnie.
Wbrew temu, co sam mówi, taka ewentualność zawsze
istnieje. Chłopcy będą mieli macochę...
R
S
- Zobacz, kogo przyprowadziłam - radosny głos
Leny przerwał jej rozmyślania.
Uniosła oczy i ujrzała klan Ramseyów w komplecie.
Uśmiechnięci i rozgadani podchodzili kolejno, żeby ją
uściskać i pogratulować.
- Bardzo jestem z ciebie dumna - Oliwia przytuliła
synową do siebie. - Niech cię Bóg błogosławi, moje
dziecko - szepnęła, spoglądając znacząco w stronę Leny.
-To zasługa Trace'a - powiedziała Cassie odwzajem-
niając uścisk.
- Wiem, wiem więcej, niż myślisz.
Nie zdążyła się zastanowić nad zagadkową uwagą te-
ściowej, ponieważ zamieszanie przy drzwiach skie-
rowało jej uwagę w tamtą stronę. Odwróciła głowę i uj-
rzała Trace'a z podwójnym spacerowym wózkiem, w
którym siedziało dwóch najpiękniejszych chłopców
świata. Pojawienie się tak malowniczej grupy wywołało
zrozumiałą sensację wśród obecnych. , Chłopcy mieli na
sobie stylizowane marynarskie ubranka, które im sama
uszyła. Trace ubrany był w sportowy garnitur i białą
rozpiętą pod szyją koszulę. Prezentowali się tak wspa-
niale, że nie miała siły na nich patrzeć. Byli tuż obok,
trzy istoty, które kochała nade wszystko. Byli tak blisko,
jak sen, który lada chwila przeminie.
Na myśl o ich utracie poczuła ból tak dojmujący, że
przestraszyła się, że zemdleje.
- Leno, przepraszam na chwilę - powiedziała po
śpiesznie i korzystając z tego, że dzieci jeszcze jej nie
spostrzegły, wybiegła do sąsiedniego pokoju, służące
go za prowizoryczny magazyn.
R
S
Przetarła chusteczką czoło, poprawiła usta. Wes-
tchnęła i otworzyła drzwi, chcąc wrócić do przerwanych
zajęć. Za drzwiami stał Trace.
- Widziałem, jak tu wchodziłaś. Co ci jest? Jesteś
strasznie blada. Źle się czujesz?
Głęboko odetchnęła.
- To pewnie ze zdenerwowania, a do tego nic nie
jadłam, nie miałam czasu.
Zmusił ją, żeby usiadła.
- Zaraz pójdziemy coś zjeść. Lena i mama zajmą się
dziećmi.
- Teraz nie mogę wychodzić, ale mógłbyś mi przy-
nieść coś do picia.
- Nie ruszaj się stąd.
Po chwili był już z powrotem ze szklanką mleka i
jabłkiem.
- Wyglądasz już trochę lepiej - powiedział, kiedy wy-
piła mleko i lekki rumieniec wrócił na jej policzki.
Czuję się znacznie lepiej. Dziękuję, bardzo mi pomo-
głeś. Powinnam wziąć coś do zjedzenia, ale nie przy-
puszczałam, że będzie tylu klientów.
Przez chwilę wpatrywał się w nią bez słowa.
- Mówiłem chłopcom, że w sklepie ich mamy będą
tłumy. Chcieli to zobaczyć na własne oczy, i ja też.
Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
Cassie nagłym ruchem zerwała się z krzesła. Nie wie-
działa, jak rozumieć jego słowa. Naprawdę chciał ją zo-
baczyć, czy odgrywa komedię przed swoją rodziną?
- Wcale mi nie przeszkadzacie. Tak cudownie wy-
glądają. Bardzo jestem szczęśliwa, że tutaj są. Chodź
my do nich.
R
S
Poczuła jego dłoń na swoim ramieniu.
- Jesteś pewna, że czujesz się dobrze?
- Oczywiście. Po prostu byłam głodna.
Prześlizgnęła się obok niego, starannie unikając kontak-
tu z jego ciałem, i wróciła do sklepu. Dzieci na jej widok
zaczęły się wyrywać z ramion Jamesa i Normana.
Pocałowała małe główki i wróciła do klientów.
- Zabiorę ich stąd, żeby nie przeszkadzali - powiedział
Trace, widząc, że chłopcy wyciągają do matki ręce.
- Bardzo ci za wszystko dziękuję. Za kwiaty i w ogó-
le. I za to, że przyszedłeś.
- Dlaczego miałbym nie przyjść? - żachnął się Trace.
- Przecież, na litość boską, jestem twoim mężem!
W jego oczach dostrzegła, że zrobiła mu przykrość.
Odwrócił się pośpiesznie i zniknął razem z dziećmi.
Chciała go zawołać, ale nie zdążyła.
Do końca pracowitego dnia prześladował ją błysk bó-
lu, jaki spostrzegła w jego oczach. Około wpół do siód-
mej w sklepie zrobiło się luźniej. Obie z Leną mogły
nareszcie usiąść i zrobić bilans.
- Wszystkie „pustynne" rzeczy zostały sprzedane.
- Cassie ze zdziwieniem rozejrzała się dokoła.
- A gdzie jest obraz z tą małą dziewczynką, ten, który
tak bardzo lubiłam?
Lena zmieszała się.
- Kupił go Allen i zabrał do domu. Czek zostawił w
kasie.
- Bardzo dobrze. Trace zawsze mówił, że to twój naj-
lepszy obraz. Ja też tak sądzę. Mam do ciebie prośbę.
Czy możesz dzisiaj zamknąć beze mnie? Mam coś do
załatwienia,
R
S
- Oczywiście. Im wcześniej zacznę się wprawiać,
tym lepiej. Zamierzam znowu malować i jeśli twoja
propozycja jest jeszcze aktualna, chętnie będę z tobą
pracować. Omówiliśmy wszystko z Allenem w czasie
obiadu.
Cassie, zamiast odpowiedzi, objęła szczupłe ramiona
Leny i pocałowała ją.
-Allen nadejdzie lada chwila i wszystkim się zajmie-
my. Wracaj do domu, do Trace'a.
- Właśnie zamierzam to zrobić. Kocham go i zaraz
mu to powiem. Niech się dzieje co chce. Nie zamierzam
dłużej kryć tego, co czuję.
Kiedy wróciła, dom był ciemny i pusty. Nie było ani
dzieci, ani reszty domowników. Przerażona zadzwoniła
do Leny.
-To ja, Cassie. Słuchaj, w domu nie ma nikogo. Wiesz
może, co stało się z Trace'em i dziećmi?
- Mama wspominała, że weźmie chłopców do siebie
na noc.
-Zaraz tam zadzwonię.
Dzieci rzeczywiście były u O1ivii. Ponieważ Trace
mówił, że ma dużo pracy i musi wieczorem wrócić do
biura, jego matka wzięła je do siebie. Cassie podzięko-
wała i szybko odłożyła słuchawkę. Miała pewien plan i
zamierzała niezwłocznie wprowadzić go w życie.
Poszła do swojej pracowni i wyciągnęła ze schowka
wielkiego czarnego krokodyla. Załadowała go do samo-
chodu i ruszyła w drogę, W nocy ruch był niewielki i pół
godziny później znalazła się na opustoszałym parkingu
R
S
Phoenix Bank Corporation. Natychmiast spostrzegła
czarnego mercedesa Trace'a i zaparkowała obok. Serce
biło jej jak szalone.
Wlokąc za sobą krokodyla, skierowała się w stronę
budki strażnika. Nie znał jej. Była w banku tylko jeden
raz. Wydawało jej się, że od tamtej pory upłynęły wieki.
Strażnik podejrzliwym spojrzeniem obrzucił kro-
kodyla. Potem spojrzał na nią.
-Czym mogę służyć?
- Przyszłam do męża. Pracuje tutaj. Chcę mu zrobić
niespodziankę.
Lekko dotknął zawieszonego na pasku pistoletu.
- W tej chwili w gmachu przebywa tylko pan Ramsey.
-Jestem panią Ramsey - wyciągnęła do niego rękę, ale
nie podał swojej.
Czuła narastającą wściekłość. Dlaczego nie wpuszcza
jej do własnego męża?
- Muszę do niego zadzwonić i zapytać, czy może pani
wejść..
- Ale w ten sposób zepsuje pan całą niespodziankę -
powiedziała porozumiewawczo, próbując skierować
rozmowę na mniej oficjalne tory.
Strażnik jednak był nieugięty.
- Bardzo mi przykro. Nie mogę pani wpuścić bez
pozwolenia.
Przygryzła wargi, sięgnęła do torebki.
- Tu ma pan moją kartę kredytową i prawo jazdy.
Rzucił okiem na dokumenty i pokręcił głową.
- W takim razie niech pan dzwoni i powie mu, że
przyszła do niego Cassie.
R
S
Mężczyzna podszedł do telefonu.
- Pan Ramsey? Jest tu pewna pani. Mówi, że jest
pańską żoną. Widziałem jej kartę, wszystko niby się
zgadza, ale nigdy nic nie wiadomo... Ostrożność nie
zawadzi.
Objął ją wzrokiem.
- Blondynka, młoda, zielone oczy. Całkiem niezła... to
znaczy, chciałem powiedzieć, wygląda przyzwoicie. -
Ściszył głos, ale i tak go słyszała. - Rzecz w tym, że ma
że sobą takie zwierzę, wielkiego wypchanego krokody-
la... - Wyprostował się służbiście. - Tak jest, proszę pa-
na. - Niespodziewanie zwrócił się do Cassie. - Mogę to
obejrzeć?
- Bardzo proszę.
Odłożył na chwilę słuchawkę, wziął od niej krokodyla
i dokładnie mu się przyjrzał.
- Ten krokodyl jest ciemnozielony, ma jakieś dwa me-
try długości, niebieskie oczy, a na ogonie napis „tatuś" -
zameldował rozbawionym głosem. Przez chwilę słuchał,
co do niego mówiono.
- Oczywiście, proszę pana - powiedział w końcu i
odłożył słuchawkę. Spoważniał znowu.
Pozwoli mi pan wreszcie wejść na górę? - zapytała ze
złością. - Co za dużo, to niezdrowo!
- Przepraszam, ale nie mogę. - Odłożył krokodyla,
błyskawicznym ruchem sięgnął do paska i zanim się zo-
rientowała, co zamierza zrobić, poczuła zimny dotyk
metalu na przegubie ręki.
- Chwileczkę, co to ma znaczyć! - krzyknęła, na próż-
no próbując się uwolnić.
Pan Ramsey powiedział, że pięć miesięcy temu pew-
na kobieta odpowiadająca pani rysopisowi, wtargnęła do
R
S
jego biura z zupełnie nieoczekiwaną sprawą. Podobno
jest bardzo niebezpieczna. Zaraz sam zejdzie i sprawdzi,
czy można panią wpuścić. Wykonuję tylko swoje obo-
wiązki.
- Wykonujesz je na medal, Lewis.
Z wściekłością odwróciła się w stronę, z której do-
chodził głos. W drzwiach windy stał Trace. W tym sa-
mym sportowym garniturze, z lekko rozwichrzonymi
czarnymi włosami.
- To ona, Lewis. Możesz ją odpiąć zabiorę ją na
górę. Chcę z nią porozmawiać, zanim sobie pójdzie.
-Tak jest.
Mocno ujął ją pod rękę, w drugą wziął krokodyla i
powędrowali w stronę windy.
- Tak na marginesie, Lewis - odwrócił się nagle do
strażnika - to jest moja żona. Tylko nie rozpowiadaj,
że tak sobie chodzi nocą z tym bydlakiem pod pachą.
- A teraz, pani Ramsey - zwrócił się do niej, kiedy
winda ruszyła - ma pani dokładnie dziesięć sekund, żeby
się wytłumaczyć. Słucham.
Jego głos był równie rozkazujący jak wtedy pierw-
szego dnia w biurze. Ale dzisiaj nie zamierzała z nim
walczyć.
- Kocham cię - powiedziała po prostu.
- Od kiedy? - natarł na nią całym ciałem. Czuła jego
wargi tuż przy swojej twarzy. Drzwi windy otworzyły
się, pociągnął ją za sobą.
- Od tamtego pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłam i
oskarżyłeś mnie, że przyszłam cię szantażować.
Zmarszczył brwi, tak samo jak Jason, kiedy się zło-
ścił.
- Nie kłam, Cassie.
R
S
- Mówię prawdę! Przysięgam! - krzyknęła. - Już wte-
dy zrozumiałam, że spotkałam mężczyznę mojego życia.
Nikt nigdy tak na mnie nie działał.
- Dlaczego nie powiedziałaś tego w Snowbird albo
tamtej nocy, kiedy do ciebie przyszedłem? - poczuła, jak
jego ciało napina się.
- Ponieważ wiedziałam, że mnie nie kochasz. Nigdy
mi nie powiedziałeś, że jest inaczej.
Niecierpliwie pokręcił głową.
- Przecież zawarliśmy pewną umowę, nie chciałem
wszystkiego burzyć. Zakochałem się w tobie już wtedy,
kiedy wdarłaś się do mojego biura, przynosząc mi syna.
Nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek pokochasz
mnie w ten sam sposób. Byłbym najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie...
- Trace - uniosła głowę i dotknęła ustami jego ust.
Właśnie tego pragnęła, tego pragnęli oboje. Kiedyś
opowie mu o swojej rozmowie z Rolfe'em, ale nie teraz.
Później.
- Nie możesz sobie wyobrazić, co czułem, kiedy cię
zostawiłem z Rolfe'em w sklepie. Bałem się, że z nim
odejdziesz.
Wyobrażam sobie. - Całowała teraz jego oczy.
- Czułam to samo, kiedy myślałam, że chcesz się ze
mną kochać, bo tak wypada, a w razie czego od
prawisz mnie i zostanę drugą byłą żoną Ramseya.
- Nigdy. - Jego pocałunki były coraz dłuższe.
- Miałem zamiar ci wszystko powiedzieć, kiedy przy
jechałem do San Francisco, ale myślałem, że to za
wcześnie i nie uwierzysz mi. Prawie się nie znaliśmy.
A po tamtej scenie na lotnisku wiedziałem, że jesteś
dość gwałtowna, i dlatego wolałem zaproponować ci
R
S
ten wariacki układ, w nadziei, że kiedyś wreszcie mnie
pokochasz.
Dotknęła palcem jego ust.
- I udało ci się. Byłam bardzo szczęśliwa, że jestem
twoją żoną, nawet tylko tak na niby. Rolfe'a nie kocha-
łam w ten sposób. Tak kocham tylko ciebie.
Zawsze będę cię kochała.
-Tak długo czekałem na te słowa - westchnął Trace i
pocałował ją raz jeszcze. Krokodyl gdzieś się zapodział.
Zapomnieli, gdzie się znajdują. Wziął ją w ramiona i
zaniósł do pomieszczenia, w którym nigdy nie była.
Przypominało raczej wnętrze luksusowego hotelu niż
biuro.
- To nie jest twój gabinet, prawda? - Cassie rozejrzała
się i spostrzegła obrazek ze Snowbird wiszący na ścia-
nie.
- Jesteśmy w moim prywatnym apartamencie, nie
możemy przecież rozpoczynać miodowego miesiąca w
biurze - uśmiechnął się Trace.
- Nie wiedziałam, że masz coś takiego. To tutaj no-
cowałeś, kiedy nie wracałeś do domu?
- Tak. Spójrz.
Zaprowadził ją do ogromnego okna. Pod nimi rozcią-
gało się miasto Phoenix.
- Stałem tak godzinami, spoglądając w stronę naszego
domu i zastanawiałem się, czy myślisz o mnie tak, jak ja
o tobie.
Objęła dłońmi jego głowę.
- Chodźmy do łóżka, a pokażę ci, w jaki sposób o to-
bie myślałam.
Wtuliła się w jego ramiona.
- Kiedy pomyślę, że to Jason mnie tu sprowadził...
R
S
- Cassie! - ramiona Trace'a zacisnęły się wokół niej. -
Co by było, gdybyś zrezygnowała z poszukiwań?
- Ale nie zrezygnowałam - odparła łagodnie. - Su-san
chciała, żeby Jason był ze swoim prawdziwym ojcem, i
ja też tego pragnęłam.
Przytulił ją jeszcze mocniej.
- Kocham twoją siostrę. Kocham naszego syna, ale
przede wszystkim kocham ciebie, Cassie. Jesteś moją
żoną i jesteś mi bardzo potrzebna. Musisz mnie kochać
zawsze.
Czuła, jak jego pożądanie rośnie.
-Jak myślisz, dlaczego zgodziłam się prowadzić ten
sklep z Leną? Sądziłam, że jej los tak bardzo leży ci na
sercu, że jeśli uda mi się ją namówić do współpracy, nie
będziesz chciał się mnie pozbyć.
Odpowiedział jej szczęśliwy śmiech Trace'a.
- Owszem, bardzo mi zależy na Lenie, ale wpadłem
na ten pomysł ze sklepem tylko z jednego powodu.
Wymyśliłem, że to cię bardziej do mnie przywiąże
i trudniej ci będzie odejść. Opowiedziałem ci historię
Leny, żeby cię wzruszyć, ale nigdy nie marzyłem, że
uda ci się odmienić jej życie.
Nie wiedziała, że człowiek może być tak szczęśliwy.
Całowała go raz po raz, jakby chciała na zawsze zapa-
miętać smak jego ust.
-Powiem ci coś jeszcze. Lena oświadczyła mi, że za-
mierza znowu zacząć malować i chce, żebyśmy razem
prowadziły sklep.
- Wiem. Allen dzwonił do mnie rano. - Pogładził
jej włosy. - Koniecznie chce się z tobą spotkać i podzię-
kować ci za to, co dla nich zrobiłaś. Powiedziałem mu,
R
S
że będzie musiał poczekać, bo w najbliższym czasie bę-
dziesz bardzo zajęta. Mam pewne plany.
- Cudowny pomysł - szepnęła Cassie. – Masz rację,
chłopcy są strasznie rozpuszczeni. Powinni chyba mieć
młodszego braciszka, to im dobrze zrobi. Mnie też. Co
ty na to?
Uśmiech na jego twarzy ustąpił miejsca czułośei
zmieszanej z pożądaniem. Cassie zadrżała.
- Jestem gotów natychmiast spełnić każde twoje
życzenie, zwłaszcza to, moja droga.
R
S