Archer Jeffrey Chińska figurynka

background image




JEFFREY ARCHER




CHIŃSKA FIGURYNKA































FIKCJE I FAKTY 01/1989

background image

Pod młotek licytatora miała iść teraz mała chińska figurynka. Wywołanie pozycji numer

103 powitał ów lekki szmer, jaki zawsze poprzedza sprzedaż arcydzieła. Pomocnik prowadzą-
cego aukcję uniósł w górę delikatne cacko z kości słoniowej, ukazując je tłumnie zgroma-
dzonej publiczności, a licytator rozejrzał się po sali, by upewnić się, gdzie siedzą poważni na-
bywcy. Przewertowałem katalog, w którym podano dokładny opis figurynki i garść faktów z
jej historii.

Zakupiona została w 1871 roku w Ha Li Chuan. W katalogu określono ją z właściwym

Sotheby'emu wdziękiem, jako „własność pewnego dżentelmena”, co zazwyczaj znaczyło, iż
jakiś arystokrata pragnie zataić, że los go zmusza do wyprzedaży rodzinnej schedy. Zaduma-
łem się. czy tak mogło być istotnie, i postanowiłem zbadać, co też po upływie ponad stu lat
zaprowadziło maleńką chińską figurynkę na licytację tego czwartkowego ranka.

— Pozycja numer sto trzy — ogłosił licytator. — Ile dostanę za ten wspaniały okaz...

Sir Alexander Heathcote był nie tylko dżentelmenem, ale i człowiekiem akuratnym.

Miał równo sześć stóp, trzy i ćwierć cala wzrostu, co rano z uderzeniem siódmej wstawał na
śniadanie, do którego zasiadał z żoną, spożywał nieodmiennie jedno jajko gotowane dokła-
dnie cztery minuty, dwie grzanki z jedną łyżką marmolady Coopera i wypijał jedną filiżankę
chińskiej herbaty. Punkt ósma wsiadał do wynajętego powozu oczekującego go pod jego do-
mem przy Cadogan Gardens, przybywał do Foreign Office regularnie ósma pięćdziesiąt dzie-
więć, do domu zaś wracał, gdy zegar właśnie wybijał szóstą.

Sir Alexander od dziecka był pedantem, jak przystało jedynemu synowi generała.

Inaczej jednak niż ojciec postanowił służyć swej królowej, a mianowicie w dyplomacji,
dziedzinie również wymagającej skrupulatności. Z podrzędnego stanowiska w Foreign Office
awansował na trzeciego sekretarza w Kalkucie. drugiego sekretarza w Wiedniu, pierwszego w
Rzymie, charge d'affaires w Waszyngtonie i wreszcie posła w Pekinie. A kiedy Gladstone
ofiarował mu stanowisko przedstawiciela rządu brytyjskiego w Chinach, był uszczęśliwiony,
od dłuższego bowiem czasu interesował się, zgoła nie po dyletancku, sztuką epoki Ming. Ta
nominacja, która będzie ukoronowaniem jego świetnej kariery, stworzy mu szansę, o jakiej
nie śmiałby marzyć — okazję ujrzenia w ich rodzimym otoczeniu wielkich posągów, malo-
wideł i sztychów, które do tej pory podziwiać mógł jedynie na ilustracjach.

Kiedy po prawie dwumiesięcznej podróży morzem i lądem Sir Alexander wraz ze swą

świtą przybył do Pekinu, wręczył cesarzowej Tzu-Hsi pisma uwierzytelniające oraz list pry-
watny od królowej Wiktorii. Cesarzowa, spowita od stóp do głów w biało-złote szaty, przy-
jęła nowego ambasadora w sali tronowej Pałacu Cesarskiego. Kiedy czytała list od królowej
Anglii, Sir Alexander stał wyprężony jak struna. Jej Cesarska Wysokość nie zdradziła nowe-
mu posłowi nic z jego treści, życzyła mu tylko powodzenia w pełnieniu misji. Następnie le-
ciutko uniosła kąciki ust, co Sir Alexander trafnie odczytał jako sygnał zakończenia audiencji.
Krocząc przez olbrzymie komnaty Pałacu Cesarskiego za mandarynem w długiej dworskiej
szacie w kolorze czerni i złota. Sir Alexander ociągał się jak mógł, pochłaniając wzrokiem
przepyszny zbiór rzeźb z kości słoniowej i jadeitu rozmieszczonych wokół równie niedbale,
jak arcydzieła Celliniego i Michelangela stłoczone dziś ciasno jedno przy drugim we Floren-
cji.

Misja Sir Alexandra miała trwać zaledwie trzy lata, zrezygnował więc z wypoczynku w

zaciszu swej rezydencji i nie zwlekając wyruszył konno do oddalonych prowincji, by bliżej
poznać kraj i ludzi. W kolejnych wyprawach zawsze towarzyszył mu mandaryn z dworu cesa-
rzowej, służący jako tłumacz i przewodnik.

Podczas jednej z owych wycieczek, kiedy przejeżdżali grząskimi od błota uliczkami

małej wioski Ha Li Chuan, jakieś pięćdziesiąt mil za Pekinem, Sir Alexander przypadkiem
natknął się na warsztat starego rękodzielnika. Zsiadł z konia, po czym sam, bez towarzyszącej

background image

mu świty, wszedł do walącej się szopy, gdzie jego zachwyconym oczom ukazały się delikatne
wyroby z kości słoniowej i jadeitu. wypełniające półki od podłogi aż po sufit. Roboty co pra-
wda współczesnej, lecz zachwycająco wykonane przez biegłego w swej sztuce mistrza. Poseł
wszedł tutaj z zamiarem kupna jakiejś drobnej pamiątki. Trudno mu się było poruszać; bał
się, że coś strąci. Nikt tu widać nie spodziewał się gości mierzących sześć stóp, trzy i ćwierć
cala wzrostu. Sir Alexander urzeczony, stał nieruchomo, wciągając w nozdrza delikatną woń
jaśminu unoszącą się w powietrzu.

Pospieszył ku niemu stary Chińczyk w długiej, niebieskiej szacie kulisa i płaskim cza-

rnym kapeluszu; kruczoczarny warkoczyk opadał mu na plecy. Zgiął się głęboko w pokłonie,
po czym spojrzał w górę na Anglika wielkoluda. Poseł odwzajemnił pokłon, mandaryn zaś
objaśnił, kim jest Sir Alexander, dodając, iż pragnie on obejrzeć wytwory jego kunsztu. Sta-
rzec wyraził swą zgodę, nim jeszcze mandaryn zdążył skończyć. Godzinę z okładem poseł
wzdychał i cmokał z zachwytu podziwiając co piękniejsze okazy, wreszcie zwrócił się do
starca z pochwałami. Rękodzielnik znów zgiął się w pokłonie i uśmiechając się nieśmiało
ujawnił wprawdzie brak zębów, ale za to ogrom uciechy. Następnie wskazał w głąb pracowni,
zapraszając obu znakomitych gości, aby podążyli za nim. Uczyniwszy to, znaleźli się w
istnym Sezamie z bajki, wypełnionym stojącymi w rzędach, miniaturowymi cesarzami i kla-
sycznymi figurkami. Wśród tych cudeniek z kości słoniowej poseł mógłby spędzić i calutki
tydzień. Korzystając z pomocy tłumacza gawędzili sobie ze starym Chińczykiem i rychło
ujawniło się znawstwo posła i jego umiłowanie sztuki okresu Ming. Wówczas rozjaśniła się
twarz małego Chińczyka. Zwrócił się do mandaryna i powiedział coś przyciszonym głosem.
Mandaryn kiwnął głową i przetłumaczy! jego słowa:

— Ekscelencjo, mam pewien drobiazg z okresu Ming. który może chciałby pan zoba-

czyć. Figurkę, która od siedmiu pokoleń jest w posiadaniu mojej rodziny.

— Będę zaszczycony — rzekł poseł.
— To ja będę zaszczycony, Ekscelencjo — odparł mały człowieczek, po czym pospie-

sznie wybiegł przez tylne drzwi, i omal nie wpadłszy na zabłąkanego psa, popędził do pobli-
skiej, starej chałupy. Poseł i mandaryn nie ruszyli się z miejsca; Sir Alexander wiedział, iż
stary Chińczyk nigdy nie ośmieliłby się prosić czcigodnego gościa w niskie progi swego
domostwa, o ile by go nie znał od wielu lat. i to tylko pod warunkiem, gdyby sam został naj-
pierw zaproszony. Po kilku minutach ujrzeli wracającą truchtem drobną błękitną postać, z
warkoczykiem podskakującym na ramionach. Chińczyk coś niósł i już po sposobie, w jaki
tulił to coś do piersi, można było poznać, co to za skarb. Wręczył ów przedmiot posłowi. Sir
Alexander aż otworzył usta. Nie potrafił ukryć podniecenia. Niewielka statuetka, nie wyższa
niż sześć cali, przedstawiała cesarza Kung i była najpiękniejszym okazem z epoki Ming, jaki
zdarzyło mu się oglądać. Był pewien, iż jest to dzieło wielkiego Pen Q, który tworzył pod
patronatem cesarza; figurynka pochodziła zatem z końca piętnastego wieku. Jedyną jej wadą
był brak podstawki z kości słoniowej, na jakiej wspierają się zazwyczaj tego rodzaju figurki;
u dołu spod szat cesarza wystawa! tylko pręcik. Lecz i tak Sir Alexandrowi nic nie mogło
przyćmić piękna figurki. Chińczyk nie odzywa! się ani słowem, ale w oczach starca odbijała
się radość, jaką promienia! jego gość.

— Jak się panu podoba? — spytał wreszcie przez tłumacza.
— Jest wspaniała — odparł Sir Alexander. — Po prostu wspaniała.
— Moje figurki nawet się do niej nie umywają — stwierdził z pokorą stary Chińczyk.
— Ależ skąd — zaprzeczył poseł, lecz mały Chińczyk wiedział, iż dostojny gość czyni

to tylko przez grzeczność, bowiem po sposobie, w jaki trzymał figurkę z kości słoniowej,
widać było, że ceni ją równie wysoko jak starzec.

Poseł uśmiechnął się do małego człowieczka zwracając mu figurkę, po czym, chyba po

raz pierwszy od trzydziestu pięciu lat. od kiedy służył swej królowej i ojczyźnie jako dyplo-
mata, nierozważnie powiedział:

background image

— Tak bym chciał ją mieć.
Pożałował swych nieopatrznych słów natychmiast, gdy tylko usłyszał, że mandaryn je

tłumaczy, znał bowiem dobrze stary chiński zwyczaj, który nakazuje gospodarzowi spełnić
życzenie czcigodnego gościa, czym zyskuje sobie podziw otoczenia.

Stary Chińczyk z posmutniałą twarzą wręczył z powrotem figurynkę posłowi.
— Nie, nie, ja doprawdy tylko żartowałem — powiedział Sir Alexander usiłując szybko

zwrócić figurynkę.

— Nie przyjmując cesarza okryłby pan niesławą mój skromny dom. Ekscelencjo —

rzekł z zatroskaniem Chińczyk, mandaryn zaś poważnie skinął głową.

Poseł przez chwilę milczał.
— Zhańbiłem swój własny dom, panie — powiedział w końcu i spojrzał na mandaryna,

który stał z nieodgadnioną miną.

Mały Chińczyk skłonił się i rzekł:
— Muszę przymocować podstawkę do figurki, bo nie mógłby jej pan postawić na wido-

ku.

Odszedł do kąta i otworzył drewniany kufer, w którym mieściło się pewnie ze sto

podstawek do figurek jego roboty. Poszperał chwilę, po czym wyciągnął podstawkę zdobioną
maleńkimi, ciemnymi postaciami, która nie wzbudziła co prawda zainteresowania posła, lecz
idealnie pasowała do figurynki. Chińczyk zapewnił Sir Alexandra, że wprawdzie nie zna jej
historii, ale sygnował ją dobry wykonawca.

Zafrasowany poseł przyjął podarunek i z ciężkim sercem podziękował małemu człowie-

czkowi. Chińczyk raz jeszcze zgiął się nisko w pokłonie, a Sir Alexander z mandarynem o
obojętnym wyrazie twarzy opuścili warsztacik.

W drodze powrotnej do Pekinu mandaryn poruszony wielkim przygnębieniem posła

odezwał się, co niezwykłe, pierwszy:

— Wasza Ekscelencja zna zapewne stary chiński zwyczaj, który na osobę hojnie obda-

rowaną przez nieznajomego nakłada obowiązek spłacenia długu wdzięczności w ciągu roku
kalendarzowego.

Sir Alexander uśmiechnął się w podzięce i zadumał nad słowami mandaryna. Po powro-

cie do swej rezydencji bezzwłocznie udał się do bogato wyposażonej biblioteki z zamiarem
ustalenia prawdziwej wartości małego arcydzieła. Długo szperał w książkach, aż wreszcie
znalazł rycinę figurynki z okresu Ming, niemal identycznej jak ta, którą mu ofiarowano, i przy
pomocy mandaryna oszacował jej wartość, równającą się niemal trzyletnim poborom dostoj-
nika na służbie Jej Królewskiej Mości. Poseł zasięgnął rady Lady Heathcote, która nie miała
cienia wątpliwości, jak powinien postąpić jej mąż.

Następnego tygodnia poseł wysłał osobistego posłańca z listem do dyrektora banku

Coutts i Spółka mieszczącego się na Strandzie w Londynie z prośbą o pilne przesłanie do
Pekinu lwiej części jego oszczędności. Po dziewięciu tygodniach, gdy nadeszły pieniądze, po-
seł ponownie udał się do mandaryna, który uważnie go wysłuchał i po siedmiu dniach udzielił
żądanych informacji.

Mandaryn ustalił, że rękodzielnik Yung Lee pochodził ze starego i szanowanego rodu

Yung Shau, którego członkowie od mniej więcej pięciuset lat parali się rzemiosłem artysty-
cznym. Ponadto Sir Alexander dowiedział się, że prace niejednego z przodków Yung Lee
ozdabiały pałace książąt z dynastii mandżurskiej. Yung Lee był już stary i pragnął osiąść w
górach wznoszących się nad wioską, gdzie jego przodkowie dożywali swych ostatnich dni.
Do przejęcia pracowni i kontynuowania rodzinnej tradycji sposobił się jego syn. Sir Alexan-
der podziękował mandarynowi za jego trud i wyraził jeszcze jedno, ostatnie, życzenie.
Dostojnik chiński przyjaźnie wysłucha! brytyjskiego posła, po czym udał się do pałacu.

Po upływie kilku dni cesarzowa przychyliła się do prośby Sir Alexandra.
Zbliżała się właśnie rocznica tamtego pamiętnego dnia, gdy Sir Alexander, w towarzy-

background image

stwie mandaryna, ponownie wyruszył z Pekinu do wioski Ha Li Chuan. Zajechał przed
warsztat, prędko zsiadł z konia i wszedł do wnętrza, które tak głęboko zapadło mu w pamięć.
Stary Chińczyk w nieco przekrzywionym kapeluszu siedział na swej ławeczce, w ręku zaś
trzymał z pietyzmem nieobrobiony kawałek kości słoniowej. Oderwał się od pracy i podreptał
ku przybyszowi, lecz rozpoznał olbrzymiego cudzoziemca dopiero wówczas, gdy podszedł
całkiem blisko. Wtedy nisko się skłonił. Poseł przemówił, a mandaryn tłumaczył jego słowa.

— Powróciłem, panie, przed upływem kalendarzowego roku, aby spłacić swój dług.
— Nie było potrzeby, Ekscelencjo. Moja rodzina czuje się zaszczycona, że mała figurka

zamieszkała w wielkiej ambasadzie i może pewnego dnia wzbudzi podziw w pańskiej ojczy-
źnie.

Posłowi zabrakło słów w odpowiedzi, więc tylko poprosił starca, by zechciał wybrać się

z nim na przejażdżkę.

Ów zgodził się bez słowa i we trójkę wyruszyli na osiołkach na północ. Dwie godziny z

okładem wspinali się wąską krętą ścieżką wiodącą na wzgórza, a gdy dotarli do wioski Ma
Tien, wyszedł im na spotkanie drugi mandaryn, który wpierw skłonił się głęboko przed
posłem, a następnie powiódł ich za sobą. Powędrowali pieszo w milczeniu na kraniec wioski i
zatrzymali się dopiero w górskiej kotlinie, skąd rozciągał się wspaniały widok aż hen, do Ha
Li Chuan. W kotlince stał świeżo ukończony, mały biały dom o niezwykle harmonijnych
proporcjach. Frontowego wejścia strzegły dwa kamienne lwy z jęzorami zwisającymi z
otwartych paszczy. Mały Chińczyk, który od momentu opuszczenia warsztatu nie przemówił
ani razu, wciąż jeszcze nie pojmował celu tej podróży. Poseł zwrócił się ku niemu i rzekł:

— Oto skromny, niegodny waszego, panie, dar, licha odpłata za pańską hojność.
Starzec upadł przed mandarynem na kolana prosząc o zmiłowanie, wiedział bowiem, że

nie wolno było rzemieślnikom przyjmować podarunków od cudzoziemców. Mandaryn schylił
się nad przestraszoną, niebieską postacią, pomógł starcowi wstać i wyjaśnił, że zgody udzieli-
ła sama cesarzowa. Chińczyk rozpromienił się, wolno podszedł do pięknego małego domku i,
niezdolny oprzeć się pokusie, pogłaskał kamienne lwy. Trzej podróżni dłużej niż godzinę po-
dziwiali dom, a potem uradowani powrócili w milczeniu do Ha Li Chuan. Spłaciwszy honoro-
wy dług, Anglik rozstał się z Chińczykiem i udał się w podróż powrotną pełen satysfakcji, że
jego postępek znalazł uznanie i w oczach mandaryna, i Lady Heathcote.

Misja w Pekinie dobiegła końca. Cesarzowa uhonorowała posła Srebrną Gwiazdą Chin,

a wdzięczna królowa dodała do licznych już jego odznaczeń Komandorię Orderu Wiktoriań-
skiego. Sir Alexander spędził w Foreign Office jeszcze kilka tygodni i po przekazaniu swych
obowiązków w chińskim referacie przeszedł na emeryturę, przenosząc się w rodzinne strony,
do Yorkshire, jedynego w Anglii hrabstwa, którego mieszkańcy w tym jedynym tylko miejscu
chcą się rodzić i umierać, nie różniąc się pod tym względem zresztą zbytnio od Chińczyków.
Sir Alexander dożywał swych ostatnich lat w rodzinnym domu w towarzystwie żony i minia-
turowego cesarza dynastii Ming. Figurynka stała w salonie na głównym miejscu nad komin-
kiem, tak by każdy mógł ją widzieć i podziwiać.

Będąc człowiekiem skrupulatnym, Sir Alexander sporządził długi i bardzo szczegółowy

testament, a zostawiając precyzyjne rozporządzenia co do swojego majątku, nie zapomniał też
i o chińskiej figurynce. Zapisał cesarza swojemu pierworodnemu i zażądał, aby ten w przy-
szłości uczynił to samo; figurka miała być odtąd zawsze przekazywana najstarszemu synowi
lub córce, gdyby męska linia rodu wygasła. Zastrzegł również, iż figurki nie wolno sprzedać,
chyba że zagrożony byłby honor rodziny. Sir Alexander Heathcote wyzionął ducha w siedem-
dziesiątym roku życia, kiedy zegar bił północ.

Pierworodny syn Sir Alexandra, major James Heathcote, został właścicielem chińskiej

figurynki w czasie, gdy walczył w wojnie burskiej. Urodzony żołnierz, oficer pułku księcia
Wellingtona, nie był co prawda koneserem sztuki, poznał się jednak, że to nie zwyczajny

background image

bibelot. Wypożyczył figurkę kasynu pułkowemu w Halifax i cesarz, wystawiony w jadalni,
cieszył teraz oczy kolegów majora.

Gdy James Heathcote został pułkownikiem, cesarz stał dumnie na stole wśród trofeów

zdobytych pod Waterloo, Sewastopolem na Krymie i Madrytem. A kiedy pułkownik prze-
szedł w stan spoczynku i osiadł w domu swego ojca w Yorkshire, cesarz powrócił do salonu
na swe stare miejsce nad kominkiem. Pułkownik nie był typem człowieka, który by się sprze-
ciwił woli zmarłego ojca, nawet w obliczu śmierci. Rozporządził zatem wyraźnie, iż skarb
rodzinny zawsze ma być przekazywany pierworodnemu rodu Heathcote, chyba że honor
rodziny narażony byłby na szwank. Pułkownik James Heathcote, kawaler Krzyża Wojennego,
nie umarł śmiercią żołnierza. Pewnej nocy zasnął zwyczajnie wiecznym snem siedząc przed
kominkiem, z „Yorkshire Post” na kolanach.

Najstarszy syn pułkownika, wielebny Alexander Heathcote, miał wówczas w swojej

pieczy niewielką trzódkę wiernych w parafii Much Hadham w Hertfordshire. Po pogrzebie
ojca, który odbył się z honorami wojskowymi, umieścił on małego cesarza na półeczce nad
kominkiem w plebanii. Nieliczne tylko członkinie Wspólnoty Matek doceniły arcydziełko;
podobno słyszano, jak jedna czy dwie starsze panie zachwyciły się jego subtelnym wykona-
niem. Dopiero wówczas, gdy wielebny otrzymał tytuł najprzewielebniejszego i przeniósł się
do pałacu biskupiego, figurynka znalazła się w godnym siebie otoczeniu. Licznym spośród
gości bywających w pałacu, którzy znali opowieść o tym, jak dziadek biskupa wszedł w
posiadanie cesarza z kości słoniowej, wprost trudno było uwierzyć, że figurka nie miała nic
wspólnego z podstawką, na której się wspierała. A swoją drogą cóż to za smakowita dykte-
ryjka do opowiedzenia po obiedzie!

Pan Bóg powołuje na tamten świat nawet własnych wysłanników, jednak w przypadku

biskupa Alexandra uczynił to dopiero wówczas, gdy ten sporządził testament pozostawiający
figurkę synowi i powtarzający słowo w słowo wskazania dziadka. Młody kapitan James
Heathcote był zawodowym oficerem i służył w pułku swego dziadka. Figurynka powróciła
zatem do kasyna w Halifax. Podczas jej nieobecności pułkowi przybyło trofeów: spod Ypres,
Marny i Verdun. Pułk znowu walczył z Niemcami i młodziutki kapitan James Heathcote
poległ gdzieś na plażach Dunkierki nie zostawiwszy testamentu. Aliści litera prawa, wiadome
życzenie prapradziada tudzież zdrowy rozsądek sprawiły, iż cesarz przekazany został dwule-
tniemu synkowi kapitana.

Alex Heathcote — przykro to powiedzieć — z innej gliny był ulepiony niż jego dzielni

przodkowie. Ani mu było w głowie służyć komukolwiek poza sobą. Po tragicznej śmierci
kapitana matka rozpieszczała chłopca i dogadzała mu, na ile tylko pozwalały jej skromne
dochody. Nie wyszło mu to na dobre i nie można winić wyłącznie Alexa za to, że, jak mawia-
ła babka, wyrósł na samolubnego, zepsutego nicponia.

Kiedy Alex rzucił szkołę, nim jego zdążono wyrzucić, wkrótce przekonał się, że w

żadnej pracy nie może utrzymać się dłużej niż kilka tygodni. I tak się jakoś dziwnie składało,
że zawsze wydawał nieco więcej, niż mógł sobie — a raczej jego matka — na to pozwolić.
Zacna kobieta, której to wszystko do cna obrzydło, opuściła ten padół, by dołączyć do wszy-
stkich pozostałych Heathcote'ów. Nie w Yorkshire, a w niebiosach.

W roztańczonych latach sześćdziesiątych, gdy w Anglii mnożyły się nowo otwierane

kasyna, młody Alex wykoncypował, że wreszcie nadarza mu się idealny, nie wymagający
żadnego wysiłku, sposób zarabiania na życie. Opracował niezawodny system gry w ruletkę,
który wykluczał przegraną. A jednak przegrał, udoskonalił więc system i natychmiast przegrał
jeszcze więcej; udoskonalił go znowu i teraz musiał się zapożyczyć, żeby pokryć straty. No i
cóż z tego? W ostateczności, pocieszał się, zawsze mogę opylić chińską figurynkę.

Ostateczność nie dała jednak na siebie długo czekać, każdy bowiem nowo opracowany

system przysparzał Alexowi coraz to większych strat; wreszcie kasyna zaczęły nalegać na

background image

zwrot długów. Kiedy pewnego poniedziałkowego ranka złożyli mu nieproszoną wizytę dwaj
dżentelmeni, nachalnie domagający się w imieniu swych pryncypałów oddania około ośmiu
tysięcy funtów, i gdy na dodatek napomknęli coś o pobiciu, o ile sprawa nie zostanie zała-
twiona w ciągu czternastu dni, Alex dał za wygraną. W końcu w testamencie prapradziadka
stało napisane czarno na białym: gdyby honor rodziny narażony był na szwank, figurkę nale-
ży sprzedać.

Alex zdjął zatem maleńkiego cesarza z kominka w swoim mieszkaniu przy Cadogan

Gardens i przyjrzał się z bliska finezyjnej robocie; odezwały się w nim, o dziwo, resztki
sumienia i na myśl o utracie rodzinnego skarbu poczuł ukłucie żalu. Pojechał samochodem na
Bond Street, by zostawić cesarza u Sotheby'ego z poleceniem wystawienia go na aukcję.

Wyszedł do niego kierownik działu orientalnego, blady, chudy człowiek, z wyglądu

przypominający nieco figurkę z kości słoniowej, którą czule dzierżył teraz w dłoniach jak coś
niezwykle cennego.

— Wycena potrwa kilka dni — wymamrotał — ale już na pierwszy rzut oka można

stwierdzić, że nigdy jeszcze nie trafił do nas równie piękny okaz roboty Pen Q.

— O, w zupełności wystarczy, jeśli poznam wartość figurki przed upływem dwóch

tygodni — rzekł Alex.

— Ależ oczywiście — zapewnił go ekspert. — Sądzę, że do piątku będę w stanie podać

panu cenę wywoławczą.

— Doskonale — ucieszył się Alex.
W ciągu tygodnia powiadomił wierzycieli i wszyscy bez wyjątku zgodzili się poczekać

na wycenę figurki. Alex, jak należało, stawił się na Bond Street w piątek, z promiennym
uśmiechem na ustach. Dobrze wiedział, ile forsy za to cacko wybulił prapradziadek i był
pewien, że zgarnie teraz co najmniej dziesięć tysięcy funtów. Nie tylko wystarczy na spłatę
wszystkich długów, ale jeszcze trochę zostanie. W sam raz na eksperyment z najnowszym,
tym razem absolutnie niezawodnym systemem. Wchodząc po schodach do domu aukcyjnego
Alex dziękował w duchu zacnemu przodkowi. Podszedł do recepcjonistki i poprosił, aby
wywołała kierownika działu sztuki orientalnej. Dziewczyna podniosła słuchawkę telefonu
służbowego i po chwili za kontuarem stanął ekspert z ponurym wyrazem twarzy. Alexowi
zamarło serce.

— Ładna rzecz, ten pański cesarz, ale niestety jest to falsyfikat, prawdopodobnie sprzed

dwustu, może dwustu pięćdziesięciu lat. Kopia oryginału. Często je sporządzano, gdyż...

— Jaką może mieć wartość? — przerwał mu zniecierpliwiony Alex.
— Siedemset, góra osiemset funtów.
Dość, aby kupić rewolwer i trochę naboi, pomyślał szyderczo Alex i obrócił się na

pięcie.

— Ależ, proszę pana...
— Tak, tak, sprzedajcie to paskudztwo — mruknął Alex nawet nie oglądając się za

siebie.

— Ale co mamy zrobić z podstawką?
— Podstawką? — powtórzył Alex i wykonał półobrót, aby spojrzeć na orientalistę.
— Tak, podstawką. Jest zachwycająca. Piętnasty wiek. Bez wątpienia dzieło geniusza.

Zachodzę w głowę, jak...

— Pozycja numer 103 — ogłosił licytator. — Ile dostanę za ten wspaniały okaz...
Ekspert nie pomylił się. Tego czwartkowego poranka kupiłem na aukcji cesarza z kości

słoniowej za siedemset dwadzieścia gwinei. A co z podstawką? Pewien Amerykanin noszący
znane nazwisko nabył ją za dwadzieścia dwa tysiące gwinei.

Przełożyła DANUTA SĘKALSKA


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Archer Jeffrey Corka Marnotrawna (rtf)
Archer Jeffrey Ewangelia według Judasza
Archer Jeffrey Czy powiemy pani prezydent
Archer Jeffrey Dziennik więzienny t 1
Archer Jeffrey Czy powiemy pani prezydent
C Archer Jeffrey Conan i prorok ciemnosci
Archer Jeffrey Zasłyszane w kiciu i gdzie indziej
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemności
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemnosci
Archer Jeffrey Conan i prorok ciemności
Shall We Tell the President Jeffrey Archer
Jeffrey Archer Ewangelia według Judasza
Jeffrey Archer Dziennik więzienny
Dziennik Wiezienny Jeffrey Archer
4b) Clonorchis sinensis PRZYWRA CHIŃSKA

więcej podobnych podstron